CHARLOTTE LAMB
Pamiętasz mnie?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwszy z serii tajemniczych telefonów otrzymała
Annie pe
wnej chłodnej, wiosennej nocy.
-
Pamiętasz mnie? - wyszeptał męski głos, a ona
po
czuła, że drętwieje z przerażenia.
Wróciła właśnie z przyjęcia weselnego; była
ca
łkiem rozbita, bliska płaczu, ponieważ jej najlepsza
przyjaciółka, Diana, poślubiła dziś mężczyznę, w
któ
rym Annie kochała się od lat.
- Kto mówi? -
spytała zbolałym głosem, ale nie
do
czekała
się odpowiedzi. Połączenie zostało przerwane.
Z ponurą miną odłożyła słuchawkę, a potem
przełączyła telefon na automatyczną sekretarkę.
Pocieszała się myślą, że ktoś z zespołu za dużo wypił
na przyjęciu i zrobił jej dowcip. Stanowczo nie miała
dziś nastroju do żartów.
Odwróciła się z szelestem jedwabiu, którego miękki,
zmysłowy dotyk zdawał się koić jej nerwy. Annie
uwielbiała wytworne stroje i w tej dziedzinie uchodziła
za znawcę. Pomogła Dianie w wyborze ślubnej sukni,
dla siebie zaś - ponieważ była druhną - wybrała kreację
w ja
snozielonym kolorze, który znakomicie podkreślał
barwę jej oczu. Obie suknie były stylizowane na epokę
wiktoriańską. Annie uczesała więc swe długie, czarne
włosy w wytworny, gładki węzeł i wpięła weń malutki
bu
kiecik fiołków ozdobiony liśćmi paproci.
Wyjęła teraz kwiaty z włosów i pieczołowicie
umie
ściła je pomiędzy kartkami tomiku wierszy.
Miała zwyczaj suszyć kwiaty, które towarzyszyły jej
przy ważnych, uroczystych okazjach. Potem, gdy
znie
nacka otwierała książkę, subtelna, ulotna woń
kwiatów przywraca
ła wspomnienia minionych chwil.
A dzień dzisiejszy - musiała przyznać mimo bólu i łez -
był niezwykle ważny w jej życiu. Wiedziała, że nigdy
go nie zapomni.
Ziewając spojrzała na zegarek. Dochodziła północ,
Annie zaś, nawet wówczas gdy nie planowała
wyst
ępów, kładła się spać około dziesiątej i wstawała
skoro świt. Jutro musiała wstać przed siódmą, czekała
ją bowiem sesja zdjęciowa w studiu nagrań, gdzie
czyniono właśnie ostatnie poprawki do jej nowego
albumu.
Szybko zamieniła zieloną, jedwabną suknię na
krót
ką koszulę nocną i szlafrok, po czym zasiadła
przed toaletką i rozpoczęła zmywanie makijażu. Nawet
gdy było bardzo późno i padała z nóg, niezmiennie od
lat przed udaniem się do snu wykonywała rutynowe
czyn
ności.
-
Gdy się jest osobą publiczną, trzeba zawsze
pami
ętać o swoim wyglądzie - powiedział jej kiedyś
Philip.
Powinna potraktować te słowa jak przestrogę, że
sława i sukces mają swe blaski i cienie.
Do dziś pamiętała badawczy wzrok Philipa na swej
twarzy.
-
Nie jesteś pewna, czy to ci odpowiada, dziecino? –
spytał wówczas, jakby czytając w jej myślach. -
Naj
wyższy zatem czas na podjęcie decyzji. Jeśli chcesz
zostać gwiazdą, musisz zrozumieć, że sława wymaga
poświęceń. Nie ma róży bez kolców. A więc,
wycofu
jesz się? Na razie nikt cię nie zna, więc łatwo
możesz wrócić do normalnego życia.
Nie zamierzała się wycofać. Patrzyła na Philipa
ogromnymi, melancholijnymi oczami i westchnęła
zniecierpliwiona jego po
dejrzliwością.
-
Nie mam nic, do czego mogłabym wrócić -
powie
działa.
-
Nic, za czym bym tęskniła... Ponad wszystko na
świecie pragnę zostać piosenkarką.
Jakże to wtedy wydawało się proste! Ale Philip nie
ostrzegł jej przed najważniejszym. Znalezienie się na
szczycie wiązało się z ogromnym wysiłkiem,
nadludz
ką pracą i dotkliwym stresem, przede
wszystkim jed
nak na ołtarzu sławy trzeba było złożyć
ofiarę z własnego życia osobistego. Gwieździe nie
pozostawiano najmniejszego marginesu swobody, nie
mogła mieć również do nikogo bezwzględnego
zaufania. Zwłaszcza nowe znajomości należało
traktować bardzo ostrożnie. Ludzie sprawiający
sympatyczne wrażenie często okazywali się zwykłymi
koniunkturalistami.
Życie wcale nie rozpieszczało gwiazd. Annie szybko
zrozu
miała, że powinna przyodziać ochronny pancerz i
stwardnieć wewnętrznie. Obawiała się jednak, że jej
muzyka straci wów
czas swą świeżość i wrażliwość.
Czasami ból i gorycz po
magały przy komponowaniu.
Miała wrażenie, że jej najlepsze piosenki mówiły o nie
spełnionych uczuciach do Philipa. O uczuciach, któ-
rych, jak się zdawało, on był całkowicie nieświadomy.
Philip nadal traktował ją tak, jakby miała
siedemna
ście lat. Był twardym biznesmenem, ale w
stosunku do niej zachowywał się ciepło i opiekuńczo.
Nigdy nie robił jej żadnych propozycji, nie opowiadał
przy niej sprośnych dowcipów; traktował ją jak córkę
albo młodszą siostrę. Na początku znajomości bardzo
jej to odpowiadało. Do czasu jednak... Aż do chwili,
gdy od
kryła, że go kocha... Philip jednak zdawał się
tego nie spostrzegać.
Od tamtej pory jej piosenki nabrały szczególnego
dramaty
zmu, pomyślała, z goryczą wspominając
prze
szłość. Zanim zakochała się w Philipie, udawała,
że zna miłość, że cierpi. Pisała o miłości, której nigdy
nie za
znała. Uczucie do Philipa sprawiło, że jej
twórczość nabrała osobistego charakteru, stała się
odzwierciedleniem rzeczy
wistości. W ciągu ostatniego
pół roku powstały jej najciekawsze utwory. Ból i
roz
pacz, które nią targały, rozbudziły twórczą wenę.
Praca pomagała zagłuszyć cierpienie; nagrania do
nowego albumu i przygotowania do zbliżającego się
to
urnee po Europie pochłonęły ją bez reszty.
Przez ostatnie osiem lat Philip i Diana byli dla Annie
wszy
stkim. Służyli jej pomocą, radą, pocieszeniem i
własnym towarzystwem. Philip był jej agentem i
me
nedżerem; kiedy się poznali, od razu oddał ją pod
opiekę Diany Abbot - swej wówczas
dwudziestodwuletniej sekretarki. Od tamtej pory Diana
miesz
kała z Annie, pilnowała jej rozkładu zajęć,
towarzyszyła podczas podróży, utrzymywała kontakty
z prasą i w ogóle rozwiązywała za Annie wszelkie
problemy dnia codziennego. Diana - z pozoru twarda,
energiczna dziew
czyna, pochodząca z przedmieść
Liverpoolu -
miała miękkie serce, ciepłe brązowe oczy
i zaraźliwy śmiech.
Annie kochała Philipa i uwielbiała Dianę, swą
prawdziwą, jedyną przyjaciółkę. Philip nie był
szczególnie przystojny, po
siadał jednak dużo męskiego
uro
ku. Wysoki, smukły, o poważnych, niebieskich
oczach i jasnokasztanowych włosach, budził
zaintere
sowanie kobiet. Annie przez lata obserwowała
koro
wód pań przewijających się u jego boku,
pocieszała się jednak myślą, że żaden z tych romansów
nie trwał długo. Philip był zbyt pochłonięty pracą, by
zaanga
żować się na stałe. I dziewczyny, znie-
cierpliwione wyczekiwaniem na poważną deklarację z
jego stro
ny, odchodziły. W Annie zaś rosła nadzieja, że
Philip w końcu dostrzeże w niej kobietę. Ale nigdy,
przenigdy nie przy
szłoby jej do głowy, że Philip
zakocha się w Dianie!
Rozwój wypadków przyspieszył najzwyklejszy
zbieg okoli
czności. Philip i Diana spóźnili się na
samolot podczas niedawnego tournee Annie po
Stanach Zjednoczonych, a potem bu
rza śnieżna
zatrzymała ich na kilka dni w hotelu.
-
Poznałam go wówczas naprawdę - wyznała później
Diana, oświadczając bladej i osłupiałej Annie, że ona i
Philip wkrótce zamierzają się pobrać. - Popatrz, jakie
to dziwne -
ciągnęła Diana w zadumie. - Znaliśmy się
tyle lat, a dotąd nie wiedziałam, co kryje się w jego
sercu. Nasze rozmowy przypominały obieranie
cebu
li... Odkryłam w Philipie cechy, o które nigdy bym
go nie podej
rzewała! Nie mogliśmy wyjść z hotelu:
wiatr był porywisty, zaspy śniegu dochodziły do
półtora metra, wyłączono elektryczność, nie mieliśmy
telewizora, więc po prostu owinęliśmy się kocem i
rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy...
-
I zakochaliście się w sobie? - dokończyła Annie,
zmusza
jąc się do uśmiechu.
Diana z twarzą jaśniejącą szczęściem przytaknęła.
-
Zakochaliśmy się. To szaleństwo, prawda? Po tylu
latach
znajomości! Zupełnie tak, jakby rozdzielająca
nas ściana nie oczekiwanie runęła.
Annie długo jeszcze pozostawała w szoku po
otrzy
maniu tej wiadomości. Była zraniona, zbolała i
ogromnie zazdrosna.
Ani Philip, ani Diana nie domyślali się jej reakcji. I
całe szczęście. Dzięki Bogu nigdy nie zwierzyła się
Dianie ze swej skrywanej miłości do Philipa. Teraz
tylko musiała nadal grać swoją niewdzięczną rolę -
musiała udawać, że jest niezwykle szczęśliwa z
powo
du ich małżeństwa. Sytuację komplikował fakt,
że przecież kochała ich oboje i każdemu z osobna
życzyła jak najlepiej.
Philipa poznała dawno temu na przyjęciu, na którym
zaśpiewała kilka piosenek. Aż do tamtej chwili nawet
nie postało jej w głowie, że może kiedyś zostać
praw
dziwą piosenkarką. Właśnie tamtego wieczoru
Philip oznajmił, że zrobi z niej gwiazdę. Z początku
nie uwie
rzyła. Brakowało jej tupetu, wiary we własne
siły. A jednak jakiś wewnętrzny głos podpowiadał, że
powin
na uwierzyć. I zaufała Philipowi.
Przepowiednie Philipa zaczęły się sprawdzać - zrazu
wolno, potem coraz szybciej, od kilku zaś lat w tempie
przyprawiającym o zawrót głowy. Najpierw śpiewała
w nocnych klubach, żeby we dnie uczęszczać na lekcje
śpiewu i tańca. Dopiero kontrakt na nagranie pierwszej
płyty, który załatwił jej Philip, otworzył przed nią
drzwi do kariery. Dziś była już znana nawet w
Amery
ce. Za dwa tygodnie zaś wyruszała w kolejną
trasę koncertową po Europie. Tournee rozpoczynał
galowy koncert w Pa
ryżu.
Sława jednak niosła ze sobą pewne problemy.
Nale
żały do nich, między innymi, anonimowe telefony.
Czy to wielbiciele dzwonili, czy szaleńcy - nie
wiedziała. Od czasu jednak, gdy przeniosła się do
ekskluzywnej dziel
nicy Londynu i zastrzegła swój
numer telefonu, zdarzało się to coraz rzadziej.
Zamieszkała przy wysadzanej drzewami ulicy, po
której mo
gły się poruszać jedynie samochody
miesz
kańców, dom zaś, w którym mieścił się jej
apartament, był dodatkowo chroniony. Przez całą noc
budynek patro
lował umundurowany strażnik w
towarzystwie groźnie wyglądającego dobermana, a
elektroni
cznie otwierane drzwi sforsować mógł
wyłącznie posiadacz specjalnej karty magnetycznej. Co
więcej, otwierały się dopiero wówczas, gdy po
włożeniu karty wybrało się odpowiedni numer
kodowy.
Było to jedno z tych wytwornych, anonimowych
osiedli, któ
rych mieszkańcy prawie sienie znali. Nikt
nie nastawiał tu głośno telewizora, nikt nie wydawał
hucznych przyjęć, nie dochodziło też do gwałtownych
kłótni. Odnosiło się wrażenie, że sąsiedzi wyjechali. W
apartamencie Annie znajdo
wały się dwie sypialnie -
jedna dla niej, druga zaś dla Diany, która do niedawna
tu mieszkała.
Po wyprowadzce Diany Annie z trudem oswa
jała się
z samo
tnością. Nigdy dotąd nie mieszkała sama. Nim
po
znała Philipa, mieszkała z matką i ojczymem oraz
dwoma przyrodnimi braćmi. Rodzina nie protestowała,
gdy Annie wyprowadzała się; dom był ciasny, poza
tym Annie nie zgadzała się z ojczymem. Od tamtej
pory rzadko ich odwie
dzała.
Jednak takie samotne wsłuchiwanie się w ciszę - jak
to czy
niła właśnie teraz - kompletnie ją rozstrajało.
Je
dynym dźwiękiem, który wyławiały jej uszy, był
mo
notonny szum kuchennej lodówki. W myślach
przeko
nywała się, że przecież wokół mieszkają ludzie,
ale cisza była tak dojmująca, że z trudem przychodziło
jej w to uwierzyć. Czuła się teraz tak, jakby
przebywała na Księżycu...
W rzeczywistości za ścianą mieszkali ludzie.
Apar
tamenty w tej dzielnicy cieszyły się wielką
popularno
ścią i rzadko stały puste. Mieszkało tu wielu
artystów, ludzi sztuki. Niekiedy posiadali domy na
prowincji, a te apartamenty służyły im tylko na czas
pobytu w Lon
dynie. Dom był starannie utrzymany,
wygodny, znaj
dował się tu basen, sauna i świetnie
wyposażona sala gimnastyczna.
Żyło się tu komfortowo. Windy bezszelestnie
poru
szały się w górę i w dół, przy wejściowych
drzwiach dyżurował portier, a w podziemiach
znajdował się parking samochodowy. Gdyby więc dom
otoczyli wielbi
ciele lub wścibscy dziennikarze, można
było uciec niepostrzeżenie samochodem.
Aż do dzisiaj Annie czuła się tu całkiem
bezpiecznie.
Właściwie dlaczego tak bardzo przejęła się tym
tele
fonem? Nie był ani ordynarny, ani obsceniczny...
Za
pewne jakiś głupi kawał, być może autorstwa
jednego z kolegów...
A jednak, gdy kładła się do łóżka, nadal myślała o
tajemni
czym telefonie. „Pamiętasz mnie?" - słowa te
dźwięczały jej w głowie. Czy kryło się w nich pytanie,
czy stwierdzenie? - za
stanawiała się przez chwilę.
Właściwie wszystko jedno, i tak te dwa słowa
wypro
wadziły ją z równowagi. Przejęła się tak bardzo
być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu czuła się
samotna i opuszczona.
Dziś wieczór rzeczywiście łatwo było ją zranić. Na
szczęście nikt o tym nie wiedział i miała nadzieję, że
nikt się tego nie domyślał. W każdym razie na weselu
starała się oszukać wszystkich - nie wyłączając samej
siebie. Była duszą towarzystwa, za żadną cenę nie
chciała dopuścić, by Philip i Diana odgadli jej
prawdziwy nastrój. Byli tak bar
dzo szczęśliwi - i mieli
do tego prawo. Nie mogła popsuć im wielkiego dnia.
Na litość boską, miała już przecież dwadzieścia pięć
lat i nie
wątpliwie potrafiła zatroszczyć się o siebie!
Wielokrotnie sama podróżowała do Ameryki, nieźle
mówiła po francusku i włosku, a teraz uczyła się
rów
nież hiszpańskiego. Philip częstokroć mawiał, że
muzyka to mi
ędzynarodowy biznes: trzeba wiele
podró
żować i znać języki obce.
Musi więc przestać użalać się nad sobą, pomyślała z
gniewną miną. Ma wystarczająco dużo życiowych
umiejętności, by dać sobie radę sama!
Potrafiła prowadzić samochód, gotować, a nawet
skończyła kurs samoobrony. W razie potrzeby z
łatwością przerzuci mężczyznę przez ramię. Z
pewnością nauczy się żyć sama i zapanuje nad
dzisiejszą dziecinną rozpaczą. Jeśli trzeba, ze
wszystkim można sobie poradzić! Z tą optymistyczną
myślą odwróciła się na drugi bok. Przez sen słyszała
dzwonek telefonu, po
nieważ jednak szybko włączyła
się automatyczna sekretarka, nie zwróciła na niego
uwagi.
Rano tak bardzo spieszyła się do pracy, że nie
zd
ążyła przesłuchać taśmy.
Sesja zdjęciowa ciągnęła się w nieskończoność.
An
nie czuła się jak marionetka, gdy kolejny już raz
usta
wiano ją na tle sklepowej witryny, a od sztucznego
uśmiechu po prostu bolały ją usta.
-
Postaraj się mieć bardziej zadowoloną minę,
kochanie! -
pouczał ją zniecierpliwionym głosem
fotograf.
Wyba
cz, ale nie znoszę zdjęć! - rzuciła gniewnie.
Niestety, to widać - westchnął. - Odpręż się trochę...
Daję słowo, jeszcze tylko kilka ujęć i kończymy.
Chłopcy z zespołu stanęli za plecami fotografa i
za
częli robić tak głupie miny, że wreszcie roześmiała
się naturalnie.
- Tak trzymaj! -
krzyknął uradowany fotograf.
Perkusista, potężny dwudziestoletni chłopak, którego
ze
względu na masywną budowę ciała przezywano
Brick, uśmiechał się radośnie do Annie, gdy opuszczali
studio.
-
Przeczytałem kiedyś, że niektóre prymitywne
plemiona nie
pozwalają robić sobie zdjęć, uważając, że
w ten sposób kradnie
się im dusze. Czy podzielasz tę
opi
nię, Annie?
Brick uchodził za wielkiego kawalarza w zespole.
Pozostali chłopcy, słysząc jego komentarz,
zachichotali.
- Och, po prostu
nie znoszę własnych zdjęć! -
wy
mamrotała.
Nagle przyszło jej do głowy, że to Brick mógł dzwonić
dziś w nocy. Jeśli za dużo wypił, robił się nieznośny.
Brick z uwagą przyglądał się jej skośnym, zielonym
oczom, lśniącym czarnym włosom i drobnej trójkątnej
t
warzyczce w kształcie serca. Niedawno jeden z
dzien
nikarzy napisał, że wyglądem przypominała kota
mok
nącego na deszczu.
-
Chyba nie mówisz tego poważnie! - zawyrokował
Brick,
z niedowierzaniem potrząsając głową. - Przecież
jesteś niebywale fotogeniczna! Najwyższy czas, byś
przywykła do fotografów. Twoja twarz codziennie
zdobi okładkę jakiegoś magazynu. W odpowiedzi
wzruszyła tylko ramionami. Kamera budziła w niej
instynktowną niechęć. Było to prymitywne uczucie, nie
mające żadnych racjonalnych podstaw. Ludzie nie
potrafili tego zrozu
mieć. I nie starała się im tego na siłę
wyjaśniać.
-
Dzwoniłeś do mnie wczoraj w nocy, Brick? -
spy
tała nieoczekiwanie.
-
Czy do ciebie dzwoniłem? - Wyglądał na
oszołomionego. - Nie... A prosiłaś mnie, bym dzwonił?
Zresztą niewiele pamiętam z weselnego przyjęcia.
Pozostali wybuchnęli szczerym śmiechem. Annie
uśmiechnęła się również. Nie, to nie był Brick... Ani
żaden z nich. Znała ich wystarczająco dobrze, by
za
uważyć nagłe zakłopotanie na ich twarzach, gdyby
coś przeskrobali.
Próby z zespołem trwały całymi godzinami, bez
przerwy na lunch. W ciągu dnia musiała więc
zadowo
lić się jabłkiem i jogurtem. Zresztą Philip byłby
nieza
dowolony, gdyby choć trochę przytyła. Zwykł jej
po
wtarzać: „W tym biznesie liczy się przede
wszystkim w
ygląd. Jak cię widzą, tak cię piszą.
Nieważne, kim jesteś... ważne, żebyś wyglądała
zawsze tak, jak sobie ludzie ciebie wy
obrażają".
A ludzie postrzegali ją tak, jak życzył sobie tego
Philip -
jak uliczną piosenkarkę: smutną, tragiczną i
pełną ekspresji.
Długie, czarne włosy okalały bladą twarz; makijaż
podkreślał duże, wyraziste oczy i pełne usta. Jej
ko
stiumy sceniczne były proste i niezbyt drogie;
prze
ważnie nosiła czerń, którą podkreślała swą smukłą,
drobną sylwetkę. A jej piosenki, mimo że z biegiem lat
nieco się zmieniały, nadal wprawiały w ten sam
rzew
ny nastrój. Jej wielbicielom właśnie to się
podobało.
Czasami jednak Annie czuła się zapędzona w ślepy
zaułek, nie była bowiem wcale pewna, czy osobowość,
którą stworzył
Philip, jeszcze do niej pasuje...
- Brakuje ci Phila i Di? -
spytał rezolutnie Brick, gdy
opu
ścili już studio. - Chodź z nami na curry do
hinduskiej knajpy!
-
To dla mnie zbyt tuczące. - Potrząsnęła głową. -
Zjem w domu. Do zobaczenia, Brick!
W domu od razu włączyła sekretarkę, jak to miała w
zwycza
ju, i zaczęła przeglądać pocztę. W większości
były to listy i kartki od przyjaciół z muzycznego
świata, ale była także wiadomość z agencji Philipa,
doty
cząca zbliżającego się tournee, podpisana w
zastępstwie przez jego sekretarkę oraz rachunek
telefoniczny.
Raptem uniosła głowę; jej uszu dobiegł ten sam
przerażający szept: „Pamiętasz mnie?". A potem trzask
odkładanej słuchawki. Nie był to jednak koniec
nagra
nia. Magnetofon znów zaszumiał ostrzegawczo, a
zna
jomy głos złowieszczym, chrapliwym szeptem
powie
dział: „Pamiętam cię, Annie... Pamiętam
wszystko".
Zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie;
wpa
trywała się niemo w maszynę, jakby oczekując
dalsze
go ciągu. Ale nagranie definitywnie się
skończyło.
Któż to był? Przecież nie Brick... To już ustaliła.
Zresztą te telefony wcale nie były żartobliwe. One ją
przerażały. Czyżby zawierały ukrytą groźbę? A może
ktoś chciał ją tylko zaintrygować? Nic sensownego nie
przychodziło jej do głowy poza jednym oczywistym
stwierdzeniem: nigdy przedtem nie słyszała tego głosu!
Była przekonana, że-nigdy nie poznała tego
mężczyzny. A nawet jeśli spotkali się gdzieś w
przelocie, musiało to być całkiem zdawkowe,
przypadkowe spo
tkanie, takie, o którym za chwilę się
zapomina.
Dlaczego więc on nie zapomniał? Drżała ze strachu.
Ogarniał ją paraliżujący lęk na samą myśl, że istnieje
gdzieś mężczyzna, który ją zna i obserwuje, a którego
ona zupełnie nie kojarzy. Czyżby jakiś szalony
wielbiciel, który uwie
rzył we własne fantazje? Słyszała
już o takich przypadkach, ale nigdy nie przyszło jej do
głowy, że przytrafi się to właśnie jej.
I ten jego dziwny, trudny do zidentyfikowania
akcent... Mó
wił doskonałą angielszczyzną, ale raz po
raz pobrzmiewała w niej jakaś obca nuta. Czyżby
cudzoziemiec?
Zapadła już głęboka noc i wokół zrobiło się
niezno
śnie cicho. Odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że
była jedyną osobą w całej kamienicy, która jeszcze nie
spa
ła.
Na palcach podeszła do okna i przez dłuższą chwilę
obserwo
wała londyńskie niebo rozświetlone żółtymi
refleksami ulicznych lat
arni. Przyglądała się oknom
wysokiego domu naprzeciwko; w niektórych pokojach
paliły się jeszcze światła. Wszędzie przebywali ludzie;
byli w mieszkaniu obok i w mieszkaniu po
niżej. A
jed
nak była śmiertelnie wystraszona i czuła się bardzo,
bardzo samotna.
Gdy zadzwonił telefon, nerwowo podskoczyła.
Od
wróciła się powoli i z ociąganiem przemierzyła
pokój. Zapomniała włączyć sekretarkę. Co za
nie
ostrożność! Nie podniesie teraz słuchawki. Niech
sobie dzwoni... W końcu kiedyś zrezygnuje.
Poszła do łazienki, żeby wziąć prysznic i celowo
odkręciła kurki na cały regulator, żeby zagłuszyć
dźwięki dzwonka. Chwilę później, owinięta
szlafro
kiem, wróciła do pokoju. W mieszkaniu
panowała głucha cisza. Odetchnęła z ulgą, ale gdy boso
masze
rowała do kuchni, telefon odezwał się znów.
Ze złością trzasnęła kuchennymi drzwiami, jednak
gdy robiła sobie kolację - dietetyczną sałatkę z
orzechów i owoców - tele
fon wciąż dzwonił i dzwonił.
Nie zareagował tak jak sądziła. Dlaczego nie
zrezy
gnował? Powinien przecież dojść do wniosku, że
nie ma jej w domu...
I nagle doznała olśnienia. Przecież była w domu i
on... on o tym mógł wiedzieć! Dygotała ze strachu.
Czyżby był gdzieś blisko? Czyżby ją obserwował?
Na myśl o tym serce niemal przestało jej bić. Jeśli
mieszkał blisko albo stał na ulicy, mógł przecież
wi
dzieć zapalone światło w jej mieszkaniu!
Och, musi opanować nerwy. Może dzwonił zupełnie
ktoś inny? Być może dzwoniła Diana albo Philip, żeby
dowiedzieć się, co u niej słychać. Jeśli więc nie
odbierze telefonu, gotowi po
myśleć, że coś jej się
stało...
Wybiegła z kuchni do salonu i nerwowo chwyciła
słuchawkę.
- Halo? -
odezwała się, dysząc ciężko.
Zastanawiałem się, ile jeszcze będę musiał czekać,
nim zdecydujesz się podejść do telefonu - powiedział
ktoś głębokim, stłumionym głosem.
- Dlaczego? -
Serce biło jej jak oszalałe. - Dlaczego
to ro
bisz? Przestań mnie dręczyć! Zostaw mnie w
spokoju! Kim je
steś...? - wyrzuciła z siebie jednym
tchem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mówi.
-
A więc nie przypominasz mnie sobie? - nalegał. -
Nie szko
dzi, przyjdzie czas, że odzyskasz pamięć.
-
Posłuchaj, jest bardzo późno, a ja padam z nóg.
Odłóż słuchawkę. I więcej do mnie nie dzwoń!
-
Szykujesz się do łóżka? - szepnął zadziwiająco
czule, a ona zadygotała z przerażenia. Czyżby
domy
ślał się, że ma na sobie tylko szlafrok... A może
wi
dział? Może po prostu ją widział! - Jesteś zmęczona
-
ciągnął uspokajająco - miałaś ciężki dzień. Nie będę
ci już przeszkadzał. Chciałem tylko powiedzieć
dobranoc... I do zobaczenia wkrótce, Annie.
Gdy usłyszała trzask odkładanej słuchawki, w
pani
ce cisnęła swoją. On się zbliża. Na litość boską, on
tu idzie! Co innego mogły oznaczać te słowa?
Podbiegła do wejściowych drzwi, żeby sprawdzić,
czy są dobrze zamknięte, a potem zastygła w holu,
wsłuchana w złowrogą ciszę, jakby oczekując odgłosu
kroków, dzwonka do drzwi...
Minęła długa, nieskończenie długa minuta, nim
przypomniała sobie o skomplikowanym systemie
bez
pieczeństwa, który chronił ją przed nieproszonymi
go
śćmi. Nikt nie mógł bez jej wiedzy wejść do środka,
nocny portier nikogo nie wpuściłby bez telefonicznego
uprzedzenia.
A jednak nie czuła się bezpiecznie; ze ściśniętym
sercem czekała i czekała... Minuty płynęły, nic się nie
działo. Telefon nie zadzwonił, nikt nie podszedł pod
drzwi. Wróciła do salonu i długo siedziała wpatrzona
w martwy aparat.
Dopiero po upływie dwóch godzin zdała sobie
spra
wę, że on nie przyjdzie. Przynajmniej nie dzisiaj.
Przemknęło jej przez myśl, że może powinna
zadzwo
nić na policję albo wyprowadzić się do hotelu...
Nie, to by oznacz
ało porażkę. Z jakiegoś tajemniczego
powo
du ten intruz usiłował ją przestraszyć, a ona nie
powin
na mu na to pozwolić. Cóż zrobiłaby policja?
Nagry
waliby rozmowy telefoniczne? Może powinna
znów zmienić numer... Cóż, jeśli poznał ten, z
pewno
ścią zdobędzie następny. To nie miało sensu.
Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział o niej tak
dużo?
Te myśli nie dawały jej spokoju jeszcze długo w
no
cy, gdy bezsennie przewracała się na łóżku. A potem
miała koszmarny sen: telefon dzwonił, a gdy podnosiła
słuchawkę, stale słyszała ten sam przerażający głos;
dziwne, upiorne światła rozjaśniały mrok i nie
wiado
mo dlaczego gdzieś z oddali dochodził szum
morza...
To musiał być łoskot ruchu ulicznego dobiegający z
dołu, stwierdziła po przebudzeniu. Czasami w nocy
przypomin
ał do złudzenia szum morza, a. smugi
światła z pewnością pochodziły od przejeżdżających
samochodów.
Tego dnia próby z zespołem trwały osiem godzin,
nie miała więc czasu myśleć o niczym innym. Ale gdy
wracała zmęczona do domu, podświadomie
zastana
wiała się, jaką wiadomość zastanie nagraną na
sekretarce.
Jednak tym razem niczego tam nie było. Doznała
niewysłowionej ulgi. Następnego dnia sytuacja się
po
wtórzyła: żadnych wiadomości od intrygującego
nieznajomego, tylko kilka rzeczowych uwag w sprawie
zbliżającego się tournee, pochodzących z biura Philipa.
Dwa dni później nadeszła kartka od Philipa i Diany -
lazurowe niebo, palmy, nieprawdopodobnie niebieskie
morze, a na od
wrocie kilka serdecznych słów oraz
przypomnienie, że za tydzień spotykają się w Paryżu.
Kilka dni później w drodze na lotnisko Annie doszła
do wnio
sku, że zaczyna się przyzwyczajać do życia w
pojedynkę. Podróżowała sama, ponieważ pozostali
członkowie zespołu pojechali razem ze sprzętem drogą
lądową i morską. Szczególnie Brick niepokoił się o
swoją drogocenną perkusję i nie chciał ani na chwilę
stracić jej z oczu. Annie wolała podróż lotniczą - była
szybsza i bez wątpienia wygodniejsza.
Intrygujące telefony nie powtórzyły się więcej i
przez ostat
nie noce mogła się spokojnie wyspać. Teraz
niecierpliwie oczekiwa
ła spotkania z Philem i Di.
Zd
ążyła już przywyknąć do myśli, że się pobrali i z
pew
nością nie będą poświęcali jej tyle czasu co
nie
gdyś. Ta myśl trochę bolała, ale postanowiła śmiało
stawić czoło nowej sytuacji. Tych dwoje znaczyło dla
niej zbyt wiele,
by miała ochotę ich teraz stracić.
Ukryje więc swoje uczucie, tak jak czyniła to od wielu
lat. Być może pewnego dnia uda jej się przezwyciężyć
miłość do Philipa...
W drodze towarzyszyło jej dwóch ochroniarzy
wy
najętych przez Philipa. Annie usiadła przy oknie, a
dwaj mężczyźni obok niej przy przejściu, na wypadek
gdyby ktoś próbował ją zaczepić.
Ubrana była w czarno-czerwoną kurtkę, białą
koszu
lę i wąskie czarne spodnie. Kilku pasażerów,
przecho
dząc, przyglądało jej się z zainteresowaniem,
ona jednak upar
cie patrzyła przez okno. Po
wylądowaniu na lotnisku Charlesa de Gaulle'a szybko
podążyła do wyjścia dla VIP-ów i znalazła się na
zewnątrz. Czekała tam na nią czarna limuzyna. Dwóch
ochroniarzy za
mieniło kilka słów z kierowcą, który
wysiadł, gdy się zbliżyli. Szofer ukłonił się raz i drugi,
powiedział coś po francusku i otworzył Annie drzwi do
luksusowego wnętrza. Ochroniarze pomogli mu
jeszcze załadować walizki do bagażnika i oddalili się.
Ich rola dobiegła końca. Wracali następnym
samolotem do Londynu. Na terenie Francji, zgodnie z
kontraktem, ochronę zapewniali Francuzi.
Szofer zajął miejsce za kierownicą i włączył silnik.
Przez przyciemnione szyby Annie obserwowała
znika
jące zabudowania lotniska.
Kilka chwil później spojrzała przed siebie,
mimochodem za
trzymując wzrok na kierowcy. Nie
mogła ujrzeć jego twarzy, spostrzegła jednak lśniące,
czarne włosy, szerokie, muskularne ramiona i kształtną
głowę osadzoną na mocnej, opalonej szyi. Nie odezwał
się dotąd ani słowem i w głębi duszy była mu za to
wdzięczna. Nie miała ochoty na konwersację, w
dodat
ku czuła tremę przed inauguracją swego
książkowego francuskiego. Z łatwością porozumiewała
się z nauczycielem, ale to nie to samo co rozmowa z
Francu
zem w jego własnym kraju.
Wyglądała więc przez okno, choć tutejsze
przed
mieścia, trochę podobne do londyńskich, nie
prezento
wały się ciekawie. Ruch na jezdni był duży,
zauwa
żyła jednak, że poruszali się szybciej niż inni.
Trochę za szybko jak na jej gust. Może powinna
poprosić kierowcę, żeby zwolnił? Spojrzała nań znów,
ale coś nieuchwytnego w jego sylwetce - dumne
osadzenie głowy, pewność siebie bijąca z szerokich
ramion? - spra
wiło, że nie ośmieliła się niczego mu
sugerować.
Obserwowała gęstniejącą zabudowę po obu stronach
autostrady, dachy wysokich domów, wie
że kościelne
widoczne w oddali. Migały jej przed oczami znajome
nazwy na drogowskazach: Neuilly, Clichy, St Denis,
zjazdy do centrum miasta - sa
mochód jednak jechał
dalej, i w końcu przyszło jej do głowy, że znowu
wy
jeżdżają z Paryża, kierując się ku przedmieściom po
drugiej stronie.
Czyżby pomylił drogę? Może podano mu zły adres?
A może wybrał całkiem nie znaną jej, okrężną trasę?
Już miała pochylić się do przodu, żeby zapytać, gdy
nagle zwolnili przed wjazdem na płatną autostradę.
Annie dojrz
ała przed sobą ogromne drogowskazy.
Lyon... W tej samej chwili kierowca wy
chylił się przez
okno i wsunął bilet do automatu. Gdy szlaban uniósł
się do góry, limuzyna wyrwała do przodu jak rączy
koń.
Annie zaniepokojona zastukała w szybę oddzielającą
ją od kierowcy.
-
Dokąd pan jedzie? - krzyknęła najpierw po
angielsku, a potem po francusku: - Monsieur, oCE
allez-vous?
Nadal nie odwracał się, tylko zerknął w przelocie we
wstecz
ne lusterko. Zobaczyła jego oczy - ciemne,
błyszczące okolone gęstymi rzęsami.
- Mi
ał mnie pan zawieźć do Paryża! - zawołała
nie
zbyt dobrym, łamanym francuskim. - Pomylił pan
dro
gę? Musi pan zawrócić. Czy pan mnie słyszy,
monsieur?
Nie odpowiadając, skinął głową, ale nie zmienił
kie
runku jazdy. Jechali tak szybko, że Annie musiała
przytr
zymywać się skórzanego siedzenia, żeby
zacho
wać równowagę. Do licha, pewnie przekracza sto
pięćdziesiąt na godzinę! - pomyślała oszołomiona.
Kolejny drogowsk
az mignął jej przed oczami:
Versailles.. Prze
cież to ponad dwadzieścia kilometrów
za Pary
żem! Dokąd jechali?
Po chwili czarna limuzyna zaczęła znów zwalniać,
ponieważ zbliżali się do następnego punktu opłat
drogowych.
-
Zamierza pan zawrócić? - Pytanie zawisło w
pró
żni.
Annie zirytowała się na dobre. Czyżby nie znał
drogi z lotni
ska do miasta? A może płacono mu za
ilość przejechanych kilometrów? Och, poskarży się
Phili
powi! Poskarży się przy płaceniu rachunku! Już
Phil rozprawi się z tym nieznośnym szoferem...
Gdy doczekali się swojej kolejki, mężczyzna
wychy
lił się i wrzucił kilka monet do automatu.
Szlaban pod
niósł się do góry i znów ruszyli przed
siebie.
Annie, wciśnięta w kąt samochodu, nerwowo
wy
glądała przez okno. Spodziewała się, że za chwilę
za
wrócą w kierunku Paryża.
Ale szofer wcale tego nie zrobił. Skręcił w lokalną,
wąską drogę i jechali teraz, nadal z dużą szybkością,
wśród zielonych łąk i lasów.
Starała się nie poddawać panice. Usiadła prosto i
za
częła, tym razem energicznie, walić w szybę.
- OCE allez-vous, monsieurl Aretez! - A po chwili,
ponieważ narastała w niej wściekłość i strach,
powtó
rzyła po angielsku: - Proszę się zatrzymać!
Proszę mnie natychmiast wypuścić!
