CHARLOTTE LAMB
CICHA PRZYSTAŃ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Po policzku Emmy wolno spłynęła łza. Otarła ją gniewnym ruchem i zacisnęła dłonie na
kierownicy, z całych sił starając się skoncentrować na prowadzeniu. Miała do przebycia
jeszcze około czterdziestu kilometrów i instynkt samozachowawczy ostrzegał ją, że źle
skończy rozmyślając ciągle o Fanny i Guyu. Należało całą uwagę skierować na szosę.
Niebo przybrało już głęboki, wspaniały odcień fioletu, kolor dojrzałej śliwki. Zapadający
zmierzch potęgował zwodnicze cienie i łatwo było popełnić błąd. Nie cierpiała jazdy po
nocy, pragnęła dotrzeć do miejsca przeznaczenia, zanim mrok ostatecznie pochłonie
pagórkowaty krajobraz Dorset.
Czemu jedziesz akurat do Dorchester? - zapytała Fanny bez specjalnego
zainteresowania, widząc ją dziś rano przy pakowaniu.
Dostałam zamówienie na ilustracje do nowego amerykańskiego wydania książek
Thomasa Hardy'ego - oznajmiła Emma, co nie mijało się z prawdą.
Z prawdą rozumianą dosłownie, ale nie wyrażającą stanu ducha, pomyślała, na ślepo
wciskając do torby czyste chustki do nosa.
Fanny rzuciła jej zaniepokojone spojrzenie. Przez dwa lata wspólnie wynajmowały
mieszkanie. Znały się tak dobrze, jak tylko mogą się znać dwie zaprzyjaźnione
dziewczyny - obie nie znosiły keczupu, kochały koty, nienawidziły opery i uwielbiały
słodycze z lukrecją. Różnice swoich charakterów przyjmowały z pogodą ducha. Fanny
lubiła sport, ale w telewizji, oglądała go siedząc wygodnie w domowym zaciszu z
zapasem krówek pod ręką. Emma wolała czynne uczestnictwo i z dzikim zapałem oraz
niespożytą energią grała w tenisa, badmintona, squasha. Emma otwierała okna, Fanny
je zamykała. Odkąd musiały dzielić to małe mieszkanko, nauczyły się sztuki kompromisu.
Fanny często powtarzała, że to świetnie przygotowuje do małżeńskiego pożycia.
Jednego żadna z nich nie przewidziała - że mogłyby zakochać się w tym samym
mężczyźnie.
To Emma pierwsza go poznała, pewnego gorącego czerwcowego popołudnia na korcie
tenisowym. Emma grała w deblu, bijąc na głowę swych przeciwników
- Guya i jego rozlazłego partnera. Po meczu, przy herbacie i bułeczkach, odkryli, jak
wiele mają ze sobą wspólnego. Guy był wysokim, energicznym blondynem.
Emmie spodobał się ciepły uśmiech kryjący się w jego błękitnych oczach i mała narośl na
nosie - pozostałość po gwałtownym kontakcie nosa z piłką futbolową.
- Wszystkie gwiazdy stanęły mi przed oczami -opowiadał ze śmiechem. Rozczulił ją
tym i przywiódł na myśl obraz małego urwisa, którym się absurdalnie
wzruszyła.
Tak się złożyło, że Fanny była akurat w miesięcznej podróży służbowej po Ameryce z
szefem wydawnictwa, w którym pracowała. Spotkała Guya dopiero po trzech tygodniach
jego znajomości z Emmą, a wtedy Emma była już zakochana po uszy, pełna wiary, a
raczej nadziei, że i ona nie jest mu obojętna.
Siedzieli właśnie w domu, grając z dziecięcym itozbawieniem w karty, kiedy wkroczyła
Fanny. Strasznie lało, wiatr walił strugami deszczu w okna. Fanny wtoczyła się do
mieszkania, otrząsając z siebie wodę jak mały ruchliwy piesek.
- O mój Boże, cóż za wspaniałe powitanie! Pada
specjalnie dla mnie... Angielski deszcz! Jak cudownie pachnie po miesiącu
kalifornijskiej spiekoty!
Fanny była drobna i delikatna. Masa złotych loków otaczała promienną twarz o
brzoskwiniowej cerze, przyciemnionej słońcem z drugiego końca świata. Błękitne oczy
dziewczyny roziskrzyły się w powitalnym uśmiechu. -
Ach, Em, tak się cieszę, że
już jestem w domu! - Lekko zaciekawiona spojrzała na Guya, ale po
chwili jej twarz przybrała dziwny wyraz. Guy spąsowiał i gapił się na nią bez
skrępowania. -
Musisz być Fanny... - wydukał głosem kogoś,
kto ujrzał właśnie Afrodytę wyłaniającą się z morskiej piany.
Emma poczuła zimno wokół serca. Wodziła wzrokiem od jednego do drugiego,
najpierw z niedowierzaniem, a potem z rosnącą rozpaczą. Nigdy jeszcze nie była
ś
wiadkiem czegoś podobnego, ale to, co się działo, nie pozostawiało żadnych
wątpliwości, Guy był zbyt bezpośredni i otwarty, by skrywać swoje uczucia, a
Fanny cała pojaśniała, jej oczy mówiły wszystko.
Następny tydzień jeszcze pogorszył sytuację. Guy ciągle przesiadywał w ich
mieszkaniu, ale teraz Fanny była tego powodem.
Oczywiście Fanny z niepokojem wybadała, jak bardzo Emmie zależy na tej
znajomości. Była zbyt uczciwa i dobroduszna, by bezlitośnie odbić komuś
chłopaka. Do tej pory każdej podobał się zupełnie inny typ mężczyzn. Chociaż
Emma pierwsza poznała Guya, Fanny uwierzyła jego zapewnieniom, że była to
tylko serdeczna przyjaźń, nic więcej. Na wszelki wypadek upewniła się również co
do uczuć przyjaciółki.
Kazałabyś mi trzymać się od niego z daleka, gdyby ci na nim zależało, prawda? -
zapytała.
Możesz nie mieć co do tego żadnych wątpliwości!
- Emmie jakimś
cudem udało się
przywołać
na twarz
uśmiech.
Nie zaangażowałaś się poważnie? - nalegała Fanny.
Nie musisz się krępować. - Emma wzruszyła ramionami. Z trudem wymówiła te słowa,
ale mimo doznanego bólu była zbyt szczera, by nie przyznać, że jej dwoje najdroższych
przyjaciół nie mogło nic poradzić na to, co się stało. Sama widziała, że była to miłość od
pierwszego wejrzenia.
Jeszcze nigdy nie czułam się tak jak teraz -
wyznała jej Fanny, zupełnie
niepotrzebnie, bo było
to jasne jak słońce. - Jakbym miała głowę pełną gwiazd! Em, gdybym mogła wyrazić to
słowami.
Wyobraź sobie - zachichotała - że on też nie cierpi keczupu! Czy to nie jest zrządzenie
opatrzności?
-
Jej
błękitne oczy rzuciły Emmie porozumiewawcze spojrzenie w oczekiwaniu reakcji na ich
stary, sekretny
ż
art. Kiedyś był to sprawdzian dla ich adoratorów.Lubisz keczup? Jeśli tak... żegnaj na
zawsze!
Emma roześmiała się z przymusem i właśnie wtedy poczuła, że musi wyjechać. Nie da
rady obserwować z udawaną sympatią tego płomiennego romansu. Zabrakło jej odwagi,
by próbować przez to przejść. Ona przecież także zaczęła już odkrywać w Guyu jego
małe, rozkoszne słabostki. Wiedziała już, że nie lubi keczupu i kocha koty. Była
zachwycona usłyszawszy, że sprawia mu przyjemność czytanie kryminałów w wannie,
natomiast odrazą napawają go znajdowane rano w tejże wannie pająki.
Czy zdołałaby spokojnie słuchać opowieści Fanny o takich rzeczach? Nie była to ich
wina i nie miała do nich pretensji. Nic nie mogło ich powstrzymać od zakochania się.
Była wściekła na ślepy los - ten los, który bezlitośnie wpędził ją w pułapkę.
Łatwo się zakochać i odkochać łatwo, wmawiała w siebie zawzięcie, przywołując na
pamięć różne ludowe mądrości. Co z oczu, to z serca... lub: Nie ma tego złego...
Zapomni o Guyu, gdy tylko znajdzie się daleko od niego. Właściwie to zostanie jej
niewiele wspomnień, Guy powiedział Fanny szczerą prawdę, byli tylko dobrymi
przyjaciółmi. Pokochała jego czułą przyjaźń, mylnie biorąc ją za rosnące uczucie.
Opiekuńczy uścisk za wyznanie miłości. Jakże łatwo sami siebie oszukujemy,
kiedy gorąco chcemy w coś uwierzyć.
No i wymyśliła tę podróż. Zamówienie na ilustracje było prawdziwe, ale wcale nie
wymagało wycieczki krajoznawczej do Dorset. Z łatwością znalazłaby potrzebny
materiał historyczny w londyńskich muzeach - mogła zrobić tak jak zwykle,
przerysować stroje, meble i elementy architektury ze starych czasopism i książek.
Uznała jednak, że skoro nie planuje na ten rok wakacji, spędzenie kilku tygodni na
prowincji będzie usprawiedliwione, a przy okazji zrobi parę szkiców z natury. Może
kiedyś się przydadzą.
Miała szczęście, że zawód, który wybrała, pozwalał jej na taką swobodę. Swoboda
w pracy i swoboda wyobraźni - tak mówiła ze sztucznym ożywieniem do Fanny. A
przecież została ilustratorką książek przez czysty przypadek - miała szczery
zamiar pracować w agencji reklamowej swego wuja, ale zamówienie na ilustracje,
które dostała, będąc jeszcze na studiach, zmieniło całkowicie jej plany życiowe.
Zwolniła przed zakrętem, żeby odczytać drogowskaz i skręciła w lewo. Jeszcze
tylko pół godziny i wyląduje w hotelu. Poczuła głód. Dobry znak, zakpiła z siebie,
zakochani nigdy nie są głodni. Po jednej stronie drogi ciągnęły się wysokie nasypy,
rysujące się ostro na tle
szarzejącego nieba. Z północy nadciągnęły chmury. Zastanawiała się, czy aby nie
zwiastują deszczu.
Nagle ujrzała psa, który wybiegł z otwartej bramy prosto pod jej samochód. Gwałtownie
zahamowała, starając się zapanować nad kierownicą, jednak jej refleks okazał się zbyt
wolny i samochód zjechał na drugą stronę jezdni. Szarpnęła kierownicą, żeby go
wyprostować, gdy poczuła gwałtowne uderzenie i usłyszała straszny huk.
Uderzyła głową w przednią szybę, nadziewając się na kierownicę i tracąc dech w
piersiach. Przez parę sekund nie mogła pojąć, co się stało. Potem otrząsnęła się z
oszołomienia i wyskoczyła z auta, żeby sprawdzić, co się dzieje z tyłu.
Jakiś inny samochód wjechał od tyłu w jej bagażnik. Ze zgrozą stwierdziła, że jest
znacznie bardziej zniszczony.
Miał rozbite szyby. Młoda kobieta leżała z głową na kierownicy i z zakrwawioną twarzą.
Na tylnym siedzeniu samochodu trójka dzieci wołała z płaczem: „ Mamusiu! Mamusiu!"
Na miejscu obok kierowcy siedziała starsza kobieta, przechylona dziwnie na bok; z jej
czoła sączyła się krew.
Szczęśliwie w tym momencie nadjechał motocyklista, który na widok wypadku rzucił tylko:
- Zatelefonuję
po karetkę. Poradzi sobie pani do
jej przyjazdu?
Kiwnęła głową bez słowa, cała się trzęsąc. Kobieta za kierownicą rozbitego samochodu
poruszyła się. Emma otworzyła drzwi i nachyliła się nad nią, delikatnie odgarniając włosy
z twarzy. Powieki uniosły się i niebieskie oczy spojrzały nieprzytomnie.
- Proszę
się
nie denerwować
-
szepnęła błagalnie
Emma. - Dzieciom nic się nie stało.
Pobladłe wargi usiłowały wymówić słowo „ dzieci".
Na twarzy kobiety pojawił się przestrach. Starała się odwrócić głowę do tyłu.
Dzieci...
Są w absolutnym porządku - zapewniła ją Emma. - Naprawdę. - Przyjrzała się im.
Dwójka to były jeszcze zupełne maluchy, ale najstarsza dziewczynka, mogąca
mieć z siedem lat, wyglądała na bardzo rezolutną.
Odezwij się do mamy - szepnęła do niej Emma.
Nic nam się nie stało, mamusiu - oznajmiło dzielnie dziecko, odgarniając nerwowo
małą rączką ciemne włosy.
Chwała Bogu - wyszeptała z ulgą matka. Potem spojrzała w bok i jęknęła z
przerażenia. - Niania... o mój Boże, chyba nic...?
Oczywiście, że nic - pośpieszyła Emma z odpowiedzią. - Zaraz ją obejrzę dokładnie,
ale myślę, że nie powinnyśmy jej ruszać, karetka zaraz przyjedzie. - Pobiegła na
drugą stronę i pochyliła się nad starszą panią, próbując ją obejrzeć, na ile było to
możliwe w tak słabym świetle.
Była bardzo pokrwawiona, ale rana wydawała się powierzchowna.
Niewielkie rany często silnie krwawią - pocieszała drugą kobietę.
Puls jest wyraźny, więc nie może być ciężko ranna - dodała po chwili.
Bogu dzięki! - Kobieta za kierownicą przymknęła powieki, spod których wypłynęły
ł
zy. - Co za koszmarny wypadek... co za cholerny pech, że ten samochód tak nagle
zahamował. Nie mogłam nic zrobić... widziałam, jak zatańczył na drodze i czułam,
ż
e żadnym cudem nie uniknę zderzenia.
Emma zagryzła wargi. Wróciła pośpiesznie i ujęła ją za rękę.
Tak ogromnie mi przykro, naprawdę, ale to ten pies... Nie miałam czasu się zastanowić.
To wszystko moja wina.
To była pani? - Kobieta wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami.
Tak - wyznała Emma ze skruchą.
Jaki pies?
Wybiegł nagle na drogę, prosto pod mój samochód... Zobaczyłam go w ostatniej chwili i
instynktownie nacisnęłam na hamulec. Widzę, że to był błąd. To nagle hamowanie
spowodowało znacznie więcej nieszczęścia, ale wszystko zdarzyło się tak nagle, nie było
czasu do namysłu. To był impuls. Strasznie tego żałuję.
Ranna uśmiechnęła się słabo, ale ze zrozumieniem.
Jestem pewna, że postąpiłabym tak samo. - Spróbowała usiąść i skrzywiła się z bólu.
Och! - Chwyciła się za pierś i spojrzała na Emmę przerażona. - Moje żebra...
W tym momencie nadjechała karetka, oświetlając dokładnie miejsce wypadku.
Sanitariusze natychmiast zajęli się rannymi, grzecznie, ale stanowczo odsuwając Emmę
na bok.
W chwilę później była już i policja. Policjanci spisali wyjaśnienia Emmy, uprzejmie,
chociaż niezbyt wyrozumiale wysłuchując jej opowieści o psie. Obejrzeli samochód i
stwierdzili, że nadaje się do dalszej jazdy. Na pytanie, czy może jechać za karetką do
szpitala, po chwili zastanowienia odpowiedzieli twierdząco.
Dzieciom również pozwolono towarzyszyć matce do szpitala. Emma znalazła je w
dyżurce pielęgniarek. Siedziały nad kubkami z gorącym kakao i skubały biszkopty.
Najstarsza dziewczynka przywitała ją wręcz jak starą znajomą. W tym nieprzyjaznym
otoczeniu Emma stanowiła dla nich, w jakiś absurdalny sposób, jedyną więź z matką.
Co z ich mamą? - zapytała pielęgniarkę dyskretnie, aby dzieci nie słyszały.
Nie jest tak źle - usłyszała w odpowiedzi. - Ma złamane dwa żebra i lekki wstrząs
mózgu. Miała szczęście. Jej pasażerka jest w gorszym stanie - trzy złamane żebra i
paskudna rana na głowie. Ale obie powinny szybko z tego wyjść. Żadna z nich nie
ma trwałych obrażeń.
Czy mogłabym się z nią zobaczyć? - poprosiła Emma, wyjaśniwszy uprzednio, jaką
rolę odegrała w tym wszystkim.
Siostra spojrzała na nią pełnym wątpliwości wzrokiem.
Cóż, nie wydaje mi się...
Błagam, chciałabym pomóc, zrobię wszystko, aby zapewnić jej spokój ducha.
No dobrze, ale tylko na chwilę. - Siostra kiwnęła głową przyzwalająco. Zaprowadziła
Emmę do niewielkiej separatki, zostając w drzwiach, gdy ta podeszła do łóżka.
Niebieskie oczy pod bandażem okrywającym czoło rozpoznały ją natychmiast i
młoda kobieta uśmiechnęła się lekko.
Witam znowu!
Nie ma pani nic przeciwko moim odwiedzinom? Tak bardzo chciałabym pomóc w
czymkolwiek. Na przykład dzieci... może mogłabym się nimi zająć? Proszę się
zgodzić... Czuję się tak okropnie winna. - Emma uśmiechnęła się do niej z
błaganiem w oczach.
Nie ma w tym żadnej pani winy - odpowiedziała słabym głosem leżąca. - Dziękuję
za ofiarowaną pomoc, panno...?
Emma Leigh, i proszę mnie nazywać Emmą!
- Ładne imię... Emma. Ja jestem Judith Hart.
Pielęgniarka, upewniwszy się, że wszystko jest
w porządku, wysunęła się z pokoju. Judith Hart gestem ręki wskazała Emmie krzesło.
Proszę usiąść.
Dziękuję. Czy zawiadomiono już pani męża?
- zapytała Emma.
Nie można go zawiadomić - odparła z przygnębieniem Judith. - Jest w Turcji.
W Turcji? - Brązowe oczy Emmy otworzyły się szeroko.
Jesteśmy archeologami, Tim i ja - wyjaśniła pani Hart. - Odkąd pojawiły się dzieci, Tim
starał się zawsze znaleźć pracę w kraju, abyśmy mogli mieć dzieci przy sobie. Ale teraz
podrosły na tyle, że postanowiliśmy przez lato popracować w Turcji tylko we dwoje. Mój
brat ma tu w Dorset, na wsi, duży dom i nasza niania zgodziła się zamieszkać u niego z
dziećmi na czas naszej nieobecności. Ross, mój brat, ma znakomitą gospodynię, więc
zamieszkanie tam nie wywołałoby żadnych niestosownych plotek.
- Judith uśmiechnęła się.
-
Niania jest Francuzką
i bardzo dba o swoją opinię!
I co teraz będzie? - spytała Emma. - Czy gospodyni twego brata zaopiekuje się
dziećmi?
Mam poważne wątpliwości. - Judith westchnęła z wyraźną troską. - Nie przepada za
dziećmi. Zgodziła się na cały ten układ tylko dlatego, że niania miała się nimi zająć. Nie
mam pojęcia, co teraz zrobić.
- Przygryzła wargę, a jej oczy napełniły się
ł
zami
bezradności. Otarła je gniewnie.
Przepraszam. Nie przejmuj się mną. To na skutek szoku.
Pozwól mi zająć się nimi - wypaliła Emma nieoczekiwanie.
Judith patrzyła na nią zupełnie zaskoczona. Emma roześmiała się widząc jej minę.
Mówię całkiem poważnie. Nie wiąże mnie żadna stała praca. Jestem plastyczką,
przyjechałam tutaj, żeby zrobić projekty ilustracji do książki. Opieka nad dziećmi w
niczym mi nie przeszkodzi. Mogę się o nie zatroszczyć, kiedy będziesz w szpitalu.
Pielęgniarka powiedziała, że to nie potrwa długo, nie masz poważnych obrażeń.
Zamierzam zostać w Dorset przez kilka tygodni, ale nie mam ustalonego programu ani
porezerwowanych hoteli, zamieszkanie z twoimi dziećmi w niczym nie zakłóci mi
pobytu.
Ale czy masz jakiekolwiek pojęcie, jak obchodzić się z dziećmi? - chciała wiedzieć
Judith. - Niestety, moje nie należą do aniołków. Gdy są w złym humorze, to mogą
nieźle zaleźć za skórę. Czy naprawdę chcesz wziąć na siebie taką
odpowiedzialność?
To uspokoi moje sumienie - szczerze wyznała Emma. - Prześladuje mnie poczucie
winy za ten wypadek. Nie mogłabym znaleźć sobie miejsca.
No, ale jest jeszcze mój brat. - Wyglądało na to, że Judith pragnie postawić sprawę
jasno. Spojrzała znacząco na Emmę. - Nie owijając w bawełnę powiem, że należy do
najgorszego gatunku męskich szowinistów. Nie ożenił się i nigdy nie ożeni, jak sądzę,
ponieważ stawia kobietom tak ogromne wymagania, że zwykła śmiertelniczka nie
ma żadnych szans. - Skrzywiła się.
- Nie ukrywam, że nie możemy się
ze sobą
dogadać.
Nie
umie pojąć, dlaczego nie mogę
porzucić
archeo
logii. Uważa,
ż
e moje miejsce jest przy dzieciach.
Zgodził
się
je przyjąć
tylko dlatego, że Tim go
przekonał.
- Nic się nie martw, poradzę sobie z twoim bratem
- rzekła Emma z determinacją
i wyprostowała się
dumnie.
Na twarzy Judith odbijała się walka nadziei z wątpliwościami.
To byłoby cudownie... ale doprawdy, nie wiem...
Czy wchodzi w grę jeszcze ktoś, kto mógłby zaopiekować się dziećmi? Twoja matka?
Nie żyje. Nie mam też ciotek ani żadnych krewnych, których mogłabym wziąć pod
uwagę. Tim ma dwie bardzo wiekowe ciotki w Lincolnshire, ale nie ma mowy, żeby
poradziły sobie z trójką żywych jak srebro dzieciaków. - Westchnęła i spojrzała z
wdzięcznością na Emmę. - Prawdę mówiąc, przez cały czas leżałam tutaj i zamartwiałam
się, co zrobić z dziećmi. Myślałam i myślałam, ale nie znalazłam żadnego wyjścia.
A więc postanowione - zadecydowała Emma. - Zawiozę dzieci do ich wuja i uzgodnię z
nim warunki. Z przyjemnością zostanę z nimi, wierz mi.
Judith przyjrzała się jej. Zobaczyła błyszczące, patrzące ciepło brązowe oczy, lśniące
kasztanowate włosy i delikatne rysy owalnej twarzy o kremowej cerze. Podobała się jej
ta twarz, wzbudzała zaufanie. Miała pewność, że oddaje dzieci w dobre ręce. Cała
postać Emmy promieniowała spokojem i zapewniała poczucie bezpieczeństwa.
Weszła wyraźnie zatroskana pielęgniarka.
Ciągle nikt nie odbiera telefonu w domu pani brata, pani Hart. Czy mam telefonować
pod jakiś inny numer?
Pewnie wezwano go do pacjenta - zasępiła się Judith.
Pacjenta? - powtórzyła pielęgniarka. - Jest lekarzem?
Weterynarzem - wyjaśniła Judith.
Rozumiem, to tłumaczy wszystko. Będę dalej próbować.
Ja przejmuję opiekę nad dziećmi - oświadczyła Emma. Razem z Judith wytłumaczyły
sytuację i za-
komunikowały podjętą wspólnie decyzję, która u pielęgniarki wywołała aprobujący
uśmiech. Judith wyglądała znacznie lepiej, odprężona i pełna dobrej myśli. Siostra była
bardzo zadowolona z tej zmiany.
Emma poszła po dzieci. Chciała, by mogły zobaczyć się z matką przed wyjazdem.
Powinna je uspokoić pewność, że jest otoczona dobrą opieką, oraz że aprobuje ich
tymczasową opiekunkę.
Najstarsza dziewczynka poderwała się na widok Emmy.
Co z mamą? - zapytała żywo.
Właśnie po was przyszłam, możecie wejść do niej na chwilę - uśmiechnęła się
Emma, biorąc ją za rękę.
- Nazywam się Emma. A ty?
- Tracy
-
odpowiedziała apatycznie. Rozejrzała się
i spostrzegła braciszka, który usiłował
posłuchać
włas
nego serca za pomocą
stetoskopu znalezionego w pude
ł
ku na biurku. - Robin, przestań! Połóż to z powrotem!
Robin był malutki, okrąglutki i różowiutki. Miał błyszczące, ciemne oczka i figlarny
uśmiech. Według Emmy mógł mieć około czterech lat, ale był jak na swój wiek
dobrze zbudowany i silny. Ubrany był w czerwony sweterek i czyściutkie dżinsy.
Najmniejsza dziewczynka spała oparta o ścianę, z kciukiem w ustach. Emma z
czułością patrzyła na delikatną różową buzię ze złotą opalenizną i długie, podwinięte
rzęsy opadające na policzki.
A jak się nazywa śpiąca królewna? - zwróciła się do Tracy.
Donna. Ma tylko trzy lata i bardzo dużo śpi.
- W głosie Tracy słychać
było wyraźne lekceważenie.
Emma z trudem powstrzymała się
od
ś
miechu. Schyliła
się
i delikatnie wzięła
ś
piącą
dziewczynkę
w ramiona.
Mała główka opadła ciężko na ramię
Emmy. Ogarnęło
ją wzruszenie. To cudowne uczucie przytulić do siebie
ciepłe, małe ciałko, czuć ciężar sennej główki tulącej się z zaufaniem.
- Możemy już iść do mamy? - zapytała Tracy.
- A co się
z nami stanie potem? -
odezwała się
tonem
dorosłej osoby. Zwróciła na Emmę
inteligentne, badaw
cze spojrzenie. - Czy wujek Ross przyjedzie nas zabrać?
- Ja was do niego zawiozę - obiecała Emma.
- Zaraz po zobaczeniu się z mamą.
W pół godziny później zatrzymała się na odludnym skrzyżowaniu i wpatrywała z nadzieją
w ciemny krajobraz. Judith naszkicowała jej mapkę drogi. To było z całą pewnością
skrzyżowanie narysowane na mapce, a w takim razie należało skręcić w lewo. Ale skoro
tak, to gdzie znajdowała się zaznaczona wioska? Nigdzie nie dostrzegła domów ani
ś
wiateł. Czyżby w którymś momencie pomyliła drogę?
Powoli jechała przed siebie. Zauważenie czegokolwiek w tych ciemnościach było
niemożliwe. Nagle zza szeregu drzew wyłoniły się światła domu. Westchnęła z ulgą. A
jednak!
Liczyła domy. Jeden, dwa, trzy... przerwa. Tak, jak mówiła Judith. Trzy domki blisko
siebie, a potem zagajnik. Dwa pola leżą między zagajnikiem a następną grupką domów.
Potem zauważyła mały, bielony zajazd zaznaczony na mapce. Skręciła zaraz za nim i
pojechała bardzo wąską, piaszczystą drogą. Zaparkowała na trawniku przed ostatnim
domem we wsi.
Serce jej zamarło, kiedy stwierdziła, że w domu nie ma śladu świateł. Trójka dzieci
spała, zwinięta jak szczeniątka, pod kraciastym pledem na tylnym siedzeniu.
Emma zostawiła je tam i poszła zbadać sytuację. Znalazła białą bramę, otworzyła ją i
ruszyła krętą
dróżką przez ogród. Zapach róż, lewkonii, lawendy i innych niemożliwych do
zidentyfikowania kwiatów uderzył w jej nozdrza. Po omacku dotarła do frontowych drzwi
i zapukała głośno raz i drugi. Z głębi domu nie doleciał żaden dźwięk. Podniosła klapkę,
przykrywającą szparę na listy w drzwiach i nasłuchiwała. Z holu dobiegło ją głośne
tykanie. Nic ponadto. Westchnęła. Czyżby nie było tu żywej duszy? Jakiś nieoczekiwany
dźwięk sprawił, że podskoczyła gwałtownie. Odwróciła się, serce waliło jej jak młotem.
Tracy zmaterializowała się w ciemności i uśmiechając się wsunęła ciepłą rączkę w zimną
dłoń Emmy.
Obudziłam się. Jesteśmy na miejscu. Czy wujek Ross jest w domu?
Najwidoczniej nie - odpowiedziała Emma starając się, żeby zabrzmiało to wesoło. -
Chyba będziemy musieli zbić szybę, żeby się dostać do środka.
Nie ma klucza pod doniczką? - spytała Tracy. Emma spojrzała na nią.
Co takiego?
Wujek Ross zawsze go tam zostawia - wyjaśniła spokojnie dziewczynka. - Kiedy on
i pani Climp wychodzą.
Pani Climp? - Dopiero po chwili Emma skojarzyła nazwisko z gospodynią. - A wiesz,
pod którą doniczką?
Jasne - odparła Tracy z pogardą. - Przecież już tu byłam. Zeszłego lata. Cały
tydzień, zupełnie sama. Było świetnie.
Poprowadziła Emmę wokół domu, a potem schyliła się, grzebiąc pod trzecią
doniczką w małym rządku przed kuchennymi drzwiami. Podniosła się dumnie z
kluczem w dłoni.
Emma odetchnęła z ulgą.
- Sprytna dziewczynka! - Ucałowała ją gorąco.
Tracy odsunęła się z zakłopotaniem.
- To od kuchennych drzwi - powiedziała.
Emma wypróbowała klucz i była uszczęśliwiona,
kiedy obrócił się w zamku i drzwi stanęły otworem. Tracy wślizgnęła się za nią i zapaliła
ś
wiatło. Emma zamrugała, na pół oślepiona nagłym przejściem z ciemności w światło.
Kuchnia była nowoczesna, funkcjonalna, dokładnie posprzątana i wypucowana do
połysku.
Umieram z głodu - oznajmiła Tracy, przetrząsając dużą białą lodówkę.
Myślisz, że możemy? - zaniepokoiła się Emma. - Skoro twojego wujka nie ma...
Chyba nie zechce, żebyśmy poszli spać głodni. Hamburgery... świetnie! I spaghetti!
O tej porze? - wzdrygnęła się Emma. - Mogłabym ugotować parę jajek. Jestem pewna,
ż
e Robin i Donna będą je woleli.
Ż
artujesz? - zachichotała Tracy. - Robin uwielbia spaghetti. - Odrzuciła do tyłu ciemne
włosy. - Odgrzeję hamburgery i otworzę spaghettii, a ty wyciągnij ich z samochodu.
Emma obserwowała Tracy, zaskoczona zdumiewającą samodzielnością u tak jeszcze
małego dziecka. Przejęta dziewczynka zręcznie układała hamburgery w piekarniku.
Odwróciła się i zaczęła otwierać puszkę przymocowanym do ściany otwieraczem. Emma
poszła do samochodu po pozostałą dwójkę.
Dzieci nadal były pogrążone w głębokim śnie. Owinęła Donnę w koc i wzięła ją na ręce.
Tymczasem Robin się obudził.
- Pójdę sam - oznajmił stanowczo.
Zastali Tracy zajętą układaniem na stole noży i widelców. Czajnik szumiał na kuchence.
Tracy zrobiła grzanki w elektrycznym opiekaczu, a Emma na jej polecenie posłusznie
posmarowała je masłem. Chciało jej się śmiać, ale zacisnęła mocno wargi.
Tracy wyglądała tak dorośle, kiedy wydawała jej rozkazy. Nie należało drażnić jej
poczucia godności.
Robin i Donna zaraz pomaszerowali na górę do łazienki, po czym wrócili i zajęli miejsca
przy stole. Emma zrobiła herbatę, znalazła kubki i mleko, a Tracy z komiczną powagą i
dostojeństwem zaczęła nakładać jedzenie.
Emma nie zdołała zmusić się do spaghetti, ale, żeby ułagodzić zranione uczucia Tracy,
zjadła hamburgera i parę grzanek. Dzieci jadły z apetytem i wydawało się, że im
smakuje. Tracy uśmiechnęła się z udawaną skromnością, kiedy Emma ją pochwaliła.
Lubię gotować.
Raczej lubisz jeść - powiedział Robin z pełną buzią.
Tracy kopnęła go pod stołem, aż pisnął.
- Sądzę, że już najwyższa pora kłaść się spać
- zauważyła pośpiesznie Emma.
Tracy kiwnęła głową potakująco.
- A ja wiem, które pokoje są
nasze. Wujek Ross
napisał w liście, że ja mam ten sam pokój, co w zeszłym
roku, Donna będzie razem ze mną. Robin ma spać
we wnęce, a ty możesz chyba zająć pokój niani.
Posłania na górze były już przygotowane. Leżały też na nich termofory. Gdy Emma
zeszła na dół, by je napełnić gorącą wodą, Tracy pomagała Donnie włożyć piżamkę.
Kiedy wróciła, zastała już całą trójkę w łóżkach.
Pochyliła się, by ucałować dziewczynki na dobranoc. Tracy pozwoliła się pocałować w
policzek, ale bez entuzjazmu, za to Donna mocno objęła ją rączkami za szyję. Była
sympatycznym, przymilnym stworzonkiem, skorym do pieszczot.
- Czy zostawić zapaloną lampkę przy łóżku?
- zapytała łagodnie Emma.
- Jeszcze czego? -
znowu z pogardą
powiedziała
Tracy. - Nie jestem malutkim dzieckiem.
Donna już zasypiała z kciukiem w buzi, z twarzyczką zakrytą włoskami.
Robin leżał przykryty po czubek nosa, gdy Emma weszła do niego. Zawahała się, po
czym podeszła do łóżka.
- Dobranoc, Robin - powiedziała.
Odsłoniła się zaróżowiona buzia, a błyszczące okrągłe oczka przyglądały się jej
badawczo. Uśmiechnął się bez słowa. Szybkim ruchem pocałowała go w nosek jak
guziczek, a chłopczyk błyskawicznie zanurkował pod koc. Roześmiała się i wyszła,
gasząc nocną lampkę.
Przez chwilę stała bez ruchu na podeście. W ciszy dobiegał ją oddech dzieci - spokojny,
rytmiczny oddech, stwierdziła z ulgą.
Nareszcie są bezpiecznie ulokowane w domu. Umyte, nakarmione, zapakowane do
ciepłych łóżek. Dopiero teraz, kiedy odsapnęła, przekonała się, ile nerwów ją to
kosztowało. To było przeżycie!
Zeszła do kuchni i zabrała się do sprzątania i zmywania. Kiedy przywróciła kuchni jej
pierwotny, nienaganny wygląd, siadła z kubkiem gorącego kakao, ziewając szeroko.
Potem umyła kubek, jeszcze raz dokładnie przyjrzała się kuchni i ruszyła w stronę
sypialni. Na schodach zorientowała się, że torbę ze swoimi rzeczami zostawiła w
samochodzie.
Wyszła kuchennymi drzwiami i ruszyła po ciemku przez ogród. Wiatr szumiał w
gałęziach drzew, noc czaiła się złowieszczo. Wzdrygnęła się. Cóż za odludne i
opuszczone miejsce.
Przyśpieszyła kroku z bijącym głośno sercem. Nagle wyrosła przed nią ciemna postać.
Rzuciła się w bok, wydając zduszony krzyk, ale pochwyciły ją silne ręce i zatrzymały w
ż
elaznym uścisku.
