MĘŻCZYZNA NA BALKONIE
MAJ SJOWALL PER WAHLOO
ebook#2
Przekład HALINA THYLWE
&
AMBER
Korekta
Anna Brzezińska
Jolanta Kucharska
Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok
Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok
Zdjęcie na okładce Wydawnictwo Amber
Skład
Wydawnictwo Amber Monika E, Zjawińska
Druk
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65
Tytuł oryginału Mannen pi balkongen
Copyright © Maj Sjowall and Per WahlflO 1967 Pubiished by arrangement with Salomonsson Agency. Ali rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
For the Polish translation
Copyright © by Halina Thylwe
ISBN 978-83-241-3487-8
Warszawa 2009. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teL62040 13,620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Keiążkę wydrukowano na -przyjaznym" papierze
Rozdział 1
Słońce wzeszło za kwadrans trzecia.
Półtorej godziny wcześniej ruch uliczny przerzedził się i w końcu zamarł. Wraz z nim umilkł gwar ostatnich gości opuszczających restauracje. Zamiatarki zostawiły na asfalcie ciemne smugi wilgoci. Długą prostą ulicą przemknęła na sygnale karetka pogotowia. Cicho, niespiesznie przetoczył się czarny samochód z białymi błotnikami, anteną na dachu i białym napisem POLICJA po bokach. Pięć minut później dał się słyszeć brzęk szyby w gablocie, którą ktoś wybił dłonią w rękawiczce, odgłos szybkich kroków i ryk silnika na jednej z bocznych uliczek.
Wszystko to obserwował mężczyzna na balkonie. Balkon był zwyczajny, z balustradą, osłonięty z dwóch stron blachą falistą. Mężczyzna oparł przedramiona na poręczy. W ciemnościach pobłyskiwał ciemnoczerwony ognik papierosa. W równych odstępach czasu ostrożnie wyjmował z drewnianej cygarniczki centymetrowe niedopałki i kładł jeden przy drugim na spodku, który stał na ogrodowym stoliku. Uzbierało się ich dziesięć.
Było cicho, tak cicho, jak to tylko możliwe w dość dużym mieście w pogodną noc na początku lata. Za parę godzin pojawią się gazeciarze rozwożący prasę na przerobionych dziecięcych wózkach i pierwsze sprzątaczki spieszące do pracy.
Powoli rozpraszał się siwy półmrok; nieśmiałe słoneczne światło wychynęło zza kilkupiętrowych domów, odbijając się w antenach telewizyjnych i walcowatych kominach na dachach przeciwległych kamienic. Po chwili plama światła usiadła na blaszanych dachach, szybko przeniosła się niżej, zsunęła z okapu i liznęła tynki ceglastych ścian i drewnianych okien zaciemnionych opuszczonymi roletami albo żaluzjami.
Mężczyzna na balkonie pochylił się i popatrzył na ulicę. Biegła z północy na południe, była długa i prosta, mógł ogarnąć wzrokiem odcinek długości przeszło dwóch kilometrów. Kiedy ją zbudowano, stanowiła dumę i chlubę miasta, ale od tamtej pory zdążyło upłynąć czterdzieści lat i straciła na reprezentacyjności. Miała tyle lat, co on.
Wytężając wzrok, dostrzegł w oddali samotną postać. Policjant? Po raz pierwszy od kilku godzin wszedł do pokoju i udał się do kuchni. Było widno, nie musiał włączać światła. W ogóle rzadko to robił, nawet w zimie. Otworzył szafkę, wyjął emaliowany rondelek, wlał półtorej filiżanki wody i wsypał dwie łyżki grubo mielonej kawy. Postawił naczynie na kuchence i zapalił gaz. Dotknął opuszkami palców łebka wypalonej zapałki, żeby sprawdzić, czy zgasła, po czym wyrzucił ją do śmieci. Stał przy kuchence, dopóki kawa się nie zagotowała, wyłączył gaz i czekając, aż fusy opadną na dno, poszedł do toalety. Nie spuścił wody, nie chciał obudzić sąsiadów. Wrócił do kuchni, ostrożnie wlał kawę do filiżanki, posłodził kostką cukru z na wpół opróżnionego kartonu stojącego na blacie koło zlewu i włożył łyżeczkę, którą wyjął z szuflady. Zaniósł filiżankę na balkon, postawił na pociągniętym pokostem drewnianym stoliku i usiadł na składanym krześle.
Słońce było już wysoko, oświetlało fasady domów po drugiej stronie ulicy aż po parter. Wyciągnął z kieszeni spodni niklowaną puszeczkę i wykruszył tytoń z niedopałków, przesiewając go między palcami. Zgniótł bibułki w kulki wielkości grochu i położył na wyszczerbionym porcelanowym spodku. Potem zamieszał kawę i wolniutko ją sączył. Znów zawyła syrena. Wstał i śledził karetkę spojrzeniem, dopóki sygnał nie wybrzmiał. Minutę później przypominała mały biały prostokąt. Skręciła w lewo u północnego wylotu ulicy i zniknęła mu z oczu. Usiadł na krześle i bezmyślnie mieszał kawę, która zdążyła wystygnąć. Siedział nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy miasta budzącego się niechętnie, z wahaniem.
Mężczyzna na balkonie był średniego wzrostu, normalnej budowy ciała. Twarz pospolita, wydatny nos, szaroniebieskie oczy i rzadkie włosy, sczesane do tyłu. Miał na sobie białą koszulę, niewyprasowane niebieskie spodnie z gabardyny, szare skarpety i czarne półbuty.
Była wpół do szóstej rano drugiego czerwca 1967. Miasto -Sztokholm.
Mężczyzna na balkonie nie przeczuwał, że jest obserwowany. Wszelkie przeczucia i uczucia były mu obce. Pomyślał, że niebawem zrobi sobie owsiankę.
Ulica zaczynała się budzić. Po każdej zmianie świateł na czerwone wydłużała się kolejka czekających samochodów. Kierowca furgonetki z pieczywem zatrąbił wściekle na rowerzystę, który nagle wtargnął na jezdnię. Dwa auta za nią gwałtownie zahamowały.
Mężczyzna wstał, oparł dłonie na poręczy i patrzył na ulicę. Spłoszony rowerzysta usunął się pod krawężnik i udawał, że nie słyszy obelg miotanych przez kierowcę furgonetki.
Na chodnikach pojawili się nieliczni piesi. Koło stacji benzynowej, pod balkonem, rozmawiały dwie kobiety w jasnych, letnich sukienkach, nieco dalej jakiś mężczyzna wyszedł z jamnikiem. Zniecierpliwiony szarpał smycz, podczas gdy jego pupil niewzruszenie obwąchiwał drzewo.
Mężczyzna na balkonie wyprostował się, poprawił rzadkie włosy i wsunął dłonie do kieszeni. Była za dwadzieścia ósma, słońce wisiało wysoko. Spojrzał w niebo. Odrzutowiec narysował nad dachami domów biały wełnisty łuk. Znów popatrzył na ulicę i przyglądał się starszej siwej pani w błękitnym płaszczu. Zatrzymała się przed piekarnią w domu naprzeciwko, długo grzebała w torebce, w końcu wyjęła klucz i otworzyła drzwi. Widział, jak wkłada klucz do zamka od wewnątrz. Na białej opuszczonej rolecie widniał napis ZAMKNIĘTE.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi wejściowe tuż obok piekarni i w plamie słońca pojawiła się dziewczynka. Mężczyzna na balkonie cofnął się o krok, wyjął dłonie z kieszeni i znieruchomiał.
Wyglądała na osiem, dziewięć lat. W ręku trzymała tornister w czerwoną kratkę. Miała na sobie krótką czerwoną spódniczkę, pasiastą bluzkę i czerwony sweterek z za krótkimi rękawami. Czarne drewniaki wydłużały i wyszczuplały jej nogi. Powoli, z opuszczoną głową ruszyła w lewo.
Mężczyzna na balkonie śledził ją spojrzeniem. Po dwudziestu metrach przystanęła, podniosła dłoń do piersi, otworzyła tornister, czegoś w nim szukała, biegiem zawróciła i zniknęła za drzwiami.
Mężczyzna na balkonie ani drgnął. Upłynęło kilka minut, zanim drzwi ponownie się otworzyły. Dziewczynka, z zapiętym tornistrem, ruszyła szybkim krokiem. Jej jasny koński ogon obijał się o plecy. Skręciła za rogiem na najbliższym skrzyżowaniu.
Była za trzy ósma. Mężczyzna poszedł do kuchni. Napił się wody, opłukał szklankę, postawił ją na suszarce i wrócił na balkon.
Usiadł na składanym krześle, położył lewą rękę na poręczy, zapalił papierosa i patrzył na ulicę.
Rozdział 2
Elektryczny zegar ścienny wskazywał za pięć jedenasta i zgodnie z kalendarzem stojącym na biurku Gunvalda Larssona był piątek drugiego czerwca 1967.
Martin Beck znalazł się tutaj przypadkiem. Postawił torbę na podłodze przy drzwiach, powiedział „cześć!", położył kapelusz na szafce z archiwaliami obok karafki, wziął z tacy szklankę, nalał sobie wody, oparł łokieć o szafkę i zamierzał się napić.
Mężczyzna za biurkiem popatrzył na niego z kwaśną miną.
- Ciebie też tu przysłali? - burknął. - Co schrzaniliśmy tym razem?
Martin Beck wypił łyk wody.
- Pewnie nic. Uspokój się. Mam sprawę do Melandera. Prosiłem go o coś. Gdzie on jest?
- W klopie. Jak zwykle.
Wyświechtany dowcip o szczególnym talencie Melandera do permanentnego przesiadywania w toalecie, w którym być może kryło się więcej niż jedno ziarnko prawdy, nie wiedzieć czemu zirytował Martina Becka. Ale starym zwyczajem schował irytację do kieszeni i badawczo popatrzył na mężczyznę za biurkiem.
- Co cię dręczy? - zapytał.
- A jak myślisz? Oczywiście rozboje. Wczoraj wieczorem znowu zaatakował w parku Yanadis.
- Słyszałem.
- Emeryt wyprowadzał psa i oberwał w potylicę. Miał w portfelu sto czterdzieści koron. Wstrząs mózgu. Leży w szpitalu Sabbatsberg. Nic nie widział, nic nie słyszał.
Martin Beck milczał.
- To już ósmy raz w ciągu czternastu dni. Ten typek kogoś zabije...
Martin Beck opróżnił szklankę.
- Jeśli nikt go szybko nie zdejmie - dokończył Gunvald Lars-son.
- Nikt, czyli kto?
- Policja, kurde. My. Ktokolwiek. Niemundurowy patrol z dziewiątki był tam kwadrans wcześniej.
- A gdzie był kwadrans później?
- W komisariacie. Pili kawę. I tak jest od początku. Jak nasi ludzie siedzą w każdziuteńkim krzaku w parku Vanadis, obwieś atakuje w Vasaparken, a jak obstawiamy chaszcze w Vanadis i w Vasaparken, grasuje przy źródełku w Lill-Jansskogen.
- A kiedy i tam w każdym krzaku siedzi policjant?
- Wtedy demonstranci roznoszą w pył US Trade Center i podpalają ambasadę amerykańską. To nie są żarty - ozięble skwitował Gunvald Larsson.
Martin Beck nie odrywał od niego wzroku.
- Nie żartuję. Po prostu jestem ciekaw.
- Gość zna się na rzeczy. Jakby miał radar. Kiedy atakuje, w pobliżu nigdy nie uświadczysz policjanta.
Martin Beck potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym.
- Wyślijcie...
- Wyślijcie? - błyskawicznie przerwał mu Gunvald Larsson. - Niby kogo? Co? Sforę wściekłych psów? Żeby zagryzły nasze cywilne patrole? Poza tym wczorajszy dziadek był z psem. I jaki miał z niego pożytek?
- Co to był za pies? *
-A skąd mam wiedzieć? Może warto go przesłuchać, co? Wezwać na komendę i wysłać do kibla, żeby Melander z nim pogadał. Hau, hau! - Gunvald Larsson, któremu nie było do śmiechu, grzmotnął pięścią w blat biurka. -Jakiś szaleniec napada na ludzi w parkach, a ty mi tu wyjeżdżasz z psami?!
- Przecież to nie ja...
Gunvald Larsson nie dał mu dojść do słowa.
- Powiedziałem, że gość zna się na rzeczy. Zasadza się tylko na bezbronnych starców, kobiety i dzieciaki. Zawsze od tyłu. W zeszłym tygodniu jedna z ofiar zeznała, że wyskoczył zza krzaków jak pantera.
- Widzę tylko jeden sposób - łagodnie zauważył Martin Beck.
- Jaki?
- Przebierz się za bezbronnego.
Gunvald Larsson odwrócił głowę i przeszył Martina Becka świdrującym spojrzeniem. Miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, bary zawodowego ciężarowca, na ramionach gęste owłosienie koloru blond, sczesane do tyłu blond włosy i zdegustowane jasnoniebieskie oczy. I ważył dziewięćdziesiąt osiem kilo.
Kollberg zwykł uzupełniać jego rysopis konstatacją, że wyrazem twarzy jako żywo przypomina motorowerzystę.
Teraz wjasnoniebieskim spojrzeniu wycelowanym w Martina Becka kryło się coś więcej niż antypatia.
Martin Beck wzruszył ramionami.
- Poważnie mówiąc...
- Poważnie mówiąc, nie widzę w tym nic zabawnego. W życiu nie miałem na głowie takiej serii rozbojów, a ty się popisujesz dowcipasami. Pies tu, pies tam. Nic, tylko boki zrywać.
Martin Beck zdał sobie sprawę, że niechcący sprowokował go do reakcji, którą niewielu udało się wywołać, i że za sekundę Gunvald Larsson straci panowanie nad sobą.
Świadom konsekwencji zdjął łokieć z szafki i powiedział:
- Dość tego!
Dzięki Bogu w tym momencie z sąsiedniego pokoju wszedł Melander. Bez marynarki, z fajką w ustach i otwartą książką telefoniczną w dłoniach.
- Cześć!
- Cześć! - odparł Martin Beck.
- Zaraz jak się rozłączyłeś, przypomniałem sobie nazwisko - powiedział Melander. - Arvid Larsson. Znalazłem go w książce telefonicznej. Ale nie ma sensu tam dzwonić. Zmarł w kwietniu. Wylew. Do końca robił w tej samej branży. Miał lumpeks na Só-dermalmie. Teraz jest zamknięty.
Martin Beck wziął książkę telefoniczną, zerknął i skinął głową. Melander wyłowił z kieszeni spodni pudełko zapałek i z namaszczeniem zapalał fajkę. Martin Beck postąpił dwa kroki naprzód, położył książkę na biurku i wycofał się do szafki z archiwaliami.
- Nad czym pracujecie? - zapytał podejrzliwie Gunvald Larsson.
- Nad niczym szczególnym - odrzekł Melander. - Martin zapomniał nazwiska pewnego pasera, którego chcieliśmy zwinąć dwanaście lat temu.
- I zwinęliście?
- Nie.
- Ale ty wszystko zapamiętałeś?
- Tak.
Gunvald Larsson przysunął do siebie książkę telefoniczną, przekartkował ją i powiedział:
- Jak, do diaska, jeśli wolno spytać, przez dwanaście lat można pamiętać namiary na kogoś o nazwisku Larsson?
- Ech, to żadna sztuka - poważnie odparł Melander. Zadzwonił telefon.
- Wydział pierwszy, oficer dyżurny... Przepraszam, nie usłyszałem. .. Ze co?... Czyjestem detektywem? Oficer dyżurny, wydział pierwszy, policjant śledczy Larsson... Przepraszam, jak pani godność?
Gunvald Larsson wyjął długopis z kieszonki na piersi, nagryzmolił jedno słowo i zamarł z uniesionym długopisem.
- O co chodzi?... Przepraszam, nie zrozumiałem... Że jak? Że co?... Kot?... Kot na balkonie?... Słucham? Ktoś?... Ktoś stoi na balkonie?
Gunvald Larsson odsunął książkę telefoniczną, przysunął notatnik i skreślił kilka słów.
- Rozumiem. Jak wygląda?... Tak, słyszę. Rzadkie włosy, sczesane do tyłu. Wydatny nos. Uhm. Biała koszula. Wzrost średni. Brązowe spodnie. Rozpięte... Co?... Aha, koszula rozpięta. Niebieskoszare oczy... Chwileczkę, droga pani... Czy on stoi na swoim balkonie?
Gunvald Larsson zerknął na Melandera i Martina Becka i wzruszył ramionami. Słuchając, dłubał długopisem w uchu.
- Momencik. A więc rzeczony mężczyzna stoi na swoim balkonie. Czy jest napastliwy, agresywny?... Aha, nie jest. Po drugiej stronie ulicy? Na swoim balkonie?... Skąd pani wie, że ma niebieskoszare oczy? To jakaś wyjątkowo wąska uliczka... Słucham? Że co?... Zaraz... Mówi pani, że on stoi na balkonie. I co jeszcze?... Patrzy na ulicę? A co się dzieje na ulicy?... Nic? Co takiego? Samochody? Bawiące się dzieci?... W nocy też? Bawią się w nocy?... Aha, nie. Ale on stoi w nocy na balkonie? I czego pani od nas oczekuje? Mamy wysłać sforę psów?... Nie ma takiego prawa, proszę pani, które zabrania ludziom stać na własnym balkonie.... Zgłasza pani swoje obserwacje? Rany, gdyby wszyscy opowiadali o tym, co widzą, musielibyśmy przydzielić każdemu po trzech policjantów... Dziękować? My mamy dziękować?!... Bezczelny? Ja jestem bezczelny?! Słuchaj no, paniusiu...
Gunvald Larsson umilkł, trzymając słuchawkę w odległości dziesięciu centymetrów od ucha.
- Rozłączyła się - powiedział zdumiony. - Po trzech sekundach rzucił słuchawkę na widełki. - A pieprz się, babo! - Podarł kartkę, na której robił notatki, i starannie wycierał długopis z woskowiny. - Ludzie są nienormalni. Nic dziwnego, że niczego nie udaje się doprowadzić do końca. Dlaczego centrala takich nie blokuje? Powinni ich przełączać do szpitala "wariatów.
- Musisz się przyzwyczaić - zauważył Melander, wziął książkę telefoniczną, zamknął ją i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
Gunvald Larsson wyczyścił długopis, zmiął strzępy kartki i wyrzucił do kosza.
- "wyjeżdżasz gdzieś? - spytał Martina Becka, patrząc z kwaśną miną na torbę przy drzwiach.
- Uhm, do Motali. Na parę dni. Mam tam coś zobaczyć.
- Aha.
- Góra tydzień. Ale dzisiaj wraca Kollberg. Będzie tu od jutra. Nie musisz się przejmować.
- Nie przejmuję się.
- A co do tych rozbojów...
- No?
- Nie, nic takiego...
- Jeśli zrobi to jeszcze dwa razy, złapiemy go - odezwał się Melander z pokoju obok.
- Otóż to - potwierdził Martin Beck. - Cześć!
- Cześć! - bąknął Gunvald Larsson.
Rozdział 3
Martin beck dotarł na centralny dziewiętnaście minut przed odjazdem pociągu i wykorzystał je na dwie rozmowy telefoniczne.
Najpierw zadzwonił do domu.
- Jeszcze nie wyjechałeś? - zapytała małżonka.
- Zatrzymam się w hotelu Palące - powiedział, ignorując jej retoryczne pytanie. - Uznałem, że powinnaś to wiedzieć.
- Jak długo cię nie będzie?
- Tydzień.
- Skąd ta pewność?
Dobre pytanie, pomyślał Martin Beck. Przynajmniej nie jest głupia.
- Pozdrów dzieci. - Po chwili namysłu dodał: - Uważaj na siebie.
- Dzięki - odrzekła chłodno.
Rozłączył się i wyjął z kieszeni spodni następną dwudziesto-pięcioórówkę. Do automatów telefonicznych była kolejka. Ci, co stali najbliżej, obrzucili go niechętnym spojrzeniem, kiedy wrzucił monetę i wybrał numer komendy południowej*. Po minucie usłyszał głos Kollberga.
- Cześć! Chciałem się tylko upewnić, że wróciłeś.
* Potoczna nazwa komendy policji w okręgu Soderort, obejmującym południowe przedmieścia Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki).
- Ach, co za troska - powiedział Kollberg. - Jeszcze nie wyjechałeś?
- Jak się czuje Gun?
- Dobrze. Oczywiście wygląda jak budka telefoniczna. Gun, żona Kollberga, była w ciąży, miała urodzić na przełomie sierpnia i września.
- Wracam za tydzień.
- Wiem, zasięgnąłem języka. Wtedyjuż mnie tutaj nie będzie. - Na moment zapadła cisza. - Co ty masz do roboty w Motali?
- Sprawa tego dziadka...
- Jakiego dziadka?
- Złomiarza, który się spalił ubiegłej nocy. Nie...
- Czytałem o tym w gazetach. No i co?
- Jadę się rozejrzeć.
- Czy nie mają tam dość oleju w głowie, żeby się uporać z najzwyklejszym pożarem?
- Zażyczyli sobie...
- Zaraz - przerwał mu Kollberg. - Może ten kit jest dobry dla twojej żony, ale mnie nie nabierzesz. Poza tym świetnie wiem, czego sobie zażyczyli i kto sobie zażyczył. Kto jest teraz szefem dochodzeniówki w Motali?
- Ahlberg, ale...
- No właśnie. Wiem, że wziąłeś pięć dni zaległego urlopu. Jedziesz do Motali, żeby chlać z Ahlbergiem w Hotelu Miejskim. Dobrze mówię?
- No... ale...
- Powodzenia. Trzymaj się!
- Dzięki.
Martin Beck odwiesił słuchawkę. Człowiek, który stał za nim, łokciami utorował sobie drogę do automatu. Martin Beck wzruszył ramionami i wyszedł do hali dworcowej.
Kollberg miał po części rację. Choć w gruncie rzeczy było to bez znaczenia, trochę się zirytowane tak łatwo został przejrzany. On i Kollberg poznali Ahlberga w związku z pewnym morderstwem trzy lata temu. Śledztwo było długie i trudne i zdążyli się w tym czasie zaprzyjaźnić. Gdyby nie to, Ahlberg najprawdopodobniej nie zwróciłby się o wsparcie do Głównego Zarządu Policji, a Martin Beck nie poświęciłby sprawie nawet połowy dniówki.
Według zegara dworcowego obie rozmowy zajęły mu dokładnie cztery minuty. Do odjazdu pociągu został kwadrans. Na Centralnym jak zwykle kłębiły się tłumy. Kupa ludzi, do wyboru, do koloru.
Martin Beck - niezbyt wysoki mężczyzna o szczupłej twarzy, szerokim czole i wydatnych, mocnych szczękach - stał z torbą w ręku i czuł się nieswojo. Większość brała go przypuszczalnie za zdezorientowanego wieśniaka, wrzuconego w mrowisko wielkiego miasta.
Nagle usłyszał ochrypły szept:
- Te, stary...
Odwrócił się i zobaczył czternastoletnią dziewczynkę. Miała jasne rozczochrane włosy i krótką batikową sukienkę. Brudna i bosa, ciut młodsza od jego córki i podobnie rozwinięta, ściskała w prawej dłoni pasek czterech zdjęć, na które pozwoliła mu zerknąć.
Ich zrobienie nie przedstawiało najmniejszej trudności. Dziewczynka weszła do jednego z automatów na górnym peronie metra, uklękła na stołku, zadarła sukienkę po pachy i wrzuciła jednokoronówki do otworu.
Kurtynki w automatach kończyły się mniej więcej na wysokości kolan, ale niewiele to zmieniało. Oglądając fotki, pomyślał, że teraz dzieci szybciej dojrzewają. I nie noszą majtek. Jakość zdjęć pozostawiała jednak sporo do życzenia.
- Dwie i pół dychy - wychrypiała dziewczynka z nadzieją w głosie.
Martin Beck, poirytowany, rozejrzał się. W końcu hali zauważył dwóch mundurowych. Podszedł do nich. Jeden go poznał i zasalutował.
- Czy nie możecie zrobić porządku z tymi dzieciakami? Martin Beck był wściekły.
- Robimy, co w naszej mocy, komisarzu - odparł młody niebieskooki chłopak o wypielęgnowanej blond brodzie, ten, który mu salutował.
Martin Beck odwrócił się bez słowa i ruszył ku szklanym drzwiom prowadzącym na perony. Dziewczynka w batikowej sukience stała teraz trochę dalej i ukradkiem zerkała na zdjęcia, jakby coś było nie tak z jej wyglądem.
Za chwilę najprawdopodobniej sprzeda je jakiemuś idiocie, potem pójdzie do Humlegarden albo na Mariatorget i kupi prelu-din, marihuanę albo LSD.
Policjant, który go znał, nosił brodę. Dwadzieścia cztery lata temu, kiedy on stawiał pierwsze kroki w zawodzie, policjanci byli starannie ogoleni.
Swoją drogą, dlaczego ten drugi, bez brody, nie zasalutował? Czy dlatego, że go nie znał?
Dwadzieścia cztery lata temu policjanci oddawali honory wszystkim, którzy do nich podchodzili, nawet jeśli owi podchodzący nie byli komisarzami. A może nie oddawali?
Wtedy czternastoletnie dziewczynki nie fotografowały się nago w automatach i nie próbowały sprzedawać zdjęć oficerom śledczym, żeby mieć pieniądze na narkotyki.
Poza tym Martin Beck nie był zadowolony ze swojego nowego stopnia, który otrzymał na przełomie roku. Nie był zadowolony z nowego pokoju służbowego w komendzie południowej, w hałaśliwej dzielnicy przemysłowej przy Vastberga Alle. Nie był zadowolony z podejrzliwej małżonki ani z tego, że ktoś taki jak Gunvald Larsson został policjantem śledczym.
Martin Beck rozmyślał o tym, siedząc przy oknie w przedziale pierwszej klasy.
Pociąg przetoczył się obok ratusza i zanim zanurkował w tunelu, Martin Beck zdążył zobaczyć parowiec „Mariefred", jeden z ostatnich tego typu w kraju, i gmaszysko wydawnictwa Nor-stedts. Kiedy się z niego wynurzył,*pojawiła się bujna parkowa zieleń Tantolunden, która niebawem przyprawi Martina Becka o koszmary senne, i koła zadudniły na moście.
18
Na postoju w Sódertalje poprawił mu się humor. Kupił butelkę wody mineralnej i leciwą kanapkę z żółtym serem, serwowane z blaszanych wózków, które w większości pociągów ekspresowych zastąpiły wagony restauracyjne.
Rozdział 4
No więc tak - zaczął Ahlberg. - W nocy było chłodno, a on miał stary piecyk elektryczny, który postawił sobie przy łóżku. Potem skopał z siebie koc, koc spadł na piecyk i się zapalił. Martin Beck skinął głową.
- To całkiem prawdopodobne - kontynuował Ahlberg. -Dzisiaj dostaliśmy wyniki badań technicznych. Dzwoniłem do ciebie, ale już wyjechałeś.
Stali na pogorzelisku w Borenshult, pośród drzew połyskiwało jezioro i stopnie śluzy, gdzie trzy lata temu znaleziono zwłoki kobiety. Po spalonym domu zostały praktycznie tylko fundamenty i komin. Strażakom udało się jedynie uratować szopę.
- Trzymał tam fanty - poinformował Ahlberg. - Stary Lars-son zajmował się paserką. Szczególnie nas to nie zaskoczyło, był już karany. Roześlemy wykaz skradzionych rzeczy.
Martin Beck znów skinął głową.
- Sprawdziłem jego brata w Sztokholmie - powiedział. -Zmarł tej wiosny. Wylew. Też był paserem.
- Może to u nich rodzinne - skwitował Ahlberg.
- Brata nigdy nie przyskrzyniliśmy, ale Melander go zapamiętał. *
- A, Melander, ten z fenomenalną pamięcią. Już razem nie pracujecie, prawda?
20
- Tylko okazjonalnie. Siedzi na Kungsholmsgatan. Kollberg też. Od dzisiaj. Cholerne przetasowania.
Opuścili pogorzelisko i w milczeniu wrócili do samochodu.
Kwadrans później Ahlberg zatrzymał się przed komendą, niskim żółtym budynkiem na rogu Prastgatan i Kungsgatan, tuż przy Stora Torget i pomniku Baltzara von Platena.
Zerknął na Martina Becka.
- Skoro już tu jesteś i masz wolne, to chyba zostaniesz kilka dni?
Martin Beck pokiwał głową.
- Możemy popływać motorówką - zaproponował Ahlberg. Wieczorem zjedli w Hotelu Miejskim przepysznego pstrąga
z jeziora Vattern. I co nieco wypili.
W sobotę pływali motorówką. W niedzielę też. W poniedziałek Martin Beck popłynął sam. I we 'wtorek. W środę wybrał się do Vadsteny i zwiedził zamek.
Hotel, w którym mieszkał, był nowoczesny i wygodny. Towarzystwo Ałilberga sprawiało mu przyjemność. Przeczytał powieść Kurta Salomonsona Obcy*. Czuł się świetnie.
Zasłużył sobie na wypoczynek. Zima była pracowita, wiosna okropna. Jeszcze nie stracił nadziei na spokojne lato.
* Mannen utanfór (1958).
Rozdział 5
Rabuś nie narzekał na brzydką pogodę.
Wczesnym popołudniem zaczęło padać. Najpierw ulewnie, potem ciurkająco, a o siódmej przestało. Deszczowe chmury wciąż wisiały nisko i można się było spodziewać, że niebawem znowu chluśnie. Dochodziła dziewiąta, zielone korony drzew powoli spowijał zmierzch. Lada moment zapłoną latarnie.
Rabuś zdjął deszczowiec i położył obok na ławce. Miał na sobie tenisówki, spodnie khaki i elegancki szary dralonowy sweterek z monogramem na kieszonce. Na szyi zawiązał luźno dużą czerwoną chustkę. Spędził w parku ponad dwie godziny. Widział dziesiątki ludzi, którym taksująco się przyglądał. Dwukrotnie ze szczególnym zainteresowaniem i dwukrotnie jego uwagę przykuły dwie osoby, w sumie cztery. Najpierw - młodsi od niego - mężczyzna i kobieta; ona w sandałkach i krótkiej biało-czarnej letniej sukience, on w szykownej niebieskiej klubowej marynarce i jasnoszarych spodniach. Szukali cienistego zakątka. Tam przystanęli i zaczęli się pieścić. Dziewczyna oparła się plecami o drzewo, po kilku sekundach chłopak wsunął prawą dłoń pod jej sukienkę i gumkę od majtek. Natychmiast rozsunęła nogi, powiedziała: „Ajak ktoś nas zobaczy?" - ale najwyraźniej rutynowo, bo od razu zamknęła oczy i rytmicznie kręcąc zadkiem, wbiła-paznokcie lewej dłoni wwy-strzyżony kark mężczyzny. Nie widział jej prawej ręki, choć był tak blisko, że zdążył zobaczyć jej białe ażurowe figi.
22
Podkradł się za nimi bezszelestnie i przycupnął za krzakami niespełna dziesięć metrów dalej. Z wrodzonego poczucia humoru chętnie wkroczyłby do akcji. Wiedział jednak, że dziewczyna nie ma torebki i pewnie trudno byłoby ją powstrzymać przed krzykiem. To mogłoby mu przeszkodzić w wykonaniu zadania. Poza tym chłopak, który okazał się nieco rosiej szy i bardziej barczysty, niż mu się początkowo wydawało, wcale nie musiał mieć wypchanego portfela. Argumenty przeciw przeważyły i ulotnił się równie bezgłośnie, jak się podkradł. Nie był przecież podglądaczem, miał ważniejsze sprawy na głowie, zresztą i tak wiele więcej by nie zobaczył. Chwilę później zauważył ich ponownie. Opuszczali park w przyzwoitej odległości od siebie. Przecięli ulicę i weszli do czynszówki, której zacny wygląd świadczył o tym, że zamieszkują ją obyczajni mieszczanie. W drzwiach dziewczyna poprawiła sukienkę i stanik i przesunęła po brwiach zwilżoną opuszką palca. Chłopak przeczesał włosy.
O wpół do dziewiątej jego uwagę zwróciła inna para. Przed sklepem żelaznym zaparkowało czerwone volvo. Siedziało w nim dwóch mężczyzn. Jeden wysiadł i wszedł do parku. Był z gołą głową, w beżowym deszczowcu. Po kilku minutach wysiadł drugi i ruszył do parku inną alejką. Miał na sobie sportową czapkę i tweedowy blezer. Mniej więcej po kwadransie wrócili do samochodu, każdy inną drogą, w sześćdziesięciosekundowym odstępie.
Stojąc plecami do nich i wpatrując się w sklepową witrynę, usłyszał, co mówią.
- I?
- E tam.
- Co teraz?
- Lill-Jansskogen?
- W taką pogodę?
- No.
- Okej. Ale potem kawa.
- Okej.
Trzasnęli drzwiami i odjechali.
23
Przed dziewiątą siedział na ławce i czekał. Zobaczył ją, kiedy wchodziła do parku, i od razu przewidział, którędy pójdzie. Niska grubaska w średnim wieku. W płaszczu, z parasolką i dużą torebką. Wyglądało to obiecująco. Może kioskarka? Wstał, włożył deszczowiec, przeciął trawnik i kucnął za krzakami. Nadchodziła alejką, była blisko -jeszcze pięć, może dziesięć sekund... Lewą dłonią podciągnął czerwoną chustkę po nasadę nosa, palce prawej wsunął w kastet. Dzieliło ich mniej niż cztery metry. Był szybki, mokra trawa tłumiła jego kroki.
Ale nie najlepiej. Został mu metr, kiedy się odwróciła, zobaczyła go i otworzyła usta do krzyku. Bez zastanowienia z całych sił uderzył ją w usta. Kastet zachrzęścił, parasolka odfrunęła i kobieta zwaliła się na kolana, z torebką w ramionach, jakby tuliła do piersi niemowlę.
Uderzył jeszcze raz, w nos. Kastet znów zachrzęścił. Upadła na plecy, z podkurczonymi nogami. Nie wydała żadnego dźwięku. Obficie krwawiła, chyba straciła przytomność. Na wszelki wypadek nabrał garść piasku i sypnął kobiecie w oczy. Kiedy wyrwał jej torebkę, bezwładnie odwróciła głowę i zaczęła wymiotować.
Portfel, portmonetka, zegarek. Nieźle.
Rabuś wychodził z parku. Jakby tuliła do piersi niemowlę, pomyślał. A mogło być ładnie i elegancko. Czysto. Cholerny bab-sztyl.
Kwadrans później był w domu. O wpół do dziesiątej, dziewiątego czerwca 1967, w piątek. Po dwudziestu minutach znów się rozpadało.
Rozdział 6
Padało całą noc, a w sobotni poranek wyjrzało słońce, z rzadka chowające się za białe obłoczki na błękitnym niebie. Był dziesiąty czerwca, zaczęły się wakacje, w piątkowy wieczór tysiące samochodów opuściło miasto, biorąc kurs na domki letniskowe, przystanie i kempingi. Mnóstwo ludzi, którzy zostali, musiało się zadowolić w ten piękny, ciepły weekend namiastką życia na łonie natury, korzystając z uroku parków i basenów.
Już za piętnaście dziewiąta pod kasą biletową przed kąpieliskiem w parku Vanadis ustawiła się kolejka. Od Sveavagen nadciągały tłumy żądnych słońca i wody sztokholmczyków.
Przez Frejgatan przechodziły na czerwonym świetle dwa wczorajsze, złachane typki: jeden w dżinsach i pulowerze, drugi w czarnych spodniach i brązowej marynarce, która się podejrzanie wybrzuszała na wysokości lewej piersi. Nie śpieszyli się, mrużyli od blasku słońca przekrwione oczy. Ten z pokaźnym przedmiotem w wewnętrznej kieszeni niemal się zderzył z rowerzystą. Rześki sześćdziesięciolatek w jasnoszarym letnim garniturze, z mokrymi kąpielówkami na bagażniku, zachwiał się i musiał postawić stopę na jezdni.
- Bałwany! - wydarł się na nich i popedałował dalej.
- Zgred - burknął typek w marynarce. - Pieprzony dyrektorek. O mały włos mnie nie przejechał. Jakbym się wyłożył, byłoby po flaszce. - Zatrzymał się zdenerwowany na chodniku, zadrżał
25
na samą myśl o tym, jak niewiele brakowało do katastrofy, i podniósł rękę do wewnętrznej kieszeni. - Myślisz, że odpaliłby nam na nową? W życiu! Siedzi pewno w luksusowej chałupie na Norr Malarstrand, ma szafy pełne szampana i w ogóle do łba by mu nie wpadło, żeby zapłacić biednemu człowiekowi za flaszkę. Kapitalistyczna świnia!
- Przecież jej nie rozbił - zauważył spokojnie kolega.
Był dużo młodszy. Wziął roztrzęsionego kumpla pod ramię i poprowadził do parku. Ruszyli pod górę, nie w stronę kąpieliska jak inni, i skręcili w wąską alejkę biegnącą od kościoła Stefana na szczyt wzniesienia. Z trudem, zdyszani dobrnęli do połowy stromizny.
- Czasami w trawie za wieżą można znaleźć szmal - odezwał się młodszy. -Jeśli dzień wcześniej rżnęli tam wieczorkiem w pokera. Gdybyśmy tak uzbierali na butelczynę, zanim zamkną monopolowy. ..
W soboty sklepy monopolowe były otwarte tylko do pierwszej.
- Nie ma szans. Wczoraj padało.
- Fakt - przyznał młodszy i westchnął.
Alejka biegła wzdłuż ogrodzenia okalającego kąpielisko, gdzie roiło się od opalonych na murzyna i prawdziwych Murzynów. Ale tacy byli w mniejszości, dominowały białasy, które podczas długiej zimy nie spędziły nawet tygodnia na Wyspach Kanaryjskich.
- Ty, zaczekaj - powiedział młodszy. - Popatrzymy na panienki, dobra?
- Nie, kurde - rzucił przez ramię starszy. - Ruchy, jestem spragniony jak wielbłąd.
Dotarli do wieży ciśnień na szczycie parkowego wzniesienia i kiedy zaczęli ją okrążać, z ulgą skonstatowali, że mają cały teren dla siebie.
Starszy usiadł w trawie, wyjął butelkę i zabrał się do odkręcania.
Młodszy podszedł do czerwonego płotka.
26
- Jocke! - zawołał. - Lepiej usiądźmy tam. No wiesz, gdyby ktoś przyszedł.
Jocke podniósł się, stęknął i z butelką w garści ruszył za kolegą, który zaczął schodzić ze zbocza.
- O, tutaj będzie dobrze, pod tym krzakiem... - Młodszy stanął jak wryty i nachylił się. - Co jest... - wyszeptał chrapliwie. -Jasna cholera!
Jocke podszedł bliżej, zobaczył dziewczynkę, odsunął się i zwymiotował.
Głowę i tułów częściowo zasłaniał krzak, na wilgotnym piasku leżały wyprostowane, rozrzucone nogi. Sinawa twarz zwrócona w bok, na policzku półdługie blond włosy, usta otwarte. Prawa ręka nad głową, lewa dłoń przy biodrze, grzbietem do ziemi.
Była w spódniczce i pasiastej bluzce, która podsunęła się do góry, odsłaniając goły brzuch.
Mogła mieć około dziewięciu lat.
I z całą pewnością nie żyła.
Była za pięć dziesiąta, kiedy Jocke z kompanem zgłosili się na dziewiąty komisariat przy Surbrunnsgatan. Chaotycznie i nerwowo opowiedzieli oficerowi dyżurnemu, młodszemu policjantowi o nazwisku Granlund, co zobaczyli w parku Vanadis. Dziesięć minut później Granlund w towarzystwie czterech kolegów był na miejscu.
Upłynęło zaledwie dwanaście godzin, kiedy dwaj policjanci z tych czterech zostali wezwani do innej części parku, gdzie doszło do kolejnego rozboju. Ponieważ od rozboju do zgłoszenia minęła godzina, wszyscy przyjęli za pewnik, że rabuś spokojnie zdążył się oddalić z miejsca przestępstwa. Dlatego nie przeszukali terenu i nie wiedzieli, czy zwłoki dziewczynki już tam były, czy nie.
Pięciu policjantów stwierdziło, że mała nie żyje, że przypuszczalnie -jeśli laik może to ocenić - została uduszona. Czyli zamordowana. Chwilowo nic więcej nie mogli zrobić.
Czekając na kryminalnych i techników, skupili się na trzymaniu gapiów w bezpiecznej odległości od miejsca zbrodni.
27
Granlund rozejrzał się i pomyślał, że ludzi z dochodzeniówki czeka nie lada zadanie. Po śmierci dziewczynki rozpadało się na dobre. Ale chyba wiedział, kim ona jest, i ta wiedza bynajmniej nie napawała go radością.
Dzień wcześniej, o jedenastej w nocy, przyszła na komisariat zaniepokojona mama z prośbą, żeby odszukali jej ośmioipółłetnią córeczkę. O siódmej wieczorem wyszła się pobawić i słuch o niej zaginął. Zaalarmowali kryminalnych z dochodzeniówki, wszystkie jednostki patrolowe dostały rysopis dziewczynki. Sprawdzili szpitalne oddziały ratunkowe.
Niestety, rysopis się zgadzał.
Granlundowi nic nie było wiadomo o tym, żeby mała się odnalazła. Na domiar złego mieszkała na Sveavagen przy parku Va-nadis - co raczej nie pozostawiało wątpliwości.
Pomyślał ojej rodzicach, którzy siedzą teraz w domu i czekają w napięciu, i modlił się w duchu, żeby to nie on musiał powiedzieć im prawdę.
Kiedy wreszcie zjawili się kryminalni, Granlund miał wrażenie, że spędził w słońcu obok ciała małej dziewczynki całą wieczność.
Ledwie eksperci zabrali się do pracy, odszedł. Wracał do dziewiątego komisariatu, mając przed oczyma obraz martwego dziecka.
Rozdział 7
Kiedy Kollberg i Rónn przyszli na miejsce zbrodni w parku Va-nadis, teren za wieżą ciśnień był nienagannie odgrodzony. Fotograf zakończył pracę, lekarz dokonywał pierwszych rutynowych oględzin zwłok.