Nie było żadnej reakcji. Nawet nie raczył obejrzeć
się za siebie. Gdy dojechali do zakrętu, Annie
gwa
łtownie rzuciła się ku drzwiom i zaczęła szarpać
klam
kę. Drzwi były automatycznie zablokowane!
A więc została uwięziona! Serce biło jej jak
oszala
łe, pociła się, bladła i pąsowiała na przemian.
Gdy spojrzała we wsteczne lusterko, dojrzała w nim
blask ciemnych oczu kierowcy.
- O co tu chodzi? -
spytała głucho. - Dokąd mnie pan
zabiera?
-
Powiedziałem ci już, Annie, że wkrótce się
zobaczymy -
przemówił miękkim, stłumionym głosem,
któ
ry rozpoznała natychmiast.
Miała wrażenie, że serce jej przestało bić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przez nieskończenie długą chwilę Annie siedziała
sztywna i bla
da, a umysł jej pracował gorączkowo.
- Kim pan jest? -
wyszeptała wreszcie nie swoim
głosem.
Nie odpowiedział, a gdy zerknęła we wsteczne
lusterko, za
miast jego ciemnych oczu zobaczyła
oliwko
wą skórę jego twarzy zwróconej do niej
pó
łprofilem. Miał wydatny nos i mocno zarysowane
kości policzkowe. Była to surowa twarz; Annie próbo-
wała ją przeniknąć, aby zrozumieć motywy
postępowania jej właściciela. Jakim był typem
człowieka? A najważniejsze, co miał zamiar z nią
zrobić?
-
Czy myśmy się już gdzieś poznali? - spytała znów
i uśmiechnęła się, usiłując pod maską układnej
grzecz
ności ukryć strach i zdenerwowanie. -
Przepra
szam, jeśli pana nie rozpoznałam, ale spotykam
tylu ludzi, że trudno spamiętać wszystkie twarze...
Wielbiciele polują na mnie po koncertach, proszą o
autografy...
Czy właśnie tak się poznaliśmy? Jest pan
moim wielbicielem?
Nie mówiła tego z wielkim przekonaniem.
Mężczyzna w niczym nie przypominał jej wielbicieli.
To były przeważnie nastolatki ubrane i uczesane
zgodnie z naj
nowszą młodzieżową modą. Dziewczyny
naśladowały jej stroje, nawet paznokcie i usta ma-
lowały na czarno, choć w jej życiu ta ekstrawagancja
była zaledwie krótkim epizodem...
Ten mężczyzna wyglądał zbyt poważnie jak na jej
wielbiciela. Miał z pewnością ponad trzydziestkę i
no
sił się, według niej, dość staroświecko: ciemny
garni
tur, biała koszula, stonowany krawat. W dodatku
ubra
nie było w dobrym gatunku, garnitur zapewne
szyty na miarę, koszula i krawat pochodziły z drogiego
sklepu.
Ubranie zwykle coś mówi o człowieku. Sądząc z
wyglądu, był godnym szacunku, dobrze wychowanym
dżentelmenem. Dlaczego więc zajął się kidnapingiem?
Och, skądże mogła wiedzieć, jak wygląda
prawdziwy pory
wacz? Pozory często mylą... Mógł się
celowo prze
brać, żeby wzbudzić zaufanie.
Przedłużająca się cisza potęgowała w Annie strach.
Przełknęła nerwowo ślinę i znów spróbowała nawiązać
konwersację:
- Dlaczego nic pan nie mówi? Kim pan jest?
-
Później ci powiem - rzucił zdawkowo.
-
Dokąd mnie wieziesz? - wybuchła, nie zauważając
nawet, że zwróciła się do niego per ty.
-
Za chwilę sama zobaczysz.
- Powiedz mi natychmiast! -
Starała się ukryć strach,
chcia
ła, by jej głos brzmiał chłodno i spokojnie, ale
gardło miała ściśnięte, a usta poruszały się z
największym trudem.
Mężczyzna nie odpowiedział.
Przyglądała się dłoniom obejmującym kierownicę -
stanow
czym, zwinnym dłoniom, o długich palcach i
opalonej skórze. Drzemała w nich siła, która ją
przera
żała. Spojrzała przez okno na zielony, bujny
krajobraz francuskiej prowincji. Wiosna dopie
ro się
zaczynała, drzewa i krzewy powoli rozkwitały, niebo
było jasnoniebieskie, ale słońce nie grzało jeszcze zbyt
mocno. Gdzie on się tak opalił? - pomyślała
niespodziewanie.
Kiedy po raz pierwszy usłyszała jego głos przez
telefon, ude
rzył ją lekko cudzoziemski akcent... Czy
był Francuzem? A może pochodził z jakiegoś innego
gor
ącego kraju? Może z Sycylii...? Słyszała o gorącym
temperamencie Sycylijczy
ków, ich nieliczeniu się z
prawem... Handel żywym towarem? - nawiedziła ją
szalona myśl. Zerknęła znów ukradkiem na oliwkową
t
warz i ciemne włosy mężczyzny. Tak, mógł być
Włochem. Ale dlaczego porwał ją w Paryżu? Przecież
pó
źniej jechała z koncertami do Włoch.
-
Czy zostałam porwana? - spytała i ponownie
doj
rzała w lusterku błysk jego czarnych oczu.
Jakkolwiek nie odezwał się i było to wysoce
dener
wujące, doszła do wniosku, że przyznaje jej rację.
W każdym razie nie zaprzeczył.
-
Wkrótce zaczną mnie szukać - podjęła stłumionym
głosem. - Mój menedżer i koledzy z zespołu, jak tylko
pojawią się w hotelu, zawiadomią policję! Mnóstwo
ludzi wi
działo, jak wsiadam do tego samochodu. Także
ochroniarze, którzy przyle
cieli ze mną z Londynu.
Widzieli cię przecież, zauważyli numery twojego
samochodu...
Wzruszył obojętnie ramionami. I nagle przeszyła ją
przerażająca myśl: czy rzeczywiście tak było?
Rozmawiali z nim, widzieli jego samochód, ale czy
zwrócili uwagę na numery rejestracyjne czarnej
limuzyny? Wo
kół prawie nie było ludzi... Nawet jeśli
ktoś im się przyglądał z daleka, przyglądał się przede
wszy
stkim jej, ponieważ opuszczała lotnisko pod
eskortą ochroniarzy i strażników.
Co prawda nie była jeszcze szeroko znana w
Euro
pie i prasa nie wykazała nadmiernego
zainteresowania jej przyjazdem, ale na wszelki
wypadek władze lotniska podjęły szczególne środki
ostro
żności.
-
Limuzyna była przecież zamówiona -
przypomnia
ła sobie. - Czy jesteś pracownikiem firmy
wynajmuj
ącej samochody? Och, przecież policja
natychmiast cię odnajdzie!
W odpowiedzi roześmiał się tylko nieprzyjemnie.
- Dlaczego to robisz? -
rzuciła ze złością. - A może
to kiepski
żart? Może wieziesz mnie po prostu na
spotkanie z Philem i Di? -
Phil słynął ze swoich
dowci
pów, myślała w roztargnieniu. Że też wcześniej
nie przyszło jej to do głowy!
-
Nie, to nie jest kawał, Annie - odpowiedział ze
spokojem, który ją przeraził.
Omal
nie przestała oddychać... Zapadła się głębiej w
siedze
nie i przymknęła oczy. Za wszelką cenę... za
wszelką cenę musiała opanować nerwy. Musiała
my
śleć logicznie.
Na razie nic nie mogła zrobić. Zamknięta w
samo
chodzie, odgrodzona od świata przyciemnionymi
szy
bami, nie mogła ani krzyczeć, ani w jakikolwiek
inny spo
sób przyciągnąć ludzkiej uwagi. Szarpanie się
nie miało sensu. Musi spokojnie dojechać do... celu
swojego prze
znaczenia. Jej serce biło nierównym ryt-
mem. I co wtedy? Co ją tam czeka?
Gdyby choć znała motywy postępowania tego
mężczyzny... Nie wyglądał na niebezpiecznego
maniaka czy kryminalistę. Właściwie był uderzająco
przystojny. Oczywiście, jeśli gustowało się w typach
śródziemnomorskich, a ona bardzo ten typ urody
lubiła. Może dlatego, że w żyłach jej płynęła francuska
krew, kto wie? Ojciec Annie był Francuzem, mimo że
prawie całe swoje życie spędził w Anglii.
Annie odwiedziła Francję jedynie dwa razy. Nigdy
nie była tu za życia ojca, ale zawsze obiecywała sobie,
że pewnego dnia odnajdzie miejscowość w górach
Ju
ra, gdzie on się urodził. Nigdy jednak nie
wystarczyło czasu na tak daleką wycieczkę. Program
koncertów zwykle był napięty.
Ojciec Annie, podobnie jak porywacz, miał ciemne
włosy, oliwkową karnację i oczy czarne jak węgle. Ale
był dużo niższy i nie tak mocnej budowy. Annie
odzie
dziczyła po ojcu gęste krucze włosy, ale karnację
i zie
lone oczy miała po matce. Jako dziecko żałowała,
że nie odziedziczyła również matki blond włosów, ale
gdy dojrza
ła, była nawet zadowolona ze swej egzo-
tycznej
urody, tak innej niż uroda Angielek. Dziś
wolałaby nawet być jeszcze bardziej podobna do ojca.
Uwielbiała swego ojca, i jego śmierć, gdy miała lat
niespełna jedenaście, rzuciła ponury cień na całe jej
dzieciństwo. Matka zaledwie po roku wdowieństwa
wyszła ponownie za mąż. Annie nie przepadała za
oj
czymem i nie starała się ukryć swych uczuć, Bernard
Tyler zaś tę niechęć odwzajemniał.
Joyce Tyler domyślała się, że córka potępia jej
związek, ale nie potrafiła tej sytuacji zaradzić. Dwa
lata później urodziła bliźniaki - dwóch chłopców, i
po
święciła im całą swoją uwagę.
Gdy ojczym zaczął wymierzać Annie kary fizyczne,
Joyce nie uczyniła niczego, by go powstrzymać. Bez
ogródek powie
działa córce, że sobie na to zasłużyła.
„Gdybyś była dla niego milsza, on by ci się
odwzajem
nił - powiedziała. - Sama sobie jesteś
winna".
Czternastoletnia wówczas Annie zaczęła coraz
dłużej przebywać poza domem. Nie tylko nie lubiła
Ber
narda Tylera, ale teraz także się go bała. Tęskniła
za dniem, gdy wreszcie dorośnie i będzie mogła na
dobre opuścić domowe pielesze. Gdy więc spotkała
Philipa, który roztoczył przed nią perspektywę
muzycznej kariery, natychmiast spako
wała manatki i
wyprowadziła się z domu. Zdawała sobie sprawę, że
matka i ojczym w gruncie rze
czy będą zachwyceni, że
się jej pozbyli.
Później, gdy już była znaną piosenkarką, raptem
nawiązali z nią kontakt i poprosili ó pożyczkę. Tą
sprawą, podobnie jak całymi jej finansami, zajął się
Philip. Zostali zaproszeni na kon
cert i spotkali się z
Annie, ale wkrótce potem znowu
słuch o nich zaginął.
Zapewne rozczarowała ich wysokość kwoty, jaką
za
oferował im Philip. Annie odetchnęła z ulgą. Nie
chciała przywoływać wspomnień z ponurej przeszłości.
Z pewnością życie jej potoczyłoby się inaczej,
gdy
by ojciec nie umarł przedwcześnie. Szczęśliwe
dzie
ciństwo skończyło się dla Annie, gdy miała
zaledwie jedenaście lat. Do siedemnastego roku życia
była samotną, smutną, nieszczęśliwą nastolatką. Nawet
teraz, gdy wspominała tamte dni, czuła jakąś żelazną
obręcz zaciskającą się wokół jej szyi. Zmarszczyła
brwi, wy
mazując z pamięci ponure myśli.
-
Dlaczego tak ucichłaś? - odezwał się nagle
mężczyzna.
-
Zastanawiam się... Moi przyjaciele ogromnie
zde
nerwują się, gdy nie stawię się w umówionym
miejscu. Będą zaniepokojeni, co się ze mną stało...
-
Niebawem się dowiedzą - odparł obojętnie.
-
Jak mam to rozumieć? Zadzwonisz do nich i
zażądasz wysokiego okupu?
Żałowała, że nie może widzieć całej jego twarzy.
Wyraz oczu zapewne powiedziałby jej więcej niż
lako
niczne słowa. Gdy jednak spojrzał w lusterko, jego
oczy przypominały bezdenną studnię - ciemne,
błyszczące, niezgłębione... A jednak... Zaczynała
doznawać dziwnego, irytującego uczucia, że go skądś
zna! Czy
żby naprawdę się kiedyś spotkali? A może
tylko podsu
nął jej ten pomysł sugestywnymi
telefonami?
Nim zdążyła rozważyć ten problem, limuzyna nagle
skręciła w prawo i zjechała z głównej drogi. Podążali
teraz jakąś polną drogą czy też aleją wysadzaną
drze
wami i kępami krzewów.
Do licha! To nie była droga, to był podjazd pod
dom! Chwilę później miała w zasięgu wzroku nieduży,
jedno
piętrowy budynek, pokryty omszałą dachówką. Z
pomalowanymi na biało ścianami kontrastowały
za
mknięte czarne okiennice.
Gdy zatrzymali się przed frontowymi drzwiami,
An
nie rozejrzała się nerwowo na wszystkie strony i
se
rce w niej zamarło, gdy pojęła, że biały domek stał
na skraju lasu, za nim zaś rozciągały się puste pola.
Kom
pletne bezludzie. Nie mogła dojrzeć żadnego
domostwa. I nagle pa
niczny strach chwycił ją za
gardło.!
W tej samej chwili kierow
ca wysiadł, obszedł wóz
dookoła i otworzył jej drzwi. Annie, obezwładniona
strachem, niezdolna
była się poruszyć. Ostatkiem woli
wysunęła podbródek i powie działa drżącym głosem:
-
Nie wysiądę. Zostanę tu, dopóki nie odwieziesz
mnie z po
wrotem do Paryża. A jeśli tego nie zrobisz...
Wsunął długie ramię do samochodu, chwycił ją za
rękę i szarpnął gwałtownie. Był silniejszy, niż się
spo
dziewała, nie potrafiła mu stawić oporu i
wypadłaby z samochodu, gdyby drugim ramieniem nie
objął jej w talii i nie uniósł do góry. Kopała, krzyczała,
starała się oswobodzić - na próżno.
Trzymając ją jak dziecko pod pachą i ignorując jej
prośby i groźby, wniósł ją na podest schodów. Gdy
otwierał drzwi, wykręciła głowę i ugryzła go w rękę;
jęknął z bólu, ale puścił dopiero, gdy weszli do wnętrza
i kopnięciem nogi zdołał zatrzasnąć za sobą drzwi.
Zręcznie postawił ją na podłodze, nadal ramieniem
opasując jej talię. Zsunęła się bezwolnie w dół po jego
ciele i poczuła dotyk jego muskularnej klatki
piersio
wej, twardych ud, a ciepło jego skóry parzyło ją
przez ubranie. Efekt był piorunujący: mimo że broniła
się, wewnętrznie doznała bardzo silnego podniecenia.
Czu
ła zawrót głowy i drżała na całym ciele, gdy
wreszcie stanęła na nogach i odepchnęła się odeń
gwałtownie. On jednak nadal obejmował ją ramieniem,
a ramię to było twarde jak stal. Przez zasłonę długich
czarnych włosów, które opadły jej na twarz, patrzyła
na swego ciemiężyciela szeroko otwartymi,
przerażonymi oczami.
Uniósł dłoń, którą ugryzła w ferworze walki, i
przyj
rzał się jej uważnie.
- Krwaw
ię - powiedział z lekkim zdziwieniem. -
Masz ostre
zęby. - Wysunął czubek języka i zlizał
krew.
Annie obserwowała go w wielkim napięciu. Do tej
pory nie mogła uwierzyć, że wszystko dzieje się na
ja
wie. Teraz powoli docierała do niej prawda: została
oto porwana, z powodów, których nie po
trafiła dociec,
przez mężczyznę, który ją przerażał i... pociągał
zarazem. Mu
siała poskromić strach. Uniosła głowę i
pa
trzyła nieznajomemu prosto w oczy z miną z pozoru
spokojną i pewną siebie.
- Dlaczego nie odwieziesz mnie z powrotem do
Pa
ryża, zanim nie rozpęta się awantura? Porwanie to
ciężkie przestępstwo, nie uważasz?
-
Bardzo ciężkie - przyznał z nieporuszoną twarzą.
Policzki Annie zapłonęły, pojęła bowiem, że jej
przeciwnik drwi.
-
Możesz spędzić w więzieniu resztę życia! -
wybu
chła.
-
Nie zapominaj, że najpierw będą musieli mnie
złapać - zauważył spokojnie, jednocześnie długimi,
zwinnymi palcami od
suwając włosy z jej twarzy.
Lodowaty dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Ten
czuły w istocie gest przeraził ją bardziej niż groźne
słowa. Zastanawiała się, czy nieznajomy słyszy
przyspieszone bicie jej serca, czy widzi krople potu
perlące się na jej twarzy.
Może obejrzysz pokój, który dla ciebie
przygotowa
łem? - powiedział, ignorując jej nerwową
reakcję. - Potem zjemy lunch i...
-
Wcale nie jestem głodna! - przerwała mu ze
złością. - Nic nie mogłabym przełknąć. Niedobrze mi!
-
Poczujesz się z pewnością lepiej, jeśli coś zjesz -
powiedział protekcjonalnym tonem, jakby przemawiał
do dziecka. -
Posiłek nie będzie co prawda wykwintny.
Mam tylko sałatę, owoce i ser. No i oczywiście butelkę
dobrego wina.
-
Nie piję wina!
Uniósł proste, czarne brwi w wyrazie
niedowierzania.
- Nie pijesz wina? W takim razie nie wiesz, co
tra
cisz. Będziesz musiała polubić wino. Zapewniam, że
win
o cię uspokoi.
Tego właśnie się bała, nie pozwoli więc, by tak się
stało. Musi zachować czujność, musi mieć się na
bacz
ności i nieustannie szukać sposobności ucieczki.
Gdy
by udało jej się wydostać z domu, mogłaby ukryć
się w lesie, a potem, gdy zapadnie zmierzch,
pobiegłaby przed siebie...
-
Uspokoję się, jeśli mnie w końcu puścisz -
powie
działa, a on bez słowa uwolnił jej ramię.
Postąpiła kilka kroków, rozglądając się po małym,
ciemnym holu, z którego schody wiodły na górę.
- To twój dom?
Nie odpowiedział, ale z wyrazu jego twarzy
wy
wnioskowała, że nie.
-
Powiedz mi chociaż, jak się nazywasz? Jak mam
się do ciebie zwracać?
Zauważyła na jego twarzy lekkie wahanie, a potem
odrzekł uprzejmym tonem:
- Mark.
- Mark... -
powtórzyła, zastanawiając się, czy podał
j
ej swe prawdziwe imię. - Jesteś więc Francuzem?
-
Jak na to wpadłaś? - zażartował.
-
Ślepy strzał - rzekła poważnie.
Odwróciła głowę w stronę drzwi, nastawiając uszu.
Jakiś znajomy dźwięk... Ale wokół panowała
komplet
na cisza. Nie słychać było samochodów ani
żadnych odgłosów cywilizacji. Tylko szum drzew -
dźwięk, który w niepojęty sposób wydawał jej się
zna
jomy... I nagle doznała olśnienia. Szum morza!
Szum morza, który, jak jej się zdawało, słyszała w
swoim śnie, był w rzeczywistości szelestem gałęzi
poruszanych lekkim wiatrem.
Dlaczego, na Boga, słyszała ten dźwięk w swoim
śnie? Pod wpływem zabobonnego lęku zadrżała.
Prze
cież nigdy w życiu nie była w tym domu!
Dlaczego pamiętała ze snu ten dźwięk? A może
właśnie stąd do niej dzwonił i ten niesamowity szum
nagrał się na sekretarkę... ?
-
Czy stąd do mnie telefonowałeś? - spytała jednym
tchem.
-
Telefon jest odcięty - wyjaśnił i spojrzał na nią
uważnie.
Odpowiedź sprawiła jej zawód. Nie mogła zebrać
rozbiega
nych myśli. Nie potrafiła niczego sobie
wy
tłumaczyć. Wszystko wydało się dziwne, tak bardzo
dziwne... Ten szum... Czemu miała w głowie ten
szum?
-
Dlaczego odciąłeś telefon?
-
Nie potrzebowałem go.
-
A więc skąd do mnie telefonowałeś?
Brak odpowiedzi. Przyglądał jej się tylko z miną
poważną i bardzo skupioną.
Dopiero teraz zauważyła kilka par drzwi otwartych
na oścież, przez które wchodziło się do pokojów,
ton
ących w ponurym mroku z powodu zamkniętych
okien
nic. Zerknęła przelotnie na ciemne dębowe
meble, skórzane fotele, tapety w kwiatowy de
seń... Ten
dom miał dziwną atmosferę. Zionął pustką.
-
Czy jest tu jeszcze ktoś? - spytała nasłuchując.
-
Jesteśmy tu całkiem sami, Annie. - Uśmiechnął się.
To ją zmroziło. Zagryzła wargę i obserwowała go w
niemym skupieniu. Co też mu chodziło po głowie? A
może lepiej, że nie zna prawdy...?
- Powiedz mi, o co tu chodzi? -
krzyknęła, dając
upust bezsilnej złości. - Po co mnie tu przywiozłeś?
Chcesz okupu? Liczysz na okup... -
Nagle głos jej się
załamał, ponieważ dotarła do niej myśl, że porywacz
zwykle zabija swoją ofiarę. Nawet jeśli dostanie okup,
zabija, żeby nie zostać później rozpoznanym... Nowa
fala strachu ścisnęła jej żołądek. Miała wrażenie, że
jeszcze chwila i zemdleje.
- Tu nie chodzi
o pieniądze. - Stanowcze słowa
w
darły się w jej myśli.
Jeśli nie o pieniądze, w takim razie, o co chodziło?
Co miał zamiar z nią zrobić?!
-
A więc dlaczego mnie porwałeś? - Przyglądała się
badaw
czo jego twarzy, ale nic z niej nie mogła
wyczy
tać. – Może pomyliłeś mnie z kimś innym? -
uchwyciła się nowej myśli.
-
Pytałeś mnie, czy cię pamiętam, a ja jestem pewna,
że nigdy cię nie widziałam. Mam dobrą pamięć,
pami
ętałabym cię, gdy byśmy się już spotkali.
Wpatrywał się w jej zielone oczy hipnotycznym,
upartym wzrokiem.
- Przypomnisz sobie, Annie -
rzekł cicho. - Mogę
jeszcze
zaczekać, skoro czekam już tak długo.
Znów po jej kręgosłupie przebiegł dreszcz. Musiał
być obłąkany. .. Co prawda nie wyglądał na szaleńca...
ale musiał nim być!
- Zostawmy to na razie, Annie -
powiedział
uspoka
jająco.
-
Chodź na górę, pokażę ci twój pokój.
Zapa
rła się w miejscu, ale on chwycił ją pod ramię i
poci
ągnął w stronę schodów.
- To ci nie ujdzie na sucho! -
groziła. - Wtrącę cię do
więzienia. .. - A potem dodała łagodniej, jakby
zmie
niając taktykę:
-
Posłuchaj, jeśli chcesz, zjemy razem lunch, a
potem odwie
ziesz mnie do Paryża. W Paryżu spotkamy
się znów, zgoda? Dam ci bilet na mój koncert i...
-
Dobrze wiesz, że to nieprawda - roześmiał się
gar
dłowo. - Jeśli się ze mną umówisz, wyślesz na to
spo
tkanie policję! Nie jestem idiotą, Annie. Teraz
obiecasz
mi wszystko, byle tylko się stąd wydostać.
Myślisz, że o tym nie wiem?
Co chcesz ze mną zrobić? - Starała się ukryć strach,
ale on musiałby być całkiem ślepy, gdyby nie
spo
strzegł w jej oczach wyrazu przerażenia.
Zmarszczył mocno brwi.
-
Nie zrobię ci krzywdy, Annie - zapewnił. - Nie
patrz na mnie w ten sposób.
To zabrzmiało szalenie przekonywająco. Wbrew
zdrowemu rozsądkowi i wszelkiej logice wyciągnęła
do niego rękę.
-
Proszę więc, puść mnie, Mark... Proszę...
Ujął jej dłoń, popatrzył na smukłe, blade palce, po
czym oplótł je swoimi. Pod wpływem tego dotknięcia,
serce Annie dziwnie zatrzepotało.
- Jeszcze nie teraz - powi
edział. - Przez pewien czas
będziesz moim gościem. Dom jest bardzo wygodny,
okolica cicha.
Znajdziesz tu spokój, o którym próżno
by ma
rzyć w Paryżu. Żadnych dziennikarzy, żadnych
telefonów ani wielbicieli. Dla czego nie przestaniesz
się zadręczać i nie zaczniesz korzystać z chwili?
Postara się nie być dla niego odpychająca, poskromi
swój ostry język i wybuchowy temperament... Cóż za
zba
wienna myśl! A wtedy... być może wówczas
prze
mówi mu do rozsądku i skłoni do powrotu do
Paryża.
Wolno cofnęła dłoń; pozwolił jej na to bez słowa
sprzeciwu.
Poszła na górę po schodach, świadoma, że dziwny
gospodarz tego domostwa idzie tuż za nią.
- Tutaj, p
roszę - powiedział, otwierając jakieś drzwi.
Stanęła w progu i obserwowała, jak przemierza ciemny
pokój, kierując się w stronę okna. Otworzył je, pchnął
okiennice i pokój zalało ostre światło wiosennego dnia.
Annie stała porażona nagłą jasnością. W ułamku
sekundy do
znała najdziwniejszego w świecie uczucia
zaskoczenia, oszołomienia, jakiegoś osobliwego
cha
osu. Miała wrażenie, że umysł jej rozdarła na
moment oślepiająca błyskawica, zalewając nieziemską
jas
nością jego najbardziej mroczne zakamarki. Po
chwi
li niezwykłe złudzenie pierzchło i wpatrywała się
w mężczyznę szeroko otwartymi, na wpół oślepionymi
oczami.
On także przyglądał jej się intensywnie i, jakby
czy
tając w jej myślach, nagle zrozumiał, że oto
przytrafiło jej się coś nieoczekiwanego. Potrafił czytać
w jej my
ślach... To mogło być bardzo niebezpieczne.
Powinna staranniej ukrywać swe uczucia i nieustannie
mieć się na baczności, w przeciwnym razie stanie się
jego bez
bronną ofiarą.
- Annie... -
szepnął.
-
Gdzie jest łazienka? - spytała, starając się
zapano
wać nad własnym zmieszaniem.
Z jego piersi wydobyło się ciężkie westchnienie, a
potem wskazał ręką.
-
Za tymi drzwiami. Zejdę teraz na dół i przygotuję
lunch.
Później przyniosę twoje walizki z samochodu.
B
ędziesz mogła się rozpakować.
Gdy tylko o
puścił pokój, Annie podbiegła do okna.
Piętro było dość wysokie, nie mogła marzyć o
bez
piecznym skoku w dół. Najbliższa rynna, po której
mogłaby się zsunąć, znajdowała się dopiero obok
łazienki, ale tamto okienko wyglądało na bardzo
malutkie. Jeszcze raz
omiotła spojrzeniem okolicę.
Kom
pletna głusza. Ani krzyk, ani ucieczka tą drogą nie
wchodziły w grę. Chyba że... Tak, pozostawały
zwi
ązane prześcieradła! Na filmach ludzie w ten
sposób spuszczali się z okien... Na razie jednak nie
mogła podjąć tej próby. Mark znajdował się w kuchni
na dole, skąd dochodziły tu odgłosy jego krzątaniny.
Jeśli spróbuje teraz uciekać, on z pewnością ją
zauważy.
Zdesperowana weszła do łazienki. Pomieszczenie
wyglądało bardzo przyjemnie. Ściany wyłożono
weso
łymi żółtymi kafelkami, a na sosnowej półce nad
wan
ną stało rzędem wiele dobrych francuskich
kosmetyków.
Annie umyła się pospiesznie i zaczesała długie
lśniące włosy w prosty węzeł na karku. Nie zrobiła
żadnego makijażu. Pragnęła wyglądać nieatrakcyjnie.
Ale gdy baczniej przy
jrzała się swemu odbiciu w
lu
strze, zauważyła w swych przejrzyście zielonych
oczach wyraz nerwo
wego podniecenia. Były to oczy...
poluj
ącego kota. Do licha, przyznanie się nawet tylko
w myślach, że uważa Marka za atrakcyjnego
mężczyznę, było wielce niebezpieczne. Więcej niż nie-
bezpieczne, jeśli miała być szczera. Od chwili gdy
uj
rzała go po raz pierwszy, zachowywała się jak
zahip
notyzowana, i to właśnie ją przerażało.
Porwał ją i przywiózł siłą do tego dziwnego miejsca.
Po co to robił, skoro nie chodziło o okup? Co się za
tym wszystkim kry
ło? Bała się nawet pomyśleć, ale
pytania wbrew jej woli nasu
wały się same.
Czy był nienormalny? Chory psychicznie?
Obsesyjnie twier
dził, że już kiedyś się spotkali... Och,
któreś z nich musiało postradać rozum! Ale przecież
chyba nie ona...? Ona nie miała najmniejszej
wątpliwości, że nigdy przedtem go nie widziała.
A jednak... A jednak gdy otworzył nagle okiennice,
doznała jakże niezwykłego wrażenia deja vu...
Zmarszczyła brwi i zagryzła wargę. Na Boga, o co tu
chodzi? I
przez sekundę, ku własnemu ogromnemu
zdumieniu, pomyślała, że przypomina sobie... coś.
Odepchnęła głupie myśli. Nie może pozwolić, by ten
człowiek ją hipnotyzował i wciągał we własne rojenia.
To była prosta droga do szaleństwa.
Niespokojna zeszła na dół. Zajrzała najpierw do
kilku pomie
szczeń, po czym trafiła do dużej kuchni o
bia
łych ścianach i jasnych sosnowych szafkach. Okna
zdobiły zasłonki w biało-czerwoną kratkę, a na
parape
cie stały doniczki z kwitnącymi hiacyntami. W
po
mieszczeniu unosił się aromatyczny zapach świeżo
parzonej kawy.
Gdy z wahaniem przystanęła na progu, Mark
od
wrócił się
i przez chwilę patrzył na nią zmrużonymi oczami.
-
Wyglądasz jak nastolatka - uśmiechnął się. - Czy w
ten sposób chcesz mnie trzymać z dala od siebie?
Na chwi
lę zapadła cisza, po czym Annie spojrzała
mu w oczy
i napotkała jego spokojny, poważny
wzrok.
-
Powiedziałem ci już, że nie masz się czego bać.
Nie liczę na okup, nie zrobię ci krzywdy i zapewniam,
że się na ciebie nie rzucę. Nie zmuszę cię też do
niczeg
o, czego nie chcesz zrobić.
-
Zmusiłeś mnie już, abym tu przyjechała i zmuszasz
do pozostania tu wbrew mojej woli! -
zawołała,
rumie
niąc się.
-
To jedyny sposób, bym zatrzymał cię przy sobie
wystar
czająco długo - rzekł spokojnym tonem.
- Wystarcza
jąco długo?
-
Wystarczająco długo, byś mnie poznała - dodał. -
A teraz usiądź, zjemy lunch.
Pochłonięta roztrząsaniem słów, które przed chwilą
usłyszała, automatycznie usiadła i popatrzyła na
gu
stowne nakrycie. Aż do tej pory nie czuła głodu, ale
sałatka, sery i czarne oliwki wyglądały niezwykle
ape
tycznie, nieoczekiwanie więc ślinka napłynęła jej
do ust.
-
Proszę, poczęstuj się - zachęcił, siadając naprzeciw
niej.
Nałożyła na talerz sałatkę - mieszaninę avocado,
zielonej sa
łaty, ogórków i papryki - oraz jajko na
twardo i kilka czarnych oliwek.
-
Przykro mi, że nie mogę cię ugościć niczym
bardziej oryginalnym, ale mam tylko to -
powiedział.
Annie uniosła głowę i niespodziewanie dla samej
siebie po
słała mu miły uśmiech.
-
Jedzenie jest wspaniałe - oświadczyła. -
Uwielbiam pikni
ki, a to mi przypomina piknik... tyle że
w domu.
- Ale na powietrzu lepiej smakuje, prawda?
Gdy wyciągnął rękę, żeby nalać jej białego wina,
Annie znów zaskoczyło dziwne wrażenie deja vu,
znów miała niejasne odczucie, że już ten gest gdzieś...
kiedyś... widziała!
- Annie? -
Jego czarne oczy były czujne i skupione. -
Po
wiedz mi, co czułaś przed chwilą.
- Nie wiem... - za
jąknęła się. - Nie rozumiem...
-
A więc zaczynasz sobie przypominać - powiedział
tonem nie skrywanego triumfu.
ROZDZIAŁ TRZECI
-
Przestań się wreszcie bawić moim kosztem i
powiedz mi,
gdzie się spotkaliśmy! - wybuchła Annie,
nie wytrzy
mując już dłużej tego napięcia.
Spokojnym gestem wskazał jej kieliszek.
- Spróbuj wina -
powiedział sucho.
Czy było to w Anglii? W Londynie?
-
Nie ma teraz sensu zgadywać, sama to sobie kiedyś
przypomnisz.
Zadziwiająco szybko nauczyła się czytać z jego
twarzy, od
gadywać przelotne uczucia iskrzące się w
głębi czarnych, przepaścistych oczu i malujące się na
jego wargach. I zrozumiała natychmiast, że nie spotkali
się w Anglii; powiedziało jej to po prostu jakieś
mimo
wolne drgnienie, jakiś cień, który przebiegł po
jego twarzy.
- W Ameryce? -
nie dawała za wygraną.
Roześmiał się tylko i potrząsnął głową.
Cóż więc pozostawało? Annie nie podróżowała zbyt
wiele.
-
Czy spotkaliśmy się tutaj, we Francji?
Znów nie odpowiedział, ale oczy zalśniły mu jak
czarne brylanty.
-
To stało się tutaj, prawda? - powiedziała z
drżeniem.
-
A więc nareszcie wierzysz, że się spotkaliśmy -
skonstato
wał głębokim, jakby udręczonym głosem, w
którym dźwięczała namiętność.
Annie słyszała głuchy stukot własnego serca, które
zdawało się rozsadzać klatkę piersiową. Zarumieniła
się nagle, spuściła oczy, ciemne rzęsy położyły się
cieniem na jej policzkach.
W końcu odezwała się cichym, zduszonym głosem:
-
Mówisz, że się już spotkaliśmy... Wierzę ci, ale
napraw
dę tego nie pamiętam. Przykro mi. We Francji
byłam tylko dwa razy... Ostatnim razem dwa tygodnie
spędziłam w Normandii z moją najlepszą przyjaciółką i
jej siostrą. Mieszkałyśmy w uroczym, staroświeckim
hoteliku w Caborg, nad samym morzem.
To było upalne lato i dużo czasu spędzałyśmy na
pla
ży... Czy właśnie tam cię poznałam?
Mark siedział wygodnie oparty o krzesło i drobnymi
łykami sączył wino. Oczy miał na wpół przymknięte,
jakby przywoływał w pamięci wspomnienia. Annie
czyniła wysiłki, by się weń nie wpatrywać, ale
mimo
wolnie obserwowała grę mięśni na jego klatce
piersio
wej za każdym razem, gdy oddychał. Miał
smukłą talię i biodra, i niezwykle długie nogi... Nie
mo
gła zaprzeczyć, że był w jej typie.
Podniosła na niego oczy i nieoczekiwanie napotkała
jego spo
jrzenie. Zmieszana zarumieniła się i odwróciła
wzrok.
-
Dlaczego nie chcesz powiedzieć mi, gdzie się
spo
tkaliśmy? - odezwała się zmienionym, drżącym
głosem. - Gdybyś mi powiedział, być może bym sobie
coś przypomniała...
-
Musisz sama to sobie przypomnieć - oświadczył z
niezmąconym spokojem i dziwną, wręcz przerażającą
pewnością siebie.
- Dlaczego? -
nalegała.
- Dajmy temu spokój -
zignorował pytanie. - Zjedz,
proszę, jeszcze trochę sałatki. To ci może poprawi
nastrój.
-
Jestem w złym nastroju, ponieważ mnie porwałeś!
- odpa
rowała z rosnącą wściekłością, ale podniosła
kie
liszek do ust i wysączyła wino do dna.
-
Uważaj! - Uśmiechnął się lekko. - Ludziom nie
przywy
kłym do wina może ono uderzyć do głowy.
Ostentacyjnie, jak zbuntowane dziecko, sięgnęła po
butelkę stojącą na środku stołu, ale Mark był szybszy.
Uniósł butelkę i nalał jej pół kieliszka, a potem
nape
łnił swój.
-
Nim to wypijesz, zjedz coś - poradził jej z
zatro
skaną miną. - Picie na pusty żołądek może się
kiepsko sko
ńczyć.
-
Przestań wydawać mi rozkazy! - zaperzyła się, ale
skub
nęła trochę smakowitej sałatki.
Napięcie wzmagało jej apetyt. A może była to
za
sługa wina? Na deser były owoce oraz
najwspania
lsza kawa, jaką kiedykolwiek piła. Nie
omieszkała jej pochwalić.
-
Cały sekret leży w ziarnach - wyjaśnił. - A poza
tym nie można mielić zbyt długo, traci wówczas swój
zapach i smak.
-
W domu piję wyłącznie neskę - wyznała ze
skru
chą, a on się skrzywił z niesmakiem. - Nie mam
czasu ani siły, żeby co dzień parzyć świeżą kawę -
dodała tonem usprawiedliwienia. - Bardzo ciężko
pracuję i gdy wracam do domu, jestem śmiertelnie
zmęczona. Mam ochotę tylko leżeć, oglądać telewizję
albo prze
glądać gazety; cokolwiek, byle odwrócić
uwagę od trudów dnia. Zapewne podobnie jak
większość ludzi uważasz, że piosenkarze tylko
nagrywają płyty i dobrze przy tym się bawią. A tak
naprawdę nie mają pojęcia ani o muzyce, ani o
śpiewaniu, prawda? Ale my bardzo ciężko pracujemy i
j
esteśmy naprawdę profesjonalistami. Do znudzenia
powtarza się te same frazy, aby je doprowadzić do
perfekcji. Czasami próby trwają od świtu do nocy.
