Lemmens Agnes Marek

background image

LEMMENS AGNES



MAREK

tłumaczyła Irena Józefowicz




ŁÓDŹ 1986






Przedmowa............ 3
Wstęp

5

Dzieciństwo

7

Operacja

16

Szkoła podstawowa 22
Gimnazjum

29

Choroba

38

Powrót do domu - rok łaski 59
Śmierć

70

Żegnaj

&8

Opinie

99

Epilog

104











Zakład Graficzny Wydawnictw Naukowych Łódź, ul. Żwirki 2 Zam. 662/86. Nakład 8000. B
10/1669
Pewnego ranka, uprzedzony przez jednego z jego kolegów klasowych, skomunikowałem się
z mamusią Marka: „Jak on się ma?" — „Ojcze, to sprawa poważna, ale walczymy jeszcze!"
Po trzech dniach znalazłem Marka w szpitalu: był w dobrym humorze, chciwie chwytał
wiadomości z klasy, uśmiechał się filuternie — jedna tylko mroczna sprawa: ,Mamusia nie
ma zdrowia. Jak ona to zniesie!"
Oto początki tego niezwykłego spotkania, które nie przestało opromieniać życia mojego i
tylu innych.

background image

Na dalszych stronicach tej książki możemy uczestniczyć w życiu Marka: życiu
oczekiwanym i upragnionym, zagrożonym i uratowanym* życiu ofiarowanym i oddanym aż
do końca...
Nie chodzi tylko o odczytanie, ale raczej o przeżycie tego życia dziecka, które bardzo
wcześnie stało się mężczyzną, syna, który podźwignął swych bliskich, przyjaciela, który
pociągnął w swoje ślady tyle braci i sióstr, głodnych Absolutu, który w niego się wcielił.
Wielu młodych codziennie zostaje wydartych z życia przez wypadki, choroby,
niewysłowione cierpienia. Ileż serc rodziców ranią już na zawsze te straszne odejścia! Iluż
grupom młodzieży te niespodziewane, niezrozumiałe odejścia stawiają trudne egzysten-
cjonalne problemy!
Książka o „Marku" wprowadza nas w samo serce tego cierpienia. Została napisana jako
wyraz Nadziei, Wiary w życie, które trwa, a nie ustaje. Nie szuka się w niej Wiary, ani
dyskutuje nad nią, ale się ją przeżywa, w niej uczestniczy. To jest Wiara w Życie, w Tego,
który jest drogą. Prawdą i życiem.
Marek kochał życie. Dla niego było ono sprawą ważną: nawet życie owada, który tonie w
kałuży i którego on chciał ratować a także i to życie, na które zwracał niezmordowaną uwagę
na każdego, kto wchodził do niego i zdumiewał się jego sposobem przyjmowania go

nawet wśród najstraszliwszych cierpień. Marek żył intensywnie. Wszystko go pasjonowało.
Wszystko było doniosłe.
Marzył o tym, żeby poświęcić swe życie, odpowiedzieć na wezwanie, które odczuwał w
sobie. Czy mu odebrano życie? Nie! On sam je ofiarował „otwartymi rękami", „sercem
ofiarnym", tak ubogi jak ten Pasterz Dobry, który daje swe życie za owieczki swoje.
Oto całe dzieje Marka. Ukochany jeszcze przed swym narodzeniem, on kocha aż poza
śmierć, żyjąc wiecznie, pociągając za sobą tych, co chcą wierzyć w życie.
Książka ta musiała być napisana przez jego matkę. Ona wytrysnęła od razu jako odpowiedź
na wiarę Marka: „Nie, ty nie umarłeś, ty żyjesz i z twojego życia rodzi się więcej życia dla
nas".
Ta, która mu dała życie nie może być z nim rozdzielona. Wiele można by jej nadać tytułów:
„Marek przedstawiony przez swoją matkę" lub „Życie trwa w sercu matki". To proste słowo
„Marek" przejawia taki ogrom miłości u jego bliskich, tyle przyjaźni dla niego, tyle nadziei za
jego przykładem, że to wystarcza.
Dałeś go nam, Panie — niech Twe imię będzie błogosławione. Zabrałeś go nam, Panie, —
niech będzie błogosławione Twoje imię. Za to wszystko, co nam obiecałeś przez niego,
Alleluja!
O. Andrzej Roberti de Winghe, S.J.







WSTĘP

Przyjaciele—czytelnicy, te kartki nie są panegirykiem dla mego syna — jego pokora nie
pozwoliłaby na to — ani opowiadaniem o cierpieniach matki - moja wstydliwość tego
wzbrania.
Jak tyle matek nosiłam pod sercem mego syna, kochałam go, pomagałam mu żyć i cierpieć,
a następnie straciłam go, co rozbiło moje marzenia i nadzieje. I przez kilka miesięcy

background image

zachowywałam to wszystko w moim sercu i sam pomysł wyjścia z tego milczenia byłby mnie
oburzył. Aż do dnia, w którym przeczytałam to zdanie Gilberta Cesbron: „Nasz wiek nie
potrzebuje tak bardzo myślicieli; on przede wszystkim potrzebuje świętych". I pomyślałam
sobie: w naszych czasach, kiedy przeżywa się i opisuje tyle spraw niepotrzebnych i
szalonych, plugawych czy przygnębiających, czyż ja mam prawo milczeć? Czy nie mam ja,
jego matka, jeszcze ostatniego obowiązku wobec mego syna: opisać w sposób bardzo prosty,
dla jego przyjaciół, jego tak krótkiego i pięknego życia? Życia bez wielkich wydarzeń, ale
którego cechy tworzą całą wartość, w którym wcześnie poznane i dobrowolnie podjęte
cierpienie fizyczne łączy się z daną przez Boga radością wewnętrzną na wspaniałej drodze
duchowej?
„Nie uczy człowiek tego, co wie, tego, czego chce, tylko tego, czym jest" - pisze Jean
Jaur?s. Marek przeżył szesnaście lat cudownych marzeń, zrodzonych z miłości i oddania, ale
także szesnaście lat cierpień przyjętych w duchu wiary. Zmarł w pełnej świadomości i
całkowitej zgodzie na swój los, w dojrzałości duchowej rzadko tu na ziemi osiąganej w
najdłuższym nawet życiu, ofiarując swą śmierć za żyjących, za których czuł się
odpowiedzialny, ze wzrokiem wewnętrznym zwróconym ku Panu, który oczekiwał go u
końca jego drogi.
Przyjaciele czytelnicy, bogactwo życia to bogactwo jego ideału. Marek marzył o kochaniu i
wspieraniu innych, od wczesnego dzieciństwa odkrywał on w każdym człowieku jego zalety,
w każdej rzeczy dopatrywał się piękna; umarł młodo, ale umierał w spokoju i radości.
Posłanie zostawione nam przez niego, to posłannictwo światła. Dlatego też te kartki nie są
smutne: są hymnem na cześć piękna i dobroci. Obyście czytali je w tym duchu i odczuli w
waszych duszach powiew świeżości i szlachetności. Marek umarł w szesnastym roku... on jest
młody w wieczności.






DZIECIŃSTWO



3 luty 1956
Na dworze mróz siarczysty: wszystko jest białe i puszyste, pada śnieg. W pokoju panowało
miłe ciepło, a my byliśmy szczęśliwi: tego zimowego poranka urodził nam się syn! Ten mały
człowieczek, mały Mowgli, dany nam przez Boga, nie był zresztą jedynakiem, o nie! Terenia
i Hania, dwie siostrzyczki, z radością wpatrywały się w tak upragnione dzieciątko. Był już
tutaj, pełen życia, ten syn, którego oczekiwaliśmy z taką radością. Mieliśmy więc trójkę
dzieci, pełną rodzinę i byliśmy szczęśliwi: do nas należało życie!
Poprzez pręty łóżka-klatki w klinice wsunęłam rękę i ujęłam rączynę, która mocno ścisnęła
mój palec: nawiązywał się prąd ciepła i miłości, który już nigdy nie miał ustać. Przeczuwałam
już, jakie ciasne i cudowne więzy będą nas łączyć: nas, których Bóg wybrał, aby raz jeszcze
zostać Ojcem*.
Dobrze mieć syna. A lepiej jeszcze — uczynić z niego człowieka. O, Panie! Twoje
tworzenie nie jest ukończone, każdy dzień nowy jest dziełem zmierzającym do arcydzieła, a
my jesteśmy tak ubodzy! Dopomóż nam uczynić z naszego syna człowieka, chrześcijanina,
istotę, której bilans tu na ziemi otrzyma znak dodatni. Już od tej chwili powierzamy go Tobie.
Uczyń z niego, co Ty chcesz, ale tak, aby to było coś pięknego.

background image

Dwoje czarnych ślepiąt, ledwie dojrzanych, potwierdziło nasze pierwsze wrażenie: jak jego
siostry, jest podobny do taty. Cztery aksamitne spojrzenia będą się więc krzyżować nad
naszym stołem rodzinnym!
„Mały, maluśki" - mówi Hania (piętnastomiesię-czna) gładząc różowy łepek na białej
poduszce. Terenia, która ma być chrzestną matką, czuje się pełna dumy i poczucia
odpowiedzialności.
Tak, istotnie byliśmy szczęśliwi i wzruszeni.
Ta cudowna radość nie miała trwać długo. Nazajutrz wezwano pediatrę na konsultację.
Badanie trwało długo, zbyt długo. Padło brutalne orzeczenie: poważna wada serca, w
perspektywie operacja, ale strona techniczna nie jest jeszcze dopracowana do końca.
Łagodność głosu lekarza i delikatność w wyrażaniu się nie ujmowały tragizmu temu faktowi:
życie naszego synka było zagrożone; będzie może krótkie i na pewno trudne.
To śliczne dzieciątko, dopiero co urodzone, przynoszące tyle nadziei, obdarzone tylu
bogactwami, przyniosło nam najgorsze dla rodziców udręczenie: obawę utracenia dziecka.
Miał nam dać szesnaście lat szczęścia, ale również szesnaście lat niepokojów. Trzeba nam
było czekać jeszcze dwa lata na pełne orzeczenie dokładnego rozwoju i powagi tego, co było
prawdopodobnie stenozą płucną, gdyż wtedy dopiero był na tyle duży, aby mógł znieść
niezbędne badania lekarskie.
Panie, trzeba, abyś zaraz zaczął nas wspomagać: wolimy diablątko tu, na ziemi, od aniołka
w niebie.
Po pierwszym wstrząsie postanawiamy stawić czoło sytuacji. Poza moimi dwoma braćmi —
księżmi nikt nie powinien wiedzieć o groźbie zawieszonej nad naszym dzieckiem. Marek
będzie rósł jak wszystkie dzieci w beztrosce i szczęściu im właściwym. Będziemy go tylko
bardziej kochać, bo będzie tego więcej potrzebował. Otoczymy go troskliwością, będziemy
czujni, ale przyjmiemy ryzyko i on będzie szczęśliwy. Z pewnością trochę go rozpieścimy,
jak można by inaczej? Ale nie trzeba, by robiła to cała rodzina, więc warto było dochować
sekretu.
Chrzest miał miejsce w kaplicy szpitalnej w czasie iście syberyjskiego mrozu i pamiętnej
gołoledzi. Wuj Leon, ojciec chrzestny, który miał przyjechać z Anvers, miał niemałe
trudności w dostaniu się do kliniki. Marek leżał grzeczny i różowy w ramionach
zachwyconej, młodziutkiej chrzestnej matki. Z biegiem łat wzrastała ich przyjaźń i często
mawiała mi później Terenia: „Gdybym kiedyś miała syna, chciałabym, żeby był zupełnie taki
jak Marek.
Urodzony o pięć tygodni za wcześnie — „aby wcześniej ujrzeć Twoją twarz, mamusiu" —
jak powiedział później — był wątły. Trzeba go było okładać grzałkami, dawać mu dodatkowe
flaszki nawet nocą, ale szybko odzyskał kilogram wagi utracony po urodzeniu. Lubił
pieszczoty i mruczał jak kociak, kiedy go się pieściło. Bardzo szybko buzię jego zaczynał
rozjaśniać miły uśmiech; można było podejść do kołyski jak najciszej, a szeroko otwarte
aksamitne oczy już oczekiwały. Siły rosły. Pochłaniał flaszki pokarmu z rzadko spotykaną
żarłocznością i mimo że często nadchodziło niespodziewane podniesienie temperatury i były
niemałe kłopoty z oddychaniem, rósł dobrze.
Pierwsze miesiące mijały szybko jak wiatr. Niezależnie od tego, że dwoje dzieciaków,
różniących się wiekiem tylko o piętnaście miesięcy wymagały niemało pracy, Marek potrafił
dodać sporo niespodzianek do normalnego toku dnia, na przykład wsadzić nóżkę do naczynia,
w które jest zaopatrzone krzesełko dziecięce dla potrzeb ściśle określonych, pomimo
czujności niejednokrotnie już rozbudzonej; albo pomylić z Pegazem owo krzesełko, które
rozpadło się pod skokami jeźdźca, chociaż służyło wiernie moim braciom i siostrze, a także
siostrzeńcom, r

background image

Już nasz bohater ukończył rok: z radością zdmuchnął świecę w swoim torcie urodzinowym
w ten piękny, świąteczny wieczór. To już było nasze pierwsze zwycięstwo; zdobyliśmy ten
pierwszy rok życia, najkruehszy, bo najmocniej zagrożony.
Marek uczy się chodzić... na swych dwóch kolanach, wiecznie oczywiście czarnych;
porządne mydło domowe nie wystarcza, trzeba eteru lub alkoholu do wieczornego mycia! I
wreszcie któregoś dnia stało się! Marek wynalazł sposób bardzo prosty: staje się prosto,
trochę chwiejnie, wysuwa się naprzód jedną nóżkę, potem drugą i znowu pierwszą. Eureka!
Wynalazł sposób chodzenia i chodzi całymi godzinami. Bez chwili przerwy obchodzi salon
Jadalnię, gabinet; oblewa się potem, ale promienieje jak słońce, dumny ze swego odkrycia,
podczas gdy my asystujemy coraz bardziej ubawieni i porzuciwszy wszelkie zajęcia,
podziwiamy naszego malca, który chodzi. Chodzi dopóki noszą go nóżki. Wreszcie pada na
podłogę. Na dzisiaj dość! Mały żołnierzyk pozwala zmienić sobie bieliznę, gdyż jest cała
mokra, i położyć się do łóżeczka. Jest zupełnie wyczerpany.
Jego umysł także się budzi i prawdziwą radością jest uczenie go mowy: jest taki żywy,
pełen radości życia. Swój niepokój każdy zachowuje dla siebie: to prawda, że zauważamy
siność usteczek po każdym wysiłku i nagłe zmęczenie po zabawie, kiedy znajdujemy Marka
leżącego z własnej woli na kanapie, aby odzyskać oddech. Wszystko jedno, jest zbyt
wcześnie na to, by coś więcej przedsiębrać. Wesołe oczka potrafią rozbroić nasz niepokój.
Cisną się zabawne wspomnienia: oto Marek pyta starszą siostrę: „Powiedz, Tereniu, ty
dzisiaj „wakacju-jesz"? (chce zapytać, czy ona ma czas wolny).
Wielka, podwójna szafa stanowi ściankę pomiędzy jadalnią a kuchnią, każde dziecko może
rozporządzać częścią półek, aby tam układać swoje zabawki. Pewnego dnia Marek odkłada
jakąś zabawkę i nieco energicznie zamyka drzwiczki: masz ci los! wszystko wypada przez
drzwiczki z drugiej strony. - „Och, pseprasam" — mówi. Następnie grzecznie zabiera się do
robienia porządku. Potem delikatnie zamyka drzwiczki i słyszę, jak mówi półgłosem: —
„Teraz juz nie pseprasam".
Przypominam sobie z przyjemnością to, jakeśmy odwiedzili pawilon amerykańskiej
wystawy w 1958 roku i mam znów przed oczyma małego człowieczka, który kosztuje lodów
z bitą śmietaną aż po same oczy przed szeregiem ubawionych tym widokiem turystów.
W tym roku spędziliśmy wakacje w Szwajcarii w Miirren, pośród tej cudownej przyrody,
którą już kochał i która stawała się coraz bardziej jego radością. Leżał na brzuszku wśród
kwiatów pastwiska, czując naturę nosem, ustami, oczami i całą swą istotą. Zachwyt swój
pewnego wieczoru doprowadził do tego, że ujął w garść... olbrzymi kaktus, najeżony
strasznymi kolcami, wiejski lekarz cały wieczór spędził na wyrywaniu z biednej rączki
głęboko wbitych kolców. On znosił bez skargi wszystkie drobne cierpienia, jakie go
spotykały. Miał odwagę mężczyzny i okazywał ją przy wielu sposobnościach.
Innego wieczoru tych samych wakacji zastaję go mocno zawstydzonego wśród ruin jego
hotelowego łóżeczka: wobec wspaniałego widoku Eigera, Móncha i Jungfrau różowiejących
w zachodzącym słońcu, ogarnęło go takie uniesienie i wykonał takie skoki koziorożca, że
materiał tego nie wytrzymał. A jak tu opowiedzieć jego radość płynącą ze słuchania
dzwoneczków trzód, które co rano i wieczór dzwonią w górach!
Jedną z codziennych radości tego szczęśliwego okresu był przyjazd dziadunia Alberta,
mojego ojca. On kocha dzieci, a te mu się w pełni odwzajemniają. Co rano wyprowadza je na
spacer, trzymając za rączkę obu moich malców, podobnie ubranych. Kiedy jest zła pogoda,
wówczas spacer zastępują opowiadania; trzymając po jednym malcu na każdym kolanie,
dziadunio czyta lub opowiada tysiące czarownych, historii, np. „Kozę pana Segain" Alfonsa
Daudet, którą Marek wkrótce umie na pamięć. Nie ma mowy o opuszczaniu jakiegoś ustępu!
Odwraca kartki, kiedy należy, chociaż jeszcze nie umie czytać. I rozczula się za każdym
razem nad smutnym losem Blanchette, która z pokrwawioną sierścią kładzie się na ziemi, aby
skonać.

background image

W tym czasie właśnie Marek bardzo boi się wiatru. Kiedy zrywa się gwałtowny wicher, mój
synek biegnie, aby się od niego schronić, trzymając się obiema rączkami za czuprynkę; i
dziwię się temu aż do chwili, kiedy Marek mi to wyjaśnia: - „Przecież wiesz, mamusiu, że
dziadunio już nie ma włosów: kiedyś porwał je wiatr!"
Jeśli lubi piękne opowieści, to takie jak „Księga dżungli", „Królewna Śnieżka", „Siedmiu
krasnoludków" czy „Piotruś Pan". Ma także pociąg do muzyki. Kiedy szydełkując słucham
Beethovena, często znajduję małego poetę leżącego na dywanie u moich stóp, rozmarzonego i
milczącego, uniesionego w cudowny świat sztuki, która przemawia do serca. Ileż razy
słuchaliśmy razem Symfonii Pastoralnej czy czwartego lub piątego koncertu....
I miesiące mijają, przynosząc swoje radości i zmartwienia. Kardiolog potwierdził stawiane
przedtem diagnozy. Marek jest dotknięty stenozą płucną, to znaczy zwężeniem zastawki serca
ku arterii płucnej, przeszkadzającym w ten sposób krwi w normalnym jej utlenianiu i
pociągającym za sobą przedwczesne zużycie się mięśnia sercowego, podlegającego
nadmiernemu wysiłkowi w celu przepchnięcia zużytej krwi przez zbyt mały otwór. Trzeba
więc będzie operować, to znaczy poszerzyć przejście do płuc i im wcześniej, tym lepiej dla
uniknięcia hipertrofii serca.
Marek często zapada na zdrowiu, ale znosi to po stoicku, bylebym tylko była blisko niego.
Kiedy choruje, to zamiast skarżyć się, mnie żałuje. — Biedna mamusia, nie daję ci odpocząć
w nocy, wybacz mi.
Przychodzi wtedy i wtula swój nosek w mój policzek i całuje mnie mówiąc:
— To nic, że się choruje, jeśli tylko ma się mamusię do opieki. Ja mam szczęście, mam ją.
I myśli o małych sierotkach, i serce jego cierpi za nie, zamiast litować się nad samym sobą.
Jest to czas błogosławiony, kiedy moi malcy nie chodzą jeszcze do szkoły. Dom jest pełen
życia, dywany usiane zabawkami i uporządkowanie tego wszystkiego co wieczór na tych
podwójnych półkach jest nielada zadaniem. A łóżeczka giną po prostu pod pluszowymi
misiami, wypchanymi kotami i puszystymi królikami. Jest to co wieczór przedmiotem bardzo
trudnego wyboru: kiedy się źle lub mało sypia, tak jest przyjemnie mieć pod ręką kogoś do
rozmowy. A przecież w tym wieku jest się gadatliwym....
Co nie przeszkadza, że Marek uważa kazania księdza proboszcza za zbyt długie. Pewnej
niedzieli, podczas Mszy św. nasz proboszcz, nieco rozwlekle mówiący, właśnie łapał
oddech... i w ciszy skupionego kościoła dał się wyraźnie słyszeć głosik dziecięcy: — Teraz to
już dosyć, proszę księdza.
To mówił Marek! Muszę powiedzieć na usprawiedr liwienie naszego proboszcza, że
doskonale to zrozumiał i dość nagle zakończył kazanie!
Pierwszy przejaw wspólnotowego życia religinegp był jeszcze lepszy. Miał w prawej rączce
grosik przeznaczony na tackę, chwila wahania ... to nie prawa rączka porusza się, ale lewa,
która zanurza się jak żuraw i podnosi się pełna grubych banknotów. Oczywiście zabrzmiał
ogólny serdeczny śmiech. Jeszcze po kilku miesiącach znajomi uśmiechali się patrząc, jak
wchodzi do kościoła ten śmieszny człowieczek.
Kiedy przez dłuższy czas trzeba się było zachowywać bardzo spokojnie, Marek rozprężał
się potem w sposób bardzo osobliwy: przechodził przez całe mieszkanie na trzech łapkach,
podnosząc jak najwyżej czwartą. W tej grze jest wprost niemożliwy do pokonania; biedna
Hania zaledwie zdąży przyjąć właściwą postawę do startu, a on już dochodzi do końca biegu.
Zresztą bardzo kocha swą siostrzyczkę. Kiedy coś trzeba rozdzielić między nich dwoje,
Marek wybiera od razu mniej piękny przedmiot, mniej ładny obrazek.
— „Czy nie wolałbyś tamtego"? — O tak, ale zostawiam go dla Hani!
Któregoś dnia dostał od chrzestnego ojca sumkę pieniędzy na kupienie sobie ładnej
zabawki. Patrzył na wiele zwierząt pluszowych, coraz to piękniejszych. Ostatecznie wybrał
owczarka, którego cena była niższa niż suma pieniędzy, jakie posiadał.
— Marku, możesz sobie kupić dużo ładniejszą zabawkę, niż ten piesek.

background image

— Ale za resztę chcę kupić pięknego zwierzaka dla mojej siostrzyczki.
Itak właśnie zrobił. I uroczy lisek, z serca kupiony, należy teraz do kolekcji cennych
pamiątek, podczas gdy niemiecki owczarek trzyma wartę na łóżku już opustoszałym...
Co do Hani, to te ferie wielkanocne 1960 r. przyniosły jej nie tylko jajko tradycyjne, ale i
bardzo złą nowinę: nadchodził czas pójścia do szkoły. Ileż łez pociekło, ile było płaczu, który
rozlegał się aż na ulicy! A wtedy nasz poczciwy Marek oświadczył stanowczo:

Mamusiu, poślij mnie do szkoły z Hanią, aby jej nie było tak smutno.

I tak zrobiliśmy. Było to dobre rozwiązanie. Patrzyłam, jak wyruszali we dwoje, ręka w
rękę, jednakowo ubrani i prawie równego wzrostu — i byłam z nich dumna. Pozostali
nierozłączni aż do chwli, kiedy Marek uleciał do nieba, zostawiając swą siostrę samą i
bezradną na drodze życia. Kiedy Hania przywykła do nowego trybu życia w szkole, Marek
oświadczył, że jest za mały i woli zostać przy mnie. Jak dobrze było z tego skorzystać!
Dzieciaki za prędko rosną.







