CHARLOTTE LAMB
Pamiętasz mnie?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwszy z serii tajemniczych telefonów otrzymała
Annie pewnej chłodnej, wiosennej nocy.
- Pamiętasz mnie? - wyszeptał męski głos, a ona po-
czuła, że drętwieje z przerażenia.
Wróciła właśnie z przyjęcia weselnego; była cał-
kiem rozbita, bliska płaczu, ponieważ jej najlepsza
przyjaciółka, Diana, poślubiła dziś mężczyznę, w któ-
rym Annie kochała się od lat.
- Kto mówi? - spytała zbolałym głosem, ale nie do-
czekała
się odpowiedzi. Połączenie zostało przerwane.
Z ponurą miną odłożyła słuchawkę, a potem przełą-
czyła telefon na automatyczną sekretarkę. Pocieszała
się myślą, że ktoś z zespołu za dużo wypił na przyjęciu
i zrobił jej dowcip. Stanowczo nie miała dziś nastroju
do żartów.
Odwróciła się z szelestem jedwabiu, którego miękki,
zmysłowy dotyk zdawał się koić jej nerwy. Annie
uwielbiała wytworne stroje i w tej dziedzinie uchodziła
za znawcę. Pomogła Dianie w wyborze ślubnej sukni,
dla siebie zaś - ponieważ była druhną - wybrała kreację
w jasnozielonym kolorze, który znakomicie podkreślał
barwę jej oczu. Obie suknie były stylizowane na epokę
wiktoriańską. Annie uczesała więc swe długie, czarne
włosy w wytworny, gładki węzeł i wpięła weń malutki
bukiecik fiołków ozdobiony liśćmi paproci.
Wyjęła teraz kwiaty z włosów i pieczołowicie umie-
ściła je pomiędzy kartkami tomiku wierszy.
Miała zwyczaj suszyć kwiaty, które towarzyszyły jej
przy ważnych, uroczystych okazjach. Potem, gdy znie-
nacka otwierała książkę, subtelna, ulotna woń kwiatów
przywracała wspomnienia minionych chwil. A dzień
dzisiejszy - musiała przyznać mimo bólu i łez - był
niezwykle ważny w jej życiu. Wiedziała, że nigdy go
nie zapomni.
Ziewając spojrzała na zegarek. Dochodziła północ,
Annie zaś, nawet wówczas gdy nie planowała wystę-
pów, kładła się spać około dziesiątej i wstawała skoro
świt. Jutro musiała wstać przed siódmą, czekała ją bo-
wiem sesja zdjęciowa w studiu nagrań, gdzie czyniono
właśnie ostatnie poprawki do jej nowego albumu.
Szybko zamieniła zieloną, jedwabną suknię na krót-
ką koszulę nocną i szlafrok, po czym zasiadła przed
toaletką i rozpoczęła zmywanie makijażu. Nawet gdy
było bardzo późno i padała z nóg, niezmiennie od lat
przed udaniem się do snu wykonywała rutynowe czyn-
ności.
- Gdy się jest osobą publiczną, trzeba zawsze pamię-
tać o swoim wyglądzie - powiedział jej kiedyś Philip.
Powinna potraktować te słowa jak przestrogę, że
sława i sukces mają swe blaski i cienie.
Do dziś pamiętała badawczy wzrok Philipa na swej
twarzy.
- Nie jesteś pewna, czy to ci odpowiada, dziecino? –
spytał wówczas, jakby czytając w jej myślach. - Naj-
wyższy zatem czas na podjęcie decyzji. Jeśli chcesz
zostać gwiazdą, musisz zrozumieć, że sława wymaga
poświęceń. Nie ma róży bez kolców. A więc, wycofu-
jesz się? Na razie nikt cię nie zna, więc łatwo możesz
wrócić do normalnego życia.
Nie zamierzała się wycofać. Patrzyła na Philipa
ogromnymi, melancholijnymi oczami i westchnęła
zniecierpliwiona jego podejrzliwością.
- Nie mam nic, do czego mogłabym wrócić - powie-
działa.
- Nic, za czym bym tęskniła... Ponad wszystko na
świecie pragnę zostać piosenkarką.
Jakże to wtedy wydawało się proste! Ale Philip nie
ostrzegł jej przed najważniejszym. Znalezienie się na
szczycie wiązało się z ogromnym wysiłkiem, nadludz-
ką pracą i dotkliwym stresem, przede wszystkim jed-
nak na ołtarzu sławy trzeba było złożyć ofiarę z wła-
snego życia osobistego. Gwieździe nie pozostawiano
najmniejszego marginesu swobody, nie mogła mieć
również do nikogo bezwzględnego zaufania. Zwłasz-
cza nowe znajomości należało traktować bardzo
ostrożnie. Ludzie sprawiający sympatyczne wrażenie
często okazywali się zwykłymi koniunkturalistami.
Życie wcale nie rozpieszczało gwiazd. Annie szybko
zrozumiała, że powinna przyodziać ochronny pancerz i
stwardnieć wewnętrznie. Obawiała się jednak, że jej
muzyka straci wówczas swą świeżość i wrażliwość.
Czasami ból i gorycz pomagały przy komponowaniu.
Miała wrażenie, że jej najlepsze piosenki mówiły o nie
spełnionych uczuciach do Philipa. O uczuciach, któ-
rych, jak się zdawało, on był całkowicie nieświadomy.
Philip nadal traktował ją tak, jakby miała siedemna-
ście lat. Był twardym biznesmenem, ale w stosunku do
niej zachowywał się ciepło i opiekuńczo. Nigdy nie
robił jej żadnych propozycji, nie opowiadał przy niej
sprośnych dowcipów; traktował ją jak córkę albo
młodszą siostrę. Na początku znajomości bardzo jej to
odpowiadało. Do czasu jednak... Aż do chwili, gdy od-
kryła, że go kocha... Philip jednak zdawał się tego nie
spostrzegać.
Od tamtej pory jej piosenki nabrały szczególnego
dramatyzmu, pomyślała, z goryczą wspominając prze-
szłość. Zanim zakochała się w Philipie, udawała, że
zna miłość, że cierpi. Pisała o miłości, której nigdy nie
zaznała. Uczucie do Philipa sprawiło, że jej twórczość
nabrała osobistego charakteru, stała się odzwierciedle-
niem rzeczywistości. W ciągu ostatniego pół roku po-
wstały jej najciekawsze utwory. Ból i rozpacz, które
nią targały, rozbudziły twórczą wenę.
Praca pomagała zagłuszyć cierpienie; nagrania do
nowego albumu i przygotowania do zbliżającego się
tournee po Europie pochłonęły ją bez reszty.
Przez ostatnie osiem lat Philip i Diana byli dla Annie
wszystkim. Służyli jej pomocą, radą, pocieszeniem i
własnym towarzystwem. Philip był jej agentem i me-
nedżerem; kiedy się poznali, od razu oddał ją pod
opiekę Diany Abbot - swej wówczas dwudziestodwu-
letniej sekretarki. Od tamtej pory Diana mieszkała z
Annie, pilnowała jej rozkładu zajęć, towarzyszyła pod-
czas podróży, utrzymywała kontakty z prasą i w ogóle
rozwiązywała za Annie wszelkie problemy dnia co-
dziennego. Diana - z pozoru twarda, energiczna dziew-
czyna, pochodząca z przedmieść Liverpoolu - miała
miękkie serce, ciepłe brązowe oczy i zaraźliwy śmiech.
Annie kochała Philipa i uwielbiała Dianę, swą
prawdziwą, jedyną przyjaciółkę. Philip nie był szcze-
gólnie przystojny, posiadał jednak dużo męskiego uro-
ku. Wysoki, smukły, o poważnych, niebieskich oczach
i jasnokasztanowych włosach, budził zainteresowanie
kobiet. Annie przez lata obserwowała korowód pań
przewijających się u jego boku, pocieszała się jednak
myślą, że żaden z tych romansów nie trwał długo. Phi-
lip był zbyt pochłonięty pracą, by zaangażować się na
stałe. I dziewczyny, zniecierpliwione wyczekiwaniem
na poważną deklarację z jego strony, odchodziły. W
Annie zaś rosła nadzieja, że Philip w końcu dostrzeże
w niej kobietę. Ale nigdy, przenigdy nie przyszłoby jej
do głowy, że Philip zakocha się w Dianie!
Rozwój wypadków przyspieszył najzwyklejszy
zbieg okoliczności. Philip i Diana spóźnili się na samo-
lot podczas niedawnego tournee Annie po Stanach
Zjednoczonych, a potem burza śnieżna zatrzymała ich
na kilka dni w hotelu.
- Poznałam go wówczas naprawdę - wyznała później
Diana, oświadczając bladej i osłupiałej Annie, że ona i
Philip wkrótce zamierzają się pobrać. - Popatrz, jakie
to dziwne - ciągnęła Diana w zadumie. - Znaliśmy się
tyle lat, a dotąd nie wiedziałam, co kryje się w jego
sercu. Nasze rozmowy przypominały obieranie cebu-
li... Odkryłam w Philipie cechy, o które nigdy bym go
nie podejrzewała! Nie mogliśmy wyjść z hotelu: wiatr
był porywisty, zaspy śniegu dochodziły do półtora me-
tra, wyłączono elektryczność, nie mieliśmy telewizora,
więc po prostu owinęliśmy się kocem i rozmawialiśmy.
Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy...
- I zakochaliście się w sobie? - dokończyła Annie,
zmuszając się do uśmiechu.
Diana z twarzą jaśniejącą szczęściem przytaknęła.
- Zakochaliśmy się. To szaleństwo, prawda? Po tylu
latach znajomości! Zupełnie tak, jakby rozdzielająca
nas ściana nie oczekiwanie runęła.
Annie długo jeszcze pozostawała w szoku po otrzy-
maniu tej wiadomości. Była zraniona, zbolała i ogrom-
nie zazdrosna.
Ani Philip, ani Diana nie domyślali się jej reakcji. I
całe szczęście. Dzięki Bogu nigdy nie zwierzyła się
Dianie ze swej skrywanej miłości do Philipa. Teraz
tylko musiała nadal grać swoją niewdzięczną rolę -
musiała udawać, że jest niezwykle szczęśliwa z powo-
du ich małżeństwa. Sytuację komplikował fakt, że
przecież kochała ich oboje i każdemu z osobna życzyła
jak najlepiej.
Philipa poznała dawno temu na przyjęciu, na którym
zaśpiewała kilka piosenek. Aż do tamtej chwili nawet
nie postało jej w głowie, że może kiedyś zostać praw-
dziwą piosenkarką. Właśnie tamtego wieczoru Philip
oznajmił, że zrobi z niej gwiazdę. Z początku nie uwie-
rzyła. Brakowało jej tupetu, wiary we własne siły. A
jednak jakiś wewnętrzny głos podpowiadał, że powin-
na uwierzyć. I zaufała Philipowi.
