MĘŻCZYZNA,
KTÓRY ROZPŁYNĄŁ SIĘ
W POWIETRZU
MAJ SJOWALL
PER WAHLÓÓ
Przekład
HALINA THYLWE
&
AMBER
Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk
Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok
Projekt graficzny okładki
Małgorzata Foniok
Zdjęcie na okładce
Getty Irnages/Flesh Press Media
Skład
Wydawnictwo Amber
Jerzy Wolewicz
Druk
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65
Tytuł oryginału
Mannen som gick upp i rok
Copyright © Maj Sjówall and Per Wahlóó 1966. Published by arrangement with Salomonsson
Agency. Ali rights reserved.
For the Polish edition
Copyright O 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
For the Polish translation Copyright © by Halina Thylwe
ISBN 978-83-241-3399-4
Warszawa 2009. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teł. 620 40 13, 620 81 62
Rozdział 1
Pokój był mały i obskurny. Okno bez zasłonek wychodziło na ogniotrwałą ścianę szczytową, gdzie
straszyły przerdzewiałe elementy zbrojeniowe i spłowiała reklama margaryny Pellerina. Środkową
szybkę w lewym skrzydle okiennym zastępował krzywo przycięty płat tektury. Tapety, których
kwiatowy deseń ledwie przebijał spod sadzy i pleśni, tu i ówdzie odstawały od zmurszałej zaprawy;
w kilku miejscach ktoś próbował je przykleić taśmą samoprzylepną i papierem pakowym.
W pokoju był piec, sześć mebli i jeden obraz. Pod piecem stało kartonowe pudło z popiołem i
powgniatany aluminiowy kociołek do gotowania kawy. Na łóżku, usytuowanym nogami do pieca,
zalegała dziesięciocentymetrowa warstwa starych gazet, podarta pikowana kołdra i pasiasta
poduszka. Obraz, który przedstawiał nagą blondynę przy marmurowej balustradzie, wisiał na
prawo od pieca, dzięki czemu osoba leżąca na łóżku mogła go oglądać tuż przed zaśnięciem i tuż
po obudzeniu. Ktoś ołówkiem powiększył kobiecie sutki i narząd płciowy.
Pod oknem był okrągły stół i dwa krzesła w stylu windsor-skim -jedno bez oparcia. Na blacie stały
między innymi trzy butelki po wermucie, jedna butelka po oranżadzie i dwie filiżanki po kawie.
Wokół przewróconej popielniczki poniewierały się pety, kapsle, zużyte zapałki, upaprane kostki
cukru, otwarty scyzoryk
i kawałek kiełbasy. Na zniszczonym linoleum leżała trzecia, stłuczona filiżanka po kawie i trup
mężczyzny.
Najprawdopodobniej to on za życia upiększył obraz i zalepił tapetę taśmą i papierem pakowym.
Miał złączone nogi, łokcie przyciśnięte do żeber i ręce tuż przy twarzy, w obronnym geście. Był w
trykotowym podkoszulku, postrzępionych spodniach i dziurawych wełnianych skarpetach. Głowę i
jedną drugą tułowia przygniatał kredens. Obok ciała leżało trzecie krzesło o zakrwawionym
siedzeniu i z wyraźnymi odciskami dłoni na oparciu. Podłoga była usłana odłamkami szkła - z
drzwiczek kredensu i połowy butelki po winie, której górna część, zasnuta powłoką zakrzepłej krwi
i zaopatrzona w białą obwódkę, wieńczyła stertę brudnych gaci pod ścianą.
Niemal perfekcyjne zdjęcie, zrobione policyjnym aparatem o szerokokątnym obiektywie, przy
sztucznym świetle, z niebywałą ostrością uwydatniało najdrobniejsze szczegóły.
Martin Beck odłożył fotografię i szkło powiększające, wstał i podszedł do okna. Szwedzkie lato.
Nietypowe, bo ciepłe. Na trawniku w Kristinebergsparken opalały się w bikini dwie dziewczyny.
Leżały na plecach; rozrzuciły nogi, rozpostarły ramiona. Chude, to znaczy szczupłe, mogły sobie
na to pozwolić. Kiedy przyjrzał im się uważniej, stwierdził, że je zna. Pracowały w jego biurze.
Czyli było już po dwunastej. Pewnie rano włożyły opala-cze, bawełniane sukienki i sandałki, a w
porze lunchu zdjęły sukienki i rozłożyły się na trawie w parku. Praktycznie.
Z niechęcią pomyślał o rychłej przeprowadzce do nowej komendy w okolicach Vastberga Alle -
ruchliwej, hałaśliwej prze-lotówki.
Usłyszał za plecami odgłos otwieranych drzwi. Nie odwracając się, wiedział, kto wszedł do pokoju.
Stenstróm, ich najmłodszy nabytek. Następnemu pokoleniu policjantów śledczych przypuszczalnie
w ogóle nie przyjdzie do głowy, żeby pukać.
- No i co? - zapytał Martin Beck.
- Na razie nic - odparł Stenstróm. - Byłem tam kwadrans temu, wciąż zaprzecza.
Martin Beck usiadł za biurkiem i jeszcze raz przyjrzał się fotografii z miejsca zbrodni. Na suficie,
nad łóżkiem zawalonym gazetami, podartą pikowaną kołdrą i pasiastą poduszką widniał ślad po
niegdyś wilgotnej plamie. W kształcie konika morskiego. Przy odrobinie dobrej woli można by się
doszukać podobieństwa do syrenki. Ciekawe, czy mężczyzna rozciągnięty na linoleum miał równie
bujną wyobraźnię.
- Ale to bez znaczenia - nadgorliwie dorzucił Stenstróm. -I tak go zamkniemy na podstawie
dowodów rzeczowych.
Martin Beck zbył tę uwagę milczeniem i wskazał na plik raportów, które Stenstróm położył na
biurku.
- Co to jest?
- Protokoły przesłuchań z Sundbybergu.
- Zabieraj tę makulaturę. Od jutra jestem na urlopie. Daj to Kollbergowi. Albo komu ci się żywnie
podoba.
Martin Beck poszedł z fotografią piętro wyżej i otworzył drzwi do pokoju Kollberga i Melandera.
Tutaj było dużo cieplej; pewnie dlatego, że pozamykali okna i zaciągnęli zasłonki. Kollberg i
podejrzany siedzieli nieruchomo po obu stronach biurka. Wysoki Melander stał przy oknie, z fajką
w zębach, z założonymi rękami, i nie odrywał wzroku od podejrzanego. Na krześle obok drzwi
czuwał klawisz. Miał na sobie spodnie od munduru i błękitną koszulę. Na prawym kolanie leżała
służbowa czapka. Nie licząc szelestu obracających się szpul magnetofonu, w pokoju panowała
cisza. Martin Beck zatrzymał się za Kollbergiem. Milczał. O szybę tłukła się osa. Kollberg zdjął
marynarkę i rozpiął kołnierzyk. Mimo to koszula na plecach była mokra od potu. Ciemna plama
niespiesznie zmieniała kształt, rozpełzała się po kręgosłupie.
Po drugiej stronie biurka siedział niski łysawy mężczyzna. Niechlujnie ubrany, zaciskał na poręczy
krzesła zniszczoną dłoń; pod resztkami poogryzanych paznokci widniały czarne obwódki.
Chorobliwie wymizerowaną twarz znaczył wyraz rezygnacji. Lekko drżała mu broda, oczy miał
zmętniałe, załzawione. Zalkał, po policzkach spłynęły dwie łzy.
- No tak - ponuro odezwał się Kollberg. - Więc waliłeś go w głowę butelką, dopóki się nie rozbiła.
Mężczyzna przytaknął.
- Potem, kiedy leżał na podłodze, okładałeś go krzesłem. Ile razy go uderzyłeś?
- Nie wiem. Niedużo. Ale sporo.
- No właśnie. A potem przewróciłeś na niego kredens i wyszedłeś. Co w tym czasie robił Ragnar
Larsson? Nie próbował się włączyć, nie próbował cię powstrzymać?
- Nie. Nic nie robił. Wisiało mu to.
- Nie kłam.
- Spał. Urżnął się w trupa.
- Mów głośniej.
- Zasnął na łóżku. Nic nie widział, nic nie słyszał.
- A jak się zbudził i przejrzał na oczy, to poszedł na policję. No dobrze, na razie wszystko jasne.
Tylko jednego nie rozumiem. Dlaczego? Przecież tego dnia w piwiarni spotkaliście się pierwszy
raz w życiu.
- Bo wyzywał mnie od pieprzonych nazistów.
- Każdy policjant słyszy to kilka razy w tygodniu. Tabuny ludzi wymyślało mi od nazistów,
gestapowców albo jeszcze gorzej, ale nigdy nikogo z tego powodu nie zabiłem.
- Powtarzał raz po raz: „pieprzony nazista, pieprzony nazista, pieprzony nazista", i kwiczał jak
świnia. I tak bez końca. No i śpiewał.
- Śpiewał?
- No. O Hitlerze. Zęby mnie wkurzyć. Drażnił się ze mną.
- Yhm. A nie sprowokowałeś go do tego?
- Powiedziałem, że moja matka była Niemką. Ale na samym początku.
- Zanim zaczęliście pić u niego w.domu?
- Tak. Wtedy powiedział, że to nieważne, jaką ma się matkę.
- I kiedy chciał pójść do kuchni, wziąłeś butelkę i rąbnąłeś go od tyłu, tak?
- No.
- Upadł?
- Jakby przyklęknął. Pociekła mu krew. Powiedział: „Teraz dostaniesz za swoje, ty pierdolony
nazistowski pokurczu".
- I biłeś go dalej?
- Miałem... pietra. Był ode mnie większy i... pan nie wie, jakie to uczucie... wszystko wiruje, mieni
się w oczach... nie panowałem nad sobą, nie wiedziałem, co robię.
Mężczyźnie spazmatycznie drgały ramiona.
- Dzisiaj to wszystko. - Kollberg wyłączył magnetofon. -Dajcie mu coś do jedzenia i poproście
lekarza o pigułki nasenne.
Klawisz wstał, włożył czapkę i wyprowadził zabójcę, chwytając go za ramię.
- Do jutra - dodał Kollberg, co nieco roztargniony, bo właśnie zapisywał na kartce: „Przyznał się
ze łzami w oczach". - Przy-jemniaczek, nie ma co.
- Wcześniej pięć razy skazany za pobicie - powiedział Me-lander. - Za każdym razem
wszystkiemu zaprzeczał. Świetnie go pamiętam.
- Rzekła chodząca kartoteka - skwitował Kollberg, po czym dźwignął się z krzesła i spojrzał na
Martina Becka. - Co ty tu jeszcze robisz? Spadaj na urlop i pozwól, że sami się zajmiemy
przestępczością wśród niższych warstw społecznych. Gdzie się wybierasz? Na archipelag?
Martin Beck skinął głową.
- Pochwalam - oznajmił Kollberg. - Niektórzy najpierw lecą do Mamai, smażą się na cacy, a potem
wracają do domu, żeby się gotować w ukropie. Super. I nie masz tam telefonu?
- Nie.
- Wspaniale. Teraz zamierzam wskoczyć pod prysznic. A ty zmykaj.
Martin Beck uznał, że propozycja Kollberga ma swoje zalety. Wyjedzie dzień wcześniej. Wzruszył
ramionami.
- Okej, spadam. Czołem, chłopcy! Do zobaczenia za miesiąc.
Rozdział 2
Sezon urlopowy już się kończył, tonące w sierpniowym upale ulice Sztokholmu zaczęły się
zapełniać ludźmi, którzy spędzili kilka deszczowych tygodni lipca pod namiotami, w przyczepach
kempingowych lub w pensjonatach. W metrze znów zrobiło się tłoczno, ale o tej porze, w
godzinach pracy, Martin Beck był jednym z nielicznych pasażerów. Patrząc na przykurzoną zieleń
za oknem, cieszył się z wytęsknionych wakacji.
Jego rodzina wypoczywała już od miesiąca. Tego lata dopisało im szczęście. Jeden z kuzynów
małżonki użyczył im swojego letniego domu stojącego samotnie na malutkiej wysepce pośrodku
archipelagu sztokholmskiego. Kuzyn wyjechał za granicę, dzięki czemu mogli tu mieszkać, dopóki
dzieci nie będę musiały iść do szkoły.
Martin Beck wszedł do pustego mieszkania, udał się wprost do kuchni i wyjął piwo z lodówki.
Wypił kilka łyków przy zlewie, po czym ruszył z butelką do sypialni, gdzie się rozebrał do slipów.
Z sypialni poczłapał na balkon. Siedział tam przez chwilę w słońcu, oparty stopami o balustradę, i
sączył piwo. Upał był nie do zniesienia. Kiedy opróżnił butelkę, wrócił do w miarę chłodnego
pokoju.
Spojrzał na zegarek. Statek odpływa za dwie godziny. Tę część archipelagu obsługiwał stary
parowiec, jeden z kilku, które się jeszcze ostały. Była to, zdaniem Martina Becka, bodaj największa
atrakcja tegorocznych wakacji.
Poszedł do kuchni i wstawił butelkę do spiżarki, wyczyszczonej ze wszystkiego, co mogłoby się
popsuć. Na wszelki wypadek starannie ją przepatrzył. Potem wyciągnął z gniazdka wtyczkę
lodówki, pojemniki z lodem włożył do zlewu, uważnie się rozejrzał, czy o niczym nie zapomniał,
zamknął drzwi do kuchni i pomaszerował do sypialni, żeby się spakować.
Większość ekwipunku zawiózł na wysepkę wcześniej, kiedy spędzał tam weekend. Małżonka
wręczyła mu listę rzeczy, które były potrzebne jej i dzieciom. Upchnął wszystko do dwóch
walizek. Ponieważ musiał jeszcze kupić prowiant, postanowił pojechać na przystań taksówką.
Na statku było dużo wolnych miejsc. Martin Beck odstawił walizki i karton prowiantu, wszedł na
górny pokład i usiadł.
Powietrze rozedrgane upałem. Spłowiała zieleń na placu Karola XII, oklapnięte flagi na Grand
Hotelu. Martin Beck rzucił okiem na zegarek. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie wciągną trap.
Ledwie poczuł wibracje w siłowni, wstał i ruszył na rufę. Statek odpływał od nabrzeża. Martin
Beck przechylił się przez re-ling i patrzył, jak śruby ubijają wodę na zielonkawą pianę. Ochryple
rozbrzmiał gwizdek parowy, kadłub zadrżał, stewa dziobowa zaczęła się obracać w kierunku
Saltsjón. Martin Beck wystawił twarz na orzeźwiającą bryzę. Nagle poczuł się wolny i beztroski,
jak za chłopięcych lat w pierwszym dniu wakacji.
Posilił się w jadalni i usiadł na górnym pokładzie. Biorąc kurs na przystań, statek minął wysepkę,
na której Martin Beck dostrzegł ich chwilową siedzibę, kilka kolorowych leżaków i małżonkę.
Siedziała w kucki na brzegu i chyba obierała ziemniaki. Podniosła się, pomachała ręką na
powitanie, ale nie był pewien, czy zobaczyła go pod słońce z takiej odległości.
Dzieci już czekały w łódce. Martin Beck lubił wiosłować i mimo protestów syna osobiście pokonał
dystans dzielący ich od wysepki. Córka Ingrid, zwana Kruszynką, mimo że za parę dni miała
piętnaste urodziny, opowiadała o jakiejś potańcówce. Jedenastoletni syn, Rolf, który gardził
dziewczynami, triumfalnie obwieścił, że złowił szczupaka. Martin Beck słuchał jednym uchem,
rozkoszując się przejażdżką.
Kiedy zrzucił z siebie miastowe ciuchy, wskoczył do wody, po czym włożył dżinsy i sweter. Po
południu wylegiwał się z małżonką przed domem, rozmawiał o wszystkim i o niczym i patrzył na
słońce, które zachodziło za najbliższymi szkierami. Wespół z synem zarzucił sieci i wcześnie się
położył.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów natychmiast zasnął.
Kiedy się obudził, słońce wisiało nisko. Brodząc w zroszonej trawie, usiadł na skale przed domem.
Zapowiadał się kolejny piękny dzień, choć o tej porze wcale nie było ciepło. Marzł w piżamie.
Szybko wrócił i usiadł na werandzie z filiżanką kawy. O siódmej ubrał się i obudził syna, który
niechętnie zwlekł się z łóżka. Popłynęli łódką wybrać sieci. Wyłowili mnóstwo wodorostów. Po
powrocie czekało na nich śniadanie.
Po śniadaniu Martin Beck zajął się żmudnym czyszczeniem sieci. Pomyślał, że o dostawę świeżych
ryb powinien zadbać syn.
Prawie kończył, kiedy usłyszał warkot silnika. Mały kuter pruł wjego stronę. Natychmiast
rozpoznał właściciela. To Nygren, ich sąsiad z pobliskiej wyspy, jedyny dysponent pitnej wody. I
telefonu.
Nygren wyłączył silnik.
- Dzwonili do ciebie! - wrzasnął. - Pan Beck ma się błyskawicznie odezwać! Zapisałem numer!
- Nie przedstawił się?! - odwrzasnął Martin Beck, chociaż się domyślał, kto go szuka.
- Przedstawił, zapisałem nazwisko. Nie mam czasu na poga-duchy, spieszę się do Skarholmen.
Elsa siedzi w truskawkach, ale drzwi do kuchni są otwarte.
Nygren uruchomił silnik i stojąc na rufie, odpłynął. Zanim zniknął z pola widzenia, podniósł rękę w
pożegnalnym geście.
Martin Beck patrzył za nim przez chwilę, po czym udał się na pomost, odwiązał łódkę i
powiosłował ku przystani Nygrenów. Jasny gwint, pomyślał. Cholerny Kollberg, właśnie teraz,
kiedy zapomniałem o jego istnieniu.
W kuchni na bloczku pod wiszącym telefonem zobaczył ledwie czytelne namiary: „Hammar 54 10
60".
Wybrał numer i gdy czekał na połączenie, opadły go złe przeczucia.
- Hammar, słucham.
- To ja. Co się dzieje?
- Naprawdę bardzo mi przykro, Martin, ale chciałbym, żebyś jak najszybciej przyjechał. Może
będziesz musiał poświęcić resztę urlopu. To znaczy, przesunąć.... - Hammar umilkł na kilka
sekund. -Jeśli zechcesz.
- Resztę urlopu? Nie wykorzystałem nawet jednego dnia.
- Przepraszam, Martin, ale nie mam innego wyjścia. Czy mógłbyś przyjechać jeszcze dzisiaj?
- Dzisiaj? A co się takiego stało?
- Byłoby dobrze, gdybyś mógł. To ważne. Porozmawiamy, jak przyjedziesz.
- Statek odpływa za godzinę - powiedział Martin Beck, patrząc przez upstrzone muszymi
odchodami okno na roziskrzoną słońcem wodę. - Co jest takie ważne? Czy Kollberg albo Melan-
der nie mogą...
- Nie. Ty musisz się tym zająć. Zdaje się, że ktoś zaginął.
Rozdział 3
Martin beck otworzył drzwi do gabinetu szefa za dziewięć pierwsza, dokładnie po dwudziestu
czterech godzinach urlopu.
Komisarz Hammar - przysadzisty, o byczym karku i bujnej siwej czuprynie - tkwił nieruchomo w
obrotowym fotelu, z rękami na blacie biurka, pochłonięty zdaniem złośliwców swoim ulubionym
zajęciem, czyli nicnierobieniem.
- O, jesteś wreszcie - odezwał się cierpko. - Lepiej późno niż wcale. Za pół godziny masz być w
MSZ-ecie.
- W Ministerstwie Spraw Zagranicznych?
- Yhm. Spotkasz się z tym gościem.
Hammar podniósł palcem wskazującym i kciukiem wizytówkę. Trzymał ją za rożek, jakby to był
liść sałaty, na którym przycupnęła gąsienica bielinka kapustnika. Martin Beck zerknął na nazwisko.
Nic mu nie mówiło.
- To ktoś wysoko postawiony - poinformował Hammar. -Ponoć zaufany człowiek ministra. -
Zawiesił głos. - W życiu o nim nie słyszałem.
Hammar miał pięćdziesiąt dziewięć lat, od tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego pracował w
policji i nie cierpiał polityków.
- Nie wyglądasz na wkurzonego - zauważył.
Martin Beck przez moment usiłował dociec, dlaczego nie jest wkurzony. I doszedł do wniosku, że
złość zdominowało totalne zaskoczenie.
- O co właściwie chodzi? - spytał.
- Później o tym porozmawiamy, jak się z nim spotkasz.
- Wspomniałeś coś o zaginięciu.
Hammar z udręczoną miną popatrzył w okno, wzruszył ramionami i powiedział:
- Wszystko razem to czysty idiotyzm. Szczerze mówiąc, otrzymałem... polecenie, żeby ci nie
udzielać tak zwanych bliższych informacji przed twoją wizytą w ministerstwie.
- Zaczęliśmy być na ich usługi, czy co?
- Jak wiadomo, to nie jedyne ministerstwo. - Hammar zatopił się we wspomnieniach, błądził
wzrokiem gdzieś po bujnej zieleni za oknem. - Odkąd tu pracuję, przewalił się przez ten gabinet
cały oddział ministrów zdrowia i opieki społecznej i spraw wewnętrznych. Przytłaczająca
większość wiedziała o policji dokładnie tyle, ile ja wiem o miseczniku pomarańczowym.
Mianowicie tyle, że istnieje. No to cześć!
- Cześć!
Kiedy Martin Beck był już w drzwiach, Hammar wrócił do rzeczywistości.
- Martin?
- Tak?
- Jedno mogę ci powiedzieć. Nie musisz się tego podejmować.
Zaufany człowiek ministra był duży, kanciasty i rudowłosy. Wbił w Martina Becka wodniste
niebieskie oczy, zerwał się z obrotowego fotela i okrążył połowę biurka, wyciągając rękę.
- Wspaniale - powiedział. -Wspaniale, że mógł pan przyjść. Żarliwie uścisnęli sobie dłonie. Martin
Beck milczał. Mężczyzna znów zasiadł w obrotowym fotelu, chwycił zgasłą
fajkę i przygryzał ustnik żółtymi końskimi zębami. Odchylił się, wsunął kciuk do cybucha, zapalił
zapałkę, wyjął kciuk, przypalił fajkę i bacznie przypatrywał się gościowi zza chmury dymu.
- Mówmy sobie po imieniu - zaproponował. - Zawsze od tego zaczynam poważne rozmowy. Od
przejścia na ty. Takjest łatwiej. Jestem Martin.
- Ja też - ponuro skonstatował Martin Beck. - Niestety. To może nieco komplikuje sytuację.
Mężczyzna lekko się speszył. Obrzucił Martina Becka świdrującym spojrzeniem, jakby wietrzył
jakiś podstęp. Po chwili hałaśliwie się roześmiał.
- Jasne. Tak. Zabawne. Ha, ha! - Nagle urwał, przysunął do siebie telefon i nerwowo wciskał jakiś
numer wewnętrzny. - Tak, tak, bardzo zabawne. - W jego głosie nie było śladu rozbawienia.
- Proszę o papiery Alfa Matssona! - krzyknął do słuchawki.
Do gabinetu weszła pani w średnim wieku i położyła na biurku teczkę z inkryminowanymi
papierami. Nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, wycelował swój
bezosobowy, rybi wzrok w Martina Becka i powoli otworzył teczkę. W środku była jedna kartka,
usiana ołówkowymi adnotacjami.
- To delikatna i piekielnie nieprzyjemna historia - zaczął.
- Aha. Czyli...?
- Znasz Alfa Matssona? Martin Beck pokręcił głową.
- Nie? Jest dość popularny. To dziennikarz. Przede wszystkim prasowy. Udziela się w telewizji.
Niezły publicysta. Proszę.
- "wysunął szufladę, przepatrzył ją, wysunął następną, w końcu uniósł podkładkę na biurku i
znalazł to, czego szukał. - Nie cierpię bałaganiarzy - warknął, rzucając nienawistne spojrzenie ku
drzwiom.
Martin Beck obejrzał to coś, czyli starannie wypełnioną na maszynie fiszkę z danymi osobowymi
Alfa Matssona. Rzeczywiście był dziennikarzem, zatrudnionym na etacie w jednym z największych
tygodników, którego Martin Beck nie czytał, ale z wyraźnym niepokojem nie raz, nie dwa widział
u swoich dzieci. Alf Sbcten Matsson urodził się w Góteborgu w trzydziestym czwartym. Do fiszki
przypięto zdjęcie paszportowe. Martin Beck, lekko przechylając głowę, przyglądał się młodemu
mężczyźnie w okrągłych drucianych okularach, z wąsami i krótką zadbaną ciemną brodą. Twarz
bez wyrazu przemawiała za tym, że zdjęcie pochodziło z automatu. Martin Beck odłożył fiszkę i
spojrzał pytająco na rudowłosego mężczyznę.
- Alf Matsson zaginął - rzekł rudowłosy z emfazą.
- Aha. I poszukiwania nie przyniosły rezultatu?
- Nie wszczęliśmy poszukiwań. - Zaufany człowiek ministra tępo wpatrywał się przed siebie. - Nie
mamy takiego zamiaru.
Martin Beck nie od razu zrozumiał, że to wodniste spojrzenie świadczy o stuprocentowej
stanowczości. Lekko uniósł brwi.
- Kiedy zaginął?
- Dziesięć dni temu.
Martin Beck nie był zaskoczony. Wcale by się nie zdziwił, gdyby usłyszał, że chodzi o dziesięć
minut albo dziesięć lat. Najbardziej zdumiewało go to, że siedzi tutaj, a nie w łódce na wodach
archipelagu. Zerknął na zegarek. Jeszcze zdąży na statek.
- Zaledwie dziesięć dni?
Z sąsiedniego pokoju wyszedł jakiś urzędnik i włączył się do rozmowy, jakby podsłuchiwał pod
drzwiami. Pewnie życzliwy opiekun, pomyślał Martin Beck.
- W tym wypadku to zdecydowanie za długo - oświadczył nowo przybyły. - Okoliczności są
bowiem wyjątkowe. Alf Matsson poleciał służbowo do Budapesztu dwudziestego drugiego lipca,
żeby napisać parę artykułów. W poniedziałek miał zadzwonić do redakcji i podyktować tekst
swojego cotygodniowego felietonu. Nie zadzwonił. Alf Matsson jest w opinii kolegów z branży
człowiekiem godnym zaufania. Inaczej mówiąc, zawsze dotrzymuje terminów, nigdy nie nawala.
Dwa dni później sekretarz redakcji zadzwonił do hotelu, w którym Matsson się zatrzymał, i uzyskał
informację, że chwilowo nie ma go w pokoju. Sekretarz zostawił wiadomość, żeby Matsson
natychmiast skontaktował się z redakcją. Odczekali dwa dni. I nic, cisza. Jego żona, która mieszka
w Sztokholmie, nic nie wie, ale to o niczym nie świadczy, bo się rozwodzą. W sobotę zadzwonił do
nas naczelny tygodnika. W hotelu po raz drugi usłyszeliśmy, że Matsson się nie pojawił, jego
rzeczy ciągle są w pokoju, a paszport w recepcji. Pierwszego sierpnia, w poniedziałek,
nawiązaliśmy łączność z naszą placówką dyplomatyczną. Nic nie wiedzieli o Matssonie, powę-
szyli tu i tam, węgierska policja nie była zainteresowana. We wtorek odwiedził nas naczelny
tygodnika. Doszło do bardzo przykrej rozmowy.
Rudowłosy przestał grać główną rolę. Niezadowolony, przygryzał ustnik fajki.
- Otóż to - powiedział. - Cholernie przykrej. - A po chwili dodał gwoli wyjaśnienia: - To mój
sekretarz.
- Tak czy inaczej - podjął sekretarz - w wyniku tej rozmowy nawiązaliśmy nieformalny kontakt z
szefostwem policji, co sprawiło, że pan do nas przyszedł. Dzień dobry!
Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck wciąż nie potrafił się w tym połapać.
- Chyba nie bardzo rozumiem - rzekł, pocierając nasadę nosa. - Dlaczego redakcja nie złożyła
oficjalnego zawiadomienia?
- Zaraz pan zrozumie. Naczelny i odpowiedzialny wydawca w jednej osobie nie chce zgłaszać
zaginięcia na policji ani prosić o oficjalne dochodzenie, ponieważ wszystko natychmiast wypłynie
na światło dzienne i trafi do prasy. Matsson jest ich pracownikiem, jego zaginięcie podczas
podróży służbowej tygodnik traktuje - słusznie lub nie -jak newsa. Rzecz jasna, naczelny niepokoi
się o Matssona, ale nie ukrywa, że liczy na scoop, czyli sensację tej rangi, dzięki której nakład
gazety może skoczyć aż o sto tysięcy egzemplarzy. Jeśli jest pan zorientowany w linii programowej
tego tygodnika, to powinien pan wiedzieć... W każdym razie fakt, że ich pracownik zaginął na
Węgrzech, ani trochę nie pomniejsza wagi tej wiadomości.
- Za żelazną kurtyną - wtrącił rudzielec grobowym głosem.
- Nie używamy tego określenia... Mam nadzieję, że rozumie pan, co to oznacza. Nie byłoby
dobrze, gdyby wskutek zgłoszenia informacja o sprawie znalazła się w gazetach, nawet jeśli
zostałyby zachowane rozsądne proporcje i poprzestano by na faktach. Ale gdyby tygodnik
zatrzymał to wyłącznie dla siebie, żeby następnie wykorzystać do własnych, hm, opiniotwórczych
celów, to niech mnie dunder... mogłoby to zaszkodzić naszym dwustronnym stosunkom, które od
lat budujemy z ogromnym nakładem sił i środków. Naczelny przyniósł nam w poniedziałek kopię
artykułu, przeczytaliśmy go z wątpliwą przyjemnością. Publikacja byłaby pod pewnymi względami
równoznaczna z katastrofą. Chcieli to zamieścić w najbliższym numerze. Musieliśmy wykorzystać
nasze talenty perswazyjne i odwołać się do norm etycznych, żeby zapobiec tej publikacji. W
konsekwencji naczelny postawił nam warunek: Jeśli do końca przyszłego tygodnia Matsson nie da
znaku życia albo my go nie znajdziemy, to... hm, cóż, wóz albo przewóz.
Martin Beck pocierał czoło.
- Gazeta prawdopodobnie bada tę sprawę na własną rękę. Sekretarz popatrzył rozkojarzonym
wzrokiem na przełożonego, który teraz kopcił jak komin.
- Odniosłem wrażenie, że panowie dziennikarze się nie przemęczają. Chyba na razie sobie
odpuścili. Poza tym guzik ich obchodzi, gdzie Matsson się podziewa.
- Wygląda na to, że zaginął - powiedział Martin Beck.
- Tak. To bardzo niepokojące.
- Przecież nie rozpłynął się w powietrzu - wtrącił rudowłosy.
Martin Beck oparł lewy łokieć o krawędź biurka i przycisnął pięść do nasady nosa. Obraz parowca
i wysepki zmętniał, odpłynął w siną dal.
- Jaka jest moja rola? - zapytał.
- To był nasz pomysł, ale oczywiście nie wiedzieliśmy, że padnie akurat na pana. Sami tego nie
rozwikłamy, a już na pewno nie w dziesięć dni. Cokolwiek się stało, jeśli Matsson z jakiegoś
powodu się ukrywa albo uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, albo spotkało go coś innego... to
zadanie dla policji. Chodzi mi o to, że może się go podjąć wyłącznie zawodowiec. Dlatego
absolutnie nieoficjalnie skontaktowaliśmy się z najwyższym szefem. I ktoś tam pana polecił. Teraz
musimy wiedzieć, czy zechce się pan zająć tą sprawą. Pana obecność tutaj świadczyłaby o tym, że
można będzie pana wyłączyć z dotychczasowej służby. Martin Beck zdławił śmiech. Dwaj
urzędnicy ministerialni patrzyli na niego z surowymi minami. Przypuszczalnie doszli do wniosku,
że nie zachował się właściwie.
Sekretarz wzruszył ramionami.
- Proszę tam pojechać. Poszukać go. Może pan wyruszyć jutro. Wszystko jest załatwione dzięki
naszym kanałom. Będzie pan czasowo wpisany na naszą listę płac, ale bez podania oficjalnych
obowiązków. Naturalnie pomożemy panu na wszelkie możliwe sposoby. Jeśli pan zechce, może się
pan na przykład skontaktować z tamtejszą policją - albo nie. I, jak wspomniałem, może pan
polecieć już jutro.
Martin Beck myślał przez chwilę.
- Jeśli w ogóle, to pojutrze.
- Dobrze.
- Po południu dam odpowiedź.
- Tylko proszę się zbyt długo nie zastanawiać.
- Zadzwonię za godzinę. Do widzenia.
Rudowłosy zerwał się z fotela, grzmotnął Martina Becka w plecy lewą ręką, a prawą wyciągnął na
pożegnanie.
- Cześć, Martin! Pokaż, co potrafisz. To ważne.
- Owszem, nawet bardzo - przytaknął sekretarz.
- Wolelibyśmy nie mieć na karku nowej afery Wallenberga - dodał rudzielec.
- Mieliśmy o tym nie wspominać - zauważył z rezygnacją sekretarz.
Martin Beck skinął głową i wyszedł.
- I co, pojedziesz? - spytał Hammar.
- Sam nie wiem. Nie znam języka.
- Nikt go u nas nie zna. Sprawdziliśmy. Poza tym można się z nimi dogadać po niemiecku i po
angielsku.
- Dziwna sprawa.
- Głupia sprawa - uściślił Hammar. - Aleja wiem coś, o czym nie wiedzą ci z ministerstwa. Mamy
jego dossier.
- Alfa Matssona?
- Tak. Było w trzecim wydziale. W tajnej szafie.
- W kontrwywiadzie?
- Yhm. Wydział bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji. Zajmowali się nim trzy miesiące
temu.
Przerwał im ogłuszający łomot do drzwi. Po chwili Kollberg wetknął głowę i zdębiał na widok
Martina Becka.
- Co ty tu robisz?
- Jestem na urlopie.
- Szemrane konszachty, co? Czy mam się oddalić równie cicho i niepostrzeżenie, jak się
pojawiłem?
- Owszem - odparł Hammar. - Chociaż nie. Mam dosyć szemranych konszachtów. Wejdź i
zamknij drzwi. - Wyjął z szuflady biurka archiwalną teczkę. - Skończyło się na rutynowym
prześwietleniu, nie podjęto dalszych kroków. Ale jest tu to i owo, co mogłoby się przydać komuś,
kto będzie się zajmował tą sprawą.
- Co wy, u licha, knujecie? - Kollberg nie krył zdumienia. - Założyliście siatkę agenturalną?
- Siedź cicho albo fora ze dwora! - zniecierpliwił się Martin Beck. - Dlaczego kontrwywiad
interesował się Matssonem?
- Ludzie z paszportówki mają swoje dziwactwa. Na przykład na Arlandzie* prowadzą rejestr
wszystkich pasażerów latających do tych krajów europejskich, gdzie trzeba mieć wizę. Jakiś
bystrzak przejrzał te wykazy i uznał, że Matsson podróżuje bez umiaru. Warszawa, Praga,
Budapeszt, Sofia, Bukareszt, Konstanca, Belgrad. Wiza tu - wiza tam. Dlatego wydział
bezpieczeństwa zdecydował się na dyskretny rekonesans. Odwiedzili redakcję jego gazety,
porozmawiali, zadali parę pytań.
- I co usłyszeli?
- Że wszystko się zgadza. Alf Matsson często korzysta z paszportu. A niby czemu miałby nie
korzystać? Jest znawcą problematyki wschodnioeuropejskiej. Koniec kropka. Ale coś da się
wyłuskać.
* Arianek - port lotniczy pod Sztokholmem (wszystkie przypisy tłumaczki).
Przeczytajcie te wypociny. Możecie tu zostać. Ja zbieram się do domu, a wieczorem idę do kina na
Bonda. Cześć!
Martin Beck otworzył akta personalne i przystąpił do lektury. Skończył pierwszą stronę i podał ją
Kollbergowi. Kollberg chwycił kartkę opuszkami palców i położył ukośnie przed sobą. Martin
Beck spojrzał na niego pytająco.
- Potwornie się pocę - wyjaśnił Kollberg. - Nie chcę zapaskudzić ich tajnych papierów.
Martin Beck pokiwał głową. On pocił się tylko wtedy, kiedy dopadało go przeziębienie.
Najbliższe pół godziny spędzili w milczeniu.
W dossier nie było nic szczególnie interesującego, ale sporządzono je z niezwykłą starannością. Alf
Matsson nie urodził się wGoteborgu w 1934, tylko wMólndalu w 1933. Od 1952 pracował w prasie
regionalnej, był reporterem rozmaitych dzienników, trzy lata później przyjechał do Sztokholmu i
zaczął uprawiać dziennikarstwo sportowe. W tym charakterze często wyjeżdżał za granicę. Między
innymi był na igrzyskach olimpijskich w Melbourne w 1956 i w Rzymie w 1960. Jego ówcześni
szefowie zgodnie oświadczyli, że jest zdolny, szybki i ma dobre pióro. Zrezygnował z prasy
codziennej w 1961, kiedy się związał z tygodnikiem, w którym nadal pracuje. W ostatnich czterech
latach coraz częściej interesowały go korespondencje zagraniczne dotyczące najróżniejszych
spraw, od polityki i gospodarki po sport i gwiazdy popu. Miał maturę, płynnie mówił po angielsku i
niemiecku, znośnie po hiszpańsku i jako tako po francusku i rosyjsku. Rocznie wyciągał nieco
powyżej czterdziestu tysięcy koron. Dwukrotnie żonaty. Po raz pierwszy wszedł w związek
małżeński w 1954 i rok później się rozwiódł. Po raz drugi ożenił się w 1961. Miał dwoje dzieci:
córkę z pierwszego małżeństwa i syna z drugiego.
Z godną pochwały skrupulatnością autor raportu przeszedł do ciemnych stron Matssona.
Zaniedbywał obowiązki alimentacyjne względem córki. Pierwsza żona nazwała go moczymordą i
brutalem. W nawiasie widniała uwaga, że jej opinia wydawała się mało wiarygodna. Istniały jednak
pewne przesłanki pozwalające wysnuć wniosek, że Alf Matsson nadużywa alkoholu. Jeden z
byłych kolegów oświadczył, że „Alf jest sympatyczny, ale jak się upije, nikt nie może z nim
wytrzymać". Znalazło to swoje potwierdzenie na piśmie. W nocy, w Trzech Króli, w 1966 chłopcy
z patrolu w Malmó zawieźli go na oddział ratunkowy tamtejszego szpitala, ponieważ podczas
kłótni w domu niejakiego Bengta Jonssona, u którego się zatrzymał, oberwał nożem w rękę. Zajęli
się tym kryminalni, ale skończyło się na niczym, bo Matsson nie chciał wnieść oskarżenia.
Ponieważ policjanci Kristiansson i Kvant zeznali, że Matsson i Jónsson byli pod wpływem
alkoholu, akta sprawy trafiły do kartoteki gminnej komisji do walki z alkoholizmem.
W butnej w tonie ocenie naczelnego tygodnika, redaktora Erikssona, Matsson jest „wybitnym
znawcą Europy Wschodniej" (jakby to miało jakieś znaczenie) i szefostwo redakcji nie widzi
powodów, dla których miałoby zdawać policji dokładniejszą relację ze swojej reporterskiej
działalności. Matsson „bardzo się interesował problematyką wschodnioeuropejską, siedział w tym,
często składał własne propozycje, wielokrotnie wykazał się ambicją, rezygnując z urlopu i
poświęcając - bez dodatkowego wynagrodzenia - czas wolny na zbieranie materiałów do reportaży,
których tematyka była mu szczególnie bliska".
Ktoś, kto wcześniej czytał to dossier, też wykazał się ambicją, podkreślając ostatnie zdanie na
czerwono. Chyba nie Hammar. Nie zwykł bazgrolić w nie swoich raportach.
Z uważnej lektury opublikowanych tekstów Matssona wynikało niezbicie, że niemal wszystkie
traktowały o gwiazdach sportu (wywiady i reportaże), gwiazdach filmowych i najróżniejszych
formach rozrywki.
- Wyjątkowo nieciekawy człowiek - powiedział Kollberg, kiedy dobrnęli do końca.
- Ale jest pewien osobliwy drobiazg.
- Chodzi ci o to, że zaginął?
- Tak.
Minutę później, kiedy Martin Beck wybrał numer ministerstwa, Kollberg lekko zbaraniał.
- Czy to ty, Martin? Cześć, Martin, mówi Martin. - Martin Beck słuchał przez chwilę ze zbolałą
miną. - Tak, jadę.
Rozdział 4
To była stara kamienica bez windy. W bramie na liście lokatorów nazwisko „Matsson" widniało na
pierwszym miejscu. Kiedy Martin Beck wdrapał się po stromych schodach na piąte piętro,
brakowało mu tchu i serce tłukło się jak oszalałe. Zanim zadzwonił, odczekał dobrą chwilę.
Otworzyła mu drobna blondynka. W spodniach i bawełnianym sweterku. Miała zacięty grymas
wokół ust. Martin Beck dałby jej plus minus trzydzieści lat.
- Proszę wejść - powiedziała, szerzej uchylając drzwi.
Przed godziną rozmawiali przez telefon. Rozpoznał jej głos.
W dużym przedpokoju pod ścianą stał tylko wysoki taboret z surowego drewna. Z kuchni wyszedł
paroletni chłopczyk. W rączce ściskał nadgryzione ciastko. Stanął na wprost Martina Becka i
wyciągnął lepką dłoń.
- Cześć!
I natychmiast wbiegł do dużego pokoju, gdzie radośnie gruchając, wgramolił się na jedyny
wygodny fotel. Głośno zaprotestował, kiedy kobieta zabrała go stamtąd, przeniosła do sąsiedniego
pomieszczenia i zamknęła drzwi.
Potem usiadła na kanapie i zapaliła papierosa.
- Chciał mnie pan spytać o Alfa. Czy coś mu się stało? Martin Beck po chwili wahania usadowił
się w fotelu.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu od paru tygodni nie daje znaku życia. Nie odezwał się do
redakcji ani, jak rozumiem, do pani. Czy nie wie pani, gdzie mógłby być?
