Lamb Charlotte Pamietasz mnie

background image




CHARLOTTE LAMB

Pamiętasz mnie?













background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwszy z serii tajemniczych telefonów otrzymała

Annie pe

wnej chłodnej, wiosennej nocy.

-

Pamiętasz mnie? - wyszeptał męski głos, a ona

po

czuła, że drętwieje z przerażenia.

Wróciła właśnie z przyjęcia weselnego; była

ca

łkiem rozbita, bliska płaczu, ponieważ jej najlepsza

przyjaciółka, Diana, poślubiła dziś mężczyznę, w
któ

rym Annie kochała się od lat.

- Kto mówi? -

spytała zbolałym głosem, ale nie

do

czekała

się odpowiedzi. Połączenie zostało przerwane.

Z ponurą miną odłożyła słuchawkę, a potem

przełączyła telefon na automatyczną sekretarkę.

Pocieszała się myślą, że ktoś z zespołu za dużo wypił

na przyjęciu i zrobił jej dowcip. Stanowczo nie miała

dziś nastroju do żartów.

Odwróciła się z szelestem jedwabiu, którego miękki,

zmysłowy dotyk zdawał się koić jej nerwy. Annie

uwielbiała wytworne stroje i w tej dziedzinie uchodziła

za znawcę. Pomogła Dianie w wyborze ślubnej sukni,

dla siebie zaś - ponieważ była druhną - wybrała kreację
w ja

snozielonym kolorze, który znakomicie podkreślał

barwę jej oczu. Obie suknie były stylizowane na epokę

wiktoriańską. Annie uczesała więc swe długie, czarne

włosy w wytworny, gładki węzeł i wpięła weń malutki
bu

kiecik fiołków ozdobiony liśćmi paproci.

Wyjęła teraz kwiaty z włosów i pieczołowicie

umie

ściła je pomiędzy kartkami tomiku wierszy.

background image

Miała zwyczaj suszyć kwiaty, które towarzyszyły jej

przy ważnych, uroczystych okazjach. Potem, gdy
znie

nacka otwierała książkę, subtelna, ulotna woń

kwiatów przywraca

ła wspomnienia minionych chwil.

A dzień dzisiejszy - musiała przyznać mimo bólu i łez -

był niezwykle ważny w jej życiu. Wiedziała, że nigdy
go nie zapomni.

Ziewając spojrzała na zegarek. Dochodziła północ,

Annie zaś, nawet wówczas gdy nie planowała
wyst

ępów, kładła się spać około dziesiątej i wstawała

skoro świt. Jutro musiała wstać przed siódmą, czekała

ją bowiem sesja zdjęciowa w studiu nagrań, gdzie

czyniono właśnie ostatnie poprawki do jej nowego
albumu.

Szybko zamieniła zieloną, jedwabną suknię na

krót

ką koszulę nocną i szlafrok, po czym zasiadła

przed toaletką i rozpoczęła zmywanie makijażu. Nawet

gdy było bardzo późno i padała z nóg, niezmiennie od

lat przed udaniem się do snu wykonywała rutynowe
czyn

ności.

-

Gdy się jest osobą publiczną, trzeba zawsze

pami

ętać o swoim wyglądzie - powiedział jej kiedyś

Philip.

Powinna potraktować te słowa jak przestrogę, że

sława i sukces mają swe blaski i cienie.

Do dziś pamiętała badawczy wzrok Philipa na swej

twarzy.

-

Nie jesteś pewna, czy to ci odpowiada, dziecino? –

spytał wówczas, jakby czytając w jej myślach. -
Naj

wyższy zatem czas na podjęcie decyzji. Jeśli chcesz

background image

zostać gwiazdą, musisz zrozumieć, że sława wymaga

poświęceń. Nie ma róży bez kolców. A więc,
wycofu

jesz się? Na razie nikt cię nie zna, więc łatwo

możesz wrócić do normalnego życia.

Nie zamierzała się wycofać. Patrzyła na Philipa

ogromnymi, melancholijnymi oczami i westchnęła
zniecierpliwiona jego po

dejrzliwością.

-

Nie mam nic, do czego mogłabym wrócić -

powie

działa.

-

Nic, za czym bym tęskniła... Ponad wszystko na

świecie pragnę zostać piosenkarką.

Jakże to wtedy wydawało się proste! Ale Philip nie

ostrzegł jej przed najważniejszym. Znalezienie się na

szczycie wiązało się z ogromnym wysiłkiem,
nadludz

ką pracą i dotkliwym stresem, przede

wszystkim jed

nak na ołtarzu sławy trzeba było złożyć

ofiarę z własnego życia osobistego. Gwieździe nie
pozostawiano najmniejszego marginesu swobody, nie

mogła mieć również do nikogo bezwzględnego

zaufania. Zwłaszcza nowe znajomości należało

traktować bardzo ostrożnie. Ludzie sprawiający

sympatyczne wrażenie często okazywali się zwykłymi
koniunkturalistami.

Życie wcale nie rozpieszczało gwiazd. Annie szybko

zrozu

miała, że powinna przyodziać ochronny pancerz i

stwardnieć wewnętrznie. Obawiała się jednak, że jej
muzyka straci wów

czas swą świeżość i wrażliwość.

Czasami ból i gorycz po

magały przy komponowaniu.

Miała wrażenie, że jej najlepsze piosenki mówiły o nie

spełnionych uczuciach do Philipa. O uczuciach, któ-

background image

rych, jak się zdawało, on był całkowicie nieświadomy.

Philip nadal traktował ją tak, jakby miała

siedemna

ście lat. Był twardym biznesmenem, ale w

stosunku do niej zachowywał się ciepło i opiekuńczo.

Nigdy nie robił jej żadnych propozycji, nie opowiadał

przy niej sprośnych dowcipów; traktował ją jak córkę

albo młodszą siostrę. Na początku znajomości bardzo

jej to odpowiadało. Do czasu jednak... Aż do chwili,
gdy od

kryła, że go kocha... Philip jednak zdawał się

tego nie spostrzegać.

Od tamtej pory jej piosenki nabrały szczególnego

dramaty

zmu, pomyślała, z goryczą wspominając

prze

szłość. Zanim zakochała się w Philipie, udawała,

że zna miłość, że cierpi. Pisała o miłości, której nigdy
nie za

znała. Uczucie do Philipa sprawiło, że jej

twórczość nabrała osobistego charakteru, stała się
odzwierciedleniem rzeczy

wistości. W ciągu ostatniego

pół roku powstały jej najciekawsze utwory. Ból i
roz

pacz, które nią targały, rozbudziły twórczą wenę.

Praca pomagała zagłuszyć cierpienie; nagrania do

nowego albumu i przygotowania do zbliżającego się
to

urnee po Europie pochłonęły ją bez reszty.

Przez ostatnie osiem lat Philip i Diana byli dla Annie

wszy

stkim. Służyli jej pomocą, radą, pocieszeniem i

własnym towarzystwem. Philip był jej agentem i
me

nedżerem; kiedy się poznali, od razu oddał ją pod

opiekę Diany Abbot - swej wówczas
dwudziestodwuletniej sekretarki. Od tamtej pory Diana
miesz

kała z Annie, pilnowała jej rozkładu zajęć,

towarzyszyła podczas podróży, utrzymywała kontakty

background image

z prasą i w ogóle rozwiązywała za Annie wszelkie
problemy dnia codziennego. Diana - z pozoru twarda,
energiczna dziew

czyna, pochodząca z przedmieść

Liverpoolu -

miała miękkie serce, ciepłe brązowe oczy

i zaraźliwy śmiech.

Annie kochała Philipa i uwielbiała Dianę, swą

prawdziwą, jedyną przyjaciółkę. Philip nie był
szczególnie przystojny, po

siadał jednak dużo męskiego

uro

ku. Wysoki, smukły, o poważnych, niebieskich

oczach i jasnokasztanowych włosach, budził
zaintere

sowanie kobiet. Annie przez lata obserwowała

koro

wód pań przewijających się u jego boku,

pocieszała się jednak myślą, że żaden z tych romansów

nie trwał długo. Philip był zbyt pochłonięty pracą, by
zaanga

żować się na stałe. I dziewczyny, znie-

cierpliwione wyczekiwaniem na poważną deklarację z
jego stro

ny, odchodziły. W Annie zaś rosła nadzieja, że

Philip w końcu dostrzeże w niej kobietę. Ale nigdy,
przenigdy nie przy

szłoby jej do głowy, że Philip

zakocha się w Dianie!

Rozwój wypadków przyspieszył najzwyklejszy

zbieg okoli

czności. Philip i Diana spóźnili się na

samolot podczas niedawnego tournee Annie po
Stanach Zjednoczonych, a potem bu

rza śnieżna

zatrzymała ich na kilka dni w hotelu.

-

Poznałam go wówczas naprawdę - wyznała później

Diana, oświadczając bladej i osłupiałej Annie, że ona i

Philip wkrótce zamierzają się pobrać. - Popatrz, jakie
to dziwne -

ciągnęła Diana w zadumie. - Znaliśmy się

tyle lat, a dotąd nie wiedziałam, co kryje się w jego

background image

sercu. Nasze rozmowy przypominały obieranie
cebu

li... Odkryłam w Philipie cechy, o które nigdy bym

go nie podej

rzewała! Nie mogliśmy wyjść z hotelu:

wiatr był porywisty, zaspy śniegu dochodziły do

półtora metra, wyłączono elektryczność, nie mieliśmy

telewizora, więc po prostu owinęliśmy się kocem i

rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy...

-

I zakochaliście się w sobie? - dokończyła Annie,

zmusza

jąc się do uśmiechu.

Diana z twarzą jaśniejącą szczęściem przytaknęła.
-

Zakochaliśmy się. To szaleństwo, prawda? Po tylu

latach

znajomości! Zupełnie tak, jakby rozdzielająca

nas ściana nie oczekiwanie runęła.

Annie długo jeszcze pozostawała w szoku po

otrzy

maniu tej wiadomości. Była zraniona, zbolała i

ogromnie zazdrosna.

Ani Philip, ani Diana nie domyślali się jej reakcji. I

całe szczęście. Dzięki Bogu nigdy nie zwierzyła się

Dianie ze swej skrywanej miłości do Philipa. Teraz

tylko musiała nadal grać swoją niewdzięczną rolę -

musiała udawać, że jest niezwykle szczęśliwa z
powo

du ich małżeństwa. Sytuację komplikował fakt,

że przecież kochała ich oboje i każdemu z osobna

życzyła jak najlepiej.

Philipa poznała dawno temu na przyjęciu, na którym

zaśpiewała kilka piosenek. Aż do tamtej chwili nawet

nie postało jej w głowie, że może kiedyś zostać
praw

dziwą piosenkarką. Właśnie tamtego wieczoru

Philip oznajmił, że zrobi z niej gwiazdę. Z początku
nie uwie

rzyła. Brakowało jej tupetu, wiary we własne

background image

siły. A jednak jakiś wewnętrzny głos podpowiadał, że
powin

na uwierzyć. I zaufała Philipowi.

Przepowiednie Philipa zaczęły się sprawdzać - zrazu

wolno, potem coraz szybciej, od kilku zaś lat w tempie

przyprawiającym o zawrót głowy. Najpierw śpiewała

w nocnych klubach, żeby we dnie uczęszczać na lekcje

śpiewu i tańca. Dopiero kontrakt na nagranie pierwszej

płyty, który załatwił jej Philip, otworzył przed nią

drzwi do kariery. Dziś była już znana nawet w
Amery

ce. Za dwa tygodnie zaś wyruszała w kolejną

trasę koncertową po Europie. Tournee rozpoczynał
galowy koncert w Pa

ryżu.

Sława jednak niosła ze sobą pewne problemy.

Nale

żały do nich, między innymi, anonimowe telefony.

Czy to wielbiciele dzwonili, czy szaleńcy - nie

wiedziała. Od czasu jednak, gdy przeniosła się do
ekskluzywnej dziel

nicy Londynu i zastrzegła swój

numer telefonu, zdarzało się to coraz rzadziej.

Zamieszkała przy wysadzanej drzewami ulicy, po

której mo

gły się poruszać jedynie samochody

miesz

kańców, dom zaś, w którym mieścił się jej

apartament, był dodatkowo chroniony. Przez całą noc
budynek patro

lował umundurowany strażnik w

towarzystwie groźnie wyglądającego dobermana, a
elektroni

cznie otwierane drzwi sforsować mógł

wyłącznie posiadacz specjalnej karty magnetycznej. Co

więcej, otwierały się dopiero wówczas, gdy po

włożeniu karty wybrało się odpowiedni numer
kodowy.

Było to jedno z tych wytwornych, anonimowych

background image

osiedli, któ

rych mieszkańcy prawie sienie znali. Nikt

nie nastawiał tu głośno telewizora, nikt nie wydawał

hucznych przyjęć, nie dochodziło też do gwałtownych

kłótni. Odnosiło się wrażenie, że sąsiedzi wyjechali. W
apartamencie Annie znajdo

wały się dwie sypialnie -

jedna dla niej, druga zaś dla Diany, która do niedawna

tu mieszkała.

Po wyprowadzce Diany Annie z trudem oswa

jała się

z samo

tnością. Nigdy dotąd nie mieszkała sama. Nim

po

znała Philipa, mieszkała z matką i ojczymem oraz

dwoma przyrodnimi braćmi. Rodzina nie protestowała,

gdy Annie wyprowadzała się; dom był ciasny, poza

tym Annie nie zgadzała się z ojczymem. Od tamtej
pory rzadko ich odwie

dzała.

Jednak takie samotne wsłuchiwanie się w ciszę - jak

to czy

niła właśnie teraz - kompletnie ją rozstrajało.

Je

dynym dźwiękiem, który wyławiały jej uszy, był

mo

notonny szum kuchennej lodówki. W myślach

przeko

nywała się, że przecież wokół mieszkają ludzie,

ale cisza była tak dojmująca, że z trudem przychodziło

jej w to uwierzyć. Czuła się teraz tak, jakby

przebywała na Księżycu...

W rzeczywistości za ścianą mieszkali ludzie.

Apar

tamenty w tej dzielnicy cieszyły się wielką

popularno

ścią i rzadko stały puste. Mieszkało tu wielu

artystów, ludzi sztuki. Niekiedy posiadali domy na

prowincji, a te apartamenty służyły im tylko na czas
pobytu w Lon

dynie. Dom był starannie utrzymany,

wygodny, znaj

dował się tu basen, sauna i świetnie

wyposażona sala gimnastyczna.

background image

Żyło się tu komfortowo. Windy bezszelestnie

poru

szały się w górę i w dół, przy wejściowych

drzwiach dyżurował portier, a w podziemiach

znajdował się parking samochodowy. Gdyby więc dom
otoczyli wielbi

ciele lub wścibscy dziennikarze, można

było uciec niepostrzeżenie samochodem.

Aż do dzisiaj Annie czuła się tu całkiem

bezpiecznie.

Właściwie dlaczego tak bardzo przejęła się tym

tele

fonem? Nie był ani ordynarny, ani obsceniczny...

Za

pewne jakiś głupi kawał, być może autorstwa

jednego z kolegów...

A jednak, gdy kładła się do łóżka, nadal myślała o

tajemni

czym telefonie. „Pamiętasz mnie?" - słowa te

dźwięczały jej w głowie. Czy kryło się w nich pytanie,
czy stwierdzenie? - za

stanawiała się przez chwilę.

Właściwie wszystko jedno, i tak te dwa słowa
wypro

wadziły ją z równowagi. Przejęła się tak bardzo

być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu czuła się
samotna i opuszczona.

Dziś wieczór rzeczywiście łatwo było ją zranić. Na

szczęście nikt o tym nie wiedział i miała nadzieję, że

nikt się tego nie domyślał. W każdym razie na weselu

starała się oszukać wszystkich - nie wyłączając samej

siebie. Była duszą towarzystwa, za żadną cenę nie

chciała dopuścić, by Philip i Diana odgadli jej
prawdziwy nastrój. Byli tak bar

dzo szczęśliwi - i mieli

do tego prawo. Nie mogła popsuć im wielkiego dnia.

Na litość boską, miała już przecież dwadzieścia pięć

lat i nie

wątpliwie potrafiła zatroszczyć się o siebie!

background image

Wielokrotnie sama podróżowała do Ameryki, nieźle

mówiła po francusku i włosku, a teraz uczyła się
rów

nież hiszpańskiego. Philip częstokroć mawiał, że

muzyka to mi

ędzynarodowy biznes: trzeba wiele

podró

żować i znać języki obce.

Musi więc przestać użalać się nad sobą, pomyślała z

gniewną miną. Ma wystarczająco dużo życiowych

umiejętności, by dać sobie radę sama!

Potrafiła prowadzić samochód, gotować, a nawet

skończyła kurs samoobrony. W razie potrzeby z

łatwością przerzuci mężczyznę przez ramię. Z

pewnością nauczy się żyć sama i zapanuje nad

dzisiejszą dziecinną rozpaczą. Jeśli trzeba, ze

wszystkim można sobie poradzić! Z tą optymistyczną

myślą odwróciła się na drugi bok. Przez sen słyszała
dzwonek telefonu, po

nieważ jednak szybko włączyła

się automatyczna sekretarka, nie zwróciła na niego
uwagi.

Rano tak bardzo spieszyła się do pracy, że nie

zd

ążyła przesłuchać taśmy.

Sesja zdjęciowa ciągnęła się w nieskończoność.

An

nie czuła się jak marionetka, gdy kolejny już raz

usta

wiano ją na tle sklepowej witryny, a od sztucznego

uśmiechu po prostu bolały ją usta.

-

Postaraj się mieć bardziej zadowoloną minę,

kochanie! -

pouczał ją zniecierpliwionym głosem

fotograf.

Wyba

cz, ale nie znoszę zdjęć! - rzuciła gniewnie.

Niestety, to widać - westchnął. - Odpręż się trochę...

background image

Daję słowo, jeszcze tylko kilka ujęć i kończymy.

Chłopcy z zespołu stanęli za plecami fotografa i

za

częli robić tak głupie miny, że wreszcie roześmiała

się naturalnie.

- Tak trzymaj! -

krzyknął uradowany fotograf.

Perkusista, potężny dwudziestoletni chłopak, którego
ze

względu na masywną budowę ciała przezywano

Brick, uśmiechał się radośnie do Annie, gdy opuszczali
studio.

-

Przeczytałem kiedyś, że niektóre prymitywne

plemiona nie

pozwalają robić sobie zdjęć, uważając, że

w ten sposób kradnie

się im dusze. Czy podzielasz tę

opi

nię, Annie?

Brick uchodził za wielkiego kawalarza w zespole.

Pozostali chłopcy, słysząc jego komentarz,
zachichotali.

- Och, po prostu

nie znoszę własnych zdjęć! -

wy

mamrotała.

Nagle przyszło jej do głowy, że to Brick mógł dzwonić

dziś w nocy. Jeśli za dużo wypił, robił się nieznośny.

Brick z uwagą przyglądał się jej skośnym, zielonym

oczom, lśniącym czarnym włosom i drobnej trójkątnej
t

warzyczce w kształcie serca. Niedawno jeden z

dzien

nikarzy napisał, że wyglądem przypominała kota

mok

nącego na deszczu.

-

Chyba nie mówisz tego poważnie! - zawyrokował

Brick,

z niedowierzaniem potrząsając głową. - Przecież

jesteś niebywale fotogeniczna! Najwyższy czas, byś

przywykła do fotografów. Twoja twarz codziennie

zdobi okładkę jakiegoś magazynu. W odpowiedzi

background image

wzruszyła tylko ramionami. Kamera budziła w niej

instynktowną niechęć. Było to prymitywne uczucie, nie

mające żadnych racjonalnych podstaw. Ludzie nie
potrafili tego zrozu

mieć. I nie starała się im tego na siłę

wyjaśniać.

-

Dzwoniłeś do mnie wczoraj w nocy, Brick? -

spy

tała nieoczekiwanie.

-

Czy do ciebie dzwoniłem? - Wyglądał na

oszołomionego. - Nie... A prosiłaś mnie, bym dzwonił?

Zresztą niewiele pamiętam z weselnego przyjęcia.

Pozostali wybuchnęli szczerym śmiechem. Annie

uśmiechnęła się również. Nie, to nie był Brick... Ani

żaden z nich. Znała ich wystarczająco dobrze, by
za

uważyć nagłe zakłopotanie na ich twarzach, gdyby

coś przeskrobali.

Próby z zespołem trwały całymi godzinami, bez

przerwy na lunch. W ciągu dnia musiała więc
zadowo

lić się jabłkiem i jogurtem. Zresztą Philip byłby

nieza

dowolony, gdyby choć trochę przytyła. Zwykł jej

po

wtarzać: „W tym biznesie liczy się przede

wszystkim w

ygląd. Jak cię widzą, tak cię piszą.

Nieważne, kim jesteś... ważne, żebyś wyglądała
zawsze tak, jak sobie ludzie ciebie wy

obrażają".

A ludzie postrzegali ją tak, jak życzył sobie tego

Philip -

jak uliczną piosenkarkę: smutną, tragiczną i

pełną ekspresji.

Długie, czarne włosy okalały bladą twarz; makijaż

podkreślał duże, wyraziste oczy i pełne usta. Jej
ko

stiumy sceniczne były proste i niezbyt drogie;

prze

ważnie nosiła czerń, którą podkreślała swą smukłą,

background image

drobną sylwetkę. A jej piosenki, mimo że z biegiem lat

nieco się zmieniały, nadal wprawiały w ten sam
rzew

ny nastrój. Jej wielbicielom właśnie to się

podobało.

Czasami jednak Annie czuła się zapędzona w ślepy

zaułek, nie była bowiem wcale pewna, czy osobowość,

którą stworzył
Philip, jeszcze do niej pasuje...

- Brakuje ci Phila i Di? -

spytał rezolutnie Brick, gdy

opu

ścili już studio. - Chodź z nami na curry do

hinduskiej knajpy!

-

To dla mnie zbyt tuczące. - Potrząsnęła głową. -

Zjem w domu. Do zobaczenia, Brick!

W domu od razu włączyła sekretarkę, jak to miała w

zwycza

ju, i zaczęła przeglądać pocztę. W większości

były to listy i kartki od przyjaciół z muzycznego

świata, ale była także wiadomość z agencji Philipa,
doty

cząca zbliżającego się tournee, podpisana w

zastępstwie przez jego sekretarkę oraz rachunek
telefoniczny.

Raptem uniosła głowę; jej uszu dobiegł ten sam

przerażający szept: „Pamiętasz mnie?". A potem trzask

odkładanej słuchawki. Nie był to jednak koniec
nagra

nia. Magnetofon znów zaszumiał ostrzegawczo, a

zna

jomy głos złowieszczym, chrapliwym szeptem

powie

dział: „Pamiętam cię, Annie... Pamiętam

wszystko".

Zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie;

wpa

trywała się niemo w maszynę, jakby oczekując

dalsze

go ciągu. Ale nagranie definitywnie się

background image

skończyło.

Któż to był? Przecież nie Brick... To już ustaliła.

Zresztą te telefony wcale nie były żartobliwe. One ją

przerażały. Czyżby zawierały ukrytą groźbę? A może

ktoś chciał ją tylko zaintrygować? Nic sensownego nie

przychodziło jej do głowy poza jednym oczywistym

stwierdzeniem: nigdy przedtem nie słyszała tego głosu!

Była przekonana, że-nigdy nie poznała tego

mężczyzny. A nawet jeśli spotkali się gdzieś w

przelocie, musiało to być całkiem zdawkowe,
przypadkowe spo

tkanie, takie, o którym za chwilę się

zapomina.

Dlaczego więc on nie zapomniał? Drżała ze strachu.

Ogarniał ją paraliżujący lęk na samą myśl, że istnieje

gdzieś mężczyzna, który ją zna i obserwuje, a którego

ona zupełnie nie kojarzy. Czyżby jakiś szalony
wielbiciel, który uwie

rzył we własne fantazje? Słyszała

już o takich przypadkach, ale nigdy nie przyszło jej do

głowy, że przytrafi się to właśnie jej.

I ten jego dziwny, trudny do zidentyfikowania

akcent... Mó

wił doskonałą angielszczyzną, ale raz po

raz pobrzmiewała w niej jakaś obca nuta. Czyżby
cudzoziemiec?

Zapadła już głęboka noc i wokół zrobiło się

niezno

śnie cicho. Odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że

była jedyną osobą w całej kamienicy, która jeszcze nie
spa

ła.

Na palcach podeszła do okna i przez dłuższą chwilę

obserwo

wała londyńskie niebo rozświetlone żółtymi

refleksami ulicznych lat

arni. Przyglądała się oknom

background image

wysokiego domu naprzeciwko; w niektórych pokojach

paliły się jeszcze światła. Wszędzie przebywali ludzie;
byli w mieszkaniu obok i w mieszkaniu po

niżej. A

jed

nak była śmiertelnie wystraszona i czuła się bardzo,

bardzo samotna.

Gdy zadzwonił telefon, nerwowo podskoczyła.

Od

wróciła się powoli i z ociąganiem przemierzyła

pokój. Zapomniała włączyć sekretarkę. Co za
nie

ostrożność! Nie podniesie teraz słuchawki. Niech

sobie dzwoni... W końcu kiedyś zrezygnuje.

Poszła do łazienki, żeby wziąć prysznic i celowo

odkręciła kurki na cały regulator, żeby zagłuszyć

dźwięki dzwonka. Chwilę później, owinięta
szlafro

kiem, wróciła do pokoju. W mieszkaniu

panowała głucha cisza. Odetchnęła z ulgą, ale gdy boso
masze

rowała do kuchni, telefon odezwał się znów.

Ze złością trzasnęła kuchennymi drzwiami, jednak

gdy robiła sobie kolację - dietetyczną sałatkę z
orzechów i owoców - tele

fon wciąż dzwonił i dzwonił.

Nie zareagował tak jak sądziła. Dlaczego nie

zrezy

gnował? Powinien przecież dojść do wniosku, że

nie ma jej w domu...

I nagle doznała olśnienia. Przecież była w domu i

on... on o tym mógł wiedzieć! Dygotała ze strachu.

Czyżby był gdzieś blisko? Czyżby ją obserwował?

Na myśl o tym serce niemal przestało jej bić. Jeśli

mieszkał blisko albo stał na ulicy, mógł przecież
wi

dzieć zapalone światło w jej mieszkaniu!

Och, musi opanować nerwy. Może dzwonił zupełnie

ktoś inny? Być może dzwoniła Diana albo Philip, żeby

background image

dowiedzieć się, co u niej słychać. Jeśli więc nie
odbierze telefonu, gotowi po

myśleć, że coś jej się

stało...

Wybiegła z kuchni do salonu i nerwowo chwyciła

słuchawkę.

- Halo? -

odezwała się, dysząc ciężko.

Zastanawiałem się, ile jeszcze będę musiał czekać,

nim zdecydujesz się podejść do telefonu - powiedział

ktoś głębokim, stłumionym głosem.

- Dlaczego? -

Serce biło jej jak oszalałe. - Dlaczego

to ro

bisz? Przestań mnie dręczyć! Zostaw mnie w

spokoju! Kim je

steś...? - wyrzuciła z siebie jednym

tchem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mówi.

-

A więc nie przypominasz mnie sobie? - nalegał. -

Nie szko

dzi, przyjdzie czas, że odzyskasz pamięć.

-

Posłuchaj, jest bardzo późno, a ja padam z nóg.

Odłóż słuchawkę. I więcej do mnie nie dzwoń!

-

Szykujesz się do łóżka? - szepnął zadziwiająco

czule, a ona zadygotała z przerażenia. Czyżby
domy

ślał się, że ma na sobie tylko szlafrok... A może

wi

dział? Może po prostu ją widział! - Jesteś zmęczona

-

ciągnął uspokajająco - miałaś ciężki dzień. Nie będę

ci już przeszkadzał. Chciałem tylko powiedzieć
dobranoc... I do zobaczenia wkrótce, Annie.

Gdy usłyszała trzask odkładanej słuchawki, w

pani

ce cisnęła swoją. On się zbliża. Na litość boską, on

tu idzie! Co innego mogły oznaczać te słowa?

Podbiegła do wejściowych drzwi, żeby sprawdzić,

czy są dobrze zamknięte, a potem zastygła w holu,

wsłuchana w złowrogą ciszę, jakby oczekując odgłosu

background image

kroków, dzwonka do drzwi...

Minęła długa, nieskończenie długa minuta, nim

przypomniała sobie o skomplikowanym systemie
bez

pieczeństwa, który chronił ją przed nieproszonymi

go

śćmi. Nikt nie mógł bez jej wiedzy wejść do środka,

nocny portier nikogo nie wpuściłby bez telefonicznego
uprzedzenia.

A jednak nie czuła się bezpiecznie; ze ściśniętym

sercem czekała i czekała... Minuty płynęły, nic się nie

działo. Telefon nie zadzwonił, nikt nie podszedł pod

drzwi. Wróciła do salonu i długo siedziała wpatrzona
w martwy aparat.

Dopiero po upływie dwóch godzin zdała sobie

spra

wę, że on nie przyjdzie. Przynajmniej nie dzisiaj.

Przemknęło jej przez myśl, że może powinna
zadzwo

nić na policję albo wyprowadzić się do hotelu...

Nie, to by oznacz

ało porażkę. Z jakiegoś tajemniczego

powo

du ten intruz usiłował ją przestraszyć, a ona nie

powin

na mu na to pozwolić. Cóż zrobiłaby policja?

Nagry

waliby rozmowy telefoniczne? Może powinna

znów zmienić numer... Cóż, jeśli poznał ten, z
pewno

ścią zdobędzie następny. To nie miało sensu.

Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział o niej tak

dużo?

Te myśli nie dawały jej spokoju jeszcze długo w

no

cy, gdy bezsennie przewracała się na łóżku. A potem

miała koszmarny sen: telefon dzwonił, a gdy podnosiła

słuchawkę, stale słyszała ten sam przerażający głos;

dziwne, upiorne światła rozjaśniały mrok i nie
wiado

mo dlaczego gdzieś z oddali dochodził szum

background image

morza...

To musiał być łoskot ruchu ulicznego dobiegający z

dołu, stwierdziła po przebudzeniu. Czasami w nocy
przypomin

ał do złudzenia szum morza, a. smugi

światła z pewnością pochodziły od przejeżdżających
samochodów.

Tego dnia próby z zespołem trwały osiem godzin,

nie miała więc czasu myśleć o niczym innym. Ale gdy

wracała zmęczona do domu, podświadomie
zastana

wiała się, jaką wiadomość zastanie nagraną na

sekretarce.

Jednak tym razem niczego tam nie było. Doznała

niewysłowionej ulgi. Następnego dnia sytuacja się
po

wtórzyła: żadnych wiadomości od intrygującego

nieznajomego, tylko kilka rzeczowych uwag w sprawie

zbliżającego się tournee, pochodzących z biura Philipa.

Dwa dni później nadeszła kartka od Philipa i Diany -

lazurowe niebo, palmy, nieprawdopodobnie niebieskie
morze, a na od

wrocie kilka serdecznych słów oraz

przypomnienie, że za tydzień spotykają się w Paryżu.

Kilka dni później w drodze na lotnisko Annie doszła

do wnio

sku, że zaczyna się przyzwyczajać do życia w

pojedynkę. Podróżowała sama, ponieważ pozostali

członkowie zespołu pojechali razem ze sprzętem drogą

lądową i morską. Szczególnie Brick niepokoił się o

swoją drogocenną perkusję i nie chciał ani na chwilę

stracić jej z oczu. Annie wolała podróż lotniczą - była

szybsza i bez wątpienia wygodniejsza.

Intrygujące telefony nie powtórzyły się więcej i

background image

przez ostat

nie noce mogła się spokojnie wyspać. Teraz

niecierpliwie oczekiwa

ła spotkania z Philem i Di.

Zd

ążyła już przywyknąć do myśli, że się pobrali i z

pew

nością nie będą poświęcali jej tyle czasu co

nie

gdyś. Ta myśl trochę bolała, ale postanowiła śmiało

stawić czoło nowej sytuacji. Tych dwoje znaczyło dla
niej zbyt wiele,

by miała ochotę ich teraz stracić.

Ukryje więc swoje uczucie, tak jak czyniła to od wielu

lat. Być może pewnego dnia uda jej się przezwyciężyć

miłość do Philipa...

W drodze towarzyszyło jej dwóch ochroniarzy

wy

najętych przez Philipa. Annie usiadła przy oknie, a

dwaj mężczyźni obok niej przy przejściu, na wypadek

gdyby ktoś próbował ją zaczepić.

Ubrana była w czarno-czerwoną kurtkę, białą

koszu

lę i wąskie czarne spodnie. Kilku pasażerów,

przecho

dząc, przyglądało jej się z zainteresowaniem,

ona jednak upar

cie patrzyła przez okno. Po

wylądowaniu na lotnisku Charlesa de Gaulle'a szybko

podążyła do wyjścia dla VIP-ów i znalazła się na

zewnątrz. Czekała tam na nią czarna limuzyna. Dwóch
ochroniarzy za

mieniło kilka słów z kierowcą, który

wysiadł, gdy się zbliżyli. Szofer ukłonił się raz i drugi,

powiedział coś po francusku i otworzył Annie drzwi do

luksusowego wnętrza. Ochroniarze pomogli mu

jeszcze załadować walizki do bagażnika i oddalili się.

Ich rola dobiegła końca. Wracali następnym
samolotem do Londynu. Na terenie Francji, zgodnie z

kontraktem, ochronę zapewniali Francuzi.

Szofer zajął miejsce za kierownicą i włączył silnik.

background image

Przez przyciemnione szyby Annie obserwowała
znika

jące zabudowania lotniska.

Kilka chwil później spojrzała przed siebie,

mimochodem za

trzymując wzrok na kierowcy. Nie

mogła ujrzeć jego twarzy, spostrzegła jednak lśniące,

czarne włosy, szerokie, muskularne ramiona i kształtną

głowę osadzoną na mocnej, opalonej szyi. Nie odezwał

się dotąd ani słowem i w głębi duszy była mu za to

wdzięczna. Nie miała ochoty na konwersację, w
dodat

ku czuła tremę przed inauguracją swego

książkowego francuskiego. Z łatwością porozumiewała

się z nauczycielem, ale to nie to samo co rozmowa z
Francu

zem w jego własnym kraju.

Wyglądała więc przez okno, choć tutejsze

przed

mieścia, trochę podobne do londyńskich, nie

prezento

wały się ciekawie. Ruch na jezdni był duży,

zauwa

żyła jednak, że poruszali się szybciej niż inni.

Trochę za szybko jak na jej gust. Może powinna

poprosić kierowcę, żeby zwolnił? Spojrzała nań znów,

ale coś nieuchwytnego w jego sylwetce - dumne

osadzenie głowy, pewność siebie bijąca z szerokich
ramion? - spra

wiło, że nie ośmieliła się niczego mu

sugerować.

Obserwowała gęstniejącą zabudowę po obu stronach

autostrady, dachy wysokich domów, wie

że kościelne

widoczne w oddali. Migały jej przed oczami znajome
nazwy na drogowskazach: Neuilly, Clichy, St Denis,
zjazdy do centrum miasta - sa

mochód jednak jechał

dalej, i w końcu przyszło jej do głowy, że znowu
wy

jeżdżają z Paryża, kierując się ku przedmieściom po

background image

drugiej stronie.

Czyżby pomylił drogę? Może podano mu zły adres?

A może wybrał całkiem nie znaną jej, okrężną trasę?

Już miała pochylić się do przodu, żeby zapytać, gdy

nagle zwolnili przed wjazdem na płatną autostradę.
Annie dojrz

ała przed sobą ogromne drogowskazy.

Lyon... W tej samej chwili kierowca wy

chylił się przez

okno i wsunął bilet do automatu. Gdy szlaban uniósł

się do góry, limuzyna wyrwała do przodu jak rączy

koń.

Annie zaniepokojona zastukała w szybę oddzielającą

ją od kierowcy.

-

Dokąd pan jedzie? - krzyknęła najpierw po

angielsku, a potem po francusku: - Monsieur, oCE
allez-vous?

Nadal nie odwracał się, tylko zerknął w przelocie we

wstecz

ne lusterko. Zobaczyła jego oczy - ciemne,

błyszczące okolone gęstymi rzęsami.

- Mi

ał mnie pan zawieźć do Paryża! - zawołała

nie

zbyt dobrym, łamanym francuskim. - Pomylił pan

dro

gę? Musi pan zawrócić. Czy pan mnie słyszy,

monsieur?

Nie odpowiadając, skinął głową, ale nie zmienił

kie

runku jazdy. Jechali tak szybko, że Annie musiała

przytr

zymywać się skórzanego siedzenia, żeby

zacho

wać równowagę. Do licha, pewnie przekracza sto

pięćdziesiąt na godzinę! - pomyślała oszołomiona.
Kolejny drogowsk

az mignął jej przed oczami:

Versailles.. Prze

cież to ponad dwadzieścia kilometrów

za Pary

żem! Dokąd jechali?

background image

Po chwili czarna limuzyna zaczęła znów zwalniać,

ponieważ zbliżali się do następnego punktu opłat
drogowych.

-

Zamierza pan zawrócić? - Pytanie zawisło w

pró

żni.

Annie zirytowała się na dobre. Czyżby nie znał

drogi z lotni

ska do miasta? A może płacono mu za

ilość przejechanych kilometrów? Och, poskarży się
Phili

powi! Poskarży się przy płaceniu rachunku! Już

Phil rozprawi się z tym nieznośnym szoferem...

Gdy doczekali się swojej kolejki, mężczyzna

wychy

lił się i wrzucił kilka monet do automatu.

Szlaban pod

niósł się do góry i znów ruszyli przed

siebie.

Annie, wciśnięta w kąt samochodu, nerwowo

wy

glądała przez okno. Spodziewała się, że za chwilę

za

wrócą w kierunku Paryża.

Ale szofer wcale tego nie zrobił. Skręcił w lokalną,

wąską drogę i jechali teraz, nadal z dużą szybkością,

wśród zielonych łąk i lasów.

Starała się nie poddawać panice. Usiadła prosto i

za

częła, tym razem energicznie, walić w szybę.

- OCE allez-vous, monsieurl Aretez! - A po chwili,

ponieważ narastała w niej wściekłość i strach,
powtó

rzyła po angielsku: - Proszę się zatrzymać!

Proszę mnie natychmiast wypuścić!

