MAJ SIOWALL
PER WAHLOO
WÓZ STRAŻACKI,
KTÓRY ZNIKNĄŁ
(Jak kamień w wodę)
Przekład
HALINA THYLWE
AMBER 2010
Rozdział 1
Mężczyzna, który leżał martwy na schludnie posłanym łóżku, zdjął
marynarkę i krawat i powiesił je na krześle przy drzwiach. Buty postawił
pod krzesłem, na stopy wsunął czarne skórzane kapcie. Wypalił trzy
papierosy z filtrem, zgasił je w popielniczce stojącej na nocnej szafce, po
czym położył się na plecach i strzelił sobie w usta.
To już nie wyglądało schludnie.
Jego najbliższym sąsiadem był przedwcześnie emerytowany kapitan, który
przed rokiem został przypadkowo postrzelony podczas polowania na łosie.
Po wypadku nie mógł spać i często kładł nocami pasjansa. Właśnie
kończył Lirę, kiedy za ścianą usłyszał strzał. Natychmiast zadzwonił na
policję.
Za dwadzieścia czwarta rano siódmego marca dwaj policjanci patrolowi
wyrwali bolce w drzwiach i weszli do mieszkania, w którym mężczyzna
leżący na łóżku nie żył od trzydziestu dwóch minut. Dosyć szybko uznali,
że z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością popełnił
samobójstwo. Zanim wrócili do radiowozu, by poinformować centralę o
zejściu śmiertelnym, rozejrzeli się po mieszkaniu, czego właściwie nie
powinni byli robić. Oprócz sypialni składało się z jeszcze jednego pokoju,
kuchni, przedpokoju, łazienki i garderoby. Nie
zauważyli żadnej wiadomości ani listu pożegnalnego. Tylko na bloczku
przy telefonie w dużym pokoju widniały dwa słowa. Imię i nazwisko. Obaj
dobrze je znali.
„Martin Beck".
Tego dnia imieniny obchodziła Otylia.
Tuż po jedenastej przed południem Martin Beck opuścił budynek komendy
południowej* i stanął w kolejce w sklepie monopolowym przy
Karusellplan po butelkę nutty solera. W drodze do stacji metra kupił tuzin
czerwonych tulipanów i puszkę angielskich herbatników. Ponieważ mamę
obdarowano na chrzcie sześcioma imionami, wśród których była Otylia,
postanowił ją odwiedzić i złożyć życzenia.
Mama Martina Becka od roku mieszkała w dużym wiekowym domu
starców. Zdaniem personelu zbyt wiekowym i nienowoczesnym. Mimo
siedemdziesięciu ośmiu lat była samodzielna, żwawa i praktycznie na nic
się nie uskarżała. Zdecydowała się na dom starców, ponieważ nie chciała
być ciężarem dla swojego jedynego dziecka. Zawczasu zarezerwowała
miejsce i kiedy zwolnił się pokój, co było równoznaczne ze śmiercią
pensjonariusza, pozbyła się większości swoich rzeczy i przeniosła tutaj.
Od dziewiętnastu lat, od śmierci męża, miała oparcie tylko w Martinie
Becku, którego od czasu do czasu nękały wyrzuty sumienia, że sam się nią
nie zaopiekował. W głębi duszy był jej wdzięczny, że wzięła sprawy w
swoje ręce, nie prosząc go o radę.
Idąc ciemnym korytarzem, minął małą ponurą świetlicę, w której ani razu
nikogo nie widział, zatrzymał się przed drzwiami do pokoju matki,
zapukał i wszedł. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Miała przytępiony
słuch, nie usłyszała pukania. Rozpromieniona, odłożyła książkę i zaczęła
się podnosić.
* Potoczna nazwa komendy policji w okręgu Sóderort, obejmującym
południowe przedmieścia Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki).
Martin Beck szybko do niej podszedł, pocałował w policzek i delikatnie
usadził na krześle.
-
Nie będziesz się teraz krzątać z mojego powodu. - Położył kwiaty na
jej kolanach, na stole postawił butelkę wina i puszkę herbatników. -
Wszystkiego najlepszego, mamusiu!
Rozwinęła bukiet z papieru.
-
Ach, jakie piękne kwiaty! I herbatniki. I wino, prawda? Tak, sherry.
Mój kochany. - Wstała i mimo protestów Martina Becka podeszła do
szafki, wyjęła srebrny wazon i napełniła go wodą z kranu nad umywalką. -
Nie jestem jeszcze taka stara i niedołężna, żebym nie mogła utrzymać się
na nogach. Siadaj. Napijemy się sherry czy kawy?
Zdjął kapelusz i jesionkę i usiadł.
-
Co wolisz.
-
Wobec tego zrobię kawę. A na sherry zaproszę koleżanki, żeby się
pochwalić, jakiego mam wspaniałego syna. Każdy powód do radości jest
dobry.
Martin Beck przyglądał się jej w milczeniu. Włączyła elektryczną
kuchenkę, nalała wody, wsypała kawę. Drobna i krucha, za każdym razem,
kiedy ją odwiedzał, wydawała się mniejsza.
-
Nie nudzisz się, mamo?
-
Ja? Skąd, nigdy się nie nudzę.
Odpowiedziała zbyt szybko i gładko, więc jej nie uwierzył. Zanim usiadła,
postawiła dzbanek na kuchence i wazon z kwiatami na stole.
-
Nie martw się o mnie - dodała. - Mam mnóstwo zajęć. Czytam,
rozmawiam z koleżankami, robię na drutach. Czasami jeżdżę do miasta.
Aż przykro patrzeć, co oni wyburzają. Wiesz, że rozebrali budynek, gdzie
tata miał firmę?
Martin Beck pokiwał głową. Ojciec prowadził niedużą firmę przewozową
w parafii Klary. Teraz wznosił się tam kompleks handlowy ze szkła i
betonu. Zerknął na fotografię ojca,
stojącą na komodzie obok łóżka. Została zrobiona w połowie lat
dwudziestych, kiedy Martin Beck miał kilka lat. Ojciec był jeszcze
młodym mężczyzną o jasnym spojrzeniu, lśniących czarnych włosach,
które czesał z przedziałkiem, i wystającym podbródku. Rzekomo Martin
Beck był do niego podobny, ale on sam nie dopatrzył się żadnych
podobieństw No, może nie licząc wyglądu. Zapamiętał ojca jako szczerego
i beztroskiego, powszechnie lubianego, skorego do śmiechu i żartów
Siebie określiłby jako nieśmiałego nudziarza. Ojciec pracował wtedy na
budowie. Potem zaczął się kryzys, ojciec stracił pracę i dosyć długo był
bezrobotny. Matka Martina Becka nigdy nie zapomniała o latach nędzy i
wyrzeczeń. Mimo że później nieźle im się powodziło, nie przestawała się
martwić o finanse. Nadal kupowała sobie coś nowego tylko wówczas,
kiedy naprawdę musiała; ubrania i parę mebli, które zabrała z domu,
nadgryzł ząb czasu.
Martin Beck próbował dawać matce pieniądze, regularnie proponował, że
będzie opłacał jej pobyt w domu starców, ale odmawiała. Była dumna i
uparta, chciała sama sobie radzić.
Kawa się zagotowała. Zdjął dzbanek z kuchenki i pozwolił się obsłużyć.
Mama zawsze mu dogadzała i wyręczała we wszystkim. Nie oczekiwała
od niego pomocy w zmywaniu ani w ścieleniu jego łóżka. Pojął złe strony
tej troskliwości dopiero wtedy, kiedy się wyprowadził. Okazało się, że ma
dwie lewe ręce.
Z rozbawieniem patrzył na matkę, jak wkłada do ust kostkę cukru i
łyczkami pije kawę. Nigdy dotąd tego nie robiła.
Pochwyciła jego spojrzenie.
- Na starość można sobie pofolgować. - Odstawiła filiżankę i
wyprostowała się, luźno splatając na kolanie szczupłe dłonie, poznaczone
brązowymi plamkami. - No, opowiadaj, co tam słychać u moich wnuków.
Martin Beck bardzo się pilnował, żeby w rozmowach z matką wyrażać się
o dzieciach w samych superlatywach, ponieważ w jej opinii były
najmądrzejsze, najzdolniejsze i najpiękniejsze na świecie. Często miała mu
za złe, że nie uświadamia sobie ich zalet, ba, zarzucała mu nawet, że jest
nieczułym, niedobrym ojcem. Według jego trzeźwej, jak mniemał, oceny,
córka i syn niczym się nie różnili od rówieśników. Lepszy kontakt miał z
szesnastoletnią Ingrid, bystrą i inteligentną, która świetnie sobie radziła w
szkole i w gronie kolegów. Rolf, niebawem trzynastoletni, był leniwy,
skryty, kompletnie nie-zainteresowany szkołą ani czymkolwiek innym,
pozbawiony jakichś szczególnych zdolności. Martin Beck martwił się jego
rozmamłaniem, miał jednak nadzieję, że to kwestia wieku i że z czasem
Rolf obudzi się z letargu. Ponieważ nie przyszło mu do głowy nic
pozytywnego o synu, czym mógłby się podzielić z matką, wolał nic nie
mówić, zwłaszcza że nie uwierzyłaby mu, gdyby powiedział, jak jest.
Kiedy pochwalił się ostatnimi osiągnięciami Ingrid w szkole, matka ni
stąd, ni zowąd spytała:
-
Rolf chyba nie chce zostać policjantem?
-
Nie wydaje mi się. Ma niespełna trzynaście lat. Trochę za wcześnie,
żeby się tym przejmować na zapas.
-
Ale gdyby chciał, musisz go powstrzymać. Nie mam pojęcia,
dlaczego tak się uparłeś, żeby zostać policjantem. Dzisiaj to na pewno
jeszcze gorszy zawód niż wtedy, kiedy zaczynałeś. Dlaczego go wybrałeś,
Martin?
Martin Beck wpatrywał się w nią w osłupieniu. Owszem, dwadzieścia
cztery lata temu była przeciwna jego profesji, ale po co teraz do tego
wraca? Od blisko roku był komisarzem głównego wydziału zabójstw i
pracował w zupełnie innych warunkach.
Pochylił się i pogłaskał ją po dłoni.
-
Nie narzekam, mamo. Ostatnio przeważnie siedzę za biurkiem.
Chociaż, rzecz jasna, nie raz, nie dwa sam zadawałem sobie to pytanie.
Faktycznie. Często się zastanawiał, dlaczego został policjantem.
Naturalnie mógłby odpowiedzieć, że w czasie wojny był to dobry sposób
na uniknięcie wojska, kiedy po dwuletnim odroczeniu z powodu choroby
płuc uznano go za całkowicie zdrowego i gotowego do służby. W 1944 o
odmowie nie było co marzyć. Wielu, którzy tak jak on wywinęli się od
poboru, później zmieniło zawód, a on z czasem awansował na komisarza.
Czyli powinien być dobrym policjantem. Teoretycznie. Istniały bowiem
liczne przykłady złych policjantów na wysokich stanowiskach. Martin
Beck wcale nie był pewien, czy chce być dobrym policjantem, jeśli
miałoby to znaczyć, że traktuje regulamin jak Biblię. Przypomniał sobie,
co nie tak dawno usłyszał od Lennarta Kollberga: „Pełno jest dobrych
gliniarzy. Dobrymi gliniarzami są zakute łby, tępaki, służbiści, twardziele i
nadęte bubki. Wolałbym, żeby gliniarzami było więcej dobrych
chłopaków".
Mama wyszła z nim i ruszyli na spacer po parku. Po dziesięciu minutach
zmagania się ze śnieżną breją i lodowatym wiatrem, tarmoszącym nagie
konary drzew, odprowadził ją do schodów i pocałował w policzek. Kiedy
się potem odwrócił, zobaczył, że macha mu na pożegnanie. Malutka,
zgarbiona, niepozorna.
Metrem wrócił do komendy przy Vastberga Alle. Idąc do siebie, uchylił
drzwi do pokoju policjanta śledczego Kollberga, najbliższego
współpracownika i przyjaciela. Pusto. Zerknął na zegarek. Wpół do
drugiej. Dzień tygodnia: czwartek. Bez nadmiernego wysiłku umysłowego
odgadł, gdzie może być Kollberg. Martin Beck rozważał przez sekundę,
czy nie dotrzymać mu towarzystwa i przyłączyć się do pałaszowania
grochówki*, ale kiedy pomyślał o swoim żołądku, zrezygnował. Już dawał
* Grochówka i naleśniki - standardowe szwedzkie menu w czwartki.
o sobie znać po zbyt wielu kawach, które wmusiła w niego mama.
Na biurku zastał krótką informację o samobójcy. Nazywał się Ernst Sigurd
Karlsson, miał 46 lat, był kawalerem, najbliższa krewna, leciwa ciotka,
mieszkała w Borasie. Od poniedziałku nie pokazał się w pracy, w firmie
ubezpieczeniowej. Grypa. Według kolegów był odludkiem i z tego, co
wiedzieli, nie miał przyjaciół. W opinii sąsiadów był spokojny i
małomówny, wychodził i wracał o stałych porach, rzadko przyjmował
gości. Własnoręcznie napisał na bloczku przy telefonie imię i nazwisko
Martina Becka. Nie ulegało wątpliwości, że popełnił samobójstwo.
Nic dodać, nic ująć. Ernst Sigurd Karlsson odebrał sobie życie. Ponieważ
samobójstwo nie jest w Szwecji przestępstwem, policja nie mogła zrobić
nic więcej. Żadne pytania nie pozostały bez odpowiedzi. Z wyjątkiem
jednego. Autor raportu sformułował je następująco: „Czy komisarza Becka
łączyło coś z tym mężczyzną i czy ewentualnie mógłby coś dodać?"
Martin Beck nie mógłby.
Nigdy nie słyszał o Ernście Sigurdzie Karlssonie.
Rozdział 2
Gunvald Larsson opuścił pokój służbowy w komendzie przy
Kungsholmsgatan o wpół do jedenastej w nocy i nie planował
bohaterskich wyczynów. Chyba że można do nich zaliczyć przejazd do
domu w Bollmorze, włożenie piżamy i udanie się do łóżka. Gunvald
Larsson z przyjemnością pomyślał o piżamie. Tego dnia kupił nowiutką.
Gdyby koledzy usłyszeli, ile za nią zapłacił, większość nie wierzyłaby
własnym uszom. Po drodze miał jeszcze załatwić pewien drobiazg, co nie
powinno mu zająć więcej niż pięć minut. Myśląc o piżamie, wbił się w
bułgarski kożuch, zgasił światło i zatrzasnął drzwi. Zdezelowana winda
zatrzymała się na piętrze wydziału do spraw przemocy fizycznej i jak
zwykle musiał dwa razy tupnąć, żeby łaskawie ruszyła. Gunvald Larsson,
okazały mężczyzna, miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu i
ważył ponad sto kilo, więc jego tupnięcia nie pozostawały bez echa.
Na dworze było zimno, wirował gnany wiatrem suchy śnieg. Gunvald
Larsson miał zaledwie kilka kroków do samochodu, dlatego nie musiał się
przejmować pogodą. Wjechał na Vasterbron i obojętnie spojrzał w lewo.
Zobaczył sylwetę Ratusza, z żółtym punktowym oświetleniem na iglicy,
powyżej trzech złotych koron, i tysiące innych świateł, których nie
potrafił rozpoznać. Za mostem pojechał prosto, z Hornsplanu skręcił w
lewo, w Hornsgatan, a potem w prawo, przy stacji metra Zinkensdamm.
Kierował się Ringvagen na południe. Pięćset metrów dalej zahamował i
się zatrzymał.
Mimo że nadal znajdował się w centralnej części Sztokholmu, nie było tu
budynków mieszkalnych. Na zachód od Ringvagen rozpościerał się
pagórkowaty park Tantolunden, po przeciwnej stronie prócz nagiej skały
były parking i stacja benzynowa. Między skałą a stacją wiła się
Skóldgatan, ni pies, ni wydra, ot, kawałek bitego gościńca, pamiątka po
ambitnych kreatorach planów urbanistycznych, którym udało się zniszczyć
niejedną dzielnicę, ogołocić z pierwotnych walorów, pozbawić odrębności
i porzucić.
Niespełna trzystu metrowe nie wiadomo co łączy Ringvagen z
Rosenlundsgatan. Jeżdżą tędy głównie taksówki i zabłąkane radiowozy.
Latem jest tutaj coś w rodzaju oazy. Mimo ciągłego ruchu na Ringvagen i
łoskotu pociągów, które przetaczają się po biegnącej pięćdziesiąt metrów
dalej magistrali kolejowej, bujna roślinność na poboczach Skóldgatan
przyciąga starsze pokolenie nierobów We względnym spokoju mogą się
skoncentrować na flaszkach wina, kiełbasie i zatłuszczonych taliach kart.
Zimą nikt się tutaj dobrowolnie nie zapuszcza.
Ale wieczorem siódmego marca 1968 roku wśród bezlistnych krzaków po
stronie południowej tkwił pewien mężczyzna. Mało skupiony, patrzył na
jedyny dom na tej ulicy: starą piętrową drewnianą chałupę. Przed chwilą w
dwóch oknach na piętrze paliło się światło, dochodziły stamtąd dźwięki
muzyki, krzyki i salwy śmiechu, teraz było ciemno i cicho. Nie licząc
szumu wiatru i odległego hałasu ulicznego. Mężczyzna nie stał w krzakach
z własnej woli. Był policjantem, nazywał się Zachrisson i niczego bardziej
nie pragnął, niż znaleźć się gdzie indziej.
Gunvald Larsson wysiadł z samochodu, postawił kołnierz, wcisnął
futrzaną czapkę na uszy, długim krokiem przeciął
szeroką Ringvagen, minął stację benzynową i brnął przed siebie w
śnieżnej brei. Widocznie Miejski Zarząd Dróg uznał, że nie warto
marnować soli na ten bezsensowny kawałek drogi. Dom stał mniej więcej
siedemdziesiąt pięć metrów dalej, nieco wyżej i na ukos do Skóldgatan.
Gunvald Larsson zatrzymał się naprzeciwko i rozejrzał.
-
Zachrisson? - powiedział półgłosem.
Mężczyzna wyłonił się z krzaków.
-
Złe nowiny - obwieścił Gunvald Larsson. - Postoisz dwie godziny
ekstra. Isaksson zachorował.
-
Jasna cholera!
Gunvald Larsson zlustrował okolicę i wykrzywił się, niezadowolony.
-
Lepiej zająć pozycję na skale.
-
Jasne - przyznał Zachrisson. - Żeby odmrozić sobie tyłek.
-
Żeby mieć całościowy ogląd. Działo się coś?
Zachrisson pokręcił głową.
-
Nic. Przed chwilą zakończyli jakąś imprezkę na piętrze. Wygląda na
to, że uderzyli w kimono.
-
A Malm?
-
Też kima. Zgasił światło trzy godziny temu.
-
Był sam?
-
Tak jakby.
-
Tak jakby? Czy ktoś wychodził z domu?
-
Nikogo nie widziałem.
-
A co widziałeś?
-
Odkąd tu jestem, weszły trzy osoby. Jeden chłopak i dwie
dziewczyny. Przyjechali taryfą. Chyba byli na tej imprezce.
-
Chyba?
-
Skąd mam wiedzieć? Przecież...
Zachrissonowi tak szczękały zęby, że ledwie mówił.
Gunvald Larsson obrzucił go krytycznym spojrzeniem.
-
Przecież co?
-
Przecież nie mam rentgena w oczach - wydukał ponuro Zachrisson.
Gunvald Larsson przejawiał rygorystyczne zapędy i mało go obchodziły
ludzkie słabości. Nie cieszył się popularnością wśród podwładnych, wielu
się go bało. Gdyby Zachrisson znał go ciut lepiej, nigdy by sobie nie
pozwolił na takie zachowanie. Ale nawet Gunvald Larsson nie mógł nie
zauważyć, że Zachrisson jest wykończony i zziębnięty i że przez kilka
najbliższych godzin nie poprawi się ani jego kondycja, ani
spostrzegawczość. Wiedział, co z tym fantem zrobić, nie zamierzał jednak
puszczać niczego płazem.
Chrząknął, poirytowany.
-
Zimno ci?
Zachrisson zaśmiał się głucho, strzepując z rzęs kryształki lodu.
-
Zimno - odparł z lekką ironią. - Czuję się jak trzech młodzieńców w
piecu ognistym*.
-
Nie jesteś tu po to, żeby dowcipkować. Jesteś na służbie.
-
Przepraszam, ale...
-
Na służbie trzeba się między innymi porządnie ubrać i od czasu do
czasu poruszać. Żeby się nie zamienić w pieprzonego bałwana, kiedy coś
się stanie. Nie wiem, czy wtedy byłoby ci do śmiechu...
Zachrissonowi zrzedła mina. Speszony, zadygotał z zimna i rzekł
pojednawczo:
-
Jasne, okej, ale...
-
Okej?! Tak się składa, że mnie powierzono to zadanie, a ja nie
toleruję partaczy!
Zaledwie dwudziestotrzyletni Zachrisson był zwykłym posterunkowym,
przydzielonym do zespołu prewencji w drugim
* Księga Daniela.
dystrykcie. Dwadzieścia lat starszy Gunvald Larsson był śledczym
wydziału do spraw przemocy fizycznej policji sztokholmskiej .
Zachrisson już otwierał usta w odpowiedzi, kiedy Gunvald Larsson
podniósł swoją wielką prawą dłoń.
-
Ani słowa więcej! Szoruj na komisariat przy Rosenlundsgatan i napij
się kawy. Punktualnie za pół godziny masz być z powrotem, rozmrożony i
gotowy. No, zmiataj!
Zachrisson odszedł. Gunvald Larsson zerknął na zegarek i mruknął pod
nosem:
-
Żółtodziób.
Okręcił się na pięcie, przedarł przez krzaki i zaczął wspinać na skałę. Mełł
przekleństwa, ilekroć grube gumowe podeszwy jego włoskich zimowych
butów traciły przyczepność na oblodzonych kamieniach.
Zachrisson miał rację, że na szczycie nie można się było schronić przed
bezlitosnym północnym wiatrem, a on miał rację, że właśnie tutaj był
najlepszy punkt obserwacyjny. Nic, co dzieje się w domu i jego
najbliższym sąsiedztwie, nie umknie jego uwagi. W oknach, których szyby
częściowo lub całkowicie pokrywały kwiaty mrozu, było ciemno. Dym z
komina - jedyna oznaka życia - gnał ku czarnemu bezgwiezdnemu niebu,
postrzępiony przez wiatr.
Gunvald Larsson odruchowo przestępował z nogi na nogę i poruszał
palcami w skórzanych rękawiczkach. Zanim został policjantem, pływał.
Najpierw we flocie, później na frachtowcach kursujących po północnym
Atlantyku. Dzięki zimowym wachtom na otwartych mostkach wiedział,
jak nie dać się mrozom. Poza tym był specjalistą od tego rodzaju zadań,
mimo że ostatnio najczęściej zajmował się ich koordynacją. Po chwili
zauważył w prawym oknie na piętrze słaby blask, jakby ktoś zapalił
zapałkę. Może żeby przypalić papierosa albo zerknąć na zegarek.
Rutynowo zerknął na swój. Cztery po jedenastej.
Zachrisson opuścił stanowisko szesnaście minut temu. Pewnie siedzi teraz
w świetlicy w komisariacie, trąbi kawę i użala się mundurowym kolegom,
którzy skończyli służbę. Krótka radość, bo najpóźniej za siedem minut
musi wracać. Jeśli nie chce się narazić na opieprz stulecia, pomyślał
posępnie Gunvald Larsson.
Zastanawiał się przez chwilę, ile osób może teraz przebywać w domu. W
starej drewnianej chałupie znajdowały się cztery mieszkania, dwa na
parterze i dwa na piętrze. To na piętrze po lewej zajmowała niezamężna
trzydziestoletnia kobieta z trójką dzieci, które miały różnych ojców. Tyle z
grubsza wiedział o tej pani. Więcej nie musiał. Pod nią od blisko pół wieku
mieszkało małżeństwo siedemdziesięciolatków. Wszyscy prócz nich często
zmieniali adresy. Mężczyzna pił i mimo szacownego wieku był stałym
klientem aresztu w najbliższym komisariacie. Na piętrze po prawej
rezydował młody człowiek, znany z bardziej kryminalnych powodów niż
chroniczne, cosobotnie opilstwo. Liczył dwadzieścia siedem wiosen i
zdążył odsiedzieć sześć wyroków różnej długości. I z różnych paragrafów.
Od prowadzenia w stanie nietrzeźwym i samowoli karalnej po włamania i
pobicia. Nazywał się Roth i to on balował w towarzystwie dwóch
dziewczyn i jednego kolesia. Już wyłączyli gramofon i zgasili światło.
Albo spali, albo kontynuowali zabawę w inny sposób. I to w jego
mieszkaniu ktoś zapalił zapałkę.
Niżej, na parterze po prawej, mieszkał osobnik, którego Gunvald Larsson
obserwował. Znał jego nazwisko, wiedział, jak wygląda, ale żeby było
śmieszniej, nie miał bladego pojęcia, dlaczego nie wolno go spuszczać z
oka.
Sprawy przedstawiały się następująco: Gunvald Larsson był według
egzaltowanego określenia dziennikarzy tropicielem morderców, a
ponieważ ostatnio nie napatoczył się żaden morderca, wypożyczył go inny
wydział, żeby prócz rutynowych
obowiązków zajął się obserwacją rzeczonego mężczyzny. Przydzielono
mu czterech ludzi i polecono „dopilnować, by obiekt nie zniknął i w nic
się nie wpakował, i zwrócić uwagę na to, z kim się spotyka".
Gunvald Larsson nie spytał, o co chodzi. Pewnie o narkotyki. Obecnie
wszystko zdawało się mieć związek z narkotykami.
Obserwacja trwała od dziesięciu dni. Obserwowany wszedł w kontakt z
jednym kurwiszonem i dwiema półlitrówkami czystej.
Gunvald Larsson popatrzył na zegarek. Dziewięć po jedenastej. Jeszcze
osiem minut.
Ziewnął i kiedy uniósł ręce, żeby nimi pomachać dla rozgrzewki, dom
eksplodował.
Rozdział 3
Pożar poprzedził ogłuszający huk. Wyleciały okna w mieszkaniu na
parterze po prawej, odpadł wielki płat ściany szczytowej, z rozbitych szyb
buchnęły błękitne jęzory ognia. Gunvald Larsson zamarł na szczycie skały
z uniesionymi ramionami jak posąg Zbawiciela. Błyskawicznie się
otrząsnął i puścił w dół zbocza. Potykając się i klnąc, przebiegł przez ulicę
i zatrzymał się przed domem. W tym czasie płomienie przybrały kolor
pomarańczowy i żwawo pięły się po drewnianych ścianach. Miał
wrażenie, że po prawej dach już się załamuje, jakby runęła część
fundamentów. Mieszkanie na parterze zajęło się w kilka sekund i zanim
dopadł schodów przed drzwiami wejściowymi, zaczęły się palić pokoje na
piętrze.
Szarpnięciem otworzył drzwi na klatkę i od razu zrozumiał, że jest za
późno. Drzwi po prawej wypadły z zawiasów i zatarasowały przejście.
Płonęły jak ogromne polano, ogień wspinał się po drewnianych stopniach.
Uderzyła go fala gorąca. Osmalony i oślepiony, chwiejnie się wycofał. Z
wnętrza domu dobiegały krzyki ludzi wijących się z bólu lub lęku przed
śmiercią. Z tego, co wiedział, w środku było co najmniej jedenaście osób,
zamkniętych w piekielnej pułapce. Przypuszczalnie kilka już nie żyło. Z
okien na parterze jak z palnika bluzgały snopy ognia.
Gunvald Larsson szybko się rozejrzał za jakąś drabiną albo innym
sprzętem ratowniczym. Nic takiego nie wpadło mu w oko.
Na piętrze otworzyło się okno. W dymie i płomieniach dostrzegł młodą
dziewczynę. Histerycznie, przeraźliwie krzyczała.
Ułożył dłonie w lejek, przytknął do ust i wrzasnął:
-
Skacz! Skacz w prawo!
Stała w oknie. Wahała się.
-
Skacz! Teraz! Jak najdalej! Złapię cię!
Dziewczyna skoczyła. Prosto na niego. Prawą ręką chwycił ją między
nogami, lewą opasał ramiona. Rutyna. Nie była ciężka, mogła ważyć
jakieś pięćdziesiąt kilo. Ledwie ją złapał, okręcił się, cofnął i położył
ofiarę na ziemi. Miała nie więcej niż siedemnaście lat. Naga, drżała na
całym ciele, darła się wniebogłosy i rzucała głową. Poza tym chyba nic jej
nie dolegało.
Kiedy się odwrócił, w oknie stał mężczyzna owinięty jakąś narzutą. Ogień
przybrał na sile. Kłęby dymu sięgały kalenicy, między dachówkami po
prawej stronie pojawiły się pierwsze płomienie. Jeśli natychmiast nie
przyjedzie ta cholerna straż... - pomyślał Gunvald Larsson, podchodząc jak
najbliżej rozszalałego żywiołu. Świerczyna strzelała i trzaskała, kaskady
iskier opadały mu na twarz i kożuch, wżerały się w kosztowną owczą
skórę i gasły.
Zawołał najdonośniej, jak umiał, żeby przekrzyczeć huk pożogi:
-
Skacz!!! Jak najdalej! W prawo!
Mężczyzna skoczył. W tym samym momencie zajęła się narzuta, w którą
był owinięty. Wydał z siebie rozdzierający krzyk i próbował ją z siebie
zedrzeć. Tym razem akcja nie zakończyła się pełnym sukcesem. Dużo
cięższy od dziewczyny, uderzył lewym ramieniem w bark Gunvalda
Larssona i wyrżnął łopatką o bruk. W ostatniej sekundzie Gunvald Larsson
podłożył pod głowę mężczyzny swoją wielką lewą dłoń, dzięki czemu
uchronił jego głowę przed roztrzaskaniem. Potem ściągnął z niego płonącą
narzutę, osmalając przy okazji rękawiczki. Nie licząc złotej ślubnej
obrączki, mężczyzna też był nagi. Przeraźliwie jęczał i wydawał z siebie
kompletnie niezrozumiałe, gardłowe dźwięki jak, nie przymierzając,
fiśnięty szympans. Gunvald Larsson przeturlał go kilka metrów dalej i
zostawił na śniegu poza zasięgiem ognia. Kiedy się odwrócił, z mieszkania
na piętrze po prawej wyskoczyła kobieta. Miała na sobie czarny
biustonosz, paliły się jej rude włosy, runęła tuż przy ścianie.
Gunvald Larsson wpadł między płonące deski, wyciągnął ją ze strefy
bezpośredniego zagrożenia i śniegiem ugasił włosy. Dotkliwie poparzona,
głośno jęczała i wiła się z bólu. Upadła niefortunnie; jedna noga leżała pod
nienaturalnym kątem. Włosy łonowe też były rude. Mogła mieć około
dwudziestu pięciu lat. Skóra na brzuchu, o dziwo nietknięta, była blada i
zwiotczała. Najbardziej ucierpiała twarz, nogi, plecy i piersi, w które się
wtopił nylonowy biustonosz.
Kiedy po raz ostatni spojrzał na piętro po prawej, zobaczył widmową
postać, która płonąc jak pochodnia, osunęła się spiralnie z ramionami nad
głową i zniknęła. Gunvald Larsson przypuszczał, że to czwarty uczestnik
imprezy i że nikt mu już nie jest w stanie pomóc.
Palił się strych i krokwie, buchały kłęby gęstego dymu, strzelały
świerkowe deski. Na piętrze po lewej otworzyło się okno i ktoś wzywał
pomocy. Gunvald Larsson czym prędzej tam pobiegł. Z okna wychylała
się kobieta w białej koszuli nocnej, przyciskając do piersi jakieś
zawiniątko. Dziecko w beciku. Dym wydobywał się z mieszkania, ale w
pokoju, w którym była kobieta, jeszcze się nie paliło.
- Ratunku! - krzyknęła w rozpaczy.
Ponieważ pożar nie zdążył się rozpanoszyć w tej części domu, Gunvald
Larsson stanął dość blisko ściany, poniżej okna.
-
Rzucaj! - zawołał.
Kobieta, nie wahając się ani sekundy, puściła dziecko. Lekko zaskoczony,
w ostatniej chwili wyciągnął ręce i chwycił je jak bramkarz, który pewnie
łapie piłkę z rzutu wolnego. Dziecko było bardzo małe. Nie płakało, tylko
cichutko kwiliło. Gunvald Larsson znieruchomiał. Nie miał doświadczenia
z dziećmi, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek trzymał jakieś w
ramionach. Przez moment zastanawiał się, czy przypadkiem nie ścisnął go
zbyt mocno. W końcu odszedł od ściany i położył maleństwo na ziemi.
Jeszcze nachylony, usłyszał za plecami szybkie kroki. Wyprostował się.
-
Co... - wydyszał czerwony na twarzy Zachrisson. - Jak...
-
Gdzie się, do cholery, podziała straż?! - wypalił Gunvald Larsson.
-
Ma tu być... to znaczy... zobaczyłem pożar już na Rosenlundsgatan...
wróciłem, żeby zadzwonić, i zadzwoniłem...
-
No to wracaj jeszcze raz i ściągnij tu migiem pieprzony wóz
strażacki i karetkę pogotowia!
Zachrisson odwrócił się na pięcie i puścił się biegiem.
-
I policję!!! - wrzasnął za nim Gunvald Larsson.
Zachrisson zgubił czapkę i zatrzymał się, żeby ją podnieść.
-
Idiota!!! - krzyknął Gunvald Larsson.
Prawe skrzydło domu zamieniło się w inferno, z mieszkania na piętrze
dymiło na całego, kobieta w nocnej koszuli stała w oknie z drugim
dzieckiem, pięcioletnim blondynkiem w kwiecistej błękitnej piżamce.
Rzuciła go równie szybko i bez chwili namysłu, ale tym razem Gunvald
Larsson był lepiej przygotowany. Chłopczyk wylądował bezpiecznie w
jego ramionach.
-
Jak się nazywasz? - zapytał dzielny malec.
-
Larsson.
-
Jesteś strażakiem?
Gunvald Larsson postawił go na ziemi.
-
Uciekaj stąd!
Spojrzał w górę i oberwał w głowę dachówką. Rozżarzoną do
czerwoności. Mimo że futrzana czapka zamortyzowała siłę uderzenia,
pociemniało mu w oczach. Poczuł piekący ból i krew spływającą po
twarzy. Kobieta w nocnej koszuli zniknęła. Ledwie zdążył pomyśleć, że
pobiegła po trzecie dziecko, wyrzuciła przez okno dużego psa z porcelany.
Roztrzaskał się w drobny mak. Sekundę później wyskoczyła. Z miernym
skutkiem. Spadła na Gunvalda Larssona. Przewrócił się na plecy, uderzył
potylicą o ziemię i natychmiast wyczołgał się spod kobiety. Chyba wyszła
z tego bez szwanku. Gdyby nie jej szklane oczy...
-
Czy nie ma pani jeszcze jednego dziecka? - spytał.
Wpatrując się w niego, zawyła jak ranne zwierzę.
-
Niech się pani zatroszczy o te, które ocalały.
Ogień zajął całe piętro, z okna mieszkania kobiety w nocnej koszuli
buchały teraz płomienie. Pozostało starsze małżeństwo na parterze w
lewym skrzydle. Tam pewnie jeszcze nic się nie zajęło żywym ogniem, ale
było pełno dymu i za minutę lub dwie mógł runąć dach.
Gunvald Larsson rozejrzał się za czymś ciężkim. Kilka metrów dalej
zobaczył jakiś głaz. Oczywiście przymarzł na amen, ale udało mu się go
wyrwać. Ważył co najmniej dwadzieścia kilo. Podniósł go na
wyprostowanych ramionach i z całych sił rzucił w okno po lewej. Deszcz
szkła i drzazg okiennej ramy. Wspiął się na parapet, pokonał roletę, która
ustąpiła pod jego ciężarem, przewrócił stół i wylądował w pokoju, gdzie
było duszno od gryzącego dymu. Zaniósł się kaszlem, zakrył usta
wełnianym szalikiem, zerwał roletę i się rozejrzał. Świst, trzask, huk,
pożoga. Na podłodze człowiek; nieruchomy,
bezkształtny tłumok. Kobieta? Zaniósł bezwładne ciało do okna, chwycił
pod pachy i ostrożnie opuścił na ziemię. Natychmiast znieruchomiało.
Głęboko odetchnął, zerwał roletę z drugiego okna i wybił szybę krzesłem.
Dym zrzedł, sufit zaczął się zapadać, pomarańczowe płomienie lizały
drzwi przedpokoju. W piętnaście sekund odnalazł mężczyznę. Nie zdążył
wyjść z łóżka, ale żył. Cicho, płaczliwie pokasływał. Gunvald Larsson
zdjął z niego kołdrę, przerzucił przez ramię, przeciął pokój i wydostał się
na zewnątrz w deszczu iskier. Zanosił się suchym kaszlem, krew
spływająca z rany na czole utrudniała widoczność, mieszała się z potem i
łzami.
Ze starszym mężczyzną na ramieniu odciągnął jego żonę od ściany domu i
ułożył oboje na ziemi. Sprawdził, czy kobieta oddycha. Tak. Zdjął kożuch,
strzepnął ogienki, okrył nim nagą dziewczynę, która bez przerwy
histerycznie krzyczała, i zaprowadził do pozostałych pogorzelców. Na
dwoje małych dzieci narzucił tweedową marynarkę. Wełniany szalik dał
nagiemu mężczyźnie, który błyskawicznie owinął biodra. W końcu
podszedł do rudowłosej kobiety, dźwignął ją i zaniósł do reszty
towarzystwa. Strasznie cuchnęła i rozdzierająco wyła.
Płonął cały dom. Wielkim, nieokiełznanym ogniem. Na ulicy
zatrzymywały się samochody, wychodzili z nich osłupiali ludzie. Gunvałd
Larsson nie zaprzątał sobie nimi głowy.
Włożył swoją futrzaną czapkę na głowę kobiety w nocnej koszuli i
powtórzył pytanie, które zadał jej kilka minut wcześniej:
-
Czy nie ma pani jeszcze jednego dziecka?
-
Mam... Kristinę... Mieszka w pokoju na strychu.
Kobieta wybuchnęła niepohamowanym płaczem.
Gunvald Larsson, zakrwawiony, pokryty sadzą, przesiąknięty potem,
złachany, stał pośród rozhisteryzowanych, zszokowanych, krzyczących,
nieprzytomnych, płaczących i umierających ludzi. Jak na polu bitwy.
Przez łoskot pożaru przebił się ryk syren.
Zjechali wszyscy naraz. Beczkowozy, wozy z drabinami, radiowozy,
karetki pogotowia, policjanci na motocyklach i dowództwo straży pożarnej
w czerwonych samochodach osobowych.
I podbiegł Zachrisson.
- Jak... jak to się stało?
W tym momencie runął dach i dom zamienił się w wesoło buzujące
ognisko sygnalizacyjne.
Gunvald Larsson spojrzał na zegarek. Szesnaście minut temu stał na skale
i marzł.
Rozdział 4
W piątek po południu ósmego marca Gunvald Larsson siedział w
komendzie przy Kungsholmsgatan. Miał na sobie biały golf, jasnoszary
garnitur z ukośnymi kieszeniami i obandażowane dłonie. Bandaż na
głowie upodobniał go do generała von Dóbelna ze znanego obrazu
przedstawiającego bitwę pod Jutas. Twarz i kark znaczyły liczne plastry,
brwi i blond włosy, które zaczesywał do tyłu, częściowo osmalił ogień, ale
spojrzenie błękitnych oczu wydawało się niezmiennie chłodne i
zdegustowane.
W pokoju były również inne osoby.
Na przykład Martin Beck i Kollberg z głównego wydziału zabójstw z
Vastbergi i Evald Hammar, zastępca komendanta, chwilowo przydzielony
do prowadzenia sprawy. Niegdyś bujna, lwia czupryna rosłego Hammara
zdążyła posiwieć, zaczął liczyć dni do emerytury i każde poważniejsze
przestępstwo traktował jak osobistą szykanę.
-
Gdzie reszta? - spytał Martin Beck.
Jak zwykle trzymał się z boku, blisko drzwi, opierając prawy łokieć na
szafce z archiwaliami.
-
Jaka reszta? - odpowiedział pytaniem Hammar, ponieważ to on
decydował o liczebności grupy dochodzeniowo--śledczej i przywykł do
nieskrępowanego doboru ludzi.
-
Rónn i Mellander - ze stoickim spokojem odrzekł Martin Beck.
-
Rónn jest w szpitalu na Sódermalmie, a Melander na pogorzelisku.
Na stole przed Gunvaldem Larssonem leżały popołudniówki. Przerzucał je
rozeźlony zabandażowanymi rękami.
-
Pieprzone pismaki - warknął, podsuwając jedną z gazet Martinowi
Beckowi. - Rzuć okiem na to zdjęcie.
Trzy szpalty zajmowało zdjęcie młodego mężczyzny w trenczu i kapeluszu
z małym rondkiem, który z zakłopotaną miną wskazywał laską na dymiące
zgliszcza przy Skóldgatan, a za nim, w lewym rogu, stał Gunvald Larsson
i baranim wzrokiem patrzył w obiektyw aparatu.
-
Może nie wyszedłeś najlepiej - przyznał Martin Beck. -Kim jest ten
gość z laską?
-
To Zachrisson. Żółtodziób z drugiego dystryktu. Kompletny idiota.
Przeczytaj, co napisali pod zdjęciem.
Martin Beck przeczytał.
„Bohater dnia, policjant śledczy Gunwald Larson (z prawej), wykazał się
nie lada heroizmem, ratując z nocnego pożaru wiele osób. Właśnie bada
ruiny doszczętnie spalonego domu".
-
Nie dość, że patałachy nie odróżniają lewej strony od prawej... -
zaczął posępnie Gunvald Larsson i niedokończył.
Ale Martin Beck zrozumiał i w zamyśleniu pokiwał głową. Na domiar
wszystkiego źle napisali imię i nazwisko.
Gunvald Larsson z niesmakiem odsunął gazetę.
-
Poza tym wyglądam jak ktoś niespełna rozumu.
-
Takie są cienie i blaski sławy - skonstatował Martin Beck.
Kollberg, który nie cierpiał Gunvalda Larssona, z odrazą
popatrzył na gazety. Nie wszystkie zdjęcia były równie zwodnicze, ale
wszystkie czołówki zdominował wytrzeszczony wzrok Gunvalda Larssona
i krzykliwe nagłówki.
„Wyczyn", „Bohater" - itede itepe. Kollberg ciężko westchnął. Opasły,
siedział na krześle, wsparty łokciami o blat stołu.
-
Znaleźliśmy się w nieciekawej sytuacji - zauważył posępnie
Hammar. - Nie mamy pojęcia, co się stało.
-
Bez przesady - zaoponował Kollberg. - Ja na przykład rzadko kiedy
wiem, co się stało.
Hammar obrzucił go krytycznym spojrzeniem.
-
Chodzi mi o to, że nie wiemy, czy ktoś podłożył ogień, czy...
-
A niby czemu miałby podłożyć?
-
Optymista - skwitował Martin Beck.
-
Niech mnie szlag, jeśli to nie podpalenie - włączył się Gunvald
Larsson. - Na moich oczach chałupa wyleciała w powietrze!
-
Jesteś pewien, że zaczęło się od Malma?
-
Jestem.
-
Jak długo obserwowałeś dom?
-
Osobiście plus minus pół godziny. Przedtem sterczał tam ten osioł
Zachrisson. Kretyńskie pytania.
Martin Beck potarł nasadę nosa prawym kciukiem i palcem wskazującym.
-
I na pewno nikt wtedy nie wchodził ani nie wychodził?
-
Tak, mur-beton. Ale nie wiem, co było wcześniej. Zachrisson
powiedział, że weszły trzy osoby i nikt nie wyszedł.
-
Można mu ufać?
-
Wątpię. Wygląda mi na matoła.
-
Czyżby? - wtrącił Kollberg.
Gunvald Larsson obrzucił go złym spojrzeniem.
-
O co tu, kurde, chodzi?! Stoję na pieprzonej skale, chałupa się jara, w
środku jedenastu luda, wyciągam ośmioro.
-
Owszem, zauważyłem - burknął Kollberg, zerkając na gazety.
-
Czy na pewno spaliły się tylko trzy osoby? - zapytał Hammar.
Martin Beck wyjął z wewnętrznej kieszeni jakieś papiery.
-
Uhm, tak jakby. Malm, Kenneth Roth, który mieszkał nad Malmem, i
Kristina Modig, która zajmowała pokój na strychu. Miała zaledwie
czternaście lat.
-
Dlaczego mieszkała na strychu?
-
Nie wiem. Ale się dowiemy.
-
Jasne - powiedział Kollberg. - Wszystko przed nami. Poza tym nie
wiemy, czy to na pewno oni zginęli. A te jedenaście osób to tylko
przypuszczenie, prawda, panie Larsson?
-
Kto się stamtąd wydostał? - spytał Hammar.
-
Po pierwsze, nikt się nie wydostał - stwierdził Gunvald Larsson. - To
ja ich wydostałem. Gdybym się tam przypadkiem nie znalazł, nikt by nie
przeżył. Po drugie, nie zanotowałem nazwisk. Miałem co innego na
głowie.
Martin Beck spojrzał na dużego mężczyznę w bandażach. Gunvald
Larsson nie zwykł grzeszyć uprzejmością, ale impertynencja wobec
Hammara świadczyła o manii wielkości albo o wylewie krwi do mózgu.
Hammar zmarszczył brwi.
Martin Beck przeglądał papiery.
-
Mam te nazwiska - powiedział, rozładowując napiętą atmosferę. -
Agnes i Herman Sóderbergowie. Małżeństwo. Sześćdziesiąt osiem i
sześćdziesiąt siedem lat. Anna-Kajsa Modig z dwojgiem dzieci, Kentem i
Clary. Ona ma trzydzieści lat, synek pięć, a córeczka siedem miesięcy.
Poza tym dwie młode kobiety, Carla Berggren i Madeleine Olsen, lat
szesnaście i dwadzieścia cztery, i młody mężczyzna, Max Karlsson. Wieku
nie znam. Ostatnia trójka nie mieszkała w tym domu. Byli gośćmi
Kennetha Rotha, który spłonął.
-
Żadne nazwisko nic mi nie mówi - stwierdził Hammar.
-
Ani mnie - przyznał Martin Beck.
Kollberg wzruszył ramionami.
-
Jeśli was to uszczęśliwi, spieszę donieść, że Roth byt złodziejem,
Sóderberg chleje na umór, a Anna-Kajsa Modig się łajdaczy - powiedział
Gunvald Larsson.
Zadzwonił telefon. Kollberg odebrał, przysunął do siebie notatnik i wyjął
długopis z kieszonki na piersi.
-
A, to ty. No, dawaj.
Patrzyli na niego w milczeniu.
-
To był Rónn - wyjaśnił Kollberg, odkładając słuchawkę. - Sytuacja
wygląda następująco: Madeleine Olsen prawdopodobnie z tego nie
wyjdzie. Oparzenia na powierzchni osiemdziesięciu procent ciała plus
wstrząśnienie mózgu i skomplikowane złamanie kości udowej.
-
Wszędzie miała rude włosy - dodał Gunvald Larsson.
Kollberg spojrzał na niego badawczo i kontynuował:
-
Sóderberg i jego żona zatruli się czadem, rokowania są niezłe. Max
Karlsson ma oparzenia na powierzchni trzydziestu procent i przeżyje.
Carla Berggren i Anna-Kajsa Modig nie odniosły żadnych obrażeń
fizycznych, ale obie są w głębokim szoku, Karlsson też. Na razie sobie z
nimi nie porozmawiamy. Całkiem okej są tylko dzieci.
-
Czyli to mógł być zwyczajny pożar - skonstatował Hammar.
-
Gówno prawda! - warknął Gunvald Larsson.
-
Nie powinieneś pójść do domu i się położyć? - zaproponował Martin
Beck.
-
Chcielibyście, co?!
Dziesięć minut później przyszedł Rónn i z najwyższym zdumieniem wbił
wzrok w Gunvalda Larssona.
-
Co ty, jak rany, tu robisz?!
-
Dobre pytanie - odparł Gunvald Larsson.
Rónn z wyrzutem popatrzył po innych.
-
Odbiło wam? Zbieraj się, Gunvald, jedziemy.
Gurwald Larsson posłusznie wstał i ruszył do drzwi.
-
Moment - powstrzymał go Martin Beck. - Mam jedno pytanie.
Dlaczego śledziłeś Gorana Malma?
-
Nie mam zielonego pojęcia - odparł Gunvald Larsson i wyszedł.
W głównej kwaterze śledczej zaległa cisza. Wszyscy oniemieli.
Po kilku minutach Hammar coś wybełkotał i opuścił pokój. Martin Beck
zaczął czytać gazetę. Trzydzieści sekund później Kollberg zrobił to samo. I
tak sobie siedzieli, dopóki nie wrócił Rónn.
-
Gdzie go podrzuciłeś? - zagadnął go Kollberg. - Do Skansenu?
-
O co ci chodzi? Kogo podrzuciłem?
-
Pana Larssona.
-
Jeśli pijesz do Gunvalda, to leży w szpitalu na Sódermal-mie ze
wstrząśnieniem mózgu. Długo nie będzie mógł mówić ani czytać. A czyja
to wina?
-
Nie moja.
-
Właśnie że twoja. Aż mnie ręka świerzbi, żeby ci przyłożyć.
-
Przestań mnie ochrzaniać.
-
Ochrzan to za mało. Zawsze byłeś chamski wobec Gunvalda. Ale
tym razem miarka się przebrała.
Einar Rónn, Norrlandczyk, spokojny i dobroduszny, nigdy dotąd nie stracił
panowania nad sobą. W ciągu piętnastoletniej znajomości Martin Beck
nigdy nie widział go rozeźlonego.
-
Co za fart, że ma przynajmniej jednego kumpla - kąśliwie zauważył
Kollberg.
Rónn zrobił krok w jego stronę i zacisnął pięści.
Martin Beck szybko się podniósł i stanął między nimi.
-
Daj spokój, Lennart. Nie pogarszaj sprawy.
-
Sam nie jesteś lepszy - wypalił Rónn. - Dobrana z was para kanalii.
Kollberg wyprostował plecy.
-
Do jasnej cholery...
-
Opanuj się, Einar - powiedział Martin Beck. - Przecież powinniśmy
się zorientować, że coś z nim nie tak.
-
O to mi chodzi.
-
Ja nie zauważyłem jakiejś wielkiej różnicy - nonszalancko
zareplikował Kollberg. - Podejrzewam, że trzeba być na równie wysokim
poziomie intelektualnym, żeby...
Do pokoju wpadł Hammar.
-
Dziwnie wyglądacie. Co się dzieje?
-
Nic - odrzekł Martin Beck.
-
Nic? Einar jest czerwony jak rak. Chcecie się bić? Żadnej brutalności
w szeregach policji, jeśli łaska!
Zadzwonił telefon. Kollberg chwycił słuchawkę jak tonący brzytwę.
Twarz Rónna pomału odzyskała naturalną barwę. Tylko nos, jak zawsze,
pozostał czerwony.
Martin Beck kichnął.
-
Skąd, do cholery, mam wiedzieć? - rzucił Kollberg do słuchawki. -
Jakie zwłoki? - Z hukiem się rozłączył i westchnął. - Idiota z lekarskiej
sądówki chciał się dowiedzieć, kiedy można przewieźć ciała. Czy w ogóle
są jakieś ciała?
-
Czy któryś z panów w ogóle był na pogorzelisku? - jadowicie spytał
Hammar.
Odpowiedziało mu milczenie.
-
Może nie zaszkodziłaby krótka wizyta w celach poznawczych.
-
Mam trochę papierkowej roboty - rzekł Rónn.
Martin Beck skierował się do drzwi. Kollberg wzruszył ramionami, wstał i
poszedł za nim.
-
To na pewno najzwyklejszy pożar - mruknął pod nosem Hammar.
Rozdział 5
Pogorzelisko było tak szczelnie ogrodzone, że żaden śmiertelnik nie był w
stanie dostrzec nic więcej prócz policjantów. Ledwie Martin Beck i
Kollberg zdążyli wysiąść z samochodu, zaczepiło ich dwóch
funkcjonariuszy.
-
Hola, dokąd to?! - odezwał się pierwszy nabzdyczonym tonem.
-
Poza tym chyba wiecie, że tak się nie parkuje - dodał drugi.
Martin Beck zamierzał się wylegitymować, ale Kollberg
powstrzymał go ruchem dłoni i zapytał:
-
Przepraszam, jak godność pana policjanta?
-
Nic wam do tego - odparował pierwszy.
-
Ruchy, ruchy - włączył się drugi. - Bo będą nieprzyjemności.
-
Na pewno - przytaknął Kollberg. - Pytanie, kto je będzie miał.
Zły humor Kollberga wyraźnie dał się zauważyć w jego wyglądzie. Stary,
zmiętoszony kapelusz zsunął na tył głowy, granatowy trencz furkotał na
wietrze, kołnierzyk koszuli był rozpięty, z prawej kieszeni marynarki
zwisał krawat.
Policjanci wymienili znaczące spojrzenia. Jeden zrobił krok do przodu.
Obaj byli rumiani i mieli okrągłe niebieskie
oczy. Martin Beck uznał, że wzięli Kollberga za nietrzeźwego i za chwilę
dojdzie do rękoczynów. Oczywiście Kollberg w pół minuty
zmasakrowałby ich na duszy i ciele i mieli spore szanse obudzić się
następnego dnia jako bezrobotni. Ponieważ Martin Beck nie chciał
niczyjego nieszczęścia, błyskawicznie wyjął legitymację i podetknął ją
pod nos agresywniejszego policjanta.
-
Nie powinieneś był tego robić - wysyczał Kollberg.
Martin Beck spojrzał na policjantów.
-
Musicie się jeszcze sporo nauczyć - powiedział łagodnie. - Chodźmy,
Lennart.
Zobaczyli obraz nędzy i rozpaczy. Z domu pozostała kamienna
podmurówka, jeden komin i sterta zwęglonych desek przemieszanych z
poskręcanym żelastwem, osmalonymi cegłami i dachówkami. Nad
wszystkim unosił się swąd dymu i spalenizny. Pół tuzina ekspertów w
szarych kombinezonach pełzało w ruinach, ostrożnie rozgarniając popiół
kijami i łopatkami. Na podwórzu rozstawiono dwa duże sita sortownicze.
Wokół wciąż wiły się węże gaśnicze, a poniżej, na ulicy czerwienił się
wóz strażacki. W szoferce dwóch strażaków grało na zapałki.
Dziesięć metrów dalej stał wysoki ponury osobnik z fajką w zębach i
rękami w kieszeniach jesionki. Fredrik Melander, inspektor ze
sztokholmskiego wydziału do spraw przemocy fizycznej, weteran
skomplikowanych operacji dochodzeniowo--śledczych. Słynął z
logicznego myślenia, fenomenalnej pamięci i stoickiego spokoju. W
węższym gronie znano go głównie z tego, że ilekroć był potrzebny,
najczęściej przesiadywał w toalecie. Nie imponował poczuciem humoru,
był skąpy i nudny, nie miewał błyskotliwych pomysłów ani nagłych
olśnień. Krótko mówiąc, pierwszorzędny policjant.
-
Cześć! - przywitał się, nie wyjmując fajki z ust.
-
Jak tam? - zapytał Martin Beck.
-
Powolutku.
-
Macie coś?
-
Niezupełnie. Jesteśmy bardzo ostrożni. To potrwa.
-
Dlaczego? - włączył się Kollberg.
-
Kiedy przyjechali strażacy, dom już się zawalił, i zanim przystąpili
do akcji, praktycznie zdążył spłonąć. Nie żałowali wody i dosyć szybko
ugasili pożar. Potem spadła temperatura i wszystko zlodowaciało.
-
Klawo jak cholera - zauważył Kollberg.
-
Jeśli dobrze zrozumiałem, muszą teraz rozbierać tę stertę warstwa po
warstwie.
Martin Beck zakasłał.
-
A co z ludźmi? Czy jeszcze kogoś znaleźli?
-
Czternastolatkę. - Melander wyjął fajkę z ust i wskazał ustnikiem na
prawo. - Spała na strychu.
-
Kristina Modig?
-
Tak. Na razie zostanie tam, gdzie jest. Niedługo się ściemni, chcą
pracować tylko przy dziennym świetle. - Melander starannie nabił fajkę i
zapalił. - A wam jak idzie?
