Zdzisław Krasnodębski – teksty z “Rzeczpospolitej”
Autor jest socjologiem i filozofem społecznym, profesorem Uniwersytetu w Bremie i UKSW w
Warszawie. Współpracuje z „Rzeczpospolitą” i „Wprost”. Wcześniej pisał do „Dziennika”, lecz
współpracę zerwał, kiedy Jerzy Pilch na łamach tego pisma złośliwie skomentował jego stwierdzenie,
iż Lech Kaczyński jest pierwszym w historii Polski prezydentem, który z najwybitniejszymi
intelektualistami może rozmawiać jak równy z równym. Jest zaliczany - wraz z filozofem Ryszardem
Legutko, socjologiem Andrzejem Zybertowiczem i politologiem Markiem Migalskim – do grona
ideologów IV Rzeczpospolitej. W swoich tekstach zwykle atakuje polską inteligencję za bezkrytyczne
poparcie PO, rząd Tuska oraz Niemcy i zachodnich intelektualistów za niedocenianie roli Polski w
świecie
Powstanie bez bożej gwarancji
Zdzisław Krasnodębski 10-01-2009
Polacy, walcząc z Niemcami, nie zamierzali ich unicestwić. Nawet potem, gdy ich
„wypędzali”, nie chcieli ich wszystkich pozabijać – po prostu nie chcieli ich już oglądać
Jest różnica między ludźmi a zwierzętami, o której traktuje Rymkiewicz – zwierzęta
nie mają historii. Śmierć zająca nie pozostaje w zajęczej pamięci zbiorowej. Inaczej
jest w przypadku ludzi
Niemcy i Polacy lepiej by się rozumieli nawzajem, gdyby czytali książki przeznaczone
dla siebie, a nie te napisane specjalnie dla drugiej strony.
Kiedyś polscy intelektualiści, wśród nich najwięksi – Stanisław Brzozowski, Czesław
Miłosz czy Witold Gombrowicz – narzekali na wiarę Polaków w przedustawną harmonię.
Ich zdaniem niezależnie od wszystkich zbrodni i nieszczęść Polacy wierzą, że świat ma
sens etyczny, że cnoty zostaną nagrodzone, złe uczynki ukarane – jeśli nie na tym
świecie, to na tamtym, ale z widocznymi doczesnymi konsekwencjami, i że szczególnie
nad nami czuwa Najświętsza Panienka sprawiająca, że każda nasza największa nawet
klęska obróci się ostatecznie w zwycięstwo. Miłosz zarzucał Polakom brak religijnego
zmysłu, gdyż ten jego zdaniem nie jest zgodny z nazbyt optymistyczną, cukierkową
wizją świata i dziejów.
2
Jarosław Marek Rymkiewicz w „Kinderszenen” zrywa z tym tradycyjnym polskim
rozumieniem świata, który ukształtował się pod wpływem poezji romantycznej. Polscy
romantycy stworzyli teologię polityczną polskości, w ramach której nie zawinione
cierpienia Polaków miały ewidentnie transcendentne znaczenie. Można było się
zastanawiać wtedy nad sensem dziejów Polski z punktu widzenia Trójcy Świętej. Do tej
pory ludzie niewiele wiedzący o Polsce słyszeli, że Polacy uważali Polskę za „Chryst usa
narodów”, do czego często ogranicza się ich wiedza o polskim romantyzmie i z czego
wyprowadzają wszystkie nasze zbrodnie.
Negatywna teologia polskości
Rymkiewicz, znawca romantyzmu, autor między innymi wspaniałego cyklu książek o
Mickiewiczu, świadomie wychodzi w „Kinderszenen” poza romantyczny kanon. Nie
chodzi jednak o powrót do plemienności lub o pogańską pochwałę woli mocy i śmierci.
W tej książce zawarty jest zarys negatywnej teologii polskości – polskości w epoce, w
której Bóg jest nieobecny, przestał się angażować w ludzkie sprawy, w której
cierpienia i śmierć przestały wpisywać się w porządek sensu. Tak opisywano „świat po
Holokauście” w radykalnej teologii XX wieku czerpiącej między innymi od Dietricha
Bonhoeffera i rozwijającej nietzscheański motyw śmierci Boga. Jeśli Holokaust może
być uznany za dowód śmierci Boga, mamy prawo pytać o obecność Boga w czasie
masakry Warszawy i to bez narażania się na oskarżenia o kryptofaszyzm.
Warto przypomnieć, że w jednej z poprzednich książek noszącej niemiec ki tytuł –
„Umschlagplatz” – pisarz nie stawiał jeszcze tak radykalnie pytania o nieobecność Boga
i zastanawiał się nad Jego i naszą odpowiedzialnością: „Nieprzyzwoite jest to, że
myśmy w ogóle przeżyli, a te inne dzieci, żydowskie poszły do gazu, do pieca . To był
bardzo nieprzyzwoity pomysł polskiego czy żydowskiego Boga. – Nie powinieneś
mieszać do tego Boga – mówi moja siostra. – To była sprawa między Niemcami a
Żydami. Czyli między ludźmi. – Co mnie obchodzą Niemcy – mówię. – Niemcy będą za
to pokutować do końca świata, ale to są ich, nie moje rachunki. Dla mnie jest to
sprawa między Polakami a Żydami. A co do Boga, to do pewnego stopnia masz rację,
bowiem mieszając Go do tego, zachowujemy się tak, jakbyśmy chcieli uniknąć
odpowiedzialności: ponieważ On tak to wymyślił, ponieważ podjął taką, a nie inną
decyzję, na to my nic nie mogliśmy poradzić i to nie nasza wina, że to się zdarzyło. Co
nie znaczy, żebym zamierzał zrezygnować z pytania Go, o co Mu właściwie w tej
sprawie chodziło. Choć może stawianie pytań dotyczących bożych intencji jest z
teologicznego punktu widzenia niedozwolone. Tyle że ja pytam Go nie z jakiegoś
teologicznego punktu widzenia, ale z punktu widzenia tego chłopca, który stoi w
czapce i w białych skarpetkach na wysokim peronie w Otwocku. I nie pytam nawet, bo
może nie jestem do tego uprawniony, dlaczego to im uczyniłeś? Pytam tylko: dlaczego
uczyniłeś to mnie, temu chłopcu na peronie?”.
Życie i nic więcej
3
W „Kinderszenen” czytamy, że wojna może być zrozumiana z perspektywy „Zająca”
Dygasińskiego i z perspektywy Schopenhauera, a nie w ramach teologii polskości
Mickiewicza, Słowackiego czy Krasińskiego. W tej perspektywie „jest tylko życie –
takie, jakie jest: z jego obrzydliwością, z jego dzikim pięknem i z jego straszliwą
energią – i nie ma nic więcej”. Ludzie są tak jak zwierzęta częścią wspólnoty życia, w
której trwa nieustanna, okrutna walka, a wygrywa w niej nawet nie ten, kto jest
silniejszy i najlepiej przystosowany, lecz ten, kto ma więcej szczęścia; decyduje los
lub przypadek.
Wystarczy sięgnąć po esej z 1922 roku „Walka jako wewnętrzne przeżycie” Ernsta
Jüngera, by zobaczyć różnicę w stosunku do tej filozofii życia, która zatriumfowała w
Niemczech. Dla Jüngera śmierć jest afirmacją życia, a w walce ujawnia się jego
prawdziwa istota, wtedy przeżywa się „ekstazę krwi”. „Najwspanialsze w życiu jest to,
że właśnie wtedy, gdy śmierć najbardziej chciwie je dusi, w wojnie, rewolucji,
zarazie, najbardziej barwnie i najbardziej ekscytująco przepływa”. (Der Kampf als
inneres Erlebnis, w: Essays I, Sämtliche Werke, t. 7. Stuttgart 1980, s. 36.) „Co może
być bardziej święte niż walczący człowiek?” – pytał Jünger. Ten opis życia jest opisem
z punktu widzenia drapieżnika. W walce zwycięża „żądza krwi”, jedynym celem jest
„zniszczenie przeciwnika”, walczący stają się „jednym ciałem”, przeżywając coś w
rodzaju superorgazmu.
Rymkiewicz, choć rozumie przyjemność, jaką mordowanie sprawia mordercom, nie
upaja się śmiercią, nie uważa jej za największą afirmację życia ani za najwspanialszą
możliwość, za konstytutywną cechę „bytu przytomnego”, jak twierdził Heidegger.
Wręcz przeciwnie – śmierć nie jest wzniosła. Jest tożsama ze zdychaniem. Zwierzęta
umierają i cierpią nie inaczej i nie mniej niż ludzie.
Nie ma od razu przepaści ontologicznej między nami a nimi, jak przyjmował
optymistycznie Heidegger. A jeśli jest, to jest tylko kwestią wiary, a nie różnicą
doświadczenia: „różnica między umieraniem a zdychaniem jest co najmniej wątpliwa,
a kiedy nad tym problemem trochę się pomyśli, to zaraz widać, że nie ma żadnej
różnicy – skutek umierania jest bowiem akurat taki sam, jak skutek zdychania. Życie
(kompletnie nie wiadomo dlaczego) gdzieś ucieka, gdzieś się ulatnia, rozwiewa, znika –
tyle wynika ze zdychania oraz z umierania. Nasze doświadczenie mówi nam tylko tyle,
a kto twierdzi, że jest inaczej, fałszuje swoje doświadczenie”. No właśnie.