Puszczaj!
O nie, nie ma mowy... - mruknął mężczyzna. Kopała go wściekle, usiłując się
wyrwać.
- Stój spokojnie, do cholery, daj mi się
sobie
przyjrzeć - rozkazał.
Poczuła, jak jego uścisk zelżał na chwilę, po czym ś
wiatło latarki padio jej prosto w
oczy. Zamrugała oślepiona, kryjąc twarz.
- Kim jesteś, do diabła? - dopytywał się.
Już zorientowała się, kim jest mężczyzna. Kiedy minęła pierwsza fala przerażenia,
rozjaśniło jej się w głowie. To był, we własnej osobie, ten brat, męski szowinista.
Opiekuję się dziećmi pańskiej siostry - wyjąkała, dusząc w sobie śmiech.
Nie jesteś przecież ich francuską nianią - rzekł z niedowierzaniem.
Był wypadek - tłumaczyła. - Oczywiście pańska siostra nie została poważnie ranna,
ale niania tak, i ja zaofiarowałam się przywieźć dzieci tutaj, do pana.
A więc zabieraj się z nimi z powrotem - oświadczył gwałtownie. - Moja gospodyni
odeszła nagle, zostawiając mi list pożegnalny. Nie mam możliwości zatrzymać ich
tutaj. Musisz je odwieźć do matki.
ROZDZIAŁ DRUGI
To niemożliwe - powiedziała przerażona, a on jeszcze raz oświetlił jej twarz latarką.
Dlaczego? - spytał. Odsunęła się od światła, czując narastającą wściekłość. Był taki, jak
mówiła jego siostra, a nawet gorszy!
Proszę przestać oślepiać mnie latarką! Czy mamy stać całą noc na tym zimnym wietrze?
Nie możemy wejść do domu?
- A właściwie to dlaczego włóczysz się tu po ciemku?
Wyjaśniła, a on odprowadził ją do samochodu
i czekał z ledwie skrywaną niecierpliwością, aż zabierze torbę. Kiedy wracali, zahuczała
sowa i Emma podskoczyła z przerażenia.
- Wychowałaś
się
w mieście, prawda? -
roześmiał
się.
Odpowiedziała pogardliwym milczeniem.
Za drzwiami ostrożnie zdjął zabłocone kalosze i postawił je na gumowej wycieraczce.
Poszła za nim do kuchni. Stąpał cicho w grubych wełnianych skarpetach. Przyglądała
mu się z ciekawością.
Choć był odwrócony tyłem, czuła w nim agresję - w skrytych pod starą tweedową
marynarką szerokich ramionach, w aroganckim pochyleniu głowy, w potarganych przez
wiatr ciemnobrązowych, gęstych włosach. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był
szczupły, ale muskularny. Wyglądał na człowieka prowadzącego czynny tryb życia, który nie
lubi siedzieć w jednym miejscu.
Odwrócił się nagle, trzymając w dłoni filiżankę
i rzucił w jej stronę krótkie, przenikliwe spojrzenie, które ogarnęło ją całą, od stóp do
głów.
- Proszę mi opowiedzieć o siostrze.
Co on sobie właściwie wyobraża, że może rozkazywać na prawo i lewo? - pomyślała
dysząc z wściekłości.
Czy na pewno chce pan to usłyszeć? Nie chciałabym pana znudzić - powiedziała z
nie skrywaną pogardą.
Nie znudzi mnie pani, panno...? - Jego szare oczy zwęziły się wyzywająco.
Leigh - odpowiedziała, speszona jego lodowatym spojrzeniem. - Emma Leigh.
Tak, panno Emmo Leigh, muszę oświadczyć, że wyciąga pani pochopne wnioski. Z
tego, co pani powiedziała początkowo, wywnioskowałem, że moja siostra nie
została ranna w wypadku...
Powiedziałam, że nie została poważnie ranna
- podkreśliła Emma. -
Ma złamane dwa żebra i lekki
wstrząs mózgu. Zatrzymają
ją
jakiś
czas w szpitalu.
Niania też
tam jest, jej stan jest poważniejszy. Nie
miał kto się zająć dziećmi, więc zaproponowałam...
- Przede wszystkim, skąd się pani tam wzięła?
- zapytał zimno. - Jest pani przyjaciółką mojej siostry?
- Właściwie nie... Ja prowadziłam ten drugi samo
chód. - Zaczerwieniła się z zakłopotania.
Jego zainteresowanie wyraźnie wzrosło.
Drugi samochód? Proszę to wyjaśnić.
Zahamowałam, bo na drogę wybiegł pies, a samochód pańskiej siostry uderzył
mnie z tyłu - mówiła z gniewem i ze wstydem.
Tak więc samarytański uczynek w istocie wypływa z poczucia winy? - skończył za
nią sucho. - Musi pani mieć niezły tupet, żeby patrzeć na mnie z takim oburzeniem.
Policzki Emmy płonęły. W końcu w jego słowach było trochę prawdy.
Przyznaję, że zaproponowałam pomoc przy dzieciach, ponieważ niechcący
spowodowałam wypadek ich matki - powiedziała ochryple. - Ale sądzę, że chciałabym
pomóc nawet wtedy, gdybym nie była w to zamieszana! Z całą pewnością nie
odwróciłabym się plecami od trojga dzieci, które potrzebują pomocy, zwłaszcza... -
przerwała, zagryzając wargi.
Zwłaszcza jeżeli byłyby to dzieci pani siostry?
- Uśmiechnął
się
z przymusem.
-
Prowadzę
bardzo
pracowite
ż
ycie, panno Leigh. Jestem zajęty od rana do
nocy. Czy pani myśli,
ż
e mogę
zająć
się
dziećmi, nie
mając gospodyni? Prawie mnie nie znają. Najmłodsze
ma tylko trzy lata, najstarsze siedem. Nie mogę
zostawić
ich samych w nocy, kiedy wezwą
mnie do
nagłego przypadku, a nie byłoby mądrze zabierać
je ze
Sobą. Zanim uzna mnie pani za egoistycznego potwora,
proszę rozważyć wszystko od strony praktycznej.
Mógłby pan... - zaczęła, ale przerwał jej ostro.
Znaleźć inną gospodynię? Próbowałem cały dzień, na próżno. Ludzie nie chcą mieszkać
na odludziu, zwłaszcza mając na głowie małe dzieci.
Miałam zamiar powiedzieć, że mógłby pan Spróbować ze mną - powiedziała, kiedy
skończył.
Zawahał się chwilę, patrząc na nią z niedowierzaniem.
- Pani? Pani dałaby radę poprowadzić ten dom?
—
Zmrużył
oczy.
-
O, nie. Nie, dziękuję. To nie
Wchodzi w grę.
Na pewno potrafię zająć się dziećmi - powiedziała
'i przekonaniem.
Nie o to mi chodziło.
A o co?
Nie może być pani aż tak niedomyślna. - Uniósł brwi. - To jest prowincja. Wszyscy
wiedzą wszytko o wszystkich. Myśli pani, że wasz przyjazd nie został zauważony?
Chociaż jest środek nocy, cała wioska będzie wiedziała, że pod mój dom zajechał
samochód z dziećmi i młodą kobietą... Do jutra rana będą wierzyli, że jest pani moją
siostrą, ale potem wezmą nas na języki. Jutro wieczorem położą nas razem do łóżka, a
po tygodniu będzie się mówić o ślubie. Uwielbiają plotki, a ponieważ nie bardzo jest tu o
czym plotkować, wykorzystują, co się da.
To absurdalne! - Była czerwona i wściekła. Roześmiał się.
Co w tym śmiesznego? - spytała.
Pani mina - odpowiedział, wyraźnie rozbawiony.
Chyba trzeba być niedorozwiniętym umysłowo, żeby zaniedbać dzieci własnej
siostry z obawy przed wiejskimi plotkarzami - powiedziała zgryźliwie. - Ale jeśli jest
pan tak wrażliwy, zabiorę je jutro do hotelu. Oczywiście, jeśli pozwoli nam pan
spędzić tę jedną noc pod tym dachem. A może pańska reputacja zostanie
zniszczona przez tak niecny postępek?
Ależ z pani złośliwa jędza. - Spojrzał na nią przeciągle. - Oczywiście zostaniecie na noc, a
jutro na pewno nie pójdziecie do hotelu. Kogoś znajdę. Kim pani jest z zawodu? -
spytał raczej z uprzejmości niż ciekawości.
Jestem artystką plastyczką.
Uśmiechnął się z cynicznym niedowierzaniem. Czuła rosnącą niechęć do tego
osobnika.
Ilustruję książki i czasopisma - wyjaśniła. - Dlatego znalazłam się w Dorset.
Przygotowuję ilustracje do amerykańskiego wydania Thomasa Hardy'ego.
Pochodził z tych stron i przyjechałam tu, aby poznać tutejszą atmosferę.
Zauważyłem, że ma pani delikatne palce - powiedział, wpatrując się w jej dłonie.
Zaczerwieniła się, zaskoczona jego słowami. Wzruszył ramionami.
- Jestem weterynarzem -
powiedział
usprawied
liwiająco.
-
Muszę
być
dobrym obserwatorem, to
należy do mego zawodu.
Emma zabrała się do zmywania naczyń, a on ziewnął i przeciągnął się, wyraźnie
zmęczony.
Proszę to zostawić do rana. Idę do łóżka. Czy na górze znaleźliście wszystko, co
potrzeba? Wieszaki, termofory na gorącą wodę?
Tak, dziękuję - odpowiedziała uprzejmie. Posprzątała kuchnię i dopiero potem poszła na
górę. Nie lubiła wchodzić rano do brudnej kuchni. Wróżyło to zły dzień.
Na schodach spotkała Rossa wychodzącego z pokoju Robina. Uśmiechnął się do niej
trochę zażenowany.
Sprawdzałem, czy śpią.
Proszę się nie tłumaczyć. Cieszę się, że jest pan do nich choć trochę przywiązany.
Jędza! - rzucił drwiąco.
Poszła do łóżka i prawie natychmiast zasnęła.
Obudziła się, gdy Robin i Donna oparli się na jej brzuchu. Niemal uduszona odepchnęła
ich, usiadła i przytuliła dzieci. Donna dała się łatwo objąć, Robin - po pewnym wahaniu.
Tracy gotuje śniadanie - oznajmił Robin. - Wstawaj!
Tracy? - Przerażona spojrzała na swój budzik. Pokazywał siódmą. Nastawiła go na
siódmą trzydzieści. Czuła, że jest bardzo wcześnie i marzyła o jeszcze jednej godzinie
snu.
A gdzie jest wujek?
Już poszedł - odparł wesoło Robin. - Do chorej krowy. Nie chciał mnie zabrać.
Wstawaj - powiedziała Donna, dotykając dłonią jej policzka.
Maszerujcie na śniadanie. Ja też zaraz tam przyjdę. - Emma niechętnie wysunęła się
z łóżka i poszła do łazienki. Poczuła się znacznie lepiej po spłukaniu twarzy zimną
wodą i umyciu zębów. Ubrała się i wyjrzała przez okno. Widok był piękny.
Dom leżał w zielonej dolinie, u stóp zalesionego wzgórza. Dwumetrowy płot otaczał
ogród. W jego nieregularnych granicach znajdowały się trawniki, jabłonie, grządki
warzyw, klomby z kwiatami i gdzieniegdzie ogrodowe meble. Wyglądało to bardzo
naturalnie, jakby ogród rodził się przypadkowo, bez planu - tu kwiaty, tam drzewo.
Przecinały go wąskie, porosłe mchem ścieżki. Krzaki i niskie murki tworzyły ciche
zakątki, w których gnieździły się ptaki: szare wróble, rudziki z czerwonymi ogonami,
zięby, szpaki, drozdy i kosy. Wielki kot wygrzewał się na dachu niskiej szopy,
przyglądając się ptasiemu życiu z zainteresowaniem, ale leniwie.
- Chodź już! - zawołała Tracy.
Emma uśmiechnęła się i zeszła do dzieci. Tracy ugotowała owsiankę w wielkim
miedzianym rondlu. Robin pracowicie żłobił w swojej misce wyspy i jeziora. Donna
miała buntowniczą minę.
Ona nie lubi owsianki - oświadczyła Tracy z naganą, rzucając małej wyniosłe
spojrzenie, które rozśmieszyło Emmę. - A to jest bardzo zdrowe dla dzieci.
To, czego nie lubimy, nie jest zdrowe - uznała Emma, zabierając miskę Donny. -
Masz ochotę na gotowane jajko?
Tak, plosę.
Tak, proszę - poprawiła ją Tracy pouczającym tonem. Ale Donna zupełnie ją
zignorowała.
Wajko. Ładne wajko - powtórzyła. Tracy usiadła nadąsana.
Mama zawsze gotuje owsiankę - podkreśliła.
Ale nigdy nie udaje się wmusić jej w Donnę
- stwierdził rzeczowo Robin.
Tracy pokazała mu język.
- Moja owsianka jest pyszna. Zajadaj. -
Szturchnęła
go pod żebro.
Emma z uśmiechem spróbowała owsianki. Smakowała jak mokry cement. Z pełnym
sympatii wyrazem twarzy zwróciła się do Tracy.
Jesteś znakomitą kucharką, choć masz dopiero siedem lat. Opowiem mamie, jak
doskonale sobie radziłaś i jak pomagałaś.
Wyciągnęła nas z łóżek - mruknął Robin. - Czy ja też dostanę jajko? Te płatki zakleiły mi
buzię.
W porządku! - wrzasnęła Tracy. - Możesz sobie nie jeść. Nic mnie to nie obchodzi!
Kiedy jajka były już gotowe, Emma przyjrzała się uważnie Tracy. Dziewczynka dzielnie
walczyła z dużą miską owsianki, na jej twarzy malował się ogromny wysiłek i
determinacja.
- Już dosyć! Nie powinnaś jeść tyle owsianki
- rzuciła Emma jakby nigdy nic. - Nie starczy ci
miejsca na jajka.
Zabrała opróżnioną do połowy miskę i zamiast niej postawiła jajko w żółtym kieliszku.
Tracy odetchnęła z ulgą i sięgnęła po nie z demonstracyjną obojętnością. Dla tego
dziecka, pomyślała Emma, utrata twarzy to katastrofa.
Po śniadaniu Emma wysłała dzieci do ogrodu, a sama zaczęła zmywać naczynia.
Uprzejmie odmówiła Tracy, która chciała jej pomóc. Wyjaśniła, że powinna raczej
pilnować młodszego rodzeństwa.
Przekonana o wadze swego zadania Tracy kiwnęła
głową z powagą i wypędziła dzieci do ogrodu. Robin porozumiewawczo mrugnął do
Emmy. Z trudem powstrzymała śmiech. Był to zadziwiający chłopiec, niezwykle bystry
jak na czterolatka. Potrafił w kilku słowach trafić w sedno każdej sytuacji. Zastanawiała
się, jaki mężczyzna z niego wyrośnie.
Przebrała się w plisowaną spódnicę w szkocką kratkę, cienki żółty sweter i skórzane
buty turystyczne i przyłączyła się do dzieci.
- Pójdziemy na wycieczkę? - spytała.
Krzycząc radośnie od razu pobiegły w stronę bramy.
Trawa była usłana opadłymi z omszałych drzew jabłkami. Robin pochylił się i
podniósł jedno z nich. Było już z jednej strony nadgniłe. Chłopiec zachichotał i rzucił
je za płot.
Wszyscy obserwowali jego lot. Wtem, ku przerażeniu Emmy, ktoś za płotem głośno
krzyknął. Zaniepokojony Robin schował się za spódnicę Emmy.
Nad białą bramą ukazała się jakaś twarz. Na Emmę patrzyły rozgniewane
niebieskie oczy.
Kto to rzucił? - Oczy przyjrzały się im i nieomylnie zatrzymały na Robinie, tulącym się
do Emmy. - Ty? To ty, mały...
Chwileczkę! - Emma wkroczyła, zanim z czerwonych, błyszczących warg wyrwało
się gniewne wyzwisko. - Za pozwoleniem, nie przy dzieciach!
Dziewczyna spojrzała na nią. Emma beznamiętnie stwierdziła, że jest piękna.
Różowobiała cera zawdzięczała co nieco kosmetykom, ale twarz, której delikatne
rysy obramowane były jasnymi włosami, była niezwykłej urody. Miała na sobie
elegancki
kostium piaskowego koloru i bluzkę w tym samym odcieniu czerwieni, co
wargi. Wyglądałaby absolutnie bez zarzutu, gdyby nie plama po zgniłym jabłku na
lewym rękawie kostiumu.
Och, bardzo przepraszam - powiedziała z żalem Emma. - Gdybyśmy wiedzieli, że pani
tam jest, nie doszłoby do tego...
Mój kostium jest zniszczony! Muszę wrócić do domu się przebrać. To straszne!
Oczywiście zapłacę za czyszczenie - zapewniła ją Emma. - Bardzo nam przykro, prawda,
Robin? - Spojrzała na niego i znacząco uniosła brwi.
Przepraszam - szepnął, zaciskając swą małą piąstkę na jej spódnicy.
Niebieskie oczy spojrzały uważnie na Emmę.
- A właściwie to kim pani jest? Nianią?
Emma zawahała się. Historia wydawała się zbyt skomplikowana, by jeszcze raz ją
opowiadać.
Zajmuję się dziećmi - wyjaśniła.
Nie wygląda pani na nianię - powiedziała zimno dziewczyna. - Jest pani zbyt elegancka.
- Jej spojrzenie było twarde, usta zaciśnięte. - Proszę sobie za dużo nie obiecywać. Nic z
tego nie będzie. On jest nieczuły. Lepsze kobiety niż pani już próbowały i nie udało się.
Ostrzegam, że jeśli wejdzie mi pani w drogę, pożałuje pani tego.
O czym pani mówi? - spytała zaskoczona i rozgniewana Emma.
Dobrze, dobrze! - roześmiała się tamta. - Wie pani, kim on jest. Nie mam pretensji, że
ma pani nadzieję, ale
proszę potraktować to jako poważne ostrzeżenie i wycofać się.
O kogo chodzi? - powtórzyła Emma. - Ma pani na myśli ich wuja? Tego miejscowego
weterynarza?
- Proszę nie żartować! - warknęła ze złością.
Kompletnie nic nie rozumiejąc, Emma patrzyła na
nią bez słowa.
Błękitne oczy dziewczyny wpatrywały się w nią. Po
chwili na jej twarzy pojawił się uśmiech. Był to dziwny uśmiech. Wcale się Emmie nie
podobał.
No dobrze - mruknęła tamta zagadkowo i po chwili dodała uprzejmiej: - Im mniej słów,
tym mniej szkód.
Przepraszam - rzuciła ostro Emma. - O czym pani mówi? Nie mam zielonego pojęcia...
Nie szkodzi - odpowiedziała krótko. - Muszę pędzić do domu i przebrać się. A na
przyszłość - trzeba patrzeć, gdy się coś rzuca. - I zniknęła, pozostawiając zmieszaną
Emmę.
Tracy stała przy płocie i spokojnie zbierała czarny bez.
- To Amanda Craig -
powiedziała cicho. -
Mieszka
w Queen's Daumaury.
Emma spojrzała na nią z zainteresowaniem. Była to znajoma nazwa. Ten dom często
wymieniano w czasopismach jako wspaniały przykład angielskiej wiejskiej rezydencji,
stojącej w małym parku, po którym włóczyły się sarny, a srebrne bażanty i pawie
przechadzały się po różanych tarasach. Należał do starego finansisty Leona Daumaury,
zgorzkniałego odludka, który tak bardzo unikał rozgłosu, że aż go prowokował. Czy
Amanda Craig była jego krewną, czy tylko u niego pracowała? Kosztowny ubiór mógł
wskazywać i na jedno, i na drugie. Ale co ją obchodził wuj dzieci i co miały znaczyć te
dziwne uwagi?
Donna wyślizgnęła się przez bramę i na swych krótkich nóżkach biegła aleją w stronę
cienistego lasu.
- Idziemy!
-
krzyknęła Emma do dzieci. -
Gonimy
Donnę!
Po drugiej stronie domu, pod lasem, Donna wpatrywała się przez płot w osiołki, które
też z zaciekawieniem przyglądały się jej swymi wielkimi oczami.
- Barnaby i Jessie -
krzyknęła zachwycona Tracy.
- To osiołki pani Pat.
Emma spojrzała w stronę domu, gdy wspinali się po lesistym zboczu. Stał w dole,
zbudowany z jasnego kamienia i przykryty ciemniejszym dachem. Mury były grube, pod
okapami i okiennicami nieco wyszczerbione, ale ciągle jeszcze w dobrym stanie. Okna
były okratowane i błyszczały w rannym słońcu, jakby dom cieszył się z ich odwiedzin.
Czerwone róże pięły się wszędzie na murach i rozsiewały cudowny zapach.
- Wygląda jak dom, w którym mieszkały trzy
niedźwiadki
-
powiedziała do Donny. Dziewczynka
przytaknęła wesoło.
W lesie śpiewały ptaki. Wiewiórki ścigały się po pniach buków - były bardzo zajęte, gdyż
nadchodziła jesień i musiały już gromadzić zapasy. Z oddali dobiegało gruchanie
leśnych gołębi. Tuż obok nich z wrzaskiem przeleciała sójka i zachwycone jej barwami,
błękitymi i czarnymi piórami, dzieci aż krzyknęły z radości. Emma szła patrząc, jak
biegną kopiąc pnie drzew i opadłe liście, zbierają w mokrej trawie błyszczące kasztany,
obserwują miliony pajęczyn o różnych kształtach i rozmiarach, błyszczące w prze-
bijającym się przez liście świetle słonecznym.
Przeszli przez las i znaleźli się na piaszczystej drodze, którą szli wzdłuż płotu. Robin
obserwował przecinające się koleiny, przystając co jakiś czas przy krzaczkach jagód.
Mogę je zjeść? - spytał.
Możesz - zgodziła się Emma - ale zawsze musisz mnie spytać, zanim zjesz jakiś inny
owoc. Na pewno mama wam o tym mówiła.
Mówiła - przytaknęła Donna.
Tracy zaczęła biec, gdy zbliżyli się do długiego
ogrodu, przylegającego do niewielkiej białej gospody. Wyszła z niej kobieta. Pod tęgim
ramieniem trzymała duży, żółty, plastykowy koszyk z bielizną, w pasie przewiązana była
białym fartuchem, siwe włosy miała związane w kształtny kok. Jej zarumienioną twarz
rozjaśnił promienny uśmiech.
Pani Pat! - zawołała Tracy.
Ojej! To chyba Tracy! Ale wyrosłaś! Nogi masz jak źrebak. - Postawiła koszyk na
ziemi i pochyliła się nad Donną, żeby ją ucałować. - Ale z ciebie ślicznotka! A to
chyba Robin, prawda? No, no, ty też wyrosłeś. Kiedy cię widziałam ostatni raz,
byłeś chłopcem, a teraz jesteś już młodym mężczyzną.
Mam cztery lata - poinformował ją Robin z uprzejmym, ale pobłażliwym uśmiechem.
To ci dopiero! - roześmiała się pani Pat, mrugając do Emmy. - Przypominasz mi
twojego wujka Rossa, gdy był w twoim wieku.
Emma patrzyła na Robina z szeroko otwartymi oczami. Tak, pomyślała, to wiele
wyjaśnia. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
- Proszę
wpaść
do mnie na herbatę
-
zapraszała
uśmiechnięta pani Pat. -
Nastawiłam już
czajnik.
-
Mrugnęła porozumiewawczo. -
U mnie jest on
zawsze w pogotowiu.
Okna jasnej i wielkiej, ale przytulnej kuchni wychodziły na trzy strony - na las, na
pola i na ogród. Mały kotek spał na dywaniku pod piecem. Szumiał czajnik. Dzieci
zostały od razu posadzone za długim drewnianym stołem i zaczęły z apetytem
zajadać gorące placuszki. Masło było żółte i zimne, a dżem zrobiony z własnych
owoców.
Pani Pat poczęstowała je zimnym mlekiem, a dla siebie i Emmy podała herbatę w
grubych kubkach koloru kasztanów, jakie niedawno oglądali w lesie.
Emma opowiedziała jej, w jakich okolicznościach podjęła się opieki nad dziećmi, a pani
Pat się roześmiała domyślnie.
Ross nie będzie zadowolony.
Nie jest - przytaknęła Emma. - Chce znaleźć kogoś, kto będzie mieszkać w domu w
charakterze przyzwoitki.
No myślę!
To trochę staroświeckie - skomentowała Emma.
- Przecież będzie tam trójka dzieci.
- Czasami trzeba bardzo uważać
-
powiedziała
oględnie pani Pat. Przyjrzała się Emmie uważnie.
- Opowiedz mi o sobie, moja droga. Jesteś z Londynu,
prawda? To daleko stąd.
Emma zaczęła opowiadać. Pani Pat zręcznie, taktownie i niepostrzeżenie wyciągnęła z
niej wszystkie informacje o jej życiu i pochodzeniu, cały czas słuchając uważnie. Emma
zwierzyła się jej nawet z nieszczęśliwej i bolesnej miłości do Guya, z decyzji o ucieczce i
zostawieniu go Fanny.
- Na swój sposób jestem zadowolona, że tak się
stało
-
przyznała.
-
W ciągu ostatniej doby tyle się
wydarzyło,
ż
e prawie zapomniałam o Guyu. -
Na
pewno ból nie był
już
tak dotkliwy. Mogła myśleć
o nim z mniejszym żalem.
Uwagę dzieci przyciągnęło głośne gdakanie na podwórku. Emma wyjrzała przez okno.
Wysoka białowłosa kobieta stała pod płotem, karmiąc stadko małych, brązowych kur,
które zacięcie walczyły o ziarna, machając skrzydłami i podskakując.
- To moja siostra Edie - westchnęła pani Pat.
- Nigdy nie wyszła za mąż. Kochana, poczciwa
kobieta, diabelnie pracowita, ale -jakby to powiedzieć
- trochę wolno myśląca. Mogłaby spokojnie przyjść
i pomóc ci, dopóki jesteście tutaj. Boi się mężczyzn
i jak Ross będzie w pobliżu, to na pewno się schowa. Dlatego on nigdy nie prosi jej o
pomoc. Wie, jaka ona jest. Ale Edie tak bardzo kocha dzieci! Z przyjemnością wam
pomoże.
Emma patrzyła, jak dzieci biegną do Edie i pomagają jej karmić kury. Zauważyła, że
zaniepokojona kobieta rozgląda się wokół nerwowo.
- Boi się,
ż
e Ross jest tutaj -
wyjaśniła z wes
tchnieniem pani Pat.
Tracy zaczęła coś mówić, a wyraźnie uspokojona Edie pochyliła się, żeby Donna
mogła wziąć trochę pokarmu dla kur. Ziarna padały wokół, a kury walczyły o nie z
wrzaskiem. Donna śmiała się głośno, Edie też się śmiała. Emma stwierdziła ze
wzruszeniem, że pomimo różnicy wieku zachowywały się podobnie.
Onieśmielona Edie przyszła później do kuchni. Zaczerwieniona i zdenerwowana
patrzyła na Emmę. Jej skóra była ogorzała, wyraz oczu - łagodny i tęskny. Od czasu
do czasu zerkała na Donnę z wyraźną sympatią. Gdy w pewnej chwili dała jej
ciastko, pogłaskała dziewczynkę po policzku z widocznym wzruszeniem.
- Potrzebna im jest pomoc -
powiedziała spokojnie
pani Pat. - Powiedziałam, że może się zgodzisz.
Edie rozejrzała się wokół niepewnie.
- Bardzo proszę
nam pomóc
-
poprosiła Emma,
szturchając lekko Donnę.
-
Dzieci się
ucieszą, prawda,
Donna?
Uśmiechnięta Donna ochoczo podeszła do starszej kobiety i powiedziała:
- Tak.
Edie pogłaskała ją po włosach z wyrazem czułości na twarzy.
- Może spróbuję - powiedziała powoli.
Do domu wrócili razem. Donna trzymała Edie za rękę i gwarzyła z nią. Edie była przejęta
i uszczęśliwiona. Robin znalazł rozwidlony kij, którym zamierzał, jak powiedział, chwytać
węże. Tymczasem ćwiczył na trawie i w przydrożnych krzakach. Tracy szła obok Emmy i
opowiadała o ojcu. Bardzo za nim tęskniła. Emma doszła do wniosku, że jest to
szczęśliwa i zżyta rodzina. Obawiała się, że pomimo okazywanej przemądrzałej
samodzielności Tracy w głębi serca czuje się zagubiona.
Ross był w kuchni, grzebał w szufladach i wyglądał jak chmura gradowa.
- Gdzie byliście, do cholery? -
wybuchnął, gdy
tylko weszli.
Edie zbladła, a Emma spojrzała na nią zaniepokojona.
- Zabierz dzieci na górę - poprosiła.
Edie szybko posłuchała. Ross patrzył za nią, a jego brwi uniosły się pytająco.
Co ona tu robi? A tak przy okazji, znalazłem przyzwoitkę. Zaraz tu będzie - powiedział
krótko.
Już jestem, kochanie. - Za plecami Emmy odezwał się słodki głosik.
Emma wiedziała, do kogo należy, zanim odwróciła się i zobaczyła szafirowe oczy i
jedwabiste włosy.
To ja będę waszą przyzwoitką. - Amanda Craig skrzywiła wargi w uprzejmym uśmiechu.
Aha. - Emma spojrzała znów na Rossa. - Ja też kogoś znalazłam.
To możesz ją odesłać - powiedziała Amanda. - Czyj to właściwie dom? Ross tu o
wszystkim decyduje. Wniosę rzeczy do swojego pokoju.
Edie? - Emma dostrzegła, że Ross błyskawicznie podjął decyzję. - Jak ją namówiłaś do
przyjścia tutaj? Ona strasznie się mnie boi.
Mówisz o tej prostaczce z gospody? - roześmiała
się Amanda i wzruszyła ramionami. - Coś takiego! Jaki
z niej będzie pożytek? Powiem,
ż
eby poszła do domu.
Nie! - powiedziała ze złością Emma. Jeśli ktoś musiał powiedzieć to Edie, wolała to
zrobić sama. Ona ją namówiła i nie chciała jej zranić. Amanda na pewno nie będzie
się patyczkować. Potrafiła być złośliwa, a Edie była niezwykle wrażliwa.
Nie - potwierdził Ross. - Myślę, że to lepsze rozwiązanie.
Amanda zaczerwieniła się i aż syknęła ze złości.
Ross! Wolisz prostą wieśniaczkę ode mnie? Nie
możesz powierzyć jej dzieci Judith!
Pani Pat może poczuć się urażona, jeśli wybierzemy ciebie, a nie jej siostrę - wyjaśnił
dyplomatycznie Ross. - A ja nie mogę sobie na to pozwolić.
- Nie bądź śmieszny! - wybuchnęła Amanda.
Ross rzucił jej twarde spojrzenie. Nie powiedział
nic, a ona zaczerwieniła się i zacisnęła wargi.
- Tak się cieszyłam, że poznam dzieci Judith
- podjęła po chwili słodko.
-
Myślałam,
ż
e ty tego
chcesz. I naprawdę, Ross, co za pomysł
z tą
poczciwą
staruszką?.' Nikt nie uzna jej za przyzwoitkę.
- Będzie doskonała - odparł spokojnie Ross.
- Kocha dzieci, nie będzie mi wchodzić
w drogę, ani
stwarzać problemów.
Amanda patrzyła na niego tak, że Emmie zrobiło się jej żal. Od początku nie
zapałała specjalną sympatią do tej dziewczyny, ale, sama przeczulona po niedaw-
nych przeżyciach miłosnych, dostrzegła, że Ross ją zranił.
Błękitne oczy spojrzały na Emmę z nienawiścią.
Bardzo dobrze - powiedziała Amanda z godnością. - Jeśli taka jest twoja decyzja,
Ross, to odchodzę.
Dziękuję, że chciałaś mi pomóc - rzucił zdawkowo, trzymając ręce na biodrach i
wyglądając przez
okno. - Chyba będzie burza. Zbiera się na deszcz. Lepiej się pośpiesz.
Amanda skierowała swe spojrzenie na jego profil, a potem na Emmę. Odwróciła się i
wybiegła.
Nie byłeś zbyt uprzejmy - zauważyła zgryźliwie Emma w stronę jego odwróconej głowy.
Dlaczego się tym przejmujesz? - Odwrócił się, unosząc ze zdziwieniem brwi.
Należała się jej chociażby zwykła grzeczność
- rzuciła.
Patrzył na nią rozbawiony.
Ś
ciągnięcie tu Edie to dobry pomysł. Dziękuję. Wahałem się, czy wpuścić Amandę do
tego domu. Jest zbyt zachłanna.
Jaka? - zdziwiła się Emma.
Podaj jej palec, a złapie całą rękę. Już od dawna próbowała się tu dostać.
No coś takiego, ty zarozumiały... - Zabrakło jej słów z oburzenia.
Nie obwiniaj o to mnie. - Wzruszył ramionami.
- Nie chcę
stwarzać
wrażenia,
ż
e nie można mi się
oprzeć.
Patrzyła na niego zmieszana, marszcząc brwi. W kącikach warg Rossa pojawił się
uśmiech.
Twoja twarz jest jak woda źródlana. Czysta i niewinna.
Myślisz, że to komplement? - W jej głosie brzmiała urażona duma.
Moim zdaniem tak. Mam dość masek.
Na jego twarzy dostrzegła niepokojącą, ale niezrozumiałą złość. Dlaczego uważał, że
Amanda chce dostać się do jego domu, skoro go nie kocha? I co Amanda chciała
wyrazić wcześniej poprzez te zagadkowe uwagi? Było tu coś, czego Emma nie
pojmowała.
ROZDZIAŁ TRZECI
Gdzie są najbliższe sklepy? Muszę zrobić zakupy. Tracy potrzebuje nowych spinek do
włosów, a ja rajstop. We wsi pewnie nie ma sklepu.
Pani Pat sprzedaje różne rzeczy - poinformował ją Ross i spojrzał na nią uważnie. - Ale
może pojedziesz dziś ze mną do Dorchester? Mam tam o dziewiątej operację. Jeśli dzieci
będą gotowe o wpół do dziewiątej, to możemy jechać wszyscy. Zjemy tam obiad i spędzimy
cały dzień. Dzieciom na pewno spodoba się muzeum. Eksponuje głównie wyroby
ludowe - stare narzędzia, wozy, uprzęże końskie i takie tam.
Ś
wietny pomysł - powiedziała entuzjastycznie Emma. - Mnie też to się przyda. Będę
mogła zrobić jakieś szkice.
Oczywiście. Zapomniałem, że masz robotę. - Jego szare oczy wpatrywały się w nią
uważnie. - Musisz być rzeczywiście dobra w swoim fachu, skoro dostałaś takie
zamówienie.
Miałam szczęście. - Wzruszyła ramionami.
Skromna jesteś - powiedział ironicznym tonem.
Po prostu szczera - odparła. - Nie udaję, że jestem wielką artystką. Jestem zdolna, to
wszystko. I miałam dużo szczęścia, że znienacka dostałam takie zamówienie. Kariera
często zależy od szczęścia. Sam talent to za mało.