-
Wspaniale - powiedział Kollberg.
-
Tak - dodał Martin Beck. - Zwłaszcza Lennartowi. Najpierw był o
włos od bijatyki z...
Melander lekko uniósł brwi.
-
Naprawdę?
-
Uhm. A potem niewiele brakowało, żeby dwóch mundurowych
zatrzymało go za pijaństwo.
-
Aha - flegmatycznie skwitował Melander. - A jak się czuje Gunvald?
-
Jest w szpitalu. Wstrząśnienie mózgu.
-
Dobrze się spisał.
Kollberg zlustrował pozostałości domu i się wzdrygnął.
-
Tak, bez dwóch zdań. Kurde, ale zimno.
-
Uwinął się w kilka minut - podjął Melander.
-
No właśnie - przyznał Martin Beck. - Jakim cudem dom spłonął tak
szybko?
-
Strażacy też tego nie rozumieją.
-
Uhm. - Kollberg rzucił okiem na wóz strażacki. - Co oni tu robią?
Jeśli cokolwiek mogłoby się jeszcze sfajczyć, to ich bryka.
-
Dogaszają - wyjaśnił Melander. - Rutyna.
-
Jak byłem mały, wybuchł pożar w remizie strażackiej. Poszły z
dymem wszystkie wozy, a strażacy tylko się gapili. Nie pamiętam, gdzie...
-
To niezupełnie tak - przerwał mu Melander. - Pożar wybuchł w
Uddevalli dziesiątego...
-
Że też nie można zachować dla siebie wspomnień z dzieciństwa!
-
Czym tłumaczą ten pożar? - spytał Martin Beck.
-
Wcale nie tłumaczą - odparł Melander. - Czekają na wyniki
ekspertyzy technicznej. Tak jak my.
Kollberg rozejrzał się z kwaśną miną.
-
Kurde, ale zimno. I cuchnie jak w grobie.
-
Bo to jest grób - zauważył Melander.
-
Spadamy - powiedział Kollberg do Martina Becka.
-
Gdzie?
-
Do domu. Nic tu po nas.
Pięć minut później jechali samochodem na południe.
-
Czy ten sukinkot naprawdę nie wiedział, dlaczego śledzi Malma? -
zapytał Kollberg, kiedy minęli skanstullski most.
-
Masz na myśli Gunvalda?
-
A niby kogo?
-
Nie wydaje mi się, żeby wiedział. Chociaż niczego nie można być
pewnym.
-
Pan Larsson wprawdzie nie grzeszy najtęższym umysłem...
-
...ale jest człowiekiem czynu, co ma swoje dobre strony.
-
Jasne. Ale czy to nie lekka przesada, żeby nie mieć bladego pojęcia,
dlaczego się coś robi?
-
Obserwował gościa i tyle, nic więcej go nie interesowało.
-
Jak to się trzyma kupy?
-
Całkiem zwyczajnie. Goran Malm nie miał nic wspólnego z
wydziałem do spraw przemocy fizycznej. Kto inny za coś go zatrzymał,
chcieli go wsadzić do aresztu, ale się nie udało, więc go wypuścili i
postanowili nie spuszczać z oka. Ponieważ byli zawaleni robotą, poprosili
Hammara o wsparcie i Hammar zlecił Gunvaldowi nadzorowanie
obserwacji jako ekstra zadanie.
-
Dlaczego akurat jemu?
-
Ano dlatego, że po śmierci Stenstróma podobno jest w tym najlepszy.
Tak czy inaczej, spisał się fantastycznie.
-
Bo?
-
Bo ocalił od śmierci osiem osób. Ilu ludzi, twoim zdaniem,
wyciągnąłby z tej śmiertelnej pułapki Rónn albo Melander?
-
Uhm, masz rację. Może Rónnowi należą się przeprosiny.
-
Owszem.
O tej porze dnia samochody sunęły koło za kołem.
-
Kto zlecił obserwację tego typka? - spytał Kollberg.
-
Nie wiem. Prawdopodobnie chłopcy z obyczajówki. Rok w rok
rozpracowują trzysta tysięcy włamań i kradzieży, są urobieni po łokcie,
nawet nie mają czasu na kawę. W poniedziałek dowiemy się, co i jak.
Kollberg skinął głową, przejechał dziesięć metrów i znów się zatrzymał.
-
Hammar chyba wie, co mówi, że to najzwyklejszy pożar.
-
Gdyby nie zawrotne tempo. Poza tym Gunvald powiedział...
-
Gunvald to patentowany idiota, któremu totalnie odbiło. Można to
wyjaśnić na tysiąc sposobów.
-
Na przykład?
-
Na przykład doszło do czegoś w rodzaju eksplozji. Ktoś
przechowywał w domu materiały wybuchowe. Albo trzymał w szafie
kanistry z benzyną. Albo miał pojemniki z gazem. Malm chyba się nie
zaliczał do kolesiów z wyższej półki, skoro go wypuścili. Ktoś miałby
narażać życie jedenastu osób, żeby się go pozbyć? Absurd!
-
Jeśli to podpalenie, wcale nie musiało chodzić o Malma.
-
Fakt. Najwyraźniej nie mam dzisiaj najlepszego dnia.
-
Raczej nie masz.
-
Pogadamy w poniedziałek.
Na tym zakończyli rozmowę.
Martin Beck wysiadł w Skarmarbrink i dalej pojechał metrem. Nie
wiedział, czego bardziej nie znosi: zapchanych wagonów czy zatłoczonych
ulic. Metro miało przynajmniej tę zaletę, że szybciej się przemieszczał.
Chociaż wcale nie było mu śpieszno do domu.
Za to Kollberg się śpieszył. Mieszkał w Skarmarbrink na Palandergatan,
miał przemiłą żonę Gun i córeczkę, która trzy dni temu skończyła pół
roku.
Zona leżała w dużym pokoju na włochatym dywanie i z żółtym ołówkiem
w ustach czytała jakiś skrypt, obok którego czerwieniła się gumka do
wycierania. Miała na sobie starą górę od piżamy i leniwie poruszała
długimi nogami.
-
Oj, aleś ty zdołowany - odezwała się, spoglądając na niego dużymi
piwnymi oczami.
Zdjął marynarkę i rzucił ją na krzesło.
-
Bodil śpi?
Skinęła głową.
-
Miałem parszywy dzień. Wszyscy chcieli mi dowalić. Najpierw
Rónn, a potem dwóch imbecylnych gliniarzy.
Rozbłysły jej oczy.
-
A ty oczywiście nic złego nie zrobiłeś?
-
Dobrze, że do poniedziałku mam wolne.
-
Ja nie będę cię biła. Co chcesz robić?
-
Pójść do knajpy, spałaszować coś pysznego i wychylić pięć
głębszych.
-
Stać nas na to?
-
Tak. Przecież dopiero ósmy. Uda nam się załatwić kogoś do małej?
-
Asa na pewno się zgodzi.
Asa Torell, wdowa po policjancie, miała zaledwie dwadzieścia pięć lat.
Ake Stenstróm, z którym żyła bez ślubu, zginął, zastrzelony w autobusie
cztery miesiące temu.
Gun zmarszczyła ciemne krzaczaste brwi i energicznie coś wycierała w
skrypcie.
-
Jest inna opcja. Możemy się kochać. Będzie taniej i fajniej.
-
Homar a la Vanderbilt też jest fajny.
-
Częściej myślisz o jedzeniu niż o kochaniu - powiedziała z wyrzutem
w głosie. - Mimo że jesteśmy dopiero dwa lata po ślubie.
-
Nieprawda. Mam lepszy pomysł. Najpierw się najemy w knajpie i
wychylimy pięć głębszych, a potem się prześpimy. Dzwoń do Asy.
Telefon, zaopatrzony w siedmiometrowy sznur, stał na dywanie. Gun
wybrała numer. Rozmawiając, przekręciła się na plecy i podciągnęła nogi.
Góra od piżamy lekko się przesunęła.
Kollberg wnikliwie patrzył na jej gęste kruczoczarne włosy na podbrzuszu,
które przerzedzały się w kroczu. Słuchając, wbiła wzrok w sufit. Po chwili
uniosła lewą nogę i podrapała się po kostce.
-
Okej - powiedziała, odkładając słuchawkę. - Będzie tu za jakąś
godzinę. Słyszałeś najnowsze wieści?
-
Nie, jakie?
-
Asa zapisała się do szkoły policyjnej.
-
Coś takiego - odrzekł, rozkojarzony. - Gun?
-
Uhm?
-
Przyszedł mi do głowy jeszcze lepszy pomysł. Najpierw będziemy
się kochać, potem pójdziemy na pięć głębszych, a potem znowu będziemy
się kochać.
-
Jesteś genialny. Tutaj, na dywanie?
-
Tak. Zadzwoń do baru Opera i zamów stolik.
-
Znajdź mi numer.
Kollberg wertował książkę telefoniczną, rozpinając koszulę i pasek.
Odszukał numer. Gun zarezerwowała stolik, po czym usiadła, ściągnęła
górę od piżamy przez głowę i rzuciła na podłogę.
-
Na co dybiesz? Na moją niecnotę?
-
Uhm.
-
Na plecach?
-
Jak chcesz.
Zachichotała i powolutku zaczęła się odwracać. Stanęła na czworakach,
rozsunęła nogi, pochyliła czarnowłosą głowę i oparła czoło na
przedramionach.
Trzy godziny później, przy imbirowym sorbecie, przypomniała
Kollbergowi o czymś, co wyrzucił z pamięci, kiedy patrzył za Martinem
Beckiem zmierzającym do stacji metra.
-
Czy myślisz, że ten makabryczny pożar to było podpalenie? -
spytała.
-
Nie. Nie wyobrażam sobie. Są jakieś granice.
Pracował w policji od ponad dwudziestu lat i powinien
mieć lepsze rozeznanie.
Rozdział 6
Sobota przyniosła słońce i odwilż.
Martin Beck obudził się z niezwykłym uczuciem zadowolenia. Leżąc z
twarzą w poduszce, próbował zgadnąć, czy jest późny, czy wczesny ranek.
Za oknem w zagajniku usłyszał śpiew kosa i odgłos ciężkich kropli
spadających z pluskiem na oblodzony balkon. Ulicą przemykały
samochody, nieco dalej piszczały hamulce zwalniającego metra. Trzasnęły
drzwi u sąsiada. Szumiała woda w rurach. Nagły huk za ścianą, w kuchni,
zmusił go do otwarcia oczu.
-
Cholera! - powiedział Rolf.
-
Okropna z ciebie fajtłapa - powiedziała Ingrid.
-
Pst! - powiedziała Inga.
Sięgnął po papierosy i zapałki, po czym dźwignął się na łokciu, żeby
wyciągnąć popielniczkę spod stery książek. Do czwartej rano czytał o
bitwie pod Cuszimą. W popielniczce było pełno petów i wypalonych
zapałek. Zwykle kiedy przed zaśnięciem nie chciało mu się wstawać i ich
wyrzucać, wsuwał popielniczkę pod książkę, żeby nie słyszeć proroctw
Ingi, jak to pewnego pięknego dnia świt zastanie ich zwęglone ciała.
Zegarek pokazywał wpół do dziesiątej, ale w tę sobotę miał wolne i był
wolny. Myślał o tym z radością i wyrzutami sumienia.
Czekały go dwa dni błogiej samotności, bo Inga wybierała się z dziećmi
do swojego brata, do Rosłagen. Oczywiście Martin Beck też był
zaproszony, ale wymówił się pracą. Weekendy bez rodziny zdarzały się
wyjątkowo rzadko i nie chciał zmarnować takiej okazji.
Wypalił papierosa, wstał z łóżka i opróżnił popielniczkę w toalecie.
Darował sobie golenie. Ubrał się w spodnie khaki i manczesterową
koszulę. Ustawił na półce książki o Cuszimie, szybko złożył wersalkę i
poszedł do kuchni.
Rodzina siedziała przy stole i jadła śniadanie. Ingrid wyjęła z szafki
filiżankę i nalała mu herbaty.
-
Tato, jedź z nami. Zobacz, jaka fantastyczna pogoda. Bez ciebie
będzie mniej fajnie.
-
Niestety, nie mogę. Byłoby bardzo fajnie, ale...
-
Tata musi pracować - kąśliwie zauważyła Inga. - Jak zwykle.
Znów naszły go wyrzuty sumienia. Po chwili uznał, że bez niego na pewno
przyjemniej spędzą czas, bo ilekroć im towarzyszył, brat Ingi zawsze miał
pretekst, żeby sięgnąć po alkohol i zalać się w trupa. W stanie
niewskazującym na spożycie był średnio zabawny, a jak się upił, nikt nie
mógł z nim wytrzymać. Na szczęście nie zaglądał do butelki, kiedy nie
miał kompanów. Martin Beck doszedł do wniosku, że nie ruszając się z
domu, robi dobry uczynek, ponieważ jego nieobecność zmusi szwagra do
abstynencji.
Ledwie dokończył tę myśl, szwagier zadzwonił do drzwi. Pięć minut
później Martin Beck zaczął świętować upragniony weekend.
Udał się wybornie, zgodnie z jego oczekiwaniami. Inga zostawiła mu
wprawdzie jedzenie w lodówce, ale mimo to zrobił zakupy na kolację.
Między innymi nabył butelkę koniaku grónstedts monopol i sześć piw.
Resztę soboty poświęcił na ułożenie pokładu w modelu „Cutty Sark", na
co nie miał czasu od kilku tygodni. Na kolację zjadł zimne klopsiki,
kawior z sielawy i camembert na pumperniklu. Wypił dwa piwa. Potem
przy kawie i koniaku obejrzał w telewizji stary amerykański film
gangsterski. Potem przygotował sobie kąpiel i czytał w wannie Topielicę
Chandlera, sącząc koniak, który postawił w zasięgu ręki, na desce
sedesowej.
Czuł się świetnie. Nie myślał ani o pracy, ani o rodzinie.
Po kąpieli włożył piżamę, pogasił wszystkie światła z wyjątkiem lampki
na biurku, czytał i popijał koniak, dopóki nie zmorzył go sen.
W niedzielę długo się wylegiwał, później pracował w piżamie nad
modelem żaglowca. Ubrał się dopiero po południu. Wieczorem, kiedy
wróciła rodzina, poszedł z Rolfem i Ingrid na film o wampirach.
To był wspaniały weekend. W poniedziałek rano czuł się wypoczęty i
natychmiast, tryskając energią, zajął się sprawą Malma. Godziny
przedpołudniowe spędził w różnych pokojach w komendzie, po czym
złożył krótką wizytę w sądzie. Kiedy wrócił, żeby zdać relację z wyników
dochodzenia, nie miał komu o tym powiedzieć, bo wszyscy byli na lunchu.
Zadzwonił do komendy południowej i, o dziwo, natychmiast połączył się z
Kollbergiem, niezrównanym miłośnikiem lunchów, zwłaszcza w
poniedziałki.
-
Dlaczego nie poszedłeś coś zjeść?
-
Właśnie idę. Gdzie jesteś?
-
Siedzę w pokoju Melandera. Przyjedź tutaj i zjedz u nas, żebym nie
musiał cię szukać. Kiedy pojawi się Melander i Rónn, przyjrzymy się
bliżej Goranowi Malmowi. Jeśli Melander będzie mógł się urwać z
pogorzeliska. W każdym razie czegoś tam się dowiedziałem o Malmie.
-
Okej. Tylko złapię Benny'ego i, że tak powiem, wydam mu
instrukcje. Jeśli to w ogóle możliwe.
Benny Skacke, świeżo upieczony policjant śledczy, pracował w głównym
wydziale zabójstw od dwóch miesięcy. Zastąpił Akego Stenstróma, który
zginął w wieku dwudziestu dziewięciu lat i był traktowany przez innych,
przede wszystkim przez Kollberga, jak dzieciuch. Benny Skacke był dwa
lata młodszy.
Martin Beck wyjął magnetofon Melandera i czekając na kolegów,
odsłuchał taśmę, którą wypożyczył z sądu, i zrobił notatki.
Rónn stawił się z wybiciem pierwszej.
Kwadrans później przyszedł Kollberg.
-
Zamieniam się w słuch.
Martin Beck odstąpił krzesło Kollbergowi i stanął przy szafce z
archiwaliami.
-
Chodziło o handel kradzionymi samochodami. W zeszłym roku
liczba niewykrytych kradzieży wzrosła do tego stopnia, że przypuszczalnie
mamy do czynienia z dobrze zorganizowaną szajką albo szajkami, które
się wyspecjalizowały w sprzedaży kradzionych samochodów.
Niewykluczone, że szmuglują je za granicę. Podobno Malm był trybem w
tej maszynie.
-
Dużym czy małym? - spytał Rónn.
-
Raczej małym. Malutkim.
-
Za co go zgarnęli? - spytał Kollberg.
-
Moment. Zacznę od początku.
Martin Beck położył notatki na szafce i przystąpił do referowania. Mówił
gładko i potoczyście.
-
O dziesiątej wieczorem dwudziestego czwartego lutego Goran Malm
został zatrzymany do kontroli dwa kilometry na północ od Sódertalje. To
była zwykła, rutynowa kontrola drogowa. Prowadził chevroleta impalę,
rocznik sześćdziesiąty trzeci. Samochód wydawał się w porządku, ale
ponieważ Goran Malm nie był jego właścicielem, sprawdzono, czy numer
rejestracyjny nie figuruje na liście skradzionych aut. Figurował, tyle że był
przypisany do volkswagena. Omyłkowo albo przez czysty przypadek
wyposażono chevroleta w fałszywe tablice z trefnymi numerami. Na
przesłuchaniu Malm zeznał, że pożyczył samochód od zaprzyjaźnionego
właściciela, Bertila Olofssona, którego nazwisko widniało na imiennej
tabliczce w chevrolecie. Okazało się, że Olofsson jest znany policji. Od
dłuższego czasu podejrzewano go o ciemne interesy samochodowe. Kilka
tygodni przed zatrzymaniem Malma udało się zdobyć materiał dowodowy
przeciwko Olofssonowi. Niestety, Olofsson przepadł jak kamień w wodę.
Według Malma Olofsson pożyczył mu samochód, bo wybierał się za
granicę i nie był mu potrzebny. Kiedy chłopcy, którzy zaczęli szukać
Olofssona, dowiedzieli się o wpadce Malma, chcieli go aresztować. Byli
przekonani, że Malm i Olofsson robią w tej samej branży. Ale nie trafił do
aresztu... i z błogosławieństwem Hammara Gunvald miał go pilnować.
Liczyli na to, że w ten sposób dotrą do Olofssona, który z kolei wyda całą
szajkę. Jeśli taka w ogóle istnieje i jeśli Olofsson i Malm do niej należą. -
Martin Beck przeciął pokój i zgasił papierosa w popielniczce na biurku.
-To tyle. Aha, jeszcze jedno. Oczywiście dowód przeglądu technicznego i
faktura były sfałszowane. Bardzo zmyślnie.
Rónn podrapał się po nosie.
-
Dlaczego puścili Malma?
-
Słaby materiał dowodowy. Zaraz usłyszycie. - Martin Beck pochylił
się nad magnetofonem. - Prokurator wnioskował o areszt za podejrzenie
paserstwa, motywując to ewentualnym utrudnianiem śledztwa, gdyby
Malm przebywał na wolności. - Włączył magnetofon i przewinął taśmę. -
Gotowe. Przesłuchanie prokuratorskie Malma.
„Prokurator: Panie Malm, wysłuchał pan przed sądem mojej relacji
dotyczącej tego, co zaszło wieczorem dwudziestego czwartego lutego
bieżącego roku. Czy zechciałby pan teraz opowiedzieć własnymi słowami,
co się wtedy wydarzyło?
Malm: Było mniej więcej tak, jak pan mówił. Jechałem Sóderteljevagen,
na szosie stał radiowóz, zagrodzili drogę... ma się rozumieć, zatrzymałem
się i... jak policjanci zobaczyli, że to nie mój wóz, zabrali mnie na
komisariat.
Prokurator: Aha. Panie Malm, dlaczego jechał pan cudzym samochodem?
Malm: Chciałem odwiedzić kumpla w Malmó, a ponieważ Berra po...
Prokurator: Berra? Ma pan na myśli Bertila Olofssona?
Malm: Tak. Berra, to znaczy Olofsson, pożyczył mi swoją brykę na parę
tygodni. A że planowałem wypad do Malmó, skorzystałem z okazji, żeby
się nie telepać pociągiem. Poza tym wozem taniej. No i pojechałem. Skąd
mogłem wiedzieć, że wóz był trefny
Prokurator: Jak to się stało, że Olofsson tak po prostu pożyczył panu
samochód na tyle dni? Nie był mu potrzebny?
Malm: Nie był. Powiedział, że wyjeżdża za granicę i nie będzie mu
potrzebny.
Prokurator: Aha, zamierzał wyjechać. Na jak długo?
Malm: Dokładnie nie powiedział.
Prokurator: Zamierzał pan korzystać z samochodu, dopóki nie wróci?
Malm: Tak. Gdybym chciał. Jak nie, mogłem odstawić wóz na jego
parking. Mieszka w takim domu, gdzie każdy ma swoje miejsce
postojowe.
Prokurator: Czy Olofsson już wrócił?
Malm: Z tego, co wiem, to nie.
Prokurator: A czy pan wie, gdzie obecnie przebywa?
Malm: Nie. Chyba siedzi we Francji, czy gdzie tam miał wyjechać.
Prokurator: Czy ma pan własny samochód, panie Malm?
Malm: Nie.
Prokurator: Ale miał pan, prawda?
Malm: Tak. Dawno temu.
Prokurator: Czy pożyczał pan samochód Olofssona przy innych okazjach?
Malm: Nie, tylko ten raz.
Prokurator: Jak długo zna pan Olofssona?
Malm: Będzie z rok.
Prokurator: Czy często się spotykacie?
Malm: Niezbyt często. Czasami.
Prokurator: Co pan rozumie przez „czasami"? Raz w miesiącu? Raz w
tygodniu? Jak często?
Malm: No, może raz w miesiącu. Albo dwa. Prokurator: Czyli znacie się
dość dobrze, prawda? Malm: Tak sobie.
Prokurator: Chyba musicie dobrze się znać, skoro pożyczył panu
samochód. Malm: Jasne.
Prokurator: Kim Olofsson jest z zawodu? Malm: Co?
Prokurator: Gdzie Olofsson pracuje? Malm: Nie wiem.
Prokurator: Nie wie pan, mimo że znacie się co najmniej od roku?
Malm: Nie wiem. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Prokurator: A pan
czym się zajmuje? Malm: Teraz niczym szczególnym... to znaczy
chwilowo. Prokurator: A tak w ogóle? Malm: Różnie. Zależy, co się trafi.
Prokurator: Gdzie pan pracował ostatnio? Malm: W warsztacie
samochodowym w Blackebergu jako lakiernik.
Prokurator: Kiedy?
Malm: Zeszłego lata. W lipcu warsztat zamknęli i musiałem odejść.
Prokurator: Co było potem? Szukał pan innej pracy?
Malm: Tak, ale nie znalazłem.
Prokurator: Jak pan sobie radził finansowo, pozostając bez pracy przez...
przez prawie osiem miesięcy?
Malm: Kiepsko.
Prokurator: Jednak skądś musiał pan brać pieniądze, prawda, panie Malm?
Przecież płaci pan czynsz i musi pan coś jeść.
Malm: Trochę odłożyłem, czasami pożyczałem.
Prokurator: Co zamierzał pan robić w Malmó?
Malm: Chciałem odwiedzić kumpla.
Prokurator: Powiedział pan, że zanim Olofsson pożyczył panu samochód,
myślał pan, żeby pojechać tam pociągiem. I powiedział pan, że to dużo
kosztuje. Było pana na to stać?
Malm: No...
Prokurator: Jak długo Olofsson miał tego chevroleta?
Malm: Nie wiem.
Prokurator: Nie widział pan, jaki ma samochód, kiedy się spotykaliście?
Malm: Nie myślałem o tym.
Prokurator: Panie Malm, pracował pan przy samochodach, prawda?
Powiedział pan, że był pan lakiernikiem. Czy to nie dziwne, że nie zwrócił
pan uwagi, czym jeździ pański przyjaciel? Nie zwróciłby pan uwagi,
gdyby zmienił samochód?
Malm: Nie. Nie myślałem o tym. Zresztą dość rzadko widywałem jego
wóz.
Prokurator: Panie Malm, czy nie było tak, że miał pan pomóc Olofssonowi
w sprzedaży tego samochodu?
Malm: Nie.
Prokurator: Ale wiedział pan, że Olofsson handluje kradzionymi
samochodami, prawda?
Malm: Nie. Nie wiedziałem.
Prokurator: Nie mam więcej pytań".
Martin Beck wyłączył magnetofon.
-
Niebywale uprzejmy prokurator - skomentował Kollberg i ziewnął.
-
I nieskuteczny - dodał Rónn.
-
Uhm - przyznał Martin Beck. - Potem Malma wypuścili i Gunvald
podjął się jego obserwacji. Mieli nadzieję, że przez Malma dotrą do
Olofssona. To całkiem prawdopodobne, że Malm pracował dla Olofssona,
ale biorąc pod uwagę jego sytuację materialną, nie dostawał dużo za swoje
usługi.
-
Poza tym był lakiernikiem - przypomniał Kollberg. -Przydatny fach
w handlu skradzionymi wozami.
Martin Beck pokiwał głową.
-
Olofsson jest ciągle nieosiągalny? - spytał Rónn.
-
Tak, zniknął. Bardzo możliwe, że Malm nie kłamał, mówiąc na
przesłuchaniu, że Olofsson wyjechał za granicę. Pewnie się pojawi.
Kollberg, poirytowany, uderzył dłonią w poręcz krzesła.
-
Nie rozumiem tego cholernego Larssona. - Zerknął na Rónna. -
Jakim cudem nie miał pojęcia, dlaczego pilnuje Malma?
-
Chyba nie musiał tego wiedzieć - odparł Rónn. - Raz na zawsze
odczep się od Gunvalda.
-
Ale przecież musiał wiedzieć, że ma się rozglądać za Olofssonem.
Inaczej ta cała obserwacja nie miałaby sensu.
-
No - bąknął Rónn. - Możesz go o to spytać, jak wyzdrowieje.
-
Ech! - Kollberg rozprostował się, aż trzasnęły mu szwy marynarki. -
No dobrze. Tak czy inaczej, samochodowe szachrajstwa to nie nasza
broszka. Bogu niech będą dzięki.
Rozdział 7
W poniedziałkowe popołudnie wyglądało na to, że Benny Skacke po raz
pierwszy jako policjant śledczy zatrudniony w głównym wydziale
zabójstw na własną rękę wyjaśni sprawę morderstwa.
Albo przynajmniej zabójstwa.
Siedział w swoim pokoju w komendzie południowej zajęty tym, co zlecił
mu Kollberg przed wyjazdem na Kungsholmsgatan, czyli odbieraniem
telefonów i wkładaniem stosownych kopii raportów do stosownych teczek.
Praca posuwała się bardzo wolno, bo zanim cokolwiek włożył, najpierw
dokładnie to czytał. Benny Skacke był ambitny i boleśnie świadomy tego,
że mimo gruntownej wiedzy o metodach rozwiązywania najtrudniejszych
zagadek kryminalnych, jaką posiadł w szkole policyjnej, nie jest mu dane
spożytkować jej w praktyce. Czekając na szansę wykazania się
drzemiącymi w nim zdolnościami, za wszelką cenę starał się coś
uszczknąć z doświadczeń kolegów. Na przykład podsłuchiwał ich
rozmowy, co przyprawiało Kollberga o białą gorączkę. Albo czytał stare
raporty. I właśnie to robił, kiedy zadzwonił telefon.
- Jest tu ktoś, kto chce złożyć doniesienie o popełnieniu przestępstwa -
zakomunikował lekko speszony człowiek z dyżurki. - Mam go wpuścić
czy...
-
Tak - błyskawicznie odparł policjant śledczy Skacke.
Odłożył słuchawkę i wyszedł po gościa. Zastanawiał się,
co powiedziałby człowiek z dyżurki, gdyby mu nie przerwał. „Czy odesłać
na komisariat?" Skacke był wrażliwym młodzieńcem.
Gość wolno i chwiejnie wszedł po schodach. Benny Skacke otworzył mu
przeszklone drzwi i mimowolnie się cofnął, owiany odorem potu, moczu i
niestrawionego alkoholu. Zaprowadził mężczyznę do pokoju i gestem
wskazał krzesło przy biurku. Mężczyzna stał, dopóki Skacke nie usiadł.
Skacke lustrował gościa. Mógł mieć góra pięćdziesiąt pięć lat, mierzył nie
więcej niż metr sześćdziesiąt pięć, chudy, na pewno nie ważył więcej niż
pięćdziesiąt kilo. Rzadkie popielate włosy, szaroniebieskie oczy, na
policzkach i nosie mnóstwo rozszerzonych naczynek. Trzęsły mu się
dłonie, drgał mięsień przy lewym oku. Brązowy znoszony garnitur
znaczyły plamy, dzianinowa kamizelka świeciła różnobarwnymi cerami.
Zalatywało od niego wódą, ale nie był pijany.
-
Chciał pan złożyć doniesienie - zaczął Skacke. - W jakiej sprawie?
Mężczyzna popatrzył na swoje ręce, nerwowo obracając niedopałek
papierosa.
-
Proszę się nie krępować - powiedział Skacke, podsuwając mu
zapałki.
Gość przypalił, zaniósł się suchym kaszlem i podniósł głowę.
-
Zabiłem żonę.
Benny Skacke sięgnął po notatnik i zareagował w jego mniemaniu z
władczym spokojem:
-
Uhm. Gdzie?
Bardzo by chciał, żeby był przy tym Martin Beck albo Kollberg.
-
W głowę - odrzekł mężczyzna.
-
Nie, nie o to pytam. Gdzie pan ją zabił?
-
Aha. W domu. Dansbanevagen 11.
-
Pana nazwisko?
-
Gottfridsson.
Benny Skacke zanotował nazwisko i pochylił się nad biurkiem.
-
Czy pan Gottfridsson mógłby powiedzieć, jak to się stało?
Mężczyzna przygryzł zębami dolną wargę.
-
Tak. Ledwie wróciłem do domu, zaczęła się awanturować. Byłem
zmęczony, nie chciałem się kłócić, poprosiłem, żeby się zamknęła, ale to
nic nie dało, ujadała jak najęta. W końcu nie wytrzymałem, krew mnie
zalała, chwyciłem ją za gardło, zaczęła wierzgać, to dałem jej w łeb, raz i
drugi, a kiedy się przewróciła, obleciał mnie strach, próbowałem ją
ratować i nic...
-
Nie zadzwonił pan po lekarza?
Mężczyzna pokręcił głową.
-
Nie. Pomyślałem, że nie żyje i że nie ma po co. - Przez chwilę
siedział w milczeniu. - Nie chciałem jej zrobić nic złego. Tylko się
wściekłem. Nie powinna mnie wkurzać.
Benny Skacke podniósł się i zdjął jesionkę z wieszaka przy drzwiach.
Wahał się, co począć z mężczyzną.
-
Dlaczego przyszedł pan tutaj, a nie na komisariat? - spytał, wkładając
jesionkę. - Nie miał pan daleko.
Gottfridsson też wstał i wzruszył ramionami.
-
Pomyślałem... wydawało mi się, że taka sprawa... morderstwo i...
Benny Skacke otworzył drzwi na korytarz.
-
Proszę ze mną, panie Gottfridsson.
W dwie minuty dojechali pod dom, w którym mieszkał Gottfridsson.
Mężczyzna milczał, trzęsły mu się ręce. Ruszył pierwszy po schodach,
Skacke wziął od niego klucz i weszli do środka.
W ciemnym przedpokoju było troje zamkniętych drzwi. Skacke spojrzał
pytająco na Gottfridssona.
-
Tam - powiedział mężczyzna, wskazując na drzwi po lewej.
Skacke przeszedł trzy kroki i nacisnął klamkę.
W pokoju nikogo nie było. Podniszczone, zakurzone meble siały na swoim
miejscu, nigdzie śladów walki. Skacke odwrócił się do Gottfridssona,
który został przy drzwiach wejściowych.
-
Nikogo tu nie ma.
Gottfridsson wbił w niego zdumiony wzrok, wyciągnął rękę i wolno
podszedł do pokoju.
-
Przecież leżała tutaj.
Rozejrzał się, po czym otworzył drzwi do kuchni. Nikogo.
Trzecie drzwi prowadziły do łazienki, gdzie również nie było nic godnego
uwagi.
Gottfridsson przesunął dłonią po rzadkich włosach.
-
Coś takiego... Widziałem na własne oczy...
-
Możliwe - przyznał Skacke. - Ale najwyraźniej nie była martwa. Na
jakiej podstawie wyciągnął pan taki wniosek?
-
To było widać. Nie ruszała się i nie oddychała. No i była zimna jak
trup. - Potarł ręką brodę, aż zachrzęścił zarost. -Może umarła pozornie.
Skackemu przeleciało przez głowę, że mężczyzna go nabrał i wszystko
zmyślił. Może wcale nie ma żony? Poza tym śmierć ewentualnej żony, jej
zmartwychwstanie i zniknięcie nie zrobiły na nim szczególnego wrażenia.
Skacke przyjrzał się podłodze, gdzie zdaniem Gottfridssona miała leżeć.
Nie dopatrzył się śladów krwi ani niczego innego.
-
No tak - powiedział. - Tutaj jej nie ma. Może powinniśmy popytać
sąsiadów.
-
Nie, nie. Nie jesteśmy w najlepszych stosunkach. Zresztą o tej porze
nie ma ich w domu. - Gottfridsson wszedł do kuchni i usiadł na krześle. -
Gdzie ona się, u licha, podziała?
W tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe i w przedpokoju stanęła
niska korpulentna kobieta. Miała na sobie fartuch, rozpinany sweter i
kraciastą chustkę. W ręku trzymała siatkę.
Skacke zaniemówił. Kobieta minęła go bez słowa i weszła do kuchni.
-
Aha, miałeś czelność wrócić, żłobie jeden.
Gottfridsson otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale nie
zdążył.
-
A to kto? - Kobieta z hukiem rzuciła siatkę na stół. -Nie będzie w
domu żadnej popijawy, dobrze o tym wiesz. Twój kompan od kielicha
niech idzie chlać gdzie indziej.
-
Przepraszam - odezwał się niepewnie Skacke. - Pani mąż myślał, że
spotkało panią nieszczęście, i...
-
Nieszczęście - prychnęła. - Sam jesteś nieszczęściem. -Odwróciła się,
wbijając w niego nienawistne spojrzenie. -Chciałam go tylko trochę
nastraszyć. Wraca po kilku dniach pijaństwa i rzuca się na mnie z
pięściami. Są jakieś granice.
Kobieta zdjęła chustkę. Nie licząc małego siniaka na szczęce, była cała i
zdrowa.
-
Jak się pani czuje? - spytał Skacke. - Chyba nic się pani nie stało?
-
Gdzie tam. Jak mnie pchnął i się przewróciłam, to pomyślałam, że
nie wstanę i będę udawała, że straciłam przytomność. - Odwróciła się do
męża. - Napędziłam ci strachu, co?
Gottfridsson zerknął zakłopotany na Skackego i coś wymruczał.
-
Kim pan właściwie jest? - zapytała kobieta.
Skacke napotkał spojrzenie Gottfridssona.
-
Policjantem.
-
Policjantem?! - Pani Gottfridsson wzięła się pod boki i nachyliła nad
mężem, który siedział skulony na krześle, z żałosną miną. - Czyś ty
zwariował?! Ściągnąłeś tu gliniarza?
Po co? - Wyprostowała się i obdarzyła Skackego złym spojrzeniem. - Co z
pana za policjant?! Żeby się narzucać Bogu ducha winnym ludziom! Może
by pan przynajmniej pokazał odznakę, skoro się pan już wepchnął do
uczciwych obywateli.
Skacke czym prędzej się wylegitymował.
-
Kryminalny, co?
-
Policjant śledczy - poprawił ją pobladły Skacke.
-
Czego kryminalnego pan się tu spodziewał? Nie jestem
kryminalistką, mąż też nie. - Stanęła obok Gottfridssona i położyła mu
rękę na ramieniu. - Czy on ma jakąś podkładkę, żeby łazić po naszym
domu? Pokazał ci jakiś papier, Ludde?
Gottfridsson pokręcił głową. Skacke postąpił krok naprzód, otworzył usta,
ale pani Gottfridsson nie dała mu dojść do słowa.
-
Niech pan się stąd zabiera. Aż mnie korci, żeby na pana donieść za
zakłócanie miru domowego. No, wynocha, pókim dobra.
Skacke popatrzył na Gottfridssona, który nie odrywał wzroku od podłogi,
wzruszył ramionami, okręcił się na pięcie i lekko wzburzony pojechał do
komendy południowej.
Martin Beck i Kollberg jeszcze nie wrócili z Kungsholmsgatan. Siedzieli
w pokoju Melandera i znów słuchali nagranego na taśmę przesłuchania
prokuratorskiego w sprawie zastosowania aresztu tymczasowego. Tym
razem Hammar chciał się z nim zapoznać. Zajrzał po południu i spytał, czy
do czegoś doszli.
W pokoju było gęsto od dymu z papierosów Martina Becka i cygar
Hammara. Kollberg wniósł swój wkład do zanieczyszczenia powietrza,
podpalając w popielniczce zużyte zapałki i pudełka po papierosach, a
Rónn zwieńczył dzieło, otwierając okno i wpuszczając do środka spaliny
wielkiego miasta, największego truciciela w Europie Północnej.
Martin Beck zakasłał.
-
Jeśli w ogóle możemy brać uwagę podpalenie, niewiele zdziałamy,
bo wszyscy świadkowie są w szpitalu i nie mogą mówić.
-
No - przytaknął Rónn.
-
Nie wydaje mi się, żeby to było podpalenie - powiedział Hammar. -
Ale nie ma co wyciągać pochopnych wniosków, dopóki Melander nie
zakończy oględzin pogorzeliska i dopóki nie dostaniemy wyników z
SKL*.
Zadzwonił telefon. Kollberg sięgnął po słuchawkę, dorzucając draskę do
ogniska w popielniczce. Słuchał mniej więcej przez pół minuty.
-
Co?! - odezwał się z niekłamanym zdumieniem. - Dziękuję. -
Rozłączył się i popatrzył na Martina Becka nieobecnym wzrokiem. - Mam
dla panów cholernie miłą niespodziankę. Goran Malm nie zginął w
pożarze.
-
Co masz na myśli? - spytał Hammar. - Nie było go w domu?
-
Ależ był, praktycznie wtopił się w zwęglony materac. Dzwonił
obducent. Powiedział, że Malm był martwy jak głaz, zanim wybuchł
pożar.
* Statens Kriminaltekniska Laboratorium - Państwowe Laboratorium
Techniki Kryminalistycznej.
Rozdział 8
Pielęgniarka z oddziału Gunvalda Larssona była opryskliwa i nieugięta.
- Nie zamierzam brać tego pod uwagę - oznajmiła. -Niech sobie będzie nie
wiadomo jak ważne. Najważniejsze, żeby pan Larsson wyzdrowiał, na co
nie ma szans, jeśli będziecie bez przerwy do niego wydzwaniać i zawracać
mu głowę. Musi mieć absolutny spokój. Takie jest zalecenie lekarza. To
samo powiedziałam panu Kollerbergowi, który dzwonił przed chwilą i był
bezczelny. Z panem Larssonem będzie można się skontaktować nie
wcześniej niż jutro. Żegnam!
Martin Beck zamarł ze słuchawką w dłoni. Po chwili wzruszył ramionami
i odłożył ją na widełki.
Siedział w swoim pokoju w komendzie południowej. Był wtorek, wpół do
dziewiątej rano. Kollberg i Skacke jeszcze się nie pokazali. Tak czy
inaczej, Kollberg już działał i powinien wpaść lada moment.
Martin Beck podniósł słuchawkę, wybrał numer komisariatu w parafii
Marii i poprosił Zachrissona. Nie zastał go. Zachrisson zaczynał służbę o
pierwszej po południu.
Otworzył paczkę papierosów, zapalił i spojrzał w okno. Widok nie był
porywający: ponure zabudowania przemysłowe
i autostrada, zakorkowana w stronę centrum lśniącymi pojazdami, które
sunęły w ślimaczym tempie. Martin Beck nie cierpiał samochodów i siadał
za kierownicę wyłącznie z konieczności, kiedy nie było innego wyjścia.
Źle się czuł w prowizorycznej komendzie w Vastberdze, nie mógł się
doczekać końca rozbudowy komendy na Kungsholmen i powrotu
rozproszonych wydziałów pod jeden dach.
Odwrócił się od koszmarnej panoramy, splótł dłonie na karku i myślał,
patrząc w sufit. Kiedy, jak i dlaczego zmarł Goran Malm i jaki był związek
między jego śmiercią a pożarem? Nasuwała się odpowiedź, że ktoś go
zabił, po czym podpalił dom, żeby zniszczyć wszystkie ślady. Tylko jak
udało mu się tak wejść i wyjść, że nie zauważył tego ani Gunvald Larsson,
ani Zachrisson?
Usłyszał na korytarzu szybkie, zdecydowane kroki Slcackego. Chwilę
później przyszedł Kollberg. Załomotał pięścią w drzwi, wetknął głowę,
powiedział „cześć!" i zniknął. Wrócił bez jesionki i marynarki, poluzował
krawat.
-
Chciałem pogadać przez telefon z Gunvaldem - zaczął, siadając na
krześle dla gości - ale guzik z tego wyszło.
-
Wiem. Też próbowałem.
-
Ale porozmawiałem sobie z Zachrissonem. Zadzwoniłem do niego
rano do domu. Gunvald Larsson był na Skóldgatan o wpół do jedenastej.
Zachrisson odszedł krótko potem. Powiedział, że światło u Malma zgasło
za kwadrans ósma i od tamtej pory nic się w jego mieszkaniu nie działo.
Nie licząc trojga gości Rotha, nie widział, żeby wieczorem ktoś wchodził
albo wychodził. Ale nie wiemy, czy na pewno miał cały czas oczy i uszy
otwarte.
-
Owszem, chociaż to mało prawdopodobne, żeby komuś udało się
wśliznąć i wymknąć niepostrzeżenie.
Kollberg westchnął i potarł brodę.
-
Fakt, raczej nieprawdopodobne. Co teraz?
Martin Beck kichnął trzy razy. Po każdym kichnięciu Kollberg mówił „na
zdrowie!", za co Martin Beck serdecznie mu dziękował.
-
Wybieram się do obducenta.
Rozległo się pukanie do drzwi, do pokoju wszedł Skacke.
-
Co chcesz? - zagaił Kollberg.
-
Nic. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy są nowe wiadomości o
pożarze.
Martin Beck i Kollberg milczeli.
-
Chodzi mi o to, czy mógłbym coś zrobić...
-
Piłeś kawę? - spytał Kollberg.
-
Nie - odparł Skacke.
-
No to na początek możesz przynieść kawę. I trzy mazarynki* dla
mnie. A co dla ciebie, Martin?
Martin Beck wstał i zapiął marynarkę.
-
Nic. Od razu pojadę do zakładu medycyny sądowej.
Wsunął do kieszeni florydy i zapałki i zadzwonił po taksówkę.
Obducent, siwowłosy profesor około siedemdziesiątki, był lekarzem
sądowym już wtedy, kiedy Martin Beck zaczął patrolować ulice, a
wcześniej miał z nim zajęcia w szkole policyjnej. Od tamtej pory
współpracowali przy niejednym śledztwie. Martin Beck cenił go za
doświadczenie i wiedzę.
Zapukał do pokoju obducenta w zakładzie medycyny sądowej na Solnej,
usłyszał dobiegający ze środka stukot maszyny do pisania i nie czekając na
reakcję, nacisnął klamkę. Profesor siedział pod oknem, plecami do drzwi, i
pisał na maszynie. Skończył, wyjął papier, dopiero wtedy się odwrócił i
spojrzał na Martina Becka.
* Mazariner - babeczki migdałowe, ulubione ciastka w Szwecji, których
nazwa prawdopodobnie pochodzi od kardynała Mazarina.
-
Cześć! Właśnie piszę dla was wstępne orzeczenie. Co u ciebie?
Martin Beck rozpiął jesionkę i usiadł w fotelu dla gości.
-
Dziwna sprawa z tym pożarem. Zaciemnia obraz. Poza tym jestem
przeziębiony. Ale na razie nie kwalifikuję się do obdukcji.
Profesor przyjrzał mu się badawczo.
-
Powinieneś pójść do lekarza. Ciągłe przeziębienia niczego dobrego
nie wróżą.
-
Ech, lekarze! Nie mam nic przeciwko twoim zacnym kolegom, ale
jeszcze się nie nauczyli, jak leczyć przeziębienia. -Wyciągnął chustkę i
porządnie wydmuchał nos. - A teraz zamieniam się w słuch. Przede
wszystkim interesuje mnie Malm.
Profesor zdjął okulary i położył je przed sobą na stole.
-
Chcesz go zobaczyć?
-
Raczej nie. Poprzestanę na twojej relacji.
-
Najpiękniej to on nie wygląda. Dwie inne osoby też. Co chcesz
wiedzieć?
-
jak umarł.
-
Tego ci nie powiem. - Profesor czyścił okulary chusteczką. - Prawie
wszystko już powiedziałem. Kiedy dom stanął w ogniu, on już nie żył.
Leżał w ubraniu na łóżku.
-
Czy jego śmierć mogła nastąpić w wyniku przemocy?
Profesor pokręcił głową.
-
Wątpię.
-
Nie miał na ciele żadnych obrażeń?
-
Miał, oczywiście, i to sporo. Temperatura była bardzo wysoka, leżał
w pozycji szermierza. Liczne pęknięcia na skórze powstały po śmierci.
Walące się belki stropowe i inne przedmioty spowodowały rany tłuczone,
gorące powietrze rozsadziło czaszkę.
Martin Beck przytaknął skinieniem głowy. Widział ludzi, którzy zginęli w
płomieniach, i zdawał sobie sprawę, że laik łatwo może się pomylić,
uważając, że obrażenia powstały przed śmiercią.
-
Jak doszedłeś do tego, że nie żył, zanim wybuchł pożar?
-
Po pierwsze, wszystko wskazywało na to, że krążenie ustało
wcześniej, nie pod wpływem ciepła. Poza tym w płucach i drogach
oddechowych nie znaleźliśmy śladów sadzy ani dymu. W odróżnieniu od
dwóch innych osób, u których prócz płatów sadzy stwierdziliśmy wyraźne
zmiany obrzękowe błony śluzowej. W ich przypadku nie ma wątpliwości,
że zmarli wskutek pożaru, nie wcześniej.
Martin Beck wstał i podszedł do okna. Żółty wóz, własność Miejskiego
Zarządu Dróg, sypał sól na szaroburą śnieżną breję. Westchnął, zapalił
papierosa i odwrócił się od okna.
-
Czy masz powody, by przypuszczać, że ktoś pozbawił go życia? -
zapytał profesor.
Martin Beck wzruszył ramionami.
-
Nie chce mi się wierzyć, żeby umarł tuż przed pożarem.
-
Organy wewnętrzne były zdrowe. Jedyna rzecz godna odnotowania
to trochę za wysoki poziom tlenku węgla we krwi, biorąc pod uwagę fakt,
że nie wdychał dymu.
Martin Beck został jeszcze pół godziny. Potem, wysiadając z autobusu
przy Norra Bantorget i wdychając spaliny, pomyślał, że prawdopodobnie
w całym mieście nie ma nikogo, kto by nie cierpiał na chroniczne zatrucie
tlenkiem węgla.
Przez chwilę zastanawiał się nad słowami profesora o poziomie tlenku
węgla we krwi Malma, po czym ruszył na stację metra, ku znacznie
bardziej zanieczyszczonym warstwom powietrza.
Rozdział 9
W środę po południu trzynastego marca Gunvaldowi Lars-sonowi po raz
pierwszy pozwolono wstać z łóżka. Z pewnym wysiłkiem wbił się w
szpitalny szlafrok i z grymasem niezadowolenia przyglądał się sobie w
lustrze. Szlafrok był o kilka rozmiarów za mały, kolor spłowiał i spełzł. Na
stopach miał czarne drewniaki, zrobione chyba dla Goliata lub z myślą o
wywieszeniu ich przed sklepem obuwniczym.
Z nocnej szafki, gdzie między innymi przechowywał drobne, wyjął parę
dziesięcioórówek i poszedł do najbliższego telefonu. Wybrał numer
komendy, mimowolnie usiłując obciągnąć rękaw nieciekawego odzienia.
Materiał ani drgnął.
-
No - odezwał się Rónn. - O, to ty? Jak się czujesz?
-
Dobrze. Skąd się tu, do cholery, wziąłem?
-
Ja cię zawiozłem. Film ci się urwał.
-
Pamiętam, że patrzyłem na zdjęcie Zachrissona w gazecie, a potem
już nic...
-
No. To było pięć dni temu. Jak tam twoje ręce?
Gunvald Larsson spojrzał na prawą dłoń i na próbę rozprostował palce.
Dłoń była wielka i porośnięta długimi jasnymi włosami.
-
Chyba w porządku. Mam tylko kilka plastrów.
-
No to dobrze.
-
Musisz zaczynać każde zdanie od „no"?!
Rónn nie odpowiedział.
-
Einar?
-
No, co jest? - odezwał się Rónn i zachichotał.
-
Z czego rżysz?
-
Z niczego. Po co dzwonisz?
-
W środkowej szufladzie mojego biurka po lewej znajdziesz czarną
skórzaną portmonetkę, w której są zapasowe klucze do mieszkania. Pojedź
do Bollmory i przywieź mi biały szlafrok i białe kapcie. Szlafrok wisi w
garderobie, a kapcie stoją w przedpokoju, tuż przy drzwiach.
-
No, to mogę zrobić.
-
I weź piżamę. Leży na komodzie w sypialni w reklamówce domu
towarowego NK.
-
Chcesz to teraz zaraz?
-
Tak. Ci idioci wypuszczą mnie najwcześniej pojutrze i dali mi
szaroburozielononiebieski drelich jedenaście rozmiarów za mały i
drewniaki łudząco podobne do trumien. Co u ciebie?
-
Ujdzie. Dość spokojnie.
-
Co robią Beck i Kollberg?
-
Nie ma ich tutaj. Siedzą w Vastberdze.
-
Świetnie. A jak tam śledztwo?
-
Jakie śledztwo?
-
No, w sprawie pożaru.
-
Zamknięte.
-
Co takiego?! - wrzasnął Gunvald Larsson. - Co ty wygadujesz?
Zamknięte?
-
Tak, to był nieszczęśliwy wypadek.
-
Nieszczęśliwy wypadek?!
-
No, mniej więcej... Widzisz, badania pogorzeliska zostały
zakończone dzisiaj rano i...
-
Co to za brednie?! Upiłeś się czy jak?
Gunvald Larsson mówił tak głośno, że przybiegła siostra oddziałowa.
-
Nie, ale, widzisz, ten Malm...
-
Panie Larsson - odezwała się pielęgniarka - tak nie można.
-
Morda w kubeł - odparował starym zwyczajem.
Siostra oddziałowa, niewiasta przy kości, około pięćdziesiątki i dość
pryncypialna, przeszyła pacjenta lodowatym spojrzeniem.
-
Proszę natychmiast odwiesić słuchawkę! To oczywiste, że pan
Larsson zdecydowanie za wcześnie wstał. Zaraz porozmawiam z
doktorem.
-
No dobra - powiedział Rónn. - Przyjadę najszybciej, jak będę mógł.
Wezmę papiery, żebyś sam zobaczył...
Oddziałowa nie dawała za wygraną.
-
Marsz do łóżka!
Gunvald Larsson w ostatniej chwili powstrzymał się od komentarza.
-
No to cześć! - rzucił Rónn.
-
Cześć - spokojnie odparł Gunvald Larsson.
-
Marsz do łóżka! - powtórzyła oddziałowa. - Czy pan Larsson słyszy,
co mówię?
Nie spuszczała z niego wzroku, dopóki nie zamknął za sobą drzwi do sali.
Wściekły poczłapał do okna. Wychodziło na północ, widział stąd niemal
cały Sódermalm. Przy odrobinie skupienia mógł zobaczyć czubek
osmalonego komina, który się ostał po pożarze.
-
Co to ma być, do cholery? - mruknął pod nosem. - Parowiec?
A po chwili:
-
Chyba powariowali. Rónn i cała reszta.
Na korytarzu usłyszał odgłos zbliżających się kroków. Czym prędzej się
położył, siląc się na miły i niewinny wyraz twarzy.
Co, rzecz jasna, było absolutnie niewykonalne.
Dwa i pół kilometra dalej Rónn odłożył słuchawkę i puknął się palcem
wskazującym prawej dłoni w swój czerwony nos, jakby chciał się
powstrzymać przed wybuchem śmiechu.
Melander, który siedział naprzeciwko i coś pisał na przedpotopowej
maszynie, podniósł głowę i wyjął fajkę z ust.
-
Co cię tak bawi?
-
Nie co, tylko kto. Gunvald - odparł Rónn, dławiąc śmiech. -
Zdrowieje. Gdybyś go słyszał, jak opowiada o szpitalnych ciuchach. A
potem objechała go pielęgniarka.
-
Co mówił o sprawie Malma?
-
Wpienił się jak ta lala.
-
Zajrzysz do niego?
-
No.
Melander podsunął mu zbroszurowany raport.
-
To mu to pokaż. Może się ucieszy.
-
Dorzucisz dychę na kwiaty? - po chwili milczenia spytał Rónn.
Melander puścił to mimo uszu. Upłynęło trzydzieści sekund.
-
A piątaka?
Melander był pochłonięty fajką.
-
Piątaka - powtórzył Rónn.
Melander z kamienną twarzą wyjął portfel i otworzył pod takim kątem,
żeby Rónn nie mógł zapuścić żurawia.
-
Wydasz mi z dziesięciu?
-
No, chyba tak.
Melander obrzucił Rónna obojętnym spojrzeniem i położył na kopii
raportu banknot pięciokoronowy. Rónn wziął raport z banknotem, wstał i
ruszył do wyjścia.
-
Einar?
-
No?
-
Gdzie kupisz kwiaty?
-
Jeszcze nie wiem.
- Byle nie w kwiaciarni przed szpitalem, bo cię ocyganią.
Rónn wyszedł.
Melander zerknął na zegarek i napisał: „Sprawa zamknięta. Sztokholm,
środa 13 marca 1968, godz. 14.30". Wykręcił papier z maszyny i
wiecznym piórem złożył na nim kompletnie nieczytelny, tyciuteńki podpis.
Kollberg zwykł mawiać, że wygląda jak trzy martwe komary sprzed roku.
Odłożył kartkę do powielenia, rozprostował spinacz, wyciągnął fajkę i
zaczął w niej dłubać.
Melander był bardzo sumienny w kwestii raportów. Najpierw układał
sobie wszystko w głowie, a potem przelewał to na papier. Taki miał
system. Łatwiej zapamiętać szczegóły, jeśli się je raz na zawsze, jasno i
wyraźnie ujmie w słowa. Nie zdarzyło mu się zapomnieć czegokolwiek, co
widział na piśmie. W ogóle nie zwykł niczego wyrzucać z pamięci.
Pożar przy Skóldgatan zajął mu pięć dni, od piątkowego popołudnia do
teraz. Ponieważ nie powinien pracować w soboty i niedziele, czekały go
cztery wolne dni. Hammar już się zgodził, pod warunkiem że nie zajdzie
nic nadzwyczajnego. Czy nie za wcześnie na wypad do domu
letniskowego na Varmdó? Nie. On zajmie się malowaniem ścian, a żona
wyłoży papierem kuchenne półki. Ten dom był jego oczkiem w głowie.
Odziedziczył go po ojcu policjancie, konkretniej inspektorze z Nacki, i
żałował, że sam nie ma dzieci, którym mógłby ów majątek w swoim czasie
przekazać. Na bezdzietność sam się skazał; on i żona wspólnie doszli do
wniosku, że nie będą mieli dzieci, po części z wygodnictwa, a po części z
przyczyn ekonomicznych. Nie przewidywał szybkiego wzrostu płac, poza
tym brał pod uwagę ryzyko wpisane w zawód.
Wyczyścił fajkę, nabił ją i zapalił. Potem wstał i udał się do toalety. Miał
nadzieję, że zanim tam dojdzie, nie usłyszy dzwonka telefonu.
