background image

Zdzisław Krasnodębski – teksty z “Rzeczpospolitej” 

Autor  jest  socjologiem  i  filozofem  społecznym,  profesorem  Uniwersytetu  w  Bremie  i  UKSW  w 
Warszawie.  Współpracuje  z  „Rzeczpospolitą”  i  „Wprost”.  Wcześniej  pisał  do  „Dziennika”,  lecz 
współpracę zerwał, kiedy Jerzy Pilch na łamach tego pisma złośliwie skomentował jego stwierdzenie, 
iż  Lech  Kaczyński  jest  pierwszym  w  historii  Polski  prezydentem,  który  z  najwybitniejszymi 
intelektualistami może rozmawiać jak równy z równym
. Jest zaliczany  - wraz z filozofem Ryszardem 
Legutko,  socjologiem  Andrzejem  Zybertowiczem  i  politologiem  Markiem  Migalskim  –  do  grona 
ideologów IV Rzeczpospolitej. W swoich tekstach zwykle atakuje polską inteligencję za bezkrytyczne 
poparcie  PO,  rząd  Tuska  oraz  Niemcy  i  zachodnich  intelektualistów  za  niedocenianie  roli  Polski  w 
świecie   

 

 

Powstanie bez bożej gwarancji 

Zdzisław Krasnodębski 10-01-2009 

 

Polacy,  walcząc  z  Niemcami,  nie  zamierzali  ich  unicestwić.  Nawet  potem,  gdy  ich 
„wypędzali”, nie chcieli ich wszystkich pozabijać – po prostu nie chcieli ich już oglądać 

Jest  różnica  między  ludźmi  a  zwierzętami,  o  której  traktuje  Rymkiewicz  –  zwierzęta 
nie  mają  historii.  Śmierć  zająca  nie  pozostaje  w  zajęczej  pamięci  zbiorowej.  Inaczej 
jest w przypadku ludzi 

Niemcy  i  Polacy  lepiej  by  się  rozumieli  nawzajem,  gdyby  czytali  książki  przeznaczone 
dla siebie, a nie te napisane specjalnie dla drugiej strony. 

Kiedyś  polscy  intelektualiści,  wśród  nich  najwięksi  –  Stanisław  Brzozowski,  Czesław 
Miłosz czy Witold Gombrowicz – narzekali na wiarę Polaków w przedustawną harmonię. 
Ich zdaniem niezależnie od wszystkich zbrodni i nieszczęść Polacy wierzą, że świat ma 
sens  etyczny,  że  cnoty  zostaną  nagrodzone,  złe  uczynki  ukarane  –  jeśli  nie  na  tym 
świecie, to na tamtym, ale z widocznymi doczesnymi konsekwencjami, i że  szczególnie 
nad  nami  czuwa  Najświętsza  Panienka  sprawiająca,  że  każda  nasza  największa  nawet 
klęska  obróci  się  ostatecznie  w  zwycięstwo.  Miłosz  zarzucał  Polakom  brak  religijnego 
zmysłu,  gdyż  ten  jego  zdaniem  nie  jest  zgodny  z  nazbyt  optymistyczną,  cukierkową 
wizją świata i dziejów. 

background image

 

Jarosław  Marek  Rymkiewicz  w  „Kinderszenen”  zrywa  z  tym  tradycyjnym  polskim 
rozumieniem świata, który ukształtował się pod wpływem poezji romantycznej. Polscy 
romantycy  stworzyli  teologię  polityczną  polskości,  w  ramach  której  nie zawinione 
cierpienia  Polaków  miały  ewidentnie  transcendentne  znaczenie.  Można  było  się 
zastanawiać wtedy nad sensem dziejów Polski z punktu widzenia Trójcy Świętej. Do tej 
pory ludzie niewiele wiedzący o Polsce słyszeli, że Polacy uważali Polskę za „Chryst usa 
narodów”,  do  czego często  ogranicza  się  ich wiedza  o  polskim  romantyzmie  i  z  czego 
wyprowadzają wszystkie nasze zbrodnie. 

Negatywna teologia polskości 

Rymkiewicz,  znawca  romantyzmu,  autor  między  innymi  wspaniałego  cyklu  książek  o 
Mickiewiczu,  świadomie  wychodzi  w  „Kinderszenen”  poza  romantyczny  kanon.  Nie 
chodzi jednak o powrót do plemienności lub o pogańską pochwałę woli mocy i śmierci. 
W tej książce zawarty jest zarys negatywnej  teologii polskości  – polskości w epoce, w 
której  Bóg  jest  nieobecny,  przestał  się  angażować  w  ludzkie  sprawy,  w  której 
cierpienia i śmierć przestały wpisywać się w porządek sensu. Tak opisywano „świat po 
Holokauście”  w  radykalnej  teologii  XX  wieku  czerpiącej  między  innymi  od  Dietricha 
Bonhoeffera  i  rozwijającej  nietzscheański  motyw  śmierci  Boga.  Jeśli  Holokaust  może 
być  uznany  za  dowód  śmierci  Boga,  mamy  prawo  pytać  o  obecność  Boga  w  czasie 
masakry Warszawy i to bez narażania się na oskarżenia o kryptofaszyzm. 

Warto  przypomnieć,  że  w  jednej  z  poprzednich  książek  noszącej  niemiec ki  tytuł  – 
„Umschlagplatz” – pisarz nie stawiał jeszcze tak radykalnie pytania o nieobecność Boga 
i  zastanawiał  się  nad  Jego  i  naszą  odpowiedzialnością:  „Nieprzyzwoite  jest  to,  że 
myśmy w ogóle przeżyli, a te  inne dzieci, żydowskie poszły do gazu, do pieca . To był 
bardzo  nieprzyzwoity  pomysł  polskiego  czy  żydowskiego  Boga.  –  Nie  powinieneś 
mieszać  do  tego  Boga  –  mówi  moja  siostra.  –  To  była  sprawa  między  Niemcami  a 
Żydami. Czyli między ludźmi.  – Co mnie obchodzą Niemcy  – mówię.  – Niemcy będą za 
to  pokutować  do  końca  świata,  ale  to  są  ich,  nie  moje  rachunki.  Dla  mnie  jest  to 
sprawa  między  Polakami  a  Żydami.  A  co  do Boga,  to  do  pewnego  stopnia  masz  rację, 
bowiem  mieszając  Go  do  tego,  zachowujemy  się  tak,  jakbyśmy  chcieli  uniknąć 
odpowiedzialności:  ponieważ  On  tak  to  wymyślił,  ponieważ  podjął  taką,  a  nie  inną 
decyzję, na to my nic nie mogliśmy poradzić i to nie nasza wina, że to się zdarzyło. Co 
nie  znaczy,  żebym  zamierzał  zrezygnować  z  pytania  Go,  o  co  Mu  właściwie  w  tej 
sprawie  chodziło.  Choć  może  stawianie  pytań  dotyczących  bożych  intencji  jest  z 
teologicznego  punktu  widzenia  niedozwolone.  Tyle  że  ja  pytam  Go  nie  z  jakiegoś 
teologicznego  punktu  widzenia,  ale  z  punktu  widzenia  tego  chłopca,  który  stoi  w 
czapce i w białych skarpetkach na wysokim peronie w Otwocku. I nie pytam nawet, bo 
może nie jestem do tego uprawniony, dlaczego to im uczyniłeś? Pytam tylko: dlaczego 
uczyniłeś to mnie, temu chłopcu na peronie?”. 

Życie i nic więcej 

background image

 

W  „Kinderszenen”  czytamy,  że  wojna  może  być  zrozumiana  z  perspektywy  „Zająca” 
Dygasińskiego  i  z  perspektywy  Schopenhauera,  a  nie  w  ramach  teologii  polskości 
Mickiewicza,  Słowackiego  czy  Krasińskiego.  W  tej  perspektywie  „jest  tylko  życie  – 
takie,  jakie  jest:  z  jego  obrzydliwością,  z  jego  dzikim  pięknem  i  z  jego  straszliwą 
energią – i nie ma nic więcej”. Ludzie są tak jak zwierzęta częścią wspólnoty życia, w 
której  trwa  nieustanna,  okrutna  walka,  a  wygrywa  w  niej  nawet  nie  ten,  kto  jest 
silniejszy  i  najlepiej  przystosowany,  lecz  ten,  kto  ma  więcej  szczęścia;  decyduje  los 
lub przypadek. 

Wystarczy  sięgnąć  po  esej  z  1922  roku  „Walka  jako  wewnętrzne  przeżycie”  Ernsta 
Jüngera, by zobaczyć różnicę w stosunku do tej filozofii życia, która zatriumfowała w 
Niemczech.  Dla  Jüngera  śmierć  jest  afirmacją  życia,  a  w  walce  ujawnia  się  jego 
prawdziwa istota, wtedy przeżywa się „ekstazę krwi”. „Najwspanialsze w życiu jest to, 
że  właśnie  wtedy,  gdy  śmierć  najbardziej  chciwie  je  dusi,  w  wojnie,  rewolucji, 
zarazie,  najbardziej  barwnie  i  najbardziej  ekscytująco  przepływa”.  (Der  Kampf  als 
inneres Erlebnis, w: Essays I, Sämtliche Werke, t. 7.  Stuttgart 1980, s. 36.) „Co może 
być bardziej święte niż walczący człowiek?”  – pytał Jünger. Ten opis życia jest opisem 
z  punktu  widzenia  drapieżnika.  W  walce  zwycięża  „żądza  krwi”,  jedynym  celem  jest 
„zniszczenie  przeciwnika”,  walczący  stają  się  „jednym  ciałem”,  przeżywając  coś  w 
rodzaju superorgazmu. 

Rymkiewicz,  choć  rozumie  przyjemność,  jaką  mordowanie  sprawia  mordercom,  nie 
upaja się śmiercią, nie uważa jej za największą afirmację życia ani za najwspanialszą 
możliwość,  za  konstytutywną  cechę  „bytu  przytomnego”,  jak  twierdził  Heidegger. 
Wręcz  przeciwnie  –  śmierć  nie  jest  wzniosła.  Jest  tożsama  ze  zdychaniem.  Zwierzęta 
umierają i cierpią nie inaczej i nie mniej niż ludzie.  

Nie  ma  od  razu  przepaści  ontologicznej  między  nami  a  nimi,  jak  przyjmował 
optymistycznie  Heidegger.  A  jeśli  jest,  to  jest  tylko  kwestią  wiary,  a  nie  różnicą 
doświadczenia: „różnica między umieraniem a zdychaniem jest co najmniej wątpliwa, 
a  kiedy  nad  tym  problemem  trochę  się  pomyśli,  to  zaraz  widać,  że  nie  ma  żadnej 
różnicy  –  skutek  umierania  jest  bowiem  akurat  taki  sam,  jak  skutek  zdychania.  Życie 
(kompletnie nie wiadomo dlaczego) gdzieś ucieka, gdzieś się ulatnia, rozwiewa, znika  – 
tyle wynika ze zdychania oraz z umierania. Nasze doświadczenie mówi nam tylko tyle, 
a kto twierdzi, że jest inaczej, fałszuje swoje doświadczenie”. No właśnie.  