Lubisz swoją pracę? - spytał, zjadając z widocznym apetytem ostatnią grzankę.
Szalenie. - Sprzątnęła ze stołu i przywołała
dzieci, które bawiły się w ogrodzie. - Szykujcie się. Jedziemy z wujkiem do
Dorchester.
Zajmę się Donną - oznajmiła Tracy, widząc, że wzrok Emmy spoczął na jej małej
siostrzyczce. Chwyciła ją za rękę i wyprowadziła z pokoju. Donna spojrzała na dorosłych
z komicznym wyrazem rezygnacji.
A co po ślubie? - spytał Ross wstając. Jego ramiona w tweedowej marynarce wydawały
się jeszcze szersze.
Co? - Emmę zatkało. Podniosła na niego zdziwione oczy. - O co ci chodzi?
Czy po ślubie też będziesz pracować? - spytał obojętnie. - Wiele kobiet dziś tak robi.
A tobie pewnie to się nie podoba? - Była gotowa do kłótni, przypomniawszy sobie, co
siostra mówiła o jego autokratycznych, szowinistycznych poglądach. - Dopóki nie ma
dzieci, nie widzę przeszkód do pracy dla kobiet. Młode małżeństwa potrzebują mnóstwo
pieniędzy, więc je wspólnie zarabiają. Jak inaczej mogłyby sobie pozwolić na kupno
domu, umeblowanie, wyjazd na wakacje?
Szybko wyciągasz wnioski, prawda? - stwierdził chłodno.
Twoja siostra powiedziała...
Aha! Moja siostra! - Skrzywił się. - Zawsze mieliśmy różne zdania. Nie powinnaś wierzyć
we wszystko, co ci powiedziała.
Nagle wbiegły dzieci. Robin miał krzywo zapięty płaszczyk. Emma schyliła się, żeby
odpiąć guziki i zapiąć je ponownie.
Zacząłeś od złego guzika, skarbie - powiedziała czule.
To Tracy zapinała - wyjaśnił z niesmakiem znudzony Robin. - Mówiłem jej to, ale w
ogóle nie słuchała.
Tracy była wściekła. Ross wziął ją za rękę i uśmiechnął się do małej tak uroczo, że ujęło to
Emmę- Do mnie nigdy tak się nie uśmiecha, pomyślała. Niemal pozazdrościła Tracy tego
wyróżnienia.
- Co zrobić, zawsze zdarzają
się
niewdzięcznicy,
prawda Tracy? -
W jego głosie była sympatia
i zrozumienie.
Tracy spojrzała wyniośle na Robina, uśmiechnęła się do wujka i pokazała szparę w
zębach.
Widzisz? W nocy wypadł mi ząb.
Włożyłaś go pod poduszkę dla wróżki? - spytał poważnie Ross.
Tracy zawahała się.
Włożyła - odezwał się Robin. - A wróżka powinna zostawić z dziesięć pensów, bo
wszystko teraz drożeje. - Naśladował głos Tracy w sposób nie pozostawiający
wątpliwości, kogo cytuje. Tracy zaczerwieniła się i spiorunowała go wzrokiem.
Poczekamy i zobaczymy, czy wróżki biorą to pod uwagę - uśmiechnął się Ross. - Ja
w waszym wieku dostawałem trzy pensy.
To musiało być bardzo dawno. - Robin spojrzał na niego ze współczuciem. - Czy
ż
yłeś w czasach królowej Wiktorii? Tatuś ma wiktoriańskie biurko. Pozwala mi
czasem przy nim posiedzieć i pohuśtać się na krześle.
Ross spojrzał na Emmę porozumiewawczo.
- Często czuję
się
jak wiktoriański zabytek, ale aż
tak stary nie jestem.
W samochodzie rozbrykane dzieci usadowiły się z tyłu, a Emma zajęła miejsce
obok Rossa. Jechał szybko, ale ostrożnie, wybierając boczne, puste drogi. Były
wąskie i wiodły przez pola. Na zielonych łąkach pasły się spokojnie krowy.
Powiedział Emmie rnimo-chodem, że są tu dobre pastwiska.
Niedaleko, na kredowych wzgórzach jest świetna trawa dla owiec. Pasą je nawet na
Maiden Castle.
Muszę to zobaczyć - powiedziała zaciekawiona.
- Można dostać się tam autobusem?
Jeśli starczy czasu, zajedziemy tam dzisiaj po południu - zaproponował. - To zależy od
moich zajęć. Lubię wpaść tam, zjeść kilka kanapek, poleżeć na trawie i posłuchać
skowronków.
To gród z epoki żelaza?
Tak. Zbudowano tam szereg wałów ziemnych, tworzących pierścienie. Raczej owalnych
niż okrągłych. Ludzie żyli w środku, nieprzyjaciołom trudno było się tam dostać. Były tam
też bramy. Na wałach stali ludzie, którzy mogli rzucać włóczniami i kamieniami w
napastników. Musieli oni pokonać rów i wtedy stawali się łatwym celem. Jeśli
nieprzyjaciel zajął jeden wał, wycofywali się za następny i stamtąd znów się bronili. W
ś
rodku było najbezpieczniej, to sanktuarium kobiet i dzieci. Wały broniły jak mury w
mieście, ale było ich więcej. To był dobry pomysł.
Dopóki nie przyszli Rzymianie - mruknęła Emma.
Tak - zgodził się. - Lepsza technika zapewniła, jak zwykle, zwycięstwo. Rzymianie mogli
używać katapult do przerzucania przez wały ostrych włóczni
- to tak jak dziś
strzelanie z armat do dzikusów. Nie
musieli podchodzić
blisko i nieszczęśni Brylowie nie
mogli posłużyć
się
swoją
ulubioną
bronią. Nie mogli
ciskać
kamieniami dostatecznie daleko, by dosięgnąć
Rzymian i byli przez nich dziesiątkowani. Tak jak
Niemcy bombardowali Londyn, żeby osłabić
opór
przed inwazją, tak i Rzymianie stosowali swój
błyskawiczny atak i łatwo łamali opór.
- A teraz to tylko opuszczone szańce pośród pól
- dodała ze smutkiem. -
Hardy często o nich
wspomina. Myślę, że codzienny widok tych ża-
łosnych ruin na horyzoncie wywarł na nim duże wrażenie. Nic dziwnego, że miał
skłonności do melancholii.
Och, myślę, że i tak by je miał - powiedział Ross. - To zależy od sposobu patrzenia
na świat. Bitwa pod Maiden Castle odbyła się setki lat temu. Pomyśl, o ile życie dla
ludzi tutaj stało się łatwiejsze! Cieszę się, że nie żyłem dwa tysiące lat temu. Hardy
mógł przecież spojrzeć z pozytywnego punktu widzenia.
Jak ty - stwierdziła Emma sucho.
Nie mam czasu na pesymizm. Życie jest za krótkie. - Uśmiechnął się przebiegle.
Zbliżali się już do Dorchester, przejeżdżając właśnie most nad krętą rzeką Frome.
Most Grey ów - powiedział Ross cicho. - Zbudowała go Laura Grey, dziedziczka z
tutejszej rodziny. Widzisz tę metalową tablicę przymocowaną do mostu? To
współczesna kopia tablicy umieszczonej tu za czasów Jerzego IV, grożącej
wygnaniem każdemu, kto uszkodziłby most.
Mój Boże! - wykrzyknęła Emma, kiedy przemknęli przez most. - Nie cackali się z
wandalami w dziewiętnastym wieku!
Nie sądzę, żeby było ich wielu, skoro stosowano takie kary - odparł Ross. - Zawsze,
kiedy widzę robotę chuliganów, mam ochotę przywrócić niektóre z nich. Wczoraj
musiałem uśpić psa. Paru chłopaków rzucało w niego kamieniami. Z ochotą
sprawiłbym im tęgie lanie. Mówię ci - gdybym wiedział, kto, pewnie bym to zrobił! -
Patrzył ponuro, zaciskając w gniewie zęby.
Krew się we mnie gotuje, kiedy czytam o takich rzeczach. - Emma także pałała
ś
więtym oburzeniem. - Zauważyłam, że masz tylko jednego kota. Żadnych innych
zwierzaków?
Wzruszył ramionami.
- Miałem psa, spaniela. Przejechali go, kiedy miał dwa lata. Jakiś drań w sportowym
samochodzie -
nawet się nie zatrzymał, tylko zwiał z prędkością
stu kilometrów na godzinę. Przynajmniej Lucky nie cierpiał. Zginął na miejscu. To jedynie
mnie pocieszyło.
Zaparkowali przed starym kamiennym budynkiem z dachówkowym, porośniętym mchem
dachem. Ross obejrzał się na podniecone dzieci.
- Chcecie zobaczyć operację, zanim pójdziecie na zakupy?
Z bocznych drzwi wyłoniła się młoda kobieta w czarnych spodniach i niebieskim
rybackim swetrze.
- Kogo my tu mamy? - Uśmiechnęła się do dzieci przez szybę samochodu. -
Przyjechaliście odwiedzić wujka? Cześć, Tracy. Pamiętasz mnie? Mój Boże,
wyrosłaś jak na drożdżach. Tommy będzie bardzo zazdrosny. Urósł tylko dwa i pół
centymetra przez rok.
Pamiętasz, jak mierzyliście się
na wybiegu dla psów?
Będziesz musiała zaznaczyć dla siebie nową kreskę.
- Nie czekając na odpowiedź Tracy, odwróciła się do Emmy z uśmiechem. - Witaj,
musisz być
nianią.
Jestem
Chloe Bennett. Mój mąż jest partnerem Rossa.
Na miłość Boską, Chloe, złap oddech - powiedział spokojnie Ross. - Niech was
przedstawię. To jest panna Emma Leigh. Zajmuje się dziećmi, ale nie jest nianią, tylko
ilustratorką Thomasa Hardy'ego.
Och, tylko nie stary Hardy - parsknęła lekceważąco Chloe. - Czy nikt nie przyjeżdża do
Dorchester z innych powodów? Zapraszam na kawę, Emmo. Myślę, że dobrze ci zrobi.
Chodźcie, dzieciaki. Możemy zjeść ciastka i wypić lemoniadę w kuchni. Tommy! Tod!
Chodźcie, chodźcie, gdziekolwiek jesteście... mamy gości! - Jej głos nabrał mocy
organów.
Dwaj mali chłopcy w jednakowych zielonych drelichowych spodniach i swetrach
wyłonili się zza bramy. Wyglądali jak zminiaturyzowane wersje swojej matki: jasnowłosi,
okrągli i przyjaźni.
Chodźcie się przejechać na naszej taczce - zaproponowali natychmiast, a Robin, Donna
i Tracy nie zwlekali z przyjęciem zaproszenia. Piątka dzieci zniknęła z widoku,
rozmawiając z zażyłością, którą dzieci osiągają tak łatwo i której dorośli im zazdroszczą.
Oranżada i ciastka czekają! - zawołała za nimi Chloe.
Nie było odpowiedzi.
Przyjdą, jak będą mieli na nie ochotę. - Wzruszyła ramionami.
Idę na operację - powiedział Ross.
Przyjdź do kuchni, jak skończysz - uśmiechnęła się do niego. - Zajmę się Emmą.
Wymienni ironiczne spojrzenia.
- Nie wątpię w to!
Kiedy poszedł do frontowych drzwi, Chloe uśmiechnęła się do Emmy.
Nie podobał ci się sposób, w jaki to powiedział, prawda? Trochę ironicznie. Masz z nim
jakieś kłopoty? Teraz ma raczej dość kobiet - to znaczy samotnych kobiet. - Uśmiechnęła
się do Emmy szelmowsko. - Ja, jako żona Edwarda, jestem oczywiście niegroźna. Nikt
nie zamieniłby Edwarda na Rossa!
Jestem pewna, że twój mąż byłby zachwycony, gdyby to usłyszał! - roześmiała się
Emma.
- Och, Edward wie - mrugnęła porozumiewawczo.
Poszły do kuchni. Chloe nastawiła wodę, wyciągnęła
puszkę domowych ciasteczek i filiżanki.
Mamy tylko kawę rozpuszczalną. Musimy oszczędzać.
Kto nie musi? - Emma pokiwała głowa ze zrozumieniem.
- Właśnie
-
westchnęła Chloe. -
A teraz opowiedz
mi o sobie i jak to się
stało,
ż
e zajmujesz się
dziećmi
Judith...
Emma opowiedziała o wszystkich swoich przygodach, a Chloe, robiąc kawę, słuchała z
wielkim zainteresowaniem.
Ross ma szczęście, że umiesz zajmować się dziećmi!
Ale wcale nie chciał, żebym została - odparła Emma.
No jasne, że nie! - Chloe powiedziała to tak, jakby to było oczywiste.
- Dlaczego? - spytała Emma z ciekawością.
Chloe otworzyła szeroko oczy.
- Nie wiesz? Mój Boże! Skoro tak, lepiej nie będę
ci mówić.
Emma poczuła falę narastającej wściekłości.
Zaczynam wariować od wszytkiego.
Ludzie ciągle robią jakieś aluzje, a potem nabierają
wody w usta... On chyba nie jest Sinobrodym, prawda?
O rany, nie - roześmiała się Chloe. - To nie jest żaden ukrywany skandal. Biedny stary
Ross! Coś ty sobie wyobrażała?
Skoro nikt nie chciał mi nic powiedzieć, tylko wyobraźnia mogła mi pomóc - zauważyła
Emma.
Do kuchni wpadły dzieci, trajkocząc jak sroki. Chloe zaczęła częstować je oranżadą i
domowymi ciasteczkami.
Jechałem na taczkach - oznajmił przejęty Robin. Donna przytuliła się do kolan Emmy
nic nie mówiąc, ale za to z błogim uśmiechem. Miała brudny nos i czarną smugę na
policzku. Jej oczy lśniły jak gwiazdy.
Zostaw ich tu, jak pójdziesz na zakupy - zaproponowała Chloe. - To żaden kłopot.
Jestem przyzwyczajona do biegających naokoło dzieci. Musicie też zjeść z nami obiad. W
piecyku mam zapiekankę.
Wystarczy dla wszystkich. Dla dzieci dorobię trochę makaronu z jabłkami. Lubicie kluski
z jabłkami, dzieciaki?
Dzieci przytaknęły chórem, a Chloe uśmiechnęła się.
No, to załatwione.
To bardzo miło z twojej strony - powiedziała Emma, czując coraz większą sympatię
do tej młodej kobiety.
Nonsens. Lubię gości. Dzięki nim życie jest ciekawsze.
Pogawędziły jeszcze chwilę, a dzieci skończyły ciastka i wybiegły z hałasem. Obie
kobiety sprzątnęły razem kuchnię przywracając ją do pierwotnego stanu.
Potem przyszedł Ross z Edwardem Bennettem i jego widok uprzytomnił Emmie, że
oto stanęła twarzą w twarz z najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała.
Chloe zachichotała widząc niedo-wierzanie na jej twarzy. Edward zarumienił
s
ię j z
uśmiechem wyciągnął rękę.
- Dzień
dobry. Bardzo mi przyjemnie, Ernmo.
Ross wszystko mi o tobie opowiedział.
Edward miał metr osiemdziesiąt wzrostu, włosy równie jasne, jak jego żona i szczupłą,
opaloną twarz gwiazdora filmowego. Błękitne oczy patrzyły spod gęstych, czarnych
rzęs, a rysy twarzy były regularne i cudownie rzeźbione. Emma nie zdziwiłaby się
wcale, gdyby okazał się próżny jak dziewczyna, ale był to mężczyzna nieśmiały i
cichy, o ujmującym uśmiechu i łagodnym głosie.
Wzruszające było uczucie, z jakim patrzył na Chloe proponującą mu filiżankę kawy.
Nie mogę, muszę lecieć. Pani Fry chce, żebym obejrzał jej pudla. Myśli, że ma
zapalenie płuć, ale moja diagnoza to lekki katar. To zwierzę jest bardzo
rozpieszczone. Szkoda, że nie miała dzieci.
Komu szkoda? - W głosie Rossa pełno było niechęci. - Pomyśl, jakie życie wiodłyby te
nieszczęsne stworzenia. Trzymałaby je zamknięte jak w złotej klatce! Ta kobieta to
idiotka.
- Jest pewnie samotna - powiedziała z przejęciem Emma. - Kobiety muszą mieć
kogoś do kochania.
- Czyżby? - Szare oczy spojrzały na nią z ironią.
Edward pocałował żonę i wyszedł.
Ja też muszę już iść - westchnął Ross. - Mam jeszcze kilka wizyt.
Jecie u nas obiad - poinformowała go Chloe.
- To już postanowione.
Widzę, że zawiązałyście już babski spisek, co? Dziękuję, Chloe. Jestem ci bardzo
wdzięczny. - Uśmiechnął się do niej. - Edward dał mi wolne popołudnie. Obiecałem
zabrać Emmę do Maiden Castle.
Zaopiekuję się dziećmi, gdy tam pojedziecie
- obiecała Chloe. - Nie musicie się śpieszyć. Pokaż jej całą okolicę. - Uśmiechnęła się do
Emmy. - Jesteśmy dumni z tych stron. To najpiękniejsze widoki w Anglii.
- Czemu nie? - Ross wzruszył ramionami. Wyszedł kuchennymi drzwiami, a Emma i
Chloe poszły do kliniki obejrzeć zwierzęta, które zatrzymano na noc.
Niektóre z nich spały, inne próbowały zwrócić na siebie uwagę, zwłaszcza czarny
szczeniak labrador, który oparł się łapkami o klatkę. Emma pochyliła się
nad nim.
Ciekawe, co mu jest? Wygląda całkiem dobrze. Na starej poduszce leżał kot, lekko
dysząc. Niedawno miał operację. Jeszcze widać szwy
- pokazała jej Chloe. - To zadziwiające, jak szybko zwierzęta wracają do siebie. Jutro
stąd wyjdzie, trochę osłabiony, ale w pełni sprawny. Ludzie znoszą wszystko
znacznie ciężej.
- Ale zwierzęta bardziej mnie wzruszają - przyznała Emma. - Są takie bezbronne, takie
oszołomione. Nie rozumieją, skąd się wziął ból, ani co się z nimi dzieje. Nie można do
nich przemówić i uspokoić, co tak bardzo pomaga ludziom i koi ich ból. Gdyby zwierzęta
mogły mówić!
- Nie powiedziałabyś tego, jakbyś miała papugę
- odparła ponuro Chloe. Otworzyła drzwi i od razu doleciał je ochrypły głos:
- Cześć, skarbie! Rozłup orzech, rozłup orzech...
Emma roześmiała się. Ruchliwa czerwono-zielono-
biała papuga podskakiwała bez przerwy na pręcie w rogu pokoju, a jej okrągłe oczy
chytrze im się przyglądały.
Twoja? - spytała.
Należała do mojego wuja - skrzywiła się Chloe.
- Po jego śmierci dostałam
Crackersa w spadku.
Czułam, że powinnam wziąć tego łajdaka, ale jest nieznośny. To zgroza, jakie on zna
wyrażenia. Oczywiście chłopcy go uwielbiają. A ja truchleję
na
myśl, że któregoś dnia popiszą się przed klientami powiedzonkami tego ptaszyska i
skompromitują mnie na wieki.
Podała papudze orzech. Ta przysunęła się bokiem, chwyciła go jedną łapą i zaczęła
oglądać, mówiąc:
- Ładny! Rozłup orzech, rozłup orzech...
Dzieci zdążyły jeszcze zobaczyć, jak ptak zajada orzech i oczarowane oglądały go ze
wszystkich stron. Crackers zaprezentował swój repertuar. Emma pojęła przyczynę obaw
Chloe. Gdy język zaczął stawać się barwniejszy, zabrała dzieci i kazała im bawić się na
podwórku z Tommym i Todem. Kiedy wybierała się na zakupy, Tracy poprosiła, by ją też
zabrała.
- Skoro masz ochotę - zgodziła się Emma.
Robin i Donna zajęli się zabawą w chowanego,
a one ruszyły do małego centrum handlowego. Emmę zachwyciły pieczołowicie
zachowane całe duże kwartały starego miasta. Każdy, kto czytał utwory Hardy'ego,
musiał rozpoznawać ulice, budynki, nazwy. Z przyjemnością poszła na Corn Hill i
popatrzyła na łukowate okna Antelope, starego zajazdu dla dyliżansów, który pojawił się
w kilkunastu książkach pod inną nazwą; potem powędrowała do kościoła Świętego Piotra,
innego słynnego symbolu miasta.
Tracy bardziej interesowały sklepy. Miała trochę własnych pieniędzy i była tym
niezwykle przejęta.
- Chyba kupię książkę - postanowiła.
Poszły do księgarni i Tracy starannie wybrała tom opowiadań dla dzieci. Emma dołożyła
książeczki dla Donny i Robina.
Robin lubi książki o samochodach - powiedziała Tracy z pogardą.
Myślę, że „ Opowieść o nieznośnym króliku" też mu się spodoba - odpowiedziała
ł
agodnie Emma.
W drodze powrotnej wstąpiły na chwilę do muzeum, podziwiając rekonstrukcję gabinetu
Hardy'ego, różne przykłady dziewiętnastowiecznych mebli, rolnicze narzędzia i wystawę
rzymskich pozostałości, wydobytych w pobliżu miasta. Tracy zmęczyła się po kilkunastu
minutach i zaczęła wiercić się niespokojnie.
- Idziemy? - spytała Emma.
Tracy przytaknęła gorliwie.
U Chloe zastały już Rossa i Edwarda Bennetta, którzy skończyli wizyty i niecierpliwie
czekali na posiłek.
- Myjcie ręce i chodźcie na obiad! Chyba wszyscy
na niego zapracowali.
Mięso było delikatne, a gęsty sos miał niezrównany smak. Kluski rozpływały się w
ustach i zostały natychmiast zmiecione przez głodną hordę. Pomimo olbrzymiej michy
kartofli z masłem i następnej, z młodą duszoną marchewką i brukselką, jedzenia ledwie
wystarczyło. Wszyscy mieli jeszcze ochotę na naleśniki z jabłkami.
- Mniam, mniam... - Robin westchnął w ekstazie.
- Podobasz mi się, ciociu Chloe. -
Jego pełen
namaszczonej powagi ton rozśmieszył wszystkich.
Dziękuję, Robinie - odrzekła konspiracyjnie Chloe. - Ty mi się też podobasz. Lubię
chłopców, którzy mają zdrowy apetyt.
Czy mnie też masz na myśli? - wtrącił niewinnie Ross.
No nie, zachowujesz się jak prosię - rzekła z wyrzutem widząc, jak wręcz wylizuje
talerz. - Za to wstrętne zachowanie masz nam teraz zrobić kawę!
Nie mam ochoty się ruszać po takim jedzeniu
- zaprotestował.
-
W dodatku nie wiem, skąd
wezmę
energię
na wlezienie na Maiden Castle po
południu.
Maiden Castle? - Edward przerwał swoją milczącą kontemplację pustego już talerza. -
Będziesz w tamtych stronach? Mógłbyś przy okazji obejrzeć konia Joe Winga?
Znowu kuleje.
Spodziewałem się tego. Chwile przyjemności nigdy nie trwają długo - jęknął Ross. -
Dobrze, załatwię to.
Po kawie dzieci znikły gdzieś razem, a Ross i Emma ruszyli wolno, oglądając
okolicę. Minęli ciemny, posępny Maumbury Ring. Wywarł na Emmie nieprzyjemne
wrażenie.
Co to takiego? - zapytała.
Nie jestem całkiem pewny, ale słyszałem, że to pozostałość kamiennego kręgu z
epoki kamienia. Rzymianie wykorzystali go na teatr, w zboczach wyżłobili ławy dla
widzów. Łatwo im poszło, ta trawa kryje kredową skałę. Zobaczyli wyraźnie rysujące
się na tle nieba imponujące ruiny Maiden Castle.
Pomyśl tylko - rzekła Emma w zamyśleniu - jak wysoko musiały się pierwotnie wznosić
te mury. Przez dwa tysiące lat warunki atmosferyczne bardzo je przecież zniszczyły.
Rzeczywiście. - Ross zdawał się być zaskoczony tym odkryciem i spojrzał na nią z
nagłym zainteresowaniem. - Jakoś nigdy dotąd nie przyszło mi to do głowy.
Dojechali wiejską zakurzoną drogą do prowizorycznego parkingu. Odtąd zaczynała się
trasa do Castle. Kilku odważnych turystów wspinało się nią na wały.
Trasa prowadziła ostro pod górę, ale przyjemny wiaterek ułatwiał wspinaczkę. Z wałów
mieli piękny, rozległy widok na okolicę.
Jak tu wspaniale - zachwyciła się Emma. - Ma się takie głębokie poczucie związku z
przeszłą historią.
Tak, to nawiedzone miejsce, pomimo swego piękna - dodał Ross.
Nie chciałabym spędzić tu nocy - wstrząsnęła się Emma. - Prześladowałyby mnie głosy
duchów.
To tylko wiatr, moja panno - uśmiechnął się pobłażliwie Ross. - Słowa nawiedzony
użyłem w przenośni. Myślałem o tym, że przypominają się tu chwile, o których
chcielibyśmy zapomnieć... dawne nieszczęścia, zapomniane tragedie.
Emma uparcie trwała przy swoim.
Tak czy siak, nocą nie zaciągnąłbyś mnie tu końmi. Nie ma tu budowli, ale atmosfera
jest znacznie bardziej mroczna niż w starych zamczyskach.
Ach, wy kobiety ubóstwiacie miłosne tragedie - żartował z niej Ross, spoglądając na
zegarek. - Przykro mi, ale musimy się pospieszyć. Mam jeszcze obejrzeć konia Joe
Winga. Po wizycie na farmie wrócili do Dorchester po dzieci.
Zostańcie na herbacie - zapraszała serdecznie Chloe.
Dziękuję za zaproszenie, ale Edie już na nas czeka - odmówiła Emma. - Jestem ci
bardzo wdzięczna za wszystko, co zrobiłaś. To był wspaniały dzień.
Przyjedźcie znowu jak najszybciej - nalegała Chloe przed odjazdem.
Kiedy zbliżali się do wsi, minęli park ogrodzony wysokim płotem, który zwrócił
uwagę Emmy. Przez otwartą żelazną bramę dostrzegła piękne trawniki, dęby i
bukową aleję. Już miała zapytać Rossa, gdy ujrzała wśród drzew dom i od razu
rozpoznała Queen's Daumaury, w całej swej krasie, oświetlony zachodzącym
słońcem.
Zbliżając się do wąskiego zakrętu, tuż za mostkiem, musieli zwolnić, by przepuścić
nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, zmierzający niechybnie do Queen's
Daumaury. Była to wspaniała, lśniąca limuzyna. Za kierownicą siedział szofer, z
tyłu starszy mężczyzna, a obok niego widniała znajoma blond główka.
Amanda wychyliła się i pomachała Rossowi, który kiwnął uprzejmie głową. Starszy
pan rzucił obojętne spojrzenie i odwrócił wzrok. To musi być ten tajemniczy Leon
Daumaury, pomyślała Emma. Jak na wieści o jego bogactwie i potędze wydawał się
boleśnie schorowany i stary.
Kto to był? - zapytał zaciekawiony Robin z drżeniem w głosie.
To dziadek, głuptasie - odpowiedziała obojętnie Tracy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Emma, zupełnie zaskoczona, spojrzała na Rossa z pełnym niedowierzania pytaniem w
oczach, ale ten wpatrywał się spokojnie w drogę i wydawało się, że nic do niego nie
dotarło.
Ponieważ w tym momencie ich samochód przyspieszył znacznie, nie zdążyła zapytać,
co Tracy miała na myśli. Robin zaczął mowę, której Emma nie dosłyszała, po czym jego
głos zagłuszył pełen przejęcia okrzyk Donny:
- Patrzcież
Swój malutki paluszek wycelowała w niebo. Spojrzeli w górę i w pełnym kontemplacji
milczeniu podziwiali sowę płomykówkę, która oderwała się od szczytowej ściany starej
stodoły. Zapadał zmierzch, poszarzałe niebo ozdabiały różowe pasma, głosy ptaków
brzmiały coraz senniej.
Huu, huu - zahuczała Donna.
Sowy jedzą myszy i zostawiają tylko nóżki i ogonki - oświadczył z powagą Robin.
Prawda - potwierdził Ross. - Sowy zwijają w kulki wszystkie resztki, których nie zjadły i
zostawiają je.
Bardzo dobry zwyczaj - zainteresował się Robin.
Też bym tak chciał. - Tu spojrzał z ukosa na Tracy.
Gdyby kazali mi jeść kleistą owsiankę...
Tracy stanęła w pąsach, patrząc na niego z wściekłością.
Nie zaczynaj znowu!
Dojeżdżamy do domu - zawołała Emma pospiesznie. - Ciekawe, co Edie zrobiła na
kolację? Wspominała coś o kartoflach pieczonych w mundurkach.
Mniam, mniam... - zamlaskał Robin z zachwytem, przymykając oczy.
I zupie pomidorowej - uzupełniła Tracy.
Supa... - przytaknęła Donna. - Dla mnie.
Dla nas wszystkich, głuptasie - z naganą w głosie rzekła Tracy.
- Właśnie, że dla mnie - upierała się Donna.
Samochód skręcił na drogę do Rook Cottage.
Dzieci przestały
się sprzeczać i zaczęły w skupieniu wypatrywać domu. Bystre
oczka Robina pierwsze dostrzegły oświetlone okna.
- Jesteśmy w domu, jesteśmy w domu! -
wydzierała
się
Tracy tańcząc na ścieżce, a pozostała dwójka
usiłowała dotrzymać jej kroku.
W drzwiach pojawiła się rozpromieniona Edie.
- Jesteście,
moje kochaniutkie. Chodźcie, chodźcie,
kolacja już czeka.
Emma zabrała dzieci do łazienki, żeby się umyły
i uczesały, a kiedy wróciły do
kuchni, Edie
właśnie nalewała gorącą zupę pomidorową.
- Ogień
w kominku właśnie rozgorzał
-
oznajmiła
Edie.
-
Może
zjecie przy nim kolację? Stół
już
przesunęłam.
Zasiedli przy stole w miłym cieple płonących w kominku szczap. Deszcz zacinał w
okna, wiatr hulał w gałęziach drzew. Świat na zewnątrz wydawał się groźny i
nieprzychylny. Tu, wewnątrz, było bezpiecznie, ciepło, przytulnie.
Ross zszedł kilka minut później, świeżo umyty i uczesany, w czerwonym swetrze,
jasnych spodniach i zastał ich tak przy kolacji, pełnych radosnego zadowolenia.
Stanął w drzwiach, przypatrując się im. Dzieci jadły zupę, spoglądając raz po raz to
na wielki półmisek jajek z boczkiem pośrodku stołu, to na migotające płomienie
szczap. Twarz Emmy, także świeżo umyta i bez makijażu, była delikatnie zaróżo-
wiona i promienna jak twarzyczki dzieci. Jej brązowe oczy spoglądały marząco.
Uniosła wzrok na widok zbliżającego się Rossa. Jej twarz mimowolnie rozjaśnił uśmiech,
ale nie otrzymała uśmiechu w odpowiedzi. Przeciwnie, jego dziwnie spięta twarz
ś
ciągnęła się jeszcze bardziej, a brwi zmarszczyły.
Coś nie tak? - spytała w duchu samą siebie. Dlaczego wygląda na takiego wściekłego?
Co się niogło stać?
- Siadaj i jedz zupę, póki nie wystygła
-
zaprosiła
go uprzejmie.
Usiadł i wziął łyżkę. Uśmiechnął się do Tracy, biorąc chleb, który mu podała.
- Edie go upiekła - oświadczyła Tracy.
Ugryzł kęs i głośno wyraził swoje uznanie dla jego smaku i zapachu, czym niezwykle
usatysfakcjonował dzieci. Edie niewątpliwie stała się już ich ulubienicą.
Po objedzeniu się pieczonymi kartoflami z masłem, zapiekanką z jajek, boczku i sera,
naleśnikami z bananami i kruchymi ciasteczkami, Emma zabrała całą trójkę do łóżek.
Edie wyprosiła zaszczyt asystowania przy kąpieli i opowiedzenia bajki na dobranoc.
- Ale niestlasnej -
szepnęła zaniepokojona Donna.
Edie zapewniła ją uroczyście, że na pewno niestrasznej.
Emma zeszła do kuchni. Ross zajęty był właśnie sprzątaniem ze stołu. Bez słowa
zaczęła mu pomagać, potem razem pomyli naczynia. Zasiedli przy kominku. Emma
starannie cerowała sweterek Robina. Ross zagłębił się w swoich papierach, wypełniając
je ze zmarszczonym w skupieniu czołem.
Edie, po przyjściu, pochowała z powrotem talerze i garnki, odwracając wstydliwie
głowę, gdy Rossowi zdarzyło się na nią spojrzeć.Potem szepnęła, że idzie do łóżka i
zniknęła, zanim zdołali odpowiedzieć dobranoc.
- Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek przywyknie do
mnie
-
odezwał
się
Ross z wyrazem rozbawienia
w oczach.
Wtem zadzwonił telefon. Zanim Ross podniósł się z krzesła, Emma podniosła
machinalnie słuchawkę. Natychmiast rozpoznała ten głos i zjeżyła się cała słysząc
wyniosłe: „ Chcę mówić z Rossem".
Bez słowa oddała słuchawkę Rossowi, który rzucił jej badawcze spojrzenie, i
wyszła z pokoju. Odnalazła spodenki Donny i obejrzała dziurę na kolanie. Wycięła
dwie okrągłe łatki ze swoich starych, zniszczonych spodni i usiadła w kuchni, aby
je przyszyć. Spodenki Donny były różowe, dżinsy Emmy niebieskie, ale w rezultacie
kolory świetnie pasowały.
Usłyszała, jak Ross pobiegł na górę, po czym zbiegł w pośpiechu. Pojawił się w
drzwiach, kończąc nakładać wypchaną marynarkę z tweedu i prochowiec.
- Muszę wyjść - oznajmił zwięźle.
Emma kiwnęła głową potakująco, bez słowa komentarza. Jego twarz znowu miała
ten niemiły, ironiczny grymas. Czuła na sobie jego potępiający wzrok i zachodziła w
głowę, czym mu się tym razem naraziła. I co za nie cierpiącą zwłoki wiadomość
przekazała mu Amanda? Czy zdarzył się jakiś nagły wypadek i potrzebowała go
jako weterynarza? A może raczej jako mężczyzny?
W pół godziny później, po uprzątnięciu i zabezpieczeniu kominka, sama udała się
do sypialni. Dzieci spały spokojnie. Edie wysunęła głowę ze swego
pokoiku, jeszcze raz szepnęła dobranoc i zniknęła. Emma wzięła długą, gorącą kąpiel i
poszła do łóżka. Ale nie mogła zasnąć, wstała więc i zabrała się do wstępnych szkiców
kilku ilustracji, głównie z pamięci wspomaganej kilkoma pocztówkami, kupionymi w Do-
rchester. Postanowiła, że następnym razem zrobi w mieście kilka dokładnych szkiców z
natury.