- Nie mam pojęcia. Nie dziwi mnie, że nie odezwał się do mnie. Ostatnio zajrzał tutaj cztery
tygodnie temu, przedtem nie miałam od niego wiadomości od miesiąca.
Martin Beck spojrzał ku zamkniętym drzwiom.
- A synek? Czy nie ma...
- Odkąd nie mieszkamy razem, Alf nie wykazuje szczególnego zainteresowania synem - odparła z
goryczą. - Co miesiąc przysyła nam pieniądze. Ale tak powinno być, prawda?
- Czy dobrze zarabia w gazecie?
- Tak. Nie wiem, ile, ale zawsze ma dużo pieniędzy. I nie jest skąpy. Ani razu nie zostawił mnie
bez gotówki, mimo że sporo wydaje na restauracje, taksówki i tak dalej. Niedawno podjęłam pracę,
coś tam zarabiam.
- Kiedy się rozwiedliście?
- Nie mamy rozwodu. Jeszcze nie. Wyprowadził się osiem miesięcy temu. Znalazł sobie
mieszkanie. Ale on bardzo rzadko bywał w domu, więc nie odczułam większej różnicy.
- Ale chyba zna pani jego zwyczaje? Z kim się spotyka, gdzie chodzi...
- Już nie. Prawdę mówiąc, nie wiem, co robi, czym się zajmuje. Przedtem najczęściej spotykał się z
kolegami dziennikarzami. Przesiadywali w restauracji Pod Cynowym Pucharem*. Ale dokąd teraz
chodzi - nie mam pojęcia. Może znalazł sobie inne miejsce. Tę restaurację chyba zlikwidowali albo
gdzieś przenieśli. - Zgasiła papierosa, podeszła do drzwi, nasłuchiwała, po czym cicho je
otworzyła, weszła, szybko wróciła i równie cicho je zamknęła. - Śpi.
- Uroczy chłopaczek - powiedział Martin Beck.
- Tak, uroczy - przyznała i na chwilę umilkła. - Czy Alf nie jest służbowo w Budapeszcie? Coś
takiego obiło mi się o uszy. Może tam został. Albo pojechał gdzie indziej.
* Restauracja Tennstopet -jedna z najstarszych w Sztokholmie, otwarta w 1867, klasyczny wystrój,
szwedzka kuchnia.
- A zdarzało mu się to wcześniej podczas podróży służbowych?
- Nie - odrzekła po namyśle. - Alf nie jest zanadto porządny i dużo pije, ale kiedy byliśmy razem,
nigdy nie zaniedbywał pracy. Bardzo pilnował tego, żeby oddawać teksty w terminie. Często
zarywał noce, byle tylko zdążyć na czas. - Popatrzyła na Martina Becka; po raz pierwszy w jej
spojrzeniu pojawił się cień niepokoju. - To rzeczywiście dziwne, że nie skontaktował się z
redakcją. A jeśli naprawdę coś mu się stało?
- Czy nie przychodzi pani na myśl, co mogłoby mu się stać?
Pokręciła głową.
- Nie.
- Wspomniała pani, że dużo pije. Jak często?
- Od czasu do czasu. Ostatnio, zanim się wyprowadził, nierzadko wracał do domu pijany. Jeśli w
ogóle wracał.
Wokół jej ust Martin Beck znów dostrzegł zacięty grymas.
- Ale to nie miało wpływu na jego pracę?
- Nie. Jeśli nawet, to minimalny. Odkąd zaczął pracować w tygodniku, często dostawał specjalne
zlecenia: reportaże z podróży, korespondencje i takie tam. A jak był w kraju, miał mało zajęć i
dużo wolnego czasu. Właśnie wtedy pił. Potrafił siedzieć w knajpie i chlać kilka dni z rzędu.
- Tak, rozumiem - powiedział Martin Beck. - Czy mogłaby pani wymienić nazwiska jego
kompanów do kieliszka?
Wymieniła trzy, kompletnie mu nieznanych dziennikarzy. Zapisał je na rachunku za taksówkę,
który znalazł w wewnętrznej kieszeni.
Spojrzała na niego.
- Myślałam, że policjanci zawsze mają przy sobie małe notatniki w czarnych okładkach. Ale
pewnie takjest tylko w książkach i na filmach.
Martin Beck wstał.
- Czy mógłby pan do mnie zadzwonić, gdyby się pan czegoś o nim dowiedział?
- Naturalnie. - "Wychodząc do przedpokoju, zapytał: - Przepraszam, powiedziała pani, że gdzie on
teraz mieszka?
- Na Fleminggatan. Pod trzydziestym czwartym. Ale tego nie powiedziałam.
- Czy ma pani klucz do jego mieszkania?
- O, nie. Ani razu tam nie byłam.
Na drzwiach wisiał kawałek tektury z nazwiskiem MATS-SON, wypisanym czarnym tuszem.
Standardowy zamek nie sprawił Martinowi Beckowi najmniejszych kłopotów. Świadomy
przewinienia służbowego, wszedł do środka. Na wycieraczce w przedpokoju, pod otworem na listy,
leżało trochę reklam, pocztówka z Madrytu od niejakiej Bibban, angielski magazyn motoryzacyjny
i rachunek za prąd w wysokości dwudziestu ośmiu koron i czterdziestu pięciu óre.
Na mieszkanie składały się dwa przestronne pokoje, kuchnia i ubikacja. Nie było łazienki, były za
to dwie duże szafy. I duchota.
W większym pokoju, od ulicy, stało łóżko, szafka nocna, regały na książki, niski okrągły stół ze
szklanym blatem, dwa fotele, biurko i dwa krzesła. Na szafce był adapter, a niżej, na półce - stos
płyt. Martin Beck przeczytał nazwę zespołu na pierwszej okładce: „Blue Monk". Nic mu nie
mówiła. Na biurku leżała ryza papieru maszynowego, gazeta z dwudziestego lipca, rachunek za
taksówkę opiewający na sześć koron i pięćdziesiąt óre z datą osiemnastego lipca, słownik
niemiecko-szwedzki, lupa i odbite na ksero pismo z jakiegoś klubu młodzieżowego. Poza tym był
aparat telefoniczny, książki telefoniczne i dwie popielniczki. Szuflady biurka zawierały stare
numery gazet, zdjęcia do fotoreportaży, rachunki, kilka listów, pocztówki i kopie maszynopisów.
W pokoju od podwórza stała wąska kozetka przykryta bla-doczerwoną narzutą, krzesło i taboret
służący jako stolik nocny. W oknie nie było zasłon.
Martin Beck otworzył drzwi do szaf W jednej zobaczył prawie pusty worek z brudnymi ciuchami, a
na półkach koszule, swetry i bieliznę osobistą, część z nienaruszonymi banderolami
z pralni. W drugiej wisiały dwa tweedowe blezery, ciemnobrązowy flanelowy garnitur, trzy pary
spodni i palto. Trzy wieszaki były puste. Na podłodze stały ciężkie brązowe półbuty na gumowych
podeszwach, lżejsze czarne, buty z cholewami i śniegowce. Na górze leżała spora walizka.
Martin Beck wszedł do kuchni. W zlewie nic, na suszarce dwa kieliszki i kubek. W spiżarce kilka
butelek po winie i dwie konserwy. Martin Beck pomyślał o swojej spiżarce, którą niepotrzebnie tak
starannie posprzątał.
Jeszcze raz obszedł mieszkanie. Łóżko posłane, popielniczki czyste, nigdzie paszportu, pieniędzy,
książeczek bankowych, niczego wartościowego w szufladach biurka. W ogóle nie znalazł nic, co
świadczyłoby o tym, że Alf Matsson był w domu po wyjeździe do Budapesztu dwa tygodnie temu.
Martin Beck opuścił mieszkanie Matssona, postał przez chwilę na pustym postoju taksówek przy
Fleminggatan, ale jak zwykle w porze lunchu wszystkie były zajęte, po czym wsiadł do tramwaju
na Sankt Eriksgatan.
Parę minut po pierwszej wszedł do restauracji Pod Cynowym Pucharem. Ani jednego wolnego
stolika. Załatane kelnerki nie zwracały na niego uwagi. Nigdzie nie rzucił mu się w oczy kierownik
sali. Udał się do pubu, z drugiej strony szatni. Jakiś grubas w manczesterowej marynarce zebrał
swoje gazety i wstał od okrągłego stołu przy drzwiach. Martin Beck usiadł na jego miejscu. Tutaj
też kłębiło się od gości, ale kilkoro już płaciło.
Zamówił u starszego kelnera kanapkę i piwo, wymienił nazwiska trzech dziennikarzy i spytał, czy
nie ma tu przypadkiem któregoś z nich.
- Redaktor Molin jest tam, dwóch innych dzisiaj nie widziałem. Pewnie wpadną trochę później.
Martin Beck poszedł za wzrokiem kelnera. Przy stole siedziało pięciu mężczyzn w średnim wieku.
Rozmawiali. Każdy z dużym kuflem piwa.
- Który z panów to redaktor Molin?
- Ten z brodą - powiedział kelner i wrócił do swoich zajęć.
Martin Beck popatrzył na mężczyzn z lekkim zakłopotaniem. Trzech miało brody.
Kiedy kelnerka przyniosła mu kanapkę i piwo, zdążył spytać:
- Czy wie pani, który z mężczyzn przy tamtym stole to redaktor Molin?
- Wiem. Ten z brodą. - Widząc jego spłoszone spojrzenie, zerknęła na mężczyzn i dodała: - Siedzi
przy oknie.
Martin Beck bardzo wolno konsumował kanapkę i sączył piwo. Redaktor Molin zamówił jeszcze
jeden kufel. Martin Beck czekał. Lokal pustoszał. Po krótkiej chwili Molin osuszył kufel i znów
dostał pełny. Martin Beck zjadł kanapkę, dopił piwo, poprosił o kawę i czekał.
W końcu brodaty mężczyzna spod okna wstał i ruszył w kierunku szatni.
- Czy pan redaktor Molin? - zagaił Martin Beck, kiedy mężczyzna mijał jego stolik.
Mężczyzna przystanął.
- Momencik - powiedział i wyszedł. Chwilę później był z powrotem.
- Czy my się znamy?
Martina Becka owionął jego ciężki oddech.
- Nie, jeszcze nie - odparł. - Może zechciałby się pan do mnie przysiąść na kufelek piwa. Mam
jedno pytanie.
Nie najlepiej się wyraził. Na kilometr zalatywał gliną. Ale poskutkowało. Molin usiadł. Faliste
ciemnoblond włosy sczesywał na czoło, miał wypielęgnowaną rudawą brodę i wąsy. Wyglądał na
trzydzieści pięć lat. Był dość otyły.
Przywołał kelnerkę.
- Stina, przynieś mi grubasa.
Dziewczyna pokiwała głową i spojrzała na Martina Becka.
- Dla mnie to samo.
Grubasem okazał się pękaty kufel, dużo większy od zwykłego, prostego, który Martin Beck
zamówił do kanapki. Molin pociągnął tęgi łyk i wytarł wąsy chusteczką.
- No tak. To o czym chciał pan ze mną rozmawiać? O lękach na kacu?
- Nie. O Alfie Matssonie. Jesteście dobrymi przyjaciółmi, prawda? - Martin Beck znów nie był
zadowolony z doboru słów, więc się poprawił: - Kumplujecie się?
- Jasne. Co z nim? Jest panu dłużny pieniądze? - Molin popatrzył na Martina Becka z
podejrzliwością i butą. - Jeśli tak, to pragnąłbym z całą mocą podkreślić, że nie prowadzę biura
egzekucyjnego.
Martin Beck musiał uważać na każde słowo. Poza tym Molin to dziennikarz.
- Nie, nic nie jest mi dłużny.
- To czego pan chce od Alfa?
- Znamy się od dawna. Pracowaliśmy w tej samej... pracowaliśmy razem lata temu. Przed kilkoma
tygodniami przypadkiem się spotkaliśmy, obiecał, że coś dla mnie zrobi, i do tej pory się nie
odezwał. Opowiadał o panu, więc pomyślałem, że może pan wie, gdzie go znajdę.
Ciut zmęczony tym oratorskim popisem, Martin Beck łapczywie napił się piwa. Pan redaktor nie
był gorszy.
- O kurde, więc jesteś starym kumplem Alfa. - Molin przeszedł na ty. - Też się zastanawiałem,
gdzie go wcięło. Chyba siedzi na Węgrzech. Bo gdyby był w Sztokholmie, na pewno by tu zajrzał.
- Na Węgrzech? A co on tam robi?
- Coś skrobie dla swojej gazetki. Powinien już wrócić. Mówił, że wybywa na dwa, trzy dni.
- Widziałeś go przed wyjazdem?
- Jasne. Poprzedniego dnia. Najpierw byliśmy tutaj, a wieczorem odwiedziliśmy parę innych
miejsc.
- Ty i on?
- Yhm. Ijeszcze kilka osób. Nie bardzo pamiętam, kto. Na pewno Pelle Kronkvist i Stickan Lund.
Zdrowo się urżnęliśmy. Aha, byli jeszcze Ake i Pia. Znasz Akego?
- Akego? Nie, którego Akego?
- Gunnarssona.
Mołin odwrócił się i popatrzył na stół, przy którym do niedawna siedział. Dwóch mężczyzn
zdążyło już wyjść. Dwaj pozostali w milczeniu pochylali się nad kuflami piwa.
- Jest tam. Ten z brodą.
Trzeci brodacz opuścił lokal, więc nie było cienia wątpliwości, który to Ake. Wyglądał całkiem
sympatycznie.
- Nie - powiedział Martin Beck. - Chyba go nie znam. Gdzie pracuje?
Mołin wymienił tytuł, który Martinowi Beckowi kompletnie nic nie mówił, ale sądząc z nazwy,
podejrzewał, że chodzi o jakiś magazyn motoryzacyjny.
- Równy gość. Wtedy też się zalał w trąbę. Co u niego rzadkie, bo ma cholernie mocną głowę.
- I od tamtej pory go nie widziałeś?
- Co to za jakaś pieprzona odpytywanka? A nie chciałbyś wiedzieć, jak ja się czuję?
- Chciałbym. Jak się czujesz?
- Parszywie. Kac. Stany lękowe.
Nalana twarz Molina sposępniała. Jednym haustem, jakby zamierzał unicestwić ostatnie przebłyski
radości z ziemskiego bytowania, opróżnił grubasa, wyjął chusteczkę i - z maślanymi oczami - otarł
pianę z wąsów.
- Powinni serwować piwo w kuflach dla wąsatych. Ostatnimi czasy obsługa spsiała. - Pan redaktor
milczał przez chwilę. - Nie, nie widziałem Alfa od dnia wyjazdu. Pamiętam, że w barze Opera
oblał grogiem jakąś panienkę. I dzień później, bladym świtem, poleciał do Budapesztu. Bidulek.
Zaliczył pół Europy na bani. Nie zazdroszczę. Mam nadzieję, że nie leciał SAS-em.
- I od tamtej pory nie dał znaku życia?
- Nie zwykliśmy korespondować, kiedy wyjeżdżamy służbowo - obwieścił Mołin. - W jakiej ty
właściwie gazecie pracujesz? Dla niemowlaków? To co, jeszcze po grubasie?
Po pół godzinie i dwóch grubasach Martinowi Beckowi udało się uwolnić od redaktora Molina,
któremu na do widzenia pożyczył dziesięć koron. Opuszczając lokal, usłyszał za plecami:
- Fia, przynieś mi grubasa.
Rozdział 5
Poleciał turboodrzutowym iljuszynem 18 Czechosłowackich Linii Lotniczych. Maszyna ostrym
łukiem poszybowała nad Kopenhagą, Saltholm i połyskującym w słońcu Sundem.
Martin Beck siedział przy oknie, w dole widział Ven: nisze abrazyjne, kościół i malutki port. Nim
samolot skierował się na południe, zdążył zauważyć holownik okrążający pirs.
Radość, jaką zazwyczaj sprawiały mu podróże, skutecznie przyćmiło rozczarowanie z powodu
zmarnowanego urlopu. Poza tym małżonka nie chciała zrozumieć, że nie miał zbyt dużych
możliwości wyboru. Poprzedniego wieczoru rozmawiał z nią przez telefon, próbując jej to
wyjaśnić, ale nie bardzo mu się udało.
- Masz w nosie mnie i dzieci - powiedziała. - Czy nie ma innych policjantów? Czy to zawsze ty
musisz brać wszystko na siebie?
Usiłował ją przekonać, że wolałby być z nimi na archipelagu, ale nic do niej nie trafiało. Nie
mówiąc o tym, że zawodziła ją logika.
- Ty będziesz się świetnie bawił w Budapeszcie, kiedy my będziemy tkwić na szkierze,
odizolowani od świata.
- Nie lecę tam dla przyjemności.
- Akurat!
Skończyło się na tym, że odłożyła słuchawkę w połowie zdania. Wiedział, że z czasem się uspokoi,
ale już do niej nie zadzwonił.
Teraz, na wysokości pięciu tysięcy metrów, opuścił oparcie fotela, zapalił papierosa i wyparł myśli
o szkierach i rodzinie na dno świadomości.
Podczas międzylądowania na Schónefeld w hali tranzytowej wypił piwo. Zwrócił uwagę na markę.
Radeberger. Smakowało wybornie. Nie widział jednak powodu, dla którego miałby zapamiętać tę
nazwę. Kelner mówił po niemiecku z berlińskim akcentem. Martin Beck słabo go rozumiał. Z
niewesołą miną, zastanawiał się, co będzie dalej.
W koszu przy wejściu leżały niemieckie broszurki. Wziął pierwszą z brzegu, żeby zabić czas
czytaniem. I przy okazji odświeżyć znajomość języka.
Broszura, dzieło niemieckiego stowarzyszenia dziennikarzy, traktowała o koncernie Springera,
jednym z największych wydawców gazet i czasopism w RFN, i jego szefie, Axelu Springerze,
niegdyś żurnaliście Goebbelsa. Były tutaj przykłady nazistowskiej polityki wydawnictwa i
wypowiedzi kilku czołowych współpracowników o równie niechlubnej przeszłości.
Kiedy wywołano jego lot, okazało się, że bez szczególnych kłopotów przeczytał niemal całą
broszurkę. Wsunął ją do kieszeni i wszedł na pokład.
Godzinę później samolot miał kolejne międzylądowanie. Tym razem w Pradze, którą Martin Beck
od lat pragnął zwiedzić. Niestety, mógł podziwiać wieże kościołów, mosty i Wełtawę tylko z
powietrza, ponieważ przerwa w podróży była zbyt krótka, by zdążył dotrzeć do miasta i wrócić na
lotnisko.
Jego rudowłosy imiennik z ministerstwa przepraszał za dosyć długi lot na trasie Sztokholm -
Budapeszt, ale Martin Beck nie miał nic przeciwko międzylądowaniom, mimo że w Berlinie i
Pradze zobaczył wyłącznie porty lotnicze i hale tranzytowe.
Nigdy nie był w Budapeszcie i kiedy samolot wystartował ponownie, przejrzał parę folderów, które
dostał od rudzielca. Wjed-nym, o geografii Węgier, przeczytał, że Budapeszt liczy dwa miliony
mieszkańców. Ciekawe, jak mu się uda odszukać Alfa Mats-sona, gdyby ten postanowił się tam
zaszyć na dobre.
Odtworzył w pamięci wszystko, co o nim wiedział. Nie było tego przesadnie dużo, ale na dobrą
sprawę nie musiał wiedzieć więcej. Przypomniał mu się komentarz Kollberga: „Wyjątkowo
nieciekawy człowiek". Dlaczego ktoś taki jak Alf Matsson chciałby zniknąć? Oczywiście jeśli
zniknął z własnej woli. Kobieta? Mało prawdopodobne, żeby dla kobiety rzucił dobrze płatną
pracę, którą w dodatku lubił. Co prawda, jeszcze się nie rozwiódł, ale mógł robić, co mu się żywnie
podoba. Miał mieszkanie, posadę, pieniądze i przyjaciół. Trudno było znaleźć sensowny powód,
dla którego chciałby się dobrowolnie tego wszystkiego pozbawić.
Martin Beck wyjął kopię danych osobowych z wydziału bezpieczeństwa. Alf Matsson stał się
obiektem zainteresowania policji, bo często jeździł do państw bloku wschodniego. „Za żelazną
kurtyną" -jak powiedział rudowłosy urzędnik. Był przecież reporterem, więc co w tym dziwnego,
że preferował wypady do Europy Wschodniej? Gdyby nawet coś przeskrobał, po co miałby znikać?
Wydział bezpieczeństwa przeprowadził rutynowe rozpoznanie i zamknął sprawę. Mówiąc o „nowej
aferze Wallenberga", człowiek z ministerstwa miał na myśli komunistyczną czystkę. Kollberg,
gdyby tam wtedy był, pewnie by powiedział, że ktoś się naoglądał za dużo filmów z Jamesem
Bondem.
Martin Beck złożył kopię i wsunął ją do teczki. Spojrzał w okno. Rozgwieżdżone niebo. W dole
jasne kropki wiosek i miasteczek i sznur światełek przy drogach.
Może Matsson się rozpił, ma gdzieś gazetę i całą resztę i odezwie dopiero wtedy, kiedy będzie
musiał, kiedy spłucze się do nitki i dopadnie go poczucie winy. Nie, to też mało prawdopodobne.
Czasami się upijał, ale nigdy w trupa i nigdy kosztem pracy.
Może odebrał sobie życie, padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, wleciał do Dunaju i utonął albo
ktoś go zabił dla pieniędzy. Czy to bardziej prawdopodobne? Nie. Gdzieś kiedyś przeczytał, że ze
wszystkich stolic świata Budapeszt ma najniższy poziom przestępczości.
Może Matsson siedzi sobie teraz w hotelu i je kolację, dzięki czemu on jutro będzie mógł wrócić na
zasłużony urlop.
Zapaliły się tabliczki świetlne: No smoking. Pkasefasten seatbelts. I to samo po rosyjsku.
Kiedy samolot przestał kołować i zgasły silniki, Martin Beck pokonał pieszo krótki odcinek
dzielący pasażerów od hali przylotów. Mimo późnej pory było ciepło.
Dość długo czekał na torbę, swój jedyny bagaż, prędko się za to uporał z formalnościami
paszportowymi i celnymi. Przeciął olbrzymią halę okoloną wianuszkiem sklepów i wyszedł przed
budek. Do miasta było chyba daleko; widział tylko światełka lotniskowe.
Dwie starsze panie wsiadły do jedynej taksówki stojącej na pobliskim placyku. Trochę sobie
poczekał na następną i kiedy przejeżdżali przez przedmieścia i ciemne dzielnice fabryczne, poczuł
głód. Miał nadzieję, że zje w hotelu, choć znał tylko jego nazwę i wiedział, że właśnie tam
mieszkał Alf Matsson, zanim zniknął.
Dotarli do centrum. Szerokie ulice, przestronne place. Mało ludzi i latarni. Przez chwilę sunęli
szeroką aleją handlową, z oświetlonymi witrynami sklepów, po czym zanurzyli się w węższe,
ciemniejsze zaułki. Martin Beck nie miał zielonego pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje, i
uparcie wypatrywał rzeki.
Taksówka zatrzymała się przed wejściem do hotelu. Martin Beck lekko się pochylił, przeczytał
lśniącą czerwienią nazwę i dopiero wtedy zapłacił. Chyba dość dużo - przeszło setkę w miejscowej
walucie. Nie pamiętał kursu forinta do korony, ale podejrzewał, że nie był wysoki.
Drzwi taksówki otworzył starszy, siwowąsy mężczyzna w zielonej liberii i wziął jego bagaż.
Martin Beck poszedł za nim. Minąwszy obrotowe drzwi, znalazł się w wielkim holu. W lewym
rogu była recepcja. Recepcjonista mówił po angielsku. Martin Beck zostawił paszport i spytał, czy
mógłby zjeść kolację. Mężczyzna wskazał na przeszklone drzwi, poinformował, że jadalnia jest
otwarta do dwunastej, po czym podał klucz czekającemu tuż obok windziarzowi, który wziął torbę
Martina Becka i ruszył do windy. Rozklekotany dźwig powolutku zawiózł ich na pierwsze piętro.
Pewnie był równie wiekowy jak obsługujący go staruszek. Martin Beck usiłował go uwolnić od
swojego bagażu. Niestety, bez powodzenia. Poszli długim korytarzem, dwa razy skręcili w lewo, w
końcu mężczyzna zatrzymał się przed ogromnymi, podwójnymi drzwiami, otworzył je i wniósł
torbę do środka. Pokój miał co najmniej cztery metry wysokości. Stały w nim duże mahoniowe
meble. Martin Beck zajrzał do łazienki; pojemna wanna, staroświeckie krany, prysznic. Położył się
na łóżku. Bardzo wygodne i bardzo skrzypiące. Wysokie okna, wewnętrzne okiennice, ciężkie białe
firany. Otworzył okiennice i wyjrzał. Ciut niżej paliła się gazowa latarnia, rzucając żółtozielony
blask. Daleko zobaczył światła i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że od świateł dzieli go
rzeka. Otworzył okno i wychylił się. Kamienna balustrada, na niej donice z kwiatami, wjej obrębie
- rzęsiście oświetlone - stoły i krzesła. Kapela grała walca Straussa. Między hotelem a rzeką biegła
ulica, przecięta szynami tramwajowymi, przy której rosły drzewa i płonęły gazowe latarnie, na
nabrzeżu stały ławki i donice z kwiatami. Po prawej i po lewej dostrzegł mosty. Zostawił okno
otwarte i zszedł na kolację. Za przeszklonymi drzwiami był hol, a w nim głębokie fotele, ławy i
lustra na dłuższej ścianie. Dwa schody w górę prowadziły do jadalni; w głębi siedzieli muzycy,
których słyszał u siebie w pokoju. W przeogromnej jadalni rzucały się w oczy dwie mahoniowe
kolumny i balkon na trzech ścianach, wysoko pod sufitem. Przy drzwiach stało trzech kelnerów w
brunatnych marynarkach z czarnymi wyłogami. Ukłonili się i chóralnie go powitali. Czwarty
kelner, który natychmiast podbiegł, wskazał mu stolik blisko okna i kapeli.
Martin Beck długo wertował menu, zanim znalazł niemiecką wersję.
Chwilę później pochylił się nad nim siwowłosy kelner o wdzięcznej fizjonomii boksera.
- Very gutfiszsupe, gentleman - powiedział.
Martin Beck natychmiast się zdecydował na zupę rybną.
- Barack? - spytał kelner.
- A co to jest? - odparł pytaniem Martin Beck po niemiecku i po angielsku.
- Very gut aperitif.
Martin Beck wypił aperitif o nazwie barack. Kelner wyjaśnił mu, że barack palinka to węgierska
morelówka.
Zjadł czerwoną zupę rybną, porządnie przyprawioną papryką. Rzeczywiście była pyszna.
Zjadł cielęcinę w ostrym sosie paprykowym z kartoflami i wypił butelkę czeskiego piwa.
Kiedy na koniec wypił kawę i jeszcze jeden kieliszek palinki, zmogła go senność i poszedł prosto
do swojego pokoju.
Zamknął okno i okiennice i położył się do łóżka. Zaskrzypiało. Wdzięcznie skrzypi, pomyślał i
zasnął.
Rozdział 6
Martina becka obudziło chrapliwe wycie. Kiedy gwałtownie mrugał oczami w półmroku, żeby
dojść do siebie, wycie powtórzyło się dwa razy. Przewrócił się na bok i sięgnął po zegarek leżący
na nocnej szafce. Za dziesięć dziewiąta. Łoże zaskrzypiało dostojnie. Może kiedyś wydawało z
siebie równie majestatyczne odgłosy pod ciężarem Conrada von Hótzendorfa. Przez okiennice
sączyło się światło. W pokoju było bardzo ciepło.
Podniósł się, poszedł do łazienki i niemal jak każdego ranka, kasłał dobrą chwilę. Potem wypił łyk
wody mineralnej, włożył szlafrok, odemknął okiennice i otworzył okno. Różnica między
ciemnością pokoju i oślepiającym blaskiem na zewnątrz była porażająca. Widok również.
Poniżej, z północy na południe spokojnie płynął Dunaj, wprawdzie niezbyt niebieski, ale szeroki,
imponujący i niewątpliwie piękny. Po drugiej stronie wznosiły się dwie łukowate góry, jedna
zwieńczona pomnikiem, druga - zamkiem opasanym murem. Na zboczach nieśmiało przycupnęły
domy mieszkalne, dalej niebieszczyły się wzgórza usiane willami. A więc to była ta słynna Buda,
serce kultury środkowoeuropejskiej. Martin Beck podziwiał panoramę, wsłuchując się w szepty
wiatru historii. Tam Rzymianie założyli wspaniałe Aąuincum, stamtąd artyleria Habsburgów
obróciła Peszt w gruzy w okresie walk niepodległościowych w 1849, tam faszyści Szalasiego i
oddziały SS lejtnanta Pfeffera-Wildenbrucha jeszcze przez miesiąc, na przedwiośniu 1945, bronili
się z bezsensownym heroizmem, o czym opowiadał mu nie bez dumy pewien leciwy
strzałokrzyżowiec, którego spotkał w Szwecji.
Przy nabrzeżu cumował biały parowiec kołowy z czeską, niebiesko-biało-czerwoną flagą smętnie
zwisającą w upale i turystami opalającymi się na pokładowych leżakach. A zbudził go
jugosłowiański holownik kołowy, wolniutko sunący w górę rzeki. Był duży i stary, miał dwa
asymetrycznie nachylone kominy i ciągnął za sobą sześć załadowanych barek. Na ostatniej
zobaczył linę rozciągniętą od sterówki do małego dźwigu usytuowanego między lukami. Młoda
kobieta w chustce i kombinezonie roboczym jakby nigdy nic wyjmowała z koszyka dziecięce
ubranka i starannie je rozwieszała, nie zwracając uwagi na uroki nadbrzeżnych bulwarów. Po lewej
cieszył oczy most łukowy, długi, smukły, prowadzący ku górze, na której stał odlany z brązu posąg
kobiety trzymającej nad głową liść palmowy. Po moście jeździły samochody, autobusy i tramwaje,
roiło się od pieszych. Holownik dopłynął do mostu po prawej, co obwieścił ochrypłymi rykami,
informując, ile ciągnie za sobą barek, i pochyliwszy kominy ku dziobowi i rufie, wśliznął się pod
niskie sklepienie. Pośrodku brał kurs na nabrzeże malutki parostatek, który zakończył manewr,
przybijając z milimetrową perfekcją do pontonowego pomostu. Nieprzebrane mnóstwo ludzi zeszło
na ląd i tyle samo weszło na pokład.
Było ciepło, ale nie parno. Słońce świeciło w najlepsze. Martin Beck wychylił się, wędrował
wzrokiem z północy na południe i myślał o tym, czego się dowiedział z folderu, który przejrzał w
samolocie.
„Budapeszt jest stolicą Republiki Węgierskiej. Powstał w roku 1872 z połączenia trzech miast:
Budy, Pesztu i Obudy, założonej w pobliżu ruin Aąuincum, stolicy rzymskiej prowincji Panonia.
Obecnie Budapeszt liczy blisko dwa miliony mieszkańców i składa się z dwudziestu trzech
dzielnic".
Niewątpliwie wielkie miasto. Martin Beck przypomniał sobie klasyczny komentarz legendarnego
Gustafa Lidberga z 1899 roku, kiedy w pościgu za fałszerzem pieniędzy Skogiem zszedł na ląd w
Nowym Jorku: „W tym mrowisku jest pan Ktoś, który mieszka Gdzieś".
Tak, Nowy Jork już w tamtych czasach był z pewnością większy od Budapesztu, ale naczelny
detektyw Lidberg miał do dyspozycji tyle czasu, ile dusza zapragnie. On wyłącznie tydzień.
Martin Beck zostawił historię i komunikację rzeczną swojemu losowi i skomunikował się z
prysznicem. Potem włożył jasnoszare spodnie z terylenu, luźną koszulę i sandały. Kiedy się
krytycznie przyglądał dość nietypowemu służbowemu wdzianku w lustrze ogromnej szafy, jej
mahoniowe drzwi nagle się otworzyły, przeraźliwie skrzypiąc, jak na wczesnym filmie Arnego
Mattssona. Zanim zdążył zapanować nad przyspieszonym biciem serca, odezwał się telefon.
Krótkie, przenikliwe dzwonki.
- Jakiś pan do pana. Czeka w holu. Szwed.
- Czy to pan Matsson?
- Tak, tak - potwierdziła radośnie recepcjonistka. Oczywiście, że on, pomyślał Martin Beck,
schodząc po schodach. Jaka misja, taki finał.
Nie był to jednak Alf Matsson, tylko nieskazitelnie ubrany, młody człowiek z ambasady. Miał na
sobie ciemny garnitur, czarne półbuty, białą koszulę i jasnoszaryjedwabny krawat. Jego spojrzenie
spoczęło na Martinie Becku. Iskierka zdziwienia zapaliła się i zgasła.
- Jak się pan zapewne orientuje, wiemy o charakterze pańskiego zadania. Chyba powinniśmy o tym
porozmawiać.
Usiedli w holu.
- Mają tu lepsze hotele - zaczął człowiek z ambasady.
- Naprawdę?
- Owszem. Nowocześniejsze, tip-top, z basenem.
- Ach, tak.
- I nocne kluby są dużo przyjemniejsze.
- Ach, tak.
- A co do... Alfa Matssona...
Młody dyplomata ściszył głos i rozejrzał się po pustym holu, nie licząc jakiegoś Afrykańczyka,
który spał w przeciwległym kącie.
- Jest coś nowego? - spytał Martin Beck.
- Nie. Nic. Wiemy, że wieczorem dwudziestego drugiego odprawił się na lotnisku Ferihegy,
pierwszą noc spędził who-stelu Ifjusag w Budzie, a następnego dnia rano przeniósł się tutaj. Mniej
więcej pół godziny później wyszedł, zabierając ze sobą klucz. Od tamtej pory nikt go nie widział.
- Co mówi policja?
- Nic.
- Nic?
- Ci, z którymi rozmawiałem, nie przejawiali tym zainteresowania. Co, formalnie rzecz ujmując,
można zrozumieć. Matsson miał ważną wizę i zameldował się w tym hotelu. Policja nie widzi
żadnych powodów, by się nim zajmować, dopóki nie skończy mu się przewidziany czas pobytu.
- A nie mógł wyjechać z Węgier?
- Nie, to niemożliwe. Zresztą dokąd by się udał, gdyby nielegalnie przekroczył granicę? Bez
paszportu? Na wszelki wypadek zwróciliśmy się z takim pytaniem do naszych placówek w Pradze,
Belgradzie, Wiedniu, a nawet w Moskwie. Nic nie wiedzą.
- Zdaniem jego pracodawcy, miał zrobić wywiad z bokserem Laszlo Pappem i napisać reportaż o
muzeum żydowskim.
- Nie spotkał się z bokserem i nie był w muzeum. Przeprowadziliśmy rekonesans. Wysłał ze
Szwecji list do kustosza muzeum, doktora Sosa, ale się u niego nie pojawił. Rozmawialiśmy z
matką Pappa. Nigdy nie słyszała o Matssonie, a Pappa nie ma w Budapeszcie.
- A gdzie jest jego bagaż? W pokoju hotelowym?
- W hotelu, ale nie w pokoju, który zarezerwował na trzy noce. Na naszą prośbę dyrekcja nikomu
innemu go nie wynajęła i umieściła bagaż w swoim biurze, za recepcją. Nawet nie zdążył się
rozpakować. Pokryliśmy koszty. - Zamilkł, jakby się nad czymś zastanawiał. - Naturalnie
obciążymy nimi jego pracodawcę.
- Albo uszczkniecie z masy spadkowej denata.
- Tak, jeśli zaszłaby taka potrzeba.
- Gdzie jest jego paszport?
Przedstawiciel ambasady otworzył aktówkę, wyjął z niej paszport i wręczając go Martinowi
Beckowi, sięgnął po wieczne pióro do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Proszę. Czy zechciałby pan pokwitować?
Martin Beck pokwitował. Mężczyzna schował pióro i pokwitowanie.
- No dobrze. Co jeszcze? Aha, rachunek za hotel. Nie musi pan zaprzątać sobie tym głowy.
Dostaliśmy polecenie, by pokryć pańskie wydatki. Co, moim zadaniem, wykracza poza ogólnie
przyjęte standardy. Powinien pan, rzecz jasna, otrzymywać diety. Gdyby potrzebował pan gotówki,
proszę się po nią zgłosić do ambasady.
- Dziękuję.
- To chyba już wszystko. Może pan w każdej chwili przejrzeć jego bagaż. Poinformowałem o tym
dyrekcję hotelu. - Mężczyzna wstał. - Dostał pan pokój Matssona - rzucił mimochodem. - Numer
sto pięć, prawda? Gdybyśmy nie obstawali przy jego rezerwacji, przypuszczalnie zamieszkałby pan
w innym hotelu. Jest środek sezonu.
Zanim się pożegnali, Martin Beck zapytał:
- Jakie jest pana osobiste zdanie w tej sprawie? Gdzie on mógł się podziać?
Przedstawiciel ambasady popatrzył na niego obojętnie.
- Nawet gdybym miał jakieś osobiste zdanie, wolałbym je zachować dla siebie. - Umilkł na chwilę.
- To bardzo przykre.
Martin Beck poszedł do swojego pokoju. Już był sprzątnięty. Rozejrzał się. A więc tutaj mieszkał
Alf Matsson. Góra godzinę. O znalezieniu jakichkolwiek śladów jego bytności nie ma co marzyć.
Co robił Alf Matsson przez tę godzinę? Stał przy oknie i patrzył na statki? Może. Zobaczył kogoś
albo coś, co sprawiło, że opuścił hotel w pośpiechu, zapominając o zostawieniu klucza w recepcji?
Całkiem możliwe. Tylko co takiego zobaczył? Gdyby wpadł pod samochód, natychmiast by o tym
wiedzieli. Gdyby chciał się utopić w Dunaju, musiałby poczekać, aż się ściemni. Gdyby chciał
wyleczyć kaca morelówką i niechcący wpadł w ciąg, miał szesnaście dni na wytrzeźwienie. Ale on
nie pił, kiedy pracował. W raporcie trzeciego wydziału znalazła się adnotacja, że Matsson był
typem dziennikarza nowoczesnego, najpierw pracował - szybko i skutecznie - a potem się
relaksował.
Nieprzyjemnie. Bardzo nieprzyjemnie. Nadzwyczaj nieprzyjemnie. Nieprzyjemnie jak cholera.
Prawie do bólu.
Martin Beck położył się na łóżku. Zaskrzypiało. Już nie myślał o Conradzie von Hótzendorfie. Czy
skrzypiało pod ciężarem Alfa Matssona? Raczej tak. Kto wchodzi do pokoju hotelowego, nie
wypróbowując natychmiast łóżka? No więc Matsson leżał tutaj i patrzył w sufit, czyli cztery metry
w górę. Potem gdzieś poszedł. Nie rozpakował się, nie oddał klucza. Zniknął. Czy ktoś do niego
zadzwonił? Czy otrzymał jakąś zaskakującą wiadomość?
Martin Beck rozłożył plan Budapesztu i długo go studiował. W końcu naszła go ochota do
działania. Wstał, wsunął plan i paszport do tylnej kieszeni spodni i zszedł do holu rzucić okiem na
bagaż. W recepcji siedział tęgawy starszy mężczyzna, sympatyczny, zacny i wręcz wzorcowo
układny. Nie, nikt nie dzwonił do pana Matssona, kiedy pan Matsson był w hotelu. Później, kiedy
pan Matsson wyszedł, kilkakrotnie do niego dzwoniono. Telefony powtarzały się przez parę dni.
Czy dzwoniła ta sama osoba? Nie, różne osoby, pracownicy obsługujący centralę nie mieli w tej
kwestii żadnych wątpliwości. Mężczyźni? Mężczyźni i kobiety, w każdym razie na pewno jedna
kobieta. Czy dzwoniący zostawiali jakieś wiadomości lub numery telefonów? Nie, nie zostawiali
ani nie podawali numerów telefonów. Potem dzwonili ze Sztokholmu i z ambasady szwedzkiej.
Szwedzi zostawiali wiadomości i numery telefonów. Czy pan Beck chciałby się z nimi zapoznać?
Nie, pan Beck nie chciał. Bagaż rzeczywiście był w pokoju za recepcją. Maszyna do pisania marki
Erika i żółtobrązowa walizka ze świńskiej skóry z przywiązanym do rączki etui z wizytówką: „Alf
Matsson, reporter, Fleminggatan 34, Sztokholm". Kluczyk tkwił w zamku. Martin Beck wyjął
maszynę z futerału i długo jej się przyglądał. Doszedł do wniosku, że to erika i zajął się walizką.
Choć walizka wydawała się porządnie i starannie spakowana, Martin Beck miał dziwne wrażenie,
że ktoś ją wprawnie przepatrzył i wszystko poukładał na swoim miejscu. Na zawartość walizki
składały się: koszula w kratę, brązowa koszula wypuszczana na spodnie, biała koszula popelinowa
z banderolą z pralni, para wyprasowanych jasnoszarych spodni, niebieski rozpinany sweter, trzy
chustki do nosa, cztery pary skarpet, dwie pary kolorowych slipów, siatkowy podkoszulek i para
jasnobrązowych zamszowych butów. Wszystko czyste. Poza tym był neseser, ryza papieru
maszynowego, gumka do maszynopisów, elektryczna maszynka do golenia, egzemplarz powieści i
ciemnoniebieska plastikowa okładka, jaką zwykle dają za darmo biura podróży i w której żaden
bilet się nie zmieści. W neseserze znajdowała się woda po goleniu, nierozpakowane mydło,
używana pasta do zębów, szczoteczka do zębów, butelka wody do płukania ust, tabletki od bólu
głowy i opakowanie prezerwatyw. W ciemnoniebieskiej okładce było pięćset dolarów w
banknotach i sześć banknotów stukoro-nowych. Zaskakująco dużo, ale Alf Matsson lubił żyć na
wysokiej stopie. Martin Beck poukładał wszystko na miejsce najładniej, jak potrafił, i wrócił do
recepcji. Była dwunasta, najwyższy czas, żeby wyjść z hotelu. Ponieważ wciąż nie wiedział, co
mógłby robić, postanowił się przewietrzyć, na przykład siedząc w słońcu na nabrzeżu. Popatrzył na
klucz do swojego pokoju. Był stary, solidny i okazałyjak cały hotel. Położył gona kontuarze.