Przepowiednie Philipa zaczęły się sprawdzać - zrazu
wolno, potem coraz szybciej, od kilku zaś lat w tempie
przyprawiającym o zawrót głowy. Najpierw śpiewała
w nocnych klubach, żeby we dnie uczęszczać na lekcje
śpiewu i tańca. Dopiero kontrakt na nagranie pierwszej
płyty, który załatwił jej Philip, otworzył przed nią
drzwi do kariery. Dziś była już znana nawet w Amery-
ce. Za dwa tygodnie zaś wyruszała w kolejną trasę
koncertową po Europie. Tournee rozpoczynał galowy
koncert w Paryżu.
Sława jednak niosła ze sobą pewne problemy. Nale-
żały do nich, między innymi, anonimowe telefony. Czy
to wielbiciele dzwonili, czy szaleńcy - nie wiedziała.
Od czasu jednak, gdy przeniosła się do ekskluzywnej
dzielnicy Londynu i zastrzegła swój numer telefonu,
zdarzało się to coraz rzadziej.
Zamieszkała przy wysadzanej drzewami ulicy, po
której mogły się poruszać jedynie samochody miesz-
kańców, dom zaś, w którym mieścił się jej apartament,
był dodatkowo chroniony. Przez całą noc budynek pa-
trolował umundurowany strażnik w towarzystwie
groźnie wyglądającego dobermana, a elektronicznie
otwierane drzwi sforsować mógł wyłącznie posiadacz
specjalnej karty magnetycznej. Co więcej, otwierały się
dopiero wówczas, gdy po włożeniu karty wybrało się
odpowiedni numer kodowy.
Było to jedno z tych wytwornych, anonimowych
osiedli, których mieszkańcy prawie sienie znali. Nikt
nie nastawiał tu głośno telewizora, nikt nie wydawał
hucznych przyjęć, nie dochodziło też do gwałtownych
kłótni. Odnosiło się wrażenie, że sąsiedzi wyjechali. W
apartamencie Annie znajdowały się dwie sypialnie -
jedna dla niej, druga zaś dla Diany, która do niedawna
tu mieszkała.
Po wyprowadzce Diany Annie z trudem oswajała się
z samotnością. Nigdy dotąd nie mieszkała sama. Nim
poznała Philipa, mieszkała z matką i ojczymem oraz
dwoma przyrodnimi braćmi. Rodzina nie protestowała,
gdy Annie wyprowadzała się; dom był ciasny, poza
tym Annie nie zgadzała się z ojczymem. Od tamtej po-
ry rzadko ich odwiedzała.
Jednak takie samotne wsłuchiwanie się w ciszę - jak
to czyniła właśnie teraz - kompletnie ją rozstrajało. Je-
dynym dźwiękiem, który wyławiały jej uszy, był mo-
notonny szum kuchennej lodówki. W myślach przeko-
nywała się, że przecież wokół mieszkają ludzie, ale
cisza była tak dojmująca, że z trudem przychodziło jej
w to uwierzyć. Czuła się teraz tak, jakby przebywała
na Księżycu...
W rzeczywistości za ścianą mieszkali ludzie. Apar-
tamenty w tej dzielnicy cieszyły się wielką popularno-
ścią i rzadko stały puste. Mieszkało tu wielu artystów,
ludzi sztuki. Niekiedy posiadali domy na prowincji, a
te apartamenty służyły im tylko na czas pobytu w Lon-
dynie. Dom był starannie utrzymany, wygodny, znaj-
dował się tu basen, sauna i świetnie wyposażona sala
gimnastyczna.
Żyło się tu komfortowo. Windy bezszelestnie poru-
szały się w górę i w dół, przy wejściowych drzwiach
dyżurował portier, a w podziemiach znajdował się par-
king samochodowy. Gdyby więc dom otoczyli wielbi-
ciele lub wścibscy dziennikarze, można było uciec nie-
postrzeżenie samochodem.
Aż do dzisiaj Annie czuła się tu całkiem bezpiecz-
nie.
Właściwie dlaczego tak bardzo przejęła się tym tele-
fonem? Nie był ani ordynarny, ani obsceniczny... Za-
pewne jakiś głupi kawał, być może autorstwa jednego
z kolegów...
A jednak, gdy kładła się do łóżka, nadal myślała o
tajemniczym telefonie. „Pamiętasz mnie?" - słowa te
dźwięczały jej w głowie. Czy kryło się w nich pytanie,
czy stwierdzenie? - zastanawiała się przez chwilę.
Właściwie wszystko jedno, i tak te dwa słowa wypro-
wadziły ją z równowagi. Przejęła się tak bardzo być
może dlatego, że po raz pierwszy w życiu czuła się
samotna i opuszczona.
Dziś wieczór rzeczywiście łatwo było ją zranić. Na
szczęście nikt o tym nie wiedział i miała nadzieję, że
nikt się tego nie domyślał. W każdym razie na weselu
starała się oszukać wszystkich - nie wyłączając samej
siebie. Była duszą towarzystwa, za żadną cenę nie
chciała dopuścić, by Philip i Diana odgadli jej praw-
dziwy nastrój. Byli tak bardzo szczęśliwi - i mieli do
tego prawo. Nie mogła popsuć im wielkiego dnia.
Na litość boską, miała już przecież dwadzieścia pięć
lat i niewątpliwie potrafiła zatroszczyć się o siebie!
Wielokrotnie sama podróżowała do Ameryki, nieźle
mówiła po francusku i włosku, a teraz uczyła się rów-
nież hiszpańskiego. Philip częstokroć mawiał, że mu-
zyka to międzynarodowy biznes: trzeba wiele podró-
żować i znać języki obce.
Musi więc przestać użalać się nad sobą, pomyślała z
gniewną miną. Ma wystarczająco dużo życiowych
umiejętności, by dać sobie radę sama!
Potrafiła prowadzić samochód, gotować, a nawet
skończyła kurs samoobrony. W razie potrzeby z łatwo-
ścią przerzuci mężczyznę przez ramię. Z pewnością
nauczy się żyć sama i zapanuje nad dzisiejszą dziecin-
ną rozpaczą. Jeśli trzeba, ze wszystkim można sobie
poradzić! Z tą optymistyczną myślą odwróciła się na
drugi bok. Przez sen słyszała dzwonek telefonu, po-
nieważ jednak szybko włączyła się automatyczna se-
kretarka, nie zwróciła na niego uwagi.
Rano tak bardzo spieszyła się do pracy, że nie zdą-
żyła przesłuchać taśmy.
Sesja zdjęciowa ciągnęła się w nieskończoność. An-
nie czuła się jak marionetka, gdy kolejny już raz usta-
wiano ją na tle sklepowej witryny, a od sztucznego
uśmiechu po prostu bolały ją usta.
- Postaraj się mieć bardziej zadowoloną minę, ko-
chanie! - pouczał ją zniecierpliwionym głosem foto-
graf.
Wybacz, ale nie znoszę zdjęć! - rzuciła gniewnie.
Niestety, to widać - westchnął. - Odpręż się trochę...
Daję słowo, jeszcze tylko kilka ujęć i kończymy.
Chłopcy z zespołu stanęli za plecami fotografa i za-
częli robić tak głupie miny, że wreszcie roześmiała się
naturalnie.
- Tak trzymaj! - krzyknął uradowany fotograf.
Perkusista, potężny dwudziestoletni chłopak, którego
ze względu na masywną budowę ciała przezywano
Brick, uśmiechał się radośnie do Annie, gdy opuszczali
studio.
- Przeczytałem kiedyś, że niektóre prymitywne ple-
miona nie pozwalają robić sobie zdjęć, uważając, że w
ten sposób kradnie się im dusze. Czy podzielasz tę opi-
nię, Annie?
Brick uchodził za wielkiego kawalarza w zespole.
Pozostali chłopcy, słysząc jego komentarz, zachichota-
li.
- Och, po prostu nie znoszę własnych zdjęć! - wy-
mamrotała.
Nagle przyszło jej do głowy, że to Brick mógł dzwonić
dziś w nocy. Jeśli za dużo wypił, robił się nieznośny.
Brick z uwagą przyglądał się jej skośnym, zielonym
oczom, lśniącym czarnym włosom i drobnej trójkątnej
twarzyczce w kształcie serca. Niedawno jeden z dzien-
nikarzy napisał, że wyglądem przypominała kota mok-
nącego na deszczu.
- Chyba nie mówisz tego poważnie! - zawyrokował
Brick, z niedowierzaniem potrząsając głową. - Przecież
jesteś niebywale fotogeniczna! Najwyższy czas, byś
przywykła do fotografów. Twoja twarz codziennie
zdobi okładkę jakiegoś magazynu. W odpowiedzi
wzruszyła tylko ramionami. Kamera budziła w niej
instynktowną niechęć. Było to prymitywne uczucie, nie
mające żadnych racjonalnych podstaw. Ludzie nie po-
trafili tego zrozumieć. I nie starała się im tego na siłę
wyjaśniać.
- Dzwoniłeś do mnie wczoraj w nocy, Brick? - spy-
tała nieoczekiwanie.
- Czy do ciebie dzwoniłem? - Wyglądał na oszoło-
mionego. - Nie... A prosiłaś mnie, bym dzwonił?
Zresztą niewiele pamiętam z weselnego przyjęcia.
Pozostali wybuchnęli szczerym śmiechem. Annie
uśmiechnęła się również. Nie, to nie był Brick... Ani
żaden z nich. Znała ich wystarczająco dobrze, by za-
uważyć nagłe zakłopotanie na ich twarzach, gdyby coś
przeskrobali.
Próby z zespołem trwały całymi godzinami, bez
przerwy na lunch. W ciągu dnia musiała więc zadowo-
lić się jabłkiem i jogurtem. Zresztą Philip byłby nieza-
dowolony, gdyby choć trochę przytyła. Zwykł jej po-
wtarzać: „W tym biznesie liczy się przede wszystkim
wygląd. Jak cię widzą, tak cię piszą. Nieważne, kim
jesteś... ważne, żebyś wyglądała zawsze tak, jak sobie
ludzie ciebie wyobrażają".
A ludzie postrzegali ją tak, jak życzył sobie tego
Philip -jak uliczną piosenkarkę: smutną, tragiczną i
pełną ekspresji.
Długie, czarne włosy okalały bladą twarz; makijaż
podkreślał duże, wyraziste oczy i pełne usta. Jej ko-
stiumy sceniczne były proste i niezbyt drogie; prze-
ważnie nosiła czerń, którą podkreślała swą smukłą,
drobną sylwetkę. A jej piosenki, mimo że z biegiem lat
nieco się zmieniały, nadal wprawiały w ten sam rzew-
ny nastrój. Jej wielbicielom właśnie to się podobało.