Po godzinie pracy udało się jej wreszcie zasnąć, ale w trzy godziny później obudził ją
Ross. Potknął się na schodach i zaklął cicho. Chyba nie jest pijany, pomyślała. Spojrzała
na zegarek przy łóżku, szeroko ziewając. Druga w nocy? Gdzież on się, u licha,
podziewał do tej pory? Amanda Craig musi mieć ogromną siłę przekonywania.
Nic mi do tego, powiedziała sobie stanowczo Emma, opadając z powrotem na poduszkę.
Może sobie włóczyć się przez całą noc! Ostatecznie to on będzie niewyspany, a nie ja.
Jednak następnego ranka dała upust swoim uczuciom. Najpierw zabrała dzieci na długi
spacer po lesie, gdzie nazbierali jeżyn na ciasto z jeżynami i jabłkami. Edie poszła na
całe przedpołudnie pomagać siostrze. Ross pracował w terenie, ale niespodziewanie
wpadł po drodze do domu na lunch.
Emma, przygotowująca właśnie jagnięce kotlety w sosie miętowym, aż jęknęła ze zgrozy,
widząc go w drzwiach.
Dlaczego słowem nie wspomniałeś, że wpadniesz na lunch? Przygotowałam kotlety
tylko dla nas czworga. Czy wystarczą ci kiełbaski? - zapytała, przeszukując rozpaczliwie
spiżarnię.
Mogę iść na lunch do Dorchester - warknął, obracając się na pięcie.
Nie wygłupiaj się - ucięła. - Jak już tu jesteś, zjesz z nami bez gadania, ale bądź
uprzejmy uprzedzać mnie w przyszłości. Nie znoszę być zaskakiwana z pustą spiżarnią.
Gdy dzieci jadły kotlety, usmażyła mu raz dwa kilka kiełbasek, do tego było puree z
ziemniaków i marchewka z groszkiem. Ciasto prosto z pieca wzbudziło okrzyki
zachwytu. Ross z zadowoleniem wziął ogromny kawał.
- Uwielbiam leśne owoce -
oznajmił.
-
To zbrodnia
pozwolić
marnować
się
takiej ilości darów natury.
Pewnego ranka zabiorę
was, dzieci, na grzyby i nauczę
odróżniać, które są jadalne, a które trujące.
Potem dzieci pobiegły bawić się w ogrodzie, a Emma wzięła się do zmywania. Ross
tkwił w drzwiach, przyglądając się jej i ziewając.
Jestem zmęczony.
Nic dziwnego - stwierdziła z ironią.
O co ci chodzi? - uniósł pytająco brwi.
Jak się przesiaduje nocami u dziewczyny...
- Emma nie zdołała powstrzymać
języka. O mój
Boże, pomyślała, ten mój niewyparzony jęzor! Czy
nigdy go nie okiełznam?
Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytał uprzejmie po chwili milczenia. - Spałaś już,
kiedy wróciłem.
Jak spadasz ze schodów, to musisz się liczyć z tym, że obudzisz innych - rzuciła
sucho.
Słuchaj no, panno Leigh - rzekł cicho i dobitnie.
- Jesteś
tu po to, żeby pilnować
dzieci, a nie mnie
przez calutką
dobę. O której wychodzę
i o której
wracam, to tylko moja sprawa, nikt nie ma prawa do
tego się wtrącać. Zrozumiano?
Dokładnie - odparła, cała w pąsach.
To świetnie - odwrócił się i szybko wyszedł. Emma usłyszała, jak odjeżdża i
automatycznie wytarła ręce w fartuch. Miała ochotę zawyć. Sprawił, że poczuła się
jak wścibska jędza, a najgorsze było to, że W zasadzie miał rację. Nie miała
ż
adnego prawa komentować jego postępowania. Po co w ogóle otworzyła usta?
Czy nigdy nie nauczy się być dyskretna i trzymać język za zębami?
Po południu wyruszyła na herbatkę do pani Pat. B^die nieśmiało, ale nieustępliwie
przypominała o zaproszeniu. Dzieci, wystrojone odświętnie, biegły przodem w
podskokach, a Emma z Edie kroczyły za nimi z wolna.
Kiedy dochodziły do zajazdu, minęła ich znajoma lśniąca limuzyna Leona Daumaury.
Dzieci gapiły się na nią z otwartymi buziami. Edie wytrąciło to z równowagi i przerażona
dyszała z otwartymi ustami jak ryba wyrzucona z wody. Emma zachmurzona,
zastanawiała się, co robić, ponieważ samochód zwolnił, a w końcu zatrzymał się. W śro-
dku siedział stary mężczyzna i przypatrywał się dzieciom, zaciskając obie dłonie na
złotej gałce mahoniowej laski.
Emma przyłączyła się do dzieci i położyła opiekuńczo rękę na ramieniu Tracy.
Wyczuwała, że z całej trójki właśnie ona najbardziej przeżywa to spotkanie,
przypomniała sobie ton głosu Tracy po spotkaniu tego starego mężczyzny poprzedniego
dnia. Emma przygotowała się na najgorsze. Czyżby naprawdę był to dziadek dzieci? To
tłumaczyłoby zainteresowanie Amandy Rossem. Przypuśćmy, że ten nieobecny
archeolog, ojciec dzieciaków, jest synem Leona Daumaury. Ale Judith powiedziała, że
nikt z najbliższej rodziny jej męża nie żyje. Kłamała rozmyślnie, czy po prostu wymazała
ten fakt z pamięci? Ale jeżeli jej mąż nazywał się Daumaury, dlaczego, u licha,
przedstawiła się jako pani Hart? Zaraz, zaraz, chyba nie jest to takie trudne do
wytłumaczenia? To jasne, że musiała tu mieć miejsce jakaś potężna rodzinna kłótnia.
Najprawdopodobniej mąż Judith zmienił nazwisko^ żeby całkiem przeciąć rodzinne więzy i
Emma przypuszczała, że wie, o co poszło.
Człowiek tak bogaty, jak Leon Daumaury, mógł bezwzględnie potępić syna za
małżeństwo, którego zupełnie nie aprobował. Emma domyślała się, widząc
wyniosłą, lodowatą pychę na twarzy starego mężczyzny, że był to człowiek, który
bez wahania odtrąciłby syna zamierzającego poślubić kogoś tak zwyczajnego i
bezpretensjonalnego jak Judith.
Tracy wpatrywała się płonącymi oczami w starca z wyrazem zaciętego uporu na
swej małej twarzyczce.
I nagle Emma ujrzała, w przebłysku jasnowidzenia, zadziwiające podobieństwo
między nimi - coś w kształcie oczu, nieustępliwym zarysie szczęki, linii nosa i ust.
Coś nieokreślonego, niemniej wyraźnie dostrzegalnego.
W głębi serca poczuła ogromną ochotę wybuchnąć głośnym śmiechem. To było
niezwykle zabawne, obserwować to dziecko i starca stojących naprzeciw siebie z
jednakowym wyzwaniem w oczach. Między nimi było ponad sześćdziesiąt lat
różnicy, ale zachowywali się tak samo.
Robin, przekrzywiając głowę, zapytał spokojnie rzeczowym tonem dorosłej osoby:
- Czy to naprawdę jest mój dziadek, Emmo?
Starszy pan, jakby przestraszony czy rozgniewany,
pochylił się do przodu i bez słowa dotknął laską ramienia szofera. Samochód
ruszył, a starszy pan nawet się nie obejrzał.
Emma spojrzała najpierw na Robina, potem na Tracy.
- O to musisz zapytać wujka Rossa, Robinie.
- Wujek Ross nigdy o tym nie mówi. - Głos Tracy był bez wyrazu. Dlaczego
nie? - dopytywał się Robin.
Dlatego, że nie - odparła Tracy niezbyt pewnie. Pani Pat wybiegła im na spotkanie z tak
idealnie
obojętnym wyrazem twarzy, że Emma natychmiast pojęła, iż musiała dokładnie
obserwować to dziwne spotkanie z ukrycia.
No, już jesteście - zawołała radośnie. - Wchodźcie, wchodźcie, musicie spróbować mojej
babki marmur-kowej. Zrobiłam babkę marmurkową specjalnie dla moich małych gości.
Babkę marmurkową? - powtórzył Robin. - A co to takiego?
Na pewno będzie ci smakować - zapewniła pani Pat, biorąc go za rękę i mrugając do
Emmy. - Jest we wszystkich kolorach tęczy.
Nie było w tym przesady. Ciasto, stojące na stole, było pokryte różowym lukrem
nakrapianym czekoladą. Po przekrojeniu ukazało się mnóstwo kolorów. Dzieci były
zachwycone, łakomie spoglądając na ciasto.
Później, kiedy bawiły się na podwórku, a pani Pat dolewała herbaty, Emma miała ochotę
wypytać ją dokładnie o stosunki rodzinne łączące dzieci z Leonem Daumaury. Poznała
jednak tutejszych mieszkańców na tyle, że zdawała sobie sprawę, iż każde bardziej
dociekliwe pytanie napotka na mur milczenia. Będą mieli za złe jej ciekawość i nie zrobią
nic, by ją zaspokoić. Gdyby Judith i Ross uznali za stosowne wtajemniczyć ją w ich
związki z Leonem Daumaury, powiedzieliby to sami. Zresztą Ross miał wczoraj
znakomitą okazję, by jej to wyjaśnić. A to, że jej nie wykorzystał, mówiło samo za siebie.
To jasne, że chciał, aby nie była w to wciągnięta. Dotyczyło to tylko rodziny, a ona do
niej nie należała. Potrafiła zaakceptować takie rozumowanie.
Edie pierwsza spostrzegła nieobecność Donny. Do Emmy doszły jakieś krzyki, wyjrzała i
zobaczyła dwójkę dzieci i Edie wyraźnie zaniepokojonych. Tylko dwójka? Natychmiast
wybiegła i usłyszała ich wołanie:
Donna... Donna, gdzie jesteś?
Bawiliśmy się w chowanego... - wyrzuciła z siebie Tracy, gdy Emma do nich
dobiegła. - Donna schowała się i nie możemy jej teraz znaleźć!
Edie była półprzytomna z przerażenia.
Nie powinnam była im pozwolić... Nie powinnam była spuszczać jej z oka, taką małą
myszkę. - Ze zdenerwowania nie mogła mówić.
Na pewno nie poszła daleko - uspokajała ją Emma. - Rozbiegnijmy się i wołajmy.
Może Donna, dumna z tego, że nie mogą jej znaleźć, przyczaiła się w swojej
kryjówce? Była taka malutka, że trudno byłoby ją dostrzec, gdyby siedziała bez
ruchu.
Rozbiegli się nawołując. Szukali wszędzie: wzdłuż dróżki, zaglądając do innych
domów, nawet przetrząsając lasek, chociaż było mało prawdopodobne, żeby tam
doszła. Edie odchodziła od zmysłów, nawet Tracy zaczęła się niepokoić. Emmie
przyszło do głowy, że właściwie należałoby zawiadomić Rossa i zorganizować
systematyczne poszukiwania, bowiem wkrótce zapadnie zmierzch, a Donna była
taką kruszyną.
I nagle ją ujrzała. Mała, na samym środku łąki, zapomniawszy o całym świecie,
zbierała dmuchawce i dmuchała z zapałem, przyglądając się, jak lecą w cztery
strony świata. Gaworzyła radośnie przy tym zajęciu.
Co za ulga! Emma przymknęła oczy, szepcząc dziękczynną modlitwę. Gdy je
otworzyła, w miejsce ulgi pojawiło się przerażenie - dostrzegła coś, co w pierwszej
chwili uszło jej uwagi. Po przeciwnej stronie łąki, tyłem do bawiącego się dziecka,
stał potężny byk i z pochylonym łbem wpatrywał się w las.
Emma przygryzła wargi, starając się zebrać myśli. Nie wolno jej było zawołać Donny,
krzyk zwróciłby uwagę zwierzęcia. Musi sama dotrzeć do Donny bez zwracania uwagi
byka. Ruszyła w stronę bramy zastanawiając się, jak dziecko dostało się na łąkę.
Przecisnęło się pod ogrodzeniem czy wspięło się na nie?
Ostrożnie pokonała bramę i wolno zbliżyła się do dziewczynki. Była tuż koło niej, gdy mała
ją spostrzegła. Już, już miała wydać okrzyk powitalny, gdy Emma, potrząsając głową
przecząco i podnosząc palec do ust, powstrzymała ją od tego. Twarzyczka Donny
rozjaśniła się w uśmiechu, była przekonana, że to dalszy ciąg gry w
chowanego. Emma
wzięta ją na ręce i z wieJką ostrożnością ruszyła z powrotem w stronę ogrodzenia.
Złośliwość losu dopadła je, gdy miały jeszcze spory kawał do bezpiecznej strefy.
Przeleciały nad nimi dwie wrony, kracząc zawzięcie. Donna roześmiała się głośno.
Emma obejrzała się i ze zgrozą ujrzała, że byk się obrócił. Jego małe, czerwone oczka
zapłonęły wściekłością na ich widok, z nozdrzy buchnęła para, a łeb pochylił się ku
ziemi.
Nie czekając dłużej, rzuciła się do ucieczki, krępowana ciężarem Donny. Ta, nieświadoma
niebezpieczeństwa, zaśmiewała się radośnie. Przerażenie dodało Emmie sił. Biegła tak
szybko, jak jeszcze nigdy w życiu, tuląc do siebie dziecko z całej mocy. Za nią pędził byk,
wkrótce będzie deptał jej po piętach. Czyżby to jej oddech dobywał się z niej z takim
wysiłkiem i głośnym świstem?
Donna także wyczuła już niebezpieczeństwo. Jej małe ciałko przylgnęło z całych sił,
rączki objęły mocno.
- W porządku, kochanie -
poklepała ją
Emma
uspokajająco, chociaż
sama wcale nie miała pewności,
ż
e uda się
im dotrzeć
do ogrodzenia na czas. -
Nie
ma się czego bać.
I nagle wyrosła przed nimi brama. Rzuciła się do niej, myśląc tylko, jak wsadzić
Donnę na bezpieczną wysokość.
Nie pamiętała, co się stało potem. Wiedziała tylko tyle, że najpierw znajdowała się
po złej stronie bramy, z wściekłym bykiem za plecami, za chwilę lądowała już po
drugiej stronie, amortyzując rękami upadek, a byk, w bezsilnej złości, szturmował
przeszkodę.
Z trudem łapiąc oddech obmacała Donnę.
- Nic ci się nie stało, skarbie?
- Emma jest cała bludna! - zaśmiewała się mała.
Nagle obok nich z piskiem zahamował samochód.
Oszołomiona Emma zobaczyła wyskakującego Rossa, który dopadł jej ze zbielałą
twarzą. Przyklęknął i wodził oczami od dziecka do dziewczyny, potem do byka,
wściekle walącego kopytami w ziemię po drugiej stronie bramy.
- Mój Boże, co się stało?
Lepiej nie pytaj... - Emma próbowała się uśmiechnąć. Jak przez mgłę czuła, że po
ręce cieknie jej krew. Zastanawiała się leniwie, skąd się wzięła.
Skaleczyłaś się w rękę. - Ujął ją za ramię, szukając rany.
To tylko zadrapanie - odparła lekceważąco, jednak z pewnym zdziwieniem
stwierdzając, że sprawia jej przyjemność widok pochylonej nad nią jego twarzy i oczu
wpatrujących się w nią, tym razem bez wrogości.
Ta kłowa nas goniła - oznajmiła niepewnie Donna.
- Naprawdę? To dopiero - stwierdził ponuro Ross.
Emma spojrzała na niego i skrzywiła się. To wszystko moja wina. Tak mi przykro.
Powinnam była pilnować ich jak oka w głowie.
Wiem, jak do tego doszło - wyjaśnił. - Pani Pat zadzwoniła do mnie. Ruszyłem
natychmiast. Nie ma w tym niczyjej winy - dzieci zawsze gdzieś łażą, nikt nie jest w
stanie upilnować naraz całej trójki.
Emma jest cała bludna. - Donna nie omieszkała donieść tego godnego ubolewania
faktu Rossowi, który uosabiał dla niej męski ład i porządek.
Emma roześmiała się mimowolnie.
- Jestem niegrzeczna - przyznała beztrosko.
Ross pomógł jej się podnieść.
Odwiozę was do domu. Wyobrażam sobie, jak cię bolą nogi po takim sprincie przez łąkę
z Bonapartem za plecami.
Ten byk naprawdę tak się nazywa? - zachichotała Emma na myśl, jak to imię
znakomicie pasuje do zwierzęcia.
Oczywiście, w skrócie Nappy. Aha, jest już Tracy. Zaraz wyślemy ją z dobrymi wieściami
do pani Pat i Edie. Pewnie umierają z niepokoju.
Tracy zmierzyła Donnę twardym, potępiającym spojrzeniem.
Gdzieś ty była? Dostaniesz lanie. Wszyscy szukamy ciebie od godziny, Edie płacze jak
fontanna... Pani Pat powiedziała, że jak fontanna - dodała sztywno, widząc spojrzenie
Rossa.
Pędź z powrotem i daj znać, że znaleźliśmy Donnę całą i zdrową - pogonił ją. - Poproś
Edie, żeby Robina i ciebie natychmiast zaprowadziła do mojego domu. Już najwyższa
pora na mycie i do łóżek. Mieliście dzisiaj znowu męczący dzień.
Dlaczego Emma jest cała wymazana na czarno? - dopytywała się Tracy. - Wpadła do
kałuży czy co?
Tak. A teraz zmykaj - uciął Ross. Tracy pobiegła w końcu, choć niechętnie. Ros»
wsadził Donnę do samochodu, a Emma usiadła obok niej, czując cały czas lekki smród.
- Obawiam się, że tę woń obory wydzielasz ty sama - zauważył taktownie Ross,
widząc, jak dziewczyna z odrazą marszczy nos.
Przyjrzała się swojej najlepszej, czarno-czerwonej sukience w kratkę. Jęk grozy i
ż
alu wydarł się z jej ust, gdy ujrzała, jak ją wybrudziła przy upadku, a potem jęk
obrzydzenia, gdy stwierdziła, w co upadła.
- Chyba będę musiała zedrzeć z siebie skórę, żeby się pozbyć tego zapachu -
powiedziała z udręką.
- Moje rajstopy są zupełnie na nic, a pantofle... lepiej nie mówić!
- Nie przejmuj się
-
zachichotał
Ross.
-
Jeszcze
jedno doświadczenie więcej, a poza tym można powiedzieć, że przeszłaś chrzest
bojowy. - Oczy mu błysnęły, gdy spostrzegł oburzenie na jej twarzy.
- Wiesz, życie na wsi nie jest tak czyste i higieniczne jak w mieście. Tu nie można
odizolować się od natury. Przypuszczam, że jedyną niemiłą wonią
w mieście są wyziewy spalin. Ja osobiście wolę jednak zapach obory lub stajni, no,
ale gusta są różne.
- A Emma biegła i biegła
-
wrąciła się
nagle
Donna, pełna podziwu. -
A potem przeskoczyłyśmy
blamę.
Ross rzucił Emmie spojrzenie w lusterku samochodowym.
No, no, nasza mała, dzielna bohaterka - wymruczał.
Och, przestań! - zarumieniła się.
Po dotarciu do domu Ross zajął się Donną, która była stosunkowo czysta i nie
miała żadnych zadrapań. Emma instynktownie chroniła ją podczas przeskaki-
wania przez bramę. Teraz poszła szorować się do łazienki, a mała, pod opieką Rossa,
chlapała się w miseczce pod kuchennym kranem.
Kiedy zeszła dużo później, wyszorowana do białości, w dżinsach i swetrze, niosła małą,
starannie zawiniętą paczkę z brudnym ubraniem.
- Muszę
to natychmiast uprać.
Im szybciej, tym
lepiej.
Ross przyglądał się jej ze złośliwym rozbawieniem.
Miejska elegantka z ciebie!
Zauważyłam, że ty też bardzo dokładnie myjesz się po zawodowych odwiedzinach w
chlewach - odcięła się.
Po prostu zdrowy rozsądek. - Wzruszył ramionami. - Wymogi higieny.
Nie wmówisz mi, że naprawdę przepadasz za wonią gnoju - upierała się
niedowierzająco.
Nie, jeżeli ja ją wydzielam - roześmiał się bezczelnie.
- Tego się spodziewałam - rzekła z tryumfem.
Podszedł bliżej i spojrzał jej w twarz, na czystą,
zdrową, zaróżowioną skórę, w szeroko otwarte brązowe, pełne ciepła oczy, na wydatne
różowe usta i zaokrąglony podbródek.
- Pachniesz teraz o wiele przyjemniej. -
Wciągnął
w nozdrza zapach soli kąpielowych i talku. -
Jak cały
ogród.
Emma stała bez ruchu, jakby zahipnotyzowana spojrzeniem jego szarych oczu.
- Dzięki - rzekła w końcu ochryple, z wysiłkiem.
Jego twarz przybliżyła się jeszcze bardziej, jakby
bezwiednie, ich oczy nie mogły się od siebie oderwać. Wtem dobiegł ich z podwórka
głos Edie i kroki biegnącego Robina. Czar chwili prysnął. Odskoczyli od siebie, oboje
zmieszani. Emma zabrała Donnę spod kranu, a Ross ruszył na spotkanie przybyłych.
Wszystko potoczyło się jak zwykle.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Nie omówiliśmy jeszcze spraw pieniężnych
-
zaczął
Ross następnego dnia. Razem z Emmą, ramię
przy
ramieniu, zgodnie przycinali róże. Edie zabrała dzieci
na spacer do pani Pat.
Emma zmarszczyła brwi.
Sprawy pieniężne? - Od razu skojarzyła je z wypadkiem samochodowym. - Wydaje mi
się, że Judith powinna skontaktować się z moją firmą ubezpieczeniową. Dzięki Bogu,
moje ubezpieczenie pokrywa wszystko.
Nie chodzi o Judith, tylko o ciebie, głupolu - uśmiechnął się.
O mnie? - Nic nie rozumiała. - Przecież nic mi się nie stało!
Pieniądze za opiekę nad dziećmi - tłumaczył cierpliwie. - Tygodniówka, zapłata -
jakkolwiek to nazwać. Ze swoich obowiązków wywiązujesz się znakomicie, Judith będzie
ci bardzo wdzięczna. Widziałem się z nią wczoraj i prosiła, żebym to z tobą uzgodnił.
Prosiła też, żebyś określiła sumę.
Ależ ja nie chcę żadnych pieniędzy - zaprotestowała zdumiona.
Co za bzdura! Musisz dostać pieniądze. Dlaczego masz pracować za darmo?
Z dwóch powodów - oznajmiła spokojnie. - Po pierwsze, czuję się odpowiedzialna za
spowodowanie wypadku. A po drugie, to ja powinnam wam zapłacić za najwspanialsze
wakacje w moim życiu. Mam za darmo mieszkanie i jedzenie, mnóstwo wolnego czasu i
przyjemność zajmowania się trójką uroczych dzieci. Od lat nie miałam tylu przyjemności
naraz.
Wiesz, że jesteś zadziwiającą dziewczyną? - Przyglądał się jej jak naukowiec rzadkiemu
okazowi owada pod mikroskopem. - Czy aby na pewno jest to twoje ostatnie zdanie w
tej sprawie?
Oczywiście - zapewniła go.
W porządku, zostawmy na razie ten temat.
- Wzruszył
ramionami.
-
Judith to z tobą
omówi,
kiedy ją odwiedzisz.
- A zatem już
załatwione,
ż
e będę
mogła zabrać
dzieci w niedzielę do szpitala?
Były małe kłopoty z uzyskaniem zgody na wizytę dzieci w szpitalu. Ich matkę
przeniesiono już na salę ogólną, gdzie odwiedziny chorych przez dzieci były zabronione.
Atmosfera tych sal nie była d\a nich wskazana.
- Tylko na pięć minut, tak postanowiła pielęgniarka
- oświadczył Ross. - Uważam, że zarówno Judith, jak i dzieci, potrzebują spotkania, więc
wymusiłem zgodę.
- W głębi swych serduszek dzieciaki zamartwiają się o mamę - przyznała Emma. -
Mam nadzieję, że wizyta, chociażby króciutka, uspokoi je trochę.
Szczególnie Donnę... Jest taka mała, trudno jej zrozumieć, co się naprawdę dzieje.
Brama za ich plecami skrzypnęła. Odwrócili się. Ujrzeli Amandę, jak zawsze
nieskazitelnie elegancką, w kaszmirowym sweterku, szaroniebieskiej spódnicy i
naszyjniku z pereł.
- Cóż za cudowny poranek - zwróciła się do Rossa z jednym ze swych
olśniewających, uroczych uśmiechów.
Emma z powrotem zajęła się przycinaniem róż z taką energią, jakby od tego miał zależeć
jej los. Wydaje mi się, że wasza niania za bardzo szaleje z tym sekatorem - zauważyła
leniwie Amanda, uradowana okazją do krytyki.
Hej! - zawołał żartobliwie Ross. - Zostaw co nieco na krzakach!
Zaraz ci pokażę - słodko powiedziała Amanda wyrywając Emmie sekator z rąk, nim ta
pojęła, o co chodzi. - My znamy się na przycinaniu, prawda, Ross?
Zabrała się do krzaka ciemnoróżowo kwitnącej róży i przycinała go szybko, ale z
doskonałą precyzją. Emma musiała jej to przyznać.
Ross obserwował ją z kwaśną miną, ręce oparł na biodrach. Amanda podniosła na
niego szafirowe, pełne sympatii oczy.
Ogrody w Queen's Daumaury wyglądają teraz pizepiękrne. - W jej iagodTrym g\osie
brzmiał jakiś dwuznaczny ton, jakby poruszała śliski temat. - Róże rozkwitły w pełni,
krzewy mienią się już barwami jesieni.
Nie jestem ogrodnikiem - uciął sucho Ross. - Staram się utrzymać ład w moim ogrodzie,
na ile mi starczy czasu, to wszystko. Pójdę sprawdzić, czy Edie nastawiła wodę na
herbatę.
Widziałam ją właśnie tam, w tej knajpie - oznajmiła złośliwie Amanda.
Ross spojrzał nieprzytomnie, jakby o czymś sobie przypomniał.
Aha, no to pójdę sam nastawić wodę.
Nie, nie, ja to zrobię - zaproponowała uprzejmie Emma. - Zostań tu, Ross,
porozmawiajcie sobie.
Rzucił jej nienawistne spojrzenie, ale się nie ruszył, więc poszła do kuchni, zostawiając
ich razem.
Wkrótce przyłączył do niej, ale sam. Rzuciła mu krótkie, rozbawione spojrzenie. A gdzie
Amanda? - zapytała niewinnie. - Nie przyjdzie na herbatę?
Nie przyjdzie - odrzekł krótko.
No wiesz, naprawdę mnie zadziwiasz. - Emma spuściła powieki, by ukryć
rozbawienie.
Spojrzał na nią bez cienia uśmiechu.
- Nie błaznuj. Nie mam zupełnie nastroju do żartów.
Wyglądał jak chmura gradowa, a na jej twarzy
pojawiły się dołeczki od powstrzymywanego śmiechu.
- No, no, ależ
jesteś
srogi!
-
Jej brązowe oczy
rozjaśniła wesołość.
Złapał ją gwałtownie za łokcie i potrząsnął dziko.
Ty mała kocico! Jak śmiesz stroić sobie ze mnie żarty? - Ale w szarych oczach
pojawił się uśmiech, gdy spojrzał w jej zwróconą ku niemu twarz.
Amanda jest bardzo piękna. - Emmie nie udało się ukryć niechęci.
O tak, niezwykle - przyznał. - Jak figurka z saskiej porcelany, delikatna, śliczna i
bardzo, bardzo kosztowna.
Czy ona należy do rodziny Daumaury? - Emma w myśli zadawała sobie pytanie,
czy niechęć Rossa do Amandy nie wynika ze świadomości, że jest ona poza jego
zasięgiem, jak gwiazdka z nieba: daleka i nie do zdobycia.
Odwrócił się od niej i spoglądał przez okno na oświetlony słońcem ogród.
Tak - rzucił sucho.
Czy jest wnuczką Leona Daumaury?
Nie znam dokładnie stopnia ich pokrewieństwa. Sądzę, że jest wnuczką jego
siostrzenicy, ale być może pokrewieństwo jest jeszcze dalsze.
Jej rodzice także mieszkają w rezydencji?
Nie żyją oboje.
- Och...
-
Emmie zrobiło się
przykro.
-
Biedna
Amanda! To smutne.
Ross nie wydawał się przejęty.
Minęło wiele lat. Już dawno z tym się pogodziła.
Czy można się z tym kiedykolwiek pogodzić? Pustka po nich pozostaje na zawsze.
A jak u ciebie? - Znowu spojrzał na nią. - Czy twoi rodzice żyją oboje?
O tak, i są bardzo zajęci. - Uśmiechnęła się z czułością. - Mój ojciec jest lekarzem w
Norfolk, w takiej dosyć odludnej wiosce. Mama hoduje koty syjamskie. Mam też trzech
braci i siostrę, wszyscy już założyli rodziny, oraz pięciu bratanków i siostrzenicę.
Jesteśmy bardzo związani ze sobą. Tak naprawdę, to tylko ja opuściłam Norfolk.
Wyjechałaś na studia, prawda?
No tak, nie miałam wyboru. Studia w Londynie dają większe możliwości, chociaż
mogłam wybrać miejscową szkołę plastyczną.
Pewnie bardzo byłaś ciekawa smaku wielkiego miasta? - zauważył z łagodną
złośliwością.
Można tak powiedzieć - zgodziła się ze śmiechem.
A jednak wychowałaś się na wsi - mruknął.
- Dlaczego mi tego nie powiedziałaś? Dlaczego
pozwoliłaś, abym powziął
o tobie fałszywe wyob
rażenie?
Być może chciałam ci dać nauczkę, żebyś zbyt pochopnie nie oceniał ludzi! - Rzuciła mu
wyzywające spojrzenie.
Bezczelna pannica! - Uszczypnął ją w policzek.
- Masz mieszkanie w Londynie?
Tak.
Mieszkasz sama czy z kimś?
Spojrzała na niego szeroko otwartymi, niewinnymi oczami..
W zasadzie z kimś.
Ach tak? Czy to ktoś sympatyczny?
Zadajesz bardzo dużo pytań - zauważyła Emma ze słodyczą w głosie. - Muszę
przyznać, że bardzo sympatyczny.
Rozumiem - skrzywił się. - Teraz będziesz cedzić informacje. Czyżbym stawał się
zbyt wścibski? - Patrzył na nią przenikliwie.
Już widzę, jak ci wyobraźnia pracuje. - Wybuch-nęła śmiechem. - Nie jesteś
wścibski. Mieszkam z przyjaciółką, ma na imię Fanny, jest sekretarką w
wydawnictwie. To bardzo ładna i przemiła blondynka. Mieszkamy razem od dwóch
lat. Jeszcze jakieś pytania?
Oczywiście, jedno - oświadczył spokojnie.
Jeszcze? - Spojrzała zdziwiona. - A jakież to?
Czy jest jakiś mężczyzna w twoim życiu? Milczała przez chwilę, po czym
odrzekła cicho.
W tym momencie nie ma żadnego. Obserwował ją uważnie.
W tym momencie - powtórzył.
Przed oczami Emmy pojawił się obraz uśmiechającego się do niej Guya, jego twarz
oświetlona przesianym przez liście brzozy słońcem, zręczna, gibka sylwetka w
tenisowym stroju. Przymknęła oczy w oczekiwaniu na ból targający serce, ale
doznawała tylko spokoju, jak po pogodzeniu się z losem. Otworzyła oczy,
marszcząc brwi z niedowierzaniem.
Ross nadal obserwował ją uważnie.
Dawno się to skończyło? - zapytał łagodnie. Spojrzała na niego zaskoczona.
Nie tak dawno - odpowiedziała bez wahania.
Byliście poważnie zaangażowani? Przynajmniej ty?
- Tak mi się
wydawało
-
odpowiedziała, ciągle nie
dowierzając własnym uczuciom. Aon?
Nie, on nigdy, chociaż tak sądziłam, ale nie, to nie była jego wina, to moja - tłumaczyła
nieskładnie.
Widocznie musiał dawać ci powody do myślenia poważnie o waszej znajomości -
zauważył zimno Ross.
Ależ nie - pokręciła głową. - Byliśmy przyjaciółmi.
Spojrzała na niego błagalnie. - To się zdarza, wiesz
przyjaźń między mężczyzną i kobietą bez żadnych zobowiązań.
- Cóż, jasne jest, że ty tego tak nie traktowałaś
- zauważył z ironią.
- Guy nie domyślał się...
- Musiał być idiotą. - Ross był bezlitosny.
Emma chciała zaprotestować, ale w głębi serca
wiedziała, że on ma rację. Guy musiał być absolutnie ślepy, jeżeli nie zauważył jej uczuć
do niego.
- Jak to się skończyło? - pytał dalej Ross.
Fanny wróciła właśnie z Ameryki i... - zaczęła bezbarwnym głosem.
Już pojmuję - przerwał Ross, słysząc w jej głosie ból.
Wiesz, czuję, że o wiele bardziej brak mi Fanny niż Guy a... być może wkrótce będę
mogła znowu spojrzeć jej w twarz otwarcie, bez żalu - wyznała.
Więc to był powód twojego przyjazdu w te strony? - dociekał Ross.
Skinęła głową potakująco.
To wszystko wydarzyło się bardzo niedawno?
A mnie się wydaje, jakby to było przed wiekami -
zdziwiła się. - To niesamowite.
Czas stoi w miejscu przez lata i nic się nie dzieje. A potem nagle przyspiesza
i wydarzenia następują jedne po drugich, nie dając czasu na zastanowienie się, człowiek
jest oszołomiony i zdezorientowany. Fanny i ja mieszkałyśmy razem
przez dwa lata. Biegałyśmy na randki, było nam ze sobą dobrze, pracowałyśmy ciężko.
Ale tak naprawdę nic się nie działo, rozumiesz, co mam na myśli? Wszystko szło tak
gładko. I nagle Fanny wyjechała, ja poznałam Guya i zakochałam się w nim na serio.
Fanny wróciła i zobaczyłam ich twarze... jakby w nich piorun strzelił i mnie przy tym
poraził. Musiałam się usunąć i dlatego wyruszyłam tutaj, po drodze był ten wypadek z
twoją siostrą i oto niespodziewanie wylądowałam jako niania trójki dzieci. Co jakiś czas
przychodzi mi do głowy, że to chyba sen.
To nie sen - oznajmił Ross cierpko. - A zatem przyjechałaś tu leczyć złamane serce?
Przyjechałam tu, żeby uwolnić się od nieznośnej sytuacji. - Nie spodobał się jej ton jego
głosu. - Fanny i Guy bez przerwy gruchali jak dwa gołąbki. To było nie do wytrzymania.
Przykra historia - skomentował złośliwie.
Gdybyś kiedykolwiek był naprawdę zakochany, nie byłbyś taki złośliwy - rozzłościła się.
Dlaczego sądzisz, że nie byłem? - zapytał ironicznie.
A może byłeś? - Spojrzała mu w twarz pytająco. - Usłyszałeś już historię mego życia.
Może teraz vice versa?