I jest to nie tylko niezrozumiałe, ale i skandaliczne, obrzydliwe – i żadne przesłodzone
opowieści o tym, że jest to tylko przejście do lepszego świata, tego nie zmienią.
Wszystko inne jest nadzieją. O Iwanie Waszenko, żołnierzu RONA, „preparacie
anatomicznym”, którego istnienie nie wydaje się niczym uzasadnione, czytamy: „Coś
wyłoniło się i zostało wchłonięte. Nadal bez odpowiedzi na pytanie – po co?
Powiedzmy, że czeka tam zmartwychwstania. Ciekawe, czy dowie się wtedy, po co
zabijał i po co go zabito. Czy będzie tam ktoś, kto potrafi mu to wytłumaczyć”.
4
Rymkiewicz był dzieckiem w czasach, gdy zabijanie bez powodu było doświadczeniem
codziennym – każdy mógł wpaść w zasadzkę i zostać zabity. Kiedy opowiada o tym, jak
sowieccy lotnicy strzelali do niego i do ojca idących torem w kierunku Piaseczna,
stwierdza: „Ciekawe jest zaś tylko to, że mnie wtedy w ogóle to nie zdziwiło – że ktoś
chce mnie zabić bez powodu. Przestraszyli mnie i to nieźle, ale nie zdziwili. Przyjąłem
ich zamiar bez zdziwienia. Czyli, ujmując to inaczej, przyjąłem, że jest to rzecz
naturalna i oczywista; że to się mieści w porządku tego świata; że tego porządku nie
zakłóca”. I rozsądnie sądzi, że chociaż skończył się faszyzm i chociaż skończył się
komunizm, zabijanie bez powodu bynajmniej się nie skończyło.
Ukryty sens historii
Ale ta filozofia życia to nie wszystko, co jest zawarte w tej książce. Gdyby tak było,
niewiele więcej dałoby się już powiedzieć. Czy nie musielibyśmy po prostu stwierdzić,
że los nie sprzyja Polakom? Czy jednym błędem Hansa Franka jest to, że przegrał, bo
tak chciał jego los? I że nie mógł działać inaczej, niż działał, a Niemcy zabijali nas tak,
jak drapieżnik zabija słabszego. A pech Polaków polegałby na tym, że nie byli – i nie są
– dostatecznie silni i drapieżni.
Jest wszakże istotna różnica między ludźmi a zwierzętami, o której traktuje ta książka
– zwierzęta nie mają historii. Śmierć zająca nie pozostaje w zajęczej pamięci
zbiorowej. Inaczej jest w przypadku ludzi. „Jeśli w historii wydarza się coś naprawdę
ważnego, to jest pewne, że wcześniej czy później albo sami usymbolizujemy to w
naszych głowach, albo samo to się w nich na swój sposób usymbolizuje” – co więcej,
Rymkiewicz sądzi, że historia ma swój tajemniczy, ukryty sens, którego nie znamy.
Polacy nie są stadem zajęcy, gromadą żółwi czy kłębowiskiem raków w skrzynce przed
sklepem Meinla w okupowanej Warszawie. Jedność Polaków nie jest biologiczna, lecz
historyczno-symbolicznie-polityczna. Wynika z takiego samego – mniej więcej –
stosunku do historii, jaki mają Polacy, z tego, w jaki sposób się do nich odnosimy i – co
ważniejsze – w jaki sposób one odnoszą się do nas. Różnica między żółwiami a
Polakami polega zatem na pamięci i na byciu narodem. Dlatego też narody mogą ginąć
także wtedy, gdy jego członkowie przeżywają fizycznie. Polska może umrzeć, choć
będą żyli ludzie, którzy byli Polakami. To dlatego Hans Frank sądzi, że skoro
niemożliwe jest zamordowanie wszystkich Polaków, trzeba zabić Polskę, pozbawić
Polaków politycznego istnienia.
Rymkiewicz pisze jednak nie tylko o różnicy między rakiem, żółwiem i kotem a
człowiekiem, lecz również o zasadniczej różnicy między Polakami i Niemcami. Nie
polega ona tylko na tym, że w polskich i w niemieckich głowach historię symbolizuje
się inaczej, że co innego jest dla nas ważne. Jak wiadomo ci, których to niezmiernie
niepokoi, postanowili stworzyć jedną wspólną historię, aby ostatecznie znieść tę
różnicę.
5
Rymkiewicz twierdzi jednak, że chodzi o coś więcej. Różnica między ówczesnym
chłopcem polskim a niemieckim jest zasadniczą różnicą etyczną: „Nie próbowałem...
zabić żółwia, przecinając mu nerw mózgowy narzędziem szydłowatym – tłumaczy się to
tym, że nie byłem chłopcem niemieckim, lecz polskim – czyli żyłem po stronie dobra, a
nie po stronie zła”. To bardzo mocne zdanie. Przytoczony powyżej cytat z
„Umschlagplatz” przypomina jednak, że ten polski chłopiec pytał potem także o swoją
winę.
Jak jednak w świecie kłębiącego się bez sensu życia może istnieć strona dobra i strona
zła? Jak w ogóle pojawia się w nim takie rozróżnienie? Czy przez litość i miłosierdzie,
które jak wiadomo Schopenhauer uznawał za niewytłumaczalną, niepojęta,
aprioryczną podstawę moralności? Oskarżany przez żonę o okrucieństwo narrator w
„Umschlagplatz” mówi: „We mnie jest tyle litości, że ja nie wiem, gdzie ona się we
mnie mieści”. W „Kinderszenen” Polacy są po stronie dobra, bo przeciwstawiają się
orgii mordowania i nie zgadzają się na życie w Morzelanach zarządzanych przez Ha nsa
Franka, czyli w Generalnym Gubernatorstwie.
Wielu moich znajomych, ba, nawet przyjaciół, było chłopcami niemieckimi, a nie
polskimi. Chłopcem niemieckim był Immanuel, a także Richard, z którym od dawna się
przyjaźnię. Czy wiedzieli, że żyją po stronie zła? Tłumaczyli mi, że wyrastali w
przekonaniu, iż „Niemcy nie robią takich rzeczy”. Opowiadali, jak wielki szok przeżyli,
gdy się dowiedzieli o obozach koncentracyjnych i o tym, jak wyglądała niemiecka
okupacja w Polsce. Ale doktryna własnej rasowej wyższości była im przecież
dostatecznie dobrze znana, uczyli się jej w Hitlerjugend. Byli pewni, że należy się im
wyższe miejsce w hierarchii istnień i że wobec Polaków stojących znacznie niżej, nie
mówiąc już o Żydach, nie obowiązują te same zasady jak pośród nich samych.
Amerykanie dokonali później ich kulturowego przeprogramowania, ale teraz na starość
wszyscy stali się znowu „narodowo-konserwatywni” i wspominają głównie sobie
wyrządzone krzywdy.
Szaleńczy kat niezgody
Polacy, walcząc z Niemcami, nie zamierzali ich unicestwić. Polacy nie rozpoczęli walki
po to, żeby Niemców wymordować. Nawet potem, gdy ich „wypędzali”, nie chcieli ich
wszystkich pozabijać – po prostu nie chcieli ich już oglądać. (Jeden z moich
niemieckich kolegów popełniał zabawny językowy błąd – zamiast „wypędzeni” mówił
„przepędzeni”. Być może to słowo znacznie lepiej oddaje istotę tego, co się stało – to
nie było to „wypędzenie”, to było „przepędzenie”.) Polacy odpowiadali na próbę
sprowadzenia ich na poziom zwierzęcy, a na pewno podludzki, a więc na znacznie
niższy poziom hierarchii wcielenia niż ten, który zarezerwowali sobie Niemcy.
Bismarck stwierdził kiedyś, że to dopiero Niemcy uczynili Polaków ludźmi. Hitler,
Himmler, Goebbels i ich towarzysze postanowili odebrać nam ten przywilej,
6
sprowadzając nas do poziomu innych zwierząt. Powstanie warszawskie było
odpowiedzią na tę sytuację. Jak pisze Rymkiewicz: „Trzeba było dać sobie radę z
niemieckim mordowaniem, z jego nonsensem – powiedzieć Niemcom, że ich szaleństwo
napotkało na coś, z czym przez wieki całe – chcąc mieszkać obok nas – będą musieli się
liczyć. Na ich szaleństwo mordowania Polacy musieli odpowiedzieć swoim szaleństwem
– jeśli chcieli nadal istnieć na ziemi”.