I jest to nie tylko niezrozumiałe, ale i skandaliczne, obrzydliwe  – i żadne przesłodzone 
opowieści  o  tym,  że  jest  to  tylko  przejście  do  lepszego  świata,  tego  nie  zmienią. 
Wszystko  inne  jest  nadzieją.  O  Iwanie  Waszenko,  żołnierzu  RONA,  „preparacie 
anatomicznym”,  którego  istnienie  nie  wydaje  się  niczym  uzasadnione,  czytamy:  „Coś 
wyłoniło  się  i  zostało  wchłonięte.  Nadal  bez  odpowiedzi  na  pytanie  –  po  co? 
Powiedzmy,  że  czeka  tam  zmartwychwstania.  Ciekawe,  czy  dowie  się  wtedy,  po  co 
zabijał i po co go zabito. Czy będzie tam ktoś, kto potrafi mu to wytłumaczyć”. 

background image

 

Rymkiewicz był dzieckiem w czasach, gdy zabijanie bez powodu było doświadczeniem 
codziennym – każdy mógł wpaść w zasadzkę i zostać zabity. Kiedy opowiada o tym, jak 
sowieccy  lotnicy  strzelali  do  niego  i  do  ojca  idących  torem  w  kierunku  Piaseczna, 
stwierdza: „Ciekawe jest zaś tylko to, że mnie wtedy w ogóle to nie zdziwiło  – że ktoś 
chce mnie zabić bez powodu. Przestraszyli mnie i to nieźle, ale nie zdziwili. Przyjąłem 
ich  zamiar  bez  zdziwienia.  Czyli,  ujmując  to  inaczej,  przyjąłem,  że  jest  to  rzecz 
naturalna  i  oczywista;  że  to  się  mieści  w  porządku  tego  świata;  że  tego  porządku  nie 
zakłóca”.  I  rozsądnie  sądzi,  że  chociaż  skończył  się  faszyzm  i  chociaż  skończył  się 
komunizm, zabijanie bez powodu bynajmniej się nie skończyło. 

Ukryty sens historii 

Ale  ta  filozofia  życia  to  nie  wszystko,  co  jest  zawarte  w  tej  książce.  Gdyby  tak  było, 
niewiele więcej dałoby się już powiedzieć. Czy nie musielibyśmy po prostu stwierdzić, 
że los nie sprzyja Polakom? Czy jednym błędem Hansa Franka jest to, że przegrał, bo 
tak chciał jego los? I że nie mógł działać inaczej, niż działał, a Niemcy zabijali nas tak, 
jak drapieżnik zabija słabszego. A pech Polaków polegałby na tym, że nie byli – i nie są 
– dostatecznie silni i drapieżni. 

Jest wszakże istotna różnica między ludźmi a zwierzętami, o której traktuje ta książka 
–  zwierzęta  nie  mają  historii.  Śmierć  zająca  nie  pozostaje  w  zajęczej  pamięci 
zbiorowej. Inaczej jest w przypadku ludzi. „Jeśli w  historii wydarza  się coś naprawdę 
ważnego,  to  jest  pewne,  że  wcześniej  czy  później  albo  sami  usymbolizujemy  to  w 
naszych  głowach,  albo  samo  to  się  w  nich  na  swój  sposób  usymbolizuje”  –  co  więcej, 
Rymkiewicz sądzi, że historia ma swój tajemniczy, ukryty sens, którego nie znamy. 

Polacy nie są stadem zajęcy, gromadą żółwi czy kłębowiskiem raków w skrzynce przed 
sklepem  Meinla  w  okupowanej  Warszawie.  Jedność  Polaków  nie  jest  biologiczna,  lecz 
historyczno-symbolicznie-polityczna.  Wynika  z  takiego  samego  –  mniej  więcej  – 
stosunku do historii, jaki mają Polacy, z tego, w jaki sposób się do nich odnosimy i  – co 
ważniejsze  –  w  jaki  sposób  one  odnoszą  się  do  nas.  Różnica  między  żółwiami  a 
Polakami polega zatem na pamięci i na byciu narodem. Dlatego też narody mogą ginąć 
także  wtedy,  gdy  jego  członkowie  przeżywają  fizycznie.  Polska  może  umrzeć,  choć 
będą  żyli  ludzie,  którzy  byli  Polakami.  To  dlatego  Hans  Frank  sądzi,  że  skoro 
niemożliwe  jest  zamordowanie  wszystkich  Polaków,  trzeba  zabić  Polskę,  pozbawić 
Polaków politycznego istnienia. 

Rymkiewicz  pisze  jednak  nie  tylko  o  różnicy  między  rakiem,  żółwiem  i  kotem  a 
człowiekiem,  lecz  również  o  zasadniczej  różnicy  między  Polakami  i  Niemcami.  Nie 
polega  ona  tylko  na  tym,  że  w  polskich  i  w  niemieckich  głowach  historię  symbolizuje 
się  inaczej,  że  co  innego  jest  dla  nas  ważne.  Jak  wiadomo  ci,  których  to  niezmiernie 
niepokoi,  postanowili  stworzyć  jedną  wspólną  historię,  aby  ostatecznie  znieść  tę 
różnicę. 

background image

 

Rymkiewicz  twierdzi  jednak,  że  chodzi  o  coś  więcej.  Różnica  między  ówczesnym 
chłopcem  polskim  a  niemieckim  jest  zasadniczą  różnicą  etyczną:  „Nie  próbowałem... 
zabić żółwia, przecinając mu nerw mózgowy narzędziem szydłowatym – tłumaczy się to 
tym, że nie byłem chłopcem niemieckim, lecz polskim  – czyli żyłem po stronie dobra, a 
nie  po  stronie  zła”.  To  bardzo  mocne  zdanie.  Przytoczony  powyżej  cytat  z 
„Umschlagplatz” przypomina jednak, że ten polski chłopiec pytał potem także o swoją 
winę. 

Jak jednak w świecie kłębiącego się bez sensu życia może istnieć strona dobra i strona 
zła? Jak w ogóle pojawia się w nim takie rozróżnienie? Czy przez litość i miłosierdzie, 
które  jak  wiadomo  Schopenhauer  uznawał  za  niewytłumaczalną,  niepojęta, 
aprioryczną  podstawę  moralności?  Oskarżany  przez  żonę  o  okrucieństwo  narrator  w 
„Umschlagplatz”  mówi:  „We  mnie  jest  tyle  litości,  że  ja  nie  wiem,  gdzie  ona  się  we 
mnie  mieści”.  W  „Kinderszenen”  Polacy  są  po  stronie  dobra,  bo  przeciwstawiają  się 
orgii mordowania i nie zgadzają się na życie w Morzelanach zarządzanych przez Ha nsa 
Franka, czyli w Generalnym Gubernatorstwie. 

Wielu  moich  znajomych,  ba,  nawet  przyjaciół,  było  chłopcami  niemieckimi,  a  nie 
polskimi. Chłopcem niemieckim był Immanuel, a także Richard, z którym od dawna się 
przyjaźnię.  Czy  wiedzieli,  że  żyją  po  stronie  zła?  Tłumaczyli  mi,  że  wyrastali  w 
przekonaniu, iż „Niemcy nie robią takich rzeczy”. Opowiadali, jak wielki szok przeżyli, 
gdy  się  dowiedzieli  o  obozach  koncentracyjnych  i  o  tym,  jak  wyglądała  niemiecka 
okupacja  w  Polsce.  Ale  doktryna  własnej  rasowej  wyższości  była  im  przecież 
dostatecznie dobrze znana, uczyli się jej w Hitlerjugend. Byli pewni, że należy się im 
wyższe  miejsce  w  hierarchii  istnień  i  że  wobec  Polaków  stojących  znacznie  niżej,  nie 
mówiąc  już  o  Żydach,  nie  obowiązują  te  same  zasady  jak  pośród  nich  samych. 
Amerykanie dokonali później ich kulturowego przeprogramowania, ale teraz na starość 
wszyscy  stali  się  znowu  „narodowo-konserwatywni”  i  wspominają  głównie  sobie 
wyrządzone krzywdy. 

Szaleńczy kat niezgody 

Polacy, walcząc z Niemcami, nie zamierzali ich unicestwić. Polacy nie rozpoczęli walki 
po to, żeby Niemców wymordować. Nawet potem, gdy ich „wypędzali”, nie chcieli ich 
wszystkich  pozabijać  –  po  prostu  nie  chcieli  ich  już  oglądać.  (Jeden  z  moich 
niemieckich  kolegów  popełniał  zabawny  językowy  błąd  –  zamiast  „wypędzeni”  mówił 
„przepędzeni”. Być może to słowo znacznie lepiej oddaje istotę tego, co się stało  – to 
nie  było  to  „wypędzenie”,  to  było  „przepędzenie”.)  Polacy  odpowiadali  na  próbę 
sprowadzenia  ich  na  poziom  zwierzęcy,  a  na  pewno  podludzki,  a  więc  na  znacznie 
niższy poziom hierarchii wcielenia niż ten, który zarezerwowali sobie Niemcy.  

Bismarck  stwierdził  kiedyś,  że  to  dopiero  Niemcy  uczynili  Polaków  ludźmi.  Hitler, 
Himmler,  Goebbels  i  ich  towarzysze  postanowili  odebrać  nam  ten  przywilej, 

background image

 

sprowadzając  nas  do  poziomu  innych  zwierząt.  Powstanie  warszawskie  było 
odpowiedzią  na  tę  sytuację.  Jak  pisze  Rymkiewicz:  „Trzeba  było  dać  sobie  radę  z 
niemieckim mordowaniem, z jego nonsensem – powiedzieć Niemcom, że ich szaleństwo 
napotkało na coś, z czym przez wieki całe – chcąc mieszkać obok nas – będą musieli się 
liczyć. Na ich szaleństwo mordowania Polacy musieli odpowiedzieć swoim szaleństwem 
– jeśli chcieli nadal istnieć na ziemi”. 

Oczywiście były też inne odpowiedzi. Niektórzy, zapisując się na volkslistę, starali się 
nieco poprawić swój status w zaproponowanej przez narodowych socjalistów hierarchii 
istnień. W każdym razie mordowanie Polaków przez Niemców, którzy zbytnio naczytali 
się 

Schopenhauera, 

Nietzschego, 

Jüngera 

trywialnej 

literatury 

narodowosocjalistycznej,  okazuje  się  szaleństwem,  nie  jest  bynajmniej  zdarzeniem 
naturalnym,  nie  należy,  jak  się  przekonujemy,  do  naturalnego  porządku  rzeczy,  który 
należy  przyjąć  z  pokorą  i  zrozumieniem  jak  los  zająca  u  Dygasińskiego.  Powstanie 
warszawskie  jest  aktem  zasadniczej,  choć  być  może  szaleńczej,  niezgody  na  ten 
porządek rzeczy – tak doskonale pojmowanym i w miarę sił realizowanym przez Hansa 
Franka. 

