K/1
FORMY NACISKU
Powieści Steve'a Martiniego
w Wydawnictwie Amber
Formy nacisku
Niezbity dowód
Świadek koronny
STEVE MARTINI
FORMY NACISKU
Przekład JAROSŁAW BIELAS
SREBRNA
SERIA
Tytuł oryginału UNDUE INFLUENCE
Ilustracja na okładce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI
Redakcja merytoryczna EUGENIUSZ MELECH
Redakcja techniczna ANDRZEJ WTTKOWSKI
Korekta IRENA ZARUKIEWICZ
MIEJSKA MBLiOTEMA PUUtZKA w Zabrzu
ZN. KLAS. • ¦¦¦m>3
NR INW.
Copyright © 1994 by Steven Paul Martini, Inc. Ali rights resenred.
For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-540-0
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1996. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Dla Leah i Meg
Podziękowania
Podczas pracy nad tą książką otrzymywałem pomoc i wsparcie, bez których A moja
praca nigdy nie zostałaby ukończona.
Dziękuję mojej żonie Leah i córce Meg - za cierpliwość, wsparcie i miłość;
Mojemu wydawcy Phyllisowi Grannowi i redaktorowi George'owi Cole-manowi - za
pracowitość, szczerość i ogromny entuzjazm;
Mojemu agentowi Johnowi Hawkinsowi - za jego spokojne rady w najtrudniejszych
chwilach;
Samowi Solinsky'emu - za pomoc w wyszukiwaniu artykułów prasowych, dzięki którym
moja książka stała się bardziej realistyczna;
Doktorowi Nilsowi A. Schoultzowi - za długotrwałą przyjaźń i wsparcie oraz
wspomnienia chwil spędzonych na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Cruz, a
przede wszystkim za konsultacje dotyczące urologii i informacje dotyczące
zabiegu znanego jako wasektomia;
Thomasowi M. Cecilowi, sędziemu Sądu Najwyższego okręgu Sacra-mento - za zachętę
i wsparcie, a przede wszystkim za pomoc w realistycznym odmalowaniu
funkcjonowania nowoczesnego więzienia, takiego jak Okręgowy Zakład Karny w
Sacramento;
Lance Gima, zastępcy kierownika laboratorium kryminalnego w Berke-ley, w
Kalifornii, i Debby Bell, koordynatorce prac w laboratorium testów genetycznych
- za informacje dotyczące testów DNA i określania ojcostwa;
I w końcu Meg Byrerton z Wydziału Zieleni i Wypoczynku - za pomoc w zdobyciu
informacji na temat Kalifornijskiego Muzeum Kolejnictwa.
Steve Paul Martini
Krew będzie wam służyła do oznaczenia domów, w których będziecie przebywać. Gdy
ujrzę krew, przejdę obok...
Księga Wyjścia 12,13
Prolog
^i, którzy pokonali strach, którzy odważnie patrzą śmierci w oczy i którzy ^
odchodzą z tego świata pogodzeni z losem, są obdarzeni jakąś przedziwną
jasnością umysłu.
Właśnie ta niezwykła jasność umysłu w ostatnich dniach życia dała Nikki taką
siłę, że nie mogłem się jej przeciwstawić, nie potrafiłem odmówić niczego. Kiedy
tak błądziła na granicy życia i śmierci, wystarczyło, żeby
0 coś poprosiła, a ja miałem wrażenie, że rzuca na mnie jakieś zaklęcie
1 natychmiast się na wszystko zgadzałem. W ostatnich dniach swojego życia, kiedy
pływała na ogromnym obłoku odwagi, w morzu białych prześcieradeł i poduszek,
Nikki znalazła swoją własną formę nacisku.
Lekarze stwierdzili u niej nowotwór złośliwy, ale zanim uczynili jakikolwiek
ruch, pojawiły się przerzuty z płuc na tuzin innych organów.
Po pogrzebie, kiedy już przestałem litować się nad sobą, zacząłem zastanawiać
się nad ironią losu. Nad tym, że Nikki, która przez całe życie nawet nie tknęła
papierosa, która poczuwszy zapach dymu uciekała z każdej restauracji, która
uważała palenie tytoniu, za najgorszy grzech - że właśnie Nikki musiała umrzeć
na raka płuc.
Od diagnozy do śmierci upłynęło zaledwie jedenaście miesięcy. Jej odejście stało
się dla mnie koszmarem, o którym zapomnieć mógłbym tylko we śnie, a wydawało
się, że zostałem skazany na bezsenność.
Moja prawnicza natura domaga się jakiegoś wyjaśnienia, przyczyny, na którą
mógłbym zrzucić winę - nie po to, by żądać odszkodowania, ale po to, by
zrozumieć, co się stało, by nadać naszemu istnieniu jakiś sens. Ciągle
poszukiwałem lopicznego wyjaśnienia straty, jaką ponieśliśmy z siedmioletnią
córką Sarą. Co do przyczyny, to nadal jej nie znam. Kiedy powiedziałem, że Nikki
nigdy nie paliła, nasz lekarz domowy i onkolog popatrzyli na mnie z
niedowierzaniem. Powiedzieli mi, że to klasyczny przykład raka, jaki występuje u
palaczy. W ich minach, w tym, jak spojrzeli na siebie w słabym świetle ekranu do
oglądania zdjęć rentgenowskich, dostrzegałem powątpiewanie.
Osiemnaście lat naszego małżeństwa nie było sielanką, bardziej z mojej niż z jej
winy. Mój romans podczas naszej separacji - już dobrych kilka lat temu, ciągły
brak czasu z powodu pracy zawodowej i wymagającej, zazdrosnej kochanki... To
wszystko sprawiało Nikki wielki ból. Ze zdwojoną uwagą czytam teraz artykuły w
prasie, doszukujące się przycz>ny rika w stresie, i zastanawiam się, w jak dużym
stopniu ja sam przyczyniłem się do skrócenia życia Nikki.
Psycholog, do którego chodziłem przez długie tygodnie po śmierci żony - polecił
mi go mój lekarz - powiedział, że jest to tak zwana faza obwiniania się, po
której nastąpi faza pogardy i nienawiści za to, że odeszła i zostawiła mnie
samego. Trzeba przejść przez te wszystkie fazy, jak przez wrota życia.
Wcześniej, kiedy razem z Nikki dzieliłem ból wywołany jej zbliżającą się
nieuchronnie śmiercią, było mi o wiele łatwiej. Po rozpoznaniu choroby, oboje
weszliśmy w fazę zaprzeczania. Testy kłamały. Nikki była młoda i zdrowa.
Lekarze, mimo całej posiadanej wiedzy, nie byli przecież w stanie określić jej
chęci do życia. Razem zwyciężymy, samą tylko siłą woli pokonamy demona, który
ukrył się w jej ciele. Nasze rozmowy były pełne nadziei i odwagi, choć" zbyt
często miałem wrażenie, że w moich słowach pobrzmiewa nutka strachu.
Nikki pierwsza pogodziła się z prawdą, chociaż ja ciągle marzyłem o cudownym
leku, który w ostatniej chwili uratuje jej życie. Kiedy koniec był już blisko,
zacząłem potajemnie zawierać układy z wyższą istotą, z którą przez ostatnich
kilka lat nie byłem w najlepszych stosunkach.
W końcu udało mi się ukoić nerwy i podobnie jak Nikki pogodzić z tym, co miało
nastąpić. Pewnego popołudnia wzięła mnie za rękę i powiedziała, że ma tylko dwa
życzenia: jedno, żeby umrzeć cicho, we własnym domu i z najbliższą rodziną,
wolna od wynalazków nowoczesnej medycyny; a drugie, bardziej osobiste życzenie,
właśnie teraz spełniam.
1
Była złą matką. - Melanie Vega, nowa żona Jacka, mówi o Laurel tak, jakby ona
już nie żyła.
Ich prawnik przez ostatnie dwa tygodnie dokładnie zbadał przeszłość Laurel,
doprawiał niedyskrecjami i podawał — zawsze w ten sam sposób — z dużą ilością
alkoholu. Był to dość częsty motyw w życiu Laurel, choć podczas trwania procesu
nie widziałem przy niej ani jednej butelki.
— Sprzeciw. Odpowiedź nie na temat. — Gail Hemple, adwokat Laurel, zasypuje
Melanie mnóstwem pytań.
Sędzia każe protokolantowi skreślić ostatnie oświadczenie świadka. Twarz
siedzącego za stołem sędziowskim Alexa Hastingsa wykrzywia grymas irytacji z
powodu przeciągającej się rozprawy.
Laurel to była żona Jacka Vegi i siostra Nikki. Właśnie dlatego tutaj jestem.
Obiecałem Nikki, że zaopiekuję się Laurel. Było to jej ostatnie życzenie i było
ku niemu wiele powodów. Nasze dzieci są ze sobą bardzo zaprzyjaźnione. Sara jest
wprost zakochana w swoich kuzynach, kilkunastoletnich dzieciach Laurel.
Przypuszczam jednak, że dla Nikki najważniejsze było coś innego: ciągle czuła
się opiekunką młodszej o trzy lata
siostry.
Choć początkowo nie miałem na to ochoty, zaangażowałem się w sprawę Laurel.
Stało się tak tylko i wyłącznie dlatego, że Jack, mój były szwagier, jest
kanalią pierwszej wody, a sposób, w jaki jego prawnicy dobrali się do Laurel,
dowodzi tylko, że nie istnieje nic takiego jak sprawiedliwość -ani na sali
sądowej, ani poza sądem.
Siedzę tutaj w Sądzie Rodzinnym jako kibic w narożniku Laurel -udzielam jej
tylko wsparcia, inny adwokat prowadzi jej sprawę.
Laurel ma trzydzieści sześć lat, jest ode mnie o trzy centymetry wyższa, ma
blond włosy, zielone oczy i dołeczki w policzkach. Kiedy o siebie dba, jest
bardzo atrakcyjną kobietą. W ciągu tych wszystkich lat, kiedy nasze rodziny
wspólnie spędzały wakacje, Laurel zawsze była wypoczęta i zadbana. Dwugodzinne
seanse u kosmetyczki teraz są już tylko wyblakłym wspo-
11
mnieniem, podobnie jak jej nabyta w salonach piękności i stopniowo schodząca
opalenizna.
W ostatnich miesiącach była zmuszona do obrony zarówno siebie jak i swoich
dzieci. Skończyła studia humanistyczne i po rozwodzie nie miała żadnych
kwalifikacji ani doświadczenia, które umożliwiłyby jej podjęcie jakiejś dobrze
płatnej pracy. Ponieważ pomoc finansowa od Jacka była bardzo nieregularna,
zaczęła uczyć aerobiku i pływania w klubie sportowym, do którego kiedyś
należała. Wieczorami zdobywała uprawnienia nauczycielskie na uniwersytecie,
licząc, że zapewni jej to lepszą przyszłość.
Moment, w którym nastąpiło pogorszenie jej pozycji, można określić równie
dokładnie jak czas ataku na Pearl Harbor. Pewnego ranka na schodach ich
rodzinnego domu pojawiła się koperta z dokumentami rozwodowymi, która jak wybuch
bomby w magazynie prochu zniszczyła jej życie.
Rozsądny człowiek nie nazwałby tego podstępnym atakiem. Laurel już od kilku lat
podejrzewała Jacka o niewierność. Jego romanse pojawiały się równie regularnie
jak pory roku i dawały się przewidzieć tak łatwo jak pąki na wiosnę. Poziom
testosteronu u Jacka podnosił się wraz ze skracaniem długości spódnic przy
ładnej pogodzie. Jack nie starał się nawet tego ukrywać. Gdyby nie było to tak
bolesne, zapewne na pamiątkę każdego udanego podboju robiłby sobie nacięcie na
penisie.
Jack utrzymywał, że cudzołóstwo jest jedynie zastosowaniem pięknych zasad
demokracji w miłości, a każdy romans popisem dyplomatycznych umiejętności. Można
powiedzieć, że tak wygląda życie wszystkich polityków, więc również i Jacka,
który od dwunastu lat zasiada w Kongresie. Mimo wszystko Laurel doznała
ogromnego szoku, kiedy ich małżeństwo się rozpadło. Na jej twarzy odcisnął się
ból. Dopiero teraz zaczęła być podobna do Nikki, która zawsze czegoś się lękała.
Dzieci Laurel - piętnastoletni Danny i jego młodsza siostra Julie -wystraszone i
oniemiałe, dzięki salomonowej mądrości sądu zostały zabrane z rodzinnego pola
bitwy. Podczas choroby Nikki, jak i później, dzieci Laurel spędzały bardzo dużo
czasu w moim domu. Czekały tam, kiedy ich matka walczyła o przyznanie jej praw
rodzicielskich.
Laurel siedzi wraz ze swoim adwokatem naprzeciwko mnie, za barierką.
- Niech świadek odpowie na pytanie - mówi Hastings. - Rozumie pani? Melanie
kiwa głową.
- Proszę mówić głośniej - mówi sędzia.
- Tak.
Melanie Vega to kobieta, która rozkwita, kiedy wokół niej szaleje burza,
rozgrzewa się jak reaktor, z którego wyjęto pręty węglowe. Uśmiecha się do
sędziego. Jej uśmiech wyraża nieśmiałość i zmieszanie. Gdyby tak można było
pominąć ostatnie pytanie Hemple: czy kochała się z Jackiem, kiedy był jeszcze
mężem Laurel? Niestety Sąd Rodzinny nie uznaje takich subtelności i choćby
dlatego nigdy nie chciałbym tu pracować.
12
- Nie pamięta pani pytania, pani Vega? - Sędzia spogląda na nią
z wyrzutem.
Melanie robi minę, z której wynika, że powtórzenie pytania pomogłoby
jej nieco.
- Czy obrona może powtórzyć pytanie? - pyta sędzia.
Hemple pochyla głowę, bardzo rada, że może jeszcze raz o to spytać.
- Czy utrzymywała pani stosunki cielesne z panem Jackiem Vega, kiedy był mężem
pani Laurel Vega i mieszkał z nią pod jednym dachem?
- Stosunki cielesne?
- Tak. - Stosunki seksualne. Czy tak lepiej?
Z punktu widzenia Melanie - kobiety, która układa sobie życie z mężem innej
kobiety - nie jest to takie oczywiste.
- Chyba tak - odpowiada.
- Tak czy nie? Czy sypiała pani z powodem, kiedy był mężem pozwanej i mieszkał
z nią pod jednym dachem? - Hemple czuje się już zmęczona takimi zabawami
słownymi.
Melanie ledwie zauważalnie wzrusza ramionami.
- A jeśli nawet, to co? Jesteśmy przecież dorośli - mówi, spoglądając na
sędziego i uśmiechając się słodko.
Hemple przechadza się przed świadkiem, na tyle jednak daleko, by nie posądzono
jej o natarczywość.
- Czy, jako osoba dorosła, odbywała pani stosunki seksualne z panem Jackiem
Vega w jego domu podczas nieobecności pani Laurel?
- Możliwe. Nie zapisuję tego w kalendarzu.
- Możliwe?
- Raz, może dwa razy - odpowiada Melanie, patrząc sędziemu prosto w oczy i
wzruszając ramionami, co miało znaczyć, że skoro żona Jacka nie korzystała z
jego łóżka, mógł tam wejść ktoś inny.
Na czole Hastingsa pojawiają się głębokie bruzdy.
- Rozumiem, więc spełniała pani tylko swój obowiązek, świadcząc usługi dla męża
innej kobiety.
- Sprzeciw! - Adwokat Jacka zrywa się na równe nogi.
- Wycofuję - mówi Hemple.
Hastings kręci głową, jakby chciał powiedzieć, że Hemple, usłyszawszy, co
chciała, posunęła się teraz za daleko.
- Zadam więc pani inne pytanie - mówi Hemple. - Czy w domu znajdowały się
dzieci, kiedy sypiała pani z ich ojcem?
Melanie rozgląda się po sali, jakby szukając pomocy, przełyka ślinę i nagle,
nieco za późno, zdaje sobie sprawę, do czego zmierza Hemple. Jej erotyczne
poczynania są dla Hemple bez znaczenia, interesuje ją jedynie Jack jako
nieodpowiedzialny ojciec.
Spoglądam na Laurel. Odwróciła się nieco i patrzy na mnie, by sprawdzić, jaki
efekt wywołały wyciągnięte przed chwilą brudy. Domyślam się
13
nawet, skąd pochodziła ta informacja. Powiedziały o tym dzieci - Julie i Danny.
Jedynym pocieszeniem dla Laurel w tej tragicznej bitwie jest to, że dzieci
stanęły po jej stronie.
Ich ojciec, Jack, należy do polityków, którzy żyją jak arystokraci i którym
wydaje się, że tylko oni mają prawo do przywilejów.
Jeśli pieniądze są mlekiem polityków, Jack ssał je tak chciwie, że jego usta
stały się ciemnopurpurowe. Według wyborczych sprawozdań w ciągu ostatnich
sześciu miesięcy wyciągnął na różne cele pół miliona dolarów. Nie ma
wątpliwości, że chce te pieniądze ulokować we własnej kieszeni. Ograniczenia
kadencji powodują, że politycy zaczęli już wygryzać wyżej postawionych kolegów.
Jack musi teraz stanąć do wyborów do Senatu przeciwko jakiemuś innemu księciu,
jeszcze bardziej przyzwyczajonemu do wystawnego życia i honorów, lub pomyśleć o
nowej pracy. Słyszałem, że zamierza bawić się w lobbystę w Waszyngtonie, gdzie
odeszło już wielu jego przyjaciół.
Nie jest zupełnie jasne, co kieruje jego poczynaniami tutaj, w sądzie, choć
wiadomo, że we wszelkich sporach rodzinnych najważniejszą rolę odgrywa zawiść, a
nie rozsądek. Wynajął i dobrze opłacił grupę prywatnych detektywów, którzy, jak
komiki, ryją korytarze w wyschniętym drewnie charakteru Laurel i starają się
udowodnić, że nie jest zdolna do wychowania własnych dzieci. Wydaje mi się, że
Jack dotarł do rozstaju dróg. Będzie musiał albo wywalczyć prawo do opieki nad
dziećmi, albo dalej płacić Laurel alimenty, które w znacznym stopniu pogorszyły
stan jego konta - śmiertelny krwotok dla człowieka, który lubi chodzić na lunch
do Sutter Club i spędzać wakacje na Cabo San Lucas.
Kilka miesięcy temu Jack zaczął zalegać w płaceniu alimentów. Przez swojego
prawnika Laurel wszczęła postępowanie, dotyczące nie zastosowania się do nakazu
sądu, a potem wbiła sztylet nieco głębiej, wysyłając kopie dokumentów do mediów
w okręgu Jacka. Miało to miejsce na krótko przed wyborami i w prasie ukazały się
artykuły, zatytułowane: POLITYK U KRESU KARIERY PORZUCA RODZINĘ.
W końcu Jack został zmuszony do zaciągnięcia pożyczki z tak zwanego funduszu
dyskrecjonalnego lub pójścia do więzienia. Wygrał wybory dzięki garstce głosów
oddanych przez osoby nieobecne podczas właściwego głosowania, zanim jeszcze
Laurel zadała mu ostateczny cios.
Jack nigdy jednak nie tracił okazji do zemsty. Odpowiedni moment nadszedł trzy
miesiące temu, kiedy to piętnastoletni Danny został zatrzymany za chuligaństwo.
Pojawiła się kwestia zaniedbywania obowiązków rodzicielskich i Laurel mogła
stracić prawo do opieki nad dziećmi. Chłopca i trójkę jego kolegów przyłapano
podczas przejażdżki po mieście skradzionym samochodem. Jeden z nich miał już
założoną kartę w centralnym rejestrze skazanych.
- To dość proste pytanie - mówi Hemple. - Czy sypiała pani z panem Vega w jego
domu, kiedy były tam dzieci?
14
- No, na pewno nie było ich w pokoju - odpowiada Melanie. - Zauważyłabym
przecież.
Ze strony ławek dla publiczności rozlega się śmiech. Siedzący w pierwszym
rzędzie dziennikarz z gazety w okręgu Jacka robi notatki do artykułu.
Sędzia uderza młotkem w stół i śmiech cichnie.
- Nie o to pytałam - mówi Hemple ostrzejszym tonem. - Chciałam się dowiedzieć,
czy dzieci były w domu.
- Nie wiem.
- Spała pani z panem Vega w jego domu i nie wie pani, czy były tam jego dzieci?
- Nie.
- Kto w takim razie zajmował się nimi?
- Na pewno nie ja - odpowiada Melanie.
Znów rozlega się śmiech. Uśmiecha się nawet woźny sądowy, wpatrzony w sukienkę
Melanie, nieco mniej wyzywającą niż zwykle. Poza sądem widywałem ją w czerwonej,
atłasowej kiecce, opiętej jak skóra na bębnie. Melanie Vega ma imponujące
kształty. Słyszałem, że regularnie ćwiczy, by zachować taką sylwetkę. Jej cera
ma gładkość skórki dojrzałej brzoskwini, jest jasna i delikatna jak jedwab. Ma
dwadzieścia sześć lat i mogłaby być córką Jacka. Ich małżeństwo trwa zaledwie
pięć miesięcy, a Jack wyraźnie jest już zmęczony. Nie może powstrzymać się od
ziewania, co nasuwa mi myśl, że wieczorami zajmują się z Melanie czym innym niż
dyskutowanie o przebiegu procesu.
Z wdziękiem i wprawą Melanie potrząsa głową i odrzuca do tyłu kosmyk blond
włosów, który zsunął jej się na oko.
Hemple przegląda jakieś dokumenty i konsultuje się z Laurel, szepcząc jej coś na
ucho.
Przy drugim stole siedzący z adwokatem Jack uśmiecha się, próbując dodać otuchy
swojej młodej żonie, jakby ta była artystką na debiutanckim występie.
Hemple wraca do świadka.
- Mówiła pani przedtem, że pani Vega spożywała znaczne ilości alkoholu.
- Ja jestem panią Vega - odpowiada Melanie.
- Poprzednia pani Vega - poprawia się Hemple, nie chcąc dać za wygraną. - Czy
to prawda, że Laurel Vega miała problemy z alkoholem?
Melanie mruży oczy z nie skrywanym zadowoleniem.
- Piła jak smok - odpowiada.
- O ile dobrze sobie przypominam, powiedziała pani, że Laurel Vega stale
zaglądała do kieliszka. Czy tak się pani wyraziła?
- Właśnie tak.
- A co to dokładnie znaczy?
Melanie boleśnie wykrzywia twarz, jakby chciała powiedzieć, żeby dano jej w
końcu spokój.
15
- Znaczy to tylko tyle, że Laurel była zawsze pijana - odpowiada.
- Zawsze pijana?
Na twarzy Melanie znów pojawia się grymas. Może należałoby to jakoś inaczej
określić?
Hemple nie daje jej jednak do tego okazji. Pierwsza zasada obowiązująca na sali
sądowej - nigdy nie formułować zdań kategorycznych.
- Jeśli była „zawsze pijana", to znaczy, że za każdym razem, kiedy widziała
pani Laurel Vega, nigdy nie była ona trzeźwa?
- Tego nie powiedziałam.
- Powiedziała pani, że była zawsze pijana.
- Zazwyczaj.
- Aha. Więc nie była zawsze pijana, tylko zazwyczaj, tak?
- Tak.
- W takim razie przeszliśmy od kogoś, kto stale zagląda do kieliszka, kto jest
zawsze pijany, do kogoś, kto jest zazwyczaj pijany. - Hemple robi kilka
tanecznych kroków przed stołem sędziowskim. - Przypomina to trochę obraz
kliniczny wychodzącego z nałogu alkoholika.
Melanie nic nie odpowiada. Hastings jak gdyby drzemie za swoim stołem. Niezła
uwaga, ale bez punktów i stan meczu nie zmienia się.
Hemple przechodzi teraz do zeszłorocznego przyjęcia bożonarodzeniowego, na
którym Jack zniknął z Melanie, zostawiając Laurel ze swoją własną sekretarką.
- Czy ktoś, kto widział panią na tym przyjęciu, mógłby powiedzieć, że zaglądała
pani do kieliszka? - pyta Hemple.
- Na pewno się nie przewracałam - odpowiada Melanie.
- A pani Vega?
- Tak.
Hemple potrząsa głową, co ma znaczyć, że znów trzeba będzie wszystko powtórzyć.
- W porządku. A ile razy widziała pani podczas tamtego przyjęcia przewracającą
się panią Vega?
- No dobrze, nie widziałam, żeby upadła. — Melanie zaczyna już tracić
cierpliwość.
- Rozumiem, pozwoliła sobie pani na małe ubarwienie sytuacji.
- Niech pani nazywa to jak chce. Ta kobieta była zalana w trupa.
- Następne z pani powiedzonek?
Nie chcąc opisywać szczegółów wyglądu i zachowania Laurel, Melanie nic nie
odpowiedziała.
- Czy spała pani z panem Vega w czasie tamtego przyjęcia?
- Nie pamiętam.
- Dlaczego? Czy dlatego, że nie pozostawiło to po sobie najmniejszego śladu w
pani pamięci, czy dlatego, że już wcześniej robiła to pani z powodem tak często,
że trudno zliczyć?
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie.
16
- Podtrzymuję.
Melanie obrzuca wszystkich zwycięskim spojrzeniem.
- Narkotyki też brała - dodaje do swoich zeznań jak polewę na wierzch
przypalonego ciasta.
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie. - Teraz Hemple podejmuje refren odśpie-
wywanej w sądach pieśni.
- To kłamstwo i doskonale o tym wiesz! - Laurel zrywa się z krzesła. -Nigdy nie
brałam narkotyków.
- Niektórzy nazywają to chorobą. - Melanie uśmiecha się, nie zwracając
najmniejszej uwagi na protesty Laurel.
- Ty z pewnością znasz się na tym, prawda? Mój mąż złapał cię na którymś z
przyjęć jak zakaźną chorobę.
- Były mąż — poprawia ją Melanie.
Sędzia uderza w stół, próbując uciszyć kłócące się kobiety. Laurel siada na
krześle i odwraca się do mnie. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak
zdenerwowanej. Wychylam się przez barierkę i mówię, żeby się uspokoiła. Sama
robi sobie teraz krzywdę, pokazując, że słowa Jacka o jej trudnym charakterze
nie były bezpodstawne.
- I pani osobiście widziała, że moja klientka zażywa narkotyki? - pyta
Hemple.
Po oczach Melanie widać, że ma ochotę przytaknąć. Co jednak ze szczegółami?
Kiedy i gdzie? Kto tam był? I co robili, kiedy Laurel brała
narkotyki?
- Nie. Nie widziałam tego, ale słyszałam o tym wystarczająco często, by uznać
to za prawdę. - Melanie spogląda na Jacka. Wymiana uśmiechów między nimi usuwa
wszelkie wątpliwości co do źródła tej informacji.
- Wysoki Sądzie, proszę o wykreślenie tego z protokołu. - Hemple nie poddaje
się tak łatwo. Zdaje sobie sprawę z tego, że skreślenie ostatnich słów Melanie
nic im nie da. Jack znów wyciągnie wszystkie brudy o alkoholu i narkotykach,
kiedy przyjdzie jego kolej. Nie ma wątpliwości, że cokolwiek Laurel łykała czy
wdychała, zostało kupione przez Jacka i prawdopodobnie on również tego zażywał.
- Niech protokolant wykreśli ostatnią odpowiedź — rozkazuje sędzia. Hemple
postanawia zadać teraz decydujący cios.
- Proszę mi powiedzieć, ile razy spotkała pani panią Laurel Vega w ciągu
ostatnich pięciu miesięcy, już jako żona pana Vegi, i przed ślubem, kiedy
utrzymywaliście bliskie stosunki?
- Spotkałyśmy się... - zastanowiła się przez chwilę - cztery... nie, trzy razy.
- Tylko tyle?
- Wystarczająco dużo.
- Nie były to przyjemne spotkania?
- Nie.
- Nie rozumiem dlaczego.
- Sprzeciw! — znów zrywa się adwokat Jacka.
2 - Formy nacisku
17
- Podtrzymuję. Proszę obronę o jaśniejsze pytania.
- Kiedy spotkałyście się po raz pierwszy, pani Vega była pijana. Czy tak?
- Nie pamiętam.
- Doskonale pani pamięta. Melanie wzdycha głośno.
- Tak, pamiętani.
- Może pani opisać okoliczności tego spotkania?
- To było w domu Jacka...
- W domu, w którym mieszkał ze swoją żoną Laurel i dziećmi?
- Tak, właśnie tam. - Melanie spogląda na Hemple, jakby chcąc jej powiedzieć,
że nie ręczy za swoje czyny, kiedy spotka ją po rozprawie w jakiejś ciemnej
uliczce.
Twarz prawniczki wciąż rozjaśnia słodki uśmiech.
- Proszę powiedzieć, co pani robiła, kiedy po raz pierwszy spotkała pani Laurel
Vega. Dodam, że miało to miejsce w jej własnym domu.
- Byliśmy... byliśmy w pokoju gościnnym... - odpowiada Melanie ze spojrzeniem
pełnym złości i zarazem przerażenia potraconej przez samochód samy.
- „My" to znaczy kto?
- Jack i ja - odpowiada Melanie. - Wtedy weszła ona. - Ruchem głowy wskazuje
Laurel.
- Ma pani na myśli panią Vega, która była wtedy żoną pana Jacka Vegi?
- Niech ją pani nazywa, jak pani chce.
- Nazywajmy ją więc „żoną pana Vegi", przynajmniej na razie.
- Dobrze.
- A co robiliście - pani i pan Vega - kiedy weszła jego żona?
- Eee... - Melanie zwleka z odpowiedzią. W jej oczach widać niepokój.
Kilkakrotnie chce coś z siebie wydusić, ale urywa w pół słowa. Nagle uśmiecha
się olśniona.
- Neking - mówi. - Uprawialiśmy neking. - Zadowolona rozsiada się wygodnie na
krześle.
- Neking - powtarza Hemple, kiwając ze zrozumieniem głową. - Czy może pani
powiedzieć, na czym to polegało?
- Całowaliśmy się - odpowiada Melanie.
- Całowaliście się?
- I przytulaliśmy się do siebie - dodaje.
- Całowaliście się i przytulaliście się do siebie. — A mogłaby pani powiedzieć,
co miała pani wtedy na sobie? Jak była pani ubrana?
- Nie rozumiem pytania.
- Czy nie jest prawdą, że kiedy po raz pierwszy spotkała pani Laurel Vega, była
pani zupełnie naga i na dywanie w pokoju gościnnym dmuchała się z jej mężem?
- Nie. To nieprawda - mówi Melanie z udawanym oburzeniem. -Stwierdzam
kategorycznie, że to nieprawda, ponieważ Jack nie lubi robić tego ustami.
18
Na kilka sekund zapada grobowa cisza, po której następuje wybuch histerycznego
śmiechu. Vega łapie się za głowę. Melanie rozgląda się po sali szeroko otwartymi
oczyma. Najprawdopodobniej coś źle zrozumiała.
- Kto pani o tym powiedział? - pyta cicho. - Przecież Jack tego nie lubi -
dodaje niepewnym głosem, chcąc wyjaśnić w ten sposób całe nieporozumienie.
Publiczność znów śmieje się do rozpuku.
Sędzia uderza w stół. Gromki śmiech zmienia się w chichot i tłumiony kaszel.
- Myśmy tego nie robili. — Tym razem Melanie mówi znacznie pewniejszym tonem,
celowo nie precyzując, czy wspomniany akt nie miał w ogóle miejsca, czy też, że
nie była to miłość francuska.
W oczach Melanie widać, że wciąż zastanawia się, co spowodowało takie
rozbawienie na sali.
- Bardzo dziękuję za tak wnikliwe wyjaśnienie — odzywa się Hemple. Nie zadaje
dalszych pytań - po takich stwierdzeniach nigdy się tego nie robi.
Większa część przesłuchań wyglądała jak prawnie usankcjonowany atak zbirów na
przechodnia. Mimo że Hastings zwykle nie ufał ludziom takim jak Melanie, legion
ekspertów wynajętych przez Jacka wmawiał Laurel tak nieprawdopodobną zależność
od męża, że teraz nawet Hastings nie był już pewien, komu należy przyznać prawo
opieki rodzicielskiej nad dziećmi.
- Ile czasu zamierza jeszcze pani przesłuchiwać tego świadka? - przerywa
sędzia.
Hemple prosi o kilka sekund na konsultację ze swoją klientką. Podchodzi do stołu
i zaczyna rozmawiać z Laurel. Z pewnością są zaniepokojone ostatnimi
informacjami o narkotykach. Aby wyrównać szansę, Hemple będzie musiała teraz
chyba poćwiartować Jacka na oczach przysięgłych.
- Godzinę - odpowiada. - Może dłużej.
Obwisła nagle twarz Melanie wygląda jak pysk basseta.
- A ilu jest jeszcze świadków?
- Tylko jeden - mówi Hemple. Spogląda na Jacka Vegę, dając mu do zrozumienia,
że powinien zamarynować pewną część swojego ciała, by przygotować ją na
jutrzejsze lanie.
- W takim razie ogłaszam teraz przerwę. Do sprawy wrócimy jutro
rano - ogłasza sędzia.
Adwokat Jacka zrywa się na równe nogi i kiwa głową, jakby chciał powiedzieć, że
im wcześniej tym lepiej. Kiedy Jack zacznie zeznawać, zleci
się tutaj cała prasa.
- Wysoki Sądzie, jeszcze jedno - mówi. - Chcielibyśmy prosić o spotkanie ze
stroną przeciwną zaraz po zakończeniu rozprawy.
Hastings uderza sędziowskim młotkiem w stół, wstaje i wychodzi do swojego
gabinetu. Za nim krok w krok podążają adwokaci.
Stoję oparty o ścianę i piję wodę. Nagle z tyłu podchodzi do mnie Jack
Vega.
19
- Widywaliśmy się w przyjemniejszych sytuacjach - mówi. Jego głos przypomina
chropawy dźwięk, jaki wydaje strug do drewna, ocierając się o krawędź metalowej
puszki - efekt palenia cygar i picia alkoholu. Przyszedł za mną aż tutaj i
dopadł mnie w wąskim korytarzu między chłodziarką do wody i toaletami. Widocznie
uważał, że to najlepsze miejsce na spotkanie.
Odwracam się i widzę jego uśmiechniętą twarz. Jack stoi z rozpostartymi w
powitalnym geście ramionami. Dla tych, których nie poślubił ani nie spłodził
jest prawdopodobnie całkiem sympatyczny.
- Cóż jednak mogę na to poradzić, szwagierku? - Wciąż nazywa mnie swoim
szwagrem, mimo że od jakiegoś czasu już nim nie jestem. Bardzo niezręczna
chwila. Nic nie odpowiadam, przyglądam się tylko wyciągniętej w moim kierunku
dłoni, która po chwili opada bezwładnie.
Widzę, że Laurel, która stoi kilkanaście metrów dalej i rozmawia z Hemple,
przypatruje się nam ponad ramieniem prawniczki. Hemple bardzo zdenerwowana
czymś, co zaszło w gabinecie sędziego, gestykuluje gwałtownie. Jestem jednak
przekonany, że Laurel wcale jej nie słucha, zastanawia się, o czym ja mogę
rozmawiać z tym człowiekem.
Ponieważ odrzuciłem jego wyciągniętą w pojednawczym geście rękę, Jack zaczyna
stosować taktykę obronną, wznosząc wokół siebie barykadę.
Włosy ma jak gdyby mniej siwe niż rok temu, podczas naszego ostatniego
rodzinnego spotkania, ale na czubku głowy pojawiła się wyraźna łysina, otoczona
kępkami włosów o różnych odcieniach koloru pomarańczowego. Niemniej jednak, jak
na mężczyznę w średnim wieku, Jack jest bardzo przystojny.
Udało mu się zdobyć trochę ogłady, a teraz swój styl obnosi jak podniszczony
garnitur za tysiąc dolarów. Piegi na twarzy stały się bardziej wyraźne i Jack
wygląda na zdrowego, lubiącego świeże powietrze człowieka. Z pewnością niedawno
był na słońcu. Jack uwielbia golfa, a przede wszystkim pola golfowe, na które
przychodzą znane osobistości i gdzie od dołka do dołka jeździ wózek z mrożonymi
koktajlami.
Mówi mi kilka komplementów, że dobrze wyglądam i że świetnie sobie ze wszystkim
radzę po śmierci żony. Próbuje znaleźć jakiś przyjemniejszy temat, coś, co
pozwoliłoby rozpocząć przyjazną rozmowę. Cały czas przebiera nogami i wspina się
na palce. To nerwowy tik, którego Jack nigdy nie nauczył się kontrolować. W
stolicy, wśród lobbystów, znany jest jako „Tancerz", tak przynajmniej nazywają
go za jego plecami.
- Cieszę się, że nie prowadzisz tej sprawy - mówi.
Podskakuje na palcach, jak dziecko, które chce siusiu. Ci, którzy znają Jacka,
wiedzą, że takie zachowanie świadczy o jego rosnącym zdenerwowaniu.
- Rozwody i rodzinne nieporozumienia to nie moja działka - odpowiadam.
- Rozumiem. Niemniej jednak mogłeś przyjąć bardziej neutralną pozycję.
- Czy miałem może usiąść w środkowym rzędzie?
Śmieje się nieco sztucznie i spogląda na mnie jak faceci, którzy nazwą człowieka
dupkiem, gdy tylko znajdą się poza zasięgiem jego słuchu.
20
Na ławce pod przeciwległą ścianą siedzi syn Jacka - Danny. Uważnie obserwuje
matkę i jej prawniczkę. W tej scenerii wydaje się bezbronny i zagubiony. Mimo
prawie dwóch metrów wzrostu sprawia wrażenie małego chłopca. Jego życie to
sport, głównie baseball i siatkówka - gra, ogląda mecze i wypełnia wiecznie
pusty żołądek sześcioma posiłkami dziennie.
Jego siostra - Julie stoi w pobliżu, czekając na odpowiednią chwilę, żeby
podejść do matki.
Matka zmusiła ją do przyjścia na rozprawę, chociaż Julie chciała zostać w domu i
bawić się z koleżankami. Laurel uważa, że jej córka jest bardzo rozpieszczona.
Ja sądzę jednak, że w ten sposób daje o sobie znać jej mechanizm obronny.
- Nic się nie stało - mówi Jack. - Postępujesz tak, jak musisz.
- Masz na myśli moją obecność tutaj? -Tak.
- Moim obowiązkiem jest pomóc Laurel, wiesz o tym.
Kiwa głową na znak, że rozumie, jednocześnie interpretując po swojemu moje
słowa. Jack nie wie, że powiązania rodzinne - to, że Nikki i Laurel były
siostrami - tylko w pewnym stopniu mają wpływ na moje postępowanie. Bronię
interesów Laurel i dzieciaków i występuję przeciwko temu człowiekowi z tego
samego powodu, z jakiego na ulicy rozjechałbym grzechotnika.
- Rozumiem - mówi. — Rodzinka. Zew krwi.
Mnie przychodzą na myśl rekiny. On myśli o więzach rodzinnych. Jack udziela mi
rozgrzeszenia, wciąż wspinając się na palce.
Składa mi kondolencje z powodu śmierci Nikki. Nie pamiętam, żeby był na
pogrzebie. Mówię mu o tym.
- Nie wiedziałem, czy będę tam mile widziany - odpowiada. Robię minę, która
celowo nic mu nie wyjaśnia.
Pyta o Sarę. Odpowiadam, że ma się świetnie.
Jakby na dany znak, z toalety wychodzi Melanie. Ciekawe, czy podsłuchiwała przez
cienkie drzwi? Podchodzi do nas i staje obok męża.
- Poznałeś już moją nową żonę? - pyta Jack.
Spoglądam na Laurel. Mam wrażenie, że nie jest to najlepsza pora, ale Jack
przedstawia nas sobie. Kłaniam się i uśmiecham. Ona obrzuca mnie spojrzeniem
sprzedawczyni, która podejrzewa, że ukradłem coś z jej sklepu.
Stoi i nie odzywa się, a my dalej prowadzimy nie zobowiązującą rozmowę. Nagle
Melanie mówi, spoglądając na Jacka:
- Pytałeś go?
- Daj mi trochę czasu. - Vega spogląda niezadowolony na swoją młodą żonę, co
jednak jej nie zraża.
- Jack chciałby z panem o czymś porozmawiać - mówi.
Vega kaszle, odchrząkuje i uśmiecha się do mnie, jakby chciał powiedzieć: „Ach,
te nieznośnie kobiety". Jego taniec staje się coraz szybszy, przypomina koński
cwał.
- Zastanawialiśmy się. - Spogląda na Melanie. - Zastanawialiśmy się,
21
czy nie mógłbyś z nią porozmawiać. - Ruchem głowy wskazuje stojącą po drugiej
stronie korytarza Laurel.
Spoglądam na niego ze zdziwieniem.
- Może spróbowałbyś przemówić do jej rozsądku. Z powodu tego wszystkiego, co
się tu dzieje, najbardziej cierpią nasze dzieci. - Czego ona, do cholery,
właściwie chce?
Jego nietaktowna prośba wprawia mnie w zupełne osłupienie.
- Wiesz, że nigdy jej nie mogłem zrozumieć — ciągnie Jack. - Może to jest
przyczyną rozpadu naszego małżeństwa. Brak porozumienia - dodaje.
To i tuzin jego kochanek.
- Dlaczego nie przeczytasz jej żądań? - pytam. - Chyba wszystko jest tam jasno
napisane. Jej chodzi o dzieci.
- Wiem, ale czego ona naprawdę chce?
Przyglądam mu się i dziwię się, że jest aż tak tępy. Próbuje wybadać, czy
istnieje cena, za jaką mógłby odkupić dzieci od ich matki. Czyżby Jack zwątpił w
powodzenie sprawy?
- Uważasz, że chce czegoś innego? - udaję, że nie wiem, o co mu chodzi.
- Oczywiście. Porozmawiaj z nią. Ciebie posłucha. Jesteśmy rozsądnymi ludźmi.
Kręcę głową z niedowierzaniem.
- Czy mam ci to przeliterować? Laurel chce tylko jednego - dzieci. -Mówię to
tak głośno, że chyba słyszy mnie połowa ludzi na korytarzu. Kiedy Jack czegoś
chce, staje się nieustępliwy i zupełnie nie odczuwa wstydu,
- Ona sobie z nimi nie poradzi - mówi. - Do cholery, oddałem jej przecież
wakacje. - Spogląda na Melanie. - Sześć tygodni w lato i tydzień podczas ferii
Bożego Narodzenia. - Mogę nawet finansować ich podróż w obie strony - dodaje jak
podczas targu przy sprzedaży samochodu. Melanie kiwa głową i mruga oczami, jakby
chciała podkreślić ogromną wartość tej oferty.
- To nie to samo co prawo do opieki nad dziećmi, Jack - stwierdzam.
- A jak według ciebie ja się czuję? To również moje dzieci - mówi.
- Laurel nie zabierze ich przecież poza granice stanu.
- I co ja mam robić? Muszę przecież zarabiać na życie. - Mówi to tak, jakby
żywot lobbysty był trudniejszy od bycia zwykłym robotnikiem.
- Poza tym dzieciaki szybko dorastają - dodaje Melanie. - Danny już zaczyna
mieć kłopoty. Zadaje się z bardzo nieodpowiednimi ludźmi. Przyłapała go policja
— dodaje.
- Nie wiedziałem, że drzemią w pani tak silne uczucia macierzyńskie. Spogląda
na mnie i dłońmi wygładza spódnicę na swoich wydatnych
biodrach, jakby chciała powiedzieć: „Jak myślisz, po co mam takie ciało?" Jack
nie pozwala żonie kontynuować tego tematu.
- Widziałeś raport policji o Dannym? — pyta.
- Widziałem. Cóż mogę powiedzieć? Dzieciaki czasami miewają kłopoty.
22
- Daj spokój, Paul. - Uśmiecha się do mnie serdecznie, lecz już po chwili
poważnieje. Kładzie mi rękę na ramieniu - symbol męskiej solidarności. - Obaj
znamy realia. Laurel żyje w nierzeczywistym świecie. Spędziła całe życie pod
kloszem. - Mówi to tak, jakby przez cały czas trwania ich małżeństwa on harował
w pocie czoła, a Laurel wylegiwała się w piernatach. - Najpierw dbał o nią
ojciec, a potem, kiedy zamieszkaliśmy razem, przeszła na moje utrzymanie.
- Są jednak tacy, którzy twierdzą, że w tym czasie Laurel wychowywała właściwie
troje dzieci.
Jack nie komentuje tego, co powiedziałem, jednak jego uśmiech przygasa nieco, a
głos staje się poważniejszy.
- Ona nie jest w stanie otoczyć Danny'ego i Julie tak dobrą opieką jak my.
Doskonale sama zdaje sobie z tego sprawę. Ty i ja również o tym wiemy. Jeśli
pojawiłyby się jakieś problemy, możemy zwrócić się o poradę do najlepszych
specjalistów, umieścić dzieciaki w prywatnych szkołach. Czy ona może sobie na to
pozwolić?
- Może powinieneś poprosić sąd o zwiększenie alimentów — mówię.
- Wydawało mi się, że przynajmniej z tobą mogę rozsądnie porozmawiać. Przecież
chodzi o twoich siostrzeńców.
- Ja również przejmuję się ich losem — odpowiadam. — Są to teraz dzieci z
rozbitej rodziny i niosą na swoich barkach cały bagaż związanych z tym
problemów.
Melanie spogląda na mnie, przyjmując postawę obronną. Nie lubi, kiedy porusza
się temat rozbitych rodzin.
- Mówisz jak jakiś psychoanalityk. - Nagle specjaliści, którzy mieli udzielać
rad Danny'emu i Julie, zamienili się w zwykłych konowałów.
- Rozmawiałeś z nim? - pytam.
Vega patrzy na mnie, jakby nie rozumiał, o kogo pytam.
- Z Dannym - wyjaśniam. - Czy rozmawiałeś z nim po tym, jak został zatrzymany?
- Oczywiście. Złoiłem mu tyłek.
- Pytam, czy rozmawiałeś z nim?
- A o czym miałem z nim rozmawiać? Dzieciakom potrzebna jest dyscyplina.
- Tylko ojciec może zapewnić to dzieciom. - Melanie obrzuca mnie wzrokiem z
góry na dół.
- Dzieciaki dorośleją - mówi Jack - a ona nie może zapewnić im należnej
kontroli. - Znów przypomina o alkoholizmie Laurel.
Teraz walą do mnie z obu luf, on i ona.
- Owszem, piła - mówię - ale należy to już do przeszłości. Nie wypiła ani
kropli, odkąd się to wszystko zaczęło, nawet po tych wszystkich bredniach, jakie
wygadują wasi świadkowie.
- Tak. Do następnego razu - dopowiada Melanie.
- Miło się z wami rozmawiało. - Chcę już odejść. Nasza rozmowa staje
23
się coraz głośniejsza, a jej temat jest aż nadto oczywisty. Widzę, że Laurel
również próbuje zakończyć rozmowę ze swoją prawniczką.
— I będzie dużo gorzej — mówi Melanie — o ile Laurel nie usłucha głosu
rozsądku.
Tańcząc w miejscu, przestępując z nogi na nogę, Jack obrzuca mnie spojrzeniem,
które mogłoby zabić.
Dla nich sprawa właściwie się już zakończyła. Przedstawili wszystkie dowody i
przesłuchano wszystkich zaproponowanych przez nich świadków. Ciekawe, o czym
myśli teraz Melanie? Zwlekam przez chwilę, dając jej możliwość zabrania głosu.
Jack trzyma ją za rękę i ściska tak mocno, że końce jej palców stają się
zupełnie białe.
— Porozmawiaj z nią — mówi odchodząc Jack. - Przemów jej do rozsądku.
Nagle widzę podbiegającą do nich Laurel, pędzi jak lokomotywa, jej oczy błyszczą
się niczym rozpalone do białości węgielki. Zamachnęła się, jakby rzucała młotem
na igrzyskach olimpijskich, i jej ciężka torba ląduje z łomotem na plecach
Jacka, zaplątuje się w pasek torebki Melanie i ściąga ją na podłogę.
Szminki, puderniczki i portfeliki rozsypują się na śliskim lastryko - cały świat
może teraz zobaczyć, co kobiety noszą w torebkach. Plastykowa szczotka
przelatuje na drugą stronę korytarza i odbija się od błyszczącego buta woźnego.
Nie zdążyłem nawet drgnąć, gdy Laurel rzuciła się na Melanie, ściskając w ręce
urwany pasek torebki. Nie wiadomo dlaczego chciała wyładować złość nie na Jacku,
ale na Melanie.
W samą porę chwyciłem ją za ramię.
Jack znalazł się w potrzasku między obiema kobietami. Rękoma zasłonił twarz jak
bokser zapędzony w róg ringu. Obok krocza do wełnianej marynarki przyczepiła mu
się damska chusteczka - czarna, koronkowa, przypominająca ozdobną serwetkę.
Podchodzi do nas woźny.
Chwytam Laurel i przyciskam ją do siebie, ze zdumieniem zdając sobie sprawę z
jej siły, czując twardość naprężonych mięśni jej ramion i nóg.
- Co się tu dzieje? - pyta woźny ostrym głosem. Po chwili rozpoznaje mnie i
kiwa głową.
- Małe nieporozumienie - wyjaśniam.
— Nieporozumienie? — Jack prostuje się wreszcie. — Ta dziwka chciała uderzyć
torbą moją żonę.
- Możecie państwo skorzystać z pokoju konferencyjnego. - Woźny, chcąc za
wszelką cenę uniknąć kłopotów, rezygnuje nawet z formalnego upomnienia, które
oznaczałoby dla niego masę papierkowej roboty.
Dwoma palcami Melanie zdejmuje damską chusteczkę ze spodni męża i pozwala opaść
jej na podłogę. Obrzuca woźnego wyniosłym spojrzeniem, jakby chciała mu
powiedzieć, że powinien coś jeszcze zrobić.
24
I woźny robi. Podnosi chusteczkę i podaje ją Melanie.
- To pani? - pyta.
Hemple podniosła torbę Melanie. Biorę chusteczkę od woźnego i wkładam ją do
środka. Ludzie zaczynają podnosić z podłogi przedmioty.
- Ty, dziwko! Trzymaj się z dala od moich dzieci! - Laurel znów przestaje
panować nad sobą. - Szkoda, że nie miałam czegoś cięższego -mówi, trzymając
torbę za urwany pasek.
Biorę Laurel pod rękę i wyprowadzam ją. Woźny patrzy na nas podejrzliwie, może
doszedł do wniosku, że należało zapytać, czy ofiara nie chce wnieść skargi.
- Zapytaj, co zrobiła! - Laurel krzyczy mi prosto w twarz. - A ciebie -odwraca
się do Jacka - zupełnie nie obchodzi, że zniszczy twoje własne dzieci. - Nazywa
Melanie kłamliwą małpą i obrzuca innymi, mniej wybrednymi epitetami.
Prawniczy instynkt podpowiada mi, że korytarz nie jest najlepszym miejscem na
takie rozmowy.
Podchodzi do nas Hemple. Popycha Laurel z tyłu jak doczepiony do rufy holownik.
Melanie rozmawia jeszcze z woźnym, gestykulując i wykrzywiając twarz, jakby
chciała go przekonać do wyciągnięcia kajdanek. On jednak spogląda na nią ze
współczuciem, cały czas cofając się w kierunku sali rozpraw, podnosząc leżące na
podłodze przedmioty i podając je Melanie. Nie mam wątpliwości, że żałuje teraz,
iż nie patrzył w przeciwną stronę, kiedy się to wszystko zaczęło.
W pokoju konferencyjnym, za zasłoniętymi żaluzjami, Hemple mówi mi, co się
stało.
Laurel jest jeszcze za bardzo zdenerwowana, żeby rozmawiać.
- Chodzi o szkołę Julie — mówi Hemple. — Znaleźli narkotyki u jednej
dziewczynki, która jakoby dostała je od Julie.
Aż zaniemówiłem, choć nie dziwi mnie już nic, co dotyczy dorastającej młodzieży.
Zawsze wydawało mi się, że jedynym narkotykiem, jakiego używa moja siostrzenica,
jest opinia jej rówieśników - od tego jest bardzo uzależniona. Jak mogło do tego
dojść?
- Kokaina - wyjaśnia Hemple. - Ta druga dziewczynka, jej przyjaciółka, nie
sprzedawała towaru, miała tylko na własny użytek.
- Wniosą oficjalne oskarżenie? - pytam.
Hemple robi minę, z której można wyczytać, że sama nie jest jeszcze pewna.
- Złapali ją trzy dni temu. Wciąż trwa śledztwo.
- W jaki sposób Jack dowiedział się o tym tak szybko?
- Sama się nad tym zastanawiam - odpowiada Laurel. Możliwe, że chodzi tu o mały
podstęp. Przyłapany przez policję, przestraszony dzieciak
25
może wymyślić jakąś historyjkę, by wmieszać w całą sprawę kogoś zupełnie
niewinnego - zwykła transakcja handlowa.
- Jest coraz gorzej - mówi Hemple.
- To kłamstwo - odpowiada Laurel. Patrzy na mnie zimnymi jak lód oczyma. Dla
Laurel jest to zupełnie oczywiste, jak dogmat, w który i ja mam uwierzyć.
Prawnicy tak często spotykają się z zaprzeczaniem prawdy, że Hemple zupełnie
ignoruje słowa Laurel.
- Podobno, Julie sama się do tego przyznała.
- Co powiedziała?
- Że przyniosła to z domu. Co gorsza, Melanie również to potwierdziła.
Powiedziała, iż dowiedziała się od Julie, że jej matka używa narkotyków.
- Nieprawda - zaprotestowała Laurel. - Melanie to kłamliwa dziwka. Myślałem, że
załamie się, że będzie krzyczeć przez łzy, a tymczasem
stoi z dumnie podniesioną głową i spokojnym głosem mówi nam, że to bzdura.
Laurel zwróciła się do sądu z dziecięcą wiarą w istnienie sprawiedliwości.
Powoli jednak zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, że tutaj pieniądze liczą się
tak samo jak wszędzie indziej. Jeśli jej wierzyć, a ja wierzę, dopiero teraz
przekonała się, że krzywoprzysięstwo również może przechylić szalę zwycięstwa.
Stoję i obserwuję ją po drugiej stronie stołu konferencyjnego. Na jej twarzy
pojawia się cień.
- Mogę stracić dzieci, prawda?
2
Wstań, kochanie - szepczę cicho do ucha mojej córki. Ekran telewizora jest
zupełnie biały - oglądaliśmy jakąś lokalną stację, która o godzinie duchów
kończy nadawanie programu.
Sara jest przebrana za księżniczkę, ponieważ była na szkolnej zabawie z okazji
święta Halloween.
Siedzę w fotelu w pokoju gościnnym z nogami na podnóżku.
Już trzecią noc z rzędu zasypiamy przed telewizorem. Bez Nikki, która ustalała
zasady obowiązujące w naszym rodzinnym życiu, zaczynamy dryfować, jak pozbawiony
kotwicy statek.
Gdy poruszam się, Sara wtula się we mnie, a jej małe paluszki wbijają się w moją
koszulę jak pazurki młodziutkiego kotka. Wydaje z siebie cichy jęk i coś mruczy
pod nosem.
Spoglądam na zegar. Już po pierwszej. Nie ma szansy, by ją obudzić. Podnoszę
Sarę i zanoszę do sypialni.
Dzisiejszej nocy będzie spała w królewskich szyfonach. Przebierze się rano,
przed pójściem do szkoły.
Zastanawiam się, co myślą nauczycielki i matki innych dzieci, kiedy widzą teraz
moją córkę. Jej sukienki są zawsze czyste, ale nie wyprasowane. Na szczęście
Sara, która dawniej uwielbiała się przebierać, po śmierci matki straciła
wszelkie zainteresowanie strojami. Sukienki, które kiedyś nosiła, plisowane
fatałaszki, powód do dumy dla Nikki, teraz wiszą w szafie Sary jak zobojętniałe
na wszystko duchy. Ja nawet przy krawatach miałem trudności z dobieraniem
kolorów. Tym bardziej, gdy chodzi o kolorowe rajstopy i sukienki. Warkoczyki i
kucyki, których zrobienie zabierało Nikki pięć minut, opierają się moim grubym
palcom i piękne włosy Sary wyglądają jak stóg siana po przejściu burzy. Nie
bawimy się już w klasy ani w gumę, tylko gramy w baseball lub rzucamy kółkami do
celu. Kiedy wychodzi do szkoły z tornistrem, który obija się o jej wątłe plecy,
zastanawiam się, czy przez miłość do swojego owdowiałego ojca moja córka nie
skazała się na życie chłopczycy.
27
Ściągam jej skarpetki, przykrywam ją kołdrą, całuję w policzek i zapalam lampkę
nocną.
Na dole w moim pokoju przez stojący na stoliku głośniczek słyszę jak oddycha.
Przejrzałem zawartość mnóstwa pudeł w garażu, zanim odnalazłem to urządzenie.
Nikki schowała je tu, kiedy nasze dziecko podrosło. Po śmierci Nikki Sara
zaczęła jednak miewać napady płaczu, co raniło boleśnie moje serce. Chodziłem do
jej pokoju i trzymałem w ramionach, kiedy zadawała mi pytania, na które nie
potrafiłem odpowiedzieć. Dlaczego jej tatuś, który potrafi wszystko, nie mógł
uratować mamy? Dokąd ona odeszła? Czy ją jeszcze kiedyś zobaczymy? Patrząc w jej
smutne, oliwkowe oczy, uspokajałem ją, że jej mama jest u Boga, że jest
szczęśliwa, że z płynącej po niebie chmurki obserwuje swoją małą dziewczynkę i
pewnego dnia znów wszyscy będziemy razem. I w głębi duszy sam wierzyłem, że
okaże się to prawdą. Potem Sara zasypiała, uspokojona mymi słowami.
W półmroku wchodzę do wanny. Zimna woda sięga mi do połowy łydek. Zapomniałem,
że wiele godzin temu przygotowałem Sarze kąpiel. Wyciągam korek i słyszę dzwonek
telefonu. Zawiązuję sobie na biodrach ręcznik i biegnę co tchu, żeby telefon nie
obudził Sary. Kto może dzwonić o tej porze? Na pewno nie będzie to dobra
wiadomość.
- Pan Madriani?
- Tak.
- Mówi Gail Hemple.
- Co się stało?
- Jestem w domu Jacka Vegi. Niech pan przyjedzie tu jak najszybciej.
- Co się stało?
- Jest tutaj policja. Godzinę temu zadzwonił do mnie adwokat Vegi. „Laurel i
jej humory" - pomyślałem z cynizmem. Musiała popełnić
jakieś głupstwo: rzuciła kamieniem w okno, zbiła szybę w samochodzie, wydrapała
kluczem swoje inicjały na masce wartego osiemdziesiąt tysięcy dolarów lexusa
Jacka. Wiedziałem, że po oskarżeniach o używanie narkotyków powinienem kazać jej
przenocować u nas. Spędziłem dwie godziny przed obiadem, próbując wydusić z
Julie i jej matki coś na potwierdzenie postawionych zarzutów. Obie zaprzeczyły
wszystkiemu.
- Co zrobiła? - pytam.
Hemple waha się, co powiedzieć. Nie mam już wątpliwości, że jej klientka zrobiła
coś złego.
- Nie mogę teraz mówić. Jestem w samochodzie, dzwonię z telefonu komórkowego.
Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. Czy ona jest z tobą?
- J-aurel? - pytam.
- Tak czy nie.
- Nie. Jest pewnie w domu.
- Tam jej nie ma.
- A gdzie są dzieci? - pytam. - Co tu się, do cholery, dzieje?
- Nic nie mogę powiedzieć. Przyjedź tutaj natychmiast.
28
- Sara już śpi - odpowiadam. - Muszę najpierw znaleźć kogoś, kto
a Tnctantp
z nią zostanie.
- Więc pośpiesz się - mówi i odkłada słuchawkę.
Pani Bailey, nasza sąsiadka, pewnie nigdy mi tego nie wybaczy - telefon w środku
nocy, następna nagła prośba o pomoc. Stała się babcią dla każdej mieszkającej tu
rodziny, ma sześćdziesiąt dwa lata, jest samotna i bardzo pruderyjna. Regularnie
chodzi do kościoła, a resztę życia wypełnia jej troska o małe dzieci oraz
cotygodniowe wykłady na tematy biblijne. Obawiam się, że za bardzo wykorzystuję
jej słabość do dzieci. Od śmierci Nikki zawsze mi pomagała, przychodziła na
każde zawołanie. Nigdy nie wzięła ode mnie żadnych pieniędzy, więc czekam, aż
wichura wyrwie z zawiasów jej furtkę albo któregoś ranka nawali jej samochód -
na cokolwiek, co pozwoli mi odpłacić za jej dobroć. Jak dotąd jednak, wszystko,
co posiada, działa bez zarzutu, czego niestety nie mogę powiedzieć o samym
sobie.
Jadąc mocno ściskam kierownicę i od czasu do czasu przecieram oczy, by odpędzić
sen.
Jack i Melanie Vega mieszkają w ślepej uliczce odchodzącej od Czterdziestej
Drugiej Alei, w ogromnym domu z przystrzyżonym trawnikiem, większym od
niektórych miejskich skwerów.
Dwa domy wcześniej widzę już blask niebieskich, żółtych i czerwonych świateł,
przyćmionych nieco jesienną mgłą. Dwa samochody policyjne zablokowały
skrzyżowanie - jedyną drogę wiodącą do domu Jacka.
Okłamuję policjanta, mówiąc, że jestem członkiem rodziny - używam czasu
teraźniejszego. Przepuszcza mnie wskazując, gdzie mam zaparkować.
Na zakręcie, przed domem Jacka, stoi wóz straży pożarnej. Jego silnik warczy
monotonnie.
Jestem tym zaskoczony. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że Laurel może okazać
się podpalaczką. Natychmiast jednak odrzucam tę myśl. Teraz wysyłają takie wozy
do każdego wypadku.
Na zakręcie zbiera się coraz większy tłum. Po tej stronie ulicy, po której mam
zaparkować samochód, stoi kilku sąsiadów i przypadkowych gapiów. Odważniejsi
stanęli bliżej domu i próbują wydobyć jakieś informacje od policjantów i
strażaków. Szukam wzrokiem Gail Hemple, lecz nie widzę jej.
Parkuję i wysiadam z samochodu. Mieszam się z tłumem gapiów, z których większość
jest ubrana w szlafroki i ranne pantofle. Jeden facet ma na sobie majtki i
zapiętą pod samą szyję kurtkę, a na bosych stopach mokasyny. Błaga jakąś starszą
panią o najświeższe plotki, chce się dowiedzieć, co widziała czy słyszała.
Kobieta wzrusza tylko ramionami i mówi:
- Jeden z policjantów wspomniał coś o jakiejś ofierze w środku.
Nagle czuję, że ściska mi się żołądek, a na czoło występują krople zimnego potu.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że głos Hemple nie świadczył o
zaniepokojeniu jakimś niewinnym figlem.
29
Alejka dojazdowa -jedyna przerwa w wysokim na dwa metry żelaznym ogrodzeniu -
jest przegrodzona żółtą policyjną taśmą. Mężczyźni w cywilnych ubraniach kursują
tam i z powrotem między domem i zaparkowanymi przed nim samochodami.
Portyk domu Jacka do złudzenia przypomina pałac jakiegoś ważnego dyplomaty,
brakuje tylko strażników i tajniaków. Jack zawsze lubi robić wrażenie na
ludziach. Z miejsca, w którym stoję, doskonale widać oświetlone jak choinka
wejście z szeroko otwartymi drzwiami i rzędem korynckich kolumn po obu stronach.
Po tłumie rozchodzi się kolejna wiadomość - ofiara nie potrzebuje ambulansu.
„Dlaczego?" - zadaję sobie pytanie i czuję nagły dreszcz.
Po drodze cztery razy próbowałem dodzwonić się do mieszkania Laurel. Nikt nie
podnosił słuchawki. Pewnie zabrała dzieci ze sobą.
- Panie Madriani. - Odwracam się, słysząc za plecami cichy głos. To Gail
Hemple. Stoi kilka metrów dalej obok jakiejś kobiety i trzymającej się pod rękę
pary. Skądś znam twarz tej kobiety, ale nie mogę dopasować do niej nazwiska -
jakbym spotkał ją przed wielu laty. Natomiast ta drżąca z zimna para nie
przypomina mi zupełnie nikogo.
Ruszam w ich kierunku, ale Hemple wychodzi mi naprzeciw, aby tamci nie mogli
usłyszeć naszej rozmowy.
- Co się stało? - pytam. Hemple wzdycha przeciągle.
- Złe wieści - szepcze. - Użyto broni palnej.
Z mojej twarzy może wyczytać, że wcale mnie nie zaskoczyła po tych wszystkich
plotkach, jakie zdążyłem usłyszeć. Czekam na potwierdzenie swoich domysłów.
- Melanie Vega nie żyje — mówi Hemple.
Przez chwilę nie mogę złapać tchu, a różne myśli tłuką się po mojej głowie.
- Gdzie jest Laurel?
- Sama chciałabym to wiedzieć.
- A co z Jackiem?
Z wyrazu jej twarzy mogę wywnioskować, że nic o nim nie wie. Próbuję przetrawić
te informacje.
- Może to włamanie? - mówię z nadzieją w głosie. Hemple kręci głową.
- Gliny nic nie chcą powiedzieć - mówi, ale z jej miny można wyczytać, że
bierze pod uwagę zupełnie inny przebieg wydarzeń. - Zadzwoniłam do Laurel zaraz
po telefonie od adwokata Vegi - mówi. Nikt nie podniósł słuchawki.
- Co z dziećmi?
Wzrusza ramionami na znak, że nie ma zielonego pojęcia.
- Świetnie.
Rozmawiamy jeszcze, kiedy podchodzi do nas tamta znana mi skądś
30
kobieta. Dość ładna, z kasztanowymi włosami, ubrana w dres do joggingu, który
zapewne bez zastanowienia wyciągnęła z szafy, gdy usłyszała wycie syren.
Domyślam się, że chce pomówić z Hemple, lecz ona patrzy prosto na mnie, uśmiecha
się i mówi:
- Paul, miło cię znowu widzieć, szkoda tylko, że w takich okolicznościach.
Pastwi się nade mną, widząc moje zaskoczenie, nie najlepiej maskowane głupawym
uśmieszkiem. Pochylam głowę w geście, który ma znaczyć, że nie mam pojęcia z kim
rozmawiam.
- Dana Colby — śmieje się. — Studiowałam prawo. — W jej głosie rozbrzmiewa
wesoła nutka. - Minęło już tyle czasu. Byłam rok niżej, pamiętasz?
- Ach, oczywiście, pamiętam - mówię, nie do końca ufając swojej pamięci.
Zapamiętywanie twarzy i nazwisk nigdy nie było moją mocną stroną.
Stoimy, rozmawiamy i wspominamy. Powoli przypominam sobie kobietę, która już
kiedyś dała mi się we znaki na sali sądowej. Minęło kilka lat od chwili, kiedy
widziałem ją po raz ostatni. Była jedną z niewielu kobiet na naszym wydziale i,
o ile sobie dobrze przypominam, wszyscy marzyliśmy o tym, by ją zdobyć. Miała
kasztanowe włosy, oczy błyszczące jak ametysty, anielską twarz i boskie ciało.
Nie zmieniła się. Prawdopodobnie właśnie
0 takich jak ona myślą kobiety, narzekające, że życie jest niesprawiedliwe.
Te.az jednak pragnę na osobności zamienić kilka zdań z Hemple. Podeszła do nas
para, z którą przed chwilą rozmawiała Colby - mężczyzna
1 kobieta, oboje po trzydziestce.
Dana Colby spogląda na mnie, waha się przez chwilę, po czym zwraca się do nich:
- Przedstawiłabym państwa, ale, niestety, nie wiem, jak się nazywacie.
- George Merlow. A to moja żona, Kathy. - Mężczyzna uśmiecha się do Colby i
podaje mi rękę. - Mieszkamy tutaj. To, co się stało, bardzo nas niepokoi.
Dopiero co wprowadziliśmy się.
Kathy Merlow ma pociągłą, ziemistą twarz, blond włosy. Wygląda na bardzo
schorowaną. Jest niskiego wzrostu. Trzyma męża pod ramię, chowając rękę w
głębokiej kieszeni jego wełnianego płaszcza. Kiedy George Merlow odwraca się i
pochyla, by powiedzieć coś żonie na ucho, widzę jego przerzedzone włosy związane
w krótki kucyk. Wyglądem przypomina nieco gwiazdę rocka na wakacjach. Ma taki
akcent, z jakim mówi się na wschód od Omaha, może więc pochodzi z Massachusetts
albo z Nowego Jorku. Prawdopodobnie musiał jednak często zmieniać miejsce
zamieszkania.
Przyglądam mu się uważnie i widzę w jego oczach oznaki zaniepokojenia, które
przypisuję wydarzeniom dzisiejszego wieczoru.
- To po prostu straszne - odzywa się Kathy Merlow. - Każdej nocy, odkąd tu
przyjechaliśmy, słyszymy o jakiejś strzelaninie. To bardzo niebezpieczne miasto.
31
Wygląda na to, że stolica nie zrobiła na nich najlepszego wrażenia. Być może
przyjechali z Mayberry, gdzie gromadki rozbawionych dzieci łowią ryby na wędkę.
- Gdy tylko człowiek pojawia się na ulicy, natychmiast staje się celem dla
jakiejś zabłąkanej kuli — mówi mężczyzna.
- Jak w każdym dużym mieście - dodaje Dana Colby. - Nikt jednak nie
spodziewałby się takiego orszaku powitalnego. - Dana patrzy na furgonetkę
koronera, który przyjechał dokonać oględzin zwłok.
Hemple spogląda na mnie, jakby chciała powiedzieć: „Miejmy nadzieję, że gliny
również uznają to za przypadkową zbrodnię."
Modlę się o to, żeby Laurel miała jakieś alibi, niechby to była choćby pasterka
u Sióstr Miłosierdzia. Od czasu rozwodu po Laurel można spodziewać się
wszystkiego. Pewnego razu zjawiła się u nas z jakimś katolickim księdzem. Nikki
była po chemoterapii i bardzo źle się czuła, a ja, ubrany w piżamę, o drugiej w
nocy musiałem zabawiać Laurel i jego wielebność. Wygląda na to, że tamtej nocy
Laurel uznała, iż jest bardzo grzeszną kobietą. Była ostatnia w kolejce do
konfesjonału, a po spowiedzi razem z koleżanką zaprosiły młodego księdza na
obiad. Odprawiwszy pokutę nad kilkoma drinkami, Laurel udało się spławić
koleżankę oraz namówić swojego towarzysza w czerni do kilku tańców i
rozluźnienia koloratki. Zanim dotarli do nas, przetestowała narzucone przez
celibat ograniczenia. Bywają -hwile, kiedy moja szwagierka przypomina szatana w
damskim przebraniu.
Mimo to nie wydaje mi się, żeby była zdolna zabić.
- Domyślam się, że jesteś z nimi spokrewniony. - Dana Colby, patrząc na mnie,
ruchem głowy wskazuje jaskrawo oświetlony dom za żółtą taśmą.
- Były szwagier. Ta sprawa należy już do przeszłości.
- Aha - mówi, jakby właśnie odkryła jakiś drobny grzeszek rodzinny.
- Mieszkasz gdzieś tu w pobliżu? — pytam.
- Kilka domów dalej. - Ruchem głowy wskazuje bliżej nie określone miejsce za
swoimi plecami, a ja stwierdzam, że miniony czas był dla niej bardzo łaskawy.
- A ty? - pyta.
- Przejeżdżałem tędy. - Dana pewnie zacznie się zastanawiać, z jakiej to knajpy
wracałem o drugiej w nocy. Mimo wszystko nie chcę rozgłaszać, że jestem tu w
sprawach zawodowych, w poszukiwaniu pewnej kobiety. Lepiej nie budzić podejrzeń,
że Laurel może być zamieszana w to, co stało się po drugiej stronie ulicy.
- Dana pracuje w biurze Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych — mówi
Hempłe z przesadną emfazą.
- Aaa. - Jestem zaskoczony. Gdzie ostatnio spotkaliśmy się z Daną? Nagle
przypominam sobie. Wiele lat temu, w sądzie kamym, dzięki Danie Colby pewna
sędzina skazała mojego klienta na wiele lat pobytu za kratkami. I obawiam się,
że choćby nie wiadomo jak dobrze się sprawował, nie uda mu się wcześniej wyjść
na wolność.
32
- Nie jest pani zimno? — mówi Dana do Kathy Merlow.
- Właśnie przechodzi grypę - odpowiada za nią mąż.
- Powinien pan zabrać żonę do domu - dodaje Colby.
Wszystko to jakby działo się obok Kathy Merlow. Stała ze wzrokiem utkwionym w
domu Jacka.
- Czy zaraz ją wyniosą?
Przez chwilę nie jestem pewien, o kim ona mówi. Dopiero po jakimś czasie dociera
do mnie, że jej niezdrowa ciekawość domaga się widoku zapakowanego w plastykowy
worek ciała Melanie.
- Znała ją pani? - pytam.
Spogląda na mnie szeroko otwartymi oczyma.
- Ależ nie. Skądże. Nigdy jej nawet nie widziałam. Nie znaliśmy ani jej, ani
jej męża. Nie mieszkamy tu przecież długo. Prawdę mówiąc, nikogo tu jeszcze nie
znamy. Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma. Najwyraźniej odczuwa ulgę z tego
powodu, że nie zdążyli poznać jeszcze państwa Vegów - jakby uważała, że przemoc
jest czymś zaraźliwym, a odpowiednia odległość pozwala jej uniknąć.
- Myślę, że powinniśmy wrócić do domu. - George Merlow patrzy na żonę, jakby
chciał powiedzieć, że to, co stało się dzisiejszej nocy, przerasta możliwości
Kathy. Spogląda na Dane Colby i szepcze jej coś do ucha. Dana przytakuje
skinieniem głowy. Domyślam się, że George Merlow usprawiedliwia żonę i pyta, czy
może ją stąd zabrać.
- Chodźmy już - mówi. - Miło było pana poznać. Szkoda tylko, że w takich
okolicznościach — dodaje, po czym oboje odchodzą.
- Mili ludzie - mówi Dana.
- Tak. - Wciąż patrzę na nich, kiedy idą ulicą, a potem skręcają do swojego
domu.
- Chyba są samotnikami - mówię.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Nie znają Vegów, mimo że mieszkają tak blisko. Dana spogląda na mnie
zaskoczona.
- Masz rację - mówi.
Nagle moją uwagę przyciąga „południowy trawnik", na którym, zgodnie z marzeniami
Jacka, miały lądować helikoptery najwyższych dostojników państwowych. Coś
zaczyna dziać się przy wejściu. W drzwiach ukazują się Vega i jeszcze jakiś
mężczyzna. Jack spogląda na zebrany przed domem tłum. Nawet z tej odległości
widać jego zmizerowaną twarz i ogromne worki pod oczami. Jednak to nie on, a
idący za nim mężczyzna przykuwa moją uwagę. Czuję, że krew stygnie mi w żyłach
na sam widok Jimmy'ego Lamy - gliny z piekła rodem.
Poznaliśmy się wiele lat temu, kiedy postawiłem go przed sądem za użycie siły
podczas aresztowania jednego z moich klientów. Później liśmy się podczas sprawy
Talii Potter, kiedy Lama, działając wbrew wieniu sądu, podał prasie szkodliwe
dla przebiegu sprawy infbrma
3 - Formy nacisku
według których miałem być wmieszany w zabójstwo męża Talii, Bena Pottera,
jednego ze wspólników mojej byłej firmy prawniczej. Talia i ja staliśmy się dla
prasy smakowitym kąskiem, a sytuację pogarszał jeszcze fakt, że podczas mojej
separacji miałem z nią krótki romans. Wysiłki Lamy, by wmieszać mnie w zabójstwo
Bena, spełzły na niczym, kiedy Talia została oczyszczona z zarzutów, a zagadka,
kto i dlaczego zabił jej męża, została rozwiązana. Jimmy został ukarany za
naruszenie porządku sądowego -zawieszony w pełnieniu czynności służbowych i
zdegradowany.
Vega szuka kogoś w tłumie, patrzy, zasłania oczy przed blaskiem pulsujących
świateł wozów policyjnych. Nagle wskazuje kogoś wyciągniętą ręką, jego palec
przypomina odbezpieczony pistolet. Celują prosto we mnie.
— Pan adwokat! Co za niespodzianka — mówi Lama. — A już myślałem, że nigdy w
życiu pana nie spotkam.
Jego uśmiech nie wróży nic dobrego. Lama jest jak bryła skały, ma kanciaste
szczęki, a głowa z krótko ostrzyżonymi włosami przypomina lądowisko dla
helikoptera. Nosi taką fryzurę od czasów wojska. Mówiono mi, że kiedyś pełnił
funkcję żandarma w jednej z naszych ambasad za żelazną kurtyną. Zastanawiałem
się nieraz, dla której strony pracował.
Lama i ja mamy za sobą długą i bardzo trudną historię, a nienawiść między nami
można porównać do wrogości między Arabami i Izraelczykami. Staczaliśmy ze sobą
walki na salach sądowych i komisariatach w całym mieście. Lama jest ambitny i
skorumpowany, nie przez pieniądze, ale z powodu nieustannej pogoni za awansem.
Znajdował się znowu na takim szczeblu drabiny służbowej, jak przed naszym
ostatnim spotkaniem. Przez ostatnie trzy lata starał się odzyskać stopień, który
stracił w wyniku sankcji dyscyplinarnych, za co wciąż obwinia mnie. Muszę
przyznać, że świadomość tego sprawia mi ogromne zadowolenie.
Młody policjant - ten sam, który powiedział mi, gdzie zaparkować samochód -
przedstawia mnie, jakbym nie znał Lamy.
— Więc znów jesteś porucznikiem — mówię z ironią w głosie.
Jego oczy zamieniają się w wąskie szparki. Klnie pod nosem. Mówi tak cicho, że
ani Hemple, ani nikt z policjantów nie może go usłyszeć. Może to prawda, że
człowiek dojrzewa z wiekiem. Jimmy Lama nauczył się odrobiny powściągliwości.
Dziesięć lat temu za takie słowa trzymaną w ręku latarką przefasonowałby mi
głowę.
Lama siedzi przy kominku, rozparty w skórzanym fotelu. Gryzie wykałaczkę, co
pozwala mu uspokoić nerwy, gdyż kilka lat temu rzucił palenie.
Gail Hemple weszła ze mną do domu Jacka, chociaż wcale jej nie wzywano.
Najwidoczniej zamierzała uzyskać u Lamy jakieś przywileje dla Laurel. Sam
mógłbym to zrobić, ale gdyby Jimmy zadzwonił tu i tam,
34
natychmiast dowiedziałby się, że nigdy nie wystąpiłem w sądzie w roli obrońcy
Laurel. Wtedy miałby już powód, żeby mi się dobrać do tyłka.
- Gdzie ona jest? - Pytanie jest skierowane do mnie.
- Kto? Zgubiłeś kogoś? - pytam.
- Twoja szwagierka. - Potrząsa głową i uśmiecha się szeroko. - Ułatw nam
zadanie i powiedz, gdzie ona jest.
- Zacznijcie może od jej mieszkania.
- Nikogo tam nie ma.
- Naprawdę?
Lama z namaszczeniem żuje wykałaczkę.
Do pokoju wchodzi Jack. Kiedy przekraczałem próg tego domu, koroner i jego
asystent znosili ciało po spiralnych schodach. Jack szedł za nimi. Spojrzał
tylko na mnie spode łba.
Teraz mogę przyjrzeć mu się dokładniej. Najwyraźniej próbował znaleźć
pocieszenie w butelce. Szuka mnie wzrokiem, po czym rusza w kierunku stojącego w
rogu wózka z alkoholem. W połowie drogi zatrzymuje się, nie mogąc się
powstrzymać.
- Ty skurwysynu! Mówiłem ci, ostrzegałem cię! - Wymachuje palcem tuż przed
moimi oczyma. - Laurel jest nieobliczalna, a ty doskonale zdawałeś sobie z tego
sprawę. - Mówi tak, jakby wszystkie fakty były znane i sprawa została zamknięta.
Teraz trzeba tylko złapać Laurel.
Takie zapasy ze współmałżonkiem są bardzo niemiłe. Spoglądam na Lamę.
Uśmiecha się. Z tej strony nie otrzymam posiłków.
Składam więc Jackowi wyrazy współczucia, mówię, jak bardzo mi przykro, że to się
stało, ale nie powinien wyciągać zbyt pochopnych wniosków.
- Gówno prawda. Ta dziwka zabiła Melanie - mówi Jack. - Ona ma poprzestawiane
we łbie. Widziałeś ją dzisiaj w sądzie. Groźby i przemoc. Rzuciła się na Melanie
jak wściekłe zwierzę.
- Bardzo się zdenerwowała - stwierdzam. - Była to jednak tylko sprzeczka, nic
więcej.
- Sprzeczka? - mówi z niedowierzaniem Jack. Jego oczy błyszczą wściekle. -
Czego jeszcze chcesz? Kolorowych zdjęć na papierze Kodaka? Chciałbyś zobaczyć
wideo, na którym Laurel pociąga za spust? To by ci się podobało, co? Jak i całej
twojej prawniczej bandzie. Zmontowalibyście to po swojemu i oskarżylibyście
Melanie, że stała na trasie lotu kuli. Tym razem wam się to nie uda. Zniszczę
Laurel, choćbym miał poruszyć niebo i ziemię. - Skończył, czekając na moją
reakcję.
Chcę zapytać go, gdzie był dzisiejszej nocy, czy coś widział, czy rzeczywiście
istnieje jakaś wideo-kaseta, czy też wszystko to tylko produkty jego
przepełnionej nienawiścią wyobraźni. Jednak ostrożność bierze górę nad chęcią
wyjaśnienia sytuacji. Milczę.
Vega mamrocze coś jeszcze pod nosem. Przynajmniej jedno zwycięstwo
35
po całym dniu klęsk. Przechodzi obok mnie. Słyszę pobrzękiwanie kostek lodu w
szklance i dźwięk nalewanego burbona. Poprosiłbym go o drinka, ale boję się, że
rzuci we mnie butelką.
Lama chciałby, żeby Jack wylał na mnie jeszcze trochę żółci. Sprawianie bólu to
jedna z sadystycznych przyjemności Jimmy'ego. Czuje jednak, że to koniec.
- Macie jakieś zdjęcia? - pytam Lamę.
- To ty masz tutaj odpowiadać na moje pytania - mówi.
- Nie mamy nic do powiedzenia - wtrąca się Hemple.
- Kto panią tu zaprosił?
- Jestem adwokatem Laurel Vega. - Hemple wyjmuje wizytówkę z kieszeni marynarki
i podaje ją Lamie. Policjant spogląda na wizytówkę, uśmiecha się i zaczyna
dłubać nią w zębach.
- Świetnie - mówi. - To niech nam pani powie, gdzie znajduje się teraz pani
klientka.
- Nie wiem.
- Zapisz to - mówi Lama. - Adwokat podejrzanej nie ma pojęcia, gdzie znajduje
się jej klientka. - Stojący pod ścianą detektyw zapisuje podyktowane słowa w
małym notesiku.
- A może wie pani, gdzie była Laurel mniej więcej o jedenastej trzydzieści?
Hemple milczy.
- Wygląda na to, że nie. Zapisz to - mówi Lama. - Jest jeszcze coś, o czym
chciałaby nam pani powiedzieć? - Na jego twarzy pojawia się szeroki, zjadliwy
uśmiech.
Hemple znów nic nie odpowiada.
- Bardzo pani dziękuję za wizytę. - Lama uśmiecha się i gestem ręki każe
jednemu z umundurowanych policjantów odprowadzić Hemple do wyjścia.
Teraz znów może wylać na mnie cały swój jad.
- A gdzie ty byłeś dziś w nocy o jedenastej trzydzieści?
- O rany, Jimmy, czy będzie mi potrzebny adwokat?
- Nie, jeśli wiesz coś, czego my nie wiemy.
- Mógłbyś to zapisać — zwracam się do tego dupka z notesem, który zaśmiał się
nagle, jakby dostał czkawki.
- Wciąż tak samo bystry - mówi Lama. - Rozumiem, że bawiłeś się w anioła stróża
swojej szwagierki. Tym razem chyba ci jednak coś nie wyszło.
Nic nie odpowiadam.
- Domyślam się, że znasz ją lepiej niż inni. Nie próbuję nawet zaprzeczać.
- Więc pewnie wiesz, czy ma pistolet. Patrzę na niego, zaczynając coś kojarzyć.
- Jaki typ? - pytam.
- Dziewięć milimetrów, półautomatyczny.
36
- Skąd miałbym to wiedzieć - odpowiadam.
Lama uśmiecha się szyderczo. Teraz on dzieli się swoimi informacjami i nie
dostaje nic w zamian. Domyślam się, że nie znaleźli żadnego pistoletu. Gdyby go
mieli, Lama określiłby dokładnie, o jaki model chodzi. Pewnie znaleźli tylko
łuski i to, co zostaje z ołowianych kul, kiedy zagłębią się w tkankę lub
zmiażdżą kość ofiary.
- Kiedy widziałeś ją po raz ostatni? Widzę, że jest już porządnie wkurzony.
- Kogo?
Spogląda na mnie z wściekłością, łamie wykałaczkę i rzuca oba kawałki na
podłogę.
Z urażoną miną odpowiadam:
- Dziś po południu, w sądzie.
- I nie widziałeś jej od tego czasu? Kręcę przecząco głową. Policjant z
notesikiem coś zapisuje.
- Pewnie nie wiesz również, gdzie są dzieci.
- Przypuszczam, że są z matką - odpowiadam i myślę sobie, że to całe szczęście,
iż ma takie chodzące alibi.
- Do jasnej cholery! - wrzeszczy Jack. Trzęsie się cały, a alkohol wylewa się
ze szklanki na dywan. - Ona zamordowała moją żonę, a teraz ucieka z moimi
dziećmi. Na co czekacie? - Jeszcze niedawno Jack wydzierał się na mnie, teraz
rzucił się na Lamę.
Jimmy ucisza go natychmiast - składa mu kondolencje i ruchem głowy każe
wyprowadzić go z pokoju. Vega spogląda jeszcze na mnie.
- Lepiej, żeby mi je oddała. - Chodzi mu o dzieci. Wyobraża sobie pewnie, że
Laurel ucieknie do Rio, ale ja wiem, że ona nie ma pieniędzy. -Posłuchaj mnie,
poruszę niebo i ziemię. - Mówi to tak, jakby wierzył, że mogę przekazać jej tę
wiadomość. - Potem wychodzi posłusznie z pokoju, odwracając jeszcze głowę, by
rzucić w moim kierunku ostatnie spojrzenie ponad ramieniem prowadzącego go
policjanta.
Lama uśmiecha się i wkłada do ust kolejną wykałaczkę.
- Porywczy człowiek - mówi. - Nie chciałbym, żeby się na mnie wściekł.
- Jedna z wielu potyczek.
- Tak. A propos potyczek. Słyszałem, że załagodziłeś dziś w sądzie całkiem
niezłą bitwę.
- Ja?
- Tak. Laurel Vega rzuciła się na ofiarę, na denatkę. - Kładzie wyraźny nacisk
na ostatnie słowo.
- Już mówiłem, że było to tylko małe nieporozumienie. Sprawa o przyznanie
opieki nad dziećmi. Laurel znalazła się w trudnej sytuacji i zdenerwowała się.
Nie nazwałbym tego bitwą.
37
- Słyszałem, że grzmotnęła tę kobietę swoją torbą - mówi Lama. Strzela kilka
razy palcami, a jego asystent z notesikiem zaczyna przewracać kartki. W końcu
znajduje to, czego szuka.
- „Laurel Vega powiedziała, iż żałuje, że nie ma nic cięższego" -policjant
odczytuje notatkę.
- Może później znalazła coś cięższego - mówi Lama.
- Niezła myśl - zauważam - ale jeśli nie macie innych dowodów, uważam, że
powinniście zacząć szukać prawdziwego zabójcy Melanie Vega.
- Właśnie to robimy. - Przez chwilę żuje jeszcze resztki wykałaczki, po czym
uśmiecha się do mnie złośliwie.
- Skończyliśmy?
- Na razie tak. Wstaje z fotela, jakby osobiście chciał odprowadzić mnie do
drzwi. Łapie mnie za łokieć. Omal nie wzdrygam się z obrzydzenia. Lama patrzy na
mnie.
- Powiesz nam, jeśli dowiesz się, gdzie jest ta kobieta, prawda?
- Oczywiście. Nie ma sprawy.
Wiem, że nie będę musiał. Sługusy Vegi nie spuszczą mnie już teraz z oka.
- Będziemy bardzo wdzięczni za współpracę. Niemal słyszę, jak Lama śmieje się
do siebie. Czuję jego radość, że znów obaj jesteśmy zaplątani w tę samą sprawę.
Lama odprowadza mnie do drzwi. Schodzi z wycieraczki prosto w rozsypaną ziemię i
kawałki rozbitej doniczki. Ma na nogach czarne buty na płaskich obcasach, z
suwakami po bokach.
- Ktoś zrobił tu straszny bałagan - mówi. Ściana obok drzwi również jest
ubrudzona ziemią. Lama patrzy w górę. Podążam za jego wzrokiem.
- O rany, ale ktoś grzmotnął - mówi.
Nad naszymi głowami znajduje się kamera wideo, której oblepiony błotem obiektyw
skierowany jest prosto na wejście.
Jimmy Lama uśmiecha się, wie, że taki film jest wart więcej niż tysiące słów.
3
Wujek Paul! Danny Vega czeka na mnie w domu. Pod daszkiem czapki Gigantów mina
szubienicznika. Kiedy tak siedzi na schodach mojego domu, mam wrażenie, że ten
chłopak składa się z samych kości.
Jest czwarta nad ranem i bynajmniej nie spodziewałem się spotkać go o tej porze.
- Co tutaj robisz, Danny?
- Ta pani, która opiekuje się Sarą powiedziała, że możemy przyjechać do ciebie.
Zostawiłem rzeczy i skuter w garażu. Spogląda na mnie niepewnie swoimi brązowymi
oczyma. - Chyba nie masz nic przeciwko temu? - Mówi to tak, jakby się bał, że
zaraz wyrzucę go na ulicę.
- Oczywiście, że nie - odpowiadam, uśmiechając się do niego. Przypuszczam, że
to pierwsze ciepłe spojrzenie, jakim obdarzono go od wielu dni.
Jego vespa stoi oparta o ławkę w garażu. Obok skutera leży czerwony kask i mała
torba.
Laurel i ja sprezentowaliśmy mu ten motor na ostatnie urodziny. Danny zrobił
drewnianą skrzynkę i przymocował ją za siodełkiem. Trzyma w niej zamknięte na
kłódkę skarby, które pobudzają wyobraźnię piętnastolatka.
- Gdzie jest twoja matka? Dlaczego was tu nie przywiozła? Wzrusza ramionami.
- Myślałem, że jest tutaj.
Na całym ciele czuję dreszcze - wynik braku snu i niepokoju o Laurel.
Natomiast Danny jak gdyby niczym się nie przejmuje. Jak wielu chłopców w jego
wieku, chodzi zawsze naburmuszony. Niewiele rzeczy potrafi go zainteresować,
może jedynie wybuch bomby atomowej, a i to tylko ze względu na wspaniałe efekty
świetlne. Mimo rozpaczliwej sytuacji w domu, jego mina wyraża całkowitą
obojętność.
Czasem mam wrażenie, że komunikujemy się na różnych częstotliwościach. Przez pół
dnia trzeba domyślać się, o co mu chodzi, a i tak jest mała szansa utrafienia w
sedno.
39
Danny wcale nie przypomina Jacka. Oczy i nos odziedziczył po matce. Nie
rozpoczął jeszcze podbojów płci słabszej. Nie ma dziewczyny, choć widziałem
rzucane w jego kierunku spojrzenia oczu o rzęsach dłuższych niż czułki rosiczki.
Na swój sposób jest nawet ładniejszy od tych dziewcząt. Na dworze nigdy nie
widziałem go bez czapki baseballowej, którą nosi jak jego idole - zawodnicy z
pocztówek z lat pięćdziesiątych. Danny czuje się wyobcowany. Jego próba, by stać
się jednym z „chłopaków" - przejażdżka skradzionym samochodem z kolegami -
spowodowana była presją grupy rówieśników, co stanowi potężniejszą siłę napędową
niż mieszanka paliwowa w gaźniku, i zakończyła się ostrą reprymendą ojca, który
dopiero teraz dostrzegł Danny'ego. Kiedy się nad tym zastanawiam, wydaje mi się,
że Danny Vega byłby o wiele szczęśliwszy, gdyby urodził się na wsi w połowie
poprzedniego stulecia.
- Mówiła, że pojechałeś do ojca, że coś tam się stało. - Domyślam się, że ma na
myśli panią Bailey, która podczas mojej nieobecności odbierała telefony. Danny
celuje w takich nielogicznych wypowiedziach. - Julie jest w domu - mówi, nie
czekając na moje pytanie. - Myślę, że śpi.
Nie pyta, co się stało u ojca. Zamiast tego zaczyna mówić coś o wosku i jakimś
modelu, który musi zrobić do szkoły.
Chce, żebym o czwartej nad ranem znalazł mu kawałek świecy.
- Twoja ciotka używała wosku przy robieniu przetworów. W garażu mogą być jakieś
jego resztki - mówię. - A możemy zaczekać z tym do jutra? - Ziewam przeciągle.
- Dobra.
- Kiedy ostatnio widziałeś mamę? Marszczy czoło, próbuje sobie przypomnieć.
- O trzeciej... A może to była czwarta.
Dla Danny'ego czas nie ma znaczenia. Oczywiście nie posiada też zegarka.
- Wyszła. Powiedziała, że zaraz wróci.
Spoglądam na niego, domagając się dalszych wyjaśnień.
- Jednak nie wróciła.
To, że chłopiec znalazł się tutaj, nie jest zwykłym przypadkiem. Laurel ma wiele
wad, ale na pewno nie można powiedzieć, że jest złą matką. Wieczorne eskapady, z
których wracała dopiero rankiem - jak w przypadku przygody ze spowiednikiem -
były tak rzadkie, że można je policzyć na palcach jednej ręki. Wszystkie te
zdarzenia miały miejsce tylko wtedy, kiedy dzieci przebywały poza domem. Laurel
nie należy do matek, które narażają własne dzieci na obecność przygodnych
kochanków.
Pytam Danny'ego, czy coś jadł.
- Kilka cukierków i banana.
- Jesteś głodny? - pytam.
- No pewnie.
Zapraszam go do domu i przeglądam zawartość kuchennych szafek
40
w poszukiwaniu krakersów i zupy w puszce. Zapewne dietetycy mieliby wiele
zastrzeżeń do mojego sposobu odżywiania.
Pani Bailey zasnęła na kanapie w pokoju gościnnym. Widzę ją przez otwarte drzwi
do kuchni i słyszę jej donośne chrapanie.
- Gdzie byliście dziś wieczorem? Dzwoniłem do was, ale nikt nie podnosił
słuchawki. - Wkładam puszkę do otwieracza. Wiruje w nim jak karuzela i po chwili
wieczko opada na blat szafki.
Chłopiec uśmiecha się do mnie głupio.
- Julie poprosiła, żebym zawiózł ją do znajomego. Wykorzystuje mnie trochę, ale
nie mam nic przeciwko temu - mówi. Ja jednak widzę, że wstyd mu wozić młodszą o
dwa lata siostrę do jej chłopaka. W przeciwieństwie do brata, Julie lubi mieć
koło siebie ludzi. Umawia się z chłopcami starszymi od Danny'ego, którzy bez
oporów dzwonią do niej o dziesiątej wieczór z prośbą, by o jedenastej zjawiła
się u nich.
Julie ma blond włosy, niebieskie oczy i bardzo kobiece ciało, które dojrzewa
szybciej niż jej umiejętność logicznego rozumowania. Zbyt szybko nauczyła się,
że cel łatwiej osiągnąć dzięki urodzie, a nie ciężkiej pracy. Nie wie jeszcze o
złych stronach takich pokus i o cenie, jaką trzeba za nie zapłacić. W wieku
trzynastu lat jest jak głowica nuklearna, grożąca wybuchem. Gdybym był jej
ojcem, już teraz umieściłbym ją w jakimś klasztorze.
Stawiam przed Dannym zupę odgrzaną w kuchence mikrofalowej. Biorę krzesło i
siadam przy stole naprzeciwko chłopca.
- Muszę z tobą o czymś porozmawiać.
Danny ze smakiem zajada zupę, spoglądając na mnie niewinnym wzrokiem. Grzecznie
zdjął czapkę i położył ją koło talerzyka z krakersami.
- Dziś w nocy w domu twojego ojca wydarzył się wypadek. Bardzo poważny. Doszło
do strzelaniny.
Wyjmuje łyżkę z ust i opiera łokieć o blat stołu. Koniuszek łyżki
zaczyna wyraźnie drżeć.
- Czy ojcu nic się nie stało? - Patrzy na mnie wytrzeszczonymi oczyma. Mimo
nieustannych awantur z Jackiem i ogromnej nienawiści, jaka
zrodziła się między nimi w wyniku otwartej bitwy o przyznanie opieki nad
dziećmi, Danny wciąż kocha swojego ojca.
- Jemu nic. - Danny znów zaczyna jeść. - Ale Melanie nie żyje. Danny odkłada
łyżkę i z trudem przełyka to, co ma w ustach. Nie
kochali z siostrą Melanie. Dzieci zwykle czują żal do swoich macoch. Widzę
jednak, że Danny jest głęboko poruszony tym, co mu powiedziałem. Młodym ludziom
życie wydaje się niczym nie ograniczoną, wiecznie trwającą zabawą. Dla nich
śmierć to wędrowiec, który nigdy nie zajrzy na naszą ulicę. Obserwowałem
Danny'ego na pogrzebie Nikki. Dla niego fakt, że osoba, którą się kiedyś znało,
z którą się rozmawiało, którą się dotykało, przestała istnieć, był zupełnie
nierealny.
- Jak to się stało?
- Nie wiadomo jeszcze na pewno. Policja wciąż prowadzi śledztwo.
41
- Policja?
- Prowadzą śledztwo w wypadku każdej nagłej śmierci - wyjaśniam.
- Aha.
Podnosi łyżkę i zaczyna jeść, czuję jednak, że myśli nie dają mu spokoju.
- Ojciec jest pewnie bardzo wstrząśnięty.
- Można tak to nazwać.
Nie mówię mu, że policja poszukuje jego matki. Wkrótce sam się o tym dowie. Mam
nadzieję, że po zbadaniu okoliczności zbrodni okaże się, że Laurel jest
niewinna. Nie ma sensu denerwować dzieciaka, dopóki sam się więcej nie dowiem.
- Dobrze się czujesz? - pytam, obserwując, jak przetrawia wraz z zupą otrzymaną
wiadomość.
- Czy ten wosk jest czysty?
- Co?
- Wosk na model - wyjaśnia.
- Tak, jest tego cała bryła - mówię.
- Pójdziemy poszukać rano?
- Oczywiście, ale teraz zjedz i idź spać. - Rozmowa zakończona. Chłopiec znów
nadaje na innej częstotliwości. Rozpadają się resztki mojej rodziny, a Danny
Vega martwi się o kawałek wosku.
Dziś rano funkcjonuję dzięki adrenalinie i czemuś, co wygląda jak plama ropy
z ,JExxon Yaldez". Wypijam trochę, a mój język skręca się jak ślimak w agonii.
Gdy się śpi tylko godzinę, dziwne rzeczy dzieją się z oczyma człowieka.
Zastanawiam się, czy napis na urządzeniu do kawy to „Esso" czy „Espresso".
Jadę do pracy. Harry siedzi w moim biurze, czytając moją gazetę poranną. Jego
gabinet znajduje się w innej części korytarza. Wypożyczamy książki na jedną
kartę biblioteczną, korzystamy z tej samej recepcji, myśleliśmy również o tym,
by stać się wspólnikami, lecz żaden z nas nie chce wykonać pierwszego kroku. Jak
mawia Harry: „Po co niszczyć udany związek, zawierając małżeństwo?"
Hinds jest ode mnie dwadzieścia lat starszy. Na dobre zadomowił się w prawniczej
społeczności tego miasta - kiedyś zajmował się najcięższymi przestępstwami, a
teraz coraz częściej wspomina o przejściu na emeryturę. Jednak ci, którzy znają
go lepiej, mówią, że Harry wspomina o emeryturze od chwili, gdy czterdzieści lat
temu rozpoczął pracę. Nie mam wątpliwości, że kiedy umrze, trzeba będzie odrywać
jego martwe palce kurczowo zaciśnięte na aktówce, której zawartość przypomina
przenośne biuro. Harry uważa, że czeka go jeszcze wiele kryminalnych potyczek.
Teraz, poza zajmowaniem się własnymi klientami, Harry pomaga mi w mojej
praktyce, a w najcięższych sprawach występuje w roli mojego alter ego.
42
Z gazetą w ręku i nogami opartymi o krawędź kosza na śmieci, Harry klnie cicho -
małe wulgaryzmy zmieszane z komentarzami o polityce. Harry nienawidzi
wszystkiego, co urzędowe, ze szczególnym uwzględnieniem polityków i ich
popleczników. Nie jest ani republikaninem, ani demokratą. Należy do partii,
która zrodziła się pod hasłem braku zaufania do rządu i wzrosła dzięki
fanatycznej wierze we własne ideały. Nazwałbym go „społecznym kontestatorem".
Harry właściwie występuje przeciwko wszystkiemu.
Ostatnio zajął się przeglądaniem moich gazet, z których wycinki znajduję
codziennie rano na biurku. Mimo że wykonuje swoją pracę bardzo sumiennie, nie
może powstrzymać się od narzekania.
Ma bardzo różnorodne zainteresowania — handel międzynarodowy; deficyt budżetowy,
który, według niego, jest za duży; system obronny państwa, który z kolei uważa
za zbyt słaby; środowisko, które jest chronione wystarczająco dobrze z wyjątkiem
wtorków i czwartków, kiedy dziura ozonowa jest tak wielka, że Harry zapisuje się
do Zielonych. O Harrym nie można powiedzieć tylko jednego - że jego
postępowaniem rządzą jakieś konsekwentne zasady. Nigdy nie wiadomo również, czy
żartuje, czy mówi serio.
Nawet się ze mną nie witając, Harry odczytuje głośno notatkę z Lexing-ton w
stanie Kentucky. Wygląda na to, że władze federalne sprzedały dwa wagony
używanych komputerów po czterdzieści pięć dolarów za sztukę. Harry narzeka
najpierw na śmiesznie niską cenę, uważając, że do tej transakcji dopłacą
podatnicy, a kiedy dowiaduje się, że rząd chce jak najszybciej odzyskać
sprzedany sprzęt, dostaje szału.
Z następnego akapitu Harry dowiaduje się, dlaczego rząd musi wycofać się z
transakcji. Otóż okazało się, że sprzedane komputery zawierają ściśle tajne
informacje - nazwiska i adresy chronionych przez państwo świadków, którzy ze
względu na bezpieczeństwo zostali przesiedleni do innych części kraju - dane,
które federalny informatyk niedokładnie wykasował przed sprzedażą komputerów.
- Możesz sobie wyobrazić tych wszystkich pomarszczonych durniów? -Mówi to z
figlarnym błyskiem w oku, jak mały chłopiec, który znalazł mapę, prowadzącą do
skarbu. - Wiesz co? — Powinniśmy powiesić to na tablicy w więzieniu okręgowym i
napisać u góry: „Rząd pracuje dla was, wydając donosicieli." -1 zaczyna
chichotać falsetem.