Czterdziestoośmioletni Fredrik Melander miał przypuszczalnie więcej
doświadczenia i wprawy w oględzinach miejsca przestępstwa niż
jakikolwiek policjant w czynnej służbie w Szwecji. Pobierał nauki u
Harry'ego Sódermana i Ottona Wendela. Pracując w głównym wydziale
zabójstw ówczesnej policji ogólnokrajowej, a potem w wydziale do spraw
przemocy fizycznej policji sztokholmskiej, gdzie złożył aplikację po
upaństwowieniu organu powołanego do ochrony porządku i
bezpieczeństwa publicznego pierwszego stycznia 1965, widział co
najmniej kilkaset takich miejsc. Najróżniejszych. Większość w
najwyższym stopniu odrażających. Ale Melander nie zwykł ulegać
emocjom. Potrafił zachować dystans, czego mu zazdrościło wielu
kolegów, a czego on sam nie był świadomy.
Dlatego to, co zobaczył na Skóldgatan, nie zaburzyło jego równowagi
psychicznej ani nie wpłynęło na zmianę wrażliwości.
Praca na pogorzelisku wymagała cierpliwości i dyscypliny. Melander
przede wszystkim musiał ustalić, ile osób straciło życie. Zgodnie z
przypuszczeniami odnaleziono trzy ciała: Kristiny Modig, Kennetha Rotha
i Gorana Malma. Wszystkie z poważnymi poparzeniami. Zwłoki Malma
były częściowo zwęglone. Wydobyto je na końcu, po dokopaniu się do
fundamentów. Kristina, którą pożar zaskoczył w zachodnim skrzydle
domu, najmniej ucierpiała. Mężczyźni byli w skrzydle wschodnim,
doszczętnie strawionym przez płomienie, tam gdzie najprawdopodobniej
wybuchł pożar. Kristina Modig miała zaledwie czternaście lat i chodziła
do szkoły, Kenneth Roth miał lat dwadzieścia siedem, a Goran Malm
czterdzieści dwa. Obu łączyła kryminalna przeszłość i brak stałego zajęcia.
Nic nowego.
W drugim etapie śledztwa należało odpowiedzieć na dwa pytania: Co było
przyczyną śmierci i jak doszło do wybuchu pożaru?
Przyczynę śmierci miał wyjaśnić Państwowy Zakład Medycyny Sądowej.
Pożar był zmartwieniem Melandera i jego bólem głowy, abstrahując od
tego, że nigdy się nie uskarżał na ból głowy.
Miał do dyspozycji ekspertów ze straży pożarnej i z laboratorium
kryminalistyki. Na niewiele mu się przydali. Ich główny wkład polegał na
głębokim zmarszczeniu czół i pytających minach.
Melander polecił zrobienie kilkuset zdjęć. W miarę odnajdywania ciał -
Kristiny Modig dzień po pożarze, Kennetha Rotha w niedzielę, Gorana
Malma w poniedziałek po południu -fotografowano je pod wszelkimi
możliwymi kątami, po czym zabierano do obdukcji.
Nie wyglądały zbyt gustownie. Ponieważ paliły się dość krótko, a ciało
ludzkie składa się w dziewięćdziesięciu procentach z cieczy, nie uległy
kremacji i lekarze sądowi mieli co robić.
Wstępne orzeczenia nie były zaskakujące.
Kristina Modig zmarła wskutek zaczadzenia. Była w koszuli nocnej i
leżała w łóżku. Wszystko wskazywało na to, że umarła we śnie. W
układzie oddechowym znajdowały się cząsteczki sadzy.
To samo dotyczyło Kennetha Rotha, tyle, że nie miał na sobie ubrania i nie
spał. Próbując się ratować, doznał ciężkich poparzeń. Nawdychał się
duszącego dymu, w gardle i płucach była sadza.
Inaczej sprawy się miały w przypadku Gorana Malma.
Poza tym dało się zauważyć inne różnice. Malm zmarł wprawdzie we
własnym łóżku, ale był kompletnie ubrany. Sporo przemawiało za tym, że
prócz slipów, spodni i marynarki miał na sobie skarpetki, buty i jesionkę.
Zwęglone ciało leżało w tak zwanej pozycji szermierza, wywołanej
pośmiertnie skurczem mięśni z powodu wysokiej temperatury.
Najprawdopodobniej pożar wybuchł w jego mieszkaniu, nic jednak nie
świadczyło o tym, że zdawał sobie z tego sprawę lub usiłował się ratować.
Co do przyczyn pożaru Melander miał swoją prywatną teorię już w piątek
po południu, kiedy rozmawiał z Martinem Beckiem i Kollbergiem. Ale nie
zamierzał się nią dzielić. Pożar spowodowała jakaś eksplozja i ogień
bardzo szybko i gwałtownie się rozprzestrzenił. W mniemaniu Melandera
do wybuchu doprowadził żar, ogień bez płomieni, który być może tlił się
przez wiele godzin, zanim temperatura osiągnęła taki poziom, że wyleciały
szyby. Goran Malm mógł już od paru godzin nie żyć, a większość
sprzętów w mieszkaniu stopiła się albo zwęgliła, tak jak zewnętrzna
warstwa podłogi, sufitu i ścian. Niesamowita gwałtowność pożaru i
eksplozja, którą Gunvald Larsson miał zauważyć, mogły się wziąć stąd, że
kiedy całe mieszkanie stanęło w płomieniach, jednocześnie wyleciała
pierwsza szyba i do środka wtargnął strumień nasyconego tlenem
powietrza. Potem mogło oczywiście dojść do wtórnych eksplozji
przewodów gazowych, materiałów wybuchowych lub łatwopalnych
cieczy, na przykład benzyny czy alkoholu. Tego typu pożar mogło
praktycznie spowodować cokolwiek: papieros, iskra z pieca kaflowego,
niewyłączone żelazko, toster, defekt instalacji elektrycznej. Istniały setki
możliwości, niemal każda wydawała się absolutnie prawdopodobna. W
rozumowaniu Melandera było jednak pewne ale i chyba dlatego zachował
tę teorię dla siebie. Jeśli ogień tlił się tak długo, że zdążyło się zwęglić
wyposażenie mieszkania i sam Malm, powinno być odczuwalnie gorąco w
lokalu piętro wyżej, gdzie znajdowały się cztery osoby. Chociaż mogły
spać, być pod silnym wpływem alkoholu albo narkotyków. Przesłuchanie
ich to nie jego sprawa. Tak czy inaczej, było sporo niejasnych punktów.
O wpół do drugiej we wtorek, kiedy Melander wrócił na pogorzelisko po
skromnym lunchu, który zjadł przed kioskiem
z kiełbaskami na Ringvagen, czekał na niego kurier na motocyklu, z
beżową kopertą w ręku.
W kopercie była krótka wiadomość od Kollberga: „Wstępna telefoniczna
relacja z obdukcji Malma. Zmarł wskutek zaczadzenia, zanim wybuchł
pożar. Nie ma śladu sadzy w płucach ani w drogach oddechowych".
Melander przeczytał ją trzy razy, lekko uniósł brwi i spokojnie zaczął
nabijać fajkę. Wiedział, czego powinien szukać i gdzie. I dość szybko
znalazł.
Z niebywałą ostrożnością odsłonięto coś, co pięć dni wcześniej stanowiło
pomieszczenie kuchenne w mieszkaniu Gorana Malma. Była tam żeliwna
kuchenka gazowa starego typu, z dwoma palnikami, na czterech nóżkach.
Pierwotnie stała przy zlewie, na przykrym linoleum, drewnianym blacie.
Kiedy blat spłonął, spadła, na wpół stopiona przedziurawiła deski podłogi i
znieruchomiała sześćdziesiąt centymetrów niżej, w ślepym pułapie. Mimo
poważnych odkształceń, w niezłym stanie zachowały się mosiężne kurki.
Oba zakręcone, zamykane na czop, blokowany karbem na kryzie, żeby nie
można ich było niechcący otworzyć, na przykład zahaczając jakąś częścią
garderoby. Kuchenkę łączył z przewodem gazowym czerwony gumowy
wąż o średnicy dwudziestu milimetrów, zakończony gwintowaną nasadką.
Prawie nic z niego nie zostało. Ze względów bezpieczeństwa nakładka
miała dwumilimetrowy felc, za którym powinien być cybant z
galwanizowanej blachy, zaciśnięty śrubką z nakrętką. Chodziło o to, żeby
wąż się nieoczekiwanie nie wysunął z nasadki. Dodatkowe zabezpieczenie
stanowił zawór główny, znajdujący się na nasadce między gwintem a
felcem. Był odkręcony i brakowało cybantu. Choć gumę strawiła wysoka
temperatura, cybant lub jego fragmenty powinny zostać na nasadce,
ponieważ z technicznego punktu widzenia, bez poluzowania śrubki, nie
mógł się zsunąć.
Melander i jego ludzie szukali cybantu blisko trzy godziny. Rzeczywiście
był z galwanizowanej blachy i leżał w odległości dwóch metrów i
czterdziestu sześciu centymetrów od wpustu przewodu gazowego. Nie
odkształcił się, śrubka i nakrętka znajdowały się na swoim miejscu.
Nakrętka trzymała się na najniższych gwintach, co świadczyło o tym, że
ktoś poluzował cybant i zdjął przez felc. Obok cybantu było coś, co na
pierwszy rzut oka przypominało zakrzywiony gwóźdź, a po bliższych
oględzinach okazało się śrubokrętem z wypalonym trzonkiem.
Melander skierował teraz swoją uwagę na co innego.
W mieszkaniu były dwa źródła ciepła: piec kaflowy i mały żelazny piecyk.
Miały zasunięte szybry.
Drzwi wejściowe i futryna uległy całkowitemu zniszczeniu. Zachował się
zamek podklamkowy, w którym wciąż tkwił klucz. Wprawdzie z
nadpalonym piórem, ale bez wątpienia został dwa razy przekręcony. Czyli
drzwi były zamknięte od środka.
Zaczęło się ściemniać. Melander, poważnie zrewidowawszy swoją teorię,
wrócił do nieskazitelnie uporządkowanego mieszkania na Polhemsgatan.
Czekała go kolacja, kilka miłych godzin przed telewizorem i dziesięć
godzin spokojnego snu. Kiedy przestąpił próg, małżonka już nakryła do
stołu w kuchni i podała fasolkę po bretońsku z podsmażoną mortadelą.
Kapcie stały na swoim miejscu, obok fotela naprzeciwko telewizora, a
łóżko było gotowe na przyjęcie swojego pana i mistrza.
Nieźle, pomyślał Melander.
Jego żona, pięć lat młodsza Saga, skąpa, brzydka i kanciasta, miała sto
osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, płaskostopie i duże obwisłe piersi.
Od ponad dwudziestu dwóch lat uważał, że jest piękna. Przez ten czas nie
bardzo się zmieniła, ciągle ważyła osiemdziesiąt dwa kilo, nosiła buty
rozmiar
czterdzieści cztery, jej sutki były małe, różowe i cylindryczne jak gumka
do wycierania na ołówku.
Kiedy się położyli i zgasili światło, wziął ją za rękę.
-
Kochanie?
-
Tak, Fredrik?
-
Ten pożar to był nieszczęśliwy wypadek.
-
Jesteś pewien?
-
Prawie.
-
Wspaniale. Kocham cię.
I zasnęli.
Następnego dnia rano Melander oglądał okna w mieszkaniu Gorana
Malma. Szyb oczywiście nie było, ram też, ale pośród popiołu, odłamków
cegieł, odprysków szkła i innych rupieci poniewierały się haczyki. Kilka
wisiało na zwęglonych słupkach okiennych. Większa część wschodniego
skrzydła domu wyleciała w powietrze i roztrzaskała się w wyniku
eksplozji, natomiast ta ściana wydawała się mniej osmalona od
pozostałych.
Melander znalazł jeszcze dwa przedmioty.
Pierwszy, to kawałek drewnianej ramy szczytowego okna w mieszkaniu
Malma. Na całej krawędzi była jakaś lepka żółtoszara powłoka. Nie miał
wątpliwości, że to resztki taśmy klejącej.
Drugi, to wywietrznik w ścianie szczytowej. Zatkany pakułami i strzępami
ręcznika.
A więc wszystko było jasne. Goran Malm popełnił samobójstwo. Zamknął
drzwi na klucz, pozamykał okna, zasunął szybry i pozatykał wywietrzniki.
Poza tym uszczelnił szpary w oknach taśmą klejącą. Żeby wszystko
odbyło się szybko i bezboleśnie, poluzował cybant śrubokrętem i wyrwał
gumowy wąż. Następnie odkręcił zawór główny i położył się na łóżku.
Gaz błyskawicznie wydostał się z dość dużego przewodu. Po kilku
minutach Malm stracił przytomność i w niespełna
kwadrans zmarł. Zatruł się gazem, stąd tlenek węgla we krwi. Kiedy
wybuchł pożar, najprawdopodobniej nie żył od paru godzin. Gaz bez
przerwy wydobywał się z przewodu. Mieszkanie zamieniło się w bombę,
wystarczyła iskierka, żeby doszło do eksplozji i zajęcia się całego domu
ogniem.
Ostatnią czynnością Melandera na pogorzelisku było odczytanie wskazań
sfatygowanego licznika gazowego. W ten sposób dodatkowo się upewnił
co do słuszności swojej teorii.
Pojechał na Kungsholmsgatan i przedstawił rezultaty wizji lokalnej.
Fakty były niepodważalne.
Hammar wpadł w zachwyt i wcale się z tym nie krył.
A nie mówiłem? - pomyślał Kollberg, potem powiedział to na głos i
natychmiast wrócił do w miarę spokojnych zajęć w Vastberdze.
Martin Beck lekko się zadumał, ale zaakceptował fakty i pokiwał głową.
Rónn wydał westchnienie ulgi.
Postępowanie przygotowawcze uznano za zakończone i zamknięto
dochodzenie.
Melander był zadowolony.
Pomyślał, że tylko jedno pytanie pozostało bez odpowiedzi. To znaczy
odpowiedzi mogły być setki i wybór właściwej wydawał się zbędny i
niemal niemożliwy.
Kiedy wyszedł z toalety, usłyszał telefon, który przypuszczalnie dzwonił
na jego biurku, ale się tym nie przejął. Wziął z szatni jesionkę i udał się na
zasłużony czterodniowy urlop.
Dziesięć minut wcześniej umarła dwudziestoczteroletnia rudowłosa
Madeleine Olsen. Po pięciu i pół dniach niewyobrażalnego cierpienia.
Rozdział 10
Guiwald Larsson błyskawicznie sformułował pytanie bez odpowiedzi,
które przemknęło przez głowę Melanderowi.
Miał na sobie swój szlafrok, białe kapcie i włożoną po raz pierwszy nową
piżamę. Stał przy oknie, usiłując nie patrzeć na kwiaty, które przyniósł
Rónn: beznadziejnie zakomponowany bukiet goździków i tulipanów z
mnóstwem zielonych dodatków.
-
Tak, tak! - rzucił ze złością, wymachując raportem. -Tyle to nawet
kura zrozumie!
-
No.
Rónn siedział na krześle dla gości i od czasu do czasu nie bez dumy zerkał
na czerwono-zielony dowód uznania.
-
Nawet jeśli w mieszkaniu było tyle gazu, co w balonie
pierwszomajowym, coś, do jasnej cholery, musiało wywołać pożar! Mam
rację?
-
No, ale...
-
Ale co?
-
No, prawie wszystko może spowodować wybuch w pokoju
wypełnionym gazem.
-
Prawie wszystko?
-
Wystarczy byle iskierka.
-
Ale iskierka musi się, do diabła, skądś wziąć!
-
Raz miałem do czynienia z wybuchem gazu. Jeden facet odkręcił
kurki i odebrał sobie życie. Potem zadzwonił do drzwi jakiś włóczęga i
iskra z baterii wysadziła chałupę w powietrze.
-
Tak się składa, że tym razem nie przyszedł żaden włóczęga i nie
zadzwonił do Malma.
-
Ale mogą być setki innych powodów.
-
Nieprawda. Powód może być tylko jeden i nikt nie zadał sobie trudu,
żeby go znaleźć.
-
Znaleźć? Przecież wszystko poszło z dymem. Pomyśl, wystarczy
zwarcie w kontakcie albo zła izolacja, powstaje iskra i gotowe.
Gunvald Larsson milczał.
-
Szlag trafił całą sieć elektryczną. Spalił się każdziuteńki bezpiecznik.
Nie da się udowodnić, co wysiadło najpierw.
Gunvald Larsson milczał.
-
Budzik elektryczny, radio, telewizor - wyliczał Rónn. -Mogła spaść
skra z pieca kaflowego albo z kominka.
-
Szybry były zamknięte.
-
Mimo to mogła się przedostać. Na przykład przez drzwiczki.
Gunvald Larsson zmarszczył brwi i patrzył na bezlistne drzewa i
ośnieżone dachy.
-
Dlaczego Malm miałby popełnić samobójstwo?
-
Był w dołku. Nie miał pieniędzy, wiedział, że chodzi za nim policja.
Chociaż się wywinął od aresztu, nie czuł się bezpiecznie. Gdyby się
pokazał Olofsson, pewnie by tam wrócił.
-
Uhm - niechętnie przyznał Gunvald Larsson. - To prawda.
-
Poza tym miał beznadziejne układy rodzinne. Samotny alkoholik z
kryminalną przeszłością, dwa razy rozwiedziony, od lat nie łożył na dzieci.
Jak nic czekał go obóz pracy.
-
Aha.
-
No i cierpiał na jakąś chorobę. Kilka razy był w Beckis*.
-
Chcesz powiedzieć, że nie miał piątej klepki?
-
Był dwubiegunowy. Kiedy pił albo coś mu nie szło, wpadał w ciężką
depresję.
-
No dobrze, wystarczy.
-
Już wcześniej próbował popełnić samobójstwo - jakby nigdy nic
kontynuował Rónn. - Co najmniej dwa razy.
-
To nie wyjaśnia, skąd się wzięła iskra.
Rónn wzruszył ramionami.
Gunvald Larsson się zamyślił.
-
Parę minut przed eksplozją coś widziałem.
-
Co?
-
Na piętrze, nad mieszkaniem Malma ktoś zapalił zapałkę albo
zapalniczkę.
-
Ale pożar wybuchł u Malma, nie na górze.
Rónn wytarł nos złożoną chusteczką.
-
Nie rób tak - upomniał go Gunvald Larsson - bo będzie jeszcze
czerwieńszy.
-
Przepraszam. - Rónn schował chusteczkę i zastanawiał się przez
chwilę. - Dom był stary i w złym stanie. Według Melandera do mieszkania
na piętrze dostało się trochę gazu, ale jego stężenie nie było śmiertelne.
Gunvald Larsson odwrócił się i wbił wzrok w Rónna.
-
Kto przesłuchiwał pogorzelców?
-
Nikt.
-
Nikt?
-
No. Nie mieli nic wspólnego z Malmem. W każdym razie nic na to
nie wskazuje.
-
Skąd wiesz?
-
No...
* Szpital psychiatryczny w Beckomberdze, w zachodnim Sztokholmie
(1935-1995), w poł. XX w. jeden z największych w Europie, symbol
wariatkowa, od 2008 specjalizuje się w chorobach geriatrycznych.
-
Gdzie są ci ludzie?
-
Ciągle w szpitalu. Chyba tutaj. Oprócz dzieci, którymi się zajęła
komisja opieki.
-
Dorośli przeżyją?
-
No. Tylko Madeleine Olsen ma małe szanse. Z tego, co słyszałem,
jeszcze zipie.
-
To znaczy, że innych można przesłuchać?
-
Nie. Przecież dochodzenie jest zamknięte.
-
Wierzysz w nieszczęśliwy wypadek?
Rónn spojrzał na swoje dłonie i pokiwał głową.
-
No. Nie ma innego wytłumaczenia. Wszystko zostało sprawdzone.
-
Z wyjątkiem iskry.
-
To prawda, ale tego nie da się udowodnić.
Gunvald Larsson wyrwał z nosa jasny włosek i przyglądał mu się w
zamyśleniu. Potem usiadł na łóżku, zamknął raport i rzucił go na nocną
szafkę. Jakby uznał sprawę za skończoną.
-
Wypiszą cię pojutrze? - spytał Rónn.
-
Na to wygląda.
-
A później będziesz pewnie z tydzień na zwolnieniu, co?
-
Chyba tak - odparł rozkojarzony Gunvald Larsson.
Rónn spojrzał na zegarek.
-
No, będę się zbierał. Synek ma jutro urodziny i muszę mu kupić
prezent.
-
Co mu kupisz? - obojętnie spytał Gunvald Larsson.
-
Wóz strażacki.
Gunvald Larsson popatrzył na niego z taką miną, jakby usłyszał coś
skrajnie obscenicznego.
-
Takie miał życzenie - wyjaśnił Rónn. - Wóz jest mały, o, mniej
więcej tej wielkości, a kosztuje aż trzydzieści dwa pięćdziesiąt.
Rónn pokazał wymiary, rozstawiając palce.
-
Aha - mruknął Gunvald Larsson.
-
No to cześć!
Guiwald Larsson skinął głową.
-
Einar? - odezwał się, kiedy Rónn położył dłoń na klamce.
-
No?
-
Skąd wytrzasnąłeś te kwiaty? Zwinąłeś je z czyjegoś grobu...?
Rónn obrzucił go urażonym spojrzeniem i wyszedł.
Gunvald Larsson położył się na plecach, splótł wielkie dłonie na karku i
patrzył w sufit.
Następnego dnia, czyli w czwartek czternastego marca, nie dało się
zauważyć najmniejszych oznak wiosny, która według kalendarza powinna
być tuż-tuż. Lodowaty wiatr hulał w najlepsze, tumany śnieżynek tłukły
się o szyby komendy południowej. Kollberg siorbał kawę z tekturowego
kubka i wcinał drożdżówkę, pstrząc okruszkami biurko Martina Becka.
Martin Beck pił herbatę, mając złudną nadzieję, że dobrze mu zrobi na
żołądek. Było wpół do czwartej po południu. Kollberg większą część dnia
strawił na ochrzanianiu Skackego. W przerwach, kiedy obiekt jego
dezaprobaty go nie słyszał, zwijał się ze śmiechu.
Rozległo się ostrożne pukanie do drzwi. Skacke wszedł do pokoju,
spłoszonym wzrokiem zerknął na Kollberga i położył jakiś papier na
biurku Martina Becka.
-
Co to? - spytał Kollberg. - Nowy przypadek śmierci na niby?
-
Kopia notatki z SKL - ledwie słyszalnie odpowiedział Skacke i
wycofał się ku drzwiom.
-
Słuchaj no, Benny... - zaczął Kollberg z miną niewiniątka. - Skąd ci
przyszło do głowy, żeby zostać policjantem?
Skacke przestąpił z nogi na nogę.
-
W porządku - odezwał się Martin Beck, demonstracyjnie podnosząc
papier. - Dziękuję. Możesz odejść. - Kiedy
Skacke zamknął za sobą drzwi, popatrzył na Kollberga. - Jeszcze ci mało?
Nie masz dosyć na dzisiaj?
-
No dobrze, jutro też będzie dzień. Co to za świstek?
Martin Beck przebiegł tekst oczami.
-
Od Hjelma. Zbadał część próbek i przedmiotów z pogorzeliska przy
Skóldgatan. Żeby, jak pisze, „wykluczyć ich ewentualny związek z
zarzewiem pożaru". Wynik negatywny. - Westchnął i odłożył notatkę. -
Wczoraj zmarła ta młoda Olsen.
-
Uhm, przeczytałem w gazecie - obojętne skonstatował Kollberg. -
Wiesz, dlaczego ten geniusz został policjantem?
Martin Beck milczał.
-
Ja wiem - kontynuował Kollberg. - Stoi czarno na białym w jego
papierach. Powiedział, że pracę w policji traktuje jako odskocznię w
swojej karierze. Marzy mu się posada komendanta.
Kollberg znów dostał ataku śmiechu. O mały włos nie udławił się
drożdżówką.
-
Szczerze mówiąc, nie podoba mi się ten pożar - powiedział pod
nosem Martin Beck.
-
Co ty tam przymarudzasz? - Kollberg złapał oddech. -Niby czemu
miałby się podobać? Dlatego że cztery osoby zginęły w płomieniach, a
dwumetrowy idiota dostanie medal? -Spoważniał. - Wszystko jest jasne,
prawda? Malm odkręca gaz i popełnia samobójstwo. Chromoli to, co
będzie potem, bo myśli wyłącznie o sobie, poza tym kiedy wybucha pożar,
jest stuprocentowo martwy. Trzy niewinne osoby tracą życie, a policja
traci świadka i szansę zapuszkowania Olofssona, czy jak mu tam. Ty i ja
nie mamy z tą sprawą nic wspólnego. Dobrze mówię?
Martin Beck długo i starannie wycierał nos.
-
Wszystko gra - podsumował Kollberg. - I nie próbuj mi wmawiać, że
„gra za dobrze". Albo że twoja przewspaniała
intuicja... - Urwał i obrzucił Martina Becka krytycznym spojrzeniem. -
Kurde, fatalnie wyglądasz.
Martin Beck wzruszył ramionami.
Kollberg pokiwał głową.
Znali się jak łyse konie. Kollberg wiedział, co gryzie Martina Becka, ale
niepytany nie zamierzał podejmować tego tematu.
-
Zapomnij o tym pieprzonym pożarze - powiedział lekkim tonem. - Ja
już zapomniałem. Wpadniesz do mnie wieczorkiem? Gun będzie na jakimś
kursie, możemy wypić po maluchu i rozegrać partyjkę szachów.
-
Czemu nie - odparł Martin Beck.
Przynajmniej o kilka godzin opóźni powrót do domu.
Rozdział 11
Gurwald Larsson został wypisany ze szpitala po przedpołudniowym
obchodzie w piątek piętnastego marca. Lekarz zalecił mu odpoczynek i
wręczył dziesięciodniowe zwolnienie, do poniedziałku dwudziestego
piątego.
Pół godziny później wyszedł na wiatr, przed głównym wejściem przywołał
taksówkę i pojechał na komendę na Kungsholmen. Nie kontaktując się z
kolegami, udał się do swojego pokoju, widziany jedynie przez strażnika w
holu. Tam odbył kilka rozmów telefonicznych, w tym co najmniej jedną,
za którą naraziłby się na ostrą reprymendę przełożonych, gdyby
przypadkiem ją słyszeli.
Rozmawiając, zapisywał rozmaite dane na kartce, po czym ułożył z nich
listę osób.
Ze wszystkich policjantów zajmujących się pożarem przy Skóldgatan
tylko Gunvald Larsson był z wyższych sfer. Jego ojciec uchodził za
majętnego, mimo że masa spadkowa nie należała do imponujących. Mały
Gunvald dorastał w eleganckiej dzielnicy Óstermalm i uczęszczał do
najlepszych szkół. Dosyć szybko się jednak okazało, że jest
problematycznym członkiem rodziny; miał odmienne poglądy, które zwykł
głosić świątek - piątek. W końcu ojciec nie widział
innego wyjścia, jak postać go do Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej.
Gunvald Larsson źle się czuł wśród wojskowych i po kilku latach
przeniósł się do floty handlowej. Tam szybko się zorientował, że może
zrobić niewielki użytek z wiedzy zdobytej w szkole i doświadczenia
zdobytego na trałowcach, niszczycielach i przestarzałych pancernikach.
Jego bracia i siostry zawczasu się ustatkowali. Kiedy zmarli rodzice, byli
już dobrze sytuowani i ustawieni. Nigdy nie nawiązał z nimi kontaktu,
praktycznie zapomniał o ich istnieniu.
Ponieważ nie uśmiechało mu się spędzenie reszty życia w marynarce,
musiał pomyśleć o innym zawodzie, wymagającym odrobiny ruchu, w
którym jego cudaczne wykształcenie byłoby w miarę przydatne. I tym
sposobem został policjantem. Ku zdumieniu i niemałemu przerażeniu
krewnych mieszkających na Lidingó i Óstermalmie.
Opinie o jego policyjnych kwalifikacjach były w najwyższym stopniu
podzielone. Poza tym prawie nikt go nie lubił.
Gunvald Larsson najczęściej kierował się własnym rozumem i stosował,
oględnie mówiąc, nieortodoksyjne metody.
Równie nieortodoksyjnie prezentowała się sporządzona przez niego lista:
„Goran Malm, 42, złodziej, nie żyje (samobójstwo?) Kenneth Roth, 27,
złodziej, nie żyje, pochowany Kristina Modig, 14, młodociana dziwka, nie
żyje, pochowana
Madeleine Olsen, 24, ruda kurwa, nie żyje Kent Modig, 5, dziecko (dom
dziecka) Clary Modig, 7 mies., niemowlę (dom dziecka) Agnes Sóderberg,
68, sklerotyczka, dom starców Rosenlund Herman Sóderberg, 67,
sklerotyczny ochlapus, dom opieki Hógalid
Max Karlsson, 23, gangster, Timmermansgatan 12
Anna-Kajsa Modig, 30, dziwka, szpital na Sódermalmie (oddz.
psychiatryczny)
Carla Berggren, ?, dziwka, Gótgatan 25"
Przeczytał listę i zdecydował, że warte zachodu są trzy ostatnie osoby. Z
pozostałych cztery zmarły, dwoje małych dzieci o niczym nie miało
pojęcia, a starsze małżeństwo cierpiało na demencję.
Złożył kartkę, schował do kieszeni i wyszedł. Nawet nie skinął głową
strażnikowi. Odszukał samochód stojący na policyjnym dziedzińcu i
pojechał do domu.
W sobotę i niedzielę siedział w czterech ścianach, pochłonięty lekturą
powieści Saxa Rohmera.
Ani przez chwilę nie pomyślał o pożarze.
W poniedziałek osiemnastego marca wstał wcześnie, zerwał ostatnie
plastry, wziął prysznic, ogolił się i starannie dobierał garderobę. Potem
wsiadł do samochodu i udał się na Gótgatan, gdzie mieszkała Carla
Berggren.
Wdrapał się na drugie piętro, przeciął asfaltowe podwórko, dotarł do
brudnej klatki z łuszczącą się brązową farbą i rozchwierutanymi
poręczami, pokonał jeszcze trzy piętra i zatrzymał się przed popękanymi
drzwiami opatrzonymi blaszaną skrzynką na listy i odręczną kartonową
wizytówką: „Carla Berggren, Modelka".
Nie zauważył dzwonka, więc lekko kopnął w drzwi, otworzył je i
nieproszony wszedł do środka.
Jednopokojowe mieszkanie. Stęchły zaduch. Ciemno. Popsuta roleta
przesłaniała okno do połowy. Ciepło. Pokój ogrzewały dwa elektryczne
grzejniki starej daty, ze spiralnymi żarnikami. Na podłodze poniewierały
się części garderoby i rozmaite drobiazgi. Tylko łóżko nie nadawało się na
śmietnik. Duże, zasłane stosunkowo czystą pościelą.
Carla Berggren leżała na łóżku i czytała jakieś piśmidło z opowieściami o
miłości. Podobnie jak poprzednio, kiedy
ją widział, była naga i podobnie wyglądała. Oczywiście nie miała gęsiej
skórki, nie histeryzowała i nie zanosiła się spazmatycznym płaczem.
Sprawiała wrażenie wyjątkowo spokojnej.
Drobna, bardzo szczupła tleniona blondynka o małych zwiotczałych
piersiach, które przypuszczalnie prezentowały się najlepiej w tej właśnie
pozycji, to znaczy, kiedy leżała na plecach, i z mysią kępką między
nogami.
Przeciągnęła się ospale i ziewnęła.
-
Trochę dla mnie za wcześnie, ale nie ma sprawy.
Gunvald Larsson milczał, co najwyraźniej opacznie zrozumiała.
-
Oczywiście najpierw forsa. Połóż na stole. Znasz stawkę? A może
chcesz coś ekstra? Masażyk?
Schylił się i wszedł do tyciego pokoju. Ledwie się zmieścił. Zalatywało
seksem, cielesnymi wyziewami, starym dymem tytoniowym i tanimi
kosmetykami. Zrobił krok w stronę okna, żeby podciągnąć roletę.
Sprężyna była popsuta, więc w efekcie niemal całkowicie ją opuścił.
Dziewczyna przyglądała się jego poczynaniom.
-
A, poznaję cię. To ty uratowałeś mi życie, co nie?
-
Tak.
-
Strasznie dziękuję.
-
Bardzo proszę.
Zadumała się, lekko rozchyliła nogi i prawą dłonią przesunęła po kroczu.
-
To zmienia postać rzeczy. Ma się rozumieć, dostaniesz za darmo.
-
Proszę coś na siebie narzucić.
-
Prawie wszystkim się podobam.
-
Mnie nie.
-
I wszyscy mówią, że jestem dobra.
-
Z zasady nie przesłuchuję gołych... łudzi.
Zawahał się na ułamek sekundy, jakby nie był pewien, do jakiej kategorii
ją zaliczyć.
-
Przesłuchanie? A, jasne, przecież jesteś gliną. Ja nic nie zrobiłam.
-
Jest pani prostytutką.
-
Nie bądźmy małostkowi. Seks jeszcze nikomu nie zaszkodził.
-
Proszę się ubrać.
Westchnęła, wygrzebała z pościeli szlafrok i włożyła, nie zawiązując.
-
O co chodzi?
-
Chcę zapytać o parę rzeczy.
-
Jakich rzeczy? O mnie?
-
Między innymi. Na przykład co pani robiła w tamtym domu?
-
Nic nielegalnego. Mówię prawdę.
Gunvald Larsson wyjął długopis i kilka kartek wyrwanych z notesu.
-
Jak się pani nazywa?
-
Carla Berggren. A właściwie...
-
Właściwie? Tylko bez kłamstw.
-
Nie - powiedziała z dziecięcą godnością. - Nie okłamię cię.
Nazywam się Karin Sofia Pettersson. „Berggren" to nazwisko panieńskie
mamy. A „Carla" lepiej brzmi.
-
Skąd pani pochodzi?
-
Z Skillingarydu. W Smalandii.
-
Od kiedy mieszka pani w Sztokholmie?
-
Od ponad roku. Prawie półtora.
-
Ma tu pani stałą pracę?
-
Zależy, co się przez to rozumie. Od czasu do czasu najmuję się jako
modelka. Bywa ciężko.
-
Ile pani ma lat?
-
Siedemnaście... prawie.
-
Czyli szesnaście?
Pokiwała głową.
-
Co pani robiła w tamtym mieszkaniu?
-
Mieliśmy takie małe party.
-
Ma pani na myśli kolację?
-
Nie. Seksparty.
-
Seksparty?
-
Tak. Nigdy ci się nie obiło o uszy? Fajna rzecz.
-
Aha. - Gunvald Larsson obojętnie odwrócił kartkę. - Jak dobrze znała
pani te osoby?
-
Tego, który tam mieszkał, nigdy przedtem nie widziałam. Kent, czy
jak mu tam...
-
Kenneth Roth.
-
Naprawdę? Tak czy inaczej, wcześniej o nim nie słyszałam.
Madeleine znałam tylko trochę. Oboje nie żyją, co?
-
Tak. A Max Karlsson?
-
Jego znam. Spotykamy się od czasu do czasu dla przyjemności. Żeby
się rozerwać. To on mnie tam zabrał.
-
Jest alfonsem?
Pokręciła głową.
-
Nie, nikt taki nie jest mi potrzebny - odparła z naiwną powagą. - Nie
opłaca się. Oni chcą tylko szmalu. Procenty i takie tam.
-
Czy znała pani Gorana Malma?
-
Tego, który się zabił i podpalił chałupę? Który mieszkał piętro niżej?
-
Tak.
-
W życiu o nim nie słyszałam. Palant. Zdrowo mu odwaliło.
-
A inni go znali?
-
Chyba nie. Na pewno nie Max ani Madeleine. Może Kent albo
Kenneth, bo tam mieszkał.
-
Co robiliście?
-
Pieprzyliśmy się.
Gurwald Larsson przeszył ją spojrzeniem.
-
Może więcej konkretów, dobrze? O której przyszliście? I dlaczego
akurat tam?
-
Max mnie ściągnął. Powiedział, że szykuje się fajna impreza. Po
drodze zabraliśmy Madeleine.
-
Poszliście pieszo?
-
W taką pogodę? Nie. Wzięliśmy taryfę.
-
O której byliście na miejscu?
-
Koło dziewiątej. Mniej więcej.
-
I co było potem?
-
Ten, który tam mieszkał, miał dwie butelki wina, piliśmy,
nastawiliśmy gramofon i tak dalej.
-
Nie zauważyła pani niczego szczególnego? Pokręciła głową.
-
Niby co?
-
Proszę mówić dalej.
-
Potem Madeleine się rozebrała. Wcale nie była ładna. No to i ja się
rozebrałam. Chłopcy też. A potem... potem tańczyliśmy.
-
Nago?
-
No, fajna rzecz.
-
Aha. Co dalej?
-
Trochę to trwało, a potem usiedliśmy i paliliśmy.
-
Paliliście?
-
Uhm. Hasz. Żeby poczuć kopa. Dobrze robi.
-
Kto częstował?
-
Max. On...
-
Tak? Co on?
-
Uf. Obiecałam mówić prawdę. Ja nic nie zrobiłam. Poza tym
uratowałeś mi życie.
-
Co Max?
-
Max opyla hasz. Najczęściej dzieciakom.
Gunvald Larsson zanotował.
-
Co dalej?
-
Potem chłopcy rzucali monetą. Byłyśmy w formie, na lekkim haju,
chichotałyśmy, rozumiesz, normalka.
-
Rzucali monetą?
-
No. Maksowi trafiła się Madeleine i wyszli do pokoju. Ja i ten
Kenneth zostaliśmy w kuchni. Chodziło o to...
-
Tak?
-
E, na pewno byłeś na takich party. Najpierw rzuca się monetą, potem
jest zmiana, a na końcu zbiorówka, jeśli chłopcy mają jeszcze siłę. To jest
najfajniejsze.
-
Zgasiliście światło?
-
Tak. Ten chłopak i ja położyliśmy się w kuchni na podłodze. Tylko...
-
Tylko co?
-
Stało się coś dziwnego. Uderzyłam w kimono. Obudziła mnie
Madeleine. Przylazła do kuchni, potrząsnęła mną i powiedziała, że Max
się wścieka, bo nie przyszłam. A ja leżałam na tym gościu.
-
Zamknęliście drzwi do kuchni?
-
Tak. Kenneth też zasnął. Madeleine zaczęła go tarmosić. Zapaliłam
zapalniczkę, spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że byłam z nim godzinę
z hakiem.
Gunvald Larsson pokiwał głową.
-
Byłam strasznie klapnięta, ale jakoś się pozbierałam i poszłam do
pokoju. Maksxowi nic nie dolegało. Chwycił mnie, rzucił na wyro i
powiedział...
-
No, co powiedział?
-
Przyłóż się. Tak powiedział. Bo z tej rudej wywłoki nie było
wielkiego pożytku. A potem...
-
Tak?
-
Nic nie pamiętam aż do wybuchu. Huknęło jak z armaty, wszędzie
było pełno dymu i ognia. A potem ty... Makabra.
-
I niczego dziwnego pani nie zauważyła?
-
Tylko to, że zasnęłam. Normalnie mi się to nie zdarza. Byłam z
wieloma prawdziwymi kozakami i wszyscy mi mówili, że jestem
piekielnie dobra. I ładna.
Gunvald Larsson skinął głową, schował notatki i długo przyglądał się
dziewczynie.
-
Moim zdaniem jest pani brzydka. Obwisłe piersi, wory pod oczami,
chorowity wygląd. Kupa nieszczęścia. Jeszcze parę lat ćpania, a będzie
pani tak obrzydliwa, że nikt pani nie tknie nawet w bokserskich
rękawicach. Żegnam.
Zatrzymał się na podeście i po chwili wrócił do mieszkania. Dziewczyna
zdjęła szlafrok i opuszkami palców obmacywała pachę.
Zachichotała.
-
Jak byłam w szpitalu, wyrosły mi włosy. Zmieniłeś zdanie?
-
Uważam, że powinna pani kupić bilet do Smalandii, pojechać do
domu i znaleźć sobie uczciwą pracę.
-
Tam nie ma pracy.
Zatrzasnął drzwi z taką siłą, że o mały włos nie wyleciały z zawiasów.
Przez chwilę stał na Gótgatsbacken. Czego się dowiedział? Że gaz z
mieszkania Malma prawdopodobnie przedostał się do kuchni piętro wyżej
pionem wodno-kanalizacyjnym. Dlatego tych dwoje usnęło. Ale stężenie
nie było na tyle duże, by doszło do wybuchu, kiedy Karin Sofia Pettersson
zapaliła zapalniczkę.
Co to znaczy? Na dobrą sprawę nic, w każdym razie nic, z czego mógłby
zrobić użytek.
Czuł, że się lepi. Wizyta u szesnastolatki w obskurnym pokoju sprawiła
mu fizyczną przykrość. Czym prędzej pojechał
do Sturebadet*, gdzie spędził trzy błogie godziny w łaźni tureckiej.
Tego poniedziałkowego popołudnia Martin Beck odbył rozmowę
telefoniczną, przy której nie chciał mieć żadnych świadków. Poczekał, aż
Kollberg i Skacke zejdą mu oczu, wybrał numer SKL i poprosił o
połączenie z Hjelmem, wybitnym technikiem kryminalistycznym.
-
Widziałeś zwłoki Malma przed obdukcją i po obdukcji?
-
Owszem - odparł kwaśno Hjelm.
-
Czy zauważyłeś coś godnego uwagi?
-
Raczej nie. No, może prócz tego, że całe ciało było zwęglone. Ze
wszystkich stron, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Łącznie z plecami, mimo że
leżał na plecach. - Hjelm zawiesił głos i dodał po namyśle: - Oczywiście
materac też zajął się ogniem.
-
Uhm.
-
Nie rozumiem was - powiedział Hjelm z lekkim wyrzutem. - Czy to
dochodzenie nie zostało zamknięte? A...
W tym momencie Kollberg otworzył drzwi i Martin Beck natychmiast
zakończył rozmowę.
* Łaźnia z tradycjami, otwarta w Sztokholmie przy Sturegatan w 1885
dzięki inicjatywie lekarza C. Curmana, w 1902 powiększona o kryty
basen, po pożarze w 1985 odbudowana, obecnie jedna z atrakcji centrum
handlowego.
Rozdział 12
W porze lunchu we wtorek, dziewiętnastego, Gunvald Larsson był niemal
gotowy o wszystkim zapomnieć. Wiedział, że niektóre jego poczynania w
ostatnich dniach nie miały nic wspólnego z regulaminem i jak dotąd nie
wytropił nic takiego, co by je usprawiedliwiało. W gruncie rzeczy nie
udało mu się doszukać śladu związku między Goranem Malmem a
pozostałymi osobami, które były w domu, kiedy wybuchł pożar, ani tym
bardziej zlokalizować zarzewia ognia.
Przedpołudniowa wizyta w szpitalu na Sódermalmie przyniosła wyłącznie
potwierdzenie dość oczywistych przypuszczeń. Kristina Modig mieszkała
na mansardzie, dlatego że u matki było za mało miejsca i nie chciała się
gnieździć z hałaśliwym młodszym rodzeństwem. Chyba nie najlepiej się
prowadziła, ale co policji do tego? Jako nieletnia podpadała ewentualnie
pod kuratelę komisji opieki nad dzieckiem, tyle że powołane do tego
instytucje i urzędy coraz częściej patrzyły przez palce na wyskoki
dziewczynek. Zbyt dużo było takich przypadków, za mało opiekunów
społecznych, brak środków poprawczych. W rezultacie dzieci robiły, co
chciały, społeczeństwo zyskało fatalną opinię, rodzice i nauczyciele byli
zrozpaczeni i bezsilni. Ale, jako się rzekło, policji nic do tego.
Anna-Kajsa Modig z pewnością wymagała opieki psychiatrycznej.
Gunvald Larsson, choć z natury niewrażliwy, od razu to zauważył.
Chaotyczna i niekomunikatywna, miała napady dreszczy i bez przerwy
wybuchała płaczem. Usłyszał, że w mansardzie był piecyk naftowy, o
czym już wiedział. Rozmowa nic nie dała, ale wyszedł dopiero wtedy,
kiedy zniecierpliwiony lekarz wyprosił go za drzwi.
Z mieszkania przy Timmermansgatan, gdzie rzekomo mieszkał Max
Karlsson, nie dochodziły żadne odgłosy, mimo że energicznie kopał w
drzwi. Najprawdopodobniej po prostu nikogo nie było w domu.
Gunvald Larsson pojechał do siebie, do Bollmory, przepasał się kraciastym
fartuszkiem i przyrządził sobie smaczny posiłek, który składał się z jajek,
bekonu i podsmażonych ziemniaków. Potem wybrał herbatę odpowiednią
do stanu ducha. Kiedy zjadł i pozmywał, minęła trzecia.
Przez chwilę stał przy oknie i patrzył na wieżowce swojego schludnego,
acz przeraźliwie nudnego przedmieścia, po czym zszedł do samochodu i
wrócił na Timmermansgatan.
Max Karlsson mieszkał na pierwszym piętrze starego dobrze utrzymanego
domu. Gunvald Larsson zaparkował trzy przecznice dalej. Nie z
przezorności, tylko permanentnego braku miejsc postojowych.
Maszerował szybkim krokiem i niespełna dziesięć metrów od bramy
zauważył idącą z naprzeciwka nastolatkę. Mogła mieć plus minus
trzynaście lat. Wyglądała jak tysiące innych: długie rozpuszczone włosy,
obcisłe czarne dżinsy, pikowana kurtka, wyświechtana skórzana torba.
Prawdopodobnie wracała ze szkoły. Niczym się nie wyróżniała i z
pewnością nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie jej zachowanie.
Poruszała się z przesadną nonszalancją, jakby udawała naturalność, a
jednocześnie nie mogła się powstrzymać przed lękliwym rozglądaniem na
boki. Kiedy napotkała jego spojrzenie, lekko się zawahała i zwolniła
kroku. Dlatego
ją minął i pomaszerował przed siebie. Dziewczynka potrząsnęła głową i
weszła do bramy.
Gunvald Larsson natychmiast zrobił w tył zwrot i ruszył za nią. Mimo
gabarytów był zwinny i szybki. Kiedy nastolatka stanęła przed drzwiami
Karlssona, przyczaił się na półpiętrze. Zapukała cztery razy. Aha, coś w
rodzaju kodu. Usiłował zapamiętać rytm, co okazało się łatwiejsze, niż
myślał, bo po pięciu, sześciu sekundach dziewczynka zapukała ponownie.
Puk-puk-puk-puk. Drzwi natychmiast się otworzyły, brzęknął odsuwany
łańcuch i drzwi się zamknęły. Nie usłyszał żadnych słów. Zszedł na dół,
oparł się plecami o ścianę i czekał.
Po paru minutach drzwi na piętrze się otworzyły i na schodach
rozbrzmiały kroki. Nastolatka pojawiła się w bramie, zapinając boczną
kieszeń torby. Gunvald Larsson wyciągnął lewą rękę i chwycił ją za
nadgarstek. Znieruchomiała i wpatrywała się w niego. Nie próbowała
wzywać pomocy, nie wyrywała się, nie zamierzała uciekać. Nawet się
zbytnio nie przestraszyła. Wyglądała na zrezygnowaną, jakby od dawna się
tego spodziewała. Gunvald Larsson bez słowa otworzył boczną kieszeń i
wyjął pudełko po zapałkach, w którym było dziesięć białych tabletek.
Puścił dziewczynkę i skinieniem głowy pozwolił jej odejść. Obrzuciła go
zdumionym spojrzeniem szarych oczu i wybiegła z bramy.
Gunvald Larsson się nie spieszył. Przyglądał się przez chwilę tabletkom,
schował pudełko do kieszeni i powoli wszedł na piętro. Przez pół minuty
nasłuchiwał pod drzwiami. Z mieszkania nie dobiegały żadne odgłosy.
Opuszkami palców wystukał dwie serie po cztery puknięcia, z
pięciosekundową przerwą.
Max Karlsson otworzył. Wyglądał zdecydowanie schludniej niż podczas
ich pierwszego spotkania, nie ulegało jednak wątpliwości, że to on i że się
wzajemnie rozpoznali.
- Dzień dobry! - przywitał się Gunvald Larsson, wsuwając stopę między
drzwi a futrynę.
-
O, to pan...
-
Chciałem się dowiedzieć, jak się pan czuje.
-
Dzięki, dobrze.
Mężczyzna znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Policjant posłużył się
kodem. Gdyby zatrzasnął mu drzwi przed nosem, byłoby jasne, że coś
ukrywa.
-
Mam kilka pytań.
Sytuacja Gunvalda wcale nie była łatwiejsza. Nie dość, że nie miał prawa
pakować się do cudzego mieszkania, nie mógł się domagać rozmowy z
lokatorem, jeśli ten sobie tego nie życzył.
-
Bo ja wiem...
Max Karlsson nie kwapił się do odsunięcia łańcucha. Nie wiedział, jak się
zachować.
Gunvald Larsson rozwiązał ten problem, z całą siłą napierając na drzwi
prawym ramieniem. Śruby mocujące łańcuch puściły z trzaskiem.
Karlsson błyskawicznie się cofnął.
Gunvald Larsson wszedł do środka i zamknął drzwi na klucz.
-
Dziadostwo - obwieścił, patrząc na zniszczony łańcuch.
-
Odbiło panu?
-
Przydałyby się dłuższe śruby.
-
Co jest grane, do cholery?! Jakim prawem pan się tu włamuje?
-
Nie miałem takiego zamiaru. To nie moja wina, że łańcuch się
popsuł. Mówiłem przecież, że powinien pan wkręcić dłuższe śruby.
-
Czego pan chce?
-
Chwili rozmowy.
Gunvald Larsson rozejrzał się, żeby się upewnić, czy mężczyzna jest sam.
Nieduże przytulne mieszkanko. Max Karlsson, zadbany, postawny i
barczysty, mierzył co najmniej sto osiemdziesiąt pięć centymetrów. Na
pewno nie da sobie w kaszę dmuchać.
-
Rozmowy? - Karlsson zacisnął pięści. - O czym?
-
O tym, co pan robił w tamtym mieszkaniu, zanim wybuchł pożar.
-
Aha. - Karlsson odrobinę się wyluzował. - O to chodzi.
-
Oto.
-
Urządziliśmy kameralny wieczorek. Kanapki, piwo, gramofon.
-
Coś w rodzaju rodzinnego spotkania?
-
Tak. Byłem z narzeczoną, z Madeleine, a...
Karlsson nie dokończył i usiłował przybrać pogrzebową minę.
-
A co? - aksamitnym głosem spytał Gunvald Larsson.
-
A Kenneth był z Carlą.
-
Nie na odwrót?
-
Na odwrót? To znaczy?
-
A kim jest ta uczennica, która była tutaj pięć minut temu?
-
Jaka uczennica? Nikogo tu nie było...
Gunvald Larsson uderzył go. Szybko, mocno, znienacka.
Maksa Karlssona odrzuciło na dwa kroki. Nie upadł.
-
Ochujałeś, psie?!
Gunvald Larsson uderzył po raz drugi.
Mężczyzna chwycił się stołu, ale nie utrzymał równowagi i przewrócił się,
ściągając obrus i stojącą na nim elegancką kryształową karafkę. Wstał. W
kąciku ust pojawiła się strużka krwi, prawą dłoń zacisnął na ciężkim
krysztale.
-
Do kurwy nędzy!
Przesunął po twarzy wierzchem lewej dłoni, zobaczył krew i zamierzył się
karafką.
Gunvald Larsson uderzył po raz trzeci.
Karlsson zatoczył się i zwalił na podłogę razem z krzesłem. Nie zdążył się
ruszyć, kiedy Gunvald Larsson kopnął go w prawy nadgarstek. Karafka z
głuchym trzaskiem wylądowała na ścianie.
Max Karlsson powoli dźwignął się na kolano. Zasłonił dłonią jedno oko, w
drugim, rozbieganym, czaił się strach. Gunvald Larsson zerknął na niego.
-
No, gdzie towar?
-
Jaki towar?
Gunvald Larsson zacisnął dłoń w pięść. Mężczyzna zareagował
błyskawicznie:
-
Nie, tylko nie to, przestań, ja...
-
Gdzie?
-
W kuchni.
-
Gdzie w kuchni?
-
W kuchence, pod najniższą blachą.
-
To rozumiem.
Gunvald Larsson popatrzył na swoją pięść. Wielką, pokrytą różowymi
plamkami w miejscach, gdzie spaliły się jasne włosy. Max Karlsson też na
nią popatrzył.
-
Jak było z Rothem i dwiema dziwkami? - zapytał Gu-nvald Larsson.
-
Pieprzy...
-
Nie interesują mnie wasze seksualne plugastwa. Chcę wiedzieć, kto
podpalił dom.
-
Podpalił... Nie, kurde, nic o tym nie wiem. Przecież Kenneth zginął...
-
Czym się zajmował? Prochami?
-
Skąd niby mam wiedzieć...
-
Nie kłam, bo jak...
-
Nie! Zaraz! Tylko nie to! Lepiej zabierz mnie do kicia.
-
Chciałbyś, co? - Gunvald Larsson postąpił o krok. - Czy Kenneth
Roth też opylał prochy?
-
Nie... Gorzałę...
-
Alkohol?
-
Tak.
-
Kradziony?
-
Tak.
-
Z przemytu?
-
Tak.
-
Gdzie go trzymał?
-
Na...
-
Gadaj!
-
U siebie na strychu.
-
Ale ty nie handlujesz alkoholem? Karlsson pokręcił głową.
-
Tylko dziwkami i prochami?
-
Tak.
-
A czym się parał Malm?
-
Nie znałem go.
-
Czyżby?
-
Nie znałem go zbyt dobrze.
-
Ale ty, Roth i Malm mieliście wspólne interesy, prawda? Karlsson
oblizał wargi. Wciąż zasłaniał prawe oko. Lewe
połyskiwało nienawiścią i strachem.
-
Tak jakby.
-
Roth i Malm się znali?
-
Tak.
-
Więc Roth handlował wódą.
-
Tak.
-
A ty narkotykami. Ostatni raz dziesięć minut temu. Właśnie
zakończyłeś działalność. Co robił Malm?
-
Chyba zajmował się samochodami.
-
Aha. Inaczej mówiąc, byliście detalistami, każdy z innej branży. Co
was łączyło?
-
Nic.
-
Pytam o szefa.
-
Nie mieliśmy żadnego szefa. Nie wiem, o czym pan mówi.
Pięść uderzyła po raz czwarty z ogromną siłą. Trafiła mężczyznę w prawe
ramię i cisnęła nim o ścianę.
-
Nazwisko!!! - ryknął Gunvald Larsson. - Nazwisko, ale już!!!
-
Olofsson - ochryple wyszeptał Karlsson. - Bertil Olofsson.
Gunvald Larsson długo przyglądał się Maksowi Karlsso-nowi, któremu
dziesięć dni wcześniej uratował życie.
-
Mów prawdę, ona bratem, wiosną, jesienią, zimą i latem, prawda
zawsze się ostanie i zawsze ją zdobi letnie ubranie*- rzekł z filozoficzną
zadumą.
Karlsson łypnął na niego zdrowym okiem.
-
No dobrze - skonstatował Gunvald Larsson. - A teraz proszę wstać,
pomaszerować do kuchni i okazać towar.
Skrytkę zmyślnie zaaranżowano. Niewykluczone, że przy pobieżnym
przeszukaniu nikt by jej nie zauważył. W dolnej części kuchenki leżały w
eleganckich porcjach haszysz i stymulanty. Ilość nie zwalała z nóg.
Karlsson był dilerską płotką, sprzedawał narkotyki uczniom na przerwie
śniadaniowej w zamian za ich tygodniówkę, pieniądze, które podciągnęli
rodzicom albo ukradli, włamując się do kiosku lub automatu**. Na pewno
nie miał pojęcia o łańcuszku pośredników i nie zdawał sobie sprawy, że na
źródło zła składały się wyjątkowo skomplikowane, fałszywe spekulacje
polityczne i chybione teorie społeczne.
Gunvald Larsson wyszedł do przedpokoju i zadzwonił na policję.
-
Przyślijcie tu swoich geniuszy od narkotyków - rzucił lakonicznie.
* „Tala sanning, den bestór, sommar, vinter, hóst och var, den gar ut i alla
vader och bar alltid sommarklader" - Wierszyki z babcinego i
dziadkowego sztambucha [za: Karły Olsson 1945]. W oryginale prawdę
zdobi „królewskie ubranie".