Wierz mi, to strasznie wyczerpujące i w gruncie rzeczy
bardzo nudne. A gdy jedziemy na tournee, pracujemy
j
eszcze ciężej. Cały dzień się ćwiczy, żeby wieczorem
dać koncert. I trzeba jeszcze stale przenosić się z
miejsca na miejsce...
-
Chciałem jedynie powiedzieć, że świeżo zmielona
kawa
smakuje lepiej niż rozpuszczalna - wtrącił
prze
praszająco. - Nie miałem zamiaru krytykować
twego stylu życia.
- Tak, wiem, przepraszam -
uśmiechnęła się sama do
siebie. -
To był w pewnym sensie dalszy ciąg
wywiadu, jakiego udzie
liłam niedawno pewnemu
dziennikarzowi. Wyprowa
dził mnie z równowagi,
sugerując, że należę do kobiet, które ze względu na
własną karierę kupują kuchenkę mikrofalową, zamiast
ugoto
wać mężowi obiad z prawdziwego zdarzenia.
Rozmo
wa skończyła się okropną awanturą i w
re
zultacie napisał o mnie artykuł odsądzający mnie od
czci i wiary.
Mark słuchał z zainteresowaniem, lekko pochylając
głowę i przymykając oczy.
-
Nie ma w twoim życiu żadnego mężczyzny,
prawda? -
spytał niespodziewanie. - Chyba że udało ci
się to w jakiś sposób ukryć...
Patrzył na nią pytającym wzrokiem, a ona czuła
dziwny dreszcz przebiegający jej po kręgosłupie. Nie
po raz pierwszy ją podrywano. Wielbiciele uwielbiali
ją obsesyjnie, szczególnie na początku. Była dla nich
jak święty obraz, przed którym codziennie się modlili.
Nie znosiła tego fanatycznego oddania i napawało ją
ono zabobonnym lękiem. Nie mogła zapomnieć o
tra
gicznej śmierci Johna Lennona... Miała nadzieję, że
jej nigdy się to nie przytrafi. Przede wszystkim dlatego,
że nie była aż tak sławna. Zdarzało się jednak, że jacyś
dziwni mężczyźni kręcili się pod jej domem albo
studiem n
agrań. Wówczas ten sam zimny dreszcz
prze
biegał po jej kręgosłupie.
Gdy nie odezwała się ani słowem, Mark powtórzył
pytanie napiętym, szorstkim głosem:
- Czy masz kochanka?
W pierwszej chwili nie zamierzała odpowiadać, ale
zlękła się niebezpiecznej siły czającej się w jego
ciemnych oczach.
- Nie -
szepnęła.
Zdążyła zauważyć błysk satysfakcji w jego twarzy,
nim po
spiesznie wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.
Mark wstał również, by jej pomóc.
Pójdę po twoje walizki - oświadczył, gdy skończyli.
Proszę, odwieź mnie do Paryża - zaczęła znów
błagać.
-
Skończ z tą zabawą. Na pewno już mnie szukają...
-
Nikt cię nie oczekuje aż do jutra - przypomniał ze
stoickim spokojem. -
Zawiadomiłem hotelową
recep
cję, że pojechałaś z wizytą do przyjaciół na dzień
lub dwa. - Z
ponurą miną obserwował zmianę wyrazu
jej twarzy. -I
nie rób sobie nadziei, że uciekniesz.
Samo
chód ma zamontowaną blokadę, a kluczyki noszę
cały czas przy sobie.
-
Jak długo zamierzasz mnie tu trzymać? - zawołała
z furią.
-
Tylko dzisiejszą noc.
Cała zesztywniała, serce boleśnie waliło jej o żebra.
Co też zaplanował na dzisiejszą noc? Czyżby porwał
ją, przywiózł na to bezludzie, żeby ją zgwałcić?
Poczuła mdlący skurcz w żołądku. Nie miała
żadnych szans, by go powstrzymać. Był zbyt silny, by
mogła się z nim zmierzyć... Jedyna nadzieja w tym, że
uda jej się ogłuszyć go znienacka, uderzyć czymś w
głowę... Rozejrzała się w panice po kuchni, ale po
se
kundzie przyszło opamiętanie. Czy naprawdę była
zdolna do tego? Mo
głaby go zabić, a wtedy...
Drżąc z emocji, zagryzła wargę.
-
Jeśli mój agent przyjedzie do hotelu i mnie tam nie
zasta
nie, wpadnie w panikę bez względu na to, co
usłyszy - wymamrotała przez zaciśnięte gardło. - Wie,
że nie mam przyjaciół we Francji.
-
On jest obecnie w podróży poślubnej, o ile się nie
mylę - sprostował. - Nie ma powodu, by ją skracał. -
Zamy
ślił się na moment, a potem rzekł: - Mieszkałaś
razem z Dianą Abbot, czyż nie?
Annie starała się zapanować nad zdenerwowaniem i
przera
żeniem, gdy kolejny raz podawał szczegóły z jej
życia.
- Tak -
powiedziała sucho. - Przypuszczam, że nie
ma sensu
pytać, skąd zdobyłeś te wszystkie
wiadomo
ści?
Popatrzył na nią z ukosa i uśmiechnął się blado.
- Czytam gazety -
wyjaśnił.- Napisali tam wszystko
o to
bie i twoich przyjaciołach. Ostatnio rozwodzono
si
ę nad weselem twojej sekretarki, Diany Abbot, która
z tobą mieszkała, opiekowała się tobą i załatwiała
wszystkie sprawy, na któ
re nie starczało ci czasu.
Spe
kulowano nawet, co teraz zrobisz, czy będziesz
miesz
kać sama, czy też ktoś inny przejmie jej
obo
wiązki.
-
Zadzwoniłeś do mnie po raz pierwszy tamtej
nocy... po weselu... -
powiedziała wolno i cicho, jakby
sama do siebie.
Skinął głową, obserwując ją spod zmrużonych
powiek.
-
Miałeś nadzieję - ciągnęła - że będę sama w
mieszkaniu... Zakładałeś, że po tak emocjonującym
dniu twój tajemniczy telefon zrobi na mnie szczególne
wrażenie. - Rzuciła mu pogardliwe, nienawistne
spojrzenie. -
To było zrobione z premedytacją,
obrzydliwe działanie obliczone na wystraszenie mnie
na śmierć! Kim jesteś? Jakimś obłąkanym sadystą?
Podniecają cię przerażone kobiety?
-
Trudno powiedzieć, żeby przekazana przeze mnie
wiado
mość była przerażająca. To były tylko dwa
słowa. - Popatrzył jej prosto w oczy i powiedział tym
sa
mym aksamitnym głosem: - Pamiętasz mnie? - A
wi
dząc, że drgnęła nerwowo, dodał: -I cóż w tym
przera
żającego?
Właściwie miał rację. To były dwa zwykłe, często
używane słowa, za którymi nie kryła się żadna groźba.
Z jakiego więc powodu przejmowały ją do szpiku
ko
ści, dręczyły w nocnych koszmarach?
-
W tych słowach było coś... osobliwego - wyjaśniła
niepewnie. -
Bardzo mnie zdenerwowały. I pewna
je
stem, że właśnie na taki efekt liczyłeś. Wyglądasz na
człowieka, który planuje każdy swój krok,
-
Owszem, precyzyjnie wybrałem właściwy moment
- wy
znał bez cienia skruchy. - Zresztą skoro niebawem
rozpoczyna
łaś tournee po Francji, był już najwyższy
czas, żeby się z tobą skontaktować.
-
To znaczy porwać mnie! - rzuciła z pasją, ale w
głębi serca drżała ze strachu. Co było powodem tych
szaleńczych działań? Obsesja? Jakieś chorobliwe
fantazje?
-
Nie miałem wyboru, jeśli chciałem spokojnie z
to
bą porozmawiać - powiedział chłodno. - Wiedziałem,
że rozpoczynasz tournee i wkrótce będziesz
podróżować przez kilka tygodni. To były jedyne dwa
dni, które miałaś sama spędzić w Paryżu...
- Dwa dni? -
wtrąciła szybko.- A potem mnie
uwolnisz? -
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
-
Jutro wieczorem będziesz z powrotem w Paryżu -
rzekł cicho i z dziwnym naciskiem.
-
I mam ci uwierzyć? - spytała wyzywająco.
Spojrzał na nią znów tymi swoimi oczami
podob
nymi do ciemnych, otulonych mgłą jezior i przez
chwi
lę przytrzymał jej zalękniony wzrok.
- Uwierz -
powiedział. - Daję ci słowo honoru.
Wrócisz bezpiecznie do hotelu, nim ktokolwiek
zacznie się o ciebie niepokoić. Cokolwiek by się
mi
ędzy nami wydarzyło...
Ostatnie słowa przecięły powietrze jak nóż. Poczuła
suchość w ustach, zadrżała, bo nagle wyobraziła sobie,
co może się między nimi wydarzyć... Wyobraziła sobie
jego nagie, prężne ciało pochylone nad sobą, dotyk
je
go rąk, jego ust na swoim ciele...
Co się z nią dzieje? Z wysiłkiem odepchnęła
natrętne, grzeszne myśli. Do licha, czyżby zapragnęła
tego nie
znajomego, groźnego mężczyzny!
Mark wpatrywał się w nią z irytującą
natarczywo
ścią i czuła, że jego zamiarem było coś
więcej, niż tylko poznanie sławnej piosenkarki...
Chciał nią zawładnąć - jej duszą i ciałem. Tak,
niewątpliwie jej pożądał. To było przerażające i
podniecające zarazem.
-
Idę po twoje bagaże - rzekł nieoczekiwanie i
szybkim kro
kiem opuścił kuchnię.
Annie instynktownie po
dreptała za nim na korytarz.
Przy drzwiach odwrócił się i nakazał:
-
Poczekaj na górze. Zaniosę ci walizki.
Boi się, że spróbuję uciec, pomyślała. Ciężko,
nie
chętnie zaczęła wchodzić po schodach na górę,
czując na sobie jego wzrok. Wyszedł z domu, dopiero
gdy zniknęła za drzwiami sypialni.
Z góry słyszała kroki Marka na wyżwirowanej
ścieżce. Na chwilę owładnęło nią przemożne
pragnienie ucieczki, ale w oka
mgnieniu zapanowała
nad nie
rozsądną myślą. Nie uciekłaby daleko. Wyszła
z przeznaczonego dla niej pokoju i po cichu za
kradła
się do drugiej sypialni na piętrze, jak sądziła - sypialni
pana domu. Okiennice były zamknięte i pokój tonął w
pó
łmroku. Stojąc w drzwiach, rozejrzała się z
zaciekawieniem po wn
ętrzu i... dech jej zaparło.
Na przeciwległej ścianie ujrzała własną, ogromną
twarz. Nie było to odbicie w lustrze ani złudzenie
optyczne. Na wprost niej wisiał wielki, kolorowy
pla
kat, który, jak sobie przypominała, wydrukowano
jakiś rok temu w Anglii.
Nie był to jej jedyny wizerunek w tym pokoju. Jeden
obok
drugiego wisiały na ścianach jej portrety:
fotogra
fie wycięte z czasopism, okładki płyt, portrety
olejne i akwarele oraz czarno-
białe zdjęcia z
autografem, jakie wysyłała do jej wielbicieli agencja
reklamowa.
Kompletnie oszołomiona nie mogła uwierzyć
własnym oczom. Słyszała o fanatycznych
wielbicie
lach, którzy robili takie I rzeczy, dotąd jednak
nie ze
tknęła się z nimi osobiście. Była przekonana, że
taką obsesyjną miłość do swego idola mogą żywić
je
dynie nastoletnie dzieciaki. Ale człowiek dorosły?
Zrobiło jej się zimno na samą myśl. On musi być
pomylony!
Wielki Boże, muszę się stąd wydostać, pomyślała.
Za wszel
ką cenę! Ale jak to zrobić?
Usłyszała, że Mark wchodzi po schodach i
wzdry
gnęła się nerwowo. Nie miała już drogi odwrotu,
mu
siała zostać tutaj. Serce trzepotało jej dziko, gdy po
chwili skrzypienie podłogi na korytarzu oznajmiło, że
zmierza do swojej sypialni. Musiał od razu zauważyć,
że pokój przeznaczony dla gościa był pusty...
Drgnęła, gdy stanął za nią. Poczuła znajomą już woń
sosnowej
wody toaletowej i powiew świeżego,
chłodnego powietrza.
-
Znalazłaś więc moją sypialnię - zauważył. -
Zapalmy
światło, zobaczysz wszystko dokładnie. -
Do
tknął kontaktu i pokój zalało ostre światło
elektryczne. - Mam wszystkie twoje nagrania -
powiedział, robiąc wymowny ruch ręką.
Na ścianie pod oknem stała supernowoczesna,
kosztowna aparatura do odtwarzania muzyki, a obok na
półkach mnóstwo płyt, taśm magnetofonowych i kaset
wideo.
- To wszystko moje? -
zdziwiła się. - Nie nagrałam
aż tyle!
-
Zgromadziłem różne wersje językowe... - wyjaśnił
rzeczowo. -
Najbardziej podoba mi się wersja
angiel
ska. Od razu widać, że to oryginał. A może
posłuchamy twoich nagrań po francusku?
-
Nie, proszę, nie! - zaprotestowała żywo.
-
Nie podoba ci się własna praca? - Jego twarz miała
dziwny, nieodgadniony wyraz.
Przez chwilę zastanawiała się, czy przeczytał o tym
w jakimś artykule o niej, które wycinał z gazet i
magazynów.
-
Właśnie w tym rzecz, że to jest moja praca! -
pod
kreśliła z naciskiem, - Cieszy mnie, gdy pracuję,
al
e teraz nie chcę, by mi o tym przypominano.
-
Jak ci się tutaj podoba? - spytał łagodnie.
Wiedziała, że miał na myśli jej portrety zawieszone
na ścianach, i choć wolałaby nie komentować tego, co
zobaczyła, czuła, że na dłuższą metę nie uniknie
odpowiedzi.
Kto je malował? - spytała, z góry znając odpowiedź.
Ja.
Przyjrzała się bliżej jednemu z rysunków; był to
szkic do większego, olejnego obrazu.
- Masz talent -
powiedziała z niechęcią. - Jesteś
arty
stą?
Skrzywił się lekko i popatrzył na Annie z ukosa.
- Prz
ez rok studiowałem w Akademii Sztuk
Pięknych, doszedłem jednak do wniosku, że nie jestem
wystarcza
jąco dobry, żeby poświęcić życie sztuce.
Porzu
ciłem studia, ale nadal lubię malować...
Gdy Mark mówił, wzrok Annie przykuła nieduża,
oprawiona w srebrną ramkę fotografia stojąca na
noc
nej szafce obok łóżka. Podeszła bliżej, aby się
przyj
rzeć. Przedstawiała trzy osoby stojące przed
domem zbudowanym w alpejskim stylu, za którym
widać było panoramę gór porośniętych lasem. Zdjęcie
musiało być zrobione dawno temu, ponieważ
rozpoznała na nim Marka, wówczas około
dwudziestoletniego młodzieńca. Pozostałe dwie osoby
- si
wowłosy mężczyzna i brunetka o ogorzałej, smagłej
twarzy - mo
gły być jego rodzicami. Ale gdzie zrobiono
tę fotografię?
Piękne miejsce - odezwała się po chwili. - Gdzie to
jest? W Szwajcarii?
Nie, to we Francji -
odparł cichym, stłumionym
głosem.
- Okolice Jury.
Utkwiła w jego twarzy szeroko otwarte,
przestraszone oczy.
-
Jura? Ale... Och, jakie to niezwykłe. Mój ojciec
tam się urodził...
- Wiem - prze
rwał jej szybko.
Czy był jakikolwiek szczegół z jej życia, o którym
on nie wiedział?! Spojrzała znów na fotografię.
-
Czy to twoi rodzice? Widać duże podobieństwo.
- Tak. -
Uśmiechnął się lekko. - Podobno bardzo
przypomi
nam swego ojca w młodości.
- Co por
abialiście w Jurze? Byliście na wakacjach?
-
Cała trójka wyglądała na ludzi spędzających wiele
czasu na świeżym powietrzu. Mimo że nigdy tam nie
była, pamiętała, z jaką nostalgią ojciec wspominał
ro
dzinny dom położony pośród porośniętych gęstym
sosnowym l
asem wzgórz i zielonych kwitnących łąk...
-
Urodziłem się tam - oznajmił spokojnie.
Przez chwilę nic nie pojmowała, tak nagle oderwana
od własnych myśli; wpatrywała się w niego z szeroko
otwartymi ustami i oddychała nierówno.
-
Urodziłeś się w Jurze? - wykrztusiła z
niedowierzaniem.
-
Co za zbieg okoliczności... - powiedziała wolno, z
na
mysłem, zastanawiając się, jaki to ma związek z jej
obecnym po
łożeniem.
-
To nie jest żaden zbieg okoliczności - rzekł z
naciskiem.
-
To potwierdzenie moich przekonań.
- Prz
ekonań...?
- O istnieniu przeznaczenia -
odparł. - Nie wierzysz
w przeznaczenie, Annie?
-
Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - rzekła
pospiesznie,
trochę mijając się z prawdą.
Oczywiście, że frapowało ją przeznaczenie, los,
dziwne przy
padki, które niosło życie... Jej własne życie
było przykładem niewytłumaczalnych zbiegów
oko
liczności. Na przykład jej kariera. Czyż nie był to
nie
zwykły przypadek? Żyła bez żadnych nadziei, bez
pla
nów na przyszłość, gdy nieoczekiwanie Phil
wkro
czył w jej życie i przejął jego ster.
W życiu Phila też przypadek odegrał decydujące
znaczenie. Zatrudnił Dianę do pomocy i przez drugie
lata nie zwracał na nią żadnej uwagi. Aż wreszcie
śnieżyca nieoczekiwanie zbliżyła ich do siebie -
zbli
żyła tak bardzo, że wkrótce się pobrali!
Ocz
ywiście, Annie wierzyła w los, w przeznaczenie,
ale nie chciała się do tego przyznać przed mężczyzną,
który sprawiał wrażenie szaleńca. Nie chciała
utwier
dzać go w przekonaniu, że są dla siebie
przeznaczeni... Czy
żby to właśnie miał na myśli?
Nagle wpadła na nowy, szczęśliwy pomysł.
-
Nigdy nie byłam w Jurze, wiesz? Więc jeśli
uwa
żasz, że tam właśnie się poznaliśmy...
Patrzył na nią tak intensywnie, że zamilkła w pół
słowa.
-
Właśnie tam się poznaliśmy, Annie.
-
Przecież ci mówię, że nigdy tam nie byłam! -
po
wtórzyła z rosnącą irytacją.
- Przypomnisz sobie -
rzekł.
-
Powtarzam ci, że nigdy się nie spotkaliśmy i nigdy
nie byłam w Jurze, rozumiesz?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Annie wypowiedziała ostatnie słowa z wyraźną
złością i takim tonem, jakby przekonywała samą
siebie. Bała się- okropnie się bała, że za chwilę
uwierzy Mar
kowi. Był tak pewny swego, tak
zde
cydowany, że w myślach jej powstał zamęt. Czy to
mo
żliwe, by zapomniała o spotkaniu z tym
mężczyzną? Możliwe, by wymazała z pamięci pobyt w
Jurze? Czy mogłaby o czymś tak istotnym zapomnieć?
Ale to mogło się zdarzyć... Biła się z myślami. Ludzie
mają czasami dziury w pamięci, wypadają im dni,
miesiące, a nawet całe lata życia... Na tym polega
amnezja. A potem zdarza się, że wszystko sobie
przypominają. Czyżby jej się to przytrafiło?
Odkąd opuściła rodzinny dom, cały swój czas
sp
ędzała z Philipem i Dianą. Nie mogła przypomnieć
so
bie choćby krótkiego okresu, kiedy pozostawała
ca
łkiem sama...
Och, przestań, zgromiła się w duchu. Oczywiście, że
nigdy nie spotkałaś tego faceta. Nigdy nie miałaś
amnezji. To wszystko nonsens. Nie pozwól mu sobą
zawładnąć!
W tym właśnie tkwiło szaleństwo. Musi teraz
wal
czyć, by zachować trzeźwość umysłu, racjonalny
osąd spraw, by poddawać logicznej krytyce wszystko,
co on jej powie.
Odwr
óciła się na pięcie, by czym prędzej uciec i
zamknąć się w swoim pokoju, nie spodziewała się
jed
nak, że Mark postawi walizki przyniesione z
samocho
du w drzwiach sypialni. Biegła, nie patrząc
przed sie
bie i w rezultacie potknęła się o nie i upadła.
- Nic ci
się nie stało? - Znalazł się przy niej, nim
zdążyła wstać. Ukląkł, odgarnął pukiel czarnych
włosów z jej twarzy i zatroskanym wzrokiem oglądał
czo
ło.
Czuła, że coś ścieka jej po policzku. W pierwszym
odruchu pomyślała, że to łzy. Przesunęła ręką po
twarzy
i przestraszyła się, widząc krew na swoich
palcach.
-
Jak to się mogło stać? - dziwił się Mark,
pomaga
jąc jej podnieść się z miejsca.
- Nie wiem -
odparła bezradnie.
Obejrzał walizki i gwizdnął przeciągle.
- Spójrz na to! -
powiedział. Metalowy pasek
stano
wiący obramowanie walizki oderwał się i sterczał
groźnie niczym ząbkowany nóż. - Musiałaś o to
roz
ciąć sobie głowę - skonstatował.
-
Postaram się później naprawić. - Posadził Annie na
brzegu
łóżka i dodał łagodnym tonem: - Poczekaj tu,
przynio
sę wodę i obmyję ci twarz.
Kręciło jej się w głowie, była zbyt słaba, bezbronna,
by go nie posłuchać. Zamknęła oczy, a potem
ostro
żnie, krzywiąc się z bólu, dotknęła palcem
pulsującego guza na czole. Wydawał się ogromny,
wyrastał spomiędzy włosów jak twardy głaz.
- Nie dotykaj! -
powiedział Mark, wróciwszy
właśnie z miską wody, gąbką i ręcznikiem. Ukląkł,
zmył delikatnie krew z jej czoła i twarzy, a potem
dokładnie obejrzał zranione miejsce.
-
Na szczęście nic poważnego - orzekł. - Ranka
malutka, krwa
wienie już ustaje. Ale będziesz miała
ogromnego siniaka. Nim
się zagoi, trzeba będzie ukryć go pod włosami.
Nadal czuła zawrót głowy... ale teraz z całkiem
innego po
wodu. To bliskość Marka, który pochylał się
nad nią, przemywając ranę, wprawiała jej zmysły w
drżenie.
-
Założyć ci opatrunek? - zapytał.
Miała trudności z wydobyciem głosu, brakowało jej
powie
trza, jednak za wszelką cenę starała się ukryć
wrażenie, jakie wywierała na niej jego obecność.
- Nie -
wykrztusiła zduszonym głosem. - Lepiej
niech się goi naturalnie. Jeśli założysz opatrunek, nie
będzie dostępu powietrza.
-
Masz rację - zgodził się bez wahania.
Gdy delikatnie odgarniał jedwabisty pukiel z jej
skroni, siedziała ze spuszczonymi oczami, walcząc o
zachowanie równowagi.
-
Nie masz jakichś innych ran, skoro już zabawiam
się w doktora? - spytał żartobliwym tonem i roześmiał
się, a ona lekko potrząsnęła głową i słodki kobiecy
uśmiech rozjaśnił jej twarz.
-
Dziękuję, ale to wszystko.
-
No, to świetnie.
Opuścił wzrok, wycierając dłonie; jego gęste,
ciemne
rzęsy rzucały cienie na opaloną skórę
po
liczków. Teraz mogła bezpiecznie mu się
przyglądać, pewna, że nie zostanie przyłapana na
go
rącym uczynku. Cóż to był za dziwny mężczyzna!
Okazy
wał jej tyle troski i czułości, mimo że
uprowadził ją siłą, przywiózł tu wbrew jej woli i
przemawiał do niej jak szaleniec... A przecież teraz
zachowywał się subtelnie, z takim taktem jak prawdzi-
wy dżentelmen.
Spojrzał do góry tak nagle, że nie zdążyła odwrócić
wzroku. Głośno wciągnęła powietrze, ujrzawszy jego
czarne, prze
pastne oczy, które błyszczały dziwnym
blaskiem,
świeciły się niczym oczy polującego w nocy
kota. Nie mogła oderwać od nich wzroku. Czuła, że
tonie w ich mrocznej głębi.
- Annie -
wyszeptał, przesuwając wierzchem dłoni
po jej policzku.
Poczuła elektryzujący dreszcz, ale była niezdolna do
wyko
nania żadnego ruchu.
Mark
nieoczekiwanie pochylił się do przodu, a ona
siedziała przykuta do miejsca, nie ruszając się, nie
od
dychając, obserwując jego usta. Gdy nareszcie
dotkn
ęły jej warg, jęknęła cicho, zamykając oczy.
Poczuła falę rozkosznego ciepła, rozlewającą się po
całym ciele - i zlękła się własnej niepohamowanej
reakcji. Nie mo
że pozwolić, aby ją całował! Od
samego początku wiedziała, że to się źle skończy...
Pełna wyrzutów sumienia odsunęła się w nagłym
przestrachu.
Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że Mark również
miał zamknięte oczy. Gdy chwilę później otworzył je,
zauważyła, że jego czarne tęczówki przypominają
ogromne, lśniące czarne kule, płonące niesamowitym
blaskiem niczym dziury w przestrzeni kosmicznej.
Nagle wstał z klęczek i pociągnął ją do góry.
-
Przestań! - krzyknęła, wstrząśnięta wyrazem jego
twarzy.
Nie powinien tak mocno tego przeżywać!
Świadomość, że była obiektem dzikiego, szaleńczego
pożądania napawała ją lękiem. Sprawiał wrażenie,
jakby
nie usłyszał jej słów, pochylił głowę i głodnymi
wargami poszu
kał jej ust.
Zaczęła się wyrywać, ale Mark tylko przycisnął ją
mocniej do siebie i uwięził w kleszczowym uścisku
potężnych ramion. Potem nagle rozluźnił uścisk i
po
wiódł rękoma po jej ciele, od szyi do pasa, a każde
de
likatne dotknięcie jego palców budziło w niej
nieznane dotąd, rozkoszne dreszcze. Po raz pierwszy w
życiu Annie doświadczyła tak silnych wzruszeń, po raz
pier
wszy czuła tak pochłaniającą namiętność, że cała
drżała jak w febrze, że było jej na przemian zimno i
gorąco, a skóra na ciele - od czubka głowy, po palce u
stóp -
paliła ją żywym ogniem. Musiała uchwycić się
jego koszuli, aby nie upaść.
Nigdy nie była tak całowana... Właściwie to nawet
nie przy
pominało pocałunku. Miała wrażenie, że jakaś
wezbrana fala wciąga ją w zawrotny wir, a ten ją
wsy
sa, wchłania bez reszty.
Niezdolna do myślenia, niezdolna do stawiania
opo
ru zamknęła oczy i trzymała się Marka jak jedynej
deski ratunku.
Czuła, że Mark rozpina guziki jej białej jedwabnej
b
luzki; wyczuwała drżenie jego palców, gdy wsunął
rękę i pokonując obrzeżenie koronkowego stanika,
do
tarł do gładkich, rozpalonych piersi... Odgięła
bezwol
nie ciało do tyłu i wydała z siebie cichy jęk ni to
rozkoszy, ni cierpienia.
- Annie... Annie... - sz
eptał, cały drżąc.
Nagle oderwał od niej usta i uniósł głowę.
Z trudem, powoli otworzyła oczy i popatrzyła na
niego, jakby wróciła właśnie z dalekich przestrzeni.
Słowa, które padły z jego ust, podziałały na nią jak
zimny prysznic.
-
Czy spałaś już z kimś? - spytał niskim, ochrypłym
głosem.
-
Moje prywatne życie nie powinno cię interesować-
odcięła się. - Nie życzę sobie takich pytań!
-
Przeczytałem kiedyś artykuł - ciągnął, przyglądając
jej się uważnie - w którym sugerowano, że twój
mene
dżer jest twoim kochankiem.
-
Dziennikarze często wymyślają takie historie -
powiedzia
ła z rumieńcem na policzkach.
-
I wszystko to były wymysły? - Jego ciemne
błyszczące oczy penetrowały ją na wskroś.
Nie mogła wytrzymać siły tego spojrzenia.
Odwróci
ła głowę i instynktownie uniosła podbródek.
Krew pul
sowała jej w skroniach, gdy przemówiła:
-
Nigdy niczego nie było między mną a Philipem...
Była to szczera prawda. Phil nigdy nawet się nie
domyślał, że ona czuje do niego coś więcej niż zwykłą
sympatię. Był on kompletnie ślepy, jeśli chodziło o
mi
łość... Ileż czasu musiało minąć, nim zorientował się
w swych uczuciach wobec Diany... Właściwie dopiero
zrządzenie losu ich połączyło. Tak, Annie ze swej
stro
ny też była niezmiernie wdzięczna losowi. Jakie to
bowiem szczęście, że nigdy żadnym słowem ani
ge
stem nie zdradziła się przed Philipem. Przynajmniej
zaoszczędziła sobie bolesnych wspomnień i
upokorzenia...
-
A co czułaś, gdy poślubił twoją współlokatorkę? -
usłyszała natarczywe pytanie.
-
Przecież byłam ich druhną! - Z jej piersi wyrwało
się zniecierpliwione westchnienie, gdy uświadomiła
sobie, że mimowolnie zaczęła się bronić. O, nie, nie
wydo
stanie z niej żadnych zwierzeń, pomyślała z pasją
i powiedziała: - Czyżbyś był dziennikarzem?
Popatrzyła na niego czujnie w nagłym przebłysku
świadomości, że być może uderzyła we właściwy
punkt, ale Mark tylko roześmiał się w głos.
- Nie, nie jestem dziennikarzem, Annie.
-
Kimże więc jesteś? Przecież musisz się czymś
zajmować.
-
Robię interesy. - Wzruszył niedbale ramionami. -
Ale teraz to nie jest istotne.
-
Skoro ty ciągle zadajesz mi pytania, ja też mam do
nich prawo! -
rzuciła ostrym tonem.
-
A ja mam prawo unikać odpowiedzi, tak samo jak
ty - za
drwił, wybuchając śmiechem. - Opowiedz mi,
proszę, o twoim Philipie... To znaczy o swoim
mene
dżerze - poprawił się. -Zdaje się, że jest bardzo
przy
stojny... Wiem, że zajmuje się twoją karierą, odkąd
skończyłaś siedemnaście lat. Wiem również, że bywa
bardzo zaborczy w stosunku do ciebie. Nie pozwala ci
na przy
kład z nikim się spotykać... Odizolował cię od
świata, prawda?
- To nieprawda! -
warknęła ze złością. - To bzdury
wymy
ślone przez dziennikarzy, których Philip trzymał
ode mnie z da
leka. Nie mogli się do mnie dostać, więc
zemścili się, tworząc te plotki! Oni już tacy są. Jeśli z
nimi nie
współpracujesz, obrzucają cię błotem.
-
Philip jednak odmienił całe twoje życie, czyż nie? -
naci
skał. - I z pewnością jesteś mu za wszystko
wdzięczna... Być może nawet trochę zakochana, co?
-
Może kiedyś tak było... - wyznała ze złością i
pewnym zdziwie
niem. Jakim cudem udało mu się to z
niej wydobyć? Przecież nie zamierzała mu nic
powie
dzieć. Zagryzła wargi, a na jej policzki wypłynął
rumieniec wstydu.
-
A więc nie było to nic poważnego? - zapytał z
na
ciskiem, jakby od jej odpowiedzi wiele zależało.
- N
ic poważnego... - powtórzyła jak echo i dodała
ostrzejszym tonem: -
Powtarzam jednak, że to nie
twoja sprawa!
Mark odprężył się, jakby takiej odpowiedzi
oczeki
wał.
-
Czy kiedykolwiek był ktoś inny...?
Do
licha, widzę, że się nigdy nie poddajesz! -
wybu
chła, naprawdę zirytowana.
-
Masz rację - potwierdził. Twarz miał bladą i
sku
pioną, głos przytłumiony i lekko drżący. - Annie,
mu
szę wiedzieć, czy byłem twoim jedynym
kochankiem...
-
Na moment zabrakło jej tchu.
-
Przecież nigdy nie byłeś moim kochankiem! -
za
wołała.
-
Ależ byłem nim... i będę, Annie -powiedział z
wielką pewnością siebie.
- O czym ty mówisz? -
Patrzyła nań jak na szaleńca.
-
Nigdy z tobą nie spałam!
-
Jesteś tego pewna? - Uniósł swe czarne brwi z
sardonicznym wyrazem twarzy.
Patrzyła na niego z przejęciem, ponieważ
nieocze
kiwanie zaświtała jej myśl, że go rozpoznaje...
Cóż za dziwne zaburzenie pamięci... wrażenie, że po
raz wtóry przeżywa się to samo wydarzenie! Deja vu...
Ależ tak! Widziała go już przedtem! Tę samą twarz
wykrzywio
ną w sardonicznym uśmiechu... Słyszała ten
sam głos... głęboki, wibrujący namiętnością.
Nerwowo przełknęła ślinę, musiała za wszelką cenę
uspokoić rozbiegane myśli, postarać się, by jej twarz
nie od
zwierciedlała żadnych uczuć.
-
Przestań mącić mi w głowie - odezwała się z
pozornym spokojem. -
Nie uda ci się niczego mi
zasuge
rować. Od kiedy sięgam pamięcią, znam każdy
dzień własnego życia... I znają moje życie także Phil i
Diana. Gdybym cierpiała na amnezję, z pewnością by
mi o tym napo
mknęli.
-
Annie, posłuchaj... - zaczął, lecz ona przerwała mu
gwałtownie:
-
Nie, to ty posłuchaj! W nic mnie nie wrobisz!
Wiem, że nigdy cię nie spotkałam i, rzecz jasna, nigdy
nie byłeś moim kochankiem! - Niezdarnie zapinała
gu
ziki białej bluzki, świadoma, że Mark ją bacznie
obserwuje.
-
Byłem i będę - powtórzył z irytującym uporem.
-
Powiedziałeś, że nie mam powodu się ciebie bać -
usiłowała zmienić temat w przypływie desperacji. - Ale
po tym, co przed chwilą wyprawiałeś, jakże mogę ci
ufać? Te drzwi nie mają zamka. Jaką mogę mieć
pew
ność, że nie pojawisz się tu w środku nocy i...
-
Nie zrobię tego - odrzekł, zaciskając usta. - Ale
skoro tak bardzo się boisz, możesz zabarykadować
drzwi meblami. Zapew
niam cię jednak, Annie, że dziś
w nocy będziesz w tym łóżku równie bezpieczna jak u
siebie w domu.
Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem i znów
za
częła go prosić:
-
Mark, słuchaj, jeśli to wszystko prawda, to zawieź
mnie
jeszcze dziś wieczór do Paryża. Proszę... Nie
mo
gę tu zostać... Muszę wrócić.
- Wrócisz jutro -
zawyrokował. - Potrzebuję jeszcze
trochę czasu.
- Ale po co? Dlaczego mnie tu trzymasz? Dlaczego
mnie wi
ęzisz?
-
Już ci powiedziałem. Chcę z tobą porozmawiać,
Annie... Przyjdzie czas, że zrozumiesz, ale teraz
jesz
cze na to za wcześnie. Zrozumiesz, kiedy sobie
przypomnisz... P
roszę o jeszcze kilka godzin.
Ciężko, z westchnieniem, usiadła na brzegu łóżka.
-
Jestem taka zmęczona... To mnie ogromnie
wy
czerpuje, nie zauważasz tego? Wkrótce
rozpoczynam długie, męczące tournee i powinnam
teraz odpoczy
wać...
Połóż się więc i trochę prześpij - zasugerował
delikatnie.
Może chciałabyś się przebrać? - Popatrzył na stojące
walizki.
-
Rozpakować?
- Nie! -
powiedziała ze złością. - Zostaw je. Wyjmę
tylko
kilka rzeczy z nesesera. Jeśli nie zamierzasz
za
wieźć mnie do
Paryża, wyjdź stąd i przynajmniej zostaw mnie w
spokoju. Jestem kompletnie wyczerpana, a nie
odpocznę, gdy będziesz tu tkwił!
Twarz mu nagle spoważniała, a oczy pociemniały.
Przez chwilę patrzył na nią nieobecnym wzrokiem,
po
tem odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Annie nat
ychmiast podbiegła do drzwi i zastawiła je
dwoma krzesłami oraz małym stolikiem.
-
Wrócę za dwie godziny! - zawołał.
Zrozumiała, że podsłuchiwał. Wiedział więc, że
przesuwała meble i zabarykadowała drzwi. To dobrze,
pomy
ślała wojowniczo, otwierając mniejszą walizkę i
wyjmu
jąc niezbędne rzeczy.
Długą jedwabną koszulę i pasujący do niej
szlafro
czek rozłożyła na łóżku, a potem weszła do
łazienki, by się umyć. Gdy czesząc włosy, przyglądała
się swemu odbiciu w lustrze, zadziwił ją wyraz własnej
twa
rzy. Miała rumieńce na policzkach, a oczy pałały
jej gorączkowo. Wyglądała całkiem inaczej niż kilka
go
dzin temu... Niesamowite, że tak szybko się
zmieniła! Prawie nie poznawała samej siebie: oczy jej,
lekko za
mglone, nabrały mrocznej, tajemniczej głębi, a
usta zdaw
ały się pełniejsze i bardziej czerwone.
Patrzyła na siebie w niemym przerażeniu,
przypo
minając sobie dotyk palców Marka, który
rozbudził jej zmysły.
Nadal czuła podniecenie. Pragnę go, przyznała z
drżeniem. Po raz pierwszy w życiu tak silnie, tak
chciwie
pożądała mężczyzny. I on o tym wiedział.