Takiego właśnie Harry'ego znam od lat. Potrafi poruszać się we wszystkich
kierunkach jednocześnie, przy czym prawdziwa zmiana kursu następuje zawsze
wtedy, kiedy pojawia się jakaś nowa możliwość. Oskarżyciel, który znalazł się w
tarapatach, ponieważ jego koronny świadek nagle nawiał lub w przeddzień
przesłuchania zachorował na nieuleczalne zapalenie krtani, to jest coś, co
pobudza jego wyobraźnię.
Cokolwiek by o nim powiedzieć, Harry jest adwokatem, który poprzysiągł sobie
działanie w sprawie strony przegrywającej, a obiektywizm procesu sądowego uważa
za szczególną formę zdrady.
43
Podchodzę do telefonu i dzwonię to Clema Olsena, mego starego przyjaciela, który
pracuje w policji. Chodziliśmy razem do szkoły średniej. Zazwyczaj łatwo
wyciągnąć od niego informacje. Jeśli może, opowie o wszystkim, co wysłuchał
przez radio na policyjnym zakresie.
- Ciem? Mówi Paul Madriani. - Staram się, by mój głos brzmiał tak, jakbym
dzwonił w jakiejś mało istotnej sprawie.
- Cześć, kochany. - Już od dziesiątej klasy Ciem zwraca się tak do każdego.
Nie udało mu się dostać do college'u. Uczył się trochę stolarstwa. W końcu
przypomniało sobie o nim wojsko i Ciem wylądował w Wietnamie. Nauczyli go
zabijać i posługiwać się radiem. Potem Ciem wstąpił do policji.
- Przyjdziesz na spotkanie naszej klasy? - Imprezy takie odbywają się co pięć
lat i Ciem niezmiennie dostępuje zaszczytu bycia mistrzem ceremonii.
- Postaram się - odpowiadam.
- Aha - przypomina sobie coś nagle. - Pamiętasz może tę dziewczynę, tę
blondynkę ze starszej klasy, która miała takie spiczaste piersi? Pamiętasz jej
nazwisko? - pyta. - Nie mogę odnaleźć jej w notesie.
Dziewczyna, którą znał dwadzieścia pięć lat temu, tak mocno wpisała się w pamięć
Clema, jak Dziesięć Przykazań wyryte na kamiennej płycie.
Mówię, że nie pamiętam. Nie chcę rozwiewać jego złudzeń, więc nie dodaję, że ząb
czasu zapewne nadszarpnął już tę kobietę. Dla Clema wspomnienia z przeszłości
zawsze były ważniejsze niż rzeczywistość.
- Mam do ciebie prośbę.
- Jeśli tylko będę mógł ci pomóc - mówi.
- Wczoraj wieczorem miało miejsce zbójstwo - we wschodniej części miasta
zastrzelono żonę pewnego polityka.
Nie mógł tego przegapić. Śmierć Melanie, która nastąpiła zbyt późno, by napisano
o niej w porannych gazetach, już od samego rana komentowana jest w radiu i
telewizji. Kamery odprowadziły zwłoki aż do furgonetki koronera, a dziennikarze
z mikrofonami i posklejanymi od potu włosami wszędzie dotarli. Nie otworzyli
tylko plastykowego worka, by sprawdzić, czy podczas zabójstwa Melanie miała na
sobie koszulę nocną.
- Słyszałem - odpowiada.
- Możesz mi powiedzieć, czy wydano jakiś nakaz zatrzymania? Czy podejrzewają
kogoś, szukają jakichś świadków?
Zapadła cisza, jakby coś wiedział, ale nie był pewny, czy powinien mi o tym
powiedzieć.
- A nie chodzi tu przypadkiem o któregoś z twoich klientów?
Ciem jest moim przyjacielem, ale nie na tyle bliskim, by znać całą rodzinę. Nie
wie o moim pokrewieństwie z Laurel, ani o jej byłym związku z pogrążonym obecnie
w żałobie polityku.
- Tym razem nie. - Nie chcę kłamać, ale jestem zmuszony odrobinę dopasować
fakty.
44
- Muszę sprawdzić nocne meldunki - mówi. - Mogę do ciebie zadzwonić? - Ciem
chce dyskretnie sprawdzić, ile może mi powiedzieć.
- Oczywiście. Będę tu siedział aż do południa. - Podaję mu bezpośredni numer.
Kiedy chodzi o sprawy takie jak ta, Ciem nie lubi pośrednictwa sekretarek.
Ukryty za płachtą gazety Harry kontynuuje swoją śpiewkę.
- Ta sama banda, która uprościła nasz system podatkowy, chce teraz zreformować
służbę zdrowia - odzywa się. - Wiesz, dlaczego ja im nie
wierzę?
Ignoruję go, mając nadzieję, że da mi w końcu spokój.
- Wiesz, że chcą siebie z tego wyłączyć? - dodaje.
Nie mam pojęcia, o czym mówi, i nie zamierzam nawet o to pytać. Harry i tak
dokładnie mi wszystko wyjaśni.
- Te skurczybyki z Kongresu — mówi — przy najmniejszych oznakach kataru chcą
wozić tyłki do rządowej kliniki, korzystać z wszelkich możliwych zabiegów,
mieszkać w luksusowych apartamentach i obmacywać młode pielęgniareczki.
Harry przerzuca stronę w poszukiwaniu nowej porcji ziarna do swojego
młyna.
- A więc nie ma nic o niej - mówi zmienionym tonem. Tym razem wiem już, co jest
przedmiotem jego poszukiwań. Ma na myśli Laurel. Harry wie, że przez względy
rodzinne będę musiał zająć się tą sprawą. Zadzwoniłem do niego dziś rano.
Wywlokłem go z łóżka, żeby opowiedzieć mu o nocy spędzonej pod domem Vegi i
próbie wyciągnięcia jakichś informacji od Jimmy'ego Lamy.
- Zupełnie nic? - mówię.
- Pozostaje zawsze nadzieja - mówi. - Kto wie? Może dali sobie z nią spokój?
Może mają innego podejrzanego?
- Czułbym się dużo lepiej, gdybym dokładniej wiedział, co mają gliny.
- A może jednak to ona zrobiła? — To właśnie cały Harry: najpierw uspokaja
człowieka najcieplejszymi słowami, a zaraz potem przejeżdża ostrzem noża po
otwartych ranach.
Spoglądam na niego w taki sposób, by dać mu do zrozumienia, że jestem bardzo
wdzięczny za pocieszające słowa.
- No, sam wiesz - mówi - to się zdarza. Zbrodnia z miłości, splątany trójkąt.
Dwie kobiety walczą o jednego mężczyznę. Zazdrosna eks i piękna młoda żona.
- Vega natychmiast bardzo by cię polubił, gdyby to usłyszał - odpowiadam. -
Kobiety są gotowe dla niego zabić. Jeszcze jeden powód do dumy.
Kopuła budynku Kongresu chyba uniesie się o kilka metrów, jeśli zostanie to
oficjalnie ogłoszone. Harry ma jednak rację, taka myśl może przyjść do głowy
każdemu oskarżycielowi.
- I dokąd pojechała? - ciągnie Harry. - Uważasz to za zbieg okoliczności?
Zupełnie przypadkiem znika sobie tej samej nocy, kiedy mordują
45
laleczkę jej byłego męża. Nawet dzieciom nie mówi gdzie się wybiera, ot, po
prostu znika sobie. - Harry siedzi schowany za gazetą i próbuje znaleźć coś, co
mogłoby jeszcze bardziej zepsuć mi humor. - Odkładając na bok twoje przeczucia -
mówi — należy chyba przyznać, że policja ma wystarczająco dużo powodów, by ją
podejrzewać.
- Widzę, że chcesz mi pomóc.
- Zawsze do usług.
- Jedno jest pewne - mówię. - Lama podskoczył z radości, kiedy dowiedział się,
że Laurel i ja jesteśmy spokrewnieni. Ma okazję, by się znów ze mną zmierzyć.
- Wyobrażam sobie, co to za uczucie - mówi Harry. Kręci tyłkiem na krześle,
jakby chciał pokazać, gdzie Lama powinien wetknąć sobie swoje pogróżki. - Kiedy
Jimmy'emu śnią się koszmary, zawsze wykrzykuje twoje nazwisko.
Nic nie odpowiadam. Dzwoni telefon na biurku.
- Halo.
- Mówi Ciem.
- Nie trwało to długo - mówię.
- Przecież nigdy cię nie zawiodłem - odpowiada. - Tak jak sądziłeś, o drugiej
dwadzieścia w nocy wydano nakaz aresztowania Laurel Jane Vegi, wiek trzydzieści
sześć lat, wzrost...
- To wszystko, co chciałem wiedzieć - przerywam mu.
- W dodatku jesteś kiepskim aktorem.
- O co ci chodzi?
- Jest prawdopodobnie uzbrojona, groźna dla otoczenia.
Oznacza to, że jeśli odnajdą Laurel, podczas aresztowania wycelują w nią lufy
pistoletów. Każdy nie przemyślany ruch może spowodować, że stracimy kolejnego
członka rodziny. Jeszcze bardziej niepokojące jest to, że szefowie Cierna
pozwolili, by ta informacja dotarła do mnie. Cokolwiek miałoby to znaczyć, nie
ulega wątpliwości, że policja bardzo jednoznacznie łączy Laurel z zabójstwem
Melanie.
4
W każdy czwartek punktualnie w południe chodzę do klubu sportowego, w którym
jeszcze do niedawna pracowała Laurel. Klub jest oddalony od mojego biura
zaledwie o kilka budynków. O dwunastej piętnaście, gdy gram w sąuasha,
zawiadamiają mnie, że jest do mnie pilny telefon. Wychodzę do jednej z białych
budek telefonicznych, ustawionych rzędem na korytarzu.
- Halo!
- Paul?
Słyszę jej głos i mam ochotę zadać tylko jedno pytanie: „Gdzie się, do cholery,
podziewasz?"
- Nie mam czasu. Gdzie są Julie i Danny? - Po głosie słychać, że Laurel jest u
kresu sił. Czego można się spodziewać po kimś, kto ukrywa się od niemal dwóch
dni?
- Poszukuje cię połowa glin w tym kraju.
- Wiem - odpowiada - ale ja tego nie zrobiłam.
- No to gdzie jesteś? Dlaczego uciekłaś?
- Nie mogę nic powiedzieć.
- Wróć i poddaj się - mówię jej. - Ogłosili, że jesteś uzbrojona i
niebezpieczna dla otoczenia.
Śmieje się. Nerwowy chichot.
- To nie żart. Kiedy gliny są w strachu, szczególnie łatwo sięgają po broń.
- Nic mi się nie stanie. Czy dzieci są u ciebie? - W tej chwili Laurel może
myśleć tylko o tej jednej jedynej sprawie.
- Były do wczoraj. Jeden z ludzi Jacka zabrał je dziś ze szkoły.
- A niech to! - W słuchawce zalega cisza. Laurel myśli. Nie straciła jeszcze
zupełnie głowy. Zadzwoniła do mnie w to jedyne miejsce, gdzie Lama na pewno nie
może nas podsłuchiwać. Jeśli chodzi o Jimmy'ego, nie należy się łudzić, żeby
formalne wymogi powstrzymały go od założenia podsłuchu.
47
- Możesz im jakoś przekazać wiadomość? - pyta Laurel.
- Jaką wiadomość?
- Chcę, żeby stamtąd uciekły.
Chyba jednak poprzestawiały jej się klepki w mózgu.
- Chcesz, żeby ukrywały się razem z tobą?
- Nie, nie. Chcę, żeby pojechały do mojej przyjaciółki - wyjaśnia. -Do
Michigan.
- Nie to jest teraz dla mnie najważniejsze - mówię.
- O, cholera! - Jej głos milknie.
- Halo? Jesteś tam? - W wyobraźni widzę już, jak Laurel chowa się za rogiem, a
kabel łączący słuchawkę z aparatem tak się napina, że gotów jest zaraz pęknąć.
Nagle znów słyszę jej oddech.
- Co się stało?
- Przez parking przejechał policyjny patrol - mówi - ale już wszystko w
porządku. Może zrobili sobie przerwę na kawę? Moje zdjęcia są wszędzie. Nawet
tutaj.
Chyba warto sobie sprawić mapę i pinezkami pozaznaczać wszystkie miejsca, gdzie
może znajdować się owo „tutaj".
- Rusz w końcu głową - mówię. - Martwa lub w więzieniu nie przydasz się swoim
dzieciom. Wróć tu i wyjaśnij wszystko. - Próbuję wciągnąć ją w rozmowę. Pytam,
gdzie była tamtej nocy, kiedy zamordowano Melanie. Liczę na jakieś alibi, na
cokolwiek, co będę mógł wykorzystać, by jej pomóc.
- Możesz przekazać im wiadomość? - mówi, znów wracając do dzieci.
- Nic im nie jest, ale to przecież właśnie o nie chodzi. Odważ się wrócić,
pojadę po ciebie. Załatwimy wszystko tak, jakbyś się dobrowolnie poddała, co
będzie już ważnym atutem w sądzie. Spróbujemy wydostać cię za kaucją. - Potrafię
zachwalać lepiej niż sprzedawca używanych samochodów, ale niełatwo przekonać
Laurel.
- Nie. Mogę się poddać dopiero wtedy, gdy dzieci wyjadą z miasta. Posłuchaj.
Mam w Michigan przyjaciółkę. Byłyśmy razem w college'u. Zgodziła się zaopiekować
dziećmi, przetrzymać je, dopóki się to nie skończy.
- Dzieci sobie z tym poradzą - próbuję przemówić jej do rozsądku. -Ja się nimi
zajmę. Nie wplątuj ich w tę całą sprawę.
- Nie. — Mówi tak zdecydowanym tonem, jakby chciała za chwilę odłożyć
słuchawkę. Zmieniam trochę taktykę.
- Czy ta twoja przyjaciółka - pytam - zna sytuację?
- Opowiedziałam jej o wszystkim. Nie sprawia jej to żadnej różnicy. Już ci
mówiłam, to moja dobra przyjaciółka.
Zaczynam się obawiać, że mnie już wykluczyła z grona swoich przyjaciół.
- Nic więcej nie mogę powiedzieć. Muszę uciekać. Muszę kończyć. -Nagle w
słuchawce rozlega się jakiś hałas. — Zadzwonię później — dorzuca,
- Laurel? Halo! Halo! - Słyszę tylko jakieś szuranie. Przysłuchuję się
48
przez kilka sekund. W końcu domyślam się, że to bujająca się na kablu słuchawka
ociera się o ściankę budki telefonicznej.
Wracam do pracy. Na biurku leży plik karteczek z wiadomościami. Przeglądani je
szybko. Jedna jest od Gail Hemple, a reszta to zwykłe telefony dotyczące
prowadzonych przeze mnie spraw. Nagle dostrzegam różowy pasek papieru z napisem
„Jack Vega" i numerem telefonu.
Podnoszę słuchawkę i dzwonię do Hemple.
Gail ostrzega mnie, że Jack wstąpił na ścieżkę wojenną. Domaga się zwolnienia z
obowiązku płacenia Laurel alimentów, ponieważ jest poszukiwana przez policję.
Według tego, co mówi Gail, Jack domaga się wznowienia sprawy, by przedstawić
przed sądem nowe, inne okoliczności. Jack chce uzyskać tymczasowe prawo do
opieki nad dziećmi, do czasu wyjaśnienia sprawy ich
zbiegłej matki.
- Vega dzwonił do mnie - mówię. - Nie wiesz, czego może ode mnie
chcieć?
- Jack dowiedział się, że Danny i Julie byli u ciebie tamtej nocy, kiedy
zamordowano Melanie.
Robi z siebie zranionego ojca. Chce zerwać wszelkie łączące nas więzi. W szkole
Danny'ego i Julie zostawił polecenie na piśmie, aby zabronić mi jakichkolwiek
kontaktów z dziećmi.
Vega ma bardzo przestarzałe pojęcie o nastolatkach i o metodach radzenia sobie z
nimi. W czasach, kiedy dzieci w klasie czyszczą pod ławkami pistolety, Jack
uważa przysłaną z domu kartkę za coś tak istotnego jak Mur
Chiński.
- Ten człowiek nie traci czasu. Powiadomiono już mnie o przesłuchaniu w sprawie
przyznania tymczasowej opieki. Masz jakieś pomysły? - pyta
Hemple.
Jack odnalazł nasz słaby punkt. Laurel nie zjawi się w sądzie, a jej obrończyni,
jako że występowała już w jej sprawie, nie może zrezygnować z reprezentowania
swojej klientki. Nie stawienie się Laurel oznacza, że za jednym zamachem Jack
zabierze dzieci i przestanie płacić alimenty. Właśnie najbardziej rzucającą się
w oczy cechą Jacka nie jest jego błyskotliwa inteligencja, lecz bezgraniczny
oportunizm. Przed pogrzebem Melanie, pogrążony w smutku, już szuka korzyści,
jakie może mu przynieść śmierć żony.
Hemple jest tym wszystkim bardzo przygnębiona.
Dla Jacka rodzina nigdy nie była niczym świętym. Dla takiego faceta, który ma
pełno kobiet, alimenty to jak bardzo wysoki czynsz, nic więcej. Mówię jej to.
Wisi nad nami jakaś czarna chmura. Mam wrażenie, że Hemple nie powiedziała mi
jeszcze wszystkiego. Przez chwilę omijamy ten temat -typowa rozmowa prawników,
przejażdżka po krainie rozwodów. Wreszcie Hemple mówi:
4 - Formy nacisku
49
- Właściwie chyba powinnam ci to powiedzieć. Nie będę mogła jej dłużej
reprezentować.
- Co to znaczy?
- Chcę złożyć wniosek o zwolnienie mnie z obrony Laurel. Czuję ucisk w żołądku.
- Nie możesz tego zrobić - mówię.
Ma miliony powodów. Ostatecznie wszystko sprowadzi się do tego, że Gail straci
masę czasu, a Laurel furę pieniędzy.
Adwokatowi nie wolno porzucać nie dokończonej sprawy. Jednak w tym przypadku, po
ucieczce Laurel, muszę przyznać, że pytanie, kto kogo porzucił, pozostaje
otwarte.
- Posłuchaj, tu chodzi tylko o pieniądze...
- Tu nie chodzi o pieniądze. Skończyły się miesiąc temu. Od tego czasu Laurel
dała mi już dwa czeki bez pokrycia - mówi Gail. - Prowadziłam sprawę dalej,
ponieważ adwokatowi nie wolno zostawić klienta na lodzie. Nie potrafiłam jej
odmówić.
Mówię jej, żeby dała mi te czeki, a ja zapłacę jej gotówką.
- To nie byłaby najlepsza inwestycja - mówi. - Nie chodzi tu zresztą tylko o
pieniądze. Jak mogę przekonać sąd, że moja klientka nie porzuciła dzieci?
„Wysoki Sądzie, chociaż ta kobieta uciekła, ukrywa się przed policją, jest
jednak dobrą matką. Tyle tylko, że sprawuje swoje obowiązki na odległość."
Chciałem opowiedzieć jej o rozmowie z Laurel, ale pociągnęłoby to za sobą pewne
konsekwencje. Tymczasem Laurel może nadal utrzymywać, że wyjechała w bardzo
pilnej sprawie, nieświadoma tego, że jest ścigana przez policję. Tylko ja wiem z
jej własnych ust, że to nieprawda. Na razie muszę zachować milczenie.
- Nie oskarżyli jej przecież o nic - zauważam. - Co będzie, jak nagle wróci?
Może jest jakieś logiczne wytłumaczenie jej zniknięcia.
W słuchawce słyszę ciężkie westchnienie.
- Gdyby wróciła dzisiaj, może miałabym czas na przygotowanie jej. Potem każdy,
kto wystąpi jako świadek, będzie tylko workiem treningowym. Nie ma nawet podstaw
do zawarcia jakiejkolwiek ugody. W pewnym sensie to nawet lepiej, jeśli nikt nie
będzie jej reprezentował. Jeśli udowodni, że nie popełniła morderstwa, lub jeśli
nikt nie postawi jej takiego zarzutu, może sąd rozpatrujący sprawę przyznania
opieki nad dziećmi okaże dla niej więcej współczucia.
Nie mam na to żadnej odpowiedzi.
- Jeśli zadzwoni do ciebie przed piątą i przedstawi ci jakiś logiczny przebieg
wydarzeń, zadzwoń do mnie - dodaje Hemple i odkłada słuchawkę.
Kapitol to budynek, który przypomina muzealną gablotę. Na parterze zachowano w
dawnym stanie historyczne pokoje, a złocone windy obsługują
50
windziarze - przynajmniej podczas obrad Kongresu. Stu dwudziestu mężczyzn i
kobiet, którzy mają tutaj swoje biura, żyje jak książęta. Każdy ma osobistego
asystenta, który spełnia wszelkie zachcianki swego pana. Nie ma pieniędzy na
szkoły ani na szpitale, ale oszczędność z pewnością nie była motywem przewodnim
urządzenia wnętrz tego budynku. Ludzka godność wymaga, by zasiadający tu ludzie
dobrze reprezentowali swoich wyborców. Dlatego też politycy żyją w całkowitym
oderwaniu od rzeczywistości.
Po drodze do gabinetu Jacka przechodzę przez galerię szubrawców -oprawione w
masywne ramy obrazy wielkości małych domków porozwieszane na ścianach. To
portrety byłych gubernatorów, głównie hersztów band rozbójników z poprzedniego
stulecia, którzy razem z urzędem kupili sobie powszechny szacunek. Obok nich
wiszą nieudolne olejne podobizny uśmiechniętych aktorów współczesnej sceny
politycznej, ludzi, którzy wyglądają tak, jakby mieli zatwardzenie, i starają
się upodobnić do swoich poprzedników.
Kiedy zadzwoniłem do Jacka, powiedział, że to, o czym chce ze mną porozmawiać,
nie nadaje się na telefon. Przedzieram się przez cały Kapitol do jego biura
przede wszystkim z ciekawości. Wiem, że każda wiadomość — nawet taka, którą Jack
chce mi dobrowolnie przekazać - jest lepsza niż żadna.
Jego sekretarka proponuje mi kawę i zaprasza, żebym usiadł na fotelu pod ścianą.
Jack jest za zamkniętymi drzwiami swojego gabinetu. Słyszę dochodzące stamtąd
męskie głosy i gardłowy śmiech.
Jako przewodniczącemu komisji, Jackowi przysługuje odpowiedni gabinet i batalion
opłacanych z państwowych pieniędzy pomocników, głównie młodych ludzi, z których
każdy ma misję uratowania świata i sili się, by wyglądać na ważniejszego od
innych.
Po dwudziestu minutach drzwi gabinetu Jacka Vegi otwierają się, i widzę w nich
jakiegoś ogromnego faceta, odwróconego tyłem do mnie. Nie jest gruby, lecz mam
wrażenie, że na jego garnitur zużyto więcej materiału niż na sławnego
„Zeppelina". Mężczyzna ten ściska dłoń Jackowi i używając tutejszego żargonu
mówi coś o jakiejś nowej ustawie. Nie widzi mnie i zasłania widok Jackowi.
To Clinton Brady, jeden z bardzej znanych członków trzeciej - nieoficjalnej,
choć jakoby najsilniejszej - izby parlamentu; jest jednym z sześciuset lobbystów
zarejestrowanych w tym mieście.
Poklepuje Jacka po ramieniu i odwraca się do wyjścia. Spostrzegłszy mnie,
prostuje się nagle i lekko przekrzywia głowę, by nie uderzyć się w futrynę.
Brady reprezentuje interesy ubezpieczycieli w taki sposób, w jaki Fiihrer
reprezentował Niemcy - blitzkrieg i spalona ziemia dla wszystkich, którzy
ośmielą się sprzeciwić. Ze swoimi znajomościami i wysoką pozycją stał się nawet
ważniejszy od interesów, które reprezentuje. Można powiedzieć, że ma w kieszeni
kilka komisji parlamentarnych i sprzedaje swoje
51
usługi. Przekonał się już, że dawanie pieniędzy Jackowi i jemu podobnym to jak
karmienie ryb dla fok. Już od dziesięciu lat wiadomo, że Jack chodzi u niego jak
na sznurku. „Clint chce zrobić kilka fotokopii. Clint chce zatelefonować. Clint
chce to. Clint chce tamto." Jack stał się służącym Clinta, pośrednikiem między
nim i sekretarką. Teraz też bierze od niego plik papierów i daje je sekretarce
do skopiowania. Kobieta rzuca się do kserokopiarki z szybkością błyskawicy,
jakby od tego miała zależeć jej dalsza kariera. Brady odchodzi korytarzem, by
przed udaniem się do gubernatora zadzwonić do swoich klientów z prośbą o większą
ilość pieniędzy. Tacy politycy nie przyjmują żadnych argumentów ani kart
kredytowych.
Jack, bez słowa żadnego powitania, ruchem głowy każe mi wejść do środka. Zamyka
za mną drzwi.
Mimo że picie alkoholu w Kapitolu jest wykroczeniem, Jack ma ukryty w ogromnej
szafie dobrze zaopatrzony barek na kółkach.
— Napijesz się? - pyta.
Odmawiam. Pewnie kazałby mnie za to aresztować.
W gabinecie jest bardzo duszno po godzinnej naradzie za zamkniętymi drzwiami.
Zdejmuję marynarkę i kładę ją sobie na kolanach, siadając na jednym z krzeseł
koło biurka.
Jack, choć ocieka potem, pozostaje w marynarce. Rekompensuje sobie tę męczarnię
szklaneczką whisky z lodem, po czym lekkim krokiem podchodzi do biurka, zasiada
w skórzanym fotelu i zwraca się do mnie.
— Rozmawiałem z moimi prawnikami - mówi. - Powiedzieli mi, bym trzymał się z
daleka od ciebie. — Jego pogarda dla prawników nie dotyczy tych, którzy dla
niego pracują.
Ściana za jego plecami jest pokryta różnego rodzaju politycznymi pamiątkami,
dyplomami, listami uznania od przedstawicieli biznesu i władz miejskich. Są to
głównie ludzie, którzy pragną dotrzeć tu, gdzie teraz jest Jack, którzy uważają,
że podlizywanie mu się na pewno nie zaszkodzi. Na szafce stoją trzy posążki z
brązu na marmurowych piedestałach. Na mosiężnej tabliczce jednego z nich widzę
wygrawerowane nazwisko Jacka.
Jack bierze z biurka kilka arkuszy papieru, wyglądających jak rachunki.
— Załatwiam formalności z zakładem pogrzebowym - mówi. - Wygląda na to, że
trumna będzie musiała być cały czas zamknięta. - Spogląda na mnie, czekając, czy
zapytam dlaczego. - Ma roztrzaskaną głowę - mówi w końcu. W żaden sposób nie
można tego poprawić.
Najbardziej zastanawia mnie premedytacja tego czynu - strzał w głowę, nie jakieś
przypadkowe zranienie.
— Domyślam się, że jest bardzo dużo rzeczy, o których nie wiesz - Jack ciągnie
swój monolog. - Melanie padła ofiarą skalkulowanego z zimną krwią morderstwa.
Potwierdzają to zdjęcia.
Pomyślałem, że mówi o zdjęciach policyjnych z miejsca zbrodni, lecz on dodaje:
— Zdjęcia Laurel zrobione w domu.
52
- Kiedy strzelała do Melanie?
- Nagranie wideo, na którym widać kłótnię Laurel i Melanie na ganku. Wszystko
to słyszeli sąsiedzi i filmowała kamera, dopóki Laurel nie roztrzaskała jej
doniczką.
- A więc w szaleństwie Laurel Jack doszukuje się elementów logicznego
działania, celowego zniszczenia kamery. Albo usłyszał to na policji, albo sam im
podsunął taką myśl.
- A gdzie ty wtedy byłeś?
- Miałem zebranie. Wróciłem bardzo późno.
To właśnie Jack znalazł zwłoki Melanie i zawiadomił policję. Lekarze uznali, że
między kłótnią na schodach i zgonem upłynęły trzy godziny.
- Uważają, że Laurel prawdopodobnie poszła po pistolet, a poza tym musiała
przemyśleć wszystko, zanim zdobyła się na ten czyn.
Przypuszczam, że ci „oni", o których mówi Jack, to Jimmy Lama, który próbuje
prokuratorowi zasugerować zabójstwo z premedytacją.
- Skąd wiesz, że to ona?
Jack skrzywił się, jakby chciał powiedzieć: „Daj już lepiej spokój."
- Pewnie nadal nie wiesz, gdzie się ona znajduje.
- Nie wiem.
- Nawet nie odezwała się do ciebie?
- Sądzisz, że powiedziałbym ci, gdyby tak było? - Uśmiecham się.
- No wiesz! - Najwyraźniej jest urażony.
Jack sączy swojego drinka i mówi o planowanym na jutro pogrzebie Melanie.
Głośno wyrażam zdziwienie, że jest dziś w pracy.
- Łatwiej mi w ten sposób o tym zapomnieć - odpowiada.
Jack zachowuje się tak, jakby wiele rzeczy już sobie przemyślał. Nagły wybuch
gniewu tamtej nocy w jego domu nie pozostawił po sobie śladu. Jest to nawet
typowe dla niego. Jack nigdy nie potrafił długo nosić w sobie urazy. Mówi o
dzieciach i o ich matce. To niełatwa sprawa. Decyzja nie należy do niego, ale on
i dzieci będą musieli pogodzić się z tym, co stanie się z Laurel.
- Choćby ze względu na nie - mówi - nie mogę dopuścić, by skazano ją na śmierć.
Po nosie spływają mu maleńkie kropelki potu. Przykłada zimną szklankę do czoła i
mankietem ociera grzbiet nosa.
- Znajdą ją - mówi z przekonaniem. - Chcę tylko wiedzieć, co ty zrobisz.
Spoglądam na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
- Kiedy złapią Laurel, będziesz ją reprezentował?
- Nie myślałem jeszcze o tym - odpowiadam.
Uśmiecha się. Niewątpliwie ma talent manipulowania ludźmi. Przypatruje mi się
uważnie, by wybadać mój stosunek do sprawy.
- Wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdyby reprezentował ją ktoś, kto zna naszą
rodzinę, całą sytuację. Byłoby dużo łatwiej dla dzieci i dla
53
wszystkich zainteresowanych, gdyby zakończono to w miarę szybko. Przecież dowody
są jednoznaczne.
- Następnie stwierdza, że moja współpraca mogłaby „ułatwić życie całej
rodzinie". Jack chce wciągnąć mnie do swojej ekipy, wykorzystać do wymuszenia na
Laurel przyznania się do winy.
- Uniknie dzięki temu najwyższego wymiaru kary - mówi. - I nie będzie miała
kontaktu z dziećmi, co wyjdzie im tylko na dobre. Oczywiście, będziesz musiał
poznać okoliczności, wszystkie szczegóły, dowiedzieć się jak to zrobiła i
dlaczego. - Milknie na chwilę i spogląda na mnie, jakby oczekiwał, że już znam
odpowiedzi na te pytania i zaraz mu je wyjawię.
Mówię mu, że nie powinniśmy prowadzić dalej tej rozmowy — jest przedwczesna i
niedorzeczna.
- Miej jednak na uwadze to, co ci powiedziałem - upiera się. Robi małą pauzę. —
Wiem, że tamtej nocy, kiedy zamordowano Melanie, dzieci były z tobą. Dopóki się
to wszystko nie skończy, wolałbym, żebyś się z nimi nie kontaktował. Nie chcę,
by znalazły się w centrum tego całego zamieszania.
I mówi to człowiek, który wystawił swoje dzieci na licytację sądową, niczym
jakiś przeceniony towar.
- Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej, Jack.
- Wiedziałem, że zrozumiesz. - Jest bardzo uprzejmy, właśnie tak zachowuje się
Jack, kiedy już zdąży ochłonąć i obrać najbardziej korzystny dla siebie kierunek
postępowania. Nie mam wątpliwości, że będzie próbował ustalać ze mną linię
obrony Laurel i będzie mu odpowiadało tylko to, co zapewni długoletni wyrok.
Wstaje z fotela. Guzik marynarki zaczepia się o kant biurka, rozdziera materiał
i leci na środek gabinetu jak kamień wystrzelony z procy.
- Cholera. - Głupawy uśmiech, który mówi: „Tak, popatrz sobie, jak wyglądam w
zniszczonym garniturze za tysiąc dolarów".
Jako że nic nie można już zrobić, pochyla się i podaje mi rękę. Pewnie uważa, iż
właśnie zakopaliśmy jakiś mistyczny topór wojenny. Brakuje tylko fajki pokoju.
Na jego twarzy pojawia się szeroki, uprzejmy uśmiech.
- Jak już kiedyś mówiłem, trzeba zrobić tylko to, co konieczne. -Odprowadza
mnie do wyjścia. Jego ręka spoczywa na moim ramieniu -symbol odnowionego
braterstwa.
Po raz ostatni poklepuje mnie po ramieniu, żegna się ze mną i zamyka drzwi.
Przechodzę przez sieć korytarzy w poszukiwaniu wyjścia, jak Mojżesz wędrujący do
Ziemi Obiecanej. Rozważam wszystkie słowa, jakie padły podczas naszej
dzisiejszej rozmowy. Nurtuje mnie uporczywa myśl: „Dlaczego Jack Vega miał pod
ubraniem mikrofon?"
- Zgadnij, kto przyjechał - mówi Sara, uśmiechając się szeroko.
- Danny.
54
- Skąd wiesz?
Moja siedmioletnia córka nie widzi świata poza kuzynem. Darzy go uczuciem
miłości i jest nim zafascynowana.
Ciągnie go za rękę, by obejrzał obrazek, który przed chwilą narysowała,
jednocześnie nie przestając trajkotać o szkole i o nowej książce, którą teraz
czyta.
- Dzień dobry wujku. - Danny trzyma w rękach czapkę. Ma na sobie czarną luźną
bluzę, w której nie widać, że jest taki szczupły.
Zabieram się do czynności, która w tym domu nosi szumne miano gotowania. Pytam,
czy jest głodny. To tak, jakby zapytać, czy papież jest katolikiem.
- Ojciec wie, że tu jesteś? - pytam.
- Wyszliśmy oboje z Julie. Zawiozłem ją do jej chłopaka i mam po nią przyjechać
za godzinę.
Aż nadto dużo czasu, żeby plemniki dotarły tam, gdzie trzeba. W wymijający
sposób Danny odpowiedział jednak na moje pytanie. Ojciec nie wie, że jest tutaj.
- Rozmawiałem dziś z twoim ojcem - mówię. - Sądzi, że najlepiej będzie, jeśli
na razie nie będziemy się widywać.
- Bo ty pomagasz mamie. Wiem, powiedział mi. - Wzrusza ramionami. Sara jest
wściekła, jeszcze chwila i wybuchnie. Ma dość takich rozmów.
Łapie Danny'ego za palec i ciągnie z całych sił do drugiego pokoju. Chce
przejechać się po osiedlu z Dannym na skuterze. Nie zgadzam się na to, ponieważ
nie ma kasku i robi się już ciemno.
Danny pyta mnie, czy może tu pobyć jeszcze trochę, po czym spogląda na mnie
smutnymi oczyma i mówi:
- Jeśli nie, to poczekam przed domem tego chłopaka. Wzdycham w końcu i zgadzam
się.
- Zostań, ale tylko chwilę.
Idą do pokoju gościnnego, a ja zaczynam kroić marchewkę.
Nikki zostawiła mi mały segregator z przepisami. Tuż przed śmiercią przez długie
godziny wpisywała do niego przepisy na potrawy, które nawet ja potrafiłbym
przyrządzić, nie przypalając garnka. Z ogromnym podziwem obserwowałem, jak
opracowuje żywieniową mapę, dzięki której możliwe jest nasze przetrwanie. Robiła
to bez większego zastanowienia, tak jak wcześniej wkładała do zamrażarki gotowe
posiłki przed każdym dłuższym wyjazdem do matki. Moja żona była bardzo
praktyczna.
Jeszcze trochę marchewki, pietruszki, łyżkę masła i wymieszać. Coś ciągnie mnie
za spodnie. Odwracam się. To Sara. Jest czymś bardzo przejęta. Kiwa palcem, abym
pochylił się do niej. Chce mi zdradzić jakiś sekret.
- Danny płacze - szepcze. Wycieram ręce i idę do tamtego pokoju.
Chłopiec siedzi skulony na kanapie z kolanami podciągniętymi pod brodę. Jest
wpatrzony w telewizor, a po policzkach spływają mu łzy.
55
W telewizji pokazują zdjęcia Laurel, w kajdankach, wsiadającej do radiowozu z
emblematem, którego nie rozpoznaję. Jakiś policjant wpycha ją na tylne
siedzenie. Samochód odjeżdża, a w szybie widać jedynie zarys jej głowy. Biorę
pilota i włączam dźwięk, ale słyszę już tylko: „Specjalnie dla wiadomości Norm
Kendal, Reno."
Stoję jak oniemiały, nie czując swądu palącej się marchewki, i myślę, że
nareszcie wiem, gdzie jest to „tutaj".
5
Właśnie minęło południe. Tłum obdartych włóczęgów spaceruje przed więzieniem
okręgowym, czekając, aż ich znajomi czy krewni zostaną zwolnieni za kaucją.
Laurel nie upierała się, by czekać na oficjalną ekstradycję z Newady i Lama
natychmiast przywiózł ją z powrotem do stolicy.
Czekam w małym pokoju na parterze więzienia. Z wyjątkiem nieletnich dzieci,
jestem najbliższym krewnym Laurel, dlatego też zdecydowałem się zostać jej
obrońcą. Spowodowało to niemałą konsternację wśród pracowników więzienia, którzy
nie byli pewni, czy mogą mnie wpuścić.
Przez okno widzę, jak korytarzem prowadzą Laurel. Jedna ze strażniczek trzyma
rękę na jej ramieniu. Laurel jest bez makijażu. Ma zmęczoną, wychudłą twarz. W
ciągu ostatnich dwóch lat postarzała się co najmniej o lat dziesięć.
Pamiętam ją z najlepszego okresu małżeństwa. Była taka szczęśliwa, tak szybko
biegała w tych swoich sandałach na korkowej podeszwie. Nosiła luźne sukienki,
żeby ukryć to, że jest w ciąży. Na plecach, w nosidełku dla niemowląt, dźwigała
Danny'ego.
To były późne lata siedemdziesiąte. Moje pokolenie przedzierało się przez
dżunglę biznesu, próbując zapomnieć o społecznej nierówności, a pa-cyfę szybko
zastąpił symbol mercedesa.
Mówi się, że do wszystkiego człowiek w życiu musi dorosnąć. Wygląda na to, że
Laurel, która urodziła się pod złą gwiazdą, przegapiwszy erę wodnika, została
prawdziwą, niepoprawną hipiską.
Spotkała Jacka rok po studiach. Był od niej starszy. Miał włosy sięgające do
pasa i wygłaszał jakieś bzdury o liberalizmie i altruizmie. Jack, który pracował
wtedy w Kapitolu jako jeden z asystentów, szlifował umiejętności, które kiedyś
miały uczynić z niego polityka. Mówił Laurel to, co, jak sądził, chciałaby
usłyszeć — preludium do piekła małżeńskiego.
Kiedy dyskutowaliśmy o najbardziej ważkich problemach naszych czasów, zawsze
miałem wrażenie, że Laurel spala się w poszukiwaniu ostatecz-
57
nej prawdy, Jack natomiast plótł frazesy, powtarzał to, co jakiś pisarz od
przemówień spłodził w ciągu dziesięciu minut i przelał na papier. Zbyt zajęty
zadzieraniem nosa nie wnikał w politykę. Jack zawsze był jak statek pływający
pod fałszywą banderą. Niestety upłynęło trochę czasu, zanim Laurel domyśliła się
tego. Wkrótce potem sięgnęła po butelkę.
Wydaje mi się, że jedyną stalą wartością w jej życiu były dzieci. Walczyła o nie
jak gepardzica o swoje małe.
Otwierają się drzwi i staje w nich Laurel zakuta w kajdany. Łańcuch otaczający
jej biodra biegnie w dół, między kolanami, gdzie łączy się z kajdankami, które
ma na kostkach. Ze spętanymi nogami, porusza się wolno, jak chodziły niegdyś
Chinki, podzwania łańcuchami niczym na przedstawieniu kolędników.
Ma na sobie pomarańczowy więzienny sweter, o trzy rozmiary za duży, i płócienne
buty - znak, że przeszła już poniżenia związane z przyjęciem do tego przybytku:
rewizję połączoną z zaglądaniem w miejsca, które powinien oglądać tylko lekarz,
i prysznic z mydłem antyseptycznym, tak żrącym, że można go używać do zmywania
farby.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważam, są wyciągnięte w moim kierunku ręce
-zaczerwienione, jakby poparzyła je żywym ogniem.
- Co jej się stało? - pytam oskarżycielskim tonem strażniczkę.
- Niech pan zapyta swoją klientkę.
- Wszystko w porządku - uspokaja mnie Laurel. Strażniczka uśmiecha się do mnie.
- Proszę to zdjąć - mówię, mając na myśli kajdanki i łańcuchy.
- Nie ma mowy - odpowiada strażniczka.
- Jeśli pani woli, możemy wezwać szefa - mówię. - Moja klientka ma prawo do
rozmowy z adwokatem bez tony żelastwa na rękach i nogach.
- Tutaj nie - odpowiada. Najwyraźniej chce się przekonać, jak daleko może się
ze mną posunąć. Jest zbyt leniwa, żeby otworzyć zamki.
Patrząc jej prosto w oczy, wstaję i podchodzę do drzwi.
- Dobrze, wygrał pan - mówi, rzucając w moją stronę mordercze spojrzenie.
Zaczyna otwierać zamki — więcej ich niż w pasie cnoty. Potem, odciągając sześć
metrów łańcucha, staje oparta o ścianę tuż obok nas.
- Proszę stąd wyjść - mówię.
Podczas rozmowy z klientem w więzieniu czuję się zawsze tak, jak na wybiegu
pełnym wściekłych bullterierów. Strażnicy, nie mogąc człowieka ugryźć, na pewno
spróbują na niego nasikać. Są to na ogół tacy policjanci, których nie wolno
wypuścić na ulicę, ponieważ wywołaliby zamieszki wśród spokojnych obywateli.
Pracują więc tutaj i rozwijają swoje osobowości.
Strażniczka wychodzi za drzwi, wlokąc łańcuchy.
Laurel dopiero co została zamknięta w zakładzie karnym pod zarzutem popełnienia
morderstwa z premedytacją. Jutro oficjalnie powiedzą jej, o co jest oskarżona, i
ustali się datę wniesienia pozwu do sądu. Harry przygotowuje już wniosek o
kontynuowanie dochodzenia. Policja utrzymuje podobno,
58
że mają wystarczająco dużo dowodów, by jednoznacznie stwierdzić winę Laurel.
Słyszałem nawet plotki o jakimś świadku.
Laurel siada po drugiej stronie stołu. Jej twarz jest jak kamienna maska
-żadnych łez, żadnych emocji.
Inne kobiety w takiej sytuacji popadłyby w histerię, ale Laurel zawsze potrafi
uchwycić się resztek nadziei.
Widzę, jak Lama zagląda przez szpary w żaluzji. W końcu znalazł miejsce, gdzie
dobrze się czuje, przebywając wraz z takimi jak on sam, gdzie może podglądać
rozmowy innych ludzi. Opuszczam mu żaluzje przed nosem.
Teraz jest cicho, spokojnie i, miejmy nadzieję, nikt nas nie podsłuchuje.
- Dobrze się czujesz? - pytam.
- Gdzie są dzieci? - Laurel wraca do tego, co dla niej najważniejsze.
- Są bezpieczne.
- Wiedzą, że mnie aresztowano?
- Wie o tym Danny - odpowiadam. Przypuszczam, że również Julie ktoś powiedział
o losie jej matki.
Taka jest właśnie Laurel - zakuta w kajdany, oskarżona o popełnienie morderstwa
z premedytacją, myśli tylko o dzieciach.
- Rozmawiałeś z Gail Hemple? Czy Jack dostanie prawo do opieki nad dziećmi?
- Porozmawiamy o tym później — mówię.
- Nie, teraz. Dostanie dzieci?
- Dzieci muszą gdzieś mieszkać, dopóki ty nie wydostaniesz się z tego bagna.
- Nie chcę, żeby zostały u Jacka - odpowiada. - Ty mógłbyś je wziąć,
przynajmniej tymczasowo.
Laurel odwraca głowę, jakby bojąc się, że ktoś nas podsłuchuje. Tutaj, w tym
miejscu, to bardzo sensowny odruch. Przykłada dłoń do ust.
- Nazywa się Maggie Sand - mówi. - Zapisz to. Spoglądam na nią ze zdziwieniem.
- Kto to jest ta Maggie Sand?
- Moja przyjaciółka z college'u - odpowiada Laurel. - Wspomniałam o niej przez
telefon. Mieszka w Michigan. Wszystko jest załatwione. - Mówi szybko, by zdążyć,
zanim wróci strażniczka i zabierze ją do celi. - Bilety na samolot już są
kupione. - Podaje mi nazwę linii lotniczej i numer lotu. - Na nazwisko Sand -
mówi. - Danny i Julie Sand. - W ten sposób ani Jack, ani policja nie będą w
stanie ich odszukać. - Chcę tylko, żebyś wsadził ich do samolotu. Maggie wyjdzie
po nich na lotnisko.
- Masz teraz większe zmartwienia - mówię.
Laurel zakrywa twarz rękoma - nie płacze, koncentruje myśli.
- Co ci się stało w ręce? - pytam. Jej delikatna jasna skóra jest
zaczerwieniona jak po oparzeniu.
59
- To nic - odpowiada. - Opowiem ci o tym później. - Mam nadzieję, że dobrze
zrobiłam, oddając się w ręce policji.
- Złożyłaś oświadczenie?
- Jakie oświadczenie? - pyta zdziwiona. Po chwili jednak domyśla się, że chodzi
mi o przyznanie się do winy. Na jej twarzy pojawia się kpiący uśmieszek.
- Myślisz, że ja to zrobiłam? - pyta. - Myślisz, że ja zabiłam Melanie? -
Odwraca głowę i zaciska usta. - Owszem zasłużyła na to, ale ja tego nie
zrobiłam. Mam nadzieję, że mi uwierzysz, bo jeśli nie, będę musiała poszukać
sobie innego adwokata.
Powiedziała to takim tonem, jakbym to ja ją aresztował.
- Mówiłam o ekstradycji - wyjaśnia. - O tym, że zrzekłam się prawa do złożenia
wyjaśnień. Czy to był duży błąd?
Minęliśmy się jak statki nocą.
- Nie, to nie był duży błąd - odpowiadam.
W najlepszym wypadku awanturowanie się z powodu ekstradycji mogłoby nam dać
trochę czasu. Ostatecznie i tak przegralibyśmy tę bitwę. Trzeba zmobilizować
siły na czekający nas proces. Mówię jej o tym. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Strażnicy na korytarzu niepokoją się już, chcieliby jak najszybciej zabrać
Laurel na górę, do celi.
Udzielam jej kilku rad, uczę podstawowych zasad, które pozwolą jej przetrwać do
rana. Przypuszczam, że Lama ulokuje ją w celi z jakąś więzienną donosicielką,
mając nadzieję, że moja szwagierka wyspowiada się ze swych czynów przed osobą
znajdującą się w podobnej sytuacji.
- Możesz mnie stąd wyciągnąć za kaucją? - pyta.
Nie znam jeszcze dowodów, ale zakładam najgorsze. Mogą nie zgodzić się na
kaucję, jeśli będzie jej grozić kara śmierci. Nie chcę jednak o tym wspominać,
dopóki nie poznam zarzutów.
- To może nie być takie łatwe - mówię. - Powiedzą, że znów zechcesz uciec. -
Niech śpi nie myśląc o egzekucji. - Zobaczymy, co da się zrobić.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego pojechałam do Reno? - pyta.
- Jeśli mogłoby to nam pomóc. Wrócimy do tego później.
- Mogę ci powiedzieć. Musisz mi zaufać. Ale później - dodaje - nie teraz.
Świetnie. A więc sam muszę wypełnić puste miejsca w układance.
- Dobrze - mówię. - Później o tym porozmawiamy.
Mam wrażenie, że Laurel jest jeszcze bardziej niewyspana niż ja. W takim stanie
może mieć trudności z logicznym przedstawieniem przebiegu wydarzeń. Chciałbym
uniknąć pomyłek, pomijania szczegółów i niekonsekwencji, które mogłyby
zasugerować, że Laurel nie mówi prawdy. Zawsze obrońcy łatwiej jest pracować z
oskarżonym, jeśli ma do niego pełne zaufanie. Jeśli zaś Laurel zamierza kłamać,
nie chcę o tym wiedzieć. Wolę, żeby to było dobrze przemyślane, wiarygodne
oszustwo.
- No więc, co stało się z twoimi rękami? - pytam.
60
Laurei spogląda na swoje zaczerwienione dłonie.
- To od rozpuszczalnika - wyjaśnia. - Mają mi coś na to dać. - Chyba ma na
myśli tę kobietę, która stoi teraz za drzwiami i podzwania kluczami.
Zdziwiony marszczę czoło.
- Czyściłam dywanik w pralni samoobsługowej w Reno. - Nie mówi ani słowa o tym,
dlaczego prała dywanik w środku nocy, dwieście kilometrów od domu.
Jeśli wszystko, co ma do powiedzenia, jest równie nielogiczne, będzie
potrzebowała dużo więcej czasu na twórcze kontemplowanie.
- Możemy się jedynie pocieszyć, że nie nakryli jej z dymiącym pistoletem w
dłoni. - W ten oto sposób Harry oznajmia mi, że mamy kłopoty z dowodami.
Laurei siedzi za kratkami. Dziesięć dni temu oskarżono ją o popełnienie
morderstwa z premedytacją. Istnieją wystarczająco przekonujące poszlaki na to,
że Laurei weszła do domu Jacka i zabiła Melanie. Jeśli oskarżyciel zdoła tego
dowieść, będzie mógł domagać się dla niej kary śmierci.
Wniosek o wypuszczenie za kaucją wywołał gwałtowny sprzeciw prokuratora i
sędziego. Jeśli nie uda nam się unieważnić aktu oskarżenia lub przynajmniej
zmienić kwalifikacji czynu, Laurei będzie czekać na proces w więzieniu.
Najbardziej się teraz o to obawiamy.
Ten ranek Harry zaczyna od podważania wszelkich podstaw do zakwestionowania
prawomocności aresztowania Laurei, co pozwoliłoby jej na tymczasowy powrót do
domu i dzieci.
- Uciekła poza granice okręgu w nocy, podczas której popełniono morderstwo.
Następnego dnia miała się stawić w sądzie na rozprawie dotyczącej przyznania
opieki nad dziećmi. Nie przedstawiła władzom żadnego wyjaśnienia dotyczącego jej
nagłego zniknięcia. Nic dziwnego, że uważają to wszystko za wysoce podejrzane —
mówi Harry.
Ma rację. Mogą ją zamknąć choćby tylko za to.
Bardziej niepokojące jest to, że Laurei nie dała żadnego wyjaśnienia również
nam. Utrzymuje, że nie zabiła Melanie Vega, ale nie chce powiedzieć, co robiła w
Reno tamtej nocy. Mówi, że miała bardzo ważny powód, by udać się w tę podróż.
Prawdopodobnie dowiemy się o nim na kilka dni przed odczytaniem wyroku.
- Może jutro rano wszystko mi wyjaśni - mówię.
- Z pewnością. - Harry uśmiecha się sceptycznie. Miał już do czynienia z takimi
klientami, którzy długo zastanawiają się, czy powinni wyznać pewne rzeczy swemu
adwokatowi i w końcu mówią je po raz pierwszy na sali sądowej. Wzdrygam się na
tę myśl.
Opowiedziałem Harry'emu o tym, że Jack miał w biurze mikrofon. Harry uznał, że
Lama próbował mnie wrobić, może miał nadzieję na jakieś kompromitujące
oświadczenie, że na przykład wiem, gdzie ukrywa się Laurel. Stałbym
61
się w ten sposób współuczestnikiem zbrodni, a w każdym razie adwokatura
wysłałaby w moim kierunku balon z sondą do zbadania mojej adwokackiej praktyki.
Tak czy inaczej Lama miałby wielką satysfakcję.
Harry wertuje rozłożone na biurku materiały, które otrzymaliśmy z policji.
Ponieważ śledztwo jest jeszcze w toku, dostarczyli nam wszystko z wyjątkiem
nazwisk i adresów świadków - ludzi, którzy tamtej nocy widzieli coś, co miało
miejsce przed domem. Zatrzymają je dla siebie aż do zakończenia śledztwa. Lama
nie pozwoli nam rozmawiać z tymi ludźmi, dopóki nie nagra ich słów i nie poprosi
o podpisanie zeznań, by zapobiec jakimkolwiek późniejszym zmianom.
- Tu jest ten dywanik, który prała, kiedy ją aresztowali - mówi Harry.
Spoglądam na niego z niedowierzaniem.
- Dobrze mnie zrozumiałeś - odpowiada. — Nie złapali jej w kasynie przy
jednorękim bandycie. - Harry odbiera mi jedyną nadzieję na wyjaśnienie
zniknięcia Laurel. Była w pralni samoobsługowej i odwirowywała pranie, kiedy jej
w tym przeszkodzono. Prała dywanik z łazienki. - Spogląda na mnie tak, jakby
uważał Laurel za wariatkę. Co gorsza, ten dywanik został zidentyfikowany przez
Jacka Vegę jako jego własność - zatrzymał go w wyniku porozwodowego podziału
majątku. Jack powiedział policji, że tamtej nocy dywanik znajdował się w jego
domu, leżał w łazience w pobliżu wanny, w której znaleziono ciało Melanie.
Dlaczego Laurel prała ów dywanik dwieście kilometrów od domu?
- Czy policja znalazła coś na tym dywaniku? Krew? - pytam. Harry kręci
przecząco głową.
- Czysty jak łza. Wyprała go chemicznie w jakimś rozpuszczalniku.
- Będą utrzymywać, że wyprała go, by zniszczyć dowód.
- Już tak mówią, choć na razie dość niejednoznacznie. Test na wykrycie resztek
spalonego prochu na jej dłoniach wypadł negatywnie. Zanurzyła je w
rozpuszczalniku.
Przypominam sobie zaczerwienione dłonie Laurel. Testu, o jakim mówił Harry,
używa się do stwierdzenia, czy podejrzany ostatnio nie używał broni palnej.
Podczas wystrzału śladowe ilości substancji chemicznych osadzają się na
dłoniach, a w przypadku broni długiej na całym ciele, i przez pewien czas można
wykryć ich obecność.
Siedzę i oddycham głęboko. Nic tak nie oburzy ławy przysięgłych jak posądzenie o
umyślne zniszczenie materiału dowodowego.
- Jeśli nawet to zrobiła, dlaczego zabrała ze sobą ten dywanik? Była na nim
krew, dlaczego go tam nie zostawiła?
- Miała w ten sposób pretekst do umycia rąk. - Harry idzie drogą rozumowania
oskarżyciela. - Poza tym miała przy sobie złotą puderniczkę z incjałami MLH.
Znaleziono ją w torebce Laurel zaraz po aresztowaniu.
Nic mi to nie mówi.
- MLH - wyjaśnia Harry - to Melanie Lee Hannan. Panieńskie nazwisko ofiary.
62
- Aha.
Harry odczytuje z mojej twarzy, że tracę już wszelką nadzieję. Sprawa Lamy
przeciwko Laurel wydaje się nie do wygrania.
Obaj zaczynamy się zastanawiać, czy Jack nie miał racji. Czy nie powinniśmy
jeszcze przed procesem odbyć konferencji ż zastępcą Prokuratora Generalnego.
- Są jeszcze taśmy wideo - mówi Harry.
- Więcej niż jedna? Przytakuje skinięciem głowy.
- Najgroźniejszy jest dla nas zapis z kamery umieszczonej nad wejściem do domu
Vegi. Film został nakręcony tamtej nocy, kiedy zabito Melanie - data i godzina
są w lewym dolnym rogu. Nie widziałem go jeszcze. Za kilka dni dostaniemy kopię,
ale sam opis nie napawa mnie nadzieją. - Odczytuje raport przygotowany przez
któregoś z techników. Mają obraz bez dźwięku, a to, co widać, opisują jako pełne
gniewu gesty Laurel skierowane przeciwko Melanie. Kiedy Melanie zamyka drzwi,
Laurel rzuca doniczką w kamerę. Z raportu wynika również, że w pewnym momencie
Melanie grozi, że wezwie policję, jeśli Laurel nie zostawi jej w spokoju.
- Skąd o tym wiedzą, jeśli nie ma dźwięku? - pytam.
- Niektórzy ludzie czytają z ruchu warg. - Potrafią przez lornetkę odczytać
każde słowo z odległości półtora kilometra.
- Wiadomo, co powiedziała Laurel?
- Jeśli nawet tak, nie ma tego w raporcie.
- Kiedy została nagrana taśma?
- O ósmej siedemnaście tamtego wieczora, kiedy popełniono morderstwo.
- A na którą określono czas zgonu? - Zapisuję sobie najważniejsze szczegóły w
notesie.
Harry szuka potrzebnej mi informacji.
- O jedenastej trzydzieści. - Taki czas podali lekarze.
A więc to drugie wydarzenie miało miejsce trzy godziny później.
- Mówiłeś, że mają dwie taśmy?
- Tak, druga jest z sądu - mówi Harry. - Pod sufitem na korytarzu, gdzie Laurel
rzuciła się na Melanie, również znajdowała się kamera.
- Jeszcze tego nam brakowało. - Jakby nie wystarczyło, że zajście to obserwował
tuzin świadków. Na filmie atak będzie wyglądał znacznie groźniej. Dobry
oskarżyciel okrasi ten obraz przekonującą argumentacją. Sprawa nie wygląda dla
nas zbyt różowo. Pokażą Laurel szarpaną emocjami i myślącą o zemście na kilka
godzin przed popełnieniem zbrodni. Oskarżyciel ma wszystko podane na tacy -
krwawa wojna między dwiema kobietami, z których jedna jest już martwa.
- Najważniejszą dla nas rzeczą jest oskarżenie o morderstwo z premedytacją. -
Harry nie wierzy, że prokurator może zdobyć dowody na to, że zabójca -
ktokolwiek nim nie był - czekał na ofiarę. - Nikt nie czaił się
63
w domu. Są ślady walki. Próbują to ukryć, ale są takie ślady. Na podłodze leżała
rozbita butelka perfum, jakby Melanie chciała rzucić nią w zabójcę. Wiele rzeczy
strącono z półek. Przypomina to raczej scenerię po brutalnym rozboju, a nie
zamach na życie ofiary, przeprowadzony przez osobę, która zaczaiła się i czekała
na odpowiednią chwilę.
To będzie pierwsza rysa, jaką zrobimy na gładkim monolicie wzniesionym przez
oskarżyciela. Może będę mógł powiedzieć Danny'emu i Julie, że ich matka nie
zostanie skazana na śmierć, nawet jeśli uznają ją winną.
Tego wieczora zaczynamy zastanawiać się nad podstawami do podważenia aktu
oskarżenia i zmiany kwalifikacji prawnej czynu. Po raz pierwszy od kilku tygodni
czuję się odprężony.
- Co jeszcze mają? - pytam.
- Różne rzeczy. Trochę krwi w wannie, w której znaleźli ciało. Grupa taka sama
jak ofiary. Melanie została zastrzelona w pobliżu wanny w łazience. Była
rozebrana, prawdopodobnie szykowała się do kąpieli. Policja nie jest pewna, czy
trafiona kulą Melanie przewróciła się i sama wpadła do wanny, czy wrzucił ją tam
zabójca.
- Są ślady poparzenia ciała przy wlocie kuli?
- Ekspertyza nie jest jeszcze gotowa. Mamy w okręgu nowego lekarza sądowego,
który pracuje niewiarygodnie wolno. - Znaleźli spermę.
- Gdzie?
- Na prześcieradle. Wyschniętą. Nic szczególnego. Sprawdzili ją w laboratorium
policyjnym. Odpowiada grupie krwi jej męża.
- Chciałbym to jednak sprawdzić - mówię.
W sprawach o ustalenie ojcostwa zawsze jest ten sam problem i zawsze to
sprawdzam. Wystarczy przesunąć podziałkę o kilka miejsc, a prawdopodobieństwo,
że dana próbka krwi należy do tej właśnie osoby, a nie innej, zmienia się z
jednej tysięcznej do jednej dziesięciomilionowej.
Znałem kiedyś kilku donżuanów podbijających serca kobiet, które otrzymują teraz
osiemnasty z rzędu zasiłek dla samotnych matek. Spotkałem się też ze sprawami o
ustalenie ojcostwa, wniesionymi przez matki, które miały więcej kochanków niż
przeciętny zespół rockowy i których dzieci wyglądają jak przypadkowe próbki z
doświadczeń genetycznych. Właśnie to może mieć miejsce w laboratorium. Ustala
się tylko pewne prawdopodobieństwo.
Mimo że w sprawach o morderstwo takie niedokładności są rzadkością, proszę
Harry'ego o wykonanie dodatkowej analizy nasienia i krwi. Harry zna jakieś dobre
laboratorium. Chcę wiedzieć, czy Melanie nie miała przypadkiem kochanka. Może
motywem zbrodni była dzika namiętność?
- Myślisz, że chodziła na jabłka do cudzego sadu?
- Kto wie. Czy są jakieś odciski?
- Nie wspominają o tym - odpowiada Harry.
Odciski palców w takiej sprawie to broń obosieczna. Brak jakichkolwiek odcisków
mógłby pozornie sugerować, że Laurel po prostu tam nie
64
było. Z drugiej jednak strony, jeśli oskarżyciel zdoła dowieść, że tamtej nocy
Laurel była w domu Vegi, fakt braku odcisków jej palców podsunie nieodparty "
wniosek, że Laurel miała rękawiczki. A stąd już tylko krok do zasugerowania
morderstwa z premedytacją. Harry dalej wertuje kartki.
- Została nam jeszcze tylko ekspertyza balistyczna - mówi. - Dzie-
więciomilimetrowy pocisk w cienkim stalowym płaszczu. Bardzo zdeformowany od
strzału w głowę. Jedna miedziana łuska, dziewięć milimetrów, luger, bardzo
porysowana.
- Jak to wyjaśniają? - pytam. Znałem kiedyś takich, co sami usprawniali broń,
żeby nie zacinała się podczas strzelania. Takie przeróbki zostawiają dodatkowe
ślady, kiedy maleńki metalowy ząbek chwyta krawędź łuski, usuwając ją z komory
nabojowej.
- Mówią, że łuska ta została już przedtem raz użyta, a potem powiększono ją i
dostosowano do innego kalibru.
- Amunicja domowej produkcji?
- Na to właśnie wygląda.
- Gdzie, do cholery, Laurel kupiłaby taką amunicję? - W ich teorii pojawiają
się dziury.
Harry patrzy na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Zgadnij".
- Można to kupić na niektórych strzelnicach, na pokazach broni -mówi.
To wszystko prawda, ale nie wyobrażam sobie, żeby Laurel odwiedzała takie
miejsca.
- Wiedzą coś o samej broni? Kręci głową.
- Wciąż szukają. Wyżłobienia na kuli świadczą o prawoskrętnym gwincie. To może
być każdy z tuzina modeli, jakie są na rynku. Jest jednak coś interesującego.
Laboratorium znalazło cztery dodatkowe rysy, każda szerokości grubej nici.
- Jaki z tego wniosek? - pytam.
- Nie mając do porównania innej kuli, wystrzelonej z tego samego pistoletu, nie
jest łatwo wyciągać wnioski — mówi Harry. — Uważają jednak, że lufa ma
prawdopodobnie jakiś defekt.
- Będzie im łatwiej zidentyfikować broń, jeśli ją znajdą.
- Miejmy nadzieję, że nie znajdą jej w mieszkaniu Laurel - dodaje Harry.
5 - Formy nacisku
6
rT"łego ranka Harry i ja robimy mały obchód. Zdzieramy zelówki, zwiedzając X
okolice domu Jacka Vegi i pytamy sąsiadów, czy nie widzieli lub nie słyszeli
czegoś tamtej nocy. Ponieważ policja wciąż nie dostarczyła nam zeznań świadków,
nie mamy innego wyjścia, jak chodzić od drzwi do drzwi, wszędzie zadając te same
pytania.
Wchodzimy na bardzo strome zbocze. Jak to mówi Harry: „Wszyscy, którzy
kiedykolwiek bronili w sprawie o morderstwo, wiedzą, że gówno zawsze spływa z
góry." Grzebiemy się więc w szlamie, próbując wybudować tamę.
Dwa dni temu burmistrz miasta, Lama i zastępca Prokuratora Generalnego na nasz
okręg - Duane Nelson - zorganizowali wspólną konferencję prasową w sprawie
Laurel. Wdzięczyli się do kamer, pławiąc w ciepłym świetle reflektorów, jakby
byli gdzieś na plaży w Meksyku. Nelson powiedział dziennikarzom, że sprawa jest
dla niego w stu procentach jasna, po czym nie podał im żadnych szczegółów.
Nelson to dobry prawnik i jeszcze lepszy polityk. Mimo że nie znosi Lamy,
obsypał go pochwałami za tak szybkie schwytanie oskarżonej. Politycy uwielbiają
takie zwycięstwo prawa nad światem przestępczym.
W tym wszystkim było coś więcej niż zwykła hipokryzja. Dzień wcześniej Nelson
zadzwonił do mnie z prośbą o odroczenie sprawy. Mówił jakieś bzdury o oddaniu
jej innemu prokuratorowi, o drobnych zmianach w akcie oskarżenia. Od razu
zapaliło mi się ostrzegawcze światełko. Działo się coś niedobrego - mam
nadzieję, że dla nich.
Zgodziłem się na odroczenie i powiedziałem mu, że wystaram się o nakaz
zachowania tajemnicy, jeśli nie przestanie dawać wszystkich informacji prasie.
Zaśmiał się dobrotliwie i zapewnił, że już nigdy więcej to się nie powtórzy.
Zabójstwo Melanie wzbudziło szczególny niepokój w tym mieście politycznego
biznesu. Sama myśl o tym, że politycy i ich rodziny nie są bezpieczni, może
spowodować kryzys. Co się stanie, kiedy ważne osobistości opuszczą miasto?
66
Izba Handlowa i Rada Miejska wszelkimi sposobami próbowały przekonywać, że nie
było to przypadkowe wydarzenie, które może przytrafić się również innemu
politycznemu księciu.
Sprawa Laurel służy bardzo ważnemu celowi. Miasto pracuje teraz nad wpojeniem
wszystkim, że zawiniła tu mściwa była żona, a nie żaden Kuba Rozpruwacz, i
wszyscy politycy mogą spokojnie iść do łóżek ze swoimi kochankami.
Naciskam dzwonek. Do drzwi podchodzi starsza kobieta. Miła twarz, jakieś
sześćdziesiąt pięć lat, siwe włosy - niczym babunia z pudełka czekoladek.
- Pani Margaret Miller? - pytam. Harry wziął te wszystkie nazwiska z listy
wyborczej.
- Tak.
- Nazywam się Paul Madriani, a to jest pan Harry Hinds. Chcielibyśmy
porozmawiać z panią na temat śmierci pani Melanie Vega.
Uśmiech znika z twarzy pani Miller.
- Panowie z policji?
- Jesteśmy prawnikami. Reprezentujemy panią Laurel Vega. Jeśli ma pani chwilkę
czasu, chcielibyśmy z panią porozmawiać.
- Ach tak... - Na jej twarzy za szybą pojawia się przerażenie. Jest
niezdecydowana - wolałaby nas odprawić, ale nie chce być nieuprzejma. Adwokat
zaangażowany w sprawę o morderstwo zawsze ma do czynienia z takimi świadkami -
dobrymi obywatelami. Po sposobie, w jaki pani Miller nas obserwuje, widzę, że
nie jest pewna, czy nie popełni jakiegoś wykroczenia, wpuszczając nas do domu.
- Sama nie wiem. Chyba mogę z wami porozmawiać. Policjanci niczego mi nie
zabraniali.
- Kiedy sprawdzałem po raz ostatni, Pierwsza Poprawka do Konstytucji nie
została jeszcze zniesiona - mówi Harry.
Staruszka spogląda na niego z wyższością, a ja daję mu porządnego kopa w kostkę.
Pani Miller uśmiecha się do mnie i otwiera drzwi.
Jak jakiś domokrążca, szczerzę do niej zęby i zapewniam, ze prawo pozwala jej
rozmawiać z nami.
Harry, odpowiednio utemperowany, podaje jej wizytówkę.
- To część procesu odkrywania prawdy - mówi. Nigdy nie przykładał do tego
większej wagi, z wyjątkiem kilku razy, kiedy na rozprawie w sądzie owa prawda
wierzgnęła kopytami i kopnęła go prosto w tyłek.
Pani Miller przestaje się wahać i zaprasza nas do środka.
W jej pokoju gościnnym znajduje się więcej pięknych mebli niż w niektórych
pałacach. Antyków wystarczyłoby do utworzenia muzeum. Pokój jest ozdobiony
pamiątkami z całego świata - figurkami z kości słoniowej, maskami rytualnymi z
Polinezji. Starsza pani była z pewnością w swo-
67
im czasie zapaloną podróżniczką. Na stoliku stoi jej zdjęcie z jakimś mężczyzną,
który obejmuje ją ramieniem. Na drugim planie widać kamienne schody i liany. Pan
Miller nie istnieje, a w każdym razie z pewnością nie głosuje. Harry powiedział
mi na ulicy, że według niego pan Miller przeniósł się już do lepszego świata.
Pani Miller zaprasza, byśmy usiedli na kanapie. Waha się, czy takim gościom jak
my powinna zaproponować kawę. W końcu dochodzi do wniosku, że rozmowa z
adwokatami nie obliguje jej do tego.
- Pani Miller, chcielibyśmy zadać pani kilka pytań. - Staram się, by zabrzmiało
to tak, jakbym przyszedł do niej z jakimś kwestionariuszem.
- Proszę usiąść - mówi.
Mogła zrzucić nas ze schodów, a my nie mielibyśmy żadnych formalnych podstaw do
protestu. Poza sytuacjami wyjątkowymi, prawo nie pozwala adwokatowi
przesłuchiwać świadka, jeśli nie wyraża on na to zgody.
Pani Miller siada na brzegu krzesła, gotowa w każdej chwili zerwać się na równe
nogi.
- Czy rozmawiała pani z policją o wydarzeniach tamtej nocy? Przytakuje
skinieniem głowy.
- Może mi pani powiedzieć, ile razy? Zastanawia się przez chwilę.
- Trzy razy. Raz tutaj i dwa razy u nich w biurze - odpowiada.
- Na posterunku? - pytam. Kiwa głową.
Tylko najważniejsi świadkowie są tam przesłuchiwani.
- Wzywała ich pani?
- Nie, niech mnie Bóg broni! Sami tu przyszli. Zapukali do drzwi, tak jak wy.
Następnego dnia, po tym, jak pani Vega została... - Szuka odpowiedniego słowa,
żeby nas nie urazić. - Po tym, jak pani Vega zmarła. - Mówi to tak, jakby jakaś
podstępna choroba zabrała Melanie podczas snu. Ależ by było cudownie, gdyby ta
kobieta zasiadła na ławie przysięgłych.
- Co powiedziała pani policji?
- Nie wiem, czy powinnam...
- Czy policjanci zabronili pani z nami rozmawiać? Potrząsa głową.
- Bo nie mogą tego zabronić. Policja nie ma prawa zabronić świadkowi współpracy
z adwokatem oskarżonego. Tak głosi prawo - dodaję. Mówię jej to, żeby
zasugerować, że musi z nami rozmawiać. - W ten sposób odkrywamy prawdę. Każdy
rozmawia z każdym. - Staram się, by zabrzmiało to jak podczas towarzyskiego
spotkania przy herbacie. - Jestem pewny, że nie odmówi pani współpracy z nami.
- Ależ nie, bardzo chciałabym panom pomóc.
- Ogromnie się cieszę. Czy może więc nam pani powtórzyć, najdokładniej, jak się
tylko da, co powiedziała pani policji?
- Zapewne chciałby pan usłyszeć o tej kobiecie.
68
- O jakiej kobiecie?
- Która przyszła do domu.
- Widziała pani kogoś przy domu państwa Vegów w noc morderstwa?
- Tak.
Harry i ja spoglądamy na siebie. A więc gliny mają żywego świadka, który coś
widział.
- Czy może nam pani powiedzieć, o której godzinie zjawiła się ta osoba?
- Prawdę mówiąc, widziałam ją dwa razy - mówi. - Pierwszy raz około ósmej. Było
dużo hałasu, jakaś awantura na schodach. - Wynika z tego, że policja nie będzie
potrzebowała specjalistów do odczytywania stów z ruchu ust, by zinterpretować
zapis wideo.
- Czy potrafiłaby pani zidentyfikować tę osobę? Pani Miller spogląda na mnie.
- Myślę, że to pańska klientka - mówi. - Pokazali mi zdjęcie. Kilka zdjęć. Z
łatwością ją odnalazłam. Tak bardzo tu hałasowała.
- A czy widziała pani, jak ta kobieta wychodziła?
- Tak. Kilka minut później.
- Która wtedy mogła być godzina?
- Powiedziałam policji, że jakieś dwadzieścia po ósmej. Wsiadła do samochodu i
odjechała. Oczywiście mogę się mylić co do czasu. Policja uważa, że była wtedy
ósma trzydzieści. Pewnie mają rację.
- Dlaczego tak pani sądzi?
- Nie mam zbyt dobrego wyczucia czasu - mówi. Widzę już, że pani Miller, jak
każdy dobry obywatel, będzie broniła stanowiska władz.
Przechodzę do następnego punktu - ostrożnie, by nie wzbudzić podejrzeń, które
pomieszałyby nam szyki.
- Powiedziała pani, że tamtej nocy przyszedł do domu ktoś jeszcze. Czy było to
później? - pytam.
- Tak.
- Widziała pani tę osobę?
- Tak.
- Która była wtedy godzina?
- Około jedenastej. Zauważyłam ją na ulicy.
- Czy ta osoba przyjechała samochodem?
- Nie zauważyłam samochodu.
- Czy widziała pani, z której strony nadeszła?
- Nie. Miałam wrażenie, że już przedtem stała tam przed domem, ale zdążyła się
przebrać.
- Przebrać?
- Tak.
- Dlaczego uważa pani, że to była ta sama kobieta, którą widziała pani
wcześniej?
- Ta sama budowa ciała, sposób poruszania się. Ta sama twarz.
- Widziała pani jej twarz?
69
Przytakuje smutnym skinięciem głowy, jakby wiedziała, że to dla nas zła
wiadomość.
- Co miała na sobie ta kobieta, kiedy widziała ją pani po raz drugi?
- Jakąś bluzę z kapturem. Coś w rodzaju dresu. Jakby uprawiała jogging.
- Jednakże widziała pani jej twarz? - upewnia się Harry.
- Dość dobrze.
- Na tyle dobrze, by ją zidentyfikować? Zastanawia się przez chwilę.
Najważniejszy moment.
- Tak.
- Czy jest pani pewna, że to ta sama osoba, którą widziała pani wcześniej? Ta,
którą widziała pani na schodach i która narobiła tyle hałasu?
- Tak. Ustaliliśmy to już przecież.
- Ustaliliśmy? - pytam.
- Policja i ja. - Sukces Jimmy'ego Lamy. Poglądy pani Miller są już w pełni
ukształtowane.
- Czy podpisała pani oświadczenie?
- Tak, w zeszłym tygodniu.
- Czy rozmowa z panią była nagrywana?
Patrzy na mnie, jakby sama tego nie wiedziała. Zbyt dobrze jednak znam Lamę,
żeby mieć jakieś wątpliwości.
- Kiedy ta kobieta zjawiła się tutaj po raz pierwszy, czy widziała pani jej
samochód? - Harry zaczyna brać ją w krzyżowy ogień pytań.
- Tak. Zielony, duży. Chyba pontiac.
Starsza pani nieźle zna się na samochodach. Laurel ma starego, zielonego
pontiaca.
- Jednak nie widziała pani tego samochodu po raz drugi tej nocy? -Harry próbuje
wyciągnąć od niej konkretne stwierdzenie.
Pani Miller spogląda na niego z niechęcią.
- Mogła przecież zaparkować za rogiem - mówi. W zabawie w dobrego i złego
gliniarza wiadomo, który zdobyłby jej sympatię.
- Jednak nie widziała go pani? - pytam.
- To prawda.
- Czy kiedykolwiek wcześniej widziała pani ten samochód w sąsiedztwie?
- Nie.
- A tę kobietę widziała pani wcześniej?
- Nie, nie przypominam sobie.
- Za drugim razem widziała pani jakąś postać bez samochodu. - Harry wciąż nie
chce uznać, że była to Laurel.
- Powiedziałam tylko, że ja nie widziałam samochodu. Pomiędzy nami narasta
wrogość.
- Czy nie wydawało się to pani dziwne, że nie miała samochodu? Kobieta wydyma
wargi.
- Wielu ludzi biega ulicami - odpowiada.
70
Sondujemy dalej, szukamy informacji, którymi zechciałaby się z nami podzielić.
- Czy widziała pani, jak ta druga osoba weszła do domu państwa Vegów?
- Nie i powiedziałam to również policji. - Kiwa głową, jakby chciała
powiedzieć: „To wszystko nie jest zbyt uczciwe, panowie."
- Dziękuję pani - mówi Harry. Jeśli uda mu się zmusić panią Miller do wycofania
oświadczenia, że to Laurel była tym tajemniczym gościem, chyba ją ucałuję.
- Jak dobrze znała pani Melanie Vega? - pytam.
- Wcale. Nie miałyśmy ze sobą nic wspólnego. Stwierdza to tak kategorycznie,
jakby mieszkały na dwóch różnych planetach. Mam wrażenie, że pani Miller
prowokuje mnie, bym ją zapytał, o co tu chodzi.
- Nigdy nie widziała jej pani na podwórku ani przez płot w ogrodzie? Obrzuca
nas wyniosłym spojrzeniem.
- Nie rozmawiałyśmy ze sobą, nawet kiedy mijałyśmy się na ulicy. Przebywała
głównie w gronie swoich przyjaciół.
- Przyjaciół?
- Tak, miała kilku przyjaciół.
- Kobiety z sąsiedztwa?
- Może i z sąsiedztwa, ale na pewno nie były to kobiety. Przynajmniej ja nie
widziałam tam żadnych kobiet.
Jeśli podałaby nam teraz herbatę i kanapki, oznaczałoby to, że zbliżamy się do
bardziej pikantnych szczegółów.
Zastanawia się trochę, szuka słów, po czym mówi:
- Panią Vega odwiedzało dość dużo osób. Spoglądam na nią pytająco.
- Głównie w nocy, kiedy jej męża nie było w domu. - Patrzy na mnie, by
sprawdzić, czy jestem zainteresowany wyciąganiem od niej dalszych szczegółów.
Robię notatki, udając pozbawionego emocji adwokata. Pani Miller nie może znieść
tego, że jej plotka nie odniosła pożądanego skutku. -Mężczyźni przychodzą nocą
do domu kobiety nie po to, by sprzedawać odkurzacze. To samo powiedziałam
policji.
Spogląda na Harry'ego, który uśmiecha się. Przypominam sobie, jak powiedział, że
Melanie „chodzi na jabłka do cudzego sadu".
- Może jestem już stara, ale znam się na życiu.
- Nie wątpię - mówi Harry.
Pani Miller puszcza tę małą impertynencję mimo uszu.
- Powiedziała pani policji, że Melanie odwiedzało wielu mężczyzn. Czy tak? -
pytam.
- Oczywiście. Chcieli wiedzieć wszystko, więc im powiedziałam. -Opuszcza głowę
w geście, który oznacza: „Spełniam tylko swój obowiązek."
W kuchni rozlega się dzwonek.
- Czy długo to jeszcze potrwa? Mam kilka spraw do załatwienia -mówi pani
Miller.
71
- Tylko kilka pytań - odpowiadam. Mógłbym ją zapytać o kaptur, o to, jak dużą
część twarzy zakrywał. Czy nie ma kłopotów ze wzrokiem. Jakie było wtedy światło
na ulicy. Miliony pytań, które wzbudziłyby w niej wątpliwości. Jeśli będzie się
wykręcać, wolę, żeby miało to miejsce na sali sądowej, przed ławą przysięgłych.
Wypytywanie o wszystko teraz mogłoby tylko ożywić w jej pamięci obrazy
naszkicowane przez Lamę i jego współpracowników. Chcę, by pozostała bezstronna;
chcę przekonać ją, że dobry świadek nie należy do żadnego obozu. To chyba
najlepsze, co mogę zrobić z panią Miller, przynajmniej na razie.
Harry próbuje wyciągnąć od niej jeszcze kilka rzeczy. Pyta, czy słyszała, o co
kłóciły się obie kobiety na schodach. Lama prawdopodobnie również liczył tu na
jakieś sensacje. Wygląda jednak na to, że pani Miller usłyszała tylko wrzaski, z
których udało jej się wyłowić zaledwie kilka zrozumiałych słów. Nie chce ich
powtórzyć.
- To nieprzyzwoite słowa - mówi. Dla pani Miller wystarczyłoby choćby tego, by
aresztować Laurel. - Moglibyśmy się pospieszyć? Zanim wyjdę do miasta, muszę
jeszcze gdzieś zadzwonić.
Korzystam z okazji, by umówić się na kolejne spotkanie.
- Jeśli się pani spieszy, odłóżmy rozmowę na kiedy indziej.
- Tak będzie lepiej - odpowiada. Jak pacjentka, która przed chwilą wstała z
fotela dentysty, uśmiecha się szeroko.
- Kiedy będzie pani odpowiadało? - pytam.
- Może pan do mnie zadzwoni? — Podaje nam swój numer. Harry zapisuje go w
notesie.
Idziemy do drzwi. W jadalni widzę duże okna wychodzące na ganek domu Vegi. Nawet
bez lornetki mogła z łatwością dostrzec, kto tam stał.
- Jeszcze jedno pytanie - mówi Harry. - Czy tamtej nocy słyszała pani coś
przypominającego strzał?
Ze smutkiem kręci głową, jakby już zastanawiała się nad tym wcześniej. Policja z
pewnością również ją o to pytała.
- Nie słyszała pani strzału? - pyta.
- Nie.
- Żadnego puknięcia?
- Wiem, jak brzmi wystrzał z broni palnej.
Harry spogląda na mnie. Byliśmy już w trzech z pięciu domów na tej uliczce. Dom
pani Miller stoi tuż obok rezydencji Vegów. Państwo Merlow mieszkają po drugiej
stronie ulicy. Poza Kathy i George'em Merlow, do których wybieramy się teraz i
których spotkałem tamtej nocy, pani Miller mieszka najbliżej miejsca zbrodni. Na
razie mamy zdemolowaną łazienkę, poduczone butelki, wystrzelony
dziewięciomilimetrowy pocisk i nikt nic nie słyszał.
- Nie ma pani problemów ze słuchem? - Harry nie może się powstrzymać. Pani
Miller zatrzymuje się i spogląda na niego.
- Jeszcze nikt mi tego nie zarzucił. - Jeśli wezwiemy ją na świadka, postaram
się, żeby Harry'ego nie było w pobliżu.
72
Dziękuję jej, mówię że zadzwonię następnego dnia, i wychodzimy. Pani Miller omal
nie zabiła Harry'ego, zatrzaskując za nami drzwi.
- Powinniśmy sprawdzić jej wzrok, wysłać ją do okulisty - mówi Harry. - Widzi
przez kaptur. Ma lepsze oczy niż Superman. Dlaczego po prostu nie połknęła
lecącej kuli i nie zapobiegła całemu wydarzeniu. - Harry nie znosi świadków, z
których nie ma korzyści, a szczególnie takich, którzy upiększają fakty na użytek
chłopaków w niebieskich mundurach.
— Tej kobiecie wystarczy, że ktoś ma policyjną odznakę - mówi. Byliśmy już w
czterech domach, został jeden. Idziemy do państwa
Merlow.
Ich dom jest znacznie odsunięty od ulicy. Znajduje się przed nim źle utrzymany
trawnik z usychającymi krzewami.
George Merlow albo nie ma czasu na zajęcie się ogrodem, albo niedawno zwolnił
ogrodnika. Trawnik nie jest koszony od miesiąca. Pokrywa go gruba warstwa
zeschniętych liści, a na rabatkach chwasty rosną tak bujnie jak tulipany w
Holandii.
Podchodzimy do domu. Dwuskrzydłowe drzwi przypominają wejście do kościoła.
Wetknięta w nie jest kartka kolorowego papieru. Ulotka reklamująca wyprzedaż z
okazji święta Halloween, która skończyła się trzy tygodnie
temu.
Na ziemi leży gazeta, wciąż w gumowej banderoli. Moczyły ją automatyczne
polewaczki i poranna rosa, a potem wysychała na słońcu. Zdejmuję banderolę i
otwieram gazetę na pierwszej stronie. Największy artykuł dotyczy śmierci Melanie
Vega: WE WSCHODNIEJ DZIELNICY ZAMORDOWANO ŻONĘ POLITYKA.
Gazeta leżała tu zapomniana od pierwszego dnia po morderstwie.
Wchodzę na schody i zaglądam przez szybkę w drzwiach. Jest kolorowa i ma
załamania, jakbym patrzył w kalejdoskop. Widzę tylko wykładziny na podłogach,
żadnych mebli, nic nie wisi na ścianach.
Naciskam dzwonek. Czekamy cierpliwie. Przychodzi tylko wygłodniały kot.
Zeskakuje z poręczy werandy i zaczyna łasić się do mojej nogi.
— Nikogo nie ma w domu - mówi Harry. Dzwonię jeszcze raz. Bez skutku.
Odwracam się i dopiero teraz to zauważam. W drugim końcu werandy stoi oparta o
parapet tabliczka z napisem: „Na sprzedaż". Podchodzę bliżej i przyglądam się.
Jest tu również niniejsza metalowa tabliczka z nazwiskiem i numerem telefonu
handlarza nieruchomościami. Zapisuję go sobie na odwrocie wizytówki i chowam ją
do kieszeni.
— Wyprowadzili się - mówi Harry.
— Na to wygląda.
Odwracam się i zaglądam w okno. Zupełnie pusta sypialnia. Gdyby krzyknąć, głos
odbiłby się echem. Jedyną rzeczą, jaka została w pokoju, jest zasłona wisząca z
prawej strony okna. Tym, którzy się stąd wyprowadzili, bardzo się spieszyło.
73
Schodzę z werandy i okrążam dom. Harry idzie tuż za mną.
- Może się pomyliłeś. Może weszli do innego domu. Tamtej nocy było tyle
zamieszania - mówi.
- Nie pomyliłem się - mówię. - Obserwowałem ich, jak szli tą drogą i zniknęli z
tyłu za domem.
Harry porównuje numer domu wymalowany na krawężniku z danymi w spisie
uprawnionych do głosowania. Adres państwa Merlow. Nie chodzą na wybory.
- Dobrzy obywatele - mówi. Znając stosunek Harry'ego do rządu, nie muszę pytać
go o prawa i obowiązki obywateli.
Wyciąga telefon komórkowy - Harry i era elektroniczna. Jakiś dureń w biurze dał
mu to do użytku na sześć miesięcy w ramach kampanii promocyjnej. Harry zdążył
już wylać na telefon sos do spaghetti i wciąż narzeka, że klawisze są za małe na
jego palce.
Biuro numerów nie ma ani nowego, ani starego telefonu państwa Merlow. Wchodzę
przez furtkę do tylnego ogrodu, Harry idzie za mną, mrucząc pod nosem:
- Wścibscy sąsiedzi mogą zadzwonić na policję.
- Chcemy obejrzeć dom, który jest na sprzedaż.
Nie musimy się obawiać, że natkniemy się na Jacka. Od czasu morderstwa mieszka z
dziećmi w apartamencie w pobliżu Kapitolu. Słyszałem, że Danny i Julie bali się
tego miejsca. Danny powiedział, że tu nie zostanie, kiedy zobaczył policjantów
zadających pytania i zbierających nitki z podłogi w sypialni jego ojca. Nowe
mieszkanie było ustępstwem, oznaczało powierzenie Jackowi tymczasowej opieki nad
dziećmi do czasu zakończenia procesu Laurel.
- Czego szukasz? - pyta Harry.
- Sam nie wiem. Czegoś, co powie mi o nich trochę więcej. - O Kathy Merlow i o
tym, dlaczego tak koniecznie chciała wiedzieć, kiedy koroner wyniesie zwłoki z
domu. O jej złym stanie - może nie tyle fizycznym, co psychicznym. Po dwudziestu
latach praktyki prawniczej potrafię bezbłędnie odczytać w oczach człowieka
paraliżujący strach. To, co tamtej nocy zobaczyłem u Kathy, nie było zwykłym
zaniepokojeniem, ale uzasadnionym czymś strachem.
Rozglądamy się po podwórku.
Dom państwa Merlow, a raczej ich były dom, to nowoczesna willa w stylu
wiktoriańskim - chatka z piernika udająca stylowy dom, budowla za pół miliona
dolarów na działce wartej milion.
Jak to powiedział Harry, kiedy tu przyjechaliśmy: „Dobra dzielnica to grunt."
Za domem znajduje się basen i specjalne miejsce do uprawiania sportów, otoczone
przerobionymi na elektryczne lampami gazowymi, które we mgle mogą przypominać
ulicę londyńską i przywodzić na myśl Kubę Rozpruwacza.
74
- Nieźle sobie żyją - mówi Harry. - Ciekawe, jak George Merlow zarabia na
życie.
- Może w ten sposób najłatwiej będzie ich znaleźć - mówię. - Przez jego pracę.
— Wracam myślą do rozmowy, którą przeprowadziliśmy tamtej nocy. Nie przypominała
ona jednak spotkania towarzyskiego - Kathy Merlow była zbyt zajęta szukaniem
ciała denatki.
Na tyłach domu znajduje się niski taras, prowadzący do małej jadalni przy
kuchni. Harry próbuje otworzyć rozsuwane drzwi. Są zamknięte. Spoglądam na niego
ze zdziwieniem.
- Chciałem tylko popatrzeć - mówi.
Na górze jest balkon z białymi poręczami, w jaki każda dziewczynka chciałaby
wyposażyć swój dom dla lalek. Biegnie przez całą szerokość domu aż do wieżyczki,
gdzie zmienia się w żelazne, spiralne schody, sięgające do
samej ziemi.
Wchodzimy z Harrym na górę. Drzwi balkonowe są zamknięte. Harry zdążył już to
sprawdzić. Połą płaszcza wyciera teraz z szyby odciski swoich
palców.
Zaglądam przez małe okienko znajdujące się w pobliżu schodów. Tak samo pusto,
jak na dole. Sypialnia. Widzę otwarte drzwi do luksusowej
łazienki.
Po drugiej stronie, bliżej domu Vegi, znajduje się mały, typowo męski pokój.
Barek, brązowa tapeta w statki, wbudowany zestaw audio-telewizyjny, szafka z
otwartymi drzwiami, a przy oknie biurko. Wgniecenia w dywanie wskazują na to, że
stał przed nim jakiś mebel. Pewnie był to obrotowy fotel, dzięki któremu można
było oglądać widok za oknem na przemian z programem telewizyjnym.
- Nic tu nie ma - mówi Harry - ale moglibyśmy ich odnaleźć dzięki
poczcie.
Ja jednak czuję, że odnalezienie George'a i Kathy Merlow nie będzie
takie proste.
Odwracamy się do wyjścia i nagle staję jak wryty. Harry dopiero w połowie drogi
do schodów zdaje sobie sprawę, że za nim nie idę.
Z balkonu mam taki sam widok jak z gabinetu Merlowa. Ponad płotem widzę duże
okno w domu Vegi. Nie jest to zwykłe okno, lecz szklana ściana od dachu do
fundamentów.
Przez okno widać olbrzymią białą wannę obudowaną kafelkami. Żółta policyjna
taśma wciąż zagradza drzwi.
Podchodzi do mnie Harry i również spogląda w tamtą stronę.
- Wciąż zabezpieczone — mówi. - Potrzebne będzie zezwolenie sądu na obejrzenie
domu Jacka. - Harry chciałby dokładnie zbadać miejsce, w którym wszystko się
wydarzyło. Opierając się o balustradę, spogląda w okno pokoju, który
prawdopodobnie był gabinetem Merlowa.
- Musimy również odnaleźć twojego przyjaciela George'a Merlowa -dodaje.
7
Na czwartym piętrze sądu okręgowego mieści się wydział dla nieletnich, bufet i
sekretariat sądu municypalnego, który w tym stanie rozpatruje niewielkie sprawy
cywilne i drobne wykroczenia oraz sprawuje funkcję komornika przy większych
przestępstwach.
Czemu tu dzisiaj przyszedłem? Biegnę z teczką pod pachą w kierunku linii
świateł, przeciskając się przez sforę dziennikarzy.
Wykrzykują w moim kierunku mnóstwo pytań. Z tyłu ustawione są kamery. Kręcą
zdjęcia, które wykorzystają wówczas, kiedy Laurel stanie przed sądem i zostanie
poćwiartowana na kawałki - wtedy zobaczę się w telewizji, tak jakby wszystko
stało się jednego dnia.
Jakiś skurczybyk podtyka mi pod usta mikrofon i pyta, czy moja klientka to
zrobiła.
Ze sposobu, w jaki zadaje mi pytanie, wnioskuję, że nie ma zielonego pojęcia, co
owo „to" oznacza, poza tym, że musiał to być jakiś ohydny czyn, który zaciekawi
żądnych sensacji telewidzów. Gdyby było inaczej, jego szef nie przysłałby go
tutaj.
Minąłem się z Jackiem Vega na schodach, kiedy wchodziłem do budynku. Wydawał się
jeszcze bardziej wrogo nastawiony do mnie niż zwykle, a może próbował tylko
wślizgnąć się chyłkiem do środka, unikając kamer i dziennikarzy.
Wchodzę na salę rozpraw, zostawiając cały zgiełk za sobą. Słychać tylko
przytłumione głosy - szmer sądowych plotek. Część z obecnych tutaj to
przedstawiciele naszego prawniczego fanklubu. Kiedyś byli to sami mężczyźni, ale
teraz również kobiety pracują jako korespondenci sądowi. Mają łatwiejszy dostęp
do sędziów niż ktokolwiek z nas. Niektórzy mają nawet własne klucze do biura
protokolantów, gdzie mogą wieczorami bez ograniczeń korzystać z zapisów rozpraw.
Jednego dnia piszą artykuł na dziesiątą stronę o jakimś panu Warbucku, który
zapisał dziesięć milionów dolarów swojemu pekińczykowi, kiedy indziej
sprawozdanie z procesu dotyczącego wielomilionowej afery finanso-
76
wej. Jeśli dać im wybór, morderstwo zawsze znajdzie się na pierwszym miejscu
listy przebojów. Stare wygi, które wiedzą, jak wykorzystać sądowe protokoły.
Ludzie, na których trzeba uważać. Wystarczy źle spojrzeć, użyć nieodpowiedniego
słowa i człowiek natychmiast staje się tematem artykułów prasowych, jakich nigdy
nie chciałby przeczytać.
Słyszę wielokrotnie powtarzane swoje nazwisko. Zrywa się ktoś siedzący w
pierwszym rzędzie.
Odwracam się i poznaję Glena Dicksa.
- Cześć, Glen - mówię.
- Jak się miewasz, Paul? - Wszyscy zwracamy się tu do siebie po imieniu, ale
nie podajemy sobie rąk, łączą nas tylko sprawy zawodowe.
Dicks pisze dla „Heralda". Jednej z dwóch lokalnych gazet w mieście. Przyszedł
tu ze względu na atrakcyjność tematu - żona polityka znaleziona martwa w
łazience.
Dicks ma kręcące się siwe włosy i wąsy, którymi można zamiatać podłogę. Jest
ubrany w sportową kurtkę z powypychanymi kieszeniami i z dumą obnosi pokaźnych
rozmiarów brzuch.
Dicks zawsze jest tam, gdzie dzieje się coś ciekawego, obserwował tysiące
prawniczych potyczek i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w reprezentowaniu
krewnego może tkwić pewien taktyczny wybieg. Odpowiednie przedstawienie sprawy
może podsunąć przysięgłym myśl, że nie tyle wierzę w racje swojej szwagierki, co
czuję się w obowiązku bronić ją.
Glen zapuszcza kilka sond w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do
wydrukowania. Pyta między innymi o przypuszczalny czas trwania procesu, liczby
świadków i o to, czy oskarżona będzie składała zeznania. Dostaje ode mnie kilka
ogólnikowych stwierdzeń, nie zawierających żadnych
informacji.
- Co się tu dzisiaj będzie działo? - pyta.
- Zapytaj prokuratora.
- Słyszałem, że mają być wprowadzone poprawki do aktu oskarżenia.
- Przypuszczam, że to głównie zabieg techniczny - odpowiadam. -Wykreślanie
jednych rzeczy, dopisywanie innych.
- Aha. - Zapisuje wszystko co mówię. - Masz już jakąś linię obrony?
- Oczywiście. I opowiem ci o niej, jak tylko będę miał pewność, że prokurator
jest głuchy, ślepy i nie czyta brajlem.
Nerwowy uśmiech i spojrzenie, które mówi, że musiał przynajmniej spróbować
pociągnąć mnie za język.
- A jak ona to wszystko znosi? - Chodzi mu o Laurel. Nie może dowiedzieć się
niczego o mojej wersji wydarzeń, więc udaje zainteresowanie humanitarnym
aspektem wynikłej sytuacji.
- Mówi, że gdyby nie kraty i kobiety, które wrzeszczą po nocach, czułaby się w
więzieniu jak w domu.
Ze zrozumieniem kiwa głową. Ma wreszcie coś, o czym może napisać.
- Jest oskarżona o popełnienie bardzo poważnego przestępstwa - mówię.
77
Dicks zapisuje to w notesie.
- Nie ma pojęcia, co tak naprawdę się stało i jak każda matka tęskni za swoimi
dziećmi.
- Dzieci mieszkają u ojca - mówi. To nie pytanie, raczej prośba o potwierdzenie
faktu.
Przytakuję.
- Tak, nie są jeszcze sierotami. Mają ojca.
- Przynajmniej na razie - stwierdza. - Słyszy się różne rzeczy. Przecieki z
rozmów sądu z Kapitolem.
- Na jaki temat?
- W związku z jednym z kongresmanów - mówi i w tejże chwili na salę sądową
wchodzi Jack Vega.
Dicks waha się. Może już znam tę tajemnicę? Może spotykamy się regularnie z
Jackiem na towarzyskie pogaduszki?
Mówię mu półgłosem, że stosunki między nami nie uległy najmniejszej zmianie.
- Co słyszałeś? - pytam.
- Że znalazł się pod ścisłą obserwacją władz federalnych. FBI i prokurator
generalny Stanów Zjednoczonych.
Już od miesięcy mówiło się o jakimś dochodzeniu - dużo dymu, mało ognia - ale
wszyscy mieli wrażenie, że atmosfera została oczyszczona, kiedy senator, będący
przedmiotem dochodzenia, otrzymał łaskawe dla niego orzeczenie z Departamentu
Sprawiedliwości. Przypominało to trochę zaświadczenie lekarskie o stanie zdrowia
organu ustawodawczego.
Może jednak polityczne wpływy Jacka mają się ku końcowi? Ostatnio szczególnie
gorliwie załatwiał interesy, dojąc pieniądze, skąd tylko się dało. Jego kadencja
dobiega końca, próbuje więc wykorzystać swoje wpływy.
- Czego szuka FBI? - pytam.
- Gdybyśmy wiedzieli, już zrobilibyśmy z tego sensację. Wiem tylko, że jest pod
obserwacją. Krążą różne plotki, ale nie mamy jeszcze potwierdzenia. Plotki o
powołaniu następnej komisji federalnej.
Nagle zaczynam rozumieć, dlaczego Jack umieścił pod marynarką mikrofon. Nie
miało to nic wspólnego z zabójstwem Melanie. Jeśli jakiś liczący na Oscara agent
FBI sfilmuje scenę, na której Jack bierze łapówkę, senator Vega stanie się
gwiazdą wszystkich wydań wiadomości.
Przekona FBI, że Kapitol to siedlisko złodziei — nie trzeba ich zresztą
0 tym wcale przekonywać. Kiedy jednak ktoś będzie próbował złapać go w sidła,
nie mam wątpliwości, że Jack pokaże mu te wszystkie kable
1 przypięty do tyłka akumulator samochodowy.
Widzę strażnika, wprowadzającego Laurel przez metalowe drzwi, za którymi
znajdują się cele. Kończymy rozmowę, a Dicks odchodzi i przyłącza się do swojego
stada. Zasiał w moim ciekawskim umyśle świeże ziarno i z uwagą będzie
obserwował, czy w trakcie procesu nie wypuści kiełków.
Laurel nie ma już na sobie kajdanek ani łańcuchów, choć nadal jest
78
ubrana w pomarańczowy więzienny sweter. Na razie ława przysięgłych jest jeszcze
pusta.
Laurel siada przy stole obrony, a ja zajmuję miejsce obok niej.
Nie mówi ani słowa, ściska tylko moją rękę na stole. Spogląda na mnie nieśmiało,
a na jej twarzy pojawia się wymuszony uśmiech. Podczas naszych rozmów miałem
wrażenie, iż Laurel jest zawstydzona tym, że zwraca się do mnie o pomoc.
Wielokrotnie obiecywała, że zapłaci mi całe honorarium, choć ostatnio zaczęła
również pytać, czy sytuacja, w jakiej się znalazła, uprawnia ją do obrońcy z
urzędu.
- Co się tu dzisiaj będzie działo? - pyta.
- Zwykłe rozstrzygnięcie kwestii stawianych zarzutów - mówię. Nie powinno
pojawić się nic nowego. Chyba że znaleźliby sposób na poparcie tezy o
morderstwie z premedytacją - teorii, że Laurel przekradła się do domu Vegów,
ukryła się w szafie i czekała na Melanie, by ją zabić.
Harry ma swoją własną hipotezę. Uważa, że oskarżą ją o włamanie i kradzież
dywanika łazienkowego, który znaleziono przy niej w Reno. Włamanie w połączeniu
z morderstwem to przestępstwo, za które można domagać się kary śmierci.
Mówię mu, że to bzdura. Oskarżenie o włamanie wymagałoby dowodów na to, że
Laurel zamierzała zabrać dywanik, zanim przeszkodziła jej w tym Melanie. Jak do
tej pory nikt nie stwierdził u Nelsona i jego ludzi niedorozwoju umysłowego.
Takie założenie wymagałoby rozpatrzenia tezy o morderstwie z powodu dywanika
łazienkowego.
W korytarzu obok stołu sędziowskiego pojawiają się jakieś postacie. Najpierw
dostrzegam Jimmy'ego Lamę, a za nim prokuratora. Duane Nelson wyznaczył już
oskarżyciela, który poprowadzi tę sprawę.
Morgan Cassidy należy do czterech czy pięciu najlepszych oskarżycieli spośród
niemal stu zatrudnionych w prokuraturze. Zajmuje się najcięższymi sprawami i
życzy śmierci każdemu oskarżonemu. Ta szczupła, wysoka, elegancka brunetka budzi
lęk na sali sądowej.
Należy do ludzi, którzy godzinami wytykają sobie własne porażki, których opętała
potrzeba dążenia do sukcesu i którzy nie czują żadnej radości, kiedy odnoszą
zwycięstwo. Zmierzenie się z nią podczas procesu to jak ręczne dojenie krowy w
zawodach z maszyną. Cassidy zakłada ssawkę na każde dziurawe miejsce tezy
adwokata i włącza najwyższy bieg.
