299 Lamb Charlotte Pamietasz mnie


0x08 graphic

CHARLOTTE LAMB

Pamiętasz mnie?

0x01 graphic


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwszy z serii tajemniczych telefonów otrzymała Annie pe­wnej chłodnej, wiosennej nocy.

- Pamiętasz mnie? - wyszeptał męski głos, a ona poczuła, że drętwieje z przerażenia.

Wróciła właśnie z przyjęcia weselnego; była całkiem rozbita, bliska płaczu, ponieważ jej najlepsza przyjaciółka, Diana, poślu­biła dziś mężczyznę, w którym Annie kochała się od lat.

- Kto mówi? - spytała zbolałym głosem, ale nie doczekała
się odpowiedzi. Połączenie zostało przerwane.

Z ponurą miną odłożyła słuchawkę, a potem przełączyła te­lefon na automatyczną sekretarkę. Pocieszała się myślą, że ktoś z zespołu za dużo wypił na przyjęciu i zrobił jej dowcip. Sta­nowczo nie miała dziś nastroju do żartów.

Odwróciła się z szelestem jedwabiu, którego miękki, zmysło­wy dotyk zdawał się koić jej nerwy. Annie uwielbiała wytworne stroje i w tej dziedzinie uchodziła za znawcę. Pomogła Dianie w wyborze ślubnej sukni, dla siebie zaś - ponieważ była druhną - wybrała kreację w jasnozielonym kolorze, który znakomicie podkreślał barwę jej oczu. Obie suknie były stylizowane na epokę wiktoriańską. Annie uczesała więc swe długie, czarne włosy w wytworny, gładki węzeł i wpięła weń malutki bukiecik fioł­ków ozdobiony liśćmi paproci.

Wyjęła teraz kwiaty z włosów i pieczołowicie umieściła je pomiędzy kartkami tomiku wierszy.

Miała zwyczaj suszyć kwia­ty, które towarzyszyły jej przy ważnych, uroczystych okazjach. Potem, gdy znienacka otwierała książkę, subtelna, ulotna woń kwiatów przywracała wspomnienia minionych chwil. A dzień dzisiejszy - musiała przyznać mimo bólu i łez - był niezwykle ważny w jej życiu. Wiedziała, że nigdy go nie zapomni.

Ziewając spojrzała na zegarek. Dochodziła północ, Annie zaś, nawet wówczas gdy nie planowała występów, kładła się spać około dziesiątej i wstawała skoro świt. Jutro musiała wstać przed siódmą, czekała ją bowiem sesja zdjęciowa w studiu nagrań, gdzie czyniono właśnie ostatnie poprawki do jej nowego albumu.

Szybko zamieniła zieloną, jedwabną suknię na krótką koszulę nocną i szlafrok, po czym zasiadła przed toaletką i rozpoczę­ła zmywanie makijażu. Nawet gdy było bardzo późno i padała z nóg, niezmiennie od lat przed udaniem się do snu wykonywała rutynowe czynności.

- Gdy się jest osobą publiczną, trzeba zawsze pamiętać o swoim wyglądzie - powiedział jej kiedyś Philip.

Powinna potraktować te słowa jak przestrogę, że sława i su­kces mają swe blaski i cienie.

Do dziś pamiętała badawczy wzrok Philipa na swej twarzy.

- Nie jesteś pewna, czy to ci odpowiada, dziecino? - spytał wówczas, jakby czytając w jej myślach. - Najwyższy zatem czas na podjęcie decyzji. Jeśli chcesz zostać gwiazdą, musisz zrozu­mieć, że sława wymaga poświęceń. Nie ma róży bez kolców. A więc, wycofujesz się? Na razie nikt cię nie zna, więc łatwo możesz wrócić do normalnego życia.

Nie zamierzała się wycofać. Patrzyła na Philipa ogromnymi, melancholijnymi oczami i westchnęła zniecierpliwiona jego po­dejrzliwością.

- Nie mam nic, do czego mogłabym wrócić - powiedziała.

- Nic, za czym bym tęskniła... Ponad wszystko na świecie pra­gnę zostać piosenkarką.

Jakże to wtedy wydawało się proste! Ale Philip nie ostrzegł jej przed najważniejszym. Znalezienie się na szczycie wiązało się z ogromnym wysiłkiem, nadludzką pracą i dotkliwym stre­sem, przede wszystkim jednak na ołtarzu sławy trzeba było zło­żyć ofiarę z własnego życia osobistego. Gwieździe nie pozosta­wiano najmniejszego marginesu swobody, nie mogła mieć rów­nież do nikogo bezwzględnego zaufania. Zwłaszcza nowe zna­jomości należało traktować bardzo ostrożnie. Ludzie sprawiający sympatyczne wrażenie często okazywali się zwykłymi koniun­kturalistami.

Życie wcale nie rozpieszczało gwiazd. Annie szybko zrozu­miała, że powinna przyodziać ochronny pancerz i stwardnieć wewnętrznie. Obawiała się jednak, że jej muzyka straci wówczas swą świeżość i wrażliwość. Czasami ból i gorycz pomagały przy komponowaniu. Miała wrażenie, że jej najlepsze piosenki mó­wiły o nie spełnionych uczuciach do Philipa. O uczuciach, któ­rych, jak się zdawało, on był całkowicie nieświadomy.

Philip nadal traktował ją tak, jakby miała siedemnaście lat. Był twardym biznesmenem, ale w stosunku do niej zachowywał się ciepło i opiekuńczo. Nigdy nie robił jej żadnych propozycji, nie opowiadał przy niej sprośnych dowcipów; traktował ją jak córkę albo młodszą siostrę. Na początku znajomości bardzo jej to odpowiadało. Do czasu jednak... Aż do chwili, gdy odkryła, że go kocha... Philip jednak zdawał się tego nie spostrzegać.

Od tamtej pory jej piosenki nabrały szczególnego dramaty­zmu, pomyślała, z goryczą wspominając przeszłość. Zanim za­kochała się w Philipie, udawała, że zna miłość, że cierpi. Pisała o miłości, której nigdy nie zaznała. Uczucie do Philipa sprawiło, że jej twórczość nabrała osobistego charakteru, stała się odzwierciedleniem rzeczywistości. W ciągu ostatniego pół roku powsta­ły jej najciekawsze utwory. Ból i rozpacz, które nią targały, roz­budziły twórczą wenę.

Praca pomagała zagłuszyć cierpienie; nagrania do nowego albumu i przygotowania do zbliżającego się tournee po Europie pochłonęły ją bez reszty.

Przez ostatnie osiem lat Philip i Diana byli dla Annie wszy­stkim. Służyli jej pomocą, radą, pocieszeniem i własnym towa­rzystwem. Philip był jej agentem i menedżerem; kiedy się po­znali, od razu oddał ją pod opiekę Diany Abbot - swej wówczas dwudziestodwuletniej sekretarki. Od tamtej pory Diana miesz­kała z Annie, pilnowała jej rozkładu zajęć, towarzyszyła podczas podróży, utrzymywała kontakty z prasą i w ogóle rozwiązywała za Annie wszelkie problemy dnia codziennego. Diana - z pozoru twarda, energiczna dziewczyna, pochodząca z przedmieść Liverpoolu - miała miękkie serce, ciepłe brązowe oczy i zaraźliwy śmiech.

Annie kochała Philipa i uwielbiała Dianę, swą prawdziwą, jedyną przyjaciółkę. Philip nie był szczególnie przystojny, po­siadał jednak dużo męskiego uroku. Wysoki, smukły, o poważ­nych, niebieskich oczach i jasnokasztanowych włosach, budził zainteresowanie kobiet. Annie przez lata obserwowała korowód pań przewijających się u jego boku, pocieszała się jednak myślą, że żaden z tych romansów nie trwał długo. Philip był zbyt po­chłonięty pracą, by zaangażować się na stałe. I dziewczyny, znie­cierpliwione wyczekiwaniem na poważną deklarację z jego stro­ny, odchodziły. W Annie zaś rosła nadzieja, że Philip w końcu dostrzeże w niej kobietę. Ale nigdy, przenigdy nie przyszłoby jej do głowy, że Philip zakocha się w Dianie!

Rozwój wypadków przyspieszył najzwyklejszy zbieg okoli­czności. Philip i Diana spóźnili się na samolot podczas niedawnego tournee Annie po Stanach Zjednoczonych, a potem burza śnieżna zatrzymała ich na kilka dni w hotelu.

- Poznałam go wówczas naprawdę - wyznała później Diana, oświadczając bladej i osłupiałej Annie, że ona i Philip wkrótce zamierzają się pobrać. - Popatrz, jakie to dziwne - ciągnęła Dia­na w zadumie. - Znaliśmy się tyle lat, a dotąd nie wiedziałam, co kryje się w jego sercu. Nasze rozmowy przypominały obiera­nie cebuli... Odkryłam w Philipie cechy, o które nigdy bym go nie podejrzewała! Nie mogliśmy wyjść z hotelu: wiatr był pory­wisty, zaspy śniegu dochodziły do półtora metra, wyłączono elektryczność, nie mieliśmy telewizora, więc po prostu owinęli­śmy się kocem i rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy i rozmawia­liśmy...

- I zakochaliście się w sobie? - dokończyła Annie, zmusza­jąc się do uśmiechu.

Diana z twarzą jaśniejącą szczęściem przytaknęła.

- Zakochaliśmy się. To szaleństwo, prawda? Po tylu latach znajomości! Zupełnie tak, jakby rozdzielająca nas ściana nie­ oczekiwanie runęła.

Annie długo jeszcze pozostawała w szoku po otrzymaniu tej wiadomości. Była zraniona, zbolała i ogromnie zazdrosna.

Ani Philip, ani Diana nie domyślali się jej reakcji. I całe szczęście. Dzięki Bogu nigdy nie zwierzyła się Dianie ze swej skrywanej miłości do Philipa. Teraz tylko musiała nadal grać swoją niewdzięczną rolę - musiała udawać, że jest niezwykle szczęśliwa z powodu ich małżeństwa. Sytuację komplikował fakt, że przecież kochała ich oboje i każdemu z osobna życzyła jak najlepiej.

Philipa poznała dawno temu na przyjęciu, na którym zaśpie­wała kilka piosenek. Aż do tamtej chwili nawet nie postało jej w głowie, że może kiedyś zostać prawdziwą piosenkarką. Właśnie tamtego wieczoru Philip oznajmił, że zrobi z niej gwiazdę. Z początku nie uwierzyła. Brakowało jej tupetu, wiary we własne siły. A jednak jakiś wewnętrzny głos podpowiadał, że powinna uwierzyć. I zaufała Philipowi.

Przepowiednie Philipa zaczęły się sprawdzać - zrazu wolno, potem coraz szybciej, od kilku zaś lat w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Najpierw śpiewała w nocnych klubach, żeby we dnie uczęszczać na lekcje śpiewu i tańca. Dopiero kontrakt na nagranie pierwszej płyty, który załatwił jej Philip, otworzył przed nią drzwi do kariery. Dziś była już znana nawet w Ameryce. Za dwa tygodnie zaś wyruszała w kolejną trasę koncertową po Eu­ropie. Tournee rozpoczynał galowy koncert w Paryżu.

Sława jednak niosła ze sobą pewne problemy. Należały do nich, między innymi, anonimowe telefony. Czy to wielbiciele dzwonili, czy szaleńcy - nie wiedziała. Od czasu jednak, gdy przeniosła się do ekskluzywnej dzielnicy Londynu i zastrzegła swój numer telefonu, zdarzało się to coraz rzadziej.

Zamieszkała przy wysadzanej drzewami ulicy, po której mo­gły się poruszać jedynie samochody mieszkańców, dom zaś, w którym mieścił się jej apartament, był dodatkowo chronio­ny. Przez całą noc budynek patrolował umundurowany strażnik w towarzystwie groźnie wyglądającego dobermana, a elektroni­cznie otwierane drzwi sforsować mógł wyłącznie posiadacz spe­cjalnej karty magnetycznej. Co więcej, otwierały się dopiero wówczas, gdy po włożeniu karty wybrało się odpowiedni numer kodowy.

Było to jedno z tych wytwornych, anonimowych osiedli, któ­rych mieszkańcy prawie sienie znali. Nikt nie nastawiał tu głośno telewizora, nikt nie wydawał hucznych przyjęć, nie dochodziło też do gwałtownych kłótni. Odnosiło się wrażenie, że sąsiedzi wyjechali. W apartamencie Annie znajdowały się dwie sypialnie - jedna dla niej, druga zaś dla Diany, która do niedawna tu mieszkała.

Po wyprowadzce Diany Annie z trudem oswajała się z samo­tnością. Nigdy dotąd nie mieszkała sama. Nim poznała Philipa, mieszkała z matką i ojczymem oraz dwoma przyrodnimi braćmi. Rodzina nie protestowała, gdy Annie wyprowadzała się; dom był ciasny, poza tym Annie nie zgadzała się z ojczymem. Od tamtej pory rzadko ich odwiedzała.

Jednak takie samotne wsłuchiwanie się w ciszę - jak to czy­niła właśnie teraz - kompletnie ją rozstrajało. Jedynym dźwię­kiem, który wyławiały jej uszy, był monotonny szum kuchennej lodówki. W myślach przekonywała się, że przecież wokół mie­szkają ludzie, ale cisza była tak dojmująca, że z trudem przycho­dziło jej w to uwierzyć. Czuła się teraz tak, jakby przebywała na Księżycu...

W rzeczywistości za ścianą mieszkali ludzie. Apartamenty w tej dzielnicy cieszyły się wielką popularnością i rzadko stały puste. Mieszkało tu wielu artystów, ludzi sztuki. Niekiedy posia­dali domy na prowincji, a te apartamenty służyły im tylko na czas pobytu w Londynie. Dom był starannie utrzymany, wygod­ny, znajdował się tu basen, sauna i świetnie wyposażona sala gimnastyczna.

Żyło się tu komfortowo. Windy bezszelestnie poruszały się w górę i w dół, przy wejściowych drzwiach dyżurował portier, a w podziemiach znajdował się parking samochodowy. Gdyby więc dom otoczyli wielbiciele lub wścibscy dziennikarze, można było uciec niepostrzeżenie samochodem.

Aż do dzisiaj Annie czuła się tu całkiem bezpiecznie.

Właściwie dlaczego tak bardzo przejęła się tym telefonem? Nie był ani ordynarny, ani obsceniczny... Zapewne jakiś głupi kawał, być może autorstwa jednego z kolegów...

A jednak, gdy kładła się do łóżka, nadal myślała o tajemni­czym telefonie. „Pamiętasz mnie?" - słowa te dźwięczały jej w głowie. Czy kryło się w nich pytanie, czy stwierdzenie? - za­stanawiała się przez chwilę. Właściwie wszystko jedno, i tak te dwa słowa wyprowadziły ją z równowagi. Przejęła się tak bardzo być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu czuła się samotna i opuszczona.

Dziś wieczór rzeczywiście łatwo było ją zranić. Na szczęście nikt o tym nie wiedział i miała nadzieję, że nikt się tego nie domyślał. W każdym razie na weselu starała się oszukać wszy­stkich - nie wyłączając samej siebie. Była duszą towarzystwa, za żadną cenę nie chciała dopuścić, by Philip i Diana odgadli jej prawdziwy nastrój. Byli tak bardzo szczęśliwi - i mieli do tego prawo. Nie mogła popsuć im wielkiego dnia.

Na litość boską, miała już przecież dwadzieścia pięć lat i nie­wątpliwie potrafiła zatroszczyć się o siebie! Wielokrotnie sama podróżowała do Ameryki, nieźle mówiła po francusku i włosku, a teraz uczyła się również hiszpańskiego. Philip częstokroć ma­wiał, że muzyka to międzynarodowy biznes: trzeba wiele podró­żować i znać języki obce.

Musi więc przestać użalać się nad sobą, pomyślała z gniewną miną. Ma wystarczająco dużo życiowych umiejętności, by dać sobie radę sama!

Potrafiła prowadzić samochód, gotować, a nawet skończyła kurs samoobrony. W razie potrzeby z łatwością przerzuci męż­czyznę przez ramię. Z pewnością nauczy się żyć sama i zapanuje nad dzisiejszą dziecinną rozpaczą. Jeśli trzeba, ze wszystkim można sobie poradzić! Z tą optymistyczną myślą odwróciła się na drugi bok. Przez sen słyszała dzwonek telefonu, ponieważ jednak szybko włączyła się automatyczna sekretarka, nie zwró­ciła na niego uwagi.

Rano tak bardzo spieszyła się do pracy, że nie zdążyła prze­słuchać taśmy.

Sesja zdjęciowa ciągnęła się w nieskończoność. Annie czuła się jak marionetka, gdy kolejny już raz ustawiano ją na tle skle­powej witryny, a od sztucznego uśmiechu po prostu bolały ją usta.

- Postaraj się mieć bardziej zadowoloną minę, kochanie! - pouczał ją zniecierpliwionym głosem fotograf.

Wybacz, ale nie znoszę zdjęć! - rzuciła gniewnie.

Niestety, to widać - westchnął. - Odpręż się trochę... Daję słowo, jeszcze tylko kilka ujęć i kończymy.

Chłopcy z zespołu stanęli za plecami fotografa i zaczęli robić tak głupie miny, że wreszcie roześmiała się naturalnie.

- Tak trzymaj! - krzyknął uradowany fotograf.
Perkusista, potężny dwudziestoletni chłopak, którego ze względu na masywną budowę ciała przezywano Brick, uśmiechał się radośnie do Annie, gdy opuszczali studio.

- Przeczytałem kiedyś, że niektóre prymitywne plemiona nie pozwalają robić sobie zdjęć, uważając, że w ten sposób kradnie się im dusze. Czy podzielasz tę opinię, Annie?

Brick uchodził za wielkiego kawalarza w zespole. Pozostali chłopcy, słysząc jego komentarz, zachichotali.

- Och, po prostu nie znoszę własnych zdjęć! - wymamrotała.
Nagle przyszło jej do głowy, że to Brick mógł dzwonić dziś w nocy. Jeśli za dużo wypił, robił się nieznośny.

Brick z uwagą przyglądał się jej skośnym, zielonym oczom, lśniącym czarnym włosom i drobnej trójkątnej twarzyczce w kształcie serca. Niedawno jeden z dziennikarzy napisał, że wyglądem przypominała kota moknącego na deszczu.

- Chyba nie mówisz tego poważnie! - zawyrokował Brick, z niedowierzaniem potrząsając głową. - Przecież jesteś niebywale fotogeniczna! Najwyższy czas, byś przywykła do fotogra­fów. Twoja twarz codziennie zdobi okładkę jakiegoś magazynu. W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami. Kamera budziła w niej instynktowną niechęć. Było to prymitywne uczucie, nie mające żadnych racjonalnych podstaw. Ludzie nie potrafili tego zrozumieć. I nie starała się im tego na siłę wyjaśniać.

- Dzwoniłeś do mnie wczoraj w nocy, Brick? - spytała nie­oczekiwanie.

- Czy do ciebie dzwoniłem? - Wyglądał na oszołomionego. - Nie... A prosiłaś mnie, bym dzwonił? Zresztą niewiele pamię­tam z weselnego przyjęcia.

Pozostali wybuchnęli szczerym śmiechem. Annie uśmiechnę­ła się również. Nie, to nie był Brick... Ani żaden z nich. Znała ich wystarczająco dobrze, by zauważyć nagłe zakłopotanie na ich twarzach, gdyby coś przeskrobali.

Próby z zespołem trwały całymi godzinami, bez przerwy na lunch. W ciągu dnia musiała więc zadowolić się jabłkiem i jo­gurtem. Zresztą Philip byłby niezadowolony, gdyby choć trochę przytyła. Zwykł jej powtarzać: „W tym biznesie liczy się przede wszystkim wygląd. Jak cię widzą, tak cię piszą. Nieważne, kim jesteś... ważne, żebyś wyglądała zawsze tak, jak sobie ludzie ciebie wyobrażają".

A ludzie postrzegali ją tak, jak życzył sobie tego Philip -jak uliczną piosenkarkę: smutną, tragiczną i pełną ekspresji.

Długie, czarne włosy okalały bladą twarz; makijaż podkreślał duże, wyraziste oczy i pełne usta. Jej kostiumy sceniczne były proste i niezbyt drogie; przeważnie nosiła czerń, którą podkre­ślała swą smukłą, drobną sylwetkę. A jej piosenki, mimo że z biegiem lat nieco się zmieniały, nadal wprawiały w ten sam rzewny nastrój. Jej wielbicielom właśnie to się podobało.

Czasami jednak Annie czuła się zapędzona w ślepy zaułek, nie była bowiem wcale pewna, czy osobowość, którą stworzył
Philip, jeszcze do niej pasuje...

- Brakuje ci Phila i Di? - spytał rezolutnie Brick, gdy opu­ścili już studio. - Chodź z nami na curry do hinduskiej knajpy!

- To dla mnie zbyt tuczące. - Potrząsnęła głową. - Zjem w domu. Do zobaczenia, Brick!

W domu od razu włączyła sekretarkę, jak to miała w zwycza­ju, i zaczęła przeglądać pocztę. W większości były to listy i kar­tki od przyjaciół z muzycznego świata, ale była także wiadomość z agencji Philipa, dotycząca zbliżającego się tournee, podpisana w zastępstwie przez jego sekretarkę oraz rachunek telefoniczny.

Raptem uniosła głowę; jej uszu dobiegł ten sam przerażający szept: „Pamiętasz mnie?". A potem trzask odkładanej słuchawki. Nie był to jednak koniec nagrania. Magnetofon znów zaszumiał ostrzegawczo, a znajomy głos złowieszczym, chrapliwym szep­tem powiedział: „Pamiętam cię, Annie... Pamiętam wszystko".

Zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie; wpatrywała się niemo w maszynę, jakby oczekując dalszego ciągu. Ale nagranie definitywnie się skończyło.

Któż to był? Przecież nie Brick... To już ustaliła. Zresztą te telefony wcale nie były żartobliwe. One ją przerażały. Czyżby zawierały ukrytą groźbę? A może ktoś chciał ją tylko zaintrygo­wać? Nic sensownego nie przychodziło jej do głowy poza jed­nym oczywistym stwierdzeniem: nigdy przedtem nie słyszała tego głosu!

Była przekonana, że-nigdy nie poznała tego mężczyzny. A na­wet jeśli spotkali się gdzieś w przelocie, musiało to być całkiem zdawkowe, przypadkowe spotkanie, takie, o którym za chwilę się zapomina.

Dlaczego więc on nie zapomniał? Drżała ze strachu. Ogarniał ją paraliżujący lęk na samą myśl, że istnieje gdzieś mężczyzna, który ją zna i obserwuje, a którego ona zupełnie nie kojarzy. Czyżby jakiś szalony wielbiciel, który uwierzył we własne fan­tazje? Słyszała już o takich przypadkach, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że przytrafi się to właśnie jej.

I ten jego dziwny, trudny do zidentyfikowania akcent... Mó­wił doskonałą angielszczyzną, ale raz po raz pobrzmiewała w niej jakaś obca nuta. Czyżby cudzoziemiec?

Zapadła już głęboka noc i wokół zrobiło się nieznośnie cicho. Odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że była jedyną osobą w całej kamienicy, która jeszcze nie spała.

Na palcach podeszła do okna i przez dłuższą chwilę obserwo­wała londyńskie niebo rozświetlone żółtymi refleksami ulicz­nych latarni. Przyglądała się oknom wysokiego domu naprzeciw­ko; w niektórych pokojach paliły się jeszcze światła. Wszędzie przebywali ludzie; byli w mieszkaniu obok i w mieszkaniu po­niżej. A jednak była śmiertelnie wystraszona i czuła się bardzo, bardzo samotna.

Gdy zadzwonił telefon, nerwowo podskoczyła. Odwróciła się powoli i z ociąganiem przemierzyła pokój. Zapomniała włączyć sekretarkę. Co za nieostrożność! Nie podniesie teraz słuchawki. Niech sobie dzwoni... W końcu kiedyś zrezygnuje.

Poszła do łazienki, żeby wziąć prysznic i celowo odkręciła kurki na cały regulator, żeby zagłuszyć dźwięki dzwonka. Chwilę później, owinięta szlafrokiem, wróciła do pokoju. W mieszkaniu panowała głucha cisza. Odetchnęła z ulgą, ale gdy boso masze­rowała do kuchni, telefon odezwał się znów.

Ze złością trzasnęła kuchennymi drzwiami, jednak gdy robiła sobie kolację - dietetyczną sałatkę z orzechów i owoców - tele­fon wciąż dzwonił i dzwonił.

Nie zareagował tak jak sądziła. Dlaczego nie zrezygnował? Powinien przecież dojść do wniosku, że nie ma jej w domu...

I nagle doznała olśnienia. Przecież była w domu i on... on o tym mógł wiedzieć! Dygotała ze strachu. Czyżby był gdzieś blisko? Czyżby ją obserwował?

Na myśl o tym serce niemal przestało jej bić. Jeśli mieszkał blisko albo stał na ulicy, mógł przecież widzieć zapalone światło w jej mieszkaniu!

Och, musi opanować nerwy. Może dzwonił zupełnie ktoś inny? Być może dzwoniła Diana albo Philip, żeby dowiedzieć się, co u niej słychać. Jeśli więc nie odbierze telefonu, gotowi pomyśleć, że coś jej się stało...

Wybiegła z kuchni do salonu i nerwowo chwyciła słucha­wkę.

- Halo? - odezwała się, dysząc ciężko.

Zastanawiałem się, ile jeszcze będę musiał czekać, nim zdecydujesz się podejść do telefonu - powiedział ktoś głębokim, stłumionym głosem.

- Dlaczego? - Serce biło jej jak oszalałe. - Dlaczego to ro­bisz? Przestań mnie dręczyć! Zostaw mnie w spokoju! Kim je­steś...? - wyrzuciła z siebie jednym tchem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mówi.

- A więc nie przypominasz mnie sobie? - nalegał. - Nie szkodzi, przyjdzie czas, że odzyskasz pamięć.

- Posłuchaj, jest bardzo późno, a ja padam z nóg. Odłóż słu­chawkę. I więcej do mnie nie dzwoń!

- Szykujesz się do łóżka? - szepnął zadziwiająco czule, a ona zadygotała z przerażenia. Czyżby domyślał się, że ma na sobie tylko szlafrok... A może widział? Może po prostu ją wi­dział! - Jesteś zmęczona - ciągnął uspokajająco - miałaś ciężki dzień. Nie będę ci już przeszkadzał. Chciałem tylko powiedzieć dobranoc... I do zobaczenia wkrótce, Annie.

Gdy usłyszała trzask odkładanej słuchawki, w panice cisnęła swoją. On się zbliża. Na litość boską, on tu idzie! Co innego mogły oznaczać te słowa?

Podbiegła do wejściowych drzwi, żeby sprawdzić, czy są dobrze zamknięte, a potem zastygła w holu, wsłuchana w zło­wrogą ciszę, jakby oczekując odgłosu kroków, dzwonka do drzwi...

Minęła długa, nieskończenie długa minuta, nim przypomniała sobie o skomplikowanym systemie bezpieczeństwa, który chro­nił ją przed nieproszonymi gośćmi. Nikt nie mógł bez jej wiedzy wejść do środka, nocny portier nikogo nie wpuściłby bez tele­fonicznego uprzedzenia.

A jednak nie czuła się bezpiecznie; ze ściśniętym sercem czekała i czekała... Minuty płynęły, nic się nie działo. Telefon nie zadzwonił, nikt nie podszedł pod drzwi. Wróciła do salonu i długo siedziała wpatrzona w martwy aparat.

Dopiero po upływie dwóch godzin zdała sobie sprawę, że on nie przyjdzie. Przynajmniej nie dzisiaj. Przemknęło jej przez myśl, że może powinna zadzwonić na policję albo wyprowadzić się do hotelu... Nie, to by oznaczało porażkę. Z jakiegoś taje­mniczego powodu ten intruz usiłował ją przestraszyć, a ona nie powinna mu na to pozwolić. Cóż zrobiłaby policja? Nagrywaliby rozmowy telefoniczne? Może powinna znów zmienić numer... Cóż, jeśli poznał ten, z pewnością zdobędzie następny. To nie miało sensu.

Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział o niej tak dużo?

Te myśli nie dawały jej spokoju jeszcze długo w nocy, gdy bezsennie przewracała się na łóżku. A potem miała koszmarny sen: telefon dzwonił, a gdy podnosiła słuchawkę, stale słyszała ten sam przerażający głos; dziwne, upiorne światła rozjaśniały mrok i nie wiadomo dlaczego gdzieś z oddali dochodził szum morza...

To musiał być łoskot ruchu ulicznego dobiegający z dołu, stwierdziła po przebudzeniu. Czasami w nocy przypominał do złudzenia szum morza, a. smugi światła z pewnością pochodziły od przejeżdżających samochodów.

Tego dnia próby z zespołem trwały osiem godzin, nie miała więc czasu myśleć o niczym innym. Ale gdy wracała zmęczona do domu, podświadomie zastanawiała się, jaką wiadomość za­stanie nagraną na sekretarce.

Jednak tym razem niczego tam nie było. Doznała niewysłowionej ulgi. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła: żadnych wiadomości od intrygującego nieznajomego, tylko kilka rzeczo­wych uwag w sprawie zbliżającego się tournee, pochodzących z biura Philipa.

Dwa dni później nadeszła kartka od Philipa i Diany - lazuro­we niebo, palmy, nieprawdopodobnie niebieskie morze, a na od­wrocie kilka serdecznych słów oraz przypomnienie, że za tydzień spotykają się w Paryżu.

Kilka dni później w drodze na lotnisko Annie doszła do wnio­sku, że zaczyna się przyzwyczajać do życia w pojedynkę. Podró­żowała sama, ponieważ pozostali członkowie zespołu pojechali razem ze sprzętem drogą lądową i morską. Szczególnie Brick niepokoił się o swoją drogocenną perkusję i nie chciał ani na chwilę stracić jej z oczu. Annie wolała podróż lotniczą - była szybsza i bez wątpienia wygodniejsza.

Intrygujące telefony nie powtórzyły się więcej i przez ostatnie noce mogła się spokojnie wyspać. Teraz niecierpliwie oczekiwa­ła spotkania z Philem i Di. Zdążyła już przywyknąć do myśli, że się pobrali i z pewnością nie będą poświęcali jej tyle czasu co niegdyś. Ta myśl trochę bolała, ale postanowiła śmiało stawić czoło nowej sytuacji. Tych dwoje znaczyło dla niej zbyt wiele, by miała ochotę ich teraz stracić. Ukryje więc swoje uczucie, tak jak czyniła to od wielu lat. Być może pewnego dnia uda jej się przezwyciężyć miłość do Philipa...

W drodze towarzyszyło jej dwóch ochroniarzy wynajętych przez Philipa. Annie usiadła przy oknie, a dwaj mężczyźni obok niej przy przejściu, na wypadek gdyby ktoś próbował ją zaczepić.

Ubrana była w czarno-czerwoną kurtkę, białą koszulę i wą­skie czarne spodnie. Kilku pasażerów, przechodząc, przyglądało jej się z zainteresowaniem, ona jednak uparcie patrzyła przez okno. Po wylądowaniu na lotnisku Charlesa de Gaulle'a szybko podążyła do wyjścia dla VIP-ów i znalazła się na zewnątrz. Cze­kała tam na nią czarna limuzyna. Dwóch ochroniarzy zamieniło kilka słów z kierowcą, który wysiadł, gdy się zbliżyli. Szofer ukłonił się raz i drugi, powiedział coś po francusku i otworzył Annie drzwi do luksusowego wnętrza. Ochroniarze pomogli mu jeszcze załadować walizki do bagażnika i oddalili się. Ich rola dobiegła końca. Wracali następnym samolotem do Londynu. Na terenie Francji, zgodnie z kontraktem, ochronę zapewniali Fran­cuzi.

Szofer zajął miejsce za kierownicą i włączył silnik. Przez przyciemnione szyby Annie obserwowała znikające zabudowa­nia lotniska.

Kilka chwil później spojrzała przed siebie, mimochodem za­trzymując wzrok na kierowcy. Nie mogła ujrzeć jego twarzy, spostrzegła jednak lśniące, czarne włosy, szerokie, muskularne ramiona i kształtną głowę osadzoną na mocnej, opalonej szyi. Nie odezwał się dotąd ani słowem i w głębi duszy była mu za to wdzięczna. Nie miała ochoty na konwersację, w dodatku czuła tremę przed inauguracją swego książkowego francuskiego. Z ła­twością porozumiewała się z nauczycielem, ale to nie to samo co rozmowa z Francuzem w jego własnym kraju.

Wyglądała więc przez okno, choć tutejsze przedmieścia, tro­chę podobne do londyńskich, nie prezentowały się ciekawie. Ruch na jezdni był duży, zauważyła jednak, że poruszali się szybciej niż inni. Trochę za szybko jak na jej gust. Może powinna poprosić kierowcę, żeby zwolnił? Spojrzała nań znów, ale coś nieuchwytnego w jego sylwetce - dumne osadzenie głowy, pew­ność siebie bijąca z szerokich ramion? - sprawiło, że nie ośmie­liła się niczego mu sugerować.

Obserwowała gęstniejącą zabudowę po obu stronach autostra­dy, dachy wysokich domów, wieże kościelne widoczne w oddali. Migały jej przed oczami znajome nazwy na drogowskazach: Neuilly, Clichy, St Denis, zjazdy do centrum miasta - samochód jednak jechał dalej, i w końcu przyszło jej do głowy, że znowu wyjeżdżają z Paryża, kierując się ku przedmieściom po drugiej stronie.

Czyżby pomylił drogę? Może podano mu zły adres? A może wybrał całkiem nie znaną jej, okrężną trasę?

Już miała pochylić się do przodu, żeby zapytać, gdy nagle zwolnili przed wjazdem na płatną autostradę. Annie dojrzała przed sobą ogromne drogowskazy. Lyon... W tej samej chwili kierowca wychylił się przez okno i wsunął bilet do automatu. Gdy szlaban uniósł się do góry, limuzyna wyrwała do przodu jak rączy koń.

Annie zaniepokojona zastukała w szybę oddzielającą ją od kierowcy.

-Dokąd pan jedzie? - krzyknęła najpierw po angielsku, a potem po francusku: - Monsieur, oCE allez-vous?

Nadal nie odwracał się, tylko zerknął w przelocie we wstecz­ne lusterko. Zobaczyła jego oczy - ciemne, błyszczące okolone gęstymi rzęsami.

- Miał mnie pan zawieźć do Paryża! - zawołała niezbyt dobrym, łamanym francuskim. - Pomylił pan drogę? Musi pan zawrócić. Czy pan mnie słyszy, monsieur?

Nie odpowiadając, skinął głową, ale nie zmienił kierunku jazdy. Jechali tak szybko, że Annie musiała przytrzymywać się skórzanego siedzenia, żeby zachować równowagę. Do licha, pewnie przekracza sto pięćdziesiąt na godzinę! - pomyślała oszołomiona. Kolejny drogowskaz mignął jej przed oczami: Versailles.. Przecież to ponad dwadzieścia kilometrów za Paryżem! Dokąd jechali?

Po chwili czarna limuzyna zaczęła znów zwalniać, ponieważ zbliżali się do następnego punktu opłat drogowych.

- Zamierza pan zawrócić? - Pytanie zawisło w próżni.

Annie zirytowała się na dobre. Czyżby nie znał drogi z lotni­ska do miasta? A może płacono mu za ilość przejechanych kilo­metrów? Och, poskarży się Philipowi! Poskarży się przy płaceniu rachunku! Już Phil rozprawi się z tym nieznośnym szoferem...

Gdy doczekali się swojej kolejki, mężczyzna wychylił się i wrzucił kilka monet do automatu. Szlaban podniósł się do góry i znów ruszyli przed siebie.

Annie, wciśnięta w kąt samochodu, nerwowo wyglądała przez okno. Spodziewała się, że za chwilę zawrócą w kierunku Paryża.

Ale szofer wcale tego nie zrobił. Skręcił w lokalną, wąską drogę i jechali teraz, nadal z dużą szybkością, wśród zielonych łąk i lasów.

Starała się nie poddawać panice. Usiadła prosto i zaczęła, tym razem energicznie, walić w szybę.

- OCE allez-vous, monsieurl Aretez! - A po chwili, ponieważ narastała w niej wściekłość i strach, powtórzyła po angielsku: - Proszę się zatrzymać! Proszę mnie natychmiast wypuścić!

Nie było żadnej reakcji. Nawet nie raczył obejrzeć się za siebie. Gdy dojechali do zakrętu, Annie gwałtownie rzuciła się ku drzwiom i zaczęła szarpać klamkę. Drzwi były automatycznie zablokowane!