Dlacze
go przestał ją całować? Wcale nie chciała, żeby
prze
stał - i o tym wiedział również.
Cała sytuacja, w której tak nagle się znalazła, była
zdumie
wająca... niemal nierzeczywista. Nieznajomy,
zagadkowy mężczyzna zdawał się wszystko wiedzieć o
jej życiu. Jak do tego doszedł? Niektóre fakty mógł
wy
czytać w gazetach, ale skąd znał jej myśli? Musiała
przyznać, że czytał w niej jak w otwartej książce i
właśnie to było przerażające.
Zirytowana własnymi myślami odwróciła się od
lustra i po
spiesznie opuściła łazienkę. Musi
natychmiast zapo
mnieć, pokonać szok wywołany
wydarzeniami ostatnich godzin. Była we Francji
zaledwie pół dnia, a zdawało się, że minęły już całe
tygodnie. Dzień przypominał szaloną jazdę na karuzeli.
Nie po
trafiła sobie nawet przypomnieć, kiedy po raz
ostatni była tak bardzo zmęczona.
Prędko zrzuciła buty, zdjęła jedwabną bluzkę i
spodnie i po
łożyła się do łóżka tylko w koronkowych
majteczkach i krótkiej cienkiej koszuli. W pokoju
pa
nował półmrok, za oknem ptaki wyśpiewywały
jakieś monotonne trele. Annie zrobiło się przyjemnie
ciepło, gdy okryła się lekką kołdrą. Powoli ogarniała ją
nie
przezwyciężona senność.
Jakiś czas później — we śnie - wędrowała skrajem
lasu sos
nowego i kogoś szukała, jakby oczekiwała
czy
jegoś nadejścia. Powietrze przesycał mocny zapach
so
sen, paproci i jałowca. Promienie słońca przedzierały
się ukosem przez gałązki wysokich drzew, a igły i
szyszki trzaskały pod jej stopami, tu i ówdzie
przefru
wał ptak, ale dalej, w głębi lasu, panowała
niczym nie zmącona cisza i mrok.
Powoli dotarła do niewielkiej polanki. Nagle za
drzewami coś się poruszyło. Z napięciem spojrzała w
bok, czując przyspieszone bicie własnego serca.
Chwi
lę później wyłoniła się zza drzew wysoka ciemna
po
stać. Widziała mężczyznę, ale dopiero gdy stanął na
zalanej słońcem polanie, rozpoznała jego twarz.
Z sercem oszalałym z radości zaczęła biec,
wyci
ągnąwszy ramiona. Mężczyzna chwycił ją wpół,
uniósł w górę i zaczął całować, jednocześnie obracając
się z nią wkoło.
Nagle obraz znikł, bez powodu, jak to często bywa
we śnie... Nadal wędrowała po sosnowym lesie, ale
tym razem była głucha noc. Wspinała się stromą
ścieżką na wzgórze, dźwigając ciężką torbę ze sznurka.
Gdy wdrapała się na wierzchołek wzgórza,
pomasze
rowała dalej ścieżką prowadzącą w głąb lasu,
aż dotarła do małej polanki, na której stała drewniana
chata.
Ujrzawszy chatę, doznała takiej samej
niewysłowionej radości, jak przed chwilą na widok
mężczyzny. Zaczęła biec, ale gdy z rozmachem
otworzyła drzwi, okazało się, że w środku nie było
nikogo; panowała martwa cisza i pustka, tak jakby nikt
tu nie zaglądał od lat.
A potem, łkając, biegła przez gęsty las, wśród
ciemnych za
rośli i złowrogiej ciszy. Przepełniał ją
głęboki żal, miała dojmujące poczucie straty...
krzy
czała czyjeś imię... Nie była pewna, kogo
poszukuje, odczuwała jednak przemożny lęk.
I nagle niebo rozwarło się nad nią z ogłuszającym
hałasem i oślepiającym światłem. Słyszała terkot
karabinów maszynowych i dzikie krzyki, strumienie
światła przypominające błyskawice raziły ją w oczy.
Niepo
jęty żal przeszywał jej serce... Miała wrażenie, że
umiera z roz
paczy. Zaczęła dziko krzyczeć.
Annie... Annie... Jakiś głos wypowiadał jej imię.
Słyszała trzask drewna, łoskot... Wreszcie oślepiło ją
światło i obudziła się.
Wsparta na łokciu nieprzytomnym wzrokiem
roz
glądała się po pokoju. W jaskrawym świetle
elektrycz
nym zobaczyła Marka, który wdarł się do
pokoju, przewrócił krzesła i stolik, i biegł ku niej...
- Nic ci nie jest? -
Pochylił się nad nią z pobladłą
twarzą. - Annie, usłyszałem hałas. Czy śniły ci się
ja
kieś koszmary?
-
Miałam sen... - wyszeptała, zlana potem i drżąca. -
Okropny sen...
Mark zarzucił jej kołdrę na nagie ramiona i owinął
wokół niej, jakby była małym dzieckiem. Potem usiadł
obok na brze
gu łóżka, objął ją wpół i kołysał.
-
To już minęło, kochanie... Jesteś bezpieczna. Nie
martw
się. Jestem tu i nie pozwolę, aby ktokolwiek
zrobił ci krzywdę. Umarłbym dla ciebie...
Nie lubiła takich emocjonalnych, egzaltowanych
obietnic. Z pewnością tak nie myślał. Zdrowy rozsądek
nie pozwalał jej w to uwierzyć.
W świecie, w którym przyszło jej żyć, ludzie tak nie
kochali, nie obiecywali takich rzeczy... Nie spotkała się
dotąd z silną namiętnością i takie uczucie ją po prostu
przerażało, obawiała się jego konsekwencji.
Annie, ciągle jeszcze drżąc ze strachu, przytuliła się
do jego ciepłej, silnej piersi. Objął ją mocniej i
popro
sił:
- Opowiedz mi swój sen.
Czuła nieodpartą potrzebę podzielenia się z kimś
tym przeżyciem. Sen był w niej nadal tak żywy, tak
rea
lny, że musiała go opowiedzieć.
-
Byłam w sosnowym lesie - zaczęła, porządkując
chaotyczne obrazy. -
Być może gdzieś w okolicach
Jury, po
nieważ właśnie o niej wspominałeś... -
Ściągnęła brwi. - Chyba śniłeś mi się... ale nie
zapamiętałam twojej twarzy. Wiem tylko, że był to
mężczyzna...
Nie powiedziała całej prawdy. Wiedziała, że to
Mark występował w jej śnie. Była o tym przekonana.
Choć nie widziała jego twarzy, gdy wpadła w jego
rozpostarte ra
miona, rozpoznała go... po pocałunkach.
Mark siedział zamyślony, uważnie słuchając jej słów
i gładząc jej potargane, czarne włosy.
- A potem... -
podjęła, zamykając oczy - wszystko
się po mieszało.. . Gdzieś biegłam, płakałam,
krzycza
łam, wokół rozlegał się terkot karabinów
maszynowych, krzyki w ja
kimś obcym języku... Chyba
był to niemiecki... Doprawdy nie mam pojęcia,
dlaczego mi się to śniło. Skąd przyszły mi do głowy
takie sceny?
Mam wrażenie, że ostatnio widziałam jakiś film...
Nic nie mówił, przesuwał tylko od czasu do czasu
dłonią po jej włosach.
Ktoś biegł między drzewami - ciągnęła. - Chyba
próbował uciec... Myślę, że go zastrzelono, ale
dokładnie nie widziałam. Byłam przerażona, zaczęłam
krzy
czeć...
I na tym właśnie urwał się twój sen? Wtedy się
obu
dziłaś z krzykiem? - spytał.
Skinęła głową i wytarła dłonią mokre policzki.
Od
sunęła się delikatnie od Marka, żeby wyjąć z
opako
wania papierową chusteczkę do nosa. Dopiero
wów
czas uświadomiła sobie, jak skąpo była ubrana.
Przej
rzysta jedwabna halka ledwie skrywała nagość.
Za
uważyła, że Mark przyglądał jej się z
zainteresowaniem i od
dychał nierówno.
Pospiesznie okryła się kołdrą, spoglądając gniewnie.
-
Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek śnił mi się taki
koszmar -
powiedziała. - I nie sądzę, by przytrafiło mi
się coś równie przerażającego. Ale trudno się dziwić...
To wszystko przez
ciebie. Przez ciebie znalazłam się
na skraju rozstroju nerwo
wego i śnią mi się koszmary.
Odwieź mnie wreszcie do Paryża! Już dziś tu nie usnę,
będę się bała, że wróci ten straszny sen...
-
Zapewne masz rację - rzekł cicho.
Popatrzyła na niego z wyrzutem.
-
Jak możesz mówić o tym z takim spokojem! To
było przerażające. .. Nie zniosę tego po raz drugi! Nie
masz pojęcia, jakie to było straszne...
- Mam -
powiedział, a ona usiadła sztywno z
szeroko otwartymi oczami.
- Co chcesz przez to
powiedzieć?
-
Całymi latami miewałem takie sny, Annie. I nadal
mnie na
wiedzają.
-
Przez całe życie śnią ci się koszmary? - spytała
wolno, usiłując go zrozumieć.
- Takie same jak twój -
odrzekł.
- Jak mój...? -
Czuła, że w głowie jej się mąci. - O
czym ty mówisz?
-
Mam na myśli sny o sosnowym lesie, o chacie...
Zastygła ze zdumienia. Przecież nie wspomniała o
chacie,
gdy opowiadała swój sen!
Czarne oczy Marka badawczo studiowały jej twarz.
Mówił serio i patrzył na nią ze śmiertelną powagą.
- Jakiej chacie? -
szepnęła zdezorientowana.
-
Nie śniła ci się chata wśród drzew? - zdziwił się
szczerze. -
Chata drwala, obok której leżał stos belek?
Zamarła z wrażenia, przypomniała sobie bowiem
stos drewna oparty o ścianę chaty. We śnie nie
zwróci
ła na ten szczegół uwagi, biegła bowiem na
spotkanie z uko
chanym mężczyzną...
-
Śniła ci się chata, nieprawdaż? - nalegał Mark,
ob
serwując uważnie najmniejsze drgnienie na jej
twarzy.
- Tak -
westchnęła głęboko. - Ale skąd wiesz... Co tu
się dzieje? - Walczyła z chaosem myśli. -
Przeprowa
dzasz na mnie jakiś eksperyment? Coś z
tych nadprzy
rodzonych zjawisk? Chciałeś przekazać
mi jakieś myśli przy pomocy telepatii? - usiłowała
zgadywać. - Co ty ze mną wyrabiasz?
-
Ależ nic - zapewnił ją, ale nie potrafiła mu
uwie
rzyć.
-
Skąd więc wiedziałeś, co mi się śniło? Może mnie
zahi
pnotyzowałeś? Niektórzy ludzie potrafią
zasuge
rować drugiej osobie pewne myśli, a nawet
czynności do wykonania...
Nie zahipnotyzowałem cię, Annie.
-
W takim razie, skąd znasz mój sen? - nie
ustępowała.
- Powiedz
iałem ci już, że miewam takie same sny.
- Nie rozumiem... - Ze zmarszczonymi brwiami
pa
trzyła mu prosto w oczy. - Jak możesz mieć takie
same sny? I skąd o tym wiesz, nawet jeśli to prawda?
-
Źródło naszych snów musi być takie samo...
-
Wiem, że sny rodzą się w podświadomości -
podj
ęła. - Ale przecież moja podświadomość nie jest
taka sama jak twoja!
-
Śnimy o naszym życiu, Annie. O tym, co robiliśmy
dzisiaj, wczoraj, rok temu... Posuwamy się w czasie do
przodu i do tyłu, śnimy o teraźniejszości i o
przeszłości; zdarzenia mieszają się w czasie, a nasze
życie jest w pewnym sensie wypadkową tych zdarzeń.
-
Ale te sny nie miały nic wspólnego z moim życiem
- ode
zwała się ze zniecierpliwieniem. - Nie
rozpozna
łam tamtego miejsca, prócz tego, że... -
Urwała, zagryzła wargę, a Mark popatrzył na nią z
triumfalnym uśmiechem w oczach.
-
Prócz tego, że były to właśnie okolice Jury,
prawda? - pod
powiedział jej cicho.
-
Wbiłeś mi to do głowy, pokazując fotografię -
bro
niła się. - Nigdy tam nie byłam i nie wmawiaj mi,
że kiedyś to sobie przypomnę! Owszem, mój ojciec
po
chodził z tamtych stron, ale nigdy mnie tam nie
zabrał. Często myślałam, żeby odwiedzić te okolice,
ale jak dotąd nie starczało mi czasu.
- Annie, nic nie rozumiesz...
-
Powtarzam ci, nigdy tam nie byłam! - przerwała
mu ze złością. - Nigdy w tym życiu!
Zapanowała złowroga, dźwięcząca w uszach cisza.
Annie szybko spojrzała na Marka i uderzył ją dziwny,
zakłopotany wyraz jego twarzy.
-
Nigdy w tym życiu - powtórzył wolno,
zagadko
wym głosem. - Ale byłaś tam, Annie, i
zaczynasz to sobie przypominać. Tego właśnie się
spodziewałem. Wstąpiłaś na ścieżkę, którą ja już
przeszedłem... Wszystko, o czym przed chwilą śniłaś,
wy
darzyło się naprawdę. Droga przez las, chata,
ciem
ność, a potem
rozbłyskujące światła, przerażające głosy, ogień z
broni maszy
nowej ... Od lat mam takie sny. Pamiętam
najmniejszy szczegół.
I pamiętam z ważnego powodu: właśnie w ten sposób
zgi
nąłem...
ROZDZIAŁ PIĄTY
Annie zaniemówiła z wrażenia. Nie mogła uwierzyć
własnym uszom. Ostatnie słowa, zdawałoby się
bez
sensowne, odbijały się echem w jej mózgu.
Wpatrywa
ła siew Marka tak szeroko otwartymi
oczami, że zaczęły ją boleć. Oddychała głęboko,
starając się nieco uspokoić.
-
Jesteś szalony - powiedziała wreszcie. - Zupełnie
zwario
wałeś!
- Armie, pos
łuchaj...
-
Słuchałam już wystarczająco długo - odparła z
narasta
jącą irytacją. - Nie mam zamiaru wysłuchiwać
tych głupstw. Jesteś chory... masz jakieś poważne
problemy i potrzebujesz pomocy -
orzekła. - Ale ja nie
jestem
lekarzem i nie mam ochoty, abyś bawił się
swoimi fantazjami na mój koszt.
Odepchnęła go na bok i nie zwracając uwagi na swe
skąpe odzienie, wyskoczyła z łóżka. W głowie
wirowa
ła jej jedna myśl: uciekać - uciec jak najdalej.
Boso podbiegła do drzwi. Nim jednak dotknęła klamki,
Mark chwycił ją za łokieć i energicznie odwrócił
twa
rzą do siebie.
-
To nie są żadne fantazje, Annie! 1 twój sen też nie
był fantazją!
-
Udało ci się wbić mi to do głowy!
-
Och, dajże spokój. Nie można wbić komuś do
głowy snu.
-
Musiałeś... musiałeś mnie zahipnotyzować!
- Nic podobnego. -
Miał niezwykle poważny wyraz
twarzy,
oczy mu błyszczały. - Każdy sen ma swego
właściciela. Zastanów się, dlaczego miałaś taki sen?
Spytaj o to samą siebie.
- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi! -
odpowie
działa ze złością, usiłując się wyrwać z
mocnego uścisku jego dłoni.
-
To było wspomnienie, Annie. Wspomnienie
cze
goś, co naprawdę ci się przytrafiło.
Był niebywale przekonywający. Obawiała się, że
zacznie mu wierzyć. W panice rozejrzała się za czymś
ciężkim, czym mogłaby go uderzyć... Wzrok jej padł
na dwie walizki stojące nadal przy drzwiach. W
mgnieniu oka schyliła się, chwyciła walizkę za rączkę i
z całej siły cisnęła ją prosto na Marka. Uderzyła go w
żołądek. Jęknął z bólu, zachwiał się i runął na dywan.
Annie, nie odwracając się, wypadła na korytarz, a
potem zbie
gła ze schodów, przeskakując co drugi
sto
pień. Na krześle przy drzwiach spostrzegła swoją
czerwono-
czarną kurtkę. Chwyciła ją w locie, nawet
sienie zatrzymując i otworzyła frontowe drzwi.
Na dworze było już całkiem ciemno, wiał wiatr i
pa
dał drobny deszcz. Zarzuciła kurtkę na ramiona i
po
biegła pędem w stronę lasu. Księżyc przesłaniały
chmury, na niebie nie było gwiazd, ale dzięki światłu
płynącemu z okien domu zauważyła w ogrodzie
ścieżkę wiodącą do drewnianej furtki, którą widziała
wcześniej z okna swego pokoju. Za furtką był już las.
Tam znajdzie bezpieczne schronienie... A potem
rozejrzy się po okolicy. Wszystkie zakątki Francji są
zamieszkane, pocieszała się w duchu. W pobliżu musi
być jakaś ludzka osada...
Gdy
dotarła do furtki i otwierała metalowy skobel,
usłyszała za sobą odgłosy pościgu. Wystraszona
rzuci
ła się do przodu z jeszcze większą determinacją.
Serce biło jej jak oszalałe, oddychała z najwyższym
trudem.
Musi uciec. Musi. Nie może dać się złapać...
Słyszała jednak, że Mark jest coraz bliżej i bliżej. Miał
dłuższe nogi i więcej sił.
Biegła teraz pod górę, ciało oblewał jej pot. Nic nie
widziała w ciemnościach, obijała się raz po raz o
drze
wa, gałęzie wyrywały jej włosy.
Potknęła się i upadła, tłumiąc jęk. Boże, jak boli!
Nie mogła już biec. Nie mogła zrobić nawet kroku.
Utykając, zeszła ze ścieżki, i cała drżąc, oparła się o
najbliższe drzewo. Dyszała tak ciężko i głośno, że nie
słyszała nic poza własnym oddechem. Dopiero po
chwili dobiegł ją trzask łamanych gałęzi, trzeszczenie
igliwia pod czyimiś stopami. Odgłosy te stawały się
coraz wy
raźniejsze. Mark nadbiegał wąską ścieżką
wi
jącą się pomiędzy drzewami.
Czekała, aż ją minie, ale on zwolnił nieoczekiwanie
i wresz
cie zatrzymał się tuż obok niej. Wyczuwała, że
nasłuchuje. Słyszała jego ciężki i nierówny oddech.
Sama próbowała nie oddychać. Przytuliła twarz do
chropo
watego pnia i trzęsła się gwałtownie.
- Annie! -
zawołał. - Annie, nie możesz tu zostać.
Przeziębisz się! - Nastąpiła długa pauza, potem zawołał
znów: -
Annie, nie wygłupiaj się. To niebezpieczna
zabawa. W lesie, w ciemno
ści, łatwo możesz się
zra
nić. Niedaleko jest stary kamieniołom. Jeśli tam
wpad
niesz, zabijesz się. - Znów zapadła cisza, znów
nasłuchiwał. Po chwili odezwał się ze złością: - Do
licha, znajdę cię, nawet jeśli zajmie mi to całą noc!
Odczekał jeszcze chwilę, a potem dobiegł ją głośny
trzask, tak jakby gwałtownie się poruszył. Czyżby
za
wrócił? Odniosła wrażenie, że się od niej oddala.
Zaryzykowała i wychyliła się zza drzewa. Było tak
ciemno, że nie widziała nic choć oko wykol. I nagle
całkiem nieoczekiwanie ciemność rozdarł snop
żółtawego światła.
Zaskoczona krzyknęła. Zdawało jej się, że śni na
jawie. Spa
raliżował ją strach, nasłuchiwała krzyków,
czekała na ogień karabinów maszynowych. Nim
po
myślała o ponownym ukryciu się za drzewem, snop
światła przygwoździł ją do podłoża jak oślepioną ćmę.
Mark biegł w jej kierunku, światło zataczało w
ciemności dziwne koła. Przestała krzyczeć i rzuciła się
na oślep przed siebie. Najważniejsza była ucieczka.
Musiała uciekać...
Nagle czyjeś ramiona zatrzymały ją w miejscu.
Głośny, nierówny oddech Marka mieszał się z jej
chrapliwym dysze
niem. Gdy odwróciła głowę,
niespodziewa
nie gałąź uderzyła ją w twarz. Zachwiała
się na nogach i zawyła z bólu. Mark rzucił się ku niej i
w nieprzenik
nionej ciemności ich ciała boleśnie się
zde
rzyły. Annie upadła i przez dłuższą chwilę leżała na
wilgotnej zie
mi, nie mogąc się poruszyć, czując ciężar
cia
ła mężczyzny na swoich plecach. Oddychał szybko,
z wy
siłkiem.
Dopiero po jakimś czasie poruszył się, chwycił ją za
ramiona i odwrócił do siebie twarzą. Annie była zbyt
wyczerpana, by stawiać jakikolwiek opór.
Leżał teraz na niej i oświetlał jej twarz latarką.
Za
mrugała oszołomiona, nic nie widząc w jaskrawym
świetle.
-
Oślepiasz mnie! - zaprotestowała nieśmiało.
-
Chcę przyjrzeć się twojej twarzy.
-
No więc, przyjrzałeś się - wymamrotała z
niech
ęcią. - A teraz zgaś latarkę.
Nie zgasił, tylko przesunął snop światła nieco w
bok.
-
Jesteś okropnie brudna - powiedział. - Wyglądasz
jak wie
dźma z filmu grozy. Cała w liściach,
pajęczynach, z gałęźmi we włosach... - Delikatnie
pogładził ją po policzku, a potem wyjął z włosów
ga
łązkę.
Dotyk jego palców zaczął od nowa rozbudzać jej
zmysły. I nagle przeszył ją szalony dreszcz, ponieważ
uświadomiła sobie z mdlącym uczuciem w żołądku, że
zaznała już takiej pieszczoty, że łączyły ją z tym
mężczyzną intymne więzy w przeszłości...
Czyżby wpadła w pułapkę, którą na nią zastawił?
Czyżby udało mu się zaczarować również jej zmysły?
Zawsze uważała się za osobę odporną na wszelkie
sugestie, re
alistkę mocno stojącą na ziemi.
Cóż, widać człowiek stale odkrywa w sobie coś
no
wego, pomyślała ponuro.
Gdy przesunął opuszkami palców po jej ustach, ku
własnej wściekłości i rozpaczy poczuła, że drży. Oczy
Marka były tak blisko, że zdawały się zasłaniać cały
świat...
Nagle latarka zgasła, ogarnęła ich miękka, życzliwa
im cie
mność.
-
Skończyła się bateria? - spytała słabym głosem.
-
Zgasiłem latarkę, żeby ją oszczędzić - powiedział i
przy
lgnął mocniej do Annie.
- Zimno mi, lepiej wracajmy do domu...
-
Pamiętasz, jak lubiłaś leżeć w ciemności w lesie ze
mną... ?
-
Przestań! .- Od razu, w jednej chwili wróciła jej
przyto
mność umysłu. - Powiedziałam ci już, że nie
wierzę w ani jedno twoje słowo! Tracisz czas.
-
Wtedy było lato... - ciągnął, jakby jej nie usłyszał. -
Długie, ciepłe letnie noce...
- Ale teraz jest zimno... -
Usiłowała przeniknąć
ciemność i dojrzeć jego twarz na tle zachmurzonego
nieba, lecz w gęstym mroku błyskały tylko jego oczy, a
poza nimi była noc - rześka, wiosenna noc i ciemne
chmury pędzące po bezkresnym niebie.
Gdy tak wpatrywała się w błyszczące w ciemności
oczy Mar
ka, znów w mrocznej głębi jej umysłu
poja
wił się przebłysk niezwykłej szalonej wizji. To już
się kiedyś zdarzyło... Zdarzyło się na pewno!
Tak jak teraz leżeli w lesie, na wilgotnej, parującej
ziemi, a wokół była ciepła letnia noc przesycona wonią
mchu i dzikiego kwiecia...
Usiłowała przypomnieć sobie szczegóły, ale tu
pa
mięć zawodziła. A może nigdy to się nie zdarzyło?
Och, czyżby traciła rozum? Czyżby na dobre
ubezwłasnowolnił jej- myśli? Może poddała się, uległa
dziwnej sugestii, gdy tak przekonująco opowiadał o
kochaniu się z nią w długie, ciepłe, letnie noce? Cóż by
dała, żeby to wiedzieć!
Pogrążona w chaosie sprzecznych myśli, zanim się
spostrzeg
ła, Mark przytulił się do niej całym ciałem,
przycisnął ją do podłoża i zatopił wargi w jej ustach z
taką chciwością, że w jednej chwili tworzone w
my
ślach obrazy rozpłynęły się w nicość. Nieświadoma,
co czyni,
oplotła go pożądliwie ramionami i drżała z
roz
koszy, czując ciepło jego dłoni pod swoją kurtką, a
po
tem pod cienką, koronkową koszulą... Serce trze-
potało jej dziko, chciała naraz płakać, śmiać się i
krzyczeć -tak wielkie czuła wewnętrzne napięcie. Co
się z nią działo? Na to nie liczyła wcale, na tę
zdradziecką falę uczucia, która kazała gładzić go po
głowie, przesypywać włosy między palcami i tęsknić
za chwilą, gdy jego usta znów spoczną na jej wargach.
Dłoń Marka wolno wędrowała w dół, wzdłuż jej
bioder
i ud, pieszcząc jej rozpaloną i drżącą skórę.
- Nie, nie rób tego! - zaprot
estowała dziko, trzęsąc
się jak w febrze.
Mark uniósł z wysiłkiem głowę; oddychał ciężko,
jak po długim biegu.
- Annie... -
Głos jego głęboki był jak ocean i
docho
dził jakby z oddali.
-
Nie, nie mogę... Nie chcę... -Każdy dźwięk, każdą
głoskę
siłą wyrywała z krtani. Gardło miała wyschnięte na
wiór, nie była w stanie przełykać.
Nagle księżyc wyszedł zza chmur, blade światło
przenikło między drzewami i w tej poświacie ujrzeć
mogli swe twarze.
Mark był mocno zarumieniony, zdyszany, oczy miał
szeroko otwarte i dziwnie płonące, ale w wyrazie
zaci
śniętych ust znać było frustrację.
-
Odsuń się ode mnie! - wykrztusiła Annie, blada i
drżąca. Jakże niewiele brakowało, by oddała się temu
obcemu, niepoko
jącemu mężczyźnie! Patrzyła teraz na
nie
go z trwogą w oczach. Co będzie, jeśli jej nie
usłucha? Co będzie...
Ale on westchnął tylko głęboko i szybko wstał. A
potem rów
nież jej pomógł stanąć na nogi. Miała
wra
żenie, że nie zrobi kroku, zatoczyła się jak pijana i
ciężko wsparła o pobliskie drzewo.
Mark włączył latarkę, ale gdy dostrzegł w oczach
Annie nie
my protest, ponownie ją zgasił.
-
Dlaczego zaczęłaś krzyczeć, gdy zobaczyłaś snop
światła?- przypomniał sobie reakcję Annie sprzed
kilkunastu minut.
- Bo mnie przestraszy
łeś.
-
Na litość boską, Annie! Powiedz mi wreszcie
prawdę!
-
Skoro jesteś pewien, że ją znasz, to czemu mnie
pytasz? -
odcięła się.
-
Chcę, żebyś sama mi powiedziała. Żebyś sama
przyznała mi rację. Dlaczego krzyczałaś, Annie?
Przerwałeś mój sen... - wyznała, sama się dziwiąc
swej nagłej szczerości. Nie mogła odmówić mu
odpo
wiedzi. Była zbyt oszołomiona, zbulwersowana
wszystkim, co wydarzyło się odkąd porwał ją z
lotni
ska, by stawiać mu opór. Było jej teraz wszystko
jedno.
Czuła się słaba i bezbronna jak dziecko. - Gdy
zaświeciłeś latarkę - wymamrotała - śniło mi się
właśnie... Och, wszystko wyglądało jak we śnie...
drzewa, ciem
ność... a ja biegłam, biegłam jak
obłąkana, bo ktoś mnie ścigał... Gdy zapaliłeś latarkę,
nagle
straciłam nad sobą kontrolę. Nie zdawałam sobie
sprawy, czy nadal śnię, czy też wszystko dzieje się na
jawie. Byłam zdezorientowana i wpadłam w panikę.
-
Wróćmy lepiej do domu - rzekł łagodnie i objął ją
w pasie. -
Boję się, byś nie dostała zapalenia płuc.
Nie protestowała; była zresztą zbyt słaba, by go
odepchnąć. Wsparta o jego bark pozwoliła
poprowa
dzić się ścieżką między drzewami do ogrodu.
-
Dobrze się czujesz? — spytał z troską, gdy
potkn
ęła się o wystający korzeń.
-
Oczywiście - powiedziała z drwiną w głosie - czuję
się znakomicie. Spędziłam przecież uroczy, spokojny
dzień i pobiegałam sobie nawet po lesie. Dlaczego
miałabym się źle czuć?
-
Nie powinnaś uciekać, Annie - rzekł poważnie. -
Obieca
łem przecież, że odwiozę cię jutro do Paryża, i
tak zrob
ię. Uwierz mi, proszę.
Musiała przyznać, że miał niezwykły dar
przekonywania.
-
Uciekłam, ponieważ... - zająknęła się - ponieważ
wszy
stko, co mówiłeś było tak...
- Niesamowite? -
uzupełnił. - Wiem. To jest szalone,
ale...
-
Właśnie! - przerwała mu gwałtownie. - Nie lubię
spraw, które wymykają się spod kontroli rozumu.
Prze
rażają mnie. Przestań więc opowiadać takie
niesamowite rzeczy!
- Porozmawiamy w domu, zgoda? -
starał się ją
uspokoić.
Zbliżali się już do ogrodowej furtki. Światła domu z
tej perspekt
ywy wyglądały bardzo gościnnie i
zachęcająco. Popatrzyła na nie z wdzięcznością i
ogarnął ją względny spokój. Miała wrażenie, że wraca
do domu. Do prawdziwego domu. Cóż za niedorzeczne
uczucie, zważywszy że zaledwie godzinę temu była
opętana myślą o ucieczce, a ten sam dom wydawał jej
się więzieniem. Doznawała więc jakiejś gwałtownej,
zastana
wiającej przemiany. I to był jeszcze jeden
zdumiewaj
ący aspekt sytuacji, w jakiej się znalazła.
Gdy weszli do wnętrza, Mark od razu bez pytania
zaprowa
dził ją na górę do sypialni.
-
Weź gorącą kąpiel - zachęcił. - Zrobię tymczasem
kola
cję. Masz ochotę na omlet? Potrafię przyrządzić
znakomity omlet
z ziołami. Za domem znajduje się
mały warzywnik... Szczypiorek, estragon, pietruszka,
trybula.
.. Pamiętasz, jak przyrządzałaś mi omlet
auxfines herbes?
Posłała mu z ukosa nieprzeniknione spojrzenie.
Mia
ła ochotę zaprzeczyć, powiedzieć, że nigdy nie
ro
biła omletu z ziołami, ale właściwie cóż to miało
teraz za znaczenie? Doszła do kresu sił... do kresu
wytrzymałości. Wszystkie jej głośne i nieme protesty
obijały się jak groch o ścianę.
Niech sobie opowiada, co chce, pomyślała z
rezy
gnacją. Wyjęła z walizki bieliznę, dżinsy oraz
sweter, i weszła do łazienki. Zadowolona, że wreszcie
może być sama, odkręciła kurki z gorącą wodą i
czekając aż wanna napełni się, zdjęła ubranie.
Po chwili zęby szczękały jej z zimna; sprawdziła
temperaturę wody i szybko się w niej zanurzyła. Przez
chwilę leżała nieruchomo, rozkoszując się ciepłem
otu
lającym jej ciało.
Usiłowała nie myśleć o niczym, ale to było nazbyt
trud
ne! Mózg pracował wbrew jej woli. Nieustannie
przesuwały się przed jej oczami obrazy tego, co
wyda
rzyło się w lesie między nią i Markiem i znów
zaczęło narastać w niej pożądanie.
-
O Boże, co się ze mną dzieje? - pytała głośno samą
siebie.
Zrobiło jej się nagle bardzo gorąco. Zaczęła nerwowo
liczyć kafelki na ścianie, byle tylko odepchnąć zdrożne
myśli. Nadal nie mogła uwierzyć we własne reakcje.
Czyżby zaczynała tracić rozum? Czyżby szaleństwo
Marka było zaraźliwe? Jeszcze wczoraj w ogóle go nie
znała, a dziś... pożądała go sercem i ciałem...
Całe lata żyła w przeświadczeniu, że kocha Philipa.
Dwa ty
godnie temu cierpiała z powodu jego ślubu z
Dianą; sądziła, że złamał jej serce. A teraz to nagle
przestało boleć. Okazało się, że wcale nie kochała
Phi
lipa! Uczucie, które brała za miłość, było niczym
wi
ęcej niż dziecinnym zadurzeniem. Nie była w nikim
za
kochana, a więc sama stworzyła sobie obiekt
miłości! Tak wiele zawdzięczała Philipowi, z łatwością
więc uwierzyła, że wdzięczność i sympatia, jakie do
niego żywiła, oznaczają miłość.
Czy to możliwe, żeby szalone zadurzenie, które
bra
ła za miłość, a które nadawało sens jej życiu przez
tyle lat, minęło w jednej chwili jak sen, jak poranne
opary? Była zmęczona, śmiertelnie zmęczona i myśli
jej za
czynały mozolnie kręcić się w kółko... Po chwili
aż usiadła w wannie ze zdumienia. Nie kochała Philipa,
zgoda, ale przecież nie mogła kochać Marka! Znała go
dopiero kil
ka godzin. W dodatku sprawiał wrażenie
niezrów
noważonego psychicznie... Och, nie rozumiała
swoich uczuć, ale była to niewątpliwie niebezpieczna,
wybuchowa mieszanka - emocjonalny dynamit, który
powoli wyślizgiwał jej się z rąk i w każdej sekundzie
groził wysadzeniem jej świata w powietrze. Jeśli więc
zrobi fa
łszywy krok...
- Daj
ę ci pięć minut, Annie! - zawołał Mark zza
drzwi łazienki. - Wszystko w porządku?
- Tak -
odpowiedziała ochryple. - Zaraz wychodzę.
-
Omlety nie mogą czekać! Pospiesz się! - Głos jego
brzmiał łagodnie i spokojnie.
Spojrzała na swe odbicie w lustrze wiszącym nad
wanną i skrzywiła się z dezaprobatą. Wyglądała jak
górnik po wyjściu z kopalni! Pospiesznie umyła twarz,
zanurzyła głowę, żeby wypłukać z włosów resztki
le
śnego runa, po czym wyszła wreszcie z wanny, na
ko
niec wyżymając wodę z włosów.
Szybko wytarła się, ubrała i przyjemnie ożywiona
zeszła na dół.
-
W samą porę! - ucieszył się Mark, prześlizgując się
wzrokiem po Annie.
Oczekiwała jakiegoś komentarza na temat swego
wyglądu. Związała mokre jeszcze włosy kawałkiem
wstążki i włożyła do wąskich dżinsów szmaragdowy
sweter, który opinał jej ciało niczym druga skóra.
Gdy Mark nic nie powiedział, poczuła lekki zawód.
-
Proszę, jedz. - Postawił przed nią na stole złocisty
omlet na podgrzanym talerzu. -
Zrobię teraz dla siebie -
dodał, odwracając się do kuchni.
-
Wygląda wspaniale - pochwaliła, przysuwając się
na krze
śle do stołu. - Czyżbyś był kucharzem?
- Nie, po prostu jestem Francuzem -
odparł z uśmie-
chem. Wlał rozbite jajka na patelnię, a potem robiąc
magiczne ruchy widelcem, posypywał rosnące ciasto
dro
bno posiekaną zieleniną..
Annie z prawdziwą przyjemnością zaczęła jeść. Na
stole spo
strzegła również miskę z sałatą, pokrojoną
bagietkę i owoce. Nałożyła więc sobie na talerz
rów
nież sałatę i wzięła kawałek bułki.
Wieczorem kuchnia wyglądała bardziej przytulnie.
Mark zga
sił górne światło i zapalił świece,
wprowadza
jąc intymny, romantyczny nastrój.
Gdy była już w połowie omletu, Mark przysiadł się
do stołu.
-
Zapomniałaś o winie? - Podniósł butelkę białego
wina i napełnił dwa kieliszki.
- Czy to mat
ka nauczyła cię gotować? - podjęła
roz
mowę Annie.
-
Owszem, lubiłem pomagać jej w kuchni. Ale
oj
ciec też czasami pichcił.
-
Spędziłeś dzieciństwo w Jurze? - spytała z
zaciekawieniem. -
Mieszkałeś na wsi?
-
Tak. To była bardzo mała wioska. Kilka domów
zal
edwie i bardzo stary kościół. - Jadł, lecz Annie
czu
ła, że obserwuje ją ukradkiem. - W St Jeandes-Pins.
Choć właściwie spodziewała się tego, poczuła nagły
skurcz w żołądku. Chwyciła gwałtowny oddech i
odłożyła widelec.
-
Tam urodził się mój ojciec - powiedziała
nienatu
ralnie wolno i wyraźnie.
-
Tak, wiem. Znałem go.
Oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki.
-
Znałeś mojego ojca?! Gdzie... gdzie go poznałeś?
Jestem
pewna, że od czasu, gdy opuścił Jurę, nigdy
więcej tam nie powrócił.
-
Znałem go, gdy był jeszcze małym chłopcem.
Wybuchnęła nerwowym śmiechem.
-
Chcesz powiedzieć, gdy ty byłeś małym chłopcem
- spro
stowała.
Uniósł głowę i z miną wielce poważną popatrzył
Annie prosto w oczy.
-
Nie. To on miał siedem lat, gdy go poznałem.
Poczuła w uszach dziwny szum, poprzez który
słyszała niewyraźne, szybkie walenie własnego serca.
-
O czym ty mówisz? Przecież to niemożliwe. Moj
ojciec uro
dził się w...
- W 1936 roku.
Z łatwością mógł się dowiedzieć daty urodzenia jej
ojca. Nie powinna wpadać w panikę.