Vice versa. - Uśmiechnął się. - Czyli czas na wzajemne wyznanie, innymi słowy?
Dlaczego nie? Zaspokoiłaś moją ciekawość, chociaż zrobiłaś to bardzo oględnie. No więc
tak, byłem zakochany... raz, w zasadzie dwa razy. Po raz pierwszy, kiedy miałem
osiemnaście lat, w koleżance ze studiów. Była sympatyczna, ale na dystans. Miała na
względzie przede wszystkim własną karierę, a nie małżeństwo ze mną. Prawdę mówiąc,
odkochałem się równie szybko, jak zakochałem.
Wiem, co masz na myśli - westchnęła. - Czasami zastanawiam się, czy miłość w ogóle
istnieje. Zdarzało mi się czasami zakochać - było zabawnie, ale bardzo krótko. -
Spojrzała na niego z uśmiechem. - Przepraszam, przerwałam ci. A kiedy zakochałeś się
drugi raz?
Czyżbyś nie wiedziała? - Spojrzał na nią nieprzychylnie. Skąd mam wiedzieć? - Była
zaintrygowana. Chociażby z wiejskich plotek - odparł.
Nie słucham ich, poza tym żadne do mnie nie dotarły. Och, strasznie tu plotkują -
powiedział gorzko.
- Po prostu jeszcze nie miałaś okazji usłyszeć.
- Podszedł
do okna i wpatrywał
się
w nie, z rękami
w kieszeniach. - Poznałem ją na tańcach. Była piękna i słodka, z niewinnymi, błękitnymi
oczami dziecka. Podbiła mnie od pierwszego wejrzenia.
Dla wszystkich było oczywiste, że mam poważne zamiary i jej rodzina założyła, że się
pobierzemy.
Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i stopniowo... to brzmi okrutnie, ale uświadomiłem
sobie,
ż
e mnie nudzi. Była głupia, powierzchowna, samolubna.
Przyjechała z wizytą do mojego domu. Moja rodzina popierała to małżeństwo, ale ja
czułem się nie w porządku, musiałem jej jakoś wyjaśnić, że zmie
niłem zamiar. W końcu powiedziałem jej to pewnego wieczoru... Płakała i błagała mnie,
ż
ebym... Co za piekło, jakbym popełnił zbrodnię! Była w długach.
Rodzina wydała pieniądze na jej stroje, a nie było ich na to stać... Było mi jej żal.
Proponowałem pokrycie wszelkich wydatków, ale małżeństwo z nią
nie wchodziło w grę.
Emma siedziała nieporuszona pod wrażeniem tej opowieści i zastanawiała się, czy nie
chodzi tu o Amandę Craig, ale wykluczyła to, gdyż Amanda mieszkała w Queen's
Daumaury i musiała mieć mnóstwo pieniędzy.
Mówię ci, że odetchnąłem z ulgą, kiedy tamtegu wieczoru wreszcie poszła do łóżka
- ciągnął Ross z goryczą. - Ale koło północy coś mnie obudziło. To była znowu ona
- przyszła błagać mnie jeszcze raz. Zaczęła płakać, potem rozszlochała się na cały
głos. Wybiegła z mojego pokoju, a ja za nią, żeby ją jakoś uspokoić. Wpadła do
swojej sypialni, a gdy zawróciłem, zaczęła przeraźliwie krzyczeć. W sekundę zbiegło
się mnóstwo ludzi, gapiących się na mnie oskarżycielsko, a wtedy pojawiła się ona,
w koszuli rozdartej na ramieniu, z potarganymi włosami, i oskarżyła mnie o próbę
gwałtu...
Co za obrzydliwy numer! - Emma zatrzęsła się z oburzenia.
Odwrócił się natychmiast, jego szare oczy patrzyły na nią badawczo.
Dziękuję - powiedział ze wzruszeniem.
Za co? - zdziwiła się.
Za to, że mi uwierzyłaś.
Oczywiście, że ci wierzę - zapewniła serdecznie. - Nikomu, kto cię choć trochę zna,
nie przyszłoby do głowy, że byłbyś zdolny zgwałcić dziewczynę pod własnym
dachem!
Mój... moja rodzina w to uwierzyła - wyrzucił z siebie Ross ochrypłym głosem.
Niemożliwe!
Nie tylko uwierzyła tej dziewczynie, ale wyrzuciła mnie z domu i uznała za potwora.
Co? Judith też? - spytała z niedowierzaniem.
Nie, Judith nie. Zawsze twierdziła, że ta historyjka jest śmiechu warta.
Pani Pat też nie uwierzyła - powiedziała Emma w zamyśleniu, przypominając sobie
pewne dwuznaczne napomknięcia, które, dzięki opowieści Rossa, teraz zrozumiała.
Spojrzała na niego z uśmieszkiem. - Nic dziwnego, że nie życzyłeś sobie mojej
obecności w tym domu, dopóki nie znajdziesz przyzwoitki. Kto raz się sparzył, na
zimne dmucha! Skinął głową.
Rozumiesz, że osobiście nie miałem nic przeciwko tobie. To tylko instynkt
samozachowawczy.
Doskonale rozumiem! - Wzdrygnęła się. - Jasne, że takie przeżycie pozostawia straszny
niesmak, ale trochę mi żal tej dziewczyny. Mogła być w tobie zakochana i rozpacz
przywiodła ją do tego, że straciła głowę. Była gotowa zrobić cokolwiek, byle cię
zatrzymać.
Gdybyś kogoś kochała, to zrobiłabyś „ cokolwiek"? - Skrzywił się. - Nigdy nie
uznawałem tej nowoczesnej teorii, że „ miłość" usprawiedliwia każdą zbrodnię, nawet
najgorszą. Sądząc z tego, co mi właśnie opowiedziałaś o sobie i tym twoim Guyu, ty
jednak nie zdecydowałabyś się narzucać komuś tak bezwstydnie.
Może nie byłam w nim tak bardzo zakochana, jak ta dziewczyna w tobie - westchnęła
Emma.
- Trudno osądzić.
- Przestań ją usprawiedliwiać - zniecierpliwił się.
- Mam przeczucie, że nie miłość doprowadziła ją do tego. Najważniejsze były pieriądze.
Była gotowa na wszystko, przyznaję - na wszystko, żeby dobrać się
do pieniędzy.
Jesteś strasznie cyniczny - wytknęła mu z lekką urazą. - Chociaż muszę przyznać, że po
takich doświadczeniach to naturalne.
A jak ty? - zapytał. - Czy też masz jak najgorsze zdanie o mężczyznach po twoim
zawodzie miłosnym?
A niby dlaczego? Guy zachowywał się wobec mnie zawsze prostolinijnie. Ja sama siebie
oszukiwałam, nie on mnie. Wierz mi, zakochał się w Fanny od pierwszego wejrzenia.
Byłam tego świadkiem, chociaż trudno było mi to znieść. - Zawahała się na chwilę. - Ale
nie przeczę, że w przyszłości będę dużo, dużo ostrożniejsza. Mnóstwo czasu upłynie,
nim zakocham się znowu. Wiem już, jak unikać pułapek.
Jesteś przezabawna! - Ross roześmiał się głośno.
Bardzo ci dziękuję. - Obraziła się. - Miło mi, że tak dobrze się bawisz.
W odpowiedzi roześmiał się jeszcze głośniej. Po tej rozmowie Emma czuła, że ich
znajomość stała się głębsza, pojawiły się w niej przyjaźń i zrozumienie oparte na
wzajemnym zaufaniu. Dlatego przeżyła mały szok, kiedy wkrótce jego zachowanie
uległo zmianie. Ubodło ją to do żywego.
Pojechała z dziećmi do szpitala, do ich matki. Judith wyglądała dużo lepiej, ajej
twarz rozpromieniła się na widok dzieci.
Nie wiem, jak mam ci dziękować! - powiedziała Emmie tuląc je do siebie.
Nie ma za co - odparła Emma.
Ross wychwalał cię pod niebiosa - ciągnęła pełna wdzięczności Judith. - Doprawdy
nie mam pojęcia, co by było bez ciebie.
Czyżbyś zapomniała, kto był sprawcą wszystkich twoich nieszczęść?
Ten pies! - mrugnęła do niej Judith.
Ale to mnie zabrakło refleksu!
Mimo wszystko jestem ci bardzo wdzięczna. Dzieci wyglądają wspaniale.
Emma smacznie gotuje - wtrącił Robin spokojnym, rzeczowym tonem. - Nawet
wujek Ross tak powiedział.
Judith spojrzała porozumiewawczo na Emmę.
- Nawet wujek Ross. To dopiero pochwała.
Ubawiło to Emmę.
A jak on znosi ciężar goszczenia takiej gromadki dzieci? - zapytała Judith.
Bardzo dzielnie - zapewniła Emma.
Czy to prawda, że mamy dziadka? - zapytał niespodziewanie Robin.
Zapadła niezręczna cisza. Judith pytająco spojrzała na niego, potem na Emmę. Twarz
jej pobladła nagle.
Emma zastanawiała się, co powiedzieć, gdy Robin odezwał się znowu.
- Tracy mówi,
ż
e mamy. Widzieliśmy go w takim
ogromnym samochodzie, patrzył
na nas, ale nic nie
mówił. Jest taki stary i mały...
W oczach Judith pojawiły się łzy, które starała się ukryć, odwracając twarz. Emma
zaniepokoiła się. SpojrzaYa ~w ofcna szcteajac TUrtcYrmema i zo'oaezyYa wózek z lodami
przy szpitalnej bramie.
- O, zobaczcie! Wózek z lodami. Po wyjściu ze
szpitala kupimy sobie. Mój Boże, już
nadchodzi
pielęgniarka, musimy wychodzić. Ucałujcie wszyscy
mamę. Już niedługo wróci do was.
Judith znowu przytuliła dzieci, a Emma uśmiechnęła się do niej przepraszająco. Oczy
Judith były nadal wilgotne, a twarz mizerna.
- Dziękuję - wyszeptała tylko na pożegnanie.
Wieczorem, kiedy dzieci były już w łóżkach, Emma
spoglądała wahająco na Rossa, który usypiał nad jakimś kryminałem. Mimo ostatnich
przyjacielskich stosunków czuła pewien opór przed poruszeniem drażliwego tematu. Nie
znała dokładnie okoliczności tego rodzinnego sporu, ale doszła do przekonania, że
należy podjąć pewne kroki.
- Podczas naszego pobytu w szpitalu... -
zaczęła
niepewnie. Ross podniósł na nią oczy.
Aha. I co...?
Robin zapytał Judith o Leona Daumaury i ona rozpłakała się. Czy nic się nie da
zrobić? To takie przykre, gdy w rodzinie brak zgody.
Więc jednak słuchasz plotek - rzucił z potępieniem i zerwał się z miejsca.
Ależ nie - zaprzeczyła gorąco. - Tylko że...
Tylko że jak większość kobiet nie możesz powstrzymać się od wsadzania nosa w
nie swoje sprawy. Będę ci bardzo wdzięczny, jeżeli będziesz trzymała się z dala od
mojego prywatnego życia, a to dotyczy także mojej siostry. Masz zajmować się
tylko dziećmi, niepotrzebny mi psycholog do analizy i rozwiązywania problemów
ż
ycia rodzinnego. Nie masz pojęcia, jakie jest tło tego wszystkiego, nie znasz ludzi
z tym związanych. Pilnuj zatem swego nosa, panno Leigh.
Wypadł z pokoju, porwał marynarkę i opuścił dom trzaskając drzwiami.
Emma wpatrywała się w ogień na kominku, cała w pąsach i nieprzytomnie wściekła.
A jednak nie można z nim wytrzymać! Jak on śmiał tak na nią napaść! Przecież
chodziło jej tylko... Westchnęła z rezygnacją. Jasne, droga do piekła jest
wybrukowana dobrymi chęciami. Chyba raczej przeceniła swoje możliwości
wyobrażając sobie, że w ciągu jednego wieczoru przywróci miłość i zgodę w
rodzinie, która była skłócona od lat.
Mimo wszystko Ross nie miał prawa tak na nią wrzeszczeć. Jest wstrętny. Nie
cierpię go, powtarzała sobie, nie znoszę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Każdego ranka rodzeństwo maszerowało na poga wędkę z dwoma osiołkami, Barnabą i
Jessie, ora: częstowało je kostkami cukru. Jessie delikatnie ob wąchiwał dzieci i węszył
za cukrem, Barnaba by łakomczuchem i bezczelnie domagał się więcej.
- Zupełnie nie rozumiem, po co je jeszcze trzyman - powtarzała często pani Pat. - Te
dwa żarłoki... al nie mam serca ich sprzedać. Wygrałam je na loteri
dobroczynnej kilka lat temu, tu w wiosce, na dorocz nym festynie. Proboszcz dostał
parę osiołków jak fant na loterię z oślej farmy hodowlanej. Kupiłan
los, nigdy w życiu niczego nie wygrałam na loterii a tym razem... proszę. Kiedyś można
było wygra świnkę,
ś
winie to takie pożyteczne zwierzęta. Wszystk
w nich nadaje się do jedzenia.
- Ależ pani Pat! - powiedziała Tracy z wyrzutem
- To okropne, co pani mówi!
Naprawdę takie okropne? A kto przepada zi kanapkami z boczkiem? - żartowała pani
Pat.
Ale tu nie chodzi o świnie - tłumaczyła Trać; z przejęciem. - Ja mówię o znajomej
ś
wince, takiej którą wygrałabym na loterii. Tych ze sklepu w ogoli nie znam.
Wywołało to pełen pobłażliwości śmiech dorosłych
- Wiem, o co ci chodzi - poparła ją Emma
- Kiedy miałam pięć
lat, wygrałam kurczaka ni
jarmarku, w objazdowym wesołym miasteczku. Za miast złotej rybki. Wsadziłam go do
szufladki wyciąg niętej z szafki kuchennej. Wyłożyłam ją trawą i postawiłam przy piecu,
ż
eby miał ciepło. Ojciec mnie ostrzegał, że zdechnie, ale jakoś przeżył. Wyrosła z niego
kurka i wypuściłam ją na podwórko z innymi kurami. Nazwałam ją Clara Cluck. Kiedy
ojciec sprzedał wszystkie kury rzeźnikowi, przepłakałam całą noc. Rozumiałam, że kury
nie można trzymać tak jak kota albo psa, ale Clara Cluck była dla mnie bliską
przyjaciółką... Później przez kilka miesięcy nie mogłam wziąć kurczaka do ust.
Na twarzy Rossa malowały się sprzeczne uczucia, gdy się jej przyglądał, jak
opowiadała.
A wracając do jarmarku i wesołego miasteczka - podjęła pani Pat, obserwując ich
oboje z zainteresowaniem. - W tym tygodniu jest w Moscombe Down.
Możemy pojechać? - Tracy aż pokraśniała z podniecenia. - Wujku Ross, Emmo,
proszę! Ubóstwiam wesołe miasteczka! Można tam jeździć na karuzeli, na
konikach. Strasznie lubię na nich jeździć.
Ja też lubię kaluzele! - powtarzała Donna, klaszcząc w rączki i podskakując.
Robin wpatrywał się w Rossa z milczącym napięciem i błaganiem w oczach.
Ten w końcu uległ śmiejąc się.
Czemu nie? Sam świetnie bawię się w wesołych miasteczkach.
Kiedy? Dzisiaj po południu? - wypytywał dociekliwie Robin.
Może być dzisiaj - zgodził się Ross.
Jarmark był nieduży, ale hałaśliwy, rozłożony na placu niedaleko wioski. Zbliżając
się do niego, coraz wyraźniej widzieli rozświetlające niebo reflektory, kolorowe
ż
aróweczki ozdabiające budy, jaskrawe kolory koni i strusi na karuzelach,
dobiegała ich ogłuszająca muzyka. Panował już niezły tłok. Pełno było furgonetek z
lodami, słodyczami, hot dogami i napojami. Wszędzie stały budy z rozmaitymi
atrakcjami, takimi jak rzucanie strzałek, strzelanie do celu, tunel duchów i
nawiedzony dom, i mnóstwo innych. W centrum znajdowały się główne atrakcje:
namiot z elektrycznymi samochodzikami, diabelski młyn, podniebny pociąg i
karuzele. Jedna dla małych dzieci, z samochodzikami, autobusami i karetami,
druga większa, z błękitnymi i srebrnymi konikami i żółtymi strusiami. Na ostatniej
obracały się zwisające na łańcuchach rakiety kosmiczne. Dzieci ruszyły w tłum,
ożywione i podniecone. Emma i Ross wzięli je stanowczo za ręce.
- Bardzo
ł
atwo się
tu zgubić, więc musicie się
nas
pilnować. Jeżeli przypadkiem się
rozdzielimy, macie
natychmiast przyjść
i czekać
na nas przy samo
chodzikach. Zrozumiano?
Cała trójka pokiwała potakująco, ledwo słuchając i nieustannie rozglądając się
roziskrzonymi oczami.
- No to gdzie idziemy najpierw? -
Ross uśmiechnął
się pytająco.
Każde chciało gdzie indziej, więc Emma orzekła:
- Wezmę
Donnę
na karuzelę
dla maluchów, a wy
idźcie na koniki.
Donna zasiadła dumnie w dużym, czerwonym autobusie i złapała za kierownicę,
karuzela wolno ruszyła. Emma stała i machała jej ręką. Rozejrzała się za pozostałą
trójką na drugiej karuzeli. Ross dosiadał jaskrawożółtego strusia trzymając przed sobą
Robina, Tracy siedziała z wniebowziętą miną na błyszczącym, srebrzystobłękitnym koniu.
Ross zobaczył ją i mrugnął porozumiewawczo. Zazdrościła dzieciom, że potrafiły tak bez
reszty, tak bezkrytycznie pogrążyć się w tym zaczarowanym świecie. Przypominały jej
się dawne wzruszenia, ale nie była już w stanie poddać się podobnemu oczarowaniu.
Dostrzegała wyraźnie tandetę i kicz. Niestety, dorosłość przynosi również nadmierny
krytycyzm.
Kiedy pomogła Donnie wysiąść z autobusu, Ross dołączył do nich trzymając Robina za
rękę.
- Macie ochotę na watę cukrową?
Dzieci ochoczo poparły propozycję i wkrótce wszyscy zajadali wielkie różowe kule. Emma
czuła nieprzepartą ochotę do radosnego, beztroskiego śmiechu. Jestem szczęśliwa,
pomyślała. Jestem szaleńczo szczęśliwa! Nigdy nie czułam się taka szczęśliwa będąc z
Guyem! Wtem otrząsnęła się ze zgrozą. Boże, co ja wygaduję? Co mi przychodzi do
głowy?
Spojrzała na Ross
a
, który pochłonął już połowę swej waty. Różowa kulka przywarła mu
do nosa. Patrzył na Emmę i uśmiechał się.
Masz różowy cukier na nosie - powiedziała.
I jak wyglądam, pasuje? - spytał wesoło.
Wydaje mi się, że tak. - Zastanowiła się. - Wyglądasz mniej ponuro jak na olbrzyma
ludożercę.
Olbrzym ludożerca? - ściągnął ironicznie brwi. - Czyżbym z nim się kojarzył?
Od pierwszej chwili - potwierdziła stanowczo.
Hm, a kogo ty przypominasz? - Z udawaną powagą studiował twarz Emmy, szare oczy
w zamyśleniu przyglądały się jej zaróżowionym policzkom, cieplym brązowym oczom i
potarganym przez wfatr włosom. - Może dobrą wróżkę? Nie, przypominasz raczej
sówkę.
Huu, huu... - dodała Donna i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Nie obyło się bez jazdy na elektrycznych samochodzikach, jednak Emma wkrótce
zabrała Donnę, bo mała zaczęła się denerwować. Stały więc i przyglądały się
szaleństwom Robina, Tracy i Rossa. Potem trzeba było dokładnie obejrzeć wszystkii
kramy i budy, spróbować innych atrakcji i w końcw zmęczeni, ale pełni wrażeń, ruszyli
do domu.
Było już zupełnie ciemno, gdy wracali. Donna natychmiast usnęła na kolanach Emmy,
Robin przytulony do jej boku. Tylko Tracy, siedząc obok Rossa, z ożywieniem paplała o
wydarzeniach wieczoru.
Po położeniu dzieci do łóżek Emma przygotowała kolację. Edie nie było, pomagała
siostrze i miała wrócić dopiero koło dziesiątej. Na kolację były jajka na boczku, grzyby,
pomidory i chleb. Ross zaparzył herbatę i nakrył do stołu w kuchni.
- Tu jest znacznie przytulniej dla nas dwojga
- oznajmił.
Zasiedli do stołu naprzeciw siebie, głodni jak wilki. Zapach jedzenia wydał się im boski.
- Ależ
jestem głodny. Masz wrodzony talent do
tworzenia takiej ciepłej, domowej atmosfery, Emmo
- wyznał Ross.
Policzki jej pokraśniały z zadowolenia.
Właśnie skończyli jeść, gdy w drzwiach ukazała się Amanda. Jej szafirowe oczy omiotły
spojrzeniem kuchnię, zastawiony stół i ich dwoje, rozmawiających przyjaźnie.
Czy nie przeszkadzam? - spytała lodowatym tonem.
Właśnie ominęła cię kolacja stulecia - oświadczył Ross, spoglądając na nią leniwie. -
Skromna, ale
cudownie przyrządzona.
To miło. - Na widok jedzenia skrzywiła się z obrzydzeniem. - Smażone? Strasznie
tuczące! Nic znoszę tego!
Polubiłabyś, gdybyś musiała ciężej pracować
- stwierdził spokojnie Ross. - Po całym dniu ciężkiej harówy, jak już dotrę do domu,
muszę zjeść solidny posiłek.
Ja pracuję! - rzuciła wściekle Amanda. - Wcale nie siedzę z założonymi rękami.
Układasz kwiaty w wazonie, sprawdzasz jadłospis, prowadzisz rozmowy
telefoniczne - ciągnął Ross lekceważąco. - Czyżbyś to nazywała pracą?
Zacisnęła usta ze złości, na jej policzki wystąpiły czerwone plamy.
Nie tylko to robię! A poza tym uważarn za niewłaściwe pracować zawodowo, jeżeli
się nie rnusi. W ten sposób zabiera się innym chleb. Cóż za sens miałaby jakaś
moja nudna praca od dziewiątej do piątej za kilka funtów tygodniowo? Ja nie
potrzebuję zarabiać pieniędzy, ale inni tak. - Przyjrzała się Rossowi uważnie. - Nie
mogę pojąć, jak możesz trwać przy swoim zajęciu.
Wykonuję pożyteczny zawód i jestem odpowiednio opłacany. To mi pozwala
zachować niezależność i dumę.
Och, ta twoja duma. - Rzuciła mu spojrzenie spod długich rzęs.
Zarumienił się i poderwał z krzesła. Emma obserwowała ich zakłopotana.
Wyczuwała jakąś dwuznaczność w tej krótkiej wymianie zdań, coś, <pzego nie
potrafiła zrozumieć. Pomimo niepochlebnych opinii Rossa o Amandzie, pomimo
jego braku zaufania i unikania jej, kiedykolwiek widziała ich razem, uderzała ją ich
poufałość, milczące porozumienie, które nieomylnie wyczuwało się W ich
zachowaniu.
Pomogę ci pozmywać, Emmo - zwrócił się dc> niej.
Chwileczkę, Ross - wtrąciła szybko Amanda. - Lepiej ja ci pomogę, a Emma pójdzie
się położyć. Zasługuje na to, wygląda na bardzo zmęczoną. Rzeczywiście -
potwierdził Ross przyjrzawszy się badawczo Emmie. - Wyraźnie zmizerniałaś.
Amanda ma rację.
Dziękuję wam - uśmiechnęła się z przymusem Emma. - Wobec tego pójdę do swego
pokoju, jeżeli tak uważacie...
Oczywiście. - Patrzył w ślad za nią z niepokojeni
- Coś takiego! Nie tak dawno wyglądała kwitnąco.
- Naprawdę? - Amanda uśmiechnęła się słodko
- Praca daje się
jej we znaki. Zajmowanie się
trojgiem
dzieci jest bardzo wyczerpujące.
- Tak. - Ross wydawał się czymś zatroskany.
Emma opadła na łóżko i spojrzała ponuro w lustro
wiszące naprzeciwko. Wyglądasz jak śmierć na choni gwi, powiedziała do siebie. Masz
twarz dziewczyny, która nagle odkryła, że znowu się zakochała i znowu w
nieodpowiednim mężczyźnie. Szczerze, Emmo Leigh, jesteś niepoprawną idiotką! Jak
można być tak;i kretynką, żeby zakochać się w Rossie?
Z lustra patrzyły na nią znużone brązowe oczy, z zaskoczeniem, ale i z dziwną
rezygnacją. Zakochan;i w Rossie? Czy się nie myli? Przywołała wspomnienia o Guyu,
ale wydały się mgliste, nieuchwytne, nic nic znaczące. Wcale nie była w nim zakochana.
To byl<> tylko przelotne oczarowanie, lekki zawrót głow\ spowodowany letnim słońcem,
beztroską, wspólnymi przyjemnymi chwilami. Nie było porównania z tym co czuła teraz
do Rossa.
Wykrzywiła się do swego odbicia. A może !<> złudzenie? Być może za kilka tygodni
będzie p<> wszystkim... przywoła wspomnienia o Rossie i stwiti dzi, że jest jej obojętny.
A może jestem jak ten elektryczny samochodzik?
- zastanawiała się. Odbijam się
od jednego mężczyzny,
by zaraz wpaść na drugiego? Usłyszała głos Rossa na podwórku - głęboki, poważny,
wyraźnie czymś przejęty. Emma zamrugała. Z brązowych oczu w lustrze biła powaga.
O nie, tym razem to prawdziwa miłość, pomyślała przygnębiona. To nie czar nocy
letniej... to jest zbyt bolesne i dlatego prawdziwe.
Tylko jedno było wspólne - znowu zakochała się w mężczyźnie, który był
zapatrzony w inną dziewczynę. Cokolwiek wydarzyło się między Rossem i Amandą,
jedno wydawało się jasne - Ross nie był w stanie z nią zerwać. Mógł szydzić i
potępiać jej zachowanie, bogactwo, snobizm, nieróbstwo - ale wpadł w jej sieci i
zdawał sobie z tego sprawę. Wystarczyło, żeby Amanda kiwnęła palcem, a przy-
biegał na każde jej zawołanie.
A więc, jeżeli to nie jest miłość, to cóż nią jest?
- westchnęła Emma i zaczęła szykować się do spania. Dzisiaj jest wspaniały, rześki
poranek. Mam ochotę na konną przejażdżkę - oznajmił Ross po śniadaniu. Spojrzał na
Emmę z wyzwaniem w oczach i leciutkim, złośliwym uśmieszkiem. - A ty jak? Boisz się
krótkiego galopu?
Są tu w pobliżu jakieś konie do wynajęcia?
Spojrzała na trójkę dzieci pochłoniętą jedzeniem.
A co z nimi? Czy któreś umie jeździć?
- Edie mogłaby je zabrać do pani Pat na dłużej
- rzucił.
Ale może jej to dziś przeszkadzać. - Emma miała wątpliwości. - Nie chciałabym jej
za bardzo wykorzystywać. Jest taka serdeczna, byłoby okropne, gdyby się do mnie
zraziła.
Już z nią wszystko omówiłem - uciął jej wątpliwości Ross. - Powinnaś od czasu do
czasu odpocząć od dzieci. To normalne, każdy potrzebuje chwili wytchnienia. Pani
Pat zgodziła się bardzo chętnie, zapewniam cię. W zasadzie to ona zwróciła mi
uwagę, że potrzebujesz odpoczynku. Konna przejażdżka - to już mój pomysł.
Oboje jesteście bardzo mili - wzruszyła się Emma. - W takim wypadku chętnie
skorzystam.
Będziemy się mogli przejechać na Barnabie i Jessie, jak będziemy bardzo grzeczni -
oświadczył Robin i po zastanowieniu dodał: - Jeżeli będziemy chcieli. I jeżeli nie
spadniemy.
Jesteś bardzo ostrożnym młodym człowiekiem, prawda? - zażartował Ross, a Robin
pokazał dołeczki w uśmiechu.
Jechać na Jessie... - powiedziała marząco Donna. Pomysł bardzo się jej spodobał,
mimo zastrzeżeń brata.
Donna jest za mala - stwierdziła stanowczo Tracy, odrywając się od kanapki. - Tylko ja i
Robin będziemy jeździć. Ja na Barnabie, on może wziąć Jessie.
Donna rozryczała się na cały głos. Emma rzuciła Tracy potępiające spojrzenie i, tuląc
małą, uspokajała ja
Donna może jeździć na Jessie... Ross ją będzie trzymał.
Dzięki za pracę. - Ross zniósł to pogodnie i spojrzał w zapłakane oczka Donny. - W
porządku, kluseczko! Wujek Ross pomoże ci jutro pojeździć na Jessie.
Donna spojrzała z tryumfem na Tracy, która kończyła w milczeniu jeść.
Ż
eby ją rozchmurzyć, Emma poprosiła o pomoc przy zmywaniu. Ross zabrał pozostałą
dwójkę. Nadęta Tracy wytrzymała w milczeniu tylko kilka minut. Parę pochwał i
serdecznych uśmiechów Emmy i w zupełnej zgodzie zakończyły porządki. Pani Pat
powitała dzieci z zadowoleniem. Jej podwórko tętniło życiem, tu kury, tu kotek, tam pies.
U pani Pat zawsze coś się dzieje - oznajmiła uradowana Tracy, biegnąc za
maluchami.
Wyruszacie na konie? - Pani Pat spojrzała z aprobatą na znoszone dżinsy Emmy. -
To znakomicie, baw się dobrze. Świetnie daje sobie radę z dziećmi, prawda? -
rzuciła prowokujące spojrzenie Rossowi, ociągającemu się z odpowiedzią.
A co mam odpowiedzieć? - Uśmiechnął się. - Oczywiście, że wspaniale się nimi
zajmuje. Jest prawdziwą podporą, jak już pani mówiła. Judith jest bardzo
wdzięczna, jestem tego pewien.
Emma roześmiała się, a pani Pat pokręciła głową z dezaprobatą, pożegnała się i
zniknęła w kuchni, dołączając do Edie.
- Pani Pat pewme
chciałaby,
ż
ebym wygłosił
mowę
pochwalną
na twoją
cześć. Powinienem? -
zażartował
złośliwie Ross.
Emma ruszyła. Spojrzała na niego przez ramię, gdy za nią podążył.
Nie musisz się wysilać - powiedziała chłodno.
A jednak obraziłaś się - zauważył.
Wszystko, co robię, robię tylko przez wzgląd na dzieci - oznajmiła spokojnie - i
twoją siostrę. Nic mi nie jesteś winien, Ross.
Zrozumiałem. - Jego głos zabrzmiał dziwnie.
Naprawdę? Mam nadzieję, że tak. - Mówiąc to zastanawiała się, dlaczego tak
bardzo jej zależy na wyjaśnieniu mu... właściwie czego?
Spojrzał na nią. Podniosła na niego swe brązowe, pełne ciepła oczy. Patrzyli na
siebie w milczeniu przez długą chwilę. Oczy Rossa szukały w jej oczach
odpowiedzi na pytania, z którymi nie chciał się zdradzić.
Wszystkich
podejrzewasz o ukryte motywy, Ross
- powiedziała ze smutkiem, odwracając wzrok.
Czyżby? Może masz rację - odparł.
Oczywiście, przyznaję, że twoje doświadczenia usprawiedliwiają cię w jakimś stopniu, ale
nie można wszędzie węszyć podstępu. Trudno byłoby mi żyć, gdybym nikomu nie
dowierzała. Nie mogłabym znieść życia wypełnionego podejrzeniami, nieufnością, od-
trącaniem innych. Musisz z tym skończyć, dać ludziom szansę.
A ty sama jak chcesz postąpić? - zwrócił się do niej poważnie, pytająco. - Czy
zaryzykujesz jeszcze raz złamanie serca, Emmo? Jeszcze jedno bolesne
rozczarowanie. Czyżby ta lekcja miała pójść na marne?
Właśnie na tym polega życie. Na nieustannym ryzykowaniu - odpowiedziała, dumnie
wysuwając brodę.
Pamiętam, co mi kiedyś powiedziałaś, że będziesz w przyszłości znacznie ostrożniejsza.
Nie dasz się złapać w pułapkę, tak powiedziałaś!
Myliłam się - wyznała bez emocji.
Ross stał bez ruchu, patrząc na jej pochyloną głowę, dopóki nie uniosła jej i nie
spojrzała na niego.
Jesteś zadziwiającą dziewczyną - rzekł. - Wyznałaś to tak zwyczajnie.
No to co? - zdziwiła się.
Wyznałaś, że się myliłaś... bez żadnych zastrzeżeń, usprawiedliwień... po prostu zwykłe
stwierdzenie faktu.
- Jego uśmiech był promienny, chwytający za serce.
- To mi się
podoba. To tak rzadko spotykane.
Większość ludzi stara się znaleźć jakieś tłumaczenie, nawet jeżeli wiedzą, że to
samooszukiwanie się. Nie chcą spojrzeć prawdzie w oczy... Ty zaś nie starasz się
mydlić oczu sobie i innym i postępujesz uczciwie. Świadczy o tym choćby to, że usunęłaś
się natychmiast w cień, gdy uświadomiłaś sobie, co łączy twoją przyjaciółkę z twoim
przyjacielem. To wymaga charakteru, Emmo. Inne dziewczęta rzuciłyby się do walki o
niego, a w końcu cierpieliby wszyscy w to wplątani.
Emma poczuła się zawstydzona. Te pochwały wzbudzały w niej chęć do ucieczki.
To gdzie jest ta stajnia? - zmieniła temat. - Daleko jeszcze?
Nie, zaraz w Bundle Lane - roześmiał się.
Aleja Tobołka - co za śmieszna nazwa!
Około pięćdziesięciu lat temu na szczycie stał dom, w którym mieszkał stary
biedak. Handlował starymi ubraniami, kupowanymi na tobołki, i różnymi innymi
rupieciami - tłumaczył Ross. - Kiedy zmarł, jego dom był zapchany wszelkiego
rodzaju śmieciami, ale znalazło się wśród nich kilka bezcennych sztuk porcelany i
innych drobiazgów. Nie miał żadnej rodziny, więc po sprzedaży domu i jego
zawartości pieniądze, zgodnie z testamentem, przekazano kościołowi.
I co kościół zrobił z tymi pieniędzmi? - Emma desperacko starała się prowadzić
rozmowę na obojętne tematy.
Zbudowano nowy mur wokół cmentarza... pewnie z myślą o zatrzymaniu staruszka
w środku na wieki - oświadczył z powagą Ross.
To niezbyt ładnie - zachichotała Emma i rozejrzała się. - Gdzie jest kościół? Jakoś
go nie zauważyłam.
W zasadzie należy do innej wsi. Budynek pochodzi z dwunastego wieku, jest w
bardzo złym stanie. Parafia liczy niewiele osób i ma wspólnego wikarego z
sąsiednią. Tylko w ten sposób te malutkie parafie mogą się jeszcze utrzymać.
- Chciałabym go obejrzeć
-
zainteresowała się
Emma. - Z dwunastego wieku? To bardzo stary.