Czasami jednak Annie czuła się zapędzona w ślepy
zaułek, nie była bowiem wcale pewna, czy osobowość,
którą stworzył
Philip, jeszcze do niej pasuje...
- Brakuje ci Phila i Di? - spytał rezolutnie Brick, gdy
opuścili już studio. - Chodź z nami na curry do hindu-
skiej knajpy!
- To dla mnie zbyt tuczące. - Potrząsnęła głową. -
Zjem w domu. Do zobaczenia, Brick!
W domu od razu włączyła sekretarkę, jak to miała w
zwyczaju, i zaczęła przeglądać pocztę. W większości
były to listy i kartki od przyjaciół z muzycznego świa-
ta, ale była także wiadomość z agencji Philipa, doty-
cząca zbliżającego się tournee, podpisana w zastęp-
stwie przez jego sekretarkę oraz rachunek telefoniczny.
Raptem uniosła głowę; jej uszu dobiegł ten sam
przerażający szept: „Pamiętasz mnie?". A potem trzask
odkładanej słuchawki. Nie był to jednak koniec nagra-
nia. Magnetofon znów zaszumiał ostrzegawczo, a zna-
jomy głos złowieszczym, chrapliwym szeptem powie-
dział: „Pamiętam cię, Annie... Pamiętam wszystko".
Zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie; wpa-
trywała się niemo w maszynę, jakby oczekując dalsze-
go ciągu. Ale nagranie definitywnie się skończyło.
Któż to był? Przecież nie Brick... To już ustaliła.
Zresztą te telefony wcale nie były żartobliwe. One ją
przerażały. Czyżby zawierały ukrytą groźbę? A może
ktoś chciał ją tylko zaintrygować? Nic sensownego nie
przychodziło jej do głowy poza jednym oczywistym
stwierdzeniem: nigdy przedtem nie słyszała tego głosu!
Była przekonana, że-nigdy nie poznała tego męż-
czyzny. A nawet jeśli spotkali się gdzieś w przelocie,
musiało to być całkiem zdawkowe, przypadkowe spo-
tkanie, takie, o którym za chwilę się zapomina.
Dlaczego więc on nie zapomniał? Drżała ze strachu.
Ogarniał ją paraliżujący lęk na samą myśl, że istnieje
gdzieś mężczyzna, który ją zna i obserwuje, a którego
ona zupełnie nie kojarzy. Czyżby jakiś szalony wielbi-
ciel, który uwierzył we własne fantazje? Słyszała już o
takich przypadkach, ale nigdy nie przyszło jej do gło-
wy, że przytrafi się to właśnie jej.
I ten jego dziwny, trudny do zidentyfikowania ak-
cent... Mówił doskonałą angielszczyzną, ale raz po raz
pobrzmiewała w niej jakaś obca nuta. Czyżby cudzo-
ziemiec?
Zapadła już głęboka noc i wokół zrobiło się niezno-
śnie cicho. Odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że była
jedyną osobą w całej kamienicy, która jeszcze nie spa-
ła.
Na palcach podeszła do okna i przez dłuższą chwilę
obserwowała londyńskie niebo rozświetlone żółtymi
refleksami ulicznych latarni. Przyglądała się oknom
wysokiego domu naprzeciwko; w niektórych pokojach
paliły się jeszcze światła. Wszędzie przebywali ludzie;
byli w mieszkaniu obok i w mieszkaniu poniżej. A jed-
nak była śmiertelnie wystraszona i czuła się bardzo,
bardzo samotna.
Gdy zadzwonił telefon, nerwowo podskoczyła. Od-
wróciła się powoli i z ociąganiem przemierzyła pokój.
Zapomniała włączyć sekretarkę. Co za nieostrożność!
Nie podniesie teraz słuchawki. Niech sobie dzwoni...
W końcu kiedyś zrezygnuje.
Poszła do łazienki, żeby wziąć prysznic i celowo
odkręciła kurki na cały regulator, żeby zagłuszyć
dźwięki dzwonka. Chwilę później, owinięta szlafro-
kiem, wróciła do pokoju. W mieszkaniu panowała głu-
cha cisza. Odetchnęła z ulgą, ale gdy boso masze-
rowała do kuchni, telefon odezwał się znów.
Ze złością trzasnęła kuchennymi drzwiami, jednak
gdy robiła sobie kolację - dietetyczną sałatkę z orze-
chów i owoców - telefon wciąż dzwonił i dzwonił.
Nie zareagował tak jak sądziła. Dlaczego nie zrezy-
gnował? Powinien przecież dojść do wniosku, że nie
ma jej w domu...
I nagle doznała olśnienia. Przecież była w domu i
on... on o tym mógł wiedzieć! Dygotała ze strachu.
Czyżby był gdzieś blisko? Czyżby ją obserwował?
Na myśl o tym serce niemal przestało jej bić. Jeśli
mieszkał blisko albo stał na ulicy, mógł przecież wi-
dzieć zapalone światło w jej mieszkaniu!
Och, musi opanować nerwy. Może dzwonił zupełnie
ktoś inny? Być może dzwoniła Diana albo Philip, żeby
dowiedzieć się, co u niej słychać. Jeśli więc nie odbie-
rze telefonu, gotowi pomyśleć, że coś jej się stało...
Wybiegła z kuchni do salonu i nerwowo chwyciła
słuchawkę.
- Halo? - odezwała się, dysząc ciężko.
Zastanawiałem się, ile jeszcze będę musiał czekać,
nim zdecydujesz się podejść do telefonu - powiedział
ktoś głębokim, stłumionym głosem.
- Dlaczego? - Serce biło jej jak oszalałe. - Dlaczego
to robisz? Przestań mnie dręczyć! Zostaw mnie w spo-
koju! Kim jesteś...? - wyrzuciła z siebie jednym tchem,
nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mówi.
- A więc nie przypominasz mnie sobie? - nalegał. -
Nie szkodzi, przyjdzie czas, że odzyskasz pamięć.
- Posłuchaj, jest bardzo późno, a ja padam z nóg.
Odłóż słuchawkę. I więcej do mnie nie dzwoń!
- Szykujesz się do łóżka? - szepnął zadziwiająco
czule, a ona zadygotała z przerażenia. Czyżby domy-
ślał się, że ma na sobie tylko szlafrok... A może wi-
dział? Może po prostu ją widział! - Jesteś zmęczona -
ciągnął uspokajająco - miałaś ciężki dzień. Nie będę ci
już przeszkadzał. Chciałem tylko powiedzieć dobra-
noc... I do zobaczenia wkrótce, Annie.
Gdy usłyszała trzask odkładanej słuchawki, w pani-
ce cisnęła swoją. On się zbliża. Na litość boską, on tu
idzie! Co innego mogły oznaczać te słowa?
Podbiegła do wejściowych drzwi, żeby sprawdzić,
czy są dobrze zamknięte, a potem zastygła w holu,
wsłuchana w złowrogą ciszę, jakby oczekując odgłosu
kroków, dzwonka do drzwi...
Minęła długa, nieskończenie długa minuta, nim
przypomniała sobie o skomplikowanym systemie bez-
pieczeństwa, który chronił ją przed nieproszonymi go-
śćmi. Nikt nie mógł bez jej wiedzy wejść do środka,
nocny portier nikogo nie wpuściłby bez telefonicznego
uprzedzenia.
A jednak nie czuła się bezpiecznie; ze ściśniętym
sercem czekała i czekała... Minuty płynęły, nic się nie
działo. Telefon nie zadzwonił, nikt nie podszedł pod
drzwi. Wróciła do salonu i długo siedziała wpatrzona
w martwy aparat.
Dopiero po upływie dwóch godzin zdała sobie spra-
wę, że on nie przyjdzie. Przynajmniej nie dzisiaj.
Przemknęło jej przez myśl, że może powinna zadzwo-
nić na policję albo wyprowadzić się do hotelu... Nie, to
by oznaczało porażkę. Z jakiegoś tajemniczego powo-
du ten intruz usiłował ją przestraszyć, a ona nie powin-
na mu na to pozwolić. Cóż zrobiłaby policja? Nagry-
waliby rozmowy telefoniczne? Może powinna znów
zmienić numer... Cóż, jeśli poznał ten, z pewnością
zdobędzie następny. To nie miało sensu.
Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział o niej tak
dużo?
Te myśli nie dawały jej spokoju jeszcze długo w no-
cy, gdy bezsennie przewracała się na łóżku. A potem
miała koszmarny sen: telefon dzwonił, a gdy podnosiła
słuchawkę, stale słyszała ten sam przerażający głos;
dziwne, upiorne światła rozjaśniały mrok i nie wiado-
mo dlaczego gdzieś z oddali dochodził szum morza...
To musiał być łoskot ruchu ulicznego dobiegający z
dołu, stwierdziła po przebudzeniu. Czasami w nocy
przypominał do złudzenia szum morza, a. smugi świa-
tła z pewnością pochodziły od przejeżdżających samo-
chodów.
Tego dnia próby z zespołem trwały osiem godzin,
nie miała więc czasu myśleć o niczym innym. Ale gdy
wracała zmęczona do domu, podświadomie zastana-
wiała się, jaką wiadomość zastanie nagraną na sekre-
tarce.
Jednak tym razem niczego tam nie było. Doznała
niewysłowionej ulgi. Następnego dnia sytuacja się po-
wtórzyła: żadnych wiadomości od intrygującego nie-
znajomego, tylko kilka rzeczowych uwag w sprawie
zbliżającego się tournee, pochodzących z biura Philipa.
Dwa dni później nadeszła kartka od Philipa i Diany -
lazurowe niebo, palmy, nieprawdopodobnie niebieskie
morze, a na odwrocie kilka serdecznych słów oraz
przypomnienie, że za tydzień spotykają się w Paryżu.
Kilka dni później w drodze na lotnisko Annie doszła
do wniosku, że zaczyna się przyzwyczajać do życia w
pojedynkę. Podróżowała sama, ponieważ pozostali
członkowie zespołu pojechali razem ze sprzętem drogą
lądową i morską. Szczególnie Brick niepokoił się o
swoją drogocenną perkusję i nie chciał ani na chwilę
stracić jej z oczu. Annie wolała podróż lotniczą - była
szybsza i bez wątpienia wygodniejsza.
Intrygujące telefony nie powtórzyły się więcej i
przez ostatnie noce mogła się spokojnie wyspać. Teraz
niecierpliwie oczekiwała spotkania z Philem i Di. Zdą-
żyła już przywyknąć do myśli, że się pobrali i z pew-
nością nie będą poświęcali jej tyle czasu co niegdyś. Ta
myśl trochę bolała, ale postanowiła śmiało stawić czoło
nowej sytuacji. Tych dwoje znaczyło dla niej zbyt wie-
le, by miała ochotę ich teraz stracić. Ukryje więc swoje
uczucie, tak jak czyniła to od wielu lat. Być może
pewnego dnia uda jej się przezwyciężyć miłość do Phi-
lipa...