A więc została uwięziona! Serce biło jej jak oszalałe, pociła się, bladła i pąsowiała na przemian. Gdy spojrzała we wsteczne lusterko, dojrzała w nim blask ciemnych oczu kierowcy.

- O co tu chodzi? - spytała głucho. - Dokąd mnie pan za­biera?

- Powiedziałem ci już, Annie, że wkrótce się zobaczymy - przemówił miękkim, stłumionym głosem, który rozpoznała natychmiast.

Miała wrażenie, że serce jej przestało bić.


ROZDZIAŁ DRUGI

Przez nieskończenie długą chwilę Annie siedziała sztywna i blada, a umysł jej pracował gorączkowo.

- Kim pan jest? - wyszeptała wreszcie nie swoim głosem.

Nie odpowiedział, a gdy zerknęła we wsteczne lusterko, za­miast jego ciemnych oczu zobaczyła oliwkową skórę jego twarzy zwróconej do niej półprofilem. Miał wydatny nos i mocno zary­sowane kości policzkowe. Była to surowa twarz; Annie próbo­wała ją przeniknąć, aby zrozumieć motywy postępowania jej właściciela. Jakim był typem człowieka? A najważniejsze, co miał zamiar z nią zrobić?

- Czy myśmy się już gdzieś poznali? - spytała znów i uśmie­chnęła się, usiłując pod maską układnej grzeczności ukryć strach i zdenerwowanie. - Przepraszam, jeśli pana nie rozpoznałam, ale spotykam tylu ludzi, że trudno spamiętać wszystkie twarze...
Wielbiciele polują na mnie po koncertach, proszą o autografy... Czy właśnie tak się poznaliśmy? Jest pan moim wielbicielem?

Nie mówiła tego z wielkim przekonaniem. Mężczyzna w ni­czym nie przypominał jej wielbicieli. To były przeważnie nasto­latki ubrane i uczesane zgodnie z najnowszą młodzieżową modą. Dziewczyny naśladowały jej stroje, nawet paznokcie i usta ma­lowały na czarno, choć w jej życiu ta ekstrawagancja była zale­dwie krótkim epizodem...

Ten mężczyzna wyglądał zbyt poważnie jak na jej wielbiciela. Miał z pewnością ponad trzydziestkę i nosił się, według niej, dość staroświecko: ciemny garnitur, biała koszula, stonowany krawat. W dodatku ubranie było w dobrym gatunku, garnitur zapewne szyty na miarę, koszula i krawat pochodziły z drogiego sklepu.

Ubranie zwykle coś mówi o człowieku. Sądząc z wyglą­du, był godnym szacunku, dobrze wychowanym dżentelmenem. Dlaczego więc zajął się kidnapingiem?

Och, skądże mogła wiedzieć, jak wygląda prawdziwy pory­wacz? Pozory często mylą... Mógł się celowo przebrać, żeby wzbudzić zaufanie.

Przedłużająca się cisza potęgowała w Annie strach. Przełknę­ła nerwowo ślinę i znów spróbowała nawiązać konwersację:

- Dlaczego nic pan nie mówi? Kim pan jest?

- Później ci powiem - rzucił zdawkowo.

- Dokąd mnie wieziesz? - wybuchła, nie zauważając nawet, że zwróciła się do niego per ty.

- Za chwilę sama zobaczysz.

- Powiedz mi natychmiast! - Starała się ukryć strach, chcia­ła, by jej głos brzmiał chłodno i spokojnie, ale gardło miała ściśnięte, a usta poruszały się z największym trudem.

Mężczyzna nie odpowiedział.

Przyglądała się dłoniom obejmującym kierownicę - stanow­czym, zwinnym dłoniom, o długich palcach i opalonej skórze. Drzemała w nich siła, która ją przerażała. Spojrzała przez okno na zielony, bujny krajobraz francuskiej prowincji. Wiosna dopie­ro się zaczynała, drzewa i krzewy powoli rozkwitały, niebo było jasnoniebieskie, ale słońce nie grzało jeszcze zbyt mocno. Gdzie on się tak opalił? - pomyślała niespodziewanie.

Kiedy po raz pierwszy usłyszała jego głos przez telefon, ude­rzył ją lekko cudzoziemski akcent... Czy był Francuzem? A mo­że pochodził z jakiegoś innego gorącego kraju? Może z Sycylii...? Słyszała o gorącym temperamencie Sycylijczyków, ich nieliczeniu się z prawem... Handel żywym towarem? - nawie­dziła ją szalona myśl. Zerknęła znów ukradkiem na oliwkową twarz i ciemne włosy mężczyzny. Tak, mógł być Włochem. Ale dlaczego porwał ją w Paryżu? Przecież później jechała z koncer­tami do Włoch.

- Czy zostałam porwana? - spytała i ponownie dojrzała w lusterku błysk jego czarnych oczu.

Jakkolwiek nie odezwał się i było to wysoce denerwujące, doszła do wniosku, że przyznaje jej rację. W każdym razie nie zaprzeczył.

- Wkrótce zaczną mnie szukać - podjęła stłumionym gło­sem. - Mój menedżer i koledzy z zespołu, jak tylko pojawią się w hotelu, zawiadomią policję! Mnóstwo ludzi widziało, jak wsiadam do tego samochodu. Także ochroniarze, którzy przyle­ cieli ze mną z Londynu. Widzieli cię przecież, zauważyli numery twojego samochodu...

Wzruszył obojętnie ramionami. I nagle przeszyła ją przeraża­jąca myśl: czy rzeczywiście tak było? Rozmawiali z nim, widzie­li jego samochód, ale czy zwrócili uwagę na numery rejestracyjne czarnej limuzyny? Wokół prawie nie było ludzi... Nawet jeśli ktoś im się przyglądał z daleka, przyglądał się przede wszy­stkim jej, ponieważ opuszczała lotnisko pod eskortą ochroniarzy i strażników.

Co prawda nie była jeszcze szeroko znana w Europie i prasa nie wykazała nadmiernego zainteresowania jej przyjazdem, ale na wszelki wypadek władze lotniska podjęły szczególne środki ostrożności.

- Limuzyna była przecież zamówiona - przypomniała so­bie. - Czy jesteś pracownikiem firmy wynajmującej samocho­dy? Och, przecież policja natychmiast cię odnajdzie!

W odpowiedzi roześmiał się tylko nieprzyjemnie.

- Dlaczego to robisz? - rzuciła ze złością. - A może to kie­pski żart? Może wieziesz mnie po prostu na spotkanie z Philem i Di? - Phil słynął ze swoich dowcipów, myślała w roztargnie­niu. Że też wcześniej nie przyszło jej to do głowy!

- Nie, to nie jest kawał, Annie - odpowiedział ze spokojem, który ją przeraził.

Omal nie przestała oddychać... Zapadła się głębiej w siedze­nie i przymknęła oczy. Za wszelką cenę... za wszelką cenę mu­siała opanować nerwy. Musiała myśleć logicznie.

Na razie nic nie mogła zrobić. Zamknięta w samochodzie, odgrodzona od świata przyciemnionymi szybami, nie mogła ani krzyczeć, ani w jakikolwiek inny sposób przyciągnąć ludzkiej uwagi. Szarpanie się nie miało sensu. Musi spokojnie dojechać do... celu swojego przeznaczenia. Jej serce biło nierównym ryt­mem. I co wtedy? Co ją tam czeka?

Gdyby choć znała motywy postępowania tego mężczyzny... Nie wyglądał na niebezpiecznego maniaka czy kryminalistę. Właściwie był uderzająco przystojny. Oczywiście, jeśli gustowa­ło się w typach śródziemnomorskich, a ona bardzo ten typ urody lubiła. Może dlatego, że w żyłach jej płynęła francuska krew, kto wie? Ojciec Annie był Francuzem, mimo że prawie całe swoje życie spędził w Anglii.

Annie odwiedziła Francję jedynie dwa razy. Nigdy nie była tu za życia ojca, ale zawsze obiecywała sobie, że pewnego dnia odnajdzie miejscowość w górach Jura, gdzie on się urodził. Ni­gdy jednak nie wystarczyło czasu na tak daleką wycieczkę. Pro­gram koncertów zwykle był napięty.

Ojciec Annie, podobnie jak porywacz, miał ciemne włosy, oliwkową karnację i oczy czarne jak węgle. Ale był dużo niższy i nie tak mocnej budowy. Annie odziedziczyła po ojcu gęste krucze włosy, ale karnację i zielone oczy miała po matce. Jako dziecko żałowała, że nie odziedziczyła również matki blond włosów, ale gdy dojrzała, była nawet zadowolona ze swej egzo­tycznej urody, tak innej niż uroda Angielek. Dziś wolałaby nawet być jeszcze bardziej podobna do ojca.

Uwielbiała swego ojca, i jego śmierć, gdy miała lat niespełna jedenaście, rzuciła ponury cień na całe jej dzieciństwo. Matka zaledwie po roku wdowieństwa wyszła ponownie za mąż. Annie nie przepadała za ojczymem i nie starała się ukryć swych uczuć, Bernard Tyler zaś tę niechęć odwzajemniał.

Joyce Tyler domyślała się, że córka potępia jej związek, ale nie potrafiła tej sytuacji zaradzić. Dwa lata później urodziła bliźniaki - dwóch chłopców, i poświęciła im całą swoją uwagę.

Gdy ojczym zaczął wymierzać Annie kary fizyczne, Joyce nie uczyniła niczego, by go powstrzymać. Bez ogródek powiedziała córce, że sobie na to zasłużyła. „Gdybyś była dla niego milsza, on by ci się odwzajemnił - powiedziała. - Sama sobie jesteś winna".

Czternastoletnia wówczas Annie zaczęła coraz dłużej przeby­wać poza domem. Nie tylko nie lubiła Bernarda Tylera, ale teraz także się go bała. Tęskniła za dniem, gdy wreszcie dorośnie i będzie mogła na dobre opuścić domowe pielesze. Gdy więc spotkała Philipa, który roztoczył przed nią perspektywę muzycz­nej kariery, natychmiast spakowała manatki i wyprowadziła się z domu. Zdawała sobie sprawę, że matka i ojczym w gruncie rzeczy będą zachwyceni, że się jej pozbyli.

Później, gdy już była znaną piosenkarką, raptem nawiązali z nią kontakt i poprosili ó pożyczkę. Tą sprawą, podobnie jak całymi jej finansami, zajął się Philip. Zostali zaproszeni na kon­cert i spotkali się z Annie, ale wkrótce potem znowu słuch o nich zaginął. Zapewne rozczarowała ich wysokość kwoty, jaką zaoferował im Philip. Annie odetchnęła z ulgą. Nie chciała przywo­ływać wspomnień z ponurej przeszłości.

Z pewnością życie jej potoczyłoby się inaczej, gdyby ojciec nie umarł przedwcześnie. Szczęśliwe dzieciństwo skończyło się dla Annie, gdy miała zaledwie jedenaście lat. Do siedemnastego roku życia była samotną, smutną, nieszczęśliwą nastolatką. Na­wet teraz, gdy wspominała tamte dni, czuła jakąś żelazną obręcz zaciskającą się wokół jej szyi. Zmarszczyła brwi, wymazując z pamięci ponure myśli.

- Dlaczego tak ucichłaś? - odezwał się nagle mężczyzna.

- Zastanawiam się... Moi przyjaciele ogromnie zdenerwują się, gdy nie stawię się w umówionym miejscu. Będą zaniepoko­jeni, co się ze mną stało...

- Niebawem się dowiedzą - odparł obojętnie.

- Jak mam to rozumieć? Zadzwonisz do nich i zażądasz wy­sokiego okupu?

Żałowała, że nie może widzieć całej jego twarzy. Wyraz oczu zapewne powiedziałby jej więcej niż lakoniczne słowa. Gdy jednak spojrzał w lusterko, jego oczy przypominały bezdenną studnię - ciemne, błyszczące, niezgłębione... A jednak... Za­czynała doznawać dziwnego, irytującego uczucia, że go skądś zna! Czyżby naprawdę się kiedyś spotkali? A może tylko podsu­nął jej ten pomysł sugestywnymi telefonami?

Nim zdążyła rozważyć ten problem, limuzyna nagle skręciła w prawo i zjechała z głównej drogi. Podążali teraz jakąś polną drogą czy też aleją wysadzaną drzewami i kępami krzewów.

Do licha! To nie była droga, to był podjazd pod dom! Chwilę później miała w zasięgu wzroku nieduży, jednopiętrowy budy­nek, pokryty omszałą dachówką. Z pomalowanymi na biało ścia­nami kontrastowały zamknięte czarne okiennice.

Gdy zatrzymali się przed frontowymi drzwiami, Annie rozejrzała się nerwowo na wszystkie strony i serce w niej zamarło, gdy pojęła, że biały domek stał na skraju lasu, za nim zaś roz­ciągały się puste pola. Kompletne bezludzie. Nie mogła dojrzeć żadnego domostwa. I nagle paniczny strach chwycił ją za gardło.!

W tej samej chwili kierowca wysiadł, obszedł wóz dookoła i otworzył jej drzwi. Annie, obezwładniona strachem, niezdolna była się poruszyć. Ostatkiem woli wysunęła podbródek i powie­ działa drżącym głosem:

- Nie wysiądę. Zostanę tu, dopóki nie odwieziesz mnie z powrotem do Paryża. A jeśli tego nie zrobisz...

Wsunął długie ramię do samochodu, chwycił ją za rękę i szarpnął gwałtownie. Był silniejszy, niż się spodziewała, nie potrafiła mu stawić oporu i wypadłaby z samochodu, gdyby dru­gim ramieniem nie objął jej w talii i nie uniósł do góry. Kopała, krzyczała, starała się oswobodzić - na próżno.

Trzymając ją jak dziecko pod pachą i ignorując jej prośby i groźby, wniósł ją na podest schodów. Gdy otwierał drzwi, wy­kręciła głowę i ugryzła go w rękę; jęknął z bólu, ale puścił do­piero, gdy weszli do wnętrza i kopnięciem nogi zdołał zatrzasnąć za sobą drzwi.

Zręcznie postawił ją na podłodze, nadal ramieniem opasując jej talię. Zsunęła się bezwolnie w dół po jego ciele i poczuła dotyk jego muskularnej klatki piersiowej, twardych ud, a ciepło jego skóry parzyło ją przez ubranie. Efekt był piorunujący: mimo że broniła się, wewnętrznie doznała bardzo silnego podniecenia. Czuła zawrót głowy i drżała na całym ciele, gdy wreszcie stanęła na nogach i odepchnęła się odeń gwałtownie. On jednak nadal obejmował ją ramieniem, a ramię to było twarde jak stal. Przez zasłonę długich czarnych włosów, które opadły jej na twarz, patrzyła na swego ciemiężyciela szeroko otwartymi, przerażony­mi oczami.

Uniósł dłoń, którą ugryzła w ferworze walki, i przyjrzał się jej uważnie.

- Krwawię - powiedział z lekkim zdziwieniem. - Masz ostre zęby. - Wysunął czubek języka i zlizał krew.

Annie obserwowała go w wielkim napięciu. Do tej pory nie mogła uwierzyć, że wszystko dzieje się na jawie. Teraz powoli docierała do niej prawda: została oto porwana, z powodów, któ­rych nie potrafiła dociec, przez mężczyznę, który ją przerażał i... pociągał zarazem. Musiała poskromić strach. Uniosła głowę i pa­trzyła nieznajomemu prosto w oczy z miną z pozoru spokojną i pewną siebie.

- Dlaczego nie odwieziesz mnie z powrotem do Paryża, za­nim nie rozpęta się awantura? Porwanie to ciężkie przestępstwo, nie uważasz?

- Bardzo ciężkie - przyznał z nieporuszoną twarzą.
Policzki Annie zapłonęły, pojęła bowiem, że jej przeciwnik drwi.

- Możesz spędzić w więzieniu resztę życia! - wybuchła.

- Nie zapominaj, że najpierw będą musieli mnie złapać - za­uważył spokojnie, jednocześnie długimi, zwinnymi palcami od­suwając włosy z jej twarzy.

Lodowaty dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Ten czuły w istocie gest przeraził ją bardziej niż groźne słowa. Zastanawia­ła się, czy nieznajomy słyszy przyspieszone bicie jej serca, czy widzi krople potu perlące się na jej twarzy.

Może obejrzysz pokój, który dla ciebie przygotowałem? - powiedział, ignorując jej nerwową reakcję. - Potem zjemy lunch i...

- Wcale nie jestem głodna! - przerwała mu ze złością. - Nic nie mogłabym przełknąć. Niedobrze mi!

- Poczujesz się z pewnością lepiej, jeśli coś zjesz - powiedział protekcjonalnym tonem, jakby przemawiał do dziecka. - Posiłek nie będzie co prawda wykwintny. Mam tylko sałatę, owoce i ser. No i oczywiście butelkę dobrego wina.

- Nie piję wina!

Uniósł proste, czarne brwi w wyrazie niedowierzania.

- Nie pijesz wina? W takim razie nie wiesz, co tracisz. Bę­dziesz musiała polubić wino. Zapewniam, że wino cię uspokoi.

Tego właśnie się bała, nie pozwoli więc, by tak się stało. Musi zachować czujność, musi mieć się na baczności i nieustannie szukać sposobności ucieczki. Gdyby udało jej się wydostać z do­mu, mogłaby ukryć się w lesie, a potem, gdy zapadnie zmierzch, pobiegłaby przed siebie...

- Uspokoję się, jeśli mnie w końcu puścisz - powiedziała, a on bez słowa uwolnił jej ramię.

Postąpiła kilka kroków, rozglądając się po małym, ciemnym holu, z którego schody wiodły na górę.

- To twój dom?

Nie odpowiedział, ale z wyrazu jego twarzy wywnioskowała, że nie.

- Powiedz mi chociaż, jak się nazywasz? Jak mam się do ciebie zwracać?

Zauważyła na jego twarzy lekkie wahanie, a potem odrzekł uprzejmym tonem:

- Mark.

- Mark... -powtórzyła, zastanawiając się, czy podał jej swe prawdziwe imię. - Jesteś więc Francuzem?

- Jak na to wpadłaś? - zażartował.

- Ślepy strzał - rzekła poważnie.

Odwróciła głowę w stronę drzwi, nastawiając uszu. Jakiś zna­jomy dźwięk... Ale wokół panowała kompletna cisza. Nie sły­chać było samochodów ani żadnych odgłosów cywilizacji. Tylko szum drzew - dźwięk, który w niepojęty sposób wydawał jej się znajomy... I nagle doznała olśnienia. Szum morza! Szum morza, który, jak jej się zdawało, słyszała w swoim śnie, był w rzeczy­wistości szelestem gałęzi poruszanych lekkim wiatrem.

Dlaczego, na Boga, słyszała ten dźwięk w swoim śnie? Pod wpływem zabobonnego lęku zadrżała. Przecież nigdy w życiu nie była w tym domu! Dlaczego pamiętała ze snu ten dźwięk? A może właśnie stąd do niej dzwonił i ten niesamowity szum nagrał się na sekretarkę... ?

- Czy stąd do mnie telefonowałeś? - spytała jednym tchem.

- Telefon jest odcięty - wyjaśnił i spojrzał na nią uważnie.

Odpowiedź sprawiła jej zawód. Nie mogła zebrać rozbiega­nych myśli. Nie potrafiła niczego sobie wytłumaczyć. Wszystko wydało się dziwne, tak bardzo dziwne... Ten szum... Czemu miała w głowie ten szum?

- Dlaczego odciąłeś telefon?

- Nie potrzebowałem go.

- A więc skąd do mnie telefonowałeś?

Brak odpowiedzi. Przyglądał jej się tylko z miną poważną i bardzo skupioną.

Dopiero teraz zauważyła kilka par drzwi otwartych na oścież, przez które wchodziło się do pokojów, tonących w ponurym mroku z powodu zamkniętych okiennic. Zerknęła przelotnie na ciemne dębowe meble, skórzane fotele, tapety w kwiatowy de­seń... Ten dom miał dziwną atmosferę. Zionął pustką.

- Czy jest tu jeszcze ktoś? - spytała nasłuchując.

- Jesteśmy tu całkiem sami, Annie. - Uśmiechnął się.

To ją zmroziło. Zagryzła wargę i obserwowała go w niemym skupieniu. Co też mu chodziło po głowie? A może lepiej, że nie zna prawdy...?

- Powiedz mi, o co tu chodzi? - krzyknęła, dając upust bezsilnej złości. - Po co mnie tu przywiozłeś? Chcesz okupu? Liczysz na okup... - Nagle głos jej się załamał, ponieważ dotarła do niej myśl, że porywacz zwykle zabija swoją ofiarę. Nawet jeśli dostanie okup, zabija, żeby nie zostać później rozpoznanym... Nowa fala strachu ścisnęła jej żołądek. Miała wrażenie, że jeszcze chwila i zemdleje.

- Tu nie chodzi o pieniądze. - Stanowcze słowa wdarły się w jej myśli.

Jeśli nie o pieniądze, w takim razie, o co chodziło? Co miał zamiar z nią zrobić?!

-A więc dlaczego mnie porwałeś? - Przyglądała się badaw­czo jego twarzy, ale nic z niej nie mogła wyczytać. - Może pomyliłeś mnie z kimś innym? - uchwyciła się nowej myśli.

- Pytałeś mnie, czy cię pamiętam, a ja jestem pewna, że nigdy cię nie widziałam. Mam dobrą pamięć, pamiętałabym cię, gdy­ byśmy się już spotkali.

Wpatrywał się w jej zielone oczy hipnotycznym, upartym wzrokiem.

- Przypomnisz sobie, Annie - rzekł cicho. - Mogę jeszcze zaczekać, skoro czekam już tak długo.

Znów po jej kręgosłupie przebiegł dreszcz. Musiał być obłąka­ny. .. Co prawda nie wyglądał na szaleńca... ale musiał nim być!

- Zostawmy to na razie, Annie - powiedział uspokajająco.

- Chodź na górę, pokażę ci twój pokój.

Zaparła się w miejscu, ale on chwycił ją pod ramię i pociągnął w stronę schodów.

- To ci nie ujdzie na sucho! - groziła. - Wtrącę cię do wię­zienia. .. - A potem dodała łagodniej, jakby zmieniając taktykę:

- Posłuchaj, jeśli chcesz, zjemy razem lunch, a potem odwie­ziesz mnie do Paryża. W Paryżu spotkamy się znów, zgoda? Dam ci bilet na mój koncert i...


- Dobrze wiesz, że to nieprawda - roześmiał się gardłowo. - Jeśli się ze mną umówisz, wyślesz na to spotkanie policję! Nie jestem idiotą, Annie. Teraz obiecasz mi wszystko, byle tylko się stąd wydostać. Myślisz, że o tym nie wiem?

Co chcesz ze mną zrobić? - Starała się ukryć strach, ale on musiałby być całkiem ślepy, gdyby nie spostrzegł w jej oczach wyrazu przerażenia.

Zmarszczył mocno brwi.

- Nie zrobię ci krzywdy, Annie - zapewnił. - Nie patrz na mnie w ten sposób.

To zabrzmiało szalenie przekonywająco. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wszelkiej logice wyciągnęła do niego rękę.

- Proszę więc, puść mnie, Mark... Proszę...

Ujął jej dłoń, popatrzył na smukłe, blade palce, po czym oplótł je swoimi. Pod wpływem tego dotknięcia, serce Annie dziwnie zatrzepotało.

- Jeszcze nie teraz - powiedział. - Przez pewien czas bę­dziesz moim gościem. Dom jest bardzo wygodny, okolica cicha. Znajdziesz tu spokój, o którym próżno by marzyć w Paryżu. Żadnych dziennikarzy, żadnych telefonów ani wielbicieli. Dla­ czego nie przestaniesz się zadręczać i nie zaczniesz korzystać z chwili?

Postara się nie być dla niego odpychająca, poskromi swój ostry język i wybuchowy temperament... Cóż za zbawienna myśl! A wtedy... być może wówczas przemówi mu do rozsądku i skłoni do powrotu do Paryża.

Wolno cofnęła dłoń; pozwolił jej na to bez słowa sprzeciwu.

Poszła na górę po schodach, świadoma, że dziwny gospodarz tego domostwa idzie tuż za nią.

- Tutaj, proszę - powiedział, otwierając jakieś drzwi.
Stanęła w progu i obserwowała, jak przemierza ciemny pokój, kierując się w stronę okna. Otworzył je, pchnął okiennice i pokój zalało ostre światło wiosennego dnia.

Annie stała porażona nagłą jasnością. W ułamku sekundy do­znała najdziwniejszego w świecie uczucia zaskoczenia, oszołomie­nia, jakiegoś osobliwego chaosu. Miała wrażenie, że umysł jej roz­darła na moment oślepiająca błyskawica, zalewając nieziemską jas­nością jego najbardziej mroczne zakamarki. Po chwili niezwykłe złudzenie pierzchło i wpatrywała się w mężczyznę szeroko otwar­tymi, na wpół oślepionymi oczami.

On także przyglądał jej się intensywnie i, jakby czytając w jej myślach, nagle zrozumiał, że oto przytrafiło jej się coś nieocze­kiwanego. Potrafił czytać w jej myślach... To mogło być bardzo niebezpieczne. Powinna staranniej ukrywać swe uczucia i nie­ustannie mieć się na baczności, w przeciwnym razie stanie się jego bezbronną ofiarą.

- Annie... - szepnął.

- Gdzie jest łazienka? - spytała, starając się zapanować nad własnym zmieszaniem.

Z jego piersi wydobyło się ciężkie westchnienie, a potem wskazał ręką.

- Za tymi drzwiami. Zejdę teraz na dół i przygotuję lunch.
Później przyniosę twoje walizki z samochodu. Będziesz mogła się rozpakować.

Gdy tylko opuścił pokój, Annie podbiegła do okna. Piętro było dość wysokie, nie mogła marzyć o bezpiecznym skoku w dół. Najbliższa rynna, po której mogłaby się zsunąć, znajdo­wała się dopiero obok łazienki, ale tamto okienko wyglądało na bardzo malutkie. Jeszcze raz omiotła spojrzeniem okolicę. Kom­pletna głusza. Ani krzyk, ani ucieczka tą drogą nie wchodziły w grę. Chyba że... Tak, pozostawały związane prześcieradła! Na filmach ludzie w ten sposób spuszczali się z okien... Na razie jednak nie mogła podjąć tej próby. Mark znajdował się w kuchni na dole, skąd dochodziły tu odgłosy jego krzątaniny. Jeśli spró­buje teraz uciekać, on z pewnością ją zauważy.

Zdesperowana weszła do łazienki. Pomieszczenie wyglądało bardzo przyjemnie. Ściany wyłożono wesołymi żółtymi kafelka­mi, a na sosnowej półce nad wanną stało rzędem wiele dobrych francuskich kosmetyków.

Annie umyła się pospiesznie i zaczesała długie lśniące włosy w prosty węzeł na karku. Nie zrobiła żadnego makijażu. Pragnęła wyglądać nieatrakcyjnie.

Ale gdy baczniej przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze, zauważyła w swych przejrzyście zielonych oczach wyraz nerwo­wego podniecenia. Były to oczy... polującego kota. Do licha, przyznanie się nawet tylko w myślach, że uważa Marka za atrak­cyjnego mężczyznę, było wielce niebezpieczne. Więcej niż nie­bezpieczne, jeśli miała być szczera. Od chwili gdy ujrzała go po raz pierwszy, zachowywała się jak zahipnotyzowana, i to właśnie ją przerażało.

Porwał ją i przywiózł siłą do tego dziwnego miejsca. Po co to robił, skoro nie chodziło o okup? Co się za tym wszystkim kryło? Bała się nawet pomyśleć, ale pytania wbrew jej woli nasuwały się same.

Czy był nienormalny? Chory psychicznie? Obsesyjnie twier­dził, że już kiedyś się spotkali... Och, któreś z nich musiało postradać rozum! Ale przecież chyba nie ona...? Ona nie miała najmniejszej wątpliwości, że nigdy przedtem go nie widziała.

A jednak... A jednak gdy otworzył nagle okiennice, doznała jakże niezwykłego wrażenia deja vu... Zmarszczyła brwi i za­gryzła wargę. Na Boga, o co tu chodzi? I przez sekundę, ku własnemu ogromnemu zdumieniu, pomyślała, że przypomina sobie... coś.

Odepchnęła głupie myśli. Nie może pozwolić, by ten czło­wiek ją hipnotyzował i wciągał we własne rojenia. To była prosta droga do szaleństwa.

Niespokojna zeszła na dół. Zajrzała najpierw do kilku pomie­szczeń, po czym trafiła do dużej kuchni o białych ścianach i jas­nych sosnowych szafkach. Okna zdobiły zasłonki w biało-czer­woną kratkę, a na parapecie stały doniczki z kwitnącymi hiacyn­tami. W pomieszczeniu unosił się aromatyczny zapach świeżo
parzonej kawy.

Gdy z wahaniem przystanęła na progu, Mark odwrócił się
i przez chwilę patrzył na nią zmrużonymi oczami.

- Wyglądasz jak nastolatka - uśmiechnął się. - Czy w ten sposób chcesz mnie trzymać z dala od siebie?

Na chwilę zapadła cisza, po czym Annie spojrzała mu w oczy i napotkała jego spokojny, poważny wzrok.

- Powiedziałem ci już, że nie masz się czego bać. Nie liczę na okup, nie zrobię ci krzywdy i zapewniam, że się na ciebie nie rzucę. Nie zmuszę cię też do niczego, czego nie chcesz zrobić.

- Zmusiłeś mnie już, abym tu przyjechała i zmuszasz do pozostania tu wbrew mojej woli! - zawołała, rumieniąc się.

- To jedyny sposób, bym zatrzymał cię przy sobie wystar­czająco długo - rzekł spokojnym tonem.

- Wystarczająco długo?

- Wystarczająco długo, byś mnie poznała - dodał. - A teraz usiądź, zjemy lunch.

Pochłonięta roztrząsaniem słów, które przed chwilą usłyszała, automatycznie usiadła i popatrzyła na gustowne nakrycie. Aż do tej pory nie czuła głodu, ale sałatka, sery i czarne oliwki wyglą­dały niezwykle apetycznie, nieoczekiwanie więc ślinka napłynę­ła jej do ust.

- Proszę, poczęstuj się - zachęcił, siadając naprzeciw niej.

Nałożyła na talerz sałatkę - mieszaninę avocado, zielonej sa­łaty, ogórków i papryki - oraz jajko na twardo i kilka czarnych oliwek.

- Przykro mi, że nie mogę cię ugościć niczym bardziej ory­ginalnym, ale mam tylko to - powiedział.

Annie uniosła głowę i niespodziewanie dla samej siebie po­słała mu miły uśmiech.

- Jedzenie jest wspaniałe - oświadczyła. - Uwielbiam pikni­ki, a to mi przypomina piknik... tyle że w domu.

- Ale na powietrzu lepiej smakuje, prawda?

Gdy wyciągnął rękę, żeby nalać jej białego wina, Annie znów zaskoczyło dziwne wrażenie deja vu, znów miała niejasne od­czucie, że już ten gest gdzieś... kiedyś... widziała!

- Annie? - Jego czarne oczy były czujne i skupione. - Po­wiedz mi, co czułaś przed chwilą.

- Nie wiem... - zająknęła się. - Nie rozumiem...

- A więc zaczynasz sobie przypominać - powiedział tonem nie skrywanego triumfu.


ROZDZIAŁ TRZECI

- Przestań się wreszcie bawić moim kosztem i powiedz mi, gdzie się spotkaliśmy! - wybuchła Annie, nie wytrzymując już dłużej tego napięcia.

Spokojnym gestem wskazał jej kieliszek.

- Spróbuj wina - powiedział sucho.

Czy było to w Anglii? W Londynie?

- Nie ma teraz sensu zgadywać, sama to sobie kiedyś przy­pomnisz.

Zadziwiająco szybko nauczyła się czytać z jego twarzy, od­gadywać przelotne uczucia iskrzące się w głębi czarnych, prze­paścistych oczu i malujące się na jego wargach. I zrozumiała natychmiast, że nie spotkali się w Anglii; powiedziało jej to po prostu jakieś mimowolne drgnienie, jakiś cień, który przebiegł po jego twarzy.

- W Ameryce? - nie dawała za wygraną.
Roześmiał się tylko i potrząsnął głową.

Cóż więc pozostawało? Annie nie podróżowała zbyt wiele.

- Czy spotkaliśmy się tutaj, we Francji?

Znów nie odpowiedział, ale oczy zalśniły mu jak czarne bry­lanty.

- To stało się tutaj, prawda? - powiedziała z drżeniem.

- A więc nareszcie wierzysz, że się spotkaliśmy - skonstato­wał głębokim, jakby udręczonym głosem, w którym dźwięczała namiętność.


Annie słyszała głuchy stukot własnego serca, które zdawało się rozsadzać klatkę piersiową. Zarumieniła się nagle, spuściła oczy, ciemne rzęsy położyły się cieniem na jej policzkach.

W końcu odezwała się cichym, zduszonym głosem:

- Mówisz, że się już spotkaliśmy... Wierzę ci, ale naprawdę tego nie pamiętam. Przykro mi. We Francji byłam tylko dwa razy... Ostatnim razem dwa tygodnie spędziłam w Normandii z moją najlepszą przyjaciółką i jej siostrą. Mieszkałyśmy w uro­czym, staroświeckim hoteliku w Caborg, nad samym morzem.
To było upalne lato i dużo czasu spędzałyśmy na plaży... Czy właśnie tam cię poznałam?

Mark siedział wygodnie oparty o krzesło i drobnymi łykami sączył wino. Oczy miał na wpół przymknięte, jakby przywoływał w pamięci wspomnienia. Annie czyniła wysiłki, by się weń nie wpatrywać, ale mimowolnie obserwowała grę mięśni na jego klatce piersiowej za każdym razem, gdy oddychał. Miał smukłą talię i biodra, i niezwykle długie nogi... Nie mogła zaprzeczyć, że był w jej typie.

Podniosła na niego oczy i nieoczekiwanie napotkała jego spo­jrzenie. Zmieszana zarumieniła się i odwróciła wzrok.

- Dlaczego nie chcesz powiedzieć mi, gdzie się spotkaliśmy? - odezwała się zmienionym, drżącym głosem. - Gdybyś mi po­wiedział, być może bym sobie coś przypomniała...

- Musisz sama to sobie przypomnieć - oświadczył z niezmą­conym spokojem i dziwną, wręcz przerażającą pewnością siebie.

- Dlaczego? - nalegała.

- Dajmy temu spokój - zignorował pytanie. - Zjedz, proszę, jeszcze trochę sałatki. To ci może poprawi nastrój.

- Jestem w złym nastroju, ponieważ mnie porwałeś! - odpa­rowała z rosnącą wściekłością, ale podniosła kieliszek do ust i wysączyła wino do dna.

- Uważaj! - Uśmiechnął się lekko. - Ludziom nie przywy­kłym do wina może ono uderzyć do głowy.

Ostentacyjnie, jak zbuntowane dziecko, sięgnęła po butelkę stojącą na środku stołu, ale Mark był szybszy. Uniósł butelkę i nalał jej pół kieliszka, a potem napełnił swój.

- Nim to wypijesz, zjedz coś - poradził jej z zatroskaną mi­ną. - Picie na pusty żołądek może się kiepsko skończyć.

- Przestań wydawać mi rozkazy! - zaperzyła się, ale skubnęła trochę smakowitej sałatki.

Napięcie wzmagało jej apetyt. A może była to zasługa wina? Na deser były owoce oraz najwspanialsza kawa, jaką kiedy­kolwiek piła. Nie omieszkała jej pochwalić.

- Cały sekret leży w ziarnach - wyjaśnił. - A poza tym nie można mielić zbyt długo, traci wówczas swój zapach i smak.

- W domu piję wyłącznie neskę - wyznała ze skruchą, a on się skrzywił z niesmakiem. - Nie mam czasu ani siły, żeby co dzień parzyć świeżą kawę - dodała tonem usprawiedliwienia. - Bardzo ciężko pracuję i gdy wracam do domu, jestem śmier­telnie zmęczona. Mam ochotę tylko leżeć, oglądać telewizję albo przeglądać gazety; cokolwiek, byle odwrócić uwagę od trudów dnia. Zapewne podobnie jak większość ludzi uważasz, że pio­senkarze tylko nagrywają płyty i dobrze przy tym się bawią. A tak naprawdę nie mają pojęcia ani o muzyce, ani o śpiewaniu, prawda? Ale my bardzo ciężko pracujemy i jesteśmy naprawdę profesjonalistami. Do znudzenia powtarza się te same frazy, aby je doprowadzić do perfekcji. Czasami próby trwają od świtu do nocy. Wierz mi, to strasznie wyczerpujące i w gruncie rzeczy bardzo nudne. A gdy jedziemy na tournee, pracujemy jeszcze ciężej. Cały dzień się ćwiczy, żeby wieczorem dać koncert. I trze­ba jeszcze stale przenosić się z miejsca na miejsce...