Nie było żadnej reakcji. Nawet nie raczył obejrzeć

się za siebie. Gdy dojechali do zakrętu, Annie
gwa

łtownie rzuciła się ku drzwiom i zaczęła szarpać

klam

kę. Drzwi były automatycznie zablokowane!

background image

A więc została uwięziona! Serce biło jej jak

oszala

łe, pociła się, bladła i pąsowiała na przemian.

Gdy spojrzała we wsteczne lusterko, dojrzała w nim
blask ciemnych oczu kierowcy.

- O co tu chodzi? -

spytała głucho. - Dokąd mnie pan

zabiera?

-

Powiedziałem ci już, Annie, że wkrótce się

zobaczymy -

przemówił miękkim, stłumionym głosem,

któ

ry rozpoznała natychmiast.

Miała wrażenie, że serce jej przestało bić.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Przez nieskończenie długą chwilę Annie siedziała

sztywna i bla

da, a umysł jej pracował gorączkowo.

- Kim pan jest? -

wyszeptała wreszcie nie swoim

głosem.

Nie odpowiedział, a gdy zerknęła we wsteczne

lusterko, za

miast jego ciemnych oczu zobaczyła

oliwko

wą skórę jego twarzy zwróconej do niej

łprofilem. Miał wydatny nos i mocno zarysowane

kości policzkowe. Była to surowa twarz; Annie próbo-

wała ją przeniknąć, aby zrozumieć motywy

postępowania jej właściciela. Jakim był typem

człowieka? A najważniejsze, co miał zamiar z nią

zrobić?

-

Czy myśmy się już gdzieś poznali? - spytała znów

i uśmiechnęła się, usiłując pod maską układnej
grzecz

ności ukryć strach i zdenerwowanie. -

Przepra

szam, jeśli pana nie rozpoznałam, ale spotykam

tylu ludzi, że trudno spamiętać wszystkie twarze...

Wielbiciele polują na mnie po koncertach, proszą o
autografy...

Czy właśnie tak się poznaliśmy? Jest pan

moim wielbicielem?

Nie mówiła tego z wielkim przekonaniem.

Mężczyzna w niczym nie przypominał jej wielbicieli.

To były przeważnie nastolatki ubrane i uczesane
zgodnie z naj

nowszą młodzieżową modą. Dziewczyny

naśladowały jej stroje, nawet paznokcie i usta ma-

lowały na czarno, choć w jej życiu ta ekstrawagancja

była zaledwie krótkim epizodem...

background image

Ten mężczyzna wyglądał zbyt poważnie jak na jej

wielbiciela. Miał z pewnością ponad trzydziestkę i
no

sił się, według niej, dość staroświecko: ciemny

garni

tur, biała koszula, stonowany krawat. W dodatku

ubra

nie było w dobrym gatunku, garnitur zapewne

szyty na miarę, koszula i krawat pochodziły z drogiego
sklepu.

Ubranie zwykle coś mówi o człowieku. Sądząc z

wyglądu, był godnym szacunku, dobrze wychowanym

dżentelmenem. Dlaczego więc zajął się kidnapingiem?

Och, skądże mogła wiedzieć, jak wygląda

prawdziwy pory

wacz? Pozory często mylą... Mógł się

celowo prze

brać, żeby wzbudzić zaufanie.

Przedłużająca się cisza potęgowała w Annie strach.

Przełknęła nerwowo ślinę i znów spróbowała nawiązać

konwersację:

- Dlaczego nic pan nie mówi? Kim pan jest?
-

Później ci powiem - rzucił zdawkowo.

-

Dokąd mnie wieziesz? - wybuchła, nie zauważając

nawet, że zwróciła się do niego per ty.

-

Za chwilę sama zobaczysz.

- Powiedz mi natychmiast! -

Starała się ukryć strach,

chcia

ła, by jej głos brzmiał chłodno i spokojnie, ale

gardło miała ściśnięte, a usta poruszały się z

największym trudem.

Mężczyzna nie odpowiedział.

Przyglądała się dłoniom obejmującym kierownicę -

stanow

czym, zwinnym dłoniom, o długich palcach i

opalonej skórze. Drzemała w nich siła, która ją
przera

żała. Spojrzała przez okno na zielony, bujny

background image

krajobraz francuskiej prowincji. Wiosna dopie

ro się

zaczynała, drzewa i krzewy powoli rozkwitały, niebo

było jasnoniebieskie, ale słońce nie grzało jeszcze zbyt

mocno. Gdzie on się tak opalił? - pomyślała
niespodziewanie.

Kiedy po raz pierwszy usłyszała jego głos przez

telefon, ude

rzył ją lekko cudzoziemski akcent... Czy

był Francuzem? A może pochodził z jakiegoś innego
gor

ącego kraju? Może z Sycylii...? Słyszała o gorącym

temperamencie Sycylijczy

ków, ich nieliczeniu się z

prawem... Handel żywym towarem? - nawiedziła ją

szalona myśl. Zerknęła znów ukradkiem na oliwkową
t

warz i ciemne włosy mężczyzny. Tak, mógł być

Włochem. Ale dlaczego porwał ją w Paryżu? Przecież

źniej jechała z koncertami do Włoch.
-

Czy zostałam porwana? - spytała i ponownie

doj

rzała w lusterku błysk jego czarnych oczu.

Jakkolwiek nie odezwał się i było to wysoce

dener

wujące, doszła do wniosku, że przyznaje jej rację.

W każdym razie nie zaprzeczył.

-

Wkrótce zaczną mnie szukać - podjęła stłumionym

głosem. - Mój menedżer i koledzy z zespołu, jak tylko

pojawią się w hotelu, zawiadomią policję! Mnóstwo
ludzi wi

działo, jak wsiadam do tego samochodu. Także

ochroniarze, którzy przyle

cieli ze mną z Londynu.

Widzieli cię przecież, zauważyli numery twojego
samochodu...

Wzruszył obojętnie ramionami. I nagle przeszyła ją

przerażająca myśl: czy rzeczywiście tak było?
Rozmawiali z nim, widzieli jego samochód, ale czy

background image

zwrócili uwagę na numery rejestracyjne czarnej
limuzyny? Wo

kół prawie nie było ludzi... Nawet jeśli

ktoś im się przyglądał z daleka, przyglądał się przede
wszy

stkim jej, ponieważ opuszczała lotnisko pod

eskortą ochroniarzy i strażników.

Co prawda nie była jeszcze szeroko znana w

Euro

pie i prasa nie wykazała nadmiernego

zainteresowania jej przyjazdem, ale na wszelki

wypadek władze lotniska podjęły szczególne środki
ostro

żności.

-

Limuzyna była przecież zamówiona -

przypomnia

ła sobie. - Czy jesteś pracownikiem firmy

wynajmuj

ącej samochody? Och, przecież policja

natychmiast cię odnajdzie!

W odpowiedzi roześmiał się tylko nieprzyjemnie.
- Dlaczego to robisz? -

rzuciła ze złością. - A może

to kiepski

żart? Może wieziesz mnie po prostu na

spotkanie z Philem i Di? -

Phil słynął ze swoich

dowci

pów, myślała w roztargnieniu. Że też wcześniej

nie przyszło jej to do głowy!

-

Nie, to nie jest kawał, Annie - odpowiedział ze

spokojem, który ją przeraził.

Omal

nie przestała oddychać... Zapadła się głębiej w

siedze

nie i przymknęła oczy. Za wszelką cenę... za

wszelką cenę musiała opanować nerwy. Musiała
my

śleć logicznie.

Na razie nic nie mogła zrobić. Zamknięta w

samo

chodzie, odgrodzona od świata przyciemnionymi

szy

bami, nie mogła ani krzyczeć, ani w jakikolwiek

inny spo

sób przyciągnąć ludzkiej uwagi. Szarpanie się

background image

nie miało sensu. Musi spokojnie dojechać do... celu
swojego prze

znaczenia. Jej serce biło nierównym ryt-

mem. I co wtedy? Co ją tam czeka?

Gdyby choć znała motywy postępowania tego

mężczyzny... Nie wyglądał na niebezpiecznego

maniaka czy kryminalistę. Właściwie był uderzająco

przystojny. Oczywiście, jeśli gustowało się w typach

śródziemnomorskich, a ona bardzo ten typ urody

lubiła. Może dlatego, że w żyłach jej płynęła francuska

krew, kto wie? Ojciec Annie był Francuzem, mimo że

prawie całe swoje życie spędził w Anglii.

Annie odwiedziła Francję jedynie dwa razy. Nigdy

nie była tu za życia ojca, ale zawsze obiecywała sobie,

że pewnego dnia odnajdzie miejscowość w górach
Ju

ra, gdzie on się urodził. Nigdy jednak nie

wystarczyło czasu na tak daleką wycieczkę. Program

koncertów zwykle był napięty.

Ojciec Annie, podobnie jak porywacz, miał ciemne

włosy, oliwkową karnację i oczy czarne jak węgle. Ale

był dużo niższy i nie tak mocnej budowy. Annie
odzie

dziczyła po ojcu gęste krucze włosy, ale karnację

i zie

lone oczy miała po matce. Jako dziecko żałowała,

że nie odziedziczyła również matki blond włosów, ale
gdy dojrza

ła, była nawet zadowolona ze swej egzo-

tycznej

urody, tak innej niż uroda Angielek. Dziś

wolałaby nawet być jeszcze bardziej podobna do ojca.

Uwielbiała swego ojca, i jego śmierć, gdy miała lat

niespełna jedenaście, rzuciła ponury cień na całe jej

dzieciństwo. Matka zaledwie po roku wdowieństwa

wyszła ponownie za mąż. Annie nie przepadała za

background image

oj

czymem i nie starała się ukryć swych uczuć, Bernard

Tyler zaś tę niechęć odwzajemniał.

Joyce Tyler domyślała się, że córka potępia jej

związek, ale nie potrafiła tej sytuacji zaradzić. Dwa

lata później urodziła bliźniaki - dwóch chłopców, i
po

święciła im całą swoją uwagę.

Gdy ojczym zaczął wymierzać Annie kary fizyczne,

Joyce nie uczyniła niczego, by go powstrzymać. Bez
ogródek powie

działa córce, że sobie na to zasłużyła.

„Gdybyś była dla niego milsza, on by ci się
odwzajem

nił - powiedziała. - Sama sobie jesteś

winna".

Czternastoletnia wówczas Annie zaczęła coraz

dłużej przebywać poza domem. Nie tylko nie lubiła
Ber

narda Tylera, ale teraz także się go bała. Tęskniła

za dniem, gdy wreszcie dorośnie i będzie mogła na

dobre opuścić domowe pielesze. Gdy więc spotkała

Philipa, który roztoczył przed nią perspektywę
muzycznej kariery, natychmiast spako

wała manatki i

wyprowadziła się z domu. Zdawała sobie sprawę, że
matka i ojczym w gruncie rze

czy będą zachwyceni, że

się jej pozbyli.

Później, gdy już była znaną piosenkarką, raptem

nawiązali z nią kontakt i poprosili ó pożyczkę. Tą

sprawą, podobnie jak całymi jej finansami, zajął się
Philip. Zostali zaproszeni na kon

cert i spotkali się z

Annie, ale wkrótce potem znowu

słuch o nich zaginął.

Zapewne rozczarowała ich wysokość kwoty, jaką
za

oferował im Philip. Annie odetchnęła z ulgą. Nie

chciała przywoływać wspomnień z ponurej przeszłości.

background image

Z pewnością życie jej potoczyłoby się inaczej,

gdy

by ojciec nie umarł przedwcześnie. Szczęśliwe

dzie

ciństwo skończyło się dla Annie, gdy miała

zaledwie jedenaście lat. Do siedemnastego roku życia

była samotną, smutną, nieszczęśliwą nastolatką. Nawet

teraz, gdy wspominała tamte dni, czuła jakąś żelazną

obręcz zaciskającą się wokół jej szyi. Zmarszczyła
brwi, wy

mazując z pamięci ponure myśli.

-

Dlaczego tak ucichłaś? - odezwał się nagle

mężczyzna.

-

Zastanawiam się... Moi przyjaciele ogromnie

zde

nerwują się, gdy nie stawię się w umówionym

miejscu. Będą zaniepokojeni, co się ze mną stało...

-

Niebawem się dowiedzą - odparł obojętnie.

-

Jak mam to rozumieć? Zadzwonisz do nich i

zażądasz wysokiego okupu?

Żałowała, że nie może widzieć całej jego twarzy.

Wyraz oczu zapewne powiedziałby jej więcej niż
lako

niczne słowa. Gdy jednak spojrzał w lusterko, jego

oczy przypominały bezdenną studnię - ciemne,

błyszczące, niezgłębione... A jednak... Zaczynała

doznawać dziwnego, irytującego uczucia, że go skądś
zna! Czy

żby naprawdę się kiedyś spotkali? A może

tylko podsu

nął jej ten pomysł sugestywnymi

telefonami?

Nim zdążyła rozważyć ten problem, limuzyna nagle

skręciła w prawo i zjechała z głównej drogi. Podążali

teraz jakąś polną drogą czy też aleją wysadzaną
drze

wami i kępami krzewów.

Do licha! To nie była droga, to był podjazd pod

background image

dom! Chwilę później miała w zasięgu wzroku nieduży,
jedno

piętrowy budynek, pokryty omszałą dachówką. Z

pomalowanymi na biało ścianami kontrastowały
za

mknięte czarne okiennice.

Gdy zatrzymali się przed frontowymi drzwiami,

An

nie rozejrzała się nerwowo na wszystkie strony i

se

rce w niej zamarło, gdy pojęła, że biały domek stał

na skraju lasu, za nim zaś rozciągały się puste pola.
Kom

pletne bezludzie. Nie mogła dojrzeć żadnego

domostwa. I nagle pa

niczny strach chwycił ją za

gardło.!

W tej samej chwili kierow

ca wysiadł, obszedł wóz

dookoła i otworzył jej drzwi. Annie, obezwładniona
strachem, niezdolna

była się poruszyć. Ostatkiem woli

wysunęła podbródek i powie działa drżącym głosem:

-

Nie wysiądę. Zostanę tu, dopóki nie odwieziesz

mnie z po

wrotem do Paryża. A jeśli tego nie zrobisz...

Wsunął długie ramię do samochodu, chwycił ją za

rękę i szarpnął gwałtownie. Był silniejszy, niż się
spo

dziewała, nie potrafiła mu stawić oporu i

wypadłaby z samochodu, gdyby drugim ramieniem nie

objął jej w talii i nie uniósł do góry. Kopała, krzyczała,

starała się oswobodzić - na próżno.

Trzymając ją jak dziecko pod pachą i ignorując jej

prośby i groźby, wniósł ją na podest schodów. Gdy

otwierał drzwi, wykręciła głowę i ugryzła go w rękę;

jęknął z bólu, ale puścił dopiero, gdy weszli do wnętrza

i kopnięciem nogi zdołał zatrzasnąć za sobą drzwi.

Zręcznie postawił ją na podłodze, nadal ramieniem

opasując jej talię. Zsunęła się bezwolnie w dół po jego

background image

ciele i poczuła dotyk jego muskularnej klatki
piersio

wej, twardych ud, a ciepło jego skóry parzyło ją

przez ubranie. Efekt był piorunujący: mimo że broniła

się, wewnętrznie doznała bardzo silnego podniecenia.
Czu

ła zawrót głowy i drżała na całym ciele, gdy

wreszcie stanęła na nogach i odepchnęła się odeń

gwałtownie. On jednak nadal obejmował ją ramieniem,

a ramię to było twarde jak stal. Przez zasłonę długich

czarnych włosów, które opadły jej na twarz, patrzyła

na swego ciemiężyciela szeroko otwartymi,

przerażonymi oczami.

Uniósł dłoń, którą ugryzła w ferworze walki, i

przyj

rzał się jej uważnie.

- Krwaw

ię - powiedział z lekkim zdziwieniem. -

Masz ostre

zęby. - Wysunął czubek języka i zlizał

krew.

Annie obserwowała go w wielkim napięciu. Do tej

pory nie mogła uwierzyć, że wszystko dzieje się na
ja

wie. Teraz powoli docierała do niej prawda: została

oto porwana, z powodów, których nie po

trafiła dociec,

przez mężczyznę, który ją przerażał i... pociągał
zarazem. Mu

siała poskromić strach. Uniosła głowę i

pa

trzyła nieznajomemu prosto w oczy z miną z pozoru

spokojną i pewną siebie.

- Dlaczego nie odwieziesz mnie z powrotem do

Pa

ryża, zanim nie rozpęta się awantura? Porwanie to

ciężkie przestępstwo, nie uważasz?

-

Bardzo ciężkie - przyznał z nieporuszoną twarzą.

Policzki Annie zapłonęły, pojęła bowiem, że jej
przeciwnik drwi.

background image

-

Możesz spędzić w więzieniu resztę życia! -

wybu

chła.

-

Nie zapominaj, że najpierw będą musieli mnie

złapać - zauważył spokojnie, jednocześnie długimi,
zwinnymi palcami od

suwając włosy z jej twarzy.

Lodowaty dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Ten

czuły w istocie gest przeraził ją bardziej niż groźne

słowa. Zastanawiała się, czy nieznajomy słyszy
przyspieszone bicie jej serca, czy widzi krople potu

perlące się na jej twarzy.

Może obejrzysz pokój, który dla ciebie

przygotowa

łem? - powiedział, ignorując jej nerwową

reakcję. - Potem zjemy lunch i...

-

Wcale nie jestem głodna! - przerwała mu ze

złością. - Nic nie mogłabym przełknąć. Niedobrze mi!

-

Poczujesz się z pewnością lepiej, jeśli coś zjesz -

powiedział protekcjonalnym tonem, jakby przemawiał
do dziecka. -

Posiłek nie będzie co prawda wykwintny.

Mam tylko sałatę, owoce i ser. No i oczywiście butelkę
dobrego wina.

-

Nie piję wina!

Uniósł proste, czarne brwi w wyrazie

niedowierzania.

- Nie pijesz wina? W takim razie nie wiesz, co

tra

cisz. Będziesz musiała polubić wino. Zapewniam, że

win

o cię uspokoi.

Tego właśnie się bała, nie pozwoli więc, by tak się

stało. Musi zachować czujność, musi mieć się na
bacz

ności i nieustannie szukać sposobności ucieczki.

Gdy

by udało jej się wydostać z domu, mogłaby ukryć

background image

się w lesie, a potem, gdy zapadnie zmierzch,

pobiegłaby przed siebie...

-

Uspokoję się, jeśli mnie w końcu puścisz -

powie

działa, a on bez słowa uwolnił jej ramię.

Postąpiła kilka kroków, rozglądając się po małym,

ciemnym holu, z którego schody wiodły na górę.

- To twój dom?

Nie odpowiedział, ale z wyrazu jego twarzy

wy

wnioskowała, że nie.

-

Powiedz mi chociaż, jak się nazywasz? Jak mam

się do ciebie zwracać?

Zauważyła na jego twarzy lekkie wahanie, a potem

odrzekł uprzejmym tonem:

- Mark.
- Mark... -

powtórzyła, zastanawiając się, czy podał

j

ej swe prawdziwe imię. - Jesteś więc Francuzem?

-

Jak na to wpadłaś? - zażartował.

-

Ślepy strzał - rzekła poważnie.

Odwróciła głowę w stronę drzwi, nastawiając uszu.

Jakiś znajomy dźwięk... Ale wokół panowała
komplet

na cisza. Nie słychać było samochodów ani

żadnych odgłosów cywilizacji. Tylko szum drzew -

dźwięk, który w niepojęty sposób wydawał jej się
zna

jomy... I nagle doznała olśnienia. Szum morza!

Szum morza, który, jak jej się zdawało, słyszała w

swoim śnie, był w rzeczywistości szelestem gałęzi
poruszanych lekkim wiatrem.

Dlaczego, na Boga, słyszała ten dźwięk w swoim

śnie? Pod wpływem zabobonnego lęku zadrżała.
Prze

cież nigdy w życiu nie była w tym domu!

background image

Dlaczego pamiętała ze snu ten dźwięk? A może

właśnie stąd do niej dzwonił i ten niesamowity szum

nagrał się na sekretarkę... ?

-

Czy stąd do mnie telefonowałeś? - spytała jednym

tchem.

-

Telefon jest odcięty - wyjaśnił i spojrzał na nią

uważnie.

Odpowiedź sprawiła jej zawód. Nie mogła zebrać

rozbiega

nych myśli. Nie potrafiła niczego sobie

wy

tłumaczyć. Wszystko wydało się dziwne, tak bardzo

dziwne... Ten szum... Czemu miała w głowie ten
szum?

-

Dlaczego odciąłeś telefon?

-

Nie potrzebowałem go.

-

A więc skąd do mnie telefonowałeś?

Brak odpowiedzi. Przyglądał jej się tylko z miną

poważną i bardzo skupioną.

Dopiero teraz zauważyła kilka par drzwi otwartych

na oścież, przez które wchodziło się do pokojów,
ton

ących w ponurym mroku z powodu zamkniętych

okien

nic. Zerknęła przelotnie na ciemne dębowe

meble, skórzane fotele, tapety w kwiatowy de

seń... Ten

dom miał dziwną atmosferę. Zionął pustką.

-

Czy jest tu jeszcze ktoś? - spytała nasłuchując.

-

Jesteśmy tu całkiem sami, Annie. - Uśmiechnął się.

To ją zmroziło. Zagryzła wargę i obserwowała go w

niemym skupieniu. Co też mu chodziło po głowie? A

może lepiej, że nie zna prawdy...?

- Powiedz mi, o co tu chodzi? -

krzyknęła, dając

upust bezsilnej złości. - Po co mnie tu przywiozłeś?

background image

Chcesz okupu? Liczysz na okup... -

Nagle głos jej się

załamał, ponieważ dotarła do niej myśl, że porywacz

zwykle zabija swoją ofiarę. Nawet jeśli dostanie okup,

zabija, żeby nie zostać później rozpoznanym... Nowa

fala strachu ścisnęła jej żołądek. Miała wrażenie, że
jeszcze chwila i zemdleje.

- Tu nie chodzi

o pieniądze. - Stanowcze słowa

w

darły się w jej myśli.

Jeśli nie o pieniądze, w takim razie, o co chodziło?

Co miał zamiar z nią zrobić?!

-

A więc dlaczego mnie porwałeś? - Przyglądała się

badaw

czo jego twarzy, ale nic z niej nie mogła

wyczy

tać. – Może pomyliłeś mnie z kimś innym? -

uchwyciła się nowej myśli.

-

Pytałeś mnie, czy cię pamiętam, a ja jestem pewna,

że nigdy cię nie widziałam. Mam dobrą pamięć,
pami

ętałabym cię, gdy byśmy się już spotkali.

Wpatrywał się w jej zielone oczy hipnotycznym,

upartym wzrokiem.

- Przypomnisz sobie, Annie -

rzekł cicho. - Mogę

jeszcze

zaczekać, skoro czekam już tak długo.

Znów po jej kręgosłupie przebiegł dreszcz. Musiał

być obłąkany. .. Co prawda nie wyglądał na szaleńca...

ale musiał nim być!

- Zostawmy to na razie, Annie -

powiedział

uspoka

jająco.

-

Chodź na górę, pokażę ci twój pokój.

Zapa

rła się w miejscu, ale on chwycił ją pod ramię i

poci

ągnął w stronę schodów.

- To ci nie ujdzie na sucho! -

groziła. - Wtrącę cię do

background image

więzienia. .. - A potem dodała łagodniej, jakby
zmie

niając taktykę:

-

Posłuchaj, jeśli chcesz, zjemy razem lunch, a

potem odwie

ziesz mnie do Paryża. W Paryżu spotkamy

się znów, zgoda? Dam ci bilet na mój koncert i...

background image

-

Dobrze wiesz, że to nieprawda - roześmiał się

gar

dłowo. - Jeśli się ze mną umówisz, wyślesz na to

spo

tkanie policję! Nie jestem idiotą, Annie. Teraz

obiecasz

mi wszystko, byle tylko się stąd wydostać.

Myślisz, że o tym nie wiem?

Co chcesz ze mną zrobić? - Starała się ukryć strach,

ale on musiałby być całkiem ślepy, gdyby nie
spo

strzegł w jej oczach wyrazu przerażenia.

Zmarszczył mocno brwi.

-

Nie zrobię ci krzywdy, Annie - zapewnił. - Nie

patrz na mnie w ten sposób.

To zabrzmiało szalenie przekonywająco. Wbrew

zdrowemu rozsądkowi i wszelkiej logice wyciągnęła

do niego rękę.

-

Proszę więc, puść mnie, Mark... Proszę...

Ujął jej dłoń, popatrzył na smukłe, blade palce, po

czym oplótł je swoimi. Pod wpływem tego dotknięcia,

serce Annie dziwnie zatrzepotało.

- Jeszcze nie teraz - powi

edział. - Przez pewien czas

będziesz moim gościem. Dom jest bardzo wygodny,
okolica cicha.

Znajdziesz tu spokój, o którym próżno

by ma

rzyć w Paryżu. Żadnych dziennikarzy, żadnych

telefonów ani wielbicieli. Dla czego nie przestaniesz

się zadręczać i nie zaczniesz korzystać z chwili?

Postara się nie być dla niego odpychająca, poskromi

swój ostry język i wybuchowy temperament... Cóż za
zba

wienna myśl! A wtedy... być może wówczas

prze

mówi mu do rozsądku i skłoni do powrotu do

Paryża.

Wolno cofnęła dłoń; pozwolił jej na to bez słowa

background image

sprzeciwu.

Poszła na górę po schodach, świadoma, że dziwny

gospodarz tego domostwa idzie tuż za nią.

- Tutaj, p

roszę - powiedział, otwierając jakieś drzwi.

Stanęła w progu i obserwowała, jak przemierza ciemny

pokój, kierując się w stronę okna. Otworzył je, pchnął

okiennice i pokój zalało ostre światło wiosennego dnia.

Annie stała porażona nagłą jasnością. W ułamku

sekundy do

znała najdziwniejszego w świecie uczucia

zaskoczenia, oszołomienia, jakiegoś osobliwego
cha

osu. Miała wrażenie, że umysł jej rozdarła na

moment oślepiająca błyskawica, zalewając nieziemską
jas

nością jego najbardziej mroczne zakamarki. Po

chwi

li niezwykłe złudzenie pierzchło i wpatrywała się

w mężczyznę szeroko otwartymi, na wpół oślepionymi
oczami.

On także przyglądał jej się intensywnie i, jakby

czy

tając w jej myślach, nagle zrozumiał, że oto

przytrafiło jej się coś nieoczekiwanego. Potrafił czytać
w jej my

ślach... To mogło być bardzo niebezpieczne.

Powinna staranniej ukrywać swe uczucia i nieustannie

mieć się na baczności, w przeciwnym razie stanie się
jego bez

bronną ofiarą.

- Annie... -

szepnął.

-

Gdzie jest łazienka? - spytała, starając się

zapano

wać nad własnym zmieszaniem.

Z jego piersi wydobyło się ciężkie westchnienie, a

potem wskazał ręką.

-

Za tymi drzwiami. Zejdę teraz na dół i przygotuję

lunch.

background image

Później przyniosę twoje walizki z samochodu.
B

ędziesz mogła się rozpakować.

Gdy tylko o

puścił pokój, Annie podbiegła do okna.

Piętro było dość wysokie, nie mogła marzyć o
bez

piecznym skoku w dół. Najbliższa rynna, po której

mogłaby się zsunąć, znajdowała się dopiero obok

łazienki, ale tamto okienko wyglądało na bardzo
malutkie. Jeszcze raz

omiotła spojrzeniem okolicę.

Kom

pletna głusza. Ani krzyk, ani ucieczka tą drogą nie

wchodziły w grę. Chyba że... Tak, pozostawały
zwi

ązane prześcieradła! Na filmach ludzie w ten

sposób spuszczali się z okien... Na razie jednak nie

mogła podjąć tej próby. Mark znajdował się w kuchni

na dole, skąd dochodziły tu odgłosy jego krzątaniny.

Jeśli spróbuje teraz uciekać, on z pewnością ją

zauważy.

Zdesperowana weszła do łazienki. Pomieszczenie

wyglądało bardzo przyjemnie. Ściany wyłożono
weso

łymi żółtymi kafelkami, a na sosnowej półce nad

wan

ną stało rzędem wiele dobrych francuskich

kosmetyków.

Annie umyła się pospiesznie i zaczesała długie

lśniące włosy w prosty węzeł na karku. Nie zrobiła

żadnego makijażu. Pragnęła wyglądać nieatrakcyjnie.

Ale gdy baczniej przy

jrzała się swemu odbiciu w

lu

strze, zauważyła w swych przejrzyście zielonych

oczach wyraz nerwo

wego podniecenia. Były to oczy...

poluj

ącego kota. Do licha, przyznanie się nawet tylko

w myślach, że uważa Marka za atrakcyjnego

mężczyznę, było wielce niebezpieczne. Więcej niż nie-

background image

bezpieczne, jeśli miała być szczera. Od chwili gdy
uj

rzała go po raz pierwszy, zachowywała się jak

zahip

notyzowana, i to właśnie ją przerażało.

Porwał ją i przywiózł siłą do tego dziwnego miejsca.

Po co to robił, skoro nie chodziło o okup? Co się za
tym wszystkim kry

ło? Bała się nawet pomyśleć, ale

pytania wbrew jej woli nasu

wały się same.

Czy był nienormalny? Chory psychicznie?

Obsesyjnie twier

dził, że już kiedyś się spotkali... Och,

któreś z nich musiało postradać rozum! Ale przecież

chyba nie ona...? Ona nie miała najmniejszej

wątpliwości, że nigdy przedtem go nie widziała.

A jednak... A jednak gdy otworzył nagle okiennice,

doznała jakże niezwykłego wrażenia deja vu...

Zmarszczyła brwi i zagryzła wargę. Na Boga, o co tu
chodzi? I

przez sekundę, ku własnemu ogromnemu

zdumieniu, pomyślała, że przypomina sobie... coś.

Odepchnęła głupie myśli. Nie może pozwolić, by ten

człowiek ją hipnotyzował i wciągał we własne rojenia.

To była prosta droga do szaleństwa.

Niespokojna zeszła na dół. Zajrzała najpierw do

kilku pomie

szczeń, po czym trafiła do dużej kuchni o

bia

łych ścianach i jasnych sosnowych szafkach. Okna

zdobiły zasłonki w biało-czerwoną kratkę, a na
parape

cie stały doniczki z kwitnącymi hiacyntami. W

po

mieszczeniu unosił się aromatyczny zapach świeżo

parzonej kawy.

Gdy z wahaniem przystanęła na progu, Mark

od

wrócił się

i przez chwilę patrzył na nią zmrużonymi oczami.

background image

-

Wyglądasz jak nastolatka - uśmiechnął się. - Czy w

ten sposób chcesz mnie trzymać z dala od siebie?

Na chwi

lę zapadła cisza, po czym Annie spojrzała

mu w oczy

i napotkała jego spokojny, poważny

wzrok.

-

Powiedziałem ci już, że nie masz się czego bać.

Nie liczę na okup, nie zrobię ci krzywdy i zapewniam,

że się na ciebie nie rzucę. Nie zmuszę cię też do
niczeg

o, czego nie chcesz zrobić.

-

Zmusiłeś mnie już, abym tu przyjechała i zmuszasz

do pozostania tu wbrew mojej woli! -

zawołała,

rumie

niąc się.

-

To jedyny sposób, bym zatrzymał cię przy sobie

wystar

czająco długo - rzekł spokojnym tonem.

- Wystarcza

jąco długo?

-

Wystarczająco długo, byś mnie poznała - dodał. -

A teraz usiądź, zjemy lunch.

Pochłonięta roztrząsaniem słów, które przed chwilą

usłyszała, automatycznie usiadła i popatrzyła na
gu

stowne nakrycie. Aż do tej pory nie czuła głodu, ale

sałatka, sery i czarne oliwki wyglądały niezwykle
ape

tycznie, nieoczekiwanie więc ślinka napłynęła jej

do ust.

-

Proszę, poczęstuj się - zachęcił, siadając naprzeciw

niej.

Nałożyła na talerz sałatkę - mieszaninę avocado,

zielonej sa

łaty, ogórków i papryki - oraz jajko na

twardo i kilka czarnych oliwek.

-

Przykro mi, że nie mogę cię ugościć niczym

bardziej oryginalnym, ale mam tylko to -

powiedział.

background image

Annie uniosła głowę i niespodziewanie dla samej

siebie po

słała mu miły uśmiech.

-

Jedzenie jest wspaniałe - oświadczyła. -

Uwielbiam pikni

ki, a to mi przypomina piknik... tyle że

w domu.

- Ale na powietrzu lepiej smakuje, prawda?

Gdy wyciągnął rękę, żeby nalać jej białego wina,

Annie znów zaskoczyło dziwne wrażenie deja vu,

znów miała niejasne odczucie, że już ten gest gdzieś...

kiedyś... widziała!

- Annie? -

Jego czarne oczy były czujne i skupione. -

Po

wiedz mi, co czułaś przed chwilą.

- Nie wiem... - za

jąknęła się. - Nie rozumiem...

-

A więc zaczynasz sobie przypominać - powiedział

tonem nie skrywanego triumfu.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI
-

Przestań się wreszcie bawić moim kosztem i

powiedz mi,

gdzie się spotkaliśmy! - wybuchła Annie,

nie wytrzy

mując już dłużej tego napięcia.

Spokojnym gestem wskazał jej kieliszek.
- Spróbuj wina -

powiedział sucho.

Czy było to w Anglii? W Londynie?
-

Nie ma teraz sensu zgadywać, sama to sobie kiedyś

przypomnisz.

Zadziwiająco szybko nauczyła się czytać z jego

twarzy, od

gadywać przelotne uczucia iskrzące się w

głębi czarnych, przepaścistych oczu i malujące się na

jego wargach. I zrozumiała natychmiast, że nie spotkali

się w Anglii; powiedziało jej to po prostu jakieś
mimo

wolne drgnienie, jakiś cień, który przebiegł po

jego twarzy.

- W Ameryce? -

nie dawała za wygraną.

Roześmiał się tylko i potrząsnął głową.

Cóż więc pozostawało? Annie nie podróżowała zbyt

wiele.

-

Czy spotkaliśmy się tutaj, we Francji?

Znów nie odpowiedział, ale oczy zalśniły mu jak

czarne brylanty.

-

To stało się tutaj, prawda? - powiedziała z

drżeniem.

-

A więc nareszcie wierzysz, że się spotkaliśmy -

skonstato

wał głębokim, jakby udręczonym głosem, w

którym dźwięczała namiętność.

background image

Annie słyszała głuchy stukot własnego serca, które

zdawało się rozsadzać klatkę piersiową. Zarumieniła

się nagle, spuściła oczy, ciemne rzęsy położyły się
cieniem na jej policzkach.

W końcu odezwała się cichym, zduszonym głosem:
-

Mówisz, że się już spotkaliśmy... Wierzę ci, ale

napraw

dę tego nie pamiętam. Przykro mi. We Francji

byłam tylko dwa razy... Ostatnim razem dwa tygodnie

spędziłam w Normandii z moją najlepszą przyjaciółką i

jej siostrą. Mieszkałyśmy w uroczym, staroświeckim
hoteliku w Caborg, nad samym morzem.

To było upalne lato i dużo czasu spędzałyśmy na
pla

ży... Czy właśnie tam cię poznałam?

Mark siedział wygodnie oparty o krzesło i drobnymi

łykami sączył wino. Oczy miał na wpół przymknięte,

jakby przywoływał w pamięci wspomnienia. Annie

czyniła wysiłki, by się weń nie wpatrywać, ale
mimo

wolnie obserwowała grę mięśni na jego klatce

piersio

wej za każdym razem, gdy oddychał. Miał

smukłą talię i biodra, i niezwykle długie nogi... Nie
mo

gła zaprzeczyć, że był w jej typie.

Podniosła na niego oczy i nieoczekiwanie napotkała

jego spo

jrzenie. Zmieszana zarumieniła się i odwróciła

wzrok.

-

Dlaczego nie chcesz powiedzieć mi, gdzie się

spo

tkaliśmy? - odezwała się zmienionym, drżącym

głosem. - Gdybyś mi powiedział, być może bym sobie

coś przypomniała...

-

Musisz sama to sobie przypomnieć - oświadczył z

niezmąconym spokojem i dziwną, wręcz przerażającą

background image

pewnością siebie.

- Dlaczego? -

nalegała.

- Dajmy temu spokój -

zignorował pytanie. - Zjedz,

proszę, jeszcze trochę sałatki. To ci może poprawi
nastrój.

-

Jestem w złym nastroju, ponieważ mnie porwałeś!

- odpa

rowała z rosnącą wściekłością, ale podniosła

kie

liszek do ust i wysączyła wino do dna.

-

Uważaj! - Uśmiechnął się lekko. - Ludziom nie

przywy

kłym do wina może ono uderzyć do głowy.

Ostentacyjnie, jak zbuntowane dziecko, sięgnęła po

butelkę stojącą na środku stołu, ale Mark był szybszy.

Uniósł butelkę i nalał jej pół kieliszka, a potem
nape

łnił swój.

-

Nim to wypijesz, zjedz coś - poradził jej z

zatro

skaną miną. - Picie na pusty żołądek może się

kiepsko sko

ńczyć.

-

Przestań wydawać mi rozkazy! - zaperzyła się, ale

skub

nęła trochę smakowitej sałatki.

Napięcie wzmagało jej apetyt. A może była to

za

sługa wina? Na deser były owoce oraz

najwspania

lsza kawa, jaką kiedykolwiek piła. Nie

omieszkała jej pochwalić.

-

Cały sekret leży w ziarnach - wyjaśnił. - A poza

tym nie można mielić zbyt długo, traci wówczas swój
zapach i smak.

-

W domu piję wyłącznie neskę - wyznała ze

skru

chą, a on się skrzywił z niesmakiem. - Nie mam

czasu ani siły, żeby co dzień parzyć świeżą kawę -

dodała tonem usprawiedliwienia. - Bardzo ciężko

background image

pracuję i gdy wracam do domu, jestem śmiertelnie

zmęczona. Mam ochotę tylko leżeć, oglądać telewizję
albo prze

glądać gazety; cokolwiek, byle odwrócić

uwagę od trudów dnia. Zapewne podobnie jak

większość ludzi uważasz, że piosenkarze tylko

nagrywają płyty i dobrze przy tym się bawią. A tak

naprawdę nie mają pojęcia ani o muzyce, ani o

śpiewaniu, prawda? Ale my bardzo ciężko pracujemy i
j

esteśmy naprawdę profesjonalistami. Do znudzenia

powtarza się te same frazy, aby je doprowadzić do

perfekcji. Czasami próby trwają od świtu do nocy.