W drodze towarzyszyło jej dwóch ochroniarzy wy-
najętych przez Philipa. Annie usiadła przy oknie, a
dwaj mężczyźni obok niej przy przejściu, na wypadek
gdyby ktoś próbował ją zaczepić.
Ubrana była w czarno-czerwoną kurtkę, białą koszu-
lę i wąskie czarne spodnie. Kilku pasażerów, przecho-
dząc, przyglądało jej się z zainteresowaniem, ona jed-
nak uparcie patrzyła przez okno. Po wylądowaniu na
lotnisku Charlesa de Gaulle'a szybko podążyła do wyj-
ścia dla VIP-ów i znalazła się na zewnątrz. Czekała
tam na nią czarna limuzyna. Dwóch ochroniarzy za-
mieniło kilka słów z kierowcą, który wysiadł, gdy się
zbliżyli. Szofer ukłonił się raz i drugi, powiedział coś
po francusku i otworzył Annie drzwi do luksusowego
wnętrza. Ochroniarze pomogli mu jeszcze załadować
walizki do bagażnika i oddalili się. Ich rola dobiegła
końca. Wracali następnym samolotem do Londynu. Na
terenie Francji, zgodnie z kontraktem, ochronę zapew-
niali Francuzi.
Szofer zajął miejsce za kierownicą i włączył silnik.
Przez przyciemnione szyby Annie obserwowała znika-
jące zabudowania lotniska.
Kilka chwil później spojrzała przed siebie, mimo-
chodem zatrzymując wzrok na kierowcy. Nie mogła
ujrzeć jego twarzy, spostrzegła jednak lśniące, czarne
włosy, szerokie, muskularne ramiona i kształtną głowę
osadzoną na mocnej, opalonej szyi. Nie odezwał się
dotąd ani słowem i w głębi duszy była mu za to
wdzięczna. Nie miała ochoty na konwersację, w dodat-
ku czuła tremę przed inauguracją swego książkowego
francuskiego. Z łatwością porozumiewała się z na-
uczycielem, ale to nie to samo co rozmowa z Francu-
zem w jego własnym kraju.
Wyglądała więc przez okno, choć tutejsze przed-
mieścia, trochę podobne do londyńskich, nie prezento-
wały się ciekawie. Ruch na jezdni był duży, zauważyła
jednak, że poruszali się szybciej niż inni. Trochę za
szybko jak na jej gust. Może powinna poprosić kie-
rowcę, żeby zwolnił? Spojrzała nań znów, ale coś nie-
uchwytnego w jego sylwetce - dumne osadzenie gło-
wy, pewność siebie bijąca z szerokich ramion? - spra-
wiło, że nie ośmieliła się niczego mu sugerować.
Obserwowała gęstniejącą zabudowę po obu stronach
autostrady, dachy wysokich domów, wieże kościelne
widoczne w oddali. Migały jej przed oczami znajome
nazwy na drogowskazach: Neuilly, Clichy, St Denis,
zjazdy do centrum miasta - samochód jednak jechał
dalej, i w końcu przyszło jej do głowy, że znowu wy-
jeżdżają z Paryża, kierując się ku przedmieściom po
drugiej stronie.
Czyżby pomylił drogę? Może podano mu zły adres?
A może wybrał całkiem nie znaną jej, okrężną trasę?
Już miała pochylić się do przodu, żeby zapytać, gdy
nagle zwolnili przed wjazdem na płatną autostradę.
Annie dojrzała przed sobą ogromne drogowskazy. Ly-
on... W tej samej chwili kierowca wychylił się przez
okno i wsunął bilet do automatu. Gdy szlaban uniósł
się do góry, limuzyna wyrwała do przodu jak rączy
koń.
Annie zaniepokojona zastukała w szybę oddzielającą
ją od kierowcy.
-Dokąd pan jedzie? - krzyknęła najpierw po angiel-
sku, a potem po francusku: - Monsieur, oCE allez-
vous?
Nadal nie odwracał się, tylko zerknął w przelocie we
wsteczne lusterko. Zobaczyła jego oczy - ciemne,
błyszczące okolone gęstymi rzęsami.
- Miał mnie pan zawieźć do Paryża! - zawołała nie-
zbyt dobrym, łamanym francuskim. - Pomylił pan dro-
gę? Musi pan zawrócić. Czy pan mnie słyszy, monsie-
ur?
Nie odpowiadając, skinął głową, ale nie zmienił kie-
runku jazdy. Jechali tak szybko, że Annie musiała
przytrzymywać się skórzanego siedzenia, żeby zacho-
wać równowagę. Do licha, pewnie przekracza sto pięć-
dziesiąt na godzinę! - pomyślała oszołomiona. Kolejny
drogowskaz mignął jej przed oczami: Versailles.. Prze-
cież to ponad dwadzieścia kilometrów za Paryżem!
Dokąd jechali?
Po chwili czarna limuzyna zaczęła znów zwalniać,
ponieważ zbliżali się do następnego punktu opłat dro-
gowych.
- Zamierza pan zawrócić? - Pytanie zawisło w próż-
ni.
Annie zirytowała się na dobre. Czyżby nie znał dro-
gi z lotniska do miasta? A może płacono mu za ilość
przejechanych kilometrów? Och, poskarży się Phili-
powi! Poskarży się przy płaceniu rachunku! Już Phil
rozprawi się z tym nieznośnym szoferem...
Gdy doczekali się swojej kolejki, mężczyzna wychy-
lił się i wrzucił kilka monet do automatu. Szlaban pod-
niósł się do góry i znów ruszyli przed siebie.
Annie, wciśnięta w kąt samochodu, nerwowo wy-
glądała przez okno. Spodziewała się, że za chwilę za-
wrócą w kierunku Paryża.
Ale szofer wcale tego nie zrobił. Skręcił w lokalną,
wąską drogę i jechali teraz, nadal z dużą szybkością,
wśród zielonych łąk i lasów.
Starała się nie poddawać panice. Usiadła prosto i za-
częła, tym razem energicznie, walić w szybę.
- OCE allez-vous, monsieurl Aretez! - A po chwili,
ponieważ narastała w niej wściekłość i strach, powtó-
rzyła po angielsku: - Proszę się zatrzymać! Proszę
mnie natychmiast wypuścić!
Nie było żadnej reakcji. Nawet nie raczył obejrzeć
się za siebie. Gdy dojechali do zakrętu, Annie gwał-
townie rzuciła się ku drzwiom i zaczęła szarpać klam-
kę. Drzwi były automatycznie zablokowane!
A więc została uwięziona! Serce biło jej jak oszala-
łe, pociła się, bladła i pąsowiała na przemian. Gdy
spojrzała we wsteczne lusterko, dojrzała w nim blask
ciemnych oczu kierowcy.
- O co tu chodzi? - spytała głucho. - Dokąd mnie pan
zabiera?
- Powiedziałem ci już, Annie, że wkrótce się zoba-
czymy - przemówił miękkim, stłumionym głosem, któ-
ry rozpoznała natychmiast.
Miała wrażenie, że serce jej przestało bić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przez nieskończenie długą chwilę Annie siedziała
sztywna i blada, a umysł jej pracował gorączkowo.
- Kim pan jest? - wyszeptała wreszcie nie swoim
głosem.
Nie odpowiedział, a gdy zerknęła we wsteczne lu-
sterko, zamiast jego ciemnych oczu zobaczyła oliwko-
wą skórę jego twarzy zwróconej do niej półprofilem.
Miał wydatny nos i mocno zarysowane kości policz-
kowe. Była to surowa twarz; Annie próbowała ją prze-
niknąć, aby zrozumieć motywy postępowania jej wła-
ściciela. Jakim był typem człowieka? A najważniejsze,
co miał zamiar z nią zrobić?
- Czy myśmy się już gdzieś poznali? - spytała znów
i uśmiechnęła się, usiłując pod maską układnej grzecz-
ności ukryć strach i zdenerwowanie. - Przepraszam,
jeśli pana nie rozpoznałam, ale spotykam tylu ludzi, że
trudno spamiętać wszystkie twarze...
Wielbiciele polują na mnie po koncertach, proszą o
autografy... Czy właśnie tak się poznaliśmy? Jest pan
moim wielbicielem?
Nie mówiła tego z wielkim przekonaniem. Mężczy-
zna w niczym nie przypominał jej wielbicieli. To były
przeważnie nastolatki ubrane i uczesane zgodnie z naj-
nowszą młodzieżową modą. Dziewczyny naśladowały
jej stroje, nawet paznokcie i usta malowały na czarno,
choć w jej życiu ta ekstrawagancja była zaledwie krót-
kim epizodem...
Ten mężczyzna wyglądał zbyt poważnie jak na jej
wielbiciela. Miał z pewnością ponad trzydziestkę i no-
sił się, według niej, dość staroświecko: ciemny garni-
tur, biała koszula, stonowany krawat. W dodatku ubra-
nie było w dobrym gatunku, garnitur zapewne szyty na
miarę, koszula i krawat pochodziły z drogiego sklepu.
Ubranie zwykle coś mówi o człowieku. Sądząc z
wyglądu, był godnym szacunku, dobrze wychowanym
dżentelmenem. Dlaczego więc zajął się kidnapingiem?
Och, skądże mogła wiedzieć, jak wygląda prawdzi-
wy porywacz? Pozory często mylą... Mógł się celowo
przebrać, żeby wzbudzić zaufanie.
Przedłużająca się cisza potęgowała w Annie strach.
Przełknęła nerwowo ślinę i znów spróbowała nawiązać
konwersację:
- Dlaczego nic pan nie mówi? Kim pan jest?
- Później ci powiem - rzucił zdawkowo.
- Dokąd mnie wieziesz? - wybuchła, nie zauważając
nawet, że zwróciła się do niego per ty.
- Za chwilę sama zobaczysz.
- Powiedz mi natychmiast! - Starała się ukryć strach,
chciała, by jej głos brzmiał chłodno i spokojnie, ale
gardło miała ściśnięte, a usta poruszały się z najwięk-
szym trudem.
Mężczyzna nie odpowiedział.
Przyglądała się dłoniom obejmującym kierownicę -
stanowczym, zwinnym dłoniom, o długich palcach i
opalonej skórze. Drzemała w nich siła, która ją przera-
żała. Spojrzała przez okno na zielony, bujny krajobraz
francuskiej prowincji. Wiosna dopiero się zaczynała,
drzewa i krzewy powoli rozkwitały, niebo było jasno-
niebieskie, ale słońce nie grzało jeszcze zbyt mocno.
Gdzie on się tak opalił? - pomyślała niespodziewanie.