OPERACJA



Za szybko płynął czas.
W roku następnym Marek ma pójść do szkoły, gdyż jest bardzo inteligentny i wszystkiego
ciekaw.
Trzeba pomyśleć poważnie o zawieszonym na razie ciężkim problemie, o którym mało
mówiliśmy ze sobą, ale o którym nie przestawaliśmy z mężem myśleć. W miarę, jak upływał
czas, było mi coraz ciężej wchodzić co wieczór do pokoiku Marka, tak wesołego i
beztroskiego, by widzieć mego syna śpiącym. Kiedy okrywałam go na noc, serce mi się
ściskało na myśl o tym, co go czeka i co musieliśmy przeżyć.
Operacje sercowe bez otwierania serca są już podobno dopracowane w Leydzie, gdzie
znany był profesor Brom, który kierował sekcją kardiologii dziecięcej. Zawieźliśmy więc
Marka tam w lutym 1961 r. (miał wtedy dokładnie pięć lat), aby wyświetlić ostatecznie jego
przypadek przez całą serię badań i trudnych analiz. Nigdy nie zapomnę tego pierwszego
wieczoru w Leydzie, kiedy musieliśmy go zostawić samego na całą noc, wśród dzieci i
personelu szpitalnego, spośród którego nikt nie mówił po francusku. Nie pozwalano rodzicom
zostać przy dziecku! Wtulił nosek w moją szyję i płakał cichutko, pogążony w goryczy. Ale
był taki grzeczny i taki rozsądny, tak pewny naszej obietnicy, że przyjdziemy nazajutrz rano,
iż wkrótce mogliśmy go już zostawić w rękach młodego lekarza belgijskiego, odbywającego
tam swój staż. Zniósł więc posłusznie wszystkie konieczne badania. Trzeba było dokładnie
ustalić jego stan, żeby nie istniało ryzyko spotkania się z czymś nieznanym już w chwili
operacji. Dzięki Bogu, chodziło o prostą stenozę płucną; było to wyraźne, jasne, możliwe do
zoperowania z wielką szansą pomyślnego wyniku. Nasz malec zniósł odważnie sądo-wanie
serca, wykonane w sali specjalnie do tego celu urządzonej i zaopatrzonej we wspaniałe
akwarium, wypełnione cudownymi rybkami. Był tym zachwycony i tatuś przyrzekł mu taki
prezent na Wielkanoc. Wraz z chirurgiem postanowiliśmy, że operacja odbędzie się w
Brukseli, w obecności profesora Broma, który miał na nią specjalnie przyjechać 31 marca, w
Wielki Czwartek.

background image

Jeśli sama operacja będzie miała dobry przebieg, to Marek będzie jeszcze zagrożony
śmiercią przez 48 godzin; potem już wszystko będzie proste: dziesięć dni kliniki i już
rozpocznie się rekonwalescencja.
Jak trudno jest z własnej woli, bez bezpośredniego przymusu, wybrać z kalendarza dzień,
który może być ostatnim dniem życia swego dziecka. Ale tak nie mogliśmy rozumować. Jeśli
Marek miał przeżyć, trzeba było możliwie wcześnie dać wszelkie szanse pomyślnego wyniku,
zanim choroba nie wyrządzi zbyt wiele szkód organizmowi, a jeśli operacja ma skończyć się
klęską, to lepiej było, aby to się stało, zanim dziecko zacznie się orientować. Niech więc jego
serduszko będzie naprawione, odnowione, lepiej uzbrojone na życie; niech żyje z płucami w
porządku, jeśli taka jest



wola Boża. Trzeba raz skończyć z tym codziennym wpatrywaniem się w uśpionego już syna
oczami pełnymi łez; z tym przyglądaniem się tej ukochanej istotce, tak pełnej życia, ze
straszliwymi myślami gdzieś w głębi serca. O, chłopcze, tak niewinny i pełen ufności, gdybyś
ty wiedział,,co cię czeka!
A Ty. Panie, dopomóż nam. Ty wiesz, że z góry przyjmiemy każdą Twoją wolę. Z jakiego
tytułu zresztą mielibyśmy prosić Cię o uratowanie naszego dziecka raczej niż innego, którego
rodzice są tak samo przejęci jak my, a może nie mają naszej wiary? Niech się stanie Twoja
wola!... ale gdyby ta wola była zgodna z naszym pragnieniem, jakże byśmy szaleli z radości i
pełni wdzięczności!
Sam Marek nie znał swego prawdziwego położenia. Wiedział, że ma wątłe zdrowie i
kłopoty z oddychaniem, które trzeba leczyć. Nie mówiliśmy jeszcze przy nim o klinice czy
operacji, żeby go najpóźniej zaniepokoić. Nie obawiał się zresztą zupełnie lekarzy. Od
najwcześniejszego dzieciństwa wiedział, że lekarz to przyjaciel, który chce pomóc choremu, a
nie dzieciojad.
Właśnie w tym momencie błogosławione roztargnienie z mojej strony załatwiło wszystko w
sposób prawdziwie cudowny. W chwili niewybaczalnego wprost roztrzepania przelewałam i
rozlewałam alkohol obok kuchenki z zapalonym gazem. Alkohol zapłonął w jednej chwili - i
ja także. I gdyby nie to, że zachowałam zimną krew, myślę, że cały dom by stanął w
płomieniach. Miałam paskudnie oparzoną prawą rękę, a jeszcze gorzej lewą nogę. Próbowano
mnie leczyć w domu, ale to było niemożliwe. Musiano mnie umieścić w klinice. Odtąd
wszystko stawało sie bardzo proste: szło o pokój o dwóch łóżkach! Marek, który za mamusią
poszedłby na koniec świata, w sposób zupełnie naturalny poszedł z nią do kliniki, aby jej
dotrzymać towarzystwa.
Ach, ten wyjazd z domu! Terenia od dawna wiedziała o wszystkim, więc znikała, aby nie
zdradzić się łzami. Hania, przyzwyczajona od dzieciństwa do opieki nad braciszkiem i
troszczenia się o niego, wyczuwała dokoła siebie niezwykłą powagę; a my — my zdawaliśmy
sobie sprawę z wielkiego ryzyka, na jakie szliśmy. Nawet wiozący mnie sanitariusz, który w
dziesięć lat później dzielił nasze straszliwe obawy, gdy wielokrotnie zawoził Marka do
Lowanium w czasie jego ostatniej choroby, teraz miał serce ściśnięte. Tylko Marek z
uśmiechem na ustach kłaniał się ślicznie swym siostrom i dziadkom, którzy przyszli się nimi
zaopiekować.
I tam właśnie po raz pierwszy zrozumiałam, co to jest łaska Boża i że ona przybywa, kiedy
się jej wzywa z głębi duszy. W ciągu pięciu lat drżałam na myśl o tych godzinach męki, które
nas czekały i mówiłam sobie, że nie będę miała siły, żeby wtedy być odważną. Teraz, gdy
godzina nadeszła, byłam spokojna, pogodna. Wierzyłam w kompetencje lekarzy i ufałam
dobroci Bożej. Wiedziałam, że jeśli Pan ześle nam krzyż, będziemy go nieść razem oboje i
znajdziemy na to siłę.

background image

Biedny Marek jeszcze niczego nie podejrzewał. Przygotowano go. poprzedniego wieczora,
ale się w tym nie zorientował. Rano 31-go marca przyszli po niego; zapewne na jakieś
badania.
Sama operacja trwała cztery godziny: to były cztery wieki. Nad ratowaniem naszego syna
pracowało osiemnastu lekarzy, pielęgniarek i techników. Od czasu do czasu przynoszono nam
wiadomości: wszystko idzie



18

19

dobrze. Nie ma co tutaj zdawać sprawozdania z medycznego aspektu tych straszliwych
godzin, lepiej o nich nie myśleć. O pierwszej w południe, po pięciu godzinach strasznego
niepokoju przywieziono do pokoju nasze dziecko, całe pozszywane, ale żywe i przytomne.
Pod maską tlenową uśmiechał się do mnie i pytał:
— „Operowano mnie, mamusiu?"
— „Tak, mój Marku, żeby cię wyleczyć". Transfuzja krwi do prawego ramienia, maska
tlenowa na twarzy, termometr elektryczny w odbycie, dren wychodzący z klatki piersiowej i
przywiązany do pompy elektrycznej ssącej ubytki, ale jednak naprawdę żyje!
„Dzięki Ci, Boże!" — Nie mogłam wymówić ani słowa więcej, łzy radości płynęły mi z
oczu. Tatuś zniknął bez słowa i wrócił wkrótce niosąc w ręku ... piękne akwarium,
wypełnione ślicznymi rybkami. Były obiecane w Leydzie, a nie chcieliśmy ich wcześniej
kupować....
Jeszcze przez dwa dni będzie zagrożony. Co piętnaście minut badano jego puls, ciśnienie,
temperaturę, która nie powinna wcale się podnosić, a jednak się podnosiła. Czuwano nad nim
dzień i noc. Z jakąż intensywnością przeżywaliśmy ten święty tydzień! Ale jak wspaniała
była radość wielkanocna! Marek czuł się dobrze, serce sprawne biło, wszystko rozwijało się
w przewidywanym trybie. Po dziesięciu dniach następnych wracaliśmy do domu, szczęśliwi i
triumfujący: syn uratowany, mama prawie „zagojona" i trzepoczące się rybki — wszystko to
ucieszone z powrotem do naszych dziewczynek.
Marek zniósł swe cierpienia ze wspaniałym wprost męstwem, bez łez i skarg. Kiedy mu
tego winszowano, powiedział z prostotą: „Jezus dużo więcej ucierpiał. On, który nie popełnił
żadnego grzechu."
Lekarze i pielęgniarki, które się nim opiekowały, mogą zaświadczyć: ten pięcioletni
chłopiec miał moc charakteru dojrzałego mężczyzny. Kiedy trzeba było zdjąć szwy z blizny,
która sięgała od prawej piersi poprzez całą pierś aż do pleców pod lewą łopatkę — tylko zęby
zacisnął; nie usłyszano ani jednego jęku, ja zaś odwracałam głowę od tego widoku. Po prostu
tylko poprosił o zachowanie przy nim milczenia, żeby mógł lepiej skupić się nad swoim
wysiłkiem.
Kończył się jeden etap życia Marka: szczęśliwe wczesne dzieciństwo, mimo wrodzonej
wady serca. On rósł i zrozumiał od razu tę łaskę, którą mu B*óg wyświadczył przez
zachowanie jego życia. W czasie wakacji mieliśmy pojechać całą rodziną do Lisieux,
następnie do Lourdes, aby wyrazić naszą wdzięczność Najświętszej Panience. Jego głęboka
pobożność przejawiała się z całą swobodą, tak jak jego naturalna figlarność.



background image



SZKOŁA PODSTAWOWA



Wrzesień 1961 r. Marek miał pięć i pół lat. Bardzo inteligentny i wcześnie rozwinięty,
ciekaw wszystkiego, umiał już mniej więcej czytać i pisać: czas było zapisać go do szkoły
podstawowej.
Szkoły parafialne dla chłopców i dziewczynek (osobne) mieściły się na tej samej ulicy,
prawie naprzeciwko: jeszcze jedna sposobność dla naszych malców, by się nie rozstawać.
Widzę go jeszcze, jak rankiem pierwszego dnia szkolnego robi mi miły znak pożegnania i
znika w tłumie. Odchodził wesoło, trzymając swój mały tornister, który zachowa z czułością
do końca swego życia. Ale w południe wrócił do domu wstrząśnięty wołając:
— Mamusiu, nie można przecież pozostać w tej szkole: tam trzeba milczeć! Kiedy
nauczyciel mówi, a nawet gdy nic nie mówi, trzeba być cicho!
To prawda, że nasz syn był raczej gadułą. Mając serce na dłoni, zawsze miał do
powiedzenia coś stosownego, figlarnego lub przymilnego. Na szczęście jego nauczyciel był
zarazem ojcem, matką i wielkim przyjacielem swych uczniów. Po tygodniu Marek szalał za
nim... i umiał milczeć.
Będąc najmłodszym w klasie i najmniejszym w całej szkole, został pieszczotliwie nazwany
karzełkiem. Jego buzia zresztą odpowiadała temu: roześmiana, słodka i bystra.
Pracował bardzo dobrze. Wiele wysiłków robił, aby poskromić swój gadatliwy języczek i
swe impulsywne usposobienie. Jego oceny były znakomite. Już na Gwiazdkę był prymusem
w swojej klasie i pozostał nim przez wszystkie lata pobytu w tej szkole.
Niekiedy jego szelmowska natura brała górę. Kiedyś np. uzbrojony w nożyczki dla
zrobienia jakiejś psoty, obciął sobie całe pasmo włosów pośrodku czoła, gdyż zaczesywano
mu je do przodu. Wykpiwano go wówczas mówiąc, że mu mole wygryzły dziurę w futrze. Po
chwili zmieszania wzruszył ramionami, roześmiał się i oświadczył: „Gwiżdżę na to!"
Wyrażenie rozkoszne, ale niezbyt literackie, stało się przysłowiem w rodzinie.
Z humorem brał własne głupstwa i beztroski, swobodny uśmiech nie był u nas rzadkością.
Ale pod dziecinnymi i figlarnymi pozorami Marek ukrywał już wtedy wielką dojrzałość.
Miał zdumiewający zdrowy rozsądek, sądy bardzo trafne i wielką głębię duchową.
Przygotowywał się do swej pierwszej Komunii św. z powagą znacznie przewyższającą jego
wiek. Z wielką wiarą i prawdziwym skupieniem przyjął po raz pierwszy Jezusa do swego
serca; było to uwieńczenie długiego oczekiwania i wielkiego pragnienia. Wszystko, co robił,
przeżywał do głębi: modlitwę, pracę czy nawet zabawę.
Już zbliżał się koniec roku'szkolnego. Cała trójka dobrze pracowała w szkole: wakacje będą
naprawdę piękne! Od bardzo wczesnego dzieciństwa Marek marzył o podróży do Wenecji,
aby zobaczyć piękny kościół swego patrona. Pojedziemy więc zwiedzić miasto dożów, a
następnie trzy tygodnie spędzimy w górach. Wenecja zachwyciła go po prostu; znał ją zresztą
bardzo dobrze ze zdjęć, które zrobiliśmy z Józefem podczas wcześniejszej naszej podróży. Z
szaloną radością rozpoznawał teraz wszystkie gmachy. To z mojej winy tak młodo nabrał
gustu do starych kamieni! Tu wszystko odpowiadało jego oczekiwaniom: kanały, stare mosty,
plac św. Marka, Kampanila, pałac dożów, Rialto. Jeździło się gondolą, naturalnie po
zanurzeniu nogi w wodzie; sypało się ziarno gołębiom, dając podwójne porcje kulawym,
chorym, brzydulom. Z dala od gwaru zwiedziliśmy wyspę Torcello w Lagunie. Sielankowa
duszyczka Marka upodobała sobie szczególnie stary kościół romański, zanurzony w zieleni,
piękny i prosty w ciszy letniego wieczoru, ponad wszystkie marmurowe pałace miasta. Po
tygodniu zwiedzania Wenecja już nie miała dla niego tajemnic, chciał wszystko zobaczyć,

background image

wszystko poznać i mawiał nieraz: „Bogu tylko wiadomo, czy jeszcze tu kiedy wrócę."
Niestety, była to prawda.
Następnie skierowaliśmy się ku Austrii poprzez Dolomity, gdzie oczekiwały nas nowe
uciechy: proste życie na łonie natury, cisza lasów, czar pastwisk alpejskich, zapach polnych
kwiatów i majestat gór. Marek łowił pstrąga i wieczorem wypuszczał go na swobodę;
przygarniał wypadłe z gniazda pisklę jaskółki, które wspinało się po jego ramieniu i umieściło
się w jego włosach; wpadał do rzeki przy spuszczaniu swego stateczka i wracał chyłkiem do
hotelu pod osłoną starego koca. Droczył się z siostrzyczkami — i było tak dobrze!
Właśnie w ciągu tych wakacji 1962 r. Józef wpadł na świetny pomysł, który miał zmienić
nasze życie: gdybyśmy tak kupili w Ardenii działkę i wybudowali tam domek wiejski, mały i
prosty, aby nie sprawiać mamusi zbyt wielkiego kłopotu?
— Ach, tak, tak, tak! Wszyscy się na to zgodzili i każdy podsuwał nowe pomysły i
projekty: to byłoby świetnie!
Zaraz po powrocie do Belgii zrobiliśmy mały przegląd Ardenii i bardzo szybko znaleźliśmy
wymarzone miejsce: na szczycie pagórka, wznoszącego się pośród wspaniałego krajobrazu, z
dala od wsi, na skraju dużego lasu, w ciszy i spokoju.
W ciągu paru miesięcy domek ów stał się rzeczywistością: stał się dla nas rajem, miejscem
błogosławionym, gdzie znajdowaliśmy się tylko w rodzinnym gronie, wolni i szczęśliwi.
To właśnie tam nasze dzieci spędziły swoje najpiękniejsze wakacje, a szczególnie Hania i
Marek żyli tam, jak dwa chochliki, wolne jak wiatr na łonie przyrody, zharmonizowane z nią,
w radości i spokoju. W miarę, jak rośli, wzrastali coraz to bardziej w ten rajski kącik, który
stał się dla nich ziemią obiecaną, stroną rodzinną; pracowali w polu razem z gospodarzami i
wracali późnym wieczorem czarni, jak małe dzikusy, rozpromienieni.
Marek nie był siłaczem, męczył się prędko. Często zostawał sam, milczący i rozmarzony,
wpatrując się w każdy kwiat, owad, trawkę. Łapał motyle, oglądał je długo, potem zaś ruchem
pełnym wdzięku wypuszczał je na swobodę. Nasłuchiwał szumu zboża i śpiewu ptaków;
podziwiał przesuwanie się obłoków i zachody słońca. Jego poetyczna dusza subtelniała
jeszcze w kontakcie z takim pięknem. Chodził zwolna po wiejskich drogach, z trawką w
palcach i wiedzieliśmy, że on wtedy rozmyśla, że jego marzenie stało się kontemplacją,
modlitwą, że te godziny samotności są dlań źródłem radości i ubogacenia.
Z roku na rok wzrastało jego przywiązanie do przyrody. Hania i Marek żyli przede
wszystkim na wakacjach i końcach tygodni, znajdując w tym wiejskim życiu więcej uroku niż
w dalekich podróżach. Spędzali razem cudowne godziny, kiedy wdrapawszy się na drzewo,
obserwowali życie ptaków. Pod koniec dnia szli do fermy po świeże mleko, podczas gdy w
pogodnym powietrzu wieczoru rozbrzmiewał Anioł Pański. Kiedy nadchodziła godzina
wieczornego posiłku, brałam dzwonek podobny do tych, które noszą krowy w górach i
zwoływałam do domu swoich pastuszków: dni były za krótkie dla nich.
Według pór roku rosły nasze dzieci. Każdy rok szkolny przynosił swoją porcję trudu, ale i
sumę wiadomości. Radością było śledzenie rozwoju ich inteligencji i utwierdzanie ich
osobowości.
Rok 1965 był dla Marka bardzo ciężki. Wychowany wśród przyjaźni i serdeczności, nie
mógł znieść niesprawiedliwości, buntował się przeciw niej. Otóż w tym roku miał on
nauczyciela twardego i lichego psychologa, który upatrzył sobie pewnego chłopca o tępej
głowie, lecz złotym sercu, zrobił z niego kozła ofiarnego wszystkich wykroczeń w klasie.
Marka to bardzo zraniło. Chociaż ten problem jego nie dotyczył wcale, to doszło do tego, że
wywołał u niego realną depresję nerwową. Jednego dnia nie wytrzymując dłużej, wstał i
uczniowie zdumieni usłyszeli naszego małego chłopca, zawsze tak grzecznego, jak mówił
wychowawcy prawdy, których miłosierdzie nie pozwala mi tu powtórzyć. Z tego odważnego
wystąpienia zrodziła się następnie przyjaźń. Ten kolega czuł do Marka wdzięczność i
szacunek, którego odtąd nic nie mogło zgasić. Stał się on obrońcą naszego malca wobec

background image

każdego, kto w złych zamiarach szukał z nim zaczepki. Później zmienił się naturalnie ich
wzajemny stosunek, ale pozostała łącząca ich wierna przyjaźń.
— Wszystko, co jest we mnie dobre, zawdzięczam Markowi — powiedział mi z płaczem
ten dwudziestoletni młody człowiek po śmierci mego syna. Przyszedł mnie odwiedzić w
wigilię swego ślubu i powiedział ze wzruszeniem:
— Może pani być pewna, że jutro w kościele będę miał z lewej strony moją narzeczoną, a z
prawej — Marka.
I dodał jeszcze słowa:
— Sądzę, że gdyby kiedyś kusiło mnie do robienia głupstw, to obroniłoby mnie od nich
wspomnienie Marka.
I jako wspaniały hołd dla przyjaźni aż poza śmierć, wszystkie jego ślubne i weselne kwiaty
zostały złożone na cmentarzu, na grobie przyjaciela.
Tego roku Marek niezbyt zdrów i potrzebujący wiele wypoczynku, spędził większość czasu
w Ardenii. Pilnowałam jego nauki i na początku roku szkolnego we wrześniu spotkał znów
swych dawnych kolegów z tej samej klasy. Jego wychowawcą był tym razem inteligentny i
dobry człowiek. Marek rozkwitł ponownie w atmosferze ufności i zrozumienia. Robił
doskonałe postępy, miał ukończyć rok jako prymus.
Przede wszystkim przeżył wtedy wspaniałą przygodę: kurs narciarski w Szwajcarii! Jego
nauczyciel podzielał jego miłość do gór. Wszystkie lekcje prowadzone były z punktu
widzenia tej przyszłej podróży: język francuski miał jako główny temat lekcyjny śnieg i łąki
alpejskie; arytmetyka przeskakiwała od jodeł do stad owiec; geografia zamykała się w
dolinach i szalała z wodospadami; uczono się wśród ciszy i doskonałego humoru.
Tam, w Melchtal, Marek obchodził swe jedenaste urodziny. Było to 3-go lutego 1967 r.
Zaśnieżona przyroda była w harmonijnej zgodnie z jego radością. Co rano budził się przed
swymi towarzyszami i Brat Eugeniusz znajdował go niezmiennie jeszcze w piżamie, a już z
noskiem przyklejonym do szyby w oknie, wyśpiewującego w swym serduszku swój hymn
radości.
Następnie już pod koniec roku szkolnego przyjął swoją pierwszą Komunię świętą. Niedługo
trzeba będzie opuścić kolegów i tę szkołę, z którą wiązało się tyie wspomnień, i tego dobrego
nauczyciela, który tyle ze swego dobra udzielił swym młodym przyjaciołom.
Ale tak płynie życie: nie da się zatrzymać upływającego czasu.