Wierz mi, to strasznie wyczerpujące i w gruncie rzeczy
bardzo nudne. A gdy jedziemy na tournee, pracujemy
j

eszcze ciężej. Cały dzień się ćwiczy, żeby wieczorem

dać koncert. I trzeba jeszcze stale przenosić się z
miejsca na miejsce...

-

Chciałem jedynie powiedzieć, że świeżo zmielona

kawa

smakuje lepiej niż rozpuszczalna - wtrącił

prze

praszająco. - Nie miałem zamiaru krytykować

twego stylu życia.

- Tak, wiem, przepraszam -

uśmiechnęła się sama do

siebie. -

To był w pewnym sensie dalszy ciąg

wywiadu, jakiego udzie

liłam niedawno pewnemu

dziennikarzowi. Wyprowa

dził mnie z równowagi,

sugerując, że należę do kobiet, które ze względu na

własną karierę kupują kuchenkę mikrofalową, zamiast
ugoto

wać mężowi obiad z prawdziwego zdarzenia.

Rozmo

wa skończyła się okropną awanturą i w

re

zultacie napisał o mnie artykuł odsądzający mnie od

czci i wiary.

background image

Mark słuchał z zainteresowaniem, lekko pochylając

głowę i przymykając oczy.

-

Nie ma w twoim życiu żadnego mężczyzny,

prawda? -

spytał niespodziewanie. - Chyba że udało ci

się to w jakiś sposób ukryć...

Patrzył na nią pytającym wzrokiem, a ona czuła

dziwny dreszcz przebiegający jej po kręgosłupie. Nie

po raz pierwszy ją podrywano. Wielbiciele uwielbiali

ją obsesyjnie, szczególnie na początku. Była dla nich

jak święty obraz, przed którym codziennie się modlili.

Nie znosiła tego fanatycznego oddania i napawało ją

ono zabobonnym lękiem. Nie mogła zapomnieć o
tra

gicznej śmierci Johna Lennona... Miała nadzieję, że

jej nigdy się to nie przytrafi. Przede wszystkim dlatego,

że nie była aż tak sławna. Zdarzało się jednak, że jacyś

dziwni mężczyźni kręcili się pod jej domem albo
studiem n

agrań. Wówczas ten sam zimny dreszcz

prze

biegał po jej kręgosłupie.

Gdy nie odezwała się ani słowem, Mark powtórzył

pytanie napiętym, szorstkim głosem:

- Czy masz kochanka?

W pierwszej chwili nie zamierzała odpowiadać, ale

zlękła się niebezpiecznej siły czającej się w jego
ciemnych oczach.

- Nie -

szepnęła.

Zdążyła zauważyć błysk satysfakcji w jego twarzy,
nim po

spiesznie wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.

Mark wstał również, by jej pomóc.

Pójdę po twoje walizki - oświadczył, gdy skończyli.

Proszę, odwieź mnie do Paryża - zaczęła znów

background image

błagać.

-

Skończ z tą zabawą. Na pewno już mnie szukają...

-

Nikt cię nie oczekuje aż do jutra - przypomniał ze

stoickim spokojem. -

Zawiadomiłem hotelową

recep

cję, że pojechałaś z wizytą do przyjaciół na dzień

lub dwa. - Z

ponurą miną obserwował zmianę wyrazu

jej twarzy. -I

nie rób sobie nadziei, że uciekniesz.

Samo

chód ma zamontowaną blokadę, a kluczyki noszę

cały czas przy sobie.

-

Jak długo zamierzasz mnie tu trzymać? - zawołała

z furią.

-

Tylko dzisiejszą noc.

Cała zesztywniała, serce boleśnie waliło jej o żebra.

Co też zaplanował na dzisiejszą noc? Czyżby porwał

ją, przywiózł na to bezludzie, żeby ją zgwałcić?

Poczuła mdlący skurcz w żołądku. Nie miała

żadnych szans, by go powstrzymać. Był zbyt silny, by

mogła się z nim zmierzyć... Jedyna nadzieja w tym, że

uda jej się ogłuszyć go znienacka, uderzyć czymś w

głowę... Rozejrzała się w panice po kuchni, ale po
se

kundzie przyszło opamiętanie. Czy naprawdę była

zdolna do tego? Mo

głaby go zabić, a wtedy...

Drżąc z emocji, zagryzła wargę.
-

Jeśli mój agent przyjedzie do hotelu i mnie tam nie

zasta

nie, wpadnie w panikę bez względu na to, co

usłyszy - wymamrotała przez zaciśnięte gardło. - Wie,

że nie mam przyjaciół we Francji.

-

On jest obecnie w podróży poślubnej, o ile się nie

mylę - sprostował. - Nie ma powodu, by ją skracał. -
Zamy

ślił się na moment, a potem rzekł: - Mieszkałaś

background image

razem z Dianą Abbot, czyż nie?

Annie starała się zapanować nad zdenerwowaniem i

przera

żeniem, gdy kolejny raz podawał szczegóły z jej

życia.

- Tak -

powiedziała sucho. - Przypuszczam, że nie

ma sensu

pytać, skąd zdobyłeś te wszystkie

wiadomo

ści?

Popatrzył na nią z ukosa i uśmiechnął się blado.
- Czytam gazety -

wyjaśnił.- Napisali tam wszystko

o to

bie i twoich przyjaciołach. Ostatnio rozwodzono

si

ę nad weselem twojej sekretarki, Diany Abbot, która

z tobą mieszkała, opiekowała się tobą i załatwiała
wszystkie sprawy, na któ

re nie starczało ci czasu.

Spe

kulowano nawet, co teraz zrobisz, czy będziesz

miesz

kać sama, czy też ktoś inny przejmie jej

obo

wiązki.

-

Zadzwoniłeś do mnie po raz pierwszy tamtej

nocy... po weselu... -

powiedziała wolno i cicho, jakby

sama do siebie.

Skinął głową, obserwując ją spod zmrużonych

powiek.

-

Miałeś nadzieję - ciągnęła - że będę sama w

mieszkaniu... Zakładałeś, że po tak emocjonującym
dniu twój tajemniczy telefon zrobi na mnie szczególne

wrażenie. - Rzuciła mu pogardliwe, nienawistne
spojrzenie. -

To było zrobione z premedytacją,

obrzydliwe działanie obliczone na wystraszenie mnie

na śmierć! Kim jesteś? Jakimś obłąkanym sadystą?

Podniecają cię przerażone kobiety?

-

Trudno powiedzieć, żeby przekazana przeze mnie

background image

wiado

mość była przerażająca. To były tylko dwa

słowa. - Popatrzył jej prosto w oczy i powiedział tym
sa

mym aksamitnym głosem: - Pamiętasz mnie? - A

wi

dząc, że drgnęła nerwowo, dodał: -I cóż w tym

przera

żającego?

Właściwie miał rację. To były dwa zwykłe, często

używane słowa, za którymi nie kryła się żadna groźba.

Z jakiego więc powodu przejmowały ją do szpiku
ko

ści, dręczyły w nocnych koszmarach?
-

W tych słowach było coś... osobliwego - wyjaśniła

niepewnie. -

Bardzo mnie zdenerwowały. I pewna

je

stem, że właśnie na taki efekt liczyłeś. Wyglądasz na

człowieka, który planuje każdy swój krok,

-

Owszem, precyzyjnie wybrałem właściwy moment

- wy

znał bez cienia skruchy. - Zresztą skoro niebawem

rozpoczyna

łaś tournee po Francji, był już najwyższy

czas, żeby się z tobą skontaktować.

-

To znaczy porwać mnie! - rzuciła z pasją, ale w

głębi serca drżała ze strachu. Co było powodem tych

szaleńczych działań? Obsesja? Jakieś chorobliwe
fantazje?

-

Nie miałem wyboru, jeśli chciałem spokojnie z

to

bą porozmawiać - powiedział chłodno. - Wiedziałem,

że rozpoczynasz tournee i wkrótce będziesz

podróżować przez kilka tygodni. To były jedyne dwa

dni, które miałaś sama spędzić w Paryżu...

- Dwa dni? -

wtrąciła szybko.- A potem mnie

uwolnisz? -

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

-

Jutro wieczorem będziesz z powrotem w Paryżu -

rzekł cicho i z dziwnym naciskiem.

background image

-

I mam ci uwierzyć? - spytała wyzywająco.

Spojrzał na nią znów tymi swoimi oczami

podob

nymi do ciemnych, otulonych mgłą jezior i przez

chwi

lę przytrzymał jej zalękniony wzrok.

- Uwierz -

powiedział. - Daję ci słowo honoru.

Wrócisz bezpiecznie do hotelu, nim ktokolwiek

zacznie się o ciebie niepokoić. Cokolwiek by się
mi

ędzy nami wydarzyło...

Ostatnie słowa przecięły powietrze jak nóż. Poczuła

suchość w ustach, zadrżała, bo nagle wyobraziła sobie,

co może się między nimi wydarzyć... Wyobraziła sobie

jego nagie, prężne ciało pochylone nad sobą, dotyk
je

go rąk, jego ust na swoim ciele...

Co się z nią dzieje? Z wysiłkiem odepchnęła

natrętne, grzeszne myśli. Do licha, czyżby zapragnęła
tego nie

znajomego, groźnego mężczyzny!

Mark wpatrywał się w nią z irytującą

natarczywo

ścią i czuła, że jego zamiarem było coś

więcej, niż tylko poznanie sławnej piosenkarki...

Chciał nią zawładnąć - jej duszą i ciałem. Tak,

niewątpliwie jej pożądał. To było przerażające i

podniecające zarazem.

-

Idę po twoje bagaże - rzekł nieoczekiwanie i

szybkim kro

kiem opuścił kuchnię.

Annie instynktownie po

dreptała za nim na korytarz.

Przy drzwiach odwrócił się i nakazał:

-

Poczekaj na górze. Zaniosę ci walizki.

Boi się, że spróbuję uciec, pomyślała. Ciężko,

nie

chętnie zaczęła wchodzić po schodach na górę,

czując na sobie jego wzrok. Wyszedł z domu, dopiero

background image

gdy zniknęła za drzwiami sypialni.

Z góry słyszała kroki Marka na wyżwirowanej

ścieżce. Na chwilę owładnęło nią przemożne
pragnienie ucieczki, ale w oka

mgnieniu zapanowała

nad nie

rozsądną myślą. Nie uciekłaby daleko. Wyszła

z przeznaczonego dla niej pokoju i po cichu za

kradła

się do drugiej sypialni na piętrze, jak sądziła - sypialni

pana domu. Okiennice były zamknięte i pokój tonął w

łmroku. Stojąc w drzwiach, rozejrzała się z

zaciekawieniem po wn

ętrzu i... dech jej zaparło.

Na przeciwległej ścianie ujrzała własną, ogromną

twarz. Nie było to odbicie w lustrze ani złudzenie

optyczne. Na wprost niej wisiał wielki, kolorowy
pla

kat, który, jak sobie przypominała, wydrukowano

jakiś rok temu w Anglii.

Nie był to jej jedyny wizerunek w tym pokoju. Jeden

obok

drugiego wisiały na ścianach jej portrety:

fotogra

fie wycięte z czasopism, okładki płyt, portrety

olejne i akwarele oraz czarno-

białe zdjęcia z

autografem, jakie wysyłała do jej wielbicieli agencja
reklamowa.

Kompletnie oszołomiona nie mogła uwierzyć

własnym oczom. Słyszała o fanatycznych
wielbicie

lach, którzy robili takie I rzeczy, dotąd jednak

nie ze

tknęła się z nimi osobiście. Była przekonana, że

taką obsesyjną miłość do swego idola mogą żywić
je

dynie nastoletnie dzieciaki. Ale człowiek dorosły?

Zrobiło jej się zimno na samą myśl. On musi być
pomylony!

Wielki Boże, muszę się stąd wydostać, pomyślała.

background image

Za wszel

ką cenę! Ale jak to zrobić?

Usłyszała, że Mark wchodzi po schodach i

wzdry

gnęła się nerwowo. Nie miała już drogi odwrotu,

mu

siała zostać tutaj. Serce trzepotało jej dziko, gdy po

chwili skrzypienie podłogi na korytarzu oznajmiło, że

zmierza do swojej sypialni. Musiał od razu zauważyć,

że pokój przeznaczony dla gościa był pusty...

Drgnęła, gdy stanął za nią. Poczuła znajomą już woń

sosnowej

wody toaletowej i powiew świeżego,

chłodnego powietrza.

-

Znalazłaś więc moją sypialnię - zauważył. -

Zapalmy

światło, zobaczysz wszystko dokładnie. -

Do

tknął kontaktu i pokój zalało ostre światło

elektryczne. - Mam wszystkie twoje nagrania -

powiedział, robiąc wymowny ruch ręką.

Na ścianie pod oknem stała supernowoczesna,

kosztowna aparatura do odtwarzania muzyki, a obok na

półkach mnóstwo płyt, taśm magnetofonowych i kaset
wideo.

- To wszystko moje? -

zdziwiła się. - Nie nagrałam

aż tyle!

-

Zgromadziłem różne wersje językowe... - wyjaśnił

rzeczowo. -

Najbardziej podoba mi się wersja

angiel

ska. Od razu widać, że to oryginał. A może

posłuchamy twoich nagrań po francusku?

-

Nie, proszę, nie! - zaprotestowała żywo.

-

Nie podoba ci się własna praca? - Jego twarz miała

dziwny, nieodgadniony wyraz.

Przez chwilę zastanawiała się, czy przeczytał o tym

w jakimś artykule o niej, które wycinał z gazet i

background image

magazynów.

-

Właśnie w tym rzecz, że to jest moja praca! -

pod

kreśliła z naciskiem, - Cieszy mnie, gdy pracuję,

al

e teraz nie chcę, by mi o tym przypominano.

-

Jak ci się tutaj podoba? - spytał łagodnie.

Wiedziała, że miał na myśli jej portrety zawieszone

na ścianach, i choć wolałaby nie komentować tego, co

zobaczyła, czuła, że na dłuższą metę nie uniknie
odpowiedzi.

Kto je malował? - spytała, z góry znając odpowiedź.
Ja.

Przyjrzała się bliżej jednemu z rysunków; był to

szkic do większego, olejnego obrazu.

- Masz talent -

powiedziała z niechęcią. - Jesteś

arty

stą?

Skrzywił się lekko i popatrzył na Annie z ukosa.

- Prz

ez rok studiowałem w Akademii Sztuk

Pięknych, doszedłem jednak do wniosku, że nie jestem
wystarcza

jąco dobry, żeby poświęcić życie sztuce.

Porzu

ciłem studia, ale nadal lubię malować...

Gdy Mark mówił, wzrok Annie przykuła nieduża,

oprawiona w srebrną ramkę fotografia stojąca na
noc

nej szafce obok łóżka. Podeszła bliżej, aby się

przyj

rzeć. Przedstawiała trzy osoby stojące przed

domem zbudowanym w alpejskim stylu, za którym

widać było panoramę gór porośniętych lasem. Zdjęcie

musiało być zrobione dawno temu, ponieważ

rozpoznała na nim Marka, wówczas około

dwudziestoletniego młodzieńca. Pozostałe dwie osoby
- si

wowłosy mężczyzna i brunetka o ogorzałej, smagłej

background image

twarzy - mo

gły być jego rodzicami. Ale gdzie zrobiono

tę fotografię?

background image

Piękne miejsce - odezwała się po chwili. - Gdzie to

jest? W Szwajcarii?

Nie, to we Francji -

odparł cichym, stłumionym

głosem.

- Okolice Jury.

Utkwiła w jego twarzy szeroko otwarte,

przestraszone oczy.

-

Jura? Ale... Och, jakie to niezwykłe. Mój ojciec

tam się urodził...

- Wiem - prze

rwał jej szybko.

Czy był jakikolwiek szczegół z jej życia, o którym

on nie wiedział?! Spojrzała znów na fotografię.

-

Czy to twoi rodzice? Widać duże podobieństwo.

- Tak. -

Uśmiechnął się lekko. - Podobno bardzo

przypomi

nam swego ojca w młodości.

- Co por

abialiście w Jurze? Byliście na wakacjach?

-

Cała trójka wyglądała na ludzi spędzających wiele

czasu na świeżym powietrzu. Mimo że nigdy tam nie

była, pamiętała, z jaką nostalgią ojciec wspominał
ro

dzinny dom położony pośród porośniętych gęstym

sosnowym l

asem wzgórz i zielonych kwitnących łąk...

-

Urodziłem się tam - oznajmił spokojnie.

Przez chwilę nic nie pojmowała, tak nagle oderwana

od własnych myśli; wpatrywała się w niego z szeroko

otwartymi ustami i oddychała nierówno.

-

Urodziłeś się w Jurze? - wykrztusiła z

niedowierzaniem.

-

Co za zbieg okoliczności... - powiedziała wolno, z

na

mysłem, zastanawiając się, jaki to ma związek z jej

obecnym po

łożeniem.

background image

-

To nie jest żaden zbieg okoliczności - rzekł z

naciskiem.

-

To potwierdzenie moich przekonań.

- Prz

ekonań...?

- O istnieniu przeznaczenia -

odparł. - Nie wierzysz

w przeznaczenie, Annie?

-

Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - rzekła

pospiesznie,

trochę mijając się z prawdą.

Oczywiście, że frapowało ją przeznaczenie, los,

dziwne przy

padki, które niosło życie... Jej własne życie

było przykładem niewytłumaczalnych zbiegów
oko

liczności. Na przykład jej kariera. Czyż nie był to

nie

zwykły przypadek? Żyła bez żadnych nadziei, bez

pla

nów na przyszłość, gdy nieoczekiwanie Phil

wkro

czył w jej życie i przejął jego ster.

W życiu Phila też przypadek odegrał decydujące

znaczenie. Zatrudnił Dianę do pomocy i przez drugie

lata nie zwracał na nią żadnej uwagi. Aż wreszcie

śnieżyca nieoczekiwanie zbliżyła ich do siebie -
zbli

żyła tak bardzo, że wkrótce się pobrali!

Ocz

ywiście, Annie wierzyła w los, w przeznaczenie,

ale nie chciała się do tego przyznać przed mężczyzną,

który sprawiał wrażenie szaleńca. Nie chciała
utwier

dzać go w przekonaniu, że są dla siebie

przeznaczeni... Czy

żby to właśnie miał na myśli?

Nagle wpadła na nowy, szczęśliwy pomysł.
-

Nigdy nie byłam w Jurze, wiesz? Więc jeśli

uwa

żasz, że tam właśnie się poznaliśmy...

Patrzył na nią tak intensywnie, że zamilkła w pół

słowa.

background image

-

Właśnie tam się poznaliśmy, Annie.

-

Przecież ci mówię, że nigdy tam nie byłam! -

po

wtórzyła z rosnącą irytacją.
- Przypomnisz sobie -

rzekł.

-

Powtarzam ci, że nigdy się nie spotkaliśmy i nigdy

nie byłam w Jurze, rozumiesz?

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Annie wypowiedziała ostatnie słowa z wyraźną

złością i takim tonem, jakby przekonywała samą

siebie. Bała się- okropnie się bała, że za chwilę
uwierzy Mar

kowi. Był tak pewny swego, tak

zde

cydowany, że w myślach jej powstał zamęt. Czy to

mo

żliwe, by zapomniała o spotkaniu z tym

mężczyzną? Możliwe, by wymazała z pamięci pobyt w

Jurze? Czy mogłaby o czymś tak istotnym zapomnieć?

Ale to mogło się zdarzyć... Biła się z myślami. Ludzie

mają czasami dziury w pamięci, wypadają im dni,

miesiące, a nawet całe lata życia... Na tym polega

amnezja. A potem zdarza się, że wszystko sobie

przypominają. Czyżby jej się to przytrafiło?

Odkąd opuściła rodzinny dom, cały swój czas

sp

ędzała z Philipem i Dianą. Nie mogła przypomnieć

so

bie choćby krótkiego okresu, kiedy pozostawała

ca

łkiem sama...

Och, przestań, zgromiła się w duchu. Oczywiście, że

nigdy nie spotkałaś tego faceta. Nigdy nie miałaś

amnezji. To wszystko nonsens. Nie pozwól mu sobą

zawładnąć!

W tym właśnie tkwiło szaleństwo. Musi teraz

wal

czyć, by zachować trzeźwość umysłu, racjonalny

osąd spraw, by poddawać logicznej krytyce wszystko,
co on jej powie.

Odwr

óciła się na pięcie, by czym prędzej uciec i

zamknąć się w swoim pokoju, nie spodziewała się
jed

nak, że Mark postawi walizki przyniesione z

background image

samocho

du w drzwiach sypialni. Biegła, nie patrząc

przed sie

bie i w rezultacie potknęła się o nie i upadła.

- Nic ci

się nie stało? - Znalazł się przy niej, nim

zdążyła wstać. Ukląkł, odgarnął pukiel czarnych

włosów z jej twarzy i zatroskanym wzrokiem oglądał
czo

ło.

Czuła, że coś ścieka jej po policzku. W pierwszym

odruchu pomyślała, że to łzy. Przesunęła ręką po
twarzy

i przestraszyła się, widząc krew na swoich

palcach.

-

Jak to się mogło stać? - dziwił się Mark,

pomaga

jąc jej podnieść się z miejsca.

- Nie wiem -

odparła bezradnie.

Obejrzał walizki i gwizdnął przeciągle.

- Spójrz na to! -

powiedział. Metalowy pasek

stano

wiący obramowanie walizki oderwał się i sterczał

groźnie niczym ząbkowany nóż. - Musiałaś o to
roz

ciąć sobie głowę - skonstatował.

-

Postaram się później naprawić. - Posadził Annie na

brzegu

łóżka i dodał łagodnym tonem: - Poczekaj tu,

przynio

sę wodę i obmyję ci twarz.

Kręciło jej się w głowie, była zbyt słaba, bezbronna,

by go nie posłuchać. Zamknęła oczy, a potem
ostro

żnie, krzywiąc się z bólu, dotknęła palcem

pulsującego guza na czole. Wydawał się ogromny,

wyrastał spomiędzy włosów jak twardy głaz.

- Nie dotykaj! -

powiedział Mark, wróciwszy

właśnie z miską wody, gąbką i ręcznikiem. Ukląkł,

zmył delikatnie krew z jej czoła i twarzy, a potem

dokładnie obejrzał zranione miejsce.

background image

-

Na szczęście nic poważnego - orzekł. - Ranka

malutka, krwa

wienie już ustaje. Ale będziesz miała

ogromnego siniaka. Nim

się zagoi, trzeba będzie ukryć go pod włosami.

Nadal czuła zawrót głowy... ale teraz z całkiem

innego po

wodu. To bliskość Marka, który pochylał się

nad nią, przemywając ranę, wprawiała jej zmysły w

drżenie.

-

Założyć ci opatrunek? - zapytał.

Miała trudności z wydobyciem głosu, brakowało jej

powie

trza, jednak za wszelką cenę starała się ukryć

wrażenie, jakie wywierała na niej jego obecność.

- Nie -

wykrztusiła zduszonym głosem. - Lepiej

niech się goi naturalnie. Jeśli założysz opatrunek, nie

będzie dostępu powietrza.

-

Masz rację - zgodził się bez wahania.

Gdy delikatnie odgarniał jedwabisty pukiel z jej

skroni, siedziała ze spuszczonymi oczami, walcząc o
zachowanie równowagi.

-

Nie masz jakichś innych ran, skoro już zabawiam

się w doktora? - spytał żartobliwym tonem i roześmiał

się, a ona lekko potrząsnęła głową i słodki kobiecy

uśmiech rozjaśnił jej twarz.

-

Dziękuję, ale to wszystko.

-

No, to świetnie.

Opuścił wzrok, wycierając dłonie; jego gęste,

ciemne

rzęsy rzucały cienie na opaloną skórę

po

liczków. Teraz mogła bezpiecznie mu się

przyglądać, pewna, że nie zostanie przyłapana na
go

rącym uczynku. Cóż to był za dziwny mężczyzna!

background image

Okazy

wał jej tyle troski i czułości, mimo że

uprowadził ją siłą, przywiózł tu wbrew jej woli i

przemawiał do niej jak szaleniec... A przecież teraz

zachowywał się subtelnie, z takim taktem jak prawdzi-

wy dżentelmen.

Spojrzał do góry tak nagle, że nie zdążyła odwrócić

wzroku. Głośno wciągnęła powietrze, ujrzawszy jego
czarne, prze

pastne oczy, które błyszczały dziwnym

blaskiem,

świeciły się niczym oczy polującego w nocy

kota. Nie mogła oderwać od nich wzroku. Czuła, że

tonie w ich mrocznej głębi.

- Annie -

wyszeptał, przesuwając wierzchem dłoni

po jej policzku.

Poczuła elektryzujący dreszcz, ale była niezdolna do

wyko

nania żadnego ruchu.

Mark

nieoczekiwanie pochylił się do przodu, a ona

siedziała przykuta do miejsca, nie ruszając się, nie
od

dychając, obserwując jego usta. Gdy nareszcie

dotkn

ęły jej warg, jęknęła cicho, zamykając oczy.

Poczuła falę rozkosznego ciepła, rozlewającą się po

całym ciele - i zlękła się własnej niepohamowanej
reakcji. Nie mo

że pozwolić, aby ją całował! Od

samego początku wiedziała, że to się źle skończy...

Pełna wyrzutów sumienia odsunęła się w nagłym
przestrachu.

Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że Mark również

miał zamknięte oczy. Gdy chwilę później otworzył je,

zauważyła, że jego czarne tęczówki przypominają

ogromne, lśniące czarne kule, płonące niesamowitym
blaskiem niczym dziury w przestrzeni kosmicznej.

background image

Nagle wstał z klęczek i pociągnął ją do góry.
-

Przestań! - krzyknęła, wstrząśnięta wyrazem jego

twarzy.

Nie powinien tak mocno tego przeżywać!

Świadomość, że była obiektem dzikiego, szaleńczego

pożądania napawała ją lękiem. Sprawiał wrażenie,
jakby

nie usłyszał jej słów, pochylił głowę i głodnymi

wargami poszu

kał jej ust.

Zaczęła się wyrywać, ale Mark tylko przycisnął ją

mocniej do siebie i uwięził w kleszczowym uścisku

potężnych ramion. Potem nagle rozluźnił uścisk i
po

wiódł rękoma po jej ciele, od szyi do pasa, a każde

de

likatne dotknięcie jego palców budziło w niej

nieznane dotąd, rozkoszne dreszcze. Po raz pierwszy w

życiu Annie doświadczyła tak silnych wzruszeń, po raz
pier

wszy czuła tak pochłaniającą namiętność, że cała

drżała jak w febrze, że było jej na przemian zimno i

gorąco, a skóra na ciele - od czubka głowy, po palce u
stóp -

paliła ją żywym ogniem. Musiała uchwycić się

jego koszuli, aby nie upaść.

Nigdy nie była tak całowana... Właściwie to nawet

nie przy

pominało pocałunku. Miała wrażenie, że jakaś

wezbrana fala wciąga ją w zawrotny wir, a ten ją
wsy

sa, wchłania bez reszty.

Niezdolna do myślenia, niezdolna do stawiania

opo

ru zamknęła oczy i trzymała się Marka jak jedynej

deski ratunku.

Czuła, że Mark rozpina guziki jej białej jedwabnej

b

luzki; wyczuwała drżenie jego palców, gdy wsunął

rękę i pokonując obrzeżenie koronkowego stanika,

background image

do

tarł do gładkich, rozpalonych piersi... Odgięła

bezwol

nie ciało do tyłu i wydała z siebie cichy jęk ni to

rozkoszy, ni cierpienia.

- Annie... Annie... - sz

eptał, cały drżąc.

Nagle oderwał od niej usta i uniósł głowę.

Z trudem, powoli otworzyła oczy i popatrzyła na

niego, jakby wróciła właśnie z dalekich przestrzeni.

Słowa, które padły z jego ust, podziałały na nią jak
zimny prysznic.

-

Czy spałaś już z kimś? - spytał niskim, ochrypłym

głosem.

-

Moje prywatne życie nie powinno cię interesować-

odcięła się. - Nie życzę sobie takich pytań!

-

Przeczytałem kiedyś artykuł - ciągnął, przyglądając

jej się uważnie - w którym sugerowano, że twój
mene

dżer jest twoim kochankiem.

-

Dziennikarze często wymyślają takie historie -

powiedzia

ła z rumieńcem na policzkach.

-

I wszystko to były wymysły? - Jego ciemne

błyszczące oczy penetrowały ją na wskroś.

Nie mogła wytrzymać siły tego spojrzenia.

Odwróci

ła głowę i instynktownie uniosła podbródek.

Krew pul

sowała jej w skroniach, gdy przemówiła:

-

Nigdy niczego nie było między mną a Philipem...

Była to szczera prawda. Phil nigdy nawet się nie

domyślał, że ona czuje do niego coś więcej niż zwykłą

sympatię. Był on kompletnie ślepy, jeśli chodziło o
mi

łość... Ileż czasu musiało minąć, nim zorientował się

w swych uczuciach wobec Diany... Właściwie dopiero

zrządzenie losu ich połączyło. Tak, Annie ze swej

background image

stro

ny też była niezmiernie wdzięczna losowi. Jakie to

bowiem szczęście, że nigdy żadnym słowem ani
ge

stem nie zdradziła się przed Philipem. Przynajmniej

zaoszczędziła sobie bolesnych wspomnień i
upokorzenia...

-

A co czułaś, gdy poślubił twoją współlokatorkę? -

usłyszała natarczywe pytanie.

-

Przecież byłam ich druhną! - Z jej piersi wyrwało

się zniecierpliwione westchnienie, gdy uświadomiła

sobie, że mimowolnie zaczęła się bronić. O, nie, nie
wydo

stanie z niej żadnych zwierzeń, pomyślała z pasją

i powiedziała: - Czyżbyś był dziennikarzem?

Popatrzyła na niego czujnie w nagłym przebłysku

świadomości, że być może uderzyła we właściwy

punkt, ale Mark tylko roześmiał się w głos.

- Nie, nie jestem dziennikarzem, Annie.
-

Kimże więc jesteś? Przecież musisz się czymś

zajmować.

-

Robię interesy. - Wzruszył niedbale ramionami. -

Ale teraz to nie jest istotne.

-

Skoro ty ciągle zadajesz mi pytania, ja też mam do

nich prawo! -

rzuciła ostrym tonem.

-

A ja mam prawo unikać odpowiedzi, tak samo jak

ty - za

drwił, wybuchając śmiechem. - Opowiedz mi,

proszę, o twoim Philipie... To znaczy o swoim
mene

dżerze - poprawił się. -Zdaje się, że jest bardzo

przy

stojny... Wiem, że zajmuje się twoją karierą, odkąd

skończyłaś siedemnaście lat. Wiem również, że bywa
bardzo zaborczy w stosunku do ciebie. Nie pozwala ci
na przy

kład z nikim się spotykać... Odizolował cię od

background image

świata, prawda?

- To nieprawda! -

warknęła ze złością. - To bzdury

wymy

ślone przez dziennikarzy, których Philip trzymał

ode mnie z da

leka. Nie mogli się do mnie dostać, więc

zemścili się, tworząc te plotki! Oni już tacy są. Jeśli z
nimi nie

współpracujesz, obrzucają cię błotem.

-

Philip jednak odmienił całe twoje życie, czyż nie? -

naci

skał. - I z pewnością jesteś mu za wszystko

wdzięczna... Być może nawet trochę zakochana, co?

-

Może kiedyś tak było... - wyznała ze złością i

pewnym zdziwie

niem. Jakim cudem udało mu się to z

niej wydobyć? Przecież nie zamierzała mu nic
powie

dzieć. Zagryzła wargi, a na jej policzki wypłynął

rumieniec wstydu.

-

A więc nie było to nic poważnego? - zapytał z

na

ciskiem, jakby od jej odpowiedzi wiele zależało.

- N

ic poważnego... - powtórzyła jak echo i dodała

ostrzejszym tonem: -

Powtarzam jednak, że to nie

twoja sprawa!

Mark odprężył się, jakby takiej odpowiedzi

oczeki

wał.

-

Czy kiedykolwiek był ktoś inny...?

Do

licha, widzę, że się nigdy nie poddajesz! -

wybu

chła, naprawdę zirytowana.

-

Masz rację - potwierdził. Twarz miał bladą i

sku

pioną, głos przytłumiony i lekko drżący. - Annie,

mu

szę wiedzieć, czy byłem twoim jedynym

kochankiem...

-

Na moment zabrakło jej tchu.

-

Przecież nigdy nie byłeś moim kochankiem! -

background image

za

wołała.

-

Ależ byłem nim... i będę, Annie -powiedział z

wielką pewnością siebie.

- O czym ty mówisz? -

Patrzyła nań jak na szaleńca.

-

Nigdy z tobą nie spałam!

-

Jesteś tego pewna? - Uniósł swe czarne brwi z

sardonicznym wyrazem twarzy.

Patrzyła na niego z przejęciem, ponieważ

nieocze

kiwanie zaświtała jej myśl, że go rozpoznaje...

Cóż za dziwne zaburzenie pamięci... wrażenie, że po

raz wtóry przeżywa się to samo wydarzenie! Deja vu...

Ależ tak! Widziała go już przedtem! Tę samą twarz
wykrzywio

ną w sardonicznym uśmiechu... Słyszała ten

sam głos... głęboki, wibrujący namiętnością.

Nerwowo przełknęła ślinę, musiała za wszelką cenę

uspokoić rozbiegane myśli, postarać się, by jej twarz
nie od

zwierciedlała żadnych uczuć.

-

Przestań mącić mi w głowie - odezwała się z

pozornym spokojem. -

Nie uda ci się niczego mi

zasuge

rować. Od kiedy sięgam pamięcią, znam każdy

dzień własnego życia... I znają moje życie także Phil i

Diana. Gdybym cierpiała na amnezję, z pewnością by
mi o tym napo

mknęli.

-

Annie, posłuchaj... - zaczął, lecz ona przerwała mu

gwałtownie:

-

Nie, to ty posłuchaj! W nic mnie nie wrobisz!

Wiem, że nigdy cię nie spotkałam i, rzecz jasna, nigdy

nie byłeś moim kochankiem! - Niezdarnie zapinała
gu

ziki białej bluzki, świadoma, że Mark ją bacznie

obserwuje.

background image

-

Byłem i będę - powtórzył z irytującym uporem.

-

Powiedziałeś, że nie mam powodu się ciebie bać -

usiłowała zmienić temat w przypływie desperacji. - Ale

po tym, co przed chwilą wyprawiałeś, jakże mogę ci

ufać? Te drzwi nie mają zamka. Jaką mogę mieć
pew

ność, że nie pojawisz się tu w środku nocy i...

-

Nie zrobię tego - odrzekł, zaciskając usta. - Ale

skoro tak bardzo się boisz, możesz zabarykadować
drzwi meblami. Zapew

niam cię jednak, Annie, że dziś

w nocy będziesz w tym łóżku równie bezpieczna jak u
siebie w domu.

Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem i znów

za

częła go prosić:

-

Mark, słuchaj, jeśli to wszystko prawda, to zawieź

mnie

jeszcze dziś wieczór do Paryża. Proszę... Nie

mo

gę tu zostać... Muszę wrócić.

- Wrócisz jutro -

zawyrokował. - Potrzebuję jeszcze

trochę czasu.

- Ale po co? Dlaczego mnie tu trzymasz? Dlaczego

mnie wi

ęzisz?

-

Już ci powiedziałem. Chcę z tobą porozmawiać,

Annie... Przyjdzie czas, że zrozumiesz, ale teraz
jesz

cze na to za wcześnie. Zrozumiesz, kiedy sobie

przypomnisz... P

roszę o jeszcze kilka godzin.

Ciężko, z westchnieniem, usiadła na brzegu łóżka.
-

Jestem taka zmęczona... To mnie ogromnie

wy

czerpuje, nie zauważasz tego? Wkrótce

rozpoczynam długie, męczące tournee i powinnam
teraz odpoczy

wać...

Połóż się więc i trochę prześpij - zasugerował

background image

delikatnie.

Może chciałabyś się przebrać? - Popatrzył na stojące

walizki.

-

Rozpakować?

- Nie! -

powiedziała ze złością. - Zostaw je. Wyjmę

tylko

kilka rzeczy z nesesera. Jeśli nie zamierzasz

za

wieźć mnie do

Paryża, wyjdź stąd i przynajmniej zostaw mnie w
spokoju. Jestem kompletnie wyczerpana, a nie

odpocznę, gdy będziesz tu tkwił!

Twarz mu nagle spoważniała, a oczy pociemniały.

Przez chwilę patrzył na nią nieobecnym wzrokiem,
po

tem odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Annie nat

ychmiast podbiegła do drzwi i zastawiła je

dwoma krzesłami oraz małym stolikiem.

-

Wrócę za dwie godziny! - zawołał.

Zrozumiała, że podsłuchiwał. Wiedział więc, że

przesuwała meble i zabarykadowała drzwi. To dobrze,
pomy

ślała wojowniczo, otwierając mniejszą walizkę i

wyjmu

jąc niezbędne rzeczy.

Długą jedwabną koszulę i pasujący do niej

szlafro

czek rozłożyła na łóżku, a potem weszła do

łazienki, by się umyć. Gdy czesząc włosy, przyglądała

się swemu odbiciu w lustrze, zadziwił ją wyraz własnej
twa

rzy. Miała rumieńce na policzkach, a oczy pałały

jej gorączkowo. Wyglądała całkiem inaczej niż kilka
go

dzin temu... Niesamowite, że tak szybko się

zmieniła! Prawie nie poznawała samej siebie: oczy jej,
lekko za

mglone, nabrały mrocznej, tajemniczej głębi, a

background image

usta zdaw

ały się pełniejsze i bardziej czerwone.

Patrzyła na siebie w niemym przerażeniu,

przypo

minając sobie dotyk palców Marka, który

rozbudził jej zmysły.

Nadal czuła podniecenie. Pragnę go, przyznała z

drżeniem. Po raz pierwszy w życiu tak silnie, tak
chciwie

pożądała mężczyzny. I on o tym wiedział.

Dlacze

go przestał ją całować? Wcale nie chciała, żeby

prze

stał - i o tym wiedział również.

Cała sytuacja, w której tak nagle się znalazła, była

zdumie

wająca... niemal nierzeczywista. Nieznajomy,

zagadkowy mężczyzna zdawał się wszystko wiedzieć o

jej życiu. Jak do tego doszedł? Niektóre fakty mógł
wy

czytać w gazetach, ale skąd znał jej myśli? Musiała

przyznać, że czytał w niej jak w otwartej książce i

właśnie to było przerażające.