Kiedy po raz pierwszy usłyszała jego głos przez te-
lefon, uderzył ją lekko cudzoziemski akcent... Czy był
Francuzem? A może pochodził z jakiegoś innego gorą-
cego kraju? Może z Sycylii...? Słyszała o gorącym
temperamencie Sycylijczyków, ich nieliczeniu się z
prawem... Handel żywym towarem? - nawiedziła ją
szalona myśl. Zerknęła znów ukradkiem na oliwkową
twarz i ciemne włosy mężczyzny. Tak, mógł być Wło-
chem. Ale dlaczego porwał ją w Paryżu? Przecież póź-
niej jechała z koncertami do Włoch.
- Czy zostałam porwana? - spytała i ponownie doj-
rzała w lusterku błysk jego czarnych oczu.
Jakkolwiek nie odezwał się i było to wysoce dener-
wujące, doszła do wniosku, że przyznaje jej rację. W
każdym razie nie zaprzeczył.
- Wkrótce zaczną mnie szukać - podjęła stłumionym
głosem. - Mój menedżer i koledzy z zespołu, jak tylko
pojawią się w hotelu, zawiadomią policję! Mnóstwo
ludzi widziało, jak wsiadam do tego samochodu. Także
ochroniarze, którzy przyle cieli ze mną z Londynu.
Widzieli cię przecież, zauważyli numery twojego sa-
mochodu...
Wzruszył obojętnie ramionami. I nagle przeszyła ją
przerażająca myśl: czy rzeczywiście tak było? Rozma-
wiali z nim, widzieli jego samochód, ale czy zwrócili
uwagę na numery rejestracyjne czarnej limuzyny? Wo-
kół prawie nie było ludzi... Nawet jeśli ktoś im się
przyglądał z daleka, przyglądał się przede wszystkim
jej, ponieważ opuszczała lotnisko pod eskortą ochro-
niarzy i strażników.
Co prawda nie była jeszcze szeroko znana w Euro-
pie i prasa nie wykazała nadmiernego zainteresowania
jej przyjazdem, ale na wszelki wypadek władze lotni-
ska podjęły szczególne środki ostrożności.
- Limuzyna była przecież zamówiona - przypomnia-
ła sobie. - Czy jesteś pracownikiem firmy wynajmują-
cej samochody? Och, przecież policja natychmiast cię
odnajdzie!
W odpowiedzi roześmiał się tylko nieprzyjemnie.
- Dlaczego to robisz? - rzuciła ze złością. - A może
to kiepski żart? Może wieziesz mnie po prostu na spo-
tkanie z Philem i Di? - Phil słynął ze swoich dowci-
pów, myślała w roztargnieniu. Że też wcześniej nie
przyszło jej to do głowy!
- Nie, to nie jest kawał, Annie - odpowiedział ze
spokojem, który ją przeraził.
Omal nie przestała oddychać... Zapadła się głębiej w
siedzenie i przymknęła oczy. Za wszelką cenę... za
wszelką cenę musiała opanować nerwy. Musiała my-
śleć logicznie.
Na razie nic nie mogła zrobić. Zamknięta w samo-
chodzie, odgrodzona od świata przyciemnionymi szy-
bami, nie mogła ani krzyczeć, ani w jakikolwiek inny
sposób przyciągnąć ludzkiej uwagi. Szarpanie się nie
miało sensu. Musi spokojnie dojechać do... celu swoje-
go przeznaczenia. Jej serce biło nierównym rytmem. I
co wtedy? Co ją tam czeka?
Gdyby choć znała motywy postępowania tego męż-
czyzny... Nie wyglądał na niebezpiecznego maniaka
czy kryminalistę. Właściwie był uderzająco przystojny.
Oczywiście, jeśli gustowało się w typach śródziemno-
morskich, a ona bardzo ten typ urody lubiła. Może dla-
tego, że w żyłach jej płynęła francuska krew, kto wie?
Ojciec Annie był Francuzem, mimo że prawie całe
swoje życie spędził w Anglii.
Annie odwiedziła Francję jedynie dwa razy. Nigdy
nie była tu za życia ojca, ale zawsze obiecywała sobie,
że pewnego dnia odnajdzie miejscowość w górach Ju-
ra, gdzie on się urodził. Nigdy jednak nie wystarczyło
czasu na tak daleką wycieczkę. Program koncertów
zwykle był napięty.
Ojciec Annie, podobnie jak porywacz, miał ciemne
włosy, oliwkową karnację i oczy czarne jak węgle. Ale
był dużo niższy i nie tak mocnej budowy. Annie odzie-
dziczyła po ojcu gęste krucze włosy, ale karnację i zie-
lone oczy miała po matce. Jako dziecko żałowała, że
nie odziedziczyła również matki blond włosów, ale gdy
dojrzała, była nawet zadowolona ze swej egzotycznej
urody, tak innej niż uroda Angielek. Dziś wolałaby
nawet być jeszcze bardziej podobna do ojca.
Uwielbiała swego ojca, i jego śmierć, gdy miała lat
niespełna jedenaście, rzuciła ponury cień na całe jej
dzieciństwo. Matka zaledwie po roku wdowieństwa
wyszła ponownie za mąż. Annie nie przepadała za oj-
czymem i nie starała się ukryć swych uczuć, Bernard
Tyler zaś tę niechęć odwzajemniał.
Joyce Tyler domyślała się, że córka potępia jej
związek, ale nie potrafiła tej sytuacji zaradzić. Dwa
lata później urodziła bliźniaki - dwóch chłopców, i po-
święciła im całą swoją uwagę.
Gdy ojczym zaczął wymierzać Annie kary fizyczne,
Joyce nie uczyniła niczego, by go powstrzymać. Bez
ogródek powiedziała córce, że sobie na to zasłużyła.
„Gdybyś była dla niego milsza, on by ci się odwzajem-
nił - powiedziała. - Sama sobie jesteś winna".
Czternastoletnia wówczas Annie zaczęła coraz dłu-
żej przebywać poza domem. Nie tylko nie lubiła Ber-
narda Tylera, ale teraz także się go bała. Tęskniła za
dniem, gdy wreszcie dorośnie i będzie mogła na dobre
opuścić domowe pielesze. Gdy więc spotkała Philipa,
który roztoczył przed nią perspektywę muzycznej ka-
riery, natychmiast spakowała manatki i wyprowadziła
się z domu. Zdawała sobie sprawę, że matka i ojczym
w gruncie rzeczy będą zachwyceni, że się jej pozbyli.
Później, gdy już była znaną piosenkarką, raptem
nawiązali z nią kontakt i poprosili ó pożyczkę. Tą
sprawą, podobnie jak całymi jej finansami, zajął się
Philip. Zostali zaproszeni na koncert i spotkali się z
Annie, ale wkrótce potem znowu słuch o nich zaginął.
Zapewne rozczarowała ich wysokość kwoty, jaką za-
oferował im Philip. Annie odetchnęła z ulgą. Nie
chciała przywoływać wspomnień z ponurej przeszłości.
Z pewnością życie jej potoczyłoby się inaczej, gdy-
by ojciec nie umarł przedwcześnie. Szczęśliwe dzie-
ciństwo skończyło się dla Annie, gdy miała zaledwie
jedenaście lat. Do siedemnastego roku życia była sa-
motną, smutną, nieszczęśliwą nastolatką. Nawet teraz,
gdy wspominała tamte dni, czuła jakąś żelazną obręcz
zaciskającą się wokół jej szyi. Zmarszczyła brwi, wy-
mazując z pamięci ponure myśli.
- Dlaczego tak ucichłaś? - odezwał się nagle męż-
czyzna.
- Zastanawiam się... Moi przyjaciele ogromnie zde-
nerwują się, gdy nie stawię się w umówionym miejscu.
Będą zaniepokojeni, co się ze mną stało...
- Niebawem się dowiedzą - odparł obojętnie.
- Jak mam to rozumieć? Zadzwonisz do nich i zażą-
dasz wysokiego okupu?
Żałowała, że nie może widzieć całej jego twarzy.
Wyraz oczu zapewne powiedziałby jej więcej niż lako-
niczne słowa. Gdy jednak spojrzał w lusterko, jego
oczy przypominały bezdenną studnię - ciemne, błysz-
czące, niezgłębione... A jednak... Zaczynała doznawać
dziwnego, irytującego uczucia, że go skądś zna! Czyż-
by naprawdę się kiedyś spotkali? A może tylko podsu-
nął jej ten pomysł sugestywnymi telefonami?
Nim zdążyła rozważyć ten problem, limuzyna nagle
skręciła w prawo i zjechała z głównej drogi. Podążali
teraz jakąś polną drogą czy też aleją wysadzaną drze-
wami i kępami krzewów.
Do licha! To nie była droga, to był podjazd pod
dom! Chwilę później miała w zasięgu wzroku nieduży,
jednopiętrowy budynek, pokryty omszałą dachówką. Z
pomalowanymi na biało ścianami kontrastowały za-
mknięte czarne okiennice.
Gdy zatrzymali się przed frontowymi drzwiami, An-
nie rozejrzała się nerwowo na wszystkie strony i serce
w niej zamarło, gdy pojęła, że biały domek stał na
skraju lasu, za nim zaś rozciągały się puste pola. Kom-
pletne bezludzie. Nie mogła dojrzeć żadnego domo-
stwa. I nagle paniczny strach chwycił ją za gardło.!
W tej samej chwili kierowca wysiadł, obszedł wóz
dookoła i otworzył jej drzwi. Annie, obezwładniona
strachem, niezdolna była się poruszyć. Ostatkiem woli
wysunęła podbródek i powie działa drżącym głosem:
- Nie wysiądę. Zostanę tu, dopóki nie odwieziesz
mnie z powrotem do Paryża. A jeśli tego nie zrobisz...
Wsunął długie ramię do samochodu, chwycił ją za
rękę i szarpnął gwałtownie. Był silniejszy, niż się spo-
dziewała, nie potrafiła mu stawić oporu i wypadłaby z
samochodu, gdyby drugim ramieniem nie objął jej w
talii i nie uniósł do góry. Kopała, krzyczała, starała się
oswobodzić - na próżno.
Trzymając ją jak dziecko pod pachą i ignorując jej
prośby i groźby, wniósł ją na podest schodów. Gdy
otwierał drzwi, wykręciła głowę i ugryzła go w rękę;
jęknął z bólu, ale puścił dopiero, gdy weszli do wnętrza
i kopnięciem nogi zdołał zatrzasnąć za sobą drzwi.
Zręcznie postawił ją na podłodze, nadal ramieniem
opasując jej talię. Zsunęła się bezwolnie w dół po jego
ciele i poczuła dotyk jego muskularnej klatki piersio-
wej, twardych ud, a ciepło jego skóry parzyło ją przez
ubranie. Efekt był piorunujący: mimo że broniła się,
wewnętrznie doznała bardzo silnego podniecenia. Czu-
ła zawrót głowy i drżała na całym ciele, gdy wreszcie
stanęła na nogach i odepchnęła się odeń gwałtownie.