Na wilgotnej ziemi widniały wyłącznie świeże odciski stóp -najprawdopodobniej mężczyzn, którzy znaleźli ciało. Kawałek dalej, pod czerwonym płotkiem, leżały drewniaki dziewczynki.
Kollberg podszedł do lekarza.
- No i? - zapytał.
- Uduszona. - Lekarz wzruszył ramionami. - Może zgwałcona.
- Kiedy?
- Wczoraj wieczorem. Dowiemy się, o której i co jadła...
- Tak, jasne. Myślisz, że to się stało tutaj?
- Nie zauważyłem niczego, co przemawiałoby za innym miejscem.
- Uhm. Diabli nadali tę ulewę.
- Owszem - przytaknął lekarz, idąc do samochodu.
Kollberg został jeszcze pół godziny, po czym zabrał się z chłopcami na komisariat przy Surbrunnsgatan. Kiedy wszedł do pokoju, komisarz siedział za biurkiem i czytał jakiś raport. Wskazał mu krzesło.
- Paskudna historia - odezwał się Kollberg, siadając.
29
- Tak. Macie coś?
- Na razie nic. Deszcz pozacierał, co się dało.
- Jak myślisz, kiedy to się mogło stać? Wczoraj wieczorem doszło tam do napadu rabunkowego. Właśnie przeglądam raport.
- Nie wiem. Przekonamy się, kiedy ją stamtąd zabierzemy.
- Nie wydaje ci się, że to robota tego samego faceta? Że dziewczynka przez przypadek była świadkiem albo coś w tym stylu?
- Jeśli została zgwałcona, wątpię. Rabuś i gwałciciel w jednej osobie, hm, to chyba lekka przesada.
- Zgwałcona? Lekarz tak powiedział?
- Nie wykluczył tego. - Kollberg westchnął i potarł brodę. - Chłopcy, którzy mnie tu przywieźli, mówili, że znacie tę dziewczynkę.
- Tak - potwierdził komisarz. - Chyba tak. Przed chwilą był tu Granlund i zidentyfikował ją na podstawie zdjęcia, które wczoraj dostaliśmy od jej mamy.
Komisarz wyjął ze skoroszytu amatorską fotkę. Ta sama dziewczynka, którą Kollberg widział w parku Vanadis, stała oparta o drzewo i śmiała się do słońca.
Kollberg skinął głową i oddał zdjęcie.
- Czy rodzice wiedzą, że...
- Nie - przerwał komisarz, wyrwał kartkę z bloczku i wręczył Kollbergowi.
- „Karin Carlsson" - przeczytał na głos Kollberg. - „Sveava-gen osiemdziesiąt trzy".
- Dziewczynka ma na imię Eva. Byłoby dobrze, gdyby ktoś... gdybyś tam poszedł. Teraz. Zanim się o tym dowie w mniej przyjemnej formie.
- Jest wystarczająco nieprzyjemnie - z westchnieniem skwitował Kollberg.
Komisarz popatrzył na niego z poważną miną.
- Wydawało mi się, że to twój rewir - zauważył Kollberg, wstając. - Dobrze, dobrze, już idę. Przecież ktoś musi to zrobić. -Odwrócił się w drzwiach. - Nic dziwnego, że brakuje nam ludzi. Zęby zasuwać w policji, trzeba mieć nie po kolei w głowie.
30
Ponieważ zostawił samochód pod kościołem Stefana, postanowił pójść pieszo na Sveavagen. Chciał mieć trochę czasu, zanim się spotka z rodzicami Evy.
Świeciło słońce, po nocnej ulewie nie było śladu. Kollberg czuł się nieswojo na myśl o, oględnie mówiąc, przykrym zadaniu, którego się podjął. Choć nie robił tego po raz pierwszy, zadręczał się bardziej niż kiedykolwiek, bo chodziło o dziecko. Żeby przynajmniej był ze mną Martin, pomyślał. Jest w tym dużo lepszy ode mnie. Ale przypomniał sobie, jak bardzo Martina Becka takie sytuacje przygnębiały. Ech, nie ma mocnych.
Dziewczynka mieszkała w kamienicy naprzeciwko parku Vanadis, między Surbrunnsgatan a Frejgatan. Winda nie działała, musiał wejść po schodach na piąte piętro. Zanim zadzwonił, chwilę stał pod drzwiami, żeby złapać oddech.
Kobieta otworzyła niemal natychmiast. Była w brązowej bawełnianej szmizjerce i w sandałach. Miała zmierzwione blond włosy, jakby raz po raz przeczesywała je palcami. Na jej twarzy odmalowało się rozczarowanie, nadzieja i lęk. Kiedy okazał legitymację, w jej pytającym spojrzeniu kryła się rozpacz.
- Mogę wejść?
Kobieta szerzej otworzyła drzwi i przesunęła się.
- Nie znaleźliście jej...
Kollberg bez słowa wszedł do mieszkania. Były tu chyba dwa pokoje. W pierwszym zobaczył łóżko, regały, biurko, telewizor, komodę i dwa fotele po przeciwległych stronach tekowej ławy. Na przykrytym niebieską narzutą łóżku przypuszczalnie nikt nie spał ostatniej nocy. Leżała na nim otwarta walizka, obok piętrzyły się kupki starannie złożonych ubrań. Na pokrywie walizki wisiały dwie świeżo wyprasowane bawełniane sukienki. Drzwi do pokoju w głębi były otwarte. Dostrzegł tam niebieskie półki z książkami i zabawkami; na najwyższej siedział biały miś.
- Usiądziemy? - odezwał się Kollberg, sadowiąc się w fotelu.
- Co się stało? - zapytała kobieta. - Znaleźliście ją? Widząc w jej oczach paniczny lęk, usiłował zachować spokój.
- Tak. Proszę usiąść, pani Carlsson. Gdzie jest pani mąż?
31
Przycupnęła na fotelu naprzeciwko Kollberga.
- Nie mam męża. Rozwiedliśmy się. Gdzie jest Eva? Co się stało?
- Bardzo mi przykro, pani Carlsson, że muszę pani to powiedzieć. Pani córka nie żyje.
Kobieta wpatrywała się w niego.
- Nie. Nie.
Kollberg wstał i podszedł do niej.
- Czy ktoś mógłby teraz być z panią? Pani rodzice? Kobieta pokręciła głową.
- Nie, to nieprawda.
Kollberg położył jej dłoń na ramieniu.
- Bardzo mi przykro, pani Carlsson - powtórzył bezsilnie.
- Ale kto... jak... Miałyśmy wyjechać na wieś...
- Na razie nic nie wiemy. Sądzimy, że... spotkała kogoś...
- Nie żyje? Zamordowana? Kollberg skinął głową.
Kobieta zamknęła oczy i znieruchomiała. Po chwili je otworzyła i potrząsnęła głową.
- Nie. To nie jest Eva. To nie... To pomyłka.
- Niestety. Naprawdę mi przykro, pani Carlsson. Może mógłbym do kogoś zadzwonić i poprosić, żeby do pani przyszedł? Do pani rodziców albo kogoś innego?
- Nie, nie, nie do rodziców. Nie chcę nikogo widzieć.
- A pani były mąż?
- Chyba mieszka w Malmó.
Była trupio blada, miała puste spojrzenie. Kollberg domyślił się, że jeszcze do niej nie dotarło, co się wydarzyło, że narastał w niej sprzeciw, który dawał odpór prawdzie. Widział już takie reakcje, wiedział, że kiedy kobieta nie będzie w stanie dłużej walczyć, załamie się.
- Z usług jakiego lekarza zwykle pani korzysta, pani Carlsson? x
- Chodzimy do doktora Stroma. Byłyśmy u niego w środę. Evę od kilku dni bolał brzuch, a ponieważ wybierałyśmy się na
32
wieś, uznałam, że będzie najlepiej... - Urwała i popatrzyła w stronę drugiego pokoju. - Eva nigdy nie choruje. Ból brzucha minął. Doktor podejrzewał chwilową infekcję, grypę żołądka. - Po chwili milczenia odezwała się ledwie słyszalnym szeptem. - Teraz jest już zdrowa.
Spojrzał na nią bezradnie. Czuł się idiotycznie. Nie wiedział, co mówić i robić. Nie odwracała głowy od otwartych drzwi do pokoju córki. Desperacko szukał słów, kiedy się nagle podniosła, na całe gardło, przeraźliwie wykrzyknęła imię dziewczynki i pobiegła do jej pokoju. Kollberg poszedł za nią.
Jasny, ładnie umeblowany pokój. W kącie stała czerwona skrzynka pełna zabawek, a w nogach wąskiego łóżka staroświecki domek dla lalek. Na biurku leżała sterta podręczników szkolnych.
Kobieta usiadła na łóżku, z łokciami na kolanach, z twarzą w dłoniach, i kołysała się w przód i w tył. Chyba nie płakała.
Patrzył na nią przez chwilę, po czym wyszedł do przedpokoju, gdzie wcześniej zauważył telefon. W leżącym obok notesie odszukał numer doktora Stroma.
Strom go wysłuchał i obiecał, że będzie za pięć minut.
Kollberg wrócił do kobiety. Siedziała w tej samej pozycji co poprzednio. W całkowitym milczeniu. Usiadł obok niej i czekał. Nie miał pojęcia, czy powinien jej dotykać, po chwili jednak objął ją ramieniem. Sprawiała takie wrażenie, jakby nie była świadoma jego obecności.
I tak siedzieli, dopóki ciszy nie zmącił odgłos dzwonka do drzwi. Przyszedł lekarz.
Rozdział 8
KoLLBERG OBFICIE SIĘ POCIŁ, WRACAJĄC PRZEZ PARK YaNADIS. Nie
dlatego że szedł pod górkę, nie z powodu upału ani tuszy. W każdym razie nie tylko.
Podobnie jak większość kolegów, którzy będą się zajmować tą sprawą, odczuwał przemęczenie już na początku śledztwa. Myślał o ohydzie tej zbrodni i ludziach dotkniętych jej ślepą bezmyślnością. Doświadczał czegoś podobnego nie raz, nie dwa i bardzo dobrze wiedział, jak okropny może być ciąg dalszy. I jak trudny.
Pomyślał o postępującym bandytyzmie będącym wytworem społeczeństwa, które się przyczyniło do jego wzrostu. On też. Pomyślał o postępującej technicyzacji w policji w ostatnim roku i o tym, że przestępczość wciąż była górą. Pomyślał o nowoczesnych metodach dochodzeniowo-śledczych i komputerach, dzięki którym być może zaczną wyłapywać morderców w kilka godzin, i o tym, co miały do zaoferowania te cuda techniki na przykład Karin Carlsson. Albo jemu. Albo ekspertom zgromadzonym przy zwłokach dziecka między skalistym pagórkiem a czerwonym płotkiem.
Widział martwą dziewczynkę przez krótką chwilę i z pewnej odległości. Nie chciałby jej oglądać ponownie, ale to, niestety, niewykonalne. Jego świadomość zarejestrowała obraz raz na zawsze, włączyła do poprzednich. Nigdy nie zapomni czerwonej
34
spódniczki ani pasiastej bluzki. Pomyślał o drewniakach i swoim nienarodzonym dziecku. O tym, jak będzie wyglądało za dziewięć lat. O strachu i oburzeniu, jakie ta zbrodnia wywoła. O tym, co będzie na pierwszych stronach popołudniówek.
Teren wokół ponurej jak twierdza wieży ciśnień i część zbocza do schodów prowadzących do Ingemarsgatan zostały odgrodzone. Kollberg minął samochody, zatrzymał się przy blokadzie i popatrzył na pusty plac zabaw: piaskownice, huśtawki, drabinki.
Przytłoczyła go myśl, że to się już kiedyś stało i na pewno się powtórzy. Mimo że teraz mieli do dyspozycji komputery, więcej ludzi i więcej samochodów. Mimo że teraz parki były lepiej oświetlone i wycięto większość zarośli. Następnym razem będzie jeszcze więcej samochodów i komputerów, i jeszcze mniej zarośli. Kollberg wytarł czoło mokrą od potu chusteczką.
Dziennikarze i fotografowie już byli na miejscu, ale na szczęście nie roiło się od gapiów. O dziwo, w dużej mierze dzięki policji prasa z biegiem lat zmądrzała, czego z pewnością nie dałoby się powiedzieć o wścibskich ciekawskich.
Mimo stosunkowo dużej liczby ludzi przebywających w parku Vanadis koło wieży ciśnień panował względny spokój. Z daleka, może z basenu albo placu zabaw przy Sveavagen, dobiegały radosne okrzyki i śmiech dzieci.
Kollberg stał przy blokadzie. Nic nie mówił, nikt go nie zaczepiał.
Wiedział, że główny wydział zabójstw jest zaalarmowany, że tworzy się zespół śledczy, że pracują technicy, że włączono obyczaj ówkę, że organizuje się grupa zbierająca informacje od ludności, że szykuje się akcja odpytywania okolicznych mieszkańców, że lekarz sądowy jest w pogotowiu, tak jak radiowozy, że uruchomi się wszystkie siły i środki i że jego też to nie ominie.
Mimo to pozwolił sobie na chwilę refleksji. Jest lato. Ludzie zażywają kąpieli. Turyści krążą z mapami w dłoniach. A w krzakach między skałkami i czerwonym płotkiem leży martwe dziecko. Koszmar. Na domiar złego, może być gorzej.
35
Od kościoła Stefana nadjechał, mrucząc silnikiem, dziewiąty albo dziesiąty samochód. Kollberg, nie odwracając głowy, zobaczył wysiadającego Gunvalda Larssona.
- Cześć! No i jak? - zapytał Gunvald Larsson.
- Nie wiem.
- Deszcz. Całą noc lało. Prawdopodobnie... - Gunvald Larsson, co dość niezwykłe, sam sobie przerwał. -Jeśli zabezpieczą jakieś odciski butów; to pewnie moje. Byłem tam wczoraj wieczorem. Tuż po dziesiątej.
-Aha.
- Rabuś napadł na kobietę niecałe pięćdziesiąt metrów dalej.
- Tak, słyszałem.
- Zamknęła swój sklep z owocami i wracała do domu. Miała przy sobie cały utarg.
- Aha.
- Cały utarg - powtórzył Gunvałd Larsson. - Ludzie mają nierówno pod sufitem. -Wskazał głową na wzgórze, krzaki i czerwony płotek. - Dzieciak pewnie już tam był.
- Chyba tak.
- Kiedy tu przyszliśmy, zaczęło padać. Patrol z dziewiątki był trzy kwadranse przed rozbojem. Nic nie zauważyli. Prze-ślepili.
- Rozglądali się za rabusiem - powiedział Kollberg.
- Jasne. Ajak ten sukinkot tu przylazł, byli w Lill-Jansskogen. To już dziewiąty rozbój.
- Co z tą kobietą?
- Karetka pogotowia i szpital. Szok, pęknięta kość szczęki, cztery wybite zęby, stłuczona kość nosowa. Zdążyła zobaczyć, że zaatakował ją mężczyzna i że miał na twarzy czerwoną chustkę. Genialny rysopis. - Gunvald Larsson zrobił pauzę. - Gdybym miał sforę psów...
- Co?
- Twój błyskotliwy koleś Beck poradził mi, żebym wysłał psy, kiedy wpadł do nas w zeszłym tygodniu. Pies może by znalazł...
36
Kiwnął głową w kierunku wzgórza, jakby wolał nie ubierać w słowa tego, co ma na myśli.
Choć Kollberg nie przepadał za Gunvaldem Larssonem, tym razem go rozumiał.
- Tak, możliwe - przyznał.
- Seks...? - spytał Gunvald Larsson z wahaniem w głosie.
- Prawdopodobnie.
- No to raczej nie ma żadnego związku.
- Raczej nie ma.
Do blokady podszedł Ronn.
- Seks? - błyskawicznie powtórzył pytanie Gunvald Larsson.
- Tak - odparł Ronn. - Wszystko na to wskazuje. Chyba na pewno.
- Wobec tego nie ma związku.
- Z czym?
- Z rabusiem.
- Jak to wygląda? - spytał Kollberg.
- Źle - powiedział Ronn. - Deszcz zrobił swoje. Przemokła na wylot, jak utopiony kociak.
- Jasna cholera! Żeby to nagły szlag trafił! W tym samym miejscu grasują dwaj odmóżdżeni zwyrodnialcy, jeden gorszy od drugiego. - Gunvald Larsson okręcił się na pięcie i ruszył do samochodu. - Parszywy zawód! - rzucił przez ramię.
Ronn popatrzył za nim.
- Czy mógłbyś na chwilkę przyjść do nas? Kollberg westchnął ciężko i przełożył nogę przez linę.
Martin Beck pojechał do Sztokholmu dopiero w sobotę po południu, dzień przed powrotem do pracy. Ahlberg odprowadził go na stację.
W Hallsbergu, gdzie miał przesiadkę, kupił w dworcowym kiosku popołudniowe gazety i wsunął je do kieszeni deszczowca. Zajrzał do nich w pociągu ekspresowym Góteborg - Sztokholm, kiedy się już wygodnie rozsiadł.
37
f
Rzucił okiem na nagłówki na pierwszych stronach i zamarł. Koszmar się zaczął.
Dla niego kilka godzin później niż dla kolegów. Tylko tyle.
Rozdział 9
Bywają takie chwile i sytuacje, których za wszelką cenę chciałoby się uniknąć, ale nie jest to, niestety, możliwe. Chyba jest prawdą, że policjantom przydarzają się częściej niż innym śmiertelnikom, zwłaszcza niektórym policjantom.
Do takich sytuacji można zaliczyć przesłuchanie Karin Carls-son w niespełna dobę po tym, kiedy się dowiedziała, że jej ośmioipółletnią córeczkę udusił dewiant seksualny. Przesłuchanie samotnej kobiety, która mimo zastrzyków i tabletek nie wyszła z szoku, a o jej apatii świadczyło choćby ubranie - ta sama brązowa bawełniana szmizjerka i te same sandały - które miała na sobie, kiedy gruby policjant, którego nigdy wcześniej nie widziała i nigdy więcej nie zobaczy, zadzwonił do jej drzwi blisko dwadzieścia cztery godziny temu. A wzmiankowana chwila nastąpiła tuż przed wzmiankowanym przesłuchaniem.
Komisarz głównego wydziału zabójstw wie, że tej rozmowy nie da się odwlec ani tym bardziej uniknąć, ponieważ prócz samotnej kobiety, jedynego świadka, nie mają żadnego tropu ani poszlak, i choć protokół obdukcyjny jeszcze nie został sporządzony, z grubsza wiadomo, co będzie zawierał.
Dwadzieścia cztery godziny temu Martin Beck siedział na łodzi i wyciągał sieci, które zarzucili z Ahlbergiern wczesnym rankiem. Teraz stał w pokoju wydziału dochodzeniowo-śledczego
39
przy Kungholmsgatan, z łokciem na szafce z archiwaliami, zbyt nieswój, żeby usiąść.
Uznano za stosowne, by przesłuchanie prowadziła kobieta, policjantka z obyczajówki. Wybrano, poniekąd bardzo fortunnie, czterdziestopięcioletnią Sylvię Granberg. Siedząc przy stole naprzeciwko Karin Carlsson, sprawiała wrażenie równie nieczułej jak magnetofon, który włączyła.
Kiedy po czterdziestu minutach go wyłączyła, nie zaszła w niej żadna zmiana, ani razu nie pozwoliła sobie na wahanie lub niepewność. Martin Beck miał okazję to zauważyć nieco później, przesłuchując taśmę w towarzystwie Kollberga i dwóch innych kolegów.
„Granberg: Wiem, że jest pani ciężko, pani Carlsson, ale, niestety, musimy zadać kilka pytań.
Świadek: Tak.
G: Nazywa się pani Karin Elisabet Carlsson.
Ś: Tak.
G: Data urodzenia?
S: Sió... tysiąc...
G: Czy mogłaby pani mówić do mikrofonu?
S: Siódmy kwietnia tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem.
G: Stan cywilny?
Ś: Co... ja...
G: Niezamężna, mężatka czy rozwódka?
S: Rozwódka.
G: Od kiedy?
Ś: Od sześciu lat... prawie od siedmiu.
G: Imię i nazwisko byłego męża?
S: Sigvard Erik Bertil Carlsson.
G: Gdzie mieszka?
S: W Malmo... to znaczy jest tam zameldowany... chyba.
G: Chyba? Nie wie pani? *
Martin Beck: Jest marynarzem. Jeszcze go nie zlokalizowaliśmy.
40
G: Czy nie był zobowiązany do świadczeń alimentacyjnych na rzecz córki?
MB: Był, ale od lat nie płacił.
Ś: Nigdy... tak naprawdę nie interesował się Evą.
G: Pani córka nazywa się Eva Carlsson? Ma tylko jedno imię?
Ś: Tak.
G: Urodzona piątego lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego?
Ś: Tak.
G: Czy zechciałaby pani jak najdokładniej opowiedzieć, co się stało w piątek wieczorem?
Ś: Stało... Nic się nie stało. Eva... wyszła na dwór.
G: O której?
Ś: Zaraz po siódmej. Oglądała telewizję, zjadłyśmy.
G: O której jadłyście?
Ś: O szóstej. Zawsze jemy o szóstej, kiedy wracam do domu. Pracuję w fabryce abażurów... i po drodze zabieram Evę ze świetlicy. .. Chodzi tam po lekcjach... i razem robimy zakupy...
G: Co jadła?
Ś: Klopsiki... Czy mogłabym poprosić o szklankę wody?
G: Oczywiście. Proszę.
Ś: Dziękuję. Klopsiki i puree ziemniaczane. Na deser zjadłyśmy lody.
G: Co piła?
Ś: Mleko.
G: Co robiłyście potem?
Ś: Oglądałyśmy telewizję... Był program dla dzieci.
G: I o siódmej albo tuż po siódmej wyszła na dwór?
Ś: Tak, akurat przestało padać, a w telewizji były wiadomości. Evę niezbyt interesują wiadomości.
G: Wyszła sama?
Ś: Tak. Na dworze było widno, zaczęły się wakacje. Pozwoliłam jej wyjść i pobawić się do ósmej. Czy myśli pani, że... coś zaniedbałam?
41
G: Nie. Bynajmniej. I potem już jej pani nie widziała?
S: Nie... dopiero... dopiero, nie mogę...
G: Na identyfikacji? Nie musi pani o tym mówić. O której zaczęła się pani niepokoić?
Ś: Nie wiem. Cały czas byłam niespokojna. Zawsze się niepokoję, kiedy nie ma jej w domu. To przecież moje jedyne...
G: O której zaczęła pani jej szukać?
Ś: Po wpół do dziewiątej. Eva czasami się spóźnia. Zasiedzi się u koleżanki i zapomni spojrzeć na zegarek. Rozumie pani, jak dzieci się bawią...
G: Oczywiście. Rozumiem. O której zaczęła pani jej szukać?
S: Mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Znam dwie dziewczynki, z którymi często się bawi. Zadzwoniłam do rodzicówjed-nej z nich, ale nikt nie odbierał.
MB: Nie ma ich w mieście. Wyjechali na weekend do domku letniskowego.
Ś: Nie wiedziałam. Eva chyba też nie.
G: I co zrobiła pani potem?
Ś: Rodzice drugiej dziewczynki nie mają telefonu. Poszłam do nich.
G: O której?
Ś: Na pewno po dziewiątej, bo drzwi na klatkę były zamknięte i musiałam chwilę poczekać, dopóki ktoś nie przyszedł. Eva była tam tuż po siódmej, ale koleżanka nie mogła wyjść na dwór. Jej tata powiedział, że jest za późno, żeby takie małe dziewczynki o tej porze były poza domem, (pauza) Boże, gdybym ja też... Ale przecież było widno i wszędzie pełno ludzi. Gdybym...
G: Czy pani córka od razu stamtąd wyszła?
Ś: Tak. Powiedziała, że idzie na plac zabaw.
G: Który plac zabaw miała na myśli?
S: Ten w parku Vanadis przy Sveavagen. Zawsze tam chodziła.
G: A nie mogła mieć na myśli tego przy wieży ciśnień?
Ś: Raczej nie. Tak daleko nie chodziła. Na pewno nie sama.
G: Czy mogła spotkać inne dzieci?
Ś: Nie wiem. Zawsze bawiła się z tymi dwiema koleżankami.
42
*
G: Co pani zrobiła, kiedy jej pani nie znalazła w drugim miejscu?
Ś: Poszłam... na plac zabaw przy Sveavagen. Rozejrzałam się. Nikogo tam nie było.
G: A potem?
Ś: Nie wiedziałam, co robić. Wróciłam do domu i czekałam. Stałam w oknie i wypatrywałam jej.
G: O której zadzwoniła pani na policję?
Ś: Dużo później. Pięć albo dziesięć po dziesiątej zobaczyłam, że koło parku zatrzymuje się radiowóz, a potem przyjechała karetka pogotowia. Wtedy znowu zaczęło padać. Włożyłam płaszcz i pobiegłam tam. Ro... rozmawiałam z policjantem, powiedział, że chodzi o starszą panią, która się skaleczyła.
G: I wróciła pani do domu?
Ś: Tak... Zobaczyłam światło w mieszkaniu. Bardzo się ucieszyłam, myślałam, że Eva przyszła. Ale to ja zapomniałam zgasić.
G: O której zadzwoniła pani na policję?
Ś: Po wpół do jedenastej nie mogłam już dłużej wytrzymać. Zadzwoniłam do koleżanki z pracy. Mieszka w Hókarangen. Powiedziała, żebym natychmiast zawiadomiła policję.
G: Według informacji, jakie otrzymaliśmy, zadzwoniła pani za dziesięć jedenasta.
Ś: Tak. A potem poszłam na komisariat. Ten na Surbrunnsga-tan. Byli bardzo sympatyczni. Powiedziałam, jak Eva wygląda... wyglądała... i co miała na sobie. Przyniosłam jej zdjęcie. Byli bardzo uprzejmi. Policjant, który wszystko zapisywał, powiedział, że dużo dzieci się gubi albo siedzi w domu u kolegów, ale po kilku godzinach wszystkie się zazwyczaj odnajdują. I...
G:Tak?
Ś: I powiedział, że gdyby się coś stało, wypadek albo coś takiego, to już by o tym wiedzieli.
G: O której była pani z powrotem w domu?
Ś: Po dwunastej. Siedziałam i czekałam... całą noc. Czekałam na telefon. Z policji. Mieli mój numer. Ale nikt nie zadzwonił. Sama do nich zadzwoniłam. Policjant, który odebrał, powiedział,
43
że zna mój numer i natychmiast mnie powiadomi, gdyby... (pauza) Ale nikt się nie odezwał. Nikt. Rano też nie. A potem przyszedł policjant w cywilu i... powiedział... powiedział, że...
G: Myślę, że nie musimy kontynuować tego wątku.
Ś:Aha.
MB: Raz albo dwa pani córka była narażona na zaczepki... tak zwanych brzydkich wujków, prawda?
Ś: Tak, zeszłej jesieni. Dwa razy. Wydawało jej się, że wie, kto to jest. Podobno mieszka w tym samym domu co Eivor, koleżanka, która nie ma telefonu.
MB: Ta z Hagagatan?
Ś: Tak. Zgłosiłam to na policji. Byłyśmy tutaj i Eva o wszystkim opowiedziała jakiejś pani. I obejrzała mnóstwo zdjęć.
G: Wszystko zarejestrowaliśmy.
MB: Tak, wiem. Chciałbym spytać, czy później Evy nie spotkały jakieś przykrości ze strony tego mężczyzny? Kiedy złożyła pani na niego doniesienie.
S: Nie... nic o tym nie wiem. Eva o niczym takim nie wspomniała. .. a zawsze o wszystkim mi mówi...
G: To wszystko, pani Carlsson.
Ś: Aha.
MB: Przepraszam, że spytam: Dokąd pani teraz pójdzie?
Ś: Nie wiem. Nie do domu, do...
G: Zejdę z panią i omówimy to po drodze. Na pewno coś wymyślimy.
Ś: Dziękuję. Jesteście bardzo mili".
Kollberg wyłączył magnetofon i wpatrywał się w Martina Becka z ponurą miną.
- Ten sukinsyn, który się na nią zasadził jesienią...
- No?
- Rónn go teraz obrabia. Zdjęliśmy go wczoraj w południe.
- I? *
- Beczy i wszystkiego się wypiera.
- Co świadczy o...?
44
- O niczym. Ale nie ma alibi. Mówi, że spał w swojej kawalerce na Hagagatan. Nie bardzo pamięta.
- Nie pamięta?
- To zdeklarowany alkoholik - wyjaśnił Kollberg. - W każdym razie wiemy, że siedział w knajpie i pil do szóstej, dopóki go nie wyrzucili. Kiepsko to wygląda.
- A co ostatnio zmalował?
- O ile wiem, lubi się obnażać. Mam taśmę z przesłuchania dziewczynki. Kolejny cud techniki.
Otworzyły się drzwi i wszedł Rónn.
- No? - zapytał Kollberg.
- Pstro. Na razie nic. Musi ochłonąć. Jest wykończony.
- Ty chyba też - uprzejmie zauważył Kollberg.
Celnie, bo Rónn miał nienaturalnie bladą twarz, podpuchnię-te oczy i zaczerwienione powieki.
- Co myślisz? - spytał Martin Beck.
- Nic - odparł Rónn. - Nie wiem. Chyba się rozchoruję.
- Później - wtrącił Kollberg. - Nie teraz. Posłuchamy tej taśmy?
Martin Beck skinął głową. Szpula zaczęła się obracać, odezwał się przyjemny kobiecy głos: „Przesłuchanie uczennicy Evy Carlsson, urodzonej piątego lutego w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku. Przesłuchująca: policjantka śledcza Sonja Hansson".
Martin Beck i Kollberg zmarszczyli czoło. Dobrze znali to nazwisko i głos. Niewiele brakowało, żeby dwa i pół roku temu przyczynili się do śmierci Sonji Hansson, której użyli jako przynęty w policyjnej zasadzce.
- To cud, że została w policji - powiedział Kollberg.
- Uhm - przyznał Martin Beck.
- Ciszej! - skarcił ich Rónn, którego przy tym nie było. - Nic nie słyszę.
„Sonja Hansson: .. .i wtedy ten pan do ciebie podszedł? Eva Carlsson: Tak. Eivor i ja stałyśmy na przystanku autobusowym.
45
SH: I co zrobił ten pan?
EC: Brzydko pachniał i dziwnie szedł, i powiedział... coś okropnie dziwnego.
SH: Pamiętasz, co powiedział?
EC: Tak. Powiedział: „Cześć, dziewuszki, zrobicie mi rentgena za piątaka?".
SH: "wiesz, co miał na myśli?
EC: Nie, to było dziwne. Wiedziałyśmy, co to rentgen. Jak w szpitalu. Ale nie mogłyśmy tego zrobić. Nie miałyśmy takiego... aparatu.
SH: I co zrobiłyście, kiedy tak powiedział?
EC: On to mówił kilka razy, a jak sobie poszedł, to się za nim podkradałyśmy.
SH: Podkradałyście się?
EC: No. Śledziłyśmy go. Jak w kinie albo w telewizorze.
SH: Nie bałyście się?
EC: E tam, nie było czego.
SH: Było. Trzeba uważać na takich wujków.
EC: Ale on nie był zły.
SH: Widziałyście, dokąd poszedł?
EC: Tak, do domu, w którym mieszka Eivor, i dwa piętra nad nią wyjął klucz i wszedł do środka.
SH: A wy wróciłyście do siebie?
EC: Nie. Podkradłyśmy się za nim i obejrzałyśmy drzwi. Tam było napisane, jak on się nazywa.
SH: Rozumiem. I co tam było napisane?
EC: Chyba „Eriksson". Podsłuchiwałyśmy przez szparę na listy. Coś tam mruczał do siebie.
SH: Powiedziałaś o tym mamie?
EC: E tam, przecież to nic takiego. Tylko było okropnie dziwne.
SH: Ale powiedziałaś mamie o tym, co się stało wczoraj, prawda? *
EC: To o krowach? Tak.
SH: Czy to był ten sam wujek?
46
EC:No...
SH: Jesteś pewna?
EC: Prawie.
SH: Jak myślisz, ile ten wujek może mieć lat?
EC: Mniej więcej czterdzieści. Albo pięćdziesiąt.
SH: Czy jest starszy ode mnie, czy młodszy?
EC: O, dużo starszy. Dużo, dużo starszy. A ile ty masz lat?
SH: Dwadzieścia osiem. Możesz mi powiedzieć, co się wczoraj stało?
EC: Tak. Eivor i ja grałyśmy w klasy w bramie i on przyszedł, i sobie stanął, i powiedział, że jak my, „dziewuszki", pójdziemy do niego do domu, to zobaczymy, jak on doi krowy.
SH: Aha. I co zrobił potem?
EC: E tam, przecież nie mógł trzymać krów w mieszkaniu. Nie naprawdę.
SH: I co mu powiedziałyście, ty i Eivor?
EC: Nic, ale potem Eivor powiedziała, że się wstydzi, bo rozwiązała jej się wstążka do włosów, i że z nikim nigdzie nie pójdzie.
SH: I wujek odszedł?
EC: Nie. Powiedział: „No to wydoję moje krowy tutaj" i rozpiął spodnie, i...
SH: I?
EC: Czy myślisz, że gdyby Eivor nie rozwiązała się wstążka, to mogłybyśmy zostać zamordowane? Ale fajowo...
SH: Myślę, że nie. Czy ten wujek rozpiął spodnie?
EC: No, i wyjął to... to coś, czym wujkowie sikają..."
Kollberg wyłączył magnetofon i jasny dziecięcy głosik umilkł w połowie zdania. Martin Beck spojrzał na niego. Wsparłszy głowę na lewej dłoni, pocierał kłykciami nasadę nosa.
- To zabawne... - zaczął Ronn.
- Co ty chrzanisz?! - porywczo przerwał mu Kollberg.
- Że się przyznał. Poprzednim razem wszystkiemu zaprzeczał, dziewczynki nie były już takie pewne, że to on, i sprawa
47
się rozmyła. Ale teraz się przyznaje. Mówi, że był pijany, inaczej w życiu by tego nie zrobił.
- Aha, teraz się przyznaje - powiedział Kollberg.
- Tak.
Martin Beck obrzucił Kollberga pytającym spojrzeniem, po czym zwrócił się do Rónna:
- Nie spałeś tej nocy?
- Nie spałem.
- To idź do domu i odpocznij.
- Wypuszczamy go?
- Nie - odparł Kollberg.
Rozdział 10
Mężczyzna rzeczywiście nazywał się Eriksson, był magazynierem i nie trzeba było pracować w szpitalu poliklinicznym Maria, gdzie opiekowano się alkoholikami, żeby zauważyć, że mógłby być ich pacjentem. Miał sześćdziesiąt lat, był niemal kompletnie łysy, wysoki i wychudzony. I drżał na całym ciele.
Kollberg i Martin Beck przesłuchiwali go przez bite dwie godziny, równie uciążliwe dla obu stron.
Eriksson ciurkiem przytaczał te same, odrażające szczegóły, płakał i zaklinał się na wszystkie świętości, że w piątek po południu z knajpy wrócił do domu. W każdym razie nie przypominał sobie, żeby mogło być inaczej.
Po dwóch godzinach przyznał się do kradzieży dwustu koron w lipcu 1964 i roweru, kiedy miał osiemnaście lat, i łkał rzewnymi łzami. Był przeraźliwie samotnym wrakiem człowieka, wyrzuconym poza nawias wątpliwej wspólnoty.
Kollberg i Martin Beck obserwowali go z ponurymi minami i odesłali do celi.Tymczasem koledzy z wydziału i personel z piątki usiłowali znaleźć kogoś z kamienicy przy Hagagatan, kto mógłby potwierdzić albo obalić jego alibi. Bez powodzenia.
Około czwartej po południu były wstępne wyniki obdukcji: uduszenie, ślady palców na szyi, podłoże seksualne. Nie stwierdzono gwałtu.
4 - Mężczyzna na balkonie
49
W orzeczeniu znalazło się ponadto kilka negatywnych informacji. Nic nie wskazywało na to, żeby dziewczynka się broniła. Nie znaleziono fragmentów naskórka pod paznokciami ani siniaków na ramionach i dłoniach. Sine było tylko podbrzusze, jak od uderzenia pięścią.
Technicy zbadali ubranie. Brakowało jedynie fig. Nigdzie ich nie znaleziono. Białe trykotowe, rozmiar trzydzieści sześć, powszechnie dostępnej marki.
Wieczorem policjanci wręczyli okolicznym mieszkańcom pięćset formularzy i spotkali się z jednym jedynym odzewem. Osiemnastoletnia Majken Jansson ze Sveavagen 103, dyrektorska córka, powiedziała, że ona i jej kolega rówieśnik spędzili około dwudziestu minut w parku Vanadis między ósmą a dziewiątą. Nie potrafiła podać dokładniejszego czasu. Nic nie słyszeli, nic nie widzieli.
Na pytanie, co robili w parku Vanadis, zeznała, że na chwilę wyszli z rodzinnego przyjęcia, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
- Odetchnąć świeżym powietrzem - odezwał się z powątpiewaniem w głosie Melander.
- Pewnie w rozkroku - dodał Gunvald Larsson.
Gunvald Larsson, były zawodowy oficer floty wojennej, obecnie oficer rezerwy, od czasu do czasu popisywał się marynarskim żargonem.
Wlekła się godzina za godziną. Dochodzeniówka robiła swoje. Na wolnym biegu. Martin Beck wrócił do Bagarmossen o pierwszej nad ranem. Wszyscy spali. Wyjął piwo z lodówki i zrobił sobie kanapkę z pasztetem drobiowym. Wypił piwo i wyrzucił kanapkę do śmieci.
Kiedy się położył, myślał przez chwilę o drżącym magazynierze Erikssonie, który trzy lata temu ukradł koledze dwieście koron z kieszeni marynarki.
Kollberg nie zmrużył oka. Leżał, gapiąc się w ciemnościach w sufit. Też myślał o Erikssonie notowanym przez obyczajówkę.
50
Przyszło mu głowy, że skoro mordercy z parku Vanadis nie ma w kartotece, to komputery są równie przydatne jak policji amerykańskiej ścigającej dusiciela z Bostonu. Czyli jedno wielkie zero. Dusiciel z Bostonu w ciągu dwóch lat pozbawił życia trzynaście samotnych kobiet, nie zostawiając po sobie śladu.
Czasami zerkał na żonę. Spała, leciutko podrygując, ilekroć czuła silne ruchy dziecka.
Rozdział 11
Było poniedziałkowe popołudnie, dwie i ćwierć doby po znalezieniu martwej dziewczynki w parku Vanadis.
Policja zaapelowała o pomoc za pośrednictwem prasy, radia i telewizji i otrzymała ponad trzysta wiadomości. Wszystkie rejestrowała i sprawdzała specjalna grupa robocza, po czym starannie je analizowano.
Obyczajówka przeglądała swoje kartoteki, w SKL* badali skromny materiał z miejsca zbrodni, w bazie danych pracowano pełną parą, ludzie z wydziału do spraw przemocy fizycznej wespół z dziewiątką pukali do każdych drzwi w domach przy parku Vanadis, przesłuchiwano potencjalnych podejrzanych i świadków. Na razie te zmasowane działania nie doprowadziły do niczego, co można by nazwać sukcesem. Morderca pozostał nieznany i wciąż był na wolności.
Na biurku Martina Becka piętrzyły się papiery. Od bladego świtu zmagał się z setkami raportów, ekspertyz i protokołów przesłuchań. Telefon dzwonił bez przerwy, więc żeby mieć chwilę oddechu, poprosił Kollberga, by przez godzinę go odciążył. Gunvald Larsson i Melander, odcięci od telefonów, siedzieli za zamkniętymi drzwiami i analizowali materiał.
* Statens Kriminaltekniska Laboratorium - Państwowe Laboratorium Techniki Kryminalistycznej.
52
Martin Beck, który ostatniej nocy spał dwie godziny, zrezygnował z lunchu, żeby zdążyć na konferencję prasową, niezbyt owocną dla dziennikarzy.
Ziewnął i spojrzał na zegarek. Zdziwił się, że jest już kwadrans po trzeciej. Zebrał plik papierów, którymi powinien się zająć Melander, zapukał do pokoju Melandera i Gunvalda Larssona i wszedł.
Melander nawet nie podniósł głowy. Znali się dostatecznie długo, żeby wiedział, kto puka.
Gunvald Larsson z odrazą popatrzył na papiery w ręku Martina Becka.
- Jezu, znowu coś taszczysz?! Przecież po uszy toniemy w robocie.
Martin Beck wzruszył ramionami i położył papiery obok łokcia Melandera.
- Napiłbym się kawy. A wy? Melander pokręcił głową.
- Chętnie - powiedział Gunvald Larsson.
Martin Beck wyszedł, zamknął drzwi i zderzył się z rozpędzonym Kollbergiem.
Widząc wyraz podniecenia na jego okrągłej twarzy, zapytał:
- Co jest?
Kollberg wziął go pod ramię.
- Martin! - Kollberg wypluwał słowa z taką szybkością, że prawie się o siebie potykały. - Znowu się stało! Znowu to zrobił! W Tantolunden.
Mknęli przez Vasterbron na sygnale. Słyszeli w radiu, że wszystkie wozy policyjne mają się natychmiast udać do Tantolunden, żeby zablokować teren. Martin Beck i Kollberg wiedzieli tylko tyle, że koło teatru letniego były zwłoki dziewczynki, że morderstwo przypominało to z parku Vanadis, że odnaleziono je bardzo szybko i niewykluczone, że zabójca nie zdążył daleko uciec.
53
Mijając boisko na Zinkensdamm, zobaczyli dwa czarno-białe radiowozy skręcające w Wollmar Yxkullsgatan. Kilka innych stało na Ringvagen i w parku.
Zahamowali przed niskim drewnianym szeregowcem na Skóldgatan. Drogę prowadzącą do parku zagradzał radiowóz. Na alejce dostrzegli mundurowego, który zatrzymał dzieci wędrujące pod górę na szczyt wzniesienia.