Zirytowana własnymi myślami odwróciła się od

lustra i po

spiesznie opuściła łazienkę. Musi

natychmiast zapo

mnieć, pokonać szok wywołany

wydarzeniami ostatnich godzin. Była we Francji

zaledwie pół dnia, a zdawało się, że minęły już całe

tygodnie. Dzień przypominał szaloną jazdę na karuzeli.
Nie po

trafiła sobie nawet przypomnieć, kiedy po raz

ostatni była tak bardzo zmęczona.

Prędko zrzuciła buty, zdjęła jedwabną bluzkę i

spodnie i po

łożyła się do łóżka tylko w koronkowych

majteczkach i krótkiej cienkiej koszuli. W pokoju
pa

nował półmrok, za oknem ptaki wyśpiewywały

jakieś monotonne trele. Annie zrobiło się przyjemnie

ciepło, gdy okryła się lekką kołdrą. Powoli ogarniała ją

background image

nie

przezwyciężona senność.

Jakiś czas później — we śnie - wędrowała skrajem

lasu sos

nowego i kogoś szukała, jakby oczekiwała

czy

jegoś nadejścia. Powietrze przesycał mocny zapach

so

sen, paproci i jałowca. Promienie słońca przedzierały

się ukosem przez gałązki wysokich drzew, a igły i

szyszki trzaskały pod jej stopami, tu i ówdzie
przefru

wał ptak, ale dalej, w głębi lasu, panowała

niczym nie zmącona cisza i mrok.

Powoli dotarła do niewielkiej polanki. Nagle za

drzewami coś się poruszyło. Z napięciem spojrzała w

bok, czując przyspieszone bicie własnego serca.
Chwi

lę później wyłoniła się zza drzew wysoka ciemna

po

stać. Widziała mężczyznę, ale dopiero gdy stanął na

zalanej słońcem polanie, rozpoznała jego twarz.

Z sercem oszalałym z radości zaczęła biec,

wyci

ągnąwszy ramiona. Mężczyzna chwycił ją wpół,

uniósł w górę i zaczął całować, jednocześnie obracając

się z nią wkoło.

Nagle obraz znikł, bez powodu, jak to często bywa

we śnie... Nadal wędrowała po sosnowym lesie, ale

tym razem była głucha noc. Wspinała się stromą

ścieżką na wzgórze, dźwigając ciężką torbę ze sznurka.

Gdy wdrapała się na wierzchołek wzgórza,
pomasze

rowała dalej ścieżką prowadzącą w głąb lasu,

aż dotarła do małej polanki, na której stała drewniana
chata.

Ujrzawszy chatę, doznała takiej samej

niewysłowionej radości, jak przed chwilą na widok

mężczyzny. Zaczęła biec, ale gdy z rozmachem

background image

otworzyła drzwi, okazało się, że w środku nie było

nikogo; panowała martwa cisza i pustka, tak jakby nikt

tu nie zaglądał od lat.

A potem, łkając, biegła przez gęsty las, wśród

ciemnych za

rośli i złowrogiej ciszy. Przepełniał ją

głęboki żal, miała dojmujące poczucie straty...
krzy

czała czyjeś imię... Nie była pewna, kogo

poszukuje, odczuwała jednak przemożny lęk.

I nagle niebo rozwarło się nad nią z ogłuszającym

hałasem i oślepiającym światłem. Słyszała terkot
karabinów maszynowych i dzikie krzyki, strumienie

światła przypominające błyskawice raziły ją w oczy.
Niepo

jęty żal przeszywał jej serce... Miała wrażenie, że

umiera z roz

paczy. Zaczęła dziko krzyczeć.

Annie... Annie... Jakiś głos wypowiadał jej imię.

Słyszała trzask drewna, łoskot... Wreszcie oślepiło ją

światło i obudziła się.

Wsparta na łokciu nieprzytomnym wzrokiem

roz

glądała się po pokoju. W jaskrawym świetle

elektrycz

nym zobaczyła Marka, który wdarł się do

pokoju, przewrócił krzesła i stolik, i biegł ku niej...

- Nic ci nie jest? -

Pochylił się nad nią z pobladłą

twarzą. - Annie, usłyszałem hałas. Czy śniły ci się
ja

kieś koszmary?

-

Miałam sen... - wyszeptała, zlana potem i drżąca. -

Okropny sen...

Mark zarzucił jej kołdrę na nagie ramiona i owinął

wokół niej, jakby była małym dzieckiem. Potem usiadł
obok na brze

gu łóżka, objął ją wpół i kołysał.

-

To już minęło, kochanie... Jesteś bezpieczna. Nie

background image

martw

się. Jestem tu i nie pozwolę, aby ktokolwiek

zrobił ci krzywdę. Umarłbym dla ciebie...

Nie lubiła takich emocjonalnych, egzaltowanych

obietnic. Z pewnością tak nie myślał. Zdrowy rozsądek

nie pozwalał jej w to uwierzyć.

W świecie, w którym przyszło jej żyć, ludzie tak nie

kochali, nie obiecywali takich rzeczy... Nie spotkała się

dotąd z silną namiętnością i takie uczucie ją po prostu

przerażało, obawiała się jego konsekwencji.

Annie, ciągle jeszcze drżąc ze strachu, przytuliła się

do jego ciepłej, silnej piersi. Objął ją mocniej i
popro

sił:

- Opowiedz mi swój sen.

Czuła nieodpartą potrzebę podzielenia się z kimś

tym przeżyciem. Sen był w niej nadal tak żywy, tak
rea

lny, że musiała go opowiedzieć.

-

Byłam w sosnowym lesie - zaczęła, porządkując

chaotyczne obrazy. -

Być może gdzieś w okolicach

Jury, po

nieważ właśnie o niej wspominałeś... -

Ściągnęła brwi. - Chyba śniłeś mi się... ale nie

zapamiętałam twojej twarzy. Wiem tylko, że był to

mężczyzna...

Nie powiedziała całej prawdy. Wiedziała, że to

Mark występował w jej śnie. Była o tym przekonana.

Choć nie widziała jego twarzy, gdy wpadła w jego
rozpostarte ra

miona, rozpoznała go... po pocałunkach.

Mark siedział zamyślony, uważnie słuchając jej słów

i gładząc jej potargane, czarne włosy.

- A potem... -

podjęła, zamykając oczy - wszystko

się po mieszało.. . Gdzieś biegłam, płakałam,

background image

krzycza

łam, wokół rozlegał się terkot karabinów

maszynowych, krzyki w ja

kimś obcym języku... Chyba

był to niemiecki... Doprawdy nie mam pojęcia,

dlaczego mi się to śniło. Skąd przyszły mi do głowy
takie sceny?

Mam wrażenie, że ostatnio widziałam jakiś film...

Nic nie mówił, przesuwał tylko od czasu do czasu

dłonią po jej włosach.

Ktoś biegł między drzewami - ciągnęła. - Chyba

próbował uciec... Myślę, że go zastrzelono, ale

dokładnie nie widziałam. Byłam przerażona, zaczęłam
krzy

czeć...

I na tym właśnie urwał się twój sen? Wtedy się

obu

dziłaś z krzykiem? - spytał.

Skinęła głową i wytarła dłonią mokre policzki.

Od

sunęła się delikatnie od Marka, żeby wyjąć z

opako

wania papierową chusteczkę do nosa. Dopiero

wów

czas uświadomiła sobie, jak skąpo była ubrana.

Przej

rzysta jedwabna halka ledwie skrywała nagość.

Za

uważyła, że Mark przyglądał jej się z

zainteresowaniem i od

dychał nierówno.

Pospiesznie okryła się kołdrą, spoglądając gniewnie.
-

Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek śnił mi się taki

koszmar -

powiedziała. - I nie sądzę, by przytrafiło mi

się coś równie przerażającego. Ale trudno się dziwić...
To wszystko przez

ciebie. Przez ciebie znalazłam się

na skraju rozstroju nerwo

wego i śnią mi się koszmary.

Odwieź mnie wreszcie do Paryża! Już dziś tu nie usnę,

będę się bała, że wróci ten straszny sen...

-

Zapewne masz rację - rzekł cicho.

background image

Popatrzyła na niego z wyrzutem.

-

Jak możesz mówić o tym z takim spokojem! To

było przerażające. .. Nie zniosę tego po raz drugi! Nie

masz pojęcia, jakie to było straszne...

- Mam -

powiedział, a ona usiadła sztywno z

szeroko otwartymi oczami.

- Co chcesz przez to

powiedzieć?

-

Całymi latami miewałem takie sny, Annie. I nadal

mnie na

wiedzają.

-

Przez całe życie śnią ci się koszmary? - spytała

wolno, usiłując go zrozumieć.

- Takie same jak twój -

odrzekł.

- Jak mój...? -

Czuła, że w głowie jej się mąci. - O

czym ty mówisz?

-

Mam na myśli sny o sosnowym lesie, o chacie...

Zastygła ze zdumienia. Przecież nie wspomniała o
chacie,

gdy opowiadała swój sen!

Czarne oczy Marka badawczo studiowały jej twarz.

Mówił serio i patrzył na nią ze śmiertelną powagą.

- Jakiej chacie? -

szepnęła zdezorientowana.

-

Nie śniła ci się chata wśród drzew? - zdziwił się

szczerze. -

Chata drwala, obok której leżał stos belek?

Zamarła z wrażenia, przypomniała sobie bowiem

stos drewna oparty o ścianę chaty. We śnie nie
zwróci

ła na ten szczegół uwagi, biegła bowiem na

spotkanie z uko

chanym mężczyzną...

-

Śniła ci się chata, nieprawdaż? - nalegał Mark,

ob

serwując uważnie najmniejsze drgnienie na jej

twarzy.

- Tak -

westchnęła głęboko. - Ale skąd wiesz... Co tu

background image

się dzieje? - Walczyła z chaosem myśli. -
Przeprowa

dzasz na mnie jakiś eksperyment? Coś z

tych nadprzy

rodzonych zjawisk? Chciałeś przekazać

mi jakieś myśli przy pomocy telepatii? - usiłowała

zgadywać. - Co ty ze mną wyrabiasz?

-

Ależ nic - zapewnił ją, ale nie potrafiła mu

uwie

rzyć.

-

Skąd więc wiedziałeś, co mi się śniło? Może mnie

zahi

pnotyzowałeś? Niektórzy ludzie potrafią

zasuge

rować drugiej osobie pewne myśli, a nawet

czynności do wykonania...

Nie zahipnotyzowałem cię, Annie.
-

W takim razie, skąd znasz mój sen? - nie

ustępowała.

- Powiedz

iałem ci już, że miewam takie same sny.

- Nie rozumiem... - Ze zmarszczonymi brwiami

pa

trzyła mu prosto w oczy. - Jak możesz mieć takie

same sny? I skąd o tym wiesz, nawet jeśli to prawda?

-

Źródło naszych snów musi być takie samo...

-

Wiem, że sny rodzą się w podświadomości -

podj

ęła. - Ale przecież moja podświadomość nie jest

taka sama jak twoja!

-

Śnimy o naszym życiu, Annie. O tym, co robiliśmy

dzisiaj, wczoraj, rok temu... Posuwamy się w czasie do

przodu i do tyłu, śnimy o teraźniejszości i o

przeszłości; zdarzenia mieszają się w czasie, a nasze

życie jest w pewnym sensie wypadkową tych zdarzeń.

-

Ale te sny nie miały nic wspólnego z moim życiem

- ode

zwała się ze zniecierpliwieniem. - Nie

rozpozna

łam tamtego miejsca, prócz tego, że... -

background image

Urwała, zagryzła wargę, a Mark popatrzył na nią z

triumfalnym uśmiechem w oczach.

-

Prócz tego, że były to właśnie okolice Jury,

prawda? - pod

powiedział jej cicho.

-

Wbiłeś mi to do głowy, pokazując fotografię -

bro

niła się. - Nigdy tam nie byłam i nie wmawiaj mi,

że kiedyś to sobie przypomnę! Owszem, mój ojciec
po

chodził z tamtych stron, ale nigdy mnie tam nie

zabrał. Często myślałam, żeby odwiedzić te okolice,

ale jak dotąd nie starczało mi czasu.

- Annie, nic nie rozumiesz...
-

Powtarzam ci, nigdy tam nie byłam! - przerwała

mu ze złością. - Nigdy w tym życiu!

Zapanowała złowroga, dźwięcząca w uszach cisza.

Annie szybko spojrzała na Marka i uderzył ją dziwny,

zakłopotany wyraz jego twarzy.

-

Nigdy w tym życiu - powtórzył wolno,

zagadko

wym głosem. - Ale byłaś tam, Annie, i

zaczynasz to sobie przypominać. Tego właśnie się

spodziewałem. Wstąpiłaś na ścieżkę, którą ja już

przeszedłem... Wszystko, o czym przed chwilą śniłaś,
wy

darzyło się naprawdę. Droga przez las, chata,

ciem

ność, a potem

rozbłyskujące światła, przerażające głosy, ogień z
broni maszy

nowej ... Od lat mam takie sny. Pamiętam

najmniejszy szczegół.

I pamiętam z ważnego powodu: właśnie w ten sposób
zgi

nąłem...

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Annie zaniemówiła z wrażenia. Nie mogła uwierzyć

własnym uszom. Ostatnie słowa, zdawałoby się
bez

sensowne, odbijały się echem w jej mózgu.

Wpatrywa

ła siew Marka tak szeroko otwartymi

oczami, że zaczęły ją boleć. Oddychała głęboko,

starając się nieco uspokoić.

-

Jesteś szalony - powiedziała wreszcie. - Zupełnie

zwario

wałeś!

- Armie, pos

łuchaj...

-

Słuchałam już wystarczająco długo - odparła z

narasta

jącą irytacją. - Nie mam zamiaru wysłuchiwać

tych głupstw. Jesteś chory... masz jakieś poważne
problemy i potrzebujesz pomocy -

orzekła. - Ale ja nie

jestem

lekarzem i nie mam ochoty, abyś bawił się

swoimi fantazjami na mój koszt.

Odepchnęła go na bok i nie zwracając uwagi na swe

skąpe odzienie, wyskoczyła z łóżka. W głowie
wirowa

ła jej jedna myśl: uciekać - uciec jak najdalej.

Boso podbiegła do drzwi. Nim jednak dotknęła klamki,

Mark chwycił ją za łokieć i energicznie odwrócił
twa

rzą do siebie.

-

To nie są żadne fantazje, Annie! 1 twój sen też nie

był fantazją!

-

Udało ci się wbić mi to do głowy!

-

Och, dajże spokój. Nie można wbić komuś do

głowy snu.

-

Musiałeś... musiałeś mnie zahipnotyzować!

- Nic podobnego. -

Miał niezwykle poważny wyraz

background image

twarzy,

oczy mu błyszczały. - Każdy sen ma swego

właściciela. Zastanów się, dlaczego miałaś taki sen?

Spytaj o to samą siebie.

- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi! -

odpowie

działa ze złością, usiłując się wyrwać z

mocnego uścisku jego dłoni.

-

To było wspomnienie, Annie. Wspomnienie

cze

goś, co naprawdę ci się przytrafiło.

Był niebywale przekonywający. Obawiała się, że

zacznie mu wierzyć. W panice rozejrzała się za czymś

ciężkim, czym mogłaby go uderzyć... Wzrok jej padł

na dwie walizki stojące nadal przy drzwiach. W

mgnieniu oka schyliła się, chwyciła walizkę za rączkę i

z całej siły cisnęła ją prosto na Marka. Uderzyła go w

żołądek. Jęknął z bólu, zachwiał się i runął na dywan.

Annie, nie odwracając się, wypadła na korytarz, a

potem zbie

gła ze schodów, przeskakując co drugi

sto

pień. Na krześle przy drzwiach spostrzegła swoją

czerwono-

czarną kurtkę. Chwyciła ją w locie, nawet

sienie zatrzymując i otworzyła frontowe drzwi.

Na dworze było już całkiem ciemno, wiał wiatr i

pa

dał drobny deszcz. Zarzuciła kurtkę na ramiona i

po

biegła pędem w stronę lasu. Księżyc przesłaniały

chmury, na niebie nie było gwiazd, ale dzięki światłu

płynącemu z okien domu zauważyła w ogrodzie

ścieżkę wiodącą do drewnianej furtki, którą widziała

wcześniej z okna swego pokoju. Za furtką był już las.
Tam znajdzie bezpieczne schronienie... A potem

rozejrzy się po okolicy. Wszystkie zakątki Francji są

zamieszkane, pocieszała się w duchu. W pobliżu musi

background image

być jakaś ludzka osada...

Gdy

dotarła do furtki i otwierała metalowy skobel,

usłyszała za sobą odgłosy pościgu. Wystraszona
rzuci

ła się do przodu z jeszcze większą determinacją.

Serce biło jej jak oszalałe, oddychała z najwyższym
trudem.

Musi uciec. Musi. Nie może dać się złapać...

Słyszała jednak, że Mark jest coraz bliżej i bliżej. Miał

dłuższe nogi i więcej sił.

Biegła teraz pod górę, ciało oblewał jej pot. Nic nie

widziała w ciemnościach, obijała się raz po raz o
drze

wa, gałęzie wyrywały jej włosy.

Potknęła się i upadła, tłumiąc jęk. Boże, jak boli!

Nie mogła już biec. Nie mogła zrobić nawet kroku.

Utykając, zeszła ze ścieżki, i cała drżąc, oparła się o

najbliższe drzewo. Dyszała tak ciężko i głośno, że nie

słyszała nic poza własnym oddechem. Dopiero po

chwili dobiegł ją trzask łamanych gałęzi, trzeszczenie

igliwia pod czyimiś stopami. Odgłosy te stawały się
coraz wy

raźniejsze. Mark nadbiegał wąską ścieżką

wi

jącą się pomiędzy drzewami.

Czekała, aż ją minie, ale on zwolnił nieoczekiwanie

i wresz

cie zatrzymał się tuż obok niej. Wyczuwała, że

nasłuchuje. Słyszała jego ciężki i nierówny oddech.

Sama próbowała nie oddychać. Przytuliła twarz do

chropo

watego pnia i trzęsła się gwałtownie.

- Annie! -

zawołał. - Annie, nie możesz tu zostać.

Przeziębisz się! - Nastąpiła długa pauza, potem zawołał
znów: -

Annie, nie wygłupiaj się. To niebezpieczna

zabawa. W lesie, w ciemno

ści, łatwo możesz się

background image

zra

nić. Niedaleko jest stary kamieniołom. Jeśli tam

wpad

niesz, zabijesz się. - Znów zapadła cisza, znów

nasłuchiwał. Po chwili odezwał się ze złością: - Do

licha, znajdę cię, nawet jeśli zajmie mi to całą noc!

Odczekał jeszcze chwilę, a potem dobiegł ją głośny

trzask, tak jakby gwałtownie się poruszył. Czyżby
za

wrócił? Odniosła wrażenie, że się od niej oddala.

Zaryzykowała i wychyliła się zza drzewa. Było tak

ciemno, że nie widziała nic choć oko wykol. I nagle

całkiem nieoczekiwanie ciemność rozdarł snop

żółtawego światła.

Zaskoczona krzyknęła. Zdawało jej się, że śni na

jawie. Spa

raliżował ją strach, nasłuchiwała krzyków,

czekała na ogień karabinów maszynowych. Nim
po

myślała o ponownym ukryciu się za drzewem, snop

światła przygwoździł ją do podłoża jak oślepioną ćmę.

Mark biegł w jej kierunku, światło zataczało w

ciemności dziwne koła. Przestała krzyczeć i rzuciła się

na oślep przed siebie. Najważniejsza była ucieczka.

Musiała uciekać...

Nagle czyjeś ramiona zatrzymały ją w miejscu.

Głośny, nierówny oddech Marka mieszał się z jej
chrapliwym dysze

niem. Gdy odwróciła głowę,

niespodziewa

nie gałąź uderzyła ją w twarz. Zachwiała

się na nogach i zawyła z bólu. Mark rzucił się ku niej i
w nieprzenik

nionej ciemności ich ciała boleśnie się

zde

rzyły. Annie upadła i przez dłuższą chwilę leżała na

wilgotnej zie

mi, nie mogąc się poruszyć, czując ciężar

cia

ła mężczyzny na swoich plecach. Oddychał szybko,

z wy

siłkiem.

background image

Dopiero po jakimś czasie poruszył się, chwycił ją za

ramiona i odwrócił do siebie twarzą. Annie była zbyt

wyczerpana, by stawiać jakikolwiek opór.

Leżał teraz na niej i oświetlał jej twarz latarką.

Za

mrugała oszołomiona, nic nie widząc w jaskrawym

świetle.

-

Oślepiasz mnie! - zaprotestowała nieśmiało.

-

Chcę przyjrzeć się twojej twarzy.

-

No więc, przyjrzałeś się - wymamrotała z

niech

ęcią. - A teraz zgaś latarkę.

Nie zgasił, tylko przesunął snop światła nieco w

bok.

-

Jesteś okropnie brudna - powiedział. - Wyglądasz

jak wie

dźma z filmu grozy. Cała w liściach,

pajęczynach, z gałęźmi we włosach... - Delikatnie

pogładził ją po policzku, a potem wyjął z włosów
ga

łązkę.

Dotyk jego palców zaczął od nowa rozbudzać jej

zmysły. I nagle przeszył ją szalony dreszcz, ponieważ

uświadomiła sobie z mdlącym uczuciem w żołądku, że

zaznała już takiej pieszczoty, że łączyły ją z tym

mężczyzną intymne więzy w przeszłości...

Czyżby wpadła w pułapkę, którą na nią zastawił?

Czyżby udało mu się zaczarować również jej zmysły?

Zawsze uważała się za osobę odporną na wszelkie
sugestie, re

alistkę mocno stojącą na ziemi.

Cóż, widać człowiek stale odkrywa w sobie coś

no

wego, pomyślała ponuro.

Gdy przesunął opuszkami palców po jej ustach, ku

własnej wściekłości i rozpaczy poczuła, że drży. Oczy

background image

Marka były tak blisko, że zdawały się zasłaniać cały

świat...

Nagle latarka zgasła, ogarnęła ich miękka, życzliwa

im cie

mność.

-

Skończyła się bateria? - spytała słabym głosem.

-

Zgasiłem latarkę, żeby ją oszczędzić - powiedział i

przy

lgnął mocniej do Annie.

- Zimno mi, lepiej wracajmy do domu...
-

Pamiętasz, jak lubiłaś leżeć w ciemności w lesie ze

mną... ?

-

Przestań! .- Od razu, w jednej chwili wróciła jej

przyto

mność umysłu. - Powiedziałam ci już, że nie

wierzę w ani jedno twoje słowo! Tracisz czas.

-

Wtedy było lato... - ciągnął, jakby jej nie usłyszał. -

Długie, ciepłe letnie noce...

- Ale teraz jest zimno... -

Usiłowała przeniknąć

ciemność i dojrzeć jego twarz na tle zachmurzonego

nieba, lecz w gęstym mroku błyskały tylko jego oczy, a

poza nimi była noc - rześka, wiosenna noc i ciemne

chmury pędzące po bezkresnym niebie.

Gdy tak wpatrywała się w błyszczące w ciemności

oczy Mar

ka, znów w mrocznej głębi jej umysłu

poja

wił się przebłysk niezwykłej szalonej wizji. To już

się kiedyś zdarzyło... Zdarzyło się na pewno!

Tak jak teraz leżeli w lesie, na wilgotnej, parującej

ziemi, a wokół była ciepła letnia noc przesycona wonią
mchu i dzikiego kwiecia...

Usiłowała przypomnieć sobie szczegóły, ale tu

pa

mięć zawodziła. A może nigdy to się nie zdarzyło?

Och, czyżby traciła rozum? Czyżby na dobre

background image

ubezwłasnowolnił jej- myśli? Może poddała się, uległa

dziwnej sugestii, gdy tak przekonująco opowiadał o

kochaniu się z nią w długie, ciepłe, letnie noce? Cóż by

dała, żeby to wiedzieć!

Pogrążona w chaosie sprzecznych myśli, zanim się

spostrzeg

ła, Mark przytulił się do niej całym ciałem,

przycisnął ją do podłoża i zatopił wargi w jej ustach z

taką chciwością, że w jednej chwili tworzone w
my

ślach obrazy rozpłynęły się w nicość. Nieświadoma,

co czyni,

oplotła go pożądliwie ramionami i drżała z

roz

koszy, czując ciepło jego dłoni pod swoją kurtką, a

po

tem pod cienką, koronkową koszulą... Serce trze-

potało jej dziko, chciała naraz płakać, śmiać się i

krzyczeć -tak wielkie czuła wewnętrzne napięcie. Co

się z nią działo? Na to nie liczyła wcale, na tę

zdradziecką falę uczucia, która kazała gładzić go po

głowie, przesypywać włosy między palcami i tęsknić

za chwilą, gdy jego usta znów spoczną na jej wargach.

Dłoń Marka wolno wędrowała w dół, wzdłuż jej

bioder

i ud, pieszcząc jej rozpaloną i drżącą skórę.

- Nie, nie rób tego! - zaprot

estowała dziko, trzęsąc

się jak w febrze.

Mark uniósł z wysiłkiem głowę; oddychał ciężko,

jak po długim biegu.

- Annie... -

Głos jego głęboki był jak ocean i

docho

dził jakby z oddali.

-

Nie, nie mogę... Nie chcę... -Każdy dźwięk, każdą

głoskę

siłą wyrywała z krtani. Gardło miała wyschnięte na

wiór, nie była w stanie przełykać.

background image

Nagle księżyc wyszedł zza chmur, blade światło

przenikło między drzewami i w tej poświacie ujrzeć
mogli swe twarze.

Mark był mocno zarumieniony, zdyszany, oczy miał

szeroko otwarte i dziwnie płonące, ale w wyrazie
zaci

śniętych ust znać było frustrację.

-

Odsuń się ode mnie! - wykrztusiła Annie, blada i

drżąca. Jakże niewiele brakowało, by oddała się temu
obcemu, niepoko

jącemu mężczyźnie! Patrzyła teraz na

nie

go z trwogą w oczach. Co będzie, jeśli jej nie

usłucha? Co będzie...

Ale on westchnął tylko głęboko i szybko wstał. A

potem rów

nież jej pomógł stanąć na nogi. Miała

wra

żenie, że nie zrobi kroku, zatoczyła się jak pijana i

ciężko wsparła o pobliskie drzewo.

Mark włączył latarkę, ale gdy dostrzegł w oczach

Annie nie

my protest, ponownie ją zgasił.

-

Dlaczego zaczęłaś krzyczeć, gdy zobaczyłaś snop

światła?- przypomniał sobie reakcję Annie sprzed
kilkunastu minut.

- Bo mnie przestraszy

łeś.

-

Na litość boską, Annie! Powiedz mi wreszcie

prawdę!

-

Skoro jesteś pewien, że ją znasz, to czemu mnie

pytasz? -

odcięła się.

-

Chcę, żebyś sama mi powiedziała. Żebyś sama

przyznała mi rację. Dlaczego krzyczałaś, Annie?

Przerwałeś mój sen... - wyznała, sama się dziwiąc

swej nagłej szczerości. Nie mogła odmówić mu
odpo

wiedzi. Była zbyt oszołomiona, zbulwersowana

background image

wszystkim, co wydarzyło się odkąd porwał ją z
lotni

ska, by stawiać mu opór. Było jej teraz wszystko

jedno.

Czuła się słaba i bezbronna jak dziecko. - Gdy

zaświeciłeś latarkę - wymamrotała - śniło mi się

właśnie... Och, wszystko wyglądało jak we śnie...
drzewa, ciem

ność... a ja biegłam, biegłam jak

obłąkana, bo ktoś mnie ścigał... Gdy zapaliłeś latarkę,
nagle

straciłam nad sobą kontrolę. Nie zdawałam sobie

sprawy, czy nadal śnię, czy też wszystko dzieje się na

jawie. Byłam zdezorientowana i wpadłam w panikę.

-

Wróćmy lepiej do domu - rzekł łagodnie i objął ją

w pasie. -

Boję się, byś nie dostała zapalenia płuc.

Nie protestowała; była zresztą zbyt słaba, by go

odepchnąć. Wsparta o jego bark pozwoliła
poprowa

dzić się ścieżką między drzewami do ogrodu.

-

Dobrze się czujesz? — spytał z troską, gdy

potkn

ęła się o wystający korzeń.

-

Oczywiście - powiedziała z drwiną w głosie - czuję

się znakomicie. Spędziłam przecież uroczy, spokojny

dzień i pobiegałam sobie nawet po lesie. Dlaczego

miałabym się źle czuć?

-

Nie powinnaś uciekać, Annie - rzekł poważnie. -

Obieca

łem przecież, że odwiozę cię jutro do Paryża, i

tak zrob

ię. Uwierz mi, proszę.

Musiała przyznać, że miał niezwykły dar

przekonywania.

-

Uciekłam, ponieważ... - zająknęła się - ponieważ

wszy

stko, co mówiłeś było tak...

- Niesamowite? -

uzupełnił. - Wiem. To jest szalone,

ale...

background image

-

Właśnie! - przerwała mu gwałtownie. - Nie lubię

spraw, które wymykają się spod kontroli rozumu.
Prze

rażają mnie. Przestań więc opowiadać takie

niesamowite rzeczy!

- Porozmawiamy w domu, zgoda? -

starał się ją

uspokoić.

Zbliżali się już do ogrodowej furtki. Światła domu z

tej perspekt

ywy wyglądały bardzo gościnnie i

zachęcająco. Popatrzyła na nie z wdzięcznością i

ogarnął ją względny spokój. Miała wrażenie, że wraca

do domu. Do prawdziwego domu. Cóż za niedorzeczne

uczucie, zważywszy że zaledwie godzinę temu była

opętana myślą o ucieczce, a ten sam dom wydawał jej

się więzieniem. Doznawała więc jakiejś gwałtownej,
zastana

wiającej przemiany. I to był jeszcze jeden

zdumiewaj

ący aspekt sytuacji, w jakiej się znalazła.

Gdy weszli do wnętrza, Mark od razu bez pytania

zaprowa

dził ją na górę do sypialni.

-

Weź gorącą kąpiel - zachęcił. - Zrobię tymczasem

kola

cję. Masz ochotę na omlet? Potrafię przyrządzić

znakomity omlet

z ziołami. Za domem znajduje się

mały warzywnik... Szczypiorek, estragon, pietruszka,
trybula.

.. Pamiętasz, jak przyrządzałaś mi omlet

auxfines herbes?

Posłała mu z ukosa nieprzeniknione spojrzenie.

Mia

ła ochotę zaprzeczyć, powiedzieć, że nigdy nie

ro

biła omletu z ziołami, ale właściwie cóż to miało

teraz za znaczenie? Doszła do kresu sił... do kresu

wytrzymałości. Wszystkie jej głośne i nieme protesty

obijały się jak groch o ścianę.

background image

Niech sobie opowiada, co chce, pomyślała z

rezy

gnacją. Wyjęła z walizki bieliznę, dżinsy oraz

sweter, i weszła do łazienki. Zadowolona, że wreszcie

może być sama, odkręciła kurki z gorącą wodą i

czekając aż wanna napełni się, zdjęła ubranie.

Po chwili zęby szczękały jej z zimna; sprawdziła

temperaturę wody i szybko się w niej zanurzyła. Przez

chwilę leżała nieruchomo, rozkoszując się ciepłem
otu

lającym jej ciało.

Usiłowała nie myśleć o niczym, ale to było nazbyt

trud

ne! Mózg pracował wbrew jej woli. Nieustannie

przesuwały się przed jej oczami obrazy tego, co
wyda

rzyło się w lesie między nią i Markiem i znów

zaczęło narastać w niej pożądanie.

-

O Boże, co się ze mną dzieje? - pytała głośno samą

siebie.

Zrobiło jej się nagle bardzo gorąco. Zaczęła nerwowo

liczyć kafelki na ścianie, byle tylko odepchnąć zdrożne

myśli. Nadal nie mogła uwierzyć we własne reakcje.

Czyżby zaczynała tracić rozum? Czyżby szaleństwo

Marka było zaraźliwe? Jeszcze wczoraj w ogóle go nie

znała, a dziś... pożądała go sercem i ciałem...

Całe lata żyła w przeświadczeniu, że kocha Philipa.

Dwa ty

godnie temu cierpiała z powodu jego ślubu z

Dianą; sądziła, że złamał jej serce. A teraz to nagle

przestało boleć. Okazało się, że wcale nie kochała
Phi

lipa! Uczucie, które brała za miłość, było niczym

wi

ęcej niż dziecinnym zadurzeniem. Nie była w nikim

za

kochana, a więc sama stworzyła sobie obiekt

miłości! Tak wiele zawdzięczała Philipowi, z łatwością

background image

więc uwierzyła, że wdzięczność i sympatia, jakie do

niego żywiła, oznaczają miłość.

Czy to możliwe, żeby szalone zadurzenie, które

bra

ła za miłość, a które nadawało sens jej życiu przez

tyle lat, minęło w jednej chwili jak sen, jak poranne

opary? Była zmęczona, śmiertelnie zmęczona i myśli
jej za

czynały mozolnie kręcić się w kółko... Po chwili

aż usiadła w wannie ze zdumienia. Nie kochała Philipa,

zgoda, ale przecież nie mogła kochać Marka! Znała go
dopiero kil

ka godzin. W dodatku sprawiał wrażenie

niezrów

noważonego psychicznie... Och, nie rozumiała

swoich uczuć, ale była to niewątpliwie niebezpieczna,
wybuchowa mieszanka - emocjonalny dynamit, który

powoli wyślizgiwał jej się z rąk i w każdej sekundzie

groził wysadzeniem jej świata w powietrze. Jeśli więc
zrobi fa

łszywy krok...

- Daj

ę ci pięć minut, Annie! - zawołał Mark zza

drzwi łazienki. - Wszystko w porządku?

- Tak -

odpowiedziała ochryple. - Zaraz wychodzę.

-

Omlety nie mogą czekać! Pospiesz się! - Głos jego

brzmiał łagodnie i spokojnie.

Spojrzała na swe odbicie w lustrze wiszącym nad

wanną i skrzywiła się z dezaprobatą. Wyglądała jak

górnik po wyjściu z kopalni! Pospiesznie umyła twarz,

zanurzyła głowę, żeby wypłukać z włosów resztki
le

śnego runa, po czym wyszła wreszcie z wanny, na

ko

niec wyżymając wodę z włosów.

Szybko wytarła się, ubrała i przyjemnie ożywiona

zeszła na dół.

-

W samą porę! - ucieszył się Mark, prześlizgując się

background image

wzrokiem po Annie.

Oczekiwała jakiegoś komentarza na temat swego

wyglądu. Związała mokre jeszcze włosy kawałkiem

wstążki i włożyła do wąskich dżinsów szmaragdowy

sweter, który opinał jej ciało niczym druga skóra.

Gdy Mark nic nie powiedział, poczuła lekki zawód.
-

Proszę, jedz. - Postawił przed nią na stole złocisty

omlet na podgrzanym talerzu. -

Zrobię teraz dla siebie -

dodał, odwracając się do kuchni.

-

Wygląda wspaniale - pochwaliła, przysuwając się

na krze

śle do stołu. - Czyżbyś był kucharzem?

- Nie, po prostu jestem Francuzem -

odparł z uśmie-

chem. Wlał rozbite jajka na patelnię, a potem robiąc

magiczne ruchy widelcem, posypywał rosnące ciasto
dro

bno posiekaną zieleniną..

Annie z prawdziwą przyjemnością zaczęła jeść. Na

stole spo

strzegła również miskę z sałatą, pokrojoną

bagietkę i owoce. Nałożyła więc sobie na talerz
rów

nież sałatę i wzięła kawałek bułki.

Wieczorem kuchnia wyglądała bardziej przytulnie.

Mark zga

sił górne światło i zapalił świece,

wprowadza

jąc intymny, romantyczny nastrój.

Gdy była już w połowie omletu, Mark przysiadł się

do stołu.

-

Zapomniałaś o winie? - Podniósł butelkę białego

wina i napełnił dwa kieliszki.

- Czy to mat

ka nauczyła cię gotować? - podjęła

roz

mowę Annie.

background image

-

Owszem, lubiłem pomagać jej w kuchni. Ale

oj

ciec też czasami pichcił.

-

Spędziłeś dzieciństwo w Jurze? - spytała z

zaciekawieniem. -

Mieszkałeś na wsi?

-

Tak. To była bardzo mała wioska. Kilka domów

zal

edwie i bardzo stary kościół. - Jadł, lecz Annie

czu

ła, że obserwuje ją ukradkiem. - W St Jeandes-Pins.

Choć właściwie spodziewała się tego, poczuła nagły

skurcz w żołądku. Chwyciła gwałtowny oddech i

odłożyła widelec.

-

Tam urodził się mój ojciec - powiedziała

nienatu

ralnie wolno i wyraźnie.

-

Tak, wiem. Znałem go.

Oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki.
-

Znałeś mojego ojca?! Gdzie... gdzie go poznałeś?

Jestem

pewna, że od czasu, gdy opuścił Jurę, nigdy

więcej tam nie powrócił.

-

Znałem go, gdy był jeszcze małym chłopcem.

Wybuchnęła nerwowym śmiechem.

-

Chcesz powiedzieć, gdy ty byłeś małym chłopcem

- spro

stowała.

Uniósł głowę i z miną wielce poważną popatrzył

Annie prosto w oczy.

-

Nie. To on miał siedem lat, gdy go poznałem.

Poczuła w uszach dziwny szum, poprzez który

słyszała niewyraźne, szybkie walenie własnego serca.

-

O czym ty mówisz? Przecież to niemożliwe. Moj

ojciec uro

dził się w...

- W 1936 roku.

Z łatwością mógł się dowiedzieć daty urodzenia jej

background image

ojca. Nie powinna wpadać w panikę.

-

Tak, dokładnie - powiedziała, ukrywając

zniecierpliwinie. -

A jego matka zabrała go do Anglii

w 1945. Nigdy potem nie odwiedził rodzinnych stron,
nie mo

głeś więc go tam spotkać - sprostowała. -

Urodziłeś się dopiero, gdy on miał... - Szybko

przeliczyła w pamięci i wyrzuciła z siebie gwałtownie:
-

Mniej więcej dwadzieścia cztery lata... Musiał mieć

przynajm

niej tyle, gdy się urodziłeś.