Oczywiście były też inne odpowiedzi. Niektórzy, zapisując się na volkslistę, starali się
nieco poprawić swój status w zaproponowanej przez narodowych socjalistów hierarchii
istnień. W każdym razie mordowanie Polaków przez Niemców, którzy zbytnio naczytali
się
Schopenhauera,
Nietzschego,
Jüngera
i
trywialnej
literatury
narodowosocjalistycznej, okazuje się szaleństwem, nie jest bynajmniej zdarzeniem
naturalnym, nie należy, jak się przekonujemy, do naturalnego porządku rzeczy, który
należy przyjąć z pokorą i zrozumieniem jak los zająca u Dygasińskiego. Powstanie
warszawskie jest aktem zasadniczej, choć być może szaleńczej, niezgody na ten
porządek rzeczy – tak doskonale pojmowanym i w miarę sił realizowanym przez Hansa
Franka.
Aby lepiej rozumieć zaznaczająca się do dzisiaj różnicę między ówczesnym chłopcem
polskim a niemieckim, warto sięgnąć po ostatnią książkę wybitnego niemieckiego poety
tego samego pokolenia – starszego tylko o sześć lat od Rymkiewicza Hansa Magnusa
Enzensbergera, kiedyś radykała, ważnej postaci ruchu studenckiego 1968 roku
zatytułowanej „Hammerstein, czyli upór” (Hammerstein oder der Eigensinn, Frankfurt
am Main 2008).
Także ten poeta wyruszył na poszukiwanie sensu lub bezsensu narodowej historii,
usiłując zrekonstruować motywy prowadzące do największej niemieckiej klęski i hańby
– rządów Adolfa Hitlera. Bohaterem jego opowiadania jest generał Kurt von
Hammerstein-Equord, w chwili objęcia władzy przez Hitlera głównodowodzący siłami
lądowymi, i jego rodzina.
Chodzi jednak o sprawy ogólne. Jak czytamy w posłowiu: „Na przykładzie rodziny
Hammersteinów można zrekonstruować i pokazać w sposób skondensowany wszystkie
decydujące motywy i sprzeczności niemieckiego kryzysu: od sięgnięcia przez Hitlera po
totalną władzę do niemieckiego zataczania się między Wschodem a Zachodem, od
upadku Republiki Weimarskiej do porażki oporu, od siły przyciągania utopii
komunistycznej do końca zimnej wojny”.
Generał Hammerstein, związany politycznie z generałem Kurtem Schleicherem,
którego zamordowano w czasie nocy długich noży, był od początku przeciwnikiem
Hitlera. Starał się skłonić Hindenburga, by nie powierzał mu urzędu kanclerza. Po roku
został zwolniony ze stanowiska i tylko na krótko we wrześniu 1939 roku został
ponownie powołany do służby czynnej. Miał dowodzić wojskiem na Śląsku, potem armią
7
na froncie zachodnim, przez chwilę przewidywano go na dowódcę wszystkich wojsk na
Wschodzie. Podobno już wtedy planował zabicie lub uwięzienie Hitlera. Umarł w roku
1943 roku, nie brał więc udział w zamachu z 20 lipca 1944. Natomiast dwaj jego
synowie byli luźno związani z zamachowcami i zmuszeni byli się ukrywać, gdy spisek
spalił na panewce. Wdowę wraz z najmłodszą córką oraz najmłodszego syna w ramach
odpowiedzialności rodzinnej – „Sippenhaft” – uwięziono, między innymi w Dachau.
Książka Enzenbergera nie jest jednak jeszcze jedną z opowieści o oporze niemieckich
patriotów starej – pruskiej – daty przeciw Hitlerowi. Jest to także historia infiltracji
tych elit oraz w ogóle Niemiec przez komunizm. Albowiem córki Hammersteina
„wykazywały zadziwiającą inklinację do komunistów i Żydów”. Najstarsza wstąpiła do
partii komunistycznej, przez pewien czas była kochanką Wernera Scholema, brata
słynnego żydowskiego filozofa Gershoma Scholema, przyjaciela i wydawcy Waltera
Benjamina. Po wojnie zamieszkała w NRD, pracowała jako adwokat i, jak wynika z akt,
była współpracownikiem sowieckich służb specjalnych. Druga córka związała się z
pochodzącym z Rzeszowa komunistą Leonem Rothem, który pracował dla wywiadu
kominternowskiego kierowanego w Niemczech przez posła do Reichstagu Hansa
Kippenbergera. Obaj zostali zamordowani w czasie czystek stalinowskich. Córki
wykradały dokumenty ojcu i przekazywały agentom sowieckim. Przypuszcza się, że tą
drogą dotarł do Moskwy tekst przemówienia Hitlera wygłoszonego na początku lutego
1933 na kolacji dla generalicji, w której z apowiadał dążenia do zdobycia „przestrzeni
życiowej na Wschodzie”. Generał Hammerstein nie miał chyba nic przeciwko
działalności córek – sam zresztą przyjaźnił się z agentką wywiadu sowieckiego Ruth von
Meyenburg. Miał też doskonałe kontakty z sowieckimi generałami, łączyła go niemal
przyjaźń z Woroszyłowem.
Ambiwalentny związek uczuciowy
Jeśli Rymkiewicz nie jest pewny, czy Iwan Waszenko rzeczywiście czeka na
zmartwychwstanie i czy dowiedział się czegoś więcej o sensie swego życia,
Enzensberger ożywia swoje postacie i prowadzi z nimi pośmiertne wywiady, wypytuje
je, by ustalić fakty, dowiedzieć się, jakie motywy nimi powodowały. Jego książka to
historia pruskiej elity ulegającej totalitarnej pokusie – i to w dwóch postaciach:
narodowego socjalizmu i komunizmu. Zarazem jest to poszukiwanie innych, lepszych –
antynazistowskich – Niemiec.
Pozwala też lepiej rozumieć ten szczególny, głęboki, choć ambiwalentny – oscylujący
między miłością a nienawiścią – uczuciowy związek, jaki do dziś łączy elity niemieckie
z rosyjskimi. Enzensberger pokazuje, jak bliskie są stosunki generalicji obu państw.
Cytuje stwierdzenie generała von Seeckta z 1920 roku: „Tak jak przed wojną Rosja i
Niemcy są zdane na siebie. Gdy Niemcy staną u boku Rosji, będą nie do pokonania.
Jeśli Niemcy zwrócą się przeciw Rosji, stracą jedyną nadzieję na przyszłość, jaką
mają”. Ci, którzy toczyli tak bezwględną wojnę, przedtem spotykali się na wspólnych
8
ćwiczeniach, stosowali w walce to, czego nauczyli się na wspólnych manewrach. Był
wśród nich między innymi zdobywca Berlina generał Żukow. W Rosji szkolono też
niemieckich pilotów (240 rocznie w latach 1924 – 1933), testowano niemieckie
samoloty; oba kraje pracowały nad bronią chemiczną. Ostatnie spotkanie generalicji
sowieckiej i niemieckiej odbyło się w lipcu 1933 roku, szkołę lotników rozwiązano w
czerwcu, a we wrześniu 1933 roku zlikwidowano wszystkie bazy niemieckie w Rosji.
Jednak, jak wiemy, już w 1939 roku Hitler zmienił politykę. Niestety, w 1941 roku
popełnił fatalny błąd, atakując Związek Sowiecki.
Ernst Jünger w eseju „Węzeł gordyjski” napisanym w 1953, kiedy już znacznie
złagodniał i stał się zwolennikiem pokojowo zjednoczonej Europy, sugeruje, że błędem
spiskowców z 20 lipca było to, że po zabiciu Hitlera zamierzali zawrzeć pokój z
państwami zachodnimi, by dalej walczyć z Rosją Sowiecką, i zastanawia się, dlaczego
Hitler nie trwał w sojuszu zawartym w 1939 roku. „Przejście od paktu do sojuszu
doprowadziłoby do strasznej koncentracji siły” (Der gordische Knoten, Essays I,
Sämtliche Werke, t. 7. Stuttgart 1980, s. 434)
Jedną z postaci przewijających się w książce Enzensbergera jest Herbert Wehner,
wówczas działacz Kominternu, głęboko zaangażowany w sprawy wywiadowcze,
oskarżany o udział w czystkach i denuncjacje, po wojnie jeden z przywódców SPD i
architektów polityki wschodniej Republiki Federalnej. Pamiętamy, jak wczesną zimą
1982 roku przyjechał do Warszawy, by wesprzeć moralnie generała Jaruzelskiego.
Według Enzensbergera ostatnim aktem dziejów „zataczania się między Wschodem a
Zachodem” było marzenie Gerharda Schrödera o stworzeniu osi Paryż – Berlin –
Moskwa.
Tak mniej więcej wygląda „strona dobra” opisana przez niemieckiego poetę, który w
czasie wojny był niemieckim chłopcem. Widać, że dzielą nas światy – któż z nas jest w
stanie zrozumieć fascynację kominternowskimi agentami, nawet jeśli padali potem
ofiarą czystek lub tracili wiarę w utopię? Dlaczego jedni mordercy, jak Woroszyłow, o
których wiemy między innymi, że podpisał się pod rozkazem zamordowania polskich
oficerów, mieliby być lepsi od innych, jak Hans Frank? Czy możemy podzielać szacunek
dla pruskich oficerów, którzy współpracowali z Sowietami i nie mieli nic przeciwko
inwazji Polski? Także Hammerstein wypowiadał takie opinie jak: „Pominąwszy tempo,
Hitler chce właściwie tego samego co Reichswehra”.