Aby  lepiej  rozumieć  zaznaczająca  się  do  dzisiaj  różnicę  między  ówczesnym  chłopcem 
polskim a niemieckim, warto sięgnąć po ostatnią książkę wybitnego niemieckiego poety 
tego  samego  pokolenia  –  starszego  tylko  o  sześć  lat  od  Rymkiewicza  Hansa  Magnusa 
Enzensbergera,  kiedyś  radykała,  ważnej  postaci  ruchu  studenckiego  1968  roku 
zatytułowanej „Hammerstein, czyli upór” (Hammerstein oder der Eigensinn, Frankfurt 
am Main 2008). 

Także  ten  poeta  wyruszył  na  poszukiwanie  sensu  lub  bezsensu  narodowej  historii, 
usiłując zrekonstruować motywy prowadzące do największej niemieckiej klęski i hańby 
–  rządów  Adolfa  Hitlera.  Bohaterem  jego  opowiadania  jest  generał  Kurt  von 
Hammerstein-Equord,  w  chwili  objęcia  władzy  przez  Hitlera  głównodowodzący  siłami 
lądowymi, i jego rodzina. 

Chodzi  jednak  o  sprawy  ogólne.  Jak  czytamy  w  posłowiu:  „Na  przykładzie  rodziny 
Hammersteinów  można  zrekonstruować  i  pokazać  w  sposób  skondensowany  wszystkie 
decydujące motywy i sprzeczności niemieckiego kryzysu: od sięgnięcia przez Hitlera po 
totalną  władzę  do  niemieckiego  zataczania  się  między  Wschodem  a  Zachodem,  od 
upadku  Republiki  Weimarskiej  do  porażki  oporu,  od  siły  przyciągania  utopii 
komunistycznej do końca zimnej wojny”. 

Generał  Hammerstein,  związany  politycznie  z  generałem  Kurtem  Schleicherem, 
którego  zamordowano  w  czasie  nocy  długich  noży,  był  od  początku  przeciwnikiem 
Hitlera. Starał się skłonić Hindenburga, by nie powierzał mu urzędu kanclerza. Po roku 
został  zwolniony  ze  stanowiska  i  tylko  na  krótko  we  wrześniu  1939  roku  został 
ponownie powołany do służby czynnej. Miał dowodzić wojskiem na Śląsku, potem armią 

background image

 

na froncie zachodnim, przez chwilę przewidywano go na dowódcę wszystkich wojsk na 
Wschodzie. Podobno już wtedy planował zabicie lub uwięzienie Hitlera. Umarł w roku 
1943  roku,  nie  brał  więc  udział  w  zamachu  z  20  lipca  1944.  Natomiast  dwaj  jego 
synowie  byli  luźno  związani  z  zamachowcami  i  zmuszeni  byli  się  ukrywać,  gdy  spisek 
spalił na panewce. Wdowę wraz z najmłodszą córką oraz najmłodszego syna w ramach 
odpowiedzialności rodzinnej – „Sippenhaft” – uwięziono, między innymi w Dachau. 

Książka Enzenbergera  nie jest jednak jeszcze jedną z opowieści  o oporze niemieckich 
patriotów  starej  –  pruskiej  –  daty  przeciw  Hitlerowi.  Jest  to  także  historia  infiltracji 
tych  elit  oraz  w  ogóle  Niemiec  przez  komunizm.  Albowiem  córki  Hammersteina 
„wykazywały zadziwiającą inklinację do komunistów i Żydów”. Najstarsza  wstąpiła  do 
partii  komunistycznej,  przez  pewien  czas  była  kochanką  Wernera  Scholema,  brata 
słynnego  żydowskiego  filozofa  Gershoma  Scholema,  przyjaciela  i  wydawcy  Waltera 
Benjamina. Po wojnie zamieszkała w NRD, pracowała jako adwokat i, jak wynika z akt, 
była  współpracownikiem  sowieckich  służb  specjalnych.  Druga  córka  związała  się  z 
pochodzącym  z  Rzeszowa  komunistą  Leonem  Rothem,  który  pracował  dla  wywiadu 
kominternowskiego  kierowanego  w  Niemczech  przez  posła  do  Reichstagu  Hansa 
Kippenbergera.  Obaj  zostali  zamordowani  w  czasie  czystek  stalinowskich.  Córki 
wykradały  dokumenty  ojcu i przekazywały agentom sowieckim. Przypuszcza się, że tą 
drogą  dotarł  do  Moskwy  tekst  przemówienia  Hitlera  wygłoszonego  na  początku  lutego 
1933 na  kolacji dla generalicji, w której z apowiadał dążenia do zdobycia „przestrzeni 
życiowej  na  Wschodzie”.  Generał  Hammerstein  nie  miał  chyba  nic  przeciwko 
działalności córek – sam zresztą przyjaźnił się z agentką wywiadu sowieckiego Ruth von 
Meyenburg.  Miał  też  doskonałe  kontakty  z  sowieckimi  generałami,  łączyła  go  niemal 
przyjaźń z Woroszyłowem. 

Ambiwalentny związek uczuciowy 

Jeśli  Rymkiewicz  nie  jest  pewny,  czy  Iwan  Waszenko  rzeczywiście  czeka  na 
zmartwychwstanie  i  czy  dowiedział  się  czegoś  więcej  o  sensie  swego  życia, 
Enzensberger ożywia swoje postacie i  prowadzi z nimi  pośmiertne  wywiady, wypytuje 
je,  by  ustalić  fakty,  dowiedzieć  się,  jakie  motywy  nimi  powodowały.  Jego  książka  to 
historia  pruskiej  elity  ulegającej  totalitarnej  pokusie  –  i  to  w  dwóch  postaciach: 
narodowego socjalizmu i komunizmu. Zarazem jest to poszukiwanie innych, lepszych  – 
antynazistowskich – Niemiec. 

Pozwala  też  lepiej  rozumieć  ten  szczególny,  głęboki,  choć  ambiwalentny  –  oscylujący 
między miłością a nienawiścią  – uczuciowy związek, jaki do dziś łączy elity niemieckie 
z  rosyjskimi.  Enzensberger  pokazuje,  jak  bliskie  są  stosunki  generalicji  obu  państw. 
Cytuje  stwierdzenie  generała  von  Seeckta  z  1920  roku:  „Tak  jak  przed  wojną  Rosja  i 
Niemcy  są  zdane  na  siebie.  Gdy  Niemcy  staną  u  boku  Rosji,  będą  nie  do  pokonania. 
Jeśli  Niemcy  zwrócą  się  przeciw  Rosji,  stracą  jedyną  nadzieję  na  przyszłość,  jaką 
mają”. Ci, którzy toczyli tak  bezwględną wojnę, przedtem spotykali się na wspólnych 

background image

 

ćwiczeniach,  stosowali  w  walce  to,  czego  nauczyli  się  na  wspólnych  manewrach.  Był 
wśród  nich  między  innymi  zdobywca  Berlina  generał  Żukow.  W  Rosji  szkolono  też 
niemieckich  pilotów  (240  rocznie  w  latach  1924  –  1933),  testowano  niemieckie 
samoloty;  oba  kraje  pracowały  nad  bronią  chemiczną.  Ostatnie  spotkanie  generalicji 
sowieckiej  i  niemieckiej  odbyło  się  w  lipcu  1933  roku,  szkołę  lotników  rozwiązano  w 
czerwcu,  a  we  wrześniu  1933  roku  zlikwidowano  wszystkie  bazy  niemieckie  w  Rosji. 
Jednak,  jak  wiemy,  już  w  1939  roku  Hitler  zmienił  politykę.  Niestety,  w  1941  roku 
popełnił fatalny błąd, atakując Związek Sowiecki. 

Ernst  Jünger  w  eseju  „Węzeł  gordyjski”  napisanym  w  1953,  kiedy  już  znacznie 
złagodniał i stał się zwolennikiem pokojowo zjednoczonej Europy, sugeruje, że błędem 
spiskowców  z  20  lipca  było  to,  że  po  zabiciu  Hitlera  zamierzali  zawrzeć  pokój  z 
państwami zachodnimi, by dalej walczyć z Rosją Sowiecką, i zastanawia się, dlaczego 
Hitler  nie  trwał  w  sojuszu  zawartym  w  1939  roku.  „Przejście  od  paktu  do  sojuszu 
doprowadziłoby  do  strasznej  koncentracji  siły”  (Der  gordische  Knoten,  Essays  I, 
Sämtliche Werke, t. 7. Stuttgart 1980, s. 434) 

Jedną  z  postaci  przewijających  się  w  książce  Enzensbergera  jest  Herbert  Wehner, 
wówczas  działacz  Kominternu,  głęboko  zaangażowany  w  sprawy  wywiadowcze, 
oskarżany  o  udział  w  czystkach  i  denuncjacje,  po  wojnie  jeden  z  przywódców  SPD  i 
architektów  polityki  wschodniej  Republiki  Federalnej.  Pamiętamy,  jak  wczesną  zimą 
1982  roku  przyjechał  do  Warszawy,  by  wesprzeć  moralnie  generała  Jaruzelskiego. 
Według  Enzensbergera  ostatnim  aktem  dziejów  „zataczania  się  między  Wschodem  a 
Zachodem”  było  marzenie  Gerharda  Schrödera  o  stworzeniu  osi  Paryż  –  Berlin  – 
Moskwa. 

Tak  mniej  więcej  wygląda  „strona  dobra”  opisana  przez  niemieckiego  poetę,  który  w 
czasie wojny był niemieckim chłopcem. Widać, że dzielą nas światy  – któż z nas jest w 
stanie  zrozumieć  fascynację  kominternowskimi  agentami,  nawet  jeśli  padali  potem 
ofiarą czystek lub tracili wiarę w utopię? Dlaczego jedni mordercy, jak Woroszyłow, o 
których  wiemy  między  innymi,  że  podpisał  się  pod  rozkazem  zamordowania  polskich 
oficerów, mieliby być lepsi od innych, jak Hans Frank? Czy możemy podzielać szacunek 
dla  pruskich  oficerów,  którzy  współpracowali  z  Sowietami  i  nie  mieli  nic  przeciwko 
inwazji Polski? Także Hammerstein wypowiadał takie opinie jak:  „Pominąwszy tempo, 
Hitler chce właściwie tego samego co Reichswehra”. 