-

Skończ omlet - zmienił niespodzianie temat,

zamy

kając dyskusję.

Annie całkiem już straciła apetyt, ale posłusznie

do

kończyła swoją porcję, popijając winem. Zauważyła,

że wysączyła już cały kieliszek i Mark napełnił go na
nowo.

Czy ojciec opowiadał ci o swojej matce? - spytał.
Czasami -

przyznała ostrożnie. - Miałam zaledwie

jedena

ście lat, gdy umarł. Moje wspomnienia o ojcu są

trochę zamglone... Babka natomiast zmarła jeszcze

przed moim urodzeniem. Po wojnie przyjechała do

Anglii. Nigdy nie dowiedziałam się dlaczego. Chyba w

czasie wojny działała we francuskim ruchu oporu... W

każdym razie po przyjeździe do Anglii pracowała jako

tłumaczka. Ojciec niezbyt chętnie wspominał wojenne
cza

sy. Tylko czasami coś mu się wymknęło...

Mark roześmiał się szeroko; w śniadej twarzy

błysnęły białe zęby.

-

Och, cały Pierre! Zawsze był upartym, skrytym

chłopcem.

Odziedziczył te cechy po swoim ojcu. Wiesz, że twój

background image

dziadek,

Jacques Dumont, zginął w 1940, w

pierwszych dniach niemieckiej inwazji?

-

Wiem, że babka owdowiała na początku wojny.

Annie nie mogła pytać matki o rodzinę ojca. Matka nie

lubiła rozmów o zmarłym mężu, a gdy wyszła
powtór

nie za mąż, nie ośmieliła się nawet wspominać

o swym pierwszym związku. Annie szybko nauczyła

się, że temat ten doprowadzał ojczyma do ataków furii,
a po

nieważ bała się go bardzo, nie podejmowała

ryzyka.

- Twój dzi

adek zaciągnął się do wojska, gdy tylko

wybu

chła wojna - powiedział Mark, bacznie

obserwu

jąc napięcie na twarzy Annie. - Kilka tygodni

później zginął, pozostawiając żonę wraz z czteroletnim
wówczas synkiem, Pierre'em, twoim ojcem...

Annie nigdy nie słyszała tej rodzinnej historii.

Sie

działa teraz cała zamieniona w słuch, ani przez

chwilę nie wątpiąc, że to, co opowiadał Mark, było

prawdą. Szczegóły te pasowały do jej wiadomości o
dzieci

ństwie ojca.

Mark upił łyk wina i przez dłuższą chwilę w

zamy

śleniu wpatrywał się w drgający płomień. W

ciepłym blasku świecy jego czarne oczy wydawały się

jeszcze bardziej przepastne i lśniące.

-

Twoja babka prowadziła w wiosce sklep - podjął

po na

myśle. - Nie była podobna do innych kobiet z

tych stron. Miała angielską babkę i doskonale mówiła

po angielsku. Nim poślubiła twego dziadka, kształciła

się, zrobiła nawet dyplom z tego języka na
uniwersyte

cie. Jej małżeństwo zostało zaaranżowane,

background image

gdy

miała zaledwie osiemnaście lat. Rodzice tego sobie

życzyli. Bardzo lubili Jacquesa Dumonta, przyjaźnili

się z jego rodzicami...

Właściwie byli nawet ze sobą spokrewnieni. Bardzo
dalekie po

krewieństwo.. . Anna znała Jacquesa przez

całe swe życie, niemal razem się wychowywali. Ona

także bardzo go lubiła...

Słysząc własne imię, Annie drgnęła niespokojnie.

Zerknęła na Marka, ale on, jak się zdawało, nie zwracał

na nią żadnej uwagi. Z głową wspartą na rękach, z

włosami opadającymi na czoło, sprawiał wrażenie,

jakby mówił sam do siebie.

-

Ona go nigdy nie kochała... On też jej nie kochał.

Powie

działa mi kiedyś o tym. Zgodzili się na ślub,

żeby uszczęśliwić rodziny. Żadne z nich nie poznało
nikogo innego, a po

nieważ szczerze się lubili i byli do

siebie przywiązani, uznali, że nie ma przeszkód, by się

pobrać. Anna miała wówczas dwadzieścia jeden lat,
Jacq

ues był kilka lat starszy. Wprawdzie nie łączyła

ich namiętność, ale byli dla siebie prawdziwymi
przy

jaciółmi i życie ich bez specjalnych wzlotów czy

upad

ków płynęło spokojnym, szczęśliwym rytmem.

Annie nie była pewna, czy o takim właśnie

ma

łżeństwie by marzyła. Mark napotkał jej spojrzenie i

uśmiechnął się porozumiewawczo, jakby czytając w jej

myślach.

-

Gdy zginął, bardzo cierpiała... Cierpiała tak jak po

stracie brata. Powiedziała mi kiedyś, że był jej
najlepszym przyjacie

lem. Być może, by łatwiej

zapomnieć o bólu, po upadku Francji zaczęła działać w

background image

ruchu oporu. Miała wrażenie, że kontynuuje walkę,

którą rozpoczął jej mąż. W Jurze sporo się wówczas
dzia

ło ze względu na bliskość szwajcarskiej i

niemieckiej granicy...

-

Och, to musiało być bardzo niebezpieczne -

wes

tchnęła cicho Annie.

-

Oczywiście - uśmiechnął się pobłażliwie. - Cała

okolica była naszpikowana niemieckimi żołnierzami.

Rząd w Vichy kontrolował tylko południe Francji.
Tereny przy

graniczne Niemcy woleli mieć sami na

oku. Cho

dziło o udaremnienie przerzutu ludzi przez

granicę szwajcarską.

-

Ale mimo wszystko przedostawano się do

Szwajcarii, prawda?

-

Ludzie miejscowi, którzy działali w ruchu oporu,

znali każdą piędź tamtejszej ziemi, każdą leśną

ścieżkę. Ocalili życie wielu ludziom zagrożonym
represjami, którzy mu

sieli wydostać się z Francji. Na

przykład pomagali w ucieczce brytyjskim lotnikom,
którzy roz

bili się na terenach kontrolowanych przez

Niemców. Przeprowadzali ich do Szwajcarii, wędrując
w nocy przez góry i lasy, prze

kazując ich sobie z rąk

do rąk, od jednej bezpiecznej kryjówki do drugiej.
Bojownicy ruchu oporu ryzy

kowali własnym życiem,

aby prze

drzeć się przez niemieckie posterunki, przez

straże graniczne i potem w dół ku szwajcarskim
jeziorom.

- Czy twoja rodzina

walczyła w ruchu oporu? -

spy

tała Annie zafascynowana.

Spojrzał na nią z dziwnym, ponurym uśmiechem.

background image

-

Byłem jednym z tych brytyjskich lotników, Annie.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tego Annie nie oczekiwała. Wstała raptownie, blada

i wstrząśnięta.

- Och, nie! - zap

rotestowała kategorycznie. - Nie

za

czynaj tego znów. Gdy już udaje mi się uwierzyć, że

jesteś zdrowy i normalny, ty wyskakujesz z taką
histo

rią! Niczego już nie chcę słyszeć. Nie zniosę tego

dłużej. Pozwól, że zrobię kawę, a potem natychmiast

idę do łóżka.

-

Annie, obiecałem, że odwiozę cię jutro do Paryża i

mam zamiar dotrzymać słowa - powiedział ze

śmiertelnym spokojem. - A to oznacza, że czas ucieka.

Dziś wieczór więc musisz wysłuchać mnie do końca! -
Pod

niósł nieco głos i chwycił ją za przegub dłoni.

Popa

trzył na nią tak ostro, że musiała odwrócić wzrok.

-

Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię, brzmi niepraw-

dopodobnie i możesz uważać mnie za wariata.
Zapew

niam cię jednak, że jestem całkiem normalny.

Jeśli wysłuchasz mnie do końca, być może więcej
zrozumiesz. Czy pozwo

lisz mi mówić dalej, Annie?

Zmarszczyła brwi i zagryzła wargę. Nie chciała

słyszeć niczego więcej. To przerastało jej siły.
Pa

nicznie bała się nie tylko tego, co jeszcze usłyszy,

ale również własnych reakcji: dziwnych przebłysków
deja vu, niesamowitych, koszmarnych snów, a przede

wszystkim intensywności uczuć w stosunku do tego

mężczyzny, niezwykłego wrażenia, że go zna, i to zna
bardzo bli

sko. Choć wszystkie własne odczucia

usiłowała sobie racjonalnie tłumaczyć, zawsze

background image

pozostawała w głębi serca iskierka niepewności,

pojawiał się w myślach mimowolny odprysk: a jeśli. ..?

A jeśli to była prawda? Jeśli kiedyś naprawdę znała

Marka, tylko już tego nie pamięta? Które z nich było

szalone? Może ona...?

Przez chwilę biła się z myślami. Do tej pory Mark

robił jedynie irytujące aluzje i tajemnicze wzmianki.

Mogła mu wierzyć lub nie, mogła się zastanawiać. Ale

ostatnie jego słowa były czystym szaleństwem! Teraz

już nie mogła mu wierzyć, jeśli sama była przy
zdro

wych zmysłach. Nigdy nie traktowała poważnie

ludzi opowiadających o swych poprzednich

wcieleniach i nie zamierzała teraz zmieniać swych
racjonalnych zapa

trywań.

-

Zadałem sobie wiele trudu, byś miała okazję mnie

wysłuchać - odezwał się znów głębokim, stłumionym

głosem. - Proszę cię, Annie, usiądź jeszcze na chwilę.

Zrobię kawę, a potem opowiem ci do końca całą
histo

rię.

Popatrzyła na niego w zadumie i doszła do wniosku,

że musi wysłuchać jego opowieści do końca. W
prze

ciwnym razie nigdy nie przestanie się zastanawiać,

co miał jej jeszcze do powiedzenia.

-

Muszę być chyba stuknięta... - wymamrotała pod

nosem.

Uśmiechnął się, a oczy jego błysnęły zrozumieniem.

-

Przyznaj się, że po prostu jesteś ciekawa. I choćby

przez czystą ciekawość chcesz poznać resztę tej
nie

zwykłej historii.

-

Może masz rację- rzekła pojednawczo. - Ale nie

background image

obiecuję, że ci uwierzę.

Usiadła ponownie przy stole i podziwiała Marka,

który z du

żą wprawą przyrządzał kawę. Jej zmysły

re

agowały na każdy jego ruch, każdy gest, na sposób,

w jaki włosy opadały mu na czoło, gdy pochylał się

nad kuchenką... na każde poruszenie j ego giętkiego,
smu

kłego ciała

Krew w jej żyłach zdawała się szybciej płynąć, usta

miała wyschnięte, a w głowie huczał wir
niespokoj

nych myśli. Natrętnie wracało wspomnienie

tego, co wyda

rzyło się w lesie, gdy czuła ciało Marka

stopione ze swoim ciałem... Nie do wiary, że znała go

zaledwie od kilku godzin! Jakże mogła zapomnieć, że

ją brutalnie porwał i trzymał tu wbrew jej woli!

Nie mogła wprost uwierzyć, że była zdolna do tak

gwałtownej, niszczącej namiętności. Przyglądała się
teraz sobie w niemym zdziwieniu, jak obcej kobiecie,
której - mimo usilnych

starań-nie potrafiła zrozumieć...

Kawa bulgotała w ekspresie, czarny płyn

rozbryzgi

wał się po szklanych ściankach naczynia.

Mark usta

wiał pieczołowicie na tacy filiżanki,

spodeczki, cukier

nicę, mały dzbanuszek ze śmietanką i

talerz z miętowymi czekoladkami. Każdą czynność
wy

konywał z podziwu godną precyzją, długimi,

zręcznymi palcami układając łyżeczki pod właściwym

kątem.

-

Nadal nie powiedziałeś mi, czym naprawdę się

zajmujesz -

wtrąciła jakby od niechcenia, a on spojrzał

na nią z ukosa z zagadkowym wyrazem twarzy i tak

intensywnym błyskiem w swych czarnych oczach, że

background image

znów poczuła przyspieszone bicie serca.

Och, nie miał prawa tak na nią działać! - zżymała się

w du

chu i żałowała jednocześnie, że nie poznała go w

innych okoliczno

ściach, żałowała, że był tak

niepoko

jący, tak odmienny od wszystkich innych

mężczyzn, których w życiu znała. Wiedziała jedno -

długo o nim nie zapomni.

Powiem ci później - odrzekł, stawiając tacę z

dzbankiem pa

rującej kawy na stole. - Wypijemy tutaj,

czy przeniesiemy się do salonu?

-

Jak długa jest twoja historia? - spytała rzeczowo.

-

Obawiam się, że dość długa - powiedział z

wahaniem

- W takim razie przenie

śmy się na wygodniejsze

miejsce -

podjęła decyzję.

Mark przestawił świece na tacę i powiedział:
-

W salonie jest cieplej. Napaliłem w kominku.

Kiedy szła za nim mrocznym korytarzem i

obser

wowała na ścianach grę długich, ponurych cieni

rzuca

nych przez światło świec, owładnął nią jakiś

nieokre

ślony niepokój.

Uspokoiła się nieco, dopiero gdy usiadła przed

kominkiem w wygodnym, obitym zielonym aksamitem

fotelu i zaczęła rozgrzewać dłonie nad ogniem. Na
pa

lenisku z trzaskiem płonęły sosnowe polana, w

powie

trzu unosił się aromatyczny zapach żywicy.

Rozejrzała się z zainteresowaniem po wnętrzu, w

którym była po raz pierwszy, ale niewiele zdołała
doj

rzeć. Pokój tonął w półmroku; jedynym źródłem

światła był blask płynący z kominka i świece, które

background image

Mark właśnie zestawiał z tacy.

-

Śmietanka? Cukier? - spytał, zajęty rozlewaniem

kawy.

-

Nie, dziękuję.

Podał jej filiżankę mocnej czarnej kawy.
- Pachnie cudownie -

powiedziała, wciągając w

nozdrza aromatyczny zapach.

-

Zjedz czekoladkę - zachęcił.

-

Wzięła jedną i wolno zaczęła ją nadgryzać,

wpatru

jąc się w zamyśleniu w płomienie. Zauważyła,

że wewnętrzne ściany kominka, wymurowane z cegieł,
zdo

bił wizerunek Feniksa z rozpostartymi skrzydłami,

a ruszt został kunsztownie wykuty z żelaza. Samo
pale

nisko było nienagannie uporządkowane, choć iskry

raz po ra

z strzelały w górę i opadały na kamienne

obramowanie.

Mark zajął drugi fotel i wyciągnąwszy długie nogi,

siedział przez chwilę w milczeniu, trzymając w dłoni

filiżankę z kawą.

-

Uwielbiam ogień - powiedziała Annie, przerywając

ciszę. - W Londynie mam tylko centralne ogrzewanie...

Jest coś bardzo uspokajającego w prawdziwym ogniu,

nie sądzisz?

-

Nie zapominaj, że w lesie ogień bywa przerażający

- od

parł z ponurą zmarszczką przecinającą mu czoło. -

Latem w Ju

rze często wybuchają pożary... potrafią

zniszczy

ć ogromne połacie lasu, który potem odrasta

przez co najmniej dwadzieścia lat. Okropne jest
uczu

cie, gdy ogień wymyka się spod kontroli...

Człowiek jest całkowicie bezradny. Płomienie

background image

rozprzestrzenia

ją się na wietrze, niosąc za sobą smugi

czarnego, gryz

ącego dymu i niszczą wszystko, co

napotkają po drodze... Taka sama jest wojna. Gdy

wybuchnie, wymyka się spod kontroli. Potrafi

zawładnąć człowiekiem i zmusić go do robienia
rzeczy, któ

rych by nie uczynił w innych

okolicznościach. Wojna zmienia naturę człowieka: pali

i trawi wszystko, co napotka... Ma się ochotę uciec,

zejść z drogi, ale wówczas porzuca się to, co się
kocha...

-

Czy walczyłeś kiedyś z pożarem? - spytała,

ponie

waż tak sugestywnie opowiadał o żywiole ognia i

woj

ny, że mogła przypuszczać, iż zna to z autopsji.

-

Owszem, gdy miałem dwadzieścia lat... gasiłem

pożar lasu w Jurze. Jacyś chłopcy urządzili sobie
piknik na skraju lasu i rozpalili ognisko. Od iskry

zajęła się sucha trawa, a potem ogień wymknął się
spod kon

troli. Wszyscy mieszkańcy wioski pomagali

strażakom, lano wodę z samolotów, ale wiatr nieubła-

ganie pchał płomienie ku wiosce. W pewnym

momencie myśleliśmy, że wszystko stracimy. Na

szczęście wiatr ucichł i po godzinie żywioł został
opanowany. Ale ja dowie

działem się o tym znacznie

później, ponieważ płonąca gałąź, spadając, uderzyła

mnie w głowę i na pewien czas straciłem przytomność.
- Odsu

nął pukiel włosów z czoła i pokazał Annie

niewiel

ką bliznę.

background image

-

Widzisz, mam to od tamtej pory. Specjalnie

za

puszczam włosy, żeby ukryć szramę - dodał tonem

lekkiej kokieterii.

-

Och, naprawdę nic nie widać - pocieszyła go

skwapliwie. -

Nigdy bym niczego nie zauważyła,

gdy

byś sam mi nie pokazał. Czy rana była

rzeczywiście poważna? - spytała, marszcząc brwi.

Miałeś wstrząs mózgu?
- Tak mi powiedziano... P

amiętam jedynie, że wtedy

właśnie po raz pierwszy wszystko sobie
przypomnia

łem.

Właśnie tego się domyślała. Utkwiła w nim teraz

szeroko otwarte oczy i wstrzymała oddech.

- Nie, Annie... -

uśmiechnął się lekko, jakby czytając

w jej

myślach. - Tego nie da się zapisać na karb

wstrząsu mózgu. Odtworzyły mi się w pamięci różne
obrazy z mo

jego życia, odkąd byłem dzieckiem. To

były całkiem zwyczajne sceny: na przykład
obserwo

wałem padający deszcz albo gotującą się wodę

w czaj

niku, lub też ktoś śmiał się w mojej obecności. I

nagle ni

stąd, ni zowąd przecinały mój umysł szybkie,

ostre przebłyski, zupełnie tak, jakby mi w głowie

wyświetlano klatki filmu.

Annie z twarzą barwy popiołu przyglądała mu się

jak zaczarowana.

-

Rozumiesz, co mam na myśli? - dopytywał się

takim to

nem, jakby wiedział z góry, że również jej

zda

rzały się momenty deja vu.

Nie odpowiedziała. Wolała nie przyznawać się, że

przytrafiło jej się to parokrotnie, odkąd go poznała.

background image

-

To było tak - tłumaczył spokojnie -jakby jakieś

prozaiczne wyda

rzenie wyławiało z mroków pamięci

podobne, z którym

w przeszłości wiązało się coś

dramatycznego. Pewnego razu, na

przykład, stałem

przy oknie, obserwując krople deszczu opadające na

liście, i nagle... zobaczyłem kobietę o długich czarnych

włosach przewiązanych chustką, która szła w deszczu
przez las

na spotkanie ze mną, a ja byłem przerażony i

jednocześnie niezwykle podniecony z tego powodu.

-

To mogła być scena z jakiegoś filmu, który kiedyś

widzia

łeś - zbagatelizowała, poszukując racjonalnych

wyjaśnień.

-

Być może - zgodził się z powątpiewaniem. - Ale

miałem wówczas siedem lat i odczuwałem to zbyt
in

tensywnie, zbyt realnie, żeby mogła to być scena z

fil

mu. Podświadomie wiedziałem, że to przytrafiło się

mnie osobi

ście... Śniło mi się, że biegłem w nocy przez

las, biegłem i biegłem, kluczyłem między drzewami,

uciekałem przed ludźmi, którzy chcieli mnie zabić. Ale

w końcu zostałem osaczony... Sen skończył się, gdy
mnie zastrzelili.

- Zastrzelili? -

Koniuszkiem języka zwilżyła wargi. -

W moim śnie słyszałam... - urwała nagle, chcąc
odsu

nąć dramatyczne wspomnienie.

- Wiem -

powiedział cichym, spokojnym głosem. -

Słyszałaś ogień z karabinów maszynowych i
wiedzia

łaś, że ktoś został zabity. Tym kimś byłem ja.

Annie podskoczyła na fotelu tak gwałtownie, że

prze

wróciła filiżankę z kawą i gorący płyn ochlapał jej

nogi.

background image

- Boli? -

Mark wstał i z nachmurzoną miną patrzył z

góry

na brunatne plamy na jej dżinsach. - Oparzyłaś

się?

Lekko krzywiąc się, przesunęła dłonią po mokrym

materiale.

-

Kawa nie była już zbyt gorąca - powiedziała. –

Wysuszę się przy ogniu, - Przysunęła fotel do
kominka, wypro

stowała nogi i przez chwilę

obserwowała parę unoszącą się nad mokrym

materiałem. Odwróciła głowę i odezwała się
gniewnym tonem: -

W każdym razie to twoja wina.

Skończ z tymi niesamowitymi
historiami.

Wyraz twarzy miał bardzo poważny, a na dnie jego

ciemnych oczu malował się smutek i żal.

-

Nie mogę, Annie. Mimo że uważasz mnie za

sza

leńca, wierzę w to, co mówię. Choć już wcześniej

przypominałem sobie maleńkie fragmenty z mojego
p

oprzedniego życia, po tym wypadku okazało się, że

zacząłem to życie przeżywać na nowo. Wciąż na nowo

i na nowo... Być może takie sny miewałem również w

dzieciństwie, ale przedtem po obudzeniu nigdy nie

pamiętałem całego snu. Pozostawały mi w głowie tylko

jakieś fragmenty, strzępy, które trudno było ułożyć w
lo

giczną całość...

Annie wyglądała na bardzo wystraszoną. Głosem

przypomi

nającym szelest suchej trawy szepnęła:

- Prawdopodobnie przesze

dłeś poważny wstrząs

mózgu i od

tamtej pory zacząłeś to sobie wyobrażać.

Potrząsnął głową, a jego ciemne włosy w

background image

migotli

wym świetle kominka przypominały czarną

lustrzaną toń górskiego jeziora. Annie drgnęła

niespokojnie. Kiedyś już go widziała - widziała, jak

siedział przy ogniu, obserwowała płomienie odbijające

się w jego czarnych włosach... Wezbraną falą zalały ją

emocje, chciała płakać i śmiać się jednocześnie, tak

była wzburzona głębią własnych odczuć.

Nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek

doświadczy takich szczególnych wzruszeń. To było
jak... umieranie. Taka ot

chłań rozpaczy i smutku

otwierała się przed nią.

- Nie, Annie -

odezwał się Mark. - Niczego sobie nie

wy

obraziłem. Wszystko wydarzyło się naprawdę. Są

na to dowody.

Ten lotnik istniał rzeczywiście. Nazywał się Mark
Grant.

Usłyszawszy to imię, Annie z wrażenia głośno

wciągnęła powietrze, ale Mark nie zwrócił na to uwagi
i mó

wił dalej:

-

Każdy we wsi słyszał o brytyjskim lotniku, który

podczas

próby ucieczki został zastrzelony w lesie.

Pochowano go w St Jean-des-

Pins na małym wiejskim

cmentarzu. Na jego grobie postawiono prosty,
marmu

rowy krzyż z wyrytym nazwiskiem i datą

śmierci. Pomnik ufundowała jego rodzina kilka lat po

wojnie, gdy w końcu udało jej się odnaleźć grób. Cała

wioska była dumna z Marka Granta. Na trwałe zapisał

się w naszej lokalnej historii. Nawet dzieci często

chrzczono jego imieniem... W mojej klasie było nas aż
czterech Marków.

background image

-

Na litość boską, Mark! - przerwała mu raptownie.

– Nic

dziwnego, że zawsze miałeś obsesję na jego

punkcie! Czy to jedyny brytyjski grób na waszym
cmentarzu?

Gdy

przytaknął, ciągnęła:

-

Stał się ośrodkiem lokalnej legendy. Takie

dramatyczne

historie zawsze fascynują dzieci. Dla nich

woj

na jest już przeszłością. .. odległą, romantyczną

prze

szłością, z której niewiele rozumieją. Często

prawda miesza

im się z fikcją, przenoszą rzeczywiste

wydarze

nia w krainę baśni i na odwrót. Tak jak angiel-

skie dzieci chętnie bawią się w Robin Hooda i jego
towarzyszy,

tak ty z pewnością bawiłeś się w Anglika

ściganego w lesie przez Niemców!

Zmarszczył brwi i przez chwilę milczał.

Obserwo

wała go z wyrazem niepokoju i współczucia

w roziskrzonych, zielonych oczach.

- Mark, nie rozumiesz? -

perswadowała. - Od

wczesnego

dzieciństwa miałeś tę historię zakodowaną

w pod

świadomości, a gdy doznałeś wstrząsu mózgu,

ga

sząc pożar, wspomnienie walki z ogniem pomieszało

ci się z opowieściami o wojnie.

Mark miał niezgłębiony wyraz twarzy. Jakże by

chciała wniknąć do jego duszy, dowiedzieć się, czy jej

słowa do niego przemówiły, czy też pozostał wierny

własnym fantazjom...

-

Doznałeś urazu głowy - mówiła pieszczotliwie, jak

do chorego dziecka -

i straciłeś przytomność. Wiesz

prze

cież, że sny często mieszają wydarzenia

rzeczywi

ste z fikcją. Śniło ci się, że w lesie ścigają cię

background image

Niemcy i w końcu zostajesz zastrzelony. Założę się, że
tego brytyjskieg

o lotnika również trafiono w głowę!

Czy nie widzisz, jak to wszystko do siebie pasuje?

-

Z wyjątkiem jednej rzeczy - uśmiechnął się

ponuro. - Nigdy w wiosce nie opowiadano, kto

opiekował się tym zestrzelonym lotnikiem w małej

leśnej chatce, kto go żywił i leczył, ponieważ był ranny
po wypadku. I nikt nigdy nie opo

wiadał, co wydarzyło

się między owym Anglikiem a Anną Dumont, ponie-

waż ona zachowała na ten temat całkowite milczenie.

Może
jeden czy dwóch ludzi z ruchu oporu

wiedziało, że

An

na się nim opiekuje, ale z pewnością nie mieli

pojęcia, że tych dwoje się w sobie zakochało... Gdy

byłem małym chłopcem, nikt mi nie opowiadał o

Annie Dumont i jej synu, ponieważ obydwoje opuścili
tamte strony dwa lata przed moim urodzeniem.
Powiedziano mi tyl

ko, że w pobliskim lesie podczas

wojny ukrywał się brytyjski lotnik, którego po jakimś
czasie Niemcy schwytali i zastrzelili. -

Popatrzył na nią

pytająco, z dziwnym półuśmiechem na wargach. -

Wytłumacz mi w takim razie, Annie, skąd mogłem

wiedzieć o romansie poległego lotnika z Anną
Dumont?

Zagryzła wargę, a potem odezwała się, dobierając

słowa:

-

Musiałeś kiedyś o tym usłyszeć... A potem tylko

połączyć fakty.

Nie chciała dopuścić innego rozwiązania. Było zbyt

niesamo

wite. Uczepiła się jedynego racjonalnego

background image

wy

tłumaczenia, jedynego wyjaśnienia zgodnego ze

zdro

wym rozsądkiem.

Mylisz się, Annie.

Jeśli nikt ci nie powiedział, że moja babka miała

romans z angielskim lotnikiem, to być może nie było

żadnego romansu! - odcięła się ze złością. - Być może
sam to sobie wymy

śliłeś!

Popatrzyła na niego ze zniecierpliwieniem. - A poza

tym, sko

ro w poprzednim wcieleniu byłeś Anglikiem,

dlaczego teraz uro

dziłeś się jako Francuz?

-

Nie wiem. Po prostu tak jest... Może dlatego, że

umar

łem we Francji? A ty powróciłaś jako Angielka,

m

oże właśnie dlatego, że zmarłaś w Anglii? Kto wie...

Mimo że od kilku minut spodziewała się właśnie

ta

kiego rozwiązania, przeżyła znowu szok.

-

Chcesz mi wmówić, że jestem wcieleniem własnej

babki?! -

Parsknęła histerycznym śmiechem. - Na

li

tość boską, Mark, czy nie uważasz, że powinieneś się

leczyć?

Z gwałtownością, która ją zaskoczyła, poderwał się

z fo

tela i nim spojrzała w dół, już klęczał u jej stóp, i

chwyci

wszy ją za ręce, patrzył na nią płonącym,

przenikliwym wzrokiem.

-

Jesteś jej doskonałym wizerunkiem, Annie! -

wił z pasją, chrapliwie, bezładnie. - Musiałaś ją

prze

cież widzieć... Musisz mieć jej fotografie z

młodości... Kiedy wiele lat później zobaczyłem twoją

twarz na okładce płyty, och, od razu cię rozpoznałem,

mimo że byłaś... że jesteś młodsza od Anny, gdy ją

spotkałem. Ona miała wtedy trzydzieści dwa lata, a ty

background image

dwadzie

ścia dwa, gdy usłyszałem o tobie po raz

pierwszy... W tym

właśnie wieku Anna wyszła za mąż, a potem przeżyła

dziesięć trudnych, bardzo bolesnych lat. Wiele
przecierpia

ła... - Skrzywił twarz. - Wiele wydarzyło się

na

świecie przez te dziesięć lat, a potem przyszła

wojna... najokrutniej sza z okrutnych. Anna wiele

przeszła, nim ją poznałem. W rysunku jej ust, w
wyrazie

czarnych oczu znać było, że wiele przeżyła.

Ale ciągle była

bardzo piękna..!

Annie nagle poczuła dziwne, niedorzeczne ukłucie

zazdro

ści. W jego oczach, w jego twarzy była jakaś

świetlana pogoda, a w głosie dźwięczały echa gorącej

namiętności, gdy mówił o jej babce. On naprawdę
ko

chał tamtą kobietę - kobietę, której nigdy w życiu

nie spotkał! Och, to istne szaleństwo, że ją to

zabolało... Nie potrafiła zrozumieć swej reakcji,
podobnie jak nie potra

fiła zniweczyć jego urojeń.

-

Ty, Annie, również jesteś piękna - powiedział z

oczami płonącymi jak rozżarzone węgle.

-

Dobrze przynajmniej, że odróżniasz mnie od

tamtej kobiety -

westchnęła ciężko.

-

Ja też nie jestem tamtym Markiem - wyszeptał

drżącymi wargami. - Nasze życie różni się od ich

życia, ale są to różnice powierzchowne... Dotyczą
miejsca, czasu i okolicz

ności, w jakich przyszło nam

teraz żyć... W pewnym sensie człowiek przypomina
zaklejo

ną kopertę: wszystko, co ważne, znajduje się w

środku. A w środku mamy dusze, które są wieczne...

background image

Patrzyła na niego oczami oniemiałymi z wrażenia,

tylko z piersi jej wyrw

ało się głębokie, udręczone

westchnienie.

-

Nie masz pojęcia, jak bardzo przypominasz swoją

babkę... Zwłaszcza, gdy milczysz. Ona często milczała.

Milczała i rozmyślała... Miała takie same jak ty długie

czarne włosy, które sięgały jej prawie do pasa, często

upinała je w kok... I przeważnie nosiła się na czarno.

We Francji w tamtych czasach wdowy nosiły żałobę

przez całe lata, niektóre nawet do końca życia... Wiesz,

że ona także śpiewała? - ożywił się i popatrzył pytająco
na Annie.

-

Skąd o tym wszystkim wiesz?! - przerwała, cała

drżąca.

-

Musiałeś to wszystko wymyślić, uroić sobie!

Nawet ja tyle

o niej nie wiem, a przecież była moją

bab

ką!

-

Kochałem ją bardziej niż własne życie. I

dowio

dłem tego.

Umarłem dla niej.

Annie ze świstem wciągnęła powietrze.
- B

yliśmy razem w leśnej chacie, gdy

nieoczekiwanie poja

wili się Niemcy - mówił dalej. -

Jeśliby ją schwytali, zabiliby ją również, ale przedtem

by ją torturowali, żeby wydobyć informacje o ludziach

działających w podziemiu. Nie mogłem do tego

dopuścić. Anna nie chciała mnie zostawić, ale

wytłumaczyłem jej, na jakie niebezpieczeństwo naraża
swoich przyja

ciół z ruchu oporu. Była niezwykle

od

ważna, ale zlękła się, że tortury ją złamią. W końcu

background image

zmusiłem ją do odejścia, a potem sam zacząłem

uciekać, robiąc przy tym sporo hałasu. Niemcy puścili

się za mną w pościg, a w tym czasie Anna mogła
spo

kojnie dotrzeć do wioski. Mieli psy i reflektory,

osaczenie mnie było tylko kwestią czasu... Uciekałem,

biegłem przed siebie do końca. Aż mnie zastrzelili.

Annie ze zdumie

niem stwierdziła, że łzy ciekną jej

strumie

niami po policzkach. Była zła na siebie. Nie

chciała się wzruszyć, przede wszystkim jednak nie

chciała uwierzyć... Och, oczywiście to prawda, że jakiś

angielski lotnik został zabity w lesie i pochowany na
miejsc

owym cmentarzu, ale jeśli chodzi o resztę...

- Bardzo romantyczna historia -

rzekła z nutką ironii

w głosie. - Nie sądź jednak, że w nią uwierzę.

Nie odpowiedział, obserwował ją tylko swymi

ciemnymi, głębokimi jak studnie oczami.

- Masz niezwykle

bujną wyobraźnię - ciągnęła

niewzruszona

i wmówiłeś sobie, że to wszystko

wydarzy

ło się naprawdę. Ale mnie nie udało ci się

przeko

nać. - Spojrzała ostentacyjnie na zegar stojący

nad kominkiem. -

Zrobiło się późno - zauważyła. -

Padam z nóg i chciałabym się już położyć.

Wstała i ruszyła pospiesznie w kierunku drzwi, ale

nim do nich dotarła, Mark pobiegł za nią i chwycił ją

mocno za ramię.

-

Annie, nie odchodź. - Twarz miał bladą, jakby

znużoną, a kącik ust drgał mu nerwowo.

-

Muszę - odrzekła, czując, że zaczyna drżeć. -

Mu

szę, Mark! To był bardzo długi dzień.

background image

-

Musisz mi uwierzyć. - Twarz jego wyrażała

naj

wyższe napięcie. - Czas ucieka, Annie. Nie broń się,

nie zamykaj przed

prawdą. Jesteś już w połowie drogi.

Obserwowa

łem cię przez cały dzień i wiem, że

zaczynasz sobie przypomi

nać... Ale nie możesz ze sobą

wal

czyć! Musisz wreszcie otworzyć drzwi...

Jego słowa obudziły w niej lęk i przerażenie.
-

Nie chcę stać się taką samą wariatką jak ty! -

rzuci

ła mu w twarz, usiłując wyrwać się z jego objęć. -

Puść mnie, Mark!

Otoczył ramieniem jej talię i trzymał teraz tak

moc

no, że w żaden sposób nie mogła się uwolnić.

Czuła mięśnie jego ud, jego klatki piersiowej tuż przy
swoim ciele -

i wiedziała, że pierś ta jest silna,

nieustępliwa jak prawdziwy mur, o który można się
oprz

eć, ale z którym nie ma sensu walczyć.

-

Nie bój się, Annie - szepnął wprost do jej ucha. –

Nie

pozwoliłbym cię skrzywdzić i nigdy sam bym tego

nie uczynił. Ileż razy mam ci to powtarzać? Ze mną

jesteś bezpieczna.

Gdy przysunął twarz jeszcze bliżej i omiótł ją

gor

ącym oddechem, zadrżała. Był to dreszcz strachu i

na

miętności zarazem - tak samo prymitywnej i

pochłaniającej jak strach.

-

Puść mnie...

Poczuła jego pieszczotliwą dłoń na swoich piersiach,

a jed

nocześnie usta jego przylgnęły do jej warg z

na

trętną, nienasyconą chciwością, której nie potrafiła

się przeciwstawić. Ogarnęła ją znów fala

zdradzieckiego uczucia, która popchnęła ją ku niemu,

background image

kazała otoczyć mu szyję ramionami i oddawać

pocałunki. Po nieskończenie długiej chwili przyszło

otrzeźwienie, zakiełkowała jej bowiem w głowie

straszliwa myśl. On nie całuje ciebie! - myślała

gorączkowo. Całuje ją! Wyśnioną, wymarzoną kobietę,

na punkcie której od lat ma obsesję. Kobietę, dla
której, jak

sobie uroił, zginął pół wieku temu. Twoją

babkę! Mark kocha twoją babkę.

To szaleństwo, szaleństwo... Musi z tym skończyć! Nie
mo

gła jednak oddychać, Mark obsypywał pocałunkami

jej szyję, a ręką wciśniętą pod sweter gładził rozpaloną

skórę jej piersi. To szaleństwo, powtarzała sobie w

kółko. On nawet nie zdaje sobie sprawy, kogo dotyka!

I nagle dotarła do niej szokująca myśl, że Mark

całował ją tylko dlatego, że tak żywo przypominała
swo

ją babkę. Całował tamtą upragnioną Annę - Annę

ze swoich snów.'.. Och, dlaczego mu na to pozwala?
Dlaczego nie przestanie... Je

szcze chwila i poczuje się

zawiedziona, zraniona, ponie

waż zakocha się w tym

obłąkanym mężczyźnie!

Nie! -

zaprotestowała w myślach. Nie jestem w nim

zakochana. Tylko nie to!

A jednak ostatnie dwanaście godzin zdawały się

wiecznością. Wydawało jej się, że stała się kimś
in

nym, zmieniła poglądy na życie, na siebie, na cały

świat...

-

Pragnę cię, Annie... Tak bardzo cię pragnę... -

wy

szeptał Mark, dysząc ciężko w jej szyję.

Miała wrażenie, że nagle oblano ją lodowatą wodą.

Gwałtownie otworzyła oczy. Jeśli go teraz nie

background image

po

wstrzyma, czuła, że jeszcze dziś mu ulegnie.

Musiała położyć temu kres.

Odepchnęła go gwałtownie, ze wszystkich sił, tak

gwałtownie, że zaskoczony zatoczył się na środek
po

koju i, nim zdążył się otrząsnąć, wbiegała już na

scho

dy. Wpadła do swego pokoju i zastawiła drzwi

komo

dą. Biegł za nią, biegł tak szybko, że gdy dopadł

drzwi, omal ich nie wyważył.

-

Annie, wpuść mnie! - prosił, ale ona położyła się

na ko

modzie, oddychając ciężko i drżąc jak w febrze.