Recepcjonista od razu po niego sięgnął.
- To klucz zapasowy, prawda?
- Nie rozumiem.
- Wydawało mi się, że poprzedni gość nie oddał klucza.
- Nie oddał, ale dostaliśmy go z powrotem następnego dnia.
- Dostaliście? Od kogo?
- Od policji, sir.
- Od jakiej policji?
Recepcjonista wyraźnie się zmieszał i wzruszył ramionami.
- Oczywiście od zwykłej policji. Policjant zwrócił klucz portierowi. Pan Matsson pewnie go gdzieś
zgubił.
- Gdzie?
- Tego niestety nie wiem, sir. Martin Beck zadał ostatnie pytanie:
- Czy ktoś oprócz mnie przeglądał rzeczy pana Matssona? Recepcjonista wahał się przez ułamek
sekundy.
- Nie sądzę, sir.
Martin Beck pchnął obrotowe drzwi. Siwowąsy mężczyzna w liberii stał w cieniu pod
baldachimem, z rękoma z tyłu, nieruchomo, jak żywy pomnik Emila Janningsa*.
- Dwa tygodnie temu policjant wręczył panu klucz do pokoju hotelowego. Czy pamięta pan tę
sytuację?
Staruszek popatrzył na niego pytająco.
- Naturalnie.
- Czy był w mundurze?
- Naturalnie. Przed wejściem zatrzymał się wóz patrolowy, jeden z policjantów wysiadł i zwrócił
klucz.
- Co powiedział?
Portier zastanawiał się chwilę.
- Powiedział: „Przedmiot znaleziony". Chyba tylko tyle.
Martin Beck ruszył przed siebie. Po trzech krokach zorientował się, że zapomniał o napiwku.
Wrócił i położył portierowi na dłoni kilka monet z lekkiego metalu.
Portier dotknął daszka czapki opuszkami palców prawej ręki.
- Dziękuję, ale to zbyteczne.
- Świetnie pan mówi po niemiecku - powiedział Martin Beck.
* Emil Jannings (1884-1950) -jeden z najwybitniejszych niemieckich artystów teatru i filmu XX w.
W każdym razie sto razy lepiej ode mnie, pomyślał.
- Nauczyłem się na froncie pod Soczą w tysiąc dziewięćset szesnastym.
Za rogiem hotelu Martin Beck wyjął plan miasta, rzucił nań okiem i skierował się ku nabrzeżu. W
górę rzeki płynął duży biały parowiec kołowy z dwoma kominami. Przyglądał mu się ze smutkiem.
Coś tutaj nie gra. Coś jest zdecydowanie nie tak. Ale co? Tego nie wiedział.
Rozdział 7
Była upalna niedziela. Nad zboczami wisiała słoneczka mgiełka. Mnóstwo ludzi przechadzało się
tam i z powrotem po nabrzeżu, mnóstwo ludzi opalało się na schodach. Tabuny pasażerów
stłoczonych na małych parowcach i w szalupach motorowych, które kursowały w górę i w dół
rzeki, zmierzały do kąpielisk i miejsc rekreacji na łonie natury. Na przystaniach ustawiały się
długie kolejki.
Martin Beck zapomniał, że jest niedziela, i w pierwszej chwili zdumiał się, widząc taką ciżbę.
Wędrując nabrzeżem wraz z innymi, patrzył na ożywiony ruch na Dunaju. Pomyślał, że zacznie ten
dzień od spaceru na Wyspę Małgorzaty, ale zmienił zdanie, kiedy sobie wyobraził chmary
zalegających tam budapeszteńczyków.
Tłok lekko go irytował, radosne twarze leniuchujących ludzi sprowokowały do działania.
Postanowił udać się do hostelu w Budzie, gdzie według człowieka z ambasady Matsson spędził
pierwszą i może jedyną noc w Budapeszcie.
Wydostał się z tłumu na ulicę równoległą do nabrzeża, przystanął w cieniu budynku i rozłożył plan
miasta. Długo szukał czegoś o nazwie Ifjusag, ale bez powodzenia. Rad nierad ruszył na most
prowadzący na wyspę i dalej, do Budy. Rozglądał się za jakimś policjantem - też bez powodzenia.
Przy moście na postoju zobaczył wolną taksówkę.
Kierowca mówił tylko po węgiersku i nie zrozumiał ani słowa, dopóki Martin nie pokazał mu
kartki z nazwą hostelu.
Przejechali przez most, mijając zieloną wyspę, na której pośród drzew dostrzegł strzelisty strumień
wody, potem sunęli ulicą handlową i wreszcie stromymi zaułkami dotarli do skweru upiększonego
współczesną rzeźbą z brązu, przedstawiającą zapatrzoną w siebie parę.
Tutaj się zatrzymali. Martin Beck na pewno przepłacił, bo taksówkarz niezwykle wylewnie i
kompletnie niezrozumiale mu dziękował.
Niski długi hostel stał tuż przy skwerze, a dokładniej przy szerokiej ulicy, której część przerobiono
na zieleniec i parking. W porównaniu z okolicznymi kamienicami sprawiał wrażenie nowiutkiego.
Zgodnie z aktualnymi trendami fasadę pokrywały balkony. Do wejścia prowadziły szerokie
schody. Za przeszklonymi drzwiami był jasny kiszkowaty hol, zamknięty kiosk z pamiątkami,
windy, dwa zestawy kanap i foteli i pusta recepcja. Nigdzie żywej duszy.
Z holu wchodziło się do czegoś w rodzaju salonu - z fotelami i stołami - o przeszklonej ścianie w
głębi. Tutaj też nikogo nie było. Martin Beck podszedł do przeszklonej ściany. Na trawniku opalało
się kilka młodych osób. Hostel leżał na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na Peszt. Od rzeki
dzieliły go stare, gdzieniegdzie odarte z tynku kamienice. Jadąc taksówką, widział w nich dziury po
pociskach. W holu nikt się nie pojawił, usiadł więc w salonie i czekał. Niewiele się spodziewał po
wizycie w Ifjusag. Alf Matsson spędził tu tylko jedną noc, latem w Budapeszcie trudno o wolny
pokój, pewnie psim swędem udało mu się coś znaleźć akurat w tym hostelu. Mało prawdopodobne,
żeby ktoś z pracowników zapamiętał gościa, który przyjechał późnym wieczorem, w pełni sezonu, i
następnego dnia się wyniósł. Zgasił ostatnią florydę i z ponurą miną spojrzał na opalonych na brąz
młodych ludzi, wylegujących się na trawie. Pomyślał, że to szczyt idiotyzmu uganiać się po
Budapeszcie za kompletnie mu obojętnym człowiekiem. Nie przypominał sobie równie
beznadziejnego i bezsensownego zadania. Z holu dobiegł go odgłos kroków. Podniósł się z fotela i
wyszedł z salonu. Za kontuarem stał młody mężczyzna. Gapiąc się w sufit i ogryzając paznokieć
kciuka, przyciskał do ucha słuchawkę telefonu. Kiedy się odezwał, Martin Beck przez chwilę miał
wrażenie, że słyszy fiński, szybko sobie jednak uświadomił, że fiński i węgierski to ta sama grupa
językowa. Młody człowiek odłożył słuchawkę i spojrzał pytająco na Martina Becka, który nie
potrafił się zdecydować, jaki wybrać język.
- Czym mogę służyć? - zapytał młodzieniec, władający ku niekłamanej uldze Martina Becka
perfekcyjną angielszczyzną.
- Chodzi mi o waszego gościa, który nocował tutaj z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci
lipca. Czy przypadkiem się pan nie orientuje, kto wtedy pracował w recepcji?
- Niestety, nie pamiętam - odparł recepcjonista, zerknąwszy na kalendarz ścienny. - To przeszło
dwa tygodnie temu. Momencik, sprawdzę. - Przepatrywał półkę pod kontuarem, po czym wyjął
zeszyt w czarnej okładce i zaczął go kartkować. - Hm, to byłem ja. Zgadza się. Noc z piątku na
sobotę. I ten gość zarezerwował pokój tylko na jedną noc?
- Z tego, co wiem, tak. Oczywiście mógł się tu zatrzymywać wcześniej. Alf Matsson, szwedzki
dziennikarz.
Młodzieniec spojrzał w sufit i ogryzając paznokcie, pokręcił głową.
- Nie przypominam sobie żadnego Szweda. Bardzo rzadko trafiają do nas Szwedzi. Jak on
wygląda?
Martin Beck pokazał mu zdjęcie paszportowe Alfa Matssona.
- Boja wiem - powiedział po namyśle recepcjonista. - Może go widziałem. Naprawdę nie
pamiętam.
- Nie macie książki hotelowej? Listy gości? Młodzieniec wysunął szufladę z fiszkami. Martin
Beck czekał. Chciało mu się palić, przeszukał kieszenie - i nic.
- Mam - oznajmił recepcjonista, wyjmując fiszkę. - Alf Matsson. Szwed. Takjakpan powiedział,
nocował u nas z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci lipca.
- A później?
- Nie. Ale był u nas kilka dni pod koniec maja. Wtedy jeszcze tu nie pracowałem. Miałem sesję
egzaminacyjną.
Martin Beck wziął fiszkę. Alf Matsson mieszkał w hostelu od dwudziestego piątego do
dwudziestego ósmego maja.
- A kto wtedy pracował? Recepcjonista myślał przez chwilę.
- Pewnie Stefi. Albo ten, co był przede mną. Nie pamiętam nazwiska.
- Stefi... Czy on nadal tu pracuje?
- Ona - poprawił go młody człowiek. - To dziewczyna. Stefania. Tak, pracujemy na zmianę.
- Kiedy ją zastanę?
- Na pewno już jest. To znaczy w swoim w pokoju. Mieszka w hostelu. W tym tygodniu ma nocną
zmianę, więc prawdopodobnie śpi.
- Czy mógłby pan sprawdzić? Jeśli nie śpi, chciałbym z nią porozmawiać.
Recepcjonista wyszedł zza kontuaru.
- Zobaczę, czy jest u siebie. Momencik.
Wsiadł do windy, która zatrzymała się na pierwszym piętrze. Po chwili był z powrotem.
- Jej współlokator powiedział, że się opala. Zaraz ją przyprowadzę.
Zniknął w salonie i szybko wrócił w towarzystwie niskiej pulchnej dziewczyny. Miała na sobie
sandały i bikini, na które zarzuciła kusą bawełnianą szmizjerkę. Zapięła ją, zanim podeszła do
Martina Becka.
- Przepraszam za kłopot - powiedział.
- Nic się nie stało - odparła Stefi. - W czym mogę pomóc? Martin Beck spytał, czy pracowała w
drugiej połowie maja.
Weszła za kontuar i zajrzała do zeszytu w czarnej okładce.
- Owszem. Ale w ciągu dnia. Pokazał jej paszport Alfa Matssona.
- Szwed?
Nawet nie spojrzała na zdjęcie.
- Szwed - potwierdził. - Dziennikarz.
Patrzył na nią wyczekująco. Zerknęła na podobiznę Matssona i przekrzywiła głowę.
- Taaak... - powiedziała po chwili, z lekkim ociąganiem. -Chyba go pamiętam. Najpierw dostał
trójkę, a potem przyjechała grupa Rosjan i musiałam go przenieść. Był wściekły, że w nowym
pokoju nie ma telefonu. Nie mamy telefonów w każdym pokoju. Tak się wykłócał o ten telefon, że
nie protestowałam, kiedy chciał się zamienić pokojami z innym gościem, któremu telefon nie był
potrzebny. - Zamknęła paszport. -Jeśli to on. Zdjęcie nie jest najlepszej jakości.
- Nie pamięta pani, czy ktoś go odwiedzał?
- Nie, raczej nie. W każdym razie niczego takiego sobie nie przypominam.
- Czy często korzystał z telefonu? A może ktoś do niego dzwonił?
- Wydaje mi się, że kilka razy dzwoniła do niego jakaś kobieta, ale nie jestem pewna.
Martin Beck zastanawiał się.
- A może coś jeszcze utkwiło pani w pamięci?
- Tylko tyle, że miał maszynę do pisania i fajne ciuchy. Martin Beck schował paszport do kieszeni
i przypomniał sobie, że skończyły mu się florydy.
- Czy mógłbym u pani kupić papierosy?
- Jasne. Ale są tylko tervy.
- W porządku.
Na szarym opakowaniu był obrazek fabryki z wysokimi kominami. Wyjął banknot i poprosił, żeby
zatrzymała resztę. Potem na bloczku leżącym na kontuarze napisał swoje nazwisko i nazwę hotelu,
wyrwał kartkę i wręczył ją Stefi.
- Gdyby pani coś sobie przypomniała, proszę zadzwonić. Dziewczyna spojrzała na kartkę i
zmarszczyła brwi.
- Właśnie coś sobie przypomniałam, kiedy pan pisał. Chyba mnie pytał, jak trafić w takie jedno
miejsce na Ujpescie. Ale to
mógł być ktoś inny. Nie jestem pewna. Narysowałam mu plan. - Umilkła. - Zapamiętałam nazwę
ulicy, bo mieszka tam moja ciotka. Numeru nie pamiętam.
Martin Beck podsunął jej bloczek.
- Czy mogłaby mi pani zapisać nazwę ulicy?
Kiedy wyszedł z hotelu, spojrzał na kartkę.
„Venetianer ut".
Włożył kartkę do kieszeni, zapalił terva i pomaszerował ku rzece.
Rozdział 8
W poniedziałek ósmego sierpnia Martina Becka obudził dzwonek telefonu. Zaspany, uniósł się na
łokciu i przez chwilę po omacku szukał aparatu. Najpierw telefonistka powiedziała coś, czego nie
zrozumiał, a potem usłyszał znajomy głos:
- Halo?
Martina Becka zamurowało.
- Hop-hop,jesttamkto?
Kollberg odezwał się tak wyraźnie, jakby siedział w sąsiednim pokoju.
- Gdzie jesteś?
- W robocie, rzecz jasna. Już kwadrans po dziewiątej. Tylko mi nie mów, że się wałkonisz w
łóżku.
- Jaką macie pogodę w...
Martin Beck umilkł, porażony głupotą swojego pytania.
- Pada deszcz - nieco podejrzliwie odparł Kollberg. - Ale nie dlatego dzwonię. Coś ci dolega?
Martiowi Beckowu udało się usiąść na skraju łoża i zapalić węgierskiego papierosa z obrazkiem
fabryki na paczce.
- Nie, nic. O co chodzi?
- Powęszyłem tu i tam i wyszło mi na to, że nieciekawy gość z tego Matssona.
- To znaczy?
- Jak na mój gust to dupek.
- I dlatego dzwonisz?
- No nie. Ale pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. W sobotę nie miałem żadnych planów,
więc poszedłem do ich knajpy Pod Cynowym Pucharem.
- Tylko nie rzucaj się zanadto w oczy. Oficjalnie nigdy nie słyszałeś o tej sprawie. I nie wiesz, że
tu jestem.
- Masz mnie za idiotę? - obruszył się Kollberg.
- Bardzo rzadko - odrzekł uprzejmie Martin Beck.
- Z nikim nie gadałem. Siedziałem koło tych ludzi i słuchałem. Bite pięć godzin. Chleją na umór.
Włączyła się telefonistka i powiedziała coś niezrozumiałego.
- Lennart, zrujnujesz budżetówkę. Wyduśże wreszcie tę nowinę!
- No, gadali rozmaite rzeczy o Affem, tak go nazywają, to, sio, owo. Mają wredny zwyczaj
obsmarowywania kolegów za ich plecami. Ledwie któryś poszedł do kibla, od razu obrabiali mu
tyłek.
- Streszczaj się.
- Najgorszy był Molin. I to on powiedział coś takiego, że postanowiłem do ciebie zadzwonić. Coś
cholernie złośliwego, ale może ma rację.
- Skup się, Lennart.
- I kto to mówi? Matsson podobno lata na Węgry jak oszalały, bo ma tam dziewczynę. Jakąś
poślednią gwiazdkę sportu, którą spotkał w Sztokholmie, jak był dziennikarzem sportowym. Przy
okazji jakiegoś turnieju albo czegoś w tym rodzaju. Wtedy wciąż mieszkał z żoną.
- Aha.
- Mówili, że inne swoje wyjazdy, do Pragi i Berlina, też planował pod nią, kiedy miała tam te
swoje zawody.
- To raczej mało prawdopodobne. Sportsmenki zwykle krótko się trzyma.
- Zrobisz z tym, co zechcesz.
- Dzięki - powiedział Martin Beck bez entuzjazmu. -Cześć!
- Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Nie wymienili jej nazwiska, chyba go nie znają, ale podali tyle
szczegółów, że mogłem... Wczoraj też padało.
- Lennart!
- Z wielkim poświęceniem poszedłem do czytelni i cały dzień wertowałem gazety. Jeśli dobrze
wszystko poskładałem do kupy, może chodzić tylko o jedną dziewczynę, która nazywa się....
Przeliteruję ci.
Martin Beck zapalił lampkę na nocnej szafce i napisał na marginesie planu Budapesztu: „A-R-I B-
Ó-K-K".
- Masz? - spytał Kollberg.
- Jasne.
- Właściwie jest Niemką, ale ma węgierskie obywatelstwo. Nie wiem, gdzie mieszka, i nie jestem
pewien, czy pisownia imienia i nazwiska się zgadza. Nie jest wybitna, od maja zeszłego roku nic o
niej nie napisali. Pewnie była rezerwowa. W drużynie rezerwowej.
- Skończyłeś?
- Nie. Jego samochód jest na swoim miejscu, czyli na lotniskowym parkingu na Arlandzie. Opel
rekord. Nic nadzwyczajnego.
- Yhm. A teraz skończyłeś?
- Tak.
- No to cześć!
- Cześć!
Martin Beck patrzył tępo na litery. Ari Bókk. Nie przypominały ani imienia, ani nazwiska. Pewnie
namiar był nic niewart.
Wstał, otworzył okiennice i wpuścił lato do pokoju. Widok na Dunaj i Budę był równie
fascynujący jak dwadzieścia cztery godziny temu. Czeski parowiec kołowy odpłynął, robiąc
miejsce motorowcowi z dwoma niskimi kominami. Też był czeski i nazywał się „Drużba". W
hotelowej restauracji, na zewnątrz, ludzie jedli śniadanie. Było już wpół do dziesiątej. Poczuł się
jak piąte koło u wozu. Szybko uwinął się z poranną toaletą, zabrał plan miasta i pospiesznie zszedł
do holu. Pomyślał, że pośpiech jest bez sensu, jeśli nie ma się do czego spieszyć. Po chwili
bezczynnego stania
wszedł do sali jadalnej, zajął miejsce przy ogromnym otwartym oknie i czekał na śniadanie. Rzeką
przepływały najróżniejsze statki. W górę sunął duży sowiecki holownik motorowy.
Prawdopodobnie z Batumi. Świat drogi. Kapitan miał białą czapkę. Kelnerzy obsługiwali go jak,
nie przymierzając, Rockefellera. Mali chłopcy kopali piłkę na ulicy. Jakiś sporawy pies postanowił
się do nich przyłączyć, o mały włos nie przewracając eleganckiej właścicielki, która prowadziła go
na smyczy. Musiała się kurczowo chwycić słupka kamiennej balustrady. Po chwili się puściła i
mocno odchylona do tyłu, pobiegła za swoim zwierzakiem i chłopcami. Było bardzo ciepło. Dunaj
lśnił w promieniach słońca.
Martinowi Beckowi doskwierał brak konstruktywnych pomysłów. Odwrócił głowę. Gapił się na
niego jakiś mężczyzna. Mniej więcej równolatek, opalony szpakowaty brunet, nos prosty, oczy
piwne. Szary garnitur, czarne buty, biała koszula i szary krawat. Na małym palcu prawej ręki
połyskiwał sygnet. Na stoliku leżał zielonkawy nakrapiany kapelusz z małym rondem i piórkiem
wetkniętym za wstążkę. Przestał się gapić i popijał espresso.
Martin Beck odwrócił wzrok i zauważył wpatrującą się w niego kobietę. Młoda piękna Afrykanka,
szlachetne rysy, wielkie wilgotne oczy, białe zęby, smukłe nogi. Miała na sobie srebrne sandałki i
obcisłą jasnoniebieską sukienkę z jakiegoś błyszczącego materiału.
Pewnie przyglądali mu się oboje dlatego, że jest śliczny. Facet - z zazdrością, a dziewczyna - z
kiepsko skrywanym pożądaniem.
Martin Beck kichnął, trzech kelnerów zawołało: „na zdrowie!", podziękował, wyszedł do holu,
wyjął z kieszeni plan miasta i pokazał recepcjoniście dwa słowa, które mu podyktował Koll-berg.
- Czy zna pan osobę o tym nazwisku?
- Nie, sir. "
- To podobno gwiazda sportu.
- Naprawdę? - Na twarzy recepcjonisty pojawił się wyraz uprzejmego współczucia; przecież
goście mają zawsze rację. -Chyba nie jest zbyt znana, sir.
- Czy to jest imię męskie, czy żeńskie?
- Ari to imię żeńskie, a dokładniej zdrobnienie od ;,Aranka". Dzieci często je tak przekręcają. -
Recepcjonista przekrzywił głowę i przyglądał się drugiemu wyrazowi. - Czy to na pewno jest
nazwisko, sir?
- Czy mógłbym pożyczyć książkę telefoniczną? Oczywiście nie było nikogo o nazwisku Bókk. Ale
Martin
Beck nie poddał się tak łatwo. Wątpliwa to cnota, bo nie miał pojęcia, co robić. Sprawdził kilka
wersji i uzyskał następujący rezultat: BOECK ESZTER penzió XII Venetianer ut 6 292-173.
Tknięty pierwszą myślą w tym dniu, wyjął kartkę, którą dostał od dziewczyny w hostelu.
Venetianer ut. To nie mógł być przypadek.
Miejsce wzbudzającego szacunek recepcjonisty zajęła młoda kobieta.
- Co to znaczy? - zapytał.
- „Penzió"? Pensjonat. Czy mam tam zadzwonić? Pokręcił głową.
- Gdzie to jest?
- Na Ujpescie. Dwunasta dzielnica.
- Jak tam dojechać?
- Oczywiście najszybciej taksówką. A normalnie tramwajem, trójką z placu Marksa, albo statkiem
w kierunku północnym. Odpływają sprzed hotelu.
Statek nazywał się „Uttóró". Rozkosz dla oczu. Mały parowiec opalany węglem, z wysokim
kominem i otwartym pokładem. Kiedy pyrkocząc, pewnie i spokojnie sunął w górę rzeki - obok
parlamentu i zielonej Wyspy Małgorzaty - Martin Beck snuł filozoficzne rozważania o
przekleństwie motoryzacji. Podszedł do kotłowni i spojrzał w dół. Słup gorącego powietrza. Palacz
miał na sobie tylko kąpielówki. Umięśnione plecy lśniły od potu. Chrzęściła szufla. O czym myślał
w tym piekle? Najprawdopodobniej o błogosławieństwie motoryzacji, o tym, że siedzi przy dieslu i
czyta gazetę, mając w zasięgu ręki trochę pakuł i bańkę roov. Martin Beck nadal podziwiał statek,
mimo że palacz
pozbawił go odrobiny przyjemności. Podobnie było ze wszystkim innym. Nie można zjeść ciastka i
mieć ciastka.
„Uttóró" płynął obok kąpielisk i parków, mijał chmary kajakarzy i żeglarzy, za drugim mostem
wziął kurs na wąską odnogę rzeki i wydawszy gwizd triumfu, przybił do przystani na Ujpescie.
Martin Beck zszedł na ląd, odwrócił się i popatrzył na parowiec. Doskonały kształt i
funkcjonalność. Palacz wychynął na pokład, zaśmiał się do słońca i dał nura do wody.
Dwunasta dzielnica różniła się charakterem od tych fragmentów miasta, które zdążył już zobaczyć.
Przeciął duży pusty plac i podjął dwie nieudane próby dopytania się o drogę. Mimo mapy,
zabłądził, wszedł na podwórze za synagogą, gdzie przypuszczalnie był żydowski dom starców.
Kruchuteńcy, ci, co przeżyli czasy wielkiego zła, siedzieli w wiklinowych fotelach w skrawku
cienia pod ścianą. Na jego widok przyjaźnie pokiwali głowami.
Pięć minut później stanął przed dwupiętrową kamienicą numer sześć na Venetianer ut. Nic nie
wskazywało na to, że mieści się tutaj pensjonat. No, może tylko parkujące tuż obok samochody z
zagranicznymi tablicami rejestracyjnymi.
W holu spotkał kierowniczkę, tęgą kobietę około pięćdziesiątki.
- Frau Boeck?
- Tak. Niestety, mamy komplet - odparła płynną niemczyzną.
- Szukam pani Ari Boeck.
- To moja bratanica. Pierwsze piętro, drugie drzwi po prawej - powiedziała i odeszła.
No, proszę. Szast-prast i po krzyku. Martin Beck stał przez chwilę pod wskazanymi, białymi
drzwiami. Słyszał, że ktoś jest w środku. Cicho zapukał i drzwi natychmiast się otworzyły.
- Frdulein Boeck?
Dziewczyna sprawiała wrażćnie kompletnie zaskoczonej. Chyba na kogoś czekała. Miała na sobie
ciemnoniebieski dwuczęściowy kostium kąpielowy. W prawej dłoni trzymała zieloną gumową
maskę do nurkowania z fajką. Szeroko rozstawiła stopy, lewa dłoń znieruchomiała na zamku, jakby
nagle chwycił ją para-
liż. Krótkie ciemne włosy, wydatne rysy twarzy, gęste czarne brwi, szeroki prosty nos, pełne wargi.
Zdrowe nierówne zęby; dolne przysłonięte koniuszkiem języka. Zamarła z półotwartymi ustami,
jakby chciała coś powiedzieć. Mierzyła nie więcej niż metr pięćdziesiąt pięć. Silna, proporcjonalna
budowa ciała, umięśnione ramiona, szerokie biodra, dość wąska talia. Nogi muskularne, małe
szerokie stopy, proste palce. Intensywna opalenizna, gładka i sprężysta skóra, zwłaszcza na
brzuchu. Wygolone pachy. Duże piersi, poniżej jasny meszek, spod gumek na udach wystawały
pojedyncze czarne kręcone włosy. Mogła mieć dwadzieścia dwa, góra dwadzieścia trzy lata. Choć
nie grzeszyła urodą, jeśli przyjąć utarte kanony piękna, stanowiła w najwyższym stopniu
funkcjonalny okaz rodzaju ludzkiego.
Pytające spojrzenie w dużych piwnych oczach.
- Tak, to ja - odezwała się po dłuższej chwili. - Pan do mnie?
Mówiła po niemiecku tylko ciut gorzej niż stryjenka.
- Szukam Alfa Matssona.
- A kto to jest?
Z jej reakcji zszokowanego dziecka nie potrafił wywnioskować, czy to nazwisko zrobiło na niej
jakieś wrażenie. Całkiem możliwe, że nigdy go nie słyszała.
- Szwedzki dziennikarz - wyjaśnił. - Ze Sztokholmu.
- Że niby tu mieszka? Teraz nie mamy żadnych Szwedów. Na pewno pan się pomylił. - Namyślała
się, marszcząc brwi. -Ale skąd pan zna moje nazwisko?
Jej pokój niczym się nie różnił od typowych pokoi w pensjonatach. Na meblach leżały
porozrzucane ubrania. Z tego, co udało mu się zobaczyć, wyłącznie damskie.
- Matsson dał mi te namiary. To mój dobry znajomy. Spojrzała na niego podejrzliwie.
- Bardzo dziwne.
Z tylnej kieszeni spodni wyjął paszport Matssona i otworzył na stronie ze zdjęciem.
Uważnie mu sie przyjrzała.
- Nie. Nigdy go nie widziałam. - Umilkła na moment. -Zgubiliście się?
Zanim Martin Beck zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał za plecami ciche kroki i odsunął się. Do
pokoju wszedł trzydziesto-paroletni blondyn średniego wzrostu. Był w kąpielówkach, niezwykle
krzepki i równie wspaniale opalony jak dziewczyna. Stanął za nią i znad jej ramienia z
zainteresowaniem zerknął na zdjęcie Matssona.
- Kto to? - odezwał się po niemiecku.
- Nie wiem. Ten pan stracił go z oczu. Myślał, że tu mieszka.
- Stracił z oczu - powtórzył za nią blondyn. - Niedobrze. I nie ma przy sobie paszportu. Wiem, jaki
to kłopot. W mojej branży...
Dla żartu chwycił gumkę w kostiumie kąpielowym dziewczyny, naciągnął do oporu i puścił.
Trzask! Spojrzała na niego, niezadowolona.
- To co, jedziemy popływać? - spytał mężczyzna.
- Tak. Jestem gotowa.
- Ari Boeck - powiedział Martin Beck. - Znam to nazwisko. Czy pani nie jest pływaczką?
Miała rozbiegane oczy.
- Już nie.
- Czy nie była pani kiedyś na zawodach w Szwecji?
- Byłam. Raz. Dwa lata temu. Zajęłam ostatnie miejsce. To dziwne, że dał panu mój adres.
Blondyn popatrzył na nią pytająco. Milczeli. Martin Beck schował paszport.
- No cóż, do widzenia. Przepraszam za najście. Dziewczyna po raz pierwszy się uśmiechnęła.
- Do widzenia.
- Mam nadzieję, że znajdzie pan kolegę - powiedział blondyn. - Czy szukał go pan na kempingach
przy łaźniach rzymskich po drugiej stronie rzeki? Tam jest mnóstwo ludzi. Może się pan
przeprawić statkiem.
- Pan jest Niemcem, prawda?
- Tak. Z Hamburga.
Blondyn zmierzwił krótkie włosy dziewczyny. Delikatnie pogłaskała go po torsie grzbietem lewej
dłoni. Martin Beck odwrócił się i odszedł.
W holu nikogo nie było. Na półce za stołem - namiastką kontuaru - leżał stos paszportów. Na
wierzchu fiński, a pod nim dwa w charakterystycznym kolorze mchu. Niby mimochodem wyjął
jeden, otworzył i zobaczył parę szklanych oczu, które widział na progu pokoju Ari Boeck. „Tetz
Radeberger, pracownik biura podróży, Hamburg, rok urodzenia: 1935". Najwyraźniej nie zadali
sobie trudu, żeby go okłamywać.
W drodze powrotnej szczęście mu nie dopisało, bo trafił na nowoczesny statek z zadaszonym
pokładem i mruczącym dieslem. Tym razem pasażerów było niewielu. W najbliższym sąsiedztwie
Martina Becka siedziały dwie staruszki w pstrokatych chustach, z białymi tłumokami. Pewnie ze
wsi. Nieco dalej siedział mężczyzna w średnim wieku, w brązowym filcowym kapeluszu, z teczką i
poważną, urzędniczą miną. Wysoki gość w niebieskim garniturze niemrawo strugał jakiś kijek. Tuż
obok wyjścia stał umundurowany policjant. Pojadając obwarzanki z papierowego rożka, od czasu
do czasu zamieniał kilka słów z niskim, dobrze ubranym mężczyzną - łysym, z czarnym wąsikiem.
Poza tym płynęła młoda para z dwójką uroczych dzieci. To wszystko.
Martin Beck z ponurą miną lustrował współpasażerów. Jego ekspedycja okazała się porażką. Nic
nie przemawiało za tym, żeby Ari Boeck mijała się z prawdą.
W głębi duszy przeklinał swój niedorzeczny odruch, który skłonił go do podjęcia się tego
bezsensownego zadania. Miał minimalne szanse, żeby się z nim uporać. Był wyjałowiony z
pomysłów. Nawet gdyby je miał, brakowałoby mu środków do wprowadzenia ich w czyn.
Najbardziej dręczyło go to, że wcale nie kierował się impulsem. Po prostu zareagował jak rasowy
policjant. Z tego samego powodu Kollberg poświęcił swój czas wolny. To coś w rodzaju choroby
zawodowej, która zmuszała go do przyjmowania wszystkich zadań i stawania na głowie, żeby się z
nich jak najlepiej wywiązać. Wrócił do hotelu kwadrans po czwartej. Sala jadalna była zamknięta.
Przepadł mu lunch. Udał się do swojego pokoju, wziął prysznic i włożył szlafrok. Łyknął whisky z
butelki, którą kupił w samolocie. Ohyda. Poszedł do łazienki i umył zęby. Potem wychylił się przez
okno i z łokciami na szerokim parapecie patrzył na statki. Nie sprawiło mu to jednak szczególnej
przyjemności. Poniżej, w restauracji siedział pasażer, którego widział w drodze powrotnej z
Ujpestu, ten w niebieskim garniturze. Na stoliku stało piwo. Wciąż strugał kijek.
Martin Beck zmarszczył brwi i wyciągnął się na skrzypiącym łożu. Jeszcze raz przeanalizował
sytuację. Prędzej czy później będzie musiał skontaktować się z policją. Nader wątpliwe
przedsięwzięcie, nikomu by się nie uśmiechało; jemu też.
Resztę czasu, jaki mu pozostał do kolacji, przeleniuchował w fotelu w holu. Naprzeciwko siedział
szpakowaty mężczyzna z sygnetem na małym palcu, czytał jakąś węgierską gazetę i popijał kawę.
Ten sam, który wpatrywał się w niego przy śniadaniu. Martin Beck długo mu się przyglądał.
Szpakowaty nie zwracał uwagi na otoczenie.
Martin Beck zjadł zupę pieczarkową i jakąś okoniowatą rybę z Balatonu i przepłukał gardło białym
winem. Muzycy grali Liszta, Straussa i różne inne kawałki tej samej klasy. Wyśmienita kolacja ani
trochę nie poprawiła mu humoru. Kelnerzy uwijali się koło ponurego gościa jak profesorzy
medycyny koło chorego dyktatora.
Kawę i koniak wypił w holu. Mężczyzna z sygnetem wciąż czytał gazetę. Obok stała szklanka
kawy. Po kilku minutach zerknął na zegarek, obrzucił Martina Becka przelotnym spojrzeniem,
złożył gazetę i wstał.
Martin Beck miał z głowy kontakt z policją. Sami się zgłosili. Dzięki dwudziestotrzyletniemu
doświadczeniu potrafił rozpoznać policjanta po chodzie.
Rozdział 9
Mężczyzna w szarym garniturze wyjął z górnej kieszonki marynarki wizytówkę i położył ją na
krawędzi stołu. Martin Beck rzucił na nią okiem, unosząc się z fotela. Zobaczył tylko imię i
nazwisko: Vilmos Szluka.
- Czy mogę się przysiąść?
Mężczyzna mówił po angielsku. Martin Beck skinął głową.
- Jestem z policji.
- Ja też - powiedział Martin Beck.
- Domyśliłem się. Kawy?
Martin Beck znów skinął głową. Ledwie policjant podniósł dwa palce, kelner natychmiast
przyniósł dwie szklanki kawy. To najwyraźniej naród kawoszów.
- Jak rozumiem, prowadzi pan tutaj pewne poszukiwania. Martin Beck milczał. Potarł nos i
zastanawiał się. Oczywiście
był to odpowiedni moment, żeby powiedzieć: „Ależ skąd, przyjechałem turystycznie, próbuję się
tylko spotkać z przyjacielem". Pewnie tego po nim oczekiwano.
Szluka się nie spieszył. Z wyraźną przyjemnością sączył któreś z rzędu, podwójne espresso.
Ciekawe, które. Martin Beck trzy razy tego dnia widział go z kawą w ręku. Mężczyzna był
uprzejmy, ale formalny. Za przyjaznym spojrzeniem krył się profesjonalizm.
Martin Beck wciąż myślał. Mimo że to policjant, nie ma na świecie takiego prawa, które
nakładałoby na każdego obywatela obowiązek mówienia policji prawdy i tylko prawdy. Niestety.
- Tak - odparł. - Zgadza się.
- Czy logicznie rzecz biorąc, nie powinien się pan zwrócić z tym do nas?
Martin Beck wolał nie udzielać odpowiedzi.
- Zęby zapobiec nieprzewidzianym skutkom pańskiego dochodzenia -wyjaśnił Szluka po
dwusekundowym milczeniu.
- Nie otrzymałem oficjalnego polecenia.
- A my nie otrzymaliśmy zgłoszenia. Jedynie ogólnikowe zapytanie. Inaczej mówiąc, nic się nie
stało.
Martin Beck duszkiem wypił kawę. Była niesamowicie mocna. Zanosiło się na dużo
nieprzyjemniejszą rozmowę, niż przypuszczał. Ale tak czy inaczej nie widział żadnego powodu, by
w holu hotelowym pouczał go jakiś policjant, który nawet nie raczył się wylegitymować.
- Co nie przeszkodziło wam w przeszukaniu rzeczy Alfa Matssona - powiedział na chybił trafił.
- Nic mi o tym nie wiadomo - ostro skwitował Szluka. - Czy mogę zobaczyć pańską legitymację?
- A ja pańską?
W piwnych oczach mężczyzny dostrzegł zmianę. Nie był groźny. Wsunął rękę do wewnętrznej
kieszeni marynarki, wyjął portfel i szybko, nonszalancko otworzył. Martin Beck nawet nie spojrzał
i pokazał swoją odznakę, przypiętą do kółka na klucze.
- To nie ma żadnej wartości - powiedział Szluka. - Takie plakietki można u nas kupić w sklepie z
zabawkami.
Była w tym jakaś racja, nie chciało mu się dyskutować i wyjął dowód osobisty.
- Proszę. Mój paszport jest wrecepcji. Szluka długo i wnikliwie lustrował dokument.
- Jak długo zamierza pan tu zostać? - zapytał, zwracając dowód.
- Mam wizę ważną do końca miesiąca.
Szluka po raz pierwszy się uśmiechnął. Ale nie z serca. Łatwo było się domyślić, co ten uśmiech
oznacza. Potem dopił kawę i zapiął marynarkę.
- Nie będę panu przeszkadzać, nawet gdybym mógł. Jeśli dobrze zrozumiałem, pańskie działania
mają mniej lub bardziej prywatny charakter. Zakładam, że w żadnym stopniu nie będą zagrażać
suwerenności naszych obywateli.
- Przecież może mnie pan nadal śledzić. Szluka spojrzał na niego chłodno i z odrazą.
- Co pan tu właściwie robi?
- A jak pan myśli?
- Nie wiem. Przecież nic się nie stało.
- Nie licząc tego, że zaginął człowiek.
- Kto tak twierdzi?
- Wobec tego powinien się pan zwrócić do właściwych władz z żądaniem oficjalnego wyjaśnienia
sprawy.
Martin Beck zabębnił palcami o blat stołu.
- Nie ulega wątpliwości, że ten człowiek zniknął.
Szluka najwyraźniej zamierzał odejść. Siedział sztywno w fotelu, z prawą dłonią na poręczy.
- Czyli, jeśli dobrze zrozumiałem, twierdzi pan, że nikt nie widział tego mężczyzny w hotelu w
ciągu ostatnich dwóch tygodni. Ma ważne pozwolenie na pobyt i może bez przeszkód podróżować
po naszym kraju. Obecnie gościmy kilkaset tysięcy turystów, wielu z nich nocuje w namiotach albo
śpi we własnych samochodach. Ten mężczyzna może przebywać w Szegedzie lub w Debreczynie.
Mógł pojechać nad Balaton, żeby odpocząć i zażyć kąpieli.
- Alf Matsson nie przyjechał tu po to, żeby zażywać kąpieli.
- I co z tego? Tak czy inaczej dostał wizę turystyczną. Dlaczego miałby, jak to pan określił,
zniknąć? Czy zabukował na przykład bilet powrotny?
Ostatnie pytanie było godne zastanowienia. Sposób, wjaki Szluka je zadał, wskazywał, że zna
odpowiedź.
- Chwileczkę - powiedział Martin Beck, widząc, że jego rozmówca podnosi się z fotela. -
Chciałbym jeszcze pana o coś zapytać.
- Proszę. Co chce pan wiedzieć?
- Alf Matsson, wychodząc z hotelu, zabrał ze sobą klucz do pokoju. Następnego dnia
umundurowany policjant zwrócił klucz. Skąd policja go miała?
Szluka wpatrywał się w niego co najmniej przez piętnaście sekund.
- Na to pytanie, niestety, nie mogę odpowiedzieć. Zegnam! Żwawym krokiem przeciął hol, odebrał
z szatni zielonkawy
nakrapiany kapelusz z piórkiem i dobrą chwilę trzymał go w ręku, jakby się nad czymś zastawiał.
W końcu się odwrócił i podszedł do Martina Becka.
- Pański paszport. Proszę.
- Dziękuję.
- Nie było go w recepcji. Dokonał pan, jak to się mówi, błędnej oceny sytuacji.
- Owszem.
Nie dostrzegł w zachowaniu mężczyzny niczego zabawnego, nawet nie podniósł głowy. Szluka nie
ruszał się z miejsca.
- Co pan sądzi o tutejszych posiłkach?
- Nie narzekam.
- Bardzo mnie to cieszy.
Węgierski policjant chyba naprawdę tak myślał. Martin Beck spojrzał na niego.
- Widzi pan - powiedział Szluka gwoli wyjaśnienia - obecnie nie dzieje się u nas nic szczególnie
dramatycznego ani bulwersującego jak w pańskim kraju albo w Londynie, albo w Nowym Jorku.
Kombinacja była nieco szokująca.
- Dawniej działo się aż nadto - kontynuował z poważną miną. - Teraz chcemy spokoju, interesują
nas inne rzeczy. Choćby jedzenie. Ja na przykład zjadłem na śniadanie cztery plasterki słoniny i
dwa sadzone jajka, na lunch - zupę rybną, panierowanego
karpia i apfelstrudel na deser. - Zawiesił głos, zadumał się. - Oczywiście dzieci nie lubią słoniny.
Rano, zanim pójdą do szkoły, jedzą bułki z masłem i popijają je czekoladą.