GIMNAZJUM



Wybór kierunku nauki nie przedstawiał problemu: od dziecka nastawiony humanistycznie,
Marek miał iść do klasycznego gimnazjum. Zapisano go do kolegium św. Michała, dokąd go,
bardzo onieśmielonego, zaprowadził ojciec w dniu otwarcia szkoły.
Z początku było trochę przykro. Wielka liczba uczniów trochę go zaskoczyła. Panowała tu
też ściślejsza dyscyplina, jemu zupełnie niepotrzebna, ale jednak uciążliwa. A więc
wytłumaczyłam mu, że trzeba wziąć pod uwagę pozytywne strony takiej dyscypliny, będącej
jednym z niezbędnych warunków prawdziwie męskiego wychowania, gdyż ona wykuwa
charakter. Zrozumiał to doskonale, była to zresztą typowa cecha charakteru Marka: nigdy nie
musieliśmy czegoś mu narzucać, wystarczyło mu wytłumaczyć powody, które przyjmował

background image

bez zastrzeżeń, skoro tylko je zrozumiał. Bardzo szybko sam doszedł do wniosku, że
wystarczy zgodzić się dobrowolnie na tę dyscyplinę, aby decydowała ona o rozwoju.
Bardzo mu się podobała łacina: tę miłość odziedziczył po matce wraz z miłością do języka
francuskiego i historii. Bardzo rzadko nasze rozmowy dotyczyły tych dziedzin wiedzy, w
których niewiele mogłam mu dać. Natomiast mogliśmy godzinami gawędzić o tematach nas
pasjonujących. Pieśń o Rolandzie, Tristan i Izolda, wyprawy krzyżowe lub życie w
średniowieczu zastąpiły Tomcia Palucha i Królewnę Śnieżkę. Często domagał się antologii
poezji francuskiej Tereni; znajdowaliśmy go zaczytanego, ze łzami w oczach, zachwyconego
wierszami Rimbaud'a i innych poetów. Monolog Hamleta pogrążał go w rozmyślaniach
filozoficznych. Interesowała go także sztuka: miał wielką ochotę zobaczyć Krzywą Wieżę w
Pizie... zanim runie!
To właśnie pociągnęło nas do Włoch na wakacje 1968 r. Zwiedziliśmy oczywiście Pizę,
Sienne, San Giminiano i Florencję. Upodobał sobie nade wszystko Bargello, gdzie się
odnajduje cały surowy wykwint średniowiecza i klasztor św. Marka, w którym pędzel Fra
Angelico dla naszej radości namalował freski o niezrównanej prostocie i mistycyzmie. Och,
pomarzyć w starym klasztorze, w cieniu wielkiego cedru; pozw o-lić zatrzeć się gorzkiemu
wspomnieniu o Savonaroli wobec czystej i świeżej duszy Angelico! Odwiedzić te skromne
cele, gdzie tylu ludzi poświęciło życie modlitwie! Usłyszeć krystaliczny dźwięk dzwonów i
marzyć dalej... Potem zwiedzić muzeum i pałac Pitti, gdzie mógł podziwiać oryginały tylu
obrazów, które mu pokazywałam i wyjaśniałam; Podziwiać Dawida, Michała Anioła,
chciałoby się powiedzieć „z ciała i kości", tak wygląda żywy i drżący z powstrzymywanego
gniewu. Odwiedzać te stare florenckie kościoły, pełne cudownych skarbów. Dla tego celu
warto było poświęcić dwa tygodnie pobytu w Ardenii, tym bardziej, że w obie strony
przejeżdżało się przez Szwajcarię, tak piękną w tej porze roku, z ośnieżonymi szczytami i
dolinami pełnymi anemonów.
Jeszcze inny kraj pasjonował Hanię i Marka: Egipt, którego sztuka, tak dobrze zachowana aż
do naszych czasów, zachwycała ich. Niestety, odległość nie pozwalała, aby można było
widzieć to w rzeczywistości, trzeba się było zadowolić książkami. Marek dostał od babci
piękną historię sztuki, która dała mu wiele szczęśliwych i ubogacających chwil. Jego gust
artystyczny, już bardzo wyrobiony, zdecydowanie kierował się instynktownie ku rzeczom
pięknym, prawdziwym i głębokim. Lubił sztukę romańską, a bardziej jeszcze gotycką, jego
zdaniem, bardziej mistyczną. Miał wspaniałą pamięć, która mu pozwalała rozpoznawać od
razu pałace, katedry, posągi czy obrazy.
Ale w miarę jak rósł, historia stawała się jego hobby.
Mało czytał powieści, często uważał je za niesmaczne. Natomiast pochłaniał wprost książki
historyczne, niewyczerpane źródło informacji i refleksji: w najgorszych chwilach swojej
choroby, podczas półrocznego pobytu w Lowanium znajdował jednak nieraz siły, aby czytać
pamiętniki księcia de Joinville czy Commines lub biografię Richelieu.
Rzecz oczywista, przy takiej ciekawości intelektualnej wyniki w szkole są świetne, mimo że
jego zdrowie wcale nie jest dobre. Miewa częste przeziębienia i trzeba mu oszczędzać
wysiłków fizycznych: męczy się szybko i bardzo źle powraca do sił. Nie wolno mu uprawiać
sportów, zaleca się życie spokojne tym bardziej zwracać się ku radościom duchowym.
To nas skłoniło, aby ferie wielkanocne spędzić w Prowansji, gdzie tyle pięknych rzeczy
oczekuje ciekawych turystów: Arles, Nimes, Avignon z pałacem papieży. Tarascon i zamek
króla René d'Anjou, gdzie Marek, zasiadłszy na królewskim tronie, udrapowany wspaniale
swym płaszczykiem, kazał Hani wygłaszać wiernopoddańczą przemowę! Camargue ze swymi
końmi i różowymi flamingami, z młynem Alfonsa Daudet, gdzie się pamięta o kozie pana
seguin i o zmarłym dziaduniu; wspaniałe ruiny opactwa Mont-majour, prowansalskie
dzierżawy i rzymskie ruiny Glanum. To wszystko na tle pięknej zieleni, dwa kroki od Pont du
Gard i Alp, na skraju łąk, gdzie pasą się owce.

background image

Kiedy tylko kończy się jedna podróż, już w czasie powrotu rozmowy zmierzają do
następnej, ale wielkie wakacje są nietykalne: czeka na nas Ardenia.
W czasie pobytu tam odnajdujemy to samo szczęście, złożone ze świeżego powietrza i
prostego życia, wśród piękna krajobrazu, zawsze zmieniającego się w zależności od pór roku.
Ferie Bożego Narodzenia, białe i mroźne, jazdy na saneczkach i intymne wieczory przy
kominku; ogołocenie zimy, które w swej pozornej martwocie przygotowuje nowe
kiełkowanie, nowe narodziny: pierwsze pąki, przedwiośnie, rozkoszne zapachy maja, wzrost
zielonych zbóż, bogactwo lata, w którym pokosy złocą się w słońcu; wspaniałość jesieni o
barwach łagodnych i tak urozmaiconych — wszystko jest poezją i źródłem radości.
Marek uważa, że przyroda jest najpiękniejszą z katedr: tak do dobrze się rozmyśla na jej
łonie. On dużo myśli i bardzo poważne problemy absorbują jego umysł. Z pewnością jest on
wesoły, ale nie beztroski. Prawdziwa rozpacz go przenika, kiedy rozważa bez-rząd naszego
społeczeństwa i osłabienie Kościoła. W jakiż sposób świat będzie mógł się wydobyć z takiego
zamętu?
— Widzisz, Marku, to od takich chłopców, jak ty, sumiennych i szlachetnych, będzie zależało
jutro budowanie lepszego świata, to wy staniecie się filarem nowego społeczeństwa, bardziej
ludzkiego i chrześcijańskiego.
Stopniowo uświadamia on sobie wielką rolę, którą mają odegrać młodzi. Staje się poważny,
często skupiony i rozumiemy, że nasz syn stoi w obliczu wielkich wyborów. Pieniądze nie
obchodzą go:
— Skoro mam łóżko, stół i krzesło, to mi wystarcza — tak mówi.
Dostrzega tyle rzeczy do zrobienia,' tak wielkie pola do żniwa, tak mało robotników. I
stopniowo następuje wielkie pogłębienie się jego istoty.
Od wczesnego dzieciństwa ma on już swoje życie wewnętrzne. Jeszcze jako maluch żyje
pod Bożym wejrzeniem. Wierzy z całą prostotą w miłość Boga; wie, że Pan Bóg pierwszy go
ukochał i że jego osobiste wysiłki są jedyną odpowiedzią naturalną, spontaniczną na tę
miłość. Posiada szczęście życia w duchowej jasności. W miarę jak rośnie, odkrywa zło dokoła
siebie; cierpi nad nim, ale bez ubłocenia się w nim, mając w sercu pragnienie, aby żyć zawsze
w przyjaźni w Jezusem. Całe to działanie łaski odbywa się w nim od samego początku,
jesteśmy tego świadkami świadomymi i pełnymi wdzięczności. Jakąkolwiek będzie jego
droga, będzie ona prowadzić w górę.
... I jeśli czasem diablik podstępny wciąga go w szyderstwo, odruch gniewu czy
przekomarzanie się, bardzo szybko stawia mu tamę i wraca na prostą drogę.
Kocha swoje duże siostry. Terenia jest wymarzonym partnerem do rozmów o sztuce i
literaturze; Hania jest nieodłączną przyjaciółką, towarzysz wszystkich jego zabaw... a także
ofiarą wszystkich jego psot! Biedna Ania, zawsze przedmiot uwag i przekomarzań się! Często
zabawy kończą się kłótnią. Codziennie jednak niezgoda topnieje w harmonijnej znów
przyjaźni. I jak to dobrze być w tej samej klasie, móc sobie wzajemnie pomagać, móc
wspólnie ponarzekać na nauczycieli, tych katów dziecka, by potem wspólnie przeżyć ten sam
poryw ku pracy dobrze wykonanej!
Wielkanoc 1970 r. Tym razem zwiedza się Paryż całą rodziną. Wszystkie te nazwy tak
sugestywnie stają się rzeczywistością w naszych oczach: paryska Notre Dame, którą Marek
woli od Bourges, Chartres czy Amiens, ohydna wieża Eiffel, skąd taki piękny widok na
miasto, Monmartre i jego poeci. Niestety, Louvre jest zamknięty, jego stróże właśnie
strajkują. Marek aż płacze z zawodu. Terenia, która kończy swe studia na uniwersytecie w
Lowanium, obiecuje młodszemu rodzeństwu, że na swój koszt zabierze ich do Paryża w
przyszłym roku na Zielone Świątki. Zmartwienie ustaje, dzieci się pocieszają: jak to będzie
wesoło tak pojechać we troje tylko! Sypią się coraz to nowe projekty. Ale człowiek tylko
niepewnie planuje. W przyszłym roku Marek będzie w Lowanium, ale w szpitalu.

background image

Zwiedza się również Wersal i wraca grzecznie do Brukseli, aby dzielnie pracować, gdyż rok
szkolny dobiega końca. Ale Marek nie kończy swego czwartego roku: jest zmęczony, chory.
Wakacje w Ardenii nie dają mu należytego odpoczynku. Musi poskramiać swoją
ruchliwość. Musi wyrzec się pracy w polu. Będąc już starszym chłopcem, odsuwa się bardziej
od domu i spaceruje po lasach i wsiach, z trawką w ręku, spokojny i marzący, w doskonałej
zgodzie ze swym otoczeniem.
Jego nadmierna wrażliwość mnie niepokoi. Wiem, że będzie cierpiał w życiu, ale on mi
odpowiada:
— Wiem, że będę cierpiał więcej niż inni, mamuśko. Ale dla rekompensaty mam tyle
radości, których inni nawet nie podejrzewają. Kropla rosy, wiatr w zbożu, obłoki na niebie,
zachód słońca przynoszą mi tyle bogactwa i tyle radości, że gotów jestem cierpieć, byleby
poznać wartość tych radości.
Czasem spostrzegam, jak pochylony nad jakąś kałużą podsuwa patyk tonącej w niej muszce
albo prostuje kwiat zgięty przez deszcz, albo przygląda się krowom, tym zwierzętom
pożytecznym a skromnym.
Przypominam sobie wypracowanie klasowe, w którym każdy uczeń miał opisać jakieś
wybrane przez siebie zwierzę: lwa dostojnego, orła królewskiego, zgrabną sarenkę? Nie,
Marek wybrał krowę, która z pokorą daje co dzień nam swoje mleko i obraz swojego spokoju.
A ja niepokoję się tym, że mijają nieznacznie wakacje nie przynosząc synowi tych sił,
których mu brakuje. Już wieczory bywają chłodne, słońce zachodzi coraz to wcześniej i w
powietrzu wieczornym czuje się już nadejście jesieni.
I oto wrzesień i powrót do Brukseli. Zacznie się szkoła. Maki, złote zboża, czar zmierzchów
ustąpiły miejsca książkom, zeszytom i pracy codziennej. Co nam przyniesie ten nowy rok
szkolny? Marek rozpoczął nową klasę z bardzo szczupłym kapitałem zdrowia; Trzeba będzie
żyć oszczędnie. Ukończył czternaście lat. Może trochę anemii, okres dojrzewania?
Aż do Gwiazdki wydaje się, że wszystko idzie dobrze: Marek jest prymusem klasy; jest
zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku, z codziennej wierności swej pracy. Jego ojciec
chrzestny ofiarował mu kilka dni ferii w Paryżu, tylko we dwóch. Tym razem Louvre jest
otwarty; koncerty organowe w Notre Dame są boskie. Sekwana toczy swoje fale na wzór
naszego życia.
1971 rok! Ten rok miai być wręcz sensacyjny: 25-lecie naszego małżeństwa, 50-lecie
tatusia, 15 lat Marka! Ileż radości rodzinnych nam się szykuje! Postanowiliśmy naszym
malcom zafundować podróż, od dawna przez nich wymarzoną: do Włoch środkowych.
Wielkanoc w tym roku będzie wspaniała. Już od pierwszego ranka ferii jesteśmy w drodze,
robiąc dziewięćset kilometrów dziennie, zatrzymujemy się w Domosossola, już we Włoszech.
Jutro wieczorem będziemy w Rzymie. Wieczne miasto jest wspaniałe wiosną, sycąc zarówno
marzenia estetyczne, jak i dumę chrześcijańską; tutaj przeszłość i teraźniejszość stanowią
jedno: przemijają cywilizacje, najeżdżają hordy barbarzyńskie, ale krzyż stoi w miejscu, gdyż
jeśli Via Appi? prowadzi zawsze na Kapitol, to Via Aurelia przychodzi umrzeć u stóp
Watykanu. A cóż mówić o więzieniu Mamertyńskim, gdzie dwadzieścia wieków dziejów
wyrzeźbiło tyle imion krwawymi zgłoskami; o Marku Aureliuszu, którego dwa tysiące lat nie
potrafiły zrzucić z jego konia z brązu; o kopule św. Piotra, przez którą Michał Anioł tak
doskonale wyraził modlitwę człowieka?
Trzeba nam było już porzucić te wspaniałości, aby jechać dalej na południe. Naszym
głównym celem było zwiedzenie pozostałości archeologicznych w okolicach Neapolu.
Osiedlamy się w Pompei, skąd możemy z łatwością zwiedzić także Herkulaneum, Pestum,
Wezuwiusz, Capri itd. Wszystko jest brzemienne historią. Krótki pobyt tutaj sprawi lepiej od
teoretycznych kursów, że zrozumiemy przeszłość kraju, którego jesteśmy dziedzicami z
różnych tytułów. Co za szansa dla naszych dzieci, które są już w wyższych klasach szkoły
humanistycznej! Dwadzieścia razy dziennie rzucają nam się na szyję, by za to dziękować.

background image

Ania z zachwytem odkrywa skarby starożytności. Prawie nam się gubi w wykopaliskach
Ostii! Marek rozmyśla nad upływem czasu i zmiennością ludzi.
Powrót przynosi nam nowe radości. Zwiedzamy Orvietto, jego piękną katedrę i groby
etruskie. Potem wzdłuż Trazymeńskiego jeziora, gdzie zginęło tylu żołnierzy rzymskich,
przyciśniętych przez wojska Hannibala; Marek przypomina sobie swoją naukę łaciny; doznaje
bardzo żywej radości intelektualnej przy oglądaniu tych miejsc opisanych przez Liwiusza. I
oto jesteśmy w Asyżu, mieście św. Franciszka, który również tak kochał ptaki. Wreszcie oto
Rawenna... i powrót do kraju.
To powrót wśród radości, z głowami napełnionymi cudownymi rzeczami, z sercami
pełnymi wdzięczności za te wspaniałe dni, przeżyte w rodzinie. To miało być
niewyczerpanym źródłem wspomnień imponujących erudycją, ale i nieraz zabawnych.
Ostatnie jasne godziny naszego życia. A tego nie wiedzieliśmy wtedy. Już układaliśmy
dalsze plany; wkrótce pojedziemy do Grecji, potem obejrzymy Sycylię, będziemy tacy
szczęśliwi!
„Przyszłość nie należy do nikogo, najjaśniejszy panie; przyszłość należy do Boga" —
powiedział Wiktor Hugo.
Jutro, zamiast spokojnych radości i godzin upojenia, miało nam podać czarą goryczy, którą
musieliśmy wypić aż do końca.






CHOROBA



Na początku maja 1971 r. Marek odważnie podjął swoje brzemię: z dużym wysiłkiem
ukończył klasę trzecią, czuł się znużony. Czyż nie byliśmy szaleni, aby zwiedzać Włochy,
gdy jego kruche zdrowie lepiej by się miało w naszych lasach ardeńskich? Miał już piętnaście
lat i bardzo wyrósł fizycznie.
W poniedziałek 17-go maja wrócił ze szkoły mówiąc:
— Mamusiu, ja już nie mogę dłużej, nie wrócę do szkoły po południu, idę do łóżka.
Przyszedł lekarz internista oraz kardiolog, ale na pierwszy rzut oka nie znaleźli nic
szczególnego, przyznali mu tylko kilka dni wypoczynku.
We czwartek 20-go maja w dzień Wniebowstąpienia nagłe zasłabnięcie zmusza go do
wyjścia z kościoła w czasie Mszy Św. W ciągu godziny napuchły mu gruczoły szyi i członki
pokryły się drobniutkimi plamkami krwi. Zaprowadzono go do kliniki i tam jego kardiolog,
szczęśliwie obecny mimo świątecznego dnia, domaga się natychmiastowego pobrania krwi.
Zaleca odpoczynek w łóżku i zapowiada przyjście domowego lekarza następnego ranka.
W piątek rano lekarz ten przychodzi i wyznacza nam spotkanie w klinice na godzinę drugą po
południu dla sprawdzenia krwi i pobrania szpiku. Bardzo poważnie mówi:

Oby nie była tylko mononukleoza.

A jeśliby to nie było to? - pytam patrząc prosto mu w oczy. On nie odpowiada.

Rozdzierająca błyskawica przelatuje mi przez głowę. Słyszę, jak głuchy głos, mój własny,
wymawia straszliwe słowo:

Białaczka?!

Skinął głową potwierdzająco.

background image

Widzę przed sobą, jak twarz mego męża blednie śmiertelnie i broda drży. Jesteśmy
spiorunowani, osłupiali. Burza jedną błyskawicą rozdarła nasze błękitne niebo, wszystko
ginie w tym straszliwym ryku — białaczka! W uszach szum w oczach mgła. O, Boże! Czy to
możliwe? Tyle wysiłków, tyle starań, tyle miłości i tyle triumfów — po to, aby na tym
skończyć: oto straszliwa pewność klęski, nagłej i okropnej, tuż przed nami.
Z sercem w popłochu i dygocącymi nogami zabieramy Marka do kliniki na początku
popołudnia. Podczas gdy mu pobierają krew i przekłuwają mostek, by pobrać szpik, główny
lekarz od analiz siada koło mnie i przemawia do mnie po cichu. Odgaduję przyczynę
współczucia i dobroci w jego zachowaniu. Już jestem pewna orzeczenia.
Wracamy z Markiem i kładziemy go do łóżka oczekując na przyjście domowego lekarza,
gdy tylko będą wiadome wyniki analiz: około piątej — jak-nam mówiono. Tłumaczę
Markowi, że ma wirusa we krwi. Była to wersja oficjalna, wstydliwa, jak również mglista,
która została utrzymana do końca.
Lekarz przychodzi około piątej, siada na fotelu w
salonie i milczy. Słowa są zbyteczne, wiemy już wszyst-
ko.

.

Nadeszła już próba w całej swej okropności. Przyjmujemy ją nie uginając się; musimy być
silni ze względu na syna. On nas potrzebuje. Tym razem nie chodzi już o to, by go wyleczyć,
ale by mu pomóc nieść krzyż, który jest też naszym krzyżem. Trzeba, abyśmy go nieśli, aby
jego wątłe ramiona czuły się wtulone w nasze; żebyśmy razem przechodzili stopnie naszej
kalwarii i aby w każdej chwili znajdował nas spokojnych i podtrzymujących go na duchu,
spokojnych i pogodnych.
Pośpiesznie wrzucamy do walizki jego ubrania. Idę kupić dodatkowe piżamy — czerwone
— aby nie było widać plamek krwi, i już jedziemy do Lowanium, gdzie będzie się próbowało
ratować go, przynajmniej prowizorycznie, jeśli jeszcze jest czas na to.
Profesor, który kieruje sekcją hematologiczną klinik uniwersyteckich w Lowanium,
przyjmuje nas natychmiast i długo z nami rozmawia. Nasze spotkanie jest pełne godności:
stawiamy czoło nieszczęściu. Chaemy przeżyć z całą świadomością każdą godzinę, która
pozwala być u boku naszego syna; chcemy mieć całkowitą świadomość wszystkiego, aby
wszystko rozumieć i lepiej znosić. Podczas tych osiemnastu miesięcy będziemy sobie
powtarzać słowa, które nam powiedział profesor:
— Musicie się nauczyć żyć z dnia na dzień, nie pozwalając sobie myśleć o jutrze.
Ale czy można myśleć o czymś innym, niż o tym właśnie? Czyż można żyć z zawieszonym
nad sobą mieczem Demoklesa wiedząc, że nić musi pęknąć? Czy można dalej żyć wtedy,
kiedy chciałoby się umrzeć, by o niczym nie myśleć?
Doktor powiedział także:
— Trzeba opancerzyć swoje serce.
Ale jak nie mieć rozdartego serca wobec tak okrutnej prawdy? To drogie dziecko, które od
lat piętnastu otaczaliśmy opieką za cenę takich wysiłków, teraz mamy stracić? Chyba cud....
O, Panie, który wszystko możesz, wystarczy Ci powiedzieć: „Chcę" i wszystko będzie
ocalone. Zlituj się nad nami. Daj nam moc, abyśmy umieli być rodzicami w czasach
najgorszych, jak byliśmy w dobrych! Pomóż nam, gdyż sami nie potrafimy tego udźwignąć,
to jest nieludzkie! Milczeć wobec całego świata zewnętrznego po to, aby sam Marek nie mógł
się dowiedzieć okropnej nazwy swojej choroby, i uśmiechać się przy nim, aby wierzył, że
jesteśmy ufni i pełni otuchy. Uśmiechać się? Wtedy, kiedy kurczą się nasze twarze i oczy
zwilżają się w każdej chwili. Uśmiechać się. A nawet nauczyć się kłamać! Nie znoszę
kłamstwa. Nauczyłam moje dzieci nigdy nie kłamać. Nigdy ich nie karałam wówczas, gdy
przychodziły przyznać się, że zrobiły jakieś głupstwo. Ja, która czuję, że się rumienię, jeśli
trzeba coś skłamać, będę musiała żyć w obecności Marka i kłamać, patrząc mu w oczy. Czy
potrafię?