-

Odejdź, Mark! - wykrztusiła.

- Dla

czego uciekłaś? Czyżbym cię wystraszył? Nie

bój się mnie... Och, myślałem, że już to zrozumiałaś.

Nie wyrwałbym ci włosa z głowy. - Mówił bezładnie,
nie

wyraźnie, jak człowiek trawiony gorączką. - Czy

nie rozumiesz, co do cie

bie czuję, Annie?

- Nie jestem m

oją babką! - burknęła.

Nastała długa, dręcząca cisza. W oczach Annie

po

jawiły się łzy!
-

Och, połóż się już spać, Mark - wyszeptała

udr

ęczonym głosem. - Zostaw mnie samą. Kobieta,

której pra

gniesz, żyje tylko w twoich snach. Ja ci jej

nie za

stąpię.

Wolno o

deszła od drzwi, słyszała jeszcze, że Mark

mówi coś cicho. Zatkała uszy. Niczego nie chciała już

słyszeć. Niczego. Upadła bezradnie na łóżko i wtuliła

zapłakaną twarz w poduszkę. Czuła się śmiertelnie

zraniona i nieszczęśliwa. Teraz była już pewna. Na
pró

żno by się okłamywać, że nie kocha tego mężczy-

zny -

pokochała go w ciągu zaledwie dwunastu godzin

background image

szalonej, nieprawdopodobnej znajomości. Czuła się
teraz równie bezradna i zdumiona jak Alicja w Krainie
Czarów, która bez zastanowie

nia wskoczyła do

królicz

ej nory i spadała wciąż w dół i w dół, w

ciemność nie mającą końca, nie zdążywszy nawet

pomyśleć o tym, jak by się zatrzymać. W głąb czegoś,
co przypo

minało bezdenną studnię i być może

prowadziło do środka ziemi.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Annie źle spała tej nocy. Musiała mieć jakieś

kosz

marne sny, ponieważ często się budziła i siadała

na łóżku z mocno bijącym sercem. Zazwyczaj długo
wra

cała do rzeczywistości, wsłuchując się w panującą

w domu ciszę i szum drzew na zewnątrz. Gdy wreszcie

uświadomiła sobie, gdzie się znajduje, drżącą ręką za-

palała nocną lampkę, żeby zerknąć na zegar, a potem
znów za

mykała oczy, ponieważ do rana było jeszcze

daleko. Była tak zmęczona, że ledwie gasiła światło,

znów przenosiła się w szary świat mar i widm, by po

godzinie obudzić się na nowo.

To była bardzo długa noc...

W pewnym momencie ocknęła się tak nagle, jakby

strącono ją z wysokiej skały. Miała zmysłowy,
ero

tyczny sen: była z Markiem w lesie, na małej

polance. Całowali się namiętnie. Mark trzymał ją w

ramionach, ich ciała wstrząsały rozkoszne dreszcze.

Och, jakże pragnęła - pragnęła aż do bólu należeć do

Marka... I właśnie wtedy sen się urwał.

Po krótkiej chwili oszołomienia zrozumiała, że

obu

dził ją krzyk. W domu ktoś krzyczał!

Pobladła z przerażenia i szeroko otworzyła oczy. Na

Boga, co się dzieje? Wyskoczyła z łóżka i przez chwilę

nasłuchiwała pod drzwiami. Czyżby to Mark...? Głos

był ochrypły, donośny... Może został napadnięty?
Mo

że złodzieje wtargnęli do domu?

Nie zastanawiając się dłużej, energicznie odsunęła

komodę i otworzyła drzwi. Zawahała się na progu;

background image

spojrzenie jej padło na złamaną nogę od krzesła, którą
Mark po

stawił pod ścianą. Chwyciła ją jak maczugę, i

tak uzbrojona wybiegła na korytarz.

Mark już nie krzyczał, ale z jego sypialni dochodziły

teraz jakieś pomrukiwania, niezrozumiały bełkot.

Annie z bijącym sercem nacisnęła klamkę, uchyliła

drzwi i ostrożnie rozejrzała się po pokoju. Nie było tam

żadnego intruza ani oznak stoczonej walki. Mark leżał
na plecach z rozpostartymi ramionami i nerwowo
rzu

cał głową po poduszce, mamrocząc pod nosem

niezro

zumiałe wyrazy.

Wolniutko zbliżyła się do łóżka. Zobaczyła

wów

czas, że oczy miał zamknięte, wokół nich

za

znaczały się teraz wyraźnie ciemne obwódki, a usta

drżały mu nerwowo i wydobywał się z nich żałosny

jęk.

Wstrząśnięta tym widokiem, zastygła w niemym

lu, a z bezwładnej dłoni wyśliznęła się na podłogę

bez

użyteczna noga od krzesła. Wiedziała, co mu się

śni... I nie mogła patrzeć na jego męki.

-

Mark... Mark, obudź się! - Pochyliła się nad nim i

dłonią dotknęła jego rozpalonego policzka.

Głęboko wciągnął powietrze i przestał bredzić.

Przez moment leżał nieruchomo, a potem zamrugał

gęstymi, czarnymi rzęsami i szeroko otworzył oczy.

- Annie? -

Westchnął urywanie.

-

To był tylko zły sen, Mark... - powiedziała

łagodnie.

W szarym

świetle poranka widziała teraz wyraźnie

jego śmiertelnie bladą twarz i krople potu perlące się

background image

na czole. Wy

glądał jak ciężko chory człowiek. Miała

prze

możną ochotę odgarnąć mu potargane włosy ze

skroni, ująć głowę w dłonie, przycisnąć do piersi i
uko

łysać.

-

Bardzo krzyczałem? - Uśmiechnął się blado. - To

zdarza

się jedynie wówczas, gdy sen jest nieznośnie

realny. - Od

wrócił głowę, żeby zerknąć na zegarek. -

Która to godzina?

-

Minęła szósta.

Nie zapytała, co mu się śniło, ani on nie czuł

potrze

by wyjaśnień. Z niezrozumiałych powodów była

głęboko przeświadczona, że dzisiejszej nocy mieli
takie same sny.

-

Przepraszam, że cię tak wcześnie obudziłem. –

Uśmiechnął się znów kącikiem warg. Usiadł na łóżku i
palcami za

czesał do tyłu zmierzwione włosy.

Dopier

o teraz zorientowała się, że spał nago.

Zoba

czyła nagie ramiona, opaloną pierś pokrytą

gęstym, czarnym włosem i... wstrząśnięta, pospiesznie
odwró

ciła wzrok. Tętent dudnił jej w skroniach -

głuchy, rytmiczny, bolesny niemal tętent.

-

Zaparzę kawę - powiedziała słabym głosem, czując

w ustach nagłą suchość.

Musiała uciec pod byle pretekstem. Zarumieniona i

drżąca, zaczęła się już wycofywać, gdy nieoczekiwanie

jego mocna dłoń chwyciła ją za ramię. Zachwiała się i

upadła na łóżko, wydając głośny okrzyk przestrachu.

Usiłowała wstać, ale Mark przyciskał jej ramiona do

matera

ca, jednocześnie wbijając ostry wzrok w jej

roz

gorączkowane, zielone oczy,

background image

Śniłaś mi się przez całą noc, Annie...

Nic nie mów, proszę!

Zamrugała powiekami, by usunąć sprzed oczu

na

trętne obrazy z własnego snu, i oblała się gorącym

ru

mieńcem. Mark obserwował ją przez chwilę

bacznym wzrokiem.

- Annie... -

usłyszała ochrypły szept i

niespodziewanie jego

usta dotknęły jej warg.

Poczuła się znów zagubiona, zdezorientowana. Nie

wiedzia

ła, czy wszystko to dzieje się na jawie, czy we

śnie. Przeszłość i teraźniejszość przeniknęły się,
zmie

szały... Raz zdawało jej się, że leży na miękkiej,

pach

nącej trawie, w lesie, w gorącą, letnią noc - to

znów, że jest rześki, wiosenny poranek i zapada się w

miękkiej pościeli pod ciężarem mężczyzny, którego
kocha...

To jedno było pewne: kochała go dziś, wczoraj i

zawsze.

Przesuwała palcami po klatce piersiowej, słyszała

głuchy łoskot jego serca i ciężki, dyszący oddech.
Ra

miona miał gładkie jak jedwab, potężne mięśnie

prężyły się pod wpływem jej pieszczoty. Na samą myśl

o możliwości jego śmierci bolesny skurcz chwytał ją za

gardło. Mark był tak żywy, tak dynamiczny... I znów

ujrzała ciemny las, pocięty snopami reflektorów,

usłyszała terkot karabinów maszynowych... Dziki

krzyk uwiązł jej w gardle.

Kocham go, pomyślała znów. Objęła dłońmi jego

głowę i tym razem sama poszukała jego warg.

Jeśli on umarł, ja też chcę umrzeć... Och, czy

background image

właśnie tak się czuła moja babka, gdy Mark Grant

został zastrzelony w lesie? Co ja mówię?! Wierzę w to

wszystko! Uwierzyłam w każde jego słowo... Och, jak

to się stało? Jak to się mogło stać?

- Annie... -

dyszał prosto w jej usta. Patrzył na nią

teraz ciemnymi, błyszczącymi od łez oczami,
rozdar

tymi walką i rozpaczą. - Annie... - powtórzył. -

Jeszcze chwila, a nie będę mógł przestać. Zdecyduj

się... Obiecałem, że nie będę cię zmuszał i nie zrobię

tego. Ale tak bardzo cię pragnę, tak bardzo...

-

Prawie cię nie znam, Mark... - broniła się bez

przekonania, -

Cóż ja o tobie wiem? Nawet nie wiem,

czym się zajmujesz, gdzie mieszkasz, kim naprawdę

jesteś... Dużo mówiłeś, ale nie masz żadnych dowodów
na potwierdze

nie swych słów...

-

Ja jestem żywym dowodem, Annie - przerwał jej

gwałtownie. - Reszta jest kwestią wiary... Nie
wszyst

ko w życiu da się udowodnić na sali sądowej.

J

estem przekonany, że już kiedyś żyłem. Dobrze

pamiętam całe fragmenty z tamtego życia, szczególnie

zaś ostatnie miesiące... Nie mogę tego udowodnić, tak

samo jak nie mogę udowodnić, że jesteś wcieleniem
swej babki,

ani że oni byli kochankami. Musisz sama zdecydować,
czy wierzysz w to, czynie.

Oczywiście, że miał rację. To, o czym mówił,

doty

czyło sfery uczuć i przeczuć, instynktów i

odruchów - tych niejasnych, niematerialnych rzeczy,

które trudno było zdefiniować, a co dopiero

udowodnić. Czyż musiała rozumieć światło księżyca,

background image

grę cieni albo blask tęczy w letnim drgającym

powietrzu, by ulegać ich ulotnemu czarowi?

Nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Odwróciła

ku niemu twarz, przycisnęła usta do jego szyi i

namiętnie wpiła się w nią wargami. A potem z

zamkniętymi oczami, na oślep, obsypywała całe jego

ciało szalonymi pocałunkami... Robiła to już we śnie. Z

pewnością robiła, a sen ów urwał się w najmniej

pożądanym momencie...

Dobiegł jej uszu cichy jęk Marka, wyczuwała

napi

ęcie mięśni na całym jego ciele... W ten sposób

kochali się już we śnie. Teraz na jawie odtwarzała
tylko przerwany sen.

Jęki Marka stawały się coraz bardziej intensywne.

Nagle ukląkł i patrzył na nią z góry radosnymi,

błyszczącymi oczami.

- Nie potrzebujemy tego! -

wyszeptał, ściągając z

niej długą, jedwabną koszulę. Zrzucił ją na podłogę,
nie od

rywając oczu od Annie.

Skóra jej, gładka jak aksamit, jaśniała na tle

paste

lowego prześcieradła. Mark z nienasyconą

chciwością powiódł wzrokiem po jej ciele, poczynając

od krągłych piersi o twardych różowych brodawkach,

poprzez płaski, gładki brzuch, aż po ciemny trójkąt

między jej smukłymi, białymi udami. I nagle w dzikim

jakimś pragnieniu oplótł ją wpół ramionami i

przyciągnął władczo do siebie.

Chwilę później zesztywniała z bólu, krzyknęła.
-Boli

cię...?

- Kochaj mnie... -

wyszeptała. - Nie przerywaj... -

background image

Objęła go wpół i przytuliła się do niego jeszcze
moc

niej. Było jej gorąco, jakby palono ją żywym

ogniem.

-

Jesteś dziewicą, prawda? - Głos miał niski,

ochry

pły.

-

Nieważne, Mark... Nie przestawaj! - Uniosła głowę

i spo

jrzała mu w oczy z tęsknotą i oddaniem. - Kiedyś

trzeba stracić dziewictwo, prawda?

Mark z uśmiechem pochylił się nad nią, aby ją

poca

łować, ona zaś namiętnie rozchyliła wargi gotowe

do pocałunku.

Z

amknęła znów oczy i westchnęła, gdy całował jej

szyję i piersi, a potem czułymi, drżącymi wargami

przesuwał się niżej i niżej. Zadrżała, wydając

stłumiony jęk, gdy poczuła dotyk jego włosów między
swoimi udami.

Odkrywała nieznane ścieżki zmysłowości, tracąc

powoli kon

trolę nad reakcjami własnego ciała;

prze

rzucała głowę z jednej strony na drugą, jęczała z

otwar

tymi ustami, jakby dotknięta jakimś groźnym

szale

ństwem. Krzyczała i krzyczała z rozkoszy, a

potem nie

mal straciła przytomność. Czuła, że roztapia

s

ię w cudownym jakimś spokoju, gdy ocknęła się po

chwili dłuższej niż wieczność. Miała wrażenie, że

przespała co najmniej sto lat, jak księżniczka z bajki.

Odwróciła głowę. Jej książę był tu - w łóżku, obok
niej...

Długi czas leżeli w milczeniu, potem Annie

przybli

żyła twarz do klatki piersiowej Marka i dotknęła

jej cie

płymi, otwartymi wargami.

background image

-

Chciałabym przeżyć to jeszcze raz, Mark... -

wy

szeptała.

-

Ja też, Annie - odparł, bawiąc się jej włosami. -

Ale teraz,

mówię o tym z przykrością, musimy zaraz

zj

eść śniadanie i jechać do Paryża.

Jej zielone oczy wyrażały przestrach, gdy uniosła

głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.

- Zaraz?
-

Przypominam ci, że nie dalej jak wczoraj o niczym

innym nie marzyłaś - zaśmiał się głośno.

-

To było naprawdę wczoraj? - zdziwiła się,

ponie

waż czas niemiłosiernie jej się wydłużył. Miała

wrażenie, że zna Marka od zawsze. Ale, co ważniejsze,
wca

le nie miała ochoty wyjeżdżać!

- Zaledwie wczoraj -

powtórzył, przyglądając jej się

z zainteresowaniem.

-

Nie masz wrażenia, że czas stanął w miejscu? -

westchnęła. - Znamy się tylko dobę, a...

-

Znamy się o wiele dłużej, Annie - poprawił ją, a

ona spo

jrzała nań ponownie, czując bolesny ucisk w

sercu.

-

Och, Mark, naprawdę chciałabym wiedzieć...

- Czy to prawda? -

W jego lśniących oczach

malo

wała się niezachwiana pewność. - To prawda,

Annie.

Bała się, że go zrani, ale nie mogła przecież

oszu

kiwać samej siebie.

-

Wiem, że jesteś tego pewien - powiedziała miękko

– ale

ja, choćbym nawet chciała, nie mogę w to

uwie

rzyć. Po prostu nie mogę. Jakaś racjonalna część

background image

mnie broni się przed uznaniem tego za prawdę.

Twarz Marka pozostawała nieporuszona.
-

To już nie ma znaczenia, Annie - odezwał się po

chwili.
-

Uprowadziłem cię tutaj, ponieważ chciałem cię

prze

konać, że już kiedyś się poznaliśmy... Żywiłem

przeko

nanie, że mi się to uda oraz że jest to bardzo

ważne. Doszedłem jednak do wniosku, że to już nie ma
zna

czenia. Ważne, co dzieje się teraz między nami.

Jeśli kiedyś żyliśmy i teraz tego nie pamiętamy, to
wido

cznie tak miało być... Gdybyśmy pamiętali, być

może trudniej byłoby zacząć wszystko od nowa... A

może ty masz rację? Może rzeczywiście jestem ofiarą

własnej wybujałej wyobraźni i obsesji mającej źródło
w dzie

ciństwie, kto wie? - Wzruszył niedbale

ramionami. -

To wszystko nie ma już znaczenia.

Pochyliła się niespodziewanie i pocałowała go

delikatnie w usta.

-

Lepiej się pospieszmy - powiedział, odrywając się

od niej

z wyraźnym ociąganiem. - O pierwszej masz

umówiony lunch z szefem francuskiej wytwórni

płytowej oraz jego współpracownikami, a później
pozujesz fotografom zaproszonym do hotelu.
-

Szybko wyśliznął się z łóżka, włożył szlafrok w

czarno-

złote pasy i przewiązał go paskiem w talii.

Annie wstrzymała oddech ze zdumienia.
- O czym ty mówisz? -

wyjąkała wreszcie. - Nie

pa

miętam, żebym miała na dziś ustalone jakieś

służbowe spotkania. A jeśli nawet, skąd o tym wiesz?!

Francuska wytwórnia płytowa ma swego menedżera

background image

do spraw kontaktu z mediami -

powiedział jakby od

niechcenia, idąc do łazienki. - To on ustalił twoje
spo

tkanie z prasą przed koncertem. Widziałem

harmonogram twych z

ajęć wysłany do dziennikarzy. -

Uśmiechnął się do niej przez ramię i zamknął za sobą
drzwi.

Kimże on jest? - rozmyślała, idąc do swojej sypialni.

Co jeszcze przed nią zataił? Od pierwszej chwili, gdy

się poznali, zdawała sobie sprawę, że musiał mieć
ja

kieś specjalne dojścia, skoro zdobył tyle informacji

na temat jej prywatnego życia. Powiedział, że nie jest

dziennikarzem, ale powoli nabierała pewności, że
mu

siał pracować w mediach...

Wzięła prysznic i ubrała się w jeden z zestawów

przygoto

wanych specjalnie na spotkanie z prasą. W

przeciwieństwie do innych modnych piosenkarek
nig

dy nie przywdziewała błyszczących sukien. Na

scenę wychodziła w dżinsach, zazwyczaj czarnych,

często boso lub w starych tenisówkach oraz w ob-

cisłych czarnych podkoszulkach. Taki styl wymyślił
dla niej Philip.

Na początku kariery kupowała ubrania w zwykłych

domach towarowych, teraz jednak Phil nalegał, by
no

siła stroje specjalnie dla niej zaprojektowane przez

awangardowego londyńskiego kreatora. W gruncie

rzeczy poza metką i ceną niewiele różniły się od
tam

tych. Projektant zyskał jednak sławę i zbił fortunę,

sprzedając młodzieży popularne wersje tych strojów.

Annie włożyła dziś krótki, czarny podkoszulek - tak

background image

krótki, że przy każdym ruchu odsłaniał jej pępek, oraz

czarne dżinsy ciasno opinające biodra. Dzień jednak

był chłodny, zarzuciła więc na wierzch luźny biały

sweter, który zamierzała zdjąć przed samą konferencją

prasową.

-

Wyglądasz cudownie - powiedział Mark z

uśmiechem, gdy zeszła na dół i stanęła w drzwiach
kuchni.

Nie mogła uwierzyć własnym oczom, ponieważ

Mark otwie

rał właśnie piekarnik i zdejmował z blachy

złociste rogaliki, których zapach rozchodził się
woko

ło.

-

Sam je upiekłeś? - spytała z niedowierzaniem,

zajmując miejsce przy stole.

-

Oczywiście, że potrafiłbym je upiec - pochwalił się

z du

mą. - Nauczyła mnie tego matka. Dziś jednak nie

miałem na to czasu. Te niestety pochodzą z

zamrażarki.

-

Smakują wyśmienicie - powiedziała Annie,

nad

gryzając miękkie, maślane ciasto. - Och, przez

chwilę zapomniałam, że nie powinnam ich jeść. -

Zrobiła żałosną minę. - Z pewnością maj ą mnóstwo

kalorii... Ale nie potrafię się powstrzymać. Francuzi

mają najwspanialszą kuchnię na świecie.

-

Przez skromność nie zaprzeczę - zażartował.

Sie

dział na wprost niej, sączył swój sok i uśmiechał się

szeroko. - Opowiedz mi o swoim ojcu -

poprosił. - Jak

się czuł, mieszkając w Anglii? Czy kiedykolwiek
my

ślał o powrocie w rodzinne strony? Był takim

prawdziwym Francuzem, wiesz?

background image

-

Może w młodości myślał o powrocie do Francji... -

zasta

nawiała się na głos. - Nie wiem... Od kiedy go

pamiętam, był już mocno osadzony w Anglii, miał tam
do

brą pracę, przyjaciół, a przede wszystkim rodzinę.
-

Masz rację, gdy człowiek się ożeni, staje się

bar

dziej ostrożny w swych poczynaniach, bardziej

przy

wiązany do miejsca.

Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie.
-

Nigdy nie byłeś żonaty?

-

Nigdy nie poznałem kobiety, z którą chciałbym się

ożenić.

-

Ale przecież musiałeś przeżywać jakieś... jakieś

roman

se... Ile właściwie masz lat?

- Och,

mówiłem ci to już wczoraj, nie pamiętasz? -

Po

patrzył na nią z lekkim wyzwaniem. - Skończyłem

trzydzieści cztery, jestem więc od ciebie o całe
dzie

więć lat starszy, Annie. Owszem, spotykałem się z

ko

bietami, ale nigdy nie było to nic poważnego ani z

moje

j, ani z ich strony. Można kogoś lubić, można

kogoś pociągać, ale to nie to samo co miłość.

- Niewiele o tym wiem... -

Umilkła na chwilę i

nala

ła kawy do pustych już filiżanek. - Nie

przeżywałam żadnych miłosnych historii. Jeśli nawet

ktoś mi się podobał, Philip pilnował, żeby sprawy nie

posunęły się zbyt daleko.

-

Widzę, że on naprawdę kontroluje każdy twój ruch

- burk

nął z ironią Mark.

-

Gdy się poznaliśmy, byłam bardzo młoda -

obru

szyła się.

-

Philip uznał, że powinien mnie chronić. Zatrudnił

background image

Dianę, żeby ze mną mieszkała i wszędzie mi
towarzy

szyła. Philip dobrze znał świat muzyki

rozrywkowej i zdawał sobie sprawę, co może się

przytrafić naiwnej nastolatce, która osiągnie sukces,

nie mając żadnego życiowego doświadczenia... Całe

życie pracował w tym biznesie i napatrzył się na

młodych gwiazdorów, którzy nadużywali alkoholu,

narkotyków albo zmarli na AIDS. Za wszelką cenę

chciał uchronić mnie od tych zagrożeń i, choć nieraz

się buntowałam, teraz jestem mu stokrotnie wdzięczna
za wszystko...

Głos jej zamarł, jakby nagle straciła

ochotę do zwierzeń.

Mark patrzył na nią przenikliwie spod zmrużonych

powiek.

-

Byłaś w nim trochę zakochana, prawda? - spytał

głucho.

-

Podobał mi się, to fakt. - Zarumieniła się lekko. -

Myślę, że zastępował mi ojca. Zawsze ojca kochałam

bardziej niż matkę i ogromnie mi go brakowało. Phil

był opiekuńczy i taki... ojcowski. Tego właśnie
potrze

bowałam. Moja matka szybko wyszła powtórnie

za mąż. Miałam jej to za złe i nie znosiłam ojczyma.

Zresztą z wzajemnością. Często się kłóciliśmy, a gdy
nie znaj

dował innych argumentów, bił mnie... -

Skrzy

wiła boleśnie twarz. - Gwoli sprawiedliwości

muszę dodać, że byłam nieznośną nastolatką.

Potrafiłam mu zawsze dokuczyć... Właściwie sama go
prowokowa

łam.

-

Miałaś niezbyt wesołe dzieciństwo - zauważył

Mark z po

sępną miną.

background image

- Bardzo ponure -

odparła. - Po śmierci ojca cały

mój świat legł w gruzach.

-

Aż do chwili, gdy poznałaś Philipa?

-

Owszem, spotkałam Philipa we właściwym

momencie. Gdy

by nie on, Bóg jeden wie, co mogłoby

mi się przydarzyć! Pewnie uciekłabym z domu i

skończyła na ulicy... Na samą myśl o tym przechodzą
mnie ciarki.

background image

-

W takim razie nie będę zazdrosny o Phila -

powie

dział, podnosząc jej rękę do ust.

- Nie masz najmniejszego powodu. -

Posłała mu

słodki, kobiecy uśmiech.

Mark zerk

nął na kuchenny zegar i wzdychając, z

żalem powiedział:

-

Niestety, musimy już wyjeżdżać. Idź na górę i

spakuj rze

czy, Annie. Ja tymczasem posprzątam.

Szła na górę wolno, noga za nogą, jak dziecko, które

buntuje się przeciw woli rodziców.

Och, nie chciała wracać do Paryża! Nie chciała

wra

cać do zamętu dnia codziennego, ciężkiej pracy,

prób, koncertów, usta

wicznych podróży i prasowych

wywia

dów. Przebywając na odludziu, straciła poczucie

czasu, jakby znalazła się nagle na innej planecie. Tak
wiele wydarzy

ło się w ciągu ostatniej doby, że patrzyła

teraz na swe życie całkiem innymi oczami. Miała wra-

żenie, że widzi wszystko w innych barwach i
kszta

łtach.

-

Jesteś gotowa, Annie? - dobiegł ją z dołu głos

Marka.

Po chwili spotkali się na podeście, skąd Mark zabrał jej
wa

lizki i zaniósł do samochodu.

-

Chcesz jechać z tyłu... w zupełnym odosobnieniu,

czy też zaryzykujesz i usiądziesz ze mną z przodu? -

zażartował.

Usiadła z przodu. Gdy już odjeżdżali, raz jeszcze

odwróciła się za siebie i boleśnie westchnęła. Nie
pa

trząc na nią, Mark powiedział:

- Wrócisz tu.

background image

-

Widzę, że potrafisz odczytywać przyszłość równie

tramie jak przeszłość - zadrwiła.

-

Mam nadzieję - uśmiechnął się, a w jego czarnych

oczach zajaśniały figlarne błyski.

Policzki Annie nagle zapłonęły, zdała sobie bowiem

sprawę, że gdzieś w głębi serca podświadomie liczy na

wspólną przyszłość z Markiem... A przecież tak wiele

było przeciwko nim. Jej uczucie było świeżej daty i

mogło okazać się nietrwałe, a jego obsesja na jej
punk

cie mogła zniknąć jak sen w zetknięciu z rze-

czywistością. Poza tym ze względu na jej karierę
cze

kały ich długie okresy rozłąki, podczas których

wszystko mogło się zdarzyć. Lękała się zbytniego
optymizmu... A jednak na

dzieja tliła się w jej sercu jak

dalekie światełko w ciemnym tunelu. I pragnęła tę
na

dzieję pielęgnować. Była tak bardzo szczęśliwa,

szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Za każdym
razem, gdy zer

kała w bok, widziała Marka siedzącego

za kie

rownicą, jego profil jak wyrzeźbiony dłutem

artysty, smagłą skórę pokrywającą surowe rysy
skupionej twa

rzy, miękką linię warg... I za każdym

razem od nowa ulegała fascynacji - chciała śmiać się w

głos, a krew jak szampan musowała jej w żyłach.

Czuła, że mogłaby pofrunąć, gdyby rozpostarła
ramiona...

-

Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosiła. -

Czy zi

my w Jurze bywają mroźne?

- Och, tak! -

ożywił się. - Czasami śnieg zasypywał

nas na całe tygodnie. Gdy byłem chłopcem, kochałem

zimy. Wszyscy je kochaliśmy. Jeździło się na łyżwach,

background image

na nartach i sankach... Ciągle chodziliśmy z kolegami

potłuczeni, posiniaczeni i często łamaliśmy kończyny.

Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego nasi rodzice

narzekali na śnieg; myślałem, że chcą nam popsuć
za

bawę.

-

Twoja matka pewnie stale martwiła się o ciebie...

-

Nawet bardzo. Była niezwykle rodzinna i całym jej

światem był dom. Większość dnia sprzątała, gotowała i

pracowała w ogrodzie. Uwielbiała ogrodnictwo. Ale

nie hodowała wielu kwiatów, wolała warzywa. Była

bardzo praktyczną kobietą. Za domem miała mały

ogródek ziołowy i sad. Nawet w zimie rzadko
kupowa

ła coś na targu. Chyba bardzo mnie kochała...

Gdy tyl

ko miała czas, a ja kręciłem się w pobliżu,

zawsze mnie przy

tuliła do siebie, pogłaskała... Ale

przeważnie bawiłem się z kolegami, grałem w rugby,

biłem się i wspinałem na drzewa.

Annie

nie spostrzegła upływu czasu, zasłuchana w

opowieść Marka o jego dzieciństwie i rodzinie. Oczom

jej wyobraźni ukazywał się sielski i romantyczny obraz

życia w górach i dolinach Jury. Zapragnęła zobaczyć to

urzekające miejsce tak gorąco, jakby było jej własnym
domem...

Nagle ujrzawszy drogowskaz, zdała sobie sprawę, że

wkrótce dojadą do Paryża, i jakiś nieokreślony
niepo

kój ogarnął jej umysł i ciało. Mark twierdził, że

nikt nie b

ędzie jej szukać, ale zaczynała w to

powątpiewać. A jeśli Phil i Di zadzwonili do hotelu i

dowiedzieli się, że tam nie dojechała? Na pewno nie
uwierzyli w wer

sję o zatrzymaniu się u przyjaciół.

background image

Och, z pew

nością wpadli w panikę i zawiadomili

policję! Co będzie, jeśli teraz na nich czekają i

zaaresztują Marka? Rzuciła mu ukradkiem zakłopotane
spojrzenie.

- Mark -

odezwała się niepewnie - być może

powi

nieneś mnie zostawić gdzieś po drodze... Mogę

wziąć taksówkę do hotelu.

Popatrzył na nią ciepło, rozbawionymi oczami.
-

Dlaczego miałbym tak głupio się zachować?

-

Policja może się kręcić po hotelu!

W odpowiedzi tylko się roześmiał.

- Mark! -

podjęła zdenerwowanym głosem, ale on

wyciągnął rękę i poklepał ją pieszczotliwie po kolanie.

Przestań się zamartwiać. Przecież ci powiedziałem,

że wszyscy uwierzyli w moją wersję.

- Mieszkasz w Pa

ryżu? - spytała, gdy przeciskali się

przez za

tłoczone miejskie ulice.

-

Przez cały tydzień. Dopiero w piątek wieczorem

wyjeżdżam na wieś.

-

A więc wracamy z twojej wiejskiej posiadłości? -

spytała z oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. Dotąd

była pewna, że wynajął ten dom na kilka dni.

- Tak -

przyznał. - Spędzam tam weekendy i urlopy.

Wolę życie na wsi, na łonie przyrody. Niestety, praca

zmusza mnie do częstego przebywania w mieście.

-

Nie powiedziałeś mi dotąd, czym się zajmujesz -

poskar

żyła się.

- Powi

em ci później. - Zwolnił i po chwili zatrzymał

samo

chód przed okazałym hotelem.

Portier ubrany w liberię pospieszył ich przywitać.

background image

Otworzył drzwi i pomógł Annie wysiąść.

Mark rzucił mu kluczyki i odezwał się po francusku:
- Witaj, Jean-

Pierre! Bądź tak uprzejmy, zaparkuj

mój samo

chód i dopilnuj, by bagaż panny Dumont

wniesiono do jej apartamentu.

-

Bień sur, monsieur Pascal - odrzekł portier z

uśmiechem.

Annie doznała szoku. Portier przywitał Marka jak
dobrego

znajomego! Dopiero po chwili dotarło do niej,

że już gdzieś słyszała nazwisko Pascal... Tak, padało

ono ostatnio dość często w rozmowach Philipa z

Dianą. Mark Pascal był dyrektorem generalnym

francuskiej wytwórni płytowej... A więc przyjechała do

Paryża, aby zjeść lunch z Markiem!

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY


-

Nie powiedziałem ci, ponieważ chciałem pokonać

wszystkie normalne bariery -

usprawiedliwiał się, gdy

znów byli sami w jej eleganckim apartamencie na
naj

wyższym piętrze hotelu.

-

Trzeba przyznać, że poszło ci świetnie! -

powie

działa z wyrzutem, posyłając mu niechętne

spojrzenie.

-

Gdybyś od początku znała prawdę i czuła się

ca

łkiem bezpiecznie, nigdy byś mnie nie dopuściła do

słowa. - Westchnął głęboko. - Śmiałabyś się ze mnie,

uważając, że to znakomity kawał. A ja chciałem, żebyś

dokładnie wysłuchała mojej historii i dlatego musiałem

wywołać w tobie szok, doprowadzić twój umysł do

stanu najwyższego skupienia.

- Nieprawda! -

zaperzyła się. - Raczej chciałeś

po

zbawić mnie kontroli nad swym własnym umysłem!
- Nie masz racji, Annie. -

Uśmiechnął się ciepło. -

Nie było innego sposobu dotarcia do twego serca. Nie

wiedziałem, czy cokolwiek pamiętasz ze swego
prze

szłego życia, ale wyglądałaś dokładnie tak jak

twoja babka, jak kobieta, o której śniłem od lat... Gdy
po raz pierw

szy zobaczyłem twoje zdjęcie, serce mi

niemal przesta

ło bić.

Jej własne serce ścisnęło się teraz gwałtownie pod

wpływem spojrzenia i czułej tonacji w głosie Marka.

-Uwierz mi -

ciągnął - że przez długi czas

zastana

wiałem się, czy kobieta ze snu nie jest li tylko

wytworem mojej wy

obraźni. Nigdy przecież nie

background image

widziałem zdjęcia twojej babki. Nie mogłem być
pewien, czy An

na, o której śniłem, była tą samą Anną

Dumont, która mieszkała kiedyś w mojej wiosce.

Pytałem ludzi, starałem się to sprawdzić na różne

sposoby, ale nikt jej zbyt dobrze nie pamiętał. I na
pewno nikt mi nie powie

dział, że miała coś wspólnego

z lotnikiem, którego grób znajdował się na
miejscowym cmentarzu. Dopie

ro gdy zobaczyłem

twoje zdjęcie, gdy dowiedziałem się, że nosisz to samo

nazwisko... Cóż, zacząłem wówczas zastanawiać się,

czy mogłabyś być jej wnuczką. Wiedziałem, że Anna

wyemigrowała po wojnie do Anglii. Gdy odkryłem, że

twoim ojcem był Pierre Dumont, wiedziałem już, kim

jesteś. Oczywiście, podobieństwo rodzinne nie oznacza
je

szcze, że jesteś wcieleniem tamtej kobiety...

-

Właśnie, nie oznacza - wtrąciła pospiesznie. -

Cie

szę się, że przynajmniej zdajesz sobie z tego

sprawę, Mark.

- Nie jestem szalony, Annie -

rzekł poważnie. -

Sta

ram się myśleć tak samo rozsądnie jak ty...

Pa

miętasz słowa Szekspira? Powiedział coś w tym

sensie: „Wi

ęcej jest takich rzeczy na niebie i ziemi,

Horacy, niż śniło się waszym filozofom". I choć

wydaje się to nieprawdopodobne, wszystko jest

możliwe. Gdy zrozumiałem, że jestem wcieleniem tego

Anglika, zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie

miałaby żyć kobieta, którą on niegdyś kochał.

Musiałem tylko ją odnaleźć. Gdy więc zobaczyłem

twoje zdjęcie, zapragnąłem przekonać się, czy... -

Urwał, a jego usta wykrzywił sardoniczny grymas. -

background image

Przypuszczam, że w głębi serca żywiłem nadzieję, że
miewasz takie same sny jak ja...

-

Ale ja nie miewałam takich snów - powiedziała

ostro, co

raz bardziej zła, że udało mu się wystraszyć ją

niemal na śmierć, podczas gdy całe to „porwanie" było
uzgodnione z a

gencją Philipa i miało stanowić dla niej

niespodziankę zaraz po przyjeździe do Paryża.
Niespo

dzianka! Długo nie zapomni tej niespodzianki!

-

Ale teraz już masz - wtrącił cicho, a ona rzuciła mu

pełne irytacji spojrzenie.

-

Dlaczego nie chcesz przyznać, że mnie

zahipnoty

zowałeś? - podniosła głos. - To, co śniło mi

s

ię u ciebie w domu..- Och, to wszystko sam

wtłoczyłeś mi do głowy!

- To nieprawda! -

przerwał jej gwałtownie.

-

Nie wierzę ci! Nie wierzę ani jednemu twemu

słowu! Już raz udało ci się wystrychnąć mnie na dudka,
organi

zując to rzekome porwanie!

- Hipnoza b

yłaby z mej strony działaniem

bezsensownym -

powiedział tonem głębokiej irytacji. -

Pra

gnąłem dowiedzieć się, czy jesteś tą kobietą, którą

kie

dyś kochałem, zabrałem cię więc na wieś, abyś

znala

zła się w warunkach, które mogłyby pobudzić

wspo

mnienia, być może utajone w głębokich pokła-

dach twej podświadomości. Dlaczego, na Boga,
mia

łbym sam

siebie oszukiwać?

-

Przyznałeś przecież, że bardzo pragnąłeś, bym

uwierzy

ła, że jestem wcieleniem swej babki! Miałeś

wręcz na tym punkcie obsesję. Zrobiłbyś wszystko,

background image

bym

uwierzyła, a tym samym po

twierdziła twoją koncepcję.

-

Mylisz się, Annie. Chciałem, abyś nią była

na

prawdę.

Mierzyli się przez chwilę wzrokiem; zielone oczy
Annie

płonęły oskarżeniem, oczy Marka zaś były

uparte i nieprzeniknione.

-

A gdybym nią była w istocie? - spytała. - Co

wtedy? Pew

nie przestałbyś się mną interesować...

Telefon przerwał rozmowę w najmniej pożądanym

momen

cie. Ostry dzwonek przeciął powietrze jak nóż.

Mark, złorzecząc pod nosem, odwrócił się i
energicz

nie podniósł słuchawkę.

-

Słucham? - burknął do aparatu.