** Wieloznaczne. Automaty telefoniczne, wydające bilety komunikacyjne,
drobne artykuły spożywcze itp.
Po Maksa Karlssona stawiło się dwóch funkcjonariuszy z zespołu
zajmującego się zwalczaniem narkomanii. Rośli, rumiani, w
wyzywających, pstrych wełnianych swetrach i kominiarkach. Jeden
zasalutował.
-
Fajne ubranka - zauważył kąśliwie Gunvald Larsson. -Brakuje tylko
wędek. Czy nie pogniotą się wam nogawki mundurowych spodenek, które
bezceremonialnie wpychacie pod skarpety? A tak w ogóle, nie salutuje się
w swetrze.
Pogromcy narkotykowych mafiosów zarumienili się w dwójnasób i
patrzyli to na przewrócone meble, to na podbite oko złoczyńcy.
-
Doszło do awanturki - obojętnie stwierdził Gunvald Larsson. -
Przekażcie waszemu przełożonemu, że gość nazywa się Max Karlsson i
będzie milczał jak grób.
Wzruszył ramionami i wyszedł.
Miał rację. Gość milczał jak grób. Nawet nie był uprzejmy podać imienia i
nazwiska.
Gunvald Larsson dowiedział się, że w domu przy Skóldgatan było trzech
drobnych gangsterów; dwóch nie żyło, trzeciemu groziło więzienie. Nie
miał pojęcia o zarzewiu pożaru i nie liczył na to, że kiedykolwiek będzie je
miał.
Tak czy inaczej, uświadomił sobie, że jest na zwolnieniu lekarskim.
Pojechał do domu, rozebrał się i wziął prysznic. Potem wyłączył telefon,
położył się i oddał lekturze powieści Saksa Rohmera.
Rozdział 13
Wielkie bum gruchnęło pół godziny przed lunchem następnego dnia, czyli
w środę dwudziestego marca, i całkowicie nie-zasłużenie oberwało się
Kollbergowi.
Siedział przy biurku w komendzie południowej w Vastber-dze i
rozwiązywał zadanie szachowe zamieszczone w „Svenska Dagbladet".
Ponieważ bez przerwy myślał o lunchu, nie mógł się skoncentrować i nie
szło mu najlepiej. Przed godziną zadzwonił do żony z informacją, że zje w
domu. Dał jej sporo na czasu na pichcenie, więc mógł się spodziewać
czegoś wyjątkowo pysznego.
Rano zadzwonił Martin Beck. Wspomniał o jakimś zebraniu w Głównym
Zarządzie Policji i powiedział, że przyjdzie później. To natchnęło
Kollberga do zlecenia pewnego zadania Skackemu; wprawdzie
wzmacniało muskulaturę, ale było pozbawione sensu.
Zadowolony z życia, zerknął na zegarek i z radością pomyślał o najbliższej
przyszłości.
I właśnie wtedy zadzwonił telefon.
-
Kollberg, słucham.
-
Hm, tak. Hjelm z tej strony. Cześć!
Kollberg nie przypominał sobie, żeby ostatnio prosił o cokolwiek
laboratorium techniki kryminalistycznej.
-
Cześć! W czym mogę pomóc? - zapytał w dobrej wierze.
-
To byłby precedens w historii kryminalistyki.
Hjelm, zrzęda i nadwrażliwiec, był utalentowanym technikiem.
Doświadczenie ich nauczyło, że lepiej z nim nie zadzierać. Kollberg
bardzo się pilnował, żeby nie wdawać się z nim w niepotrzebne dyskusje.
-
Czasami wątpię w waszą poczytalność - dodał Hjelm.
-
To znaczy? - uprzejmie zapytał Kollberg.
-
Dziesięć dni temu Melander podesłał nam mnóstwo rupieci z
pogorzeliska, od starych puszek po konserwach do bambulca z odciskiem
palca Gunvalda Larssona.
-Aha.
-
Aha? I kto to mówi? Nie musisz grzebać się w śmieciach
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nieporównanie łatwiej włożyć do
foliowej torebki zamarzniętą psią kupę i nakleić kartkę z napisem
„przedmiot nieznany", niż ustalić, co to jest. Prawda?
-
Wiem, że macie bardzo dużo pracy - powiedział przymilnie Kollberg.
-
Dużo pracy? Czy to jakiś żart? Masz pojęcie, ile próbek badamy co
roku?
Kollberg nie miał najmniejszego pojęcia i wolał nie zgadywać.
-
Pięćdziesiąt tysięcy. A wiesz, ilu mamy ludzi? - Hjelmo-wi
odpowiedziała cisza. - No właśnie. Kiedy przez sześć dni ślęczeliśmy nad
tymi cudami, zadzwonił Rónn i powiedział, że dochodzenie zamknięte i
możemy wszystko wywalić do kosza.
Kollberg z irytacją popatrzył na zegarek.
-
Uhm. Zgadza się.
-
Doprawdy? Nic się nie zgadza! Ledwie zaczęliśmy wywalać,
zadzwonił Gunvald Larsson i powiedział, że dochodzenie wcale nie jest
zamknięte, że mamy kontynuować, bo to cholernie pilne i ważne.
-
Nie był do tego upoważniony - pospieszył z wyjaśnieniem Kollberg.
- Dostał w łeb i jest bardziej zamulony niż zwykle.
-
No tak. A w poniedziałek przypadkiem natknąłem się na Hammara,
który powiedział mi to samo co ty. Że dochodzenie zamknięte i że jest po
sprawie.
-
I?
-
I kwadrans później zadzwonił nie kto inny, tylko sam Beck z
pytaniem, czy nie znaleźliśmy czegoś „dziwnego" w związku z tym
pożarem.
-
Martin?
-
Otóż to. Urocza gromadka. Melander, Rónn, Larsson, Hammar i
Beck. I każdy mówi co innego.
-
I?
-
I dzisiaj usiłuję złapać kogoś, kto za to wszystko odpowiada. I co
słyszę? Larsson jest na zwolnieniu lekarskim i siedzi w domu. Dzwonię do
niego do domu, ale nikt nie odbiera. Potem próbuję namierzyć Hammara,
ale Hammar wziął wolne. Kiedy spytałem o Melandera, dowiedziałem się,
że od godziny siedzi w klopie. Rónn już wyszedł, Beck jest na jakimś
zebraniu, a Skacke szuka Rónna. W końcu udało mi się dorwać Eka.
Właśnie wrócił z urlopu, nie ma zielonego pojęcia, o czym mówię, i
odsyła mnie do Hammara, który wziął wolne, do Becka, który jest na
zebraniu, do Rónna, który już wyszedł, ewentualnie do Skackego, który
szuka Rónna. Zostałeś tylko ty.
Na moje nieszczęście, pomyślał Kollberg i zapytał:
-
Z czym dzwonisz?
-
Ten facet, Malm, leżał na plecach na materacu i, jak mówiłem
Beckowi, miał podejrzanie mocno zwęglone plecy. Doszliśmy z Beckiem
do wniosku, że skoro materac się palił... to chyba logiczne, prawda?
-
Jasne. Słuchaj, dochodzenie jest zamknięte.
-
Wątpię. Tak się składa, że znaleźliśmy w materacu kilka drobiazgów,
których nie powinno tam być.
-
Jakich drobiazgów?
-
Choćby sprężynki, aluminiowej łuski i pewnych chemikaliów.
-
O czym to świadczy?
-
O podpaleniu.
Rozdział 14
Lennart Kollberg nie był z tych, którym odejmuje mowę, ale tym razem
zamurowało go na amen i gapił się przez okno na ohydny przedmiejski
industrialny pejzaż. Odmurowało go po minucie.
-
Że co? - zapytał oszołomiony. - Co masz na myśli?
-
Nie dotarło? - Hjelm nie krył zadowolenia. - Wyraziłem się nie dość
jasno? To było podpalenie.
-
Podpalenie?
-
Tak. Na sto procent. Ktoś umieścił w materacu zapalnik z
opóźnionym zapłonem. Taką chemiczną minibombę zegarową.
-
Zegarową?
-
Otóż to. Zmyślna zabawka. Prosta w obsłudze, ciut większa od
pudełka zapałek. Oczywiście niewiele z niej zostaje. Bez gruntownej
analizy łatwo ją przeoczyć. Trzeba wiedzieć, czego się szuka.
-
Ale ty wiedziałeś. Psim swędem?
-
W naszym zawodzie nie zdajemy się na przypadek. Po prostu
zakonotowałem pewne szczegóły i wyciągnąłem logiczne wnioski.
Kollberg pozbierał się na tyle, żeby się zniecierpliwić. Zmarszczył
gniewnie jasne brwi.
-
Skończ z tym ględzeniem o własnej genialności. Masz coś do
powiedzenia, to wyduś to, do cholery!
-
Już to zrobiłem. Jeśli chcesz, żebym ci to wyłożył jeszcze raz, proszę
bardzo. Otóż ktoś umieścił w materacu Malma chemiczną bombę
zapalającą. Do chemicznej substancji zapalnej z zapalnikiem podłącza się
malutki mechanizm sprężynowy, przypominający prosty mechanizm
zegarka. Dostaniecie więcej szczegółów, kiedy wszystko sprawdzimy.
-
Jesteś tego pewien?
-
Czy jestem pewien? Nie mamy zwyczaju niczego się domyślać. Poza
tym to ciekawe, że nikogo nie zastanowił fakt, że ubranie i skóra na
plecach były niemal całkowicie zwęglone i że doszczętnie spłonął tylko
materac, podczas gdy łóżko było w nie najgorszym stanie.
-
Bomba zapalająca w materacu. - Kollberg nie krył sceptycyzmu. -
Zegarowa, wielkości pudełka zapałek... Do pierwszego kwietnia zostało
jeszcze dziesięć dni.
Hjelm burknął coś w odpowiedzi. Na pewno nie były to uprzejmości.
-
W życiu o czymś takim nie słyszałem.
-
A ja słyszałem - odciął się Hjelm. - Z tego, co wiem, w Szwecji ta
zabawka jest stosunkowo nowa, ale nie na południu, zwłaszcza we Francji.
Oglądałem ją w Paryżu. W La Surete.
Do pokoju wszedł, nie pukając, Skacke, stanął jak wryty i gapił się na
speszone oblicze Kollberga.
-
Może by nie zaszkodziło, gdyby panowie od czasu do czasu
odbywali podróże szkoleniowe - dodał jadowicie Hjelm.
-
Na jaki czas można coś takiego nastawić?
-
Na osiem godzin. Przynajmniej te bombki, które widziałem w
Paryżu. I można je zdetonować praktycznie natychmiast.
-
Ale chyba je słychać. Nie tykają?
-
Nie głośniej niż twój zegarek.
-
Co się dzieje w chwili detonacji?
-
Następuje wybuch, ogień rozprzestrzenia się w parę sekund i nie
można go ugasić zwykłymi środkami. Ten, kto śpi, ma znikome szanse na
przeżycie, jeśli w ogóle jakieś ma. W dziewięciu przypadkach na dziesięć
policja uważa, że przyczyną było zaprószenie albo snuje inne domysły... -
Hjelm zawiesił głos. - Chyba że technik, który bada sprawę, zna się na
rzeczy i jest spostrzegawczy.
-
Nie. To absurd. Musi być jakiś umiar w zbiegach okoliczności.
Próbujesz mi wmówić, że cwaniaczek Malm pozatykał wszystkie szpary i
wywietrzniki, otworzył gaz i położył się na łóżku, w którym ktoś umieścił
tykającą maszynę piekielną? I zanim wyleciał w powietrze, zdążył odebrać
sobie życie? I że od bomby zapalił się gaz, dom eksplodował i trzy inne
osoby spłonęły na oczach najgłupszego detektywa, jakiego kiedykolwiek
nosiła ziemia? Który sobie stał i się na to gapił? Jak to wyjaśnisz?
-
To nie moja sprawa - powiedział Hjelm z wyjątkowym ciepłem w
głosie. - Ja tylko przekazuję fakty. Wyjaśnienia pozostawiam wam. Chyba
od tego jest policja, prawda?
-
Żegnam!
Kollberg rzucił słuchawkę na widełki.
-
O co chodzi? - zapytał Skacke. - Czy ktoś umarł? Rónna nie było...
-
Milcz! I pukaj, zanim wparujesz do pokoju przełożonego. Nie
zapominaj, co się przydarzyło Stenstrómowi. - Wstał, podszedł do drzwi,
włożył jesionkę i kapelusz. - Mam dla ciebie bardzo ważne zadanie. -
Wycelował w Skackego gruby palec wskazujący. - Zadzwonisz do
Głównego Zarządu Policji i powiesz Martinowi, żeby natychmiast urwał
się z nasiadó-wy. Potem odszukasz Rónna i Hammara i wyciągniesz z
klopa Melandera, nawet gdybyś musiał wyważyć drzwi. Powiesz
im, żeby w te pędy skontaktowali się z szefem sekcji SKL Hjelmem.
Przekaż to samo Ekowi, Strómgrenowi i każdemu z pierwszego wydziału,
który się napatoczy. Jak się z tym uporasz, pójdziesz do swojego pokoju,
zadzwonisz do Hjelma i dowiesz się, co jest grane.
-
Wychodzisz? - spytał Skacke.
-
Sprawa służbowa. - Kollberg zerknął na zegarek. - Za dwie godziny
będę na Kungsholmsgatan.
Już na Vastberga Alle niewiele brakowało, żeby wpadł za nadmierną
szybkość.
W domu przy Palandergatan żona wyszła z kuchni w chmurze wonnych
oparów.
-
Rany, ale ty dziwacznie wyglądasz - zagaiła niefrasobliwie. -
Jedzenie jeszcze niegotowe. Mamy kwadrans dla siebie.
-
Tylko nie tam. - Kollberg spojrzał na drzwi sypialni. -Materac może
eksplodować.
Rozdział 15
Tego samego dnia po południu zintensyfikowane wysiłki przyniosły
rezułtaty. Udało się wytropić Hammara, któremu udało się zebrać nieco
zaskoczony zespół na odprawę. Zespół składał się z Martina Becka,
Fredrika Melandera, Lennarta Kollberga i Einara Rónna.
Hammar był ponury jak chmura gradowa. Zrównanie wiosenne przyniosło
słońce i ciepło, przy śniadaniu rozmawiał z żoną o rychłej emeryturze i
spędzeniu wolnych dni w domku kempingowym na wsi. Był święcie
przekonany, że pożar ma z głowy, i zdążył o tym zapomnieć.
Znienawidzony Hjelm pokrzyżował mu wszystkie plany.
-
Czy Larsson jeszcze nie wyzdrowiał? - zapytał.
-
Nie - odparł Kollberg. - Spoczywa na laurach.
-
Będzie w poniedziałek - poinformował Rónn, wycierając nos.
Hammar odchylił się na krześle, przesunął dłonią po włosach i podrapał
się po karku.
-
Wygląda na to, że musimy się zająć Bertilem Olofsso-nem. Malm był
nędzną płotką, żałosnym typkiem, zapijaczonym obibokiem i wszystkim,
co najgorsze. Jeśli ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby kogoś takiego
uśmiercić, to pewnie dla-
tego, że Malm musiał mieć jakiegoś haka na Olofssona, coś o nim
wiedział. Dlatego trzeba go przejrzeć na wylot, poznać od podszewki.
-
Aha - bąknął Kollberg, wyczulony na komunały.
-
Co wiemy o Olofssonie? - zapytał Hammar inkwizytorskim tonem.
-
Że zniknął - powiedział Rónn.
-
Kilka lat temu dostał rok bodaj za kradzież - dodał Martin Beck. -
Musimy przejrzeć akta.
Melander wyjął fajkę z ust.
-
Półtora roku za kradzież i podrabianie dokumentów. W 1962.
Odsiedział wyrok w Kumli.
Popatrzyli na niego z pełnym rezygnacji zdumieniem.
-
Co nieco wiemy o twojej pamięci, ale nie podejrzewałem cię o to, że
masz w głowie cały rejestr skazanych - zauważył Kollberg.
-
Kilka dni temu zajrzałem do akt Olofssona - odparł niewzruszenie
Melander. - Pomyślałem, że warto wiedzieć, kto zacz.
-
A czy przypadkiem nie dowiedziałeś się, gdzie on jest?
-
Nie.
W pokoju zapadła cisza.
Przerwał ją Kollberg.
-
No? Mów!
Melander ssał fajkę i myślał.
-
To całkiem zwyczajny typ. Wyrok, o którym wspomniał Martin, nie
był pierwszy. Ale po raz pierwszy nie w zawieszeniu. Wcześniej był
sądzony za paserstwo, nielegalne posiadanie narkotyków, kradzież pojazdu
mechanicznego, prowadzenie samochodu bez zezwolenia i kilka
mniejszych wykroczeń. Był pod dozorem, który zdjęto dwa lata temu.
-
I był poszukiwany, kiedy Malm wpadł, jadąc jego wozem - dorzucił
Kollberg. - Za kradzież samochodu?
-
Tak - włączył się Martin Beck. - Sprawdziłem to. Policja z
Gustavsbergu namierzyła skradzione auta na jego posesji na Varmdó. Ma
tam dom, który odziedziczył po ojcu. Stoi z dala od innych zabudowań, w
lesie, można do niego dotrzeć ponadkilometrową wąską bitą drogą.
Radiowóz z Gustavsbergu pojechał tamtędy zupełnie przypadkowo.
Chłopcy nikogo nie zastali, ale na podwórzu za domem były trzy
samochody, a w garażu czwarty - z nowiutkim lakierem. Poza tym znaleźli
lakier, pistolety natryskowe, materiały szlifierskie, tablice rejestracyjne,
dowody badań technicznych i trochę innych narzędzi. Jak tylko dostali
potwierdzenie, że samochody zostały skradzione, wysłali po Olofssona
dwóch ludzi do jego mieszkania w Arście. Nie było go. Do tej pory się nie
pojawił.
Martin Beck podszedł do szafki i nalał sobie wody.
-
Kiedy tam byli? - spytał Hammar.
-
Dwunastego lutego. Czyli ponad miesiąc temu.
Kollberg wertował kieszonkowy kalendarz.
-
W poniedziałek - uściślił. - Czy podjęto jakieś ekstra-kroki, żeby
dopaść Olofssona?
Martin Beck pokręcił głową.
-
Nie, tylko rutynowe. Najpierw liczyli na to, że prędzej czy później
wróci do domu. Potem, kiedy wpadł Malm, dowiedzieli się, że Olofsson
jest za granicą, i czekali, obserwując jego mieszkanie i posesję na Varmdó.
-
Myślisz, że Olofsson mógł dostać cynk, że chłopcy z Gu-stavsbergu
wywęszyli, czym się zajmuje, i zwiał, zanim policja przyjechała do Arsty?
- zapytał Rónn.
Kollberg ziewnął.
-
Chodzi ci o to, że się ukrywa? - odpowiedział pytaniem Martin Beck.
- Wątpię. W okolicy nie było żywego ducha, nikomu, kto mógłby go
ostrzec, że po posesji kręci się policja.
-
Czy wiemy, kiedy ostatnio był w swoim mieszkaniu? -wtrącił
Melander. - Czy ktoś rozmawiał z sąsiadami?
-
Chyba nie - odparł Martin Beck. - Poszukiwali Olofssona rutynowo.
-
Czyli byle jak - skomentował Hammar, oparł dłonie na blacie i wstał.
- Do roboty, panowie! Popytajcie sąsiadów i wszystkich, którzy mają
jakikolwiek związek z Olofssonem. Zapoznajcie się z protokołami
przesłuchań i wywiadami środowiskowymi, ze wszystkim, co mamy o tym
parszywym fagasie, żebyśmy wiedzieli, kogo ścigamy! I znajdźcie go!
Teraz! Natychmiast! Jeśli to on podrzucił Malmowi to paskudztwo, na
pewno gdzieś się zaszył. Gdybyście potrzebowali posiłków, wystarczy
jedno słowo!
-
Posiłków? - zdziwił się Kollberg. - Niby skąd?
-
No... - Hammar wzruszył ramionami. - Przecież macie tego młokosa
Skackego.
Kollberg podniósł się i skierował do drzwi. Na dźwięk nazwiska „Skacke"
zatrzymał się i otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Martin Beck
wypchnął go na korytarz.
-
Pieprzenie trzy po trzy - powiedział Kollberg. - Gdyby wierzyć w
brednie Hammara, Skacke miałby wielkie szanse na posadkę szefa policji.
- Wzdrygnął się. - Dzięki Bogu, jestem za stary, żeby czegoś takiego
doczekać.
Resztę popołudnia spędzili na ściąganiu informacji o Ber-tilu Olofssonie.
Martin Beck skontaktował się z zespołem do spraw kradzieży, któremu
zależało na ujęciu Olofssona, ale z powodu braku personelu zrezygnował z
obserwacji jego mieszkania i domu na Varmdó.
O Olofssonie dowiedzieli się, co następuje: Urodził się trzydzieści sześć
lat temu, ukończył sześcioletnią szkołę podstawową, potem imał się
różnych zajęć, ostatnio nie miał stałego zatrudnienia. Ojciec zmarł, kiedy
skończył osiem lat, dwa lata później matka ponownie wyszła za mąż.
Dziesięć lat młodszy przyrodni brat dentysta pracował w Góteborgu. Bertil
Olofsson miał za sobą nieudane, bezdzietne małżeństwo i po wyroku
przemieszkiwał z pięć lat starszą kobietą.
W opinii psychologów był emocjonalnie labilny, miał aspołeczne
predylekcje i blokady psychiczne. Kurator ponoć nie był w stanie
nawiązać z nim kontaktu z powodu jego wrogiej postawy i niechęci do
współpracy.
Zanim wszyscy się rozeszli, Martin Beck wyznaczył im zadania. Einar
Rónn miał pojechać do Segeltorpu, żeby porozmawiać z mamą i
ojczymem Olofssona, Melander miał zdobyć wiarygodne dane o jego
aktywności, wykorzystując sobie tylko wiadome kontakty z półświatkiem.
On, Martin Beck, miał wespół z Kollbergiem przeszukać mieszkanie w
Arście i dom na Varmdó.
Benny'ego Skackego na razie wyłączono ze sprawy.
Rozdział 16
Nie było jeszcze ósmej w czwartkowy poranek, kiedy Kollberg przyjechał
po Martina Becka. Martin Beck siedział w kuchni w szlafroku i rozmawiał
z Ingrid, która mogła dłużej pospać i miała czas, żeby przed wyjściem do
szkoły zjeść porządne śniadanie. On zadowolił się herbatą z mlekiem. Ona
moczyła chleb chrupki z żółtym serem w czekoladzie, wcinała z apetytem
i opowiadała o spotkaniu FWN*, na którym była poprzedniego wieczoru.
Na dźwięk dzwonka Martin Beck ciaśniej zawiązał szlafrok i położył
papierosa na popielniczce, mimo że Ingrid na pewno sobie nie odmówi
kilku sztachnięć, kiedy zniknie jej oczu.
Otworzył drzwi.
-
Jeszcze nieubrany? - z wyrzutem spytał Kollberg.
-
Umawialiśmy się na ósmą.
Martin Beck ruszył pierwszy do kuchni.
-
Jest za dwie ósma. Cześć, Ingrid!
-
Dzień dobry - wymruczała Ingrid, z miną winowajcy rozpędzając
ręką chmurę dymu.
Kollberg usiadł na krześle Martina Becka i lustrował stół. Wprawdzie był
już po solidnym śniadaniu, ale z powodzeniem
* Front Wyzwolenia Narodowego.
poradziłby sobie z następnym. Martin Beck postawił przed nim filiżankę
herbaty, a Ingrid przysunęła masło, ser i koszyk z pieczywem.
-
Zaraz będę gotowy - powiedział Martin Beck i wyszedł z kuchni.
Ubierając się, słyszał przez na wpół otwarte drzwi, jak Ingrid wypytuje
Kollberga o jego siedmiomiesięczną córkę Bodil i jak Kollberg opowiada
o jej talentach z kiepsko ukrywaną ojcowską dumą.
Chwilę później Martin Beck wrócił do kuchni ogolony i ubrany.
-
Właśnie załatwiłem opiekunkę do dziecka - obwieścił Kollberg.
-
Tak, przy najbliższej okazji chętnie posiedzę przy Bodil. Mogę,
prawda? Maluchy są przeurocze.
-
Rok temu powiedziałaś, że nie znasz niczego obrzydliw-szego -
zauważył Martin Beck.
-
E tam, rok temu byłam bardzo dziecinna.
Martin Beck puścił oko do Kollberga.
-
Naturalnie - rzekł z szacunkiem. - Przepraszam. Teraz jesteś dojrzałą
kobietą.
-
Nie zgrywaj się - odparowała Ingrid. - W życiu nie będę dojrzałą
kobietą, tylko dziewczyną, a potem starszą panią.
Wymierzyła ojcu cios pięścią w brzuch, poszła do siebie i zamknęła drzwi.
Kiedy Martin Beck i Kollberg ubierali się w przedpokoju, dobiegła ich
głośna muzyka.
-
The Beatles - powiedział Martin Beck. - To cud, że uszy jej nie
odpadną.
-
Rolling Stonesi - poprawił go Kollberg.
-
Naprawdę słyszysz jakąś różnicę?
-
Jasne, jest wielka różnica - odparł Kollberg i ruszył po schodach.
O tej porze na ulicach prowadzących do centrum panował duży ruch, ale
Kollberg, uważany przez wszystkich z wyjątkiem jego samego za
nerwowego i dość marnego kierowcę, świetnie znał Sztokholm i okolice,
dzięki czemu przemykali bocznymi drogami, o których istnieniu Martin
Beck nie miał pojęcia, przecinali osiedla willowe i osiedla o wysokiej
zabudowie. Zaparkował przed względnie nowym wieżowcem przy
Sandfjardsgatan w Arście.
- Czynsze są tu z pewnością niemałe - powiedział Kollberg, kiedy weszli
do automatycznej windy. - Wierzyć się nie chce, że taki typas jak Bertil
Olofsson mieszka w porządnym domu.
Martin Beck potrzebował niespełna pół minuty na otworzenie drzwi, co
trudno uznać za rekord, ponieważ otwierał je kluczem, który dostał ze
spółdzielni. Na mieszkanie składał się pokój, przedpokój, kuchnia i
łazienka. Wezwanie do zapłaty czynszu, które leżało na chodniku przy
drzwiach pośród ulotek reklamowych i innej makulatury, opiewało na
kwotę kwartalną w wysokości tysiąca dwustu dziewięćdziesięciu sześciu
koron i pięćdziesięciu jeden óre. Nie licząc wezwania, w stercie poczty nie
było nic godnego uwagi. Od ponad miesiąca nikt nie usuwał piętrzących
się przy drzwiach reklam, folderów i najrozmaitszych gratisowych
przesyłek. Na samym spodzie leżała OFERTA SPECJALNA najbliższego
sklepu spożywczego, zawierająca wykaz różnych pyszności, cen sprzed
obniżki i aktualnych. Na przykład słoik rolmopsów za dwa sześćdziesiąt
trzy kosztował jedyne dwa czterdzieści dziewięć. Martin Beck złożył
ulotkę i schował do kieszeni.
W pokoju był stół jadalny, trzy krzesła, łóżko, szafka nocna, dwa fotele,
długa ława, telewizor i komoda. Wszystkie meble wyglądały na kupione
niedawno i za jednym zamachem. Panował jako taki porządek. Na
nieposłanym łóżku leżała pomarszczona narzuta. Na stole jadalnym stała
opróżniona brudna
popielniczka. Bibliotekę stanowiła bodaj jedna nieprzeczytana książka:
wydanie kieszonkowe Raff i Rififi z agentem FBI Jer-rym Cottonem w roli
głównej. Na ścianach zamiast obrazów wisiały zdjęcia samochodów z
pism motoryzacyjnych i mniej lub bardziej obnażonych kobiet z pism
erotycznych.
W kuchni, w zlewie poznaczonym plamami dawno wyschniętej wody,
stały poodwracane szklanki, talerze i kubki. We włączonej lodówce było
pół kostki margaryny, dwa piwa, zeschnięta cytryna i twardy jak kamień
kawałek żółtego sera. W szafkach znaleźli paczkę herbatników, torebkę
cukru i puszkę po kawie. Szafa na sprzęt do sprzątania była pusta, szczotka
i szufelka leżały pod zlewem. Pod zlewem stała też papierowa
reklamówka ze śmieciami. W jednej z szuflad zobaczyli dużo pudełek po
zapałkach.
Martin Beck wyszedł do przedpokoju i otworzył drzwi do łazienki.
Zalatywało przykrym zapaszkiem z muszli klozetowej, której
przypuszczalnie nikt nigdy nie czyścił. Podobnie jak wanny i umywalki, o
czym świadczyły smugi brudu. W szafce zobaczył zużytą szczoteczkę do
zębów, wyciśniętą do cna pastę, maszynkę do golenia, złamany grzebień,
tłusty kurz i kłaki. Frotowy ręcznik na wieszaku koło umywalki był
sztywny od brudu.
Martin Beck miał dosyć i zaczął przeszukiwać szafę. Na dole stały dwie
pary butów oblepionych grubą warstwą kurzu i brezentowy worek z
cuchnącymi ciuchami. Na pręcie wisiały druciane ramiączka, a na nich
dwie poplamione koszule, trzy jeszcze bardziej poplamione swetry
trykotowe, dwie pary spodni z terylenu, tweedowa marynarka, jasnoszary
letni garnitur i granatowy popelinowy płaszcz.
Martin Beck zamierzał przejrzeć kieszenie, kiedy Kollberg zawołał go z
kuchni.
Wysypał do zlewu zawartość papierowej reklamówki i trzymał w dłoni
pomiętą torebkę foliową.
-
Zobacz.
W rogu torebki było trochę zielonkawych okruchów. Kollberg wziął
szczyptę i roztarł między kciukiem a palcem wskazującym.
-
Hasz.
Martin Beck twierdząco pokiwał głową.
-
To wyjaśnia, dlaczego zbierał pudełka po zapałkach. Zawartość tej
torebki zmieściłaby się mniej więcej w trzydziestu pudełkach.
Dalsze przeszukiwanie przyniosło marne rezultaty. Kilka pamiątek
wskazywało na to, że Bertil Olofsson spędzał urlopy na Wyspach
Kanaryjskich i w Polsce. Cztery rachunki znalezione w kieszeniach
tweedowej marynarki nosiły datę grudniową i pochodziły z restauracji
Ambassadeur. W szufladce szafki nocnej prócz dwóch prezerwatyw było
amatorskie zdjęcie krągłej brunetki w bikini na plaży. Na odwrocie ktoś
napisał: „Berra with love, Kay".
Nie było żadnych innych rzeczy osobistych i absolutnie nic, co
sugerowałoby aktualne miejsce pobytu właściciela mieszkania.
Martin Beck zadzwonił do drzwi po sąsiedzku. Otworzyła mu kobieta.
Zadali jej kilka pytań.
-
Sami wiecie, jak to jest w takich blokach - powiedziała. - Nie myśli
się o lokatorach. Chyba go widziałam ze dwa razy, nie mieszka tu zbyt
długo.
-
Czy przypomina pani sobie, kiedy widziała go ostatnio? - zapytał
Kollberg.
Kobieta pokręciła głową.
-
Nie, nie mam pojęcia. Jakiś czas temu. Może na Boże Narodzenie...
Nie wiem.
W dwóch mieszkaniach na tym samym piętrze nikogo nie zastali. W
każdym razie nikt im nie otworzył. Dozorcy chyba tu nie było. Na tablicy
ogłoszeń zobaczyli informację, by
w sprawach lokalowych zwracać się do palacza urzędującego pod innym
adresem.
Kiedy wyszli z klatki, Kollberg wrócił do samochodu, a Martin Beck
przeciął ulicę i ruszył do sklepu spożywczego. Pokazał kierownikowi
ulotkę reklamową z ofertą specjalną.
-
Nie pamiętam, kiedy ją rozsyłaliśmy. Zwykle robimy to w piątki.
Proszę poczekać. - Kierownik na moment zniknął na zapleczu. - W piątek
dziewiątego lutego.
Martin Beck skinął głową i poszedł do Kollberga.
-
Nie było go w domu co najmniej od dziewiątego lutego.
Kollberg obojętnie wzruszył ramionami.
Sockenvagen i Nynasvagen minęli tereny przemysłowe
Hammarby i wyjechali na Varmdóvagen. W Gustavsbergu zajrzeli na
komisariat i porozmawiali z jednym z dwóch funkcjonariuszy, którzy
zauważyli skradzione samochody na posesji Olofssona. Wytłumaczył im,
jak tam trafić.
Trafili po kwadransie.
Dom stał w ustronnym miejscu. Wyboisty i kręty dojazd okazał się leśną
ścieżką. Po niegdyś zadbanej posesji - gazony, skalniaki, wysypane
piaskiem alejki - zostało jedynie wspomnienie. Na żwirowym placyku
przed domem śnieg już stopniał, ale pośród drzew nadal zalegały szaro-
białe zaspy. Na skraju lasu, w głębi ogrodu był stosunkowo nowy garaż.
Pusty. Trzy samochody, które sądząc po śladach opon, parkowały na
żwirowym podjeździe, usunięto.
-
Niepotrzebnie je zabrali - powiedział Kollberg. - Jak wróci, od razu
się połapie, że była tu policja.
Martin Beck oglądał drzwi do domu. Były zamknięte na zamek patentowy
i dużą mosiężną kłódkę. Ponieważ tylko Olofsson miał klucze, czekał ich
wysiłek fizyczny. Wyjęli ze schowka w wozie śrubokręty i inne narzędzia,
kilka minut harowali - i gotowe.
Dom składał się z dużego pokoju urządzonego na ludowo, dwóch sypialni,
kuchni i toalety. Było chłodno i wilgotno, cuchnęło stęchlizną i naftą. Do
ogrzewania służył kominek w dużym pokoju, mały piec opalany drewnem
w kuchni i piecyk naftowy w jednej z sypialni. Na podłodze chrzęścił pod
nogami piasek i grudki zaschniętej gliny. Zniszczone meble w dużym
pokoju znaczyły plamy. Kuchenny stół, ławy, piec i półki zawalały puste
butelki, tłuste talerze, kubki z zeschniętymi fusami po kawie i brudne
kieliszki. Na pryczy w jednej z sypialni leżało poplamione prześcieradło i
podarta kołdra.
Nigdzie żywego ducha.
W małym przedpokoju jedne z drzwi prowadziły do komórki, gdzie półki
uginały się od trefnego towaru, przypuszczalnie pochodzącego ze
skradzionych samochodów. Były tu radia tranzystorowe, aparaty
fotograficzne, lornetki, latarki, narzędzia, spinningi, strzelba myśliwska i
walizkowa maszyna do pisania. Martin Beck stanął na taborecie i zerknął
na najwyższą półkę. Stare młotki, kule i bramki do krokieta, spłowiała,
zrolowana flaga szwedzka i fotografia w ramce. Zaniósł fotografię do
pokoju, żeby ją pokazać Kollbergowi.
Przedstawiała młodą blondynkę i chłopczyka w spodenkach do kolan i
jedwabnej koszulce z krótkim rękawem. Oboje uśmiechali się, szczęśliwi.
Kobieta była piękna. Krój jej sukienki i fryzura wskazywały na koniec lat
trzydziestych. Stali na tle tego domu.
-
Chyba rok albo dwa lata przed śmiercią ojca - powiedział Martin
Beck. - Chałupa wyglądała wtedy trochę inaczej.
-
Ma ładną matkę - przyznał Kollberg. - Ciekawe, jak poszło Rónnowi.
Einar Rónn przez dobrą chwilę błąkał się samochodem po Segeltorpie,
zanim znalazł willę, w której mieszkała matka Bertila Olofssona. Obecnie
nosiła nazwisko Lundberg, jej
drugi mąż był szefem jednego z działów dużego domu towarowego.
Otworzyła mu kompletnie siwa szczupła kobieta, która nie wyglądała na
więcej niż pięćdziesiąt pięć lat. Mimo że wiosna ledwie się zaczęła, miała
letnią opaleniznę. Z brązem opalenizny kontrastowały drobne białe
zmarszczki wokół ślicznych szarych oczu.
Pytająco uniosła brwi.
-
Tak? Pan do kogo?
Rónn przełożył kapelusz do lewej ręki i wyjął legitymację.
-
Pani Lundberg, prawda?
Skinęła głową, w jej spojrzeniu pojawił się błysk niepokoju.
-
Chodzi o pani syna, Bertila Olofssona. Chciałbym zadać pani kilka
pytań.
Zmarszczyła brwi.
-
Co tym razem narozrabiał?
-
Mam nadzieję, że nic. Czy mógłbym wejść na chwilę?
Kobieta z wahaniem puściła klamkę.
-
Taaak... Proszę.
Rónn powiesił jesionkę, położył kapelusz na stoliku w przedpokoju i
poszedł za nią do dużego pokoju, urządzonego ze smakiem, acz bez
przepychu. Wskazała mu fotel przy kominku i usiadła na kanapie.
-
Aha - zagaiła lakonicznie. - Słucham. Nie jestem przewrażliwiona na
punkcie Bertila, więc proszę od razu przejść do rzeczy. Co takiego zrobił?
-
Liczymy na to, że będzie nam mógł pomóc w pewnej sprawie.
Właściwie chciałbym jedynie spytać, czy pani wie, gdzie on obecnie
przebywa.
-
Nie ma go u siebie, w Arście?
-
Nie, od jakiegoś czasu tam się nie pokazał.
-
A w domu letniskowym? Mamy... On ma dom na Varm-dó.
Zbudował go mój były mąż, ojciec Bertila, i teraz należy do niego. Może
jest tam?
Rónn pokręcił głową.
-
Czy nic pani nie mówił, że zamierza gdzieś wyjechać?
Matka Bertila Olofssona rozłożyła ręce.
-
Nie. Bardzo rzadko ze sobą rozmawiamy. Nie mam pojęcia, czym się
zajmuje ani gdzie jest. Na przykład tutaj był ponad rok temu i to tylko
dlatego, że chciał pożyczyć trochę pieniędzy.
-
A nie kontaktował się z panią telefonicznie?
-
Nie. Wprawdzie ostatnie trzy tygodnie spędziliśmy w Hiszpanii, ale
nie wydaje mi się, żeby dzwonił. Nic nas nie łączy. - Westchnęła. - Mój
mąż i ja już dawno straciliśmy nadzieję... Nie sądzę, by Bertil się zmienił.
Rónn w milczeniu przyglądał się kobiecie. Na jej twarzy pojawił się wyraz
goryczy.
-
A może zna pani kogoś, kto wie, gdzie go znaleźć? Jego narzeczoną,
kolegę?
Roześmiała się, dobitnie, krótko i fałszywie.
-
Nie. I cieszę się, że ominęła mnie ta wątpliwa przyjemność. -
Wpatrywała się w kominek, po czym przeniosła wzrok na Rónna. - Coś
panu powiem. Kiedyś Bertil był naprawdę uroczym chłopcem, ale wpadł
w złe towarzystwo, uległ jego wpływom, zbuntował się przeciwko mnie,
mojemu mężowi i swojemu bratu, praktycznie wszystko negował. Potem,
w zakładzie karnym dla trudnej młodzieży, nauczył się nienawiści do
bliźnich i zaczął brać narkotyki. - Obrzuciła Rónna wrogim spojrzeniem.
-To oczywiście rzecz powszechnie akceptowana, że nasze szkoły i
placówki wychowawcze przygotowują do narkomanii i przestępczości.
Nie dałabym złamanego grosza za tę waszą opiekę.
Rónn w dużej mierze się z nią zgadzał i nie bardzo wiedział, jak
zareagować.
-
No. Tak się może zdawać. - Wziął się w garść. - Nie chciałem pani
denerwować, nie po to przyszedłem. Czy mógłbym jeszcze o coś spytać?
Skinęła głową.
-
W jakiej relacji są pani synowie? Spotykają się, mają ze sobą
kontakt?
-
Już nie. Gert jest stomatologiem, ma prywatną praktykę w
Góteborgu. Ale kiedy jeszcze tutaj studiował, udało mu się namówić
Bertila, żeby zrobił porządek z zębami. Gert to miły, przyzwoity chłopiec.
Przez jakiś czas byli przyjaciółmi. Potem coś się wydarzyło i przestali się
widywać. Dlatego nie wydaje mi się, żeby Gert wiedział cokolwiek o
Bertilu.
-
Nie wie pani, czemu przestali się widywać?
-
Nie. Coś się stało. Z Bertilem zawsze coś się dzieje, prawda?
Popatrzyła wnikliwie na Rónna.
Odchrząknął, zakłopotany. Może powinien uznać rozmowę za
zakończoną?
Wstał i wyciągnął rękę.
-
Bardzo dziękuję za pomoc, pani Lundberg.
Uścisnęła mu dłoń.
Wyjął wizytówkę i położył na brzeżku stołu.
-
Gdyby się do pani odezwał, prosiłbym o telefon, jeśli można.
W milczeniu odprowadziła go do drzwi.
-
Do widzenia pani!
W połowie drogi do furtki się odwrócił. Stała wyprostowana w drzwiach i
patrzyła za nim. Teraz wyglądała znacznie starzej.
Rozdział 17
Obraz Bertila Olofssona nieco się przejaśnił. Wiedzieli, że handlował
kradzionymi autami, które przed sprzedażą najprawdopodobniej
lakierował i wyposażał w fałszywe numery. Poza tym handlował
narkotykami. Nie był dużym dilerem, przypuszczalnie zaliczał się do tych
narkomanów, którzy opylają towar, żeby móc sfinansować własne
potrzeby.
Te rewelacje nie zachwycały przesadną odkrywczością. Ponieważ
Olofsson od lat był znany policji, mniej więcej wiedziano, czym się parał.
To, co ewentualnie mógłby o nim powiedzieć Malm, wydawało się
znacznie grubszą sprawą, skoro Olofsson poczuł się zmuszony do
uciszenia go, dużo przy tym ryzykując.
Jeśli to on zainstalował w materacu Malma mały zmyślny aparacik. Swoje
podejrzenia opierali wyłącznie na domysłach, ale w tej sytuacji nikt w
głównej kwaterze śledczej nie wątpił w trafność tych domysłów.
Fredrik Melander początkowo nie miał szczęścia do swoich wtyczek w
półświatku. Najpierw okazało się, że jego najbardziej wiarygodny
informator, były kasiarz, wrócił do swojego fachu i odsiadywał ósmy
miesiąc trzyletniego wyroku w Harlandzie. Potem stwierdził, że zniknęła
piwiarnia na
Sódermalmie, gdzie chodzili ludzie, którzy mogli znać Malma i Olofssona,
i gdzie byl w dobrych stosunkach z właścicielką. Po prostu dom, w którym
się mieściła, został rozebrany, właścicielka wyjechała ze Sztokholmu i
podobno otworzyła trafikę w Kumli. Po tych niepowodzeniach Melander
udał się do restauracji trzeciej kategorii, też na Sódermalmie, gdzie do
stałych gości należało dwóch starych złodziei, którzy - jeśli mieli dobry
dzień - mogli udzielić wartościowych informacji w zamian za jedną
szklaneczkę grogu. Albo dwie. I znowu szczęście mu nie dopisało.
Restauracja zmieniła nazwę, tabliczka nad wejściem informowała:
„Dzisiaj wieczorem tańce". W witrynie wisiały duże kolorowe zdjęcia
orkiestry, składającej się z czarnowłosych mężczyzn z dziwnymi
instrumentami w dłoniach, które niemal całkowicie zasłaniały szerokie
falbaniaste rękawy. W gablocie przy drzwiach, gdzie dawniej skromny,
odręczny jadłospis kusił klientów gołąbkami i grochówką, teraz pysznił się
kolorowy i w wersji hiszpańskiej.
Melander wszedł, stanął przy drzwiach i oglądał lokal. Sufit obniżono,
oświetlenie było bardziej stłumione, przybyło stolików, które przykryto
kraciastymi obrusami. Na ścianach wisiały plakaty z obrazkami korridy i
tancerzami flamenco. Był piątkowy wieczór i mniej więcej połowę
stolików okupowała młodociana, hałaśliwa publika. Nikt nie zwracał na
niego uwagi. Po chwili dostrzegł znajomą kelnerkę. Ubrała się jak na
maskaradę, jakby nie mogła się zdecydować, czy wybrać kostium ludowy
z Dalarny, czy Carmen.
Melander przywołał ją gestem i spytał, gdzie teraz przesiadują stali
bywalcy dawnej, nieistniejącej restauracji. Podała mu nazwę knajpy, która
znajdowała się nieco dalej, na tej samej ulicy. Podziękował i wyszedł.
Nareszcie los się do niego uśmiechnął. Na kanapie pod krótszą ścianą
znany mu osobnik z posępną miną sączył srebrny grog*. Melander liczył
na to, że spotka właśnie jego albo kolegę. Swego czasu mężczyzna był
wziętym fałszerzem, ale wiek i alkohol zmusiły go do porzucenia
intratnego zajęcia. Poza tym miał za sobą krótką i niezbyt fortunną karierę
włamywacza. Teraz rzadko kiedy udawało mu się niezauważenie zwędzić
choćby parę badziewnych skarpet. Nosił ksywkę Ple-rez, którą
zawdzięczał kręconym, rudawym i - co podówczas stanowiło ewenement -
półdługim włosom. Łatwo było go zidentyfikować i kilka razy przez nie
wpadł.
Ledwie Melander usiadł naprzeciwko Plereza, ten od razu się
rozpromienił. Rysowała się możliwość postawienia kolejki.
-
No, Plerez, co tam u ciebie? - zagaił Melander.
Plerez zamieszał resztki drinka i wychylił do dna.
-
Bryndza. Cienko ze szmalem, żadnej kwatery. Chyba się rozejrzę za
jakąś robotą.
Melander wiedział, że Plerez ani razu nie zhańbił się uczciwą pracą, i
przyjął tę nowinę ze spokojem.
-
Hm, nie masz gdzie mieszkać.
-
Tak jakby. W zimie przez jakiś czas kimałem w Hógalid, ale to
parszywy adres. - W drzwiach kuchni dostrzegł kelnerkę. - Cholernie mnie
suszy.
Melander przywołał kelnerkę.
-
No, jeżeli stawiasz, to może się przerzucę na coś szlachetniejszego -
rzekł Plerez i zamówił dżin z tonikiem.
Melander poprosił o kartę dań.
-
A co zwykle pijesz? - zapytał, kiedy kelnerka poszła po menu.
-
Czystą z lemoniadą. Niebo w gębie to nie jest, ale trzeba myśleć o
finansach.
Melander potakująco skinął głową. Zgadzał się w stu procentach.
Ponieważ tym razem płaciło państwo, zamówił dla
* Czysta wódka z lemoniadą.
nich, mimo protestów Plereza, po golonce i puree z ziemniaków i brukwi.
Kiedy posiłek stanął na stole, Plerez zdążył wysuszyć szklaneczkę i
Melander poprosił o następną. Obawiając się, że Plerez wkrótce się upije i
nie będzie z nim żadnego kontaktu, czym prędzej przeszedł do rzeczy.
Plerez raczył się trunkiem.
-
Bertil Olofsson? Jak on wygląda?
Melander nigdy nie spotkał się z Olofssonem, ale widział go na zdjęciu i
pamiętał rysopis.
Plerez w zamyśleniu przeczesał swoje słynne włosy.
-
Aha. Tak, już wiem. Ćpun, no nie? Interesy w branży samochodowej
i wszystkiego po trochu. Osobiście nie znam go za dobrze, ale wiem, kto
to jest. Co cię interesuje?
Melander odsunął talerz i sięgnął po fajkę.
-
Wszystko. Czy wiesz, gdzie się podziewa?
Plerez pokręcił głową.
-
Nie, dawno go nie widziałem. Ale nie obracamy się w tych samych
kręgach. On przesiaduje w takich miejscach, do których ja nigdy nie
zaglądam. Podobno bywa w jakimś klubie kilka przecznic stąd.
Najczęściej przychodzą tam młodzi ludzie. Olofsson jest starszy.
-
Czym się zajmuje oprócz narkotyków i samochodów?
-
Nie wiem. Chyba tylko tym. Słyszałem, że dla kogoś pracuje.
Olofsson nigdy nie był orłem, ale parę lat temu nagle zaczęło mu się
powodzić. Wydaje mi się, że pracuje dla kogoś, kto rozkręcił jakiś wielki
biznes. Rozumiesz, ludzie gadają, ale nikt nic nie wie na bank.
Plerezowi zaczął się plątać język. Melander zapytał go o Gorana Malma.
-
Widziałem go ze dwa razy w kafejce Uven. Ponoć był w tej chałupie,
co się sfajczyła. Robił w detalu. Nikt ważny. Poza tym nie żyje, biedaczek.
Na odchodne Melander po chwili wahania wcisnął Plere-zowi do ręki dwie
dziesięciokoronówki.
- Dzwoń, gdyby coś ci się przypomniało. I możesz się dyskretnie
rozejrzeć.
Kiedy odwrócił się w drzwiach, Plerez przywoływał kelnerkę.
Melander znalazł klub, o którym mówił Plerez. Widząc młodocianą
klientelę tłoczącą się przed wejściem, uznał, że wyglądałby jak struś w
stadku kurcząt, i pomaszerował dalej.
Po powrocie do domu zadzwonił do Martina Becka z pytaniem, czy mogą
zaryzykować i wysłać do klubu Skackego.
Benny Skacke był zachwycony. Po rozmowie z Martinem Beckiem
natychmiast zadzwonił do swojej dziewczyny i powiedział, że z powodu
ważnej misji śledczej nie spotkają się wieczorem. Wyjaśnił w
zawoalowanych słowach, że chodzi o schwytanie groźnego mordercy. Ale
jej tym nie zaimponował, przeciwnie, była nadąsana.
Większą część dnia poświęcił na wykonanie planu, który sobie założył i
którego się trzymał we wszystkie wolne dni. Najpierw przez pół godziny
ćwiczył ze sztangą, potem pojechał na basen w Akeshov, posiedział w
saunie i przepłynął tysiąc metrów, a kiedy wrócił do domu, przez dwie
godziny uczył się prawa.
Późnym popołudniem zaczął się zastanawiać, co na siebie włożyć, żeby w
niczym nie przypominać policjanta. Najchętniej przebrałby się za
playboya. Zwykle nosił się oficjalnie, nie wyobrażał sobie, by mógł się
pokazać w pracy bez krawata. Ponieważ Skacke nie był stałym bywalcem
lokali gastrono-miczno-rozrywkowych, wyjątkowo rzadko chodził do
restauracji i nocnych klubów, nie bardzo wiedział, jakie stroje tam
obowiązują. Miał jednak mętnawe przeczucie, że jego przeciętne, nijakie
garnitury, które wisiały w szafie, nie mieszczą
się w kanonie mody wymaganej w środowisku młodych playboyów. W
końcu pojechał do rodziców na Kungsholmen i pożyczył garnitur od
młodszego brata. Mama zrobiła klopsiki nadziewane w sosie
śmietanowym, więc skorzystał z okazji i przy obiedzie opowiedział
zaskoczonym i dumnym z syna rodzicom kilka kompletnie zmyślonych
historii, świadczących o jego najeżonej niebezpieczeństwami pracy
detektywa, i jedną, która się przytrafiła Gunvaldowi Larssonowi.
Kiedy wrócił do siebie, do Abrahamsbergu, od razu włożył garnitur.
Dziwnie się czuł, ale był bardzo zadowolony, przeglądając się w lustrze. Z
całą pewnością żaden policjant nie miał takiej kreacji.
Długa, mocno wcięta w talii marynarka miała ukośne kieszenie z klapkami
i duży kołnierz na wysokiej stójce. Bardzo ciasne spodnie zapinały się pod
pępkiem, nogawki opinające uda rozszerzały się poniżej kolan i podczas
marszu okręcały wokół łydek. Garnitur był z błękitnego manczesteru i
tworzył komplet z jaskrawopomarańczowym golfem.
Benny Skacke uznał, że jest doskonale nierozpoznawalny, kiedy tuż po
dziesiątej przekroczył próg nocnego klubu. Mieścił się na poziomie
piwnicy i zanim go tam wpuszczono, musiał uiścić opłatę członkowską w
wysokości trzydziestu pięciu koron.
Lokal składał się z trzech sal, dwóch dużych i jednej mniejszej. Powietrze
było gęste od dymu tytoniowego i ludzkich oparów.
W jednej z większych sal goście tańczyli do muzyki jakiejś oszalałej
kapeli popowej, w drugiej pili piwo i toczyli przeraźliwie głośne rozmowy.
W mniejszej panowała względna cisza. Przeznaczono ją dla tych, którzy
chcieli posiedzieć przy stoliku, coś przekąsić, napić się wina i trzymać za
ręce w romantycznym blasku chybotliwych płomieni świec.
Przypuszczalnie są milczący dzięki takiemu oświetleniu, pomyślał Skacke.
Oczywiście groziła im śmierć z powodu braku tlenu.
Przecisnął się do baru i po chwili udało mu się zaopatrzyć w kufel piwa.
Kręcił się z nim po salach i obserwował towarzystwo. Niektóre
dziewczyny nie wyglądały na więcej niż czternaście lat, co najmniej pięciu
mężczyzn miało ponad pięćdziesiątkę, średnią wieku ocenił na
dwadzieścia pięć, trzydzieści.
Zdecydował, że zanim wda się z kimś w rozmowę, posłucha, o czym tu
mówią. Dyskretnie przysunął się do czterech trzydziestolatków, którzy
stali blisko siebie w kącie sali. Sądząc po ich minach, dyskutowali o czymś
poważnym, marszczyli brwi, w zamyśleniu popijali piwo, uważnie słuchali
rozmówcy, czasami sobie przerywali, o czym świadczyły gesty
zniecierpliwienia. Skacke zrozumiał ich dopiero wtedy, gdy znalazł się tuż
obok.
-
Nie wydaje mi się, żeby ona w ogóle była w posiadaniu
jakiegokolwiek libido - powiedział pierwszy. - Wolałbym Ritę.
-
Rita nie uprawia zbiorówek - zaoponował drugi. - Prędzej Bebban.
Pierwszy i trzeci wydali pomruki aprobaty.
-
Okej - skwitował pierwszy. - Weźmiemy Bebban i będzie trójka.
Poszukajmy jej.
Czterej panowie zginęli w tłumie tańczących. Skacke został i łamał sobie
głowę, co to takiego „libido". Musi to sprawdzić, kiedy wróci do domu.
Przy barze zrobiło się nieco luźniej i udało mu się dopchać do kontuaru.
Zamówił drugie piwo i mimochodem zagadnął barmana:
-
Mignął ci gdzieś Berra Olofsson?
Mężczyzna wytarł ręce w pasiasty fartuch i pokręcił głową.
-
Nie, nie widziałem go od tygodni.
-
A może jest któryś z jego kumpli?
-
Tak, przed chwilą widziałem Ollego.
-
Gdzie jest teraz?
-
Gdzieś tutaj.
Barman obrzucił spojrzeniem salę i wskazał jakiś punkt za Skackem.
-
Stoi tam.
Skacke odwrócił się i zobaczył co najmniej piętnastu mężczyzn, którzy
mogliby być Ollem.
-
Jak on wygląda?
Barman uniósł brwi ze zdziwienia.
-
Myślałem, że go znasz. Tam, z tyłu. W czarnym golfie, ten z
baczkami.
Skacke wziął piwo, położył pieniądze na kontuarze i znów się odwrócił.
Tym razem natychmiast zauważył Ollego. Stał z rękami w kieszeniach i
rozmawiał z niską blondynką o nastroszonej fryzurze i obfitym biuście.
Skacke podszedł do nich i klepnął mężczyznę po ramieniu.
-
Siema, Olle!
-
Siema...
Skacke skinieniem głowy przywitał się z blondynką, która obdarzyła go w
odpowiedzi łaskawym spojrzeniem.
-
Jak się żyje? - zapytał Olle.
-
Świetnie. Słuchaj, szukam Berry, Berry Olofssona. Widziałeś go
ostatnio?
Olle wyjął ręce z kieszeni i dotknął palcem wskazującym piersi Skackego.
-
No właśnie nie. Sam go szukam. W domu go nie ma. Cholera wie,
gdzie się podziewa.
-
A kiedy go ostatnio widziałeś?
-
Piekielnie dawno temu. Czekaj... Na początku lutego. Powiedział, że
wybiera się na tydzień do Paryża. Od tamtej pory z nim nie gadałem. Co
od niego chcesz?
Blondynka przeniosła się kilka metrów dalej, do innego towarzystwa. Od
czasu do czasu łypała na Skackego.