-
Tak, dokładnie - powiedziała, ukrywając
zniecierpliwinie. -
A jego matka zabrała go do Anglii
w 1945. Nigdy potem nie odwiedził rodzinnych stron,
nie mo
głeś więc go tam spotkać - sprostowała. -
Urodziłeś się dopiero, gdy on miał... - Szybko
przeliczyła w pamięci i wyrzuciła z siebie gwałtownie:
-
Mniej więcej dwadzieścia cztery lata... Musiał mieć
przynajm
niej tyle, gdy się urodziłeś.
-
Skończ omlet - zmienił niespodzianie temat,
zamy
kając dyskusję.
Annie całkiem już straciła apetyt, ale posłusznie
do
kończyła swoją porcję, popijając winem. Zauważyła,
że wysączyła już cały kieliszek i Mark napełnił go na
nowo.
Czy ojciec opowiadał ci o swojej matce? - spytał.
Czasami -
przyznała ostrożnie. - Miałam zaledwie
jedena
ście lat, gdy umarł. Moje wspomnienia o ojcu są
trochę zamglone... Babka natomiast zmarła jeszcze
przed moim urodzeniem. Po wojnie przyjechała do
Anglii. Nigdy nie dowiedziałam się dlaczego. Chyba w
czasie wojny działała we francuskim ruchu oporu... W
każdym razie po przyjeździe do Anglii pracowała jako
tłumaczka. Ojciec niezbyt chętnie wspominał wojenne
cza
sy. Tylko czasami coś mu się wymknęło...
Mark roześmiał się szeroko; w śniadej twarzy
błysnęły białe zęby.
-
Och, cały Pierre! Zawsze był upartym, skrytym
chłopcem.
Odziedziczył te cechy po swoim ojcu. Wiesz, że twój
dziadek,
Jacques Dumont, zginął w 1940, w
pierwszych dniach niemieckiej inwazji?
-
Wiem, że babka owdowiała na początku wojny.
Annie nie mogła pytać matki o rodzinę ojca. Matka nie
lubiła rozmów o zmarłym mężu, a gdy wyszła
powtór
nie za mąż, nie ośmieliła się nawet wspominać
o swym pierwszym związku. Annie szybko nauczyła
się, że temat ten doprowadzał ojczyma do ataków furii,
a po
nieważ bała się go bardzo, nie podejmowała
ryzyka.
- Twój dzi
adek zaciągnął się do wojska, gdy tylko
wybu
chła wojna - powiedział Mark, bacznie
obserwu
jąc napięcie na twarzy Annie. - Kilka tygodni
później zginął, pozostawiając żonę wraz z czteroletnim
wówczas synkiem, Pierre'em, twoim ojcem...
Annie nigdy nie słyszała tej rodzinnej historii.
Sie
działa teraz cała zamieniona w słuch, ani przez
chwilę nie wątpiąc, że to, co opowiadał Mark, było
prawdą. Szczegóły te pasowały do jej wiadomości o
dzieci
ństwie ojca.
Mark upił łyk wina i przez dłuższą chwilę w
zamy
śleniu wpatrywał się w drgający płomień. W
ciepłym blasku świecy jego czarne oczy wydawały się
jeszcze bardziej przepastne i lśniące.
-
Twoja babka prowadziła w wiosce sklep - podjął
po na
myśle. - Nie była podobna do innych kobiet z
tych stron. Miała angielską babkę i doskonale mówiła
po angielsku. Nim poślubiła twego dziadka, kształciła
się, zrobiła nawet dyplom z tego języka na
uniwersyte
cie. Jej małżeństwo zostało zaaranżowane,
gdy
miała zaledwie osiemnaście lat. Rodzice tego sobie
życzyli. Bardzo lubili Jacquesa Dumonta, przyjaźnili
się z jego rodzicami...
Właściwie byli nawet ze sobą spokrewnieni. Bardzo
dalekie po
krewieństwo.. . Anna znała Jacquesa przez
całe swe życie, niemal razem się wychowywali. Ona
także bardzo go lubiła...
Słysząc własne imię, Annie drgnęła niespokojnie.
Zerknęła na Marka, ale on, jak się zdawało, nie zwracał
na nią żadnej uwagi. Z głową wspartą na rękach, z
włosami opadającymi na czoło, sprawiał wrażenie,
jakby mówił sam do siebie.
-
Ona go nigdy nie kochała... On też jej nie kochał.
Powie
działa mi kiedyś o tym. Zgodzili się na ślub,
żeby uszczęśliwić rodziny. Żadne z nich nie poznało
nikogo innego, a po
nieważ szczerze się lubili i byli do
siebie przywiązani, uznali, że nie ma przeszkód, by się
pobrać. Anna miała wówczas dwadzieścia jeden lat,
Jacq
ues był kilka lat starszy. Wprawdzie nie łączyła
ich namiętność, ale byli dla siebie prawdziwymi
przy
jaciółmi i życie ich bez specjalnych wzlotów czy
upad
ków płynęło spokojnym, szczęśliwym rytmem.
Annie nie była pewna, czy o takim właśnie
ma
łżeństwie by marzyła. Mark napotkał jej spojrzenie i
uśmiechnął się porozumiewawczo, jakby czytając w jej
myślach.
-
Gdy zginął, bardzo cierpiała... Cierpiała tak jak po
stracie brata. Powiedziała mi kiedyś, że był jej
najlepszym przyjacie
lem. Być może, by łatwiej
zapomnieć o bólu, po upadku Francji zaczęła działać w
ruchu oporu. Miała wrażenie, że kontynuuje walkę,
którą rozpoczął jej mąż. W Jurze sporo się wówczas
dzia
ło ze względu na bliskość szwajcarskiej i
niemieckiej granicy...
-
Och, to musiało być bardzo niebezpieczne -
wes
tchnęła cicho Annie.
-
Oczywiście - uśmiechnął się pobłażliwie. - Cała
okolica była naszpikowana niemieckimi żołnierzami.
Rząd w Vichy kontrolował tylko południe Francji.
Tereny przy
graniczne Niemcy woleli mieć sami na
oku. Cho
dziło o udaremnienie przerzutu ludzi przez
granicę szwajcarską.
-
Ale mimo wszystko przedostawano się do
Szwajcarii, prawda?
-
Ludzie miejscowi, którzy działali w ruchu oporu,
znali każdą piędź tamtejszej ziemi, każdą leśną
ścieżkę. Ocalili życie wielu ludziom zagrożonym
represjami, którzy mu
sieli wydostać się z Francji. Na
przykład pomagali w ucieczce brytyjskim lotnikom,
którzy roz
bili się na terenach kontrolowanych przez
Niemców. Przeprowadzali ich do Szwajcarii, wędrując
w nocy przez góry i lasy, prze
kazując ich sobie z rąk
do rąk, od jednej bezpiecznej kryjówki do drugiej.
Bojownicy ruchu oporu ryzy
kowali własnym życiem,
aby prze
drzeć się przez niemieckie posterunki, przez
straże graniczne i potem w dół ku szwajcarskim
jeziorom.
- Czy twoja rodzina
walczyła w ruchu oporu? -
spy
tała Annie zafascynowana.
Spojrzał na nią z dziwnym, ponurym uśmiechem.
-
Byłem jednym z tych brytyjskich lotników, Annie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tego Annie nie oczekiwała. Wstała raptownie, blada
i wstrząśnięta.
- Och, nie! - zap
rotestowała kategorycznie. - Nie
za
czynaj tego znów. Gdy już udaje mi się uwierzyć, że
jesteś zdrowy i normalny, ty wyskakujesz z taką
histo
rią! Niczego już nie chcę słyszeć. Nie zniosę tego
dłużej. Pozwól, że zrobię kawę, a potem natychmiast
idę do łóżka.
-
Annie, obiecałem, że odwiozę cię jutro do Paryża i
mam zamiar dotrzymać słowa - powiedział ze
śmiertelnym spokojem. - A to oznacza, że czas ucieka.
Dziś wieczór więc musisz wysłuchać mnie do końca! -
Pod
niósł nieco głos i chwycił ją za przegub dłoni.
Popa
trzył na nią tak ostro, że musiała odwrócić wzrok.
-
Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię, brzmi niepraw-
dopodobnie i możesz uważać mnie za wariata.
Zapew
niam cię jednak, że jestem całkiem normalny.
Jeśli wysłuchasz mnie do końca, być może więcej
zrozumiesz. Czy pozwo
lisz mi mówić dalej, Annie?
Zmarszczyła brwi i zagryzła wargę. Nie chciała
słyszeć niczego więcej. To przerastało jej siły.
Pa
nicznie bała się nie tylko tego, co jeszcze usłyszy,
ale również własnych reakcji: dziwnych przebłysków
deja vu, niesamowitych, koszmarnych snów, a przede
wszystkim intensywności uczuć w stosunku do tego
mężczyzny, niezwykłego wrażenia, że go zna, i to zna
bardzo bli
sko. Choć wszystkie własne odczucia
usiłowała sobie racjonalnie tłumaczyć, zawsze
pozostawała w głębi serca iskierka niepewności,
pojawiał się w myślach mimowolny odprysk: a jeśli. ..?
A jeśli to była prawda? Jeśli kiedyś naprawdę znała
Marka, tylko już tego nie pamięta? Które z nich było
szalone? Może ona...?
Przez chwilę biła się z myślami. Do tej pory Mark
robił jedynie irytujące aluzje i tajemnicze wzmianki.
Mogła mu wierzyć lub nie, mogła się zastanawiać. Ale
ostatnie jego słowa były czystym szaleństwem! Teraz
już nie mogła mu wierzyć, jeśli sama była przy
zdro
wych zmysłach. Nigdy nie traktowała poważnie
ludzi opowiadających o swych poprzednich
wcieleniach i nie zamierzała teraz zmieniać swych
racjonalnych zapa
trywań.
-
Zadałem sobie wiele trudu, byś miała okazję mnie
wysłuchać - odezwał się znów głębokim, stłumionym
głosem. - Proszę cię, Annie, usiądź jeszcze na chwilę.
Zrobię kawę, a potem opowiem ci do końca całą
histo
rię.
Popatrzyła na niego w zadumie i doszła do wniosku,
że musi wysłuchać jego opowieści do końca. W
prze
ciwnym razie nigdy nie przestanie się zastanawiać,
co miał jej jeszcze do powiedzenia.
-
Muszę być chyba stuknięta... - wymamrotała pod
nosem.
Uśmiechnął się, a oczy jego błysnęły zrozumieniem.
-
Przyznaj się, że po prostu jesteś ciekawa. I choćby
przez czystą ciekawość chcesz poznać resztę tej
nie
zwykłej historii.
-
Może masz rację- rzekła pojednawczo. - Ale nie
obiecuję, że ci uwierzę.
Usiadła ponownie przy stole i podziwiała Marka,
który z du
żą wprawą przyrządzał kawę. Jej zmysły
re
agowały na każdy jego ruch, każdy gest, na sposób,
w jaki włosy opadały mu na czoło, gdy pochylał się
nad kuchenką... na każde poruszenie j ego giętkiego,
smu
kłego ciała
Krew w jej żyłach zdawała się szybciej płynąć, usta
miała wyschnięte, a w głowie huczał wir
niespokoj
nych myśli. Natrętnie wracało wspomnienie
tego, co wyda
rzyło się w lesie, gdy czuła ciało Marka
stopione ze swoim ciałem... Nie do wiary, że znała go
zaledwie od kilku godzin! Jakże mogła zapomnieć, że
ją brutalnie porwał i trzymał tu wbrew jej woli!
Nie mogła wprost uwierzyć, że była zdolna do tak
gwałtownej, niszczącej namiętności. Przyglądała się
teraz sobie w niemym zdziwieniu, jak obcej kobiecie,
której - mimo usilnych
starań-nie potrafiła zrozumieć...
Kawa bulgotała w ekspresie, czarny płyn
rozbryzgi
wał się po szklanych ściankach naczynia.
Mark usta
wiał pieczołowicie na tacy filiżanki,
spodeczki, cukier
nicę, mały dzbanuszek ze śmietanką i
talerz z miętowymi czekoladkami. Każdą czynność
wy
konywał z podziwu godną precyzją, długimi,
zręcznymi palcami układając łyżeczki pod właściwym
kątem.
-
Nadal nie powiedziałeś mi, czym naprawdę się
zajmujesz -
wtrąciła jakby od niechcenia, a on spojrzał
na nią z ukosa z zagadkowym wyrazem twarzy i tak
intensywnym błyskiem w swych czarnych oczach, że
znów poczuła przyspieszone bicie serca.
Och, nie miał prawa tak na nią działać! - zżymała się
w du
chu i żałowała jednocześnie, że nie poznała go w
innych okoliczno
ściach, żałowała, że był tak
niepoko
jący, tak odmienny od wszystkich innych
mężczyzn, których w życiu znała. Wiedziała jedno -
długo o nim nie zapomni.
Powiem ci później - odrzekł, stawiając tacę z
dzbankiem pa
rującej kawy na stole. - Wypijemy tutaj,
czy przeniesiemy się do salonu?
-
Jak długa jest twoja historia? - spytała rzeczowo.
-
Obawiam się, że dość długa - powiedział z
wahaniem
- W takim razie przenie
śmy się na wygodniejsze
miejsce -
podjęła decyzję.
Mark przestawił świece na tacę i powiedział:
-
W salonie jest cieplej. Napaliłem w kominku.
Kiedy szła za nim mrocznym korytarzem i
obser
wowała na ścianach grę długich, ponurych cieni
rzuca
nych przez światło świec, owładnął nią jakiś
nieokre
ślony niepokój.
Uspokoiła się nieco, dopiero gdy usiadła przed
kominkiem w wygodnym, obitym zielonym aksamitem
fotelu i zaczęła rozgrzewać dłonie nad ogniem. Na
pa
lenisku z trzaskiem płonęły sosnowe polana, w
powie
trzu unosił się aromatyczny zapach żywicy.
Rozejrzała się z zainteresowaniem po wnętrzu, w
którym była po raz pierwszy, ale niewiele zdołała
doj
rzeć. Pokój tonął w półmroku; jedynym źródłem
światła był blask płynący z kominka i świece, które
Mark właśnie zestawiał z tacy.
-
Śmietanka? Cukier? - spytał, zajęty rozlewaniem
kawy.
-
Nie, dziękuję.
Podał jej filiżankę mocnej czarnej kawy.
- Pachnie cudownie -
powiedziała, wciągając w
nozdrza aromatyczny zapach.
-
Zjedz czekoladkę - zachęcił.
-
Wzięła jedną i wolno zaczęła ją nadgryzać,
wpatru
jąc się w zamyśleniu w płomienie. Zauważyła,
że wewnętrzne ściany kominka, wymurowane z cegieł,
zdo
bił wizerunek Feniksa z rozpostartymi skrzydłami,
a ruszt został kunsztownie wykuty z żelaza. Samo
pale
nisko było nienagannie uporządkowane, choć iskry
raz po ra
z strzelały w górę i opadały na kamienne
obramowanie.
Mark zajął drugi fotel i wyciągnąwszy długie nogi,
siedział przez chwilę w milczeniu, trzymając w dłoni
filiżankę z kawą.
-
Uwielbiam ogień - powiedziała Annie, przerywając
ciszę. - W Londynie mam tylko centralne ogrzewanie...
Jest coś bardzo uspokajającego w prawdziwym ogniu,
nie sądzisz?
-
Nie zapominaj, że w lesie ogień bywa przerażający
- od
parł z ponurą zmarszczką przecinającą mu czoło. -
Latem w Ju
rze często wybuchają pożary... potrafią
zniszczy
ć ogromne połacie lasu, który potem odrasta
przez co najmniej dwadzieścia lat. Okropne jest
uczu
cie, gdy ogień wymyka się spod kontroli...
Człowiek jest całkowicie bezradny. Płomienie
rozprzestrzenia
ją się na wietrze, niosąc za sobą smugi
czarnego, gryz
ącego dymu i niszczą wszystko, co
napotkają po drodze... Taka sama jest wojna. Gdy
wybuchnie, wymyka się spod kontroli. Potrafi
zawładnąć człowiekiem i zmusić go do robienia
rzeczy, któ
rych by nie uczynił w innych
okolicznościach. Wojna zmienia naturę człowieka: pali
i trawi wszystko, co napotka... Ma się ochotę uciec,
zejść z drogi, ale wówczas porzuca się to, co się
kocha...
-
Czy walczyłeś kiedyś z pożarem? - spytała,
ponie
waż tak sugestywnie opowiadał o żywiole ognia i
woj
ny, że mogła przypuszczać, iż zna to z autopsji.
-
Owszem, gdy miałem dwadzieścia lat... gasiłem
pożar lasu w Jurze. Jacyś chłopcy urządzili sobie
piknik na skraju lasu i rozpalili ognisko. Od iskry
zajęła się sucha trawa, a potem ogień wymknął się
spod kon
troli. Wszyscy mieszkańcy wioski pomagali
strażakom, lano wodę z samolotów, ale wiatr nieubła-
ganie pchał płomienie ku wiosce. W pewnym
momencie myśleliśmy, że wszystko stracimy. Na
szczęście wiatr ucichł i po godzinie żywioł został
opanowany. Ale ja dowie
działem się o tym znacznie
później, ponieważ płonąca gałąź, spadając, uderzyła
mnie w głowę i na pewien czas straciłem przytomność.
- Odsu
nął pukiel włosów z czoła i pokazał Annie
niewiel
ką bliznę.
-
Widzisz, mam to od tamtej pory. Specjalnie
za
puszczam włosy, żeby ukryć szramę - dodał tonem
lekkiej kokieterii.
-
Och, naprawdę nic nie widać - pocieszyła go
skwapliwie. -
Nigdy bym niczego nie zauważyła,
gdy
byś sam mi nie pokazał. Czy rana była
rzeczywiście poważna? - spytała, marszcząc brwi.
Miałeś wstrząs mózgu?
- Tak mi powiedziano... P
amiętam jedynie, że wtedy
właśnie po raz pierwszy wszystko sobie
przypomnia
łem.
Właśnie tego się domyślała. Utkwiła w nim teraz
szeroko otwarte oczy i wstrzymała oddech.
- Nie, Annie... -
uśmiechnął się lekko, jakby czytając
w jej
myślach. - Tego nie da się zapisać na karb
wstrząsu mózgu. Odtworzyły mi się w pamięci różne
obrazy z mo
jego życia, odkąd byłem dzieckiem. To
były całkiem zwyczajne sceny: na przykład
obserwo
wałem padający deszcz albo gotującą się wodę
w czaj
niku, lub też ktoś śmiał się w mojej obecności. I
nagle ni
stąd, ni zowąd przecinały mój umysł szybkie,
ostre przebłyski, zupełnie tak, jakby mi w głowie
wyświetlano klatki filmu.
Annie z twarzą barwy popiołu przyglądała mu się
jak zaczarowana.
-
Rozumiesz, co mam na myśli? - dopytywał się
takim to
nem, jakby wiedział z góry, że również jej
zda
rzały się momenty deja vu.
Nie odpowiedziała. Wolała nie przyznawać się, że
przytrafiło jej się to parokrotnie, odkąd go poznała.
-
To było tak - tłumaczył spokojnie -jakby jakieś
prozaiczne wyda
rzenie wyławiało z mroków pamięci
podobne, z którym
w przeszłości wiązało się coś
dramatycznego. Pewnego razu, na
przykład, stałem
przy oknie, obserwując krople deszczu opadające na
liście, i nagle... zobaczyłem kobietę o długich czarnych
włosach przewiązanych chustką, która szła w deszczu
przez las
na spotkanie ze mną, a ja byłem przerażony i
jednocześnie niezwykle podniecony z tego powodu.
-
To mogła być scena z jakiegoś filmu, który kiedyś
widzia
łeś - zbagatelizowała, poszukując racjonalnych
wyjaśnień.
-
Być może - zgodził się z powątpiewaniem. - Ale
miałem wówczas siedem lat i odczuwałem to zbyt
in
tensywnie, zbyt realnie, żeby mogła to być scena z
fil
mu. Podświadomie wiedziałem, że to przytrafiło się
mnie osobi
ście... Śniło mi się, że biegłem w nocy przez
las, biegłem i biegłem, kluczyłem między drzewami,
uciekałem przed ludźmi, którzy chcieli mnie zabić. Ale
w końcu zostałem osaczony... Sen skończył się, gdy
mnie zastrzelili.
- Zastrzelili? -
Koniuszkiem języka zwilżyła wargi. -
W moim śnie słyszałam... - urwała nagle, chcąc
odsu
nąć dramatyczne wspomnienie.
- Wiem -
powiedział cichym, spokojnym głosem. -
Słyszałaś ogień z karabinów maszynowych i
wiedzia
łaś, że ktoś został zabity. Tym kimś byłem ja.
Annie podskoczyła na fotelu tak gwałtownie, że
prze
wróciła filiżankę z kawą i gorący płyn ochlapał jej
nogi.
- Boli? -
Mark wstał i z nachmurzoną miną patrzył z
góry
na brunatne plamy na jej dżinsach. - Oparzyłaś
się?
Lekko krzywiąc się, przesunęła dłonią po mokrym
materiale.
-
Kawa nie była już zbyt gorąca - powiedziała. –
Wysuszę się przy ogniu, - Przysunęła fotel do
kominka, wypro
stowała nogi i przez chwilę
obserwowała parę unoszącą się nad mokrym
materiałem. Odwróciła głowę i odezwała się
gniewnym tonem: -
W każdym razie to twoja wina.
Skończ z tymi niesamowitymi
historiami.
Wyraz twarzy miał bardzo poważny, a na dnie jego
ciemnych oczu malował się smutek i żal.
-
Nie mogę, Annie. Mimo że uważasz mnie za
sza
leńca, wierzę w to, co mówię. Choć już wcześniej
przypominałem sobie maleńkie fragmenty z mojego
p
oprzedniego życia, po tym wypadku okazało się, że
zacząłem to życie przeżywać na nowo. Wciąż na nowo
i na nowo... Być może takie sny miewałem również w
dzieciństwie, ale przedtem po obudzeniu nigdy nie
pamiętałem całego snu. Pozostawały mi w głowie tylko
jakieś fragmenty, strzępy, które trudno było ułożyć w
lo
giczną całość...
Annie wyglądała na bardzo wystraszoną. Głosem
przypomi
nającym szelest suchej trawy szepnęła:
- Prawdopodobnie przesze
dłeś poważny wstrząs
mózgu i od
tamtej pory zacząłeś to sobie wyobrażać.
Potrząsnął głową, a jego ciemne włosy w
migotli
wym świetle kominka przypominały czarną
lustrzaną toń górskiego jeziora. Annie drgnęła
niespokojnie. Kiedyś już go widziała - widziała, jak
siedział przy ogniu, obserwowała płomienie odbijające
się w jego czarnych włosach... Wezbraną falą zalały ją
emocje, chciała płakać i śmiać się jednocześnie, tak
była wzburzona głębią własnych odczuć.
Nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek
doświadczy takich szczególnych wzruszeń. To było
jak... umieranie. Taka ot
chłań rozpaczy i smutku
otwierała się przed nią.
- Nie, Annie -
odezwał się Mark. - Niczego sobie nie
wy
obraziłem. Wszystko wydarzyło się naprawdę. Są
na to dowody.
Ten lotnik istniał rzeczywiście. Nazywał się Mark
Grant.
Usłyszawszy to imię, Annie z wrażenia głośno
wciągnęła powietrze, ale Mark nie zwrócił na to uwagi
i mó
wił dalej:
-
Każdy we wsi słyszał o brytyjskim lotniku, który
podczas
próby ucieczki został zastrzelony w lesie.
Pochowano go w St Jean-des-
Pins na małym wiejskim
cmentarzu. Na jego grobie postawiono prosty,
marmu
rowy krzyż z wyrytym nazwiskiem i datą
śmierci. Pomnik ufundowała jego rodzina kilka lat po
wojnie, gdy w końcu udało jej się odnaleźć grób. Cała
wioska była dumna z Marka Granta. Na trwałe zapisał
się w naszej lokalnej historii. Nawet dzieci często
chrzczono jego imieniem... W mojej klasie było nas aż
czterech Marków.
-
Na litość boską, Mark! - przerwała mu raptownie.
– Nic
dziwnego, że zawsze miałeś obsesję na jego
punkcie! Czy to jedyny brytyjski grób na waszym
cmentarzu?
Gdy
przytaknął, ciągnęła:
-
Stał się ośrodkiem lokalnej legendy. Takie
dramatyczne
historie zawsze fascynują dzieci. Dla nich
woj
na jest już przeszłością. .. odległą, romantyczną
prze
szłością, z której niewiele rozumieją. Często
prawda miesza
im się z fikcją, przenoszą rzeczywiste
wydarze
nia w krainę baśni i na odwrót. Tak jak angiel-
skie dzieci chętnie bawią się w Robin Hooda i jego
towarzyszy,
tak ty z pewnością bawiłeś się w Anglika
ściganego w lesie przez Niemców!
Zmarszczył brwi i przez chwilę milczał.
Obserwo
wała go z wyrazem niepokoju i współczucia
w roziskrzonych, zielonych oczach.
- Mark, nie rozumiesz? -
perswadowała. - Od
wczesnego
dzieciństwa miałeś tę historię zakodowaną
w pod
świadomości, a gdy doznałeś wstrząsu mózgu,
ga
sząc pożar, wspomnienie walki z ogniem pomieszało
ci się z opowieściami o wojnie.
Mark miał niezgłębiony wyraz twarzy. Jakże by
chciała wniknąć do jego duszy, dowiedzieć się, czy jej
słowa do niego przemówiły, czy też pozostał wierny
własnym fantazjom...
-
Doznałeś urazu głowy - mówiła pieszczotliwie, jak
do chorego dziecka -
i straciłeś przytomność. Wiesz
prze
cież, że sny często mieszają wydarzenia
rzeczywi
ste z fikcją. Śniło ci się, że w lesie ścigają cię
Niemcy i w końcu zostajesz zastrzelony. Założę się, że
tego brytyjskieg
o lotnika również trafiono w głowę!
Czy nie widzisz, jak to wszystko do siebie pasuje?
-
Z wyjątkiem jednej rzeczy - uśmiechnął się
ponuro. - Nigdy w wiosce nie opowiadano, kto
opiekował się tym zestrzelonym lotnikiem w małej
leśnej chatce, kto go żywił i leczył, ponieważ był ranny
po wypadku. I nikt nigdy nie opo
wiadał, co wydarzyło
się między owym Anglikiem a Anną Dumont, ponie-
waż ona zachowała na ten temat całkowite milczenie.
Może
jeden czy dwóch ludzi z ruchu oporu
wiedziało, że
An
na się nim opiekuje, ale z pewnością nie mieli
pojęcia, że tych dwoje się w sobie zakochało... Gdy
byłem małym chłopcem, nikt mi nie opowiadał o
Annie Dumont i jej synu, ponieważ obydwoje opuścili
tamte strony dwa lata przed moim urodzeniem.
Powiedziano mi tyl
ko, że w pobliskim lesie podczas
wojny ukrywał się brytyjski lotnik, którego po jakimś
czasie Niemcy schwytali i zastrzelili. -
Popatrzył na nią
pytająco, z dziwnym półuśmiechem na wargach. -
Wytłumacz mi w takim razie, Annie, skąd mogłem
wiedzieć o romansie poległego lotnika z Anną
Dumont?
Zagryzła wargę, a potem odezwała się, dobierając
słowa:
-
Musiałeś kiedyś o tym usłyszeć... A potem tylko
połączyć fakty.
Nie chciała dopuścić innego rozwiązania. Było zbyt
niesamo
wite. Uczepiła się jedynego racjonalnego
wy
tłumaczenia, jedynego wyjaśnienia zgodnego ze
zdro
wym rozsądkiem.
Mylisz się, Annie.
Jeśli nikt ci nie powiedział, że moja babka miała
romans z angielskim lotnikiem, to być może nie było
żadnego romansu! - odcięła się ze złością. - Być może
sam to sobie wymy
śliłeś!
Popatrzyła na niego ze zniecierpliwieniem. - A poza
tym, sko
ro w poprzednim wcieleniu byłeś Anglikiem,
dlaczego teraz uro
dziłeś się jako Francuz?
-
Nie wiem. Po prostu tak jest... Może dlatego, że
umar
łem we Francji? A ty powróciłaś jako Angielka,
m
oże właśnie dlatego, że zmarłaś w Anglii? Kto wie...
Mimo że od kilku minut spodziewała się właśnie
ta
kiego rozwiązania, przeżyła znowu szok.
-
Chcesz mi wmówić, że jestem wcieleniem własnej
babki?! -
Parsknęła histerycznym śmiechem. - Na
li
tość boską, Mark, czy nie uważasz, że powinieneś się
leczyć?
Z gwałtownością, która ją zaskoczyła, poderwał się
z fo
tela i nim spojrzała w dół, już klęczał u jej stóp, i
chwyci
wszy ją za ręce, patrzył na nią płonącym,
przenikliwym wzrokiem.
-
Jesteś jej doskonałym wizerunkiem, Annie! -
mó
wił z pasją, chrapliwie, bezładnie. - Musiałaś ją
prze
cież widzieć... Musisz mieć jej fotografie z
młodości... Kiedy wiele lat później zobaczyłem twoją
twarz na okładce płyty, och, od razu cię rozpoznałem,
mimo że byłaś... że jesteś młodsza od Anny, gdy ją
spotkałem. Ona miała wtedy trzydzieści dwa lata, a ty
dwadzie
ścia dwa, gdy usłyszałem o tobie po raz
pierwszy... W tym
właśnie wieku Anna wyszła za mąż, a potem przeżyła
dziesięć trudnych, bardzo bolesnych lat. Wiele
przecierpia
ła... - Skrzywił twarz. - Wiele wydarzyło się
na
świecie przez te dziesięć lat, a potem przyszła
wojna... najokrutniej sza z okrutnych. Anna wiele
przeszła, nim ją poznałem. W rysunku jej ust, w
wyrazie
czarnych oczu znać było, że wiele przeżyła.
Ale ciągle była
bardzo piękna..!
Annie nagle poczuła dziwne, niedorzeczne ukłucie
zazdro
ści. W jego oczach, w jego twarzy była jakaś
świetlana pogoda, a w głosie dźwięczały echa gorącej
namiętności, gdy mówił o jej babce. On naprawdę
ko
chał tamtą kobietę - kobietę, której nigdy w życiu
nie spotkał! Och, to istne szaleństwo, że ją to
zabolało... Nie potrafiła zrozumieć swej reakcji,
podobnie jak nie potra
fiła zniweczyć jego urojeń.
-
Ty, Annie, również jesteś piękna - powiedział z
oczami płonącymi jak rozżarzone węgle.
-
Dobrze przynajmniej, że odróżniasz mnie od
tamtej kobiety -
westchnęła ciężko.
-
Ja też nie jestem tamtym Markiem - wyszeptał
drżącymi wargami. - Nasze życie różni się od ich
życia, ale są to różnice powierzchowne... Dotyczą
miejsca, czasu i okolicz
ności, w jakich przyszło nam
teraz żyć... W pewnym sensie człowiek przypomina
zaklejo
ną kopertę: wszystko, co ważne, znajduje się w
środku. A w środku mamy dusze, które są wieczne...
Patrzyła na niego oczami oniemiałymi z wrażenia,
tylko z piersi jej wyrw
ało się głębokie, udręczone
westchnienie.
-
Nie masz pojęcia, jak bardzo przypominasz swoją
babkę... Zwłaszcza, gdy milczysz. Ona często milczała.
Milczała i rozmyślała... Miała takie same jak ty długie
czarne włosy, które sięgały jej prawie do pasa, często
upinała je w kok... I przeważnie nosiła się na czarno.
We Francji w tamtych czasach wdowy nosiły żałobę
przez całe lata, niektóre nawet do końca życia... Wiesz,
że ona także śpiewała? - ożywił się i popatrzył pytająco
na Annie.
-
Skąd o tym wszystkim wiesz?! - przerwała, cała
drżąca.
-
Musiałeś to wszystko wymyślić, uroić sobie!
Nawet ja tyle
o niej nie wiem, a przecież była moją
bab
ką!
-
Kochałem ją bardziej niż własne życie. I
dowio
dłem tego.
Umarłem dla niej.
Annie ze świstem wciągnęła powietrze.
- B
yliśmy razem w leśnej chacie, gdy
nieoczekiwanie poja
wili się Niemcy - mówił dalej. -
Jeśliby ją schwytali, zabiliby ją również, ale przedtem
by ją torturowali, żeby wydobyć informacje o ludziach
działających w podziemiu. Nie mogłem do tego
dopuścić. Anna nie chciała mnie zostawić, ale
wytłumaczyłem jej, na jakie niebezpieczeństwo naraża
swoich przyja
ciół z ruchu oporu. Była niezwykle
od
ważna, ale zlękła się, że tortury ją złamią. W końcu
zmusiłem ją do odejścia, a potem sam zacząłem
uciekać, robiąc przy tym sporo hałasu. Niemcy puścili
się za mną w pościg, a w tym czasie Anna mogła
spo
kojnie dotrzeć do wioski. Mieli psy i reflektory,
osaczenie mnie było tylko kwestią czasu... Uciekałem,
biegłem przed siebie do końca. Aż mnie zastrzelili.
Annie ze zdumie
niem stwierdziła, że łzy ciekną jej
strumie
niami po policzkach. Była zła na siebie. Nie
chciała się wzruszyć, przede wszystkim jednak nie
chciała uwierzyć... Och, oczywiście to prawda, że jakiś
angielski lotnik został zabity w lesie i pochowany na
miejsc
owym cmentarzu, ale jeśli chodzi o resztę...
- Bardzo romantyczna historia -
rzekła z nutką ironii
w głosie. - Nie sądź jednak, że w nią uwierzę.
Nie odpowiedział, obserwował ją tylko swymi
ciemnymi, głębokimi jak studnie oczami.
- Masz niezwykle
bujną wyobraźnię - ciągnęła
niewzruszona
i wmówiłeś sobie, że to wszystko
wydarzy
ło się naprawdę. Ale mnie nie udało ci się
przeko
nać. - Spojrzała ostentacyjnie na zegar stojący
nad kominkiem. -
Zrobiło się późno - zauważyła. -
Padam z nóg i chciałabym się już położyć.
Wstała i ruszyła pospiesznie w kierunku drzwi, ale
nim do nich dotarła, Mark pobiegł za nią i chwycił ją
mocno za ramię.
-
Annie, nie odchodź. - Twarz miał bladą, jakby
znużoną, a kącik ust drgał mu nerwowo.
-
Muszę - odrzekła, czując, że zaczyna drżeć. -
Mu
szę, Mark! To był bardzo długi dzień.
-
Musisz mi uwierzyć. - Twarz jego wyrażała
naj
wyższe napięcie. - Czas ucieka, Annie. Nie broń się,
nie zamykaj przed
prawdą. Jesteś już w połowie drogi.
Obserwowa
łem cię przez cały dzień i wiem, że
zaczynasz sobie przypomi
nać... Ale nie możesz ze sobą
wal
czyć! Musisz wreszcie otworzyć drzwi...
Jego słowa obudziły w niej lęk i przerażenie.
-
Nie chcę stać się taką samą wariatką jak ty! -
rzuci
ła mu w twarz, usiłując wyrwać się z jego objęć. -
Puść mnie, Mark!
Otoczył ramieniem jej talię i trzymał teraz tak
moc
no, że w żaden sposób nie mogła się uwolnić.
Czuła mięśnie jego ud, jego klatki piersiowej tuż przy
swoim ciele -
i wiedziała, że pierś ta jest silna,
nieustępliwa jak prawdziwy mur, o który można się
oprz
eć, ale z którym nie ma sensu walczyć.
-
Nie bój się, Annie - szepnął wprost do jej ucha. –
Nie
pozwoliłbym cię skrzywdzić i nigdy sam bym tego
nie uczynił. Ileż razy mam ci to powtarzać? Ze mną
jesteś bezpieczna.
Gdy przysunął twarz jeszcze bliżej i omiótł ją
gor
ącym oddechem, zadrżała. Był to dreszcz strachu i
na
miętności zarazem - tak samo prymitywnej i
pochłaniającej jak strach.
-
Puść mnie...
Poczuła jego pieszczotliwą dłoń na swoich piersiach,
a jed
nocześnie usta jego przylgnęły do jej warg z
na
trętną, nienasyconą chciwością, której nie potrafiła
się przeciwstawić. Ogarnęła ją znów fala
zdradzieckiego uczucia, która popchnęła ją ku niemu,
kazała otoczyć mu szyję ramionami i oddawać
pocałunki. Po nieskończenie długiej chwili przyszło
otrzeźwienie, zakiełkowała jej bowiem w głowie
straszliwa myśl. On nie całuje ciebie! - myślała
gorączkowo. Całuje ją! Wyśnioną, wymarzoną kobietę,
na punkcie której od lat ma obsesję. Kobietę, dla
której, jak
sobie uroił, zginął pół wieku temu. Twoją
babkę! Mark kocha twoją babkę.
To szaleństwo, szaleństwo... Musi z tym skończyć! Nie
mo
gła jednak oddychać, Mark obsypywał pocałunkami
jej szyję, a ręką wciśniętą pod sweter gładził rozpaloną
skórę jej piersi. To szaleństwo, powtarzała sobie w
kółko. On nawet nie zdaje sobie sprawy, kogo dotyka!
I nagle dotarła do niej szokująca myśl, że Mark
całował ją tylko dlatego, że tak żywo przypominała
swo
ją babkę. Całował tamtą upragnioną Annę - Annę
ze swoich snów.'.. Och, dlaczego mu na to pozwala?
Dlaczego nie przestanie... Je
szcze chwila i poczuje się
zawiedziona, zraniona, ponie
waż zakocha się w tym
obłąkanym mężczyźnie!
Nie! -
zaprotestowała w myślach. Nie jestem w nim
zakochana. Tylko nie to!
A jednak ostatnie dwanaście godzin zdawały się
wiecznością. Wydawało jej się, że stała się kimś
in
nym, zmieniła poglądy na życie, na siebie, na cały
świat...
-
Pragnę cię, Annie... Tak bardzo cię pragnę... -
wy
szeptał Mark, dysząc ciężko w jej szyję.
Miała wrażenie, że nagle oblano ją lodowatą wodą.