- Chciałem jedynie powiedzieć, że świeżo zmielona kawa smakuje lepiej niż rozpuszczalna - wtrącił przepraszająco. - Nie miałem zamiaru krytykować twego stylu życia.

- Tak, wiem, przepraszam - uśmiechnęła się sama do siebie. - To był w pewnym sensie dalszy ciąg wywiadu, jakiego udzie­liłam niedawno pewnemu dziennikarzowi. Wyprowadził mnie z równowagi, sugerując, że należę do kobiet, które ze względu na własną karierę kupują kuchenkę mikrofalową, zamiast ugoto­wać mężowi obiad z prawdziwego zdarzenia. Rozmowa skoń­czyła się okropną awanturą i w rezultacie napisał o mnie artykuł odsądzający mnie od czci i wiary.

Mark słuchał z zainteresowaniem, lekko pochylając głowę i przymykając oczy.

-Nie ma w twoim życiu żadnego mężczyzny, prawda? - spytał niespodziewanie. - Chyba że udało ci się to w jakiś sposób ukryć...

Patrzył na nią pytającym wzrokiem, a ona czuła dziwny dreszcz przebiegający jej po kręgosłupie. Nie po raz pierwszy ją podrywano. Wielbiciele uwielbiali ją obsesyjnie, szczególnie na początku. Była dla nich jak święty obraz, przed którym codzien­nie się modlili. Nie znosiła tego fanatycznego oddania i napawa­ło ją ono zabobonnym lękiem. Nie mogła zapomnieć o tragicznej śmierci Johna Lennona... Miała nadzieję, że jej nigdy się to nie przytrafi. Przede wszystkim dlatego, że nie była aż tak sław­na. Zdarzało się jednak, że jacyś dziwni mężczyźni kręcili się pod jej domem albo studiem nagrań. Wówczas ten sam zimny dreszcz przebiegał po jej kręgosłupie.

Gdy nie odezwała się ani słowem, Mark powtórzył pytanie napiętym, szorstkim głosem:

- Czy masz kochanka?

W pierwszej chwili nie zamierzała odpowiadać, ale zlękła się niebezpiecznej siły czającej się w jego ciemnych oczach.

- Nie - szepnęła.
Zdążyła zauważyć błysk satysfakcji w jego twarzy, nim pospiesznie wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. Mark wstał również, by jej pomóc.

Pójdę po twoje walizki - oświadczył, gdy skończyli.

Proszę, odwieź mnie do Paryża - zaczęła znów błagać.

- Skończ z tą zabawą. Na pewno już mnie szukają...

- Nikt cię nie oczekuje aż do jutra - przypomniał ze stoickim spokojem. - Zawiadomiłem hotelową recepcję, że pojechałaś z wizytą do przyjaciół na dzień lub dwa. - Z ponurą miną obserwował zmianę wyrazu jej twarzy. -I nie rób sobie nadziei, że uciekniesz. Samochód ma zamontowaną blokadę, a kluczyki no­szę cały czas przy sobie.

- Jak długo zamierzasz mnie tu trzymać? - zawołała z furią.

- Tylko dzisiejszą noc.

Cała zesztywniała, serce boleśnie waliło jej o żebra. Co też zaplanował na dzisiejszą noc? Czyżby porwał ją, przywiózł na to bezludzie, żeby ją zgwałcić?

Poczuła mdlący skurcz w żołądku. Nie miała żadnych szans, by go powstrzymać. Był zbyt silny, by mogła się z nim zmie­rzyć... Jedyna nadzieja w tym, że uda jej się ogłuszyć go znie­nacka, uderzyć czymś w głowę... Rozejrzała się w panice po kuchni, ale po sekundzie przyszło opamiętanie. Czy naprawdę była zdolna do tego? Mogłaby go zabić, a wtedy...

Drżąc z emocji, zagryzła wargę.

- Jeśli mój agent przyjedzie do hotelu i mnie tam nie zasta­nie, wpadnie w panikę bez względu na to, co usłyszy - wymam­rotała przez zaciśnięte gardło. - Wie, że nie mam przyjaciół we Francji.

- On jest obecnie w podróży poślubnej, o ile się nie mylę - sprostował. - Nie ma powodu, by ją skracał. - Zamyślił się na moment, a potem rzekł: - Mieszkałaś razem z Dianą Abbot, czyż nie?

Annie starała się zapanować nad zdenerwowaniem i przera­żeniem, gdy kolejny raz podawał szczegóły z jej życia.

- Tak - powiedziała sucho. - Przypuszczam, że nie ma sensu pytać, skąd zdobyłeś te wszystkie wiadomości?

Popatrzył na nią z ukosa i uśmiechnął się blado.

- Czytam gazety - wyjaśnił.- Napisali tam wszystko o to­bie i twoich przyjaciołach. Ostatnio rozwodzono się nad we­selem twojej sekretarki, Diany Abbot, która z tobą mieszka­ła, opiekowała się tobą i załatwiała wszystkie sprawy, na któ­re nie starczało ci czasu. Spekulowano nawet, co teraz zrobisz, czy będziesz mieszkać sama, czy też ktoś inny przejmie jej obowiązki.

- Zadzwoniłeś do mnie po raz pierwszy tamtej nocy... po weselu... - powiedziała wolno i cicho, jakby sama do siebie.

Skinął głową, obserwując ją spod zmrużonych powiek.

- Miałeś nadzieję - ciągnęła - że będę sama w mieszkaniu... Zakładałeś, że po tak emocjonującym dniu twój tajemniczy te­lefon zrobi na mnie szczególne wrażenie. - Rzuciła mu pogard­liwe, nienawistne spojrzenie. - To było zrobione z premedytacją, obrzydliwe działanie obliczone na wystraszenie mnie na śmierć! Kim jesteś? Jakimś obłąkanym sadystą? Podniecają cię przera­żone kobiety?

- Trudno powiedzieć, żeby przekazana przeze mnie wiado­mość była przerażająca. To były tylko dwa słowa. - Popatrzył jej prosto w oczy i powiedział tym samym aksamitnym głosem: - Pamiętasz mnie? - A widząc, że drgnęła nerwowo, dodał: -I cóż w tym przerażającego?

Właściwie miał rację. To były dwa zwykłe, często używane słowa, za którymi nie kryła się żadna groźba. Z jakiego więc powodu przejmowały ją do szpiku kości, dręczyły w nocnych koszmarach?

- W tych słowach było coś... osobliwego - wyjaśniła nie­pewnie. - Bardzo mnie zdenerwowały. I pewna jestem, że właś­nie na taki efekt liczyłeś. Wyglądasz na człowieka, który planuje każdy swój krok,

- Owszem, precyzyjnie wybrałem właściwy moment - wy­znał bez cienia skruchy. - Zresztą skoro niebawem rozpoczyna­łaś tournee po Francji, był już najwyższy czas, żeby się z tobą skontaktować.

- To znaczy porwać mnie! - rzuciła z pasją, ale w głębi serca drżała ze strachu. Co było powodem tych szaleńczych działań? Obsesja? Jakieś chorobliwe fantazje?

- Nie miałem wyboru, jeśli chciałem spokojnie z tobą poroz­mawiać - powiedział chłodno. - Wiedziałem, że rozpoczy­nasz tournee i wkrótce będziesz podróżować przez kilka tygod­ni. To były jedyne dwa dni, które miałaś sama spędzić w Pa­ryżu...

- Dwa dni? - wtrąciła szybko.- A potem mnie uwolnisz? - Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Jutro wieczorem będziesz z powrotem w Paryżu - rzekł cicho i z dziwnym naciskiem.

- I mam ci uwierzyć? - spytała wyzywająco.

Spojrzał na nią znów tymi swoimi oczami podobnymi do ciemnych, otulonych mgłą jezior i przez chwilę przytrzymał jej zalękniony wzrok.

- Uwierz - powiedział. - Daję ci słowo honoru. Wrócisz bez­piecznie do hotelu, nim ktokolwiek zacznie się o ciebie niepo­koić. Cokolwiek by się między nami wydarzyło...

Ostatnie słowa przecięły powietrze jak nóż. Poczuła suchość w ustach, zadrżała, bo nagle wyobraziła sobie, co może się między nimi wydarzyć... Wyobraziła sobie jego nagie, prężne ciało pochylone nad sobą, dotyk jego rąk, jego ust na swoim ciele...

Co się z nią dzieje? Z wysiłkiem odepchnęła natrętne, grze­szne myśli. Do licha, czyżby zapragnęła tego nieznajomego, groźnego mężczyzny!

Mark wpatrywał się w nią z irytującą natarczywością i czuła, że jego zamiarem było coś więcej, niż tylko poznanie sławnej piosenkarki... Chciał nią zawładnąć - jej duszą i ciałem. Tak, niewątpliwie jej pożądał. To było przerażające i podniecające zarazem.

- Idę po twoje bagaże - rzekł nieoczekiwanie i szybkim kro­kiem opuścił kuchnię.

Annie instynktownie podreptała za nim na korytarz. Przy drzwiach odwrócił się i nakazał:

- Poczekaj na górze. Zaniosę ci walizki.

Boi się, że spróbuję uciec, pomyślała. Ciężko, niechętnie za­częła wchodzić po schodach na górę, czując na sobie jego wzrok. Wyszedł z domu, dopiero gdy zniknęła za drzwiami sypialni.

Z góry słyszała kroki Marka na wyżwirowanej ścieżce. Na chwilę owładnęło nią przemożne pragnienie ucieczki, ale w oka­mgnieniu zapanowała nad nierozsądną myślą. Nie uciekłaby da­leko. Wyszła z przeznaczonego dla niej pokoju i po cichu za­kradła się do drugiej sypialni na piętrze, jak sądziła - sypialni pana domu. Okiennice były zamknięte i pokój tonął w półmroku. Stojąc w drzwiach, rozejrzała się z zaciekawieniem po wnętrzu i... dech jej zaparło.

Na przeciwległej ścianie ujrzała własną, ogromną twarz. Nie było to odbicie w lustrze ani złudzenie optyczne. Na wprost niej wisiał wielki, kolorowy plakat, który, jak sobie przypominała, wydrukowano jakiś rok temu w Anglii.

Nie był to jej jedyny wizerunek w tym pokoju. Jeden obok drugiego wisiały na ścianach jej portrety: fotografie wycięte z czasopism, okładki płyt, portrety olejne i akwarele oraz czar­no-białe zdjęcia z autografem, jakie wysyłała do jej wielbicieli agencja reklamowa.

Kompletnie oszołomiona nie mogła uwierzyć własnym oczom. Słyszała o fanatycznych wielbicielach, którzy robili takie I rzeczy, dotąd jednak nie zetknęła się z nimi osobiście. Była przekonana, że taką obsesyjną miłość do swego idola mogą żywić jedynie nastoletnie dzieciaki. Ale człowiek dorosły? Zrobiło jej się zimno na samą myśl. On musi być pomylony!

Wielki Boże, muszę się stąd wydostać, pomyślała. Za wszelką cenę! Ale jak to zrobić?

Usłyszała, że Mark wchodzi po schodach i wzdrygnęła się nerwowo. Nie miała już drogi odwrotu, musiała zostać tutaj. Serce trzepotało jej dziko, gdy po chwili skrzypienie podłogi na korytarzu oznajmiło, że zmierza do swojej sypialni. Musiał od razu zauważyć, że pokój przeznaczony dla gościa był pusty...

Drgnęła, gdy stanął za nią. Poczuła znajomą już woń sosno­wej wody toaletowej i powiew świeżego, chłodnego powietrza.

- Znalazłaś więc moją sypialnię - zauważył. - Zapalmy światło, zobaczysz wszystko dokładnie. - Dotknął kontaktu i po­kój zalało ostre światło elektryczne. - Mam wszystkie twoje nagrania - powiedział, robiąc wymowny ruch ręką.

Na ścianie pod oknem stała supernowoczesna, kosztowna aparatura do odtwarzania muzyki, a obok na półkach mnóstwo płyt, taśm magnetofonowych i kaset wideo.

- To wszystko moje? - zdziwiła się. - Nie nagrałam aż tyle!

- Zgromadziłem różne wersje językowe... - wyjaśnił rze­czowo. - Najbardziej podoba mi się wersja angielska. Od razu widać, że to oryginał. A może posłuchamy twoich nagrań po francusku?

- Nie, proszę, nie! - zaprotestowała żywo.

- Nie podoba ci się własna praca? - Jego twarz miała dziwny, nieodgadniony wyraz.

Przez chwilę zastanawiała się, czy przeczytał o tym w jakimś artykule o niej, które wycinał z gazet i magazynów.

- Właśnie w tym rzecz, że to jest moja praca! - podkreśliła z naciskiem, - Cieszy mnie, gdy pracuję, ale teraz nie chcę, by mi o tym przypominano.

- Jak ci się tutaj podoba? - spytał łagodnie.

Wiedziała, że miał na myśli jej portrety zawieszone na ścia­nach, i choć wolałaby nie komentować tego, co zobaczyła, czuła, że na dłuższą metę nie uniknie odpowiedzi.

Kto je malował? - spytała, z góry znając odpowiedź.

Ja.

Przyjrzała się bliżej jednemu z rysunków; był to szkic do większego, olejnego obrazu.

- Masz talent - powiedziała z niechęcią. - Jesteś artystą?
Skrzywił się lekko i popatrzył na Annie z ukosa.

- Przez rok studiowałem w Akademii Sztuk Pięknych, do­szedłem jednak do wniosku, że nie jestem wystarczająco dobry, żeby poświęcić życie sztuce. Porzuciłem studia, ale nadal lubię malować...

Gdy Mark mówił, wzrok Annie przykuła nieduża, oprawiona w srebrną ramkę fotografia stojąca na nocnej szafce obok łóżka. Podeszła bliżej, aby się przyjrzeć. Przedstawiała trzy osoby stojące przed domem zbudowanym w alpejskim stylu, za którym widać było panoramę gór porośniętych lasem. Zdjęcie musiało być zro­bione dawno temu, ponieważ rozpoznała na nim Marka, wówczas około dwudziestoletniego młodzieńca. Pozostałe dwie osoby - si­wowłosy mężczyzna i brunetka o ogorzałej, smagłej twarzy - mo­gły być jego rodzicami. Ale gdzie zrobiono tę fotografię?


Piękne miejsce - odezwała się po chwili. - Gdzie to jest? W Szwajcarii?

Nie, to we Francji - odparł cichym, stłumionym głosem.

- Okolice Jury.

Utkwiła w jego twarzy szeroko otwarte, przestraszone oczy.

- Jura? Ale... Och, jakie to niezwykłe. Mój ojciec tam się urodził...

- Wiem - przerwał jej szybko.

Czy był jakikolwiek szczegół z jej życia, o którym on nie wiedział?! Spojrzała znów na fotografię.

- Czy to twoi rodzice? Widać duże podobieństwo.

- Tak. - Uśmiechnął się lekko. - Podobno bardzo przypomi­nam swego ojca w młodości.

- Co porabialiście w Jurze? Byliście na wakacjach?

- Cała trójka wyglądała na ludzi spędzających wiele czasu na świeżym powietrzu. Mimo że nigdy tam nie była, pamiętała, z jaką nostalgią ojciec wspominał rodzinny dom położony po­śród porośniętych gęstym sosnowym lasem wzgórz i zielonych kwitnących łąk...

- Urodziłem się tam - oznajmił spokojnie.

Przez chwilę nic nie pojmowała, tak nagle oderwana od włas­nych myśli; wpatrywała się w niego z szeroko otwartymi ustami i oddychała nierówno.

- Urodziłeś się w Jurze? - wykrztusiła z niedowierzaniem.

-Co za zbieg okoliczności... - powiedziała wolno, z namysłem, zastanawiając się, jaki to ma związek z jej obecnym położeniem.

- To nie jest żaden zbieg okoliczności - rzekł z naciskiem.

- To potwierdzenie moich przekonań.

- Przekonań...?

- O istnieniu przeznaczenia - odparł. - Nie wierzysz w prze­znaczenie, Annie?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - rzekła pospiesznie, trochę mijając się z prawdą.

Oczywiście, że frapowało ją przeznaczenie, los, dziwne przy­padki, które niosło życie... Jej własne życie było przykładem niewytłumaczalnych zbiegów okoliczności. Na przykład jej ka­riera. Czyż nie był to niezwykły przypadek? Żyła bez żadnych nadziei, bez planów na przyszłość, gdy nieoczekiwanie Phil wkroczył w jej życie i przejął jego ster.

W życiu Phila też przypadek odegrał decydujące znaczenie. Zatrudnił Dianę do pomocy i przez drugie lata nie zwracał na nią żadnej uwagi. Aż wreszcie śnieżyca nieoczekiwanie zbliżyła ich do siebie - zbliżyła tak bardzo, że wkrótce się pobrali!

Oczywiście, Annie wierzyła w los, w przeznaczenie, ale nie chciała się do tego przyznać przed mężczyzną, który sprawiał wrażenie szaleńca. Nie chciała utwierdzać go w przekonaniu, że są dla siebie przeznaczeni... Czyżby to właśnie miał na myśli?

Nagle wpadła na nowy, szczęśliwy pomysł.

- Nigdy nie byłam w Jurze, wiesz? Więc jeśli uważasz, że tam właśnie się poznaliśmy...

Patrzył na nią tak intensywnie, że zamilkła w pół słowa.

- Właśnie tam się poznaliśmy, Annie.

- Przecież ci mówię, że nigdy tam nie byłam! - powtórzyła z rosnącą irytacją.

- Przypomnisz sobie - rzekł.

- Powtarzam ci, że nigdy się nie spotkaliśmy i nigdy nie byłam w Jurze, rozumiesz?


0x08 graphic
ROZDZIAŁ CZWARTY

Annie wypowiedziała ostatnie słowa z wyraźną złością i ta­kim tonem, jakby przekonywała samą siebie. Bała się- okropnie się bała, że za chwilę uwierzy Markowi. Był tak pewny swego, tak zdecydowany, że w myślach jej powstał zamęt. Czy to mo­żliwe, by zapomniała o spotkaniu z tym mężczyzną? Możliwe, by wymazała z pamięci pobyt w Jurze? Czy mogłaby o czymś tak istotnym zapomnieć? Ale to mogło się zdarzyć... Biła się z myślami. Ludzie mają czasami dziury w pamięci, wypadają im dni, miesiące, a nawet całe lata życia... Na tym polega amnezja. A potem zdarza się, że wszystko sobie przypominają. Czyżby jej się to przytrafiło?

Odkąd opuściła rodzinny dom, cały swój czas spędzała z Philipem i Dianą. Nie mogła przypomnieć sobie choćby krótkiego okresu, kiedy pozostawała całkiem sama...

Och, przestań, zgromiła się w duchu. Oczywiście, że nigdy nie spotkałaś tego faceta. Nigdy nie miałaś amnezji. To wszystko nonsens. Nie pozwól mu sobą zawładnąć!

W tym właśnie tkwiło szaleństwo. Musi teraz walczyć, by zachować trzeźwość umysłu, racjonalny osąd spraw, by podda­wać logicznej krytyce wszystko, co on jej powie.

Odwróciła się na pięcie, by czym prędzej uciec i zamknąć się w swoim pokoju, nie spodziewała się jednak, że Mark postawi walizki przyniesione z samochodu w drzwiach sypialni. Biegła, nie patrząc przed siebie i w rezultacie potknęła się o nie i upadła.

- Nic ci się nie stało? - Znalazł się przy niej, nim zdążyła wstać. Ukląkł, odgarnął pukiel czarnych włosów z jej twarzy i zatroskanym wzrokiem oglądał czoło.

Czuła, że coś ścieka jej po policzku. W pierwszym odruchu pomyślała, że to łzy. Przesunęła ręką po twarzy i przestraszyła się, widząc krew na swoich palcach.

- Jak to się mogło stać? - dziwił się Mark, pomagając jej podnieść się z miejsca.

- Nie wiem - odparła bezradnie.
Obejrzał walizki i gwizdnął przeciągle.

- Spójrz na to! - powiedział. Metalowy pasek stanowiący obramowanie walizki oderwał się i sterczał groźnie niczym ząb­kowany nóż. - Musiałaś o to rozciąć sobie głowę - skonstatował.

- Postaram się później naprawić. - Posadził Annie na brzegu łóżka i dodał łagodnym tonem: - Poczekaj tu, przyniosę wodę i obmyję ci twarz.

Kręciło jej się w głowie, była zbyt słaba, bezbronna, by go nie posłuchać. Zamknęła oczy, a potem ostrożnie, krzywiąc się z bólu, dotknęła palcem pulsującego guza na czole. Wydawał się ogromny, wyrastał spomiędzy włosów jak twardy głaz.

- Nie dotykaj! - powiedział Mark, wróciwszy właśnie z mi­ską wody, gąbką i ręcznikiem. Ukląkł, zmył delikatnie krew z jej czoła i twarzy, a potem dokładnie obejrzał zranione miejsce.

- Na szczęście nic poważnego - orzekł. - Ranka malutka, krwa­wienie już ustaje. Ale będziesz miała ogromnego siniaka. Nim
się zagoi, trzeba będzie ukryć go pod włosami.

Nadal czuła zawrót głowy... ale teraz z całkiem innego po­wodu. To bliskość Marka, który pochylał się nad nią, przemywa­jąc ranę, wprawiała jej zmysły w drżenie.

- Założyć ci opatrunek? - zapytał.

Miała trudności z wydobyciem głosu, brakowało jej powietrza, jednak za wszelką cenę starała się ukryć wrażenie, jakie wywierała na niej jego obecność.

- Nie - wykrztusiła zduszonym głosem. - Lepiej niech się goi naturalnie. Jeśli założysz opatrunek, nie będzie dostępu po­wietrza.

- Masz rację - zgodził się bez wahania.

Gdy delikatnie odgarniał jedwabisty pukiel z jej skroni, siedziała ze spuszczonymi oczami, walcząc o zachowanie równowagi.

- Nie masz jakichś innych ran, skoro już zabawiam się w do­ktora? - spytał żartobliwym tonem i roześmiał się, a ona lekko potrząsnęła głową i słodki kobiecy uśmiech rozjaśnił jej twarz.

- Dziękuję, ale to wszystko.

- No, to świetnie.

Opuścił wzrok, wycierając dłonie; jego gęste, ciemne rzęsy rzucały cienie na opaloną skórę policzków. Teraz mogła bezpie­cznie mu się przyglądać, pewna, że nie zostanie przyłapana na gorącym uczynku. Cóż to był za dziwny mężczyzna! Okazywał jej tyle troski i czułości, mimo że uprowadził ją siłą, przywiózł tu wbrew jej woli i przemawiał do niej jak szaleniec... A prze­cież teraz zachowywał się subtelnie, z takim taktem jak prawdzi­wy dżentelmen.

Spojrzał do góry tak nagle, że nie zdążyła odwrócić wzroku. Głośno wciągnęła powietrze, ujrzawszy jego czarne, przepastne oczy, które błyszczały dziwnym blaskiem, świeciły się niczym oczy polującego w nocy kota. Nie mogła oderwać od nich wzro­ku. Czuła, że tonie w ich mrocznej głębi.

- Annie - wyszeptał, przesuwając wierzchem dłoni po jej policzku.

Poczuła elektryzujący dreszcz, ale była niezdolna do wyko­nania żadnego ruchu.

Mark nieoczekiwanie pochylił się do przodu, a ona siedziała przykuta do miejsca, nie ruszając się, nie oddychając, obserwując jego usta. Gdy nareszcie dotknęły jej warg, jęknęła cicho, zamy­kając oczy. Poczuła falę rozkosznego ciepła, rozlewającą się po całym ciele - i zlękła się własnej niepohamowanej reakcji. Nie może pozwolić, aby ją całował! Od samego początku wiedziała, że to się źle skończy... Pełna wyrzutów sumienia odsunęła się w nagłym przestrachu.

Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że Mark również miał zamknięte oczy. Gdy chwilę później otworzył je, zauważyła, że jego czarne tęczówki przypominają ogromne, lśniące czarne ku­le, płonące niesamowitym blaskiem niczym dziury w przestrzeni kosmicznej.

Nagle wstał z klęczek i pociągnął ją do góry.

- Przestań! - krzyknęła, wstrząśnięta wyrazem jego twarzy.

Nie powinien tak mocno tego przeżywać! Świadomość, że była obiektem dzikiego, szaleńczego pożądania napawała ją lę­kiem. Sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał jej słów, pochylił głowę i głodnymi wargami poszukał jej ust.

Zaczęła się wyrywać, ale Mark tylko przycisnął ją mocniej do siebie i uwięził w kleszczowym uścisku potężnych ramion. Potem nagle rozluźnił uścisk i powiódł rękoma po jej ciele, od szyi do pasa, a każde delikatne dotknięcie jego palców budziło w niej nieznane dotąd, rozkoszne dreszcze. Po raz pierwszy w życiu Annie doświadczyła tak silnych wzruszeń, po raz pier­wszy czuła tak pochłaniającą namiętność, że cała drżała jak w febrze, że było jej na przemian zimno i gorąco, a skóra na ciele - od czubka głowy, po palce u stóp - paliła ją żywym ogniem. Musiała uchwycić się jego koszuli, aby nie upaść.

Nigdy nie była tak całowana... Właściwie to nawet nie przy­pominało pocałunku. Miała wrażenie, że jakaś wezbrana fala wciąga ją w zawrotny wir, a ten ją wsysa, wchłania bez reszty.

Niezdolna do myślenia, niezdolna do stawiania oporu zamknęła oczy i trzymała się Marka jak jedynej deski ratunku.

Czuła, że Mark rozpina guziki jej białej jedwabnej bluzki; wyczuwała drżenie jego palców, gdy wsunął rękę i pokonując obrzeżenie koronkowego stanika, dotarł do gładkich, rozpalo­nych piersi... Odgięła bezwolnie ciało do tyłu i wydała z siebie cichy jęk ni to rozkoszy, ni cierpienia.

- Annie... Annie... - szeptał, cały drżąc.
Nagle oderwał od niej usta i uniósł głowę.

Z trudem, powoli otworzyła oczy i popatrzyła na niego, jakby wróciła właśnie z dalekich przestrzeni. Słowa, które padły z jego ust, podziałały na nią jak zimny prysznic.

- Czy spałaś już z kimś? - spytał niskim, ochrypłym głosem.

- Moje prywatne życie nie powinno cię interesować- odcię­ła się. - Nie życzę sobie takich pytań!

- Przeczytałem kiedyś artykuł - ciągnął, przyglądając jej się uważnie - w którym sugerowano, że twój menedżer jest twoim kochankiem.

- Dziennikarze często wymyślają takie historie - powiedzia­ła z rumieńcem na policzkach.

- I wszystko to były wymysły? - Jego ciemne błyszczące oczy penetrowały ją na wskroś.

Nie mogła wytrzymać siły tego spojrzenia. Odwróciła głowę i instynktownie uniosła podbródek. Krew pulsowała jej w skro­niach, gdy przemówiła:

- Nigdy niczego nie było między mną a Philipem...

Była to szczera prawda. Phil nigdy nawet się nie domyślał, że ona czuje do niego coś więcej niż zwykłą sympatię. Był on kompletnie ślepy, jeśli chodziło o miłość... Ileż czasu musiało minąć, nim zorientował się w swych uczuciach wobec Diany... Właściwie dopiero zrządzenie losu ich połączyło. Tak, Annie ze swej strony też była niezmiernie wdzięczna losowi. Jakie to bowiem szczęście, że nigdy żadnym słowem ani gestem nie zdradziła się przed Philipem. Przynajmniej zaoszczędziła sobie bolesnych wspomnień i upokorzenia...

- A co czułaś, gdy poślubił twoją współlokatorkę? - usłysza­ła natarczywe pytanie.

- Przecież byłam ich druhną! - Z jej piersi wyrwało się znie­cierpliwione westchnienie, gdy uświadomiła sobie, że mimowol­nie zaczęła się bronić. O, nie, nie wydostanie z niej żadnych zwierzeń, pomyślała z pasją i powiedziała: - Czyżbyś był dzien­nikarzem?

Popatrzyła na niego czujnie w nagłym przebłysku świadomo­ści, że być może uderzyła we właściwy punkt, ale Mark tylko roześmiał się w głos.

- Nie, nie jestem dziennikarzem, Annie.

- Kimże więc jesteś? Przecież musisz się czymś zajmować.

- Robię interesy. - Wzruszył niedbale ramionami. - Ale teraz to nie jest istotne.

- Skoro ty ciągle zadajesz mi pytania, ja też mam do nich prawo! - rzuciła ostrym tonem.

- A ja mam prawo unikać odpowiedzi, tak samo jak ty - za­drwił, wybuchając śmiechem. - Opowiedz mi, proszę, o twoim Philipie... To znaczy o swoim menedżerze - poprawił się. -Zdaje się, że jest bardzo przystojny... Wiem, że zajmuje się twoją karierą, odkąd skończyłaś siedemnaście lat. Wiem również, że bywa bardzo zaborczy w stosunku do ciebie. Nie pozwala ci na przykład z nikim się spotykać... Odizolował cię od świata, prawda?

- To nieprawda! - warknęła ze złością. - To bzdury wymy­ślone przez dziennikarzy, których Philip trzymał ode mnie z da­leka. Nie mogli się do mnie dostać, więc zemścili się, tworząc te plotki! Oni już tacy są. Jeśli z nimi nie współpracujesz, ob­rzucają cię błotem.

- Philip jednak odmienił całe twoje życie, czyż nie? - naci­skał. - I z pewnością jesteś mu za wszystko wdzięczna... Być może nawet trochę zakochana, co?

- Może kiedyś tak było... - wyznała ze złością i pewnym zdziwieniem. Jakim cudem udało mu się to z niej wydobyć? Przecież nie zamierzała mu nic powiedzieć. Zagryzła wargi, a na jej policzki wypłynął rumieniec wstydu.

- A więc nie było to nic poważnego? - zapytał z naciskiem, jakby od jej odpowiedzi wiele zależało.

- Nic poważnego... - powtórzyła jak echo i dodała ostrzej­szym tonem: - Powtarzam jednak, że to nie twoja sprawa!

Mark odprężył się, jakby takiej odpowiedzi oczekiwał.

- Czy kiedykolwiek był ktoś inny...?

Do licha, widzę, że się nigdy nie poddajesz! - wybuchła, naprawdę zirytowana.

- Masz rację - potwierdził. Twarz miał bladą i skupioną, głos przytłumiony i lekko drżący. - Annie, muszę wiedzieć, czy by­łem twoim jedynym kochankiem...

- Na moment zabrakło jej tchu.

- Przecież nigdy nie byłeś moim kochankiem! - zawołała.

- Ależ byłem nim... i będę, Annie -powiedział z wielką pewnością siebie.

- O czym ty mówisz? - Patrzyła nań jak na szaleńca. - Nigdy z tobą nie spałam!

- Jesteś tego pewna? - Uniósł swe czarne brwi z sardonicz­nym wyrazem twarzy.

Patrzyła na niego z przejęciem, ponieważ nieoczekiwanie zaświtała jej myśl, że go rozpoznaje... Cóż za dziwne zaburze­nie pamięci... wrażenie, że po raz wtóry przeżywa się to samo wydarzenie! Deja vu... Ależ tak! Widziała go już przed­tem! Tę samą twarz wykrzywioną w sardonicznym uśmie­chu... Słyszała ten sam głos... głęboki, wibrujący namiętno­ścią.

Nerwowo przełknęła ślinę, musiała za wszelką cenę uspokoić rozbiegane myśli, postarać się, by jej twarz nie odzwierciedlała żadnych uczuć.

- Przestań mącić mi w głowie - odezwała się z pozornym spokojem. - Nie uda ci się niczego mi zasugerować. Od kiedy sięgam pamięcią, znam każdy dzień własnego życia... I znają moje życie także Phil i Diana. Gdybym cierpiała na amnezję, z pewnością by mi o tym napomknęli.

- Annie, posłuchaj... - zaczął, lecz ona przerwała mu gwał­townie:

- Nie, to ty posłuchaj! W nic mnie nie wrobisz! Wiem, że nigdy cię nie spotkałam i, rzecz jasna, nigdy nie byłeś moim kochankiem! - Niezdarnie zapinała guziki białej bluzki, świado­ma, że Mark ją bacznie obserwuje.

- Byłem i będę - powtórzył z irytującym uporem.

- Powiedziałeś, że nie mam powodu się ciebie bać - usiło­wała zmienić temat w przypływie desperacji. - Ale po tym, co przed chwilą wyprawiałeś, jakże mogę ci ufać? Te drzwi nie mają zamka. Jaką mogę mieć pewność, że nie pojawisz się tu w środku nocy i...

- Nie zrobię tego - odrzekł, zaciskając usta. - Ale skoro tak bardzo się boisz, możesz zabarykadować drzwi meblami. Zapew­niam cię jednak, Annie, że dziś w nocy będziesz w tym łóżku równie bezpieczna jak u siebie w domu.

Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem i znów zaczęła go prosić:

- Mark, słuchaj, jeśli to wszystko prawda, to zawieź mnie jeszcze dziś wieczór do Paryża. Proszę... Nie mogę tu zostać... Muszę wrócić.

- Wrócisz jutro - zawyrokował. - Potrzebuję jeszcze trochę czasu.

- Ale po co? Dlaczego mnie tu trzymasz? Dlaczego mnie więzisz?

- Już ci powiedziałem. Chcę z tobą porozmawiać, Annie... Przyjdzie czas, że zrozumiesz, ale teraz jeszcze na to za wcześnie. Zrozumiesz, kiedy sobie przypomnisz... Proszę o jeszcze kilka godzin.

Ciężko, z westchnieniem, usiadła na brzegu łóżka.

- Jestem taka zmęczona... To mnie ogromnie wyczerpuje, nie zauważasz tego? Wkrótce rozpoczynam długie, męczące tournee i powinnam teraz odpoczywać...

Połóż się więc i trochę prześpij - zasugerował delikatnie.

Może chciałabyś się przebrać? - Popatrzył na stojące walizki.

- Rozpakować?

- Nie! - powiedziała ze złością. - Zostaw je. Wyjmę tylko kilka rzeczy z nesesera. Jeśli nie zamierzasz zawieźć mnie do
Paryża, wyjdź stąd i przynajmniej zostaw mnie w spokoju. Je­stem kompletnie wyczerpana, a nie odpocznę, gdy będziesz tu tkwił!

Twarz mu nagle spoważniała, a oczy pociemniały. Przez chwilę patrzył na nią nieobecnym wzrokiem, potem odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.

Annie natychmiast podbiegła do drzwi i zastawiła je dwoma krzesłami oraz małym stolikiem.

- Wrócę za dwie godziny! - zawołał.

Zrozumiała, że podsłuchiwał. Wiedział więc, że przesuwała meble i zabarykadowała drzwi. To dobrze, pomyślała wojowni­czo, otwierając mniejszą walizkę i wyjmując niezbędne rzeczy.

Długą jedwabną koszulę i pasujący do niej szlafroczek rozłożyła na łóżku, a potem weszła do łazienki, by się umyć. Gdy czesząc włosy, przyglądała się swemu odbiciu w lustrze, zadziwił ją wy­raz własnej twarzy. Miała rumieńce na policzkach, a oczy pałały jej gorączkowo. Wyglądała całkiem inaczej niż kilka godzin temu... Niesamowite, że tak szybko się zmieniła! Prawie nie poznawała samej siebie: oczy jej, lekko zamglone, nabrały mro­cznej, tajemniczej głębi, a usta zdawały się pełniejsze i bardziej czerwone.

Patrzyła na siebie w niemym przerażeniu, przypominając so­bie dotyk palców Marka, który rozbudził jej zmysły.

Nadal czuła podniecenie. Pragnę go, przyznała z drżeniem. Po raz pierwszy w życiu tak silnie, tak chciwie pożądała męż­czyzny. I on o tym wiedział. Dlaczego przestał ją całować? Wca­le nie chciała, żeby przestał - i o tym wiedział również.

Cała sytuacja, w której tak nagle się znalazła, była zdumie­wająca... niemal nierzeczywista. Nieznajomy, zagadkowy męż­czyzna zdawał się wszystko wiedzieć o jej życiu. Jak do tego doszedł? Niektóre fakty mógł wyczytać w gazetach, ale skąd znał jej myśli? Musiała przyznać, że czytał w niej jak w otwartej książce i właśnie to było przerażające.