On jednak nadal obejmował ją ramieniem, a ramię to
było twarde jak stal. Przez zasłonę długich czarnych
włosów, które opadły jej na twarz, patrzyła na swego
ciemiężyciela szeroko otwartymi, przerażonymi ocza-
mi.
Uniósł dłoń, którą ugryzła w ferworze walki, i przyj-
rzał się jej uważnie.
- Krwawię - powiedział z lekkim zdziwieniem. -
Masz ostre zęby. - Wysunął czubek języka i zlizał
krew.
Annie obserwowała go w wielkim napięciu. Do tej
pory nie mogła uwierzyć, że wszystko dzieje się na
jawie. Teraz powoli docierała do niej prawda: została
oto porwana, z powodów, których nie potrafiła dociec,
przez mężczyznę, który ją przerażał i... pociągał zara-
zem. Musiała poskromić strach. Uniosła głowę i pa-
trzyła nieznajomemu prosto w oczy z miną z pozoru
spokojną i pewną siebie.
- Dlaczego nie odwieziesz mnie z powrotem do Pa-
ryża, zanim nie rozpęta się awantura? Porwanie to
ciężkie przestępstwo, nie uważasz?
- Bardzo ciężkie - przyznał z nieporuszoną twarzą.
Policzki Annie zapłonęły, pojęła bowiem, że jej prze-
ciwnik drwi.
- Możesz spędzić w więzieniu resztę życia! - wybu-
chła.
- Nie zapominaj, że najpierw będą musieli mnie zła-
pać - zauważył spokojnie, jednocześnie długimi, zwin-
nymi palcami odsuwając włosy z jej twarzy.
Lodowaty dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Ten
czuły w istocie gest przeraził ją bardziej niż groźne
słowa. Zastanawiała się, czy nieznajomy słyszy przy-
spieszone bicie jej serca, czy widzi krople potu perlące
się na jej twarzy.
Może obejrzysz pokój, który dla ciebie przygotowa-
łem? - powiedział, ignorując jej nerwową reakcję. -
Potem zjemy lunch i...
- Wcale nie jestem głodna! - przerwała mu ze zło-
ścią. - Nic nie mogłabym przełknąć. Niedobrze mi!
- Poczujesz się z pewnością lepiej, jeśli coś zjesz -
powiedział protekcjonalnym tonem, jakby przemawiał
do dziecka. - Posiłek nie będzie co prawda wykwintny.
Mam tylko sałatę, owoce i ser. No i oczywiście butelkę
dobrego wina.
- Nie piję wina!
Uniósł proste, czarne brwi w wyrazie niedowierza-
nia.
- Nie pijesz wina? W takim razie nie wiesz, co tra-
cisz. Będziesz musiała polubić wino. Zapewniam, że
wino cię uspokoi.
Tego właśnie się bała, nie pozwoli więc, by tak się
stało. Musi zachować czujność, musi mieć się na bacz-
ności i nieustannie szukać sposobności ucieczki. Gdy-
by udało jej się wydostać z domu, mogłaby ukryć się w
lesie, a potem, gdy zapadnie zmierzch, pobiegłaby
przed siebie...
- Uspokoję się, jeśli mnie w końcu puścisz - powie-
działa, a on bez słowa uwolnił jej ramię.
Postąpiła kilka kroków, rozglądając się po małym,
ciemnym holu, z którego schody wiodły na górę.
- To twój dom?
Nie odpowiedział, ale z wyrazu jego twarzy wy-
wnioskowała, że nie.
- Powiedz mi chociaż, jak się nazywasz? Jak mam
się do ciebie zwracać?
Zauważyła na jego twarzy lekkie wahanie, a potem
odrzekł uprzejmym tonem:
- Mark.
- Mark... -powtórzyła, zastanawiając się, czy podał
jej swe prawdziwe imię. - Jesteś więc Francuzem?
- Jak na to wpadłaś? - zażartował.
- Ślepy strzał - rzekła poważnie.
Odwróciła głowę w stronę drzwi, nastawiając uszu.
Jakiś znajomy dźwięk... Ale wokół panowała komplet-
na cisza. Nie słychać było samochodów ani żadnych
odgłosów cywilizacji. Tylko szum drzew - dźwięk,
który w niepojęty sposób wydawał jej się znajomy... I
nagle doznała olśnienia. Szum morza! Szum morza,
który, jak jej się zdawało, słyszała w swoim śnie, był w
rzeczywistości szelestem gałęzi poruszanych lekkim
wiatrem.
Dlaczego, na Boga, słyszała ten dźwięk w swoim
śnie? Pod wpływem zabobonnego lęku zadrżała. Prze-
cież nigdy w życiu nie była w tym domu! Dlaczego
pamiętała ze snu ten dźwięk? A może właśnie stąd do
niej dzwonił i ten niesamowity szum nagrał się na se-
kretarkę... ?
- Czy stąd do mnie telefonowałeś? - spytała jednym
tchem.
- Telefon jest odcięty - wyjaśnił i spojrzał na nią
uważnie.
Odpowiedź sprawiła jej zawód. Nie mogła zebrać
rozbieganych myśli. Nie potrafiła niczego sobie wy-
tłumaczyć. Wszystko wydało się dziwne, tak bardzo
dziwne... Ten szum... Czemu miała w głowie ten
szum?
- Dlaczego odciąłeś telefon?
- Nie potrzebowałem go.
- A więc skąd do mnie telefonowałeś?
Brak odpowiedzi. Przyglądał jej się tylko z miną
poważną i bardzo skupioną.
Dopiero teraz zauważyła kilka par drzwi otwartych
na oścież, przez które wchodziło się do pokojów, toną-
cych w ponurym mroku z powodu zamkniętych okien-
nic. Zerknęła przelotnie na ciemne dębowe meble, skó-
rzane fotele, tapety w kwiatowy deseń... Ten dom miał
dziwną atmosferę. Zionął pustką.
- Czy jest tu jeszcze ktoś? - spytała nasłuchując.
- Jesteśmy tu całkiem sami, Annie. - Uśmiechnął się.
To ją zmroziło. Zagryzła wargę i obserwowała go w
niemym skupieniu. Co też mu chodziło po głowie? A
może lepiej, że nie zna prawdy...?
- Powiedz mi, o co tu chodzi? - krzyknęła, dając
upust bezsilnej złości. - Po co mnie tu przywiozłeś?
Chcesz okupu? Liczysz na okup... - Nagle głos jej się
załamał, ponieważ dotarła do niej myśl, że porywacz
zwykle zabija swoją ofiarę. Nawet jeśli dostanie okup,
zabija, żeby nie zostać później rozpoznanym... Nowa
fala strachu ścisnęła jej żołądek. Miała wrażenie, że
jeszcze chwila i zemdleje.
- Tu nie chodzi o pieniądze. - Stanowcze słowa
wdarły się w jej myśli.
Jeśli nie o pieniądze, w takim razie, o co chodziło?
Co miał zamiar z nią zrobić?!
-A więc dlaczego mnie porwałeś? - Przyglądała się
badawczo jego twarzy, ale nic z niej nie mogła wyczy-
tać. – Może pomyliłeś mnie z kimś innym? - uchwyciła
się nowej myśli.
- Pytałeś mnie, czy cię pamiętam, a ja jestem pewna,
że nigdy cię nie widziałam. Mam dobrą pamięć, pamię-
tałabym cię, gdy byśmy się już spotkali.
Wpatrywał się w jej zielone oczy hipnotycznym,
upartym wzrokiem.
- Przypomnisz sobie, Annie - rzekł cicho. - Mogę
jeszcze zaczekać, skoro czekam już tak długo.
Znów po jej kręgosłupie przebiegł dreszcz. Musiał
być obłąkany. .. Co prawda nie wyglądał na szaleńca...
ale musiał nim być!
- Zostawmy to na razie, Annie - powiedział uspoka-
jająco.
- Chodź na górę, pokażę ci twój pokój.
Zaparła się w miejscu, ale on chwycił ją pod ramię i
pociągnął w stronę schodów.
- To ci nie ujdzie na sucho! - groziła. - Wtrącę cię do
więzienia. .. - A potem dodała łagodniej, jakby zmie-
niając taktykę:
- Posłuchaj, jeśli chcesz, zjemy razem lunch, a po-
tem odwieziesz mnie do Paryża. W Paryżu spotkamy
się znów, zgoda? Dam ci bilet na mój koncert i...
- Dobrze wiesz, że to nieprawda - roześmiał się gar-
dłowo. - Jeśli się ze mną umówisz, wyślesz na to spo-
tkanie policję! Nie jestem idiotą, Annie. Teraz obiecasz
mi wszystko, byle tylko się stąd wydostać. Myślisz, że
o tym nie wiem?
Co chcesz ze mną zrobić? - Starała się ukryć strach,
ale on musiałby być całkiem ślepy, gdyby nie spo-
strzegł w jej oczach wyrazu przerażenia.
Zmarszczył mocno brwi.
- Nie zrobię ci krzywdy, Annie - zapewnił. - Nie
patrz na mnie w ten sposób.
To zabrzmiało szalenie przekonywająco. Wbrew
zdrowemu rozsądkowi i wszelkiej logice wyciągnęła
do niego rękę.
- Proszę więc, puść mnie, Mark... Proszę...
Ujął jej dłoń, popatrzył na smukłe, blade palce, po
czym oplótł je swoimi. Pod wpływem tego dotknięcia,
serce Annie dziwnie zatrzepotało.
- Jeszcze nie teraz - powiedział. - Przez pewien czas
będziesz moim gościem. Dom jest bardzo wygodny,
okolica cicha. Znajdziesz tu spokój, o którym próżno
by marzyć w Paryżu. Żadnych dziennikarzy, żadnych
telefonów ani wielbicieli. Dla czego nie przestaniesz
się zadręczać i nie zaczniesz korzystać z chwili?
Postara się nie być dla niego odpychająca, poskromi
swój ostry język i wybuchowy temperament... Cóż za
zbawienna myśl! A wtedy... być może wówczas prze-
mówi mu do rozsądku i skłoni do powrotu do Paryża.
Wolno cofnęła dłoń; pozwolił jej na to bez słowa
sprzeciwu.
Poszła na górę po schodach, świadoma, że dziwny
gospodarz tego domostwa idzie tuż za nią.
- Tutaj, proszę - powiedział, otwierając jakieś drzwi.
Stanęła w progu i obserwowała, jak przemierza ciemny
pokój, kierując się w stronę okna. Otworzył je, pchnął
okiennice i pokój zalało ostre światło wiosennego dnia.
Annie stała porażona nagłą jasnością. W ułamku se-
kundy doznała najdziwniejszego w świecie uczucia
zaskoczenia, oszołomienia, jakiegoś osobliwego cha-
osu. Miała wrażenie, że umysł jej rozdarła na moment
oślepiająca błyskawica, zalewając nieziemską jas-
nością jego najbardziej mroczne zakamarki. Po chwili
niezwykłe złudzenie pierzchło i wpatrywała się w
mężczyznę szeroko otwartymi, na wpół oślepionymi
oczami.