Martin Beck długimi susami ruszył do policjanta, nie przejmując się, że zostawia w tyle Kollberga. Przywitał się. Policjant wskazał ręką na szczyt wzniesienia i Martin Beck pognał przed siebie pagórkowatym parkiem. Dopiero kiedy minął teatr, zobaczył kilku mężczyzn; stali w półkolu, plecami do niego, w niecce, dwadzieścia metrów od drogi. Wyżej, na rozstaju, policjant odpędzał gapiów.
Kollberg dogonił go na spadku. Dobiegły ich odgłosy rozmowy policjantów. Na ich widok zamilkli. Przywitali się i odeszli na bok. Martin Beck słyszał chrapliwy oddech Kollberga.
Dziewczynka leżała w trawie na plecach, z ramionami na głowie. Lewa noga zgięta w kolanie, udo pod kątem prostym do tułowia, prawa noga wyprostowana. Patrzyła w niebo spod półprzy-mkniętych powiek, z otwartymi ustami. Z nosa ciekła krew. Szyję oplatała skakanka z przezroczystego żółtego plastiku. Była w żółtej bawełnianej szmizjerce bez rękawów - brakowało trzech dolnych guzików - białych skarpetkach i czerwonych sandałkach. Nie miała fig. Mogła mieć dziesięć lat. Nie żyła.
Martin Beck zarejestrował wszystko w parę sekund - tyle czasu był w stanie skupić na niej spojrzenie - odwrócił się i popatrzył na drogę. Biegli do nich technicy w gołębich kombinezonach. Jeden trzymał duży aluminiowy pojemnik, drugi - zwój liny i czarną torbę.
Kiedy byli blisko, ten z liną powiedział:
- Niech ten skurczybyk, który zaparkował w poprzek drogi, natychmiast przestawi wóz, żebyśmy mogli tu podjechać.
Zerknął na zwłoki, pognał do rozwidlenia i zaczął odgradzać teren.
54
Obok policjanta w skórzanej kurtce, który rozmawiał na poboczu przez walkie-talkie, stał jakiś cywil. Martin Beck od razu go rozpoznał. Nazywał się Manning i pracował w dwójce w zespole prewencji.
Manning zobaczył Martina Becka i Kollberga, rzucił kilka słów do policjanta i podszedł do nich.
- Wygląda na to, że cały teren jest ogrodzony. Na tyle, na ile się da.
- O której została znaleziona? - spytał Martin Beck. Manning spojrzał na zegarek.
- Pierwszy samochód był na miejscu dwadzieścia pięć minut temu.
- I nie macie rysopisu - powiedział Kollberg.
- Niestety.
- Kto ją znalazł? - spytał Martin Beck.
- Dwóch chłopców. Zatrzymali radiowóz na Ringvagen. Kiedy przyszli tu nasi ludzie, była jeszcze ciepła. Od zabójstwa nie mogło upłynąć dużo czasu.
Martin Beck rozejrzał się. Nadjeżdżały dwa samochody; pierwszy z technikami, drugi z lekarzem.
Z niecki, w której leżały zwłoki dziecka, nie było widać terenów działkowych, usytuowanych za wzgórzem, mniej więcej pięćdziesiąt metrów na zachód. Nad koronami drzew wznosiły się górne piętra wieżowców przy Tantogatan, tory kolejowe biegnące wzdłuż ulicy przesłaniała parkowa zieleń.
- Nie mógł wybrać lepszego miejsca - skonstatował Martin Beck.
- Chyba gorszego - poprawił go Kollberg.
I miał rację. Nawet jeśli zabójca dziewczynki wciąż był w pobliżu, miał sporo możliwości ucieczki. Do największego parku w mieście przylegały tereny działkowe, graniczące z nabrzeżem Arstaviken, gdzie nie brakowało stoczni jachtowych, magazynów, warsztatów, złomowisk i najrozmaitszych ruder. Między Wollmar Yxkullsgatan, od Ringvagen do nabrzeża, a Hornsgatan był zakład opieki dla alkoholików, składający się z kilku nieregularnie
55
rozmieszczonych budynków. Wokół stały jakieś magazyny i drewniane szopy. Między zakładem opieki a boiskiem na Zinkensdamm rozciągały się inne ogródki działkowe. Wiadukt nad torami łączył południową część parku z Tantogatan, gdzie na skalistym terenie blisko brzegu wznosiło się pięć ogromnych czynszówek. Trochę dalej, na rogu Ringvagen, w długich niskich barakach mieścił się hotel kawalerski Tanto.
Martin Beck po namyśle uznał, że sytuacja jest beznadziejna. Wątpił, by od razu udało im się schwytać przestępcę. Po pierwsze, nie mieli rysopisu, po drugie, najprawdopodobniej zdążył się oddalić z miejsca zbrodni, a po trzecie, przesłuchanie wszystkich pacjentów zakładu opieki dla alkoholików i gości hotelu kawalerskiego zajęłoby im kilka dni.
Najbliższa godzina potwierdziła jego wątpliwości. Po wstępnych oględzinach lekarz mógł powiedzieć tylko tyle, że dziewczynka została uduszona i przypuszczalnie zgwałcona i że zgon nastąpił niedawno. Psy, które ściągnięto w chwilę po przyjeździe Martina Becka i Kollberga, podjęły tylko jeden trop prowadzący z parku na Wollmar Yxkullsgatan. Niemundurowi policjanci z patrolu przesłuchiwali potencjalnych świadków; na razie bez rezultatu. Spacerowicze i właściciele ogródków działkowych nie widzieli ani nie słyszeli niczego, co miałoby związek z morderstwem.
Była za dziesięć piąta. Na chodniku przy Ringvagen grupka ludzi przyglądała się z zainteresowaniem pozornie chaotycznej pracy policji. Tłumnie zjeżdżali reporterzy i fotografowie, niektórzy już wrócili do redakcji, żeby dostarczyć czytelnikom soczystych opisów drugiego w ciągu trzech dni zabójstwa dziewczynki, którego dopuścił się jakiś szaleniec, wciąż przebywający na wolności.
Martin Beck dostrzegł pulchny zadek Kollberga w drzwiach radiowozu parkującego na żwirowym placyku opodal Ringvagen. Uwolnił się od dziennikarzy i podszedł do niego. Kollberg rozmawiał przez radio. Martin Beck poczekał, aż skończy, i lekko uszczypnął go w pośladek.
56
Kollberg odskoczył od samochodu.
- A, to ty. Myślałem, że to jeden z naszych kundli.
- Nie wiesz, czy ktoś zawiadomił rodziców dziewczynki? -spytał Martin Beck.
- Wiem. Zawiadomił. Przynajmniej tę przykrość mamy z głowy.
- Chciałbym porozmawiać z chłopcami, którzy ją znaleźli. Podobno są u siebie, na Tantogatan.
- Okej, rozmawiaj. Ja zostanę.
- To na razie.
Chłopcy mieszkali w dużym łukowatym domu przy Tantogatan. Martin Beck zastał obu w mieszkaniu jednego z nich. Zszokowani tym strasznym przeżyciem, nie potrafili ukryć dreszczyku podniecenia.
Opowiedzieli Martinowi Beckowi, jak znaleźli dziewczynkę podczas zabawy w parku. Od razu ją poznali, bo mieszkała w ich bloku. Skakała przez skakankę razem z dwiema koleżankami w jej wieku. Ponieważ jedna z nich chodziła z chłopcami do tej samej klasy, Martin Beck dowiedział się, że nazywa się Lena Oskarsson, ma dziesięć lat i mieszka w sąsiednim domu.
Sąsiedni dom był taki sam jak ten, w którym mieszkali chłopcy. Wjechał szybką automatyczną windą na siódme piętro i nacisnął dzwonek. Po chwili drzwi się otworzyły i błyskawicznie zamknęły. Nikogo nie dostrzegł w szparze. Zadzwonił jeszcze raz. Drzwi otworzyły się natychmiast i już wiedział, dlaczego wcześniej nikogo nie zauważył. Chłopczyk mógł mieć około trzech lat, jego lniana czupryna była mniej więcej na wysokości pępka Martina Becka.
- Cześć! Dzień dobry.
Malec pobiegł w głąb mieszkania.
- Mamo! Mamo! Psysed wujek!
Po chwili w drzwiach stanęła jego mama. Popatrzyła na Martina Becka poważnie i pytająco.
Czym prędzej się wylegitymował.
57
- Chciałbym porozmawiać z pani córką, jeśli jest w domu. Czy ona wie, co się stało?
- Z Anniką? Tak, przed sekundą usłyszeliśmy o tym od sąsiada. To okropne. Jak coś podobnego może się wydarzyć w biały dzień? Proszę wejść. Przyprowadzę Lenę.
Martin Beck poszedł za panią Oskarsson do dużego pokoju. Nie licząc mebli, niczym się nie różnił od tego, w którym siedział kilka minut temu. Chłopczyk stał pośrodku, wyraźnie zaciekawiony. Trzymał w rączce gitarę zabawkę.
- Pobaw się w swoim pokoju, Bossę - powiedziała mama. Bossę nie posłuchał, czego chyba się spodziewała. Z kanapy
pod oknem wychodzącym na balkon zabrała kilka zabawek.
- Przepraszam za bałagan. Proszę usiąść, już idę po Lenę.
Martin Beck uśmiechnął się do malca. Jego dzieci miały dwanaście i piętnaście lat i zdążył zapomnieć, jak się rozmawia z trzylatkami.
- Umiesz na tym grać? - spytał.
- Nie umiem glac. Ty glac.
- Nie, ja też nie umiem glac - powiedział Martin Beck.
- Umies. - Bossę obstawał przy swoim. - Glaj „w nocy śniłem, nie śniłem nigdy, że wojen nadsed kres"*.
Weszła pani Oskarsson, wzięła synka na ręce i zdecydowanym krokiem wyniosła go z pokoju. Malec krzyczał, wyrywał się.
- Niedługo wrócę - rzuciła przez ramię. - Może pan porozmawiać z Leną.
Chłopcy powiedzieli mu, że Lena ma dziesięć lat. Była wysoka jak na swój wiek i mimo nadąsanej miny bardzo ładna. Miała na sobie dżinsy i bawełnianą bluzeczkę. Dygnęła nieśmiało.
- Usiądź - odezwał się Martin Beck. - Łatwiej nam będzie rozmawiać.
* Amerykańska pieśń pacyfistyczna l^tst night I had the strangest dream Eda McCurdy'ego, przełożona i śpiewana w wersji szwedzkiej przez wybitnego kompozytora, poetę i pieśniarza Cornelisa Vreeswijka (1937-1987) - tutaj po dziecięcemu zniekształcona.
58
Usiadła w fotelu, na brzeżku, ze złączonymi kolanami.
- Masz na imię Lena?
- Tak.
- A ja nazywam się Martin Beck. Czy wiesz, co się stało?
- Tak - powiedziała dziewczynka, wpatrując się w podłogę. -Słyszałam... Mama mówiła.
- Rozumiem, że jesteś wystraszona, ale muszę cię zapytać o parę rzeczy.
- Tak.
- Podobno byłaś dzisiaj z Anniką.
- Tak. Bawiłyśmy się. Ulla, Annika i ja.
- Gdzie się bawiłyście? Kiwnęła głową w stronę okna.
- Najpierw tutaj, na podwórku. Potem Ulla musiała iść do domu, żeby coś zjeść, a Annika i ja poszłyśmy do mnie. Potem Ulla przyszła po nas i znowu wyszłyśmy na dwór.
- I dokąd poszłyście?
- Do Tantolunden. Musiałam zabrać Bossego, tam są huśtawki, na których lubi się huśtać.
- Pamiętasz, która była godzina?
- Chyba wpół do drugiej. Może mama będzie wiedziała.
- No dobrze, więc poszłyście do Tantolunden. Czy Annika kogoś tam spotkała? Czy rozmawiała z jakimś wujkiem?
- Nie, nie widziałam, żeby z kimś rozmawiała.
- Co robiłyście w Tantolunden?
Lena przez chwilę patrzyła w okno. Zastanawiała się.
- No... bawiłyśmy się. Najpierw trochę się huśtałyśmy, bo Bossę chciał. Potem skakałyśmy przez skakankę. A potem poszłyśmy do kiosku kupić lody.
- Czy w parku były inne dzieci?
- Nie, wtedy nie. Oczywiście jakieś maluchy siedziały w piaskownicy. Bossę się z nimi pokłócił. Ale ich mama szybko je zabrała.
- Co robiłyście potem, kiedy kupiłyście lody?
59
Z pokoju obok dat się słyszeć głos pani Oskarsson i wrzask malca.
- Spacerowałyśmy. Potem Annika się obraziła.
- Obraziła się? O co?
- Nie wiem. O nic. Ulla i ja chciałyśmy grać w klasy, a ona nie chciała. Chciała się bawić w chowanego, ale z Bossem to niemożliwe, bo biega między nami i mówi, gdzie się schowałyśmy. No i Annika się obraziła i poszła.
- Dokąd poszła? Powiedziała, dokąd idzie?
- Nie, nic nie powiedziała. Po prostu sobie poszła. Ulla i ja rysowałyśmy klasy i nie widziałyśmy, kiedy poszła.
- Ani w którą stronę?
- Nie. Nie myślałyśmy o tym. Grałyśmy w klasy, potem zobaczyłam, że nie ma Bossego, i dopiero wtedy zauważyłyśmy, że Anniki też nie ma.
- Szukałyście Bossego? Dziewczynka spojrzała na swoje dłonie.
- Nie - odparła po dłuższej chwili. - Myślałam, że jest z Annika. Zawsze za nią lata. Ona nie ma... nie miała rodzeństwa i zawsze była bardzo miła dla Bossego. Zawsze.
- Co było potem? Czy Bossę wrócił?
- Tak, zaraz wrócił. Chyba był gdzieś blisko, chociaż go nie widziałyśmy.
Martin Beck pokiwał głową. Chciał zapalić, ale nigdzie nie dostrzegł popielniczki i zrezygnował.
- Czy zastanawiałyście się, gdzie może być Annika? Czy Bossę nie wspomniał, dokąd poszła?
Dziewczynka pokręciła głową. Długa jasna grzywka opadła jej na czoło.
- Nie. Pomyślałyśmy, że wróciła do domu. Nie pytałyśmy Bossego, on nic nie powiedział. Potem zrobił się taki nieznośny, że poszłyśmy do mnie.
- Wiesz, o której Annika zniknęła z placu zabaw?
- Nie, nie miałam zegarka. Ale byłyśmy w domu o trzeciej. Krótko grałyśmy w klasy. Może pół godziny.
60
- Nie widziałyście innych ludzi w parku? Lena odgarnęła grzywkę i zmarszczyła czoło.
- Nie myślałyśmy o tym. W każdym razie ja nie myślałam. Była tam przez chwilę jakaś pani z pieskiem. Z jamnikiem. Bossę chciał go pogłaskać, więc musiałam go stamtąd zabrać. - Popatrzyła na Martina Becka z poważną miną. - Nie wolno mu głaskać psów; To może być niebezpieczne.
- Czy nie zauważyłaś nikogo więcej? Zastanów się, może coś sobie przypomnisz.
Pokręciła głową.
- Nie. Bawiłyśmy się, musiałam pilnować Bossego, nie zwracałam uwagi na innych ludzi. Ktoś tam pewnie przechodził, ale nie wiem kto.
W pokoju zapadła cisza, wróciła pani Oskarsson. Martin Beck wstał.
- Podaj mi jeszcze nazwisko Ulli i jej adres i już sobie idę. Może znowu będę chciał z tobą porozmawiać. Gdybyś sobie coś przypomniała, poproś mamę, żeby do mnie zadzwoniła. To może być jakiś drobiazg - Martin Beck zwrócił się do pani Oskarsson - pozornie bez znaczenia. Jeśli córka cokolwiek sobie przypomni, byłbym wdzięczny za telefon.
Zostawił pani Oskarsson wizytówkę i dostał kartkę z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu trzeciej dziewczynki.
I poszedł do Tantolunden.
Technicy wciąż pracowali w niecce, poniżej teatru letniego. Słońce wisiało nisko, drzewa rzucały długie cienie na trawnik. Martin Beck został, dopóki nie zabrano ciała dziewczynki, i wrócił na Kungsholmen.
- Znowu gwizdnął majtki - powiedział Gunvald Larsson.
- Tak - skonstatował Martin Beck. - Białe. Rozmiar trzydzieści sześć.
- Sukinsyn! - Gunvald Larsson podłubał długopisem w uchu. -1 co na to twoi czworonożni przyjaciele?
Martin Beck obrzucił go zniesmaczonym spojrzeniem.
61
- Co robimy z Erikssonem? - spytał Rónn.
- "Wypuść go - zdecydował Martin Beck. - Ale nie trać z oczu - dodał po kilku sekundach.
Rozdział 12
We WTOREK RANO TRZYNASTEGO CZeiWCa ODPRAWA BYŁA KRÓTKA i mało optymistyczna. Takjak komunikat zamieszczony w prasie. Wykonano ze śmigłowca zdjęcia miejsc zbrodni i okolic; społeczeństwo przekazało około tysiąca informacji; informacje poddano analizie; sprawdzono wszystkich znanych policji ekshibicjonistów, podglądaczy i dewiantów seksualnych; jedną osobę zatrzymano, przesłuchano na okoliczność alibi podczas pierwszej zbrodni i wypuszczono.
Wszyscy byli niewyspani i przemęczeni, nawet dziennikarze i fotografowie.
Po odprawie Kollberg powiedział do Martina Becka:
- Mamy dwóch świadków.
Martin Beck pokiwał głową. Szli do Gunvalda Larssona i Me-landera.
- Mamy dwóch świadków - powtórzył za Kollbergiem Martin Beck.
Melander nie podniósł głowy znad papierów, ale Gunvald Larsson się zainteresował.
- O kurde! A niby kogo?
- Po pierwsze, chłopca z Tantolunden.
- Tego trzylatka?
- Właśnie.
- Przecież wiesz, że dziewczyny z obyczajówki próbowały z nim gadać. On w ogóle nie umie mówić. Świetny pomysł! Równie błyskotliwy jak ten, żebym przesłuchał psa.
63
Martin Beck zignorował komentarz Gunvalda Larssona i zdumione spojrzenie Kollberga.
- A po drugie? - zapytał Melander, nie odrywając wzroku od papierów.
- Rabusia.
- Rabuś to moja działka - zauważył Gunvald Larsson.
- Uhm. Złap go.
Gunvald Larsson odchylił się na obrotowym krześle, aż zaskrzypiało.
- Chwilunia. - Popatrzył na Martina Becka i Kollberga. -A co my niby robimy od trzech tygodni? Ja i chłopcy z prewencji z piątki i dziewiątki? Gramy w pchełki?! Sugerujesz, że zbijamy bąki?
- Nie zbijacie bąków. Sytuacja się zmieniła. Musimy go zdjąć.
- Ale jak, do cholery?
- Nasz rabuś jest fachowcem. To twoje słowa. Czy kiedykolwiek napadł na kogoś, kto nie miał przy sobie pieniędzy?
- Nie.
- Czy kiedykolwiek rzucił się na kogoś, kto mógłby się bronić? - włączył się Kollberg.
- Nie.
- Czy chłopcy z prewencji kiedykolwiek deptali mu po piętach? - pytał dalej Martin Beck.
- Nie.
- A dlaczego? - zapytał Kollberg.
Gunvald Larsson długo dłubał w uchu długopisem, zanim odpowiedział:
- To fachowiec.
- No właśnie.
Gunvald Larsson myślał przez chwilę.
- Kiedy zajrzałeś tutaj jedenaście dni temu, zacząłeś coś mówić, ale nie skończyłeś. Dlaczego? ^
- Bo mi przerwałeś.
- A co chciałeś powiedzieć?
64
- Chciał powiedzieć, że powinniśmy sprawdzić dni i godziny rabunków - odezwał się Melander, wciąż nie podnosząc głowy. - Systematyzacja. Już to zrobiliśmy.
- I jeszcze coś - powiedział Martin Beck. - Rabuś jest fachowcem. To twój wniosek, Lennart. Jest na tyle dobrym fachowcem, że zna chłopców z prewencji. I może z wydziału do spraw przemocy. Może nawet wie, czym jeżdżą.
- No i co? - zapytał Gunvald Larsson. - Czy z powodu tego skunksa mamy wymienić wszystkich funkcjonariuszy?
- Mógłbyś wziąć ludzi z zewnątrz - podsuflował Kollberg.
- Skąd się tylko da. Na przykład dziewczyny. Inne samochody.
- Jasne, ale teraz jest już po ptakach - burknął Gunvald Larsson.
- Owszem - przyznał Martin Beck. - Po ptakach. Ale teraz w dwójnasób powinno nam zależeć na jego schwytaniu.
- On nawet nie spojrzy na park, dopóki morderca będzie na wolności - powiedział Gunvald Larsson.
- Niestety. O której był ostatni napad rabunkowy?
- Między dziewiątą a dziewiątą piętnaście.
- A o której doszło do morderstwa?
- Między siódmą a ósmą. Po kiego grzyba pytasz o coś, o czym wszyscy wiemy?
- Przepraszam. Chyba po to, żeby przekonać samego siebie.
- Do czego?
- Do tego, że rabuś widział dziewczynkę -wyjaśnił Kollberg.
- I tego, kto ją zabił. Nie działał na chybił trafił. Przypuszczalnie kręcił się po parku całymi godzinami, czekając na swoją szansę. Albo miał fart.
- Taki fart nie istnieje - stwierdził Melander. - Nie dziewięć razy z rzędu. Góra pięć. Albo sześć.
- Zgarnijcie go - powiedział Martin Beck.
- Może zaapelujemy do jego poczucia sprawiedliwości, co? Żeby się zgłosił dobrowolnie.
- Why noP.
5 - Mężczyzna na balkonie
65
Melander odebrał telefon.
- Wyślijcie tam radiowóz.
- Coś nowego? - zapytał Kollberg.
- Nie - odparł Melander.
- Poczucie sprawiedliwości. - Gunvald Larsson pokręcił głową. -Wasze wyobrażenie o gangsterskiej wspólnocie jest doprawdy. .. Brak mi słów.
- Mam gdzieś, czego ci brak. - W głosie Martina Becka dała się wyczuć porywczość. - Zgarnij go.
- Wykorzystaj wtyczki - poradził Kollberg.
- Myślisz, że nie... - zaczął Gunvald Larsson, ale nie skończył, bo ktoś ośmielił się mu przerwać.
- Gdziekolwiek jest - powiedział Martin Beck. - Czy siedzi na Kanarach, czy się przyczaił w melinie ćpunów na Sódermal-mie. Wykorzystaj wtyczki, wykorzystaj wszystkie kontakty, jakie mamy w światku przestępczym, gazety, radio i telewizję. Strasz, przekupuj, namawiaj, obiecuj i co tylko chcesz, bylebyś go dopadł.
- Myślicie, że tego nie wiem? Że brak mi piątej klepki?
- Przecież wiesz, co myślę o twojej inteligencji - poważnie odparł Kollberg.
- Wiem - przyznał udobruchany Gunvald Larsson. - Czyli cała naprzód!
Chwycił za telefon.
Martin Beck i Kollberg wyszli z pokoju.
- Może się uda - powiedział Martin Beck.
- Może.
- Gunvald nie jest taki głupi, na jakiego wygląda.
- Czyżby?
- Lennart?
- No?
- Co ci jest?
- To samo co tobie. ¦»
- Czyli?
- Boję się.
66
Martin Beck nie odpowiedział. Po części dlatego, że Kollberg miał rację, a po części dlatego, że znali się jak łyse konie i obywali bez słów.
Gnani tą samą myślą, wyszli na ulicę i wsiedli do czerwonego saaba, własności Głównego Zarządu Policji.
- Ten chłopczyk, jak mu tam... - zaczął Martin Beck.
- Bo Oskarsson. Bossę.
- Właśnie. Widziałem go przelotnie. Kto z nim rozmawiał?
- Chyba Sylvia. A może Sonja.
Było pustawo i duszno. Z Vasterbron zjechali nad kanał Pllsund i mknęli Bergsunds Strand, słuchając trajkotania kolegów z patroli na kanale czterdziestym.
- W promieniu osiemdziesięciu kilometrów może się do nich podłączyć pierwszy lepszy radioamator - z irytacją powiedział Kollberg. - Wiesz, ile by kosztowało odcięcie prywatnego radionadajnika?
Martin Beck pokiwał głową. Słyszał, że to wydatek rzędu stu pięćdziesięciu tysięcy koron. Nie mieli takich pieniędzy.
Obaj myśleli o czym innym. Kiedy ostatnio ścigali mordercę, angażując wszystkie możliwe siły i środki, złapanie go zajęło im czterdzieści dni. Kiedy ostatnio mieli do czynienia z podobnym przypadkiem, uporali się z tym w dziesięć dni. Teraz zabójca zaatakował dwa razy w ciągu zaledwie czterech dni. Melander powiedział, że parkowy rabuś mógłby mieć fart pięć albo sześć razy, co - nawiasem mówiąc - wcale nie było niczym niedorzecznym. Przykładając tę samą miarę do ich aktualnego przypadku, to już nie była matematyka, tylko przerażająca wizja.
Wjechali pod liljeholmski most, potem horństullskim nabrzeżem minęli wiadukt kolejowy i skręcili w stronę wieżowców, gdzie kiedyś była cukrownia. Na przydomowych skwerkach bawiły się dzieci.
Zaparkowali i wjechali windą na siódme piętro. Zadzwonili, ale nikt im nie otworzył. Chwilę odczekali, po czym Martin Beck zadzwonił do sąsiednich drzwi. Uchyliła je jakaś kobieta. Za jej plecami stała dziewczynka; mogła mieć pięć, sześć lat.
67
- Policja - łagodnie odezwał się Kollberg i okazał legitymację.
- Qj!
- Nie wie pani, czy rodzina Oskarssonów jest w domu? -spytał Martin Beck.
- Dzisiaj rano wyjechali. Do krewnych. To znaczy ona i dzieci.
- Aha, przepraszamy...
- Nie wszystkich na to stać - powiedziała kobieta.
- A dokąd wyjechali? - włączył się Kollberg.
- Nie wiem. Wracają w piątek rano i znowu wyjeżdżają. - Popatrzyła na nich. - Na urlop.
- Czy to znaczy, że pan Oskarsson jest w domu?
- Jest, będzie wieczorem. Możecie do niego zadzwonić.
- Tak - przyznał Martin Beck. Dziewczynka pociągnęła ją za spódnicę.
- Dzieci bywają marudne - powiedziała. - Nie można im odpuszczać, prawda?
- Raczej nie.
- Ale niektórym trzeba. No i są takie, co się nie słuchają.
- Niestety.
Milcząc, zjechali automatyczną windą na parter. Milcząc, ruszyli przez miasto na północ, świadomi własnej bezsilności i ambiwalentnego stosunku do społeczeństwa, które powinni chronić.
Ledwie wjechali do parku Vanadis, zatrzymał ich mundurowy, który nie znał ani ich, ani samochodu. W parku nie było nic do oglądania. Bawiło się kilkoro dzieci. I kręcili się niezmordowani ciekawscy.
"wycofali się do skrzyżowania Odengatan ze Sveavagen.
- Pić mi się chce - powiedział Kollberg.
Martin Beck skinął głową. Zaparkowali, weszli do Metropolu i zamówili po soku.
Przy barze siedziało dwóch mę&czyzn. Położyli marynarki na stołkach - co świadczyło o tym, że naprawdę jest bardzo ciepło -i rozmawiali, sącząc whisky.
68
- To dlatego, że nie ma wysokich kar - odezwał się młodszy. - Aż się prosi o lincz.
- Tak - zgodził się starszy.
- Przykro to mówić, ale to jedyny sposób.
Kollberg już otwierał usta, żeby się wtrącić, ale zrezygnował i jednym haustem wypił sok.
Trochę później Martin Beck usłyszał mniej więcej to samo w trafice, gdzie kupował florydy.
- ...i wie pan, co powinni zrobić, jak złapią tego sukinsyna? Powinni go publicznie zlikwidować, żeby wszyscy to mogli zobaczyć w telewizji. I żeby robili to powolutku, przez kilka dni, nie od razu.
- Kto to był? - zapytał Martin Beck, kiedy klient wyszedł.
- Skog - poinformował sklepikarz. - Ma tuż obok zakład naprawy radioodbiorników. Równy gość.
W głównej kwaterze śledczej Martin Beck pomyślał, że nie tak dawno temu złodziejom obcinano ręce. A mimo to ludzie kradli. Dużo ludzi.
Wieczorem zadzwonił do ojca Bo Oskarssona.
- Ingrid i dzieci? Wysłałem ich do teściów na Olandię. Nie może pan tam zadzwonić.
- Kiedy wrócą?
- W piątek przed południem. Wieczorem się pakujemy, wsiadamy do samochodu i jedziemy za granicę. Tam jego noga nie postanie.
- Tak - zmęczonym głosem przyznał Martin Beck.
Tyle się wydarzyło we wtorek trzynastego czerwca. W środę nic się nie wydarzyło. Było cieplej.
Rozdział 13
W czwartek tuż po jedenastej coś się stało. Martin Beck odruchowo położył lewy łokieć na szafce z archiwaliami i bodaj po raz piętnasty tego dnia usłyszał sygnał telefonu i odpowiedź Gun-valda Larssona:
- Larsson, słucham... Co?... Zaraz będę. Gunvald Larsson wstał i spojrzał na Martina Becka.
- Dzwonił strażnik. Przyszła jakaś dziewczyna, która podobno coś wie.
- O?
- O rabusiu.
Minutę później dziewczyna siedziała przy biurku. Miała góra dwadzieścia lat, ale wyglądała starzej. Ażurowe fioletowe pończochy, buty bez palców na obcasach, minispódniczka, godny uwagi dekolt i godne uwagi upięcie tlenionych włosów, sztuczne rzęsy i gruba warstwa cienia do powiek. Buzia w ciup i wysoko podniesione stanikiem piersi.
Gunvald Larsson natychmiast przystąpił do rzeczy.
- No więc co pani wie?
- Chcieliście się czegoś dowiedzieć o tym z Vasaparken, z parku Vanadis i tak dalej - powiedziała wyniośle. - Tak słyszałam.
- A niby po co miałaby tu panhprzychodzić?
- Niech mnie pan nie popędza. Gunvald Larsson nie krył zniecierpliwienia.
70
- Co pani wie?
- Jest pan niemiły. Dziwne, że wszyscy gliniarze to buce.
- Jeśli liczy pani na nagrodę, to fora ze dwora.
- Gwiżdżę na szmal - odparowała.
- Co panią do nas sprowadza? - zapytał uprzejmie Martin Beck.
- Nie narzekam na brak gotówki.
Widocznie przyszła do nich między innymi po to, żeby odegrać scenę, i postanowiła dopiąć swego. Martin Beck zauważył nabrzmiałe żyły na czole Gunvalda Larssona.
- Poza tym zarabiam sto razy lepiej od was - dodała.
- Jasne, du... - Gunvald Larsson szybko się opamiętał. - Lepiej przemilczmy, czym pani zarabia.
- Jeszcze jedno słowo i już mnie tu nie ma.
- Nigdzie pani nie pójdzie.
- Czy nie żyjemy przypadkiem w wolnym kraju? W demokracji czyjakjej tam?
- Co panią do nas sprowadza? - powtórzył pytanie Martin Beck średnio uprzejmie.
- Wyłazicie ze skóry, żeby się dowiedzieć, co? Nastawiliście uszy jak anteny. Aż mnie korci, żeby stąd wyjść bez słowa.
Melander przełamał impas. Podniósł głowę, wyjął fajkę z ust, po raz pierwszy popatrzył na dziewczynę i powiedział spokojnie:
- Proszę mówić, moja droga.
- O tym z parku Vanadis i Vasaparken, i...
- Tak, jeśli naprawdę pani coś wie.
- I potem będę mogła wyjść?
- Naturalnie.
- Słowo honoru?
- Słowo honoru - potwierdził Melander.
- I nie powiecie mu, że to... -Wzruszyła ramionami i dorzuciła jakby do siebie: -1 tak się domyśli.
- Jak on się nazywa? - spytał Melander.
- Roffe.
- A nazwisko?
71
- Lundgren. Rolf Lundgren.
- Gdzie mieszka? - włączył się Gunvald Larsson.
- Na Luntmakargatan pięćdziesiąt siedem.
- Gdzie jest teraz?
- Właśnie tam.
- Skąd pewność, że to on? - spytał Martin Beck.
W kącikach oczu dziewczyny coś zalśniło. Martin Beck nie bez zdziwienia skonstatował, że to łzy.
- Ja miałabym tego nie wiedzieć... - wymruczała.
- A więc jest pani z tym facetem - powiedział Gunvald Larsson.
Spojrzała na niego, nie mówiąc ani słowa.
- Jakie jest nazwisko na drzwiach? - spytał Melander.
- Simonsson.
- Czyje to mieszkanie? - włączył się Martin Beck.
- Roffego. Chyba.
- Jak to się trzyma kupy? - zapytał Gunvald Larsson.
- Wynajmuje je. Myślicie, że jest takim idiotą, żeby mieć na drzwiach tabliczkę ze swoim nazwiskiem?
- Jest poszukiwany?
- Nie wiem.
- Ukrywa się?
- Nie wiem.
- Na pewno pani wie - powiedział Martin Beck. - Czy uciekł z jakiegoś zakładu?
- Nie. Nie uciekł. Roffe nigdy nie siedział.
- Do czasu - skwitował Gunvald Larsson. Wbiła w niego nienawistne spojrzenie. Gunvald Larsson zasypał ją pytaniami.
- Luntmakargatan pięćdziesiąt siedem?
- Tak. A co, niewyraźnie mówię?
- W oficynie czy od ulicy?
- W oficynie. *
- Które piętro?
- Pierwsze.
72
- Ilupokojowe mieszkanie?
- Jedno.
- Z kuchnią?
- Nie, z wnęką kuchenną. Jeden pokój.
- Ile okien?
- Dwa.
- Na podwórze?
- Nie, z widokiem na morze.
Gunvald Larsson przygryzł dolną wargę. Żyły znowu nabrzmiały mu na czole.
- No dobrze - powiedział Melander. - A zatem ma jednopokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze z dwoma oknami wychodzącymi na podwórze. Jest pani pewna, że teraz tam jest?
- Uhm, jestem pewna.
- Czy ma pani klucz do tego mieszkania? - uprzejmie zapytał Martin Beck.
- Nie, jest tylko jeden.
- I on się zamknął?
- Mowa!
- Czy drzwi otwierają się do środka, czy na zewnątrz? Zastanawiała się chwilę.
- Do środka.
- Na pewno?
- Tak.
- Ile pięter jest w oficynie? - spytał Martin Beck.
- Zdaje się, że cztery.
- Co jest na parterze?
- Jakiś warsztat.
- Czy z okien widać bramę prowadzącą na ulicę? - zapytał Gunvald Larsson.
- Nie, Riddarfjarden. I kawałek Ratusza. I zamek królewski.
- Wystarczy - powiedział Gunvald Larsson. - Zabierzcie ją. Dziewczyna wykonała gwałtowny ruch.
- Chwileczkę - zaooponował Melander.
73
W pokoju zapadła cisza. Gunvald Larsson patrzył wyczekująco na Melandera.
- Nie mogę wyjść? Przecież pan obiecał.
- Owszem - przyznał Melander. - Oczywiście, że pani wyjdzie, ale najpierw musimy sprawdzić pani informacje. Dla pani dobra. I jeszcze coś.
- Co?
- On nie jest sam w mieszkaniu, prawda?
- Tak - wyszeptała dziewczyna.
- Jak się pani w ogóle nazywa? - wtrącił się Gunvald Larsson.
- Nie pański interes.
- Zabierzcie ją - powtórzył Gunvald Larsson. Melander wstał i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju.
- Rónn, jest u nas pewna pani, czy mogłaby przez chwilę posiedzieć u ciebie?
Rónn stanął w drzwiach. Miał przekrwione oczy i czerwony nos. Przyjrzał się im.
- Jasne.
- Wysmarkaj się - poradził mu Gunvald Larsson.
- Poczęstować ją kawą?
- Naturalnie. - Melander przytrzymał drzwi. - Bardzo proszę - powiedział z galanterią.
Kobieta wstała. Zatrzymała się w drzwiach i omiotła lodowatym spojrzeniem Gunvalda Larssona i Martina Becka. Najwyraźniej nie udało im się pozyskać jej sympatii. Jakiś błąd w zakresie elementarnej wiedzy psychologicznej, pomyślał Martin Beck.
Popatrzyła na Melandera.
- Kto go zdejmie? - zapytała z wahaniem.
- My- uprzejmie odrzekł Melander. - Od tego jesteśmy. Nie ruszyła się, wciąż patrzyła na Melandera.
- On jest niebezpieczny.
- Jak bardzo? »
- Bardzo. Strzela. Mnie pewnie też kiedyś zastrzeli.
- Jak odsiedzi swoje - zauważył Gunvald Larsson.
74
Zignorowała go.
- Ma dwa pistolety maszynowe i jeden normalny. Powiedział...
Martin Beck czekał na reakcję Melandera, mając nadzieję, że Gunvald Larsson się nie odezwie.
- Co powiedział? - spytał Melander.
- Ze nigdy nie wezmą go żywcem. Wiem, że mówił poważnie. - Milczała kilka sekund. - To tyle.
- Dziękuję - powiedział Melander i zamknął za nią drzwi.
- Uff1. - sapnął Gunvald Larsson.
- Załatwcie nakaz - polecił Martin Beck. -1 dawać mi tu plan miasta.
Odbitka planu leżała na stole, zanim Melander zakończył krótką rozmowę telefoniczną, zyskując legalne pozwolenie na to, co miało niebawem nastąpić.
- Może być ciężko - powiedział Martin Beck.
- No - zgodził się Gunvald Larsson, wysunął szufladę biurka, wyjął służbowy pistolet i przez chwilę ważył go w dłoni.
Martin Beck, kiedy musiał być uzbrojony, nosił broń jak większość szwedzkich policjantów niemundurowych w kaburze z szelkami. Natomiast Gunvald Larsson załatwił sobie specjalny klips i przypinał kaburę do paska u spodni.
- Okej - powiedział, z pistoletem na prawym biodrze. - Sam go zdejmę. Idziesz ze mną?
Martin Beck popatrzył w zadumie na Gunvalda Larssona, olbrzyma, który przewyższał go o pół głowy.
- To jedyne sensowne wyjście - kontynuował Gunvald Larsson. - Bo niby jak mielibyśmy to załatwić? Kupa luda w kuloodpornych kamizelkach wpada do bramy z kałachami i gazem łzawiącym i kiedy zasuwa przez podwórze, on strzela jak opętany z okna i z klatki. A może ty albo komendant, albo komendant główny, albo król wrzaśnie przez megafon: „Jesteś otoczony! Wszelki opór jest bezskuteczny!"?
- A może by tak rozpylić gaz łzawiący przez dziurkę od klucza - podpowiedział Melander.
75
- To jest myśl - przyznał Gunvald Larsson - ale mnie nie przekonuje. Prawdopodobnie w drzwiach jest klucz. Nie, nasi niemundurowi na ulicy, dwóch wchodzi do środka. Idziesz?
- Jasne - odparł Martin Beck.
Wolałby pójść z Kollbergiem, ale bandzior był bez wątpienia człowiekiem Gunvalda Larssona.
Luntmakargatan jest na Norrmalmie. Ta długa i wąska ulica, przeważnie o starej zabudowie, rozciąga się od Brunnsgatan na południu do Odengatan na północy. Na parterze mieści się sporo ciekawych pracowni rzemieślniczych, a w oficynach sporo obskurnych mieszkań.
Byli na miejscu w niecałe dziesięć minut.
Rozdział 14
Szkoda, że nie wziąłeś komputera - powiedział Gunvald Larsson. - Mógłbyś nim wywalić drzwi.
- Jasne - odparł Martin Beck.
Zaparkowali na Radmansgatan, podeszli do rogu i w pobliżu posesji numer pięćdziesiąt siedem zobaczyli kolegów stojących na chodnikach.
Przybycie policji nie wzbudziło szczególnego zainteresowania.
- Wchodzimy... - zaczął Gunvald Larsson i urwał, jakby sobie przypomniał, że jest niższy rangą, po czym zerknął na zegarek. - Proponuję, żebyśmy weszli w odstępie półminu-towym.
Martin Beck skinął głową, przeciął ulicę, stanął przed witryną zakładu zegarmistrzowskiego Gustafa Blomdina i patrzył, jak niezwykle piękny farmerski zegar ścienny odlicza trzydzieści sekund. Potem się odwrócił, byle jak przeszedł przez jezdnię i zniknął w bramie pod pięćdziesiątym siódmym.
Na podwórzu nie spojrzał w wiadome okna, tylko szybko i cicho ruszył po schodach. W warsztacie na parterze głucho pracowała jakaś maszyna.
Na drzwiach z łuszczącą się farbą rzeczywiście widniało nazwisko Simonsson. Z mieszkania nie dobiegał żaden dźwięk, nie wydał go także Gunyald Larsson, który stał wyprostowany jak
77
struna po prawej stronie drzwi, delikatnie przesuwając palcami po spękanej boazerii.
Spojrzał pytająco na Martina Becka.
Martin Beck przez kilka sekund lustrował drzwi, po czym pokiwał głową i ustawił się z lewej strony, plecami do ściany, maksymalnie skoncentrowany.
Biorąc pod uwagę wzrost i wagę, Gunvald Larsson poruszał się wyjątkowo żwawo i niemal bezszelestnie w swoich sandałach na gumowych podeszwach. Oparł się prawym barkiem o ścianę naprzeciwko drzwi i znieruchomiał. Widocznie się upewnił, że w zamku tkwi klucz, i nie ulegało wątpliwości, że prywatny świat Rolfa Lundgrena nie przetrwa dłużej niż parę sekund. Ledwie Martin Beck zdążył o tym pomyśleć, Gunvald Larsson lekko się pochylił, wysunął prawe ramię i swoim dziewięćdziesięciokilo-wym ciałem natarł na drzwi.