Zirytowana własnymi myślami odwróciła się od lustra i po­spiesznie opuściła łazienkę. Musi natychmiast zapomnieć, poko­nać szok wywołany wydarzeniami ostatnich godzin. Była we Francji zaledwie pół dnia, a zdawało się, że minęły już całe tygodnie. Dzień przypominał szaloną jazdę na karuzeli. Nie po­trafiła sobie nawet przypomnieć, kiedy po raz ostatni była tak bardzo zmęczona.

Prędko zrzuciła buty, zdjęła jedwabną bluzkę i spodnie i po­łożyła się do łóżka tylko w koronkowych majteczkach i krótkiej cienkiej koszuli. W pokoju panował półmrok, za oknem ptaki wyśpiewywały jakieś monotonne trele. Annie zrobiło się przy­jemnie ciepło, gdy okryła się lekką kołdrą. Powoli ogarniała ją nieprzezwyciężona senność.

Jakiś czas później — we śnie - wędrowała skrajem lasu sos­nowego i kogoś szukała, jakby oczekiwała czyjegoś nadejścia. Powietrze przesycał mocny zapach sosen, paproci i jałowca. Pro­mienie słońca przedzierały się ukosem przez gałązki wysokich drzew, a igły i szyszki trzaskały pod jej stopami, tu i ówdzie przefruwał ptak, ale dalej, w głębi lasu, panowała niczym nie zmącona cisza i mrok.

Powoli dotarła do niewielkiej polanki. Nagle za drzewami coś się poruszyło. Z napięciem spojrzała w bok, czując przyspieszo­ne bicie własnego serca. Chwilę później wyłoniła się zza drzew wysoka ciemna postać. Widziała mężczyznę, ale dopiero gdy stanął na zalanej słońcem polanie, rozpoznała jego twarz.

Z sercem oszalałym z radości zaczęła biec, wyciągnąwszy ramiona. Mężczyzna chwycił ją wpół, uniósł w górę i zaczął całować, jednocześnie obracając się z nią wkoło.

Nagle obraz znikł, bez powodu, jak to często bywa we śnie... Nadal wędrowała po sosnowym lesie, ale tym razem była głucha noc. Wspinała się stromą ścieżką na wzgórze, dźwigając ciężką torbę ze sznurka. Gdy wdrapała się na wierzchołek wzgórza, pomaszerowała dalej ścieżką prowadzącą w głąb lasu, aż dotarła do małej polanki, na której stała drewniana chata.

Ujrzawszy chatę, doznała takiej samej niewysłowionej rado­ści, jak przed chwilą na widok mężczyzny. Zaczęła biec, ale gdy z rozmachem otworzyła drzwi, okazało się, że w środku nie było nikogo; panowała martwa cisza i pustka, tak jakby nikt tu nie zaglądał od lat.

A potem, łkając, biegła przez gęsty las, wśród ciemnych za­rośli i złowrogiej ciszy. Przepełniał ją głęboki żal, miała dojmujące poczucie straty... krzyczała czyjeś imię... Nie była pew­na, kogo poszukuje, odczuwała jednak przemożny lęk.

I nagle niebo rozwarło się nad nią z ogłuszającym hałasem i oślepiającym światłem. Słyszała terkot karabinów maszyno­wych i dzikie krzyki, strumienie światła przypominające błyska­wice raziły ją w oczy. Niepojęty żal przeszywał jej serce... Miała wrażenie, że umiera z rozpaczy. Zaczęła dziko krzyczeć.

Annie... Annie... Jakiś głos wypowiadał jej imię. Słyszała trzask drewna, łoskot... Wreszcie oślepiło ją światło i obudzi­ła się.

Wsparta na łokciu nieprzytomnym wzrokiem rozglądała się po pokoju. W jaskrawym świetle elektrycznym zobaczyła Marka, który wdarł się do pokoju, przewrócił krzesła i stolik, i biegł ku niej...

- Nic ci nie jest? - Pochylił się nad nią z pobladłą twarzą. - Annie, usłyszałem hałas. Czy śniły ci się jakieś koszmary?

- Miałam sen... - wyszeptała, zlana potem i drżąca. - Okro­pny sen...

Mark zarzucił jej kołdrę na nagie ramiona i owinął wokół niej, jakby była małym dzieckiem. Potem usiadł obok na brzegu łóżka, objął ją wpół i kołysał.

- To już minęło, kochanie... Jesteś bezpieczna. Nie martw się. Jestem tu i nie pozwolę, aby ktokolwiek zrobił ci krzywdę. Umarłbym dla ciebie...

Nie lubiła takich emocjonalnych, egzaltowanych obietnic. Z pewnością tak nie myślał. Zdrowy rozsądek nie pozwalał jej w to uwierzyć.

W świecie, w którym przyszło jej żyć, ludzie tak nie kochali, nie obiecywali takich rzeczy... Nie spotkała się dotąd z silną namiętnością i takie uczucie ją po prostu przerażało, obawiała się jego konsekwencji.

Annie, ciągle jeszcze drżąc ze strachu, przytuliła się do jego ciepłej, silnej piersi. Objął ją mocniej i poprosił:

- Opowiedz mi swój sen.

Czuła nieodpartą potrzebę podzielenia się z kimś tym przeży­ciem. Sen był w niej nadal tak żywy, tak realny, że musiała go opowiedzieć.

- Byłam w sosnowym lesie - zaczęła, porządkując chaoty­czne obrazy. - Być może gdzieś w okolicach Jury, ponieważ właśnie o niej wspominałeś... - Ściągnęła brwi. - Chyba śniłeś mi się... ale nie zapamiętałam twojej twarzy. Wiem tylko, że był to mężczyzna...

Nie powiedziała całej prawdy. Wiedziała, że to Mark wystę­pował w jej śnie. Była o tym przekonana. Choć nie widziała jego twarzy, gdy wpadła w jego rozpostarte ramiona, rozpoznała go... po pocałunkach.

Mark siedział zamyślony, uważnie słuchając jej słów i gła­dząc jej potargane, czarne włosy.

- A potem... - podjęła, zamykając oczy - wszystko się po­ mieszało.. . Gdzieś biegłam, płakałam, krzyczałam, wokół rozle­gał się terkot karabinów maszynowych, krzyki w jakimś obcym języku... Chyba był to niemiecki... Doprawdy nie mam pojęcia, dlaczego mi się to śniło. Skąd przyszły mi do głowy takie sceny?
Mam wrażenie, że ostatnio widziałam jakiś film...

Nic nie mówił, przesuwał tylko od czasu do czasu dłonią po jej włosach.

Ktoś biegł między drzewami - ciągnęła. - Chyba próbował uciec... Myślę, że go zastrzelono, ale dokładnie nie widziałam. Byłam przerażona, zaczęłam krzyczeć...

I na tym właśnie urwał się twój sen? Wtedy się obudziłaś z krzykiem? - spytał.

Skinęła głową i wytarła dłonią mokre policzki. Odsunęła się delikatnie od Marka, żeby wyjąć z opakowania papierową chu­steczkę do nosa. Dopiero wówczas uświadomiła sobie, jak skąpo była ubrana. Przejrzysta jedwabna halka ledwie skrywała nagość. Zauważyła, że Mark przyglądał jej się z zainteresowaniem i od­dychał nierówno.

Pospiesznie okryła się kołdrą, spoglądając gniewnie.

- Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek śnił mi się taki kosz­mar - powiedziała. - I nie sądzę, by przytrafiło mi się coś rów­nie przerażającego. Ale trudno się dziwić... To wszystko przez ciebie. Przez ciebie znalazłam się na skraju rozstroju nerwo­wego i śnią mi się koszmary. Odwieź mnie wreszcie do Pa­ryża! Już dziś tu nie usnę, będę się bała, że wróci ten stra­szny sen...

- Zapewne masz rację - rzekł cicho.
Popatrzyła na niego z wyrzutem.

- Jak możesz mówić o tym z takim spokojem! To było prze­rażające. .. Nie zniosę tego po raz drugi! Nie masz pojęcia, jakie to było straszne...

- Mam - powiedział, a ona usiadła sztywno z szeroko otwar­tymi oczami.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Całymi latami miewałem takie sny, Annie. I nadal mnie nawiedzają.

- Przez całe życie śnią ci się koszmary? - spytała wolno, usiłując go zrozumieć.

- Takie same jak twój - odrzekł.

- Jak mój...? - Czuła, że w głowie jej się mąci. - O czym ty mówisz?

- Mam na myśli sny o sosnowym lesie, o chacie...
Zastygła ze zdumienia. Przecież nie wspomniała o chacie, gdy opowiadała swój sen!

Czarne oczy Marka badawczo studiowały jej twarz. Mówił serio i patrzył na nią ze śmiertelną powagą.

- Jakiej chacie? - szepnęła zdezorientowana.

- Nie śniła ci się chata wśród drzew? - zdziwił się szczerze. - Chata drwala, obok której leżał stos belek?

Zamarła z wrażenia, przypomniała sobie bowiem stos drewna oparty o ścianę chaty. We śnie nie zwróciła na ten szczegół uwagi, biegła bowiem na spotkanie z ukochanym mężczyzną...

- Śniła ci się chata, nieprawdaż? - nalegał Mark, obserwując uważnie najmniejsze drgnienie na jej twarzy.

- Tak - westchnęła głęboko. - Ale skąd wiesz... Co tu się dzieje? - Walczyła z chaosem myśli. - Przeprowadzasz na mnie jakiś eksperyment? Coś z tych nadprzyrodzonych zjawisk? Chciałeś przekazać mi jakieś myśli przy pomocy telepatii? - usi­łowała zgadywać. - Co ty ze mną wyrabiasz?

- Ależ nic - zapewnił ją, ale nie potrafiła mu uwierzyć.

- Skąd więc wiedziałeś, co mi się śniło? Może mnie zahi­pnotyzowałeś? Niektórzy ludzie potrafią zasugerować drugiej osobie pewne myśli, a nawet czynności do wykonania...

Nie zahipnotyzowałem cię, Annie.

- W takim razie, skąd znasz mój sen? - nie ustępowała.

- Powiedziałem ci już, że miewam takie same sny.

- Nie rozumiem... - Ze zmarszczonymi brwiami patrzyła mu prosto w oczy. - Jak możesz mieć takie same sny? I skąd o tym wiesz, nawet jeśli to prawda?

- Źródło naszych snów musi być takie samo...

- Wiem, że sny rodzą się w podświadomości - podjęła. - Ale przecież moja podświadomość nie jest taka sama jak twoja!

- Śnimy o naszym życiu, Annie. O tym, co robiliśmy dzisiaj, wczoraj, rok temu... Posuwamy się w czasie do przodu i do tyłu, śnimy o teraźniejszości i o przeszłości; zdarzenia mieszają się w czasie, a nasze życie jest w pewnym sensie wypadkową tych zdarzeń.

- Ale te sny nie miały nic wspólnego z moim życiem - ode­zwała się ze zniecierpliwieniem. - Nie rozpoznałam tamtego miejsca, prócz tego, że... - Urwała, zagryzła wargę, a Mark popatrzył na nią z triumfalnym uśmiechem w oczach.

- Prócz tego, że były to właśnie okolice Jury, prawda? - pod­powiedział jej cicho.

- Wbiłeś mi to do głowy, pokazując fotografię - broniła się. - Nigdy tam nie byłam i nie wmawiaj mi, że kiedyś to sobie przypomnę! Owszem, mój ojciec pochodził z tamtych stron, ale nigdy mnie tam nie zabrał. Często myślałam, żeby odwiedzić te okolice, ale jak dotąd nie starczało mi czasu.

- Annie, nic nie rozumiesz...

- Powtarzam ci, nigdy tam nie byłam! - przerwała mu ze złością. - Nigdy w tym życiu!

Zapanowała złowroga, dźwięcząca w uszach cisza. Annie szybko spojrzała na Marka i uderzył ją dziwny, zakłopotany wyraz jego twarzy.

- Nigdy w tym życiu - powtórzył wolno, zagadkowym gło­sem. - Ale byłaś tam, Annie, i zaczynasz to sobie przypominać. Tego właśnie się spodziewałem. Wstąpiłaś na ścieżkę, którą ja już przeszedłem... Wszystko, o czym przed chwilą śniłaś, wy­darzyło się naprawdę. Droga przez las, chata, ciemność, a potem
rozbłyskujące światła, przerażające głosy, ogień z broni maszy­nowej ... Od lat mam takie sny. Pamiętam najmniejszy szczegół.
I pamiętam z ważnego powodu: właśnie w ten sposób zgi­nąłem...


ROZDZIAŁ PIĄTY

Annie zaniemówiła z wrażenia. Nie mogła uwierzyć własnym uszom. Ostatnie słowa, zdawałoby się bezsensowne, odbijały się echem w jej mózgu. Wpatrywała siew Marka tak szeroko otwar­tymi oczami, że zaczęły ją boleć. Oddychała głęboko, starając się nieco uspokoić.

- Jesteś szalony - powiedziała wreszcie. - Zupełnie zwario­wałeś!

- Armie, posłuchaj...

- Słuchałam już wystarczająco długo - odparła z narastającą irytacją. - Nie mam zamiaru wysłuchiwać tych głupstw. Jesteś chory... masz jakieś poważne problemy i potrzebujesz pomocy - orzekła. - Ale ja nie jestem lekarzem i nie mam ochoty, abyś bawił się swoimi fantazjami na mój koszt.

Odepchnęła go na bok i nie zwracając uwagi na swe ską­pe odzienie, wyskoczyła z łóżka. W głowie wirowała jej jedna myśl: uciekać - uciec jak najdalej. Boso podbiegła do drzwi. Nim jednak dotknęła klamki, Mark chwycił ją za łokieć i ener­gicznie odwrócił twarzą do siebie.

- To nie są żadne fantazje, Annie! 1 twój sen też nie był fantazją!

- Udało ci się wbić mi to do głowy!

- Och, dajże spokój. Nie można wbić komuś do głowy snu.

- Musiałeś... musiałeś mnie zahipnotyzować!

- Nic podobnego. - Miał niezwykle poważny wyraz twarzy, oczy mu błyszczały. - Każdy sen ma swego właściciela. Zasta­nów się, dlaczego miałaś taki sen? Spytaj o to samą siebie.

- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi! - odpowiedziała ze złością, usiłując się wyrwać z mocnego uścisku jego dłoni.

- To było wspomnienie, Annie. Wspomnienie czegoś, co na­prawdę ci się przytrafiło.

Był niebywale przekonywający. Obawiała się, że zacznie mu wierzyć. W panice rozejrzała się za czymś ciężkim, czym mo­głaby go uderzyć... Wzrok jej padł na dwie walizki stojące nadal przy drzwiach. W mgnieniu oka schyliła się, chwyciła walizkę za rączkę i z całej siły cisnęła ją prosto na Marka. Uderzyła go w żołądek. Jęknął z bólu, zachwiał się i runął na dywan.

Annie, nie odwracając się, wypadła na korytarz, a potem zbie­gła ze schodów, przeskakując co drugi stopień. Na krześle przy drzwiach spostrzegła swoją czerwono-czarną kurtkę. Chwyciła ją w locie, nawet sienie zatrzymując i otworzyła frontowe drzwi.

Na dworze było już całkiem ciemno, wiał wiatr i padał drobny deszcz. Zarzuciła kurtkę na ramiona i pobiegła pędem w stronę lasu. Księżyc przesłaniały chmury, na niebie nie było gwiazd, ale dzięki światłu płynącemu z okien domu zauważyła w ogro­dzie ścieżkę wiodącą do drewnianej furtki, którą widziała wcześ­niej z okna swego pokoju. Za furtką był już las. Tam zna­jdzie bezpieczne schronienie... A potem rozejrzy się po okolicy. Wszystkie zakątki Francji są zamieszkane, pocieszała się w du­chu. W pobliżu musi być jakaś ludzka osada...

Gdy dotarła do furtki i otwierała metalowy skobel, usłyszała za sobą odgłosy pościgu. Wystraszona rzuciła się do przodu z jeszcze większą determinacją. Serce biło jej jak oszalałe, od­dychała z najwyższym trudem.

Musi uciec. Musi. Nie może dać się złapać... Słyszała jednak, że Mark jest coraz bliżej i bliżej. Miał dłuższe nogi i więcej sił.

Biegła teraz pod górę, ciało oblewał jej pot. Nic nie widziała w ciemnościach, obijała się raz po raz o drzewa, gałęzie wyry­wały jej włosy.

Potknęła się i upadła, tłumiąc jęk. Boże, jak boli! Nie mogła już biec. Nie mogła zrobić nawet kroku. Utykając, zeszła ze ścieżki, i cała drżąc, oparła się o najbliższe drzewo. Dyszała tak ciężko i głośno, że nie słyszała nic poza własnym oddechem. Dopiero po chwili dobiegł ją trzask łamanych gałęzi, trzeszczenie igliwia pod czyimiś stopami. Odgłosy te stawały się coraz wy­raźniejsze. Mark nadbiegał wąską ścieżką wijącą się pomiędzy drzewami.

Czekała, aż ją minie, ale on zwolnił nieoczekiwanie i wresz­cie zatrzymał się tuż obok niej. Wyczuwała, że nasłuchuje. Sły­szała jego ciężki i nierówny oddech.

Sama próbowała nie oddychać. Przytuliła twarz do chropo­watego pnia i trzęsła się gwałtownie.

- Annie! - zawołał. - Annie, nie możesz tu zostać. Przezię­bisz się! - Nastąpiła długa pauza, potem zawołał znów: - Annie, nie wygłupiaj się. To niebezpieczna zabawa. W lesie, w ciemno­ści, łatwo możesz się zranić. Niedaleko jest stary kamieniołom. Jeśli tam wpadniesz, zabijesz się. - Znów zapadła cisza, znów nasłuchiwał. Po chwili odezwał się ze złością: - Do licha, znajdę cię, nawet jeśli zajmie mi to całą noc!

Odczekał jeszcze chwilę, a potem dobiegł ją głośny trzask, tak jakby gwałtownie się poruszył. Czyżby zawrócił? Odniosła wrażenie, że się od niej oddala.

Zaryzykowała i wychyliła się zza drzewa. Było tak ciemno, że nie widziała nic choć oko wykol. I nagle całkiem nieoczeki­wanie ciemność rozdarł snop żółtawego światła.

Zaskoczona krzyknęła. Zdawało jej się, że śni na jawie. Spa­raliżował ją strach, nasłuchiwała krzyków, czekała na ogień karabinów maszynowych. Nim pomyślała o ponownym ukryciu się za drzewem, snop światła przygwoździł ją do podłoża jak oślepioną ćmę.

Mark biegł w jej kierunku, światło zataczało w ciemności dziwne koła. Przestała krzyczeć i rzuciła się na oślep przed sie­bie. Najważniejsza była ucieczka. Musiała uciekać...

Nagle czyjeś ramiona zatrzymały ją w miejscu. Głośny, nie­równy oddech Marka mieszał się z jej chrapliwym dysze­niem. Gdy odwróciła głowę, niespodziewanie gałąź uderzyła ją w twarz. Zachwiała się na nogach i zawyła z bólu. Mark rzu­cił się ku niej i w nieprzeniknionej ciemności ich ciała boleś­nie się zderzyły. Annie upadła i przez dłuższą chwilę leżała na wilgotnej ziemi, nie mogąc się poruszyć, czując ciężar cia­ła mężczyzny na swoich plecach. Oddychał szybko, z wy­siłkiem.

Dopiero po jakimś czasie poruszył się, chwycił ją za ramiona i odwrócił do siebie twarzą. Annie była zbyt wyczerpana, by stawiać jakikolwiek opór.

Leżał teraz na niej i oświetlał jej twarz latarką. Zamrugała oszołomiona, nic nie widząc w jaskrawym świetle.

- Oślepiasz mnie! - zaprotestowała nieśmiało.

- Chcę przyjrzeć się twojej twarzy.

- No więc, przyjrzałeś się - wymamrotała z niechęcią. - A teraz zgaś latarkę.

Nie zgasił, tylko przesunął snop światła nieco w bok.

- Jesteś okropnie brudna - powiedział. - Wyglądasz jak wie­dźma z filmu grozy. Cała w liściach, pajęczynach, z gałęźmi we włosach... - Delikatnie pogładził ją po policzku, a potem wyjął z włosów gałązkę.

Dotyk jego palców zaczął od nowa rozbudzać jej zmysły. I nagle przeszył ją szalony dreszcz, ponieważ uświadomiła sobie z mdlącym uczuciem w żołądku, że zaznała już takiej pieszczoty, że łączyły ją z tym mężczyzną intymne więzy w przeszłości...

Czyżby wpadła w pułapkę, którą na nią zastawił? Czyżby udało mu się zaczarować również jej zmysły? Zawsze uważała się za osobę odporną na wszelkie sugestie, realistkę mocno sto­jącą na ziemi.

Cóż, widać człowiek stale odkrywa w sobie coś nowego, pomyślała ponuro.

Gdy przesunął opuszkami palców po jej ustach, ku własnej wściekłości i rozpaczy poczuła, że drży. Oczy Marka były tak blisko, że zdawały się zasłaniać cały świat...

Nagle latarka zgasła, ogarnęła ich miękka, życzliwa im cie­mność.

- Skończyła się bateria? - spytała słabym głosem.

- Zgasiłem latarkę, żeby ją oszczędzić - powiedział i przy­lgnął mocniej do Annie.

- Zimno mi, lepiej wracajmy do domu...

- Pamiętasz, jak lubiłaś leżeć w ciemności w lesie ze mną... ?

- Przestań! .- Od razu, w jednej chwili wróciła jej przyto­mność umysłu. - Powiedziałam ci już, że nie wierzę w ani jedno twoje słowo! Tracisz czas.

- Wtedy było lato... - ciągnął, jakby jej nie usłyszał. - Dłu­gie, ciepłe letnie noce...

- Ale teraz jest zimno... - Usiłowała przeniknąć ciemność i dojrzeć jego twarz na tle zachmurzonego nieba, lecz w gęstym mroku błyskały tylko jego oczy, a poza nimi była noc - rześka, wiosenna noc i ciemne chmury pędzące po bezkresnym niebie.

Gdy tak wpatrywała się w błyszczące w ciemności oczy Mar­ka, znów w mrocznej głębi jej umysłu pojawił się przebłysk niezwykłej szalonej wizji. To już się kiedyś zdarzyło... Zdarzyło się na pewno!

Tak jak teraz leżeli w lesie, na wilgotnej, parującej ziemi, a wokół była ciepła letnia noc przesycona wonią mchu i dzikiego kwiecia...

Usiłowała przypomnieć sobie szczegóły, ale tu pamięć zawo­dziła. A może nigdy to się nie zdarzyło? Och, czyżby traciła rozum? Czyżby na dobre ubezwłasnowolnił jej- myśli? Może poddała się, uległa dziwnej sugestii, gdy tak przekonująco opo­wiadał o kochaniu się z nią w długie, ciepłe, letnie noce? Cóż by dała, żeby to wiedzieć!

Pogrążona w chaosie sprzecznych myśli, zanim się spostrzeg­ła, Mark przytulił się do niej całym ciałem, przycisnął ją do podłoża i zatopił wargi w jej ustach z taką chciwością, że w je­dnej chwili tworzone w myślach obrazy rozpłynęły się w ni­cość. Nieświadoma, co czyni, oplotła go pożądliwie ramio­nami i drżała z rozkoszy, czując ciepło jego dłoni pod swoją kurtką, a potem pod cienką, koronkową koszulą... Serce trze­potało jej dziko, chciała naraz płakać, śmiać się i krzyczeć -tak wielkie czuła wewnętrzne napięcie. Co się z nią działo? Na to nie liczyła wcale, na tę zdradziecką falę uczucia, która kazała gładzić go po głowie, przesypywać włosy między palcami i tę­sknić za chwilą, gdy jego usta znów spoczną na jej wargach.

Dłoń Marka wolno wędrowała w dół, wzdłuż jej bioder i ud, pieszcząc jej rozpaloną i drżącą skórę.

- Nie, nie rób tego! - zaprotestowała dziko, trzęsąc się jak w febrze.

Mark uniósł z wysiłkiem głowę; oddychał ciężko, jak po dłu­gim biegu.

- Annie... - Głos jego głęboki był jak ocean i dochodził jakby z oddali.

- Nie, nie mogę... Nie chcę... -Każdy dźwięk, każdą głoskę

siłą wyrywała z krtani. Gardło miała wyschnięte na wiór, nie była w stanie przełykać.

Nagle księżyc wyszedł zza chmur, blade światło przenikło między drzewami i w tej poświacie ujrzeć mogli swe twarze.

Mark był mocno zarumieniony, zdyszany, oczy miał szeroko otwarte i dziwnie płonące, ale w wyrazie zaciśniętych ust znać było frustrację.

- Odsuń się ode mnie! - wykrztusiła Annie, blada i drżąca. Jakże niewiele brakowało, by oddała się temu obcemu, niepoko­jącemu mężczyźnie! Patrzyła teraz na niego z trwogą w oczach. Co będzie, jeśli jej nie usłucha? Co będzie...

Ale on westchnął tylko głęboko i szybko wstał. A potem rów­nież jej pomógł stanąć na nogi. Miała wrażenie, że nie zro­bi kroku, zatoczyła się jak pijana i ciężko wsparła o pobliskie drzewo.

Mark włączył latarkę, ale gdy dostrzegł w oczach Annie nie­my protest, ponownie ją zgasił.

- Dlaczego zaczęłaś krzyczeć, gdy zobaczyłaś snop światła?- przypomniał sobie reakcję Annie sprzed kilkunastu minut.

- Bo mnie przestraszyłeś.

- Na litość boską, Annie! Powiedz mi wreszcie prawdę!

- Skoro jesteś pewien, że ją znasz, to czemu mnie pytasz? - odcięła się.

- Chcę, żebyś sama mi powiedziała. Żebyś sama przyznała mi rację. Dlaczego krzyczałaś, Annie?

Przerwałeś mój sen... - wyznała, sama się dziwiąc swej nagłej szczerości. Nie mogła odmówić mu odpowiedzi. Była zbyt oszołomiona, zbulwersowana wszystkim, co wydarzyło się od­kąd porwał ją z lotniska, by stawiać mu opór. Było jej teraz wszystko jedno. Czuła się słaba i bezbronna jak dziecko. - Gdy zaświeciłeś latarkę - wymamrotała - śniło mi się właśnie... Och, wszystko wyglądało jak we śnie... drzewa, ciemność... a ja bie­głam, biegłam jak obłąkana, bo ktoś mnie ścigał... Gdy zapaliłeś latarkę, nagle straciłam nad sobą kontrolę. Nie zdawałam sobie sprawy, czy nadal śnię, czy też wszystko dzieje się na jawie. Byłam zdezorientowana i wpadłam w panikę.

- Wróćmy lepiej do domu - rzekł łagodnie i objął ją w pasie. - Boję się, byś nie dostała zapalenia płuc.

Nie protestowała; była zresztą zbyt słaba, by go odepchnąć. Wsparta o jego bark pozwoliła poprowadzić się ścieżką między drzewami do ogrodu.

- Dobrze się czujesz? — spytał z troską, gdy potknęła się o wystający korzeń.

- Oczywiście - powiedziała z drwiną w głosie - czuję się znakomicie. Spędziłam przecież uroczy, spokojny dzień i pobie­gałam sobie nawet po lesie. Dlaczego miałabym się źle czuć?

- Nie powinnaś uciekać, Annie - rzekł poważnie. - Obieca­łem przecież, że odwiozę cię jutro do Paryża, i tak zrobię. Uwierz mi, proszę.

Musiała przyznać, że miał niezwykły dar przekonywania.

- Uciekłam, ponieważ... - zająknęła się - ponieważ wszy­stko, co mówiłeś było tak...

- Niesamowite? - uzupełnił. - Wiem. To jest szalone, ale...

- Właśnie! - przerwała mu gwałtownie. - Nie lubię spraw, które wymykają się spod kontroli rozumu. Przerażają mnie. Prze­stań więc opowiadać takie niesamowite rzeczy!

- Porozmawiamy w domu, zgoda? - starał się ją uspokoić.

Zbliżali się już do ogrodowej furtki. Światła domu z tej per­spektywy wyglądały bardzo gościnnie i zachęcająco. Popatrzyła na nie z wdzięcznością i ogarnął ją względny spokój. Miała wra­żenie, że wraca do domu. Do prawdziwego domu. Cóż za nie­dorzeczne uczucie, zważywszy że zaledwie godzinę temu była opętana myślą o ucieczce, a ten sam dom wydawał jej się wię­zieniem. Doznawała więc jakiejś gwałtownej, zastanawiającej przemiany. I to był jeszcze jeden zdumiewający aspekt sytuacji, w jakiej się znalazła.

Gdy weszli do wnętrza, Mark od razu bez pytania zaprowadził ją na górę do sypialni.

- Weź gorącą kąpiel - zachęcił. - Zrobię tymczasem kolację. Masz ochotę na omlet? Potrafię przyrządzić znakomity omlet z ziołami. Za domem znajduje się mały warzywnik... Szczypio­rek, estragon, pietruszka, trybula... Pamiętasz, jak przyrządzałaś mi omlet auxfines herbes?

Posłała mu z ukosa nieprzeniknione spojrzenie. Miała ochotę zaprzeczyć, powiedzieć, że nigdy nie robiła omletu z ziołami, ale właściwie cóż to miało teraz za znaczenie? Doszła do kresu sił... do kresu wytrzymałości. Wszystkie jej głośne i nieme pro­testy obijały się jak groch o ścianę.

Niech sobie opowiada, co chce, pomyślała z rezygnacją. Wy­jęła z walizki bieliznę, dżinsy oraz sweter, i weszła do łazienki. Zadowolona, że wreszcie może być sama, odkręciła kurki z go­rącą wodą i czekając aż wanna napełni się, zdjęła ubranie.

Po chwili zęby szczękały jej z zimna; sprawdziła temperaturę wody i szybko się w niej zanurzyła. Przez chwilę leżała nieru­chomo, rozkoszując się ciepłem otulającym jej ciało.

Usiłowała nie myśleć o niczym, ale to było nazbyt trud­ne! Mózg pracował wbrew jej woli. Nieustannie przesuwały się przed jej oczami obrazy tego, co wydarzyło się w lesie między nią i Markiem i znów zaczęło narastać w niej pożądanie.

- O Boże, co się ze mną dzieje? - pytała głośno samą siebie.
Zrobiło jej się nagle bardzo gorąco. Zaczęła nerwowo liczyć kafelki na ścianie, byle tylko odepchnąć zdrożne myśli. Nadal nie mogła uwierzyć we własne reakcje. Czyżby zaczynała tracić rozum? Czyżby szaleństwo Marka było zaraźliwe? Jeszcze wczoraj w ogóle go nie znała, a dziś... pożądała go sercem i cia­łem...

Całe lata żyła w przeświadczeniu, że kocha Philipa. Dwa tygodnie temu cierpiała z powodu jego ślubu z Dianą; sądziła, że złamał jej serce. A teraz to nagle przestało boleć. Okazało się, że wcale nie kochała Philipa! Uczucie, które brała za miłość, było niczym więcej niż dziecinnym zadurzeniem. Nie była w ni­kim zakochana, a więc sama stworzyła sobie obiekt miłości! Tak wiele zawdzięczała Philipowi, z łatwością więc uwierzyła, że wdzięczność i sympatia, jakie do niego żywiła, oznaczają miłość.

Czy to możliwe, żeby szalone zadurzenie, które brała za mi­łość, a które nadawało sens jej życiu przez tyle lat, minęło w jed­nej chwili jak sen, jak poranne opary? Była zmęczona, śmiertel­nie zmęczona i myśli jej zaczynały mozolnie kręcić się w kół­ko... Po chwili aż usiadła w wannie ze zdumienia. Nie kochała Philipa, zgoda, ale przecież nie mogła kochać Marka! Znała go dopiero kilka godzin. W dodatku sprawiał wrażenie niezrów­noważonego psychicznie... Och, nie rozumiała swoich uczuć, ale była to niewątpliwie niebezpieczna, wybuchowa mieszanka - emocjonalny dynamit, który powoli wyślizgiwał jej się z rąk i w każdej sekundzie groził wysadzeniem jej świata w powietrze. Jeśli więc zrobi fałszywy krok...

- Daję ci pięć minut, Annie! - zawołał Mark zza drzwi ła­zienki. - Wszystko w porządku?

- Tak - odpowiedziała ochryple. - Zaraz wychodzę.

- Omlety nie mogą czekać! Pospiesz się! - Głos jego brzmiał łagodnie i spokojnie.

Spojrzała na swe odbicie w lustrze wiszącym nad wanną i skrzywiła się z dezaprobatą. Wyglądała jak górnik po wyjściu z kopalni! Pospiesznie umyła twarz, zanurzyła głowę, żeby wypłukać z włosów resztki leśnego runa, po czym wyszła wreszcie z wanny, na koniec wyżymając wodę z włosów.

Szybko wytarła się, ubrała i przyjemnie ożywiona zeszła na dół.

- W samą porę! - ucieszył się Mark, prześlizgując się wzro­kiem po Annie.

Oczekiwała jakiegoś komentarza na temat swego wyglądu. Związała mokre jeszcze włosy kawałkiem wstążki i włożyła do wąskich dżinsów szmaragdowy sweter, który opinał jej ciało niczym druga skóra.

Gdy Mark nic nie powiedział, poczuła lekki zawód.

- Proszę, jedz. - Postawił przed nią na stole złocisty omlet na podgrzanym talerzu. - Zrobię teraz dla siebie - dodał, odwra­cając się do kuchni.

- Wygląda wspaniale - pochwaliła, przysuwając się na krze­śle do stołu. - Czyżbyś był kucharzem?

- Nie, po prostu jestem Francuzem - odparł z uśmie­chem. Wlał rozbite jajka na patelnię, a potem robiąc magiczne ruchy widelcem, posypywał rosnące ciasto drobno posiekaną zieleniną..

Annie z prawdziwą przyjemnością zaczęła jeść. Na stole spo­strzegła również miskę z sałatą, pokrojoną bagietkę i owoce. Na­łożyła więc sobie na talerz również sałatę i wzięła kawałek bułki.

Wieczorem kuchnia wyglądała bardziej przytulnie. Mark zga­sił górne światło i zapalił świece, wprowadzając intymny, roman­tyczny nastrój.

Gdy była już w połowie omletu, Mark przysiadł się do stołu.

- Zapomniałaś o winie? - Podniósł butelkę białego wina i napełnił dwa kieliszki.

- Czy to matka nauczyła cię gotować? - podjęła rozmowę Annie.


- Owszem, lubiłem pomagać jej w kuchni. Ale ojciec też czasami pichcił.

- Spędziłeś dzieciństwo w Jurze? - spytała z zaciekawie­niem. - Mieszkałeś na wsi?

- Tak. To była bardzo mała wioska. Kilka domów zaledwie i bardzo stary kościół. - Jadł, lecz Annie czuła, że obserwuje ją ukradkiem. - W St Jeandes-Pins.

Choć właściwie spodziewała się tego, poczuła nagły skurcz w żołądku. Chwyciła gwałtowny oddech i odłożyła widelec.

- Tam urodził się mój ojciec - powiedziała nienaturalnie wolno i wyraźnie.

- Tak, wiem. Znałem go.

Oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki.

- Znałeś mojego ojca?! Gdzie... gdzie go poznałeś? Jestem pewna, że od czasu, gdy opuścił Jurę, nigdy więcej tam nie powrócił.

- Znałem go, gdy był jeszcze małym chłopcem.
Wybuchnęła nerwowym śmiechem.

- Chcesz powiedzieć, gdy ty byłeś małym chłopcem - spro­stowała.

Uniósł głowę i z miną wielce poważną popatrzył Annie prosto w oczy.

- Nie. To on miał siedem lat, gdy go poznałem.

Poczuła w uszach dziwny szum, poprzez który słyszała nie­wyraźne, szybkie walenie własnego serca.

- O czym ty mówisz? Przecież to niemożliwe. Moj ojciec urodził się w...

- W 1936 roku.

Z łatwością mógł się dowiedzieć daty urodzenia jej ojca. Nie powinna wpadać w panikę.

- Tak, dokładnie - powiedziała, ukrywając zniecierpliwinie. - A jego matka zabrała go do Anglii w 1945. Nigdy potem nie odwiedził rodzinnych stron, nie mogłeś więc go tam spotkać - sprostowała. - Urodziłeś się dopiero, gdy on miał... - Szybko przeliczyła w pamięci i wyrzuciła z siebie gwałtownie: - Mniej więcej dwadzieścia cztery lata... Musiał mieć przynajmniej tyle, gdy się urodziłeś.