Łatwiej jest jednak po lekturze tej książki zrozumieć, dlaczego do tej pory tak silna
jest w Niemczech tendencja także w Polsce szukania partnerów przede wszystkim
wśród dawnych komunistów, zwłaszcza niesłowiańskiego pochodzenia. To oni
reprezentują – mimo wszystko – dobro, a nie polscy nacjonaliści z AK i ci, którzy
kultywują pamięć o nich.
Niemcy obrońcą Polski
9
Czytając dzienniki Hansa Franka, który mówi w nich o wolności i państwie prawa,
potępia państwo policyjne, Rymkiewicz stara się zrozumieć, jak ktoś dokonujący
strasznych zbrodni mógł zarazem twierdzić, że nie jest zbrodniarzem. Odpowiedzi
można szukać, zdając sobie sprawę, że nigdy nie będzie ona ostateczna, także u takich
autorów jak Jünger, który chciał wojny szlachetnej, rycerskie j, twierdził jednak, że ze
„Wschodem” nie można było jej prowadzić. Ta wojna – odwieczna wojna Europy z Azją
– była czymś zupełnie innym niż ta na Zachodzie. Tu nie obowiązywały żadne reguły –
tak jak w walce Greków z barbarzyńcami.
Nawet dla powojennego, zdemobilizowanego i zdemilitaryzowanego Jüngera Niemcy,
które wydały Hitlera i wymordowały miliony bezbronnych ludzi, reprezentowały
cywilizację zachodnią i wolność. A upadek Berlina będzie miał konsekwencje takie jak
upadek Konstantynopola. Czy może być większa pycha? A gdzie w tym odwiecznym
konflikcie było miejsce Polski? Czy jest ona według Jüngera Azją czy Europą? Otóż nie
jest jednym ani drugim – jest tylko polem zmagań, obszarem spornym, przez który
maszerowały wojska Wschodu (Rosji) i Zachodu (Niemiec). Prusy i Austrię przedstawia
jako zaporę dla Azji; gdy one runęły – Polska i Bałkany padły łupem bolszewizmu. Tak
więc Niemcy były obrońcą Polski i jej europejskiej tożsamości – także wtedy, gdy
dokonywały mordu na Woli. Prawda Franka jest również prawdą Jüngera, laureata
wielu powojennych nagród literackich, w tym nagrody imienia Goethego.
Inna jest epistemologia historyczna obu poetów. Enzensberger usiłuje poprzez
dokumenty, wspomnienia, opublikowane książki dotrzeć do przeszłości, oddzielić fikcję
od faktów. Napotyka na takie same trudności co Rymkiewicz – nieprzejrzystą
gmatwaninę zdarzeń, luki w pamięci, sprzeczne relacje dotyczące tych samych
wydarzeń. Rymkiewicz wie jednak, że niemożliwie jest to, co chce osiągnąć
Enzensberger – dotrzeć do tego, jak „naprawdę było”. Jako fenomenolog życia zdaje
sobie sprawę, że ujawnia się ono tylko w poszczególnych aspektach: „To, co jest
życiem, wychodzi na jaw, staje się dostępne w swojej całości tylko we wszystkich
swoich wyglądach, tylko przez wszystkie swojej strony”.
Jarosław Marek Rymkiewicz napisał swoją książkę dla Polaków, Enzensberger – dla
Niemców. Niemcy i Polacy lepiej by się rozumieli nawzajem, gdyby czytali książki
przeznaczone dla siebie, a nie te napisane specjalnie dla drugiej strony. Rymkiewicz
nie wymaga przy tym od Niemców aktów ekspiacji czy zadośćuczynienia: „Nie mogę
powiedzieć, że mam jakieś wielkie pretensje do Niemców, że czegoś od nich oczekuję
czy czegoś żądam. Chciałbym tylko, żeby wiedzieli, co mi zrobili – zniszczyli moje
dzieciństwo i zrujnowali moją ośmioletnią wyobraźnię. Została kupa gruzów, kupa
trupów, wielka dziura, wielkie szambo wypełnione czarną krwią”.
„Umschlagplatz” został przełożony na niemiecki, idę jednak o zakład, że
„Kinderszenen”, które w pewnym sensie są dopełnieniem tamtej historii, przełożone
10
nie zostaną, nie wywołają dyskusji. I trudno nie pytać, dlaczego tak właśnie będzie i co
to mówi o obecnym „pojednaniu”?
Najpierw trzeba pokonać wrogów miłości
Zdzisław Krasnodębski 06-01-2009
Polaków niezwykle łatwo wzruszyć do łez, ugłaskać dobrym słowem, oburzyć złym.
Doprowadzić do wrzenia, uniesienia, ekstazy miłości i wybuchu nienawiści – pisze
Zdzisław Krasnodębski, filozof społeczny
Zamiast napawać się obiecaną drugą Irlandią Tuska (przedtem mieliśmy równie
ambitne i równie niezrealizowane projekty – drugą Polskę Gierka i drugą Japonię
Wałęsy), martwimy się, czy oby nie przydarzy się nam druga Islandia. Można jednak
powiedzieć, że to tylko pech, ogólny światowy kryzys finansowy, na który nie mogą
mieć wpływu nasi wybitni specjaliści. Nic tu nie pomoże ani profesura bez doktoratu,
ani licencjat z Oksfordu, ani nawet tytuł magistra z historii zdobyty na czołowym
uniwersytecie pomorskiej Ligi Bluszczowej, zwłaszcza kiedy wokół sieje zamęt
niewykształcony, anachroniczny i archaiczny prezydent.
Ekspresja całym ciałem
Co jednak z polityką miłości? Miłość można przecież uprawiać także w czasach bessy,
bez autostrad, podatku liniowego i emerytury pomostowej. Proklamowanie miłości
jako zasady metapolitycznej po pokonaniu kaczyzmu słusznie uwzględniało rolę emocji
i uczuć w polityce. Dwie modne teorie (które głoszą, że polityka polega albo na
deliberacjach, w których dochodzimy do rozumnego konsensu, albo na chłodnej
kalkulacji interesów i racjonalnym wyborze najbardziej stosownych środków i strategii)
w niedostatecznym stopniu uwzględniają, że polityka to także sprawa serca i trzewi. A
także genitaliów, i to nie tylko w przypadku polityków genderowych i Samoobrony. Max
Weber, który twierdził kiedyś, że politykę robi się głową, a ni e inną częścią ciała,
popadł w idealizm, zapewne pod wpływem fryburskiego i marburskiego neokantyzmu.
W praktyce politykę często robi się całym ciałem, wyrasta ona z odruchów: żądzy
władzy, lęku, odrazy i zmysłowego pociągu, euforii i przygnębienia, miłośc i i
nienawiści. W spokojniejszych czasach są one powściągane, stłumione i kontrolowane,
w czasach napięć silniej dochodzą do głosu. Liczy się także cielesny przekaz, cielesna
ekspresja. Szczególnie w naszej medialnie sterowanej demokracji masowej. Ważne
jest, czy ciało jest stare czy młode, szczupłe czy przysadziste, jak ułożone są ręce i
gdzie wędruje wzrok. Kryteria bywają historycznie zmienne – dziś już tak bardzo nie
11
przeszkadza kolor skóry Obamy, ale gdyby był nie tylko czarny, ale i gruby, miałby o
wiele mniejsze szanse.
Istnieją zbiorowości, w których emocje w polityce liczą się szczególnie. Należą do nich
Polacy, których niezwykle łatwo wzruszyć do łez, ugłaskać dobrym słowem, oburzyć
złym, doprowadzić do wrzenia, uniesienia, ekstazy miłości i wybuchu nienawiści.
Wykorzystują to stacje telewizyjne oraz specjaliści od wizerunku i marketingu
politycznego, choć sami dobrym wizerunkiem nie grzeszą. Media szczególnie zręcznie
posługują się narzędziem szyderstwa i śmiechu, zdając sobie sprawę, że przepona t o
jeden z najważniejszych politycznych organów Polaków.
Huśtawka emocjonalna ostatnich lat – kiedy co chwila rwała się koalicja, po taśmach
Beger, aferze gruntowej, kiedy słuchaliśmy cotygodniowych pogadanek polityków LPR
na temat homoseksualizmu itd. – znużyła wielu Polaków. Ale tylko część wyborców
Plaftormy rzeczywiście łaknęła polityki miłości. Naiwna młodzież wierzyła zapewne, że
po „moherowej koalicji” zapanuje europejska merytokracja, mądrze, spokojnie
rządząca Polską, że skończy się obciach, a zacznie „elegancja Francja”. Media polskie i
zagraniczne wmawiały jej, że większym wstydem jest wicepremier taki jak Lepper niż
kanclerz taki jak Schröder i że zadaniem polskich polityków jest zasługiwanie na
pochwały Zachodu Europy, jakby chodziło o festiwal Eurowizji.