Jeszcze bardziej niepokoi mnie fakt, że Morgan nadchodzi od strony gabinetu
sędziego. Gdyby to był ktoś inny, nie zwróciłbym nawet na to uwagi. Mając do
czynienia z Morgan Cassidy, zaczynam się zastanawiać, co ta kobieta jeszcze
knuje.
Cassidy nie spogląda nawet na mnie, za to Lama uśmiecha się sztucznie
przechodząc obok mojego stołu. Spogląda znacząco na Cassidy, a potem znów na
mnie, jakby chciał powiedzieć: „Spójrz, kogo ci przyprowadziłem."
Dochodzą do swojego stołu i rozkładają papiery. Podczas procesu Lama
79
będzie siedział z Cassidy jako pomocnik oskarżyciela publicznego, a ponieważ
jest prowadzącym dochodzenie detektywem, najlepiej zna materiał dowodowy -
prawdziwy i, jak to często bywało w jego karierze, sfabrykowany.
Chętnie porozmawiałbym z Cassidy, spróbował wyciągnąć od niej co nieco, ale nie
ma na to czasu. Pojawia się Tim Bonę, prezes sądu municypalnego. Zasiada za
stołem i prosi o ciszę.
- Rozprawa z oskarżenia publicznego przeciwko Laurel Jane Vega. Urzędnik
odczytuje numer sprawy, a stenograf zabiera się do pracy. Bonę jest niski i
straszliwie chudy, ma wąskie, zaciśnięte usta i głowę
łysą jak pupcia niemowlaka. Jego twarz przypomina wczorajsze pranie pozostawione
w pralce po odwirowaniu — jest pomarszczona i zimna.
- Zakładam, że pozwana została poinformowana o przysługujących jej prawach -
mówi Bonę. - Możemy zatem przejść do dalszej części rozprawy. - Pani Cassidy,
czy dostarczyła już pani obronie kopię aktu oskarżenia? - Mówi to w taki sposób,
jakby ów akt był tematem rozmowy, jaką przeprowadzili u niego w gabinecie.
Odnoszę nawet wrażenie, że Bonę jest zadowolony z tego, że nie otrzymałem
jeszcze własnego egzemplarza. Z prawnego punktu widzenia nie ma to znaczenia.
Celem formalnego postawienia w stan oskarżenia jest ustalenie danych pozwanego i
poinformowanie obrony o ciążących na nim zarzutach. Bonę jest jednak wielkim
formalistą.
- Zaraz to zrobię, Wysoki Sądzie. - Cassidy otwiera aktówkę, wyjmuje z niej
kilka kartek, podchodzi do mnie i podaje mi je z widocznym zadowoleniem. Są
zszyte, ponumerowane w lewym dolnym rogu i wyglądają identycznie jak to, co
otrzymałem jeszcze przed rozpoczęciem procesu.
- Panie Madriani, proszę zapoznać się z otrzymanym dokumentem. Mówiłem już pani
Cassidy, że nie życzę sobie, by podobna sytuacja powtórzyła się kiedykolwiek.
Proszę zawsze dostarczać obronie kopie aktów oskarżenia z większym wyprzedzeniem
- mówi Bonę.
- Oczywiście, Wysoki Sądzie - odpowiada Cassidy.
Odczytuję dokument. Oskarżenie o morderstwo i domniemany zarzut, że czyn został
popełniony z premedytacją. Jak na razie, całkiem nieźle. Odwracam kartkę - nic
nowego. Na środku trzeciej strony widzę wydrukowane tłustym drukiem słowa:
ZARZUT DRUGI.
Nie ma to żadnego związku z tym, co dotąd jej zarzucano. Pozwana zostaje
oskarżona z artykułu 187 Kodeksu Karnego o odebraniu życia nie narodzonemu
dziecku płci męskiej...
Przez chwilę siedzę oszołomiony. Pochylam kartkę tak, by Laurel mogła odczytać
tekst. Pokazuję palcem słowa „nie narodzonemu dziecku płci męskiej".
Laurel jest zdziwiona, dlaczego ma zaprzątać sobie głowę poprawkami
'technicznymi. Kiedy jednak odczytuje te słowa, szeroko otwiera oczy, z trudem
przełykając ślinę.
- O mój Boże - mówi. Nagle robi jej się niedobrze. Przykłada rękę do
80
ust. Łapie się za brzuch. Wciąż wpatruje się w kartkę, jakby słowa te napisane
były atramentem sympatycznym i mogły zaraz zniknąć.
Na szczęście na sali nie ma jeszcze przysięgłych. Na twarzy Cassidy widać
ogromne zadowolenie. Wraz z Lamą obserwują uważnie reakcje pozwanej. W ich
oczach zachowanie Laurel potwierdza jej winę.
Zrywam się na równe nogi i zgłaszam sprzeciw. Cóż jednak mogę powiedzieć? Że
jesteśmy zaskoczeni i zwracamy się z prośbą o wycofanie oskarżenia? Taktyka
Cassidy polega na wyrządzaniu zła, którego nie można
naprawić.
- Wysoki Sądzie! Obrona dopiero teraz dowiaduje się o tym fakcie. Oskarżyciel
odmówił nam wglądu do raportu lekarza sądowego.
- Przecież to wszystko bardzo proste - mówi Cassidy. - Ofiara, Melanie Vega,
była w czwartym miesiącu ciąży, kiedy została zamordowana przez pańską klientkę.
- Na jej twarzy pojawia się oburzenie, specjalnie przeznaczone dla prasy.
Widzę już, jak Glen Dicks pisze jutrzejszy nagłówek: ADWOKAT
WYCHODZI NA DURNIA.
- Ale raport lekarza sądowego... - zaczynam. Bonę spogląda ze złością na
Cassidy.
Oskarżycielka po raz drugi otwiera puszkę Pandory. Tym razem Lama podchodzi do
mnie i wręcza mi kopię ekspertyzy koronera — pięć stron tekstu z pojedynczym
odstępem między wierszami i z małymi rysunkami.
Przeglądam je szybko i czuję, że ręce mi opadają. Dowód na to, że w macicy
Melanie rozwijał się potencjalnie zdolny do życia płód. Cassidy znów jest w
swoim żywiole. Może liczyć na zgromadzone na korytarzach tłumy aktywistów
broniących życia poczętego, śpiewy i skandowania pośród plakatów
przedstawiających zsiniałe embriony pływające w słoikach po majonezie.
Nie zaczęliśmy jeszcze, a już Cassidy wytrąciła mi z rąk jedyną broń, jaką
miałem. Liczyłem na to, że gdy Laurel będzie składała zeznania, przysięgli
przekonają się, jaką jest dobrą matką. Teraz jednak siedzi obok mnie zhańbiona,
z dłońmi zbrukanymi krwią nie narodzonego dziecka.
Mówiono mi, że walka z Morgan Cassidy będzie nieco przypominała miesiąc miodowy:
codziennie jakaś niespodzianka i stała świadomość, że
chcą cię zerżnąć.
Pokonany w pierwszym starciu, rezygnuję z formalnego odczytania zarzutów i
wycofuję się w bezpieczne miejsce, jakim wydają mi się teraz cele sądowe i
towarzystwo recydywistów.
Wychodząc, wystrzeliłem swoją jedyną kulę - wniosek o zapieczętowanie sprawozdań
z posiedzeń wielkiej ławy przysięgłych, by szczegóły dotyczące materiału
dowodowego nie mogły dostać się w ręce prasy, oraz prośba o utajnienie
postępowania, by zamknąć usta policji i prokuraturze.
Sędzia Bonę, którego postępowanie Cassidy wprawiło w bardzo zły
6 - Formy nacisku
81
ust. Łapie się za brzuch. Wciąż wpatruje się w kartkę, jakby słowa te napisane
były atramentem sympatycznym i mogły zaraz zniknąć.
Na szczęście na sali nie ma jeszcze przysięgłych. Na twarzy Cassidy widać
ogromne zadowolenie. Wraz z Lamą obserwują uważnie reakcje pozwanej. W ich
oczach zachowanie Laurę 1 potwierdza jej winę.
Zrywam się na równe nogi i zgłaszam sprzeciw. Cóż jednak mogę powiedzieć? Że
jesteśmy zaskoczeni i zwracamy się z prośbą o wycofanie oskarżenia? Taktyka
Cassidy polega na wyrządzaniu zła, którego nie można
naprawić.
- Wysoki Sądzie! Obrona dopiero teraz dowiaduje się o tym fakcie. Oskarżyciel
odmówił nam wglądu do raportu lekarza sądowego.
- Przecież to wszystko bardzo proste - mówi Cassidy. - Ofiara, Melanie Vega,
była w czwartym miesiącu ciąży, kiedy została zamordowana przez pańską klientkę.
- Na jej twarzy pojawia się oburzenie, specjalnie przeznaczone dla prasy.
Widzę już, jak Glen Dicks pisze jutrzejszy nagłówek: ADWOKAT
WYCHODZI NA DURNIA.
- Ale raport lekarza sądowego... — zaczynam. Bonę spogląda ze złością na
Cassidy.
Oskarżycielka po raz drugi otwiera puszkę Pandory. Tym razem Lama podchodzi do
mnie i wręcza mi kopię ekspertyzy koronera - pięć stron tekstu z pojedynczym
odstępem między wierszami i z małymi rysunkami.
Przeglądam je szybko i czuję, że ręce mi opadają. Dowód na to, że w macicy
Melanie rozwijał się potencjalnie zdolny do życia płód. Cassidy znów jest w
swoim żywiole. Może liczyć na zgromadzone na korytarzach tłumy aktywistów
broniących życia poczętego, śpiewy i skandowania pośród plakatów
przedstawiających zsiniałe embriony pływające w słoikach po majonezie.
Nie zaczęliśmy jeszcze, a już Cassidy wytrąciła mi z rąk jedyną broń, jaką
miałem. Liczyłem na to, że gdy Laurel będzie składała zeznania, przysięgli
przekonają się, jaką jest dobrą matką. Teraz jednak siedzi obok mnie zhańbiona,
z dłońmi zbrukanymi krwią nie narodzonego dziecka.
Mówiono mi, że walka z Morgan Cassidy będzie nieco przypominała miesiąc miodowy:
codziennie jakaś niespodzianka i stała świadomość, że
chcą cię zerżnąć.
Pokonany w pierwszym starciu, rezygnuję z formalnego odczytania zarzutów i
wycofuję się w bezpieczne miejsce, jakim wydają mi się teraz cele sądowe i
towarzystwo recydywistów.
Wychodząc, wystrzeliłem swoją jedyną kulę - wniosek o zapieczętowanie sprawozdań
z posiedzeń wielkiej ławy przysięgłych, by szczegóły dotyczące materiału
dowodowego nie mogły dostać się w ręce prasy, oraz prośba o utajnienie
postępowania, by zamknąć usta policji i prokuraturze.
Sędzia Bonę, którego postępowanie Cassidy wprawiło w bardzo zły
6 - Formy nacisku
81
humor, zgodził się na jedno i drugie, choć tylko tymczasowo. Mamy się spotkać za
dziesięć dni, by przedyskutować sens wprowadzenia na stałe nakazu utajnienia
postępowania. Cassidy może mnie roznieść na sali sądowej, ale jeśli powie coś o
tym w radio albo tym pismakom z pierwszego rzędu, Bonę posadzi ją za kratki.
Laurel i ja siedzimy przy małym stoliku w pokoju przeznaczonym na konsultacje
pozwanego z adwokatem. Drzwi są zamknięte, strażnik stoi na zewnątrz. Próbuję
zebrać wszystkie okruchy naszej rozbitej tezy. Na sali rozpraw nie byłem w
stanie wczytywać się w szczegóły nowego aktu oskarżenia. Robię to teraz - na
dole trzeciej strony odnajduję dalsze podejrzenia
0 działanie z premedytacją. Tak właśnie Morgan Cassidy szlachetnie dobija
rannego.
Zamordowanie kobiety noszącej zdolny do życia płód jest równoznaczne z
popełnieniem dwóch morderstw - w prawie taki czyn jest określany mianem
morderstwa wielokrotnego. Jest to również aktualne wtedy, kiedy sprawca nie
wiedział o ciąży, a w wyniku zbrodni zginęła zarówno matka jak
1 dziecko. Teraz jedynym sposobem uniknięcia kary śmierci dla Laurel jest
przekonanie ławy przysięgłych, że pozwana nie popełniła zarzucanego jej czynu,
albo że - jeśli go popełniła - istnieją jakieś okoliczności łagodzące, które nie
dają podstaw do skazania jej na śmierć. Mając za przeciwnika Cassidy, pławiącą
się we krwi nie narodzonego dziecka, wiem, że będzie to nie lada wyczyn.
- To straszne - mówi Laurel, mając na myśli ciążę Melanie. Potrząsa głową i
wpatruje się w blat stołu, jakby licząc na to, że na porysowanej, metalowej
powierzchni znajdzie jakąś odpowiedź. — Może rzeczywiście byłabym w stanie ją
zabić, tak bardzo jej nienawidziłam.
Mówi rzeczy, którymi, na jej miejscu, nie dzieliłbym się z przysięgłymi.
Tacy ludzie jak Laurel są w każdej rodzinie - wujkowie czy ciocie, którzy zawsze
wiedzą, czym zainteresować dzieci. Podczas rodzinnych wypraw Laurel godzinami
rozmawiała z Sarą. Wie o mojej własnej córce, o jej marzeniach i lękach, dużo
więcej niż ja sam. Dlatego też to martwe dziecko i fakt, że wszyscy uważają ją
za winną, jest dla niej ciosem nie do zniesienia.
- Czy oni naprawdę myślą, że ja to zrobiłam? - Laurel po raz pierwszy patrzy mi
w oczy.
Nic nie mówię, lecz ona i tak zna odpowiedź.
- Nie wiedziałaś, że jest w ciąży?
Laurel opuszcza głowę. Palcami podpiera czoło i znów wpatruje się w blat stołu.
- Skądże. - Melanie nie opowiadała mi o takich rzeczach. A czy według ciebie
wyglądała na kobietę w ciąży? - pyta.
- Może Melanie rozmawiała z dziećmi, kiedy były u Jacka.
- Nie. Powiedziałyby mi — odpowiada Laurel.
Zastanawiałem się, dlaczego śmierć potomka wcześniej nie wzbudziła
82
wściekłości Jacka. Jack nie przeszedłby nad tym do porządku dziennego. Teraz już
znam przyczynę wrogości, jaką okazywał mi dziś rano. Jemu też zrobiono
niespodziankę. Wiadomość o tym, że jego żona jest w ciąży, nadeszła od lekarza
sądowego po wykonaniu sekcji zwłok.
- Coś mi się tu nie zgadza - mówię. - Dlaczego ukrywałaby to przed Jackiem?
Kolejne dziecko w drodze. Początek nowej rodziny. Ciepło ogniska domowego. Poza
tym mogli wykorzystać to w sprawie o przyzanie prawa do opieki nad dziećmi.
- Zakładasz, że ojcem dziecka był Jack - mówi Laurel.
- Przecież się kochali - odpowiadam.
- Tu nie chodzi o uczucia. Ja wiem, że ojcem dziecka nie mógł być Jack.
- Co?
- Nie mówiliśmy o tym nikomu, nawet najbliższej rodzinie - mówi Laurel - ale
dwanaście lat temu Jack poddał się wasektomii. Zaraz po urodzeniu Julie. Potem
nie mógł już być ojcem.
8
Przyjechała ubrana w beżowe spodnie, białą bluzkę i długie wdzianko -kilka
metrów błyszczącego, rozpinanego z przodu jedwabiu, które kojarzy mi się z
damskim odpowiednikiem kowbojskiego prochowca.
Dana Colby rozgląda się po zatłoczonej restauracji, a po chwili na jej twarzy
pojawia się radosny uśmiech — rozpoznała mnie. Jej wygląd jest pełen kontrastów:
fiołkowe oczy w zestawieniu z jasną cerą i włosami koloni błyszczącej miedzi.
Porusza się z ogromną pewnością siebie, od razu widać, że jest rozwiedziona, do
wzięcia.
Jej elektryzujące piękno przyciąga wzrok mężczyzn, którzy przestają interesować
się współbiesiadnikami, jak dzieci, które nagle wypatrzyły na półce coś znacznie
ciekawszego.
Wstaję. Dana podchodzi, podaje mi rękę, po czym przechyla się przez stół i
całuje mnie w policzek - nie ma to nic wspólnego z flirtowaniem. Dla
wtajemniczonych znaczy to tylko tyle, że jesteśmy dobrymi znajomymi.
- Przepraszam za spóźnienie - mówi. - W piątek wieczorem zawsze jest straszny
ruch. Długo czekałeś?
- Tylko kilka minut. - Kiedy patrzę teraz na nią, wiem, że było warto. Stoimy
na środku „Chievas" - najdroższej restauracji w mieście -
w głównej sali, z dala od parkietu. Przygląda się nam cały legion zazdrosnych
oczu, nie tylko męskich, ale również damskich. Podsuwam jej krzesło.
- Dzięki. - W jej uśmiechu jest tyle ciepła, że można by nim podgrzać
stulitrowy bojler z wodą.
Podchodzi do nas kelner. Pyta, czy chcemy coś do picia.
- Lampkę białego wina - mówi Dana. Decyduje się na gewurztraminera. Zamawiam
całą butelkę. Postanawiam ją upić.
Zadzwoniłem do niej wczoraj i zapytałem, czy zechciałaby zjeść ze mną lunch.
Chciałem przedyskutować z nią kilka spraw, może odnowić znajomość. W czasie
lunchu była zajęta, dlatego też postanowiliśmy umówić się
84
na kolację. Spotykamy się w sprawach zawodowych, tym bardziej, że wciąż czuję
się jak żonaty mężczyzna, a w domu czeka na mnie córka, która oczekuje mojego
powrotu przed dziewiątą, zanim pójdzie spać. Poza tym nie miałbym odwagi umawiać
się z tą kobietą na randkę. Niemniej jednak Dana stara się, by nasza wspólna
kolacja wyglądała jak spotkanie towarzyskie.
W czasie studiów miała chłopaka starszego ode mnie o cztery lata, prawnika z
luksusowym mieszkaniem i porschem carrera. Mimo że, jak okazało się później,
wszystko spaliło na panewce, podarował jej pierścionek zaręczynowy z kamieniem
wielkości gałki u drzwi. Jak tuziny innych chłopaków wpatrywałem się w nią,
rozmarzony, oślepiony blaskiem tęczowych kolorów promieniujących z umieszczonego
na jej palcu klejnotu.
- Wyglądasz cudownie - mówię. Czerwieni się nieco.
Mam za sobą tysiące rozpraw i przemówień przed ławą przysięgłych, które wypadały
lepiej niż mowy złotoustego Cycerona, a szukająca przygody kobieta w jedwabnym
wdzianku zdołała odebrać mi panowanie nad własnym językiem.
- Jestem pewna, że oboje wyglądamy lepiej niż poprzednim razem -mówi, mając na
myśli noc, kiedy zamordowano Melanie i spotkaliśmy się przed domem Jacka. -
Uwielbiam to miejsce. Byłeś tu już kiedyś?
- Kilka razy — odpowiadam. — A ty?
- Raz albo dwa.
Bez wątpienia wsparta na silniejszym ramieniu niż moje. Kelner wraca i nalewa
nam wina.
- Ostatnio widuję twoje nazwisko we wszystkich gazetach - mówi.
- I zawsze towarzyszy mu niepochlebna opinia - stwierdzam. - Niełatwo jest
ponieść taką klęskę przy odczytaniu aktu oskarżenia.
Uśmiecha się.
- Morgan ma do tego szczególny talent.
- Znasz Cassidy?
- Należymy do tego samego klubu - mówi.
- Aha.
Obiema dłońmi podnosi kieliszek i przez pewien czas trzyma go tuż przy ustach,
jakby się nad czymś zamyśliła.
- Nie miałam na myśli klubu anonimowych dziwek. - Uśmiecha się do mnie.
- Wcale tego nie powiedziałem. — Dana wyczuwa moje myśli na odległość.
- Bez słów, ale powiedziałeś.
- Czyżbym był aż tak łatwy do rozszyfrowania?
- Na wylot widać całą twoją duszę. Poza tym, wcale nie jest trudno odczytać
myśli prawnika, któremu weszła w drogę Morgan. Jest znana z tego, że fauluje.
- Szkoda, że nie widziałaś jej w zeszłym tygodniu, przed odczytaniem aktu
oskarżenia.
85
- Ona nie jest taka zła. Ma również dobre cechy.
- Jakoś nie znam jej z tej strony.
- Nie dyskryminuje pozwanych ze względu na płeć. Połowa kobiet z Queen's Bench
- klubu, do którego obie należymy - nie chce z nią rozmawiać. Na szczęście nigdy
nie byłam narażona na jej ciosy, więc chyba mogę powiedzieć, że nadal jesteśmy
przyjaciółkami.
- Mówisz tak, jakbyś darzyła ją wielkim podziwem.
- W pewnym sensie. Życie nie jest łatwe.
- Wcale nie musisz mnie o tym przekonywać.
- Spróbuj kiedyś wystąpić w spódnicy i na wysokich obcasch.
- Mam wrażenie, że wcale nie byłoby łatwiej - mówię. Uśmiecha się, wokół oczu
tworzą jej się drobniutkie zmarszczki.
- Raz w tygodniu jemy lunch z Morgan. Może wtrącę jakieś słówko.
- Nie mów jednak, że zależy mi na tym. — Znam takich ludzi: każda próba
wpłynięcia na nich pociąga za sobą katastrofalne skutki.
- Może po prostu nie zauważasz w niej zwykłej, wrażliwej kobiety.
- Przyznam się szczerze, że nie.
- Porozmawiam z nią - mówi i uśmiecha się, jakby chciała zaznaczyć, żebym nie
liczył na wiele. Rozmowa przy lunchu nie zmieni stanowiska Cassidy w sprawie
wielokrotnego morderstwa. Gdyby prokuratorem był ktoś inny, ofiarami bezdomni
włóczędzy, a prasa nie okazywała zainteresowania, byłaby na to szansa.
- Doskonałe wino - mówi Dana.
Przytakuję. Gewiirztraminer to alkohol, który pije się szczególnie łatwo i który
powoduje lekki zawrót głowy oraz uczucie waty w kolanach, kiedy człowiek próbuje
się podnieść.
- O czym właściwie chciałeś ze mną porozmawiać? - pyta. - Przypuszczam, że nie
chodziło ci tylko o obmawianie biednej Morgan.
- Nie, choć było to całkiem przyjemne - mówię. Znów się uśmiecha.
- Wszystko jej powtórzę. - Puszcza do mnie oko znad kieliszka.
- Chciałem pomówić z tobą o George'u i Kathy Merlowach - mówię. Szuka czegoś w
pamięci, jakby Merlowowie byli postaciami z jakiejś
reklamy kawy w metrze.
- Pamiętasz? - pytam. - To młode małżeństwo, które spotkaliśmy przed domem
Jacka Vegi po zamordowaniu Melanie.
- Ach tak, przypominam sobie - odpowiada.
- Może wiesz, gdzie się wyprowadzili? Wolno kręci głową.
- Nawet nie wiedziałam, że już tam nie mieszkają.
- To takie małe osiedle, kilka uliczek. Myślałem, że z nimi rozmawiałaś.
- Właściwie nie. Wschodnia strona jest pełna obcych sobie ludzi, korzy nigdy ze
sobą nie rozmawiają. Tamtej nocy spotkałam ich pierwszy i ostatni raz. Kiedy się
wyprowadzili?
86
- Wkrótce po morderstwie. Może nawet następnego dnia - odpowiadam.
- I uważasz, że jedno z drugim ma coś wspólnego? - Uśmiecha się do mnie i już
wiem, o czym myśli: zrozpaczony obrońca chwyta się brzytwy.
- Trochę to dziwne - mówię - że w ogóle o tym nie wspomnieli.
- Uważasz, że coś zauważyli? - Uśmiecha się jak typowy, cyniczny prokurator.
Nie widziała okna w łazience Jacka. Przyznaję, że to dość mało prawdopodobne.
- Jak będę coś wiedziała, natychmiast dam ci znać. Jesteś pewny, że się
wyprowadzili?
- Dom jest zupełnie pusty i wisi tablica, że jest do sprzedania.
- A więc wygląda na to, że rzeczywiście się wynieśli. Zgłosili dom do jakiejś
agencji handlu nieruchomościami?
Przytakuję.
- No to trzeba porozmawiać z nimi. Na pewno coś wiedzą.
- Sprawdzamy. Pomyślałem sobie tylko, że gdybyś znała Merlowów,
zaoszczędziłabyś mi trochę czasu.
- Bardzo chciałabym ci pomóc, ale dopiero tamtej nocy podeszli do mnie i
przedstawili się. To było nasze pierwsze spotkanie. - Wzrusza ramionami. -
Zapowiada się ciężka bitwa, co?
- A mnie już brakuje amunicji.
- Nie wolno ci się poddawać - mówi. - Czy to faktycznie twoja krewna?
Śledzi sprawę uważniej niż myślałem.
- Tak, siostra mojej żony. Sącząc wino, kiwa głową.
- Słyszałam też o dzieciach.
- Dwójka. To już właściwie młodzież. Potrząsa głową.
- To straszne. One muszą to bardzo przeżywać.
- Oczywiście. - Spoglądam na zegarek, niestety niezbyt ostrożnie.
- Spieszysz się gdzieś? - pyta Dana.
- Nie, nie. Chodzi o córkę. Obiecałem, że wrócę, by powiedzieć jej dobranoc,
ale mamy jeszcze dużo czasu.
- De ma lat?
- Siedem, ale zachowuje się jak dwudziestolatka. Oto cena, jaką płacimy za
życie w globalnej wiosce, za MTV i utratę niewinności.
- Niełatwo chyba wychowywać dziecko samemu.
- Bywają i radosne chwile.
- Tęsknisz za nią?
- No...
- Nieważne, przepraszam. - Spogląda na mnie zakłopotana. - Jestem za bardzo
ciekawska.
- Masz na myśli Nikki?
87
- Tak, ale to nie moja sprawa.
- Nie, nie - odpowiadam. - To prawda, tęsknię za nią, nawet bardziej niż się
sam przed sobą do tego przyznaję. Zawsze tak jest z ludźmi, których kochamy. To,
że są z nami, uważamy za coś zupełnie oczywistego. Aż do chwili śmierci Nikki
nie spodziewałem się, że tak bardzo będzie mi jej brakować.
Ze zrozumieniem kiwa głową, ja jednak wiem, że nie ma najmniejszego pojęcia, o
czym mówię.
- Długo się człowiek do tego przygotowuje, a potem nadchodzi koniec i jest sam.
Dopiero wtedy zdaje sobie sprawę, że te wszystkie przygotowania to strata czasu,
bo tak naprawdę nie można się do tego przygotować. Zawsze zostaje ogromna luka w
życiu.
- To musiał być bardzo mocny związek.
- Nie byłem chyba najlepszym mężem - mówię.
- Jesteś zbyt skromny.
- Nie. Mieliśmy wiele problemów. Nigdy nie miałem dla niej czasu, całe dnie
spędzałem w pracy. Pewien okres spędziliśmy w separacji.
Dana patrzy na mnie nieco zaskoczona moją szczerością.
- Jeśli jednak miarą miłości jest to, jak bardzo tęskni się za drugą osobą,
kiedy jej już nie ma, to nasze małżeństwo było udane.
Zdaję sobie sprawę, że przestaliśmy patrzeć sobie w oczy, a nasza rozmowa stała
się bardzo sentymentalna.
- Oto historia mojego życia. A co u ciebie?
- Trzy lata małżeństwa. Bez dzieci. Jeden rozwód. I dla uzupełnienia informacji
- wcale tego nie żałuję.
- Dobre strony umierania - mówię. Śmiejemy się, choć dla mnie to bardzo gorzki
śmiech.
Przeglądamy menu. Po chwili nadchodzi kelner i podaje nam następną listę potraw,
jak dodatkowe pytania w teście z fizyki. Składamy zamówienie i wracamy do
rozmowy.
Mówimy głównie o pracy. Dana robi niewiarygodną karierę. W jakiejś gazecie
wyczytałem, że zaproponowano jej kandydowanie na stanowisko sędziego w okręgowym
sądzie federalnym. Jeśli jej się uda, zostanie najmłodszą sędziną w historii
okręgu.
Kroję pieróg widelcem i w końcu decyduję się na podjęcie tematu.
- Słyszałem plotki o dochodzeniu federalnym przeciwko Jackowi. Nawet na chwilę
nie odrywa oczu od talerza. Ma kamienną twarz.
- To wiadomości pochodzące z pewnego źródła - mówię. - Dowiedziałem się, że
Jack stał się przedmiotem śledztwa federalnego.
Dana bez słowa odkłada widelec i wyciera serwetką usta. Widzę po jej minie, że
zamierza przejść do kontrataku. Rzucam na stół kartę atutową, zanim Dana zdąży
znaleźć w tym wszystkim jakieś kłamstwo, któremu mogłaby zaprzeczyć.
- Nosi na sobie podsłuch — mówię. Nagle jej twarz staje się bardzo poważna.
88
- Kto ci o tym powiedział? Rozmawiałeś z panem Vega?
- Rozmawiałem, ale to nie on mi o tym powiedział. Nie musiał. Jack zawsze
ubiera się bardzo starannie, a od mikrofonów pod koszulą robią się wybrzuszenia.
Guzik wystrzelił mu aż pod sufit i mogłem zobaczyć, co znajduje się pod spodem.
- A niech to. - Patrzy na mnie kątem oka, jakby nie mogła w to uwierzyć. Nagle
wyobraża sobie całą sytuację i zaczyna się śmiać, przysłaniając usta serwetką.
- Żartujesz, prawda?
- Ani trochę. - Zaśmiewam się razem z nią.
- Nie mogę w to uwierzyć. Co za kretyn.
- Nie wybrałbym Jacka na informatora.
Jeśli teraz uważa go za durnia, niech poczeka, aż stanie on przed sądem. Przed
ławą przysięgłych Jack będzie miał wiarygodność galaretki owocowej - trzęsącej
się i przezroczystej.
- Sam rozumiesz, że nie mogę ani tego potwierdzić, ani temu zaprzeczyć - mówi.
Już to zrobiła, ale odpowiadam, że rozumiem.
- Kto jeszcze coś podejrzewa?
- Kilku dziennikarzy. - Dana spogląda na mnie i widzę, że zastanawia się, od
jak dawna o tym wiem.
- Jak długo to już trwa? — pytam.
- To bardzo niezręczna sytuacja. Zagoniłeś mnie w kozi róg - mówi. -Kto mógł
przypuszczać, że przeszkodzi nam śmierć jego żony?
- Spójrz na to z mojej perspektywy. Ten człowiek jest mężem ofiary, jedną z
głównych postaci zamieszanych w całą sprawę. Mógłbym wezwać go do stawienia się
przed sądem, ale dla nas obojga będzie lepiej, jeśli nie będę musiał tego robić.
- Na jakiej podstawie chcesz go wezwać?
- Na takiej, że jeśli Jack był informatorem w tajnym dochodzeniu federalnym,
można przypuszczać, że ktoś próbował dokonać zamachu na niego, a nie na jego
żonę.
- Chyba nie mówisz poważnie. To tylko dochodzenie w sprawie nadużyć
finansowych.
Mówi to tak, jakby ci ludzie należeli do innego gatunku. Tak, jakby popełniali
przestępstwa tylko za pomocą pióra i kawałka papieru.
- A czy oni nigdy nie wpadają w panikę? — pytam. - Nie popełniają głupstw ze
strachu, żeby coś nie wyszło na jaw?
Z niedowierzaniem kręci głową.
- Przysięgli z pewnością mają prawo się o tym dowiedzieć - mówię.
- Sądzisz, że właśnie coś takiego miało tam miejsce? - pyta.
- Nieważne, czy tak sądzę, czy nie. Żeby postawić go przed sądem, muszę tylko
wykazać pewną zależność i myślę, że sąd zgodzi się z tym, że jedno z drugim jest
ściśle powiązane.
89
- Powinnam była wcześniej z niego zrezygnować. Nie potrafił nawet włączać i
wyłączać tego urządzenia w odpowiednim czasie. Połowa nagranych rozmów to
rzeczy, których nie potrzebowaliśmy. Telefony do pralni, fryzjera i inne bzdury.
- Wygląda na to, że Jack wpadł dość wcześnie - mówię.
- Pierwsza ryba w sieci, dlatego też udało mu się zawrzeć z nami dość korzystną
umowę.
- Pewnie nieźle go przycisnęliście.
- Wił się przed nami jak robak. Opowiadał nam o rzeczach, o jakich nigdy byśmy
się nie dowiedzieli, a kiedy wpadał w panikę, płakał jak dziecko. Wyglądało na
to, że miał też jakieś problemy osobiste. - W domu. Było mi go nawet żal.
- A skąd się o tym dowiedziałaś?
- Nic więcej nie mogę ci powiedzieć, dopóki nie dostanę zgody moich
przełożonych - mówi. - Dasz mi słowo, że nikomu nic nie powtórzysz, zanim z nimi
nie porozmawiam?
- Nie interesuje mnie sprawa Jacka, muszę jednak wiedzieć, co się tu
dzieje.
- Dasz słowo? Przytakuję.
- Moglibyśmy się jakoś dogadać. Skończymy nasze dochodzenie, zanim rozpocznie
się twój proces - mówi. - Jeśli uda nam się postawić podejrzanych w stan
oskarżenia, ujawnienie roli Jacka nie będzie miało znaczenia. Możemy spotkać się
jutro? Muszę to omówić z moimi ludźmi.
Przytakuję.
Jestem usatysfakcjonowany. Nie interesuje mnie Jack. Jeśli chcą, mogą usmażyć go
na wolnym ogniu. Muszę tylko wiedzieć, czego od niego wymagano. Jak na razie mam
dwie teorie dotyczące tego, co stało się owej pamiętnej nocy, lecz Danie
powiedziałem tylko o jednej z nich.
9
The Resolution Trust Corporation - mówi Harry. - Co to takiego?
- RTC. Firma, która przejęła ich konto i zobowiązania pożyczkowe. Harry
prowadząc samochód mówi mi, kto wszedł na hipotekę George'a
i Kathy Merlow. Nie dowiedział się niczego w agencji handlu nieruchomościami.
- Powiedzieli mi, że nigdy nie słyszeli o George'u i Kathy Merlow, a wszystkie
dokumenty dotyczące sprzedaży domu podpisał ktoś z RTC.
Harry mówi, że dom Merlowów już od dłuższego czasu figuruje na liście
nieruchomości czekających na nabywcę.
- Jakim więc cudem Merlowowie mogli tam mieszkać?
- Tak jak myślałeś - mówi. - Agent uważa, że dom był prawdopodobnie
wynajmowany. Powiedział, że nie ma w tym nic niezwykłego. Agencje często tak
robią, czekając na nabywców. Zmniejsza to znacznie koszty.
- I dokąd nas to wszystko prowadzi? - pytam.
- Zadzwoniłem do RTC - mówi Harry. - Zostawiłem wiadomość na automatycznej
sekretarce. O ile znam życie - nie oddzwonią.
Jedziemy na pocztę, na której, zgodnie z tym, co dowiedzieliśmy się od sąsiadów,
pracowała Kathy Merlow.
- Ona już tam nie pracuje - zakomunikował mi Harry po rozmowie telefonicznej z
kierownikiem poczty. — Nie widzieli jej już od prawie miesiąca — dodał. - Po
prostu pewnego dnia nie przyszła do pracy i od tamtego czasu przestała się
pokazywać.
- Czyżby zaraz po śmierci Melanie?
- Następnego dnia.
Kathy Merlow zniknęła jak duch.
Nie bardzo wiem, czego mamy teraz szukać na tej poczcie, ale Harry uważa, że
warto się rozejrzeć, nawet już nas tam z kimś umówił.
- A co z George'em Merlowem? — pytam.
- Jeżeli w ogóle pracował, to w domu. Sąsiedzi mówią, że nigdy nie widzieli,
żeby gdzieś wychodził. Jakiś odludek.
91
- Trochę to za drogi dom jak dla kogoś, kto nie ma pracy i kogo utrzymuje żona
zatrudniona na poczcie.
- Może ma duży pakiet akcji - sugeruje Harry - i żyje z dywidend.
- A jego żona musiała podjąć pracę na poczcie? Przecież to nie ma
sensu.
Wszystko, co mówi Harry, opiera się tylko na przypuszczeniach.
Zatrzymujemy się i parkujemy na krawężniku przed parkometrem. Harry wrzuca trzy
ćwierćdolarówki, ale wskazówka ledwie drgnęła. Pyta, czy mam jakieś drobne. Daję
mu jeszcze dwie monety.
- Będziemy musieli się pośpieszyć - mówi.
Wspinamy się na schody i wchodzimy przez ciężkie, metalowe drzwi. Ciemno, całe
wnętrze wyłożone marmurem. Czuję się trochę jak w mauzoleum, w grobie nieznanego
urzędnika, który bezustannie wykonuje tu swoją
ciężką pracę.
Jedziemy windą na drugie piętro. Harry odczytuje napisane na kawałku papieru
nazwisko i numer pokoju. Drzwi z półprzeźroczystym okienkiem, którego nie
otwierano chyba od lat czterdziestych. Jest zbyt ciemno, by stwierdzić, czy od
tamtego czasu malowano korytarz, ale sądząc po stanie obdrapanych ścian - chyba
nie.
Harry otwiera drzwi i wchodzimy do środka. Pokój jest ogromny i prawie pusty.
Znajdują się w nim dwa biurka. Przy jednym siedzi chudy, czarny mężczyzna po
pięćdziesiątce, z krótko ostrzyżonymi siwiejącymi włosami.
Spogląda na nas.
- Szukamy pana Goldblooma - mówi Harry.
- Już go panowie znaleźli. - Mężczyzna wstaje i Harry przedstawia się. - Aaa,
tak. To pan dzwonił. Jesteście prawnikami i prowadzicie jakieś
dochodzenie.
Harry wręcza mu swoją wizytówkę i bierze jedną z pudełka na biurku — szara,
wtórnie przetworzona tektura, na której widnieje napis: „Cyril Gold-bloom,
inspektor pocztowy".
- O co konkretnie chodzi?
Harry przypomina mu rozmowę telefoniczną.
- Aa, tak, szukacie jednej z naszych pracownic. — Na twarzy pana Goldblooma
pojawia się ulga. Już nas zaszufladkował. Zasiada wygodnie przy biurku i ruchem
ręki zachęca nas, żebyśmy także zajęli miejsca. Biorę krzesło, natomiast Harry
usadawia się na blacie wolnego biurka, by stamtąd obserwować przebieg wydarzeń.
Goldbloom otwiera górną szufladę i wyjmuje z niej formularz z drukiem
drobniejszym niż w Biblii.
- Nazwisko pracownika? - pyta.
Wstąpiliśmy w progi królestwa biurokracji. Harry spogląda na mnie. Widzę, że na
usta cisną mu się przekleństwa.
- Kathy Merlow - odpowiadam.
- Zgadza się. Pamiętam - mówi. Pisze jej nazwisko drukowanymi
92
literami u góry kwestionariusza. Potem przepisuje z wizytówki nazwisko
Harry'ego, jego adres i numer telefonu.
- Cel wizyty? - pada pytanie.
Spoglądam na Harry'ego i wzruszam ramionami.
- Dochodzenie - mówię.
- Pokrewieństwo z pracownikiem? - Spogląda na mnie, potem na Harry'ego.
- Brak pokrewieństwa - odpowiadam.
- Hmm. - Wygląda na to, że w formularzu nie ma na to odpowiedniej rubryki.
Zastanawia się przez kilka sekund, w końcu robi jakąś notatkę na samym dole
strony.
Odczytuje jeszcze mnóstwo innych pytań, w większości zupełnie idiotycznych, po
czym spogląda na nas z ulgą. Zadanie wykonane.
- Włożymy to do akt - mówi. - Jak wyjaśniłem, kiedy pan zadzwonił -patrzy na
Harry'ego - pani Merlow już tu nie pracuje. Sprawdzimy akta osobowe i zobaczymy,
czy są tam informacje, które będziemy mogli panom przekazać.
- Czy możemy zajrzeć do tych akt? - pyta Harry.
- Nie, nie. Są ściśle tajne, chroni je prawo federalne. Można by w nich znaleźć
bardzo różne rzeczy.
Harry właśnie na to liczył.
- Co jeszcze może nam pan powiedzieć? - pytam.
- Na razie tylko tyle - mówi.
- Jakie zajmowała stanowisko? To chyba nie jest objęte tajemnicą -pyta Harry.
Goldbloom zamyśla się, zastanawia, w końcu sięga do dolnej szuflady biurka i
wyjmuje z niej plik zadrukowanych kartek, zszytych w lewym górnym rogu. Jest to
swego rodzaju wewnętrzna książka telefoniczna, którą dostaje każdy pracownik
poczty. Przerzuca kilka kartek.
- Jest. Kathy Merlow. Dział Obsługi Klienta - mówi.
- Co to takiego?
- Na przykład zażalenia.
- Czy przeszła tu z jakiejś innej poczty?
- Tego nie wiem.
- Mieszkała tutaj bardzo krótko.
- Tego również nie wiem.
- Pracowała w tym budynku?
- Mhm. Na dole - mówi. - Chyba to wszystko, co mogę panom powiedzieć.
- Kiedy dostaniemy odpowiedź w sprawie tego formularza? - pyta Harry.
Goldbloom znów się zamyśla.
- To trochę potrwa. Musimy sprawę przesłać do głównego oddziału. Rzuci na to
okiem naczelnik, później Dział Personalny.
93
- W takim razie możemy wcześniej umrzeć ze starości. Goldbloom śmieje się. Od
patrzenia przez całe dnie na obdrapane ściany
wypaczyło mu się poczucie humoru. Harry ma już dosyć.
- Gdybyśmy byli z policji, pokazałby nam pan jej akta natychmiast,
prawda?
- To byłoby co innego - mówi Goldbloom. - Mielibyśmy wtedy do
czynienia z oficjalnym śledztwem.
- Czy wystarczy nakaz sądowy? - pytam.
- Oczywiście. W takiej sytuacji prawo zezwala pokazać akta. - Uśmiecha się do
nas. - Chciałbym panom pomóc, ale mam związane ręce - mówi, chmurząc się.
- Rozumiem - mówi Harry. Żegnamy się i kierujemy do wyjścia.
Kiedy jesteśmy w połowie drogi do windy, mówię:
- Dostaniemy nakaz.
Harry ma jednak inny pomysł. Zjeżdżamy windą na dół i wychodzimy z budynku.
Zamiast do samochodu, Harry prowadzi mnie na tyły poczty. Jest tam wąska uliczka
z rampą załadunkową, przy której czeka w kolejce kilka pocztowych furgonetek.
- Żadna ustawa nie zabrania nam porozmawiać - mówi Harry. Zanim zdążyłem
zareagować, znaleźliśmy się już na rampie.
Kilku pracowników ładuje listy i paczki, zupełnie nie zwracając na nas uwagi,
może mając nadzieję, że sobie stąd pójdziemy. Biorą nas za ludzi szukających
zaginionych przesyłek.
Harry podchodzi do jednego z nich.
- Mamy tu odebrać paczkę - mówi.
- Musicie iść do okienka od frontu budynku. - Nawet nie patrzy na nas, jest
odwrócony tyłem i z przejęciem opróżnia skrzynki z listami. Wrzuca pakieciki
listów do furgonetki, jak Beduin dorzucający do ognia kawałki suchego
wielbłądziego łajna.
- Powiedziano nam, żeby przyjść tutaj. To jakaś wielka paczka - mówi Harry. —
Dzwoniła do mnie w tej sprawie Kathy Merlow. Któraś z jej koleżanek — nie
pamiętam, jak się nazywa — miała mi to przygotować. Mógłby pan sprawdzić?
Mężczyzna prostuje się w końcu, spogląda na Harry'ego i wzdycha ciężko. Łatwo
odczytać jego myśli: „Wielkie rzeczy, światowy kryzys, narodowe nieszczęście -
paczka zaginęła na poczcie."
- Za chwilę - mówi. Opróżnia jeszcze dwie skrzynki, po czym kieruje się do
drzwi, by przynieść następną porcję.
Harry rusza za nim. Mężczyzna odwraca się.
- Proszę tu zostać. - Obrzuca Harry'ego paraliżującym spojrzeniem i znika za
wahadłowymi drzwiami.
94
Harry uśmiecha się do mnie szelmowsko. Jeśli nawet Kathy pracowała tutaj tak
krótko, musiała się z kimś zaprzyjaźnić, z kimś, do kogo pobiegnie teraz ten
facet.
Czekamy kilka minut, schodząc z drogi ludziom noszącym skrzynki pełne listów,
którzy ignorują nas zupełnie, szczęśliwi, że nic od nich nie chcemy.
W końcu w drzwiach pojawia się nasz znajomy. Początkowo wydaje mi się, że jest
sam, ale po chwili zauważam ukrytą w jego cieniu młodą, być może szesnastoletnią
dziewczynę. Jest bardzo szczupła, wręcz wymizerowa-na. Ma na sobie zbyt duży
niebieski fartuch, który sięga niemal jej białych tenisówek. Brązowe włosy
zaplotła w dwa warkoczyki, na końcach których znajdują się okrągłe pompony
splątanych włosów. Myślę, że z powodzeniem można by oskarżyć pocztę o
zatrudnianie nieletnich. Ma bladą cerę i kilka piegów na nosie. Ufne, wielkie,
brązowe oczy wyglądają tak, jakby należały do kogoś innego. Typowa sierotka ze
smutnych opowieści Dickensa. Jeden rzut oka zupełnie wystarcza, by ocenić, że
Kathy Merlow, jaką pamiętam z naszego jedynego spotkania, i ta kobieta mają ze
sobą wiele wspólnego.
- Panowie szukają Kathy? - pyta. Harry kiwa głową.
- Ona już tu nie pracuje.
- Pani znała Kathy Merlow? - pyta Harry. Kobieta spogląda na nas czujnie.
- Czego panowie właściwie chcą?
- Chcemy odnaleźć panią Merlow — odpowiada Harry.
- Powiedziano mi, że szukają panowie jakiejś przesyłki. — Odwraca się w stronę
mężczyzny, który wrócił już do swoich zajęć.
- Musimy porozmawiać z panią Merlow. — Harry mówi to głosem tak ciepłym, jakby
rozmawiał z dzieckiem.
- Wygląda na to, że wszyscy próbują odnaleźć Kathy - mówi.
- Kto jeszcze o nią pytał?
Dziewczyna spogląda na Harry'ego, lecz nic nie odpowiada. Podaję jej moją
wizytówkę. Studiuje ją przez kilka sekund.
- Jesteśmy prawnikami - mówię. - Chcielibyśmy porozmawiać z państwem Merlow w
związku ze sprawą, którą się obecnie zajmujemy. Uważamy, że powinni zostać
powołani na świadków.
- Zrobili coś złego?
- Ależ nie. Chcemy tylko z nimi porozmawiać.
- Nie mogę panom pomóc. Nie wiem, gdzie jest teraz Kathy - mówi, kierując się
do drzwi.
- Proszę pani! Odwraca się.
- To bardzo ważne. Od tego może zależeć życie pewnej kobiety. Przygląda mi się
zaskoczona.
- Matki dwojga dzieci. — Przykręcam śrubę jeszcze mocniej.
95
Dziewczyna spogląda na ładującego listy mężczyznę, który nie zwraca na nas
najmniejszej uwagi, po czym podchodzi do mnie.
- W jaki sposób Kathy może uratować jej życie? - pyta.
- Toczy się sprawa o morderstwo. Reprezentujemy...
- Marcie! - Rozlega się wołanie za drzwiami. Mam wrażenie, że dziewczyna staje
się jeszcze o połowę mniejsza. Zza wahadłowych drzwi ukazuje się mężczyzna,
mniej więcej trzydziestopięcioletni, w krawacie i białej koszuli z podwiniętymi
rękawami. Wygląda na kierownika. - Masz przerwę? - pyta.
- Nie, proszę pana.
- To dlaczego nie pracujesz? Niedawno o tym mówiliśmy, pamiętasz? Czy mamy znów
do tego wrócić? Wpisać kolejną naganę do akt? Chyba nie muszę ci przypominać, że
to wciąż okres próbny. Jeszcze jedna niesubordynacja i znajdziesz się na ulicy.
Ostrzegam cię.
Marcie zaczyna drżeć, sam już nie wiem czy ze strachu, czy ze złości.
- Zaledwie zdążyłam wyjść - mówi bardziej zdecydowanym głosem.
- Jeśli nie zależy ci na tej pracy, to możesz sobie gadać na ulicy. Dziewczyna
stoi odwrócona plecami do niego i porusza ustami wymawiając słowo, kóre tylko my
możemy odczytać: „skurwysyn".
- No to jak będzie? - pyta jej kierownik.
Marcie jest tak chuda, że zmieściłaby się między futryną i zamkniętymi drzwiami,
ma jednak trudności z przejściem obok tego człowieka. Facet nie chce przesunąć
się nawet o centymetr, by ją przepuścić. Stoi z rękami opartymi na biodrach.
Doskonale nadawałby się na ekonoma na polu bawełny. Brakuje mu tylko kapelusza z
szerokim rondem i bata.
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Marcie zniknęła za wahadłowymi drzwiami.
Stracona okazja.
Facet w koszuli patrzy teraz na mnie. Spuścił nieco z tonu, wiedząc, że
nie dam się tak łatwo zastraszyć.
- Co panowie tu robią? Tutaj obcym wstęp wzbroniony. Harry rusza na niego,
jakby chciał rzucić mu się do gardła. Łapię go za ramię.
- Daj spokój - mówię.
Harry warczy jak wściekły kundel, który zaraz poszarpie komuś spodnie
na tyłku.
Zanim zdążyliśmy zejść z rampy, facet już wsiadł na jednego z ludzi
noszących skrzynki z listami.
- Dlaczego pozwoliłeś im tu wejść? - mówi. - Po co mamy przepisy? Jak nie
możesz sobie poradzić z intruzami, wezwij ochronę. Ile razy mam to powtarzać? W
kółko o tym mówimy, a wy w ogóle nie słuchacie. - Wydziera się na niego przy
ludziach, jak na dziecko, które ukradło coś w sklepie.
Widać, że zaatakowany człowiek ma ochotę przygrzmocić temu skurczybykowi.
Powstrzymuje go przed tym jedynie myśl o konieczności utrzymania rodziny w
ciężkich czasach.
96
Schodzimy z betonowych schodów i oddalamy się wąską uliczką.
- Co za łajdak — mówi Harry.
- Ona coś wie - mówię, ignorując jego słowa. - Wie, gdzie jest teraz Kathy
Merlow.
Harry spogląda na mnie.
- Czemu tak sądzisz?
- Już chciała zacząć mówić, kiedy powiedziałem jej, że od tego zależy życie
pewnej kobiety. A potem zjawił się ten krzykacz.
- Może odszukamy jej nazwisko na tej liście, którą ma Goldbloom, i zadzwonimy
do niej?
- Chcesz wypełniać następny formularz? - pytam. - Znajdziemy inny sposób. Jeśli
trzeba wrócimy tu, kiedy ta dziewczyna kończy pracę.
- Ciekawe, kto jeszcze szuka Merlowów? - mówi Harry.
- Mam zgadnąć? Pewnie Jimmy Lama.
Harry wie, o czym myślę. Jeśli Jimmy odwiedzał sąsiadów tak jak my, nie mógł
przeoczyć pustego domu Merlowów.
- Sprawdził, gdzie pracowali. Lama pewnie postawił wszystkich pracowników pod
ścianą i próbował wymusić od nich zeznania. Myślisz, że Marcie powiedziałaby im
coś, gdyby podejrzewała, że Kathy Merlow ma kłopoty?
Harry kręci głową jak wiejski kaznodzieja, zapytany, czy diabeł może pójść do
nieba.
- Ja też tak sądzę - mówię. Uśmiechamy się do siebie porozumiewawczo. Skręcamy
za róg i nagle widzę, że Harry czerwienieje ze złości.
- Kurwa! - "tyle tylko zdołał z siebie wydusić.
Przy parkometrze stoi policjantka i wypisuje mu mandat.
- Oszustwa, łapówkarstwo, wymuszenia. Łącznie sześć przestępstw. Dwa miesiące
temu przedstawiono mu akt oskarżenia bez klauzuli wykonawczej. - Tak według Dany
Colby prezentuje się to, co Departament Sprawiedliwości ma na temat Jacka Vegi.
Mógłby dostać za to dziesięć lat. Bez wątpienia Jack określiłby te wszystkie
rzeczy mianem „zbierania funduszów".
- Pan Vega wydaje się nie mieć umiaru w sprawach finansowych -mówi Dana.
Wyobrażam sobie Jacka uganiającego się po Kapitolu i straszącego zwiedzających
nałożeniem nowych podatków, jeśli nie oddadzą mu wszystkich pieniędzy, jakie
mają w kieszeniach.
Jest prawie wpół do ósmej wieczorem. Siedzę u Dany. Dwa domy dalej znajduje się
posiadłość Jacka. To Dana zaproponowała, żebyśmy się spotkali tutaj. „Gdybyś
przyszedł do mnie do biura, mógłbyś wzbudzić podejrzenia". Rozmawiała ze swoimi
ludźmi. Oczekuję, że przekaże mi dziś jakieś informacje.
7 - Formy nacisku
97
- Więc Jack spełnia teraz swój obywatelski obowiązek. - Mam na myśli to, że
Jack donosi teraz na swoich nic nie podejrzewających kolegów
z Kapitolu.
- Miał nam coś do zaoferowania. Byliśmy zainteresowani. Siadaj -
mówi Dana. - Napijesz się kawy?
- Pewnie. - Usadawiam się na kanapie w pokoju gościnnym, tak, bym mógł z nią
rozmawiać i obserwować, co robi w kuchni.
Dana jest wciąż ubrana tak, jak chodzi do pracy: w białą bluzkę i szarą wełnianą
spódnicę. Typowy strój eleganckiej pani prawnik. Spódnica ściśle opina jej
biodra. Patrzę, jak Dana kręci się po kuchni. Ma bose stopy, pantofle zostawiła
obok krzesła po drodze z pokoju gościnnego.
- Zaproponowaliśmy mu osiemnaście miesięcy w Lompoc i ćwierć miliona dolarów
grzywny.
Niewątpliwie jego notowania spadną. Spędzi kilka miesięcy w jednym z federalnych
zakładów penitencjarnych, które wyglądają jak luksusowe wiejskie kluby.
Przebywający w nich przedstawiciele elity politycznej dbają o tężyznę fizyczną,
zapuszczają brody, odnajdują drogę do Boga i rozpoczynają nowe życie. Pewne jest
jedno: kiedy stamtąd wyjdzie, nie będzie mógł wrócić na dawne stanowisko.
Właściwie nie będzie miał po co żyć, cała energia wycieknie z niego jak
elektrolit ze starej baterii pozostawionej w zapomnianej zabawce. Dla kogoś
takiego jak Jack, kto nie potrafi normalnie pracować, będzie to pierwszy krok do
bezrobocia.
- Jego adwokaci chcą zaprezentować go jako głowę rodziny, jako człowieka, który
od dawna odnosi wielkie sukcesy w pracy.
- Zgodzę się tylko z tym, że trwa to długo - mówię.
- I jako dobrego ojca - dodaje Dana.
Nagle zaczynam dostrzegać sens starań Jacka o prawo do opieki nad dziećmi. Julie
i Danny mieli stać się bronią, którą Jack chciał skruszyć serce jakiegoś
litościwego sędziego. Przecież nie można tym dzieciom zabrać ojca.
- Musiał chyba w zamian podzielić się czymś z wami - domyślam się.
- Wydał kilku kongresmanów. - Dana nie wymienia nazwisk, ale mam wrażenie, że
chodzi tu o liczących się polityków. -1 paru lobbystów. - Mówi to tak, jakby
cała transakcja była partią szachów - moja wieża za twojego hetmana.
Dana przynosi dwa kubki kawy i talerzyk z ciastkami. Chętnie coś zjem, ponieważ
jestem dziś bez obiadu. Dana siada w drugim końcu kanapy i podwija pod siebie
nogi. Spódnica uniosła jej się lekko, więc oprócz kawy i ciastka mogę również
nasycić się widokiem odsłoniętego uda. Widzi, że na nią patrzę, nie zamierza
jednak poprawić spódnicy i rzuca w moim kierunku spojrzenie, które kobiety
opanowały do perfekcji: „Wiem, że na mnie patrzysz, ale nie mam nic przeciwko
temu."
- To całkiem niezły układ dla Jacka. Oczywiście jeśli macie przeciwko
niemu mocne dowody.
- Niezbite. Mamy go na taśmie, jak przyjmuje łapówkę. Niemniej jednak jego
sprawa jeszcze nie została zamknięta.
98
Spoglądam na nią z zaciekawieniem.
- Jego adwokaci uważają, że zamordowanie żony i brak odpowiedniej osoby do
opieki nad dziećmi radykalnie zmieniają jego sytuację. Chcą domagać się
zawieszenia wykonania kary. Odbędzie się kolejna rozprawa przed sądem.
Jedno jest pewne, chociaż ona sama jeszcze o tym nie wie: nazwisko Dany Colby
znajdzie się na liście świadków powołanych przez obronę.
- Ton twojego głosu sugeruje, że nie zamierzasz zrezygnować z decydującej
bitwy.
- Jack ma bardzo zły wpływ, zatruwa cały system - mówi. - Bez względu na to,
czy wyląduje w więzieniu, czy też nie, usunęliśmy go jak nowotwór. Warunki
uzyskania nadzwyczajnego odroczenia kary będą bardzo ciężkie. Przede wszystkim
zawieszenie w czynnościach, i to na długo. Czasami można zrobić tylko tyle.
Mamy, co chcieliśmy: współpracę Vegi i jego zeznania przeciwko innym, bardziej
skorumpowanym.
Nie mogę uwierzyć w istnienie takowych. Mam wrażenie, że Dana zaczyna
przechodzić do defensywy. Zastanawiam się, czy jest jeszcze jakaś inna
przyczyna, dla której postanowili się wycofać i puścili Jacka; coś, o czym nie
chce mi powiedzieć; coś, co zmusiło ją do odwołania swoich psów.
Taki jest właśnie Jack. Kiedy trzeba, wykorzysta nawet rodzinną tragedię, a jego
prawnicy nieustannie poszukują furtek w prawie i wygląda na to, że właśnie
takową znaleźli.
- Jak daleko jesteście od zamknięcia sprawy? - pytam.
- No wiesz, to wszystko jest dość czasochłonne - mówi. - Kilka tygodni, może
miesiąc, może jeszcze dłużej.
Byłoby łatwiej uzyskać od FBI informacje o przestępczej działalności Jacka,
gdyby udało im się szybko zakończyć sprawę. Pogrążony w smutku małżonek ukazałby
się wtedy w innym świetle - ofiara mieszkała przecież z przestępcą. Zastanawiam
się, jak dużo wiedziała Melanie. Chyba zastosuję ulubioną technikę obrony -
obrócę sprawę przeciwko ofierze.
- Niewątpliwie śmierć jego żony powoduje pewne komplikacje - ciągnie Dana. -
Nie widzę jednak żadnego związku między naszym dochodzeniem i zabójstwem pani
Vegi. - Patrzy na mnie, jakby oczekiwała, że ja wyjaśnię jej, co łączy
morderstwo Melanie z prowadzonym przez FBI śledztwem.
- Nasuwa mi się na myśl pytanie.
- Jakie?
- Czy powiedziałabyś mi o kłopotach Jacka, gdybym nie zauważył wystającego spod
jego marynarki kabla?
Uśmiecha się i wokół kącików jej ust pojawiają się drobniutkie zmarszczki.
- Chyba nie. Nie widzieliśmy żadnego związku między tymi dwiema sprawami —
mówi. — Chyba że wiesz coś, czego my nie wiemy.
99
Zachowuję kamienną twarz.
- Przecież nie sądzisz, że tamtej nocy ktoś próbował go zabić, żeby zamknąć mu
usta?
Wzruszam ramionami.
- Tego dnia, kiedy jedliśmy razem kolację, powiedziałaś, że Jack miał również
problemy małżeńskie.
Dana wypija łyk kawy.
- Aha, to masz na myśli - mówi. - Nie chciałam cię urazić. Wiem, że
to twój były szwagier.
- Powinnaś mocniej zaakcentować wyraz „były".
- Wydaje mi się, że skoro jego żona sypiała z innymi, musiała mieć ku temu
jakieś powody.
- Mam wrażenie, że za nim nie przepadasz.
- Za każdym razem, kiedy mam z nim do czynienia, biorę gorący prysznic z dużą
ilością mydła. Patrzy na kobiety tak, jakby z nimi kopulował na odległość.
Potrafi długo, natarczywie wpatrywać nam się pomiędzy nogi i często nie kończy
się to na spojrzeniach.
- Nigdy tego nie zauważyłem - kłamię.
- Bo nie jesteś kobietą - mówi Dana.
Wcale się nie dziwię, że kiedy Jack na nią spojrzał, nabrał takich chęci.
- Czy Melanie robiła to z kimś innym?
- Raczej z każdym innym - odpowiada Dana.
Wzdycha głęboko, jakby nie była pewna, czy w ogóle powinna o tym
mówić.
- Nic ci nie powiedziałam, pamiętaj - mówi. Pochyla się i odstawia kubek na
ławę. Materiał między guzikami bluzki rozchyla się nieco. Dostrzegam fragmenty
koronkowej bielizny i natychmiast odwracam wzrok. Dana znów siedzi prosto.
Patrzę jej w oczy, by nie błądzić wzrokiem po jej ciele.
- Pozwolił nam założyć podsłuch w swoim domowym telefonie. Myślę, że jego żona
o tym nie wiedziała.
- Słyszałaś jej rozmowy z innymi mężczyznami?
- Nie, ale nasi agenci słyszeli.
- Czy Vega zdawał sobie z tego sprawę? Dana przytakuje.
- Skąd wiesz?
- Był beznadziejny, jeśli chodzi o obsługę podsłuchu. Zapominał go wyłączyć i
zostawiał tak na wiele godzin. Innym znów razem, kiedy miały miejsce ważne
rozmowy, zapominał go włączyć. Wiemy o tym, ponieważ mamy nagrania wideo z jego
gabinetu.
Na samą myśl o tych niemych filmach, obrazkach bez dźwięku, przechodzi mnie
dreszcz. Postanawiam już nigdy więcej nie pokazywać się
u Jacka w gabinecie.
- Musieliśmy wysyłać go z powrotem - mówi. - To było okropne. Spróbuj wyobrazić
go sobie, jak wchodzi do biura jakiegoś faceta i mówi, że
100
zapomniał, o czym rozmawiali dziesięć minut temu. To tak, jakby mu powiedział:
„Mów do mojej szpilki przy krawacie."
- Założę się, że facet powtarzał wszystko jak na spowiedzi.
- Oczywiście. Ci ludzie ufają sobie nawzajem.
„Właściwie czemu nie? - myślę. - Przecież rozmawiali z Jackiem Vega, starym wygą
korupcji politycznej. Któż może być brudniejszy od niego?"
- Vega nie mógł utrzymać niczego w tajemnicy przed nami. Wiedzieliśmy nawet o
rzeczach, o których wcale nie chcieliśmy wiedzieć.
- Więc podejrzewał, że jego żona miała romans? Wspominał kiedyś o tym?
- Co najmniej dwa razy - mówi. - Raz żalił się przed jedną z sekretarek. Zrobił
z tego łzawe przedstawienie, które w całości zapisała nasza kamera. Dziewczyna
miała zaledwie dwadzieścia kilka lat i zupełnie nie wiedziała, co zrobić, kiedy
Jack, zalewając się łzami, rzucił się jej na szyję. Nie wiem, czy rzeczywiście
był tak zrozpaczony, czy skorzystał ze sposobności, by zajrzeć dziewczynie w
dekolt - mówi Dana.
Znam Jacka na tyle dobrze, że mogę zaryzykować odpowiedź. On zawsze stosował
różne zasady dla siebie i dla swojej żony. Brał do łóżka każdą kobietę, która mu
się nawinęła. Gdyby jednak Melanie pokazała się z jakimś mężczyzną, Jack byłby
zdolny do wszystkiego.
- Innym razem wspominał o tym w czasie jakiejś rozmowy telefonicznej - mówi
Dana. - Nie wiemy, z kim rozmawiał. Brzmiało to wszystko bardzo tajemniczo.
- Wiesz, o czym rozmawiali? Dana kręci głową.
- Macie te taśmy?
- Nie wiem, czy zostały zachowane. Mamy zasadę, żeby pozbywać się wszystkich
nie związanych ze sprawą materiałów.
- Mogłabyś sprawdzić?
- Czy to ważne?
- Być może.
Przygląda mi się uważnie. Nagle otwiera szeroko oczy i pyta:
- Myślisz, że to on zabił żonę?
- Właśnie rozważam taką możliwość.
10
Tdziemy z Harrym do więzienia okręgowego na spotkanie z Laurel. Idziemy
.Lpieszo, bo trudno tam znaleźć miejsce na zaparkowanie samochodu.
- Czy nie wydaje ci się, że zbytnio kieruje tobą nienawiść do tego człowieka? -
Harry ma na myśli moje podejrzenia, że to Jack zabił Melanie. - Nie zrozum mnie
źle. Wiesz, że bardzo chciałbym, żeby ten skurczybyk zawisł na stryczku. - Dla
Harry'ego sam fakt, że Vega jest politykiem, zupełnie wystarcza, żeby go skazać.
To, że jest skorumpowany, dopełnia tylko charakterystyki jego zawodu.
- Przyznaję, że nie darzę go nadmierną miłością - mówię - ale są rzeczy, o
których ci jeszcze nie wspominałem.
- Mianowicie?
- To, że Jack skłamał, kiedy rozmawiał z policją zaraz po morderstwie. Oglądam
się do tyłu. Harry idzie pół kroku za mną. Stanął z wrażenia,
a teraz stara się mnie dogonić.
- Powiedział im, że nigdy nie miał pistoletu. To było kłamstwo, a pytanie i
odpowiedź zostały zapisane w raporcie policyjnym.
- Ma pistolet?
- Kiedyś na pewno miał. W jego biurze stoi wiele trofeów przywiezionych z
turniejów, na których spotykają się politycy i ludzie, którzy im płacą i zawsze
pozwalają im wygrywać. Jacka bardzo interesowała broń. Jeździł na wszystkie duże
wystawy, do Dallas, do Miami, i dostawał trofea za samo zaszczycenie
organizatorów swoją obecnością. Między innymi otrzymał również pięknie zdobiony
wygrawerowanymi wzorami chromowany pistolet w pudełku z drzewa orzechowego.
Wszystko to były oznaki wdzięczności za głos przeciwko ustawie, która miała
objąć surowszą kontrolą handel bronią. Pokazywał ten pistolet całej rodzinie, z
dumą obracając go na jednym palcu. Półautomatyczny. Dziewięć milimetrów.
Harry aż gwizdnął z wrażenia.
- Przecież gliny dokładnie przeszukały cały dom. Nic nie znaleźli. Myślisz, że
zrobił to i pozbył się broni?
102
To dość prawdopodobny scenariusz, ja jednak mam inną koncepcję.
- W tej teorii coś mi nie pasuje - mówię. - Nie mogę wyobrazić sobie Jacka jako
zabójcę. Wiem, że mając motywację byłby w stanie zaplanować morderstwo, ale
dokonanie takiego czynu to zupełnie coś innego. To nie w jego stylu. Jack
najpierw przemyślałby konsekwencje, a potem poszedłby do kogoś, komu ufa; kogoś
z kontaktami w środowisku przestępczym; kogoś, kto znajdzie fachowca do
wykonania zadania.
- Zbrodnia, której motywem była dawna namiętność - mówi Harry.
- Namiętność? Może. A może coś więcej.
- Dlaczego jednak skłamał? Jeśli kogoś wynajął, Melanie nie została zastrzelona
z jego pistoletu.
- Chyba to był jego błąd. Prawdopodobnie wpadł w panikę. Kiedy gliny zapytały
go, czy posiada pistolet, pomyślał, że o coś go podejrzewają. Skłamał bez
powodu. Bez zastanowienia. Jeśliby się przyznał, ekspertyza wykazałaby, że nie z
jego pistoletu zabito Melanie, a tak złapaliśmy go na kłamstwie.
- Byłoby dla nas jeszcze lepiej - mówi Harry - gdyby się okazało, że Jack nie
ma już tego pistoletu. Czy możemy udowodnić, że wiedział o romansie żony?
- Tak, o ile dostaniemy taśmy od Dany.
- Jeśli nawet je zniszczono, możemy powołać na świadka agenta, który nagrywał
rozmowy.
- Zakładając, że ma dobrą pamięć do rodzinnych brudów.
- Jeśli się nad tym zastanowić, to i tak wszystko będzie oparte na plotkach.
- Może z małymi wyjątkami — odpowiadam.
- Stan emocjonalny?
Przytakuję. Wypowiedzi określające stan emocjonalny danej osoby nie są uważane
za plotkę, gdy informuje o nich świadek, i są dopuszczalne w sądzie.
- Nie wiemy jeszcze, czy Jack wiedział, że Melanie była w ciąży -mówi Harry. -
A jeśli tak, to kiedy się o tym dowiedział. Coś takiego mogło sprowokować go do
popełnienia jakiegoś nierozsądnego czynu.
- Może - odpowiadam.
Zastanawiał mnie spokój Jacka, kiedy okazało się, że w chwili śmierci Melanie
była w ciąży. Coś takiego powinno spowodować atak gniewu, a Jack zachowywał się
tak, jakby już wcześniej o tym wiedział.
- Może Jack był bardziej wyrachowany - zauważam. - Nie zapominaj, że wpadł już
w ręce FBI. Teraz dowiaduje się, że jego żona się puszcza. Wie, że grozi mu
więzienie, więc co przychodzi mu do głowy?
- Że Melanie nie będzie udawała wiernej żony i czekała na jego wyjście. - Harry
odgaduje moje myśli.
- Otóż to. Jack obmyśla więc plan i czeka na stosowną chwilę. Robi
przedstawienie dla własnych dzieci, pokazując, jak bardzo mu na nich zależy.
103
Wywołuje wściekłość Laurel i kieruje ją przeciwko Melanie. „Moja nowa żona
chciałaby pobawić się przez chwilę w mamusię, więc zabierzemy dzieci."
Przygotowuje scenę do walki w sądzie. Melanie zeznaje jako świadek i kieruje
oskarżycielski palec w stronę Laurel. Jack dostaje prawo do opieki nad dziećmi i
wykorzystuje rodzinną tragedię, by zmusić FBI do ponownego przemyślenia jego
sprawy. W taki oto sposób Jack otrzymuje karę w zawieszeniu.
- Jest tylko stratny o jedną żonę - mówi Harry.
- Przyznasz, że niewielka to strata.
- Myślisz, że ten facet jest aż tak przebiegły?
- Czy można w to wątpić, znając Jacka?
- Mimo wszystko pozostaje kilka pytań, na które nie możemy znaleźć odpowiedzi.
Na przykład, co Laurel robiła w Reno? Jak weszła w posiadanie dywanika z
łazienki Jacka, który czyściła w pralni?
- Tylko jedna osoba może nam na nie odpowiedzieć.
Z zewnątrz wygląda jak elegancki ośmiopiętrowy hotel - najnowsza dobudówka do
kosztującego już szesnaście milionów dolarów więzienia okręgowego.
Każdy z siedmiu poziomów powyżej parteru jest podzielony na segmenty
przezroczystymi ścianami z tworzywa sztucznego o grubości kilku centymetrów i
wysokości dwóch pięter. Owe ściany w połączeniu z metalową konstrukcją wyglądają
jak akwarium, z którego spuszczono wodę. W czymś takim właśnie mieszka tysiąc
pięciuset więźniów — w przeludnionym już, choć wybudowanym dopiero trzy lata
temu więzieniu.
Przebywający tu ludzie nie są trzymani za kratami. Śpią za drzwiami wykonanymi z
litej stali, w celach dwa na trzy metry, do których powietrze jest pompowane
przez umieszczone w betonowych sufitach rury.
Tutejsi pensjonariusze to przedstawiciele klubu zrzeszającego pięć procent
społeczeństwa - mniejszość, która sprawia problemy większości. W przeważającej
mierze są to ludzie, którym brakuje inteligencji, siły woli lub dyscypliny, by
zająć się przyzwoitą pracą. Każdy z nich to bardzo smutny przypadek. Człowiek
nazywany Upiorem z Opery, który próbował się zastrzelić, lecz w ostatniej chwili
zrezygnował z popełnienia samobójstwa; inny więzień, połatany kawałkami
syntetycznej skóry, który licząc na odszkodowanie podpalił własną firmę i siebie
samego; azjatycki imigrant, tak zawstydzony aresztowaniem z powodu jazdy po
pijanemu, że wyskoczył na beton z balkonu na drugim piętrze; pływak, który
zatkał ręcznikem wąską przerwę między drzwiami i podłogą, po czym spuszczał wodę
z rezerwuaru tak długo, aż cela zamieniła się w basen; w końcu nieszczęsny
strażnik, który zobaczył kałużę przed drzwiami celi i postanowił je otworzyć.
Wszystko to są bohaterowie naszej wersji Lotu nad kukułczym gniazdem.
Zastanawiam się, czy nie ma jakiegoś ukrytego znaczenia fakt, że
104
Laurel, której nerwy są napięte jak struny fortepianu, znajduje się teraz
właśnie tutaj.
Wchodzimy do budynku i kierujemy się do recepcji. Natychmiast przenosimy się w
erę kosmiczną. Odciski palców pobiera się tu na szklanych płytkach. Po chwili
pojawiają się na monitorze komputera, a stamtąd ich kopie przesyłane są do
stanowych i federalnych agencji w celu porównania ich z odciskami znalezionymi w
miejscach przestępstw na terenie całego kraju. O wszystkim tutaj decyduje
komputer: o posiłkach, które dostają więźniowie; o tym, kto i kiedy idzie na
rozprawę do sądu; o tym, kto dostanie garnitur, a kto będzie musiał wystąpić w
ubraniu więziennym; o tym, kto i jak długo będzie przebywał w odizolowaniu od
innych. Ta maszyna to Bóg, którego okiem jest świecący, niebieski ekran. Kiedy
następuje jego awaria, więzienie zamienia się w swego rodzaju administracyjne
piekło.
Przeszukano nasze aktówki i kazano nam przejść przez bramki wykrywające metale.
Wystarczy tylko otworzyć usta, by wyrazić jakieś zastrzeżenia, a natychmiast ma
się rewizję osobistą.
Jedynymi adwokatami, jakim tu ufają, są obrońcy z urzędu, którzy widzą jeszcze
mniej światła dziennego niż przebywający tu więźniowie. Często mówią strażnikom
po imieniu, czym nie zyskują zaufania u klientów.
Dziś idziemy na górę do miejsca, które przypomina ładownię statku kosmicznego.
Wszystko tu jest lśniące i zimne, a ściany tak twarde, że trzeba by diamentu, by
wydrapać na nich swoje inicjały.
Ściany w windzie są wykonane z nierdzewnej stali i są tak śliskie, że nawet
ślina się do nich przylepi. Po wejściu do kabiny człowiek natychmiast zauważa
brak przycisków. Żeby dostać się na żądane piętro, trzeba podać numer, patrząc w
obiektyw umieszczonej pod sufitem kamery.
- Siódme piętro - mówię do jakiegoś niewidzialnego człowieka ukrytego w stacji
kontrolnej.
Kilka sekund później drzwi otwierają się i na korytarzu czeka już na nas
strażnik.
Za przezroczystą ścianą kilka więźniarek robi gimnastykę, dwie grają w ping-
ponga, a inne spacerują, czytają lub oglądają telewizję w dużym, otwartym
pomieszczeniu znajdującym się piętro niżej. Umieszczone w każdym zakamarku
kamery obserwują wszystko i przekazują obraz do kabiny kontrolnej.
Z plakietkami, które muszą nosić osoby odwiedzające, Harry i ja czujemy się jak
kolczykowane krowy. Prowadzący nas strażnik otwiera drzwi do pokoju
przeznaczonego na spotkania z adwokatami. Laurel czeka już na nas. Oddziela nas
szyba z mikrofonem, byśmy się mogli słyszeć.
Zanim jeszcze usiadłem, wiedziałem, od czego Laurel zacznie rozmowę. Zapyta, czy
jest coś nowego na temat zwolnienia za kaucją.
W ciągu tego miesiąca trzy razy składaliśmy o to wniosek, zawsze bezskutecznie.
105
Laurel jest ubrana w niebieskie dżinsy i niebieską koszulę. Ma bardzo zmęczone
oczy, ponieważ - jak sama mówi - ostatnio nie sypia zbyt dobrze. Pamiętam, że
nigdy nie cierpiała bezczynności, nawet zawsze wchodziła na schody, nie
korzystając z windy. Być zamkniętą w ciasnej celi bez okien to dla niej koszmar.
Przez ten krótki czas stała się cieniem człowieka.
Muszę ją rozczarować. Tym razem również odmówiono nam prawa do kaucji. Morgan
Cassidy zwróciła uwagę na fakt, że Laurel została aresztowana poza granicami
stanu i może znów próbować uciec.
- Spróbowałbym jeszcze raz, gdybym wiedział, co robiłaś w Reno -mówię.
- Znowu to samo? Mówiłam już, że nic ci nie mogę powiedzieć. -Laurel patrzy w
sufit. - Zdecydowałeś już czy pomożesz mi z Dannym i Julie?
Nasze rozmowy zawsze tak wyglądają. Wyjazd do Reno i jej dzieci coś ze sobą
łączy, ale jeszcze nie odgadłem, na czym ta zależność polega.
- Próbuję ci pomóc - mówię. - Musisz mi zaufać. Czego ty właściwie oczekujesz?
- Sam dobrze wiesz — odpowiada. Robi wymowną minę, ale nie mówi nic z obawy, że
ktoś nas podsłuchuje. Ciągle w ten sposób tańczymy wokół siebie. Laurel chce,
żebym odebrał dzieci Jackowi i wywiózł je poza granice stanu, prawdopodobnie do
jej przyjaciółki z Michigan, o której mówiła mi przez telefon dzień przed
aresztowaniem.
- Dobrze wiesz, że nie mogę tego uczynić - mówię.
- To znaczy, że nie chcesz mi pomóc.
- Już o tym mówiliśmy. Muszę podporządkować się postanowieniom sądu. Jack
otrzymał tymczasowe prawo do opieki nad dziećmi - mówię. -Jeśli coś takiego
zrobisz, dostanie je na stałe.
- Pomóż mi, a nigdy do tego nie dojdzie. - Mimo wszystko zadanie kolejnego
ciosu Jackowi jest dla niej rzeczą najważniejszą.
Rozpaczliwie kręcę głową - Laurel staje się nie do zniesienia.
- Moja odpowiedź brzmi „nie".
- W takim razie nie mogę ci powiedzieć, co robiłam w Reno. -Odwraca głowę. To
jej ostateczna odpowiedź. Jeśli nie pomogę jej w sprawie dzieci, nie uzyskam
żadnej informacji.
- Nie wolno tak postępować. Kiedy staniesz przed sądem, będziemy musieli
wyjaśnić przysięgłym, co tam robiłaś; przekonać ich, że to nie była próba
ucieczki, że twój wyjazd do Reno nie ma nic wspólnego z zabójstwem Melanie.
Cisza. Laurel nic nie odpowiada.
- Prawda, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego? Spogląda na mnie, jej oczy
pałają złością.
- Nie - odpowiada.
Nie mówi jednak, co tam robiła.
- Wrócimy do tego później, a teraz porozmawiajmy o tym dywaniku
106
łazienkowym - mówię. - Jack twierdzi, że należy do niego i że znajdował się w
jego łazience tamtej nocy, kiedy zamordowano Melanie.
- Jack kłamie - odpowiada Laurel. - Powiedziałby wszystko, żeby zrzucić winę na
mnie. Po prostu chce się zemścić.
Nie powiedziałem jej o mojej teorii, że Jack sam mógł mieć powody, by zabić
Melanie.
- No więc, skąd wziął się ten dywanik?
- Mówiłam ci już - odpowiada. - Należał do mnie. Wzięłam go z własnego
mieszkania.
- Dlaczego go prałaś?
- Już o to pytałeś.
- Więc pytam raz jeszcze.
- Spał na nim mój kot. Było na nim pełno sierści i musiałam wyprać. Ile razy
mam ci to powtarzać?
- Wiec pojechałaś do Reno, żeby wyprać kotu posłanie? Czy to mamy powiedzieć
ławie przysięgłych? - odzywa się Harry.
- Nie, pojechałam do Reno z innego powodu. Dopiero będąc tam postanowiłam uprać
dywanik. Chciałam jakoś zabić czas.
- Miejmy nadzieję, że tylko czas - mówi Harry.
- Odwal się - odpowiada Laurel. — Może lepiej będzie, jeśli załatwicie mi
obrońcę z urzędu? - Wstaje z krzesła i zaczyna nerwowo chodzić tam i z powrotem
po maleńkim pomieszczeniu.
- Koniecznie musimy ją stąd wyciągnąć - mówi Harry. - To miejsce najwyraźniej
źle na nią wpływa.
- Nie chrzań.
Moja szwagierka w niczym nie przypomina więdnącej stokrotki. Gdyby nie szyba, z
pewnością rzuciłaby się Harry'emu do gardła.
- Siadaj - mówię.
Laurel ma minę dziecka, które nagle zdało sobie sprawę, że nikt go nie kocha.
Siada i spogląda na mnie. Staczając bitwy na tylu frontach nie jest już w stanie
odróżnić przyjaciela od wroga.
- Sama chyba przyznasz, że nie ma to większego sensu. Ludzie nie zabierają w
podróż brudnych rzeczy.
- Ja zabieram - odpowiada kategorycznym tonem.
Mówię jej, iż nie można liczyć na to, że przysięgli we wszystko uwierzą.
- Świetnie. W takim razie sam wymyśl jakieś wyjaśnienie.
- Nawet gdybym bardzo chciał, nie potrafię tego uczynić.
- Wynika z tego, że prawda jest najlepszą odpowiedzią. - Odbiera mi wszystkie
argumenty.
Jak do tej pory zawiodłem jej nadzieję na wyjście za kaucją i ani trochę nie
zbliżyłem się do wiarygodnego wyjaśnienia jej tajemniczego postępowania.
Zmieniamy temat. Chcę się dowiedzieć, dlaczego rzuciła się na Melanie tamtego
dnia w sądzie.
107
Spogląda na mnie zdziwiona.
- Nie wiedziałam, że zrobiłam coś takiego. Uderzyłam ją?
- I to jeszcze jak - wtrąca Harry, który widział całą scenę na wideo.
- Pewnie dlatego, że nie spodobało mi się to, co powiedziała.
- A co dokładnie?
- Insynuacje na temat narkotyków.
- Powiedziałaś jej również, żeby trzymała się z dala od twoich dzieci. O co tam
chodziło?
Nadyma policzki i wpatruje się w podłogę.
- Prędzej czy później i tak to wyjdzie. Jack wie o wszystkim. Pewnie już
powiedział o tym glinom.
Nie mogę złapać powietrza. Wyczuwam obciążające wyznanie jak swąd palącej się
grzanki.
- To miało miejsce tydzień przed jej śmiercią. - W jej ustach brzmi to tak,
jakby Melanie odeszła spokojnie podczas snu. - Chciałam zabrać Danny'ego na
koncert do miasta.
- W San Francisco? - pytam. Przytakuje.
- Grał Pearl Jam.
- Co to jest Pearl Jam? - pyta Harry.
- Zespół rockowy - odpowiada Laurel. Harry ze zrozumieniem kiwa głową.
- Nie było mnie jednak stać na bilety. Jack jak zwykle spóźniał się z
alimentami. Miałam do wyboru: albo zapłacić czynsz, albo kupić bilety na
koncert. Powiedziałam o tym Danny'emu. Był rozczarowany, ale pogodził się z
losem. Potem może wspomniał o tym Jackowi, bo ona się o wszystkim dowiedziała.
- Melanie?
- Tak. Kupiła dwa bilety i razem pojechali na Pearl Jam, a do miasta zawiozła
go nowym jaguarem, który dostała od Jacka. Powiedziała mi o tym Julie zaraz po
rozprawie. Straciłam panowanie nad sobą - mówi Laurel. -Kiedy zobaczyłam ją z
tobą i Jackiem, rozmawiającą, jakby nic się nie stało, miałam ochotę zabić tę
dziwkę.
Spoglądam na mikrofon i modlę się, żeby nikt inny tego nie słyszał.
Dla Laurel dzieci są wszystkim. One nadają sens jej istnieniu. Gdyby nie Danny i
Julie, zostawiłaby Jacka już wiele lat temu. Tylko za względu na dzieci została
z nim, godząc się na to, że spędza on noce poza domem. Potem Jack zostawił ją
dla młodszej kobiety, która - przynajmniej według Laurel - próbowała odciągnąć
od niej dzieci, kupując im rzeczy, na które ona pozwolić sobie nie mogła.
Równocześnie Jack robił wszystko, żeby odebrać jej prawo opieki nad Dannym i
Julie. Dla każdego rozsądnego człowieka wybuch wściekłości tamtego dnia w sądzie
u kobiety, która samotnie walczy o to, co dla niej w życiu najcenniejsze, jest
całkiem zrozumiały. Jednakże dla przysięgłych, których zadaniem jest
stwierdzenie
108
winy w sprawie o zabójstwo, takie działanie może świadczyć o motywie zbrodni.
Na dole Harry i ja wrzucamy plakietki z napisem „odwiedzający" do pudełka
stojącego na kontuarze recepcji i kierujemy się do wyjścia. Jesteśmy pięć kroków
od drzwi, kiedy niemal wpada mi w ramiona Danny Vega. Ma naciągniętą na uszy
baseballową czapkę - to chyba jedyny dzieciak, jakiego znam, kory nosi czapkę
daszkiem do przodu.
- Wujek Paul. - Uśmiecha się. - Widziałeś się z mamą?
- Co ty tutaj robisz?
- Dzień odwiedzin - odpowiada. - Po raz pierwszy pozwolili mi wejść.
Jest trochę speszony widokiem tłumu wytatuowanych twardzieli i wyraźnie
zadowolony, że spotkał nas.
- Pójdziesz ze mną na górę?
- Niestety, w biurze czeka na mnie klient.
Przedstawiam mu Harry'ego, lecz Danny nie zwraca na niego uwagi. Patrzy już na
windę, do której podążają wszyscy odwiedzający, potem zadziera głowę i spogląda
na sufit zawieszony trzy piętra wyżej.
- O rany, ale budynek.
Dla Danny'ego, który spędził lata szkolne w ciasnych klasach, fakt, że podatnicy
zapłacili za konstrukcję wzniesioną z takim rozmachem, wydaje się wręcz
niewiarygodny. Z pewnością myśli, że fajnie byłoby przejechać się na deskorolce
po ogromnym holu lub wdrapać się na jedną z żelaznych belek umieszczonych pod
sufitem i poszybować na lotni.
- Nigdy tu jeszcze nie byłem.
- Jak się tutaj dostałeś?
- Zostawiłem vespę po drugiej stronie ulicy, w stojaku na rowery przed
biblioteką.
- Czy twój ojciec wie, że tu jesteś?
Oczywiście Jack nie ma o tym zielonego pojęcia. Wściekłby się, gdyby się
dowiedział, że Danny przyjechał zobaczyć się z matką. Poza tym zupełnie nie
interesuje go, gdzie podziewa się jego syn.
- Co u mamy?
- W porządku. Trochę zmęczona, ale czuje się dobrze.
- Wyciągniecie ją? - Po jego smutnych oczach widać, jak bardzo tego pragnie.
Taki jest właśnie Danny. Od razu przechodzi do sedna sprawy, bez owijania w
bawełnę.
- Spróbujemy.
- A jakie są szansę?
- Wciąż zbieramy dowody - mówię. - To na pewno nie będzie łatwa sprawa.
- Aż tak źle?
109
- Nie martw się - mówię. - Poradzimy sobie. Twoja matka to twarda kobieta. -
Pocieszam go, unikając odpowiedzi na jego pytanie.
- Wiem - mówi - ale ona tego nie zrobiła.
- Też jestem tego zdania - odpowiadam. - Zrobimy wszystko co w naszej mocy.
- Nie mógłbyś porozmawiać z sędzią? - Reguły rządzące wymiarem sprawiedliwości
wydają się Danny'emu bardzo proste.
- To nie takie łatwe - mówię.
- Wiem - odpowiada. Niezdecydowanie podaje rękę Harry'emu. - Miło mi było pana
poznać. Muszę już lecieć - mówi i uśmiecha się do mnie szeroko. Potem odwraca
się i szybkim krokiem udaje się w kierunku windy.
Obserwuję go, jak przechodzi przez bramkę wykrywającą metale. Włącza się alarm i
odsyłają go do tyłu. Strażnik przejeżdża ręcznym magnetometrem po dżinsach
chłopca. Danny wyciąga z kieszeni garść pojedynczych kluczy i scyzoryk, który
będzie musiał tu zostawić i na który wypisują mu
kwit.
Kiedy patrzę, jak zamykają się za nim drzwi windy, mam ochotę splunąć na
rozpasanie mojego pokolenia.. Jesteśmy społeczeństwem, które porzuca
współmałżonków i znajduje sobie nowych kochanków szybciej niż hinduski radża w
haremie. Niszczymy rodziny, powodowani chwilową namiętnością. Stawiamy przed
sobą ambitne cele i próbujemy je zdobyć za wszelką cenę, nie zważając na środki.
Godzimy się z tym, że nasze dzieci wracają do pustych domów, same przygotowują
sobie posiłki i zmagają się z problemami dorastania, kiedy my uganiamy się za
dobrami doczesnymi. Jak możemy mieć jeszcze czelność, by zastanawiać się, kto
zabił niewinność dzieciństwa?
11
Dziś rano klasa Sary została wcześniej zwolniona do domu. Lekcje skończyły się o
jedenastej, a nauczyciele pojechali na konferencję. Wybrałem się z córką na
lunch do jednej z tych pizzerii, w których stoją wielkie śpiewające kukły i
gdzie sprzedają żetony do gier, wyciągając w ten sposób wszystkie drobne z
kieszeni.
Siedzimy przy stole nad wielkim talerzem pełnym sera - tak bardzo przerobionym,
że żadna krowa by tego nie poznała — i wielkim kubkiem coca-coli. Sara, cała w
skowronkach, je z apetytem, rękawem ocierając usta. Podaję jej serwetkę.
- Kevin znów mnie pocałował - mówi z pełnymi ustami, sięgając po
coca-colę.
Kevin to drugoklasista, który podkochuje się w mojej córce. Nie wie jeszcze, że
dziewczynkami należy pogardzać. Taka opinia ustala się wśród chłopców dopiero
gdzieś w trzeciej klasie.
- Powiedz mu, żeby tego nie robił — radzę.
- Kiedy nawet mi się to podoba - stwierdza Sara.
- No to nic mu nie mów.
- Nie całujemy się przecież po francusku - mówi. Spoglądam w górę. Jakże brak
mi teraz Nikki.
- A gdzieś ty coś takiego słyszała? - pytam.
- Co słyszałam? - Ze zdziwienia otwiera buzię, w której brak jej z przodu
mlecznych zębów.
- O francuskich pocałunkach.
- Courtney nam pokazywała. Ona wie wszystko. - Courtney to jedna z jej
koleżanek, jest w tym samym wieku, ale odrobinę wyższa. Uchodzi za autorytet w
każdej sprawie.
- Porozmawiamy o tym później - mówię.
Potrzebuję trochę czasu. Może powinienem poradzić się Laurel?
- Dlaczego mamy o tym rozmawiać?
- Nieważne. Po prostu powiedz Kevinowi, żeby przestał cię całować.
111
- Dobra. Postaram się nie zapomnieć - mówi.
Bierze garść żetonów i, wciąż żując ser i niedopieczone ciasto, biegnie na
przejażdżkę helikopterem. Dziesięć minut czekała na swoją kolejkę.
Korzystam z okazji i idę do telefonu wiszącego koło toalety, by zadzwonić do
biura. Widzę stamtąd, jak Sara wsiada do kabiny i pociąga drążek sterowy, a mały
śmigłowiec unosi się na hydraulicznym ramieniu jakieś półtora metra nad podłogą.
Wykręcam numer. Odbiera moja sekretarka.
- Sally? Mówi Paul. Są dla mnie jakieś wiadomości?
- Chwileczkę. - W słuchawce słyszę, jak przegląda karteczki z notatkami.
- Twoje spotkanie o pierwszej jest odwołane. Klient chce przełożyć je na
przyszły tydzień. Był telefon z wydziału dwunastego, wnioski z postępowania
przygotowawczego w sprawie Vegi mają być gotowe na czternastego.
- Kto ma być sędzią? - Ten, kto zostanie wyznaczony na wstępną rozprawę w
procesie Laurel, prawdopodobnie będzie sędzią na całym procesie.
- Nie wiem - odpowiada Sally.
- Sprawdź w wykazie.
- Wprowadzono jakieś zmiany. - Mam zadzwonić i dowiedzieć się?
- Tak. I zostaw mi wiadomość na biurku.
- Dobrze. Jeszcze jedna sprawa. Dzwoniła Marcie Reed.
- Kto?
- Przedstawiła się jako Reed.
- Nie znam żadnej Reed. Powiedziała w jakiej sprawie?
- Nie.
Usiłuję sobie przypomnieć. Już wiem: Marcie, dziewczyna z poczty, przyjaciółka
Kathy Merlow.
- Zostawiła telefon?
Sally podaje mi numer. Zapisuję go na odwrocie swojej wizytówki. Odkładam
słuchawkę, a chwilę później dzwonię do Marcie.
- Poczta. Czym mogę służyć? - odzywa się męski głos.
- Chciałem rozmawiać z Marcie Reed.
- A kto mówi?
- Paul Madriani, dzwoniła do mnie.
- Chwileczkę.
Słyszę, jak kilkakrotnie woła jej imię. W słuchawce słychać jakieś hałasy, a w
końcu odzywa się bardzo nieśmiały, kobiecy glos.
- Halo!
- Pani Reed? Mówi Paul Madriani.
- A, to pan. Dzwoniłam do pana.
- Sekretarka przekazała mi wiadomość.
- Widziałam pańskie nazwisko i zdjęcie w gazecie - mówi.
Zalega cisza, zaczynam się zastanawiać, czy nie przerwano połączenia.
112
- Halo! Jest tam pani? - pytam.
- Tak, jestem - mówi. - To dla tej kobiety potrzebuje pan pomocy
Kathy?
- Tak, to właśnie o nią chodzi. Czy wie pani, gdzie mogę znaleźć panią
Merlow?
- Może będę mogła panu pomóc.
- W jaki sposób?
- Nie mogę powiedzieć przez telefon. Kontrolują nasze rozmowy -mówi. - Jeśli
złapią kogoś na prywatnej rozmowie...
Nie kończy myśli, a mimo to słyszę cichy świst spadającego ostrza gilotyny.
Kierownictwo daje swoim pracownikom niezłą szkołę. Wydają dwa miliony dolarów na
projekt nowego znaku firmowego, a nie mogą powstrzymać się od psychicznego
znęcania się nad pracownikami za tak drobne
przewinienia.
- Możemy się spotkać, gdziekolwiek pani zechce - mówię. - Może
u mnie w biurze?
- Nie, nie. Nie chcę tam iść. Poza tym nie mogę stąd wyjść w ciągu
dnia.
- To może po pracy? — pytam.
- Muszę odebrać dzieci. Spotkajmy się tutaj.
- Na poczcie?
- Tak.
- Czy jest pani pewna, że nie wynikną z tego jakieś kłopoty?
- Pan Haslid ma dziś wolne. - Dla Marcie Reed wyraz „kłopoty" zaczyna się na
literę H.
- To ten krzykacz z rampy załadunkowej? - pytam.
- Tak, ale nie ma go dzisiaj.
„I dlatego myszy harcują" - myślę sobie.
- Dobrze, przyjadę do pani.
- O pierwszej mam czterdzieści minut przerwy na lunch - mówi. -Możemy
porozmawiać w starym biurze Kathy. Nikogo tam teraz nie ma.
Spoglądam na zegarek. Już prawie za dwadzieścia pierwsza.
- Czy mam iść do głównego wejścia?
- Nie, proszę tego nie robić. Będę na pana czekała na rampie załadunkowej. O
pierwszej. Muszę kończyć - mówi i odkłada słuchawkę.
Sarze skończyły się żetony. Siedzi smutna w kabinie śmigłowca i bawi się
drążkiem. Mały blondasek z zazdrością spogląda na maszynę. Gdy wyciągam córkę z
helikoptera, na twarzy chłopca pojawia się radosny uśmiech. Będę musiał skrócić
dzisiejszą randkę z Sarą i wcześniej zawieźć ją do świetlicy.
Na rampie załadunkowej dwóch mężczyzn wkłada skrzynki z listami do bagażników
furgonetek. Nie ma śladu Marcie Reed, więc czekam przy
8 - Formy nacisku
113
narożniku budynku. Spóźniłem się pięć minut i zastanawiam się teraz, czy Marcie
była już tu i poszła, czy też zmieniła zdanie co do naszego spotkania.
Opieram się o ścianę i patrzę to na zegarek, to na rampę. Po kilku minutach
drzwi otwierają się. To Marcie. Ruszam w jej kierunku. Gdy mnie zauważyła, mówi
coś do jednego z ludzi ładujących listy.
Mężczyzna przerywa pracę i słucha jej uważnie. Potrząsa głową.
Podchodzę bliżej i słyszę koniec rozmowy.
- Jak cię złapią, to twój problem — mówi.
Nie zrażona tym Marcie gestem ręki przywołuje mnie do siebie.
- Spóźnił się pan. Myślałam, że już pan nie przyjdzie.
- Musiałem zawieźć córkę do świetlicy.
- Nie mamy zbyt dużo czasu. - W ręce trzyma papierową torbę. Pewnie to jej
lunch.
Dwaj mężczyźni pracujący na rampie przyglądają mi się uważnie. Z ich oczu
wyczytuję przestrogę: „Nie daj się złapać w środku, bo poćwiartują cię na
kawałki."
- Nie będzie żadnych kłopotów?
- Nie, nie. Wszystko w porządku, nie stójmy tylko tutaj - mówi. Dla Marcie „w
porządku" oznacza nie dać się złapać. Jest bardzo podeskcytowa-na.
Wspinam się na rampę. Obaj mężczyźni patrzą na mnie, jakbym właśnie naruszył
kilka punktów regulaminu pocztowego.
- Czy na pewno nie wynikną z tego żadne problemy? Tu w pobliżu jest bardzo
przyjemna kawiarenka. Ja stawiam - mówię. Ostatnia próba przekonania jej, żeby
jednak przeprowadzić rozmowę poza pocztą.
- Nie będzie żadnych problemów. - Patrzy na mnie, jakby chciała powiedzieć:
trochę więcej ikry. Marcie sprawia wrażenie wisusa, który przez całe życie
miewał kłopoty i potrafi udawać przerażonego, choć tak naprawdę niczego się nie
boi.
Przeprowadza mnie przez wahadłowe drzwi z wielkim czerwonym napisem: OBCYM WSTĘP
WZBRONIONY.
Wewnątrz znajduje się labirynt stołów, na metalowych hakach wiszą płócienne
worki, stoi kilka rodzajów wózków. Krząta się też tutaj z tuzin pracowników
ubranych w różne wersje pocztowego uniformu: niebieskosza-re koszule z
emblematami na ramionach, dżinsy i tenisówki.
- Ile lat ma twoja córka? - pyta Marcie.
- Siedem - odpowiadam szeptem. Czuję się jak nastolatek, zakradający się na
strzelnicę, by pozbierać wystrzelone kule.
- Tyle samo co mój syn - mówi. Omijamy wózki i stoły do sortowania listów,
unikając kontaktu z innymi pracownikami. Widzę tylko ich ręce segregujące listy,
cała reszta jest zasłonięta ściankami działowymi.
Marcie zatrzymuje się w końcu przy jakichś drzwiach i zaczyna grzebać w zamku
kolejno kilkoma kluczami. Na ciemnej szybie widnieje napis: DZIAŁ OBSŁUGI
KLIENTA.
114
Odnajduje właściwy klucz. Wchodzimy do środka. Marcie zapala światło, zamyka
drzwi i oddycha z ulgą.
- Nie było tak źle - mówi. Odwraca się i spogląda na mnie. Na jej twarzy widać
radość z dobrze wykonanego zadania. Końcówki jej warkoczy są tak nastroszone,
jakby Marcie włożyła palec do kontaktu. Gdyby była odrobinę niższa, wyglądałaby
jak jedna z koleżanek Sary.
Siada na krześle po drugiej stronie biurka z zakurzonym, zielonym, metalowym
blatem.
Rzucam teczkę na jedno ze stojących w rogu krzeseł, biorę inne i siadam
naprzeciwko Marcie. W teczce mam przygotowany mały magnetofon na wypadek, gdyby
moja rozmówczyni coś wiedziała i zechciała mówić do mikrofonu. Jeśli nie, mam
również notatnik.
- Domyślam się, że jeśli złapią panią tutaj ze mną, może stracić pani pracę -
mówię.
Nic nie odpowiada, badawczo studiując mnie wzrokiem - zanim zacznie mówić, chce
dokładnie wiedzieć, z kim ma do czynienia.
- Czy to jest biurko Kathy Merlow?
- Było - mówi, kiwając głową - przez dwa miesiące i cztery dni. Potem odeszła.
Na ścianie przy drzwiach wisi jakiś sweter. Na półce leży kilka książek
telefonicznych. Biuro rzeczywiście sprawia wrażenie opuszczonego.
- Musiałyście się bardzo szybko zaprzyjaźnić - mówię.
- Tak - odpowiada. - Kathy i ja miałyśmy ze sobą wiele wspólnego. Kierownictwo
nas nie znosiło - dodaje.
- Odeszła do jakiejś innej pracy?
Marcie kręcąc głową patrzy na mnie bez słowa.
- Czym dokładnie się zajmowała? - Ruchem głowy wskazuję napis na drzwiach. - Co
to jest Dział Obsługi Klienta?
- Nazwa.
- Nic więcej?
- Tyle jej dali. Pokój, stanowisko i wynagrodzenie - mówi Marcie.
- Chyba już wcześniej musiała być urzędnikiem państwowym?
- Niezupełnie.
- W takim razie czego wymagają, by dostać taką pracę?
- Nie mamy na to czasu - mówi. - O tym możemy porozmawiać później. Teraz chcę
dowiedzieć się kilku rzeczy na temat sprawy, którą pan prowadzi. Muszę wiedzieć,
czy jest jakaś szansa na wybronienie tej kobiety bez pomocy Kathy.
Mówi w taki sposób, że zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie sama Kathy
Merlow kazała o to zapytać.
- Nie wiem - odpowiadam. - Proces sądowy to jak wyścigi, a tej gonitwy nie
chciałbym obstawiać.
Może próbuje wybadać, jak bardzo zależy mi na jej informacjach.
- Wie pani, gdzie są teraz Merlowowie? - pytam.
115
Bierze do ręki papierową torebkę, którą tu przyniosła. Mam nadzieję, że otrzymam
w końcu jakąś odpowiedź.
Otwiera ją i wydostaje małą paczuszkę zawiniętą w woskowany papier - kanapka z
masłem orzechowym i dżemem.
- Chce pan połowę?
- Nie, dziękuję.
- Co pan wie o Kathy i jej mężu?