Annie cała się trzęsła. Nie mogła jeszcze dojść do

siebie, po

odkryciu, kim Mark był naprawdę i jaką z

niej zrobił idiotkę. Nawet nie pamiętała, kiedy po raz

ostatni była tak wściekła.

Rozglądała się właśnie po wytwornie urządzonym

wnętrzu, aby odwrócić natrętne myśli, gdy Mark
rap

townie rzucił słuchawkę. Zwróciła ku niemu

zdziwioną twarz.

-

Musimy zejść na dół - zakomunikował. - Ludzie z

mojej wytwórni czekają już na nas w barze. Chcemy

spokojnie zjeść lunch, nim będziesz musiała stanąć
przed kamerami.

-

Zjedź na dół sam. Muszę poprawić makijaż.

- Poczekam. -

Spojrzał na zegarek. - Masz pięć

minut, An

nie, więc pospiesz się!

Zaciskając zęby, pomaszerowała do łazienki,

background image

świadoma, że Mark ją obserwuje i wściekła zarówno
na niego, jak

i na siebie. Szczerze wątpiła teraz, czy

rze

czywiście czuje do niego taki pociąg. Zaplanował to

zbyt do

kładnie, ukartował, zrobił ogromny wysiłek, by

ją oszukać! Sam przecież przyznał, że chciał wywołać

szok, uczynić jej umysł podatnym na swoje słowa...

Właściwie, jak daleko zamierzał się posunąć?

Wyobraźnia zaczęła podsuwać jej niestworzone

po

mysły - od mącących rozum narkotyków, poprzez

rozmaite oddziaływania na podświadomość, aż po
sa

mą hipnozę.

Och, to czyste szaleństwo! - powtarzała w duchu,

rozczesu

jąc długie, jedwabiste włosy i związując je w

węzeł na karku. Wszystkie pomysły, które
przychodzi

ły jej do głowy wydawały się zbyt

nieprawdopo

dobne, aby mogły być prawdziwe.

Jak więc wytłumaczyć niesamowity pociąg, który do

niego poczuła niemal od pierwszego wejrzenia? Nigdy

w życiu nic podobnego jej się nie przytrafiło. To
praw

da, że nie spotykała się w przeszłości z wieloma

mężczyznami, ale przecież poznała ich mnóstwo
pod

czas tras koncertowych i nagrań. Nikt nigdy nie

wy

warł na niej tak piorunującego wrażenia.

Nikt oprócz Marka. Od pierwszej chwili, gdy go

po

znała - gdy w milczeniu wiózł ją z lotniska - czuła

do niego silny fizyczny pociąg. Pamiętała, że
wpatry

wała się wówczas w jego kształtną ciemną

głowę i szerokie ramiona jak urzeczona, i była
przeko

nana, że widzi najprzystojniejszego mężczyznę

na świecie.

background image

A później całkiem straciła dlań głowę...

Spojrzawszy w lustro zauważyła, że krwisty

rumie

niec oblał jej twarz na wspomnienie nocy, a

raczej po

ranka, kiedy się kochali. Jak mogła do tego

dopuścić? W dodatku trudno go było oskarżyć o

zastosowanie przymusu... Po prostu zapragnęła tego

mężczyzny. Wstrzymała oddech z wrażenia, gdy

zrozumiała, że pragnie go nadal... Jak to się mogło

stać? Nie należała do kobiet, które potrafią oszaleć na
punkcie nieznajom

ego mężczyzny i gotowe są pójść z

nim do łóżka po kilku godzinach znajomości.

Nie rozumiała, jak Mark tego dokonał i pomyślała,

że gdyby żyli w innych czasach, posądziłaby go o
rzu

cenie na nią uroku!

Nałożyła srebrnozielony cień na powieki, pociągnęła

ust

a czerwoną, błyszczącą szminką i przechyliwszy

głowę, przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Na
ra

zie musiało wystarczyć. Na pewno jeszcze znajdzie

okazję, by poprawić makijaż przed konferencją
praso

wą.

Gdy wyszła z łazienki, Mark nerwowo przemierzał

pokój.

-

Nareszcie jesteś! - Odwrócił się do niej na pięcie z

ponurym wyrazem twarzy. -

Zaczynałem się już

zasta

nawiać, czy nie zamierzasz spędzić w łazience

reszty dnia.

Annie zdjęła biały sweter, pozostając w kusej

bluzeczce, specjalnie wybranej przez Philipa na
pierwsze spotkanie z paryskimi reporterami, a która

odsłaniała kokieteryjnie pępek i znaczną część dekoltu.

background image

Mark spod zmrużonych powiek mierzył ją taksującym
spojrzeniem.

background image

-

Czy w tym stroju masz zamiar wystąpić? -

Prześliznął się pełnym dezaprobaty wzrokiem po

głęboko wyciętym dekolcie, odsłaniającym niemal

połowę piersi.

-

Oczywiście! - Popatrzyła na niego wyzywająco. -

Nie po

doba ci się? Koledzy z zespołu uważają, że jest

bardzo seksy.

-

Nie wątpię - uciął krótko i zmarszczywszy brwi

spojrzał na zegarek. - Nie ma już czasu na
przebieranie. Pozwolisz jed

nak, że później przejrzę

twoją garderobę. Może o tym nie wiesz, ale
reklamowa

liśmy cię tutaj jako skromną i pełną

ekspresji pieśniarkę ulicy. Nigdy nie byłaś
uosobieniem seksu.

-

Nie byłam, ale zamierzam zostać w niedalekiej

przyszłości - powiedziała agresywnie.

W oczach Marka pojawiły się złośliwe błyski.
- Doprawdy? Jeszcze o tym porozmawiamy. -

Otwo

rzył z rozmachem drzwi i gestem zaprosił ją do

wyj

ścia. – Chodźmy już. Jesteśmy wystarczająco

s

późnieni.

Miała przewrotną ochotę trochę się z nim podrażnić.

Nie spo

glądając nań ani razu, przeszła obok powolnym

krokiem, przy

oblekając maskę niewzruszonej powagi i

kamiennego spokoju. Czu

ła na sobie jego wzrok.

Stanowili parę dosyć ekscentryczną. Ona -

niezwykle sekso

wna w swej czarnej opiętej bluzeczce i

w

ąskich czarnych spodniach, on zaś bardzo oficjalny i

wytworny w eleganckim ciemnym garniturze, koszuli
w bladoniebieskie paski oraz granatowym krawacie.

background image

Annie, nerwowo zerkając w lustro, pomyślała, że

oto jedzie windą z chłodnym, dystyngowanym
nieznajomym -

i wprost nie mogła dać wiary, że

jeszcze wczoraj była powierniczką jego
najintymniejszych se

kretów. Czy ktoś mógłby

podejrzewać, że Mark, który wyglądał teraz jak

przystało na energicznego i dynamicznego biznesmena,

w głębi duszy wierzy w reinkarnację, przywiązuje

wagę do snów i ma tak bardzo złożoną, wrażliwą

osobowość?

Jeśli dzisiaj spotkaliby się po raz pierwszy, z

pewno

ścią zrobiłby na niej niezatarte wrażenie, ale nie

do

wiedziałaby się, jaki jest naprawdę... Musiała

niechętnie przyznać, że dokonując tego szalonego

porwania, w pewnym sensie postąpił rozsądnie. Ani

dziś, ani jutro nie byliby sami... Wszystkie następne

dni miała szczelnie wypełnione spotkaniami z prasą i
nie ko

ńczącymi się próbami przed koncertem. A

potem... po

tem udałaby się w dalszą trasę. Nie było

najmniejszej szansy, by ich związek wyszedł poza

konwencjonalną znajomość.

Gdy wysiedli z windy w hotelowym foyer, kilka

osób ją rozpoznało. Usłyszała szmer głosów, potem

głośne okrzyki. Ludzie przyglądali jej się ciekawie i,

nim zdążyła się spostrzec, otoczył ją wianuszek
wielbicieli.

- O jej! -

jęknęła bezradnie, jak na złość nie mogąc

przypo

mnieć sobie ani jednego stosownego wyrażenia

po francusku.

-

Co się dzieje? Panna Dumont nie ma teraz czasu. -

background image

Mark energicznie utorował jej drogę. - Chodźmy! -
po

naglił, a potem objął ją wpół i pociągnął za sobą do

hotelowej restauracji. - An

ton, ścigają nas - zwrócił się

do kelnera. -

Postaraj się ich zatrzymać!

-

Bień sur, monsieur Pascal - kelner uśmiechnął się

uspoka

jająco i zagrodził drzwi wścibskim gapiom.

Mark poprowadził Annie do dużego stołu, przy

którym cze

kało już na nich z pół tuzina osób. Annie,

lekko zarumieniona, przywitała się z wdziękiem, ale w

głębi duszy marzyła o powrocie do swego apartamentu.
Ta

kie spotkania zawsze ją żenowały, i zastanawiała

się, czy kiedykolwiek przywyknie do swej popu-

larności. W gruncie rzeczy była nieśmiała i lękała się,

że swą osobą rozczaruje towarzystwo. Być może

spodziewano się poznać gwiazdę świecącą
nieziemskim blaskiem -

tymczasem ona była bardzo

zwyczajną, filigranową dziewczyną z długimi czar-

nymi włosami i zielonymi oczami o trochę smutnym
wyra

zie twarzy. Posiadała tylko jedną prawdziwie

niezwykłą cechę: głos. Potrafiła śpiewać. Głos był
jedynym darem, jakim obda

rzyła ją Opatrzność.

- Oto nasza Annie Dumont -

powiedział swobodnie

Mark,

obejmując ją władczo ramieniem.

A potem kolejno przedstawiał jej swoich

współpracowników.

-

To jest Raoul, szef działu artystycznego.

Annie podała rękę niskiemu młodemu mężczyźnie,

kierującemu działem, który uchodził za najważniejszy

w każdej wytwórni płytowej. Raoul przypominał
Na

poleona z czasów młodości. Miał smagłą cerę, twarz

background image

nieco zbyt pełną, lecz o mocno wysuniętym podbródku

i krucze włosy uczesane z grzywką. Zauważyła także,

że miał na sobie ekstrawagancki strój - zapewne z
awangardowej kolekcji Jean Paul Gaultiera.

-

A ta urocza dwójka, to nasi najlepsi łowcy

talentów - ob

jaśniał dalej Mark. - Simone i Gerard.

Wyglądali jeszcze młodziej niż Raoul; dziewczyna,

o cie

mnych włosach zaczesanych w koński ogon, nie

mo

gła mieć więcej jak dwadzieścia dwa lata. Chłopak

był chudy, poważny, również ciemnooki i

ciemnowłosy. Obydwoje ubrani byli w czarne spodnie,
czarne ko

szule i różowe krawaty. Wyglądali jak

bliźniaki.

-

Złowiliście ostatnio jakiś talent? - zażartowała

Annie.

Spojrzeli na siebie i jednocześnie wzruszyli
ramionami, jak marionetki poruszane tym samym
sznurkiem.

-

Każdego tygodnia przesłuchujemy wielu

wykonawców -

odezwała się Simone.

- Ale b

ardzo rzadko trafiamy na kogoś naprawdę

oryginalnego -

dopowiedział Gerard.

Sama najlepiej wiesz, jak to jest -

wtrąciła Simone.

-

Trudno się przebić w tym biznesie - zawyrokował

Gerard.

Annie zastanawiała się z rozbawieniem, czy zawsze tak
samo

się poruszają i mówią jednym głosem. Prędko

jednak doszła do wniosku, że była to ich wystudiowana
poza.

-

Ja miałam dużo szczęścia - powiedziała.

background image

- To prawda - przyznali chórem po angielsku.
- A to jest Francine -

powiedział Mark, kierując

spojrzenie

ku młodej blondynce. - Odpowiada za

okładki twoich francuskich płyt, więc jeśli miałabyś

jakieś zastrzeżenia, możesz się do niej zwracać.

Wysoka, długonoga blondynka uśmiechnęła się, ale

jej nie

bieskie oczy miały lodowaty wyraz.

-

Mam nadzieję, że nie będziesz miała żadnych

za

strzeżeń - powiedziała tonem przestrogi.

-

Ależ skądże! - zapewniła pospiesznie Annie. -

Francuskie okładki są fascynujące.

Francine natychmiast złagodniała.
-

Dziękuję. Też tak uważamy. Właśnie widziałam

twój nowy znak graficzny i doprawdy jestem nim
zachwycona. –

Spojrzała na gruby folder leżący przed

ni

ą na stole. - Myślę, że wygląda wspaniale,

szczególnie na czarnym tle.

Okładka folderu była czarna; na tym tle świeciła

srebrzystym blaskiem para skośnych oczu, podobnych
do oczu kota, okolonych

firanką gęstych, czarnych

rzęs.

-

Gdy po raz pierwszy przedstawiono mi ten pomysł,

niezbyt mi się spodobał - wyznała Annie. - Ale mój
me

nedżer był zachwycony.

-

My też jesteśmy zachwyceni - podchwyciła

Francine.

Ostatnim gościem przy stole okazał się szef działu

reklamy. Louis był eleganckim, młodym mężczyzną,

który natychmiast zaczął Annie opowiadać o
plaka

tach, jakie przygotował na jej francuskie tournee.

background image

Niebawem pojawił się kelner.
-

Czy możemy podać lunch? - spytał uprzejmie.

Mark skwapliwie przytaknął i zwrócił się do Annie z

wyjaśnieniem:

-

Zamówiłem już dania, żeby nie tracić czasu. Jeśli

coś nie będzie ci smakować, zamówimy następne.
Pyta

łem w Londynie, czy są potrawy, których nie

jadasz, ale nie potrafiono mi odpo

wiedzieć.

-

Jadam większość rzeczy - przyznała.

Na przystawkę podano pasztet z królika ze

śliwkami, ozdobiony plasterkami korniszonów,
pomidorów i wczesnej cebulki.

-

Wspaniały! - zachwycała się Annie.

-

Jemy to często w Jurze.

-

Stamtąd właśnie pochodzi Mark – wyjaśnił -

Raoul. - Z cze

go zresztą jest niezwykle dumny. Czy

byłaś kiedyś w Jurze, Annie?

Annie zaprzeczyła ruchem głowy, unikając

śledzących ją z ukosa oczu Marka, w których

błyszczały iskierki rozbawienia.

-

Też tam nie byłem - ciągnął Raoul. - I podobno

mam czego żałować. Sądząc ze słów Marka, Jura jest
przedsionkiem raju.

-

A ty skąd pochodzisz? - wtrąciła Annie.

-

Jestem rodowitym paryżaninem - oświadczył z nie

skry

waną dumą Raoul.

-

Musisz zrozumieć, Annie - wtrącił Mark z

przek

ąsem - że Francja dzieli się właściwie na dwa

kraje: Pa

ryż i całą resztę.

-

Można być paryżaninem albo Francuzem; nie są to

background image

pojęcia równorzędne.

Raoul wybuchnął śmiechem.
-

Nie zapominaj, że przede wszystkim jesteśmy

kosmopoli

tami. Jadamy w Paryżu najlepsze francuskie

prowincjonalne potrawy.

- Takie jak poulet au vin jaune -

zaśmiał się Mark,

gdy kelner zmieniał im talerze, a podgrzewany wózek

wypełniony naczyniami zjedzeniem zbliżał się w ich
kierunku. - Nasze dzi

siejsze główne danie to również

specjalność Jury: kurczak duszony w złotym winie,

śmietanie i smardzach, które rosną w naszych
sosno

wych lasach i są najwspanialszymi grzybami na

świecie.

Raoul mrugnął do Annie porozumiewawczo, ona zaś

uśmiechnęła się z zadowoleniem, obserwując, jak
kel

ner nakłada jej na talerz porcję kurczaka z ryżem i

zielonym groszkiem.

-

Jeśli nie możesz pojechać do Jury - szepnął jej

Mark do ucha -

pomyślałem sobie, że podam ci Jurę na

talerzu.

Serce zabiło jej szybciej, ponieważ napotkała

wpa

trzone w siebie ciemne, intrygujące oczy. Było w

tym spojrzeniu coś żenująco intymnego...

Miała nadzieję, że nikt nie zwrócił uwagi na to

spoj

rzenie, ani na czułą nutę w jego głosie, gdy się do

niej odzywał. Całe też szczęście, że nie mogli widzieć,

co się dzieje pod stołem! Mark raz po raz dotykał
kola

nem jej kolana, przesuwał ręką po jej udzie albo

mu

skał palcami jej ramię...

Te niby mimowolne pieszczoty sprawiały jej wielką

background image

przyje

mność, traciła nagle oddech, a serce tłukło jej się

w piersiach jak dziki ptak w klatce.

Nie wiedziała, co o tym sądzić, jak rozumieć jego

zachowane

. Czyżby czułym gestem starał się

przemó

wić do jej serca?

Potrzebowała czasu, aby przemyśleć sobie

wszystko... aby zro

zumieć samą siebie... Nie może już

jej bardziej popędzać! I tak wypadki toczyły się w
zawrotnym tempie...

Delikatnie odsunęła od niego kolano, odepchnęła

je

go rękę, ale jej zachowanie zdawało się Marka bawić.

Za

uważyła w jego oczach figlarne błyski.

Po lunchu Louis i Mark zaprowadzili ją na spotkanie

z repor

terami. Nie lubiła zwłaszcza sesji

fotograficz

nych, zawsze ją wyczerpywały, ponieważ

traktowano ją jak żywą lalkę, ustawiano w rozmaitych

pozycjach, proszono o uśmiech, o odwracanie głowy, o

spoglądanie to tu, to tam.

Gdy wreszcie wracała do swego apartamentu, na jej

twarzy malowała się niewysłowiona ulga. Mark
pozo

stał w saloniku, aby załatwić kilka rozmów

telefonicz

nych, ona zaś poszła prosto do sypialni,

położyła się na łóżku i przymknęła oczy.

Wydawało jej się, że minęło niecałe pięć minut, gdy

obudził ją natarczywy dzwonek do drzwi. Usłyszała

zdenerwowany głos Marka:

- Cicho, do licha... Och, to wy? Nie spodzie

wałem

się was tak szybko.

Po chwili dobiegł ją głos Philipa:
-

Jest zmęczona? Jeszcze nie zaczęliśmy i już jest

background image

zmęczona? Och, mniejsza z tym... Witaj, Mark! Jak się
miewasz?

Chciałbym przedstawić ci moją żonę...

Diano, to jest Mark Pascal, dyrektor generalny

francuskiej wytwórni płytowej.

Annie aż potknęła się, biegnąc do drzwi, i wpadła do

salonu, akurat gdy Mark wprowadzał tam gości.

-

Nareszcie jesteś! - zawołał Philip. - O co chodzi z

tym

zmęczeniem? - Popatrzył na nią przeciągle.'- Mam

na

dzieję, że nie prowadziłaś zbyt intensywnego trybu

życia podczas naszej nieobecności - westchnął i
uca

łował ją w oba policzki, a potem wziął jej obie ręce

w swoje i przez chwilę jakby szacował niebieskimi
przenikliwymi oczami. -

No, cóż - rzekł wreszcie -ja-

koś inaczej wyglądasz... A może tylko mi się wydaje?

Wszystko w porządku?

- W jak najlepszym -

odrzekła z uśmiechem. -

Je

stem już dużą dziewczynką, Phil. Potrafię sobie sama

radzić. – Odwróciła się, aby uściskać Dianę. -
Cudow

nie, że was wreszcie widzę! Och, jak ślicznie

wyglądacie... Obydwoje tacy opaleni. Jak ci się żyje w

małżeńskim stanie, Di? - uśmiechnęła się serdecznie do
przy

jaciółki.

-

Jak do tej pory świetnie. - Wielkie oczy Diany

pe

łne były łagodnego ciepła. - Na szczęście on nie

chra

pie. A co u ciebie? Nie czułaś się samotnie po

mojej wyprowadzce? -

Mówiła swobodnym tonem,

Annie jednak dostrzegła w jej oczach cień niepokoju.

-

Z początku było mi trochę dziwnie - wyznała

szczerze

ale teraz podoba mi się moja samotność i

nieza

leżność. Przynajmniej nikt się ze mną nie spiera,

background image

co mam ogl

ądać w telewizji - roześmiała się w głos. - I

nie muszę ściszać muzyki!

Diana roześmiała się również.
-

Przypuszczam, że wkrótce sąsiedzi zaczną się na

ciebie skarżyć.

-

Jak sądzicie - Philip zmarszczył brwi - czy w tym

hotelu można liczyć na porządną herbatę?

-

Herbatę? - spytał Mark z udawaną powagą. -

My

ślę, że Anglicy często się o nią dopraszają, ale,

wy

baczcie, nie jestem w stanie jej ocenić. - Podniósł

słuchawkę telefonu. - Zatem herbata. .. dla ilu osób?
Dwóch? A ty, Annie?

-

Też poproszę - skinęła głową.

Gdy Mark zajęty był rozmową, Diana szepnęła

Annie do ucha:

-

On jest niezwykle seksowny, nie uważasz? Czy

za

brał cię już do swojego wiejskiego domku?

Co, na Boga, miała jej odpowiedzieć?! Nerwowo

przełknęła ślinę.

- Bardzo... bardzo spokojne miejsce -

wyjąkała.

-

Czy on jest żonaty? - dopytywała się Diana, a gdy

Annie przecząco potrząsnęła głową, spojrzała na nią z

wyraźnym zaciekawieniem. - Kto jeszcze tam był?

Annie drgnęła nerwowo. Powinna się spodziewać

tego pyta

nia! I co teraz...? Mark, który odkładał

właśnie słuchawkę, zauważył niemą prośbę o ratunek i
szybko po

spieszył jej na odsiecz.

-

Czy Annie opowiadała ci o moich przyjaciołach?

Wszyscy

chcieli ją poznać, miałem więc duże

problemy z ograniczeniem

liczby gości. .

background image

Diana zmarszczyła brwi.
-

Miała wypoczywać przed rozpoczęciem koncertów

- po

wiedziała z lekkim wyrzutem.

-

Dopilnowałem, by wypoczywała i osiągnęła jak

najlepszą formę. W końcu leży to w moim interesie.

Mam nadzieję, że w najbliższych dniach sprzedamy
mnó

stwo płyt i zbijemy fortunę. Annie już dziś budzi

ogromne zainteresowanie we Francji, a pod koniec
to

urnee z pewnością zostanie okrzyczana gwiazdą.

Diana, która już całkiem zapomniała o swym

pierwotnym pytaniu, zwróci

ła się z uśmiechem do

Annie:

Oczywiście, moja droga. I to nie tylko we Francji.

W całej Europie! — Objęła ją ramieniem i uściskała
mocno. - Prawda, kochanie?

Bądźmy dobrej myśli - odpowiedziała Annie

zdaw

kowo, ponieważ nieustannie myślała o Marku.

Ależ potrafił zamydlić oczy! Kłamał bez mrugnięcia
powie

ką. Jakim człowiekiem był naprawdę? Ile

prawdy było w tym, co jej naopowiadał?

Mark obserwował ją twardym, badawczym

spojrzeniem; zda

ła sobie sprawę, że usiłował odczytać

jej my

śli.

Przyjazd Philipa i Diany

wszystko odmienił. Teraz

znów będzie stale przebywać w ich towarzystwie, pod

ich czułą kuratelą - znów odnajdzie się w kręgu starych

przyjaciół - i to z pewnością oddali ją od Marka. Mark

musiał to zrozumieć i musiał się z tym pogodzić...

I nagle zdała sobie sprawę, że po dwudziestu

czterech godzi

nach spędzonych z Markiem zna siebie

background image

le

piej niż kiedykolwiek w życiu. Po raz pierwszy miała

okazję zachowywać się swobodnie, nie musiała nikogo

udawać. Mogła być sobą! Przez długie lata zbyt ciężko

pracowała, by trawić czas na próżne rozmyślania o
sta

le powiększającej się różnicy między prawdziwą

naturą Annie Dumont, a maską, którą nałożyli jej na

twarz specjaliści od reklamy. Gdy miała siedemnaście

lat, odpowiadali za nią na pytania, wymyślając
odpowiedzi pasu

jące do narzuconego jej stylu. Annie

pod

dała się temu bez oporów. Nie miała Czasu

za

trzymać się w pół drogi i pomyśleć: Kim właściwie

jestem? Ja

kie mam poglądy? Co czuję naprawdę?

Otwierała tylko usta i powtarzała frazesy

przygotowane dla niej przez Phila

i Dianę. Nosiła

stro

je, które dla niej wybrali. Bywała w miejscach,

które oni uważali za stosowne... Ale przecież nigdy nie

miała pretensji, że się nią manipuluje! Była szczęśliwa,

że może ich zadowolić. Ostatecznie zawdzięczała im
tak wiele...

Jakie to

dziwne, że właśnie teraz, pod wpływem

ca

łkiem nieznajomego mężczyzny, obudziła się w niej

prawdziwa natura! Nagle poczuła w sobie nowe siły,

poczuła, że powinna sama kierować swym życiem.

Mark pomógł jej to sobie uświadomić. I co za ironia
losu -

podejmując pierwszą samodzielną decyzję,

po

stanowiła nigdy więcej nie pozwolić mu się do

siebie zbli

żyć.

Popatrzyła na niego dumnie, z błyskiem wyzwania

w zielo

nych oczach, i pozwoliła mu wyczytać z nich

bezgłośne przesłanie: Trzymaj się z dala ode mnie,

background image

Mark. Ws

zystko skończone. Nie ufam ci i nie chcę cię

więcej widzieć.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Bilety na jej pierwszy paryski koncert zostały

błyskawicznie wysprzedane. Annie nawet nie
podejrzewa

ła, że cieszy się we Francji tak wielką

popularno

ścią. Domyślała się natomiast, że Mark i jego

specjali

ści od reklamy wykonali gigantyczną pracę, od

wielu miesi

ęcy podgrzewając atmosferę wokół jej

osoby za pomocą artykułów prasowych, programów
radiowych i telewizyjnych, olbrzymich plakatów
rozwieszonych w miejscach publicznych oraz
strumienia wywiadów, ja

kich udzielała rozmaitym

muzycznym czasopismom.

Od wielu tygodni jesteś obecna w mediach -

zakomuniko

wał z wyraźną dumą i satysfakcją Louis,

szef biura reklamy. -

Bilety na koncert zniknęły w

ciągu kilku dni od rozpoczęcia sprzedaży. Zobaczysz,

że zrobisz u nas furorę, chociaż Francja wcale nie jest

łatwym rynkiem dla zagranicznych wykonawców.
Mu

szę przyznać, że sam jestem zaskoczony sukcesem

kampanii reklamowej.

-

Dokonaliście prawdziwego cudu - pogratulowała

mu szczerze Annie.

-

Dzięki - ucieszył się z komplementu. - Będę ci

towarzy

szył na całej trasie, więc jeśli zaistnieją

jakie

kolwiek problemy, zwracaj się do mnie bez

wahania.

Annie wstała dziś o świcie, zjadła tylko lekkie

kon

tynentalne śniadanie i udała się na stadion, aby

odbyć próbę przed wieczornym koncertem.

background image

Podium sceniczne było już prawie gotowe, choć tu i

ówdzie rozlegało się jeszcze stukanie młotków, a

mężczyźni w roboczych kombinezonach montowali
stalowe podpory podtrzymu

jące podłogę. Znane były

prze

cież wypadki, że scena zapadała się pod ciężarem

in

strumentów i licznego zespołu, a widzowie ulegali

panice. Pod

jęto więc dodatkowe środki ostrożności.

Pod sceną nadal pracowali elektrycy, podłączając

obwody, raz po raz któryś z nich pojawiał się na górze
i spraw

dzał mikrofony; dawały się wówczas słyszeć

charakterystyczne szumy i trzaski. Na scenie muzycy
ustawiali instrumenty; pianino elektryczne, perkusja i

potężne wzmacniacze zajmowały dużo miejsca.

Annie ze swoim zespołem, tancerze i chórzyści

za

częli powtarzać zaplanowane przez choreografa w

naj

drobniejszych szczegółach układy. Wszystko mieli

do

kładnie przećwiczone w londyńskim atelier, teraz

nale

żało tylko odtworzyć misterną kompozycję ruchów

i gestów na wielkiej scenie pod gołym niebem,

uważając, aby przy okazji nie potknąć się o kable i nie

spaść z podium.

Podczas trwania prób układów choreograficznych

sprawdzo

no jeszcze światła, ich działanie i

prawidłowość ustawienia.

- Istny dom wariatów, no nie? -

powiedział Brick,

uśmiechając się do Annie z entuzjazmem. - Uwielbiam
przygotowania do koncertu. Podniecenie przenika mnie

aż do czubków palców.

- Co takiego? -

spytała nieobecnym głosem,

background image

obser

wując mijających ją w podskokach tancerzy.

-

Adrenalina, głuptasku!

- Och, ty nigdy nie miewasz tremy, Brick -

pozaz

drościła mu beztroskiej radości.

-

Przenigdy! Nie mogę po prostu doczekać się

wyj

ścia na scenę. A gdy wszystko się już rozpoczyna i

zaczy

nam walić w perkusję, jestem tak podniecony, że

mógłbym fruwać! Koncert na żywo, to jedyna okazja,

żeby pójść na całość i grać tak głośno i tak mocno, jak

się chce.

Annie prawie nie słuchała, pożerając wzrokiem

Marka, który rozmawiał właśnie z Philipem. Obaj
wpa

trywali się w potężne reflektory umieszczone nad

sce

ną i komenderowali pracą mężczyzny, który siedząc

na dźwigu, ustawiał je we właściwej pozycji.

Mark miał dziś na sobie czarny sweter i niebieskie

dżinsy. Dziwne, ale również w tak zwykłym stroju
wy

glądał elegancko i pociągająco zarazem.

Z trudem odwróciła wzrok; nie mogła pozwolić, by

zauważył, że mu się natarczywie przygląda. Przez
ostatnie kilka dni uda

wało jej się trzymać go na

dy

stans, tak jak sobie zaplanowała. Miała nadzieję, że

po dzisiejszym koncercie, gdy pojedzie w tra

koncerto

wą, Mark pozostanie w Paryżu.

Poczuła się nagle bardzo zmęczona. Dobiegał końca

kolejny żmudny dzień.

-

Idź i trochę odpocznij - powiedziała Di, gdy Annie

że złością odłożyła mikrofon, przerywając w połowie
pio

senkę.

-

To było okropne! - żaliła się. - Zupełnie się

background image

pogu

biłam... Muszę spróbować jeszcze raz.

- Natychmiast przerwij! -

zagrzmiał Philip, który stał

tuż przed sceną.

Patrzyła właśnie w dół na Philipa i Marka, gdy

nieoczekiwa

nie elektrycy włączyli wszystkie reflektory

i ich upiorne światło kompletnie ją oślepiło. Stała jak
wryta -

ogłuszona szczekotem karabinów

maszyno

wych i dzikim krzykiem jakiejś kobiety...

-

Wielki Boże, Annie, co się dzieje? - dobiegał jak

zza szkla

nej ściany głos Di.

-

Natychmiast zgaście światło! - zawołał z dołu

Mark.

W sekundę zapadła całkowita ciemność. Annie stała

nadal w tym samym miejscu, c

ała drżąca i zapłakana.

Diana obejmo

wała ją ramieniem i szeptała

uspokajaj

ąco:

-

Jestem tu, kochanie... Wszystko w porządku, jesteś

bez

pieczna... Co się stało?

Gdy po chwili ujrzała pochyloną nad sobą twarz

Marka, w je

go ciemnych oczach dostrzegła błysk

zro

zumienia. A więc domyślił się, co przed chwilą

widzia

ła, co słyszała, czego doświadczyła...

Zadrżała nerwowo, zamykając oczy.
-

Zabierz ją do hotelu - zwrócił się Phil do Diany. -

Jest wykończona. Powinniśmy przerwać już dwie
godziny temu... Daj jej

aspirynę, gorące mleko i połóż

ją do łóżka.

-

Pozwólcie, że ja się nią zajmę - wtrącił Mark, a

Phil i Diana spojrzeli na niego z zaciekawieniem.

-

To miło z twojej strony - powiedziała Diana z

background image

uprzejmym uśmiechem - ale opieka nad Annie należy
do mnie. -I nie zwra

cając uwagi na zniecierpliwioną

minę Marka, zwróciła się znów do Annie: - Chodźmy,
kochanie. -

A potem władczo otoczyła ją ramieniem i

sprowa

dziła ze sceny.

W hotelu Annie zasnęła niemal od razu. Ale nie

miała spokojnych snów. Budziła się raz po raz,
oszo

łomiona i drżąca, i rozglądała się z przerażeniem

po ciemnym, nieznajomym wn

ętrzu.

Obudziła ją Diana z filiżanką parującej herbaty w

ręce.

-

Chcesz coś zjeść? - spytała.

Annie tylko potrząsnęła głową czuła, że ma pełny

żołądek.

-

Powinnaś zjeść choć kanapkę - upierała się Di, ale

były to

próżne namowy.

-

Nawet mi o tym nie wspominaj. Chodźmy już!

Pojechały na stadion mikrobusem wiozącym
zaopatrzenie,

aby zmylić fanów, którzy oblegali

wejście. Mikrobus przemknął obok tłumu gapiów

niepostrzeżenie. Gdy wysiadły z furgonetki, zniknęły
w okamgnie

niu w czeluściach prywatnego wejścia, a

potem labi

ryntem korytarzy dotarły do garderoby

zespołu.

-

Nie denerwuj się, kochanie - powiedział Phil,

pod

chodząc do niej, by ją pocałować.

- Och, Phil, umieram ze strachu -

przyznała

szczerze.

-

Gdy już wyjdziesz na scenę, wszystko wróci do

background image

normy. Jak zwykle, pamiętasz?

Annie skrzywiła twarz, słysząc wrzask dochodzący

ze stadio

nu. Występował przed nimi francuski zespół

rockowy.

-

Wykonują dla nas znakomitą robotę - powiedział

wesoło Phil. - Rozgrzewają publiczność, przygotowują

ją na twoje wejście. - Spojrzał na zegarek. - Już za
kil

ka minut zespół może wyjść na scenę, a potem ty,

jak usłyszysz swój sygnał.

Annie poczuła, że kropelki potu spływają jej po

skroniach. Odwró

ciła się na pięcie i pobiegła do

łazienki. Myślała, że zwymiotuje, ale gdy ochlapała
wo

dą kark, nerwowe kurcze żołądka ustąpiły.

Spojrzała w lusterko, żeby poprawić makijaż, gdy
na

gle usłyszała pukanie do drzwi.

- Annie? -

To był głos Marka,

Nie spodziewa

ła się, że go tu zobaczy. Musiała dwa

razy przełknąć ślinę, nim zdołała się odezwać. -

Słucham?

-

Twoi koledzy wyszli już na scenę - powiedział. -

Masz nie

całe pięć minut!

- Och... -

jęknęła, a jej żołądek znów zaczął kręcić się

jak na karuzeli.

Drzwi do łazienki otworzyły się niespodziewanie.
-

Mogę wejść?

-

Nie, odejdź! - krzyknęła. - Gdzie jest Phil? Gdzie

Diana? -

Zaczęła nerwowo gestykulować i tupać

no

gami jak dziecko. Ogarniała ją straszliwa,

bezrozumna panika.

background image

-

Przestań! - Głos Marka był chłodny i stanowczy.

Złapał ją za rękę, przytrzymał, a potem mimo oporów

objął ją mocno ramieniem.

-

Puść mnie! - krzyczała. - Dlaczego nie ma tu

Diany? Ona zawsze jest przy mnie... i Phil... Gdzie oni

są? - Usiłowała się wyrwać, ale jednocześnie walczyła
z po

kusą, by się do niego przytulić.

-

Są już na górze - odparł spokojnie. - Czekają tam

na cie

bie. Obiecałem, że cię przyprowadzę. Tutaj we

Francji jesteś także pod moją opieką. Do czasu, aż
wyjedziesz... - Wolno, pieszczo

tliwie gładził jej włosy

i uspokajał ją tak łagodnie i kojąco, jakby była małym
dzieckiem.

-

Potrzebuję ich... - poskarżyła się cicho.

- To nieprawda, Annie -

wyszeptał, przybliżając usta

do jej czoła. - Sama przecież powiedziałaś, że jesteś

już dużą dziewczynką i potrafisz sobie poradzić.

-

Więc ciebie także nie potrzebuję! - zawołała

bu

ńczucznie, mimo że ogarniało ją usilne pragnienie

przy

tulenia głowy do jego szerokiej piersi.

- Doprawdy, Annie? -

wyszeptał, wodząc ręką w dół

i w gó

rę po jej kręgosłupie. - Ale ja ciebie potrzebuję.

Bardzo potrze

buję... Tak jak potrzebuje się powietrza,

światła i nieba nad sobą...

-

Gdy odpoczywałam w hotelu, znowu nawiedził

mnie ten sen... -

powiedziała, cała drżąc, a serce

trze

potało jej jak skrzydła uwięzionego motyla. -

Wciąż do mnie powraca... Och, to twoja wina!
Dlaczego narzuci

łeś mi te sny? Aż do chwili gdy cię

poznałam, nigdy nie miewałam koszmarów. A teraz

background image

nie uwolnię się od nich do końca życia! Będę stale

śniła o czymś, czego w ogóle nie pamiętam...

Musnął wargami jej przymknięte powieki.
-

Nie myśl teraz o tym, odpręż się. Musisz wyjść na

scenę i śpiewać.

-

Nie mogę... - Głos jej się załamał i chwyciła

kur

czowo Marka za ramię, jakby był ostatnią deską

ratunku.

-

Oczywiście, że możesz - pocieszył ją czule. - Nie

zapo

minaj, że ja też tam będę. Będziesz dziś śpiewać

dla mnie, Annie...

W jego głosie dała się słyszeć jakaś zaborcza nuta;

serce An

nie ścisnęło się z emocji.

Nagle wargi Marka znalazły się na jej ustach. Nie

stawiała im oporu. Otoczyła ramionami jego szyję, a

wargi jej zaczęły drżeć pod dotknięciem jego warg.

Mimo zaprzeczeń, ona także go potrzebowała.

Mark oderwał się od niej pierwszy; oddychał ciężko,

twarz miał zarumienioną.

-

Musisz już iść - wymamrotał i poprowadził ją do

drzwi.

Na zewnątrz zgromadził się spory tłumek

dziennikarzy i sympa

tyków. Poklepywano ją po

ramieniu i życzono powodzenia. Szła długim

korytarzem, nie słysząc ani jednego słowa, uśmiechała

się tylko i automatycznie poruszała nogami.