Miłość przyjdzie potem
W rzeczywistości jednak „republika miłości” od początku była budowana na nienawiści
i strachu. Elity – i to nawet nie tylko te najbardziej elitarne, creme de la creme III RP –
czuły się urażone, dotknięte do żywego, zagrożone kulturowo i społecznie.
Profesorowie uniwersytetów, którym groziła lustracja, do dziś pewnie budzą się z
krzykiem po nocach, wspominając, jak chciano im złamać charakter, zmuszając do
podpisania deklaracji, że nie donosili na kolegów. Co wpisać? – to hamletowskie
pytanie zaprzątało umysł niejednego polskiego luminarza i pedagoga.
Czyż trudno jest się domyślić, na jaką partię głosował profesor Wolszczan? I to mimo że
ta partia w swych deklaracjach była bardziej prolustracyjna niż PiS? Adwokaci, przed
którymi stanęło widmo utraty wygodnego monopolu i konkurencji zawodowej,
wyczekiwali końca rządów PiS jak kania dżdżu. Lekarze drżący ze strachu, że za chwilę
wpadnie CBA, wyprowadzi w kajdanach i sfilmuje dla TVP koniaki, zegarki i inne dary
dozgonnie wdzięcznych pacjentów. Prominenci, których pozbawiano zaszczytów i
miejsc w pierwszym rzędzie. Specjaliści od pojednania, którym przedtem nie
szczędzono ani pochwał i orderów, ani pieniędzy, a teraz zarzucano działanie na rzecz
obcych interesów. Wszyscy oni mieli i mają zupełnie zrozumiałe p owody do nienawiści.
Przekraczała ona zresztą granice Polski – ciągle jeszcze niemieccy dziennikarze trzęsą
się ze złości, gdy przychodzi im wymówić nazwisko Kaczyńscy.
12
Wszyscy oni na pewno nie będą mieli Donaldowi Tuskowi za złe, że również obietnica
powszechnej miłości i spokojnego, koncyliacyjnego stylu uprawiania polityki nie została
zrealizowana. Nikt przecież nie może mieć już złudzeń, że panowie Chlebowski,
Palikot, Niesiołowski, Graś, Nowak czy Grupiński nadają się na apostołów miłości
bardziej niż atakowani przez nich politycy PiS, LPR czy Samoobrony. Ale przecież nie
tego się od nich i od Donalda Tuska oczekuje. Miłość przyjdzie potem, gdy pokona się
wrogów miłości – tych „wyjców”, którzy nie potrafią uszanować pogardzających nimi
autorytetów.
Obama. Czas próby
Zdzisław Krasnodębski 30-12-2008
Między Polską a USA można dostrzec pewną analogię – w psychologii mas. Mniej
rozgarniętym wyborcom się wydawało, że jeśli Bush zniknie z Białego Domu, to znikną
wszystkie problemy - pisze filozof społeczny Zdzisław Krasnodębski
Jak pokazują sondaże, Amerykanie ciągle wiążą ogromne nadzieje z prezydentem
elektem. Jeszcze nic nie zrobił, a już wygrywa w rankingach najbardziej podziwianych
Amerykanów. Jego charyzma powszednieje jednak w dość szybkim tempie, zwłaszcza
że uwaga społeczeństwa skupia się coraz bardziej na problemach gospodarczych.
Republikańska noga
Luksusowe wakacje na Hawajach w czasie, gdy Amerykanie zaczęli zaciskać pasa, nie
były chyba najszczęśliwszym pomysłem. Marines, których odwiedził w Kailua na Oahu,
powitali go znamiennym milczeniem, a skandal polityczny w Chicago, gdzie gubernator
postanowił zahandlować miejscem w senacie po Obamie, sprawia, że pojawiały się
pytania o jego rolę w chicagowskiej polityce.
W Europie obamomania przypominała gorbimanię. Ostatnim politykiem, który wzbudził
taki entuzjazm postępowych Europejczyków jak Obama, był właśnie „dobry” człowiek
z Moskwy. Zapewne była w tym także skrywana nadzieja, że tak jak Gorbi
zdemontował
sowieckie
imperium,
tak
Obama
skończy
z
amerykańskim
unilateralizmem i w ogóle ze wstrętnym, zbrodniczym imperium – odda inicjatywę w
ręce nastawionych na dialog i ochronę klimatu Europejczyków.
Ale Obama na razie przypomina raczej Lecha Wałęsę – obiecywał radykalną zmianę,
przyśpieszenie, a opiera się na dawnej ekipie Clintona. Zachował nawet republikańską
nogę – Billa Gatesa jako sekretarza obrony. Miesiąc miodowy w stosunkach europejsko -
13
amerykańskich chyba więc szybko minie.Zwłaszcza że – jak zauważył jeden z bystrych
komentatorów – Europejczykom będzie teraz trudniej w relacjach z Amerykanami,
gdyż nie będą już mogli ich po prostu nienawidzić.
Amerykanie zaś raczej marzą o restauracji swojego przywództwa niż o szybkiej
abdykacji. Z pewnym niepokojem obserwowali hiperaktywizm prezydenta Sarkozy’ego
jako próbę postawienia Obamy przed faktami dokonanymi. Prasa amerykańska dosyć
ostro krytykuje także Niemcy, co rozżaliło „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, który się
skarżył, że Niemcy zostały – niemal – postawione pod pręgierzem. To tym bardziej
bolesne, że jednocześnie czują się izolowane w Europie, od kiedy Sarkozysprzymierzył
się z Brownem. Czyżby bladł urok Angeli Merkel, obwołanej kiedyś przez media
niemieckie „Miss Europy”? Tym wierniejszych będzie potrzebowała sojuszników.
Obama jest innym politykiem niż w czasie kampanii. Nie przemawia z taką pewnością.
Okazało się przy tym, że nie jest takim dobrym mówcą. Miał po prostu świetnych
tekściarzy (może prezydent Kaczyński powinien ich zatrudnić, skoro nie chce
skorzystać z polskich). Okazało się również, że jest realistą. Jak pisano, jego ekipa to
raczej Harvard niż Hollywood.
Nawet republikanie pozytywnie przyjęli jego decyzje personalne. Oczywiście
Amerykanie o twardych konserwatywnych poglądach twierdzą, że liberałowie będą
rozdawać pieniądze na prawo i lewo, podnosić podatki oraz krępować gospodarkę
nadmiernymi regulacjami. Ale znakomita większość zadaje się zgadzać z tezą, że
chociaż nadmierna regulacja bywa szkodliwa, to brak regulacji też niszczy gospodarkę,
a pieniądze trzeba wydawać, by pobudzać produkcję, ratować banki i
przedsiębiorstwa. Nikt już się nie martwi o rosnące zadłużenie państwa ani o
ortodoksyjne zasady liberalizmu ekonomicznego.
Kurs umiarkowany
Najłatwiej byłoby Obamie spełnić nadzieję radykałów w dziedzinie obyczajowej, ale
nawet tutaj wybrał na razie kurs umiarkowany. Postępowe środowiska oburzyły się
wybraniem pastora Ricka Warrena do wygłoszenia inwokacji w czasie zaprzysiężenia.
Warren ośmielił się stwierdzić, że od 5 tysięcy lat istnieje jedna uniwersalna definicja
małżeństwa, występująca w każdej religii, według której jest to związek kobiety i
mężczyzny. Wypowiedzenie tej horrendalnej opinii, choć nie przeczy ona historycznym
i antropologicznym faktom, doprowadziło ludzi postępowych (a postęp widziany jest
przez nich głównie w kategoriach płci i rasy, bo o gospodarkę troszczyli się dotąd
ludzie raczej niepostępowi) do białej gorączki.
Niedawno Bill O’Reilly z konserwatywnej telewizji Fox News przeprowadził długi
wywiad z prezydentem elektem. Obama jeszcze raz pokazał, że nie przypadkowo
wygrał wybory. Ale zdziwił mnie O’Reilly. Starał się przycisnąć Obamę, nie unikał
14
drażliwych pytań, nie był układny. Ale traktował prezydenta elekta z pełnym
szacunkiem. Przypomniały mi się niektóre polskie programy telewizyjne i radiowe.
Owszem, i w USA żartuje się okrutnie z nielubianych polityków. Ale David Letterman
czy Jay Leno, którzy w przeciwieństwie do polskich showmenów robią wrażenie
dżentelmenów, nie zniżają się do tego poziomu dowcipu, który stał się w Polsce
standardem. Satyrycy nie są też komentatorami politycznymi w gazetach, które chcą
uchodzić za poważne.
Butem w problemy
Zapewne nie ma większego sensu porównywanie USA z Polską. W Polsce nie mamy
Harvardu, tylko zastygłe od czasów komunistycznych uczelnie i pseudowyższe uczelnie
prywatne), na których przerażeni lustracją uczeni starają się odstraszyć młodych ludzi
od zajmowania się tematami ważnymi, a więc kontrowersyjnymi, zabijając w nich
odwagę intelektualną i cywilną. A i z Hollywoodem nie jest najlepiej, choć wzorem
amerykańskich kolegów niektórzy polscy aktorzy wzięli się do komentowania polityki, z
podobnym skutkiem, choć mniej efektownie, bo ich gwiazdorstwo jest nieco mniejsze.