- Wiem, że mieszkali obok tych ludzi, u których popełniono morderstwo, i mam
przeczucie, że widzieli coś tamtej nocy.
Spogląda na mnie. Żadnego potwierdzenia, jednak powiedziała mi już tyle, że
jestem w stanie ułożyć część tej układanki.
- W takim razie nie powiedzieli panu - mówi.
- Czego mi nie powiedzieli? Kto to są ci „oni"?
Marcie wydaje się zdziwiona, że nie zwróciłem uwagi na coś całkiem oczywistego.
- A co pani wie? - pytam.
- Wiem, że pańska klientka tego nie zrobiła.
- Skąd pani to wie?
- Bo wiem, kto to zrobił i dlaczego.
- Kathy Merlow to pani powiedziała?
Kamienna twarz, jednak w jej oczach można wyczytać potwierdzenie.
- Co powiedziała?
- Wynajęto kogoś.
- Żeby zamordował tę kobietę? Przytakuje.
- Kto wynajął mordercę?
- Jeśli chce pan wiedzieć więcej, musi pan z nią porozmawiać, z Kathy.
- Bardzo chętnie. Niech mi pani tylko powie, gdzie mogę ją znaleźć. Marcie
wzdycha ciężko i nagle wkłada palec do ust. Zauważam, że ma
poobgryzane do krwi paznokcie.
Przygląda mi się jeszcze przez chwilę, po czym pochyla się i otwiera środkową
szufladę biurka. Wyjmuje z niej małą białą kopertę.
- Dostałam to tydzień temu - mówi. - List od Kathy. Nikt inny o nim nie wie.
Wydaje mi się, że nawet George nie wie, że mi go wysłała. Prosiła mnie o coś, co
zostawiła w biurze. Wysłałam jej to wczoraj. Proszę dać mi słowo, że jeśli
powiem panu, gdzie ona jest, nie zdradzi pan tego nikomu innemu i osobiście do
niej pojedzie.
Patrzę na nią, skonsternowany.
- To zależy, gdzie ona jest - mówię. - Przygotowuję się do procesu. Zwykle
wysyłamy detektywów.
Marcie wykonuje ruch ręką, jakby chciała włożyć kopertę z powrotem do szuflady.
- Dobrze - mówię. - Porozmawiam z nią osobiście. Nikt inny się o tym nie dowie,
ale możliwe, że będę musiał powołać ją na świadka.
116
Uśmiecha się do mnie.
- Powodzenia.
Nagle rozlega się głośne pukanie do drzwi. Drgnąłem zaskoczony. Spoglądam na
Marcie.
Jest biała jak śnieg. Tym razem boi się naprawdę. Wpatruje się w widoczny na
szybie cień.
Bezgłośnie wypowiada jedno słowo: „Haslid".
Mamy zapalone światło. Ten, kto stoi za drzwiami, widzi nas przez
półprzeźroczystą szybę.
Znów słychać pukanie.
Marcie wzrusza ramionami, jakby chciała powiedzieć: „raz kozie śmierć".
Otwieram drzwi na tyle, że stojący za nimi mężczyzna może wsadzić do środka
głowę. To jeden z ludzi pracujących na rampie załadunkowej.
Słyszę westchnienie ulgi Marcie.
- A niech cię, Howard. O pięć lat skróciłeś mi życie.
- To dobrze - mówi. - Może się w końcu stąd wyniesiesz i wrócisz do pracy.
- Czego chcesz?
- Kurier przyniósł dla ciebie paczkę.
- Dla mnie?
- Tak powiedział.
Otwieram szerzej drzwi i widzę człowieka ubranego w niebieski mundur i białe
adidasy. To kurier z jakiejś prywatnej firmy. Jest młody - jeszcze przed
trzydziestką - przystojny, ma wystające kości policzkowe i krótko ostrzyżone
włosy. Albo ma na sobie przyciasną koszulę, albo po pracy ćwiczy na siłowni.
- Mam przesyłkę ekspresową - mówi.
- Ja tu rządzę, kiedy nie ma szefa. — Howard jest wściekły. — Kończ i wynoś się
stąd. Ten człowiek nie miał prawa tutaj wejść. - Patrzy na mnie. - A tobie nie
wolno otwierać tego pokoju, zrozumiano?
- Jeszcze chwilę - prosi go Marcie.
Howard to człowiek, który dużo krzyczy, chętnie używa przekleństw, ale brak mu
autorytetu. Przypuszczam, że w konkursie krzykaczy przegrałby z każdym
noworodkiem.
Marcie spogląda na kuriera.
- Od kogo jest ta paczka? - pyta.
- Proszę tu podpisać. - Kurier przeciska się do drzwi. Nie wpuszczam go do
środka, więc podaje mi paczkę i formularz do podpisania.
- Numer osiemnasty - mówi i stawia mały krzyżyk w rubryce, w której należy
złożyć podpis.
Paczka jest ciężka i wielka.
- A na pana - Howard spogląda na mnie - czeka ktoś przy rampie ładowniczej.
- Na mnie?
117
Uśmiecha się do mnie.
- Powodzenia.
Nagle rozlega się głośne pukanie do drzwi. Drgnąłem zaskoczony. Spoglądam na
Marcie.
Jest biała jak śnieg. Tym razem boi się naprawdę. Wpatruje się w widoczny na
szybie cień.
Bezgłośnie wypowiada jedno słowo: „Haslid".
Mamy zapalone światło. Ten, kto stoi za drzwiami, widzi nas przez
półprzeźroczystą szybę.
Znów słychać pukanie.
Marcie wzrusza ramionami, jakby chciała powiedzieć: „raz kozie śmierć".
Otwieram drzwi na tyle, że stojący za nimi mężczyzna może wsadzić do środka
głowę. To jeden z ludzi pracujących na rampie załadunkowej.
Słyszę westchnienie ulgi Marcie.
- A niech cię, Howard. O pięć lat skróciłeś mi życie.
- To dobrze - mówi. - Może się w końcu stąd wyniesiesz i wrócisz do pracy.
- Czego chcesz?
- Kurier przyniósł dla ciebie paczkę.
- Dla mnie?
- Tak powiedział.
Otwieram szerzej drzwi i widzę człowieka ubranego w niebieski mundur i białe
adidasy. To kurier z jakiejś prywatnej firmy. Jest młody - jeszcze przed
trzydziestką - przystojny, ma wystające kości policzkowe i krótko ostrzyżone
włosy. Albo ma na sobie przyciasną koszulę, albo po pracy ćwiczy na siłowni.
- Mam przesyłkę ekspresową - mówi.
- Ja tu rządzę, kiedy nie ma szefa. - Howard jest wściekły. - Kończ i wynoś się
stąd. Ten człowiek nie miał prawa tutaj wejść. — Patrzy na mnie. - A tobie nie
wolno otwierać tego pokoju, zrozumiano?
- Jeszcze chwilę - prosi go Marcie.
Howard to człowiek, który dużo krzyczy, chętnie używa przekleństw, ale brak mu
autorytetu. Przypuszczam, że w konkursie krzykaczy przegrałby z każdym
noworodkiem.
Marcie spogląda na kuriera.
- Od kogo jest ta paczka? - pyta.
- Proszę tu podpisać. - Kurier przeciska się do drzwi. Nie wpuszczam go do
środka, więc podaje mi paczkę i formularz do podpisania.
- Numer osiemnasty - mówi i stawia mały krzyżyk w rubryce, w której należy
złożyć podpis.
Paczka jest ciężka i wielka.
- A na pana - Howard spogląda na mnie - czeka ktoś przy rampie ładowniczej.
- Na mnie?
117
- Nie widzę tu więcej nikogo.
- Nikt nie wie, że tu jestem.
- A jednak ktoś chce mówić z facetem, który jest w środku i rozmawia z Marcie.
- Kto to taki?
- A skąd ja mam wiedzieć? - pyta zniecierpliwiony.
Marcie podpisała formularz, a ja podaję go kurierowi, który szybkim krokiem
wraca do furgonetki. Howard spogląda za nim i uśmiecha się drwiąco, jakby chciał
powiedzieć, że zna takich gorliwych pracowników, którzy pragną podlizać się
swojemu szefowi. Howard jest pracownikiem państwowym, a poza tym wie, że i tak
nigdy nie zostanie naczelnikiem poczty.
Idę za nim w kierunku rampy. Tym razem przechodzimy przez sam środek sortowni.
Pracownicy spoglądają na mnie i podśmiewają się cicho. Howard kroczy dumnie
przede mną, jakby był przewodnikiem wycieczki.
Dochodzimy do rampy. Współpracownik Howarda wciąż ładuje przesyłki do
furgonetki. Poza tym na rampie nie ma nikogo innego.
- Gdzie jest ten człowiek, który chciał ze mną rozmawiać? Howard drapie się w
głowę, podchodzi do krawędzi rampy i rozgląda
się po uliczce. Pusto. Pyta swojego kolegę.
- Nie wiem. Był tu jeszcze kilka minut temu. Pewnie znudziło mu się czekać i
poszedł — mówi, wzruszając ramionami.
Ja również rozglądam się po wąskiej uliczce. Kurier wciąż stoi oparty o otwarte
drzwi samochodu, odwraca się i spogląda na mnie. W oddali widzę tylko staruszkę
i jakiegoś bezdomnego żebraka, którzy idą Siódmą Ulicą.
- Jeśli wróci, niech na mnie zaczeka - mówię do Howarda.
- A cóż to, jestem pańskim posłańcem?
- Wracam do środka. Nie skończyłem jeszcze - mówię.
Howard patrzy bezradnie. Nawet nie próbuje mnie zatrzymać. Ten człowiek nie
nadaje się na dobrego naczelnika poczty.
Wchodzę do środka, zastanawiając się, kto mógł mnie tutaj szukać. Nie
powiedziałem w biurze, dokąd jadę. To nie mógł być Harry. Nie daje mi to
spokoju, jak telefon w środku nocy, gdy w słuchawce słychać tylko sapanie.
Staram się o tym nie myśleć.
Przechodzę przez sortownię, wciąż analizując sceny z rampy. Widzę sylwetkę
stojącego przy krawężniku kuriera i zastanawiam się, dlaczego zamierzał on zająć
miejsce na tylnym siedzeniu samochodu osobowego.
Moje zamyślenie przerywa ogłuszający huk i błysk, po którym nadchodzi fala
gorącego powietrza. Wstrząs rzuca mnie na ścianę. Sypią się na mnie kawałki
drewna i szkła. Leżę na wznak, skąpany w cieple żarzących się węgielków. Nie
wiem, co się ze mną dzieje, jestem jak oniemiały. Coś porusza się nad moją głową
- białe i niebieskie motyle.
Przyglądam im się lepiej. To nie motyle, tylko fruwające w powietrzu strzępy
papieru o osmalonych brzegach. Jeden z nich ląduje mi na nosie.
118
Kiwa się przez chwilę na jego grzbiecie, po czym osuwa mi się na oko. Zamykam
powiekę zdziwiony, że wciąż jestem w stanie kontrolować jakąś część mojego
ciała.
Wolno klękam na jedno kolano, potem na drugie. Opieram się rękami o ścianę. Po
twarzy spływa mi ciepły pot. Słyszę tylko nieznośne dzwonienie w uszach. Wokół
mnie biegają jacyś ludzie. Widzę ich podekscytowane twarze i bezgłośnie
poruszające się usta. Ktoś bierze mnie za ramię. Mówi mi coś prosto w twarz,
lecz ja wcale go nie słyszę. Potrząsam głową, gestami proszę go, by mówił
głośniej. Wciąż to dzwonienie w uszach. Opiera mnie
0 ścianę i idzie w kierunku biura, w którym zostawiłem Marcie.
Przykładam dłoń do twarzy. Jest ciepła i mokra. Spoglądam na rękę -widzę na niej
świeżą krew. To nie ciepły pot spływa mi po policzku.
Drzwi pokoju, w którym jest Marcie, przestały istnieć. Podmuch wypchnął
umieszczoną w górnej części szybę, a u dołu zieje pełna drzazg dziura.
Mężczyźni oczyszczają wejście i jeden z nich przedostaje się do środka.
Ludzie poruszają ustami, próbują krzyczeć, ale wygląda na to, że wszystkim
odebrało głos.
- Niech ktoś zadzwoni na policję - mówię, sam nie słysząc swoich słów.
Odpycham się od ściany, staję o własnych siłach i ruszam w kierunku wejścia do
pokoju, w którym nastąpiła eksplozja. Dzwoni mi w uszach
1 dudni w głowie. Nagle robi mi się niedobrze. Odwracam się do ściany, lecz
udaje mi się powstrzymać wymioty. Staram się zapanować nad sobą.
Stąd nie widzę Marcie. Krzesło, na którym siedziała, roztrzaskało się
0 ścianę. Wchodzę do środka i opieram się o biurko. Dopiero teraz ją
dostrzegam. Leży na podłodze. Jej wątłe ciało okrywa tylko osmalony stanik
1 kilka strzępków materiału.
Patrzę na jej poparzoną twarz. Teraz, kiedy upomniała się o nią śmierć, wydaje
się jeszcze bardziej dziecinna i niewinna. Jakiś człowiek łapie ją za
nadgarstek, próbując znaleźć puls. Po chwili podnosi wzrok i kręci głową
-uniwersalny znak, do zrozumienia którego nie potrzebne są słowa.
Przy drzwiach zbiera się coraz więcej ludzi. Widzę swoją aktówkę, rozpłaszczoną
na ścianie i podziurawioną jak tarcza strzelnicza. Między krzesłem i aktówką
leży mała, osmalona koperta - list Kathy Merlow, który Marcie wyjęła z szuflady
biurka.
Poruszam się w świecie dzwoniącej ciszy. Do biurka zbliżają się ludzie.
Podchodzą i wycofują się nie mogąc patrzeć na leżące na podłodze wątłe ciało.
Prześlizguję się za dwiema kobietami, które podeszły aż do samego biurka.
Schylam się po swoją aktówkę i jednocześnie chwytam zakrwawionymi palcami leżącą
na podłodze kopertę. Podnoszę się, mając nadzieję, że nikt nie zauważył, iż w
tym całym bałaganie jest o jeden strzępek papieru mniej. Znów mam mdłości. Łapię
się za gardło i przełykam ślinę. Zasłaniam
119
dłonią usta. Na kopercie zostają krwawe odciski palców. Wolno wycofuję się z
pokoju. Widzę zbliżających się dwóch policjantów w niebieskich mundurach z
błyszczącymi odznakami.
Idę potykając się, próbuję przedostać się na tył budynku.
Stoję sam na rampie. Wszyscy są w środku. Udaje mi się zejść ze schodów.
Potykając się idę w kierunku samochodu. W dłoni ściskam małą kopertę - jedyne
ogniwo łączące mnie z Kathy Merlow i tym, co widziała owej tragicznej nocy.
12
TJotrzebuję twojej pomocy - mówię.
A Siedzimy z Harrym w moim biurze. Obmacuję jeden z przyklejonych na twarzy
opatrunków. Mam trzy szwy i kilka mniejszych ran. Młody lekarz z prywatnej
przychodni powyciągał mi spod skóry kawałki szkła. Za odpowiednie honorarium
można tu było zrobić wszystko - od wycięcia migdałków do podwiązania
nasieniowodów - i nikt nie zadałby ani jednego pytania. Mam wrażenie, że moja
twarz przypomina hamburgera rozdeptanego na wysypanej żwirem alejce.
Rozmawiam przez telefon z Daną Colby. Jest kilka minut po szóstej wieczorem.
Ulice pustoszeją. Złapałem ją w ostatniej chwili, kiedy wychodziła z pracy. Mówi
bardzo cicho, a ja mam trudności ze zrozumieniem jej słów.
- Mów głośniej - proszę. - Po tym wybuchu mam wciąż przytkane uszy. -
Powiedziałem jej, że poszukiwania George'a i Kathy Merlow zaprowadziły mnie na
pocztę. Słyszała już o eksplozji. Informowały o tym wszystkie stacje
telewizyjne, a lokalne programy radiowe nieustannie karmią wracających z pracy
ludzi bezpośrednimi relacjami z miejsca zdarzenia. Dana słucha mnie uważnie,
świadoma tego, w jak ciężkiej sytuacji ją stawiam.
Harry kręci głową. Uważa, że jestem głupi, wciągając ją w to wszystko. Dla niego
Dana, bez względu na płeć i urodę, jest tylko prokuratorem.
.Popełniasz błąd" - pisze Harry na kartce leżącego na biurku notatnika i podsuwa
mi go pod nos.
Rozmawialiśmy już z Harrym o tym. Uważa, że dobrze zrobiłem, uciekając stamtąd,
unikając spotkania z policją, teraz jednak wszystko zaprzepaszczam.
Uciekłem, żeby nie odpowiadać na zadawane przez policję pytania. Sam Lama
przesłuchiwałby mnie przez tydzień. Ten człowiek czerpie więcej satysfakcji z
zatruwania mi życia niż z seksu. Z pewnością chcieliby się dowiedzieć, dlaczego
rozmawiałem z Marcie Reed. Jedna rzecz zaprowadziłaby do następnej - do Kathy
Merlow i jej listu, który gliny na pewno
121
chciałyby mi odebrać. A jest to jedyny ślad, który może pomóc mi w odnalezieniu
Merlowów.
Harry coś do mnie mówi. Gestem pokazuję, by się zamknął. Nie pomaga.
- Bądź cicho, nie słyszę własnych myśli - mówię. Odwraca się i obrażony
podchodzi do okna.
- Nie, to nie do ciebie - mówię Danie. - Muszę z tobą porozmawiać. Możemy
spotkać się u mnie w domu?
- Będę za dwadzieścia minut.
- Nie. Za godzinę - mówię. - Muszę jeszcze coś załatwić.
- Dobrze, do zobaczenia. Odkłada słuchawkę.
- Chyba postradałeś zmysły - mówi Harry, nie odwracając się od okna. -
Powiedziałeś jej, że tam byłeś, a ona zaraz zadzwoni do fibków. -To jego własne
określenie na FBI. — Zanim się zorientujesz, już będziesz siedział na twardym
krześle z żarową świecącą ci prosto w oczy. Równie dobrze mogłeś tam zostać i od
razu z nimi porozmawiać.
Harry rzuca w moim kierunku spojrzenie, które mówi, że jestem durniem.
- Musisz chyba przyznać, że to sprawa podejrzana: jesteś u tej dziewczyny,
wychodzisz na dwie minuty, a ona zamienia się w ketchup rozpryska-ny po
ścianach.
- O kurwa! - Sztywnieję nagle, spoglądając gdzieś za okno.
- Co się stało? - pyta Harry.
- Gdy posłaniec przyniósł tę paczkę, osobiście podałem ją Marcie.
- Czemu to zrobiłeś?
- Nie chciałem go wpuścić, więc wziąłem od niego tę paczkę i podałem jej.
- No to pięknie. - Harry zaczyna nerwowym krokiem krążyć między oknem i moim
biurkiem. Klepie się po udzie i powtarza: - Pięknie. Po prostu cudownie. Szkoda
tylko, że nie wymacałeś zapalnika, kiedy już miałeś to w rękach. Będzie ci
potrzebny diabelnie zdolny adwokat. Mam nadzieję, że znasz kogoś takiego. -
Najwyraźniej nie oferuje mi swojej pomocy.
Zastanawiam się, czy można zdjąć odciski palców z podartego i nadpalonego
kawałka papieru. Właściwie nie jest to nawet najważniejsze. Prędzej czy później
i tak dowiedzą się, że byłem w tym pokoju. Odciski palców na biurku, świadkowie,
którzy mnie widzieli.
- Muszę zapewnić sobie trochę czasu. Tyle, żebym zdążył wytropić Merlowów.
- I myślisz, że ona ci w tym pomoże?
- Mam nadzieję.
- Powodzenia. Żebyś się tylko nie przeliczył.
Harry wygląda przez okno. Patrzy na Kapitol oświetlony reflektorami, które
uwydatniają jego kopułę z umieszczoną na szczycie złocistą kulą i sprawiają, że
cała budowla przypomina królewską koronę.
Siedzę przy biurku i studiuję zawartość małej, osmalonej koperty Marcie
122
Reed. Wewnątrz znalazłem fotografię o nadpalonych brzegach. Widać na niej mały
kościółek - białe, otynkowane ściany pokryte zielonym szalunkiem -otoczony bujną
zielenią. Widać fragment pięknego, pogodnego nieba i kilka nagrobków na
przykościelnym cmentarzu.
Oprócz fotografii w kopercie był napisany kobiecą ręką krótki liścik:
Droga Marcie!
Bardzo Cię przepraszam, ale muszę prosić Cię o przysługę. W górnej szufladzie
biurka zostawiłam pierścionek mojej mamy. Wyślij go na poste restante na
nazwisko Alice Kent. Dziękuję za pomoc. Jesteś moją jedyną przyjaciółką, jaką
miałam od dwóch lat. To miejsce to piekło. Pewnego dnia, kiedy już wszystko się
skończy, znów się zobaczymy. Pozdrawiam Cię i całuję.
K.
Domyślam się, że Alice Kent to wymyślone nazwisko, przy pomocy którego Kathy
Merlow będzie mogła odebrać przesyłkę. Podejrzewam również, że do tej pory udało
jej się zdobyć nowe dokumenty, może nawet kilka kompletów. Sądząc po tym, jak
szybko zniknęli, nie pozostawiając żadnych śladów - Harry wciąż nie otrzymał od
Resolution Trust Corporation informacji o wynajmie domu - Merlowowie to bardzo
zaradni ludzie. Przyglądam się kopercie. Odnajduję mały, okrągły stempel
pocztowy.
Znów biorę do ręki zdjęcie. Na odwrocie widzę trzy linijki tekstu napisanego
ołówkiem. Rozpoznaję charakter pisma Kathy Merlow:
Rozwijam skrzydła poranka I sfruwam w głębiny morza Tam właśnie spędzam swe
popołudnia
Odwracam fotografię i jeszcze raz uważnie przyglądam się kościołowi.
Ktokolwiek robił to zdjęcie, był bardzo ostrożny. W kadrze nie widać żadnych
nazw, znaków, niczego, co mógłbym powiększyć i co powiedziałoby mi coś o tym
miejscu.
Harry zagląda mi przez ramię.
- To pewnie jakiś wiersz - mówi.
- Co?
- No te skrzydła i morze. Coś bardzo lirycznego.
- Wyłażą twoje pogańskie korzenie - mówię. - Przydałaby ci się choćby szkółka
niedzielna.
- O co ci chodzi?
- To fragment jednego z psalmów.
Słyszę dzwonek do drzwi. Nie zdążyłem nawet zdjąć płaszcza. Dana przyjechała
wcześniej, niż umówiliśmy się. Otwieram jej drzwi.
123
- To ty jesteś tym prawnikiem? Wujkiem Danny'ego Vegi?
Stoi przede mną trzech wyrostków, może szesnastoletnich, o śniadych twarzach i
kruczoczarnych włosach. Są ubrani w spodnie koloru khaki i luźne czarne koszule
z długimi rękawami.
- A kto chce to wiedzieć?
Ten, który ze mną rozmawia, ma włosy związane w kucyk.
- Nie pierdol, facet, tylko odpowiedz na pytanie. Znasz Danny'ego Vegę? Wiesz,
gdzie teraz jest?
Ten najwyżej szesnastoletni chłopak ma oczy sześćdziesięciolatka. Jego dwaj
koledzy mają również bardzo stanowcze spojrzenia. Zaczynam czuć się niepewnie.
Spoglądam na wiszący luźno wzdłuż futryny łańcuch.
- Chyba powinniście stąd odejść.
- Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie dowiemy się, gdzie jest Danny. Nie chcemy
ci nic zrobić, ale zmuszasz nas do tego.
Jeden z nich wyciąga z kieszeni nóż sprężynowy, otwiera go i przez chwilę czyści
sobie paznokcie w taki sposób, bym widział ostre jak brzytwa ostrze.
- Nie szukamy kłopotów - znów odzywa się dzieciak z kucykiem.
- Pewnie, stoicie tylko na schodach i grozicie mi.
- Grozimy? - Widzę przed sobą trzy pary szeroko otwartych ze zdziwienia oczu.
- Ależ skąd!
- Słyszałeś jakąś groźbę?
- Nigdy w życiu.
- Czego chcecie od Danny'ego? - pytam.
- Chłopaki, on chyba jest w środku. - Jeden z nich uśmiecha się
porozumiewawczo. - Hej, Danny, jesteś tam? Wyłaź, wyłaź! - Śmieją się.
Najwyraźniej bardzo im się podoba taka zabawa.
- Przyszliśmy tu z przyjacielską wizytą - mówi ten z kucykiem. -Pozwól nam
wejść, dobra?
- Nie, wynoście się stąd natychmiast -' podnoszę głos.
- Jaki nieuprzejmy człowiek - mówi chłopak z kucykiem. - Przyślij go tutaj.
Możemy porozmawiać z nim na zewnątrz. Co ty na to? - pyta i wyszczerza do mnie
cały garnitur perłowobiałych zębów. - Wyłaź, Danny, bo inaczej my po ciebie
przyjdziemy.
- Nie wiem, gdzie on jest. Tutaj go nie ma.
- Na pewno? - Chłopak zaczyna się kołysać na piętach i rozglądać, by sprawdzić,
czy nie widzą nas jacyś sąsiedzi.
- Danny tutaj nie mieszka. Chłopak z kucykiem spogląda na mnie.
- Aha. W takim razie pewnie wiesz, gdzie można go znaleźć.
- Radzę wam, żebyście sobie stąd poszli.
- Powiedz nam tylko, gdzie on jest.
Znam Danny'ego na tyle dobrze, by wiedzieć, że to nie są jego koledzy.
124
Jeśli go szukają, pewnie ma kłopoty. Możliwe, że chodzi tu tylko o to, że krzywo
na nich spojrzał. Takich jak oni łatwo sprowokować do strzału z okna pędzącego
wozu.
Nagle przed domem zatrzymuje się samochód.
Jeden z chłopaków odwraca się i szarpie za rękaw swojego kolegę z kucykiem.
Dana wysiadając dostrzega stojącą na moim progu grupkę i przez moment przygląda
się nam, oparta o dach samochodu.
Samotna kobieta! Chłopak z kucykiem uśmiecha się.
- Twoja żona? - pyta.
Nie odpowiadam. Obawiam się, że zaraz może stać się coś bardzo złego. Kiedy znów
się odwracają, Dana rozmawia przez telefon komórkowy, który wozi w samochodzie.
Ich zarozumiałe uśmieszki znikają nagle.
- Zwiewajmy stąd - mówi jeden.
Chłopak z kucykiem nie jest zadowolony. Kołysze się na piętach.
- Na razie damy ci spokój, ale pamiętaj, że wrócimy - mówi. -Zrozumiałeś? -
Jego palec wskazujący pojawia się nagle kilka centymetrów od mojej twarzy.
Dopóki nie znajdzie czegoś bardziej śmiercionośnego, ten gest musi mu
wystarczyć. - No to na razie.
- Miło było was poznać.
- Tak. Bardzo miło. - Spluwa w moje róże.
Postanawiam zadzwonić do Harry'ego i poprosić go, by porozmawiał z Laurel. Może
rzeczywiście Danny byłby bezpieczniejszy gdzieś indziej.
Przechodzą na drugą stronę ulicy i wsiadają do nisko zawieszonego samochodu
uzbrojonego w głośniki, za pomocą których z powodzeniem można by budzić
umarłych. Odjeżdżają. Nawet gdy są już za zakrętem, wciąż słychać, ogłuszające,
basowe dudnienie.
- To twoi przyjaciele? - pyta Dana, wchodząc na schody.
- Niezupełnie.
Nie zdążyła jeszcze przekroczyć progu, kiedy na ulicy pojawia się samochód
policyjny. Dana macha ręką do siedzących w nim policjantów i wskazuje kierunek,
w jakim odjechała owa szafa grająca na kółkach. Radiowóz przyspiesza gwałtownie
z piskiem opon.
Spotkanie w blasku migających czerwonych i niebieskich świateł z ludźmi, którzy
przysięgli bronić prawa i porządku, może nie przerazi tych chłopaków, ale
przynajmniej da im do zrozumienia, że od tej pory gliny będą deptać im po
piętach.
- Mam nadzieję, że nie wiozą w samochodzie jakiejś kontrabandy. -Uświadamiam
sobie nagle, że dzieciaki odbędą ze stróżami prawa znacznie dłuższą rozmowę -
mała uprzejmość ze strony kolegów po fachu.
- Wyglądasz okropnie - mówi Dana. Delikatnie dotyka ręką mojego policzka, co
działa jak najlepszy środek przeciwbólowy.
- Bardzo boli?
- Tylko kiedy się śmieję.
125
- Więc rozmawiajmy o poważnych rzeczach — mówi.
- Napijesz się kawy? - pytam. Spogląda na zegarek.
- Czemu nie? Coś mi się wydaje, że późno pójdę spać dzisiejszej nocy.
Przy filiżance świeżo zaparzonej, aromatycznej kawy Dana zaczyna studiować tekst
listu, napisanego przez Kathy Merlow, i kopertę, w której został wysłany.
Fotografię włożyłem do wewnętrznej kieszeni kurtki - tę kartę atutową na jakiś
czas zatrzymam tylko dla siebie.
- Mamy bardzo niewiele danych - stwierdza Dana po przeczytaniu listu.
- Zawsze to jakiś ślad.
- Mógł to wysłać ktoś inny. - Dana patrzy na stempel. - Jeśli Kathy Merlow
rzeczywiście chce pozostać w ukryciu, mogła poprosić kogoś, by zabrał ze sobą
list na wakacje, wysłał go, poczekał na nadejście przesyłki, odebrał ją i
przywiózł w drodze powrotnej. Ja bym tak właśnie zrobiła.
- Dobrze, że nie szukam ciebie - mówię.
- Powiedziałam tylko, jak sama bym postąpiła.
- Wszystko jest możliwe. Na razie jednak ten list i koperta to wszystko, co
mam.
- Skąd ta pewność, że Merlowowie coś wiedzą?
- Wspomniała mi o tym Marcie Reed.
- Co powiedziała?
- Że Kathy Merlow wie, kto zabił Melanie. - Nie podała mi oczywiście nazwiska,
ale powiedziała, że zrobił to płatny morderca i że całej reszty dowiem się od
Kathy Merlow.
Dana poważnieje nagle.
- Płatny morderca? A skąd Kathy Merlow może to wiedzieć? Jestem w stanie
zrozumieć, że gdyby go widziała, mogłaby go zidentyfikować, ale...
- Może nic nie widziała. Może coś jej powiedziano.
- Nie rozumiem - mówi Dana.
- Przypomnij sobie fakty - mówię. - Wiemy, że w chwili śmierci Melanie była w
ciąży, a zgodnie z tym, co mówi Laurel, Jacka nie można posądzać o ojcostwo.
- A więc Melanie miała romans z innym mężczyzną lub nawet kilkoma - mówi.
- Interesuje mnie tylko ten jeden. Ktoś, kto mieszkał blisko niej, kto z
łatwością mógł wśliznąć się do jej sypialni, wiedząc, że Jacka nie ma w domu.
Kto mógł być tym kochankiem Melanie? Może jakiś życzliwy sąsiad?
- Mąż Kathy Merlow - zgaduje Dana.
- Czyli George Merlow.
- Skąd jednak George wiedziałby o płatnym mordercy?
- Może Melanie była zaniepokojona, obawiała się, że Jack domyśla się,
126
co łączy ją i George'a. Znam Vegę. Kiedy planuje coś takiego i żyje w stresie,
jego myśli można czytać jak otwartą książkę. A jeśli to nie tylko domysły
wzbudziły obawy Melanie? Może natknęła się na jakiś list albo wiadomość
zostawioną na automatycznej sekretarce? Za mało, żeby zadzwonić na policję, ale
wystarczająco dużo, by nie móc zasnąć w nocy. Komu o tym powie? Komu powierzy
swój sekret?
- George'owi. Przytakująco kiwam głową.
- Tak więc George, jej wierny kochanek, zostaje nocnym stróżem. Widzi, jak
doszło do morderstwa. Za późno, by cokolwiek zrobić, ale zaczyna niepokoić go
myśl, że jeśli Jack w taki sposób rozprawił się z żoną, nic nie powstrzyma go
przed rozprawieniem się również z jej kochankiem. Zaczyna się bać. Mówi o
wszystkim żonie. Kathy wybacza mu, bo albo go bardzo kocha, albo cierpi na brak
poczucia własnej wartości, wszystko jedno.
- I oboje znikają - kończy za mnie Dana.
- Otóż to.
- Dlaczego jednak nie miałby opowiedzieć o wszystkim policji?
- Dlatego, iż wie tylko tyle, że Melanie miała pewne podejrzenia, zanim została
zabita. Co może powiedzieć? Pieprzyłem się z nią, a ona podejrzewała, że jej mąż
jest zazdrosny? Policja spokojnie prowadziłaby sobie śledztwo, a George mógłby
w tym czasie zostać kolejną ofiarą, szczególnie gdyby ujawniono, że widział
mordercę.
- Więc chciałbyś wezwać Merlowa na świadka.
- Oczywiście. Bez niego wszystko, co mam, to wnioski wysnute na podstawie
okoliczności zbrodni. Próby zrzucenia winy na kogoś innego. Jeśli mi się nie
uda, zostanie mi już tylko rozpaczliwe poszukiwanie okoliczności łagodzących.
- Jeśli do tego dojdzie, nie będzie ci czego zazdrościć.
Dana ma rację. Laurel to nie zapłakana, bita i upokarzana żona ani molestowane
dziecko. Moja szwagierka to tylko eks-żona, pozornie nie mająca żalu do swojego
byłego męża.
- Jest jeszcze jedna możliwość — mówi Dana. — Czy masz pewność, że Kathy Merlow
albo jej mąż sami nie byli zamieszani w morderstwo Melanie?
- Nie miałem aż do dzisiaj. Pomyśl tylko. Posłaniec przynosi paczkę. W tym
samym czasie ktoś prosi, bym wyszedł na rampę załadunkową. Dobra wróżka? Mój
anioł stróż? - pytam.
Dana spogląda na mnie z zainteresowaniem.
- Zamierzano zabić Marcie Reed, by nie mogła mi powiedzieć czegoś dotyczącego
Kathy Merlow. Jednakże mnie postanowiono oszczędzić. Ludzie wysyłający bomby w
paczkach zazwyczaj nie są tak wspaniałomyślni. Jeśli chcą, żebym żył, muszą mieć
jakiś powód. Wiedzą, że szukam Merlowów. Oni zapewne też to czynią i liczą na
to, że wyręczę ich w pracy. Adwokat w sprawie o morderstwo, mający prawo zmusić
świadków do stawienia się w sądzie, jest całkiem niezłym psem gończym.
127
- Więc uważasz, że chcą zabić Merlowów? - pyta Dana. - Dlaczego?
- Myślę, że ten, kto zabił Marcie Reed, zabił również Melanie Vega i został na
tym przyłapany. W jakiś sposób morderca dowiedział się, że ktoś go widział, a
teraz próbuje zatrzeć za sobą ślady.
Dana patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma.
- To w stylu Jacka. Wierz mi. Skorzystałby z usług płatnego mordercy. Kiedy
zaczniemy sprawdzać, jestem pewny, że będzie miał na tamtą noc co najmniej kilka
alibi. Tylko pomyśl. Jego żona ma młodszego kochanka, zaszła z nim w ciążę.
Jackowi grozi więzienie. Melanie nie będzie na niego czekała. Skompromitowany
polityk bez przyszłości, który wyda wszystkie pieniądze na koszta sądowe. Dla
Jacka Melanie miała większą wartość martwa, niż żywa. Mógłby wtedy odzyskać
dzieci i domagać się okazania mu współczucia. Chciał zagrać nam wszystkim na
nosie.
- Myślisz, że Jack maczał też palce w zamachu bombowym?
- Nie. Uważam, że ktoś przestał panować nad sytuacją. Moim zdaniem zabójca
wpadł w panikę i próbował za wszelką cenę zatrzeć za sobą ślady. To był zupełnie
desperacki krok.
- I dość nierozsądny - stwierdza Dana. - Jeśli mówisz prawdę, kilka osób na
poczcie widziało tego kuriera.
- To jest prawda. Desperaci często robią głupstwa.
- A jaka jest w tym wszystkim rola Jacka?
- Nie wiem czy w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje. Pewnie
zapłacił wyznaczoną sumę - nie wiem, ile to może obecnie kosztować — i nawet nie
ma pojęcia, że spieprzyli całą robotę, że są świadkowie, a jego misterny plan
może się za chwilę zawalić. - Pewne jest jedno: za kilka godzin wasi ludzie
dowiedzą się, że byłem w tym czasie na poczcie. Nie zajmie im to dużo czasu.
Odciski palców na miejscu zdarzenia, świadkowie. Moje zdjęcia ukazują się w
gazetach prawie codziennie od rozpoczęcia procesu Laurel. Jak mnie dopadną,
przez tydzień będę odpowiadał na pytania i przeglądał zdjęcia, by zidentyfikować
posłańca.
- I nie zdołasz odnaleźć Kathy Merlow - zgaduje Dana.
- Zgadza się.
- Dlaczego nie wyślesz po nią jakiegoś detektywa?
- Muszę to zrobić sam. Złożyłem obietnicę.
- Komu?
Nie odpowiadam, lecz Dana bezbłędnie odczytuje moje myśli.
- Marcie Reed - mówi. Nadal milczę.
- Ona nie żyje.
- To jakby przypieczętowanie obietnicy.
- Przecież to nie ma sensu.
- Może, ale muszę zrobić to sam, ponieważ osoba, którą wciągnąłem w tę sprawę,
już nie żyje.
128
- To, co robisz, jest bardzo niebezpieczne. Sam mówiłeś, że ci ludzie na
wszystko są gotowi.
- Nie mam wyboru - spoglądam na zegarek - ani czasu.
- Co mogę dla ciebie zrobić?
- Za niecałą godzinę mam samolot. Nie chcę czekać do rana. Do tego czasu wasi
ludzie mogą zastawić już sieci. Możliwe, że nie udałoby mi się nawet wsiąść do
samolotu. Mówię ci o tym wszystkim, ponieważ ci ufam. Jeśli wasi ludzie złapią
mnie tam, będę mógł przynajmniej oznajmić, że zapoznałem cię z wszystkimi
szczegółami.
- Świetnie, a co ja mam wtedy powiedzieć?
- Że nie mogłaś mnie zatrzymać. Próbowałaś, ale wymknąłem ci się.
- Mam wrażenie, że chodzi ci jeszcze o coś innego.
- O co?
- Mówisz mi o tym, ponieważ chcesz mieć gwarancję, że jeśli nie wrócisz, ktoś
będzie wiedział, co mogło ci się przytrafić.
- Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Dana uśmiecha się.
- Na wypadek, gdybym nie wrócił, zostawiłem Harry'emu szczegółowy opis tego
posłańca, opisałem wszystko aż po pryszcze na jego kościstej dupie. Poza tym na
poczcie widział go przynajmniej jeszcze jeden człowiek. Niejaki Howard. Na pewno
znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie zidentyfikować jego zdjęcie, jeśli był
już notowany.
- A co z twoją córką? Gdzie ona jest?
- U znajomych. U pewnego małżeństwa, z którym Nikki i ja bardzo
zaprzyjaźniliśmy się. Mieszkają na wsi, mają kucyka i córeczkę w wieku Sary.
Będzie jej tam dobrze.
Nie mówię o tym, ale Sara zostałaby tam odtransportowana bez względu na mój
dzisiejszy wyjazd. Po wybuchu na poczcie nie mogę już ryzykować.
- Nie powinieneś tego robić. Nie należało nawet o tym rozmawiać. Powinnam teraz
zadzwonić do FBI, a oni kazaliby ci odpowiadać na pytania i przeglądać zdjęcia.
- Nie mam wyboru - mówię. - Jeśli nie odnajdę Merlowów, będę musiał wziąć
udział w procesie, który na pewno przegram, a pewna miła kobieta w najlepszym
wypadku spędzi długie lata w więzieniu. Dlatego też nieodwołalnie jadę. Nawet
nie próbuj mnie zatrzymywać.
Zastanawia się nad tym przez dłuższą chwilę, obraca w palcach kopertę z listem
od Kathy Merlow, w końcu kładzie ją na stole skasowanym znaczkiem do góry.
Patrzy na okrągły stempel pocztowy z wyraźnym napisem:
Hana HI 96713 USPS
- Czy na twój lot są jeszcze miejsca? - pyta.
- Nie wiem.
9 - Formy nacisku
129
- Jeśli nie ma, mogę użyć swoich wpływów, by dostać jeszcze jeden bilet.
- Nie ma mowy - stwierdzam kategorycznie.
- W takim razie nawet nie wsiądziesz do samolotu.
- Dlaczego nie?
- Powstrzymam cię. - Widzę, że Dana mówi to całkiem poważnie. Jeśli jej nie
wezmę, postara się, by ludzie z FBI zgarnęli mnie z lotniska lub wyciągnęli z
samolotu. - Mamy do czynienia z przestępstwem federalnym. Pracownica poczty
została zabita w urzędzie państwowym. Nie mogę pozwolić, żebyś sam pojechał
szukać kogoś, kto, według twojej własnej teorii, jest celem płatnego mordercy i
świadkiem innego zabójstwa. Poza tym przecież mówiłeś, że tobie również ktoś już
depcze po piętach. Gdyby coś ci się stało, czułabym się za to całkowicie
odpowiedzialna. I co powiedziałabym Sarze? -Spogląda na mnie z uśmiechem. -
Umowa stoi?
Nie mam wielkiegio wyboru.
- Jeśli znajdziemy Kathy Merlow, będę mógł powołać ją na świadka? -pytam.
Staram się nie poddawać jej urokowi, walczę o zachowanie prawniczego rozsądku,
któremu zagraża jej czarujące spojrzenie i zniewalający
zapach.
- Czemu nie? Teraz możemy mieć z tego obopólne korzyści. Ty
rozwiążesz swoją sprawę, a ja swoją. Poddaję się.
- Zadzwonię teraz na lotnisko - mówi Dana. - Potem pojedziemy do mnie, żebym
mogła się spakować, chyba że masz dodatkową szczoteczkę do zębów i koszulę
nocną.
- Spotkamy się na lotnisku. Jedź do domu i spakuj się.
- Nie ma mowy. — Uśmiecha się szeroko. — Nie spuszczę cię z oka, dopóki nie
wsiądziemy do samolotu.
Próbuję oponować, lecz ona ucisza mnie, kładąc mi palec na ustach.
- Pst, za dużo mówisz. - Dotyk dłoni gładzącej mój obolały policzek działa jak
balsam.
13
Sześć godzin w samolocie to nic strasznego, szczególnie że część czasu spędziłem
z głową Dany wspartą na moim ramieniu. Dana budzi się i przeciąga jak kotka.
- Pójdę zadzwonić - mówi. - Spróbuję załatwić dla nas jakiś hotel. A ty
poczytaj sobie trochę. - Z bocznej kieszeni aktówki leżącej pod fotelem wyjmuje
gazetę wieczorną i podaje mi ją.
Patrzę, jak przechodzi między rzędami foteli w kierunku umieszczonych na
przodzie aparatów telefonicznych.
Artykuł o wybuchu na poczcie znajduje się na pierwszej stronie -ogromny tytuł i
zdjęcie na trzy kolumny: policyjna taśma rozpięta na rampie załadowczej, tłum
gapiów, samochody straży pożarnej i radiowozy.
Nie podają nazwiska ofiary, dopóki o jej śmierci nie zostanie zawiadomiona
najbliższa rodzina. Myślę o dziecku Marcie - siedmioletnim chłopcu, o którym
wspomniała - i zastanawiam się, czy ma ojca, co teraz stanie się z tym
dzieckiem.
Jak na razie nie publikują zbyt wielu szczegółów na temat eksplozji. Artykuł
opiera się głównie na przypuszczeniach. Poza tym zawiera wypowiedzi urzędników
pocztowych, mówiących o swojej niebezpiecznej pracy i o nie zdającym egzaminu
systemie zabezpieczeń, który nie jest w stanie wykryć wszystkich bomb ukrytych w
paczkach i listach, ze względu na ogromną liczbę przesyłek przechodzącą przez
każdy urząd pocztowy. Nie ma słowa o posłańcu ani o paczce. Zastanawiam się, co
stało się z Howardem, który wprowadził kuriera do budynku. Czy go już
przesłuchiwali? Czy wiedzą, co zaszło?
Dana jest odwrócona plecami do mnie. Widzę, że wykręca kolejny numer. Może ma
kłopoty ze znalezieniem hotelu?
Kiedy spoglądam po raz drugi, Dana wraca już na swoje miejsce.
- Chyba spodoba ci się to miejsce - mówi. - Ja i mój mąż zatrzymaliśmy się tam
kiedyś przed laty.
- Na pewno - mówię. W końcu to nie wakacje.
131
Siada na fotelu i zapina pas.
Wkładam rękę do kieszeni kurtki i dotykam fotografii kościółka, zawiniętej w
torebkę foliową.
Dalej przeglądam gazetę. Na dole strony odnajduję coś interesującego -spekulacje
na temat wakatu w sądzie federalnym w Waszyngtonie. Na krótkiej liście
kandydatów odnajduję nazwisko Dany.
Wskazuję je palcem i podsuwam Danie gazetę.
Wzrusza ramionami.
- Gdy dziennikarze wynajdą już jakieś nazwisko, ciągle do niego wracają. Muszą
czymś wypełniać rubryki między reklamami.
Ja jednak wiem swoje. Dana ma ogromne poparcie, cieszy się dobrą opinią i jest
rzeczywiście bardzo poważną kandydatką do objęcia stanowiska
sędziny.
Rozmawiamy przez chwilę, zasypiamy i budzimy się. Boli mnie głowa. Dzisiejszy
wybuch na poczcie, ciśnienie w samolocie i głuche buczenie silników zakłócają mi
sen.
Przesiedliśmy się do samolotu obsługującego połączenia między wyspami. Lecimy z
Honolulu na Maui. Na Hawajach zbliża się już północ. Gwiazdy są tak jasne, że ma
się ochotę wyciągnąć rękę i złapać którąś z nich. Lądujemy i wypożyczonym
samochodem jedziemy do hotelu. Dana pełni funkcję mojego pilota.
Mógłbym się przespać gdziekolwiek w pobliżu lotniska, ale Dana chciała dobrze
wypocząć przed podróżą do Hany.
- Byłaś już tam? - pytam.
- Tak, kiedyś.
- Jak tam jest?
- Jak w raju - odpowiada Dana. - Lazurowe morze, błękitne niebo, kłębiaste
chmury i zielone, bardzo zielone wzgórza. - Uśmiecha się. - No a poza tym jest
jeszcze droga do Hany.
- Co masz na myśli?
- Sam zobaczysz rano.
Autostrada kończy się nagle. Skręcam gwałtownie w prawo w krętą, wąską alejkę,
która doprowadza nas do supermarketu. Zatrzymujemy się pod kierunkowskazem.
Strzałki wskazują pola golfowe oraz różnego rodzaju
kluby.
- Trzeba jechać w lewo - mówi Dana.
Skręcam i jakieś sto metrów dalej spostrzegam tablicę z nazwą hotelu.
Zatrzymujemy się przy budce, gdzie stoi kobieta ubrana w jedwabny
sarong.
- Witam w Grand Wailea. Zatrzymają się państwo u nas?
- Zarezerwowałam pokoje na nazwisko Colby - mówi Dana.
- Tak, dzwoniono do nas.
Daje mi kartę parkingową i pozwala wjechać na szeroką alejkę, przebiegającą tuż
obok podświetlonego na kolorowo wodospadu. Zatrzymujemy się
132
przed głównym wejściem. Daję kluczyki parkingowemu. Tragarz zabiera nasze
bagaże. Gdyby można było przyznawać sześć gwiazdek, ten hotel z pewnością by je
otrzymał.
Wchodzimy do środka: otwarta przestrzeń i bujna zieleń; staw wypełniony
kryształowo czystą wodą, większy od niejednego jeziora; ogromny bar pod dachem
wspartym na betonowych kolumnach piętnaście metrów nad naszymi głowami. W
recepcji wita nas dziewczyna ubrana w białą tunikę ze złotymi guzikami. Ma oczy
Azjatki i intrygujący akcent.
Sprawdzają nasze karty kredytowe, a ja zaczynam mieć obawy czy moja zda ten
trudny egzamin.
Dana pochyla się i szepcze mi do ucha:
- Nic się nie bój. Dostaniemy dużą zniżkę. Dziewczyna z recepcji uśmiecha się.
„Pięknie. Trzysta dolarów za noc" - myślę sobie.
Przynoszą nam gorące ręczniki i szklaneczki soku z papai. Dziewczyna dwukrotnie
uderza w dzwonek stojący na recepcyjnym kontuarze i nasz bagaż natychmiast
zostaje ustawiony na wózku. Idziemy za tragarzem do windy. Drogę oświetlają nam
gwiazdy i małe lampiony.
Bagażowy zatrzymuje się przed białymi drzwiami wyposażonymi w mosiężne okucia i
otwiera je za pomocą karty magnetycznej. Wprowadza Dane do środka, zostawia jej
bagaż, a następnie prowadzi mnie do mojego pokoju.
Daję mu napiwek i dziękuję za pomoc.
Pokój jest wspaniały, lecz panuje w nim okropny zaduch. Otwieram wewnętrzne
okiennice i znajdujące się za nimi zasuwane drzwi balkonowe. Wychodzę na taras,
z którego rozpościera się widok na morze pobłyskujące w świetle księżyca i białe
fale rozbijające się o brzeg.
Słyszę pukanie do drzwi łączących nasze pokoje.
Otwieram zasuwę i Dana wchodzi do środka.
- Podoba ci się? - pyta.
- A jak się może tu nie podobać? Taryfa rządowa musi być teraz znacznie
korzystniejsza niż wtedy, kiedy pracowałem w biurze Prokuratora Generalnego -
mówię.
- Użyłam swoich wpływów - mówi. - Kilka osób w Honolulu było mi winnych
przysługę.
- Kto taki?
- Pewne osoby. Nie zawracaj sobie tym głowy - mówi. - Wypocznij dobrze, bo
jutro czeka nas... droga do Hany. - Uśmiecha się. Muszę przyznać, że brzmi to
bardzo złowieszczo.
Noc jest ciepła, ale wiejąca od morza bryza chłodzi. Czuję dreszcze, głównie ze
zmęczenia. Opieram się o barierkę balkonu.
- Chcesz zamówić coś do jedzenia? Kręcę przecząco głową.
- A więc tak żyje bogatsza część świata - mówię. - Daleko od zachmurzonego
nieba, przejmującego chłodu i przygruntowej mgły.
133
- To miejsce jest naprawdę cudowne. Chyba zgodzisz się ze mną? -Odczytuje moje
myśli. — Pewnie myślisz, że jestem okropna. Rozpieszczona dama. Przyczepiłam się
do ciebie i domagam się wszystkiego, co najlepsze.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Powinnam była pozwolić ci wszystko samemu pozałatwiać. Odwracam się i
spoglądam na nią. Uśmiecha się.
- Dlaczego miałbym myśleć o tobie źle? Czy dlatego, że masz dobry
smak?
W jej fiołkowych oczach tańczą iskierki.
- Teraz mi schlebiasz - mówi. - Wierz mi, że gdybyśmy pojechali gdzieś indziej,
dostałabym dietę rządową i zwrot kosztów podróży, ale dziś chciałam zrobić ci
niespodziankę.
- Dlaczego?
Spogląda na mnie i gładzi mój policzek wierzchnią stroną dłoni.
- Miałeś okropny dzień. Sądziłam, że potrzeba ci czegoś... czegoś
specjalnego - mówi.
- Twój mąż zabierał cię do pięknych hoteli. Musiał być wręcz nieprzyzwoicie
bogaty.
- Mówisz tak, jakbyś był zazdrosny. - Puszcza do mnie oko i uśmiecha się jak
podlotek. - Nigdy nie jeździłeś z Nikki do takich miejsc?
Kręcę głową.
- Oczekiwanie na rachunek zatrułoby całą przyjemność - mówię. - Nie byliśmy
zbyt zamożni, a wakacje, jeśli w ogóle gdziekolwiek wyjeżdżaliśmy, spędzaliśmy w
górach w domku należącym do mojego znajomego. Sami robiliśmy sobie posiłki, a
przed wyjazdem wszystko musieliśmy posprzątać.
Dana przytula się do mnie. Osłaniam ją przed chłodem morskiego wiatru. Czuję jej
kolano przyciśnięte do mojej łydki.
- Rodzina mojego męża miała bardzo dużo pieniędzy. - Dana oparła się o mnie,
wtulając brodę w moje ramię. — Problem polegał na tym, że Darrel potrafił je
tylko wydawać. Typowy przykład syna marnotrawnego, chociaż nigdy tak naprawdę
nie opuścił domu rodzinnego. Nie potrafił wydorośleć -
dodaje.
- W takim razie miałaś na wychowaniu dziecko - mówię.
- Można tak to określić. - Milknie na chwilę. - Jako kobieta wspaniale czułam
się wsparta na jego ramieniu. Darrel był miły, uprzejmy, zawsze nienagannie
ubrany, wysoki i bardzo przystojny. Jego czar sprawiał, że każda kobieta wiele
by mu wybaczyła. W pierwszym roku zastanawiałam się, skąd bierze takie
pieniądze. Okazało się, że tatuś kupował mu różne przedsiębiorstwa, a on
traktował je jak swoje hobby.
- Czy właśnie to spowodowało rozpad waszego małżeństwa?
- Częściowo. Upił się pewnej nocy i wtedy zobaczyłam go z drugiej strony.
Pokłócił się z ojcem o pieniądze, a potem przeniósł gniew na mnie. Zaczął mnie
bić. W końcu złapałam kluczyki od samochodu i tak to się skończyło. Nie wróciłam
już do niego.
134
- Zostawiłaś go?
- Najszybszy rozwód w historii. Mimo wszystko nadal podoba mi się styl życia
„bogatszej części świata".
- U nich trawa jest zawsze zielona - mówię. Wsłuchuję się w szum fal
rozbijających się o brzeg i patrzę na białą pianę, pobłyskującą w świetle
księżyca.
Trzy palce jej prawej dłoni prześliznęły się między guzikami mojej koszuli.
Zagłębiły się we włosy na torsie, a koniuszek jednego drażni mój sutek.
Zupełnie nie czuję się skrępowany. To takie naturalne. Ręka kobiety gładząca
moją pierś - coś, czego nie doświadczałem od miesięcy.
Jej oddech pieści mi szyję. Odwracam się i spoglądam jej w oczy. Jestem całkiem
oszołomiony, nie wiem, co się ze mną dzieje.
Okruchy szkła, śmierć, eksplozja na poczcie wydają się tak odległe, jak coś z
minionej epoki, z minionego wieku.
Twarz Dany hipnotyzuje mnie. Moje ręce, obejmujące ją w talii, zaczynają żyć
własnym życiem. Dana jest miękka i ciepła. Rozpina guziki mojej koszuli, a po
chwili delikatny jedwab jej bluzki zaczyna muskać mój tors.
Już wiem, że to nie ból powoduje głuche dudnienie w uszach. Moje dłonie dotykają
guzików zapinanej na plecach bluzki Dany. Obejmując się i całując, wchodzimy do
pokoju. Zostawiamy za sobą ślady w postaci porozrzucanych ubrań. Jej uda
kurczowo ściskają moje kolano, a spragnione usta wtulają się w moje wargi.
Kładę ją na łóżku. Do pasa jest zupełnie naga. Dotykam miękkich, delikatnych
piersi. Jej wąską talię opina czarny, koronkowy pas podtrzymujący pończochy,
ponad którymi widać nagie uda.
Patrzy na mnie. Oczy Dany błyszczą pożądaniem, a skóra pachnie wonią tropiku.
Nasze ciała zamieniają się w dwa jeziora rozkoszy.
Wyszeptuje mi do ucha gorące pożądanie. Wtulamy się w siebie, jej palce są
wszędzie. Przepełnia mnie pożądanie i bezgraniczna miłość. Kąsam jej sutek. Dana
wypręża się, oddycha szybko, błaga o rozkosz spełnienia.
14
Promienie światła przeszywają okiennice jak złote strzały. Na zewnątrz
rozbrzmiewa pieśń egzotycznych ptaków, zmieszana z szumem wody spływającej ze
skał w ogrodzie. Od czasu do czasu słychać głosy ludzi idących alejką pod
balkonem.
Moje zmysły, przytępione jeszcze, wyczuwają jakiś ruch w pokoju. Leżę na łóżku,
zawinięty w pogniecione prześcieradła, czuję ciepłe, wilgotne powietrze
tropikalnego poranka.
Otwieram oczy. Dana siedzi na fotelu, wpatruje się we mnie i uśmiecha. Jest
owinięta w dwa duże ręczniki kąpielowe, z których jeden okrywa jej świeżo umyte
włosy.
- Czy ktoś już ci mówił, że kiedy śpisz, wydajesz takie śmieszne odgłosy? -
mówi. - Takie ciche pomiaukiwanie. - Dana naśladuje kodaka, niezadowolonego, gdy
wyjmuje się go z pudełka.
- Ależ cudownie - mówię. W końcu uświadamiam sobie, że za oknem panuje piękna,
słoneczna pogoda.
Przekręcam się na plecy i siadam.
- Która godzina?
- Dochodzi dziesiąta — odpowiada Dana.
- Co?! Dlaczego mnie nie obudziłaś?
- Obudziłam - mówi. - Wczoraj w nocy, co najmniej trzy razy.
- Słodka jesteś - mówię. Wciąż pragnę czuć" ciepłe ciało Dany między swoimi
udami, nadal mam ochotę na erotyczną zabawę graniczącą z rozpustą.
- Byłeś zmęczony. Postanowiłam pozwolić ci pospać.
Moja twarz jest wciąż obolała i podrapana okruchami szkła. W nocy odkleiły się
dwa plastry. Zastanawiam się, w jakim stopniu ból, który pastwi się nad moim
ciałem, jest wynikiem wczorajszego wybuchu, a w jakim naszej nocnej frywolności.
- Powinniśmy być już w połowie drogi do Hany - mówię.
- Będę gotowa za dziesięć minut.
Wstaję z łóżka, wstydliwie owijając się w prześcieradło, którego koniec
136
ciągnie się po podłodze. Potykam się o rozrzucone ubrania, próbując odnaleźć
własne spodnie. Przypominam sobie, że któreś z nas brało prysznic w środku nocy.
Dotykam swojego ciała. Klei się. To nie byłem ja.
- Leżą na krześle - mówi Dana.
Biorę spodnie i zaczynam wpychać nogę do nogawki. Nagle zdaję sobie sprawę, że
nie mam nic pod spodem. Dana śmieje się głośno.
- Twoja walizka leży tam, koło stołu. Otwieram ją i odnajduję parę czystych
majtek.
Dana wstaje z fotela i idzie do łazienki w swoim pokoju. Słyszę dźwięk suszarki
do włosów.
- Mam tu kawę i rogaliki - woła, przekrzykując szum suszarki. -
Zamówiłam przed chwilą.
Dwie sekundy później pochylam się nad stołem w jej pokoju rękami wpycham sobie
do ust maślane rogaliki.
- Jesteś głodny?
- Jak niedźwiedź - odpowiadam.
- I tak samo włochaty.
Nie mam na sobie koszuli, a mój tors porastają gęste włosy.
- Jak długo zajmie nam podróż do Hany?
- To zależy, czy lubisz ryzyko - odpowiada Dana.
obiema
Mam wrażenie, że droga do Hany to raj na ziemi: malownicze wioski i pola bujnej
trzciny cukrowej, skalisty brzeg i rozbijające się o niego szmaragdowe fale. Z
białego piasku na plaży wystają ciemne wulkaniczne skały w kolorze, który zlewa
się z barwą brązowych, opalonych nóg dziewcząt w skąpych bikini.
Sześćdziesiąt kilometrów dalej raj zmienia się w istne piekło - jedno-pasmowa
droga i ostre zakręty, białe betonowe ściany i wysokie, pionowe wodospady
wypływające z serca dziewiczej dżungli. Oznakowanie jest tak beznadziejne, że
przez jakiś czas jedziemy w złym kierunku, a tubylcy poruszają się na drodze,
jakby ich jawy zamiast benzyny miały w bakach
testosteron.
Droga robi się coraz węższa. W pewnym miejscu muszę cofnąć się jakieś
trzydzieści metrów i zatrzymać w możliwie bezpiecznym miejscu na krawędzi
pionowego zbocza, by przepuścić jadącą z przeciwnego kierunku ciężarówkę z
cementem. Kierowca, rosły i tęgi Hawajczyk, uśmiecha się do mnie jak zapaśnik
sumo, który wypchnął przeciwnika z ringu. Dana spogląda na mnie, jakby chciała
powiedzieć, że gdybym miał choć trochę ikry, mógłbym prześliznąć mu się pod
podwoziem.
Proponuję, żeby sama poprowadziła, ale nie ma na to ochoty.
Dopiero o drugiej po południu w miejscu wykarczowanej dżungli dostrzegamy
pokryty czarnym bazaltem pas startowy lotniska w Hanie. Kilka
137
kilometrów dalej znajduje się miasto. Dwa kościoły, poczta, parę sklepów
spożywczych i stacja benzynowa.
- Po drugiej stronie miasta droga jest jeszcze gorsza - mówi Dana.
- Czy to w ogóle możliwe?
- Byłam tam. Możesz mi wierzyć.
W Hanie jest również jeden hotel. Dana pokazuje mi drogę i kilka minut później
wjeżdżamy przez bramę hotelu „Hana-Maui". Jednopiętrowe domki pokryte dachówką i
blachą cynkową - stary styl hawajski, który istniał, zanim Amerykanie i
Japończycy dokonali próby obleczenia wszystkiego w marmury na wzór starożytnego
Rzymu.
Jedno jest pewne. Hana jest doskonałym miejscem dla człowieka, który chciałby
ukryć się przed wścibskim wzrokiem ciekawskich.
Jakaś kobieta kieruje nas do recepcji. Już tu na nas czekają. Dostajemy dwa
połączone ze sobą pokoje w jednym z domków. Teraz wiem, dlaczego tak dużo czasu
zabrało Danie zrobienie wszystkich rezerwacji.
- Pan Opolo mieszka w domku po drugiej stronie alejki - mówi recepcjonista.
- Świetnie — odpowiada Dana.
- Kto to jest pan Opolo?
- Za chwilę was przedstawię. Wyczuwam jakąś niemiłą niespodziankę.
- Powiedz mi teraz - nalegam.
- Za moment się z nim spotkasz.
- Dlaczego nie chcesz powiedzieć?
- To mój przyjaciel. Z Honolulu.
- Jakiego rodzaju przyjaciel?
- Łączą nas sprawy zawodowe.
- Dana!
- Dobrze. Pracuje dla FBI. To nasz agent z biura w Honolulu.
- Cholera! Myślałem, że zawarliśmy umowę.
- Posłuchaj, na własną rękę niczego nie zrobisz. Jessie może nam pomóc.
Potrząsam głową.
- Świetnie.
- On zna ludzi, wie z kim rozmawiać. Tubylcy będą cię zwodzić, niczego od nich
nie wyciągniesz. Na tych wzgórzach stoi tysiąc różnych domów, od wielkich
posiadłości do małych kamiennych chatek. Merlowowie mogą się ukrywać w każdej z
nich.
- Równie dobrze mogą jednak mieszkać w tym hotelu, nawet w sąsiednim pokoju -
mówię.
- Nie mieszkają. Już sprawdziliśmy - odpowiada z uśmiechem Dana.
- Pięknie.
Recepcjonista daje mi plan terenu hotelu. Mam ochotę na niego splunąć. Tragarz
łapie nasze bagaże i wrzuca na elektryczny wózek. Dana wciąż
138
wymyśla nowe powody, dla których powinienem być jej wdzięczny za wezwanie na
pomoc FBI.
Zaczynam dochodzić do wniosku, że Harry miał rację.
Kilka minut później dzwoni telefon.
- Jessie! - Słyszę ulgę w jej głosie. Posiłki już dotarły. - Gdzie ty się
podziewasz? Przyjdź tu zaraz - mówi.
Dwie minuty później rozlega się pukanie. Dana otwiera drzwi.
Na zewnątrz stoi mężczyzna, grubo po czterdziestce, włosy jak biały jedwab,
skóra koloru ciemnego drewna. Jego twarz przypomina totem o groźnym spojrzeniu.
Ma na sobie koszulę w ogromne kwiaty we wszystkich kolorach tęczy.
- Witaj, dziewczyno. Miło znów się z tobą zobaczyć - mówi mężczyzna.
- Tak dawno nie widzieliśmy się — odpowiada Dana.
- To prawda, od San Francisco. Ile to będzie? Pięć lat? Dana kładzie mu rękę na
ramieniu i całuje w policzek.
Jessie musi pochylić się nieco, by wchodząc nie uderzyć się w głowę.
- Jessie Opolo. Paul Madriani. - Dana przedstawia nas sobie, niepewna, w jaki
sposób zareaguję.
- Bardzo mi miło. — Uśmiecha się przybysz. Ciekawe, czy mówi to szczerze, czy
to tylko polinezyjska przebiegłość.
Nie zrobię z siebie durnia - też wyciągam do niego rękę.
- Mnie również - odpowiadam.
- Od jak dawna tu jesteś? - pyta Dana.
- Od rana - mówi Opolo. - Przyjechałem około dziewiątej.
- Jesteś sam?
- Nie, jest ze mną dwóch agentów. To już cały oddział — myślę.
- Mam nadzieję, że zachowujecie się dyskretnie.
Oczyma wyobraźni widzę już oddziały policjantów z pistoletami maszynowymi na
plecach.
- Ci agenci siedzą teraz w pokoju - odpowiada Opolo. - Jak do tej pory
sprawdziliśmy tylko, czy na pocztę nadeszła już przesyłka.
- Jaka przesyłka? - pytam.
- Pierścionek - odpowiada Opolo.
Zupełnie o nim zapomniałem. Pierścionek, o którym Kathy Merlow wspomniała w
liście; ten, który Marcie miała jej wysłać.
- Odebrano ją wczoraj po południu - ciągnie Opolo. - Niestety, spóźniliśmy się.
- Czy ktoś pokwitował odbiór? - pytam.
- Tak. - Jessie wyciąga z kieszeni notesik, otwiera go i spomiędzy kartek
wyjmuje złożoną na pół kopię pokwitowania.
- Była zaadresowana do Alice Kent i pokwitowanie zostało podpisane właśnie tym
nazwiskiem.
- Mogę rzucić okiem?
139
Jessie podaje mi kartkę.
Rozprostowuję ją na stole, po czym wyjmuję z kieszeni list, który Kathy Merlow
wysłała do Marcie Reed. Porównuję charakter pisma z podpisem złożonym na
pokwitowaniu — jak dwie krople wody.
- Ona tu jest - mówię. - Podpisała to własnoręcznie. Dana spogląda na mnie.
- A więc może jesteśmy już w połowie drogi.
Dana i agenci siedzą przy ławie w drugim pokoju i dyskutują o tym, jak odnaleźć
Merlowów. Drzwi łączące oba pokoje są otwarte, mogę więc obserwować ich z pewnej
odległości. Jak dotąd, żadna droga nie prowadzi do celu. Ani elektrownia, ani
telekomunikacja nie odnotowały nowych zgłoszeń na nazwisko Merlow lub Kent.
Jeśli mieszkają gdzieś w okolicy, z pewnością posługują się innym nazwiskiem.
Sprawdzili również wypożyczalnie samochodów, uważając, że Merlowowie będą
potrzebowali czterech kółek.
- Jeśli wypożyczyli samochód na wyspie, musieli podać inne nazwisko — mówi
Opolo. — Nikt o nazwisku Merlow czy Kent nie został odnotowany w żadnej z
wypożyczalni, nie pobrano również pieniędzy z konta George'a Merlowa od chwili
zniknięcia jego i jego żony.
Dana miała rację w jednym: Opolo i jego agenci zdobyli informacje, do których my
nie mielibyśmy dostępu.
- Uważam, że powinniśmy porozmawiać z listonoszami - mówi Jessie. -To bardzo
małe miasto. Jeśli nawet nie było jeszcze do Merlowów żadnych listów, powinni
wiedzieć, czy sprowadził się ktoś nowy i gdzie mieszka.
- W Hanie pracuje sześciu doręczycieli, pięciu jest obecnie w terenie. Będzie
można zebrać ich wszystkich dopiero późnym popołudniem. - Jeden z agentów już
wszystko sprawdził.
Wszedłem do pokoju i nie zauważony stanąłem w kącie.
- Został jeszcze sklep spożywczy i bazar - wtrąca następny z nich. -Tylko tam
można kupić żywność, a oni muszą przecież coś jeść.
- Ludzie mogli widzieć ich w sklepie, ale czy będą wiedzieli gdzie mieszkają?
Merlowowie z pewnością nie rozgłaszają tego wszystkim - powątpiewa Opolo.
- Moglibyśmy patrolować ten sklep i bazar - mówi jeden z agentów. Jest młody i
pełen entuzjazmu.
Opolo spogląda na niego sceptycznie.
- Tabun obcych kręcących się po sklepie? - Wyglądalibyśmy jak kretyni. W ciągu
godziny wszyscy by się o tym dowiedzieli. Przecież to małe miasteczko.
- Raczej wioska - wtrącam się do rozmowy.
- Tym bardziej - uśmiecha się do mnie Opolo. - Musimy wziąć pod uwagę jedno:
jeśli ktoś z poczty lub z hotelu piśnie choćby słówko, w ciągu godziny wszyscy w
mieście dowiedzą się, że tu jesteśmy i kogoś szukamy.
140
Plotki rozchodzą się bardzo szybko. Jeśli pan Madriani ma rację, ludzie, których
szukamy, wiedzą, jak się ukryć i zatrzeć za sobą ślady. Drugiej takiej szansy
już nie będzie.
Ten Jessie Opolo zaczyna mi się podobać. Może Dana miała jednak rację?
- A co z agencjami wynajmującymi domy? Merlowowie musieli przecież zajrzeć do
którejś z nich. Mamy jakieś ich zdjęcia? - pyta.
Jeden z agentów zaczyna szukać czegoś w aktówce.
- Nie są najlepszej jakości - mówi. - Dziś rano dostaliśmy je faksem. -Wyjmuje
z teczki dwa tak niewyraźne zdjęcia, że sfotografowani sami mieliby trudności z
rozpoznaniem się.
- Nie znajdziecie nic lepszego? - pyta Opolo.
- Możemy postarać się o fotografie dołączane do dokumentów - mówi agent. - Nie
powinno to potrwać zbyt długo.
- Świetnie. Tymczasem sprawdźmy agencje zajmujące się wynajmem nieruchomości -
mówi Jessie i spogląda na zegarek. — Spotykamy się tutaj za godzinę i pójdziemy
pomówić z listonoszami.
Wszyscy wstają i przez chwilę omawiają jeszcze pewne szczegóły. Dana i Jessie
rozmawiają na osobności. Korzystam z okazji i wycofuję się do swego pokoju.
Wrzuciłem kurtkę do szafy. Nawet w zimie hawajskie słońce jest zbyt gorące.
Wkładam rękę do kieszeni i wyjmuję z niej fotografię kościółka. Chwilę później
idę w kierunku recepcji. Dzieli mnie od niej tylko pięciominutowy spacer, lecz
zanim mogę schronić się od słońca w cieniu biura, jestem już cały zlany potem.
Za kontuarem siedzi młoda kobieta, przed którą piętrzą się różnego rodzaju
przewodniki i foldery. Uśmiecha się mile.
- Chcę o coś zapytać.
- Słucham pana - odpowiada.
- Mam zdjęcie kościółka z tej okolicy. Gdybym je pani pokazał, czy mogłaby mi
go pani zlokalizować?
Uśmiech znika z jej twarzy.
- Spróbuję, ale tu jest dużo kościołów.
- Zauważyłem. - Po drodze minęliśmy z pół tuzina kościołów i żaden z nich nie
przypominał tego z fotografii.
Pokazuję jej zdjęcie. Przygląda mu się uważnie przez kilka sekund. Spogląda na
mnie, znów na zdjęcie. Nagle w jej oczach pojawia się radosna iskierka, już chce
coś powiedzieć, ale po chwili wahania zmienia zdanie.
- Bardzo mi przykro, niestety, nie znam tego kościoła.
- Czy jest tu gdzieś aparat, z którego mógłbym zadzwonić do innej miejscowości?
- W bibliotece. Proszę podnieść słuchawkę i poczekać na zgłoszenie
telefonistki. - Recepcjonistka wskazuje mi drogę.
Duży pokój - kilka miękkich foteli i trochę wiklinowych mebli — urządzony ze
smakiem, cichy i chłodny. Jedną ścianę, od podłogi aż po sufit,
141
zajmuje ogromny, oszklony regał z książkami. Odnajduję telefon, siadam i czekam
na głos telefonistki, odczytując tytuły z grzbietów stojących na półkach książek
i patrząc na oprawione w ramkę, umieszczone za szkłem czarno-białe zdjęcie.
Gdy zgłasza się telefonistka, podaję jej numer. Harry podnosi słuchawkę po
drugim sygnale. Prawdopodobnie czekał na mój telefon, w Stanach jest już późny
wieczór.
- Co słychać? - pyta.
Nie mówię mu, że sprzymierzyłem się z FBI. Wolę uniknąć jego kpin.
- W porządku - mówię. - Masz coś od Masona?
Charles Mason & Co to zakład fotograficzny, pracujący jeszcze według tradycyjnej
technologii. Wykonywali niegdyś dagerotypy wąsatych mężczyzn z okresu gorączki
złota. Teraz zajmują się rodzinnymi portretami i fotografiami ślubnymi, dla mnie
zaś robią dużego formatu zdjęcia, których używam w sądzie, i powiększenia
dokumentów. Tym razem chodzi o powiększenie pewnej fotografii, co zleciłem im
wczoraj wieczorem po wyjściu z biura, przed spotkaniem z Daną.
- Powiększyli dwanaście razy i nic - mówi Harry. - Same ziarna.
- Może jest gdzieś nazwa tego kościoła?
- Nie. Sfotografowano go z boku - mówi Harry. - Nazwa prawdopodobnie znajduje
się przy frontowym wejściu.
- Kiepska sprawa.
- Na powiększeniu widać jeden napis, ale niewielki z niego pożytek.
- Co jest tam napisane?
- Trudno odczytać. Białe litery na czarnym tle. Pewnie zakaz deptania grobów
albo coś w tym rodzaju. W ogóle wszystko to jest trochę bez sensu -mówi Harry. -
Kościół na zupełnym odludziu. Czy wygląda to na miejsce, do którego ściągałyby
tłumy?
- Absolutnie nie - odpowiadam.
- Mam wrażenie, że z tego zdjęcia nie będzie pożytku.
Do biblioteki wchodzi jakaś kobieta. Wyrównuje książki na półkach, uzupełnia
kilka pozycji.
Harry życzy mi szczęścia i obaj odkładamy słuchawki.
Kobieta zabrała się za odkurzanie.
Dokładniej przyglądam się stojącemu na półce zdjęciu. Mężczyzna w skórzanej
pilotce, stojący obok samolotu. Twarz, którą za czasów mojego dzieciństwa
rozpoznałby każdy.
Kobieta dostrzega moje zainteresowanie.
- Mieszkał tu kiedyś - mówi. - Jest tu nawet pochowany na przykościelnym
cmentarzu.
Jadę niemal sto kilometrów na godzinę i co kilka sekund spoglądam na zegarek.
Dochodzi czwarta. Ciekawe, jaką godzinę Kathy Merlow uważa za popołudnie. Modlę
się, żeby tam dzisiaj była.
142
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę ze znaczenia napisu na odwrocie fotografii. Coś
o skrzydłach poranka.
Kiedy pokazałem zdjęcie kobiecie w bibliotece, powiedziała:
- Tak, właśnie tam jest pochowany.
Nie kwapiła się jednak do wskazania drogi. Powiedziała, że zaraz po jego śmierci
mieli straszne kłopoty, ciekawscy zewsząd ściągali do kościoła, robili zdjęcia i
zrywali kwiaty. Było to dwadzieścia lat temu, teraz jest znacznie spokojniej,
lecz tubylcy nadal niechętnie mówią turystom, jak tam dotrzeć. Kiedy ją
zapewniłem, że mam się tam z kimś spotkać i że jestem już spóźniony, powiedziała
mi, gdzie znajduje się owo miejsce.
- Za Siedmioma Stawami i niech pan nie pomyli go z kościołem stojącym przy
głównej drodze. Większość turystów popełnia ten błąd.
Skręcam w lewo i zjeżdżam z głównej drogi.
Dana miała rację. Po tej stronie miasta droga okazała się jeszcze gorsza. Jest
węższa i tak obrośnięta krzakami, że gałęzie ocierają się o mój samochód.
Wjeżdżam na szczyt wzniesienia i nurkuję w dół z taką szybkością, że prawie
wpadam w alejkę prowadzącą do czyjegoś domu. Dopiero w ostatniej chwili zauważam
zakręt. Dana i jej koledzy już się z pewnością zastanawiają, gdzie jestem, i
szukają mojego samochodu na parkingu.
Kilku uzbrojonych w aparaty fotograficzne turystów kłębi się na drodze przy
moście, tuż obok ścieżki wiodącej do Siedmiu Stawów. Przejeżdżam przez most,
omal nie wpadając na kolumnę samochodów zmierzających w przeciwnym kierunku.
Trzy kilometry dalej widzę kościół stojący po prawej stronie drogi. Fałszywy
trop. Przejeżdżam jeszcze półtora kilometra i po lewej stronie zauważam otwartą
bramę. Skręcam w nią. Mam przed sobą alejkę wysypaną żwirem i okruchami bazaltu.
Zatrzymuję się w zagajniku gigantycznych drzew figowych, które tworzą tu zieloną
jaskinię.
Jest, widzę go. Mały kościółek z fotografii, białe ściany pokryte zielonym
szalunkiem.
Ustawiam samochód w cieniu drzew. Kilka metrów dalej leżą jak martwe dwa psy.
Jeden z nich podnosi głowę i spogląda na mnie. Kurz wzniesiony przez koła
samochodu drażni go w nos. Pies kicha, po czym kładzie łeb na ziemi i znów
zasypia.
W pobliżu stoją dwa inne samochody: mały pickup ze sprzętem ogrodniczym i
samochód osobowy. Mężczyzna wkłada do skrzyni samochodu kosiarkę i kilka worków
ściętej trawy.
Pod drzewem figowym, przy jednym z nagrobków, stoją mężczyzna i kobieta. Nieco
dalej od cmentarza, przy sztalugach, siedzi jakaś starsza pani w luźnej sukience
i słomkowym kapeluszu. Panuje cisza i spokój. Słychać szelest liści karłowatych
palm.
Przechodzę przez furtkę w niskim murku, zmierzając w kierunku kościoła. Drzwi
nie są zamknięte, lecz wolę najpierw zajrzeć przez okno. Kilka rzędów
drewnianych ławek i kazalnica. W środku nie ma nikogo, więc ruszam
143
ścieżką prowadzącą na cmentarz. Promienie słońca wydają się tu wyjątkowo gorące,
a powietrze niewiarygodnie wilgotne. Nieco dalej znajduje się płot, za którym
kończy się świat — widać już tylko błękitną wodę sięgającą horyzontu i białe
fale niezmordowanie uderzające w skały, którym udało się wydostać z głębin.
Słychać warkot silnika i chrzęst żwiru pod kołami pickupa.
Nagrobki i pomniki są ustawione wzdłuż zygzakowatej ścieżki wiodącej w kierunku
pasa bujnej trawy i znajdującego się za nim stromego klifu.
Mężczyzna i kobieta tracą w końcu zainteresowanie nagrobkiem i odchodzą w
kierunku parkingu.
Zajmuję ich miejsce. Pod drzewem figowym, na skraju trawnika, oddzielającego
parking od cmentarza, znajduje się grób z leżącą na ziemi płytą. Wygrawerowane
na niej nazwisko było pomnikiem jeszcze za życia tego człowieka.
Teraz robimy legendy z gwiazd rocka i podskakujących raperów; z ludzi, którzy
wnoszą w nasze życie równie mało jak fale, dzięki którym możemy oglądać ich na
ekranach telewizorów. Wszystko jest takie chwilowe. To miara duchowego ubóstwa
naszych czasów. On żył w zupełnie innej epoce.
Prostokątna sterta kamieni wulkanicznych, otoczona łańcuchem rozpiętym na
palikach kilka centymetrów nad ziemią. Nagrobek z surowego, szarego granitu i
wygrawerowany na nim lekko pochyły napis:
Charles A. Lindbergh Urodzony w Michigan w 1902
Zmarł w Maui w 1974 Rozwijam skrzydła poranka I sfruwam w głębiny morza
Spoglądam przed siebie. Spomiędzy zwisających gałęzi drzew wyłania się kościół.
Ten, kto zrobił zdjęcie, które mam w kieszeni, stał właśnie tutaj.
Nie ma ani śladu Kathy Merlow. Odwracam się i ruszam w kierunku płotu i stromego
klifu; błękitna woda i blask słońca odbity w łamiących się falach.
Staruszka zaczyna się pakować. Składa sztalugi po wykonaniu zaplanowanej na
dzisiejsze popołudnie pracy.
Zatrzymuję się przy płocie i czekam, patrząc na morze i mając nadzieję, że Kathy
Merlow zjawi się w końcu. Spoglądam na zegarek - już po wpół do piątej.
Zastanawiam się, czy Opolo dowiedział się czegoś od listonoszy i czy Dana jest
wściekła na mnie, że zniknąłem, nie mówiąc ani słowa.
Na drodze widzę duży, niebieski samochód osobowy. Jedzie bardzo wolno,
zatrzymuje się przy bramie, kierowca studiuje przez chwilę umieszczoną na płocie
tablicę i odjeżdża.
Mężczyzna i kobieta, których spotkałem na cmentarzu, wsiedli już do
144
samochodu i zatrzasnęli drzwi. Wkrótce miną bramę i wyjadą na drogę.
Prawdopodobnie jutro nie uda mi się tutaj zjawić. Dana i Opolo nie spoczną,
dopóki nie dowiedzą się, gdzie byłem.
Staruszka przechodzi trzydzieści metrów ode mnie, zmagając się ze sztalugą,
małym stołeczkiem i drewnianym pudełkiem na farby i pędzle. Spoglądam na
parking. Stoi na nim tylko mój samochód. Patrzę, jak staruszka oddala się w
kierunku furtki, i nagle coś mnie uderza - ten sposób chodzenia nie pasuje do
kobiety w podeszłym wieku.
Ruszam za nią. Idę szybkim krokiem. Dzieli mnie od niej już tylko trzy metry.
- Przepraszam panią.
Odwraca się. Na jej twarzy nie ma należnych wiekowi zmarszczek, tylko zdrowa
opalenizna. I te oczy Kathy Merlow - bardziej ożywione, niż przy naszym ostatnim
spotkaniu.
10 - Formy nacisku
15
Wygląda jak żywcem przeniesiona z pleneru malarskiego z lat trzydziestych. Ma na
sobie jaskrawe jedwabne kimono z szerokimi rękawami, rozpięte z przodu jak
akademicka toga. Pod spodem widać białe, luźne, bawełniane spodnie i niebieską
bluzkę, a na głowie słomkowy kapelusz o szerokim rondzie i nieco za duże okulary
przeciwsłoneczne.
- Słucham? - Uśmiecha się. - W czym mogę pomóc?
Składany taboret i sztaluga wiszą jej na ramieniu, a w drugiej ręce trzyma
pudełko z farbami i pędzle.
- Nie pamięta mnie pani? - pytam. Przygląda mi się uważnie.
- Jestem Paul Madriani. Spotkaliśmy się tej nocy, kiedy zamordowano Melanie
Vega. Na ulicy przed jej domem.
- Chyba mnie pan z kimś pomylił. - Odwraca się, żeby odejść. Łapię ją
delikatnie za ramię.
- Nie sądzę, ale gdyby mogła pani zdjąć okulary...
- Proszę trzymać ręce przy sobie - mówi. Puszczam ją.
- Mam się z kimś spotkać i już jestem spóźniona. - Obrzuca mnie niechętnym
spojrzeniem, co jest doskonale widoczne mimo ciemnych okularów.
- Mogę pomóc? - Chwytam za taboret i sztalugę. Wyrywa mi je.
- Sama sobie poradzę. - Proszę mnie zostawić. - Cofa się o krok. Spada jej
jeden sandał. Kathy potyka się i upuszcza sztalugę i krzesełko.
Znów łapię ją za ramię.
Pokrywa drewnianego pudełka otworzyła się, a tubki z farbą i pędzle wysypały na
ziemię.
- No i co pan zrobił!
- Bardzo panią przepraszam - mówię. - Nie przyszedłem tu, by panią niepokoić,
ale muszę uzyskać pewne informacje.
146
- Już panu mówiłam, że mnie pan z kimś pomylił.
- Nie jest pani nawet ciekawa, jak tu dotarłem? Bierze się za zbieranie farb.
Pomagam jej.
- Dzięki Marcie Reed - mówię.
Spogląda na mnie. Jeśli w jej oczach pojawiło się choć odrobinę ciekawości,
ciemne okulary maskują to doskonale, zauważyłem jednak, że zagryzła górną wargę.
- Nie znam żadnej Marcie Reed - odpowiada.
- A ten pierścionek na palcu? - pytam. - Czy nie dostała go pani od Marcie?
Przestaje zbierać farby i prostuje się.
- Moglibyśmy zapytać na poczcie - mówię.
Jedna z tubek jest umazana gęstą, zieloną farbą, w której znajduje się wyraźny
odcisk kciuka. Kathy patrzy mi teraz prosto w oczy. Podnoszę tubkę za nakrętkę i
ostrożnie wkładam ją do kieszeni marynarki tak, by moja rozmówczyni niczego nie
zauważyła. W zeszłym miesiącu podawała się za panią Merlow. Teraz niewątpliwie
nazywa się inaczej, nie wiem nawet jak. Warto byłoby poznać jej prawdziwe
nazwisko.
Milczy.
- Wydaje mi się, że jednak mnie pani pamięta - mówię.
- Jak się pan tu dostał? - Pierwsze pęknięcie w murze zaprzeczeń. Wskazuję
stojący na parkingu samochód.
- Więc niech pan do niego wsiądzie i odjedzie.
- Najpierw musimy porozmawiać.
- Nie mamy o czym - mówi Kathy. - Jeśli znajdą nas tu razem, będą kłopoty.
- A kto ma nas tu znaleźć?
- Nieważne.
Pozbierawszy wszystkie farby, zamyka drewniane pudełko. Podnoszę sztalugę. Kathy
wyrywa mi ją z ręki i odchodzi ode mnie tak szybko, jak pozwalają jej na to
spadające z nóg klapki.
- Ma pani samochód? - pytam. Brak odpowiedzi.
- Mógłbym panią podrzucić.
- Nie, dziękuję. - Dzieli nas już dwadzieścia metrów. Podbiegam do niej.
- Muszę z panią porozmawiać.
- Nie. Nie mam nic do powiedzenia.
- Marcie Reed nie żyje — mówię.
Zatrzymuje się nagle, odwraca się i spogląda na mnie przez ramię.
- Nie żyje?
- Zginęła wczoraj po południu - mówię.
Wiadomość o śmierci Marcie, której jakoby nie znała, wyraźnie nią wstrząsnęła.
Sztaluga i taboret znów lądują na ziemi. Jak na zwolnionym
147
filmie widzę, że rączka drewnianego pudełka wysuwa się jej z ręki, po czym
pudełko z łoskotem spada na sztalugę. Kathy podnosi rękę i wkłada palce do ust.
Jakby chciała je połknąć. Odwraca się ode mnie. Nie widzę jej twarzy, ale z
ruchu ręki odgaduję, że zdejmuje okulary.
- Jak to się stało?
- Posłaniec przyniósł jej na pocztę przesyłkę, w której była bomba. Kathy
odwraca się, a ja po raz pierwszy widzę jej oczy - zmęczone,
podkrążone, otoczone siateczką zmarszczek. Myśli o ogromnym cierpieniu, jakie
sprawia taka śmierć. Spogląda na mnie, szukając jakiegoś wytłumaczenia,
wyjaśnienia sensu poniesionej ofiary. Widzę teraz, że żyje w wiecznym strachu,
że już bardziej nie może się bać.
- Biedna Marcie - mówi. - Nie powinnam była jej w to wciągać. Prosiłam ją tylko
o drobną przysługę.
- Wiem.
- Dlaczego oni ją zabili?
- Może pani mi to powie.
- O Boże! Nic takiego nie miało się wydarzyć. Obiecali nam przecież.
- Kto?
Moje pytanie wyrywa ją z zamyślenia.
- Dlaczego pan aż tutaj za mną przyjechał? Czego pan oczekuje?
- Reprezentuję kobietę, która została oskarżona o zamordowanie Melanie Vega.
Ona tego nie zrobiła i wydaje mi się, że pani o tym wie.
- Aha. - Elementy układanki zaczynają w końcu do siebie pasować. — I uważa pan,
że będę mogła panu pomóc?
- Przed śmiercią Marcie powiedziała mi parę rzeczy.
- Co takiego?
- Że ten, kto zabił Melanie Vega, został wynajęty do popełnienia tego czynu i
że pani coś o tym wie.
- Bardzo mi przykro, że pańska klientka znalazła się w takich tarapatach, ale
ja nie mogę jej pomóc.
Mówiąc to, zakłada okulary.
- Wydaje mi się, że może pani. Proszę mi tylko powiedzieć, co się wtedy
wydarzyło.
W oddali słychać chrzęst żwiru pod kołami samochodu. Niebieski wóz, który kilka
minut temu widziałem na głównej drodze, jedzie bardzo szybko w naszym kierunku
i, wzniecając ogromny obłok kurzu, zatrzymuje się na parkingu.
Przez kilka sekund moje pytanie pozostaje bez odpowiedzi, a ciszę zakłóca tylko
warkot silnika stojącego w oddali samochodu.
Kathy wpatruje się w samochód, z którego nikt nie wysiada.
- Musimy porozmawiać - mówię.
- Później. - Nie spuszcza oczu z samochodu.
- Kiedy? Ignoruje mnie.
148
- Chcę tylko wiedzieć, co się wydarzyło. Niech mi pani podsunie jakąś myśl.
- Nic nie widziałam - odpowiada.
- A więc to pani mąż coś widział, prawda? I powiedział o tym pani. -Pomyślałem
o Melanie i jej bogatym życiu erotycznym. A może Kathy, George, Jack i Melanie
tworzyli „małżeński czworokąt" i dlatego nie chce ona o tym mówić.
- Proszę dać nam spokój.
- Nie. Nie dam wam spokoju. Tamta kobieta została oskarżona o morderstwo,
którego nie popełniła. Prędzej czy później będzie pani musiała powiedzieć mi
wszystko, co pani wie.
- Ani ja, ani mój mąż nic nie wiemy.
- Czy chce mi pani wmówić, że wyjechaliście z miasta w środku nocy, tuż po
śmierci Melanie Vega, bo nie podobała wam się pogoda?
- Prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie, co pan o tym sądzi. - Oczy ma wciąż
wlepione w stojący na parkingu samochód.
- On jest z panem? - pyta.
Kierowca wysiadł z samochodu i oparł się o otwarte drzwi. Patrzy w naszą stronę,
trzymając w ręce coś, co wygląda jak wielkie cygaro z żarzącym się na czerwono
końcem.
Mrużę oczy przed słońcem. Jechałem bardzo uważnie, cały czas obserwując, czy
nikt mnie nie śledzi.
- Nie.
- Patrzy na nas.
- Nie wydaje mi się. Patrzy na cmentarz - mówię. - To zwykły turysta, pewnie
chce odnaleźć grób Lindbergha.
- Niech pan zrozumie, że nie mogę teraz z panem rozmawiać.
- A później?
- Zobaczymy. Teraz jednak muszę już iść.
- Gdzie i kiedy panią spotkam?
- Może jutro.
- „Może" mi nie wystarcza - mówię.
Kathy spogląda na mnie, odczytując moje myśli. Mógłbym za nią pojechać do Hany.
- Jutro po południu. O drugiej. Tutaj.
- Obiecuje pani?
- Obiecuję.
Niczym owad, pojawia się na jej skroni maleńka kropeczka światła, nie większa od
koniuszka długopisu, mieniąca się jak kryształ. Kiedy Kathy pochyla się, by
podnieść pudełko z farbami, światełko znika na chwilę, a później zaczyna błądzić
po jej włosach.
Nagle uświadamiam sobie, co to takiego. Przedmiot podobny do zapalonego cygara;
znikająca wiązka światła; czerwone światełko przypominające skupiony w jednym
punkcie wzrok demona.
149
Całą siłą rzucam się na Kathy Merlow. Upada na trawę, a ja ląduję na niej.
Wystrzelona z broni z celownikiem laserowym kula przelatuje tuż nad naszymi
głowami i wpada w kępę gęstych krzaków.
- Zwariował pan? - Kathy odpycha mnie, wbijając paznokcie w moją twarz, jakby
myślała, że chcę ją zgwałcić.
- Proszę się podnieść. - Łapię ją za rękę.
- Niech mnie pan zostawi! - Wyrywa się i zaczyna otrzepywać się z kurzu.
Klęczę na jednym kolanie, skulony. Kathy stoi wyprostowana. Nie zauważyła, że
ktoś do nas strzelał.
Znów łapię ją za ramię. Jeśli przeżyje, będzie cała posiniaczona. Popycham ją
przed sobą w kierunku kościoła.
- Niech mnie pan zostawi! - Wymachuje ramionami, próbując się uwolnić. -
Zwariował pan?
Słychać świst następnej kuli. Przelatuje kilka centymetrów od mojej klatki
piersiowej i zagrzebuje się w ziemi tuż obok naszych nóg. Kathy otwiera szeroko
oczy, zamiera na chwilę, a potem rzuca się do ucieczki, gubiąc sandały.
Doganiam ją. Biegniemy obok siebie. Kątem oka widzę, że tamten mężczyzna opiera
się o drzwi samochodu, przygotowując się do oddania kolejnego strzału. Kryjemy
się za drzewami figowymi. Mężczyzna zaczyna kląć - niejeden marynarz
poczerwieniałby ze wstydu, usłyszawszy taką wiązankę epitetów. Nie spuszczam go
z oka. Ukucnął za murkiem i wodzi lufą wzdłuż trasy naszej ucieczki, w
poszukiwaniu jakiejś przerwy między drzewami.
Błysk. Czuję uderzenie w policzek. Cała seria pocisków skierowanych w naszą
stronę odbija się od nagrobków, jak metalowe kulki w elektronicznym bilardzie.
Koniec trawy. Kathy Merlow biegnie po ostrych kamieniach wulkanicznych, którymi
wysypana jest ścieżka. Wokół świszczą kule. Jesteśmy jak dwa ruchome cele na
strzelnicy. W końcu zasłaniają nas rosnące wokół kościoła krzewy.
Zatrzymujemy się za budynkiem. Kathy przyklęka i krzywiąc się z bólu, próbuje
wyciągnąć okruch skały, który wbił się jej w bosą stopę.
- Nic pani nie jest?
Kręci głową. Jest tylko zmęczona i wystraszona.
- Gdzie stoi pani samochód? - pytam.
Słyszę chrzęst żwiru i odgłosy kroków przed kościołem. Natychmiast przykładam
palec do ust, aby Kathy nic nie mówiła. Rozlega się metaliczny szczęk - nasz kat
załadował broń.
Kathy wskazuje palcem obrośnięty pnączami płot z małą furtką. Kieruje się tam i
ogląda się za mną.
Potrząsam głową i gestem wskazuję, by szła sama.
Jeszcze raz zachęca mnie do wspólnej ucieczki.
150
Znów kręcę przecząco głową.
Nie mając wyboru, Kathy znika w gąszczu pnączy okrywających furtkę. Otwiera ją,
przechodzi na drugą stronę i furtka się zamyka. Będę ją osłaniał. Jedna kobieta
zginęła już z mojego powodu.
Zostaję sam. Dostrzegam obok zmurszałe drzwi, wiodące zapewne do zakrystii.
Kroki. Tym razem morderca chce mnie podejść od strony cmentarza.
Próbuję otworzyć drzwi. Klamka porusza się, ale zardzewiałe zawiasy mogą
strasznie skrzypieć.
W oddali słychać warkot silnika. Kathy Merlow dotarła do swojego samochodu.
Odgłosy kroków na żwirze stają się coraz szybsze. Mam wrażenie, że zabójca
znajduje się zaledwie kilka metrów od narożnika kościoła. Biegnie, zaraz mnie
zobaczy. Nie ma czasu na zastanawianie się. Łapię za klamkę i już jestem w
środku. Drzwi zatrzaskują się za mną. Biegnę za drewniany ołtarz i kryję się za
nim, spowity chłodnym cieniem mrocznego kościoła.
Słyszę warkot zbliżającego się samochodu i przekleństwa mężczyzny, który rzuca
się w kierunku furtki.
Łapię jedyny przedmiot, jaki mam w zasięgu ręki - stojący na półce za ołtarzem
świecznik - i ciskam nim z całych sił w ścianę kościoła. Uderza w nią z hukiem i
spada na ziemię.
Odgłosy kroków na zewnątrz ustają nagle. Samochód skręca, po czym przyspiesza
gwałtownie i oddala się bardzo szybko.
Słysząc hałas w kościele, zabójca zawahał się i umknęła mu jedna ofiara. Teraz
szuka następnej.
Zamykam drzwi na haczyk. Chcę już wrócić do swojej kryjówki za ołtarzem, gdy
ktoś łapie od zewnątrz za klamkę i szarpie mocno. Drzwi drgają i trzeszczą, lecz
nie otwierają się. Przywieram do ściany i wstrzymuję oddech. Jeszcze jedno
szarpnięcie. Wyobrażam sobie, jak morderca przykłada ucho do drewnianych drzwi,
jak patrzy przez dziurkę od klucza. Po kilkunastu sekundach słyszę oddalające
się kroki.
Ucichły nagle. Może wszedł na trawę? Zaległa martwa cisza.
Wciąż stoję przyciśnięty do ściany. Może to tylko cień gałęzi, ale mam wrażenie,
że coś poruszyło się w oknie.
Bezgłośnie wślizguję się za ołtarz. Czuję, że zimny pot przesiąka mi przez
koszulę.
Przez szparę między deskami widzę, że ktoś podchodzi do okna. Osłania dłonią
oczy i zagląda do środka. Widzę krótko ostrzyżone włosy, lśniące w jasnym,
popołudniowym słońcu, i twarz posłańca, który dostarczył Marcie Reed przesyłkę z
bombą.
Wzdrygam się, cofam głowę i przywieram plecami do ołtarza. Wstrzymuję oddech.
Czuję, jak pot spływa mi po twarzy i skapuje na podłogę. Czas mija. Nie wiem
już, jak długo tu siedzę, ale boję się poruszyć, by mój cień nie padł na ścianę.
151
Znów zaglądam przez szparę między deskami. Postać w oknie zniknęła.
Czekam, spoglądam na zegarek. Mija kilka minut. Wciąż boję się wstać. Nasłuchuję
odgłosów jego samochodu, chrzęszczenia żwiru pod oponami, ale panuje cisza.
Mógłbym uciec drogą, którą pokazała mi Kathy Merlow, przez furtkę w obrośniętym
pnączami płocie za kościołem, ale mój samochód znajduje się na parkingu po
przeciwnej stronie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że on na mnie
czeka. Jeśli przyjechał tu za mną, zna mój samochód. Prędzej czy później...
Znów słyszę kroki. Tym razem od frontu. Idzie po żwirowej ścieżce, wchodzi na
drewniane schody, łapie za klamkę i otwiera drzwi. Do środka wpada smuga jasnego
światła. Jeszcze mocniej przywieram do ołtarza. Twarde obcasy stukają po deskach
podłogi. Z każdym krokiem odliczam ostatnie sekundy mojego życia. Myślę o Sarze.
Obwiniam się za to, że wkrótce zostanie sierotą. Nie powinienem był tu
przyjeżdżać. Dlaczego moja córka ma płacić za moje nieodpowiedzialne zachowanie?
Ileż bym dał za jeszcze jednego buziaka, zanim ją zostawię....
Cień na ścianie staje się coraz krótszy. Mój duch wyrywa się i unosi się gdzieś
nad tym ołtarzem śmierci.
- Czy mógłbym wiedzieć, co pan tutaj robi?
Widzę spoglądającą na mnie zza krawędzi ołtarza zdziwioną twarz. Surowa twarz
człowieka w średnim wieku z siwiejącymi skroniami; twarz pełna spokoju i biel
koloratki.
- Co pan tu robi? - pyta.
- O Boże! - Obiema rękami łapię się za pierś, z trudem chwytając powietrze.
- Nic panu nie jest? — Ksiądz przygląda mi się uważnie. Czyżby któraś z jego
owieczek miała umrzeć na zawał?
Oddycham ciężko, jakbym chciał uzupełnić niedobór tlenu z ostatnich kilkunastu
minut.
- Nie - mówię. - Czuję się świetnie. - Przypuszczam, że mój wygląd wcale tego
nie potwierdza.
Okrąża ołtarz i pomaga mi wstać.
- Czy mam wezwać lekarza?
- Nie, nie. Proszę pozwolić mi tylko chwilę odpocząć.
Twarz mam zlaną potem, kolana mi drżą. Ksiądz prosi o jakieś wyjaśnienia, może
będzie mógł to wykorzystać w kazaniu na mszy.
- To skomplikowana historia — mówię. Spoglądam w okno — zachodzące słońce i
długie, wieczorne cienie. - Niech mi ksiądz wybaczy, modliłem się.
- To dobrze - odpowiada. - Kościół do tego właśnie służy, ale wierni powinni
czynić to tam. - Wskazuje drewniane ławki.
- Tutaj czułem się bliżej Boga.
Zastanawia się przez chwilę i kiwa głową, jakby chciał powiedzieć: „Jeśli Bóg
nie ma nic przeciwko temu, to ja również nie."
152
- Czy jest ktoś na zewnątrz? - pytam. Kręci głową.
- To znaczy, czy jest jakiś samochód na parkingu?
- Kiedy tu szedłem, jeden właśnie odjeżdżał, a drugi, taki mały, czerwony,
wciąż tam stoi. Przyszedłem poszukać właściciela. Muszę już zamykać.
- Właśnie go ksiądz znalazł.
- Mieszkam po drugiej stronie drogi. Przychodzę tu każdego popołudnia, by
zamknąć kościół i bramę. Odprowadzić pana do samochodu?
- Nie, dziękuję. Nie ma potrzeby. - Okrążam ołtarz, przepraszając go i
przekonując, że czuję się świetnie. Moja koszula jest mokra od potu, a na
spodniach mam więcej kurzu i brudu niż górnik.
Ksiądz spogląda na mnie w jakiś dziwny sposób i kiwa głową, jakby chciał dać mi
do zrozumienia, że już dawno nie widział człowieka, który modliłby się tak
gorliwie.
Przez całą drogę do Hany wlepiam oczy w lusterko wsteczne. Jeśli ten człowiek
jedzie za mną, doskonale radzi sobie na ostrych zakrętach bez świateł.
Jestem już za zakrętem do Siedmiu Stawów, kiedy nagle z jakiejś bocznej dróżki,
wzniecając kłęby pyłu, wypada samochód. Jest tak blisko, że gdybym przyhamował,
z pewnością wjechałby mi w bagażnik.
Przerażony, przyspieszam gwałtownie.
Nagle w lusterku widzę blask czerwonych i niebieskich świateł i słyszę wycie
syreny policyjnej. Cóż za ulga, dostanę tylko mandat za przekroczenie szybkości.
Zatrzymujemy się na najszerszym odcinku drogi, jaki udało mi się znaleźć.