- Aha.
- Tak. A wieczorem będę jadł sznycel cielęcy z ryżem w sosie paprykowym. Nieźle, prawda? Czy
miał pan okazję skosztować naszej zupy rybnej?
- Nie.
Owszem, skosztował już pierwszego wieczoru, ale nic do tego węgierskiemu glinie.
- A powinien pan. Koniecznie. Tu, w hotelu, jest dobra. Ale lepszą podają U Matyasa, parę
kroków stąd. Warto się tam wybrać. Świetne miejsce dla wszystkich obcokrajowców.
- Aha.
- Ale nie będę ukrywał, że znam inny lokal, gdzie serwują jeszcze smaczniejszą zupę rybną.
Najlepszą w Budapeszcie. Na Lajos ut. Rzadko tam zaglądają turyści. Niebo w gębie! Równie
pyszna jest tylko w Szegedzie.
- Aha.
Szluka wyraźnie się ożywił, zdając tę kulinarną relację. Nagle się opamiętał i spojrzał na zegarek.
Pewnie pomyślał o sznyclu cielęcym.
- Czy zdążył pan poznać Budapeszt?
- Trochę. To piękne miasto.
- Prawda? Czy był pan w kąpielisku Palatinus?
- Nie.
- A warto. Warto! Jutro się tam wybieram. Może chciałby się pan przyłączyć?
- Czemu nie.
- Wspaniale. O drugiej przed wejściem. Do zobaczenia!
- Do zobaczenia.
Martin Beck siedział w fotelu i myślał. Rozmowa była nieprzyjemna i niepokojąca. Nagła zmiana
w zachowaniu Szluki nie miała żadnego znaczenia. Dopiero teraz czuł, że coś jest nie tak. I że jest
coraz bardziej bezsilny.
O wpół do dwunastej hol i sala jadalna zaczęły pustoszeć i Martin Beck udał się do swojego
pokoju. Kiedy się rozebrał, postał przez chwilę w otwartym oknie, wdychając ciepłe powietrze.
Rzeką płynął parowiec kołowy, rzęsiście oświetlony czerwonymi, zielonymi i żółtymi lampionami.
Na rufie tańczyli pasażerowie, nad wodą niosły się urywane dźwięki muzyki.
W restauracji na zewnątrz hotelu siedziało trochę ludzi. Między innymi wysoki trzydziestolatek o
ciemnych falistych włosach. Przed nim stało piwo. Niebieski garnitur zmienił na jasnoszary.
Martin Beck zamknął okno, położył się i pomyślał, że tutejsza policja wydaje się bardziej
zainteresowana nim niż Alfem Matssonem.
Długo nie mógł zasnąć.
Rozdział 10
Martin beck siedział przy kamiennej balustradzie przed hotelem i jadł późne śniadanie. To był jego
trzeci dzień w Budapeszcie i zapowiadała się równie upalna, piękna pogoda.
Prócz niego kilka stolików dalej siedziało jakieś starsze małżeństwo. Na ulicy i nabrzeżu kłębiły się
tłumy, przeważnie matki z dziećmi, pchające niskie białe wózki o opływowych kształtach, które
przypominały malutkie czołgi.
Nigdzie nie zauważył wysokiego bruneta z kijkiem, co bynajmniej nie musiało oznaczać, że
przestali go pilnować. Mieli dużo ludzi i zmienników.
Kelner zaczął uprzątać jego stolik.
- Fńihstiick nichtgut? - zapytał, patrząc ze smutną miną na talerzyk z nietkniętą salami.
Martin Beck zapewnił go, że śniadanie było pyszne. Kiedy kelner odszedł, wyjął z kieszeni
widokówkę, którą kupił w hotelowym kiosku. Przedstawiała parowiec kołowy płynący w górę
Dunaju, z mostem w tle. Kioskarka nakleiła mu znaczek i zaczął się zastanawiać, do kogo napisać.
W końcu zaadresował kartkę do Gunnara Ahlberga z komendy policji w Motali i skreślił kilka
słów.
Poznał Ahlberga dwa lata temu, kiedy w Kanale Gotajskim znaleziono zwłoki kobiety. Podczas
półrocznego śledztwa zaprzyjaźnili się i od tamtej pory pozostawali w kontakcie
Ściganie mordercy stało się wówczas dla niego sprawą osobistą. Nie tylko z racji swojego zawodu
przez długie miesiące nie mógł myśleć o niczym innym.
A teraz tkwi w Budapeszcie i nie potrafi wykrzesać z siebie choćby iskierki zainteresowania
zleconym mu zadaniem. Czuł się kretyńsko bezużyteczny. Od spotkania ze Szluką dzieliło go kilka
godzin i jedyną sensowną rzeczą, jaka przyszła mu do głowy, było wrzucenie widokówki do
skrzynki. Wkurzyło go pytanie węgierskiego policjanta, czy Matsson zarezerwował bilet powrotny.
Dlaczego on sam wcześniej o tym nie pomyślał? Na planie miasta odszukał biuro linii lotniczych.
Było przy placu blisko hotelu. Wstał, przeciął salę jadalną i hol, wrzucił kartkę do czerwonej
skrzynki wiszącej na zewnątrz przy drzwiach wejściowych i ruszył ku centrum.
Na rozległym placu panował ożywiony ruch. Wokół były sklepy i biura podróży. W knajpce na
świeżym powietrzu siedziało sporo ludzi popijających kawę przy stolikach. Obok zauważył schody
prowadzące w dół. Na tabliczce widniał napis „Fóldałatti". Uznał, że chodzi o toalety. Ponieważ
zdążył się spocić, postanowił się nieco odświeżyć przed wizytą w biurze linii lotniczych. Przeszedł
na drugą stronę ulicy i udał się do podziemi tuż za dwoma mężczyznami zaopatrzonymi w aktówki.
Znalazł się na najmniejszej stacji metra, jaką kiedykolwiek widział. Na peronie stała biało-zielona
drewniana budka z okienkiem. Niskie sklepienie podtrzymywały dekoracyjne żeliwne filary.
Lilipucie wagony, jak z wesołego miasteczka, niewiele miały wspólnego z funkcjonalnym
środkiem komunikacji. Przypomniał sobie, że budapeszteńskie metro jest najstarsze w Europie.
Kupił bilet i wszedł do drewnianego wagonika, w którym równie dobrze mógł jechać Franciszek
Józef, kiedy otwierał kolej podziemną u schyłku dziewiętnastego stulecia. Wagonik się zapełnił,
drzwi się zamknęły i ruszyli.
Pośrodku czworo głuchoniemych - trzej mężczyźni i kobieta - prowadziło ożywioną rozmowę w
języku migowym. Na trzeciej stacji wysiedli, wciąż zawzięcie gestykulując.
Zanim wagonik ponownie się zapełnił, Martin Beck zauważył zwróconego ku niemu profilem
mężczyznę. Siedział w drugim końcu. Opalony brunet. Natychmiast go rozpoznał. Tym razem był
w zielonej koszuli, rozpiętej pod szyją, i nie miał kijka, z którego najwidoczniej nic nie zostało po
wczorajszym struganiu. Nagle kolejka wynurzyła się z tunelu, zwolniła i zatrzymała w parku,
opodal wielkiego stawu połyskującego w słońcu. Wszyscy wyszli. Pewnie stacja końcowa.
Wysiadł ostatni i rozejrzał się za brunetem. Zniknął bez śladu.
Do parku prowadziła szeroka aleja, kusząca miłym cieniem. Martin Beck darował sobie wycieczkę
w nieznane, przyjrzał się rozkładowi jazdy i doszedł do wniosku, że na trasie plac - park kursuje
tylko jedna kolejka i że następna będzie za kwadrans.
O wpół do dwunastej dotarł do biura linii lotniczych Malev. Ponieważ wszystkie stanowiska,
obsługiwane przez pięć dziewcząt, były zajęte, usiadł przy oknie wychodzącym na ulicę i czekał.
Wracając z pętli przy parku, nie zauważył wprawdzie bruneta o falistych włosach, ale podejrzewał,
że nadal kręci się gdzieś w pobliżu. Ciekawe, czy będzie go śledził podczas spotkania ze Szluką.
Przy kontuarze zwolniło się krzesło. Dziewczyna po drugiej stronie, brunetka, miała misternie
upięte loki na czubku głowy. Sprawiała wrażenie energicznej; paliła papierosa z
jaskrawoczerwonym filtrem. Martin Beck wyłuszczył sprawę. Czy dziennikarz szwedzki Alf
Matsson zabukował lot do Sztokholmu albo gdziekolwiek indziej po dwudziestym trzecim lipca?
Dziewczyna poczęstowała go papierosem i zaczęła przeglądać papiery. Chwilę później podniosła
słuchawkę, z kimś porozmawiała, pokręciła głową i spytała o coś koleżankę. Parę minut po
dwunastej wszystkie koleżanki przepatrzyły swoje wykazy i wyfiokowana brunetka poinformowała
go, że Alf Matsson nie dokonał rezerwacji na żaden samolot wylatujący z Budapesztu. Martin Beck
wrócił do swojego pokoju, otworzył okno i popatrzył na gości konsumujących lunch, z którego
zrezygnował. Nie zauważył wysokiego mężczyzny w zielonej koszuli. Przy jednym ze stołów
sześciu trzydziestolatków piło piwo. Coś go zastanowiło, podszedł do telefonu i zamówił rozmowę
ze Sztokholmem. Potem wyciągnął się na łóżku i czekał.
Po kwadransie rozbrzmiał dzwonek i usłyszał głos Kollberga:
- Czołem! Jak leci?
- Kiepsko.
- Znalazłeś tę panienkę?
- Tak. Pudło. Nie zna go. Obłapiał ją jakiś jasnowłosy mięśniak.
- Krótko mówiąc, Alf Chwalipięta. Zdaniem jego tak zwanym kumpli, lubił się przechwalać.
- Masz dużo pracy?
- Ani-ani. Jeśli chcesz, mogę powęszyć.
- Chcę. Dowiedz się, jak się nazywają ci faceci przesiadujący Pod Cynowym Pucharem i co to za
jedni.
- Okej. Coś jeszcze?
- Bądź ostrożny, bo prawdopodobnie wszyscy są dziennikarzami. Trzymaj się! Właśnie wybieram
się na basen ze Szluką.
- Koszmarne imię. Nie mogłeś poszukać sobie innej, z ładniejszym? Słuchaj, Martin, sprawdziłeś,
czy zabukował bilet powrotny?
- Cześć!
Martin Beck odłożył słuchawkę, wyjął z torby kąpielówki, zrolował z hotelowym ręcznikiem i
poszedł na przystań.
„Obuda" straszył paskudną nadbudówką, ale miał tę zaletę, że był szybszy od innych statków
opalanych węglem.
Zszedł na ląd poniżej wielkiego hotelu na Wyspie Małgorzaty, ruszył alejką w głąb i błyskawicznie
znalazł się pod rosłymi cienistymi drzewami. Minął soczyście zielony trawnik i korty tenisowe i
już był na miejscu.
Szluka stał przed wejściem z aktówką w ręku. Identycznie ubrany jak poprzedniego dnia.
- Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać - odezwał się Martin Beck.
- Dopiero co przyszedłem.
Zapłacili i udali się do szatni. Łysy staruszek w białym podkoszulku przywitał się ze Szluką i
otworzył dwie szafki. Szluka wyjął z aktówki parę czarnych kąpielówek, pospiesznie się rozebrał i
nie bez pedanterii powiesił garderobę na wieszaku. Mimo że Martin Beck miał na sobie
zdecydowanie mniej odzieży, w tej samej sekundzie włożyli kąpielówki.
Szluka wziął aktówkę i pierwszy opuścił szatnię. Martin Beck poszedł za nim, trzymając w ręku
zrolowany ręcznik.
Mnóstwo opalonych ludzi. Naprzeciwko szatni był okrągły basen z fontannami. Dzieci z piskiem
wyskakiwały spod strzelistych strumieni, żeby natychmiast pod nie wskoczyć. Po jednej stronie
basenu był mniejszy basen, do którego schodziło się po schodkach, po drugiej -większy, z czystą
zieloną wodą, ciemniejszą pośrodku, gdzie pluskali się i pływali reprezentanci wszystkich pokoleń,
starzy i młodzi. Pomiędzy basenami wiły się alejki wyłożone kamiennymi płytkami.
Szluka i Martin Beck minęli większy basen, za którym wznosiły się arkady. Z głośników ktoś coś
obwieścił i ludzie rzucili się w kierunku schodków mniejszego basenu. Gdyby Martin Beck nie
wziął przykładu ze Szluki i się nie usunął, niechybnie zostałby stratowany. Spojrzał pytająco na
węgierskiego kolegę.
- Sztuczne fale - wyjaśnił Szluka.
Mały basen przypominał puszkę sardynek. Dwie olbrzymie pompy spiętrzały wodę, ławica ludzi
kołysała się na wysokich falach, piszcząc z zachwytu.
- Może chciałby się pan pohuśtać? - zapytał całkiem poważnie Szluka.
- Nie, dziękuję.
- Ja często się kąpię w źródłach siarkowych. To znakomity relaks.
Źródło biło z kamiennego kopca pośrodku owalnego brodzika, ocienionego po części arkadami.
Wyglądał jak labirynt, jego
mury wznosiły się parędziesiąt centymetrów nad powierzchnią, tworząc oparcie kamiennych foteli,
na których można było usiąść, z wodą sięgającą brody.
Szluka wszedł do basenu. Oczywiście z aktówką. Ciekawe, czy nigdy się z nią nie rozstaje,
pomyślał Martin Beck, czy zapomniał ją zostawić w szatni. Nic jednak nie powiedział i ruszył za
nim.
Opary zalatywały siarką. Szluka dobrnął do arkad, odłożył aktówkę i usiadł. Martin Beck usadowił
się tuż obok, w wygodnym kamiennym fotelu o szerokich poręczach, kilkadziesiąt centymetrów
poniżej lustra wody.
Szluka położył głowę na oparciu i zamknął oczy. Martin Beck przyglądał się otoczeniu.
Po przekątnej jakiś blady chudy mężczyzna huśtał na kolanach tłustą blondynę. Oboje nie
spuszczali z oczu małej dziewczynki, która pluskała się tuż obok z gumową obręczą na brzuchu.
Piegowaty malec w białych kąpielówkach powoli ciągnął krzepkiego młodzieńca za duży palec u
nogi. Młodzieniec leżał na plecach, splótł dłonie na brzuchu i patrzył w niebo.
Na krawędzi basenu stal wysoki opalony brunet o falistych włosach. Miał błękitne kąpielówki,
których nogawki przywodziły na myśl krótkie kalesony. Pewnie to kalesony, pomyślał Martin
Beck. Może powinienem go uprzedzić, że wybieram się na basen, zdążyłby polecieć do domu po
kąpielówki.
- Klucz leżał na schodach przed komendą policji - odezwał się Szluka, nie otwierając oczu. -
Znalazł go tam nasz człowiek.
Martin Beck spojrzał na niego, zaskoczony. Siwe włosy na opalonej klatce piersiowej kołysały się
w zielonkawej wodzie jak wodorosty.
- Skąd się tam wziął?
Szluka odwrócił głowę i popatrzył na niego spod na wpół przymkniętych powiek.
- Pewnie pan nie uwierzy, ale naprawdę nie wiem.
Z basenu, gdzie włączono sztuczne fale, dał się słyszeć przeciągły ryk zawodu. Finito. Większy
basen znów cieszył się powodzeniem.
- Wczoraj nie chciał pan powiedzieć ani słowa o kluczu -skonstatował Martin Beck. - Dlaczego
mówi pan o tym teraz?
- Bo wszystko opacznie pan interpretuje, a poza tym mógł pan zasięgnąć języka gdzie indziej.
Dlatego uznałem, że będzie lepiej, jeśli usłyszy to pan ode mnie.
- A czemu mnie śledzicie? - spytał po chwili Martin Beck.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Co pan jadł na lunch?
- Zupę rybną i karpia.
- I apfelstrudel?
- Nie, poziomki z bitą śmietaną, posypane cukrem pudrem. Pychota.
Martin Beck rozejrzał się. Nigdzie krótkich kalesonów.
- Kiedy znaleźliście klucz?
- Po południu dwudziestego trzeciego lipca.
- Czyli tego samego dnia, kiedy zniknął Alf Matsson. Szluka wyprostował się, spojrzał na Martina
Becka, po czym
sięgnął po aktówkę, wyjął ręcznik, wytarł dłonie, potem wyjął teczkę i zaczął ją przeglądać.
- Coś tam sprawdziliśmy - powiedział - mimo że nie zwrócono się do nas z oficjalną prośbą. -
Wyciągnął jakiś papier. - Nadajecie tej sprawie przesadnie duże znaczenie. Czy Alf Matsson jest
kimś ważnym?
- Tylko w tym sensie, że zaginął w niewytłumaczalny sposób. Uznaliśmy, że to wystarczy, by się
dowiedzieć, co mu się przytrafiło.
- A co przemawia za tym, że coś mu się przytrafiło?
- Nic. Ale nie ulega wątpliwości, że go nie ma. Szluka zerknął na kartkę.
- Według informacji z urzędu celno-paszportowego żaden obywatel szwedzki o imieniu Alf i
nazwisku Matsson nie wyjechał z Węgier po dwudziestym drugim lipca. Poza tym zostawił
paszport w hotelu, a bez paszportu nie mógłby opuścić kraju. Nikt odpowiadający mu rysopisem
nie trafił w tym okresie do szpitala ani do kostnicy. Bez paszportu Matsson nie mógł się
zatrzymać w żadnym innym hotelu. Tak więc wszystko wskazywałoby na to, że pański rodak z
jakiejś przyczyny postanowił jeszcze przez jakiś czas zostać na Węgrzech. - Szluka schował papier
do teczki i zamknął aktówkę. -Jest tutaj nie po raz pierwszy. Może mieszka u przyjaciół, których
poznał wcześniej. Szluka usiadł wygodnie.
- Dlaczego miałby wyjść z hotelu i nie dać znaku życia? -odezwał się po chwili Martin Beck. - Nie
ma żadnego racjonalnego powodu.
Szluka wstał i sięgnął po aktówkę.
- Dopóki ma ważne pozwolenie na pobyt, niczego więcej nie mogę zrobić.
Martin Beck też wstał.
- Proszę zostać - powiedział Szluka. - Na mnie, niestety, już czas. Ale może znowu się spotkamy.
Do widzenia.
Uścisnęli sobie dłonie. Martin Beck patrzył za nim, jak brodzi z aktówką w garści. Nie było po nim
widać, że wcina na śniadanie cztery plasterki słoniny.
Kiedy zniknął z pola widzenia, Martin Beck przeniósł się do dużego basenu. Wysoka temperatura i
opary siarki pozbawiły go energii. Popływał przez chwilę w przyjemnie chłodnej wodzie, a potem,
susząc się w słońcu, obserwował dwóch śmiertelnie poważnych mężczyzn w średnim wieku, którzy
stali w płytszej części basenu i rzucali do siebie czerwoną piłkę.
Wrócił do szatni. Czul się nieswojo. Po rozmowie ze Szluka nie był ani na jotę mądrzejszy.
Rozdział 11
Po kąpieli upał już tak nie dokuczał. Martin Beck nie widział powodów, dla których miałby się
przemęczać. Wolno spacerował alejkami po rozległym skwerze, często się zatrzymywał i rozglądał.
Nigdzie nie dostrzegł ogona. Może doszli do wniosku, że jest niegroźny, i przestali za nim chodzić.
Chociaż w takim tłumie trudno zauważyć jakąś konkretną osobę, nie wiedząc przy tym, jak ona
wygląda. Dotarł do wschodniej części wyspy i brzegiem ruszył do miejsca, gdzie przybijały statki,
którymi do tej pory miał okazję płynąć. Chyba nawet zapamiętał nazwę przystani: Casino. Na
skarpie stały ławki, na których czekało niewielu pasażerów. Wśród nich jedna z nielicznych osób,
które poznał w Budapeszcie - dziewczyna z Ujpestu, płochliwa Ari Boeck w przeciwsłonecznych
okularach, sandałkach i białej sukience na ramiącz-kach. Czytała jakąś niemiecką książkę, obok na
ławce leżała nylonowa siatka. W pierwszej chwili chciał ją minąć, ale szybko zmienił zdanie.
- Dzień dobry! - przywitał się, podchodząc do niej. Podniosła wzrok znad książki i popatrzyła na
niego obojętnie.
- Ach, to pan? - Uśmiechnęła się. - Znalazł pan kolegę?
- Nie. Jeszcze nie.
- Myślałam o tym, kiedy pan wczoraj poszedł. Nie mam pojęcia, dlaczego podał panu mój adres.
- Ja też tego nie rozumiem.
- Długo się zastanawiałam. - Zmarszczyła brwi. - Nie mogłam zasnąć.
- Tak, to bardzo dziwne.
(Ani trochę, panienko, istnieje całkiem naturalne wytłumaczenie. Po pierwsze, nie dał mi żadnego
adresu. Po drugie, wyglądało to prawdopodobnie tak: Zobaczył cię na zawodach pływackich w
Sztokholmie, wpadłaś mu w oko, pomyślał, że chętnie by cię... I tak dalej. A kiedy pół roku później
przyjechał tutaj, dowiedział się, gdzie mieszkasz, ale nie miał czasu cię odwiedzić.)
- Nie usiądzie pan? Taki upał zwala z nóg.
Przesunął jej siatkę i usiadł. Rozpoznał ciemnoniebieski kostium kąpielowy i zieloną maskę do
nurkowania. Poza tym miała zwinięty biały ręcznik frotowy i olejek do opalania.
(Martin Beck - urodzony detektyw o wybitnych zdolnościach spostrzegawczych, pochłonięty
bezsensownymi obserwacjami i ich zapamiętywaniem do ewentualnego wykorzystania w
przyszłości - pada ofiarą pomroczności jasnej.)
- Pan też czeka na statek?
- Tak. Ale chyba płyniemy w różne strony.
- Nie mam żadnych planów. Wracam do domu.
- Była pani na basenie? (Sztuka wnioskowania.)
- Jasne. Czemu pan pyta? (No właśnie, czemu?)
- A gdzie jest pani boyfriend?
(Co mnie to obchodzi? Ech, rutyna przesłuchującego.)
- Tetz? Wyjechał. Poza tym to nie jest mój boyfriend.
- Ach, tak.
(Szczyt błyskotliwości.)
- Po prostu znajomy. Od czasu do czasu zatrzymuje się w pensjonacie. Jest sympatyczny.
Wzruszyła ramionami. Popatrzył na jej stopy. Nic się nie zmieniło. Były małe, szerokie, o prostych
palcach.
(Martin Beck, niewzruszony jak skała, bardziej się interesował rozmiarem kobiecego buta niż
kolorem kobiecych sutek.)
- Aha. I teraz wraca pani do domu. (Metoda na wyczerpanie.)
- Tak, taki miałam zamiar. Latem niewiele jest zajęć. A pan co będzie robił?
- Nie wiem. (Nareszcie szczera prawda.)
- Czy oglądał pan panoramę spod pomnika Wolności na Górze Gellerta?
- Nie.
- Całe miasto widać jak na dłoni.
- Aha.
- Wybierzemy się tam? Może będzie jakiś przewiew.
- Czemu nie.
(Przecież zawsze można prowadzić rozpoznanie.)
- No to wsiądziemy na ten statek. Popłynąłby pan nim tak czy inaczej.
Statek „Ifjugarda" był tej samej konstrukcji co parowiec, którym płynął poprzedniego dnia. Różnił
się jedynie wentylatorami i usytuowaniem komina; ten był bliżej rufy.
Stanęli przy relingu. Szybko, z prądem wzięli kurs na most Małgorzaty.
- Jak ci na imię? - spytała, przechodząc na ty, kiedy wpłynęli pod most.
- Martin.
- A mnie Ari, co dziwnym trafem wiedziałeś od samego początku.
Zbył milczeniem jej uwagę.
- Co znaczy „Ifjugarda"? - zapytał po chwili.
- Młody gwardzista.
Spod pomnika Wolności rzeczywiście rozciągał się piękny widok na całe miasto. I był przewiew.
Przybili do końcowej stacji, przed sławnym hotelem Gellert, przeszli kawałek ulicą Beli Bartoka i
wsiedli do autobusu, który w żółwim tempie, powarkując, dowiózł ich na szczyt wzgórza.
Zatrzymali się na nasypie przy cytadeli powyżej pomnika. W dole rozpościerało się miasto; setki
tysięcy okien połyskiwało w popołudniowym słońcu. Stali tak blisko siebie, że kiedy się poruszyła,
delikatnie go musnęła. Przyłapał się na tym, że po raz pierwszy od pięciu dni nie myśli wyłącznie o
Alfie Matssonie.
- Tam jest muzeum, w którym pracuję - powiedziała. - Zamknięte w lecie.
- Aha.
- A tak w ogóle studiuję na uniwerku.
- Aha.
Wracali pieszo krętą ścieżką oplatającą zbocze, przeszli przez duży nowy most i znaleźli się w
pobliżu jego hotelu. Słońce stoczyło się za góry na północnym zachodzie, na Dunaju usiadł
łagodny ciepły zmierzch.
- I co teraz? - zapytała Ari Boeck, kiedy maszerowali nabrzeżem.
Lekko ujęła go pod ramię i frywolnie kręciła biodrami.
- Możemy porozmawiać o Alfie Matssonie - odrzekł Martin Beck.
Obrzuciła go pełnym wyrzutu spojrzeniem, ale w sekundę później uśmiechnęła się.
- Dobrze. Czemu nie. Jaki on jest? Czy spodobałby mi się, gdybym go poznała?
- Nie sądzę.
- Dlaczego go szukasz? Jesteście przyjaciółmi?
- Nie, skądże. Po prostu... znam go.
Teraz miał niemal stuprocentową pewność, że mówiła prawdę i wątpliwy trop, który zaprowadził
go na Ujpest, okazał się fałszywy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Uwiesiła mu się na ramieniu i szła zygzakiem, kręcąc całym ciałem.
Minęli hotel, zbliżali się do rzęsiście oświetlonego parowca, który widział na rzece poprzedniego
wieczoru. Pasażerowie właśnie wchodzili na pokład.
- Co to za statek? - zapytał.
- „Szabadsag", czyli „wolność". Odbywa rejsy w świetle księżyca, opływa Wyspę Małgorzaty i
wraca. Trwa to mniej więcej godzinę i prawie nic nie kosztuje. Popłyniemy?
Ledwie znaleźli się na pokładzie, statek odbił od brzegu i z cichym pluskiem ruszył ciemnym
korytem rzeki. Ze wszystkich rodzajów skonstruowanych do tej pory statków o napędzie
mechanicznym żaden nie dorównywał gracją parowcom kołowym.
Patrzyli na nabrzeże. Ari przytuliła się do niego i teraz bardzo wyraźnie poczuł coś, na co
wcześniej zwrócił uwagę: Nie miała biustonosza.
Na rufie grała nieduża kapela, część pasażerów tańczyła.
- Chcesz zatańczyć? - zapytała.
- Nie.
- W porządku. Mnie też to nie bawi. Ale - dodała po chwili -jak trzeba, mogę.
- Ja też.
Statek minął Wyspę Małgorzaty i Ujpest, zawrócił i bezgłośnie sunął na południe, z prądem rzeki.
Ustawili się za kominem i chwilę patrzyli w dół przez świetliki. Silnik pracował rytmicznie, lśniły
miedziane rury, uderzył ich ciepły, przemieszany z ropą strumień powietrza.
- Byłaś już kiedyś na tym statku?
- Tak, wiele razy. Nie ma lepszego sposobu na spędzenie upalnego wieczoru w mieście.
Na dobrą sprawę nie wiedział, ani kim ona jest, ani czy mu się podoba. I to go wkurzało. Nie licząc
wszystkiego innego.
Minęli ogromny gmach parlamentu, nad środkową kopułą połyskiwała mała czerwona gwiazda,
prześliznęli się pod mostem, tym z dużymi kamiennymi lwami, i przybili tam, skąd wypłynęli.
Schodząc po trapie, Martin Beck omiótł spojrzeniem nabrzeże. Pod latarnią przed kasą biletową
tkwił wysoki brunet. Włosy zaczesał gładko do tyłu. Znów włożył niebieski garnitur. Gapił się na
nich. Po kilku sekundach odwrócił się i zniknął za niskim budynkiem poczekalni. Ari poszła za
spojrzeniem Martina Becka i nagle lewą dłonią ujęła go za prawą rękę. Delikatnie.
- Widziałaś tego faceta? - zapytał.
- Tak.
- Znasz go? Pokręciła głową.
- Nie. A ty?
- Nie. Jeszcze nie.
O dziwo, Martin Beck poczuł głód. Zrezygnował z lunchu, niedługo skończą serwować kolację.
- Chciałabyś coś zjeść?
- Gdzie?
- W hotelu.
- A wpuszczą mnie w tym stroju?
- No pewnie.
Mało brakowało, by dodał, że nie są w Szwecji. Sporo ludzi siedziało w sali jadalnej i na zewnątrz,
przy balustradzie. Wokół lamp tańczyły roje muchówek.
- To komary - powiedziała. - Nie tną. Jak znikają, kończy się lato. Wiedziałeś o tym?
Jedzenie jak zwykle było pyszne, a wino wyborne. Ari pochłonęła wszystko z młodzieńczą
łapczywością, po czym znieruchomiała i słuchała muzyki. Przy kawie zapalili i napili się likieru
wiśniowego o smaku czekolady. Gasząc papierosa w popielniczce, niby przypadkiem musnęła
opuszkami palców jego prawą dłoń. Po chwili powtórzyła ten manewr, a w sekundę później poczuł
jej stopę na swojej kostce. Najwyraźniej zrzuciła sandałki.
Potem cofnęła stopę i rękę i poszła do toalety.
Martin Beck w zamyśleniu masował czoło palcami prawej dłoni, po czym pochylił się nad stołem i
podniósł siatkę, którą położyła na sąsiednim krześle. Wsunął rękę do środka, rozwinął kostium
kąpielowy i starannie go obmacał. Materiał był suchuteńki, nawet na szwach i przy gumkach. Mało
prawdopodobne, by w ciągu ostatniej doby miał cokolwiek wspólnego z wodą. Zrolował kostium i
odłożył nylonową siatkę na miejsce. Przygryzł kostkę palca wskazującego. Oczywiście nie musiało
to o niczym świadczyć. Poza tym wciąż zachowywał się jak idiota.
Ari wróciła, usiadła, uśmiechnęła się do niego, założyła nogę na nogę, zapaliła papierosa i słuchała
wiedeńskich melodii.
- Jakie to piękne - odezwała się po dłuższej chwili.
Skinął głową.
Sala zaczęła się wyludniać, kelnerzy rozmawiali w grupkach. Muzycy zakończyli koncert, grając
Donauwellen. Spojrzała na zegarek.
- Będę się zbierać do domu.
Intensywnie się zastanawiał. Na piętrze było coś w rodzaju nocnego klubu jazzowego, ale
serdecznie nie znosił takich lokali, i tylko niecierpiące zwłoki sprawy służbowe mogłyby go tam
zwabić. Może to jest taka sprawa?
- Jak się dostaniesz do domu? - spytał. - Statkiem?
- Nie, ostatni już odpłynął. Sprzed hotelu mam tramwaj. Tak jest szybciej.
Myślał dalej. Sytuacja była wbrew pozorom dość skomplikowana. Nie wiedział, dlaczego.
Postanowił nic nie robić. Muzycy zgięli się w pokłonie i wyszli.
Znów spojrzała na zegarek.
- Pójdę już.
Recepcjonista ukłonił się im w holu, portier z szacunkiem wyprowadził ich przez obrotowe drzwi.
Stali na chodniku. Była ciepła noc. Ari podeszła pół kroku bliżej, odwróciła się do niego, wsunęła
kolano między jego nogi, wspięła się na palce i pocałowała. Czuł jej piersi, brzuch, udo.
- Aleś ty wysoki. -Jeden zwinny ruch i znów stała na chodniku kilka centymetrów od niego. -
Dziękuję za dzisiejszy dzień. Do zobaczenia!
I poszła. Odwróciwszy głowę, pomachała mu prawą ręką. Siatka z przyborami do kąpieli obijała
się o lewą nogę.
- Cześć! - powiedział Martin Beck.
Wrócił do holu, wziął klucz i poszedł do pokoju. Było duszno, natychmiast otworzył okno. Potem
zdjął koszulę i buty, ruszył do łazienki i opłukał twarz i tors zimną wodą. Czuł się jak skończony
idiota.
- Z całą pewnością mam nie po kolei w głowie - mruknął. - Dobrze, że nikt mnie nie widzi.
W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi, opadła klamka i weszła Ari.
- Wśliznęłam się ukradkiem.
Szybko i bezszelestnie zamknęła drzwi, zrobiła dwa kroki, rzuciła siatkę na podłogę i wyskoczyła z
sandałków Wpatrywał się w nią. Oczy jej zmętniały, jakby zasnuły się błoną, pochyliła się ze
skrzyżowanymi ramionami, chwyciła za dół sukienki i jednym zręcznym ruchem zadarła ją pod
szyję. Nie miała nic pod spodem. To go raczej nie zaskoczyło. Chyba zawsze opalała się w tym
samym, dwuczęściowym kostiumie, bo od ciemnobrązowej skóry wyraźnie odcinały się
kredowobiałe pasy na biuście i podbrzuszu. Miała równe krągłe piersi o dużych jasnoczerwonych
cylindrycznych sutkach, które przywodziły na myśl znaki nawigacyjne. W prostokąt białej skóry
wpisywał się duży czarny trójkąt gęstych kręconych włosów, nastroszonych, jakby były
naelektryzowane. Okolice sutek były okrągłe i jasnobrązowe. Wyglądała jak pokolorowany
geometryczny ludzik.
Przygnębiające lata w obyczajówce uodporniły Martina Becka na tego typu prowokacje. Nawet
jeśli w dosłownym tego słowa znaczeniu nie była to prowokacja, uznał, że dużo łatwiej sobie z tym
poradzi niż z sytuacją sprzed pół godziny w sali jadalnej.
Szybko położył dłoń na jej ramieniu.
- Chwileczkę.
Nieco opuściła sukienkę i popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem, jakby kompletnie nic nie
rozumiała. Uwolniła lewą rękę, chwyciła go za prawą dłoń i powoli wsunęła między swoje uda;
była nabrzmiała, otwarta. Na palcach poczuł ciepłą wilgoć.
- Weź mnie - powiedziała dziwnie bezradnie, nieobecna duchem i ciałem.
Martin Beck wyrwał się, otworzył drzwi na korytarz i przemówił poprawną, szkolną niemczyzną:
- Proszę się ubrać.
W pierwszej chwili kompletnie ją zamurowało, jak wtedy, kiedy zapukał do jej pokoju na Ujpescie.
W drugiej - zrobiła, o co prosił.
Włożył koszulę i buty, podniósł z podłogi jej siatkę i chwyciwszy dziewczynę za ramię, sprowadził
do holu.
- Niech pan zadzwoni po taksówkę - zwrócił się do recepcjonisty.
Przyjechała niemal natychmiast. Otworzył drzwiczki i chciał pomóc jej wsiąść, ale gwałtownie
zaprotestowała.
- Zapłacę za kurs - powiedział.
Spojrzała na niego. Po zmętniałej błonie nie było śladu. Pacjentka wyzdrowiała. Czyste ciemne
oczy ziały nienawiścią.
- Obejdzie się - warknęła. - Jedziemy! Zatrzasnęła drzwiczki i taksówka ruszyła.
Martin Beck rozejrzał się. Było już dobrze po północy. Poszedł na nowy most, opustoszały, nie
licząc kilku nocnych tramwajów. Pośrodku się zatrzymał i oparł o balustradę. Popatrzył na czarny
bezgłośny nurt rzeki. Było ciepło, pusto i cicho. Idealne miejsce do rozmyślań, gdyby tylko
wiedział, o czym. Chwilę później wrócił do hotelu. Ari Boeck zgubiła papierosa z czerwonym
filtrem. Leżał na podłodze. Podniósł i zapalił. Ohyda. Wyrzucił go przez okno.
Rozdział 12
Kiedy zadzwonił telefon, Martin Beck siedział w wannie.
Przespał śniadanie, przed lunchem udał się na spacer po nabrzeżu. Słońce prażyło niemiłosiernie,
nawet nad wodą powietrze ani drgnęło. Kiedy wrócił do hotelu, miał zdecydowanie większą ochotę
na kąpiel niż na posiłek. Uznał, że lunch może poczekać, i zanurzył się w wannie. Wtedy
rozbrzmiały krótkie dzwonki telefonu.
Owinął się kąpielowym ręcznikiem, wyszedł z łazienki i podniósł słuchawkę.
- Czy pan Beck?
- Tak.
- Proszę wybaczyć, że nie wymieniam pańskiej funkcji, ale jak pan zapewne rozumie, chodzi
wyłącznie o... no, powiedzmy, o zachowanie środków ostrożności.
Dzwonił młody człowiek z ambasady. Martin Beck był ciekaw, wobec kogo te środki ostrożności,
ponieważ w hotelu i u Szluki wiedzieli, że jest policjantem.
- Oczywiście - odpowiedział.
- Co słychać? Czy poczynił pan jakieś postępy? Martin Beck zsunął ręcznik i usiadł na łóżku.
- Nie. - Umilkł na moment. - Rozmawiałem z tutejszą policją.
- To, moim zdaniem, nader nierozsądne posunięcie.
- Możliwe. Ale nie miałem wyjścia. Skontaktował się ze mną niejaki Vilmos Szluka.
- Major Szluka? Czego chciał?
- Niczego nie chciał. Z grubsza powiedział mi to samo co panu. Że nie ma powodu, by się
zajmować tą sprawą.
- Rozumiem. I co pan teraz zrobi?
- Zjem lunch.
- Mam na myśli tę sprawę.
- Nie wiem.
- W razie czego wie pan, gdzie zadzwonić - skwitował młody mężczyzna po dłuższej przerwie.
- Tak.
- Dowidzenia.
- Dowidzenia.
Martin Beck odłożył słuchawkę, wyciągnął korek z wanny, ubrał się, zszedł na dół, usiadł pod
markizą na zewnątrz hotelu i zamówił lunch.
W cieniu markizy też był nieznośny upał. Jadł wolno i dużymi łykami popijał zimne piwo. Miał
nieprzyjemne wrażenie, że jest obserwowany. Nie zauważył wprawdzie wysokiego bruneta, ale
mimo to czuł, że ktoś nie spuszcza go z oka.
Przyjrzał się klienteli. Towarzystwo w tym samym składzie, przeważnie obcokrajowcy, przeważnie
goście hotelowi. Dobiegały go strzępy rozmów prowadzonych najczęściej po niemiecku i
węgiersku, ktoś mówił po angielsku, ktoś inny w bliżej mu nieznanym języku.
Nagle za plecami bardzo wyraźnie usłyszał:
- Chrupki chleb.
Odwrócił się. Pod oknem siedziały dwie panie. Szwedki. Nie miał cienia wątpliwości.
- Naturalnie. Nigdy się z nim nie rozstaję - odezwała się jedna z nich. -1 zawsze zabieram papier
toaletowy, bo za granicą często go brakuje.
- Tak - przyznała druga. - Pamiętam, jak kiedyś w Hiszpanii...
Martin Beck, niezainteresowany wsłuchiwaniem się w tę typowo szwedzką konwersację, skupił się
na namierzeniu ewentualnego ogona.
Początkowo podejrzewał mężczyznę w zaawansowanym średnim wieku, który od czasu do czasu
zerkał przez ramię w jego stronę. Ale ten po chwili wstał, wziął na ręce kosmatą psinę, która
siedziała mu na kolanach, i zniknął za rogiem hotelu.
Zanim Martin Beck zjadł lunch i wypił filiżankę mocnej kawy, nastało późne popołudnie. Mimo
upału ruszył ku centrum, usiłując unikać nasłonecznionych miejsc. Dowiedział się, że od komendy
dzieli go zaledwie kilka przecznic.
Na schodach, gdzie zgodnie z tym, co powiedział Szluka, miał leżeć klucz do hotelu, stał policjant
w niebieskoszarym mundurze i ocierał pot z czoła.
Martin Beck okrążył komendę i wrócił do hotelu inną drogą, z tym samym, nieprzyjemnym
uczuciem, że jest obserwowany.
Zaskakujące doświadczenie. Od dwudziestu trzech lat to on śledził podejrzane indywidua. Dopiero
teraz poczuł na własnej skórze, czym to sieje. Co znaczy taka obserwacja, kiedy najmniejszy gest
jest pod kontrolą, kiedy ktoś bez przerwy czai się w pobliżu, śledząc każdy jego krok.
Martin Beck zaszył się w hotelowym pokoju. Usiadł przy stole, żeby na piśmie podsumować to, co
wie o tak zwanej sprawie Alfa Matssona. I nic. Podarł kartkę na strzępy i spuścił je w toalecie. Jego
wiedza była żałosna. Nie musiał się wysilać, żeby zachować ją w pamięci. Byle krewetka by
zapamiętała.
Zachodzące słońce zabarwiło Dunaj na czerwono, zmierzch szybko i niepostrzeżenie ustąpił
aksamitnej ciemności, której towarzyszyły pierwsze podmuchy chłodniejszego powietrza.
Martin Beck stał w oknie i patrzył na taflę wody marszczoną lekką bryzą. Na chodniku pod
drzewem ktoś stał i palił. W ogniku papierosa dostrzegł twarz wysokiego bruneta. W pewnym
sensie mu ulżyło, wyzbył się niemiłego uczucia, że nie zna dnia ani godziny.
Włożył garnitur i zszedł na kolację. Nie spieszył się. Zanim wrócił do pokoju, wypił dwie palinki.
Po wieczornej bryzie nie było śladu, czarnej tafli Dunaju nie marszczyły fale, duchota dawała się
we znaki nie tylko w pokoju.
Martin Beck nie zamknął okiennic, rozsunął zasłony, rozebrał się i położył na skrzypiącym łożu.