Łatwiej  jest  jednak  po  lekturze  tej  książki  zrozumieć,  dlaczego  do  tej  pory  tak  silna 
jest  w  Niemczech  tendencja  także  w  Polsce  szukania  partnerów  przede  wszystkim 
wśród  dawnych  komunistów,  zwłaszcza  niesłowiańskiego  pochodzenia.  To  oni 
reprezentują  –  mimo  wszystko  –  dobro,  a  nie  polscy  nacjonaliści  z  AK  i  ci,  którzy 
kultywują pamięć o nich. 

Niemcy obrońcą Polski 

background image

 

Czytając  dzienniki  Hansa  Franka,  który  mówi  w  nich  o  wolności  i  państwie  prawa, 
potępia  państwo  policyjne,  Rymkiewicz  stara  się  zrozumieć,  jak  ktoś  dokonujący 
strasznych  zbrodni  mógł  zarazem  twierdzić,  że  nie  jest  zbrodniarzem.  Odpowiedzi 
można szukać, zdając sobie sprawę, że nigdy nie będzie ona ostateczna, także u takich 
autorów jak Jünger, który chciał wojny szlachetnej, rycerskie j, twierdził jednak, że ze 
„Wschodem” nie można było jej prowadzić. Ta wojna – odwieczna wojna Europy z Azją 
– była czymś zupełnie innym niż ta na Zachodzie. Tu nie obowiązywały żadne reguły  – 
tak jak w walce Greków z barbarzyńcami. 

Nawet  dla  powojennego,  zdemobilizowanego  i  zdemilitaryzowanego  Jüngera  Niemcy, 
które  wydały  Hitlera  i  wymordowały  miliony  bezbronnych  ludzi,  reprezentowały 
cywilizację zachodnią i wolność. A upadek Berlina będzie miał konsekwencje takie jak 
upadek  Konstantynopola.  Czy  może  być  większa  pycha?  A  gdzie  w  tym  odwiecznym 
konflikcie było miejsce Polski? Czy jest ona według Jüngera Azją czy Europą? Otóż nie 
jest  jednym  ani  drugim  –  jest  tylko  polem  zmagań,  obszarem  spornym,  przez  który 
maszerowały wojska Wschodu (Rosji) i Zachodu (Niemiec). Prusy i Austrię przedstawia 
jako zaporę dla Azji; gdy one runęły  – Polska i Bałkany padły łupem bolszewizmu. Tak 
więc  Niemcy  były  obrońcą  Polski  i  jej  europejskiej  tożsamości  –  także  wtedy,  gdy 
dokonywały  mordu  na  Woli.  Prawda  Franka  jest  również  prawdą  Jüngera,  laureata 
wielu powojennych nagród literackich, w tym nagrody imienia Goethego. 

Inna  jest  epistemologia  historyczna  obu  poetów.  Enzensberger  usiłuje  poprzez 
dokumenty, wspomnienia, opublikowane książki dotrzeć do przeszłości, oddzielić fikcję 
od  faktów.  Napotyka  na  takie  same  trudności  co  Rymkiewicz  –  nieprzejrzystą 
gmatwaninę  zdarzeń,  luki  w  pamięci,  sprzeczne  relacje  dotyczące  tych  samych 
wydarzeń.  Rymkiewicz  wie  jednak,  że  niemożliwie  jest  to,  co  chce  osiągnąć 
Enzensberger  –  dotrzeć  do  tego,  jak  „naprawdę  było”.  Jako  fenomenolog  życia  zdaje 
sobie  sprawę,  że  ujawnia  się  ono  tylko  w  poszczególnych  aspektach:  „To,  co  jest 
życiem,  wychodzi  na  jaw,  staje  się  dostępne  w  swojej  całości  tylko  we  wszystkich 
swoich wyglądach, tylko przez wszystkie swojej strony”. 

Jarosław  Marek  Rymkiewicz  napisał  swoją  książkę  dla  Polaków,  Enzensberger  –  dla 
Niemców.  Niemcy  i  Polacy  lepiej  by  się  rozumieli  nawzajem,  gdyby  czytali  książki 
przeznaczone  dla  siebie,  a  nie  te  napisane  specjalnie  dla  drugiej  strony.  Rymkiewicz 
nie  wymaga  przy  tym  od  Niemców  aktów  ekspiacji  czy  zadośćuczynienia:  „Nie  mogę 
powiedzieć, że mam jakieś wielkie pretensje do Niemców, że czegoś od nich oczekuję 
czy  czegoś  żądam.  Chciałbym  tylko,  żeby  wiedzieli,  co  mi  zrobili  –  zniszczyli  moje 
dzieciństwo  i  zrujnowali  moją  ośmioletnią  wyobraźnię.  Została  kupa  gruzów,  kupa 
trupów, wielka dziura, wielkie szambo wypełnione czarną krwią”. 

„Umschlagplatz”  został  przełożony  na  niemiecki,  idę  jednak  o  zakład,  że 
„Kinderszenen”,  które  w  pewnym  sensie  są  dopełnieniem  tamtej  historii,  przełożone 

background image

 

10 

nie zostaną, nie wywołają dyskusji. I trudno nie pytać, dlaczego tak właśnie będzie i co 
to mówi o obecnym „pojednaniu”? 

 

Najpierw trzeba pokonać wrogów miłości  

Zdzisław Krasnodębski 06-01-2009 

Polaków  niezwykle  łatwo  wzruszyć  do  łez,  ugłaskać  dobrym  słowem,  oburzyć  złym. 
Doprowadzić  do  wrzenia,  uniesienia,  ekstazy  miłości  i  wybuchu  nienawiści  –  pisze 
Zdzisław Krasnodębski, filozof społeczny 

Zamiast  napawać  się  obiecaną  drugą  Irlandią  Tuska  (przedtem  mieliśmy  równie 
ambitne  i  równie  niezrealizowane  projekty  –  drugą  Polskę  Gierka  i  drugą  Japonię 
Wałęsy),  martwimy  się,  czy  oby  nie  przydarzy  się  nam  druga  Islandia.  Można  jednak 
powiedzieć,  że  to  tylko  pech,  ogólny  światowy  kryzys  finansowy,  na  który  nie  mogą 
mieć wpływu nasi wybitni specjaliści. Nic tu  nie pomoże ani profesura bez doktoratu, 
ani  licencjat  z  Oksfordu,  ani  nawet  tytuł  magistra  z  historii  zdobyty  na  czołowym 
uniwersytecie  pomorskiej  Ligi  Bluszczowej,  zwłaszcza  kiedy  wokół  sieje  zamęt 
niewykształcony, anachroniczny i archaiczny prezydent. 

Ekspresja całym ciałem 

Co  jednak  z  polityką  miłości?  Miłość  można  przecież  uprawiać  także  w  czasach  bessy, 
bez  autostrad,  podatku  liniowego  i  emerytury  pomostowej.  Proklamowanie  miłości 
jako zasady metapolitycznej po pokonaniu kaczyzmu słusznie uwzględniało rolę emocji 
i  uczuć  w  polityce.  Dwie  modne  teorie  (które  głoszą,  że  polityka  polega  albo  na 
deliberacjach,  w  których  dochodzimy  do  rozumnego  konsensu,  albo  na  chłodnej 
kalkulacji interesów i racjonalnym wyborze najbardziej stosownych  środków i strategii) 
w niedostatecznym stopniu uwzględniają, że polityka to także sprawa serca i trzewi. A 
także genitaliów, i to nie tylko w przypadku polityków genderowych i Samoobrony. Max 
Weber,  który  twierdził  kiedyś,  że  politykę  robi  się  głową,  a  ni e  inną  częścią  ciała, 
popadł w idealizm, zapewne pod wpływem fryburskiego i marburskiego neokantyzmu. 

W  praktyce  politykę  często  robi  się  całym  ciałem,  wyrasta  ona  z  odruchów:  żądzy 
władzy,  lęku,  odrazy  i  zmysłowego  pociągu,  euforii  i  przygnębienia,  miłośc i  i 
nienawiści. W spokojniejszych czasach są one powściągane, stłumione i kontrolowane, 
w czasach napięć silniej dochodzą do głosu. Liczy się także cielesny przekaz, cielesna 
ekspresja.  Szczególnie  w  naszej  medialnie  sterowanej  demokracji  masowej.  Ważne 
jest,  czy  ciało  jest  stare  czy  młode,  szczupłe  czy  przysadziste,  jak  ułożone  są  ręce  i 
gdzie  wędruje  wzrok.  Kryteria  bywają  historycznie  zmienne  –  dziś  już  tak  bardzo  nie 

background image

 

11 

przeszkadza  kolor  skóry  Obamy,  ale  gdyby  był  nie  tylko  czarny,  ale  i  gruby,  miałby  o 
wiele mniejsze szanse. 

Istnieją zbiorowości, w których emocje w polityce liczą się szczególnie. Należą do nich 
Polacy,  których  niezwykle  łatwo  wzruszyć  do  łez,  ugłaskać  dobrym  słowem,  oburzyć 
złym,  doprowadzić  do  wrzenia,  uniesienia,  ekstazy  miłości  i  wybuchu  nienawiści. 
Wykorzystują  to  stacje  telewizyjne  oraz  specjaliści  od  wizerunku  i  marketingu 
politycznego,  choć  sami  dobrym  wizerunkiem  nie  grzeszą.  Media  szczególnie  zręcznie 
posługują  się  narzędziem  szyderstwa  i  śmiechu,  zdając  sobie  sprawę,  że  przepona  t o 
jeden z najważniejszych politycznych organów Polaków. 

Huśtawka  emocjonalna  ostatnich  lat  –  kiedy  co  chwila  rwała  się  koalicja,  po  taśmach 
Beger,  aferze  gruntowej,  kiedy  słuchaliśmy  cotygodniowych  pogadanek  polityków  LPR 
na  temat  homoseksualizmu  itd.  –  znużyła  wielu  Polaków.  Ale  tylko  część  wyborców 
Plaftormy rzeczywiście łaknęła polityki miłości. Naiwna młodzież wierzyła zapewne, że 
po  „moherowej  koalicji”  zapanuje  europejska  merytokracja,  mądrze,  spokojnie 
rządząca Polską, że skończy się obciach, a zacznie „elegancja Francja”. Media polskie i 
zagraniczne wmawiały jej, że większym wstydem jest wicepremier taki jak Lepper niż 
kanclerz  taki  jak  Schröder  i  że  zadaniem  polskich  polityków  jest  zasługiwanie  na 
pochwały Zachodu Europy, jakby chodziło o festiwal Eurowizji. 