Policjant wysiada z samochodu. W oślepiającym blasku świateł zauważam tylko, że
jest ubrany w niebieski mundur. W tej chwili przychodzi mi do głowy myśl: wtedy
posłaniec, teraz... Jak bardzo będę cierpiał?
Oślepia mnie ręczną latarką, potem na moment opuszcza smugę światła, bym mógł
zobaczyć jego twarz. To jeden z tutejszych chłopców, Hawajczyk całą gębą.
- Mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy?
- Czy za szybko jechałem, panie władzo? Nie odpowiada. Grzebię w portfelu.
- Proszę je wyjąć.
Podaję mu swoje prawo jazdy, policjant spogląda na nie, po czym znów świeci mi
latarką w oczy.
- Panie Madriani, proszę zostać w samochodzie i jechać za mną. Powiedziawszy
to, oddaje mi prawo jazdy i odchodzi w kierunku radiowozu.
Nigdy w życiu tak szybko nie jechałem. Ten facet zamiast stopy ma
153
chyba kowadło, pędzi, jakby myślał, że droga jest z gumy i rozciąga się na
zakrętach. Jedziemy przez miasto bez świateł, bez syreny, nie dając szans
żadnemu przechodniowi ani bezdomnemu psu.
Trzy kilometry za granicą miasta skręcamy w prawo i wjeżdżamy na drogę wiodącą
na pas startowy. Druga przecznica w prawo, kilkaset metrów pylistą dróżką i mój
przewodnik zatrzymuje się za innym radiowozem i dwoma nie oznakowanymi
samochodami. Widzę grupkę ludzi rozmawiających w świetle reflektorów. Są wśród
nich Dana i Jessie Opolo — w niebieskich marynarkach z napisem FBI na plecach.
Dana dostrzega mój samochód i natychmiast rusza w moim kierunku.
Gaszę światła. Zanim wysiadłem, stoi już przy drzwiach samochodu.
- Gdzieś ty był?
- Szedłem za tropem - mówię.
- Martwiliśmy się o ciebie. — Dana jest wściekła, ale panuje nad głosem. - Nie
mieliśmy pojęcia, gdzie się możesz podziewać. Zniknąłeś bez słowa.
- Więc wysłaliście cały oddział, żeby mnie odnaleźć? - Wskazuję radiowóz, za
którym przyjechałem.
- Jessie rozstawił patrole na wszystkich większych skrzyżowaniach -mówi Dana.
- Bardzo dyskretnie.
- Trzeba było nam powiedzieć, gdzie się wybierasz.
- Co tu się dzieje?
- Jessie i jego ludzie odnaleźli ślad Merlowów. Jeden z listonoszy widział, jak
jechali do domu stojącego przy tej drodze. Uważamy, że właśnie tu się ukrywają.
- Świetnie. Na co jeszcze czekacie?
- Jessie chce zachować wszelkie środki ostrożności. Nie wiemy dokładnie, z czym
mamy do czynienia.
Ruszam w kierunku Jessie i jej agentów. Dana łapie mnie za rękę.
- Czego się dowiedziałeś? - pyta.
- Niczego. Utknąłem w martwym punkcie - odpowiadam.
Nie widzę sensu mówienia jej o spotkaniu z Kathy Merlow i o moim cudownym
ocaleniu. Zezłościłoby ją to jeszcze bardziej. Jeśli rzeczywiście odnaleźli
Merlowów, Dana i tak wkrótce się o wszystkim dowie. Wsadzimy ich do samolotu i
przez pięć godzin będziemy zadawać nie kończące się pytania.
Podchodzimy do grupki rozmawiających policjantów.
- Hej, człowieku, martwiliśmy się o ciebie. Obsztorcowała cię już? -Na
okrągłej, hawajskiej twarzy Jessie Opolo pojawia się szczery uśmiech.
Nic nie odpowiadam.
- Gdzie jest ten dom? - pytam.
- Tam, jakieś sto metrów stąd - mówi Opolo. Drogą nadchodzi jeden z
policjantów.
154
- Światła się palą, ale nikt w środku się nie porusza. Jeśli są w domu, pewnie
siedzą i coś robią. Nic nie widać.
- Idziemy? - pyta Opolo swoich ludzi.
- Nie mamy nakazu - martwi się jeden z agentów.
- Przecież nie chcemy ich aresztować - mówi Opolo.
- Chciałbym, żebyście ich zatrzymali - wtrącam się do rozmowy -przynajmniej
dopóki nie okaże się, co wiedzą.
- Nie ma problemu - mówi Opolo. - Są powody, żeby ich zatrzymać. Chcemy
porozmawiać o wybuchu na poczcie. Jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, powinni
wiedzieć kto wysłał bombę.
- Tak. Chcemy tylko porozmawiać. - Jeden z agentów dorzuca swoje pięć groszy. -
Jeśli się okaże, że mogą zeznawać jako świadkowie, zabierzemy ich ze sobą.
Przytrzymamy, dopóki nie zdobędzie pan dla nich wezwania do stawienia się przed
sądem, albo nie wystąpi pan o ekstradycję.
- Doskonale - mówię.
Biorąc pod uwagę pojawienie się posłańca i strzelaninę na cmentarzu, im dłużej
zwlekamy, tym większe jest prawdopodobieństwo, że Kathy i George Merlowowie znów
nam się wymkną. Poważnie obawiam się, że zastaniemy dom pusty, a Merlowowie i
ich bagaże będą już daleko stąd.
Chwilę później jedziemy już w tamtą stronę. Samochody z piskiem opon hamują
przed wspartym na palach domem z dachem pokrytym falistą blachą.
Migają światła radiowozów. Opolo i dwóch agentów wchodzą na schody. Jeden z nich
niesie wyjęty z bagażnika samochodu taran.
Policjanci otaczają dom.
Jessie wali mocno do drzwi. Nie wyjął pistoletu, ale w pełnej gotowości trzyma
go pod płaszczem.
Dana i ja mamy czekać u stóp schodów.
- FBI. Otwierać. Żadnej odpowiedzi.
Opolo puka jeszcze raz i łapie za klamkę. Zamknięte. Gestem ręki pokazuje, by
stojący obok niego agenci wzięli się do pracy.
Biorą taran - żelazną rurę o średnicy dziesięciu centymetrów, wypełnioną
cementem - rozchuśtują go i uderzają nim w drzwi, wyrywając je z zawiasów.
Dana i ja nie możemy już wytrzymać, wbiegamy na schody.
Opolo spogląda na nas.
- Zostańcie tam - mówi.
Wraz z jednym z agentów wchodzi do środka, trzymając broń gotową do strzału.
- FBI. Jeśli ktoś jest w domu, niech się odezwie. - Chodzą od pokoju do pokoju,
zapalają światła. Przez okno widzę, jak zaczajają się przy każdych drzwiach, po
czym wpadają do środka, mierząc do nie istniejącego celu. Kilka sekund później
podchodzi do nich policjant, który przedostał się do budynku tylnymi drzwiami.
155
- Nikogo nie ma - mówi.
Sprawdzają jeszcze różne zakamarki, po czym Opolo chowa pistolet i zaprasza nas
do środka.
- Już ich nie ma - mówi. - I wygląda na to, że wynieśli się w dużym
pośpiechu.
Tego najbardziej się obawiałem.
Prowadzi nas do kuchni. Jeden z policjantów wyłączył już kuchenkę. Na palniku
stoi garnek ze spalonym ryżem - ziarenka są zupełnie czarne i wyglądają jak
jakieś egzotyczne afrykańskie mrówki.
Korytarzem nadchodzi jeden z agentów.
- Czegoś tu nie rozumiem. Jeśli uciekli, dlaczego nie zabrali ze sobą
ubrań?
Spoglądam na niego.
- Szafa jest pełna - mówi - a ich torby stoją puste na półce.
- Chyba znam na to odpowiedź - słyszymy głos z pokoju na końcu korytarza.
Idziemy tam. W półotwartych drzwiach pokoju stoi policjant.
Usuwa się na bok i wchodzimy do środka: najpierw Jessie, potem Dana
i ja.
Słyszę, jak policjant mówi do stojących na zewnątrz kolegów:
- Nie ma ciał, za to bardzo dużo krwi.
Jest nią spryskany cały pokój, ściany i sufit. Na środku łóżka znajduje się
czarna kałuża. Krew nie zakrzepła jeszcze, a część jej wsiąkła w materac.
U stóp łóżka leży poplamione krwią kolorowe kimono. Jeden z rękawów jest
naderwany, a plecy podziurawione nożem lub jakimś innym ostrym
narzędziem.
Poza ciemnymi plamami zasychającej krwi na jedwabnym kimonie można również
dostrzec ślady farb. Taki właśnie strój miała dziś na sobie Kathy Merlow.
16
Tylko dzięki nieznajomości procedury cywilnej udało mi się pozostać obserwatorem
w wojnie Laurel i Jacka o prawo opieki nad dziećmi. Dziś rano zostałem jednak
wezwany na świadka.
Z wyspy wróciłem już trzy dni temu, ale byłem zajęty dzień i noc i mam teraz
oczy przekrwione z niewyspania. Próbowaliśmy z Harrym sklecić jakąś linię
obrony. Wyszedł nam z tego zlepek teorii oparty na znanych faktach i na tym,
czego dowiedziałem się od Marcie Reed.
Trzeba się obejść bez informacji, które można było uzyskać od George'a i Kathy
Merlowów. Poza domysłem, że Merlowowie służą właśnie za pokarm dla ryb w wodach
Pacyfiku, nie dostałem od FBI zupełnie nic.
Przez dwa dni Dana zasypywała mnie pytaniami dotyczącymi spotkania z Kathy
Merlow. Nawet przy lunchu i kawie wypytywała o każdy szczegół naszej krótkiej
rozmowy. Byłem przesłuchiwany przez FBI, zrobiłem dla nich portrety pamięciowe i
spędziłem długie godziny, przeglądając zdjęcia z kartoteki i szukając podobizny
posłańca, który przyniósł bombę na pocztę.
Dana nie była nawet bardzo zła, kiedy powiedziałem jej o wycieczce na cmentarz
za miastem. Próbowała znaleźć w tym wszystkim coś dla siebie, coś, co dałoby jej
punkt zaczepienia. Od kiedy pewne informacje wpadły w ręce prasy, eksplozja na
poczcie stała się bardzo gorącym tematem. Dana chciała wiedzieć wszystko, co
powiedziała mi Kathy Merlow, bardzo sceptycznie przyjmując moje wyjaśnienia, że
Kathy właściwie nie zdążyła przekazać mi żadnych informacji. Jeśli chodzi o
sprawy zawodowe, Dana jest wyjątkowo bezkompromisową kobietą.
Wczoraj odbyła długą rozmowę telefoniczną z Jessie Opolo. Jest chyba teraz nawet
bardziej niż ja przekonana, że Jack przyczynił się do śmierci Melanie, a
eksplozja na poczcie, los Merlowów i cały łańcuch przemocy to wyniki źle
zaplanowanego przestępstwa. Jest o tym tak święcie przekonana, że zastanawiam
się, czy Dana nie wie czegoś więcej.
- Proszę podnieść prawą rękę.
- Czy przysięga pan mówić...
157
Przechodzimy przez cały rutynowy wstęp i zajmuję miejsce przeznaczone dla
świadka.
Za stołem sędziowskim zasiada Alex Hastings, sędzia splątanych losów
małżeńskich.
Prawnik Jacka, Daryl Westaby, przygląda mi się czarnymi jak węgielki oczyma.
Mieszka poza miastem, w Bay Area. Należy do tych magów prawa rodzinnego, którzy
potrafią zamienić najbardziej racjonalne działanie stron ubiegających się o
rozwód w gorejący stos nieporozumień rodzinnych. Jack szepcze mu teraz coś do
ucha, sącząc jad i przygotowując do ataku na mnie.
Laurel nie ma na sali. Jest reprezentowana przez Harry'ego. To chyba jedyny
człowiek w mieście, który wie mniej o prawie rodzinnym niż ja. Mimo jednak, że
nie zna odpowiednich paragrafów, ma silną pięść do walenia w stół i
inteligencję, dzięki której wie, kiedy należy sypnąć w tryby trochę piachu.
Zostałem tu wezwany, ponieważ Danny i Julie Vega zniknęli bez śladu. Zostawili
tylko Jackowi liścik, w którym napisali, że nie wrócą, dopóki nie skończy się
ten cały bałagan związany z procesem. Między wierszami można było wyczytać, że
Danny w ogóle już nie ma ochoty wracać do ojca.
Nie mam pojęcia, gdzie się podziewają. Mój udział w ich zniknięciu polega tylko
na tym, że vespa Danny'ego wciąż stoi w moim garażu. Jedyny problem polega na
tym, że Sara zasypuje mnie pytaniami za każdym razem, kiedy widzi skuter, i bawi
się nim przy każdej okazji.
Hastings jest zaniepokojony. Biorąc pod uwagę fakt, że Laurel przebywa w
więzieniu, ogłoszona decyzja o tymczasowym prawie do opieki wydawała mu się
jedynym słusznym rozwiązaniem. A teraz okazuje się, że dzieci zniknęły.
Jack jest wściekły. Nie tyle zdenerwowany, co zły, że Laurel, choć zamknięta w
celi, wszystko tak sprawnie zorganizowała. Chcąc pozbawić ją dzieci, Jack wydał
już milion dolarów na opłaty sądowe i ekspertyzy prawnicze, a ona rozłożyła go
na łopatki za dwadzieścia pięć centów, które wrzuciła do automatu
telefonicznego. Jeśli miałbym zaryzykować jakieś przypuszczenie — czego tutaj,
pod przysięgą, zrobić mi nie wolno - powiedziałbym, że dzieci prawdopodobnie
obrzucają się teraz śnieżkami wraz z przyjaciółką Laurel, o której powiedziała
mi przez telefon, kiedy dzwoniła z Reno.
Właściwie powinienem był się tego spodziewać. Danny odwiedził w więzieniu matkę
w dniu, kiedy widziałem go po raz ostatni. Rozmawiał z nią zaraz po moim
wyjściu. Odmówiłem jej wtedy pomocy, więc Danny sam musiał dostać odpowiednie
instrukcje.
— Proszę podać imię i nazwisko.
- Paul Madriani.
Najpierw rzeczy całkiem podstawowe. Westaby określa powinowactwo między mną i
Laurel oraz podkreśla fakt, że reprezentuję ją w sprawie o morderstwo. Wyciąga
ode mnie wszystkie szczegóły dotyczące tej tragedii głównie na użytek prasy,
której przedstawicieli zaprosił na rozprawę. Jack doskonale wie, że te
informacje zrobią również odpowiednie wrażenie na przysięgłych. Jeśli dalej
będzie tak postępował, możemy być zmuszeni do
158
wystąpienia o zmianę miejsca rozprawy, choć mam powody, by starać się tego
uniknąć.
- Oczywiście pan wie, że prawo do opieki nad dziećmi zostało przyznane ich
ojcu, Jackowi Vega.
- Nie dostarczono mi co prawda kopii postanowienia, ale jestem świadom tego
faktu.
- Czy to prawda, że nie reprezentuje pan Laurel Vega w sprawie
0 przyznanie opieki nad dziećmi?
- Tak.
- Czy kiedykolwiek reprezentował ją pan w tej sprawie? - Westaby wciąż trzyma
się tego pytania.
- Nie.
Uśmiecha się. Zaraz zacznie zaciskać pętlę.
- Panie Madriani, czy wie pan, gdzie obecnie przebywają Danny i Julie Vega?
- Nie, nie wiem.
- Zupełnie nic nie przychodzi panu do głowy?
- Nie wiem, gdzie obecnie przebywają - odpowiadam wymijająco. Krzywoprzysięstwo
to przestępstwo polegające na grze słów, w co chętnie zabawiają się prawnicy.
Westaby zastanawia się przez chwilę, czy ma brnąć dalej.
Harry jest już gotów do wniesienia sprzeciwu, jako że pytanie wymagało podania
przypuszczeń.
Westaby zmienia nieco kierunek.
- Czy omawiał pan sytuację z Laurel Vega?
- O jakiej sytuacji pan mówi?
- O zniknięciu dzieci.
- Nie.
I nie zamierzam tego robić. O tym jednak już nie wspominam.
- Czy nie interesuje to pana? Mówimy przecież o pańskich siostrzeńcach. Czy
naprawdę nie interesuje pana ich los?
Zagonił mnie w kozi róg. I tak źle, i tak niedobrze.
- Sprzeciw. Pytanie nie związane z tematem. Była mowa o tym, czy świadek wie,
gdzie przebywają dzieci, i odpowiedź została już udzielona. -Harry zaczyna sypać
piasek w dobrze nasmarowane tryby.
- Zezwalam na zadanie pytania. - Hastings martwi się o dzieci. Dobry sędzia.
- Oczywiście, że się o nie niepokoję - mówię.
- Jednak nie powie nam pan, gdzie się teraz znajdują?
- Sprzeciw. Pytanie zakłada fakty, na które nie ma dowodów. Świadek oświadczył
już, że nie wie, gdzie przebywają dzieci.
- Podtrzymuję.
- Czy kiedykolwiek rozmawiał pan z Laurel Vega na temat dzieci
1 toczącej się tu sprawy?
- „Kiedykolwiek" to strasznie długi okres. - Harry zaczyna się wczu-
159
wać w rolę. Doszedł już chyba do słusznego wniosku, że prawo rodzinne ma wiele
wspólnego z prawem karnym i zwykłymi przestępstwami. Wszystko sprowadza się do
kopania pod sobą dołków.
- Czy mógłbym prosić o uściślenie, czego dotyczny sprzeciw? - ripostuje
Westaby.
- Oczywiście. Pytanie jest zbyt niejasne jeśli chodzi o czas. - Widzę, że Harry
ma ochotę kopnąć go w tyłek. - Może ograniczy je pan choćby do jednego stulecia?
Westaby i Harry skaczą sobie do gardeł.
- Proszę o spokój - woła Hastings. Powtarza to jeszcze dwa razy bez żadnego
rezultatu, a w końcu uderza młotkiem sędziowskim w stół.
Harry bardzo chciał się dowiedzieć, co Westaby robił podczas zajęć z
kryminalistyki.
- Domyślam się, że przerastało to pańskie ograniczone możliwości -mówi, zadając
jeszcze jeden cios na pożegnanie.
Sędzia marszczy czoło, a jego brwi zbliżają się do siebie jak dwie całujące się
myszy. Hastings jest sędzią dżentelmenów, nie przyzwyczajonym do obecności w
sądzie takich ludzi jak Harry.
Przez chwilę Westaby i Harry w milczeniu wpatrują się w sędziego.
- Panie Hinds, jeśli chce pan wnieść sprzeciw, proszę zwrócić się do mnie.
Rozumie pan?
Harry kiwa głową.
- Nie wystarczy mi oglądanie pańskiej głowy, proszę odpowiedzieć.
- Tak, Wysoki Sądzie.
- A pan, panie Westaby, niech pozwoli sądowi wypowiedzieć się w sprawie każdego
wniesionego sprzeciwu. Mam tu na myśli również kwestię formy zadawanych pytań.
Rozumie pan?
- Oczywiście, Wysoki Sądzie.
Obaj prawnicy przytakują, kiwają głowami, a Harry pozwala sobie nawet na dworski
ukłon w stronę sędziego. Lubi tańczyć na cienkim lodzie.
- Czego więc dotyczy sprzeciw?
- Pytanie niejasne jeśli chodzi o czas - mówi Harry.
- A jakie właściwie było to pytanie? - pyta Hastings. Protokolant odczytuje mu
ostatnie słowa Westaby'ego.
- Podtrzymuję. Proszę o uściślenie pytania. Westaby zastanawia się przez
chwilę.
- Czy w ciągu ostatniego miesiąca rozmawiał pan z Laurel Vega na temat
toczącego się tu procesu?
Harry zrywa się na równe nogi.
- Znów jestem zmuszony wnieść sprzeciw, Wysoki Sądzie.
- Na jakiej podstawie? - wrzeszczy Westaby, zanim sędzia zdążył
otworzyć usta.
- Panie Westaby! - Hastings podniósł już młotek, ale powstrzymał się
od uderzenia nim w stół. 160
- Na takiej, że wszelkie rozmowy dotyczące tego procesu są teraz bardzo ściśle
związane z postępowaniem karnym toczącym się przeciw pani Vega. Dlatego też
twierdzimy, że treść rozmów pana Madriani z panią Vega jest obecnie chroniona
tajemnicą adwokacką.
Poruszenie na ławkach dziennikarzy.
- To bzdury. Te sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego - mówi Westaby.
- Nie musimy tego wyjaśniać - mówi Harry. - Wymaganie od nas odpowiedzi byłoby
jednoznaczne z wymuszaniem od obrony informacji dotyczących jej strategii w
toczącej się sprawie karnej.
- Więc mamy uwierzyć wam na słowo? - pyta Westaby.
- Bylibyśmy za to bardzo wdzięczni - mówi Harry.
- Prawdę mówiąc, pańskie słowo... Przerywa mu Hastings.
- Czy chce pan powiedzieć, że sprawy dotyczące tego postępowania są
bezpośrednio związane z linią obrony pani Vega w sprawie karnej?
- Tak, Wysoki Sądzie.
- Chciałbym to również usłyszeć od pana Madriani - mówi Hastings.
- To prawda, Wysoki Sądzie.
Harry i ja mamy na myśli teorię, że proces o prawo do opieki nad dziećmi jest
częścią planu wymyślonego przez Jacka. Chce wykorzystać dzieci i śmierć swojej
żony, by uniknąć kary w sprawie o korupcję. Hastings nie ma o tym zielonego
pojęcia. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby się dowiedział, że Jack może
zamieszkać w federalnym zakładzie penitencjarnym. Niewątpliwie dzieci znalazłyby
się wtedy pod kuratelą sądu.
- Nie wierzę w to, Wysoki Sądzie. To zasłona dymna - mówi Westaby, wracając do
stołu, za którym siedzi Jack. Vega szepcze mu coś do ucha, przygląda mi się
bacznie i zastanawia, dokąd zmierzam i co wiem.
- Załatwiałam dla nich miejsca w czarterowym samolocie dla hazardzi-stów - mówi
- i bilety na autobus.
Tak wygląda w ustach Laurel wiarygodne wyjaśnienie przyczyny wyjazdu do Reno w
noc zabójstwa Melanie.
- Musiałam je jakoś stamtąd wydostać. - Ma na myśli Danny'ego i Julie. -Nie
były już w stanie dłużej mieszkać w tym domu, ze swoim ojcem.
Myślę, że trochę to wszystko ubarwia nienawiścią do Jacka.
— I nie próbuj ich szukać. Nigdy ich nie znajdziesz.
— Nawet o tym nie pomyślałem.
Dziś rano Laurel wydaje się zupełnie inną kobietą. Jest spokojna, ma bystre
spojrzenie.
Harry wprowadził w życie zapowiedzianą kilka tygodni temu groźbę. Jednemu z
przebywających tu swoich klientów dał kopie artykułu na temat sprzedaży
komputerów przez Departament Sprawiedliwości i zdemaskowanych świadkach
federalnych. Artykuł w ciągu kilku dni znalazł się na
11 -Formy nicisku
161
tablicach ogłoszeniowych na każdym piętrze więzienia, stając się ostrzeżeniem
dla tych wszystkich, którzy nosili się z myślą o zaufaniu naszemu systemowi i
sypnięciu swoich wspólników. Jak mawia Harry: .Jeśli potrzeba jest matką
wynalazku, to rząd jest ojcem nie przemyślanych posunięć."
Oczy Laurel nie są już podkrążone. Mówi o zbliżającym się procesie jak o czymś,
co doda pikanterii jej nudnemu życiu; jakby wszystko, co nie powoduje
natychmiastowego zgonu, dodawało jej tylko sił. Teraz, kiedy dzieci znajdują się
poza zasięgiem Jacka, Laurel wykazuje ogromną odwagę. Sam nie mogę uwierzyć, jak
udana wendeta wpłynęła na jej wolę walki.
Oto historyjka, którą mam wcisnąć przysięgłym. W noc zabójstwa Melanie Laurel
przedzierała się przez góry, by kupić dzieciom bilety na samolot i wyrwać je ze
złej mocy ojca. Fakt, że nie widzi w tym nic złego, świadczy o tym, jak mało
Laurel wie o sądownictwie. Morgan Cassidy nie omieszka zasugerować, że takie
działanie wynikało z tej samej nienawiści, która mogła doprowadzić do
popełnienia morderstwa.
- Wiedziałam, że nie przyznają mi prawa do opieki nad dziećmi -mówi Laurel. -
Musiałam coś zrobić. Nie powiem ci, gdzie są. — W tej kwestii jest nieugięta.
Nie wyjaśniam jej, że wcale nie chcę tego wiedzieć, szczególnie po moim ostatnim
wystąpieniu w roli świadka. Przez pewien czas będę miał spokój, dopóki Harry i
Westaby nie zapoznają się z materiałami dotyczącymi tajemnicy adwokackiej.
- Dzieci są bezpieczne i w dobrych rękach - zapewnia mnie Laurel.
- Powiem o tym sędziemu. Ucieszy się.
Ja sam nigdy się o to nie martwiłem. Znam Laurel na tyle, by mieć pewność, że
zapewni dzieciom najlepszą opiekę.
- Dlaczego nie kupiłaś biletów tutaj? - pytam.
- Po tysiąc dolarów? Co miałam zrobić? Poprosić Jacka o pożyczkę? Spróbuj
zdobyć dwa bilety na samolot za przyzwoitą cenę bez czternastu dni oczekiwania.
- Mogłaś zaczekać.
Spogląda na mnie, ale nic nie odpowiada.
- Czego się bałaś?
- Chciałam, żeby opuściły jego dom. I zostawmy to już, dobrze?
Do głowy przychodzi mi tylko jedna myśl. Jacka można podejrzewać o wiele rzeczy,
ale nigdy bym nie pomyślał, że może być pedofilem.
- Więc pojechałaś do Reno?
- Tak, mam tam przyjaciółkę. Pracuje w jednym z kasyn. Ma dostęp do biletów na
loty czarterowe. Wiesz, ludzie przylatują do miasta, idą do kasyna, upijają się
i spóźniają na samolot powrotny. Prawie zawsze się tak dzieje i są wolne
miejsca. - Mówi mi również, że nie zapisuje się nazwisk takich zastępczych
pasażerów; nie istnieje żadna lista, na której prawnicy Jacka mogliby odnaleźć
Danny'ego lub Julie Vega. Ta kobieta wcale nie jest głupia.
- Prawdopodobnie znów wezwą cię do złożenia zeznań w sprawie o opiekę nad
dziećmi.
162
- A jeśli odmówię, to co mi zrobią? Wsadzą do więzienia? - Rozgląda się po
betonowych ścianach i uśmiecha się do mnie. - Po raz pierwszy w życiu czuję, że
nic mi nie mogą zrobić.
Mam wrażenie, że Laurel czerpie siłę z sytuacji, w której się znalazła -nie ma
nic do stracenia, a dzieci są już poza zasięgiem zła. Kiedy patrzę teraz na nią,
widzę, jak bardzo pochłonęła ją walka; przypomina Joannę d'Arc, która stanęła na
czele armii, po czym spłonęła na stosie.
- A niech go szlag trafi - mówi o Jacku, a następnie spogląda na mnie, jakby
chciała powiedzieć: „I ciebie również, bo nie chciałeś mi pomóc w odebraniu mu
dzieci." Chyba własne poczucie winy podpowiada mi taką interpretację jej
spojrzenia.
Obawiam się, że w tym momencie Laurel nie bierze pod uwagę konsekwencji, jakie
pociągnie za sobą nasza przegrana.
Nie myli się jednak co do jednego. Jack ma coraz mniejsze szansę na odnalezienie
dzieci. Wydaje mi się również, że sędzia był zadowolony z tego, że nie znałem
miejsca pobytu Danny'ego i Julie. Nie chciał również zgodzić się, by Westaby
zadawał mi pytania dotyczące moich rozmów z Laurel. Wolał zrobić to, co
sędziowie zawsze robią, kiedy nie mogą podjąć decyzji -kazał mu przewertować
jeszcze jedną górę papierów. Nie mam jednak wątpliwości, że Jack wykorzysta
sytuację, by zdobyć współczucie ławy przysięgłych, gdy sam stanie przed sądem.
Nie mówię Laurel o kłopotach Jacka - o tym, że został oskarżony o nadużycia
finansowe. Niewątpliwie podniosłoby ją to na duchu, mogłoby również sprowokować
do mówienia. Więzienia mają jednak uszy, a w tej chwili fakt, że sąd federalny
przypomniał sobie o kongresmanie Jacku Vega, jest dla mnie jak ukryta w rękawie
karta, którą, jeśli bogowie będą mi sprzyjać, zaskoczę Morgan Cassidy.
- Opowiedz mi o operacji Jacka - mówię, mając na myśli wasektomię.
- A co chcesz wiedzieć?
- Dlaczego się jej poddał?
- Żeby nic nie zakłócało mu przyjemności - śmieje się Laurel. - Znasz Jacka.
Nie było spódniczki, za którą by nie poleciał, a nie lubił prezerwatyw. Miał
nawet powiedzenie, że gumki zakłada się tylko do mycia naczyń. To było na długo
przed tym, jak AIDS stał się jednym z haseł encyklopedii.
- A jak ty się poczułaś, kiedy dowiedziałaś się, że chce zrobić sobie tę
operację?
- Myślisz, że pytał mnie o zdanie? Poszedł i po godzinie było już po fakcie.
Powiedział mi o tym wiele miesięcy później. Wtedy i tak właściwie nie miało to
już znaczenia. Tylko wspólne nazwisko czyniło z nas małżeństwo. Zostawiał mnie i
dzieci i znikał z kolegami na całe noce.
Ja również pamiętam te noce, kiedy Laurel przychodziła z dziećmi do mnie i
Nikki. Nieustannie poszukiwała kontaktu z ludźmi; potwierdzenia, że jest w
stanie utrzymać swoją pozycję w świecie. Jack wracał rano do domu z gazetą pod
pachą, śmierdzący jak gorzelnia, ubrany w wygniecione ciuchy,
163
w bieliźnie założonej na lewą stronę i wmawiał jej, że był na zebraniu. Vega
zawsze był łatwy do rozszyfrowania. Uważał, że jak już jest kongresmanem, ludzie
muszą wierzyć w jego kłamstwa.
Jack często miewał kłopoty. Jak na zwykłego kobieciarza był bardzo zazdrosny.
Dwa razy wdał się w bójkę o kobietę, z którą spotkał się po raz pierwszy w
życiu. Dla Jacka zaangażowanie się zależne było tylko od wcięcia w talii i
rozmiaru biustonosza. Wystarczyło krzywo spojrzeć i już stawał do walki. Jeśli
chodzi o kobiety, przejawiał instynkt stadny. Posiadanie było zawsze na
pierwszym miejscu. Kiedyś widziałem go z rozkwaszonym nosem i śliwką pod okiem
po jednej z takich bijatyk.
- Znasz nazwisko lekarza, który dokonał wasektomii?
- Musiałabym przejrzeć książkę telefoniczną, ale myślę, że udałoby mi się je
odnaleźć. Pod warunkiem, że ten lekarz nadal praktykuje.
- Czy może jeszcze mieć jego kartę?
- Przypuszczam, że tak. Zadzwonię do ciebie jutro i podam ci jego nazwisko.
- Nie. Po południu przyślę tu Harry'ego. - Nie wierzę telefonom w tym budynku.
Treść rozmów w jakiś dziwny sposób staje się znana oskarżycielom.
- Jeszcze jedno i muszę lecieć - mówię. - Czy pamiętasz pistolet, który dostał
kiedyś Jack? Taki chromowany, w drewnianym pudełku.
- To było tak dawno - mówi Laurel.
- Pamiętasz go?
- Jak mogłabym zapomnieć? Spędzał z nim więcej czasu niż ze mną. Potem mu się
znudził.
„Jak wszystko" - dodaję w myślach.
- Wiesz, co się z nim stało?
- Przy podziale majątku Jack strasznie się o niego upominał. Cały Jack. Oddałby
wiele za taką zabawkę.
- Masz kopię spisu inwentarzowego waszego majątku?
- W domu, razem z resztą papierów. Jest w pudełku w szafie. Mam klucz do jej
mieszkania. Sara i ja podlewamy jej kwiaty.
- Może go sprzedał albo zgubił. - Myślę głośno.
- Nie wydaje mi się. Dlaczego tak sądzisz?
- Dlatego, że kiedy w noc zabójstwa Melanie gliny pytały go, czy posiada broń,
odpowiedział, że nie. Przeszukali cały dom. Gdyby ten pistolet tam był,
znaleźliby go.
- Myślisz, że to ten pistolet?
- Nie, ale zastanawiam się, dlaczego skłamał.
Jest wpół do piątej po południu. Rozmawiamy z Harrym na temat postępowania
przygotowawczego. Odzywa się mój intercom. Podnoszę słuchawkę.
164
- Dana Colby. Mówi, że to ważne - informuje mnie sekretarka.
- Na której linii?
- Nie, nie. Jest tutaj, w biurze.
Mówię o tym Harry'emu i przepraszam go na chwilę.
Dana stoi przy biurku sekretarki i ogląda jedną z wiszących na ścianie
fotografii - duma Harry'ego, duże czarno-białe zdjęcie z końca poprzedniego
stulecia, przedstawiające dwa statki parowe ścigające się na rzece.
- Przepraszam, że przeszkadzam - mówi, odwracając się do mnie.
- Nic nie szkodzi. Co się stało?
- Chcę ci coś pokazać. Moglibyśmy porozmawiać na osobności? Prowadzę ją do
biblioteki i zamykam drzwi. Proponuję jej kawę, ale
odmawia. Nalewam sobie.
Dana kładzie teczkę na stole, otwiera ją i wyjmuje ze środka szarą kopertę.
- Przyniosłam kilka zdjęć. Chciałabym, żebyś rzucił na nie okiem.
Od kilku dni właściwie niczego innego nie robię. Oglądam zdjęcia, próbując
odnaleźć wśród nich twarz posłańca. Fakt, że Dana przyniosła mi tyle zdjęć do
biura, świadczy o tym, że jest to coś naprawdę specjalnego.
- Proszę cię o odrobinę cierpliwości - mówi Dana.
Układa na stole fotografie o różnych rozmiarach, odwrotną stroną do góry.
- Chcę, żebyś się każdemu uważnie przyjrzał — mówi, po czym pokazuje mi zdjęcie
numer jeden. Facet, o azjatyckim wyglądzie, niecałe trzydzieści lat, pod brodą
ma czarną tabliczkę z białymi numerkami i śmierć w oczach. Przecząco kręcę
głową.
Numer dwa jest trochę starszy, wojskowa fryzura, bez numerków, trochę bardziej
zadbany, ale to nie ten.
Pokazuje mi trzecią fotografię. Wciąż nie to.
Maleńkie zdjęcie numer cztery. Dana odwraca je. Niebieskie tło. Muszę się
pochylić, by je dokładnie obejrzeć, biorę je do ręki i nagle zrywam się na równe
nogi z szeroko rozwartymi oczami.
- To on! Ten posłniec!
- Jesteś pewny?
- Nigdy nie zapomnę tej twarzy.
Wąskie usta, włosy ostrzyżone tak krótko, jakby ktoś przejechał mu po głowie
kosiarką do trawy. Oczy zimne jak dupa Eskimosa. Jeśli chodzi o wiek, przypomina
portret Doriana Graya, od dwudziestu do czterdziestu pięciu lat, ale dobrze
zakonserwowany, jakby uprawiał jakiś sport. Na zdjęciu wygląda trochę poważniej
niż wtedy na poczcie. Pewnie to z powodu munduru, który miał na sobie. Wziąłem
go wówczas za jednego z dorabiających sobie studentów.
- Kto to jest?
Dana wyciąga z teczki notatnik.
- Nazywa się Lyle Simmons, alias Frank Jordan, alias James Hays i tak
165
dalej. Był kiedyś w Zielonych Beretach, teraz wynajmuje się do różnych zleceń. —
Wiem, że Dana nie ma na myśli pracy w ogrodzie. - Jest podejrzany o popełnienie
dwóch morderstw w stanie Oregon, choć oficjalnie nie został o nie oskarżony. On
sam utrzymuje, że prowadzi jednoosobową firmę ochroniarską.
- Notowany w rejestrze skazanych?
- Trzy razy zatrzymany za jakieś drobne wykroczenia, dwa razy skazany. Wygląda
na to, że zawsze przyłapują go przed lub w drodze powrotnej z pracy, nigdy na
gorącym uczynku - mówi Dana.
- Jak go znaleźliście?
- Nie było to łatwe. Wykorzystaliśmy twoją teorię, że Jack wynajął kogoś do
zabicia żony.
Zamieniam się w słuch.
- Mamy informatora, człowieka, który obraca się w niższych sferach
politycznych. - Dana robi minę, jakby chciała powiedzieć, że nie jest to
człowiek, którego chciałoby się przyprowadzić do domu i przedstawić rodzinie. -
Otóż ten człowiek jakiś czas temu widział Jacka w pewnej spelunie po drugiej
stronie rzeki. Nie należy ona do miejsc, które twój szwagier zazwyczaj
odwiedza. Wiemy o tym, bo go obserwowaliśmy. Był z jakimś facetem, rozmawiali
przy stoliku i popijali piwo. Vega w garniturze za tysiąc dolarów za bardzo się
wyróżniał. Nasz informator od razu zwrócił na niego uwagę.
- A dlaczego w ogóle zawracał nim sobie głowę?
- Nasze śledztwo wykazało, że on również nie jest bez winy. Były lobbysta,
jeden z tych facetów, którzy naprowadzili nas na Jacka. Znajdował się na bardzo
niskiej pozycji w politycznym łańcuszku do żłobu, a bardzo chciał się wybić. Nie
wiedział, o co dokładnie nam chodzi, wiedział tylko, że mamy oko na Jacka. Żeby
się nam przysłużyć, wyciągnął z samochodu pana Simmonsa jego prawo jazdy, choć
niestety zbagatelizowaliśmy to wtedy.
Siedzę i nic nie mówię. Czekam, aż to wszystko do mnie dotrze.
- Gdzie jest teraz ten informator?
- No właśnie, tu mamy problem. Wygląda na to, że zniknął z powierzchni ziemi.
Agent, który się z nim kontaktował, nie widział go od ponad trzech tygodni.
Podobno pojechał na wakacje, ale nikt nie wie dokąd. Wciąż go szukamy.
- A gdzie jest pan Simmons?
- Tego też nie wiemy. W wydziale komunikacji podał fałszywy adres.
Świetnie. Pewnie czeka teraz na mnie w domu, przecież wie, że widziałem go już
dwa razy. Raz na poczcie i drugi raz na cmentarzu. Mówię o tym Danie, lecz ona
każe mi się tym nie martwić. Już o tym pomyślano, agenci przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę obserwują mój dom, nie spuszczają również oka z Sary.
Jeśli Simmons pokaże się gdzieś, natychmiast go zdejmą.
166
Wracamy do spraw zawodowych.
- Kiedy się odbyło to spotkanie Jacka z Simmonsem?
- Masz rację, że o to pytasz. Pięć dni przed śmiercią Melanie Vega. Robi mi się
zimno. Moja teoria dotycząca Jacka zaczyna nabierać
kształtów.
Zadzwoniłem do Dany następnego dnia po spotkaniu w biurze i zaprosiłem ją na
obiad do swego domu. Teraz robi surówkę. Sara stoi na taborecie i pomaga jej,
tak jak kiedyś pomagała Nikki. Nie mogę przestać myśleć o niej, o tym, jak
brakuje jej w życiu moim i mojej córki. Ja mam swoją pracę, ale Sarą nikt się
nie zajmuje i dzieciaki pytają, dlaczego mama nie przyprowadza już jej do
szkoły.
- Może chcesz wlewać sos, a ja będę mieszała surówkę? - Dana próbuje wziąć Sarę
pod swoje skrzydła.
- Nie. Pomogę tacie przygotować kukurydzę.
Jak większość dzieci, Sara dość wolno przyzwyczaja się do obcych. Jest
spragniona matczynej czułości. Dawniej, zanim ubrała się do szkoły, potrafiła
przez dwadzieścia minut tulić się do Nikki na tapczanie. Teraz ja muszę
zapewniać jej to, czego pragnie - ojcowską miłość, ostatnie schronienie przed
niebezpieczeństwami życia. Niemniej jednak, Sara spogląda na mnie tak, jakby
obawiała się, iż wkrótce ja również ją opuszczę.
Sara trzyma półmisek, a ja wkładam do niego metalowymi szczypcami kolby
kukurydzy.
- Steki będą gotowe za kilka minut - ogłaszam.
- No to nakrywamy do stołu. - Dana podchodzi do kredensu. - Pokaż mi gdzie są
talerze. - Spogląda na Sarę, chce zachęcić ją do zabawy.
Moja córka nawet nie drgnie. Trzyma mnie kurczowo. Od czasu śmierci Nikki stała
się bardzo zaborcza i zazdrosna o dom, o wszystko co się w nim znajduje, ale
przede wszystkim o mnie. Nie chce zgodzić się na żadną zmianę. Kiedy wspominam o
przeprowadzce do jakiegoś mniejszego domu, o który byłoby łatwiej zadbać,
urządza mi dziką awanturę, jakby uważała, że dopóki tu mieszkamy, Nikki jest
wciąż z nami. Wygląda na to, że odkąd Danny i Julie zniknęli, Sara cierpi
jeszcze bardziej. Danny przynajmniej raz w tygodniu, nie zwracając uwagi na
sprzeciw ojca, przychodził pobawić się ze swoją kuzynką.
W końcu udaje mi się nakłonić Sarę, by zajęła się talerzami. Widzimy ją przez
okno łączące kuchnię z pokojem. Układa na stole serwetki i talerze: mój na
jednym końcu, swój tuż obok niego i jeszcze jeden samotny talerz po przeciwnej
stronie.
Dana spogląda na mnie.
- Jak myślisz, kto ma tam usiąść?
- Nie jest jej łatwo pogodzić się z tym, co się stało - mówię. Muszę jednak
przyznać, że czasami Sara jest okropna.
167
Steki są już gotowe. Zasiadamy do stołu, nalewam wino, a Sara łaskawie zjada
nieco więcej niż połowę swojej porcji. Robi to tylko wtedy, gdy mamy gości. Sara
jada niczym wróbelek i na patykowatych nogach wygląda jak gazela. Zanim pójdzie
do łóżka lubi jednak zjeść trochę słodyczy.
- Jeszcze dwa kęsy - mówię.
Sara krzywi się, a gdy nie ustępuję, napycha policzki i idzie do swojego pokoju.
- Można ci pozazdrościć takiej córki - mówi Dana. Rozmawiamy o dzieciach. Dana
narzeka, że przegapiła moment wyznaczony przez zegar biologiczny.
Uśmiecham się. Mam wrażenie, że Dana nie może sobie pozwolić na dzieci wyłącznie
z braku czasu. Okazało się również, że spekulacje dotyczące powołania Dany na
stanowisko sędziny nie były bezpodstawne. Długa niegdyś lista zawiera obecnie
dwa nazwiska: pięćdziesięcioczteroletniego białego mężczyzny i kobiety, która
siedzi teraz naprzeciwko mnie. Dzisiejsza gazeta podała, że obie kandydatury
rozpatruje teraz specjalna komisja. Dana ma jakoby poparcie wysokich urzędników
z Departamentu Sprawiedliwości w Waszyngtonie i dwóch senatorów z naszego stanu
— kobiet, wojujących feministek.
Siedzimy na kanapie i pijemy kawę. Sara poszła już do łóżka. Zaproszenie Dany
miało tylko częściowo charakter towarzyski. Nie mogła tego nie zauważyć.
- Coś nie tak? - pyta.
- Nic wielkiego - odpowiadam.
- O co chodzi? - Dana odstawia filiżankę i spogląda na mnie z uwagą.
- Pewnie zaczęłaś już pakować rzeczy w biurze, robić przymiarki do czarnej
togi.
- Czy to cię tak niepokoi?
- Nie niepokoi, ale jestem po prostu ciekaw.
- Aha. - Dana kiwa głową.
Trochę mi głupio. Pewnie zaraz sobie pomyśli, że jestem jednym z tych facetów,
którzy nie są w stanie znieść widoku kobiety na takim stanowisku.
- Uważasz, że może to coś między nami zmienić? - pyta.
- A ty?
- Ja pierwsza zadałam to pytanie. Wzruszam ramionami.
- Prawdę mówiąc, może to być nawet zabawne. Zawsze o tym marzyłem.
- O czym?
- Zastanawiałem się, jakby to było kochać się z sędziną na sędziowskim stole -
mówię.
- Może nie pozwolę ci podejść. - Dana uśmiecha się, przeciągając palcem po moim
udzie.
Odchrząkuję. Mam nadzieję, że kiedy znów się odezwę, mój głos nie będzie o
oktawę wyższy.
168
- Właściwie chciałem cię o coś poprosić - mówię.
- Czy kiedykolwiek ci czegoś odmówiłam? - Jej spojrzenie mogłoby rozmrozić
każdą lodówkę.
- Nie mam nic przeciwko temu, że obejmujesz takie stanowisko -mówię - ale
chciałbym wiedzieć, kiedy to nastąpi.
- Chodzi ci o to, kiedy moje biuro zabierze się do pracy nad aktem oskarżenia
Jacka, prawda?
- Zawsze jesteś czujnym prawnikiem. - Uśmiecham się i siadam wygodniej na
kanapie.
- Uważam, że Jack Vega powinien dostać to, na co zasłużył - mówi Dana. - Nie
jest żadną tajemnicą, że puściliśmy go wolno nie ze względu na trudną sytuację
rodzinną. Taka decyzja została podjęta przez kogoś wyżej postawionego, choć
prawdą jest również to, że zawarliśmy z Jackiem korzystną umowę. Oczywiście, jak
tylko ujawnimy informacje dotyczące tej umowy... ale to już nasze wewnętrzne
sprawy.
Jeśli prokurator dowie się, że Jack ma na swoim koncie już kilka przestępstw,
nigdy nie powoła go na świadka. Jeśli ja to zrobię, Jack i jego prawnicy bardzo
szybko zorientują się, że podejrzewam go o odegranie pierwszoplanowej roli w
zabójstwie Melanie. Z pewnością skorzysta wtedy z praw Piątej Poprawki i odmówi
zeznań, a przysięgli dojdą do wniosku, że zrobił tak, by uniknąć dalszych
oskarżeń dotyczących korupcji politycznej.
Niewątpliwie Cassidy, oskarżając Laurel, będzie próbowała przedstawić Jacka jako
ofiarę, psychicznie wykończonego wdowca. Czy może być coś lepszego niż człowiek
pogrążony w smutku po stracie żony i nie narodzonego dziecka? Jeśli jednak
dopisze mi szczęście i bogowie staną po mojej stronie, przeszkodzę im w
kanonizacji Jacka. Kiedy wpatruję się w błyszczące oczy Dany, czuję dreszcz
podniecenia. Świadmość tego, że prokurator nie wie, iż buduje tezę opartą na
niewinności skazanego przestępcy, powoduje, że przeżywam coś, co dla adwokata
jest odpowiednikiem intelektualnego orgazmu.
17
Q ędzia Austin Woodruff jest bardziej konserwatywny od Boga, ale zupełnie O
pozbawiony jego miłosierdzia. Ma pięćdziesiąt cztery lata, zdrową, rumianą cerę
i arystokratyczny sposób bycia, tym bardziej wielkopański, że Woodruff jest
zupełnie pozbawiony poczucia humoru. Jego kamienna twarz doprowadziłaby
niejednego komika do samobójczej śmierci.
Ze swoją bujną siwą czupryną i srebrzystymi brwiami jest uosobieniem władzy -
tak właśnie przeciętny obywatel wyobraża sobie sędziego.
Jest surowy, a jego spojrzenie tak ciepłe, jak wzrok kamiennego posągu. Właśnie
stąd wzięło się jedno z jego przezwisk - Lodowy Książę, ale najbardziej mi się
podoba to, które najtrwalej do niego przywarło - Kamienna Głowa.
Tak czy owak Austin Woodruff jest sędzią w naszym procesie. Siedzi teraz za
swoim stołem i przegląda akta.
Morgan Cassidy zajęła miejsce obok Jimmy'ego Lamy, policjanta z piekła rodem, i
młodego prokuratora - dzieciaka, który po raz pierwszy zajrzy w głąb krateru
zbrodni.
Dana usiadła tuż za nami, w pierwszym rzędzie za barierką. Od wyprawy na Hawaje
bardzo zainteresowała się naszą sprawą.
Laurel nie jest obecna - zwykła praktyka w wypadku oskarżonego znajdującego się
w areszcie. Próbowałem uzmysłowić jej, jak ważne jest to pierwsze posiedzenie.
Jeśli obalą którąś z naszych tez, możemy przegrać, zanim na sali zasiądzie
pierwszy sędzia przysięgły.
Prokurator będzie próbował wykazać, że Laurel kierowała się zazdrością,
wściekłością na Melanie za to, że odbiła jej męża. Będą utrzymywać, że jej gniew
wybuchł na nowo, gdy Jack próbował odebrać jej dzieci. Udowodnią, że spośród
wszystkich podejrzanych Laurel miała najwięcej okazji i powodów, by zabić
Melanie.
Zwykłemu obserwatorowi może się to wydawać zupełnie bezpodstawne, gdyby nie
kilka dowodów, dzięki którym taka teoria staje się bardzo wiarygodna. Owe dowody
stanowią gwóźdź do trumny przygotowywanej przez Cassidy.
170
Dwa z nich można uznać za bardzo obciążające, ponieważ wskazują, że owej nocy
Laurel była na miejscu zbrodni. Chodzi tu o dywanik łazienkowy, znaleziony przy
Laurel podczas aresztowania jej w Reno, który, jak utrzymuje Jack, tamtej nocy
znajdował się w łazience, gdzie dokonano zabójstwa, oraz złota puderniczka z
inicjałami Melanie, znaleziona w torebce Laurel.
Policja ma również świadka, panią Miller, która zaświadczy, że widziała Laurel w
pobliżu domu państwa Vegów mniej więcej o tej godzinie, kiedy zamordowano
Melanie.
Woodruff pyta, czy możemy zaczynać. Nie czekając na odpowiedź, wyrzuca z siebie
serię pytań, które pędzą jak torpedy wycelowane w kierunku naszego pierwszego
wniosku.
- O co chodzi z tym dywanikiem? - pyta. - Dlaczego chcecie wykreślić go z
materiału dowodowego? Na jakiej podstawie?
- Ależ nie, Wysoki Sądzie, prosiliśmy o coś innego.
- A o co?
Nie najlepiej wróżący początek. Woodruff nawet nie zapoznał się z treścią
wstępnego porozumienia stron procesowych.
- Dywanik może zostać - mówię - choć chciałbym zwrócić uwagę sądu na trudności
z określeniem rzeczywistego właściciela owego przedmiotu i miejsca, w którym się
pierwotnie znajdował.
- To kwestia, którą rozpatrzy ława przysięgłych, a nie sąd.
- Zgadzam się.
Nasz wniosek jest nieco subtelniejszy. Przedstawiam go sędziemu w całości.
Oświadczenie Jacka, że dywanik pochodzi z miejsca zbrodni, jest wystarczająco
obciążające. Laurel będzie oczywiście utrzymywała, że wzięła go ze swojej
własnej łazienki, a ja mogę liczyć tylko na to, że przysięgli zaczną
powątpiewać, komu należy wierzyć.
Nie chciałbym, żeby Cassidy zaczęła sugerować, że upranie dywanika i zanurzenie
rąk w rozpuszczalniku było próbą zniszczenia przez Laurel materiału dowodowego.
Już wiele razy przekonałem się, że fakty bardzo rzadko pomagają rozstrzygnąć
spory - to wyciągnięte z nich wnioski powodują, że czasem się wygrywa, a czasem
przegrywa.
Według raportu, który otrzymaliśmy z laboratorium, test na wykrycie resztek
spalonego prochu nic nie wykazał z powodu chemikaliów, w które oskarżona celowo
zanurzyła ręce.
Cassidy utrzymuje, że dywanik mówi sam za siebie. Gadający dywanik to jedno, ja
natomiast obawiam się, że w czasie procesu pani prokurator zechce wskoczyć na
niego i poszybować.
- Jaki inny powód mogła mieć oskarżona, by zabrać go do Reno i uprać? - mówi. —
Czyż nie chodziło jej o usunięcie krwi i innych śladów?
- Właśnie obawiam się takich spekulacji - zwracam się do sędziego.
- To najrozsądniejszy wniosek, jaki można wyciągnąć na podstawie posiadanych
dowodów - broni się Cassidy.
171
- Czy na dywaniku znaleziono ślady krwi? — pytam.
- Przecież pańska klientka go wyprała.
- To są spekulacje - mówię.
Woodruff zauważa w końcu, że przestał panować nad wymianą zdań.
- Proszę zwracać się do mnie — mówi.
- Wysoki Sądzie, dywanik został skradziony - mówi Cassidy. - Ta kobieta ma
talent do przeinaczania faktów. W jej rękach dowody stają się miękkie i podatne
na zmianę kształtu jak plastelina.
- Kto tak twierdzi? - pytam.
- Mąż ofiary.
- Stop! Stop! Pojedynczo proszę - mówi Woodruff. - Najpierw pani. Morgan
wreszcie może przejąć inicjatywę. Utrzymuje, że dywanik
został skradziony, że prokurator ma prawo do wyciągania wniosków i że sam fakt
znalezienia przy oskarżonej owego przedmiotu świadczy o jej winie. Ryczę jak
zraniony byk, przerywając jej w pół zdania:
- Nie ma żadnych dowodów na to, że dywanik został skradziony. Woodruff drapie
się w głowę. Blat stołu pokryty już jest warstewką
łupieżu. Pewnie myśli, że za mało płacą za podejmowanie takich decyzji.
Pokazuję mu oświadczenie złożone pod przysięgą i podpisane przez Laurel,
mówiące, że dywanik należał do niej i nigdy nie znajdował się w tamtym domu.
- No i co z tego? - mówi Cassidy. - Ja mam podobne oświadczenie złożone przez
pana Vegę i stwierdzające coś zupełnie przeciwnego. Według niego w czasie
morderstwa dywanik znajdował się w domu ofiary.
- Dobrze. Mamy więc do czynienia ze sprzecznymi stwierdzeniami -mówię - i nadal
nic nie wskazuje na to, że dywanik rzeczywiście został skradziony. Będą musieli
o tym zadecydować przysięgli.
- A jeśli uznają, że został skradziony, czy będziemy mieli prawo do pouczenia?
- Cassidy ma na myśli pouczenie przysięgłych, które pozwoli uznać Laurel za
winną tylko dlatego, że znaleziono przy niej dywanik.
- O tym może porozmawiamy kiedy indziej. Nie spotkaliśmy się tu, by dyskutować
o pouczeniach. A może się mylę?
- Ma pan absolutną rację - mówi Woodruff. W końcu chyba zorientował się, o co
tu chodzi.
Cassidy demonstruje wszystko tak, jak jej to odpowiada. Zatoczyliśmy ogromne
koło i wróciliśmy do punktu wyjścia. Woodruff wskazuje na mnie palcem.
- Pańska kolej.
- Problem nie polega na tym, jakie wnioski wyciągną sędziowie przysięgli z
uczciwie przedstawionego materiału dowodowego — mówię — ale na tym, co
oskarżyciel będzie sugerował, mówiąc o dywaniku i rozpuszczalniku, w którym
Laurel zanurzyła dłonie.
- Przecież oskarżyciel nic takiego nie zrobi - odpowiada Woodruff. Odczytuję mu
fragment raportu z laboratorium, który stwierdza, że
172
Laurel celowo umyła ręce w chemikaliach, by uniemożliwić dokonanie ekspertyz.
Cassidy, czując, co się święci, zaczyna się kłócić.
- Dosyć - przerywa jej Woodruff. - Czy znaleziono na jej dłoniach ślady
spalonego prochu?
- To przecież było niemożliwe, Wysoki Sądzie - odpowiada Cassidy.
- A cokolwiek na dywaniku?
- Zdążyła go już wyprać.
- I sugeruje pani, że mamy tu do czynienia z celowym zniszczeniem materiału
dowodowego?
- Tak właśnie sądzę - mówi Cassidy. - Oskarżona uciekła z miejsca zbrodni,
zabrała ze sobą dywanik i wyprała go, by usunąć ślady. Czy może być coś bardziej
oczywistego?
Nie sądzę, żeby przekonała Woodruffa, ale słucha jej uważnie - zły znak.
- Czy to rozsądny wniosek, Wysoki Sądzie? - pytam. - Zastanówmy się nad tym.
Przypuśćmy, że popełniłem morderstwo. Zabieram więc poplamiony krwią dywanik z
miejsca zbrodni i jadę dwieście kilometrów do innego miasta, by go wyprać. Jaki
sens miało zabieranie go stamtąd? Jeśli to prawda, że - jak utrzymuje prokurator
- dywanik znajdował się w domu, gdzie dokonano przestępstwa, jego odnalezienie
jednoznacznie obarczyłoby mnie winą. Jeśli zabójca nie cierpi na chorobliwą
pedanterię, to po co miał go stamtąd zabierać?
- Może wpadła w panikę - zauważa Cassidy.
- No dobrze, ale dlaczego nie wyrzuciła go gdzieś po drodze, kiedy już się
uspokoiła?
Cassidy nie wie, co odpowiedzieć.
- Jeśli z faktu posiadania dywanika i prania go w pralni samoobsługowej mamy
wyciągnąć jakiś wniosek, to tylko taki, że Laurel jest niewinna -mówię. —
Ludzie, którzy mają coś na sumieniu, nie zachowują się w ten sposób.
Martwa cisza. Woodruff wpatruje się we mnie.
Jeśli Laurel zamordowała Melanie, cała ta błazenada z łazienkowym dywanikiem
urąga wszelkim zasadom logiki.
- Wydaje mi się to dość jasne - mówi Woodruff. Spogląda na Cassidy. - Może pani
dołączyć dywanik do materiału dowodowego, ale nie chcę słyszeć ani słowa o nie
istniejących plamach krwi i resztkach spalonego prochu na dłoniach oskarżonej,
których nie zdołano wykryć.
- Ależ, Wysoki Sądzie...
- Czy wyraziłem się dość jasno?
- Tak - odpowiada Cassidy.
- Co jeszcze? - Woodruff spogląda na mnie.
- Chciałbym prosić o wykreślenie tego stwierdzenia w raporcie z laboratorium —
mówię. Dlaczego miałbym się zadowalać połowicznym sukcesem?
173
Sędzia patrzy na mnie władczym wzrokiem.
- Czy można nieco złagodzić użyte słowa? - Spogląda na Cassidy.
- Przecież zanurzyła ręce w rozpuszczalniku.
- Proszę wykreślić wyraz „celowo" i nie będziemy już mieli żadnych zastrzeżeń -
mówię.
- No właśnie. Co pani na to? - pyta Woodruff. Cassidy kręci głową.
- Dobrze - mówi wreszcie.
- Czy nie mogliście państwo rozstrzygnąć tego sporu przed przyjściem tutaj? -
pyta sędzia.
Chyba nie wie, że Cassidy nie uznaje żadnych kompromisów.
- Co my tu jeszcze mamy? - Woodruff przegląda papiery. - Widzę, że były jakieś
problemy z identyfikacją sprawczyni przez świadka. O co tym razem chodzi?
- Źle przeprowadzono konfrontację - mówię. - Wnoszę o wykluczenie jej wyników z
materiału dowodowego. — Mam na myśli konfrontację, jakiej poddano świadka, który
twierdzi, że w noc zabójstwa widział Laurel w pobliżu domu państwa Vegów.
- Nie ma mowy - odpowiada Cassidy.
- W takim razie chciałbym wezwać mojego świadka - mówię. Sędzia dość
jednoznacznie wyraża swoje niezadowolenie, ale staram się
go zapewnić, że nie zajmie mi to dużo czasu. Woodruff spogląda na zegarek.
- Daję panu dwadzieścia minut - mówi.
Wzywam Jimmy'ego Lamę i proszę go o złożenie przysięgi.
Margaret Miller jest sąsiadką Jacka Vegi. Harry i ja rozmawialiśmy z nią
kilkakrotnie od czasu śmierci Melanie. Opowiedziała nam o odwiedzających ofiarę
mężczyznach i o tym, że tamtej nocy dwukrotnie widziała Laurel w pobliżu domu
Vegów: po raz pierwszy, kiedy obie kobiety kłóciły się na schodach i drugi -
mniej więcej w tym czasie, kiedy popełniono morderstwo. Pani Miller powiedziała
policji, że widziała Laurel ubraną w bluzę z kapturem na ulicy przed domem
państwa Vegów.
Problem jest natury formalnej i dotyczy uczciwości w prezentowaniu informacji,
czegoś całkowicie obcego dla Lamy.
Zwracam się do Jimmy'ego. Stwierdzamy fakty. Lama mówi, że prowadzi śledztwo w
naszej sprawie i że przesłuchiwał panią Miller.
- Ile razy ją pan przesłuchiwał? Lama liczy na palcach.
- Trzy... - Zastanawia się. — Tak, trzy przesłuchania i konfrontacja.
- Czy podczas tej konfrontacji pani Miller zidentyfikowała Laurel Vega?
- Tak. Powiedziała, że tamtej nocy widziała oskarżoną dwukrotnie.
- Czy to właśnie podczas tej konfrontacji obecny był mój kolega, pan Hinds? -
Spoglądam na Harry'ego.
174
- Tak, ale wtedy nie zgłaszał żadnego sprzeciwu - mówi Lama, zaczynając się
rozkręcać.
- Czy to była jedyna konfrontacja, jaką zorganizował pan dla świadka? Jimmy
uśmiecha się.
- To zależy, co dla pana oznacza słowo „konfrontacja" - mówi.
- Mam na myśli pokazanie świadkowi oskarżonej wraz z innymi potencjalnymi
sprawcami.
- W takim razie była to jedyna konfrontacja - odpowiada Lama. Harry powiedział
mi, że Laurel znajdowała się w grupie sześciu kobiet
ubranych, podobnie jak ona, w stroje więzienne. Wszystkie kobiety były podobnego
wzrostu i koloru skóry. Każdą z osobna proszono o wystąpienie z szeregu,
włożenie bluzy z kapturem i pokazanie obu profili świadkowi, który znajdował się
niewidoczny w kabinie za lustrem. Przez cały czas ani Lama, ani żaden z
policjantów niczego nie sugerował, słowem - wzorowo przeprowadzona konfrontacja.
Problem jednak pojawił się dużo wcześniej.
- Czy przed konfrontacją pokazywał pan pani Miller jakieś zdjęcia?
- Tak.
- Ile fotografii pan jej pokazał?
- Cztery, pięć, może sześć.
- Czy pani Miller była w stanie zidentyfikować oskarżoną na podstawie
przedstawionych jej fotografii?
- Tak.
- Czy przyniósł pan ze sobą te zdjęcia? - Wiem, że tak, bo dostał nakaz sądowy.
Gdyby nie zaprezentował teraz wszystkich wykorzystanych wtedy zdjęć, moglibyśmy
prosić o wykluczenie wyników konfrontacji z materiału dowodowego.
Lama podaje mi dużą, pełną zdjęć teczkę. Są tu fotografie czarno-białe i
kolorowe, o różnych formatach. Jimmy ma ochotę pobawić się w chowanie drzew w
lesie.
- Bardzo dziękuję, ale prosiłem tylko o te fotografie, które pokazano pani
Miller w celu zidentyfikowania oskarżonej, a nie o całą kartotekę.
- Te również tam są.
- Proszę mi je pokazać - mówię, oddając mu teczkę. Lama wyjmuje kolejno zdjęcia
i układa je przed sobą.
- Chyba to. Nie, chyba to. - Przejrzawszy około dwudziestu fotografii, podnosi
dwie, które wyglądają prawie identycznie.
Prawo mówi jednoznacznie: oskarżony jest uprawniony do tego, by jego adwokat był
obecny podczas konfrontacji. Nie można jednak odnieść tej zasady do
identyfikacji na podstawie zdjęć, tym bardziej, że policja ma prawo pokazać
świadkowi zdjęcia znajdującego się w areszcie podejrzanego, zanim nastąpi
formalna konfrontacja. Problem pojawia się wtedy, kiedy dobór zdjęć jest tak
sugestywny, że wybór natychmiast pada na podejrzanego, co z kolei zniekształca
wyniki całego procesu.
Lama lubi takie gry - najpierw rozpalonym do czerwoności żelazem
175
odciskuje wizerunek oskarżonego w świadomości świadka, a potem każe mu rozpoznać
go podczas konfrontacji.
Przegląda te zdjęcia już trzy minuty i jest pewny tylko co do fotografii Laurel
— kolorowej, formatu dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów, zrobionej przy
bardzo silnym oświetleniu. Waha się przy pozostałych czterech zdjęciach.
- Poruczniku, pytam po raz ostatni, czy jest pan przekonany, że właśnie te
zdjęcia zostały wykorzystane do rozpoznania Laurel Vega?
Cassidy wpatruje się w niego. Od jego odpowiedzi zależy teraz, czy ten tak
bardzo ważny dowód będzie mógł być wykorzystany w sprawie. Jeśli powie, że nie,
wynik konfrontacji zostanie wykluczony z materiału dowodowego. Obrońca ma
niezaprzeczalne prawo zobaczyć zdjęcia wykorzystane do identyfikacji
podejrzanego, by móc ocenić rzetelność przeprowadzonego testu. Jeśli oskarżyciel
nie jest w stanie pokazać mu owych zdjęć, konfrontacja musi być uznana za
nieważną.
Na czole Jimmy'ego pojawiają się kropelki potu. Spogląda na mnie, potem na
Cassidy.
- Tak - mówi. - To na pewno są te zdjęcia. Słyszę głośne westchnienie Cassidy.
- Nie mam więcej pytań do świadka - mówię.
- Czy prokurator chce zadać świadkowi jakieś pytania? — pyta sędzia. Cassidy
mówi, że nie, a Lama zabiera teczkę i wstaje.
- Chciałbym na chwilę zatrzymać zdjęcia. Podaje mi te, które przed chwilą
zidentyfikował.
- Wszystkie - mówię.
Spogląda na mnie tak, że gdyby wzrokiem można było zabić, już bym nie żył, i
podaje mi teczkę.
Pytam, czy jeszcze jeden adwokat może zasiąść ze mną i z Harrym przy stole.
Cassidy jest wyraźnie zaniepokojona.
- Czy ma pani coś przeciwko temu? - zwraca się do niej sędzia. Cassidy i Dana
przypatrują się sobie.
- Znam panią Colby — mówi Cassidy — i chciałabym wiedzieć, jaka jest rola
zastępcy Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych w toczącym się tu
postępowaniu.
- Pani Colby jest tu nieoficjalnie - wyjaśniam.
- W jakim celu? - pyta Cassidy.
- Koleżeńska pomoc - odpowiadam.
Sędzia zezwala Danie na wejście za barierkę, ale poleca jej usiąść w pewnej
odległości od stołu obrony. Na szczęście dość blisko.
Pani Miller czeka w holu. Tydzień temu odbyliśmy przez telefon bardzo serdeczną
rozmowę. Mówiliśmy o konfrontacji i o identyfikacji zdjęć. Rozmowa toczyła się
gładko, dopóki pani Miller nie zadała mi pewnego pytania.
Lama zajmuje miejsce obok Cassidy i szepcze jej coś do ucha.
176
- Mam nadzieję, że nie potrwa to długo - mówi Woodruff.
- Tylko kilka minut - uspokajam go.
Margaret Miller składa przysięgę i zajmuje miejsce przeznaczone dla świadka.
Wygląda jak żywcem przeniesiona z pudełka na czekoladki - włosy delikatne i
białe jak jedwab, uosobienie uczciwości i matczynego ciepła.
Proszę sąd o czas na krótką konsultację. Szepczę coś Danie na ucho. Prowadzimy
zwykłą, nic nie wnoszącą rozmowę, której jednak pani Miller nie może nie
zauważyć. Potem odwracam się znów do świadka.
Pani Miller podaje swoje imię i nazwisko. Zaczynam zadawać pytania dotyczące
identyfikacji zdjęć. Pytam, czy pamięta spotkanie z Lamą.
- Bardzo dobrze - odpowiada pani Miller.
- Czy pokazywał pani jakieś zdjęcia?
- Tak, tej nocy kiedy Melanie — to znaczy pani Vega — została zamordowana,
pokazał mi jedno zdjęcie, a potem jeszcze kilka innych.
- Czy może właśnie to zdjęcie?
- Oczywiście, to pańska klientka - mówi. - Od tamtej pory widziałam wiele jej
zdjęć w gazetach.
Zastanawiające, skąd wzięła się u Jacka fotografia Laurel - byłej żony, której
tak nienawidził - jeśli nie miał w tym jakiegoś interesu. Wygląda na to, że
razem z Lamą za pomocą tego zdjęcia postanowili zasugerować pani Miller, że
osobą, którą tamtej nocy widziała przed domem Vegi, była Laurel.
Rozmawiamy o przeprowadzonej przez Lamę identyfikacji. Tasuję zdjęcia
wizerunkami do dołu, by świadek nie mogła ich zobaczyć.
- Czy rozpoznałaby pani te zdjęcia, gdyby zobaczyła je pani jeszcze raz?
- Chyba tak. Mogę spróbować - odpowiada pani Miller. Pokazuję jej jedną z
fotografii, które przed chwilą dał mi Lama.
- Pani Miller bierze zdjęcie do ręki. Kręci głową.
- Nie wiem, może jednak nie pamiętam ich tak dobrze, jak mi się wydawało -
mówi.
Pokazuję następne zdjęcie. Znów nic.
Dopiero przy trzecim, przedstawiającym Laurel, uśmiecha się.
- Właśnie to zdjęcie wtedy zidentyfikowałam. To pańska klientka,
prawda?
Przytakuję.
Pani Miller ukradkiem spogląda na Dane.
Cassidy zauważa jej spojrzenie.
- Wysoki Sądzie, jestem zmuszona wnieść sprzeciw. - Cassidy zrywa się z
krzesła. - Odnoszę wrażenie, że świadka celowo wprowadza się tu
w błąd.
- Przeprowadzamy rzetelny sprawdzian pamięci świadka - odpowiadam. Pytam, czy
możemy z Cassidy podejść do ławy sędziego.
- O co chodzi? - pyta szeptem Woodruff.
Cassidy chce, by Dana usiadła za barierką. Zarzuca nam, że celowo rozpraszamy
uwagę świadka.
12 - Fbrniy nacisku
177
- Prawnikom zwykle pozwala się na zajmowanie miejsc po tej stronie barierki -
mówię.
Woodruff krzywi się niechętnie, lecz w końcu mówi: - No dobrze, tylko proszę już
nie wymieniać z tą panią żadnych uwag. - Spogląda na mnie srogo.
- Dobrze, Wysoki Sądzie. Wracamy na swoje miejsca.
- Pani Miller, czy mogłaby pani obejrzeć jeszcze kilka fotografii?
- Oczywiście.
Pokazuję jej ostatnie dwa zdjęcia, które Lama wybrał z ogromnego pliku, jaki
przyniósł ze sobą. Pani Miller nie przypomina sobie żadnego z nich.
- Widziałam je tylko raz - tłumaczy się.
- A ile razy widziała pani zdjęcie mojej klientki?
- Co najmniej dwa, może trzy razy - mówi. - Pokazali mi je policjanci, kiedy
przyszli do mnie po raz pierwszy. Pytali, czy kiedykolwiek widziałam tę kobietę.
- To było w związku ze śmiercią Melanie Vega?
- Tak.
- Czy nie miała pani wtedy wrażenia, że ta kobieta na zdjęciu może być
podejrzana o popełnienie zbrodni?
- Sprzeciw! - woła Cassidy. - Jest to sugerowanie odpowiedzi.
- Pytam o stan emocjonalny świadka wtedy, a nie o to, co myśli teraz.
- Oddalam - mówi Woodruff.
- Czy zdjęcie mojej klientki pokazano pani więcej niż raz?
- Tak - mówi pani Miller.
- To dopuszczalne podczas trwania dochodzenia - mówi Cassidy.
- I w znakomity sposób ukierunkowuje pamięć świadka - dodaję. Woodruff kręci
głową - to jeszcze za mało, żeby wykluczyć konfrontację z materiału dowodowego.
Podchodzę do barierki i opieram się o nią. Stoję też obok Dany, patrzymy na
siebie, ale nie mówimy ani słowa.
Lama szepcze coś do Cassidy, która natychmiast zrywa się z krzesła.
- Wysoki Sądzie, znów jestem zmuszona wnieść sprzeciw. To jawne oszustwo.
Obrona chce spowodować, żeby świadek uwierzył, iż oskarżoną jest siedząca tam
pani Colby. - Wskazuje Dane. - Próbują zmylić świadka, myślę, że należy zapisać
to w protokole.
- Czego konkretnie dotyczy pani sprzeciw? - pyta Woodruff. - Nie słyszałem
żadnego pytania.
- Sprzeciwiam się temu, że obrońca stoi koło barierki.
- Niech już pani da spokój.
- Dobrze - mówi Cassidy. - Cofam sprzeciw. - Uśmiecha się. Zrobiła to, co
chciała.
Lama zasłania dłonią usta, żeby powstrzymać złośliwy chichot.
178
Pani Miller spogląda na mnie. „Ładnie to tak?" - mówi jej spojrzenie. Stać ją
jednak na ciepły uśmiech, jest zadowolona, że może brać udział w takiej
rozgrywce.
Zrobimy to więc inaczej.
- Pani Miller, czy miała pani wrażenie, że siedząca tu kobieta wygląda jak
oskarżona? Jak ta kobieta ze zdjęcia? - pytam.
Cassidy uśmiecha się sztucznie.
- Pomyślałam sobie, że może zmieniła kolor włosów - mówi pani Miller. - Uważam,
że obie panie są do siebie trochę podobne.
Poza tym, że są tej samej płci, Laurel i Dana wyglądają zupełnie inaczej.
Proszę, jak sugestia może wpłynąć na człowieka.
- Widziała pani pięć fotografii rożnych kobiet, pani Miller. Czy poza zdjęciem
mojej klientki rozpoznaje pani którąś z tych fotografii?
- Tego nie mogę powiedzieć - mówi.
- Czy to są te same zdjęcia, które wykorzystał porucznik Lama do identyfikacji
oskarżonej?
- Co do niektórych nie mam pewności, ale wiem na pewno, że dwóch
zdjęć brakuje.
- Co to za zdjęcia?
- Jakiejś czarnej kobiety - odpowiada. Woodruff nie wierzy własnym uszom.
- Pokazał pani zdjęcie czarnej kobiety? Pani Miller przytakuje skinieniem
głowy.
Lama robi się coraz mniejszy. Jakby wrastał w krzesło.
- Panie poruczniku, żadne ze zdjęć, które pan wybrał, nie przedstawia czarnej
kobiety. - Nieważne, że Lama nie został zaprzysiężony. Sędzia domaga się
odpowiedzi.
Lama wzrusza ramionami.
- Myślę, że świadek jest w błędzie - mówi. Lama dokonał wyboru między
przyznaniem się do złożenia fałszywych zeznań i zakwestionowaniem dobrego stanu
pamięci własnego świadka.
- Nie ma tu również tego zdjęcia, na którym była taka młoda dziewczyna podobna
do mojej wnuczki - mówi pani Miller. - Pamięta pan? Rozmawialiśmy o tym.
Podczas ostatniej rozmowy telefonicznej z panią Miller moje zainteresowanie
wzbudziło pytanie dotyczące fotografii czarnej podejrzanej. Dlaczego oficer
policji miałby pokazywać jej zdjęcie czarnej kobiety, jeśli wielokrotnie
powtarzała, że kobieta, którą widziała przed domem Vegów, była
biała?
Podaję jej całą teczkę ze zdjęciami i proszę, by je przejrzała. W ciągu
dwudziestu sekund odnajduje fotografię owej czarnej kobiety - twarz z wielkim
znamieniem od policzka do włosów. Nie mogła pomylić tego zdjęcia z jakąkolwiek
fotografią Laurel. Nieco dłużej zajmuje jej odnalezienie pozostałych czterech
zdjęć. Ani jedno nie pochodzi z policyjnej kartoteki,
179
wszystkie to czamo-białe, błyszczące fotografie młodych kobiet, jakby
wypożyczone z agencji modelek. Trudno byłoby je posądzić o popełnienie
morderstwa.
- Powiedziałam panu porucznikowi, że ta wygląda zupełnie jak moja wnuczka. -
Pani Miller pokazuje nam jedno ze zdjęć, dumna ze swojej dziewczynki, dobrych
dwadzieścia lat młodszej od Laurel.
- Wysoki Sądzie, wnoszę o wykreślenie identyfikacji z materiału dowodowego.
Cassidy szepcze Lamie do ucha jakieś przekleństwa, wściekła, że padła ofiarą
jego kłamliwych praktyk. Nagle przerywa w pół zdania, by uratować, co jeszcze
można.
- Wysoki Sądzie, świadek prawdopodobnie pamięta twarz oskarżonej niezależnie od
pokazanych jej zdjęć. - Morgan zrywa się z krzesła, jej dłonie z szeroko
rozwartymi palcami opierają się o blat stołu. - Możliwe, że to tylko nic nie
znaczący błąd.
- Ma pani bardzo osobliwe pojęcie błędu, pani prokurator. - Woodruff pochyla
się, prawie kładąc się na stole. Roztrząsanie prawniczych nieścisłości to jedno,
a wprowadzanie sądu w błąd to całkiem inna sprawa. Lama przekroczył właśnie tę
granicę.
Woodruff udowadnia jednak, jak bardzo jest wspaniałomyślny, i pozwala Cassidy
jeszcze przesłuchać świadka, choć myślę, że podjął już ostateczną decyzję. Tak
to jest, kiedy ktoś próbuje kłamać przed sądem.
Cassidy zadaje pani Miller kilka pytań. Czy dobrze pamięta postać, którą
widziała tamtej nocy przed domem państwa Vegów? Czy miała wtedy dobry widok?
Niepewna, co się dzieje, zaniepokojona, że zrobiła coś złego, pani Miller
niczego nie jest już pewna: to było tak dawno, tamtej nocy było bardzo ciemno,
ta kobieta miała na głowie kaptur. Mimo ogromnego wysiłku, Cassidy nie udaje się
nic z niej wydusić.
Wreszcie kończy ten bolesny proces.
- Wysoki Sądzie, uważamy, że popełniony przez nas błąd nie był szkodliwy dla
sprawy. - Cassidy usiłuje wyjść z ciosem.
- Wniosek obrony zostaje przyjęty - mówi Woodruff. - Rozpoznanie oskarżonej
przez świadka zostaje wykluczone z materiału dowodowego. -Czy macie państwo coś
jeszcze? - pyta.
Woodruff patrzy na Cassidy. Jest zły jak każdy sędzia, który wie, że próbowano
go okłamać. Gdybym miał bardziej wiarygodną podstawę do wniosku o wyłączenie
prokuratora, złożyłbym go natychmiast.
Jimmy ma bardzo żałosną minę. Woodruff chce się z nim widzieć po lunchu w swoim
gabinecie. Lama może teraz liczyć tylko na to, że sędzia napije się czegoś i że
poprawi mu to nieco humor.
18
Cześć, kochany - mówi do mnie Ciem Olsen, jednocześnie spoglądając głodnym
wzrokiem w stronę Dany.
- Dawnośmy się nie widzieli. Jego oczy nadal pożerają Dane.
Oboje przyjechaliśmy osobnymi samochodami, ja z biura, a Dana z jakiegoś
spotkania po drugiej stronie miasta. Przyjęła moje zaproszenie, ale uprzedziła,
że nie ma zbyt wiele czasu.
- Przedstawisz mnie? - upomina się Ciem. Jego ręce wykonują jakiś dziwny rytuał
powitalny, którego chyba nigdy nie będę w stanie powtórzyć.
Przedstawiam mu Dane. Natychmiast obejmuje ją, a na policzku zostawia mokrą
plamkę, którą Dana wyciera rękawiczką, jak tylko Ciem odwraca się od nas.
Ciem utworzył dzisiejszej nocy jednoosobowy komitet powitalny przy drzwiach.
Wita wszystkich, zagląda kobietom w dekolty, całuje i obściskuje kogo może.
Niektórzy ludzie nigdy się nie zmieniają. Ciem jest jednym z nich.
W dwudziestą piątą rocznicę zakończenia szkoły średniej urządziliśmy zjazd
absolwentów. Zgromadziliśmy się wszyscy w głównej sali balowej „Regency", w
samym centrum miasta. Strój Olsena stanowi kombinację ubrań klasycznych i
sportowych. Resztki włosów, jakie mu zostały, zaczesał do tyłu. Jest wysoki i
szczupły, mimo że zawsze miał wilczy apetyt, a wypukłości pod marynarką świadczą
o tym, że regularnie chodzi na siłownię.
Przed wejściem zatrzymują się limuzyny. Wysiadają z nich kobiety w futrach tak
cuchnących środkiem przeciw molom, że mogą pochodzić tylko z jakiejś
wypożyczalni, i mężczyźni z wielkimi brzuchami i zgrubiałymi dłońmi, wciśnięci w
cudze garnitury i krawaty. Wielu z nich wciąż ma twarze, które pamiętam z
przeszłości, teraz jednak osadzone pod obcymi mi kopułami łysiejących głów. To
ludzie próbujący ukryć wrzody nieudanego życia przed znajomymi, których nie
widzieli od lat i których długo nie
181
zobaczą. Wszyscy starają się odzyskać pozycję i popularność, jakiej nie zaznali
od czasów szkoły.
Czuję klepnięcie w ramię.
- No to na razie. Znajdę was później i napijemy się razem, dobra? -Ciem puszcza
do mnie oko i nie czekając na odpowiedź, rusza w kierunku następnej, wchodzącej
do środka grupy. Nikt nie uniknie jego powitania. Jego ręka już ślizga się po
okrytym jedwabiem damskim pośladku.
- Może gdzieś usiądziemy?
- Chętnie — odpowiada Dana.
Bierze mnie pod rękę i idziemy w koniec sali, by łatwiej było stąd się ulotnić.
Przechodzimy obok ogromnej misy z ponczem i baru, przy którym wystają nie
znający nikogo mężowie moich dawnych koleżanek. Próbują wprowadzić się w
weselszy nastrój, by przetrwać dzisiejszy wieczór.
Nagle wpadam na wyciągniętą w moim kierunku rękę jakiegoś faceta.
- Mikę Wagner, jestem strażakiem - mówi.
Przypominam sobie mecze footballowe i tego chłopaka, który w wieku czternastu
lat miał zarost i górował nad nami wszystkimi. Przez ostatnie ćwierć wieku nie
urósł ani o milimetr. Ważę teraz z dziesięć kilo więcej od niego i jestem o
jakieś osiem centymetrów wyższy.
Ściskam mu dłoń.
- Paul Madriani, prawnik — mówię.
Przedstawia mi swoją żonę - brunetkę ubraną w obcisły czarny strój, żującą gumę
i niezmordowanie przestępującą z nogi na nogę. Wciąż pamiętam jego pierwszą
żonę. Chodziła z nami do jednej klasy. Jeśli jest tutaj, niewątpliwie obrzuca
nas teraz śmiercionośnymi spojrzeniami. Usuwam się z pola rażenia.
Zasiadamy z Daną przy okrągłym stole, jak rycerze króla Artura. Witamy się z
trzema siedzącymi już tam parami. Nie rozpoznaję nikogo, więc jest szansa na to,
że będziemy mogli porozmawiać spokojnie.
Nie powiedziałem o tym Danie, ale jestem tu tylko po to, by prosić Olsena o
przysługę. Z własnej woli nigdy bym tu nie przyszedł.
Ostatnio Dana odebrała kilka ciosów od Morgan Cassidy za obecność na sali
rozpraw podczas postępowania przygotowawczego. Słyszałem plotki o jakichś
pałacowych intrygach w królestwie płci pięknej - o tym, że Cassidy próbuje
nakłonić Queen's Bench do nie udzielenia Danie swojego poparcia. Niewątpliwie
Morgan uważa opowiedzenie się po naszej stronie za niewybaczalną zdradę cechu
policjantów i prokuratorów. Mimo wszystko jednak zabiegi Cassidy wydają się
zupełnie bezowocne, a nazwisko Dany już jako jedyne pojawia się w artykułach
prasowych dotyczących powołania nowego sędziego okręgowego sądu federalnego.
Dzisiejszego wieczoru ma na sobie czarną suknię i pantofle na wysokim obcasie.
Na jej ustach gości tajemniczy uśmiech. Dwie z siedzących przy stole kobiet
spoglądają na nią z zazdrością, gotowe zrobić wszystko, by oczy ich mężów nie
powędrowały w jej kierunku.
182
Przedstawiamy się, wymieniamy kilka zdań i wszyscy powracają do prowadzonych
wcześniej rozmów. Dana odwraca się do mnie.
- Macie już sędziów przysięgłych? — pyta. Ostatnio robimy tylko dwie rzeczy -
albo się kochamy, albo rozmawiamy o procesach. Musimy odnaleźć jeszcze jakiś
pośredni stopień intymności w związku, który oboje staramy się budować,
wycinając własne ścieżki przez dżunglę namiętności.
Jestem właśnie po ośmiu dniach ustalania składu ławy przysięgłych na procesie
Laurel. Osiem kobiet i czterech mężczyzn oraz jeszcze jeden facet i trzy kobiety
na zastępstwo. Przyznaję, że bardzo mi takie proporcje odpowiadają.
Kiedy zarówno oskarżona jak i ofiara są kobietami, mężczyźni w ławie
przysięgłych stanowią wielką zagadkę. Jeśli są rozwiedzeni, swoją nienawiść na
własną żonę przeniosą na Laurel. A jeśli żyją w stabilnym związku, nie będą w
takim stopniu jak kobiety czuć się zagrożeni przez Melanie, która doprowadziła
do rozpadu małżeństwa.
Przedstawicielki płci pięknej albo pokochają Laurel, albo ją znienawidzą. W
zależności od ich własnej sytuacji będą ją postrzegały albo jak anioła zemsty,
albo jak mściwą sekutnicę. Sędziowie, których wybrałem, mają co najmniej po
trzydzieści lat. Troje z nich jest po rozwodzie, podobnie jak Laurel, samotnie
wychowują dzieci - ludzie, którzy wiedzą już wiele o życiu i którzy z pewnością
obdarzą moją klientkę współczuciem.
Jack jest człowiekiem, któremu nieobce są różne metody walki politycznej.
Przywykł do różnych przywilejów. Teraz jego kadencja się kończy, może nawet
czeka go wyrok, który dzięki współpracy z Daną i jej kolegami będzie nieco
łagodniejszy. Ciekawe jak zachowałby się taki sędzia przysięgły w podobnej
sytuacji, gdyby na domiar złego nagle dowiedział się, że jego młoda żona ma
kochanka.
Bardzo ważny jest tu George Merlow - człowiek, którym żywią się obecnie całe
ławice ryb. Może Melanie ostrzegła go, że Jack ma ich na oku? George widział,
jak Melanie daje nurka do wanny, widział mordercę i postanowił nie brać udziału
w dalszym ciągu rodzinnej wendety.
- Dobrze by było, gdyby twoim ludziom udało się odnaleźć tego informatora -
mówię, myśląc o człowieku, który widział Jacka w barze po drugiej stronie rzeki,
kiedy załatwiał on interesy z posłańcem.
- Wciąż go szukają - mówi Dana. - To musi trochę potrwać.
- Jeśli wyjechał na wakacje, powinien niedługo wrócić.
- To trochę bardziej skomplikowane, niż myślisz. - Dana wyjaśnia mi, że ten
człowiek jest również poszukiwany w związku z inną sprawą i ma powody, by
znacznie przedłużyć sobie wakacje.
- Miejmy nadzieję, że odnajdziecie go przed zakończeniem procesu. Zaczynają
grać przeboje z lat sześćdziesiątych. Wstaję i ściskając
w dłoni talony idę po drinki. Przy barze kłębi się potworny tłum.
Dostrzegam kobietę z czarnymi włosami opadającymi na ramiona. Ma na imię Sharon
- to wszystko, co jestem w stanie wyciągnąć z zakamarków
183
swojej pamięci. Jako piętnastoletni chłopak zwracałem uwagę tylko na imię i
wielkość biustu poznanej dziewczyny. Ma na sobie czarną, prawie przezroczystą
sukienkę, ściśle opinającą ciało. Udaje, że nie słyszy zaczepek spod baru. Nagle
jakiś facet zaczyna wyć dziko jak szakal. Gwar przy barze zamiera na chwilę i
znów się robi głośno.
Przeciskam się do kontuaru i zamawiam dwa drinki. Nalewa mi je jakiś pryszczaty
młodzian, który wygląda tak, jakby nie miał osiemnastu lat.
- Hej!
Odwracam się i widzę Clema.
- Zapisz je na mój rachunek — mówi. Chłopak notuje coś na papierowej serwetce.
- Wspaniały wieczór, nie? Fantastyczni ludzie. - Ciem gładzi się po brzuchu i
zadowolony rozgląda się dokoła, jakby sam był stwórcą naszego gatunku.
- Dobrze się bawisz?
Jeśli zaprzeczę, będzie usiłował uświetnić imprezę.
- Doskonale - mówię.
- Fajnie znów zobaczyć starych znajomych, prawda?
- Tak, nie mogłem się już doczekać.
- Niezły materiał. — Ciem dotyka klapy mojej marynarki. - Musiał cię sporo
kosztować.
- Nie mówię mu, że przyjechałem prosto z pracy i nie zdążyłem się przebrać.
Drinki stoją już na barze.
- Wiem, że jesteś zajęty - zwracam się do Clema - ale chciałbym cię o coś
prosić.
- Dla starego kumpla wszystko. - Rozgląda się wokół. Pewnie się zastanawia,
która z kobiet wpadła mi w oko.
Wkładam rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjmuję z niej kopertę.
Otwieram ją i wyciągam zdjęcie kuriera z poczty, które dała mi Dana.
- Chciałbym, żebyś sprawdził tego faceta - mówię. Ciem jest wyraźnie zdziwiony.
- Gdybym nie znał cię lepiej, pomyślałbym, że przyszedłeś tu załatwiać
interesy.
- Chyba żartujesz - protestuję. - Przecież nie mógłbym przepuścić okazji, by
spotkać się ze starymi kumplami.
- Mam nadzieję, że ta twoja sprawa może zaczekać - mówi Ciem niepewnie.
- Oczywiście, nie pali się.
- To bardzo uprzejmie z twojej strony. Myślałem, że będę musiał zaraz złapać
płaszcz i gonić w poszukiwaniu budki telefonicznej.
- Wystarczy, jeśli zajmiesz się tym w poniedziałek.
- Cudownie. Przypuszczam, że to wszystko, co masz. - Spogląda na zdjęcie.
184
- To i nazwisko. Lyle Simmons, alias Frank Jordan, alias James Hays. Oczywiście
może być jeszcze jakieś inne.
- Masz może datę urodzenia albo numer z ubezpieczalni?
- Nie. Spróbuj sprawdzić dane w wydziale komunikacji. Właśnie stamtąd pochodzi
to zdjęcie.
- Czego chciałbyś się dowiedzieć? - Ciem notuje coś na odwrocie fotografii
drobnym jak maczek pismem.
- Adresy. Czy siedział, jeśli tak, to gdzie i kiedy. Wszystko o jego
przeszłości w wojsku i w cywilu. Czy ma rodzinę. Wszystko.
- A co on do cholery zrobił? Zastrzelił papieża, czy miga się od płacenia
kosztów sądowych?
Nie zwracam uwagi na jego złośliwości.
- Jeszcze jedno. - Z kieszeni płaszcza wyjmuję plastikową torebkę. W twardej
jak cement farbie oblepiającej tubkę znajdują się odciśnięte linie papilarne
kciuka Kathy Merlow.
- Mógłbyś poprosić facetów od komputerów, żeby to sprawdzili? -Wskazuję ślad
palca.
- Ty rzeczywiście wcale dużo nie chcesz - mówi Ciem.
- To bardzo ważne — odpowiadam. — Zrób to dla mnie, a będę miał u ciebie
ogromny dług.
- Nie pierdziel. - Ciem doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wyciąganie bez
zezwolenia informacji z komputerów wydziału sprawiedliwości jest równoznaczne z
dobrowolnym oddaniem się w ręce kata. Informacje, których potrzebuję, są przez
prawo stanowe uznawane za tajne, dostępne tylko dla policji i do wyraźnie
sprecyzowanych celów. Za naruszenie tych przepisów grożą sankcje karne, więc
Ciem może pożałować owej koleżeńskiej przysługi.
Robię to wszystko w nadziei, że ludzie Dany nie podali jej wszystkich informacji
o człowieku znanym jako Lyle Simmons. Nie zaszkodzi sprawdzić jeszcze w jednym
miejscu. Możliwe, że ludzie z FBI coś przeoczyli, uznali za nieistotne. Ciem nie
jest doskonały, ale kiedy poprosi się go o podobną przysługę, można liczyć na
jego dyskrecję.
- Niczego nie obiecuję - mówi - ale zobaczę, co da się zrobić.
- Dziękuję ci.
- Od czego ma się przyjaciół? Poza tym możesz wkrótce potrzebować pomocy
wszystkich znajomych, jakich masz.
Spoglądam na niego z zainteresowaniem.
- Chodzą słuchy, że Jimmy Lama ostrzy na ciebie miecz - mówi Ciem. - Jest
wściekły, że tak potraktowałeś go podczas postępowania przygotowawczego.
Wszyscy policjanci w mieście śmieją się z tego, że Woodruff wezwał Lamę na
dywanik.
Mówię Clemowi, że wrogość Jimmy'ego nie jest dla mnie niczym nowym.
185
- Wiem, ale uważaj jednak na niego - mówi.
Rozmawiamy jeszcze chwilę, po czym zabieram drinki i wracam do stolika. Widzę,
że do Dany przysiadł się jakiś facet. Jest trochę zdenerwowany, rozgląda się na
boki i zastanawia, jak zacząć rozmowę.
- Za czasów szkolnych pijałem tylko to: podwójny rum z coca colą. -Stawiam
szklankę przed Daną.
Siedzący po drugiej stronie facet jest zupełnie zbity z tropu. Wygląda jak
zmęczony życiem mechanik samochodowy, który trzyma w ręku kupon totolotka,
świadomy tego, że od głównej wygranej dzielił go tylko jeden błędnie skreślony
numer.
Dana wypija łyk i krzywi się.
- Smakuje ci?
- Pijałam lepsze.
Rozmawiamy przez chwilę, a facet siedzący po drugiej stronie dyskretnie usuwa
się z pola widzenia. Wszystkie siedzące przy naszym stoliku pary poszły na
parkiet i zostaliśmy z Daną sami.
- Chodźmy stąd. W domu zrobimy sobie coś ekstra.
- Dziś nie mogę - odpowiada. - Jutro z samego rana lecę do Waszyngtonu.
- Czyżbym już słyszał dzwony towarzyszące czyjejś koronacji?
- Na razie tylko małe dzwoneczki - mówi. - Pierwsza z długiej serii rozmów.
Chcą się upewnić, że kiedy dojdzie do zatwierdzania mojej kandydatury przez
Senat, nie będzie żadnych niespodzianek.
To pierwsze potwierdzenie owego faktu, jakie usłyszałem z ust Dany. Odczytuje
niezadowolenie z mojej twarzy.
- Liczyłeś na coś więcej, prawda? - pyta.
- Owszem — odpowiadam.
- Oczywiście, chodzi mi o Jacka.
Jeśli odejdzie teraz ze swojego stanowiska, jaką mogę mieć pewność, że nie będę
musiał rozpocząć wojny z FBI, by dołączyć wszystkie brudy na temat Jacka do
materiału dowodowego w sprawie Laurel?
- O nic się nie martw - uspokaja mnie Dana. - Jeśli coś ci obiecałam, to
dotrzymam słowa. Poza tym, mam dla ciebie coś jeszcze. - Wypija kolejny łyk z
kielicha goryczy. - Spróbuj dopasować to do swojej układanki. Wczoraj po
południu przeglądałam zapisy rozmów telefonicznych z domu Jacka. Większość to
bzdury. Jack prowadził swoje brudne interesy z dala od domu. Jednak pewna
rozmowa z osiemnastego sierpnia zwróciła moją uwagę. Zadzwonił lekarz Melanie.
Nie było jej w domu, więc odebrał Jack. Lekarz prosił tylko, żeby Jack przekazał
żonie, że prosi ją o kontakt. Jack koniecznie chciał się dowiedzieć, o co
chodzi. Lekarz zapewniał go, że wszystko jest w porządku, ale znasz Jacka.
Już widzę, jak Jack grozi, że Izba Lekarska cofnie mu pozwolenie na wykonywanie
zawodu, jeśli natychmiast nie powie, czego chce od Melanie.
- Doktor poddał się w końcu. Powiedział, że to wbrew jego zasadom.
186
ale nic nie stoi na przeszkodzie, by Jack pierwszy dowiedział się, że wkrótce
zostanie ojcem. - Dana zawiesiła głos, marszcząc brwi.
- Próba ciążowa wypadła pozytywnie.
- O cholera! A jak to przyjął Jack?
- Nie wiem, kto wtedy prowadził nasłuch, ale z pewnością niczego nie pominął.
- Co masz na myśli?
- Zapanowała taka cisza, że można było usłyszeć brzęczenie muchy.
19
Jedna z przyjaciółek Laurel, koleżanka z pracy, przygotowała dla mnie walizkę z
kilkoma rzeczami z jej szafy.
Dzisiaj, w przeddzień rozpoczęcia procesu, niosę je do więzienia. Zostaną
powieszone w magazynie na jednym z tysięcy haków, które przesuwają się po
naciśnięciu guzika i podają właściwy strój dla każdego więźnia. Jedna z wielu
taśm produkcyjnych wymiaru sprawiedliwości.
Wszystko to w głupiej wierze, że oskarżona, którą od miesięcy trzymają w tym
piekle, którą napiętnowano szkarłatną literą zbrodni i która walczy o
przetrwanie wśród tych wszystkich wyrzutków społeczeństwa, będzie wyglądała jak
my wszyscy, kiedy jutro rano zdejmą jej kajdany i wprowadzą na salę rozpraw.
Zostawiam walizkę na parterze w recepcji. Sprawdzają zawartość mojej aktówki,
przeszukują mnie, ręcznie i wykrywaczen metali, po czym podają plakietkę i
prowadzą na górę. Wszystko bez jednego słowa, które można by określić jako
uprzejme.
Czekam w jednej z małych kabin za szkłem. Laurel jeszcze nie przyszła.
Mimowolnie wybijam palcami jakiś rytm na metalowym blacie. Zwykłe zdenerwowanie
przed procesem.
Dostrzegam ją piętro niżej. Za każdym razem, kiedy ją widzę, Laurel wydaje mi
się szczuplejsza. Tkankę tłuszczową zastąpiły mięśnie - wynik wielu godzin
treningu na siłowni. Mogłaby już chyba napisać książkę Wymuszona sprawność
fizyczna.
Kiedy patrzę, jak wchodzi po schodach, zastanawiam się, czy Laurel nie odnalazła
w tym miejscu siebie. Podobnie jak wielu zamkniętych tu ludzi, moja szwagierka
jest życiowym pechowcem.
Przypominam sobie coś, co kiedyś powiedziała mi Nikki. Kiedy obie były jeszcze w
szkole średniej, wybrały się na prywatkę na wsi. Nikki odeszła z jakimś
chłopakiem, który będąc pod wpływem znacznej ilości piwa chciał dać upust swojej
żądzy. Pod pretekstem spaceru przy świetle księżyca udało mu się zaciągnąć ją do
komórki na narzędzia i natychmiast przystąpił
188
do dzieła. Kiedy Nikki, oparta o worki z ziemią, odpychała jego napastliwe ręce,
do szopy weszła Laurel. Młodsza siostra bez słowa złapała grabie i kilkakrotnie
wbiła ich zęby w tyłek chłopaka.
W trudnych chwilach kobiety, które znam, zaczynają dużo mówić, zastanawiać się i
rozwodzić. Laurel jest wyjątkiem. Kiedy broni swego, staje się bezlitosna.
Dlatego też byłem nieco zaskoczony, kiedy Nikki poprosiła mnie, bym się nią
zaopiekował. Przez wszystkie lata naszej znajomości Laurel nigdy nie wyglądała
na osobę, która potrzebuje pomocy czy ochrony, chyba że przed samą sobą.
Jest obdarzoną wielką siłą charakteru. Ostatnio jednak nieraz zastanawiałem się
nad tym, czy rzeczywiście zdążyłem ją dobrze poznać.
Laurel wchodzi do środka, spogląda na mnie i uśmiecha się.
- Gdybyś kiedyś potrzebował pracy, mam wielu znajomych, którzy mogą ci ją
zapewnić - mówi.
Bez wątpienia-większość z nich musi się zadowolić adwokatem z urzędu. Laurel, z
prywatnym adwokatem, ma dużo wyższy status w tym pensjonacie.
- Słyszałam, że chcesz ze mną rozmawiać. Jeszcze jakieś wskazówki przed
jutrzejszym dniem? - pyta.
Kręcę głową. Bardzo dobrze zniosła wstępne przemówienie Cassidy. Nie zawiodła,
patrzyła prosto w oczy Morgan, kiedy nazwała ją ona morderczynią. Nie było po
niej widać ani śladu winy, żadnego wymuszonego pod presją przyznania się do
popełnienia zbrodni.
- Musimy porozmawiać - mówię. W oczach Laurel pojawia się strach.
- O co chodzi?
Postępuję tak z większością swoich klientów. Ostatnia wyprawa, by sprawdzić
wszelkie możliwe kursy przed wypłynięciem na szerokie wody.
- Od jutra mamy mówić jednym głosem - pouczam ją. - Tam, gdzie to możliwe,
musimy próbować udowodnić, że ich świadkowie nie są godni zaufania, wykazywać
bezzasadność dowodów. Jeśli chce się wygrać sprawę taką jak ta, trzeba zapomnieć
o zasadach dobrego wychowania.
Kobiety, które zarabiają na życie, robiąc to, co ja, są nazywane dziwkami przez
swych oponentów. Świadczy to o wrogości, panującej na każdej sali sądowej. W
procesowym piekle ludzkie ego staje się jednym z argumentów i bierze udział w
walce, podobnie jak na wojnie patriotyzm i duma narodowa żołnierzy. Jeśli powie
się w złości kilka zdań, kompromis przestaje być osiągalny.
- Muszę wiedzieć, czy masz jakiekolwiek wątpliwości co do naszej sprawy.
Laurel prostuje się.
- Braciszku, nie wiem, o co ci chodzi, ale zaczynam się ciebie bać - mówi.
- Nie chciałem cię przestraszyć, jednak musimy przeanalizować wszystkie
możliwości.
189
- Ja chcę analizować tylko jedną możliwość - tę, w której zrobimy z Jacka mokrą
plamę.
- To może nie być łatwe - mówię.
- Zastanawiałeś się nad tym?
Przytakuję. Postawienie tezy to jedno, a udowodnienie jej to zupełnie coś
innego.
- Jakie są moje szansę?
Nigdy jeszcze nie poruszaliśmy tego tematu. Mówiliśmy o szczegółach, dowodach,
wiarygodności poszczególnych świadków, nie wyłączając samej Laurel. Jak do tej
pory, naszym największym sukcesem było zdyskwalifikowanie pani Miller już w
czasie postępowania przygotowawczego. Kiedy tamtego wieczoru powiedziałem o tym,
Laurel przez chwilę była szczęśliwa. Chyba po raz pierwszy od czasu, kiedy się
tu znalazła, poczuła, że jest w stanie to wszystko pokonać. Została pozbawiona
dzieci, jej życie legło w gruzach, nie można się więc dziwić, że tak trudno było
jej dostrzec jakiś promyk nadziei.