Rozdział 13
Koszmarny upał zwykle staje się nie do zniesienia po zachodzie słońca. Ktoś, kto przywykł do
wysokich temperatur, rutynowo zamyka okna i okiennice i zaciąga zasłony. Martin Beck, jak
większość mieszkańców Północy, nie miał o tym pojęcia. Rozsunął zasłony, otworzył okno na
oścież i wyciągnięty na łóżku, czekał w ciemnościach na miły chłodek. Nie doczekał się. Zapalił
nocną lampkę i próbował czytać. Z miernym skutkiem. Miał wprawdzie proszki nasenne, ale wolał
ich nie brać. Poprzedniego dnia nic nie wskórał, najwyższy czas, żeby dać z siebie wszystko.
Gdyby połknął proszki, całe przedpołudnie miałby z głowy.
Wyszedł z łóżka i usiadł przy otwartym oknie. Żadnej różnicy. Nic, śladu podmuchu. Miasto
wydawało się pogrążone w śpiączce, obezwładnione upałem. Po drugiej stronie rzeki pojawił się
samotny żółty tramwaj. Powoli potoczył się po moście Elżbiety, stukot kół niósł się echem nad
wodą. Mimo odległości Martin Beck widział, że nie siedzi w nim ani jeden pasażer. Dwadzieścia
trzy godziny wcześniej stał na tym moście, zastanawiając się nad dziwnym spotkaniem z
dziewczyną z Ujpestu. Niezłe miejsce. Wciągnął spodnie i sweter i wyszedł z pokoju. W recepcji
ani żywej duszy. Ktoś odpalił silnik zielonej skody i z wyraźną niechęcią, niespiesznie, skręcił za
róg hotelu. Pewnie jakaś para kochająca się w samochodzie. Nic nowego. Ruszył nabrzeżem, minął
kilka cumujących statków i pomnik Petófiego i wszedł na most. Równie opustoszały jak
poprzedniej nocy, ale - w odróżnieniu od wielu ulic - jasno oświetlony. Zatrzymał się pośrodku,
oparł łokcie na balustradzie i spojrzał w dół. Pod mostem przepływał holownik. Na długiej linie
ciągnął cztery długie barki, złączone w pary; prześliznęły się cichutko, bez świateł, ciut ciemniejsze
niż smolista noc. Przeszedł kilka metrów. Odgłos jego kroków odbił się słabym echem gdzieś na
moście. Martin Beck powtórzył manewr i znów odpowiedziało mu echo. Jakby nieco spóźnione.
Znieruchomiał i przez chwilę nasłuchiwał. Cisza. Szybko przeszedł około dwudziestu metrów i
gwałtownie się zatrzymał. Znowu to samo. Spóźnione echo? Najciszej jak umiał, przeciął jezdnię i
torowisko i odwrócił się. Nic. Żadnego ruchu. Z Pesztu wjechał na most tramwaj, uniemożliwiając
mu dalsze obserwacje. Czyżby nabawił się manii prześladowczej? Kto miałby dość energii i
środków, żeby go śledzić o tej porze? Z pewnością tylko policja. Czyli problem z głowy. Chyba
że...
Tramwaj minął go z turkotem, kiedy dochodził do drugiego brzegu, poniżej Góry Gellerta. W
wagonie siedział samotny pasażer; przytulił twarz do szyby i spał z otwartymi ustami.
Martin Beck ruszył po schodach w dół. Z coraz cichszego turkotu wyłowił dźwięk zatrzymującego
się gdzieś w pobliżu samochodu. Nie potrafił jednak ustalić ani odległości, ani kierunku.
W gęstych ciemnościach szybko pomaszerował nabrzeżem na północ. Po chwili przystanął,
odwrócił się, znieruchomiał i nasłuchiwał. Nic. Najprawdopodobniej na moście nikogo nie było.
Ale... gdyby ktoś go śledził z drugiego brzegu, mógł zejść od północnej strony; od południowej z
całą pewnością zszedł tylko on.
Z oddali dobiegły go skąpe odgłosy ruchu ulicznego. W najbliższym otoczeniu panowała absolutna
cisza. Martin Beck uśmiechnął się w ciemnościach. Wiedział, że nikt za nim nie idzie. Zaczęło go
to bawić. Chciał, żeby po drugiej stronie byłjakiś zdezorientowany bliźni. Na pewno nie wróci tą
samą drogą, nie przejdzie przez most i nie zbiegnie ze schodów od południa. Pod
mostem były dwie równoległe ulice, ta bliżej rzeki wznosiła się półtora metra nad nabrzeżem, które
schodkowo opadało ku wodzie. Ulice przedzielał niski murek. Kawałek dalej, w podstawie mostu
majaczył tunel dla pieszych. Ewentualny ogon - zakładając, że znał się na rzeczy - nie mógł z niego
skorzystać, bo jego sylwetkę wydobyłoby z mroku wpadające od tyłu światło. Pozostawało mu
tylko jedno wyjście: obejść podporę szerokim łukiem, pokonać wszystkie rampy i zejść na brzeg
kilkaset metrów dalej. To wymagało czasu. Nawet gdyby puścił się pędem. Śledzony, w tym
wypadku policjant śledczy Martin Beck ze Sztokholmu, zdążyłby się ulotnić w dowolnie
wybranym kierunku.
Ale prawdopodobieństwo, że ktoś go śledzi, równało się zeru. Martin Beck od początku zamierzał
wrócić do hotelu, kierując się na północ, do najbliższego mostu. Zaprzestał rozglądania się w
bezpiecznych ciemnościach i niespiesznie ruszył przed siebie. Wybrał ulicę bliższą rzeki, przeszedł
pod mostem i powędrował wzdłuż murka. W Dunie, na przeciwległym brzegu, paliło się tylko w
dwóch oknach. To był jego pokój. Przysiadł na murku i zapalił papierosa. Przy ulicy stały wielkie
kamienice z przełomu XIX i XX wieku. Przed nimi parkowały samochody. Wszystkie okna były
pozamykane i ciemne. Martin Beck siedział nieruchomo i wsłuchiwał się w ciszę. Choć sobie tego
nie uświadamiał, wciąż miał się na baczności.
Po drugiej stronie ulicy zawarczał uruchamiany silnik. Obrzucił spojrzeniem parkujące samochody,
ale nie udało mu się zlokalizować źródła dźwięku. Silnik pracował na wolnych obrotach. Mniej
więcej po trzydziestu sekundach Martin Beck usłyszał odgłos wrzucanego biegu i zobaczył
zapalające się światła postojowe. Pięćdziesiąt metrów od niego, opuszczając gęsty mrok, stoczył
się z chodnika jakiś wóz i bardzo wolno sunął wjego kierunku. Ciemnozielona skoda. Chyba już
gdzieś ją widział. Była coraz bliżej. Martin Beck ani drgnął i śledził ją wzrokiem. Kiedy niemal się
z nim zrównała, kierowca zaczął skręcać w lewo, jakby chciał zawrócić. Ale tego nie zrobił, tylko
wolniusieńko ruszył prosto na niego. Wątpliwe, by zamierzał go rozgnieść, nie z taką
prędkością, nie wspominając o tym, że Martin Beck w ułamku sekundy mógł spuścić nogi po
drugiej stronie murku. W skodzie był tylko kierowca, jeśli - rzecz jasna - nikt nie leżał na tylnym
siedzeniu.
Martin Beck spokojnie zgasił papierosa i z niekłamaną ciekawością patrzył, co się stanie. Zielona
skoda zatrzymała się trzy metry od niego, prawe przednie koło wturlało się na krawężnik. Na parę
sekund kierowca włączył długie światła, po czym otworzył drzwi i stanął na chodniku.
Mimo oślepiających sztuczek, Martin Beck natychmiast go rozpoznał. Wysoki brunet z
zaczesanymi do tyłu włosami. Nic nie trzymał w dłoniach. Podszedł krok bliżej. Silnik mruczał.
Nagle Martin Beck coś zarejestrował. Nie był to ani cień, ani obcy dźwięk, raczej prąd powietrza
gdzieś za plecami. Tak ulotny, że gdyby nie wyjątkowo cicha noc, nigdy by go nawet nie przeczuł.
Teraz już wiedział, że numer z samochodem miał odwrócić jego uwagę od kogoś, kto bezszelestnie
podkradł się pod murek od nabrzeża. W tym momencie uzmysłowił sobie z niebywałą ostrością, że
nie chodzi o żadne śledzenie, że żarty się skończyły. Ktoś dybał na jego życie, zaplanował to z
zimnym wyrachowaniem.
Martin Beck słabo sobie radził w walce wręcz, ale miał fantastyczny refleks. Ledwie wyczuł
leciutki podmuch, wtulił głowę w ramiona, zaparł się prawą stopą o murek, odwrócił i
błyskawicznie uchylił. Ramię, które miało się zacisnąć na jego szyi, trafiło go w nasadę nosa i
ześliznęło po czole. Owionął go ciepły oddech zaskoczonego napastnika i mignęło mu przed
oczami ostrze noża, który chybił celu. Upadł na plecy, boleśnie uderzając lewym barkiem o bruk, i
wykonał półobrót, żeby jak najszybciej wstać. Na tle gwiaździstego nieba dostrzegł na murku dwie
postaci, chwilę później tylko jedną i kiedy podnosił się z kolan, nożownik znów zaatakował. I znów
chybił. Sekundę później Martin Beck chwycił go za przegub prawej dłoni. Dość nieudolnie, ale nie
dawał za wygraną, bo miał pełną świadomość, że to jego jedyna szansa. Błyskawicznie wstali.
Napastnik był niższy, acz bez porównania lepiej umięśniony. Martin Beck odruchowo zastosował
archaiczny chwyt, którego się nauczył w szkole policyjnej, ale zabrakło mu odwagi, by puścić
nadgarstek, wskutek czego obaj wylądowali na ziemi i potoczyli się po skarpie ku nabrzeżu. Martin
Beck odzyskał władzę w lewym ramieniu i chwycił napastnika za przegub lewej dłoni. Niestety,
mięśniak okazał się silniejszy. Potężny kopniak w głowę przypomniał mu o fizycznej i liczebnej
przewadze przeciwników. Leżał na plecach, wyczuwając pod stopami pierwszy schodek.
Nożownik ciężko dyszał. Zalatywał potem, wodą po goleniu i jakimiś pastylkami odświeżającymi.
Powoli zaczął uwalniać prawą rękę...
Martin Beck pomyślał, że to już koniec. Pulsującą mgłę przecinały błyskawice, serce rozrastało się
w nieskończoność jak nabrzmiały krwią balon, który niebawem eksploduje. I ból głowy.
Miażdżący, rozsadzający. I wrzaski, trzaski, i powódź światła - niweczącego wszystko i
wszystkich. W ostatnim przebłysku świadomości pomyślał, że z niewiadomej przyczyny umrze na
brzegu obcej rzeki w obcym kraju jak Alf Matsson.
Resztkami sił chwycił obiema dłońmi prawy nadgarstek napastnika, odbił się stopą od ziemi,
uderzył głową o drugi schodek i pochłonęła go ciemność. Kiedy otworzył oczy sto lat później -tak
mu się przynajmniej wydawało - tonął w powodzi światła. Leżał na plecach, z prawym uchem
przyciśniętym do bruku. Jego wzrok padł na wypucowane półbuty, które przesłaniały mu widok.
Odwrócił głowę i spojrzał w niebo.
Pochylał się nad nim Szluka, w szarym garniturze i żałosnym myśliwskim kapelutku.
- Dzień dobry.
Martin Beck wsparł się na łokciach. Snopy światła rzucały dwa radiowozy: jeden stał na nabrzeżu,
drugi pod murkiem na jezdni. W odległości trzech metrów od Szluki zobaczył policjanta w czapce
z daszkiem, czarnych skórzanych butach z cholewami i gołębim mundurze. Z czarną pałką w
prawej dłoni przyglądał się jakiemuś osobnikowi, który leżał na plecach tuż obok jego stóp.
Osobnik nazywał się Tetz Radeberger i swego czasu bawił
się gumką kostiumu kąpielowego Ari Boeck. Teraz stracił przytomność, na czole i jasnych włosach
czerwieniła się krew.
- A co z tym drugim? - spytał Martin Beck.
- Postrzelony - odparł Szluka. - Ma się rozumieć, delikatnie, w łydkę.
Niektórzy mieszkańcy okolicznych domów otworzyli okna i z niekłamaną ciekawością patrzyli na
nabrzeże.
- Proszę się nie ruszać - powiedział Szluka. - Zaraz będzie karetka.
- Nie ma takiej potrzeby.
Martin Beck dźwignął się na nogi. Dokładnie w trzy minuty i piętnaście sekund po tym, kiedy
poczuł na karku podmuch powietrza.
Rozdział 14
Niebiesko-biała warszawa rocznik 1962 z niebieskim kogutem na dachu jechała pustymi ulicami na
urywanym, rzewnym sygnale. Na białym pasie na przednich drzwiach widniało słowo
RENDÓRSEG, czyli „policja".
Martin Beck siedział z tyłu obok umundurowanego policjanta, Szluka z przodu, koło kierowcy.
- Dobrze pan sobie poradził - odezwał się Szluka. - To groźni młodzi ludzie.
- Kto unieszkodliwił Radebergera?
- Siedzi koło pana.
Martin Beck odwrócił głowę. Piwnooki policjant z małym czarnym wąsikiem patrzył na niego ze
współczuciem.
- Mówi tylko po węgiersku - dodał Szluka.
- Jak się nazywa?
- Foti.
Martin Beck wyciągnął dłoń.
- Dziękuję, Foti.
- Porządnie mu przyłożył. Nie było czasu na cackanie się.
- Dobrze, że byliście pod ręką.
- Zawsze jesteśmy pod ręką - odparł Szluka. - Tylko nie w dowcipach rysunkowych.
- Mają metę na Ujpescie. W pensjonacie przy Yenetianer ut.
- Tak, wiemy. - Szluka milczał przez chwilę. - Jak pan ich poznał?
- Za pośrednictwem Ari Boeck. Matsson pytał o jej adres. Była kiedyś w Sztokholmie na
zawodach pływackich. To mógł być jakiś trop. Dlatego ją odwiedziłem.
- Co powiedziała?
- Że studiuje na uniwersytecie i pracuje w muzeum. I nigdy nie słyszała o Matssonie.
Dojechali do komendy na Deak Ferenc Ter. Warszawa skręciła na wybetonowany dziedziniec i
zaparkowała. Martin Beck poszedł ze Szluka do jego służbowego pokoju. Był przestronny, jedną
ścianę pokrywała mapa Budapesztu, poza tym niewiele się różnił wystrojem od pokoju Martina
Becka w Sztokholmie. Szluka odwiesił kapelusz myśliwski i wskazał na krzesło. Już otwierał usta,
żeby coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon. Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. Zalał go
potok słów. Długo to trwało. Szluka odpowiadał monosylabami, wreszcie popatrzył na zegarek,
wygłosił pełną irytacji perorę i się rozłączył.
- Żona - mruknął i stanąwszy tyłem do gościa, studiował na mapie północne dzielnice Budapesztu.
- Policjant to nie jest zawód. Ani powołanie. To przekleństwo. - Po minucie odwrócił się i dodał: -
Naturalnie wcale tak nie myślę... Jest pan żonaty?
- Tak.
- No to pan rozumie.
Umundurowany policjant przyniósł na tacy dwie filiżanki kawy. Napili się. Szluka spojrzał na
zegarek.
- Robimy tam teraz przeszukanie. Niedługo powinien być raport.
- Jakim cudem byliście pod ręką? - zapytał Martin Beck.
- Zawsze jesteśmy pod ręką - odpowiedział Szluka identycznie jak w samochodzie i uśmiechnął
się. - Bo wspomniał pan coś o śledzeniu. Oczywiście to nie my pana obserwowaliśmy. Niby
czemu?
Martin Beck z pewnym zażenowaniem potarł nos dłonią.
- Ludzie wyobrażają sobie nie wiadomo co - podjął Szluka. - Ale pan jest policjantem, więc
zaczęliśmy śledzić tego, który
pana śledził. Jeśli dobrze pamiętam, Amerykanie nazywają to bac-ktailing. Wczoraj po południu
nasz człowiek zauważył, że chodzi za panem dwóch mężczyzn, i od razu wszczął alarm. To tyle.
Martin Beck pokiwał głową. Szluka przyglądał mu się z namysłem.
- Mimo to wszystko potoczyło się tak szybko, że ledwie zdążyliśmy. - Szluka dopił kawę i
ostrożnie odstawił filiżankę. -Back-tailing... Czy był pan w Ameryce?
- Nie.
- Ja też nie byłem.
- Współpracowałem z nimi w pewnej sprawie dwa lata temu. Z gościem, który nazywał się Kafka.
- O, po czesku.
- Amerykańska turystka została zamordowana w Szwecji. Paskudna historia. Skomplikowane
śledztwo.
Szluka milczał przez chwilę.
- I jak poszło?
- Dobrze.
- Ja tylko czytałem o amerykańskich policjantach. Mają dziwaczną strukturę organizacyjną. Trudno
się w tym połapać.
Martin Beck przytaknął.
- I mnóstwo pracy - kontynuował Szluka. - W Nowym Jorku w ciągu tygodnia jest tyle zabójstw,
co u nas w całym kraju przez rok.
Do pokoju wszedł umundurowany funkcjonariusz z dwiema gwiazdkami na naramiennikach. Coś
omówił ze Szluka, zasalutował Martinowi Beckowi i wyszedł. W tym czasie, kiedy drzwi były
otwarte, korytarzem przeszła Ari Boeck w towarzystwie policjantki. Nie licząc chusty, miała na
sobie tę samą, białą sukienkę i sandałki co przedwczoraj. Obrzuciła Martina Becka przelotnym
pustym spojrzeniem.
- Na Ujpescie nic ciekawego - poinformował Szluka. - Teraz demontujemy samochód. Zabiorę się
do nich, jak tylko Radeberger się ocknie, a tego drugiego opatrzą. Wielu rzeczy wciąż nie
rozumiem. - Zawahał się. - Ale wkrótce wszystko się wyjaśni.
Zadzwonił telefon. Martin Beck wyłowił z rozmowy tylko dwa znane mu słowa: Sved i
Svedorszdg, czyli „Szwed" i „Szwecja".
- To musi mieć jakiś związek z pańskim rodakiem Matssonem - powiedział Szluka, odłożywszy
słuchawkę.
- Naturalnie.
- Dziewczyna pana okłamała. Nie studiuje i nie pracuje w muzeum. Praktycznie nic nie robi.
Zawiesili ją wprawach zawodniczki drużyny pływackiej, bo się obijała.
- Na pewno jest jakiś związek.
- Tak, ale gdzie? Cóż, pożyjemy, zobaczymy.
Szluka wzruszył ramionami. Martin Beck zrobił kilka skrętów tułowia. Bolały go barki i ręce, z
głową też nie było najlepiej. Czuł ogromne zmęczenie, nie potrafił zebrać myśli, ale nie chciał
wracać do hotelu.
Znów odezwał się telefon. Szluka słuchał, marszcząc brwi. Po chwili się rozchmurzył.
- Coś drgnęło - powiedział. - Coś znaleźliśmy. Fróbe, ten wysoki, doszedł do siebie. Zaraz się
przekonamy... Pójdzie pan ze mną?
Martin Beck z wysiłkiem dźwignął się z krzesła.
- A może powinien pan odpocząć?
- Nie, nie.
Rozdział 15
Szluka usiadł za biurkiem i splótł dłonie. Przy jego prawym łokciu leżał paszport w zielonej
okładce.
Wysoki mężczyzna naprzeciwko miał podkrążone oczy. Martin Beck domyślał się, że ostatnio
mało spał. Wyprostowany jak struna, patrzył na swoje ręce.
Szluka dał znak stenografowi ruchem głowy i zaczął przesłuchanie.
- Imię i nazwisko?
Mężczyzna podniósł wzrok i popatrzył na Szlukę.
- Theodor Fróbe.
- Data i miejsce urodzenia?
- Dwudziesty pierwszy kwietnia tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć, Hanower.
- Obywatel Niemieckiej Republiki Federalnej. Miejsce zamieszkania?
- Hamburg, Hermannstrasse dwanaście.
- Zawód?
- Pilot wycieczek. Pracownik biura podróży.
- Zatrudniony?
- W biurze podróży Winklers.
- Adres w Budapeszcie?
- Pensjonat na Ujpescie, Venetianer ut sześć.
- Co pan robi w Budapeszcie?
- Jako przedstawiciel biura podróży, obsługuję grupy przyjeżdżające do Budapesztu i opuszczające
Budapeszt.
- Tej nocy pan i mężczyzna o nazwisku Radeberger zostaliście schwytani na gorącym uczynku
podczas napaści na innego mężczyznę na Groza Peter Rakpart. Obaj byliście uzbrojeni i waszym
celem było okaleczenie go lub pozbawienie życia. Zna pan tego mężczyznę?
- Nie.
- Czy widział go pan wcześniej? (Cisza.)
- Proszę odpowiedzieć!
- Nie.
- Wie pan, kim on jest?
- Nie.
- Nie zna go pan, nie widział go pan wcześniej i nie wie pan, kim on jest. Dlaczego na niego
napadliście?
(Cisza.)
- Proszę wyjaśnić, dlaczego na niego napadliście!
- Po... potrzebowaliśmy pieniędzy i...
- I?
- I zobaczyliśmy go na nabrzeżu...
- To kłamstwo. Niech pan mnie nie okłamuje, nie radzę. Napad był zaplanowany, mieliście broń.
Poza tym to nieprawda, że nie widział go pan wcześniej. Śledził go pan od przeszło dwóch dni.
Dlaczego? Proszę odpowiedzieć!
- Pomyliliśmy go z kimś innym.
- Z kim?
- Z takim jednym, co...
- Co co?
- Był nam winien pieniądze.
- Dlatego pan go śledził i zaatakował?
- Tak.
- Ostrzegałem. Kłamstwo nie popłaca. Dobrze wiem, kiedy pan kłamie. Czy zna pan Szweda o
nazwisku Matsson? Alf Mattson?
- Nie.
- Pańscy przyjaciele, Radeberger i Boeck, mówią co innego.
- Znam go bardzo słabo. Nie zapamiętałem nazwiska.
- Kiedy ostatnio widział pan Alfa Matssona?
- Chyba w maju.
- Gdzie?
- Tutaj, w Budapeszcie.
- I od tamtej pory pan go nie widział?
- Nie.
- Trzy dni temu ten mężczyzna był w pensjonacie i pytał o Alfa Matssona. Od razu zaczęliście go
śledzić i tej nocy chcieliście go zabić. Dlaczego?
- Nie chcieliśmy go zabić!
- Dlaczego?
- Nie chcieliśmy go zabić!
- Ale na niego napadliście, prawda? I mieliście nóż.
- Tak, ale to była pomyłka. Przecież nic mu się nie stało. Nie jest ranny. Nie ma pan prawa tak
mówić.
- Odjak dawna zna pan Alfa Matssona?
- Mniej więcej od roku.
- Jak się poznaliście?
- U wspólnej znajomej z Budapesztu.
- Jak ona się nazywa?
- Ari Boeck.
- Często się pan z nim spotykał?
- Niezbyt często. Widziałem go kilka razy.
- Za każdym razem w Budapeszcie?
- Nie. W Pradze. I w Warszawie.
- I w Bratysławie?
- Tak.
- I w Konstancy? (Cisza.)
- Czy tak?
- Tak.
- Jak to jest, że spotykaliście się w tych miastach, w których żaden z was nie mieszka?
- Dużo podróżuję. Taki mam zawód. On też często jeździł. I tak wyszło.
- Po co się spotykaliście?
- Przyjaźnimy się.
- Mówi pan, że wciągu roku widzieliście się co najmniej pięć razy w różnych miastach, bo
jesteście przyjaciółmi. Chwilę wcześniej powiedział pan, że zna go bardzo słabo. Dlaczego nie
chciał się pan przyznać do tej znajomości?
- Bo się zdenerwowałem tym wypytywaniem. I jestem potwornie zmęczony. W dodatku boli mnie
noga.
- Aha, jest pan potwornie zmęczony. Czy Tetz Radeberger brał udział w tych spotkaniach z Alfem
Matssonem?
- Tak, pracujemy w jednym biurze i razem jeździmy.
- A dlaczego, pana zdaniem, Radeberger też nie od razu się przyznał do znajomości z Alfem
Matssonem? Czy i on był potwornie zmęczony?
- Nie wiem.
- A czy wie pan, gdzie obecnie przebywa Alf Matsson?
- Nie mam pojęcia.
- Powiedzieć panu?
- Tak.
- Ani myślę. Od ilu lat jest pan zatrudniony w biurze podróży Winklers?
- Od sześciu.
- Czy to dobrze płatna posada?
- Nieszczególnie. Ale kiedy wyjeżdżam, mam darmowe utrzymanie.
- Czyli pensja nie jest wysoka?
- Nie jest. Ale jakoś sobie radzę.
- I to jak.
- Co pan ma na myśli?
- Tysiąc pięćset dolarów, osiemset trzydzieści funtów i dziesięć tysięcy marek
zachodnioniemieckich. To dużo pieniędzy. Skąd pan je ma?
- Nic panu do tego.
- Proszę odpowiedzieć na pytanie i zmienić ton.
- Nic panu do tego, skąd mam pieniądze.
- Najwyraźniej przeceniłem pański poziom umysłowy, ale nawet ktoś tak mało pojętny jak pan
powinien wiedzieć, że najmądrzejsze wyjście z sytuacji to udzielanie odpowiedzi na pytania. Skąd
ma pan te pieniądze?
- Za dodatkową pracę. Długo je ciułałem.
- Co pan konkretnie robił?
- Różne rzeczy.
Szluka popatrzył na Frobego, wysunął szufladę, wyjął owinięty folią i taśmą samoprzylepną
pakiecik o wymiarach dwadzieścia na dziesięć centymetrów i położył na blacie biurka, nie
spuszczając wzroku z przesłuchiwanego, który udawał, że nic nie widzi. Fróbe otarł pot z nasady
nosa.
- Tak, różne rzeczy - powiedział Szluka. - Na przykład parał się pan przemytem i sprzedażą
haszyszu. Opłacalne zajęcie, ale na krótką metę, panie Fróbe.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Czyżby? Nigdy nie widział pan tego pakietu?
- Nie. Niby gdzie miałem go widzieć?
- Ani piętnastu innych, schowanych w drzwiach i siedzeniach samochodu Radebergera?
(Cisza.)
- To spory pakiecik. Rzadko mamy do czynienia z haszyszem, więc nie jestem na bieżąco z
cenami. Ile by pan za to dostał?
- Nie wiem, o czym pan mówi.
- Z pańskiego paszportu wynika, że często jeździ pan do Turcji. W tym roku był pan aż siedem
razy.
- Winklers organizuje wycieczki do Turcji. Jako pilot, muszę tam jeździć dość często.
- A panu w to graj. W Turcji haszysz jest stosunkowo tani i łatwo dostępny, prawda, panie Fróbe?
(Cisza.)
- Nic nie mówiąc, sam pan sobie szkodzi. Zebraliśmy dowody i mamy świadka.
- Ten pieprzony dupek puścił farbę!
- Owszem.
- Obesrana szwedzka świnia!
- Niechże pan sobie wreszcie uświadomi, że pańska taktyka jest guzik warta. No, dalej, panie
Fróbe! Chcę wiedzieć wszystko: nazwiska, daty, liczby. Może pan zacząć od początku. Od kiedy
przemyca pan narkotyki?
Fróbe zamknął oczy i spadł z krzesła. Martin Beck zauważył, że zanim znieruchomiał na podłodze,
zamortyzował upadek dłonią.
Szluka skinął na stenografa; ten zamknął zeszyt i błyskawicznie się ulotnił.
- Blefuje - skonstatował Martin Beck. - Nie zemdlał.
- Wiem - powiedział Szluka. - Ale pozwolę mu odetchnąć. - Podszedł do Frobego i trącił go stopą.
- Niech pan wstanie!
Fróbe nie zareagował. Drgały mu powieki. Szluka otworzył drzwi na korytarz, coś tam krzyknął,
wszedł policjant i chwycił Frobego za ramię.
- Dosyć froterowania podłogi, Fróbe. Na pryczy będzie panu wygodniej.
Fróbe wstał, obrzucił Szłukę urażonym spojrzeniem i kulejąc, poczłapał za policjantem.
Martin Beck odprowadził go wzrokiem.
- Co z jego nogą?
- Nic poważnego - powiedział Szluka. - Rana postrzałowa. Rzadko strzelamy, ale jeśli musimy,
jesteśmy skuteczni.
- Przemycał haszysz. Ciekawe, jak go załatwili.
- Alfa Matssona? Spokojnie, prędzej czy później wszystko wyśpiewają. Chwila oddechu dobrze im
zrobi. - Szluka usiadł za biurkiem. - Panu też.
Martin Beck padał z nóg.
- Niech pan wraca do hotelu i utnie sobie drzemkę - powiedział Szluka. - Zaraz pana odwiozą.
Zadzwonię później.
Martin Beck nie protestował. Pożegnał się i kiedy zamknął za sobą drzwi, usłyszał, że Szluka
rozmawia z kimś przez telefon. Wyszedł na ulicę. Radiowóz już czekał.
Rozdział 16
Sprzątaczka zrobiła swoje, zgasiła światło i zamknęła okiennice. Martinowi Beckowi nie chciało
się ich otwierać. Już wiedział, że na ulicy nie stoi wysoki brunet i nie patrzy wjego okno. Zapalił
górne światło i rozebrał się. Bolała go głowa i lewe ramię. Przejrzał się w dużym lustrze na
drzwiach szafy. Nad prawym kolanem miał solidnego siniaka, lewy bark był granatowy i
spuchnięty. Przesunął dłonią po głowie; na potylicy wyczuł obrzęk. Innych obrażeń nie zauważył.
Łoże kusiło miękkością i przyjemnym chłodem. Zgasił światło, położył się na plecach i wpatrując
się w półmrok, próbował myśleć. Po chwili przekręcił się na bok i zasnął.
Kiedy obudził go dzwonek telefonu, była druga po południu.
- Spał pan? - zapytał Szluka.
- Tak.
- To dobrze. Może pan do nas wpaść?
- Mogę. Teraz?
- Wyślę po pana samochód. Będzie za pół godziny. W porządku?
- Tak. Zejdę za pół godziny.
Wziął prysznic, ubrał się i odemknął okiennice. Oślepiło go ostre słońce. Popatrzył na drugi brzeg
Dunaju. Ostatnia noc wydawała się odległa i nierzeczywista.
W samochodzie siedział ten sam kierowca co przed południem. Martin Beck odszukał pokój
Szluki, zapukał, otworzył drzwi i wszedł.
Szluka siedział przy biurku, na którym leżał plik papierów i stała nieodzowna filiżanka. Skinął
głową, wskazał na krzesło, które wcześniej zajmował Frobe, podniósł słuchawkę, rzucił kilka słów
i odłożył ją na widełki.
- Jak pan się czuje? - spytał, patrząc na Martina Becka.
- Dobrze. Przespałem się. Co nowego?
Policjant przyniósł dwie kawy, postawił je na biurku, zabrał pustą filiżankę i wyszedł.
- Już wszystko jasne. - Szluka wziął do ręki plik papierów. - Mam to tutaj czarno na białym.
- A co z Alfem Matssonem?
- To jedyny znak zapytania. Nie udało mi się niczego ustalić. Uparcie utrzymują, że nie wiedzą,
gdzie on jest.
- Ale był w ich siatce?
- W pewnym sensie. Był jednym z pośredników. Siatkę zorganizowali Frobe i Radeberger.
Dziewczyna służyła im tylko jako coś w rodzaju skrzynki kontaktowej. Boeck... jak ona ma na
imię?
Szluka wertował papiery.
- Ari - podpowiedział Martin Beck. - Aranka.
- Tak, Ari Boeck. Frobe i Radeberger przemycali haszysz z Turcji, jeszcze zanim ją poznali.
Wygląda na to, że obaj mieli z nią romans. Po pewnym czasie postanowili ją wykorzystać w inny
sposób i powiedzieli jej o przemycie. Przystała do nich i odkąd się przeprowadziła na Ujpest, obaj
u niej przemieszkują. Chyba jest puszczalska.
- Chyba tak.
- Radeberger i Frobe jeździli do Turcji jako piloci wycieczek. W Turcji załatwiali haszysz, który
jest tam stosunkowo tani i łatwo dostępny, i przemycali go na Węgry. Niewiele ryzykowali,
zwłaszcza że pilotując grupy, między innymi troszczyli się o bagaże wszystkich uczestników. Ari
Beck kontaktowała się
z pośrednikami i pomagała w sprzedaży towaru w Budapeszcie. Radeberger i Fróbe zbywali
haszysz dilerom w krajach, do których wyjeżdżali służbowo, takich jak Polska, Czechosłowacja,
Rumunia i Bułgaria.
- Alf Matsson był jednym z nich?
- Tak, Matsson był dilerem - przytaknął Szluka. - Mieli też innych, którzy przyjeżdżali z Anglii,
Niemiec i Holandii albo tutaj, albo do innego państwa bloku wschodniego. Płacili Radeber-gerowi i
Fróbemu w zachodniej walucie - w funtach, dolarach i markach zachodnioniemieckich - zabierali
haszysz i sprzedawali u siebie.
- Wszyscy dobrze na tym wychodzili, z wyjątkiem tych, którzy kupowali i zażywali to świństwo.
Dziwne, że tak długo bezkarnie uprawiali ten proceder.
Szluka podniósł się, podszedł do okna, złożył dłonie na plecach, popatrzył na ulicę i wrócił za
biurko.
- Nie - powiedział - to wcale nie jest dziwne. Dopóki nie handlowali narkotykami u nas albo w
innym socjalistycznym państwie, tylko sprzedawali je pośrednikom z Zachodu, mogli liczyć na
bezkarność. Ponieważ w krajach kapitalistycznych panuje przekonanie, że z bloku wschodniego nie
ma czego przemycać, kontrole na granicach są praktycznie żadne. Gdyby próbowali znaleźć popyt
na swój towar tutaj, szybko by wpadli. Zresztą to by się im nie opłacało, woleli zarabiać w
zachodniej walucie.
- Na pewno nieźle się obłowili.
- Owszem. Dilerzy też nie mogli narzekać. Dość sprytnie to urządzili. Gdyby nie zaczął pan
szukać Alfa Matssona, dużo czasu by upłynęło, zanim byśmy ich namierzyli.
- Co mówią o Alfie Matssonie?
- Że był ich dilerem w Szwecji. W ciągu roku kupił od nich sporo haszyszu. Twierdzą, że ostatni
raz widzieli się z nim w maju, kiedy przyjechał do Budapesztu po kolejną partię. Dostał mniej, niż
chciał, i dosyć szybko odezwał się do Ari Boeck. Umówili się na spotkanie prawie trzy tygodnie
temu, ale się z nimi nie skontaktował. To, co ukryli w samochodzie, czekało właśnie na niego.
- Może się z jakiegoś powodu pokłócili i Matsson zagroził, że ich wyda - odezwał się po namyśle
Martin Beck. - Spanikowali i pozbyli się go. Tak jak ostatniej nocy próbowali się pozbyć mnie.
Szluka milczał.
- Tak to się odbyło - cicho, jakby do siebie powiedział Martin Beck.
Szluka wstał i przechadzał się po pokoju.
- Też tak myślałem.
Szluka zatrzymał się przed mapą.
- A teraz co pan myśli? - zapytał Martin Beck. Szluka odwrócił się do niego.
- Sam nie wiem... Czy mógłby pan porozmawiać z Radeber-gerem, z którym pan się bił? Jest
gadatliwy i chyba... takie odniosłem wrażenie... zbyt ograniczony, żeby dobrze kłamać. Chciałby
go pan przesłuchać? Może będzie pan miał więcej szczęścia niż ja.
- Tak, chętnie go przesłucham - odparł Martin Beck.
Rozdział 17
Tetz Radeberger wszedł do pokoju. Ubrany był tak jak poprzedniego wieczoru: obcisły
podkoszulek, cienkie spodnie z terylenu z gumką w pasie i lekkie, tekstylne buty na gumowej
podeszwie. Strój zabójcy. Zatrzymał się przy drzwiach i ukłonił. Towarzyszący mu policjant trącił
go w plecy.
Martin Beck gestem wskazał krzesło po drugiej stronie biurka. Tetz Radeberger usiadł. W jego
niebieskich oczach malowało się wyczekiwanie i niepewność. Na czole miał plaster, a nieco wyżej,
u nasady blond włosów, siny obrzęk. Poza tym nic mu nie dolegało; wydawał się zdrowy, silny i
dość obojętny.
- Porozmawiamy o Alfie Matssonie - zaczął Martin Beck.
- Nie wiem, gdzie on jest - odparował Radeberger.
- Możliwe, ale mimo to porozmawiamy o nim.
Szluka przygotował magnetofon. Stał na biurku z prawej strony. Martin Beck wcisnął klawisz.
Radeberger czujnie go obserwował.
- Kiedy poznał pan Alfa Matssona?
- Dwa lata temu.
- Gdzie?
- W Budapeszcie. W Ifjusag. To coś w rodzaju hotelu młodzieżowego.
- Jak go pan poznał?
- Przez Ari Boeck. Pracowała tam. Na długo, zanim przeprowadziła się na Ujpest.
- I co było dalej?
- Nic szczególnego. Theo i ja akurat wróciliśmy z Turcji. Urządzaliśmy tam wycieczki turystom
wypoczywającym w nadmorskich kurortach w Rumunii i Bułgarii. Mieliśmy ze sobą trochę trawy,
którą kupiliśmy w Istambule.
- Już wtedy przemycaliście narkotyki?
- Tylko troszkę. Na własny użytek. Ale rzadko paliliśmy. Teraz jesteśmy czyści. - Radeberger
zrobił krótką pauzę. - To niezdrowe.
- To po co je kupowaliście?
- Dla panienek. Dobrze im robią. Są... łaskawsze.
- Rozumiem. Ale jaki to ma związek z Matssonem?
- Poczęstowaliśmy go. Nie był zainteresowany. Wolał alkohol. - Zastanawiał się przez chwilę i
dodał naiwnie: - Alkohol też nie jest zdrowy.
- Sprzedaliście mu narkotyki?
- Nie, daliśmy. Nie mieliśmy tego dużo. Zainteresował się dopiero wtedy, kiedy się dowiedział, jak
łatwo można je kupić w Istambule.
- Czy już wtedy planowaliście przemyt na większą skalę?
- Rozmawialiśmy o tym. Kłopot polegał na wwozie towaru tam, gdzie opłacało się go sprzedawać.
- Na przykład gdzie?
- W Skandynawii, Holandii, u nas w Niemczech Zachodnich. Celnicy i policjanci są bardzo czujni,
zwłaszcza kiedy się przyjeżdża z Turcji, z Afryki Północnej albo Hiszpanii.
- Czy Matsson zaproponował swoje usługi?
- Tak. Powiedział, że jak się przyjeżdża z Europy Wschodniej, celnicy prawie nigdy nie
sprawdzają bagaży, szczególnie jak się przylatuje samolotem. My mogliśmy bez trudu ściągnąć
towar z Turcji na przykład tutaj, bo pilotowaliśmy wycieczki, ale nic więcej. Za duże ryzyko. Tu
nie można sprzedawać. A poza tym się nie opłaca. - Radeberger myślał. - Nie chcieliśmy wpaść.
- Rozumiem. I dogadaliście się z Matssonem?
- Tak. Miał niezły pomysł. Mieliśmy się spotykać w różnych miejscach, które pasowałyby Theo i
mnie. Zawiadamialiśmy go i przyjeżdżał tam służbowo, żeby coś napisać dla swojej gazety. To
była dobra przykrywka.
- Jak wam płacił?
- Gotówką, w dolarach. Plan był świetny i tamtego lata rozbudowaliśmy naszą siatkę,
skaptowaliśmy innych dilerów, Holendra, którego poznaliśmy w Pradze, i...
To była działka Szluki.
- Gdzie spotkaliście się z Matssonem następnym razem? -spytał Martin Beck.
- W Konstancy, w Rumunii, trzy tygodnie później. Poszło jak po maśle.
- Czy była z wami panna Boeck?
- Ari? Nie, po co?
- Ale wiedziała, czym się zajmujecie?
- Coś tam wiedziała.
- Ile razy spotkaliście się z Matssonem?
- Dziesięć, może piętnaście. Wszystko dobrze się układało. Zawsze płacił tyle, ile chcieliśmy, i
sam sporo na tym zarabiał.
- Jak pan myśli, ile?
- Nie wiem, w każdym razie był przy forsie.
- I gdzie teraz jest?
- Nie mam pojęcia.
- Na pewno?
- Na pewno. Widzieliśmy się w maju, kiedy Ari przeprowadziła się na Ujpest. Zatrzymał się w
hostelu. Jak dostał przesyłkę, powiedział, że ma większe zapotrzebowanie, i znowu umówiliśmy się
tutaj dwudziestego trzeciego lipca.
- I?
- Przyjechaliśmy dwudziestego pierwszego. W czwartek. Ale on się nie pojawił.
- Był w Budapeszcie, przyleciał dwudziestego drugiego wieczorem. Rano dwudziestego trzeciego
wyszedł z hotelu. Gdzie mieliście się spotkać?
- Na Ujpescie. U Ari.
- To znaczy, że był tam dwudziestego trzeciego przed południem.
- No przecież mówię, że nie. Nie przyszedł. Czekaliśmy, ale nie przyszedł. Dzwoniliśmy do
hotelu, nie było go.
- Kto dzwonił?
- Ja, Theo i Ari. Na zmianę.
- Dzwoniliście z Ujpestu?
- Nie. Z różnych miejsc. Powtarzam: on nie przyszedł. Czekaliśmy na niego.
- A więc twierdzi pan, że po przyjeździe do Budapesztu nie spotkał się pan z Matssonem.
- Tak.
- Załóżmy, że w to wierzę. Nie spotkał się pan z Matssonem. Co nie znaczy, że Fróbe albo Boeck
nie nawiązali z nim kontaktu, prawda?
- Nie. Wiem, że nie.
- Skąd ta pewność?
Na twarzy Radebergera pojawił się wyraz desperacji. Obficie się pocił. W pokoju było bardzo
ciepło.
- Proszę posłuchać - powiedział. - Nie wiem, w co pan wierzy, ale ten gość, który mnie
przesłuchiwał, myśli, że sprzątnęliśmy Matssona. A niby czemu mielibyśmy to zrobić? Przecież
zarabialiśmy na nim kupę szmalu.