Miłość przyjdzie potem 

W rzeczywistości jednak „republika miłości” od początku była budowana na nienawiści 
i strachu. Elity – i to nawet nie tylko te najbardziej elitarne, creme de la creme III RP  – 
czuły  się  urażone,  dotknięte  do  żywego,  zagrożone  kulturowo  i  społecznie. 
Profesorowie  uniwersytetów,  którym  groziła  lustracja,  do  dziś  pewnie  budzą  się  z 
krzykiem  po  nocach,  wspominając,  jak  chciano  im  złamać  charakter,  zmuszając  do 
podpisania  deklaracji,  że  nie  donosili  na  kolegów.  Co  wpisać?  –  to  hamletowskie 
pytanie zaprzątało umysł niejednego polskiego luminarza i pedagoga. 

Czyż trudno jest się domyślić, na jaką partię głosował profesor Wolszczan? I to mimo że 
ta  partia  w  swych  deklaracjach  była  bardziej  prolustracyjna  niż  PiS?  Adwokaci,  przed 
którymi  stanęło  widmo  utraty  wygodnego  monopolu  i  konkurencji  zawodowej, 
wyczekiwali końca rządów PiS jak kania dżdżu. Lekarze drżący ze strachu, że za chwilę 
wpadnie CBA, wyprowadzi w kajdanach i sfilmuje dla TVP koniaki, zegarki i inne dary 
dozgonnie  wdzięcznych  pacjentów.  Prominenci,  których  pozbawiano  zaszczytów  i 
miejsc  w  pierwszym  rzędzie.  Specjaliści  od  pojednania,  którym  przedtem  nie 
szczędzono ani pochwał i orderów, ani pieniędzy, a teraz zarzucano działanie na rzecz 
obcych interesów. Wszyscy oni mieli i mają zupełnie zrozumiałe p owody do nienawiści. 
Przekraczała ona zresztą granice Polski  – ciągle jeszcze niemieccy dziennikarze trzęsą 
się ze złości, gdy przychodzi im wymówić nazwisko Kaczyńscy. 

background image

 

12 

Wszyscy oni na pewno nie będą mieli Donaldowi Tuskowi za złe, że również obietnica 
powszechnej miłości i spokojnego, koncyliacyjnego stylu uprawiania polityki nie została 
zrealizowana.  Nikt  przecież  nie  może  mieć  już  złudzeń,  że  panowie  Chlebowski, 
Palikot,  Niesiołowski,  Graś,  Nowak  czy  Grupiński  nadają  się  na  apostołów  miłości 
bardziej  niż  atakowani  przez  nich  politycy  PiS,  LPR  czy  Samoobrony.  Ale  przecież  nie 
tego się od nich i od Donalda Tuska oczekuje. Miłość przyjdzie potem, gdy pokona się 
wrogów  miłości  –  tych  „wyjców”,  którzy  nie  potrafią  uszanować  pogardzających  nimi 
autorytetów. 

 

Obama. Czas próby 

Zdzisław Krasnodębski 30-12-2008 

Między  Polską  a  USA  można  dostrzec  pewną  analogię  –  w  psychologii  mas.  Mniej 
rozgarniętym wyborcom się wydawało, że jeśli Bush zniknie z Białego Domu, to znikną 
wszystkie problemy - pisze filozof społeczny Zdzisław Krasnodębski 

Jak  pokazują  sondaże,  Amerykanie  ciągle  wiążą  ogromne  nadzieje  z  prezydentem 
elektem. Jeszcze nic nie zrobił, a już wygrywa w rankingach najbardziej podziwianych 
Amerykanów.  Jego  charyzma  powszednieje  jednak  w  dość  szybkim  tempie,  zwłaszcza 
że uwaga społeczeństwa skupia się coraz bardziej na problemach gospodarczych. 

Republikańska noga 

Luksusowe  wakacje  na  Hawajach  w  czasie,  gdy  Amerykanie  zaczęli  zaciskać  pasa,  nie 
były chyba najszczęśliwszym pomysłem. Marines, których odwiedził w Kailua na Oahu, 
powitali go znamiennym milczeniem, a skandal polityczny w Chicago, gdzie gubernator 
postanowił  zahandlować  miejscem  w  senacie  po  Obamie,  sprawia,  że  pojawiały  się 
pytania o jego rolę w chicagowskiej polityce. 

W Europie obamomania przypominała gorbimanię. Ostatnim politykiem, który wzbudził 
taki entuzjazm postępowych Europejczyków jak Obama, był właśnie „dobry” człowiek 
z  Moskwy.  Zapewne  była  w  tym  także  skrywana  nadzieja,  że  tak  jak  Gorbi 
zdemontował 

sowieckie 

imperium, 

tak 

Obama 

skończy 

amerykańskim 

unilateralizmem  i  w  ogóle  ze  wstrętnym,  zbrodniczym  imperium  –  odda  inicjatywę  w 
ręce nastawionych na dialog i ochronę klimatu Europejczyków. 

Ale  Obama  na  razie  przypomina  raczej  Lecha  Wałęsę  –  obiecywał  radykalną  zmianę, 
przyśpieszenie, a opiera się na dawnej ekipie Clintona. Zachował nawet republikańską 
nogę – Billa Gatesa jako sekretarza obrony. Miesiąc miodowy w stosunkach europejsko -

background image

 

13 

amerykańskich chyba więc szybko minie.Zwłaszcza że  – jak zauważył jeden z bystrych 
komentatorów  –  Europejczykom  będzie  teraz  trudniej  w  relacjach  z  Amerykanami, 
gdyż nie będą już mogli ich po prostu nienawidzić. 

Amerykanie  zaś  raczej  marzą  o  restauracji  swojego  przywództwa  niż  o  szybkiej 
abdykacji. Z  pewnym niepokojem obserwowali hiperaktywizm prezydenta Sarkozy’ego 
jako  próbę  postawienia  Obamy  przed  faktami  dokonanymi.  Prasa  amerykańska  dosyć 
ostro krytykuje także Niemcy, co rozżaliło „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, który się 
skarżył,  że  Niemcy  zostały  –  niemal  –  postawione  pod  pręgierzem.  To  tym  bardziej 
bolesne, że jednocześnie czują się izolowane w Europie, od kiedy Sarkozysprzymierzył 
się  z  Brownem.  Czyżby  bladł  urok  Angeli  Merkel,  obwołanej  kiedyś  przez  media 
niemieckie „Miss Europy”? Tym wierniejszych będzie potrzebowała sojuszników.  

Obama jest innym politykiem niż w czasie kampanii. Nie przemawia z taką pewnością. 
Okazało  się  przy  tym,  że  nie  jest  takim  dobrym  mówcą.  Miał  po  prostu  świetnych 
tekściarzy  (może  prezydent  Kaczyński  powinien  ich  zatrudnić,  skoro  nie  chce 
skorzystać z polskich). Okazało się również,  że jest realistą. Jak pisano, jego ekipa to 
raczej Harvard niż Hollywood. 

Nawet  republikanie  pozytywnie  przyjęli  jego  decyzje  personalne.  Oczywiście 
Amerykanie  o  twardych  konserwatywnych  poglądach  twierdzą,  że  liberałowie  będą 
rozdawać  pieniądze  na  prawo  i  lewo,  podnosić  podatki  oraz  krępować  gospodarkę 
nadmiernymi  regulacjami.  Ale  znakomita  większość  zadaje  się  zgadzać  z  tezą,  że 
chociaż nadmierna regulacja bywa szkodliwa, to brak regulacji też niszczy gospodarkę, 
a  pieniądze  trzeba  wydawać,  by  pobudzać  produkcję,  ratować  banki  i 
przedsiębiorstwa.  Nikt  już  się  nie  martwi  o  rosnące  zadłużenie  państwa  ani  o 
ortodoksyjne zasady liberalizmu ekonomicznego. 

Kurs umiarkowany 

Najłatwiej  byłoby  Obamie  spełnić  nadzieję  radykałów  w  dziedzinie  obyczajowej,  ale 
nawet  tutaj  wybrał  na  razie  kurs  umiarkowany.  Postępowe  środowiska  oburzyły  się 
wybraniem  pastora  Ricka  Warrena  do  wygłoszenia  inwokacji  w  czasie  zaprzysiężenia. 
Warren ośmielił się stwierdzić, że od 5 tysięcy lat istnieje jedna uniwersalna definicja 
małżeństwa,  występująca  w  każdej  religii,  według  której  jest  to  związek  kobiety  i 
mężczyzny. Wypowiedzenie tej horrendalnej opinii, choć nie przeczy ona historycznym 
i  antropologicznym  faktom,  doprowadziło  ludzi  postępowych  (a  postęp  widziany  jest 
przez  nich  głównie  w  kategoriach  płci  i  rasy,  bo  o  gospodarkę  troszczyli  się  dotąd 
ludzie raczej niepostępowi) do białej gorączki. 

Niedawno  Bill  O’Reilly  z  konserwatywnej  telewizji  Fox  News  przeprowadził  długi 
wywiad  z  prezydentem  elektem.  Obama  jeszcze  raz  pokazał,  że  nie  przypadkowo 
wygrał  wybory.  Ale  zdziwił  mnie  O’Reilly.  Starał  się  przycisnąć  Obamę,  nie  unikał 

background image

 

14 

drażliwych  pytań,  nie  był  układny.  Ale  traktował  prezydenta  elekta  z  pełnym 
szacunkiem. Przypomniały mi się niektóre polskie programy telewizyjne i radiowe.  

Owszem,  i  w  USA  żartuje  się  okrutnie  z  nielubianych  polityków.  Ale  David  Letterman 
czy  Jay  Leno,  którzy  w  przeciwieństwie  do  polskich  showmenów  robią  wrażenie 
dżentelmenów,  nie  zniżają  się  do  tego  poziomu  dowcipu,  który  stał  się  w  Polsce 
standardem.  Satyrycy  nie  są  też  komentatorami  politycznymi  w  gazetach,  które  chcą 
uchodzić za poważne. 

Butem w problemy 

Zapewne  nie  ma  większego  sensu  porównywanie  USA  z  Polską.  W  Polsce  nie  mamy 
Harvardu, tylko zastygłe od czasów komunistycznych uczelnie i pseudowyższe uczelnie 
prywatne), na których przerażeni lustracją uczeni starają się odstraszyć młodych ludzi 
od  zajmowania  się  tematami  ważnymi,  a  więc  kontrowersyjnymi,  zabijając  w  nich 
odwagę  intelektualną  i  cywilną.  A  i  z  Hollywoodem  nie  jest  najlepiej,  choć  wzorem 
amerykańskich kolegów niektórzy polscy aktorzy wzięli się do komentowania polityki, z 
podobnym skutkiem, choć mniej efektownie, bo ich gwiazdorstwo jest nieco mniejsze.  

Można jednak dostrzec pewną analogię w psychologii mas.Nadzieje związane z Obamą 
były  tak  rozdmuchane,  że  biorąc  rzecz  na  zdrowy  rozum,  nie  mogą  zostać  spełnione. 
Były  one  zwierciadlanym  odbiciem  nienawiści  w  stosunku  do  George’a  Busha. 
Amerykanie  byli  zmęczeni  wojną,  szok  po  ataku  na  Nowy  Jork  i  Waszyngton  dawno 
minął. 