background image

Wieczór nadszedł, musimy wracać do Brukseli, pozostawiając w Lowanium naszego
biednego „malca", bardzo dzielnego zresztą i przekonanego w swej naiwności, że zostaje
tylko na parę dni. Nigdy nie zapomnę tego powrotu do domu. Wreszcie mogliśmy pozwolić
sobie na łzy, podczas gdy auto toczyło się ku domowi, gdzie nas oczekiwały córki zboWe, ale
również mocne. O, ten pierwszy wieczór bez niego!
Tymczasem choroba postępowała w sposób piorunujący. Kiedy otrzymał pierwszą kurację,
było już prawie za późno. Wielka transfuzja krwi przywróciła go nieco do życia.
Biedny chłopiec! Przedwczesne urodzenie sie, wrodzona wada serca, kruche dzieciństwo,
operacja steno-zy płucnej — to wszystko było niczym. Trzeba było teraz dopiero spotkać się
z najgorszym i jeszcze ukrywać to przed nim. Drogi nasz Marek skazany na śmierć, a
niepokojący się o nas, o naszą troskę o niego. Dziękował serdecznie za najmniejszą nawet
usługę. Zawsze będę pamiętać, jaki był łagodny i miły, jak się troszczył o nas, a także o swoje
studia. Bał się, że nie zda egzaminu, już tak bliskiego. Szkoła i praca szkolna miały być
nieustannym problemem dla jego sumienia pracowitego ucznia, który kochał szkołę.
W dwa dni po jego wyjeździe do Lewanium miałam telefon od Ojca Roberti, jego
nauczyciela religii w gimnazjum św. Michała. Bez wielu słów on przeczuł, odgadł prawdę.
Podczas całej choroby Marka był stale przy nim, przy nas, podzielając nasze nadzieje i
niepokoje, podtrzymując Marka, ofiarowując mu jednocześnie podporę duchową, gorącą
przyjaźń oraz kontakt ze szkolnymi kolegami.
Po dwóch tygodniach pobytu Marka w Lowanium mógł on wrócić do domu: co za radość!
Pomimo, że przyznaje się w myśli nieodwracalność sytuacji, w sercu niepodobna jej przyjąć.
Człowiek czepia się każdej nadziei. Może będzie można jednak go utrzymać, zachować w
oczekiwaniu na odkrycie lekarstwa — cudu, którego oczekuje przecież cały świat. 5-go
czerwca wraca do domu rodzinnego słaby bardzo, ale kontent z tego, że jest u siebie.
W poniedziałek 7-go czerwca nagle rozsrożyły się straszne bóle w brzuchu. Wezwany
lekarz był bezsilny, nie działały żadne lekarstwa. We wtorek 8-go z konieczności odwiozłam
ambulansem naszego biedaka do Lowanium.
Trzeba przeżyć to samemu, aby całkowicie zrozumieć dramat, którym jest dla naszych
bliźnich syrena pogotowia na ulicach miasta.
W pokoju 715 Marek miał przeżyć najokropniejsze godziny swego życia. Nastąpił paraliż
kawałka jelita pod nieprzewidzianym wpływem kuracji nowotworowej i cierpienie było takie,
że biedak wzywał śmierci jako wyzwolenia. W owych dniach nastąpiły dwa silne ataki
epilepsji, wywołane przez natężenie bólu. W ciągu kilku godzin stracił zdolność mówienia i
władzę w prawym ramieniu. Wykonano encefalogramy, elektrocardiogramy i przeróżne
badania. Ale ból wzmagał się nadal z dnia na dzień, w tempie zawrotnym. Chwilami już na
ulicy słychać było wycie mego dziecka. Tylko zastrzyki fortalu (rodzaju morfiny) mogły mu
przynieść nieco ulgi. Widzę jeszcze Ojca Roberti, który przybył w sam czas ataku,
wstrząśniętego, z twarzą zalaną łzami, patrzącego na Marka z jakąż litością! Marek cierpi
albo śpi pod działaniem zastrzyków, ale nie można ich nadużywać. Odważnie więc
ofiarowuje swe cierpienia za grzeszników. Prosi mnie o swój różaniec i porównuje się do
swej ciotki zmarłej na raka.
Po odblokowaniu jelit okrutne bóle pozostają. Myśli się już o wszelkich możliwościach,
nawet o nowotworze jelit: radiografie, rektoskopie. Cierpienia trwają, a zmniejsza się
odporność.
Podczas tych straszliwych tygodni, najcięższych w ciągu całej jego choroby, Marek w
chwilach przytomności nie ustawał w wyrażaniu swej wdzięczności personelowi, który go
pielęgnował, odwiedzającym go przyjaciołom, szczególnie Ojcu Roberti, który codziennie
przynosił mu pociechę swojej dobroci, uśmiechu i sympatii w najgłębszym tego słowa
znaczeniu. Dla mnie, która byłam przy nim w dzień i w nocy, bez snu i w ciągłym niepokoju,

background image

był pełen subtelnej czułości i łagodności, ale jednocześnie składał dowody wielkiej
trzeźwości i jasności myśli. Mówił mi czasem te straszne słowa:
— Ci lekarze są uczniami czarowników, manewrują ogniem, nie mogąc zagasić pożaru.
A ja nie mogłam wyjaśnić, że tu nie chodzi o lekarzy i lekarstwa, ale o nieuleczalną
chorobę, która nim zawładnęła.
W czasie narady kilku profesorów, którzy przyszli rozważyć jego przypadek, powiedział:
— Widocznie jestem dla was interesującym przypadkiem.
Ta konsultacja z 17-go czerwca, wywołana przez telefoniczną rozmowę z profesorem
Janem Bernard z Paryża, doprowadziła lekarzy do wniosku, że uporczywe bóle są natury
nerwowej. Cały jego organizm bardzo źle zareagował na początkową kurację.
Ale fortal grozi niewolą, którą należy przełamać. W ciągu piętnastu dni Marek był wyraźnie
znarkotyzo-wany. Trzeba go było uwolnić od zatrucia, za wszelką cenę odrzucić tę truciznę,
która wprawdzie łagodziła bóle, ale tworzyła krąg piekielny. Lepsze były bóle niż to, co je
znieczulało.
Poproszono mnie więc, abym wróciła do domu, aby zapewnić Markowi całkowity spokój.
W istocie po to, abym go nie widziała, jak będzie wył z bólu, kiedy go się pozbawi zastrzyku:
w ostatnich dniach w chwilach nieprzytomności wyskakiwał z łóżka i pełzał po podłodze ku
narkotykowi. W piątek 18-go czerwca został więc sam, bezsilny, złamany. Był naprawdę
godny litości. Od kilku dni w paroksyzmie ataków wyrywał sobie garściami włosy, które
zniszczyły leki. Był wyłysiały, jakiś dziki, złamany fizycznie i moralnie (sprawiono mu
perukę, by ukryć jego łysinę).
W sobotę 19-go czerwca, widząc jego głębokie rozprzężenie, pozwolono nam odwiedzić go
przez godzinę. Drogi, biedny malec wtulił się we mnie łkając i uczepił się mnie, jak człowiek
tonący boi. Zapomniano mu powiedzieć, że otrzymaliśmy zakaz odwiedzania go i on myślał,
żeśmy go opuścili! Przypominał ptaszka, który wypadł z gniazda — z długimi, chudymi
ramionami, podziurawionymi igłą, jak rozpostartymi skrzydłami, z trzema włosami
rozrzuconymi po łysej czaszce, z oczyma wpadłymi, zrozpaczonymi, bez życia.
Ale mieliśmy jeszcze zobaczyć, co może wola w tym ukrzyżowanym, drobnym ciele:
wyjaśniłam mu powód, dla którego zabroniono mi pozostawać przy nim, i to, że trzeba za
wszelką cenę zlikwidować te leki, które rujnują ludzką godność chorego. Musi jeszcze
tydzień pozostać w Lowanium, aby odbyć kurację odtruwającą i powinien czynnie
współpracować z usiłowaniami przywrócenia mu równowagi. Przyjął to bardzo dzielnie, gdyż
zrozumiał, że lepiej jest cierpieć, niż ulec narkotykowi. To był doprawdy cud woli i siły
moralnej u piętnastoletniego dziecka z organizmem zbolałym, zrujnowanym.
Jak tylko mógł wstać, poszedł odwiedzie cnorych w sąsiednich salach, przepraszając ich za
mącenie ich spokoju przez te krzyki, gdy cierpiał ponad miarę.
To właśnie w ciągu tego strasznego okresu swojej choroby zwierzył mi się ze swoich
projektów na przyszłość: chciał zostać księdzem. Troska o Kościół, którą nosił w swym sercu
od tylu już lat, musiała kiedyś wywołać potrzebę osobistego zaangażowania się. Od dawna
już zauważyłam rodzenie się tego powołania. Marek był stworzony do służby Bożej, to się
stawało coraz jaśniejsze. Dzięki Ci, Panie. Ofiarowałam Ci go przecież od chwili urodzenia.
Spojrzałeś nań, zawołałeś go po imieniu, pierwszy go umiłowałeś;"nie należy już do mnie,
lecz do Ciebie. Możesz przyjść, wziąć go, kiedy zechcesz, on już należy do Ciebie; ale daj
nam tę siłę otwarcia rąk, aby pozwolić mu odejść do Ciebie, kiedy nadejdzie godzina!
W sobotę 3-go lipca, o radości niepodziewana, Marek może wrócić do domu i spędzić w
nim szczęśliwie koniec tygodnia. Nadzieja stabilizacji ... błękitne marzenie....
W poniedziałek 5-go trzeba wracać do Lowanium, na konsultację tylko, na kontrolę krwi.
Po jej pobraniu trzeba czekać cierpliwie dwie lub trzy godziny na wyniki. Idziemy usiąść
sobie na ławce, w słońcu.... Nie wierzę swoim oczom, że go widzę znowu tu, zupełnie
ubranego, rzeczywistego i zdawałoby się, wesołego. Serce moje wzbiera nadzieją; patrzę na

background image

mego syna naprawdę żywego, przy mnie: je sobie wiśnie. Jego oczy stały się znów jasne,
uśmiechnięte. Całe piękno świata mieści się dla mnie w tych dwóch aksamitnych źrenicach i
wpatruję się z zachwytem w śliczny uśmiech na tej twarzy napiętnowanej cierpieniem. Przy
pięknej peruce na głowie nikt by się nie domyślił, czego dokonała ta mała, obnażona czaszka
przed paru dniami zaledwie.
Patrzy na mnie czule, wsuwa swoją rękę w moją. Nic nie zostało powiedziane, ale dobrze
się rozumiemy. Będziemy znowu mogli żyć! Ach, co to za wspaniałe rzeczy: ławka w słońcu
i żywy syn zajadający czereśnie!
Ale nie może żyć bez leków. Dają mu je więc,'ale przez ostrożność tylko pół dawki, gdyż
paraliż jelit dowiódł, że źle je znosi.
Nagle po południu pojawiły się straszne bóle twarzy. Widzę, że jego twarz nagle się
deformuje: to objawia się paraliż. Znów prowadzimy go do kliniki skurczonego i zbolałego.
Nazajutrz twarz jest zablokowana, jest całkowity paraliż twarzy, który będzie trwał przeszło
cztery miesiące. Tylko oczy zachowały całą swą ruchliwość w tej marmurowej twarzy.
Marek jest znów pognębiony. Ginie również nasza nadzieja. Trwa droga krzyżowa. Marek
coraz lepiej zdaje sobie sprawę z tego, że jego życie jest stracone. Nadszedł czas wakacji, ale
on je spędzi w czterech ścianach klinicznego pokoju. Myśli z tęsknotą o lasach Ardenii i
mówi do wuja:
— Nie robię sobie złudzeń, już nigdy nie pojadę do C...
Na dobitkę to jest recydywa białaczki. Tym razem otrzymuje pokój 717; pozostanie w nim
aż do 27-go listopada! Zamiast 52 kg waży zaledwie 40 i nie przestaje chudnąć dalej. Trzeba
zastosować inną kurację; otrzymuje mnóstwo leków, które mu źle robią; znowu zaczyna bez
przerwy wymiotować. Biedak wyniszcza się i dobrze to czuje, nie może już niczego strawić.
Otrzymuje sakrament chorych w całkowitej przytomności i sam prosi o silę z nieba: tak
bardzo będzie jej potrzebował!
Jego ciało staje się coraz bardziej przeźroczyste, a jego dusza coraz bardziej pociągająca.
On przyjmuje cierpienie bez skargi, pozostaje, a nawet staje się coraz więcej otwarty na
innych; interesuje się wszystkim i każdym. Zaskarbia sobie przyjaciół, którzy go nigdy nie
zapomną, jak ta zacna pani H., która lekceważy własne cierpienie, aby myśleć jedynie o
cierpieniu Marka... i moim. Kapelan kliniki często przychodzi pogawędzić z him i
przywiązuje się do niego. Co rano przynosi mu Komunię świętą, której Marek niekiedy nie
może przyjąć, tak gwałtowne bywają mdłości. Zawiązuje się przyjaźń z dwoma sąsiadami z
jego pokoju. Wszyscy trzej umrą po kolei w ciągu trzech miesięcy. Szczególnie kocha z
całego serca zacną siostrę H., która zarządza siódmym piętrem i którą nazywa pieszczotliwie
swoim wampirkiem, bo prawie codziennie pobiera mu krew. Ona także lubi tego
młodziutkiego chorego, dzielniejszego i pogodniejszego niż dorośli ludzie, najbardziej
chorego i najcierpliw-szego z pacjentów.
27-go lipca punkcja lędźwiowa i kostna, robiona systematycznie, wykazywała, że jeszcze
raz rozwój białaczki został przytłumiony. Jednakże trzeba było podjąć inną jeszcze kurację,
która, wprawdzie nie wywołuje paraliżu, ale zuboża krew: jest w niej o wiele za mało płytek i
prawie nie ma białych ciałek: Marek jest więc bezbronny wobec mikrobów i grożą mu
wszelkie infekcje. Zabrania się więc wszelkich wizyt. Dopuszcza się tylko mamę i tatę. Jego
siostry pojadą na kilka dni do Ardenii. Zgadza się na wszystko, bylebym tylko ja była.
Prosił, żeby mu przylepić do ściany w jego pokoju widokówki otrzymane od sióstr i
przyjaciół; przygląda im się trochę smutnie i mówi:
— To są moje wakacje.
Tu zaczęła się nowa komplikacja, trzeba by powiedzieć: nowa tortura. Skarży się na silne
bóle głowy, złapał katar. W istocie objawia się zapalenie płuc i oskrzeli, wyradza się plewryt,
któremu towarzyszy zapalenie opon mózgowych - to wszystko poza białaczką i paraliżem
twarzy. Nie licząc bólów jelit, które nie zanikły całkowicie.

background image

Marek żyje cztery miesiące z temperaturą od 39 do 41 stopni. Ileż radiografii, ile
antybiotyków! Musi poddać się kuracji promieniami kobaltowymi na głowę. To powoduje
konieczność codziennego przewożenia go w ambulansie z kliniki św. Michała do kliniki św.
Rafała, gdzie się znajduje bomba kobaltowa. Każdy kamyk na drodze powoduje
niewysłowione bóle w jego nieszczęsnej głowie. Już nie je, nie pije nic i żyje przez kilka
miesięcy karmiony jedynie przez kroplówki. Obnażono mu żyłę po to, aby tam wprowadzać
igłę na stałe, gdyż jego żyły ulegają zwapnieniu i nie znoszą już kontaktu z igłami.
Biedny Marek znowu schudł. Waży teraz zaledwie trzydzieści kilo. Jego ciało pokrywają
odleżyny, które trzeba opatrywać dwa razy dziennie za cenę wielkich cierpień. Leży na
specjalnym materacu, bo na jego plecach jest rana szeroka jak dłoń. Jego biodra są poranione,
także łokcie, pięty i tył głowy.
On, którego ciało jest jednym bólem, znajduje jeszcze siłę, aby witać gości, rozmawiać z
nimi. Z jego twarzy zamarłej w paraliżu, dwoje wspaniałych oczu patrzą na gościa i potrafi
wszystko wypowiedzieć jednym spojrzeniem. Oczekuje niecierpliwie odwiedzin tatusia, który
przychodzi do niego co wieczór, a czasem i rano przed pójściem do biura... Lubi nadejście
Tereni i Hani, którym już pozwolono przychodzić. Przyjmuje ciepło i radośnie rodzinę i
przyjaciół. Często jest już wyczerpany cierpieniem i ukrywa swą słabość przez nadludzki
wysiłek, ale jest zawsze do dyspozycji tych, którzy mu przynoszą dowody swej przyjaźni.
Czasem jego cierpienie jest za gwałtowne i trzeba zastrzyku fortalu, by go uspokoić: on tylko
przynosi mu chwilę całkowitej ulgi, ale Marek zdając sobie sprawę z jego niebezpieczeństwa
prosi o niego tylko wtedy, kiedy już naprawdę nie może więcej cierpieć. Profesor,
odpowiedzialny za jego pielęgnację, ma do niego pełne zaufanie. Jest dla nas nie tylko
lekarzem kompetentnym, któremu ufamy w pełni: jest to człowiek o wielkim sercu i nasz
przyjaciel. Miło mi tutaj podkreślić całą jego dobroć. Jego światłe starania utrzymywały nasze
dziecko przy życiu jeszcze przez osiemnaście miesięcy od chwili objawienia się jego
choroby; jego niezwykła dobroć pozwoliła Markowi przyjąć w pełni tę straszliwą próbę i z
godnością stawić jej czoło.
Naprawdę wypada tu użyć słowa „godność". Marek zdobywa nad wszystkimi, co go
odwiedzają, władzę, której on sobie nie uświadamia, ale którą ja dobrze widzę. Siostra H. mi
wyznała, że nigdy jeszcze nie spotkała podobnego wypadku, aby dramat był do tego stopnia
opanowany, ani chorego, którego wola w taki sposób by przekraczała nędzę fizyczną. A
przecież Bóg tylko wie, dokąd sięgało w tym czasie zwątlenie jego ciała. Marek tak osłabł, że
sam nie potrafi poruszyć się w łóżku, jest tylko szkieletem o oczach otwartych.
Zanieczyszcza swoje łóżko. „Cóż to za upadek!" — mówi często. Ale przyjmuje moje słowa
o zgodzie na wszystko i pogodzie; pozostaje przytomny i trzeźwy; jest gotów umrzeć;
przyjmuje swój los. Więcej jeszcze, ofiaruje swoje życie.
Czasem, gdy już nie może wytrzymać bólu, dostarczam mu trochę muzyki, często
„Alleluja" Handla i ze złączonymi rękami, rozumiejąc do głębi wzajemne swe cierpienia,
spuszczamy się oboje na wolę Bożą we wspólnym poddaniu się.
Przeżyłam tam godziny najbardziej rozdzierające, ale i najbogatsze mojego
macierzyńskiego życia. Nasze milczenie było pełnią, cudownym zjednoczeniem, doskonałą
miłością, całkowitym zrozumieniem. Słowa były zbyteczne. Kochałam Marka całkowicie dla
niego, pomagałam mu nieść swój krzyż, przyjmować go i obejmować. Przypominałam mu
niekiedy tę pieśń, którą lubił śpiewać, gdy był mały:
„Panie, chciałbym z Tobą przywiązać się do krzyża."

Widzisz, Marku, Jezus wziął cię za słowo. Rozwierał wówczas obie swoje niemal

bezcielesne
ręce na znak zgody i jego czarne oczy uśmiechały się w sztywnej twarzy. Trzeba było
jednocześnie przygotowywać go do śmierci w radości oddania się i jeszcze wiązać go z
życiem.

background image

Czasem zmęczony cierpieniem, mówił do mnie:

Mamusiu, chciałbym już umrzeć. Mówiłam mu wtedy, że nie trzeba mówić o śmierci,

w piętnastym roku życia, że to byłoby najłatwiejsze rozwiązanie, że czekało go jeszcze życie
z mnóstwem zadań do wykonania na ziemi.
Próbował uśmiechnąć się i odpowiadał:
— Czegóż jeszcze mogę dokonać ze zrujnowanym ciałem i zamroczonym umysłem?
Odpowiadałam mu, że wielcy święci wykonywali swoje posłannictwo na ziemi wlokąc za
sobą obolałe ciało. I dodawałam, że jeśli nie każdy może być gwiazdą na niebie, to każdy
może być przynajmniej skromną lampą w swoim domu.
— Jestem gotów wszystko przyjąć, wszystko znieść, ale wiesz, mamuśko, jeśli Pan mnie
zawoła do siebie, to odpowiem! „Obecny".
— Zgoda, mój Marku. Ale tymczasem trzeba walczyć o życie. Powinieneś pragnąć życia,
choćby ze względu na mnie; cóż bym poczęła bez ciebie?
— Nie przejmuj się, kochana. Jeśli umrę, to cię nie opuszczę, przyrzekam ci to. Wiesz, że
nasze serca są złączone na zawsze: aż do śmierci, a także poza śmierć. Jeśli umrę, to zostanę
przy tobie. Będę ci bliższy niż teraz: będę w tobie i nigdy już się nie rozdzielimy.
Tymczasem to ja go już nie opuszczam. Od początku sierpnia jestem przy nim w dzień i w
nocy; jest wtedy spokojniejszy, pogodniejszy. Jego tatuś odwiedza go każdego wieczora. Co
wieczór Marek przeżywa wielką radość z powodu obecności przy nim tatusia, który zadawala
się kawałkiem tortu i szklanką wody, przełkniętymi pośpiesznie na brzegu łóżka! Bardzo
często też przychodzą Terenia i Ania. Nasze domowe ognisko jest teraz tam, w pokoiku 717
szpitala św. Piotra, gdzie otaczamy naszego „malca" swą serdecznością.
Jego powołanie na księdza utwierdza się w ciągu tych miesięcy rozmyślań, cierpień i
modlitwy. 15-go czerwca zwierzył mi się z tych swoich marzeń, które odgadywałam już od
dawna i byłam z nich dumna i szczęśliwa. We wrześniu, kiedy już tatuś nabrał zwyczaju
spędzania przy Marku w Lowanium swych week-endów, żeby pozwolić mi wracać do domu
na czas od soboty po południu do niedzieli, Marek zwierzył się mu i uradował się bardzo z
tego, że czuł się zrozumiany i Zaaprobowany przez ojca. Dzięki temu czuł się naprawdę
szczęśliwy, mimo swych ciężkich doświadczeń, ponieważ czuł się podtrzymywany i
popierany w swych istotnych aspiracjach.
W tej długiej i strasznej chorobie wykazuje mądrość odkrywania bogactw, które otrzymuje.
Podziwia serdeczne oddanie opiekujących się nim pielęgniarek; czuje się obsypany
dowodami wiernej przyjaźni swych wujów i ciotek, naszych przyjaciół; docenia przede
wszystkim możność swobodnego porozmawiania z tatusiem w końcu każdego tygodnia i tak
wielką bliskość swojej mamy. Otaczamy to taką miłością, że topnieje z wdzięczności.
Porównuje swój los z losem wielu chorych przytłoczonych samotnością i dziękuje niebu za tę
całą ludzką serdeczność, okazywaną mu tak spontanicznie. O, te godziny cudownej
poufności! Nigdy ich nie zapomnę; one stanowią najpiękniejsze wspomnienia mego życia.
Przeżyłam tam, tak blisko jego otwartej duszy najbogatsze doświadczenie duchowe, jakie
miałam kiedykolwiek.
Jednak czasami bardzo po ludzku przytłaczało go moralne cierpienie i mnie także ono
łamało. Żałował swego zmarnowanego zdrowia, straconej młodości, swojej dawnej beztroski;
czuł się przedwcześnie stary, od razu dojrzały. Myślał o swych kolegach, którzy żyli w
radości swych chłopięcych dni. Żałował Ardenii, gdzie jego siostrzyczki były teraz bez niego.
Wobec tego rodzaju cierpienia byłam bezradna i nie mogłam ukryć swoich łez. Ale wtedy on
mnie pocieszał:
— Nie można płakać, mamusiu, gdyż moje cierpienia mają sens.
Pod koniec września jego stan fizyczny jest wprost rozpaczliwy. Jeśli promienie kobaltu
mogły zahamować ustalanie się białaczki w głowie, jeśli dwa miesiące spędzone w półmroku,
za zasłoniętymi zasłonami, trochę osłabiły gwałtowne bóle głowy, to za to wzmogło się