Można jednak dostrzec pewną analogię w psychologii mas.Nadzieje związane z Obamą
były tak rozdmuchane, że biorąc rzecz na zdrowy rozum, nie mogą zostać spełnione.
Były one zwierciadlanym odbiciem nienawiści w stosunku do George’a Busha.
Amerykanie byli zmęczeni wojną, szok po ataku na Nowy Jork i Waszyngton dawno
minął.
Mniej rozgarniętym, a więc licznym wyborcom się wydawało, że jeśli Bush zniknie z
Białego Domu, jeśli dostanie w głowę butem, to znikną lub dostaną butem wszystkie
problemy. Konieczność stabilizacji w Iraku,problemy z Iranem, konflikt palestyńsko -
izraelski, socjalne problemy USA, napięcia kulturowe – wszystko to naturalnie
pozostało, a doszedł jeszcze kryzys ekonomiczny.
Obama, niewątpliwie zdolny polityk, będzie musiał zacząć je ozwiązywać, a nie
uprawiać propagandę sukcesu, na którą by mu tu – w kraju wolnych,zróżnicowanych i
należących do Amerykanów, i to bez komunistycznej przeszłości, mediów – długo nie
pozwolono. Ma atut świeżości, ma ekipę, która nie będzie potrzebowała roku, żeby się
zorientować, na czym polega praca w rządzie. Spiętrzona fala emocji szybko opada, a
Obama rzeczywiście stara się zasypać przynajmniej niektóre podziały, bez wielkich
słów o miłości.
Kampania minęła, przyszedł czas pracy.
15
Dobrzy sąsiedzi Niemiec
Zdzisław Krasnodębski 26-12-2008
11 listopada w „Deutschlandfunk” można było usłyszeć, że Polacy obchodzą
zakończenie I wojny światowej. Dopiero po paru godzinach niemieccy dziennikarze
zorientowali się, że chodzi o coś innego i że Polacy nie są w nastrojach żałobnych.
Trudno o lepszą ilustrację nieporozumienia kulturowego.
Podczas gdy polskie media przepełnione były pieśniami patriotycznymi z „Pierwszą
Brygadą” powtarzaną jak refren, w radiu niemieckim odczytano listy żołnierzy
poległych na wojnie, podkreślano jej absurd i cierpienia, jakie ze sobą niesie.
Dominowały tony elegijne i antymilitarystyczne. Wspominano Remarque’a, milczeniem
pominięto Waltera Fleksa i Ernsta Jüngera.
Lecz może to Polska jest dziwnym, trudno zrozumiałym wyjątkiem w Europie? Znany
filozof Peter Sloterdijk w swojej najnowszej książce, a w zasadzie dłuższym eseju
„Teoria czasów powojennych” („Theorie der Nachkriegzeiten”, Frankfurt 2008) rozwija
powtarzaną ostatnio do znudzenia tezę, że Europa stała się posthistoryczna i
postheroiczna. Jego zdaniem po II wojnie Europejczycy odrzucili epicki i tragiczny styl
istnienia, zajmują się tylko koniunkturą, a nie przygotowaniem do nowej wojny.
Heroizm został zastąpiony konsumpcją.
Sloterdijk porównuje sposób, w jaki Francja i Niemcy poradziły sobie mentalnie i
kulturowo, z rezultatami II wojny światowej. Oba kraje poniosły klęskę, która powinna
stać się okazją do refleksji nad jej przyczynami i do pracy nad sobą, prowadzącej do
przebudowania tożsamości i zmiany zbiorowej „gramatyki moralnej”, procesu
nazywanego przez Sloterdijka metanoją. „Zwycięzcy interpretują swoje zwycięstwo z
reguły jako sygnał wzmacniający i czują się potwierdzeni w swoim decorum, podczas
gdy pokonani – jeśli nie idą w zaparte, nie uciekają w resentymenty i związane z nimi
wymówki – mają powód do zgłębiania powodów swojego niepowodzenia. Może to
prowadzić do radykalnych zmian ich kulturowego decorum, a więc całości lokalnie
obowiązujących norm i form życia, jeśli – i tylko o tyle – pokonani dochodzą do
wniosku, iż porażka wynikła nie tylko z siły przeciwnika, ale i z samozawinionej
słabości i z nieadekwatnego do sytuacji zachowania, a w najgorszym przypadku z
własnej hybris, z fałszywego nastawienia do świata”.
16
Jakże jednak inaczej oba kraje wykorzystały tę szansę. Francja zafałszowała swoją
klęskę jako zwycięstwo. Postąpiła podobnie jak Włochy w 1918 roku ze swoją nader
problematyczną wygraną, ale nie tak radykalnie. We Włoszech brak metanoi
doprowadził do rządów Mussoliniego, do narodowej hiperafirmacji i totalnej
mobilizacji, w powojennej Francji – do gaullizmu. Zamiast gorzkiej lekcji wyciągniętej
z klęski de Gaulle oferował Francuzom iluzję rzekomego zwycięstwa i trwającej
francuskiej wielkości. Także lewica nie była gotowa zmierzyć się z porażką. Zbudowała
konkurencyjny wobec gaullizmu mit ruchu oporu, który odniósł zwycięstwo, walcząc u
boku Stalina i Armii Czerwonej. Wszystko to sprawia, że Francuzi nie do końca są
postheroiczni. Sloterdijk ostrzega przed dziedzictwem gaullizmu i zaleca dokładną
obserwację „eksperymentu Sarkozy”.
Demokracja okupacyjna
Natomiast Niemcy, które nie były w stanie pogodzić się z klęską w I wojnie światowej,
co doprowadziło je do jeszcze większej katastrofy, po 1945 roku dokonały skutecznej
przebudowy swojej tożsamości, wyciągnęły właściwe wnioski ze swej porażki i
przyłączyły się do obozu zwycięzców – stały się państwem zachodnim. Nie był to proces
łatwy. Towarzyszyły mu spory i napięcia oraz wybuchy nienawiści Niemców do samych
siebie. Ostatnia burzliwa debata odbyła się jednak już dziesięć lat temu. Wywołał ją
Martin Walser swoim przemówieniem wygłoszonym z okazji przyznania mu prestiżowej
nagrody niemieckich księgarzy, w którym skrytykował rytuały pokutne i wymachiwanie
„maczugą moralną”. Oburzony przewodniczący Centralnej Rady Żydów Ignatz Bubis
zarzucił mu wtedy wzniecanie duchowej pożogi. Ex post widać, że to Walser miał
rację, tylko – jak pisze Sloterdijk – za wcześnie.
Zdaniem Sloterdijka obecnie Niemcy są „cywilizacyjnie zregenerowanym narodem”, po
raz pierwszy w historii osiągnęły „psychopolityczną normalność”. Sloterdijk, który po
śmierci papieża Jana Pawła II wyrażał nadzieję, że ten – jak to ujął – kiepski teolog i
jeszcze gorszy poeta zostanie szybko zapomniany, za dowód „zewnętrznej ratyfikacji
polityczno-moralnego procesu” regeneracji Niemiec uznał wybór Josepha Ratzingera na
papieża.
Nie wspomina o tym, że niemiecka metanoja nie była dobrowolna. Niemcy nie mieli
wyjścia. Niedawno publikowana książką Gilesa MacDonogha „After Reich. The Brutal
History of Allied Ocupation” (New York 2007) pokazuje, jak bardzo brutalna była
okupacja w pierwszych powojennych latach. Przypomina takie wydarzenia jak masowe
gwałty popełniane przez oddziały francuskie w Freudenstadt i w Stuttgarcie, los
jeńców wojennych, ale także liczne egzekucje narodowych socjalistów i przymusową
reedukację. Również po powstaniu Republiki Federalnej Niemcy nie mogły całkowicie
zmienić kursu i przestać uznawać swojej przegranej za klęskę totalną, także moralną i
kulturową. Niemiecka demokracja była zatem z początku „demokracją okupacyjną”,
jak nazywał ją Ernst Jünger. Granice suwerenności – także kulturowej – były ściśle
17
wytyczone. Dopiero teraz – od czasu zjednoczenia – metanoja stała się dobrowolna. I
skończyła się po mniej więcej dziesięciu latach. Od czasu rządów czerwono -zielonej
koalicji nastała epoka głębokiego, ale niebezpodstawnego samozadowolenia, które
widać także w eseju Sloterdijka.
Zregenerowany naród inaczej już patrzy na swoją przeszłość. W czasach po
powojennych postheroiczni Niemcy coraz bardziej potrzebują heroicznej i
martyrologicznej przeszłości. Powstają kolejne filmy historyczne przypominające
niemieckie cierpienia lub niemiecki opór. Po „Anonimie” pokazującym los gwałconych
kobiet, wchodzi właśnie na ekrany kin światowych film o Stauffenbergu.