- Skończ omlet - zmienił niespodzianie temat, zamykając dyskusję.

Annie całkiem już straciła apetyt, ale posłusznie dokończyła swoją porcję, popijając winem. Zauważyła, że wysączyła już cały kieliszek i Mark napełnił go na nowo.

Czy ojciec opowiadał ci o swojej matce? - spytał.

Czasami - przyznała ostrożnie. - Miałam zaledwie jedenaście lat, gdy umarł. Moje wspomnienia o ojcu są trochę zamglo­ne... Babka natomiast zmarła jeszcze przed moim urodzeniem. Po wojnie przyjechała do Anglii. Nigdy nie dowiedziałam się dlaczego. Chyba w czasie wojny działała we francuskim ruchu oporu... W każdym razie po przyjeździe do Anglii pracowała jako tłumaczka. Ojciec niezbyt chętnie wspominał wojenne cza­sy. Tylko czasami coś mu się wymknęło...

Mark roześmiał się szeroko; w śniadej twarzy błysnęły białe zęby.

- Och, cały Pierre! Zawsze był upartym, skrytym chłopcem.
Odziedziczył te cechy po swoim ojcu. Wiesz, że twój dziadek, Jacques Dumont, zginął w 1940, w pierwszych dniach niemie­ckiej inwazji?

- Wiem, że babka owdowiała na początku wojny.
Annie nie mogła pytać matki o rodzinę ojca. Matka nie lubiła rozmów o zmarłym mężu, a gdy wyszła powtórnie za mąż, nie ośmieliła się nawet wspominać o swym pierwszym związku. Annie szybko nauczyła się, że temat ten doprowadzał ojczyma do ataków furii, a ponieważ bała się go bardzo, nie podejmowała ryzyka.

- Twój dziadek zaciągnął się do wojska, gdy tylko wybuchła wojna - powiedział Mark, bacznie obserwując napięcie na twa­rzy Annie. - Kilka tygodni później zginął, pozostawiając żonę wraz z czteroletnim wówczas synkiem, Pierre'em, twoim oj­cem...

Annie nigdy nie słyszała tej rodzinnej historii. Siedziała teraz cała zamieniona w słuch, ani przez chwilę nie wątpiąc, że to, co opowiadał Mark, było prawdą. Szczegóły te pasowały do jej wiadomości o dzieciństwie ojca.

Mark upił łyk wina i przez dłuższą chwilę w zamyśleniu wpa­trywał się w drgający płomień. W ciepłym blasku świecy jego czarne oczy wydawały się jeszcze bardziej przepastne i lśniące.

- Twoja babka prowadziła w wiosce sklep - podjął po na­myśle. - Nie była podobna do innych kobiet z tych stron. Miała angielską babkę i doskonale mówiła po angielsku. Nim poślubiła twego dziadka, kształciła się, zrobiła nawet dyplom z tego języka na uniwersytecie. Jej małżeństwo zostało zaaranżowane, gdy miała zaledwie osiemnaście lat. Rodzice tego sobie życzyli. Bar­dzo lubili Jacquesa Dumonta, przyjaźnili się z jego rodzicami...
Właściwie byli nawet ze sobą spokrewnieni. Bardzo dalekie po­krewieństwo.. . Anna znała Jacquesa przez całe swe życie, niemal razem się wychowywali. Ona także bardzo go lubiła...

Słysząc własne imię, Annie drgnęła niespokojnie. Zerknęła na Marka, ale on, jak się zdawało, nie zwracał na nią żadnej uwagi. Z głową wspartą na rękach, z włosami opadającymi na czoło, sprawiał wrażenie, jakby mówił sam do siebie.

- Ona go nigdy nie kochała... On też jej nie kochał. Powie­działa mi kiedyś o tym. Zgodzili się na ślub, żeby uszczęśliwić rodziny. Żadne z nich nie poznało nikogo innego, a ponieważ szczerze się lubili i byli do siebie przywiązani, uznali, że nie ma przeszkód, by się pobrać. Anna miała wówczas dwadzieścia je­den lat, Jacques był kilka lat starszy. Wprawdzie nie łączyła ich namiętność, ale byli dla siebie prawdziwymi przyjaciółmi i życie ich bez specjalnych wzlotów czy upadków płynęło spokojnym, szczęśliwym rytmem.

Annie nie była pewna, czy o takim właśnie małżeństwie by marzyła. Mark napotkał jej spojrzenie i uśmiechnął się porozu­miewawczo, jakby czytając w jej myślach.

- Gdy zginął, bardzo cierpiała... Cierpiała tak jak po stracie brata. Powiedziała mi kiedyś, że był jej najlepszym przyjacielem. Być może, by łatwiej zapomnieć o bólu, po upadku Francji za­częła działać w ruchu oporu. Miała wrażenie, że kontynuuje walkę, którą rozpoczął jej mąż. W Jurze sporo się wówczas dzia­ło ze względu na bliskość szwajcarskiej i niemieckiej granicy...

- Och, to musiało być bardzo niebezpieczne - westchnęła cicho Annie.

- Oczywiście - uśmiechnął się pobłażliwie. - Cała okolica była naszpikowana niemieckimi żołnierzami. Rząd w Vichy kon­trolował tylko południe Francji. Tereny przygraniczne Niemcy woleli mieć sami na oku. Chodziło o udaremnienie przerzutu ludzi przez granicę szwajcarską.

- Ale mimo wszystko przedostawano się do Szwajcarii, prawda?

- Ludzie miejscowi, którzy działali w ruchu oporu, znali każ­dą piędź tamtejszej ziemi, każdą leśną ścieżkę. Ocalili życie wielu ludziom zagrożonym represjami, którzy musieli wydostać się z Francji. Na przykład pomagali w ucieczce brytyjskim lot­nikom, którzy rozbili się na terenach kontrolowanych przez Niemców. Przeprowadzali ich do Szwajcarii, wędrując w nocy przez góry i lasy, przekazując ich sobie z rąk do rąk, od jednej bezpiecznej kryjówki do drugiej. Bojownicy ruchu oporu ryzy­kowali własnym życiem, aby przedrzeć się przez niemieckie posterunki, przez straże graniczne i potem w dół ku szwajcar­skim jeziorom.

- Czy twoja rodzina walczyła w ruchu oporu? - spytała An­nie zafascynowana.

Spojrzał na nią z dziwnym, ponurym uśmiechem.

- Byłem jednym z tych brytyjskich lotników, Annie.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tego Annie nie oczekiwała. Wstała raptownie, blada i wstrząśnięta.

- Och, nie! - zaprotestowała kategorycznie. - Nie zaczynaj tego znów. Gdy już udaje mi się uwierzyć, że jesteś zdrowy i normalny, ty wyskakujesz z taką historią! Niczego już nie chcę słyszeć. Nie zniosę tego dłużej. Pozwól, że zrobię kawę, a potem natychmiast idę do łóżka.

- Annie, obiecałem, że odwiozę cię jutro do Paryża i mam zamiar dotrzymać słowa - powiedział ze śmiertelnym spokojem. - A to oznacza, że czas ucieka. Dziś wieczór więc musisz wy­słuchać mnie do końca! - Podniósł nieco głos i chwycił ją za przegub dłoni. Popatrzył na nią tak ostro, że musiała odwrócić wzrok. - Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię, brzmi niepraw­dopodobnie i możesz uważać mnie za wariata. Zapewniam cię jednak, że jestem całkiem normalny. Jeśli wysłuchasz mnie do końca, być może więcej zrozumiesz. Czy pozwolisz mi mówić dalej, Annie?

Zmarszczyła brwi i zagryzła wargę. Nie chciała słyszeć ni­czego więcej. To przerastało jej siły. Panicznie bała się nie tylko tego, co jeszcze usłyszy, ale również własnych reakcji: dziw­nych przebłysków deja vu, niesamowitych, koszmarnych snów, a przede wszystkim intensywności uczuć w stosunku do tego mężczyzny, niezwykłego wrażenia, że go zna, i to zna bardzo blisko. Choć wszystkie własne odczucia usiłowała sobie racjonalnie tłumaczyć, zawsze pozostawała w głębi serca iskierka niepewności, pojawiał się w myślach mimowolny odprysk: a je­śli. ..? A jeśli to była prawda? Jeśli kiedyś naprawdę znała Marka, tylko już tego nie pamięta? Które z nich było szalone? Może ona...?

Przez chwilę biła się z myślami. Do tej pory Mark robił jedy­nie irytujące aluzje i tajemnicze wzmianki. Mogła mu wierzyć lub nie, mogła się zastanawiać. Ale ostatnie jego słowa były czystym szaleństwem! Teraz już nie mogła mu wierzyć, jeśli sama była przy zdrowych zmysłach. Nigdy nie traktowała po­ważnie ludzi opowiadających o swych poprzednich wcieleniach i nie zamierzała teraz zmieniać swych racjonalnych zapatrywań.

- Zadałem sobie wiele trudu, byś miała okazję mnie wysłu­chać - odezwał się znów głębokim, stłumionym głosem. - Pro­szę cię, Annie, usiądź jeszcze na chwilę. Zrobię kawę, a potem opowiem ci do końca całą historię.

Popatrzyła na niego w zadumie i doszła do wniosku, że musi wysłuchać jego opowieści do końca. W przeciwnym razie nigdy nie przestanie się zastanawiać, co miał jej jeszcze do powie­dzenia.

- Muszę być chyba stuknięta... - wymamrotała pod nosem.
Uśmiechnął się, a oczy jego błysnęły zrozumieniem.

- Przyznaj się, że po prostu jesteś ciekawa. I choćby przez czystą ciekawość chcesz poznać resztę tej niezwykłej historii.

- Może masz rację- rzekła pojednawczo. - Ale nie obiecuję, że ci uwierzę.

Usiadła ponownie przy stole i podziwiała Marka, który z du­żą wprawą przyrządzał kawę. Jej zmysły reagowały na każdy jego ruch, każdy gest, na sposób, w jaki włosy opadały mu na czoło, gdy pochylał się nad kuchenką... na każde poruszenie j ego giętkiego, smukłego ciała

Krew w jej żyłach zdawała się szybciej płynąć, usta miała wyschnięte, a w głowie huczał wir niespokojnych myśli. Natręt­nie wracało wspomnienie tego, co wydarzyło się w lesie, gdy czuła ciało Marka stopione ze swoim ciałem... Nie do wiary, że znała go zaledwie od kilku godzin! Jakże mogła zapomnieć, że ją brutalnie porwał i trzymał tu wbrew jej woli!

Nie mogła wprost uwierzyć, że była zdolna do tak gwałtow­nej, niszczącej namiętności. Przyglądała się teraz sobie w nie­mym zdziwieniu, jak obcej kobiecie, której - mimo usilnych starań-nie potrafiła zrozumieć...

Kawa bulgotała w ekspresie, czarny płyn rozbryzgiwał się po szklanych ściankach naczynia. Mark ustawiał pieczołowicie na tacy filiżanki, spodeczki, cukiernicę, mały dzbanuszek ze śmie­tanką i talerz z miętowymi czekoladkami. Każdą czynność wy­konywał z podziwu godną precyzją, długimi, zręcznymi palcami układając łyżeczki pod właściwym kątem.

- Nadal nie powiedziałeś mi, czym naprawdę się zajmujesz - wtrąciła jakby od niechcenia, a on spojrzał na nią z ukosa z zagadkowym wyrazem twarzy i tak intensywnym błyskiem w swych czarnych oczach, że znów poczuła przyspieszone bicie serca.

Och, nie miał prawa tak na nią działać! - zżymała się w duchu i żałowała jednocześnie, że nie poznała go w innych okoliczno­ściach, żałowała, że był tak niepokojący, tak odmienny od wszy­stkich innych mężczyzn, których w życiu znała. Wiedziała jedno - długo o nim nie zapomni.

Powiem ci później - odrzekł, stawiając tacę z dzbankiem parującej kawy na stole. - Wypijemy tutaj, czy przeniesiemy się do salonu?

- Jak długa jest twoja historia? - spytała rzeczowo.

- Obawiam się, że dość długa - powiedział z wahaniem

- W takim razie przenieśmy się na wygodniejsze miejsce - podjęła decyzję.

Mark przestawił świece na tacę i powiedział:

- W salonie jest cieplej. Napaliłem w kominku.

Kiedy szła za nim mrocznym korytarzem i obserwowała na ścianach grę długich, ponurych cieni rzucanych przez światło świec, owładnął nią jakiś nieokreślony niepokój.

Uspokoiła się nieco, dopiero gdy usiadła przed kominkiem w wygodnym, obitym zielonym aksamitem fotelu i zaczęła roz­grzewać dłonie nad ogniem. Na palenisku z trzaskiem płonęły sosnowe polana, w powietrzu unosił się aromatyczny zapach żywicy.

Rozejrzała się z zainteresowaniem po wnętrzu, w którym była po raz pierwszy, ale niewiele zdołała dojrzeć. Pokój tonął w pół­mroku; jedynym źródłem światła był blask płynący z kominka i świece, które Mark właśnie zestawiał z tacy.

- Śmietanka? Cukier? - spytał, zajęty rozlewaniem kawy.

- Nie, dziękuję.

Podał jej filiżankę mocnej czarnej kawy.

- Pachnie cudownie - powiedziała, wciągając w nozdrza aromatyczny zapach.

- Zjedz czekoladkę - zachęcił.

- Wzięła jedną i wolno zaczęła ją nadgryzać, wpatrując się w zamyśleniu w płomienie. Zauważyła, że wewnętrzne ściany kominka, wymurowane z cegieł, zdobił wizerunek Feniksa z rozpostartymi skrzydłami, a ruszt został kunsztownie wykuty z żelaza. Samo palenisko było nienagannie uporządkowane, choć iskry raz po raz strzelały w górę i opadały na kamienne obramowanie.

Mark zajął drugi fotel i wyciągnąwszy długie nogi, siedział przez chwilę w milczeniu, trzymając w dłoni filiżankę z kawą.

- Uwielbiam ogień - powiedziała Annie, przerywając ciszę. - W Londynie mam tylko centralne ogrzewanie... Jest coś bar­dzo uspokajającego w prawdziwym ogniu, nie sądzisz?

- Nie zapominaj, że w lesie ogień bywa przerażający - od­parł z ponurą zmarszczką przecinającą mu czoło. - Latem w Ju­rze często wybuchają pożary... potrafią zniszczyć ogromne po­łacie lasu, który potem odrasta przez co najmniej dwadzieścia lat. Okropne jest uczucie, gdy ogień wymyka się spod kontroli... Człowiek jest całkowicie bezradny. Płomienie rozprzestrzenia­ją się na wietrze, niosąc za sobą smugi czarnego, gryzącego dymu i niszczą wszystko, co napotkają po drodze... Taka sama jest wojna. Gdy wybuchnie, wymyka się spod kontroli. Potrafi zawładnąć człowiekiem i zmusić go do robienia rzeczy, któ­rych by nie uczynił w innych okolicznościach. Wojna zmienia naturę człowieka: pali i trawi wszystko, co napotka... Ma się ochotę uciec, zejść z drogi, ale wówczas porzuca się to, co się kocha...

- Czy walczyłeś kiedyś z pożarem? - spytała, ponieważ tak sugestywnie opowiadał o żywiole ognia i wojny, że mogła przy­puszczać, iż zna to z autopsji.

- Owszem, gdy miałem dwadzieścia lat... gasiłem pożar lasu w Jurze. Jacyś chłopcy urządzili sobie piknik na skraju lasu i rozpalili ognisko. Od iskry zajęła się sucha trawa, a potem ogień wymknął się spod kontroli. Wszyscy mieszkańcy wioski pomagali strażakom, lano wodę z samolotów, ale wiatr nieubła­ganie pchał płomienie ku wiosce. W pewnym momencie myśle­liśmy, że wszystko stracimy. Na szczęście wiatr ucichł i po go­dzinie żywioł został opanowany. Ale ja dowiedziałem się o tym znacznie później, ponieważ płonąca gałąź, spadając, uderzyła mnie w głowę i na pewien czas straciłem przytomność. - Odsu­nął pukiel włosów z czoła i pokazał Annie niewielką bliznę.


- Widzisz, mam to od tamtej pory. Specjalnie zapuszczam włosy, żeby ukryć szramę - dodał tonem lekkiej kokieterii.

- Och, naprawdę nic nie widać - pocieszyła go skwapliwie. - Nigdy bym niczego nie zauważyła, gdybyś sam mi nie pokazał. Czy rana była rzeczywiście poważna? - spytała, marszcząc brwi.

Miałeś wstrząs mózgu?

- Tak mi powiedziano... Pamiętam jedynie, że wtedy właś­nie po raz pierwszy wszystko sobie przypomniałem.

Właśnie tego się domyślała. Utkwiła w nim teraz szeroko otwarte oczy i wstrzymała oddech.

- Nie, Annie... - uśmiechnął się lekko, jakby czytając w jej myślach. - Tego nie da się zapisać na karb wstrząsu mózgu. Odtworzyły mi się w pamięci różne obrazy z mojego życia, od­kąd byłem dzieckiem. To były całkiem zwyczajne sceny: na przykład obserwowałem padający deszcz albo gotującą się wodę w czajniku, lub też ktoś śmiał się w mojej obecności. I nagle ni stąd, ni zowąd przecinały mój umysł szybkie, ostre przebłyski, zupełnie tak, jakby mi w głowie wyświetlano klatki filmu.

Annie z twarzą barwy popiołu przyglądała mu się jak zacza­rowana.

- Rozumiesz, co mam na myśli? - dopytywał się takim to­nem, jakby wiedział z góry, że również jej zdarzały się momenty deja vu.

Nie odpowiedziała. Wolała nie przyznawać się, że przytrafiło jej się to parokrotnie, odkąd go poznała.

- To było tak - tłumaczył spokojnie -jakby jakieś prozaicz­ne wydarzenie wyławiało z mroków pamięci podobne, z którym w przeszłości wiązało się coś dramatycznego. Pewnego razu, na przykład, stałem przy oknie, obserwując krople deszczu opada­jące na liście, i nagle... zobaczyłem kobietę o długich czarnych włosach przewiązanych chustką, która szła w deszczu przez las na spotkanie ze mną, a ja byłem przerażony i jednocześnie nie­zwykle podniecony z tego powodu.

- To mogła być scena z jakiegoś filmu, który kiedyś widzia­łeś - zbagatelizowała, poszukując racjonalnych wyjaśnień.

- Być może - zgodził się z powątpiewaniem. - Ale miałem wówczas siedem lat i odczuwałem to zbyt intensywnie, zbyt realnie, żeby mogła to być scena z filmu. Podświadomie wiedzia­łem, że to przytrafiło się mnie osobiście... Śniło mi się, że biegłem w nocy przez las, biegłem i biegłem, kluczyłem między drzewami, uciekałem przed ludźmi, którzy chcieli mnie zabić. Ale w końcu zostałem osaczony... Sen skończył się, gdy mnie zastrzelili.

- Zastrzelili? - Koniuszkiem języka zwilżyła wargi. - W moim śnie słyszałam... - urwała nagle, chcąc odsunąć dramaty­czne wspomnienie.

- Wiem - powiedział cichym, spokojnym głosem. - Słysza­łaś ogień z karabinów maszynowych i wiedziałaś, że ktoś został zabity. Tym kimś byłem ja.

Annie podskoczyła na fotelu tak gwałtownie, że przewróciła filiżankę z kawą i gorący płyn ochlapał jej nogi.

- Boli? - Mark wstał i z nachmurzoną miną patrzył z góry na brunatne plamy na jej dżinsach. - Oparzyłaś się?

Lekko krzywiąc się, przesunęła dłonią po mokrym materiale.

- Kawa nie była już zbyt gorąca - powiedziała. - Wysuszę się przy ogniu, - Przysunęła fotel do kominka, wyprostowała nogi i przez chwilę obserwowała parę unoszącą się nad mokrym materiałem. Odwróciła głowę i odezwała się gniewnym tonem: - W każdym razie to twoja wina. Skończ z tymi niesamowitymi
historiami.

Wyraz twarzy miał bardzo poważny, a na dnie jego ciemnych oczu malował się smutek i żal.

- Nie mogę, Annie. Mimo że uważasz mnie za szaleńca, wierzę w to, co mówię. Choć już wcześniej przypominałem sobie maleńkie fragmenty z mojego poprzedniego życia, po tym wy­padku okazało się, że zacząłem to życie przeżywać na nowo. Wciąż na nowo i na nowo... Być może takie sny miewałem również w dzieciństwie, ale przedtem po obudzeniu nigdy nie
pamiętałem całego snu. Pozostawały mi w głowie tylko jakieś fragmenty, strzępy, które trudno było ułożyć w logiczną całość...

Annie wyglądała na bardzo wystraszoną. Głosem przypomi­nającym szelest suchej trawy szepnęła:

- Prawdopodobnie przeszedłeś poważny wstrząs mózgu i od tamtej pory zacząłeś to sobie wyobrażać.

Potrząsnął głową, a jego ciemne włosy w migotliwym świetle kominka przypominały czarną lustrzaną toń górskiego jeziora. Annie drgnęła niespokojnie. Kiedyś już go widziała - widziała, jak siedział przy ogniu, obserwowała płomienie odbijające się w jego czarnych włosach... Wezbraną falą zalały ją emocje, chciała płakać i śmiać się jednocześnie, tak była wzburzona głę­bią własnych odczuć.

Nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek doświadczy takich szczególnych wzruszeń. To było jak... umieranie. Taka otchłań rozpaczy i smutku otwierała się przed nią.

- Nie, Annie - odezwał się Mark. - Niczego sobie nie wy­obraziłem. Wszystko wydarzyło się naprawdę. Są na to dowody.
Ten lotnik istniał rzeczywiście. Nazywał się Mark Grant.

Usłyszawszy to imię, Annie z wrażenia głośno wciągnęła po­wietrze, ale Mark nie zwrócił na to uwagi i mówił dalej:

- Każdy we wsi słyszał o brytyjskim lotniku, który podczas próby ucieczki został zastrzelony w lesie. Pochowano go w St Jean-des-Pins na małym wiejskim cmentarzu. Na jego grobie postawiono prosty, marmurowy krzyż z wyrytym nazwiskiem i datą śmierci. Pomnik ufundowała jego rodzina kilka lat po wojnie, gdy w końcu udało jej się odnaleźć grób. Cała wioska była dumna z Marka Granta. Na trwałe zapisał się w naszej lo­kalnej historii. Nawet dzieci często chrzczono jego imieniem... W mojej klasie było nas aż czterech Marków.

- Na litość boską, Mark! - przerwała mu raptownie. - Nic dziwnego, że zawsze miałeś obsesję na jego punkcie! Czy to jedyny brytyjski grób na waszym cmentarzu?

Gdy przytaknął, ciągnęła:

- Stał się ośrodkiem lokalnej legendy. Takie dramatyczne historie zawsze fascynują dzieci. Dla nich wojna jest już prze­szłością. .. odległą, romantyczną przeszłością, z której niewiele rozumieją. Często prawda miesza im się z fikcją, przenoszą rze­czywiste wydarzenia w krainę baśni i na odwrót. Tak jak angiel­skie dzieci chętnie bawią się w Robin Hooda i jego towarzyszy, tak ty z pewnością bawiłeś się w Anglika ściganego w lesie przez Niemców!

Zmarszczył brwi i przez chwilę milczał. Obserwowała go z wyrazem niepokoju i współczucia w roziskrzonych, zielonych oczach.

- Mark, nie rozumiesz? - perswadowała. - Od wczesnego dzieciństwa miałeś tę historię zakodowaną w podświadomości, a gdy doznałeś wstrząsu mózgu, gasząc pożar, wspomnienie wal­ki z ogniem pomieszało ci się z opowieściami o wojnie.

Mark miał niezgłębiony wyraz twarzy. Jakże by chciała wnik­nąć do jego duszy, dowiedzieć się, czy jej słowa do niego prze­mówiły, czy też pozostał wierny własnym fantazjom...

- Doznałeś urazu głowy - mówiła pieszczotliwie, jak do cho­rego dziecka - i straciłeś przytomność. Wiesz przecież, że sny często mieszają wydarzenia rzeczywiste z fikcją. Śniło ci się, że w lesie ścigają cię Niemcy i w końcu zostajesz zastrzelony. Założę się, że tego brytyjskiego lotnika również trafiono w głowę! Czy nie widzisz, jak to wszystko do siebie pasuje?

- Z wyjątkiem jednej rzeczy - uśmiechnął się ponuro. - Ni­gdy w wiosce nie opowiadano, kto opiekował się tym zestrzelo­nym lotnikiem w małej leśnej chatce, kto go żywił i leczył, po­nieważ był ranny po wypadku. I nikt nigdy nie opowiadał, co wydarzyło się między owym Anglikiem a Anną Dumont, ponie­waż ona zachowała na ten temat całkowite milczenie. Może
jeden czy dwóch ludzi z ruchu oporu wiedziało, że Anna się nim opiekuje, ale z pewnością nie mieli pojęcia, że tych dwoje się w sobie zakochało... Gdy byłem małym chłopcem, nikt mi nie opowiadał o Annie Dumont i jej synu, ponieważ obydwoje opu­ścili tamte strony dwa lata przed moim urodzeniem. Powiedziano mi tylko, że w pobliskim lesie podczas wojny ukrywał się bry­tyjski lotnik, którego po jakimś czasie Niemcy schwytali i za­strzelili. - Popatrzył na nią pytająco, z dziwnym półuśmiechem na wargach. - Wytłumacz mi w takim razie, Annie, skąd mogłem wiedzieć o romansie poległego lotnika z Anną Dumont?

Zagryzła wargę, a potem odezwała się, dobierając słowa:

- Musiałeś kiedyś o tym usłyszeć... A potem tylko połączyć fakty.

Nie chciała dopuścić innego rozwiązania. Było zbyt niesamo­wite. Uczepiła się jedynego racjonalnego wytłumaczenia, jedy­nego wyjaśnienia zgodnego ze zdrowym rozsądkiem.

Mylisz się, Annie.

Jeśli nikt ci nie powiedział, że moja babka miała romans z angielskim lotnikiem, to być może nie było żadnego romansu! - odcięła się ze złością. - Być może sam to sobie wymyśliłeś!

Popatrzyła na niego ze zniecierpliwieniem. - A poza tym, sko­ro w poprzednim wcieleniu byłeś Anglikiem, dlaczego teraz uro­dziłeś się jako Francuz?

- Nie wiem. Po prostu tak jest... Może dlatego, że umarłem we Francji? A ty powróciłaś jako Angielka, może właśnie dlate­go, że zmarłaś w Anglii? Kto wie...

Mimo że od kilku minut spodziewała się właśnie takiego rozwiązania, przeżyła znowu szok.

- Chcesz mi wmówić, że jestem wcieleniem własnej babki?! - Parsknęła histerycznym śmiechem. - Na litość boską, Mark, czy nie uważasz, że powinieneś się leczyć?

Z gwałtownością, która ją zaskoczyła, poderwał się z fo­tela i nim spojrzała w dół, już klęczał u jej stóp, i chwyci­wszy ją za ręce, patrzył na nią płonącym, przenikliwym wzro­kiem.

- Jesteś jej doskonałym wizerunkiem, Annie! - mówił z pa­sją, chrapliwie, bezładnie. - Musiałaś ją przecież widzieć... Mu­sisz mieć jej fotografie z młodości... Kiedy wiele lat później zobaczyłem twoją twarz na okładce płyty, och, od razu cię roz­poznałem, mimo że byłaś... że jesteś młodsza od Anny, gdy ją spotkałem. Ona miała wtedy trzydzieści dwa lata, a ty dwadzie­ścia dwa, gdy usłyszałem o tobie po raz pierwszy... W tym
właśnie wieku Anna wyszła za mąż, a potem przeżyła dziesięć trudnych, bardzo bolesnych lat. Wiele przecierpiała... - Skrzy­wił twarz. - Wiele wydarzyło się na świecie przez te dziesięć lat, a potem przyszła wojna... najokrutniej sza z okrutnych. Anna wiele przeszła, nim ją poznałem. W rysunku jej ust, w wyrazie czarnych oczu znać było, że wiele przeżyła. Ale ciągle była
bardzo piękna..!

Annie nagle poczuła dziwne, niedorzeczne ukłucie zazdro­ści. W jego oczach, w jego twarzy była jakaś świetlana pogoda, a w głosie dźwięczały echa gorącej namiętności, gdy mówił o jej babce. On naprawdę kochał tamtą kobietę - kobietę, której nigdy w życiu nie spotkał! Och, to istne szaleństwo, że ją to zabolało... Nie potrafiła zrozumieć swej reakcji, podobnie jak nie potrafiła zniweczyć jego urojeń.

- Ty, Annie, również jesteś piękna - powiedział z oczami płonącymi jak rozżarzone węgle.

- Dobrze przynajmniej, że odróżniasz mnie od tamtej kobiety - westchnęła ciężko.

- Ja też nie jestem tamtym Markiem - wyszeptał drżącymi wargami. - Nasze życie różni się od ich życia, ale są to różni­ce powierzchowne... Dotyczą miejsca, czasu i okoliczności, w jakich przyszło nam teraz żyć... W pewnym sensie człowiek przypomina zaklejoną kopertę: wszystko, co ważne, znajduje się w środku. A w środku mamy dusze, które są wieczne...

Patrzyła na niego oczami oniemiałymi z wrażenia, tylko z piersi jej wyrwało się głębokie, udręczone westchnienie.

- Nie masz pojęcia, jak bardzo przypominasz swoją babkę... Zwłaszcza, gdy milczysz. Ona często milczała. Milczała i roz­myślała... Miała takie same jak ty długie czarne włosy, które sięgały jej prawie do pasa, często upinała je w kok... I przeważ­nie nosiła się na czarno. We Francji w tamtych czasach wdowy nosiły żałobę przez całe lata, niektóre nawet do końca życia... Wiesz, że ona także śpiewała? - ożywił się i popatrzył pytająco na Annie.

- Skąd o tym wszystkim wiesz?! - przerwała, cała drżąca.

- Musiałeś to wszystko wymyślić, uroić sobie! Nawet ja tyle o niej nie wiem, a przecież była moją babką!

- Kochałem ją bardziej niż własne życie. I dowiodłem tego.
Umarłem dla niej.

Annie ze świstem wciągnęła powietrze.

- Byliśmy razem w leśnej chacie, gdy nieoczekiwanie poja­wili się Niemcy - mówił dalej. - Jeśliby ją schwytali, zabiliby ją również, ale przedtem by ją torturowali, żeby wydobyć informacje o ludziach działających w podziemiu. Nie mogłem do tego dopuścić. Anna nie chciała mnie zostawić, ale wytłumaczy­łem jej, na jakie niebezpieczeństwo naraża swoich przyjaciół z ruchu oporu. Była niezwykle odważna, ale zlękła się, że tortury ją złamią. W końcu zmusiłem ją do odejścia, a potem sam za­cząłem uciekać, robiąc przy tym sporo hałasu. Niemcy puścili się za mną w pościg, a w tym czasie Anna mogła spokojnie dotrzeć do wioski. Mieli psy i reflektory, osaczenie mnie było tylko kwestią czasu... Uciekałem, biegłem przed siebie do koń­ca. Aż mnie zastrzelili.

Annie ze zdumieniem stwierdziła, że łzy ciekną jej strumie­niami po policzkach. Była zła na siebie. Nie chciała się wzruszyć, przede wszystkim jednak nie chciała uwierzyć... Och, oczywi­ście to prawda, że jakiś angielski lotnik został zabity w lesie i pochowany na miejscowym cmentarzu, ale jeśli chodzi o re­sztę...

- Bardzo romantyczna historia - rzekła z nutką ironii w gło­sie. - Nie sądź jednak, że w nią uwierzę.

Nie odpowiedział, obserwował ją tylko swymi ciemnymi, głębokimi jak studnie oczami.

- Masz niezwykle bujną wyobraźnię - ciągnęła niewzruszona i wmówiłeś sobie, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Ale mnie nie udało ci się przekonać. - Spojrzała ostentacyjnie na zegar stojący nad kominkiem. - Zrobiło się późno - zauważyła. - Padam z nóg i chciałabym się już położyć.

Wstała i ruszyła pospiesznie w kierunku drzwi, ale nim do nich dotarła, Mark pobiegł za nią i chwycił ją mocno za ramię.

- Annie, nie odchodź. - Twarz miał bladą, jakby znużoną, a kącik ust drgał mu nerwowo.

- Muszę - odrzekła, czując, że zaczyna drżeć. - Muszę, Mark! To był bardzo długi dzień.


- Musisz mi uwierzyć. - Twarz jego wyrażała najwyższe napięcie. - Czas ucieka, Annie. Nie broń się, nie zamykaj przed prawdą. Jesteś już w połowie drogi. Obserwowałem cię przez cały dzień i wiem, że zaczynasz sobie przypominać... Ale nie możesz ze sobą walczyć! Musisz wreszcie otworzyć drzwi...

Jego słowa obudziły w niej lęk i przerażenie.

- Nie chcę stać się taką samą wariatką jak ty! - rzuciła mu w twarz, usiłując wyrwać się z jego objęć. - Puść mnie, Mark!

Otoczył ramieniem jej talię i trzymał teraz tak mocno, że w żaden sposób nie mogła się uwolnić. Czuła mięśnie jego ud, jego klatki piersiowej tuż przy swoim ciele - i wiedziała, że pierś ta jest silna, nieustępliwa jak prawdziwy mur, o który można się oprzeć, ale z którym nie ma sensu walczyć.

- Nie bój się, Annie - szepnął wprost do jej ucha. - Nie pozwoliłbym cię skrzywdzić i nigdy sam bym tego nie uczynił. Ileż razy mam ci to powtarzać? Ze mną jesteś bezpieczna.

Gdy przysunął twarz jeszcze bliżej i omiótł ją gorącym od­dechem, zadrżała. Był to dreszcz strachu i namiętności zarazem - tak samo prymitywnej i pochłaniającej jak strach.

- Puść mnie...

Poczuła jego pieszczotliwą dłoń na swoich piersiach, a jed­nocześnie usta jego przylgnęły do jej warg z natrętną, nienasy­coną chciwością, której nie potrafiła się przeciwstawić. Ogarnęła ją znów fala zdradzieckiego uczucia, która popchnęła ją ku nie­mu, kazała otoczyć mu szyję ramionami i oddawać pocałunki. Po nieskończenie długiej chwili przyszło otrzeźwienie, zakiełko­wała jej bowiem w głowie straszliwa myśl. On nie całuje ciebie! - myślała gorączkowo. Całuje ją! Wyśnioną, wymarzoną kobie­tę, na punkcie której od lat ma obsesję. Kobietę, dla której, jak sobie uroił, zginął pół wieku temu. Twoją babkę! Mark kocha twoją babkę.

To szaleństwo, szaleństwo... Musi z tym skończyć! Nie mo­gła jednak oddychać, Mark obsypywał pocałunkami jej szyję, a ręką wciśniętą pod sweter gładził rozpaloną skórę jej piersi. To szaleństwo, powtarzała sobie w kółko. On nawet nie zdaje sobie sprawy, kogo dotyka! I nagle dotarła do niej szokująca myśl, że Mark całował ją tylko dlatego, że tak żywo przypominała swo­ją babkę. Całował tamtą upragnioną Annę - Annę ze swoich snów.'.. Och, dlaczego mu na to pozwala? Dlaczego nie przesta­nie... Jeszcze chwila i poczuje się zawiedziona, zraniona, ponie­waż zakocha się w tym obłąkanym mężczyźnie!

Nie! - zaprotestowała w myślach. Nie jestem w nim zako­chana. Tylko nie to!

A jednak ostatnie dwanaście godzin zdawały się wiecznością. Wydawało jej się, że stała się kimś innym, zmieniła poglądy na życie, na siebie, na cały świat...

- Pragnę cię, Annie... Tak bardzo cię pragnę... - wyszeptał Mark, dysząc ciężko w jej szyję.

Miała wrażenie, że nagle oblano ją lodowatą wodą. Gwałtow­nie otworzyła oczy. Jeśli go teraz nie powstrzyma, czuła, że jeszcze dziś mu ulegnie. Musiała położyć temu kres.

Odepchnęła go gwałtownie, ze wszystkich sił, tak gwałtow­nie, że zaskoczony zatoczył się na środek pokoju i, nim zdążył się otrząsnąć, wbiegała już na schody. Wpadła do swego pokoju i zastawiła drzwi komodą. Biegł za nią, biegł tak szybko, że gdy dopadł drzwi, omal ich nie wyważył.