Gwałtownie otworzyła oczy. Jeśli go teraz nie
po
wstrzyma, czuła, że jeszcze dziś mu ulegnie.
Musiała położyć temu kres.
Odepchnęła go gwałtownie, ze wszystkich sił, tak
gwałtownie, że zaskoczony zatoczył się na środek
po
koju i, nim zdążył się otrząsnąć, wbiegała już na
scho
dy. Wpadła do swego pokoju i zastawiła drzwi
komo
dą. Biegł za nią, biegł tak szybko, że gdy dopadł
drzwi, omal ich nie wyważył.
-
Annie, wpuść mnie! - prosił, ale ona położyła się
na ko
modzie, oddychając ciężko i drżąc jak w febrze.
-
Odejdź, Mark! - wykrztusiła.
- Dla
czego uciekłaś? Czyżbym cię wystraszył? Nie
bój się mnie... Och, myślałem, że już to zrozumiałaś.
Nie wyrwałbym ci włosa z głowy. - Mówił bezładnie,
nie
wyraźnie, jak człowiek trawiony gorączką. - Czy
nie rozumiesz, co do cie
bie czuję, Annie?
- Nie jestem m
oją babką! - burknęła.
Nastała długa, dręcząca cisza. W oczach Annie
po
jawiły się łzy!
-
Och, połóż się już spać, Mark - wyszeptała
udr
ęczonym głosem. - Zostaw mnie samą. Kobieta,
której pra
gniesz, żyje tylko w twoich snach. Ja ci jej
nie za
stąpię.
Wolno o
deszła od drzwi, słyszała jeszcze, że Mark
mówi coś cicho. Zatkała uszy. Niczego nie chciała już
słyszeć. Niczego. Upadła bezradnie na łóżko i wtuliła
zapłakaną twarz w poduszkę. Czuła się śmiertelnie
zraniona i nieszczęśliwa. Teraz była już pewna. Na
pró
żno by się okłamywać, że nie kocha tego mężczy-
zny -
pokochała go w ciągu zaledwie dwunastu godzin
szalonej, nieprawdopodobnej znajomości. Czuła się
teraz równie bezradna i zdumiona jak Alicja w Krainie
Czarów, która bez zastanowie
nia wskoczyła do
królicz
ej nory i spadała wciąż w dół i w dół, w
ciemność nie mającą końca, nie zdążywszy nawet
pomyśleć o tym, jak by się zatrzymać. W głąb czegoś,
co przypo
minało bezdenną studnię i być może
prowadziło do środka ziemi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Annie źle spała tej nocy. Musiała mieć jakieś
kosz
marne sny, ponieważ często się budziła i siadała
na łóżku z mocno bijącym sercem. Zazwyczaj długo
wra
cała do rzeczywistości, wsłuchując się w panującą
w domu ciszę i szum drzew na zewnątrz. Gdy wreszcie
uświadomiła sobie, gdzie się znajduje, drżącą ręką za-
palała nocną lampkę, żeby zerknąć na zegar, a potem
znów za
mykała oczy, ponieważ do rana było jeszcze
daleko. Była tak zmęczona, że ledwie gasiła światło,
znów przenosiła się w szary świat mar i widm, by po
godzinie obudzić się na nowo.
To była bardzo długa noc...
W pewnym momencie ocknęła się tak nagle, jakby
strącono ją z wysokiej skały. Miała zmysłowy,
ero
tyczny sen: była z Markiem w lesie, na małej
polance. Całowali się namiętnie. Mark trzymał ją w
ramionach, ich ciała wstrząsały rozkoszne dreszcze.
Och, jakże pragnęła - pragnęła aż do bólu należeć do
Marka... I właśnie wtedy sen się urwał.
Po krótkiej chwili oszołomienia zrozumiała, że
obu
dził ją krzyk. W domu ktoś krzyczał!
Pobladła z przerażenia i szeroko otworzyła oczy. Na
Boga, co się dzieje? Wyskoczyła z łóżka i przez chwilę
nasłuchiwała pod drzwiami. Czyżby to Mark...? Głos
był ochrypły, donośny... Może został napadnięty?
Mo
że złodzieje wtargnęli do domu?
Nie zastanawiając się dłużej, energicznie odsunęła
komodę i otworzyła drzwi. Zawahała się na progu;
spojrzenie jej padło na złamaną nogę od krzesła, którą
Mark po
stawił pod ścianą. Chwyciła ją jak maczugę, i
tak uzbrojona wybiegła na korytarz.
Mark już nie krzyczał, ale z jego sypialni dochodziły
teraz jakieś pomrukiwania, niezrozumiały bełkot.
Annie z bijącym sercem nacisnęła klamkę, uchyliła
drzwi i ostrożnie rozejrzała się po pokoju. Nie było tam
żadnego intruza ani oznak stoczonej walki. Mark leżał
na plecach z rozpostartymi ramionami i nerwowo
rzu
cał głową po poduszce, mamrocząc pod nosem
niezro
zumiałe wyrazy.
Wolniutko zbliżyła się do łóżka. Zobaczyła
wów
czas, że oczy miał zamknięte, wokół nich
za
znaczały się teraz wyraźnie ciemne obwódki, a usta
drżały mu nerwowo i wydobywał się z nich żałosny
jęk.
Wstrząśnięta tym widokiem, zastygła w niemym
bó
lu, a z bezwładnej dłoni wyśliznęła się na podłogę
bez
użyteczna noga od krzesła. Wiedziała, co mu się
śni... I nie mogła patrzeć na jego męki.
-
Mark... Mark, obudź się! - Pochyliła się nad nim i
dłonią dotknęła jego rozpalonego policzka.
Głęboko wciągnął powietrze i przestał bredzić.
Przez moment leżał nieruchomo, a potem zamrugał
gęstymi, czarnymi rzęsami i szeroko otworzył oczy.
- Annie? -
Westchnął urywanie.
-
To był tylko zły sen, Mark... - powiedziała
łagodnie.
W szarym
świetle poranka widziała teraz wyraźnie
jego śmiertelnie bladą twarz i krople potu perlące się
na czole. Wy
glądał jak ciężko chory człowiek. Miała
prze
możną ochotę odgarnąć mu potargane włosy ze
skroni, ująć głowę w dłonie, przycisnąć do piersi i
uko
łysać.
-
Bardzo krzyczałem? - Uśmiechnął się blado. - To
zdarza
się jedynie wówczas, gdy sen jest nieznośnie
realny. - Od
wrócił głowę, żeby zerknąć na zegarek. -
Która to godzina?
-
Minęła szósta.
Nie zapytała, co mu się śniło, ani on nie czuł
potrze
by wyjaśnień. Z niezrozumiałych powodów była
głęboko przeświadczona, że dzisiejszej nocy mieli
takie same sny.
-
Przepraszam, że cię tak wcześnie obudziłem. –
Uśmiechnął się znów kącikiem warg. Usiadł na łóżku i
palcami za
czesał do tyłu zmierzwione włosy.
Dopier
o teraz zorientowała się, że spał nago.
Zoba
czyła nagie ramiona, opaloną pierś pokrytą
gęstym, czarnym włosem i... wstrząśnięta, pospiesznie
odwró
ciła wzrok. Tętent dudnił jej w skroniach -
głuchy, rytmiczny, bolesny niemal tętent.
-
Zaparzę kawę - powiedziała słabym głosem, czując
w ustach nagłą suchość.
Musiała uciec pod byle pretekstem. Zarumieniona i
drżąca, zaczęła się już wycofywać, gdy nieoczekiwanie
jego mocna dłoń chwyciła ją za ramię. Zachwiała się i
upadła na łóżko, wydając głośny okrzyk przestrachu.
Usiłowała wstać, ale Mark przyciskał jej ramiona do
matera
ca, jednocześnie wbijając ostry wzrok w jej
roz
gorączkowane, zielone oczy,
Śniłaś mi się przez całą noc, Annie...
Nic nie mów, proszę!
Zamrugała powiekami, by usunąć sprzed oczu
na
trętne obrazy z własnego snu, i oblała się gorącym
ru
mieńcem. Mark obserwował ją przez chwilę
bacznym wzrokiem.
- Annie... -
usłyszała ochrypły szept i
niespodziewanie jego
usta dotknęły jej warg.
Poczuła się znów zagubiona, zdezorientowana. Nie
wiedzia
ła, czy wszystko to dzieje się na jawie, czy we
śnie. Przeszłość i teraźniejszość przeniknęły się,
zmie
szały... Raz zdawało jej się, że leży na miękkiej,
pach
nącej trawie, w lesie, w gorącą, letnią noc - to
znów, że jest rześki, wiosenny poranek i zapada się w
miękkiej pościeli pod ciężarem mężczyzny, którego
kocha...
To jedno było pewne: kochała go dziś, wczoraj i
zawsze.
Przesuwała palcami po klatce piersiowej, słyszała
głuchy łoskot jego serca i ciężki, dyszący oddech.
Ra
miona miał gładkie jak jedwab, potężne mięśnie
prężyły się pod wpływem jej pieszczoty. Na samą myśl
o możliwości jego śmierci bolesny skurcz chwytał ją za
gardło. Mark był tak żywy, tak dynamiczny... I znów
ujrzała ciemny las, pocięty snopami reflektorów,
usłyszała terkot karabinów maszynowych... Dziki
krzyk uwiązł jej w gardle.
Kocham go, pomyślała znów. Objęła dłońmi jego
głowę i tym razem sama poszukała jego warg.
Jeśli on umarł, ja też chcę umrzeć... Och, czy
właśnie tak się czuła moja babka, gdy Mark Grant
został zastrzelony w lesie? Co ja mówię?! Wierzę w to
wszystko! Uwierzyłam w każde jego słowo... Och, jak
to się stało? Jak to się mogło stać?
- Annie... -
dyszał prosto w jej usta. Patrzył na nią
teraz ciemnymi, błyszczącymi od łez oczami,
rozdar
tymi walką i rozpaczą. - Annie... - powtórzył. -
Jeszcze chwila, a nie będę mógł przestać. Zdecyduj
się... Obiecałem, że nie będę cię zmuszał i nie zrobię
tego. Ale tak bardzo cię pragnę, tak bardzo...
-
Prawie cię nie znam, Mark... - broniła się bez
przekonania, -
Cóż ja o tobie wiem? Nawet nie wiem,
czym się zajmujesz, gdzie mieszkasz, kim naprawdę
jesteś... Dużo mówiłeś, ale nie masz żadnych dowodów
na potwierdze
nie swych słów...
-
Ja jestem żywym dowodem, Annie - przerwał jej
gwałtownie. - Reszta jest kwestią wiary... Nie
wszyst
ko w życiu da się udowodnić na sali sądowej.
J
estem przekonany, że już kiedyś żyłem. Dobrze
pamiętam całe fragmenty z tamtego życia, szczególnie
zaś ostatnie miesiące... Nie mogę tego udowodnić, tak
samo jak nie mogę udowodnić, że jesteś wcieleniem
swej babki,
ani że oni byli kochankami. Musisz sama zdecydować,
czy wierzysz w to, czynie.
Oczywiście, że miał rację. To, o czym mówił,
doty
czyło sfery uczuć i przeczuć, instynktów i
odruchów - tych niejasnych, niematerialnych rzeczy,
które trudno było zdefiniować, a co dopiero
udowodnić. Czyż musiała rozumieć światło księżyca,
grę cieni albo blask tęczy w letnim drgającym
powietrzu, by ulegać ich ulotnemu czarowi?
Nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Odwróciła
ku niemu twarz, przycisnęła usta do jego szyi i
namiętnie wpiła się w nią wargami. A potem z
zamkniętymi oczami, na oślep, obsypywała całe jego
ciało szalonymi pocałunkami... Robiła to już we śnie. Z
pewnością robiła, a sen ów urwał się w najmniej
pożądanym momencie...
Dobiegł jej uszu cichy jęk Marka, wyczuwała
napi
ęcie mięśni na całym jego ciele... W ten sposób
kochali się już we śnie. Teraz na jawie odtwarzała
tylko przerwany sen.
Jęki Marka stawały się coraz bardziej intensywne.
Nagle ukląkł i patrzył na nią z góry radosnymi,
błyszczącymi oczami.
- Nie potrzebujemy tego! -
wyszeptał, ściągając z
niej długą, jedwabną koszulę. Zrzucił ją na podłogę,
nie od
rywając oczu od Annie.
Skóra jej, gładka jak aksamit, jaśniała na tle
paste
lowego prześcieradła. Mark z nienasyconą
chciwością powiódł wzrokiem po jej ciele, poczynając
od krągłych piersi o twardych różowych brodawkach,
poprzez płaski, gładki brzuch, aż po ciemny trójkąt
między jej smukłymi, białymi udami. I nagle w dzikim
jakimś pragnieniu oplótł ją wpół ramionami i
przyciągnął władczo do siebie.
Chwilę później zesztywniała z bólu, krzyknęła.
-Boli
cię...?
- Kochaj mnie... -
wyszeptała. - Nie przerywaj... -
Objęła go wpół i przytuliła się do niego jeszcze
moc
niej. Było jej gorąco, jakby palono ją żywym
ogniem.
-
Jesteś dziewicą, prawda? - Głos miał niski,
ochry
pły.
-
Nieważne, Mark... Nie przestawaj! - Uniosła głowę
i spo
jrzała mu w oczy z tęsknotą i oddaniem. - Kiedyś
trzeba stracić dziewictwo, prawda?
Mark z uśmiechem pochylił się nad nią, aby ją
poca
łować, ona zaś namiętnie rozchyliła wargi gotowe
do pocałunku.
Z
amknęła znów oczy i westchnęła, gdy całował jej
szyję i piersi, a potem czułymi, drżącymi wargami
przesuwał się niżej i niżej. Zadrżała, wydając
stłumiony jęk, gdy poczuła dotyk jego włosów między
swoimi udami.
Odkrywała nieznane ścieżki zmysłowości, tracąc
powoli kon
trolę nad reakcjami własnego ciała;
prze
rzucała głowę z jednej strony na drugą, jęczała z
otwar
tymi ustami, jakby dotknięta jakimś groźnym
szale
ństwem. Krzyczała i krzyczała z rozkoszy, a
potem nie
mal straciła przytomność. Czuła, że roztapia
s
ię w cudownym jakimś spokoju, gdy ocknęła się po
chwili dłuższej niż wieczność. Miała wrażenie, że
przespała co najmniej sto lat, jak księżniczka z bajki.
Odwróciła głowę. Jej książę był tu - w łóżku, obok
niej...
Długi czas leżeli w milczeniu, potem Annie
przybli
żyła twarz do klatki piersiowej Marka i dotknęła
jej cie
płymi, otwartymi wargami.
-
Chciałabym przeżyć to jeszcze raz, Mark... -
wy
szeptała.
-
Ja też, Annie - odparł, bawiąc się jej włosami. -
Ale teraz,
mówię o tym z przykrością, musimy zaraz
zj
eść śniadanie i jechać do Paryża.
Jej zielone oczy wyrażały przestrach, gdy uniosła
głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.
- Zaraz?
-
Przypominam ci, że nie dalej jak wczoraj o niczym
innym nie marzyłaś - zaśmiał się głośno.
-
To było naprawdę wczoraj? - zdziwiła się,
ponie
waż czas niemiłosiernie jej się wydłużył. Miała
wrażenie, że zna Marka od zawsze. Ale, co ważniejsze,
wca
le nie miała ochoty wyjeżdżać!
- Zaledwie wczoraj -
powtórzył, przyglądając jej się
z zainteresowaniem.
-
Nie masz wrażenia, że czas stanął w miejscu? -
westchnęła. - Znamy się tylko dobę, a...
-
Znamy się o wiele dłużej, Annie - poprawił ją, a
ona spo
jrzała nań ponownie, czując bolesny ucisk w
sercu.
-
Och, Mark, naprawdę chciałabym wiedzieć...
- Czy to prawda? -
W jego lśniących oczach
malo
wała się niezachwiana pewność. - To prawda,
Annie.
Bała się, że go zrani, ale nie mogła przecież
oszu
kiwać samej siebie.
-
Wiem, że jesteś tego pewien - powiedziała miękko
– ale
ja, choćbym nawet chciała, nie mogę w to
uwie
rzyć. Po prostu nie mogę. Jakaś racjonalna część
mnie broni się przed uznaniem tego za prawdę.
Twarz Marka pozostawała nieporuszona.
-
To już nie ma znaczenia, Annie - odezwał się po
chwili.
-
Uprowadziłem cię tutaj, ponieważ chciałem cię
prze
konać, że już kiedyś się poznaliśmy... Żywiłem
przeko
nanie, że mi się to uda oraz że jest to bardzo
ważne. Doszedłem jednak do wniosku, że to już nie ma
zna
czenia. Ważne, co dzieje się teraz między nami.
Jeśli kiedyś żyliśmy i teraz tego nie pamiętamy, to
wido
cznie tak miało być... Gdybyśmy pamiętali, być
może trudniej byłoby zacząć wszystko od nowa... A
może ty masz rację? Może rzeczywiście jestem ofiarą
własnej wybujałej wyobraźni i obsesji mającej źródło
w dzie
ciństwie, kto wie? - Wzruszył niedbale
ramionami. -
To wszystko nie ma już znaczenia.
Pochyliła się niespodziewanie i pocałowała go
delikatnie w usta.
-
Lepiej się pospieszmy - powiedział, odrywając się
od niej
z wyraźnym ociąganiem. - O pierwszej masz
umówiony lunch z szefem francuskiej wytwórni
płytowej oraz jego współpracownikami, a później
pozujesz fotografom zaproszonym do hotelu.
-
Szybko wyśliznął się z łóżka, włożył szlafrok w
czarno-
złote pasy i przewiązał go paskiem w talii.
Annie wstrzymała oddech ze zdumienia.
- O czym ty mówisz? -
wyjąkała wreszcie. - Nie
pa
miętam, żebym miała na dziś ustalone jakieś
służbowe spotkania. A jeśli nawet, skąd o tym wiesz?!
Francuska wytwórnia płytowa ma swego menedżera
do spraw kontaktu z mediami -
powiedział jakby od
niechcenia, idąc do łazienki. - To on ustalił twoje
spo
tkanie z prasą przed koncertem. Widziałem
harmonogram twych z
ajęć wysłany do dziennikarzy. -
Uśmiechnął się do niej przez ramię i zamknął za sobą
drzwi.
Kimże on jest? - rozmyślała, idąc do swojej sypialni.
Co jeszcze przed nią zataił? Od pierwszej chwili, gdy
się poznali, zdawała sobie sprawę, że musiał mieć
ja
kieś specjalne dojścia, skoro zdobył tyle informacji
na temat jej prywatnego życia. Powiedział, że nie jest
dziennikarzem, ale powoli nabierała pewności, że
mu
siał pracować w mediach...
Wzięła prysznic i ubrała się w jeden z zestawów
przygoto
wanych specjalnie na spotkanie z prasą. W
przeciwieństwie do innych modnych piosenkarek
nig
dy nie przywdziewała błyszczących sukien. Na
scenę wychodziła w dżinsach, zazwyczaj czarnych,
często boso lub w starych tenisówkach oraz w ob-
cisłych czarnych podkoszulkach. Taki styl wymyślił
dla niej Philip.
Na początku kariery kupowała ubrania w zwykłych
domach towarowych, teraz jednak Phil nalegał, by
no
siła stroje specjalnie dla niej zaprojektowane przez
awangardowego londyńskiego kreatora. W gruncie
rzeczy poza metką i ceną niewiele różniły się od
tam
tych. Projektant zyskał jednak sławę i zbił fortunę,
sprzedając młodzieży popularne wersje tych strojów.
Annie włożyła dziś krótki, czarny podkoszulek - tak
krótki, że przy każdym ruchu odsłaniał jej pępek, oraz
czarne dżinsy ciasno opinające biodra. Dzień jednak
był chłodny, zarzuciła więc na wierzch luźny biały
sweter, który zamierzała zdjąć przed samą konferencją
prasową.
-
Wyglądasz cudownie - powiedział Mark z
uśmiechem, gdy zeszła na dół i stanęła w drzwiach
kuchni.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom, ponieważ
Mark otwie
rał właśnie piekarnik i zdejmował z blachy
złociste rogaliki, których zapach rozchodził się
woko
ło.
-
Sam je upiekłeś? - spytała z niedowierzaniem,
zajmując miejsce przy stole.
-
Oczywiście, że potrafiłbym je upiec - pochwalił się
z du
mą. - Nauczyła mnie tego matka. Dziś jednak nie
miałem na to czasu. Te niestety pochodzą z
zamrażarki.
-
Smakują wyśmienicie - powiedziała Annie,
nad
gryzając miękkie, maślane ciasto. - Och, przez
chwilę zapomniałam, że nie powinnam ich jeść. -
Zrobiła żałosną minę. - Z pewnością maj ą mnóstwo
kalorii... Ale nie potrafię się powstrzymać. Francuzi
mają najwspanialszą kuchnię na świecie.
-
Przez skromność nie zaprzeczę - zażartował.
Sie
dział na wprost niej, sączył swój sok i uśmiechał się
szeroko. - Opowiedz mi o swoim ojcu -
poprosił. - Jak
się czuł, mieszkając w Anglii? Czy kiedykolwiek
my
ślał o powrocie w rodzinne strony? Był takim
prawdziwym Francuzem, wiesz?
-
Może w młodości myślał o powrocie do Francji... -
zasta
nawiała się na głos. - Nie wiem... Od kiedy go
pamiętam, był już mocno osadzony w Anglii, miał tam
do
brą pracę, przyjaciół, a przede wszystkim rodzinę.
-
Masz rację, gdy człowiek się ożeni, staje się
bar
dziej ostrożny w swych poczynaniach, bardziej
przy
wiązany do miejsca.
Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie.
-
Nigdy nie byłeś żonaty?
-
Nigdy nie poznałem kobiety, z którą chciałbym się
ożenić.
-
Ale przecież musiałeś przeżywać jakieś... jakieś
roman
se... Ile właściwie masz lat?
- Och,
mówiłem ci to już wczoraj, nie pamiętasz? -
Po
patrzył na nią z lekkim wyzwaniem. - Skończyłem
trzydzieści cztery, jestem więc od ciebie o całe
dzie
więć lat starszy, Annie. Owszem, spotykałem się z
ko
bietami, ale nigdy nie było to nic poważnego ani z
moje
j, ani z ich strony. Można kogoś lubić, można
kogoś pociągać, ale to nie to samo co miłość.
- Niewiele o tym wiem... -
Umilkła na chwilę i
nala
ła kawy do pustych już filiżanek. - Nie
przeżywałam żadnych miłosnych historii. Jeśli nawet
ktoś mi się podobał, Philip pilnował, żeby sprawy nie
posunęły się zbyt daleko.
-
Widzę, że on naprawdę kontroluje każdy twój ruch
- burk
nął z ironią Mark.
-
Gdy się poznaliśmy, byłam bardzo młoda -
obru
szyła się.
-
Philip uznał, że powinien mnie chronić. Zatrudnił
Dianę, żeby ze mną mieszkała i wszędzie mi
towarzy
szyła. Philip dobrze znał świat muzyki
rozrywkowej i zdawał sobie sprawę, co może się
przytrafić naiwnej nastolatce, która osiągnie sukces,
nie mając żadnego życiowego doświadczenia... Całe
życie pracował w tym biznesie i napatrzył się na
młodych gwiazdorów, którzy nadużywali alkoholu,
narkotyków albo zmarli na AIDS. Za wszelką cenę
chciał uchronić mnie od tych zagrożeń i, choć nieraz
się buntowałam, teraz jestem mu stokrotnie wdzięczna
za wszystko...
Głos jej zamarł, jakby nagle straciła
ochotę do zwierzeń.
Mark patrzył na nią przenikliwie spod zmrużonych
powiek.
-
Byłaś w nim trochę zakochana, prawda? - spytał
głucho.
-
Podobał mi się, to fakt. - Zarumieniła się lekko. -
Myślę, że zastępował mi ojca. Zawsze ojca kochałam
bardziej niż matkę i ogromnie mi go brakowało. Phil
był opiekuńczy i taki... ojcowski. Tego właśnie
potrze
bowałam. Moja matka szybko wyszła powtórnie
za mąż. Miałam jej to za złe i nie znosiłam ojczyma.
Zresztą z wzajemnością. Często się kłóciliśmy, a gdy
nie znaj
dował innych argumentów, bił mnie... -
Skrzy
wiła boleśnie twarz. - Gwoli sprawiedliwości
muszę dodać, że byłam nieznośną nastolatką.
Potrafiłam mu zawsze dokuczyć... Właściwie sama go
prowokowa
łam.
-
Miałaś niezbyt wesołe dzieciństwo - zauważył
Mark z po
sępną miną.
- Bardzo ponure -
odparła. - Po śmierci ojca cały
mój świat legł w gruzach.
-
Aż do chwili, gdy poznałaś Philipa?
-
Owszem, spotkałam Philipa we właściwym
momencie. Gdy
by nie on, Bóg jeden wie, co mogłoby
mi się przydarzyć! Pewnie uciekłabym z domu i
skończyła na ulicy... Na samą myśl o tym przechodzą
mnie ciarki.
-
W takim razie nie będę zazdrosny o Phila -
powie
dział, podnosząc jej rękę do ust.
- Nie masz najmniejszego powodu. -
Posłała mu
słodki, kobiecy uśmiech.
Mark zerk
nął na kuchenny zegar i wzdychając, z
żalem powiedział:
-
Niestety, musimy już wyjeżdżać. Idź na górę i
spakuj rze
czy, Annie. Ja tymczasem posprzątam.
Szła na górę wolno, noga za nogą, jak dziecko, które
buntuje się przeciw woli rodziców.
Och, nie chciała wracać do Paryża! Nie chciała
wra
cać do zamętu dnia codziennego, ciężkiej pracy,
prób, koncertów, usta
wicznych podróży i prasowych
wywia
dów. Przebywając na odludziu, straciła poczucie
czasu, jakby znalazła się nagle na innej planecie. Tak
wiele wydarzy
ło się w ciągu ostatniej doby, że patrzyła
teraz na swe życie całkiem innymi oczami. Miała wra-
żenie, że widzi wszystko w innych barwach i
kszta
łtach.
-
Jesteś gotowa, Annie? - dobiegł ją z dołu głos
Marka.
Po chwili spotkali się na podeście, skąd Mark zabrał jej
wa
lizki i zaniósł do samochodu.
-
Chcesz jechać z tyłu... w zupełnym odosobnieniu,
czy też zaryzykujesz i usiądziesz ze mną z przodu? -
zażartował.
Usiadła z przodu. Gdy już odjeżdżali, raz jeszcze
odwróciła się za siebie i boleśnie westchnęła. Nie
pa
trząc na nią, Mark powiedział:
- Wrócisz tu.
-
Widzę, że potrafisz odczytywać przyszłość równie
tramie jak przeszłość - zadrwiła.
-
Mam nadzieję - uśmiechnął się, a w jego czarnych
oczach zajaśniały figlarne błyski.
Policzki Annie nagle zapłonęły, zdała sobie bowiem
sprawę, że gdzieś w głębi serca podświadomie liczy na
wspólną przyszłość z Markiem... A przecież tak wiele
było przeciwko nim. Jej uczucie było świeżej daty i
mogło okazać się nietrwałe, a jego obsesja na jej
punk
cie mogła zniknąć jak sen w zetknięciu z rze-
czywistością. Poza tym ze względu na jej karierę
cze
kały ich długie okresy rozłąki, podczas których
wszystko mogło się zdarzyć. Lękała się zbytniego
optymizmu... A jednak na
dzieja tliła się w jej sercu jak
dalekie światełko w ciemnym tunelu. I pragnęła tę
na
dzieję pielęgnować. Była tak bardzo szczęśliwa,
szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Za każdym
razem, gdy zer
kała w bok, widziała Marka siedzącego
za kie
rownicą, jego profil jak wyrzeźbiony dłutem
artysty, smagłą skórę pokrywającą surowe rysy
skupionej twa
rzy, miękką linię warg... I za każdym
razem od nowa ulegała fascynacji - chciała śmiać się w
głos, a krew jak szampan musowała jej w żyłach.
Czuła, że mogłaby pofrunąć, gdyby rozpostarła
ramiona...
-
Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosiła. -
Czy zi
my w Jurze bywają mroźne?
- Och, tak! -
ożywił się. - Czasami śnieg zasypywał
nas na całe tygodnie. Gdy byłem chłopcem, kochałem
zimy. Wszyscy je kochaliśmy. Jeździło się na łyżwach,
na nartach i sankach... Ciągle chodziliśmy z kolegami
potłuczeni, posiniaczeni i często łamaliśmy kończyny.
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego nasi rodzice
narzekali na śnieg; myślałem, że chcą nam popsuć
za
bawę.
-
Twoja matka pewnie stale martwiła się o ciebie...
-
Nawet bardzo. Była niezwykle rodzinna i całym jej
światem był dom. Większość dnia sprzątała, gotowała i
pracowała w ogrodzie. Uwielbiała ogrodnictwo. Ale
nie hodowała wielu kwiatów, wolała warzywa. Była
bardzo praktyczną kobietą. Za domem miała mały
ogródek ziołowy i sad. Nawet w zimie rzadko
kupowa
ła coś na targu. Chyba bardzo mnie kochała...
Gdy tyl
ko miała czas, a ja kręciłem się w pobliżu,
zawsze mnie przy
tuliła do siebie, pogłaskała... Ale
przeważnie bawiłem się z kolegami, grałem w rugby,
biłem się i wspinałem na drzewa.
Annie
nie spostrzegła upływu czasu, zasłuchana w
opowieść Marka o jego dzieciństwie i rodzinie. Oczom
jej wyobraźni ukazywał się sielski i romantyczny obraz
życia w górach i dolinach Jury. Zapragnęła zobaczyć to
urzekające miejsce tak gorąco, jakby było jej własnym
domem...
Nagle ujrzawszy drogowskaz, zdała sobie sprawę, że
wkrótce dojadą do Paryża, i jakiś nieokreślony
niepo
kój ogarnął jej umysł i ciało. Mark twierdził, że
nikt nie b
ędzie jej szukać, ale zaczynała w to
powątpiewać. A jeśli Phil i Di zadzwonili do hotelu i
dowiedzieli się, że tam nie dojechała? Na pewno nie
uwierzyli w wer
sję o zatrzymaniu się u przyjaciół.
Och, z pew
nością wpadli w panikę i zawiadomili
policję! Co będzie, jeśli teraz na nich czekają i
zaaresztują Marka? Rzuciła mu ukradkiem zakłopotane
spojrzenie.
- Mark -
odezwała się niepewnie - być może
powi
nieneś mnie zostawić gdzieś po drodze... Mogę
wziąć taksówkę do hotelu.
Popatrzył na nią ciepło, rozbawionymi oczami.
-
Dlaczego miałbym tak głupio się zachować?
-
Policja może się kręcić po hotelu!
W odpowiedzi tylko się roześmiał.
- Mark! -
podjęła zdenerwowanym głosem, ale on
wyciągnął rękę i poklepał ją pieszczotliwie po kolanie.
Przestań się zamartwiać. Przecież ci powiedziałem,
że wszyscy uwierzyli w moją wersję.
- Mieszkasz w Pa
ryżu? - spytała, gdy przeciskali się
przez za
tłoczone miejskie ulice.
-
Przez cały tydzień. Dopiero w piątek wieczorem
wyjeżdżam na wieś.
-
A więc wracamy z twojej wiejskiej posiadłości? -
spytała z oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. Dotąd
była pewna, że wynajął ten dom na kilka dni.
- Tak -
przyznał. - Spędzam tam weekendy i urlopy.
Wolę życie na wsi, na łonie przyrody. Niestety, praca
zmusza mnie do częstego przebywania w mieście.
-
Nie powiedziałeś mi dotąd, czym się zajmujesz -
poskar
żyła się.
- Powi
em ci później. - Zwolnił i po chwili zatrzymał
samo
chód przed okazałym hotelem.
Portier ubrany w liberię pospieszył ich przywitać.
Otworzył drzwi i pomógł Annie wysiąść.
Mark rzucił mu kluczyki i odezwał się po francusku:
- Witaj, Jean-
Pierre! Bądź tak uprzejmy, zaparkuj
mój samo
chód i dopilnuj, by bagaż panny Dumont
wniesiono do jej apartamentu.
-
Bień sur, monsieur Pascal - odrzekł portier z
uśmiechem.
Annie doznała szoku. Portier przywitał Marka jak
dobrego
znajomego! Dopiero po chwili dotarło do niej,
że już gdzieś słyszała nazwisko Pascal... Tak, padało
ono ostatnio dość często w rozmowach Philipa z
Dianą. Mark Pascal był dyrektorem generalnym
francuskiej wytwórni płytowej... A więc przyjechała do
Paryża, aby zjeść lunch z Markiem!
ROZDZIAŁ ÓSMY
-
Nie powiedziałem ci, ponieważ chciałem pokonać
wszystkie normalne bariery -
usprawiedliwiał się, gdy
znów byli sami w jej eleganckim apartamencie na
naj
wyższym piętrze hotelu.
-
Trzeba przyznać, że poszło ci świetnie! -
powie
działa z wyrzutem, posyłając mu niechętne
spojrzenie.
-
Gdybyś od początku znała prawdę i czuła się
ca
łkiem bezpiecznie, nigdy byś mnie nie dopuściła do
słowa. - Westchnął głęboko. - Śmiałabyś się ze mnie,
uważając, że to znakomity kawał. A ja chciałem, żebyś
dokładnie wysłuchała mojej historii i dlatego musiałem
wywołać w tobie szok, doprowadzić twój umysł do
stanu najwyższego skupienia.
- Nieprawda! -
zaperzyła się. - Raczej chciałeś
po
zbawić mnie kontroli nad swym własnym umysłem!
- Nie masz racji, Annie. -
Uśmiechnął się ciepło. -
Nie było innego sposobu dotarcia do twego serca. Nie
wiedziałem, czy cokolwiek pamiętasz ze swego
prze
szłego życia, ale wyglądałaś dokładnie tak jak
twoja babka, jak kobieta, o której śniłem od lat... Gdy
po raz pierw
szy zobaczyłem twoje zdjęcie, serce mi
niemal przesta
ło bić.
Jej własne serce ścisnęło się teraz gwałtownie pod
wpływem spojrzenia i czułej tonacji w głosie Marka.
-Uwierz mi -
ciągnął - że przez długi czas
zastana
wiałem się, czy kobieta ze snu nie jest li tylko
wytworem mojej wy
obraźni. Nigdy przecież nie
widziałem zdjęcia twojej babki. Nie mogłem być
pewien, czy An
na, o której śniłem, była tą samą Anną
Dumont, która mieszkała kiedyś w mojej wiosce.
Pytałem ludzi, starałem się to sprawdzić na różne
sposoby, ale nikt jej zbyt dobrze nie pamiętał. I na
pewno nikt mi nie powie
dział, że miała coś wspólnego
z lotnikiem, którego grób znajdował się na
miejscowym cmentarzu. Dopie
ro gdy zobaczyłem
twoje zdjęcie, gdy dowiedziałem się, że nosisz to samo
nazwisko... Cóż, zacząłem wówczas zastanawiać się,
czy mogłabyś być jej wnuczką. Wiedziałem, że Anna
wyemigrowała po wojnie do Anglii. Gdy odkryłem, że
twoim ojcem był Pierre Dumont, wiedziałem już, kim
jesteś. Oczywiście, podobieństwo rodzinne nie oznacza
je
szcze, że jesteś wcieleniem tamtej kobiety...
-
Właśnie, nie oznacza - wtrąciła pospiesznie. -
Cie
szę się, że przynajmniej zdajesz sobie z tego
sprawę, Mark.
- Nie jestem szalony, Annie -
rzekł poważnie. -
Sta
ram się myśleć tak samo rozsądnie jak ty...
Pa
miętasz słowa Szekspira? Powiedział coś w tym
sensie: „Wi
ęcej jest takich rzeczy na niebie i ziemi,
Horacy, niż śniło się waszym filozofom". I choć
wydaje się to nieprawdopodobne, wszystko jest
możliwe. Gdy zrozumiałem, że jestem wcieleniem tego
Anglika, zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie
miałaby żyć kobieta, którą on niegdyś kochał.
Musiałem tylko ją odnaleźć. Gdy więc zobaczyłem
twoje zdjęcie, zapragnąłem przekonać się, czy... -
Urwał, a jego usta wykrzywił sardoniczny grymas. -
Przypuszczam, że w głębi serca żywiłem nadzieję, że
miewasz takie same sny jak ja...
-
Ale ja nie miewałam takich snów - powiedziała
ostro, co
raz bardziej zła, że udało mu się wystraszyć ją
niemal na śmierć, podczas gdy całe to „porwanie" było
uzgodnione z a
gencją Philipa i miało stanowić dla niej
niespodziankę zaraz po przyjeździe do Paryża.
Niespo
dzianka! Długo nie zapomni tej niespodzianki!
-
Ale teraz już masz - wtrącił cicho, a ona rzuciła mu
pełne irytacji spojrzenie.
-
Dlaczego nie chcesz przyznać, że mnie
zahipnoty
zowałeś? - podniosła głos. - To, co śniło mi
s
ię u ciebie w domu..- Och, to wszystko sam
wtłoczyłeś mi do głowy!
- To nieprawda! -
przerwał jej gwałtownie.
-
Nie wierzę ci! Nie wierzę ani jednemu twemu
słowu! Już raz udało ci się wystrychnąć mnie na dudka,
organi
zując to rzekome porwanie!
- Hipnoza b
yłaby z mej strony działaniem
bezsensownym -
powiedział tonem głębokiej irytacji. -
Pra
gnąłem dowiedzieć się, czy jesteś tą kobietą, którą
kie
dyś kochałem, zabrałem cię więc na wieś, abyś
znala
zła się w warunkach, które mogłyby pobudzić
wspo
mnienia, być może utajone w głębokich pokła-
dach twej podświadomości. Dlaczego, na Boga,
mia
łbym sam
siebie oszukiwać?
-
Przyznałeś przecież, że bardzo pragnąłeś, bym
uwierzy
ła, że jestem wcieleniem swej babki! Miałeś
wręcz na tym punkcie obsesję. Zrobiłbyś wszystko,
bym
uwierzyła, a tym samym po
twierdziła twoją koncepcję.