- Czy płaciliście pannie Boeck?
- Tak. Dostawała swoją dolę. Wystarczająco dużo, żeby nie musiała pracować.
Martin Beck długo mu się przyglądał.
- Zabiliście go?
- Przecież powiedziałem, że nie. - Głos Radebergera przeszedł w falset. - Czy gdybyśmy go zabili,
siedzielibyśmy tutaj przez trzy tygodnie z towarem?
- Lubiliście Alfa Matssona? Radeberger miał rozbiegane spojrzenie.
- Proszę odpowiadać na pytania.
- Jasne.
- Panna Boeck powiedziała na przesłuchaniu, że pan i Theo Fróbe nie znosiliście Matssona.
- Kiedy pił, był nieprzyjemny. Gardził nami tylko dlatego, że... jesteśmy z Niemiec. - Popatrzył
błagalnie na Martina Becka, licząc na zrozumienie. - A to chyba niesprawiedliwe, prawda?
Zapadła cisza. Tetz Radeberger wiercił się na krześle i nerwowo wyłamywał palce ze stawów:
- Nikogo nie zabiliśmy. Nie jesteśmy tacy.
- Ostatniej nocy próbowaliście mnie zabić.
- To co innego - ledwie słyszalnie powiedział Radeberger.
- Słucham?
- To była nasza jedyna szansa.
- Jaka szansa? Na stryczek? Na dożywotnie więzienie? Radeberger spojrzał na niego z rezygnacją
w oczach.
- Przypuszczalnie was to czeka - zauważył uprzejmie Martin Beck. - Czy siedział pan już kiedyś w
więzieniu?
-Tak. W kraju.
- Co miał pan na myśli, mówiąc, że pozbawienie mnie życia było waszą jedyną szansą?
- Nie rozumie pan? Jak pan przyszedł do pensjonatu z paszportem Matssona, myśleliśmy, że on nie
mógł przyjechać i wysłał pana, ale pan nic o tym nie wspomniał, zresztą w ogóle pan jakoś nie
pasował. Czyli Matsson wpadł i wszystko wygadał. Ale nie wiedzieliśmy, kim pan jest. Byliśmy w
Budapeszcie od dwudziestu dni, towar czekał, zaczęliśmy się denerwować, bo po trzech tygodniach
trzeba przedłużyć pozwolenie na pobyt. Dlatego Theo poszedł za panem, a...
- A?
- A ja rozkręciłem samochód i schowałem towar. Theo nic nie wskórał, więc ustaliliśmy, że Ari
wszystkiego się dowie. Następnego dnia Theo pojechał za panem do tego kąpieliska, zadzwonił
stamtąd do Ari i Ari na pana czekała. Potem Theo zobaczył pana na basenie w towarzystwie tego
gościa, zaczął go śledzić i okazało się, że to glina, bo wszedł do komendy. No i sprawa była
jasna. Przez całe popołudnie i wieczór nic się nie działo. Uznaliśmy, że pan jeszcze nic nie
powiedział, bo inaczej dorwałaby nas policja. Wieczorem Theo pojechał do miasta, żeby
sprawdzić, czy jest pan z Ari. Zobaczył was na przystani przed hotelem. Ari wróciła późno w nocy.
- I czego się dowiedziała?
- Nie wiem, ale coś musiało być na rzeczy, bo powiedziała tylko: „załatwcie tę świnię jak
najszybciej" - i zamknęła się w swoim pokoju. Była wkurzona.
- Ach, tak?
- Następnego dnia mieliśmy się na baczności. Byliśmy w koszmarnej sytuacji, musieliśmy pana
uciszyć, zanim o wszystkim doniósłby pan policji. Nie mieliśmy takiej szansy i prawie straciliśmy
nadzieję, kiedy nagle wyszedł pan w nocy z hotelu. Theo ruszył za panem pieszo, a ja wskoczyłem
do samochodu i przejechałem przez Dunaj mostem łańcuchowym. Potem się zmieniliśmy, bo Theo
zabrakło odwagi. Poza tym jestem silniejszy. Dbam o swoje ciało. - Umilkł na chwilę, po czym
błagalnie, jakby się usprawiedliwiał, dodał: - Nie wiedzieliśmy, że pan jest policjantem.
Martin Beck się nie odezwał.
- Jest pan policjantem?
- Tak. Wróćmy do Alfa Matssona. Powiedział pan, że poznała was panna Boeck. Czy oni długo się
znali?
- Niezbyt. Ari była w Szwecji z grupą sportowców na zawodach pływackich i tam go poznała.
Potem już nie mogła pływać i on ją odszukał, kiedy tu przyjechał.
- Czy Matsson i Ari Boeck są przyjaciółmi?
- Jasne.
- Czy współżyją ze sobą?
- Chodzi panu o to, czy ze sobą śpią? No pewnie.
- Czy pan też sypia z Ari Boeck?
- Oczywiście. Jak tylko najdzie mnie ochota. Theo też. Ari to nimfomanka. Nic się na to nie
poradzi. Jasne, że Matsson z nią spał, kiedy tu przyjeżdżał. Raz pieprzyliśmy się z nią we trzech.
Ari nie ma zahamowań. Poza tym jest uczynna.
- Uczynna?
- Zrobi wszystko, o co sieją poprosi. Trzeba ją tylko od czasu do czasu przelecieć. Ja teraz rzadko
korzystam. Częste bzykanie nie wychodzi na zdrowie. Za to Theo używa, ile wlezie. Dlatego na nic
innego nie starcza mu siły.
- Czy nigdy nie pokłócił się pan z Matssonem?
- O Ari? Nie ma o co.
- A w innych sprawach?
- Nie w interesach. Był dobry.
- A o coś innego?
- Kiedyś tak się stawiał, że musiałem mu dołożyć. Oczywiście był pijany. Ari się nim zajęła i się
uspokoił. Stare dzieje.
- Jak pan myśli, gdzie on teraz może być? Radeberger potrząsnął bezradnie głową.
- Nie wiem. Gdzieś w mieście.
- Czy nie spotykał się tutaj z innymi ludźmi?
- Przyjeżdżał, dostawał towar i płacił. No i pisał dla picu jakiś artykuł, żeby wszystko grało.
Wracał po trzech albo czterech dniach.
Martin Beck przyglądał się mężczyźnie, który chciał go zabić.
- To chyba wystarczy - zdecydował po chwili i wyłączył magnetofon.
Radebergerowi wyraźnie coś leżało na sercu.
- Co do tej ostatniej nocy... Czy mógłby mi pan wybaczyć?
- Nie, nie mógłbym. Zegnam.
Dał znak policjantowi, ten wstał, chwycił aresztanta za ramię i poprowadził do drzwi. Martin Beck
popatrzył zamyślony na jasnowłosego Teutona.
- Chwileczkę, panie Radeberger. Nie chodzi o względy osobiste. W nocy usiłował pan
zamordować człowieka, żeby ratować własną skórę. Zaplanowaliście to morderstwo najlepiej, jak
umieliście, i nie wasza w tym zasługa, że plan się nie powiódł. To nie tylko zabronione, to narusza
podstawowe prawo do życia. Dlatego nie podlega wybaczeniu. Tylko tyle. Niech pan o tym
pomyśli.
Martin Beck cofnął taśmę, włożył ją do kasety i poszedł do Szluki.
- Przypuszczalnie ma pan rację. Chyba go nie zabili.
- Tak, na to wygląda - przyznał Szluka. - Zaczęliśmy poszukiwania pełną parą.
- My też.
- Czy nadal działa pan nieoficjalnie?
- Nic mi nie wiadomo, żeby coś się zmieniło. Szluka podrapał się po karku.
- Dziwne - powiedział.
- Co takiego?
- Że nie możemy go namierzyć.
Pół godziny później Martin Beck wrócił do hotelu. Podawano już kolację. Nad Dunajem zapadał
zmierzch, na drugim brzegu majaczyły schody i kamienny murek.
Rozdział 18
Martin Beck zdążył się przebrać i już miał schodzić do jadalni, kiedy zadzwonił telefon.
- Ze Sztokholmu - poinformowała telefonistka. - Redaktor Eriksson.
Zapamiętał to nazwisko; kwieciście wymowny szef Alfa Matssona, naczelny postępowego
tygodnika. Usłyszał nabzdyczony głos:
- Jak mniemam, komisarz Beck. Mówi redaktor naczelny Eriksson.
- Policjant śledczy. Mężczyzna zignorował poprawkę.
- Jak komisarz zapewne rozumie, wiem o pańskiej misji. To mnie ją pan zawdzięcza. Poza tym
mam dobre układy w ministerstwie.
Co było do przewidzenia, jego okropny imiennik nie potrafił utrzymać języka za zębami.
- Jest pan tam?
- Jestem.
- Może wyrażajmy się nieco oględniej, jeśli wie pan, co mam na myśli. Najpierw muszę zapytać,
czy znalazł pan osobę, której szukacie.
- Matssona? Jeszcze nie.
- Żadnego, choćby najmniejszego tropu?
- Żadnego.
- To niebywałe.
- Yhm.
- Cóż, jakby to ująć... Jaki zastał pan... klimat?
- Jest ciepło. Poranki bywają mgliste.
- Słucham? Mgliste poranki? Aha, chyba rozumiem. No tak. W każdym razie nie możemy już
dłużej brać tego na nasze sumienie. Stała się rzecz niesłychana, otwierają się straszne perspektywy.
Czujemy się osobiście odpowiedzialni za Matssona. To jeden z naszych najlepszych pracowników,
wspaniały człowiek, uczciwy do szpiku kości i lojalny. Jest w moim sztabie od paru lat, więc wiem,
o czym mówię.
- Gdzie?
- Słucham?
- Gdzie jest?
- W moim sztabie. Tak to nazywamy. Sztab redakcyjny. Zatem wiem, co mówię. Całkowicie za
niego ręczę, a to sprawia, że ciąży na mnie ogromna odpowiedzialność.
Martin Beck próbował sobie wyobrazić, jak też wygląda redaktor Eriksson. To prawdopodobnie
gruby, zadufany w sobie kurdupel o świńskich oczkach i z rudą brodą.
- Dlatego podjąłem dzisiaj decyzję o publikacji naszego pierwszego tekstu o sprawie Alfa
Matssona w najbliższym numerze. W ten poniedziałek, bez dalszej zwłoki. Nadszedł właściwy
moment, żeby zainteresować tym opinię publiczną. Chciałem jedynie usłyszeć, czy nie wpadł pan
na jego trop.
- Niech pan sobie weźmie ten tekst i... - Martin Beck powstrzymał się w ostatniej sekundzie. - I
wyrzuci go do kosza -dodał po chwili.
- Że co? Co pan powiedział? Nie rozumiem.
- Proszę przeczytać jutrzejsze gazety - burknął Martin Beck i odłożył słuchawkę.
Ta rozmowa pozbawiła go apetytu. Nalał sobie whisky, usiadł i rozmyślał. Był w złym humorze,
bolała go głowa, a poza tym zachował się nieuprzejmie. Ale nie nad tym się zastanawiał.
Alf Matsson przyleciał do Budapesztu dwudziestego drugiego lipca. Widzieli go ludzie z kontroli
paszportowej. Pojechał taksówką do hostelu Ifjusag, gdzie spędził jedną noc. Musiał go obsłużyć
ktoś w recepcji. Następnego dnia rano, w sobotę dwudziestego trzeciego, taksówką udał się do
hotelu Duna, gdzie spędził pół godziny, "wyszedł stamtąd około dziesiątej przed południem.
Zauważył go personel recepcji.
I od tamtej chwili nikt Alfa Matssona nie widział ani z nim nie rozmawiał. Zostawił tylko jeden
ślad - klucz do pokoju hotelowego, który zdaniem Szluki znaleziono na schodach komendy.
Jeśli przyjąć, że Frobe i Radeberger mówią prawdę, Matsson nie pojawił się w umówionym
miejscu na Ujpeście, czyli nie mogli go porwać ani zabić.
Alf Matsson z niewiadomego powodu rozpłynął się w powietrzu.
Zebrany materiał był wyjątkowo skąpy, ale tylko takim dysponował.
Z całą pewnością pięć osób, które można uznać za świadków, miało kontakt z Alfem Matssonem
na węgierskiej ziemi: kontroler paszportów, dwóch taksówkarzy i dwoje recepcjonistów.
Gdyby nieoczekiwanie coś mu się stało, gdyby na przykład został napadnięty albo porwany, gdyby
dostał pomieszania zmysłów albo zginął wskutek nieszczęśliwego wypadku, zeznania tych
świadków nie miałyby żadnej wartości. Ale gdyby zniknął z własnej, nieprzymuszonej woli, ich
spostrzeżenia dotyczące jego wyglądu i zachowaniu byłyby przydatne w śledztwie.
Martin Beck osobiście rozmawiał z dwojgiem hipotetycznych świadków. Biorąc pod uwagę
problemy językowe, nie był pewien, czy wszystko dobrze zrozumiał. Nie mógł zlokalizować
taksówkarzy i kontrolera; nawet gdyby ich odszukał, przypuszczalnie by się z nimi nie dogadał.
Miał więc do dyspozycji paszport i bagaż Matssona. Nic mu nie mówiły.
Podsumowanie wypadło żałośnie, zdziałał tyle, co nic, dochodzenie utknęło w martwym punkcie.
Jeśli zaginięcie Matssona
miało jakiś związek z kontrabandą- co najbardziej prawdopodobne - Szluka prędzej czy później
wszystko wyjaśni. W takiej sytuacji on, Martin Beck, najlepiej wesprze węgierską policję, wracając
do kraju, gdzie włączy do sprawy wydział narkotykowy, który pomoże rozwikłać szwedzki wątek
tej afery.
Martin Beck powziął decyzję i natychmiast przystąpił do działania.
Najpierw zadzwonił do eleganckiego młodzieńca z ambasady.
- Czy udało się go panu znaleźć?
- Nie.
- Inaczej mówiąc, nic nowego?
- Matsson przemycał narkotyki. Jest poszukiwany przez węgierską policję. My będziemy go ścigać
przez Interpol.
- Wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja.
- Tak.
- A co to oznacza dla pana?
- Wracam do Szwecji. Jeśli to możliwe, już jutro. Prosiłbym o pomoc w tej sprawie.
- Nie będzie łatwo, ale zrobię, co się da.
- Proszę zrobić, to bardzo ważne.
- Zadzwonię jutro rano.
- Dziękuję.
- Mam nadzieję, że miło pan spędził te dni w Budapeszcie.
- Tak, bardzo miło. Do widzenia. Potem zadzwonił do Szluki.
- Jutro wracam do Szwecji.
- Ach, tak. Szczęśliwej podróży.
- Dostaniecie raport o wynikach naszego dochodzenia.
- A wy nasz. Wciąż nie namierzyliśmy Matssona.
- Dziwi to pana?
- Bardzo. Szczerze mówiąc, nigdy dotąd czegoś podobnego nie doświadczyłem. Ale szybko się z
tym uwiniemy.
- Sprawdziliście kempingi?
- Sprawdzamy. To dość czasochłonne. Poza tym Fróbe próbował odebrać sobie życie.
-1?
- Naturalnie bez powodzenia. Grzmotnął głową w ścianę i nabił sobie guza. Umieściłem go na
oddziale psychiatrycznym. W ocenie lekarza ma skłonności maniakalno-depresyjne. Nie wiem, czy
dziewczyna też nie powinna tam trafić.
- ARadeberger?
- Jest spokojny. Zapytał, czy w więzieniu jest sala gimnastyczna. Jest.
- Mam prośbę.
- Słucham.
- Wiemy, że od piątku wieczorem do sobotniego przedpołudnia Matsson zetknął się w
Budapeszcie z pięcioma osobami.
- Recepcjoniści, taksówkarze i...?
- Kontrola paszportowa.
- Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że od trzydziestu sześciu godzin nie byłem w domu.
Rozumiem, że trzeba ich przesłuchać.
- Tak. Wypytać o wszystko, co zapamiętali. Co powiedział, jak się zachowywał, jak był ubrany.
- Jasne.
- Czy mógłby pan przesłać protokół w wersji niemieckiej albo angielskiej pocztą lotniczą do
Sztokholmu?
- Teleks jest lepszy. Ale może się z tym uporamy, zanim pan stąd wyjedzie.
- Wątpię. Przypuszczalnie będę miał samolot o jedenastej przed południem.
- Słyniemy z błyskawiczności. Zeszłej jesieni małżonka ministra handlu padła ofiarą złodzieja
torebek koło Stadionu Ludowego. Kiedy przyjechała do nas taksówką, żeby to zgłosić, zguba już
na nią czekała w dyżurce. To nasza specjalność. Zobaczymy, co się da zrobić.
- Dziękuję. I do widzenia.
- Do widzenia. Szkoda, że nie zdążyliśmy się spotkać na mniej oficjalnym gruncie.
Po krótkim namyśle Martin Beck zamówił rozmowę ze Sztokholmem. Czekał dziesięć minut.
- Lennart wyjechał - powiedziała żona Kollberga. -Jak zwykle nie wspomniał, dokąd się wybiera.
Służbowo, to wszystko. Wróci w niedzielę. Trzymaj się. Cholerna policja!
Pozostał Melander. Tym razem połączenie zajęło tylko pięć minut.
- Cześć! Nie przeszkadzam?
- Właśnie się położyłem.
Melander słynął z doskonałej pamięci, dziesięciogodzinnego snu i osobliwej zdolności do
uporczywego przebywania w toalecie.
- Czy jesteś wprowadzony w sprawę Matssona?
- Jasne.
- Dowiedz się, co robił wieczorem w przeddzień wyjazdu. Ze szczegółami. Jak się zachowywał, co
mówił, jak był ubrany.
- Teraz?
- Nie, może być jutro. -Aha.
- No to cześć!
- Cześć!
Martin Beck zakończył sesję telefoniczną, wziął papier i długopis i zszedł na dół.
Bagaż Alfa Matssona nadal stał w pomieszczeniu za recepcją.
Zdjął pokrywę maszyny do pisania, wkręcił papier i napisał: „Przenośna maszyna do pisania Erika.
Zółtobrązowa walizka ze świńskiej skóry, stosunkowo nowa".
Otworzył walizkę, położył zawartość na blacie i pisał dalej:
„Koszula w czarno-szaro-białą kratę
Brązowa koszula noszona na spodnie
Biała koszula z popeliny, świeżo wyprana, pralnia Metro na Hagagatan
Jasnoszare gabardynowe spodnie, wyprasowane
Trzy chustki do nosa, białe
Cztery pary skarpet, brązowe, granatowe, jasnoszare, bordowe
Dwie pary kolorowych slipów w zielono-białą kratkę
Siatkowy podkoszulek
Para jasnobrązowych zamszowych butów".
Przyglądał się ponuro jakiejś kaftanopodobnej części garderoby. Po chwili wyszedł z nią do
recepcji, gdzie siedziała urocza, przemiła dziewczyna: niewysoka, zgrabna, o smukłych palcach,
ładnych łydkach i kostkach i długich udach. Na łydkach dostrzegł kilka ciemnych włosków.
Żadnych pierścionków. Patrzył na nią, błądząc myślami gdzie indziej.
- Jak to się nazywa? - zapytał.
- Blezer dżersejowy.
Zastanawiał się. Dziewczyna poczerwieniała, przesunęła się na skraj kontuaru, obciągnęła
spódniczkę, poprawiła biustonosz i pas do pończoch. Nie miał pojęcia, dlaczego.
Usiadł przy maszynie i napisał:
„Granatowy blezer z dżerseju
58 kartek papieru maszynowego A4
Gumka tuszowa
Golarka elektryczna Remington
Powieść Nocny wędrowiec Kurta Salomonsona*
Neseser
W neseserze:
Woda po goleniu Tabac
Mydło, nierozpakowane
Tubka pasty do zębów Sąuibb, używana
Szczoteczka do zębów
Płyn do ust Vademecum
Magnecyl z kodeiną, opakowanie nienaruszone
Granatowa plastikowa okładka
500 $ w banknotach dwudziestodolarowych
600 Skr. w banknotach stukoronowych, nowa emisja
Spisane na maszynie Alfa Matssona".
* Nattoandraren (1960).
Wszystko spakował, złożył wykaz i wyszedł. Recepcjonistka spojrzała na niego speszona.
Wyglądała jak pierwiosnek:
Udał się do sali jadalnej na spóźnioną kolację. Wciąż nieobecny myślami. Kelner postawił przed
nim na stole szwedzką flagę. Maestro zagrał mu nad lewym uchem Ach, Varmlandio przecudna*.
Na nic nie zwracał uwagi.
Wypił kawę jednym haustem. Nie czekając na rachunek, zostawił czerwony banknot stuforintowy,
poszedł na górę i położył się.
* Ack Varmeland, du skona - pieśń szwedzka z 1822, oparta na tradycyjnej melodii ludowej,
słowa: A. Fryxell i F.A. Dahlgren.
Rozdział 19
Młodzieniec z ambasady zadzwonił kilka minut po dziewiątej.
- Ma pan szczęście - obwieścił. - Udało mi się zarezerwować jedno miejsce w samolocie, który
wylatuje z Budapesztu o dwunastej. Za dziesięć druga będzie pan w Pradze, a pięć minut później
ma pan samolot SAS-u do Kopenhagi.
- Dziękuję - powiedział Martin Beck.
- Załatwienie tego w tak krótkim czasie nie było łatwe. Czy mógłby pan osobiście zgłosić się po
bilety w liniach Malevu? Już się z nimi rozliczyłem, wystarczy tylko odebrać.
- Naturalnie. Bardzo dziękuję.
- Wobec tego szczęśliwej podróży, panie Beck. Miło było pana tu gościć.
- Jeszcze raz dziękuję i do widzenia.
Rzeczywiście, bilety już na niego czekały u ciemnowłosej wyfiokowanej piękności, z którą
rozmawiał trzy dni temu.
Wrócił do hotelu, spakował torbę, posiedział chwilę przy oknie i paląc papierosa, patrzył na Dunaj.
Potem opuścił pokój, w którym mieszkał pięć dni, a Alf Matsson pół godziny, zszedł do recepcji i
zamówił taksówkę. Po wyjściu z hotelu zobaczył nadjeżdżający z dużą prędkością niebiesko-biały
radiowóz. Zahamował tuż przy schodach, wyskoczył z niego nieznany mu, umundurowany
policjant i błyskawicznie pokonał drzwi. Martin Beck zdążył zauważyć kopertę w jego dłoni.
Jego taksówka zatrzymała się za radiowozem, siwowąsy portier otworzył tylne drzwiczki. Martin
Beck poprosił go, by chwilę zaczekał, i wszedł w drzwi obrotowe równocześnie z policjantem,
który w towarzystwie recepcjonisty właśnie wychodził. Recepcjonista gestem wskazał na
policjanta i po kilku obrotach udało im się spotkać na schodach, gdzie Martin Beck dostał kopertę.
Rozdał ostatnie aluminiowe monety recepcjoniście i portierowi i wsiadł do taksówki.
W samolocie zajął miejsce obok hałaśliwego angielskiego samochwały, który bryzgając mu śliną w
twarz, przytaczał epizody ze swojej nudnej pracy komiwojażera.
WPradze Martin Beck przebiegł przez halę tranzytową i w ostatniej chwili wszedł na pokład. Z
ulgą zauważył, że nie ma soczyście wymownego Anglika, i po starcie otworzył kopertę.
Szluka i jego ludzie dali z siebie wszystko, żeby potwierdzić opinię o błyskawicznym działaniu.
Przesłuchali sześcioro świadków i sporządzili raport po angielsku.
„Streszczenie przesłuchań osób, które miały kontakt z poszukiwanym obywatelem szwedzkim
Alfem Sbctenem Matssonem od chwili jego wylądowania na lotnisku Ferihegy w Budapeszcie o
godzinie 22.15 22 lipca 1966 do jego zaginięcia po opuszczeniu hotelu Duna w Budapeszcie
między godziną 10.00 a 11.00 23 lipca tego samego roku.
Kontroler paszportów Ferenc Havas, który sam pełnił służbę na Ferihegy w nocy z 22 na 23 lipca
1966, nie przypomina sobie, by widział Alfa Matssona.
Taksówkarz Janos Lucacs pamięta, że w nocy z 22 na 23 wiózł pasażera z Ferihegy do hostelu
Ifjusag. Zdaniem Lucacsa, mężczyzna miał 25-30 lat, nosił brodę i mówił po niemiecku. Lucacs,
który nie zna niemieckiego, zrozumiał tylko tyle, że ma jechać do Ifjusag. Wydaje mu się, że
mężczyzna miał walizkę, którą położył obok siebie na tylnym siedzeniu.
Student medycyny Leo Szabo, recepcjonista z hostelu Ifjusag, pracujący na nocną zmianę z 22 na
23 lipca, przypomina sobie mężczyznę, który zameldował się późnym wieczorem między
17 a 24 lipca. Wszystko wskazuje na to, że był to Alf Matsson, mimo że Szabo nie pamięta godziny
jego przybycia, nazwiska ani narodowości. Zdaniem Szabo, gość miał 30-35 lat, dobrze mówił po
angielsku i nosił brodę. Ubrany był w jasne spodnie, niebieską marynarkę, chyba białą koszulę i
krawat. Miał jedną albo dwie walizki. Szabo nie przypomina sobie, żeby wcześniej widział tego
mężczyznę.
Taksówkarz Bela Peter wiózł Alfa Matssona z hostelu Ifjusag do hotelu Duna rano 23 lipca.
Pamięta młodego mężczyznę z brązową brodą, w okularach, którego bagaż składał się z dwóch
walizek, w mniejszej prawdopodobnie była maszyna do pisania.
Recepcjonista Bela Kovacs z hotelu Duna pobrał paszport Alfa Matssona i dał mu klucz do pokoju
105 przed południem 23 lipca. Zdaniem Kovacsa, Matsson miał na sobie jasne, prawdopodobnie
szare spodnie, białą koszulę, niebieską marynarkę i jednokolorowy krawat. I jasny płaszcz na
ramieniu.
Recepcjonistka Eva Petrović z tego samego hotelu widziała Matssona, kiedy przybył do Duny tuż
przed 10 przed południem 23 lipca i wyszedł mniej więcej pół godziny później. Podała najbardziej
szczegółowy rysopis Matssona i jest pewna wszystkich szczegółów, z wyjątkiem koloru krawata.
Według panny Petrović, Matsson był w tym samym ubraniu. Średniego wzrostu, oczy niebieskie,
włosy ciemne, nosił brodę, wąsy i okulary w okrągłych drucianych oprawkach. Miał na sobie
jasnoszare spodnie, granatowy letni blezer, białą koszulę, niebieski lub czerwony krawat, beżowe
półbuty. Na ramieniu zauważyła jasnobeżowy popelinowy płaszcz".
Szluka dopisał kilka zdań od siebie:
„Jak Pan widzi, nie uzyskaliśmy dużo więcej ponad to, co już wiedzieliśmy. Ani jeden świadek nie
przypomina sobie niczego szczególnego, co Matsson powiedział albo zrobił. Opis jego ubrania w
chwili zaginięcia włączyłem do rysopisu, który rozesłaliśmy po całym kraju. Gdy tylko pojawią się
nowe dane, natychmiast Pana zawiadomię. Szczęśliwej podróży! Vilmos Szluka".
Martin Beckjeszcze raz przeczytał raport. Zastanawiał się, czy Eva Petrović to ta dziewczyna, która
pomogła mu ustalić nazwę kaftanopodobnej części garderoby Alfa Matssona.
Na odwrocie raportu napisał:
„Jasnoszare spodnie
Biała koszula
Granatowy blezer
Czerwony albo niebieski krawat
Beżowe półbuty
Jasnobeżowy popelinowy płaszcz".
Wyjął listę zawartości walizki Matssona, przeczytał ją, schował z raportem do aktówki, odchylił się
w fotelu i zamknął oczy. Nie spał, siedział tak do chwili, kiedy samolot zaczął schodzić przez
cienką warstwę chmur, spod której wyłoniła się Kopenhaga.
Na Kastrup wszystko było po staremu. Długo stał w kolejce, zanim dobrnął do hali tranzytowej,
gdzie przed różnymi kontuarami tłoczyli się ludzie najróżniejszych narodowości. Wypił w barze
kufel tuborga, zbierając siły do odbioru bagażu, co wymagało nie lada cierpliwości i samozaparcia.
Dopiero po trzeciej wyszedł z lotniska. Na postoju czekało dużo wolnych taksówek, włożył torbę
do pierwszej, usiadł z przodu i podał kierowcy adres portu w Dragorze.
Prom, gotowy do odbicia, nazywał się „Drogden" i był wyjątkowo brzydki. Martin Beck zostawił
torbę i aktówkę w kawiarni i wyszedł na pokład, kiedy prom wziął kurs na Szwecję.
Po upalnych dniach w Budapeszcie bryza na Sundzie wydawała się chłodna i Martin Beck po
chwili wrócił do kawiarni. Na promie było dużo ludzi, przeważnie kobiety, które wybrały się do
Dragoru na duże zakupy.
Przeprawa zajęła niespełna godzinę. W Limhamnie od razu złapał taksówkę, która zawiozła go do
Malmó. Kierowca był rozmowny, mówił skańskim dialektem, niemal tak samo niezrozumiałym jak
węgierski.
Rozdział 20
Taksówka zatrzymała się przed komendą policji na Davidhalls-torg. Martin Beck pokonał szerokie
schody i zdeponował torbę w przeszklonej dyżurce. Choć był tu parę lat temu, znów zrobiły na nim
wrażenie masywność i majestat budynku, okazałe hole i przestronne korytarze. Na drugim piętrze
stanął pod drzwiami z tabliczką KOMISARZ, zapukał i wśliznął się do środka. Ktoś kiedyś
powiedział, że potrafi stanąć w pokoju, zamknąć za sobą drzwi i jednocześnie w nie pukać z
drugiej strony. Było w tym ziarenko prawdy.
- Czołem! - powiedział.
W pokoju było dwóch mężczyzn. Jeden, bardzo duży, opierał się o ramę okna i żuł wykałaczkę.
Drugi, wysoki, chudy, z zaczesanymi do tyłu włosami, o żywym spojrzeniu, siedział za biurkiem.
Obaj byli po cywilnemu. Ten za biurkiem popatrzył krytycznie na Martina Becka.
- Piętnaście minut temu przeczytałem w gazecie, że jesteś za granicą i roznosisz w pył
międzynarodowe siatki handlarzy narkotyków. A teraz tu wchodzisz i mówisz „czołem". Co to za
maniery? Chcesz czegoś?
- Pamiętasz tę historię z nożem w nocy na Trzech Króli? I gościa o nazwisku Matsson?
- Nie. A powinienem?
- Ja pamiętam - odezwał się ospale mężczyzna pod oknem.
- To Mansson - poinformował komisarz. - Zajmuje się... C ]o ty właściwie robisz, Mansson?
- Nic. Wybieram się do domu.
- Otóż to, nic nie robi i wybiera się do domu. No, Mansson, co pamiętasz?
- Zapomniałem.
- Czy mógłbyś pomóc w czymś jeszcze?
- Yhm, w poniedziałek. Teraz mam wolne.
- Musisz tak ciamkać?
- Odzwyczajam się od palenia.
- Co pamiętasz o tej aferze z nożem?
- Nic.
- Nic a nic?
- Nic. Backlund nad tym ślęczał.
- I co mówił?
- Nie wiem. Ciężko zasuwał przez kilka dni. I był cholernie skryty.
- Masz szczęście - powiedział komisarz do Martina Becka.
- Bo?
- Bo poznasz Backlunda - wyjaśnił Mansson.
- Otóż to - dodał komisarz. - Backlund jest popularny. Będzie za pół godziny. Pokój trzysta
dwanaście. Weź numerek.
- Dzięki.
- Czy to ten sam Matsson, którego szukacie?
- Tak.
- Jest w Malmó?
- Raczej nie.
- To do bani - ze smutkiem zauważył Mansson.
- Co takiego?
- Wykałaczka.
- No to zapal, do cholery! Nikt ci nie kazał jeść wykałaczek.
- Podobno można dostać smakowe - powiedział Mansson. Martin Beck aż za dobrze czuł bluesa.
Prawdopodobnie coś
popsuło im dzień. Zadzwoniły żony, podkreśliły, że jedzenie się zmarnuje, i zapytały, czy nie ma
innych policjantów.
Zostawił kolegów z ich kłopotami i poszedł do stołówki na herbatę. Wyjął papiery od Szluki i
jeszcze raz przeczytał skromne zeznania świadków.
Gdzieś za jego plecami trwała wymiana zdań.
- Przepraszam, że pytam, ale czy to naprawdę babeczka migdałowa?
- A niby co innego?
- Wygląda na zabytek kultury. Aż szkoda jeść. Muzeum cukiernictwa byłoby zachwycone.
- Jak się nie podoba, może pan pójść gdzie indziej.
- Na przykład dwa piętra niżej, żeby złożyć doniesienie, że oferuje pan śmiertelnie niebezpieczną
broń. Zamawiam babeczkę migdałową, a dostaję skamielinę, której powstydziłyby się nawet
Szwedzkie Koleje Państwowe. Ja jestem bardzo wrażliwy...
- Wrażliwy, akurat. Poza tym sam pan ją wybrał. Martin Beck odwrócił się i spojrzał na Kollberga.
- Cześć.
- Cześć.
Nie wydawali się szczególnie zaskoczeni. Kollberg odsunął nieudany wypiek.
- Kiedy przyjechałeś?
- Przed chwilą. Co tu robisz?
- Chcę porozmawiać z niejakim Backlundem.
- Ja też.
- Właściwie miałem tu inną sprawę - dorzucił Kollberg gwoli usprawiedliwienia.
Dziesięć minut później, o piątej, udali się do Backlunda, starszego mężczyzny o miłej, acz
przeciętnej aparycji. Uścisnął im dłonie.
- Ach. Wytworni goście. Ze Sztokholmu. - Odsunął im krzesła i usiadł. - Proszę, proszę. Czemu
zawdzięczamy ten zaszczyt?
- W nocy na Trzech Króli doszło do jakiejś bójki na noże. Został okaleczony Alf Matsson.
- Tak, zgadza się. Pamiętam tę sprawę. Jest zamknięta. Prokurator zdecydował o niewnoszeniu
aktu oskarżenia.
- Co się właściwie stało? - zapytał Martin Beck.
- Stało, jak stało... Momencik, przyniosę dokumenty.
Backlund wrócił po dziesięciu minutach z kopią zszytego raportu. Był zdumiewająco obszerny.
Przez chwilę go wertował, nie kryjąc zadowolenia i dumy.
- Zacznijmy od początku - powiedział.
- Potrzebne nam tylko ogólne pojęcie o tym, co zaszło - wtrącił Kollberg.
- Rozumiem. O pierwszej dwadzieścia trzy szóstego stycznia tego roku policjanci Kristiansson i
Kvant, pełniący służbę patrolową na Linnegatan, otrzymali rozkaz udania się do posesji przy
Sveagatan dwadzieścia sześć w Limhamnie, gdzie jedna osoba doznała obrażeń wskutek cięć
nożem. Policjanci Kristiansson i Kvant przybyli pod wskazany adres około pierwszej dwadzieścia
dziewięć. Zastali tam jedną osobę, która podawała się za dziennikarza Alfa Sbctena Matssona,
pochodzącego ze Sztokholmu i zamieszkałego na Fleminggatan trzydzieści cztery. Alf Sbcten
Matsson oświadczył, że został pobity i okaleczony nożem przez dziennikarza Bengta Ei-lerta
Jónssona, pochodzącego z Malmo i zamieszkałego na Sveaga-tan dwadzieścia sześć w Limhamnie.
Matsson, który na zewnętrznej stronie lewego nadgarstka miał zadraśnięcie mniej więcej pię-
ciocentymetrowej długości, został odwieziony przez policjantów Kristianssona i Kvanta na
polikliniczny oddział nagłych wypadków przy Szpitalu Publicznym, natomiast Bengt Eilert
Jónsson został przekazany policji kryminalnej w Malmo przez policjantów Elofs-sona i Borglunda,
których wezwali policjanci Kristiansson i Kvant. Obaj byli pod wpływem alkoholu.
- Kristiansson i Kvant?
Backlund obrzucił Kollberga pełnym wyrzutu spojrzeniem i kontynuował:
- Matsson, po opatrzeniu na poliklinicznym oddziale nagłych wypadków przy Szpitalu
Publicznym, również został przekazany policji kryminalnej w Malmo celem złożenia zeznań.
Zeznał, że urodził się piątego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku w Mólndalu,
jest zameldowany...
- Moment - przerwał Martin Beck. - Nie musimy znać wszystkich szczegółów.
- Aha. Ale pragnąłbym zauważyć, że niełatwo uzyskać jasny obraz, jeśli cokolwiek się pominie.
- Czy ten raport daje jasny obraz?
- Mogę odpowiedzieć, że tak i nie. Wersje różnią się między sobą. Dane dotyczące czasu również.
Zeznania świadków są bardzo ogólnikowe. Dlatego prokurator nie doszukał się podstaw do
wniesienia oskarżenia.
- Kto przesłuchiwał Matssona?
- Ja. Przesłuchiwałem go osobiście i bardzo wnikliwie.
- Czy był pijany? Backlund wertował raport.
- Chwileczkę... O, już mam. Przyznał się do spożywania alkoholu, ale w umiarkowanej ilości.
- Jak się zachowywał?
- Tego nie zanotowałem. Ale Kristiansson i Kvant oświadczyli... momencik... że szedł dość
chwiejnie, mówił spokojnie i nie zawsze wyraźnie.
Martin Beck się poddał. Kollberg nie dawał za wygraną.
- Jak wyglądał?
- Tego również nie zanotowałem. Jeśli dobrze pamiętam, był schludnie ubrany.
- Jak to się stało, że oberwał nożem?
- Można by powiedzieć, że przebieg tego zajścia jest niejasny, ponieważ zeznania były rozbieżne.
Jeśli mnie pamięć nie myli... aha, no tak... Matsson oznajmił, że został skaleczony około północy,
natomiast według Jonssona stało się to nie wcześniej niż po godzinie pierwszej. Bardzo trudno było
uzyskać jasność w tym punkcie.
- Czy on w ogóle dostał w kość?
- Mam tutaj wersję Jonssona. Bengt Eilert Jónsson zeznaje, że on i Matsson, którego po raz
pierwszy spotkał w związku z wykonywanym zawodem, znali się od blisko trzech lat i że przed
południem piątego stycznia przypadkiem natknął się na Matsso-
na, który zatrzymał się w Hotelu Savoy, i zaprosił go, ponieważ Matsson był sam, do swojego
domu na kolację o godzinie...
- Dobrze, dobrze, ale co powiedział o samej bójce? Backlund poskromił pierwsze oznaki irytacji.
Przerzucił kilka
stron.
- Jonsson zaprzecza, jakoby doszło do umyślnego pobicia, przyznaje jednak, że mniej więcej
kwadrans po pierwszej pchnął Matssona, Matsson się przewrócił i skaleczył kieliszkiem, który
trzymał w dłoni.
- Kieliszkiem? Przecież był draśnięty nożem.
- Ta kwestia została poruszona w poprzednim akapicie... Chwileczkę. Jest. Matsson oznajmił, że
tuż przed jedenastą wdał się w rękoczyny z Bengtem Jónssonem i że prawdopodobnie wtedy
oberwał w lewą rękę nożem, który zauważył wcześniej w mieszkaniu Jonssona. Sami widzicie. Tuż
przed jedenastą! i kwadrans po pierwszej! Różnica dwóch godzin i dwudziestu minut!
Otrzymaliśmy zaświadczenie wystawione przez lekarza ze Szpitala Publicznego.
Pięciocentymetrowej długości rozcięcie skóry, obfite krwawienie, krawędzie rany...
Kollberg pochylił się do przodu i wbił wzrok w mężczyznę czytającego raport.
- To nas nie interesuje. Co ty o tym myślisz? Coś się przecież stało. Dlaczego? Jak?
Backlund nie krył irytacji. Zdjął okulary i nerwowo je czyścił.
- Stało się i stało się. Wszystko jest tutaj. Starannie spisane i sprawdzone. Nie wiem, jak mam
wyjaśnić tę sprawę, nie referując zebranych materiałów. Jeśli chcecie, sami je przejrzyjcie. Proszę
bardzo.
Położył raport na krawędzi stołu. Martin Beck obojętnie go przewertował i obejrzał dołączone na
końcu zdjęcia kuchni, salonu i kamiennych schodków. Ładny wystrój i nienaganny porządek. Na
schodkach było kilka ciemnych plamek wielkości jednego óre. Gdyby nie zostały zaznaczone
białymi strzałkami, pewnie nikt by ich nie zauważył. Przekazał raport Kollbergowi i zabębnił
palcami po poręczy krzesła.
- Czy Matsson był przesłuchiwany tutaj? - zapytał.
- Tak, w tym pokoju.
- Pewnie długo rozmawialiście.
- Owszem, złożył szczegółowe zeznanie.
- Jakie sprawiał wrażenie?
Irytacja Backlunda sięgnęła zenitu. Bez przerwy coś przekładał na pociągniętym pokostem blacie,
przesuwał i ustawiał na miejsce.
- Wrażenie, wrażenie. Wszystko jest w raporcie. Już to mówiłem. Poza tym do zdarzenia doszło w
mieszkaniu prywatnym, a potem Matsson nie chciał złożyć doniesienia. Nie rozumiem, co chcecie
wiedzieć.
Kolłberg odłożył raport, w ogóle do niego nie zaglądając, i podjął ostatnią próbę.
- Chcemy poznać twoją prywatną opinię o Alfie Matssonie.
- Nie mam żadnej - odparł niechętnie Backlund.
Kiedy wyszli, wciąż siedział przy stole, pochylony nad swoimi protokołami postępowania
przygotowawczego. Wyraźnie znie-smaczony.
- No, no - skwitował Kolłberg w windzie.
Bengt Jónsson mieszkał w niedużej parterowej willi z werandą i ogrodem. Furtka była otwarta, na
żwirowej alejce opalony blondyn siedział w kucki przy dziecięcym rowerku. Tłustymi od smaru
rękami próbował założyć łańcuch. Obok stał mniej więcej pięcioletni chłopczyk z kluczem
francuskim w dłoni.