-
E... mam do niego taką jedną sprawę...
Olle wziął go pod ramię i się pochylił.
-
Jeśli chodzi o panienki, to możesz to załatwić ze mną. Przejąłem od
Berry kilka sztuk.
-
Jasne, ktoś musi doglądać interesu, kiedy go nie ma.
Olle zarechotał.
-
Mowa.
Skacke pokręcił głową.
-
Nie. Nie panienki. Inne rzeczy.
-
A, kapuję. W tym ci nie pomogę. Ledwie mi starcza na własne
potrzeby.
Blondynka wróciła i pociągnęła Ollego za rękaw.
-
Już idę, dziecinko.
Oboje poszli na parkiet.
Skacke, tancerz nie pierwszej świetności, poprosił do tańca dziewczynę,
która w jego ocenie mogła należeć do stajni Olofssona albo Ollego.
Popatrzyła na niego ze znudzoną miną, zgodziła się i zaczęła mechaniczne
wygibasy. Była mało kontaktowa, dowiedział się tylko tyle, że nie zna
Olofssona.
Trzy równie uciążliwe pląsy z innymi, mniej lub bardziej rozmownymi
partnerkami też skończyły się na niczym.
Dopiero piąta dziewczyna, prawie jego wzrostu, o błękitnych wyłupiastych
oczach, dużej pupie i małych sterczących piersiach, miała to i owo do
powiedzenia.
-
Berra? Jasne, że go znam.
Stała jak przyklejona do podłogi, kręciła tyłkiem, wypinała biust i strzelała
palcami. Skacke nie musiał się wysilać.
-
Ale już dla niego nie pracuję - dodała. - Pracuję solo.
-
Wiesz, gdzie on jest?
-
W Polsce. Słyszałam, jak parę dni temu ktoś o tym mówił.
-
Jesteś pewna, że w Polsce?
-
Tak. Tylko nie pamiętam, kto to mówił.
-
Od kiedy tam siedzi?
Wzruszyła ramionami.
-
Nie wiem. Nie ma go od jakiegoś czasu, ale na pewno znowu się
pojawi. A co cię interesuje? Gandzia?
Musieli się wydzierać, żeby przekrzyczeć muzykę.
-
Może coś dla ciebie skołuję! Ale dopiero jutro!
Skacke trafił jeszcze na trzy dziewczyny, które znały Bertila Olofssona.
Nie miały pojęcia, gdzie się podziewa. Nie widziały go od paru tygodni.
O trzeciej w nocy światła zaczęły migać. Koniec zabawy. Skacke
przespacerował się kawałek, zanim złapał taksówkę. Głowa ciążyła mu od
piwa i fatalnego, zadymionego powietrza. Marzył o łóżku.
W kieszeni miał numery telefonów czterech dziewczyn: dwie chciały mu
pozować, jedna była ogólnie zainteresowana, ostatnia chciała mu sprzedać
narkotyki. Podsumowanie wieczoru wypadło dość kiepsko. Rano miał
zdać raport Martinowi Beckowi, a dowiedział się właściwie tylko tyle, że
Bertil Olofsson zniknął.
Ale dwa szczegóły powinny mu się liczyć na plus. Wiedział, kiedy mniej
więcej Olofsson zniknął i że mógł być w Polsce.
Zawsze coś, pomyślał Benny Skacke.
Rozdział 18
Kiedy świeżo wykąpany Gunvald Larsson wszedł do komendy przy
Kungsholmsgatan i wjechał windą na piętro, gdzie mieścił się wydział do
spraw przemocy fizycznej, nie miał pojęcia o rozwoju sprawy Malma. Był
poniedziałek dwudziestego piątego marca, jego pierwszy dzień w pracy po
zwolnieniu lekarskim.
Nie odpowiadał na telefony po wtorkowym spotkaniu z Maksem
Karlssonem, od informacji o śmierci Madeleine Olsen gazety ani słowem
nie wspomniały o pożarze. Mimo że w swoim czasie na pewno czeka go
medal, bohaterski wyczyn i tragedia stanowiły zamknięty rozdział i
pamięć o Gunval-dzie Larssonie blakła coraz bardziej w zakamarkach
zbiorowej świadomości. Świat był zły, co znajdowało swoje odbicie na
pierwszych stronach gazet. Szwedzka prasa niechętnie donosi o
samobójstwach, raz - z przyczyn etycznych, dwa - dlatego, że jest ich
kompromitująco dużo. Pożar, w którym giną trzy osoby, to nie cukierek,
nie można go ssać zbyt długo. Poza tym nie było powodu do przesadnych
wiwatów na cześć policji. Nie radziła sobie z plagą narkomanii ani z
niezliczonymi demonstrantami, nie potrafiła zagwarantować
elementarnego spokoju i bezpieczeństwa na ulicach i tak dalej.
Nic dziwnego, że Gunvald Larsson patrzył z niekłamanym zdumieniem na
doborowe towarzystwo wychodzące z odprawy u Hammara. Byli tam
Melander, Ek, Rónn i Strómgren, by nie wspomnieć o Martinie Becku i
Kollbergu, o których mówił z wyjątkową niechęcią i tylko w razie
absolutnej konieczności. Po korytarzu kręcił się Skacke, próbując z
afektowaną powagą dorównać kolegom, którym na razie nie sięgał do pięt.
-
Co się, do cholery, dzieje? - spytał Gunvald Larsson.
-
No, Hammar chce dojść do ładu, czy główna kwatera śledcza ma być
tutaj, czy w Vastberdze - odparł posępnie Rónn.
-
Kogo śledzimy?
-
Niejakiego Olofssona. Bertila Olofssona.
-
Olofssona?
-
Przeczytaj to - odezwał się Melander, pukając główką fajki w
maszynopis.
Gunvald Larsson czytał. Zmarszczył krzaczaste brwi i w miarę lektury
coraz bardziej przypominał znak zapytania.
-
Co to ma być? Jakiś żart?
-
Niestety, nie - odrzekł Melander.
-
Podpalenie, owszem, ale bomba zapalająca w materacu... Chcesz
powiedzieć, że ktoś bierze to na serio?
Rónn ponuro pokiwał głową.
-
Czy w ogóle istnieją takie urządzenia?
-
No. Tak mówi Hjelm. Ponoć wynaleziono je w Algierii.
-
W Algierii?
-
Są bardzo popularne w Ameryce Południowej - dodał Melander.
-
Okej, a co z tym cholernym Olofssonem? Gdzie on jest?
-
Zniknął - lakonicznie poinformował Rónn.
-
Zniknął?
-
Rzekomo przebywa za granicą, ale nikt tego nie wie. Interpol też nie
może go znaleźć.
Guiwald Larsson myślał, dłubiąc w swoich dużych przednich zębach
nożykiem do papieru. Melander chrząknął i poszedł. Przyszli Martin Beck
i Kollberg.
-
Olofsson - powiedział Gunvald Larsson mniej lub bardziej do siebie.
- Ten sam, który dostarczał dragi Maksowi Karłssonowi i szmuglowaną
gorzałę Rothowi. I miał na posyłki Malma w interesie samochodowym.
-
I jego nazwisko było w wozie Malma, kiedy wpadł na
Sódertaljevagen - uzupełnił Martin Beck. - Chłopcom od kradzieży
zależało na tym, żeby nie zgubić Malma z oczu, bo chcieli się dobrać do
Olofssona. Czekali, aż się pojawi, i sądzili, że Malm będzie świadczył
przeciwko niemu, żeby ocalić własną skórę.
-
A zatem Olofsson jest kluczową postacią w tej historii. Jego
nazwisko bez przerwy gdzieś wypływa.
-
Myślisz, że to umknęło naszej uwagi? - wtrącił Kollberg z głęboką
urazą.
-
No to wystarczy go zgarnąć i po sprawie - triumfalnie obwieścił
Gunvald Larsson. - Rzecz jasna, to on sfajczył chałupę.
-
Skunks zapadł się pod ziemię - powiedział Kollberg. -Nie dotarło to
do ciebie?
-
Dlaczego nie dajemy listów gończych do gazet?
-
Bo nie chcemy go spłoszyć - wyjaśnił Martin Beck.
-
Raczej nie można spłoszyć kogoś, kto zniknął.
Kollberg obrzucił Gunvalda Larssona zrezygnowanym
spojrzeniem i wzruszył ramionami.
-
Tępota nie zna granic.
-
Dopóki Olofsson myśli, że my myślimy, że Malm odebrał sobie
życie, a gaz eksplodował wskutek nieszczęśliwego wypadku, czuje się
bezpieczny - ze spokojem wyjaśnił Martin Beck.
-
To dlaczego się ukrywa?
-
No, dobre pytanie - skwitował Rónn.
-
Mam inne dobre pytanie. - Kollberg patrzył przed siebie. -W piątek
Jacobsson od narkotyków powiedział nam, że Max Karlsson, który trafił
do nich we wtorek, wyglądał tak, jakby ktoś przepuścił go przez
wyżymaczkę. Ciekawe, co to za ktoś.
-
Karlsson wyśpiewał, że on, Roth i Malm dostawali towar od
Olofssona - powiedział Gunvald Larsson.
-
Teraz tego nie mówi.
-
Ale mnie powiedział.
-
Kiedy? Jak go przesłuchiwałeś?
-
Uhm.
Martin Beck wyjął florydę i spłaszczył tekturowy ustnik.
-
Już to mówiłem i powtórzę, Gunvaldzie. Wpadniesz prędzej czy
później.
Zadzwonił telefon. Rónn odebrał.
Gunvald Larsson ziewnął.
-
Aha - rzekł obojętnie. - Tak myślisz?
-
Nie tylko myślę - odparł z powagą Martin Beck. - Jestem tego
pewien.
-
Wykluczone - powiedział Rónn do słuchawki. - Zniknął? To
niemożliwe. Nic nie znika samo z siebie. No jasne, rozumiem, że mu
przykro... Co?... Powiedz mu, że płacz w niczym nie pomoże. Nam na
przykład zniknął pewien gość. Co by to było, gdybym ja zaczął płakać?
Jak coś albo ktoś zginie, to trzeba... Co?
Patrzyli na niego z zaciekawieniem.
-
No, o to chodzi, że trzeba szukać, aż się znajdzie - oznajmił Rónn i
starannie odłożył słuchawkę.
-
Co zginęło? - spytał Kollberg.
-
Moja żona...
-
Co? - włączył się Gunvald Larsson. - Unda zginęła?
-
Nie. Kilka dni temu dałem małemu na urodziny wóz strażacki.
Zapłaciłem trzydzieści dwa pięćdziesiąt. I gdzieś się
zapodział. W mieszkaniu. A teraz marudzi i chce nowy. Zniknął.
Wariactwo. Wyparował w mieszkaniu. O, taki.
Rónn pokazał na palcach.
-
Przedziwne - zauważył Kollberg.
Rónn nie opuszczał palców.
-
Przedziwne. No, można tak powiedzieć. Znika cały wóz strażacki.
Tej wielkości. Za trzydzieści dwa pięćdziesiąt.
Zapadła cisza. Gunvald Larsson wpatrywał się w Rónna, marszcząc brwi.
W końcu mruknął do siebie:
-
Wóz strażacki, który zniknął...
Rónn wlepił w niego tępe spojrzenie.
-
Czy ktoś rozmawiał z Zachrissonem? - nieoczekiwanie spytał
Gunvald Larsson. - Tym półgłówkiem z komisariatu w parafii Marii?
-
Tak - odparł Martin Beck. - Nic nie wie. Malm pił piwo w jakiejś
knajpie na Hornsgatan aż do zamknięcia, do ósmej, i wrócił do siebie.
Zachrisson poszedł za nim i marzł przez trzy godziny. Widział trzy osoby
wchodzące do domu. Jedna nie żyje, jedna siedzi. Potem ty się zjawiłeś.
-
Niezupełnie o to mi chodziło - obwieścił Gunvald Larsson, wstał i
wyszedł.
-
Co go napadło? - zdziwił się Rónn.
-
Podejrzewam, że nic - powiedział Kollberg.
Zastanawiał się, skąd Gunvald Larsson zna imię żony
Rónna. On nawet nie miał pojęcia o jej istnieniu. Pewnie dlatego, że był
pozbawiony zmysłu obserwacji.
Gunvald Larsson zastanawiał się, jakim cudem znajdą mordercę, skoro nie
potrafią odszukać policjanta.
Była piąta po południu, od blisko sześciu godzin przemierzał miasto
wzdłuż i wszerz, tropiąc Zachrissona, jakby uczestniczył w biegu za lisem.
W komisariacie w parafii Marii usłyszał, że Zachrisson właśnie zakończył
służbę. Jego telefon
domowy nie odpowiadał. W końcu ktoś zasugerował, że pewnie poszedł
popływać. Gdzie? Najprawdopodobniej na basen w Akeshov, w pół drogi
do Vallingby. W Akeshov Zachrissona nie było, a dwóch usłużnych
policjantów poinformowało go, że nigdy nie obiło im się o uszy to
nazwisko i że Zachrisson pewnie jest na basenie w Eriksdalu, gdzie
zwykle ćwiczą policjanci. Gunvald Larsson ponownie przeciął miasto -
szare, chłodne, wietrzne i pełne trzęsących się z zimna, antypatycznych
ludzi. Szczególnie antypatyczna była kąpielowa w Eriksdalu, która nie
chciała go wpuścić w ubraniu na pływalnię. Z sauny wyszło kilku golasów
utrzymujących, że są policjantami. Owszem, znali Zachrissona, ale od
paru dni go nie widzieli. I tak dalej.
Teraz stał na parterze starej zadbanej kamienicy przy Tors-gatan i
świdrował wzrokiem brunatne drzwi. Powyżej otworu na listy widniał
biały kartonik z nazwiskiem Zachrissona: napisane odręcznie, drukowane
litery oplatało coś w rodzaju winorośli, starannie wymalowanej zielonym
długopisem.
Dzwonił, dobijał się, kilka razy użył nogi, co przyniosło tylko taki skutek,
że z mieszkania obok wychyliła głowę sąsiadka i popatrzyła na niego z
wyrzutem. Gunvald Larsson łypnął na nią wściekle i natychmiast się
wycofała. Usłyszał chrzęst łańcucha i trzask zamków. Pewnie za chwilę
zacznie się barykadować meblami.
Gunvald Larsson drapał się po brodzie i zastanawiał, co robić. Zostawić
wiadomość? Może napisać ją na tym ohydnym białym kartoniku?
Na klatkę weszła trzydziestopięcioletnia kobieta. Niosła dwie papierowe
torby z artykułami kolonialnymi. Idąc do windy, bojaźliwie zerkała na
Gunvalda Larssona.
-
Ej tam!
-
Tak? - odezwała się, wystraszona.
-
Szukam policjanta, który tu mieszka.
-
Zachrissona?
-
Właśnie.
-
Detektywa?
-
Co?
-
Detektywa Zachrissona? Tego, który uratował wszystkich ludzi z
płonącego domu?
Gunvald Larsson spojrzał na nią.
-
Tak, zdaje się, że to jego szukam.
-
Jesteśmy z niego dumni.
-
Ach, tak.
-
Jest naszym dozorcą - wyjaśniła. - Bardzo solidny i porządny.
-
Uhm.
-
Ale surowy. Nie cacka się z dziećmi. Czasami wkłada czapkę, żeby
je nastraszyć.
-
Czapkę?
-
Tak, ma w kotłowni policyjną czapkę.
-
W kotłowni?
-
Oczywiście. Nie był pan tam? Zwykle pracuje na dole. Jak pan
zapuka, może otworzy.
Postąpiła krok w stronę windy, zatrzymała się i spojrzała na Gunvalda
Larssona z rozradowaną miną.
-
Mam nadzieję, że pan w uczciwych zamiarach? Z Zachrissonem nie
ma żartów.
Gunvald Larsson znieruchomiał, dopóki skrzypiąca kabina windy nie
zniknęła mu z oczu. Potem szybko zszedł krętymi schodami do piwnicy i
stanął przed zamkniętymi drzwiami przeciwpożarowymi. Chwycił klamkę
obiema dłońmi. Drzwi ani drgnęły.
Załomotał pięścią. Nic. Odwrócił się i pięć razy kopnął obcasem w grubą
blachę. Huk.
Nagle po drugiej stronie rozległ się władczy głos:
-
Precz!
Gunvaldowi Larssonowi chwilowo odjęło mowę po usłyszanych
rewelacjach.
-
Nie wolno wam się bawić na terenie posesji! - Głos brzmiał głucho i
groźnie. - Powiedziałem raz i wystarczy!
-
Otwieraj!!! Ale już, zanim rozwalę całą chałupę w drobny mak!
Dziesięć sekund ciszy, potem chrzęst rygli i drzwi uchyliły się wolno, ze
zgrzytem.
Zachrisson wyjrzał zza nich z przerażoną i zakłopotaną miną.
-
O! Aha. Przepraszam... Nie wiedziałem.
Gunvald Larsson odsunął go na bok, wszedł i zamarł. W kotłowni panował
idealny porządek. Posadzkę przykrywała kolorowa plastikowa plecionka.
Naprzeciwko opalanego ropą kotła parowego stał biały kawiarniany stolik,
okrągły, na ozdobnej żeliwnej podstawie. Były tam również dwa trzcinowe
krzesła z brezentowymi poduszkami w niebiesko-pomarańczową kratkę,
obrus w wielkie kwiaty, ręcznie malowany czerwony wazon z sześcioma
plastikowymi tulipanami (cztery czerwone, dwa żółte), popielniczka z
zielonej porcelany, butelka lemoniady, szklanka i rozłożone pismo. Na
ścianie wisiały dwa przedmioty: policyjna czapka i kolorowa rycina w
ramce, przedstawiająca Jego Królewską Mość. Pismo okazało się czymś w
rodzaju magazynu kryminalnego, jednym z tych, które traktują w równych
częściach o striptizerkach i klasycznych sprawach kryminalnych,
przerysowanych nie do poznania.
Najwyraźniej Gunvald Larsson oderwał Zachrissona od lektury tekstu
Szalony lekarz pokroił 2 nagie kobiety na 60 części albo od studiowania
całostronicowego zdjęcia różowej jak prosię damy o wielkich tłustych
piersiach i często używanym, wygolonym organie płciowym, który
kusząco pokazywała, odsłaniając go palcami.
Zachrisson miał na sobie podkoszulek, filcowe kapcie i granatowe spodnie
od munduru.
W pomieszczeniu było bardzo ciepło.
Gunvald Larsson nic nie powiedział. Poprzestał na dokładnym przyjrzeniu
się rozmaitym szczegółom wyposażenia.
Zachrisson nie spuszczał go z oka i nerwowo przestępo-wał z nogi na
nogę. W końcu chyba uznał, że najlepiej będzie przybrać lżejszy ton, i
zagaił z wysiloną wesołością:
-
Cóż, jak się już musi gdzieś pracować, to czemu by się przy okazji
miło nie urządzić.
-
To tym straszysz dzieciaki? - spytał Gunvald Larsson, pokazując na
czapkę od munduru.
Zachrisson spurpurowiał na twarzy.
-
Nie rozumiem...
Gunvald Larsson błyskawicznie mu przerwał.
-
Nie przyszedłem tu rozmawiać o wychowywaniu dzieci ani o
dekoracji wnętrz.
-
Aha.
-
Chcę tylko coś ustalić. Kiedy wróciłeś na Skóldgatan, zanim zacząłeś
ratować wszystkich ludzi z pożaru, wydukałeś coś o wozie strażackim,
który powinien już być na miejscu. Co, do cholery, miałeś na myśli?
-
No, ja... więc... jak zobaczyłem... to nie ja...
-
Przestań bełkotać! Mów po ludzku!
-
No, zobaczyłem, że się pali, kiedy byłem na Rosenlunds-gatan, i
pobiegłem z powrotem, to znaczy do najbliższej budki telefonicznej. W
centrali mi powiedzieli, że dostali zgłoszenie o pożarze i że wóz strażacki
już tam jest.
-
I co? Był?
-
Nie, ale...
Zachrisson umilkł.
-
Ale co?
-
Ale ten w centrali naprawdę tak powiedział. „Wysłaliśmy jeden wóz.
Już tam jest". Tak powiedział.
-
Jak to się trzyma kupy? Czyżby ten pieprzony wóz zniknął gdzieś po
drodze?
-
No, nie wiem...
-
Pobiegłeś z powrotem jeszcze raz, prawda?
-
Oczywiście, kiedy pan... kiedy ty...
-
I co wtedy powiedziały te tęgie głowy z centrali?
-
Nie wiem, bo za drugim razem poleciałem do skrzynki alarmowej.
-
Ale za pierwszym telefonowałeś z budki?
-
Tak, bo była bliżej. Zadzwoniłem i w centrali powiedzieli...
-
...że wóz już tam jest. Wiem, słyszałem. Ale co powiedzieli za
drugim razem?
-
Nie... nie pamiętam.
-
Nie pamiętasz?
-
Byłem zdenerwowany...
-
O pożarach zawiadamia się również policję, prawda?
-
Oczywiście... Tak mi się zdaje... To znaczy...
-
No to gdzie się podział ten wóz policyjny, który powinien
przyjechać? Też zniknął?
Mężczyzna w podkoszulku i spodniach od munduru z rezygnacją pokręcił
głową.
-
Nie wiem.
Gunvald Larsson utkwił w nim wzrok.
-
Jak mogłeś być tak niewyobrażalnie głupi, żeby nie powiedzieć o
tym szefostwu grupy dochodzeniowo-śledczej?!
-
Że co? O czym miałbym powiedzieć?
-
O tym, że kiedy dzwoniłeś, straż pożarna już dostała zgłoszenie! I że
wóz strażacki zniknął! Kto ich zawiadomił pierwszy, co? Przesłuchiwali
cię kryminalni, prawda?! Wiedziałeś, że jestem chory, prawda?! A może
się mylę?
-
Nie, ale nie rozumiem...
-
Nie dziwota. Nie pamiętasz, co ci powiedzieli za drugim razem? A
pamiętasz, co sam mówiłeś?
-
„Pali się, pali się"... albo coś w tym rodzaju. No... miałem cykora. I
biegłem.
-
„Pali się, pali się"? A nie wspomniałeś przypadkiem, gdzie się pali?
-
Jasne, że tak. Chyba krzyknąłem albo prawie krzyknąłem: „Pali się
na Skóldgatan!" I potem strażacy przyjechali.
-
Nic nie powiedzieli, że tam już jest wóz strażacki?
-
Nie. - Zachrisson myślał przez chwilę. - Przecież go nie było - dodał
głupkowato.
-
A jak dzwoniłeś pierwszy raz, z budki, krzyknąłeś to samo? „Pali się
na Skóldgatan"?
-
Nie. Kiedy dzwoniłem z budki, byłem mniej zdenerwowany i
podałem właściwy adres.
-
Właściwy adres?
-
Tak. Ringyagen 37.
-
Przecież dom stał przy Skóldgatan.
-
Tak, ale właściwy adres to Ringvagen 37. Pewnie dlatego, żeby
listonosz miał łatwiej.
-
Łatwiej? - Gunvald Larsson zmarszczył czoło. - Jesteś pewien?
-
Tak. Jak zaczynaliśmy pracę w komisariacie w parafii Marii,
musieliśmy się nauczyć nazw wszystkich ulic i adresów pocztowych w
drugim dystrykcie.
-
Więc jak dzwoniłeś z budki, powiedziałeś: „Ringvagen 37", a potem,
za drugim razem: „Skóldgatan"?
-
Tak. Tak myślę. Wszyscy wiedzą, że posesja o adresie Ringvagen 37
jest na Skóldgatan.
-
Ja nie wiedziałem.
-
To znaczy chciałem powiedzieć, że wszyscy z drugiego dystryktu.
Gunvald Larsson usiłował to rozgryźć.
-
Tu jest pies pogrzebany - odezwał się po chwili.
-
Pies?
Gunvald Larsson podszedł do stolika i zerknął na rozłożone pismo.
Zachrisson przemknął obok, żeby je capnąć, ale Gunvald Larsson zdążył
na nim położyć swoją wielką owłosioną dłoń.
-
Tu jest błąd - powiedział. - Powinno być sześćdziesiąt osiem.
-
Co?
-
Ten lekarz w Anglii, doktor Ruxton, przeciął piłą żonę i służącą na
sześćdziesiąt osiem części. I nie były nagie. Żegnam!
Gunvald Larsson opuścił tę dziwaczną kotłownię przy Torsgatan i pojechał
do domu. Wsuwając klucz do zamka w drzwiach swojego mieszkania w
Bollmorze, o wszystkim zapomniał, bo taki miał zwyczaj. Przypomniał
sobie dopiero następnego dnia przed południem w swoim pokoju
służbowym.
Sprawa była piekielnie zagmatwana. Nie mógł się w tym połapać i
postanowił porozmawiać z Rónnem.
-
To cholernie dziwne - zaczął. - Nie rozumiem.
-
Czego?
-
Tej historii z wozem strażackim, który zniknął.
-
No, czegoś dziwniejszego chyba nie widziałem.
-
Aha, też się nad tym zastanawiałeś.
-
No, jeszcze jak. Odkąd mały powiedział, że go nie ma. Nie
wychodził na dwór, bo jest przeziębiony i musi siedzieć w domu. Całkiem
po prostu zniknął w mieszkaniu.
-
Idioto, myślisz, że mówię o twoich kłopotach z zabawkami?
-
Nie? To o czym mówisz?
Gunvald Larsson wyłuszczył mu, co i jak.
Rónn podrapał się po nosie.
-
Sprawdzałeś w straży?
-
Tak. Dzwoniłem przed chwilą. Odebrał ktoś niespełna rozumu.
-
Może mu się wydawało, że to ty jesteś niespełna rozumu.
-
Ech!
Gunvałd Larsson wyszedł, trzaskając drzwiami.
Następnego przedpołudnia, w środę dwudziestego siódmego, podsumowali
wyniki śledztwa i stwierdzili, że nie ma żadnych. Olofsson się nie odnalazł
mimo rozesłanego tydzień wcześniej listu gończego. To, czego się o nim
dowiedzieli, na przykład, że jest narkomanem i zawodowym przestępcą,
nie było niczym nowym. Poszukiwano go w całym kraju i przez Interpol.
Z pewną dozą przesady można by powiedzieć, że na całym świecie. W
tysiącach egzemplarzy rozesłano jego zdjęcie, odciski palców i rysopis.
Spłynęło trochę bezwartościowych informacji, ale na szczęście niezbyt
dużo, bo prasa, radio i telewizja na razie milczały, więc społeczeństwo,
czyli Wielki Detektyw, nie miało pola do popisu. Rozpoznanie w
półświatku przyniosło tyle, co kot napłakał. Zawiodła tak zwana
inwigilacja wewnętrzna. Nikt nie widział Olofssona od końca stycznia lub
początku lutego. Rzekomo był za granicą. Ale za granicą też nikt go nie
widział.
-
Musimy go dopaść - oświadczył Hammar. - Teraz. Natychmiast.
Z grubsza tylko tyle miał do powiedzenia.
-
Tego rodzaju polecenia są mało konstruktywne - zauważył po
odprawie Kollberg, siedząc na biurku Melandera i apatycznie majtając
nogą.
Melander odchylił się na krześle, skrzyżował wyprostowane nogi, wetknął
fajkę między zęby i przymknął oczy.
-
Co jest? - spytał Kollberg.
-
Fredrik myśli - wyjaśnił Martin Beck.
-
Przecież widzę. Ale o czym?
-
O jednym z kardynalnych grzechów policji - odparł Melander.
-
Tak? Którym?
-
O braku wyobraźni.
-
I kto to mówi?
-
Wiem, że nie jestem od niego wolny - spokojnie przyznał Melander. -
Zastanawiam się, czy to dochodzenie nie jest szkolnym przykładem braku
wyobraźni, a konkretniej: jednostronności naszych działań.
-
Mojej wyobraźni nic nie dolega - stwierdził Kollberg.
-
Poczekaj - przerwał mu Martin Beck, stojąc w swoim ulubionym
miejscu, tuż przy drzwiach, z łokciem na szafce z archiwaliami. - Mógłbyś
to dokładniej wytłumaczyć, Fredrik?
-
Najpierw zadowalamy się teorią, że gaz eksplodował wskutek
nieszczęśliwego wypadku. Potem, kiedy uzyskujemy niezbite dowody, że
ktoś usiłował pozbawić Malma życia za pomocą wyrafinowanego
zapalnika, mamy wyraźny trop. Musimy znaleźć Olofssona, czyli w
domyśle: to robota Olofssona. I trzymamy się tego tropu jak odmóżdżona
sfora. Kto wie, czy nie wpadniemy w ślepą uliczkę.
-
„Wpadniemy" to właściwe słowo - skomentował zniechęcony
Kollberg.
-
Ten notorycznie popełniany błąd zaprzepaścił setki ważnych śledztw.
Policja chwyta się czegoś, co uważa za rozstrzygające fakty. Fakty
wskazują określony kierunek, któremu się podporządkowuje wszystkie
operacje. Inne oceny nie mają racji bytu. Coś przyjmuje się za pewnik
tylko dlatego, że jest pod ręką i zwykle się sprawdza. Na świecie roi się od
przestępców, którym się upiekło dzięki doktrynerskim poczynaniom
policji. Co by było, gdyby ktoś odnalazł Olofssona właśnie teraz, w tym
momencie, w jakiejś paryskiej kawiarence albo na tarasie hotelu w
Hiszpanii czy w Maroku, i gdyby Olofsson potrafił udowodnić, że siedzi
tam od dwóch miesięcy?
-
Chodzi ci o to, żebyśmy się odczepili od Olofssona? -zapytał
Kollberg.
-
Nie. Olofsson wydaje się oczywistym podejrzanym, odkąd Malm stał
się dla niego zagrożeniem. Trzeba go odszukać za wszelką cenę. Chodzi
mi o to, że zapominamy o innej ewentualności: Olofsson może nie mieć
żadnego związku z naszym dochodzeniem. W czym nam pomoże, jeśli się
okaże, że handlował narkotykami i montował fałszywe tablice
rejestracyjne? To nas kompletnie nie interesuje.
-
Cholernie bym się zdziwił, gdyby Olofsson nie maczał w tym palców
- powiedział Kollberg.
-
Ja też. Ale zdarzają się dziwne zbiegi okoliczności. Dziwnym
zbiegiem okoliczności Malm popełnił samobójstwo tego samego dnia, w
którym ktoś usiłował go zamordować. Przyznaję, że mnie to zmyliło,
kiedy przeprowadzałem wizję lokalną. Zwróciłem uwagę na jeszcze jeden
dziwny zbieg okoliczności. Od pożaru minęły prawie trzy tygodnie i nikt
w tym czasie nie widział Olofssona ani nic o nim nie słyszał. To skłoniło
pewne osoby do wyciągnięcia pewnych wniosków. A kto pomyślał o tym,
że nikt nie miał kontaktu z Olofssonem dużo wcześniej, na miesiąc przed
pożarem?
Martin Beck się wyprostował.
-
To prawda.
-
Takie rozumowanie pociąga za sobą określone konsekwencje -
powiedział Kollberg.
Rozważyli konsekwencje.
Nieco dalej, na tym samym piętrze, Rónn zajrzał do Gun-valda Larssona.
-
Wczoraj o czymś myślałem.
-
O czym?
-
Dwadzieścia lat temu pracowałem przez parę miesięcy w Skanii, w
Lundzie. Nie pamiętam, dlaczego. - Rónn zrobił wymowną pauzę, po
czym rzekł z emfazą: - Straszne.
-
Co?
-
Skania.
-
Aha. I o tym myślałeś?
-
Nic, tylko krowy, świnie, pola i studenci. I upał. Zwalał z nóg. No i
kiedy tam byłem, wybuchł pożar. W środku nocy spaliła się fabryka.
Potem się okazało, że podpalił ją przez pomyłkę nocny stróż. Zaalarmował
straż, ale był tak otumaniony, że zadzwonił do strażaków z Malmó. Bo z
Malmó pochodził. I kiedy płonęła fabryka w Lundzie, strażacy w Malmó
rzucili się na ratunek z tymi swoimi magirusami, ze skokochronami i
całym kramem.
-
Chcesz powiedzieć, że Zachrisson jest niespełna rozumu i na
przykład z centrum Sódermalmu mógłby wezwać strażaków z Nacki?
-
No, coś w tym stylu.
-
Odpada. Obdzwoniłem wszystkie możliwe komendy policji. Tamtej
nocy w żadnej nie mieli zgłoszenia o pożarze.
-
Gdybym był na twoim miejscu, obdzwoniłbym wszystkie możliwe
komendy straży pożarnej.
-
Gdybyś był na moim miejscu, miałbyś po dziurki w nosie pożarów.
Poza tym zawsze jest większa szansa, że policja udzieli sensownej
odpowiedzi. Ciut większa.
Rónn podszedł do drzwi.
-
Einar?
-
No?
-
A po co im skokochrony do gaszenia fabryki w środku nocy?
Rónn myślał.
-
Nie wiem. Może mam zbyt bujną wyobraźnię.
-
Naprawdę?
Gunvald Larsson wzruszył ramionami i dłubał w zębach nożykiem do
papieru.
Następnego dnia przed południem zaczął jednak obdzwaniać
podsztokholmskie komendy straży pożarnej. Zdumiewająco szybko
uzyskał ciekawą odpowiedź.
-
Sie robi - powiedział przesadnie kumpelskim tonem gość z jednostki
obejmującej gminy Solna i Sundbyberg. - Już sprawdzam... Yes, mieliśmy
tamtego wieczoru fałszywy alarm. Ringvagen 37 w Sundbybergu.
Dokładnie o dwudziestej trzeciej dziesięć. Zgłoszenie telefoniczne. No i?
-
Policja nic o tym nie wie. Czy nie powinien tam pojechać ktoś od
nas?
-
Jasne, że powinien, i pojechał. Na miejscu był radiowóz. Jakżeby
inaczej.
-
Czy telefonowano przez centralę, czy bezpośrednio do was?
-
Chyba do nas. Ale nie mam stuprocentowej pewności. Jest tylko
lakoniczny wpis: „Anonimowe zgłoszenie telefoniczne. Fałszywy alarm".
-
Co robicie po otrzymaniu takiego zgłoszenia?
-
Oczywiście wyjeżdżamy.
-
Tak, rozumiem, ale czy przekazujecie je dalej?
-
No pewnie, glinom.
-
Komu?
-
Glinom. I informujemy centralę. Kapujesz, jak wybucha duży pożar,
to znaczy taki, który widać z daleka, telefony się urywają. Bywa, że
bezpośrednio do nas dzwoni dwadzieścia pięć osób, a setka innych
wykręca dziewiątkę i cztery zera albo korzysta ze skrzynek
przeciwpożarowych. Dlatego wyjeżdżając na akcję, powiadamiamy
centralę. Inaczej byłby pioruński bajzel.
-
Kapuję. Czy wie pan, kto przyjął zgłoszenie?
-
No pewnie. Doris Martensson.
-
Jak mogę się z nią kontaktować?
-
Nijak, staruszku. Wczoraj wybyła na urlop. Do Grecji.
-
Do Grecji? - z wyraźnym niesmakiem powtórzył Gun-vald Larsson.
-
Coś w tym złego?
-
Gorzej być nie może.
-
Gadanie. Nie spodziewałem się, że jakiś gliniarz będzie mi wciskał
komunistyczną ciemnotę. Zeszłej jesieni byłem na Akropolu, czy jak mu
tam. Kapitalnie! Porządek jak ta la la. I policja z klasą. Macie się od kogo
uczyć, chłopaki.
-
Morda w kubeł, idioto! - wrzasnął Gunvald Larsson, rzucając
słuchawkę.
Nie zdążył się wszystkiego dowiedzieć, ale miał powyżej uszu tej
rozmowy.
Poszedł do Rónna.
-
Czy mógłbyś zadzwonić do straży Solna-Sundbyberg i spytać, kiedy
Doris Martensson wraca z urlopu?
-
No, mógłbym. Co ci jest? Wyglądasz jak po ataku apopleksji.
Gunvald Larsson bez słowa wrócił do siebie, usiadł za biurkiem i wybrał
numer komendy policji przy Rasundavagen na Solnej. Lepiej mieć to od
razu za sobą.
-
Dzwoniłem do was wczoraj w ważnej sprawie. Pytałem, czy
siódmego marca około jedenastej w nocy nie odebraliście zgłoszenia o
pożarze.
-
Wiem, to ja z panem rozmawiałem i powiedziałem, że nie dostaliśmy
żadnego meldunku.
-
Tak się składa, że wiem o fałszywym alarmie. Mianowicie tamtej
nocy ktoś zawiadomił straż w Sundbybergu o pożarze na Ringvagen 37 i
zgodnie z procedurą poinformowano o tym policję. Czyli na miejscu
powinien być radiowóz.
-
Dziwne. Nie mamy tu żadnej notatki.
-
To sprawdź, do cholery, kto był wtedy na służbie!
-
Chłopcy z patrolu? Chwileczkę.
Gunvald Larsson czekał, nerwowo bębniąc palcami po biurku.
-
Mam. „Ósemka: Eriksson i Kvastmo z aspirantem Lind-skogiem,
trójka: Kristiansson i Kvant"...
-
Wystarczy - przerwał mu Gunvald Larsson. - Gdzie są te dwa
pomioty?
-
Kristiansson i Kvant? Na patrolu.
-
Przyślij ich do mnie. Tylko piorunem!
-
Ale...
-
Żadnych ale. Chcę widzieć tych idiotów u siebie na
Kungsholmsgatan w ciągu piętnastu minut. Mają tu stać jak posągi!
Ledwie się rozłączył, drzwi się uchyliły i zajrzał Rónn.
-
Doris Martensson wraca za trzy tygodnie. Będzie w pracy
dwudziestego drugiego kwietnia. Ten, co odebrał, był nieźle wkurzony.
Chyba nie jest z twojego fanklubu.
-
Tak, mój fanklub topnieje.
-
No, na to wygląda.
Szesnaście minut później Kristiansson i Kvant zameldowali się w pokoju
Gunvalda Larssona. Obaj ze Skanii, niebieskoocy, szerocy w barach,
mierzący sto osiemdziesiąt sześć centymetrów. Obaj mieli złe
doświadczenia z poprzednich spotkań z olbrzymem siedzącym za
biurkiem. Trafieni spojrzeniem Gunvalda Larssona znieruchomieli,
rzeczywiście do złudzenia przypominając dwa kamienne posągi
policjantów patrolowych w skórzanych kurtkach z błyszczącymi guzikami,
poprzecznymi pasami, pistoletami i pałkami. Różnił ich subtelny drobiazg:
Kristiansson kurczowo trzymał czapkę pod lewą pachą, Kvant nie zdjął
swojej z głowy.
-
Do licha, to on - szepnął Kristiansson. - Ten parszywiec...
Kvant milczał. Jego zawzięta mina świadczyła o tym, że nie pozwoli sobą
pomiatać.
-
No tak - odezwał się Gunvald Larsson. - Jesteście, żałosne cymbały.
-
O co właściwie cho... - zaczął Kvant i umilkł, widząc, że Gunvald
Larsson wstaje z krzesła.
-
Chodzi o pewien techniczny detałik. Siódmego marca dziesięć po
jedenastej w nocy zostaliście wezwani na Ring-vagen 37 w Sundbybergu,
żeby sprawdzić zgłoszony pożar. Pamiętacie?
-
Nie - bezczelnie odparował Kvant. - Nie pamiętam.
-
Przestań kłamać! - wrzasnął Gunvald Larsson. - Pojechaliście pod
ten adres czy nie pojechaliście? Odpowiadać!
-
Może i tak - powiedział Kristiansson. - Byliśmy... to znaczy wydaje
mi się, że chyba pamiętam. Ale...
-
Ale co?
-
Ale nic się nie stało - dokończył Kristiansson.
-
Nic już więcej nie mów, Kalle, nie pogrążaj się - upomniał kolegę
Kvant i oświadczył gromkim głosem: - Ja nie pamiętam.
-
Jeśli usłyszę jeszcze jedno łgarstwo - zagrzmiał dziesięć razy głośniej
Gunvald Larsson - osobiście dopilnuję, żebyście wylecieli stąd na zbity
pysk do magazynu rzeczy znalezionych w Skanór-Falsterbo, czy skąd tam
jesteście. Możecie kłamać przed sądem albo gdzie wam się podoba, tylko
nie tutaj! I zdejmij czapkę, sukinsynu!
Kvant zdjął czapkę, wcisnął ją pod lewą pachę i zerknął na Kristianssona.
-
To twoja wina, Kalle, gdybyś nie był takim cholernym leniem...
-
Przecież ty w ogóle nie chciałeś tam jechać - zaoponował
Kristiansson. - Powiedziałeś, że niczego nie słyszeliśmy, że wracamy i
kończymy zmianę. Powiedziałeś, że radiostacja nawala.
-
To całkiem co innego - rzekł Kvant. - Nic się nie poradzi na popsutą
radiostację. Taka okoliczność jest poza kontrolą policjanta.
Gunvald Larsson opadł na krzesło.
-
No, dalej!
-
Ja wtedy prowadziłem - zaczął Kristiansson. - Odebraliśmy
wiadomość...
' •
-
Bardzo niewyraźnie - wtrącił Kvant.
Gunvald Larsson obrzucił go miażdżącym spojrzeniem.
-
Żadnych bajek! Od powtarzania kłamstwo nie będzie prawdziwsze.
-
I pojechaliśmy tam - podjął zalękniony Kristiansson. -Pod ten adres
w Sundbybergu, na Ringvagen 37. Był tam wóz strażacki, ale nic się nie
paliło. Nic się nie stało.
-
Oprócz fałszywego alarmu, czego nie zgłosiliście. Z lenistwa i
głupoty. Tak było?
-
Tak - wymamrotał Kristiansson.
-
Byliśmy wyczerpani - dodał Kvant z błyskiem nadziei w głosie.
-
Czym?
-
Długą i ciężką służbą.
-
Pocałuj mnie w dupę. Ile mieliście interwencji?
-
Ani jednej - przyznał Kristiansson.
Mało imponujące, ale przynajmniej zgodne z prawdą, pomyślał Gunvald
Larsson.
-
Była paskudna pogoda - wyjaśnił Kvant. - Zła widoczność.
-
Akurat mieliśmy zjeżdżać - dodał Kristiansson. - Zakończyliśmy
zmianę.
-
Siv była ciężko chora - powiedział Kvant. - Siv to moja żona.
-
I nic się nie stało - powtórzył Kristiansson.
-
Otóż to - rzekł łagodnie Gunvald Larsson. - Nic się nie stało. Nie
licząc kluczowego dowodu w sprawie potrójnego morderstwa. Won! -
wrzasnął. - Wynoście się do wszystkich diabłów! Precz mi z oczu!
Kristiansson i Kvant wypadli z pokoju. Niewiele teraz mieli wspólnego z
posągami.
-
Jezu - jęknął Kristiansson, ocierając pot z czoła.
-
Powiem ci to po raz ostatni, Kalle. Nic nie widzimy i nic nie
słyszymy, ale jeśli przypadkiem coś zobaczymy albo usłyszymy, musimy,
do diabła, o tym zameldować.
-
Jezu - powtórzył mało twórczo Kristiansson.
Dwadzieścia cztery godziny później Gunvald Larsson skrupulatnie
wszystko przemyślał, po czym sformułował swoje przemyślenia na piśmie
w dość przystępnej formie.
„O godzinie 23.10 7 marca 1968 dom przy Skóldgatan zajął się ogniem.
Oficjalny adres posesji to Ringvagen 37. O godzinie 23.10 tego samego
dnia i roku jeszcze niezidentyfikowana osoba powiadomiła telefonicznie
jednostkę straży pożarnej Solna-Sundbyberg o pożarze posesji na
Ringvagen 37. Ponieważ w Sundbybergu jest ulica o nazwie Ringvagen,
wóz strażacki udał się tam. Jednocześnie rutynowo poinformowano o
przypuszczalnym pożarze policję i centralę, czyli sztokholmskie centrum
powiadamiania ratunkowego, aby uniknąć dublowania się akcji
gaśniczych. Około godziny 23.15 policjant B. Zachrisson zadzwonił z
budki telefonicznej przy Rosenlundsgatan do centrali i zgłosił pożar
posesji na Ringvagen 37, nie podając nazwy gminy. Ponieważ pracownicy
centrali już otrzymali wiadomości z jednostki straży pożarnej Solna-
Sundbyberg, uznali, że zgłoszenie dotyczy tego samego domu, i
poinformowali B. Zachrissona, że wóz strażacki wyjechał i powinien być
na miejscu. (Rzeczywiście był, ale na Ringvagen 37 w Sundbybergu. O
godzinie 23.21 policjant Zachrisson ponownie zaalarmował centralę,
korzystając ze skrzynki alarmowej. Ponieważ tym razem, według jego
relacji, powiedział: »Pali się! Pali się na Skóldgatan!« -nie zachodziła
możliwość pomyłki. Strażacy wyjechali do posesji na Ringvagen 37 w
Sztokholmie, czyli domu przy Skóldgatan.
To nie policjant B. Zachrisson dzwonił do straży Solna-Sundbyberg.
Wnioski: Doszło do podpalenia, które spowodował chemiczny środek
łatwopalny z zapalnikiem czasowym. Jeśli dać wiarę świadectwu B.
Zachrissona, mógł on zostać podrzucony do mieszkania Malma najpóźniej
o godzinie 21.00. Czyli mechanizm zegarowy nastawiono na trzy godziny.
W tym czasie sprawca mógł się oddalić w dowolnym kierunku. O tym, że
pożar wybuchnie o godzinie 23.10, wiedziała tylko ta osoba, która
podłożyła ogień (ewentualnie jeśli zachodzi podpalenie, to podpaliła).
Prawdopodobnie to ona (inaczej mówiąc: podpalacz) powiadomiła
jednostkę straży pożarnej w Sundbybergu.
Pytanie nr 1: Dlaczego podpalacz zadzwonił do niewłaściwej jednostki
straży pożarnej? Hipotetyczna odpowiedź: Dlatego, że znajdował się
wówczas na Solnej albo w Sundbybergu, i dlatego, że bardzo słabo znał
Sztokholm i okolice.
Pytanie nr 2: Dlaczego podpalacz w ogóle zaalarmował straż pożarną?
Hipotetyczna odpowiedź: Dlatego, że chciał zamordować Malma i nie
miał powodu, by pozbawiać życia lub ranić dziesięciu innych osób
przebywających w domu. W mojej opinii to aspekt istotny, przemawiający
za starannym zaplanowaniem zbrodni i jej profesjonalnym charakterem".
Gunvald Larsson przeczytał to, co napisał. Po paromi-nutowym namyśle
poprawił „wiadomości" na „wiadomość" i wykreślił „policję i". Zrobił to
tak skutecznie, że pierwotną wersję udałoby się odczytać wyłącznie za
pomocą technik kryminalistycznych.
-
Gunvald wpadł na trop - powiedział Martin Beck.
-
Jak śliwka w kompot - skwitował Kollberg.
-
Nie. Pierwszy prawdziwy trop.
Kollberg przeczytał notatkę i pokiwał głową.
-
Brawo, Larsson! Super! Zwłaszcza zdanko w nawiasie: „ewentualnie
jeśli zachodzi podpalenie, to podpaliła". Mucha nie siada.
-
Aha, tak uważasz - życzliwie zauważył Gunvald Larsson.
-
Żarty na bok. Musimy znaleźć tego cholernego Olofssona i skojarzyć
go z wezwaniem strażaków. Ale jak?
-
Bardzo prosto - stwierdził Gunvald Larsson. - Zgłoszenie przyjęła
facetka, która może rozpoznać jego głos. Panienki z centrali bywają w tym
dobre. Niestety, ma urlop i jest nieosiągalna. Wraca za trzy tygodnie.
-
Do tego czasu musimy dorwać Olofssona - powiedział Kollberg.
-
No - zgodził się Rónn.
Powyższa wymiana zdań odbyła się w piątkowe popołudnie dwudziestego
dziewiątego marca.
Mijały dni. Minął jeden tydzień. Mijał drugi. Po Bertilu Olofssonie wciąż
nie było śladu.
Rozdział 19
Malmó, trzecie co do wielkości miasto w Szwecji, liczy trzy razy mniej
mieszkańców niż Sztokholm i nie leży na połączonych z sobą, wyżynnych
wyspach, tylko rozpościera się na płaskiej równinie. Usytuowane na
południu, sześćset kilometrów od stolicy, stanowi bramę wychodzącą na
Stary Kontynent. Żyje się tu spokojniej, mniej agresywnie, policjanci są
sympatyczniejsi i bardziej proobywatelscy. Łagodny klimat sprawia, że
choć często pada deszcz, zimy nie są mroźne. Kiedy w okolicach
Sztokholmu puszczają lody, fale Sundu od dawna z leniwym pluskiem
obmywają piaszczyste plaże i niskie wapienne płasko wzgórz a.
W porównaniu z resztą kraju wiosna przychodzi tutaj wcześnie. Luty,
marzec i kwiecień zaskakują słońcem, czystym, bezchmurnym niebem, a
niekiedy morską ciszą.
Tak właśnie było w sobotnie popołudnie szóstego kwietnia.
W szkołach zaczęły się ferie wielkanocne, dużo osób wyjechało do swoich
domów letniskowych lub z wizytą do przyjaciół i znajomych. Przy
drogach żółciły się wiosenne kwiaty, lada dzień drzewa wypuszczą liście.
W porcie przemysłowym, w północno-wschodniej części miasta, panował
wyjątkowy spokój, co w zasadzie nie powinno
dziwić, ponieważ znajduje się on daleko od osiedli mieszkaniowych i nie
nęci amatorów pieszych lub samochodowych wycieczek. Na długich
rampach straszyły dźwigi z opuszczonymi ramionami, wagony towarowe,
stosy desek i sterty zardzewiałych żelaznych belek, na ogrodzonym terenie
fabrycznym poszczekiwał stróżujący pies, najwyraźniej spragniony
towarzystwa, przy kei cumowało kilka duńskich pogłębiarek, których
załogi pojechały na święta do domu. Przed jednym z zamkniętych na
głucho budynków stało dwieście jaskrawo-niebieskich traktorów.
Przypłynęły z Anglii i niebawem trafią do okolicznych rolników.
Nie licząc psa, dał się słyszeć jedynie cichy syk oddalonej
0
kilkaset metrów rafinerii. Intensywna woń ropy mogła drażnić osoby
o wyczulonym węchu.
Na terenie portowym przebywały tylko dwie istoty ludzkie -
sześcioipółletni chłopcy. Leżeli na brzuchu, bardzo blisko siebie, z
rozrzuconymi nogami, przechyleni za krawędź kei i wędkowali. Mieli
ciemne włosy i piwne oczy i mimo kalendarzowej zimy wyglądali na
opalonych.
Przyszli tutaj ze swoich ruderowatych domów, usytuowanych we
wschodnich dzielnicach miasta, z finkami za pasem i żyłkami w
kieszeniach spodni. Godzinę z okładem kręcili się pośród dwustu
traktorów i na co najmniej pięćdziesięciu siedzieli. Wrzucili do wody dwie
znalezione butelki, w które bezskutecznie próbowali trafić kamieniami, i
odkręcili z silnika wózka widłowego parę części, ich zdaniem ciekawych i
wartościowych.
Teraz leżeli na kei i wędkowali.
Nie byli Szwedami i to w pewnym sensie wszystko tłumaczyło. Żaden
tubylec, nawet ich rówieśnik, nigdy nie wpadłby na pomysł łowienia ryb w
porcie przemysłowym z tej prostej przyczyny, że szanse złapania
czegokolwiek były mniej więcej takie same jak znalezienie żywego
śledziowca w puszce sardeli. Bytowały tu jedynie w dennym mule stare
szlamowate węgorze. A takich nie złowi się na haczyk.
Chłopcy, noszący imiona Omer i Miodrag, urodzili się w Jugosławii. Ich
ojcowie pracowali w stoczni, a matki w zakładach włókienniczych.
Mieszkali w Szwecji zbyt krótko, żeby nauczyć się języka. Miodrag
potrafił powiedzieć tylko: „raz, dwa, trzy". Widoki na lepszą znajomość
szwedzkiego były marne, bo dni powszednie spędzali w przedszkolu,
gdzie siedemdziesiąt procent dzieci stanowili obcokrajowcy. Poza tym ich
rodzice zamierzali wrócić do Jugosławii, jak zarobią dość pieniędzy na
dostatnie życie.
Leżeli nieruchomo i wpatrując się w wodę, myśleli, że niedługo weźmie
wielka ryba, może tak wielka i silna, że ich wciągnie i utoną.
I właśnie wtedy stało się coś, co zdarza się wyjątkowo rzadko, bo wymaga
szczególnych warunków klimatycznych i hydrologicznych. Kwadrans po
trzeciej tego cichego słonecznego popołudnia prądy z cieśniny przywiały
do brudnego portowego basenu świeżą, czystą wodę. Nagle Omer i
Miodrag zobaczyli pod jej powierzchnią swoje żyłki, ciężarki i robaki na
haczykach. Woda była coraz przejrzystsza, widzieli dno, na nim stary
nocnik i zardzewiałą żelazną belkę, a dalej, około dziesięciu metrów od
kei, zauważyli coś, co wprawiło ich w najwyższe zdumienie i
błyskawicznie pobudziło wyobraźnię.
Tym czymś był samochód. Nie mieli cienia wątpliwości. Niebieski, stał
tyłem do nabrzeża, z zamkniętymi drzwiami i kołami w szlamie, jakby
ktoś go tam zaparkował, na placyku w sekretnym podwodnym mieście.
Cały, nieuszkodzony. Według nich był w świetnym stanie.
Woda zaczęła mętnieć, niespełna minutę później nie widzieli ani auta, ani
nocnika, ani przynęty, tylko czarnozieloną taflę z połyskującymi perłowo
plamami benzyny i siwymi lepkimi płatami ropy.
Rozejrzeli się za kimś, komu mogliby pokazać znalezisko. A raczej o nim
opowiedzieć, bo nie było już czego pokazywać. Ale tej pięknej
kwietniowej soboty port przemysłowy ział pustką. Nawet samotny pies
przestał szczekać.
Omer i Miodrag schowali żyłki do kieszeni, wypchanych starymi
świecami, kawałkami miedzianych rurek, zardzewiałymi nakrętkami i
bolcami, i puścili się biegiem. Kiedy przystanęli, żeby zaczerpnąć tchu,
wciąż byli na terenie rozległego portu. Nic dziwnego, nie mieli jeszcze
siedmiu lat.
Dopiero dziesięć minut później dobiegli do Vastkustvagen. Arterią
wylotową mknęły samochody, a w nich obojętni, anonimowi ludzie. Nikt
nie zwracał uwagi na dwóch małych chłopców, którzy stali na chodniku i
machali rękami, zwłaszcza że byli śniadoskórzy i wyglądali jak
najzwyklejsza cudzoziemska hołota.
Zatrzymał się dopiero dwudziesty piąty samochód. Czarno-biały
volkswagen z anteną na dachu i słowem „Policja" po bokach.
Mundurowi Elofsson i Borglund nie zrozumieli ani słowa. Elofsson
odniósł wrażenie, że chłopcy pokazują na basen portowy i że jeden z nich
mówi „auto". Pogodni i życzliwi, poczęstowali malców dropsami,
zamknęli boczną szybę, uśmiechnęli się, pomachali im na pożegnanie i
odjechali.
Ponieważ Elofsson i Borglund byli dość sumienni, a poza tym nie mieli na
głowie nic naglącego, udali się do wschodniej części portu, skręcili w lewo
i zatrzymali się tuż przed obmurowaniem. Borglund wysiadł. Zobaczył
przedziwnie pofałdowany krajobraz - dzieło pogłębiarek - i usłyszał
poszczekiwanie psa i syk rafinerii.
Dwadzieścia cztery godziny później na kei w porcie przemysłowym stanął
inny policjant, inspektor kryminalny Mansson. Na brejowatej wodzie
kołysała się puszka po piwie i stary, sflaczały kondom.
Zjawił się tutaj z powodu pogłoski, która przebyła dość długą drogę i
uległa pewnym modyfikacjom. Podobno dwóch jugosłowiańskich
chłopców widziało wpadający do portowego basenu radiowóz. Chłopcy
byli w wieku przedszkolnym, nie mówili po szwedzku i pokazywali różne
miejsca. Okazało się, że nie brakuje ani jednego policyjnego „auta".
Mansson żuł w zamyśleniu wykałaczkę i wsłuchiwał się w szczekanie psa.