background image

zapalenie phjc, a jego odporność dobiega końca. Gorączka, wycieńczenie, bóle zrobiły
żałosny łachman z jego ciała. Miewa chwile nieprzytomności do tego stopnia, że 22-go
września jego siostrzyczki przywiozły do Lowanium płytę, którą miały nam ofiarować na
nasze srebrne wesele 24-go września, obawiając się, aby dusza ich braciszka nie uleciała
przedtem z tej ziemi. Co za smutny dzień ten 24-y września: Marek już jest jedną nogą w
grobie. Dostaje uremii. Profesor walczy, jak tylko może, z nadchodzącą już śmiercią:
transfuzje krwi, płytek, ciałek białych; czujność nieprzerwana.
Wszyscy są smutni, gdyż wszyscy lubią tego dzielnego chłopca, który tak długo, z taką
odwagą walczy ze śmiercią. Ludziom, którzy przychodzą go odwiedzić, ma jeszcze siłę
odpowiadać: „Wszystko w porządku" i pytać ich z kolei o zdrowie. Kiedy nas budzi w nocy,
zbiera swe siły, aby przeprosić nas za kłopot. Taki jest delikatny w ukrywaniu swoich bied.
3-go października Marek jest w omdleniu, już mnie nie poznał; 4-go jest najgorzej.
8-go października pojawia się lekka poprawa. Od kilku dni dostaje nowe kroplówki...
Gorączka, na próżno zwalczana przez tyle tygodni, nareszcie spada! Czyż ta wola ze stali w
tym ciele glinianym byłaby w stanie przywołać uciekające życie?
10-go Cień uśmiechu zdaje się przebijać z tej twarzyczki sztywnej od trzech miesięcy. Nie
śmiem jeszcze wierzyć. Ale Ojciec Roberti ogłasza swoją radość zaraz po przybyciu, a więc
to prawda!
Odtąd postępy są powolne, ale widoczne. Stopniowo powraca życie. Marek może już sam
podnieść głowę na poduszce, poruszyć się w łóżku. Odleżyny goją się pomalutku. Uśmiech
już jest wyraźny na tych ustach, na wychudłych policzkach. Waga wzrasta, a z nią i nadzieja.
Mały skrawek nieba znów staje się błękitny. O, Boże, czyż to byłby powrót do życia?
Marek zdaje sobie ze wszystkiego sprawę z nadzwyczajną trzeźwością. Zawsze z tą samą
radością oczekuje odwiedzin Ojca Roberta, który przyprowadza paru kolegów z klasy albo
Helenkę czy Denisa, dwoje wielkich przyjaciół zranionych na ciele, ale tak bogatych
duchowo. Jest szczególnie szczęśliwy, jeśli towarzyszy im Ojciec Toussaint. Będąc
wychowawcą klasy, w której są teraz koledzy Marka, często przychodzi do niego, przynosząc
mu razem z nowinkami z kolegium swoją przyjaźń, którą czas nieustannie pogłębia. Nie
jestem w stanie stwierdzić, do jakiego stopnia te błogosławione odwiedziny pomogły
Markowi zachować umysł żywy i serce ogrzane tą całą przyjaźnią. Jest wciąż otwarty na
problemy stojące poza nim. Jest jeszcze zbyt słaby, aby wiele mówić, ale jego oczy tak żywo
mówią same za siebie!
Jednakże cierpienia nie ustają jeszcze. Pozostają rany, które trzeba opatrywać. Pojawiają się
wszelkiego rodzaju zaburzenia. Ponieważ okazały się niepokojące ubytki wapna, więc
kliniczna laborantka, Anna Maria, przychodzi przez trzy dni pobierać mu krew dla
specjalnych jakichś analiz. Uważa go za tak dzielnego, dobrego i miłego (podziękował jej
ładnie za jej stara

nia), że ona odtąd staje przy nim, codziennie go odwiedza, ofiarując mu przyjaźń starszej
siostry.
Stopniowo jednak odzyskuje się grunt pod nogami. Kroplówki, antybiotyki, badania i
kuracje wszelkiego rodzaju podtrzymują życie.
Sam Marek pojmuje, że to jeszcze nie koniec:
— Widzisz, mamusiu, nie mówiłem nic, ale dobrze czułem, że już umrę. Pan Bóg już
wziął mnie w Swą rękę, jak to robi rybak, następnie dobrze mi się przyjrzał i powiedział:
„Mała rybko, nie jesteś dosyć duża, nie masz mi jeszcze nic do ofiarowania, wracaj trochę do
wody, aby urosnąć". I Bóg zostawił mnie na świecie, abym mógł zdobyć jakieś zasługi. I tak
jest, prawda, mamusiu? Nie mam jeszcze nic do dania Jemu, dotąd tylko korzystam ze
wszystkiego, a niczego jeszcze nie dałem sam.

background image

Co to za pokora, mój dobry Marku! Mało ludzi dorosłych u kresu dobrze wypełnionego
życia może przedstawić Bogu takie żniwo czułości, miłości, odpowiedzi na wezwanie.
A pokorny i dobry Marek dodał jeszcze:
— Wiesz, że nie lubiłem tego, kiedyś ode mnie odchodziła. To nie przez egoizm
chciałem cię zatrzymać przy sobie. Nie bałem się śmierci, ale bałem się umrzeć z daleka od
ciebie.
Drogie dziecko! Czternaście miesięcy później, gdy nadeszła ostatnia godzina, jego ostatnie
słowa będą miłym słówkiem dla tatusia, wołaniem mnie i wyrażeniem pokory: „Jestem
biedakiem".
Powiedział mi jeszcze:
— Nie chciałbym umierać nie wiedząc o tym. Nie chcę zaprzepaścić swojej śmierci. To
akt najważniejszy w całym życiu człowieka. Wiesz, że nie boję się śmierci.
Dla mnie śmierć nie jest końcem, ale początkiem. Nadejście tej zorzy chciałbym widzieć
otwartymi oczyma. Przyrzeknij mi, przysięgnij, że mnie uprzedzisz, gdy ta chwila nadejdzie,
abym wiedział, że Jezus przychodzi po mnie. I dodał znowu:
— Jeśli Bóg mnie zawoła, odpowiem: „Obecny".
Ręce rozłożone, serce ofiarowane, dusza oddana...
Te ostatnie sześć tygodni spędzone w Lowanium są pełne nadziei. Mnożą się kuracje i
badania: radiografie, tomografie, prześwietlenia płuc pozwalają skuteczniej leczyć prawe
płuco, bardziej zajęte. Serce trzyma się wciąż. Następnie próbuje się znów karmić go przez
usta. Na próżno: zrzuca wszystko, nawet wodę. Tyle razy musiałam zanosić mój obiad do
pokoju służbowego, bo nie znosił nawet zapachu tego talerza.
Trzeba rzeczywiście nauczyć go jeść normalnie. Dają mu sztuczne enzymy, aby zastąpić i
pobudzić wydzielanie się kwasów w żołądku, które już nie zachodzi. W początku listopada
zaczyna jeść po trochu. Całe piętro się cieszy: nareszcie Marek zjadł filet z ryby za cenę
jakich wysiłków! Cóż to za wola!
Jak to cudownie widzieć uśmiech na tej wychudłej twarzy, usztywnionej miesiącami przez
paraliż! Jak dobrze, gdy raz jeszcze wzrasta w nas nadzieja!
Podczas tych dni spędzonych razem, Marek dużo mówił mi o swojej przyszłości. Był
przedtem gotów umrzeć, teraz miał być gotów żyć. Jego wielkim cierpieniem teraz było
poczucie intelektualnego obniżenia się. Uważał, że nie jest zdolny do podjęcia kiedyś
wyższych studiów. „Zbyt głupi na jezuitę" - mówił.
Odpowiadałam mu, że wszystkie drogi są piękne, na których służy się Panu: skromnego
wiejskiego proboszcza, oddanego swym owieczkom, kapelana kliniki bogatego w osobiste
doświadczenie cierpienia, księdza oddanego kontemplacji w ciszy klasztoru. Jego dusza była
oddana Bogu, ale martwił się tym, że będzie Mu mógł ofiarować tylko zrujnowane ciało.
Jakże Bóg musiał kochać w tych dniach nieszczęsnych pokorne oddanie się tego
wspaniałomyślnego dziecka, które myślało jedynie o służeniu Mu!
Z całej duszy Marek wierzył w miłość Ojca. Jego dusza była otwarta na ufność i wiarę, na
miłość Bożą. Przyjmował przyszłość jakąkolwiek, spuszczając się całkowicie na Boga, który
stał się centrum jego życia. W duszy jego nie było żadnego chodzenia po omacku. W
rozmyślaniu i cierpieniu znalazł właściwy sens swego życia: słuchać głosu Jezusa i służyć
Mu. Gotów był żyć lub umrzeć w całkowitym oddaniu, w ofierze pogodnej i radosnej. Znosił
z pokorą i po cichu bolesne godziny, które mu los wyznaczył. Dusza jego modliła się
modlitwą bez słów, złożoną z kontemplacji, obecności, wsłuchiwania się.
Tak, to było rozdarcie, ale i pełnia'...



background image



POWRÓT DO DOMU -ROK ŁASKI



Czując, że pomału przychodzi do siebie, nie śmiał prawie z początku wspominać o
powrocie do domu; ale po trochu ta myśl pochłonęła go całkowicie. Zwierzył mi się z
pragnienia otrzymania małego pieska.
— Rozumiesz, mamusiu, chciałbym mieć małego psiaka „do kochania".
Czyż można odmówić zmartwychwstającemu synowi radości otrzymania pieska? Myśl ta
została przyjęta: będzie miał swojego pieska, którego nazwie się Pitou.
26-go listopada wieczorem tatuś, tak jak codziennie od przeszło sześciu miesięcy,
przyjechał do Lowa-nium. Terenia i Ania były tam również. Czemu to, kiedy już jest
obiecane, że Marek jutro wraca do domu? Ale patrzcie, co tam się kryje pod płaszczem
tatusia? To się rusza... Ależ tak! To Pitou, malutki, bojaźliwy, mający zaledwie trzy miesiące;
wniesiony potajemnie do kliniki dla sprawienia niesłychanej radości Markowi! Tatuś kładzie
brązowy kłębuszek na łóżku syna oszalałego z radości. Jak to będzie wspaniale jutro w domu!
27-go radość ponad wszelkie radości! Marek jest znowu w domu!

Dzięki Ci, Boże!

— Jakimże szczęściem byłoby wrócić do domu, pomieszkać w nim choćby osiem dni i
umrzeć tu, u siebie!
Dziękuję Ci, Boże, za ten powrót do domu rodzinnego, za te cudowne miesiące, w których
Marek powracał do życia, zaczął jeść, chodzić, mieć nadzieję!
Dzięki za te godziny nadziei, rozkosznej, szalonej!
Można by uwierzyć w cud, tak szybka była poprawa: prawdziwe zmartwychwstanie.
Uzbrojony w kij od szczotki wobec braku laski, poruszał się odważnie, ucząc się chodzić.
Jego biedne, wychudzone ciało zdawało się być wyłonione z tych tańców żałobnych, tak
cenionych w średniowiecznych freskach, ale jego filuterne oczy promieniały życiem,
przesłaniając całą resztę. Lekki, czarny puszek wyrastał wreszcie na jego łysej głowie,
czyniąc go podobnym do pisklęcia ledwie wyklutego. Ale ta energia, którą rozwijał, aby
utrzymać się na nogach, była tak bardzo męska.
Kto by pomyślał, że nasze marzenia tak niespodziewanie się ziszczą! Marek spędził
Gwiazdkę w domu! Mieliśmy bardzo piękne ferie w naszych odzyskanych Ardenach. Nasze
ognisko rodzinne, wreszcie odbudowane po sześciu miesiącach niemożliwego życia,
promieniało szczęściem: „Żyjcie dniem dzisiejszym, nie myślcie o jutrze!"
Był tu, między nami, cały rozgrzany życiem, promieniejący spokojem. Ogarniała nas radość
zmieszana z obawą, gdyśmy patrzyli, jak podziwia przyrodę, zwróconą mu po sześciu
miesiącach szpitala. Już mógł trochę wychodzić, gdy pogoda była łagodna. Oddychał pełną
piersią; oczy jego obiegały swe odzyskane królestwo. Bawił się ze swoim pieskiem, słuchał
muzyki.
Och, jak było dobrze! Pomiędzy nami znajdował się też Dziadek Lemmens. Milczał paląc
swą fajkę, ale patrząc na swego wnuka żywego, mówił w duszy: „Panie, weź mnie zamiast
niego, to byłaby dla mnie taka radość oddać życie dla uratowania jego".
Dwie rzeczy pomogły Markowi wrócić do życia: życzliwość przyjaciół i podtrzymywanie
przez organizację „TOIT".
Największym niepokojem Marka w czasie tych ciężkich miesięcy była perspektywa
powtarzania roku szkolnego, znalezienie się w klasie nieznanej sobie. Jakież było jego
zdumienie, kiedy udawszy się po raz pierwszy na Mszę Św., odprawianą przez Ojca Roberti
wieczorem w sobotę, spostrzegł, że go otoczyli chłopcy i dziewczęta z trzeciej klasy

background image

łacińskiej, którzy podeszli do niego spontanicznie i bardzo po bratersku. Za ich
pośrednictwem co tydzień nawiązywał coraz to bliższe kontakty z młodymi: czuł się
serdecznie witany. Ci cenni przyjaciele: Hugo, Filip, Régis, Robert, Guy, Thierry i inni
przyczynili się niemało do powiązania Marka z życiem, szkołą, przyszłością.
Ale był też „TOIT". Tego się nie da opowiedzieć, to się odkrywa pięknego dnia i to się
przeżywa. Ojciec

1 Organizacja ta, stworzona w 1971 r. w Brukseli, jako miejsce spotkania, otwarcia się.
przyjaźni, dzielenia się ze wszystkimi, szybko objawiła się jako wspólnota życia, gdzie
inwalidzi i ludzie zdrowi opiekują się sobą nawzajem. Przez to życie wspólne, w którym
ludzie starsi, cudzoziemcy, pracownicy i studiujący mają swe miejsce, rodzą się w tym
niespokojnym czasie znaki nadziei.
W 1973 r. w związku z Międzynarodową Federacją Arki utworzyła się „Arka" w Belgii —
De Ark in Belgie - która ma na celu popieranie pełnej integracji ze społeczeństwem każdego
inwalidy czy człowieka odrzuconego. „TOIT" był pierwszym takim ogniskiem (obecnie jest
ich osiem).
Roberti założył grupę przyjaźni, w której młodzi i niemłodzi, zdrowi i inwalidzi przeżywają
wspólnie miłość chrześcijańską, jakiej uczyli pierwsi apostołowie. Już w Lowanium dzięki
Ojcu przyjmował odwiedziny Marii Janiny, Denisa, Heleny i bardzo ciepłe więzy złączyły
naszego syna z tymi wybranymi przyjaciółmi. Teraz odkryliśmy tę całą wspólnotę. Od
sześciu miesięcy, od samego początku przeżywała ona nasz dramat i modliła się za każdego z
nas. Nie wiedzieliśmy wtedy, jak dalece ci wszyscy przyjaciele pomagali nam dźwigać nasze
brzemię. I odtąd już nie przestali podtrzymywać nas swoją przyjaźnią i stali się naszymi
umiłowanymi braćmi.
Marek czuł się szczęśliwy pomimo cierpień, które musiał znosić: pobieranie krwi ze
sklerotycznych żył, antyleukemicznej, które wywoływały torsje, pokarmy bez soli,
ostrożności, ciągłe odpoczywanie.... „A ty, kiedy pościsz, namaść sobie głowę i umyj twarz,
by nie pokazać ludziom, że pościsz, ale twojemu Ojcu w skrytości; a Ojciec twój, który jest w
skrytości, odda tobie (Mt. 6, 17-18).
3-go lutego obchodzimy uroczyście jego szesnaste urodziny.
Po miesiącach zupełnego ogołocenia jak dobrze było widzieć go szczęśliwym, otoczonym
swoimi, w towarzystwie Ojców Roberti i Toussaint!
— Nie wiem, czy mam ich nazywać ojcami czy mamusiami, tak są dla mnie dobrzy —
mówił mi często ze swoim dobrym uśmiechem.
Rekonwalescencja postępowała znakomicie, mijały tygodnie, a siły wracały. Szalona
nadzieja wzbierała w naszych sercach, można było uwierzyć w cud. Wreszcie profesor Y
zmuszony był powiedzieć mi pewnego dnia:
— Niech się pani nie pozwoli otumanić, choroba trwa, nasze badania tego dowodzą.
Istotnie, w marcu nowe ognisko leukemii na poziomie jąder przywołało nas z powrotem do
twardej rzeczywistości; choroba tkwiła dalej, mimo wszelkich wysiłków. Czatowała na swą
ofiarę, czekała na swoją godzinę. Ponowna hospitalizacja w Lowanium: biopsja,
napromieniowywanie kobaltem. Wielkie było rozczarowanie Marka, gdyż mieliśmy w czasie
ferii wielkanocnych razem w Hanią zwiedzać zamki nad Loarą, którą Marek sobie bardzo
upodobał. Tyle razy w ciągu tych week-endów, które tatuś spędzał przy nim w Lowanium,
opowiadał on synowi o tych wspaniałych zamkach; przynosił swój rzutnik i pokazywał mu
diapozytywy, wykonane przez niego w czasie poprzedniej podróży, próbując w ten sposób
oderwać nieco Marka od jego cierpień, rozbudzić jego zainteresowania i obiecywał też
Markowi zorganizować taką podróż, jak tylko pozwoli na to stan jego zdrowia.
Lekarze doskonale rozumieli wielką chęć Marka do odbycia tej podróży.

background image

— To była moja oaza na pustyni mych cierpień — powie później, wspominając
wszystkie radości tam przeżyte.
Dlatego też, jak tylko stanął na nogi, czy raczej prawie stanął, zapalili nam zielone światło.
Puściliśmy się w drogę, trochę jednak niespokojni, gdyż miał nieco gorączki, może więc
powinniśmy byli zawrócić. Niestety, Ania nie mogła nam towarzyszyć, bo czynna już była
szkoła, minęły już bowiem ferie wielkanocne. Wielkie szczęście odbycia tej ostatniej podróży
z ukochanym bratem zostało jej odjęte...
Jakież cudowne chwile spędziliśmy z Józefem patrząc, jak dreptał po tych zamkach, które
tak lubił, w tym pięknym kraju nad Loarą, gdzie wszystko jest harmonią, pogodą, pokojem,
pięknem. Przecież on kochał piękno w każdej postaci; jego młoda dusza źle się czuła wśród
brzydoty. Nad Loarą odkrywał wyt-worność budowli na pięknym tle, w łagodnym powietrzu.
Ten kraj, tak drogi panu du Bellay, przemawiał mu do serca.
Co za szczęśliwe wieczory przeżywał on w hotelu Prieure koło Saumur, gdzie wszystko
odpowiadało jego smakowi: autentyczność zabytków, majestat krajobrazu, umiarkowanie w
zbytku, muzyka klasyczna jako tło do wybornych obiadów. Nie mówiąc już o dekoracji
historycznej, z której unoszą się wspomnienia ostatnich Walezjuszy.
Jego umysł zakochany w przeszłości, radował się ogromnie podczas zwiedzania opactwa
Fountevrault, gdzie pod złożem kamieni śpią Ryszard Lwie Serce i jego rodzice: Henryk II
Plantagenet i jego okropna małżonka, Eleonora z Akwitanii; kościół św. Benedykta,
kilkusetletni, nad Loarą; Chenon-ceaux, Langeais, Chambord i tyle innych... Było wielką
radością dla nas, że mogliśmy mu ofiarować tę podróż. Był szczęśliwy, mimo znużenia.
Czasem przychodziło nań wielkie zmęczenie, ciało jego było przecież wyczerpane, wtedy
mówił sam do siebie:
— Naprzód, mój osiołku, ja chcę jeszcze dalej oglądać.
I wola jego uruchamiała nogi. Serce nam się ściskało, gdyśmy widzieli jego twarz
zmienioną, ale spojrzenie miał takie wesołe...
Po tej podróży nad Loarę chodził jeszcze czasem do szkoły. Oczywiście musiał stracić rok,
ale został przyjęty przez klasę otwarcie i po bratersku. Czuł się w niej szczęśliwy, młody i
wesoły. Serce jego wzbierało wdzięcznością do kolegium św. Michała, tak dla dyrekcji i
nauczycieli, jak i dla uczniów. Czuł,, że go rozumieją, że mu pomagają. Całkowite zaufanie,
jakim się cieszył, i swoboda, jaką mu pozostawiano, wzruszały go ogromnie, tak samo zresztą
jak nas: od pierwszej godziny jego choroby całe kolegium stanęło przy naszym boku, by nas
podtrzymywać i wspierać. Cenił sobie zawsze długie rozmowy z Ojcem Toussaint, którego
kochał z całego serca. Wracał do domu jeszcze wzbogacony tą całą przyjaźnią, jaką mu
okazywano i jaką odwzajemniał szczerze.
Od czasu wyjścia z kliniki podlegał co miesiąc przykrej kuracji antyleukemicznej, dzielnie
przez niego znoszonej. Natomiast częściowo tracił słuch, co było dla niego trudnym do
przyjęcia cierpieniem moralnym. Antybiotyki bowiem zniszczyły częściowo jego narząd
słuchowy w sposób nieodwracalny, o czym wiedział. Czasem się tym martwił:
— Zdajesz sobie sprawę, mamusiu, być głuchym w szesnastu latach życia!
Na wsi już nie słyszy śpiewu świerszczy, a nawet ptaki stały się dla niego nieme. Kiedy jest
sam w swoim pokoju i słucha ulubionej przez siebie muzyki Handla lub Bacha, widzę często
w jego oczach łzy. Nie mam odwagi, by go pocieszać; wiemy oboje, że to rzecz
zdecydowana, nieodwracalna.
Przyjąć, ofiarować...
W czerwcu nowy gorący alarm i pośpieszny powrót do Lowanium: Marek skaleczył się —
och, troszeczkę — w palec; gorączka podnosi się do 40 stopni i grozi mu ogólne zakażenie,
ciągle z powodu braku białych ciałek we krwi. Robi mu się intensywne transfuzje tych
globulek i pełnej krwi, aby zapobiec złu. Bierze to filozoficznie: czyta książki, słucha muzyki,
przekomarza się z pielęgniarkami, gawędzi ze mną. Mamy zawsze tyle sobie do

background image

opowiadania... lub wspólnego przemilczenia. To siódme piętro w Lowanium stało się po
trosze jego drugą rezydencją: wszystkich tam zna i ma uprzejme słowo dla każdego. Spotyka
tam od miesięcy takich samych chorych, ale nie mających jego żelaznego charakteru: dodaje
im odwagi, ofiarowuje słowa nadziei.
Po tygodniu szpitala znów jest na nogach. Po powrocie do domu znajduje nowy pokój,
nowe umeblowanie, wybrane przez niego według własnego gustu, gdzie ma przeżyć ostatnie
miesiące swego życia w ciszy i spokoju, spędzając tam godziny pracowite czy pełne
skupienia. A przecież nasz dobry Marek chciał koniecznie odstąpić ten pokój swemu wujowi
René, ciężko choremu także, który mieszkał u nas od Wielkanocy.
I oto już wakacje, które spędzamy w Ardenii. Obecność bardzo cierpiącego wuja zmusza
nas do wyrzeczenia się wielu przyjemności. Lipiec jest raczej przykry, Marek nie ma już
wprawdzie swojej ciężkiej, comiesięcznej kuracji, ale za to co tydzień otrzymuje leki jeszcze
bardziej przykre: przez cały dzień ma bez przerwy torsje. Nazajutrz jest wskutek tego
zupełnie rozbity, a w wilię następnej dawki jest pełen niepokoju, bo wie, co go czeka. A więc
tylko cztery jako tako normalne dni! Spędza znów cztery dni w Lowanium, gdzie mu robią
dwie punkcje lędźwiowe i dwie kostne po kolei, gdyż wyniki nie są zbytnio zadawalające.
W sierpniu robi z tatusiem krótką wycieczkę do Londynu. Ma do dyspozycji cztery dni;
czas na wskoczenie do samolotu, pośpieszne zwiedzenie miasta i powrót na następne trudne
trzy dni. We dwóch zrobili także wypad na cztery dni nad brzegi Renu, podczas gdy ja
zostałam w domu z moim bratem. Marek, tak jak i my, cierpi z powodu tego położenia:
pragniemy przeżyć te dni nieskończenie cenne, a tak bardzo już wyliczone.
Ogarnia nas smutek, który każdy z nas usiłuje ukryć. A podczas gdy Ania opiekuje się
wujem, my robimy z Markiem jedyną jednodniową wycieczkę do opactwa Orval. Ta cisza
klasztorna rozmarza Marka, jest także źródłem dodatkowego cierpienia. Seans audiowizualny
bowiem opisuje życie mnichów, złożone z pracy i modlitwy. Widzę, że Marek jest smutny,
zamyślony. Co tobie, braciszku?
— Widzisz, mamusiu, to życie bardzo mnie pociąga, wiem, wzywa mnie też działalność
w świecie, ale milczenie klasztoru wydaje mi się rzeczą cudowną. Niestety, zdaję sobie
sprawę, że mam zbyt słabe zdrowie, aby podołać pracy, której się oczekuje-od zakonnika! O
tym więc także nie mogę myśleć. Wszystkie drogi są dla mnie zamknięte.
Bolesne wyznanie, a ja nie mogłam mu pomóc! Powiedziałam mu jednak, że gdy się
wróciło z tak daleka, jak on, to trzeba mieć niemało cierpliwości, nim się odzyska zdrowie.
— Jeśli się kiedykolwiek odzyska — powiedział ze smutnym uśmiechem, — a Bóg tylko
wie, co on myśli w istocie i chowa dla siebie.
20-go sierpnia musimy opuścić nasz wiejski dom, bo Marek musi powrócić do Lowanium
na dwie nowe punkcje kontrolne, gdyż profesor Y się niepokoi. I rzeczywiście wyniki są
bardzo złe. Pomimo wszelkich starań tak intensywnych, bolesnych i systematycznie