Zatrzymała się dopiero za kulisami; Mark nadal

obejmował ją ramieniem, a Phil i Di, którzy podeszli,

aby ją ucałować, przyglądali się mu z wyrazem
zaskoczenia w oczach.

background image

Na scenie konferansjer, ubrany w błyszczący

czerwono-sre

brny kostium, zapowiadał właśnie jej

wy

stęp, a publiczność na widowni skandowała:

„Annie! Annie! Annie!".

- A oto, pros

zę państwa - mówił z emfazą

konferansjer -

dama, na którą wszyscy czekamy!

Pokażcie więc, jak bardzo ją kochacie... -Nastąpiła

kolejna, ostatnia już przygrywka perkusji przy

akompaniamencie rzęsistych oklasków. - Oto Annie
Dumont!

Mark pocałował ją w czubek głowy i delikatnie

po

pchnął do przodu. Przy wtórze ogłuszających

oklasków wbiegła na środek ogromnej sceny. Po chwili

stała w smudze niebieskawego światła w pozycji, którą
wymy

ślił dla niej Philip: z szeroko rozpostartymi

ramionami, drapieżnie rozczapierzając palce, jakby

chciała przycisnąć do serca całą widownię.

Zewsząd dobiegały ją okrzyki i radosne

pozdrowie

nia. Uśmiechnęła się naturalnie, przełamując

początkowe onieśmielenie i oszołomienie.

- Salut! Ca va? -

krzyknęła do mikrofonu.

- Salut, Annie! -

odpowiedziała jej publiczność.

Powiedziała jeszcze kilka słów po francusku

zgodnie ze sce

nariuszem, który opracował Philip, a

potem zaczęła śpiewać pierwszą piosenkę.

Występ zakończył się wielkim sukcesem. Annie

bi

sowała w nieskończoność; odnosiło się wrażenie, że

pu

bliczność chciała zatrzymać ją dla siebie na zawsze.

Za każdym razem, gdy usiłowała zejść ze sceny,
rozle

gały się znów oklaski i głośne wiwaty.

background image

Gdy wreszcie znaleźli się za kulisami, ogarnął

wszystkich szał zbiorowej radości, śmiano się w głos,

strzelały korki, a szampan musował w kieliszkach.

Wszyscy całowali wszystkich, ale szczególnie mocno

ściskano Annie. Była pewna, że jutro odkryje na ciele
mnóstwo siniaków.

Phil i Di promienieli z radości. Stwierdzili zgodnie,

że Annie była wspaniała, cudowna, że nigdy dotąd nie

zaśpiewała tak dobrze. To był czarodziejski, magiczny
wy

stęp...

W głębi pokoju spostrzegła Marka. Przyglądał jej się

bacznym, przenikliwym wzrokiem.

Nie podszedł do niej, ale gdy ich spojrzenia się

spo

tkały, czuła na ciele elektryzujące dreszcze.

I nagle ucichł gwar i wrzawa. Zobaczyła domek na

skraju

lasu, stojący wśród ciszy kompletnego

odlu

dzia... A potem oczami duszy ujrzała siebie i

Mar

ka leżących w objęciach pod drzewami... I nagle

znów zawładnęły nią uczucia, których ani się

spodziewała, ani nie rozumiała, i poczuła namiętność,
której nie po

trafiła opanować... Przywykła już do

publicznych wy

stępów, obecności tłumów,

przy

zwyczaiła się do tremy i krzyków wielbicieli, ale

nie mogła pogodzić się z falą emocji, która ją ogarniała

w obecności Marka...

-

Musimy już wracać do hotelu - zwróciła się do niej

Diana. -

Powinnaś przebrać się przed przyjęciem, które

zorganizowano na twoją cześć.

-

Przyjęcie? - zdziwiła się Annie.

- Bez paniki! -

Diana roześmiała się perliście. -

background image

Kameral

ne grono przyjaciół, zaledwie kilkaset osób.

Zazwyczaj po koncercie wszyscy byli niezwykle

podnieceni i długo nie mogli dojść do siebie. Brick
dzi

siaj wprost szalał z radości. Nadal trzymał w ręku

pa

łeczki od perkusji i wystukiwał nimi wszędzie - na

głowach ludzi, stołach i ścianach -jakieś sobie tylko

wiadome rytmy. Nie był ani pijany, ani odurzony
narkotykami... po prostu wysoki poziom adrenaliny
do

prowadził go do nie kontrolowanych zachowań.

Annie zwykle odczuwała podobny nastrój.

Uwiel

biała pokazywać się na scenie, śpiewać i tańczyć.

Ca

łymi godzinami po koncercie nie mogła skupić

myśli. Ale nie dziś wieczór... Dziś wieczór myślała

wyłącznie o Marku.

Wzięła prysznic i włożyła wieczorową suknię -

po

łyskliwie zieloną obcisłą mini z dużym dekoltem i

niemal

bez pleców, trzymającą się jedynie na cienkich

ramiączkach.

Gdy kilka minut później pojawiła się ponownie,

wszyscy za

gwizdali z podziwu, a Brick zaczął

pod

śpiewywać pod nosem swoją własną kompozycję:

„Ona jest seksy, och, jak bardzo seksy".

Annie, udając, że się na niego złości, rzuciła w

Bricka po

duszką.

Kilka minut później ochroniarze wyprowadzili ją i

zespół ukrytym tylnym wyjściem i pomogli wsiąść do
specjalnie podstawionego samochodu, którym
zawieziono ich do hotelu.

W hotelu duża sala bankietowa tętniła gwarem

głosów i muzyką. Annie podano kieliszek szampana,

background image

który popi

jała teraz wolno, łyk za łykiem.

Mark był na przyjęciu, ale jak dotąd nie zbliżył się

do niej ani na chwilę. Raz po raz, gdy zerkała na niego
ukradkiem i mag

netycznie przyciągała jego spojrzenia,

czuła, jakby jakaś trąba powietrzna wciągała ją w
czar

ną głębię jego oczu.

Od czasu do czasu ktoś ją zagadywał, musiała więc

odpowia

dać przytomnie i patrzeć na swego rozmówcę.

Zdarzało się, że Mark znikał wówczas w tłumie.
Szu

kała go potem zaniepokojonym wzrokiem, nie

mogąc się na kimkolwiek innym skupić.

To dla niego dzisiaj śpiewała... Nie dla publiczności.

Dla Marka. Przez cały czas trwania koncertu czuła jego

obecność, śpiewała więc tylko dla niego, dla niego
od

dała się cała muzyce.
P

odniecenie, jakie wypełniało ją od chwili

zako

ńczenia występu, zaczęło powoli ustępować

miejsca zmęczeniu. Właśnie wtedy Mark
nieoczekiwanie do niej pod

szedł.

-

Czas już, byś położyła się do łóżka - oznajmił.

Stojący wokoło ludzie żywo zaprotestowali,

- O

ch, nie psuj przyjęcia, Mark! Jeszcze jest

wcze

śnie!

Annie jednak, bardzo blada i

wyczerpana, skinęła tylko

głową i powiedziała:

-

Naprawdę jestem zmęczona.

-

Odprowadzę cię na górę - zaofiarował się Mark.

Spostrzegła ukradkowe, badawcze spojrzenie Diany,

wyczuła wzrastającą ciekawość Phila. Nie odezwali się
jed

nak ani słowem. Zazwyczaj podczas tournee sami

background image

się nią opiekowali. A jednak dziś wieczór Mark bez

pytania wszedł w ich rolę, co obserwowali z
zainteresowaniem i nie bez pewnego niepokoju.

Podeszła do nich i ucałowała na dobranoc.

-

Bawcie się dobrze - powiedziała. - Idę już spać.

Wyczytała z wyrazu twarzy Phila i Diany, że chętnie
by jej

towarzyszyli, powstrzymali się jednak od

ko

mentarza; nie ośmielili się zrobić publicznej sceny.

Gdy szła obok Marka cichym, hotelowym

koryta

rzem, nie odezwali się do siebie ani słowem. Pod

drzwiami apartamentu zawahała się, on jednak nic nie

mówiąc, wszedł za nią do środka.

Odwróciła się do niego; oczy jej błyszczały z

podniecenia.

- Dobranoc, Mark -

szepnęła.

Chwyc

ił ją mocno za ramiona, przyciągnął do siebie

i poca

łował dziko i zachłannie. Potem uniósł głowę i

po

patrzył na jej rozognioną twarz.
-

Śpiewałaś dla mnie, prawda? Powiedz, że tak, bo...

- War

gi jego znów były nad jej ustami, a oczy, takie

wielkie z bliska,

zdawały się przesłaniać cały świat.

Wyszeptała „tak", zanim zdążyła cokolwiek

pomy

śleć.

- Dobranoc, Annie -

powiedział z uśmiechem.

Stanęła na palcach, aby raz jeszcze dotknąć jego ust,

tym razem jednak pocałunek był krótki, zaledwie
prze

lotne muśnięcie. Chwilę później Marka już nie

było.

Długo jeszcze stała z bijącym sercem i patrzyła na

zamknięte drzwi.

background image

Następnego dnia ani Philip, ani Diana nie poruszyli

niezręcznego tematu. Gdy padało w rozmowie imię
Marka, wymieniali tylko porozumiewawcze spojrzenia

i dusili w sobie ciekawość. Annie chciała nawet, by dla

oczyszczenia atmosfery wreszcie padły te nie
wypowiedziane pytania, które dostrze

gła w ich oczach.

Ale temat okazał się tabu. A gdyby nawet spytali ją o
Mar

ka? Właściwie cóż by mogła im odpowiedzieć?

Po południu wyjeżdżali do Lyonu. Rano wszyscy

spali dłużej niż zwykle, ale i tak, gdy spotkali się przy

śniadaniu, mieli twarze blade i wymęczone. Nawet

Brick był milczący, nie bębnił łyże-~ czka o talerzyk,

co zazwyczaj czynił w trakcie posiłków, ziewał tylko i

patrzył ponuro w przestrzeń.

O trzeciej po południu pod hotel podjechał

luksusowy auto

kar, którym mieli podróżować do

Lyonu. Przed odjazdem Annie rozglądała się nerwowo,
wypa

trując Marka, ale nigdzie go nie było.

Czy pokaże się w Lyonie? - zastanawiała się, na

wpół leżąc w fotelu i patrząc przez zaciemnioną szybę

autokaru. W miarę upływu czasu coraz dotkliwiej
od

czuwała jego brak. Myślała o nim nieprzerwanie.

Led

wie zamknęła oczy, widziała jego twarz,

przypominała sobie jego słowa i dotyk jego gorących
warg.

Minuty ciągnęły się niemiłosiernie, zdawało jej się,

że czas stanął w miejscu. Uległa w końcu złudzeniu, że

minęły całe tygodnie, odkąd widziała Marka po raz
ostatni...

background image

Zjawił się w jej garderobie w ostatnim momencie,

gdy szy

kowała się do wyjścia na scenę. Na jego

nie

oczekiwany widok serce jej wykonało groźne salto

mortale. Od razu poprawił jej się nastrój, oczy
zaja

śniały blaskiem, a policzki nabrały żywszych

kolorów.

-

Sam ją odprowadzę - zwrócił się autorytatywnie do

Phila i Di, którzy jej towarzyszyli.

Spojrzeli na niego niechętnie, potem przenieśli

wzrok na Annie, ale ona, wpatrzona w Marka,
szybo

wała gdzieś daleko myślami, w ogóle nie

zwracając na nich uwagi. Wszelkie protesty zamarły

im na ustach; ucałowali ją, życząc powodzenia na
scenie i dyskretnie odeszli.

Gdy tylko drzwi za Philem i Dianą się zamknęły,

Annie wpad

ła Markowi w ramiona.

-

Tęskniłaś za mną? - zapytał czule.

Nie musiała odpowiadać. Uczucie malowało się na

jej twa

rzy. Wziął ją na ręce, usiadł na kanapie i mocno

przy

tulił do siebie.

Gdy byli sami, zapominała o sennych koszmarach, o

prze

szłości jej babki, która kładła się ponurym cieniem

na ich związku. Liczyła się wyłącznie teraźniejszość, ta

chwila, gdy Mark ją tulił, pieścił, całował...

-

Dziś też zaśpiewasz tylko dla mnie - wyszeptał, a

ona nie

zaprzeczyła.

Śpiewała z wyjątkową pasją, drapieżnie,

agresyw

nie. Nawet koledzy z zespołu patrzyli na nią

zdumieni, widownia zaś reagowała dzikim,

żywiołowym aplauzem. To był najlepszy koncert, z

background image

jakim wystąpiła w życiu.

Po

koncercie, gdy stała zalana łzami, a wszyscy

ściskali ją i całowali, powtarzając komplementy,
wypa

trywała wzrokiem Marka. On był najważniejszy.

I tak jak poprzednio, to on powiedział jej, kiedy

po

winna udać się na spoczynek, a potem zgodnie z

ustalonym ju

ż rytuałem odprowadził ją do hotelowego

apartamentu.

Wydawało się, że już wszyscy domyślają się, co się

między nimi dzieje. W każdym razie koledzy z zespołu

bezlitośnie dowcipkowali sobie na ich temat,

uśmiechali się znacząco i robili głupie miny, ale
jed

ynie wówczas, gdy nie było w pobliżu Marka. Mark

budził zadziwiający respekt i szacunek.

Wreszcie zaniepokojona Diana zadała pytanie, które

musiało ją i Phila dręczyć od dawna:

-

Czy to coś poważnego, Annie? Widzisz... on jest

od ciebie

dużo starszy i... I poza tym jest Francuzem -

dokończyła.

Annie roześmiała się w głos.
-

Och, Diano, oczywiście, że jest Francuzem! Ale

cóż to ma za znaczenie? Nie zapominaj, że ja także
jest

em w połowie Francuzką.

-

Tak, rzeczywiście, zapomniałam... - odezwała się

Diana z wielce roztargnioną miną.

-

A jeśli chodzi o wiek... dziewięć lat, to niezbyt

du

ża różnica.
- Tak, owszem... -

jąkała się Diana - ale taki

mężczyzna jak on musiał mieć w życiu wiele kobiet,
wiele romansów...

background image

-

Wiem wszystko o jego przeszłości - ucięła Annie. -

Byłabyś naprawdę bardzo zdziwiona, gdybyś
wiedzia

ła, ile o nim wiem! -I o wiele bardziej

zaniepokojona, po

myślała.

-

Nie możesz być pewna, że wszystko, co ci

powie

dział, jest prawdą! - Diana zarumieniła się z

irytacji. -

Tyle lat się tobą opiekowaliśmy, i teraz

niepokoimy się, czy poradzisz sobie z takim

mężczyzną jak Mark - dodała tonem
usprawiedliwienia.

-

Diano, mam już dwadzieścia pięć lat i najwyższy

czas, bym zaczęła robić błędy na własny rachunek.

Opiekowaliście się mną wspaniale, troskliwie, ale teraz

tyle rzeczy się zmieniło... W końcu to musiało się stać,

prawda? Muszę pomyśleć o życiu na własną rękę.

Wiesz, ostatnio, będąc przy Marku, tak wiele
dowie

działam się o sobie...

-

To wspaniale, naprawdę wspaniale, Annie... -

Diana potakiw

ała automatycznie, ale wcale nie była

wyznaniem Annie uspokojona. -

Myślę, że Phil

powinien z nim po

rozmawiać... Dowiedzieć się czegoś

więcej o jego przeszłości - ciągnęła zasępiona. -
Powinien cho

ciażby sprawdzić, czy on nie jest żonaty.

- Nie jest - zap

ewniła ją Annie z wielką

stanowczo

ścią.

Diana popatrzyła na nią z uwagą, a w oczach jej

współczucie walczyło o prymat ze zniecierpliwieniem.

-

Annie, on przecież mógł kłamać - ostrzegała. -

Dopiero co

go poznałaś, nie możesz mieć

stuprocentowej pewno

ści. Znasz Phila od lat, wiesz

background image

przecież, że można mu zaufać w tej sprawie... Pozwól,

by dowiedział się o Marku czegoś więcej - nalegała. -

Mężczyźni łatwo potrafią wyprowadzić w pole.

Po krótkim wahaniu Annie skinęła głową. Zawsze

pozwalała Philowi zajmować się jej sprawami... A
jed

nak... Jednak gdy rzuciła okiem wstecz na ostatnich

kilka tygodni, zrozumiała, że bardzo wiele się
zmieni

ło. Być może od czasu małżeństwa Phila i

Diany? A może od chwili, gdy poznała Marka...?

Nie pozwól, by ten człowiek stanął między nami -

prosiła Diana. - Phil był z tobą od samego początku...
To niesprawied

liwe, by obcy człowiek wszedł między

nas właśnie teraz, gdy stajesz się wielką gwiazdą.

-

Tak się nie stanie - powiedziała Annie. W jej głosie

nie było jednak pewności. Wiedziała, że Mark już
sta

nął między nią a Philipem.

-

On usiłuje cię przechwycić - zawyrokowała Diana.

-

Jeśli staniesz się międzynarodową gwiazdą, zarobi na

tobie fortunę. Nie mam wątpliwości, że gdy tylko cię

poznał, wyczuł pismo nosem.

- On wcale taki nie jest! -

zaprotestowała Annie

żywo, ale w głębi jej serca zakiełkował niepokój.

-

A może...? Tak naprawdę niewiele o nim

wiedzia

ła. Może Diana miała rację? Może

zaintereso

wał się nią tylko ze względu na pieniądze,

które mógłby zarobić w przyszłości jako jej menedżer?

Postępował wobec niej tak władczo, jakby już do niego

należała...

-

Trzymaj się od niego z daleka - poradziła Di. -

Przynajmniej dopóki Phil go nie sprawdzi.

background image

-

Opuszczam już Francję, wątpię więc, bym często

go widy

wała - powiedziała Annie z wyraźnym

smut

kiem i ciężko westchnęła.

Philip jeszcze tego samego dnia wykonał kilka

telefonów, po czym, wzruszywszy ramionami,
zawyroko

wał:

-

Cóż, jak do tej pory wydaje się w porządku. Nie

znalazłem żadnych wstydliwych tajemnic w jego

życiu, ale poszukamy głębiej i zobaczymy, co jeszcze
wyjdzie na jaw.

- Nic nie wyjdzie -

powiedziała wojowniczo Annie i

zacis

nęła usta.

Nazajutrz po koncercie w Lyonie wyjeżdżali do

Szwajca

rii i Niemiec. Po południu, gdy już wsiadali do

autokaru, nie

oczekiwanie podjechał pod hotel Mark w

swoim czerwonym ferrari. .

-

Pojedziesz ze mną - powiedział, chwytając Annie

za rękę.

Potrząsnęła głową tak gwałtownie, że czarne włosy
roz

sypały się na jej ramionach.

Przykro mi, Mark, ale nie mogę z tobą jechać.

Mu

szę podróżować z kolegami z zespołu, w

prze

ciwnym razie poczują się urażeni i będą się na

mnie długo dąsać.

-

Będziesz z nimi przez resztę podróży, ale te dwa

dni chcę, byś spędziła ze mną - odrzekł z uporem. -

Najbliższą próbę masz dopiero w środę, prawda?
Ma

my więc mnóstwo czasu.

- Na co? -

spytała podniecona.

background image

Otoczył ją ramieniem i władczo poprowadził do

samochodu.

-

Nie mogę, Mark... - opierała się. - Mam bagaż w

autoka

rze. Phil i Diana będą się niepokoić, co się ze

mną dzieje...

-

Phil i Diana wyjechali kilka godzin wcześniej, aby

w Szwaj

carii przygotować wszystko na przyjazd

ze

społu.

-

Twoi koledzy powiedzą im, że pojechałaś ze mną.

– Mark

popchnął ją do samochodu i zamknął drzwi.

Odwrócił się do Bricka, wyglądającego przez okno
au

tokaru i zawołał: - Zabieram Annie ze sobą!

Dołączymy do was przed koncertem!

Nie zważając na protesty Bricka, wskoczył za

kie

rownicę i samochód ruszył z ogłuszającym rykiem

silnika.

- Zapnij pas! -

nakazał Annie, która bezradnie

roz

glądała się wokół.

-

Dokąd mnie znów porywasz? - spytała drżącym

głosem, ponieważ uświadomiła sobie, że byli sami. Co

on knuł? Czyżby Diana miała rację...?

- Do Jury -

odrzekł z niezmąconym spokojem,

zer

kając na nią kątem oka. - Dziwię się, że od razu nie

od

gadłaś.
-

Ależ... to setki kilometrów stąd!

- W ogóle nie masz orientacji. -

Mark był wyraźnie

rozbawiony. -

To całkiem niedaleko. Dojedziemy

aku

rat na kolację. Zamówiłem stolik w małej

gospodzie w pobliżu mojej wioski. Gotują tam
znakomicie, przeko

nasz się!

background image

-

Czy chcesz, bym poznała twoją rodzinę? - spytała

z waha

niem, a serce biło jej tak mocno, jakby chciało

wyskoczyć z piersi. Jeśli zabierał ją do rodzinnego

domu, to by znaczyło, że traktuje ją poważnie. Co
wi

ęcej, to by znaczyło, że Diana nie miała racji!
- Tak, jutro -

padła odpowiedź. - Zobaczysz, że ich

poko

chasz, a oni pokochają ciebie. I nie denerwuj się!

Dziś jesteś po prostu zmęczona... Oprzyj się teraz
wygodnie i zamknij oczy.

Nawet nie usiłowała protestować. Rzeczywiście była

bardzo zmęczona i jak dotąd nie miała czasu na solidny

wypoczynek. Zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i

pozwoliła płynąć myślom... A więc jechała do Jury...

Do domu! -

pomyślała zaskoczona. Jadę do domu...

Od śmierci ojca właściwie nie miała domu i czuła

się przez to tym bardziej samotna. Matka nigdy jej nie

kochała... Annie brakowało poczucia, że gdzieś
przy

należy, a przecież każdy posiada głęboką potrzebę

odnalezienia swego miejsca na ziemi.

Być może jej miejsce było właśnie w Jurze...

Zdrzemnęła się i śniła o zielonych lasach i dolinach,

o rześkim, górskim powietrzu; widziała kwiaty na

łąkach i pod kamiennymi murami zagród, słyszała

dźwięk kościelnych dzwonów rozchodzący się po
doli

nach i wspinała się na okoliczne wzgórza owiane

nie

bieskawą mgiełką, za którymi ciągnęły się pokryte

czapami śniegu górskie masywy. Podświadomie czuła,

że kraina, którą znała jedynie z opowiadań ojca i
Mar

ka, okaże się bliska jej sercu.

Gdy zaczęli zbliżać się do szwajcarskiej granicy,

background image

zrobiło się chłodniej, a niebo stało się niebieskie i
czy

ste jak kryształ. Annie była teraz wdzięczna

Markowi za zapasowy sweter, który specjalnie dla niej

wrzucił do samochodu.

Mam również zapasową piżamę - powiedział. -

Mu

simy ci tylko kupić szczoteczkę do zębów.

-

Och, dlaczego mi nie pozwoliłeś zabrać z autokaru

walizki! -

żaliła się.

-

Gdybym dał ci czas do namysłu, z pewnością byś

ze mną nie uciekła!

Popatrzyła na niego z irytacją.
-

Dlaczego mężczyźni tak bardzo lubią rządzić? -

westchnęła. - Phil i Diana z pewnością będą się
niepo

koić...

-

Oni mnie nie lubią - skonstatował.

-

Niewiele o tobie wiedzą..

-

Boją się, że im ciebie zabiorę... - Zerknął na nią z

ukosa i skrzywił usta. -I zrobię to! - dokończył.

Znów zadrżała; była podniecona i niespokojna,

jak

by zawieszona między nadzieją a zwątpieniem. Czy

chciał powiedzieć, że ją kocha? A może traktował ją
jak in

tratną zdobycz?

Zmierzchało się, gdy dotarli do skraju wioski St

Jean-des -

Pins. Mark zwolnił nieco, mijając małą, białą

gospodę z wymalowaną na szyldzie srebrną rybą na tle
zielonych trzcin.

-

Bywa tu wielu wędkarzy, którzy łowią ryby w

naszych rzekach -

wyjaśnił. - Zatrzymamy się tu

później.

Jechali przez sosnowy las długą drogą,

background image

przypomina

jącą tunel z ciemnych drzew. Droga

zdawała się nie mieć końca.

-

Dokąd mnie wieziesz? - spytała nerwowo, usiłując

prze

niknąć wzrokiem ciemną ścianę drzew. Zmierzch

za

padał szybko, w środku lasu panował już zupełny

mrok.

Mark skręcił i jechali dalej wąską leśną przecinką.
- Nie! -

zaprotestowała, ogarnięta nagłą paniką.

Zna

ła tę drogę! Wiedziała, dokąd prowadzi... - Nie

mogę, Mark, nie zabieraj mnie tam! Nie zmuszaj mnie
do tego!

-

Nie bój się, cherie. - Wziął ją za rękę. - Jestem z

tobą i nic ci nie grozi.

Szarpnęła się i dosięgła klamki. Gdy zatrzymał

sa

mochód, wyskoczyła jak oszalała. Mark pobiegł za

nią, chwycił ją wpół i otoczył ramionami.

-

Nie bój się, Annie - uspokajał. - Tutaj już nic nie

ma.

- Jest, jest! -

krzyczała. - To mi się śniło... To za

du

żo, nie zniosę tego, Mark!
-

Posłuchaj, Annie... Posłuchaj lasu... - Przycisnął

twarz do jej potarganych wiatrem włosów.

Las oddychał wokół nich; słyszeli groźne pomruki

wichru, szepty i szelesty liści, trzask łamiących się i

opadających gałęzi. Nigdy nie nastawała cisza...

- Zaufaj mi -

prosił Mark. - Chcę, byś poszła ze mną

ścieżką prowadzącą do chaty...

background image

-

Wiem, dokąd ta ścieżka prowadzi - przerwała mu. -

Wiem to ze swoich koszmarnych snów... Snów,
któ

rych nienawidzę i których się boję... Chata jest

pusta... On

odszedł... odszedł na zawsze. -I znów

ogarnęła ją fala bólu i przeraźliwej rozpaczy.

- Jestem tu, jestem -

szeptał, całując jej policzki, ona

zaś objęła go mocno i patrzyła nań nieprzytomnym

wzrokiem, jakby w obawie, że znów go jej odbiorą.

-Och, Mark!.

Co się ze mną dzieje? Jestem

przera

żona. Może zwariowałam? Nie mogę tam pójść...

Wiem, co tam zastanę!

-

Chcę, byś zobaczyła - nalegał. - Musisz sprawdzić

n

a własne oczy, czy to prawda.

Po chwili wahania, ciągle drżąc, poddała się. Mark

miał rację. Musiała przekonać się na własne oczy.
Mu

siała wiedzieć.

W narastających ciemnościach wspinali się ostro

pod górę. Annie wzdrygała się na każdy dźwięk i
roz

glądała wokół szeroko otwartymi oczami. Gdy

zobac

zyła chatę, zatrzymała się raptownie z mocno

bij

ącym sercem.

Ona jest... dokładnie taka, jak ją pamiętam...

Widzia

łam ją... - W swoich snach, myślała. Jedynie w

swoich snach! Ale dlacze

go pamiętała tak wyraziście

każdy szczegół? Rozpoznawała bale drewna ułożone w

sagi pod gontowym daszkiem, drzwi i okna zasłonięte

okiennicami i drewnianą beczkę na wodę, a nawet

wiekowy górski jesion rosnący obok chaty, którego

połamane konary porastały teraz młode, zielone liście.
-

Nie, nie mogę wejść do środka - szepnęła przerażona.

background image

-

Nie wejdę!

-

Nawet ze mną?

Popatrzyła w jego głębokie, ciemne oczy i z lekka

się uspokoiła.

Z Markiem u boku była w stanie wszystkiemu

spro

stać.

- Gdzie jest klucz? -

zapytał.

- Pod progiem - odrz

ekła bez chwili zastanowienia.

I naraz zesztywniała, a twarz jej przybrała barwę

popio

łu. Skąd, u licha, o tym wiedziała?

Słyszała szybki, głośny oddech Marka, gdy pochylał

się i uważnie macał ręką pod progiem. Po chwili
wy

prostował się z kluczem w ręku.

Nie odezwali się ani słowem. Mark przekręcił klucz

w zamku i mocnym pchnięciem otworzył drzwi.

Z wnętrza powiało chłodem i stęchlizną. Annie

przekroczyła próg i dopiero wówczas ujrzała proste

stare sprzęty: krzesło, drewniane łóżko bez siennika,

zardzewiały piec, którego komin wychodził przez

dach, półkę, a na niej kilka kubków i talerzy, oraz stos

suchego drewna pod ścianą.

Nic tu się nie zmieniło. Rozpoznała wszystko, co do

najmniej

szego szczegółu. Nawet rondel wisiał na haku

w tym samym miejscu! Wszystk

ie przedmioty były tak

realne, tak zna

jome, jakby widziała je wczoraj...

Łzy napłynęły jej do oczu. Odwróciła się twarzą do

ściany,

ogłuszona wspomnieniami, które przesuwały się przed
jej oczami

jak obrazy za oknem pędzącego pociągu. Z

mgły czasu wyłaniały się znajome twarze i miejsca,

background image

epizody

zdarzeń i strzępy rozmów...

- Och, nie, nie! -

powtarzała w kółko.

Mark stał za nią z tyłu i obejmował ją ramieniem.
-

Cicho, kochanie, nie płacz. Pójdziemy już, jeśli tak

bardzo to przeżywasz.

Nawet go nie słyszała. Myślami przeniosła się w

da

leką przeszłość.

Była znów ciepła, letnia noc. Leżała w ramionach

Marka na łożu z paproci, w lesie, pod drzewami,
odu

rzona świeżym zapachem zgniecionych liści i

trawy. Nawet teraz, zamykając oczy, czuła jeszcze ten
upaja

jący zapach... Kojarzył jej się z rozkoszą, jakiej

do

znawała w ramionach Marka... Przesuwała

pieszczot

liwymi dłońmi po jego ciele, po szerokich

barach i każdym najmniejszym zagłębieniu kręgosłupa.

Chętnie pozostałaby w jego ramionach na zawsze...

Światło księżyca przydawało metalicznego blasku

ich białym ciałom, drgało, falowało na ich skórze jak
na powierzchni krystalicznie czystej, spokojnej wody.

Świadomi czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa

kochali się z jakąś dramatyczną, dziką desperacją,
jakby trawie

ni głodem, którego nie mogli zaspokoić.

W tym niepew

nym, okrutnym świecie tylko miłość

miała znaczenie. Jednak ich miłość skazana została na

śmierć.

Obraz przed jej oczami nagle się zmienił. Jęknęła

ci

cho pod naporem nowej fali bólu... To było dzień

źniej. Niemcy przywlekli ciało Marka do wioski,

żądając identyfikacji, miotając groźby i przekleństwa,

oskarżając mieszkańców o zmowę i dywersję. Annie

background image

stała na progu sklepu i patrzyła pustym, nieobecnym

wzrokiem na sine, zastygłe, poplamione czarną krwią,

martwe ciało Marka.

To było ponad jej siły; łkając i drżąc spazmatycznie,

zmusiła się do powrotu w teraźniejszość.

-

Och, dlaczego mnie tu przywiozłeś! - Łzy

przera

żenia i rozpaczy spływały jej po twarzy. - Nie

chcę tego sobie przypominać! Nie chcę!

- Cicho, cicho, kochanie -

mówił łagodnie. - To już

minęło. .. Teraz nic nam nie grozi. - Gładził ręką jej

plecy, przesuwał wargami po jej włosach. - Powiedz

mi, co sobie przypomniałaś. Bo coś sobie
przypomnia

łaś, prawda?

- Tamtego, ostatniego dnia -

szeptała drżącym

głosem - kochaliśmy się w lesie, a potem wróciliśmy
tu, do chaty... Powie

działeś, że chciałbyś mieć ze mną

dziecko... -

Nagle znów ujrzała jego przejętą twarz,

usłyszała jego stłumiony głos, i znów chciała płakać,

chciała krzyczeć, ponieważ on nie żył! Potrząsnęła

głową, żeby usunąć sprzed oczu twarz Marka, ale on tu

był. Był nadal i słuchał... - Powiedziałeś, że wrócisz tu
po wojnie -

wyjąkała, mając w głowie coraz większy

zamęt - odnajdziesz mnie i weźmiemy ślub. Ale jeśli

nie przeżyjemy wojny i nigdy się już nie spotkamy,

powiedziałeś, że nie chcesz, by nasza miłość była jak

płomień świecy, który zgasł i nie pozostawił po sobie

śladu... - Umilkła i z twarzą bladą jak kreda
wpatrywa

ła się w odległy kąt pokoju, tam gdzie stos

drewna za

słaniał ścianę pod oknem. - Tam... To było

tam! - wy

szeptała jak w transie.

background image

-

Co ci jest, Annie? Co się stało?

Annie podbiegła do okna i zaczęła jak szalona

od

garniać drewno, żeby odsłonić znajdującą się za nim

ścianę. Mark, o nic nie pytając, przyszedł jej z pomocą.

Kilka minut później klęczeli zdyszani, wpatrując się

w sku

pieniu w inicjały wyrzeźbione na najniższej belce

pod oknem. Mimo że trochę starte i zakurzone, można

je było z łatwością odczytać. Pierwsze litery ich imion,

A i M, splatały się ze sobą, pod nimi zaś widniał napis:

„Na zawsze". Nie zatarł ich czas.

- Na zawsze... -

westchnęła Annie. Czyżby dlatego

oby

dwoje tu wrócili? Czyżby ich uczucie przez swą

niespotykaną intensywność osiągnęło nieśmiertelność?
- Och, Mark! - Od

wróciła ku niemu twarz. - One nadal

tu są...

-

My też tu jesteśmy, Annie - powiedział, dotykając

liter ko

niuszkami palców, a potem spojrzał jej prosto w

oczy. - Ko

cham cię, Annie - wyznał głosem głębokim,

przepojonym na

miętnością, i dotknął jej ust swymi

go

rącymi, natarczywymi wargami.

W tej jednej chwili wszystkie wątpliwości, jakie

kiedykol

wiek żywiła, rozpłynęły się w nicość. Nabrała

absolutnej, nieza

chwianej pewności, że od dawna

ko

cha tego mężczyznę – kocha go teraz z taką samą

siłą, jak kochała niegdyś w innym miejscu i czasie, w
in

nym życiu. Wówczas śmierć go zabrała, ale teraz los

dał im drugą szansę.

- Cherie -

szepnął, odrywając na moment usta od jej

warg -

kochałem cię od zawsze i wiedziałem, że

pew

nego dnia się odnajdziemy. Gdy zobaczyłem twoją

background image

fo

tografię, rozpoznałem cię natychmiast, ale musiałem

trochę poczekać i wszystko spokojnie zaplanować.
Ba

łem się, że weźmiesz mnie za wariata...

-

I tak się stało - wtrąciła z łagodnym uśmiechem.

- Ale teraz mi wierzysz, prawda? - Oczy jego

jaśniały wiarą i miłością.

-

Kiedy cię poznałam, zaczęły mi się przypominać

różne oderwane fragmenty - wyznała. - Ale za nic w

świecie nie chciałam uwierzyć... Bałam się, że tracę

rozum... Och, dopiero teraz wiem, że nie była to tylko

gra wyobraźni! Wiem, że przypomniałam sobie
epizody, które z

darzyły się naprawdę.

-

Wiedziałem, że sobie przypomnisz - powiedział z

westchnieniem ulgi. - Przypominamy sobie okruchy

wieczności... One przychodzą do nas i odchodzą jak

morskie fale... Pewne rzeczy są dla nas zrozumiałe,
inne nie, ale jednego jestem ca

łkowicie pewien:

nale

żymy do siebie. I dano nam powtórną szansę na

wspól

ne życie.

Nieoczekiwanie zmarszczył brwi i popatrzył na nią

jakby z wahaniem.

-

Co się stało, Mark? - spytała zaniepokojona.

-

Nie mógłbym żyć nigdzie poza Francją -

powie

dział jednym tchem. - Co o tym myślisz, Annie?

Może moglibyśmy osiągnąć kompromis: pół roku tutaj,

a drugie pół w Anglii.

-

Będę szczęśliwa, mieszkając w Paryżu -

powie

działa pospiesznie, by przeciąć wszelkie

wątpliwości. - Czyżbyś zapomniał, że jestem w

połowie Francuzką? Poza tym mój dom będzie tam,

background image

gdzie jesteś ty. Załatwimy wszystko z Philipem i Dia-

ną, zgoda? Chyba nie masz nic przeciwko, by Phil był

nadal moim menedżerem, prawda?

-

Absolutnie nic. Lubię go i myślę, że osiągniemy

przyjacielskie porozumienie.

Wszystko się uda,

zobaczysz. –

Przesunął ustami po jej policzku, a potem

uca

łował jej powieki. - Najważniejsze, Annie, że znów

jesteśmy razem...

Przytuliła się doń mocnej i obdarzyła go długim,

czułym pocałunkiem. Mogłaby resztę życia spędzić w
jego mocnych, ko

jących ramionach, on jednak po

chwili wes

tchnął i odsunął ją lekko od siebie.

-

Zrobiło się późno, Annie - powiedział. -

Powinni

śmy już wracać do gospody.

Wyszli z chaty spleceni ramionami, z twarzami

ja

śniejącymi szczęściem.

- Zjemy teraz

wspaniałą kolację - obiecał. -I

wszystko do

kładnie omówimy. A jutro... Jutro rano

zapoznam cię z moją rodziną. Powiem im, że
spotka

łem wreszcie kobietę, na którą czekałem całe

życie, i którą natychmiast poślubię, jeśli powie „tak".

- Tak -

powiedziała Annie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0299 Lamb Charlote Pamiętasz mnie
299 Lamb Charlotte Pamietasz mnie
R299 Lamb Charlotte Pamietasz mnie
PAMIĘTAJ MNIE
169 Lamb Charlotte Zabawa w chowanego
Lamb Charlotte Zabawa w chowanego
Lamb Charlotte Trudna milosc
Lamb Charlotte Zabawa w chowanego
285 Lamb Charlotte Zgubne namiętności 03 Mroczne dziedzictwo
Adams Jennie Pamiętaj o mnie
0285 Lamb Charlotte Mroczne dziedzictwo
Lamb Charlotte Mroczne dziedzictwo
LAMB CHARLOTTE Cicha przystań
LAMB CHARLOTTE Trudna miłość
0198 Lamb Charlotte Odzyskana namiętność
514 Lamb Charlotte Strategia uwodzenia
Cicha przystań Lamb Charlotte
Lamb Charlotte Cicha przystan

więcej podobnych podstron