Otworzyły się z hukiem, zawisły na górnym zawiasie i Gun-vald Larsson wpadł do środka w kaskadzie drzazg. Martin Beck był pół metra za nim; wtargnął wspaniale posuwistym krokiem, z bronią gotową do strzału.
Rabuś leżał na łóżku na plecach, z prawym ramieniem pod szyją kobiety, które błyskawicznie uwolnił, stoczył się na podłogę i wsunął rękę pod łóżko. Kiedy Gunvald Larsson przypuścił atak, klęczał, zaciskając prawą dłoń na metalowej podpórce do broni.
Gunvald Larsson uderzył go tylko raz i niezbyt mocno, ale to wystarczyło, żeby Lundgren wypuścił pistolet i wylądował pod ścianą. Siedział, zasłaniając twarz lewą ręką.
- Nie bij mnie! - krzyknął.
Był nagi. Kobieta, która zerwała się z łóżka sekundę później, miała na sobie tylko zegarek z tekstylnym paskiem w szkocką kratę. Zastygła w bezruchu, przywarła plecami do ściany po drugiej stronie łóżka i wpatrywała się to w pistolet maszynowy na podłodze, to w olbrzymiego bl»ndyna w tweedowym garniturze. Nawet nie próbowała się zasłaniać. Była dość ładna, krótkowłosa, miała długie szczupłe nogi, dziewczęce piersi o dużych
78
jasnobrązowych sutkach, wyraźną ciemną smugę od pępka do wilgotnej ciemnobrązowej kępy włosów łonowych i gęste włosy pod pachami. Uda, ramiona i piersi zdążyły się pokryć gęsią skórką.
Jakiś mężczyzna z warsztatu na parterze gapił się zdumiony przez zdemolowane drzwi.
Martina Becka uderzył absurd tej sytuacji i po raz pierwszy od dawna poczuł leciutkie drganie w kącikach ust. Stał pośrodku pokoju, mierząc do dwojga golasów z walthera kaliber 7.65, czemu się przyglądał mężczyzna w niebieskim stolarskim fartuchu, z calówką w prawej dłoni.
Schował pistolet. W drzwiach pojawił się policjant, odpędzając gapia.
- Co... - wykrztusiła dziewczyna. Gunvald Larsson spojrzał na nią z odrazą.
- Ubierz się. Jeśli masz w co. - Prawą stopą wciąż przyciskał pistolet maszynowy do podłogi. - Ty też się ubieraj - zwrócił się do mężczyzny.
Rolf Lundgren był muskularnym przystojnym młodzieńcem o ładnej opałeniźnie, nie licząc wąskiego pasa białej skóry na podbrzuszu, i długich jasnych włosach na ramionach i nogach.
Powoli się wyprostował, zasłaniając prawą ręką przyrodzenie.
- Pieprzona, pojebana suka.
Do pokoju wszedł jeszcze jeden policjant i zachłannie się przyglądał. Dziewczyna nadal stała nieruchomo, przyciskała do ściany rozcapierzone dłonie, ale spojrzenie jej piwnych oczu świadczyło o tym, że zaczyna przychodzić do siebie.
Martin Beck rozejrzał się po pokoju. Na oparciu krzesła wisiała niebieska bawełniana sukienka, na siedzisku leżały figi, biustonosz i siatka, obok na podłodze stała para sandałków.
Martin Beck podał jej sukienkę.
- Kim pani jest?
Dziewczyna wyciągnęła prawą rękę, wzięła sukienkę, ale jej nie włożyła.
79
- Nazywam się Lisbeth Hedvig Maria Karlstrom. A pan kim jest?
- Policjantem.
- Studiuję języki nowożytne na Uniwersytecie Sztokholmskim i zaliczyłam dwa semestry z angielskiego.
- Aha, i tego was uczą na uniwersytecie - powiedział Gun-vald Larsson, nie odwracając głowy.
- Od roku jestem pełnoletnia i zabezpieczam się pessarium.
- Od jak dawna zna pani tego mężczyznę? - zapytał Martin Beck.
Lisbeth Hedvig Maria Karlstrom w dalszym ciągu nie kwapiła się do włożenia sukienki.
- Od dwóch godzin i dwudziestu pięciu minut - odparła, patrząc na zegarek. - Spotkałam go na basenie w Vanadis.
W drugiej części pokoju Lundgren niezdarnie wciągnął slipy i spodnie khaki.
- Nie ma się czym chwalić - zauważył Gunvald Larsson.
- Cham! - powiedziała dziewczyna.
- Naprawdę?
Gunvald Larsson spojrzał na dziewczynę tylko raz. Nie odrywał wzroku od bandyty.
- Wkładaj koszulę. I skarpetki. I buciki. Pięknie. Zabierzcie go, chłopcy.
Do pokoju weszło dwóch mundurowych, przez moment przyglądali się scenerii, po czym wyprowadzili Rolfa Lundgrena.
- Proszę się ubrać - powiedział Martin Beck do dziewczyny.
W końcu włożyła sukienkę, podeszła do krzesła, wciągnęła figi i wsunęła stopy w sandałki. Biustonosz zrolowała i schowała do siatki.
- Co on zrobił? - spytała.
- To zboczeniec - rzucił Gunvald Larsson.
Martin Beck zobaczył, że zbladła i popatrzyła na niego pytająco. Pokręcił głową.
80
- Czyja... - zaczęła niepewnie.
- Nie ma takiej potrzeby. Proszę podać nazwisko i adres policjantowi przed domem. Zegnam.
Dziewczyna wyszła.
- Puściłeś ją? - zdumiał się Gunvald Larsson.
- Tak. - Martin Beck wzruszył ramionami. - To co, przejrzymy te manele?
Rozdział 15
Pięć godzin później, o wpół do szóstej, Rolf Evert Lundgren nie powiedział nic ponadto, że nazywa się Rolf Evert Lundgren.
Stali wokół niego, siedzieli naprzeciwko niego, palił ich papierosy, szpule się obracały, a on wciąż nazywał się Rolf Evert Lundgren, co zresztą było napisane w jego prawie jazdy.
Pytali, pytali, pytali: Martin Beck i Melander, i Gunvald Larsson, i Kollberg, i Rónn, zajrzał nawet Hammar, obecnie zastępca komendanta, i powiedział kilka dobrze dobranych słów. Młody człowiek, który wciąż nazywał się Rolf Evert Lundgren, trochę się irytował, kiedy Rónn kichał, nie zasłaniając twarzy chusteczką.
Absurd polegał na tym, że gdyby chodziło wyłącznie o niego, mógłby się uchylać od odpowiedzi na wszystkich przesłuchaniach i przed każdym organem sądowniczym, i przez cały okres odbywania kary, ponieważ w oficynie, w pokoju na pierwszym piętrze i w garderobie znaleziono nie tylko dwa pistolety maszynowe i jeden pistolet marki Smith and Wesson 38 special, ale także przedmioty łączące go z czterema napadami rabunkowymi plus chustkę do nosa, tenisówki, koszulkę z dralonu z monogramem na kieszonce, dwa tysiące tabletek preludinu, kastet i kilka skradzionych aparatów fotograficznych. *
O szóstej Rolf Evert Lundgren pił kawę w towarzystwie komisarza Martina Becka z głównego wydziału zabójstw i policjanta
82
śledczego Fredrika Melandera ze sztokholmskiego wydziału do spraw przemocy fizycznej. Panowie wrzucili po dwie kostki cukru i siorbali z tekturowych kubków, zmęczeni i z ponurymi minami.
- Gdyby chodziło tylko o pana, już dawno byśmy poszli do domu - odezwał się Martin Beck.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi.
- Przepraszam, najgorsze w tym wszystkim jest to, że...
- Dajcie mi spokój.
Martin Beck milczał, siedział nieruchomo i wpatrywał się w zatrzymanego. Melander też milczał.
Kwadrans po szóstej Martin Beck dopił chłodnawą kawę, zgniótł kubek i wyrzucił go do kosza.
Próbowali prośbą i groźbą, uprzejmie, ostro, logicznie, przez zaskoczenie, usiłowali go namówić na adwokata i dziesięć razy pytali, czy nie miałby ochoty czegoś zjeść. Ściśle rzecz biorąc, próbowali wszystkiego z wyjątkiem bicia. Martin Beck widział, że Gunvald Larsson kilka razy był bardzo bliski zastosowania tej absolutnie niedozwolonej metody, ale uznał ją za niezbyt stosowną, zwłaszcza że przez pokój przewalali się komisarze i zastępcy komendantów. W końcu wkurzył się do tego stopnia, że sobie poszedł.
O wpół do siódmej poszedł sobie Melander i przyszedł Rónn.
- Niech pan zabiera tę brudną chustkę do nosa, bo mnie pan zarazi - powiedział Rolf Evert Lundgren.
Rónn, przeciętny policjant o przeciętnej wyobraźni i takim samym poczuciu humoru, rozważał przez chwilkę taką oto ewentualność, czyby nie zostać pierwszym przesłuchującym w historii kryminalistyki, który wymusza zeznania kichaniem. Ale zrezygnował.
W normalnej sytuacji, pomyślał Martin Beck, powinniśmy mu dać czas, żeby się z tym przespał. Mężczyzna w zielonej koszuli i spodniach khaki nie sprawiał wrażenia sennego i z niczym się nie wychylił. Cóż, wcześniej czy później pozwolą mu odpocząć.
83
- Ta kobieta, która przyszła do nas przed południem... - zaczął Rónn i kichnął.
- Pieprzona, jebana suka - uściślił Rolf Evert Lundgren i popadł w posępne milczenie. - Ona mnie kocha - dodał po chwili. - Twierdzi, że jej potrzebuję.
Martin Beck pokiwał głową. Po minucie doczekał się ciągu dalszego.
- Ja jej nie kocham. Jest mi tak samo potrzebna jak łupież. Nie mendź, pomyślał Martin Beck. Nic nie mów.
- Chcę mieć przyzwoite dziewczyny - kontynuował Rolf Evert Lundgren. - A najchętniej jedną przyzwoitą dziewczynę. I co? Ląduję tutaj przez zazdrosną sukę.
Milczenie.
- Suka - mruknął pod nosem zatrzymany. Milczenie.
- Nadaje się tylko do jednego.
Jasne, pomyślał Martin Beck, ale tym razem się pomylił.
- Okej - powiedział trzydzieści sekund później mężczyzna w zielonej koszuli.
- Porozmawiamy? - spytał Martin Beck.
- Tak. Ale najpierw chciałbym coś wyjaśnić. Ta suka może mi zapewnić alibi na poniedziałek. Chodzi o to, co się stało w Tantolunden. Byłem wtedy z nią.
- To już wiemy - skonstatował Rónn.
- O kurde. Więc powiedziała.
- Nie - odparł na norrlandzką modłę Norrlandczyk Rónn.
„Nie". Martin Beck wpatrywał się w kolegę. Pogratulować takiej składni. Ale nie zamierzał o tym informować kogokolwiek z szefostwa grupy dochodzeniowo-śledczej.
- Miło mi to słyszeć. - Martin Beck nie mógł się powstrzymać od komentarza. - To oczyszcza obecnego tu Lundgrena z niesłusznych podejrzeń. %.
- Nie, no tak- spokojnie odparł Rónn. Martin Beck zwrócił się do zatrzymanego:
84
- To co, porozmawiamy?
Rolf Evert Lundgren otaksował go spojrzeniem.
- My? Nie.
- ???
- Z panem nie chcę rozmawiać.
- A z kim? - uprzejmie spytał Martin Beck.
- Z tym, który mnie zgarnął. Z tym dużym.
- Gdzie jest Gunvald? Rónn westchnął.
- Pojechał do domu.
- Dzwoń po niego.
Rónn znów westchnął. Martin Beck wiedział dlaczego. Gun-vald Larsson mieszkał w Bollmorze.
- Musi wypocząć - powiedział Rónn. - Miał ciężki dzień. Zwinąć takiego gangstera, to nie przelewki.
- Stul pysk! -wtrącił się RolfEvert Lundgren. Rónn kichnął i przysunął do siebie telefon.
Martin Beck poszedł do drugiego pokoju i zadzwonił do Hammara, który natychmiast zadał mu pytanie:
- Czy tego Lundgrena można oczyścić z zarzutów o morderstwo?
- Rónn rozmawiał dzisiaj z jego kochanką. Wygląda na to, że była z nim, kiedy doszło do morderstwa w Tantolunden. Ale na piątek nie ma alibi.
- Aha. Co o tym myślisz? Martin Beck wahał się kilka sekund.
- Myślę, że to nie on.
- Twoim zdaniem nie może być sprawcą?
- Mało prawdopodobne. Nic się nie zgadza. Pomijając poniedziałkowe alibi, to nie ten typ. W sprawach seksu wydaje się całkowicie normalny.
- Aha.
Hammar nie krył lekkiej irytacji. Martin Beck wrócił do pokoju przesłuchań. Rónn i Rolf Evert Lundgren siedzieli w milczeniu.
85
- Czy na pewno nic pan nie zje? - spytał Martin Beck.
- Na pewno - odparł bandzior. - Kiedy przyjdzie ten gość? Rónn westchnął i wydmuchał nos.
I
Rozdział 16
Gunvald Larsson wszedł do pokoju. Od wydzwonienia go upłynęło dokładnie trzydzieści siedem minut. Wciąż trzymał w ręku rachunek za taksówkę. Odkąd widzieli go ostatnio, ogolił się i zmienił koszulę. Usiadł przy biurku naprzeciwko Lundgrena, złożył rachunek i wsunął go do prawej górnej szuflady biurka. Był gotowy do przepracowania kilku godzin nadliczbowych z okrągłej liczby dwóch milionów czterystu tysięcy, jakie szwedzcy policjanci muszą rocznie odbębnić. Ale biorąc pod uwagę jego stopień służbowy, wcale nie było takie pewne, czy otrzyma zapłatę za najbliższe godziny.
Gunvald Larsson się nie śpieszył. Sprawdzał magnetofon, przesuwał notatnik i układał długopisy. Pewnie bawi się w psychologa, pomyślał Martin Beck. Nie lubił Gunvalda Larssona i nie miał najlepszego zdania o Ronnie. Nie miał też najlepszego zdania o sobie. Kollberg ponoć się bał, a Hammar sprawiał wrażenie poirytowanego. Wszyscy byli wykończeni. Rónn miał katar. Dużo funkcjonariuszy patrolujących pieszo i w radiowozach też pracowało po godzinach i padało na twarz. Niektórzy mieli pietra, a Ronn z pewnością nie był osamotniony w swoim zasmarkaniu.
W Sztokholmie i na przedmieściach drżało ze strachu przeszło milion ludzi.
Wkrótce zacznie się siódmy bezowocny dzień pościgu.
A oni stanowili bastion społeczeństwa.
Wspaniały bastion.
87
Rónn wytarł nos.
- No tak - odezwał się Gunvald Larsson, kładąc wielką włochatą dłoń na magnetofonie.
- To pan mnie zgarnął - powiedział Rolf Evert Lundgren z nutą niezamierzonego podziwu.
- Owszem. Ale nie jestem z tego dumny. To moja praca. Codziennie zgarniam takich bydlaków jak pan. Za tydzień nie będę o panu pamiętał.
Była to oczywiście prawda połowiczna, ale bombastyczny wstęp zrobił swoje. Rolf Evert Lundgren ociupinkę zzielenial. Gunvald Larsson włączył magnetofon.
- Imię i nazwisko?
- Rolf Evert Lundgren.
- Urodzony?
- Tak.
- Niech pan nie będzie bezczelny.
- Piątego stycznia czterdziestego czwartego.
- Gdzie?
- WGóteborgu.
- Parafia?
- Lundby.
- Imiona i nazwiska rodziców?
Opanuj się, Gunvald, pomyślał Martin Beck. Masz całe tygodnie na takie pytania. Naprawdę interesuje nas tylko jedno.
- Karany?
- Nie.
- Był pan w placówce opiekuńczo-wychowawczej?
- Nie.
- Jest kilka szczegółów, które nas przede wszystkim interesują - wtrącił Martin Beck.
- Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno, że będę rozmawiał tylko z nim? - burknął Rolf Evert Lundgren.
Gunvald Larsson obrzucił Martina Becka obojętnym spojrzeniem.
- Zawód?
88
- Zawód?
- Tak. Chyba ma pan jakiś zawód, prawda?
- E...
- Za kogo pan się podaje?
- Za biznesmena.
- Ajaki to biznes?
Martin Beck i Rónn wymienili pełne rezygnacji spojrzenia. To potrwa. I potrwało.
- Interesuje nas kilka drobiazgów - powiedział Gunvald Larsson po godzinie i czterdziestu pięciu minutach.
- Domyśliłem się.
- Przyznał się pan, że był pan w parku Vanadis wieczorem dziewiątego czerwca, czyli w piątek w zeszłym tygodniu.
- Tak.
- I że dokonał pan napadu rabunkowego o dwudziestej pierwszej piętnaście.
- Tak.
- Na właścicielkę sklepu, Hildur Magnusson.
- Tak.
- O której przyszedł pan do parku? - zapytał Rónn.
- Stul pysk! - warknął Lundgren.
- Tylko bez impertynencji - powiedział Gunvald Larsson. -O której pan tam przyszedł?
- Około siódmej. Może parę minut po siódmej. Wyszedłem z domu, kiedy deszcz osłabł.
- I był pan w parku Vanadis od siódmej do chwili, kiedy napadł pan i obrabował Hildur Magnusson?
- No. Byłem w pobliżu. Miałem uszy i oczy otwarte.
- Czy w tym czasie widział pan inne osoby w parku?
- Tak.
- Ile?
- Z dziesięć. Albo dwanaście. Raczej dziesięć.
- Przypuszczam, że dokładnie je pan obserwował.
- No.
89
- Zęby na nie napaść?
- Zęby sprawdzić, czy gra jest warta świeczki.
- Czy pamięta pan te osoby?
- Tak, niektóre.
- Kogo?
- Dwóch gliniarzy.
- Policjantów?
- Tak.
- Mundurowych?
- Nie.
- Skąd pan wie, że to policjanci?
- Bo widziałem ich wcześniej ze dwadzieścia albo trzydzieści razy. Pracują na Surbrunnsgatan i jeżdżą czerwonym amazonem albo zielonym saabem.
Tylko nie mów: „Chodzi panu o komisariat?" - pomyślał Martin Beck.
- Chodzi panu o dziewiąty komisariat? - powiedział Gun-vald Larsson.
- Tak, jeśli to ten na Surbrunnsgatan.
- O której godzinie zobaczył pan tych dwóch policjantów?
- Mniej więcej o wpół do dziewiątej. To znaczy, wtedy przyszli.
- Jak długo zostali?
- Dziesięć minut, może kwadrans. Potem pojechali do Lill--Jansskogen.
- Skąd pan wie?
- Sami to powiedzieli.
- Powiedzieli? Rozmawiał pan z nimi?
-W życiu! Stałem obok i słyszałem, co mówią. Gunvald Larsson popadł w głęboką zadumę. Nietrudno było sobie wyobrazić, o czym myśli.
- Kogo pan jeszcze widział?
- Chłopaka i dziewczynę. Młodsi. Około dwudziestki.
- Co robili?
- Migdalili się.
90
-Jak?
- Normalnie, złapał ją za cipę.
- Tylko bez chamstwa.
- Mówię, jak było. Gunvald Larsson znów umilkł.
- Czy zdaje pan sobie sprawę, że w parku popełniono morderstwo, kiedy pan tam był?
Rolf Evert Lundgren złapał się za czoło. Po raz pierwszy od wielu godzin wyglądał na zdenerwowanego i nie wiedział, co powiedzieć.
Po chwili wykrztusił:
- Czytałem o tym.
- I?
- To nie ja. Przysięgam. Ja nie jestem taki.
- Czytał pan o tej dziewczynce. Eva Carlsson. Miała dziewięć lat. Była w czerwonej spódniczce, bluzeczce w poprzeczne paski... - Gunvald Larsson zajrzał do notatek. -1 w czarnych drewniakach. Widział ją pan?
Rolf Evert Lundgren milczał. Po trzydziestu sekundach Gun-vałd Larsson powtórzył pytanie:
- Czy widział pan tę dziewczynkę?
- Taaak, chyba widziałem - odparł po długim wahaniu.
- Gdzie?
- Na placu zabaw przy Sveavagen. W każdym razie był tam jeden dzieciak. Dziewczynka.
- Co robiła?
- Huśtała się.
- Z kim była?
- Z nikim. Solo.
- O której?
- Tuż po... zaraz kiedy tam przyszedłem.
- A dokładniej?
- Dziesięć po siódmej. Albo trochę później.
- I jest pan pewien, że była sama?
- Tak.
91
- I jest pan pewien, że była w czerwonej spódniczce i pasiastej bluzce?
- Nie. Nie wiem. Ale...
- Ale?
- Tak mi się wydaje.
- Nikogo innego pan nie widział? Nikt z nią nie rozmawiał?
- Zaraz, chwila moment. Czytałem o tym w gazecie. Cholernie długo się zastanawiałem.
- Nad czym?
- No, że ja...
- Rozmawiał pan z nią?
- Nie, cholera, nie...
- Była sama, huśtała się. Podszedł pan do niej?
- Nie, nie...
- Pozwól mu mówić, Gunvald - wtrącił się Martin Beck. -Na pewno długo o tym myślał.
Rolf Evert Lundgren obrzucił Martina Becka zrezygnowanym spojrzeniem. Był zmęczony, trochę się bał. Śladu agresji. Nie odzywaj się, Gunvald, pomyślał Martin Beck. Gunvald Larsson się nie odezwał. Rabuś milczał przez minutę, podpierając głowę rękami.
- Myślałem o tym. Dzień w dzień. - Znów zamilkł. -Wiem, że widziałem tę małą na placu zabaw i że była sama, i że to musiało być zaraz kiedy tam przyszedłem. Mniej więcej dziesięć albo piętnaście po siódmej. Nie przyglądałem się zbyt dokładnie. Po prostu jeden dzieciak, i tak nie miałem zamiaru pracować koło placu zabaw, bo za blisko ulicy. Za blisko Sveavagen. Dlatego o niej nie myślałem. Wtedy. Co innego, gdyby była na placu zabaw przy wieży ciśnień.
- Tam też ją pan widział? - spytał Gunvald Larsson.
- Nie, nie...
- Szedł pan za nią?
- Nie, nie, niech pan posłucha:*w ogóle się nią nie interesowałem, ale...
Ale
cor
92
HgMll
alUtllU.4UŁ LLkŁi. J] Jjfe,
- Ale tego wieczoru w parku było mało ludzi. Była paskudna pogoda, w każdej chwili mogło lunąć. Już miałem zrezygnować i wrócić do domu, kiedy ta ba... kiedy przyszła ta kobieta. Ale...
- Ale?
- Chcę powiedzieć, że widziałem tę dziewczynkę. Mniej więcej kwadrans po siódmej.
- Już pan to mówił. Z kim pan ją widział?
- Z nikim. Była solo... Przez cały ten czas widziałem dziesięć osób. Ja... ja jestem dokładny. Jak pracuję, nie chcę wpaść. Rozglądam się. Obserwuję. Chodzi mi o to, że może ktoś, kogo widziałem...
- No, kogo pan widział?
- Dwóch gliniarzy.
- Policjantów.
- Tak. Jeden był rudy, w trenczu, drugi w cyklistówce i w marynarce, miał pociągłą twarz...
- Axelsson i Lind - mruknął pod nosem Rónn.
- Jest pan bardzo spostrzegawczy - zauważył Martin Beck.
- Tak, nie da się ukryć - przyznał Gunvald Larsson. - Niech pan wydusi z siebie resztę.
- Ci gliniarze... niech mi pan, do cholery, nie przerywa... weszli do parku z różnych stron i zostali tam około kwadransa. Ale to było po tym, jak zobaczyłem dziewczynkę. Co najmniej półtorej godziny później.
- I?
- No i ta druga para. Chłopak, który obmacywał dziewczynę. To było wcześniej. Poszedłem za nimi, nawet chciałem się włączyć...
- Włączyć?
- Tak, ale... Nie, do diabła, nie seksualnie. Dziewczyna była w cholernie krótkiej czarno-białej kiecce, a chłopak w klubowej marynarce. Wyglądali na nadzianych, ale ona nie miała torebki...
Rolf Evert Lundgren umilkł. Gunvald Larsson, Martin Beck i Rónn czekali.
- Miała białe ażurowe majtki.
93
- Jasne, i co jeszcze?
- Oboje nic nie widzieli. Ani ona, ani on. Nie zauważyliby nawet hipopotama. Siebie też nie widzieli. Przyszli tam około... O której przyszli gliniarze?
- O wpół do dziewiątej - usłużnie podpowiedział Martin Beck.
Bandzior miał niemal triumfalną minę.
- No właśnie. Wtedy tych dwojga nie było w parku co najmniej od kwadransa. A spędzili tam minimum pół godziny. Czyli od za piętnaście ósma do piętnaście po ósmej. Poszedłem za nimi, ale szybko odpuściłem. Miałem tam sterczeć i gapić się na ich pieprzony petting? W życiu! Ale kiedy przyszli, dziewczynki już nie było. Nie było jej na placu zabaw. Na pewno bym ją zauważył.
Rolf Evert Lundgren naprawdę próbował pomóc.
- Była na placu zabaw kwadrans po siódmej, a za kwadrans ósma już jej nie było - powiedział Gunvald Larsson.
- Tak.
- A co pan robił w tym czasie?
- Czuwałem. Miałem oko na Sveavagen i Frejgatan. Patrzyłem, kto wchodzi do parku.
- Chwileczkę, wspomniał pan o dziesięciu osobach.
- W parku? Tak. Plus minus.
- Dwóch policjantów, migdaląca się para, kobieta, którą pan obrabował, dziewczynka... To sześć.
- Chodziłem za jednym gościem z pieskiem. Łaził koło kościoła Stefana, przy ulicy. Pewnie czekał, aż piesek walnie kupę albo coś w tym rodzaju.
- Skąd przyszedł ten mężczyzna? - zapytał Martin Beck.
- Od Sveavagen.
- O której? - zapytał Rónn.
- Chwilę po mnie. Namierzyłem go przed migdalącą się parką. Moment... Przyszedł od strony kiosku z małym chudym pieskiem.. . Wtedy dziewczynka była na placu zabaw.
- Na pewno? - spytał Gunvald Larsson.
94
- Tak. Chwileczkę... Chodziłem za nim. Plątał się po parku dziesięć minut, może kwadrans. Jak sobie poszedł, dziewczynki nie mogło już tam być.
- Kogo jeszcze pan widział?
- Paru meneli.
- Meneli?
- Tak. Nie reflektowałem na nich. Dwóch albo trzech. Przechodzili przez park.
- Niech pan sobie, do cholery, przypomni! - zagrzmiał Gun-vald Larsson.
- Przecież się staram. Najpierw zobaczyłem dwóch, byli razem, weszli od Sveavagen i poczłapali pod górę, do wieży ciśnień. Łazęgi. Dość starzy.
- Jest pan pewien, że byli razem?
- Prawie. Już ich kiedyś widziałem. Pomyślałem, że mają flaszkę albo parę piw, które chcą osuszyć na łonie natury. Ale w tym samym czasie gziła się ta parka, dziewczyna w ażurowych majtkach i jej chłopak. I...
- I?
- I zobaczyłem jeszcze kogoś. Przyszedł z drugiej strony.
- Też menel według pańskiego nazewnictwa?
- Boja wiem, w każdym razie nikt godny uwagi. Dla mnie. Szedł od wieży ciśnień. Pomyślałem, że wlazł po schodach od Ingemarsgatan tylko po to, żeby od razu zejść. Niezły zapieprz.
- Od razu zejść?
- Tak, wyszedł na Sveavagen.
- O której to było?
- Zaraz jak się wyniósł ten gość z pieskiem.
W pokoju zapadła cisza. Zaczęli sobie uświadamiać, co właściwie usłyszeli.
Rolf Evert Lundgren uświadomił to sobie ostatni. Podniósł głowę i spojrzał Gunvaldowi Larssonowi w oczy.
- No jasne. Cholera...
Martin Beck poczuł drżenie jakiegoś nerwu.
95
- Podsumowując - odezwał się Gunvald Larsson - można powiedzieć, co następuje: między kwadrans po siódmej a wpół do ósmej do parku Vanadis wszedł starszy, dobrze ubrany mężczyzna z psem. Minął kiosk przy Sveavagen i plac zabaw, na którym była dziewczynka. Około dziesięciu, maksimum piętnastu minut mężczyzna przebywał w tej części parku, która znajduje się między kościołem Stefana i Frejgatan. Pan cały czas go śledził. Kiedy opuścił park, mijając plac zabaw i kiosk, dziewczynki na placu zabaw już nie było. Kilka minut później od wieży ciśnień nadszedł inny mężczyzna. Założył pan, że przyszedł od Ingemarsga-tan, wszedł na górę po schodach za wieżą ciśnień i zszedł parkową alejką do Sveavagen. Tymczasem kwadrans wcześniej mógł równie dobrze wejść od Sveavagen, kiedy był pan zajęty obserwowaniem mężczyzny z psem.
- Mógł - przyznał rabuś z rozdziawionymi ustami.
- Mógł podejść do placu zabaw, namówić dziewczynkę, żeby z nim poszła do wieży ciśnień, tam mógł ją zabić i kiedy pan go zobaczył, mógł stamtąd wracać.
Rolf Evert Lundgren wciąż miał otwarte usta.
- Tak.
- Czy zauważył pan, w którą stronę poszedł? - zapytał Martin Beck.
- Nie, pomyślałem, że wyszedł z parku, i tyle.
- Czy widział go pan z bliska?
- Tak, minął mnie na wyciągnięcie ręki. Stałem za kioskiem.
- No dobrze, a teraz rysopis - powiedział Gunvald Larsson. -Jak on wyglądał?
- Nie był ani duży, ani mały. Dość niechlujny. Duży nochal.
- Jak był ubrany?
- Byle jak. Jasna koszula, chyba biała. Bez krawata. Ciemne spodnie, szare albo brązowe.
- Włosy?
- Wydaje mi się, że rzadkie. Zaszesane do tyłu.
- Nie miał marynarki? - wtrącił się Rónn.
- Nie. Ani marynarki, ani płaszcza.
96
- Kolor oczu? - spytał Gunvald Larsson.
- Co?
- Widział pan, jakiego koloru miał oczy?
- Nie. Przypuszczalnie niebieskie. Albo szare. To ten typ. Jasny.
- Ile mógł mieć lat?
- Hm, między czterdziestką a pięćdziesiątką. Chyba bliżej czterdziestki.
- A buty? - spytał Rónn.
- Nie wiem. Pewnie zwykłe czarne półbuty, wjakich najczęściej chodzą obdartusy. Ale to tylko domysł.
- Zreasumujmy - powiedział Gunvald Larsson. - Mężczyzna około czterdziestki, normalnej budowy ciała, wzrost średni, włosy rzadkie, zaczesane do tyłu, duży, wydatny nos. Oczy niebieskie lub szare. Biała lub jasna koszula, rozpięta. Spodnie brązowe lub ciemnoszare, prawdopodobnie czarne buty.
Martinowi Beckowi przeleciało przez głowę jakieś skojarzenie i błyskawicznie się ulotniło.
- Tak - kontynuował Gunvald Larsson. - Prawdopodobnie czarne półbuty, twarz owalna... Dobrze. Zostało tylko jedno. Obejrzy pan kilka zdjęć. Dajcie mi tu album z obyczajówki.
Rolf Evert Lundgren przejrzał podobizny znanych przestępców. Uważnie się im przyglądał i za każdym razem kręcił głową.
Nie znalazł nikogo podobnego do mężczyzny, którego widział w parku Vanadis. Ba, był absolutnie pewien, że nie figuruje w kartotece.
Dochodziła północ.
- A teraz dopilnujemy, żeby pan coś przekąsił i się przespał -powiedział Gunvald Larsson. - Zobaczymy się jutro. Dziękuję za dzisiaj.
Humor wyraźnie mu dopisywał.
- Widziałem sukinsyna! - rzekł Lundgren, zanim wyprowadzono go z pokoju.
Jemu też humor dopisywał. A przecież niewiele brakowało, żeby zabił kilka osób; zaledwie dwanaście godzin temu, gdyby mógł, zastrzeliłby Martina Becka i Gunvalda Larssona.
7 - Mężczyzna na balkonie
97
Martin Beck zastanawiał się nad tym. Potem pomyślał, że mają zły rysopis, bo pasuje do tysięcy mężczyzn. Cóż, lepszy rydz niż nic. Rozpoczęła się siódma doba pościgu. Myślał jeszcze o czymś, ale natychmiast zapomniał.
Siedzieli przy kawie z Rónnem i Gunvaldem Larssonem i wymieniali końcowe uwagi.
- Uważacie, że zajęło to nam dużo czasu? - zapytał Gunvald Larsson.
- Tak - powiedział Martin Beck.
- Też tak uważam - przyłączył się Rónn.
- Po nitce do kłębka. - Gunvald Larsson popadł w mentorski ton. - Trzeba zaczynać od początku. Żeby zbudować coś w rodzaju wzajemnego zaufania.
- No - przytaknął Rónn.
- Szczerze mówiąc, nadal uważam, że zmitrężyliśmy kupę czasu - powiedział Martin Beck.
Potem pojechał do domu. Wypił jeszcze jedną kawę i położył się.
Leżał w ciemnościach i myślał. O czymś.
Rozdział 17
W PIĄTEK RANO MARTIN BECK NIE CZUŁ SIĘ ANI TROCHĘ WYSPANY.
Na dobrą sprawę był bardziej zmęczony niż poprzedniego dnia, kiedy bardzo późno i po wypiciu potwornej ilości kawy w końcu udało mu się zasnąć. Spał niespokojnie, co chwila śniły mu się koszmary i obudził się z tępym bólem przepony.
Przy śniadaniu ściął się z żoną o coś tak błahego, że kiedy pięć minut później zamknął za sobą drzwi mieszkania, zapomniał, o co im poszło. Zresztą jego udział w kłótni był pasywny, gardłowała głównie małżonka.
Wykończony, niezadowolony z siebie, z piekącymi powiekami pojechał metrem do Slussen, gdzie się przesiadł i zakończył podróż w Midsommarkransen, żeby złożyć krótką wizytę w swoim pokoju przy Vastberga Alle. Nie lubił metra. Samochodem z Ba-garmossen do południowej komendy dojechałby dużo szybciej, ale stanowczo odmawiał siadania za kółkiem. Była to jedna z wielu kości niezgody między nim a żoną Ingą. A kiedy się dowiedziała, że państwo płaci policjantowi korzystającemu z własnego auta czterdzieści sześć óre za kilometr, coraz częściej suszyła mu
głowę.
Wjechał windą na trzecie piętro, wcisnął kod na okrągłej tarczy przy przeszklonych drzwiach, skinął głową strażnikowi, wszedł do swojego pokoju i ze sterty papierów na biurku wybrał te, które chciał zabrać na Kungsholmsgatan.
99
Na blacie leżała kolorowa pocztówka przedstawiająca osła w słomkowym kapeluszu, pulchniutką czarnooką dziewczynkę z koszykiem pomarańczy i palmę. Została wysłana z Majorki, gdzie najmłodszy pracownik wydziału Ake Stenstróm rozkoszował się urlopem, i zaadresowana do „Martina Becka i chłopaków". Chwilę to potrwało, zanim Martin Beck odczytał jego gryzmoły, skreślone rozmazującym się długopisem.
„Jesteście ciekawi, gdzie się podziały najładniejsze panienki w mieście? Dotarła do nich wieść o miejscu mojego pobytu! Jak sobie radzicie beze mnie? Pewnie kiepsko. Ale wytrwajcie, może wrócę! Ake".
Martin Beck uśmiechnął się i schował kartkę do kieszeni marynarki. Usiadł, odszukał numer rodziny Oskarssonów i przysunął aparat telefoniczny.
Odebrał mężczyzna. Powiedział, że reszta rodziny właśnie wróciła i jeśli Martin Beck chce się z nimi spotkać, niech przyjedzie jak najszybciej, ponieważ przed czekającą ich podróżą mają jeszcze sporo spraw do załatwienia.
Martin Beck zamówił taksówkę i dziesięć minut później zadzwonił do drzwi mieszkania Oskarssonów. Otworzył mu pan Oskarsson i zaprosił do dużego jasnego pokoju. Dzieci nie było widać, ale słyszał ich głosy dobiegające z innego pokoju.
Pani Oskarsson stała przy oknie i prasowała.
- Przepraszam - powiedziała, kiedy Martin Beck wszedł do pokoju i usiadł na kanapie. - Zaraz skończę.
- Przykro mi, że przeszkadzam, ale chciałbym jeszcze raz z panią porozmawiać, zanim państwo wyjadą.
Mąż pokiwał głową i usiadł na skórzanym fotelu naprzeciwko Martina Becka, po drugiej stronie ławy.
- Oczywiście chcielibyśmy pomóc. Żona i ja nic nie wiemy, rozmawialiśmy z Leną, chyba wszystko już panu powiedziała. Niestety.
Pani Oskarsson odstawiła żelazko i popatrzyła na męża.
- Niestety? Raczej dzięki Bogu!'
Wyciągnęła wtyczkę żelazka z gniazdka i przysiadła na poręczy fotela. Mąż objął ją ramieniem.
100
- Właściwie przyszedłem się dowiedzieć, czy wasz synek nie wspomniał o czymś, co mogłoby mieć jakiś związek ze śmiercią Anniki.
- Bossę?
- Tak. Lena powiedziała, że przez chwilę go nie było, co mogłoby przemawiać za tym, że poszedł za Anniką. Może widział osobę, która pozbawiła ją życia.
Słyszał, jak głupio to zabrzmiało, i pomyślał: mówię jak z książki. Albo z policyjnego raportu. Jakim cudem miałbym wydobyć coś sensownego od trzylatka?
Małżeństwo na fotelu nie zareagowało na jego dęte frazy. Pewnie uznali, że policjant powinien tak mówić.
- Ale policjantka już z nim rozmawiała - powiedziała pani Oskarsson. - Bossę jest taki mały.
- Wiem. Mimo to chciałbym spróbować. Nie możemy wykluczyć, że coś widział. Gdyby tylko przypomniał sobie tamten dzień...
- On ma dopiero trzy lata - przerwała mu pani Oskarsson. -Nie umie się wysłowić. Chyba tylko my wszystko rozumiemy. No, prawie wszystko.
- Kto szuka, nie błądzi - włączył się mąż. - Postaramy się pomóc. Może Lena coś z niego wyciągnie.
- Dziękuję - powiedział Martin Beck. - Byłbym wdzięczny. Pani Oskarsson wstała i poszła do dziecięcego pokoju. Po
krótkiej chwili wróciła z dziećmi.
Bossę podbiegł do taty i pokazał palcem Martina Becka.
- Ko o? - zapytał.
Przekrzywił głowę i patrzył na Martina Becka. Miał umorusaną buzię, zadrapany policzek i duży siniec na czole prześwitujący przez blond grzywkę. I zielone oczy.
- Tata, ko o? - powtórzył zniecierpliwiony.
- Wujek - wyjaśnił jego ojciec, uśmiechając się przepraszająco do Martina Becka.
- Cześć! - powiedział Martin Beck. Bossę zignorował przywitanie.
101
- Ona jakie imię? - zapytał ojca.
- On - włączyła się Lena. - Mówi się „on".
- Martin - powiedział Martin Beck. - A ty?
- Bossę. A ty?
- Martin. On Martin - powiedział Bossę takim tonem, jakby był zaskoczony, że można się tak nazywać.
- Tak. A ty jesteś Bossę.
- Tata Kurt, mama... Mama...? Pokazał mamę.
- Ingrid - odparła mama. - Przecież wiesz.
- Ingit - powtórzył chłopczyk, podszedł do kanapy i położył pulchną lepką rączkę na kolanie Martina Becka.
- Byłeś dzisiaj w parku? - zapytał Martin Beck. Bossę pokręcił głową.
- Nie bawić palku - powiedział krzykliwie. - Jechać samochodem!
- Tak, tak - zapewniła mama uspokajającym tonem. - Później. Później pojedziemy samochodem.
Bossę popatrzył na Martina Becka.
- Potem ty tez samochodem?
- Tak. Może.
Chłopczyk wdrapał się na kanapę.
- Bossę umie jechać samochodem.
- Co robisz, jak się bawisz w parku? - zapytał Martin Beck, przymilnie i sztucznie.
- Bossę nie bawić w palku - odparł malec ze złością. - Bossę jechać samochodem.
- Oczywiście. Oczywiście będziesz jechał samochodem.
- Dzisiaj Bossę nie będzie się bawił w parku - wtrąciła jego siostra. - Wujek pyta, co robiłeś wcześniej, kiedy się bawiłeś w parku.
- Wujek gupi - powiedział stanowczo Bossę.
Chłopczyk zsunął się z kanapy i Martin Beck pomyślał, że powinien mu przynieść cukierki albo coś w tym rodzaju. Nie miał zwyczaju przekupywać świadków, żeby zyskać ich sympatię, ale
102
nigdy dotąd nie przesłuchiwał trzylatka. Tabliczka czekolady na pewno by pomogła.
- On tak mówi o wszystkich - powiedziała siostra Bosse-go. - Plecie trzy po trzy.
Bossę machnął na nią ręką oburzony.
- Bossę nie plecie! Bossę gzecny!
Martin Beck sprawdził, czy nie ma w kieszeniach czegoś, co mogłoby zainteresować malca. Znalazł tylko pocztówkę od Sten-stróma.
- Chodź, coś ci pokażę.
Bossę natychmiast przybiegł i zaciekawiony oglądał kartkę.
- Co to?
- Pocztówka. Co na niej jest?
- Koń. Kwiatek. Andlyna.
- Co to jest andlyna? - zapytał Martin Beck.
- Mandarynka - wyjaśniła mama.
- Andlyna. I kwiatek. - Bossę pokazywał palcem. - I koń. I dziewczynka. Onajakie imię?
- Nie wiem - przyznał Martin Beck. - A ty jak myślisz?
- Ulla. Dziewczynka Ulla.
Pani Oskarsson szturchnęła córkę.
- Pamiętasz, kiedy Ulla, Annika, Bossę i Lena byli w parku i się huśtali? - błyskawicznie zareagowała Lena.