powtarzanych, odkryto nowe ognisko białaczki w szpiku kostnym i trzeba natychmiast znów
zastosować promienie kobaltu; oto brutalne zakończenie wakacji.
Straszny zawód: wszyscy musimy powstrzymywać łzy. My z Józefem czujemy, że nam
odjęto coś niemożliwego do zastąpienia. Włosy wypadają mu znów, jak pierwsze liście
jesienne...
Nadszedł wrzesień. Marek wydaje się dosyć silny na to, by chodzić do szkoły. A pragnie
rozpocząć naukę, wie, że to warunek jego przyszłości... jeżeli ona jeszcze istnieje.
I tu zaczyna się ostatni etap jego życia, najbogatszy, pełen radości z pracy codziennej i
wspaniałomyślnego przyjmowania ciągłych bied. Podjął kurs poezji, szczęśliwy i pełen
odwagi. Przeszedł jeszcze jedną kurację antynowotworową, która z medycznego punktu
widzenia jest ogromnym niepowodzeniem, ale tego się nie dostrzega. Jest on pełen życia i
radości. Nie mówiąc nic o swoim zmęczeniu i złym samopoczuciu, rozśmiesza swych

background image

przyjaciół komicznymi uwagami, a także kawałami: zmuszony do noszenia peruki dla ukrycia
swojej łysiny, wsuwa pod nią patyk, co wygląda, jakby on wychodził prosto z jego mózgu!
Wkrótce obala go grypa: musi pozostać w domu. Ale jego przyjaciele, a zwłaszcza Hugo
pomagają mu przerabiać kurs nauk w domu. Cudowna to solidarność, z której Marek zdaje
sobie sprawę i jest nią głęboko wzruszony.
— Żebyś wiedziała, mamusiu, jacy oni są dla mnie dobrzy! Włożyliby mnie w watę jak
kurczątko, rozpieszczają mnie jak babcię. Oni są cudowni! — mówi mi z rozczuleniem.
Jego nauczyciele również dają się wciągnąć w tę akcję, zgadzają się na dawanie osobnych
lekcji, aby podtrzymać jego samopoczucie i pomóc mu do utrzymania się na poziomie klasy.
Wszyscy rozumieją, że taka dzielność zasługuje na poparcie.
Przyjmuje on istotnie wszystko, co go spotyka, nawet upokorzenia noszenia sparatu
słuchowego, ma bowiem świadomość, czym jest to kalectwo dla jego przyszłości. A bardzo
troszczy się o tę przyszłość. Czuje się powołany do wielkiej sprawy: służenia Bogu przez
miłość do ludzi. Podczas najcięższej fazy swojej choroby, kiedy już nie mógł wytrzymać
cierpień, poczucie przyszłej odpowiedzialności pomogło mu wielokrotnie przezwyciężyć
wszelkie zniechęcenie. Wystarczyło mi odwołać się do jego wspaniałomyślności, do
wielkiego zapotrzebowania świata na ludzi ofiarnych, by odzyskał odwagę i wolę. Ojciec
Toussaint wyjaśnił mu, że życie jest darem Bożym, najpiękniejszym darem dla ludzkości i że
trzeba kochać życie nawet wtedy, gdy ogarnia znużenie. Ale jego postawa uginała się pod
straszliwym doświadczeniem cotygodniowej kuracji, naprawdę nieludzkiej, która go
unicestwiała na trzy dni. Częto mi mówił:
— Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że żyję w sposób sztuczny. Gdyby lekarze nie
utrzymywali mnie przy życiu za pomocą leków, już bym dawno nie żył.
Ale ta kuracja stała się ciężarem ponad jego siły.
Postanowiono więc złagodzić ją. Marek doznał wspaniałej ulgi, ale czuł się niemal winnym
małoduszności.







ŚMIERĆ



20-go października raz jeszcze przywieźliśmy Marka do Lowanium na bardzo przykre, ale
systematycznie stosowane punkcje. Siedzę sama w korytarzu kliniki i ogarnia mnie straszliwa
trwoga: wyniki, częściowo już znane, są złe.
21-go profesor Y wciąga mnie delikatnie do pokoju, gdzie jesteśmy sami, z jednym tylko z
jego asystentów. Oznajmia mi to, co przeczuwałam już poprzedniego dnia. Nasz syn wpadł w
zupełną recydywę: pomimo kobaltu, mimo wszelkich wysiłków, choroba zagarnęła wszystko;
nie zostało już nic, co by można zrobić dla uratowania naszego tak ukochanego Marka.
Choroba rozwijała się podstępnie, teraz już panuje w pełni. Nadeszła już godzina, w której
trzeba zaprzestać dalszej walki i pochylić głowę.
O śmierci! Masz ofiarę! Oto odchodzi piękny szesnastoletni młodzieniec, pełen życia i
radości, pełen marzeń, wewnętrznego bogactwa, szlachetności. Ten straszliwy wyrok, który
od prawie półtora roku starano się uchylić, o którym chciano zapomnieć, już nadszedł, bliski i
nieuknikniony.

background image

O panie! Żyć z tym przeświadczeniem jak sztyletem w sercu i być zmuszonym uśmiechać
się stale i wciąż!
Czy to będzie możliwe teraz, gdy już wszystko stracone? Muszę wrócić do pokoju, gdzie
mnie oczekuje on, leżąc płasko i nieruchomo, jak zawsze po punkcji.
— Co powiedział doktor, mamusiu?
I znów trzeba kłamać; nie płakać, uśmiechać się...
Trzeba uprzedzić Józefa, Terenię, Anię. Napełnić nasze oczy i serca tymi ostatnimi
obrazami, tymi ostatnimi wspomnieniami, które zachowamy w pamięci aż do ostatniego tchu,
zrobić zapasy serdeczności na długie dni głodu...
27«go października wyruszamy do Ardenii na tydzień wypoczynku. Jego ostatnie dni w C,
ostatnie dni pośród nas! W przepychu cudownej jesieni przeżywamy godziny rozdzierające i
słodkie zarazem, o niezwykłej intensywności. Słońce świeci, niebo jest błękitne, pogoda
ciepła. Marek jest pogrążony w kontemplacji majestatu przyrody; pozwala sobie pogrążyć się
w szczęście fizyczne, a jednocześnie nadprzyrodzone. Napełnia nim oczy i serce, uważa, że
nigdy natura nie była taka piękna. Uwielbia Boga w Jego dziełach. A my, wiedząc, że ogląda
po raz ostatni to, co najbardziej w świecie ceni, ukrywamy się przed nim, aby się wypłakać.
Chcielibyśmy zatrzymać czas. Marzymy o jakiejś górze Tabor, gdzie moglibyśmy pozostać
we troje, oderwani od świata, poza tymi minutami, które nieuchronnie, w każdej chwili ranią
coraz bardziej nasze ukochane dziecko!
On sam nie domyśla się niczego; odczuwa jedynie wielkie zmęczenie. W poniedziałek
wraca do szkoły i zdaje swe egzaminy wraz z kolegami. Udaje mu się doskonale, jest
szczęśliwy. Bawi się ze swoim pieskiem... naciera sobie twarz białym serkiem, aby Pitou go
lizał!
W poniedziałek 3-go października, wieczorem, Marek woła mnie naglę w czasie rozbierania
się: ma pełno plamek krwi, jak na początku choroby. Jego krew nie krzepnie. Muszę go
uspakajać, mówić mu, że uprzedził mnie o tym profesor Y. Zbyt niski poziom płytek krwi
wyjaśnia w pełni to zjawisko; to nic, to minie. Znowu kłamać! Ale bardzo zaniepokojona
telefonuję do Lowanium. Profesor zapisuje środki na krzepnięcie krwi. Jeśli nie będzie
widocznej poprawy, trzeba będzie pośpiesznie wracać do Brukseli: wszystko może się
posunąć bardzo szybko. Te koagulanty, bardzo skuteczne, jeszcze przez miesiąc przez
miesiąc zachowują nam naszego syna.
Wszystkich Świętych: dzień zmarłych... co za rozpacz!
Cóż powiedzieć o sobocie 4-go listopada, kiedy musieliśmy zamknąć drzwi naszego
wakacyjnego domku pod ostatnim spojrzeniem nań Marka? Kiedy nasze zamglone łzami oczy
po raz ostatni wraz z jego oczami objęły ten boski krajobraz, to miejsce tak ukochane! Cóż
mówić o tym milczącym powrocie ze ściśniętym gardłem, załamującym się głosem, sercem
ciężkim jak trumna! Teraz to już koniec, to ostatni etap drogi...
Ale nie! To jeszcze nie był koniec! Pozostało nam jeszcze przeżycie najpiękniejsze, skąd
będziemy później czerpać odwagę uśmiechania się, pomimo łez.
Najpierw mieliśmy jeszcze radość usłyszenia, że Marek nieśmiało robi projekty studiów
uniwersyteckich. Jego oceny na egzaminach były doskonałe, dowiodły mu więc, że nie stracił
jeszcze swych zdolności umysłowych. Znów myślał o doktoracie z historii i razem z tym o
perspektywie wstąpienia kiedyś do
Towarzystwa Jezusowego, do którego wszystko go pchało: jego inteligencja, jego opinie i
serce. Umarł pogodzony z tym planem, stwierdziwszy, że nie stał się „za głupi", jak mówił
przedtem o sobie. A przede wszystkim dzięki Ojcu Roberti, który w czasie choroby i śmierci
Marka był jego i naszym aniołem stróżem, syn nasz mógł być członkiem „Katimayik",1
odbyć rekolekcje. Trzy wyjątkowe dni, które mieliśmy szczęśliwie przeżyć z Markiem i
Hugonem. Cudowne trzy dni, w czasie których Marek zdawał się sięgać nieba. Rekolekcje
wyjątkowe, prowadzone przez Jana Vannier,2 na których przez słowo i milczenie, przez

background image

modlitwę i oddanie dla swego przyjaciela Patryka, Marek przygotowywał swoje spotkanie z
Jezusem w zadziwiającym wznoszeniu się duchowym, w miłości do Boga i ludzi. Wzruszeni i
zakłopotani, kryjąc się, jak tylko to było możliwe, powstrzymując nasze łzy, byliśmy
świadkami jakiegoś wniebowstąpienia, rozkwitu, apoteozy: był to jego łabędzi śpiew, jak się
wyraził o. Roberti, mówiąc potem o Marku. Uczynił tam sobie przyjaciół, którzy go nigdy nie
zapomną. Dał z siebie wszystko, co najlepsze i wzbudził to, co najlepsze, w innych. Bóg

wyciągał do niego rękę i widoczny był dla wszystkich lot Marka ku tej wyciągniętej ręce.
Dziecko to na trzy tygodnie przed śmiercią było najżywsze z nas wszystkich. Patrzyliśmy ze
wzruszeniem na jego aksamitne oczy, utkwione w Janie Vanier, który mówił o Jezusie, który
sprawił, że Jezus przechodził pomiędzy nami. Było tyle piękna w jego spojrzeniu, taki spokój
w jego postaci, taka czułość dla jego kalekiego przyjaciela, że byliśmy tym wstrząśnięci,
głęboko poruszeni. On nie wiedział o tym. Żył z całą prostotą. Dyskretnie i wstydliwie dawał
wobec wszystkich świadectwo swojego osobistego przeżywania ludzkiego cierpienia. Kiedy
niepokoiłam się o niego, o jego zmęczenie, przekomarzał się ze mną serdecznie i traktował
czule jak kwoczkę. Przez te trzy dni żywił się przepisanym pokarmem bez soli, zimnym i
mdłym. Był nieostrożny, narażał się na zaziębienie; męczył się opieką nad Patrykiem i mało
spał. Ale myśleliśmy sobie: „Niech tam! Byleby był szczęśliwy!"
Panie, nigdy nie zdołamy Ci podziękować za to, co mu dał Katimavik.
To wołanie „Jezu, przyjdź", powtarzane przez Jana Vanier, było kilkakrotnie mówione
specjalnie w intencji Marka. My, którzyśmy znali prawdę, rozumieliśmy bardzo dobrze, że w
tym tłumie te słowa były skierowane tylko do Marka. A on przyjmował te słowa życia wprost
do wezbranego serca. Jego piękny uśmiech odpowiadał na wezwanie, jego twarz promieniała.
Był upostaciowaniem szczęścia. Była w nim prosta radość dziecka, które śmieje się, bo jest
kochane i lubi być dobrym, a także cudowna dojrzałość duszy, dochodzącej już od mety.
Wrócił z tych rekolekcji szczęśliwy, rozpromieniony. W kilka dni później napisał do matki
Jana Vanier ten list pełen entuzjazmu, który ona uprzejmie pozwoliła nam tu przedrukować:
Droga Mamo Vanier!
Jeśli nie od razu dałem znak życia moim przyjaciołom z Arche, to dlatego, że musiałem
poczekać na to, aby kipiący mi w głowie entuzjazm uspokoił się nieco. Teraz on bynajmniej
nie zniknął, ale przekształcił się w spokój i codzienny wysiłek.
Chciałem do Pani napisać, żeby podziękować zä to całe dobro, które Pani nam
wyświadczyła. Wiem, że Syn Pani pojechał na mały objazd Indii, aby sprawdzić, czy
potomek Arche dobrze się miewa. Wydaje mi się, że On i jego wspólnota w Indiach, Arche w
Trosly i „Toit" w Brukseli stanowią jedną dobrą rodzinę, mocno zjednoczoną. Ma Pani Syna,
który jest człowiekiem Bożym, który roztacza wokoło siebie to „coś", co zmienia całe życie:
spojrzenie miłości, głębokie i słodkie pasterza czuwającego nad swymi owieczkami, słowo
tak łagodne i kojące, ale które zawiera prawdy najgłębsze i poruszające każdą duszę.
A poza nim jest Pani, Pani Vanier, drobna i dyskretna, macierzyńska, łagodna i miła dla
każdego, nieświadomie roztaczająca wokół siebie szczęście. Dziękuję Pani, Mamo Vanier, za
to, czym Pani była dla mnie przez te trzy dni.
Chciałabym prosić Panią o małą przysługę: niech Pani zechce być moim posłem do
wszystkich przyjaciół Arche. Są oni pełni idealizmu i radości i obdarzają wszystkich, którzy
ich otaczają, rosą świeżości i braterstwa. Jestem im bardzo wdzięczny i co dzień o nich myślę:
o Josianie, Bożym ptaszku, który wyśpiewuje swoją radość i wdzięczność dla Jezusa, ale
który jest tak



74

background image


75

głęboki i kochający; o Marii Helenie także, tym słońcu pełnym uśmiechu, który wokół nie
promienieje radością i pobudza dobrą wolę w każdym; o Janku i wielu innych, których
zachowuję w sercu i pamięci, a których Pani jest matką...
A teraz już Panią pożegnam, Mamo Yanier, ale pozostajemy tak bliscy sobie, że zbyteczne
jest mówienie sobie: do widzenia!
Niech Jezus błogosławi nas wszystkich i zachowa zjednoczonych w tej wielkiej przyjaźni Z
Katimatik.
Marek Lemnens z całą rodziną, Hugonem i wszystkimi z Brukseli...
W tym samym czasie pisał ten list do przyjaciółki spotkanej na „Katimavik":
Moja dobra V!
Twój list doszedł do mnie dzisiaj rano: co za promień radości i słońca! Nie przestałem
zabierać Cię ze sobą, myśleć o Tobie. To rzecz wspaniała! Trzy dni Katimatik i nie przestaje
się myśleć jedni o drugich.
Wobec głębi Twego listu i Twojej duszy czuję się płytki i powierzchowny. Moja V, jeśli
nazywałaś mnie swym małym braciszkiem, mogę z kolei nazywać Cię dużą siostrą i podać Ci
rękę, abyś mnie prowadziła i uczyła mnie pogłębiać się duchowo. Jesteś wspaniałą
dziewczyną. Pewien jestem, że nie żałujesz tej próby, która Cię spotkała, gdyż jest ona drogą
Bożą, którą Chrystus wybrał dla Ciebie i uznał Cię za godną jej, choćby była najcięższa.
Ja także miewam chwile znużenia, zniechęcenia, wrażenie ciężaru zbyt wielkiego na moje
ramiona i czuję się przytomny. Ale oto przychodzi Twój list, Twoja wyciągnięta ręka i ten
uśmiech, który odgaduję z odległości setek kilometrów. Nie możesz nawet się domyślić, ile
dobrego mi przynosisz. Ja także dziś rano śpiewam i wyśpiewuję moją radość Panu: alleluja,
bo ubzynił dla mnie cud. Panie, zachowaj nas w pokoju i radości i abyśmy nigdy już nie
poczuli się samotni. V, jesteś cząstką wspólnoty „Troit". Często mówimy o Tobie z Hugonem
i Patrykiem. Już zaczynałem się niepokoić tym, co było jedynie powolnością poczty. Zresztą
Ty wiesz, że milczenie nie oznacza obojętności i że nawet bez listów jesteśmy zjednoczeni.
(Ale jednak to sprawia taką przyjemność, gdy się otrzyma list!).
Jestem zbyt ubogi, żeby dać Ci coś innego niż przyjaźń bez granic i moje modlitwy. Nie
pragnę być branym poważnie. Jestem tylko chłopcem, który Cię kocha i kocha Jezusa jeszcze
dużo gorzej, niż Ty go kochasz.
Teraz Cię pożegnam, ściskając mocno i przesyłając Ci radość, którą sprawił Twój list.
Mówiłaś mi, że odnalazłaś tylko jedną siostrę, a przecież teraz znalazłaś małego brata, który
zachowuje Cię w swoim sercu. Kładę moją rękę w Twoją i modłę się do Jezusa o
zjednoczenie z Tobą.
Do zobaczenia i oby Wielki Pasterz zachował nas w jednej owczarni.
Marek
List ten, z datą 22 listopada, jest ostatnim listem, który napisał.
W niedzielę 19 listopada poszedł w towarzystwie moim i Yannicka posłuchać, jak Hugo gra
na organach w kolegium św. Michała.
Spędził tam pełne i bogate trzy godziny, uniesiony aż w obłoki przez ulubioną swoją
muzykę. W istocie Hugo grał to wszystko, o co go prosił Marek: „Raduj się, duszo
moja".Bacha, tegoż kompozytora „W Tobie jest radość" i wiele jeszcze innych kompozycji
Bacha i Handla. Ale wrócił do domu cały zmarznięty i uległ przeziębieniu, które miało go
zabić.
We czwartek 23 listopada w ciągu przedpołudnia zatelefonował do mnie ze szkoły, gdzie
był w swojej klasie, abym przyszła po niego: już zupełnie nie ma siły, a dużą gorączkę.
Walczył do ostatnich granic, ale teraz wiadomo, że to naprawdę kres jego drogi.

background image

Dwa niebezpieczeństwa czyhają na niego: ogólne, gdyż nie ma już białych ciałek krwi,
broniących organizm przed infekcjami, albo krwotok, ponieważ nie ma już płytek we krwi.
Przyjmował te nowe kłopoty ze spokojem i pogodą: „Przecież to tylko grypa" mówił z
uśmiechem. W ciągu tych ostatnich dni podtrzymują go wspaniale jego najdrożsi przyjaciele:
ojcowie Roberti i Toussaint, Hugo, koledzy. Pierwsi przynosili mu pomoc duchową, której
potrzebował, a młodzi swoją wesołość. Codzienny telefon Anny Marii dawał mu dowody
braterskiej przyjaźni dużej siostry, a my czuwaliśmy u jego boku.
W ostatnim tygodniu trochę*mało widywałam go samego. Był bardzo zmęczony, wszyscy
otaczali go gorącą przyjaźnią, a ja wiedząc, że koniec już bliski, czułam, że dobrze
pozostawiać mu chwile tak drogiego mu milczenia, które było zawsze najbogatszym czasem
jego życia. Wieczorami wychodził ze swego pokoju i przychodził do naszego łóżka, wtulając
się pomiędzy nas, przytulał jak dawniej nos do naszych szyi i mówił:

Moi drodzy, dobrzy rodzice, kocham was.

Nasze serca są złączone na całe życie i po śmierci także — powiedział kiedyś.

I tak maluch, wtulony pomiędzy dwa bieguny swojej czułości, byłby został przez całą noc,
powierzając się nam z całą prostotą, dając i otrzymując to najlepsze ze wszystkiego, co można
otrzymać i ofiarować: swoje serce.
W poniedziałek 27-go, mimo wzrastającego osłabienia, podniósł się jeszcze i napisał
rozprawkę i pracę zadaną z języka greckiego. Był tak zmęczony, że pozwolił mi
uporządkować książki.
Przepisuję tę rozprawkę, gdyż ona dobrze obrazuje zdrowy rozsądek i nastawienie Marka.
Temat zadany: „Polityka to brud, którym się nie zajmuję".
„Jakieś pięćdziesiąt lat temu słowa te mogły się wydawać pełnią cnoty, ponieważ, uważano,
że aby żyć uczciwie i nie brudzić duszy ani opinii o sobie, należało nie mieszać się do żadnej
działalności politycznej. Obecnie już nie jest tak. Aby żyć jak człowiek, a nade wszystko jak
chrześcijanin, trzeba być zaangażowanym i uczestniczyć wraz z innymi w pochodzie
ludzkości. Jezus Chrystus także nie odgrodził swoich apostołów od świata, trudności, pokus,
ale posłał ich do środowisk najbardziej pogańskich, najtrudniejszych i najbardziej
„brudnych". Właśnie zanurzając się głęboko w rzeczywistoścf życia mogli dopiero spełnić
swoją misję. Wydaje mi się zresztą, że usuwanie się od polityki, dlatego że to „brudna"
sprawa, jest rozwiązaniem łatwiejszym, małodusznym, jest uchylaniem się od trudności.
Przede wszystkim jeśli jest ona „brudna", czemu się nie da zaprzeczyć, to najlepszym
środkiem jej oczyszczenia jest zaprzęgnięcie się do niej, aby ją uczynić czystszą. Łatwo
mówić temu, kto nic nie robi. Narzekać na politykę, wyłączając się z gry, to rzecz dostępna
dla wszystkich. Trzeba angażować się w politykę w miarę swych środków i możliwości, zająć
jasne stanowisko i bronić go za wszelką cenę. Naszym zadaniem tu, na ziemi, nie jest
zamykanie się w wieży z kości słoniowej w oczekiwaniu na polepszenie się sytuacji. Ona
właśnie wymaga zanurzenia się w błocie wraz z wilkami.
To jest prawdą nie tylko w polityce, ale w całym naszym życiu. Jest zbyt łatwo pozwolić na
wszystko, abdykować, a potem krytykować.
Nie chcę kończyć groszowym frazesem, ale chciałbym zakończyć te kilka słów słowem
Ewangelii: „To nie ci, co mówią:'Panie, Panie, wejdą do Królestwa, ale ci, którzy pełnią wolę
mego Ojca, który jest w niebie".
Odważny aż do końca, był również spokojny i szczęśliwy.
Wtorek 28-go pozostawił nam wzruszające wspomnienie jego ostatniego posiłku w gronie
rodzinnym. Byli z nami Thierry, Hugo i Anna Maria. Marek był tego wieczoru wierny sobie:
wesoły, szczęśliwy, pełen życia, rozmowny, pełen humoru i cudownie obecny przy nas.
Przegawędził aż prawie do północy, zapoznając się z tym, który miał być kiedyś jego
szwagrem.

background image

W środę 29-go wyraźnie ubywało mu sił. Próbował wstać, ale musiał się położyć z
powrotem, tak był wyczerpany. Był spokojny, uprzejmy, ale czyżby coś przeczuwał? Mówił
każdemu coś bezpośredniego, wstrząsającego. Poprzedniego dnia ofiarował Annie Marii
krzyżyk, który-mu dała Maria Helena na Katimaviku, mówiąc jej:
— To dla ciebie, Anno Mario. Z dumą nosiłem go na szyi. Teraz ci go daję aby on był
więzią między tobą a Arche Jana Vanier.
Dziś powiedział do lekarza żegnającego go po swej wizycie:

Proszę przyjść w tych dniach dać pozwolenie na pogrzeb.