Kiedy Kolłberg i Martin Beck weszli na posesję, mężczyzna wstał i wytarł dłonie o spodnie. Mógł
mieć około trzydziestki, miał na sobie kraciastą koszulę, brudne spodnie khaki i saboty.
- Bengt Jónsson?- spytał Kolłberg.
- Tak, to ja.
Mężczyzna przyglądał się im podejrzliwie.
- Jesteśmy z policji kryminalnej ze Sztokholmu - powiedział Martin Beck. - Chcielibyśmy pana
prosić o kilka informacji na temat pana przyjaciela, Alfa Matssona.
- Przyjaciela - powtórzył blondyn. - Tak bym go nie nazwał. Czy chodzi o to, co wydarzyło się tej
zimy? Myślałem, że to było i minęło.
- Owszem. Sprawa jest zamknięta i nikt nie będzie do tego wracał. Interesuje nas co innego,
mianowicie osoba Alfa Matssona.
- Przeczytałem w gazecie o jego zaginięciu. Podobno był wjakiejś siatce narkotykowej. Nie
miałem pojęcia, że ćpał.
- Nie ćpał, sprzedawał.
- O cholera. Co was interesuje? O narkotykach nic nie wiem.
- Mógłby pan nam pomóc w wyrobieniu sobie opinii o Matssonie - wyjaśnił Martin Beck.
- To znaczy?
- Wszystko, co pan o nim wie - włączył się Kolłberg.
- Wiem niewiele, mimo że znamy się od trzech lat. Przed tym zajściem spotkałem go zaledwie
kilka razy. Też jestem dziennikarzem, widywaliśmy się służbowo.
- A czy mógłby pan opowiedzieć, co się właściwie stało zimą? - zapytał Martin Beck.
- Usiądźmy - zaproponował Jónsson, wchodząc na werandę. Na werandzie stał stół i cztery
wiklinowe krzesła. Martin
Beck usiadł i poczęstował Jonssona papierosem. Kolłberg zerknął podejrzliwie na krzesło, po czym
ostrożnie się na nim usadowił. Niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem.
- Jak się pan zapewne domyśla - zaczął Martin Beck - interesuje nas wyłącznie to, co ma pan do
powiedzenia na temat charakteru Alfa Matssona. Do samej awantury ani my, ani policja w Malmó
nie zamierza wracać.
- Przypadkiem spotkałem Alfa na ulicy. Zatrzymał się w hotelu w Malmó i zaprosiłem go na
kolację. Prawdę mówiąc, nigdy go nie lubiłem, ale był sam i chciał, żebyśmy poszli razem do
knajpy, więc pomyślałem, że będzie lepiej, jeśli wpadnie do nas. Przyjechał taksówką. Chyba był
trzeźwy. No, prawie... Przy jedzeniu poczęstowałem go sznapsem, a potem słuchaliśmy płyt,
piliśmy gorzałę i rozmawialiśmy. Dosyć szybko się urżnął i... stał się nieprzyjemny. Tego dnia u
żony była jej przyjaciółka
i Alf, ni stąd, ni zowąd, powiedział do niej: „Te, mogę cię prze-
/¦JM
rznąc? .
Bengt Jonsson umilkł. Martin Beck skinął głową.
- Proszę mówić dalej.
- Przyjaciółka żony była oburzona, nie przywykła, żeby mężczyźni tak ją traktowali. Zona się
wściekła, powiedziała Alfowi, że jest chamem, a on wyzwał ją od dziwek i zachowywał się jak
skończony impertynent. Kazałem mu się zamknąć i panie przeszły do innego pokoju.
Znów umilkł.
- Czy zawsze tak się zachowywał po pijaku? - zapytał Koll-berg.
- Nie wiem. Przedtem nigdy nie widziałem go pijanego.
- Co się wydarzyło potem? - spytał Martin Beck.
- Potem dalej piliśmy wódkę. Ja niezbyt dużo. W ogóle nie czułem się wstawiony. Za to Alf był
coraz bardziej pijany, czkał, bekał, śpiewał i nagle zwymiotował na podłogę. Zaprowadziłem go do
toalety, po chwili zrobiło mu się lepiej i jakby trochę wytrzeźwiał. Kiedy mu powiedziałem, że
powinniśmy sprzątnąć wymiociny, usłyszałem, że może to zrobić ta dziwką, z którą się ożeniłem.
Wtedy wkurzyłem się nie na żarty i kazałem mu się wynosić, powiedziałem, że nie chcę go widzieć
w moim domu. Ale on tylko się roześmiał, siedział jakby nigdy nic i bekał. Powiedziałem, że
zamówię mu taksówkę, a on na to, że zamierza zostać, bo prześpi się z moją żoną. Uderzyłem go.
Kiedy wstał i znowu powiedział coś świńskiego o mojej żonie, uderzyłem go jeszcze raz.
Przewrócił się na stół i potłukł kieliszki. Próbowałem go wyprosić, ale nie chciał się ruszyć. W
końcu żona zadzwoniła po policję, bo zanosiło się na to, że inaczej się go nie pozbędziemy.
- Skaleczył się w rękę - przypomniał Kollberg. -Jak do tego doszło?
- Zauważyłem, że krwawi, ale uznałem, że to nic groźnego. Poza tym byłem wściekły i miałem to
gdzieś. Skaleczył się kieliszkiem. Przy upadku. Potem twierdził, że chlasnąłem go no-
żem. Bzdura! Nie miałem noża. Przez resztę nocy przesłuchiwała mnie policja. Koszmarna historia.
- Czy po tym incydencie spotkał się pan z Alfem Matsso-nem? - zapytał Kollberg.
- Uchowaj Boże. Ostatni raz widziałem go następnego dnia rano w komisariacie. Kiedy
wychodziłem od tego gliniarza... przepraszam, policjanta, który mnie przesłuchiwał, sukinsyn
siedział na korytarzu i miał czelność powiedzieć: „Masz jeszcze gorzałę, potem do ciebie
pojedziemy i obciągniemy". W ogóle się nie odezwałem i od tamtej pory go nie widziałem.
Bengt Jonsson wstał i podszedł do chłopczyka, który uderzał w rower kluczem francuskim. Kucnął
i znów zajął się łańcuchem.
- Nie mam już nic więcej do powiedzenia w tej sprawie -rzucił przez ramię. - Tak to się odbyło.
Martin Beck i Kollberg podnieśli się i ruszyli do furtki. Jonsson skinął im głową na pożegnanie.
- Milutki gość z tego naszego Matssona - powiedział Kollberg, kiedy wracali do Malmó. -
Ludzkość nie poniosłaby chyba niepowetowanej straty, gdyby naprawdę w coś się wpakował.
Tylko twój urlop by na tym ucierpiał.
Rozdział 21
KOLLBERG ZATRZYMAŁ SIĘ W HOTELU SANKT JÓRGEN przy plaCU Gu-
stawa Adolfa. Zanim tam pojechali, zahaczyli o komendę, skąd Martin Beck zabrał swój bagaż. W
hotelu nie było wolnych pokoi, ale dzięki perswazyjnym talentom Kollberga coś się znalazło.
Martin Beck ani myślał się rozpakowywać. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zadzwonić do
żony, ale uznał, że jest zbyt późno. Nie byłaby zachwycona perspektywą wiosłowania w
ciemnościach tylko po to, by się dowiedzieć, że on nie ma pojęcia, kiedy będzie mógł do nich
przyjechać.
Rozebrał się i wszedł do łazienki. Stojąc pod prysznicem, usłyszał charakterystyczny łomot w
drzwi. Kollberg. Ponieważ zapomniał wyjąć klucz, nie minęła sekunda i Kollberg wpadł do pokoju,
wywrzaskując jego imię.
Martin Beck zakręcił prysznic, owinął się ręcznikiem kąpielowym i wyszedł z łazienki.
- Nagle poraziła mnie niesamowita myśl - powiedział Kollberg. - Pięć dni temu ominęła cię uczta
rakowa. Pewnie na Węgrzech nie załapałeś się na żadnego skorupiaka. A może mają tam raki?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- No to ubieraj się. Zarezerwowałem stolik.
W sali jadalnej było pełno. Na nakrytym dla nich, narożnym stole już czekały raki, na talerzach
leżały serwetki z czerwonym nadrukiem i czapeczki. Martin Beck z ponurą miną popatrzył na
swoją. Była z niebieskiej krepiny, a na daszku z papieru glansowa-nego widniał złoty napis:
POLICJA.
Raki były pyszne. Nie zamienili zbyt wielu słów podczas jedzenia. Kiedy skończyli, Kollberg jak
zwykle czuł niedosyt i zamówił befsztyk.
- Wieczorem w przeddzień wyjazdu był w towarzystwie czterech facetów i jednej babki -
powiedział. - Napisałem raport. Mam go na górze w pokoju.
- Świetnie. Łatwo poszło?
- Tak sobie. Pomógł mi Melander.
- A, Melander. Która godzina?
- Wpół do dziesiątej.
Martin Beck wstał, zostawiając Kollberga sam na sam z befsztykiem.
Melander oczywiście już się położył i Martin Beck cierpliwie przeczekał kilkanaście dzwonków,
zanim usłyszał w słuchawce jego głos.
- Spałeś? - zapytał.
- Tak, ale nic się nie stało. Jesteś w domu?
- W Malmó. Jak ci poszło z Alfem Matssonem?
- Mam to, o co mnie prosiłeś. Chcesz wiedzieć teraz zaraz?
- Tak.
- Chwileczkę. - Melander szybko był z powrotem. - Napisałem raport, ale zostawiłem go w
komendzie. Może uda mi się to odtworzyć z pamięci.
- Na pewno.
- No więc chodzi o czwartek dwudziestego pierwszego lipca. Przed południem Alf Matsson był w
redakcji. W sekretariacie odebrał bilety lotnicze, a w kasie czterysta koron. Potem poszedł do
ambasady węgierskiej po paszport i wizę. Stamtąd pojechał do domu, na Fleminggatan, i
prawdopodobnie już wtedy spakował walizkę. W każdym razie zmienił ubranie. Przed południem
miał na sobie szare spodnie, szary dżersejowy sweter, niebieski blezer bez wyłogów i beżowe
zamszowe buty. Po południu i wieczorem był w grafitowoszarym garniturze z cienkiej flaneli,
białej koszuli,
czarnym włóczkowym krawacie, czarnych półbutach i szarobeżo-wym popelinowym płaszczu.
W kabinie telefonicznej było duszno. Martin Beck wyjął z kieszeni kartkę papieru i robił notatki.
- Mów dalej.
- Kwadrans po dwunastej pojechał taksówką z Flemingga-tan do restauracji Pod Cynowym
Pucharem, gdzie zjadł lunch w towarzystwie Svena-Erika Molina, Pera Kronkvista i Pii Bolt.
Naprawdę ma na imię Ingrid, ale mówią na nią Pia. Do jedzenia i po jedzeniu wypił kilka kufli
piwa. O trzeciej Pia Bolt wyszła. Mniej więcej godzinę później, czyli około czwartej, pojawili się
Stig Lund i Ake Gunnarsson i usiedli przy tym samym stole. Teraz przerzucili się na gorzałę. Alf
Matsson pił whisky z lodem. Rozmawiali głównie w swoim żargonie, ale kelnerka zapamiętała, że
Matsson mówił coś o wyjeździe. Nie usłyszała, dokąd.
- Był pijany?
- Pewnie był, ale niegroźnie. Jeszcze nie. Możesz chwilę poczekać?
Melander znowu się ulotnił. Martin Beck otworzył na oścież drzwi kabiny, żeby wpuścić do środka
trochę powietrza.
- Musiałem włożyć szlafrok - odezwał się po chwili Melander. - Na czym skończyłem? A, tak, Pod
Cynowym Pucharem. O szóstej towarzystwo, czyli Kronkvist, Lund, Gunnarsson, Mo-lin i Matsson
udało się taksówkami do Złotego Pokoju*. Tam zjedli późny obiad i pili dalej. Rozmawiali o
wspólnych znajomych, o trunkach i dziewczynach. Alf Matsson był już porządnie pijany i rzucał
głośne uwagi pod adresem gości płci żeńskiej. Między innymi wydarł się do pewnej malarki w
średnim wieku, która siedziała w drugim końcu sali, mówiąc coś w rodzaju: „Masz kapitalne cycki.
Mogę położyć na nich głowę?". O wpół do dziesiątej wszyscy przenieśli się do baru Opera na
wódkę. Alf Mats-
* Den Gyldene Freden - najstarsza restauracja w Sztokholmie, otwarta w 1722 na Starym Mieście;
nazwa prawdopodobnie odsyła do rokowań pokojowych w Szczecinie w 1570.
son pił whisky z wodą sodową. Pia Bolt już tam była i przysiadła się do nich. O dwunastej
Kronkvist i Lund opuścili lokal, trochę wcześniej wyszła Pia Bolt w towarzystwie Molina.
Wszyscy byli pijani. Matsson i Gunnarsson zostali aż do zamknięcia baru. Obaj okropnie się
schlali. Matsson się zataczał i przystawiał do kobiet. Nie udało mi się dowiedzieć, co było potem,
ale najprawdopodobniej wrócił taksówką do domu.
- Nikt nie widział, kiedy stamtąd odjeżdżał?
- Nie. Ci, z którymi rozmawiałem, nie widzieli. O tej porze większość gości była mniej lub
bardziej wstawiona, a personel spieszył się do domu.
- Dziękuję. Chciałbym cię jeszcze o coś poprosić. Pójdź jutro rano do mieszkania Matssona i
poszukaj grafitowoszarego garnituru, który miał na sobie tamtego wieczoru.
- A ty tam nie byłeś przed wyjazdem?
- Byłem, ale nie mam twojej pamięci. Kładź się i śpij. Zadzwonię jutro.
Wrócił do Kollberga; ten zdążył pochłonąć befsztyk i jakiś deser, po którym zostały na talerzyku
różowe ślady.
- Wpadł na coś? - zapytał Kollberg.
- Nie wiem. Może.
Przy kawie Martin Beck opowiedział o Budapeszcie, Szluce, Ari Boeck i jej niemieckich
przyjaciołach. Potem pojechali windą na górę i Martin Beck, zanim udał się do swojego pokoju,
wziął od Kollberga maszynopis raportu.
Rozebrał się, zapalił lampkę nocną, zgasił górne światło, położył się i zaczął czytać.
„Ingrid (Pia) Bolt, ur. 1939 w Norrkopingu, niezamężna, sekretarka, mieszkanie własnościowe na
Strindbergsgatan 51.
Jest w paczce Matssona, ale niezbyt go lubi i przypuszczalnie nigdy nie miała z nim romansu. Od
roku do niedawna chodziła ze Stigiem Lundem, teraz chybajest z Molinem. Sekretarka w firmie
modniarskiej Studio 45.
Per Kronkvist, ur. 1936 wLulea, rozwiedziony, reporter po-południówki. Mieszka z Lundem na
Sveavagen 88.
Jest w paczce, ale nie przyjaźni się z Matssonem. Rozwiódł się w 1963 w Lulea, od tamtej pory
mieszka w Sztokholmie. Dużo pije, jest nerwowy i nieopanowany. Głupawy, ale miły. W maju
1965 siedział za jazdę po pijanemu.
Stig Lund, ur. 1932 w Góteborgu, nieżonaty, fotograf w tej samej popołudniówce co Kronkvist.
Mieszkanie na Sveavagen jest własnością gazety.
Poznał Matssona w 1960, kiedy przyjechał do Sztokholmu. Często przebywali razem, ale od dwóch
lat widują się tylko dlatego, że chodzą do tych samych knajp. Małomówny i spokojny, dużo pije i
zwykle zasypia przy stole. Były sportowiec, w latach 1945-1951 specjalizował się w długich
dystansach.
Ake Gunnarsson, ur. 1932 wjakobstadzie w Finlandii. Kawaler, dziennikarz motoryzacyjny.
Mieszkanie własnościowe na Svartensgatan 6.
Przyjechał do Szwecji w 1950. Od 1959 w różnych pismach motoryzacyjnych i dziennikach.
Wcześniej rozmaite zajęcia, m.in. był mechanikiem samochodowym. Mówi po szwedzku niemal
bez obcego akcentu. Na Svartensgatan przeprowadził się 1 lipca br., przedtem mieszkał w
Hagalund. Na początku września zamierza wziąć ślub z dziewczyną z Uppsali, która nie jest w
paczce. Taki sam znajomy M. jak ww. Pije, ale znany jest z tego, że nic po nim nie widać. Wydaje
się dość bystry.
Sven-Erik Molin, ur. 1933 w Sztokholmie, rozwiedziony, dziennikarz, willa w Enskede.
Uważa się za najlepszego przyjaciela Alfa Matssona i obgaduje go za plecami. Cztery lata temu
rozwiódł się w Sztokholmie, od czasu do czasu widuje się z dziećmi i płaci na nie alimenty.
Zarozumiały chwalipięta i szpaner, zwłaszcza kiedy jest na bani, co często mu się zdarza. Burdy
pijackie w Sztokholmie w 1963 i 1965. Związku z Pią Bolt nie traktuje zbyt poważnie.
Wpaczce są poza tym: Krister Sjóberg, rysownik, Bror Forsgren, z reklamy, Lena Rosen,
dziennikarka, Bengt Fors, dziennikarz, Jack Meredith, operator filmowy, i kilka mniej lub bardziej
drugoplanowych osób. Tamtego wieczoru nikogo z nich nie było".
Martin Beck wyszedł z łóżka i przyniósł kartkę, na której robił notatki w trakcie rozmowy z
Melanderem.
Zanim zgasił lampkę, przeczytał wszystko jeszcze raz: raport Kollberga i swoje bazgroły.
Rozdział 22
W SOBOTĘ TRZYNASTEGO SIERPNIA BYŁO SZARO I WIETRZNIE. Samolot
Metropolitan do Sztokholmu zmagał się z przeciwnym wiatrem.
O tej porze wczorajsze raki miały przykry posmak, lurowata kawa w tekturowych kubkach
serwowana przez linie lotnicze nic nie pomogła. Martin Beck oparł czoło na wibrującej szybie i
patrzył na chmury.
Chwilę później postanowił zapalić. Ohydny smak. Kollberg, który czytał „Sydsvenska Dagbladet",
łypnął z odrazą na papierosa. Chyba też nie czuł się najlepiej.
Minęły równo trzy tygodnie, kiedy Alf Matsson był widziany po raz ostatni - w holu hotelu Duna w
Budapeszcie. Kapitan poinformował, że w Sztokholmie jest pochmurno, mży i temperatura wynosi
plus piętnaście stopni.
Martin Beck zdusił papierosa w popielniczce.
- Wszystko już jasne w sprawie tego zabójstwa, którym się zajmowałeś?
- Yhm.
- Żadnych wątpliwości?
- Żadnych. Z psychologicznego punktu widzenia nic ciekawego, jeśli to miałeś na myśli. Obaj
urżnęli się jak świnie. Ten, co tam mieszkał, zaczął się czepiać, ten drugi się wpienił i rąbnął go
butelką. Potem się przestraszył i przyładował mu jeszcze dwadzieścia razy. Przecież o tym wiesz.
- Ale co było potem? Nie próbował się z tego wywinąć?
- Próbował. Wrócił do domu, spakował swoje zakrwawione ciuchy, skołował pół litra denaturatu i
usiadł pod skanstull-skim mostem. Wystarczyło tam pojechać i go zgarnąć. Najpierw wszystkiemu
zaprzeczył, a potem się rozbeczał. - Kollberg umilkł na moment. - Ma wariackie papiery.
Skanstullski most. Myślał, że policja tam nie zajrzy. W każdym razie bardzo się starał. - Kollberg
opuścił gazetę i spojrzał na Martina Becka. - Otóż to. Bardzo się starał.
Co powiedziawszy, wrócił do lektury.
Martin Beck zmarszczył czoło, wyjął raport Kollberga i czytał go raz po raz, dopóki nie zaczęli
schodzić do lądowania. Schował maszynopis i zapiął pasy. Kilka nieprzyjemnych minut -
kołysanie, niewidzialna zjeżdżalnia, ogrody, dachy domów, dwa podskoki na betonie - i oddech
ulgi.
Czekając na bagaże, zamienili kilka zdań.
- Wybierasz się na archipelag dzisiaj wieczorem?
- Nie. Poczekam.
- Śmierdząca sprawa.
- Tak - przyznał Martin Beck.
- I cholernie 'wkurzająca. - Na traneberskim moście Kollberg dodał: - Ale najbardziej wkurza mnie
to, że bez przerwy o tym myślimy. Matsson to kawał łajdaka. Gdyby naprawdę zaginął, zrobiłby
dobry uczynek. Jeśli dał nogę, ktoś go prędzej czy później dopadnie. To nie nasza broszka. A
gdyby przypadkiem gdzieś mu się zeszło z tego padołu, guzik nas to obchodzi. Dobrze mówię?
- Dobrze.
- Ale gdyby cięgiem był zaginiony, myślelibyśmy o nim latami. Kurde flak!
- Logiki w tym za grosz.
- Co racja to racja.
W komendzie panował dziwny spokój. Ale przecież była sobota i pełnia lata. Na biurku Martina
Becka leżało kilka nieistotnych listów i kartka od Melandera: „Czarne półbuty. Stare. Od dawna
nienoszone. Nigdzie ciemnoszarego garnituru".
Za oknem wiatr czochrał korony drzew i mżył drobny kapuśniaczek. Pomyślał o Dunaju,
parowcach i prądzie powietrza znad nasłonecznionych gór. O walcach wiedeńskich. Ciepłych
nocach. Moście. Nabrzeżu. Ostrożnie dotknął guza na karku i usiadł za biurkiem.
Wszedł Kollberg, zerknął na liścik od Melandera i podrapał się po brzuchu.
- A jednak nas to obchodzi.
- Chyba tak. - Martin Beck zastanawiał się chwilę. - Czy musiałeś oddać paszport, kiedy byłeś w
Rumunii?
- Tak, policja zabrała nam paszporty na lotnisku, a po tygodniu odebraliśmy je w hotelu. Mój
przeleżał się kilka dni dłużej. To był duży hotel. Co wieczór policjanci podrzucali tego od metra.
Martin Beck wybrał numer telefonu.
- Budapeszt dwa, dziewięć, osiem, trzy, jeden, siedem, z majorem Vilmosem Szluką. Tak, major
S-z-1-u-k-a. Nie, na Węgrzech.
Podszedł do okna i patrzył na deszczyk. Kollberg siedział w fotelu dla gości i oglądał paznokcie.
Dopóki nie zadzwonił telefon, żaden się nie odezwał ani nie poruszył.
W słuchawce dał się słyszeć fatalny niemiecki:
- Major Szluka zaraz będzie.
Echo kroków w komendzie przy Deak Ferenc Ter i głos Szluki:
- Dzień dobry. Jaka pogoda w Sztokholmie?
- Deszcz i wiatr. Zimno.
- A u nas ponad trzydzieści stopni. Trochę za ciepło. Właśnie wybierałem się do kąpieliska
Palatinus. Coś nowego?
- Jeszcze nie.
- To tak jak u nas. Jeszcze go nie znaleźliśmy. Mógłbym w czymś pomóc?
- W sezonie turystycznym chyba się zdarza, że cudzoziemcy gubią swoje paszporty, prawda?
- Niestety. Zawsze są z tym problemy. Ale na szczęście to nie moje zmartwienie.
- Mógłby pan sprawdzić, czy jakiś obcokrajowiec nie zgłosił zaginięcia paszportu w Ifjusag albo w
Dunie po dwudziestym pierwszym lipca?
- Oczywiście. Ale, jak wspomniałem, to nie moja działka. Czy mogę dać odpowiedź o piątej?
V - Proszę dzwonić o każdej porze. I jeszcze jedno.
- Tak?
- Jeśli ktoś zgłosił zgubę, czy udałoby się panu dowiedzieć, jak ta osoba wygląda? Taki ogólny
rysopis.
- Odezwę się o piątej. Do usłyszenia.
- Do usłyszenia. Mam nadzieję, że zdąży się pan wykąpać. Martin Beck odłożył słuchawkę.
Kollberg popatrzył na niego
podejrzliwie.
- Wykąpać?
- W źródłach siarkowych. Siedzi się w nich po szyję na marmurowych ławach.
- Ach, tak. - Kollberg podrapał się po głowie. -A więc w Budapeszcie miał na sobie niebieski
blezer, szare spodnie i brązowe buty.
- I płaszcz.
- A w walizce był niebieski blezer.
- Tak.
- I szare spodnie.
- Tak.
- I brązowe buty.
- Tak.
- A wieczorem w przeddzień wyjazdu był w ciemnym garniturze i czarnych butach.
- I w płaszczu.
- Ale ani butów, ani garnituru nie ma w jego mieszkaniu.
- Nie ma.
- Jasny gwint!
- Yhm.
Zmienił się nastrój, wzrosło napięcie. Martin Beck wygrzebał z szuflady biurka zapomnianą,
wysuszoną na wiór florydę i zapalił.
Podobnie jak kolega z Malmó próbował rzucić palenie, ale ka pół gwizdka.
Kollberg ziewnął i spojrzał na zegarek.
- Pojedziemy coś przekąsić?
- Czemu nie.
- Pod Cynowym Pucharem?
- Tak.
Rozdział 23
Wiatr osłabł, kapuśniaczek w Vasaparken spokojnie kropił na stoiska z loterią fantową, karuzelę i
dwóch policjantów w czarnych pelerynach. Karuzela była w ruchu, na pomalowanym blaszanym
koniu siedziała dziewczynka w czerwonym plastikowym płaszczyku i czerwonej plastikowej
chustce. Kręciła się w deszczu z poważną miną, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Opodal pod
parasolem stali jej rodzice i smętnym spojrzeniem omiatali wesołe miasteczko. Intensywnie
pachniały liście i mokra zieleń. Było sobotnie popołudnie, lato w pełni.
W restauracji naprzeciwko parku dał się słyszeć jedynie kojący szelest popołudniowych gazet,
czytanych przez parę starszych stałych gości, i stłumiony odgłos strzałek, trafiających w tarczę w
sąsiednim pomieszczeniu. Martin Beck i Kollberg. usiedli w pubie kilka metrów od stołu, który
zwykle okupował Alf Matsson i jego koledzy po fachu. Teraz nikogo przy nim nie było, pośrodku
stała szklanka z czerwoną kartką. „Rezerwacja". Pewnie zawsze tam stała.
- Już po lunchu - powiedział Kollberg. - Za jakąś godzinę znowu zaczną się schodzić. Wieczorem
będzie taki ścisk i ochlapywanie bliźnich piwem, że nawet mysz się nie prześliźnie.
Otoczenie nie zachęcało do pogłębionych dywagacji. Jedli w milczeniu. Za oknem siąpiło
szwedzkie lato.
Kollberg opróżnił kufel piwa, złożył serwetkę i wytarł usta.
- Czy trudno tam przekroczyć granicę bez paszportu? - spytał.
- Dosyć. Podobno jest dobrze strzeżona. Nieobeznany cudzoziemiec raczej nie ma szans.
- A wyjeżdżając legalnie, trzeba mieć wizę w paszporcie?
- Tak. I pozwolenie na opuszczenie kraju. To taka luźna kartka, którą się dostaje przy wjeździe i
oddaje na granicy przy wyjeździe. Poza tym policja wbija stempel z datą wyjazdu tuż obok wizy.
Zobacz.
Martin Beck wyjął paszport z wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na stole.
- I jeśli ma się wizę i pozwolenie na wyjazd - powiedział Koll-berg, oglądając stemple - to można
przekroczyć dowolną granicę?
- Masz pięć krajów do wyboru: Czechosłowację, Związek Radziecki, Rumunię, Jugosławię i
Austrię. I możesz się tam dostać, jak chcesz - samolotem, pociągiem, samochodem, statkiem.
- Statkiem? Z Węgier?
- Dunajem. Z Budapesztu w kilka godzin dopływasz wodolotem do Wiednia albo Bratysławy.
- Albo pedałuję na rowerze, zasuwam na piechotę, płynę wpław, galopuję konno albo się czołgam
- uzupełnił Kollberg.
- Tak. Pod warunkiem, że zgłosisz się na przejściu granicznym.
- Do Austrii i do Jugosławii nie trzeba wizy?
- To zależy, jaki się ma paszport. Jeśli szwedzki, niemiecki albo włoski - nie trzeba. Na
węgierskim można jeździć bez wizy do Czechosłowacji i Jugosławii.
- Mało prawdopodobne, żeby z tego skorzystał.
- Yhm.
Pili kawę. Kollberg zawzięcie studiował stemple w paszporcie Martina Becka.
- Duńczycy nic ci nie wbili na Kastrup.
- Nie.
- Czyli nie ma żadnego dowodu, że jesteś w Szwecji.
- Nie ma. Tylko taki, że tu siedzę.
Od pół godziny zaczęli się schodzić goście i szybko zabrakło wolnych stolików. Przy tym z
czerwoną kartką usiadł jakiś trzy-dziestokilkuletni mężczyzna, zamówił piwo i przeglądał gazetę.
Od czasu do czasu nerwowo zerkał ku wejściu, jakby na kogoś czekał. Brodaty, w okrągłych
szkłach w masywnej rogowej oprawie, miał na sobie tweedowy blezer w brązową kratę, białą
koszulę, brązowe spodnie i czarne buty.
- Kto to jest? - spytał Martin Beck.
- Nie wiem. Wszyscy wyglądają jednakowo. Poza tym niektórzy wpadają sporadycznie.
- W każdym razie to nie Molin, bo zdążyłem go poznać. Kollberg zerknął na mężczyznę.
- Może Gunnarsson.
- Nie - odparł po namyśle Martin Beck. - Jego raz widziałem.
Do pubu weszła rudowłosa, względnie młoda kobieta. W ceglanym sweterku, tweedowej spódnicy
i zielonych pończochach. Zlustrowała lokal, potarła nos i usiadła przy stole z czerwoną kartką.
- Siemasz, Pelle - powiedziała.
- Siemanko.
- Pelle, czyli Per Kronkvist - wyjaśnił Kollberg. - A ta panna to Pia Bolt.
- Dlaczego ci wszyscy faceci są brodaci?
Martin Beck skonstatował to po dłuższym namyśle, jakby od dawna nurtował go ten problem.
- Może mają sztuczne brody - zasugerował Kollberg i spojrzał na zegarek. - Żeby grać nam na
nerwach.
- Wracamy - zdecydował Martin Beck. - Zawiadomiłeś Sten-stróma?
Kollberg skinął głową. Wychodząc, usłyszeli Kronkvista, przywołującego kelnerkę:
- Hej, dziewucha! Daj malucha! Trochę ludzi się roześmiało.
W komendzie panowała grobowa cisza. Stenstrom siedział w rejestracji i stawiał pasjansa.
Kollberg popatrzył na niego spod oka.
- Wcześnie zaczynasz. Ciekawe, co będziesz robił na stare lata.
- To samo co teraz. Będę myślał, po co tu siedzę.
- Sprawdzisz alibi kilku osób - powiedział Martin Beck. -Lennart, daj mu listę.
Stenstrom dostał listę i pobieżnie ją przejrzał.
- Teraz?
- Tak, dzisiaj wieczorem.
- Molin, Lund, Kronkvist, Gunnarsson, Bengtsfors, Pia Bolt. Bengtsfors? A to kto?
- Błąd maszynowy - burknął Kollberg. - Powinno być „Bengt Fors". „T" sprzęga się z „s".
- Dziewczynę też mam sprawdzić?
- Tak, jeśli cię to bawi - powiedział Martin Beck. - Siedzi Pod Cynowym Pucharem.
- Mogę otwarcie z nimi rozmawiać?
- Czemu nie. Rutynowe dochodzenie w sprawie Alfa Mats-sona. Wszyscy już wiedzą, o co chodzi.
A co nowego w wydziale narkotyków?
- Skontaktowałem się z Jacobssonem - odparł Stenstrom. -Szybko się z tym uwiną. Narkomani od
razu zaczęli sypać, jak tylko usłyszeli, że Matsson przepadł bez śladu. Coś mi przyszło do głowy.
Matsson sprzedawał towar między innymi kompletnie zdegenerowanym ćpunom, zdzierał z nich
skórę...
Stenstrom umilkł.
- No, co ci przyszło do głowy? - zapytał Kollberg.
- Czy nie mogło być tak, że któryś z tych kantowanych nieszczęśników miał go po dziurki w
nosie?
- Mogło - przyznał Martin Beck.
- Zwłaszcza w kinie - dorzucił Kollberg. - W Ameryce. Stenstrom schował listę do kieszeni i
wstał.
- Czasem nawet u nas może się wydarzyć coś nowego - rzekł z urazą, kierując się ku drzwiom.
- Owszem, może - zgodził się Kollberg. - Tylko zapomniałeś, że Matsson zapodział się na
Węgrzech, dokąd pojechał po więcej towaru dla swoich kantowanych nieszczęśników. Spadaj!
Stenstrom zmył się.
- Byłeś złośliwy - zauważył Martin Beck.
- To niech ruszy mózgownicą.
- Właśnie to zrobił.
- Tere-fere.
Martin Beck wyszedł na korytarz. Stenstrom wkładał płaszcz.
- Obejrzyj ich paszporty. Stenstrom pokiwał głową.
- Nie jedź sam.
- Bo co? Są groźni? - zapytał zjadliwie.
- Rutyna.
Martin Beck wrócił do Kollberga. Milczeli, dopóki nie zadzwonił telefon. Martin Beck podniósł
słuchawkę.
- Połączenie z Budapesztem zostało przesunięte z siedemnastej na dziewiętnastą - poinformowała
telefonistka.
- To nie jest przyjemne - odezwał się po chwili Kollberg.
- Fakt - przyznał Martin Beck. -1 nie będzie.
Bez wdawania się w dyskusję wiedzieli mniej więcej, co się stało i co się stanie.
- Dwie godziny - powiedział Kollberg. - Rozejrzymy się?
- Tak.
Wjechali na Vasterbron. Sobotni ruch zelżał, most świecił pustkami. Prawie. Wyprzedzili jakiś
niemiecki autokar. Martin Beck zauważył, że turyści wstają z miejsc i patrzą na mieniący się
srebrzyście Riddarfjarden i spowite w dżdżystej mgiełce kontury Sztokholmu.
- Tylko Molin mieszka za miastem - skonstatował Kollberg. - Zaczniemy od niego.
Minęli Liljeholmsbron i zamglone Arstafaltet, z Sockenvii-gen Kollberg skręcił w wąską uliczkę
wijącą się między willami, chwilę błądził, wreszcie trafił i jadąc w żółwim tempie, odczytywał
numery na furtkach.
- O, tutaj. Molin mieszka po lewej. Wchodzi się z tej strony. Prawdopodobnie kiedyś był to dom
jednorodzinny. Teraz go podzielili, drugie wejście jest od tyłu.
- Kto mieszka w drugiej części? - zapytał Martin Beck.
- Emerytowany celnik z żoną.
Przed willą zobaczyli duży zdziczały ogród, w którym rosły sękate jabłonie i gąszcz krzaków
owocowych. Ale żywopłot był zadbany i siatkowa furtka świeżo pomalowana na biało.
- Spory ogród - zauważył Kollberg. - Guzik widać. Chcesz się trochę poprzyglądać?
- Nie, jedź.
- No to teraz do Gunnarssona. Svartensgatan sześć. Nynasvagen dojechali na Sódermalm i
zaparkowali na Mo-
sebacketorg. Stara kamienica z dużym wybrukowanym podwórkiem była tuż przy placu.
Gunnarsson zajmował trzecie piętro, okna jego mieszkania wychodziły na ulicę.
- Niedawno się tu wprowadził - powiedział Martin Beck, kiedy odjeżdżali z Mosebacketorg.
- Tak, pierwszego lipca.
- Przedtem mieszkał w Hagalund. Wiesz, gdzie? Kollberg zatrzymał się na czerwonym świetle
przy kościele Jakuba i kiwnął głową w stronę dużych okien baru Opera.
- Może teraz wszyscy tam siedzą. Z wyjątkiem Matssona. Hagalund? Tak, pamiętam adres.
- To dobrze. Ale najpierw pojedź Strandvagen, chciałbym popatrzeć na statki.
Pojechali Strandvagen. Martin Beck patrzył na statki. Przy nabrzeżu Blasieholm cumował duży
biały jacht dalekomorski z amerykańską flagą na rufie, a koło DjurgSrdsbron kołysała się polska
łódź motorowa, wciśnięta między dwie alandzkie szkuty.
Przed bramą domu Pii Bolt na Strindbergsgatan jakiś chłopczyk w kraciastym owerolu i zydwestce
jeździł tam i z powrotem czerwonym piętrowym autobusem z plastiku, wydając odgłos
przypominający warkot silnika. Kiedy zahamował, żeby przepuścić Koll-berga i Martina Becka,
zawarczał trochę ciszej i mniej rytmicznie.
W bramie Stenstróm z ponurą miną czytał listę Kollberga.
- Po co tu sterczysz? - zagaił Kollberg.
- Nie ma jej. Pod Cynowym Pucharem też jej nie było. Zastanawiam się, co dalej. Jeśli macie
ochotę mnie zmienić, chętnie wrócę do domu.
- Spróbuj w barze Opera - podsuflował Kollberg.
- Dlaczego jesteś sam? - zapytał Martin Beck.
- Rónn wróci lada moment. Poszedł do ciotki z kwiatami. Ma urodziny, mieszka tuż za rogiem.
- Jak idzie?
- Sprawdziliśmy Lunda i Kronkvista. O północy przenieśli się z baru Opera do Hamburger Bórs*,
spotkali tam dwie znajome dziewczyny i o trzeciej nad ranem wylądowali w domu jednej z nich. -
Stenstróm zajrzał do notatek. - Nazywa się Svensson, mieszka na Sagavagen na Lidingó. Zostali
tam do ósmej rano, potem pojechali taksówką do roboty. Od pierwszej po południu do piątej
siedzieli Pod Cynowym Pucharem, skąd wyprawili się do Karlstadu, żeby zrobić jakiś reportaż.
Innych jeszcze nie zdążyłem sprawdzić.
- Jasne, rozumiem. Pracuj dalej. Będziemy na komendzie po siódmej. Zadzwoń, jeśli skończysz o
sensownej porze.
Ruszyli do Hagalund. Deszczyk przybrał na sile. Kiedy Kollberg zahamował przed niską,
trzypiętrową czynszówką, gdzie jeszcze dwa miesiące temu mieszkał Gunnarsson, woda
strumieniami spływała po szybach, ciężkie krople ogłuszająco bębniły w dach samochodu.
Podnieśli kołnierze płaszczy i wbiegli do bramy. Na drzwiach na drugim piętrze była wizytówka
przypięta pinezkami. Nazwisko zgadzało się z tym, które zobaczyli na tabliczce w bramie.
Wizytówka i tabliczka różniły się odcieniem bieli od pozostałych.
Wrócili do samochodu, objechali budynek i zatrzymali się od frontu. Gunnarsson przypuszczalnie
zajmował pokój z kuchnią.
* Ekskluzywny lokal rozrywkowy, w którym od 1956 występują znani artyści i satyrycy.
- Dwa okna - powiedział Kollberg. - To mi wygląda na kawalerkę. Przeprowadził się do
większego, bo będzie się żenił.
Martin Beck patrzył w deszcz. Chciało mu się palić, przemarzł. Po drugiej stronie ulicy było pole i
zalesiony pagórek. Na polu wznosił się nowiutki wieżowiec, tuż obok stawiano następny.
Najpewniej cały teren zaroi się od identycznych domów. Z nieciekawej czynszówki, w której
mieszkał Gunnarsson, rozciągał się przynajmniej miły dla oka widok. Teraz nic po nim nie
zostanie.
Pośrodku pola zobaczył zwęglone resztki wiejskiej zagrody.
- Pożar?
Kollberg pochylił się nad kierownicą i zmrużył oczy.
- Stara chałupa. Widziałem ją zeszłego lata. Wspaniała, drewniana, ale opuszczona, nikt tam nie
mieszkał. Myślę, że sfajczyli ją strażacy. No wiesz, w ramach ćwiczeń. Podpalają i gaszą,
podpalają i gaszą, i tak w kółko, dopóki nie sfajczą do imentu. Szkoda chałupy. Ale muszą być
działki pod nowe domy. - Spojrzał na zegarek i włączył silnik. - Zbierajmy się, jeśli mamy zdążyć
na tę twoją pogawędkę.
Deszcz zalewał przednią szybę, Kollberg musiał prowadzić ostrożnie. W drodze na komendę nie
odzywali się do siebie. Kiedy wysiedli z samochodu, była za pięć siódma i zdążyło się ściemnić.
Telefon zadzwonił punktualnie o siódmej. Niesamowite. Faktycznie, niesamowite.
- Gdzie, do cholery, jest Lennart?! - powiedziała żona Koll-berga.
Martin Beck przekazał słuchawkę i starał się nie słuchać wyjaśnień kolegi.
- Tak, niedługo przyjdę... Tak,, za krótką chwilkę...Jutro? Nie bardzo...
Martin Beck czmychnął do toalety, skąd wyszedł dopiero na dźwięk odkładanej słuchawki.
- Powinniśmy mieć dziecko - skonstatował Kollberg. - Biedactwo, siedzi sama w domu i czeka na
mnie.
Pobrali się zaledwie pół roku temu, wszystko się jeszcze jakoś ułoży.
Chwilę później odezwał się Szluka.
- Przepraszam, że musiał pan czekać. W sobotę trudniej o kontakt z ludźmi. W każdym razie miał
pan rację.
- Co do paszportu?
- Tak. Belgijski student zgubił paszport w hostelu Ifjusag.
- Kiedy?
- Na razie nie możemy tego ustalić. Przyjechał w piątek po południu dwudziestego drugiego lipca.
Alf Matsson zgłosił się tego samego dnia wieczorem.
- To by się zgadzało.
- Prawda? Kłopot polega na tym, że ten młody człowiek, Roeder, jest na Węgrzech pierwszy raz i
nie zna naszych procedur. Uznał za rzecz oczywistą, że paszport odbiera się dopiero w momencie
opuszczania hotelu. Ponieważ miał rezerwację na trzy tygodnie, w ogóle o tym nie myślał i
poprosił o paszport dopiero w poniedziałek, czyli tego samego dnia, kiedy się poznaliśmy. Był mu
potrzebny do załatwienia bułgarskiej wizy. To naturalnie jego wersja.