- Tak! - Bossę był zachwycony. - Ulla, Annika, Bossę, Lena huśtać w parku, kupić lody. Pamiętas?
- Tak - powiedziała Lena. - Pamiętasz, że widzieliśmy w parku psa?
- Tak! Bossę widział pieska. Nie głaskać pieska. Gloźnie głaskać pieska. Pamiętas?
Rodzice wymienili spojrzenia. Pan Oskarsson skinął głową. Martin Beck domyślił się, że chłopczyk naprawdę mówi o tamtym dniu. Zastygł w bezruchu, milczał i miał nadzieję, że nic nie zdekoncentruje Bossego.
- A pamiętasz - kontynuowała siostra -jak Ulla, Lena i Bossę
grali w klasy?
103
- Tak. Ulla i Lena w klasy. Bossę w klasy. Bossę umie klasy. Bossę klasy. Pamiętas?
Mały był w siódmym niebie. Natychmiast odpowiadał na pytania siostry, ich rozmowa odbywała się według jakiegoś wzoru. Martin Beck podejrzewał, że to jakaś gra rodzeństwa, coś w rodzaju odpytywania, zabawy w pamiętasz.
- Tak - powiedziała Lena. - Pamiętam. Bossę, Ułla, Lena grają w klasy. Annika nie gra w klasy.
- Annika nie chce w klasy. - Bossę miał poważną minę. - Annika nie. Lena i Ułla.
- Pamiętasz, że Annika była zła? Annika była zła i sobie poszła.
- Lena, Ulla gupie Annika.
- Annika powiedziała, że Lena i Ulla są głupie? Pamiętasz?
- Annika powiedziała Lena, Ulla gupie. Bossę niegupi - dodał z emfazą.
- Co robili Bossę i Annika, kiedy Lena i Ulla były głupie?
- Bossę i Annika się chować.
Martin Beck wstrzymał oddech; miał nadzieję, że dziewczynka wie, o co teraz powinna spytać.
- Pamiętasz, kiedy Bossę i Annika bawili się w chowanego?
- Tak. Ułla i Lena nie chować. Ulla, Lena gupie. Annika gze-cna. Bossę gzecny.
Kontakt wydawał się bez zarzutu.
- Wujek gzecny.
- Wujek?
- Wujek w parku gzecny. Bossę miał blet wujka.
- Wujek w parku dał Bossemu blet? Pamiętasz?
- Wujek Bossemu blet w palku. Nie blet.
- Nie tabletkę?
- Blet!
- Co powiedział wujek? Wujek rozmawiał z Bossem i Annika? *•
- Wujek z Annika. Wujek dał Bossemu blet.
- Bossę i Annika dostali od wujka tabletki?
104
- Bossę blet. Annika nie blet. Bossę blet. Nie blet! - Chłopczyk nagle się odwrócił i podbiegł do Martina Becka. - Bossę ma blet. Mas blet?
Martin Beck pokręcił głową.
- Bossę blet. Musi. Bo mu smutno.
- Nie - powiedział Martin Beck. - Nie teraz. Może później. Dostałeś od wujka w parku pudełko tabletek?
Bossę niecierpliwie uderzył rączką w kanapę.
- Nie! Bossę blet!
- Dostałeś tylko jedną tabletkę? Dostałeś od wujka tabletkę? Była smaczna?
Bossę uderzył Martina Becka w kolano.
- Niesmacna. Nie jeść blet.
Martin Beck popatrzył na mamę Bossego.
- Co to jest blet?
- Nie wiem - odparła. - Tak nazywa tabletki, a raczej pastylki,
ale chyba nie tym razem.
- Co robili Bossę, Annika i wujek? - zapytał Martin Beck, pochylając się ku chłopcu. - Bawiliście się z wujkiem?
Bossę stracił zainteresowanie odpytywanką.
- Bossę nie znalazł Anniki - powiedział nadąsany. - Annika gupia, bawi się z wujkiem.
Martin Beckjuż otwierał usta, ale szybko je zamknął, bo świadek w zawrotnym tempie wybiegł z pokoju. Siostra popatrzyła za nim poirytowana.
- Jest taki beznadziejny, że w głowie się nie mieści.
- Jak myślisz, o co mu chodziło z tym bletem? - zapytał ojciec.
- Nie wiem. Na pewno nie o tabletkę. Nie mam pojęcia.
- Wygląda na to, że on i Annika kogoś spotkali.
Ale kiedy, pomyślał Martin Beck, w piątek czy dwa tygodnie
temu?
- Straszne - odezwała się pani Oskarsson. - To na pewno
był on.
Wzdrygnęła się. Mąż pogłaskał ją po plecach i spojrzał na Martina Becka z zatroskaną miną.
105
- Jest bardzo mały. Zna bardzo mało słów. Nie sądzę, żeby potrafił opisać tego zwyrodnialca.
Żona pokręciła głową.
- Tak. Chyba że wyglądał jakoś wyjątkowo. Na przykład nosił mundur. Bossę na pewno nazwałby go wujkiem licjantem. Sama nie wiem. Dzieci niczemu się nie dziwią. Gdyby Bossę zobaczył staruszka na trzech nogach, z zielonymi włosami i różowymi oczami, nie widziałby w tym nic szczególnego.
Martin Beck pokiwał głową.
- Może nosił mundur. Albo coś innego, co Bossę zapamiętał. Może się uda, jeśli pani porozmawia z nim w cztery oczy?
Pani Oskarsson wstała i wzruszyła ramionami.
- Dobrze. Spróbuję.
Zostawiła uchylone drzwi, żeby Martin Beck słyszał jej rozmowę z chłopcem. Wróciła po dwudziestu minutach. Nie wydobyła z synka żadnych dodatkowych informacji.
- Czy możemyjuż jechać? - spytała zaniepokojona. - To znaczy musimy... - przerwała.
- Naturalnie - powiedział Martin Beck, wstając. Podziękował, uścisnął dłoń kobiecie i jej mężowi i kiedy zbierał
się do wyjścia, przybiegł Bossę i objął go ramionami za kolano.
- Nie idź. Siedź. Musis mówić z tatą. Bossę tez z tobą. Martin Beck próbował się uwolnić, ale malec trzymał go
mocno, więc nie chciał sprawiać mu przykrości. Wyjął z kieszeni spodni pięć óre i popatrzył pytająco na mamę. Skinęła głową. Pokazał chłopcu monetę.
- Proszę, Bossę.
Chłopczyk natychmiast go puścił i wziął pięcioórówkę.
- Bossę kupi lody. Bossę ma dużo na lody.
Pobiegł do przedpokoju, zdjął kurtkę z nisko zamocowanego wieszaka przy drzwiach wyjściowych i zaczął grzebać w kieszeniach.
- Bossę ma dużo - powtórzył, ściskając lepką pięcioórówkę. Martin Beck otworzył drzwi, odwrócił się i wyciągnął do niego rękę.
106
Malec stał z kurtką w ramionach i kiedy wyjął rączkę z kieszeni, na podłogę sfrunął biały karteluszek. Martin Beck pochylił się,
żeby go podnieść.
- Blet Bossego! - krzyknął chłopczyk. - Bossę dostał blet
wujka!
Martin Beck spojrzał na podniesiony drobiazg. Był to najzwyklejszy w świecie bilet na metro.
Rozdział 18
Sporo się wydarzyło tego piątkowego poranka szesnastego czerwca 1967.
Policja rozesłała rysopis, który miał tę wadę, że pasował do dziesiątek tysięcy mniej lub bardziej praworządnych obywateli. Albo setek tysięcy.
Rolf Evert Lundgren wszystko sobie przemyślał i chciał się dogadać. Jeśli policja przymknie oczy na jego sprawki, on weźmie udział w śledztwie i złoży - cokolwiek to miało znaczyć - „wyjaśnienia uzupełniające". Spotkał się z kategoryczną odmową, zatopił w rozmyślaniach, po czym poprosił o kontakt z adwokatem.
Ktoś z szefostwa grupy dochodzeniowo-śledczej obstawał przy tym, że skoro Rolf Evert Lundgren nie ma alibi na ten wieczór, kiedy popełniono morderstwo w parku Vanadis, należy zakwestionować jego wiarygodność jako świadka.
Skończyło się na tym, że Gunvald Larsson wprawił w zakłopotanie pewną kobietę, a inna kobieta w jeszcze większe zakłopotanie wprawiła Kollberga.
Gunvald Larsson wybrał numer na Vasastaden i doszło do następującej wymiany zdań:
- Słucham, przy telefonie dyrektor Jansson.
- Dzień dobry. Policjant śledczy Larsson z policji kryminalnej.
- Bardzo mi miło.
108
- Czy mógłbym porozmawiać z pańską córką Majken Jansson?
- Oczywiście. Chwileczkę. Właśnie jemy śniadanie. Majken!
- Halo? Majken Jansson. Miała jasny kulturalny głos.
- Policjant śledczy Larsson.
- Taak?
- Powiedziała pani, że wieczorem dziewiątego czerwca poszła pani do parku Vanadis zaczerpnąć nieco świeżego powietrza.
- Tak...
- Co pani wtedy miała na sobie?
- Co miałam...? Zaraz... czarno-białą sukienkę koktajlową.
- I co jeszcze?
- Sandałki.
- Uhm. I co jeszcze?
- Nic więcej. Cicho, tato, on tylko pyta, co...
- Nic? Nic więcej?
- N-nie.
- Czy przypadkiem nie miała pani czegoś pod sukienką?
- A, tak, jasne. Miałam na sobie bieliznę.
- Aha. Jaką?
- Jaką bieliznę?
- Tak.
- E... naturalnie taką... no, jaką się zwykle nosi. Tato, to policjant.
- A co pani zwykle nosi?
- E... naturalnie biustonosz i... jak pan myśli?
- Ja nic nie myślę. Niczego z góry nie zakładam. Ja tylko pytam.
- Naturalnie figi.
- Uhm. Jakie?
- Jakie? Nie rozumiem. Normalne.
- Czerwone, czarne, niebieskie, kamuflażowe?
- No...
- Tak?
109
- Białe ażurowe. Dobrze, tato. Dlaczego, u licha, mnie pan o to wypytuje?
- Sprawdzam informacje świadka.
- Informacje świadka?
- Otóż to. Do widzenia!
Kollberg pojechał na Stare Miasto, zaparkował przy Storkyr-kobrinken, wgramolił się po krętych wydeptanych kamiennych schodach, rozejrzał za dzwonkiem, którego nie było, i swoim zwyczajem ogłuszająco załomotał w drzwi.
- Właź! - zawołała kobieta. Kollberg wlazł.
- Rany! A pan co za jeden?
- Policjant - odrzekł posępnie.
- No, muszę przyznać, że policja...
- Lisbeth Hedvig Maria Karlstróm? - przerwał jej Kollberg, zerkając demonstracyjnie na kartkę.
- Tak. Chodzi o wczoraj?
Kollberg skinął głową i rozejrzał się. Pokój był zapuszczony, ale przytulny. Lisbeth Hedvig Maria Karlstróm miała na sobie górę od piżamy w biało-niebieskie paski, dostatecznie krótką, żeby się zorientować, że jest bez majtek. Najwyraźniej dopiero co wstała i parzyła kawę. Mieszała ją widelcem w filtrze, żeby woda szybciej spłynęła.
- Właśnie robię kawę - powiedziała.
- Aha.
- Myślałam, że to sąsiadka. Tylko ona tak wali w drzwi. I o tej porze. Chce pan?
- Co takiego?
- Kawy.
- Uhm.
- To niech pan siada.
- Na czym?
Wskazała widelcem skórzany piif przy łóżku ze skotłowaną pościelą. Przycupnął z wahaniem. Postawiła dzbanek kawy i dwie filiżanki na tacy, pchnęła lewym kolanem niski stolik, usadowiła
110
się na łóżku i założyła nogę na nogę, odsłaniając - co nieuniknione - to i owo. Jej anatomii nie brakowało zalet.
- Proszę - powiedziała. Kollberg spojrzał na jej stopy.
- Dziękuję.
Łatwo ulegał wpływom i poczuł się dość osobliwie. Aż za dobrze kogoś mu przypominała; prawdopodobnie jego żonę. Popatrzyła na niego z zakłopotaniem.
- Mam coś na siebie narzucić?
- Nie zaszkodziłoby - wymamrotał.
Wstała, wyciągnęła z szafy brązowe spodnie z manczesteru, włożyła je, po czym zdjęła górę od piżamy; przez chwilę była to-ples, wprawdzie plecami do niego, ale niewiele to zmieniało. Po krótkim wahaniu wsunęła przez głowę włóczkową bluzkę.
- Cholernie tu ciepło -wyjaśniła. Wypił łyk kawy.
- Co chce pan wiedzieć? Wypił drugi łyk kawy.
- Smaczna.
- Chodzi o to, że ja nic nie wiem. Nic a nic. Okropna historia z tym Simonssonem.
- Z Rolfem Evertem Lundgrenem.
- Aha. Rozumiem, że myśli pan o mnie jak... że pokazałam się w niekorzystnym świetle i tak dalej. Ale nic na to nie poradzę. - Rozejrzała się po pokoju z nieszczęśliwą miną. - Może chce pan zapalić? Niestety, nie mam papierosów. Nie palę.
- Ja też nie palę.
- Uhm. Niekorzystne światło czy nie, mogę powiedzieć tylko tyle, że spotkałam go o dziewiątej na kąpielisku w parku Vana-dis i poszłam do jego mieszkania. Nic więcej nie wiem.
- Chyba jednak wie pani o czymś, co nas interesuje.
- O czym?
- Jaki był... w łóżku?
Zakłopotana, wzruszyła ramionami. Wzięła sucharek, po-chrupała.
111
- No comments. Nie mam zwyczaju...
- ???
- Nie mam zwyczaju obmawiać facetów. Gdybyśmy się na przykład ze sobą przespali, nie gadałabym na lewo i prawo, jaki panjestwłóżku.
Kollberg z irytacją kręcił się na pufie. Było mu ciepło, denerwował się. Chciał zdjąć marynarkę. Niewykluczone, że chciał się rozebrać do naga i przespać z tą kobietą. Co prawda bardzo rzadko sobie na to pozwalał na służbie, a odkąd się ożenił, nigdy...
- Chciałbym usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Czy był normalny... seksualnie?
Milczała.
- To ważne - dodał. Złowiła jego spojrzenie.
- Dlaczego?
Popatrzył na nią w zamyśleniu. Decyzja nie była łatwa, wiedział, że wielu kolegów prędzej darowałoby mu to, że się z nią kochał, niż jego odpowiedź.
- Lundgren to zawodowiec. Przyznał się do kilkunastu rozbojów. Tydzień temu w piątek wieczorem był w parku Vanadis w tym samym czasie, kiedy zamordowano tam dziewczynkę.
Zerknęła na niego i parokrotnie przełknęła ślinę.
- Oj... - szepnęła. - Nie wiedziałam. Nie pomyślałabym. .. - Po chwili popatrzyła na niego czystym piwnym spojrzeniem. - Teraz rozumiem, że powinnam się zrewanżować.
- Czyli?
- Moim zdaniem był absolutnie normalny. Aż za normalny.
- Czyli?
- Chodzi mi o to, że ja też jestem absolutnie normalna, ale... No, ponieważ robię to dość rzadko, chciałabym czegoś więcej niż, powiedzmy... rutyna.
- Aha.
Kollberg, zakłopotany, podrapafr się za uchem i zastanawiał przez dwie sekundy. Dziewczyna patrzyła na niego z poważną miną.
112
- Czy to on... zaczepił panią w parku Vanadis?
- Nie, raczej wręcz przeciwnie.
Nagle się podniosła i podeszła do okna wychodzącego na katedrę.
- Tak-potwierdziła, nie odwracając głowy. -Wręcz przeciwnie. Wczoraj wyszłam z domu, żeby kogoś poznać. Byłam na to przygotowana lub, jak pan woli, przygotowałam się. -Wzruszyła ramionami. - Tak żyję. Robię to od lat i jeśli pan chce, mogę wyjaśnić dlaczego.
- Nie musi pani.
- Chętnie wyjaśnię. - Mięła w palcach zasłonkę. - Chodzi o...
- Nie musi pani.
- W każdym razie mogę zaświadczyć, że w moim towarzystwie zachowywał się absolutnie normalnie. Początkowo nie wydawał się... szczególnie zainteresowany. Ale... ale postarałam się, żeby zmienił zdanie.
Kollberg dopił kawę.
- No to chyba wszystko.
- Miałam już przykre doświadczenia, ale nie takie. To było bardzo nieprzyjemne.
Kollberg milczał.
- Okropne - mruknęła do siebie, mnąc zasłonkę, i odwróciła się do niego. - Zapewniam pana, że inicjatywa wyszła ode mnie, zachowywałam się bardzo wyzywająco. Jeśli pan chce, mogę...
- Nie, nie trzeba.
- Naprawdę był zupełnie normalny, kiedy... no, kiedy spaliśmy ze sobą.
Kollberg wstał.
- Pan jest bardzo miły - powiedziała znienacka.
- Pani też. - Podszedł do drzwi, uchylił je i ku własnemu zdumieniu dodał: - Jestem żonaty od półtora roku. Moja żona jest w dziewiątym miesiącu.
Pokiwała głową.
- A co do mojego stylu życia...
8 - Mężczyzna na balkonie
113
Umilkła.
- Pozostawia co nieco do życzenia - dokończył za nią Kol-lberg. - Może być niebezpieczny.
- Wiem.
- Dowidzenia!
- Do widzenia! - odparła Lisbeth Hedvig Maria Karlstróm. Za wycieraczką jego samochodu tkwił mandat. Roztargniony,
złożył żółty blankiet nadawczy i schował do kieszeni. Miła dziewczyna, pomyślał. Podobna do Gun, ciekawe czemu...
Usiadł za kierownicą i pomyślał, że ta sytuacja była doskonałą parodią wyjątkowo kiczowatej powieści.
W głównej kwaterze śledczej Gunvald Larsson obwieścił z dętym animuszem:
- To przesądza sprawę. Nie jest seksualnym dewiantem i jego wiarygodność jako świadka można uznać za potwierdzoną. Niepotrzebnie traciliśmy czas.
Kollberg myślał przez chwilę o straconym czasie.
- Gdzie Martin? - zapytał.
- Przesłuchuje niemowlaki - odpowiedział Gunvald Larsson.
- A co poza tym?
- Nic.
- O! - odezwał się Melander, podnosząc wzrok znad papierów.
- Co?
- Dostaliśmy kompendium od psychologów.
- E tam! - burknął Gunvald Larsson. - Nieszczęśliwie zakochany w swoim garbusie i tak dalej.
- Hm. Nie byłbym taki pewien.
- Wyjmij fajkę z ust, bo nie wiemy, co mówisz - upomniał go Kollberg.
- Znaleźli wytłumaczenie, które wydaje się całkiem prawdopodobne i bardzo niepokojące. *
- Hę? - Gunvald Larsson nie krył zdziwienia. - Czy może być jeszcze bardziej niepokojące?
114
- Chodzi o to, że nie mamy sprawcy w naszej kartotece -niewzruszenie kontynuował Melander. - Ich zdaniem mógł być niekarany i bardzo długo nie folgował swoim skłonnościom. Twierdzą, że zaspokajanie seksualnych perwersji pod wieloma względami przypomina uzależnienie od narkotyków. Powołują się na przykłady zagraniczne. Osoba zaburzona seksualnie może przez lata zaspokajać swoje popędy, obnażając się publicznie albo podglądając innych. Ale jeśli powodowana nagłym impulsem dopuści się gwałtu lub morderstwa na tle seksualnym, potem może znaleźć zaspokojenie, wyłącznie dopuszczając się kolejnych gwałtów i zabójstw.
- Jak w bajce o misiu - wtrącił Gunvald Larsson. - Raz zabił krowę, a potem hulaj dusza!
- Potrzebuje coraz mocniejszych używek. Jak narkoman. -Melander kartkował kompendium. - Narkoman, który zaczyna od haszyszu i przerzuca się na heroinę, już się nie zadowoli haszyszem. Z dewiantami seksualnymi bywa podobnie.
- To całkiem sensowne - przyznał Kollberg. - Elementarne.
- A według mnie cholernie przykre - powiedział Gunvald Larsson.
- Cholernie przykre, to mało powiedziane - odparował Melander. - Piszą, że przez lata ktoś taki nie przejawia najmniejszych skłonności do zachowań dewiacyjnych, nie masturbuje się ani nie ogląda pornosów, nie wspominając o ekshibicjonizmie i podglądaniu. Może całkiem nieświadomie myśleć o różnych formach perwersji, dopóki wiedziony jakimś nagłym impulsem nie dopuści się gwałtu. Potem nie potrafi się opanować, jest coraz bardziej bezwzględny i prawdopodobnie coraz bardziej bestialski.
- Jak Kuba Rozpruwacz - wtrącił Gunvald Larsson.
- A podłoże impulsu? - spytał Kollberg.
- Wyzwalają go najróżniejsze przyczyny: nieprzewidziana sytuacja, chwila słabości, choroba, alkohol, narkotyki. Jeśli przyjąć taki portret przestępcy, nie ma żadnych odsyłaczy do jego przeszłości. Policyjne archiwum jest równie bezwartościowe jak dzienniki choroby. Jego tam po prostu nie ma. Ale ledwie zacznie
115
gwałcić albo zabijać, nie może skończyć. Nie jest w stanie zapanować nad swoim postępowaniem. - Melander umilkł i zabębnił palcami w kompendium. -Jest w tym coś, co niestety świetnie się zgadza z naszym przypadkiem.
- Mógłbym wymyślić mnóstwo innych sprawców - powiedział z irytacją Gunvald Larsson. - Na przykład bawił u nas przejazdem jakiś obcokrajowiec. Albo to robota dwóch ludzi, zabójstwo w Tantolunden zainspirowało innego świra, bo spodobał mu się rozgłos, jaki nadano tej sprawie.
- Sporo temu przeczy - zaoponował Melander. - Dobra orientacja w terenie, somnambuliczna precyzja, wybór czasu i miejsca lub choćby to, że po dwóch morderstwach i siedmiu dniach poszukiwań nie mamy ani jednego podejrzanego. Oczywiście nie licząc Erikssona. Na niekorzyść tak zwanego morderstwa inspirującego przemawia jeden drobny szczegół. Majtki ofiar. Ta informacja nie trafiła do prasy.
- Mimo to mogę sobie wyobrazić inne wytłumaczenie -z uporem godnym lepszej sprawy powiedział Gunvald Larsson.
- Obawiam się, że to pobożne życzenia - zauważył Melander i zapalił fajkę.
- Tak. - Kollberg otrząsnął się. - Może to pobożne życzenia, ale wolałbym, żeby Gunvald miał rację, bo w przeciwnym razie...
- W przeciwnym razie nic nie mamy - dokończył Melander. -1 możemy znaleźć mordercę tylko wtedy, kiedy go przyłapiemy na gorącym uczynku... albo...
Kollberg i Gunvald Larsson dośpiewali sobie resztę i szybko wyciągnęli ten sam wniosek.
Melander sformułował go na głos:
- Albo będzie zabijał dalej z konsekwencją lunatyka, dopóki mu się noga nie powinie.
- Jasny gwint! - skwitował Gunvald Larsson.
- Co tam jeszcze naskrobali? - aapytał Kollberg.
- To co zwykle. Gdybanie na kolanie. Może być nadpobudliwy seksualnie albo cierpi na rudymentarny popęd płciowy. Raczej
116
to drugie. Ale są inne przykłady. - Melander odłożył kompendium. - Czy pomyśleliście o tym, że nawet gdyby stanął przed nami, nie mamy na niego nic, co łączyłoby go z tymi zabójstwami? Dysponujemy wyłącznie bardzo wątpliwymi odciskami butów w Tantolunden. A o tym, że ścigamy mężczyznę, świadczy tylko mikroskopijna ilość plemników przy zwłokach dziewczynki. Też w Tantolunden.
- Jeśli nie jest notowany - wtrącił Kollberg - nic by nam nie dał nawet komplet odcisków palców.
- Otóż to - przytaknął Melander.
- Ale mamy świadka - przypomniał Gunvald Larsson. - Ra-buś go widział.
- Tak, jeśli można mu zaufać - zauważył Melander.
- Czy nie mógłbyś natchnąć nas otuchą, powołując się na jakiś szczególik? - zapytał Kollberg.
Melander nie odpowiedział i pogrążyli się w milczeniu. W sąsiednim pokoju dzwoniły telefony, które odbierał Rónn i ktoś
jeszcze.
- Co myślisz o tej dziewczynie? - ni stąd, ni zowąd wypalił
Gunvald Larsson.
- Dobrze myślę - odparł Kollberg.
I ledwie to powiedział, przypomniało mu się coś złego. Lis-beth Hedvig Maria Karlstróm ani trochę nie była podobna do jego żony. W dziwnie złowieszczy sposób przywoływała na pamięć osobę, której nigdy nie poznał za życia, a która zawiadywała jego myślami długo po swojej śmierci. Widział ją tylko raz w kostnicy w Motali pewnego letniego dnia trzy lata temu.
Przygnębiony wzruszył ramionami.
Kwadrans później przyszedł Martin Beck z biletem.
Rozdział 19
Co TO JEST? - SPYTAŁ KOLLBERG.
- Blet - wyjaśnił Martin Beck.
Kollberg wpatrywał się w pognieciony świstek, który leżał przed nim na biurku.
- Bilet na metro. No i co? Chcesz zwrot kosztów przejazdu, to idź z tym do kasy.
- Bossę, nasz trzyletni świadek, dostał go od wujka, którego spotkał z Anniką w Tantolunden tuż przed jej śmiercią - powiedział Martin Beck.
Melander zatrzasnął drzwiczki szafki z archiwaliami i podszedł do nich.
Kollberg odwrócił głowę i patrzył na Martina Becka.
- To znaczy zanim wujek ją udusił?
- Możliwe - potwierdził Martin Beck. - Pytanie brzmi: co da się ustalić na podstawie tego biletu?
- Może odciski palców - odrzekł Kollberg. - Stosujemy przecież tę osławioną metodę ninhydrynową.
Melander pochylił się i oglądał bilet, mrucząc coś pod nosem.
- Może, ale szanse są równe zeru - powiedział Martin Beck. -Najpierw miał go w ręku bileter, potem wujek, potem dzieciak, który od poniedziałku przechowywał go w kieszeni w towarzystwie ślimaków i cholera wie czego jeszcze, a potem, na domiar
118
złego, ja. Poza tym jest pognieciony i zapaćkany, ale oczywiście spróbujemy. Spójrz na dziurki.
- Już spojrzałem - skonstatował Kollberg. - Skasowany o trzynastej trzydzieści cztery dwunastego niewiadomego miesiąca, co może znaczyć...
Umilkł i wszyscy trzej zastanawiali się, co to może znaczyć. Melander przerwał ciszę.
- Ten rodzaj jednokoronowych biletów, typ sto, jest ważny tylko w śródmieściu. Może uda się ustalić, kiedy i gdzie został sprzedany. Są na nim dwa inne numery.
- Zadzwoń do SS* - podsuflował Kollberg.
- Teraz to się nazywa SL** - przypomniał mu Melander.
- Wiem, ale na guzikach od mundurów ciągle mają SS. Pewnie nie stać ich na nowe. Ciekawe czemu, skoro przejazd ze Starego Miasta do Slussen kosztuje jedną koronę. Ile kosztuje jeden guzik?
Melander poszedł do sąsiedniego pokoju. Bilet leżał na stole, przypuszczalnie zarejestrował go w swojej fotograficznej pamięci z numerem serii i tak dalej. Usłyszeli, jak podnosi słuchawkę i wybiera numer.
- Czy dzieciak zauważył coś jeszcze? - spytał Kollberg. Martin Beck pokręcił głową.
- Nie. Był razem z dziewczynką i spotkali wujka. A bilet znalazł potem przez czysty przypadek.
Kollberg kołysał się na krześle i przygryzał paznokieć kciuka.
- No to mamy trzyletniego świadka, który prawdopodobnie widział mordercę i rozmawiał z nim. Gdyby był ciut starszy...
- To nic by się nie stało - przerwał mu Martin Beck. -W każdym razie nie tam i nie wtedy.
Wrócił Melander.
- Oddzwonią za chwilę.
* Stockholms Sparvagar AB (1916-1966) - sztokholmska komunikacja szynowa.
** Storstockholms Lokaltrafik (od 1967 roku) - sztokholmska komunikacja lokalna.
119
Oddzwonili po kwadransie. Melander słuchał i robił notatki. Potem podziękował i odłożył słuchawkę.
Bilet rzeczywiście został kupiony dwunastego czerwca. W kasie północnej na stacji Radmansgatan. Do tej kasy prowadzą dwa wejścia ze Sveavagen na wysokości Wyższej Szkoły Ekonomicznej.
Martin Beck świetnie znał sztokholmskie metro, ale mimo to podszedł do ściennej mapy.
Jeśli ktoś kupił bilet na Radmansgatan, żeby dojechać do Tan-tolunden, to musiał się przesiąść na Centralnym, Starym Mieście albo Slussen i wysiąść w Zinkensdamm. Stamtąd miał około pięciu minut spacerem do miejsca, gdzie znaleziono martwą dziewczynkę. Wyruszył między wpół do drugiej a za kwadrans druga i wliczając w to przesiadkę, powinien być u celu mniej więcej dwadzieścia minut później. Czyli do Tantolunden dotarł między za pięć druga a dziesięć po drugiej. W opinii lekarza zgon dziewczynki nastąpił między wpół do trzeciej a trzecią lub nieco wcześniej.
- Czasowo się zgadza - powiedział Martin Beck.
- Zgadza się czasowo - wszedł mu w słowo Kollberg - jeśli od razu tam pojechał.
- Stacja nie jest zbyt daleko od parku Vanadis - z ociąganiem, jakby do siebie mruknął Melander.
- Nie jest - przyznał Kollberg. - I co z tego? Nic. Ze jeździ metrem od parku do parku i zabija małe dziewczynki? Dlaczego nie wsiadł do autobusu pięćdziesiąt pięć? Miałby bliżej, nie musiałby zasuwać na piechotę.
- Bo pewnie by wpadł - zauważył Melander.
- Uhm - zgodził się Kollberg. - Pięćdziesiątkąpiątką jeździ mało ludzi. Wszyscy się znają.
Czasem Martin Beck życzyłby sobie, żeby Kollberg tyle nie gadał. Życzył sobie tego właśnie teraz, kiedy zaklejał kopertę z biletem. Próbował zapamiętać przelatującą mu przez głowę myśl. Jeśli Kollberg będzie siedział cicho, może się uda. Niestety.
Wyekspediował bilet i zadzwoniłido laboratorium z prośbą o jak najszybsze wyniki. Odebrał Hjelm, którego Martin Beck znał od lat. Chyba był załatany i w złym humorze, bo chciał wiedzieć, czy
120
panowie z Kungsholmsgatan i Vastberga Alle zdają sobie sprawę, ile on ma pracy. Martin Beck przyznał, że rozumie ich nieludzkie obciążenie obowiązkami i gdyby tylko miał równie wysokie kwalifikacje, z przyjemnością by im pomógł. Hjelm coś tam wymamrotał i obiecał natychmiast zająć się biletem. Kollberg poszedł na lunch.
- Mamy nazwisko kobiety, która sprzedała ten bilet na Radmansgatan - rzucił Melander, zanim zamknął się w pokoju ze swoimi papierami. - Pchnąć kogoś, żeby z nią porozmawiał?
- Jasne - odparł Martin Beck.
Usiadł za biurkiem, wertował dokumenty i usiłował myśleć. Był zirytowany i zdenerwowany, przypuszczalnie wskutek przemęczenia. Rónn wetknął głowę, popatrzył na niego i błyskawicznie się wycofał. Poza tym nikt mu nie przeszkadzał. Nawet telefon dziwnie długo milczał. Rozbrzmiał dopiero wtedy, kiedy Martin Beck po raz pierwszy w życiu mało nie zasnął przy biurku. Zanim podniósł słuchawkę, spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po drugiej. Piątek. Brawo, Hjelm, pomyślał.
Nie był to jednak Hjelm, tylko Ingrid Oskarsson.
- Przepraszam - zaczęła. -Jest pan na pewno bardzo zajęty. Martin Beck wymruczał coś w odpowiedzi, nie słysząc w swoim głosie przesadnego entuzjazmu.
- Ale prosił pan, żebym zadzwoniła. Może to nic ważnego, ale uznałam, że powinien pan wiedzieć...
- Oczywiście, przepraszam, nie dosłyszałem pani nazwiska. Co się stało?
- Lena przypomniała sobie, co Bossę powiedział w parku tamtego dnia, w poniedziałek.
- Tak?
- Podobno spotkał opiekuna.
- Opiekuna?
- Tak. Przez kilka pierwszych miesięcy tego roku zostawialiśmy Bossego u opiekunki. Żłobków jak na lekarstwo, nie wiedziałam, co z nim zrobić, dałam ogłoszenie i znalazłam mu opiekunkę na Timmermansgatan.
121
- Czy nie wspomniała pani o opiekunie, pani Oskarsson? Może źle usłyszałem?
- Nie, nie. To mąż opiekunki, który często wcześnie wracał do domu. Bossę widywał go prawie codziennie i nazywał opiekunem.
- I Bossę powiedział Lenie, że w poniedziałek w Tantolun-den spotkał opiekuna?
Martin Beck zapomniał o zmęczeniu, przysunął notatnik i wyłuskał z kieszeni długopis.
- Tak - potwierdziła pani Oskarsson.
- Czy powiedział jej o tym, zanim na chwilę zniknął czy później?
- Lena jest pewna, że później. Dlatego pomyślałam, że powinnam do pana zadzwonić. Nie widzę w tym żadnego związku... Sprawiał wrażenie miłego, porządnego człowieka, ale jeśli Bossę go spotkał, to może on coś widział albo słyszał...
Martin Beck trzymał długopis w gotowości.
- Jak się nazywa?
- Eskil Engstrom. Chyba jest szoferem. Mieszkają na Timmer-mansgatan. Numeru nie pamiętam, moment, zaraz sprawdzę. - Po minucie podała mu adres i numer telefonu. - Wydawał się bardzo sympatyczny. Często go widywałam, kiedy odbierałam Bossego.
- Czy synek powiedział coś więcej o tym spotkaniu z opiekunem?
- Nie. Próbowaliśmy... ale chyba o tym zapomniał.
- Jak wygląda ten mężczyzna?
- Hm, nie wiem. Jest miły. Może trochę niechlujny. Ale pewnie dlatego, że ma taką pracę. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat, rzadkie włosy. Wygląda całkiem zwyczajnie.
Przez chwilę zaległa cisza. Martin Beck notował.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, już nie zostawia pani Bossego u tej opiekunki.
- Tak. Nie mają własnych dzieci Bossę się nudził. Obiecano mi miejsce w żłobku, ale dostała je inna matka, pielęgniarka. W naszym rejonie pielęgniarki mają pierwszeństwo.
122
- Gdzie Bossę jest teraz w ciągu dnia?
- W domu. Musiałam rzucić pracę.
- Kiedy przestała go pani zostawiać u Engstrómów? Zastanawiała się przez chwilę.
- W pierwszym tygodniu kwietnia. Miałam wtedy tydzień wolnego. Potem miejsce w żłobku było zajęte, a pani Engstrom wzięła inne dziecko.
- Czy synek lubił tam chodzić?
- Tak sobie. Chyba najbardziej lubił pana Engstróma. Opiekuna. Czy myśli pan, że to on dał Bossemu bilet?
- Nie wiem. Ale spróbuję się dowiedzieć.
- Chciałabym pomóc. Dzisiaj wieczorem wyjeżdżamy, pan komisarz o tym wie, prawda?
- Tak, wiem. Szczęśliwej podróży. Proszę pozdrowić Bossego. Martin Beck odłożył słuchawkę, chwilę się zastanawiał, podniósł słuchawkę i zadzwonił do obyczajówki.
Czekając na informacje, o które poprosił, przysunął do siebie jeden ze skoroszytów leżących na blacie biurka i przejrzał czy-stopis nocnego przesłuchania Rolfa Everta Lundgrena. Uważnie przeczytał skąpy rysopis mężczyzny, którego rabuś widział w parku Vanadis. Opis opiekuna podany przez panią Oskarsson był jeszcze bardziej powierzchowny, ale całkiem możliwe, że chodziło o tę samą osobę.
Eskil Engstrom nie figurował w kartotece obyczajówki.
Martin Beck zamknął skoroszyt i wszedł do sąsiedniego pokoju. Gunvald Larsson siedział za biurkiem, wpatrywał się zamyślonym wzrokiem w okno i dłubał w zębach nożem do papieru.
- Gdzie jest Lennart? - spytał Martin Beck.
Gunvald Larsson niechętnie zakończył badania dentystyczne, wycierając nóż w rękaw marynarki.
- Skąd mam, u licha, wiedzieć?
- AMelander?
Gunvald Larsson włożył nóż do piórnika i wzruszył ramionami.
- Pewnie w klopie. Czego chcesz?
123
- Niczego nie chcę. Co robisz?
Gunvald Larsson raczył się odezwać dopiero wtedy, kiedy Martin Beck ruszył do drzwi.
- Ludzie są szurnięci.
- Bo?
- Przed chwilą gadałem z Hjelmem. Tak w ogóle to szukał ciebie. Jeden z naszych znalazł jakieś gacie w krzakach koło Hornstulls Strand, zaniósł je do laboratorium i powiedział, że może to niedoszłe trofeum bandziora z Tantolunden. I chłopcy z laboratorium gapią się na różowe majtasy rozmiar czterdzieści cztery, w których nawet Kollberg by się utopił, i pytają, o co tu, kurde, chodzi. Sam chciałbym wiedzieć. Czy w policji mogą pracować debile?
- Też sobie czasami zadaję to pytanie. Co jeszcze powiedział?
- Kto?
- Hjelm.
- Żebyś do niego przekręcił, jak przestaniesz wisieć na telefonie.
Martin Beck wrócił do swojego chwilowego biurka i zadzwonił do SKL.
- A, bilet - powiedział Hjelm. - Nie uda się zdjąć odcisków palców, papier jest za mechaty.
- Tak myślałem.
- Jeszcze nie skończyliśmy. Jak zwykle wyślę ci raport. Znaleźliśmy kilka niebieskich bawełnianych włókien, prawdopodobnie z podszewki kieszeni.
Martin Beck przypomniał sobie niebieską kurtkę, którą Bossę trzymał w objęciach. Podziękował i się rozłączył. Potem zamówił samochód i włożył marynarkę.
Mimo wczesnego piątkowego popołudnia wielka ewakuacja z miasta już się zaczęła. Auta niemrawo sunęły po mostach. Na nic się zdały umiejętności i spryt kierowcy; dojazd na Timmer-mansgatan zajął im prawie pół godziny.
Dom stał blisko Sódra Station. Stary, zapuszczony, w bramie ciemno i chłodno. Na poziomie ułicy było tylko dwoje drzwi,
124
I
jedne - otwarte - wychodziły na brukowane podwórze z pojemnikami na śmieci i trzepakiem. Na drugich Martin Beck z trudem odczytał nazwisko ENGSTRÓM na brudnej mosiężnej tabliczce. Dzwonka nie było, więc głośno zapukał.
Otworzyła mu kobieta około pięćdziesiątki. Niska, szczupła, w brązowej wełnianej sukience i kwiecistych frotowych kapciach. Mrużąc oczy, patrzyła na niego zdziwiona zza wyjątkowo grubych szkieł.
- Pani Engstróm?
- Tak - odparła za niskim głosem jak na jej drobną posturę.
- Czy zastałem pana Engstróma?
- Nie... A o co chodzi?
- Chciałbym z panią porozmawiać. Znam jednego z pani podopiecznych.
- Kogo? - zapytała nieufnie.
- Bo Oskarssona. Dostałem pani adres od jego matki. Mogę wejść?
Kobieta wpuściła go do środka. Przeciął mały przedpokój, minął drzwi do kuchni i wszedł do jedynego pokoju w tym mieszkaniu. Za oknem zobaczył pojemniki na śmieci i trzepak. W skromnie umeblowanym pomieszczeniu poczesne miejsce zajmowała wersalka z mnóstwem kolorowych poduszek. Martin Beck nie zauważył nic, co świadczyłoby o obecności dzieci.
- Przepraszam - powiedziała kobieta - ale o co chodzi? Co z Bossem?
- Jestem z policji. Z Bossem wszystko w porządku. Przychodzę w rutynowej sprawie. Nic poważnego.
Kobieta, początkowo lekko wystraszona, zebrała się na odwagę.
- Poważnego? Nie boję się policji. Chodzi o Eskila? Martin Beck uśmiechnął się.
- Tak, pani Engstróm, chciałbym zamienić parę słów z pani mężem. Podobno kilka dni temu spotkał Bossego.
Spojrzała na Martina Becka niemile zaskoczona.
- Eskil?
125
- Tak. O której będzie w domu?
Wpatrywała się w niego okrągłymi niebieskimi oczami, które grube szkła nienaturalnie powiększały.
- Ale... ale Eskil nie żyje.
Martin Beck wbił w nią wzrok. Na kilka sekund odebrało mu mowę.
- Przepraszam... nie wiedziałem... Bardzo mi przykro. Kiedy odszedł?
- Trzynastego kwietnia. Zginął w wypadku samochodowym. Lekarz powiedział, że długo się nie męczył.
Kobieta wyjrzała przez okno na ponure podwórze.
Martin Beck patrzył na jej chude plecy w za luźnej sukience.
- Bardzo mi przykro - powtórzył.
- Eskil jechał swoją ciężarówką do Sódertalje. W poniedziałek. - Odwróciła się i dodała pewniejszym głosem: - Eskil był kierowcą od trzydziestu dwóch lat i ani razu nie dostał ani jednego punktu karnego. To nie on spowodował wypadek.
- Rozumiem. Przepraszam za kłopot. Musiała zajść pomyłka.
- Łobuzom, którzy go zabili, wszystko uszło na sucho. Mimo że jechali kradzionym samochodem.
Pokiwała głową, z nieobecnym spojrzeniem, i zaczęła poprawiać poduszki na wersalce.