-r Normanowie znali się na budownictwie. Podstawy są bardzo solidne, ale wymaga
gruntownego remontu, a pieniędzy brak. Komitet odnowy kościoła nieustannie organizuje
jakieś imprezy i ściąga fundusze, skąd się da, ale to ciągle mało. Wszystkie te stare
budowle pożerają pieniądze. Weź Queen's... - przerwał nagle.
- Queen's Daumaury? -
dokończyła pytająco.
-
Ale
przecież
jego właściciela stać
na utrzymanie tej
posiadłości, prawda?
- Tak przypuszczam - stwierdził obojętnie.
Maszerowali dziarsko do Bundle Lane. Wśród
kępy drzew Emma dostrzegła kwadratową szarą wieżę. Niechybnie należała do kościoła,
który „ pożerał" pieniądze.
Stajnie znajdowały się z dala od drogi, obejmowały zniszczony budynek i podwórko, na
którym silna jasnowłosa kobieta energicznie machała widłami. Dostrzegła ich i
uśmiechnęła się szeroko.
- Witam, Ross! Piękny ranek wybrałeś. Ted!
- zawołała w stronę
stajni.
-
Osiodłaj Junipera
i Marcy.
Niski, sękaty mężczyzna wyłonił się z ostatniego boksu, spojrzał na nich krzywo, po
czym zabrał się do roboty.
Ted nadal zadowolony z pracy? - spytał Ross.
Lubi konie - odparła kobieta z rozbawieniem.
- Ale nie cierpi klientów. Nie znosi siodłania... Gdyby
to od niego zależało, wpychałby w konie jadło i nigdy
nie pozwoliłby im ruszyć
się
poza podwórko. Niena
widzi, gdy pracują. Przez cały czas przypominam mu,
ż
e robocze konie muszą
pracować. Zna się
na robocie,
inaczej nie trzymałabym go.
- Dlatego ci go poleciłem - powiedział Ross. - Był doskonałym chłopcem stajennym,
pracował w najlepszych stajniach, dopóki nie zaczął pić.
Teraz popija tylko wieczorami - wyznała. - Przysięgłam, że wyrzucę go
natychmiast, jeżeli przyłapię na piciu przed szóstą wieczorem. Wie, że nie żartuję.
Bardzo dobrze - przytaknął Ross.
Ted przyprowadził dwa konie, jednego szarego, bardzo spokojnego i drugiego -
niecierpliwego, nerwowego gniadosza. Ross wziął wodze gniadosza.
Juniper, oczywiście, dla mnie, a Marcy będzie doskonała dla ciebie.
Jeździłaś już? - spytała kobieta. - Tak przy okazji, jestem Lucy Todd, nie
zauważyłam, by Ross zamierzał mnie przedstawić.
A ja Emma Leigh i już jeździłam - przedstawiła się Emma.
I z nią nigdy nic nie wiadomo - rzucił Ross ze śmiechem. - Może się nagle okazać
mistrzynią w skokach. Wiem już, że jest utalentowaną plastyczką, znakomitą
kucharką, wspaniale zajmuje się dziećmi i na dodatek jest bohaterką...
Zamknij się! - Emma rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Zręcznie wskoczyła na siodło,
ujęła cugle
w dłonie i ruszyła.
Bohaterką? - zainteresowała się Lucy Todd.
Uratowała moją najmłodszą siostrzenicę przed szarżującym bykiem - wyjaśnił Ross,
uśmiechając się szeroko.
To dopiero zuch-dziewczyna - skomentowała Lucy. - Ma dobry dosiad, trzyma się
prosto... sądzę, że poradziłaby sobie z Juniperem.
Nie ma mowy - uciął stanowczo Ross. - Nawet ja nie ufam Juniperowi. To szatan,
nie koń.
W takim razie, dlaczego go zawsze bierzesz? - Lucy uśmiechnęła się domyślnie.
loo
- Bo nikt, nawet koń, nie może mieć
nade miw
przewagi - odrzekł dumnie.
Dogonił Emmę i puścili się razem dróżką. Po pewnym czasie droga poszerzyła się na
tyle, że można było przyśpieszyć.
Juniper wkrótce pokazał klasę i Emma, odstając na swej powolnej klaczy, mierzyła
wzrokiem plecy Rpssa z pogłębiającą się niechęcią. Sposób, w jaki prostował ramiona,
w jaki trzymał głowę, świadczył o głębokim samozadowoleniu, był dla niej wyzwaniem.
Zaczekał przy końcu drogi, obserwując jej jazdę
z
uśmieszkiem na tych swoich pięknie
wykrojonych ustach. Nawet z tej odległości mogła dostrzec błysk samozadowolenia w
jego oczach. Ściągnęła cugle i obrzuciła go nieprzychylnym spojrzeniem.
Wolno, lecz wytrwale, dotrzesz wszędzie! No, no, ile złości... - Jego oczy zabłysły
ś
miechem.
Czuję się jak... jak... - nie znalazła określenia - tak się za tobą wlokąc!
Jak indiańska żona? - Otwarcie z niej zażartował i to doprowadziło ją do szału. - Ale
przecież w żadnym wypadku nie możesz dosiadać mojego konia! Taka drobna osóbka
jak ty? Nie utrzymałabyś go!
Nie utrzymałabym? A może spróbuję! - Ogarnęła ją furia.
Lekkomyślna dziewczyna - wyśmiewał się. - Oczywiście, że nie. Masz po prostu za słabe
ręce.
Złaź i daj mi spróbować - nastawała.
Nie! - oznajmił stanowczo, poważniejąc. - Nie wygłupiaj się! - Zawrócił Junipera i ruszył z
powrotem w kierunku stajni. Emma jechała za nim w milczeniu, nieprzytomna z
wściekłości. Na podwórku Ross zsiadł i podszedł do Lucy, która, lekko zaskoczona,
wyszła int na spotkanie.
Już wróciliście... - zaczęła, po czym przerwała rś§ widok Emmy, która, po zejściu z
konia, wyrwała wodze nic nie przeczuwającemu Rossowi, wskoczyła na Junipera i
tyle ją widzieli.
Mój Boże! - jęknął Ross przerażony. - Zupełnie zwariowała! Ten diabelski koń ją
zabije! - Nie oglądając się na Marcy wpadł do stajni i wyprowadził karego konia,
którego dosiadł na oklep. Ted wybiegł za nim klnąc zawzięcie.
Ross wie, co robi - powstrzymała go Lucy.
Spodziewam się, że wie - mruknął Ted. - W przeciwnym razie marny jego koniec.
Dancer nie uznaje obcych jeźdźców. - Pokiwał złowieszczo głową. - Ross nie zna
wszystkich piekielnych sztuczek tego konia.
ROZDZrAŁ SIÓDMY
Emma natychmiast pożałowała swego wyczynu. Zdrowy rozsądek mówił jej, że Junipera
zdenerwowała nagła zmiana jeźdźca. Szeroki grzbiet gniadosza przebiegało nerwowe
drżenie, strzygł uszami i kierował się wprost do lasu. Kiedy Emma zdecydowała się
zawrócić i upokorzyć przed Rossem, koń zignorował jej próby, nie reagował ani na
szarpanie wodzami, ani ucisk kolan, ani głos.
Spróbowała powtórnie, z całą determinacją, ale Juniper nie zwracał na nią uwagi. Był już
wśród drzew, przyśpieszył i zagłębił się w gęstwinę leśną wąską, krętą ścieżyną. Prychał i
potrząsał łbem, jego mięśnie falowały pod spoconą skórą.
Usiłowała go uspokoić, pochyliła się, by go pogłaskać, szepcząc łagodnie:
- Dobry konik, Juniper... kochany konik...
Ale ten parł w głąb lasu i podrzucał grzbietem, starając się ją zrzucić. Znaleźli się w
gęstwinie wysokich, ciernistych krzaków, których kolce raniły jej łydki. Skrzywiła się z
bólu i znowu usiłowała pokierować Juniperem, ten jednak był zdecydowany pozbyć się
jeźdźca.
Wtem dobiegł ją odgłos końskich kopyt, dudniących rytmicznie na piaszczystej ścieżce,
gdzieś w pobliżu. Zawołała najgłośniej, jak mogła. Wiedziała, kto jedzie, kto musiał
nadjeżdżać i jej serce napełniła ogromna ulga.
- Ross, Ross, tutaj... Usłyszał szamotaninę Junipera, jeszcze zanim zawołała, i
podążał ich śladem. Przed Emmą pojawił się wielki czarny koń, którego z trudem
powstrzymywał Ross, jadący na oklep. Jego uda ściskały boki konia z całych sił, ten
prychał i zwijał się pod jeźdźcem, ale nie mógł wyrwać się spod kontroli mężczyzny.
Ross wyglądał jak uosobienie ślepej furii. Jego oczy, płonące jak dwa węgle w
pobladłej z wściekłości twarzy, zwęziły się z gniewu, gdy dostrzegły Emmę.
Ty cholerna idiotko! Masz piekielne szczęście, że uszłaś z życiem! Kiedy pomyślę, co
się mogło z tobą stać... - Zacisnął zęby, jakby obawiał się dokończyć.
Przykro mi, Ross - szepnęła zawstydzona, ale przyjęła jego potępiające spojrzenie z
podniesioną głową. Czuła do siebie pogardę. Ryzykowała własnym życiem i utratą
konia, kiedy urażona duma pchnęła ją do wskoczenia na Junipera, żeby pokazać
Rossowi, jakim jest świetnym jeźdźcem, nie gorszym od niego... Zrobiła z siebie
pośmiewisko. To było niewybaczalne.
Powinno ci być przykro - warknął.
Złapał cugle Junipera, który natychmiast się uspokoił, wyczuwając stanowczość
zmuszającą do kapitulacji.
- Zsiadaj - rzucił Ross szorstko.
Emma usłuchała, miło było stanąć znowu na pewnym gruncie. Ross tymczasem
zawrócił Junipera i, trzymając go, ruszył z powrotem.
Hej, gdzie jedziesz?! - zawołała, nie wierząc własnym oczom. Czyżby rzeczywiście
miał zamiar ją tu zostawić?
Możesz wrócić pieszo - uciął. - To będzie twoja, dobrze zasłużona, kara.
Ross!
Nawet się nie obejrzał. Jego wyprostowana, zgrabna sylwetka na karym koniu z
gniadoszem obok zniknęła w dali piaszczystej ścieżki.
- Ross!
-
wrzasnęła ze złością
i niepokojem. -
Ross,
zaczekaj!
Powlokła się za nim. Kiedy dotarła do głównej drogi Rossa nie było w zasięgu wzroku.
Słyszała tylko daleki odgłos kopyt dwóch koni biegnących kłusem.
- A niech go licho! -
mruknęła, na poły ubawiona,
na poły wściekła. - Mógł zaczekać!
Przyśpieszyła kroku, ale skrzywiła się z bólu. W nogawkach dżinsów nadal tkwiło kilka
ostrych kolców z krzaków, w które zapędził się Juniper. Wyciągnęła ciernie i podwinęła
nogawki, skóra na łydkach była podrapana, z wielu głębokich rozcięć ciekła krew.
- Już
nigdy nie wsiądę
na Junipera -
przysięgła
sobie.
-
Ross mówił
prawdę, to diabeł!
-
Skrzywiła
się
z niechęcią. Nic bardziej nie doprowadza do szału
niż mężczyzna, który ma zawsze rację!
Otarła chusteczką krew, spuściła nogawki dżinsów i pomaszerowała wolno.
Ross czekał na nią na skraju lasu. Stał z rękami w kieszeniach i przyglądał się, jak
nadchodzi.
Czeka nas długi spacer do domu - zauważył złośliwie. - Dasz radę?
Dam - stwierdziła obojętnie.
Chyba kulejesz? - Przyjrzał się jej podejrzliwie.
- Nie - skłamała, unikając jego spojrzenia.
Złapał ją za ramię i zmusił do zatrzymania się,
potem ukląkł i podwinął nogawki dżinsów, odsłaniając czerwone, świeże zadrapania.
Niektóre zaczęły znowu krwawić. Ross zaklął pod nosem.
Skąd się to wzięło? Wygląda, jakby ktoś pociął ci nogi żyletką.
To ciernie - burknęła. A więc Juniper cię zrzucił? - Mechanicznie własną chusteczką
ocierał jej krew z nogi. - Dlaczego mi nie powiedziałaś?
Wcale mnie nie zrzucił - wyjaśniła. - Tylko próbował, krążył wokół wielkiego
kolczastego krzaka, wpychając mnie na niego i moje nogi na tym ucierpiały.
Musi cię strasznie boleć - oświadczył stanowczo.
- I bardzo dobrze. Masz nauczkę. Mam ochotę
ci
przylać!
-
Obciągnął
nogawki dżinsów, podniósł
się
i przyglądał
jej w skupieniu. -
I jak teraz dostaniemy
się do domu? Przecież nie jesteś w stanie iść taki kawał.
To niedaleko - powiedziała lekceważąco. - Dam sobie radę.
Nie - pokręcił głową. - Zaczekaj chwilę... Mam pomysł. - Pobiegł drogą pod górę. Za
chwilę był z powrotem, prowadząc dosyć wiekowy rower. Uśmiechnął się do niej. -
Siadaj z przodu.
Nie wygląda zbyt solidnie - wysunęła wątpliwości.
- Jesteś pewny, że można na nim jechać?
- To ratunek dla twoich nóg
-
oznajmił.
-
No,
wskakuj, zaryzykujemy!
Umieściła się ostrożnie na ramie przed nim i zamknęła oczy, gdy pędzili z góry
Bundle Lane, a stary rower skrzypiał przeraźliwie pod podwójnym ciężarem. Słońce
kładło ciepłe promienie na jej twarzy, wiatr zwiewał włosy do tyłu, na policzek
Rossa. Jednym ramieniem przyciskał ją mocno do piersi.
Pożyczyłem go od Lucy Todd - powiedział jej prosto do ucha,
Mam nadzieję, że jej nie przestraszyłeś. To był mój błąd, nie Junipera. Rozumiesz,
zdenerwowałam go.
Powiedziałem jej prawdę. Biorąc pod uwagę, na jakie ryzyko się wystawiłaś, kilka
cierni jest doprawdy bardzo łagodną karą - ciągnął uparcie. - Sama to na siebie
ś
ciągnęłaś.
Wcale się tego nie wypieram. - Zacięła się.
Zatem co było, to było. Puścimy to w niepamięć? - spytał zjadliwie.
Nigdy więcej nie będę taka głupia - odparła, po czym dodała, czując znowu przypływ
gwałtownej niechęci do niego: - A ty mógłbyś postarać się nie być taki nieznośny i
denerwujący! Zachowujesz się tak zarozu-nliale, że wzbudziłbyś bunt w najłagodniejszej
kobiecie!
A ty najwyraźniej nie należysz do najłagodniejszych kobiet. - Nie ukrywał swego
rozbawienia.
Doskonale wiesz, że sam wyprowadziłeś mnie z równowagi tym swoim
zarozumialstwem!
Roześmiał się cicho w odpowiedzi i mocno objął j;| W talii obiema rękami. Emma
spojrzała na te silne, opalone, budzące zaufanie ręce i wrzasnęła z przerażaniem:
- Pościteś Ifdenowrricę:
Zabrał leniwie jedną rękę i wyprostował kierownicę rpweru pędzącego szaleńczo w dół.
Wkrótce ujrzeli dom.
Marzę o kąpieli - jęknęła Emma. - Boli mnie każdy mięsień.
I bardzo dobrze! - bezlitośnie skomentował ubawiony Ross.
Wziął ostatni zakręt i przed ich oczami pojawiła sie dostojna sylwetka limuzyny przed
bramą domu Rossa Emma rozpoznała ją od razu.
Zatrzymał rower, zanim dojechali do samochodu, powiedział spokojnie, żeby poszła do
pani Pat po dzieci.
- Tak - zgodziła się natychmiast, zapominając o ochocie na kąpiel, o bólu
podrapanych nóg. Czyżby iriiało to być tak długo oczekiwane rodzinne pojed
nanie? Czyżby stary bogacz przyjechał nareszcie poznać wnuki? Zostawiła Rossa i,
mijając samochód, starała się nie przyglądać mu zbytnio. Wcale nie była ciekawa, czy
Leon Daumaury przyjechał sam, czy towarzyszy mu tryumfująca Amanda. Ross dał jej
jasno do zrozumienia, że ona, Emma, jest tu zupełnie zbędna. Była tu tolerowana tylko
jako opiekunka dzieci, Amanda miała główną rolę do odegrania.
Emma szła dumnie wyprostowana, starając się nie okazywać żadnych uczuć.
Zastała dzieci skupione przy kominku wokół pani Pat, która czytała im książkę.
Wcześnie wróciliście - uśmiechnęła się gospodyni.
Mamy gości - wyjaśniła Emma.
Starała się powiedzieć to bardzo zwyczajnie, ale pani Pat rzuciła jej badawcze
spojrzenie, unosząc w górę brwi.
- Aha, gości? No tak. -
Przyjrzała się
dzieciom.
- Powinniście się trochę umyć i uczesać, kochani. Edie...
Edie zabrała protestujące głośno dzieci. Pani Pat nadal obserwowała spod oka
Emmę. Dostrzegła wyraźne wzburzenie na jej twarzy i podejrzanie błyszczące oczy.
Powiedziałaś, gości? - powtórzyła jeszcze raz.
Zdaje się, że to Leon Daumaury - odpowiedziała drętwo.
Ooo - zdumiała się pani Pat. Wstała i nalała Emmie filiżankę herbaty. - Zdaje się, że
tego potrzebujesz.
Dziękuję, bardzo potrzebuję. - Emma była spragniona. - Wie pani, mam wrażenie, że
ż
ycie jest nieustanną huśtawką, jak pani sądzi? Człowiek jest ciągle miotany to w
jedną, to w drugą stronę.
Może stajemy się zbyt gnuśni, jeżeli wszystko idzie gładko - zauważyła filozoficznie
pani Pat. - Ludzi ogarnia wtedy nieznośne samozadowolenie.
Wątpię, czy kiedykolwiek będę miała szansę na samozadowolenie - roześmiała się
Emma. - Życie nieustannie przynosi mi niespodzianki.
To bardzo podniecające - zażartowała pani Pat.
Kpi sobie pani ze mnie. - Emma próbowała udać obrażoną.
Ja? Nic podobnego. - Nie zabrzmiało to jednak przekonująco. Rozmowę przerwało
powtórne pojawienie się dzieci, z buziami zaróżowionymi po myciu.
Wymyci? Świetnie. To ruszajcie z Emmą. Całe szczęście, że wcześniej zjedliśmy lunch.
Też bym zjadła - westchnęła Emma, czując przypływ głodu. Przygoda z Juniperem
wpłynęła znakomicie na jej apetyt, którego nie osłabił nawet ból na myśl o spotkaniu
Rossa z Amandą. - Jestem taką nudną, przyziemną babą - zwróciła się do pani Pat. -
Nic nie jest w stanie pozbawić mnie na długo apetytu. To pewnie dlatego, że jestem tak
obrzydliwie zdrowa.
I tak ma być - stwierdziła tamta. - Edie zaprowadzi dzieci. Zostań i zjedz coś.
Emma zawahała się. To było jakieś wyjście z sytuacji. Nie musiałaby oglądać Rossa i
Amandy razem, uczestniczyć w rodzinnym spotkaniu, z którego czułaby się wyłączona.
Poza tym Leon Daumaury miał prawo do spotkania ze swymi wnukami bez
niepożądanych świadków.
To bardzo miło z pani strony - zgodziła się W końcu. - Dziękuję za zaproszenie.
No to siadaj, proszę - wskazała jej miejsce pani Pat, dając znak Edie, aby odprowadziła
dzieci. Tracy spojrzała na Emmę niespokojnie, jakby coś przeczuwała.
Mamy gości? Jakich gości?
Ale Edie delikatnie, lecz stanowczo, pociągnęła ją za sobą.
Emma zjadła smakowity omlet, wypiła kawę i w końcu, podziękowawszy pani Pat, z
wielką niechęcią, wolno wróciła do domu. Samochód już zniknął, ku jej wielkiej uldze, a
w kuchni zastała tylko Edie z dziećmi, zajętych robieniem ciasteczek.
Rossa wezwano na farmę Duckettów - poinformowała ją Tracy.
Ach, tak? - Emma usiłowała zachować rezerwę.
I wcale nie było żadnych gości - dodał Robin, patrząc na nią z ciekawością.
On i Tracy wpatrywali się w nią, czekając na odpowiedź. Emma była niemile
zaskoczona. Czy coś się popsuło? Czyżby Leon Daumaury zmienił zdanie? A może
go wcale nie było w tej limuzynie? Może tylko sama Amanda?
Pewnie coś pokręciłam - przyznała się niepewnie.
To musiała być Amanda - skrzywiła się z niesmakiem Tracy. - Z
bardzo się cfeszę,
ż
e sobie posz/a, zanim tu doszliśmy.
I ja też - poparł ją Robin z całego serca.
Mhm - dodała Donna z taką pasją, że wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Dzieci, nie wypada tak mówić o Amandzie.
Dlaczego nie? - zapytał rzeczowo Robin.
Nie wolno wam wyrażać się niegrzecznie o dorosłych - tłumaczyła oględnie Emma.
Właściwie powinna im jaśniej dać do zrozumienia, że Amanda może zostać ich ciotką
i powinny się na to przygotować.
Przestaliście pracować - wtrąciła się \y tym momencie Edie i cała trójka wzięła się
znowu do roboty.
Emma zabrała się do pisania pierwszego listu do Fanny. Opisała w nim dokładnie
swoje przygody od czasu opuszczenia Londynu, po czym wysłała go.
Ross wrócił późno wieczorem. Dzieci już spały, Edie robiła sweter dla Robina, a
Emma szkice. Kiedy no podniosła oczy, wyczuwając jego obecność, zobaczyła, że
bacznie obserwuje wyraz jej twarzy, starając się wyczytać odpowiedź na jemu tylko
znane pytanie. ^- Stało się coś złego? Wyglądasz tak ponuro
- zaczęła ostrożnie.
Jego twarz wypogodziła się, jakby znalazł odpowiedź na nurtujące go pytanie. Uśmiechnął
się niedbale.
^- Nic złego. Naprawdę wyglądam ponuro? Ty za to wyglądasz jak mała dziewczynka
gotowa do snu.
Właśnie skończyła swoją wymarzoną kąpiel i była w piżamie, szlafroku, z mokrymi
włosami wijącymi się wokół zaróżowionej twarzy.
- Może zjesz? -
spytała, przerywając pracę.
-
Znowu
zachorowała krowa Duckettów?
--
Tym razem me - roześmiał się. - To spaniel wsadził łapę między kraty. Zanim
dotarłem, już zrobili to, co powinni zrobić natychmiast. Posmarowali łapę mydłem i po
kłopocie.
No jasne! - odpowiedziała śmiechem. Po czym przyjrzała mu się podejrzliwie. - Ale
zabrało ci to strasznie dużo czasu... - Ugryzła się w język, przeklinając siebie za tę
uwagę. Nie mogła pozwolić, aby zaczął podejrzewać, jakie żywi do niego uczucia i że
zależy jej na jego obecności.
Wpadłem do Dorchester, do Edwarda - odpowiedział gładko. - Musieliśmy przejrzeć
rachunki. Niidna i pochłaniająca czas robota.
Jak się czuje Chloe? Bardzo mi się spodobała - ożywiła się Emma. - Jest taka
bezpośrednia i sympatyczna, jej towarzystwo to przyjemność.
- Chloe ma się świetnie. Też jej się spodobałaś, pytała o ciebie. Obie jesteście
podobne - potraficie stworzyć taką domową, ciepłą atmosferę. - Uśmiechnął
się lekko. Emma oblała się rumieńcem. Komplement był tak słodki, tak nieoczekiwany,
ż
e wytrąciło ją to z równowagi. Odwróciła wzrok, zmieszana.
Zapadła cisza. Emma zerknęła na Rossa,"'który obserwował ją uważnie, stojąc niedbale
oparty o drzwi, z rękami w kieszeniach i kwaśną miną. Oczywiście wyskoczyła z tą
idiotyczną uwagą. To jasne, że jej obecność sprawiała mu kłopot i była ciężarem. Tysiąc
razy dawał jej do zrozumienia, że nie chce wiązać się z żadną kobietą. Że unika kobiet
jak zarazy.
Zrobię ci kawy - zaproponowała, ruszając do kuchni.
Zdaje się, że wspominałaś o jedzeniu? - Podążył za nią.
Jestem pewna, że Chloe nie pozwoliła ci odejść, nie nakarmiwszy cię do oporu - rzekła
stanowczo.
Masz rację! - przyznał ze śmiechem. - Uwielbia karmić ludzi, a szczególnie mężczyzn.
To chyba jakiś plemienny obyczaj.
Jest po prostu bardzo gościnna. - Zmiażdżyła go spojrzeniem. - Nie pozwalam z niej
kpić!
Gdzieżbym śmiał! - Ross wzdrygnął się z udanym przerażeniem. - Za bardzo boję się
tego spojrzenia twych ślicznych, wielkich brązowych oczu.
Zrobiła mu kawę nie odzywając się już ani słowem. Ponieważ porównał ją do Chloe,
bardzo nie spodobał się jej złośliwy ton, z jakim o niej opowiadał. Jeżeli kpił z Chloe, to
kpił także z niej...
Usiadł z kawą w fotelu przed kominkiem. Emma usiłowała skoncentrować się na swojej
pracy, ale jej umysł zajęty był pytaniami, których nie ośmieliła się mu zadać. Znowu
wyszłoby na to, że jest. wści-bska. Nigdy jej tego nie wybaczy, znała go już na tyle
dobrze. Ale nie mogła oderwać myśli od tej wizyty. Pożałowała, że nie przyjrzała się
dokładniej, kto był w samochodzie. Stchórzyła obawiając się, że mogłaby tam ujrzeć
Amandę ze swym złośliwym, zwycięskim uśmiechem.
Cała ta wzajemna rodzinna wojna była taka głupia, taka niepotrzebna, trudno było
uwierzyć, iż Leon Daumaury nie zechce przebaczyć swemu synowi i jego żonie, że
odrzuca wnuki. Czy ktokolwiek, a co dopiero własny dziadek, mógłby odrzucić takie
maluchy jak Donna i Robin czy pełna godności Tracy? Nie mogła tego przeboleć.
A jeżeli to nie był dziadek, to po co Ross wysłał ją po dzieci? Czy chciał się jej pozbyć, bo
wolał rozmawiać z Amandą bez świadków?
No tak, to prawdopodobne, to miało sens - dla
niej bardzo bolesny. Trudno, spojrzy
prawdzie w oczy, nic innego jej nie pozostaje.
Zaczyna mi wchodzić w krew - poczuła do siebie pogardę - to przyjmowanie do
wiadomości przykrych faktów. Dlaczego zawsze muszę zakochiwać się w
nieodpowiednim mężczyźnie? Czy nigdy nie zmąd rzeję?
Poszła wcześnie spać, ale trapiły ją przykre, ponure sny. Ranek wstał chłodny i
chmurny. W nocy wiatr zmienił kierunek. Zanosiło się na deszcz.
Rossa już nie było, Edie poszła pomóc siostrze, więc Emma, po domowych porządkach,
zdecydowała się wziąć dzieci na spacer.
Powietrze było wilgotne. Szli wolno, zatrzymując się od czasu do czasu, by dokładnie
obejrzeć skarby znalezione przez myszkujące dzieci. Emma wzięła papier i kredki, aby
maluchy mogły porysować. Przy rysowaniu wybuchła oczywiście sprzeczka i Emma,
chcąc ją przerwać, zaproponowała wyścig do końca ścieżki, która kończyła się przy
gospodzie.
- Zawsze tędy chodzimy - skrzywiła się Tracy.
- Chodźmy inną drogą.
Poparła ją pozostała dwójka i Emma, dla świętego spokoju, skierowała się w stronę
nie znanej jeszcze ścieżki. Dzieci są niesłychanie męczące, westchnęła. Wymagają
nieustannej uwagi. Właściwie niewiele udało się jej zrobić szkiców przez cały czas
pobytu tutaj. To zaczynało być niepokojące. Zamierzała pracować wieczorami, ale z
reguły była zbyt zmęczona.
Ś
cieżka skończyła się nagle przed dziwną bramą w kształcie podkowy. Była
drewniana, pomalowana na zielono i osadzona w czerwonym ceglanym murze.
- Nigdy tu nie byłam - stwierdziła niepewnie Tracy.
- Gdzie jesteśmy?
- Trochę
zbłądziliśmy
-
wyznała Emma z nagłym
podejrzeniem, że ten mur otacza Queen's Daumaury.
- Wracajmy lepiej.
- To jest pewnie furtka do zaczarowanej krainy
- rozmarzył
się
Robin, wpatrując się
w błyszczącą
miedzianą gałkę uchwytu. - Emmo, wejdźmy!
Niemożliwe. To prywatna posiadłość - ucięła zaniepokojona.
Chodźmy już - nalegała Tracy, rzuciwszy Emmie krótkie spojrzenie, jakby ona też
zgadywała, co kryje się za furtką.
Robin stał uparcie, nieporuszony. Tracy chwyciła go za ramię, ale zamarła, gdyż
rozległo się skrzypienie i furtka zaczęła się uchylać. Cała trójka wpatrywała się w nią,
jakby spodziewając się ujrzeć wróżkę lub czarodzieja.
Emma z przerażającą pewnością wiedziała, kogo ujrzą. Przywiodło ich tu nieubłagane
przeznaczenie, to samo, które w tej chwili kazało starszemu panu otworzyć furtkę i
stanąć w niej, opierając się ciężko na lasce ze złotą rączką. Patrzyli na siebie z niedowie-
rzaniem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Co to ma znaczyć? - spytał starszy pan słabym głosem, po długim milczeniu. Wpatrywał
się w Emmę z gniewem w oczach, jakby oczekując od niej odpowiedzi. Był taki wątły i
kruchy, a jednak emanowała z niego duma i władczośc. Jego niespodziewane
pojawienie się oszołomiło Emmę. Zanim jednak zdolna była wykrztusić słowo,
przemówiła Tracy spokojnym, pogardliwym tonem.
Właśnie odchodziliśmy. Trafiliśmy tu przypadkiem. Nie wiedzieliśmy, że pan tu mieszka,
ani że pan wyjdzie.
Tracy! - upomniała ją ostro Emma, niemile zaskoczona jej otwartością. Spojrzała na
pana Dau-maury. - Bardzo przepraszam za jej niegrzeczne zachowanie.
Masz ostry języczek, panienko. - Popatrzył na Tracy marszcząc brwi.
Tracy oddała mu spojrzenie w ponurym milczeniu.
- Czy pan jest moim dziadkiem? -
zadał
pytanie
Robin w swój rzeczowy, dociekliwy sposób.
Leon Daumaury przyjrzał mu się i jego stara twarz drgnęła dziwnie. Po chwili
odpowiedział obojętnie.
Tak, jestem.
Czy tutaj mieszkasz? - Robin zajrzał przez furtkę do parku. - Gdzie jest twój dom?
Chciałbyś go zobaczyć? - Leon Daumaury nie spuszczał wzroku z twarzyczki chłopca.
O tak, bardzo. Pewnie jest malutki i okrągły jak domek elfów. - Oczy Robina płonęły z
ciekawości.
Domek elfów? Malutki i... - Zaskoczony Leon Daumaury stracił oddech. Patrzył
badawczo na Emmę swymi przenikliwymi jastrzębimi oczami. - Co to dziecko
wygaduje? Przecież wie na pewno...?
Sądzę, że nie wie o niczym - cicho powiedziała Emma.
O niczym? - Starszy pan skrzywił się. - Nie wie nic o Queen's Daumaury?
Emma skinęła potakująco głową. Leon Daumaury wyciągnął kruchą, zdeformowaną dłoń
do Robina, który ufnie włożył w nią swą malutką rączkę.
Pójdziemy i obejrzymy go, dobrze? - Zwrócił się do Emmy. - Czy mogłaby pani
przyprowadzić pozostałą dwójkę, panno...?
Nazywam się Emma Leigh - przedstawiła się.
Ich opiekunka, prawda? - Przeszywał ją wzrokiem.
Tak - potwierdziła.
Myślę, że nie wolno nam tam iść - odezwała się nagle Tracy. - Mamusi to się nie
spodoba.
Emma wahała się, wprawiło ją to w zakłopotanie. Tracy pewnie miała rację. Nie
wiedziała, co ma zrobić. To Ross powinien tu zadecydować. Ale jak to powiedzieć temu
staremu człowiekowi, trzymającemu tak pewnie rączkę Robina.
- Sadzę, że Tracy ma rację. Bardzo mi przykro...
- Zatrzymała się.
- Tracy wcale nie wie, co się mamusi podoba
oznajmił Robin swoim dorosłym, rozważnym tonem.
Ona tylko zgaduje i prawie zawsze się myli. Tak jak z tą owsianką i Donną. Ona
strasznie lubi się rządzić. Okropnie. - Patrzył z powagą na Emmę.
- Tam coś jest... co to? - jąkała się z przejęcia Donna, wpatrując się w głąb parku z
zachwyconą buzią. Emma dostrzegła przedmiot jej zachwytu.
Kilkadziesiąt metrów dalej, wśród krzaków, przechadzała się sarna.
To sarna - burknął Leon Daumaury.
Salna? - Donna zmarszczyła czółko w skupieniu.
Sarna, tu jest do niej droga. - Chrząknął dziwnie. - Jesteś bardzo podobna do swojej
mamy, moja droga.
Zachichotała Donna, potem Robin. Dziadek rzucił im na pół obrażone spojrzenie.
Cóż w tym śmiesznego? - dopytywał się.
Powiedziałeś Donnie moja droga - tłumaczył Robin. - Tu jest droga i Donna jest
droga... - Razem z Donną wy buchnęli śmiechem. Tracy patrzyła na nich z kamienną
twarzą i cichym potępieniem.
Pan Daumaury uśmiechnął się i nagle jego twarz przeobraziła się w cudowny
sposób, przybierając żywy, serdeczny wyraz. Stracił całą swą rezerwę i sztywność.
- Ten angielski jest bardzo dziwny, prawda, moja
droga i mój drogi -
powiedział
z przesadą.
Rozczuliła
go ich natychmiastowa reakcja.
Maluchy aż pokładały się ze śmiechu. Robin ruszył truchtem, pociągając za sobą
starszego pana, Donna ochoczo pobiegła za nimi. Emma spojrzała bezradnie na
Tracy, która obserwowała całą scenę z lodowatą niechęcią.
Coś mi się zdaje, że nie mamy wyjścia, musimy dołączyć - zauważyła łagodnie
Emma.
Ja wracam do domu! - Tracy trwała w ponurym uporze.
Nie ma mowy! - Emma chwyciła ją za ramię. - Nie sama, Tracy. Trudno, musisz iść
ze wszystkimi. Nigdy w życiu nie pozwolę ci spacerować samej, wiesz o tym
doskonale. Mamusia nie lubi naszego dziadka - powtórzyła Tracy.