- Może być prawdziwa.
- Oczywiście. W recepcji są przekonani, że Roeder wziął paszport następnego dnia rano, czyli
dwudziestego trzeciego, kiedy Matsson przeniósł się z Ifjusag do Duny i przepadł bez wieści.
Roeder przysięga, że nie brał paszportu, a personel jest absolutnie pewien, że paszport leżał w jego
przegródce w piątek wieczorem, powinien go zatem odebrać w sobotę rano. Takie są procedury.
- Czy ktoś z pracowników pamięta, że dostał go z powrotem?
- Nie. Nie można tego od nich wymagać. O tej porze roku często mają po pięćdziesiąt paszportów
dziennie i tyle samo wydają. Poza tym kto inny sortuje je wieczorem i wkłada do przegródek, a kto
inny wydaje następnego dnia.
- Czy widział pan Roedera?
- Tak. Został w hostelu. Ambasada załatwia mu powrót.
- No i jak? Jest podobny?
- Ma brodę. Sądząc z fotek, nie są zbyt podobni. Ale rzadko przypominamy siebie na starych
zdjęciach paszportowych. Równie dobrze ktoś mógł w nocy ukraść jego paszport. Nic prostszego.
Recepcjonista jest sam, czasami musi się odwrócić albo na chwilę wyjść. A kontrolerzy nie mają
czasu na studiowanie twarzy, kiedy przez granicę przelewają się tłumy turystów. Jeśli pański rodak
wziął paszport Roedera, równie dobrze mógł na nim wyjechać z Węgier. - Szluka milczał przez
chwilę. - W każdym razie ktoś to zrobił.
Martin Beck wyprostował się.
- To pewne?
- Tak. Otrzymałem wiadomość dwadzieścia minut temu. Mamy zezwolenie Roedera na wyjazd.
Odebrała je policja graniczna w Hegyeshalom w sobotę po południu dwudziestego trzeciego lipca.
Od pasażera pociągu ekspresowego Budapeszt - Wiedeń. Pasażerem nie mógł być Roeder, bo
wciąż u nas jest. - Szluka zawahał się. - Znaczyłoby to, że Matsson nie opuścił Węgier.
- Nie - powiedział Martin Beck. - On tam w ogóle nie był.
Rozdział 24
Martin Beck źle spał i wcześnie się obudził. Mieszkanie w Bagarmossen wydawało się nijakie, bez
wyrazu, wszystkie dobrze mu znane sprzęty ani go ziębiły, ani grzały. Wziął prysznic. Ogolił się.
Wyjął odprasowany szary garnitur. Ubrał się z niezwykłą starannością. Wyszedł na balkon. Nie
padało. Spojrzał na termometr. Szesnaście stopni. Jak na słomianego wdowca przystało, zjadł
obrzydliwe śniadanie (popił sucharki herbatą) i czekał.
Kollberg był o dziewiątej w towarzystwie Stenstróma. Pojechali na komendę.
- Jak poszło? - zapytał Martin Beck.
- Tak sobie. - Stenstrom wertował notatnik. - Molin pracował w sobotę. To pewne. Siedział w
redakcji pd ósmej rano. W piątek nie ruszał się z domu, odsypiał trudy pijackiej nocy. Trochę się
poprztykaliśmy o to spanie. Powiedział, że nie spał, bo miał doła. „Nie wiesz, pędraku, co to
znaczy mieć doła i leżeć w wyrze z lękościskiem? Nadajesz się na policjanta, bo ni cholery nic nie
rozumiesz". Zapisałem słowo w słowo.
- A niby czemu miał lękościsk? - zapytał Kollberg.
- Chyba sam tego nie wiedział. Nie pamiętał, co robił w nocy z czwartku na piątek. I wcale się tym
nie przejął. W ogóle był okropnie bezczelny i nabzdyczony.
- Dalej - przynaglił go Martin Beck.
- Niestety, wczoraj się pomyliłem, mówiąc, że Lund i Kron-kvist są czyści. Okazało się, że na
Lidingó z dziewczynami pojechał nie Kronkyist, tylko Fors. Za to Kronkvist pojechał z Lun-dem
do Karlstadu. Nie w piątek, tylko w sobotę. Trochę to zagmatwane, ale nie wydaje mi się, żeby
Lund kłamał, kiedy podawał pierwszą wersję. Nie bardzo pamiętał. On i Kronkyist byli najbardziej
pijani z całej paczki. Lundowi wszystko się pomieszało. Fors był przytomniejszy i wyjaśnił mi, co i
jak. Ledwie przyjechali do mieszkania panny Svensson, Lundowi urwał się film i cały piątek miał z
głowy. W sobotę rano zadzwonił do Forsa, który go stamtąd zabrał, i poszli do knajpy. Do baru
Opera, nie do restauracji Pod Cynowym Pucharem, jak myślał Lund. Kiedy Lund coś przekąsił i
wypił dwa piwa, przejrzał na oczy, wrócił do domu, zabrał sprzęt fotograficzny i pojechali z
Kronkvistem do Karlstadu. Kronkyist był wtedy u siebie.
- A co robił wcześniej?
- Leżał w domu, czuł się pod psem. Pewne jest tylko to, że był tam w sobotę o wpół do piątej po
południu.
- Sprawdziłeś?
- Tak. Wieczorem przyjechali do hotelu w Karlstadzie. Kronkyist też cierpiał na lękościsk. Tak mi
powiedział. A Lund powiedział, że na nic nie cierpiał, bo za dużo wypił. Aha, Lund nie nosi brody.
Zapisałem to.
- Aha.
- Gunnarsson miał lepszą pamięć. W piątek siedział w domu i pisał. W sobotę był w redakcji przed
południem i wieczorem, żeby oddać różne artykuły.
- Wiesz to na sto procent?
- Tego bym nie powiedział. Redakcjajest duża, nie znalazłem nikogo, kto by to potwierdził. W
każdym razie na pewno podrzucił jeden artykuł, ale mógł to zrobić rano albo wieczorem.
- Paszporty?
- Zaraz. Pia Bolt też była dość przytomna. Ale nie chciała powiedzieć, gdzie spędziła noc z
czwartku na piątek. Odniosłem wrażenie, że z kimś się przespała i wolała nie mówić, z kim.
- To całkiem prawdopodobne - przyznał Kollberg. - W koń cu był czwartek i w ogóle.
- Co masz na myśli? - zapytał Stenstróm.
- Nic. Może numerek nie był popisowy.
- Dalej - powiedział Martin Beck.
- W sobotę od jedenastej przed południem była u mamy. Dyskretnie sprawdziłem. A teraz
paszporty. Molin nie chciał mi pokazać. Powiedział, że nie będzie się legitymował we własnym
domu. Lund ma prawie nowy paszport. Jest fotografem i dużo jeździ. Ostatni stempel przybili mu
na Arlandzie szesnastego czerwca. Wracał z Izraela. Chyba się zgadza.
- Nie chciał pokazać paszportu - wtrącił Kollberg. - I położyłeś uszy po sobie?
- Pia Bolt dwa lata temu była tydzień na Majorce. I to wszystko. Kronkyist ma stary paszport.
Wygląda jak główka kapusty, jest pobazgrany i zniszczony. Ostatni stempel przystawili mu w maju
w Góteborgu, kiedy przyjechał z Anglii. Gunnarsson też ma stary paszport, ale w ciut lepszym
stanie. Są tam stemple z Arlandy, wyjazd siódmego maja i powrót dziesiątego maja. Powiedział, że
był w zakładach Renault w Billancourt. Francuzi najwyraźniej nie stemplują paszportów.
- Tak, to prawda - wtrącił Martin Beck.
- Wszystkich nie zdążyłem przepytać. Krister Sjóberg był w domu z rodziną, mieszka w Alvsj6.
Meredith to Amerykanin, w dodatku kolorowy.
- Możemy go olać - powiedział Kollberg. - I tak nie moglibyśmy go przyskrzynić, boby nas hipisi
obdarli ze skóry.
- Głupi jesteś.
- A to mi nowina! Myślę, że nie musisz kontynuować.
- Tak - zgodził się Martin Beck. - To nam wystarczy.
- Wiecie, kto to jest? - zapytał Stenstróm.
- Tak nam się przynajmniej wydaje.
- Kto?
Kollberg przeszył Stenstróma wzrokiem.
- Ruszże mózgownicą, człowieku. Czy to Alf Matsson był w Budapeszcie? Czy Matsson wziąłby z
sobą tyle szmalu na towar i zostawił wszystko w walizce w hotelu? Czy Matsson podrzuciłby klucz
pod drzwi komendy policji? Powinien ją raczej omijać szerokim łukiem, prawda? Dlaczego
Matsson w ogóle miałby w taki sposób aranżować własne zniknięcie?
- No tak.
- Dlaczego Matsson miałby jechać na Węgry w niebieskim blezerze, szarych spodniach i
zamszowych butach z bardzo podobnym kompletem ciuchów spakowanych w walizce? Gdzie się
podział ciemny garnitur, który włożył w przeddzień wyjazdu? Nie ma go ani w walizce, ani w jego
mieszkaniu.
- Okej, to nie był Matsson. Więc kto?
- Ktoś, kto miał okulary i płaszcz Matssona i nosił brodę. Kto był ostatnio widziany z Matssonem?
Kto nie ma alibi do soboty wieczór? Kto z tej paczki był na tyle trzeźwy i inteligentny, żeby coś
takiego sprokurować? Zastanów się.
Stenstróm milczał ze śmiertelnie poważną miną.
- Coś mi przyszło do głowy. - Kollberg rozłożył na stole plan Budapesztu. - Spójrzcie. Tu jest
hotel, a tu Dworzec Centralny czy jak mu tam.
- Nyugati Palyaudvar. Dworzec Zachodni.
- Niech ci będzie. Gdybym miał pójść z hotelu na stację, wybrałbym tę drogę, czyli obok komendy
policji.
- Owszem, ale doszedłbyś do niewłaściwego dworca. Pociągi do Wiednia odjeżdżają z Keleti, ze
Wschodniego.
Kollberg w milczeniu studiował mapę.
Martin Beck rozłożył odbitkę planu Solnej i kiwnął głową na Stenstróma.
- Pojedziesz do komendy na Solnej i poprosisz chłopców, żeby odgrodzili ten teren. Są tam
szczątki spalonego domu. Dobijemy niebawem.
- Teraz zaraz?
- Tak.
Stenstróm wyszedł. Martin Beck wygrzebał papierosa, palił w milczeniu i popatrywał na
siedzącego nieruchomo Kollberga.
- W drogę - powiedział, gasząc peta.
Kollberg szybko prowadził wyludnionymi w niedzielę ulicami. Kiedy przejeżdżali przez
Vasterbron, spomiędzy gnanych wiatrem chmur wyjrzało słońce i lekka bryza zmarszczyła wody
Riddarfjarden. Martin Beck obrzucił roztargnionym spojrzeniem grupkę jolek. Opływały boję w
zatoce przy Ralambshov.
Zaparkowali w tym samym miejscu co poprzedniego dnia.
Kollberg pokazał na stojącą opodal czarną lancię.
- To jego wóz. Pewnie jest w domu.
Przecięli na ukos Svartensgatan i otworzyli drzwi. Owionęło ich rześkie, wilgotne powietrze. W
milczeniu weszli po wysłużonych schodach na czwarte piętro.
Rozdział 25
Drzwi otworzyły się natychmiast.
Mężczyzna miał na sobie szlafrok i kapcie. Wydawał się kompletnie zaskoczony.
- Przepraszam - powiedział. - Myślałem, że to moja narzeczona.
Martin Beck od razu go rozpoznał. To jego pokazał mu Molin Pod Cynowym Pucharem dzień
przed wylotem Matssona do Budapesztu. Szczera, sympatyczna twarz. Łagodne spojrzenie
niebieskich oczu. Dobrze zbudowany. Tylko broda i średni wzrost upodabniały go do belgijskiego
studenta Roedera i Alfa Matssona.
- Jesteśmy z policji. Nazywam się Beck. A to policjant śledczy Kollberg.
Sztywno i uprzejmie przywitali się skinieniem głowy.
- Kollberg.
- Gunnarsson.
- Czy możemy wejść na chwilę? - zapytał Martin Beck.
- Naturalnie. O co chodzi?
- Chcielibyśmy porozmawiać o Alfie Matssonie.
- Wczoraj był u mnie w tej samej sprawie inny policjant.
- Tak, wiemy.
Ledwie Martin Beck i Kollberg przekroczyli próg mieszkania, w ich zachowaniu zaszła wyraźna
zmiana, której nie byli świadomi. Napięcie i niepewność zastąpiły rutynowy spokój i stanów-
\
czość, świadczące o tym, że wiedzą, co się stanie, bo często doświadczali czegoś podobnego.
Przeszli przez mieszkanie, nie mówiąc ani słowa. Było jasne i przestronne, urządzone z dobrze
przemyślaną dbałością, acz nie do końca. Rozstawienie nowiutkich mebli nasuwało skojarzenia z
aranżacją wystroju sklepowej witryny.
Okna dwóch pokoi wychodziły na ulicę, okno sypialni i kuchni na podwórze. W łazience, której
drzwi stały otworem, paliło się światło. Kiedy zadzwonili, mężczyzna najwyraźniej zajmował się
poranną toaletą. W sypialni były dwa szerokie łóżka. Na nocnej szafce obok tego, na którym ktoś
niedawno leżał, stała do połowy opróżniona butelka wody mineralnej, szklanka, dwa słoiczki
tabletek i zdjęcie w ramce. Poza tym w sypialni był fotel na biegunach, dwa stołki i toaletka z
szufladkami i nastawnym lustrem. Zdjęcie przedstawiało młodą kobietę o blond włosach, dorodnej
twarzy i bardzo jasnych oczach. Nie miała makijażu. Na szyi wisiał srebrny łańcuszek bismark.
Martin Beck rozpoznał ten model, bo szesnaście lat temu identyczny podarował żonie.
Obejrzeli mieszkanie i weszli do gabinetu.
- Siadajcie, proszę - powiedział Gunnarsson.
Martin Beck skinął głową i usadowił się na wiklinowym krześle przy dwuosobowym biurku,
wyposażonym po obu stronach w kolumny szuflad. Mężczyzna w szlafroku zerknął na Kollberga,
który nadal krążył po mieszkaniu.
Na blacie leżały maszynopisy, książki i czasopisma. W maszynie tkwiła częściowo zapisana kartka
papieru, przy telefonie stała jeszcze jedna fotografia w ramce. Jasnooka kobieta ze srebrnym
łańcuszkiem. To zdjęcie zostało zrobione w plenerze. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się prosto w
obiektyw. Wiatr mierzwił jej włosy.
- Czym mogę służyć? - zapytał uprzejmie mężczyzna w szlafroku.
Martin Beck pochwycił jego spojrzenie. W niebieskich oczach malował się spokój. Kollberg
krzątał się winnej części mieszkania, był w łazience albo w kuchni.
- Proszę powiedzieć, co się wydarzyło - zaczął Martin Beck.
- Kiedy?
- W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi lipca, kiedy pan i Matsson wyszliście z
baru Opera.
- Już to mówiłem. Rozstaliśmy się na ulicy. Wsiadłem do taksówki i wróciłem do domu. On czekał
na następną, bo jechał w inną stronę.
Martin Beck położył ręce na krawędzi biurka i przyglądał się kobiecie na fotografii.
- Chciałbym zobaczyć pański paszport.
Mężczyzna obszedł biurko, usiadł i wysunął szufladę. Wiklinowe krzesło przyjemnie zaskrzypiało.
- Proszę.
Martin Beck kartkował paszport. Był stary i zniszczony, ostatni stempel rzeczywiście wbili mu na
Arlandzie dziesiątego maja. Na końcu widniały jakieś zapiski, między innymi numery telefonów i
wierszyk. Wewnętrzne strony okładki pokrywały bodaj notatki o samochodach albo silnikach,
skreślone pospiesznie dawno temu. Wierszyk był napisany w poprzek zielonym długopisem.
Martin Beck obrócił paszport i przeczytał:
There was a young manfrom Dundee
Who said: "They can't do without me
No house is complete
Without me and my seat
My initials are WC"*.
Mężczyzna siedzący po drugiej stronie biurka śledził jego spojrzenie.
- To limeryk-wyjaśnił.
- Widzę.
- O Winstonie Churchillu. Podobno jego autorstwa. Usłyszałem to w samolocie z Paryża do
Sztokholmu i tak mi się spodobał, że postanowiłem go zapisać.
* Rzekł pewien młodzik z Dundee:/„Beze mnie wszyscy są bezradni/ Prawdziwy dom, każdy to
wie/ Beze mnie nie obejdzie się/ A ja - to wasz WC".
Martin Beck nie zareagował. Wpatrywał się w rymowankę. Pod spodem papier był ciut jaśniejszy,
poznaczony malutkimi zielonymi kropkami, których nie powinno tam być. Jakby z drugiej strony
przebijał zielony stempel. Tyle że żadnego stempla nie było. Stenstrórn najwyraźniej to przeoczył.
- Uniknąłby pan kłopotów, gdyby wysiadł pan na lotnisku w Kopenhadze i przeprawił się promem
do Szwecji.
- Nie wiem, o czym pan mówi. Zadzwonił telefon. Gunnarsson odebrał.
- To do was.
Kollberg wszedł do gabinetu i przejął słuchawkę.
- Aha, dobrze, niech zaczynają. Tak, poczekaj tam. Niedługo będziemy. - Rozłączył się. - To
Stenstrórn. Strażacy spalili chałupę w poniedziałek.
- Nasi ludzie przeszukują zgliszcza wHagalund - wyjaśnił
Martin Beck.
- No to jak będzie? - zapytał Kollberg.
- Nadal nie wiem, o czym panowie mówią. Spojrzenie mężczyzny było równie skupione i szczere.
Na moment zaległa cisza, po czym Martin Beck wzruszył ramionami i powiedział:
- Proszę się ubrać.
Gunnarsson bez słowa poszedł do sypialni. Kollberg za nim.
Martin Beck znów popatrzył na fotografię. Choć to właściwie nie miało znaczenia, nie był
zadowolony z takiego obrotu sprawy. Po obejrzeniu paszportu nabrał absolutnej pewności, ale
czysto hipotetyczna myśl o pogorzelisku mogła się okazać chybiona, i gdyby mężczyzna zachował
swoją niezłomną postawę, czekałoby ich wyjątkowo żmudne śledztwo. Nie to jednak stanowiło
główny powód jego niezadowolenia.
Gunnarsson wrócił po pięciu minutach. Miał na sobie szary sweter i brązowe spodnie. Spojrzał na
zegarek.
- Jedźmy - powiedział. - Niedługo będę miał gościa i wolałbym...
Nie dokończył. Martin Beck ani drgnął.
- Nie ma pośpiechu. Kollberg wyszedł z sypialni.
- Spodnie i niebieski blezer wiszą w szafie.
Martin Beck pokiwał głową. Gunnarsson krążył po pokoju. Ciut nerwowo, ale z kamiennym
wyrazem twarzy.
- To nie musi być takie straszne, jak się wydaje - życzliwie zauważył Kollberg. - Proszę się nie
martwić na zapas.
Martin Beck zerknął na Kollberga i znów spojrzał na Gunnars-sona. Kollberg oczywiście miał
rację. Gunnarsson się poddał. Kiedy przekroczyli prógjego mieszkania, wiedział, że gra skończona.
Pogodził się z tym, zasklepił jak w kokonie, ale nie wyzbył wrażliwości.
Martin Beck odchylił się na wiklinowym krześle i czekał. Kollberg znieruchomiał przy drzwiach
do sypialni. Gunnarsson zastygł na środku pokoju i spojrzał na zegarek.
Upłynęła jedna minuta. Druga. Trzecia. Znów spojrzał na zegarek, prawdopodobnie odruchowo i z
pewnym rozdrażnieniem. Po kolejnych dwóch minutach zrobił to ponownie, tym razem ukradkiem,
pocierając twarz grzbietem lewej dłoni. Gdzieś na ulicy trzasnęły drzwi samochodu.
Gunnarsson otworzył usta.
- Jeśli... - powiedział, urwał i szybko podszedł do telefonu. - Przepraszam, muszę zadzwonić.
Martin Beck skinął głową i nie odrywał wzroku od tarczy. 018. Kierunkowy do Uppsali. Potem
sześć cyfr. Ktoś odebrał po trzecim sygnale.
- Dzień dobry. To ja. Ake. Czy Ann-Louise już wyjechała? Ach, tak. O której?
Martin Beck usłyszał kobiecy głos: „Piętnaście minut temu".
- Dziękuję. Do widzenia. - Gunnarsson odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek, nie kryjąc ulgi. -
Idziemy?
Odpowiedziało mu dziesięciominutowe milczenie.
- Proszę usiąść - odezwał się w końcu Martin Beck. Mężczyzna długo się wahał, zanim usiadł, i
mimo że usiłował
zachować spokój, zdradzały go złowieszcze odgłosy wiklinowego
krzesła. Kiedy po raz enty spojrzał na zegarek, Martin Beck zauważył, że drżą mu ręce.
Kollberg ziewnął. Albo udawał, albo puściły mu nerwy.
- Na co czekamy? - dwie minuty później zapytał Gunnarsson, w którego głosie dał się wyczuć
odcień niepewności.
Martin Beck popatrzył na niego. Ciekawe, pomyślał, co by było, gdyby Gunnarsson doszedł do
wniosku, że milczenie ciąży nie tylko jemu. Chyba niewiele by to zmieniło. W pewnym sensie
siedzieli w tej samej łodzi.
Gunnarsson spojrzał na zegarek, wziął długopis i natychmiast odłożył go na miejsce.
Martin Beck przeniósł wzrok na fotografię i dyskretnie zerknął na zegarek. Od rozmowy
telefonicznej upłynęło dwadzieścia minut. Mieli do dyspozycji góra pół godziny.
Kiedy znów popatrzył na Gunnarssona, przyłapał się na tym, że myśli o wszystkim, co ich łączy.
Wielkie skrzypiące łoże. Widok z okna. Klucz do pokoju. Parne powietrze znad Dunaju.
Ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Choćby dlatego, że to wyraźnie irytowało Gunnarssona, a może
dlatego, że przypominało o łączącej ich więzi.
Po raz pierwszy od co najmniej trzydziestu minut napotkał spojrzenie Kollberga. Jeśli się nie
pomylili, finał był tuż-tuż.
Pół minuty później Gunnarsson pękł.
- Okej, co chcecie wiedzieć? - zapytał głośno i wyraźnie, popatrując to na Martina Becka, to na
Kollberga. .
Nie zareagowali.
- Tak, macie rację - powiedział ochryple, wlepiając wzrok w blat biurka. - To ja. Ale nie chcę o
tym mówić
Kollberg zerknął na Gunnarssona, zmarszczył brwi, zerknął na Martina Becka i pokiwał głową.
Martin Beck głęboko odetchnął.
- Na pewno zdaje pan sobie sprawę, że i tak wszystkiego sic dowiemy. Są świadkowie, którzy
pana rozpoznają. Znajdziemy taksówkarza, który wiózł pana z lotniska tamtej nocy. Przypomni
sobie, czy ktoś panu towarzyszył. Eksperci przeszukają pański
samochód i mieszkanie. I pogorzelisko w Hagalund. Jeśli były tam zwłoki, na pewno coś po nich
zostało. Ale to teraz bez znaczenia. Cokolwiek się przydarzyło Alfowi Matssonowi i gdziekolwiek
się podział, na pewno go znajdziemy. Nie uda się panu niczego ukryć, niczego naprawdę istotnego.
Gunnarsson popatrzył mu w oczy.
- Jeśli tak, nie rozumiem, po co to wszystko.
Martin Beck zapamięta te słowa na lata, może nawet do końca życia.
Kollberg uratował sytuację.
- Do naszych obowiązków - odezwał się bezbarwnie - należy poinformowanie pana, że jest pan
podejrzany o zabójstwo lub morderstwo. Naturalnie podczas formalnych przesłuchań ma pan
prawo do adwokata.
- Alf zabrał się ze mną taksówką. Przyjechaliśmy tutaj. Wiedział, że mam w domu butelkę whisky,
i koniecznie chciał się napić.
- I?
- Wypiliśmyjuż dosyć dużo. Pokłóciliśmy się. - Gunnarsson umilkł i wzruszył ramionami. -
Wolałbym o tym nie mówić.
- Dlaczego się pokłóciliście? - zapytał Kollberg.
- Wyprowadził mnie z równowagi...
- Wjaki sposób?
Szybka, niekontrolowana zmiana wyrazu niebieskich oczu. Teraz nie było w nich łagodności.
- Zachowywał się jak... powiedział coś... o mojej narzeczonej. Mogę wyjaśnić, jak to się zaczęło.
W górnej szufladzie po prawej jest kilka zdjęć...
Martin Beck wysunął szufladę i ostrożnie wyjął zdjęcia. Zrobione na plaży, takie, jakie zwykle
robią sobie zakochani, kiedy nic i nikt nie zakłóca ich spokoju. Przejrzał je, nie patrząc. Ostatnie
było pomięte i naderwane. Kobieta o jasnych oczach uśmiechała się do fotografa.
- Byłem w toalecie. Kiedy wróciłem, grzebał w moich szufladach. I znalazł... te zdjęcia. Jedno
chciał zabrać. Już wcześniej byłem na niego zły, ale jak to zobaczyłem, to... się wściekłem. -
Przerwał na moment. - Niestety, nie pamiętam wszystkich szczegółów.
Martin Beck skinął głową.
- Siłą wyrwałem mu zdjęcia, a on zaczął wywrzaskiwać świństwa o... o Ann-Louise. Wiedziałem,
że łże jak pies, nie byłem w stanie tego słuchać. Mówił bardzo głośno, chyba się zaniepokoiłem, że
pobudzi sąsiadów. - Opuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie. - To nie jest takie ważne, ale może
miało jakieś znaczenie. Nie wiem. Czy muszę powtarzać...
- Szczegóły zostawmy na później - powiedział Kollberg. -Co było dalej?
Gunnarsson uparcie wpatrywał się w dłonie.
- Udusiłem go - wyszeptał.
Martin Beck odczekał dziesięć sekund i przesunął palcem wskazującym po nosie.
- I?
- Nagle wytrzeźwiałem, przynajmniej tak mi się wydawało. Matsson leżał na podłodze. Martwy.
Było około drugiej. Oczywiście powinienem zadzwonić na policję. Ale to nie było takie proste. -
Zastanawiał się przez chwilę. - Wszystko by się zawaliło.
Martin Beck pokiwał głową i spojrzał na zegarek, czym chyba ponaglił Gunnarssona.
- Siedziałem i myślałem mniej więcej kwadrans. Tu, na tym krześle. Nie chciałem przyjąć do
wiadomości, że jestem w beznadziejnej sytuacji. To, co się wydarzyło, było... zaskakujące. I
bezsensowne. Nie docierało do mnie, że to ja, ni stąd, ni zowąd... O tym możemy chyba
porozmawiać później.
- Wiedział pan, że Matsson wybiera się do Budapesztu - powiedział Kollberg.
- Tak. Miał przy sobie paszport i bilety. Zamierza! tylko wskoczyć do domu po walizkę. Wydaje
mi się, że to jego okulary podsunęły mi wyjście z sytuacji. Leżały koło niego na podłodze, bardzo
charakterystyczne, na swój sposób zmieniały jego wygląd. A potem pomyślałem o tamtym domu.
Zanim się przeprowadziłem, patrzyłem z balkonu, jak ćwiczą strażacy. Podpalali
i gasili. W każdy poniedziałek. Wiedziałem, że niedługo spalą wszystko do gołej ziemi. To tańsze
od rozbiórki. - Gunnarsson obrzucił Martina Becka zdesperowanym spojrzeniem. -Wziąłem
paszport, bilety, kluczyki do samochodu i klucze do jego mieszkania i... - Zadrżał, ale
błyskawicznie zebrał się w sobie. - Potem zniosłem go do samochodu, to było najtrudniejsze, ale
miałem... chciałem powiedzieć, że miałem szczęście. I pojechałem do Ha-galund.
- Do tej ruiny?
- Tak. Nie było tam żywej duszy. Wniosłem Alfa na strych, trochę mnie to kosztowało, bo
niewiele zostało po schodach, i położyłem za jakimś przepierzeniem pod stertą gratów, żeby nikt
go nie znalazł. Nie żył, więc nie miało większego znaczenia, gdzie leży. Tak myślałem.
Martin Beck niespokojnie zerknął na zegarek.
- Dalej.
- Zaczęło się rozwidniać. Pojechałem na Fleminggatan, wziąłem walizkę, była spakowana, i
włożyłem do samochodu Alfa. Potem wróciłem do siebie, trochę posprzątałem, zabrałem jego
okulary i płaszcz, który wciąż wisiał w przedpokoju, i od razu wyszedłem. Nie miałem odwagi
siedzieć i czekać. Pojechałem jego samochodem na Arlandę i zaparkowałem... - Gunnarsson
spojrzał błagalnie na Martina Becka. - Wszystko poszło gładko, jakby samo, bez mojego udziału.
Włożyłem okulary, płaszcz był na mnie za ciasny, więc przerzuciłem go przez ramię i odprawiłem
się. Podróży dokładnie nie pamiętam, w każdym razie wszystko wydawało się śmiesznie proste.
- Jak zamierzał pan stamtąd wyjechać?
- Wiedziałem tylko tyle, że jakoś sobie poradzę. Wydawało mi się, że najlepszym wyjściem będzie
pociąg do granicy austriackiej, a potem nielegalne przejście na drugą stronę. Miałem swój paszport
i mogłem na nim wrócić do domu z Wiednia. Kiedyś tam byłem, wiedziałem, że nie wbijają
stempla, jak się stamtąd wyjeżdża. Ale znowu mi się poszczęściło. Tak myślałem.
Martin Beck pokiwał głową.
- Był kłopot z wolnymi pokojami, Alf miał rezerwację w dwóch hotelach, w pierwszym tylko na
jedną noc. Nie pamiętam, jak się nazywał.
- Hjusag.
- Możliwe. W każdym razie była tam grupa ludzi mówiących po francusku. Zrozumiałem, że
przyjechali wcześniej tego samego dnia. Wyglądali na studentów, kilku chłopców nosiło brody. Jak
oddawałem paszport Alfa Matssona, recepcjonista wkładał ich paszporty do przegródek na klucze.
Zostałem w holu i kiedy recepcjonista na chwilę odszedł, skorzystałem z okazji i zajrzałem do tych
paszportów. Już trzeci się nadawał. Belgijski. Facet nazywał się Roederer albo jakoś tak. W
każdym razie jego nazwisko przypominało mi gatunek szampana.
Martin Beck dyskretnie spojrzał na zegarek.
- Co było następnego dnia rano?
- Dostałem z powrotem paszport Alfa Matssona i pojechałem do drugiego hotelu. Był duży i
elegancki. Nazywał się Duna. Zostawiłem jego paszport w recepcji, wniosłem jego walizkę do
pokoju i pół godziny później wyszedłem. Wystarałem się o plan miasta i ruszyłem na dworzec. Po
drodze zorientowałem się, że mam w kieszeni klucz do pokoju hotelowego. Akurat mijałem
komendę policji i go tam podrzuciłem. Uznałem, że to dobry pomysł.
- Niekoniecznie - wtrącił Kollberg. Gunnarsson blado się uśmiechnął.
- Zdążyłem na ekspres do Wiednia, podróż zajęła tylko cztery godziny. Najpierw zdjąłem okulary
Alfa i zwinąłem płaszcz. Okazałem belgijski paszport. Udało się. Pociąg był przepełniony,
kontrolerzy się spieszyli. Trafiłem na kontrolerkę. W Wiedniu prosto z dworca pojechałem
taksówką na lotnisko i popołudniowym samolotem przyleciałem do Sztokholmu.
- Co pan zrobił z paszportem Roedera? - zapytał Martin Beck.
- Podarłem i spuściłem w toalecie na dworcu. Okulary też. Potłukłem szkła i połamałem oprawki.
- A płaszcz?
- Powiesiłem na wieszaku w dworcowej kawiarni.
- I wieczorem był pan w domu?
- Tak. Zajrzałem do redakcji i oddałem dwa teksty, które napisałem wcześniej.
W pokoju zapadła cisza. Przerwał ją Martin Beck.
- Wypróbował pan łóżko?
- Gdzie?
- W Dunie.
- Tak. Skrzypiało. - Gunnarsson znów przyglądał się swoim dłoniom. - Znalazłem się w bardzo
trudnej sytuacji. Nie tylko ja. - Zerknął na fotografię. - Gdyby nie zaszło nic... nieprzewidzianego,
w niedzielę wziąłbym ślub. Za tydzień. To...
- Tak?
- To był nieszczęśliwy wypadek. Czy potraficie zrozumieć...
- Tak - przyznał Martin Beck.
Kollberg, który do tej pory ani drgnął, nagle wzruszył ramionami.
- Okej, chodźmy - powiedział z irytacją. Zabójca Alfa Matssona nieoczekiwanie załkał.
- Oczywiście - wyszeptał płaczliwie. - Przepraszam.
Szybko się podniósł i poszedł do toalety. Martin Beck z nieszczęśliwą miną popatrzył na zamknięte
drzwi. Kollberg pochwycił jego spojrzenie.
- Nic sobie tam nie zrobi. Zabrałem nawet szklankę do płukania zębów.
- Na nocnej szafce były proszki nasenne. Co najmniej dwadzieścia pięć sztuk.
Kollberg zajrzał do sypialni.
- Nie ma ich. - Zerknął na drzwi łazienki. - Czy...
- Nie - powiedział Martin Beck. - Czekamy.
Pół minuty później Ake Gunnarsson wyszedł i leciutko się uśmiechnął.
- Możemy już iść?
Odpowiedziała mu cisza. Kollberg ruszył do łazienki, stanął na muszli, podniósł pokrywę spłuczki,
wsunął dłoń i wyciągnął
słoiczek po proszkach. Wracając do gabinetu, przeczytał tekst na etykiecie.
- Vesparax. Groźne świństwo. - Ze zmartwioną miną popatrzył na Gunnarssona. -1 po co to panu
było? Teraz musimy pana zawieźć do szpitala. Zawiążą panu śliniak sięgający kostek i wepchną do
gardła gumowy wąż. Jutro nie będzie pan mógł ani jeść, ani mówić.
Martin Beck zadzwonił po radiowóz.
Zbiegli po schodach, owładnięci wspólnym pragnieniem jak najszybszego opuszczenia tego
miejsca. Radiowóz już czekał.
- Płukanie żołądka - rzucił Kollberg. - Pośpiech mile widziany. Przyjedziemy później. - Coś mu się
przypomniało, kiedy Gunnarsson już siedział w samochodzie, i uchylił drzwiczki. - Czy po
opuszczeniu hotelu pomyliły się panu dworce i poszedł pan w złym kierunku?
Mężczyzna, który zabił Alfa Matssona, spojrzał na niego lekko błędnym, szklistym wzrokiem.
- Tak. A skąd pan wie?
Kollberg zatrzasnął drzwiczki. Radiowóz ruszył. Kierowca włączył syrenę na pierwszym
skrzyżowaniu.
Na pogorzelisku w Hagalund policjanci w szarych kombinezonach niespiesznie chodzili między
kupkami popiołu i zwęglonymi belkami. Za taśmą odgradzającą teren zebrała się gromadka
ciekawskich spacerowiczów z dziećmi w wózkach i ciastkami w kartonach. Minęła czwarta.
Ledwie Martin Beck i Kollberg wysiedli z samochodu, Sten-strom odłączył się od grupy
policjantów i podszedł do nich.
- Mieliście rację - powiedział. - On tam jest, ale niewiele z niego zostało.
Godzinę później jechali do centrum.
- Za tydzień spycharki firmy budowlanej wszystko elegancko by wyrównały - odezwał się
Kollberg, kiedy mijali Norrtull.
Martin Beck pokiwał głową.
- Zrobił, co mógł - filozoficznie skwitował Kollberg. - Nic najgorzej. Gdyby ciut lepiej znał
Matssona i zadał sobie nieco trud 11,
żeby sprawdzić, co było w walizce, i gdyby wysiadł w Kopenhadze, zamiast wycierać stempel w
paszporcie...
- To co? Chodzi ci o to, że mogłoby mu się udać?
- Nie. Jasne, że nie.
Koło otwartych basenów w parku Vanadis, gdzie mimo wątpliwie ciepłego lata roiło się od ludzi,
Kollberg odchrząknął i powiedział:
- Nie wydaje mi się, żebyś musiał się tym dalej zajmować. Koniec końców jesteś na urlopie.
Martin Beck spojrzał na zegarek. Dzisiaj już nie zdąży dopłynąć do żony i dzieci.
- Wysadź mnie przy Odengatan. Kollberg zatrzymał się przed kinem na rogu.
- Czołem!
- Cześć!
Nawet nie uścisnęli sobie dłoni na pożegnanie. Martin Beck patrzył za odjeżdżającym Kollbergiem,
po czym przeciął ulicę, skręcił za róg i wszedł do Metropolu. Bar spowijało przytłumione, ciepłe
światło, przy stoliku w kącie toczyła się cicha rozmowa. Poza tym było pusto.
Martin Beck usiadł przy kontuarze.
- Whisky.
- I woda z lodem? - zapytał barman, duży mężczyzna o łagodnym spojrzeniu, energicznych
ruchach, w śnieżnobiałej marynarce.
- Tak, czemu nie.
- Oczywiście. Świetnie. Sześćdziesiątka whisky z wodą z lodem. Wybornie.
Martin Beck przesiedział na barowym stołku cztery godziny. Już się nie odezwał, tylko od czasu do
czasu pokazywał na szklankę. Mężczyzna w białej marynarce też milczał. I bardzo dobrze.
Martin Beck widział swoją twarz w przydymionym lustrze za rzędami butelek. Kiedy obraz zaczął
mętnieć, zamówił taksówkę i pojechał do domu. Rozebrał się już w przedpokoju.
Rozdział 26
Martin Beck raptownie się obudził z głębokiego snu bez snów. Koc zsunął się na podłogę. Marzł.
Wstał, żeby zamknąć drzwi balkonowe. W oczach latały mu mroczki, w skroniach dudniło,
podniebienie wyschło na wiór. Z pewnym wysiłkiem połknął w łazience dwie tabletki albylu, które
popił kubkiem wody. Znów się położył, przykrył kocem i usiłował zasnąć. Po dwóch godzinach
koszmarnej drzemki długo stał pod prysznicem. Powoli się ubrał, wyszedł na balkon, oparł łokcie
na poręczy i wsparł głowę na rękach.
Pogodne niebo i chłodne poranne powietrze zwiastowały jesień. Patrzył przez chwilę na grubego
jamnika, niespiesznie drepczącego pośród drzew w zagajniku przed blokiem. Tak zwany teren
zielony raczej nie dorósł do tej nazwy. Ziemię między sosnami pokrywało igliwie i śmieci,
niewielki trawnik dawno został zadeptany.
Martin Beck wrócił do sypialni i pościelił łóżko. Potem krążył po pokojach, włożył do teczki kilka
drobiazgów i książek i wyszedł z mieszkania.
Pojechał metrem do Slussen i spacerkiem ruszył nabrzeżem ku Strómbron. Jego statek, który
odpływał za godzinę, cumował przy Blasieholm. Dwóch załogantów sztaplowało skrzynki na
pokładzie dziobowym.
Martin Beck dotarł do Skeppsholmen, w Barze Chapman* wypił filiżankę herbaty i natychmiast
gorzej się poczuł.
Na statku był kwadrans przed czasem. Z komina buchał biały dym. Usiadł na pokładzie w tym
samym miejscu co dwa tygodnie wcześniej, w pierwszym dniu urlopu. Teraz nic go już nie zakłóci.
Ale tym razem nie odczuwał radości ani entuzjazmu na myśl o wypoczynku i szkierach.
Silnik pracował, statek odbił, zawył gwizdek parowy. Martin Beck pochylił się nad relingiem i
patrzył na wiry pieniącej się wody. Po wakacyjnym nastroju nie było śladu, czuł się podle.
Chwilę później poszedł do kafejki na wodę mineralną. Kiedy wrócił na pokład, jego miejsce zajął
gruby rumiany mężczyzna w sportowym garniturze i w berecie. Nim Martin Beck zdążył się
wycofać, grubas się przedstawił i zalał go potokiem słów o niezwykłej urodzie archipelagu.
Apatycznie wysłuchiwał nazw mijanych szkierów, wreszcie udało mu się przerwać tę jednostronną
konwersację i uciec od znawcy sztokholmskiego archipelagu do salonu na rufie.
Resztę podróży przeleżał w półmroku na twardej pluszowej kanapie, wpatrując się w drobinki
kurzu wirujące w zielonkawej smudze światła wpadającego przez świetlik.
Nygren czekał w motorówce koło przystani. Kiedy zbliżali się do wysepki, wyłączył silnik,
podpłynął do pomostu, żeby Martin Beck mógł zejść na ląd, po czym uruchomił silnik, pomachał
ręką na pożegnanie i zniknął za cyplem.
Martin Beck ruszył do domu. Za węgłem, od zawietrznej żona opalała się nago na kocu.
- Cześć.
- Cześć! Nie słyszałam cię.
- Gdzie dzieci?
- Pływają łódką.
- Aha.
- Jak było w Budapeszcie?
* Bar Chapman, tak jak schronisko af Chapman, mieści się na ponadstu-letnim żaglowcu,
cumującym przy Skeppsholmen od 1937.
- Pięknie. Nie dostaliście kartek?
- Nie.
- Pewnie przyjdą później.
Wszedł do domu, napił się wody, znieruchomiał i wpatrywał w ścianę. Pomyślał o jasnowłosej
kobiecie z łańcuszkiem bis-mark. Czy długo dzwoniła do drzwi? A może przyszła później, kiedy w
mieszkaniu roiło się od policjantów z pincetami i puszkami proszku.
Zona weszła do pokoju.
- Jak ty się właściwie czujesz?
- Marnie - odpowiedział Martin Beck.