On także przyglądał jej się intensywnie i, jakby czy-
tając w jej myślach, nagle zrozumiał, że oto przytrafiło
jej się coś nieoczekiwanego. Potrafił czytać w jej my-
ślach... To mogło być bardzo niebezpieczne. Powinna
staranniej ukrywać swe uczucia i nieustannie mieć się
na baczności, w przeciwnym razie stanie się jego bez-
bronną ofiarą.
- Annie... - szepnął.
- Gdzie jest łazienka? - spytała, starając się zapano-
wać nad własnym zmieszaniem.
Z jego piersi wydobyło się ciężkie westchnienie, a
potem wskazał ręką.
- Za tymi drzwiami. Zejdę teraz na dół i przygotuję
lunch.
Później przyniosę twoje walizki z samochodu. Bę-
dziesz mogła się rozpakować.
Gdy tylko opuścił pokój, Annie podbiegła do okna.
Piętro było dość wysokie, nie mogła marzyć o bez-
piecznym skoku w dół. Najbliższa rynna, po której
mogłaby się zsunąć, znajdowała się dopiero obok ła-
zienki, ale tamto okienko wyglądało na bardzo malut-
kie. Jeszcze raz omiotła spojrzeniem okolicę. Kom-
pletna głusza. Ani krzyk, ani ucieczka tą drogą nie
wchodziły w grę. Chyba że... Tak, pozostawały zwią-
zane prześcieradła! Na filmach ludzie w ten sposób
spuszczali się z okien... Na razie jednak nie mogła pod-
jąć tej próby. Mark znajdował się w kuchni na dole,
skąd dochodziły tu odgłosy jego krzątaniny. Jeśli spró-
buje teraz uciekać, on z pewnością ją zauważy.
Zdesperowana weszła do łazienki. Pomieszczenie
wyglądało bardzo przyjemnie. Ściany wyłożono weso-
łymi żółtymi kafelkami, a na sosnowej półce nad wan-
ną stało rzędem wiele dobrych francuskich kosmety-
ków.
Annie umyła się pospiesznie i zaczesała długie
lśniące włosy w prosty węzeł na karku. Nie zrobiła
żadnego makijażu. Pragnęła wyglądać nieatrakcyjnie.
Ale gdy baczniej przyjrzała się swemu odbiciu w lu-
strze, zauważyła w swych przejrzyście zielonych
oczach wyraz nerwowego podniecenia. Były to oczy...
polującego kota. Do licha, przyznanie się nawet tylko
w myślach, że uważa Marka za atrakcyjnego mężczy-
znę, było wielce niebezpieczne. Więcej niż nie-
bezpieczne, jeśli miała być szczera. Od chwili gdy uj-
rzała go po raz pierwszy, zachowywała się jak zahip-
notyzowana, i to właśnie ją przerażało.
Porwał ją i przywiózł siłą do tego dziwnego miejsca.
Po co to robił, skoro nie chodziło o okup? Co się za
tym wszystkim kryło? Bała się nawet pomyśleć, ale
pytania wbrew jej woli nasuwały się same.
Czy był nienormalny? Chory psychicznie? Obsesyj-
nie twierdził, że już kiedyś się spotkali... Och, któreś z
nich musiało postradać rozum! Ale przecież chyba nie
ona...? Ona nie miała najmniejszej wątpliwości, że
nigdy przedtem go nie widziała.
A jednak... A jednak gdy otworzył nagle okiennice,
doznała jakże niezwykłego wrażenia deja vu...
Zmarszczyła brwi i zagryzła wargę. Na Boga, o co tu
chodzi? I przez sekundę, ku własnemu ogromnemu
zdumieniu, pomyślała, że przypomina sobie... coś.
Odepchnęła głupie myśli. Nie może pozwolić, by ten
człowiek ją hipnotyzował i wciągał we własne rojenia.
To była prosta droga do szaleństwa.
Niespokojna zeszła na dół. Zajrzała najpierw do kil-
ku pomieszczeń, po czym trafiła do dużej kuchni o bia-
łych ścianach i jasnych sosnowych szafkach. Okna
zdobiły zasłonki w biało-czerwoną kratkę, a na parape-
cie stały doniczki z kwitnącymi hiacyntami. W po-
mieszczeniu unosił się aromatyczny zapach świeżo
parzonej kawy.
Gdy z wahaniem przystanęła na progu, Mark od-
wrócił się
i przez chwilę patrzył na nią zmrużonymi oczami.
- Wyglądasz jak nastolatka - uśmiechnął się. - Czy w
ten sposób chcesz mnie trzymać z dala od siebie?
Na chwilę zapadła cisza, po czym Annie spojrzała
mu w oczy i napotkała jego spokojny, poważny
wzrok.
- Powiedziałem ci już, że nie masz się czego bać.
Nie liczę na okup, nie zrobię ci krzywdy i zapewniam,
że się na ciebie nie rzucę. Nie zmuszę cię też do nicze-
go, czego nie chcesz zrobić.
- Zmusiłeś mnie już, abym tu przyjechała i zmuszasz
do pozostania tu wbrew mojej woli! - zawołała, rumie-
niąc się.
- To jedyny sposób, bym zatrzymał cię przy sobie
wystarczająco długo - rzekł spokojnym tonem.
- Wystarczająco długo?
- Wystarczająco długo, byś mnie poznała - dodał. -
A teraz usiądź, zjemy lunch.
Pochłonięta roztrząsaniem słów, które przed chwilą
usłyszała, automatycznie usiadła i popatrzyła na gu-
stowne nakrycie. Aż do tej pory nie czuła głodu, ale
sałatka, sery i czarne oliwki wyglądały niezwykle ape-
tycznie, nieoczekiwanie więc ślinka napłynęła jej do
ust.
- Proszę, poczęstuj się - zachęcił, siadając naprzeciw
niej.
Nałożyła na talerz sałatkę - mieszaninę avocado, zie-
lonej sałaty, ogórków i papryki - oraz jajko na twardo i
kilka czarnych oliwek.
- Przykro mi, że nie mogę cię ugościć niczym bar-
dziej oryginalnym, ale mam tylko to - powiedział.
Annie uniosła głowę i niespodziewanie dla samej
siebie posłała mu miły uśmiech.
- Jedzenie jest wspaniałe - oświadczyła. - Uwiel-
biam pikniki, a to mi przypomina piknik... tyle że w
domu.
- Ale na powietrzu lepiej smakuje, prawda?
Gdy wyciągnął rękę, żeby nalać jej białego wina,
Annie znów zaskoczyło dziwne wrażenie deja vu,
znów miała niejasne odczucie, że już ten gest gdzieś...
kiedyś... widziała!
- Annie? - Jego czarne oczy były czujne i skupione. -
Powiedz mi, co czułaś przed chwilą.
- Nie wiem... - zająknęła się. - Nie rozumiem...
- A więc zaczynasz sobie przypominać - powiedział
tonem nie skrywanego triumfu.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Przestań się wreszcie bawić moim kosztem i po-
wiedz mi, gdzie się spotkaliśmy! - wybuchła Annie, nie
wytrzymując już dłużej tego napięcia.
Spokojnym gestem wskazał jej kieliszek.
- Spróbuj wina - powiedział sucho.
Czy było to w Anglii? W Londynie?
- Nie ma teraz sensu zgadywać, sama to sobie kiedyś
przypomnisz.
Zadziwiająco szybko nauczyła się czytać z jego twa-
rzy, odgadywać przelotne uczucia iskrzące się w głębi
czarnych, przepaścistych oczu i malujące się na jego
wargach. I zrozumiała natychmiast, że nie spotkali się
w Anglii; powiedziało jej to po prostu jakieś mimo-
wolne drgnienie, jakiś cień, który przebiegł po jego
twarzy.
- W Ameryce? - nie dawała za wygraną.
Roześmiał się tylko i potrząsnął głową.
Cóż więc pozostawało? Annie nie podróżowała zbyt
wiele.
- Czy spotkaliśmy się tutaj, we Francji?
Znów nie odpowiedział, ale oczy zalśniły mu jak
czarne brylanty.
- To stało się tutaj, prawda? - powiedziała z drże-
niem.
- A więc nareszcie wierzysz, że się spotkaliśmy -
skonstatował głębokim, jakby udręczonym głosem, w
którym dźwięczała namiętność.
Annie słyszała głuchy stukot własnego serca, które
zdawało się rozsadzać klatkę piersiową. Zarumieniła
się nagle, spuściła oczy, ciemne rzęsy położyły się cie-
niem na jej policzkach.
W końcu odezwała się cichym, zduszonym głosem:
- Mówisz, że się już spotkaliśmy... Wierzę ci, ale
naprawdę tego nie pamiętam. Przykro mi. We Francji
byłam tylko dwa razy... Ostatnim razem dwa tygodnie
spędziłam w Normandii z moją najlepszą przyjaciółką i
jej siostrą. Mieszkałyśmy w uroczym, staroświeckim
hoteliku w Caborg, nad samym morzem.
To było upalne lato i dużo czasu spędzałyśmy na pla-
ży... Czy właśnie tam cię poznałam?
Mark siedział wygodnie oparty o krzesło i drobnymi
łykami sączył wino. Oczy miał na wpół przymknięte,
jakby przywoływał w pamięci wspomnienia. Annie
czyniła wysiłki, by się weń nie wpatrywać, ale mimo-
wolnie obserwowała grę mięśni na jego klatce piersio-
wej za każdym razem, gdy oddychał. Miał smukłą talię
i biodra, i niezwykle długie nogi... Nie mogła zaprze-
czyć, że był w jej typie.
Podniosła na niego oczy i nieoczekiwanie napotkała
jego spojrzenie. Zmieszana zarumieniła się i odwróciła
wzrok.
- Dlaczego nie chcesz powiedzieć mi, gdzie się spo-
tkaliśmy? - odezwała się zmienionym, drżącym gło-
sem. - Gdybyś mi powiedział, być może bym sobie coś
przypomniała...
- Musisz sama to sobie przypomnieć - oświadczył z
niezmąconym spokojem i dziwną, wręcz przerażającą
pewnością siebie.
- Dlaczego? - nalegała.
- Dajmy temu spokój - zignorował pytanie. - Zjedz,
proszę, jeszcze trochę sałatki. To ci może poprawi na-
strój.
- Jestem w złym nastroju, ponieważ mnie porwałeś!
- odparowała z rosnącą wściekłością, ale podniosła kie-
liszek do ust i wysączyła wino do dna.
- Uważaj! - Uśmiechnął się lekko. - Ludziom nie
przywykłym do wina może ono uderzyć do głowy.