- Mają pewne dowody, które przemawiają przeciwko tobie: zeznania Jacka,
doskonały motyw do popełnienia zbrodni, wiele różnych okoliczności, twoja
wyprawa do Reno, wizyta w ich domu tamtej nocy. Chyba mogę być szczery, prawda?
Laurel przytakuje.
- Zadaliśmy im poważny cios — mówię. - Cierpią teraz trochę po stracie pani
Miller, naocznego świadka, twierdzącej, że widziała cię wtedy w pobliżu miejsca
zbrodni. Jej zeznania oznaczałyby dla ciebie pójście pod klucz. Teraz jednak
wciąż liżą rany. Najlepszy moment, żeby zawrzeć jakiś układ.
- Właśnie to proponujesz?
Najgorsze pytanie dla prawnika. Nie jestem w stanie nic odpowiedzieć. Trwa
kłopotliwa cisza.
- Nie - mówi Laurel. - Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Nie wierzę,
żebyśmy mogli im zaufać. - Muszę przyznać, że jej trzeźwy umysł mnie zadziwia.
- A ty nie jesteś zwykłą klientką - mówię. - Ani dla mnie, ani dla Sary. Ani
dla twoich dzieci. Wiele osób spośród publiczności będzie czekało na
wyjaśnienia, jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli.
- Zrobiłeś wszystko, co mogłeś - mówi Laurel. - Sama się w to wplątałam.
- To okoliczności cię w to wplątały i wydaje mi się, że jedyną pewną metodą
wyjścia z tego bagna jest układ z prokuratorem.
Laurel zastanawia się ze spuszczonymi oczami. Mam wrażenie, że trwa to całą
wieczność. Podejmuje decyzję, która zaważy na jej całym przyszłym życiu.
- Ile bym dostała? - pyta.
- To zależy od tego, na jakie ustępstwa zechcą pójść. Jeśli zgodzą się na
morderstwo w afekcie - od piętnastu lat do dożywocia. Mogłabyś wyjść za
dziesięć.
190
- Co stanie się z dziećmi?
- A co się z nimi stanie, jeśli dostaniesz karę śmierci?
- Czy sąd przyzna Jackowi prawo do opieki nad dziećmi?
Znów do tego wracamy. Moim zdaniem Jack sam może wpaść w tarapaty, kiedy skończę
z nim tutaj i FBI dowie się w jaki sposób, licząc na współczucie, chciał wymusić
od nich pewne ustępstwa. Nie mówię o tym Laurel.
- Pewnie tak - odpowiadam. - Co to za różnica?
- Nie chcę, żeby wychowywał moje dzieci. Poza tym dziesięć lat to kawał czasu.
- Przecież ci ich nie odbierze.
- Ale staną się dorosłe.
- To będziesz miała wnuki.
- Naprawdę chcesz, żebym to zrobiła? - pyta. - Mam zawrzeć układ z
oskarżycielem?
- Nie - odpowiadam. - Chcę tylko, żebyśmy podjęli właściwą decyzję. Prawdę
mówiąc, chciałbym, żeby ktoś podjął tę decyzję za mnie - żeby
zdjął ciężar procesu z moich ramion.
- Mówisz tak, jakbyś się bał przystąpić do sprawy - mówi Laurel. -Czy jest aż
tak źle?
- Nie byłoby źle, gdyby na twoim miejscu znajdował się ktoś inny. Natychmiast
zauważam zawartą w tych słowach prawdę - wyznanie postawionego przed
najtrudniejszą decyzją prawnika. Przez ponad dziesięć lat brałem pieniądze od
tysięcy ludzi i rzucałem kości, zawsze starając się wygrać, ale nigdy nie
patrząc wstecz. Dzięki temu żaden z moich klientów nie zakończył życia w małym,
zielonym pokoju. Znam adwokatów, którzy tego doświadczyli i stali się życiowymi
wrakami, długie lata szukając rozgrzeszenia na dnie butelki. Kiedyś należał do
nich również Harry.
- To nie sprawy się boję - mówię - tylko jej wyniku.
- W takim razie podejmę decyzję za nas oboje. Muszę powrócić do życia. Muszę
odzyskać dzieci. Nie chcę żadnych układów. - Chcę procesu. Zamierzam bronić
swojej sprawy. Taka jest moja decyzja: albo będę żyła, albo umrę. Nie liczę się
z konsekwencjami.
Przez chwilę oboje milczymy, po czym Laurel znów przerywa ciszę.
- Nałożyła na ciebie ogromny obowiązek - mówi.
- Kto?
- Nikki. Wiem, że robisz to dla niej.
- Robię to dla nas wszystkich.
Uśmiecha się, jakby miło jej było usłyszeć coś takiego.
Laurel siedzi i patrzy na mnie w milczeniu przez kilka długich sekund, po czym
wykonuje uniwersalny, jedyny gest przyjaźni, dostępny dla tych, którzy znajdują
się po tamtej stronie - do oddzielającej nas szyby przyciska otwartą dłoń.
Przykładam do niej swoją. Laurel wstaje bez słowa, odwraca się i wychodzi.
20
Jedziemy z Harrym windą na czwarte piętro budynku, w którym ma swoją siedzibę
sąd. Drzwi otwierają się i ukazuje się tłum ludzi. Jednak kamery i mikrofony nie
są wycelowane w naszą stronę. Dzisiaj dziennikarze mają dwie sprawy do
załatwienia.
Sprawa Laurel odbywa się równocześnie z procesem Louisa Cousinsa,
dwudziestosiedmioletniego absolwenta Uniwersytetu Stanforda, pochodzącego z
bardzo bogatej rodziny, który jest oskarżony o zgwałcenie i podcięcie gardeł
dwóm nastolatkom.
Cousins ma proste blond włosy, zakrywające połowę twarzy i oczy, z których
wyziera zło. Jego twarz jest twarda i zimna, jakby została wyrzefbio-na z
kawałka aiktycznego lodu. Wygląda na człowieka, który potrafiłby wbić nóż w
serce przechodzącej zakonnicy i nawet na nią nie spojrzeć.
Proces Cousinsa jest w całości opłacany przez jego ojca. Terapeuci prześcigają
się w wymyślaniu coraz zabawniejszych teorii o trudnym dzieciństwie oskarżonego
i próbują wszystkim wmówić, jak bardzo cierpiał za murami prywatnych posiadłości
i przyciemnionymi szybami luksusowych
limuzyn.
Po wielu godzinach badań, przesłuchań i testów najwyżsi kapłani ludzkiego umysłu
nie mają już wątpliwości, co wówczas zaszło, należy tylko ustalić, kto jest tego
przyczyną. Po krótkiej konsultacji z rodziną Cousin-sów - źródłem ich dochodów -
problem został rozwiązany. Okazało się, że to jedna z nianiek musiała wypaczyć
psychikę chłopca. Tyle przynajmniej Louis zdołał wydusić ze swych zapisanych w
podświadomości wspomnień. Teraz jego adwokaci próbują za wszelką cenę sprzedać
ową teorię sędziom
przysięgłym.
Harry jest głęboko wzruszony współczuciem, jakie okazują oskarżonemu lekarze
ludzkich umysłów. Dlaczego również Laurel nie mogłaby wystąpić z własnymi
opowieściami o straszliwych przeżyciach z dzieciństwa?
Sprawę Laurel prowadzimy we dwóch. Gdy w grę wchodzi kara śmierci, w naszym
stanie oskarżony ma prawo do skorzystania z pomocy dwóch
192
obrońców. Jeden zajmuje się kwestią winy - moja rola, a drugi wchodzi do akcji w
tak zwanej fazie wymierzania kary, gdy sąd po uznaniu winy oskarżonego
zastanawia się, czy skazać go na śmierć, czy na dożywotnie więzienie. Dlatego
też Harry niezmordowanie poszukuje jakichś okoliczności łagodzących,
czegokolwiek, co wycisnęłoby choćby jedną łezkę z oczu przysięgłych.
Laurel wchodzi na salę rozpraw bez kajdanek. Idą za nią dwie strażniczki, które
wtapiają się w tłum, gdy tylko oskarżona zasiada przy stole obrony. Taką
procedurę powtarza się każdego ranka przed wejściem na salę sędziów
przysięgłych, by nie widzieli jej w towarzystwie strażników i nie odnieśli
wrażenia, że jest winna.
Laurel ma na sobie luźną brązową spódnicę oraz białą bluzkę z długimi rękawami,
bez kołnierzyka.
- Jak za czasów Marii, królowej Szkotów - zauważa.
Harry, mój nadworny historyk, oponuje, mówiąc, że wtedy noszono wielkie
koronkowe kołnierze.
- Nie w drodze na szafot.
Harry zastanawia się nad tym przez chwilę, po czym przyznaje jej rację.
Wygląda na to, że Laurel ma bardzo specyficzne poczucie humoru.
Na szczęście ubrana jest dość gustownie. Miewałem klientki, które zjawiały się
pierwszego dnia rozprawy w jakichś podartych szmatach, w których wyglądały jak
stojąca na stosie Joanna d'Arc.
Analizujemy prawdopodobną kolejność świadków wyznaczonych na dzisiejszy dzień.
Cassidy wciąż ciężko pracuje, dopasowując do siebie fragmenty układanki.
Słyszałem plotki, że Lama jest wściekły za to, jak potraktowałem go podczas
postępowania przygotowawczego, ale dla mnie to nic nowego.
Chodzą również słuchy, że Jimmy zdobył pewne informacje dotyczące eksplozji na
poczcie i dowody rzeczowe, a wśród nich odciski moich palców. Świetnie go znam i
nie mam wątpliwości co do tego, że głowi się teraz, dlaczego ludzie z FBI nie
rzucili się jeszcze na mnie jak wygłodniałe mrówki. Lama nie wie przecież, że
złożyłem już zeznania i dokładnie wyjaśniłem, co robiłem na poczcie. Wcale nie
zależy mi, by Jimmy również się tego dowiedział, ponieważ musiałbym wtedy
wyjawić część teorii dotyczącej Jacka i Merlowów.
- Sierżancie Lama, proszę opowiedzieć sądowi, w jaki sposób odnaleziono zwłoki.
Jimmy został wezwany na świadka. Zaciska usta i marszczy czoło, jakby odpowiedź
na to pytanie wymagała wielkiego zastanowienia. Mam wrażenie, że jest
rozczarowany. W pierwszych rzędach siedzi tylko kilku przedstawicieli prasy i
prawdopodobnie przed zakończeniem procesu Cousinsa nie
13 - Formy nacisku
193
będzie ich więcej. Woodruff udzielił zgody jakiejś stacji kablowej na filmowanie
całego przedstawienia, ale Jimmy'ego to nie zadowala. Nie będzie relacji na
żywo, a bez sensacyjnych zeznań o urwanym penisie, czy czymś podobnym, wypowiedź
sierżanta Lamy co najwyżej wypełni dziurę programową w Środku nocy.
- Ofiarę znalazł jej mąż - mówi - w wannie, w łazience mającej połączenie z
sypialnią małżeńską.
- Mówiąc „mąż ofiary" ma pan na myśli pana Jacka Vegę?
- Tak jest.
- A o której godzinie została powiadomiona policja? Jimmy spogląda w notatki.
- Zgodnie z protokołem, który jest na komendzie, wiadomość odebrano o godzinie
zero czterdzieści trzy.
- Czyli...
- Czterdzieści trzy minuty po północy.
- Tuż przed pierwszą w nocy?
- Tak.
- Czy pan pierwszy znalazł się na miejscu tragedii?
- Nie. Pierwszy przyjechał wóz patrolowy z dwoma policjantami, a po nich ekipa
dochodzeniowa. Ja przybyłem tam o... - Spogląda w notatki. -
0 pierwszej trzydzieści.
- Nad ranem - dodaje Cassidy.
- Tak.
Cassidy pracuje wolno i dokładnie - jak murarz sprawnie władający kielnią - wie,
że aby zbudować wiarygodną teorię, wszystko na niższym poziomie musi być dobrze
i równo ułożone.
- I co pan tam zastał po przyjeździe?
- Znalazłem ciało. Ofiara leżała na plecach w wannie. Było widać krew, ale nie
spostrzegłem żadnych śladów walki.
To, co mówi Lama, jest bardzo ważne. Oskarżyciel pragnie wykluczyć możliwość
działania w afekcie, walki o pistolet czy wypadku. Przyjęli takie stanowisko już
na samym początku rozprawy.
- Widziałem jeden otwór od kuli tuż pod brodą, tutaj. - Lama wtyka środkowy
palec pod szczękę, po prawej stronie, blisko gardła.
- Czy ofiara była ubrana?
- Nie. Ona była... - Jimmy wykonuje jakieś dziwne gesty rękoma, jakby nie
wiedział, jak to powiedzieć. W stroju adamowym? Z gołym tyłkiem? Lama, który
wyszedł z łona matki klnąc, że było mu tam mokro
1 ciemno, teraz próbuje zrobić z siebie wrażliwego detektywa. - Była bez
ubrania - mówi w końcu.
- Naga? - Cassidy spogląda na niego. Nareszcie. I proszę, powiedziała to
kobieta.
- Tak - podchwytuje Jimmy. - Naga.
- Jakby przygotowywała się do kąpieli?
194
- Sprzeciw. To sugeruje odpowiedź - wołam, uderzając ołówkiem w stół.
- Podtrzymuję.
Cassidy zastanawia się chwilę, jak sformułować pytanie.
- Czy można w jakiś sposób określić, co robiła ofiara, zanim oddano strzał?
- Wyglądało tak, jakby właśnie przygotowywała się do kąpieli - odpowiada Lama.
Świetnie. Wzorowa współpraca.
- Na podłodze leżał złożony, świeży ręcznik, a na wannie stały flakoniki z
olejkami do kąpieli.
- Zaznaczył pan wcześniej, że nie zauważono śladów walki. W jaki sposób można
było to określić?
- Świadczyło o tym kilka rzeczy. To prawda, że znaleziono na podłodze kilka
rozbitych butelek, ale leżały one dość daleko od miejsca, w którym znajdowało
się ciało. Poza tym skóra wokół rany nie była osmalona.
Lama poczuł się już jak gwiazda i mówi potoczyściej.
- Ma pan na myśli wbite pod skórę drobinki spalonego prochu? -Cassidy domaga
się klaryfikacji.
- Zgadza się. Drobinki prochu. Nie znaleźliśmy takowych, więc doszliśmy do
wniosku, że strzał oddano z pewnej odległości, może z trzech, czterech metrów,
prawdopodobnie kiedy ofiara leżała już w wannie. Uważamy, że butelki rozbił sam
morderca, wpadł w panikę i strącił je z półki już po popełnieniu zabójstwa.
- Sprzeciw. Do tej pory była mowa tylko o ciele, nie przedstawiono dowodów
świadczących o popełnieniu morderstwa.
- Podtrzymuję. Proszę wykreślić z protokołu ostatnią część odpowiedzi świadka.
- Poruczniku niech pan inaczej sformułuje odpowiedź.
- Uważamy, że butelki rozbił sprawca, kiedy wpadł w panikę - mówi Lama, patrząc
na mnie pogardliwie. - Poza tym na podłodze leżał równiutko złożony ręcznik. Nie
wyglądałby tak, gdyby miała tam miejsce jakakolwiek walka.
Wykalkulowany z zimną krwią strzał bardziej im odpowiada, ponieważ podsunie
sędziom przysięgłym myśl o morderstwie z premedytacją.
- I nie było dowodów na to, że po zabójstwie ciało zostało przeniesione?
Znów sugeruje odpowiedź, ale tym razem muszę jej to darować. Gdybym oponował,
Lama byłby gotów stwierdzić, że do Melanie strzelał snajper siedzący na dachu
sąsiedniego budynku.
- Nie. Wszystko wskazywało na to, że ofiarę zastrzelono, kiedy leżała w wannie.
- Czy odnaleziono jakieś odciski palców?
- Nie i było to bardzo dziwne - mówi Lama.
195
- Dlaczego dziwne?
- Dlatego, że szukaliśmy ich bardzo skrupulatnie, a w pewnych miejscach musiały
być jakieś odciski palców, przynajmniej ofiary.
- I nic nie znaleźliście? Lama przecząco kręci głową.
- Nic, nie było nawet odcisków palców ofiary na drzwiach do łazienki ani na
wannie, a na porcelanie zazwyczaj dobrze się zachowują. Jak można wejść do
wanny, nie dotykając jej brzegów? - Jimmy patrzy na Cassidy, jakby zadawał jej
zagadkę.
- I jaki z tego wyciągnęliście wniosek?
- Że sprawca — Lama spogląda na mnie — że sprawca lub sprawczyni wytarli
wszystkie powierzchnie po zastrzeleniu ofiary.
- Aby utrudnić identyfikację?
- Oczywiście, a po cóż by?
- Czy podczas przeszukiwania miejsca zbrodni odnaleźliście pistolet,
z którego strzelano?
- Nie.
- Czy przeszukaliście cały dom?
- Tak.
- Na zewnątrz również?
- Również i to bardzo dokładnie.
- I nie znaleźliście broni, za pomocą której popełniono zbrodnię?
- Nie.
- Czy rozmawiał pan tamtej nocy z mężem ofiary, z panem Vega?
- Tak.
- Spytał go pan, czy w domu znajdował się pistolet? Czy on lub jego
żona posiadali broń?
- Spytałem i otrzymałem odpowiedź, że ani on, ani jego żona nigdy nie
mieli broni.
- Jaki nasunął się panu wniosek?
- Że ten, kto zastrzelił panią Vega, przyniósł pistolet ze sobą, a potem zabrał
go z miejsca zbrodni.
- Więc osoba ta przyszła przygotowana do popełnienia morderstwa?
- Sprzeciw.
- Cofam pytanie - mówi Cassidy i uśmiecha się do mnie, pewna, że jej słowa i
tak dotarły do uszu przysięgłych.
- Czy znaleźliście coś jeszcze w łazience państwa Vegów tamtej nocy?
- Tak. Znaleźliśmy jedną łuskę kalibru dziewięć milimetrów. Cassidy podchodzi
do wózka z dowodami rzeczowymi, pochyla się nad
nim i bierze do ręki plastykową torebkę.
- Czy mogę podejść do świadka, Wysoki Sądzie? Woodruff wyraża zgodę, pochylając
głowę.
- Poruczniku, chciałabym pana prosić, by przyjrzał się pan znajdującej się w
tym woreczku łusce i spróbował ją zidentyfikować.
196
Lama przygląda jej się uważnie i odczytuje umieszczony na etykietce napis. Każda
łuska po dziewięciomilimetrowym naboju wygląda tak samo.
- Tak, to łuska, którą znaleźliśmy w łazience państwa Vegów. Na torebce
widoczne jest moje oznaczenie - mówi.
- Czy pan sam zabezpieczył ten dowód?
- Nie, jeden z naszych techników pod moim bezpośrednim nadzorem, ale to ja go
oznaczyłem, o tutaj. - Wskazuje paznokciem kciuka.
- Proszę oznaczyć ten obiekt jako dowód oskarżenia numer jeden -mówi Cassidy.
- Nie zgłasza pan sprzeciwu? - Sędzia spogląda na mnie.
- Nie, Wysoki Sądzie.
- Czy na miejscu zbrodni znaleziono coś jeszcze?
- Jakieś włókna - odpowiada Lama.
Cassidy znów podchodzi do wózka i podaje świadkowi następny woreczek.
- Tak, to te włókna. Znaleźliśmy je na podłodze u podstawy wanny. Podobnie jak
poprzedni dowód, ten również oznaczyłem, by ułatwić sobie późniejszą
identyfikację - mówi Lama.
Po raz pierwszy słyszę, że Cassidy chce dołączyć te włókna do materiału
dowodowego, nie zgłaszam jednak sprzeciwu, ponieważ pamiętam jakieś wzmianki o
nich w raporcie laboratoryjnym.
Morgan składa wszystkie elementy swojej tezy. Jak w dobrze przemyślanym meczu
szachowym, każdy ruch musi przynieść zamierzony efekt.
- Czy oprócz zidentyfikowanej już łuski i włókien znaleźliście coś jeszcze na
miejscu zbrodni?
- Mamy wideokasetę z kamery umieszczonej nad głównym wejściem do rezydencji.
Cassidy odnajduje kasetę na wózku i podchodzi do świadka. Lama identyfikuje ją
na podstawie przyczepionej etykietki.
- Poruczniku, czy zapoznał się pan z materiałem zapisanym na tej taśmie?
-Tak.
- Proszę opowiedzieć sądowi, co pan zobaczył.
- W prawym górnym rogu obrazu jest podana data i dokładny czas nagrania. Taśma,
o której mowa, może pomieścić dwanaście godzin materiału. To nie jest taka
kaseta, jakich używa się w domu, więc było co oglądać.
Lama potwierdza, że nagranie pochodzi z dnia, w którym zamordowano Melanie, lecz
nie wyjaśnia, dlaczego kamera została wyłączona na moment przed zgonem.
- Nie interesują nas szczegóły - mówi Cassidy. - Proszę ograniczyć się do
informacji istotnych dla sprawy. - Ma tu na myśli wszystko to, co pomoże jej
zaprowadzić Laurel na szubienicę. - Proszę powiedzieć sądowi, co widział pan na
taśmie.
- Chciałbym zgłosić sprzeciw. - Podnoszę się z krzesła. - Najlepszym
197
dowodem jest sama taśma. Nie wiem, dlaczego świadek ma nam opisywać, co na niej
widział.
- Wysoki Sądzie, chcemy tylko wykazać związek kasety z omawianą sprawą - mówi
Cassidy.
Aby jakaś rzecz mogła stać się dowodem w sprawie sądowej, należy wykazać jej
znaczenie dla prowadzonego procesu. W przypadku kasety wideo oznacza to
zazwyczaj odtworzenie zapisanego na niej materiału sędziom przysięgłym. Mój
sprzeciw dotyczy tego, że związek przyczynowy taśmy ze sprawą został już dość
jednoznacznie wykazany.
- Jeśli taki jest pani cel - mówi Woodruff - zezwalam na zadanie pytania.
Proszę jednak o możliwie krótką odpowiedź.
- Poruczniku, czy mógłby pan pokrótce powiedzieć sądowi, co widział pan na
taśmie?
- Tak. O ósmej siedemnaście wieczorem w dniu, w którym zamordowano Melanie
Vega, przed drzwiami domu ofiary zjawiła się kobieta.
- Czy potrafi pan zidentyfikować tę kobietę?
- To oskarżona — Laurel Vega.
I^ama wskazuje siedzącą obok mnie Laurel. Gest jest nieco spóźniony w stosunku
do słów, co podsuwa mi myśl, że pomysł tej źle odegranej, aczkolwiek
dramatycznej sceny zrodził się w głowie Cassidy lub któregoś z jej asystentów
długo przed dzisiejszym przesłuchaniem.
- Czy jest pan tego pewien?
- Całkowicie.
- Czy na taśmie nagrany jest również dźwięk?
- Niestety nie.
- Czy może pan powiedzieć, jak zachowywała się oskarżona?
- Między nią i ofiarą doszło do długiej, zażartej kłótni...
- Sprzeciw.
- Nie chcę słyszeć o żadnej kłótni na niemej taśmie - mówi Woodruff. Wnoszę o
wykreślenie odpowiedzi świadka i Woodruff przychyla się do
mojej prośby.
- Jak długo trwała rozmowa między oskarżoną i ofiarą? Lama zagląda do notatek.
- Cztery minuty i trzydzieści trzy sekundy.
- A jak się zakończyła?
- Oskarżona rozbiła kamerę doniczką, zanim...
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie.
Woodruff marszczy czoło i ściąga krzaczaste brwi.
- Wystarczy. Ani słowa więcej na temat tej taśmy - mówi. - Czy chce pani, by
uznać ją za jeden z dowodów oskarżenia?
Cassidy przestała już zdobywać punkty. Jeśli będziemy mieć szczęście, może uda
nam się wykorzystać to niezadowolenie sędziego podczas następnego starcia z
Cassidy.
Morgan zagląda do notatek. Wypytała już świadka o wszystkie najważ-
198
niejsze rzeczy i zaczęła wkraczać na tereny, których eksploracja wywołuje mój
sprzeciw i zdenerwowanie Woodruffa.
- To wszystko, co mam do świadka - mówi Cassidy.
- Obrona? - pyta Woodruff.
Wstaję i podchodzę do świadka, zachowując odpowiednią odległość. Lama i ja
przypatrujemy się sobie. Nad górną wargą występują mu kropelki potu.
- Poruczniku Lama. Czy można powiedzieć, że w tej sprawie występuje pan w roli
asystenta oskarżyciela?
- Jestem oficerem policji, nic ponadto.
Powiedziałbym, że nawet dużo mniej, ale nie będę się o tym teraz rozwodził.
- Czy nie jest prawdą, że pracuje pan nad tą sprawą z siedzącą tam zastępcą
prokuratora okręgowego, panią Cassidy?
- Na tym polega moja praca.
- Więc jest pan jej asystentem?
- Jeśli chce pan to w ten sposób określić.
- Rozmawiał pan z nią o procesie poza salą sądową, prawda?
- Tak.
- I wymieniał pan z nią informacje dotyczące prowadzonej tu sprawy?
Omawialiście zeznania, które złożył pan dzisiaj?
- Tak.
- Chyba nie pomylę się, jeśli powiem, że przygotowując się do składania zeznań,
przedyskutowaliście je dość dokładnie.
- Rozmawialiśmy o nich.
- Ile razy? - pytam.
- Nie pamiętam.
- Dwa, trzy? - Nie daję za wygraną.
- Nie pamiętam - mówi z naciskiem.
- Aż tyle razy, że nie pamięta pan? Spogląda na mnie.
- Czyż przygotowując się do dzisiejszych zeznań nie przeprowadziliście
wielokrotnych prób, by mieć pewność, że wszystko pójdzie dobrze?
Normalnie nie upierałbym się tak przy tym, ale biorąc pod uwagę popis Lamy
podczas postępowania przygotowawczego Morgan z pewnością urządziła biednemu
Jimmy'emu więcej prób kostiumowych niż robią to na Broadwayu.
- Rozmawialiśmy o tym kilkakrotnie.
- Ale nie rozmawiał pan z nami, prawda?
- Co ma pan na myśli?
- To, że nie rozmawiał pan z obroną - ani z panem Hindsem, ani ze mną - i nie
powiedział nam pan dokładnie, o czym będzie pan dziś mówił.
- Nie mam takiego obowiązku.
- Oczywiście. Pańskim zadaniem jest pomóc w skazaniu oskarżonej.
199
Staram się zburzyć mit o neutralności policji. Wystarczy tylko pokazać im
podejrzanego, a wskazują go potem jak strzałka kompasu.
- Moim zadaniem jest rozwiązywanie zagadek kryminalnych - mówi Lama.
To chyba jego nowe wcielenie. Już widzę, jak Jimmy przybiera postać anioła
zemsty.
- Ach tak, więc nie jest pan zainteresowany skazaniem oskarżonej.
- Tego nie powiedziałem.
- Zgadza się, tego pan nie powiedział.
Pozwalam przysięgłym pomyśleć o tym przez chwilę.
- Czy może nam pan powiedzieć, panie Lama - gdzieś po drodze Jimmy zgubił swój
stopień, po co stroić go w piórka władzy? - czy w dniu zabójstwa Melanie Vega
wydano nakaz zatrzymania podejrzanego?
- Tak.
- Kto wydał ów nakaz?
- Ja.
- Kogo dotyczył?
- Pańskiej klientki. — Zdolności aktorskie zawiodły go za pierwszym razem, więc
teraz tylko wskazuje ją niedbałym ruchem głowy.
- Dość szybko stwierdził pan, że główną podejrzaną w tej sprawie jest Laurel
Vega.
- To prawda.
- Proszę powiedzieć, jak długo pracuje pan w swoim zawodzie.
- Trzydzieści dwa lata.
- Przypuszczam, że po tak wielu latach ma pan ogromne wyczucie do tego typu
rzeczy? W jaki sposób ocenia pan, kiedy należy wydać nakaz zatrzymania?
- Takie wyczucie zdobywa się wraz z doświadczeniem.
- A czy ten nakaz zawierał uwagę, że podejrzana jest prawdopodobnie uzbrojona?
- Tak.
- To znaczy, że gdyby policjanci chcieli ją aresztować, mogliby przeprowadzić
akcję z bronią w ręku.
- Jeśli życie im miłe.
- Czy to było konieczne?
- Oczywiście, podejrzana stwarzała potencjalne zagrożenie.
- W jaki sposób udało się panu wyciągnąć te wszystkie wnioski jednego wieczoru?
Skąd ta myśl, że główną podejrzaną jest Laurel Vega i że jest uzbrojona?
- Ofiara została zastrzelona. Nie znaleźliśmy broni. Nasuwał się wniosek, że
podejrzana ma ją przy sobie.
- Bardzo dobrze, panie Lama. Dlaczego jednak uznał pan Laurel Vega za główną
podejrzaną?
- Mieliśmy przecież taśmę.
200
- Ach tak? Udało wam się przejrzeć całą taśmę natychmiast na miejscu
zbrodni?
Przeglądam sporządzony tamtej nocy protokół z wizji lokalnej. Lama doznaje nagle
olśnienia, wyczuwa już, dokąd zmierzam.
- Teraz przypominam sobie, że nie przeglądaliśmy wtedy tej kasety.
- Dlaczego?
- Bo kamera była roztrzaskana - mówi.
- A bez działającej kamery nie dało się cofnąć taśmy, prawda?
- Nie, to było niemożliwe.
Dowiedziałem się o tym ze sporządzonego później wypisu z protokołu. Policja nie
była w stanie odtworzyć taśmy przez niemal pięć godzin, dopóki nie dostarczono
im odpowiedniego sprzętu, a nakaz zatrzymania obowiązywał już od prawie czterech
godzin.
- Nie mogliście skorzystać z taśmy przed wydaniem nakazu zatrzymania. Na czym
więc oparliście przypuszczenie, że podejrzaną jest Laurel Vega?
- No... tę myśl podsunął nam jej mąż.
- Ma pan na myśli Jacka Vegę? Byłego męża Laurel Vega?
- Zgadza się.
- A co takiego powiedział wam pan Vega, że bezzwłocznie wydaliście nakaz
zatrzymania Laurel Vega?
- Spytaliśmy go, czy zna kogoś, kto mógłby mieć powód do zabicia jego żony.
- I co odpowiedział?
- Podał nam nazwisko Laurel Vega.
- Tak po prostu?
- I jeszcze kilka innych informacji.
- Jakich?
- Że Laurel Vega nienawidziła ofiary. Że była zazdrosna. Wie pan, to, co zwykle
słyszy się przy okazji rozwodów.
- I nic więcej? - pytam.
- Właściwie nie.
- A czy pan Vega powiedział, że na własne oczy widział, jak Laurel
popełnia ową zbrodnię?
- Nie. Nie było go w tym czasie w domu.
- To może powiedział chociaż, że widział ją tamtej nocy w swoim domu?
- Nie.
- Mamy więc tu do czynienia z oskarżeniem pana Vegi, nie popartym zresztą
żadnymi dowodami, że Laurel Vega nienawidziła jego żony. To z pewnością
wystarczyło, by ją przesłuchać - mówię. - W takim razie decyzja o aresztowaniu
Laurel Vega musiała zostać podjęta po jej przesłuchaniu, prawda?
- Nie - mówi Lama zaciskając szczęki.
201
- Słucham?
- Nie. - Powtarza to głośniej, by mogli go usłyszeć przysięgli.
- W takim razie nic nie rozumiem. Jakimi dowodami dysponowaliście, by domagać
się aresztowania Laurel Vega?
- Znaleźliśmy zwłoki - mówi. Spoglądam na niego z niedowierzaniem.
- Czy chce pan powiedzieć sądowi, że z wyjątkiem przypuszczeń Jacka Vegi -
oskarżeń nie popartych żadnymi dowodami - nie mieliście najmniejszych podstaw do
wydania nakazu zatrzymania podejrzanej?
- Oskarżona miała dywanik pochodzący z miejsca zbrodni - mówi Lama.
- Miała dywanik, który według pana pochodzi z miejsca zbrodni i o którym nie
miał pan pojęcia, wydając nakaz zatrzymania.
Nadeszła odpowiednia chwila, by wskoczyć na konia, który nazywa się naocznym
świadkiem, jednak zeznania pani Miller zostały wyłączone z materiału dowodowego.
Jeśli Lama piśnie o niej choćby słówko, natychmiast poproszę o zmianę
prokuratora pod zarzutem łamania zasad ustalonych podczas postępowania
przygotowawczego.
- W jej torebce znaleźliśmy puderniczkę, która należała do ofiary. Do diabła,
przecież dopadliśmy ją dopiero w Reno, to była ucieczka z miejsca zbrodni.
- Puderniczkę znaleźliście wiele dni po wydaniu nakazu zatrzymania, w którym
znalazły się słowa, że moja klientka jest uzbrojona i stwarza potencjalne
zagrożenie dla otoczenia. Mało tego, wydając ów nakaz nie wiedzieliście nawet,
gdzie znajduje się Laurel Vega.
- Wtedy była naszą pierwszą podejrzaną - mówi Lama, udając oburzenie.
- Do dnia dzisiejszego jest waszą jedyną podejrzaną, bo nie zadaliście sobie
trudu, by poszukać kogokolwiek innego. A może się mylę?
Lama patrzy na mnie żałosnym wzrokiem. Nie wie, co powiedzieć, żeby jakoś z tego
wybrnąć. Jeśli się przyzna, jest skończony; jeśli powie, że to nieprawda, spytam
o nazwiska pozostałych podejrzanych. Obaj znamy odpowiedź na to ostatnie
pytanie.
- Wszystkie dowody, jakie posiadamy, potwierdzają winę pańskiej klientki -
mówi.
- Wszystkie dowody, jakie pan wykorzystał. Nie zadał pan sobie trudu, by
poszukać dowodów, które by oczyściły ją z zarzutów i wskazały prawdziwego
zabójcę. Prawda?
Próbuję podsunąć przysięgłym myśl o innym zabójcy. Słabość tezy oskarżenia
polega na tym, że odnalezienie puderniczki i dywanika oraz identyfikacja
przeprowadzona przez panią Miller miały miejsce po aresztowaniu Laurel. W chwili
wydania nakazu zatrzymania nie mieli zupełnie nic.
- Moim zdaniem śledztwo zostało przeprowadzone w sposób profesjonalny - mówi
Lama.
202
- Tak pan uważa?
- Tak.
- Czy profesjonalizmem jest wydanie nakazu zatrzymania mojej klientki opartego
wyłącznie na podejrzeniach Jacka Vegi?
Patrzy na mnie nic nie mówiąc. Po chwili poprawia krawat i wyciera górną wargę
rękawem marynarki.
- Czekam na odpowiedź - mówię.
- Już jej udzieliłem panu. Przeprowadziłem profesjonalne śledztwo.
- Przed chwilą powiedział pan, iż według pana Vegi, Laurel nienawidziła jego
żony, była zazdrosna. Cytując pańskie słowa, pan Vega powiedział to, co zwykle
słyszy się przy okazji rozwodów. Proszę wyjaśnić, co miał pan na myśli.
Lama kołysze się, gestykuluje, próbując wyrazić to bez słów.
- No wie pan — mruczy wreszcie.
- Nie, nie wiem. Co miał pan na myśli?
- Rozwód. Dwie kobiety, które za sobą nie przepadają.
- Domyślam się, że wie pan dużo na ten temat.
- Trzydzieści dwa lata w policji. Człowiek dowiaduje się tu wielu rzeczy.
- Domyślam się, że w ciągu tych lat miał pan do czynienia z wieloma przypadkami
nieporozumień rodzinnych.
- Jak każdy policjant.
- W takim razie kobiety przeżywające rozterki rozwodowe nie są dla pana niczym
nowym.
- Ani trochę. Większość z nich z radością wydrapałaby człowiekowi oczy - mówi.
Biorąc pod uwagę procent kobiet zasiadających w ławie przysięgłych, Cassidy już
pewnie umiera ze strachu, że Lama wdepnie zaraz w niewygodny temat.
- Więc kobiety potrafią czasami wpaść w szał z powodu rozwodu? -mówię.
Lama zdaje sobie w końcu sprawę, że prowadzę go w pułapkę, chcę, by zaprzeczył,
że kobiety są ofiarami domowej przemocy. Jego oczy wędrują w kierunku ławy
przysięgłych, po czym, nieco wystraszony spogląda na mnie.
- Mężczyźni też się tak zachowują - mówi. - Biją czasami kobiety i wtedy musimy
wkroczyć, by ich powstrzymać.
Jimmy idący z odsieczą poniewieranym żonom!
- Aha, więc można spodziewać się gwałtownych reakcji zarówno ze strony kobiet
jak i mężczyzn? — pytam.
- Oczywiście - mówi.
- A czy przyszło panu do głowy, że pan Vega może mieć własne powody, by chcieć
skierować podejrzenia na byłą żonę?
- Co ma pan na myśli?
203
- Rozwód, przy okazji którego pojawia się bardzo dużo nieporozumień. Czy
przyszło panu kiedyś do głowy, że pan Vega może być wrogo nastawiony do swojej
żony? Że może wysuwać nie poparte dowodami oskarżenia? To przecież jedna z tych
rzeczy, jakie zwykle słyszy się przy okazji rozwodów, prawda?
- Nie mieliśmy powodów, by podejrzewać, że chce nas zmylić" - broni się Lama.
- I bez żadnych oporów formułowaliście różnego rodzaju oskarżenia przeciwko
jego byłej żonie. Posunęliście się nawet do napiętnowania jej mianem
morderczyni.
- Mieliśmy dowody - mówi Lama.
- Które uważam za bardzo wątpliwe i które, że przypomnę, zdobyliście dopiero po
aresztowaniu oskarżonej. Co jeszcze powiedział wam tamtej nocy pan Vega?
- Był zupełnie wytrącony z równowagi. Nie chcieliśmy zmuszać go do zeznań -
mówi.
- Nie chcieliście zmuszać go do zeznań? - Mówię to podniesionym głosem, by
podkreślić swoje zdziwienie, i patrzę na niego z niedowierzaniem. - Więc łatwiej
było aresztować moją klientkę, wydać nakaz zatrzymania, nasłać na nią oddział
policjantów z wymierzonymi lufami pistoletów -wszystko to było łatwiejsze od
rzetelnego zbadania faktów i sprawdzenia, co naprawdę kryje się za oskarżeniami
Jacka Vegi?
- Teraz dochodzę do wniosku - mówi Lama - że powinniśmy byli postąpić nieco
inaczej.
Po tych słowach Cassidy robi się tak mała, że prawie nie widać jej już zza
stołu.
- Rzeczywiście, powinniście byli postąpić inaczej - mówię.
Od samego początku podejrzewałem, że to nie rzetelnie przeanalizowane fakty,
lecz coś zupełnie innego doprowadziło do aresztowania Laurel -nienawiść, jaką
darzy mnie Lama i to, że natychmiast dowiedział się, iż Laurel jest moją krewną.
21
Dzisiejszego popołudnia Morgan Cassidy liże rany. To, że Lama przyznał, iż
polecenie aresztowania Laurel zostało wydane bez dostatecznych dowodów, było dla
niej dużym ciosem. Zastanawia się już pewnie, czy słowa Jimmy 'ego nie staną się
podstawą do złożenia apelacji, jeśli Laurel zostanie skazana.
Zeznania Lamy pomogły mi podsunąć przysięgłym myśl o źle przeprowadzonym
śledztwie - o policjantach, kórych nie interesują szczegóły, którzy nie czują
potrzeby analizowania faktów, a ich jedynym celem jest skazanie Laurel, zanim
jeszcze pojawią się jakiekolwiek dowody świadczące o jej winie.
Moim zdaniem, po tym wszystkim Cassidy stała się jeszcze groźniejsza. Zmaganie
się z nią przypomina tropienie rannego tygrysa.
Colin Demming jest całkowitą przeciwnością Jimmy'ego Lamy. Jest młody,
przystojny, inteligentny i bardzo bystry. Mimo że w sądzie zwykle występuje się
w ubraniach cywilnych, ma na sobie mundur policyjny. Demming jest człowiekiem,
który aresztował Laurel w samoobsługowej pralni przy Virginia Street w Reno.
W normalnej sytuacji Cassidy powołałaby go na świadka, wyciągnęłaby to co trzeba
i oddałaby go w moje ręce. Teraz jednak Morgan postanowiła zastosować nową
metodę ataku, a Demming, policjant nie związany bezpośrednio z prowadzonym
śledztwem, doskonale nadawał się do jej celów.
Cassidy wypytuje go o szczegóły akcji uwieńczonej aresztowaniem Laurel. O to,
jak wraz z innymi policjantami został wezwany do pralni samoobsługowej, kiedy
jakaś kobieta zauważyła w gazecie zdjęcie Laurel i zadzwoniła na komendę. O to,
czy sprawdził, że istnieje nakaz aresztowania na nazwisko Laurel Vega. Wydano go
na podstawie zeznań naocznego świadka, pani Miller, i identyfikacji zdjęcia,
które pokazał jej tamtej nocy Lama. Teraz już wiem, skąd pochodziło. Laurel
powiedziała mi, że Jack znalazł je wśród rz.eczy osobistych Danny'ego. To, że
wykorzystał je do wszczęcia pościgu za matką chłopca, stało się źródłem
poważnego konfliktu między ojcem i synem.
Morgan pyta, co nastąpiło po przyjeździe policji pod pralnię.
205
- Przyjechały jeszcze dwie jednostki. Ludzie z jednej z nich weszli do budynku
od tyłu, a ja i trzech innych policjantów od przodu.
- Co zastaliście wewnątrz?
- Obserwowaliśmy kobietę, stojącą przy jednej z pralek. W środku było jeszcze
kilka innych klientek, więc poprosiliśmy je, by wyszły na zewnątrz.
- Czy podejrzana nie widziała was, kiedy wchodziliście do budynku?
- Nie. Była odwrócona tyłem i panował tam okropny hałas od pralek i wirówek.
Podszedłem do niej i poklepałem ją po ramieniu. Dopiero wtedy mnie zauważyła.
Powiedziałem, żeby stanęła w rozkroku z rękami opartymi
0 pralkę. Potem poprosiłem ją o jakiś dowód tożsamości. Powiedziała, że musi
pójść po torebkę. Kazałem jej się nie ruszać, a torebkę przyniósł jeden z
policjantów.
- Gdzie znajdowała się ta torebka?
- Na krześle, kilka metrów od niej.
- Czy znaleźliście jakiś dokument stwierdzający tożsamość oskarżonej?
- Tak. Znaleźliśmy prawo jazdy na nazwisko Laurel Jane Vega, takie samo jak na
nakazie aresztowania.
- Czy widzi pan gdzieś tę kobietę na tej sali?
- Tak, siedzi tam. - Wskazuje Laurel siedzącą na krześle obok mnie.
- Wysoki Sądzie, prosimy o zaprotokołowanie, że świadek zidentyfikował
oskarżoną Laurel Vega.
- Przychylam się do pani prośby.
- Czy Laurel Vega została potem aresztowana?
- Tak, odczytaliśmy przysługujące jej prawa i założyliśmy kajdanki.
- Czy coś mówiła, kiedy rozmawialiście z nią, czytaliście jej prawa
1 zakładaliście kajdanki? Złożyła jakieś oświadczenie?
- Pytała tylko, jak udało nam się ją znaleźć.
- A jak dokładnie brzmiały jej słowa? Przypomina pan sobie?
- Wszystko zapisałem — mówi. Bierze do ręki kopię sporządzonego przez siebie
protokołu. - Powiedziała tylko: „Jak mnie znaleźliście?"
- „Jak mnie znaleźliście?" - Cassidy powtarza to wolno, zwrócona twarzą do ławy
przysięgłych. - A co jej na to odpowiedzieliście?
- Że jeśli ma jakieś pytania, powinna porozmawiać z adwokatem.
- Prosiłam, by przyniósł pan tu dzisiaj kilka dokumentów. Czy ma je pan ze
sobą?
- Tak. - Demming wyjmuje z teczki plik papierów i podaje je Cassidy. Morgan
przegląda je i oddaje woźnemu sądowemu, który daje jeden zestaw sędziemu, a
drugi rzuca mnie na stół.
- Mam na myśli dokument zawierający spis rzeczy osobistych aresztowanej. Czy
znaleźliście go panowie?
- Tak — odpowiada.
- Czy może pan powiedzieć sądowi, co to za dokument? - pyta świadka Cassidy.
- To zwykły standardowy formularz, w którym zapisuje się, co znale-
206
ziono u zatrzymanego. Przedmioty te przechowuje się w zapieczętowanej kopercie i
oddaje aresztowanemu po zwolnieniu.
- A formularz, który trzymamy teraz w ręku?
- Został sporządzony dla oskarżonej w tej sprawie.
- Zapewne sporządzono go wtedy, kiedy oskarżona znalazła się na komisariacie w
Reno?
- Tak.
- Kto wypełnił ten formularz?
- Ja, ponieważ byłem odpowiedzialny za przebieg aresztowania. -Wskazuje
znajdujące się na dole strony inicjały.
- Bardzo dużo tych rzeczy osobistych - mówi Cassidy. - Chusteczka, kluczyki do
samochodu, szminka - odczytuje fragment długiej listy. - Gdzie je znaleziono?
- W torebce oskarżonej - odpowiada Demming, wskazując znajdujący się na tej
samej stronie, potwierdzający jego słowa dopisek.
- Chciałabym zwrócić uwagę pana na punkt jedenasty: „złota pudemiczka z
inicjałami MLH." - Czy to jeden z przedmiotów znalezionych w torebce oskarżonej?
- Tak.
Cassidy podchodzi do wózka z dowodami rzeczowymi, szuka czegoś pomiędzy
papierowymi torebkami i chwilę później wraca z jakimś przedmiotem w dłoni.
- Czy mogę podejść do świadka?
Woodruff udziela jej pozwolenia lekkim skinieniem głowy.
- Panie Demming, proszę przyjrzeć się tej puderniczce i powiedzieć, czy widział
pan ją kiedykolwiek przedtem.
Bierze ją do ręki i ogląda uważnie, po czym spogląda na Morgan.
- To pudemiczka, którą znalazłem w torebce oskarżonej po jej aresztowaniu.
- Ta sama, która znajduje się w spisie pod numerem jedenastym?
- Tak. Widać na niej nawet te inicjały. Proszę spojrzeć. - Wskazuje palcem.
- Dziękuję. - Cassidy prosi, by puderniczkę oznaczyć jako kolejny dowód
oskarżenia.
Nie zgłaszam sprzeciwu. Cassidy poczeka teraz, aż Jack potwierdzi, że pudemiczka
należała do Melanie i została skradziona w noc morderstwa -następny koronny
element jej tezy, który zmusi nas do odpowiedzenia na pytanie: jak pudemiczka
Melanie znalazła się w torbie Laurel trzy dni później, kiedy aresztowano ją w
Reno?
- Jeszcze jedno - mówi Cassidy, przeglądając listę.
- Może numer siedemnaście? - proponuję.
Morgan spogląda na mnie i uśmiecha się sztucznie, jakby chciała powiedzieć:
„Skąd wiesz, czego szukam?"
Jeśli chodzi o zbieranie dowodów, działania Morgan są bardzo metodyczne. Czas na
niespodzianki przyjdzie później, a znam Cassidy na tyle dobrze, by wiedzieć, że
trzeba się będzie mocno trzymać.
207
- Oczywiście - mówi. - Panie Demming, proszę spojrzeć na punkt siedemnasty na
liście: „dywanik łazienkowy, metr na półtora metra". Widzi pan?
- Tak.
- Gdzie go znaleziono?
- Kiedy dokonywaliśmy aresztowania, znajdował się właśnie w jednej z pralek.
Cassidy znów podchodzi do wózka. Dywanik nietrudno na nim znaleźć. Jest
zrolowany i związany sznurkiem. Prosi o pomoc woźnego, który bierze chodniczek
do ręki i przynosi go świadkowi.
- Panie Demming, czy rozpoznaje pan dywanik, który pokazuje panu teraz woźny
sądowy?
Policjant przygląda mu się i sprawdza przyczepioną do rogu karteczkę.
- Tak. To dywanik, który znaleźliśmy przy oskarżonej, kiedy ją zatrzymaliśmy.
Ten, który znajdował się wtedy w pralce.
Wszędzie tam, gdzie zawiódł Lama, Demming okazał się bardziej niż pomocny.
Cassidy już widzi oczyma wyobraźni, jak Jack, powołany na świadka, identyfikuje
dywanik jako element pochodzący z miejsca zbrodni, potwierdzając w ten sposób
obecność Laurel w domu Vegów tamtej nocy. W jaki inny sposób mogłaby wejść w
jego posiadanie?
- Przejdźmy teraz do kwestii samej pralni - mówi Cassidy. - Zeznał pan, że
oskarżona prała ów dywanik. Czy prała go w zwykłej pralce?
- Nie, w takiej dużej, przemysłowej maszynie. Kierownik powiedział nam, że to
jedna z niewielu takich pralek w mieście. Używa się w niej chemikaliów do prania
na sucho i wykorzystuje do czyszczenia wełny i innych włókien, których nie można
wyprać w zwykłym proszku.
- Te chemikalia są pewnie bardzo żrące, prawda?
- Sprzeciw. - Wołam do Woodruffa, który wydaje się drzemać za swoim stołem.
Sędzia gwałtownie otwiera oczy. - O ile świadek nie jest z wykształcenia
chemikiem, odpowiedź będzie oparta na domysłach.
- Pozwolę sobie nie zgodzić się z obroną - protestuje Cassidy. - Pytanie
dotyczy tylko samego wyglądu chemikaliów i rąk oskarżonej po użyciu tych
środków.
Czuję, że po plecach przechodzą mi dreszcze. Cassidy balansuje na krawędzi tego,
co wolno jej powiedzieć. Próbuje zasugerować, że Laurel chciała zniszczyć
obciążający ją dowód rzeczowy, choć na razie nie mówi tego wprost.
- Może prokurator zada bardziej jednoznaczne pytanie - mówi Wo-odruff.
Morgan robi niezadowoloną minę.
- Czy było czuć zapach tych środków? - pyta.
- Jeszcze jak.
- Jaki to był zapach?
- Bardzo mocny - odpowiada Demming. - Tak gryzący, że nie mogliśmy się
powstrzymać od kaszlu.
208
- Czy pralka była otwarta, kiedy podeszliście do oskarżonej?
- Nie.
- W takim razie jak te opary mogły wydostać się na zewnątrz?
- Z zeznań świadków wynikało, że oskarżona otworzyła na chwilę pralkę i
zanurzyła ręce w rozpuszczalniku.
- Zaniepokoiło to pana?
- Na tyle, by zapytać kierownika pralni, co to za środek.
- I co powiedział?
- Sprzeciw. Pytanie nie dotyczy faktów, tylko relacji o nich.
- Podtrzymuję.
- Proszę mi w takim razie powiedzieć, czy miał pan okazję obejrzeć
ręce oskarżonej.
- Tak, oczywiście.
- Jak wyglądały?
- Były całe pokryte czerwonymi plamami, poparzone chemikaliami do
połowy przedramion.
- Zapytał pan ją, dlaczego to zrobiła?
- Tak. Powiedziała, że to wypadek.
- Wypadek? - mówi Cassidy. - W samą porę, nieprawdaż?
- Sprzeciw. Odpowiedź wymaga domysłów.
- Podtrzymuję.
- Panie Demming, czy wie pan coś na temat testów na wykrycie resztek
spalonego prochu?
- Wysoki Sądzie, znów jestem zmuszony wnieść sprzeciw. Świadek nie jest
ekspertem w tej dziedzinie, nie ma odpowiednich kwalifikacji.
- Ma pan rację - mówi Woodruff.
- Nie musi być ekspertem, by powiedzieć, czy po aresztowaniu poddano dłonie
oskarżonej takiemu testowi.
Woodruff wciąga nosem powietrze.
- Czy tylko o to chce pani zapytać?
- Tak, Wysoki Sądzie.
- W takim razie proszę — zgadza się sędzia.
- Panie Demming, czy pański wydział przeprowadził test na wykrycie resztek
spalonego prochu na dłoniach oskarżonej po jej aresztowaniu.
- Nie wiem tego.
- W takim razie nie wie pan również, czy takie testy byłyby w ogóle możliwe,
biorąc pod uwagę fakt, że ręce podejrzanej zostały spalone chemikaliami.
- Sprzeciw! - Zrywam się na równe nogi.
- Wystarczy - mówi Woodruff. - Ani słowa więcej. Pytanie zostanie wykreślone z
protokołu. Proszę również sędziów przysięgłych, by zignorowali ostatnie pytanie
prokuratora. Pani Cassidy, chcę się widzieć z panią i panem Madrianim w moim
gabinecie, jak tylko skończymy przesłuchiwanie świadka.
- Tak jest, Wysoki Sądzie. Nie mam więcej pytań - mówi Cassidy, po czym siada
na swoim miejscu i spuszcza głowę, by nie patrzeć na Woodruffa.
14 - Formy nacisku
209
Gotuję się w środku, ale staram się tego nie okazać. Najgorsze, to wylać swoją
złość na świadka, który jest całkowicie neutralny.
- Panie Demming - uśmiecham się do niego, zaciskam zęby i liczę do dziesięciu -
dziękuję, że przyjechał pan z tak daleka.
- To należy do moich obowiązków. - Demming patrzy na mnie surowo. Wie, że
jestem tu wcielonym diabłem.
- Chcę zadać panu kilka pytań, by sprecyzować pewne rzeczy.
Kiwa głową na znak, że rozumie, a wygląda przy tym jak pacjent czekający przed
gabinetem dentystycznym.
- A więc po wezwaniu do stawienia się w pralni sprawdził pan, czy wydano nakaz
zatrzymania na nazwisko oskarżonej?
- Tak jest.
- Czy wynikało z niego, że podejrzana może być uzbrojona?
- Tak.
- A czy znaleziono przy niej broń?
- Nie.
- Nie miała broni?
- Nie.
- Nawet w torebce?
- Gdybyśmy znaleźli przy niej pistolet, byłby na liście jej rzeczy. Widzi pan
tam coś takiego?
Łatwo się irytuje.
- Więc nie znaleźliście broni?
- Właśnie to powiedziałem.
Mógłbym zadawać mu dalsze pytania - czy nie wydało mu się to dziwne po
ostrzeżeniu, że Laurel jest uzbrojona i niebezpieczna? - wolałem jednak nie
denerwować świadka. Poza tym Demming pewnie zacząłby rozważać, że jeśli nawet
miała pistolet, mogła go gdzieś wyrzucić, co z kolei w oczach przysięgłych
potwierdziłoby jej winę.
Nie drążę już dalej tego tematu.
- Czy kiedy podeszliście do oskarżonej, broniła się, stawiała opór?
- Nie.
- Czy poza słowami, o których wspomniał pan wcześniej, oskarżona powiedziała
coś jeszcze?
Zastanawia się przez chwilę. Jeśli spróbuje je powtórzyć, natychmiast mu
przerwę.
- Chyba nie. Nie pamiętam.
- Do niczego się nie przyznała?
- Nie.
- Nie powiedziała: „To ja to zrobiłam?"
- Nie.
- Nie próbowała uciec?
- Nie byłoby to łatwe - mówi.
- Ale nie próbowała?
210
- Nie.
- Powiedział pan, że dywanik należący do Laurel Vega został znaleziony w dużej,
przemysłowej pralce, prawda?
- Tak.
- Kiedy podchodziliście do oskarżonej, zawartość pralki nie była tym, co
interesowało was najbardziej, prawda?
- Nie rozumiem pytania.
- Mam na myśli to, że mieliście aresztować podejrzaną. Kobietę, która miała być
uzbrojona i niebezpieczna. Czy tak?
- Tak.
- W takim razie musieliście skupić uwagę na niej, a nie na pralce.
- Oczywiście.
- Jak więc dowiedzieliście się, że znajdujący się w pralce dywanik należy do
oskarżonej?
- Powiedziała nam o tym.
- Powiedziała wam? - mówię z przesadną emfazą.
- Tak.
- Więc nie starała się ukryć, że ów przedmiot jest jej własnością?
- Nie.
- Z własnej woli poinformowała was, że jest właścicielką dywanika?
- Tak.
Nie trzeba już niczego wyjaśniać. Jeśli dywanik jest dowodem potwierdzającym
udział Laurel w zabójstwie Melanie Vega, po co miała mówić o nim policji? Nie
lepiej było go tam zostawić?
- Nie mam więcej pytań - mówię. Demming zbiera swoje papiery i podnosi się.
Ruszam w kierunku mojego stolika.
- Aha, jeszcze jedno. - Odwracam się nagle. — Chodzi mi o dłonie pani Vega.
Powiedział pan, że kiedy ją zatrzymaliście, miała poparzone ręce. Użył pan stów
- zaglądam do swoich notatek - „całe pokryte czerwonymi plamami, poparzone
chemikaliami do połowy przedramion". Pewnie było to bardzo bolesne?
- Nie mam co do tego wątpliwości.
- Jednak nie powstrzymało to was od założenia jej kajdanek, zanim wepchnęliście
ją do samochodu, prawda?
Spogląda na mnie.
- To zwykła procedura. Wymaga się od nas, by...
- Nie mam więcej pytań - mówię i odchodzę, a Demming może tłumaczyć się
przysięgłym jedynie pełnym żalu spojrzeniem.
Ponieważ czeka już kolejny świadek, nie idziemy do gabinetu sędziego. Harry, ja,
Woodruff i Cassidy spotykamy się w wąskim mrocznym korytarzu, skąd nasze słowa
nie dotrą do uszu przysięgłych.
211
Woodruff obrzuca Cassidy srogim spojrzeniem.
- Mam już dosyć pani zachowania - mówi. - Czy uważa mnie pani za durnia?
- Nie wiem, o czym pan mówi - odpowiada niewinnie Cassidy.
- Mówię o rzeczach, które wykluczyliśmy podczas postępowania przygotowawczego.
Pamięta pani? Rozmawialiśmy już o sugerowaniu, że oskarżona celowo zniszczyła
jakiś dowód rzeczowy, i zabroniłem jakichkolwiek komentarzy na ten temat.
Przypomina sobie pani?
- Oczywiście, że tak - mówi Cassidy.
- No więc co pani, do cholery, wyczynia?
Cassidy udaje zdziwioną, marszczy czoło i spogląda na niego, jakby chciała
powiedzieć, że zupełnie nie wie, o co mu chodzi.
- Doskonale wie pani, o czym mówię - rzuca Woodruff. - O tych bredniach na
temat resztek spalonego prochu. Dałem pani prawo do zadania w tej kwestii
jednego krótkiego pytania, a zadała ich pani całą serię. Czy chce się pani
znaleźć za kratkami wraz z klientką pana Madrianiego?
Z wyrazu twarzy Harry'ego odczytuję, że myśl ta sprawia mu wielką przyjemność.
- Zrobię sobie na kartce tablicę ocen - mówi Woodruff. - Jeszcze jeden taki
popis, a przy pani nazwisku pojawi się mały znaczek. Za pierwszym razem zostanie
pani ukarana grzywną, ale gdy będzie miała pani na koncie już dwa punkty, zaraz
po zakończeniu procesu stawi się tu pani ze szczoteczką do zębów. Czy wyraziłem
się dość jasno?
- Ależ panie sędzio. Przysięgli powinni usłyszeć o wszystkich dostępnych
dowodach, muszą mieć prawo do sformułowania własnych...
- Czy wyraziłem się dość jasno? - Woodruff ryczy w wąziutkim korytarzu.
Niewątpliwie słychać go aż na sali rozpraw.
Harry chyba się modli, żeby Cassidy powiedziała jeszcze coś takiego.
- Tak, panie sędzio.
- To dobrze - mówi Woodruff i odchodzi, zostawiając nas w mrocznym korytarzu.
Cassidy patrzy na nas porozumiewawczo, jakby chciała powiedzieć: „Ale
skurwysyn!", wybrała sobie jednak złą publiczność.
Jenny Lang jest dla nas niemałym zaskoczeniem. Myśleliśmy, że to fałszywy cel na
liście świadków oskarżyciela, żebyśmy tracili czas na dociekanie, co może
wiedzieć osoba, której wcale nie zamierza on powołać.
Spoglądam na Harry'ego. Wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Miejmy
nadzieję, że to nic takiego". Lang jest dawną przyjaciółką Laurel. Zaprzyjaźniły
się sześć lat temu, kiedy ich dzieci chodziły do tej samej szkoły, a Laurel była
jeszcze żoną Jacka. Potem ich drogi się rozeszły, choć od czasu do czasu chodzą
razem na lunch. Ostatni raz widziały się osiem miesięcy temu.
Cassidy nie dostarczyła nam żadnego oświadczenia zawierającego stre-
212
.
szczenię zeznań Lang, a kiedy Harry i ja próbowaliśmy wyciągnąć od Laurel,
dlaczego Lang pojawiła się na liście Cassidy, powiedziała, że nie ma zielonego
pojęcia. Uznaliśmy więc, że to fałszywy trop. Nie mieliśmy racji.
Lang jest ubrana we wzorzysty czarno-biały żakiet z ciemną apaszką zawiązaną pod
szyją i ma pantofle na wysokim obcasie - uniform biurowy każdej businesswoman.
Jest niska, z krótko ostrzyżonymi siwiejącymi włosami.
Odwraca się, by złożyć przysięgę, a Harry i ja zaczynamy się gorączkowo
zastanawiać, w jaki sposób pani Lang pasuje do naszej sprawy. Zdejmuje torebkę z
ramienia i bierze ją do jednej ręki, potem podnosi drugą i przysięga mówić
„prawdę i tylko prawdę". Mam złe przeczucie, ponieważ Lang w oczywisty sposób
unika kontaktu wzrokowego z Laurel.
- Proszę podać imię i nazwisko.
- Jenny Lang.
- A pełne nazwisko?
- Jennifer Ann Lang. - Nie wygląda na szczęśliwą, że się tu znalazła. Jest
słaba i bezbronna - widać to wyraźnie, jakby miała tabliczkę na szyi,
zapraszającą do bicia.
Morgan ustawiła się między świadkiem i Laurel. W lekkim rozkroku, z rękoma
opartymi na biodrach utworzyła nieprzeniknioną barierę między obiema kobietami.
- Pani Lang, czy zna pani oskarżoną, Laurel Vega?
- Tak, byłyśmy... jesteśmy przyjaciółkami - mówi.
- Czy może pani powiedzieć sądowi, jak długo zna pani oskarżoną?
- Och, sama nie wiem. — Zastanawia się przez chwilę. — Co najmniej osiem lat, z
przerwami - dodaje. - Nasze dzieci chodziły razem do szkoły.
- Kiedy widziały się panie po raz ostatni?
- Jakieś sześć miesięcy temu. — Lang próbuje znaleźć potwierdzenie w oczach
Laurel, zasłoniętej zupełnie przez Cassidy, która udaje Chiński Mur.
- A co to była za okazja?
- Umówiłyśmy się po prostu na lunch - odpowiada Jenny.
- Czy pamięta pani gdzie? - Cassidy wyciąga z jej pamięci najróżniejsze
szczegóły, by później przysięgli z większą wiarą przyjęli wszystkie obciążające
Laurel informacje.
- W restauracji „U Sabriny". Często tam spotykałyśmy się.
Jenny zaczyna się niespokojnie wiercić na krześle i uśmiechać głupio to do
sędziego, to do Cassidy. Wie, dokąd prowadzi ją Morgan, a instynkt podpowiada
mi, że wcale nie chce tam dotrzeć.
- Powróćmy teraz do czerwca zeszłego roku, pani Lang. Chciałabym zapytać, czy
pamięta pani rozmowę z pewną kobietą, niejaką panią Ann Edlin, która pracowała w
tym samym biurze co pani.
- Tak, pamiętam Ann.
213
Nagle Laurel łapie mnie pod stołem za udo i pochyla się, by powiedzieć mi coś na
ucho.
- Ann Edlin - szepcze - pracuje teraz u Jacka. - Laurel wyjaśnia mi, na czym
polega problem. Zamknięty, mały światek, który nazywa się Kapitol.
- A czy podczas tej rozmowy przekazała jej pani jakieś informacje, które
wcześniej usłyszała pani od oskarżonej?
Jennifer Lang podnosi głowę i wpatruje się w sufit. Jej broda zaczyna drżeć.
Jeszcze chwila i wybuchnie płaczem.
- Przecież mówiła pani...
- Przekazała jej pani jakieś informacje?
- Pamiętam, że rozmawiałam z Ann.
- Z panią Edlin?
- Tak.
- A czy rozmawiała z nią pani o sprawach dotyczących małżeństwa oskarżonej, o
czym dowiedziała się pani podczas lunchu od Laurel Vega?
Jennifer Lang zagryza mocno dolną wargę.
- Myślałam, że nie będziemy musiały do tego wracać.
- Proszę odpowiedzieć na pytanie - upiera się Cassidy. - Czy rozmawiała pani z
Ann Edlin o sprawach...
- Tak.
- Proszę pozwolić mi dokończyć pytanie. Czy rozmawiała pani z Ann Edlin o
sprawach dotyczących małżeństwa oskarżonej i przekazała jej informacje usłyszane
podczas lunchu od Laurel Vega?
- Tak. - Lang jest wyraźnie zdenerwowana. Nie ulega wątpliwości, że Cassidy ją
w jakiś sposób oszukała. Jest znana z tego, że obiecuje różne rzeczy, by dana
osoba wyraziła zgodę na składanie zeznań, a gdy pozyskany w ten sposób świadek
znajdzie się już w sądzie, Morgan przestaje się stosować do zawartego
porozumienia. Według Cassidy można w ten sposób zaoszczędzić dużo czasu i
pieniędzy, które należałoby przeznaczyć na przygotowanie i wyegzekwowanie
wezwania.
- O czym rozmawiała pani z panią Laurel Vega podczas lunchu? Lang nie ma
wyboru. Cassidy wie, co zostało wtedy powiedziane,
ponieważ ma świadka. Jennifer jest w pułapce, może jedynie powiedzieć, że
podczas rozmowy z Edlin wszystko upiększyła i przerysowała - świadek w pułapce,
którą sam na siebie zastawił.
- Rozmawiałyśmy o wielu rzeczach - mówi.
- O czym na przykład?
- O dzieciach.
- O czym jeszcze?
Wygląda na to, że Ann Edlin szybko odkryła, jak awansować pod złocistą kopułą
Kapitelu - wystarczyło kilka słów szepniętych do ucha jej nowego szefa, Jacka
Vegi.
- O rozwodzie - mówi Lang.
- Rozwodzie Laurel i Jacka Vegów?
214
- Tak. - Jennifer spogląda na Cassidy. Jest jednocześnie wściekła i przerażona.
- A co powiedziała pani Laurel Vega na temat swojego rozwodu?
- Powiedziała, że z uwagi na dzieci wszystko się komplikuje. Trzeba jednak
wziąć pod uwagę, że była wtedy załamana. - Lang próbuje usprawiedliwiać
oskarżoną.
- A dlaczego, jak stwierdziła pani Vega, wszystko się komplikowało?
- Z powodu kwestii prawa do opieki nad dziećmi.
Odnoszę wrażenie, że Laurel udziela swojej przyjaciółce pełnego rozgrzeszenia.
Siedzi z łokciami opartymi o blat stołu, z beztroskim uśmiechem. Jej ufny wyraz
twarzy zdaje się mówić: „Nie muszę obawiać się prawdy". Naiwność, jak choroba,
jest chyba dziedziczna w rodzinie Nikki, a w tej chwili Laurel padła jej ofiarą.
- Walka o prawo do opieki nad dziećmi była szczególnie zaciekła, prawda? - pyta
Cassidy.
- Jeszcze jak. Jej były mąż to prawdziwy skurwysyn - mówi Jennifer. Woodruff
spogląda na nią i marszczy brwi.
- Przepraszam, Wysoki Sądzie. Mogłabym wyrazić to innymi słowami, ale nie
oddałoby to w pełni tego, co o nim myślę.
- Więc Laurel winiła ze wszystkie trudności swojego byłego męża?
- Tak, oczywiście.
- Czy obwiniała jeszcze kogoś?
Cassidy jest już prawie u celu, zaraz wbije zęby w tętnicę szyjną swojej ofiary.
Jennifer spogląda na nią z wyrzutem. Chciałaby powiedzieć, że nie, ale nie ma
wyboru. Pani prokurator niewątpliwie rozmawiała z Edlin.
- Częściowo tak - mówi.
- Co to znaczy? Kto jeszcze był w to zaangażowany? Może winiła dzieci?
- Nie. Dzieci chciały zostać z matką.
- Tak przynajmniej mówiła pani.
- Tak.
- No więc, kogo jeszcze winiła? - Cassidy jest do mnie odwrócona tyłem, ale
mogę sobie wyobrazić sztuczny, złośliwy uśmieszek, jaki niewątpliwie pojawił się
teraz na jej twarzy.
- Jego nową żonę - mówi Lang.
- Melanie Vega, ofiarę zabójstwa? - upewnia się Cassidy.
- Tak.
Po chwili zupełnej ciszy, Morgan po raz pierwszy zmienia pozycję. Odwraca się do
ławy przysięgłych i spogląda na nich, jakby chciała powiedzieć: „Patrzcie, co tu
mamy."
Lang nie patrzy na Laurel, odwraca głowę i wpatruje się w przeciwległą ścianę
sali rozpraw.
- Proszę powiedzieć sądowi - mówi Cassidy - dlaczego oskarżona winiła Melanie
za trudności w uzyskaniu prawa do opieki nad dziećmi. Przecież to Jack, jej były
mąż, wniósł sprawę do sądu.
215
- Była bardzo zdenerwowana. Myślę, że nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi.
- Nie o to pytałam - wrzeszczy Cassidy. Lang nieruchomieje ze strachu.
- Dlaczego obwiniała Melanie Vega?
Jennifer wzdycha przeciągle, jakby za chwilę jej dusza miała opuścić ciało.
- Laurel powiedziała, że Jack nigdy nie posunąłby się tak daleko, żeby odebrać
jej dzieci, gdyby Melanie go do tego nie namówiła.
- Więc nie winiła Jacka, tylko Melanie?
- Winiła ich oboje.
Lang krzywi się boleśnie, spoglądając na Laurel — prosi o przebaczenie i w
zamian otrzymuje szeroki, szczery uśmiech. Kopię pod stołem Laurel, by
powstrzymać ją od wypowiedzenia pod adresem świadka jakichkolwiek słów
pocieszenia. Znam ją na tyle dobrze, że nie zdziwiłbym się, gdyby tak
zareagowała siedząc nawet na krześle elektrycznym.
- Co jeszcze pani powiedziała?
- Tak ciężko mi o tym mówić.
- Proszę powiedzieć sądowi, co jeszcze powiedziała pani Laurel Vega. -Cassidy
podchodzi do świadka. Mógłbym zgłosić sprzeciw, ale zwiększyłbym tylko w ten
sposób zainteresowanie przysięgłych.
- Powiedziała, że Melanie chce odebrać jej dzieci, by ją... upokorzyć i
zniszczyć to, co zostało z jej rodziny - mówi Lang. Jej każde słowo napędza
tryby teorii oskarżenia.
- Co jeszcze? - pyta Cassidy. „Chyba już starczy tego" - myślę.
Jennifer zaczyna tracić panowanie nad sobą. Wyjęła z torebki chusteczkę i
wyciera nią spływające po twarzy łzy.
Mógłbym poprosić o trochę czasu, by pozwolić Jennifer dojść do siebie, ale
dodałoby to tylko dramatyzmu całej sytuacji. Siedzę więc przy swoim stole,
udając znudzenie i brak zainteresowania. Na nasze nieszczęście sędziowie
przysięgli nie dają się zmylić.
- Co jeszcze powiedziała? - Cassidy jest nieustępliwa.
- Powiedziała, że...
- Jeśli to możliwe, proszę użyć jej słów - przerywa jej Morgan. Lang zastanawia
się przez chwilę.
- Powiedziała, że... powiedziała, że wielokrotnie już miała ochotę zabić tę
dziwkę.
Właśnie na to czekała Morgan - diament znaleziony w ogromnej górze błota.
To jedna z tych chwil podczas procesu, kiedy następuje wyczuwalna zmiana
kierunku wahadła. Cassidy zdaje sobie z tego sprawę i jeszcze raz przekręca
ostrze noża w świeżej ranie, by ostatecznie uśmiercić swoją ofiarę.
- A kogo miała na myśli? Kim była osoba, którą Laurel Vega nazwała dziwką?
216
Lang wzrusza ramionami i wierci się niespokojnie na krześle. Przypomina wiszącą
na haczyku bezbronną rybę.
- Czy mówiła to o Melanie Vega?
- Tak. — Lang zalewa się nagle łzami. — Nie chciałam tego — mówi patrząc na
Laurel błagalnym wzrokiem i nieświadomie pogarszając naszą sytuację. Mało
prawdopodobne, żeby to były kłamstwa, z góry przygotowana mistyfikacja. Tutaj
prawda nie istnieje samodzielnie, tworzy się w umysłach sędziów przysięgłych.
- Nie mam więcej pytań do świadka - ogłasza Cassidy.
- W tej sytuacji powinniśmy chyba dać świadkowi trochę wytchnienia — mówi
Woodruff. - Możemy kontynuować, czy wolałaby pani odpocząć?
Lang gestem ręki pokazuje, że wolałaby jak najszybciej mieć to już za sobą.
- Proszę obronę - mówi Woodruff.
- Pani Lang, mam tylko kilka pytań - mówię. - Kiedy usłyszała pani słowa
Laurel, czy uznała je pani za poważną groźbę, pomyślała pani, że Laurel naprawdę
zamierza zabić Melanie?
- Sprzeciw.
- Podtrzymuję.
Niemniej jednak udało mi się zasiać odrobinę wątpliwości w umysłach
przysięgłych.
- Czy zdarzyło się pani kiedykolwiek powiedzieć dzieciom, mężowi lub
przyjaciółce, że bywają chwile, kiedy mogłaby pani kogoś zabić?
- Pewnie — odpowiada Jennifer. Wie dokąd zmierzam i bardzo chce mi pomóc.
- Czy rzeczywiście byłaby pani w stanie kogoś zabić?
- Nie.
- Więc to byłaby tylko taka metafora, nic więcej, prawda?
- Tak.
- Czy zawiadomiła pani policję, kiedy dowiedziała się pani, że Laurel Vega
zamierza zabić Melanie?
- Nie - odpowiada Jennifer.
- A dlaczego nie? Cassidy wstaje z krzesła.
- Sprzeciw, pytanie dotyczy sfery emocjonalnej.
- Nie, nie. Nie proszę świadka o spekulacje na temat stanu emocjonalnego
oskarżonej, tylko o skomentowanie własnego postępowania - dlaczego nie
zawiadomiła policji.
- Oddalam.
- Dlaczego nie poinformowała pani policji o groźbie Laurel?
- Bo wiedziałam, że nie mówi poważnie.
- Uznała pani słowa Laurel za metaforę, nic więcej, prawda?
- Oczywiście. - Na twarzy Jennifer pojawia się radosny uśmiech, w końcu
nadeszło zbawienie.
217
- Nie mam więcej pytań.
- Doskonale, dziękujemy pani - mówi Woodruff.
Lang wstaje ze swojego miejsca. Przechodząc koło nas, próbuje uścisnąć Laurel
rękę. By temu zapobiec wstaję i wyprowadzam ją za barierkę. Wyciągnięcie dłoni w
przyjacielskim geście to kolejny cios zadany konającemu. Trudno określić rozmiar
wyrządzonych przed chwilą szkód, faktem pozostaje jednak, że w przeciwieństwie
do obiektów różnego rodzaju metafor, Melanie Vega naprawdę nie żyje.
Najwyraźniej ktoś jednak chciał zabić tę dziwkę.
22
Jak dotąd Jennifer Lang była jedynym świadkiem, z którego zeznaniami Laurel musi
się całkowicie zgodzić. W korytarzu wiodącym do celi sądowej Laurel przeprosiła
mnie za to, że wcześniej nic mi nie powiedziała Zupełnie zapomniała, o czym
wiele miesięcy temu rozmawiała z Jennifer podczas lunchu.
Zaczynam się teraz zastanawiać, czy Laurel nie mówiła takich rzeczy również
innym, a przed oczyma wyobraźni pojawia mi się długa procesja różnych znajomych
Laurel, powołanych na świadków przez Cassidy, i stojących w kolejce do składania
zeznań. Mam jednak nadzieję, że nic się takiego nie stanie.
Kładę właśnie Sarę do łóżka, kiedy odzywa się telefon.
- Halo. - W jednej ręce trzymam słuchawkę, drugą próbuję rozwiązać Sarze
sznurówkę.
- Cześć. - Głos po drugiej stronie linii jest tak odległy, że mam duże
trudności z rozpoznaniem go.
- Danny? - pytam z wahaniem. Sara otwiera szeroko oczy.
- Daj mi z nim porozmawiać - mówi i próbuje wyrwać mi słuchawkę.
- Później - ucinam zdecydowanym tonem.
- Chyba nie przeszkadzam? - pyta Danny.
- Nie, skądże - odpowiadam. Próbuję powstrzymać się od zadania jedynego
pytania, jakiego zadać nie mogę: „Gdzie jesteś?"
- Co u mamy? Nie dociera do nas zbyt dużo wiadomości, a boję się napisać -
mówi.
Jest oczywiste, że Laurel rozmawiała z nim o tym i zabroniła mu do siebie pisać.
Adres zwrotny na kopercie czy stempel pocztowy wystarczą, by Jack oskarżył ją o
złamanie postanowienia sądu dotyczącego przyznania mu prawa do tymczasowej
opieki nad dziećmi, a należy zaznaczyć, że w więzieniu nie obowiązuje tajemnica
korespondencji.
- Jak na sytuację, w jakiej się znalazła, radzi sobie całkiem dobrze
-odpowiadam.
219
- Wyjdzie wkrótce? - pyta Danny.
- Wszyscy na to liczymy. — Nie mówię o naszych porażkach ani o tym co się
stanie, jeśli zostanie skazana, jednak z ciszy, jaka zapadła w słuchawce,
wnioskuję, że taka właśnie myśl pojawiła się w głowie chłopca.
- Chciałem do niej zadzwonić - mówi - do więzienia, ale nie mogę. Mama
powiedziała, że podsłuchują.
Nic nie odpowiadam. Nie mogę brać w tym wszystkim udziału. Co będzie, jak znów
powołają mnie na świadka w sprawie o przyznanie prawa do opieki nad dziećmi?
Muszę móc zgodnie z prawdą powiedzieć, że nie radziłem mu, co powinien zrobić, i
nie mam pojęcia, gdzie jest.
- Czy ojciec nas szuka?
- Zagląda pod każdy kamień na drodze - mówię.
Śmieje się przez chwilę, rozbawiony, że udało mu się go przechytrzyć.
- Nie powiesz mu, że dzwoniłem?
Zapewniam go, że jego ojciec i ja nie wymieniamy między sobą
żadnych informacji.
- Tak mi przykro - mówi, jakby był w jakiś sposób odpowiedzialny za
całą sytuację.
- To przecież nie twoja wina.
- Niby tak - mówi, wyczuwam jednak w jego głosie jakąś niepewność. - Czy mama
będzie musiała zeznawać?
- Jeszcze nie wiem. Wiele dowodów świadczy przeciwko niej i myślę, że pewne
rzeczy powinna sama wyjaśnić.
- Więc nie jest najlepiej?
- Raz lepiej, raz gorzej - mówię - ale nie tracimy odwagi.
- Cieszę się, że jej pomagasz - mówi. - Wiem, że mama też się cieszy. Może tego
nie mówi, ale wiem, że tak jest.
Ostrzegam go, że jeszcze nic nie jest stuprocentowo pewne i musimy się uporać z
wielką górą poważnych dowodów. Zaczyna wypytywać o szczegóły, a ja odpowiadam,
że nie wolno mi o nich z nim rozmawiać.
- Może byłoby lepiej, gdybym jednak wrócił? - pyta. - Co o tym
sądzisz?
Laurel chyba by mnie zabiła.
- Nie mogę ci nic poradzić. Ta rozmowa w ogóle nie powinna mieć
miejsca.
- Nie zdawałem sobie z tego sprawy - mówi niepewnym głosem Danny. Nagle
przerywa nam telefonistka:
- Proszę wrzucić dziewięćdziesiąt pięć centów — mówi. Słyszę, jak monety
dzwonią we wnętrzu automatu.
- Musimy się pospieszyć. Kończą mi się dwudziestopięciocentówki.
- Co u ciebie? - pytam.
- W porządku. Maggie jest dla nas bardzo dobra.
Pierwszy znak, że Julie jest razem z nim. Nie pytam, kim jest Maggie. Nie chcę
wiedzieć.
220
- Julie też tam jest?
- Tak, stoi obok mnie. Chcesz z nią porozmawiać?
- Tylko jedno słówko - mówię.
- Cześć, wujku - słyszę jej głos.
- Cześć, kochanie. Jak się miewasz?
- Tak sobie. Chciałabym wrócić do domu - mówi. Danny próbuje wyrwać jej
słuchawkę.
- Zostaw to, chcę porozmawiać. - Julie nie daje się tak łatwo pokonać. - Wujku,
ja nie wiem, po co my tutaj siedzimy. Porozmawiaj z mamą, zapytaj, czy możemy
wrócić do domu.
- Musisz być teraz bardzo dzielna - mówię.
- Mama ma już wystarczająco dużo problemów. - Słyszę głos Dan-ny'ego.
- Robimy wszystko, co w naszej mocy - ciągnę. - Nawet się nie spostrzeżesz, a
już będzie koniec. Potem porozmawiamy i zobaczymy, co robić dalej.
- Co masz na myśli? - pyta Julie. - To z kim będziemy mieszkać? Nie tak łatwo
okłamywać współczesne dzieci.
- Będziecie mieszkać z mamą.
- A jeśli ją skażą? - pyta.
- Myślę, że do tego nie dojdzie.
- A jeśli jednak?
- Dawaj mi to. - Po raz kolejny Danny próbuje odebrać siostrze słuchawkę.
- Przestańcie - wołam, ale oni nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi. Nagle
słyszę ogłuszający huk - pewnie słuchawka uderzyła w coś twardego. Danny wygrywa
bitwę. W słuchawce pojawia się jego głos.
- Nie zawracaj mamie tym głowy. Nic nam nie jest - mówi.
- Mów za siebie - przekrzykuje go Julie.
- Chcę z nimi porozmawiać. - Sara szarpie mnie za rękaw.
- Za chwilę.
- Powiedz Julie, żeby się nie martwiła - mówię do słuchawki.
- To rozpieszczony dzieciak - odpowiada Danny.
- Taka uwaga nie spodobałaby się twojej matce - mówię. - Julie jest młodsza od
ciebie i bardzo się boi. Musisz jej pomóc.
- Przepraszam.
- Potrzebujecie czegoś? - pytam.
Nie wiem, jakiego podstępu bym użył, by im to coś dostarczyć, ale nie znam
przecież miejsca ich pobytu. Przychodzi mi na myśl Harry - wykonawca wszystkich
podejrzanych misji. Prawnicy Jacka nie będą go ścigać, a Danny mógłby zadzwonić
bezpośrednio do niego i podać mu jakiś adres.
- Nie, mamy wszystko, co trzeba - mówi. - Czy jest tam Sara?
- Tak.
- Mogę z nią porozmawiać?
221
Oddaję córce słuchawkę.
- Danny, gdzie jesteś? - pyta.
Mam ochotę zatkać sobie uszy. Mam nadzieję, że Sara nie powtórzy żadnej nazwy w
mojej obecności. Rozwiązuję jej buty, a Sara uśmiecha się bezzębnymi ustami,
całkowicie pochłonięta rozmową.
- Gdzie to jest? - pyta. - Jak to daleko? - Co tam robicie? - Kto to jest
Maggie? Dlaczego nie możecie wrócić do domu?
Następuje chwila ciszy. Danny próbuje wyjaśnić jej wszystko w sposób zrozumiały
dla siedmioletniej dziewczynki.
- Sam wiesz - mówi Sara - wszyscy odchodzą. Najpierw mama. -Mówi to tak, jakby
jej matka wyjechała na wycieczkę i miała wrócić lada dzień. Czasami zastanawiam
się, czy Sara rzeczywiście pogodziła się ze śmiercią Nikki, czy też ukryła się w
bezpiecznym światku swoich fantazji. -Potem zniknęła ciocia Laurel, a teraz wy.
Chcę wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Kiedy wrócicie? - Jest naprawdę zła,
widać, że ma już dość tej zabawy dorosłych.
Po raz pierwszy zauważam, jak to wszystko zmieniło Sarę. Moja córka straciła
dotychczasowe punkty oparcia, a ja sam, próbując uratować jej ciotkę, całe dnie
spędzam w sądzie lub we własnym biurze.
Danny coś mówi, a Sara śmieje się i znów milknie, zaczynając go słuchać.
- Jest tu jedna kobieta - mówi Danny'emu. - Ma na imię Dana, ale ja jej nie
lubię.
Spoglądam na Sarę, a ona na mnie. Chce sprawdzić, jaki wywołała tym efekt.
Myślę, że jej słowa były skierowane bardziej do mnie niż do Danny'ego.
- Nie mówię, że jest zła. — Sara przyjmuje pozycję obronną — po prostu jej nie
lubię.
- To bardzo przykro coś takiego usłyszeć - stwierdzam.
Sara robi minę, jakby chciała powiedzieć, że z prawdą zawsze tak jest.
Pozwoliłem jej opłakiwać Nikki na swój własny sposób, a jej stosunek do Dany
jest wynikiem tego właśnie procesu. Nie uważam, że należy temu w jakiś sposób
przeciwdziałać, ponieważ to, co się dzieje, jest nieuniknione i zupełnie
niegroźne. Nie ma mowy o prawdziwej wrogości, chodzi tu raczej o podejrzliwość
mojej córki w stosunku do każdego, kto chciałby zająć pozycję matki. W naszym
wypadku jedyną kandydatką jest Dana. Połączyły nas okoliczności, choć ja sam nie
uważam tego za złe zrządzenie losu. To kobieta obdarzona niezwykłą urodą i
błyskotliwym umysłem. W ciągu ostatniego tygodnia spędziliśmy razem kilka
wieczorów przy kominku u mnie w domu, sącząc wino i rozmawiając do późna. Znów
rozległo się szemranie ściszonych głosów - próba nawiązania kontaktu samotnych
dusz.
Od dwóch dni Dana jest w Waszyngtonie w związku z kandydowaniem na sędzinę.
Każdego wieczora rozmawiamy przez telefon, podczas gdy Sara szarpie mnie za
ramię i domaga się, bym jej poczytał coś na dobranoc.
222
Dyskutowaliśmy na temat wspólnej wyprawy gdzieś do ciepłych krajów. Dana
zaproponowała, by skorzystać z propozycji jakiegoś ośrodka, oferującego
specjalne programy dla dzieci, i zaczęliśmy już zbierać informacje.
Przypuszczam, że nasza znajomość stała się źródłem swego rodzaju rywalizacji,
której siedmioletnia dziewczynka nie potrafi jeszcze ukryć.
Nagle Sara kończy rozmawiać z Dannym. Wszystkie dzieci w tak niespodziewany
sposób kończą rozmowy telefoniczne. Oddaje mi słuchawkę i odchodzi korytarzem do
swojego pokoju.
- Danny?
Nie odłożył jeszcze słuchawki.
- Tak?
- Dzwoń, kiedy tylko będziesz miał ochotę. - Mówię mu, że moja sekretarka w
biurze połączy go ze mną w każdej chwili.
- Jak tam moja vespa? - pyta.
- W porządku, ale często znajduję przy niej Sarę. Bawi się, udaje, że jedzie z
tobą na wycieczkę, ale jest bardzo ostrożna.
- Niech się bawi, nie pozwalaj jej tylko otwierać bagażnika. Tam są wszystkie
moje rzeczy. - Wali się cały świat, a Danny myśli o rzeczach schowanych w
bagażniku motocykla.
- Przecież jest zamknięty, nie pamiętasz? Chyba masz klucz?
- Tak, powiedz jej tylko, żeby uważała.
- Dobrze — mówię.
- Strasznie mi przykro za to wszystko.
Ten dorastający chłopiec wziął na swe barki wielki ciężar.
- To przecież nie twoja wina. - Poradzimy sobie jakoś. Postaraj się o tym nie
myśleć — mówię i obaj odkładamy słuchawki.
23
Doktor Simon Angelo jest koronerem. Posiada stopnie naukowe trzech uniwersytetów
i jest członkiem wielu towarzystw naukowych. Ma nieco ponad czterdzieści lat,
ale ubiór i sposób bycia znacznie go postarzają. Jest szczupły, ma kwadratową
twarz i głęboko osadzone oczy, które powodują, że wygląda tak, jakby ustawicznie
o czymś rozmyślał.
Przed nim, na poręczy, którą otoczone jest miejsce dla świadków, stoi tekturowe
pudło, jakie w poprzednim stuleciu mogłoby zawierać damski
kapelusz.
Żądam potwierdzenia jego kwalifikacji do zeznawania w roli eksperta. Cassidy
kładzie przede mną egzemplarz sporządzonego przez niego raportu, po czym rozdaje
podobne kopie sędziom przysięgłym.
Angelo opisuje w nim miejsce zbrodni i zwłoki. Pierwszą rzeczą, o którą pyta
Cassidy, jest czas zgonu ofiary. Jest to dla niej tak ważne z powodu kłótni,
jaką odbyły tamtego wieczoru Laurel i Melanie. Niewątpliwie Cassidy chciałaby
zlokalizować morderstwo jak najbliżej tej chwili.
- W naszym pierwotnym raporcie stwierdziliśmy, że zgon nastąpił między
jedenastą i jedenastą trzydzieści - mówi doktor Angelo.
W moim mózgu zapala sie światełko alarmowe: „Czyżby nastąpiły jakieś
zmiany?"
- Czy nadal uznajecie to za poprawną ocenę?
Doktor Angelo zaczyna mówić coś o pośmiertnej żywotności i w połowie wywodu
sędziowie przysięgli gubią się w gęstym lesie profesjonalnego żargonu.
- Czy zgon mógł nastąpić wcześniej? - pyta Cassidy.
- Jest to możliwe - odpowiada doktor. - Każdego charakteryzuje inna żywotność,
a posiadane przeze mnie informacje są bardzo znikome. — Ma na myśli to, że jego
wnioski są oparte jedynie na obserwacjach ekipy dochodzeniowej, która
przyjechała na miejsce zbrodni przed nim.
- Więc określanie czasu zgonu ma niewiele wspólnego z nauką ścisłą? - mówi
Cassidy.
Angelo uśmiecha się do niej życzliwie.
224
- Bardzo niewiele - mówi.
- Czy możliwe jest, by zgon nastąpił około ósmej trzydzieści?
To dziesięć minut po kłótni obu kobiet i trzy godziny wcześniej, niż stwierdzał
pierwotny raport.
Angelo krzywi się. Mówi, że w tej sprawie mamy do czynienia z dość niezwykłymi
czynnikami. Ocenę mógł zniekształcić choćby sam fakt, że nie wiadomo, czy w
chwili zgonu ciało było suche, czy mokre. Doktor Angelo tłumaczy, w jaki sposób
wpływa to na szybkość wychładzania ciała, wspomina również inne czynniki, a pod
koniec wypowiedzi całkowicie dyskredytuje swoją wcześniejszą ocenę.
- Po pewnych przemyśleniach - mówi - dochodzę do wniosku, iż możliwe jest, że
zgon nastąpił około godziny ósmej trzydzieści.
- Dziękuję panu, doktorze.
Jak widać, sąd nie jest miejscem, w którym poszukuje się prawdy. Oto przed
chwilą raport biegłego patomorfologa został dostosowany do posiadanych przez
Cassidy dowodów, nieco uszczuplonych po postępowaniu przygotowawczym.
- Doktorze, czy może nam pan powiedzieć, co było przyczyną śmierci?
- Pojedyncza rana postrzałowa głowy.
- Proszę dokładniej opisać tę ranę.
- Czy mogę, panie sędzio? - Angelo wskazuje stojące przed nim na poręczy
tekturowe pudełko.
Woodruff pochyla głowę.
Angelo zdejmuje pokrywę i wyjmuje ze środka ludzką czaszkę. Na sali rozlegają
się szepty, westchnienia, przytłumione rozmowy. Laurel ściska mi nogę pod
stołem. W końcu zdaję sobie sprawę ze źródła całego zamieszania. Pochylam się i
mówię jej na ucho:
- To tylko model, nie prawdziwa czaszka
Angelo przygotował plastykowy model ludzkiej czaszki, w którym wywiercił otwór
odpowiadający dziurze, jaka powstała po przejściu kuli. Zaprasza mnie, żebym się
zapoznał z tym eksponatem.
Podchodzę i biorę czaszkę do ręki. Wygląda zupełnie jak prawdziwa. Obracam ją w
rękach, zaglądam we wszystkie szpary i zakamarki. Nawet tkanki miękkie zostały
odtworzone i przymocowane do kości. W języku i podniebieniu również przewiercono
dziury, przez jeden z oczodołów widzę roztrzaskaną kość. Mam ochotę rzucić tym
modelem jak piłką baseballową, by pokazać przysięgłym, że nie ma w nim nic
świętego.
Pytam, z jakiego materiału został wykonany. Z żywicy i polimerów.
- Czy jest identyczny z czaszką zmarłej? - pytam. Angelo robi urażoną minę.
- Na tyle podobny, na ile można to zrobić bez rozcinania głowy, usuwania tkanek
i wykonania odlewu - mówi.
Spoglądam na przysięgłych. Nie wyglądają na uszczęśliwionych. Założę się, że
część z nich myślała, że to rzeczywiście obcięta głowa Melanie Vega.
15 - Fotmy nacisku
225
Oddaję model, a Angelo zaczyna swój wywód. Opisuje przysięgłym śmiertelną ranę,
trzymając w jednej ręce głowę, a w drugiej wskaźnik.
- Kula przebiła tkankę miękką, znajdującą się pod żuchwą, nieco z lewej strony,
tutaj. - Angelo wskazuje wyraźną dziurę pod brodą. - Potem przesunęła się w
kierunku tylnej części czaszki, przechodząc obok gruczołu podjęzykowego i
przeszywając język oraz podniebienie miękkie.
Widzę, że niektórzy sędziowie przysięgli z trudem przełykają ślinę, jakby
kawałek loda przykleił im się do podniebienia.
- Następnie przebiła zatoki przynosowe i uszkodziła kość klinową, a okruchy
kości utkwiły w różnych częściach mózgu. Ostatecznie kula zatrzymała się w lewym
płacie skroniowym. Tutaj. - Wskazuje jeszcze raz.
- Panie doktorze, czy można określić, w jakiej pozycji znajdowała się ofiara,
kiedy padł strzał?
- Zgodnie z dowodami, jakimi dysponujemy, przyjęliśmy, że ofiara leżała na
plecach, z głową odchyloną do tyłu i opartą o krawędź wanny. -Kładzie czaszkę na
otwartej dłoni, z pustymi oczodołami zwróconymi w sufit. - Mniej więcej w takiej
pozycji. - Przekręca czaszkę tak, by jej czubek wskazywał siedzących najdalej
przysięgłych. - Kula została wystrzelona z tego kierunku - mówi i wyciągniętą
ręką wskazuje Laurel. Wszystko zostało dokładnie zaplanowane. - Z odległości od
półtora do dwóch metrów.
Próbują udowodnić, że Melanie została zastrzelona w wannie — prawdziwa
egzekucja.
- Czy spowodowało to natychmiastową śmierć? - pyta Cassidy.
- Jeśli nawet nie natychmiastową, to ofiara zmarła w bardzo krótkim czasie,
powiedzmy w ciągu kilku sekund. Są tu ogromne uszkodzenia mózgu, nie tylko od
kuli, ale również od fragmentów kości, które utkwiły w tkance mózgowej.
Stawia czaszkę na barierce, odgradzającej miejsca dla sędziów przysięgłych, a
Cassidy zaczyna pokazywać mu zdjęcia zrobione na miejscu zbrodni. Doktor
identyfikuje je i po dość długiej dyskusji sąd wybiera pięć fotografii, które
nie powinny wywołać wielkich emocji wśród przysięgłych. Zostają włączone do
materiału dowodowego.
Kiedy Cassidy pokazuje mu ołowianą kulę w plastykowej torebce, doktor Angelo
odpowiada, że to ta sama, którą podczas sekcji zwłok wyciągnięto z mózgu Melanie
Vega.
Potem Cassidy przechodzi do dowodów, które pozwoliły doktorowi Angelo określić
odległość i kierunek, z jakiego padł strzał. Chce wykluczyć możliwość bójki,
wyrywania sobie broni i nieszczęśliwego wypadku.
Doktor stwierdza, że bez broni, za pomocą której dokonano morderstwa, nie można
było przeprowadzić podstawowych testów balistycznych.
- Wokół rany nie było tatuażu - mówi Angelo - ale w górnej części ciała
znaleźliśmy ślady spalonego prochu. Jego ilość i rozrzut mogą świadczyć o tym,
że strzał padł z odległości półtora do dwóch metrów.
Doktor wyjaśnia, że ów tatuaż tworzą nie spalone drobinki prochu
226
wyrzucone z lufy pod dużym ciśnieniem i uwięzione pod skórą. Im mniejsza
odległość, tym wyraźniejszy wzór tatuażu.
- Czy brak tatuażu i domniemana odległość, z której oddano strzał, wykluczają
możliwość, że ofiara próbowała wyrwać mordercy broń?
- Myślę, że tak. Gdyby broń znajdowała się w zasięgu ręki ofiary, na ciele
musiałby powstać tatuaż.
- Czy poza brakiem tatuażu coś jeszcze zwróciło pańską uwagę?
- Tak. W ranie odnalazłem mikroskopijnej wielkości drobinki metalu. Analizy
wykazały, że jest to stal o niskiej zawartości węgla.
- Skąd się tam wzięły?
- Trudno powiedzieć. Przypuszczam, że z lufy pistoletu. Możliwe, że miał jakiś
defekt - odpowiada Angelo.
Nienajlepsza teoria - miękki ołów nie jest w stanie uszkodzić hartowanej stali.
Cassidy przechodzi teraz do faktu, że w chwili śmierci Melanie Vega była w
ciąży. Nie mam wątpliwości co do tego, że ta część zeznań wzbudzi u przysięgłych
jeszcze większe oburzenie.
- Czy można określić płeć dziecka?
- To był chłopiec.
- Panie doktorze, proszę powiedzieć, jak bardzo zaawansowany był rozwój płodu w
chwili śmierci?
- Wszystko wskazuje na to, że znajdował się w fazie początkowej drugiego
trymestru, czyli miał jakieś cztery miesiące.
- Czy może pan powiedzieć, co było przyczyną zgonu dziecka?
- Uduszenie — odpowiada.
- Proszę wyjaśnić szerzej.
- Znajdujący się w macicy płód jest utrzymywany przy życiu tylko dzięki
substancjom dostarczanym z organizmu matki przez pępowinę. Są to zarówno
substancje odżywcze, jak i natleniona krew. Kiedy matka umiera, a jej serce
przestaje pompować krew, dziecko zostaje odcięte od jedynego źródła tlenu. Jeśli
w ciągu kilku minut nie zostanie wyjęte z macicy, dusi się.
- Taka śmierć musi być potworna - mówi Cassidy.
- Sprzeciw. - Zrywam się na równe nogi.
- Czy to pytanie do świadka? - pyta Woodruff.
- Tak, Wysoki Sądzie. - Cassidy nie daje za wygraną.
- Czy medycyna wie, jak wielkie cierpienie sprawia taka śmierć nie narodzonemu
dziecku?
- Nie jesteśmy do końca pewni, ile bólu potrafi odczuwać płód w tej fazie
rozwoju.
Do głowy przychodzą mi nazwy wielu organizacji, które z radością dostarczyłyby
mu ogromną ilość materiałów na ten temat.
Przysięgli i widzowie kiwają głowami i wymieniają uwagi. Można odnieść wrażenie,
że wszystko to nie dociera jedynie do Laurel. Mimo że
227
rozmawialiśmy już o tym wielokrotnie, każda wzmianka o dziecku Melanie wprawia
ją w osłupienie.
- Panie doktorze, czy można w jakiś sposób stwierdzić, że gdyby nie śmierć
matki, płód miałby szansę dotrwania do chwili rozwiązania?
- Ponad wszelką wątpliwość mogę stwierdzić, że płód znajdujący się w macicy
Melanie Vega nie był w żaden sposób zdeformowany i nie posiadał żadnych wad
wrodzonych, które uniemożliwiłyby normalny poród i jego późniejsze, samodzielne
życie.
Jeśli nie uda nam się temu zaprzeczyć, Cassidy będzie miała prawo poinstruować
przysięgłych, że rozpatrują sprawę morderstwa wielokrotnego, za które grozi kara
śmierci.
Cassidy znów podchodzi do wózka z dowodami rzeczowymi i bierze do rąk szarą
kopertę, z której wyciąga kilka dużych kolorowych fotografii.
Zrywam się na równe nogi.
- Panie sędzio, jeśli pani Cassidy ma w ręku to, co myślę, chcę prosić o
przerwę i rozmowę w pańskim gabinecie.
- Co pani tam ma? - pyta Woodruff.
- Kilka zdjęć, Wysoki Sądzie. - Podaje sędziemu trzy kolorowe fotografie.
Woodruffowi omal nie spadają okulary, gdy na to spojrzał.
- Lepiej porozmawiajmy - mówi.
Jesteśmy w gabinecie: Cassidy, Harry, sędzia, protokolant i ja. Wszyscy mówimy
jednocześnie.
- Nie widzę powodu, dlaczego nie miałabym ich utyć - broni się Cassidy.
- A ja widzę wiele - wchodzę jej w słowo.
- Panie sędzio, te zdjęcia są wysoce nieobiektywne - mówi Harry.
- I obrzydliwe. - Nawet Woodruff jest po naszej stronie.
- Bardzo przepraszam, panie sędzio, ale wyjęcie płodu z ciała zamordowanej
matki jest dość brudnym zajęciem. Następnym razem poproszę, by do zdjęcia umyli
wszystko dokładnie.
- Nie to miałem na myśli i doskonale pani o tym wie. - Woodruff zaczyna się
wycofywać, pewnie zastanawia się, co kobiety z ławy przysięgłych pomyślałyby o
jego komentarzu.
- Dziecko nie żyje - mówi Cassidy - a zdjęcia są tego dowodem. Mamy do
czynienia z morderstwem wielokrotnym i oskarżyciel powinien przedstawić cały
materiał dowodowy.
- Racja - mówi Woodruff.
- Lekarz już złożył zeznania. Nikt nie kwestionuje faktu, że dziecko nie żyje.
Oskarżyciel przedstawił już mnóstwo dowodów — mówię. - Problem polega na tym, że
zdjęcia te mogą wywołać u sędziów pewne uprzedzenia.
- I co pani na to powie? - pyta Woodruff. Zachowuje się jak kibic na meczu
tenisowym - spogląda to na mnie, to na nią.
228
- Dobrze - odpowiada Cassidy. - Nie potrzebujemy wszystkich trzech fotografii.
Z pewnością przynajmniej jedna z nich będzie do przyjęcia dla sądu. Zgodnie z
literą prawa mamy tu do czynienia z zabójstwem i chcemy przedstawić dowody.
Woodruff znów spogląda na fotografie. Jedną natychmiast odkłada na bok i
przygląda się dwóm pozostałym, przechylając głowę raz na lewo, raz na prawo.