Niemcy – jako awangarda postheroicznej Europy – czują się uprawnieni, by wyznaczać
tematy i kształtować główny „narratyw” europejskiej historii, dążąc do tego, co
nazywają „Deutungshochheit” – hegemonii interpretacyjnej. Pisanie poza tym
„narratywem” nie służy już karierze naukowej, co rozumieją także polscy historycy,
zwłaszcza ci młodsi i ambitniejsi. Zdziwienie polskich mediów tą wersją dziejów, jaką
zaproponowano w Parlamencie Europejskim, świadczy tylko o naiwności. A że nikt nie
lubi, gdy się mu wytyka przeszłość, którą już przezwyciężył, w nowym dyskursie, który
powoli staje się obowiązujący w Europie, istnieje wyraźny zakaz łączenia dzisiejszych
Niemiec i ich polityki z nazistowską – i w ogóle nacjonalistyczną i imperialistyczną –
przeszłością. Pogwałcenie go uchodzi za wyraz antyniemieckiego nastawienia, które
niedługo uważane będzie za równie kompromitujące jak antysemityzm.
Komu wolno wytykać
Tylko Niemcy mogą – jeśli widzą jeszcze taką potrzebę – odnosić się krytycznie do
swojej przeszłości. Jedynym wyjątkiem są ofiary Holokaustu i ich potomkowie.
Sloterdijk pisze: „Oskarżycielska przesada, do której uciekł się Bubis, miała tę zaletę,
że przypomniała, iż między Niemcami a Żydami jeszcze bardzo długo nie nastąpi
normalizacja w sensie zapomnienia i przebaczenia, zwłaszcza jeśli są nakazane przez
niemiecką stronę. Czujność należy do moralnych przywilejów i obowiązkó w tych,
którzy muszą przemawiać w imię ofiar – Bubis mógł być nieco nazbyt czujny w
krytycznym momencie”. Jest oczywiste, że nie stosuje się to do – na przykład –
Polaków. Oni nie przemawiają w imię ofiar, a pojednanie i przebaczenie stało się ich
obowiązkiem, nad którego przestrzeganiem czuwają zastępy zawodowych specjalistów
od stosunków polsko-niemieckich.
Sloterdijk zapowiada koniec czasów powojennych „w sensie chronologicznym,
psychopolitycznym i kulturobiologicznym”. Warto przypomnieć, że przed nim ko niec
czasów powojennych ogłosił obecny pracownik Gazpromu, a kiedyś kanclerz Niemiec –
Gerhard Schroeder, uprawiający intensywnie politykę historyczną, w której Niemcy
stały się ex post aliantem w walce z reżimem narodowosocjalistycznym – zostały
wyzwolone, zanim zdołały się same wyzwolić. Zregenerowany naród może już
18
zachowywać się inaczej: „jeśli przez pół wieku w niemieckim interesie leżało, by tak
mało jak tylko możliwe demonstrować swoje interesy, to przyszłość kraju leży w
powrocie do umiarkowanej afirmatywności”. Nie należy więc sądzić, że wizyta trzech
niemieckich eurodeputowanych i ich towarzyszy na Hradczanach była jakimś dziwnym
wyskokiem. Wysłańcy nie rozumieją – wynika to jasno z wywiadu Cohn-Bendita dla
„GW” – czym mogli urazić Czechów, ci zaś na tyle przebudowali już swoją tożsamość,
że
nie
trzeba
było
obawiać
się
kolejnej
defenestracji.
Przedstawiciele
zregenerowanego narodu przyjechali, by w imię Europy cywilizować jej niezbyt
cywilizowany region, by przenosić standardy demokratyczne. Nie ma przecież żadnego
powodu, dla którego garstka Irlandczyków i niewiele większa Czechów miałaby
decydować o tym, jaką Europę będą budować miliony Francuzów i Niemców (których
zresztą na wszelki wypadek nikt również bezpośrednio nie pyta o zdanie).Jakie czasy
nastąpią po powojennych? Czyżby rzeczywiście – jak bystrze zauważyła kiedyś
Agnieszka Kołakowska – przedwojenne? Taka sugestia zostałaby odrzucona przez
Sloterdijka z oburzeniem. Nie, teraz nastąpi era wiecznego pokoju, choć za jedyne
zaniedbanie Niemiec Sloterdijk uważa to, że dotąd niewiele robiły dla rozbudowy
swoich sił militarnych, udając, że „całkowita zależność od militarnych funkcji
ochronnych innych jest moralną zasługą”.
Polskie metanoje
Wspomina on Polskę raz, kiedy pisze, że tylko w naszym kraju oraz w Wielkiej Brytanii
ciągle trwają antyniemieckie emocje. Spróbujmy więc sami przenieść jego sposób
rozumowania na polsko-niemieckie relacje. Czy owa dziwaczność Polski, odmowa
uznania etosu postheroicznego nie wynika stąd, iż Polacy nie byli w stanie przyznać się
do klęski, wyciągnąć wniosków ze swoich porażek, choć ponieśli ich bez liku? W latach
90. była nadzieja na sumienną i dogłębną metanoję Polski, na zmianę polskiej
gramatyki moralnej.
Niestety, wraz z wyborem na prezydenta Lecha Kaczyńskiego nastąpił daleko idący
regres Polaków w pracy nad sobą. Najlepszym na to dowodem wydaje się forsowana na
siłę afirmatywna pamięć o powstaniu warszawskim. Zamiast świętować swoje
prawdziwie zwycięstwo, jakim był Okrągły Stół, możliwy dzięki Kiszczakowi,
Jaruzelskiemu, Wałęsie i Geremkowi, a potem przystąpienie do UE, znowu oddajemy
się iluzorycznej celebracji jednej z największych klęsk w polskiej historii. A pewien
poeta nie wahał się nawet nazwać powstania olśniewająco pięknym.
Czyż to nie w Polsce – jak się sugeruje, a raczej insynuuje – pod kryptonimem AK
przeżył etos Ernsta Jüngera i Carla Schmitta? Czy nie świadczy o tym fakt, że wydał go
w Polsce jeden z późniejszych doradców Lecha Kaczyńskiego?
Nasze konflikty z Niemcami były w czasie ostatnich 200 lat częste jak pojedynki
francusko-niemieckie. Ale jakże inny miały charakter. Nasze klęski były zawsze
19
dotkliwsze niż francuskie, bo też celem pruskim, a potem niemieckim, nie było
przesunięcie granicy czy walka z Rzecząpospolitą o supremację w Europie, lecz
całkowite unicestwienie polityczne Polski, a potem kulturowe, i w końcu fizyczne,
Polaków. Nasze zwycięstwa były o wiele mniej jednoznaczne. Pod koniec XVIII wieku
Prusy wraz z Rosją i Austrią dokonały rozbiorów Rzeczypospolitej z zamiarem
ostatecznej likwidacji jej jako bytu politycznego. Warszawa stała się na pewien czas
miastem pruskim. W 1918 roku pokonaliśmy Niemców, ale nie było to – pomijając
powstanie wielkopolskie – zwycięstwo na polu walki. W 1939 roku przegraliśmy przez
nokaut i nadano nam status podludzi. W 1945 r. mieliśmy rzekomo wygrać, a w gruncie
rzeczy staliśmy się ponownie kolonią sowiecką, która powoli się autonomizowała, by
się wyzwolić w 1989 roku.
Odrodzenie się Polski, a potem przesunięcie granic na zachód, odbywały się kosztem
Prus i Niemiec przez wypieranie Niemców ze wschodniej części Europy Środkowej. W
XX wieku to na rzecz Polski Niemcy utraciły najwięcej terytorium. Ostatecznie to Prusy
okazały się państwem sezonowym, choć sezon był znacznie dłuższy niż ten, który
usiłowano nam wyznaczyć po 1918 roku.
Fakt, że owe zdobycze terytorialne nie były przez nas wywalczone w bezpośrednim
starciu sprawia, iż w podświadomości niemieckiej wyraźnie odróżnia się Polaków od
Rosjan. Rosjanie zwyciężyli – należy się im szacunek, nawet jeśli gwałcili i rabowali.
Polacy korzystali z przyzwolenia Sowietów.
Wbrew jednak rozpowszechnionemu w Niemczech przekonaniu jakoby Polacy uprawiali
prawie wyłącznie „hagiografię narodową” (Frank Golczewski), a polska historiografia to
zbiór klechd pisanych „ku pokrzepieniu serc”, nie brakowało polskich prób
metanoicznych. Tego rodzaju oceny pomijają cały nurt gorzkiego obrachunku, który
był od 200 lat co najmniej równie silny jako owa hagiografia. Nie brakowało także
tych, którzy w ten czy inny, czasami haniebny sposób przyłączali się do obozu
zwycięzców i chcieli do niego przyłączyć Polskę. Volkslisty bywały długie. Nie można
też twierdzić, iż nie było w Polsce rozrachunku z klęską w II wojnie światowej. Wszak
komuniści legitymizowali swoją władzę całkowitą porażką sanacji, klęską we wrześniu
1939 roku oraz tragedią powstania warszawskiego. Komunizm miał być w ich
mniemaniu przyłączeniem się do prawdziwych zwycięzców, a modernizacja Polski
według wzorów komunistycznych pokonaniem słabości II Rzeczypospolitej, zmianą
normatywnych podstaw, gramatyki moralnej Polaków. Zafałszowanie sytuacji polegało
tylko na tym, że klęskę 1945 roku przedstawiano jako zwycięstwo, całkowite
uzależnienie jak odzyskanie suwerenności, a zapaść cywilizacyjną jako przyspieszoną
modernizację.