Miał pięćdziesiąt lat, pokaźne gabaryty, flegmatyczny temperament i
pogodne usposobienie. Niespiesznie przemierzył keję tam i z powrotem.
Niczego niezwykłego nie zauważył.
Wyjął z ust przeżutą wykałaczkę i wrzucił do wody. Kołysała się spokojnie
między kondomem a puszką po piwie. Wzruszył ramionami, wyjął z
kieszonki na piersi następną, odwrócił się i poszedł do samochodu.
Jutro ściągnę tu płetwonurka, pomyślał.
Rozdział 20
Płetwonurek znalazł samochód, kiedy zanurzył się po raz trzydziesty
pierwszy.
-
Aha - powiedział Mansson, przesuwając wykałaczkę między zębami
i zastanawiając się, co dalej.
Do tej chwili, do czternastej dwadzieścia trzy ósmego kwietnia 1968 roku,
był absolutnie pewien, że samochód istniał wyłącznie w wyobraźni
chłopców.
Teraz sytuacja się zmieniła.
-
Jak on stoi? - spytał.
-
Cholernie trudno cokolwiek zobaczyć, ale na mój gust tyłem. Pod
lekkim kątem, jakby jechał wzdłuż parapetu i nie zdążył skręcić. Około
piętnastu metrów do nabrzeża.
Mansson pokiwał głową.
-
Nie ma tu żadnych znaków ostrzegawczych - dodał młody,
niedoświadczony nurek, który nie miał nic wspólnego z policją.
W ciągu ostatnich dwudziestu lat Mansson widział co najmniej dziesięć
samochodów wyławianych z wody. Wszystkie były puste i zgłoszono ich
kradzież. Nikt nie stanął przed sądem, ale istniały powody do
przypuszczeń, że to właściciele wybrali taki sposób pozbycia się
wysłużonych rzęchów, żeby zainkasować pieniądze od ubezpieczyciela.
-
Możesz powiedzieć coś więcej?
-
Jak mówiłem, niewiele widać. Wóz mały, pełno w nim szlamu i
innego badziewia. - Płetwonurek zawiesił głos. - Na pewno długo tu stoi.
-
Trzeba go podnieść - zdecydował Mansson. - Czy jest sens, żebyś
zszedł tam jeszcze raz, zanim będziemy gotowi do wyciągania?
-
Chyba nie. Przydam się dopiero do podczepiania lin.
-
To idź coś zjeść.
Piękna pogoda, dosłownie rzecz ujmując, odleciała. Siwe niebo zasnuły
deszczowe chmury, gnane północno-zachodnim wiatrem. Zimnym i
porywistym. W porcie trwała normalna, codzienna praca, przy parapecie
stukotały i świszczały pogłębiarki, mały holownik posapywał u wejścia,
lokomotywa spalinowa popychała kilka wagonów towarowych, co
sygnalizował mężczyzna z czerwoną chorągiewką, rozładowywano trzy
frachtowce, które przypłynęły tego ranka. Jakaś przekupna wtyczka w
policji lub straży pożarnej zawiadomiła prasę i kilkunastu dziennikarzy i
fotografów marzło od ładnych paru godzin, stercząc na nabrzeżu bądź
siedząc w samochodach. Żurnaliści i płetwonurek przyciągnęli uwagę
ciekawskich, którzy krążyli na wietrze z podniesionymi kołnierzami i
rękami w kieszeniach.
Mansson nie zarządził blokady, nawet nie próbował ograniczać dostępu do
czegokolwiek.
Od czasu do czasu podchodzili do niego dziennikarze.
-
No? - pytali.
Albo coś w tym stylu.
Na kolejne „no?" faceta z reporterskiego wozu Mansson odparł
flegmatycznie:
-
Na dnie stoi samochód. Wyciągniemy go za pół godziny. - Popatrzył
na pytającego, którego znał od lat, i zmrużył oczy. - Przekaż to kolegom,
bo i tak nie da się tego ukryć.
-
Pewnie pusty.
-
Taaa. - Mansson wymienił wykałaczkę. - Nic więcej nie wiem.
-
Jak zwykle ubezpieczenie?
-
Wyciągniemy i zobaczymy. - Mansson ziewnął. - Na pewno przez
najbliższe trzydzieści minut nic się nie będzie działo. Możecie wyskoczyć
na kawę.
-
No to cześć!
-
Czołem!
Mansson wrócił do wozu. Zsunął pilśniowy kapelusz na tył głowy i
wydając instrukcje przez radiostację, zauważył, że część żurnalistów
posłuchała jego rady i odjechała.
Elofsson i Borglund też byli na kei. Siedzieli w swoim vołkswagenie
dwadzieścia pięć metrów dalej i marzyli o kawie.
Po kilku minutach Elofsson podszedł do Manssona, z rękami splecionymi
z tyłu.
-
Co mówić ludziom, którzy nas pytają, co tu robimy?
-
Mówcie, że za pół godziny będziemy wyciągać starego grata.
Możecie w tym czasie napić się kawy.
-
Dzięki.
Mały wóz policyjny zniknął w zawrotnym tempie. Siedzący w nim
policjanci mieli poważne miny, jakby wykonywali niecierpiące zwłoki
polecenie służbowe.
Pewnie kiedy się znajdą poza zasięgiem słyszalności, włączą syrenę i
koguta, pomyślał Mansson, chichocąc pod nosem.
Przygotowania do wyciągnięcia samochodu zajęły blisko godzinę.
Elofsson, Borglund i dziennikarze zdążyli wrócić, do gapiów przyłączyli
się sztauerzy, marynarze i pracownicy firm portowych. W sumie
zgromadziło się około stu pięćdziesięciu osób.
-
No to zaczynamy - powiedział Mansson.
Operację przeprowadzono szybko i sprawnie. Zgrzytnęły napięte liny,
zabulgotała czarna maź i wychynął dach.
-
Uwaga na podnośnik!
I wyłonił się cały samochód, ociekający szlamem i brudną wodą. Wisiał
trochę krzywo, M&nsson taksował go wzrokiem,
fotografowie pstrykali jak najęci. Byt mały i stary, praktycznie niewiele
wart. Ford anglia albo popular. W każdym razie obecnie rzadko spotykany,
ale w swoim czasie bardzo powszechny.
Chyba niebieski, czego nie można było stwierdzić ze stuprocentową
pewnością, ponieważ lakier oblepiała szarozielona warstwa śluzu. Boczne
szyby wybite albo opuszczone. W środku pełno błota.
-
Stawiamy! - krzyknął Mansson.
Obstąpił go zwarty tłum.
-
Odsuńcie się, proszę, żeby zrobić miejsce temu grucho-towi.
Wszyscy natychmiast się rozstąpili. Gruchot stanął na kei z piekielnym
zgrzytem błotników i przedniego zderzaka, który się z jednej strony
oderwał.
Wyglądał żałośnie. Trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś wyjechał z
fabryki w Dagenham nowiutki i lśniący, że jego pierwszy właściciel usiadł
za kierownicą, drżąc z podniecenia, z sercem przepełnionym dumą.
Elofsson podszedł do samochodu i zajrzał do środka. Ci, którzy patrzyli na
niego od tyłu, zauważyli, jak sztywnieje i błyskawicznie prostuje plecy.
Mansson zbliżył się wolnym krokiem, pochylił i zerknął przez pozbawiony
szyby otwór w prawych przednich drzwiach.
Pośród uniesionych na sztorc foteli z zardzewiałymi sprężynami i
sczerniałych kawałków desek siedział zamulony nieboszczyk. Mansson w
życiu nie widział czegoś okropniejsze-go. Topielec nie miał oczu ani
żuchwy.
Mansson szybko się odwrócił.
Elofsson odruchowo zaczął odsuwać tych, którzy stali najbliżej .
-
Nie odpychaj ludzi. - Mansson spojrzał w oczy ciekawskich i
obwieścił głośno i spokojnie: - W samochodzie jest martwy człowiek.
Wygląda koszmarnie.
Nikt nie podszedł, żeby popatrzeć.
Rozdział 21
Mansson niewiele sobie robił z tego, że podczas wykonywania
obowiązków służbowych policjantom nie wolno dopuszczać do obecności
osób postronnych ani pozwalać się fotografować, „chyba że przełożony
zdecyduje inaczej albo jeśli nie można tego uniknąć". Mansson
zachowywał się naturalnie również w sytuacjach nienaturalnych, a
ponieważ szanował bliźnich, mógł liczyć na wzajemność.
Poniedziałkowego popołudnia na kei w porcie przemysłowym odwalił
kawał dobrej roboty, mimo że ani on, ani ktokolwiek inny w ogóle się nad
tym nie zastanawiał.
Gdyby to Mansson odpowiadał za spokojny przebieg manifestacji
szykujących się tego długiego upalnego lata, których jak zwykle
oczekiwano w dużym napięciu, przypuszczalnie do wielu z nich by nie
doszło. Niestety, zajęli się tym ludzie, którzy myśleli, że Rodezja leży
gdzieś koło Tasmanii, że spalenie flagi amerykańskiej jest karalne, a
wysmarkanie się w pół-nocnowietnamską chwalebne. Ich zdaniem
najlepszy kontakt z ludźmi mogły zapewnić niezrównane środki zaradcze
w postaci armatek wodnych, pałek i toczących pianę owczarków
niemieckich.
Ale Mansson miał co innego na głowie. Myślał o topielcu.
Topielcy nigdy nie prezentują się najlepiej, ten jednak wyglądał
wyjątkowo paskudnie.
Zauważył to nawet obducent.
-
Ech, co za szkarada.
I wziął się do pracy. Mansson stanął w kąciku i patrzył, głęboko
zadumany. Młody, jeszcze zielony obducent posyłał mu od czasu do czasu
pytające spojrzenia.
Mansson był pewien, że czekają go kłopoty. Przeczuwał, że coś jest nie
tak, w chwili kiedy samochód wyłonił się z wody. Najprostsze, rutynowe
rozwiązanie nie wchodziło w grę. Nie było mowy o oszustwie
ubezpieczeniowym. Kto zadawałby sobie tyle trudu, żeby spychać do
basenu portowego dwudziestoletniego gruchota? I po co?
Logiczna odpowiedź wydawała się przerażająco oczywista, dlatego bez
mrugnięcia okiem przyjął wstępne orzeczenie obducenta:
-
Koleżka nie żył, zanim wylądował w wodzie.
-
Jak długo był w wodzie?
-
Hm, trudno wyczuć. - Obducent przyglądał się ohydnym,
nabrzmiałym szczątkom. - Czy tam są węgorze?
-
Pewnie tak.
-
Kilka miesięcy. Co najmniej dwa, może cztery. - Coś tam sprawdził
zgłębnikiem. - Rozkład nastąpił dosyć szybko. Nie tylko wskutek
naturalnego procesu. Przypuszczalnie w wodzie było mnóstwo
chemikaliów i innych świństw.
-
Czy ta historia z węgorzami to nie bujda? - spytał Mansson na
odchodne.
-
Węgorze są zagadkowymi żyjątkami.
-
Dziękuję za dzisiaj.
Wyniki obdukcji, zakończonej dzień później, były przygnębiające.
Podobnie jak rezultaty badań kryminalistycznych, które zajęły znacznie
więcej czasu.
Przygnębiające nie dlatego, że niczego nie znaleziono. Przeciwnie.
Chciałoby się powiedzieć, że znaleziono za dużo.
W poniedziałek dwudziestego drugiego kwietnia Mansson wiedział, co
następuje:
Niebieski ford prefect, rocznik 1951, dawno temu niedbale
przelakierowany, był na fałszywych tablicach rejestracyjnych, nie miał
dowodu przeglądu, dowodu opłaty podatkowej ani imiennej tabliczki.
Dzięki rejestrowi samochodów udało się skontaktować z dwoma ostatnimi
prawowitymi właścicielami. Ogrodnik z Oxie kupił go w 1956 z drugiej
ręki w niezłym stanie, jeździł osiem lat i sprzedał jednemu z pracowników
za sto koron. Pracownik miał z niego pożytek przez trzy miesiące. Wóz
był sprawny, ale - jak powiedział - okropnie wyglądał, więc go zostawił na
parkingu za halą targową przy Drottning-torget. Po kilku tygodniach
zauważył, że ford zniknął. Uznał, że usunęła go policja albo Miejski
Zarząd Dróg.
Ani policja, ani Miejski Zarząd Dróg niczego takiego nie odnotowały.
Czyli samochód najprawdopodobniej skradziono. Od tamtej pory nikt go
nie widział.
O ostatnim pasażerze niebieskiego forda też udało się to i owo ustalić.
Miał około czterdziestki, sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu,
włosy popielate. Nie zmarł wskutek utonięcia, tylko uderzenia w potylicę.
W czaszce była dziura, wokół której nie dopatrzono się pęknięć, co
wskazywało na to, że spowodował ją jakiś kulisty przedmiot.
Mężczyzna po prostu został uśmiercony.
Narzędzie zbrodni znajdowało się w samochodzie: okrągły kamień w
czarnej męskiej nylonowej skarpetce o średnicy mniej więcej dziewięciu
centymetrów, naturalnie uformowany. Granitowy otoczak. Skarpetka od
palców do ściągacza miała dwadzieścia dziewięć centymetrów,
wyprodukowano ją we Francji, była dobrej jakości, znanej firmy,
przypuszczalnie nigdy nienoszona.
Odciski palców nie do zdjęcia. Na resztkach skóry linie papilarne były
ledwie widoczne.
W samochodzie nie znaleziono nic, co pozwoliłoby na identyfikację
topielca (miał na sobie ubranie pośledniego gatunku, zagraniczne,
nieznanego producenta) lub mogło naprowadzić na ślad sprawcy.
Poszukiwania osób posiadających jakąkolwiek wiedzę o
przelakierowanym na niebiesko fordzie prefect, rocznik 1951, który
wykreślono z rejestru w 1964, spełzły na niczym. Nikt się nie zgłosił. Co
swoją drogą dość oczywiste, ponieważ cały kraj przepoczwarzał się w
jedno wielkie cmentarzysko samochodów, gdzie wysłużeni,
pokiereszowani pupile spoczywali w całunie spalin swoich następców.
Mansson zakończył lekturę, opuścił pokój, a chwilę później gmach
komendy. Ze spuszczoną głową przeciął Davids-hallstorg, kierując się do
monopolowego.
Mansson był żonatym kawalerem. Dziesięć lat temu, kiedy córka wyszła
za południowoamerykańskiego inżyniera i wyjechała z nim do Ekwadoru,
on i małżonka zaczęli sobie działać na nerwy. Wyprowadził się od niej do
kawalerki na Regements-gatan, dwa kroki od Fridhemstorget. W piątkowe
wieczory jeździł do swojej ślubnej i zostawał do poniedziałku. Jego
zdaniem to był mądry układ. Już w połowie tygodnia przechodziła mu
złość i oboje nie mogli się doczekać wspólnego weekendu.
W dni powszednie Mansson lubił przesiadywać w starym wytartym fotelu
i wychylać kilka głębszych przed snem. Tak jak tego poniedziałkowego
wieczoru.
Poniedziałkowe wieczory zawsze sprawiały mu przyjemność. Po pierwsze,
miał już dość żony i wiedział, że nie będzie musiał jej oglądać aż do piątku
(mimo że zaczynał za nią tęsknić w środę). Po drugie, przez ostatnie trzy
dni wypijał tylko po jednym piwie do obiadu, ponieważ małżonka nie
gustowała w mocniejszych trunkach.
Teraz sączył trzeciego gripenberga i myślał o topielcu.
Gripenberga robi się z ośmiu centylitrów dżinu, jednej trzeciej butelki
toniku grapefruitowego i pokruszonego lodu. Nauczył go przyrządzania
tego drinka fińsko-szwedzki oficer kawalerii, rzecz jasna Gripenberg, w
Villmanstrand, tuż po wojnie, kiedy tonik grapefruitowy był jeszcze
ekskluzywnym napojem. I tego się trzymał.
Mansson brał udział w wielu śledztwach, żadne jednak nie miało nic
wspólnego z nieboszczykiem w samochodzie. Wydawało się oczywiste, że
to morderstwo z premedytacją. Sprawca posłużył się skutecznym, prostym
narzędziem, którego pochodzenie było praktycznie nie do wykrycia i nie
wzbudzało niczyjej uwagi. Otoczaki były wszędzie, a posiadacz czarnej
męskiej skarpetki nikogo nie dziwi.
Topielec zginął od jednego uderzenia. Potem morderca wpakował go do
zdezelowanego samochodu i zepchnął wrak do wody.
W końcu przypuszczalnie ustalą tożsamość ofiary, ale Mansson miał
przykre uczucie, że sprawca się tym zanadto nie przejmie.
Trudna sprawa. Pewnie dużo czasu upłynie, zanim wszystko się wyjaśni.
Jeśli się wyjaśni.
Rozdział 22
Doris Martensson wróciła do domu w sobotę wieczorem dwudziestego
kwietnia.
Teraz był poniedziałek, ósma rano. Stała przed dużym lustrem w sypialni,
podziwiała opaleniznę i widziała oczyma wyobraźni, jak będą jej
zazdrościć koleżanki i koledzy z pracy. Na prawym udzie i na lewej piersi
miała paskudne malinki. Zapinając biustonosz, pomyślała, że przez
najbliższy tydzień, a może dziesięć dni, będzie musiała dać sobie na
wstrzymanie, żeby uniknąć krępujących pytań i mętnych tłumaczeń.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Wciągnęła sukienkę przez głowę, wsunęła stopy
w kapcie i poszła otworzyć. Za progiem stał olbrzymi blondyn w
tweedowym garniturze i krótkiej rozpiętej sportowej kurtce.
Wpatrywał się w nią błękitnymi oczami.
-
Jak było w Grecji?
-
Cudownie.
-
Czy pani wie, że junta wojskowa skazuje dziesiątki tysięcy osób na
gnicie w więzieniach i że codziennie torturuje się ludzi na śmierć? Że
wiesza się kobiety na żelaznych obręczach i wypala im sutki klemami
podłączonymi do prądu?
-
Nie myśli się o takich rzeczach, kiedy świeci słońce, wszyscy tańczą
i są szczęśliwi.
-
Szczęśliwi?
Popatrzyła na niego z uznaniem i pomyślała, że jej opalenizna świetnie się
komponuje z białą sukienką. Od razu zauważyła, że to prawdziwy
mężczyzna. Duży, silny i obcesowy. Może nawet trochę brutalny.
Świetnie.
-
Kim pan jest? - spytała zaciekawiona.
-
Jestem policjantem. Nazywam się Larsson. Dziesięć po jedenastej w
nocy siódmego marca tego roku odebrała pani zgłoszenie telefoniczne. To
był fałszywy alarm. Pamięta pani?
-
Oczywiście. Rzadko się zdarzają fałszywe alarmy. Ring-vagen w
Sundbybergu.
-
Zgadza się. Co powiedziała ta osoba?
-
Pali się na domu Ringvagen 37. Pierwsze piętro.
-
Dzwonił mężczyzna czy kobieta?
-
Facet.
-
Powiedział coś jeszcze?
-
Nie, tylko tyle.
-
Jest pani pewna każdego słowa?
-
Prawie.
Wyjął kilka luźnych kartek i długopis.
-
Czy coś zwróciło pani uwagę?
-
Jasne. Mnóstwo rzeczy.
Gunvald Larsson wydawał się zaskoczony. Zmarszczył brwi i pożerał ją
wzrokiem. Szwedzi jednak coś w sobie mają, pomyślała. Przeklęte
malinki. Ale może mu to nie wadzi.
-
Naprawdę? - spytał. - Co na przykład?
-
Przede wszystkim to, że dzwonił z automatu. Usłyszałam kliknięcie,
zanim rozmowa została połączona. Przypuszczalnie dzwonił z
Sundbybergu.
-
Dlaczego pani tak sądzi?
-
Dlatego, że w kilku budkach są stare wywieszki z bezpośrednimi
numerami do nas. Normalnie wszyscy wykręcają teraz dziewiątkę i cztery
zera. Do centrali w Sztokholmie.
Gunvald Larsson pokiwał głową i coś zapisał.
-
Powtórzyłam adres i zapytałam: „Tutaj? W Sundbyber-gu?" Potem
chciałam go spytać o nazwisko i takie tam.
-
Ale pani nie spytała?
-
Nie. Powiedział „tak" i się rozłączył. Jakby mu się śpieszyło. Ludzie,
którzy do nas dzwonią i mówią, że się pali, przeważnie są zdenerwowani.
-
Więc się rozłączył?
-
Tak. Wątpię, czy zdążył usłyszeć moje „w Sundbybergu".
-
Aha.
-
Zapytałam, ale przerwał mi w pół zdania, powiedział „tak" i odwiesił
słuchawkę.
-
Czy wie pani, że jednocześnie wybuchł pożar pod tym samym
adresem w Sztokholmie?
-
Wiem, że był wielki pożar w Sztokholmie, bo jakieś dziesięć minut
później powiadomiła mnie o tym centrala, ale paliło się przy Skóldgatan. -
Przyjrzała mu się badawczo. - Czy to nie pan uratował ludzi z tego domu?
Nie odpowiedział.
-
Tak. Poznaję pana ze zdjęć. Ale nie wyobrażałam sobie, że pan jest
taki potężny.
-
Najwyraźniej ma pani dobrą pamięć.
-
Jak tylko się dowiedziałam, że to był fałszywy alarm, próbowałam
sobie odtworzyć przebieg rozmowy. Policja o to pyta. To znaczy tutejsza
policja. Ale tym razem nikt się nie odezwał.
Gunvald Larsson spochmurniał. Dodało mu to uroku. Wysunęła do przodu
prawe biodro i zgięła prawą nogę w kolanie, unosząc piętę. Miała zgrabne
nogi, w dodatku opalone.
-
Co jeszcze pani pamięta?
-
Nie był Szwedem.
-
Obcokrajowiec?
Mocniej zmarszczył czoło i świdrował ją wzrokiem. Cholera, po co
włożyła kapcie. Ma takie ładne stopy. A to bierze.
-
Tak. Mówił z silnym obcym akcentem.
Duży policjant zastanawiał się przez chwilę.
-
Z jakim akcentem?
-
Nie był Niemcem ani Finem. Oczywiście nie był też Norwegiem ani
Duńczykiem.
-
Skąd pani wie?
-
Przez jakiś czas miałam niemieckiego... narzeczonego, a Finów
łatwo rozpoznać.
-
Czy powiedziałaby pani, że mówił źle po szwedzku?
-
Nie, skądże znowu. Rozumiałam go, mówił swobodnie i bardzo
szybko. - Zmarszczyła czoło i pomyślała, że teraz powinna wyglądać dość
interesująco. - Hiszpanem raczej też nie był. Ani Anglikiem.
-
Amerykanin?
-
Na pewno nie.
-
Skąd ta pewność?
-
Znam wielu cudzoziemców w Sztokholmie. I co najmniej dwa razy
w roku wyjeżdżam na południe. Poza tym Anglicy i Amerykanie nigdy nie
nauczą się szwedzkiego. Może to Francuz. Albo Włoch. Nie, raczej
Francuz.
-
Ale to tylko domysł, prawda?
-
Bo ja wiem... Powiedział na przykład: „dymu".
-
Dymu?
-
A dokładniej: „ymu". Z ledwie słyszalnym „d".
Zerknął do notatek.
-
Wróćmy do jego słów. Najpierw powiedział: „Pali się w domu
Ringvagen 37".
-
Nie. „Pali się na domu Ringvagen trzydzieści siedem. Pierwsze
piętro". A dokładniej: „ymu", i „tszidzieści". Jakby z francuskim
akcentem...
-
Czy miała pani też francuskiego narzeczonego?
-
Nie, znam kilku... mam kilku francuskich przyjaciół.
-
A jak powiedział „tak"?
-
Z otwartym „a", jak po skańsku.
-
Jeszcze się do pani odezwiemy. Jest pani fenomenalna.
-
Może chciałby pan...
-
Rzecz jasna, mam na myśli pani pamięć. Do widzenia!
-
Czy można uznać za prawdopodobne, że Olofsson mówi po
szwedzku z silnym obcym akcentem i wymawia „ymu" zamiast „domu", i
„tszi" zamiast „trzy"? - odezwał się Gunvald Larsson, kiedy następnego
dnia zebrali się w komendzie na Kungsholmsgatan.
Popatrzyli na niego pytająco.
-
I myli pierwsze piętro z parterem. - Gunvald Larsson nie doczekał się
odpowiedzi i po chwili milczenia zwrócił się do Martina Becka: - Ten
Sracke, czy jak mu tam, ten od ciebie, w Vastberdze...
-
Skacke.
-
Właśnie. Czy cokolwiek umie?
-
To zależy.
-
Czy mógłby pojeździć po Sudbybergu i obejrzeć budki telefoniczne?
-
Nie możesz tego zlecić tamtejszej policji?
-
Za nic. Wyślijcie go. Niech weźmie mapę i pozaznacza wszystkie
publiczne budki, w których wiszą stare tabliczki z numerem straży
pożarnej w Sundybergu.
-
Mógłbyś wyjaśnić, o co chodzi?
Gunvald Larsson wyjaśnił.
Martin Beck w zamyśleniu pocierał brodę.
-
Dziwne - powiedział Rónn.
-
Co jest dziwne? - zapytał Hammar, hałaśliwie wchodząc do pokoju w
towarzystwie depczącego mu po piętach Kollberga.
-
Wszystko - odrzekł posępnie Rónn.
-
Gunvałd, jesteś oskarżony o przewinienie służbowe -oświadczył
Hammar, wymachując kartką papieru.
-
Przez kogo?
-
Przez aspiranta Ułlhołma z Solnej. Podobno został poinformowany,
że uprawiasz wśród strażaków bolszewicką propagandę. W godzinach
pracy. Na służbie.
-
A, Ullholm. Nie pierwszy raz.
-
Za to samo?
-
Nie. Wtedy zbrukałem reputację policji, używając w dyżurce
komisariatu w parafii Klary pewnego wulgaryzmu odnoszącego się do
narządów płciowych.
-
Na mnie też doniósł - powiedział Rónn. - Zeszłej jesieni, po rzezi w
autobusie. Za to, że nie podałem swojego nazwiska i stopnia służbowego,
kiedy próbowałem odpytywać umierającego świadka w szpitalu
Karolińska. Widział, że odzyskał przytomność na niecałe trzydzieści
sekund i umarł.
Hammar popatrzył na wszystkich po kolei.
-
No, jak się sprawy mają?
Zaległa cisza i po kilku sekundach Hammar wyszedł. Wrócił do
permanentnych rozmów z prokuratorami, ludźmi z Głównego Zarządu
Policji i innymi wyższymi urzędnikami, którzy bez przerwy go pytali, jak
się sprawy mają. Ciężko pracował.
Martin Beck był ponury i zamyślony. Na domiar wszystkiego dopadło go
pierwsze wiosenne przeziębienie i mniej więcej co pięć minut wycierał
nos.
W końcu się odezwał:
-
Jeśli to dzwonił Olofsson, mógł zmienić głos. Co wydaje się całkiem
prawdopodobne.
Kollberg potrząsnął głową.
-
Czy Olofsson, rodowity sztokholmczyk, dzwoniłby do straży w
Sundbybergu?
-
Otóż to - powiedział Gurwald Larsson.
Z grubsza tyle wydarzyło się we wtorek dwudziestego trzeciego kwietnia.
W środę i czwartek nie działo się nic.
W piątek na odprawie Gunvald Larsson zapytał:
-
Jak tam Wracke?
-
Skacke - poprawił go Martin Beck i kichnął.
-
Jest bardzo skryty - odparł Kollberg.
-
Naturalnie sam powinienem się tym zająć. - Gunvald Larsson miał
kwaśną minę. - Żeby to sprawdzić, wystarczyłoby jedno popołudnie.
-
Miał różne inne rzeczy na głowie, zabrał się do tego dopiero wczoraj
- usprawiedliwił Skackego Martin Beck.
-
Jakie różne inne?
-
Tak się składa, że interesują nas nie tylko budki telefoniczne w
Sundbybergu.
Poszukiwania Olofssona nie przyniosły niczego nowego, ich
intensyfikacja nie była możliwa. Rozesłano wszystko, czym dysponowali,
od rysopisu i zdjęć po odciski palców i uzębienie.
Dla Martina Becka koniec tygodnia okazał się bardzo trudny. Nie dość, że
gryzł się dochodzeniem, które lada moment utknie na dobre, i nękała go
szybko postępująca infekcja wirusowa, spotkał go bolesny cios natury
osobistej. Córka Ingrid zapowiedziała rychłą wyprowadzkę z domu. Nic w
tym nienormalnego ani zaskakującego. Niedługo kończyła siedemnaście
lat, była pod wieloma względami dorosła, mądra i dojrzała i oczywiście
miała prawo do samodzielnego życia. Od dawna zdawał sobie sprawę, że
ten moment jest coraz bliżej, nie potrafił jednak przewidzieć swojej
reakcji. Zaschło mu w ustach, miał mętlik w głowie, kichał i milczał.
Dobrze znał córkę, wiedział, że nie podjęła tej decyzji pochopnie, że ją
gruntownie przemyślała.
Praktyczna małżonka dorzuciła swoje trzy grosze:
-
Trzeba przejrzeć wszystko, co Ingrid powinna ze sobą zabrać. Nie
musisz się o nią martwić, poradzi sobie. Wiem, co mówię, bo sama ją
wychowałam.
Niestety, w dużej mierze miała rację.
Syn, trzynastolatek, zareagował jeszcze bardziej lakonicznie.
-
Super. Przeniosę się do twojego pokoju. Tam są lepsze gniazdka.
W niedzielę po południu znalazł się z Ingrid sam w kuchni. Siedzieli
naprzeciwko siebie, przy stole z laminatowym blatem, gdzie przez lata co
rano pili czekoladę.
Nagle położyła dłoń na jego dłoni.
-
Wiem, że nie powinnam tego mówić, ale mimo wszystko powiem.
Dlaczego ty też tego nie zrobisz? Dlaczego się nie wyprowadzisz?
Popatrzył na nią zdumiony.
Nie spuściła wzroku.
-
Tak, ale... - zaczął z wahaniem i urwał, bo całkiem po prostu nie miał
pojęcia, co powiedzieć.
Na pewno będzie często i długo rozmyślał o tej ich zwięzłej rozmowie.
W poniedziałek, dwudziestego dziewiątego, wydarzyły się niemal
jednocześnie dwie rzeczy.
Jedna nie była przesadnie godna uwagi.
Skacke położył raport na biurku Martina Becka. Świetnie napisany i wręcz
nieprawdopodobnie szczegółowy. W Sundbybergu było sześć budek
telefonicznych, w których nadal wisiały stare tabliczki. W dwóch innych
stare tabliczki mogły wisieć siódmego marca, a potem je zdjęto. Na Solnej
nie było ani jednej budki z taką tabliczką. Nikt nie prosił Skackego, żeby
sprawdzał na Solnej, ale najwyraźniej to zrobił.
Martin Beck siedział zgarbiony za biurkiem i trącał raport palcem
wskazującym prawej dłoni. Skacke stał dwa me-
try dalej, do złudzenia przypominając psa, który czeka na smakołyk.
Może powinienem mu powiedzieć coś pochlebnego, pomyślał Martin
Beck. Zanim przyjdzie Kollberg i zacznie się wyzłośliwiać.
Dylemat sam się rozwiązał, bo zadzwonił telefon.
-
Beck, słucham.
-
Chce z panem rozmawiać jakiś inspektor. Nie zrozumiałem
nazwiska.
-
Łącz.... Beck, słucham.
-
Czołem! Tu Per Mansson z Malmó.
-
Cześć! Jak się miewasz?
-
Nieźle. W poniedziałki jak zwykle trochę nieswojo. No i mamy
wielkie halo w związku z tym meczem tenisowym. No wiesz, z Rodezją. -
Mansson zrobił długą pauzę. - Szukasz niejakiego Bertila Olofssona,
prawda?
-
Prawda.
-
Mam go.
-
U siebie?
-
Uhm, w Malmó. Nie żyje. Znaleźliśmy go trzy tygodnie temu, ale do
dzisiaj nie wiedziałem, kto to jest.
-
Jesteś pewien?
-
Na dziewięćdziesiąt procent. Zgadza się górne uzębienie. Jest dosyć
specyficzne.
-
A reszta? Odciski palców, pozostałe zęby i...
-
Żuchwy nie znaleźliśmy, a odcisków palców nie dało się zdjąć.
Widzisz, długo był w wodzie.
Martin Beck wyprostował plecy.
-
Jak długo?
-
Obducent mówi, że co najmniej dwa miesiące.
-
Kiedy go wyciągnęliście?
-
Ósmego, w poniedziałek. Siedział w samochodzie na dnie basenu
portowego. Mali chłopcy...
-
To znaczy, że siódmego marca już nie żył - przerwał mu Martin
Beck.
-
Siódmego marca? No pewnie. Od miesiąca albo dłużej. Kiedy ktoś
go ostatnio widział u was?
-
Trzeciego lutego. Podobno wtedy wyjechał za granicę.
-
Aha. Dobrze. To mi pomoże w ustaleniu daty. Zlikwidowano go
między czwartym a ósmym lutego. Plus minus.
Martin Beck milczał. Wszystko jasne. Kiedy palił się dom przy
Skóldgatan, Olofsson nie żył od miesiąca. Melander miał rację. Byli na
fałszywym tropie.
Mansson też milczał.
-
Jak to wygląda? - zapytał Martin Beck.
-
Dziwnie. Cholernie dziwnie. Zginął od uderzenia kamieniem w
skarpecie, pochowano go w starym rzęchu, gdzie nic nie było, nie licząc
narzędzia zbrodni i dwóch trzecich Olofssona.
-
Przyjadę najszybciej, jak będę mógł. Ja albo Kollberg. Potem
zaprosimy cię tutaj.
Mansson westchnął.
-
Czy to konieczne?
Wenecja Północy kojarzyła mu się z przedsionkiem piekła.
-
Tak. Sprawa jest skomplikowana. Bardziej niż przypuszczasz.
-
Oj, doprawdy? - Mansson nie krył ironii. - Wobec tego do
zobaczenia.
Martin Beck odłożył słuchawkę i popatrzył na Skackego nieobecnym
wzrokiem.
-
Świetnie się spisałeś.
Rozdział 23
Za kilkanaście godzin zaczynała się Noc Walpurgi i wiosna; ta ostatnia
przynajmniej na południu Szwecji. Poranny samolot z Brommy wylądował
na Bulltofcie w Malmó zgodnie z rozkładem, czyli za pięć dziewiąta, z
garstką biznesmenów i oblanym zimnym potem, bladym komisarzem na
pokładzie. Martin Beck był przeziębiony, bolała go głowa, nie lubił latać, a
płyn, który Scandinavian Airlines System zwykł nazywać kawą, ani trochę
nie poprawił mu samopoczucia.
Mansson, duży, barczysty, stał na płycie lotniska z rękami w kieszeniach
płaszcza i pierwszą tego dnia wykałaczką w ustach.
-
Czołem! Marnie wyglądasz.
-
I tak się czuję - powiedział Martin Beck. - Jest tu jakaś toaleta?
Noc Walpurgi to ważne święto w Szwecji. Ludzie ubierają się wiosennie,
piją na umór, tańczą, weselą się, jedzą pyszności i wypatrują lata. W
Skanii na poboczach dróg kwitną pierwsze kwiaty, drzewa wypuszczają
pierwsze liście, na wiosennych pastwiskach pasą się krowy i jest już po
zasiewach. Studenci wkładają białe czapki, szefowie związków
zawodowych wyciągają z toreb przeciwmolowych czerwone sztandary
i przypominają sobie słowa Synów robotniczego znoju*. Pierwszy maja
tuż-tuż, pora znowu poudawać socjalistę. Podczas symbolicznego pochodu
nawet policjanci stają na baczność, kiedy orkiestry dęte grają
Międzynarodówkę. Jedynym zadaniem policji jest organizacja ruchu
kołowego, przypilnowanie, żeby nikt nie napluł na amerykańską flagę, i
niedopuszczenie do głosu kogoś, kto podstępnie wmieszałby się w tłum
demonstrantów i miałby naprawdę coś do powiedzenia.
Ostatni dzień kwietnia to czas przygotowań, sposobienia się do wiosny,
miłości i kultowych akcji politycznych. To dzień radosny, zwłaszcza jeśli
trafi się ładna pogoda.
Martin Beck i Mansson spędzili ten radosny dzień na oglądaniu tego, co
zostało z Bertila Olofssona, i kilkakrotnym obejściu starego samochodu,
który stał w kącie na dziedzińcu komendy. Poza tym obejrzeli kamień,
czarną męską skarpetkę i odcisk zębów górnej szczęki Olofssona i długo
studiowali protokół obdukcyjny. Mało mówili, bo nie było o czym.
-
Czy jest coś, co łączy Olofssona z Malmó? - zapytał przy jakieś
okazji Mansson. - Oczywiście pomijając to, że u nas zginął.
Martin Beck pokiwał głową.
-
Olofsson zajmował się dilerką narkotyków i kradzionymi autami.
Przede wszystkim autami, które on i inni przela-kierowywali i przykręcali
fałszywe tablice rejestracyjne. Potem zaopatrywali je w lewe dokumenty i
wywozili za granicę. Niewykluczone, że często był w Malmó przejazdem i
że od czasu do czasu tu się zatrzymywał. Zdziwiłbym się, gdyby nie miał
u was jakichś znajomych.
-
Menel - mruknął pod nosem Mansson. - Bardzo wyniszczony.
Dlatego obducent źle ocenił jego wiek. Żałosny typ.
* Arbetets sóner - najstarszy hymn szwedzkiego ruchu robotniczego,
autorstwa H. Menandera, opublikowany w 1885 w piśmie „Social-De-
mokraten" A. Palma.
-
To samo można powiedzieć o Malmie. Ale to niczego nie zmienia,
prawda?
-
Jasne.
Kilka godzin później siedzieli w pokoju służbowym Manssona i patrzyli
na asfaltowy dziedziniec, gdzie parkowały czarno-białe samochody i
kręcili się funkcjonariusze.
-
Taaak - odezwał się Mansson. - Punkt wyjścia nie jest taki
beznadziejny, jak mogłoby się wydawać.
Martin Beck popatrzył na niego z lekkim zdziwieniem.
-
Wiemy, że trzeciego lutego był w Sztokholmie, a lekarz przysięga, że
nie żył najpóźniej siódmego. Czas skurczył się do trzech, czterech dni. Na
pewno znajdę kogoś, kto go spotkał. Prędzej czy później.
-
Skąd ta pewność?
-
Miasto nie jest duże, kręgi, w jakich się obracał Olofsson, jeszcze
mniejsze. Mam swoje kontakty. Na razie nie robiłem z nich użytku, bo nie
wiedziałem, kogo szukać. I zainteresuję tym prasę.
-
Nie możemy pozwolić na żadną publikację. Poza tym to sprawa
prokuratora.
-
Ja tak nie pracuję. To nie w moim stylu.
-
Ale o nas nie wspomnisz?
-
Guzik mnie obchodzi, co się dzieje w Sztokholmie -z emfazą odparł
Mansson. - A ten numer z prokuratorem to tylko pro forma. Przynajmniej u
nas.
Martin Beck odleciał do domu tego samego dnia wieczorem. Był w
Sztokholmie o dziesiątej, a dwie godziny później zgasił światło i leżał na
wersalce w dużym pokoju w Bagar-mossen.
Nie spał.
W przeciwieństwie do małżonki, której miarowe pochrapywanie słyszał
wyraźnie zza zamkniętych drzwi do sypialni. Dzieci nie było. Ingrid
malowała plakaty w jakiejś piwnicy na
jutrzejszą młodzieżową odszczepieńczą demonstrację, Rolf bawił się
pewnie na prywatce zakrapianej piwem przy wtórze muzyki z płyt
gramofonowych.
Martin Beck czuł się samotny. Czegoś mu brakowało. Nie miał ochoty
zajrzeć do Ingi i zerwać z niej nocną koszulę. Pomyślał, że powinien mieć
na to ochotę z inną kobietą. Choćby z cudzą żoną. Jeśli tak, z którą?
Potem zastanawiał się nad śledztwem. Nic się nie zgadzało. Wszystko
wydawało się absurdalne i nieprawdopodobne, jakby się wydarzyło za
górami, za lasami, o czym się czyta w gazetach.
Ingrid przyszła o drugiej w nocy. Pewnie żona nie zgodziła się na
późniejszy powrót. Rolfa nie obowiązywały żadne zakazy, mimo że był
cztery lata młodszy od siostry, miał zaledwie połowę jej inteligencji, jedną
setną instynktu samozachowawczego i zero zaradności. Ale Rolf był płci
męskiej.
Wślizgnęła się na palcach do dużego pokoju, pochyliła nad nim i
pocałowała w czoło. Udawał, że śpi. Pachniała potem, mydłem i farbą.
Absurdalne, pomyślał.
Zasnął godzinę później.
Kiedy Martin Beck przyszedł na Kungsholmsgatan przed południem
drugiego maja, trafił na rozmowę Kollberga z Me-landerem.
-
Absurdalne - powiedział Kollberg i uderzył pięścią w blat biurka z
taką siłą, że podskoczyło wszystko prócz Melandera.
-
Tak, przedziwne - flegmatycznie przyznał Melander.
Kollberg zdjął marynarkę, poluzował krawat i rozpiął kołnierzyk koszuli.
-
Przedziwne! - Pochylił się nad biurkiem. - Ktoś podrzuca Malmowi
bombę zegarową. My sądzimy, że to robota Olofssona. Tymczasem
Olofsson od miesiąca nie żyje, bo ktoś
rozłupał mu czaszkę, wsadził do starego grata i zepchnął do wody. A my
siedzimy z ręką w nocniku. • .
Umilkł, żeby nabrać oddechu. Melander się nie odezwał. Obaj skinieniem
głowy przywitali się z Martinem Beckiem. Na odczepnego, jakby go nie
było w pokoju.
-
Jeśli przyjmiemy, że między usiłowaniem zabójstwa Malma a
zamordowaniem Olofssona istnieje jakiś związek...
-
Gdybanie - przerwał mu Melander. - Nie mamy na to cienia dowodu.
Chociaż wydaje się mało prawdopodobne, żeby tych spraw nic nie łączyło.
-
Bardzo słusznie. Takie zbiegi okoliczności są wysoce
nieprawdopodobne. Dlatego można założyć, że trzeci element świetnie
pasuje do tej układanki.
-
Masz na myśli samobójstwo Malma?
-
Owszem.
-
Tak, mógł odebrać sobie życie, bo wiedział, że gra jest skończona.
-
Właśnie. Uznał, że w porównaniu z tym, co go czeka, przyjemniej
odkręcić gaz.
-
To znaczy, że się bał.
-
I najwyraźniej miał ku temu powody.
-
Wniosek byłby taki, że nie liczył na to, że mu się upiecze. Bał się, że
zostanie zamordowany. A jeśli tak, to przez kogo?
Kollberg się zastanawiał.
-
A może to Malm zabił Olofssona?
Melander wyjął z szuflady biurka połówkę jabłka, odkroił plasterek
nożykiem do papieru i włożył do woreczka z tytoniem.
-
Wątpliwe - odparł, nie podnosząc głowy. - Nie bardzo sobie
wyobrażam, żeby taka oferma była zdolna do popełnienia zbrodni tego
kalibru. Z moralnego punktu widzenia nie miał żadnych skrupułów, ale
pozostają sprawy techniczne.
-
Pięknie, Fredrik. Twoja logika jest bez zarzutu. Jak byś to
podsumował?
Melander milczał.
-
Jaki płynie z tego jasny jak słońce, logiczny wniosek?
-
Że Olofsson i Malm zostali sprzątnięci - niechętnie przyznał
Melander.
-
Przez kogo?
-
Nie wiem.
-
Uhm. Ale jednego możemy być pewni.
-
Tak. Chyba tak.
-
Robota profesjonalisty - mruknął półgłosem Martin Beck.
-
Otóż to - przytaknął Kollberg. - Profeska. Tylko zawodowca stać na
takie numery jak kamień w skarpetce i cudaczna bomba.
-
Zgadza się - powiedział Melander.
-
Dlatego siedzimy tu jak jełopy i gapimy się jak sroki w gnat. Do tej
pory mieliśmy do czynienia z amatorami. I tak nam to weszło w krew, że
praktycznie też jesteśmy amatorami.
-
Dziewięćdziesiąt osiem procent wszystkich przestępstw popełniają
amatorzy. Nawet w Stanach Zjednoczonych.
-
To nas nie usprawiedliwia.
-
Nie, ale daje do myślenia.
-
Chwileczkę - wtrącił się Martin Beck. - W innych punktach to też się
zgadza. Po przeczytaniu notatki służbowej Gunvalda, czy jak to nazwać,
zastanawiałem się...
-
...dlaczego ten, kto podłożył Malmowi bombę, wzywa straż pożarną?
- wszedł mu w słowo Kollberg i pół minuty później sam udzielił
odpowiedzi: - Dlatego, że jest profesjonalistą. Fachowcem. Miał sprzątnąć
Malma, nie chciał pozbawiać życia dziesięciu innych osób.
-
Uhm. Sensowna argumentacja - przyznał Melander. -Czytałem, że
zawodowcy są mniej krwiożerczy od amatorów.
-
Też to czytałem - powiedział Kollberg. - Wczoraj. Nasz zacny kolega
Hedin, klasyczny amator, siedemnaście lat temu
1 r>y
zabił w Skanii dziewięć osób, niczym się nie kierując. Podpalił dom
starców, bo miał denną narzeczoną.
' .
-
Hedin był obłąkany - przypomniał Martin Beck.
-
Wszyscy amatorzy są psychiczni. Czasami ich choroba ujawnia się
dopiero w momencie dokonywania zbrodni. Z zawodowcami jest inaczej.
-
Ale w Szwecji nie ma zawodowych morderców - zauważył
Melander.
Kollberg posłał mu powłóczyste spojrzenie.
-
A niby czemu miałby być Szwedem?
-
Jeśli nie jest, to by się znowu zgadzało z tym, do czego doszedł
Gunvald - wtrącił Martin Beck.
-
Przede wszystkim potwierdzałoby nasze domysły -stwierdził
Kollberg. - Skoro przy nich jesteśmy, równie dobrze możemy jeszcze
trochę pogdybać. Czy według was gość, który zaminował łóżko Malma i
roztrzaskał czaszkę Olofssonowi, wciąż jest w Szwecji? Czy myślicie, że
został choćby dzień dłużej?
-
Nie - odparł Melander. - Bo i po co?
-
Oczywiście nic nie przemawia za tym, że chodzi o tego samego
sprawcę.
-
Przemawia - powiedział Melander. - Jeden drobiazg.
-
Tak - włączył się Martin Beck. - Żeby zabić w Malmó i wysadzić
dom na Skóldgatan, trzeba mieć jakieś rozeznanie w terenie.
-
Uhm. - Kollberg odął usta. - Czyli kiedyś już był w Szwecji.
-
I nieźle mówi po szwedzku - dodał Melander.
-
I nie najgorzej zna Sztokholm i Malmó - dodał Kollberg.
-
Ale nie na tyle, żeby zaalarmować straż w Sztokholmie, a nie w
Sundbybergu - powiedział Martin Beck.
-
Poza tym komu przyszłoby do głowy podać adres Ringvagen 37
zamiast Skóldgatan - dorzucił Kollberg. -
Oczywiście pomijając ludzi z Miejskiego Zarządu Dróg i co poniektórych
policjantów.
Melander zapali! fajkę.
-
Dostał adres na kartce i mapę z zaznaczonym miejscem.
-
Osoba o ograniczonej orientacji - uściślił Martin Beck.
-
Obcokrajowiec - powiedział Kollberg. - Zagraniczny profesjonalista.
W obu wypadkach używa narzędzi zbrodni, którymi w Szwecji nikt
wcześniej się nie posłużył. Hjelm twierdzi, że ten mechanizm zapłonowy
wynaleziono we Francji i swego czasu był popularny w Algierii. Gdyby
szwedzki gangster wpadł na pomysł zabicia Olofssona, pewnie by to
załatwił żabką albo łańcuchem do roweru.
-
Kamień w skarpecie był wykorzystywany w czasie wojny - zauważył
Martin Beck. - Posługiwali się nim szpiedzy, agenci i im podobni.
Wysyłano ich do likwidacji kolaborantów i osób uznawanych za
niepożądane. Woleli nie ryzykować rewizji, nie chcieli być przyłapani z
nożem albo z bronią palną.
-
Były takie przypadki w Norwegii - dodał Melander.
Kollberg podrapał się po głowie.
-
No dobrze, ale musi być jakiś motyw.
-
Jasne - powiedział Martin Beck. - Związek Malma z Olofssonem jest
faktem. Dlaczego usuwa się ludzi za pośrednictwem zawodowych
morderców?
-
Bo są niewygodni - odparł Melander. - Można się domyślać, co
łączyło Olofssona i Malma. Zajmowali się kradzionymi samochodami,
które przypuszczalnie sami kradli.
-
Dla złodzieja kradziony wóz nie ma większej wartości -powiedział
Martin Beck. - Sprzedaje go za bezcen, za tyle, ile mu dadzą.
-
Olofsson i Malm przelakierowywali samochody, załatwiali fałszywe
tablice i dokumenty i wywozili za granicę. Tam albo je sami upłynniali,
albo komuś przekazywali.
-
Raczej to drugie. - Kollberg z irytacją pokręcił głową. -Z kimś do
spółki odpowiadali za szwedzką filię wielkiej firmy, która zajmowała się
mnóstwem innych rzeczy. Czegoś nie dopatrzyli i firma postanowiła się
ich pozbyć.
-
Coś w tym stylu - zgodził się Melander.
-
Ciekawe, jak koledzy zareagują na tę naszą teorię. - Kollberg
wzdrygnął się. - Kto w to, kurde, uwierzy? - Po półmi-nutowej ciszy
przysunął do siebie telefon i wybrał kilka cyfr. -Einar? Jestem u
Melandera. Mógłbyś zajrzeć na chwilę?
Po niespełna trzydziestu sekundach Rónn stanął w drzwiach.
Kollberg popatrzył na niego z poważną miną.
-
Doszliśmy do wniosku, że Malm i Olofsson pracowali dla
międzynarodowego syndykatu zbrodni, czegoś w rodzaju mafii. Sądzimy,
że organizacja miała ich dosyć i przysłała do nas z zagranicy zawodowego
mordercę, żeby ich zabił.
Rónn długo się w nich wpatrywał.
-
Kto wymyślił coś tak głupiego? To się zdarza tylko w filmach albo w
książkach. Podpuszczacie mnie?
Kollberg wymownie wzruszył ramionami.
Rozdział 24
Na planie Sundbybergu Benny Skacke zaznaczył czarnym krzyżykiem
osiem budek telefonicznych. Potem każdy krzyżyk obrysował kółkiem za
pomocą cyrkla. Mimo że wszystkie budki były w śródmieściu i kilka kółek
zachodziło na siebie, obszar, na jakim się znajdowały, miał przeszło
kilometr kwadratowy. Gunvald Larsson nie robił sobie nadziei na
jakikolwiek rezultat ani tym bardziej na sukces, kiedy posłał Skackego,
żeby na ponadkilometrowej przestrzeni o gęstej zabudowie znalazł ślad
mężczyzny, który wieczorem siódmego marca dzwonił do straży pożarnej.
To, że zaalarmował straż, korzystając z jednej z tych ośmiu budek, było
domniemaniem, nawet jeśli sporo za tym przemawiało. Gdyby
potwierdziło się inne domniemanie, że ów mężczyzna mieszkał lub nadal
mieszka w Sundbybergu, pozostawał problem jego odszukania. Wiedzieli
tylko tyle, że mówił po szwedzku z obcym akcentem.
Skacke podjął się tego zadania z wielkim entuzjazmem i po pierwszych
tygodniach opornej współpracy z tamtejszą policją zaczął działać sam.
Miał przepytać wszystkich lokatorów mieszkających w pobliżu
zaznaczonych budek telefonicznych, co nawet dla młodego mężczyzny o
dobrze umięśnionych nogach było dość męczące. Ale Skacke nie dał za
wygraną. Mimo
że Gunvald Larsson i Martin Beck dawno przestali liczyć na cokolwiek i
już nie byli zainteresowani, jak mu idzie, w każdej wolnej chwili jeździł
do Sundbybergu i pukał do każdych drzwi. Wieczorami padał z nóg i walił
się łóżko, zaniedbując treningi i studia prawnicze. Co gorsza, zaniedbał
również Mo-nicę.
Skacke poznał Monicę osiem miesięcy temu na zawodach pływackich, w
których oboje brali udział. Od tamtej pory spotykali się coraz częściej.
Chociaż nigdy nie rozmawiali o ślubie, wydawało się oczywiste, że razem
zamieszkają, jak tylko znajdą w miarę przyzwoite lokum. Skacke
wynajmował pokój, a dwudziestoletnia Monica, przyszła
kinezyterapeutka, mieszkała z rodzicami.
Kiedy zadzwoniła szesnastego maja wieczorem i po raz siódmy w tym
tygodniu bezskutecznie próbowała się z nim umówić, była, oględnie
mówiąc, niezadowolona.
-
Musisz odwalać całą robotę w tej pierońskiej policji? Czy nie ma tam
innych policjantów?
Benny Skacke usłyszał to pytanie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni.
Jego przełożeni, zwłaszcza Martin Beck, często je słyszeli od swoich żon i
dawno przestali się silić na odpowiedzi. Ale Skacke tego nie wiedział.
Wiedział, że powierzono mu zadanie, które musi wykonać i wykona.
-
Jasne, że są - odparł. - Obiecałem sobie, że znajdę gościa, który
dzwonił z budki w Sundbybergu. Niestety, nie mogę się tylko tym
zajmować. Jutro będę tam chodził po domach przez cały dzień. Chcę
zacząć z samego rana, dlatego tej nocy muszę się wyspać. - Usłyszał, że
Monica bierze oddech, żeby coś powiedzieć, więc czym prędzej dodał: -
Nie gniewaj się, kochanie. Oczywiście, że chciałbym się z tobą spotkać,
ale jeśli mam do czegoś dojść, muszę dać z siebie wszystko.
Monica zagroziła, że umówi się z Rullem, nauczycielem gimnastyki, i
rzuciła słuchawkę. Skacke aż za dobrze znał tego
obleśnego typka, który nie tylko świetnie wyglądał, ale był od niego
lepszy prawie we wszystkich dyscyplinach sportu, nie wyłączając
pływania. Właściwie Skacke mógłby się wykazać jedynie w piłce nożnej i
często marzył o takim dniu, kiedy zwabi Rullego na boisko. Tak się
zdenerwował na samą myśl o Monice z tym zadufanym w sobie pajacem,
że musiał wypić na uspokojenie dwie szklanki mleka.
Potem, ledwie położył dłoń na słuchawce, żeby do niej zadzwonić,
zadźwięczał telefon. Cud nad cudy Monica. Skruszona, prosiła o
wybaczenie. Rozmawiali ponad godzinę i umówili się nazajutrz w
Sundbybergu na późny lunch, po jej zajęciach w szkole.
W piątek rano Skacke pojechał do swojego ukochanego Sundbybergu,
żeby kontynuować chodzenie po domach. Codziennie przekreślał na mapie
zaliczone kwartały i odnotowywał lokatorów, których nie zastał. Z Urzędu
Imigracyjnego dostał adresy obywateli spoza Skandynawii mieszkających
w Sundbybergu. Wyruszył przed siódmą, żeby złapać tych, których nie
zastał, zanim wyjdą do pracy.
O dziewiątej zredukował listę do połowy.
Potem udał się pieszo do osiedla, które postanowił zwizytować tego dnia.
Wszedł do parku położonego na lekkiej pochyłości, zwieńczonej
skupiskiem wieżowców na wzgórzu. Był to raczej kawałek dzikiej
przyrody, którą, o dziwo, łaskawie oszczędzono i uwzględniono w planach
budowlanych. Na obrzeżach ścieżki zieleniła się soczysta trwa, a nieco
dalej, na zboczu, w nietkniętym ludzką ręką lasku zasłanym igliwiem,
majaczyły pośród sosen szare, granitowe głazy i omszałe kamienie.
Ścieżka, dzieło ludzkich stóp, wiła się między brzozami i dębami. Przez
liście przesiewało się słoneczne światło, rzucając połyskliwe złote plamki
na suchą udeptaną ziemię i korzenie drzew. Skacke zwolnił kroku. Przez
krótką chwilę poczuł zapach sosnowych igieł i nagrzanej słońcem
próchnicy.
Kiedy znów wciągnął nosem powietrze, zalatywało spalinami i zjełczałym
olejem do frytek z pobliskiego baru grillowego.