Wszystko to mówił spokojnie, z pogodą.
W czwartek 30-go spowiadał się ojcu Roberti i miał z nim długą rozmowę, jak również z
ojcem Toussaint i Hugonem, którzy przyszli go odwiedzić po zajęciach szkolnych. We
wtorek i środę chciał jeszcze się uczyć. Znalazłam go w łóżku zajętego czytaniem „Eugenii
Grandet". Miał teraz ciągłe pragnienie i dużo spał. Wieczorami jednak wstawał i przychodził
do salonu, aby spędzić chwilę z rodziną. Kładł się obok pieska mówiąc:

Pitou, żebyś wiedział, jak cię lubię.

Przez pół roku odpowiadał niezmiennie tym, co pytali o zdrowie: „mam się dobrze,
dziękuję", nawet gdy miał 40° gorączki i silne bóle. Ale teraz odpowiadał: „Teraz już nie
mam się dobrze". I robił to najspokojniej w świecie.
W piątek 1-go grudnia ojciec Roberti przyniósł mi Komunię świętą: pół hostii dla Marka, a
pół dla mnie. Jakiż to był symbol! Potem była wizyta ojca Toussaint. Następnie miał tę radość
wielką, że odwiedził go profesor, który go pielęgnował z takim oddaniem przez osiemnaście
miesięcy i przyjechał specjalnie z Lowa-nium, by okazać przyjaźń Markowi, a nas
podtrzymać swoją sympatią. Ten krok wzruszył nas głęboko i zrobił Markowi wielką
przyjemność jako dowód szacunku i przyjaźni. Długo rozmawiał z naszym synem nie jak
lekarz, ale jak przyjaciel. Znalazł go jeszcze pięknym i pełnym życia. Ponieważ
powiedzieliśmy mu, że musimy pochylić głowę przed tym, co nieuniknione i możemy
domagać się cudu, powiedział nam:
— Mieli państwo ten cud w zeszłym roku, kiedy mieliście szczęście możliwości zabrania
syna do domu.
Bóg spełnił naszą gorącą prośbę, zanoszoną przez nas od miesięcy o to, aby, gdy nadejdzie
ostatnia godzina, Marek mógł umrzeć u nas w domu, otoczony przez swych bliskich, w
pogodzie i spokoju.
Nagle zaczęły się gwałtowne boleści i był to początek krwotoku, który miał go wykończyć,
ale szybko nadszedł wierny przyjaciel Hugo i spędził z nim wstrząsającą wprost godzinę, w
której ręka w rękę przeprowadzili długą i wspaniałą rozmowę. Była to ostatnia wymiana ich
myśli, nazajutrz już byłoby na to za późno.
Następnie nadeszła Anna Maria, aby spędzić z nami koniec tygodnia. Przeżyła też bardzo
intensywnie te ostatnie godziny. Następnie przyszła Terenia i Thierry. Marek spędził z nimi
uroczą godzinę. Był wesół, rozmowny i pełen życia, ale siły go opuszczały. Lekarz domowy
uprzedził nas, że to był upadek w przepaść, początek końca, mimo pozorów życia.
Ogarnął mnie mój dawny niepokój: czy należało powiedzieć Markowi, że umiera?
Przyrzekłam mu to przecież, przysięgłam nawet. Józef uważał za niepotrzebne dodawanie
jeszcze tego wzruszenia do atmosfery tak pogodnej, tak opanowanej z obu stron. Ojciec
Roberti wyjechał do Paryża z sercem ściśniętym, przeczuwając, że Marek nas opuści w czasie
jego nieobecności. Nie wiedzieliśmy, co zrobić. Wtedy ojciec Toussaint sam przeprowadził
długą rozmowę z Markiem o wielkich i poważnych sprawach. Uważał, że Marek jest
wspaniale przygotowany do śmierci, oczekuje Jezusa, ale odradził nam dalsze mówienie o
tym: czyż tak nie było dobrze?
Pozostał z nami przez całą noc na modlitwie przy tym dziecku mającym umrzeć.
Przez całą noc Marek oddawał krew. Wlókł się do toalety mówiąc:

background image

Biedni moi rodzice, jakąż noc wam urządzam.
Nogi już go nie mogły unieść, pozycja siedząca nawet wywoływała omdlenie.
— Tatuśku, ja jestem za ciężki dla ciebie — i próbował sam sobie dać radę, ale na
próżno. Spędził tę noc wyciągnięty w naszym łóżku, blisko mnie, tak jak chorował, gdy był
mały.
W sobotę 2-go grudnia około dziewiątej z rana przybiegł dobry Hugo zdyszany, aby złożyć
ostatnią wizytę temu, którego istotnie czule dźwigał w swych ramionach w ciągu tych
miesięcy. Przyniósł mu dwa wspaniałe tomy historii Francji: ostatni podarek. Była to ostatnia
radość naszego synka; ostatni uśmiech dla przyjaciela! Ale znowu zaatakował go ból bardzo
gwałtowny.

Mamusiu, chciałbym już umrzeć.

Ileż razy słyszałam te słowa tak straszne dla serca matki, tak okrutne w ustach
szesnastoletniego dziecka, ale które zdradzały tak ogromne znużenie cierpieniem. W
Lowanium ja pobudzałam jego wolę życia; teraz milczałam.
Około pół do jedenastej lekarz przyszedł zrobić mu zastrzyk dożylny, aby uspokoić zbyt
silny ból. Stopniowo Marek miał zsunąć się łagodnie w spokój, odpoczynek, oszołomienie,
śmierć...
W tym czasie nadeszło trzech przyjaciół i wychowawca jego klasy odwiedzić go po raz
ostatni. Marek, zawsze przytomny, przyjął ich mile, powitał po imieniu, wskazał krzesła i
prosił, aby usiedli. Podziękował im za odwiedziny mówiąc, że to tak miło z ich strony. I
wytłumaczył się:
— Nie jestem dziś bardzo rozmowny.
Nie wiedząc o tym, żegnał się z nimi w taki sposób jak żył: pogodnie, uprzejmie, okazując
zajęcie innymi, dyskretnie...
Następnie zawołał mnie kilkakrotnie, uspakajając się zaraz, jak tylko usłyszał mój głos.
Powiedział jeszcze pieszczotliwe słówko swemu tatusiowi. Wreszcie z zamkniętymi już
oczyma wypowiedział to słowo jak skargę wewnętrzną, jak przeproszenie Boga: — Jestem
ubogi...
Potem wielkie milczenie objęło go spokojem.
Umarł spokojnie, z ręką w dłoni Anny Marii. Ja nie ośmieliłam się zrobić tego gestu.
Czułam, że w tej ostatniej godzinie moja obecność musi być ukryta, dyskretna, aby czasem
nie uczynić oderwania się zbyt trudnym: mój czas dobiega końca. Miejsce przy nim było już
tylko dla Jezusa.
To był koniec... Zostaliśmy sami... tak osieroceni jak dzieci, bezradni. „Zabrakło tylko
jednej istoty, a świat stał się bezludny".
Dał nam szesnaście lat szczęścia, najczystszych radości, jakich mogą doznać rodzice,
najcudowniejszą przyjaźń, jaką może przeżyć matka w zjednoczeniu z synem. Terenia nie
miała już braciszka, a Ania straciła połowę samej siebie.
Musieliśmy się nauczyć żyć bez niego. Wydawało nam się, że słońce zgasło. Odtąd trzeba
próbować ożywić w sobie te drogie wspomnienia wspaniałej, ale zbyt rychło zakończonej
rzeczywistości: życie istoty wyjątkowej, tak ukochanej przez każdego z nas.
Dziewiętnaście miesięcy trwała nasza walka ze śmiercią, ze łzami, z czarnymi myślami,
buntem, okrutnym niepokojem o przyszłość bez wyjścia; zmaganie się ze sobą, aby zachować
pozorny spokój, gdy we wnętrzu wrzała burza — aby uspakajać i dodawać otuchy wtedy,
kiedy już nie było nadziei.
Ale jednocześnie było to dziewiętnaście miesięcy wznoszenia się duchowego, stopniowego
godzenia się z losem, pogodnego ofiarowywania swojego cierpienia, promieniowania przez to
cierpienie właśnie.
Wszystko to się skończyło teraz. On trzymał się prosto, aż do ostatniego dnia. Co za nauka
uśmiechniętego męstwa, wierności obowiązkom, radości wyrzeczenia!

background image

Teraz już leżał zimny, bez życia, w spokoju, w pokoju ciała nareszcie wyzwolonego!
Pokój wreszcie duszy zerwanej przez Jezusa z ostatnim tchnieniem tych dziecinnych ust.
Wielka pogoda królowała na pięknej twarzy naszego syna, która stała się od razu obliczem
nowego świętego. Na końcu bolesnej drogi doszedł do kontemplacji Boga. Pragnął tego
spotkania. Dla niego cierpienie fizyczne było jedynie drogą do życia wiecznego; jego
prawdziwe życie przygotowywało się w oczekiwaniu, pokorze i nadziei.
Pogodne światło opromieniło tę dziecinną twarz; był to odblask cudownej wizji, której
blask pozostał. Zaledwie jego oczy zamknęły się na bolesny świat ziemski, a już uśmiechał
się do piękna niewidzialnego.
Taki obraz kojący i słodki pozostał nam z tego „łoża śmierci". Wizja pokoju, mimo
chwilowego smutku i rozdzierającego pożegnania; twarz dziecka uwieńczona światłem w
pięknie przedwczesnej dojrzałości.
Śmierć bez zmarszczek i starości — prawdziwa młodość na całą wieczność!
A więc, Mareczku, tak zostaniesz na zawsze w pamięci tych, co cię znali, w sercu tych, co
cię kochali i opłakują wraz z nami. Pozostajesz dla nas wspaniale młodzieńczym nosicielem
wszelkich obietnic, wszelkich zórz, wszelkich nadziei. Umarłeś, ale twarz twoja jest życiem i
obietnicą życia.
Na ciemnym tle choroby, cierpienia i śmierci chciałeś zapisać złotem i światłem krótką, lecz
piękną historię swego życia.
Kim byłeś ty, drogi Mareczku, w którym Bóg upodobał sobie od twego wczesnego
dzieciństwa? Ty promieniałeś radością, dobrocią; twoja obecność budziła sympatię, twoja
młodość — szacunek. Ukazywałeś wszystkim nieświadomie swoją ludzką godność.
Wspomnienie, które zostawiłeś na zawsze, nie jest wspomnieniem biednego dziecka
napiętnowanego cierpieniem i przedwczesnym zgonem, ale wspomnieniem istoty wybranej,
jasnej i świeżej, złożonej z uśmiechu i dobroci, głębi i bogactwa.
Wszyscy nasi przyjaciele, którzy przyszli ofiarować nam pomoc, okazać przyjaźń i pomóc
znosić zmartwienie, odeszli unosząc twój uśmiech, twój pokój, twoją radość: cóż to były za
kondolencje! Zamiast żeby odeszli przytłoczeni naszymi łzami, złamani własnym
wzruszeniem, wrócili do swych zajęć codziennych unosząc w sobie twój pokój i twoją siłę.
Przyszli, aby przynieść swoje biedne ludzkie serca, zbolałe tak jak nasze — a odeszli z duszą
wezbraną wspaniałą nadzieją: ty nie umarłeś, ty żyjesz w blasku Ojca. Wszyscy wyszli z tego
pokoju pokrzepieni, pogodni, wzbogaceni swoją dobrocią i twoją radością, pełni cudownej
pewności, która nagle stała się namacalna; świętych obcowanie urzeczywistniało się we
właściwym sensie tego słowa. Oni przyszli coś ofiarować, a tymczasem to ty im już
pomagasz.
A ty, mały pastuszku, który biegasz po polu gwiazd i po zielonych pastwiskach Ojca
Przedwiecznego, pamiętaj o nas wszystkich, twoich przyjaciołach pielgrzymujących na ziemi;
zostań z nami, zachowaj nas w swojej światłości, uczyń nas silnymi jak ty. Nie opuszczaj nas.
Pozostań wzorem naszej wiary, symbolem naszej nadziei i kanałem naszej miłości, gdyż
długa jeszcze droga przed nami.
A co do mnie, twojej mamusi, to opłakuję cię bardzo po ludzku, ale cała woda moich łez nie
potrafi zmyć ciepła, którym przepoiłeś moje serce: bo wierzę, ufam. wiem, że gdy tutaj moja
mała lampka zagaśnie z kolei, to widząc twarzą w twarz Oblicze Pana, zobaczę znów także
promienną i piękną twarz mego syna.





background image


ŻEGNAJ!



...Zasnął w pokoju Pana 2-go grudnia 1972 r., otoczony głęboką i prawdziwą przyjaźnią
tych, którzy go znali i kochali. Po chorobie, którą przyjął, ale do końca stawiał jej czoła,
odszedł zostawiając swych bliskich w pokoju i radości Jezusa.
W ten sposób podzieliliśmy się naszą nadzieją na wejście do nieba naszego drogiego Marka.
Ojciec Roberti przesłał wszystkim uczestnikom Katimavik list, tymi słowy zwiastujący
śmierć Marka:
„Alleluja, witam wszystkich w Chrystusie.
Przeżyliśmy tam godziny pokoju i ognia. Słowo wstąpiło w nas jako życie, które uwalnia,
wyzwala, rozszerza serca. Jezus był tam płomienny, udzielający się i zarazem kojący w tym
tajemniczym spotkaniu. Dobrze było zgromadzić się młodym i starszym w cudownej
Komunii duchowej, która każdego z nas i wszystkich prowadzi do odnowy wewnętrznej.
Podczas tych dni przeżytych bardzo blisko z Jezusem, Marek, Patryk, Hugo przez swą
młodzieńczą świeżość objawiali nam wieczyście młode serce Boga. Dobrze było widzieć ich
uważnych, skupionych, radosnych, przepełnionych przyjaźnią i odnowioną radością.
I oto tej soboty, 2-go grudnia o 12-tej 45 Marek powrócił do domu Ojca, otoczony
przyjaciółmi. Osiem dni przedtem był jeszcze w klasie, do końca stawiając czoła chorobie,
która go toczyła od dziewiętnastu miesięcy.
Jakże cudowna jest dusza dziecięca, która stała się dojrzała i pełna mądrości, zrozumienia,
dobroci. Jak cudowne jest to wznoszenie się, które w ciągu lat, przedwcześnie naznaczonych
chorobą i wysiłkiem, przygotowało go do otwarcia nam drogi, dziś objawiającej się jako
szeroka, pociągająca i wymagająca. Cudowny jest ten rozkwit duchowy Katimavik, gdzie
wykazał miarę swoich darów ku olśnieniu innych.
Ta serdeczność Marka była łabędzią pieśnią, objawiająca czułość Ojca. W jego cieniu, jego
mamusia i tatuś, zbolali i zachwyceni zarazem, jego siostra i przyjaciele patrzyli, byli pełni
wdzięczności, płakali z radości. O tak, dobry jest Pan. Odtąd „ktoś modli się, Panie; zachowaj
nas, Panie; osusz nasze łzy, Panie..."
Piętnaście dni temu Marek pisał list do pani Vanier, żeby jej podziękować za Katimavik.
List ten jest jakby testamentem radości, której trzeba coraz więcej rozdawać, testamentem
wierności w całym naszym życiu, wezwania do życia na jego miarę.
Dobry Mareczku, który stajesz się z kolei naszym dobrym pastuszkiem! W imieniu „Toit",
który ty opromieniłeś, Arki, którą tak kochałeś i tych wszystkich, którym pomagałeś, i którzy
Ci pozwolili dojść do tego dnia spotkania — dziękujemy Jezusowi, dziękujemy za Twoją
miłość!
We środę, 6-go grudnia, święto świętego Mikołaja, o 11-ej pójdziemy do kościoła kolegium
św. Michała, aby powierzyć Bogu to dziecko wybrane w nadziei, którą budzi w nas jego
młode życie.

Jesteśmy wszyscy zaproszeni, aby tam być w zjednoczeniu myśli i modlitwy. I tam jeszcze
Marek nas poprowadzi.
W imieniu Katimavik, Arche, „Toit", jego rodziców dziękuję za zrozumienie go".

*

background image

W pociągu, którym wracał z Paryża ojciec Roberti, kiedy tylko dowiedział się o śmierci
Marka, zanotował tych kilka uwag na jakimś skrawku papieru, pozwalając wypowiedzieć się
swemu sercu:
„Marek, — naznaczony przez Światło — jego oczy filuterne — jego umysł przenikliwy —
to oświecenie wewnętrzne, które go otaczało blaskiem, czyniąc z niego ognisko ciepła i
światła — przejrzystość Ducha Bożego.
Naznaczony cierpieniem — zawsze walczyć — żyć nawet u kresu sił — zawsze
maksymalnie wytężony, aby być na miejscu dla każdego, nie sprawiać kłopotu, ale być tam,
aby przyjmować — ten, który wiele otrzymał starań, uwagi, usłużności, jest także tym, który
najwięcej dał (Katimavik).
Naznaczony przez przyjaźń — odkrył ją w wieku, w którym inni może uważają, że już ją
odkryli. Przeżywał ją jak dorosły mężczyzna, z wyczuciem prawdy, oddania i dzielenia się
wszystkim, co ją czyni nieśmiertelną.
Naznaczony przez Jezusa Chrystusa.
Marek myślał, marzył o tym, że będzie nauczał. Miał coś do powiedzenia. Przekazał to
przez życie tak krótkie, że trudno pojąć, jak dalece było pełne. W niewielu latach osiągnął
dojrzałość tych, których czas przekroczył zwykły wiek człowieka. Marzył o zostaniu
księdzem, osobą oświeconą. Był nią przez swe cierpienie. Tak dobry dla innych, uświęcił
ciało, i duszę.
W nim celebrowała się Eucharystia. Był zarazem jej kapłanem i ofiarą przez to uśmiercenie
samego siebie, którego żądało od niego życie, przez to życie dla innych, które konsekrowała
jego śmierć.
Marek odszedł od nas 2-go grudnia w południe. Jeszcze przed ośmiu dniami był w klasie i
marzył o przygotowaniu się z Hugonem do egzaminów gwiazdkowych. Mareczku, o
zbolałym ciele, ale o woli tak stanowczej, o sercu przywiązanym do swojej pracy, do tego
życia w szkole, które tak lubił i które go podtrzymywało aż do końca! Twoje życie na ziemi
przeobraziło się w życie, które trwa wiecznie. Czyż nie mówiłeś, że nie boisz się śmierci? Dla
ciebie była ona przebóstwie-niem, przejściem do Tego, który tak cię kochał, skoro .tyle
zażądał od ciebie.
Jako dziecko szesnastoletnie, a już człowiek; który dojrzał w życiu i cierpieniu, odszedłeś,
zabierają ze sobą twoje odkrycia świata o tyle piękniejszego od tego, który wydaje się znany
od pierwszego rzutu oka. „W chorobie zbyt często widzi się to, co się traci, a zapomina o tym,
co się zyskuje: zawiązywanie się głębokich przyjaźni, wyrażanie serdeczności, dostrzeganie
ideału i dzielenie się nim, cały świat nowy, złożony z odkryć zachwycających.
Marek nie stracił Życia, on je zdobył, wszedł w wielką tajemnicę rzeczywistości
nadprzyrodzonej, którą przeniknął z nieskończonym taktem i dyskrecją, pozwalając się
ogarnąć Obecności, która w nim promieniowała.
Tak, Marku, napełniłeś swe życie tak wielką miłością, że nie możesz już żyć nie kochając.
Oto twoje powołanie, które rozpocząłeś już między nami, ale będziesz zawsze prowadził
dalej.
Ty jesteś z tych, którzy odtąd będę oświecać nasze życie.
Lubiłeś obraz Dobrego Pasterza, którym pragnąłeś zostać, który przedziera się przez krzewy
i ciernie do swoich owiec, wszystkich owiec. Do tej małej, zbłąkanej i wątłej i do dużej, tej
silniejszej, ale która też potrzebuje miłości.
Twój sposób mówienia o Jezusie, Pasterzu zakochanym w swych owieczkach, przejawiał
twoje aspiracje i twoje powołanie. Mały pastuszku Boży, jesteś odtąd czujnym pasterzem,
który nie straci żadnej z tych sobie powierzonych. Tak, myśmy uważali, że opiekujemy się
tobą, otaczamy cię i bronimy, a tymczasem to ty nas prowadziłeś, wymierzając nam naszą
cząstkę cierpienia i nadziei w tej serdeczności, którą miałeś dla wszystkich i dla każdego. Ty

background image

nas kochałeś zarazem jak ojciec i syn, rodząc nas do życia, któreśmy ci dali. Ty byłeś z tych,
którzy zawsze umieją dawać, gdy otrzymują.
Nie możemy ofiarować ci żadnego tytułu. Ty jesteś Marek, naznaczony na wieczność przez
czułość i światło twojego życia, kochany przez Boga, kochany przez wszystkich, stworzony
do miłości".