Mniej  rozgarniętym,  a  więc  licznym  wyborcom  się  wydawało,  że  jeśli  Bush  zniknie  z 
Białego  Domu,  jeśli  dostanie  w  głowę  butem,  to  znikną  lub  dostaną  butem  wszystkie 
problemy.  Konieczność  stabilizacji  w  Iraku,problemy  z  Iranem,  konflikt  palestyńsko -
izraelski,  socjalne  problemy  USA,  napięcia  kulturowe  –  wszystko  to  naturalnie 
pozostało, a doszedł jeszcze kryzys ekonomiczny. 

Obama,  niewątpliwie  zdolny  polityk,  będzie  musiał  zacząć  je  ozwiązywać,  a  nie 
uprawiać  propagandę sukcesu,  na  którą by mu tu  – w kraju wolnych,zróżnicowanych i 
należących  do  Amerykanów,  i  to  bez  komunistycznej  przeszłości,  mediów  –  długo  nie 
pozwolono. Ma atut świeżości, ma ekipę, która nie będzie potrzebowała roku, żeby się 
zorientować, na czym polega praca w rządzie. Spiętrzona fala emocji szybko opada, a 
Obama  rzeczywiście  stara  się  zasypać  przynajmniej  niektóre  podziały,  bez  wielkich 
słów o miłości. 

Kampania minęła, przyszedł czas pracy. 

background image

 

15 

 

Dobrzy sąsiedzi Niemiec 

Zdzisław Krasnodębski 26-12-2008 

11  listopada  w  „Deutschlandfunk”  można  było  usłyszeć,  że  Polacy  obchodzą 
zakończenie  I  wojny  światowej.  Dopiero  po  paru  godzinach  niemieccy  dziennikarze 
zorientowali  się,  że  chodzi  o  coś  innego  i  że  Polacy  nie  są  w  nastrojach  żałobnych. 
Trudno o lepszą ilustrację nieporozumienia kulturowego.  

Podczas  gdy  polskie  media  przepełnione  były  pieśniami  patriotycznymi  z  „Pierwszą 
Brygadą”  powtarzaną  jak  refren,  w  radiu  niemieckim  odczytano  listy  żołnierzy 
poległych  na  wojnie,  podkreślano  jej  absurd  i  cierpienia,  jakie  ze  sobą  niesie. 
Dominowały tony elegijne i antymilitarystyczne. Wspominano Remarque’a, milczeniem 
pominięto Waltera Fleksa i Ernsta Jüngera. 

Lecz  może  to  Polska  jest  dziwnym,  trudno  zrozumiałym  wyjątkiem  w  Europie?  Znany 
filozof  Peter  Sloterdijk  w  swojej  najnowszej  książce,  a  w  zasadzie  dłuższym  eseju 
„Teoria czasów powojennych” („Theorie der Nachkriegzeiten”, Frankfurt 2008) rozwija 
powtarzaną  ostatnio  do  znudzenia  tezę,  że  Europa  stała  się  posthistoryczna  i 
postheroiczna. Jego zdaniem po II wojnie Europejczycy odrzucili epicki i tragiczny styl 
istnienia,  zajmują  się  tylko  koniunkturą,  a  nie  przygotowaniem  do  nowej  wojny. 
Heroizm został zastąpiony konsumpcją. 

Sloterdijk  porównuje  sposób,  w  jaki  Francja  i  Niemcy  poradziły  sobie  mentalnie  i 
kulturowo, z rezultatami II wojny światowej. Oba kraje poniosły klęskę, która powinna 
stać  się  okazją  do  refleksji  nad  jej  przyczynami  i  do  pracy  nad  sobą,  prowadzącej  do 
przebudowania  tożsamości  i  zmiany  zbiorowej  „gramatyki  moralnej”,  procesu 
nazywanego  przez  Sloterdijka  metanoją.  „Zwycięzcy  interpretują  swoje  zwycięstwo  z 
reguły  jako  sygnał  wzmacniający  i  czują  się  potwierdzeni  w  swoim  decorum,  podczas 
gdy pokonani – jeśli nie idą w zaparte, nie uciekają w resentymenty i związane z nimi 
wymówki  –  mają  powód  do  zgłębiania  powodów  swojego  niepowodzenia.  Może  to 
prowadzić  do  radykalnych  zmian  ich  kulturowego  decorum,  a  więc  całości  lokalnie 
obowiązujących  norm  i  form  życia,  jeśli  –  i  tylko  o  tyle  –  pokonani  dochodzą  do 
wniosku,  iż  porażka  wynikła  nie  tylko  z  siły  przeciwnika,  ale  i  z  samozawinionej 
słabości  i  z  nieadekwatnego  do  sytuacji  zachowania,  a  w  najgorszym  przypadku  z 
własnej hybris, z fałszywego nastawienia do świata”. 

background image

 

16 

Jakże  jednak  inaczej  oba  kraje  wykorzystały  tę  szansę.  Francja  zafałszowała  swoją 
klęskę  jako  zwycięstwo.  Postąpiła  podobnie  jak  Włochy  w  1918  roku  ze  swoją  nader 
problematyczną  wygraną,  ale  nie  tak  radykalnie.  We  Włoszech  brak  metanoi 
doprowadził  do  rządów  Mussoliniego,  do  narodowej  hiperafirmacji  i  totalnej 
mobilizacji, w powojennej Francji  – do gaullizmu. Zamiast gorzkiej lekcji wyciągniętej 
z  klęski  de  Gaulle  oferował  Francuzom  iluzję  rzekomego  zwycięstwa  i  trwającej 
francuskiej wielkości. Także lewica nie była gotowa zmierzyć się z porażką. Zbudowała 
konkurencyjny wobec gaullizmu mit ruchu oporu, który odniósł zwycięstwo, walcząc u 
boku  Stalina  i  Armii  Czerwonej.  Wszystko  to  sprawia,  że  Francuzi  nie  do  końca  są 
postheroiczni.  Sloterdijk  ostrzega  przed  dziedzictwem  gaullizmu  i  zaleca  dokładną 
obserwację „eksperymentu Sarkozy”. 

Demokracja okupacyjna 

Natomiast Niemcy, które nie były w stanie pogodzić się z klęską w I wojnie światowej, 
co  doprowadziło  je  do jeszcze  większej  katastrofy,  po  1945  roku  dokonały  skutecznej 
przebudowy  swojej  tożsamości,  wyciągnęły  właściwe  wnioski  ze  swej  porażki  i 
przyłączyły się do obozu zwycięzców – stały się państwem zachodnim. Nie był to proces 
łatwy. Towarzyszyły mu spory i napięcia oraz wybuchy nienawiści Niemców do samych 
siebie.  Ostatnia  burzliwa  debata  odbyła  się  jednak  już  dziesięć  lat  temu.  Wywołał  ją 
Martin Walser swoim przemówieniem wygłoszonym z okazji przyznania mu prestiżowej 
nagrody niemieckich księgarzy, w którym skrytykował rytuały pokutne i wymachiwanie 
„maczugą  moralną”.  Oburzony  przewodniczący  Centralnej  Rady  Żydów  Ignatz  Bubis 
zarzucił  mu  wtedy  wzniecanie  duchowej  pożogi.  Ex  post  widać,  że  to  Walser  miał 
rację, tylko – jak pisze Sloterdijk – za wcześnie. 

Zdaniem Sloterdijka obecnie Niemcy są „cywilizacyjnie zregenerowanym narodem”, po 
raz  pierwszy  w  historii  osiągnęły  „psychopolityczną  normalność”.  Sloterdijk,  który  po 
śmierci  papieża  Jana  Pawła  II  wyrażał  nadzieję,  że  ten  –  jak  to  ujął  –  kiepski  teolog  i 
jeszcze  gorszy  poeta  zostanie  szybko  zapomniany,  za  dowód  „zewnętrznej  ratyfikacji 
polityczno-moralnego procesu” regeneracji Niemiec uznał wybór Josepha Ratzingera na 
papieża. 

Nie  wspomina  o  tym,  że  niemiecka  metanoja  nie  była  dobrowolna.  Niemcy  nie  mieli 
wyjścia.  Niedawno  publikowana  książką  Gilesa  MacDonogha  „After  Reich.  The  Brutal 
History  of  Allied  Ocupation”  (New  York  2007)  pokazuje,  jak  bardzo  brutalna  była 
okupacja w pierwszych powojennych latach. Przypomina takie wydarzenia jak masowe 
gwałty  popełniane  przez  oddziały  francuskie  w  Freudenstadt  i  w  Stuttgarcie,  los 
jeńców  wojennych,  ale  także  liczne  egzekucje  narodowych  socjalistów  i  przymusową 
reedukację.  Również  po  powstaniu  Republiki  Federalnej  Niemcy  nie  mogły  całkowicie 
zmienić kursu i przestać uznawać swojej przegranej za klęskę totalną, także moralną i 
kulturową.  Niemiecka  demokracja  była  zatem  z  początku  „demokracją  okupacyjną”, 
jak  nazywał  ją  Ernst  Jünger.  Granice  suwerenności  –  także  kulturowej  –  były  ściśle 

background image

 

17 

wytyczone.  Dopiero  teraz  –  od  czasu  zjednoczenia  –  metanoja  stała  się  dobrowolna.  I 
skończyła  się  po  mniej  więcej  dziesięciu  latach.  Od  czasu  rządów  czerwono -zielonej 
koalicji  nastała  epoka  głębokiego,  ale  niebezpodstawnego  samozadowolenia,  które 
widać także w eseju Sloterdijka. 

Zregenerowany  naród  inaczej  już  patrzy  na  swoją  przeszłość.  W  czasach  po 
powojennych  postheroiczni  Niemcy  coraz  bardziej  potrzebują  heroicznej  i 
martyrologicznej  przeszłości.  Powstają  kolejne  filmy  historyczne  przypominające 
niemieckie cierpienia lub niemiecki opór. Po „Anonimie” pokazującym los gwałconych 
kobiet, wchodzi właśnie na ekrany kin światowych film o Stauffenbergu. 

Niemcy – jako awangarda postheroicznej Europy  – czują się uprawnieni, by wyznaczać 
tematy  i  kształtować  główny  „narratyw”  europejskiej  historii,  dążąc  do  tego,  co 
nazywają  „Deutungshochheit”  –  hegemonii  interpretacyjnej.  Pisanie  poza  tym 
„narratywem”  nie  służy  już  karierze  naukowej,  co  rozumieją  także  polscy  historycy, 
zwłaszcza ci młodsi i ambitniejsi. Zdziwienie polskich mediów tą wersją dziejów, jaką 
zaproponowano w Parlamencie Europejskim, świadczy tylko o naiwności. A że nikt nie 
lubi, gdy się mu wytyka przeszłość, którą już przezwyciężył, w nowym dyskursie, który 
powoli staje się obowiązujący w Europie, istnieje  wyraźny zakaz łączenia dzisiejszych 
Niemiec  i  ich  polityki  z  nazistowską  –  i  w  ogóle  nacjonalistyczną  i  imperialistyczną  – 
przeszłością.  Pogwałcenie  go  uchodzi  za  wyraz  antyniemieckiego  nastawienia,  które 
niedługo uważane będzie za równie kompromitujące jak antysemityzm. 