- Annie, wpuść mnie! - prosił, ale ona położyła się na ko­modzie, oddychając ciężko i drżąc jak w febrze.

- Odejdź, Mark! - wykrztusiła.

- Dlaczego uciekłaś? Czyżbym cię wystraszył? Nie bój się mnie... Och, myślałem, że już to zrozumiałaś. Nie wyrwałbym ci włosa z głowy. - Mówił bezładnie, niewyraźnie, jak człowiek trawiony gorączką. - Czy nie rozumiesz, co do ciebie czuję, Annie?

- Nie jestem moją babką! - burknęła.

Nastała długa, dręcząca cisza. W oczach Annie pojawiły się łzy!

- Och, połóż się już spać, Mark - wyszeptała udręczonym głosem. - Zostaw mnie samą. Kobieta, której pragniesz, żyje tylko w twoich snach. Ja ci jej nie zastąpię.

Wolno odeszła od drzwi, słyszała jeszcze, że Mark mówi coś cicho. Zatkała uszy. Niczego nie chciała już słyszeć. Niczego. Upadła bezradnie na łóżko i wtuliła zapłakaną twarz w podusz­kę. Czuła się śmiertelnie zraniona i nieszczęśliwa. Teraz była już pewna. Na próżno by się okłamywać, że nie kocha tego mężczy­zny - pokochała go w ciągu zaledwie dwunastu godzin szalonej, nieprawdopodobnej znajomości. Czuła się teraz równie bezradna i zdumiona jak Alicja w Krainie Czarów, która bez zastanowie­nia wskoczyła do króliczej nory i spadała wciąż w dół i w dół, w ciemność nie mającą końca, nie zdążywszy nawet pomyśleć o tym, jak by się zatrzymać. W głąb czegoś, co przypominało bezdenną studnię i być może prowadziło do środka ziemi.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Annie źle spała tej nocy. Musiała mieć jakieś koszmarne sny, ponieważ często się budziła i siadała na łóżku z mocno bijącym sercem. Zazwyczaj długo wracała do rzeczywistości, wsłuchując się w panującą w domu ciszę i szum drzew na zewnątrz. Gdy wreszcie uświadomiła sobie, gdzie się znajduje, drżącą ręką za­palała nocną lampkę, żeby zerknąć na zegar, a potem znów za­mykała oczy, ponieważ do rana było jeszcze daleko. Była tak zmęczona, że ledwie gasiła światło, znów przenosiła się w szary świat mar i widm, by po godzinie obudzić się na nowo.

To była bardzo długa noc...

W pewnym momencie ocknęła się tak nagle, jakby strącono ją z wysokiej skały. Miała zmysłowy, erotyczny sen: była z Mar­kiem w lesie, na małej polance. Całowali się namiętnie. Mark trzymał ją w ramionach, ich ciała wstrząsały rozkoszne dreszcze. Och, jakże pragnęła - pragnęła aż do bólu należeć do Marka... I właśnie wtedy sen się urwał.

Po krótkiej chwili oszołomienia zrozumiała, że obudził ją krzyk. W domu ktoś krzyczał!

Pobladła z przerażenia i szeroko otworzyła oczy. Na Boga, co się dzieje? Wyskoczyła z łóżka i przez chwilę nasłuchiwała pod drzwiami. Czyżby to Mark...? Głos był ochrypły, donośny... Może został napadnięty? Może złodzieje wtargnęli do domu?

Nie zastanawiając się dłużej, energicznie odsunęła komodę i otworzyła drzwi. Zawahała się na progu; spojrzenie jej padło na złamaną nogę od krzesła, którą Mark postawił pod ścianą. Chwyciła ją jak maczugę, i tak uzbrojona wybiegła na korytarz.

Mark już nie krzyczał, ale z jego sypialni dochodziły teraz jakieś pomrukiwania, niezrozumiały bełkot.

Annie z bijącym sercem nacisnęła klamkę, uchyliła drzwi i ostrożnie rozejrzała się po pokoju. Nie było tam żadnego intruza ani oznak stoczonej walki. Mark leżał na plecach z rozpostartymi ramionami i nerwowo rzucał głową po poduszce, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe wyrazy.

Wolniutko zbliżyła się do łóżka. Zobaczyła wówczas, że oczy miał zamknięte, wokół nich zaznaczały się teraz wyraźnie ciemne obwódki, a usta drżały mu nerwowo i wydobywał się z nich żałosny jęk.

Wstrząśnięta tym widokiem, zastygła w niemym bólu, a z bezwładnej dłoni wyśliznęła się na podłogę bezużyteczna noga od krzesła. Wiedziała, co mu się śni... I nie mogła patrzeć na jego męki.

- Mark... Mark, obudź się! - Pochyliła się nad nim i dłonią dotknęła jego rozpalonego policzka.

Głęboko wciągnął powietrze i przestał bredzić. Przez moment leżał nieruchomo, a potem zamrugał gęstymi, czarnymi rzęsami i szeroko otworzył oczy.

- Annie? - Westchnął urywanie.

- To był tylko zły sen, Mark... - powiedziała łagodnie.

W szarym świetle poranka widziała teraz wyraźnie jego śmiertelnie bladą twarz i krople potu perlące się na czole. Wy­glądał jak ciężko chory człowiek. Miała przemożną ochotę od­garnąć mu potargane włosy ze skroni, ująć głowę w dłonie, przy­cisnąć do piersi i ukołysać.

- Bardzo krzyczałem? - Uśmiechnął się blado. - To zdarza się jedynie wówczas, gdy sen jest nieznośnie realny. - Odwrócił głowę, żeby zerknąć na zegarek. - Która to godzina?

- Minęła szósta.

Nie zapytała, co mu się śniło, ani on nie czuł potrzeby wyjaś­nień. Z niezrozumiałych powodów była głęboko przeświadczo­na, że dzisiejszej nocy mieli takie same sny.

- Przepraszam, że cię tak wcześnie obudziłem. - Uśmiechnął się znów kącikiem warg. Usiadł na łóżku i palcami zaczesał do tyłu zmierzwione włosy.

Dopiero teraz zorientowała się, że spał nago. Zobaczyła nagie ramiona, opaloną pierś pokrytą gęstym, czarnym włosem i... wstrząśnięta, pospiesznie odwróciła wzrok. Tętent dudnił jej w skroniach - głuchy, rytmiczny, bolesny niemal tętent.

- Zaparzę kawę - powiedziała słabym głosem, czując
w ustach nagłą suchość.

Musiała uciec pod byle pretekstem. Zarumieniona i drżąca, zaczęła się już wycofywać, gdy nieoczekiwanie jego mocna dłoń chwyciła ją za ramię. Zachwiała się i upadła na łóżko, wydając głośny okrzyk przestrachu.

Usiłowała wstać, ale Mark przyciskał jej ramiona do matera­ca, jednocześnie wbijając ostry wzrok w jej rozgorączkowane, zielone oczy,

Śniłaś mi się przez całą noc, Annie...

Nic nie mów, proszę!

Zamrugała powiekami, by usunąć sprzed oczu natrętne obra­zy z własnego snu, i oblała się gorącym rumieńcem. Mark obserwował ją przez chwilę bacznym wzrokiem.

- Annie... - usłyszała ochrypły szept i niespodziewanie jego usta dotknęły jej warg.

Poczuła się znów zagubiona, zdezorientowana. Nie wiedziała, czy wszystko to dzieje się na jawie, czy we śnie. Przeszłość i teraźniejszość przeniknęły się, zmieszały... Raz zdawało jej się, że leży na miękkiej, pachnącej trawie, w lesie, w gorącą, letnią noc - to znów, że jest rześki, wiosenny poranek i zapa­da się w miękkiej pościeli pod ciężarem mężczyzny, którego kocha...

To jedno było pewne: kochała go dziś, wczoraj i zawsze.

Przesuwała palcami po klatce piersiowej, słyszała głuchy ło­skot jego serca i ciężki, dyszący oddech. Ramiona miał gładkie jak jedwab, potężne mięśnie prężyły się pod wpływem jej piesz­czoty. Na samą myśl o możliwości jego śmierci bolesny skurcz chwytał ją za gardło. Mark był tak żywy, tak dynamiczny... I znów ujrzała ciemny las, pocięty snopami reflektorów, usłysza­ła terkot karabinów maszynowych... Dziki krzyk uwiązł jej w gardle.

Kocham go, pomyślała znów. Objęła dłońmi jego głowę i tym razem sama poszukała jego warg.

Jeśli on umarł, ja też chcę umrzeć... Och, czy właśnie tak się czuła moja babka, gdy Mark Grant został zastrzelony w lesie? Co ja mówię?! Wierzę w to wszystko! Uwierzyłam w każde jego słowo... Och, jak to się stało? Jak to się mogło stać?

- Annie... - dyszał prosto w jej usta. Patrzył na nią teraz ciemnymi, błyszczącymi od łez oczami, rozdartymi walką i roz­paczą. - Annie... - powtórzył. - Jeszcze chwila, a nie będę mógł przestać. Zdecyduj się... Obiecałem, że nie będę cię zmuszał i nie zrobię tego. Ale tak bardzo cię pragnę, tak bardzo...

- Prawie cię nie znam, Mark... - broniła się bez przekonania, - Cóż ja o tobie wiem? Nawet nie wiem, czym się zajmujesz, gdzie mieszkasz, kim naprawdę jesteś... Dużo mówiłeś, ale nie masz żadnych dowodów na potwierdzenie swych słów...

- Ja jestem żywym dowodem, Annie - przerwał jej gwałtow­nie. - Reszta jest kwestią wiary... Nie wszystko w życiu da się udowodnić na sali sądowej. Jestem przekonany, że już kiedyś żyłem. Dobrze pamiętam całe fragmenty z tamtego życia, szcze­gólnie zaś ostatnie miesiące... Nie mogę tego udowodnić, tak samo jak nie mogę udowodnić, że jesteś wcieleniem swej babki,
ani że oni byli kochankami. Musisz sama zdecydować, czy wie­rzysz w to, czynie.

Oczywiście, że miał rację. To, o czym mówił, dotyczyło sfery uczuć i przeczuć, instynktów i odruchów - tych niejasnych, nie­materialnych rzeczy, które trudno było zdefiniować, a co dopiero udowodnić. Czyż musiała rozumieć światło księżyca, grę cieni albo blask tęczy w letnim drgającym powietrzu, by ulegać ich ulotnemu czarowi?

Nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Odwróciła ku niemu twarz, przycisnęła usta do jego szyi i namiętnie wpiła się w nią wargami. A potem z zamkniętymi oczami, na oślep, obsypywała całe jego ciało szalonymi pocałunkami... Robiła to już we śnie. Z pewnością robiła, a sen ów urwał się w najmniej pożądanym momencie...

Dobiegł jej uszu cichy jęk Marka, wyczuwała napięcie mięśni na całym jego ciele... W ten sposób kochali się już we śnie. Teraz na jawie odtwarzała tylko przerwany sen.

Jęki Marka stawały się coraz bardziej intensywne. Nagle ukląkł i patrzył na nią z góry radosnymi, błyszczącymi oczami.

- Nie potrzebujemy tego! - wyszeptał, ściągając z niej dłu­gą, jedwabną koszulę. Zrzucił ją na podłogę, nie odrywając oczu od Annie.

Skóra jej, gładka jak aksamit, jaśniała na tle pastelowego prześcieradła. Mark z nienasyconą chciwością powiódł wzro­kiem po jej ciele, poczynając od krągłych piersi o twardych ró­żowych brodawkach, poprzez płaski, gładki brzuch, aż po ciem­ny trójkąt między jej smukłymi, białymi udami. I nagle w dzikim jakimś pragnieniu oplótł ją wpół ramionami i przyciągnął wład­czo do siebie.

Chwilę później zesztywniała z bólu, krzyknęła.

-Boli cię...?

- Kochaj mnie... - wyszeptała. - Nie przerywaj... - Objęła go wpół i przytuliła się do niego jeszcze mocniej. Było jej gorą­co, jakby palono ją żywym ogniem.

- Jesteś dziewicą, prawda? - Głos miał niski, ochrypły.

- Nieważne, Mark... Nie przestawaj! - Uniosła głowę i spo­jrzała mu w oczy z tęsknotą i oddaniem. - Kiedyś trzeba stracić dziewictwo, prawda?

Mark z uśmiechem pochylił się nad nią, aby ją pocałować, ona zaś namiętnie rozchyliła wargi gotowe do pocałunku.

Zamknęła znów oczy i westchnęła, gdy całował jej szyję i piersi, a potem czułymi, drżącymi wargami przesuwał się niżej i niżej. Zadrżała, wydając stłumiony jęk, gdy poczuła dotyk jego włosów między swoimi udami.

Odkrywała nieznane ścieżki zmysłowości, tracąc powoli kon­trolę nad reakcjami własnego ciała; przerzucała głowę z jednej strony na drugą, jęczała z otwartymi ustami, jakby dotknięta jakimś groźnym szaleństwem. Krzyczała i krzyczała z rozkoszy, a potem niemal straciła przytomność. Czuła, że roztapia się w cu­downym jakimś spokoju, gdy ocknęła się po chwili dłuższej niż wieczność. Miała wrażenie, że przespała co najmniej sto lat, jak księżniczka z bajki. Odwróciła głowę. Jej książę był tu - w łóż­ku, obok niej...

Długi czas leżeli w milczeniu, potem Annie przybliżyła twarz do klatki piersiowej Marka i dotknęła jej ciepłymi, otwartymi wargami.

- Chciałabym przeżyć to jeszcze raz, Mark... - wyszeptała.

- Ja też, Annie - odparł, bawiąc się jej włosami. - Ale teraz, mówię o tym z przykrością, musimy zaraz zjeść śniadanie i je­chać do Paryża.

Jej zielone oczy wyrażały przestrach, gdy uniosła głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.

- Zaraz?

- Przypominam ci, że nie dalej jak wczoraj o niczym innym nie marzyłaś - zaśmiał się głośno.

- To było naprawdę wczoraj? - zdziwiła się, ponieważ czas niemiłosiernie jej się wydłużył. Miała wrażenie, że zna Marka od zawsze. Ale, co ważniejsze, wcale nie miała ochoty wyjeż­dżać!

- Zaledwie wczoraj - powtórzył, przyglądając jej się z zain­teresowaniem.

- Nie masz wrażenia, że czas stanął w miejscu? - westchnę­ła. - Znamy się tylko dobę, a...

- Znamy się o wiele dłużej, Annie - poprawił ją, a ona spo­jrzała nań ponownie, czując bolesny ucisk w sercu.

- Och, Mark, naprawdę chciałabym wiedzieć...

- Czy to prawda? - W jego lśniących oczach malowała się niezachwiana pewność. - To prawda, Annie.

Bała się, że go zrani, ale nie mogła przecież oszukiwać samej siebie.

- Wiem, że jesteś tego pewien - powiedziała miękko - ale ja, choćbym nawet chciała, nie mogę w to uwierzyć. Po prostu nie mogę. Jakaś racjonalna część mnie broni się przed uznaniem tego za prawdę.

Twarz Marka pozostawała nieporuszona.

- To już nie ma znaczenia, Annie - odezwał się po chwili.
- Uprowadziłem cię tutaj, ponieważ chciałem cię przekonać, że już kiedyś się poznaliśmy... Żywiłem przekonanie, że mi się to uda oraz że jest to bardzo ważne. Doszedłem jednak do wniosku, że to już nie ma znaczenia. Ważne, co dzieje się teraz między nami. Jeśli kiedyś żyliśmy i teraz tego nie pamiętamy, to wido­cznie tak miało być... Gdybyśmy pamiętali, być może trudniej byłoby zacząć wszystko od nowa... A może ty masz rację? Może rzeczywiście jestem ofiarą własnej wybujałej wyobraźni i obsesji mającej źródło w dzieciństwie, kto wie? - Wzruszył niedbale ramionami. - To wszystko nie ma już znaczenia.

Pochyliła się niespodziewanie i pocałowała go delikatnie w usta.

- Lepiej się pospieszmy - powiedział, odrywając się od niej z wyraźnym ociąganiem. - O pierwszej masz umówiony lunch z szefem francuskiej wytwórni płytowej oraz jego współpracow­nikami, a później pozujesz fotografom zaproszonym do hotelu.
- Szybko wyśliznął się z łóżka, włożył szlafrok w czarno-złote pasy i przewiązał go paskiem w talii.

Annie wstrzymała oddech ze zdumienia.

- O czym ty mówisz? - wyjąkała wreszcie. - Nie pamiętam, żebym miała na dziś ustalone jakieś służbowe spotkania. A jeśli nawet, skąd o tym wiesz?!

Francuska wytwórnia płytowa ma swego menedżera do spraw kontaktu z mediami - powiedział jakby od niechcenia, idąc do łazienki. - To on ustalił twoje spotkanie z prasą przed koncertem. Widziałem harmonogram twych zajęć wysłany do dziennikarzy. -Uśmiechnął się do niej przez ramię i zamknął za sobą drzwi.

Kimże on jest? - rozmyślała, idąc do swojej sypialni. Co jeszcze przed nią zataił? Od pierwszej chwili, gdy się poznali, zdawała sobie sprawę, że musiał mieć jakieś specjalne dojścia, skoro zdobył tyle informacji na temat jej prywatnego życia. Powiedział, że nie jest dziennikarzem, ale powoli nabierała pew­ności, że musiał pracować w mediach...

Wzięła prysznic i ubrała się w jeden z zestawów przygoto­wanych specjalnie na spotkanie z prasą. W przeciwieństwie do innych modnych piosenkarek nigdy nie przywdziewała błysz­czących sukien. Na scenę wychodziła w dżinsach, zazwy­czaj czarnych, często boso lub w starych tenisówkach oraz w ob­cisłych czarnych podkoszulkach. Taki styl wymyślił dla niej Philip.

Na początku kariery kupowała ubrania w zwykłych domach towarowych, teraz jednak Phil nalegał, by nosiła stroje specjal­nie dla niej zaprojektowane przez awangardowego londyńskiego kreatora. W gruncie rzeczy poza metką i ceną niewiele różniły się od tamtych. Projektant zyskał jednak sławę i zbił fortunę, sprzedając młodzieży popularne wersje tych strojów.

Annie włożyła dziś krótki, czarny podkoszulek - tak krótki, że przy każdym ruchu odsłaniał jej pępek, oraz czarne dżinsy ciasno opinające biodra. Dzień jednak był chłodny, zarzuciła więc na wierzch luźny biały sweter, który zamierzała zdjąć przed samą konferencją prasową.

- Wyglądasz cudownie - powiedział Mark z uśmiechem, gdy zeszła na dół i stanęła w drzwiach kuchni.

Nie mogła uwierzyć własnym oczom, ponieważ Mark otwie­rał właśnie piekarnik i zdejmował z blachy złociste rogaliki, któ­rych zapach rozchodził się wokoło.

- Sam je upiekłeś? - spytała z niedowierzaniem, zajmując miejsce przy stole.

- Oczywiście, że potrafiłbym je upiec - pochwalił się z du­mą. - Nauczyła mnie tego matka. Dziś jednak nie miałem na to czasu. Te niestety pochodzą z zamrażarki.

- Smakują wyśmienicie - powiedziała Annie, nadgryzając miękkie, maślane ciasto. - Och, przez chwilę zapomniałam, że nie powinnam ich jeść. - Zrobiła żałosną minę. - Z pewnością maj ą mnóstwo kalorii... Ale nie potrafię się powstrzymać. Fran­cuzi mają najwspanialszą kuchnię na świecie.

- Przez skromność nie zaprzeczę - zażartował. Siedział na wprost niej, sączył swój sok i uśmiechał się szeroko. - Opowiedz mi o swoim ojcu - poprosił. - Jak się czuł, mieszkając w Anglii? Czy kiedykolwiek myślał o powrocie w rodzinne strony? Był takim prawdziwym Francuzem, wiesz?

- Może w młodości myślał o powrocie do Francji... - zasta­nawiała się na głos. - Nie wiem... Od kiedy go pamiętam, był już mocno osadzony w Anglii, miał tam dobrą pracę, przyjaciół, a przede wszystkim rodzinę.

- Masz rację, gdy człowiek się ożeni, staje się bardziej ostroż­ny w swych poczynaniach, bardziej przywiązany do miejsca.

Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie.

- Nigdy nie byłeś żonaty?

- Nigdy nie poznałem kobiety, z którą chciałbym się ożenić.

- Ale przecież musiałeś przeżywać jakieś... jakieś roman­se... Ile właściwie masz lat?

- Och, mówiłem ci to już wczoraj, nie pamiętasz? - Po­patrzył na nią z lekkim wyzwaniem. - Skończyłem trzydzieści cztery, jestem więc od ciebie o całe dziewięć lat starszy, Annie. Owszem, spotykałem się z kobietami, ale nigdy nie było to nic poważnego ani z mojej, ani z ich strony. Można kogoś lubić, można kogoś pociągać, ale to nie to samo co miłość.

- Niewiele o tym wiem... - Umilkła na chwilę i nalała kawy do pustych już filiżanek. - Nie przeżywałam żadnych miłosnych historii. Jeśli nawet ktoś mi się podobał, Philip pilnował, żeby sprawy nie posunęły się zbyt daleko.

- Widzę, że on naprawdę kontroluje każdy twój ruch - burk­nął z ironią Mark.

- Gdy się poznaliśmy, byłam bardzo młoda - obruszyła się.

- Philip uznał, że powinien mnie chronić. Zatrudnił Dianę, żeby ze mną mieszkała i wszędzie mi towarzyszyła. Philip dobrze znał świat muzyki rozrywkowej i zdawał sobie sprawę, co może się przytrafić naiwnej nastolatce, która osiągnie sukces, nie mając żadnego życiowego doświadczenia... Całe życie pracował w tym biznesie i napatrzył się na młodych gwiazdorów, którzy naduży­wali alkoholu, narkotyków albo zmarli na AIDS. Za wszelką cenę chciał uchronić mnie od tych zagrożeń i, choć nieraz się bunto­wałam, teraz jestem mu stokrotnie wdzięczna za wszystko... Głos jej zamarł, jakby nagle straciła ochotę do zwierzeń.

Mark patrzył na nią przenikliwie spod zmrużonych powiek.

- Byłaś w nim trochę zakochana, prawda? - spytał głucho.

- Podobał mi się, to fakt. - Zarumieniła się lekko. - Myślę, że zastępował mi ojca. Zawsze ojca kochałam bardziej niż matkę i ogromnie mi go brakowało. Phil był opiekuńczy i taki... ojco­wski. Tego właśnie potrzebowałam. Moja matka szybko wyszła powtórnie za mąż. Miałam jej to za złe i nie znosiłam ojczyma. Zresztą z wzajemnością. Często się kłóciliśmy, a gdy nie znaj­dował innych argumentów, bił mnie... - Skrzywiła boleśnie twarz. - Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że byłam nieznoś­ną nastolatką. Potrafiłam mu zawsze dokuczyć... Właściwie sa­ma go prowokowałam.

- Miałaś niezbyt wesołe dzieciństwo - zauważył Mark z po­sępną miną.

- Bardzo ponure - odparła. - Po śmierci ojca cały mój świat legł w gruzach.

- Aż do chwili, gdy poznałaś Philipa?

- Owszem, spotkałam Philipa we właściwym momencie. Gdyby nie on, Bóg jeden wie, co mogłoby mi się przydarzyć! Pewnie uciekłabym z domu i skończyła na ulicy... Na samą myśl o tym przechodzą mnie ciarki.


- W takim razie nie będę zazdrosny o Phila - powiedział, podnosząc jej rękę do ust.

- Nie masz najmniejszego powodu. - Posłała mu słodki, ko­biecy uśmiech.

Mark zerknął na kuchenny zegar i wzdychając, z żalem po­wiedział:

- Niestety, musimy już wyjeżdżać. Idź na górę i spakuj rze­czy, Annie. Ja tymczasem posprzątam.

Szła na górę wolno, noga za nogą, jak dziecko, które buntuje się przeciw woli rodziców.

Och, nie chciała wracać do Paryża! Nie chciała wracać do zamętu dnia codziennego, ciężkiej pracy, prób, koncertów, usta­wicznych podróży i prasowych wywiadów. Przebywając na od­ludziu, straciła poczucie czasu, jakby znalazła się nagle na innej planecie. Tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatniej doby, że patrzyła teraz na swe życie całkiem innymi oczami. Miała wra­żenie, że widzi wszystko w innych barwach i kształtach.

- Jesteś gotowa, Annie? - dobiegł ją z dołu głos Marka.
Po chwili spotkali się na podeście, skąd Mark zabrał jej wa­lizki i zaniósł do samochodu.

- Chcesz jechać z tyłu... w zupełnym odosobnieniu, czy też zaryzykujesz i usiądziesz ze mną z przodu? - zażartował.

Usiadła z przodu. Gdy już odjeżdżali, raz jeszcze odwróciła się za siebie i boleśnie westchnęła. Nie patrząc na nią, Mark powiedział:

- Wrócisz tu.

- Widzę, że potrafisz odczytywać przyszłość równie tramie jak przeszłość - zadrwiła.

- Mam nadzieję - uśmiechnął się, a w jego czarnych oczach zajaśniały figlarne błyski.

Policzki Annie nagle zapłonęły, zdała sobie bowiem sprawę, że gdzieś w głębi serca podświadomie liczy na wspólną przy­szłość z Markiem... A przecież tak wiele było przeciwko nim. Jej uczucie było świeżej daty i mogło okazać się nietrwałe, a jego obsesja na jej punkcie mogła zniknąć jak sen w zetknięciu z rze­czywistością. Poza tym ze względu na jej karierę czekały ich długie okresy rozłąki, podczas których wszystko mogło się zda­rzyć. Lękała się zbytniego optymizmu... A jednak nadzieja tliła się w jej sercu jak dalekie światełko w ciemnym tunelu. I pra­gnęła tę nadzieję pielęgnować. Była tak bardzo szczęśliwa, szczę­śliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Za każdym razem, gdy zer­kała w bok, widziała Marka siedzącego za kierownicą, jego pro­fil jak wyrzeźbiony dłutem artysty, smagłą skórę pokrywającą surowe rysy skupionej twarzy, miękką linię warg... I za każdym razem od nowa ulegała fascynacji - chciała śmiać się w głos, a krew jak szampan musowała jej w żyłach. Czuła, że mogłaby pofrunąć, gdyby rozpostarła ramiona...

- Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosiła. - Czy zi­my w Jurze bywają mroźne?

- Och, tak! - ożywił się. - Czasami śnieg zasypywał nas na całe tygodnie. Gdy byłem chłopcem, kochałem zimy. Wszyscy je kochaliśmy. Jeździło się na łyżwach, na nartach i sankach... Ciągle chodziliśmy z kolegami potłuczeni, posiniaczeni i często łamaliśmy kończyny. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego nasi rodzice narzekali na śnieg; myślałem, że chcą nam popsuć zabawę.

- Twoja matka pewnie stale martwiła się o ciebie...

- Nawet bardzo. Była niezwykle rodzinna i całym jej świa­tem był dom. Większość dnia sprzątała, gotowała i pracowała w ogrodzie. Uwielbiała ogrodnictwo. Ale nie hodowała wielu kwiatów, wolała warzywa. Była bardzo praktyczną kobietą. Za domem miała mały ogródek ziołowy i sad. Nawet w zimie rzadko kupowała coś na targu. Chyba bardzo mnie kochała... Gdy tylko miała czas, a ja kręciłem się w pobliżu, zawsze mnie przy­tuliła do siebie, pogłaskała... Ale przeważnie bawiłem się z ko­legami, grałem w rugby, biłem się i wspinałem na drzewa.

Annie nie spostrzegła upływu czasu, zasłuchana w opowieść Marka o jego dzieciństwie i rodzinie. Oczom jej wyobraźni uka­zywał się sielski i romantyczny obraz życia w górach i dolinach Jury. Zapragnęła zobaczyć to urzekające miejsce tak gorąco, jakby było jej własnym domem...

Nagle ujrzawszy drogowskaz, zdała sobie sprawę, że wkrótce dojadą do Paryża, i jakiś nieokreślony niepokój ogarnął jej umysł i ciało. Mark twierdził, że nikt nie będzie jej szukać, ale zaczy­nała w to powątpiewać. A jeśli Phil i Di zadzwonili do hote­lu i dowiedzieli się, że tam nie dojechała? Na pewno nie uwie­rzyli w wersję o zatrzymaniu się u przyjaciół. Och, z pewnością wpadli w panikę i zawiadomili policję! Co będzie, jeśli teraz na nich czekają i zaaresztują Marka? Rzuciła mu ukradkiem zakło­potane spojrzenie.

- Mark - odezwała się niepewnie - być może powinieneś mnie zostawić gdzieś po drodze... Mogę wziąć taksówkę do hotelu.

Popatrzył na nią ciepło, rozbawionymi oczami.

- Dlaczego miałbym tak głupio się zachować?

- Policja może się kręcić po hotelu!
W odpowiedzi tylko się roześmiał.

- Mark! - podjęła zdenerwowanym głosem, ale on wyciąg­nął rękę i poklepał ją pieszczotliwie po kolanie.

Przestań się zamartwiać. Przecież ci powiedziałem, że wszyscy uwierzyli w moją wersję.

- Mieszkasz w Paryżu? - spytała, gdy przeciskali się przez zatłoczone miejskie ulice.

- Przez cały tydzień. Dopiero w piątek wieczorem wyjeż­dżam na wieś.

- A więc wracamy z twojej wiejskiej posiadłości? - spytała z oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. Dotąd była pewna, że wynajął ten dom na kilka dni.

- Tak - przyznał. - Spędzam tam weekendy i urlopy. Wolę życie na wsi, na łonie przyrody. Niestety, praca zmusza mnie do częstego przebywania w mieście.

- Nie powiedziałeś mi dotąd, czym się zajmujesz - poskar­żyła się.

- Powiem ci później. - Zwolnił i po chwili zatrzymał samo­chód przed okazałym hotelem.

Portier ubrany w liberię pospieszył ich przywitać. Otworzył drzwi i pomógł Annie wysiąść.

Mark rzucił mu kluczyki i odezwał się po francusku:

- Witaj, Jean-Pierre! Bądź tak uprzejmy, zaparkuj mój samo­chód i dopilnuj, by bagaż panny Dumont wniesiono do jej apar­tamentu.

- Bień sur, monsieur Pascal - odrzekł portier z uśmiechem.
Annie doznała szoku. Portier przywitał Marka jak dobrego znajomego! Dopiero po chwili dotarło do niej, że już gdzieś słyszała nazwisko Pascal... Tak, padało ono ostatnio dość często w rozmowach Philipa z Dianą. Mark Pascal był dyrektorem ge­neralnym francuskiej wytwórni płytowej... A więc przyjechała do Paryża, aby zjeść lunch z Markiem!


ROZDZIAŁ ÓSMY

- Nie powiedziałem ci, ponieważ chciałem pokonać wszy­stkie normalne bariery - usprawiedliwiał się, gdy znów byli sami w jej eleganckim apartamencie na najwyższym piętrze hotelu.

- Trzeba przyznać, że poszło ci świetnie! - powiedziała z wyrzutem, posyłając mu niechętne spojrzenie.

- Gdybyś od początku znała prawdę i czuła się całkiem bez­piecznie, nigdy byś mnie nie dopuściła do słowa. - Westchnął głęboko. - Śmiałabyś się ze mnie, uważając, że to znakomity kawał. A ja chciałem, żebyś dokładnie wysłuchała mojej historii i dlatego musiałem wywołać w tobie szok, doprowadzić twój umysł do stanu najwyższego skupienia.

- Nieprawda! - zaperzyła się. - Raczej chciałeś pozbawić mnie kontroli nad swym własnym umysłem!

- Nie masz racji, Annie. - Uśmiechnął się ciepło. - Nie było innego sposobu dotarcia do twego serca. Nie wiedziałem, czy cokolwiek pamiętasz ze swego przeszłego życia, ale wyglądałaś dokładnie tak jak twoja babka, jak kobieta, o której śniłem od lat... Gdy po raz pierwszy zobaczyłem twoje zdjęcie, serce mi niemal przestało bić.

Jej własne serce ścisnęło się teraz gwałtownie pod wpływem spojrzenia i czułej tonacji w głosie Marka.

-Uwierz mi - ciągnął - że przez długi czas zastanawiałem się, czy kobieta ze snu nie jest li tylko wytworem mojej wy­obraźni. Nigdy przecież nie widziałem zdjęcia twojej babki. Nie mogłem być pewien, czy Anna, o której śniłem, była tą samą Anną Dumont, która mieszkała kiedyś w mojej wiosce. Pytałem ludzi, starałem się to sprawdzić na różne sposoby, ale nikt jej zbyt dobrze nie pamiętał. I na pewno nikt mi nie powiedział, że miała coś wspólnego z lotnikiem, którego grób znajdował się na miejscowym cmentarzu. Dopiero gdy zobaczyłem twoje zdjęcie, gdy dowiedziałem się, że nosisz to samo nazwisko... Cóż, za­cząłem wówczas zastanawiać się, czy mogłabyś być jej wnuczką. Wiedziałem, że Anna wyemigrowała po wojnie do Anglii. Gdy odkryłem, że twoim ojcem był Pierre Dumont, wiedziałem już, kim jesteś. Oczywiście, podobieństwo rodzinne nie oznacza je­szcze, że jesteś wcieleniem tamtej kobiety...

- Właśnie, nie oznacza - wtrąciła pospiesznie. - Cieszę się, że przynajmniej zdajesz sobie z tego sprawę, Mark.

- Nie jestem szalony, Annie - rzekł poważnie. - Staram się myśleć tak samo rozsądnie jak ty... Pamiętasz słowa Szekspira? Powiedział coś w tym sensie: „Więcej jest takich rzeczy na niebie i ziemi, Horacy, niż śniło się waszym filozofom". I choć wydaje się to nieprawdopodobne, wszystko jest możliwe. Gdy zrozumia­łem, że jestem wcieleniem tego Anglika, zacząłem się zastana­wiać, dlaczego nie miałaby żyć kobieta, którą on niegdyś kochał. Musiałem tylko ją odnaleźć. Gdy więc zobaczyłem twoje zdjęcie, zapragnąłem przekonać się, czy... - Urwał, a jego usta wykrzy­wił sardoniczny grymas. - Przypuszczam, że w głębi serca ży­wiłem nadzieję, że miewasz takie same sny jak ja...

-Ale ja nie miewałam takich snów - powiedziała ostro, co­raz bardziej zła, że udało mu się wystraszyć ją niemal na śmierć, podczas gdy całe to „porwanie" było uzgodnione z agencją Philipa i miało stanowić dla niej niespodziankę zaraz po przyjeź­dzie do Paryża. Niespodzianka! Długo nie zapomni tej niespo­dzianki!

- Ale teraz już masz - wtrącił cicho, a ona rzuciła mu pełne irytacji spojrzenie.

- Dlaczego nie chcesz przyznać, że mnie zahipnotyzowałeś? - podniosła głos. - To, co śniło mi się u ciebie w domu..- Och, to wszystko sam wtłoczyłeś mi do głowy!

- To nieprawda! - przerwał jej gwałtownie.

- Nie wierzę ci! Nie wierzę ani jednemu twemu słowu! Już raz udało ci się wystrychnąć mnie na dudka, organizując to rzekome porwanie!

- Hipnoza byłaby z mej strony działaniem bezsensownym - powiedział tonem głębokiej irytacji. - Pragnąłem dowiedzieć się, czy jesteś tą kobietą, którą kiedyś kochałem, zabrałem cię więc na wieś, abyś znalazła się w warunkach, które mogłyby pobudzić wspomnienia, być może utajone w głębokich pokła­dach twej podświadomości. Dlaczego, na Boga, miałbym sam
siebie oszukiwać?

- Przyznałeś przecież, że bardzo pragnąłeś, bym uwierzyła, że jestem wcieleniem swej babki! Miałeś wręcz na tym punkcie obsesję. Zrobiłbyś wszystko, bym uwierzyła, a tym samym po­
twierdziła twoją koncepcję.

- Mylisz się, Annie. Chciałem, abyś nią była naprawdę.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem; zielone oczy Annie płonęły oskarżeniem, oczy Marka zaś były uparte i nieprze­niknione.

- A gdybym nią była w istocie? - spytała. - Co wtedy? Pew­nie przestałbyś się mną interesować...

Telefon przerwał rozmowę w najmniej pożądanym momen­cie. Ostry dzwonek przeciął powietrze jak nóż. Mark, złorzecząc pod nosem, odwrócił się i energicznie podniósł słuchawkę.

- Słucham? - burknął do aparatu.