- Zaraz sobie pójdę. - Martin Beck, zdjęty nagłą klaustro-fobią, najchętniej natychmiast opuściłby ten pokój i jego smutną drobną właścicielkę, ale się opanował. - Jeśli pani nie miałaby nic przeciwko temu, chciałbym jeszcze zobaczyć zdjęcie męża.
- Nie mam zdjęć Eskila.
- A w paszporcie albo prawie jazdy?
- Nigdy nie wyjeżdżaliśmy za granicę, Eskil nie potrzebował paszportu. A prawo jazdy jest stare.
- Mógłbym je obejrzeć? *
Wysunęła szufladę komody i wyjęła zawodowe prawo jazdy. Wystawione na Eskila Johana Alberta Engstróma w roku 1935.
126
Na zdjęciu był młody mężczyzna o lśniących falujących włosach, wydatnym nosie, małych ustach i wąskich wargach.
- Teraz tak nie wyglądał - powiedziała kobieta.
- Ajak? Czy mogłaby go pani opisać?
- Był niższy od pana, ale sporo wyższy ode mnie - odrzekła bez chwili wahania. - Miał chyba metr siedemdziesiąt dwa. Dość szczupły. Rzadkie siwawe włosy. Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć. Jak na mój gust, wyglądał sympatycznie. Może nie był zbyt piękny, bo miał duży nos i małe usta, ale mnie się podobał.
- Dziękuję, pani Engstróm. Nie będę pani dłużej przeszkadzał.
Otworzyła mu drzwi, które zamknęła dopiero wtedy, kiedy
zatrzasnęła się za nim brama.
Martin Beck głęboko odetchnął i długim szybkim krokiem ruszył na północ. Tęsknił do swojego biurka.
Czekały tam na niego dwie wiadomości.
Pierwsza od Melandera: „Bileterka nazywa się Gunda Pers-son. Nic nie pamięta. Nie ma czasu przyglądać się pasażerom".
Druga od Hammara: „Przyjdź natychmiast. To ważne".
Rozdział 20
Gunvald larsson tkwił przy oknie i obserwował sześciu robotników, którzy obserwowali siódmego, wspartego na łopacie.
- Coś mi się przypomniało - powiedział. - Kiedyś staliśmy na kotwicy w Kalmarze. Pływałem wtedy na trałowcu. Siedzę w kabinie nawigacyjnej z drugim oficerem, wchodzi Johansson, który trzyma wachtę na mostku, i mówi, że na nabrzeżu stoi martwy facet. Ja mu na to, że bredzi, ale on dalej swoje: „Poruczniku, na nabrzeżu stoi martwy facet". Każę mu się wziąć w garść, mówię, że nieboszczycy nigdzie nie stoją, na co on mi odpala: „Nie, poruczniku, tam na pewno jest martwy facet, bo patrzyłem na niego przez kilka godzin i ani drgnął". Drugi oficer wstaje, wygląda przez świetlik i mówi: „E, to tylko robotnik".
Robotnik pod oknem rzucił łopatę i odszedł z kolegami. Była piąta po południu, piątek.
- No ładnie - skwitował Gunvald Larsson. - Nie ma to jak łapanie gap.
- A ty niby czym się zajmujesz? - zapytał uprzejmie Melander.
- Oczywiście łapaniem gap. Gdyby komendant miał gabinet naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, na bank sterczałby w oknie i gapił się na mnie, a gdyby komendant główny urzędował piętro wyżej, gapiłby się na komendanta, "a gdyby minister spraw wewnętrznych...
- Lepiej odbierz telefon - poradził mu Melander.
128
Do pokoju wszedł Martin Beck. Zatrzymał się przy drzwiach i w zadumie popatrzył na Gunvalda Larssona.
- I co ja mam z tym zrobić?! - wrzasnął do słuchawki Gun-vald Larsson. -Wysłać psy?! - Rozłączył się i wbił wzrok w Martina Becka. - Co jest?
- Przed chwilą powiedziałeś coś, co mi się z czymś skojarzyło...
- Psy?
- Nie, wcześniej.
- Co ci się skojarzyło?
- Nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć.
- Nie ty jeden.
Martin Beck wzruszył ramionami.
- Dzisiaj w nocy organizujemy obławę. Właśnie rozmawiałem z Hammarem.
- Obławę? Wszyscy padają na pysk. Ciekawe, na co będą padali jutro.
- Mało konstruktywne - wtrącił Melander. - Czyj to pomysł?
- Nie wiem. Hammar też nie jest zachwycony.
- A kto jest? - retorycznie spytał Gunvald Larsson.
Martin Beck nie brał udziału w podejmowaniu decyzji. Gdyby miał szansę, najprawdopodobniej byłby przeciw. Podejrzewał, że przeważyły głosy o miernych postępach grupy śledczej i powszechne odczucie, że coś trzeba zrobić. Na pewno sytuacja była poważna, media dodatkowo podjudzały społeczeństwo, podając ogólnikowe dane o pracy policji, która „nic nie robi" albo ,jest bezsilna". Siedemdziesiąt pięć osób z grupy rozpoznawczo-zwia-dowczej czuło na sobie ogromną presję. Z godziny na godzinę obywatele przekazywali coraz więcej informacji, każda wymagała sprawdzenia, mimo że już na pierwszy rzut oka większość nadawała się do kosza. Presji towarzyszyła świadomość, że mordercę trzeba ująć jak najszybciej. Dochodzenie zamieniło się w makabryczny wyścig ze śmiercią, pozbawiony punktów zaczepienia. Nijaki rysopis, oparty na zeznaniach trzylatka i bandziora. Bilet
9 - Mężczyzna na balkonie
129
na metro. Mętny portret psychologiczny. Wszystko razem napawało grozą.
- To nie jest dochodzenie, tylko zgaduj-zgadula - orzekł Hammar a propos biletu.
Choć Martin Beck słyszał to ulubione powiedzonko szefa bardzo często, musiał przyznać, że tym razem trafił w dziesiątkę.
Oczywiście poszukiwania zakrojone na wielką skalę mogły ich naprowadzić na jakiś trop, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Poprzednia obława, zorganizowana w nocy z wtorku na środę, nie pomogła w schwytaniu parkowego rabusia, za to w jej efekcie ujęto około trzydziestu przestępców różnej maści, głównie handlarzy narkotyków i włamywaczy, co przysporzyło policji dodatkowej pracy i wywołało panikę w półświatku.
Obława tej nocy oznaczała, że jutro dużo ludzi będzie w kiepskiej kondycji. A kto wie, czy jutro...
Ale klamka zapadła. Akcja rozpoczęła się ojedenastej, co rozniosło się lotem błyskawicy po domach przeznaczonych do rozbiórki i melinach. Rezultat nie był oszałamiający. Wszyscy się przyczaili: złodzieje, paserzy, alfonsy, prostytutki, nawet większość narkomanów. Mijała godzina za godziną, obława trwała w najlepsze. Przyłapano na gorącym uczynku jednego włamywacza i jednego pasera, któremu zabrakło instynktu samozachowawczego, żeby przeczekać nawałnicę w bezpiecznym miejscu. Z całą pewnością udało się na-mieszać wśród bezdomnych, alkoholików, ćpunów, ludzi zdesperowanych, na dnie, którzy nawet nie mieli siły, żeby się rozpełznąć, kiedy sobie o nich przypomniał jeden z organów państwa dobrobytu. Znaleziono na strychu nagą czternastolatkę. Połknęła pięćdziesiąt tabletek preludinu. Została zgwałcona dwadzieścia razy. Kiedy przyszła policja, była sama. Zakrwawiona, brudna, posiniaczona. Mogła mówić. Opowiedziała, co się mniej więcej stało, i stwierdziła, że ma wszystko gdzieś. Owinęli ją w starą kołdrę, bo nigdzie nie zauważyli ubrania, i zawieźli pod adres, który wymieniła. Osoba podająca się za jej matkę oświadczyła, że córki nk było w domu od trzech dni i że jej nie wpuści. Dopiero kiedy dziewczynka zemdlała na schodach, wezwali karetkę. Nie był to wypadek odosobniony.
130
O wpół do piątej rano Martin Beck i Kollberg siedzieli w radiowozie na Skeppsbron.
- Coś jest z Gunvaldem - odezwał się Martin Beck.
- Owszem, ma zakuty łeb - przyznał Kollberg.
- Nie, to nie to. Nie mogę sobie przypomnieć... Kollberg ziewnął.
- Uhm.
W tym momencie usłyszeli przez radio:
- Tu Hansson z piątki. Jesteśmy na Vastmannagatan. Znaleźliśmy zwłoki. I...
- I?
- Pasują do rysopisu.
Przed domem do wyburzenia stały dwa radiowozy. Denat leżał na plecach w pokoju na trzecim piętrze. Ciekawe, jak się tam dostał, bo kamienica była w połowie rozebrana i brakowało większości schodów. Martin Beck i Kollberg weszli po lekkiej aluminiowej drabinie, którą przystawili policjanci. Mężczyzna miał około trzydziestu pięciu lat, wydatny nos, rzadkie włosy zaczesane do tyłu, jasnoniebieską koszulę, ciemnobrązowe spodnie i zniszczone czarne buty. Żadnych skarpet. Patrzyli na niego. Ktoś zdławił ziewanie.
- Pozostaje odgrodzić teren i poczekać na techników - powiedział Kollberg.
- Nie ma na co czekać - odezwał się Hansson, stary wyga. -Udusił się wymiocinami. To jasne jak słońce.
- Chyba tak - przyznał Martin Beck. - Jak myślicie, od jak dawna nie żyje?
- Od niezbyt dawna - ocenił Kollberg.
- Tak - dorzucił Hansson. - W takim upale. '
Godzinę później Martin Beck pojechał do domu, a Kollberg na Kungsholmsgatan.
Zanim się pożegnali, zamienili kilka zdań.
- Rysopis faktycznie pasuje - powiedział Kollberg.
- Pasuje do zbyt dużej liczby ludzi.
- I teren się zgadza. Przecież stawiasz na Vasastaden albo Norrmalm.
131
- Najpierw musimy się dowiedzieć, co to za jeden.
Martin Beck wrócił do Bagarmossen o wpół do siódmej. Małżonka leżała w łóżku. Przypuszczalnie przed chwilą się obudziła. W każdym razie nie spała.
Popatrzyła na niego krytycznie.
- Ale ty wyglądasz!
- Dlaczego nie masz na sobie koszuli nocnej?
- Jest bardzo ciepło. Przeszkadza ci to?
- Nie, skądże znowu.
Był nieogolony i nieświeży, i zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować. Przebrał się w piżamę, położył i pomyślał: cholernie głupi pomysł z tym małżeńskim łożem, za następną pensję kupię kozetkę i wstawię do drugiego pokoju.
- Może się podnieciłeś? - zapytała złośliwie. Martin Beck już spał.
O jedenastej przed południem był z powrotem na Kungs-holmsgatan, z lekko zapadniętymi oczami, ale wykąpany i względnie odświeżony. Kollberg wciąż siedział w pracy, mężczyzny z Vastmannagatan jeszcze nie zidentyfikowano.
- Żadnego świstka w kieszeniach, nawet biletu tramwajowego.
- Co mówi lekarz?
- Udławił się wymiocinami. Nie ma wątpliwości. Podejrzewa płyn do chłodnic. Był tam pusty kanister.
- Jak długo nie żyje?
- Góra dobę.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- Nie sądzę, żeby to był on - powiedział Kollberg.
- Uhm.
- Ale nigdy nic nie wiadomo.
- Uhm.
Dwie godziny później pokazali zmarłego Lundgrenowi.
- Kurde, obrzydlistwo - powiedział. - Nie, to nie ten. W życiu go nie widziałem.
132
Potem zrobiło mu się niedobrze.
Prawdziwy twardziel, pomyślał Rónn, skuty z nim kajdankami. Musiał pójść z Lundgrenem do toalety, gdzie bez słowa wytarł mu ręcznikiem usta i czoło.
W głównej kwaterze śledczej Kollberg powiedział:
- Jednak nie można mieć pewności.
- Nie można - zgodził się Martin Beck.
Rozdział 21
Za kwadrans ósma w sobotę wieczorem do Kollberga zadzwoniła żona.
- Kollberg, słucham.
- Lennart, co ty wyprawiasz? Nie ma cię w domu od wczoraj.
- Wiem.
- Nie chcę się na tobie wyżywać, ale siedzę tu sama jak palec i czuję się podle.
- Wiem.
- Zrozum, nie jestem zła i nie chcę wyjść na zrzędę, po prostu czuję się bardzo samotna. I trochę się boję.
- Rozumiem. Dobrze, już wracam.
- Nie przyjeżdżaj ze względu na mnie, jeśli masz coś pilnego na głowie. Wystarczy mi, jak przez chwilę z tobą porozmawiam.
- Nie, nie, już jadę.
- Lennart? - odezwała się po krótkiej pauzie nieoczekiwanie ciepłym głosem.
- Tak?
- Właśnie widziałam cię w telewizji. Wyglądałeś na zmęczonego.
- Jestem zmęczony. Już wracam. Cześć!
- Cześć, kochanie! *
Kollberg powiedział kilka słów do Martina Becka, zszedł na parking i wsiadł do samochodu. Podobnie jak Martin Beck i Gun-
134
vald Larsson, mieszkał na południu, tylko bardziej centralnie, na Palandergatan koło stacji metra Skarmarbrink. Przeciął śródmieście i przy Słussen, zamiast pojechać prosto, skręcił w prawo w Hornsgatan.
Nie musiał się zanadto wysilać, żeby to zrozumieć. Nie miał już prywatnego życia ani wolnego czasu, wyparły je praca i odpowiedzialność. Dopóki morderca nie został schwytany, dopóki było widno, dopóki był jakiś park, dopóki mogło się w nim bawić choćby jedno dziecko, dopóty liczyło się wyłącznie dochodzenie.
A raczej pościg. Bo dochodzenie opiera się na konkretnym materiale dowodowym. To, czym dysponowali, już dawno obróciło się wniwecz.
Pomyślał o wnioskach zawartych w analizie psychologicznej. Sprawca był człowiekiem bez właściwości. Czyli trzeba go złapać, zanim znowu kogoś zabije. „Zęby go złapać, trzeba mieć szczęście" - powiedział jeden z reporterów po -wieczornej konferencji prasowej. Kollberg wiedział, że to błędne rozumowanie. Wiedział też, że kiedy ujmą mordercę - w co nie wątpił - wielu uzna to szczęście, przypadek, zbieg okoliczności. Tymczasem szczęściu należy pomóc, utkać ze zbiegów okoliczności sieć, w którą w końcu wpadnie, sieć o maksymalnie małych oczkach. I to było jego zadanie. I wszystkich policjantów. Bez udziału osób postronnych.
Dlatego Kollberg nie pojechał od razu do domu, mimo że miał taki zamiar, tylko wolno ruszył Hornsgatan na zachód.
Zawsze kierował się systematycznością, uważał, że w policji nie ma miejsca na ryzykanctwo. Na przykład w jego ocenie Gun-vald Larsson popełnił poważny błąd, włamując się do rabusia, mimo że drzwi były w opłakanym stanie. A gdyby zawiasy od razu nie puściły? Wyważenie drzwi było ryzykanctwem, czego z zasady nie popierał. W tej kwestii on i Martin Beck nie zawsze się zgadzali.
Objeżdżał Mariatorget, bacznie lustrując grupki młodych ludzi na skwerze i przed kioskami. Właśnie tutaj młodzież szkolna spotykała drobnych handlarzy z branży narkotykowej. Codziennie duże ilości haszyszu, marihuany, preludinu i LSD trafiały od
135
dilerów do nabywców. A kupowali coraz młodsi. Niedługo się uzależnią. Wczoraj usłyszał, że proponuje się szpryce dziesięcioletnim dziewczynkom. Policja niewiele mogła zrobić; po prostu brakowało im funduszy. Żeby zachęcić do uprawiania tego procederu i utwierdzić zadowolonych z siebie beneficjentów w poczuciu bezkarności, trąbiły o tym wszystkie krajowe media.
Kollberg wątpił, czy powinna się tym zajmować policja. Narkomania wśród młodzieży zasadzała się na katastrofalnej w skutkach filozofii, którą sprowokował obecny system. To na społeczeństwie spoczywał obowiązek sformułowania celnych kontrargumentów, niepolegających na samozadowoleniu i domaganiu się większej liczby policjantów.
Tak jak wątpił w sens pałowania demonstrantów na Hótorget i przed US Trade Center, mimo że rozumiał kolegów, którzy byli do tego zmuszeni.
Policjant śledczy Lennart Kollberg myślał o tym, jadąc Rosen-lundsgatan i Skóldgatan. Zatrzymał się za miniaturowym poletkiem golfowym przy Tantogarden, wysiadł i poszedł alejką prowadzącą na skwer.
Zapadał zmierzch. Park opustoszał, ale nie całkiem; oczywiście bawiło się kilkoro dzieci. Niczego innego się nie spodziewał. Zamknąć w domach wszystkie dzieciaki w milionowym mieście tylko dlatego, że grasuje morderca? Mało prawdopodobne. Kollberg zajął pozycję w rzadkich zaroślach i postawił prawą stopę na pniaku. Widział stąd ogródki działkowe i miejsce, gdzie pięć dni temu leżała martwa dziewczynka.
Znalazł się tutaj bez żadnego szczególnego powodu, może dlatego, że był to największy park w Sztokholmie i było mu niejako po drodze. W pewnej odległości dostrzegł dzieci. Nastolatki? Znieruchomiał i czekał. Nie wiedział na co, może na to, że pójdą do domu. Był bardzo zmęczony. Płatki latały mu przed oczami.
Nie nie miał przy sobie broni. W dobie pogłębiającej się gangsterskiej mentalności i brutalizacji przestępstw opowiadał się za całkowitym rozbrojeniem policji i nosił pistolet tylko w razie najwyższej konieczności na wyraźny rozkaz.
136
Po wysokim nasypie kolejowym przetoczył się niespiesznie hałaśliwy pociąg śmieciarka* i dopiero kiedy stukot kół osłabł, by wreszcie zaniknąć, Kollberg usłyszał, że nie jest w zaroślach sam.
Sekundę później leżał na brzuchu w mokrej od rosy trawie, czując w ustach smak krwi. Ktoś zadał mu bardzo mocny cios w kark, przypuszczalnie jakimś tępym narzędziem.
Ten ktoś popełnił poważny błąd. Za takie błędy niejednemu przyszło potem słono zapłacić. Poza tym uderzył z całą siłą, wskutek czego stracił równowagę. Kollbergowi wystarczyły niespełna dwie sekundy, żeby się obrócić na plecy i powalić napastnika na ziemię. Kawał chłopa. Na więcej obserwacji nie miał czasu, bo obok stał drugi facet. Zdumiony wsunął prawą dłoń do kieszeni marynarki i jeszcze bardziej się zdumiał, kiedy Kollberg, klęcząc, chwycił go za rękę i wykręcił mu ramię; gdyby się w porę nie opamiętał, mogłoby się to skończyć wywichnięciem albo złamaniem. Poprzestał na wrzuceniu gościa w krzaki.
Napastnik siedział na ziemi i się krzywił, uciskając lewą dłonią prawy bark. Obok leżała gumowa pałka. Tak, rzeczywiście kawał chłopa. Dużo młodszy od Kollberga. Miał na sobie niebieski dres. Drugi, który wyczołgał się z krzaków, starszy i niższy, był w marynarce z manczesteru i rekreacyjnych spodniach. Obaj mieli białe tekstylne buty na gumowych podeszwach. Wyglądali jak niedzielni żeglarze.
- O co wam, do cholery, chodzi? - zapytał Kollberg.
- Kim pan jest? - odezwał się ten w dresie.
- Policjantem.
- Oj! - powiedział niższy, wstał i speszony otrzepywał swoje jasne spodnie.
- Wobec tego prosimy o wybaczenie - powiedział pierwszy. - Niezły numer, gdzie pan się go nauczył?
Kollberg milczał. Dostrzegł na ziemi płaski przedmiot, pochylił się i podniósł. Natychmiast go rozpoznał. Mały czarny
* Nazywany żartobliwie srebrną strzałą, zwoził śmieci na wysypisko w Lovście od lat 80. XIX wieku do lat 70. XX wieku.
137
pistolet samopowtarzalny marki Astra produkowany w Hiszpanii. Ważąc go w dłoni, popatrzył nieufnie na mężczyzn.
- O co wam, do cholery, chodzi? - powtórzył pytanie. Duży wyprostował się i otrząsnął.
- Jak mówiłem, prosimy o wybaczenie. Stał pan za krzakami i gapił się na dzieci... Wie pan, morderca...
- No i?
- Mieszkamy tam - powiedział niższy, pokazując wieżowce za torami.
- I?
- Też mamy dzieci i znamy rodziców dziewczynki zamordowanej parę dni temu.
- I?
- I żeby pomóc...
- No?
- Założyliśmy ochotniczy związek ochroniarski. Patrolujemy park.
- Co założyliście?
- Ochotniczą milicję... Kollberga ogarnęła wściekłość.
- Co ty bredzisz, człowieku?! - wrzasnął.
- Niech pan na nas nie krzyczy - zaperzył się starszy. - Nie jesteśmy pijaczkami, którymi możecie pomiatać i maltretować w areszcie. Jesteśmy porządnymi ludźmi, wiemy, co to odpowiedzialność. Musimy chronić siebie i nasze dzieci.
Kollberg odwrócił głowę i wpatrywał się w niego. Potem otworzył usta, żeby znowu wrzasnąć, ale się opanował.
- Czy to pański pistolet? - zapytał w miarę spokojnie.
- Tak.
- Ma pan pozwolenie?
- Nie. Kupiłem go w Barcelonie dawno temu. Normalnie leży zamknięty.
- Normalnie? *
Do parku wjechał na światłach czarno-biały bus z komisariatu w parafii Marii. Było już ciemno. Wysiadło dwóch mundurowych.
138
- Co się tu dzieje?! - odezwał się pierwszy, rozpoznał Kollberga i powtórzył pytanie łagodniejszym tonem.
- Zabierzcie ich - bezdźwięcznie polecił Kollberg.
- Moja noga nigdy nie postała w komisariacie - obruszył się starszy.
- Ani moja - dodał ten w dresie.
- No to najwyższy czas, żeby postała - skwitował Kollberg i popatrzył na policjantów. - Pojadę za wami.
Odwrócił się i odszedł.
W komisariacie w parafii Marii przy Rosenlundsgatan kłębiło się od pijaczków.
- Co ja mam zrobić z tymi inżynierami? - spytał oficer dyżurny.
- Zrewidować i posadzić w areszcie prewencyjnym - powiedział Kollberg. - Za chwilę zabiorę ich do kryminalnego.
- Drogo pan za to zapłaci - burknął ten w dresie. - Czy pan wie, kim ja jestem?
- Nie.
Kollberg wszedł do dyżurki, żeby zadzwonić. Wybierając numer, patrzył ze smutkiem na staroświecki wystrój. Pełnił tu kiedyś służbę patrolową - miał wrażenie, że wieki temu - i już wtedy był to najgorszy rewir pijacki. Mimo że obecnie mieszkało tutaj dużo więcej ludzi z tak zwanych wyższych sfer (w kapitalistycznych bunkrach, czyli nieprzyzwoicie kiepskich domach o nieprzyzwoicie wysokich czynszach), rewir wciąż plasował się na pewnym trzecim miejscu w alkoholwej statystyce po Klarze i Katarinie.
- Kollberg - odezwała się żona, podnosząc słuchawkę.
- Cześć! Trochę się spóźnię.
- Masz dziwny głos. Czy coś poszło nie tak?
- Uhm. Wszystko.
Rozłączył się, kilka sekund siedział bez ruchu, po czym zadzwonił do Martina Becka.
- Przed chwilą napadło na mnie w Tantolunden dwóch uzbrojonych inżynierów. Założyli sobie ochotniczą milicję.
139
- Nie tylko tam - powiedział Martin Beck. - Przed godziną sponiewierali emeryta w Hagaparken. Sikał pod drzewem, "właśnie się dowiedziałem.
- Gorzej być nie może.
- Gdzie jesteś?
- W dwójce.
- Co z nimi zrobiłeś?
- Siedzą na dołku.
- Dawaj ich tutaj.
- Okej.
Kollberg zszedł do aresztu. Ten w dresie wstał i patrzył tępo przez kratę. W sąsiedniej celi siedział z kolanami pod brodą wysoki chudy trzydziestopięciolatek i rzewnie śpiewał:
- Mypocketbook is empty, my heart isfull ofpain.. .*- Spojrzał na Kollberga. - Hi, marshal, where is your six-shooter**?
- Haven'tgot one*** - odparł Kollberg.
- Dziki Zachód - skomentował strażnik.
- Co pan zmalował? - zapytał Kollberg aresztanta.
- Nic.
- To prawda - wtrącił się strażnik. - Niedługo stąd wyjdzie. Przyprowadziło go pięciu ludzi z żandarmerii morskiej. Wkurzył jakiegoś nabzdyczonego bosmana, który trzymał wachtę na Skep-psholmen, i przywlekli go aż tutaj. Idioci. Podobno nie znaleźli żadnego bliższego komisariatu. Musiałem go wsadzić, żeby się ich pozbyć. Jakbyśmy nie mieli nic innego...
Kollberg podszedł do następnej celi.
- W komisariacie pana noga już postała. Za chwilę zobaczy pan, jak jest u nas, w kryminalnej.
- Oskarżę pana o przewinienie służbowe.
* iW portfelu nie mam centa, serce przepełnia ból...". Popularna piosenka country Waitingfor a train, tekst i mu«yka: Jimmie Rodgers, wykonawca: John Denver.
** „Hej, komendancie, gdzie twój sześciostrzałowiec?". *** „Nie mam".
140
- Nie sądzę. - Kollberg wyjął notes. -Ale zanim pojedziemy, proszę o nazwiska i adresy wszystkich członków waszej organizacji.
- Nie mamy żadnej organizacji. To tylko głowy rodziny, kilku ojców, którzy...
- ...patrolują uzbrojeni w miejscach publicznych i napadają na policjantów- dokończył Kollberg. - No, szybko, nazwiska.
Dziesięć minut później wpakował dwie głowy rodziny na tylne siedzenie, zawiózł na Kungsholmsgatan i wepchnął do pokoju Martina Becka.
Starszy nie dawał za wygraną.
- Będzie pan tego żałował do końca życia.
- Żałuję tylko tego, że nie złamałem panu ręki - odparował Kollberg.
Martin Beck obrzucił go szybkim, badawczym spojrzeniem.
- W porządku, Lennart. Wracaj do domu. Kollberg wyszedł.
Inżynier w dresie już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale Martin Beck go powstrzymał.
Gestem poprosił, żeby usiedli, oparł łokcie na blacie biurka i splótł dłonie.
- Dopuściliście się czegoś niewybaczalnego. Sama myśl o milicji obywatelskiej jest większym zagrożeniem niż jeden przestępca albo cała szajka. Sprzyja linczom i zachęca do samowolnego wymierzania sprawiedliwości. Psuje system bezpieczeństwa państwa. Rozumiecie, o co mi chodzi?
- Jakbym czytał książkę - kwaśno stwierdził ten w dresie.
- I bardzo dobrze. To podstawa. Katechizm. Rozumiecie? Zrozumieli mniej więcej po godzinie.
Kiedy Kollberg otworzył drzwi do mieszkania przy Palan-dergatan, żona siedziała na łóżku z robótką. Rozebrał się bez słowa, pomaszerował do łazienki, wziął prysznic i położył się obok niej.
Odłożyła robótkę.
141
- Masz paskudnego guza na karku. Czy ktoś cię uderzył?
- Obejmij mnie.
- Brzuch mi przeszkadza, ale... O, tak. Kto cię uderzył?
- Dwóch pieprzonych amatorów - odpowiedział Kollberg i zasnął.
Rozdział 22
Przy śniadaniu w niedzielę rano żona Martina Becka powiedziała:
- Jak wam idzie? Nie możecie złapać tego typa? To straszne, co spotkało Lennarta. Rozumiem, że ludzie się boją, ale żeby napadać na policjantów?
Martin Beck siedział przy stole lekko zgarbiony, w piżamie i szlafroku kąpielowym, rozpamiętując sen. Nieprzyjemny sen. O Gunvaldzie Larssonie. Zgasił pierwszego tego dnia papierosa i popatrzył na żonę.
- Nie wiedzieli, że jest policjantem.
- Tak czy inaczej, to straszne.
- Uhm, straszne.
Wbiła zęby w tost i marszcząc brwi, wbiła wzrok w popielniczkę.
- Nie powinieneś palić z samego rana. Pomyśl o gardle. Martin Beck wyjął rękę z kieszeni szlafroka.
- Uhm.
Właśnie chciał zapalić drugiego papierosa, ale zrezygnował. Inga ma rację, pomyślał. Jasne, że to nic dobrego. Za dużo palę. O kosztach nie wspominając.
- Za dużo palisz - powiedziała. - O kosztach nie wspominając.
- Wiem.
143
Zastanawiał się, ile razy to słyszał w czasie ich szesnastoletniego małżeństwa. Nawet w przybliżeniu nie był w stanie tego oszacować.
- Dzieci śpią? - spytał dla odwrócenia jej uwagi.
- No pewnie, przecież mają wakacje. Wczoraj Kruszynka wróciła dość późno. Nie podoba mi się, że włóczy się po nocach. Zwłaszcza teraz, kiedy ten szaleniec jest na wolności. Przecież to jeszcze dziecko.
- Niedługo skończy szesnaście lat. I o ile wiem, była u koleżanki w sąsiednim bloku.
- Nilsson z dołu powiedział mi wczoraj, że rodzice, którzy pozwalają dzieciom włóczyć się bez opieki po ulicach, sami są sobie winni. W społeczeństwie nie brakuje ekshibicjonistów i innych, którzy muszą rozładować agresję, i to rodzice ponoszą odpowiedzialność, jeśli dzieci się na kogoś takiego napatoczą.
- Co to za Nilsson?
- Dyrektor Nilsson. Mieszka piętro niżej, pod nami.
- Ma dzieci?
- Nie.
- Aha, wszystko jasne.
- Też mu to powiedziałam. Ze nie wie, co to znaczy mieć dzieci. Ile nas to kosztuje zmartwień...
- Po co z nim rozmawiałaś?
- Bo sąsiadom trzeba okazywać sympatię. Tobie też by to nie zaszkodziło. Poza tym są całkiem mili.
- Akurat. - Martin Beck czuł, że zanosi się na kłótnię, więc szybko dopił kawę i wstał. - Muszę się ubrać.
Usiadł na łóżku w sypialni. Inga zmywała. Kiedy skończyła, czym prędzej wszedł do łazienki, zamknął drzwi na zasuwkę, puścił wodę do wanny, rozebrał się i zanurzył w gorącej kąpieli.
Rozluźniony zamknął oczy, usiłując sobie przypomnieć ostatni sen. Gunvald Larsson. Ani on, ani Kollberg go nie lubili. Pracowali z nim sporadycznie i od niedawna. Przypuszczalnie Me-lander też nie miał o nim najlepszego zdania, mimo że tego nie okazywał. Gunvald Larsson posiadł niezwykłą umiejętność draż-
144
nienia Martina Becka. Nawet teraz, myśląc o nim, czuł irytację, ale chyba nie dotyczyła osoby Gunvalda Larssona, tylko czegoś, co powiedział albo zrobił. Zdaniem Martina Becka, Gunvald Larsson powiedział albo zrobił coś, co miało istotne znaczenie dla ich pościgu za parkowym mordercą. Nie potrafił sobie przypomnieć co i pewnie dlatego był wkurzony.
Wyszedł z wanny i goląc się, pomyślał, że prawdopodobnie wszystko mu się tylko śniło.
Kwadrans później jechał metrem do centrum. Wyjął z kieszeni poranną gazetę. Na pierwszej stronie był portret pamięciowy zabójcy dziewczynek, wykonany przez policyjnego rysownika na podstawie informacji nielicznych świadków, przede wszystkim Rolfa Everta Lundgrena. Nikt nie był z niego zadowolony. A najmniej rysownik i Rolf Evert Lundgren.
Martin Beck spojrzał na portret z większej odległości i zmrużył oczy. Ciekawe, w ilu procentach przypominał prawdziwego sprawcę. Pani Engstróm, której go pokazali, najpierw powiedziała, że ani trochę nie jest podobny do jej zmarłego męża, ale potem uznała, że może istnieje pewne podobieństwo.
Pod portretem zamieszczono niekompletny rysopis. Martin Beck przebiegł wzrokiem krótki tekst.
Nagle zesztywniał. Poczuł falę gorąca. Wstrzymał oddech. Już wiedział, co nie dawało mu spokoju, odkąd schwytali rabusia, co go irytowało i miało związek z Gunvaldem Larssonem. Rysopis.
Gunvald Larsson, streszczając rysopis podany przez Rolfa Everta Lundgrena, powiedział niemal dokładnie to samo co przeszło dwa tygodnie temu w rozmowie telefonicznej', której Martin Beck był mimowolnym świadkiem. Stał przy szafce z archiwaliami i słuchał, co mówi Gunvald Larsson. Melander też przy tym był.
Nie pamiętał całej rozmowy, ale zdaje się, że jakaś kobieta chciała złożyć doniesienie na mężczyznę, który stał na balkonie w domu naprzeciwko. Gunvald Larsson poprosił, żeby go opisała, i streścił podany przez nią rysopis prawie tak samo jak w trakcie
10- Mężczyzna na balkonie 145
przesłuchania Rolfa Everta Lundgrena. Poza tym kobieta wspomniała, że mężczyzna patrzy na dzieci bawiące się na ulicy.
Martin Beck złożył gazetę i spojrzał w okno. Usiłował odtworzyć w pamięci tamto przedpołudnie. Wiedział, jaki to był dzień, bo chwilę później pojechał na Centralny i wsiadł do pociągu do Motali. Piątek drugiego czerwca, równo tydzień przed pierwszym morderstwem w parku Vanadis.
Czy kobieta podała swój adres? Chyba tak. A więc Gunvald Larsson powinien go gdzieś zapisać.
Metro toczyło się ku centrum, a Martin Beck z coraz mniejszym entuzjazmem podchodził do swojego odkrycia. Szczątkowy rysopis mógł pasować do tysięcy ludzi. Identyczne sformułowania Gunvalda Larssona w dwóch różnych przypadkach wcale nie musiały się odnosić do tej samej osoby. Wystawanie na balkonie o każdej porze dnia i nocy nie przesądza o tym, że ktoś jest mordercą. Choć czcze domysły Martina Becka w innych trudnych śledztwach okazywały się trafne i pomocne w ich rozwikłaniu, tym razem mogło być inaczej.
Mimo wszystko warto to sprawdzić.
Zwykle wysiadał na Centralnym i piechotą szedł przez Klara-bergsviadukten do Kungholmsgatan, ale teraz pojechał taksówką.
Gunvald Larsson siedział przy biurku i pił kawę. Kollberg przysiadł na blacie i przeżuwał drożdżówkę.
Martin Beck usiadł na krześle Melandera i wbił wzrok w Gun-vałda Larssona.
- Czy pamiętasz kobietę, która zadzwoniła tego dnia, kiedy wyjeżdżałem do Motali? Tę, która chciała zgłosić, że na balkonie po drugiej stronie ulicy stoi jakiś facet?
Kollberg wsunął drugą połówkę drożdżówki do ust i ze zdumieniem popatrzył na Martina Becka.
- No jasne - powiedział Gunvald Larsson. - Wariatka. Bo co?
- Pamiętasz, jak go opisała?
- Nie, ni cholery. Tylko tego ^brakowało, żebym pamiętał wszystkie brednie jakichś porąbańców.
Kollberg z pewnym trudem przełknął drożdżówkę.
146
- O czym wy mówicie?
Martin Beck powstrzymał go machnięciem ręki.
- Zastanów się, Gunvald. To może być ważne.
Gunvald Larsson obrzucił Martina Becka nieufnym spojrzeniem.
- Niby czemu? Czekaj, niech pomyślę... - Myślał chwilę. -Już pomyślałem. Nie, nie pamiętam. Nie wydaje mi się, żeby się czymś wyróżniał. Pewnie wyglądał całkiem zwyczajnie. - Wepchnął knykieć palca wskazującego do nosa i zmarszczył czoło. -Może miał rozpięty rozporek? Nie, zaraz... to była koszula. Miał rozpiętą białą koszulę. No jasne, już pamiętam. Baba powiedziała, że ma szaroniebieskie oczy, i wtedy zapytałem, jak wąska jest ta ulica. I wiesz, co odpowiedziała? Że ulica wcale nie jest wąska, tylko ona patrzy na niego przez lornetkę. Obłęd. Cholerna pod-glądaczka. Na dobrą sprawę powinno sieją zamknąć. Zęby się gapić na facetów przez lornetkę!
- O czym wy rozmawiacie? - wtrącił się Kollberg.
- Sam chciałbym wiedzieć - przyznał Gunvald Larsson. -Dlaczego to nagle takie ważne?
- Pomyślałem o tym mężczyźnie na balkonie - odparł po chwili milczenia Martin Beck - bo Gunvald użył tych samych słów, kiedy streszczał rysopis podany przez kobietę i przez Rolfa Everta Lundgrena. Rzadkie, zaczesane do tyłu włosy, wydatny nos, wzrost średni, biała niezapięta koszula, brązowe spodnie, niebieskoszare oczy. Zgadza się?
- Może - powiedział Gunvald Larsson. - Naprawdę nie pamiętam. W każdym razie zgadza się z opisem Lundgrena.
- Chodzi ci o to, że to mogłaby być ta sama osoba? - spytał Kollberg z powątpiewaniem w głosie. - W tym rysopisie nie ma nic szczególnego.
Martin Beck wzruszył ramionami.
- Wiem. To naturalnie o niczym nie świadczy, ale od przesłuchania Lundgrena nie opuszczało mnie uczucie, że między morderstwami a mężczyzną na balkonie może być jakiś związek. Ale dopiero dzisiaj przyszło mi to do głowy. - Przesunął dłonią po
147
brodzie i popatrzył zakłopotany na Kollberga. - Wiem, że to bardzo luźne skojarzenie, nic, do czego warto by się przywiązywać, ale może nie zaszkodziłoby go odszukać.
Kołlberg podszedł do okna i skrzyżował ramiona na piersi.
- Hm, luźne skojarzenie.
Martin Beck nie odrywał wzroku od Gunvalda Larssona.
- Spróbuj sobie przypomnieć tę rozmowę. Co powiedziała ta kobieta?
Gunvald Larsson rozłożył swoje wielgachne dłonie.
- Tylko tyle, że chce złożyć doniesienie na mężczyznę, który stoi na balkonie w domu naprzeciwko. Jej zdaniem to było dziwne.
- Dlaczego jej zdaniem to było dziwne?
- Bo stał tam na okrągło. W nocy też. Powiedziała, że obserwuje go przez lornetkę. Ze on stoi i patrzy na ulicę, na samochody i bawiące się dzieci. Potem się wściekła, że w ogóle mnie to nie interesuje. A niby czym tu się, do cholery, interesować? Ludzie mają chyba prawo stać na swoich balkonach, nienękani przez sąsiadów, którzy kablują na nich policji? Co? Co ta baba sobie myślała? Ze co powinienem z tym zrobić?
- Gdzie ona mieszka? - spytał Martin Beck.
- Nie mam pojęcia. Nie jestem pewien, czy w ogóle podała jakiś adres.
- Jak się nazywa? - włączył się Kołlberg.
- Nie wiem. Niby jakim cudem?
- Nie zapytałeś? - powiedział Martin Beck.
- Pewnie zapytałem. W końcu to rutyna.
- Nie pamiętasz? - spytał Kołlberg. - Pomyśl.
Martin Beck i Kołlberg z uwagą przyglądali się wysilonej pracy umysłowej Gunvalda Larssona. Mocno ściągnął jasne brwi i poczerwieniał na twarzy, jakby miał obstrukcję.
Po chwili się poddał.
- Nie, nie pamiętam. Pani... hrą, pani jakaś tam...
- Nigdzie tego nie zapisałeś? - powiedział Martin Beck. -Zawsze zapisujesz.
148
Gunvald Larsson intensywnie się w niego wpatrywał.
- Tak, ale nie wszystko przechowuję. A to było jedno wielkie nic. Telefon od wariatki. Dlaczego miałbym czymś takim zaśmiecać sobie głowę i szuflady?
Kołlberg westchnął.
- No tak. To co robimy?
- O której będzie Melander? - zapytał Martin Beck.
- Chyba o trzeciej. Zarwał noc.
- Zadzwoń do niego i poproś, żeby natychmiast przyjechał - powiedział Martin Beck. -Wyśpi się innym razem.
Rozdział 23
Kiedy Kollberg zadzwonił, Melander spał w swoim mieszkaniu na rogu Norr Malarstrand i Polhemsgatan. Błyskawicznie się ubrał, wskoczył do samochodu i kwadrans później wszedł do pokoju przy Kungsholmsgatan, gdzie czekali na niego trzej koledzy.
Pamiętał inkryminowaną rozmowę telefoniczną i kiedy przesłuchali ostatni fragment taśmy z przesłuchania Rolfa Everta Lundgrena, potwierdził trafność teorii Martina Becka.
Potem zażyczył sobie kawy, starannie nabił fajkę, zapalił, odchylił się na krześle i zwrócił do Martina Becka:
- A więc myślisz, że może być jakiś związek?
- To tylko przypuszczenie - odparł Martin Beck. - Przyczynek do zgaduj-zgaduli.
- Może coś w tym jest - przyznał Melander. - Co mam zrobić?
- Włącz swój komputer - podsuflował Kollberg. Melander skinął głową i spokojnie pykał fajkę. Kollberg, nie
bez racji, nazywał go chodzącą kartoteką. O pamięci Melandera krążyły legendy.
- Przypomnij sobie, co Gunvald mówił i robił, kiedy odebrał ten telefon - powiedział Martin Beck.
- Czy następnego dnia nie przeniósł się do nas Lennart? Zaraz... To musiało być drugiego czerwca. Siedziałem w sąsiednim pokoju, a jak przyszedł Lennart, zmieniłem pokój.