Komu wolno wytykać 

Tylko  Niemcy  mogą  –  jeśli  widzą  jeszcze  taką  potrzebę  –  odnosić  się  krytycznie  do 
swojej  przeszłości.  Jedynym  wyjątkiem  są  ofiary  Holokaustu  i  ich  potomkowie. 
Sloterdijk pisze: „Oskarżycielska przesada, do której uciekł się  Bubis, miała tę zaletę, 
że  przypomniała,  iż  między  Niemcami  a  Żydami  jeszcze  bardzo  długo  nie  nastąpi 
normalizacja  w  sensie  zapomnienia  i  przebaczenia,  zwłaszcza  jeśli  są  nakazane  przez 
niemiecką  stronę.  Czujność  należy  do  moralnych  przywilejów  i  obowiązkó w  tych, 
którzy  muszą  przemawiać  w  imię  ofiar  –  Bubis  mógł  być  nieco  nazbyt  czujny  w 
krytycznym  momencie”.  Jest  oczywiste,  że  nie  stosuje  się  to  do  –  na  przykład  – 
Polaków. Oni nie  przemawiają w imię ofiar,  a pojednanie  i  przebaczenie stało się  ich 
obowiązkiem, nad którego przestrzeganiem czuwają zastępy zawodowych specjalistów 
od stosunków polsko-niemieckich. 

Sloterdijk  zapowiada  koniec  czasów  powojennych  „w  sensie  chronologicznym, 
psychopolitycznym  i  kulturobiologicznym”.  Warto  przypomnieć,  że  przed  nim  ko niec 
czasów powojennych ogłosił obecny pracownik Gazpromu, a kiedyś kanclerz Niemiec  – 
Gerhard  Schroeder,  uprawiający  intensywnie  politykę  historyczną,  w  której  Niemcy 
stały  się  ex  post  aliantem  w  walce  z  reżimem  narodowosocjalistycznym  –  zostały 
wyzwolone,  zanim  zdołały  się  same  wyzwolić.  Zregenerowany  naród  może  już 

background image

 

18 

zachowywać  się  inaczej:  „jeśli  przez  pół  wieku  w  niemieckim  interesie  leżało,  by  tak 
mało  jak  tylko  możliwe  demonstrować  swoje  interesy,  to  przyszłość  kraju  leży  w 
powrocie do umiarkowanej  afirmatywności”. Nie należy więc sądzić, że wizyta trzech 
niemieckich  eurodeputowanych i  ich towarzyszy na Hradczanach była jakimś dziwnym 
wyskokiem.  Wysłańcy  nie  rozumieją  –  wynika  to  jasno  z  wywiadu  Cohn-Bendita  dla 
„GW” – czym mogli urazić Czechów, ci zaś  na tyle przebudowali już swoją tożsamość, 
że 

nie 

trzeba 

było 

obawiać 

się 

kolejnej 

defenestracji. 

Przedstawiciele 

zregenerowanego  narodu  przyjechali,  by  w  imię  Europy  cywilizować  jej  niezbyt 
cywilizowany region, by przenosić standardy demokratyczne. Nie ma  przecież żadnego 
powodu,  dla  którego  garstka  Irlandczyków  i  niewiele  większa  Czechów  miałaby 
decydować  o  tym,  jaką  Europę  będą  budować  miliony  Francuzów  i  Niemców  (których 
zresztą  na  wszelki  wypadek  nikt  również  bezpośrednio  nie  pyta  o  zdanie).Jakie  czasy 
nastąpią  po  powojennych?  Czyżby  rzeczywiście  –  jak  bystrze  zauważyła  kiedyś 
Agnieszka  Kołakowska  –  przedwojenne?  Taka  sugestia  zostałaby  odrzucona  przez 
Sloterdijka  z  oburzeniem.  Nie,  teraz  nastąpi  era  wiecznego  pokoju,  choć  za  jedyne 
zaniedbanie  Niemiec  Sloterdijk  uważa  to,  że  dotąd  niewiele  robiły  dla  rozbudowy 
swoich  sił  militarnych,  udając,  że  „całkowita  zależność  od  militarnych  funkcji 
ochronnych innych jest moralną zasługą”. 

Polskie metanoje 

Wspomina on Polskę raz, kiedy pisze, że tylko w naszym kraju oraz w Wielkiej Brytanii 
ciągle  trwają  antyniemieckie  emocje.  Spróbujmy  więc  sami  przenieść  jego  sposób 
rozumowania  na  polsko-niemieckie  relacje.  Czy  owa  dziwaczność  Polski,  odmowa 
uznania etosu postheroicznego nie wynika stąd, iż Polacy nie byli w stanie przyznać się 
do klęski, wyciągnąć wniosków ze swoich porażek, choć ponieśli ich bez liku? W latach 
90.  była  nadzieja  na  sumienną  i  dogłębną  metanoję  Polski,  na  zmianę  polskiej 
gramatyki moralnej. 

Niestety,  wraz  z  wyborem  na  prezydenta  Lecha  Kaczyńskiego  nastąpił  daleko  idący 
regres Polaków w pracy nad sobą. Najlepszym na to dowodem wydaje się forsowana na 
siłę  afirmatywna  pamięć  o  powstaniu  warszawskim.  Zamiast  świętować  swoje 
prawdziwie  zwycięstwo,  jakim  był  Okrągły  Stół,  możliwy  dzięki  Kiszczakowi, 
Jaruzelskiemu,  Wałęsie  i  Geremkowi,  a  potem  przystąpienie  do  UE,  znowu  oddajemy 
się  iluzorycznej  celebracji  jednej  z  największych  klęsk  w  polskiej  historii.  A  pewien 
poeta nie wahał się nawet nazwać powstania olśniewająco pięknym. 

Czyż  to  nie  w  Polsce  –  jak  się  sugeruje,  a  raczej  insynuuje  –  pod  kryptonimem  AK 
przeżył etos Ernsta Jüngera i Carla Schmitta? Czy nie świadczy o tym fakt, że wydał go 
w Polsce jeden z późniejszych doradców Lecha Kaczyńskiego? 

Nasze  konflikty  z  Niemcami  były  w  czasie  ostatnich  200  lat  częste  jak  pojedynki 
francusko-niemieckie.  Ale  jakże  inny  miały  charakter.  Nasze  klęski  były  zawsze 

background image

 

19 

dotkliwsze  niż  francuskie,  bo  też  celem  pruskim,  a  potem  niemieckim,  nie  było 
przesunięcie  granicy  czy  walka  z  Rzecząpospolitą  o  supremację  w  Europie,  lecz 
całkowite  unicestwienie  polityczne  Polski,  a  potem  kulturowe,  i  w  końcu  fizyczne, 
Polaków.  Nasze  zwycięstwa  były  o  wiele  mniej  jednoznaczne.  Pod  koniec  XVIII  wieku 
Prusy  wraz  z  Rosją  i  Austrią  dokonały  rozbiorów  Rzeczypospolitej  z  zamiarem 
ostatecznej  likwidacji  jej  jako  bytu  politycznego.  Warszawa  stała  się  na  pewien  czas 
miastem  pruskim.  W  1918  roku  pokonaliśmy  Niemców,  ale  nie  było  to  –  pomijając 
powstanie  wielkopolskie  –  zwycięstwo  na  polu  walki.  W  1939  roku  przegraliśmy  przez 
nokaut i nadano nam status podludzi. W 1945 r. mieliśmy rzekomo wygrać, a w gruncie 
rzeczy  staliśmy  się  ponownie  kolonią  sowiecką,  która  powoli  się  autonomizowała,  by 
się wyzwolić w 1989 roku. 

Odrodzenie  się  Polski,  a  potem  przesunięcie  granic  na  zachód,  odbywały  się  kosztem 
Prus  i  Niemiec  przez  wypieranie  Niemców  ze  wschodniej  części  Europy  Środkowej.  W 
XX wieku to na rzecz Polski Niemcy utraciły najwięcej terytorium. Ostatecznie to Prusy 
okazały  się  państwem  sezonowym,  choć  sezon  był  znacznie  dłuższy  niż  ten,  który 
usiłowano nam wyznaczyć po 1918 roku. 

Fakt,  że  owe  zdobycze  terytorialne  nie  były  przez  nas  wywalczone  w  bezpośrednim 
starciu  sprawia,  iż  w  podświadomości  niemieckiej  wyraźnie  odróżnia  się  Polaków  od 
Rosjan.  Rosjanie  zwyciężyli  –  należy  się  im  szacunek,  nawet  jeśli  gwałcili  i  rabowali. 
Polacy korzystali z przyzwolenia Sowietów. 

Wbrew jednak rozpowszechnionemu w Niemczech przekonaniu jakoby Polacy uprawiali 
prawie wyłącznie „hagiografię narodową” (Frank Golczewski), a polska historiografia to 
zbiór  klechd  pisanych  „ku  pokrzepieniu  serc”,  nie  brakowało  polskich  prób 
metanoicznych.  Tego  rodzaju  oceny  pomijają  cały  nurt  gorzkiego  obrachunku,  który 
był  od  200  lat  co  najmniej  równie  silny  jako  owa  hagiografia.  Nie  brakowało  także 
tych,  którzy  w  ten  czy  inny,  czasami  haniebny  sposób  przyłączali  się  do  obozu 
zwycięzców  i  chcieli  do  niego  przyłączyć  Polskę.  Volkslisty  bywały  długie.  Nie  można 
też twierdzić, iż nie było w Polsce rozrachunku z klęską w II wojnie światowej. Wszak 
komuniści legitymizowali swoją władzę całkowitą porażką  sanacji, klęską we wrześniu 
1939  roku  oraz  tragedią  powstania  warszawskiego.  Komunizm  miał  być  w  ich 
mniemaniu  przyłączeniem  się  do  prawdziwych  zwycięzców,  a  modernizacja  Polski 
według  wzorów  komunistycznych  pokonaniem  słabości  II  Rzeczypospolitej,  zmianą 
normatywnych podstaw, gramatyki moralnej Polaków. Zafałszowanie sytuacji polegało 
tylko  na  tym,  że  klęskę  1945  roku  przedstawiano  jako  zwycięstwo,  całkowite 
uzależnienie  jak  odzyskanie  suwerenności,  a  zapaść  cywilizacyjną  jako  przyspieszoną 
modernizację. 