1989 rok świętowany jako zwycięstwo był również przypieczętowaniem klęski
powojennej, realnosocjalistycznej drogi rozwoju. Radości z odzyskania suwerenności
towarzyszyła świadomość cywilizacyjnej porażki, tłumiona nadzieją na szybki rozwój
20
oraz przekonaniem, że wynikała ona tylko z kolonialnego statusu w ramach
sowieckiego imperium.
Transformacja miała być znowu przeniesieniem się do obozu zwycięzców, o tyle
łatwiejszym, że Polakom się wydawało, iż zawsze do niego należeli. Najbardziej
żarliwymi pro-Eeuropejczykami okazali się dawni komuniści – powtarzali dawny wzór
zachowania. Zmieniła się tylko „centrala”, na którą się orientują.
Tak więc myśmy już przeszli jedną metanoję, nas już przebudowywano, zmieniano
nam gramatykę moralną. I jeśli Polska przegrywała w XX wieku, to nie dlatego, że była
nazbyt militarystyczna, że napadła na Niemcy i Rosję, że postanowiła zapanować nad
Europą, poprawić rasowo jej ludność lub dokonać „ostatecznego rozwiązania”.
Oczekiwanie, że będziemy powtarzać niemiecki wzór metanoi opiera się na błędnym,
lecz utrwalonym nie tylko w niemieckich głowach, przekonaniu, że przyczyną polskich i
środkowoeuropejskich klęsk był polski – a nie niemiecki i rosyjski – nacjonalizm.
Jedwabne także nic tu nie pomoże.
Na szczęście siedzimy cicho
Sloterdijk twierdzi, że doskonałe stosunki francusko-niemieckie opierają się na
wzajemnej obojętności i braku zainteresowania. W przypadku nowej Europy, a
szczególnie Polski, Niemcy nie mogą sobie pozwolić jeszcze na taki luksus. Ostatnie
lata pokazały, że Polacy nie są w stanie dokonać metanoi sami, mimo wysiłków
niektórych polskich publicystów i historyków. Na szczęście Donald Tusk dobrze rozumie
tę sytuację. Przedstawiony projekt muzeum II wojny doskonale mieści się w nowym
europejskim „narratywie”. Słusznie pogrzebano ideę muzeum ziem zachodnich. Do
rady Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej powołano tak wybitnych znawców
problematyki niemieckiej jak Andrzej Zoll i Edmund Wnuk-Lipiński.Gdy jednak w
stosunkach polsko-niemieckich zapanowała upragniona harmonia, niespodziewanie
wybuchł niemiecko-włoski spór o przeszłość. Sąd włoski przyznał prawo do
odszkodowań rodzinom dwóch rozstrzelanych przez Niemców Włochów, co wywołało w
Niemczech irytację zaniepokojenie. Rzymski korespondent „Frankfurter Allgemeine
Zeitung” w artykule zatytułowanym „Nadal padają strzały” powiązał wyrok z
przemówieniem wygłoszonym przez prezydenta Włoch Giorgio Neapolitano w El-
Alamejn, stwierdzając kąśliwie, że w Europie ciągle są jeszcze tacy, dla których wojna
się nie skończyła (i – dodajmy – nie wiedzą, że właśnie skończyły się czasy powojenne),
a Włochy nadal dążą do zwycięstwa środkami prawnymi i politycznymi nad swoimi
niemieckimi towarzyszami broni. Włoska opinia publiczna zawrzała oburzeniem –
zamiast wyśmiać swojego prezydenta, jak stałoby się w podobnym przypadku nad
Wisłą. Ostatecznie niemiecki ambasador zmuszony był wyrazić ubolewanie z powodu
tej publikacji. Okazuje się bowiem, że w przypadku „FAZ” krytykującego włoskiego
prezydenta wolność prasy niemieckiej jest nieco mniejsza niż w przypadku „TAZ”
dowcipnie obrzucającego błotem prezydenta Rzeczypospolitej.
21
Na szczęście tego rodzaju informacje nie docierają do Polski. Na szczęście żadnemu
polskiemu sądowi nie przyjdzie do głowy uznać jakieś niewczesne roszczenia rodzin
pomordowanych Polaków. Na szczęście kolejne rządy konsekwentnie ignorowały prośby
o wsparcie, z którymi się zwracało działające w Niemczech Stowarzyszenie
Poszkodowanych przez III Rzeszę, ekstrawagancko domagające się od władz
niemieckich pieniędzy (!) na archiwum i muzeum. Na szczęście polski Kościół i polski
rząd przezornie milczą, gdy zamyka się polskie misje katolickie w Niemczech. Na
szczęście nikt nawet nie myśli o tym, by się domagać przestrzegania traktatu z 1991
roku gwarantującego osobom przyznającym się do polskości prawa do nauki polskiego
jako języka macierzystego.
Znowu staliśmy się dobrymi sąsiadami.
Zdzisław Krasnodębski: Michnik w świecie
lęków
Zdzisław Krasnodębski 26-11-2008
Adam Michnik powoływał się na fakt, że był więziony, aby uzasadnić swoje polityczne
racje i by pognębić antagonistów. Jeszcze bardziej ochoczo czynili to jego stronnicy –
pisze filozof społeczny
Adam Michnik 28 kwietnia 1990 roku wygłosił w Sejmie pamiętne przemówienie, w
którym protestował jednocześnie przeciwko podniesieniu rent i emerytur oraz
nacjonalizacji majątku pozostawionego przez PZPR. Powiedział wtedy między innymi:
„Dwadzieścia pięć lat temu zostałem po raz pierwszy aresztowany przez komunistyczną
policję. Wtedy miałem 18 lat. Od tego czasu byłem aresztowany i zatrzymywany wiele
razy. Mnie nie trzeba tłumaczyć, że komunizm to nic dobrego, i mnie nie trzeba
przeciw komunizmowi agitować... I chcę jeszcze dodać, że w stanie wojennym po 13
grudnia i siedząc w kryminale, ja nie byłem tak ostrożny, żebym dzisiaj musiał być aż
tak odważny”.
Przywileje bez znaczka
To tylko jeden z przykładów pokazujących, że Adam Michnik powoływał się na swoją
biografię, na fakt, że był więziony, aby uzasadnić swoje polityczne racje i by pognębić
antagonistów i polemistów. Jeszcze bardziej ochoczo czynili to jego stronnicy,
zausznicy i wielbiciele. Mimo to sąd w wolnej i rzekomo praworządnej
22
Rzeczypospolitej skazał znanego socjologa i publicystę za stwierdzenie, że tak właśnie
było.
Wypowiedzi i artykuły Michnika z pierwszej połowy lat 90. są usiane odwołaniami do
heroicznej przeszłości. Na przykład w innym, nie mniej pamiętnym, tekście „Dlaczego
nie oddam głosu na Lecha Wałęsę”, opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” w
październiku 1990 roku, Michnik pisał: „Idea solidarności wkroczyła w fazę agonii . Za tę
agonię odpowiedzialny jest Lech Wałęsa. Do końca życia pozostanę człowiekiem
»Solidarności«. Ale znaczek »Solidarności«, który mi towarzyszył przez dziesięć lat,
składam teraz obok kilku najbardziej osobistych pamiątek. Obok odpisów wyroków
sądowych, obok książek, które napisałem w więzieniach. Nie pragnę – i nigdy nie
pragnąłem – podpierać się symbolem, który oznacza teraz władzę i siłę. Nosiłem ten
znaczek, gdy przynosił wyroki, nie chcę go nosić, gdy zapowiada przywileje”.
Okazało się, że przywileje można było mieć i bez tego znaczka, a nawet przeciwnie –
to wierność ideom „Solidarności” była przeszkodą w karierze w III RP. A wyroki
przynosi dzisiaj przypominanie dawnemu herosowi, co mówił i pisał. Wałęsę zaś w
„GW” reanimowano i znowu uczyniono symbolem „Solidarności”, gdy się okazało, że
nie zawsze był herosem i że można przy jego pomocy zwalczać lustrację.
Inteligencji za trzech
Niedawny występ Adama Michnika w telewizji publicznej pokazał wyraźnie, że jest on
dzisiaj dobrowolnym więźniem własnych obsesji, że żyje w świecie lęków – zapewne w
wielkiej części inscenizowanych na potrzeby polityczne, bo przecież przy odrobinie
inteligencji, a tej ma on za trzech, nietrudno zauważyć, iż nie mają one wiele
wspólnego z rzeczywistością.
Nie zawahał się przy tym mówić o spadkobiercach morderców Gabriela Narutowicza w
sytuacji, gdy znaczna część mediów, w tym także „GW” oraz szczególnie wyróżniające
się w tym procederze Radio TOK FM, organizuje bezprzykładną w demokratycznej
Europie kampanię nienawiści przeciwko urzędującemu, legalnie wybranemu w
demokratycznych wyborach prezydentowi. Rzeczywiście zaczyna to przypominać tamte
czasy.