-
Mylisz się, Annie. Chciałem, abyś nią była
na
prawdę.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem; zielone oczy
Annie
płonęły oskarżeniem, oczy Marka zaś były
uparte i nieprzeniknione.
-
A gdybym nią była w istocie? - spytała. - Co
wtedy? Pew
nie przestałbyś się mną interesować...
Telefon przerwał rozmowę w najmniej pożądanym
momen
cie. Ostry dzwonek przeciął powietrze jak nóż.
Mark, złorzecząc pod nosem, odwrócił się i
energicz
nie podniósł słuchawkę.
-
Słucham? - burknął do aparatu.
Annie cała się trzęsła. Nie mogła jeszcze dojść do
siebie, po
odkryciu, kim Mark był naprawdę i jaką z
niej zrobił idiotkę. Nawet nie pamiętała, kiedy po raz
ostatni była tak wściekła.
Rozglądała się właśnie po wytwornie urządzonym
wnętrzu, aby odwrócić natrętne myśli, gdy Mark
rap
townie rzucił słuchawkę. Zwróciła ku niemu
zdziwioną twarz.
-
Musimy zejść na dół - zakomunikował. - Ludzie z
mojej wytwórni czekają już na nas w barze. Chcemy
spokojnie zjeść lunch, nim będziesz musiała stanąć
przed kamerami.
-
Zjedź na dół sam. Muszę poprawić makijaż.
- Poczekam. -
Spojrzał na zegarek. - Masz pięć
minut, An
nie, więc pospiesz się!
Zaciskając zęby, pomaszerowała do łazienki,
świadoma, że Mark ją obserwuje i wściekła zarówno
na niego, jak
i na siebie. Szczerze wątpiła teraz, czy
rze
czywiście czuje do niego taki pociąg. Zaplanował to
zbyt do
kładnie, ukartował, zrobił ogromny wysiłek, by
ją oszukać! Sam przecież przyznał, że chciał wywołać
szok, uczynić jej umysł podatnym na swoje słowa...
Właściwie, jak daleko zamierzał się posunąć?
Wyobraźnia zaczęła podsuwać jej niestworzone
po
mysły - od mącących rozum narkotyków, poprzez
rozmaite oddziaływania na podświadomość, aż po
sa
mą hipnozę.
Och, to czyste szaleństwo! - powtarzała w duchu,
rozczesu
jąc długie, jedwabiste włosy i związując je w
węzeł na karku. Wszystkie pomysły, które
przychodzi
ły jej do głowy wydawały się zbyt
nieprawdopo
dobne, aby mogły być prawdziwe.
Jak więc wytłumaczyć niesamowity pociąg, który do
niego poczuła niemal od pierwszego wejrzenia? Nigdy
w życiu nic podobnego jej się nie przytrafiło. To
praw
da, że nie spotykała się w przeszłości z wieloma
mężczyznami, ale przecież poznała ich mnóstwo
pod
czas tras koncertowych i nagrań. Nikt nigdy nie
wy
warł na niej tak piorunującego wrażenia.
Nikt oprócz Marka. Od pierwszej chwili, gdy go
po
znała - gdy w milczeniu wiózł ją z lotniska - czuła
do niego silny fizyczny pociąg. Pamiętała, że
wpatry
wała się wówczas w jego kształtną ciemną
głowę i szerokie ramiona jak urzeczona, i była
przeko
nana, że widzi najprzystojniejszego mężczyznę
na świecie.
A później całkiem straciła dlań głowę...
Spojrzawszy w lustro zauważyła, że krwisty
rumie
niec oblał jej twarz na wspomnienie nocy, a
raczej po
ranka, kiedy się kochali. Jak mogła do tego
dopuścić? W dodatku trudno go było oskarżyć o
zastosowanie przymusu... Po prostu zapragnęła tego
mężczyzny. Wstrzymała oddech z wrażenia, gdy
zrozumiała, że pragnie go nadal... Jak to się mogło
stać? Nie należała do kobiet, które potrafią oszaleć na
punkcie nieznajom
ego mężczyzny i gotowe są pójść z
nim do łóżka po kilku godzinach znajomości.
Nie rozumiała, jak Mark tego dokonał i pomyślała,
że gdyby żyli w innych czasach, posądziłaby go o
rzu
cenie na nią uroku!
Nałożyła srebrnozielony cień na powieki, pociągnęła
ust
a czerwoną, błyszczącą szminką i przechyliwszy
głowę, przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Na
ra
zie musiało wystarczyć. Na pewno jeszcze znajdzie
okazję, by poprawić makijaż przed konferencją
praso
wą.
Gdy wyszła z łazienki, Mark nerwowo przemierzał
pokój.
-
Nareszcie jesteś! - Odwrócił się do niej na pięcie z
ponurym wyrazem twarzy. -
Zaczynałem się już
zasta
nawiać, czy nie zamierzasz spędzić w łazience
reszty dnia.
Annie zdjęła biały sweter, pozostając w kusej
bluzeczce, specjalnie wybranej przez Philipa na
pierwsze spotkanie z paryskimi reporterami, a która
odsłaniała kokieteryjnie pępek i znaczną część dekoltu.
Mark spod zmrużonych powiek mierzył ją taksującym
spojrzeniem.
-
Czy w tym stroju masz zamiar wystąpić? -
Prześliznął się pełnym dezaprobaty wzrokiem po
głęboko wyciętym dekolcie, odsłaniającym niemal
połowę piersi.
-
Oczywiście! - Popatrzyła na niego wyzywająco. -
Nie po
doba ci się? Koledzy z zespołu uważają, że jest
bardzo seksy.
-
Nie wątpię - uciął krótko i zmarszczywszy brwi
spojrzał na zegarek. - Nie ma już czasu na
przebieranie. Pozwolisz jed
nak, że później przejrzę
twoją garderobę. Może o tym nie wiesz, ale
reklamowa
liśmy cię tutaj jako skromną i pełną
ekspresji pieśniarkę ulicy. Nigdy nie byłaś
uosobieniem seksu.
-
Nie byłam, ale zamierzam zostać w niedalekiej
przyszłości - powiedziała agresywnie.
W oczach Marka pojawiły się złośliwe błyski.
- Doprawdy? Jeszcze o tym porozmawiamy. -
Otwo
rzył z rozmachem drzwi i gestem zaprosił ją do
wyj
ścia. – Chodźmy już. Jesteśmy wystarczająco
s
późnieni.
Miała przewrotną ochotę trochę się z nim podrażnić.
Nie spo
glądając nań ani razu, przeszła obok powolnym
krokiem, przy
oblekając maskę niewzruszonej powagi i
kamiennego spokoju. Czu
ła na sobie jego wzrok.
Stanowili parę dosyć ekscentryczną. Ona -
niezwykle sekso
wna w swej czarnej opiętej bluzeczce i
w
ąskich czarnych spodniach, on zaś bardzo oficjalny i
wytworny w eleganckim ciemnym garniturze, koszuli
w bladoniebieskie paski oraz granatowym krawacie.
Annie, nerwowo zerkając w lustro, pomyślała, że
oto jedzie windą z chłodnym, dystyngowanym
nieznajomym -
i wprost nie mogła dać wiary, że
jeszcze wczoraj była powierniczką jego
najintymniejszych se
kretów. Czy ktoś mógłby
podejrzewać, że Mark, który wyglądał teraz jak
przystało na energicznego i dynamicznego biznesmena,
w głębi duszy wierzy w reinkarnację, przywiązuje
wagę do snów i ma tak bardzo złożoną, wrażliwą
osobowość?
Jeśli dzisiaj spotkaliby się po raz pierwszy, z
pewno
ścią zrobiłby na niej niezatarte wrażenie, ale nie
do
wiedziałaby się, jaki jest naprawdę... Musiała
niechętnie przyznać, że dokonując tego szalonego
porwania, w pewnym sensie postąpił rozsądnie. Ani
dziś, ani jutro nie byliby sami... Wszystkie następne
dni miała szczelnie wypełnione spotkaniami z prasą i
nie ko
ńczącymi się próbami przed koncertem. A
potem... po
tem udałaby się w dalszą trasę. Nie było
najmniejszej szansy, by ich związek wyszedł poza
konwencjonalną znajomość.
Gdy wysiedli z windy w hotelowym foyer, kilka
osób ją rozpoznało. Usłyszała szmer głosów, potem
głośne okrzyki. Ludzie przyglądali jej się ciekawie i,
nim zdążyła się spostrzec, otoczył ją wianuszek
wielbicieli.
- O jej! -
jęknęła bezradnie, jak na złość nie mogąc
przypo
mnieć sobie ani jednego stosownego wyrażenia
po francusku.
-
Co się dzieje? Panna Dumont nie ma teraz czasu. -
Mark energicznie utorował jej drogę. - Chodźmy! -
po
naglił, a potem objął ją wpół i pociągnął za sobą do
hotelowej restauracji. - An
ton, ścigają nas - zwrócił się
do kelnera. -
Postaraj się ich zatrzymać!
-
Bień sur, monsieur Pascal - kelner uśmiechnął się
uspoka
jająco i zagrodził drzwi wścibskim gapiom.
Mark poprowadził Annie do dużego stołu, przy
którym cze
kało już na nich z pół tuzina osób. Annie,
lekko zarumieniona, przywitała się z wdziękiem, ale w
głębi duszy marzyła o powrocie do swego apartamentu.
Ta
kie spotkania zawsze ją żenowały, i zastanawiała
się, czy kiedykolwiek przywyknie do swej popu-
larności. W gruncie rzeczy była nieśmiała i lękała się,
że swą osobą rozczaruje towarzystwo. Być może
spodziewano się poznać gwiazdę świecącą
nieziemskim blaskiem -
tymczasem ona była bardzo
zwyczajną, filigranową dziewczyną z długimi czar-
nymi włosami i zielonymi oczami o trochę smutnym
wyra
zie twarzy. Posiadała tylko jedną prawdziwie
niezwykłą cechę: głos. Potrafiła śpiewać. Głos był
jedynym darem, jakim obda
rzyła ją Opatrzność.
- Oto nasza Annie Dumont -
powiedział swobodnie
Mark,
obejmując ją władczo ramieniem.
A potem kolejno przedstawiał jej swoich
współpracowników.
-
To jest Raoul, szef działu artystycznego.
Annie podała rękę niskiemu młodemu mężczyźnie,
kierującemu działem, który uchodził za najważniejszy
w każdej wytwórni płytowej. Raoul przypominał
Na
poleona z czasów młodości. Miał smagłą cerę, twarz
nieco zbyt pełną, lecz o mocno wysuniętym podbródku
i krucze włosy uczesane z grzywką. Zauważyła także,
że miał na sobie ekstrawagancki strój - zapewne z
awangardowej kolekcji Jean Paul Gaultiera.
-
A ta urocza dwójka, to nasi najlepsi łowcy
talentów - ob
jaśniał dalej Mark. - Simone i Gerard.
Wyglądali jeszcze młodziej niż Raoul; dziewczyna,
o cie
mnych włosach zaczesanych w koński ogon, nie
mo
gła mieć więcej jak dwadzieścia dwa lata. Chłopak
był chudy, poważny, również ciemnooki i
ciemnowłosy. Obydwoje ubrani byli w czarne spodnie,
czarne ko
szule i różowe krawaty. Wyglądali jak
bliźniaki.
-
Złowiliście ostatnio jakiś talent? - zażartowała
Annie.
Spojrzeli na siebie i jednocześnie wzruszyli
ramionami, jak marionetki poruszane tym samym
sznurkiem.
-
Każdego tygodnia przesłuchujemy wielu
wykonawców -
odezwała się Simone.
- Ale b
ardzo rzadko trafiamy na kogoś naprawdę
oryginalnego -
dopowiedział Gerard.
Sama najlepiej wiesz, jak to jest -
wtrąciła Simone.
-
Trudno się przebić w tym biznesie - zawyrokował
Gerard.
Annie zastanawiała się z rozbawieniem, czy zawsze tak
samo
się poruszają i mówią jednym głosem. Prędko
jednak doszła do wniosku, że była to ich wystudiowana
poza.
-
Ja miałam dużo szczęścia - powiedziała.
- To prawda - przyznali chórem po angielsku.
- A to jest Francine -
powiedział Mark, kierując
spojrzenie
ku młodej blondynce. - Odpowiada za
okładki twoich francuskich płyt, więc jeśli miałabyś
jakieś zastrzeżenia, możesz się do niej zwracać.
Wysoka, długonoga blondynka uśmiechnęła się, ale
jej nie
bieskie oczy miały lodowaty wyraz.
-
Mam nadzieję, że nie będziesz miała żadnych
za
strzeżeń - powiedziała tonem przestrogi.
-
Ależ skądże! - zapewniła pospiesznie Annie. -
Francuskie okładki są fascynujące.
Francine natychmiast złagodniała.
-
Dziękuję. Też tak uważamy. Właśnie widziałam
twój nowy znak graficzny i doprawdy jestem nim
zachwycona. –
Spojrzała na gruby folder leżący przed
ni
ą na stole. - Myślę, że wygląda wspaniale,
szczególnie na czarnym tle.
Okładka folderu była czarna; na tym tle świeciła
srebrzystym blaskiem para skośnych oczu, podobnych
do oczu kota, okolonych
firanką gęstych, czarnych
rzęs.
-
Gdy po raz pierwszy przedstawiono mi ten pomysł,
niezbyt mi się spodobał - wyznała Annie. - Ale mój
me
nedżer był zachwycony.
-
My też jesteśmy zachwyceni - podchwyciła
Francine.
Ostatnim gościem przy stole okazał się szef działu
reklamy. Louis był eleganckim, młodym mężczyzną,
który natychmiast zaczął Annie opowiadać o
plaka
tach, jakie przygotował na jej francuskie tournee.
Niebawem pojawił się kelner.
-
Czy możemy podać lunch? - spytał uprzejmie.
Mark skwapliwie przytaknął i zwrócił się do Annie z
wyjaśnieniem:
-
Zamówiłem już dania, żeby nie tracić czasu. Jeśli
coś nie będzie ci smakować, zamówimy następne.
Pyta
łem w Londynie, czy są potrawy, których nie
jadasz, ale nie potrafiono mi odpo
wiedzieć.
-
Jadam większość rzeczy - przyznała.
Na przystawkę podano pasztet z królika ze
śliwkami, ozdobiony plasterkami korniszonów,
pomidorów i wczesnej cebulki.
-
Wspaniały! - zachwycała się Annie.
-
Jemy to często w Jurze.
-
Stamtąd właśnie pochodzi Mark – wyjaśnił -
Raoul. - Z cze
go zresztą jest niezwykle dumny. Czy
byłaś kiedyś w Jurze, Annie?
Annie zaprzeczyła ruchem głowy, unikając
śledzących ją z ukosa oczu Marka, w których
błyszczały iskierki rozbawienia.
-
Też tam nie byłem - ciągnął Raoul. - I podobno
mam czego żałować. Sądząc ze słów Marka, Jura jest
przedsionkiem raju.
-
A ty skąd pochodzisz? - wtrąciła Annie.
-
Jestem rodowitym paryżaninem - oświadczył z nie
skry
waną dumą Raoul.
-
Musisz zrozumieć, Annie - wtrącił Mark z
przek
ąsem - że Francja dzieli się właściwie na dwa
kraje: Pa
ryż i całą resztę.
-
Można być paryżaninem albo Francuzem; nie są to
pojęcia równorzędne.
Raoul wybuchnął śmiechem.
-
Nie zapominaj, że przede wszystkim jesteśmy
kosmopoli
tami. Jadamy w Paryżu najlepsze francuskie
prowincjonalne potrawy.
- Takie jak poulet au vin jaune -
zaśmiał się Mark,
gdy kelner zmieniał im talerze, a podgrzewany wózek
wypełniony naczyniami zjedzeniem zbliżał się w ich
kierunku. - Nasze dzi
siejsze główne danie to również
specjalność Jury: kurczak duszony w złotym winie,
śmietanie i smardzach, które rosną w naszych
sosno
wych lasach i są najwspanialszymi grzybami na
świecie.
Raoul mrugnął do Annie porozumiewawczo, ona zaś
uśmiechnęła się z zadowoleniem, obserwując, jak
kel
ner nakłada jej na talerz porcję kurczaka z ryżem i
zielonym groszkiem.
-
Jeśli nie możesz pojechać do Jury - szepnął jej
Mark do ucha -
pomyślałem sobie, że podam ci Jurę na
talerzu.
Serce zabiło jej szybciej, ponieważ napotkała
wpa
trzone w siebie ciemne, intrygujące oczy. Było w
tym spojrzeniu coś żenująco intymnego...
Miała nadzieję, że nikt nie zwrócił uwagi na to
spoj
rzenie, ani na czułą nutę w jego głosie, gdy się do
niej odzywał. Całe też szczęście, że nie mogli widzieć,
co się dzieje pod stołem! Mark raz po raz dotykał
kola
nem jej kolana, przesuwał ręką po jej udzie albo
mu
skał palcami jej ramię...
Te niby mimowolne pieszczoty sprawiały jej wielką
przyje
mność, traciła nagle oddech, a serce tłukło jej się
w piersiach jak dziki ptak w klatce.
Nie wiedziała, co o tym sądzić, jak rozumieć jego
zachowane
. Czyżby czułym gestem starał się
przemó
wić do jej serca?
Potrzebowała czasu, aby przemyśleć sobie
wszystko... aby zro
zumieć samą siebie... Nie może już
jej bardziej popędzać! I tak wypadki toczyły się w
zawrotnym tempie...
Delikatnie odsunęła od niego kolano, odepchnęła
je
go rękę, ale jej zachowanie zdawało się Marka bawić.
Za
uważyła w jego oczach figlarne błyski.
Po lunchu Louis i Mark zaprowadzili ją na spotkanie
z repor
terami. Nie lubiła zwłaszcza sesji
fotograficz
nych, zawsze ją wyczerpywały, ponieważ
traktowano ją jak żywą lalkę, ustawiano w rozmaitych
pozycjach, proszono o uśmiech, o odwracanie głowy, o
spoglądanie to tu, to tam.
Gdy wreszcie wracała do swego apartamentu, na jej
twarzy malowała się niewysłowiona ulga. Mark
pozo
stał w saloniku, aby załatwić kilka rozmów
telefonicz
nych, ona zaś poszła prosto do sypialni,
położyła się na łóżku i przymknęła oczy.
Wydawało jej się, że minęło niecałe pięć minut, gdy
obudził ją natarczywy dzwonek do drzwi. Usłyszała
zdenerwowany głos Marka:
- Cicho, do licha... Och, to wy? Nie spodzie
wałem
się was tak szybko.
Po chwili dobiegł ją głos Philipa:
-
Jest zmęczona? Jeszcze nie zaczęliśmy i już jest
zmęczona? Och, mniejsza z tym... Witaj, Mark! Jak się
miewasz?
Chciałbym przedstawić ci moją żonę...
Diano, to jest Mark Pascal, dyrektor generalny
francuskiej wytwórni płytowej.
Annie aż potknęła się, biegnąc do drzwi, i wpadła do
salonu, akurat gdy Mark wprowadzał tam gości.
-
Nareszcie jesteś! - zawołał Philip. - O co chodzi z
tym
zmęczeniem? - Popatrzył na nią przeciągle.'- Mam
na
dzieję, że nie prowadziłaś zbyt intensywnego trybu
życia podczas naszej nieobecności - westchnął i
uca
łował ją w oba policzki, a potem wziął jej obie ręce
w swoje i przez chwilę jakby szacował niebieskimi
przenikliwymi oczami. -
No, cóż - rzekł wreszcie -ja-
koś inaczej wyglądasz... A może tylko mi się wydaje?
Wszystko w porządku?
- W jak najlepszym -
odrzekła z uśmiechem. -
Je
stem już dużą dziewczynką, Phil. Potrafię sobie sama
radzić. – Odwróciła się, aby uściskać Dianę. -
Cudow
nie, że was wreszcie widzę! Och, jak ślicznie
wyglądacie... Obydwoje tacy opaleni. Jak ci się żyje w
małżeńskim stanie, Di? - uśmiechnęła się serdecznie do
przy
jaciółki.
-
Jak do tej pory świetnie. - Wielkie oczy Diany
pe
łne były łagodnego ciepła. - Na szczęście on nie
chra
pie. A co u ciebie? Nie czułaś się samotnie po
mojej wyprowadzce? -
Mówiła swobodnym tonem,
Annie jednak dostrzegła w jej oczach cień niepokoju.
-
Z początku było mi trochę dziwnie - wyznała
szczerze
ale teraz podoba mi się moja samotność i
nieza
leżność. Przynajmniej nikt się ze mną nie spiera,
co mam ogl
ądać w telewizji - roześmiała się w głos. - I
nie muszę ściszać muzyki!
Diana roześmiała się również.
-
Przypuszczam, że wkrótce sąsiedzi zaczną się na
ciebie skarżyć.
-
Jak sądzicie - Philip zmarszczył brwi - czy w tym
hotelu można liczyć na porządną herbatę?
-
Herbatę? - spytał Mark z udawaną powagą. -
My
ślę, że Anglicy często się o nią dopraszają, ale,
wy
baczcie, nie jestem w stanie jej ocenić. - Podniósł
słuchawkę telefonu. - Zatem herbata. .. dla ilu osób?
Dwóch? A ty, Annie?
-
Też poproszę - skinęła głową.
Gdy Mark zajęty był rozmową, Diana szepnęła
Annie do ucha:
-
On jest niezwykle seksowny, nie uważasz? Czy
za
brał cię już do swojego wiejskiego domku?
Co, na Boga, miała jej odpowiedzieć?! Nerwowo
przełknęła ślinę.
- Bardzo... bardzo spokojne miejsce -
wyjąkała.
-
Czy on jest żonaty? - dopytywała się Diana, a gdy
Annie przecząco potrząsnęła głową, spojrzała na nią z
wyraźnym zaciekawieniem. - Kto jeszcze tam był?
Annie drgnęła nerwowo. Powinna się spodziewać
tego pyta
nia! I co teraz...? Mark, który odkładał
właśnie słuchawkę, zauważył niemą prośbę o ratunek i
szybko po
spieszył jej na odsiecz.
-
Czy Annie opowiadała ci o moich przyjaciołach?
Wszyscy
chcieli ją poznać, miałem więc duże
problemy z ograniczeniem
liczby gości. .
Diana zmarszczyła brwi.
-
Miała wypoczywać przed rozpoczęciem koncertów
- po
wiedziała z lekkim wyrzutem.
-
Dopilnowałem, by wypoczywała i osiągnęła jak
najlepszą formę. W końcu leży to w moim interesie.
Mam nadzieję, że w najbliższych dniach sprzedamy
mnó
stwo płyt i zbijemy fortunę. Annie już dziś budzi
ogromne zainteresowanie we Francji, a pod koniec
to
urnee z pewnością zostanie okrzyczana gwiazdą.
Diana, która już całkiem zapomniała o swym
pierwotnym pytaniu, zwróci
ła się z uśmiechem do
Annie:
Oczywiście, moja droga. I to nie tylko we Francji.
W całej Europie! — Objęła ją ramieniem i uściskała
mocno. - Prawda, kochanie?
Bądźmy dobrej myśli - odpowiedziała Annie
zdaw
kowo, ponieważ nieustannie myślała o Marku.
Ależ potrafił zamydlić oczy! Kłamał bez mrugnięcia
powie
ką. Jakim człowiekiem był naprawdę? Ile
prawdy było w tym, co jej naopowiadał?
Mark obserwował ją twardym, badawczym
spojrzeniem; zda
ła sobie sprawę, że usiłował odczytać
jej my
śli.
Przyjazd Philipa i Diany
wszystko odmienił. Teraz
znów będzie stale przebywać w ich towarzystwie, pod
ich czułą kuratelą - znów odnajdzie się w kręgu starych
przyjaciół - i to z pewnością oddali ją od Marka. Mark
musiał to zrozumieć i musiał się z tym pogodzić...
I nagle zdała sobie sprawę, że po dwudziestu
czterech godzi
nach spędzonych z Markiem zna siebie
le
piej niż kiedykolwiek w życiu. Po raz pierwszy miała
okazję zachowywać się swobodnie, nie musiała nikogo
udawać. Mogła być sobą! Przez długie lata zbyt ciężko
pracowała, by trawić czas na próżne rozmyślania o
sta
le powiększającej się różnicy między prawdziwą
naturą Annie Dumont, a maską, którą nałożyli jej na
twarz specjaliści od reklamy. Gdy miała siedemnaście
lat, odpowiadali za nią na pytania, wymyślając
odpowiedzi pasu
jące do narzuconego jej stylu. Annie
pod
dała się temu bez oporów. Nie miała Czasu
za
trzymać się w pół drogi i pomyśleć: Kim właściwie
jestem? Ja
kie mam poglądy? Co czuję naprawdę?
Otwierała tylko usta i powtarzała frazesy
przygotowane dla niej przez Phila
i Dianę. Nosiła
stro
je, które dla niej wybrali. Bywała w miejscach,
które oni uważali za stosowne... Ale przecież nigdy nie
miała pretensji, że się nią manipuluje! Była szczęśliwa,
że może ich zadowolić. Ostatecznie zawdzięczała im
tak wiele...
Jakie to
dziwne, że właśnie teraz, pod wpływem
ca
łkiem nieznajomego mężczyzny, obudziła się w niej
prawdziwa natura! Nagle poczuła w sobie nowe siły,
poczuła, że powinna sama kierować swym życiem.
Mark pomógł jej to sobie uświadomić. I co za ironia
losu -
podejmując pierwszą samodzielną decyzję,
po
stanowiła nigdy więcej nie pozwolić mu się do
siebie zbli
żyć.
Popatrzyła na niego dumnie, z błyskiem wyzwania
w zielo
nych oczach, i pozwoliła mu wyczytać z nich
bezgłośne przesłanie: Trzymaj się z dala ode mnie,
Mark. Ws
zystko skończone. Nie ufam ci i nie chcę cię
więcej widzieć.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Bilety na jej pierwszy paryski koncert zostały
błyskawicznie wysprzedane. Annie nawet nie
podejrzewa
ła, że cieszy się we Francji tak wielką
popularno
ścią. Domyślała się natomiast, że Mark i jego
specjali
ści od reklamy wykonali gigantyczną pracę, od
wielu miesi
ęcy podgrzewając atmosferę wokół jej
osoby za pomocą artykułów prasowych, programów
radiowych i telewizyjnych, olbrzymich plakatów
rozwieszonych w miejscach publicznych oraz
strumienia wywiadów, ja
kich udzielała rozmaitym
muzycznym czasopismom.
Od wielu tygodni jesteś obecna w mediach -
zakomuniko
wał z wyraźną dumą i satysfakcją Louis,
szef biura reklamy. -
Bilety na koncert zniknęły w
ciągu kilku dni od rozpoczęcia sprzedaży. Zobaczysz,
że zrobisz u nas furorę, chociaż Francja wcale nie jest
łatwym rynkiem dla zagranicznych wykonawców.
Mu
szę przyznać, że sam jestem zaskoczony sukcesem
kampanii reklamowej.
-
Dokonaliście prawdziwego cudu - pogratulowała
mu szczerze Annie.
-
Dzięki - ucieszył się z komplementu. - Będę ci
towarzy
szył na całej trasie, więc jeśli zaistnieją
jakie
kolwiek problemy, zwracaj się do mnie bez
wahania.
Annie wstała dziś o świcie, zjadła tylko lekkie
kon
tynentalne śniadanie i udała się na stadion, aby
odbyć próbę przed wieczornym koncertem.
Podium sceniczne było już prawie gotowe, choć tu i
ówdzie rozlegało się jeszcze stukanie młotków, a
mężczyźni w roboczych kombinezonach montowali
stalowe podpory podtrzymu
jące podłogę. Znane były
prze
cież wypadki, że scena zapadała się pod ciężarem
in
strumentów i licznego zespołu, a widzowie ulegali
panice. Pod
jęto więc dodatkowe środki ostrożności.
Pod sceną nadal pracowali elektrycy, podłączając
obwody, raz po raz któryś z nich pojawiał się na górze
i spraw
dzał mikrofony; dawały się wówczas słyszeć
charakterystyczne szumy i trzaski. Na scenie muzycy
ustawiali instrumenty; pianino elektryczne, perkusja i
potężne wzmacniacze zajmowały dużo miejsca.
Annie ze swoim zespołem, tancerze i chórzyści
za
częli powtarzać zaplanowane przez choreografa w
naj
drobniejszych szczegółach układy. Wszystko mieli
do
kładnie przećwiczone w londyńskim atelier, teraz
nale
żało tylko odtworzyć misterną kompozycję ruchów
i gestów na wielkiej scenie pod gołym niebem,
uważając, aby przy okazji nie potknąć się o kable i nie
spaść z podium.
Podczas trwania prób układów choreograficznych
sprawdzo
no jeszcze światła, ich działanie i
prawidłowość ustawienia.
- Istny dom wariatów, no nie? -
powiedział Brick,
uśmiechając się do Annie z entuzjazmem. - Uwielbiam
przygotowania do koncertu. Podniecenie przenika mnie
aż do czubków palców.
- Co takiego? -
spytała nieobecnym głosem,
obser
wując mijających ją w podskokach tancerzy.
-
Adrenalina, głuptasku!
- Och, ty nigdy nie miewasz tremy, Brick -
pozaz
drościła mu beztroskiej radości.
-
Przenigdy! Nie mogę po prostu doczekać się
wyj
ścia na scenę. A gdy wszystko się już rozpoczyna i
zaczy
nam walić w perkusję, jestem tak podniecony, że
mógłbym fruwać! Koncert na żywo, to jedyna okazja,
żeby pójść na całość i grać tak głośno i tak mocno, jak
się chce.
Annie prawie nie słuchała, pożerając wzrokiem
Marka, który rozmawiał właśnie z Philipem. Obaj
wpa
trywali się w potężne reflektory umieszczone nad
sce
ną i komenderowali pracą mężczyzny, który siedząc
na dźwigu, ustawiał je we właściwej pozycji.
Mark miał dziś na sobie czarny sweter i niebieskie
dżinsy. Dziwne, ale również w tak zwykłym stroju
wy
glądał elegancko i pociągająco zarazem.
Z trudem odwróciła wzrok; nie mogła pozwolić, by
zauważył, że mu się natarczywie przygląda. Przez
ostatnie kilka dni uda
wało jej się trzymać go na
dy
stans, tak jak sobie zaplanowała. Miała nadzieję, że
po dzisiejszym koncercie, gdy pojedzie w tra
sę
koncerto
wą, Mark pozostanie w Paryżu.
Poczuła się nagle bardzo zmęczona. Dobiegał końca
kolejny żmudny dzień.
-
Idź i trochę odpocznij - powiedziała Di, gdy Annie
że złością odłożyła mikrofon, przerywając w połowie
pio
senkę.
-
To było okropne! - żaliła się. - Zupełnie się
pogu
biłam... Muszę spróbować jeszcze raz.
- Natychmiast przerwij! -
zagrzmiał Philip, który stał
tuż przed sceną.
Patrzyła właśnie w dół na Philipa i Marka, gdy
nieoczekiwa
nie elektrycy włączyli wszystkie reflektory
i ich upiorne światło kompletnie ją oślepiło. Stała jak
wryta -
ogłuszona szczekotem karabinów
maszyno
wych i dzikim krzykiem jakiejś kobiety...
-
Wielki Boże, Annie, co się dzieje? - dobiegał jak
zza szkla
nej ściany głos Di.
-
Natychmiast zgaście światło! - zawołał z dołu
Mark.
W sekundę zapadła całkowita ciemność. Annie stała
nadal w tym samym miejscu, c
ała drżąca i zapłakana.
Diana obejmo
wała ją ramieniem i szeptała
uspokajaj
ąco:
-
Jestem tu, kochanie... Wszystko w porządku, jesteś
bez
pieczna... Co się stało?
Gdy po chwili ujrzała pochyloną nad sobą twarz
Marka, w je
go ciemnych oczach dostrzegła błysk
zro
zumienia. A więc domyślił się, co przed chwilą
widzia
ła, co słyszała, czego doświadczyła...
Zadrżała nerwowo, zamykając oczy.
-
Zabierz ją do hotelu - zwrócił się Phil do Diany. -
Jest wykończona. Powinniśmy przerwać już dwie
godziny temu... Daj jej
aspirynę, gorące mleko i połóż
ją do łóżka.
-
Pozwólcie, że ja się nią zajmę - wtrącił Mark, a
Phil i Diana spojrzeli na niego z zaciekawieniem.
-
To miło z twojej strony - powiedziała Diana z
uprzejmym uśmiechem - ale opieka nad Annie należy
do mnie. -I nie zwra
cając uwagi na zniecierpliwioną
minę Marka, zwróciła się znów do Annie: - Chodźmy,
kochanie. -
A potem władczo otoczyła ją ramieniem i
sprowa
dziła ze sceny.
W hotelu Annie zasnęła niemal od razu. Ale nie
miała spokojnych snów. Budziła się raz po raz,
oszo
łomiona i drżąca, i rozglądała się z przerażeniem
po ciemnym, nieznajomym wn
ętrzu.
Obudziła ją Diana z filiżanką parującej herbaty w
ręce.
-
Chcesz coś zjeść? - spytała.
Annie tylko potrząsnęła głową czuła, że ma pełny
żołądek.
-
Powinnaś zjeść choć kanapkę - upierała się Di, ale
były to
próżne namowy.
-
Nawet mi o tym nie wspominaj. Chodźmy już!
Pojechały na stadion mikrobusem wiozącym
zaopatrzenie,
aby zmylić fanów, którzy oblegali
wejście. Mikrobus przemknął obok tłumu gapiów
niepostrzeżenie. Gdy wysiadły z furgonetki, zniknęły
w okamgnie
niu w czeluściach prywatnego wejścia, a
potem labi
ryntem korytarzy dotarły do garderoby
zespołu.
-
Nie denerwuj się, kochanie - powiedział Phil,
pod
chodząc do niej, by ją pocałować.
- Och, Phil, umieram ze strachu -
przyznała
szczerze.
-
Gdy już wyjdziesz na scenę, wszystko wróci do
normy. Jak zwykle, pamiętasz?
Annie skrzywiła twarz, słysząc wrzask dochodzący
ze stadio
nu. Występował przed nimi francuski zespół
rockowy.
-
Wykonują dla nas znakomitą robotę - powiedział
wesoło Phil. - Rozgrzewają publiczność, przygotowują
ją na twoje wejście. - Spojrzał na zegarek. - Już za
kil
ka minut zespół może wyjść na scenę, a potem ty,
jak usłyszysz swój sygnał.
Annie poczuła, że kropelki potu spływają jej po
skroniach. Odwró
ciła się na pięcie i pobiegła do
łazienki. Myślała, że zwymiotuje, ale gdy ochlapała
wo
dą kark, nerwowe kurcze żołądka ustąpiły.
Spojrzała w lusterko, żeby poprawić makijaż, gdy
na
gle usłyszała pukanie do drzwi.
- Annie? -
To był głos Marka,
Nie spodziewa
ła się, że go tu zobaczy. Musiała dwa
razy przełknąć ślinę, nim zdołała się odezwać. -
Słucham?
-
Twoi koledzy wyszli już na scenę - powiedział. -
Masz nie
całe pięć minut!
- Och... -
jęknęła, a jej żołądek znów zaczął kręcić się
jak na karuzeli.
Drzwi do łazienki otworzyły się niespodziewanie.
-
Mogę wejść?
-
Nie, odejdź! - krzyknęła. - Gdzie jest Phil? Gdzie
Diana? -
Zaczęła nerwowo gestykulować i tupać
no
gami jak dziecko. Ogarniała ją straszliwa,
bezrozumna panika.
-
Przestań! - Głos Marka był chłodny i stanowczy.
Złapał ją za rękę, przytrzymał, a potem mimo oporów
objął ją mocno ramieniem.
-
Puść mnie! - krzyczała. - Dlaczego nie ma tu
Diany? Ona zawsze jest przy mnie... i Phil... Gdzie oni
są? - Usiłowała się wyrwać, ale jednocześnie walczyła
z po
kusą, by się do niego przytulić.
-
Są już na górze - odparł spokojnie. - Czekają tam
na cie
bie. Obiecałem, że cię przyprowadzę. Tutaj we
Francji jesteś także pod moją opieką. Do czasu, aż
wyjedziesz... - Wolno, pieszczo
tliwie gładził jej włosy
i uspokajał ją tak łagodnie i kojąco, jakby była małym
dzieckiem.
-
Potrzebuję ich... - poskarżyła się cicho.
- To nieprawda, Annie -
wyszeptał, przybliżając usta
do jej czoła. - Sama przecież powiedziałaś, że jesteś
już dużą dziewczynką i potrafisz sobie poradzić.
-
Więc ciebie także nie potrzebuję! - zawołała
bu
ńczucznie, mimo że ogarniało ją usilne pragnienie
przy
tulenia głowy do jego szerokiej piersi.
- Doprawdy, Annie? -
wyszeptał, wodząc ręką w dół
i w gó
rę po jej kręgosłupie. - Ale ja ciebie potrzebuję.
Bardzo potrze
buję... Tak jak potrzebuje się powietrza,
światła i nieba nad sobą...
-
Gdy odpoczywałam w hotelu, znowu nawiedził
mnie ten sen... -
powiedziała, cała drżąc, a serce
trze
potało jej jak skrzydła uwięzionego motyla. -
Wciąż do mnie powraca... Och, to twoja wina!
Dlaczego narzuci
łeś mi te sny? Aż do chwili gdy cię
poznałam, nigdy nie miewałam koszmarów. A teraz
nie uwolnię się od nich do końca życia! Będę stale
śniła o czymś, czego w ogóle nie pamiętam...
Musnął wargami jej przymknięte powieki.
-
Nie myśl teraz o tym, odpręż się. Musisz wyjść na
scenę i śpiewać.
-
Nie mogę... - Głos jej się załamał i chwyciła
kur
czowo Marka za ramię, jakby był ostatnią deską
ratunku.
-
Oczywiście, że możesz - pocieszył ją czule. - Nie
zapo
minaj, że ja też tam będę. Będziesz dziś śpiewać
dla mnie, Annie...
W jego głosie dała się słyszeć jakaś zaborcza nuta;
serce An
nie ścisnęło się z emocji.