Jestem gotów stawić czoło abstrakcyjnym dywagacjom na temat śmierci nie
narodzonego dziecka, ale zdjęcia przedstawiające martwy płód, mniejszy od
ludzkiej dłoni i siny z braku tlenu, to zupełnie co innego. W obliczu takich
dowodów przysięgli zupełnie tracą rozsądek.
Woodruff podnosi rękę, w której trzyma jedno ze zdjęć. Zaraz rzuci je na stół
jak kartę atutową w brydżu.
- Pójdziemy na ustępstwa - mówię, żeby do tego nie dopuścić. Woodruff spogląda
na mnie.
- Na jakie ustępstwa? - pyta.
- Zgodzimy się na elementy morderstwa wielokrotnego, ale w zamian domagamy się,
by oskarżyciel nie wnosił już więcej żadnych dowodów dotyczących nie narodzonego
dziecka - mówię.
Harry szarpie mnie za rękaw. Wyrywam mu się.
- Oskarżyciel utrzymuje, że fotografie są konieczne do udowodnienia, iż miało
miejsce morderstwo wielokrotne. Zgodzimy się z tym, że kto je popełnił, a nie
dokonała tego moja klientka, powinien być sądzony za morderstwo wielokrotne.
- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan proponuje? - pyta Woodruff. - Nie
będzie się już można z tego wycofać i jeśli pańska klientka zostanie uznana
winną, grozi jej kara śmierci.
Harry szepcze mi do ucha:
- On ma rację. Laurel może się z tego nie wywinąć. Spoglądam na niego.
- Na pewno się nie wywinie, jeśli przysięgli zobaczą te zdjęcia. Zresztą
pooglądamy je sobie jeszcze raz przy okazji fazy wymierzania kary. I co wtedy
zrobimy? - pytam. - Te zdjęcia to trucizna. Jeśli mamy ją przełknąć...
Spoglądam na Woodruffa. Wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć, że
sprawiedliwość wymaga, by pozwolić jej na pokazanie choć jednego zdjęcia.
- Chcielibyśmy się naradzić, Wysoki Sądzie. - Harry stracił już ducha do walki,
ale mimo wszystko chce porozmawiać ze mną na osobności.
- Albo ustępstwa, albo jedno ze zdjęć - mówi Cassidy. - Dobrze się zastanówcie.
- Chce pan porozmawiać ze swoją klientką? - pyta Woodruff. - To ważka decyzja.
Chyba powinien się pan z nią naradzić.
Cassidy robi znudzoną minę.
229
- Dobrze - odpowiada Cassidy. - Nie potrzebujemy wszystkich trzech fotografii.
Z pewnością przynajmniej jedna z nich będzie do przyjęcia dla sądu. Zgodnie z
literą prawa mamy tu do czynienia z zabójstwem i chcemy przedstawić dowody.
Woodruff znów spogląda na fotografie. Jedną natychmiast odkłada na bok i
przygląda się dwóm pozostałym, przechylając głowę raz na lewo, raz na prawo.
Jestem gotów stawić czoło abstrakcyjnym dywagacjom na temat śmierci nie
narodzonego dziecka, ale zdjęcia przedstawiające martwy płód, mniejszy od
ludzkiej dłoni i siny z braku tlenu, to zupełnie co innego. W obliczu takich
dowodów przysięgli zupełnie tracą rozsądek.
Woodruff podnosi rękę, w której trzyma jedno ze zdjęć. Zaraz rzuci je na stół
jak kartę atutową w brydżu.
- Pójdziemy na ustępstwa - mówię, żeby do tego nie dopuścić. Woodruff spogląda
na mnie.
- Na jakie ustępstwa? - pyta.
- Zgodzimy się na elementy morderstwa wielokrotnego, ale w zamian domagamy się,
by oskarżyciel nie wnosił już więcej żadnych dowodów dotyczących nie narodzonego
dziecka - mówię.
Harry szarpie mnie za rękaw. Wyrywam mu się.
- Oskarżyciel utrzymuje, że fotografie są konieczne do udowodnienia, iż miało
miejsce morderstwo wielokrotne. Zgodzimy się z tym, że kto je popełnił, a nie
dokonała tego moja klientka, powinien być sądzony za morderstwo wielokrotne.
- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan proponuje? — pyta Woodruff. - Nie
będzie się już można z tego wycofać i jeśli pańska klientka zostanie uznana
winną, grozi jej kara śmierci.
Harry szepcze mi do ucha:
- On ma rację. Laurel może się z tego nie wywinąć. Spoglądam na niego.
- Na pewno się nie wywinie, jeśli przysięgli zobaczą te zdjęcia. Zresztą
pooglądamy je sobie jeszcze raz przy okazji fazy wymierzania kary. I co wtedy
zrobimy? - pytam. - Te zdjęcia to trucizna. Jeśli mamy ją przełknąć...
Spoglądam na Woodruffa. Wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć, że
sprawiedliwość wymaga, by pozwolić jej na pokazanie choć jednego zdjęcia.
- Chcielibyśmy się naradzić, Wysoki Sądzie. - Harry stracił już ducha do walki,
ale mimo wszystko chce porozmawiać ze mną na osobności.
- Albo ustępstwa, albo jedno ze zdjęć - mówi Cassidy. - Dobrze się zastanówcie.
- Chce pan porozmawiać ze swoją klientką? - pyta Woodruff. - To ważka decyzja.
Chyba powinien się pan z nią naradzić.
Cassidy robi znudzoną minę.
229
Myślę, że po tym, co usłyszała na sali rozpraw, dyskusja o ustępstwach w
procesie sądowym będzie dla Laurel najczystszą formą abstrakcji.
- To decyzja dla prawnika - stwierdzam - kwestia wyboru strategii. Woodruff
kiwa głową, przyznając mi rację.
- Więc jaka jest pańska decyzja?
- Ustępstwa - mówię.
- Dobrze. Zdjęcia zostają odrzucone - mówi Woodruff. - I nie chcę słyszeć ani
słowa więcej o nie narodzonym dziecku aż do końcowego przemówienia. Czy to jest
jasne? - Spogląda na Cassidy. Wie, że poddaliśmy się, ale dopilnuje, byśmy
otrzymali wszystko, co się nam w zamian należy.
Pochylamy się teraz nad stołem, by zredagować oświadczenie, jakie Woodruff
odczyta sędziom przysięgłym.
Harry zupełnie nie ma do tego głowy. Wychodzi z gabinetu i idzie porozmawiać z
Laurel.
Teraz ja stoję przed doktorem Angelo i patrzę w jego małe oczka.
Powiedziałem Laurel o mojej transakcji z Cassidy i wygląda na to, że przyjęła tę
wiadomość dość spokojnie.
Woodruff odczytał nasze oświadczenie. Przysięgli kiwali głowami i patrzyli
zdziwieni, jakby nie do końca wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi.
Doktor Angelo był świadom tego, że zadał nam bardzo poważny cios.
- Mam tylko kilka pytań - mówię. - Pewne kwestie wymagają wyjaśnienia. Zeznał
pan, panie doktorze, że na ciele brak było charakterystycznego tatuażu.
Potwierdza skinięciem głowy.
- Czy przed zabraniem ciała z miejsca zbrodni dłonie ofiary zostały osłonięte
papierowymi torebkami?
- Tak.
- Proszę wyjaśnić, po co się tak robi.
- To normalna procedura - mówi. - Dzięki takim papierowym torebkom możemy mieć
pewność, że nie zgubimy żadnych drobinek, które zalegają pod paznokciami ofiary
i które mogą okazać się ważnymi dowodami. Chronią one również przed tym, by
podczas transportu ciała dłonie nie zostały niczym zanieczyszczone.
- Czy w czasie przeprowadzania swoich badań sprawdził pan dłonie ofiary?
- Oczywiście.
- I znalazł pan coś?
- Nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie dla sprawy. Pod paznokciami nie było
ani żadnych włókien, ani tkanek, ani włosów. Nic co świadczyłoby o tym, że przed
śmiercią ofiara stoczyła walkę ze swoim zabójcą.
- Czy przeprowadził pan na dłoniach ofiary test na wykrycie resztek spalonego
prochu?
230
- Nie.
- Dlaczego nie?
- Określiliśmy odległość, z jakiej oddano strzał, i doszliśmy do wniosku, że na
dłoniach i tak nie znajdziemy śladów spalonego prochu. A poza tym nie miałoby to
najmniejszego sensu. To nie ona strzelała i pistolet nie znajdował się w jej
rękach.
- Nie uznał pan za istotne sprawdzić, czy ofiara złapała za pistolet, walczyła
ze swoim zabójcą?
- Nie. Zeznałem już, że nie było to możliwe.
- Jest pan tego pewien?
- W stu procentach.
- Proszę mi powiedzieć, czy na własny użytek określił pan kaliber pistoletu, z
którego oddano strzał?
- Nie jest to takie łatwe, Mając do dyspozycji tylko pocisk nie można mieć w
tej kwestii całkowitej pewności.
- Rozumiem. Czy próbował pan jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie?
- Balistycy określili to dość jasno. - Zagląda do notatek. - Kalibru dziewięć
milimetrów - mówi.
- I zgadza się pan z nimi?
- To nie moja dziedzina, więc zgadzam się z opinią specjalistów.
- Czy miał pan wcześniej do czynienia z ranami po takich kulach?
- Wielokrotnie. To bardzo często używany kaliber.
- W takim razie dobrze znane są panu rodzaje ran, jakie ten kaliber powoduje.
- Tak.
- Czy są to poważne obrażenia?
- Z małej odległości wręcz śmiertelne.
- Czy możliwe jest, by pocisk tego kalibru przeszedł na wylot przez ciało
ofiary?
- Widziałem takie rany.
- Nawet kiedy natknie się na kość?
- To zależy od jej grubości i od budowy całego ciała, ale również w takim
przypadku może przejść na wylot.
- Mówi pan, że strzał oddany do Melanie Vega padł z odległości tylko półtora do
dwóch metrów, a mimo to kula utknęła gdzieś wewnątrz mózgu. Może pan to
wyjaśnić?
- To bardzo trudne. Mamy do czynienia z różnymi czynnikami: szybkością
początkową pocisku, jego wagą, z jakiego materiału został wykonany, przez co
przechodził. To wszystko wpływa na głębokość penetracji.
- Więc jeśli kula coś przedtem przebiła, mogła nieco wyhamować?
- Oczywiście, ale zależy, na co natrafiła po drodze.
- Pomówmy przez chwilę o drobinkach metalu znalezionych w ranie. To była stal,
prawda?
231
- Tak, dość kiepskiej jakości. Znalazłem cztery czy pięć takich drobinek.
- Czy zanim przesłał je pan do zbadania składu, obejrzał je pan pod
mikroskopem?
- Tak.
- I jak wyglądały?
- Zwykłe opiłki. Maleńkie, poskręcane metalowe niteczki.
- Nie wie pan, co to może być?
- Jak powiedziałem na początku, myślałem, że to stal z lufy. Okazało się
jednak, że nie.
- Zgadza się pan z opinią balistyko w?
- Pewnie, przecież to fachowcy w tej dziedzinie.
- Panie doktorze, kiedy po raz pierwszy zdał pan sobie sprawę z tego, że ofiara
jest w ciąży?
- Jednym z elementów sekcji zwłok jest rozcięcie jamy brzusznej...
- Więc na zewnątrz nie było widać, że Melanie Vega jest w ciąży?
- Nie. Musiała bardzo się starać, żeby nie przytyć.
- Czy to nie dziwne, że nikt panu o tym nie powiedział?
- Co ma pan na myśli?
- To, że ta kobieta była w czwartym miesiącu ciąży, a jej mąż nic panu nie
powiedział.
- W ogóle nie rozmawiałem z panem Vega.
- Nie było również żadnej wzmianki o tym fakcie w protokole sporządzonym w dniu
morderstwa i zawierającym wypowiedź pana Vegi. Czytał go pan, prawda?
- Tak, czytałem.
- I nic pan tam na ten temat nie znalazł?
- O ile sobie przypominam, nie.
- Czy nie wydaje się to panu dziwne? Mąż zrozpaczony po stracie żony rozmawia z
policjantami i zapomina powiedzieć im, że miała miejsce podwójna tragedia?
- Sprzeciw. Pytanie nie dotyczy faktów.
- Chcę jedynie poznać opinię eksperta — mówię. — Pan doktor wykonał tysiące
sekcji zwłok i przeczytał tysiące raportów dotyczących tychże ofiar. Czy jako
eksperta w tej dziedzinie nie dziwi fakt, że mąż zapomniał powiedzieć o ciąży
swojej zamordowanej żony?
- Zezwalam na zadanie pytania - mówi Woodruff - ale proszę ograniczyć się tylko
do własnego doświadczenia, doktorze.
- To rzeczywiście nieco dziwne - mówi - ale ten człowiek był przecież potwornie
zdenerwowany.
- Hmm. - Odwracam się od niego i kieruję wzrok w stronę stołu oskarżyciela.
Analiza nasienia znalezionego na prześcieradle z łóżka Melanie nic nie wykazała.
Laboratorium nie zdołało wykonać testów DNA, ponieważ zaschnięta sperma była już
za stara. Teraz nadszedł moment konfrontacji.
232
- Panie doktorze, czy nie przyszło panu do głowy, by upewnić się, kto jest
ojcem owego nie narodzonego dziecka?
Cassidy zaciska zęby. Przeszedłem właśnie Rubikon - to mój pierwszy zarzut
skierowany pod adresem Jacka. Zarys linii obrony zaczyna wyłaniać
się z mgły.
Cassidy mówi coś Lamie na ucho. Domyślam się, że wydaje mu takie samo polecenie,
jakie ja wydałem dziś rano Harry'emu - zdobyć nakaz zbadania krwi Jacka Vegi.
- To bardzo proste pytanie, panie doktorze. Czy określił pan, kto jest
ojcem dziecka?
- Po co miałem to robić?
- Tak czy nie?
- Nie - odpowiada. - Nie było ku temu powodów.
Tak myśli doktor Angelo, ale gdy spoglądam na sędziów przysięgłych, widzę, że
kwestia pochodzenia dziecka bardzo ich zaintrygowała.
24
Dziś rano zasiadających na swoich miejscach sędziów przysięgłych wita plastykowy
model czaszki Melanie Vega, ustawiony na najwyższej półce wózka z dowodami
rzeczowymi. Domyślam się, że to Cassidy przygotowała dla nas takie powitanie.
Na Laurel zrobiło ono chyba największe wrażenie. Siedzi między mną i Harrym z
wystraszoną miną i smutnymi oczyma rozgląda się po sali.
Zjawia się Cassidy i rozpoczyna ten sam rytuał, co każdego dnia w zeszłym
tygodniu. Jest ubrana w szyty na miarę elegancki kostium i białe adidasy. Na
oczach wszystkich sięga do papierowej torby, wyjmuje z niej czarne szpilki i
zakłada je, siedząc przy prokuratorskim stole. Informuje w ten sposób
przysięgłych, że nie jest typem prawnika jeżdżącego najnowszym modelem
mercedesa, ale szarym, ciężko pracującym człowiekiem jak oni.
Kilka kobiet spogląda na nią z szacunkiem - cel został osiągnięty.
Cassidy pracuje w sposób bardzo metodyczny i zostawia za sobą spaloną ziemię nie
dopowiedzianej prawdy i wymuszonych zeznań. Jeśli istniałby choć jeden dowód,
który moglibyśmy wykorzystać, będzie się nad nim znęcać tak długo, aż przysięgli
zupełnie stracą wiarę w jego znaczenie.
Wczoraj Morgan wezwała na świadka eksperta od włókien i katowała go pytaniami,
dopóki nie zeznał, że włoski znalezione na podłodze łazienki, w której zabito
Melanie, ponad wszelką wątpliwość pochodzą z dywanika znalezionego przy Laurel w
chwili aresztowania.
Przez cały czas Laurel szeptała mi do ucha, że dywanik, który miała w Reno, jest
jej i zabrała go z własnego mieszkania.
W pewnym stopniu potwierdziły to dalsze zeznania świadka. Trzy minuty później,
kiedy dostał się w moje ręce, przyznał, że dywaniki z takiego włókna są
sprzedawane przez wielu producentów i można je spotkać w połowie domów w Stanach
Zjednoczonych. Świadek przyznał również, że nie jest w stanie z całą pewnością
stwierdzić, że włókna będące dowodem w sprawie pochodzą z dywanika Laurel.
Jestem przekonany,
234
że ten biedny człowiek zaczął zastanawiać się, dlaczego Cassidy w ogóle go tu
wezwała. Wiadomo jednak, że Morgan poruszy każdy kamień leżący na drodze -
zawsze przecież przeciwnik może się o niego potknąć.
Wtedy Cassidy nie zdobyła żadnego punktu, więc dziś bierze się za
balistykę.
Nico Perone jest ekspertem w tej dziedzinie. Niski, łysiejący, z brzuchem, który
wisi mu nad paskiem od spodni jak worek Mikołaja. Jako świadek nie prezentuje
się najlepiej. Zawsze jest mu za gorąco. Perone spociłby się nawet podczas
zimowego spaceru na Antarktydzie.
W bitwie policjantów z przestępcami walczy w pierwszym szeregu, tuż obok
Jimmy'ego Lamy. W nauce, którą zajmuje się Perone, nie ma nic obiektywnego i
wielokrotnie widziałem, jak wpadał w zastawione przez siebie pułapki, naciągając
dowody tak, by pasowały do danego przestępstwa.
Usadowił się już na krześle, pławiąc się w kałuży własnego potu, choć Cassidy -
jej przyjazne wcielenie - poprosiła go zaledwie o podanie nazwiska.
Szybko przechodzą przez fazę wstępną przesłuchania. Nico mówi o praktyce
zawodowej, która pozwala mu wystąpić tu w roli eksperta. Morgan pokazuje mu kulę
w małej plastykowej torebce, a on rozpoznaje ją jako tę, którą zamordowano
Melanie Vega, o czym napisał obszerny
raport.
- Panie Perone, proszę krótko scharakteryzować tę kulę: podać jej
kaliber, wagę.
' — Dziewięć milimetrów, luger — mówi.
- Czy to marka?
- Nazwa wzięta od nazwiska konstruktora samopowtarzalnych pistoletów, znanych
też jako parabellum. Ten pocisk waży sześć i siedem dziesiątych grama, ale
przypuszczam, że pierwotnie ważył sześć i dziewięć dziesiątych grama.
- Na czym opiera pan tą opinię?
- Na tym, że nie robi się pocisków ważących sześć i siedem dziesiątych
grama.
Na twarzach przysięgłych pojawiają się nieznaczne uśmieszki.
- Część masy pocisku prawdopodobnie pozostała wewnątrz ciała
ofiary.
- Ma pan na myśli odpryski?
- Tak.
Kiedy Nico współpracuje z Cassidy ma się wrażenie, że rzeczywiście
jest profesjonalistą.
- Czy może pan powiedzieć sądowi, jaki to rodzaj pocisku, z czego jest
wykonany? - pyta Cassidy.
- Z ołowiu. Takie pociski produkuje się z samego ołowiu, z ołowiu
235
z domieszką stali lub pokrywa się je stalowym płaszczem. Ten pocisk wykonano z
samego ołowiu. Jest dość miękki i po uderzeniu w coś twardego może się
spłaszczyć. Proszę, jaki zrobił się z niego grzybek. - Nico podnosi torebkę z
pociskiem.
- Grzybek?
- Tak. Po zderzeniu z kością czubek pocisku spłaszczył się i zaokrąglił na
bokach. Widzi pani?
- Czy pocisk o takim kształcie powoduje większe obrażenia?
- O tak. Zwiększa się energia kinetyczna i uszkodzenia są dużo poważniejsze.
- Czy takim pociskiem można spowodować śmierć na miejscu?
- Oczywiście, szczególnie z małej odległości. Takich kul używa też policja,
choć najczęściej mają stalowy płaszcz.
- Czy można w takim razie powiedzieć, że pocisk znajdujący się w tej torebce
jest groźniejszy od standardowych pocisków używanych przez policję?
- Tak. Ten, kto go użył, chciał koniecznie zabić.
- Sprzeciw.
- Podtrzymuję. Proszę tylko odpowiadać na pytania - mówi Wood-ruff.
Cassidy przechadza się, zastanawiając się nad następnym pytaniem, a Nico
korzysta z okazji i ociera rękawem spocone czoło.
- Panie Perone, czy przeprowadził pan badanie mikroskopowe znajdującej się w
tej torebce kuli?
- Tak.
- I znalazł pan coś ciekawego?
- Tak, takie małe, dziwne rysy, które musiało spowodować jakieś uszkodzenie
lufy.
- Może pan powiedzieć, jakiego rodzaju uszkodzenie? Kręci głową.
- Jeśli miałbym zgadywać...
- Proszę nie zgadywać. Chodzi mi o opinię eksperta - mówi Cassidy.
- Oczywiście. Powiedziałbym, że to korozja. Drobinki rdzy w lufie pistoletu
często pozostawiają takie ślady.
Cassidy nie zdobędzie żadnych punktów w tej części przesłuchania. Kula to kula,
a ta miała po prostu pecha, że zabiła Melanie Vega. Zadanie Morgan polega więc
na wyjaśnieniu wszelkich niezwykłości i nieścisłości, zanim my je zauważymy, w
taki sposób, by jej teoria wydawała się bardziej wiarygodna od naszej.
Cassidy podchodzi do wózka z dowodami rzeczowymi i wraca z następną plastykową
torebką. Zawiera ona mosiężną łuskę znalezioną na podłodze na miejscu zbrodni.
- Proszę przyjrzeć się tej łusce i powiedzieć, czy miał pan okazję poddać ją
badaniu.
236
Nico bierze torebkę do ręki i dokładnie ogląda umieszczoną w niej łuskę.
- Tak.
- Jaki to kaliber?
- Dziewięć milimetrów, luger.
- Taki sam jak kaliber kuli, którą widział pan przed chwilą?
- Zgadza się.
- Czy można w jakiś sposób stwierdzić, czy tamta kula i ta łuska są
częściami tego samego naboju?
- To bardzo trudne - mówi - szczególnie w przypadku tego rodzaju pistoletów,
gdzie podczas oddawania strzału nic nie naciska na krawędź łuski i nie powstają
na niej żadne wgniecenia, które mogłyby pozostawić ślad na
pocisku.
- Rozumiem - odpowiada Cassidy. - Pomówmy teraz o samej łusce.
Czy jest w niej coś charakterystycznego?
- Była już wielokrotnie używana. Świadczą o tym rysy na obwódce łuski, jak
również fakt, że jej spód - tam, gdzie uderza iglica - jest bardzo zniszczony.
Napis „Luger" jest już niemal nieczytelny.
- Biorąc pod uwagę fakt, że większość ludzi nie posiada sprzętu do robienia
nabojów, czy możliwe jest, by zwykły człowiek wszedł w posiadanie takiej
amunicji?
- Pewnie. Można ją nabyć na wszystkich strzelnicach, w niektórych sklepach z
bronią, na różnego rodzaju wystawach broni. Istnieją tysiące takich miejsc.
Cassidy udowodniła właśnie, że każdy, nie wyłączając Laurel, mógł być w
posiadaniu kuli, która zabiła Melanie Vega.
- Nie można więc powiedzieć, skąd pochodzi ta kula?
- Nie.
- A może wiadomo, z jakiej broni ją wystrzelono?
- Wchodzą tu w grę co najmniej cztery typy pistoletów. Na łusce jest zbyt dużo
rys, zadrapań, częściowo nakładających się na siebie, by określić konkretny typ
broni.
- Nie potrafi więc pan podać typu ani marki broni, z której zabito
Melanie Vega?
- Nie.
- A gdybyśmy mieli ten pistolet, czy można byłoby stwierdzić, że kula została
wystrzelona właśnie z niego?
- Oczywiście. Moglibyśmy sprawdzić, czy ślady na pocisku wystrzelonym z
testowanego pistoletu odpowiadają tym, które znaleźliśmy na kuli wyciągniętej z
ciała ofiary.
Cassidy kiwa głową. Sprawa jest jasna: oczywiście, że nie mają pistoletu, bo
zabójczyni się go pozbyła.
- Panie Perone, czy wykonywał pan kiedykolwiek testy na wykrycie resztek
spalonego prochu?
237
- Tak.
- Proszę wyjaśnić sędziom przysięgłym, w jakim celu wykonuje się takie testy.
Czuję, że jeżą mi się włosy na karku.
- Stosuje się je, by sprawdzić, czy substancje wytwarzające się
podczas wystrzału nie osiadły na rękach, twarzy czy ubraniu podejrzanego.
- Proszę mi powiedzieć, czy pańskie biuro przeprowadziło takie testy na
oskarżonej po jej aresztowaniu i przewiezieniu tutaj.
- Panie sędzio, czy możemy podejść? - Zrywam się na równe nogi. Gestem Woodruff
zaprasza nas do siebie.
- W co się pani znowu pakuje, pani Cassidy? Zapomniała już pani o naszej
rozmowie?
- Przecież nie powiedziałam ani słowa o rękach oskarżonej - mówi Morgan.
- Była już pani bliska tego - mówię.
- Panie sędzio, powinniśmy mieć prawo zapytać świadka, czy był w stanie
przeprowadzić test na wykrycie resztek spalonego prochu - protestuje Cassidy. -
Nic więcej, tylko tyle.
- No pewnie — mówię. — Oskarżona wsadziła ręce do rozpuszczalnika. Nie chcemy
niczego sugerować, ale w ten sposób uniemożliwiła przeprowadzenie ekspertyzy.
Niech przysięgli sami wyciągną wnioski.
- A czy nie o to właśnie chodzi? - Spogląda na mnie z uśmiechem.
- Przychylam się ku temu - mówi Woodruff - by zezwolić na zadanie pytania, ale
proszę nie wchodzić w szczegóły.
Wracamy na swoje miejsca.
- Czy pańskie biuro próbowało przeprowadzić testy na wykrycie resztek spalonego
prochu na oskarżonej po jej aresztowaniu i przewiezieniu tutaj?
- Tak.
- Czy było to możliwe?
- Nie.
- Proszę powiedzieć sądowi dlaczego.
- Dłonie oskarżonej zostały poparzone substancjami chemicznymi, co
uniemożliwiło przeprowadzenie testów.
- A jak to się stało, że oskarżona miała poparzone dłonie?
- Pani Cassidy, posuwa się pani za daleko — strofuje ją Woodruff. Morgan
spogląda na niego.
- Cofam pytanie - mówi. - To wszystko, co mam do świadka. Teraz ja wstaję i
podejmuję temat tam, gdzie przerwała go Cassidy.
- Panie Perone, powiedział pan, że testy, o jakich była mowa, stosuje się do
wykrywania resztek spalonego prochu na ubraniu, rękach i twarzy podejrzanego.
Nico krzywi się trochę.
- No tak. Mniej więcej - odpowiada.
238
- Tak czy nie? -Tak.
- Czy po aresztowaniu oskarżonej przeprowadzono takie testy na jej
ubraniu? -Tak.
- Czy wykryto na nim resztki spalonego prochu lub cokolwiek, świadczącego o
tym, że Laurel Vega niedawno użyła broni palnej?
- Sprzeciw. Nie dotyczy sprawy - woła Cassidy. - Wysoki Sądzie, moje pytania
ograniczały się do dłoni oskarżonej.
- Pytania dotyczyły śladów spalonego prochu w ogóle - nie daję za
wygraną.
- Odrzucam sprzeciw - mówi Woodruff. - Proszę świadka o odpowiedź
na zadane pytanie.
- Panie Perone, czy na ubraniu Laurel Vega znaleziono ślady spalonego
prochu?
- Nie.
- A czy po aresztowaniu Laurel Vega przeprowadzono takie testy na jej
twarzy i szyi?
- Mhm.
- Przepraszam, ale nie dosłyszałem.
- Tak.
- Czy na twarzy lub szyi oskarżonej znaleziono ślady spalonego prochu,
świadczące o tym, że oskarżona niedawno oddała strzał z broni
palnej?
- Nie, ale aresztowanie nastąpiło wiele dni po zabójstwie. Oskarżona
z pewnością zdążyła się w tym czasie dokładnie wykapać.
Spoglądam na Cassidy. Jej oczy zmieniły się w wąskie szparki.
- Panie Perone, chciałbym porozmawiać teraz o tych dziwnych, maleńkich rysach
widocznych na kuli. Powiedział pan, że ich przyczyną była prawdopodobnie korozja
wewnątrz lufy pistoletu.
- To jedna z teorii - mówi. - Czy ma pan lepszą?
- To ja zadaję tutaj pytania. Nico ociera pot z czoła.
- Czy słyszał pan o drobinkach metalu znalezionych wewnątrz rany
w ciele denatki, Melanie Vega?
- Sprzeciw - wola Cassidy. - Pytanie nie dotyczy sprawy.
- Pytanie dotyczy owych rys na kuli, Wysoki Sądzie. Zaraz postaram się wykazać
zależność.
- Jeśli tak, to proszę - mówi Woodruff.
- Czy zna pan treść raportu dotyczącego drobinek metalu znalezionych w ranie
ofiary, panie Perone?
- Tak.
- Czy to te drobinki przesłano do pańskiego laboratorium w celu
przeprowadzenia analizy?
239
- Zgadza się.
- Czy wie pan, skąd owe drobinki mogą pochodzić?
- Stal o niskiej jakości - zastanawia się głośno. - Kula mogła przez coś
przejść.
- Jak to możliwe? - pytam. - Ofiara była zupełnie naga, a strzału nie oddano
poprzez jakiś ekran, prawda?
- Z tego co wiem, nie.
- Na miejscu zbrodni nie znaleziono żadnego metalowego przedmiotu z
przestrzeloną dziurą.
- Nie.
- W takim razie skąd wzięły się te drobinki metalu?
- Pańska teoria może być równie dobra jak moja.
- To pan jest ekspertem.
- Nasze laboratorium nie posiada czarodziejskiej kuli, w której można wszystko
zobaczyć.
- Więc pańskim zdaniem po drodze do celu kula przeszła przez jakąś przeszkodę.
- Zdarzały się podobne przypadki.
- Owe drobinki zostały opisane jako mikroskopijnej wielkości niteczki słabej
jakościowo stali.
- Tak mówi raport.
Przechadzam się nieco przed świadkiem dla lepszego efektu.
- Czy jako ekspert w dziedzinie balistyki styka się pan również z takimi
rzeczami jak ładunki wybuchowe, tłumiki?
- Zdarza się.
- Więc ma pan dość szerokie pole zainteresowań?
- Myślę, że można tak powiedzieć - odpowiada Perone.
- Nie można nigdzie kupić takich rzeczy jak bomby zegarowe i detonatory
sterowane falami radiowymi, ale ludzie wykonują je samodzielnie, prawda?
- Pewnie - mówi. - Istnieją różne książki z serii „Zrób to sam". Jeśli ktoś ma
trochę zdolności i nie roztrzaska się na suficie, może skonstruować bombę, która
będzie działała.
- Wysoki Sądzie - Cassidy podnosi się z krzesła - jeśli niczego nie
przeoczyłam, ofiara nie zginęła w wyniku eksplozji bomby.
- Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, panie sędzio. Woodruff pokazuje gestem,
żebym się pospieszył.
- W takim razie takie rzeczy jak bomby, tłumiki, można właściwie skonstruować
samodzielnie.
- Oczywiście.
- A gdyby ktoś do pana przyszedł i zapytał jak zrobić tłumik, to co by pan
odpowiedział?
- Przede wszystkim to, że posiadanie tłumika jest nielegalne - mówi.
- Tak, ale gdyby pan chciał, mógłby pan powiedzieć, w jaki sposób skonstruować
tłumik, prawda?
240
- Pewnie.
- No więc jak?
- Tutaj? - pyto.
- A dlaczego nie? Chyba przekazywanie takich informacji nie jest
karalne?
- No nie. - Trzeba wziąć dwie metalowe rurki o zbliżonej, lecz nieco różnej
średnicy, W cieńszej należy wywiercić dość dziur, a potem włożyć do środka tej
większej tak, by pozostała między nimi warstwa powietrza. Teraz trzeba tylko
połączyć je i nasadzić na lufę pistoletu.
- To wszystko?
- Między rurkami należy upchać jeszcze jakiś materiał, który wygłu-
szy huk.
- Co na przykład?
- Coś, co się nie zapali, przy dużej temperaturze. Kiedyś faceci w Nowym
Jorku i Chicago używali do tego celu zrolowanych arkuszy azbestu. Jeśli za dużo
pracowali, wysiadały im płuca. - Śmieje się i spogląda na Woodruffa. -
Przepraszam, Wysoki Sądzie.
- A czego używa się dzisiaj? - pytam.
- Wszystkiego, co się nie zapali. Waty sta... — urywa w pół słowa.
- Słucham?
- Waty stalowej. Często używa się waty stalowej. - Jego spojrzenie w tej chwili
jest warte więcej niż całe honorarium, jakie powinienem dostać
za tę sprawę.
- A kiedy upycha się taką watę, poszczególne niteczki mogą przedostać
się przez otwory w wewnętrznej rurce, prawda? Nico kiwa głową jak
zahipnotyzowany.
- Prawda?
- Tak - odpowiada.
- W takim razie do kuli przelatującej przez taką rurkę mogą przyczepić się
drobinki stalowych włókien, które dotrą aż do ciała potencjalnej ofiary i
ugrzęzną w ranie. Prawda?
Perone przestał już reagować na moje pytania. Patrzy teraz na Cassidy i
zastanawia się, w jaki sposób pani prokurator wyładuje na nim swoją złość.
Właśnie dostarczył jej pod same drzwi coś, czego żaden prawnik nie cierpi -
niespodziankę.
- To wata stołowa z tłumika mogła pozostawić owe tajemnicze rysy na
miękkiej ołowianej kuli, prawda, panie Perone? Kiwa głową.
- Proszę odpowiedzieć na pytanie - mówię.
- Tak, to bardzo możliwe.
- Tłumik pomógłby nam odpowiedzieć na wiele pytań - mówię. - Na przykład,
dlaczego na ciele ofiary było tak mało sadzy i resztek spalonego prochu?
Dlaczego nie było owego charakterystycznego tatuażu?
- To prawda - odpowiada Nico.
16 - Formy nacisku
241
- Wyjaśniłby również, dlaczego nikt nie słyszał strzału, od którego zginęła
Melanie Vega, prawda?
- Jest to możliwe.
- Nie mam więcej pytań.
Siadam na krześle, czując ogromną satysfakcję. Teraz Cassidy będzie musiała
przekonać sędziów przysięgłych, że moja szwagierka nie tylko sama produkuje
amunicję, ale również potrafi skonstruować tłumik do półautomatycznego
pistoletu.
25
Dzisiejszego popołudnia sala rozpraw wypełniona jest jaskrawym światłem dużego
odbiornika telewizyjnego, ustawionego przed sędziami przysięgłymi. Harry, ja,
Cassidy i Lama ustawiamy się po przeciwnych stronach ławy przysięgłych, by
widzieć ekran. Laurel również wstała i przechadza się po sali, chcąc
rozprostować nogi. Tuż za nią, nie odstępując jej ani na krok, chodzi
strażniczka. Sędzia wydostał się zza swojego stołu i stanął w jednym z mrocznych
kątów sali.
Na ekranie widać, jak Laurel siedem miesięcy temu pędzi przez zatłoczony
korytarz sądu i rzuca swoją ciężką torbę, która uderza Jacka w ramię, przelatuje
tuż obok głowy Melanie i zaczepia się o pasek jej torebki. Obie torebki padają
na podłogę, a ich zawartość rozpryskuje się we
wszystkich kierunkach.
Cassidy prosi, by film puścić jeszcze raz. Tym razem taśma zostaje jeszcze
bardziej cofnięta. Podczas swojej szarży Laurel zderza się z jakimś staruszkiem,
który miał pecha stać na jej trasie. Nawet się nie zatrzymała. Jej zachowanie
przypominało lot pędzącego prosto do celu pocisku. Dla prawnika, chcącego
wymyślić wiarygodny motyw morderstwa, wystarczy to za
tysiąc słów.
Twarz Laurel, widoczna w samym centrum ekranu, jest przepełniona gniewem i
chociaż na taśmie nie ma zapisanego dźwięku, z ruchu ust można odczytać groźby
tryskające jak jad kobry.
Aż trzy osoby są potrzebne, by powstrzymać Laurel. Ja jestem jedną z nich.
Laurel trzyma w rękach urwany pasek torebki i próbuje zacisnąć go Melanie na
szyi. Na szczęście w porę udaje mi się ją odciągnąć.
Oglądamy cały przebieg wydarzeń jeszcze raz na wypadek, gdyby któryś z
przysięgłych coś przegapił. I jeszcze raz, tym razem w zwolnionym tempie, byśmy
mogli w szczegółach podziwiać gniew Laurel.
Następnie telewizor zostaje odstawiony pod ścianę.
Lama jest z siebie dumny. To właśnie on odnalazł taśmę i przyniósł ją
Cassidy.
243
Zapala się światło i Morgan wraca do swojego świadka. Jest w połowie składania
zeznań, które przerwano ze względu na projekcję wideo. George Ranklin, woźny
sądowy, który widział całe zajście, zrobił wprowadzenie do oglądanego filmu.
Wcześniej, przed wejściem na salę. Lama dziesięć minut przygotowywał go do tej
roli.
Ranklin zeznaje, że znajdował się na tyle blisko osób biorących udział w
incydencie, że słyszał groźby wypowiadane przez Laurel.
- Czy przypomina pan sobie, jakie słowa padły z ust Laurel Vega?
- Słyszałem, jak powiedziała: „Zabiję tę dziwkę."
Przysięgli spoglądają teraz na Laurel. Będąc w centrum zainteresowania, moja
szwagierka szepcze mi do ucha:
- Byłeś tam. Słyszałeś wszystko. Wiesz, że tego nie powiedziałam.
Jedno z przekleństw łatwo odczytać z filmu, reszta została prawdopodobnie
zmyślona przez Lamę. Nie przypominam sobie, by Laurel groziła w ten sposób
Melanie. Niemniej jednak podczas naszych rozmów w więzieniu Laurel powiedziała
mi, że gdyby ktoś nie zrobił tego pierwszy, sama mogłaby zabić Melanie.
- Czy dokładnie tak brzmiały słowa oskarżonej? - pyta Cassidy. Ranklin krzywi
się.
- Powiedziała: „Zamorduję tę dziwkę" czy „Zabiję tę dziwkę". Coś w tym rodzaju.
To było już tak dawno, na zatłoczonym i hałaśliwym korytarzu.
Morgan podchodzi do przysięgłych.
- „Zamorduję tę dziwkę" - spogląda na Ranklina dla lepszego efektu -albo
„Zabiję tę dziwkę". - Powtarza słowa świadka, a Lama kręci się na krześle,
radośnie ożywiony.
- Właśnie tak - potwierdza Ranklin.
- A kiedy to powiedziała?
- Kiedy próbowano ją uspokoić - mówi. - Zaraz po tym, jak próbowała uderzyć
ofiarę.
- Kto próbował ją uspokoić?
- Pamiętam, że musiało to robić kilku mężczyzn - mówi. - Jej adwokat, o, ten
tutaj - wskazuje mnie - i jeszcze jakichś dwóch.
- Nie ma pan wątpliwości, że tak brzmiały jej słowa: „Zamorduję tę dziwkę" albo
„Zabiję tę dziwkę"? - Gdyby jej na to pozwolić, Cassidy wypisałaby te słowa nad
krzesłem sędziego, tuż pod godłem stanowym, i dodałaby motto: „Eureka".
- Tak usłyszałem.
- Czy czytał pan w gazetach o zamordowaniu Melanie Vega?
- Pewnie - mówi. - Dużo się o tym wtedy mówiło. Interesowało to szczególnie nas
tutaj, ponieważ widywaliśmy państwa Vega prawie codziennie. Toczyła się wtedy
sprawa o przyznanie prawa do opieki nad dziećmi.
- Czy ów incydent, atak oskarżonej na Melanie Vega, miał miejsce tego samego
dnia, kiedy zamordowano Melanie?
244
- Tak. Następnego dnia wszyscy o tym mówili.
- Jacy wszyscy?
- Ludzie, którzy tu pracują i którzy słyszeli o kłótni między tymi
kobietami.
- A więc osoby obserwujące przebieg sprawy o przyznanie prawa do opieki nad
dziećmi uważały, że obie panie są do siebie bardzo wrogo nastawione?
- Sprzeciw. Odpowiedź wymaga domysłów.
- Cofam pytanie - mówi Cassidy.
- Czy miał pan kiedyś okazję uczestniczyć we wspomnianej sprawie, kiedy był pan
na służbie?
- Tak, widziałem kilka godzin - odpowiada Ranklin.
- Czy z pańskich własnych obserwacji nie wynika, że oskarżona Laurel Vega nie
darzyła Melanie Vega zbyt wielką sympatią?
- Pewnie - śmieje się Ranklin. - One się wręcz nienawidziły. To było oczywiste
dla każdego, kto choć przez chwilę je poobserwował.
- Dziękuję. Świadek należy do pana - mówi Cassidy i siada koło Lamy, który w
tej chwili promienieje radością.
Ranklin ma dwadzieścia parę lat, a w sądzie pracuje od mniej więcej pięciu lat.
Setki razy widywałem go w windzie. To przyjaźnie do wszystkich nastawiony
człowiek. Ten dwumetrowego wzrostu dryblas potrafił załagodzić większość
sądowych nieporozumień nie sięgając nawet po broń.
Jego postępowanie nie jest dla mnie do końca jasne, więc próbuję wybadać go
najpierw ostrożnie, by nie spowodować żadnego zadrażnienia. Chcę pokazać go
przysięgłym jako neutralnego policjanta, sumiennie wykonującego swoje obowiązki.
- Jako pracownik sądu obserwował pan zapewne wiele procesów. Chyba spędza pan w
tym miejscu więcej czasu niż ja, prawda?
Przytakuje, śmiejąc się wesoło. Widzę, że powoli zaczyna się rozluźniać.
- Domyślam się również, że wykształcił się już u pana swego rodzaju zmysł do
odczytywania nastroju zeznających świadków?
Przyznaje, że z czasem człowiek uczy się tego.
- Czy miał pan okazję widzieć lub słyszeć choćby część zeznań składanych przez
oskarżoną, Laurel Vega, w sprawie o przyznanie prawa do opieki nad dziećmi?
Odpowiada, że nie, ponieważ w tym czasie był zajęty na innym
wydziale.
- W takim razie, poza incydentem na korytarzu, nie miał pan nigdy okazji
obserwować zachowania oskarżonej ani słuchać jej wypowiedzi?
- Tak jest - mówi.
Jeśli widział część procesu i stwierdził, że między obiema paniami panowały
bardzo wrogie stosunki, to jest tylko jedna możliwość. Ranklin
najprawdopodobniej słyszał, jak Melanie obrzuca Laurel oszczerstwami. Mimo że
świadczy to jedynie o wrogości Melanie w stosunku do Laurel, to
245
właśnie Melanie nie żyje. Dość łatwo dowieść, że właściwie sama sprowokowała
swoją śmierć, więc omijam ten temat z daleka.
- Czy jest pan pewny, że tamtego dnia słyszał pan, jak Laurel Vega mówi, że
chce zabić Melanie?
- Właśnie to usłyszałem.
- Czy jest możliwe, że nie użyła słowa „dziwka" i powiedziała coś zupełnie
innego?
- Nie. Nazwała ją dziwką i powiedziała, że chce ją zabić.
Lama tym razem dobrze odrobił pracę domową. Jeśli mnie ktoś by zapytał, co
pamiętam z jakiejś rozmowy, nawet kłótni, która odbyła się siedem miesięcy temu,
uznałbym za sukces, gdybym przypominał sobie choćby jej uczestników.
- Czy pan również pomagał w powstrzymywaniu oskarżonej?
- Nie. Panowie sami świetnie z nią poradzili.
- Więc oskarżona nie próbowała ponownie zaatakować Melanie Vega?
- Nie wiem, czy można to jednoznacznie stwierdzić.
Ranklin utrzymuje, że słyszał, jak Laurel groziła Melanie śmiercią, muszę więc
zaakceptować jego słowa, lecz chcę umniejszyć ich znaczenie w oczach sędziów
przysięgłych. Próbuję podejść z innej strony.
- Czy można powiedzieć, że incydent, o którym mowa, był nagłym wybuchem gniewu,
który minął w ciągu kilku sekund?
Ranklin zastanawia się przez chwilę.
- Chyba tak. - W końcu jakieś ustępstwo.
- Nie musiał pan wkraczać między obie kobiety, by je powstrzymać, prawda?
- Nie.
- A czy pełniąc obowiązki służbowe zdarzało się panu rozdzielać siłą zwaśnione
strony?
- Kilkakrotnie - mówi.
- Zdarzało się panu również słyszeć wypowiadane przez nich groźby?
- Dość często.
- Grożono sobie śmiercią?
- Tak.
- Czy doświadczenie nie podpowiada panu, że w większości przypadków takie
groźby są zupełnie bezzasadne? Czy i kłótnie nie polegają głównie na obrzucaniu
się oszczerstwami i groźbami, których nikt przecież nie ma zamiaru wprowadzić w
życie?
Każdy z przysięgłych wie to z własnego doświadczenia i na moje pytanie Ranklin
możne dać tylko jedną wiarygodną odpowiedź.
- To prawda — mówi.
- Kiedy słyszał pan, jak oskarżona groziła Melanie Vega śmiercią, czy pomyślał
pan, że to coś więcej niż bezzasadna groźba wypowiedziana w gniewie?
Przyparłem go do muru. Jeśli powie, że tak, moje następne pytanie będzie
brzmiało: „Więc dlaczego jej pan nie aresztował?"
246
- Nie.
- Więc uznał pan jej słowa za bezzasadną groźbę? -Tak.
- Nawet teraz, kiedy siedzi pan tu, znając wszystkie fakty dotyczące sprawy,
nie może pan powiedzieć, że słowa wypowiedziane tamtego dnia przez Laurel Vega
były czymś więcej niż tylko bezzasadną groźbą. Czy tak?
- Chyba tak - mówi Ranklin, nie będąc do końca pewien, jakie znaczenie mają
jego ostatnie słowa.
- Nie wie pan na pewno, że to Laurel Vega zabiła Melanie Vega,
prawda?
- Ależ skąd! - woła radośnie.
- Nie ukarał pan żadnej z uczestniczek incydentu, którego był pan
świadkiem, prawda?
- No... nie.
- Dlaczego nie?
- W taki sposób oceniłem sytuację - odpowiada niepewnie.
- Awantura zakończyła się równie szybko, jak się zaczęła i nikt nie odniósł
żadnych obrażeń? - podpowiadam.
- Właśnie.
Nie drążę dalej tego tematu. Jeszcze chwila i Ranklin powie, że mógł popełnić
błąd w ocenie i może jednak powinien był wtedy aresztować Laurel. Przysięgli z
pewnością zauważą subtelną sugestię, że gdyby tak zrobił, mógłby zapobiec
morderstwu.
- No dobrze. Pomówmy o tym, co się stało po owym incydencie. Czy pamięta pan,
co pan wtedy do mnie powiedział?
Ranklin spogląda na mnie zaskoczony.
- Chyba nie.
- Pamięta pan propozycję, jaką pan wtedy złożył? Zastanawia się przez chwilę.
- Nie.
- Zaproponował mi pan, bym zabrał moją klientkę do pokoju konferencyjnego, żeby
mogła się tam uspokoić.
Cassidy już chce wstać i wnieść sprzeciw.
- A tak, pamiętam.
- Zanim zabrałem oskarżoną i odszedłem, czy pamięta pan, co się
działo?
- To już było tak dawno - mówi.
Wcale nie tak dawno, ale muszę się jednak przyznać, że nie pamiętam, by Laurel
groziła Melanie, że ją zabije.
- Pamięta pan, jak ludzie pomagali nam zbierać przedmioty, które wysypały się z
torebek obu kobiet i leżały porozrzucane na podłodze?
- Tak - mówi - pamiętam jakąś chusteczkę. Chciałem oddać ją jednej z nich, ale
powiedziała, że to nie jej.
- Właśnie. Może moglibyśmy jeszcze raz obejrzeć taśmę? - pytam.
247
Woźny ustawia telewizor przed sędziami przysięgłymi i gasi światła. Ranklin i
sędzia opuszczają swoje miejsca i podchodzą do ławy przysięgłych, by lepiej
widzieć ekran. Woźny przewija taśmę na podglądzie.
- Proszę zatrzymać - mówię.
- Sama kłótnia jest dużo wcześniej.
- Wiem, ale proszę puścić od tego miejsca.
Woźny spogląda na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: „Dobra, teraz pański
występ." Na ekranie widać naszą grupkę pośrodku korytarza. Laurel i Melanie,
między nimi Jack, a ja ciągnę Laurel za ramię. Ranklin trzyma chusteczkę, którą
przed chwilą odrzuciła Melanie. Ktoś podaje mu torebkę z urwanym paskiem, a on
bez zastanowienia wpycha chusteczkę do środka.
- Właśnie o tej chusteczce mówiłem.
- Widzę - odpowiadam.
Ludzie podają mu różne przedmioty. Nawet na nie nie patrzy, tylko wkłada je do
torebki, cały czas rozmawiając ze mną i nieufnie przyglądając się Laurel. Chwilę
później podaje Laurel pełną torebkę, odwracamy się i odchodzimy.
- Mógłby pan przewinąć taśmę i puścić ją jeszcze raz w zwolnionym tempie?
- Oczywiście. - Woźny wciska kilka guzików na pilocie. Melanie zdejmuje
chusteczkę ze spodni Jacka. Ranklin podnosi ją. Ktoś podaje mu torebkę.
- Teraz proszę wolniej.
- O, tutaj, chyba teraz nazwała ją dziwką. - Ranklin próbuje odczytywać słowa z
ruchu warg. - Reszty nie rozumiem - dodaje.
- Stop. Proszę cofnąć o kilka klatek - mówię woźnemu. Cofa i robi stop-klatkę.
- Panie Ranklin, proszę powiedzieć, co trzyma pan w prawej ręce? Wyciąga szyję,
mruży oczy i przygląda się uważnie.
- Ktoś podał mi to z podłogi - mówi. - Wypadło z jednej z torebek.
- Może pan powiedzieć, co to jest?
Ranklin jako świadek nie miał dostępu do żadnych dokumentów dotyczących procesu
i nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie znaczenie ma odpowiedź na moje pytanie.
- Wygląda jak złota puderniczka - mówi.
Lama otwiera szeroko oczy. Jego mina jest warta więcej niż mój roczny dochód, a
obraz na ekranie więcej niż tysiące słów. Woźny podaje Laurel torebkę, w której
znajduje się złota puderniczka Melanie Vega.
26
Wracam do biura. Jest już prawie piąta. Na biurku leży cały plik różowych kartek
z pozostawionymi wiadomościami.
Jedna z nich pochodzi od Cierna Olsena. Dzwonię do niego. Ma jakieś informacje
na temat osoby, której odcisk palca znajduje się na tubce farby przywiezionej
przeze mnie aż z Hany. Jak zwykle Ciem nie chce rozmawiać przez telefon.
„Mosiężna Obręcz" to jeden z barów, do których chodzą policjanci i prawnicy. Dla
naszej profesji jest on tym samym, czym Genewa dla Narodów Zjednoczonych -
miejscem, w którym zwaśnione strony mogą się spotkać i porozmawiać. Kiedy
przyjeżdżam, zastaję w środku około dziesięciu osób: kilku policjantów oraz
grupkę prokuratorów i obrońców z urzędu, stojących przy barze, opowiadających
sobie dowcipy i domagających się kolejnych drinków.
Dotarły już do nich informacje na temat mojego zwycięstwa w dzisiejszym starciu.
Jeden poklepuje mnie po ramieniu i mówi, bym jutro jeszcze głębiej wbił lancę w
grzbiet rozjuszonej bestii.
Morgan pozwoliła mi zbić pionkiem swojego skoczka. W zamian za praktycznie
bezzasadne groźby, straciła jeden z dwóch poważnych dowodów rzeczowych,
wskazujących na obecność Laurel w miejscu zbrodni — złotą puderniczkę Melanie.
Znaczenie tego drugiego, dywanika łazienkowego, opiera się jedynie na zeznaniach
Jacka -jego słowo przeciwko słowu Laurel, że w noc morderstwa dywanik znajdował
się w łazience Melanie.
Z każdym dniem teoria Cassidy staje się coraz mniej wiarygodna. W całości opiera
się na wstępnym dochodzeniu Jimmy'ego Lamy i zaczynam odnosić wrażenie, że to
właśnie on wpędza Morgan w coraz większe tarapaty. Mam nadzieję, że jego
chroniczna krótkowzroczność udzieliła się również Morgan i że długo się z niej
nie wyleczą.
Kiedy Lama dowiedział się, że Laurel i ja jesteśmy spokrewnieni, miał
249
już tylko jedną podejrzaną i jedną teorię. Teraz jednak pojawiły się
niepodważalne fakty, które zupełnie nie pasują do wcześniejszych założeń.
Dużo bym dał, by stać się muchą, przycupnąć gdzieś na ścianie i posłuchać, jak
Cassidy wydziera się na Lamę za to, że nie przejrzał taśmy z sądu do końca.
Biedny Jimmy już teraz nigdy nie wyjdzie z kina, dopóki nie przeczyta wszystkich
napisów końcowych, a kurtyna nie zasłoni ekranu.
Przy barze podnosi się radosny ryk, kiedy jeden z mężczyzn zamawia następną
kolejkę. Podnoszę głowę, by się rozejrzeć i w tej samej chwili do baru wchodzi
Ciem. Tanecznym krokiem przemyka między stolikami, ściska ręce kilku osobom -
kumplom z policji, którzy pracują dziś na innej zmianie. Potem słyszę fragmenty
dowcipu opowiadanego meksykańskim dialektem, po którym następuje salwa głośnego
śmiechu. Jak go znam, w przyszłym tygodniu tym samym ludziom będzie mówił, że
tolerancję rasową wynosi się z domu razem z otwartym umysłem i czystym
sumieniem.
- Przepraszam, że kazałem ci na siebie czekać - mówi. - Mam nadzieję, że długo
tu nie siedziałeś.
Odpowiadam, że dopiero przyszedłem, i wskazuję mu stojące po drugiej stronie
stolika krzesło.
Ciem siada i niepewnie rozgląda się dokoła. Zastanawia się, co powiedzą jego
koledzy, widząc go w towarzystwie przeciwnika w samym środku toczącego się
procesu. Mówi, że Lama chce mnie poćwiartować i zamierza rozpocząć to od
wyrwania mi genitaliów.
- Dlaczego jest na ciebie taki wściekły? - pyta. - Miota się po biurze, nie
mogąc się zdecydować, kto bardziej zaszedł mu za skórę: ty, czy, jak ją nazywa,
„ta cipa", z którą kazali mu pracować. Ciem spogląda na mnie. -Kto jest
oskarżycielem?
- Morgan Cassidy - odpowiadam.
- Aha. - Nic więcej, jakby Ciem natychmiast przyznał rację Lamie. Proponuje,
żebyśmy się udali do jednej z kabin na tyłach baru, gdzie
nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Idziemy tam. Za chwilę zjawia się kelnerka. Ciem zamawia sobie piwo, a ja sok
grejpfrutowy.
- Jesteś samochodem?
Mówię mu, że niedługo muszę odebrać Sarę od opiekunki. Ciem ze zrozumieniem kiwa
głową. Od śmierci Nikki moje poczucie odpowiedzialności za córkę jest
nieporównywalnie większe niż poprzednio.
- Słyszałeś ostatnie wieści o Cousinsie? - pyta.
Louis Cousins, którego sprawa toczyła się po drugiej stronie korytarza, dwa
tygodnie temu został uznany winnym popełnienia dwóch morderstw z premedytacją.
Kręcę przecząco głową.
- Godzinę temu wrócili przysięgli. - Ciem wyciąga dłoń z kciukiem wskazującym
podłogę. - Kara śmierci.
250
Nie mogę powiedzieć, żeby to mnie zaskoczyło. Obrona oparta na sugerowaniu, że
oskarżony był seksualnie wykorzystywany jako dziecko i że odbiło się to na jego
psychice, jest ostatnio zbyt często wykorzystywana i krytykuje się takie metody
w prasie.
Koniec sprawy Cousinsa nie jest jednak dla nas bez znaczenia. Teraz dziennikarze
zwrócą swoje zainteresowanie w naszym kierunku.
- Czego się dowiedziałeś? — pytam.
- Niczego na temat zdjęcia. - Mówi o fotografii, którą dała mi Dana,
przedstawiającej człowieka znanego pod nazwiskiem Lyle Simmons. Człowiek ten,
jeśli Dana się nie myli, był widziany z Jackiem w barze po drugiej stronie
rzeki, a potem przyniósł bombę na pocztę i zamordował Merlowów. Skoro aż tak
ciężko pracuje, jego akta powinny być grubsze niż Capone'a.
- Sprawdziliśmy wszystkie pseudonimy - mówi Ciem. - I nic. Gdybyśmy mieli
odciski palców... - Robi rozmarzoną minę. - A propos odcisków.
Zaczyna mówić o odciskach palców Kathy Merlow z tubki po farbie, którą znalazłem
na trawie podczas naszego spotkania na Hawajach.
- Komputer pracował nad nimi przez prawie godzinę. Dla mnie to niewiele, ale
dla ich superszybkiego systemu godzina to tyle, co całe życie. W końcu jednak
coś znalazł.
Ciem wyciąga z kieszeni białą, złożoną kartkę.
- Carla Leopold, z domu Paterson, urodzona dwudziestego szóstego sierpnia
tysiąc dziewięćset...
- To możesz sobie darować, przejdźmy od razu do meritum — mówię.
- Poczekaj. Absolwentka Uniwersytetu Columbia, indywidualny tok studiów, dyplom
z ekonomii.
- Jesteś pewny, że mówimy o tej samej kobiecie? Uśmiecha się do mnie
szelmowsko.
- Zatrudniona w jednej z największych firm księgowych w Nowym Jorku, pięć lat
praktyki. Potem przez dwa lata pracowała dla Regał International Trading
Consortium.
- I dokąd nas to wszystko prowadzi? - pytam.
- Jeszcze chwilę cierpliwości - mówi. - Regał to jedna z nowoczesnych firm
inwestycyjno-handlowych. Zarabiają pieniądze w nowy, ulepszony
sposób.
- To znaczy jak?
- Piorą je - odpowiada Ciem.
Siedzi zadowolony z siebie, przypatrując mi się szeroko otwartymi
oczyma.
Kelnerka przynosi napoje. Ciem zaczyna spijać pianę z oszronionego
kufla. Płacę jej i daję napiwek. Znów zostajemy sami.
- Zamieniają narkodolary na wolną od podatku gotówkę o potwierdzonym
pochodzeniu. Tak przynajmniej wyglądała ich działalność jeszcze dwa lata temu.
251
- A co się wtedy stało? Ciem popija spokojnie piwo.
- Zainteresował się nimi Departament Sprawiedliwości. Postawiono w stan
oskarżenia wszystkich dyrektorów. Żeby zdobyć dowody, musieli wyciągnąć od kogoś
informacje na temat ich klientów. Jedna teoria głosi, że w takich wypadkach
należy pójść za zapachem pieniędzy, wezwano więc twoją Carlę.
Patrzę na niego zdziwiony, nie bardzo wiedząc, dokąd zmierza.
- Kiedy zaczął palić im się grunt pod nogami, dawni pracodawcy Carli
postanowili pozbywać się pracowników. Wyrzucali ich... z barki, po uprzednim
zacementowaniu nóg, gdzieś na rzece Hudsona. Pani Leopold, zdając sobie sprawę,
że może dołączyć do tego grona, zgodziła się złożyć zeznania, w zamian za co
miała mieć zapewnione bezpieczeństwo.
- Miała mieć?
- Nigdy nie dotrzymano umowy.
- Co masz na myśli?
- To, że gdyby żyła, miałaby teraz trzydzieści trzy lata. Ciekawe, skąd Ciem
wie o jej śmierci.
- Zginęła w wypadku samochodowym podczas śnieżycy w listopadzie zeszłego roku.
Krztuszę się sokiem grejpfrutowym.
- Jej ciało było zupełnie spalone, nie do rozpoznania. Po cichu mówiło się, że
to wcale nie był wypadek.
Pyta mnie, skąd wziąłem tubkę z farbą, na której był odcisk jej palca. Mówi, że
facet, który sprawdzał go na komputerze, bardzo się tym wszystkim zainteresował.
Wykonuję kilka słownych manewrów dla zmylenia przeciwnika i zadaję Clemowi
kolejne pytanie.
- Jesteś pewny, że to odciski palców tej samej osoby?
- Stuprocentowo - mówi. - Pasują do siebie w ponad dziesięciu punktach
porównawczych. Te małe skomplikowane rysuneczki nie kłamią.
Ciem wciąż czeka na odpowiedź na zadane wcześniej pytanie. A niech czeka.
Wcześniej smoła w piekle zamarznie, niż powiem mu, skąd wziąłem tę tubkę.
Widzę Nikki taką, jaką widziałem w dniu pogrzebu, kiedy po raz ostatni włożyłem
jej na palec ślubną obrączkę. Widzę ją leżącą w białym atłasie. Wyobraźnia
często podsuwa mi ten widok, choć ostatnio zaczęły zakłócać go również inne,
bardziej niepokojące wizje. Inna twarz, śmierć w płomieniach - Kathy Merlow. W
jakiś dziwny sposób Nikki i Kathy łączą się w jeden obraz. Ogień i powykręcane
kawałki metalu na jakiejś odległej autostradzie. Pochlapana krwią pościel, palmy
w Hanie i nieustępliwe, męczące dzwonienie w uszach. Dźwięk bierze górę nad
obrazem, twarze Nikki
252
i Kathy znikają powoli, a mój umysł rozdziela rzeczywistość od fantazji.
Przekręcam się i wyplątuję z pogniecionej pościeli. Podnoszę słuchawkę i
natrętne dzwonienie ustępuje. Koszmar, który okazał się zwykłym snem. Stawiam
nogi na podłodze i siadam w przesiąkniętej potem pościeli.
- Halo, Paul? - Słyszę znajomy głos. To Harry.
- Która to, do cholery, godzina? - pytam, zupełnie jeszcze nieprzytomny.
- Piąta trzydzieści. Przepraszam, że wyciągam cię z łóżka.
- Nic nie szkodzi. I tak nie najlepiej spałem. O co chodzi? - Ocieram pot z
czoła i załzawione oczy.
- Czytałeś już jakąś poranną gazetę? - pyta.
- Skądże.
- No to zrób to. I usiądź, zanim ją otworzysz.
- Powiesz mi w końcu, co się stało?
- Ktoś wbił sztylet w plecy na głębokość dwudziestu centymetrów.
- Komu? - pytam.
- Tobie, przyjacielu. Na pierwszej stronie wielki tytuł: .Adwokat zamieszany w
sprawę wybuchu bombowego na poczcie."
- O cholera! - Zaskoczony nie mogę zebrać myśli. - Nie rozumiem. FBI już mnie
przesłuchiwało - mówię.
- Nic tu o tym nie piszą. Tylko o tym, że po eksplozji znaleźli odciski twoich
palców, a pracownicy poczty widzieli, jak rozmawiałeś z ofiarą dosłownie kilka
sekund przed wybuchem. Ktoś wykręcił ci niezły numer -mówi Harry. - Ubierz się
szybko i spotkajmy się w biurze. - Harry odkłada słuchawkę.
Po omacku szukam ubrań, starając się ocenić zakres szkód, jakie artykuł w
gazecie uczyni dla sprawy Laurel. Proces w toku, a adwokat oskarżonej okazuje
się zamieszany w poważny skandal.
Podnoszę słuchawkę i dzwonię do pani Bailey. Ktoś będzie musiał zaopiekować się
Sarą. Nadużywam dobroci starszej pani, ale ona jak zwykle ma czas, by zostać z
moją córką. Przyjdzie za dziesięć minut.
Zapinając spodnie podnoszę słuchawkę i wykręcam numer. Odzywa się zaspany
kobiecy głos.
- Halo! Mówi Paul. Musisz mi pomóc - mówię.
- A co się stało?
- Ktoś dowiedział się, że jestem zamieszany w wybuch na poczcie. W porannej
gazecie ukazał się artykuł na ten temat.
- Co takiego? Kto miałby...
- Nie mam czasu na rozmowę. Potrzebuję twojej pomocy. Pewien sędzia będzie mi
się dziś bardzo uważnie przyglądał. Wyjaśnienie z jakiegoś wiarygodnego źródła
znacznie ułatwiłoby mi życie - mówię.
- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem - mówi Dana.
- Ja też nie.
W słuchawce zapada cisza.
253
- Dobrze. Zrobię, co w mojej mocy. Kiedy możemy się spotkać? Umawiamy się od
razu w sądzie, po czym odkładam słuchawkę.
Przez niemal dwie godziny oceniamy z Harrym szkody. Ranek zmienia się w dzień, a
promienie słońca zaczynają oświetlać widoczną za oknem kopułę Kapitolu.
Czytamy artykuł. Najpierw po cichu, a potem głośno, zwracając sobie wzajemnie
uwagę na szczegóły, których wcześniej mogliśmy nie zauważyć. Zastanawiamy się
nad źródłami informacji. Harry myśli o Jacku. Mój były szwagier z pewnością wie
już jaką rolę przewiduje dla niego moja teza. Ma również doskonałe kontakty z
prasą. W jaki sposób mógłby się jednak dowiedzieć, że na miejscu zdarzenia
znaleziono odciski moich palców?
Nazwisko dziennikarza, który podpisał się pod artykułem, jest mi zupełnie nie
znane. Nie mówi, że jestem podejrzany o dokonanie zamachu, ale w celu
przyciągnięcia uwagi czytelników nurza moje nazwisko w bagnie sugestii i
insynuacji. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że po wielu godzinach
przesłuchań FBI nie postawiło mi żadnych zarzutów, a ów szukający sensacji
dziennikarz poznał tylko część prawdy.
Problem polega na tym, że gdy sędziowie przysięgli rozpatrujący sprawę Laurel
zobaczą, że jestem wmieszany w incydent na poczcie, przestaną wierzyć we
wszystko, co będę mówił w obronie oskarżonej. Stanę się dla nich zwykłym
przestępcą, występującym w obronie podobnego sobie zbrodniarza.
- Myślę, że Woodruffowi nie uda się tego zatuszować, ale może będzie mógł
pozbawić sprawę pikanterii, pouczając ławę przysięgłych. - Dzwoniliśmy do niego
cztery razy w ciągu ostatniej godziny. Nie ma go jeszcze w biurze, ale pewnie
widział już poranną gazetę.
- To tylko taka jednodniowa historyjka - mówię. - Jutro zniknie z pierwszych
stron i wszystko zostanie wyjaśnione i poprawione.
- O czym ty mówisz? Nie wiesz, jak to jest z dziennikarzami? - woła Harry.
- Podają nieprawdziwe fakty. Sprostują wszystko.
Dzwonię jeszcze raz. Tym razem sekretarz Woodruffa nie podnosi słuchawki. Nie
możemy już dłużej czekać, więc postanawiamy iść do sądu. Równie dobrze możemy
umierać ze strachu tu, jak i tam. Poza tym Dana również powinna wkrótce tam się
zjawić.
Zjeżdżamy windą i wychodzimy z budynku. Natychmiast zauważam zaparkowaną przed
samymi drzwiami furgonetkę z anteną satelitarną na dachu. Dwie inne stoją nieco
dalej. Ktoś podtyka mi pod usta mikrofon.
- Panie Madriani, proszę o komentarz w sprawie wybuchu na poczcie.
Podbiega jakiś inny facet z notatnikiem i długopisem:
254
- Czy został pan oficjalnie oskarżony? Czy był pan przesłuchiwany?
- Jak długo trwa już dochodzenie? Harry spogląda na mnie.
- Kurwa mać.
Łapię za klamkę, wchodzimy z powrotem do środka, zamykam drzwi i przekręcam
zamek. Światło reflektorów, które towarzyszą kamerom, odbija się w szklanych
drzwiach. Cała horda rusza za nami.
Co bardziej przedsiębiorczy szarpią za klamkę, a ciężkie drzwi grzecho-czą w
futrynie.
Harry łapie mnie za łokieć i ciągnie w kierunku drzwi prowadzących do garażu.
Wsiadamy do jego samochodu i wyjeżdżamy na ulicę. Harry niemal potrąca jakiegoś
faceta, który jest tak obładowany akumulatorami i reflektorami, że nie może się
ruszyć.
- To tyle jeśli chodzi o jednodniowe historyjki - mówi Harry. - Masz jakąś inną
teorię?
Spoglądam przez tylną szybę i widzę, że reporterskie hieny rozpierzchły się już
do swoich samochodów. Jakaś kobieta z kamerą biegnie chodnikiem. Pewnie
domyśliła się, że jedziemy do sądu, który znajduje się tylko kilka budynków
dalej.
Harry pyta, co według mnie zrobi z tym wszystkim Dana.
- Mam nadzieję, że poręczy za mnie przed Woodruffem; powie mu co się stało, że
rozmawiałem tylko z klientką i nie jestem podejrzany.
- Może to ona cię sypnęła? Spoglądam na niego z niedowierzaniem.
- Co by z tego miała?
- A musi coś mieć? Ostrzegałem cię przed nią. Nie dość, że to prokurator, to
jeszcze kobieta.
Harry uważa, że wrogość kobiet do mężczyzn w miejscu pracy jest uwarunkowana
genetycznie, jakby zapisana w chromosomie X. Według niego, nie będzie pokoju,
dopóki kobiet nie odeśle się do domów.
- Obowiązują pewne zasady - mówi. - Wszyscy znamy pierwszą: „Nie maczaj pióra w
kałamarzu firmy." Druga brzmi: „Strzeż się fałszywych prokuratorów, którzy
przychodzą do ciebie w nocy w przebraniu owieczek, bo to wygłodniałe wilki." -
Dla Harry'ego nic nie jest święte.
Uśmiecham się, lecz nic nie mówię.
- Pewnie, śmiej się - ironizuje - ale to nie ja uciekam przed bandą pismaków.
Słyszę, jak przed nami jakiś kretyn woła:
- Tam jest! - I rozlega się stukot obcasów po betonie, jak tętent koni
zaprzężonych do jednego wozu.
Na czerwonym świetle przebiegamy przez ulicę odzielającą parking od budynku
sądu. Omal nie wpadamy pod samochód. Dobiegamy do drzwi.
Nieco czasu zajmuje nam przejście przez bramkę z wykrywaczem
255
metali. Właśnie tutaj dopada nas pierwsza ekipa telewizyjna. Próbują iść za
nami, strażnik jest jednak nieugięty. Każe im wyłożyć wszystkie metalowe
przedmioty i kolejno przechodzić przez bramkę.
Harry odwraca się ze zwycięską miną. Reflektory wciąż są zapalone, a kamery
szumią w charakterystyczny sposób.
- Do zobaczenia na górze, dupki - mówi. - I zostawcie w holu te swoje pieprzone
kamery.
Zauważa moją niezadowoloną minę.
- Nie martw się - mówi. - Wytną to.
Z pokaźnej wielkości teczkami wyglądamy jak dwaj obnośni sprzedawcy. Torba
Harry'ego jest pełna dowodów rzeczowych, a moja papierów, które między innymi
zawierają zestaw pytań na dzisiejsze przesłuchanie. Oskarżyciel wezwał dziś na
świadka Jacka Vegę i mam nadzieję, że zdążę je wykorzystać, zanim zostanę
zawieszony.
Docieramy do gabinetu Woodruffa i dowiadujemy się, że Dana jest już w środku.
Sekretarz puka do drzwi, a chwilę później przekazuje nam, byśmy chwilę
poczekali. Sędzia wezwał również Morgan Cassidy, która powinna być już w drodze.
Najwidoczniej nie chce prowadzić rozmów z żadnym z adwokatów bez udziału strony
przeciwnej.
Dwie minuty później w biurze zjawia się Cassidy, za którą krok w krok podąża
Jimmy Lama. Przechodzi obok, jakby w ogóle nas tu nie było.
Sekretarz otwiera drzwi i wchodzimy do gabinetu sędziego. Woodruff siedzi za
ogromnym mahoniowym biurkiem. Dana zajęła jeden z miękkich foteli stojących
naprzeciw sędziego. Na kolanach trzyma aktówkę.
- Panie sędzio, muszę coś wyjaśnić. - Nie tracę czasu. - Z pewnością czytał pan
poranną gazetę.
Woodruff podnosi rękę.
- Czytałem, rozmawiałem również z panią Colby. Powiedziała mi już, co się
stało. Mamy do czynienia z artykułem prasowym opartym na niedokładnych
informacjach. Teraz bardziej interesuje mnie, jak owe informacje dotarły do
prasy.
Zazwyczaj dobrotliwa twarz Woodruffa jest dziś uosobieniem wściekłości
skierowanej przeciwko Morgan Cassidy. Wrogie stosunki między nimi nie uległy
nawet najmniejszej poprawie.
- Może wie pani coś na ten temat, pani Cassidy?
- Zupełnie nic, panie sędzio. Nie uważa pan chyba, że...
- Na pewno nie wyszło to od nas - mówi Dana. Cassidy rzuca w jej kierunku
mordercze spojrzenie.
- A może to pańscy ludzie mają z tym coś wspólnego? - Dana spogląda na
Jimmy'ego Lamę.
Lama nerwowo przełyka ślinę.
256
- Nie - zaprzecza. - Na pewno nie.
- Nie rozumiem - mówię. - Myślałem, że dochodzenie w sprawie wybuchu na poczcie
prowadzi FBI.
- Wezwaliśmy lokalną brygadę antyterrorystyczną i specjalistów z laboratorium
policyjnego - mówi Dana.
- Może powinniśmy więc wezwać tego, kto był odpowiedzialny za ich akcję? - pyta
Woodruff.
- Nie ma takiej potrzeby - mówi Dana. - To porucznik Lama dowodził siłami
lokalnej policji.
Po tych słowach twarz Lamy staje się ciemnopurpurowa. Spogląda na mnie
zdenerwowany. Lama wezwany na dywanik! Woodruff domaga się odpowiedzi, kto miał
dostęp do informacji, do raportów.
- To nie mogło wyjść od nas - mówi Jimmy. Zaprzecza wszystkiemu, po czym
dodaje, że niezwłocznie zajmie się sprawą i poinformuje o wszystkim sędziego.
- Najpóźniej dziś po południu - mówi Woodruff.
- Załatwione - odpowiada Lama.
- Co?
- Tak jest, panie sędzio - poprawia się Jimmy. Woodruff z politowaniem kiwa
głową.
- Nasi ludzie nie zrobiliby tego - mówi Lama do Cassidy, ale jego słowa brzmią
niezbyt przekonywająco.
Nie mam już wątpliwości co do źródła informacji. Lama zdecydował się na ten
krok, gdy zakwestionowaliśmy znaczenie złotej pudemiczki Melanie jako dowodu.
Dla Jimmy'ego życie to wielka gra, która polega na nieustannym wyrównywaniu
rachunków.
Coś mi podpowiada, że Woodruff nie zdoła udowodnić, że Lama był w to zamieszany.
Jimmy ma na sobie więcej warstw ochronnych niż jakiś Eskimos. Tuzin ludzi stoi
między nim i dziennikarzem, a jego nazwisko nie widnieje pod żadnym ujawnionym w
prasie dokumentem. Artykuł nie dotyczy prowadzonej przez nas sprawy, więc sąd
nie może wezwać dziennikarza na dywanik i zażądać od niego wyjawienia źródła
informacji. Jedynym celem artykułu było więc pokazanie mnie w złym świetle i
skompromitowanie jako adwokata. W tym Lama zawsze przodował.
Sędzia mówi, że zrobi ankietę wśród przysięgłych, by dowiedzieć się, ilu z nich
czytało artykuł i jaki wywarł na nich wpływ, a tymczasem przygotuje pouczenie.
Nakazuje Lamie wrócić po zakończeniu dzisiejszego posiedzenia i dokładnie
opowiedzieć, czego dowiedział się w sprawie przecieków dla prasy. Lama kłania
się w pas, obiecując, że dobierze się do tyłka swoim niegodnym zaufania kolegom.
Wróci przed piątą z zapewnieniami, że nikt z jego wydziału nie jest zamieszany w
aferę prasową, a Woodruffowi, podobnie jak mnie, pozostaną tylko podejrzenia bez
żadnych dowodów.
Lama i Cassidy udają się na salę rozpraw, by przygotować się do
17 - Forniy nacisku
257
dzisiejszego posiedzenia. Harry idzie tuż za nimi. Dana i ja zatrzymujemy się w
korytarzu.
- Co za dziwka - mówi Dana. Jestem zaszokowany jej słowami. Jeszcze nigdy nie
widziałem jej tak wściekłej. Twarz ma czerwoną, a ręce drżą jej ze
zdenerwowania. Zęby nie patrzeć mi w oczy, wbija wzrok w znajdującą się za mną
ścianę.
- Już od miesięcy stara się za wszelką cenę nie dopuścić do powołania mnie na
stanowisko sędziny - mówi jakby do siebie, jakby w ogóle mnie tu nie było. Jej
gniew nie bierze się tylko z lojalności w stosunku do mnie. Okazuje się, że
Cassidy zdążyła już gdzieś zasugerować, że jeśli to nie lokalna policja
zdradziła prasie kompromitujące mnie informacje, jedyną alternatywą jest Dana
lub któryś z jej ludzi. - Dobrze. Jeśli chcą grać w ten sposób... Najpierw
musimy jednak wyrównać boisko - dodaje. - Kiedy zaprzysięgają Jacka?
- Dziś rano - mówię. - Jest pierwszy w kolejce.
- A potem można już rozpocząć polowanie na niego? Przytakuję.
- Jeszcze przed południem dostaniesz poświadczone kopie aktu oskarżenia - mówi.
- Sama dopilnuję, żeby dostarczono ci je na czas.
Dziękuję jej za to, że się za mną wstawiła i wyjaśniła wszystko Woodruffowi.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiada. Mówi, że ma dla mnie złe
wieści. Poszukiwania świadka, który widział Jacka i mężczyznę znanego pod
nazwiskiem Lyle Simmons w barze po drugiej stronie rzeki, nie przyniosły żadnych
skutków. Człowiek ten zniknął z pola widzenia.
- Chyba wasi ludzie nie przestali go szukać? - upewniam się.
- Nie. Jednak nie chciałabym ci robić nadziei. Nikt nie widział Sim-monsa od
ponad dwóch miesięcy. Ma ważne powody, by pozostać w ukryciu. Nawet jeśli go
odnajdziemy, może okazać się, że jest już za późno.
- Moja teza runie bez tego człowieka - mówię.
- Możesz ją zbudować, opierając się tylko na nieczystych sztuczkach Jacka.
Wiesz, że dziecko nie było jego. Facet płonął zazdrością. Poza tym wykorzystał
śmierć żony do zmniejszenia grożącej mu kary. W aktach są potwierdzające to
listy. Możesz pokroić go na kawałki.
- Chciałbym, żebyś to ty zasiadła w ławie przysięgłych - mówię.
- Teza oskarżenia rozłazi się w szwach - stwierdza Dana. - Złota pudemiczka
przestała być dowodem na obecność twojej klientki na miejscu zbrodni, a użycie
tłumika świadczy o tym, że zadanie wykonał płatny morderca. W dodatku pan Vega
ma powód, by pozbyć się własnej żony. Czy trzeba czegoś więcej?
- Gdybym miał jeszcze tego świadka, nie byłoby już żadnych wątpliwości.
- Będziemy jeszcze próbować, ale nie licz na niego. - Jej słowa
258
przekonują mnie ostatecznie, że powinienem oprzeć swoją tezę tylko na tym, co
mam. Zaczynam powątpiewać, czy ten ich świadek w ogóle jeszcze żyje.
- Jesteś wolny dziś wieczorem?
- Tak, ale muszę pełnić obowiązki rodzicielskie - odpowiadam. - Może zjemy u
mnie kolację?
Mówi, że przyniesie wino.
- O siódmej? - proponuję.
Dana uśmiecha się w mrocznym korytarzu, po czym całuje mnie w policzek.
Odwraca się i odchodzi, a ja dopiero teraz zauważam Harry'ego. Stał niedaleko
nas i wszystko słyszał. Na jego twarzy maluje się dezaprobata, jakby był ojcem,
którego syn uciekł z wiejską dziewką.
27
Pogrążony w smutku wdowiec jest najważniejszy dla tezy oskarżyciela. Jack
zamienia jeszcze ostatnie słowa z Cassidy, wspinając się na palce jak dziecko,
które chce siusiu. Na salę rozpraw wprowadza go Jimmy i jeden z jego ludzi, jak
dwa lodołamacze torując drogę przez tłum dziennikarzy.
Vega jest ubrany w garnitur, za który przez rok można by wyżywić wielodzietną
rodzinę, i ma jedwabny krawat.
Rzuca w moją stronę ukradkowe spojrzenia, zaciskając nerwowo usta. Rozkładam
papiery na stole, cały czas przypatrując mu się ostentacyjnie. Próbujemy
sprawdzić, który z nas dłużej to wytrzyma.
Jego twarz uosabia nie tyle zdecydowanie, co zwykłą podłość. Nie ma litości dla
ludzi, którzy nie posiadają wpływów, dla ochotników działających w grupach
konsumenckich, dla studentów, którzy domagają się efektywniejszej ochrony
środowiska. Zgodnie z jego zasadami ci, którzy nie mają pieniędzy, nie mają
również prawa do życia w demokratycznym społeczeństwie.
Idę teraz zamienić kilka słów z Laurel, zanim wyprowadzą ją na salę rozpraw.
Wchodzę do jej celi. Laurel poprawia jeszcze uczesanie. Odnoszę wrażenie, że
teraz, kiedy dzieci są daleko, poza zasięgiem Jacka, przywiązuje większą wagę do
swojego wyglądu.
Mówię jej, że Jack jest już na sali rozpraw i zaraz zacznie zeznawać, ostrzegam
ją również, że przysięgli będą uważnie obserwować jej reakcje na każde jego
słowo.
— Mogą zwrócić uwagę na wszystko, od zmarszczenia nosa do smutku na twarzy.
Jest bardzo ważne, byś panowała nad swoimi emocjami. Nie wiadomo, co może on
powiedzieć.
Jack jest mistrzem od zmyślania, koloryzowania.
- Nie myślisz chyba, że będzie kłamał? - Laurel spogląda na mnie z powagą.
Sam fakt, że zapytała o to tak rzeczowym tonem, zbił mnie zupełnie z tropu.
Dopiero po chwili stwierdzam, że tylko żartowała.
260
- Trzeba wziąć taką możliwość pod uwagę - mówię.
- Oboje doskonale wiemy, że Jack będzie kłamał nawet wtedy, jeśli mówienie
prawdy przyniosłoby mu takie same korzyści. Jest to silniejsze od niego - mówi
Laurel.
- Zachowuj się naturalnie. Bądź po prostu sobą.
- Jeśli miałabym być sobą, kopnęłabym go w jaja i wydrapała oczy -wyznaje
szczerze Laurel.
- No dobrze, więc nie bądź sobą.
- Przepraszam, że tak utrudniam ci pracę - mówi Laurel.
Nie chcę ubierać jej w emocjonalny kaftan bezpieczeństwa. Jeśli Jack powie
jakieś oczywiste kłamstwo, przysięgli będą oczekiwali od niej jakiejś reakcji,
nie chcę tylko, żeby zaczęła mi histeryzować przy stole.
- Nadpobudliwość to coś, co często prowadzi do morderstw. Jeśli pokażesz im,
jak łatwo wyprowadzić cię z równowagi, natychmiast wyobrażą sobie ciebie z
pistoletem w ręku.
- Rozumiem - mówi Laurel. - Mogę mu powiedzieć, że jest kłamcą, ale nie że
pieprzonym kłamcą.
- Otóż to.
Laurel bierze mnie za rękę i ściska ją mocno. Wychodzimy z celi i idziemy na
salę rozpraw. Towarzyszy nam dwoje strażników.
Zasiadamy przy naszym stole. Do barierki podchodzi jakiś facet z notatnikiem i
zaczyna zadawać mi pytania - po zamknięciu sprawy Cousinsa sala jest pełna
dziennikarzy. O czym według mnie będzie mówił Jack, kiedy zostanie powołany na
świadka? Mówię mu, żeby poczekał i sam się przekonał.
Wtedy dziennikarz zaczyna mówić o sprawie wybuchu na poczcie i odciskach moich
palców. Natychmiast przyłącza się do niego trzech innych, a gdy odwracam się, by
poinformować ich, że nie mam nic do powiedzenia, za ¦moimi plecami stoi już
całkiem pokaźny tłum.
Podchodzi do nas woźny.
- Albo wrócicie na swoje miejsca, albo wpuszczę na nie tych, którzy czekają w
holu - mówi i wszyscy natychmiast rozbiegają się.
Na salę wchodzą sędziowie przysięgli. Już wiem, że artykuł w gazecie odniósł
zamierzony skutek. Wszyscy patrzą na mnie ze zdziwieniem, że jestem tu, a nie w
celi, zakuty w kajdany.
Woodruff zasiada za stołem sędziowskim.
- Zanim zaczniemy rozprawę - mówi Woodruff - musimy coś omówić. Natychmiast
przechodzi do artykułu w gazecie, do bomby na poczcie
i znalezionych tam odcisków moich palców. Pyta przysięgłych, w jaki sposób
artykuł wpłynął na ich stosunek do sprawy. Trzech z nich mówi, że nie czytali
artykułu i nie widzieli ani nie słyszeli żadnych wzmianek o tej sprawie. Widać
niektórzy mieszkają na Marsie. Inni przyznają, że czytali artykuł i do pewnego
stopnia byli nim zaintrygowani. Jeden z przysięgłych, mężczyzna siedzący w
drugim rzędzie, mówi, że nie ma dymu bez ognia. Uważa, że nie powinienem być
obrońcą, jeśli padł na mnie choćby cień
261
podejrzenia. Woodruff natychmiast dziękuje mu za poświęcony czas, a jego miejsce
zajmuje jeden z wyznaczonych wcześniej zastępców. Wszyscy inni zaczynają
rozglądać się teraz niepewnie. Dalsze zadawanie pytań w takiej sytuacji nie ma
już sensu. Przysięgli nie będą mówić szczerze o swych przemyśleniach.
Teraz sędzia odczytuje pouczenie, ze przy ocenianiu dowodów dotyczących sprawy
nie wolno im brać pod uwagę informacji zawartych w tym artykule. Napomyka coś o
uwolnieniu mnie od zarzutów; o tym, że działałem w porozumieniu z władzami; o
tym, że nie jestem i nigdy nie byłem podejrzany o podłożenie bomby na poczcie i
o tym, że przedstawione w artykule informacje są niedokładne.
Słyszę skrzypienie ołówków od strony rzędów przeznaczonych dla prasy. Na tym
Woodruff zamyka temat. Gdyby to była konferencja prasowa, w górę uniosłyby się
teraz dziesiątki rąk. Na twarzy Jimmy'ego pojawia się zły uśmiech - wystarczy
niedopowiedzeń na wiele spekulacji, które ukażą się jutro w prasie.
- Proszę wezwać następnego świadka. - Woodruff spogląda na Cassidy.
- Pan Jack Vega.
Jack zostaje zaprzysiężony.
Podaje imię i nazwisko, nie zapominając wspomnieć, że jest członkiem Kongresu.
Obnosi się z tym jak z symbolem chwały, nieświadom tego, że w badaniach opinii
publicznej w kategorii uczciwości plasuje się znacznie niżej niż domokrążcy
sprzedający wszelaki chłam i tylko o jedno miejsce przed prawnikami, którzy
zaraz zaczną zadawać mu pytania.
- Czy zna pan oskarżoną Laurel Vega? - pyta Cassidy.
- Tak. Przez kilka lat byliśmy małżeństwem - mówi Jack.
- Ma pan dzieci z oskarżoną?
- Dwoje - mówi. - Chłopca i dziewczynkę, trzynaście i piętnaście lat, ale nie
widziałem już ich od ponad miesiąca.
- Kto w tej chwili prawnie sprawuje opiekę nad dziećmi?
- Ja.
- I nie wie pan, gdzie są pańskie dzieci?
- Nie.
- Wysoki Sądzie - mówię - chciałbym zgłosić sprzeciw. To nie ma nic wspólnego
ze sprawą. Dokąd zmierza oskarżyciel?
Bez wahania Cassidy odpowiada:
- Do kwestii motywu zabójstwa, Wysoki Sądzie.
- Oddalam sprzeciw. Proszę kontynuować - mówi Woodruff.
- Kiedy po raz ostatni widział pan swoje dzieci?
- Dwadzieścia osiem dni temu. Córka powiedziała mi, że spędzi noc u koleżanki.
- A syn?
- Wyszedł z domu, nie mówiąc, dokąd się udaje. Później dowiedziałem się, że
poszedł do więzienia odwiedzić matkę.
262
- Oskarżoną, Laurel Vega? - upewnia się Cassidy.
- Tak.
- I to był ostatni raz, kiedy widział pan swoje dzieci, tak?
- Tak.
- Czy zgłosił pan ich zaginięcie policji?
- A co by to dało? Ona wie, gdzie one są, ale nie chce powiedzieć.
- Sprzeciw. - Zrywam się na równe nogi. - Proszę to wykreślić. Woodruff każe
wykreślić komentarz Jacka z protokołu i mówi przysięgłym, by również go
zignorowali. Niemniej jednak ziarno zostało zasiane.
- Panie Vega, czy spierał się pan z żoną o to, które z was ma otrzymać prawo do
opieki nad dziećmi?
- Tak. Zachowała się w sposób wyjątkowo przykry, a potem zwaliła całą winę na
moją drugą żonę, Melanie.
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Woodruff jest wyraźnie zły na Jacka.
- Proszę pana, czy wie pan, co to jest pytanie?
- Oczywiście - odpowiada Jack.
- Proszę więc odpowiadać na pytania, a komentarze zostawiać dla siebie. Czy
wyrażam się jasno?
Jack zapomina, że nie jest w Kongresie, wśród elit pozbawionych jakichkolwiek
zasad. Nie jest przyzwyczajony do tego, żeby go traktowano w ten sposób. Zamiast
odpowiedzi kiwa tylko głową.
- Tak, czy nie? - pyta sędzia. Oto sposób na upokorzenie nieposłusznego
świadka.
- Rozumiem - odpowiada Vega.
- Czy przypomina pan sobie atak oskarżonej, Laurel Vega, na późniejszą denatkę,
Melanie Vega, który miał miejsce w budynku sądu kilka miesięcy temu? - pyta
Cassidy.
- Tak, pamiętam to doskonale. Ona - oskarżycielskim gestem wskazuje Laurel -
uderzyła Melanie ciężką torbą. Moja żona żaliła mi się później, że ma siniaka i
bardzo boli ją ramię.
- A czy pamięta pan groźby, jakie kierowała oskarżona pod adresem Melanie Vega?
- Oczywiście. - Jack z trudem mógł usiedzieć na miejscu. - Powiedziała, że chce
zabić Melanie.
- Czy dokładnie tak brzmiały jej słowa?
- Powiedziała, że chce „zabić tę dziwkę" - mówi Jack spoglądając na Laurel i
mnie. Przez miesiące gromadził w sobie jad, który tryska teraz na salę rozpraw.
Przyozdabiają to jeszcze kilkoma cytatami, które przypisują Laurel. Jeśli można
by było obrazić nieboszczyka, moja szwagierka powinna jeszcze zostać oskarżona o
zniesławienie. Potem Cassidy prosi Jacka o zidentyfikowanie dywanika
łazienkowego, który wzięła z wózka na dowody rzeczowe. Vega uparcie twierdzi, że
w nocy, kiedy popełniono morderstwo, dywanik
263
znajdował się w łazience Melanie. Według niego Laurel mogła wejść w posiadanie
tego przedmiotu tylko wówczas, jeśli owej nocy była w jego domu.
Teraz Morgan wypytuje go o rozmowy z Laurel, gdy przyjeżdżała, by zostawić lub
odebrać dzieci. Okazuje się, że zawsze dochodziło do awantur, nie sprowokowanych
ani przez niego, ani przez Melanie.
Laurel zaciska mocno usta i od czasu do czasu szepcze mi na ucho:
- Co za cholerny kłamca.
Podczas jednego z takich spotkań Laurel miała powiedzieć, że życzy śmierci
Jackowi i Melanie.
Spoglądam na Laurel. Jej wzrok wyraża zawziętość.
- Laurel zawsze była zazdrosna i wściekła na Melanie - mówi Jack. -Nie znosiła
młodszych od siebie kobiet.
- A miałeś ich wiele podczas trwania naszego małżeństwa — mówi głośno Laurel.
Kobiety zasiadające w ławie przysięgłych zaczynają chichotać. Woodruff uderza w
stół sędziowskim młotkiem, po czym kieruje go w stronę Laurel.
- Proszę pani, czy mamy panią związać i założyć knebel? - pyta. -Niech obrona
panuje nad reakcjami swojej klientki.
Przepraszam za jej zachowanie i głośno, by wszyscy słyszeli, każę jej się
uspokoić.
- Proszę dalej - mówi sędzia.
Cassidy zostawiła najsmaczniejszy kąsek na koniec. - Jack opowiada, jak wrócił
do domu i znalazł swoją żonę martwą. Nie szczędzi szczegółów, udaje mu się
również wycisnąć z oczu łzę - samotną, słoną kropelkę, która spływa mu po
policzku, tak by widzieli to wszyscy przysięgli. Nie zapomina również dodać, że
stracił nie tylko żonę, ale i dziecko.
- Panie Vega - mówi Cassidy - proszę powiedzieć sądowi, kiedy dowiedział się
pan, że Melanie jest w ciąży?
Tym razem Jack zmyśla historię o tym, że radosną nowinę przekazała mu Melanie,
że oboje oczekiwali tego dziecka i pragnęli, by wychowywało się ze swoim
starszym rodzeństwem. Mówi również, że nie stosowali żadnych środków
antykoncepcyjnych.
Nie wspomina ani słowem o własnej wasektomii. Nie powiedział o tym również
Morgan. Vega nie raczył powiadomić prokuratora o najważniejszej rzeczy, na
jakiej opiera się nasza teza - o swojej zazdrości, o motywie morderstwa, o tym,
że ktoś inny był ojcem dziecka, które nosiła jego żona.
Morgan przekazuje mi Jacka jako męczennika. Przez długą, pełną dramatyzmu chwilę
przypatrujemy się sobie. Spoglądam teraz na przysięgłych, moje spojrzenie mówi
im, że tylko niewielką część jego zeznań uważam za prawdę. Moje zadanie jest
proste: mam jasno przedstawić charakter świadka, a potem uderzyć w strunę motywu
morderstwa.
- Panie Vega, znamy się, prawda?
264
Spogląda na mnie bez słowa, niepewny, czy mam na myśli pokrewieństwo, czy też
fakt, że zdążyłem poznać już jego trudny charakter.
- Łączyły nas kiedyś więzy rodzinne, prawda?
- Tak - odpowiada. Mówi, że kiedyś uważał mnie nawet za przyjaciela. Przysięgli
zauważają oczywiście, że używa czasu przeszłego.
Jak najszybciej chcę wykazać im, jakie panują między nami stosunki, żeby Jack
nie mógł wykorzystać tego później, sugerować przysięgłym, że moja wrogość do
niego ma wyłącznie związek z Laurel.
Odczytuję mu treść jednego z policyjnych raportów, sporządzonych w noc
morderstwa, w którym Jack stwierdza, że nigdy nie posiadał broni. Przypominam mu
więc o chromowanym, ozdobnym pistolecie, który otrzymał od jednego z lobbystów z
wdzięczności za głos oddany przeciwko ustawie obejmującej handel bronią surowszą
kontolą.
Nie poddaje się tak łatwo.
- Nie... nie przypominam sobie - mówi. Klasyczna metoda Jacka: nie zaprzecza,
ma tylko kiepską pamięć.
Sięgam do papierów. Daję jeden egzemplarz Cassidy i jeden sędziemu.
- Panie Vega, czy rozpoznaje pan ten dokument? - pytam, podając również jemu
jedną kopię. Wyciąga okulary z kieszeni i zaczyna czytać.
- Tak, chyba go widziałem - mówi.
- Z pewnością, przecież na dole znajduje się pański podpis.
- Rzeczywiście - mówi.
- Czy nie jest to spis inwentarzowy majątku, który sporządził pan z oskarżoną,
Laurel Vega, zaraz po waszym rozwodzie?
Nagle dostaje olśnienia.
- Teraz sobie przypominam. Rzeczywiście miałem kiedyś pistolet. Bardzo dawno
temu. Zupełnie o nim zapomniałem.
- Proszę spojrzeć na stronę dwunastą, punkt osiemdziesiąty siódmy.
- Już powiedziałem, że przypominam sobie ten pistolet.
- To dobrze, a teraz proszę poszukać punktu osiemdziesiątego siódmego.
Mruży oczy ze złości, wertuje kartki i w końcu znajduje to, o czym mówię.
- Proszę przeczytać.
- Dobrze, jeśli to takie ważne. „Powodowi przyznaje się chromowany pistolet
półautomatyczny, kaliber dziewięć milimetrów, w orzechowym pudełku." Przecież
już o tym mówiłem.
- Jednak nie powiedział pan o pistolecie policji w dniu śmierci pańskiej żony.
Dlaczego?
- Z tej prostej przyczyny, że zapomniałem.
- Co stało się z tym pistoletem, panie Vega?
- Mmm... nie wiem. Nie pamiętam.
Jestem przekonany, że nie z tego pistoletu zabito Melanie. Jack może być
głupcem, ale na pewno nie postradał jeszcze zmysłów. Nie użyłby
265
przecież własnej broni, kiedy tak łatwo zdobyć inną i kogoś do pociągnięcia
spustu. Moje pytania mają na celu coś innego - pokazanie przysięgłym, że Jack ma
bardzo wybiórczą pamięć.
- W takim razie to, co powiedział pan policji, że nigdy nie posiadał pan broni,
nie było prawdą - wnioskuję.
- Czasami zapomina się o pewnych rzeczach. - Czyż mogę spamiętać wszystkie
przedmioty, które kiedyś do mnie należały?
- Czy często ma pan problemy z pamięcią? - To uszczypliwe pytanie, ale nie
wywołuje sprzeciwu.
Nic nie odpowiada, patrzy tylko na mnie wzrokiem, który bardziej nieśmiałych
całkiem by obezwładnił.
- Proszę mi więc powiedzieć, czy uważa pan ten dokument, spis inwentarzowy
majątku, podpisany przez pana i oskarżoną, za lepsze odzwierciedlenie waszego
stanu posiadania niż pańska pamięć? - pytam.
- Dlatego właśnie ludzie zapisują sobie różne rzeczy, bo czasami o czymś
zapominają.
Ostatnie słowo wypowiada ze szczególnym naciskiem, jakby chciał zaznaczyć, że
każdy głupi o tym wie.
- Oczywiście.
Jack oddaje mi dokument.
- Jeszcze chwileczkę - mówię. - Proszę spojrzeć na stronę czwartą, punkt
dwadzieścia sześć.
Przewraca kartki.
- Proszę odczytać go sądowi.
Jack rzuca najpierw na niego okiem, po czym spogląda na mnie. Ma wzrok łani,
która stoi na torach, patrząc na zbliżający się z zawrotną szybkością pociąg.
- Proszę czytać - mówię bardziej zdecydowanym tonem.
- Pozwanej... - urywa, próbując zrozumieć zapisane w dokumencie słowa.
- Za pozwoleniem sądu, sam to odczytam. „Pozwanej - ręcznie tkany, biały
dywanik łazienkowy z geometrycznym, kwiecistym wzorem, firmy Geni."
- Ale ona go nie dostała - mówi Jack. - Został u mnie.
- Podpisał pan ten dokument?
- Tak - odpowiada.
- A kto był pozwaną w owym procesie? - pytam.
Jack jest wyraźnie skonfundowany, dziwi się, jak to się mogło stać. Przez
dłuższą chwilę nic nie mówi.
- Pan był powodem. Czy to nieprawda, że dywanik łazienkowy firmy Geni należał
do pańskiej byłej żony, Laurel Vega? Czy to nieprawda, że stał się jej
własnością na mocy spisu inwentarzowego majątku sporządzonego po waszym
rozwodzie?
Jack wzrusza ramionami. Wpatruje się w zadrukowaną kartkę, jakby miał nadzieję,
że uda mu się wyczytać coś całkiem innego.
266
Podchodzę do wózka na dowody rzeczowe, podnoszę znajdujący się na nim dywanik,
wracam do świadka i podtykam mu go pod nos.
- Nazwa jakiej firmy widnieje na metce? - pytam. - Proszę odczytać ją sędziom
przysięgłym.
Spogląda na mnie, okulary zsunęły mu się na czubek nosa.
- Co tu jest napisane?
- Gerri - odczytuje napis.
- Dziękuję.
Zostawiam dywanik na barierce otaczającej miejsce dla świadka i odwracam się.
Cassidy patrzy na mnie, zastanawiając się, jak mogli coś takiego przegapić.
Właściwie trudno ich za to winić. Sam nigdy nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby
Laurel nie powiedziała mi, jak żarliwie Jack domagał się, by w spisie
inwentarzowym majątku zagwarantowano mu prawo do pistoletu. Jeden punkt
doprowadził mnie do następnego.
Tak więc ostatni dowód obecności Laurel na miejscu zbrodni znalazł się pod
wielkim znakiem zapytania. Mimo że Jack wciąż utrzymuje, iż w dniu zabójstwa
dywanik był w jego domu, nie potrafi znaleźć wyjaśnienia, dlaczego przedmiot ten
figuruje w spisie inwentarzowym majątku pod nazwiskiem Laurel.
Harry postanowił uczcić tę okazję, wypijając na lunch dwa manhattany i long
island tea. Wracamy do sądu, a tam czeka już na nas posłaniec z dużym pudłem.
Dana dotrzymała słowa i oddała nam Jacka na poćwiartowanie.
Udajemy się do jednego z pokojów i zabieramy się do przeglądania zawartości
paczki. Prawdziwy skarb: poświadczone kopie aktu oskarżenia Jacka, skierowanego
do okręgowego sądu federalnego i zarzucającego mu korupcję polityczną. Dana
pamiętała nawet o egzemplarzach dla Woodruffa i strony przeciwnej, włożyła
również do środka karteczkę, z której wynika, że o drugiej po południu o
wszystkim, co dotyczy działalności Jacka, dowie się prasa - po zakończeniu
dzisiejszej sesji może się więc spodziewać orszaku powitalnego złożonego z
mikrofonów, kamer i reflektorów.
Tego samego popołudnia Harry'emu udało się zdobyć wyciągi z bankowych kont
Jacka. Jeśli, jak podejrzewa Dana, wynajął kogoś do popełnienia owego czynu,
musiał podjąć z konta sporo pieniędzy przed i prawdopodobnie tuż po morderstwie.
Jeśli chodzi o pieniądze, Vega jest bardzo ostrożnym człowiekiem i
prawdopodobnie zapłacił należność na raty.
Zabieram się do pracy z zamiarem udowodnienia przysięgłym, że Jack miał wiele
powodów, by chcieć zrzucić winę na Laurel. Pytam, czy nie robi mu się przykro,
kiedy widzi swoją byłą żonę, matkę swoich dzieci, oskarżoną o popełnienie
morderstwa.
Dyplomatycznie określa zaistniałą sytuację „tragedią".
Odczytujemy wcześniejsze zeznania Lamy, z których wynika, że Jack,
267
nie mając przeciwko niej żadnych dowodów, podał nazwisko Laurel jako jedynej
podejrzanej.