150
- Otóż to - przytaknął Martin Beck. - A ja wyjeżdżałem do Motali. Zajrzałem tu w drodze na dworzec, żeby cię zapytać o tego pasera.
- Tak. O Larssona. Tego, co umarł.
Kollberg przysiadł na parapecie i słuchał. Ilekroć Melander rekonstruował przebieg wydarzeń, nierzadko dużo odleglejszych w czasie, miał wrażenie, że uczestniczy w jakimś seansie.
Melander przyjął, jak zwykł mawiać Kollberg, pozę myśliciela: odchylił się na krześle, wyprostował i skrzyżował nogi, przymknął oczy i niespiesznie cmokał fajkę. Martin Beck jak zwykle oparł łokieć na szafce z archiwaliami.
- Wszedłem do pokoju, ty stałeś tu, gdzie teraz, a Gunvald siedział tu, gdzie siedzi. Rozmawialiśmy o tym paserze i wtedy zadzwonił telefon. Gunvald odebrał. Pamiętam, że się przedstawił i zapytał ojej nazwisko.
- Pamiętasz, czyje zapisał?
- Chyba tak, bo miał w ręku długopis... Tak, na pewno zapisał.
- A zapytał o adres?
- Nie, raczej nie. Ale mogła od razu podać nazwisko i adres. Martin Beck spojrzał pytająco na Gunvalda Larssona. Gunvald Larsson wzruszył ramionami.
- Nie pamiętam żadnego adresu.
- Potem Gunvald powiedział coś o kocie - kontynuował Melander.
- Fakt - przyznał Gunvald Larsson. - Zrozumiałem, że na jej balkonie jest kot, ale sprostowała, że ktoś, więc pomyślałem, że ktoś stoi na jej balkonie i dlatego dzwoni na policję.
- Wtedy poprosiłeś, żeby go opisała, i na pewno wszystko notowałeś, powtarzając jej słowa.
- Nawet jeśli notowałem - powiedział Gunvald Larsson - co bardzo prawdopodobne, to tutaj, a jak się okazało, że nie ma sobie czym zawracać głowy, wyrwałem kartkę i wywaliłem do kosza.
Martin Beck zapalił papierosa, wrzucił zużytą zapałkę do popielniczki Melandera i wrócił na swoje miejsce przy szafce.
151
- To, niestety, całkiem prawdopodobne. Mów dalej, Fredrik.
- Dopiero kiedy podała ci jego rysopis, zrozumiałeś, że on stoi na swoim balkonie, prawda?
- Tak - odparł Gunvald Larsson. - Pomyślałem, że to wariatka.
- Potem spytałeś, skąd wie, że mężczyzna ma niebieskoszare oczy, skoro jest po drugiej stronie ulicy.
- I wtedy babsztyl powiedział, że obserwuje go przez lornetkę. Melander, zdumiony, podniósł głowę.
- Lornetka. O jasny gwint!
- Zapytałem, czyjej nie zaczepia. Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu sobie stoi, ale ona uważa, że jest w tym coś plugawego.
- Pewnie wystawał tam dzień i noc - skomentował Melander.
- Tak twierdziła.
- Potem spytałeś, na co on patrzy, a ona powiedziała, że na ulicę: na samochody i bawiące się dzieci. A potem spytałeś, czyjej zdaniem powinieneś tam wysłać sforę psów.
- Owszem. - Gunvald Larsson popatrzył z irytacją na Martina Becka. - Martin tu sterczał i ględził o psach. Miał niepowtarzalną okazję, żeby wyekspediować swoją pieprzoną sforę.
Martin Beck wymienił spojrzenia z Kollbergiem.
- Potem - podjął Melander - rozmowa chyba się skończyła. Kobieta wyzwała cię od impertynentów, rozłączyła się, a ja wróciłem do siebie.
Martin Beck westchnął.
- Niewiele tego. Nie licząc zgodności rysopisu.
- Dziwne, że gość sterczy dobę na okrągło na balkonie - powiedział Kollberg. - Może to emeryt, który nie ma ciekawszych zajęć.
- Nie - zaoponował Gunvald Larsson. - Pamiętam jej słowa. „To młody mężczyzna, przed czterdziestką. Gapi się od świtu do nocy, jakby nie miał nic innego do roboty". Tak powiedziała. Na śmierć o tym zapomniałem.
Martin Beck zdjął łokieć z szafki.
152
- To by się zgadzało z rysopisem podanym przez Lundgrena. Mężczyzna około czterdziestki. Jeśli patrzyła przez lornetkę, powinna go widzieć dość wyraźnie.
- A nie mówiła, od kiedy mu się przygląda? - zapytał Kollberg.
Gunvald Larsson zastanawiał się przez chwilę.
- Jasne, że mówiła. Od dwóch miesięcy, ale mógł tam być wcześniej, tylko o tym nie pomyślała. Najpierw wydawało się jej, że to samobójca. Ze chce skoczyć. Tak powiedziała.
- Na pewno nigdzie nie masz tych notatek? - spytał Martin Beck.
Gunvald Larsson wysunął szufladę biurka, wyjął pliczek kartek różnej wielkości, położył na blacie i zaczął przeglądać.
- To notatki o sprawach rozwojowych. Wyrzucam je, jak wszystko jest w raporcie.
Melander pochylił się i wytrząsnął popiół z fajki.
- Trzymałeś długopis w ręku, wziąłeś bloczek i odsunąłeś książkę telefoniczną...
Gunvald Larsson przejrzał pliczek i schował do szuflady.
- Na pewno nie zachowałem żadnych zapisków. Niestety. Melander wskazał cybuchem na Gunvalda Larssona.
- Książka telefoniczna.
- Co książka telefoniczna?
- Na biurku leżała otwarta książka telefoniczna. Nic tam nie naskrobałeś?
- To możliwe. - Gunvald Larsson sięgnął po książkę telefoniczną. - Cholerna robota, żeby to przejrzeć.
Melander odłożył fajkę.
- Nie musisz. Jeśli coś napisałeś, a myślę, że tak, to nie w tej książce.
Martin Beck nagle zobaczył tę scenę. Melander wchodzi z sąsiedniego pokoju z otwartą książką telefoniczną, daje mu ją i pokazuje nazwisko pasera Arvida Larssona. Potem Martin Beck kładzie książkę na biurku Gunvalda Larssona.
- Lennart, przynieś pierwszą część.
153
Martin Beck zaczął od L. „Larsson Arvid antykw.". Nic, żadnych zapisków. Potem starannie przeglądał strona po stronie. W wielu miejscach były rozmaite uwagi, przeważnie nieczytelne kulfony Melandera i trochę kaligraficznych notatek Kollberga. Koledzy otoczyli go kołem i czekali w milczeniu.
Gunvald Larsson zerkał do książki przez jego ramię, dopóki Martin Beck nie doszedł do strony tysiąc osiemdziesiątej drugiej.
- Jest!
"wszyscy czterej wpatrywali się w jedno jedyne słowo na marginesie: „Andersson".
Rozdział 24
Andersson.
Gunvald Larsson przekrzywił głowę.
- Tak, to mi wygląda na „Andersson". Albo „Andersen". Albo „Andresen". Cholera wie. Ale raczej „Andersson".
Andersson.
W Szwecji mieszka trzysta dziewięćdziesiąt tysięcy osób noszących nazwisko Andersson. W książce telefonicznej abonentów sztokholmskich jest ich dziesięć tysięcy dwieście plus dwa tysiące abonentów z przedmieść Sztokholmu.
Martin Beck miał o czym myśleć. Odszukanie autorki tego słynnego zgłoszenia mogłoby się okazać bardzo proste, gdyby skorzystali z pośrednictwa prasy, radia i telewizji. Albo bardzo trudne. Do tej pory wszystko szło jak po grudzie.
Skorzystali z pośrednictwa prasy, radia i telewizji.
I nic.
Brak reakcji w niedzielę dało się jeszcze jakoś wytłumaczyć.
Ale kiedy o jedenastej w poniedziałek wciąż nie było żadnego odzewu, Martin Beck zaczął tracić resztki nadziei.
Przepytywanie ludzi i wydzwanianie wiązało się z koniecznością zaangażowania sporych sił i środków w coś, co od początku było jedną wielką niewiadomą. A gdyby tak ograniczyć zasięg poszukiwań? Szeroka ulica...
155
- Na pewno gdzieś w śródmieściu.
- Na pewno? - spytał z powątpiewaniem Kollberg.
- Oczywiście, że nie, ale...
- Ale co? Czy coś ci podpowiada twoja intuicja?
Martin Beck popatrzył na niego udręczony i natychmiast wziął się w garść.
- Bilet na metro.
- Który ma się nijak do morderstw i mordercy - zauważył Kollberg.
- Został kupiony na stacji Radmansgatan i wykorzystany tylko w jedną stronę. - Martin Beck obstawał przy swoim. - Morderca miał go przy sobie, bo zamierzał go wykorzystać w drodze powrotnej. Pojechał z Radmansgatan do Mariatorget albo Zin-kensdamm i poszedł pieszo do Tantolunden.
- Spekulacje.
- Musiał się jakoś pozbyć chłopczyka, żeby zostać sam na sam z dziewczynką, i miał pod ręką tylko ten bilet.
- Spekulacje.
- Ale logicznie rzecz biorąc, trzyma się kupy.
- Ledwo ledwo.
- Poza tym pierwszego morderstwa dokonano w parku Va-nadis. Wszystko się kręci wokół tej dzielnicy. Park Vanadis, Radmansgatan, Vasastaden, Norrmalm albo Syberia*.
- Powtarzasz się - oschle skwitował Kollberg. - To czyste domysły.
- Rachunek prawdopodobieństwa.
- Jak go zwał, tak zwał.
- Chcę znaleźć tę Andersson, nie możemy siedzieć i czekać, aż sama się zgłosi. Może nie ma telewizora i nie czyta gazet. W każdym razie powinna mieć dostęp do telefonu.
- Powinna?
- Tak, bezwzględnie. Nie dzwoni się z taką sprawą z budki albo trafiki. Poza tym rozmawiając, widziała go.
* Część dzielnicy Norrmalm, przezwana Syberią, bo kiedyją zbudowano w drugiej połowie XIX wieku, leżała na „zsyłkowym odludziu" Sztokholmu.
156
- Okej. W tym punkcie się poddaję.
- Jeśli mamy wydzwaniać albo chodzić od drzwi do drzwi, musimy najpierw ustalić konkretny obszar, bo brakuje nam ludzi, którzy mogliby się skontaktować z każdą osobą o nazwisku Andersson.
- A gdybyśmy przez chwilę zapomnieli o Andersson i zastanowili się nad tym, co wiemy o mordercy?
- Mamy coś w rodzaju rysopisu.
- No właśnie, coś w rodzaju. To trafne określenie. I nie wiemy, czy Lundgren rzeczywiście widział mordercę. Jeśli w ogóle kogoś widział.
- Wiemy, że to mężczyzna.
- Tak. I co jeszcze?
- Że nie figuruje w kartotece obyczajówki.
- Zakładając, że nikt niczego nie zaniedbał ani nie prześlepił. To się już zdarzało.
- Znamy przybliżony czas morderstw: tuż po siódmej w parku Vanadis i między drugą a trzecią po południu w Tantolunden. A więc wtedy nie pracował.
- Co to znaczy? - zapytał Kollberg i sam odpowiedział, bo Martin Beck milczał. - Że jest bezrobotny, ma urlop, jest na zwolnieniu lekarskim, bawi z chwilową wizytą, ma zmienny czas pracy, jest na emeryturze, jest włóczęgą albo... Krótko mówiąc, to nic nie znaczy.
- No dobrze, ale co nieco wiemy o jego modelu zachowania.
- Chodzi ci o bełkot psychologów?
- Tak.
- To też są czyste domysły... - Kollberg umilkł na moment. -Ale muszę przyznać, że Melander zrobił bardzo wiarygodny wyciąg z tej cegły.
- Uhm.
- A wracając do tej kobiety, zgoda, poszukajmy jej. Ponieważ, jak celnie zauważyłeś, zamiast snuć domysły, musimy od czegoś zacząć, załóżmy, że masz rację. Jak chcesz to zrobić?
157
- Zaczniemy od rewirów piątki i dziewiątki. Kilku ludzi obdzwoni wszystkich Anderssonów, kilku pochodzi od drzwi do drzwi. Poprosimy wszystkich kolegów z tych komisariatów, żeby mieli oczy i uszy otwarte. Zwłaszcza na długich szerokich ulicach, gdzie są balkony: Odengatan, Karlbergsvagen, Tegnergatan, Sveavagen i tak dalej.
-Okej.
Wzięli się do pracy.
To był okropny poniedziałek. Społeczeństwo, czyli Wielki Detektyw, ciut mniej aktywne w niedzielę z powodu licznych wyjazdów za miasto i uspokajających apeli w mediach, znów ruszyło pełną parą. Centrala tonęła w powodzi telefonów. Dzwonili ci, którym się wydawało, że coś wiedzą, skorzy do wyznania grzechów wariaci i spragnieni dobrej zabawy dowcipnisie. W parkach i na skwerach już roiło się od niemundurowych policjantów, było ich około setki, a teraz zaczęły się poszukiwania kogoś o nazwisku Andersson.
Strach ma wielkie oczy. Rodzice telefonowali na policję, kiedy dzieci nie wróciły do domu po kwadransie albo dwudziestu minutach. Wszystko wymagało odnotowania i sprawdzenia. Materiał pęczniał w zawrotnym tempie. I był bezwartościowy.
W środku tego piekła zadzwonił Hansson z piątki.
- Co, znowu znalazłeś trupa? - zapytał Martin Beck.
- Nie, ale martwię się o Erikssona, którego mieliśmy obserwować. Tego ekshibicjonistę, którego tymczasowo zatrzymaliście.
- Dlaczego?
- Od środy nie wyszedł z domu. Przytaszczył mnóstwo alkoholu, głównie grogu i deserowego wina. Był w kilku monopolowych.
- A potem?
- Mignął od czasu do czasu w oknie, chłopcy mówią, że wyglądał jak duch. Ale od wczoraj rano w ogóle go nie widzieli.
- Pukaliście do drzwi?
- Tak. Nie otwiera. <
Martin Beck prawie o nim zapomniał. Eriksson. Nieszczęsne rozbiegane spojrzenie, drżące chude ręce.
158
- Wejdźcie tam - polecił, czując lód na całym ciele. -Jak?
- Jak sobie chcesz.
Odłożył słuchawkę i siedział z głową opartą na dłoniach. Nie, pomyślał, tylko nie to.
Hansson odezwał się pół godziny później.
- Włączył gaz.
- I?
- Wiozą go do szpitala. Żyje.
Martin Beck westchnął. To się nazywa westchnienie ulgi.
- Ale niewiele brakowało - dodał Hansson. - Bardzo się starał, pozaklejał szpary w drzwiach i uszczelnił dziurki od klucza w drzwiach wejściowych i do kuchni.
- Wyjdzie z tego?
- Tak, dzięki temu co zwykle. Skończyły mu się żetony do licznika gazowego. Ale gdyby poleżał jeszcze chwilę...
- Napisał coś?
- Tak. „Dłużej nie wytrzymam". Dużymi literami na marginesie starego pornosa. Zawiadomiłem komisję do walki z alkoholizmem.
- Wcześniej powinno się to było zrobić.
- E... Nie zaniedbywał pracy... dopóki go nie zwinęliście. Do końca tego parszywego poniedziałku wciąż było daleko.
Dopiero o jedenastej Martin Beck i Kollberg pojechali do domu. Gunvald Larsson też. Melander został. Wiedzieli, że nie znosi nocnych dyżurów i na samą myśl o rezygnacji z dziesięciogodzin-nego snu cierpi katusze. Słowem się jednak nie odezwał, na jego twarzy malował się jak zwykle stoicki spokój.
Nic się nie wydarzyło. Rozmawiano z wieloma kobietami o nazwisku Andersson, ale żadna z nich nie dzwoniła tamtego pamiętnego dnia.
Nie znaleziono żadnych zwłok, wszystkie dzieci zgłoszone jako zaginione wróciły do domu.
Martin Beck poszedł do Fridhemsplan i pojechał metrem do Bagarmossen.
159
Dzisiaj też się udało. Od ostatniego zabójstwa minął przeszło tydzień. Albo od kolejnego.
Był jak topielec, który wyczuł grunt pod nogami, ale wie, że to chwilowe, że za kilka godzin zacznie się przypływ.
Rozdział 25
Było wczesne wtorkowe przedpołudnie dwudziestego czerwca. W dyżurce dziewiątego komisariatu jeszcze panował spokój. Policjant Kvist siedział przy stole, palił papierosa i czytał gazetę. Był młodym mężczyzną z jasną brodą. Zza przepierzenia w rogu dochodziły głosy, od czasu do czasu przerywane stukotem maszyny do pisania. Zadzwonił telefon. Kvist uniósł głowę znad lektury i zobaczył, że Granlund w szklanej klatce podnosi słuchawkę.
Drzwi za nim otworzyły się, wszedł Rodin, stanął przy drzwiach i wkładał uprząż. Był znacznie starszy od Kvista - wiekiem i służbą. Kvist skończył szkołę policyjną rok temu, do dziewiątki trafił całkiem niedawno.
Rodin wziął czapkę ze stołu i poklepał Kvista po ramieniu.
- No, chłopaku, idziemy. Jeszcze jedna rundka i kawa. Kvist zgasił papierosa i złożył gazetę.
- Co czytasz? - spytał Rodin.
- „Znak czasu"*. Dobra gazeta. Polecam.
- Nigdy w życiu. Polityczny szmatławiec. I kulturalny, co? Nie, zostanę przy „Dzienniku sportowym"**. No, chodź.
* „Tidsignal" (1965-1975) - tygodnik, tuba Szwedzkiej Partii Komunistycznej (SKP), od 1967 przekształconej w Partię Lewicy - Komuniści (VPK). Reaktywowany jako kwartalnik w 2005.
** „Idrottsbladet" -wychodzi od 1910, w latach 70.XX wieku poświęcony głównie sportom motorowym, od 2008 wydawany jako „Svensk Motorsport".
11 - Mężczyzna na balkonie
161
Wyszli z budynku i ruszyli Surbrunnsgatan na zachód. Powoli, ramię w ramię, równym krokiem, z rękami na plecach.
- Czy Granlund powiedział, co mamy zrobić z tą Andersson, jakją znajdziemy? - zapytał Kvist.
- Mamy się upewnić, czy to ona dzwoniła do kryminalnego drugiego czerwca i podkablowała gościa na balkonie, a potem zadzwonić do Granlunda - wyjaśnił Rodin.
Minęli Tulegatan.
Kvist popatrzył w stronę parku Vanadis.
- Byłeś tam zaraz po morderstwie?
- Tak. A ty nie?
- Nie. Miałem wolne.
Przez chwilę maszerowali w milczeniu.
- Nigdy nie znalazłem zwłok - odezwał się Kvist. - To na pewno jest straszny widok.
- Żebyś wiedział. Ale spokojnie, chłopaku, w tej robocie zobaczysz niejedne zwłoki.
- Dlaczego zostałeś policjantem?
Rodin nie odpowiedział od razu. Chyba się zastanawiał.
- Mój stary był policjantem. Wydawało się naturalne, że pójdę wjego ślady. Chociaż matka nie była zachwycona. A ty dlaczego zostałeś gliniarzem?
- Zęby wnieść swój wkład w dobro społeczeństwa. - Kvist parsknął śmiechem. - Najpierw nie wiedziałem, co chcę robić. Miałem same dwóje na świadectwie. W wojsku poznałem takiego jednego, który wybierał się do policji, i on mi powiedział, że z tymi stopniami przyjmą mnie do szkoły policyjnej, że brakuje ludzi i... no, przekonał mnie.
- Marnie płacą.
- Ja nie narzekam. W szkole dostawałem tysiąc czterysta miesięcznie, mam dziewiątą grupę uposażeniową...
- Tak, wiem. Teraz jest trochę lepiej niż wtedy, kiedy ja zaczynałem.
- Po gimnazjum około osiemdziesięciu procent idzie do zawodówek. Policjanci rekrutują się z tych pozostałych dwudziestu
162
procent. A wśród tych dwudziestu procent jest dużo takich jak ty, którzy wybierają ten zawód tylko dlatego, że ich ojcowie byli policjantami.
- No dobrze, ale za cholerę nie poszedłbym do tej samej roboty, gdyby stary był śmieciarzem.
- Podobno w całym kraju jest co najmniej tysiąc pięćset wakatów. Nic dziwnego, że mamy tyle nadgodzin.
Rodin skopał z chodnika puszkę po piwie.
- Aleś ty mocny w statystyce. Chcesz zostać komendantem?
Kvist roześmiał się, lekko zmieszany.
- E tam. Czytałem o tym artykuł. Ale komendant? Może to nie takie głupie. Jak myślisz, ile on zarabia?
- Nie wiesz tego? Ty, taki oblatany? Doszli do Sveavagen i umilkli.
Pod kioskiem przed monopolowym częstowało się kuksańcami dwóch pijanych mężczyzn. Jeden wymachiwał pięścią, raz po raz usiłował wyprowadzić cios, ale stopień upojenia przeszkadzał mu w odniesieniu zwycięstwa. Drugi, ciut trzeźwiej-szy, trzymał bełkoczącego i fechtującego rozrabiakę na dystans, odpychając go dłonią. W końcu stracił cierpliwość i przewrócił go na chodnik.
Rodin westchnął.
- Bierzemy go - powiedział, przecinając jezdnię. - Zawsze wszczyna burdy.
- Który?
- Ten, co leży. Drugi sobie poradzi.
Długim szybkim krokiem podeszli do mężczyzn. Trzeci łazę-ga, który przyglądał się szamotaninie sprzed restauracji Metropol, z wysiloną godnością ruszył do Odengatan, rzucając przez ramię wylęknione spojrzenia.
Policjanci podnieśli mężczyznę. Miał około sześćdziesiątki, był bardzo chudy, ważył nie więcej niż pięćdziesiąt kilo. Niektórzy przechodnie, tak zwani przyzwoici obywatele, przystanęli i patrzyli z pewnej odległości.
163
- No, Johansson, jak się dzisiaj miewamy? - zagadnął Rodin.
Johansson zwiesił głowę i podjął daremny wysiłek strzepnięcia kurzu z marynarki.
- Do-doe... -wybełkotał. - Gadaem se z kumplem. Żarrro-waliśmy, kapewu?
Kumpel nie najgorzej wczuł się w rolę zadowolonego z życia.
- Oskarowi nic nie jest. Da sobie radę.
- Rozejść się - łagodnie odparł Rodin, przeganiając go machnięciem ręki.
Kumpel z ulgą się ulotnił.
Rodin i Kvist chwycili Oskara Johanssona pod ramiona i ruszyli na postój taksówek, dwadzieścia metrów dalej.
Taksówkarz na ich widok wysiadł i otworzył tylne drzwi. Był z tych, którzy chętnie współpracują.
- Teraz Johansson pojedzie samochodem - powiedział Rodin. -A potem Johansson się prześpi.
Oskar Johansson posłusznie wgramolił się do środka i zwalił na siedzenie.
Rodin przesunął go i rzucił przez ramię do Kvista:
- Zajmę się nim. Zobaczymy się w komisariacie. Kup po drodze kilka mazarynek*.
Kvist skinął głową i kiedy taksówka zjechała z chodnika na jezdnię, wolno poszedł do kiosku. Na Surbrunnsgatan, kilka metrów za monopolowym, zobaczył kumpla Johanssona. Ledwie ruszył w jego stronę, mężczyzna zamachał rękami i pomaszerował ku Hagagatan.
Kvist śledził go wzrokiem, dopóki ten nie zniknął za rogiem, po czym okręcił się na pięcie i wrócił na Sveavagen.
Kioskarka wystawiła głowę przez okienko.
- Dziękuję. Te łobuzy psują mi interes. Że też zawsze muszą się kotłować właśnie tutaj.
- Monopolowy ich przyciąga - powiedział Kvist.
* Mazariner - babeczki migdałowe, ulubione ciastka w Szwecji, których nazwa prawdopodobnie pochodzi od kardynała Mazarina.
164
W głębi duszy żal mu było Johanssona i jemu podobnych. Wiedział, że ich problem polega między innymi na tym, że nie mają się gdzie podziać.
Zasalutował i odszedł. Kawałek dalej zobaczył piekarnię. Spojrzał na zegarek i pomyślał, że równie dobrze może kupić ma-zarynki tutaj i wrócić do komisariatu na kawę.
Nad drzwiami zadźwięczał mały dzwonek. Przy ladzie stała starsza kobieta w kraciastym fartuchu i rozmawiała z ekspedientką.
Kvist złożył ręce na plecach i czekał. Chłonąc zapach świeżego chleba, pomyślał, że coraz rzadziej spotyka się takie piekarenki. Niedługo znikną na dobre i wszyscy Szwedzi będą kupować produkowane masowo, zafoliowane, identyczne bochenki, bagietki i mazarynki.
Kvist miał dopiero dwadzieścia dwa lata, ale często mu się wydawało, że jego dzieciństwo to zamierzchła przeszłość. Rozkoja-rzony słuchał rozmowy kobiet.
- No i zmarło się Palmowi spod osiemdziesiątego pierwszego - powiedziała grubaska w fartuchu.
- Może to i dobrze - odparła ekspedientka. - Był już wiekowy i niedołężny.
Ekspedientka, starsza siwowłosa kobieta w białym kitlu, spojrzała na Kvista i szybko włożyła zakupy do siatki klientki.
- Czy to wszystko, pani Andersson? A śmietanka? Klientka wzięła siatkę i sapnęła.
- Nie, nie dzisiaj. Proszę to zapisać jak zwykle. Do widzenia!
Kobieta podeszła do drzwi. Kvist pośpieszył je przytrzymać.
- Do widzenia, pani Andersson! - powiedziała ekspedientka.
Pani Andersson przecisnęła się obok Kvista i lekko skinęła głową w podziękowaniu.
Kvist już miał zamknąć za nią drzwi, ale nagle coś go zastanowiło i bez słowa wypadł na ulicę. Ekspedientka wpatrywała się w niego zdumiona.
165
Dogonił kobietę w fartuchu, zanim zdążyła wejść na klatkę tuż obok piekarni. Zasalutował.
- Czy pani Andersson?
- Tak...
Wziął od niej siatkę i po raz drugi przytrzymał drzwi.
- Przepraszam, że pytam, ale czy pani przypadkiem nie dzwoniła na policję w piątek przed południem drugiego czerwca?
- Drugiego czerwca? Tak, dzwoniłam. Może to było drugiego. Bo co?
- Dlaczego pani dzwoniła?
Kvist nie potrafił ukryć podniecenia.
Kobieta o nazwisku Andersson spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Rozmawiałam z detektywem albo kimś takim. Bezczelny typ. Wcale się nie zainteresował, a chciałam się z nim podzielić moimi spostrzeżeniami o mężczyźnie, który stał na balkonie i...
- Czy mógłbym skorzystać z pani telefonu? - Kvist już szedł do windy. - Wszystko pani wyjaśnię.
Rozdział 26
Martin Beck odłożył słuchawkę i zawołał Kollberga. Potem zapiął marynarkę, włożył paczkę papierosów i zapałki do kieszeni i spojrzał na zegarek. Za pięć dziesiąta. Kollberg pokazał się w drzwiach.
- Czego się drzesz?
- Znaleźli ją. Panią Andersson. Mieszka na Sveavagen. Przed chwilą dzwonił Granlund z dziewiątki.
Kollberg zniknął w sąsiednim pokoju po marynarkę klubową, którą pośpiesznie wkładał.
- Sveavagen. - Popatrzył z namysłem na Martina Becka. -Jak ją namierzyli? Chodząc od drzwi do drzwi?
- Nie, chłopak z dziewiątki spotkał ją w piekarni, kiedy poszedł po mazarynki.
- Czy to nie Granlund ciągle jojczy, że powinno się zlikwidować przerwy na kawę? Może teraz zmieni zdanie.
Pani Andersson przyglądała się im krytycznie przez szparę w drzwiach.
- Czy rozmawiałam wtedy z jednym z was? - zapytała.
- Nie - odrzekł niezwykle uprzejmie Martin Beck. - Rozmawiała pani z policjantem śledczym Larssonem.
Pani Andersson odpięła łańcuch i wpuściła ich do małego ciemnego przedpokoju.
167
- Policjant śledczy czy nie, był niegrzeczny. Mówiłam już temu młodemu posterunkowemu, który odprowadził mnie do domu, że policja powinna być wdzięczna za zgłaszanie rozmaitych rzeczy. Powiedziałam mu, że gdybyśmy tego nie robili, to kto wie, czy mielibyście jakieś zajęcie. Proszę dalej, zaraz przyniosę kawę.
Kollberg i Martin Beck weszli do dużego pokoju. I ciemnego, mimo trzeciego piętra i okna wychodzącego na ulicę. Jedno jego skrzydło było uchylone, drugie przesłaniały rośliny doniczkowe i kremowe, kunsztownie udrapowane firanki.
Przeszło połowę pokoju zajmowały staroświeckie meble. Przed brązową pluszową kanapą stał okrągły mahoniowy stół, z filiżankami do kawy, talerzykami i ciastem. Po dwóch stronach były dwa wysokie krzesła z poręczami i wyściełanymi oparciami.
Pani Andersson przyniosła z kuchni porcelanowy dzbanek z kawą, nalała ją do filiżanek i usiadła na kanapie, która zatrzeszczała pod jej ciężarem.
- Bez kawy nie ma rozmowy - powiedziała wesoło. - A teraz chętnie posłucham, co się stało z tym mężczyzną z naprzeciwka.
Martin Beck zaczął mówić, ale jego słowa zagłuszyła syrena karetki pogotowia, która przemknęła ulicą. Kollberg zamknął okno.
- Czy pani nie czyta gazet? - zapytał Martin Beck.
- Kiedy jestem na wsi, nigdy nie czytam gazet. Wróciłam wczoraj wieczorem. Proszę się poczęstować ciastem. Jest świeżu-teńkie. W piekarni na dole zawsze mają świeże wypieki. Właśnie tam spotkałam tego miłego młodzieńca w mundurze, chociaż nie mam pojęcia, skąd wiedział, że to ja dzwoniłam na policję. Tak czy inaczej, to byłam ja, zadzwoniłam drugiego czerwca w piątek, co dobrze pamiętam, bo mój szwagier ma na imię Rutger, i przy imieninowej kawie opowiedziałam-siostrze i Rutgerowi o tym, delikatnie mówiąc, nieuprzejmym policjancie, czyli jakąś godzinę po moim telefonie.
168
Musiała zaczerpnąć oddechu i Martin Beck czym prędzej zapytał:
- Czy zechciałaby pani pokazać nam ten balkon? Kollberg już był przy oknie.
Kobieta z wysiłkiem dźwignęła się z kanapy.
- Trzeci balkon od dołu. Koło tego okna bez zasłonek. Spojrzeli na balkon. W mieszkaniu były bodaj tylko dwa okna
wychodzące na ulicę, większe obok drzwi balkonowych.
- Kiedy ostatnio widziała pani tego mężczyznę? - spytał Martin Beck.
- Od jakiegoś czasu go nie widziałam. Na weekend pojechałam na wieś, ale już wcześniej od wielu dni się nie pokazywał.
Kollberg zobaczył między doniczkami lornetkę. Podniósł ją i wycelował w mieszkanie naprzeciwko. Drzwi balkonowe i okna pozamykane. W szybach odbijało się dzienne światło, nie był w stanie dostrzec, co jest w pokojach.
- Dostałam tę lornetkę od Rutgera - powiedziała kobieta. -To marynarska lornetka. Rutger był oficerem w marynarce. Zwykle patrzę na tego mężczyznę przez lornetkę. Jak się otworzy okno, lepiej widać. Tylko nie myślcie, że jestem wścibska albo coś w tym rodzaju. Zauważyłam go na początku kwietnia, jak miałam operację nogi, to znaczy po operacji. Wrzód podudzia, nie mogłam chodzić, tak mnie bolało, że nie spałam, siadałam wtedy przy oknie i patrzyłam przez lornetkę. On od razu wydał mi się dziwny, bo ciągle stał i się gapił, jakby nie miał nic innego do roboty. Fuj. Było w nim coś paskudnego.
Martin Beck wyjął portret pamięciowy, wykonany na podstawie opisu rabusia.
- Dosyć podobny - przyznała pani Andersson. - Może nie najlepiej narysowany, ale jest jakieś podobieństwo.
- Proszę sobie przypomnieć, kiedy go pani ostatnio widziała - włączył się Kollberg, przekazując lornetkę Martinowi Beckowi.
- Hm... na pewno kilka dni temu, więcej niż tydzień. Chwileczkę. .. ostatni raz widziałam go chyba wtedy, kiedy była u mnie
169
sprzątaczka. Zaraz sprawdzę... - Otworzyła sekretarzyk i wyjęła kalendarz. - Zobaczmy... Zeszły piątek... Tak. Myłyśmy okna. Rano stał na balkonie, ale ani wieczorem, ani następnego dnia już go nie widziałam. Jestem tego pewna.
Martin Beck opuścił lornetkę i rzucił Kollbergowi krótkie spojrzenie. Nie potrzebowali kalendarza, wiedzieli, co się wydarzyło w ubiegły piątek.
- Czyli dziewiątego - uściślił Kollberg.
- Tak. No to co, jeszcze trochę kawy, prawda?
- Nie, dziękuję - powiedział Martin Beck.
- Odrobinkę.
- Ja też dziękuję - powiedział Kollberg.
Dolała im kawy i usiadła na kanapie. Kollberg przycupnął na krześle i szybko przełknął kawałek ciasta migdałowego.
- Czy on zawsze był sam? - zapytał Martin Beck.
- Nigdy nie widziałam go w towarzystwie. Sprawiał wrażnie bardzo samotnego. Czasami mi go żal. W mieszkaniu zawsze jest ciemno, a jak nie stoi na balkonie, to siedzi w kuchni przy oknie, najczęściej wtedy, kiedy pada. Nie, nigdy nie widziałam, żeby miał jakieś towarzystwo. Zostańcie, proszę, napijcie się kawy i powiedzcie, co mu się stało. Kto by pomyślał, że ktokolwiek zareaguje na mój telefon. Ale lepiej późno niż wcale.
Martin Beck i Kollberg duszkiem dopili kawę i wstali.
- Dziękujemy, pani Andersson, kawa i ciasto były pyszne. Do widzenia, do widzenia, nie, nie, sami trafimy.
Wycofali się do przedpokoju.
Na ulicy Kollberg ruszył do pasów trzydzieści metrów dalej. Martin Beck chwycił go za ramię i szybko przecięli jezdnię, kierując się do domu naprzeciwko.
Rozdział 27
Martin Beck wszedł na trzecie piętro, Kollberg wjechał windą. Spotkali się pod drzwiami i z uwagą się im przypatrywali. Były zwykłe, brązowe drewniane, otwierały się na zewnątrz, miały zamek patentowy, mosiężną klapkę przesłaniającą otwór na listy i brudną tabliczkę z białego metalu, na której widniały czarne litery: „I. Fransson". W środku panowały cisza i spokój. Kollberg przytknął prawe ucho do szpary w drzwiach i nasłuchiwał. Potem przykląkł na prawe kolano i ostrożnie uchylił na centymetr klapkę w otworze na listy. Po chwili opuścił ją równie bezgłośnie, wstał i pokręcił głową.
Martin Beck wzruszył ramionami i nacisnął guzik elektrycznego dzwonka. Nic, żadnego dźwięku. Pewnie siadła instalacja. Zapukał. Bez rezultatu. Kollberg załomotał pięścią. Znowu nic.
Zeszli pól piętra niżej i szeptem zamienili kilka uwag. Potem Kollberg poszedł załatwić formalności i wezwać eksperta. Martin Beck został na schodach i nie spuszczał mieszkania z oczu.
Po kwadransie Kollberg wrócił ze ślusarzem, który fachowo otaksował drzwi, klęknął i wsunął przez klapkę pocztową długi poręczny chwytak. Drzwi nie miały blokad antywłamaniowych i po niespełna pół minuty przekręcił gałkę, i otworzył je na parę centymetrów. Martin Beck odsunął go na bok, wetknął lewy
171
palec wskazujący w szparę i przesunął w górę. Zazgrzytały niena-oliwione zwiasy.
Patrzyli na przedpokój i dwoje otwartych drzwi. Lewe prowadziły do kuchni, prawe do jedynego pokoju. Na wycieraczce leżała poczta, na oko głównie gazety i ulotki reklamowe. Po prawej, tuż przy drzwiach wejściowych, była toaleta.
Słyszeli tylko hałas uliczny ze Sveavagen.
Ostrożnie przestąpili przez pocztę i zajrzeli do kuchni. Wgłębi był kącik jadalny, z oknem wychodzącym na ulicę.
Kollberg zajął się toaletą, Martin Beck pokojem. Naprzeciwko były drzwi balkonowe, na ukos z tyłu jeszcze jedne drzwi - do garderoby.
Kollberg zamienił kilka słów ze ślusarzem, zamknął drzwi wejściowe i wszedł do pokoju.
- Najwyraźniej nikogo nie ma.
- Uhm.
Starannie przeszukali mieszkanie, starając się niczego nie dotykać.
Okna w pokoju i kąciku jadalnym były zamknięte, tak jak drzwi balkonowe. Duchota.
Mieszkanie, choć zadbane, sprawiało wrażenie niechlujnego i nad wyraz spartańskiego. W pokoju stały trzy meble: nieposłane łóżko z wysłużoną czerwoną kołdrą i nie najczystszym prześcieradłem, obok krzesło, a pod przeciwległą ścianą komoda. Żadnych zasłonek ani dywanu na linoleum. Na krześle służącym za nocny stolik było pudełko zapałek, spodek i sądząc po sposobie złożenia, przeczytany egzemplarz „Smalands-Posten". Na spodku zobaczyli trochę popiołu, siedem wypalonych zapałek i kulki z papierosowej bibułki.
Nad komodą wisiała reprodukcja obrazu olejnego przedstawiającego dwa konie i brzozę. Na komodzie stał niebieski glazurowany półmisek ceramiczny. Pusty. I to wszystko.
Kollberg przyglądał się przedmiotom na krześle.
- Wykrusza tytoń z petów i pali go w fajce.
172
Martin Beck pokiwał głową.
Nie wyszli na balkon, zadowolili się obejrzeniem go przez szybę zamkniętych drzwi. Żelazna balustrada, boki z blachy falistej. Zniszczony, pociągnięty pokostem stół ogrodowy i jedno składane krzesło, chyba stare, o wytartych poręczach i spłowiałym brezentowym siedzisku.
W garderobie wisiał dość ładny granatowy garnitur, wyświechtane palto i brązowe spodnie z manczesteru. Na półce leżała futrzana czapka i wełniany szalik, na podłodze stał jeden czarny but i para znoszonych brązowych butów sznurowanych, na oko rozmiar czterdziesty.
- Małe stopy - powiedział Kollberg. - Ciekawe, gdzie się podział jeden but.
Znaleźli go parę minut później w szafce gospodarczej. Obok leżała szmatka do pucowania i szczotka. But był chyba czymś upaprany. W słabym świetle niewiele zobaczyli, a ponieważ nie chcieli niczego dotykać, poprzestali na intensywnym wpatrywaniu się w zawartość szafki.
Kuchnia oferowała rozmaite rzeczy godne zainteresowania. Na gazowej kuchence stało duże pudełko zapałek i garnek z jakimiś zeschniętymi resztkami, bodaj owsianki. Przy zlewie zobaczyli emaliowany dzbanek do kawy, brudną filiżankę z cienką warstwą suchych jak pieprz fusów, głęboki talerz i puszkę grubo zmielonej kawy do gotowania. Pod przeciwległą ścianą była lodówka i dwie szafki kuchenne z rozsuwanymi drzwiczkami. W lodówce leżała połówka otwartej margaryny, dwa jajka i kawałek zjełczałej mortadeli. W jednej szafce, serwisowej, było kilka talerzy, filiżanki, szklanki i półmisek, w drugiej, spi-żarnianej - sól, pół bochenka chleba, paczka cukru w kostkach i płatki owsiane. W szufladach leżały sztućce z różnych kompletów i duży nóż.
Kollberg dotknął chleba. Twardy jak kamień.
- Dawno go tu nie było.
- Uhm.
173
Pod zlewem stała patelnia, garnki i prawie pusta torba na śmieci. Pod oknem we wnęce był czerwony kuchenny stół z klapami i dwa krzesła. Na stole zobaczyli dwie butelki o pojemności siedemdziesięciu pięciu centylitrów -jedna pusta, druga z resztkami słodkiego wermutu - i używaną szklankę.
Parapet i blat pokrywała tłusta warstewka, przypuszczalnie spalin, które mimo zamkniętego okna przedostawały się szczelinami z ulicy.
Kollberg obejrzał toaletę, wrócił po trzydziestu sekundach i pokręcił głową.
- Nic tam nie ma.
W dwóch górnych szufladach komody leżało kilka koszul, jeden rozpinany sweter, skarpetki, slipy i dwa krawaty. Wszystko czyste, ale znoszone. W dolnej szufladzie były rzeczy do prania i książeczka wojskowa.
„2521-7-46 Fransson Ingemund Rudolf Vaxjó Rej. ks. par. 5/2-26 Prac. ziel. miej. Vasterg. 22 Małmó".
Martin Beck kartkował dalej. Znalazł trochę informacji o zajęciach Ingemunda Rudolfa Franssona do roku 1947. Urodził się w Smalandii czterdzieści jeden lat temu. W 1946 zatrudnił się jako pracownik zieleni miejskiej w Malmó, gdzie mieszkał na Va-stergatan. W tym samym roku wcielono go do wojska. Dostał kategorię D, czyli robił na zapleczu, i odsłużył dwanaście miesięcy w pułku obrony przeciwlotniczej w Malmó. Kiedy wychodził do cywila w 1947, ktoś o nieczytelnym podpisie wystawił mu oceny X-5-5, co było poniżej przeciętnej. Cyfra rzymska świadczyła o tym, że nie dopuścił się żadnych wykroczeń dyscyplinarnych, a piątki o kiepskich kwalifikacjach żołnierskich, nawet jak na kategorię D. Oficer o nieczytelnym podpisie odnotował kod przydatności „Pom. kuch.". Ingemund Rudolf Fransson przypuszczalnie odbył zasadniczą służbę wojskową, obierając ziemniaki.