Nagle wargi Marka znalazły się na jej ustach. Nie
stawiała im oporu. Otoczyła ramionami jego szyję, a
wargi jej zaczęły drżeć pod dotknięciem jego warg.
Mimo zaprzeczeń, ona także go potrzebowała.
Mark oderwał się od niej pierwszy; oddychał ciężko,
twarz miał zarumienioną.
-
Musisz już iść - wymamrotał i poprowadził ją do
drzwi.
Na zewnątrz zgromadził się spory tłumek
dziennikarzy i sympa
tyków. Poklepywano ją po
ramieniu i życzono powodzenia. Szła długim
korytarzem, nie słysząc ani jednego słowa, uśmiechała
się tylko i automatycznie poruszała nogami.
Zatrzymała się dopiero za kulisami; Mark nadal
obejmował ją ramieniem, a Phil i Di, którzy podeszli,
aby ją ucałować, przyglądali się mu z wyrazem
zaskoczenia w oczach.
Na scenie konferansjer, ubrany w błyszczący
czerwono-sre
brny kostium, zapowiadał właśnie jej
wy
stęp, a publiczność na widowni skandowała:
„Annie! Annie! Annie!".
- A oto, pros
zę państwa - mówił z emfazą
konferansjer -
dama, na którą wszyscy czekamy!
Pokażcie więc, jak bardzo ją kochacie... -Nastąpiła
kolejna, ostatnia już przygrywka perkusji przy
akompaniamencie rzęsistych oklasków. - Oto Annie
Dumont!
Mark pocałował ją w czubek głowy i delikatnie
po
pchnął do przodu. Przy wtórze ogłuszających
oklasków wbiegła na środek ogromnej sceny. Po chwili
stała w smudze niebieskawego światła w pozycji, którą
wymy
ślił dla niej Philip: z szeroko rozpostartymi
ramionami, drapieżnie rozczapierzając palce, jakby
chciała przycisnąć do serca całą widownię.
Zewsząd dobiegały ją okrzyki i radosne
pozdrowie
nia. Uśmiechnęła się naturalnie, przełamując
początkowe onieśmielenie i oszołomienie.
- Salut! Ca va? -
krzyknęła do mikrofonu.
- Salut, Annie! -
odpowiedziała jej publiczność.
Powiedziała jeszcze kilka słów po francusku
zgodnie ze sce
nariuszem, który opracował Philip, a
potem zaczęła śpiewać pierwszą piosenkę.
Występ zakończył się wielkim sukcesem. Annie
bi
sowała w nieskończoność; odnosiło się wrażenie, że
pu
bliczność chciała zatrzymać ją dla siebie na zawsze.
Za każdym razem, gdy usiłowała zejść ze sceny,
rozle
gały się znów oklaski i głośne wiwaty.
Gdy wreszcie znaleźli się za kulisami, ogarnął
wszystkich szał zbiorowej radości, śmiano się w głos,
strzelały korki, a szampan musował w kieliszkach.
Wszyscy całowali wszystkich, ale szczególnie mocno
ściskano Annie. Była pewna, że jutro odkryje na ciele
mnóstwo siniaków.
Phil i Di promienieli z radości. Stwierdzili zgodnie,
że Annie była wspaniała, cudowna, że nigdy dotąd nie
zaśpiewała tak dobrze. To był czarodziejski, magiczny
wy
stęp...
W głębi pokoju spostrzegła Marka. Przyglądał jej się
bacznym, przenikliwym wzrokiem.
Nie podszedł do niej, ale gdy ich spojrzenia się
spo
tkały, czuła na ciele elektryzujące dreszcze.
I nagle ucichł gwar i wrzawa. Zobaczyła domek na
skraju
lasu, stojący wśród ciszy kompletnego
odlu
dzia... A potem oczami duszy ujrzała siebie i
Mar
ka leżących w objęciach pod drzewami... I nagle
znów zawładnęły nią uczucia, których ani się
spodziewała, ani nie rozumiała, i poczuła namiętność,
której nie po
trafiła opanować... Przywykła już do
publicznych wy
stępów, obecności tłumów,
przy
zwyczaiła się do tremy i krzyków wielbicieli, ale
nie mogła pogodzić się z falą emocji, która ją ogarniała
w obecności Marka...
-
Musimy już wracać do hotelu - zwróciła się do niej
Diana. -
Powinnaś przebrać się przed przyjęciem, które
zorganizowano na twoją cześć.
-
Przyjęcie? - zdziwiła się Annie.
- Bez paniki! -
Diana roześmiała się perliście. -
Kameral
ne grono przyjaciół, zaledwie kilkaset osób.
Zazwyczaj po koncercie wszyscy byli niezwykle
podnieceni i długo nie mogli dojść do siebie. Brick
dzi
siaj wprost szalał z radości. Nadal trzymał w ręku
pa
łeczki od perkusji i wystukiwał nimi wszędzie - na
głowach ludzi, stołach i ścianach -jakieś sobie tylko
wiadome rytmy. Nie był ani pijany, ani odurzony
narkotykami... po prostu wysoki poziom adrenaliny
do
prowadził go do nie kontrolowanych zachowań.
Annie zwykle odczuwała podobny nastrój.
Uwiel
biała pokazywać się na scenie, śpiewać i tańczyć.
Ca
łymi godzinami po koncercie nie mogła skupić
myśli. Ale nie dziś wieczór... Dziś wieczór myślała
wyłącznie o Marku.
Wzięła prysznic i włożyła wieczorową suknię -
po
łyskliwie zieloną obcisłą mini z dużym dekoltem i
niemal
bez pleców, trzymającą się jedynie na cienkich
ramiączkach.
Gdy kilka minut później pojawiła się ponownie,
wszyscy za
gwizdali z podziwu, a Brick zaczął
pod
śpiewywać pod nosem swoją własną kompozycję:
„Ona jest seksy, och, jak bardzo seksy".
Annie, udając, że się na niego złości, rzuciła w
Bricka po
duszką.
Kilka minut później ochroniarze wyprowadzili ją i
zespół ukrytym tylnym wyjściem i pomogli wsiąść do
specjalnie podstawionego samochodu, którym
zawieziono ich do hotelu.
W hotelu duża sala bankietowa tętniła gwarem
głosów i muzyką. Annie podano kieliszek szampana,
który popi
jała teraz wolno, łyk za łykiem.
Mark był na przyjęciu, ale jak dotąd nie zbliżył się
do niej ani na chwilę. Raz po raz, gdy zerkała na niego
ukradkiem i mag
netycznie przyciągała jego spojrzenia,
czuła, jakby jakaś trąba powietrzna wciągała ją w
czar
ną głębię jego oczu.
Od czasu do czasu ktoś ją zagadywał, musiała więc
odpowia
dać przytomnie i patrzeć na swego rozmówcę.
Zdarzało się, że Mark znikał wówczas w tłumie.
Szu
kała go potem zaniepokojonym wzrokiem, nie
mogąc się na kimkolwiek innym skupić.
To dla niego dzisiaj śpiewała... Nie dla publiczności.
Dla Marka. Przez cały czas trwania koncertu czuła jego
obecność, śpiewała więc tylko dla niego, dla niego
od
dała się cała muzyce.
P
odniecenie, jakie wypełniało ją od chwili
zako
ńczenia występu, zaczęło powoli ustępować
miejsca zmęczeniu. Właśnie wtedy Mark
nieoczekiwanie do niej pod
szedł.
-
Czas już, byś położyła się do łóżka - oznajmił.
Stojący wokoło ludzie żywo zaprotestowali,
- O
ch, nie psuj przyjęcia, Mark! Jeszcze jest
wcze
śnie!
Annie jednak, bardzo blada i
wyczerpana, skinęła tylko
głową i powiedziała:
-
Naprawdę jestem zmęczona.
-
Odprowadzę cię na górę - zaofiarował się Mark.
Spostrzegła ukradkowe, badawcze spojrzenie Diany,
wyczuła wzrastającą ciekawość Phila. Nie odezwali się
jed
nak ani słowem. Zazwyczaj podczas tournee sami
się nią opiekowali. A jednak dziś wieczór Mark bez
pytania wszedł w ich rolę, co obserwowali z
zainteresowaniem i nie bez pewnego niepokoju.
Podeszła do nich i ucałowała na dobranoc.
-
Bawcie się dobrze - powiedziała. - Idę już spać.
Wyczytała z wyrazu twarzy Phila i Diany, że chętnie
by jej
towarzyszyli, powstrzymali się jednak od
ko
mentarza; nie ośmielili się zrobić publicznej sceny.
Gdy szła obok Marka cichym, hotelowym
koryta
rzem, nie odezwali się do siebie ani słowem. Pod
drzwiami apartamentu zawahała się, on jednak nic nie
mówiąc, wszedł za nią do środka.
Odwróciła się do niego; oczy jej błyszczały z
podniecenia.
- Dobranoc, Mark -
szepnęła.
Chwyc
ił ją mocno za ramiona, przyciągnął do siebie
i poca
łował dziko i zachłannie. Potem uniósł głowę i
po
patrzył na jej rozognioną twarz.
-
Śpiewałaś dla mnie, prawda? Powiedz, że tak, bo...
- War
gi jego znów były nad jej ustami, a oczy, takie
wielkie z bliska,
zdawały się przesłaniać cały świat.
Wyszeptała „tak", zanim zdążyła cokolwiek
pomy
śleć.
- Dobranoc, Annie -
powiedział z uśmiechem.
Stanęła na palcach, aby raz jeszcze dotknąć jego ust,
tym razem jednak pocałunek był krótki, zaledwie
prze
lotne muśnięcie. Chwilę później Marka już nie
było.
Długo jeszcze stała z bijącym sercem i patrzyła na
zamknięte drzwi.
Następnego dnia ani Philip, ani Diana nie poruszyli
niezręcznego tematu. Gdy padało w rozmowie imię
Marka, wymieniali tylko porozumiewawcze spojrzenia
i dusili w sobie ciekawość. Annie chciała nawet, by dla
oczyszczenia atmosfery wreszcie padły te nie
wypowiedziane pytania, które dostrze
gła w ich oczach.
Ale temat okazał się tabu. A gdyby nawet spytali ją o
Mar
ka? Właściwie cóż by mogła im odpowiedzieć?
Po południu wyjeżdżali do Lyonu. Rano wszyscy
spali dłużej niż zwykle, ale i tak, gdy spotkali się przy
śniadaniu, mieli twarze blade i wymęczone. Nawet
Brick był milczący, nie bębnił łyże-~ czka o talerzyk,
co zazwyczaj czynił w trakcie posiłków, ziewał tylko i
patrzył ponuro w przestrzeń.
O trzeciej po południu pod hotel podjechał
luksusowy auto
kar, którym mieli podróżować do
Lyonu. Przed odjazdem Annie rozglądała się nerwowo,
wypa
trując Marka, ale nigdzie go nie było.
Czy pokaże się w Lyonie? - zastanawiała się, na
wpół leżąc w fotelu i patrząc przez zaciemnioną szybę
autokaru. W miarę upływu czasu coraz dotkliwiej
od
czuwała jego brak. Myślała o nim nieprzerwanie.
Led
wie zamknęła oczy, widziała jego twarz,
przypominała sobie jego słowa i dotyk jego gorących
warg.
Minuty ciągnęły się niemiłosiernie, zdawało jej się,
że czas stanął w miejscu. Uległa w końcu złudzeniu, że
minęły całe tygodnie, odkąd widziała Marka po raz
ostatni...
Zjawił się w jej garderobie w ostatnim momencie,
gdy szy
kowała się do wyjścia na scenę. Na jego
nie
oczekiwany widok serce jej wykonało groźne salto
mortale. Od razu poprawił jej się nastrój, oczy
zaja
śniały blaskiem, a policzki nabrały żywszych
kolorów.
-
Sam ją odprowadzę - zwrócił się autorytatywnie do
Phila i Di, którzy jej towarzyszyli.
Spojrzeli na niego niechętnie, potem przenieśli
wzrok na Annie, ale ona, wpatrzona w Marka,
szybo
wała gdzieś daleko myślami, w ogóle nie
zwracając na nich uwagi. Wszelkie protesty zamarły
im na ustach; ucałowali ją, życząc powodzenia na
scenie i dyskretnie odeszli.
Gdy tylko drzwi za Philem i Dianą się zamknęły,
Annie wpad
ła Markowi w ramiona.
-
Tęskniłaś za mną? - zapytał czule.
Nie musiała odpowiadać. Uczucie malowało się na
jej twa
rzy. Wziął ją na ręce, usiadł na kanapie i mocno
przy
tulił do siebie.
Gdy byli sami, zapominała o sennych koszmarach, o
prze
szłości jej babki, która kładła się ponurym cieniem
na ich związku. Liczyła się wyłącznie teraźniejszość, ta
chwila, gdy Mark ją tulił, pieścił, całował...
-
Dziś też zaśpiewasz tylko dla mnie - wyszeptał, a
ona nie
zaprzeczyła.
Śpiewała z wyjątkową pasją, drapieżnie,
agresyw
nie. Nawet koledzy z zespołu patrzyli na nią
zdumieni, widownia zaś reagowała dzikim,
żywiołowym aplauzem. To był najlepszy koncert, z
jakim wystąpiła w życiu.
Po
koncercie, gdy stała zalana łzami, a wszyscy
ściskali ją i całowali, powtarzając komplementy,
wypa
trywała wzrokiem Marka. On był najważniejszy.
I tak jak poprzednio, to on powiedział jej, kiedy
po
winna udać się na spoczynek, a potem zgodnie z
ustalonym ju
ż rytuałem odprowadził ją do hotelowego
apartamentu.
Wydawało się, że już wszyscy domyślają się, co się
między nimi dzieje. W każdym razie koledzy z zespołu
bezlitośnie dowcipkowali sobie na ich temat,
uśmiechali się znacząco i robili głupie miny, ale
jed
ynie wówczas, gdy nie było w pobliżu Marka. Mark
budził zadziwiający respekt i szacunek.
Wreszcie zaniepokojona Diana zadała pytanie, które
musiało ją i Phila dręczyć od dawna:
-
Czy to coś poważnego, Annie? Widzisz... on jest
od ciebie
dużo starszy i... I poza tym jest Francuzem -
dokończyła.
Annie roześmiała się w głos.
-
Och, Diano, oczywiście, że jest Francuzem! Ale
cóż to ma za znaczenie? Nie zapominaj, że ja także
jest
em w połowie Francuzką.
-
Tak, rzeczywiście, zapomniałam... - odezwała się
Diana z wielce roztargnioną miną.
-
A jeśli chodzi o wiek... dziewięć lat, to niezbyt
du
ża różnica.
- Tak, owszem... -
jąkała się Diana - ale taki
mężczyzna jak on musiał mieć w życiu wiele kobiet,
wiele romansów...
-
Wiem wszystko o jego przeszłości - ucięła Annie. -
Byłabyś naprawdę bardzo zdziwiona, gdybyś
wiedzia
ła, ile o nim wiem! -I o wiele bardziej
zaniepokojona, po
myślała.
-
Nie możesz być pewna, że wszystko, co ci
powie
dział, jest prawdą! - Diana zarumieniła się z
irytacji. -
Tyle lat się tobą opiekowaliśmy, i teraz
niepokoimy się, czy poradzisz sobie z takim
mężczyzną jak Mark - dodała tonem
usprawiedliwienia.
-
Diano, mam już dwadzieścia pięć lat i najwyższy
czas, bym zaczęła robić błędy na własny rachunek.
Opiekowaliście się mną wspaniale, troskliwie, ale teraz
tyle rzeczy się zmieniło... W końcu to musiało się stać,
prawda? Muszę pomyśleć o życiu na własną rękę.
Wiesz, ostatnio, będąc przy Marku, tak wiele
dowie
działam się o sobie...
-
To wspaniale, naprawdę wspaniale, Annie... -
Diana potakiw
ała automatycznie, ale wcale nie była
wyznaniem Annie uspokojona. -
Myślę, że Phil
powinien z nim po
rozmawiać... Dowiedzieć się czegoś
więcej o jego przeszłości - ciągnęła zasępiona. -
Powinien cho
ciażby sprawdzić, czy on nie jest żonaty.
- Nie jest - zap
ewniła ją Annie z wielką
stanowczo
ścią.
Diana popatrzyła na nią z uwagą, a w oczach jej
współczucie walczyło o prymat ze zniecierpliwieniem.
-
Annie, on przecież mógł kłamać - ostrzegała. -
Dopiero co
go poznałaś, nie możesz mieć
stuprocentowej pewno
ści. Znasz Phila od lat, wiesz
przecież, że można mu zaufać w tej sprawie... Pozwól,
by dowiedział się o Marku czegoś więcej - nalegała. -
Mężczyźni łatwo potrafią wyprowadzić w pole.
Po krótkim wahaniu Annie skinęła głową. Zawsze
pozwalała Philowi zajmować się jej sprawami... A
jed
nak... Jednak gdy rzuciła okiem wstecz na ostatnich
kilka tygodni, zrozumiała, że bardzo wiele się
zmieni
ło. Być może od czasu małżeństwa Phila i
Diany? A może od chwili, gdy poznała Marka...?
Nie pozwól, by ten człowiek stanął między nami -
prosiła Diana. - Phil był z tobą od samego początku...
To niesprawied
liwe, by obcy człowiek wszedł między
nas właśnie teraz, gdy stajesz się wielką gwiazdą.
-
Tak się nie stanie - powiedziała Annie. W jej głosie
nie było jednak pewności. Wiedziała, że Mark już
sta
nął między nią a Philipem.
-
On usiłuje cię przechwycić - zawyrokowała Diana.
-
Jeśli staniesz się międzynarodową gwiazdą, zarobi na
tobie fortunę. Nie mam wątpliwości, że gdy tylko cię
poznał, wyczuł pismo nosem.
- On wcale taki nie jest! -
zaprotestowała Annie
żywo, ale w głębi jej serca zakiełkował niepokój.
-
A może...? Tak naprawdę niewiele o nim
wiedzia
ła. Może Diana miała rację? Może
zaintereso
wał się nią tylko ze względu na pieniądze,
które mógłby zarobić w przyszłości jako jej menedżer?
Postępował wobec niej tak władczo, jakby już do niego
należała...
-
Trzymaj się od niego z daleka - poradziła Di. -
Przynajmniej dopóki Phil go nie sprawdzi.
-
Opuszczam już Francję, wątpię więc, bym często
go widy
wała - powiedziała Annie z wyraźnym
smut
kiem i ciężko westchnęła.
Philip jeszcze tego samego dnia wykonał kilka
telefonów, po czym, wzruszywszy ramionami,
zawyroko
wał:
-
Cóż, jak do tej pory wydaje się w porządku. Nie
znalazłem żadnych wstydliwych tajemnic w jego
życiu, ale poszukamy głębiej i zobaczymy, co jeszcze
wyjdzie na jaw.
- Nic nie wyjdzie -
powiedziała wojowniczo Annie i
zacis
nęła usta.
Nazajutrz po koncercie w Lyonie wyjeżdżali do
Szwajca
rii i Niemiec. Po południu, gdy już wsiadali do
autokaru, nie
oczekiwanie podjechał pod hotel Mark w
swoim czerwonym ferrari. .
-
Pojedziesz ze mną - powiedział, chwytając Annie
za rękę.
Potrząsnęła głową tak gwałtownie, że czarne włosy
roz
sypały się na jej ramionach.
Przykro mi, Mark, ale nie mogę z tobą jechać.
Mu
szę podróżować z kolegami z zespołu, w
prze
ciwnym razie poczują się urażeni i będą się na
mnie długo dąsać.
-
Będziesz z nimi przez resztę podróży, ale te dwa
dni chcę, byś spędziła ze mną - odrzekł z uporem. -
Najbliższą próbę masz dopiero w środę, prawda?
Ma
my więc mnóstwo czasu.
- Na co? -
spytała podniecona.
Otoczył ją ramieniem i władczo poprowadził do
samochodu.
-
Nie mogę, Mark... - opierała się. - Mam bagaż w
autoka
rze. Phil i Diana będą się niepokoić, co się ze
mną dzieje...
-
Phil i Diana wyjechali kilka godzin wcześniej, aby
w Szwaj
carii przygotować wszystko na przyjazd
ze
społu.
-
Twoi koledzy powiedzą im, że pojechałaś ze mną.
– Mark
popchnął ją do samochodu i zamknął drzwi.
Odwrócił się do Bricka, wyglądającego przez okno
au
tokaru i zawołał: - Zabieram Annie ze sobą!
Dołączymy do was przed koncertem!
Nie zważając na protesty Bricka, wskoczył za
kie
rownicę i samochód ruszył z ogłuszającym rykiem
silnika.
- Zapnij pas! -
nakazał Annie, która bezradnie
roz
glądała się wokół.
-
Dokąd mnie znów porywasz? - spytała drżącym
głosem, ponieważ uświadomiła sobie, że byli sami. Co
on knuł? Czyżby Diana miała rację...?
- Do Jury -
odrzekł z niezmąconym spokojem,
zer
kając na nią kątem oka. - Dziwię się, że od razu nie
od
gadłaś.
-
Ależ... to setki kilometrów stąd!
- W ogóle nie masz orientacji. -
Mark był wyraźnie
rozbawiony. -
To całkiem niedaleko. Dojedziemy
aku
rat na kolację. Zamówiłem stolik w małej
gospodzie w pobliżu mojej wioski. Gotują tam
znakomicie, przeko
nasz się!
-
Czy chcesz, bym poznała twoją rodzinę? - spytała
z waha
niem, a serce biło jej tak mocno, jakby chciało
wyskoczyć z piersi. Jeśli zabierał ją do rodzinnego
domu, to by znaczyło, że traktuje ją poważnie. Co
wi
ęcej, to by znaczyło, że Diana nie miała racji!
- Tak, jutro -
padła odpowiedź. - Zobaczysz, że ich
poko
chasz, a oni pokochają ciebie. I nie denerwuj się!
Dziś jesteś po prostu zmęczona... Oprzyj się teraz
wygodnie i zamknij oczy.
Nawet nie usiłowała protestować. Rzeczywiście była
bardzo zmęczona i jak dotąd nie miała czasu na solidny
wypoczynek. Zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i
pozwoliła płynąć myślom... A więc jechała do Jury...
Do domu! -
pomyślała zaskoczona. Jadę do domu...
Od śmierci ojca właściwie nie miała domu i czuła
się przez to tym bardziej samotna. Matka nigdy jej nie
kochała... Annie brakowało poczucia, że gdzieś
przy
należy, a przecież każdy posiada głęboką potrzebę
odnalezienia swego miejsca na ziemi.
Być może jej miejsce było właśnie w Jurze...
Zdrzemnęła się i śniła o zielonych lasach i dolinach,
o rześkim, górskim powietrzu; widziała kwiaty na
łąkach i pod kamiennymi murami zagród, słyszała
dźwięk kościelnych dzwonów rozchodzący się po
doli
nach i wspinała się na okoliczne wzgórza owiane
nie
bieskawą mgiełką, za którymi ciągnęły się pokryte
czapami śniegu górskie masywy. Podświadomie czuła,
że kraina, którą znała jedynie z opowiadań ojca i
Mar
ka, okaże się bliska jej sercu.
Gdy zaczęli zbliżać się do szwajcarskiej granicy,
zrobiło się chłodniej, a niebo stało się niebieskie i
czy
ste jak kryształ. Annie była teraz wdzięczna
Markowi za zapasowy sweter, który specjalnie dla niej
wrzucił do samochodu.
Mam również zapasową piżamę - powiedział. -
Mu
simy ci tylko kupić szczoteczkę do zębów.
-
Och, dlaczego mi nie pozwoliłeś zabrać z autokaru
walizki! -
żaliła się.
-
Gdybym dał ci czas do namysłu, z pewnością byś
ze mną nie uciekła!
Popatrzyła na niego z irytacją.
-
Dlaczego mężczyźni tak bardzo lubią rządzić? -
westchnęła. - Phil i Diana z pewnością będą się
niepo
koić...
-
Oni mnie nie lubią - skonstatował.
-
Niewiele o tobie wiedzą..
-
Boją się, że im ciebie zabiorę... - Zerknął na nią z
ukosa i skrzywił usta. -I zrobię to! - dokończył.
Znów zadrżała; była podniecona i niespokojna,
jak
by zawieszona między nadzieją a zwątpieniem. Czy
chciał powiedzieć, że ją kocha? A może traktował ją
jak in
tratną zdobycz?
Zmierzchało się, gdy dotarli do skraju wioski St
Jean-des -
Pins. Mark zwolnił nieco, mijając małą, białą
gospodę z wymalowaną na szyldzie srebrną rybą na tle
zielonych trzcin.
-
Bywa tu wielu wędkarzy, którzy łowią ryby w
naszych rzekach -
wyjaśnił. - Zatrzymamy się tu
później.
Jechali przez sosnowy las długą drogą,
przypomina
jącą tunel z ciemnych drzew. Droga
zdawała się nie mieć końca.
-
Dokąd mnie wieziesz? - spytała nerwowo, usiłując
prze
niknąć wzrokiem ciemną ścianę drzew. Zmierzch
za
padał szybko, w środku lasu panował już zupełny
mrok.
Mark skręcił i jechali dalej wąską leśną przecinką.
- Nie! -
zaprotestowała, ogarnięta nagłą paniką.
Zna
ła tę drogę! Wiedziała, dokąd prowadzi... - Nie
mogę, Mark, nie zabieraj mnie tam! Nie zmuszaj mnie
do tego!
-
Nie bój się, cherie. - Wziął ją za rękę. - Jestem z
tobą i nic ci nie grozi.
Szarpnęła się i dosięgła klamki. Gdy zatrzymał
sa
mochód, wyskoczyła jak oszalała. Mark pobiegł za
nią, chwycił ją wpół i otoczył ramionami.
-
Nie bój się, Annie - uspokajał. - Tutaj już nic nie
ma.
- Jest, jest! -
krzyczała. - To mi się śniło... To za
du
żo, nie zniosę tego, Mark!
-
Posłuchaj, Annie... Posłuchaj lasu... - Przycisnął
twarz do jej potarganych wiatrem włosów.
Las oddychał wokół nich; słyszeli groźne pomruki
wichru, szepty i szelesty liści, trzask łamiących się i
opadających gałęzi. Nigdy nie nastawała cisza...
- Zaufaj mi -
prosił Mark. - Chcę, byś poszła ze mną
ścieżką prowadzącą do chaty...
-
Wiem, dokąd ta ścieżka prowadzi - przerwała mu. -
Wiem to ze swoich koszmarnych snów... Snów,
któ
rych nienawidzę i których się boję... Chata jest
pusta... On
odszedł... odszedł na zawsze. -I znów
ogarnęła ją fala bólu i przeraźliwej rozpaczy.
- Jestem tu, jestem -
szeptał, całując jej policzki, ona
zaś objęła go mocno i patrzyła nań nieprzytomnym
wzrokiem, jakby w obawie, że znów go jej odbiorą.
-Och, Mark!.
Co się ze mną dzieje? Jestem
przera
żona. Może zwariowałam? Nie mogę tam pójść...
Wiem, co tam zastanę!
-
Chcę, byś zobaczyła - nalegał. - Musisz sprawdzić
n
a własne oczy, czy to prawda.
Po chwili wahania, ciągle drżąc, poddała się. Mark
miał rację. Musiała przekonać się na własne oczy.
Mu
siała wiedzieć.
W narastających ciemnościach wspinali się ostro
pod górę. Annie wzdrygała się na każdy dźwięk i
roz
glądała wokół szeroko otwartymi oczami. Gdy
zobac
zyła chatę, zatrzymała się raptownie z mocno
bij
ącym sercem.
Ona jest... dokładnie taka, jak ją pamiętam...
Widzia
łam ją... - W swoich snach, myślała. Jedynie w
swoich snach! Ale dlacze
go pamiętała tak wyraziście
każdy szczegół? Rozpoznawała bale drewna ułożone w
sagi pod gontowym daszkiem, drzwi i okna zasłonięte
okiennicami i drewnianą beczkę na wodę, a nawet
wiekowy górski jesion rosnący obok chaty, którego
połamane konary porastały teraz młode, zielone liście.
-
Nie, nie mogę wejść do środka - szepnęła przerażona.
-
Nie wejdę!
-
Nawet ze mną?
Popatrzyła w jego głębokie, ciemne oczy i z lekka
się uspokoiła.
Z Markiem u boku była w stanie wszystkiemu
spro
stać.
- Gdzie jest klucz? -
zapytał.
- Pod progiem - odrz
ekła bez chwili zastanowienia.
I naraz zesztywniała, a twarz jej przybrała barwę
popio
łu. Skąd, u licha, o tym wiedziała?
Słyszała szybki, głośny oddech Marka, gdy pochylał
się i uważnie macał ręką pod progiem. Po chwili
wy
prostował się z kluczem w ręku.
Nie odezwali się ani słowem. Mark przekręcił klucz
w zamku i mocnym pchnięciem otworzył drzwi.
Z wnętrza powiało chłodem i stęchlizną. Annie
przekroczyła próg i dopiero wówczas ujrzała proste
stare sprzęty: krzesło, drewniane łóżko bez siennika,
zardzewiały piec, którego komin wychodził przez
dach, półkę, a na niej kilka kubków i talerzy, oraz stos
suchego drewna pod ścianą.
Nic tu się nie zmieniło. Rozpoznała wszystko, co do
najmniej
szego szczegółu. Nawet rondel wisiał na haku
w tym samym miejscu! Wszystk
ie przedmioty były tak
realne, tak zna
jome, jakby widziała je wczoraj...
Łzy napłynęły jej do oczu. Odwróciła się twarzą do
ściany,
ogłuszona wspomnieniami, które przesuwały się przed
jej oczami
jak obrazy za oknem pędzącego pociągu. Z
mgły czasu wyłaniały się znajome twarze i miejsca,
epizody
zdarzeń i strzępy rozmów...
- Och, nie, nie! -
powtarzała w kółko.
Mark stał za nią z tyłu i obejmował ją ramieniem.
-
Cicho, kochanie, nie płacz. Pójdziemy już, jeśli tak
bardzo to przeżywasz.
Nawet go nie słyszała. Myślami przeniosła się w
da
leką przeszłość.
Była znów ciepła, letnia noc. Leżała w ramionach
Marka na łożu z paproci, w lesie, pod drzewami,
odu
rzona świeżym zapachem zgniecionych liści i
trawy. Nawet teraz, zamykając oczy, czuła jeszcze ten
upaja
jący zapach... Kojarzył jej się z rozkoszą, jakiej
do
znawała w ramionach Marka... Przesuwała
pieszczot
liwymi dłońmi po jego ciele, po szerokich
barach i każdym najmniejszym zagłębieniu kręgosłupa.
Chętnie pozostałaby w jego ramionach na zawsze...
Światło księżyca przydawało metalicznego blasku
ich białym ciałom, drgało, falowało na ich skórze jak
na powierzchni krystalicznie czystej, spokojnej wody.
Świadomi czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa
kochali się z jakąś dramatyczną, dziką desperacją,
jakby trawie
ni głodem, którego nie mogli zaspokoić.
W tym niepew
nym, okrutnym świecie tylko miłość
miała znaczenie. Jednak ich miłość skazana została na
śmierć.
Obraz przed jej oczami nagle się zmienił. Jęknęła
ci
cho pod naporem nowej fali bólu... To było dzień
pó
źniej. Niemcy przywlekli ciało Marka do wioski,
żądając identyfikacji, miotając groźby i przekleństwa,
oskarżając mieszkańców o zmowę i dywersję. Annie
stała na progu sklepu i patrzyła pustym, nieobecnym
wzrokiem na sine, zastygłe, poplamione czarną krwią,
martwe ciało Marka.
To było ponad jej siły; łkając i drżąc spazmatycznie,
zmusiła się do powrotu w teraźniejszość.
-
Och, dlaczego mnie tu przywiozłeś! - Łzy
przera
żenia i rozpaczy spływały jej po twarzy. - Nie
chcę tego sobie przypominać! Nie chcę!
- Cicho, cicho, kochanie -
mówił łagodnie. - To już
minęło. .. Teraz nic nam nie grozi. - Gładził ręką jej
plecy, przesuwał wargami po jej włosach. - Powiedz
mi, co sobie przypomniałaś. Bo coś sobie
przypomnia
łaś, prawda?
- Tamtego, ostatniego dnia -
szeptała drżącym
głosem - kochaliśmy się w lesie, a potem wróciliśmy
tu, do chaty... Powie
działeś, że chciałbyś mieć ze mną
dziecko... -
Nagle znów ujrzała jego przejętą twarz,
usłyszała jego stłumiony głos, i znów chciała płakać,
chciała krzyczeć, ponieważ on nie żył! Potrząsnęła
głową, żeby usunąć sprzed oczu twarz Marka, ale on tu
był. Był nadal i słuchał... - Powiedziałeś, że wrócisz tu
po wojnie -
wyjąkała, mając w głowie coraz większy
zamęt - odnajdziesz mnie i weźmiemy ślub. Ale jeśli
nie przeżyjemy wojny i nigdy się już nie spotkamy,
powiedziałeś, że nie chcesz, by nasza miłość była jak
płomień świecy, który zgasł i nie pozostawił po sobie
śladu... - Umilkła i z twarzą bladą jak kreda
wpatrywa
ła się w odległy kąt pokoju, tam gdzie stos
drewna za
słaniał ścianę pod oknem. - Tam... To było
tam! - wy
szeptała jak w transie.
-
Co ci jest, Annie? Co się stało?
Annie podbiegła do okna i zaczęła jak szalona
od
garniać drewno, żeby odsłonić znajdującą się za nim
ścianę. Mark, o nic nie pytając, przyszedł jej z pomocą.
Kilka minut później klęczeli zdyszani, wpatrując się
w sku
pieniu w inicjały wyrzeźbione na najniższej belce
pod oknem. Mimo że trochę starte i zakurzone, można
je było z łatwością odczytać. Pierwsze litery ich imion,
A i M, splatały się ze sobą, pod nimi zaś widniał napis:
„Na zawsze". Nie zatarł ich czas.
- Na zawsze... -
westchnęła Annie. Czyżby dlatego
oby
dwoje tu wrócili? Czyżby ich uczucie przez swą
niespotykaną intensywność osiągnęło nieśmiertelność?
- Och, Mark! - Od
wróciła ku niemu twarz. - One nadal
tu są...
-
My też tu jesteśmy, Annie - powiedział, dotykając
liter ko
niuszkami palców, a potem spojrzał jej prosto w
oczy. - Ko
cham cię, Annie - wyznał głosem głębokim,
przepojonym na
miętnością, i dotknął jej ust swymi
go
rącymi, natarczywymi wargami.
W tej jednej chwili wszystkie wątpliwości, jakie
kiedykol
wiek żywiła, rozpłynęły się w nicość. Nabrała
absolutnej, nieza
chwianej pewności, że od dawna
ko
cha tego mężczyznę – kocha go teraz z taką samą
siłą, jak kochała niegdyś w innym miejscu i czasie, w
in
nym życiu. Wówczas śmierć go zabrała, ale teraz los
dał im drugą szansę.
- Cherie -
szepnął, odrywając na moment usta od jej
warg -
kochałem cię od zawsze i wiedziałem, że
pew
nego dnia się odnajdziemy. Gdy zobaczyłem twoją
fo
tografię, rozpoznałem cię natychmiast, ale musiałem
trochę poczekać i wszystko spokojnie zaplanować.
Ba
łem się, że weźmiesz mnie za wariata...
-
I tak się stało - wtrąciła z łagodnym uśmiechem.
- Ale teraz mi wierzysz, prawda? - Oczy jego
jaśniały wiarą i miłością.
-
Kiedy cię poznałam, zaczęły mi się przypominać
różne oderwane fragmenty - wyznała. - Ale za nic w
świecie nie chciałam uwierzyć... Bałam się, że tracę
rozum... Och, dopiero teraz wiem, że nie była to tylko
gra wyobraźni! Wiem, że przypomniałam sobie
epizody, które z
darzyły się naprawdę.
-
Wiedziałem, że sobie przypomnisz - powiedział z
westchnieniem ulgi. - Przypominamy sobie okruchy
wieczności... One przychodzą do nas i odchodzą jak
morskie fale... Pewne rzeczy są dla nas zrozumiałe,
inne nie, ale jednego jestem ca
łkowicie pewien:
nale
żymy do siebie. I dano nam powtórną szansę na
wspól
ne życie.
Nieoczekiwanie zmarszczył brwi i popatrzył na nią
jakby z wahaniem.
-
Co się stało, Mark? - spytała zaniepokojona.
-
Nie mógłbym żyć nigdzie poza Francją -
powie
dział jednym tchem. - Co o tym myślisz, Annie?
Może moglibyśmy osiągnąć kompromis: pół roku tutaj,
a drugie pół w Anglii.
-
Będę szczęśliwa, mieszkając w Paryżu -
powie
działa pospiesznie, by przeciąć wszelkie
wątpliwości. - Czyżbyś zapomniał, że jestem w
połowie Francuzką? Poza tym mój dom będzie tam,
gdzie jesteś ty. Załatwimy wszystko z Philipem i Dia-
ną, zgoda? Chyba nie masz nic przeciwko, by Phil był
nadal moim menedżerem, prawda?
-
Absolutnie nic. Lubię go i myślę, że osiągniemy
przyjacielskie porozumienie.
Wszystko się uda,
zobaczysz. –
Przesunął ustami po jej policzku, a potem
uca
łował jej powieki. - Najważniejsze, Annie, że znów
jesteśmy razem...
Przytuliła się doń mocnej i obdarzyła go długim,
czułym pocałunkiem. Mogłaby resztę życia spędzić w
jego mocnych, ko
jących ramionach, on jednak po
chwili wes
tchnął i odsunął ją lekko od siebie.
-
Zrobiło się późno, Annie - powiedział. -
Powinni
śmy już wracać do gospody.
Wyszli z chaty spleceni ramionami, z twarzami
ja
śniejącymi szczęściem.
- Zjemy teraz
wspaniałą kolację - obiecał. -I
wszystko do
kładnie omówimy. A jutro... Jutro rano
zapoznam cię z moją rodziną. Powiem im, że
spotka
łem wreszcie kobietę, na którą czekałem całe
życie, i którą natychmiast poślubię, jeśli powie „tak".
- Tak -
powiedziała Annie.