Annie cała się trzęsła. Nie mogła jeszcze dojść do siebie, po odkryciu, kim Mark był naprawdę i jaką z niej zrobił idiotkę. Nawet nie pamiętała, kiedy po raz ostatni była tak wściekła.

Rozglądała się właśnie po wytwornie urządzonym wnętrzu, aby odwrócić natrętne myśli, gdy Mark raptownie rzucił słucha­wkę. Zwróciła ku niemu zdziwioną twarz.

- Musimy zejść na dół - zakomunikował. - Ludzie z mojej wytwórni czekają już na nas w barze. Chcemy spokojnie zjeść lunch, nim będziesz musiała stanąć przed kamerami.

- Zjedź na dół sam. Muszę poprawić makijaż.

- Poczekam. - Spojrzał na zegarek. - Masz pięć minut, An­nie, więc pospiesz się!

Zaciskając zęby, pomaszerowała do łazienki, świadoma, że Mark ją obserwuje i wściekła zarówno na niego, jak i na siebie. Szczerze wątpiła teraz, czy rzeczywiście czuje do niego taki pociąg. Zaplanował to zbyt dokładnie, ukartował, zrobił ogrom­ny wysiłek, by ją oszukać! Sam przecież przyznał, że chciał wywołać szok, uczynić jej umysł podatnym na swoje słowa... Właściwie, jak daleko zamierzał się posunąć?

Wyobraźnia zaczęła podsuwać jej niestworzone pomysły - od mącących rozum narkotyków, poprzez rozmaite oddziaływania na podświadomość, aż po samą hipnozę.

Och, to czyste szaleństwo! - powtarzała w duchu, rozczesu­jąc długie, jedwabiste włosy i związując je w węzeł na karku. Wszystkie pomysły, które przychodziły jej do głowy wydawały się zbyt nieprawdopodobne, aby mogły być prawdziwe.

Jak więc wytłumaczyć niesamowity pociąg, który do niego poczuła niemal od pierwszego wejrzenia? Nigdy w życiu nic podobnego jej się nie przytrafiło. To prawda, że nie spotykała się w przeszłości z wieloma mężczyznami, ale przecież poznała ich mnóstwo podczas tras koncertowych i nagrań. Nikt nigdy nie wywarł na niej tak piorunującego wrażenia.

Nikt oprócz Marka. Od pierwszej chwili, gdy go poznała - gdy w milczeniu wiózł ją z lotniska - czuła do niego silny fizyczny pociąg. Pamiętała, że wpatrywała się wówczas w je­go kształtną ciemną głowę i szerokie ramiona jak urzeczona, i była przekonana, że widzi najprzystojniejszego mężczyznę na świecie.

A później całkiem straciła dlań głowę...

Spojrzawszy w lustro zauważyła, że krwisty rumieniec oblał jej twarz na wspomnienie nocy, a raczej poranka, kiedy się ko­chali. Jak mogła do tego dopuścić? W dodatku trudno go było oskarżyć o zastosowanie przymusu... Po prostu zapragnęła tego mężczyzny. Wstrzymała oddech z wrażenia, gdy zrozumiała, że pragnie go nadal... Jak to się mogło stać? Nie należała do kobiet, które potrafią oszaleć na punkcie nieznajomego mężczyzny i go­towe są pójść z nim do łóżka po kilku godzinach znajomości.

Nie rozumiała, jak Mark tego dokonał i pomyślała, że gdyby żyli w innych czasach, posądziłaby go o rzucenie na nią uroku!

Nałożyła srebrnozielony cień na powieki, pociągnęła usta czerwoną, błyszczącą szminką i przechyliwszy głowę, przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Na razie musiało wystarczyć. Na pewno jeszcze znajdzie okazję, by poprawić makijaż przed kon­ferencją prasową.

Gdy wyszła z łazienki, Mark nerwowo przemierzał pokój.

- Nareszcie jesteś! - Odwrócił się do niej na pięcie z ponu­rym wyrazem twarzy. - Zaczynałem się już zastanawiać, czy nie zamierzasz spędzić w łazience reszty dnia.

Annie zdjęła biały sweter, pozostając w kusej bluzeczce, spe­cjalnie wybranej przez Philipa na pierwsze spotkanie z paryski­mi reporterami, a która odsłaniała kokieteryjnie pępek i znaczną część dekoltu. Mark spod zmrużonych powiek mierzył ją taksu­jącym spojrzeniem.


- Czy w tym stroju masz zamiar wystąpić? - Prześliznął się pełnym dezaprobaty wzrokiem po głęboko wyciętym dekolcie, odsłaniającym niemal połowę piersi.

- Oczywiście! - Popatrzyła na niego wyzywająco. - Nie po­doba ci się? Koledzy z zespołu uważają, że jest bardzo seksy.

- Nie wątpię - uciął krótko i zmarszczywszy brwi spojrzał na zegarek. - Nie ma już czasu na przebieranie. Pozwolisz jed­nak, że później przejrzę twoją garderobę. Może o tym nie wiesz, ale reklamowaliśmy cię tutaj jako skromną i pełną ekspresji pieś­niarkę ulicy. Nigdy nie byłaś uosobieniem seksu.

- Nie byłam, ale zamierzam zostać w niedalekiej przyszłości - powiedziała agresywnie.

W oczach Marka pojawiły się złośliwe błyski.

- Doprawdy? Jeszcze o tym porozmawiamy. - Otworzył z rozmachem drzwi i gestem zaprosił ją do wyjścia. - Chodźmy już. Jesteśmy wystarczająco spóźnieni.

Miała przewrotną ochotę trochę się z nim podrażnić. Nie spo­glądając nań ani razu, przeszła obok powolnym krokiem, przy­oblekając maskę niewzruszonej powagi i kamiennego spokoju. Czuła na sobie jego wzrok.

Stanowili parę dosyć ekscentryczną. Ona - niezwykle sekso­wna w swej czarnej opiętej bluzeczce i wąskich czarnych spod­niach, on zaś bardzo oficjalny i wytworny w eleganckim cie­mnym garniturze, koszuli w bladoniebieskie paski oraz granato­wym krawacie.

Annie, nerwowo zerkając w lustro, pomyślała, że oto jedzie windą z chłodnym, dystyngowanym nieznajomym - i wprost nie mogła dać wiary, że jeszcze wczoraj była powierniczką jego najintymniejszych sekretów. Czy ktoś mógłby podejrzewać, że Mark, który wyglądał teraz jak przystało na energicznego i dyna­micznego biznesmena, w głębi duszy wierzy w reinkarnację, przywiązuje wagę do snów i ma tak bardzo złożoną, wrażliwą osobowość?

Jeśli dzisiaj spotkaliby się po raz pierwszy, z pewnością zro­biłby na niej niezatarte wrażenie, ale nie dowiedziałaby się, jaki jest naprawdę... Musiała niechętnie przyznać, że dokonując tego szalonego porwania, w pewnym sensie postąpił rozsądnie. Ani dziś, ani jutro nie byliby sami... Wszystkie następne dni miała szczelnie wypełnione spotkaniami z prasą i nie kończącymi się próbami przed koncertem. A potem... potem udałaby się w dal­szą trasę. Nie było najmniejszej szansy, by ich związek wyszedł poza konwencjonalną znajomość.

Gdy wysiedli z windy w hotelowym foyer, kilka osób ją roz­poznało. Usłyszała szmer głosów, potem głośne okrzyki. Ludzie przyglądali jej się ciekawie i, nim zdążyła się spostrzec, otoczył ją wianuszek wielbicieli.

- O jej! - jęknęła bezradnie, jak na złość nie mogąc przypo­mnieć sobie ani jednego stosownego wyrażenia po francusku.

- Co się dzieje? Panna Dumont nie ma teraz czasu. - Mark energicznie utorował jej drogę. - Chodźmy! - ponaglił, a potem objął ją wpół i pociągnął za sobą do hotelowej restauracji. - An­ton, ścigają nas - zwrócił się do kelnera. - Postaraj się ich za­trzymać!

- Bień sur, monsieur Pascal - kelner uśmiechnął się uspokajająco i zagrodził drzwi wścibskim gapiom.

Mark poprowadził Annie do dużego stołu, przy którym cze­kało już na nich z pół tuzina osób. Annie, lekko zarumieniona, przywitała się z wdziękiem, ale w głębi duszy marzyła o powro­cie do swego apartamentu. Takie spotkania zawsze ją żenowały, i zastanawiała się, czy kiedykolwiek przywyknie do swej popu­larności. W gruncie rzeczy była nieśmiała i lękała się, że swą osobą rozczaruje towarzystwo. Być może spodziewano się poznać gwiazdę świecącą nieziemskim blaskiem - tymczasem ona była bardzo zwyczajną, filigranową dziewczyną z długimi czar­nymi włosami i zielonymi oczami o trochę smutnym wyrazie twarzy. Posiadała tylko jedną prawdziwie niezwykłą cechę: głos. Potrafiła śpiewać. Głos był jedynym darem, jakim obdarzyła ją Opatrzność.

- Oto nasza Annie Dumont - powiedział swobodnie Mark, obejmując ją władczo ramieniem.

A potem kolejno przedstawiał jej swoich współpracowni­ków.

- To jest Raoul, szef działu artystycznego.

Annie podała rękę niskiemu młodemu mężczyźnie, kierują­cemu działem, który uchodził za najważniejszy w każdej wy­twórni płytowej. Raoul przypominał Napoleona z czasów mło­dości. Miał smagłą cerę, twarz nieco zbyt pełną, lecz o mocno wysuniętym podbródku i krucze włosy uczesane z grzywką. Za­uważyła także, że miał na sobie ekstrawagancki strój - zapewne z awangardowej kolekcji Jean Paul Gaultiera.

- A ta urocza dwójka, to nasi najlepsi łowcy talentów - ob­jaśniał dalej Mark. - Simone i Gerard.

Wyglądali jeszcze młodziej niż Raoul; dziewczyna, o cie­mnych włosach zaczesanych w koński ogon, nie mogła mieć więcej jak dwadzieścia dwa lata. Chłopak był chudy, poważ­ny, również ciemnooki i ciemnowłosy. Obydwoje ubrani byli w czarne spodnie, czarne koszule i różowe krawaty. Wyglądali jak bliźniaki.

- Złowiliście ostatnio jakiś talent? - zażartowała Annie.
Spojrzeli na siebie i jednocześnie wzruszyli ramionami, jak marionetki poruszane tym samym sznurkiem.

- Każdego tygodnia przesłuchujemy wielu wykonawców - odezwała się Simone.

- Ale bardzo rzadko trafiamy na kogoś naprawdę oryginal­nego - dopowiedział Gerard.

Sama najlepiej wiesz, jak to jest - wtrąciła Simone.

- Trudno się przebić w tym biznesie - zawyrokował Gerard.
Annie zastanawiała się z rozbawieniem, czy zawsze tak samo się poruszają i mówią jednym głosem. Prędko jednak doszła do wniosku, że była to ich wystudiowana poza.

- Ja miałam dużo szczęścia - powiedziała.

- To prawda - przyznali chórem po angielsku.

- A to jest Francine - powiedział Mark, kierując spojrzenie ku młodej blondynce. - Odpowiada za okładki twoich francu­skich płyt, więc jeśli miałabyś jakieś zastrzeżenia, możesz się do niej zwracać.

Wysoka, długonoga blondynka uśmiechnęła się, ale jej nie­bieskie oczy miały lodowaty wyraz.

- Mam nadzieję, że nie będziesz miała żadnych zastrzeżeń - powiedziała tonem przestrogi.

- Ależ skądże! - zapewniła pospiesznie Annie. - Francuskie okładki są fascynujące.

Francine natychmiast złagodniała.

- Dziękuję. Też tak uważamy. Właśnie widziałam twój nowy znak graficzny i doprawdy jestem nim zachwycona. - Spojrzała na gruby folder leżący przed nią na stole. - Myślę, że wygląda wspaniale, szczególnie na czarnym tle.

Okładka folderu była czarna; na tym tle świeciła srebrzystym blaskiem para skośnych oczu, podobnych do oczu kota, okolo­nych firanką gęstych, czarnych rzęs.

- Gdy po raz pierwszy przedstawiono mi ten pomysł, niezbyt mi się spodobał - wyznała Annie. - Ale mój menedżer był za­chwycony.

- My też jesteśmy zachwyceni - podchwyciła Francine.

Ostatnim gościem przy stole okazał się szef działu reklamy. Louis był eleganckim, młodym mężczyzną, który natychmiast zaczął Annie opowiadać o plakatach, jakie przygotował na jej francuskie tournee.

Niebawem pojawił się kelner.

- Czy możemy podać lunch? - spytał uprzejmie.

Mark skwapliwie przytaknął i zwrócił się do Annie z wyjaś­nieniem:

- Zamówiłem już dania, żeby nie tracić czasu. Jeśli coś nie będzie ci smakować, zamówimy następne. Pytałem w Londynie, czy są potrawy, których nie jadasz, ale nie potrafiono mi odpo­wiedzieć.

- Jadam większość rzeczy - przyznała.

Na przystawkę podano pasztet z królika ze śliwkami, ozdobiony plasterkami korniszonów, pomidorów i wczesnej cebulki.

- Wspaniały! - zachwycała się Annie.

- Jemy to często w Jurze.

- Stamtąd właśnie pochodzi Mark - wyjaśnił - Raoul. - Z cze­go zresztą jest niezwykle dumny. Czy byłaś kiedyś w Jurze, Annie?

Annie zaprzeczyła ruchem głowy, unikając śledzących ją z ukosa oczu Marka, w których błyszczały iskierki rozba­wienia.

- Też tam nie byłem - ciągnął Raoul. - I podobno mam czego żałować. Sądząc ze słów Marka, Jura jest przedsionkiem raju.

- A ty skąd pochodzisz? - wtrąciła Annie.

- Jestem rodowitym paryżaninem - oświadczył z nie skry­waną dumą Raoul.

- Musisz zrozumieć, Annie - wtrącił Mark z przekąsem - że Francja dzieli się właściwie na dwa kraje: Paryż i całą resztę.

- Można być paryżaninem albo Francuzem; nie są to pojęcia rów­norzędne.

Raoul wybuchnął śmiechem.

- Nie zapominaj, że przede wszystkim jesteśmy kosmopoli­tami. Jadamy w Paryżu najlepsze francuskie prowincjonalne po­trawy.

- Takie jak poulet au vin jaune - zaśmiał się Mark, gdy kelner zmieniał im talerze, a podgrzewany wózek wypełniony naczyniami zjedzeniem zbliżał się w ich kierunku. - Nasze dzisiejsze główne danie to również specjalność Jury: kurczak du­szony w złotym winie, śmietanie i smardzach, które rosną w na­szych sosnowych lasach i są najwspanialszymi grzybami na świecie.

Raoul mrugnął do Annie porozumiewawczo, ona zaś uśmie­chnęła się z zadowoleniem, obserwując, jak kelner nakłada jej na talerz porcję kurczaka z ryżem i zielonym groszkiem.

- Jeśli nie możesz pojechać do Jury - szepnął jej Mark do ucha - pomyślałem sobie, że podam ci Jurę na talerzu.

Serce zabiło jej szybciej, ponieważ napotkała wpatrzone w siebie ciemne, intrygujące oczy. Było w tym spojrzeniu coś żenująco intymnego...

Miała nadzieję, że nikt nie zwrócił uwagi na to spojrzenie, ani na czułą nutę w jego głosie, gdy się do niej odzywał. Całe też szczęście, że nie mogli widzieć, co się dzieje pod stołem! Mark raz po raz dotykał kolanem jej kolana, przesuwał ręką po jej udzie albo muskał palcami jej ramię...

Te niby mimowolne pieszczoty sprawiały jej wielką przyje­mność, traciła nagle oddech, a serce tłukło jej się w piersiach jak dziki ptak w klatce.

Nie wiedziała, co o tym sądzić, jak rozumieć jego zachowa­ne. Czyżby czułym gestem starał się przemówić do jej serca?

Potrzebowała czasu, aby przemyśleć sobie wszystko... aby zro­zumieć samą siebie... Nie może już jej bardziej popędzać! I tak wypadki toczyły się w zawrotnym tempie...

Delikatnie odsunęła od niego kolano, odepchnęła jego rękę, ale jej zachowanie zdawało się Marka bawić. Zauważyła w jego oczach figlarne błyski.

Po lunchu Louis i Mark zaprowadzili ją na spotkanie z repor­terami. Nie lubiła zwłaszcza sesji fotograficznych, zawsze ją wyczerpywały, ponieważ traktowano ją jak żywą lalkę, ustawia­no w rozmaitych pozycjach, proszono o uśmiech, o odwracanie głowy, o spoglądanie to tu, to tam.

Gdy wreszcie wracała do swego apartamentu, na jej twarzy malowała się niewysłowiona ulga. Mark pozostał w saloniku, aby załatwić kilka rozmów telefonicznych, ona zaś poszła prosto do sypialni, położyła się na łóżku i przymknęła oczy.

Wydawało jej się, że minęło niecałe pięć minut, gdy obudził ją natarczywy dzwonek do drzwi. Usłyszała zdenerwowany głos Marka:

- Cicho, do licha... Och, to wy? Nie spodziewałem się was tak szybko.

Po chwili dobiegł ją głos Philipa:

- Jest zmęczona? Jeszcze nie zaczęliśmy i już jest zmęczo­na? Och, mniejsza z tym... Witaj, Mark! Jak się miewasz? Chciałbym przedstawić ci moją żonę... Diano, to jest Mark Pascal, dyrektor generalny francuskiej wytwórni płytowej.

Annie aż potknęła się, biegnąc do drzwi, i wpadła do salonu, akurat gdy Mark wprowadzał tam gości.

- Nareszcie jesteś! - zawołał Philip. - O co chodzi z tym zmęczeniem? - Popatrzył na nią przeciągle.'- Mam nadzieję, że nie prowadziłaś zbyt intensywnego trybu życia podczas naszej nieobecności - westchnął i ucałował ją w oba policzki, a potem wziął jej obie ręce w swoje i przez chwilę jakby szacował nie­bieskimi przenikliwymi oczami. - No, cóż - rzekł wreszcie -ja­koś inaczej wyglądasz... A może tylko mi się wydaje? Wszystko w porządku?

- W jak najlepszym - odrzekła z uśmiechem. - Jestem już dużą dziewczynką, Phil. Potrafię sobie sama radzić. - Odwróciła się, aby uściskać Dianę. - Cudownie, że was wreszcie widzę! Och, jak ślicznie wyglądacie... Obydwoje tacy opaleni. Jak ci się żyje w małżeńskim stanie, Di? - uśmiechnęła się serdecznie do przyjaciółki.

- Jak do tej pory świetnie. - Wielkie oczy Diany pełne były łagodnego ciepła. - Na szczęście on nie chrapie. A co u ciebie? Nie czułaś się samotnie po mojej wyprowadzce? - Mówiła swo­bodnym tonem, Annie jednak dostrzegła w jej oczach cień nie­pokoju.

- Z początku było mi trochę dziwnie - wyznała szczerze ale teraz podoba mi się moja samotność i niezależność. Przy­najmniej nikt się ze mną nie spiera, co mam oglądać w telewizji - roześmiała się w głos. - I nie muszę ściszać muzyki!

Diana roześmiała się również.

- Przypuszczam, że wkrótce sąsiedzi zaczną się na ciebie skarżyć.

- Jak sądzicie - Philip zmarszczył brwi - czy w tym hotelu można liczyć na porządną herbatę?

- Herbatę? - spytał Mark z udawaną powagą. - Myślę, że Anglicy często się o nią dopraszają, ale, wybaczcie, nie jestem w stanie jej ocenić. - Podniósł słuchawkę telefonu. - Zatem her­bata. .. dla ilu osób? Dwóch? A ty, Annie?

- Też poproszę - skinęła głową.

Gdy Mark zajęty był rozmową, Diana szepnęła Annie do ucha:

- On jest niezwykle seksowny, nie uważasz? Czy zabrał cię już do swojego wiejskiego domku?

Co, na Boga, miała jej odpowiedzieć?! Nerwowo przełknęła ślinę.

- Bardzo... bardzo spokojne miejsce - wyjąkała.

- Czy on jest żonaty? - dopytywała się Diana, a gdy Annie przecząco potrząsnęła głową, spojrzała na nią z wyraźnym za­ciekawieniem. - Kto jeszcze tam był?

Annie drgnęła nerwowo. Powinna się spodziewać tego pyta­nia! I co teraz...? Mark, który odkładał właśnie słuchawkę, za­uważył niemą prośbę o ratunek i szybko pospieszył jej na od­siecz.

- Czy Annie opowiadała ci o moich przyjaciołach? Wszyscy chcieli ją poznać, miałem więc duże problemy z ograniczeniem liczby gości. .

Diana zmarszczyła brwi.

- Miała wypoczywać przed rozpoczęciem koncertów - po­wiedziała z lekkim wyrzutem.

- Dopilnowałem, by wypoczywała i osiągnęła jak najlepszą formę. W końcu leży to w moim interesie. Mam nadzieję, że w najbliższych dniach sprzedamy mnóstwo płyt i zbijemy for­tunę. Annie już dziś budzi ogromne zainteresowanie we Fran­cji, a pod koniec tournee z pewnością zostanie okrzyczana gwiazdą.

Diana, która już całkiem zapomniała o swym pierwotnym pytaniu, zwróciła się z uśmiechem do Annie:

Oczywiście, moja droga. I to nie tylko we Francji. W całej Europie! — Objęła ją ramieniem i uściskała mocno. - Prawda, kochanie?

Bądźmy dobrej myśli - odpowiedziała Annie zdawkowo, ponieważ nieustannie myślała o Marku. Ależ potrafił zamydlić oczy! Kłamał bez mrugnięcia powieką. Jakim człowiekiem był naprawdę? Ile prawdy było w tym, co jej naopowiadał?

Mark obserwował ją twardym, badawczym spojrzeniem; zda­ła sobie sprawę, że usiłował odczytać jej myśli.

Przyjazd Philipa i Diany wszystko odmienił. Teraz znów bę­dzie stale przebywać w ich towarzystwie, pod ich czułą kuratelą - znów odnajdzie się w kręgu starych przyjaciół - i to z pewno­ścią oddali ją od Marka. Mark musiał to zrozumieć i musiał się z tym pogodzić...

I nagle zdała sobie sprawę, że po dwudziestu czterech godzi­nach spędzonych z Markiem zna siebie lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Po raz pierwszy miała okazję zachowywać się swobod­nie, nie musiała nikogo udawać. Mogła być sobą! Przez długie lata zbyt ciężko pracowała, by trawić czas na próżne rozmyślania o stale powiększającej się różnicy między prawdziwą naturą An­nie Dumont, a maską, którą nałożyli jej na twarz specjaliści od reklamy. Gdy miała siedemnaście lat, odpowiadali za nią na pytania, wymyślając odpowiedzi pasujące do narzuconego jej stylu. Annie poddała się temu bez oporów. Nie miała Czasu zatrzymać się w pół drogi i pomyśleć: Kim właściwie jestem? Jakie mam poglądy? Co czuję naprawdę?

Otwierała tylko usta i powtarzała frazesy przygotowane dla niej przez Phila i Dianę. Nosiła stroje, które dla niej wybrali. Bywała w miejscach, które oni uważali za stosowne... Ale prze­cież nigdy nie miała pretensji, że się nią manipuluje! Była szczę­śliwa, że może ich zadowolić. Ostatecznie zawdzięczała im tak wiele...

Jakie to dziwne, że właśnie teraz, pod wpływem całkiem nieznajomego mężczyzny, obudziła się w niej prawdziwa natura! Nagle poczuła w sobie nowe siły, poczuła, że powinna sama kierować swym życiem. Mark pomógł jej to sobie uświadomić. I co za ironia losu - podejmując pierwszą samodzielną decyzję, postanowiła nigdy więcej nie pozwolić mu się do siebie zbliżyć.

Popatrzyła na niego dumnie, z błyskiem wyzwania w zielo­nych oczach, i pozwoliła mu wyczytać z nich bezgłośne przesła­nie: Trzymaj się z dala ode mnie, Mark. Wszystko skończone. Nie ufam ci i nie chcę cię więcej widzieć.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Bilety na jej pierwszy paryski koncert zostały błyskawicznie wysprzedane. Annie nawet nie podejrzewała, że cieszy się we Francji tak wielką popularnością. Domyślała się natomiast, że Mark i jego specjaliści od reklamy wykonali gigantyczną pracę, od wielu miesięcy podgrzewając atmosferę wokół jej osoby za pomocą artykułów prasowych, programów radiowych i telewi­zyjnych, olbrzymich plakatów rozwieszonych w miejscach pub­licznych oraz strumienia wywiadów, jakich udzielała rozmaitym muzycznym czasopismom.

Od wielu tygodni jesteś obecna w mediach - zakomuniko­wał z wyraźną dumą i satysfakcją Louis, szef biura reklamy. - Bilety na koncert zniknęły w ciągu kilku dni od rozpoczęcia sprzedaży. Zobaczysz, że zrobisz u nas furorę, chociaż Francja wcale nie jest łatwym rynkiem dla zagranicznych wykonawców. Muszę przyznać, że sam jestem zaskoczony sukcesem kampanii reklamowej.

- Dokonaliście prawdziwego cudu - pogratulowała mu szczerze Annie.

- Dzięki - ucieszył się z komplementu. - Będę ci towarzy­szył na całej trasie, więc jeśli zaistnieją jakiekolwiek problemy, zwracaj się do mnie bez wahania.

Annie wstała dziś o świcie, zjadła tylko lekkie kontynentalne śniadanie i udała się na stadion, aby odbyć próbę przed wieczor­nym koncertem.


Podium sceniczne było już prawie gotowe, choć tu i ówdzie rozlegało się jeszcze stukanie młotków, a mężczyźni w robo­czych kombinezonach montowali stalowe podpory podtrzymu­jące podłogę. Znane były przecież wypadki, że scena zapadała się pod ciężarem instrumentów i licznego zespołu, a widzowie ulegali panice. Podjęto więc dodatkowe środki ostrożności.

Pod sceną nadal pracowali elektrycy, podłączając obwody, raz po raz któryś z nich pojawiał się na górze i sprawdzał mikrofony; dawały się wówczas słyszeć charakterystyczne szumy i trzaski. Na scenie muzycy ustawiali instrumenty; pianino elektryczne, perkusja i potężne wzmacniacze zajmowały dużo miejsca.

Annie ze swoim zespołem, tancerze i chórzyści zaczęli po­wtarzać zaplanowane przez choreografa w najdrobniejszych szczegółach układy. Wszystko mieli dokładnie przećwiczone w londyńskim atelier, teraz należało tylko odtworzyć misterną kompozycję ruchów i gestów na wielkiej scenie pod gołym nie­bem, uważając, aby przy okazji nie potknąć się o kable i nie spaść z podium.

Podczas trwania prób układów choreograficznych sprawdzo­no jeszcze światła, ich działanie i prawidłowość ustawienia.

- Istny dom wariatów, no nie? - powiedział Brick, uśmiecha­jąc się do Annie z entuzjazmem. - Uwielbiam przygotowania do koncertu. Podniecenie przenika mnie aż do czubków palców.

- Co takiego? - spytała nieobecnym głosem, obserwując mi­jających ją w podskokach tancerzy.

- Adrenalina, głuptasku!

- Och, ty nigdy nie miewasz tremy, Brick - pozazdrościła mu beztroskiej radości.

- Przenigdy! Nie mogę po prostu doczekać się wyjścia na scenę. A gdy wszystko się już rozpoczyna i zaczynam walić w perkusję, jestem tak podniecony, że mógłbym fruwać! Koncert na żywo, to jedyna okazja, żeby pójść na całość i grać tak głośno i tak mocno, jak się chce.

Annie prawie nie słuchała, pożerając wzrokiem Marka, który rozmawiał właśnie z Philipem. Obaj wpatrywali się w potężne reflektory umieszczone nad sceną i komenderowali pracą męż­czyzny, który siedząc na dźwigu, ustawiał je we właściwej po­zycji.

Mark miał dziś na sobie czarny sweter i niebieskie dżinsy. Dziwne, ale również w tak zwykłym stroju wyglądał elegancko i pociągająco zarazem.

Z trudem odwróciła wzrok; nie mogła pozwolić, by zauważył, że mu się natarczywie przygląda. Przez ostatnie kilka dni uda­wało jej się trzymać go na dystans, tak jak sobie zaplanowała. Miała nadzieję, że po dzisiejszym koncercie, gdy pojedzie w tra­sę koncertową, Mark pozostanie w Paryżu.

Poczuła się nagle bardzo zmęczona. Dobiegał końca kolejny żmudny dzień.

- Idź i trochę odpocznij - powiedziała Di, gdy Annie że zło­ścią odłożyła mikrofon, przerywając w połowie piosenkę.

- To było okropne! - żaliła się. - Zupełnie się pogubiłam... Muszę spróbować jeszcze raz.

- Natychmiast przerwij! - zagrzmiał Philip, który stał tuż przed sceną.

Patrzyła właśnie w dół na Philipa i Marka, gdy nieoczekiwa­nie elektrycy włączyli wszystkie reflektory i ich upiorne światło kompletnie ją oślepiło. Stała jak wryta - ogłuszona szczekotem karabinów maszynowych i dzikim krzykiem jakiejś kobiety...

- Wielki Boże, Annie, co się dzieje? - dobiegał jak zza szkla­nej ściany głos Di.

- Natychmiast zgaście światło! - zawołał z dołu Mark.

W sekundę zapadła całkowita ciemność. Annie stała nadal w tym samym miejscu, cała drżąca i zapłakana. Diana obejmo­wała ją ramieniem i szeptała uspokajająco:

- Jestem tu, kochanie... Wszystko w porządku, jesteś bez­pieczna... Co się stało?

Gdy po chwili ujrzała pochyloną nad sobą twarz Marka, w je­go ciemnych oczach dostrzegła błysk zrozumienia. A więc do­myślił się, co przed chwilą widziała, co słyszała, czego doświad­czyła...

Zadrżała nerwowo, zamykając oczy.

- Zabierz ją do hotelu - zwrócił się Phil do Diany. - Jest wykończona. Powinniśmy przerwać już dwie godziny temu... Daj jej aspirynę, gorące mleko i połóż ją do łóżka.

- Pozwólcie, że ja się nią zajmę - wtrącił Mark, a Phil i Dia­na spojrzeli na niego z zaciekawieniem.

- To miło z twojej strony - powiedziała Diana z uprzejmym uśmiechem - ale opieka nad Annie należy do mnie. -I nie zwra­cając uwagi na zniecierpliwioną minę Marka, zwróciła się znów do Annie: - Chodźmy, kochanie. - A potem władczo otoczyła ją ramieniem i sprowadziła ze sceny.

W hotelu Annie zasnęła niemal od razu. Ale nie miała spokoj­nych snów. Budziła się raz po raz, oszołomiona i drżąca, i rozglądała się z przerażeniem po ciemnym, nieznajomym wnętrzu.

Obudziła ją Diana z filiżanką parującej herbaty w ręce.

- Chcesz coś zjeść? - spytała.

Annie tylko potrząsnęła głową czuła, że ma pełny żołądek.

- Powinnaś zjeść choć kanapkę - upierała się Di, ale były to
próżne namowy.

- Nawet mi o tym nie wspominaj. Chodźmy już!
Pojechały na stadion mikrobusem wiozącym zaopatrzenie, aby zmylić fanów, którzy oblegali wejście. Mikrobus przemknął obok tłumu gapiów niepostrzeżenie. Gdy wysiadły z furgonetki, zniknęły w okamgnieniu w czeluściach prywatnego wejścia, a potem labiryntem korytarzy dotarły do garderoby zespołu.

- Nie denerwuj się, kochanie - powiedział Phil, podchodząc do niej, by ją pocałować.

- Och, Phil, umieram ze strachu - przyznała szczerze.

- Gdy już wyjdziesz na scenę, wszystko wróci do normy. Jak zwykle, pamiętasz?

Annie skrzywiła twarz, słysząc wrzask dochodzący ze stadio­nu. Występował przed nimi francuski zespół rockowy.

- Wykonują dla nas znakomitą robotę - powiedział wesoło Phil. - Rozgrzewają publiczność, przygotowują ją na twoje wej­ście. - Spojrzał na zegarek. - Już za kilka minut zespół może wyjść na scenę, a potem ty, jak usłyszysz swój sygnał.

Annie poczuła, że kropelki potu spływają jej po skroniach. Odwróciła się na pięcie i pobiegła do łazienki. Myślała, że zwy­miotuje, ale gdy ochlapała wodą kark, nerwowe kurcze żołądka ustąpiły. Spojrzała w lusterko, żeby poprawić makijaż, gdy nagle usłyszała pukanie do drzwi.

- Annie? - To był głos Marka,

Nie spodziewała się, że go tu zobaczy. Musiała dwa razy przełknąć ślinę, nim zdołała się odezwać. -Słucham?

- Twoi koledzy wyszli już na scenę - powiedział. - Masz niecałe pięć minut!

- Och... -jęknęła, a jej żołądek znów zaczął kręcić się jak na karuzeli.

Drzwi do łazienki otworzyły się niespodziewanie.

- Mogę wejść?

- Nie, odejdź! - krzyknęła. - Gdzie jest Phil? Gdzie Diana? - Zaczęła nerwowo gestykulować i tupać nogami jak dziecko. Ogarniała ją straszliwa, bezrozumna panika.


- Przestań! - Głos Marka był chłodny i stanowczy. Złapał ją za rękę, przytrzymał, a potem mimo oporów objął ją mocno ramieniem.

- Puść mnie! - krzyczała. - Dlaczego nie ma tu Diany? Ona zawsze jest przy mnie... i Phil... Gdzie oni są? - Usiłowała się wyrwać, ale jednocześnie walczyła z pokusą, by się do niego przytulić.

- Są już na górze - odparł spokojnie. - Czekają tam na cie­bie. Obiecałem, że cię przyprowadzę. Tutaj we Francji jesteś także pod moją opieką. Do czasu, aż wyjedziesz... - Wolno, pieszczotliwie gładził jej włosy i uspokajał ją tak łagodnie i ko­jąco, jakby była małym dzieckiem.

- Potrzebuję ich... - poskarżyła się cicho.

- To nieprawda, Annie - wyszeptał, przybliżając usta do jej czoła. - Sama przecież powiedziałaś, że jesteś już dużą dziew­czynką i potrafisz sobie poradzić.

- Więc ciebie także nie potrzebuję! - zawołała buńczucznie, mimo że ogarniało ją usilne pragnienie przytulenia głowy do jego szerokiej piersi.

- Doprawdy, Annie? - wyszeptał, wodząc ręką w dół i w gó­rę po jej kręgosłupie. - Ale ja ciebie potrzebuję. Bardzo potrze­buję... Tak jak potrzebuje się powietrza, światła i nieba nad sobą...

- Gdy odpoczywałam w hotelu, znowu nawiedził mnie ten sen... - powiedziała, cała drżąc, a serce trzepotało jej jak skrzy­dła uwięzionego motyla. - Wciąż do mnie powraca... Och, to twoja wina! Dlaczego narzuciłeś mi te sny? Aż do chwili gdy cię poznałam, nigdy nie miewałam koszmarów. A teraz nie uwolnię się od nich do końca życia! Będę stale śniła o czymś, czego w ogóle nie pamiętam...

Musnął wargami jej przymknięte powieki.

- Nie myśl teraz o tym, odpręż się. Musisz wyjść na scenę i śpiewać.

- Nie mogę... - Głos jej się załamał i chwyciła kurczowo Marka za ramię, jakby był ostatnią deską ratunku.

- Oczywiście, że możesz - pocieszył ją czule. - Nie zapo­minaj, że ja też tam będę. Będziesz dziś śpiewać dla mnie, Annie...

W jego głosie dała się słyszeć jakaś zaborcza nuta; serce Annie ścisnęło się z emocji.

Nagle wargi Marka znalazły się na jej ustach. Nie stawiała im oporu. Otoczyła ramionami jego szyję, a wargi jej zaczęły drżeć pod dotknięciem jego warg. Mimo zaprzeczeń, ona także go potrzebowała.

Mark oderwał się od niej pierwszy; oddychał ciężko, twarz miał zarumienioną.

- Musisz już iść - wymamrotał i poprowadził ją do drzwi.

Na zewnątrz zgromadził się spory tłumek dziennikarzy i sym­patyków. Poklepywano ją po ramieniu i życzono powodzenia. Szła długim korytarzem, nie słysząc ani jednego słowa, uśmie­chała się tylko i automatycznie poruszała nogami.

Zatrzymała się dopiero za kulisami; Mark nadal obejmował ją ramieniem, a Phil i Di, którzy podeszli, aby ją ucałować, przy­glądali się mu z wyrazem zaskoczenia w oczach.