Dosyć pobieżne przepatrzenie mieszkania nic im nie powiedziało o jego aktualnym zajęciu ani o tym, czym się parał przez ostatnich dwadzieścia lat.
- Poczta - rzucił Kollberg i wyszedł do przedpokoju.
174
Martin Beck kiwnął głową i lustrował łóżko. Pognieciona, brudna pościel, pomięta poduszka. Ale nikt w nim nie spał przynajmniej od kilku dni.
Kollberg wrócił do pokoju.
- Tylko gazety i reklamy. Jaka jest data na tej gazecie przy łóżku?
Martin Beck przekrzywił głowę i zmrużył oczy.
- Czwartek, ósmego czerwca.
- Chyba przynoszą ją dzień później. Nie tknął poczty od soboty, dziesiątego. Po morderstwie w parku Vanadis.
- Wydaje mi się, że był w domu w poniedziałek.
- Tak. Ale później raczej nie.
Martin Beck podniósł poduszkę, chwytając jej rożek kciukiem i palcem wskazującym. Pod spodem leżały dwie pary białych dziecięcych fig.
Bardzo małych.
Upstrzonych plamami w różnych odcieniach.
Znieruchomieli w zatęchłym chłodnym pokoju, wsłuchując się w odgłosy ruchu ulicznego i własny oddech. Upłynęło mniej więcej dwadzieścia sekund.
- Okej - odezwał się w końcu szybko i obojętnie Martin Beck. - Wszystko jasne. Plombujemy mieszkanie. Zawiadom techników.
- Szkoda, że nie ma żadnej fotografii.
Martin Beck pomyślał o nieboszczyku w domu do rozbiórki na Vastmannagatan, którego jeszcze nie zidentyfikowali. Może... Nie, to nic pewnego. Raczej nieprawdopodobne.
Wciąż wiedzieli bardzo mało o mężczyźnie, który nazywał się Ingemund Fransson.
Trzy godziny później, o drugiej po południu we wtorek dwudziestego czerwca, wiedzieli znacznie więcej.
Mężczyzną znalezionym na Vastmannagatan nie był Ingemund Fransson, co potwierdziło kilku zdjętych obrzydzeniem świadków.
175
Policja wreszcie uchwyciła koniec nitki i machina śledcza z bezwzględną skutecznością dotarła do kłębka przeszłości Ingemunda Franssona. Skontaktowano się z setką osób: sąsiadami, sklepikarzami, ludźmi z opieki społecznej i opieki nad alkoholikami, z lekarzami, wojskowymi, duchownymi i mnóstwem innych. Bardzo szybko uzyskali w miarę klarowny obraz.
W 1943 Ingemund Fransson przeprowadził się z Vaxjo do Malmó i zatrudnił w zarządzie zieleni miejskiej. Zmienił miejsce zamieszkania prawdopodobnie dlatego, że osierociał. Wiosną zmarł ojciec, robotnik niewykwalifikowany, matka nie żyła od pięciu lat. Nie miał krewnych. Bezpośrednio po wojsku przeniósł się do Sztokholmu. Od 1948 mieszkał na Sveavagen i był pracownikiem zieleni miejskiej. W 1956 zakończył pracę. Najpierw dostawał zwolnienia lekarskie od internisty, potem od psychiatrów, wreszcie dwa lata temu przyznano mu wcześniejszą emeryturę z powodu niezdolności do pracy. W formalnym orzeczeniu znalazło się nieco tajemnicze sformułowanie: „psychicznie niezdolny do pracy fizycznej".
Zdaniem lekarzy był ponadprzeciętnie zdolny, ale cierpiał na chroniczny lęk przed pracą, który uniemożliwiał mu wykonywanie obowiązków służbowych. Nie powiodła się próba przekwalifikowania. Przez cztery tygodnie przychodził pod bramę zakładu i nie potrafił się przemóc, żeby wejść do środka. To dość rzadki, ale spotykany rodzaj niezdolności do pracy. Fransson nie był umysłowo chory, nie wymagał opieki. Nic nie brakowało jego inteligencji, nie miał żadnych poważniejszych defektów fizycznych. (Lekarz wojskowy przyznał mu kategorię D za płaskostopie). Był jednak zdeklarowanym odludkiem, nie odczuwał potrzeby kontaktów towarzyskich, nie miał przyjaciół ani żadnych pasji, nie licząc -jak to określił jeden z lekarzy - „mglistego zainteresowania smalandzkimi, stronami rodzinnymi". Spokojny i uprzejmy, stronił od alkoholu, oszczędzał i choć „raczej nie dbał o swój wygląd", nosił się schludnie. Palił papierosy.
176
Nie zaobserwowano zaburzeń seksualnych. Wprawdzie Fransson wymijająco odpowiedział na pytanie, czy się masturbuje, ale lekarz przyjął to za pewnik i uznał, że cechuje go wyjątkowo nikły popęd seksualny. Miał agorafobię.
Większość informacji pochodziła z orzeczeń lekarskich wydanych w latach 1957-1958. Od tamtej pory żadna instytucja nie widziała powodu, żeby zajmować się Franssonem inaczej niż rutynowo. Był emerytem, mieszkał samotnie. Od początku lat pięćdziesiątych prenumerował „Smilands-Posten".
- Co to jest agorafobia? - spytał Gunvald Larsson.
- Lęk przestrzeni - wyjaśnił Melander.
W głównej kwaterze śledczej praca szła pełną parą. Prawie wszyscy zapomnieli o zmęczeniu. Pojawiła się nadzieja na szybkie schwytania sprawcy.
Ochłodziło się. Zaczął siąpić kapuśniaczek.
Dane napływały szerokim strumieniem. Jeszcze nie mieli zdjęcia, ale dysponowali świetnym rysopisem, skompletowanym przez lekarzy, sąsiadów, kolegów z pracy i personel sklepów, w których Fransson robił zakupy.
Miał sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, ważył około siedemdziesięciu pięciu kilogramów i nosił buty rozmiar czterdziesty.
Zdaniem sąsiadów był małomówny, ale uprzejmy, mówił smalandzkim dialektem i zawsze się witał. Wzbudzał zaufanie. Nikt go nie widział od ośmiu dni.
W mieszkaniu przy Sveavagen technicy wszyściuteńko zabezpieczyli. Można było powiązać Franssona z obydwoma morderstwami. Na czarnym bucie w szafce gospodarczej rzeczywiście znaleziono krew.
- Czyli od przeszło dziesięciu lat siedział j ak mysz pod miotłą -stwierdził Kollberg.
- A teraz mu odbiło i morduje małe dziewczynki - powiedział Gunvald Larsson.
Zadzwonił telefon. Rónn odebrał.
12 - Mężczyzna na balkonie
177
Martin Beck krążył po pokoju, przygryzając palce.
- Praktycznie wiemy o nim wszystko, co powinniśmy wiedzieć. Brakuje nam tylko zdjęcia, ale to kwestia czasu. No i nie wiemy, gdzie jest.
- Wiem, gdzie był kwadrans temu - powiedział Rónn. -W Sankt Eriksparken znaleziono martwe dziecko.
Rozdział 28
Sankt Eriksparken to najmniejszy park w mieście, tak niepokaź-ny, że niewielu sztokholmczyków wie o jego istnieniu. Mało kto tam spaceruje i mało kto myśli o tym, żeby go patrolować.
Usytuowany na północy, stanowi dość nietypowe zwieńczenie długiej Vastmannagatan. Zadrzewiony skalisty pagórek przecinają żwirowane alejki i strome schodki. Większą część terenu zajmuje szkoła, oczywiście latem zamknięta.
Zwłoki leżały w odsłoniętej części północno-zachodniej, u podnóża skały. Potwierdzało to teorię o coraz większym okrucieństwie zabójcy. Tym razem Ingemundowi Franssonowi bardzo się śpieszyło. Uderzył głową dziewczynki o kamień, udusił ją, po czym rozdarł czerwony plastikowy płaszczyk i sukienkę, ściągnął figi i wepchnął w podbrzusze coś, co przypominało trzonek młotka.
Na domiar złego dziewczynkę, jedenastoletnią Solveig, znalazła jej matka. Mieszkały na Dannemoragatan, pięć minut drogi od miejsca zbrodni. Solveig wyszła z domu, żeby kupić tabliczkę czekolady w kiosku na rogu Dannemoragatan i Norra Stations-gatan, u północno-wschodniego obrzeża parku, do którego nie miała żadnego powodu wchodzić. Nigdy zresztą tego nie robiła, bo matka przestrzegała ją, by się tam nie bawiła. Powinna wrócić w niespełna dziesięć minut. Kiedy nie było jej przez kwadrans, matka zaczęła jej szukać. Nie poszła z nią do kiosku, ponieważ
179
musiała się zająć młodszą, półtoraroczną córeczką. Zauważyła Solveig niemal od razu, kompletnie się załamała i odwieziono ją do szpitala.
Patrząc na martwe dziecko w siąpiącym deszczu, czuli się bardziej winni niż sprawca tej makabrycznej, bezsensownej śmierci. Nie znaleźli jasnoniebieskich fig. Zniknęła również tabliczka czekolady. Może Ingemund Fransson był głodny.
Nie wątpili, że to jego dzieło. Poza tym mieli świadka, który widział go z dziewczynką i pomyślał, że to ojciec w towarzystwie dorastającej córki. No tak, przecież Ingemund Fransson był miły i wbudzał zaufanie. Miał na sobie beżową marynarkę z mancze-steru, brązowe spodnie, białą koszulę, rozpiętą pod szyją, i porządne czarne buty.
- On tu gdzieś jest - powiedział Kollberg.
Poniżej, na przelotówkach Sankt Eriksgatan i Norra Stations-gatan, dudniły tiry.
Martin Beck popatrzył na rozległy dworzec towarowy.
- Przeszukajcie każdy wagon, każdy magazyn, wszystkie piwnice i strychy. Teraz. Natychmiast.
Potem się odwrócił i odszedł. Była trzecia we wtorek dwudziestego czerwca. Padał deszcz.
Rozdział 29
Obława ruszyła we wtorek po południu, o północy wciąż trwała, a we wczesnych godzinach rannych jeszcze bardziej się nasiliła.
Do poszukiwań włączono wszystkich i wszystko, co się dało: policjantów, psy, samochody. Zaczęto od dzielnic północnych, potem sukcesywnie przeczesywano centrum i przedmieścia.
Latem w Sztokholmie tysiące ludzi nocuje pod chmurką. Nie tylko włóczędzy, narkomani i alkoholicy, ale także przyjezdni, dla których zabrakło pokoi hotelowych, i bezdomni, często w pełni zdolni do pracy i sumienni, którzy wskutek chybionej polityki społecznej i planowania przestrzennego nie mają gdzie mieszkać. Śpią na ławkach w parku, na starych gazetach rozłożonych na ziemi, pod mostami, na nabrzeżach i podwórkach. Inni urządzają sobie chwilowe lokum w domach do rozbiórki, na klatkach schodowych, w piwnicach, na strychach i w barakach. Albo na szkutach, motorówkach i wrakach. Wielu krąży po stacjach metra i na Centralnym, niektórzy gnieżdżą się na boiskach, a ci w miarę bystrzy schodzą do podziemnego systemu komunikacji pod śródmiejskimi budynkami, czyli do labiryntu korytarzy i łączników.
Tej nocy policjanci niemundurowi i mundurowi obudzili tabuny takich ludzi, zerwali ich na równe nogi i świecąc im latarkami
181
w zaspane twarze, żądali okazania dowodów tożsamości. Wielu już kilka razy spotkała ta wątpliwa przejemność. Ledwie zmienili miejsce, dopadali ich inni policjanci, tak samo przemęczeni jak oni.
Poza tym na ulicach było spokojnie. Przyczaili się nawet me-liniarze i prostytutki, którym nie przyszło do głowy, że policja nie ma dla nich czasu.
O siódmej rano w środę obława zaczęła słabnąć. Policjanci z oczami podkrążonymi z niewyspania wracali do domu na kilkugodzinną drzemkę albo do komisariatów, gdzie zalegali na kanapach i ławkach w dyżurkach i świetlicach.
Tej nocy w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach znaleziono mnóstwo ludzi, ale nie było wśród nich Ingemunda Frans-sona.
O siódmej Kollberg i Martin Beck byli na Kungsholmsgatan. Zbyt zmęczeni, żeby cokolwiek czuć, łapali drugi oddech.
Kollberg, z rękami na plecach, stanął przed mapą ścienną.
- Pracownik zieleni miejskiej. Osiem lat na etacie. Na pewno zdążył poznać wszystkie parki, skwery i zieleńce. Na razie trzyma się terenu, który zna.
- Oby tak było - powiedział Martin Beck.
- Jedno jest pewne. Tej nocy nie spał w parku. Nie w Sztokholmie. - Kollberg zrobił długą pauzę. - Chyba że mieliśmy cholernego pecha.
- Otóż to. Poza tym są ogromne obszary, których praktycznie nie da się przeszukać w nocy. Djurglrden, Gardet, Lill-Janssko-gen... nie wspominając o przedmieściach.
- I rezerwacie w Nacce.
- I cmentarzach.
- Wprawdzie cmentarze się zamyka, ale... Martin Beck spojrzał na zegarek.
- Pytanie na teraz brzmi: co on robi za dnia?
- To mnie najbardziej wkurza, bo,najprawdopodobniej jakby nigdy nic łazi po mieście.
- Musimy go dzisiaj złapać. Inna opcja nie wchodzi w grę.
182
- Uhm.
Będący w stałym pogotowiu psycholodzy zasugerowali, że In-gemund Fransson może się ukrywać, nie zdając sobie z tego sprawy. Przypuszczalnie jest tego nieświadomy, ale zachowuje się inteligentnie, wiedziony instynktem samozachowawczym.
- Bardzo pouczające - zauważył Kollberg.
Trochę później zjawił się Gunvald Larsson. Pracował na własną rękę według własnych metod.
- Wiecie, ile kilometrów zrobiłem od wczoraj w tym pieprzonym mieście? Trzysta czterdzieści. Powolutku. Coś mi się zdaje, że to nie człowiek, tylko duch.
- Bardzo ciekawe - powiedział Kollberg. Melander też miał swoje przemyślenia.
- Martwi mnie systemowość. Jedno morderstwo, prawie od razu następne, potem osiem dni przerwy, kolejne morderstwo i teraz...
Wszyscy mieli swoje przemyślenia.
Społeczeństwo histeryzowało i panikowało, policjanci byli na ostatnich nogach.
Na odprawie w środowe przedpołudnie panował optymistyczny nastrój. Pozornie. W głębi duszy wszyscy drżeli z niepokoju.
- Potrzebujemy ludzi - zdecydował Hammar. - Ściągnijcie spoza województwa kogo się tylko da. Na pewno nie zabraknie ochotników.
I wrócił ciągle wałkowany temat: niemundurowi. Wszyscy, którzy mają dresy albo stare kombinezony robocze, powinni natychmiast przepatrywać krzaki.
- Musimy mieć dużo patroli mundurowych - stwierdził Martin Beck. - Żeby uspokoić mieszkańców, dać im poczucie bezpieczeństwa.
Zastanowił się nad tym, co powiedział, i ogarnęło go uczucie beznadziei i bezsilności.
- I obowiązkowo legitymować klientów sklepów monopolowych - dodał Hammar.
183
Pomysł był dobry, ale nie przyniósł rezultatu. Nic nie przynosiło żadnych rezultatów. Wlekła się godzina za godziną. Odebrali kilkanaście wątpliwych zgłoszeń. Wszystkie okazały się fałszywym alarmem.
Zapadł wieczór, potem chłodna noc, obława trwała.
Nikt nie spał. Gunvald Larsson przejechał kolejnych trzysta kilometrów, czterdzieści sześć óre za kilometr.
- Psy też wysiadły - oznajmił po powrocie. - Nawet nie mają siły, żeby gryźć policjantów.
Było czwartkowe przedpołudnie dwudziestego drugiego czerwca. Zapowiadał się ciepły wietrzny dzień.
- Przebiorę się za drzewko majowe i zapuszczę korzenie w Skansenie - zrymował Gunvald Larsson.
Odpowiedziała mu cisza. Martinowi Beckowi było niedobrze, ssało go w żołądku. Podnosząc do ust tekturowy kubek, zadrżała mu ręka i wylał kawę na bibułę Melandera, który mimo wrodzonej pedanterii nawet tego nie zauważył.
W ogóle Melander był niezwykle poważny. Myślał o systemowej powtarzalności, o tym, kiedy dojdzie do kolejnego morderstwa.
O drugiej po południu nareszcie doczekali się przesilenia.
Rónn odebrał telefon.
- Gdzie? Djurgirden? - Przykrył słuchawkę dłonią i popatrzył na kolegów. - Jest na Djurgirden. Widziało go kilka osób.
- Przy odrobinie szczęścia dorwiemy go w południowej części Djurgirden - rzucił Kollberg do Martina Becka, kiedy siedzieli w samochodzie, mając na ogonie Melandera i Rónna.
Do Djurgirden prowadzą dwa mosty nad zatoką i kanałem, ale można, rzecz jasna, przypłynąć tam promem lub prywatną łodzią. Na jednej trzeciej wyspy, tej najbliższej śródmieścia, są muzea, lunapark Grona Lund, letnie restauracje, przystanie jachtowe, Skansen z ogrodem zoologicznym i mała dzielnica - Gamla Djurgirdsstaden. Dwie trzecie zajmuje starannie zaprojektowany
184
park, dzika natura i wspaniale zachowana stara zabudowa: zamek, pałacopodobne, wytworne wille i drewniane domy z XVIII wieku, okolone pięknymi ogródkami.
Melander i Rónn skręcili na pierwszy most, Djurgardsbron, Kollberg i Martin Beck pojechali do drugiego, Djurgirds-brunnsbron. Wjazd blokował radiowóz, po drugiej stronie inny radiowóz powoli sunął w kierunku Manilli, szkoły dla głuchych i niedosłyszących dzieci, kilka radiowozów parkowało przed Zajazdem Djurgardsbrunn.
Za mostem stała garstka ludzi. Kiedy nadjechali Martin Beck i Kollberg, odłączył się od niej starszy mężczyzna.
- Jak rozumiem, panowie komisarze - powiedział. Kollberg zahamował, Martin Beck skinął głową.
- Nazywam się Nyberg - podjął mężczyzna. - To ja zauważyłem mordercę i zadzwoniłem na policję.
- Gdzie go pan zauważył? - zapytał Martin Beck.
- Koło Willi Gróndal. Stał na ulicy i patrzył na dom. Od razu go rozpoznałem ze zdjęcia i rysopisu w gazetach. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co robić, ale jak zobaczyłem, że mówi do siebie, pomyślałem, że jest groźny, i jakby nigdy nic poszedłem do Zajazdu, i zadzwoniłem.
- Mówił do siebie? - powiedział Kollberg. - Słyszał pan, co mówi?
- Tak, że jest chory. Mówił bardzo dziwnie, ale taki był sens. Że jest chory. Po telefonie do was wróciłem i już go tam nie było. No to zaciągnąłem wartę przy moście, dopóki nie przyjechała policja.
Martin Beck i Kollberg zamienili kilka słów z chłopcami z radiowozu.
Kilka osób zauważyło podejrzanego między kanałem a Manillą, ale najpóźniej widział go Nyberg. Przeszukiwano teren, lada chwila spodziewano się posiłków. Ponieważ blokadę założono bardzo szybko, istniały wszelkie powody do przypuszczeń, że podejrzany wciąż przebywa w południowym Djurgirden. Odkąd Nyberg zobaczył go przed Willą Gróndal, po moście nie przejechał ani jeden
185
autobus. Drogi do miasta natychmiast odcięto, mężczyzna mógł dotrzeć nie dalej niż do Skansenu albo Gamla Djurgardsstaden. O zdjęciu go przez zaskoczenie raczej nie było co marzyć, na pewno zwrócił uwagę na zmasowane oddziały policji.
Martin Beck i Kollberg wsiedli do samochodu, tuż za nimi pojawiły się dwa wozy na sygnale. Zatrzymały się między Manillą a Djurgardsbrunnsbron. Zaczęła się akcja pościgowa.
Kwadrans później stawiły się załogi wielu sztokholmskich komisariatów i setka policjantów ruszyła do przeczesywania Djurgarden od Skansenu do Blockhusudden.
Martin Beck dowodził operacją z samochodu. Grupy rozpoznawcze dysponowały walkie-talkie, drogi patrolowały radiowozy. Raz po raz legitymowano Bogu ducha winnych pieszych i proszono o natychmiastowe opuszczenie wyspy. Przy blokadach zatrzymywano i kontrolowano wszystkie samochody jadące do śródmieścia.
W parku koło zamku Rosendal jakiś młody mężczyzna, zamiast okazać dowód, rzucił się do ucieczki i wpadł prosto w ręce dwóch innych policjantów. Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa ani dlaczego uciekał. Po pobieżnej rewizji znaleziono w kieszeni jego płaszcza naładowane parabellum kaliber 9 milimetrów. Natychmiast został odtransportowany do komisariatu óstermalm-skiego przy Grona Lund.
- W ten sposób niedługo zapuszkujemy wszystkich przestępców grasujących po Sztokholmie z wyjątkiem tego, którego szukamy - stwierdził Kollberg.
- Gdzieś się przyczaił. Ale już się nie wywinie.
- Nie bądź taki pewien. Nie możemy blokować terenu w nieskończoność. Ajeśli przemknął się koło Skansenu...
- Nie zdążył. Chyba że pojechał samochodem, a to raczej niemożliwe.
- Czemu nie? Mógł ukraść samochód.
Radio zatrzeszczało. Martin Beck wcisnął guzik.
- Tu dziewięćdziesiąt siedem, dziewięć siedem. Mamy go. Odbiór.
186
- Gdzie jesteście?
- Przy Biskopsudden. Za klubem żeglarskim.
- Jedziemy.
Przyjechali w trzy minuty. Na drodze stały trzy radiowozy, jeden policyjny motocykl i kilku niemundurowych i mundurowych. Zatrzymany był między samochodami, otoczony przez innych funkcjonariuszy. Policjant w skórzanej kurtce wykręcił mu rękę i nie puszczał.
Chudy mężczyzna, trochę niższy od Martina Becka, miał wydatny nos, niebieskoszare oczy i piaskowe, sczesane do tyłu włosy, przerzedzone na ciemieniu. Był w brązowych spodniach, białej koszuli i ciemnobrązowej marynarce klubowej.
- O co chodzi? - zapytał idących w jego stronę Martina Becka i Kollberga.
- Jak pan się nazywa? - odpowiedział pytaniem Martin Beck.
- Fristedt. Wilhelm Fristedt.
- Czy mogę prosić o jakiś dowód tożsamości?
- Nie. Nie mam przy sobie prawa jazdy. Zostawiłem w innej marynarce.
- Gdzie pan był przez ostatnie dwa tygodnie?
- Nigdzie. To znaczy w domu. Na Bondegatan. Byłem chory.
- Sam w domu? - sarkastycznie zapytał Kollberg.
- Tak.
- Nazywa się pan Fransson, prawda? - powiedział uprzejmie Martin Beck.
- Nie. Nazywam się Fristedt. Czy on musi mnie tak mocno trzymać? Boli mnie ramię.
Martin Beck skinął na policjanta w skórzanej kurtce.
- Do wozu z nim. - Usunął się z Kollbergiem na bok. -Jak myślisz? To on?
Kollberg podrapał się po głowie.
- Nie wiem. Jest odpicowany i całkiem normalny. Jakoś mi nie pasuje. Ale wygląd się zgadza i nie ma dowodu tożsamości. Naprawdę nie wiem.
187
Martin Beck podszedł do samochodu i otworzył tylne drzwi.
- Co pan robi na Djurgarden? - zapytał.
- Nic. Spaceruję. O co chodzi?
- I nie może pan potwierdzić tożsamości?
- Niestety, nie.
- Gdzie pan mieszka?
- Na Bondegatan. Dlaczego mnie pan o to wypytuje?
- Co pan robił we wtorek?
- Przedwczoraj? Siedziałem w domu. Byłem chory. Dzisiaj wyszedłem pierwszy raz od przeszło dwóch tygodni.
- Kto może to potwierdzić? Czy ktoś pana odwiedzał w czasie choroby?
- Nie, byłem sam.
Martin Beck zabębnił palcami o dach samochodu i spojrzał na Kollberga.
Kollberg otworzył drzwi z drugiej strony.
- Czy wolno spytać, co pan mówił przed "willą Gróndal pół godziny temu?
- Słucham?
- Coś pan mówił, stojąc przed Willą Gróndal.
- A... tak. - Mężczyzna lekko się uśmiechnął. - „Jestem chorą lipą, która usycha za młodu. Mojej koronie ledwie starcza sił, by zrzucać suche liście na wietrze"*. O to chodzi?
Policjant w skórzanej kurtce wpatrywał się w mężczyznę z rozdziawionymi ustami.
- Fróding - skwitował Kollberg.
Policjant w skórzanej kurtce rozdziawił usta jeszcze bardziej.
- Tak - powiedział mężczyzna. - Umarł w Willi Gróndal. Nie był taki stary, ale psychicznie chory.
- Kim pan jest z zawodu? - zapytał Martin Beck.
- Rzeźnikiem.
Martin Beck wyprostował się i spojrzał na Kollberga nad dachem samochodu. Kollberg wzruszył ramionami.
* Gustaf Froding (1860-1911) Giv liv ochgronska.
188
Martin Beck zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął.
- Okej. - Pochylił się i popatrzył na mężczyznę. - Zacznijmy od początku. Jak pan się nazywa?
Słońce prażyło w dach.
Mężczyzna na tylnym siedzeniu otarł pot z czoła.
- Wilhelm Fristedt.
Rozdział 30
Można było wziąć Martina Becka za wystrychniętego na dudka ofermę z prowincji, a Kollberga za mordercę gwałciciela. Można było dokleić Rónnowi brodę i wmówić komuś, że to Święty Mikołaj. Jakiś otumaniony świadek mógłby od biedy twierdzić, że Gunvald Larsson jest Murzynem. Na pewno można było przebrać komendanta za robotnika, a szefa Głównego Zarządu Policji za pieniek. Przypuszczalnie ktoś dałby się nabrać na to, że minister spraw wewnętrznych jest gliniarzem. Można było, jak Japończycy podczas drugiej wojny światowej i maniakalni fotografowie, udawać krzaki i wierzyć, że nikt nie odkryje kamuflażu.
Praktycznie można wcisnąć ludziom każdy kit, ale nikt nigdzie i nigdy nie pomyliłby z czymkolwiek ani z kimkolwiek Kri-stianssona i Kvanta.
Kristiansson i Kvant nosili czapki od munduru, skórzane kurtki z pozłacanymi guzikami, szelki i pas z kaburą na pistolet i rzemieniem na pałkę. Ubierali się tak dlatego, że marzli, ledwie temperatura spadała poniżej plus dwudziestu stopni.
Pochodzili ze Skanii. Mieli po sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, blond włosy i niebieskie oczy. Obaj byli szerocy w barach i ważyli mniej więcej po dziewięćdziesiąt kilogramów. ,
Jeździli czarnym plymouthem z białymi błotnikami, wyposażonym w szperacz, antenę, obrotowe pomarańczowe koguty
190
i dwie czerwone lampy. Na drzwiach, masce i bagażniku widniał biały napis POLICJA.
Kristiansson i Kvant obsługiwali radiowóz.
Zanim trafili do policji, służyli w południowoskańskim pułku piechoty w Ystad w stopniu plutonowego.
Obaj byli żonaci i mieli po dwójce dzieci.
Długo razem pracowali i znali się jak łyse konie. W tym samym czasie poprosili o przeniesienie i czuli się dobrze wyłącznie w swoim towarzystwie.
Mimo podobieństw różnili się charakterami i codziennie działali sobie na nerwy. Kristiansson był łagodny i koncyliacyjny, Kvant w gorącej wodzie kąpany i prowokacyjny. Kristiansson nigdy nie mówił o żonie. Kvant mówił o swojej bez przerwy, dzięki czemu Kristiansson wiedział o niej wszystko. Nie tylko, co powiedziała i zrobiła; znał jej reakcje w sytuacjach intymnych i każdą plamkę na jej ciele.
Kristiansson i Kvant wspaniale się uzupełniali.
Zgarnęli wielu złodziei i tysiące alkoholików. Udaremnili kilkaset awantur domowych, przy czym niektóre wywołał Kvant, ponieważ wychodził z założenia, że ludzie wszczynają kłótnie, kiedy nagle w ich przedpokoju staje dwóch policjantów.
Nigdy nie dokonali spektakularnego zatrzymania, nigdy ich nazwiska nie znalazły się na pierwszych stronach gazet. Kiedyś, służąc w Malmó, podwieźli na polikliniczny oddział nagłych wypadków przy Szpitalu Publicznym draśniętego w rękę, pijanego dziennikarza, który pół roku później został zamordowany. O rozgłos nawet się nie otarli.
Jedni mieli swój drugi dom w ekskluzywnym męskim klubie na Arsenalgatan, Kristiansson i Kvant mieli swój radiowóz przesiąknięty oparami pijackiego odoru i zatęchłej zażyłości.
Niektórzy uważali ich za zarozumialców, bo mówili skańskim dialektem. Oni się wkurzali, ilekroć rozmaite idywidua, kompletnie głuche na brzmieniowe walory dialektu, usiłowały ich przedrzeźniać.
191
Kristiansson i Kvant nie pracowali w policji sztokholmskiej. Byli zatrudnieni na Solnej i o morderstwach w parkach wiedzieli mniej więcej tyle, co wyczytali w gazetach i usłyszeli w radiu.
Tuż po wpół do trzeciej w czwartek dwudziestego drugiego czerwca byli naprzeciwko zamku Karlberg*. Za dwadzieścia kilka minut kończyli zmianę.
Kristiansson zawrócił na starym placu ćwiczebno-paradnym i jechał Karlbergs Strand na zachód.
- Zatrzymaj się - powiedział Kvant.
- Bo co?
- Chcę rzucić okiem na tę łajbę. Kristiansson zatrzymał się i ziewnął.
- Rzuciłeś?
- Tak.
Wolno ruszyli przed siebie.
- Dopadli parkowego mordercę - odezwał się Kristiansson. -Namierzyli go na Djurglrden.
- Słyszałem.
- Miło, że ma się dzieciaki w Skanii.
- Tak, to dziwne... - Kvant umilkł. - Bardzo dziwne. Zanim spiknąłem się z Siv, latałem jak kot z pęcherzem. Zawsze miałem jakąś lalę na tapecie. Byłem, jak to się mówi, jurny i gotowy. Po prostu cholernie napalony.
- Uhm, pamiętam - powiedział Kristiansson i ziewnął.
- A teraz czuję się jak zajeżdżony koń pociągowy. Zasypiam jak kamień, ledwie kopnę się do łóżka, i pierwsze, o czym myślę po przebudzeniu, to zsiadłe mleko z pszenicznymi chrupkami. -Kvant myślał. - Może wiek robi swoje...
Kristiansson i Kvant niedawno skończyli trzydzieści lat.
- Może - zgodził się Kristiansson.
Minęli karlsberski most, dwadzieścia metrów dzieliło ich od rogatek Sztokholmu. Gdyby koledzy nie osaczyli parkowego
* Obecnie siedziba Wyższej Szkoły Wojskowej.
192
mordercy na Djurglrden, Kristiansson pewnie by skręcił w prawo, w Ekelundsvagen, żeby zobaczyć, co zostało z Ingenting-skogen po budowie blokowiska. Teraz nie było ku temu żadnego powodu, poza tym nie miał ochoty dwa razy jednego dnia oglądać Szkoły Policyjnej. Dlatego pojechał dalej krętą Karlbergs Strand.
Minęli Talludden.
Kvant z niesmakiem popatrzył na nastolatków wystających przed kawiarnią i pośród samochodów na parkingu.
- Na dobrą sprawę powinniśmy rzucić okiem na te ich cholerne gruchoty.
- To zmartwienie kolegów z drogówki - skwitował Kristiansson. - Za kwadrans zjeżdżamy. - Milczał przez chwilę. - Fajnie, że mają tego seksualnego kretyna.
- Gdybyś przynajmniej raz powiedział coś, czego nie słyszałem dwadzieścia razy-wcześniej.
- To nie takie proste.
- Dzisiaj rano Siv była nieznośna. Mówiłem ci o tym gruzeł-ku, którego niby wymacała w lewej piersi? I ubrdała sobie, że to rak?
- Uhm, mówiłeś.
- Aha. No i pomyślałem, że jak ciągle o tym zrzędzi, to powinienem to sprawdzić. Dzwoni budzik, ona leży jak zdechła ryba, oczywiście obudziłem się przed nią i...
- Uhm, mówiłeś.
U wylotu Karlbergs Strand, zamiast skręcić w nową ulicę prowadzącą do Syndbybergsvagen - skąd było najbliżej do komendy - Kristiansson zdecydował się na dłuższą trasę, przez Huvud-sta Alle, obecnie rzadko uczęszczaną.
Potem zarzucą go pytaniami, dlaczego wybrał właśnie tę drogę, i nie usłyszą odpowiedzi. Po prostu tak mu się pojechało.
W każdym razie Kvant nie zareagował. Za długo patrolował ulice, żeby wyskakiwać z głupimi uwagami.
- Nie rozumiem, co ją napadło - powiedział w zadumie. - To znaczy Siv.
13 - Mężczyzna na balkonie
193
Minęli stary zamek w Huvudście.
I to ma być zamek? - pomyślał po raz pięćsetny Kristiansson. W Skanii są prawdziwe zamki. Z hrabiami i w ogóle.
- Pożyczysz mi dwie dychy? - spytał.
Kvant skinął głową. Kristiansson cierpiał na chroniczny brak gotówki.
Powoli jechali dalej. Po prawej było nowe blokowisko, po lewej wąski pas lasu nad zatoką.
- Zatrzymaj się - powiedział Kvant.
- Bo co?
- Bo muszę za potrzebą.
- Zaraz będziemy na miejscu.
- Mus to mus.
Kristiansson skręcił w las, wóz potoczył się po przecince i zahamował. Kvant wysiadł, podszedł do niskich krzaków, stanął w rozkroku, opuścił suwak i gwiżdżąc, patrzył przed siebie. Kiedy zerknął w bok, pięć metrów dalej zobaczył mężczyznę, załatwiającego tę samą potrzebę.
- Przepraszam - odezwał się Kvant i dyskretnie odwrócił plecami.
Potem poprawił mundur i ruszył do samochodu. Kristiansson otworzył drzwi i wyjrzał.
Kvant przystanął dwa metry od radiowozu.
- Wygląda jak... Tam jest... Kristiansson wszedł mu w słowo:
- Słuchaj, przecież ten facet...
Kvant błyskawiczne zawrócił. Kristiansson wysiadł.
Mężczyzna - średniego wzrostu, o rzadkich, sczesanych do tyłu włosach i wydatnym nosie - miał na sobie beżową marynarkę, poplamioną białą koszulę, pogniecione brązowe spodnie i czarne buty. Jeszcze nie poprawił ubrania.
Kiedy Kvant zbliżył się do niego na odległość dwóch metrów, zasłonił twarz lewą ręką.
- Niech mnie pan nie bije.
194
Kvant drgnął.
- Co?!
Wprawdzie tego ranka usłyszał od żony, że jest chamem i każdy to zauważy, ale wszystko ma swoje granice. Zebrał się w sobie.
- Co pan tu robi?
- Nic - odparł mężczyzna z nieśmiałym, speszonym uśmiechem.
Kvant zlustrował jego ubranie.
- Może się pan wylegitymować?
- Tak, mam kartę emerycką. Podszedł Kristiansson.
- Co się tu dzieje? Mężczyzna popatrzył na niego.
- Niech mnie pan nie bije - powtórzył.
- Czy pan Ingemund Fransson? - spytał Kristiansson.
- Tak.
- No to proszę z nami - powiedział Kvant, biorąc delikwenta pod ramię.
Mężczyzna bez oporu pozwolił się zaprowadzić do radiowozu.
- Proszę usiąść z tyłu - polecił Kristiansson.
- I zapiąć spodnie - dodał Kvant.
Po chwili wahania mężczyzna znów się uśmiechnął i wykonał polecenie.
Kvant usiadł obok niego.
- No to zobaczmy tę kartę emerycką. Mężczyzna wyjął dokument z tylnej kieszeni spodni. Kvant zerknął i podał go Kristianssonowi.
- Tak, chyba nie ma wątpliwości - orzekł Kristiansson. Kvant z niedowierzaniem spojrzał na mężczyznę.
- Nie ma. To on.
Kristiansson obszedł samochód, otworzył drzwi po przeciwnej stronie i zaczął obmacywać kieszenie marynarki mężczyzny.
195
Dopiero teraz zauważył jego zapadnięte policzki i kilkudniowy siwy zarost.
- Proszę bardzo - powiedział, wyciągając z wewnętrznej kieszeni jasnoniebieskie dziecięce figi.
- Aha - bąknął Kvant. - To chyba przesądza sprawę, prawda?
- Tak myślę - odparł Kristiansson.
- Wziąłem od niej kawałek czekolady - odezwał się Inge-mund Fransson. - Ale dałem chłopczykowi bilet na metro. Był ważny w jedną stronę.
Kristiansson nic więcej nie znalazł w kieszeniach. Kvant zatrzasnął drzwi.
- Czekolada - rzucił ze złością. - Bilet! Zabiłeś trzy dziewczynki!
- Tak. - Mężczyzna uśmiechnął się i pokręcił głową. - Musiałem.
Kristiansson wciąż stał przy samochodzie.
- Jak pan je zwabił?
- Dzieci mnie lubią. Pokazuję im rozmaite rzeczy. Kwiatki i tak dalej.
Kristiansson myślał chwilę.
- Gdzie pan spał tej nocy?
- Na Cmentarzu Północnym. Przy kolumbarium.
- A wcześniej? - spytał Kvant.
- Też tam i na innych cmentarzach. Nie bardzo pamiętam.
- A gdzie pan był za dnia? - zapytał Kristiansson.
- Różnie... Często w kościołach. Tam jest pięknie. Cichuteńko. Można siedzieć godzinami...
- Jasne, wszystko, tylko nie dom - warknął Kvant.
- Nie... Byłem w domu... Raz. Coś miałem na butach i...
- I?
- Musiałem je zmienić i włożyłem stare tenisówki. Potem oczywiście kupiłem nowe. Bardzo drogie. Nieprzyzwoicie drogie.
196
Kristiansson i Kvant wpatrywali się w niego.
- I wziąłem marynarkę.
- Aha - bąknął Kristiansson.
- Nocami na dworze jest naprawdę chłodno -wyjaśnił mężczyzna konwersacyjnym tonem.
Usłyszeli odgłos szybkich kroków. Biegła w ich stronę młoda kobieta w niebieskim fartuchu i drewniakach. Na widok radiowozu stanęła jak wryta.
- Uff! - sapnęła zadyszana. - Czy może... Moja córeczka... Nigdzie jej nie ma... Może ją widzieliście? Miała czerwoną sukienkę...
Kvant opuścił szybę, opanował się i odparł uprzejmie:
- Tak, proszę pani. Siedzi tam, za krzakami, i bawi się lalką. Nic jej nie grozi. Przed chwilą ją widziałem.
Kristiansson odruchowo schował za plecami jasnoniebieskie figi i próbował się uśmiechnąć. Nie wyszło mu najlepiej.
- Nic jej nie grozi - głupkowato powtórzył za kolegą. Kobieta zniknęła za krzakami i sekundę później rozbrzmiał
dziecięcy głosik:
- Cześć, mamo!
Twarz Ingemunda Franssona wygładziła się, spojrzenie znieruchomiało i otępiało.
Kvant chwycił go za ramię.
- Ruszaj, Kalle.
Kalle Kristiansson zatrzasnął tylne drzwi, usiadł za kierownicą i włączył silnik.
- Jedno mnie zastanawia - powiedział, wyjeżdżając na ulicę.
- Co takiego?
- Kogo oni dopadli na Djurgarden.
- Też jestem ciekawy.
- Proszę mnie tak nie ściskać - zakwilił Ingemund Fransson. -To boli.
- Milczeć! - warknął Kvant.
197
Martin Beck wciąż był na Djurgłrden, osiem kilometrów od Huvudsta Alle. Stał nieruchomo z lewą dłonią na brodzie i patrzył na Kollberga, czerwonego na twarzy i mokrego od potu. Policjant na motocyklu, w białym kasku i z walkie-talkie na plecach zasalutował i odjechał.
Dwie minuty wcześniej Melander i Rónn podwieźli na Bon-degatan mężczyznę, który twierdził, że nazywa się Fristedt, żeby mógł się wylegitymować. Ściśle rzecz biorąc, była to czysta formalność. Ani Martin Beck, ani Kollberg nie mieli wątpliwości, że to fałszywy trop.
Został tylko jeden radiowóz. Kollberg zatrzymał się przy otwartych przednich drzwiach, Martin Beck dwa metry dalej.
- Coś jest - odezwał się policjant siedzący w radiowozie. -Coś w radiu.
- Co? - apatycznie spytał Kollberg. Policjant słuchał.
- Dwóch naszych z Solnej. Z patrolu.
- I?
- Mają go.
- Franssona?
- Tak, mają go w wozie.
Podszedł Martin Beck. Kollberg pochylił się, żeby lepiej słyszeć.
- Co mówią? - spytał Martin Beck.
- Jasne jak słońce - powiedział człowiek w radiowozie. - Tożsamość potwierdzona. Przyznał się. Poza tym miał w kieszeni jasnoniebieskie dziecięce figi. Złapany na gorącym uczynku.
- Co? - powiedział Kollberg. - Na gorącym uczynku? Czy...
- Nie, nie, zdążyli w samą porę. Dziewczynka jest cała i zdrowa, i
Martin Beck oparł czoło na krawędzi dachu samochodu. Blacha była gorąca i zakurzona.
198