Chyba jesteś jeszcze za mała, żeby naprawdę wiedzieć, kogo twoja mama lubi, a kogo
nie - zaczęła ostrożnie Emma. - Może ci się wydawać, że wszystko rozumiesz, ale wiesz,
sami dorośli nie zawsze są pewni swych uczuć. Rzeczy są o wiele bardziej
skomplikowane, niż to wygląda na pierwszy rzut oka. Myślę, że powinnyśmy pozwolić
Robinowi i Donnie porozmawiać z panem Daumaury, jeśli tak chcą. Ja to później
wyjaśnię twojej mamie.
Ależ będzie na ciebie wściekła! - Tracy nie ukrywała swego zadowolenia.
Tracy, Tracy - westchnęła Emma - dlaczego tak trudno dojść z tobą do porozumienia?
Spojrzała na bladą, zaciętą buzię i nagle wypełniło ją Ogromne współczucie i ćfcfiwość do
( ego
dziecka. Uklękła i przytuliła ją do siebie mocno, całując delikatnie chłodny
policzek.
- Nie bądź taka - szepnęła.
Tracy pozwoliła przez chwilę przytulić się Emmie, po czym wyrwała się i pobiegła za
Robinem wołając, by na nią poczekał. W pierwszej chwili Emmie zrobiło się przykro, ale
zaraz uśmiechnęła się wstając. A jednak Tracy zmieniła zdanie i dołączyła do innych,
zamiast dąsać się z boku. Jednak jakieś porozumienie zostało zawarte.
Idąc wolno z tyłu, Emma rozmyślała z pewnym rozbawieniem, jak wiele nauczyły te
dzieci ją, dorosłą osobę, która miała zająć się ich wychowaniem i opiekować się nimi. A to
te maluchy otworzyły jej oczy na zachowanie innych ludzi, na drobne fakty, których nie
dostrzegała. Dzięki nim była teraz znacznie mądrzejsza. Bliska, codzienna obserwacja
dzieci odkryła jej więcej prawdy o naturze ludzkiej, niż znała do tej pory. Wędrowali
przez park, a Leon Daumaury pokazywał i opowiadał im o wszystkich parkowych
cudach. Ujrzeli wspaniałe srebrzyste bażanty, przechadzające się po trawniku. Na
Robinie nie zrobiły wrażenia.
- Wolę te dzikie, polne bażanty - wyznał szczerze.
- Są takie przyjemnie brązowe i tłuste - jak imbryk
pani Pat albo jak Emma - dodał po namyśle.
Emma roześmiała się. Po chwili zaskoczenia zawtórował jej Leon Daumaury.
W żaden sposób nie mogę uznać waszej Emmy za tłustą - zaprotestował. - Ale
rzeczywiście, ma coś z kolorów bażanta, bystre spostrzeżenie. A kto to jest pani
Pat?
Nie znasz pani Pat? Ona ciebie zna - zdziwił się Robin.
I Edie - przypomniała Donna.
Kim one są? Opowiedz mi o nich - zachęcił Donnę dziadek.
Ja je kocham - wyznała Donna z uczuciem. Leon Daumaury wydawał się
uświadamiać sobie coś, czego istnienia nie podejrzewał.
Prowadzą gospodę we wsi - wytłumaczyła Emma.
Och, to one. - Był zaskoczony. - Oczywiście, widziałem je z daleka.
Dlaczego je kochasz? - spytał szorstko Donnę, wpatrując się w jej buzię.
Bo kocham. - Podniosła na niego szeroko otwarte oczka. Nie potrafiła tego
wytłumaczyć, stropiła się i buzia się jej wykrzywiła.
Donna je kocha, bo one także ją kochają. Obie są bardzo dobre i miłe - wyjaśniła
Emma spokojnie, ujmując małą rączkę, która mocno ścisnęła jej dłoń.
A zatem - stwierdził kostycznie starszy pan
- moje srebrne bażanty są dla was za wytworne. Wolicie te pospolite, czy ogrodowe,
które oglądacie codziennie?
- Pospolite albo polne - poprawił Robin.
Dziadek znowu roześmiał się głośno. Spojrzał
z szacunkiem na chłopca, a potem na Emmę.
- Jest bardzo bystry, prawda? - szepnął.
Ruszyli dalej szeroką drogą przez znakomicie
zaprojektowany i troskliwie pielęgnowany park. Droga skręciła nagle i nieoczekiwanie
blisko ujrzeli wśród drzew dom.
Zasługiwał na swoją sławę. O cudownych proporcjach, zbudowany z jasnego kamienia,
przynosił chwałę swym osiemnastowiecznym budowniczym.
Robin przystanął i wpatrywał się w budynek, gdy dziadek z ogromnym napięciem
obserwował jego twarzyczkę.
- No i co? - zapytał niecierpliwie.
- Chciałbym mieszkać
w takim domu -
wypalił
chłopiec zwracając
na niego swe zadziwiająco dorosłe
spojrzenie.
Na twarz Leona Daumaury z wolna wypłynął rumieniec, dolna warga mu zadrżała, po
czym zaciął usta, by opanować widoczne wzruszenie. Dopiero po chwili powiedział
ochrypłym głosem:
- Cieszę się, że ci się podoba.
Podeszli bliżej na tyły domu. Cały taras otaczały masy różanych krzewów w pełnej
krasie.
Te róże są tematem rozmów w całym hrabstwie. Są dumą Queen's Daumaury - rzekł,
patrząc na oczarowaną Emmę.
A to co? - przestraszyła się Donna nagłego, przeszywającego krzyku.
Pawie - burknęła Tracy.
Podobają ci się? - spytał dziadek, przyglądając się jej uważnie. Tak się pysznią tymi
swoimi piórami... - zlekceważyła je Tracy.
Powinniście zobaczyć ogród wiosną - powiedział Leon Daumaury. - Mamy tu ogród
błękitny, kwiaty we wszystkich odcieniach błękitu... niezwykłe.
Kocham niebieskie kwiaty - mimowolnie zawołała zachwycona Tracy.
Cy możemy wejść? - zapytała Donna dziadka, stojąc przed wielkimi oszklonymi
drzwiami i przyciskając nosek do szyby. Zanim zdążył odpowiedzieć, nagle na górze
otworzyło się okno i rozległ się ostry, gniewny głos Amandy:
A ty co tutaj robisz? Wynoś się natychmiast, nieznośny dzieciaku! - W pierwszej
chwili nie spostrzegła Leona Daumaury; kiedy się poruszył, zbladła. - Och, nie
wiedziałam... nie miałam pojęcia...
Nie powinnaś tak krzyczeć na dzieci. Przestraszyłaś ją - skarcił dziewczynę.
Donna wcale się nie przestraszyła. Emma ujrzała w jej niebieskich oczach widoczne
zadowolenie. Donna nie lubiła Amandy i cieszyło ją, że tamta wzbudziła gniew
dziadka.
Nie poznałam jej. Myślałam, że to jakieś obce dziecko na tarasie, zaglądające przez
okno i... - starała się załagodzić zmieszana Amanda.
Już choćby przez wzgląd na wiek tego dziecka nie powinnaś była tak krzyczeć,
obojętne co robiło. Przecież to maluszek - przerwał zimno.
Amanda rzuciła Emmie nienawistne spojrzenie. Jasne, że ją obwiniała za ten
incydent. Słodkim głosem zwróciła się do dzieci.
Ależ my się doskonale znamy. Jesteśmy starymi przyjaciółmi i świetnie się
rozumiemy.
Ależ oczywiście. - Robin genialnie naśladował ton głosu Rossa. Dziadek znowu
spojrzał na niego przenikliwie. Emma zastanawiała się, czy zna on Rossa na tyle,
by docenić to naśladownictwo. Ross musiał bywać w tym domu, spotykał się przecież
z Amandą. Zatem Leon Daumaury poznał go, chociaż pewnie nie znosił - przecież to
siostra Rossa jest żoną jego syna.
Amanda otworzyła oszklone drzwi i wszyscy weszli do środka. Był to jeden z najczęściej
fotografowanych i pokazywanych w eleganckich czasopismach pokoi. Mienił się
wszelkimi odcieniami lekkiego błękitu i delikatnego beżu - od pokrytych jedwabiem
ś
cian, poprzez dywan, meble, porcelanę, do starannie ułożonych kwiatów.
Ż
ywe, psotne dzieci zupełnie nie pasowały do tego miejsca. Robin i Tracy wymienili
wymowne spojrzenia, Doima
przysunęła się do Emmy, łapiąc ją za rękę.
Leon Daumaury dostrzegł szczery, wymowny wyraz ich twarzy i uśmiechnął się kwaśno.
- Chodźcie, obejrzymy dom.
Dalej było tak samo. Nieskazitelna elegancja, dbałość o drobiazgi, wszystko lśniło,
połyskiwało - dzieci bały się przypadkiem ruszyć cokolwiek.
Nie podoba się wam tutaj - stwierdził zrezygnowany dziadek.
Czy jest tutaj miejsce dla dzieci? - Robin silił się na uprzejmość.
Pokoje dziecinne? - Starszy pan znowu uśmiechnął się kwaśno. - Są na najwyższym
piętrze, teraz to strych. Nie były używane od czasu... - urwał.
Od dzieciństwa jego syna, domyśliła się Emma. Ciekawe, czy to dlatego ojciec tych
dzieci został archeologiem, że dorastanie w tym luksusowym pudełku uczyniło go
człowiekiem zdolnym do cierpliwego grzebania w życiu starożytnych.
Wspięli się na strych. Tu nie było dywanów. Boazerie i drzwi były polakierowane na
ciemno. Światło sączyło się z okienka w dachu.
Otworzyli drzwi i znaleźli się w długim, wąskim pokoju z łamanym sufitem.
-- Och - jęknął Robin z zachwytu na widok starego, wysłużonego konia na
biegunach, stojącego pośrodku pokoju. Błyskawicznie znalazł się na jego grzbiecie.
Donna z płaczem domagała się tego samego.
Emma posadziła ją za Robinem i oboje kołysali się wniebowzięci. Tracy oglądała
pokój, pełen zakamarków, z półkami wypełnionymi zaczytanymi książkami,
zniszczonymi zabawkami, starymi meblami. Podeszła do okna i wyjrzała.
- Jaki ładny pokój. Najładniejszy w całym domu
- westchnęła.
Leon Daumaury obserwował ich w milczeniu. Wydawał się poruszony.
Będzie padać! - odezwała się nagle Tracy. - Czy to burza?
Na to wygląda. Musimy szybko wracać na lunch
- zaniepokoiła się Emma.
Możecie zjeść tutaj - rzucił dziadek szorstko.
Bardzo dziękuję, ale nie. Czeka już gotowy w domu. - Emma pokręciła głową
odmownie. Zapiekanka siedziała w piekarniku, zmarnowałaby się.
Każę was odwieźć samochodem - obiecał starszy pan, kiedy, po bardzo niechętnym
rozstaniu się z koniem, wszyscy schodzili po marmurowych, lśniących schodach.
Potem Leon Daumaury pomachał im dłonią na pożegnanie. Dzieci też mu machały,
dopóki nie zniknął im z oczu. Rozsiadły się z zadowoleniem w limuzynie.
Wspaniały samochód, prawda? - zwrócił się Robin do Emmy. A mnie się ten dom
wcale nie podoba - oznajmiła Tracy niechętnym, krytycznym tonem.
Mówisz tak, bo myślisz, że mamusia będzie na nas wściekła, że tam poszliśmy. - Robin,
jak zwykle, okazał przenikliwość.
Wcale nie, ty mądralo - odcięła się Tracy.
Ja tez chcę konia. - Donna przytuliła się do Emmy.
I ja też - ochoczo poparł ją Robin.
Wujek Ross też się wścieknie - nie ustępowała Tracy.
A dlaczego? - dopytywał się Robin.
Gdyby mamusia chciała, żebyśmy widzieli się z dziadkiem, to kazałaby wujkowi
Rossowi zabrać nas do niego - mądrzyła się starsza siostra.
Emma zaniepokoiła się, słysząc to. Tracy miała słuszność. Ross tak by postąpił, gdyby
był do tego upoważniony.
Ross był w domu, kiedy przyjechali. Podszedł wolno do bramy. Jego twarz była
nieprzenikniona, oczy nie zdradzały niczego. Serce Emmy zadrżało w niedobrym
przeczuciu i szybko zaczęła w myślach układać usprawiedliwiającą przemowę. Robin
wyszedł na spotkanie wujkowi ze spokojem pierwszych chrześcijan idących na spotkanie
lwom.
- Cześć, wujku. Odwiedziliśmy naszego dziadka
- wyznał otwarcie. - Lubię go.
- Ach tak? Naprawdę?
-
Ross zmierzył
siostrzeńca
zamyślonym spojrzeniem i przeniósł je na Emmę.
- Ciekaw jestem, jak do tego doszło?
Poszliśmy na spacer - zaczęła pośpiesznie tłumaczyć drżącym głosem. - Znaleźliśmy się
na ścieżce, której nie znaliśmy i tam była...
Mala zacałowana fultka - podjęła radośnie Donna, z wyrazem szczęścia na buzi,
wkładając swą małą rączkę w dłoń wujka. - I wysedł nas dziadek i posliśmy zobacyć jego
dom, ale był za duży. A potem odwiedziliśmy konia na bunach i spodobał się nam...
Konia na biegunach - poprawiła Tracy.
Wielki koń na biegunach - wtrącił się Robin z zachwytem. - I Donna i ja
galopowaliśmy na nim.
Ross znowu spojrzał na Emmę z nieprzeniknioną twarzą.
- Mieliście bardzo męczący dzień, prawda? -
mruk
nął do dzieci.
Lunch uspokoił atmosferę. Maluchy były bardzo zmęczone i gotowe do drzemki.
Tracy trochę protestowała, że jest za duża, by się zmęczyć byle czym, ale
pomaszerowała do swego pokoju.
Ross pomagał Emmie zmywać milcząc, ale wiedziała, że prędzej czy później jej
wygarnie. Wyczuwała jego napięcie. W końcu zaczął spokojnym pytaniem:
Nie uważasz, że należało postąpić bardziej taktownie w tej, jak wiesz, bardzo
delikatnej sytuacji?
Nic nie wiem - odparła zwięźle. - Nic mi nie wyjaśniono. Musiałam zdać się na
własne wyczucie.
I cóż ono ci podpowiedziało? - zapytał pogardliwie.
To, że należy natychmiast zabrać dzieci do domu i tak bym postąpiła, gdyby Donna
nie wyrwała mi się i nie uciekła. Sytuacja wymknęła mi się z rąk, zanim zdążyłam
wymyślić, jak się taktownie wycofać. - Wezbrał w niej nagły gniew. Z całym
rozmysłem niczego jej nie wyjaśniono, a teraz on oskarża ją o coś, czemu nie była w
stanie zapobiec. - Poza tym znalazłam się w bardzo niezręcznej dla mnie sytuacji.
Nie mogłam być niegrzeczna dla pana Daumaury. Nie miałam pojęcia, jak się
zachować, co powiedzieć.
Amanda mi powiedziała... - zaczął, a wtedy ona nie wytrzymała i wybuchnęła.
Amanda! Pewnie zadzwoniła do ciebie, żeby cię ostrzec? Była wściekła, gdy
zobaczyła tam dzieci. Nie cierpi ich.
Cicho bądź! - rozkazał Ross tak zdławionym z gniewu głosem, że zatkało ją natychmiast
i zadrżała.
Uważam, że jesteś bardzo niesprawiedliwa dla Amandy - zaczął po chwili spokojniej. -
Nie ma mowy o niechęci do dzieci, odwrotnie, włożyła wiele wysiłku w nawiązanie
kontaktu między nimi a dziadkiem. Na niczym jej bardziej nie zależy, niż na szczęśliwym
zjednoczeniu rodziny.
Emma zacięła usta i milczała. Cóż mogła powiedzieć? Doświadczenia z jej znajomości z
Amandą mówiły co innego. Że ta dziewczyna zawsze była złośliwa i przewrotna w
stosunku do niej, no i że nigdy nie okazywała sympatii do całej trójki dzieci. Przyszło jej
do głowy, że Ross nie zna prawdziwego oblicza Amandy. Spojrzała na niego spod oka.
Wyglądał na zaniepokojonego i zmartwionego. Może zastanawia się, co powiedzieć
siostrze?
Oczywiście - oznajmiła - że biorę na siebie całą odpowiedzialność. Powiem Judith, że to
była wyłącznie moja wina.
Niemądra dziewczyna! - roześmiał się dziwnie. - Siedź cicho, Emmo. Siedź cicho. -
Powiesił ścierkę i wyszedł. Patrzyła za nim, płonąc z urazy zmieszanej z bólem, miłością
i znużeniem.
Zabolało, gdy odezwał się do niej tak lekceważąco. Niemądra dziewczyna - tym dla
niego była. I tym rzeczywiście jestem, przyznała. Idiotką, zakochaną w tym surowym,
nieczułym mężczyźnie, który jest ślepy na wszystkie gierki dziewczyny takiej jak
Amanda. Zarzekał się, że nie zrobi już żadnego błędu w miłości, że przejrzał Amandę -
ale, sądząc z jego słów, zupełnie zgłupiał na jej punkcie. Patrzyła w okno zamazane
deszczem, którym wiatr walił w szyby. A może to łzy zamazywały jej wzrok, gdy łkała
bezgłośnie, ściskając rozpaczliwie dłońmi zlew kuchenny?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Emma pracowała właśnie z dziećmi w ogrodzie, kiedy, dwa dni później, usłyszała warkot
samochodu zatrzymującego się przy bramie. Pomyślała, że Ross skończył wcześniej
pracę. Przez ostatnie dwa dni był bardzo zajęty i właściwie nie widzieli się.
Skrzypnęła brama i Emmę zamurowało. Oto szła ku niej, nieśmiało, ale z całą
determinacją, Fanny. Po chwili wybuchnęły radosnym śmiechem i porwały się w objęcia
ze łzami wzruszenia.
A cóż ty tu robisz? - dopytywała się Emma, mierząc przyjaciółkę spojrzeniem. -
Wspaniały strój. Nowy?
Tak. Pierwszy raz mam go na sobie. To dobrze, że ci się podoba. - Fanny z
zadowoleniem spojrzała na swój bladoniebieski klasyczny kostium, w którym było jej
bardzo do twarzy. Cała promieniała, miłość najwidoczniej jej służyła, zauważyła Emma z
przyjemnością.
Jak się miewa Guy? - zapytała. Miłość do Rossa pozwoliła jej mówić o Guyu bez
drgnienia w sercu.
Sam ci to może powiedzieć - Fanny wskazała ręką i Emma, odwracając się, stanęła oko
w oko z Guyem.
Ucałował Emmę w policzek bardzo gorąco, uśmiechając się radośnie na jej widok. Emma
z zaskoczeniem przypomniała sobie, że był czas, gdy uznała, że jest w niej zakochany.
Teraz spadła jej z oczu zasłona - zachowywał się w stosunku do niej z całkowitą
obojętnością. Pozostał nadal sympatycznym, wdzięcznym kompanem, takim, jakim był
zawsze. To ona była w błędzie, wyobrażając sobie coś więcej.
Oboje wyglądacie wspaniale! - I była to szczera prawda.
Przyjechaliśmy zaprosić cię na nasz ślub w Londynie - oznajmiła Fanny, cała
zapłoniona.
Wasz ślub? - Emma wpadła w zachwyt. - Kiedy? Oczywiście, przyjadę. I mam nadzieję,
ż
e zostanę druhną. Czy ma to być wielkie, wspaniałe wydarzenie, czy cichy ślub?
Jest wyznaczony na ostatni dzień października - wyjaśnił Guy. - Dostałem pracę w
Kanadzie. Muszę tam wyjechać przed piętnastym listopada, więc czasu zostało bardzo
mało. Nie wyobrażam sobie wyjazdu bez Fanny, a ona przystała na ślub bez
fajerwerków. Zaplanowaliśmy ciche, skromne wesele, tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele,
tacy jak ty.
Ś
lub w bieli - dodała stanowczo Fanny. - I ty koniecznie musisz być moją druhną, Em!
Oczywiście - nalegał Guy. - Uda ci się przyjechać? Twoja nieobecność zepsuje Fanny całą
uroczystość.
Jego oczy patrzyły prosząco z taką serdecznością i ciepłem, że wzruszyło ją to. Nie tylko
nie traci przyjaźni Fanny, ale zyskuje jeszcze jednego oddanego przyjaciela, nawet jeżeli
będzie ich dzieliła ogromna przestrzeń. Odległość nie wpłynie na osłabienie ich
przyjacielskich więzów, była tego pewna.
Postaram się - przyrzekła solennie. - Sama uszyję sobie suknię, coś prostego. Jaki kolor
będzie pasował, Fanny?
Dla ciebie tylko delikatna żółć - zadecydowała od razu Fanny. - Najładniej ci w kolorze
pierwiosnka.
Dzieci przypatrywały się im, całe zamienione w słuch.
Emma zauważyła ich obecność i ze
ś
miechem dokonaia prezentacji.
Fanny ucałowała każde z osobna. Tracy nie mogła oderwać zachwyconych oczu od jej
złotych loków i delikatnych rysów.
- Pani wygląda jak anioł
z naszej choinki! -
wyznała
nieoczekiwanie.
Emma zdusiła śmiech, Fanny wydawała się speszona, ale Guy oznajmił poważnie:
- Wiem, Tracy, co masz na myśli. Ja też
tak
uważam.
To musi być cudownie, pomyślała Emma tęsknie, gdy mężczyzna patrzy w ciebie jak w
obrazek. Ona za każdym razem, kiedy niespodziewanie zjawiał się Ross, miała uczucie,
jakby jej serce ściskała jakaś żelazna obręcz.
Proszę wejść do naszego domu. - Tracy złapała Fanny za rękę i z gorliwą uprzejmością
ciągnęła do drzwi.
Tak, tak, wejdźcie - poparła ją Emma. - Zaraz przyjdę, tylko położę na miejsce te
narzędzia ogrodnicze. Wypijemy herbatę. Mamy mnóstwo pysznych rzeczy do jedzenia.
Edie piekła cały ranek - wtajemniczyła ich Tracy.
Ach, tak. Znam Edie, Emma mi wszystko opisała w liście - zapewniła Fanny.
Naprawdę? - zdziwiła się Tracy. - A co napisała o mnie? Napisała, że też umiem dobrze
gotować?
Fanny taktownie zapewniła, że w liście Emma wychwalała jej talenty kulinarne pod
niebiosa. Emma przypomniała sobie, jak opisała ów poranek, gdy Tracy gotowała, i
poczuła wielką ulgę oraz ogromną wdzięczność dla przyjaciółki. Robin i Donna porzucili
bez żalu grzebanie się w ziemi w ogrodzie i ochoczo pomaszerowali za nimi. Fanny ich
także oczarowała. Guy odprowadził całą gromadkę ciepłym spojrzeniem. Emma
przyjrzała się mu i z niedowierzaniem pytała siebie, co też takiego widziała w nim, aby
się tak zadurzyć. Oczywiście był miły i na swój sposób pociągający, ale brakowało mu
pewności siebie Rossa, jego siły charakteru, której nikt nie mógł się oprzeć.
- Ty też
wyglądasz bardzo dobrze -
zwrócił
się
do
niej Guy, obrzucając ją spojrzeniem.
Ubawiło ją to. Miała na sobie stare, ubłocone dżinsy, gumowe buty i gruby sweter, który
służył tylko do pracy w ogrodzie, bo zbiegł się w praniu i zupełnie stracił fason.
Wyglądam okropnie! Gdybym spodziewała się waszego przyjazdu...
Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę. Fanny dostała kilka dni wolnego, więc postanowiliśmy
wybrać się na małą wycieczkę w te strony, zobaczyć ciebie i przy okazji odetchnąć
ś
wieżym powietrzem.
Gdzie się zatrzymaliście?
W Dorchester. Śliczne miasteczko, prawda?
Bardzo. Poza tym masz ogromne szczęście, że zdobyłeś taką dziewczynę jak Fanny -
zapewniła go Emma. - Jest wspaniała. Jest mi bardzo droga i mam nadzieję, że zawsze
będziecie razem szczęśliwi.
Nie martw się o Fanny. - Guy ujął ją za ramiona z rozjaśnioną radością twarzą. - Zrobię
wszystko, by było jej dobrze. Wiem, że mi się poszczęściło. Mój ojciec ciągle to powtarza.
Nie może zrozumieć, dlaczego wybrała akurat mnie. - Z uśmiechem pocałował Emmę w
policzek. - Prawdę mówiąc, też tego nie rozumiem.
To jasne, że jest w tobie nieprzytomnie zakochana. - Emma uścisnęła go serdecznie. -
Uważam, że świetnie do siebie pasujecie.
Emmo, jesteś wspaniałą dziewczyną - wyrzucił z siebie uradowany Guy. Jeszcze raz ją
ucałował, tym razem w usta.
Jestem ci taki wdzięczny, że nie chowasz do mnie urazy! Rozdzielam was, a ty nie masz
mi tego za złe... nie intrygujesz... jesteś taka miła i wyrozumiała...
Przecież to musiało kiedyś przyjść... - wytknęła mu. - Nic w tym nadzwyczajnego. Bardzo
się cieszę... mówię zupełnie szczerze. Czeka was cudowna przyszłość.
Możesz to powtórzyć jeszcze raz? - poprosił z przejęciem. - Odtąd zaczynam nowe,
fantastyczne życie!
Oboje roześmieli się, po czym Emma wysłała Guya do Fanny, obiecując, że wkrótce do
nich dołączy. Zgodził się posłusznie, a Emma zabrała się do porządkowania narzędzi
ogrodniczych.
Pozbierała je i, niosąc do szopy, niespodziewanie natknęła się na Rossa. Stał oparty o
furtkę do ogrodu i wyglądał jak chmura gradowa. Czyżby stało się coś złego,
zaniepokoiła się.
Witaj! Wcześniej wróciłeś - powitała go z uśmiechem, mając nadzieję, że go rozchmurzy.
Wyraźnie widać, że za wcześnie - odburknął.
O co ci chodzi? - zmarszczyła czoło.
Jak długo sterczał tu ten Romeo? - Wszedł do ogrodu, zatrzaskując za sobą z
wściekłością furtkę.
Romeo? - zgłupiała na moment, a potem roześmiała się. - Chyba myślisz o Guyu?
Guy! - powtórzył imię z kłującym sarkazmem.
- Któżby inny?
- Zdarzyła się najcudowniejsza rzecz na świecie
- zaczęła z ożywieniem, pragnąc go ułagodzić.
-
Nawet
byś nie przypuszczał!
- Daj mi zgadnąć - ciągnął nieprzyjemnym tonem.
- To nagłe czulenie się do siebie! Jak on powiedział... jesteś taką wspaniałą dziewczyną,
Emmo, taką słodką i wyrozumiałą... - naśladował głos Guya ze wstrętną przesadą. Jego
twarz wyrażała ogromny niesmak.
- O Boże! Na mdłości mi się
zbiera. Jak zdrowa na
umyśle, inteligentna istota może słuchać
takich bzdur,
wierzyć w takie głupoty...
- Guy mówił
to szczerze. -
Rozzłościła się.
-
Nie
wszyscy mężczyźni są
tacy szorstcy, nieczuli, zimni
jak ty...
Był bardzo blady, jego wzrok przeszywał ją na wylot, a szczęki zaciskały się z
wściekłości.
No, dalej. Wykrztuś z siebie to, co zamierzałaś powiedzieć od dawna. Myślisz, że nie
zdaję sobie sprawy, co czujesz?
Co takiego? - Emmie zaparło dech w piersi.
Doskonale pojmuję twoje uczucia do mnie
- oznajmił lodowato.
Teraz ona zbladła i zadrżała. A więc domyślił się? Ze zgrozy nie mogła uwierzyć. Nie
mogła znieść świadomości, że Ross domyślił się jej miłości do niego, że to go drażniło i
odtrącało od niej. ' - Nie odwracaj się ode mnie z taką miną! Spójrz na mnie! - Złapał ją
za ramiona i potrząsnął gwałtownie.
Puść mnie! To boli... - Starała się uwolnić z tego uścisku i od przerażająco przenikliwego
spojrzenia szarych oczu.
Nie kuś mnie - ostrzegł złośliwie. - Nie wyobrażasz sobie, ile wysiłku mnie kosztuje, aby
się opanować. Jeden porządny klaps pomógłby odzyskać ci zdrowy rozum. Wiedziałem,
ż
e jesteś głupia, ale do tej pory nie podejrzewałem cię o aż taką głupotę.
Czyżbyś znowu pokłócił się z Amandą? - Jego gniew był jakiś zagadkowy. Chyba nie
ona mogła go wzbudzić. Ktoś inny go wywołał, a na niej się skrupiło. Tego kogoś nie miał
odwagi zaatakować. Amanda! - prychnął wściekle. - Nie usiłuj się wykręcać i odwrócić
uwagę.
Staram się odgadnąć, co cię tak wyprowadziło z równowagi - podjęła cierpliwie.
Rzeczywiście, jakbyś nie wiedziała - ironizował krzywiąc się.
Jestem pewna, że na mnie wyładowujesz swoją złość na Amandę. Nie wiem, co ona
takiego zrobiła, ale oświadczam ci, że nie pozwolę na traktowanie mnie w ten sposób.
Nie będziesz się na mnie wyżywał i wyładowywał swoje humory.
Naprawdę? - Jego głos nagle niebezpiecznie złagodniał. Zacisnął dłonie na jej
ramionach. Przez moment poczuła przypływ niepewności, niepokoju i słabości, gdy jego
twarz zaczęła się przybliżać, a oczy zwęziły się. Wtem jego usta spadły na jej wargi z siłą i
pożądaniem, zmuszając ją do niechętnej początkowo, a później coraz żarliwszej reakcji.
Odczuwała rozkosz aż do bólu.
Tylko że to nie ona miała być tak całowana - to było przeznaczone dla Amandy. Ross
nadal starał się ją ukarać, traktując jako zastępczynię Amandy, i ten pocałunek, który w
innych okolicznościach mógłby przynieść jej radość, teraz przyniósł jej tylko upokorzenie
i żal. Ale nawet nie próbowała wmawiać sobie, że nie czuje cudownej przyjemności. Jej
zdradzieckie ciało ożywało pod jego dotykiem. Usta drżały jak w gorączce.
Ogromnym wysiłkiem woli wzięła się w garść i czując, że za chwilę całkiem ulegnie,
wyrwała się i z całej siły wymierzyła Rossowi tęgi policzek.
- Żebyś
nigdy więcej tego nie próbował!
-
wy
krztusiła.
Uwolnił ją z uścisku i cofnął się o krok, dotykając palcem czerwonych śladów po jej
uderzeniu. Na jego ustach pojawił się zastanawiający uśmieszek. - Nie chciałbym się z
tobą
spotkać
w ciemnej
uliczce - mruknął. - Nie podejrzewałem cię o tyle siły.
Nic nie odpowiedziała, jej serce ciągle jeszcze biło nierównym rytmem.
No dobrze - wycedził Ross spokojnie i wsadził ręce głęboko do kieszeni. - Chyba
powinniśmy podjąć obowiązki uprzejmych gospodarzy i ugościć twego przyjaciela?
Gdzie chcesz go umieścić na noc? Może w moim pokoju?
To bardzo miłe z twojej strony, ale on i Fanny wracają do Dorchester - odparła z
uprzejmym uśmiechem.
Fanny? - Ross wlepił w nią oczy.
Tak, moja przyjaciółka, z którą mieszkam. Opowiadałam ci o niej i Guyu. Czyżbyś
zapomniał? No więc przyjechali tu, żeby mi obwieścić, że się pobierają i życzą sobie,
abym była druhną. - Rozpromieniła się w uśmiechu. - Czyż to nie cudowne?
Cudowne! - odezwał się cicho.
Muszę uszyć suknię, a nie dają mi wiele czasu. Rozumiesz, zaraz po ślubie wyjeżdżają
do Kanady, spędzą już tylko kilka tygodni w kraju. Guy dostał pracę w Kanadzie.
I oni cię poprosili, abyś była druhną na ich ślubie? - nie dowierzał Ross. - Powinnaś
chyba płakać, a nie rozprawiać z takim entuzjazmem. Taka propozycja dowodzi okrutnej
niewrażliwości uczuć!
Zapominasz, że oni o niczym nie mają pojęcia...
- Zarumieniła się. - Że nawet nie podejrzewają... że
kiedyś wmówiłam sobie uczucie do Guy a.
Wmówiłaś sobie? - Skrzywił się. - Przypominam ci, że przed chwilą widziałem twoje
zachowanie podczas rozmowy z nim.
Poczułam się taka szczęśliwa widząc jego i Fanny
- broniła się. - I z zadowoleniem upewniłam się, że wszystko minęło bezpowrotnie. Że
jestem zupełnie wyleczona z uczucia do Guya. To było tylko krótkie zauroczenie... nic
prawdziwego, nic trwałego.
Ach tak? - ironizował. - A to całowanie? Z jakiej okazji?
Całowanie? - stropiła się.
Widziałem, jak cię całował - potwierdził krótko.
Ooo... - Przypomniała sobie. - To nie ma żadnego znaczenia... taki tam braterski całus.
Naprawdę nie ma? - Oczy Rossa błysnęły niebezpiecznie. - A zatem nie pomyl mnie z
nim przypadkiem. Braterskie całusy nie są w moim stylu.
Na policzki Emmy wypłynął rumieniec zakłopotania. Co miał na myśli? Serce w niej
załomotało.
- Wujku Ross, Emmo... nie macie zamiaru przyjść?
- usłyszeli podniecone wołanie Robina. -
Czekamy
na herbatę!
Emma pośpieszyła do domu, niechętnie, ale jednocześnie z dziwną ulgą przerywając
drażniącą i niepokojącą rozmowę z Rossem. Postanowiła później zastanowić się nad nią i
przemyśleć. Teraz pragnęła chwili wytchnienia przy domowych zajęciach.
W kuchni Fanny i Guy pomagali Tracy smarować chleb i przygotowywać herbatę,
gawędząc przyjaźnie. Przedstawiła im Rossa. Wymienił z Guyem krótki uścisk dłoni,
witając go z tak lodowatą uprzejmością, że nie sposób było tego nie zauważyć. Ze
znacznie cieplejszym uśmiechem powitał Fanny. Jego oczy wyrażały podziw i aprobatę.
Emma wspomniała o twojej urodzie... ale nie doceniła cię. Jesteś jak pączek róży.
Dzięki. - Fanny ukazała dołeczki w uśmiechu.
- Emma nie wspomniała,
ż
e jesteś
mistrzem w pra
wieniu komplementów.
- Nic nie wspomniała? - Spojrzał kpiąco na Emmę. Nic. - Głos Emmy to była sama
słodycz. - Jak mogłam im wspomnieć o twoich talentach w prawieniu komplementów,
jeżeli do tej pory w ogóle się nimi nie wykazałeś? Wydobyłaś na jaw jego głęboko ukryte
zdolności. - Uśmiechnęła się do Fanny.
Pełne kobiecości dziewczęta zawsze tak na mnie wpływają - odparował Ross.
Ach, tak! - parsknęła Emma. - Piękne dzięki.
Emma jest pełna kobiecości - ogłosił Guy, który poczuł się urażony w jej imieniu i zjeżył
się cały słysząc komplementy Rossa dla Fanny.