*

Jak wyjaśnić, jak opowiedzieć tę wstrząsającą Mszę św. w pelniutkim kościele, gdzie ci
wszyscy, którzy znali mego syna, chcieli go pożegnać? Rodzina, przyjaciele, towarzysze,
koledzy, sąsiedzi: nawet delegacja z Arche z Trosly przyjechała aż z Francji, żeby być tutaj,
przy naszym boku, tak jak chłopcy z innej Arki Jana Vanier w Ambleteuse. Miła Josiana
czuwała przez całą noc przy trumnie tego, którego nazywała „małym braciszkiem". Na
trumnie położyła małą różową kartkę, na której jej ręka nakreśliła te słowa z psalmu Dawida
(ps. 45):
„Jesteś piękny tą pięknością, której nie mają synowie ludzcy".
Dwie klasy, w których przebywał Marek: retoryka była jego normalną klasą i poetyka, do
której wstąpił w czasie swej choroby, z własnej inicjatywy zorganizowały to całe
nabożeństwo. Przy ołtarzu siedmiu księży koncelebrowało Mszę św. Ojciec Roberti
przewodniczył, asystowało mu dwóch Jezuitów, najbliższych Markowi i jego wujowi.
Wzruszające to było zespolenie tych wszystkich, którzy się doń zbliżyli. Jego wychowawca
czytał teksty liturgiczne, jego przyjaciele grali na gitarze, jego najdroższy Hugo grał na
organach z oczami pełnymi łez. Co za krzepiąca serdeczność ofiarowana nam przez
wszystkich, których on kochał! Wybrany przez nich werset Ewangelii przyniósł nam
przypowieść o pannach mądrych i o talentach.
Następowały hołdy przyjaciół. Franciszek w imieniu klasy retoryki wyrzekł te piękne
słowa: Marku, w imieniu moich przyjaciół przychodzę wyrazić ci naszą wdzięczność i
szacunek. Jesteś dla nas wzorem, przykładem wytrwałości i odwagi, ponieważ znosiłeś swoje
cierpienia cierpliwie i z nadzieją. Wiemy, że cierpiałeś dla nas; jest to przykład oddania, gdyż
poświęciłeś życie innym. Nie żyłeś dła siebie, ale dla innych i przez innych; byłeś przykładem
dobrego humoru, ponieważ promieniałeś radością; wzorem wiary, gdyż Bóg cię

doświadczył: dał ci ciężką próbę, a ty nie zwątpiłeś w Jego dobroć. Zrozumiałeś, kim jest
Bóg, a On zrozumiał, kim ty jesteś. On spełnił twoje pragnienie, ponieważ dzisiaj jesteś z
Tym, którego tak kochałeś.
Tak, Marku, jesteś wzorem dla mnie i dla nas wszystkich tu zgromadzonych, którzy cię
znali. Pozwól mi powiedzieć: nie jesteś umarły, Marku, nigdy jeszcze nie byłeś tak żywy.
Dziękuję ci za wszystko, co dla nas uczyniłeś w ciągu swego ziemskiego życia. Dziękuję ci za
wszystko, co jeszcze uczynisz, ponieważ odtąd będziesz działał w naszych sercach. Jeśli cię
wezwiemy, odpowiedz na nasze wołanie, bo jesteśmy słabi. Ty osiągnąłeś swoje niebo,
dopomóż nam osiągnąć nasze zbawienie".
Następnie Régis odczytał wzruszające pismo Patryka, kalekiego przyjaciela:
Drogi Marku, dziękuję ci za twoją pomoc, zarówno duchową, jak materialną. Dla ciebie nie
istniała pierwsza osoba w liczbie pojedynczej; w czasie Katimavik ty prawie nie jadałeś, aby
się móc pełniej zająć mną. W ostatni poniedziałek, pomimo twej choroby, chciałeś koniecznie
przyjść do szkoły, ponieważ tam byłem. To, co mnie uderzyło w tobie, to twoja wrażliwość
na potrzeby innych: oddawałeś mi przysługi, zanim cię o nie prosiłem. I co więcej,
zachowywałeś uśmiech we wszelkich okolicznościach. Kiedy ojciec Andrzej (Roberti)
powiedział mi, że jesteś już bardzo zmęczony, nie mogłem w to uwierzyć.

background image

Dziękuję ci, Marku, byłeś mi wiernym towarzyszem. Za każdym razem, gdy będę miał
jakieś trudne chwile, pomyślę o twoim uśmiechu, twojej wspaniałomyślności, o twojej
radości w cierpieniu. Marku, módl się za nas wszystkich.
Wreszcie hołd Hugona:
„Mój drogi Marku! W ciągu tych wszystkich dni, których Pan ci udzielił, w ciągu tych dni
opromienionych moją głęboką przyjaźnią z tobą, mogłem dotykać, szanować i kochać twoje
życie, ten cudowny haft, jaki wyszyłeś swoim uśmiechem na kanwie cierpienia. Niezrównane
dziedzictwo... W subtelności twojego dzieła kryje się twoja delikatność i wrażliwość, rodząca
kontakty, uszanowanie... miłość.
Miłość do Chrystusa, do twojej rodziny, przyjaciół, dzieci, nieszczęśliwych... do Człowieka.
To oddanie się twoim braciom, ludziom.
W pięknie twojego dzieła tkwi piękno twojego serca, twojej duszy, twojego spojrzenia,
rodzącego szczerość, lojalność, skupulatną uczciwość, sprawiedliwość.
W spokoju twojego dzieła mieszka twój spokój, twoja pogoda.
W prostocie twego dzieła tkwi twoja pokora.
W jego bieli — twoja czystość.
Twoja doskonałość — w doskonałości twego dzieła.
Jakość twego dzieła przejawia jakość twórcy, znającego doskonale trud życia. Był to
pracownik dzielny aż do heroizmu.
Sztuka, którą objawia twoje dzieło, jest dziełem artysty, którym jesteś: kochałeś wszystkie
formy sztuki aż do kwiatów, których serca poznałeś przez swoje serce i swą głębię.
Radość! Radość śmiania się aż do łez, szczęście uśmiechu. Jakiż piękny jest twój uśmiech!
Za to dzieło, które wyhaftowałeś swym uśmiechem na tle cierpienia...
Niezrównane dziedzictwo — dziękuję, Marku!"
Nasza miła Josiana ofiarowała swemu młodemu przyjacielowi cudowne „Magnificat"
głosem tak czystym, tak przejmującym, że zdawało się prawie, iż jesteśmy już w niebie z
Markiem.
A oto homilia ojca Roberti: „Drodzy rodzice, przyjaciele i ci wszyscy, którzy znaliście
Marka!
Zgromadziliśmy się dziś rano, aby zgłosić w spokoju drogę życia, które przedwcześnie
przerwane objawia nam nagle intensywność, głębię tego, który je przeżył. Tak, ta Msza
Święta, która powinna by być mszą rozpaczy, ponieważ rozważamy odejście
szesnastoletniego dziecka, staje się mszą dziękczynną, ponieważ stykamy się już z dziełem
tego chłopca, promiennym, kojącym.
Tak, Marek przez dziewiętnaście miesięcy przeszedł ciężką drogę cierpienia. W ciągu
dziewiętnastu miesięcy walczył wspierany i podtrzymywany przez tych wszystkich, którzy
mu pomagali; a dzisiaj, bracia, nie obchodzimy końca tego cierpienia, ale wejścia do chwały
tego, kto przez swoje cierpienie osiągnął te wymiary, które Ojciec Niebieski nam obiecał.
Chcemy podziękować Panu podczas tej Eucharystii za to, że umieścił na naszej drodze
młodzieńca o mocy duchowej Marka, który otworzył nam horyzonty może już znane, ale
które dzięki niemu zostały nam przybliżone, pogłębione tak, jak byśmy sobie tego nigdy nie
wyobrazili.
Chcielibyśmy uczynić z tej Eucharystii Eucharystię nadziei, ponieważ tam, w górze, Marek
pierwszy ją otrzymał, ofiarował z kolei Ojcu wraz z Jezusem, który był w całym jego życiu
jego ideałem, jego Bratem, jego wzorem i przykładem. Marek marzył o uczynieniu ze swego
życia czegoś, co by służyło innym; marzył o tym, aby stać się profesorem, księdzem,
całkowicie oddanym Bogu.
I oto dzisiaj to nauczanie jego przychodzi nie przez słowa, ale przez serca i duszę, wstrząsa
naszymi sercami i duszami. To kapłaństwo nie będzie oficjalną czy zewnętrzną konsekracją
długiego przygotowania i życia całkowicie oddanego. Swoje kapłaństwo on przeżył na

background image

krzyżu, przeżył w promieniowaniu i przejrzystości swej duszy. Odtąd żyć będzie ofiarowując
nas wszystkich Ojcu.
Pomiędzy błogosławieństwami, które Jezus stawia nam na wzór, jest może jedno, w którym
możemy szczególnie odnaleźć zestawione nam przesłanie Marka: „Błogosławieni pokój
czyniący"... Marek był czy-nicielem pokoju. Zawsze, wszędzie tam, gdzie żył, lubił łączyć,
gromadzić, chronić, ratować, bronić. Czyż nie był tym dzieckiem, które jako malec widząc, że
mucha tonie w kałuży, pochylało się i podsuwało jej źdźbło trawy, aby ją ocalić! Czyż nie był
wszędzie, gdzie żył, znakiem tego zrozumienia i zaufania, które tak lubił wokół siebie? I
chociaż jego życie ułożyło się w kształt krzyża, to czyż on na swym szpitalnym łożu nie był
źródłem promiennych radości, nadziei, które rozjaśniały jego piętro w szpitalu?
I gdy na chwilę zwrócono mu zdrowie, to wracając do klasy, między swych kolegów i
jeżdżąc do Ardenii, uradowany naturą, którą tak kochał, czyż nie był i tu czynicielem pokoju,
tym, który widzi rzeczy od wnętrza i nadaje im sens i piękno? Wreszcie w ostatnich
tygodniach swego życia, wtedy gdy ze strony jego bliskich wszystko już było ofiarowane i
jakby z góry poświęcone, czyż nie doznał tej łaski, że przeżywał wraz ze swymi przyjaciółmi
i bliskimi, tymi wszystkimi, których zachowywał w głębi serca, to cudowne doświadczenie na
takich rekolekcjach, gdzie Jezus mógł mu powiedzieć: „Marku, czekam cię, przyjdź do Mnie,
Marku, tyś w krótkim czasie dokonał wielkich rzeczy. Wejdź do wesela Pana twego?"
Bracia moi, wobec posłania takiego życia możemy tylko dziękować. Rzecz prosta, nasze
serca są złamane. Naturalnie, muszą płynąć łzy, ale spośród naszych łez wznosi się hymn
nadziei. Tak, Bóg jest dobry. Tak, uczynił cuda, gdyż sercu tego szesnastoletniego chłopca
dał światło i siłę pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Chcemy Mu za to podziękować, za
wszystko, czym nas obdarzyło dojrzałe życie Marka, za wszystko, co jego ludzkie życie
chciało uświęcić!
Dzisiejsza ranna Eucharystia będzie śpiewem Nadziei dla tych, którzy przez Marka
otrzymali od Jezusa znak Jego przyjaźni, którzy wiedzą, że ta rozłąka ziemska pozwala
wierzyć w wieczną łączność, w wieczną wspólnotę. Niech nasza dzisiejsza modlitwa,
ofiarująca Bogu jego bliskich, powierzająca Mu nasze zmartwienie i nasze łzy, uczyni z tej
Eucharystii żywy znak pokoju, który zostawia nam Marek".
Wśród ogólnego wzruszenia nabożeństwo toczy się dalej, ze wszystkich serc płynie ta sama
modlitwa: Ojcze nasz...
„Ojcze nasz, niech się stanie wola Twoja..."
...„Minął już czas jego wiary i nadziei,
On widzi, żyje, kocha"

(Święty Augustyn)

I podczas gdy organy przekazują nam to „Alleluja" Handla, tylekroć słyszane w trudnych
chwilach, cichutko Marek od nas odchodzi:
„Małe ziarnko zboża, jeśli ty nie obumrzesz..." Do widzenia, braciszku, zachowaj nas w
swym świetle.







OPINIE


background image

Z Bengalore w Indiach, gdzie Jan Vanier dowiedział się o śmierci Marka, przyszła ta
cudowna depesza: „Niebo z nim jest jeszcze piękniejsze".
Od zaprzyjaźnionego lekarza, który leczył naszego syna, otrzymaliśmy ten list:
„...Wraz z wami jestem głęboko zasmucony. Ci, którzy znali Marka, nie mogli nie doceniać
tej duszy wybranej, promieniowania jego młodego umysłu,jego tak jasnych sądów o rzeczach
i osobach z jego otoczenia. Jesteśmy pełni podziwu wobec tego życia, które wprawdzie było
krótkie, ale tak bogate — i jesteśmy wdzięczni za przedziwną naukę przez niego
pozostawioną: dzielność, której dowiódł w ostatnim roku.
A więc, jeśli przejście z tego życia do innego, prawdziwego, pozostawia pustkę tym, co
zostają, nie płaczcie, bo jest teraz bliżej was niż kiedykolwiek. Jest tam, w niebie „waszym
aniołem", który czuwa nad każdym z was, a także nad tymi, którzy mieli szczęście, tak jak ja,
poznać go i docenić".
Jego kardiolog napisał nam te słowa:
„To odejście było rozdzierające i zawrotna jest pustka pozostawiona przezeń, a jednak
mało ludzi, których znam, potrafiło tak rozjaśnić cierpienie i dostrzec w nim tyle nadziei, co
Marek. Jeśli odszedł od was, pozwólcie mi powiedzieć wam, że ta nieobecność fizyczna
wydaje mi się zastąpiona przez obecność moralną tak intensywną, że zdaje mi się
prawdziwszą. Marek zostawia wam posianie człowieka, który cierpiał z tak wielką nadzieją,
że nie mógł ukryć głębokiej radości, która go ożywiała. Jego świadectwo pozostanie dla
mnie'zawsze żywe i pomoże mi. jestem pewny, przeżyć trudne chwile mego życia".
Młoda przyjaciółka, która przeżyła blisko Marka dni Katimavik, zwróciła do Marka gdzieś
poza śmierć te wstrząsające słowa:
„Tyle otrzymałam! Wiem, Marku, że mogę dalej liczyć na ciebie; na twoją obecność przy
mojej modlitwie. I gdybym kiedyś miała doznać twojej męki, przyjdź i pomóż mi, bo nie
jestem pewna tego, czy bym miała twoją odwagę i twoją wiarę..."
W chwili odejścia serce twoje dojrzało całą miłość Pana, którego tak ukochałeś i to było
czymś tak pięknym, że zostawiłeś nam swój cudowny uśmiech, i słodką nadzieję, która mnie
nie opuszcza".

*

Do tych świadectw powinniśmy jeszcze dołączyć nasze własne.
Dla nas, rodziców Marka, wyłania się istotna nauka z tego krótkiego i pięknego życia i tych
dwóch ostatnich lat, tak bolesnych, ale tak bogatych: że nigdy łaska Boża nie zawodzi tych,
którzy w Nim złożyli swoją nadzieję i wzywają Jego pomocy.
„Dobrze jest mieć syna, ale lepiej jeszcze jest uczynić 7 niego człowieka" — napisałam
zaczynając te kilka kartek. Powierzyliśmy nasze dziecko Bogu, prosząc Go o światło i siłę dla
tej drogiej istoty, którą On sam nam dał. On nas nie zawiódł. Uczynił z naszego syna nie tylko
człowieka i chrześcijanina, ale nadto wybrańca Swej miłości, przedmiot Swej czułości, dając
Markowi jego powołanie i odwagę odpowiedzenia nań; mierząc Swą łaskę potrzebami,
odpowiadając na osobiste posunięcie Marka przez bardziej poufne zbliżenie, zagarniając całą
jego istotę, dając mu nieoceniony dar życia wiecznego w kwiecie młodości, oszczędzając mu
rozpaczy naszych błędów i wstydu naszych upadków. Alleluja!
Na pewno jest puste miejsce w naszym domu i puste są także nasze ręce, ale nasze serca są
pełne, a nasze dusze w spokoju, który Jezus obiecał ludziom dobrej woli i udziela go tym,
którzy o to proszą. Nasze słowa nie są biernym poddaniem się lub bolesnym zgodzeniem się z
losem: one są podzięką i wdzięcznością. Bóg uczynił nam wielkie rzeczy: „nasza ostatnia
gałązka wyrosła aż do nieba" — mówił ojciec Roberti. Tam, gdzie jest skarb twój,, tam jest
też twoje serce. Dla nas śmierć nie jest końcem zużytego ciała i zblazowanego ducha. Jest ona

background image

narodzeniem się do życia wiecznego, wejściem do królestwa radości i pokoju. Już nas tam
czeka nasz młody i piękny Marek, jak latarnia morska w nocy!
I drugie jeszcze świadectwo, które chcemy głosić i podzielić się nim, to ogromna
wdzięczność, którą mamy w sercu dla tych wszystkich, którzy okazali nam pomoc i przyjaźń.
To w doświadczeniu poznaje się prawdziwych przyjaciół. Często, gdy śmierć puka do drzwi,
człowiek pozostaje sam ze swym zmartwieniem. Ale my jesteśmy bogaci w przyjaźń,
obsypani sympatią w sercu cudnego świata dobroci i wspólnoty. Tak. Marek odszedł. Ale nie
zostawił nas samych. Całą czułość ludzką, na jaką zasłużyła jego dzielność i radość
wewnętrzna, zostawił nam wraz ze swoją wiarą, swoją siłą i pokojem. Dziękujemy tym
wszystkim, którzy otaczają nas przyjaźnią przez pamięć o Marku.
Dziękujemy za to, że umieli odgadnąć Marka, pokochać go i pomów mu. Dzięki za
zachowanie w sercu wspomnienia o dziecku umiłowanym przez Boga, a w duszy obrazu
życia, w którym wszystko było wspólnotą i radością.
Na zakończenie tych słów, zapisanych ku pamięci naszego syna i przeznaczonych dla tych,
którzy go znali, nie mogę zrobić nic lepszego, jak przepisać tę modlitwę, ułożoną przez
Marka i znalezioną nie skończoną jeszcze w jego osobistych notatkach:
„Panie, chcę Ci ofiarować ten dzień wesoły czy smutny, dobry czy zły. Proszę, abyś przyjął
wszystkie moje radości i cierpienia, które ofiaruję za zbawienie ludzkości i własne.
Panie, pomodlę się najpierw za zmarłych, za babcię Lemmens, dziadków D'ao?t, księdza
Chariot, proboszcza z C, a także, Panie, za tych wszystkich, za których nikt się nie modli, za
zmarłych minionych wieków, za wszystkich zmarłych zapomnianych. W wielkim Swym
miłosierdziu przebacz im grzechy i przyjmij ich do Swego Królestwa.
Modlę się także, Jezu Krzyża, szpitali, więzień, Jezu cierpienia, za wszystkich, którzy
cierpią ciałem czy duszą. Oświeć ich, Jezu, i daj im odwagę konieczną do przetrzymania
próby bez buntu i załamania. Przyjmij te cierpienia jako skromne zadośćuczynienie za
wszystkie nasze grzechy.
Nie zapomnij, Panie, zwrócić spojrzenia na mamusię. Zachowaj zawsze fę odwagę, tę
wiarę, tę dobroć macierzyńską, którymi ją obdarzyłeś. Zachowaj ją jak najdłużej i oszczędź
jej zbyt ciężkich prób. Podtrzymaj również tatusia w jego trudnym zawodzie. Pomóż..."
I tu modlitwa Marka pozostała w zawieszeniu. Może ja sama przerwałam ją wchodząc do
jego pokoju, gdy pisał? Niech więc Jezus pozwoli mi podjąć pióro wypadłe z jego ręki i w
jego imieniu zakończyć tę modlitwę:
„Panie, pobłogosław mego drogiego dziadka. Daj szczęście Tereni i weź za rękę moją
siostrzyczkę Hanię. Opiekuj się moją rodziną, a przede wszystkim wujkiem Jerzym, który
pracuje przy Twoim żniwie. Bądź blisko przy ojcach Roberti i Toussaint, w których poznałem
Twoje oblicze i blisko tych wszystkich, którzy pomogli mi żyć i umrzeć. Bądź
przewodnikiem i przyjacielem tych wszystkich, którzy byli mymi przyjaciółmi: Heleny,
Denisa, Patryka, Hugona, Guy, Régis, Roberta, Thierry, Filipa, Wincentego, Anny Marii,
Ksawerego, Weroniki, Kołaty, Jana Piotra, Marii Chantai... i tych, których imiona Ty znasz,
Gdyż wybrałeś ich, Panie, Aby Ci służyli w Twej obecności!
Amen".

EPILOG

„Marek" — to utwór nietypowy. Jego autorka nie miała najmniejszego zamiaru tworzyć
dzieła literackiego i nie wartości literackie utworu są tu najistotniejsze. Jest to wzruszające
zwierzenie matki, która utraciła syna. Jest to pomnik wystawiony nie samemu synowi, ale
niepojętnej Miłości Boga, która objawia się w cierpieniu, która cierpienie czyni szczęściem.
— Czy to możliwe? - zapyta niejeden po przeczytaniu tych wspomnień. Uderza nas i
oszałamia zawarta tam prawda i świadectwo wiary w Boga, bo przecież nie chodzi tutaj o

background image

żadnego świętego, któremu na ołtarzu zapalamy świeczkę i który jest nam tak daleki, że już
nie stawiamy go w szeregu normalnych ludzi. Uznajemy go i czcimy, ale zawsze jest to ktoś
spoza naszej „sfery", nieosiągalny wzór i często nawet nie próbujemy się do niego zbliżyć.
Rzeczywiście kochamy tych naszych świętych, ale jednocześnie ustawiamy się daleko od
nich, tak jakby święci rodzili się już świętymi.
Marek to przede wszystkim zwyczajny człowiek, to ktoś spośród nas, ktoś z tych czasów.
Wypada więc podziękować matce Marka, że zechciała napisać tę opowieść o swoim synu, o
miłości i cierpieniu. Dla nas te wspomnienia są cenne z jeszcze innego powodu. Ciągle zajęci
jesteśmy sobą i ciągle nam się wydaje, że inni także tylko myślą o sobie. Nie wierzymy
ludziom, nie wierzymy w istnienie życzliwych, bezinteresownych ludzi. Narzekamy na
znieczulicę. Czynimy źle posługując się uogólnionymi sądami. Te karty przywracają wiarę w
przyjaźń, bezinteresowność, serdeczność Marek mial tak wiele przyjaciół, bo sam byt
przyjacielem. Tacy ludzie są wśród nas. Wyciągnijmy do nich ręce, a utworzymy wielki krąg.
Marek będzie wśród nas.
'Katimavik — w języku eskimoskim znaczy „spotkanie" — jest to zgromadzenie braci i sióstr
z Jezusem, przez cztery dni pod natchnieniem Ducha Świętego, a kierownictwem Jana Vanier
młodzi i ci, co się przyłączają do nich, przeżywają objawienie się Jezusa. Jego oddanie
ludziom, dzielenie się z nimi sobą.
2Jan Vanier, syn generała Vanier, gubernatora Kanady, podjął się dzielić życie
upośledzonych umysłowo i od 1965 r. żyje w Arche, w Trosly-Brenil (Oise). Będąc doktorem
filozofii, profesorrem w Toronto, spotyka się ze wszystkimi ośrodkami ludzi z marginesu
społecznego, przebiega cały świat, odpowiada na wezwania ludzi młodych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Agnes Release Me
sprawozdanie.sieci.6.marek, Politechnika Lubelska, Studia, Semestr 6, sem VI, VI-semestr, 05labsieci
SYLABUS Technologie informacyjne Ogrodnictwo SGGW dr Marek Wierzbicki, Ogrodnictwo 2011, INFORMATYKA
Hłasko - Dwaj mężczyźni, UMCS Filologia polska, Marek Hłasko
I.WYCHOWANIE OBYWATELSKIE, 6.Symbole narodowe, Marek Biesiada
III.CZAS W HISTORII, 12.IVB.Obliczanie czasu minionych wydarzeń, Marek Biesiada
II.WYCHOWANIE DO ŻYCIE W RODZINIE, 14.Potrzeba przyjaźni, Marek Biesiada
13, HOOKE, Marek Strzelczyk
REFERATY, Rola Zbigniewa Oleśnickiego w polityce polskiej XV wieku II, Marek Biesiada
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 2.Przyczyny wielkich odkryć, Marek B
logika-testy, LogikaIIIgrupa2010czesc1, Zadania egzaminacyjne z logiki dla III grupy - egzaminator d
lab n10 Marek Marków 144105, Marek Marków 144105
Negocjacje w biznesie [ opracowanie z książki] [ wykłady dr Marek Datko], Negocjacje w biznesie - wy
II.CZŁOWIEK MIĘDZY WIARĄ A ROZUMEM.EUROPA W XVII STULECIU, 19.Kultura i sztuka baroku w Europie, Mar
IV.CZŁOWIEK WALCZĄCY O WOLNOŚĆ I PRAWA, 35.Obrady kongresu wiedeńskiego, Marek Biesiada
05 Konduktometria, naoh,nh3h2o,ch3cooh, Marek Mokrzycki IM sem
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 12.Gospodarka i społeczeństwo, Marek
IV.CZŁOWIEK WALCZĄCY O WOLNOŚĆ I PRAWA, 38.Wielka Emigracja, Marek Biesiada

więcej podobnych podstron