Pomyślał o Monice. Umówili się o trzeciej, cieszył się na to spotkanie.
Rzadko nie widzieli się dłużej niż tydzień.
W pierwszym wieżowcu nie zastał tylko dwóch lokatorów. Inni nic nie
wiedzieli o cudzoziemcu, który by tam mieszkał na początku marca, i nie
słyszeli o telefonie do straży pożarnej. W drugim wieżowcu zastał dwóch
cudzoziemców, Fina i Włocha. Fin fatalnie mówił po szwedzku i z
pewnością nie z takim akcentem, o jakim wspomniała Doris Martensson.
Włoch siódmego marca był w domu, w Mediolanie. Nieproszony, pokazał
paszport i stemple. Czy znali jakichś obcokrajowców? Owszem, mnóstwo,
i co z tego?
Hm, dobre pytanie.
Kiedy Skacke obszedł wszystkie domy na wzgórzu, było przed dwunastą.
Zgłodniał. Udał się do baru w jednym z wieżowców, zamówił czekoladę i
kanapkę z żółtym serem. W środku żywej duszy. Nie licząc kelnerki.
Obsłużyła go, wróciła za ladę i znudzonym wzrokiem patrzyła przez
szybę. Za szybą był duży plac, jeden z tych, jakie się widuje pośród
bloków w większości przedmiejskich sypialni Sztokholmu i okolic.
Najczęściej nosi nazwę piazza. Taki rozczulający wkład urbanistów w
przydanie kamiennym pustyniom południowoeuropejskiego sznytu.
Drzwi się otworzyły, na progu stanął mężczyzna w haftowanej jedwabiem
niebieskiej aksamitnej jarmułce, z nylonową siatką w dłoni. Wolno ruszył
do lady, ukradkiem zerkając na Skackego spod groźnie ściągniętych brwi.
Na widok kelnerki rozbłysły jego brązowe oczy, rozwarł ramiona i
odezwał się ze śpiewnym, fińsko-szwedzkim akcentem:
- Ach, bosze moj, panienko, straszna u mnie dzisiaj krapu-la*. Jak się
nazywa ten cudowny napój, który zwykle kupuję?
* Z łac. crapula - kac.
-
Tom collins - powiedziała dziewczyna.
-
Tak. Muszę zaraz mieć osiem puszek, proszę panienki. Tylko zimne.
Zimne jak tybetański wodospad.
Podał jej siatkę i zniknęła na zapleczu. Mężczyzna w jar-mułce przeglądał
zawartość portmonetki z zatroskaną miną. W głębi trzasnęły drzwi
lodówki. Chwilę później kelnerka wróciła z siatką pełną puszek
lemoniady.
-
Chyba nie można dostać na kredyt? - spytał mężczyzna.
-
Można, czemu nie. Pan przecież tutaj mieszka, więc... Można, czemu
nie - powtórzyła jak zaczarowana.
Mężczyzna schował portmonetkę i wziął siatkę.
-
Wspaniale. Może to wcale nie jest taki okropny dzień. -Podszedł do
drzwi i się odwrócił. - Panienka chyba jest aniołem. W poniedziałek
przyniosę pieniądze. Do zobaczenia!
Skacke odsunął filiżankę i wyjął mapę z wewnętrznej kieszeni. Zdążyła się
zniszczyć i musiał podkleić ją taśmą. Przekreślił teren wokół placu vel
piazzy, spojrzał na zegarek i pomyślał, że przed spotkaniem z Monicą
powinien się uporać z budynkami po drugiej stronie zalesionego zbocza.
W ten sposób zaliczy duży kawałek Sundbybergu, łącznie ze starszymi
domami przy jednej z większych ulic u podnóża wzniesienia, które już
obszedł. Budynki były nowoczesne i niższe od niedawno zwizytowanych.
Dwadzieścia po drugiej został mu tylko narożny blok. Tuż przed nim stała
budka telefoniczna ze starą tabliczką z lokalnym numerem straży pożarnej.
W bramie jakiś facet pił piwo. Podetknął Skackemu butelkę pod nos i
bełkotliwie zagadał. Po chwili Skacke zorientował się, że to Norweg i że
świętuje siedemnastego maja*. Okazał legitymację i poinformował
urzędowym tonem, że zabrania się
* Święto państwowe w Norwegii, rocznica uchwalenia konstytucji 1814.
spożywania napojów alkoholowych na ulicy. Mężczyzna wyraźnie się
wystraszył.
-
Ponieważ nie jest pan Szwedem, tym razem nie wyegzekwuję prawa
- rzekł służbiście. - Proszę mi oddać butelkę i zmykać.
Skacke wylał resztę piwa do studzienki ściekowej, przeciął jezdnię i
wyrzucił butelkę do kosza. Kiedy się odwrócił, Norweg posłał mu mętne
spojrzenie i zniknął za rogiem.
Skacke wjechał windą na najwyższe piętro i zadzwonił do trojga drzwi.
Nikt nie otworzył. Niezadowolony, wpisał nazwiska lokatorów na listę i
zszedł piętro niżej.
Pierwsze drzwi uchyliła kobieta z włosami ufarbowanymi henną. Nosiła
okulary w zielonej plastikowej oprawce. Miała siwe odrosty, wyglądała na
sześćdziesiąt lat. Musiał powtórzyć dwa razy, co go sprowadza, zanim
zrozumiała, o co mu chodzi.
-
Naturalnie. Wynajmuję jeden pokój. To znaczy wynajmowałam.
Mówi pan „cudzoziemiec"? Na początku marca? Chwileczkę... Wydaje mi
się, że na początku marca miałam Francuza. Albo Araba. Nie pamiętam.
Skacke osłabł z wrażenia. Przewróciłby go byle podmuch wiatru.
-
Araba? - powtórzył. - W jakim języku mówił?
-
Po szwedzku. Oczywiście nie najlepiej, ale można go było
zrozumieć.
-
Czy mogłaby pani sobie przypomnieć, kiedy tutaj mieszkał?
Skacke nie spojrzał na tabliczkę, zanim zadzwonił do drzwi. Odsunął się i
udając, że wyciera nos, przeczytał nazwisko: Borg.
W tym momencie kobieta otworzyła drzwi na oścież.
-
Może pan wejdzie?
Skacke przestąpił próg i zamknął drzwi. Miedzianowło-sa kobieta poszła
przodem do pokoju i wskazała niebieską
pluszową kanapę pod oknem. Skacke usiadł. Pani Borg wysunęła szufladę
sekretarzyka i wyjęła księgę kasową w brunatnej okładce.
-
Zaraz panu powiem, kiedy to było. - Kartkowała księgę. -
Odnotowuję wszystkie płatności, ten mężczyzna był ostatni, więc
powinnam bez trudu znaleźć... O, mam! Czwartego marca zapłacił z góry
za cały tydzień, ale wyprowadził się wcześniej, po czterech dniach.
Ósmego. Nie domagał się zwrotu pieniędzy za trzy dni. - Usiadła z księgą
na krześle przy stole naprzeciwko kanapy. - Hm, dziwne. Dlaczego go
szukacie? Czy zrobił coś złego?
-
Szukamy osoby, która ewentualnie mogłaby nam pomóc w śledztwie.
Jak on się nazywał?
-
Alfonse Lasalle.
Ponieważ wymówiła „e" na końcu imienia i nazwiska, Skacke wyciągnął
wniosek, że nie jest z francuskim za pan brat. Podobnie jak on.
-
Jak to się stało, że właśnie jemu wynajęła pani pokój?
-
Jak to się stało? Mówiłam już, że wynajmowałam jeden pokój.
Dopóki mąż nie zachorował. Musiał być cały czas w domu, nie życzył
sobie obcych ludzi, więc poprosiłam biuro wynajmu pokoi o wykreślenie
nas z rejestru.
-
Czyli korzystała pani z usług biura pośrednictwa. Co to za biuro?
-
Svea. Mieści się na Sveavagen. Przysyłali nam lokatorów od
sześćdziesiątego drugiego, kiedy się tutaj wprowadziliśmy.
Skacke wyjął notatnik i długopis. Kobieta patrzyła na niego, zaciekawiona.
-
Jak wyglądał? - spytał, trzymając długopis w gotowości.
Kobieta przekrzywiła głowę i mrużąc oczy, spojrzała w sufit.
-
Jak by to... Wyglądał na południowca. Ciemny, dość niski. Gęste
czarne włosy, zachodzące nisko na czoło, długie na skroniach. Ciut wyższy
ode mnie; ja mam metr sześćdziesiąt
cztery. Duży nos, trochę zakrzywiony, i prościutkie czarne brwi. Brązowe
oczy. Tęgawy, ale nie gruby.
-
Ile mógł mieć lat?
-
Wydaje mi się, że około trzydziestu pięciu, może czterdzieści.
Trudno powiedzieć.
-
Czy przypomina pani sobie coś jeszcze? Coś szczególnego?
Zastanawiała się przez chwilę i pokręciła głową.
-
Nie, chyba nie. Nie mieszkał tu długo. Był uprzejmy, dobrze
wychowany. Przystojny, schludny.
-
A jak mówił?
-
Z akcentem, jak cudzoziemcy. Dosyć zabawnie.
-
Mogłaby pani dokładniej to opisać? Może coś utkwiło pani w
pamięci?
-
Bo ja wiem... Mówił „pyni" zamiast „pani" i „kafa", kiedy chodziło
mu o kawę. Upłynęło za dużo czasu, poza tym nie jestem dobra w
naśladowaniu ludzi.
Skacke myślał nad kolejnym pytaniem. Przygryzł długopis i spojrzał na
miedzianowłosą kobietę.
-
Co on tu robił? Był turystą, pracował? Jak spędzał czas?
-
Trudno powiedzieć. Miał mały bagaż, tylko jedną walizkę.
Wychodził przed południem i wracał późnym wieczorem. Miał oczywiście
swój klucz, więc nie zawsze wiedziałam, o której był z powrotem.
Zachowywał się bardzo cicho, dyskretnie.
-
Czy pani lokatorzy mogli korzystać z telefonu? Czy on gdzieś
dzwonił?
-
Raczej nie, to znaczy nie mogli, chyba że ktoś musiał. Ale Lasalle
nigdzie nie telefonował.
-
A nie mógł dzwonić bez pani wiedzy? Na przykład w nocy.
-
W nocy na pewno nie. Mam gniazdko w przedpokoju i w sypialni i
wieczorem zawsze przenoszę aparat do sypialni.
-
Czy pamięta pani, o której wrócił siódmego marca? Czyli w
przeddzień wyjazdu.
Pani Borg zdjęła nietwarzowe okulary, wytarła je o spódnicę i włożyła.
-
W ostatni wieczór... Chyba go wtedy nie słyszałam. Zwykle kładę się
o wpół do jedenastej... Nie, nie wiem, jak to było tamtej nocy.
-
Proszę się zastanowić. Zadzwonię do pani. Może pani sobie coś
przypomni.
-
Oczywiście. Zastanowię się.
Skacke zapisał numer jej telefonu w czarnym notatniku.
-
Pani Borg, wspomniała pani, że Lasalle był ostatnim lokatorem.
-
Tak. Kilka dni po jego wyjeździe Josef zachorował. To znaczy mój
mąż. Musiałam zrezygnować z wynajęcia pokoju następnemu chętnemu.
-
Mógłbym obejrzeć ten pokój?
-
Naturalnie.
Drzwi do pokoju znajdowały się w holu, na wprost drzwi wejściowych. W
pomieszczeniu o powierzchni mniej więcej trzy metry na pięć było łóżko,
szafka nocna, stół, dwa krzesła, fotel, małe biurko i duża staroświecka
szafa z owalnymi lustrami.
-
Tuż obok jest toaleta - poinformowała pani Borg. - Mąż i ja mamy
łazienkę obok sypialni.
Skacke pokiwał głową i się rozejrzał. Bezosobowy pokój, jak w hotelu
trzeciej kategorii. Na stole leżał kraciasty lniany obrus, na biurku
poplamiona podkładka do pisania. Ściany zdobiły dwa oleodruki i
wianuszek nieśmiertelników. Podłogę przykrywał wysłużony dywan.
Narzuta i zasłonki wyblakły od częstego prania.
Skacke stanął przy oknie. Wychodziło na ulicę. Widział stąd budkę
telefoniczną i kosz, do którego wrzucił butelkę po piwie. Zegar przed
sklepem zegarmistrzowskim wskazywał dziesięć po trzeciej. Popatrzył na
swój zegarek. Dziesięć po trzeciej.
Błyskawicznie pożegnał się z panią Borg i zbiegł po schodach,
przeskakując po dwa stopnie. W bramie coś sobie przypomniał, wsiadł do
windy i wjechał na czwarte piętro. Kobieta spojrzała na niego, zdziwiona.
Nie spodziewała się, że tak szybko wróci.
-
Czy posprzątała pani po ostatnim lokatorze? - spytał, zdyszany.
Uniosła brwi.
-
Czy posprzątałam? Oczywiście, że...
-
Odkurzanie, pucowanie mebli i tak dalej.
-
Zwykle robię gruntowne porządki tuż przed pojawieniem się
następnego lokatora. Wcześniej to nie ma sensu, bo czasami pokój stoi
pusty przez kilka dni albo tygodni. Zmieniam pościel, opróżniam
popielniczki i wietrzę. Dlaczego pan o to pyta?
-
Proszę niczego nie ruszać. Musimy sprawdzić ewentualne ślady,
odciski palców itepe.
Obiecała, że nie wejdzie do pokoju. Skacke pożegnał się po raz drugi,
zbiegł po schodach i puścił się pędem na spóźnione spotkanie z Monicą,
zaprzątnięty jedną myślą: Czyżbym w końcu miał fart?
Kiedy dotarł do restauracji, w której Monica czekała na niego od
dwudziestu pięciu minut, przyznał sobie awans i tylko krok dzielił go od
nominacji na szefa policji.
Na Kungsholmsgatan Gunvald Larsson zarzucił go pytaniami:
-
Jak był ubrany? - A dziesięć sekund później: - Płaszcz, jesionka,
palto? Garnitur? Buty? Skarpetki? Koszula? Krawat? Pomada? Zęby?
Palił? Jeśli tak, to co i ile? Jak wyglądała
pościel, której używał? Spał w piżamie czy w męskiej koszuli nocnej? Czy
rano pił kawę? - Pół minuty później: - Dlaczego bździągwa nie
zameldowała go zgodnie z procedurą? Czy obejrzała jego paszport? Czy
napędziłeś jej strachu?
Skacke obrzucił go zdołowanym spojrzeniem i ruszył do wyjścia.
-
Chwila moment, Dracke - powstrzymał go Gunvald Larsson.
-
Tak?
-
Masz załatwić odciski palców na wczoraj!
Skacke wyszedł.
-
Idiota! - burknął Gunvald Larsson do zamkniętych drzwi.
W pokoju w Sundbybergu zdjęto sporo odcisków palców. Po wykluczeniu
tych, które zostawiła pani Borg i Skacke, zostały trzy, w tym jeden kciuka,
znakomicie zachowany dzięki pomadzie do włosów.
We wtorek dwudziestego pierwszego maja kopię odcisku kciuka wysłano
do Interpolu. Cóż innego im pozostało?
Rozdział 25
W poniedziałek po wniebowstąpieniu Martin Beck zadzwonił do Malmó.
Hammar stał dwa metry dalej.
-
Zadzwoń do Malmó i spytaj, co słychać.
Martin Beck wcale się do tego nie palił. Ledwie usłyszał głos Manssona,
przypomniał sobie, ile razy sam musiał odpowiadać na równie idiotyczne
pytanie, zadawane przez przełożonych, dziennikarzy, żonę, głupawych
kolegów, wścibskich znajomych. „Co słychać"?
Mimo to odchrząknął i zapytał:
-
Cześć! Co słychać?
-
Jak będę coś miał, to się odezwę.
Martin Beck usłyszał to, na co zasłużył.
-
Spytaj, czy ma coś dla nas - podsuflował Hammar.
-
Czy masz coś dla nas? - powtórzył Martin Beck.
-
O Olofssonie?
-
Tak.
-
Kto ci tam podpowiada za plecami?
-
Hammar.
-
Aha, rozumiem.
-
Spytaj, czy wziął pod uwagę aspekt międzynarodowy -szepnął
Hammar.
-
Czy wziąłeś pod uwagę aspekt międzynarodowy?
-
Owszem - odparł Mansson. - Wziąłem.
Zapadła cisza. Martin Beck zaniósł się kaszlem. Hammar opuścił pokój,
trzaskając drzwiami.
-
Wyniósł się? - spytał Mansson.
-
Tak. Słuchaj, naprawdę nie chcę...
-
Ech! Przywykłem do tego. Co do Olofssona...
-
No?
Martin Beck usłyszał szelest bibułki. Mansson rozpakowywał wykałaczkę.
-
Jest tutaj mało znany. Udało mi się namierzyć dwie osoby, które się z
nim zetknęły. Nieciekawy typ. Mocny w gębie i...
Mansson umilkł.
-
I?
-
Zadufany w sobie, nabzdyczony skurwiel ze Sztokholmu.
Z tonu Manssona można było wywnioskować, że zgadzał się z taką oceną
mieszkańca stolicy.
-
Wiedziały, czym się zajmuje?
-
Tak i nie. Widzisz, dotarłem tylko do dwóch informatorów, którzy
kojarzą go z nazwiska i kilka razy się z nim spotkali. To recydywiści.
Podobno przemycał narkotyki, ale na małą skalę. Wpadał od czasu do
czasu, widywali go sporadycznie. Odnieśli wrażenie, że przyjeżdżał ze
Sztokholmu. Zawsze nowymi furami i zawsze się przechwalał, ale nie
śmierdział groszem. Zatrzymywał się w Malmó na jeden dzień, góra kilka
dni. Ostatnio się nie pokazywał. Jeden z informatorów przeki-blował całą
zimę, wyszedł dopiero w kwietniu.
Cisza. Martin Beck milczał.
-
Za mało wiem - odezwał się po dłuższej chwili Mansson. - Na razie
nie ma o czym mówić. Co nieco wyciąg-
nąłem od informatorów, coś tam sam wyszperałem, ale to nie trzyma się
kupy.
-
Rozumiem.
-
Na pewno często jeździł do Polski. Miał na sobie polski garnitur.
-
Co przemawiałoby za tym, że tam sprzedawał samochody.
-
Możliwe - przyznał Mansson. -1 co z tego? Chyba ważniejsze...
-
Tak?
-
Malm i Olofsson spotykali się w Malmó. Widywano ich razem.
-
Aha.
-
Ale nie w tym roku. Malm był lepiej znany niż Olofsson. I bardziej
lubiany. Moi ludzie kilka razy na nich wpadli i odnieśli wrażenie, że robią
w jednej branży. Ale nie o to mi chodziło, to znaczy nie to jest ważniejsze.
-
Aha.
-
Sam nie wiem... Za dużo znaków zapytania. Olofsson musiał
przecież gdzieś nocować. Albo wynajmował pokój, albo u kogoś mieszkał.
Nie udało mi się nic wyniuchać.
-
To nie takie łatwe.
-
Na pewno się uda. To kwestia czasu. Ale wiem, gdzie zatrzymywał
się Malm. Najczęściej w małych pensjonatach, no wiesz, niedaleko
Vastergatan i Master Johansgatan.
Martin Beck słabo znał Malmó i wymienione ulice nic mu nie mówiły.
-
Świetnie - powiedział, żeby coś powiedzieć.
-
Ech, to było proste. I mało ważne.
Martin Beck zaczął tracić cierpliwość.
-
A co jest ważne?
-
No to, gdzie mieszkał Olofsson.
-
Może wpadał tylko na kilka godzin. Przejazdem. Albo żeby się
spotkać z Malmem.
-
Nie wydaje mi się. Miał tu gdzieś jakąś metę. Tylko gdzie?
-
Skąd mam, u licha, wiedzieć? A ty skąd wiesz, że miał jakąś metę?
-
Bo miał tutaj dziewczynę - odparł Mansson.
-
Co? Dziewczynę?
-
Tak. Był widywany w jej towarzystwie. Pierwszy raz co najmniej
półtora roku temu, a ostatnio tuż przed Bożym Narodzeniem.
-
Musimy ją odszukać.
-
Właśnie nad tym pracuję. Trochę o niej wiem, wiem, jak wygląda i
tak dalej, ale nie znam jej nazwiska ani adresu. -Mansson umilkł na
chwilę. - Dziwne.
-
Co takiego?
-
Że nie mogę jej znaleźć. Jeśli mieszka w Malmó albo gdzieś
niedaleko, już powinienem był ją namierzyć.
-
Może być mnóstwo powodów. Na przykład nie jest z Malmó, tylko
ze Sztokholmu. Albo nie jest Szwedką.
-
Nie... jest stąd. Cóż, zobaczymy. Znajdę ją.
-
Tak myślisz?
-
Na mur. Ale trochę to potrwa. W czerwcu wybywam na urlop.
-
Ach, tak.
-
Uhm. Po powrocie będę kontynuował poszukiwania. Dam ci znać,
jak ją znajdę. Trzymaj się!
-
Cześć!
Martin Beck długą chwilę siedział ze słuchawką w dłoni, mimo że
rozmówca już się rozłączył. Westchnął i wytarł nos.
Mansson wiedział, co robi, i powinien działać wedle własnego rozumu i
rozeznania.
Rozdział 26
W sobotę pierwszego czerwca Mansson poleciał z żoną do Rumunii.
Zaplanował trzytygodniowy urlop co do dnia, miał wrócić po sobótce, w
poniedziałek dwudziestego czwartego.
Swoje spostrzeżenia dotyczące topielca najwyraźniej zabrał z sobą,
podobnie jak przemyślenia i teorie o życiu Olofssona i jego marnym
końcu, ponieważ z Malmó nie napływały żadne wieści, które mogłyby
zainteresować Martina Becka.
Nie tylko Mansson miał wolne w czerwcu. Mimo rozmaitych mętnych
sugestii, że z powodu wrześniowych wyborów do parlamentu z urlopami
należy poczekać, szeregi policji - zwłaszcza kadra dowódcza -
zdumiewająco szybko się przerzedziły. Lipiec i sierpień zapowiadały się
pracowicie i większość postanowiła czym prędzej skorzystać z prawnie
przysługującego wypoczynku.
Melander zaszył się na Varmdó, a Gunvald Larsson z Rón-nem dyskretnie
wybyli do Arjeplog, gdzie w blasku polarnego słońca spędzali śliczne
letnie noce na łowieniu ryb. Głównie rozmawiali o lipieniach, trociach i
różnych odmianach błystek. Czasami Rónn nagle posępniał i się nie
odzywał. Myślał wtedy o wozie strażackim.
Hammar myślał wyłącznie o rychłej emeryturze i o tym, że do tego czasu
nic nie powinno się wydarzyć.
Martin Beck często zastanawiał się nad tym, że jest mu wszystko jedno,
czy dostanie urlop, czy nie. Siedział w Vast-berdze nad rutynowymi
czynnościami, a czas wolny poświęcał na wymyślenie sposobu wyłgania
się od świętowania sobótki w towarzystwie małżonki i szwagra.
Kollberg, który czasowo zastępował komisarza, przeniósł się do
Sztokholmu, do wydziału do spraw przemocy fizycznej. Nie był
zachwycony. Nie cierpiał dusznego, gorącego pokoju na
Kungsholmsgatan, pocił się i klął w żywy kamień. Chciał być w domu, z
żoną. Tylko to sprawiało mu przyjemność.
Melander rąbał drewno na działce przed domem letniskowym i z czułością
myślał o swojej brzydkiej żonie, która opalała się nago na kocu za szopą.
W Eforie nad Morzem Czarnym Mansson patrzył leniwie na gołębi
potiomkinowski pejzaż i zastanawiał się, jak udało się wprowadzić
socjalizm i w trzy lata wykonać plan pięcioletni w kraju, gdzie panował
czterdziestostopniowy upał i nie było toniku grejpfrutowego.
Trzy tysiące kilometrów na północ Gunvald Larsson, odziany w buty z
cholewami i sportową kurtkę, zerkał zdegustowany na ohydny czerwono-
niebiesko-zielony wełniany sweter Rónna, z łosiami na piersi.
Rónn tego nie widział, bo zaprzątały go myśli o wozie strażackim.
Benny Skacke siedział w komendzie i wstawiał przecinki w raporcie, który
przed chwilą napisał. Zastanawiał się, ile to jeszcze potrwa, zanim zostanie
szefem policji.
Każdy był zajęty sobą.
Nikt nie myślał o Malmie ani Olofssonie, ani czternastolatce, która
spłonęła żywcem na strychu w domu przy Skóldgatan.
Przynajmniej nic na to nie wskazywało.
W piątek dwudziestego pierwszego czerwca Martin Beck poczuł się jak
przestępca, po raz pierwszy od czasów, kiedy w wieku piętnastu lat
podrobił podpis mamy na zwolnieniu, żeby zerwać się ze szkoły i
popatrzeć na jeden z pancerników kieszonkowych Hitlera, który zawinął
do Sztokholmu.
Właściwie nie dopuścił się niczego zdrożnego. Ba, można by to było
uznać za coś absolutnie normalnego i niemającego żadnego związku z
przestępstwem, ponieważ kłamstwo ścigane przez prawo nie wchodzi w
rachubę, dopóki nie położy się dłoni na Biblii i nie przysięgnie mówić
prawdy i tylko prawdy.
Całkiem po prostu oznajmił małżonce, że nie pojedzie na wieś z nią i
Rolfem, bo obowiązki służbowe zmuszają go do pracy podczas
świątecznych dni.
Poinformował o tym głośno i wyraźnie, bezczelnie patrząc Indze w oczy.
Zełgał w dniu letniego przesilenia, najdłuższym i najpiękniejszym dniu
roku. Kłamstwo było wynikiem spisku, w którym brał udział ktoś jeszcze,
kto obiecał pełną dyskrecję i sztamę w razie kłopotliwych pytań.
Ten ktoś czasowo zastępował komisarza.
Nazywał się Sten Lennart Kollberg i jego rola inspiratora była zbyt
oczywista, by uznać ją choćby za dwuznaczną.
Na spisek złożyły się dwie przyczyny. Pierwsza, to głęboka niechęć
Martina Becka na samą myśl o spędzeniu dwóch albo trzech dni w
towarzystwie małżonki i chlejącego szwagra, które zapowiadały się
koszmarniej niż zwykle, bo Ingrid pojechała do Leningradu na jakiś kurs
językowy i w nikim nie miałby oparcia. Druga, to pozostający do
dyspozycji Kollberga dom letniskowy jego teściów w Sórmlandii, gdzie
tymczasowy komisarz już zawiózł pokaźne ilości prowiantu i
życiodajnych napitków.
Mimo tych mocnych, a w każdym razie wytłumaczalnych, powodów
Martin Beck czuł się podle. Brzydził się kłamstwem, nie przywykł do
takich sytuacji. Dużo później zda sobie
sprawę, że właśnie ta chwila odmieni jego życie. Hm, lepiej późno niż
wcale.
Nie miało to nic a nic wspólnego z jego zawodem. Policjanci nie kłamią
rzadziej od innych, szwedzcy policjanci nie kłamią rzadziej od swoich
zagranicznych kolegów. Według statystyk jest raczej na odwrót.
W przypadku Martina Becka chodziło o zwykłą moralność. Przyjął
określoną postawę, z której sam się rozgrzeszył wbrew wyznawanym
dotychczas wartościom. Tylko przyszłość pokaże, jak zsumują się wygrane
i przegrane w bilansie jego życia.
Tak czy inaczej, po raz pierwszy od lat spędził przemiły i w miarę
niefrasobliwy weekend. Przynajmniej na razie udało mu się zapomnieć o
drobnym oszustwie.
Kollberg, świetny organizator i konspirator, znakomicie dobrał
towarzystwo. Słowo „policja" padło zaledwie kilka razy, rozmowy o pracy,
znienawidzonej, zmitologizowanej Służbie były surowo zabronione.
Z jednym wyjątkiem. No, może dwoma. O długim, ciepłym zmierzchu
Martin Beck siedział na trawie z Asą Torell, Kollbergiem i paroma innymi
osobami, podziwiając majowe drzewko, które sami przystroili i wokół
którego tańczyli. Byli porządnie zmęczeni i pogryzieni przez komary.
-
Myślisz, że kiedykolwiek się dowiemy, kim był ten gość z
Sundbybergu? - spytał rozkojarzony Martin Beck.
Kollberg nie wahał się ani sekundy.
-
Never.
-
Jaki gość z Sundbybergu? - zainteresowała się Asa Torell, młoda
utalentowana osóbka, wszystkiego ciekawa.
-
Wydaje mi się, że ta sprawa eksploduje na naszych oczach -
skomentował Kollberg. - Tak jak się zaczęła.
-
Aha. Już wiem, o czym mówicie - powiedziała Asa Torell. - Na
czyich oczach?
-
Naturalnie moich - przyznał Kollberg. - Tylko ja mam to gdzieś.
Jeszcze chwila, a cię zastrzelę, jak zaczniesz opowiadać o glinach.
Asa Torell kończyła szkołę policyjną.
Przy innej okazji wymieniła z Martinem Beckiem kilka uwag na ten temat.
-
Postanowiłaś zostać policjantką, bo Ake zginął?
-
Nie, właściwie nie. - Obracała papierosa w dłoni. -Chciałam zmienić
zawód. Zacząć nowe życie. Poza tym to potrzebne.
-
Co? Dziewczyny policjantki?
-
Rozsądni ludzie, którzy decydują się na pracę w policji. Pomyśl o
tych wszystkich idiotach w branży.
Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i cicho, na bosaka, odeszła.
Szczupła kobieta o dużych piwnych oczach i krótkich ciemnych włosach.
Poza tym nie wydarzyło się nic godnego uwagi i w niedzielę Martin Beck
wrócił do domu na lekkim kacu, zadowolony i bez przesadnych wyrzutów
sumienia.
Srebrzysty turbośmigłowy ił-18 linii Tarom przewoził Pera Manssona z
upalnego lotniska w Konstancy do zdecydowanie przewiewniejszej
Bulltofty w Malmó. Ponieważ wiał porywisty południowo-wschodni wiatr,
maszyna zatoczyła szeroki łuk nad Sundem, zanim usiadła na szwedzkiej
ziemi. Był piękny letni dzień. Mansson wyraźnie widział Saltholm,
Kopenhagę i pięć statków pasażerskich kursujących między Malmó i
Danią, które wydawały się absolutnie nieruchome, okolone białą,
skamieniałą falą dziobową. Nieco później zobaczył port przemysłowy,
gdzie blisko trzy miesiące temu nadzorował wyciąganie z basenu wraku i
topielca. Ale tego nie roztrząsał, bo nie był na służbie.
Uparcie patrzył przez okno przede wszystkim dlatego, że nie chciał
oglądać swojej żony. Choć po kilku pełnych wrażeń
dniach znów się w niej zakochał, teraz, po trzech wspólnych tygodniach
oboje mieli siebie dosyć. Marzył o kawalerce na Regementsgatan,
samotnych wieczorach z wykałaczką w kąciku ust i schłodzonym
gripenbergu w zasięgu ręki. Mało tego, tęsknił nawet do widoku ponurego,
wyasfaltowanego dziedzińca komendy.
W Malmó wcale nie było tak sielankowo i spokojnie, jak mogło się
wydawać z pokładu samolotu. Już w pierwszym tygodniu wpadł w wir
pracy. Zajmował się wszystkim: od rozruchów politycznych i bójki na
noże po genialny napad na bank, zaplanowany akurat w jego mieście,
który postawił na nogi policję z połowy kraju, zanim po kilku dniach
sprawę wyjaśniono.
Miał co robić i dlatego dopiero w trzeci poniedziałek lipca zaczął się
poważnie zastanawiać nad Olofssonem. Późnym wieczorem wysnuł
wnioski z tego, co widział przy podchodzeniu do lądowania, i kiedy
wreszcie wszystko złożył do kupy, rzecz wydawała się niemal oczywista.
O wpół do dwunastej w nocy jednym haustem wychylił drinka, wstał z
fotela i poszedł spać, przekonany, że wkrótce znajdzie odpowiedź na
najbardziej irytujące go pytanie.
Rozdział 27
Pierwsza połowa lipca była chłodna i deszczowa. Urlopowicze, zachęceni
ciepłym, pięknym czerwcem, zrezygnowali z wyjazdów do południowych
krajów, żeby cieszyć się szwedzkim latem, po czym klęli na czym świat
stoi, patrząc na deszcz z mokrych namiotów i przyczep kempingowych i
marząc o zalanych słońcem plażach Morza Śródziemnego. Ale kiedy w
połowie drugiego tygodnia na błękitnym niebie pojawiła się ognista kula
zasnuta rozedrganym upalnym powietrzem, kiedy z wilgotnej ziemi i
zieleni zaczęły buchać pachnące opary, ucichły przekleństwa miotane na
ojczyznę i dumni Szwedzi włożyli nowiutkie kolorowe ciuszki i ruszyli na
podbój wsi i przysiółków. Na szosach zaroiło się od lśniących pojazdów,
na przydrożnych parkingach, pośród stert śmieci, biwakowały całe
rodziny. Ich członkowie wyjmowali z samochodów turystyczny sprzęt,
termosy i prowiant, w kłębach kurzu i spalin słuchali melodyjek płynących
z odbiorników tranzystorowych, dzielili się uwagami o przejeżdżających
autach, patrzyli na rachityczną roślinność po drugiej stronie szosy i
współczuli biedakom, którzy zostali w mieście.
Martin Beck sobie nie współczuł. W każdym razie nie dlatego, że musiał
siedzieć w Sztokholmie i pracować przez cały
lipiec. Przeciwnie, latem najlepiej czuł się w mieście. Nie brał wtedy
urlopu, bo mimo wszystko kochał Sztokholm i lubił swobodnie się po nim
poruszać - bez tłoku, pośpiechu, rozpychania się, bez nasilającego się z
roku na rok ruchu samochodowego, który go przytłaczał, deprymował i
dusił trującymi gazami. W upalne lipcowe niedziele włóczył się pustymi
ulicami śródmieścia albo spacerował wieczorami wzdłuż nabrzeża,
wdychając niesiony bryzą zapach trawy skoszonej gdzieś na łące opodal
Malaren albo wodorostów z archipelagu.
We wtorek, szesnastego lipca siedział bez marynarki przy biurku w
Vastberdze i umierał z nudów. Przed południem zamknął sprawę
zabójstwa. Wszystko był jasne, oczywiste, smutne i bez sensu.
Jugosłowianin i Fin razem pili na kempingu, pokłócili się i Fin pchnął
Jugosłowianina nożem na oczach kilkunastu bezradnych świadków. Udało
mu się zbiec z miejsca zbrodni, ale tego samego dnia wieczorem został
zatrzymany w pustym wagonie kolejowym na Centralnym. W Finlandii i
Szwecji miał bogatą kartotekę, poza tym przyjechał do Szwecji
nielegalnie, bo miesiąc wcześniej otrzymał dwuletni zakaz przekraczania
szwedzkiej granicy.
Potem Martin Beck uporał się z kilkoma sprawami rutynowymi, a teraz
patrzył w okno i się nudził. Kollberg nadal czasowo zastępował komisarza
na Kungsholmen. Skacke gdzieś wyszedł. Martin Beck sam mu coś zlecił,
ale nie pamiętał, co. Słyszał kroki na korytarzu, dźwięk otwieranych i
zamykanych drzwi, stukot maszyny do pisania, głosy dobiegające z
sąsiedniego pokoju i przez chwilę się zastanawiał, czyby tam nie zajrzeć i
nie wyciągnąć kogoś na kawę. Ale zrezygnował. Nie chciało mu się.
Podniósł podkładkę do pisania i wyjął listę niezałatwio-nych spraw.
Wprawdzie pamięć miał świetną, ale zauważył, że od jakiegoś czasu
zaczyna szwankować, i postanowił zapisywać to, czym nie mógł się zająć
od razu. Mankament obranej
metody polegał na tym, że zapominał o istnieniu listy, która długo leżała w
schowku, zanim sobie o niej przypomniał.
Nie załatwił tylko dwóch spraw. Wykreślając długopisem te załatwione,
usiłował sobie przypomnieć, czego dotyczy punkt pierwszy: „Ernst Sigurd
Karlsson". Na samym dole widniało nazwisko Zachrissona. Tego
przynajmniej znał. Był policjantem i zamierzał go poprosić o zdanie
dokładnej relacji z poczynań Malma, którego Zachrisson śledził. Pozostali
ludzie przydzieleni do obserwacji Malma złożyli wyczerpujące
wyjaśnienia, Zachrissona odpytano bardzo pobieżnie tuż po pożarze. Teraz
był na urlopie.
Martin Beck zapalił florydę, odchylił się na krześle i wypuścił dym prosto
w sufit.
- Ernst Sigurd Karlsson - powiedział półgłosem.
W tej samej chwili przypomniał sobie, kto zacz. Kompletnie mu nieznany
mężczyzna, który napisał na kartce jego imię i nazwisko, a potem się
zastrzelił. Wciąż nie miał pojęcia, dlaczego. Nie dziwiło go, że ludzie
wiedzą, kim jest. Z racji jego pracy często wymieniano go w gazetach,
niejednokrotnie musiał się produkować w telewizji.
Wsunął listę pod podkładkę, wstał i ruszył do drzwi. Filiżanka herbaty nie
zaszkodzi, pomyślał.
W poniedziałek, dwudziestego drugiego lipca Zachrisson wrócił z urlopu i
Martin Beck skontaktował się z nim już przed południem.
Teraz siedział w jego pokoju w Vastberdze. Odchrząknął i jednostajnym
głosem zaczął czytać swoje notatki. Godziny i miejsca według schematu.
Niekiedy podnosił głowę i coś uzupełniał z pamięci.
Ostatnie dziesięć dni życia Malma cechowała nuda i monotonia.
Większość czasu spędzał w dwóch piwiarniach na Horns-gatan. Niemal
zawsze wracał do domu sam, podchmielony,
około ósmej. Dwa razy kupił wódkę i sprowadził sobie prostytutkę. Nie
ulegało wątpliwości, że cierpi na brak gotówki. Po śmierci Olofssona
znalazł się w trudnej sytuacji. W przeddzień samobójstwa Zachrisson
widział go przed jedną z piwiarni. Żebrał, żeby uciułać na piwo.
-
Czyli był kompletnie spłukany - mruknął Martin Beck.
-
Tego dnia, w którym umarł, próbował pożyczyć pieniądze -
powiedział Zachrisson. - W każdym razie tak mi się zdaje. Poszedł do
kogoś na... - Odwrócił stronę w notatniku. - Rano, o dziewiątej
czterdzieści, opuścił mieszkanie na Skóldgatan i udał się na Karlsviksgatan
4.
-
Karlsviksgatan - powtórzył Martin Beck.
-
Tak. Na Kungsholmen. Wjechał windą na czwarte piętro i kilka
minut później wyszedł. Był zdenerwowany i dziwnie wyglądał.
Pomyślałem, że ten, od kogo chciał pożyczyć pieniądze, go pogonił albo
nie było go w domu.
Zachrisson wnikliwie popatrzył na Martina Becka, jakby się spodziewał
pochwały za sztukę wyciągania wniosków.
-
Karlsviksgatan 4. - Martin Beck w ogóle na niego nie spojrzał. -
Skąd ja znam ten adres? Chyba już komuś o tym mówiłeś?
-
Komisarzowi Kollbergowi. Polecił mi spisać nazwiska wszystkich
lokatorów.
-
I?
Zachrisson zajrzał do notatnika.
-
Nie było ich dużo. Seved Blom, A. Svensson, Ernst Si-gurd
Karlsson...
Karlsviksgatan, krótka i mało znana uliczka, znajduje się tuż obok
Fridhemsplanu i ciągnie od Norr Malarstrand do Hantver-kargatan. Martin
Beck dojechał tam w kwadrans samochodem.
Nie wiedział, na co właściwie liczy, jako że Ernst Sigurd Karlsson
zakończył życie cztery i pół miesiąca temu.
Na czwartym piętrze rzeczywiście widniały tabliczki z nazwiskami Seved
Blom i A. Svensson. I jedna nowa: Skog. Martin Beck zadzwonił, ale nikt
mu nie otworzył. Zadzwonił więc po sąsiedzku.
Ledwie odprawił Zachrissona, skontaktował się telefonicznie z
funkcjonariuszami, którzy byli w mieszkaniu Ernsta Sigurda Karlssona tuż
po jego samobójczej śmierci, i dowiedział się, kto zawiadomił policję.
Kapitan Seved Blom zaprosił Martina Becka do środka i zaczął
opowiadać, jak to układając pasjansa, usłyszał strzał. Ponowne podzielenie
się tą tragiczną historią, krok po kroku, z najdrobniejszymi szczegółami,
sprawiało mu widoczną przyjemność.
Martin Beck pozwolił mu się wygadać, po czym przystąpił do zadawania
pytań.
-
Co pan wie o zmarłym? Czy rozmawialiście ze sobą?
-
Nie. Witaliśmy się, to wszystko. Wydawał się zamknięty w sobie.
-
Widział pan może jego znajomych?
Kapitan Blom przecząco pokręcił głową.
-
On chyba nie miał znajomych. Zawsze było u niego cicho, nikt nigdy
go nie odwiedzał. A, przepraszam, tego samego dnia rano, co dość dziwne,
przyszedł jakiś znajomy. Akurat tego dnia. Obskurny typ. Właśnie
wynosiłem śmieci, przyjechała karetka, policjanci odjechali, a on dzwonił
do drzwi. Spytałem, kogo szuka, i kiedy zrozumiałem, że jest bliskim
znajomym Karlssona, powiedziałem, co się stało. I że gdyby chciał się
dowiedzieć czegoś więcej, niech porozmawia z policją.
-
Czy powiedział pan, że Karlsson popełnił samobójstwo?
-
Raczej nie. Chyba napomknąłem, że nie żyje i że była u niego
policja.
Martin Beck wrócił do Vastbergi, zapalił papierosa i długo myślał, zanim
wybrał numer Hammara.
-
Czysty obłęd - skonstatował przełożony. - Nie zaszkodziłoby dorwać
kogoś, kto jeszcze żyje. Dlaczego zanim się zastrzelił, napisał na kartce
twoje nazwisko? Jakie stąd płyną wnioski?
-
Wydaje mi się, że Karlsson, Olofsson i Malm grali w jednej drużynie
i Karlsson z jakiegoś powodu chciał się wycofać. Postanowił zadzwonić
na policję, może coś o mnie słyszał, zapisał nazwisko, a potem się
rozmyślił. Nie wiem, jaką pełnił funkcję. Co ty na to?
-
Jak na lato. Bujda na resorach. Mamy trzy trupy: jeden
zamordowany, drugi zamordowany i uśmiercony na własne życzenie,
trzeci popełnił samobójstwo. Jak byś to wytłumaczył?
Martin Beck westchnął.
-
Przypuszczam, że Malm był coraz bardziej zdenerwowany, w końcu
nie wytrzymał i poszedł do Karlssona, żeby go spytać, gdzie się podział
Olofsson. Kiedy usłyszał, że Karlsson nie żyje, postanowił się zabić.
Zapadła cisza.
-
Tak - odezwał się Hammar. - Oczywiście możesz mieć rację. Ale
nigdy nie trafiła mi się sprawa z tyloma „jeśli", „gdyby", „ewentualnie".
Niczego nie wiemy na pewno. Zwołam odprawę. Dam znać, kiedy.
Hammar się rozłączył. Martin Beck siedział przez chwilę ze słuchawką w
dłoni i próbował sobie wyobrazić reakcję Kollberga. Odłożył ją i nie
zdążył podnieść, kiedy zadzwonił telefon.
-
Bingo! - odezwał się Kollberg.
-
Bo?
-
Przyszła odpowiedź z Interpolu. Odciski palców Lasal-le'a.
-
Jasny gwint!
-
Mają ten kciuk, ale gość nie nazywa się Alfonse Lasalle.
-
To czyj to odcisk?
-
Tylko posłuchaj. Mężczyzna od kciuka ma zdaniem francuskiej
policji dużo tożsamości: Albert Corbier, Alfonse Benette, Samir Riffi,
Alfred Laffey, Augustę Cassin i Augustę Dupont. Później doślą więcej
nazwisk. Nie wiedzą, kim jest, przypuszczają, że ma libańskie
obywatelstwo i że w ostatnich latach przebywał głównie we Francji i
Afryce Północnej. Podobno był w OAS. Jest podejrzany o różne
przestępstwa i współudział w przestępstwach. Między innymi o handel
narkotykami, przemyt waluty i morderstwo.
-
Nigdy nie siedział?
-
Najwyraźniej nie. Jest śliski jak węgorz. Zmienia paszporty,
nazwiska i narodowości częściej niż slipy i do tej pory nie udało mu się
niczego udowodnić.
-
A rysopis?
-
Nie są pewni. Wysłali jeden, ale piszą, że może się nie zgadzać.
Klawo. Zaraz... O, mam. Wiek: około trzydziestu pięciu lat, wzrost: sto
siedemdziesiąt, waga: osiemdziesiąt, włosy czarne, oczy brązowe, zdrowe
zęby, moment... to po francusku, nie mam przekładu... prosta linia czoła u
nasady włosów, gęste proste brwi, lekko zakrzywiony nos z centymetrową,
ledwie widoczną blizną na lewym skrzydełku, poza tym żadnych defektów
fizycznych ani znaków szczególnych.
-
To pasuje do Lasalle'a. Oczywiście nie wiedzą, gdzie jest?
-
Nie. Zadzwonię za chwilę. Muszę dopilnować tłumaczenia.
Martin Beck siedział z głuchą słuchawką w ręku. Kiedy ją odłożył,
pomyślał, że nie zdążył nic powiedzieć o Ernście Si-gurdzie Karlssonie.
Rozdział 28
W e wtorek rano, dwudziestego trzeciego lipca Mansson wybrał się do
Kopenhagi. Ponieważ mu się śpieszyło, popłynął wodolotem. Nazywał się
„Flyvefisken"* i pokonywał Sund w trzydzieści pięć minut. Poza tym nie
miał żadnych plusów. Człowiek podskakiwał w fotelu lotniczym, a jak nie
udało mu się dostać miejsca przy oknie, mógł nie zobaczyć nawet skrawka
wody.
W Danii Mansson miał znakomite układy. Ominął wszystkie pośrednie
instancje i międzypaństwowe komplikacje i udał się od razu do inspektora
Mogensena.
-
Cześć! Szukam pewnej kobiety. Nie wiem, jak się nazywa.
-
Cześć! - odparł Mogensen. - Jak wygląda?
-
Ma krótkie kręcone blond włosy i niebieskie oczy. Grube rysy,
szerokie usta, zdrowe zęby i dołek w brodzie. Mniej więcej sto
sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, szerokie ramiona, szerokie biodra i
wąska talia. Krótkie mocne nogi, kształtne łydki. Ma około trzydziestu
pięciu lat. Szwedka. Na pewno ze Skanii, przypuszczalnie z Malmó.
-
Pociągająca - skomentował Mogensen.
* flyvefisken (duń.) - ryba latająca.
-
Nie byłbym tego taki pewien. Nosi długie ciemne swetry i długie
spodnie albo krótkie kraciaste kiecki. O tej porze roku raczej to drugie. Na
nogach sandały albo drewniaki. Bez pończoch i skarpetek. Lubi bardzo
szerokie paski, mocno ściągnięte w talii. Niewykluczone, że jest
narkomanką. Ma jakieś artystyczne zamiłowania. Ci, co ją widzieli,
mówią, że zawsze ma plamy farby na rękach albo coś w tym stylu.
-
Świetnie.
I po sprawie.
Dobre stosunki Manssona z Mogensenem datowały się od końca wojny.
Poznali się, kiedy Mogensen przyjechał z Niemiec do Trelleborga. Był
jednym z około dwóch tysięcy duńskich policjantów aresztowanych przez
gestapo dziewiętnastego września czterdziestego czwartego i
wywiezionych do niemieckiego obozu koncentracyjnego.
Od tamtej pory utrzymywali bliskie kontakty. Nieformalne, praktyczne, ku
obopólnej korzyści. To, co Manssonowi zajęłoby pół roku, gdyby się
trzymał drogi służbowej, Mogensen załatwiał w jeden dzień. A kiedy
Mogensen potrzebował czegoś w Malmó, Mansson zwykle się z tym
uwijał w parę godzin. Różnica w czasie brała się stąd, że Kopenhaga jest
cztery razy większa od Malmó.
Do dobrego skandynawskiego tonu należy opinia, że współpraca
szwedzkiej i duńskiej policji jest wręcz znakomita. W praktyce wygląda to
trochę inaczej, na co w pewnym stopniu mają wpływ trudności językowe.
Prawdę, że przy minimum wysiłku wszyscy Szwedzi i Duńczycy się
rozumieją, z biegiem lat zaczęto powszechnie wyznawać na najwyższych
szczeblach bilateralnych. Często jednak życie ją modyfikuje, jeszcze
częściej jest przejawem myślenia życzeniowego, iluzją. Albo całkiem po
prostu kłamstwem.
Ofiarami tego chciejstwa padli między innymi Hammar i pewien wybitny
duński kryminolog. Znali się od lat i razem
mieszkali podczas niezliczonych kongresów. Byli dobrymi przyjaciółmi,
każdy zapewniał wszem wobec, że doskonale opanował język kolegi i że
nie sprawia mu on najmniejszej trudności. Co, jak sarkastycznie dodawali,
nie powinno być obce każdemu przeciętnie uzdolnionemu Skandynawowi.
Po trwającej dziesięciolecia znajomości, spotkaniach w salach
konferencyjnych i na innych wyższych szczeblach los sprawił, że spędzili
weekend w domku kempingowym Hammara wyłącznie w swoim
towarzystwie. Wtedy się okazało, że nie potrafią się dogadać w
najprostszych codziennych sprawach. Kiedy Duńczyk chciał pożyczyć
mapę, Hammar przyniósł mu swoje zdjęcie, i wszystko diabli wzięli.
Runęły ich dotychczasowe wyobrażenia. Po serii żenujących pomyłek
przeszli na angielski i doszli do wniosku, że wcale się nie lubią.
Sekret owocnej współpracy Manssona i Mogensena polegał między
innymi na tym, że naprawdę dobrze się dogadywali. Nie mieli złudzeń, że
wszystko pojmą w lot, więc komunikowali się po skandynawsku, w
narzeczu ich autorstwa, które na ogół tylko oni rozumieli. Poza tym byli
sensownymi policjantami, żaden nie przejawiał skłonności do dzielenia
włosa na czworo.
O wpół do trzeciej po południu Mansson wrócił do kopenhaskiej komendy
przy Polititorvet i odebrał napisaną na maszynie kartkę z nazwiskiem i
adresem.
Kwadrans później stał przed starą kamienicą na Laederstraede i
porównywał numer na kartce z ledwie widocznymi cyferkami nad wąską
ciemną bramą. Brama prowadziła na podwórze. Zewnętrznymi
drewnianymi schodami, które podejrzanie uginały się pod jego ciężarem i
przypominały drabinkę w kurniku, dotarł do drzwi z łuszczącą się farbą i
bez tabliczki z nazwiskiem.
Zapukał.
Otworzyła przysadzista kobieta, ładnie zbudowana, szeroka w ramionach i
biodrach, wąska w talii, o zgrabnych mocnych nogach. Mniej więcej
trzydziestopięcioletnia, miała jasne krótkie kręcone włosy, zmysłowe usta,
niebieskie oczy i dołek w brodzie. Była boso, w zapaćkanym fartuchu,
który kiedyś chyba był biały. Pod fartuch włożyła czarny golf. Więcej nie
zobaczył, bo mocno ściągnęła się w talii szerokim skórzanym paskiem. W
głębi dostrzegł kuchnię. Ciemną i malutką.
Popatrzyła na niego pytająco.
-
Coś pan za jeden? - zapytała na powszechną w Malmó modłę.
-
Czy pani Nadja Eriksson?
-
Tak.
-
Czy znała pani Bertila Olofssona?
-
Tak. Coś pan za jeden?
-
Bardzo przepraszam. Wolałem się najpierw upewnić, czy dobrze
trafiłem. Nazywam się Per Mansson i jestem z policji z Malmó.
-
Z policji? Co tu robi szwedzki policjant? Nie ma pan prawa mnie
nachodzić.
-
Nie mam. I nie mam żadnych podkładek. Chciałbym z panią przez
chwilę porozmawiać. I powiedzieć coś o sobie. Jeśli się pani nie zgodzi,
odejdę.
Przyglądała mu się, dłubiąc w uchu żółtym ołówkiem.
-
O co chodzi?
-
O chwilę rozmowy.
-
O Bertilu?
-
Tak.
Wytarła ołówek o rękaw i przygryzła dolną wargę.
-
Nie przepadam za policjantami.
-
Może mnie pani uważać za...
-
Za kogo? Za osobę prywatną czy za kota sąsiadki?
-
Obojętne.
Parsknęła śmiechem.
-
W porządku! Proszę wejść.
Okręciła się na pięcie i przeszła przez malutką kuchnię. Mansson
zauważył, że ma brudne stopy.
Za kuchnią znajdowała się przestronna pracownia ze skośnym oknem,
której nawet nie można byłoby nazwać nie-posprzątaną. Wszędzie
poniewierały się obrazy, gazety, tubki farby, pędzle i części garderoby. Na
umeblowanie składały się: duży stół, kilka krzeseł typu windsorskiego,
dwie szafy i łóżko. Ściany zdobiły plakaty i obrazy, na postumentach stały
rzeźby, niektóre owinięte mokrym płótnem, jedna w trakcie narodzin. Na
łóżku leżał ciemnoskóry młodzieniec w białym siatkowym podkoszulku i
slipkach. Miał czarne kręcone włosy na piersi, a na szyi srebrny łańcuszek
z krzyżykiem.
Mansson rozejrzał się po zabałaganionym pokoju: był brudny i
zapuszczony, ale swojski. Spojrzał pytająco na młodego człowieka.
-
Proszę się nim nie przejmować - powiedziała kobieta. -Nie rozumie
ani słowa. Zresztą mogę go odprawić.
-
Nie musi pani.
-
You better run along, baby*.
Chłopak natychmiast wstał, podniósł z podłogi spodnie khaki, włożył je i
wyszedł.
-
Ciao! - rzucił na pożegnanie.
-
To pedzio - lakonicznie wyjaśniła kobieta.
Mansson zerknął speszony na rzeźbę. Jeśli się nie mylił, przedstawiała
celującego w niebo penisa, naszpikowanego ze wszystkich stron starymi
śrubami i zardzewiałymi skrawkami żelaza.
-
To tylko model. W plenerze będzie miał sto metrów wysokości. -
Zmarszczyła brwi. - Czy nie jest okropny? Myśli pan, że ktoś zechce to
kupić?
Mansson pomyślał o publicznych dziełach sztuki upiększających jego
miasto.
-
Czemu nie.
* You better run along, baby (ang.) - spływaj, mały.
-
Co pan o mnie wie? - spytała, wbijając w rzeźbę, z błyskiem
sadystycznej radości, jeszcze jeden skrawek żelaza.
-
Prawie nic.
-
Nic dziwnego. Mieszkam tu od dziesięciu lat. Zajmuję się tym, co
widać. I nigdy nie będę sławna.
-
Znała pani Bertila Olofssona, prawda?
-
Tak - potwierdziła ze spokojem.
-
Czy wie pani, że on nie żyje?
-
Uhm. Kilka miesięcy temu wspomniały coś o tym tutejsze gazety.
Dlatego pan przyjechał?
Mansson pokiwał głową.
-
Co chce pan wiedzieć?
-
Wszystko.
-
Nieźle.
Zapadła cisza. Nadja wzięła drewniany młotek i kilka razy uderzyła nim w
rzeźbę. Z miernym skutkiem. Zwichrzyła krótkie jasne włosy i
zmarszczyła czoło. Stała ze spuszczoną głową, patrząc na własne stopy.
Była niczego sobie. Jej naturalna dojrzałość zrobiła na Manssonie duże
wrażenie.
-
Chcesz się ze mną przespać? - zapytała nieoczekiwanie.
-
Czemu nie.
-
To dobrze. Łatwiej nam się będzie potem rozmawiało. W szafie na
górnej półce znajdziesz czyste prześcieradła. Zamknę drzwi wejściowe i
trochę się opłuczę. Zwłaszcza stopy. Wrzuć brudną bieliznę do worka.
Mansson wyjął czyste wymaglowane prześcieradła i posłał łóżko. Potem
usiadł, wypluł przeżutą wykałaczkę na podłogę i zaczął rozpinać koszulę.