Na scenie konferansjer, ubrany w błyszczący czerwono-srebrny kostium, zapowiadał właśnie jej występ, a publiczność na widowni skandowała: „Annie! Annie! Annie!".

- A oto, proszę państwa - mówił z emfazą konferansjer - dama, na którą wszyscy czekamy! Pokażcie więc, jak bardzo ją kochacie... -Nastąpiła kolejna, ostatnia już przygrywka perkusji przy akompaniamencie rzęsistych oklasków. - Oto Annie Dumont!

Mark pocałował ją w czubek głowy i delikatnie popchnął do przodu. Przy wtórze ogłuszających oklasków wbiegła na środek ogromnej sceny. Po chwili stała w smudze niebieskawego światła w pozycji, którą wymyślił dla niej Philip: z szeroko rozpostarty­mi ramionami, drapieżnie rozczapierzając palce, jakby chciała przycisnąć do serca całą widownię.

Zewsząd dobiegały ją okrzyki i radosne pozdrowienia. Uśmiechnęła się naturalnie, przełamując początkowe onieśmie­lenie i oszołomienie.

- Salut! Ca va? - krzyknęła do mikrofonu.

- Salut, Annie! - odpowiedziała jej publiczność.

Powiedziała jeszcze kilka słów po francusku zgodnie ze sce­nariuszem, który opracował Philip, a potem zaczęła śpiewać pierwszą piosenkę.

Występ zakończył się wielkim sukcesem. Annie bisowała w nieskończoność; odnosiło się wrażenie, że publiczność chciała zatrzymać ją dla siebie na zawsze. Za każdym razem, gdy usiło­wała zejść ze sceny, rozlegały się znów oklaski i głośne wiwaty.

Gdy wreszcie znaleźli się za kulisami, ogarnął wszystkich szał zbiorowej radości, śmiano się w głos, strzelały korki, a szam­pan musował w kieliszkach. Wszyscy całowali wszystkich, ale szczególnie mocno ściskano Annie. Była pewna, że jutro odkryje na ciele mnóstwo siniaków.

Phil i Di promienieli z radości. Stwierdzili zgodnie, że Annie była wspaniała, cudowna, że nigdy dotąd nie zaśpiewała tak dobrze. To był czarodziejski, magiczny występ...

W głębi pokoju spostrzegła Marka. Przyglądał jej się bacz­nym, przenikliwym wzrokiem.

Nie podszedł do niej, ale gdy ich spojrzenia się spotkały, czuła na ciele elektryzujące dreszcze.

I nagle ucichł gwar i wrzawa. Zobaczyła domek na skraju lasu, stojący wśród ciszy kompletnego odludzia... A potem oczami duszy ujrzała siebie i Marka leżących w objęciach pod drzewami... I nagle znów zawładnęły nią uczucia, których ani się spodziewała, ani nie rozumiała, i poczuła namiętność, której nie potrafiła opanować... Przywykła już do publicznych wystę­pów, obecności tłumów, przyzwyczaiła się do tremy i krzyków wielbicieli, ale nie mogła pogodzić się z falą emocji, która ją ogarniała w obecności Marka...

- Musimy już wracać do hotelu - zwróciła się do niej Diana. - Powinnaś przebrać się przed przyjęciem, które zorganizowano na twoją cześć.

- Przyjęcie? - zdziwiła się Annie.

- Bez paniki! - Diana roześmiała się perliście. - Kameralne grono przyjaciół, zaledwie kilkaset osób.

Zazwyczaj po koncercie wszyscy byli niezwykle podnieceni i długo nie mogli dojść do siebie. Brick dzisiaj wprost szalał z radości. Nadal trzymał w ręku pałeczki od perkusji i wystuki­wał nimi wszędzie - na głowach ludzi, stołach i ścianach -jakieś sobie tylko wiadome rytmy. Nie był ani pijany, ani odurzony narkotykami... po prostu wysoki poziom adrenaliny doprowadził go do nie kontrolowanych zachowań.

Annie zwykle odczuwała podobny nastrój. Uwielbiała poka­zywać się na scenie, śpiewać i tańczyć. Całymi godzinami po koncercie nie mogła skupić myśli. Ale nie dziś wieczór... Dziś wieczór myślała wyłącznie o Marku.

Wzięła prysznic i włożyła wieczorową suknię - połyskliwie zieloną obcisłą mini z dużym dekoltem i niemal bez pleców, trzymającą się jedynie na cienkich ramiączkach.

Gdy kilka minut później pojawiła się ponownie, wszyscy za­gwizdali z podziwu, a Brick zaczął podśpiewywać pod nosem swo­ją własną kompozycję: „Ona jest seksy, och, jak bardzo seksy".

Annie, udając, że się na niego złości, rzuciła w Bricka po­duszką.

Kilka minut później ochroniarze wyprowadzili ją i zespół ukrytym tylnym wyjściem i pomogli wsiąść do specjalnie pod­stawionego samochodu, którym zawieziono ich do hotelu.

W hotelu duża sala bankietowa tętniła gwarem głosów i mu­zyką. Annie podano kieliszek szampana, który popijała teraz wolno, łyk za łykiem.

Mark był na przyjęciu, ale jak dotąd nie zbliżył się do niej ani na chwilę. Raz po raz, gdy zerkała na niego ukradkiem i mag­netycznie przyciągała jego spojrzenia, czuła, jakby jakaś trąba powietrzna wciągała ją w czarną głębię jego oczu.

Od czasu do czasu ktoś ją zagadywał, musiała więc odpowia­dać przytomnie i patrzeć na swego rozmówcę. Zdarzało się, że Mark znikał wówczas w tłumie. Szukała go potem zaniepokojo­nym wzrokiem, nie mogąc się na kimkolwiek innym skupić.

To dla niego dzisiaj śpiewała... Nie dla publiczności. Dla Marka. Przez cały czas trwania koncertu czuła jego obecność, śpiewała więc tylko dla niego, dla niego oddała się cała muzyce.

Podniecenie, jakie wypełniało ją od chwili zakończenia wy­stępu, zaczęło powoli ustępować miejsca zmęczeniu. Właśnie wtedy Mark nieoczekiwanie do niej podszedł.

- Czas już, byś położyła się do łóżka - oznajmił.
Stojący wokoło ludzie żywo zaprotestowali,

- Och, nie psuj przyjęcia, Mark! Jeszcze jest wcześnie!
Annie jednak, bardzo blada i wyczerpana, skinęła tylko gło­wą i powiedziała:

- Naprawdę jestem zmęczona.

- Odprowadzę cię na górę - zaofiarował się Mark.
Spostrzegła ukradkowe, badawcze spojrzenie Diany, wyczuła wzrastającą ciekawość Phila. Nie odezwali się jednak ani słowem. Zazwyczaj podczas tournee sami się nią opiekowali. A jednak dziś wieczór Mark bez pytania wszedł w ich rolę, co obser­wowali z zainteresowaniem i nie bez pewnego niepokoju. Podeszła do nich i ucałowała na dobranoc.

- Bawcie się dobrze - powiedziała. - Idę już spać.
Wyczytała z wyrazu twarzy Phila i Diany, że chętnie by jej towarzyszyli, powstrzymali się jednak od komentarza; nie ośmie­lili się zrobić publicznej sceny.

Gdy szła obok Marka cichym, hotelowym korytarzem, nie odezwali się do siebie ani słowem. Pod drzwiami apartamentu zawahała się, on jednak nic nie mówiąc, wszedł za nią do środka.

Odwróciła się do niego; oczy jej błyszczały z podniecenia.

- Dobranoc, Mark - szepnęła.

Chwycił ją mocno za ramiona, przyciągnął do siebie i poca­łował dziko i zachłannie. Potem uniósł głowę i popatrzył na jej rozognioną twarz.

- Śpiewałaś dla mnie, prawda? Powiedz, że tak, bo... - War­gi jego znów były nad jej ustami, a oczy, takie wielkie z bliska, zdawały się przesłaniać cały świat.

Wyszeptała „tak", zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć.

- Dobranoc, Annie - powiedział z uśmiechem.

Stanęła na palcach, aby raz jeszcze dotknąć jego ust, tym razem jednak pocałunek był krótki, zaledwie przelotne muśnię­cie. Chwilę później Marka już nie było.

Długo jeszcze stała z bijącym sercem i patrzyła na zamknięte drzwi.

Następnego dnia ani Philip, ani Diana nie poruszyli niezręcz­nego tematu. Gdy padało w rozmowie imię Marka, wymieniali tylko porozumiewawcze spojrzenia i dusili w sobie ciekawość. Annie chciała nawet, by dla oczyszczenia atmosfery wreszcie padły te nie wypowiedziane pytania, które dostrzegła w ich oczach. Ale temat okazał się tabu. A gdyby nawet spytali ją o Marka? Właściwie cóż by mogła im odpowiedzieć?

Po południu wyjeżdżali do Lyonu. Rano wszyscy spali dłużej niż zwykle, ale i tak, gdy spotkali się przy śniadaniu, mieli twarze blade i wymęczone. Nawet Brick był milczący, nie bębnił łyże-~ czka o talerzyk, co zazwyczaj czynił w trakcie posiłków, ziewał tylko i patrzył ponuro w przestrzeń.

O trzeciej po południu pod hotel podjechał luksusowy auto­kar, którym mieli podróżować do Lyonu. Przed odjazdem Annie rozglądała się nerwowo, wypatrując Marka, ale nigdzie go nie było.

Czy pokaże się w Lyonie? - zastanawiała się, na wpół leżąc w fotelu i patrząc przez zaciemnioną szybę autokaru. W miarę upływu czasu coraz dotkliwiej odczuwała jego brak. Myśla­ła o nim nieprzerwanie. Ledwie zamknęła oczy, widziała jego twarz, przypominała sobie jego słowa i dotyk jego gorących warg.

Minuty ciągnęły się niemiłosiernie, zdawało jej się, że czas stanął w miejscu. Uległa w końcu złudzeniu, że minęły całe ty­godnie, odkąd widziała Marka po raz ostatni...

Zjawił się w jej garderobie w ostatnim momencie, gdy szy­kowała się do wyjścia na scenę. Na jego nieoczekiwany widok serce jej wykonało groźne salto mortale. Od razu poprawił jej się nastrój, oczy zajaśniały blaskiem, a policzki nabrały żywszych kolorów.

- Sam ją odprowadzę - zwrócił się autorytatywnie do Phila i Di, którzy jej towarzyszyli.

Spojrzeli na niego niechętnie, potem przenieśli wzrok na An­nie, ale ona, wpatrzona w Marka, szybowała gdzieś daleko my­ślami, w ogóle nie zwracając na nich uwagi. Wszelkie protesty zamarły im na ustach; ucałowali ją, życząc powodzenia na scenie i dyskretnie odeszli.

Gdy tylko drzwi za Philem i Dianą się zamknęły, Annie wpad­ła Markowi w ramiona.

- Tęskniłaś za mną? - zapytał czule.

Nie musiała odpowiadać. Uczucie malowało się na jej twa­rzy. Wziął ją na ręce, usiadł na kanapie i mocno przytulił do siebie.

Gdy byli sami, zapominała o sennych koszmarach, o prze­szłości jej babki, która kładła się ponurym cieniem na ich związ­ku. Liczyła się wyłącznie teraźniejszość, ta chwila, gdy Mark ją tulił, pieścił, całował...

- Dziś też zaśpiewasz tylko dla mnie - wyszeptał, a ona nie zaprzeczyła.

Śpiewała z wyjątkową pasją, drapieżnie, agresywnie. Nawet koledzy z zespołu patrzyli na nią zdumieni, widownia zaś reago­wała dzikim, żywiołowym aplauzem. To był najlepszy koncert, z jakim wystąpiła w życiu.

Po koncercie, gdy stała zalana łzami, a wszyscy ściskali ją i całowali, powtarzając komplementy, wypatrywała wzrokiem Marka. On był najważniejszy.

I tak jak poprzednio, to on powiedział jej, kiedy powinna udać się na spoczynek, a potem zgodnie z ustalonym już rytuałem odprowadził ją do hotelowego apartamentu.

Wydawało się, że już wszyscy domyślają się, co się między nimi dzieje. W każdym razie koledzy z zespołu bezlitośnie dow­cipkowali sobie na ich temat, uśmiechali się znacząco i robili głupie miny, ale jedynie wówczas, gdy nie było w pobliżu Mar­ka. Mark budził zadziwiający respekt i szacunek.

Wreszcie zaniepokojona Diana zadała pytanie, które musiało ją i Phila dręczyć od dawna:

- Czy to coś poważnego, Annie? Widzisz... on jest od ciebie dużo starszy i... I poza tym jest Francuzem - dokończyła.

Annie roześmiała się w głos.

- Och, Diano, oczywiście, że jest Francuzem! Ale cóż to ma za znaczenie? Nie zapominaj, że ja także jestem w połowie Fran­cuzką.

- Tak, rzeczywiście, zapomniałam... - odezwała się Diana z wielce roztargnioną miną.

- A jeśli chodzi o wiek... dziewięć lat, to niezbyt duża róż­nica.

- Tak, owszem... -jąkała się Diana - ale taki mężczyzna jak on musiał mieć w życiu wiele kobiet, wiele romansów...

- Wiem wszystko o jego przeszłości - ucięła Annie. - Była­byś naprawdę bardzo zdziwiona, gdybyś wiedziała, ile o nim wiem! -I o wiele bardziej zaniepokojona, pomyślała.

- Nie możesz być pewna, że wszystko, co ci powiedział, jest prawdą! - Diana zarumieniła się z irytacji. - Tyle lat się tobą opiekowaliśmy, i teraz niepokoimy się, czy poradzisz sobie z ta­kim mężczyzną jak Mark - dodała tonem usprawiedliwienia.

- Diano, mam już dwadzieścia pięć lat i najwyższy czas, bym zaczęła robić błędy na własny rachunek. Opiekowaliście się mną wspaniale, troskliwie, ale teraz tyle rzeczy się zmieniło... W końcu to musiało się stać, prawda? Muszę pomyśleć o życiu na własną rękę. Wiesz, ostatnio, będąc przy Marku, tak wiele dowiedziałam się o sobie...

- To wspaniale, naprawdę wspaniale, Annie... - Diana po­takiwała automatycznie, ale wcale nie była wyznaniem Annie uspokojona. - Myślę, że Phil powinien z nim porozmawiać... Dowiedzieć się czegoś więcej o jego przeszłości - ciągnęła za­sępiona. - Powinien chociażby sprawdzić, czy on nie jest żonaty.

- Nie jest - zapewniła ją Annie z wielką stanowczością.

Diana popatrzyła na nią z uwagą, a w oczach jej współczucie walczyło o prymat ze zniecierpliwieniem.

- Annie, on przecież mógł kłamać - ostrzegała. - Dopiero co go poznałaś, nie możesz mieć stuprocentowej pewności. Znasz Phila od lat, wiesz przecież, że można mu zaufać w tej sprawie... Pozwól, by dowiedział się o Marku czegoś więcej - nalegała. - Mężczyźni łatwo potrafią wyprowadzić w pole.

Po krótkim wahaniu Annie skinęła głową. Zawsze pozwalała Philowi zajmować się jej sprawami... A jednak... Jednak gdy rzuciła okiem wstecz na ostatnich kilka tygodni, zrozumiała, że bardzo wiele się zmieniło. Być może od czasu małżeństwa Phila i Diany? A może od chwili, gdy poznała Marka...?

Nie pozwól, by ten człowiek stanął między nami - prosiła Diana. - Phil był z tobą od samego początku... To niesprawied­liwe, by obcy człowiek wszedł między nas właśnie teraz, gdy stajesz się wielką gwiazdą.

- Tak się nie stanie - powiedziała Annie. W jej głosie nie było jednak pewności. Wiedziała, że Mark już stanął między nią a Philipem.

- On usiłuje cię przechwycić - zawyrokowała Diana. - Jeśli staniesz się międzynarodową gwiazdą, zarobi na tobie fortunę. Nie mam wątpliwości, że gdy tylko cię poznał, wyczuł pismo nosem.

- On wcale taki nie jest! - zaprotestowała Annie żywo, ale w głębi jej serca zakiełkował niepokój.

- A może...? Tak naprawdę niewiele o nim wiedziała. Może Diana miała rację? Może zainteresował się nią tylko ze względu na pieniądze, które mógłby zarobić w przyszłości jako jej mene­dżer? Postępował wobec niej tak władczo, jakby już do niego należała...

- Trzymaj się od niego z daleka - poradziła Di. - Przynaj­mniej dopóki Phil go nie sprawdzi.


- Opuszczam już Francję, wątpię więc, bym często go widy­wała - powiedziała Annie z wyraźnym smutkiem i ciężko wes­tchnęła.

Philip jeszcze tego samego dnia wykonał kilka telefonów, po czym, wzruszywszy ramionami, zawyrokował:

- Cóż, jak do tej pory wydaje się w porządku. Nie znalazłem żadnych wstydliwych tajemnic w jego życiu, ale poszukamy głę­biej i zobaczymy, co jeszcze wyjdzie na jaw.

- Nic nie wyjdzie - powiedziała wojowniczo Annie i zacis­nęła usta.

Nazajutrz po koncercie w Lyonie wyjeżdżali do Szwajca­rii i Niemiec. Po południu, gdy już wsiadali do autokaru, nie­oczekiwanie podjechał pod hotel Mark w swoim czerwonym ferrari. .

- Pojedziesz ze mną - powiedział, chwytając Annie za rękę.
Potrząsnęła głową tak gwałtownie, że czarne włosy rozsypały się na jej ramionach.

Przykro mi, Mark, ale nie mogę z tobą jechać. Muszę po­dróżować z kolegami z zespołu, w przeciwnym razie poczują się urażeni i będą się na mnie długo dąsać.

- Będziesz z nimi przez resztę podróży, ale te dwa dni chcę, byś spędziła ze mną - odrzekł z uporem. - Najbliższą próbę masz dopiero w środę, prawda? Mamy więc mnóstwo czasu.

- Na co? - spytała podniecona.

Otoczył ją ramieniem i władczo poprowadził do samochodu.

-Nie mogę, Mark... - opierała się. - Mam bagaż w autoka­rze. Phil i Diana będą się niepokoić, co się ze mną dzieje...

- Phil i Diana wyjechali kilka godzin wcześniej, aby w Szwaj­carii przygotować wszystko na przyjazd zespołu.

- Twoi koledzy powiedzą im, że pojechałaś ze mną. - Mark popchnął ją do samochodu i zamknął drzwi. Odwrócił się do Bricka, wyglądającego przez okno autokaru i zawołał: - Zabie­ram Annie ze sobą! Dołączymy do was przed koncertem!

Nie zważając na protesty Bricka, wskoczył za kierownicę i samochód ruszył z ogłuszającym rykiem silnika.

- Zapnij pas! - nakazał Annie, która bezradnie rozglądała się wokół.

- Dokąd mnie znów porywasz? - spytała drżącym głosem, ponieważ uświadomiła sobie, że byli sami. Co on knuł? Czyżby Diana miała rację...?

- Do Jury - odrzekł z niezmąconym spokojem, zerkając na nią kątem oka. - Dziwię się, że od razu nie odgadłaś.

- Ależ... to setki kilometrów stąd!

- W ogóle nie masz orientacji. - Mark był wyraźnie rozba­wiony. - To całkiem niedaleko. Dojedziemy akurat na kolację. Zamówiłem stolik w małej gospodzie w pobliżu mojej wioski. Gotują tam znakomicie, przekonasz się!

- Czy chcesz, bym poznała twoją rodzinę? - spytała z waha­niem, a serce biło jej tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z pier­si. Jeśli zabierał ją do rodzinnego domu, to by znaczyło, że traktuje ją poważnie. Co więcej, to by znaczyło, że Diana nie miała racji!

- Tak, jutro - padła odpowiedź. - Zobaczysz, że ich poko­chasz, a oni pokochają ciebie. I nie denerwuj się! Dziś jesteś po prostu zmęczona... Oprzyj się teraz wygodnie i zamknij oczy.

Nawet nie usiłowała protestować. Rzeczywiście była bardzo zmęczona i jak dotąd nie miała czasu na solidny wypoczynek. Zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i pozwoliła płynąć my­ślom... A więc jechała do Jury...

Do domu! - pomyślała zaskoczona. Jadę do domu...

Od śmierci ojca właściwie nie miała domu i czuła się przez to tym bardziej samotna. Matka nigdy jej nie kochała... An­nie brakowało poczucia, że gdzieś przynależy, a przecież każ­dy posiada głęboką potrzebę odnalezienia swego miejsca na ziemi.

Być może jej miejsce było właśnie w Jurze...

Zdrzemnęła się i śniła o zielonych lasach i dolinach, o rześ­kim, górskim powietrzu; widziała kwiaty na łąkach i pod ka­miennymi murami zagród, słyszała dźwięk kościelnych dzwo­nów rozchodzący się po dolinach i wspinała się na okoliczne wzgórza owiane niebieskawą mgiełką, za którymi ciągnęły się pokryte czapami śniegu górskie masywy. Podświadomie czuła, że kraina, którą znała jedynie z opowiadań ojca i Marka, okaże się bliska jej sercu.

Gdy zaczęli zbliżać się do szwajcarskiej granicy, zrobiło się chłodniej, a niebo stało się niebieskie i czyste jak kryształ. Annie była teraz wdzięczna Markowi za zapasowy sweter, który spe­cjalnie dla niej wrzucił do samochodu.

Mam również zapasową piżamę - powiedział. - Musimy ci tylko kupić szczoteczkę do zębów.

- Och, dlaczego mi nie pozwoliłeś zabrać z autokaru walizki! - żaliła się.

- Gdybym dał ci czas do namysłu, z pewnością byś ze mną nie uciekła!

Popatrzyła na niego z irytacją.

- Dlaczego mężczyźni tak bardzo lubią rządzić? - westchnę­ła. - Phil i Diana z pewnością będą się niepokoić...

- Oni mnie nie lubią - skonstatował.

- Niewiele o tobie wiedzą..

- Boją się, że im ciebie zabiorę... - Zerknął na nią z ukosa i skrzywił usta. -I zrobię to! - dokończył.

Znów zadrżała; była podniecona i niespokojna, jakby zawieszona między nadzieją a zwątpieniem. Czy chciał powiedzieć, że ją kocha? A może traktował ją jak intratną zdobycz?

Zmierzchało się, gdy dotarli do skraju wioski St Jean-des -Pins. Mark zwolnił nieco, mijając małą, białą gospodę z wyma­lowaną na szyldzie srebrną rybą na tle zielonych trzcin.

- Bywa tu wielu wędkarzy, którzy łowią ryby w naszych rzekach - wyjaśnił. - Zatrzymamy się tu później.

Jechali przez sosnowy las długą drogą, przypominającą tunel z ciemnych drzew. Droga zdawała się nie mieć końca.

- Dokąd mnie wieziesz? - spytała nerwowo, usiłując prze­ niknąć wzrokiem ciemną ścianę drzew. Zmierzch zapadał szyb­ko, w środku lasu panował już zupełny mrok.

Mark skręcił i jechali dalej wąską leśną przecinką.

- Nie! - zaprotestowała, ogarnięta nagłą paniką. Znała tę drogę! Wiedziała, dokąd prowadzi... - Nie mogę, Mark, nie zabieraj mnie tam! Nie zmuszaj mnie do tego!

- Nie bój się, cherie. - Wziął ją za rękę. - Jestem z tobą i nic ci nie grozi.

Szarpnęła się i dosięgła klamki. Gdy zatrzymał samochód, wyskoczyła jak oszalała. Mark pobiegł za nią, chwycił ją wpół i otoczył ramionami.

- Nie bój się, Annie - uspokajał. - Tutaj już nic nie ma.

- Jest, jest! - krzyczała. - To mi się śniło... To za dużo, nie zniosę tego, Mark!

- Posłuchaj, Annie... Posłuchaj lasu... - Przycisnął twarz do jej potarganych wiatrem włosów.

Las oddychał wokół nich; słyszeli groźne pomruki wichru, szepty i szelesty liści, trzask łamiących się i opadających gałęzi. Nigdy nie nastawała cisza...

- Zaufaj mi - prosił Mark. - Chcę, byś poszła ze mną ścieżką prowadzącą do chaty...


- Wiem, dokąd ta ścieżka prowadzi - przerwała mu. - Wiem to ze swoich koszmarnych snów... Snów, których nienawidzę i których się boję... Chata jest pusta... On odszedł... odszedł na zawsze. -I znów ogarnęła ją fala bólu i przeraźliwej rozpaczy.

- Jestem tu, jestem - szeptał, całując jej policzki, ona zaś objęła go mocno i patrzyła nań nieprzytomnym wzrokiem, jakby w obawie, że znów go jej odbiorą.

-Och, Mark!. Co się ze mną dzieje? Jestem przerażona. Może zwariowałam? Nie mogę tam pójść... Wiem, co tam zastanę!

- Chcę, byś zobaczyła - nalegał. - Musisz sprawdzić na wła­sne oczy, czy to prawda.

Po chwili wahania, ciągle drżąc, poddała się. Mark miał rację. Musiała przekonać się na własne oczy. Musiała wiedzieć.

W narastających ciemnościach wspinali się ostro pod górę. Annie wzdrygała się na każdy dźwięk i rozglądała wokół szeroko otwartymi oczami. Gdy zobaczyła chatę, zatrzymała się raptownie z mocno bijącym sercem.

Ona jest... dokładnie taka, jak ją pamiętam... Widzia­łam ją... - W swoich snach, myślała. Jedynie w swoich snach! Ale dlaczego pamiętała tak wyraziście każdy szczegół? Rozpo­znawała bale drewna ułożone w sagi pod gontowym daszkiem, drzwi i okna zasłonięte okiennicami i drewnianą beczkę na wo­dę, a nawet wiekowy górski jesion rosnący obok chaty, którego połamane konary porastały teraz młode, zielone liście. - Nie, nie mogę wejść do środka - szepnęła przerażona. - Nie wejdę!

- Nawet ze mną?

Popatrzyła w jego głębokie, ciemne oczy i z lekka się uspo­koiła.

Z Markiem u boku była w stanie wszystkiemu sprostać.

- Gdzie jest klucz? - zapytał.

- Pod progiem - odrzekła bez chwili zastanowienia.

I naraz zesztywniała, a twarz jej przybrała barwę popiołu. Skąd, u licha, o tym wiedziała?

Słyszała szybki, głośny oddech Marka, gdy pochylał się i uważnie macał ręką pod progiem. Po chwili wyprostował się z kluczem w ręku.

Nie odezwali się ani słowem. Mark przekręcił klucz w zamku i mocnym pchnięciem otworzył drzwi.

Z wnętrza powiało chłodem i stęchlizną. Annie przekroczyła próg i dopiero wówczas ujrzała proste stare sprzęty: krzesło, drewniane łóżko bez siennika, zardzewiały piec, którego komin wychodził przez dach, półkę, a na niej kilka kubków i talerzy, oraz stos suchego drewna pod ścianą.

Nic tu się nie zmieniło. Rozpoznała wszystko, co do najmniej­szego szczegółu. Nawet rondel wisiał na haku w tym samym miejscu! Wszystkie przedmioty były tak realne, tak znajome, jakby widziała je wczoraj...

Łzy napłynęły jej do oczu. Odwróciła się twarzą do ściany,
ogłuszona wspomnieniami, które przesuwały się przed jej oczami jak obrazy za oknem pędzącego pociągu. Z mgły czasu wyłania­ły się znajome twarze i miejsca, epizody zdarzeń i strzępy rozmów...

- Och, nie, nie! - powtarzała w kółko.

Mark stał za nią z tyłu i obejmował ją ramieniem.

- Cicho, kochanie, nie płacz. Pójdziemy już, jeśli tak bardzo to przeżywasz.

Nawet go nie słyszała. Myślami przeniosła się w daleką prze­szłość.

Była znów ciepła, letnia noc. Leżała w ramionach Marka na łożu z paproci, w lesie, pod drzewami, odurzona świeżym zapa­chem zgniecionych liści i trawy. Nawet teraz, zamykając oczy, czuła jeszcze ten upajający zapach... Kojarzył jej się z rozkoszą, jakiej doznawała w ramionach Marka... Przesuwała pieszczot­liwymi dłońmi po jego ciele, po szerokich barach i każdym naj­mniejszym zagłębieniu kręgosłupa. Chętnie pozostałaby w jego ramionach na zawsze...

Światło księżyca przydawało metalicznego blasku ich białym ciałom, drgało, falowało na ich skórze jak na powierzchni kry­stalicznie czystej, spokojnej wody. Świadomi czyhającego ze­wsząd niebezpieczeństwa kochali się z jakąś dramatyczną, dziką desperacją, jakby trawieni głodem, którego nie mogli zaspokoić. W tym niepewnym, okrutnym świecie tylko miłość miała zna­czenie. Jednak ich miłość skazana została na śmierć.

Obraz przed jej oczami nagle się zmienił. Jęknęła cicho pod naporem nowej fali bólu... To było dzień później. Niemcy przy­wlekli ciało Marka do wioski, żądając identyfikacji, miotając groźby i przekleństwa, oskarżając mieszkańców o zmowę i dy­wersję. Annie stała na progu sklepu i patrzyła pustym, nieobe­cnym wzrokiem na sine, zastygłe, poplamione czarną krwią, martwe ciało Marka.

To było ponad jej siły; łkając i drżąc spazmatycznie, zmusiła się do powrotu w teraźniejszość.

- Och, dlaczego mnie tu przywiozłeś! - Łzy przerażenia i rozpaczy spływały jej po twarzy. - Nie chcę tego sobie przy­pominać! Nie chcę!

- Cicho, cicho, kochanie - mówił łagodnie. - To już minę­ło. .. Teraz nic nam nie grozi. - Gładził ręką jej plecy, przesuwał wargami po jej włosach. - Powiedz mi, co sobie przypomniałaś. Bo coś sobie przypomniałaś, prawda?

- Tamtego, ostatniego dnia - szeptała drżącym głosem - ko­chaliśmy się w lesie, a potem wróciliśmy tu, do chaty... Powie­działeś, że chciałbyś mieć ze mną dziecko... - Nagle znów ujrzała jego przejętą twarz, usłyszała jego stłumiony głos, i znów chciała płakać, chciała krzyczeć, ponieważ on nie żył! Potrząs­nęła głową, żeby usunąć sprzed oczu twarz Marka, ale on tu był. Był nadal i słuchał... - Powiedziałeś, że wrócisz tu po wojnie - wyjąkała, mając w głowie coraz większy zamęt - odnajdziesz mnie i weźmiemy ślub. Ale jeśli nie przeżyjemy wojny i nigdy się już nie spotkamy, powiedziałeś, że nie chcesz, by nasza miłość była jak płomień świecy, który zgasł i nie pozostawił po sobie śladu... - Umilkła i z twarzą bladą jak kreda wpatrywała się w odległy kąt pokoju, tam gdzie stos drewna zasłaniał ścianę pod oknem. - Tam... To było tam! - wyszeptała jak w transie.

- Co ci jest, Annie? Co się stało?

Annie podbiegła do okna i zaczęła jak szalona odgarniać drewno, żeby odsłonić znajdującą się za nim ścianę. Mark, o nic nie pytając, przyszedł jej z pomocą.

Kilka minut później klęczeli zdyszani, wpatrując się w sku­pieniu w inicjały wyrzeźbione na najniższej belce pod oknem. Mimo że trochę starte i zakurzone, można je było z łatwością odczytać. Pierwsze litery ich imion, A i M, splatały się ze sobą, pod nimi zaś widniał napis: „Na zawsze". Nie zatarł ich czas.

- Na zawsze... - westchnęła Annie. Czyżby dlatego oby­dwoje tu wrócili? Czyżby ich uczucie przez swą niespotykaną intensywność osiągnęło nieśmiertelność? - Och, Mark! - Od­wróciła ku niemu twarz. - One nadal tu są...

- My też tu jesteśmy, Annie - powiedział, dotykając liter koniuszkami palców, a potem spojrzał jej prosto w oczy. - Ko­cham cię, Annie - wyznał głosem głębokim, przepojonym na­miętnością, i dotknął jej ust swymi gorącymi, natarczywymi wargami.

W tej jednej chwili wszystkie wątpliwości, jakie kiedykol­wiek żywiła, rozpłynęły się w nicość. Nabrała absolutnej, nieza­chwianej pewności, że od dawna kocha tego mężczyznę - kocha go teraz z taką samą siłą, jak kochała niegdyś w innym miejscu i czasie, w innym życiu. Wówczas śmierć go zabrała, ale teraz los dał im drugą szansę.

- Cherie - szepnął, odrywając na moment usta od jej warg - kochałem cię od zawsze i wiedziałem, że pewnego dnia się odnajdziemy. Gdy zobaczyłem twoją fotografię, rozpoznałem cię natychmiast, ale musiałem trochę poczekać i wszystko spokojnie zaplanować. Bałem się, że weźmiesz mnie za wariata...

- I tak się stało - wtrąciła z łagodnym uśmiechem.

- Ale teraz mi wierzysz, prawda? - Oczy jego jaśniały wiarą i miłością.

- Kiedy cię poznałam, zaczęły mi się przypominać różne oderwane fragmenty - wyznała. - Ale za nic w świecie nie chcia­łam uwierzyć... Bałam się, że tracę rozum... Och, dopiero teraz wiem, że nie była to tylko gra wyobraźni! Wiem, że przypomnia­łam sobie epizody, które zdarzyły się naprawdę.

- Wiedziałem, że sobie przypomnisz - powiedział z wes­tchnieniem ulgi. - Przypominamy sobie okruchy wieczności... One przychodzą do nas i odchodzą jak morskie fale... Pewne rzeczy są dla nas zrozumiałe, inne nie, ale jednego jestem cał­kowicie pewien: należymy do siebie. I dano nam powtórną szan­sę na wspólne życie.

Nieoczekiwanie zmarszczył brwi i popatrzył na nią jakby z wahaniem.

- Co się stało, Mark? - spytała zaniepokojona.

- Nie mógłbym żyć nigdzie poza Francją - powiedział je­dnym tchem. - Co o tym myślisz, Annie? Może moglibyśmy osiągnąć kompromis: pół roku tutaj, a drugie pół w Anglii.

- Będę szczęśliwa, mieszkając w Paryżu - powiedziała po­spiesznie, by przeciąć wszelkie wątpliwości. - Czyżbyś zapo­mniał, że jestem w połowie Francuzką? Poza tym mój dom będzie tam, gdzie jesteś ty. Załatwimy wszystko z Philipem i Dia­ną, zgoda? Chyba nie masz nic przeciwko, by Phil był nadal moim menedżerem, prawda?

- Absolutnie nic. Lubię go i myślę, że osiągniemy przyjaciel­skie porozumienie. Wszystko się uda, zobaczysz. - Przesunął ustami po jej policzku, a potem ucałował jej powieki. - Najważ­niejsze, Annie, że znów jesteśmy razem...

Przytuliła się doń mocnej i obdarzyła go długim, czułym po­całunkiem. Mogłaby resztę życia spędzić w jego mocnych, ko­jących ramionach, on jednak po chwili westchnął i odsunął ją lekko od siebie.

- Zrobiło się późno, Annie - powiedział. - Powinniśmy już wracać do gospody.

Wyszli z chaty spleceni ramionami, z twarzami jaśniejącymi szczęściem.

- Zjemy teraz wspaniałą kolację - obiecał. -I wszystko do­kładnie omówimy. A jutro... Jutro rano zapoznam cię z moją rodziną. Powiem im, że spotkałem wreszcie kobietę, na którą czekałem całe życie, i którą natychmiast poślubię, jeśli powie „tak".

- Tak - powiedziała Annie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0299 Lamb Charlote Pamiętasz mnie
Lamb Charlotte Pamietasz mnie
R299 Lamb Charlotte Pamietasz mnie
PAMIĘTAJ MNIE
169 Lamb Charlotte Zabawa w chowanego
Lamb Charlotte Zabawa w chowanego
Lamb Charlotte Trudna milosc
Lamb Charlotte Zabawa w chowanego
285 Lamb Charlotte Zgubne namiętności 03 Mroczne dziedzictwo
Adams Jennie Pamiętaj o mnie
0285 Lamb Charlotte Mroczne dziedzictwo
Lamb Charlotte Mroczne dziedzictwo
LAMB CHARLOTTE Cicha przystań
LAMB CHARLOTTE Trudna miłość
0198 Lamb Charlotte Odzyskana namiętność
514 Lamb Charlotte Strategia uwodzenia
Cicha przystań Lamb Charlotte
Lamb Charlotte Cicha przystan

więcej podobnych podstron