- Zapytali, czy znam kogoś, kto mógłby pragnąć śmierci mojej żony -mówi. - A
Laurel przecież groziła, że ją zabije. Co miałem powiedzieć? -Idzie mu lepiej
niż poprzednio. Domyślam się, że przez całą przerwę na lunch Cassidy beształa go
i udzielała ostatnich rad.
- Kiedy otrzymał pan prawo do opieki nad dziećmi? - pytam. Podaje datę.
- A więc dopiero po a«esztowaniu ich matki udało się panu dostać to, czego pan
chciał.
- Nie mogła już opiekować się dziećmi. Cóż innego mi pozostało?
- Nie mogła się nimi opiekować, ponieważ z powodu pańskich oskarżeń znalazła
się w więzieniu.
- Groziła Melanie śmiercią - mówi.
- A po co było upierać się, że znaleziony przy niej dywanik pochodzi z pan
domu?
- To była prawda - mówi.
- Oparta jedynie na słowach. Faktem jednak, że to pan dostał dzieci, a ona
poszła do więzienia. Czy w taki sposób należy kończyć rodzinne nieporozumienia?
- Co to wszystko ma znaczyć? - pyta.
- A jak pan myśli? - Niech lepiej usłyszą to z jego własnych ust.
- Jeśli stara się pan sugerować, że oskarżyłem ją bezpodstawnie, jest pan w
błędzie. Gorzej - jest pan kłamcą.
- Więc nie zrobiłby pan niczego takiego? Nie oszukałby pan umyślnie władz?
- Nie - mówi, spoglądając na mnie z urazą.
- Pomówmy teraz o tym, jak dowiedział się pan, że pańska żona jest w ciąży. A
więc to ona sama zakomunikowała, tak?
Spogląda na mnie.
- O ile sobie przypominam. - Znów zaczynają się kłopoty z pamięcią.
- O ile sobie przypominam? - Uśmiecham się do niego szeroko i odwracam do ławy
przysięgłych. - Nie pamięta pan, jak żona powiedziała panu, że będziecie mieli
dziecko?
- Tak - odpowiada - pamiętam.
- A kiedy miało to miejsce? Zastanawia się przez chwilę.
- Późnym latem.
- Mógłby to pan nieco uściślić?
- Chyba w sierpniu lub we wrześniu. Nie jestem pewien.
- A gdzie się pan o tym dowiedział? Co pan wtedy robił?
- Nie pamiętam. Pewnie byłem w saloniku, może czytałem.
- Nie pamięta pan, co pan wtedy robił? Taka wiadomość musiała wywrzeć na panu
ogromne wrażenie - mówię.
268
Spogląda na mnie. Gdyby miał coś w tej chwili pod ręką, rzuciłby tym we mnie.
- Czy pamięta pan, jak dziesiątego października zadzwonił doktor John Philips,
ginekolog pańskiej żony, kiedy nie było jej w domu?
Jack mruży oczy, jakby zastanawiając się, skąd mogę to wiedzieć.
- Czy przypomina pan sobie, że doktor Philips powiedział wówczas, że Melanie
jest w ciąży? - Trzymam w ręce rachunki telefoniczne, zawierające dokładny wykaz
rozmów. Jack nie może ich nie zauważyć. Nie wie jednak, że to moje rachunki, a
nie jego ani doktora.
Zastanawia się, ociera kropelkę potu znad górnej wargi.
- Chyba tak - odpowiada w końcu.
- Rozmawiał pan więc z doktorem Philipsem?
- Tak.
- I powiedział panu o ciąży Melanie, prawda? — Rachunek telefoniczny wykaże, że
rozmowa miała miejsce, nie powie jednak nic, czego dotyczyła. Aby się tego
dowiedzieć, musiałem rozmawiać z lekarzem lub przejrzeć protokoły z
podsłuchiwanych przez FBI rozmów.
- Widzę, że grzebał pan w moich osobistych sprawach - mówi Jack.
- Wysoki Sądzie, proszę o poinstruowanie świadka, że ma odpowiedzieć na
pytanie.
- Chyba tak - odpowiada Jack, zanim Woodruff zdążył otworzyć usta.
- To doktor powiedział panu o ciąży?
- Lekarz czy Melanie, cóż za różnica? Jack jeszcze nie wie, o co mi chodzi.
- Pytam jeszcze raz. Co powiedział wtedy lekarz?
- Mówił coś o teście.
- O teście ciążowym?
- Tak.
- No więc co powiedział?
- Że test był pozytywny.
- To znaczy?
- Że Melanie jest w ciąży.
- Więc dowiedział się pan o tym dziesiątego października?
- Nie pamiętam daty.
- Chciałby pan zajrzeć do karty Melanie? - pytam. - Doktor odnotował w niej
fakt przeprowadzenia rozmowy. - Podchodzę do swojego stołu i biorę do ręki
kartę, którą na podstawie wezwania sądowego wydał nam lekarz.
- Wierzę panu na słowo - mówi Jack.
- W takim razie pytam, jak to możliwe, że Melanie już w sierpniu lub wrześniu
powiedziała, panu że jest w ciąży, jeśli dopiero w październiku zrobiła badania?
Mógłby udzielić milion odpowiedzi: że kobiety to wyczuwają, zanim zrobią sobie
próbę ciążową, że Melanie przeprowadziła test w późniejszym okresie ciąży, że
pomylił się co do tego, kiedy Melanie mu o tym powiedzia-
269
ła. Jednak żadna z nich nie przychodzi mu do głowy. Zamiast tego wycofuje się i
potyka o swoje własne kłamstwo.
- Wydawało mi się, że Melanie mi o tym powiedziała. Może się myliłem. Może
rzeczywiście dowiedziałem się o tym od jej lekarza. Sam nie wiem. Co to za
różnica?
Problem polega na tym, że Jack nie wie, co powiedział mi lekarz Melanie. Nie
pamięta również, czy wtedy przez telefon przyznał, że po raz pierwszy słyszy o
ciąży swojej żony. Mógłbym pokazać mu protokół z owej rozmowy, by przekonać go,
że nie powiedział zupełnie nic. Jego trudna obecnie sytuacja wynika stąd, że
Jack zaśmiecił krajobraz zbyt wieloma kłamstwami i już sam nie wie, gdzie
znajduje się prawda.
Znów przypisuje swoje pomyłki zawodnej pamięci, tym razem wywołując większe
zdziwienie ławy przysięgłych.
- Więc po raz pierwszy usłyszał pan o dziecku nie od Melanie, tylko od jej
lekarza, i nastąpiło to mniej więcej trzy tygodnie przed jej
śmiercią?
- Sam już teraz nie wiem. - Zwykła odpowiedź Jacka, kiedy przypiera
się go do muru.
- Czy kiedykolwiek rozmawialiście z żoną o jej ciąży?
- Pewnie, że rozmawialiśmy. Myśli pan, że o czymś takim można nie
rozmawiać?
- Nie wiem. Pytam, czy wy o tym rozmawialiście.
- Oczywiście.
- Kiedy? I gdzie?
- Kilka razy. W wielu miejscach. Bardzo cieszyliśmy się na myśl
o dziecku.
- Chciał pan tego dziecka?
- Oczywiście. - Jack pewny jest wszystkiego, z wyjątkiem szczegółów.
- To był niesamowity wyczyn, prawda?
- Co ma pan na myśli?
- To, że pański syn byłby jednym z cudów współczesnej medycyny.
- Jak to?
- Czy nie jest prawdą, że dwanaście lat temu poddał się pan zabiegowi
zwanemu wasektomią?
Jack z trudem przełyka ślinę.
- Czy nie jest również prawdą, że w wyniku owego zabiegu stał się pan niezdolny
do posiadania dzieci?
- O czym pan mówi?
- Czy nie jest faktem, że nie narodzone dziecko, które znajdowało się w łonie
pańskiej żony, zostało spłodzone przez kogoś innego?
- Nie. To nieprawda.
- Mam pokazać pańską kartę?
- Nie trzeba. Miałem wasektomię - mówi - ale dziecko jest moje.
- Jak to możliwe?
270
- Nie wiem. Nie jestem lekarzem. Jednak takie rzeczy się zdarzają. Doszedłem do
wniosku, że zabieg się nie udał.
- Doszedł pan do wniosku, że się nie udał?
Oto klucz do naszej sprawy - fakt, że od samego początku Jack wiedział, iż
dziecko nie było jego, w czym przysięgli mogą dostrzec motyw do popełnienia
morderstwa.
- Czy nie jest prawdą, że w ogóle nie rozmawialiście z żoną o jej ciąży? Że
wręcz starała się ją przed panem ukryć? Że odeszła z tego świata wierząc, że o
niczym pan nie wie? Czy nie jest prawdą, że starała się przed panem ukryć, że
jest w ciąży, ponieważ miała romans z innym mężczyzną i że pan się o tym
dowiedział?
- To nieprawda - mówi.
- Nie wiedziała o telefonie od ginekologa, prawda?
- Nie wiem.
- Nie powiedział jej pan o nim?
- Nie. Zapomniałem. - Znów ta sama śpiewka.
- Czy to nieprawda, że pańska żona miała kochanka? Jack wpatruje się we mnie i
milczy.
- Czy to nieprawda, że pańska żona miała kochanka i że dowiedział sie pan o
tym? - pytam. - Kto nim był? Kto zrobił dziecko pańskiej żonie? Kto?
- Dosyć! - słyszę z tyłu kobiecy krzyk. Odwracam się i widzę, że Laurel stoi
zapłakana przy naszym stole.
- Dosyć - mówi.
Harry kładzie jej rękę na ramieniu i próbuje posadzić ją na krześle. Jest
najwyraźniej zaskoczony reakcją Laurel.
Nawet Woodruff oniemiał. Podniósł swój młotek, ale nie uderza nim w stół.
Strażniczka podchodzi z tyłu do Laurel i kładzie jej obie ręce na ramionach -
znak, że ma usiąść.
- Starczy już tego tematu - mówi Laurel i ciężko opada na krzesło. Spoglądam na
ławę przysięgłych. Wszyscy siedzą jak zahipnotyzowani,
z oczyma skierowanymi na Laurel. W martwej ciszy mówię:
- Wysoki Sądzie, czy możemy prosić o przerwę?
Spotykamy się przy celach dla pozwanych. Mówię, że jej zachowanie wprowadziło do
naszej sprawy zupełnie nowy element. Jaki? Sam nie wiem.
Nie wiem, w jaki sposób przysięgli odebrali wystąpienie Laurel. Czy uznali, że
miała coś wspólnego z morderstwem, czy wzięli to za objaw litości nad Jackiem?
Powiedziała mi, że nie mogła już dłużej znieść pytań dotyczących dziecka.
- Każdy mówi o nim jak o przedmiocie. A przecież to nie był przedmiot. To był
żywy człowiek. Dziecko, mały dzidziuś. Zabrano mu życie,
271
zanim zdołał się urodzić. - Fakt, że zostało zabite niewinne dziecko, jest dla
niej najokropniejszy w całej tej sprawie.
Przeprasza mnie i mówi, że nie mogła wytrzymać dalszych pytań
dotyczących dziecka.
Obiecuję, że nie będę już o to pytał. Właściwie wszystko zostało już
powiedziane.
- Nie powiem nic więcej o dziecku aż do ostatniego wystąpienia. Wtedy będę
musiał o nim wspomnieć, ale postaram się zrobić to krótko i rzeczowo.
Kiwa głową na znak, że rozumie.
- Dobrze się czujesz? - pytam.
- Tak.
Biorę ją za ramię i wracamy na salę rozpraw. Wita nas złośliwy uśmiech na twarzy
Cassidy. Laurel dała im coś, czego sami nie potrafili udowodnić. Jej zachowanie
mogło podsunąć przysięgłym myśl, że gryzie ją sumienie, że nie potrafi poradzić
sobie z nie zamierzonymi skutkami swojego czynu.
Z oczu Morgan wyczytuję, że wielokrotnie jeszcze poruszy temat nie narodzonego
dziecka. Ciarki mnie przechodzą, kiedy myślę o tym, co się stanie, jeśli będę
zmuszony poprosić Laurel o składanie zeznań.
Na salę wchodzi Woodruff. Woźny sądowy ucisza publiczność, a Jack wraca na
zajmowane poprzednio miejsce. Sędzia prosi mnie o kontynuowanie przesłuchania.
- Jak długo jest pan członkiem Kongresu? - pytam.
- A co to ma wspólnego ze sprawą?
- Proszę odpowiedzieć na pytanie.
- Dwanaście lat.
- Będzie pan kandydował w nadchodzących wyborach?
- Nie, zamierzam odpocząć - mówi Jack.
Spoglądam na Harry'ego, a on jak na dany znak zdejmuje wieko z tekturowego
pudła.
- Odpocząć? - upewniam się.
- Tak.
- Wiem, że nazywa się je „wiejskimi klubami", ale nie wiedziałem, że
ludzie udają się tam na wypoczynek.
Jack patrzy na mnie bez słowa. Z wyrazu jego twarzy widzę, że jest jedyną osobą
na sali, która wie, o czym mówię. Wygląda, jakby uderzył w niego piorun.
Wpatruje się w stojące na naszym stole tekturowe pudło i zastanawia, co stanowi
jego zawartość.
- Jestem zmuszona wnieść sprzeciw. - Morgan wstaje z krzesła. -Pytanie o plany
pana Vegi nie ma związku ze sprawą. Jeśli obrońca chce niech zada jakieś
konkretne pytanie i przestanie męczyć świadka głupimi
komentarzami.
- Dobrze - odpowiadam. - Panie Vega, czy to prawda, że został pan oskarżony o
korupcję polityczną i wielokrotne złamanie prawa federalnego?
Jack nic nie odpowiada.
272
- Muszę... - Cassidy urywa. Szepcze coś do ucha Lamie, który wzrusza ramionami.
Nie ma zielonego pojęcia o czym mówię.
- Wysoki Sądzie, muszę wnieść sprzeciw. Obrona nie poinformowała nas wcześniej
o tym fakcie.
- Niemniej jednak to prawda? - Czekam na odpowiedź Jacka. Woodruff podnosi
rękę.
- Świadek nie odpowie na pytanie. Został wniesiony sprzeciw.
- Wysoki Sądzie, jesteśmy w posiadaniu poświadczonych kopii aktu oskarżenia i
nie czujemy się odpowiedzialni za niewiedzę prokuratora w tej kwestii. Nie mamy
również obowiązku dzielić się z nim owocami naszego dochodzenia. Chciałbym
również zwrócić uwagę sądu, że pan Vega jest świadkiem oskarżenia. To nie my go
wezwaliśmy. Fakt, że jest oskarżony w innej sprawie, uniemożliwia mu
występowanie w roli świadka. To już problem prokuratora, że świadek zataił przed
nim ów fakt.
- Ależ Wysoki Sądzie... - mówi Cassidy.
- Obrona ma rację - odpowiada Woodruff. - To pani wezwała tego świadka.
- Jego akt oskarżenia nie został ogłoszony publicznie.
- Najpierw upewnijmy się, że akt oskarżenia w ogóle istnieje. - Woodruff prosi,
bym pokazał mu dokumenty.
Podaję mu jeden zestaw. Drugi wędruje do Cassidy. Oboje z Lamą zagłębiają się w
lekturze, od czasu do czasu rzucając w moim kierunku niedowierzające spojrzenia.
Jack wciąż siedzi na swoim miejscu, a jego twarz przybiera różne odcienie bieli.
Woodruff zadaje mu cicho kilka pytań, na co Jack ze smutkiem przytakuje głową.
- Wygląda na to, że dokumenty są autentyczne — mówi Woodruff. — Zezwalam
obronie na zadanie pytania.
- Zostaliśmy oszukani przez władze federalne - nie ustępuje Cassidy. Jej
protesty nie odnoszą żadnego skutku. Woodruff informuje ją, że
sprzeciw oskarżyciela został odnotowany w protokole, i każe jej usiąść.
Podaję również zestaw dokumentów Jackowi i pytam go, czy zawarte w nich
oskarżenia odpowiadają tym, które zostały wniesione przeciwko niemu do sądu
federalnego.
Jack zaczyna powoływać się na układ, jaki zawarł z FBI.
- Do końca procesu wszystko miało być utajnione - mówi do Woodruf-fa, zupełnie
nie zwracając uwagi na mnie.
- Proszę zgłaszać te pretensje do sądu federalnego - odpowiada Woodruff, znów
przekazując Jacka mnie.
- Panie Vega, pytam po raz kolejny, czy oskarżenia zawarte w tych dokumentach
odpowiadają tym, które wniesiono przeciwko panu do sądu federalnego?
- Tak mi się wydaje - odpowiada. - Nie jestem przecież prawnikiem. -Jack Vega,
członek Kongresu, spadł z piedestału.
18 - Foimy nacisku
273
Czas na ostateczny cios. Wkładam rękę do pudełka i wyjmuję z niego cztery spięte
spinaczem kartki. To wniosek obrony o łagodny wymiar kary, przygotowany przez
prawników Jacka. Zwracam uwagę sądu na ów dokument, po czym proszę Jacka o jego
odczytanie.
- Czy napisali to pańscy prawnicy? - pytam, jak tylko skończył.
- Tak.
- I przedstawił pan ten dokument w sądzie federalnym. Dzięki temu, że pańska
żona została zamordowana, miał pan poprosić o wyrok w zawieszeniu, czy tak? -
pytam.
- Dzieciom potrzebny był ojciec - mówi. - Ona była w więzieniu. -Wskazuje
Laurel.
- Tak, a znalazła się tam głównie dzięki pana oszczerstwom. Znam takich, którzy
twierdzą, że to pan powinien tam siedzieć zamiast niej.
- Ja nie popełniłem morderstwa - mówi Jack.
- Moja klientka również nie, o czym pan doskonale wie.
Nic nie mówi. To najlepsza odpowiedź, jakiej mógł mi udzielić.
- Faktem jest to, że jedyną osobą, która mogła odnieść korzyści z całego
tragicznego splotu wydarzeń, był właśnie pan.
- A jakież to korzyści miałem odnieść? - pyta Jack.
- Pańska żona miała kochanka, a pan był o nią zazdrosny. Zaszła w ciążę, więc
ją pan zabił, i wrobił we wszystko swoją byłą żonę, po czym wykorzystał pan
rodzinną tragedię do złagodzenia swego wyroku. Genialne. Majstersztyk. Prawie
się udało.
- To bzdury - mówi Jack.
- Takiej właśnie zaradności można spodziewać się po człowieku, który przeżył
dwanaście lat w Kapitolu. - Mówię to tak, jakby Kongres był gniazdem złodziei,
wylęgarnią przestępców, co zresztą potwierdza postępowanie Jacka.
- To bzdury - powtarza. - Bzdury. Straciłem żonę. - Prostuje się na krześle,
odnajduje w sobie resztkę godności i patrzy mi prosto w oczy.
- Ale to właśnie pan skorzystał na śmierci Melanie, prawda?
Nie musi nic mówić. Odpowiedź widoczna jest w jego niespokojnych oczach, którymi
wodzi po rzędach dla przedstawicieli prasy. Jack wykopał sobie grób, ponieważ
zbyt często robił użytek ze swojej wybiórczej pamięci. Wszystko zaczęto się od
pistoletu, do posiadania którego mógł bez żadnych obaw przyznać się policji.
Jack jednak lubuje się w zatajaniu pewnych rzeczy, a jego pierwszy błąd
kosztował go utratę wiarygodności. Przysięgli dostrzegli w nim człowieka, dla
którego pojęcie prawdy jest zupełnie obce i w którego słowa nie wolno wierzyć.
28
Jestem w biurze, przeglądam jeszcze notatki i przygotowuję się do wyjścia do
sądu, kiedy odzywa się intercom.
- Jest tu pański siostrzeniec.
- Kto?
- Danny Vega - odpowiada recepcjonistka.
- Tutaj?
- Tak. Mam go wpuścić?
A to dopiero niespodzianka. - Tak, proszę.
Chwilę później w matowej szybie drzwi pojawia się ludzka sylwetka i do mojego
gabinetu wchodzi Danny. Zeszczuplał trochę i wygląda, jakby od kilku dni nie
golił delikatnego meszku, który zaczął pojawiać mu się na brodzie. Ma na sobie
wygniecioną koszulę, postrzępione na kolanach dżinsy i ciężkie, czarne buty.
- Dzień dobry, wujku Paul - mówi. Zawsze tak mnie wita. Chyba będzie nazywał
mnie wujkiem Paulem, nawet jako dorosły mężczyzna, kiedy stanę się już
zgrzybiałym starcem. Uśmiecha się do mnie nieśmiało i podaje rękę.
- Co tu robisz? - pytam, ściskając jego dłoń. Nie chcę być nieuprzejmy, ale
jego obecność tutaj ani mnie, ani jego matce nie jest teraz potrzebna.
- Martwiłem się o mamę - mówi. - Pomyślałem, że może zechce mnie widzieć.
- Gdzie Julie?
- Została tam. - Owo „tam" wciąż jest dla mnie tajemnicą. - Przyjechałem
autobusem. Maggie wie o wszystkim. Nie mogłem już tam dłużej siedzieć. Musiałem
zobaczyć się z mamą.
- Z nią wszystko w porządku - mówię - mam jednak przeczucie, że będzie bardzo
niezadowolona, kiedy dowie się, że tu jesteś.
- No tak, ale... - Wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć, że to było ponad
jego siły. - Widziałem poranną gazetę. Te wiadomości o tacie.
Nie mógł tego przeoczyć. W każdej dzisiejszej gazecie na pierwszej
275
stronie widnieje tytuł: WIELOLETNI CZŁONEK KONGRESU SKAZANY ZA KORUPCJĘ.
Danny nie lubi swojego ojca, ale nie cieszą go jego niepowodzenia. Pyta mnie,
czy to prawda. Odpowiadam, że tak.
- Zawsze wiedziałem, że pewnego dnia wpadnie w tarapaty - mówi Danny. - Co się
z nim teraz stanie?
Potrząsam głową na znak, że sam nie wiem.
- Czy on też pójdzie do więzienia?
- Wszystko zależy od sędziego.
- Czy te informacje o nim pomogły mamie?
- Bardzo - odpowiadam. Jak mogę powiedzieć temu chłopcu, że zamierzam założyć
stryczek na szyję jego własnego ojca? - Sytuacja twojej mamy znacznie się
poprawiła - dodaję i szybko zmieniam temat, by nie zaczął zadawać mi dalszych
pytań na temat Jacka. - Nie możesz tu zostać -mówię.
- Dlaczego? Czy zrobiłem coś złego?
- Nie, ale twój ojciec otrzymał prawo do sprawowania opieki nad wami. Danny
myślał, że cała ta afera, o której czytał w gazetach, zmieniła
postać rzeczy. Zapewniam go, że tak się nie stało. Jeśli ich ojciec zostanie
skazany na karę więzienia, a Laurel nie wyjdzie na wolność, Danny i Julie znajdą
się pod kuratelą sądu. Jeśli coś takiego nastąpi, wówczas ja postaram się o
przyznanie mi prawa do opieki nad dziećmi.
- Zatrzymam się w mieszkaniu mamy. - Nikt mnie tam nie będzie szukał - mówi,
jakby z góry wszystko przemyślał.
Nic na to nie mogę poradzić.
No to jedź tam. I umyj się. Przyślę ci coś do jedzenia. - Harry zna kobietę,
która będzie mogła się tym zająć. - Masz tam jakieś czyste rzeczy?
- Tak, ale muszę wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w sprawie mamy.
- Teraz nie mam czasu. Zadzwonię do ciebie, a wieczorem przyjdź do mnie na
obiad. Wtedy porozmawiamy i zabierzesz z garażu swoją vespę.
- Już ją wziąłem - mówi. - Wstąpiłem po drodze. Nie masz chyba nic przeciw
temu.
- Oczywiście. Umyj się i odpocznij - mówię. - Wyglądasz na bardzo zmęczonego. -
Chłopiec ma podkrążone z braku snu oczy.
- Dobra - mówi, odwraca się i wychodzi.
- Aha, Danny, nawet nie zbliżaj się do więzienia. - Doskonale wiem, że chciałby
odwiedzić mamę. - Dorwą cię, jak tylko podasz swoje nazwisko, i znów zamieszkasz
z ojcem.
Danny niechętnie opuszcza głowę na znak, że zastosuje się do mojego polecenia.
Umieściłem Dane na liście świadków obrony i dlatego nie może wejść na salę
rozpraw. Powiedziałem jej również, że nie uważam, by stanie pod
276
drzwiami było najlepszym pomysłem. Wchodząc na salę, Morgan obrzuciła ją
gniewnym wzrokiem. Morgan doskonale wie, skąd wziąłem kompromitujące Jacka
informacje, a Dana przez swoją obecność dolewa tylko oliwy do ognia. Nadszedł
czas zemsty za próby Cassidy, by przeszkodzić Danie w objęciu stanowiska
sędziny, i usiłowania Lamy, by zwalić winę za przecieki do prasy na Dane i jej
ludzi. Żadna z tych prób się nie udała, ale Dana nie zapomina tak szybko.
Od samego początku procesu zastanawiam się, w jakim stopniu pomoc Dany wynika z
jej wiary w niewinność Laurel, z miłości do mnie i z potęgującej się nienawiści
do Cassidy.
Jacka nie ma dziś w sądzie. Ukrywa się przed dziennikarzami, którzy koczują
wokół jego domu. Wyobrażam sobie płonące w nocy pochodnie i ludzi, którzy
domagają się, by wyszedł i porozmawiał z nimi. Na przyszły tydzień wyznaczono
termin rozprawy, która zadecyduje, jaką wymierzy mu się karę. Harry jest pewien,
że Jack pójdzie siedzieć. Sędziowie federalni nie lubią, kiedy się ich oszukuje,
a próba Jacka, by wzbudzić w nich współczucie, niewątpliwie była formą oszustwa.
Jack Vega miał być ostatnim świadkiem oskarżenia, jednak dziś Cassidy mówi
Woodruffowi, że chce wezwać jeszcze jednego świadka - Simona Angelo, biegłego
patomorfologa.
- Czy obrona nie zgłasza sprzeciwu? - pyta Woodruff, spoglądając na mnie.
Radzę się Harry'ego, który wzrusza ramionami. Jest przekonany, że Cassidy
wezwała go tylko po to, by zakończyć przesłuchiwanie swoich świadków
radośniejszym akcentem niż zeznania Jacka. Angelo to bezpieczny świadek, łatwo
nim manipulować i nie wyrządzi już więcej szkód jej nadwątlonej tezie.
Jednak trochę się boję. Mam wrażenie, że Cassidy chce od Angelo czegoś więcej.
Widzę tylko dwie możliwości: albo zapomniała zapytać go o coś ważnego podczas
poprzedniego przesłuchania, albo będzie chciała załatać jedną z dziur, które
zrobiliśmy w linii oskarżenia.
Próbuję się sprzeciwić.
- Wysoki Sądzie, jeśli oskarżyciel pragnie ponownie wezwać świadka, powinien to
zrobić po wysłuchaniu zeznań wszystkich świadków obrony.
Cassidy apeluje do litościwego serca Woodruffa, przypominając mu, jak wielkie
zaskoczenie sprawiła jej wiadomość o oskarżeniu Jacka Vegi. Sędzia pyta, jak
długo zajmie jej przesłuchanie świadka.
- Dziesięć minut - odpowiada Cassidy.
- Zezwalam - ogłasza Woodruff i gestem prosi Cassidy o wezwanie świadka.
Gdy Angelo zajmuje wyznaczone miejsce, przypomina mu się, że wciąż obowiązuje go
przysięga.
Skoro tylko Morgan ponownie zaczęła wypytywać świadka o jego kwalifikacje,
przeszły mi po plecach ciarki. Nie pyta go bowiem o znajomość
277
morfopatologii, lecz serologii, nauki o krwi, i zasad określania ojcostwa za
pomocą testów DNA. Nie mam już wątpliwości, że to coś więcej niż zabieg
kosmetyczny.
- Doktorze Angelo, czy przeprowadził pan badania krwi Melanie Vega i płodu
znajdującego się w jej łonie?
Laurel wzdrygnęła się, usłyszawszy, że znów będzie mowa o dziecku. Biorę ją za
rękę i ściskam mocno. Nie powiedziałem jej o Dannym. I bez niego ma
wystarczająco dużo zmartwień. Zastanowimy się nad tym podczas weekendu, a jeśli
zajdzie taka potrzeba, odeślę chłopca tam, skąd przyjechał, i zabronię wracać,
dopóki się to wszystko nie skończy.
- Nie badaliśmy krwi - mówi Angelo - ale przeprowadziliśmy testy DNA. -
Wyjaśnia sądowi, że po jego ostatnich zeznaniach, kiedy pojawiła się kwestia
ustalenia ojcostwa, wrócił do laboratorium i przeprowadził dodatkowe badania.
- Proszę powiedzieć sądowi, jakie badania zostały przeprowadzone i w jakim
celu.
- Przeprowadziłem badania znane jako testy DNA, które wykorzystuje się do
określania ojcostwa.
- Wysoki Sądzie - wstaję z krzesła - muszę zaprotestować, ponieważ oskarżyciel
nie poinfonnował nas wcześniej o przeprowadzeniu owych testów.
Prawo w tym kraju wymaga od oskarżycieli publicznych nie tyle doprowadzenia do
skazania oskarżonego, ile działania w interesie sprawiedliwości. Cassidy jest
więc zobligowana do dzielenia się z nami wszystkimi informacjami, dzięki którym
mógłbym udowodnić, że moja klientka jest niewinna. Fakt, że przeprowadzili testy
i nie poinformowali nas o tym, może oznaczać tylko jedno - wyniki badań
zaprzeczają postawionej przeze mnie tezie, że Melanie miała kochanka. Mogę co
najwyżej liczyć na to, że testy niczego nie wykazały.
- To obrona zwróciła uwagę sądu na tę kwestię - mówi Cassidy -sugerując, że
ofiara miała przed śmiercią romans. Musimy więc teraz wyjaśnić wszystko do końca
- Zezwalam na kontynuowanie przesłuchania - mówi Woodruff i gestem pokazuje,
bym usiadł.
Siadając, odwracam się i kątem oka dostrzegam Dane w uchylonych drzwiach. Z
wyrazu jej twarzy wnioskuję, że odniosła podobne wrażenie co i ja. Cassidy nie
wezwałaby tu doktora Angelo, gdyby nie planowała zadać nam jakiegoś poważnego
ciosu.
Morgan zdaje sobie sprawę z tego, że znajdujemy się w dość trudnej sytuacji,
ponieważ dziecko i jego matka zostali pogrzebani na długo przed tym, zanim nasza
teoria ujrzała światło dzienne. By teraz przeprowadzić podobne testy, musiałbym
otrzymać pozwolenie na ekshumację zwłok. Już wcześniej zastanawialiśmy się nad
tym z Harrym, ale nie uznaliśmy tego za konieczne. Wiedząc, że Jack ma przecięte
nasieniowody, nie mieliśmy wątpliwości, że dziecko musiał spłodzić ktoś inny.
278
Cassidy zadaje mu najpierw kilka wstępnych pytań, po czym pojawia się to, na
które wszyscy czekamy. Czy na podstawie wyników testu DNA można stwierdzić, że
Jack Vega nie spłodził zamordowanego dziecka?
- Nie - odpowiada Angelo. - Nawet istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo,
że to właśnie on jest ojcem dziecka.
- Jak wysokie jest to prawdopodobieństwo? - pyta Morgan.
- Ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent, dokładnie dziewięćdziesiąt dziewięć
i cztery dziesiąte procenta.
Tak więc doktor Angelo stwierdził, że w świetle naukowych badań Jack jest ojcem
nie narodzonego dziecka. Wśród sędziów przysięgłych zapanowało poruszenie.
Oburzają się, jak mogłem zszargać dobre imię kobiety, której usta na wieki
zapieczętowała śmierć. Salę rozpraw wypełnia szum ściszonych rozmów. Woodruff
uderza młotkiem w stół.
- Nie mam więcej pytań - mówi Cassidy.
Wstaję, próbując ukryć gniew i zdziwienie, które w takich sytuacjach zbyt łatwo
wyczytać z mojej twarzy. Obawiam się, że teraz tylko ja jestem przekonany, że
sfabrykowano ten dowód, kiedy Morgan grunt zaczął się obsuwać pod nogami. Jak
obalić poparty faktami naukowymi dowód, jeśli nie jesteśmy w stanie sprawdzić
ani dokładności, ani rzetelności przeprowadzonych badań?
- Panie doktorze, czy możliwe, by do pańskich obliczeń wkradł się jakiś błąd? -
pytam niepewnie.
- Nie - odpowiada bez wahania.
Jego łysa głowa pobłyskuje w jasnym świetle sali rozpraw. Obaj wiemy, że jeśli
nie uda mi się wydusić od niego czegoś do zakwestionowania tych faktów, moja
teza utraci wszelkie podstawy. Nie wezwałem jeszcze ani jednego z moich
świadków, a już wytrącono mi z ręki jedyną broń. W ciągu dziesięciu minut Angelo
roztrzaskał w drobny mak wzniesioną przeze mnie misterną konstrukcję. Jeśli
Melanie nie miała kochanka, dlaczego Jack miałby zabijać matkę swojego dziecka?
Nawet najbardziej wyrachowany człowiek nie popełniłby wielokrotnego morderstwa,
by wzbudzić współczucie sędziów w innym, nieporównywalnie mniejszym procesie.
- Chyba jednak trzeba brać pod uwagę jakiś margines błędu, jeśli chodzi o
procent prawdopodobieństwa? - pytam.
- To nie przedwyborcze badania opinii publicznej, tylko nauka. Tu nie ma
żadnego marginesu błędu. Prawdopodobieństwo ojcostwa oblicza się na podstawie
zbieżności cech między osobnikami i waha się od zera, kiedy dany osobnik zostaje
wykluczony ze względu na grupę krwi, aż do niepodważalnej pewności - odpowiada
Angelo.
Uśmiecha się i czeka, aż zapytam go, gdzie według owej skali umiejscowiłby tę
sprawę. Nie zrobię mu jednak tej przyjemności.
- Zastanawia mnie tylko, dlaczego nie napisał pan oficjalnego raportu ze swoich
badań. Z pewnością ma pan jakieś notatki.
Znów się uśmiecha.
279
- Oczywiście, że tak — odpowiada — ale nie przy sobie.
- Chciałbym jednak rzucić na nie okiem.
- Dobrze, prześlę je panu do biura.
Będę mógł je przeanalizować i wezwać go po raz kolejny. Angelo wie jednak, że i
tak nic z nich nie wyczytam. Wszystkie notatki laboratoryjne pisane są tak, że
tylko inny lekarz jest w stanie je rozszyfrować. Z pobieżnego opisu nikt nie
zdoła jednak wyciągnąć żadnych wniosków bez zasięgnięcia opinii osoby, która
przeprowadziła badanie. W ten sposób koło się zamyka, a ja wróciłbym do punktu
wyjścia.
Oczywiście moglibyśmy poprosić o ekshumację zwłok i przeprowadzić własne testy,
ale nie ma na to czasu. Analiza DNA w większości laboratoriów trwa co najmniej
sześć tygodni, a mój pierwszy świadek będzie przesłuchiwany już w najbliższy
poniedziałek. Do tego czasu muszę mieć jasną i konsekwentną linię obrony.
Jestem zły i mam świadomość tego, że widać to po moich oczach.
- Doktorze Angelo, czy zapoznał się pan z notatkami dotyczącymi
przeprowadzonego u pana Vegi zabiegu wasektomii?
- Czytałem je - odpowiada.
- Może więc wyjaśni pan sądowi, jak to możliwe, że mężczyzna, który przeszedł
zabieg sterylizacji, po dwunastu latach niepłodności nagle zostaje ojcem?
- Dość często się to zdarza — odpowiada Angelo.
- Słucham?
- Oczywiście nie wie pan o tym, ale w przypadku wasektomii istnieje dość
wysokie ryzyko, że zabieg okaże się nieskuteczny.
- Może nam pan teraz powie, że nie udaje się dziewięćdziesiąt dziewięć i cztery
dziesiąte procenta tych zabiegów?
- Nie, przyjmuje się, że jest to około pięciu procent.
- Więc jest to jednak dość rzadkie zjawisko - mówię - a operację na panu Vega
musiał przeprowadzić jakiś partacz:
- Nie. Nazywa się to rekanalizacją - mówi. - Vas deferens, kanalik
odprowadzający nasienie z jąder podczas wasektomii, zostaje przecięty, a jego
końce związane. Czasem nasieniowód może się zrosnąć i udrożnić.
- Czy zbadał pan Jacka Vegę, by upewnić się, że właśnie to miało miejsce?
- Nie — odpowiada z uśmiechem — ale metoda użyta przez lekarza w tej konkretnej
sprawie uważana już jest za dość przestarzałą.
Angelo zaczyna sobie ze mnie kpić. Właściwie powinienem teraz usiąść. Dałem już
przysięgłym wystarczająco dużo powodów do podważenia mojej własnej tezy. Jednak
jak nałogowy hazardzista próbuję choć trochę odegrać się i wydusić ze świadka
przynajmniej jedno wyznanie, dzięki któremu stworzę pozory, że sprawa nie jest
jeszcze zupełnie pogrzebana. Jeśli skończę i usiądę, przysięgli będą się
zastanawiać, dlaczego to uczyniłem. Tylko to popycha mnie do złamania
kardynalnej zasady obowiązującej na sali roz-
280
praw: Nigdy nie pytaj, jeśli sam nie jesteś pewien. W nadziei, że powie „nie",
decyduję się na zadanie ostatecznego pytania.
- Doktorze Angelo, czy zbadał pan skład spermy pana Vegi? Widzę błysk w jego
oczach, a po chwili słyszę odpowiedź:
- Tak.
Mam wrażenie, że wpadłem do wielkiego rozgrzanego tygla, a gorący ołów wlewa się
we wszystkie zakamarki mojego ciała.
- I co wykazało badanie? - pytam, choć mógłbym podziękować już świadkowi. Wiem
jednak, że gdybym to zrobił, Cassidy zadałaby mu to samo
pytanie.
- Okazało się, że płodność pana Vegi rzeczywiście ucierpiała nieco w wyniku
wasektomii, jednak jego sperma zawiera wystarczająco dużo plemników do
spłodzenia dziecka. — Zadaje ten śmiertelny cios z nie gasnącym uśmiechem na
ustach.
Stoję pośrodku sali wśród okruchów swojej tezy. Nawet czaszka Melanie Vega,
stojąca na wózku z dowodami rzeczowymi, wydaje się ze mnie kpić. Poza zdjęciami
przedstawiającymi Jacka i Melanie podczas kopulacji Angelo ma wszystko, by
usunąć wątpliwości dotyczące uznania Jacka za ojca zamordowanego dziecka. Za
jednym zamachem wyrządził nam więcej szkód niż wszyscy świadkowie oskarżenia
razem wzięci.
Teraz już wiem, dlaczego Cassidy tak skrupulatnie omijała temat wasektomii Jacka
podczas pierwszego przesłuchania doktora Angelo. Chciała zaczekać, aż zabrnę tak
daleko, że będzie już za późno na zmianę kursu. Czekała, aż na oczach sędziów
przysięgłych nazwę Jacka mordercą. Zastawiła na mnie pułapkę, a ja wpadłem w nią
jak owca idąca do strzyżenia. Ostrzegano mnie przed nią i jej przebiegłym,
bezlitosnym stylem walki. Jej teza była pozornie nie do uratowania, aż nagle w
najbardziej niespodziewanym momencie zadała mi cios i natychmiast rozłożyła mnie
na obie łopatki.
29
Dochodzi już południe, kiedy Cassidy mówi Woodruffowi, że oskarżenie nie ma już
nic do dodania. Czuję się jak przyduszona ryba, leżąca na samym dnie kutra
rybackiego.
Doktor Angelo opuszcza miejsce dla świadków, a sędzia informuje mnie, że mam być
gotowy do wystąpienia w poniedziałek rano. Uderza młotkiem w stół, zamyka
posiedzenie i prosi o wyprowadzenie sędziów przysięgłych.
Strażniczka podchodzi do Laurel, która przez cały czas nawet na chwilę nie
spuściła ze mnie oczu. Zbliżam się do niej, by wziąć ją za rękę i zamienić kilka
słów.
- Będziemy musieli porozmawiać dziś po południu - mówię. Mój głos brzmi
złowróżbnie jak głos chirurga, który podczas operacji znalazł w ciele pacjenta
nowotwór w zaawansowanym stadium rozwoju i musi teraz przekazać wiadomość
rodzinie chorego.
- Z pewnością zastaniesz mnie tam, gdzie zwykle. Nigdzie się nie wybieram -
odpowiada Laurel. Zdobywa się nawet na uśmiech, kiedy strażniczka wyprowadza ją
z sali. Jest z natury pesymistką i odnoszę wrażenie, że nie spodziewała się
innego zakończenia sprawy.
- Założę się, że ten palant kłamie - mówi pod nosem Harry. Jest cały czerwony.
Jeszcze bardziej niż ja nie lubi przegrywać. — Nieźle to obmyślili. Wyskakują z
tym gównem za pięć dwunasta. Żadnej wzmianki w protokołach. - Wrzuca papiery do
tekturowego pudła.
- Coś musieliśmy przegapić - mówię.
- Co?
- Nie wiem, ale coś mi tu nie pasuje.
- Szkoda, że nie rozjechałem samochodem tej dziwki. - Harry łypie okiem w
kierunku Cassidy i syczy jak wąż.
Pani prokurator wkłada dokumenty do teczki, a Lama odprowadza ją do bramki w
balustradzie. Przechodząc koło naszego stołu, Cassidy mówi:
- Miłego weekendu, panowie.
282
- Morgan, masz wolną chwilę? - pytam. Zatrzymuje się i odwraca.
- Możliwe, że będę musiał z tobą coś uzgodnić po rozmowie z moją
klientką.
Wie, że chodzi mi o zawarcie jakiegoś układu, by ratować życie Laurel.
- Nie mam jeszcze pewności, czy moja klientka zgodzi się na...
- Nie zawracaj sobie głowy klientką - odpowiada Cassidy. - Największa trudność
będzie polegała na przekonaniu mnie do jakichkolwiek ustępstw.
- A jest na to szansa?
- Zostaw mi wiadomość na sekretarce. W wolnej chwili zadzwonię do ciebie. -
Odwraca się i odchodzi. Po chwili Cassidy i Lama znikają w tłumie kierującym się
do drzwi.
- Blefują - mówi Harry.
- Sam nie wiem.
- Nie bądź naiwny. Wszystko wymyślili i boją się, że możemy to
sprawdzić.
Harry uważa, że w sprawach kryminalnych odnosi zwycięstwo ta strona, która
lepiej naciąga fakty. Według niego prawda uschła i zmarła w samotności w
większości sądów.
Nagle czuję na karku czyjś gorący oddech. Odwracam się i widzę Dane.
- Słyszałam, co się stało - mówi. Jest biała jak ściana.
Obejmuje mnie za szyję. Przez chwilę mam wrażenie, że zaraz pocałuje mnie w
policzek. Zamiast tego jednak szepcze mi do ucha:
- O nic się nie martw. Będziesz miał świadka.
Odsuwam się od niej i spoglądam jej w oczy. A więc jednak odnaleziono człowieka,
który widział Jacka z płatnym mordercą, Lylem Simmonsem, w barze po drugiej
stronie rzeki.
Dana wydaje się ignorować fakt, że nadal nie wiemy, jaki był motyw zbrodni, że
nie znamy odpowiedzi na pytanie, dlaczego Jack chciał zabić żonę.
- Gdzie on jest? - pytam.
- O to również nie musisz się martwić - mówi Dana. Będzie tu w poniedziałek
rano i opowie sądowi, co widział.
- Kiedy go odnaleźliście? Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? - pytam. Dana
odsuwa się nieco ode mnie. W jej oczach dostrzegam coś, co
mówi mi, że wkroczyłem na zakazany teren.
— Chyba zwariowałeś — mówi Harry. — O nic nie pytaj. Ona ma rację: to, czego
nie wiesz, nie może ci zaszkodzić. Ważne jest tylko, co powie ten
facet.
- Nie jestem pewien, czy to taka czysta sprawa — mówię. Odniosłem wrażenie, że
świadek został przekupiony do złożenia korzystnych dla nas zeznań. Dana
powiedziała: „Będziesz miał świadka", a nie „Znaleźliśmy go".
283
Mam przeczucie, że wszystko, co ten facet będzie miał do powiedzenia, zostało
sfabrykowane. Nie wiem tylko, dlaczego Dana wplątała się w coś takiego. Dlaczego
miałaby ryzykować swoją karierę? Niemożliwe, by nienawidziła Cassidy aż tak
bardzo.
- A poza tym, mamy problem, ponieważ świadek nie figuruje na naszej liście i
można go wykluczyć choćby tylko z tego powodu.
Oskarżyciel ma prawo zbadać, czy wezwany przez nas świadek nie był karany, czy
nie ma skłonności do kłamania pod przysięgą i czy nie był pijany, kiedy widział
tę rewelację po drugiej stronie rzeki.
Harry uspokaja mnie:
- Jeśli będą marudzić, damy im czas na sprawdzenie tego faceta, a tymczasem
wezwiemy innych świadków i będziemy utwierdzać przysięgłych w przekonaniu, że to
Jack zabił Melanie.
- Zapominasz - mówię - że świadek prawdopodobnie kłamie. Pewnie nigdy nie
widział Jacka w tym barze. Myślisz, że Cassidy się tego nie domyśli?
- A ty zapominasz - mówi Harry - kto daje nam tego świadka. Wadze federalne -
odpowiada z błyskiem w oku. - Zastanów się nad tym. Chyba nie myślisz, że są
tacy głupi, by dać do odstrzału kogoś, kto nie byłby kuloodporny? Jeśli
przygotuje go nam FBI, Lama może sobie tego faceta sprawdzać do usranej śmierci,
a i tak nic nie znajdzie.
Harry najwidoczniej uważa FBI za agencję usługową, która dostarcza świadków dla
każdej sprawy i daje im najlepsze referencje.
- Możesz mi wierzyć - mówi Harry - że władzom federalnym udają się tylko dwie
rzeczy: drukowanie pieniędzy i zapewnianie ludziom fałszywej tożsamości.
Sztywnieję, jak Eskimos zaskoczony przez śnieżną zawieję.
- O co chodzi? - pyta Harry.
- O coś, na co nie zwróciliśmy dotąd uwagi.
- Co to takiego?
- Fałszywe tożsamości - odpowiadam.
- Co masz na myśli?
- Merlowów. Od samego początku zadajemy sobie pytanie, co tamtej nocy widzieli
George i Kathy Merlow.
- To jasne - mówi Harry - widzieli, jak ktoś załatwia Melanie. O ile nie
zdołasz przekonać sędziego do zorganizowania w sądzie seansu spirytystycznego,
są poza naszym zasięgiem. Skoncentrujmy się na tym, co jeszcze żyje.
- Skąd mamy pewność, że coś widzieli? - pytam. - Może nie mają z tym nic
wspólnego?
- W takim razie ktoś zadał sobie dużo trudu, by zabić ich bez potrzeby.
- Może nie chodzi o to, co widzieli — mówię — ale o to, kim są. Zrywam się z
krzesła i biegnę przez korytarz w kierunku jego gabinetu.
Harry towarzyszy mi jak cień.
284
W pokoju Harry'ego na podłodze leżą sterty pożółkłych gazet, raportów i
protokołów dotyczących różnych spraw. Do ścian poprzypinane są wycięte z gazet
artykuły, rysunki, karykatury i tytuły prasowe.
Zaczynam grzebać w papierach.
- Zaczekaj. Co ty wyprawiasz? - Harry jest zły, jakbym robił mu bałagan w tej
stercie śmieci. •¦
Gdzieś pomiędzy starym egzemplarzem „The New Republic" i pleśniejącą kanapką
odnajduję to, czego szukam. Pomięta i żółta ze starości kartka, obok daty
znajduje się napis: Lexington, Kentucky. Podaję ją Harry'emu.
Odczytuje pierwsze zdanie i natychmiast odgaduje, o czym myślę.
- Nie sądzisz chyba...
- Jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać - mówię. - Ty zadzwonisz, czy
ja mam to zrobić?
30
Moje przemówienie wstępne jest dość krótkie i prawdopodobnie dość niejasne. W
niczym nie przypomina napaści słownych na Jacka, które przysięgli słyszeli z
moich ust przez ostatni miesiąc.
- Za chwilę - mówię - usłyszycie państwo zeznania i zapoznacie się z
przerażającymi dowodami, świadczącymi o prawdziwej naturze człowieka i
sprawności działania instytucji wymiaru sprawiedliwości. Sam byłem zaszokowany,
kiedy trzydzieści sześć godzin temu dowiedziałem się o tym wszystkim.
Na salę wezwana zostaje Dana Colby. Jest spokojna, ma na sobie ciemnoniebieski
kostium i pantofle na obcasie, które stukają głośno na marmurowej podłodze.
Przechodzi obok mnie, jakbym w ogóle nie istniał. Niczym nie zdradza, że się
znamy.
Laurel, siedząca przy stole z Harrym, próbuje dowiedzieć się, dlaczego wezwałem
Dane na świadka. Nie mieliśmy czasu, by poinformować ją
0 naszych najnowszych odkryciach, nie mam również pojęcia, jakie wrażenie wywrą
przedstawione dowody na Woodruffie i sędziach przysięgłych.
Cassidy i Lama sprawdzają listę naszych świadków, na której figuruje nazwisko
Dany. Pierwotnie umieściliśmy je tam dla zmylenia przeciwnika
1 tak to zostało odebrane. Cassidy zapomniała już o tym i teraz jest zaskoczona
widząc Dane w roli świadka.
Dana zostaje zaprzysiężona i zajmuje przeznaczone dla świadków miejsce. Wzrok ma
utkwiony w przeciwległej ścianie, a jedyną oznaką zdenerwowania jest to, że
stuka dwoma palcami w poręcz krzesła.
Unika kontaktu wzrokowego ze mną, podobnie jak ja od dwóch dni, kiedy
dostarczono Danie wezwanie do sądu, unikam telefonowania do niej. Myślę, że wie
lub przynajmniej domyśla się, czego od niej chcemy.
Dana próbowała złapać mnie dziś w biurze, więc cały ranek przesiedziałem z
Harrym w kawiarni, przygotowując się do rozprawy.
— Proszę podać imię i nazwisko — mówi protokolant.
286
- Danielle Elizabeth Colby.
Nawet nie wiedziałem, że ma na imię Danielle. Świadczy to o tym, jak mało wiem o
tej kobiecie.
Podchodzę i zatrzymuję się naprzeciwko miejsca dla świadków. Tutaj Dana nie może
mnie już ignorować. W końcu spogląda na mnie.
- Pani Colby, proszę powiedzieć sądowi, czym się pani zajmuje.
- Jestem zastępczynią Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych. - Jej głos
brzmi głucho, jest pozbawiony jakichkolwiek emocji. Sprawia mi ogromny ból, że
muszę wykonać takie zadanie.
- Jest pani szefem biura Prokuratora Generalnego na wschodni okręg naszego
stanu, prawda? - pytam.
- Tak.
- Innymi słowy, jest pani prokuratorem federalnym.
- Tak.
Cassidy nie może się już doczekać, kiedy przejdziemy do rzeczy. Z pewnością nie
zauważyła radykalnej zmiany stosunków między mną i Daną i sądzi, że chcemy
wspólnie wykręcić jej jakiś numer.
- Pani Colby, proszę powiedzieć, kim byli George i Kathy Merlow? Słysząc ich
imiona, Dana zadrżała, jakby ktoś na chwilę podłączył jej
krzesło do prądu.
- Byli sąsiadami Melanie Vega, ofiary w rozpatrywanej tu sprawie -
odpowiada. - Mieszkali w domu obok.
Nie to chciałem usłyszeć. Dana jest bardzo przebiegła. Udało jej się uniknąć
niewygodnej odpowiedzi, muszę więc brnąć dalej w wyznaczonym przez nią kierunku.
- Czy zgodnie z tym, co pani wie, państwo Merlow przebywali w swoim domu tamtej
nocy, kiedy zamordowano Melanie Vega?
- Tak.
- Czy wcześniej, przed ową tragiczną nocą, miała pani okazję rozmawiać z
George'em lub Kathy Merlow?
Oblizała wyschnięte usta, rozglądając się niepewnie wokoło.
- Być może — odpowiada.
Pochylam głowę. Wcale nie bawi mnie sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się i Dana
zdaje sobie z tego sprawę.
- Mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy — wyjaśnia. - Mogłam gdzieś ich
spotkać.
- Rozumiem. Czy jednym z tych miejsc, w których mogła pani spotkać George'a i
Kathy Merlow nie było pani biuro w Departamencie Sprawiedliwości?
Przechodzimy w końcu do sedna sprawy. Poruszam temat, którego nie
wyjaśnią żadne półprawdy.
Dana spogląda na sędziego.
- Wysoki Sądzie, chciałabym prosić o spotkanie na osobności - mówi. -Chodzi o
sprawę o najwyższym znaczeniu, to kwestia życia lub śmierci.
287
Woodruff widział już wiele różnych rzeczy, ale nigdy nie spotkał świadka, który
w połowie przesłuchania domaga się tajnej konsultacji.
- Czy źle się pani czuje? - zainteresował się. - Nie jest pani chora?
- Nie, Wysoki Sądzie.
- Proszę więc odpowiedzieć na pytanie. Nadeszła chwila prawdy.
- Możliwe, że tak. Nie pamiętam. - Prawda zamienia się w wykręt.
- Na pewno pani pamięta. Spotkanie w biurze - podpowiadam. Chcę sprawić jej
najmniej bólu, żeby podziałało to jak rozgryziona kapsułka z cyjankiem.
- W pracy spotykam bardzo wielu ludzi - mówi. - Nie jestem w stanie wszystkich
spamiętać. - Dana próbuje odsunąć od siebie moment, którego nie jest w stanie
uniknąć.
Cały czas widzę, jak Laurel szepcze coś Harry'emu na ucho. Chce się dowiedzieć,
co robię i co Dana ma z tym wspólnego.
- Czy to prawda, pani Colby, że kiedy spotkała pani państwa Merlow przed domem
Jacka Vegi tej nocy, kiedy zamordowano Melanie, nie była pani zwykłym
przechodniem, lecz była pani niejako na służbie?
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Czy nie jest prawdą, że poszła pani do państwa Merlow jako przedstawicielka
Departamentu Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych, by zapewnić ich, że nic im
nie grozi i że zostaną otoczeni należytą opieką?
Patrzy na mnie, jak na wariata.
- Kto panią tam wysłał? - pytam. - Czy dlatego panią do tego zaangażowano, że
mieszkała pani w pobliżu? A może otrzymała pani polecenie zajęcia się na stałe
sprawą Merlowów?
- Wysoki Sądzie, mam wrażenie, że obrońca nie wie, o czym mówi. Najwyraźniej
ktoś podał mu błędne informacje. Komuś zależało na tym, by wprowadzić go w błąd.
Uwadze Woodruffa nie umyka fakt, że w protestach Dany nie ma jednoznacznego
zaprzeczenia lub potwierdzenia postawionej przeze mnie tezy.
- Czekam na odpowiedź — mówię.
- Wysoki Sądzie. - Dana patrzy na sędziego błagalnym wzrokiem. Woodruff każe
jej odpowiedzieć na zadane pytanie.
Nie otrzymawszy pomocy od Woodruffa, Dana zwraca się do mnie.
- Czy moglibyśmy porozmawiać? Myślałam, że ci na mnie zależy. -Wypowiada te
słowa tak cicho, że nikt poza mną ich nie słyszy, a protokolant prosi ją o
powtórzenie.
Dana nie zwraca na niego uwagi.
- Teraz - mówię - zależy mi tylko na uzyskaniu od pani odpowiedzi.
- Dobrze. — Patrzy na mnie całkiem innym wzrokiem. To, co istniało między nami,
zniknęło nagle.
288
- Chce się pan dowiedzieć czegoś na temat Kathy Merlow?
- Tak.
- Dobrze. Kathy Merlow była objęta federalnym programem relokacji
świadków.
- Była świadkiem chronionym przez władze federalne? - upewniam się.
- Tak.
- Jak brzmiało jej prawdziwe nazwisko?
- Carla Leopold - odpowiada Dana.
- Jak to się stało, że zamieszkała tutaj?
- Pani Leopold brała udział w kilku procesach prowadzonych na wschodnim
wybrzeżu i złożyła zeznania obciążające pewnych przedstawicieli zorganizowanego
świata przestępczego, w rezultacie czego wydano na nią wyrok śmierci. Daliśmy
jej i jej mężowi nową tożsamość i przenieśliśmy ich do naszego miasta, by
zapewnić im lepszą ochronę. Zobowiązywała nas do tego umowa zawarta z państwem
Merlow.
Rozlegają się szepty, widać poruszenie w rzędach dla prasy, a ołówki zamierają
dziennikarzom w rękach. Wszyscy zastanawiają się, w którym miejscu układanki
dopasować usłyszane informacje.
- Wysoki Sądzie, jaki to ma związek z omawianą sprawą? - Cassidy przysłuchuje
się wszystkiemu oparta o barierkę otaczającą miejsca dla sędziów przysięgłych.
Prawdopodobnie uważa, że wymyśliliśmy tę historyjkę z Daną, by ratować naszą
upadającą tezę. Wie również, że przysięgli uważnie nas słuchają, a jej sprzeciw
ma na celu jedynie przerwanie mi wywodu.
- Wysoki Sądzie, za chwilę postaram się udowodnić, że informacje od świadka
mają ogromne znaczenie dla sprawy. Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości.
- Niech się pan pospieszy - mówi Woodruff.
- Pani Colby, czy ludzie znani jako George i Kathy Merlow jeszcze
żyją?
Twarz Dany nie wyraża w tej chwili żadnych emocji, choć pytanie
powinno być dla niej dość zaskakujące.
- Nie używają już nazwiska Merlow - odpowiada Dana enigmatycznie.
- Więc otrzymali nową tożsamość?
- Tak. - Wiem, że jeśli zapytam o ich nowe nazwisko, nie poda mi go.
- Ale żyją, prawda?
- Tak.
Taką myśl podsunął mi Harry cyniczną uwagą, że rząd potrafi robić tylko dwie
rzeczy: drukować pieniądze i zapewniać ludziom fałszywe tożsamości. Od razu
stały się jasne wszystkie nie pasujące wcześniej elementy: informacje od Clema
Olsena na temat odcisków palców pozostawionych na tubce farby i kobiety o
nazwisku Carla Leopold, księgowej zatrudnionej
19 - Formy Mciłku
289
w Regał International, na którą zorganizowany świat przestępczy wydał wyrok
śmierci, która dwa lata temu miała zginąć w wypadku samochodowym i która
zmartwychwstała na moich oczach na cmentarzu w Hanie. Udało się wcześniej
zainscenizować śmierć i zmartwychwstanie z nową tożsamością, dlaczego więc nie
powtórzyć starego numeru jeszcze raz? W Hanie nie popełniono żadnego morderstwa,
stworzono tylko pozory, by powstrzymać mnie przed kontynuowaniem śledztwa.
Niemniej jednak istnieje zabójca, o czym wszyscy dowiadujemy się teraz od Dany.
- Po wybuchu na poczcie przekonaliśmy się, że nadal działa - mówi Dana.
Marcie Reed zginęła tylko dlatego, żeby nie mogła powiedzieć mi co wie - że jej
przyjaciółka, Kathy Merlow, jest ukrywanym świadkiem federalnym. Ludźmi, którzy
rozmawiali z Marcie przede mną i Harrym, nie byli, jak podejrzewaliśmy,
policjanci Lamy, lecz płatni mordercy ścigający Merlo-wów. Kiedy dowiedzieli
się, że i ja ich poszukuję, postanowili ruszyć moim śladem. Nie ma lepszego psa
gończego niż prawnik dysponujący sądowym nakazem stawiennictwa świadków. Jedno
słowo Marcie Reed powstrzymałoby mnie od kontynuowania dochodzenia - jedno
słowo, a wiedziałbym tyle, ile wiem teraz.
- Wiedzieliśmy, że ten płatny morderca dostał polecenie wykonania egzekucji.
- Więc wystawiliście mnie na przynętę? - pytam.
- Cały czas byłam pewna, że nie zagraża, panu żadne niebezpieczeństwo.
Chcieliśmy go zdjąć na lotnisku w Maui, ale nie udało się.
Obawiam się, że większość z tego, co mówimy, jest zupełnie niezrozumiała dla
sędziów przysięgłych. Zaczynam więc od początku.
- Wróćmy do nocy, podczas której popełniono morderstwo. Dlaczego złożyła pani
wtedy wizytę państwu Merlow?
- Prosił mnie o to mój szef.
Czyli powołany przez samego prezydenta Prokurator Generalny Stanów Zjednoczonych
na Okręg Wschodni. Odnoszę wrażenie, że to wszystko sięga znacznie głębiej niż
myślałem. Zakładałem, że jej częste podróże do Waszyngtonu były związane
wyłącznie z jej sędziowskimi aspiracjami, teraz wiem, że chodziło o co innego.
- Dlaczego polecono pani ich odwiedzić?
- Miałam się upewnić, że nic im się nie stało.
- Dlatego, że wcześniej zamordowano Melanie Vega?
- Tak - odpowiada Dana.
- Wysoki Sądzie, dokąd nas to prowadzi? - znów odzywa się Cassidy. -Nadal nie
dostrzegam związku przyczynowego z omawianą sprawą. Czy ci Merlowowie widzieli
coś, czy nie? Są świadkami, czy nie? Jeśli tak, wezwijmy ich, a jeśli nie,
jedźmy dalej.
Lama skwapliwie kiwa głową.
290
- Proszę pozwolić zadać mi jeszcze jedno pytanie, Wysoki Sądzie. Zaraz wszystko
wyjaśnię.
Woodruff przytakuje skinieniem głowy.
- Pani Colby, dlaczego władze federalne postanowiły przenieść państwa Merlow w
środku nocy tego samego dnia, kiedy zamordowano Melanie
Vega?
- Ponieważ mieliśmy powód, by sądzić, że pani Vega została zamordowana przez
pomyłkę, a ofiarą miała być Kathy Merlow.
Jej słowa przelatują nad rzędami dla dziennikarzy jak tornado, a nasz proces
przekształca się w ogólnokrajową sensację.
Cassidy protestuje, że chcemy włączyć do sprawy informacje, których nie można w
żaden sposób potwierdzić. Wnosi nawet o wykreślenie z protokołu całego zeznania
Dany.
- Dane dotyczące chronionych przez władze federalne świadków są tajne - mówi. -
Jakimi dokumentami dysponuje świadek, by udowodnić, że
to prawda?
Fakt, że przez takie wyznania Dana może stracić szansę na awans, jest dla
Cassidy zbyt słabym dowodem jej prawdomówności.
- Myślę, że ja będę mógł przedstawić takie dokumenty - mówię. Cassidy milknie
jak zamurowana. Nie spodziewała się tego. Harry
podaje mi plik dokumentów. Kopie ich wędrują do sędziego, a następne do Lamy i
Cassidy.
Pokazuję dokument Danie, która identyfikuje go jako komputerowy wydruk listy
świadków chronionych przez władze federalne. Pyta mnie, skąd go wziąłem, ale nie
udzielam jej odpowiedzi. Wydruk otrzymałem od pewnego bardzo sympatycznego
redaktora z gazety w Lexington w stanie Kentucky. Na trop naprowadził mnie
artykuł prasowy, który wiele miesięcy temu przeczytał mi Harry - informacja na
temat wyprzedaży używanych komputerów z Departamentu Sprawiedliwości, które
wciąż zawierały w pamięci niedokładnie wykasowane dane - ten sam artykuł, który
Harry powiesił na tablicy ogłoszeń w więzieniu.
- Pani wydział miał powody, by sądzić, że państwo Merlow zostali
zdekonspirowani?
- Mieliśmy powody, by sądzić, że wielu świadków chronionych przez
władze federalne zostało zdekonspirowanych.
- Dlaczego?
Dana potwierdza historię z komputerami. Mówi, że Departament Sprawiedliwości i
FBI próbowali je odkupić, dokonali nawet nalotu na kilka domów i małych
przedsiębiorstw, by skonfiskować nabyty sprzęt. Ostatecznie doszli do wniosku,
że nie są już w stanie powstrzymać rozprzestrzeniania się danych ze sprzedanych
komputerów, i rozpoczęli program relokacji świadków i zapewniania im nowych
tożsamości, dając pierwszeństwo tym, którzy według nich znaleźli się w
największym niebezpieczeństwie.
- Jednakże państwo Merlow nie znaleźli się wśród nich?
291
- Nie.
- Aż do śmierci Melanie Vega? - pytam.
- Tak.
- Pani Colby, proszę się teraz dobrze zastanowić. Zadam pani ostatnie pytanie i
proszę o jasną odpowiedź. Co odkrył Departament Sprawiedliwości po tragicznej
śmierci Melanie Vega i dlaczego podjęto decyzję o zatajeniu tej informacji w
procesie dotyczącym tego zabójstwa? Proszę powiedzieć, co znaleziono w owych
skompromitowanych danych komputerowych.
Wszystko dotąd było wstępem do tego pytania. Dana siedzi spokojnie na krześle.
Poza mną i Harrym, tylko ona wiedziała, że ten moment musiał nastąpić.
- Okazało się... Okazało się, że nowy adres Kathy Merlow został wprowadzony do
komputera z błędem - odpowiada.
- Więc faktycznie czyj to był adres?
- Jacka i Melanie Vega.
Przez salę rozpraw przebiega szmer oburzenia. Zamordowano niewinną kobietę, inna
została oskarżona o popełnienie tej zbrodni, a biurokraci w Waszyngtonie przez
wiele miesięcy ukrywali prawdę.
Woodruff wciąż studiuje komputerowy wydruk, w końcu odnajduje błąd i spogląda na
mnie zmęczonymi oczyma. Okulary zsuwają mu się z nosa i spadają na blat stołu.
Podnosi je i zakłada, po czym rozsiada się wygodnie w swoim miękkim, skórzanym
fotelu. Melanie Vega i jej dziecko zostali zamordowani, ponieważ jakiś urzędnik
w Waszyngtonie zrobił głupi błąd.
Jego twarz wyraża zdziwienie i gniew.
Mogę tylko snuć przypuszczenia, jaki to wszystko odniesie skutek. Już widzę
Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych bijącego się w piersi i robiącego
wszystko, by nie stracić stanowiska. Z pewnością rzuci na pożarcie kilku swoich
podwładnych. Tak to się odbywało przy innych tego rodzaju skandalach.
Kiedy patrzę teraz na nią, taką przybitą, nie mam wątpliwości, że Dana Colby
znajdzie się na liście ofiar. Jej marzenia o sędziowskiej chwale rozwiewają się
jak dym po pożarze.
Woodruff wali w stół młotkiem, próbując zaprowadzić porządek.
Cassidy przekrzykuje ogólny hałas, by wnieść kolejny sprzeciw, lecz nikt nie
słyszy jej protestów. W końcu głos sędziego przebija się przez zgiełk:
- Albo będzie spokój, albo poproszę państwa o opuszczenie sali. Prawie minutę
zajmuje woźnemu sądowemu zaprowadzenie czegoś, co
w ostateczności może uchodzić za porządek.
- Wysoki Sądzie, oskarżenie o niczym nie wiedziało. - Cassidy udaje się zgłosić
w końcu swój protest.
- Mów za siebie - odzywa się Dana.
Po raz pierwszy dzisiaj jestem zaskoczony słowami Dany.
292
- Nie mogę udowodnić, że ty wiedziałaś - mówi Dana - ale twoi współpracownicy
na pewno.
Cassidy spogląda na Lamę. Gdyby chodziło o kogoś innego, nie uwierzyłaby, ale
znając przeszłość Jimmy'ego, postanawia nie walczyć w jego obronie.
- Proszę wyjaśnić, co ma pani na myśli - mówię. Dana jest nadal moim świadkiem.
- To, że podczas śledztwa dotyczącego zamachu bombowego ha poczcie sierżant
Lama został poinformowany o tym, iż ofiara, Marcie Reed, była przyjaciółką Kathy
Merlow, a pani Merlow jest świadkiem chronionym przez władze federalne.
A więc jeszcze przed rozpoczęciem procesu Lama wiedział, że to Kathy Merlow
miała paść ofiarą płatnego mordercy.
Spoglądam na Cassidy. Lama wykorzystał ją w swojej prywatnej wojnie przeciwko
mnie.
Morgan mówi, że o niczym nie wiedziała, że Lama o niczym jej nie poinformował.
Jimmy wstaje z krzesła i odśpiewuje łabędzią pieśń, mówiąc, że nie był świadom
znaczenia tego, co mu powiedziano, i dlatego zachował milczenie. Chce, by
Woodruff uwierzył mu, że zachował te informacje dla siebie, ponieważ nie zdawał
sobie sprawy z konsekwencji takiego postępowania.
Sędzia nie daje się na to nabrać.
- Sprawa zostaje umorzona, a oskarżona oczyszczona z zarzutów -mówi Woodruff, a
na jego twarzy pojawia się uśmiech świadczący o tym, iż tym razem, mimo
wszystko, udało mu się wymierzyć sprawiedliwość.
- Posiedzenie zakończone.
Nie mam nawet czasu, by mu podziękować. Podchodzę do stołu obrony.
- Co się stało? - pyta zaskoczona Laurel.
- Jesteś wolna.
Przez jakiś czas zupełnie to do niej nie dociera, a potem wstaje i rzuca mi się
na szyję. Na policzku czuję ciepło jej łez.
- Mogę pojechać teraz do moich dzieci?
- Możesz pojechać, gdzie tylko zapragniesz - mówię. - Jesteś wolna. Mówię jej,
że Danny przyjechał do miasta. Laurel natychmiast odzyskuje panowanie nad sobą.
- Gdzie on jest?
Odpowiadam, że w jej mieszkaniu. Laurel chce się z nim natychmiast zobaczyć i
prosi mnie, abym zadzwonił do Julie.
Przepychają się w naszym kierunku dziennikarze. Zadają pytania. Jak się teraz
czuje? Czy uważa, że sprawiedliwości stało się zadość? Czy była zła, kiedy
dowiedziała się, że władze nie ujawniły informacji na temat świadków
chronionych? Czy bierze pod uwagę możliwość wniesienia skargi do sądu?
Na to ostatnie pytanie odpowiada Harry:
293
- Zastanawiamy się jeszcze - mówi, ważąc nasze szansę na powiększenie
państwowego deficytu budżetowego.
Między mnie i Laurel wpychają się dziennikarze i ludzie pragnący pogratulować
jej wygranej. Laurel krzyczy coś do mnie, ale nic z tego nie rozumiem.
Nagle widzę jakąś znajomą twarz w tłumie. Przypomina mi się mały kościółek w
Hanie. Potrząsam głową, kładąc to na karb zmęczenia i stresu.
- Kolacja u „Fultona", o szóstej - woła Laurel. - Ja stawiam. Przytakuję
skinieniem głowy.
31
Kończymy radosnym akcentem, siedząc w pięć osób przy stole w piwnicy restauracji
„U Fultona" na starym mieście. Na ulicach, pamiętających dawnych poszukiwaczy
złota i szulerów, zachowały się gazowe lampy i bruk. Wznosimy toast za wolność
Laurel. Po jednej stronie mojej szwagierki siedzi Danny, a po drugiej Sara.
Laurel ściska i całuje dzieci. Wieczorem ma przylecieć samolotem Julie. Wiem, że
dla Laurel możliwość ponownego ujrzenia Danny'ego i Julie jest największym
szczęściem.
Dzieci dołączają się do toastu i stukają się szklankami musującej coli. Danny
proponuje nawet, by wypić za „najlepszą mamę na świecie". Ściskam dłoń Sary,
widząc w jej oczach smutek, że już nigdy nie będzie mogła powiedzieć tego samego
Nikki.
Laurel stara się powściągać swoje emocje - boi się, że pęknie jak porcelanowa
filiżanka, jeśli pozwoli sobie na większą euforię. Po kilku lampkach wina i
kilku drinkach ma na twarzy sztuczny uśmiech, jednak tuż pod nim wyczuwam całe
morze łez. Siedem miesięcy za kratkami z perspektywą kary śmierci może załamać
każdego człowieka.
Jest już późno i Harry zabiera Sarę do domu. Posiedzi z nią trochę, ponieważ
muszę zamienić jeszcze kilka słów z Laurel. Potem wrócę do domu i po raz
pierwszy od wielu miesięcy zasnę spokojnie.
Laurel i ja wyrywamy sobie leżący na stole rachunek. W końcu kelner bierze jej
kartę kredytową, lecz po trzech minutach wraca, by oświadczyć, że ponieważ karta
od kilku miesięcy nie była używana, straciła ważność. Upokorzenie. Laurel
wychodzi z Dannym, mówiąc, że zaczekają przy skuterze. Zapewnia jeszcze, że
zwróci mi za rachunek, jak tylko dostanie jakieś
środki.
Kilka minut później i ja wychodzę na ulicę. Podczas weekendu pełno tu samochodów
i dziewcząt w mini-spódniczkach, szwendających się po barach. Jednak dziś, w
poniedziałek, ulica jest prawie zupełnie opustoszała. Tylko przy krawężniku
przed restauracją stoi mała furgonetka.
Po drugiej stronie ulicy, na rogu, widzę Laurel i Danny'ego przy
295
skuterze z drewnianym pudłem przymocowanym na bagażniku. Danny zaparkował przy
stojaku na rowery przed Stanowym Muzeum Kolejnictwa -dużym, dwupiętrowym
budynkiem z betonu i szkła, sąsiadującym ze starą stacją kolejową. Laurel jest
odwrócona do mnie plecami i rozmawia z synem, który odpina skuter od stojaka.
Zatrzymuję się, by schować do portfela rachunek za kolację. Nie chcę, żeby
widziała go Laurel - bo zaraz znów zaczęłaby mówić o pieniądzach.
Po drugiej stronie ulicy dozorca otwiera główne wejście do muzeum, rozpoczynając
nocny obchód.
Schodzę na ulicę i ruszam w kierunku Laurel i Danny'ego. Jakiś tropikalny
świetlik tańczy mi na ramieniu, ześlizguje się na bruk i znika. Dopiero po
chwili dociera do mnie, że to wiązka światła laserowego celownika. Odskakuję w
lewo i słyszę świst kuli tuż obok ucha i metaliczny brzęk, gdy kula odbija się
od bruku. Laurel, zaniepokojona dziwnymi odgłosami, odwraca się do mnie.
Co tchu biegnę na drugą stronę ulicy.
- Uciekajcie! Uciekajcie! - wołam.
Patrzą na mnie ze zdziwieniem. Laurel oparła rękę na biodrze, szczupłym i
twardym jak skała, jakby przez ostatnie siedem miesięcy nie wychodziła z
siłowni.
Nawet nie słyszę kuli, która rozrywa rękaw mojej kurtki i rani mnie w ramię,
pozostawiając krwawiący ślad.
Uciekam zygzakiem, jak zając umykający przed myśliwymi. Kule przelatują tuż obok
mnie, w każdej chwili mogą roztrzaskać mi kręgosłup i przeszyć klatkę piersiową.
Odwracam się i dostrzegam zabójcę. Stoi w otwartych drzwiach zaparkowanej przed
Fultonem furgonetki i mierzy do mnie z oburącz trzymanego pistoletu. Gwałtownie
zmieniam kierunek i tuż obok mojej głowy przelatuje następna kula, z przeciągłym
jękiem odbijająca się od ściany muzeum. Dzieli mnie od muzeum tylko jakieś
trzydzieści metrów.
Danny wskoczył już na skuter i pędzi w kierunku centrum.
- Dziewięć, jeden, jeden! - woła za nim Laurel, biegnąc na wysokich obcasach w
kierunku mrocznej stacji kolejowej. Danny spogląda do tyłu. Nie chcąc zostawić
matki, której zagraża niebezpieczeństwo, zatrzymuje się u wylotu ulicy.
- Uciekaj stąd! - wrzeszczy Laurel.
Staram się odciągnąć od nich uwagę mordercy. Biegnę w kierunku głównego wejścia
do muzeum. Nie wiem, czy Lyle Simmons to jego prawdziwe nazwisko, ale wiem, kto
jest dzisiaj jego celem. Widziałem go już dwa razy: raz na poczcie, a potem w
Hanie. Tylko ja i Howard, człowiek z rampy załadunkowej na poczcie, możemy go
rozpoznać. Zastanawiam się, czy Howard został już odesłany do Stwórcy przez tego
bandytę, który wziął się za usuwanie śladów po sfuszerowanej robocie.
Kryję się w cieniu filarów w pobliżu głównego wejścia. Kilka metrów dalej, w
pobliżu otwartych szklanych drzwi, stoi wózek na śmieci, który
296
przyciągnął ze sobą dozorca. Doskonale widzę ze swojego miejsca mordercę. Zbliża
się do mnie, trzymając w ręce ogromny pistolet, jak z arsenału statku
kosmicznego, dostrzegam celownik laserowy i tłumik o kształcie cygara nałożony
na lufę.
Na czworakach podchodzę do wózka i popycham go z całej siły. Gdy z łoskotem
toczy się po betonie, nagle przeszywają go dwie kule i rozrywają pełną śmieci
plastykową torbę.
Myśli, że używam go jak tarczy. Korzystam z okazji i wślizguję się do budynku,
zamykając za sobą drzwi. Nie słyszę jednak trzasku zamka. Potrzebny jest klucz.
Wnętrze muzeum tonie w półmroku. Spoglądam przez okno. Zabójca ogląda dokładnie
wózek i odpycha go ze złością. Teraz patrzy na zamknięte drzwi.
Odwracam się, szukając drogi do ucieczki. Bezskutecznie wypatruję dozorcy.
Wślizguję się za kasę. Biegnę długim korytarzem, skręcam w lewo, w następny
korytarz, mijam windę i klatkę schodową.
Słyszę, jak zabójca szarpie drzwi. Sprawdził już chyba wszystkie z wyjątkiem
tych, które są otwarte, i narobił przy okazji dużo hałasu. Kiedy wreszcie
wchodzi, słyszę głos dozorcy:
- Co pan tu robi? Muzeum zamknięte.
- Szukam kogoś. - Słyszałem już ten głos na poczcie, kiedy przyniósł paczkę dla
Marcie Reed i kazał jej podpisać dowód odbioru.
- Tu nikogo nie ma - mówi dozorca. Przez chwilę myślę, że uda mu się wyrzucić
tego faceta za drzwi. - Co to? - woła zdenerwowanym głosem.
Rozlega się stłumiony huk, niczym uderzenie w dziecięcy bębenek. Chwilę później
jeszcze jeden taki dźwięk, a po nim odgłos upadającego ciała, jak worek
pomarańczy, który zsunął się z ciężarówki.
Dozorca nie żyje.
Przesuwam się wzdłuż okien wychodzących na ciemną, opustoszałą ulicę. Światło
księżyca przedziera się przez chmury. Po drugiej stronie ulicy znajduje się
,.Fulton", zatłoczona restauracja, do której nie mogę dotrzeć.
Za plecami mam zabytkową lokomotywę. Nazywa się „Imperium", co przeczytałem na
polakierowanej, drewnianej tablicy. Lokomotywa stoi na szynach umieszczonych na
wyłożonym lustrami podeście, a jej podwozie lśni w blasku odbitego światła. Za
jasno tu. Idę dalej. Mijam następną lokomotywę - „C. P. Huntington". Nagle
kończy się wykładzina, a moje buty zaczynają stukać na parkiecie. Zatrzymuję
się, zdejmuję buty i biorę je do ręki. Nogi w skarpetkach ślizgają mi się, kiedy
próbuję biec.
Przebiegam kilka metrów i wchodzę do ogromnej sali zakrytej szklaną kopułą. Z
ciemności wyłaniają się olbrzymie, żelazne dinozaury. Znajdują się tu cztery
błyszczące lokomotywy, wagon pocztowy i wagon sypialny. Wszystkie mają otwarte
drzwi i są ustawione na szynach zatopionych w betonowej podłodze.
297
Słyszę stąpanie po grubej wykładzinie. Wolne, ostrożne kroki. Zabójca nie wie,
gdzie mnie szukać.
Odwracam się i dostrzegam na jasnej, wywoskowanej podłodze kropelki mojej
własnej krwi.
Rana w ramieniu nie jest poważna, ale krwawi, a czerwone kropelki, jak kruszyny
chleba, doprowadzą Simmonsa do celu.
Nie mam chusteczki. Wyciągam z kieszeni marynarki krawat, który zdjąłem po
kolacji. Wycieram nim zakrwawioną dłoń i zawiązuję go mocno na ranie. Sprawdzam,
czy krew nie cieknie. Mijam wagon pocztowy, skręcam za lokomotywę i nagle zdaję
sobie sprawę, że nie mam już dokąd uciekać - są tu jeszcze dwie takie
lokomotywy, a za nimi znajduje się betonowa ściana.
Jedna z lokomotyw jest ustawiona na kanale podobnym do tych, których używa się
do wymiany oleju w samochodach, tylko większym. Z obu stron znajdują się schody,
po których zwiedzający mogą zejść i dokładnie obejrzeć maszynerię i podwozie
lokomotywy.
Wracają wspomnienia z dzieciństwa, kiedy bawiłem sią na złomowisku pełnym
starych lokomotyw. Pamiętam, jak przeciskałem się pomiędzy olbrzymimi kołami i
chowałem się w zagłębieniu powyżej osi kół, tuż pod wielkim kotłem.
Jednak tutaj Simmons mógłby mnie łatwo odnaleźć. Podchodzę do drugiej
lokomotywy. Na tabliczce umieszczonej przy schodach wiodących do kabiny znajdują
się cyfry „10-10".
Okrążam ją i wciskam się w lukę ponad dwoma ogromnymi kołami.
Jest tu znacznie mniej miejsca niż zapamiętałem z dzieciństwa. Ogarnia mnie
klaustrofobia - mam nad głową trzydzieści ton żelaza. Wsuwam się coraz głębiej.
Leżąc na plecach, widzę jedną z olbrzymich osi, wspinam się na nią i przywieram
do niej jak kot, kurczowo trzymający się gałęzi.
Przesuwam się jak najbliżej koła. Dzięki wyciętym w nim szczelinom widzę całą
drogę, jaką przebyłem, aż od miejsca, w którym zaczyna się wykładzina. Widzę
krople krwi na drewnianej podłodze i czuję nasilające się pulsowanie w
skroniach, kiedy dotykam rękawa kurtki, by sprawdzić, czy nadal kapie z niego
krew.
Nagle przez szczeliny w ogromnym kole dostrzegam wiązkę czerwonego światła.
Zamieram. Nie wiem, jak daleko ode mnie znajduje się zabójca. Leżę, przyciskając
głowę do żelaznego koła.
Mijają sekundy. Twarz ocieka mi potem. Słyszę kroki. Spoglądam - jest jakieś
dziesięć metrów ode mnie. Widzę tylko jego buty, nogawki... i coś* jeszcze -
wiązkę białego światła. Simmons ma latarkę, którą świeci, zaglądając pod jeden z
wagonów. Ten facet jest na wszystko przygotowany. Jeśli policja nie zjawi się w
porę, nie mam szans.
Widzę, jak jego nogi znikają we wnętrzu wagonu pocztowego. Wagon ma jakieś
dziesięć metrów długości. Wyjdzie z drugiej strony, a potem sprawdzi stojącą
obok niego lokomotywę. Po niej przyjdzie kolej na tę, pod którą się schowałem.
298
W oknach wagonu jest zaledwie kilka okien, więc postanawiam zaryzykować.
Zsuwam się z osi i spadam na betonową podłogę. Znów przeciskam się między kołami
i wychodzę z tej samej strony, z której wszedłem. Teraz dwa parowozy dzielą mnie
od wagonu pocztowego. Okrążam parowóz stojący na betonowym kanale i podchodzę do
olbrzymiej lokomotywy spalinowej. Dopiero teraz zauważam, że zasłania ona schody
wiodące na galerię. W samych skarpetkach wbiegam po betonowych schodach i po
chwili jestem już na pomoście zabezpieczonym przezroczystymi poręczami z
tworzywa sztucznego. Dostrzegam podświetlony napis: WYJŚCIE. Kładę się na
brzuchu, żeby nie być widocznym z dołu przez plastykową balustradę, i zaczynam
czołgać się w tamtym kierunku.
Jestem już na wysokości „Imperium" i jej wyłożonego lustrami podestu. Słyszę
kroki - pisk gumowych podeszew na drewnianej podłodze. Mam nadzieję, że to
policja. Ostrożnie podczołguję się do balustrady i spoglądam w dół. Nie widzę
nigdzie Simmonsa. Nagle dostrzegam poruszający się cień. W odbitym w lustrach
świetle księżyca pojawia się nie ubrany na czamo policjant z brygady specjalnej,
lecz Danny Vega, szepczący moje imię.
- Wujku Paul... Jesteś tu?
Chłopiec przyszedł za mną aż tutaj po śladach z krwi. Z każdym krokiem jest
bliżej Simmonsa. Zaczynam wątpić czy w ogóle wezwał policję. Z Dannym nigdy nic
nie wiadomo.
Żeby tak znaleźć jakiś sposób na zwrócenie jego uwagi...
- Wujku Paul...
Przez chwilę mam ochotę rzucić w niego butem, ale narobiłbym zbyt dużo hałasu.
Wkładam rękę do kieszeni w poszukiwaniu drobnych. Wyciągam kilka jednocentówek,
dziesięciocentówkę i jedną ćwierćdolarówkę.
Spoglądam na Danny'ego. Już tylko kilka metrów dzieli go od głównej sali
ekspozycyjnej, Simmonsa i jego czerwonego oka śmierci.
Rzucam ćwierćdolarówkę. Obserwuję jej lot. Odbija się od rozłożystej rośliny w
doniczce i bezgłośnie opada na wykładzinę.
Danny dochodzi już do wagonu pocztowego.
Biorę kolejną monetę i przerzucam ją przez barierkę. Spada na dach lokomotywy, a
metaliczny brzęk rozchodzi się po całym pomieszczeniu. Wstrzymuję oddech.
Danny zatrzymuje się. Spogląda na lokomotywę, potem w górę - lecz nie na mnie,
jest odwrócony do mnie plecami. Żeby mnie wreszcie zobaczył, wstaję i zaczynam
szaleńczo wymachiwać ramionami.
Nagle słyszę huk, odłamki tworzywa sztucznego ranią mi twarz i dłonie. Już wiem,
że stałem się ruchomym celem. Następna kula przelatuje tuż obok mojej głowy i
wybija jedną z szyb w szklanej kopule. Rzucam się na pomost.
Danny spogląda w górę. Mam wrażenie, że chce coś powiedzieć. Przyciskam palec do
ust i gestem nakazuję, by się cofnął.
Danny robi dwa kroki we wskazanym kierunku, lecz w tej samej chwili
299
W oknach wagonu jest zaledwie kilka okien, więc postanawiam zaryzykować.
Zsuwam się z osi i spadam na betonową podłogę. Znów przeciskam się między kołami
i wychodzę z tej samej strony, z której wszedłem. Teraz dwa parowozy dzielą mnie
od wagonu pocztowego. Okrążam parowóz stojący na betonowym kanale i podchodzę do
olbrzymiej lokomotywy spalinowej. Dopiero teraz zauważam, że zasłania ona schody
wiodące na galerię. W samych skarpetkach wbiegam po betonowych schodach i po
chwili jestem już na pomoście zabezpieczonym przezroczystymi poręczami z
tworzywa sztucznego. Dostrzegam podświetlony napis: WYJŚCIE. Kładę się na
brzuchu, żeby nie być widocznym z dołu przez plastykową balustradę, i zaczynam
czołgać się w tamtym kierunku.
Jestem już na wysokości „Imperium" i jej wyłożonego lustrami podestu. Słyszę
kroki - pisk gumowych podeszew na drewnianej podłodze. Mam nadzieję, że to
policja. Ostrożnie podczołguję się do balustrady i spoglądam w dół. Nie widzę
nigdzie Simmonsa. Nagle dostrzegam poruszający się cień. W odbitym w lustrach
świetle księżyca pojawia się nie ubrany na czarno policjant z brygady
specjalnej, lecz Danny Vega, szepczący moje imię.
- Wujku Paul... Jesteś tu?
Chłopiec przyszedł za mną aż tutaj po śladach z krwi. Z każdym krokiem jest
bliżej Simmonsa. Zaczynam wątpić czy w ogóle wezwał policję. Z Dannym nigdy nic
nie wiadomo.
Żeby tak znaleźć jakiś sposób na zwrócenie jego uwagi...
- Wujku Paul...
Przez chwilę mam ochotę rzucić w niego butem, ale narobiłbym zbyt dużo hałasu.
Wkładam rękę do kieszeni w poszukiwaniu drobnych. Wyciągam kilka jednocentówek,
dziesięciocentówkę i jedną ćwierćdolarówkę.
Spoglądam na Danny'ego. Już tylko kilka metrów dzieli go od głównej sali
ekspozycyjnej, Simmonsa i jego czerwonego oka śmierci.
Rzucam ćwierćdolarówkę. Obserwuję jej lot. Odbija się od rozłożystej rośliny w
doniczce i bezgłośnie opada na wykładzinę.
Danny dochodzi już do wagonu pocztowego.
Biorę kolejną monetę i przerzucam ją przez barierkę. Spada na dach lokomotywy, a
metaliczny brzęk rozchodzi się po całym pomieszczeniu. Wstrzymuję oddech.
Danny zatrzymuje się. Spogląda na lokomotywę, potem w górę - lecz nie na mnie,
jest odwrócony do mnie plecami. Żeby mnie wreszcie zobaczył, wstaję i zaczynam
szaleńczo wymachiwać ramionami.
Nagle słyszę huk, odłamki tworzywa sztucznego ranią mi twarz i dłonie. Już wiem,
że stałem się ruchomym celem. Następna kula przelatuje tuż obok mojej głowy i
wybija jedną z szyb w szklanej kopule. Rzucam się na pomost.
Danny spogląda w górę. Mam wrażenie, że chce coś powiedzieć. Przyciskam palec do
ust i gestem nakazuję, by się cofnął.
Danny robi dwa kroki we wskazanym kierunku, lecz w tej samej chwili
299
zza jednej z gablot wychodzi Simmons, łapie chłopca za gardło i przystawia mu do
skroni lufę pistoletu.
- Nie ruszaj się - mówi - bo cię zabiję. - Spogląda na mnie. Stoję bez ruchu na
pomoście. Mógłby strzelić, ale widocznie nie ma pewności, że mnie zabije.
- Złaź stamtąd - mówi - albo zabiję dzieciaka.
- Nie schodź, wujku - woła Danny. - On i tak mnie zabije. - Choć Danny jest
przerażony wykazuje niewiarygodną trzeźwość umysłu.
Simmons ucisza Danny'ego, jeszcze mocniej zaciskając palce na jego gardle.
- Liczę do dziesięciu — mówi. — Raz... dwa... Wiem, że nie żartuje. Biegnę
przez pomost.
- Trzy... cztery...
Jestem już przy schodach. Zbiegam na dół. Wewnątrz klatki schodowej nie słyszę
jego odliczania.
- Osiem... dziewięć... - to pierwsze słowa, jakie docierają do mnie na dole.
- Tu jestem! - wrzeszczę co tchu w płucach. Nie widzi mnie jeszcze, ponieważ
zasłania mnie wagon pocztowy. Najbardziej boję się tego, że za chwilę usłyszę
cichy odgłos wystrzału.
Okrążam wagon i dostrzegam ich. Simmons stoi za chłopcem, przyciskając mu do
skroni masywny tłumik pistoletu.
- To dobrze - mówi. - Na kolana. - Wie, że nie ma zbyt dużo czasu. Klękam, ale
on każe mi podejść bliżej. Jego palce coraz bardziej
zaciskają się na szyi Danny'ego. Chłopiec zaczyna dusić się i kaszleć. Simmons
rzuca go na podłogę i każe mu uklęknąć.
- Ręce za głowę - mówi. - Złączyć dłonie.
Okrąża nas wolno i zatrzymuje się za naszymi plecami.
Danny odwraca głowę. Jego policzek nadziewa się na lufę pistoletu.
- Patrzeć przed siebie.
Stoi za Dannym. Chłopiec pochyla głowę, do której Simmons przystawił lufę.
Zabije go pierwszego.
Z całych sił uderzam Simmonsa ramieniem w kolano i w tej samej chwili słyszę
stłumiony odgłos dwóch wystrzałów. Ciało Simmonsa osuwa się na mnie. Głowę ma
zalaną krwią. Odpycham Simmonsa i widzę jego wytrzeszczone, martwe oczy.
Odwracam się i rozpoznaję oświetloną wpadającym przez szklaną kopułę światłem
księżyca Laurel z dymiącym jeszcze pistoletem w dłoni.
32
W furgonetce ustawionej przez Simmonsa przed restauracją „U Fultona" policja
znalazła cały arsenał: broń na każdą okazję, jak również sprzęt do produkcji
amunicji i materiały potrzebne do konstrukcji ładunków wybuchowych — wszystko,
co powinien mieć człowiek profesjonalnie zajmujący się zabijaniem.
Właśnie do tej furgonetki zajrzała Laurel, kiedy wróciła ze stacji kolejowej i
znalazła porzucony na ulicy skuter syna. Właśnie w niej, jak zeznała policji,
znalazła pistolet, który uratował nam życie i z którego zastrzeliła Simmonsa.
Danny wpadł w panikę. Nie zadzwonił po pomoc i wrócił po matkę, która zdążyła
już się ukryć. Rozejrzał się trochę wokół, a zobaczywszy ślady krwi, pomyślał,
że Laurel weszła ze mną do muzeum.
Policja przebadała już znalezioną broń, a ekspertyza balistyczna wykazała, że z
pistoletu, z którego Laurel zabiła Simmonsa, wystrzelono również kulę,
znalezioną w ciele Melanie Vega. Dla władz był to ostateczny dowód potrzebny do
zamknięcia sprawy zabójstwa Melanie.
Mówi się o powołaniu specjalnej komisji do zbadania programu ochrony świadków
federalnych, by zapobiec niebezpieczeństwom, jakie niesie ze sobą wprowadzanie
takich ludzi jak Kathy Merlow pomiędzy nic nie podejrzewających, zwykłych
obywateli.
Wszyscy wysoko postawieni urzędnicy Departamentu Sprawiedliwości wyparli się
jakiegokolwiek udziału w zatajaniu informacji dotyczących zabójstwa Melanie.
Żyjemy w czasach, kiedy nasi narodowi przywódcy coraz częściej zachowują się jak
przestępcy, utrzymują, że nie wiedzą o krzywdach wyrządzanych w ich imieniu, a
pojęcie wiarygodnego kłamstwa zastępuje prawdę.
Laurel okazała siłę charakteru i zaradności. Weszła do muzeum z postanowieniem
uratowania życia Danny'emu bez względu na koszty. Uratowała również mnie.
Nadarzyła się też sposobność, jakiej nawet nie brała pod uwagę, kiedy
przechodziła przez szklane drzwi muzeum - okazja do ostatecznego pozbycia się
pistoletu, którym zamordowano Melanie Vega.
301
Faktem jest, że Lyle Simmons otrzymał polecenie zabicia Kathy Mer-low. Nie
dowiemy się jednak, czy pomyliłby domy, czy nie, ponieważ dotarł na miejsce
zbrodni za późno.
Minął już prawie miesiąc od tamtej nocy. Laurel siedzi w moim gabinecie. Nikt
nam nie przeszkadza, gdyż jest dziś sobota. Laurel poprosiła mnie o rozmowę.
Danny i Julie poszli odwiedzić Sarę, a potem zabrali ją do kina na jakiś nowy
film rysunkowy.
Na moim biurku leży dowód rzeczowy, jaki obiecała mi dostarczyć Morgan Cassidy -
notatki doktora Angelo, dotyczące testów DNA oraz genetycznego powinowactwa nie
narodzonego dziecka i Jacka Vegi. Nigdy nie wierzyłem, że Jack może być jego
ojcem i podejrzewałem, że Angelo wyciągnął te relacje z kapelusza, by uratować
tezę Cassidy.
Odpowiedź znalazłem wśród niejasnych przypisków do jego notatek. Owa uwaga była
wydrukowana na formularzu, jakich używa się do sporządzania raportów z podobnych
ekspertyz. Ocena prawdopodobieństwa, iż to Jack jest ojcem dziecka, została
przeprowadzona poprawnie, problem polega jednak na błędnym założeniu, że nie
istnieje inny mężczyzna o podobnym układzie chromosomów. Przeprowadzając testy
DNA nie wzięto pod uwagę Danny'ego.
Prosząc mnie o rozmowę, Laurel wielokrotnie domagała się zapewnień, że to, co
powie, pozostanie między nami. Powiedziałem, że nie ma się czego obawiać,
ponieważ moje usta są zapieczętowane przez tajemnicę adwokacką i więzy rodzinne.
Teraz Laurel dzieli się ze mną szczegółami, których wcześniej domyślałem się
tylko.
To nie Laurel była ową osobą, którą, w pobliżu domu Jacka, widziała pani Miller.
Był to Danny.
Przyszedł, żeby porozmawiać i, być może, zabić. Nie Melanie, lecz siebie.
Już od dwóch miesięcy Danny wiedział, że jego macocha jest z nim w ciąży.
Wiedziała o tym tylko Melanie i on sam. Właśnie dlatego tak bardzo namawiała
Jacka do walki o prawo do opieki nad swoimi dziećmi. Melanie wiedziała, że jeśli
nie utrzyma chłopca blisko siebie, to w pewnej chwili powie on o tym komuś —
jeśli nie władzom, to przynajmniej matce.
Kiedy przyszedł, Melanie brała kąpiel. Mogę sobie wyobrazić, jakie myśli kłębiły
się w głowie Melanie, kiedy widziała, jak chłopiec w desperackim akcie wkłada
lufę pistoletu do ust. Melanie stanęła w wannie, błagając go, by odłożył broń.
Kiedy odmówił, rzuciła się, by wyrwać mu pistolet. Złapała za lufę. Siłowali się
przez jakiś czas. Melanie stała jedną nogą w wannie, a drugą na podłodze. Danny
niechcący pociągnął za spust, a potem włożył ciało macochy z powrotem do wody.
Dywanik łazienkowy, spryskany krwią Melanie, z odciśniętym na nim śladem buta
Danny'ego, tamtej nocy faktycznie znajdował się w domu Jacka.
Na wiele sposobów można tłumaczyć, co zaszło tamtej nocy, ale sprowadzi się to
zawsze do tego samego - zastraszenia i nacisku Melanie na Danny'ego,
wykorzystującej jego młodość i niewinność.
302
- Skąd on wziął ten pistolet? - pytam.
- Jak to skąd? - mówi Laurel. - Źródłem wszelkiego zła są teraz szkolne szafki.
Jakiś kolega powiedział Danny'emu, że członkowie gangu trzymają pistolet we
wspólnej szafce. Więc Danny poszedł i wziął go sobie.
Chyba miałem okazję się z nimi spotkać. Przypomniałem sobie młodzieńców, którzy
złożyli mi wizytę i których Dana wypłoszyła, dzwoniąc na policję z telefonu
komórkowego. Chodziło im nie tyle o Danny'ego, co o ten
pistolet.
Pistolet nie znajdował się w furgonetce Simmonsa, jak powiedziała policji Laurel
- od zabójstwa Melanie leżał w drewnianym pudle na bagażniku skutera Danny'ego,
który przez wiele miesięcy stał w moim garażu i na którym wielokrotnie bawiła
się Sara. Właśnie o pistolecie rozmawiała z synem, kiedy wyszedłem z
restauracji.
Laurel była odwrócona do mnie plecami. Danny dopiero co oddał jej pistolet,
który włożyła do torebki, by później pozbyć się go w jakiś sposób. Miała to
zrobić już wiele miesięcy temu, podczas wyprawy do Reno. Pojechała tam, by
ściągnąć podejrzenia na siebie. Przed wyjazdem poprosiła syna, żeby zapakował
dywanik i pistolet do plastykowej torby i włożył ją do bagażnika jej samochodu.
Ostatecznie pistolet jednak nie znalazł się w torbie, co Laurel przypisuje
zdenerwowaniu chłopca.
Myślę, że Danny zaczaj zastanawiać się, co będzie, jeśli matka wpadnie w ręce
policji i zostanie oskarżona o popełnienie morderstwa. Uważnie obserwował
proces, pewny, że zachował kartę atutową. Mając błędne pojęcie
0 wymiarze sprawiedliwości, Danny uważał, że jeśli matka zostanie skazana,
wystarczy po prostu przyznać się do winy i przedstawić dowód.
Mogę sobie wyobrazić, co działo się w głowie Laurel, kiedy po drodze do Reno
zatrzymała się na tamie Boca Dam i zdała sobie sprawę, że w torbie nie ma
pistoletu. Chciała napakować do niej kamieni i razem z dywanikiem
1 pistoletem utopić w jeziorze. Wiedziała jednak, że jeśli policja odnajdzie
broń, mogą trafić na ślad Danny'ego. Dlatego też postanowiła zatrzymać dywanik,
wyprała go i postarała się, żeby wpadł w ręce policji. Dywanik miał powstrzymać
policję od dalszego poszukiwania sprawcy. Wiedziała, że Jack go rozpozna, jednak
uznała, że bez krwi i innych śladów, które usunęła, dywanik był tylko w bardzo
małym stopniu obciążającym dowodem. Mogła przecież zaprzeczyć słowom Jacka i
powiedzieć, że dywanik należy do niej. Zupełnie przypadkiem okazało się, że
właśnie jej wersję potwierdza spis inwentarzowy majątku.
Jeśli natomiast chodzi o Jacka, wygląda na to, że nasz kongresman dał nogę. W
długim liście do okręgowego sędziego federalnego, wysłanym z innego miasta, Vega
napisał, że jego chęć przetrwania jest silniejsza od szacunku dla sądów i, jak
to określił, od „waszego systemu pozornej sprawiedliwości". Oznajmił również, że
ma żal do władz, które zataiły informacje dotyczące zabójstwa jego żony,
strasznie litował się nad sobą, po czym
303
stwierdził, że czuje się zdradzony, ponieważ w czasie procesu ujawniono jego
korupcję. Napisał również, że musiał przebyć konieczny zabieg medyczny - z
pewnością operację plastyczną, by nikt nie mógł go rozpoznać, kiedy będzie
pozostawał w ukryciu.
Podejrzewam, że od pewnego czasu przelewał pieniądze przeznaczone na swoją
kampanię przedwyborczą na konto w jakimś dalekim kraju. Ironia całej sytuacji
polega na tym, że ponieważ Jack zwiał, zanim został skazany, oficjalnie nie może
być traktowany jak przestępca i przez długie lata będzie dostawał bardzo wysoką,
poselską rentę, którą straciłby, gdyby poszedł do więzienia.
Laurel otrzymała prawo do sprawowania opieki nad dziećmi i po raz pierwszy od
lat ma wystarczające środki na ich utrzymanie.
Najwięcej na tym wszystkim ucierpiała Dana. Musiała pożegnać się z marzeniami o
stanowisku sędziny w sądzie federalnym. Zawieszono ją w pełnieniu czynności
służbowych i wszczęto w jej sprawie śledztwo. Nie mam wątpliwości, że wykonywała
tylko polecenia przełożonych, jednak proces Melanie zostawił plamę na jej
nieskazitelnym życiorysie.
Trzeba przyznać, że Dana zrobiła wszystko, by oczyścić Laurel z zarzutów.
Posunęłaby się nawet do zmuszenia świadka do krzywoprzysięstwa, gdyż była
przeświadczona o niewinności Laurel. Prawdę mówiąc, sama nic nie wiedziała.
Jeśli będzie to konieczne, złożę przemawiające na jej korzyść oświadczenie.
Przyjaciół nie wolno nam opuszczać.
Zabrze
F 20 AMER/s