Widocznie nie miałeś nigdy okazji poczuć jej lewego sierpowego - zauważył Ross. -
Mogłaby spokojnie odbyć trzyrundową walkę z mistrzem wagi ciężkiej!
O mój Boże! - Fanny szeroko otwartymi błękitnymi oczami wodziła z niedowierzaniem
od niego do Emmy.
Woda się zagotowała - wymamrotała Emma, cała w pąsach. - Wybaczcie... Ross, bądź
ł
askaw zabrać gości do pokoju, ja zaraz skończę robić herbatę.
Pomogę ci. - Fanny nie zamierzała wyjść.
Lepiej zmykajmy. - Ross gestem wskazał Guyowi drzwi. - Niedobrze jest zawadzać
kobietom w kuchni.
Guy usłuchał, ale wyraz jego twarzy nie wróżył nic dobrego dla ich przyszłych
wzajemnych stosunków. Był z natury dobroduszny, jednak doskonale zdawał sobie
sprawę z tego, że kilka razy w ciągu paru chwil został z rozmysłem obrażony.
- Co tu się dzieje? - napadła Fanny na Emmę.
- Żebyś mi chociaż dała jakiś znak!
Jaki znak? - Emma postanowiła udawać głupią.
Wiesz doskonale. - Fanny nie dawała się zbyć.
- Atmosfera między wami jest tak napięta, że boję
się, iż trzaśnie lada moment. Mylisz się. - Głos Emmy załamał się. - To chodzi o inną
dziewczynę. - Miała nadzieję, że Fanny nie dostrzeże bólu ukrytego w jej głosie, jednak
za długo się znały, by umknęło to uwagi Fanny.
Och, Emmo - szepnęła współczująco. - Moja kochana biedo! Co za paskudne szczęście.
No cóż, zdarza się...
Jest bardzo atrakcyjny - westchnęła Fanny.
Bardzo - przyznała Emma.
W jakiś taki szorstki sposób - dodała Fanny w zamyśleniu. - Nie jestem przekonana, czy
tacy szorstcy mężczyźni są w moim typie. - Spojrzała badawczo na Emmę. - Jesteś
zupełnie pewna, że chodzi tu o inną dziewczynę? Ponieważ mnie wyraźnie uderzyło teraz
coś... coś między wami...
O, tak! - zgodziła się Emma z goryczą. - Rozdrażnienie! Właśnie przed chwilą pożarliśmy
się. Kiedykolwiek nie wyjdzie mu coś z ukochaną, wyładowuje swe humory na mnie,
jako na najbliższej dostępnej osobie płci żeńskiej.
A jaka ona jest, ta druga?
Zabójcza blondyna - cierpko przyznała Emma. - Jest olśniewająca i ma język jak żmija.
Mam nadzieję, że będą szczęśliwi.
Skarbie! - roześmiała się Fanny. - Ależ masz nastrój!
Ross przecież powiedział, że nie jestem kobieca!
Plótł, co mu ślina na język przyniosła. Masz w sobie więcej kobiecości niż inne kobiety,
które znam. Tylko spójrz, jak macierzyńsko zaopiekowałaś się tą trójką dzieci! Wszystko
mi opowiedziały. Poza tym, zależy, co się rozumie przez kobiecość. Jeżeli masz na myśli
mdlenie na widok krwi, uwodzicielskie trzepotanie rzęsami do każdego mężczyzny i
udawanie za słabej, by unieść coś więcej niż torebkę... to rzeczywiście ty nie wchodzisz
w grę. Ale kobiecość nie tylko na tym polega i większość współczesnych mężczyzn
doskonale to wyczuwa.
- Wdzięczna ci jestem za twoją
przychylność
-
podziękowała Emma. -
I za pokładane we mnie
zaufanie.
Zaniosły herbatę do pokoju, gdzie dwaj panowie przebywali w ponurym milczeniu. Guy
przeglądał nieuważnie jakieś czasopismo, Ross tkwił przy oknie z kamiennym wyrazem
twarzy.
Fanny rzuciła Emmie alarmujące spojrzenie. Zabrały się do nalewania herbaty.
Może kanapkę? - zwróciła się Emma do Rossa, zalotnie trzepocząc rzęsami.
Próbujesz gierek? - uśmiechnął się z obraźliwą kpiną, aż się w niej zagotowało ze złości, i
usiadł w fotelu.
Wydawało mi się, że bardzo je lubisz - odcięła się. - Takie słodkie, kobiece gierki...
Guy z uznaniem spróbował jednego z placuszków Emmy.
Fanny, czy umiesz robić takie placuszki? - zapytał.
Ależ oczywiście! - odparła natychmiast.
Chciałbym dostawać takie do herbaty, gdy będziemy już małżeństwem - zapowiedział
Guy.
Jeżeli tak sobie życzysz - zgodziła się posłusznie Fanny.
Ross obserwował Emmę z ironią w oczach.
Wzruszająca scena - wymruczał do niej, gdy sięgała po ciasto. - Twoja przyjaciółka ma
nie tylko urodę, prawda? Uległość żony gwarantuje szczęście małżeńskie.
Brednie - wysyczała Emma. - Ciągle tkwisz w dawnych czasach, może byś jednak
zaczął żyć w dwudziestym wieku, Ross?Dzieci bawiły się hałaśliwie na górze w
chowanego. Nieoczekiwanie wtargnęły z wrzaskiem do pokoju.
Umieramy z głodu - obwieściła Tracy. - Pyszności... ile ciasta!
Czy możemy dzisiaj dostać herbatę tutaj? - Robin przysiadł na dywanie koło Emmy.
Nie - zaprzeczyła stanowczo. - Za bardzo kruszycie. Herbata dla całej waszej trójki jest
w kuchni. Chodźcie, zaprowadzę was.
Cekoladowe ciasto... - jęknęła Donna, kiedy Emma zabrała jej ciasto z rączki.
- Najpierw chleb z masłem - twardo orzekła Emma.
Wyprowadziła dzieci do kuchni, a one przylgnęły
do niej z ufnością. Fanny odprowadziła ją wzruszonym spojrzeniem, a przed jej oczami
pojawił się obraz jej samej z dziećmi tulącymi się do rąk w niedalekiej, szczęśliwej
przyszłości.
Pięć minut później w kuchennych drzwiach pojawiła się Amanda, elegancka i smukła,
cała połyskująca srebrzyście, z fryzurą tak nienaganną, jakby wiatr i pogoda nie miały do
niej dostępu. Stanęła, przyglądając się z niesmakiem dzieciom pałaszującym kanapki.
Czy jest Ross? - spytała chłodno.
Tak, tam w pokoju - skinęła głową Emma. Amanda przeszła obok, a Emma podążyła za
nią
zamierzając zaproponować jej herbatę. Fanny, śmiejąc się, rozmawiała z Rossem i na
widok Amandy szeroko otworzyła oczy. Natychmiast rozpoznała ją po opisie Emmy i
bystro spojrzała na Rossa, który właśnie podniósł się na powitanie nowego gościa.
- Czy możesz zaraz przyjść
do Queen's Daumaury?
-
zwróciła się
do niego bez wstępów Amanda, ignorując
pozostałych.
-
Próbowałam telefonować, ale telefon
jest zepsuty. Rzeczywiście? Nie zauważyłem. - Ross nie wydawał się zbyt przejęty. -
Słuchaj, czy koniecznie muszę... Zupełnie nie mam dziś ochoty na jeszcze jedną
podobną scenę.
Twój ojciec miał wylew - powiedziała zwięźle Amanda.
Czy to poważne? Jest już doktor? - Emma zauważyła, jak twarz Rossa blednie i
zaciskają się szczęki.
Doktor przybył po dziesięciu minutach. Położyliśmy twego ojca z powrotem do łóżka.
- Spojrzała na Rossa z powagą. - Ross, tym razem to wygląda bardzo groźnie.
Judith też powinna być przy nim. Może już opuścić szpital? Wysłać po nią
samochód?
I nagle Emma pojęła wszystko. W jednej bolesnej sekundzie rozjaśniło się jej w
głowie. Leon Daumaury nie był ojcem męża Judith - był ojcem Judith i Rossa. Ross
zostanie po nim właścicielem Queen's Daumaury.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Tyle zagadek, które były dla niej nie do rozwiązania, znalazło prostą odpowiedź. Ross,
jako dziedzic Queen's Daumaury, musiał być nie lada partią dla ambitnych, młodych
panien i jego opowieść o dziewczynie, która usiłowała szantażem zmusić go do
małżeństwa, nabrała głębszego znaczenia. Nic dziwnego, że panienka zdecydowała się
nawet na tak desperacki krok, chociaż bez wątpienia wstrętny i niegodziwy, jeżeli
uciekała jej niepowtarzalna szansa życiowa.
Emma mogła wyobrazić sobie, jak Ross, zraniony do żywego i wściekły po kłótni z nie
dającym mu wiary ojcem, opuszcza dom, by zamieszkać samotnie. Musiał jednak być
niezwykle związany uczuciowo z ojcem, jeżeli osiedlił się tutaj, w pobliżu. Przecież mógł
wynieść się na drugi koniec świata, jego wolny zawód pozwalał mu na to. Praca czekała
na niego wszędzie. Jednak wolał zostać w pobliskiej wsi, a to mówiło bardzo dużo o
jego niewątpliwej trosce o ojca i o Queen's Daumaury.
No i sam Leon Daumaury wcale nie był taki nieczuły w stosunku do Rossa, jak się
wydawało na pierwszy rzut oka. Odwiedzał Rossa lub posyłał po niego od czasu do
czasu i chociaż zawsze rozstawali się z awanturą, to niezaprzeczalnie zależało im na
sobie i darzyli się wzajemnym uczuciem.
Zachowanie Amandy także stało się zrozumiałe, to jej nieustępliwe nachodzenie Rossa,
jej dwuznaczne uwagi... Nic dziwnego, że Ross się wahał, pomimo oczywistego pociągu
do Amandy. Prawdopodobnie podejrzewał ją o bardziej przyziemne motywy, nie tylko o
bezinteresowną sympatię. Jego przykre doświadczenia z młodymi kobietami bez
skrupułów wyczuliły go na takie zachowanie i nauczyły starannie unikać wszelkich
podobnych pułapek.
Ross z Amandą opuścili dom w pośpiechu, bez żadnych wyjaśnień, pozostawiając Emmę
spoglądającą w najbliższą przyszłość z przygnębiającym uczuciem pustki.
Fanny poszła za nią do kuchni aż kipiąc z ciekawości, ale Emma nie miała najmniejszej
ochoty do zwierzeń.
- Powinniśmy już ruszać - taktownie zauważył Guy.
Fanny zamierzała gorąco zaprotestować, ale nie
wyrzekła słowa pod jego stanowczym spojrzeniem.
Możemy cię jutro odwiedzić? - zapytała tylko Emmę. - Moglibyśmy tu przyjechać.
Służymy pomocą, jeżeli wynikną jakieś rodzinne kłopoty - delikatnie zaproponował Guy. -
Wielka szkoda, ale będziemy musieli wkrótce wracać do Londynu.
Ależ proszę, przyjedźcie koniecznie. - Głos Emmy był schrypnięty, z wysiłkiem starała się
powrócić do rzeczywistości.
Fanny ucałowała ją i dzieci. Tracy była bledziutka i niezwykle milcząca. Pomachała
razem z innymi odjeżdżającym gościom, ale Emma zauważyła, że jest nieszczęśliwa.
Przyklękła przed nią i objęła czole.
O co chodzi?
Słyszałam, co powiedziała Amanda. - W oczach Tracy widniał niepokój. - Czy nasz
dziadek umrze?
Ufam, że nie - odparła cicho Emma.
Ale on jest taki stary. -
No tak, ale też bardzo dzielny - przypomniała
Emma.
-
I ma bardzo dobrego lekarza. -
Była
przekonana,
ż
e ktoś
tak bogaty jak Leon Daumaury
może sobie pozwolić na najlepszą opiekę lekarską.
Wiadomości o jego chorobie znalazły się już w wieczornym dzienniku telewizyjnym.
Fortuna Daumaurych była ogromna i giełda natychmiast zareagowała spadkiem cen
akcji. Jakakolwiek zmiana na stanowisku zarządzającego jego licznymi przed-
siębiorstwami od razu przyprawiała właścicieli papierów wartościowych o ból głowy.
Ross nie zjawił się wieczorem. Zjawiła się za to ekipa naprawiająca telefony, która
znalazła jakieś uszkodzenie na zewnątrz. Naprawili je błyskawicznie i telefon się
rozdzwonił. Przyjaciele Rossa bombardowali ją pytaniami o stan zdrowia starszego
pana i Emmę zmęczyło do cna tłumaczenie się ze swej niewiedzy.
Wieczorem wpadła też pani Pat, zostawiając zajazd na głowie Edie, by ostrzec Emmę
przed dziennikarzami, którzy zrobili sobie w zajeździe kwaterę główną.
To tylko kwestia czasu, by któryś z nich nie próbował do ciebie dotrzeć - uświadomiła jej.
- Są jak sfora psów gończych, rzucają się na każdy ślad. Unikaj ich i nic nie mów.
Jasne, że nie powiem - oświadczyła ponuro Emma. - Co im mogę powiedzieć? Nie
miałam o niczym zielonego pojęcia.
Nie moją sprawą było wyjaśniać to, czego sam Ross nie zechciał ci wyjaśnić. - Pani Pat
doskonale pojęła aluzję.
Wyszłam na idiotkę - westchnęła Emma.
Co ty wygadujesz? Byłaś prawdziwą podporą dla Judith.
Byłam głucha i ślepa na wszystko od momentu znalezienia się tutaj - gorąco
zaprzeczyła Emma.
- Wzięłam Rossa za takiego tam poczciwego wiejskiego
weterynarza. A on okazał
się
synem multimilionera,
który lada moment może odziedziczyć
całą
tę
niewyob
rażalną
fortunę. Ross jest takim samym poczciwcem,
jak król angielski.
- Nawet król angielski może się
okazać
poczciwcem,
gdy poznasz go wystarczająco dobrze -
zażartowała
pani Pat. Obrzuciła Emmę bystrym spojrzeniem.
- Wygląda na to, że jesteś
zawiedziona wieścią
o jego
możliwym rychłym dziedzictwie.
Nic mnie to nie obchodzi - odpowiedziała Emma niepewnie, rumieniąc się.
Doprawdy? - uśmiechnęła się pani Pat.
Kiedy wreszcie sobie poszła, Emma zabrała się do sprzątania domu z obsesyjną
starannością, charakterystyczną dla osób, które chcą pracą zabić nurtujący je niepokój.
Kiedy w końcu miała zamiar iść do łóżka, zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę nie-
chętnie, przypominając sobie ostrzeżenie pani Pat, ale był to Ross.
Jak tam u was? - zapytał zwięźle.
W porządku - odparła. - Jak się czuje twój ojciec?
Jakoś się trzyma - oświadczył dosyć radosnym głosem. - Judith też tu jest i chce zaraz
wybrać się do was na noc. Wydaje się, że nie ma już powodów do obaw, sytuacja się
unormowała. Czy nie masz nic przeciwko jej obecności?
Jasne, że nie. Przecież to twój dom, nie mój.
Judith może spać w moim pokoju - dodał Ross. Po chwili ciszy odezwał się znów. - Czy
rzeczywiście wszystko w porządku? Po twoim głosie wnoszę, że jesteś wytrącona z
równowagi.
To dlatego, że się denerwuję - wyjaśniła. - Martwię się o twego ojca. Znowu zapadła
cisza.
Wściekasz się, że nic nie powiedziałem? - zapytał domyślnie.
To mnie zupełnie nie dotyczyło - odparła.
Coś mi się zdaje, że jednak jesteś wściekła
- zauważył. - Bardzo cię przepraszam, ale miałem
swoje powody.
Doskonale je pojmuję. Od początku dałeś mi to do zrozumienia, a gdybym dowiedziała
się, kim jesteś, mogłabym natychmiast próbować narzucać się tobie, jak inne
dziewczęta, które znałeś dotąd. - Czuła się bardzo zraniona i dlatego włożyła tyle jadu w
swoją przemowę. Miała nadzieję rozzłościć go, jakby spodziewając się, że jego gniew
chociaż trochę ułagodzi jej ból.
To wcale nie o to chodziło - zaprzeczył.
O, czyżby? - zwątpiła z odpychającą, lodowatą uprzejmością.
Nie w taki sposób. - Zaczynał się naprawdę złościć. - Przedstawiłaś to w fałszywym
ś
wietle.
To i tak nie ma znaczenia. - Chciała zakończyć tę rozmowę jak najszybciej. - Wierz mi,
nie mam najmniejszych pretensji o to, że niczego mi nie powiedziałeś.
Rozumiem. No, to dobranoc. - Ross odwiesił słuchawkę.
Pół godziny później elegancka limuzyna Daumau-rych przywiozła Judith. Emma
usłyszała samochód i wybiegła na spotkanie.
Jak to dobrze znowu cię zobaczyć, znowu znaleźć się tutaj! - Judith ucałowała ją w
policzek z siostrzaną wręcz czułością.
Wyglądasz na wyczerpaną - zatroskała się Emma.
- Jadłaś coś?
- Więcej niż mogłam! - roześmiała się Judith.
- Nie masz pojęcia, co się
działo w domu... służba nie
miała nic innego do roboty oprócz szykowania mnóst
wa potraw i nieustannego krążenia z nimi, tak jakby
karmienie nas dawało ulgę
i zapobiegało pogrążeniu się
w rozpaczy. Bo widzisz, oni są
bardzo do staruszka
przywiązani.
Emma z uśmiechem pomyślała, jak łatwo Leon Daumaury wzbudza sympatię. Czasami
wyglądał na tak zmęczonego i zagubionego. Cały jego majątek nie mógł uchronić go od
przejmującej samotności.
Judith padła na fotel przed kominkiem i wyciągnęła stopy w stronę ognia, zrzuciwszy
uprzednio pantofle.
Jestem totalnie rozbita! Wyobraź sobie - wyciągają mnie ze szpitala z taką straszną
wieścią, przez całą drogę umieram z przerażenia szykując się na najgorsze, a kiedy w
końcu tam docieram, okazuje się, że tatuś wcale nie zamierza się poddawać. Potrzeba
więcej, niż niewielki wylew, żeby go zmóc. - Jej twarz wyrażała cichy zachwyt. - Nie
masz pojęcia, co to za twardy staruszek.
Twardość wydaje się być rodzinną cechą charakteru - zauważyła Emma myśląc o
Rossie.
Och, masz na myśli mojego ukochanego braciszka? - domyśliła się Judith po chwili.
Jest nieczuły jak kamień, a język ma jak brzytwa
- stwierdziła Emma z goryczą.
- Co...?
-
Judith z zastanowieniem wpatrywała się
w nią
szeroko otwartymi oczami. Na jej ustach pojawił
się
z wolna serdeczny uśmiech.
-
Podobasz mi się,
Emmo. A przy okazji, tatusiowi też
bardzo się
spodobałaś, sam mi to dzisiaj powiedział. Zapowiedział
też
Rossowi,
ż
e jeżeli się
z tobą
ożeni, to mu nie
zostawi złamanego grosza.
Emma oblała się szkarłatem, później zbladła, tracąc zupełnie dech. W końcu jęknęła
słabo. Dlaczego, na miłość boską, przyszło mu do głowy, że ja i Ross... co mu ten Ross
powiedział?
Oznajmił, że odkąd grosze wyszły z obiegu, gwiżdże na nie. Jeżeli zechce się z tobą
ożenić, to się ożeni, a tatuś może wszystkie te swoje grosze wrzucić do skarbonki na
biednych.
Ale przecież mowy nie było... - Zmieszana Emma wyłamywała palce ze zdenerwowania.
- Chyba Ross żartował. - Przecież my... między mną i Rossem nic nie zaszło.
Nic? Nie odniosłam takiego wrażenia. - Judith spojrzała spod rzęs. - Najbardziej przejęła
się pielęgniarka, ale tatuś wyglądał na radośnie podnieconego. Zawsze ubóstwiał słowne
potyczki z Rossem. Przywracają mu chęć do życia. Chociaż Amanda...
- zachichotała Judith. - Amandy to nie zachwyciło.
Amanda to wszystko słyszała? - przeraziła się Emma. - Ależ Judith, przecież Ross
kocha Amandę i z Amandą ma się ożenić...
Moja droga Emmo - ziewnęła szeroko Judith
- chyba będę
musiała kupić
ci białą
laskę
i psa
przewodnika. Jesteś
zupełnie
ś
lepa. Idę
do
łóż
ka.
Dobranoc. - Wstała i ruszyła na górę.
Emma patrzyła w ślad za nią pełna niewiary i zakłopotania. Na litość boską, co ona
miała na myśli?
Poprawiła ogień na kominku, przykrywając go popiołem, aby jak najdłużej przetrwał i
ogrzewał pokój. Ranki bywały już dosyć chłodne i przyjemnie było wejść do ciepłego
pokoju. Jesień stała za progiem.
Potem weszła na górę, aby się w końcu położyć. Czuła się przygnębiona i bardzo
znużona. Kiedy już ułożyła się wygodnie, do jej uszu dobiegł jakiś hałas z dołu.
Niewątpliwie ktoś chodził po mieszkaniu. Wyślizgnęła się z pokoju i bezszelestnie, na
palcach pokonała schody. Pod kuchennymi drzwiami widniała smuga światła. Schwyciła
pogrzebacz leżący obok kominka, ostrożnie zbliżyła się do drzwi kuchennych,
zatrzymała się, biorąc głęboki oddech, po czym gwałtownie otworzyła szeroko drzwi i
wpadła do kuchni, dzierżąc pogrzebacz wysoko, gotowa do zadania ciosu.
Ross stał przy kuchence, smażąc jajka. Odwrócił się błyskawicznie, spojrzał i wybuchnął
ś
miechem.
A to co? Atak brygady antyterrorystycznej?
Myślałam, że to włamywacz! - wyrzuciła z siebie, wściekła. - Masz szczęście, że nie
rozwaliłam ci tym głowy.
No, myślę - zauważył złośliwie. - Przecież wiesz, że już doświadczyłem na własnej skórze
twojej waleczności. O Boże, ale groźna z ciebie dziewczyna! Raz rzucasz się z
pięściami, drugi raz z pogrzebaczem... aż mnie pot oblewa na myśl, jak będzie wyglądać
ż
ycie małżeńskie z megierą taką jak ty!
Ponieważ nigdy go nie zaznasz, nie musisz się tym tak bardzo przejmować - odcięła się,
oblewając rumieńcem.
A właśnie, że muszę - stwierdził, odwracając się by przypilnować smażenia jajek. Stał
plecami do niej i nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy.
Musisz? - zapytała niepewnie drżącym głosem i przygryzła wargę.
Mam zamiar się z tobą ożenić. - Powiedział to tak niedbale, że przez chwilę była pewna,
iż się przesłyszała.
Ogarnęła ją niewysłowiona wściekłość na tę doprowadzającą ją do szału pewność siebie,
która pozwalała mu na takie niedbałe stwierdzenia.
- Doprawdy? - Jej głos trząsł się z oburzenia.
Widzę, że moje zdanie i moje życzenia zupełnie się tu nie liczą. Ty zdecydowałeś, że się
ze mną ożenisz i to kończy sprawę? A więc, niech i ja coś ci powiem
nie wyszłabym za ciebie, nawet gdybyś był jedynym mężczyzną na świecie! I doskonale
wiem, dlaczego postanowiłeś się ze mną ożenić, myślisz, że nie?
Skończył smażenie, wyłożył jedzenie na talerz i wsadził do piekarnika, żeby utrzymać w
cieple. Potem odwrócił się i zmierzył ją kpiącym spojrzeniem.
No, to dlaczego chcę się z tobą ożenić?
Ż
eby zdenerwować twego ojca! Roześmiał się głośno.
- Judith wszystko mi opowiedziała o twojej sprzecz ce z ojcem! - natarła na niego z
impetem. - Nigdy by ci nie przyszło do głowy ożenić się ze mną, dopóki nie
zapowiedział, że nie wyrazi na to zgody. I wtedy natychmiast, z typowym dla ciebie
uporem, powziąłeś postanowienie i upierałeś się przy nim po to tylko, by
go rozdrażnić.
Ross chwycił ją za ramiona i przyciągnął bliżej, jego oczy uśmiechały się do niej.
Niemądry głuptasie! Ależ ty masz fantazję! Jakiż człowiek przy zdrowych zmysłach
mógłby się tak zachowywać? Mój ojciec mnie nie oszuka. Jasne, że pragnie tego
małżeństwa i dlatego z góry ostrzegł mnie, że go nie zaaprobuje... Od razu pojąłem, do
czego pije, w swój przewrotny sposób dał mi do zrozumienia, że to bardzo by go
ucieszyło. Ale, oczywiście, za żadne skarby świata nie przyznałby się do tego przede
mną, więc udawał zaniepokojonego. Doskonale wie, że zawsze postawię na swoim. No i
spodobałaś mu się - wywnioskowałem to ze sposobu, w jaki o tobie mówił.
Chyba tracę zmysły. - Zakręciło się jej w głowie. -
Rozprawiasz o tym małżeństwie,
jakby to był
niepodważalny fakt, a chyba jednocześnie zdajesz
sobie sprawę, że ty i ja nie mamy ze sobą wiele wspólnego. Nigdy nie byliśmy w
sytuacji, która ewentualnie usprawiedliwiałaby myśl o małżeństwie.
No przecież całowaliśmy się, prawda? - W jego oczach było wyzwanie. - A poza tym
jechaliśmy razem na rowerze! Już bardziej intymnej sytuacji nie mogę sobie wyobrazić.
Nie wygłupiaj się! - ucięła. - Pocałowałeś mnie, żeby dać upust swej irytacji.
Pocałowałem cię, ponieważ pragnąłem tego od dawna - oznajmił zwięźle. - I mam
straszną ochotę powtórzyć to znowu. Właśnie teraz.
Instynktownie cofnęła się o krok, ale jego ręce były zbyt silne, przytrzymały ją mocno,
gdy schylił głowę. Tym razem jego pocałunek był delikatniejszy, ale równie
podniecający. Nie mogła mu się długo opierać i odpowiedziała z pasją, zarzucając mu
ramiona na szyję i zatapiając palce we włosach.
Kiedy w końcu oderwał się od niej, oboje lekko drżeli.
Wyjdziesz za mnie, Emmo? - zapytał Ross z uśmiechem.
Ross - wyszeptała, kryjąc twarz na jego piersi.
- A co będzie z Amandą?
Wybuchnął śmiechem, poczuła, jak ten śmiech wstrząsa jego klatką piersiową.
- Och, Amanda... - mruknął. - Chyba nie myślałaś poważnie, że dam się nabrać na te
jej wzruszająco stare numery? Pamiętaj, że znam ją od lat. Jest
daleką, ubogą krewną, która zamieszkała z nami, gdy jej rodzinę spotkało nieszczęście.
Znam ją aż za dobrze! Zawsze wykorzystywała każdą sytuację, aby
się dobrze ustawić. Jest złośliwa, bez skrupułów, ambitna oraz ma mnóstwo innych wad.
Mój ojciec trzymał ją przy sobie, by pełniła rolę dekoracyjnej pani domu. Drogo opłacał
jej usługi. Musiał płacić rachunki za wszystko - stroje, biżuterię, każdą zachciankę.
Wydawałeś się tak nią oczarowany...
Bo była rzeczywiście czarującą towarzyszką
- potwierdził. - Przyjemnie było na nią patrzeć.
I naprawdę nigdy jej nie uległeś? - nie wytrzymała.
Zazdrosna? - Ross uśmiechnął się kpiąco.
- Jednak musiałeś być do niej kiedyś przywiązany
- wyznała z bólem.
-
Wyczuwałam to, tę
więź, która
was łączyła.
-* Znam ją od lat. - Wzruszył ramionami. - Zawsze była pięknym wampirem, gotowa
wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Byłem niezwykle ostrożny wobec niej, afe
jednocześnie podziwiałem jej urodę.
Z pewnością była przekonana, że ożenisz się z nią!
Nigdy nie dałem jej najmniejszej nadziei, wprost przeciwnie! - oświadczył Ross z całą
powagą, marszcząc brwi. - Nie rozczulaj się nad nią, Emmo. Nie żywi do mnie żadnych
cieplejszych uczuć. Zawsze zdawałem sobie sprawę, że to same pozory. Wątpię, czy w
ogóle jest zdolna do jakichkolwiek prawdziwych uczuć.
A ja się zastanawiam, czy ty także jesteś do nich zdolny. - Emmie wymknęły się te pełne
goryczy słowa, świadczące o jej niepewności i bolesnych rozterkach. Pocałował ją,
nawet się oświadczył. Ale jego usta nigdy nie wymówiły tych czarodziejskich słów.
Co takiego? - Wpatrywał się w nią, blednąc gwałtownie. - O co chodzi? Emmo,
myślałem...
Myślałeś, że ten wspaniały Ross Daumaury, któremu nikt nie może się oprzeć, tylko
kiwnie palcem i już każda dziewczyna leży mu u stóp? - Patrzyła na niego odpychająco.
- No to pomyliłeś się.
- O czym ty gadasz, u licha?! Co cię opętało?
- Przyciągnął
ją
bliżej i zamknął
w ramionach jak
w klatce, kiedy próbowała się uwolnić.
Jesteś strasznie pewny siebie. - Zrezygnowała z prób uwolnienia się. - A to dlatego, że
sądzisz, że już mnie zdobyłeś... powiedziałeś przecież, że znasz moje uczucia! -
prychnęła pogardliwie. - Nic z tych rzeczy!
Mówisz o tym, co wygadywałem dziś rano?
- Jego twarz rozjaśniła się. - Ale ja wtedy myślałem, że wracasz do Guya. Szalałem.
Miałem ochotę udusić cię gołymi rękami. Kiedy oznajmiłem, że znam twoje uczucia do
mnie, byłem przekonany, że mnie nienawidzisz. Sądziłem, że już nie mam żadnych
szans... A teraz? - zapytała.
Po tym rannym pocałunku wróciła mi słaba nadzieja - przyznał się. - Potem
dowiedziałem się, że z Guyem wszystko skończone, a twoja reakcja była bardzo
obiecująca. Moje nadzieje wzrosły. No, a w końcu Amanda powiedziała coś...
Wyobrażam sobie - skrzywiła się Emma.
No, tak, zrobiła to z wrodzonym sobie wdziękiem
- powiedziała, że straciłaś dla mnie głowę jak pensjonarka, tylko tyle! Chciała zakpić
szyderczo, ale to właśnie dodało mi skrzydeł! Właśnie to? - powtórzyła z ironią Emma.
Przyznaję, że tak! - Uśmiechnął się i uniósł jej brodę jednym palcem, patrząc głęboko w
oczy.
- Przyznaj się szczerze, Emmo. Kochasz mnie?
- Ja jeszcze nie usłyszałam z twoich ust tych słów - wytknęła mu.
- Co takiego? - Zmieszał się. - Ale przecież wiesz, że cię kocham... Wyznałem ci to
już na dwadzieścia różnych sposobów.
- Powiedz to jeszcze raz, tak po prostu -
szepnęła,
serce jej biło jak dzwon. - Jestem zwykłą, prostą dziewczyną. Lubię staromodne
wyznania wypowie dziane w staromodny sposób. Ot, tak... Kocham cię...
Powiedział to głębokim, drżącym głosem, a ona powtórzyła po nim i zarzuciła mu
ramiona na szyję.
- Ross, tak bardzo cię kocham.
Na jakiś czas zapanowała wymowna cisza, po czym Ross niechętnie oderwał usta od
jej warg.
Muszę zjeść kolację. Umieram z głodu - rzekł z roztargnieniem.
No wiesz, Ross! - zachichotała Emma. - To takie nieromantyczne!
Ostatni raz jadłem wczesnym popołudniem - bronił się. - Nie mogłem nic przełknąć, tak
się martwiłem o ojca. - Spojrzał na nią zaniepokojony. - Czy będziesz w stanie mieszkać
w Queen's Daumaury? Doskonale wiem, jak odpowiada ci zwykłe, skromne życie.
Czy musimy się tam zaraz wprowadzać? - zapytała wzdychając. - Twój ojciec może
powrócić w zupełności do zdrowia. Moglibyśmy dalej mieszkać w tym domu.
Ostatecznie i tak będziemy musieli się tam wprowadzić - stwierdził. - To bardzo piękna
rezydencja i lubię ją. Amanda świetnie to rozumiała i potrafiła wykorzystać tę moją
słabość. Jej samej ten dom zalazł głęboko za skórę.
Ja też uważam, że jest wspaniały - przyznała Emma. - Ale jakiś zimny.
Możesz go ożywić - rzucił. - Queen's Daumaury straciło duszę wraz ze śmiercią mojej
matki. Potrzebuje ciebie. Tak jak i mój ojciec. Teraz, kiedy ojciec uznał małżeństwo
Judith, w tym domu zawsze będzie pełno dzieci... najpierw jej, a potem naszych...
Wstrzymaj się trochę. - Zarumieniła się. - Jeszcze nie wzięliśmy ślubu.
Ale niedługo weźmiemy - stwierdził stanowczo.
- Nie należę do zbyt cierpliwych mężczyzn. Pragnę cię tak bardzo, że nie mogę się
doczekać. I tak czekałem już piekielnie długo. Straciłem właściwie nadzieję na
znalezienie takiej dziewczyny jak ty -v takiej, której nie zależałoby na moich
pieniądzach, która pokochałaby mnie dla mnie samego. Dlatego tak bardzo
starałem się przeszkodzić ci w odkryciu, kim jestem. Sądzę, że pokochałem cię od
pierwszego wejrzenia. Bałbym się spojrzeć ci w twarz, gdybyś dowiedziała się, kto
jest moim ojcem. Bałem się,
ż
e ta
wiadomość zmieniłaby wszystko między nami. Ale to tylko z początku. Bardzo
szybko przekonafem się, że moje pieniądze wcale nie będą dla ciebie najważniejsze.
Ż
e raczej odepchną cię ode mnie niż przyciągną, jak te inne łowczynie majątku.
To taki wielki ciężar i odpowiedzialność - wyznała poważnie. - Tak naprawdę
wolałabym, żebyś ich nie miał. Nie jestem przyzwyczajona do życia w zbytku. Mogę
nie sprostać obowiązkom gospodyni Queen's Daumaury. Nie mam kwalifikacji
Amandy, >dajesz sobie z tego sprawę.
Jasne, że tak, mój śmieszny, mały skarbie - roześmiał się Ross. - I za to cię
kocham... za twoją szczerość, prawość, uczciwość, bezpośredniość.
To za to! A ja myślałam, że za moją urodę.
- Udawała rozczarowaną i urażoną.
- Nie bądź bezczelna! Masz mnóstwo zalet...
- Uszczypnął ją w policzek.
.- Mmmm, to cudownie - szepnęła. - Opowiadaj dalej...
I Emma uniosła twarz, gotowa na nowe pocałunki, tuląc się do niego namiętnie.
- Mamy przed sobą całe życie na rozmowy - odpowiedział. - A teraz jedyne, czego
pragnę, to całować cię.