1989  rok  świętowany  jako  zwycięstwo  był  również  przypieczętowaniem  klęski 
powojennej,  realnosocjalistycznej  drogi  rozwoju.  Radości  z  odzyskania  suwerenności 
towarzyszyła  świadomość  cywilizacyjnej  porażki,  tłumiona  nadzieją  na  szybki  rozwój 

background image

 

20 

oraz  przekonaniem,  że  wynikała  ona  tylko  z  kolonialnego  statusu  w  ramach 
sowieckiego imperium. 

Transformacja  miała  być  znowu  przeniesieniem  się  do  obozu  zwycięzców,  o  tyle 
łatwiejszym,  że  Polakom  się  wydawało,  iż  zawsze  do  niego  należeli.  Najbardziej 
żarliwymi  pro-Eeuropejczykami  okazali  się  dawni  komuniści  –  powtarzali  dawny  wzór 
zachowania. Zmieniła się tylko „centrala”, na którą się orientują.  

Tak  więc  myśmy  już  przeszli  jedną  metanoję,  nas  już  przebudowywano,  zmieniano 
nam gramatykę moralną. I jeśli Polska przegrywała w XX wieku, to nie dlatego, że była 
nazbyt  militarystyczna,  że  napadła  na  Niemcy  i  Rosję,  że  postanowiła  zapanować  nad 
Europą,  poprawić  rasowo  jej  ludność  lub  dokonać  „ostatecznego  rozwiązania”. 
Oczekiwanie,  że  będziemy  powtarzać  niemiecki  wzór  metanoi  opiera  się  na  błędnym, 
lecz utrwalonym nie tylko w niemieckich głowach, przekonaniu, że przyczyną polskich i 
środkowoeuropejskich  klęsk  był  polski  –  a  nie  niemiecki  i  rosyjski  –  nacjonalizm. 
Jedwabne także nic tu nie pomoże. 

Na szczęście siedzimy cicho 

Sloterdijk  twierdzi,  że  doskonałe  stosunki  francusko-niemieckie  opierają  się  na 
wzajemnej  obojętności  i  braku  zainteresowania.  W  przypadku  nowej  Europy,  a 
szczególnie  Polski,  Niemcy  nie  mogą  sobie  pozwolić  jeszcze  na  taki  luksus.  Ostatnie 
lata  pokazały,  że  Polacy  nie  są  w  stanie  dokonać  metanoi  sami,  mimo  wysiłków 
niektórych polskich publicystów i historyków. Na szczęście Donald Tusk dobrze rozumie 
tę  sytuację.  Przedstawiony  projekt  muzeum  II  wojny  doskonale  mieści  się  w  nowym 
europejskim  „narratywie”.  Słusznie  pogrzebano  ideę  muzeum  ziem  zachodnich.  Do 
rady  Fundacji  Współpracy  Polsko-Niemieckiej  powołano  tak  wybitnych  znawców 
problematyki  niemieckiej  jak  Andrzej  Zoll  i  Edmund  Wnuk-Lipiński.Gdy  jednak  w 
stosunkach  polsko-niemieckich  zapanowała  upragniona  harmonia,  niespodziewanie 
wybuchł  niemiecko-włoski  spór  o  przeszłość.  Sąd  włoski  przyznał  prawo  do 
odszkodowań rodzinom dwóch rozstrzelanych przez Niemców Włochów, co wywołało w 
Niemczech  irytację  zaniepokojenie.  Rzymski  korespondent  „Frankfurter  Allgemeine 
Zeitung”  w  artykule  zatytułowanym  „Nadal  padają  strzały”  powiązał  wyrok  z 
przemówieniem  wygłoszonym  przez  prezydenta  Włoch  Giorgio  Neapolitano  w  El-
Alamejn, stwierdzając kąśliwie, że w Europie ciągle są jeszcze tacy, dla których wojna 
się nie skończyła (i – dodajmy – nie wiedzą, że właśnie skończyły się czasy powojenne), 
a  Włochy  nadal  dążą  do  zwycięstwa  środkami  prawnymi  i  politycznymi  nad  swoimi 
niemieckimi  towarzyszami  broni.  Włoska  opinia  publiczna  zawrzała  oburzeniem  – 
zamiast  wyśmiać  swojego  prezydenta,  jak  stałoby  się  w  podobnym  przypadku  nad 
Wisłą.  Ostatecznie  niemiecki  ambasador  zmuszony  był  wyrazić  ubolewanie  z  powodu 
tej  publikacji.  Okazuje  się  bowiem,  że  w  przypadku  „FAZ”  krytykującego  włoskiego 
prezydenta  wolność  prasy  niemieckiej  jest  nieco  mniejsza  niż  w  przypadku  „TAZ” 
dowcipnie obrzucającego błotem prezydenta Rzeczypospolitej. 

background image

 

21 

Na  szczęście  tego  rodzaju  informacje  nie  docierają  do  Polski.  Na  szczęście  żadnemu 
polskiemu  sądowi  nie  przyjdzie  do  głowy  uznać  jakieś  niewczesne  roszczenia  rodzin 
pomordowanych Polaków. Na szczęście kolejne rządy konsekwentnie ignorowały prośby 
o  wsparcie,  z  którymi  się  zwracało  działające  w  Niemczech  Stowarzyszenie 
Poszkodowanych  przez  III  Rzeszę,  ekstrawagancko  domagające  się  od  władz 
niemieckich  pieniędzy  (!)  na  archiwum  i  muzeum.  Na  szczęście  polski  Kościół  i  polski 
rząd  przezornie  milczą,  gdy  zamyka  się  polskie  misje  katolickie  w  Niemczech.  Na 
szczęście  nikt  nawet  nie  myśli  o  tym,  by  się  domagać  przestrzegania  traktatu  z  1991 
roku  gwarantującego  osobom  przyznającym  się  do  polskości  prawa  do  nauki  polskiego 
jako języka macierzystego. 

Znowu staliśmy się dobrymi sąsiadami. 

 

Zdzisław Krasnodębski: Michnik w świecie 

lęków 

Zdzisław Krasnodębski 26-11-2008 

Adam Michnik powoływał się na fakt, że był więziony, aby uzasadnić swoje polityczne 
racje i by pognębić antagonistów. Jeszcze bardziej ochoczo czynili to jego stronnicy  – 
pisze filozof społeczny 

Adam  Michnik  28  kwietnia  1990  roku  wygłosił  w  Sejmie  pamiętne  przemówienie,  w 
którym  protestował  jednocześnie  przeciwko  podniesieniu  rent  i  emerytur  oraz 
nacjonalizacji  majątku  pozostawionego  przez  PZPR.  Powiedział  wtedy  między  innymi: 
„Dwadzieścia pięć lat temu zostałem po raz pierwszy aresztowany przez komunistyczną 
policję. Wtedy miałem 18 lat. Od tego czasu byłem aresztowany i zatrzymywany wiele 
razy.  Mnie  nie  trzeba  tłumaczyć,  że  komunizm  to  nic  dobrego,  i  mnie  nie  trzeba 
przeciw  komunizmowi  agitować...  I  chcę  jeszcze  dodać,  że  w  stanie  wojennym  po  13 
grudnia i siedząc w kryminale, ja nie byłem tak ostrożny, żebym dzisiaj musiał być aż  
tak odważny”. 

Przywileje bez znaczka 

To  tylko  jeden  z  przykładów  pokazujących,  że  Adam  Michnik  powoływał  się  na  swoją 
biografię, na fakt, że był więziony, aby uzasadnić swoje polityczne racje i by pognębić 
antagonistów  i  polemistów.  Jeszcze  bardziej  ochoczo  czynili  to  jego  stronnicy, 
zausznicy  i  wielbiciele.  Mimo  to  sąd  w  wolnej  i  rzekomo  praworządnej 

background image

 

22 

Rzeczypospolitej skazał znanego socjologa i publicystę za stwierdzenie, że tak właśnie 
było. 

Wypowiedzi  i  artykuły  Michnika  z  pierwszej  połowy  lat  90.  są  usiane  odwołaniami  do 
heroicznej przeszłości. Na przykład w innym, nie mniej pamiętnym, tekście „Dlaczego 
nie  oddam  głosu  na  Lecha  Wałęsę”,  opublikowanym  w  „Gazecie  Wyborczej”  w 
październiku 1990 roku, Michnik pisał: „Idea solidarności wkroczyła w fazę agonii . Za tę 
agonię  odpowiedzialny  jest  Lech  Wałęsa.  Do  końca  życia  pozostanę  człowiekiem 
»Solidarności«.  Ale  znaczek  »Solidarności«,  który  mi  towarzyszył  przez  dziesięć  lat, 
składam  teraz  obok  kilku  najbardziej  osobistych  pamiątek.  Obok  odpisów  wyroków 
sądowych,  obok  książek,  które  napisałem  w  więzieniach.  Nie  pragnę  –  i  nigdy  nie 
pragnąłem  –  podpierać  się  symbolem,  który  oznacza  teraz  władzę  i  siłę.  Nosiłem  ten 
znaczek, gdy przynosił wyroki, nie chcę go nosić, gdy zapowiada przywileje”.  

Okazało się, że przywileje można było mieć i bez tego znaczka, a nawet przeciwnie  – 
to  wierność  ideom  „Solidarności”  była  przeszkodą  w  karierze  w  III  RP.  A  wyroki 
przynosi  dzisiaj  przypominanie  dawnemu  herosowi,  co  mówił  i  pisał.  Wałęsę  zaś  w 
„GW”  reanimowano  i  znowu  uczyniono  symbolem  „Solidarności”,  gdy  się  okazało,  że 
nie zawsze był herosem i że można przy jego pomocy zwalczać lustrację. 

Inteligencji za trzech 

Niedawny występ Adama Michnika w telewizji publicznej pokazał wyraźnie, że jest on 
dzisiaj dobrowolnym więźniem własnych obsesji, że żyje w świecie lęków  – zapewne w 
wielkiej  części  inscenizowanych  na  potrzeby  polityczne,  bo  przecież  przy  odrobinie 
inteligencji,  a  tej  ma  on  za  trzech,  nietrudno  zauważyć,  iż  nie  mają  one  wiele 
wspólnego z rzeczywistością. 

Nie zawahał się przy tym mówić o spadkobiercach morderców Gabriela Narutowicza w 
sytuacji, gdy znaczna część mediów, w tym także „GW” oraz szczególnie wyróżniające 
się  w  tym  procederze  Radio  TOK  FM,  organizuje  bezprzykładną  w  demokratycznej 
Europie  kampanię  nienawiści  przeciwko  urzędującemu,  legalnie  wybranemu  w 
demokratycznych wyborach prezydentowi. Rzeczywiście zaczyna to przypominać tamte 
czasy. 


Document Outline