Nadja przeszła przez pokój w czarnych drewniakach, z frotowym
ręcznikiem na ramieniu. Z tego, co udało mu się zobaczyć, nie miała blizn
na rękach ani udach, w ogóle się nie dopatrzył żadnych znaków
szczególnych.
Śpiewała pod prysznicem.
Rozdział 29
Telefon zadzwonił trzy po ósmej rano. Był piątek, dwudziesty szósty lipca.
Pełnia lata, bardzo ciepło. Martin Beck zdjął marynarkę i ledwie wszedł do
pokoju, zaczął podwijać rękawy koszuli.
Podniósł słuchawkę.
-
Beck.
-
Cześć! Mansson z tej strony. Znalazłem tę dziewczynę.
-
Tę, która znała Olofssona?
-
Uhm. I jeszcze jednego świadka.
-
Dobrze. Gdzie jesteś?
-
W Kopenhadze.
-
Tam ją znalazłeś? W Danii?
-
Uhm.
-
Czego się dowiedziałeś?
-
Na przykład tego, że Olofsson był tutaj po południu siódmego lutego.
Za dużo tego jest, żebym ci opowiadał przez telefon.
-
Przyjedź do Sztokholmu. Tak będzie najlepiej.
-
Właśnie mam taki zamiar.
-
Nie mógłbyś zabrać z sobą tej kobiety?
-
Wątpię, żeby chciała. Zresztą nie będzie potrzebna. Ale mogę spytać.
-
Kiedy ją odszukałeś?
-
We wtorek. Dość długo z nią rozmawiałem. Zaraz jadę na Kastrup*,
ustawię się w kolejce i pierwszym samolotem przylecę na Arlandę**.
-
Okej.
Martin Beck odłożył słuchawkę i w zamyśleniu pocierał brodę. Mansson
wydawał się zaskakująco pewny swego. Poza tym z własnej woli
zaproponował przyjazd do Sztokholmu. Chyba rzeczywiście na coś wpadł.
Mansson zjawił się w komendzie na Kungsholmsgatan tuż przed pierwszą.
Opalony, spokojny, radosny, w sandałach, spodniach khaki i luźnej
kraciastej koszuli.
Wprawdzie nie towarzyszyła mu kobieta, ale przywiózł kasetowy
magnetofon. Położył go na stole i rozejrzał się po pokoju.
-
Był cholerny ścisk - zaczął. - Cześć! Dzień dobry.
W pół godziny, kiedy zadzwonił z Arlandy, zdążyła się zebrać gromadka
znamienitych detektywów: Hammar, Melander, Gunvald Larsson, Rónn i
posiłki z Vastbergi w osobach Martina Becka, Kollberga i Skackego.
-
Będą oklaski?
Martin Beck, który nie znosił tłoku, zastanawiał się, skąd u Manssona, w
dodatku parę lat starszego, tyle energii i pogody ducha.
Mansson położył dłoń na magnetofonie.
-
No więc sprawy tak się mają: Kobieta nazywa się Nadja Eriksson,
ma trzydzieści siedem lat, jest rzeźbiarką. Urodziła się i wychowała w
Arlóv, na przedmieściach Malmó, od ponad dziesięciu lat mieszka w
Danii. A teraz posłuchajcie, co mówi.
Włączył magnetofon i natychmiast usłyszeli jego głos z taśmy:
* Kastrup - port lotniczy pod Kopenhagą.
** Arlanda - port lotniczy pod Sztokholmem.
-
Rozmowa z Anną Desiree Eriksson, urodzoną szóstego maja 1931
roku w Malmó. Rzeźbiarka. Niezamężna. Zwana Nadją.
Martin Beck nastawił uszu. Nie ulegało wątpliwości, że Rónn zachichotał,
ale czy Mansson na taśmie też nie wydał z siebie tłumionego śmiechu?
-
Zreasumujmy pani wiedzę o Bertilu Olofssonie - kontynuował
Mansson.
-
Oczywiście. Proszę chwilkę poczekać.
Kobieta mówiła ze skańskim akcentem, ale pozbawionym płaczliwego
zaśpiewu. Miała głęboki, jasny i dźwięczny głos. Coś zaszeleściło.
-
No więc poznałam go prawie dwa lata temu. We wrześniu
sześćdziesiątego szóstego. Ostatni raz widziałam go na początku lutego
tego roku. Przyjeżdżał tu regularnie, najczęściej na początku każdego
miesiąca i zatrzymywał się na dzień albo dwa. Góra trzy. Nigdy nie
zostawał dłużej. Przeważnie zjawiał się w okolicach piątego i wyjeżdżał
siódmego, ósmego. Kiedy był w Kopenhadze, mieszkał, o ile mi wiadomo,
tylko u mnie, nigdzie indziej.
-
Dlaczego zjawiał się tak regularnie?
-
Miał coś w rodzaju grafiku, którego musiał się trzymać. Za każdym
razem przyjeżdżał tu z zagranicy, najczęściej przez Malmó. Czasami
samolotem albo promem. I zostawał parę dni. Spotykał się z kimś... Po
prostu raz w miesiącu musiał tu być w wyznaczonym terminie.
-
Czym się zajmował Olofsson?
-
Mówił, że jest biznesmenem. W pewnym sensie nim był. Złodzieje to
też biznesmeni, prawda? Przez pierwsze pół roku naszej znajomości nie
powiedział ani słowa, co robi i skąd jest. Potem się rozgadał. Nie potrafił
utrzymać języka za zębami. Musiał szpanować. Ja nie jestem ciekawska i
może dlatego, że o nic go nie pytałam, zaczął pękać. Czy mam
opowiedzieć o... cholera, ale gorąco...
Mansson obrócił wykałaczkę językiem i bez żenady podrapał się w kroku.
-
Teraz będzie krótka przerwa. Błąd techniczny.
Po trzydziestosekundowej głuchej ciszy znów usłyszeli głos Nadji.
-
Tak, Bertil. Nieboraczek. Niby cwany, ale w gruncie rzeczy głupi
szpaner, któremu uderzało do głowy najmniejsze powodzenie. Na przykład
kiedy zarobił trochę grosza albo dowiedział się o czymś, czego w jego
mniemaniu nikt nie wiedział. Ciągle miał niesamowite plany, ględził o
wielkiej szansie i tak dalej. Bez umiaru przeceniał własną inteligencję.
Kiedy się w końcu połapał, że mniej więcej wiem, co robi i jaki z niego
biznesmen, zaczął pozować na superhipergangstera. Mówił o milionowych
obrotach, zabijaniu ludzi łańcuchem do roweru itepe. Tymczasem cienko
prządł.
-
Gdyby dookreślić jego pracę i założyć, że...
Mansson nie dokończył.
-
Chyba wiem, czym się zajmował - odpowiedziała Nadja po kilku
sekundach. - On i dwóch kolesiów obrabiali w Sztokholmie skradzione
samochody. Niektóre sami kradli, inne kupowali od złodziei za półdarmo.
Potem je podrasowywali, żeby nikt ich nie rozpoznał, i wywozili za
granicę, chyba głównie do Polski. Tam odbierał je ktoś, kto nie płacił im
żywą gotówką, tylko biżuterią albo kamieniami, na przykład brylantami.
Wiem to na pewno, bo jesienią Bertil sprezentował mi jeden kamyk, kiedy
wydawało mu się, że zostanie milionerem. Tego biznesu nie wymyślili
sami, robili za pomagierów. Idiota mówił o sztokholmskiej filii koncernu.
Dlatego musiał co miesiąc przyjeżdżać do Kopenhagi. Przekazywał komuś
cacka za sprzedane samochody i odbierał gotówkę. Ten ktoś był tylko
kurierem. Przylatywał z Paryża albo z Madrytu, albo skądś
tam, dokładnie nie wiem, bo nigdy go nie poznałam. Olofsson miał
przynajmniej tyle oleju w głowie. Nie chciał, żebym spotkała gościa z
pieniędzmi, i nikomu nie zdradził, gdzie sam mieszka. Cholernie mu
zależało, żeby mnie do tego nie mieszać. Myślę, że to było dla niego coś w
rodzaju wyjścia awaryjnego. Załatwił sobie mieszkanie, o czym nikt prócz
nas nie miał pojęcia. Nigdy Bertila z nikim nie poznałam i nigdy nikogo
nie wpuściłam do domu, kiedy u mnie był. Nawet poli...
Głos zanikł.
-
Nie najlepszy jest ten sprzęt - obojętnie zareagował Mansson. -
Pożyczyłem go od Duńczyków.
Znów usłyszeli głos Nadji, nie wiedzieć czemu dziwnie zmieniony.
-
Na czym skończyłam? Aha, że nawet policja nigdy by do mnie nie
trafiła, gdyby Bertil nie zabrał mnie kilka razy do Malmó, gdzie spotykał
się z tak zwanym partnerem, łach-mytą Girrem. Miał na nazwisko Malm.
On też przewoził samochody ze Sztokholmu do Ystad lub Trelleborga i
stamtąd dalej, za granicę. Najpierw przemalowywał je w jakimś garażu i
przykręcał fałszywe tablice. Pojechałam do Malmó ze cztery albo pięć
razy, głównie dlatego, że byłam ciekawa. Tak czy inaczej, za każdym
razem śmiertelnie się nudziłam. Zamykali się w pokoju, pili, przechwalali,
grali w pokera z różnymi biznesmenami, a ja siedziałam w kącie i
ziewałam. O ile wiem, Bertil musiał tam jeździć, bo Malm był spłukany i
potrzebował pieniędzy na powrót do Sztokholmu. A ciągnął mnie ze sobą,
żeby się popisać przed kolesiami. Myślę...
Znów przerwa. Mansson ziewnął i zmienił wykałaczkę.
-
No, żeby im pokazać, że ma dziewczynę. Bertil Olofsson nie był
typem... mężczyzny, który potrzebuje kobiety. Kobiety jako kobiety. Malm
był drugim członkiem tej trzyosobowej sztokholmskiej filii. Trzeciego nie
poznałam. Mówili o nim „Sigge". Zdaje się, że załatwiał lewe papiery.
Sigge. Ernst Sigurd Karlsson, pomyślał Martin Beck.
Krótka pauza, tym razem nie techniczna. Kobieta chyba się zastanawiała,
Mansson milczał, na taśmie i w komendzie.
-
Powinnam zaznaczyć, że doszłam do tego sama. Ale wiem, że mam
rację. Jak już wspomniałam, Bertil nie potrafił utrzymać języka za zębami,
poza tym niejedno można było zrozumieć, kiedy rozmawiali z Malmem.
Od lata zeszłego roku Olofsson zaczął coraz bardziej zadzierać nosa.
Mówił, że „centrala czerpie zbyt wygórowane zyski". Powtarzał to za
każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał. Filia sztokholmska, czyli przede
wszystkim on, odwala całą robotę i ponosi ryzyko, a centrala zgarnia lwią
część. Ale najwyraźniej nie miał pojęcia, gdzie ta centrala się mieści.
Gdyby on i te dwa ptaszki, Sigge i Girre, się usamodzielnili i sami
poprowadzili filię sztokholmską, zarobiliby mnóstwo pieniędzy. Tak
mówił. Podejrzewam, że w końcu padło mu na mózg. W grudniu zrobił
coś kretyńskiego...
-
Co?! - odezwał się Gunvald Larsson, zdumiony jak siedmiolatek na
poranku w kinie.
-
Postanowił śledzić tego gościa, który dawał mu pieniądze. Zdaje się,
że wcześniej wyniuchał, dokąd on wraca, nie wiem, może do Paryża albo
do Rzymu, i prosto ze spotkania poleciał tam pierwszym samolotem, i
poczekał na niego. Kiedy zjawił się u mnie piątego stycznia, był
niesamowicie zdeterminowany, powiedział, że zbadał sytuację i pojedzie
do Francji. Tak, wymienił Francję. Może kłamał. Jak chciał, potrafił
kłamać. W każdym razie wybierał się na południe, żeby przycisnąć kogo
trzeba. Wspomniał, że on, Malm i ten trzeci mogli teraz stawiać warunki,
że spodziewa się co najmniej trzy razy wyższych dochodów. Wydaje mi
się, że naprawdę tam pojechał, bo jak go następnym razem zobaczyłam,
był potwornie wystraszony i zdenerwowany. Powiedział, że centrala
zgodziła się wysłać negocjatora. Zawsze operował takim słownictwem,
jakby chodziło o zwykłe posunięcia biznesowe. Udawał nawet przede
mną, chociaż wiedział, że wszystko rozumiem. Przyjechał tu szóstego
lutego. Tego dnia wychodził co najmniej dziesięć razy, żeby sprawdzić,
czy negocjator już jest w hotelu. Ja nie mam telefonu. Wspomniał, że to
będzie decydujące spotkanie i że Malm czeka na wiadomość w Malmó.
Następnego dnia, siódmego lutego, pamiętam, że była środa, o trzeciej
wyszedł po raz trzeci i nie wrócił. Koniec, kropka.
-
Hm, może powinniśmy teraz omówić wasze wzajemne relacje.
Kobieta odpowiedziała bez wahania.
-
Mieliśmy umowę. Jestem narkomanką. To znaczy, kiedy pracuję,
czasami palę hasz i regularnie biorę hiszpańską fene-drynę, simpatinę i
centraminę. Wspaniałe tabletki, całkowicie bezpieczne. Ale z powodu
wściekłej nagonki na dilerów, było o nie coraz trudniej i cena skoczyła co
najmniej pięciokrotnie. Po prostu mnie na to nie stać. Kiedy przypadkiem
zobaczyłam Bertila Olofssona w Nyhavn, zahaczyłam go o fenedrynę.
Pytałam każdego, kto się napatoczył. Powiedział, że, owszem, ma dojście i
że ja mam coś, czego on szuka: potrzebuje mieszkania na dwie noce
miesięcznie. Wahałam się, bo nie był zbyt rajcowny, ale kiedy się okazało,
że nie zwraca uwagi na kobiety, dobiliśmy targu. Raz w miesiącu
zatrzymywał się u mnie na jedną noc, czasami dłużej, i za każdym razem
przywoził mi moją miesięczną porcję. Odkąd zniknął, nie biorę tabletek,
bo, jak mówiłam, są za drogie. I skutek jest taki, że gorzej i wolniej mi się
pracuje. Z tego punktu widzenia szkoda, że go zabili.
Mansson wyciągnął rękę i wyłączył magnetofon.
-
No, to tyle.
-
Co to, do diabła, było? - Kollberg nie krył zdziwienia. -
Słuchowisko?
-
Niezwykle sprawne przesłuchanie - skomentował Hammar. - Co
zrobiłeś, żeby mówiła tak swobodnie?
-
Ech, to żadna sztuka - odparł skromnie Mansson.
-
Przepraszam, że o coś spytam - włączył się Melander, wskazując na
magnetofon cybuchem. - Dlaczego ta kobieta dobrowolnie nie zgłosiła się
na policję?
-
Jej papiery nie do końca są w porządku. Nic poważnego. Duńczykom
to nie przeszkadza. Poza tym miała w nosie Olofssona.
-
Genialne przesłuchanie - przyznał po raz drugi Hammar.
-
To właściwie tylko podsumowanie - zauważył Mansson.
-
Słuchaj no - odezwał się Gunvald Larsson. - Czy można zaufać tej
donnie?
-
Na mur. Najważniejsze... - Mansson urwał, czekając, dopóki wszyscy
nie umilkną. - Najważniejsze, że Olofsson opuścił swoje tymczasowe
lokum u... w Kopenhadze o trzeciej, w środę, siódmego lutego. Z kimś się
umówił. Ten ktoś najprawdopodobniej przeprawił się z nim przez Sund
pod pretekstem spotkania z Malmem, zabił, wpakował do starego rzęcha i
zepchnął do basenu portowego.
-
Tak - powiedział Martin Beck. - To automatycznie pociąga za sobą
pytanie, jak Olofsson znalazł się w porcie przemysłowym.
-
Właśnie. Wiemy, że prefect nie był na chodzie, od lat nikt nie
uruchamiał silnika. Wiemy, że ludzie widzieli tego grata w porcie przez
parę dni, ale nikt się nad tym nie zastanawiał, bo wszędzie poniewiera się
mnóstwo złomu. Czyli opakowanie było już na miejscu.
-
Kto to zaaranżował? - spytał Kollberg.
-
Chyba mniej więcej wiemy, kto to zaaranżował, gorzej z
odpowiedzią, kto podstawił samochód. Mógł to zrobić Malm. Siedział w
tym czasie w Malmó i był pod telefonem.
Hammar zaczął się niecierpliwić.
-
Jak Olofsson dostał się do tego portu?
-
Samochodem - odpowiedział Martin Beck.
-
Otóż to - przytaknął Mansson. - Jeśli spotkał się w Kopenhadze z
tym dziwolągiem, który go zabił, znaczyłoby to, że musieli się
przeflancować z Kopenhagi do Malmó, czyli skorzystać z promu. Chyba
że ktoś jest pływakiem długodystansowym i brak mu piątej klepki.
-
Albo leci tranzytem - uzupełnił Kollberg.
-
Owszem, ale ten wariant odpada. Ponieważ przewożenie zwłok jest
mało komfortowe, Olofsson raczej odbył tę podróż cały i zdrowy. Na
promie, który zabiera samochody. Sprawca wyjechał z Kopenhagi
samochodem.
-
Dlaczego? - wtrącił się Gunvald Larsson. - Musiał mieć samochód?
-
Chwileczkę. Postaram się streszczać. Wiemy, że Olofsson i jego
zabójca wyjechali z Kopenhagi do Malmó tego samego dnia wieczorem,
czyli siódmego lutego. Właśnie zamierzałem powiedzieć, jak do tego
doszedłem.
-
Jak do tego doszedłeś? - zapytał Gunvald Larsson.
Mansson obrzucił go znużonym spojrzeniem.
-
Jeśli nie zabił Olofssona w Kopenhadze ani na promie, musiał to
zrobić w Malmó. Gdzie w Malmó? Przypuszczalnie w porcie
przemysłowym. Jak się dostał do portu przemysłowego? Samochodem, bo,
niech skonam, inaczej się nie da. Jakim samochodem? Tym, który zabrał z
Danii. Dlaczego? Dlatego, że gdyby był niespełna rozumu i wziął
taksówkę albo coś wynajął w Malmó, od razu byśmy o tym wiedzieli.
Powrócił spokój. Wszyscy w milczeniu wpatrywali się w Manssona.
Odrobinę zwolnił tempo.
-
W związku z tym podjąłem określone kroki. Dwa. Po pierwsze,
zleciłem chłopakom sprawdzenie promów wypływających z Kopenhagi po
południu i wieczorem siódmego lutego. Okazało się, że kelner z promu
kolejowego „Malmóhus" rozpoznał Olofssona na zdjęciu i podał dość
dokładny rysopis
towarzyszącego mu mężczyzny. Poza tym moi ludzie znaleźli jeszcze
dwóch świadków, innego kelnera i oficera pokładowego, który odpowiadał
za rozmieszczenie samochodów i wagonów kolejowych na deku
transportowym. Dlatego jesteśmy absolutnie pewni, że za kwadrans
dziesiąta wieczorem siódmego lutego Olofsson odpłynął z portu w
Kopenhadze promem kolejowym „Malmóhus", który przybił do Malmó
kwadrans po jedenastej. Ostatni kurs. Codzienna trasa od lat. Wiemy, że
był w towarzystwie mężczyzny, którego rysopis za chwilę podam. -
Mansson bez pośpiechu zmienił wykałaczkę i spojrzał na Gunvalda
Larssona. - Wiemy też, że podróżowali pierwszą klasą, siedzieli w salonie
dla palących, wypili po piwie i zjedli po dwie kanapki z rostbefem i
żółtym serem, co zresztą potwierdziło badanie treści żołądka Olofssona.
-
I to go zabiło - mruknął pod nosem Kollberg. - Wypisz, wymaluj
kanapeczki Szwedzkich Kolei Państwowych.
Hammar poczęstował go morderczym spojrzeniem.
-
Wiemy nawet, przy którym stole siedzieli. I wiemy, że mieli jasnego
forda taunusa na duńskich numerach. W swoim czasie uzyskamy bliższe
informacje o samochodzie. A tak w ogóle był jasnoniebieski.
-
Jak... - zaczął Martin Beck i umilkł. - Aha, wynajęty...
-
Uhm. Towarzysz Olofssona nie zadał sobie trudu, żeby tłuc się
wozem nie wiadomo skąd. Przyleciał do Kopenhagi i wynajął taunusa na
Kastrup. Powiedział, że nazywa się Cra-vanne, i okazał francuskie prawo
jazdy i francuski paszport. Zwrócił samochód ósmego lutego, podziękował
i odleciał. Nie wiemy dokąd ani pod jakim nazwiskiem. Ale chyba wiem,
gdzie się zatrzymał. W obskurnym hoteliku w Nyhavn. Tam
wylegitymował się libańskim paszportem jako Riffi. Nie mam jednak
stuprocentowej pewności, że to on. W każdym razie osoba o tym nazwisku
nocowała tam z siódmego na ósmego. Ludzie z Nyhavn nie lubią policji.
-
Czyli wniosek z tego taki, że ten ktoś przyjechał do Kopenhagi, żeby
zlikwidować Olofssona - skwitował Martin Beck. - Spotkali się siódmego,
późnym wieczorem pojechali do Malmó i... Zaraz, powiedziałeś „po
pierwsze", a po drugie?
-
Zleciłem powtórkę - flegmatycznie odparł Mansson. -Jeszcze jeden
rzut oka na forda prefecta, żeby sprawdzić, jak wpadł do wody. Sami
rozumiecie, że dobrze wiedzieć, czego się szuka. Wtedy łatwiej znaleźć.
-
Co znaleźć? - zainteresował się Melander.
-
Ślady zepchnięcia. Mówiłem, że prefect nie mógł się sam stoczyć.
Więc jak wylądował w wodzie? Stał na wolnym biegu, popchnął go inny
samochód, ze sporą prędkością, bo inaczej nie spadłby tak daleko od
nabrzeża. Od tyłu, zderzak w zderzak. Są ślady na obu samochodach.
-
Ale kto podstawił prefecta do tego pieprzonego portu? -włączył się
Gunvald Larsson.
-
Wydaje mi się, że Malm go tam przyholował z jakiegoś złomowiska.
Zatrzymał się jak zwykle w pensjonacie w zachodniej dzielnicy Malmó,
gdzie przyjechał czwartego lutego.
-
Wobec tego równie dobrze Malm mógł... - zaczął Hammar i umilkł.
-
Nie - odparł Mansson. - Malm miał lepszy instynkt
samozachowawczy niż Olofsson. Siódmego rano wybył jak oparzony do
Sztokholmu. To pewne. Moim zdaniem miał podstawić w określone
miejsce samochód, którego nie da się namierzyć. Zlecił mu to
telefonicznie z Kopenhagi Cravanne albo Riffi. Malm to zrobił, ale zdał
sobie sprawę, że przegięli i gra skończona. Ktoś słabo mówiący po
szwedzku dzwonił do niego do pensjonatu siódmego w południe. Usłyszał,
że Malm wyjechał. Chcecie teraz poznać rysopis? Żeby niczego nie
przeoczyć, nagrałem wszystko na taśmę.
Mansson zmienił kasetę i włączył magnetofon.
-
Cravanne albo Riffi wygląda na trzydzieści pięć-czter-dzieści lat. Ma
minimum sto sześćdziesiąt osiem, maksimum sto siedemdziesiąt dwa
centymetry wzrostu, waży jak na swój wzrost trochę za dużo z powodu
krępej, mocnej budowy ciała. Nie jest gruby. Ma czarne włosy, czarne
brwi, ciemnobrązowe oczy i zdrowe białe zęby. Czoło dość niskie, linia
nasady włosów jest niemal idealnie równoległa do linii brwi. Na
skrzydełku wyraźnie zakrzywionego nosa ma bliznę, którą odruchowo
pociera palcem. Albo zadrapanie. Jeśli to zadrapanie, to zdążyło zniknąć
bez śladu. Ubiera się schludnie i gustownie: garnitur, czarne buty, biała
koszula i krawat. Zachowuje się spokojnie, z obyciem. Ma ciemny tembr
głosu i zna co najmniej trzy języki: francuski, przypuszczalnie jego język
ojczysty, angielski, biegle z francuskim akcentem, i szwedzki, stosunkowo
dobrze z wyraźnym, obcym akcentem.
Koniec taśmy.
-
No tak - flegmatycznie skonstatował Mansson. - Mówi wam to coś?
Gapili się na niego, jakby zobaczyli ducha.
-
Hm. To byłoby tyle. Na razie. Załatwiliście mi jakiś pokój? Duszno
tu jak diabli. Przepraszam na chwilę.
Mansson wyszedł na korytarz.
Rónn wstał i ruszył za nim. Większość czasu przesiedział, nie myśląc o
Olofssonie i gangsterskiej bandzie, tylko o wybitnych talentach Manssona
do przeszukiwania mieszkań.
Podszedł do niego.
-
Słuchaj, chciałbyś do mnie wpaść na kolację?
-
Jasne - odparł mile zaskoczony Mansson. - Chętnie.
-
No to fajnie.
Choć od zniknięcia wozu strażackiego, który Mats dostał na swoje czwarte
urodziny, minęły już cztery miesiące i malec chyba o nim zapomniał, Rónn
nie przestał się zastanawiać, jak
to się stało. Wciąż go czasem szukał, milimetr po milimetrze przepatrując
całe mieszkanie.
Kiedy po raz enty podniósł pokrywę spłuczki klozetowej, przypomniał
sobie słowa Manssona. Blisko pół roku temu szukali ważnej strony raportu
i Martin Beck spytał, kto jest dobry w rewizjach. Zgłosił się Mansson,
dokooptowany ze Skanii do udziału w tropieniu masowego mordercy. „Ja -
powiedział. -Umiem szukać. Jeśli coś gdzieś jest, na pewno znajdę". I
rzeczywiście znalazł brakującą stronę.
Dzięki tej umiejętności Mansson nie był skazany na samotną kolację w
taniej jadłodajni i mógł się rozkoszować specjałami kuchni Undy Rónn.
Lubił dobrze zjeść, był wybredny i potrafił docenić smacznie przyrządzone
danie.
Już po jajecznicy na chrupiących, dobrze wysmażonych słupkach mięsa
renifera, o kremowej konsystencji, którą sam zwykł przyrządzać,
westchnął rozanielony, a kiedy na stole pojawił się półmisek
złotawobrązowych pardw, pochylił się i głęboko wciągnął powietrze. Co
za zapach!
-
Hm! Skąd to wytrzasnęliście o tej porze roku?
-
Dostaliśmy od mojego brata z Karesuando - odrzekła Unda. - Często
poluje. I między innymi zaopatruje nas w mięso renifera.
Rónn podał mu galaretkę z jarzębiny.
-
W zamrażarce mamy całego rena. Z jesiennych odłowów.
-
Chyba bez rogów - powiedział Mansson.
Mats, który wyżebrał miejsce przy stole, parsknął śmiechem.
-
Hi, hi! Logów się nie je. Logi się odcina.
Mansson zmierzwił mu czuprynę.
-
Bystry z ciebie smyk. Kim będziesz, kiedy dorośniesz?
-
Strażakiem.
Mats zeskoczył z krzesła i wybiegł, wyjąc jak wóz strażacki.
Rónn skorzystał z okazji, żeby o wszystkim opowiedzieć.
-
Zaglądałeś pod renifera? - spytał Mansson.
-
Wszędzie zaglądałem. Jak kamień w wodę.
Mansson otarł usta serwetką.
-
Spokojnie, na pewno się znajdzie.
Po kolacji Unda wyprosiła ich z kuchni i podała kawę w dużym pokoju.
Rónn wyjął butelkę koniaku.
Mats leżał w piżamie przed telewizorem i patrzył z zainteresowaniem na
poważne persony, które siedziały na półokrągłej kanapie i o czymś
dyskutowały.
Zabrał głos młody człowiek z mądrą miną.
-
Uważam, że społeczeństwo na wszelkie możliwe sposoby powinno
przeciwdziałać rozwodom par małżeńskich, które posiadają dzieci, lub
powinno je utrudniać, ponieważ dzieci samotnych rodziców mają mniejsze
poczucie bezpieczeństwa od swoich rówieśników, skutkiem czego są
bardziej podatne na uzależnienie od alkoholu bądź narkotyków -
powiedział i zniknął w postaci jasnego punktu z ekranu telewizora, który
wyłączył Rónn.
-
Brednie - skomentował Mansson. - Sam jestem najlepszym
przykładem. Poznałem ojca, kiedy miałem przeszło czterdziestkę. Od
pierwszego roku życia wychowywała mnie tylko matka i żadna krzywda
mi się nie stała. W każdym razie żadna większa krzywda.
-
Odszukałeś ojca po tylu latach?
-
Nic podobnego. Po co? Poznaliśmy się przez przypadek w
monopolowym przy Davidshallstorg. Byłem wtedy aspirantem.
-
Jakie to uczucie spotkać ojca w takich okolicznościach?
-
Praktycznie mało mnie to obeszło. Stałem do kasy, a w kolejce obok
stał duży gość, siwowłosy, mojego wzrostu. Miał co najmniej
siedemdziesiąt lat, ale świetnie się trzymał. Podszedł do mnie i powiedział:
„Dzień dobry, to ja jestem
ojcem aspiranta. Dużo razy myślałem, żeby się przywitać, kiedy
widziałem aspiranta w mieście, ale się nie złożyło. Słyszałem, że aspirant
dobrze sobie radzi".
-
I co ty na to?
-
Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. W końcu staruszek
wyciągnął rękę i się przedstawił: „Jónsson". Powiedziałem: „Mansson" i
uścisnęliśmy sobie dłonie.
-
Widujecie się od tamtej pory?
-
Czasami na siebie wpadamy. Zawsze uprzejmie się ze mną wita.
Unda przyszła po Matsa, który przysypiał na kolanach Rónna. Wyniosła
go i po chwili wróciła.
-
Chce, żebyście mu powiedzieli „dobranoc".
Kiedy weszli do pokoju, chłopiec już spał. Mansson fachowo zlustrował
pomieszczenie, zanim po cichu się wycofali i zamknęli drzwi.
-
Zakładam, że tam szukałeś - odezwał się Mansson.
-
Ba! Przewróciłem jego pokój do góry nogami. I całe mieszkanie. Ale
rozejrzyj się. Może coś przeoczyłem.
Rónn niczego nie przeoczył. Wszystko wspólnie przepatrzyli i Mansson
nie znalazł takiego zakamarka, którego Rónn co najmniej kilka razy by nie
przeszukał. Znów usiedli przy kawie i koniaku w towarzystwie Undy.
-
To naprawdę dziwne - przyznała. - Był przecież całkiem spory.
-
No, miał około trzydziestu centymetrów długości - uściślił Rónn.
-
Mówiłeś, że Mats nie wychodził z domu przez kilka dni, kiedy go
dostał - powiedział Mansson. - A nie mógł go wyrzucić przez okno?
-
Nie - odparła Unda. - Jak widzisz, wszystkie okna zabezpieczyliśmy
łańcuszkami, żeby ich nie otworzył. I sami ich nie otwieramy, kiedy kręci
się w pobliżu.
-
A jak się otworzy na łańcuszku, szpara jest za mała, żeby mógł przez
nią przecisnąć wóz strażacki - dodał Rónn.
Mansson obracał koniakówkę w dłoniach.
-
Torba na śmieci? Może tam go włożył?
Unda przecząco pokręciła głową.
-
Nie. Stoi w szafce razem z proszkami do prania, drzwiczki mają coś
w rodzaju blokady.
-
Aha. - Mansson w zamyśleniu sączył koniak. - Macie tu jakieś
pomieszczenie na strychu?
-
Nie, w piwnicy - powiedział Rónn.
-
Znosiliście tam jakieś rzeczy, kiedy zniknął wóz strażacki?
Rónn spojrzał na żonę, która pokręciła głową.
-
Nie.
-
Czy coś w tym czasie wynieśliście z mieszkania? Na przykład do
naprawy? Albo do pralni?
-
Wszystko piorę sama. Mamy pralnię w piwnicy.
-
Może odwiedzili go koledzy i któryś zabrał zabawkę?
-
Nie. Dość długo był przeziębiony i nikt go nie odwiedzał.
-
Czy był tutaj ktoś inny, kto mógłby zabrać wóz strażacki Matsa? -
spytał Mansson po chwili milczenia.
-
Parę razy wpadły do mnie przyjaciółki - powiedziała Unda. - Ale one
nie kradną zabawek. Poza tym były tu przed jego urodzinami. Einar zaczął
szukać jak szalony jeszcze tego samego dnia wieczorem, jak tylko wrócił z
pracy.
Rónn ponuro przytaknął.
-
Czuję się jak na prawdziwym przesłuchaniu - skonstatowała Unda,
chichocąc.
-
Uważaj, bo pan inspektor zaraz wyciągnie pałkę i przejdzie do
trzeciego etapu - uprzedził ją Rónn.
-
Dobrze się zastanówcie. Czy był tutaj ktoś jeszcze po cokolwiek, coś
przyniósł, chciał odczytać licznik prądu, hydraulik albo inny rzemieślnik?
-
Nie - powiedział Rónn. - Przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
Myślisz, że ktoś mógł ukraść zabawkę?
-
Hm, czemu nie? Ludzie kradną dziwne rzeczy. W Malmó pewien
gość podawał się za pracownika firmy dezynsek-cyjnej Anticimex. Kiedy
go dorwaliśmy, miał w mieszkaniu sto trzynaście par damskich fig. Nic
innego go nie interesowało. Ale pomyślałem raczej o tym, że wóz
strażacki mógł zostać zabrany przez przypadek, niechcący.
-
Jeśli już, to ty powinnaś coś o tym wiedzieć, Unda, bo siedzisz w
domu.
-
Właśnie się zastanawiam. Nie przypominam sobie żadnych
rzemieślników. Ten, który wymieniał szybę w oknie, był chyba dużo
wcześniej, prawda?
-
No. W lutym.
-
No. - Unda przygryzła staw palca wskazującego. - Już wiem!
Dozorca odpowietrzał kaloryfery. Parę dni po urodzinach Matsa.
-
Odpowietrzał kaloryfery - powtórzył Rónn. - Nic nie mówiłaś.
-
Wyleciało mi z głowy.
-
Czy przyniósł narzędzia? - spytał Mansson. - Musiał mieć klucz
francuski albo żabkę. Pamiętasz, czy miał jakąś torbę z narzędziami?
-
Wydaje mi się, że tak, ale nie jestem pewna.
-
Mieszka w tym domu?
-
Uhm, na parterze. Nazywa się Svensson.
Mansson odstawił koniakówkę.
-
Idziemy, Einar. Złożymy wizytę waszemu dozorcy.
Otworzył im drobny, żylasty mężczyzna około sześćdziesiątki, w
ciemnych starannie wyprasowanych spodniach i śnieżnobiałej koszuli z
podwiązkami na rękawach.
Mansson od razu zauważył na szafce torbę z narzędziami.
-
Dobry wieczór, panie Rónn - przywitał się dozorca. -W czym mogę
pomóc?
Rónn nie bardzo wiedział, jak zacząć.
-
Czy to należy do pana? - spytał Mansson, wskazując na torbę.
-
Tak - odparł zdumiony Svensson.
-
Kiedy była panu ostatnio potrzebna?
-
Hm, nie wiem, jakiś czas temu. Przez kilka tygodni leżałem w
szpitalu, zastępował mnie Berg... Dlaczego pan pyta?
-
Czy moglibyśmy do niej zajrzeć?
Dozorca przestawił torbę na stolik przy drzwiach.
-
Proszę. Ale...
Ledwie Mansson otworzył torbę, dozorca zapuścił do niej żurawia i
osłupiał. Rónn podszedł bliżej. Między młotkami, śrubokrętami i
obcęgami połyskiwał czerwony wóz strażacki.
Kilka dni później, we wtorek, trzydziestego lipca, Martin Beck i Kollberg
siorbali kawę w Vastberdze i na własny użytek podsumowywali wyniki
śledztwa.
-
Czy Mansson pojechał do domu? - spytał Martin Beck.
-
Tak, wybył w sobotę. Najwyraźniej nie przepada za Sztokholmem.
-
Dał mu się we znaki zeszłej zimy, po masakrze w autobusie.
-
Odwalił kawał dobrej roboty. W życiu bym się tego nie spodziewał
po takiej ciapie. Jedno mnie zastanawia...
-
No?
Kollberg pokręcił głową.
-
Coś było nie halo z przesłuchaniem tej dziewczyny.
-
Dlaczego tak myślisz?
-
Sam nie wiem. Tak czy inaczej, mamy z głowy tę cholerną sprawę.
Wszystko jest jasne. Olofsson, Malm i ich fałszerz Karlsson chcieli się
odłączyć i zacząć na własną rękę.
-
A propos Karlssona, byliśmy w zakładzie ubezpieczeń, tam gdzie
pracował, i znaleźliśmy wszystko do podrabiania dokumentów: pieczątki,
druki i tak dalej. Trzymał to w szafie. Szef jego oddziału spakował
klamoty do kartonu, nie wiedząc, co to takiego. Gdybyś chciał rzucić
okiem, mamy je na Kungs-holmsgatan.
-
Był niezłym fałszerzem - przyznał Kollberg. - No więc ci trzej
panowie za dużo wiedzieli i dlatego został wysłany Lasal-le vel Riffi vel
Cravanne... Jak go nazwiemy?
-
Wszystko jedno.
-
Okej, niech będzie Ktokolwiek. Ktokolwiek pojechał do Kopenhagi,
a stamtąd do Malmó, gdzie sprzątnął Olofssona. Malm się spietrał i dał
dyla. Potem zatrzymali go gliniarze i...
-
Uhm. I Malm, i Karlsson zostali na finansowym lodzie. Wiedzieli
albo przeczuwali, co spotkało Olofssona. Byli spłukani, w desperacji, w
końcu Malm postanowił sprzedać samochód, żeby coś zarobić, i od razu
wpadł.
-
Co prawda szybko wyszedł, ale to niczego nie zmieniło. On i Sigge
Karlsson tylko czekali, aż pojawi się Ktokolwiek i ich zlikwiduje. Żyli
trochę na kredyt.
-
I Ktokolwiek rzeczywiście przyjechał. Musiał się z nimi jakoś
skontaktować, przypuszczalnie telefonicznie, albo go wypatrzyli, jak
sprawdzał ich adresy. Sigge Karlsson totalnie się załamał i strzelił sobie w
usta. W nagłym przebłysku świadomości chciał do ciebie zadzwonić, ale
się rozmyślił.
Martin Beck pokiwał głową.
-
Malm jest w tarapatach, nie przejmuje się, że ktoś może go śledzić,
idzie do Siggego Karlssona i dowiaduje się, że Karlsson nie żyje.
-
Za wyżebrane miedziaki kupuje piwo, wraca do domu i otwiera gaz.
Ale wcześniej Ktokolwiek, który jest w mieście, żeby zrobić swoje i
szybko się ulotnić, podrzuca mu do łóżka zmyślne urządzenie. Dzień
później odlatuje Gdziekolwiek. Na
placu boju zostajemy my. The Keystone Cops. Platfusy. Ty, ja, Rónn i
Larsson przez pięć miesięcy kręcimy się w kółko, szukając gościa, który
nie żyje od ponad czterech tygodni, i kogoś o niewiadomym nazwisku, kto
od początku jest poza naszym zasięgiem. Szczyt idiotyzmu.
-
Może on wróci... - powiedział w zadumie Martin Beck.
-
Optymista. Jego noga nigdy u nas nie postanie.
-
Hm, nie byłbym taki pewien. Czy pomyślałeś, że ma tu świetne
wejście, bo mówi po szwedzku?
-
Właśnie. Cholera, gdzie on się nauczył języka?
-
Mógł kiedyś pracować w Szwecji albo trafił do nas w czasie wojny
jako uchodźca. Tak czy inaczej, na pewno będzie nieoceniony, jeśli firma
zechce znowu otworzyć sztokholmską filię. Poza tym nie ma pojęcia, że
wiemy o jego istnieniu. Równie dobrze może się znowu tu pojawić.
Kollberg przekrzywił głowę. Miał sceptyczną minę.
-
A czy ty pomyślałeś o tym, co by było, gdyby wrócił i sam z siebie
do nas przyszedł? Co moglibyśmy mu udowodnić? Że mieszkał w
Sundbybergu. To nie jest karalne.
-
Fakt, za pożar go nie wsadzimy, ale jest wplątany w tę historię w
Malmó. W morderstwo Olofssona.
-
Może i tak, ale to nie nasza broszka. Zresztą on nie wróci.
-
Nie jestem przekonany. Poproszę Interpol i francuską policję, żeby
mieli oczy otwarte i dali znać, jeśli go gdzieś namierzą.
-
Proś, proś - zgodził się Kollberg i ziewnął.
Rozdział 30
Nieco ponad miesiąc później Lennart Kollberg siedział w swoim pokoju w
Vastberdze i zastanawiał się, gdzie się podziała pewna siedemnastolatka.
Ludzie bez przerwy przepadali, zwłaszcza dziewczęta i najczęściej latem.
Prawie wszystkie się odnajdowały. Niektóre jechały stopem do Nepalu,
żeby siedzieć z nogami na krzyż i palić opium, niektóre dorabiały, pozując
do niemieckich świerszczyków, inne wyprawiały się z kumplami na wieś,
zapominając o telefonie do domu. Ale siedemnastolatka, która teraz
uśmiechała się do niego ze zdjęcia, chyba zaginęła na dobre. Patrzył na nią
i myślał ze smutkiem, że być może się odnajdzie w nie najlepszym stanie,
na przykład w Strómmen albo w bajorku w rezerwacie w Nacce.
Martin Beck był na urlopie, a Skacke nie dawał znaku życia, mimo że
powinien być gdzieś w pobliżu.
Padał ożywczy letni deszcz, spłukiwał kurz z zieleni, wesoło bębnił w
okno.
Kollberg lubił deszcz, szczególnie w rześkim wydaniu, po dławiącym
upale. Z przyjemnością patrzył na ołowiane zwały chmur, które od czasu
do czasu się rozsuwały, przepuszczając wachlarzowate snopy słonecznego
światła. Pomyślał, że nie-
długo pojedzie do domu, w najgorszym razie o wpół do szóstej, czyli
zważywszy na to, że była sobota, dość późno.
I oczywiście zadzwonił telefon.
-
Cześć, tu Strómgren.
-
Cześć.
-
Odebrałem teleks i nie bardzo wiem, o co chodzi.
-
Jaki teleks?
-
Nadany z Paryża. Właśnie dostałem przekład. „Poszukiwany Lasalle
prawdopodobnie w drodze z Brukseli do Sztokholmu. Rejs specjalny SN
X3, przewidywany przylot: Arlanda, osiemnasta piętnaście. Nazwisko:
Samir Malghagh. Paszport marokański".
Kollberg milczał.
-
Jest do Becka, ale Beck ma wolne. Nic nie rozumiem. A ty?
-
Ja, niestety, rozumiem. Kogo tam macie?
-
U nas? Nie licząc mnie, nikogo. Zadzwonić do kryminalnych z
Marsty?
-
Gdzie?
Brak odpowiedzi.
-
Spokojna głowa, poradzę sobie. Powiedziałeś: „kwadrans po
szóstej"?
-
Osiemnasta piętnaście. Tak tu napisali.
Kollberg spojrzał na zegarek. Parę minut po czwartej. Stosunkowo dużo
czasu. Nacisnął widełki telefonu, rozłączył się i wybrał swój numer
domowy.
-
Wygląda na to, że będę musiał wyskoczyć na Arlandę.
-
Jasna cholera - zaklęła Gun.
-
Też tak myślę.
-
O której wrócisz?
-
Mam nadzieję, że nie później niż o ósmej.
-
Pospiesz się.
-
Tego możesz być pewna. Cześć!
-
Lennart?
-
Tak?
-
Kocham cię. Cześć!
Nie zdążył nic powiedzieć, bo odłożyła słuchawkę. Uśmiechnął się, wstał i
wyszedł na korytarz.
-
Skacke!!!
Słyszał tylko deszcz, tym razem mniej przyjemny. Przeszedł całe piętro,
zanim natknął się na żywą istotę.
-
Gdzie, u diabła, jest Skacke?
-
Gra w nogę - odparł policjant.
-
Co takiego? W godzinach pracy?!
-
Powiedział, że to bardzo ważny mecz i że wróci przed wpół do
szóstej.
-
W jakiej drużynie gra?
-
W policyjnej.
-
Gdzie?
-
Na boisku w Zinkensdamm. Do wpół do szóstej legalnie się zwolnił.
Rzeczywiście się zwolnił, ale to niczego nie zmieniało. Nie bawiła go
wyprawa na Arlandę w pojedynkę. Poza tym Skacke był wtajemniczony i
mógł przejąć pałeczkę, jak tylko Kollberg uściśnie dłoń panu Ktokolwiek.
Jeśli w ogóle do tego dojdzie. Włożył płaszcz przeciwdeszczowy, zszedł
do samochodu i pojechał do Zinkensdamm.
Na białych plakatach zobaczył zielony napis: „Sobota 15.00: KS Policja -
ZS Reymersholm". Nad kościołem Marii Magdaleny wisiała przecudna
tęcza, a nad boiskiem mżył kapuśniaczek. Po sponiewieranej murawie
biegało dwudziestu dwóch przemoczonych zawodników, którym dość
niemrawo kibicowało około stu osób.
Kollberg kompletnie nie interesował się sportem. Obrzucił boisko
bacznym spojrzeniem, podszedł do przeciwległego
dłuższego boku i zauważył niemundurowego policjanta, który stał
samotnie przy barierce i nerwowo pocierał dłonie.
-
Jesteś kimś w rodzaju menedżera?
Mężczyzna pokiwał głową, nie odrywając oczu od piłki.
-
No to ściągnij tu zaraz tego typka w pomarańczowej koszulce, który
się właśnie potknął na piłce.
-
To niemożliwe. Wykorzystaliśmy wszystkie zmiany. Absolutnie
wykluczone. Poza tym zostało tylko dziesięć minut do zakończenia.
-
Ile jest?
-
Trzy dwa dla Policji. Jeśli wygramy ten mecz...
-
No?
-
To możemy wejść do... o, nie... uff... do trzeciej ligi.
Dziesięć minut to nie koniec świata. W dodatku mężczyzna wyglądał na
tak udręczonego, że Kollberg postanowił go nie dobijać.
-
Dziesięć minut to nie koniec świata - powiedział dobrodusznie.
-
W dziesięć minut dużo się może wydarzyć - odparł złowieszczo
mężczyzna.
Miał rację. Drużyna w zielonych koszulkach i białych spodenkach strzeliła
dwie bramki i wygrała, czemu towarzyszyły ochrypłe wiwaty starych
pijaczków i innych weteranów, z których głównie składała się publiczność.
Skacke dostał kopniaka w nogę i zwalił się jak długi w błotnistą kałużę.
Kiedy Kollberg w końcu do niego dotarł, miał glinę we włosach i sapał jak
zajeżdżona lokomotywa. Poza tym był kompletnie załamany.
-
Pospiesz się - przynaglił go Kollberg. - Ktokolwiek będzie na
Arlandzie kwadrans po szóstej. Musimy go przywitać.
Skacke piorunem zniknął w szatni.
Kwadrans później siedział w samochodzie obok Kollberga, wykąpany,
uczesany i schludny.
-
Pięknie - mruknął Kollberg. - Żeby dostać takie lanie.
-
Mieliśmy publikę przeciwko sobie - powiedział Skacke. - A
Reymersholm to jeden z najlepszych zespołów w lidze. Co zrobimy z tym
Lasalle'em?
-
Porozmawiamy. Szanse na przyskrzynienie są moim zdaniem
minimalne. Jeśli go zgarniemy, przypuszczalnie urządzi niezły cyrk,
wsiądzie nam na kark Ministerstwo Spraw Zagranicznych i skończy się na
tym, że będziemy musieli przepraszać i giąć się w lansadach. Nasza jedyna
możliwość to zbić go z pantałyku, żeby się odsłonił. Ale jeśli jest tak
szczwany, jak o nim mówią, na pewno nie da się nabrać. Jeżeli to w ogóle
on.
-
Jest bardzo groźny, prawda?
-
Tak, podobno tak. Ale nie dla nas.
-
Czy nie powinniśmy go śledzić, żeby zobaczyć, jakie ma plany?
Myślałeś o tym?
-
Myślałem o tym, ale uważam, że mój pomysł jest lepszy, bo istnieje
cień szansy, że straci rezon. A jeśli nie, to go przynajmniej nastraszymy. -
Kollberg umilkł na chwilę. - Jest przebiegły i bezwzględny, ale niezbyt
rozgarnięty. I w tym nasza nadzieja. - Znów umilkł, po czym dodał z
przekąsem: -Naturalnie większość policjantów też nie grzeszy nadmiarem
rozumu, więc pod tym względem szanse są wyrównane.
Na autostradzie prowadzącej na północ był duży ruch, ale mieli sporo
czasu i Kollberg jechał z umiarkowaną prędkością. Skacke zaczął się
wiercić.
Kollberg zerknął na niego podejrzliwie.
-
Co ty wyprawiasz?
-
Nie cierpię tej kabury z szelkami.
-
Nosisz pistolet?
-
Jasne.
-
Nawet kiedy grasz w piłkę?
-
No nie, na czas meczu zamykam go w szafce.
-
Cymbał.
Kollberg, odkąd sięgał pamięcią, nie nosił broni. Należał do żarliwych
orędowników całkowitego rozbrojenia policji.
-
Gunvald Larsson ma taki klips, który przypina do paska u spodni -
powiedział Skacke. - Ciekawe, skąd go wytrzasnął.
-
Pan Larsson najchętniej chodziłby z niklowaną spluwą smith &
wesson czterdzieści cztery magnum z rzeźbioną rękojeścią z goncalo
alves, o średnicy lufy osiem i trzy ósme cala, ze srebrną cyzelowaną
tabliczką imienną.
-
Jest coś takiego?
-
O, tak. Kosztuje przeszło tysiąc koron i waży plus minus półtora kilo.
Milczeli dłuższą chwilę. Skacke siedział sztywno i nerwowo zwilżał wargi
czubkiem języka.
Kollberg lekko szturchnął go łokciem.
-
Wyluzuj, chłopaku. Nic nadzwyczajnego się nie stanie. Pamiętasz
rysopis?
Skacke niepewnie skinął głową i resztę drogi mruczał coś do siebie z miną
winowajcy.
Samolot Caravelle Belgijskich Linii Lotniczych Sabena wylądował z
dziesięciominutowym opóźnieniem. Kollberg ziewał od ucha do ucha,
mając serdecznie dosyć Arlandy i zestresowanego młodszego kolegi.
Przez szklane drzwi patrzyli na kołującą maszynę. Kollberg stał tuż przy
drzwiach, Skacke pięć metrów dalej, w głębi poczekalni. Rutyna. Nie
musieli tego z sobą uzgadniać.
Pasażerowie opuścili pokład i gęsiego ruszyli do wyjścia.
Kollberg gwizdnął pod nosem. Na rejs specjalny załapał się nie byle kto.
Pierwszy kroczył przysadzisty brunet w nienagannym ciemnym garniturze,
śnieżnobiałej koszuli i lśniących czarnych butach. Rosyjski dyplomata na
eksponowanym stanowisku. Kollberg zapamiętał go sprzed pięciu lat,
kiedy przyjechał do Szwecji z oficjalną wizytą. Teraz był jakąś polityczną
szychą w Paryżu albo w Genewie, albo gdzieś tam. Dwa metry
za nim szła jego piękna małżonka, a cztery metry za nią Sa-mir Malghagh
vel Lasalle. W każdym razie rysopis się zgadzał. Miał pilśniowy kapelusz i
niebieski garnitur z szantungu.
Kollberg przepuścił Rosjanina, po czym odruchowo odwrócił głowę, żeby
rzucić okiem na małżonkę. Była naprawdę ładna. Skrzyżowanie Tatiany
Samojłowej, Juliette Greco i Gun Kollberg.
To spojrzenie okazało się największą pomyłką w jego życiu.
Skacke źle je zrozumiał.
Kollberg błyskawicznie popatrzył na słynnego Libańczyka, czy kim tam
teraz był, podniósł prawą dłoń do ronda kapelusza i postąpił pół kroku
naprzód.
-
Excusez moi, monsieur Malghagh...
Mężczyzna przystanął, pokazał w uśmiechu bielusieńkie zęby i z pytającą
miną też podniósł prawą dłoń do ronda kapelusza.
W tym momencie Kollberg dostrzegł kącikiem oka, co się święci za jego
plecami. Skacke zagrodził drogę rosyjskiemu dyplomacie, a ten po prostu
go odepchnął, zapewne przekonany, że ma do czynienia z natrętnym
reporterem. Było przecież po praskiej wiośnie, w Czechosłowacji trwał
kryzys. Skacke się zachwiał, niewiele brakowało, żeby upadł, i wyciągnął
spod marynarki walthera kaliber 7, 65.
-
Skacke, do jasnej cholery!!! - wrzasnął Kollberg.
Ledwie Malghagh zobaczył pistolet, twarz mu stężała i na
ułamek sekundy w ciemnobrązowych oczach pojawiły się zdumienie i
strach. W jego dłoni błysnął nóż. Pewnie ukrywał go w prawym rękawie,
pomyślał Kollberg. Ostrze miało co najmniej dwadzieścia centymetrów
długości i półtora centymetra szerokości.
Kollberg w lot pojął, że mężczyzna chce mu podciąć gardło, i tylko dzięki
wprawie i refleksowi zdążył się osłonić ramieniem. Napastnik z maestrią
obrócił nóż w dłoni i zaatakował niżej. Kollberg poczuł pchnięcie tuż pod
żebrami na lewo od przepony. Nóż wszedł jak w masło, pomyślał, zginając
się wpół, świadomy, co robi i dlaczego. Wiedział, że w ten sposób na kilka
sekund przyblokuje przeciwnika. Na ile? Pięć, może sześć.
W tym czasie kompletnie ogłupiały Skacke kciukiem odbezpieczył pistolet
i kiedy Malghagh, czy jak mu tam, wyciągnął nóż po ciosie i Kollberg
upadł z pochyloną głową, żeby osłonić tętnicę szyjną, wycelował i strzelił.
Trafił Lasalle'a, czy jak mu tam, w klatkę piersiową. Bandzior runął na
plecy i znieruchomiał na marmurowej posadzce. Nóż wyleciał mu z dłoni.
Wszyscy znieruchomieli. Skacke stał z wyprostowaną ręką, celując po
odrzucie ukośnie w górę, mężczyzna w garniturze z szantungu leżał z
rozrzuconymi ramionami, Kollberg, zwinięty w kłębek, przyciskał dłońmi
okolice przepony. Inni zamarli w niemym osłupieniu.
Po dłuższej chwili Skacke podbiegł do Kollberga i klęknął przy nim z
pistoletem w ręku.
-
Co z tobą? - spytał zdyszany.
-
Źle.
-
Dlaczego na mnie spojrzałeś? Myślałem...
-
Mało brakowało, żebyś rozpętał trzecią wojnę światową - szepnął
Kollberg.
Potem oczywiście zapanował chaos, wybuchła panika, ludzie krzyczeli i
bezładnie się miotali jak zwykle, kiedy jest po wszystkim.
Ale dla Kollberga nie było po wszystkim. W karetce mknącej na sygnale
do szpitala w Mórby bał się, że to już koniec. Spojrzał na mężczyznę w
garniturze z szantungu na noszach obok. Leżał metr od niego, w jego
oczach były ból i śmiertelny strach. Usiłował podnieść rękę,
prawdopodobnie chciał się przeżegnać. Z miernym skutkiem. Ledwie
drgnęła.
Ha! Skonasz przed ostatnim namaszczeniem, pieprzony mańkucie,
pomyślał bezbożnie Kollberg.
Miał rację. Mężczyzna zmarł, zanim dojechali do szpitala. Kiedy karetka
zaczęła zwalniać, opadła mu szczęka, z ust trysnęła krew.
Kollberg panicznie się bał, że umrze. To niesprawiedliwe, pomyślał tuż
przed utratą przytomności. Guzik mnie obchodziła ta sprawa. Gun czeka...
-
Czy on umrze? - spytał Skacke.
-
Nie - odpowiedział lekarz. - W każdym razie nie z tego powodu. Ale
będzie mógł panu podziękować dopiero za miesiąc albo dwa.
-
Podziękować?
Skacke pokręcił głową i podszedł do telefonu.
Miał do kogo dzwonić.