Ostentacyjnie, jak zbuntowane dziecko, sięgnęła po
butelkę stojącą na środku stołu, ale Mark był szybszy.
Uniósł butelkę i nalał jej pół kieliszka, a potem napeł-
nił swój.
- Nim to wypijesz, zjedz coś - poradził jej z zatro-
skaną miną. - Picie na pusty żołądek może się kiepsko
skończyć.
- Przestań wydawać mi rozkazy! - zaperzyła się, ale
skubnęła trochę smakowitej sałatki.
Napięcie wzmagało jej apetyt. A może była to za-
sługa wina? Na deser były owoce oraz najwspanialsza
kawa, jaką kiedykolwiek piła. Nie omieszkała jej po-
chwalić.
- Cały sekret leży w ziarnach - wyjaśnił. - A poza
tym nie można mielić zbyt długo, traci wówczas swój
zapach i smak.
- W domu piję wyłącznie neskę - wyznała ze skru-
chą, a on się skrzywił z niesmakiem. - Nie mam czasu
ani siły, żeby co dzień parzyć świeżą kawę - dodała
tonem usprawiedliwienia. - Bardzo ciężko pracuję i
gdy wracam do domu, jestem śmiertelnie zmęczona.
Mam ochotę tylko leżeć, oglądać telewizję albo prze-
glądać gazety; cokolwiek, byle odwrócić uwagę od
trudów dnia. Zapewne podobnie jak większość ludzi
uważasz, że piosenkarze tylko nagrywają płyty i do-
brze przy tym się bawią. A tak naprawdę nie mają po-
jęcia ani o muzyce, ani o śpiewaniu, prawda? Ale my
bardzo ciężko pracujemy i jesteśmy naprawdę profe-
sjonalistami. Do znudzenia powtarza się te same frazy,
aby je doprowadzić do perfekcji. Czasami próby trwają
od świtu do nocy. Wierz mi, to strasznie wyczerpujące
i w gruncie rzeczy bardzo nudne. A gdy jedziemy na
tournee, pracujemy jeszcze ciężej. Cały dzień się ćwi-
czy, żeby wieczorem dać koncert. I trzeba jeszcze stale
przenosić się z miejsca na miejsce...
- Chciałem jedynie powiedzieć, że świeżo zmielona
kawa smakuje lepiej niż rozpuszczalna - wtrącił prze-
praszająco. - Nie miałem zamiaru krytykować twego
stylu życia.
- Tak, wiem, przepraszam - uśmiechnęła się sama do
siebie. - To był w pewnym sensie dalszy ciąg wywia-
du, jakiego udzieliłam niedawno pewnemu dziennika-
rzowi. Wyprowadził mnie z równowagi, sugerując, że
należę do kobiet, które ze względu na własną karierę
kupują kuchenkę mikrofalową, zamiast ugotować mę-
żowi obiad z prawdziwego zdarzenia. Rozmowa skoń-
czyła się okropną awanturą i w rezultacie napisał o
mnie artykuł odsądzający mnie od czci i wiary.
Mark słuchał z zainteresowaniem, lekko pochylając
głowę i przymykając oczy.
-Nie ma w twoim życiu żadnego mężczyzny, praw-
da? - spytał niespodziewanie. - Chyba że udało ci się to
w jakiś sposób ukryć...
Patrzył na nią pytającym wzrokiem, a ona czuła
dziwny dreszcz przebiegający jej po kręgosłupie. Nie
po raz pierwszy ją podrywano. Wielbiciele uwielbiali
ją obsesyjnie, szczególnie na początku. Była dla nich
jak święty obraz, przed którym codziennie się modlili.
Nie znosiła tego fanatycznego oddania i napawało ją
ono zabobonnym lękiem. Nie mogła zapomnieć o tra-
gicznej śmierci Johna Lennona... Miała nadzieję, że jej
nigdy się to nie przytrafi. Przede wszystkim dlatego, że
nie była aż tak sławna. Zdarzało się jednak, że jacyś
dziwni mężczyźni kręcili się pod jej domem albo stu-
diem nagrań. Wówczas ten sam zimny dreszcz prze-
biegał po jej kręgosłupie.
Gdy nie odezwała się ani słowem, Mark powtórzył
pytanie napiętym, szorstkim głosem:
- Czy masz kochanka?
W pierwszej chwili nie zamierzała odpowiadać, ale
zlękła się niebezpiecznej siły czającej się w jego ciem-
nych oczach.
- Nie - szepnęła.
Zdążyła zauważyć błysk satysfakcji w jego twarzy,
nim pospiesznie wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.
Mark wstał również, by jej pomóc.
Pójdę po twoje walizki - oświadczył, gdy skończyli.
Proszę, odwieź mnie do Paryża - zaczęła znów bła-
gać.
- Skończ z tą zabawą. Na pewno już mnie szukają...
- Nikt cię nie oczekuje aż do jutra - przypomniał ze
stoickim spokojem. - Zawiadomiłem hotelową recep-
cję, że pojechałaś z wizytą do przyjaciół na dzień lub
dwa. - Z ponurą miną obserwował zmianę wyrazu jej
twarzy. -I nie rób sobie nadziei, że uciekniesz. Samo-
chód ma zamontowaną blokadę, a kluczyki noszę cały
czas przy sobie.
- Jak długo zamierzasz mnie tu trzymać? - zawołała
z furią.
- Tylko dzisiejszą noc.
Cała zesztywniała, serce boleśnie waliło jej o żebra.
Co też zaplanował na dzisiejszą noc? Czyżby porwał
ją, przywiózł na to bezludzie, żeby ją zgwałcić?
Poczuła mdlący skurcz w żołądku. Nie miała żad-
nych szans, by go powstrzymać. Był zbyt silny, by
mogła się z nim zmierzyć... Jedyna nadzieja w tym, że
uda jej się ogłuszyć go znienacka, uderzyć czymś w
głowę... Rozejrzała się w panice po kuchni, ale po se-
kundzie przyszło opamiętanie. Czy naprawdę była
zdolna do tego? Mogłaby go zabić, a wtedy...
Drżąc z emocji, zagryzła wargę.
- Jeśli mój agent przyjedzie do hotelu i mnie tam nie
zastanie, wpadnie w panikę bez względu na to, co usły-
szy - wymamrotała przez zaciśnięte gardło. - Wie, że
nie mam przyjaciół we Francji.
- On jest obecnie w podróży poślubnej, o ile się nie
mylę - sprostował. - Nie ma powodu, by ją skracał. -
Zamyślił się na moment, a potem rzekł: - Mieszkałaś
razem z Dianą Abbot, czyż nie?
Annie starała się zapanować nad zdenerwowaniem i
przerażeniem, gdy kolejny raz podawał szczegóły z jej
życia.
- Tak - powiedziała sucho. - Przypuszczam, że nie
ma sensu pytać, skąd zdobyłeś te wszystkie wiadomo-
ści?
Popatrzył na nią z ukosa i uśmiechnął się blado.
- Czytam gazety - wyjaśnił.- Napisali tam wszystko
o tobie i twoich przyjaciołach. Ostatnio rozwodzono
się nad weselem twojej sekretarki, Diany Abbot, która
z tobą mieszkała, opiekowała się tobą i załatwiała
wszystkie sprawy, na które nie starczało ci czasu. Spe-
kulowano nawet, co teraz zrobisz, czy będziesz miesz-
kać sama, czy też ktoś inny przejmie jej obowiązki.
- Zadzwoniłeś do mnie po raz pierwszy tamtej no-
cy... po weselu... - powiedziała wolno i cicho, jakby
sama do siebie.
Skinął głową, obserwując ją spod zmrużonych po-
wiek.
- Miałeś nadzieję - ciągnęła - że będę sama w
mieszkaniu... Zakładałeś, że po tak emocjonującym
dniu twój tajemniczy telefon zrobi na mnie szczególne
wrażenie. - Rzuciła mu pogardliwe, nienawistne spoj-
rzenie. - To było zrobione z premedytacją, obrzydliwe
działanie obliczone na wystraszenie mnie na śmierć!
Kim jesteś? Jakimś obłąkanym sadystą? Podniecają cię
przerażone kobiety?
- Trudno powiedzieć, żeby przekazana przeze mnie
wiadomość była przerażająca. To były tylko dwa sło-
wa. - Popatrzył jej prosto w oczy i powiedział tym sa-
mym aksamitnym głosem: - Pamiętasz mnie? - A wi-
dząc, że drgnęła nerwowo, dodał: -I cóż w tym przera-
żającego?
Właściwie miał rację. To były dwa zwykłe, często
używane słowa, za którymi nie kryła się żadna groźba.
Z jakiego więc powodu przejmowały ją do szpiku ko-
ści, dręczyły w nocnych koszmarach?
- W tych słowach było coś... osobliwego - wyjaśniła
niepewnie. - Bardzo mnie zdenerwowały. I pewna je-
stem, że właśnie na taki efekt liczyłeś. Wyglądasz na
człowieka, który planuje każdy swój krok,
- Owszem, precyzyjnie wybrałem właściwy moment
- wyznał bez cienia skruchy. - Zresztą skoro niebawem
rozpoczynałaś tournee po Francji, był już najwyższy
czas, żeby się z tobą skontaktować.
- To znaczy porwać mnie! - rzuciła z pasją, ale w
głębi serca drżała ze strachu. Co było powodem tych
szaleńczych działań? Obsesja? Jakieś chorobliwe fan-
tazje?
- Nie miałem wyboru, jeśli chciałem spokojnie z to-
bą porozmawiać - powiedział chłodno. - Wiedziałem,
że rozpoczynasz tournee i wkrótce będziesz podróżo-
wać przez kilka tygodni. To były jedyne dwa dni, które
miałaś sama spędzić w Paryżu...
- Dwa dni? - wtrąciła szybko.- A potem mnie uwol-
nisz? - Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Jutro wieczorem będziesz z powrotem w Paryżu -
rzekł cicho i z dziwnym naciskiem.
- I mam ci uwierzyć? - spytała wyzywająco.
Spojrzał na nią znów tymi swoimi oczami podob-
nymi do ciemnych, otulonych mgłą jezior i przez chwi-
lę przytrzymał jej zalękniony wzrok.
- Uwierz - powiedział. - Daję ci słowo honoru. Wró-
cisz bezpiecznie do hotelu, nim ktokolwiek zacznie się
o ciebie niepokoić. Cokolwiek by się między nami wy-
darzyło...
Ostatnie słowa przecięły powietrze jak nóż. Poczuła
suchość w ustach, zadrżała, bo nagle wyobraziła sobie,
co może się między nimi wydarzyć... Wyobraziła sobie
jego nagie, prężne ciało pochylone nad sobą, dotyk je-
go rąk, jego ust na swoim ciele...
Co się z nią dzieje? Z wysiłkiem odepchnęła natręt-
ne, grzeszne myśli. Do licha, czyżby zapragnęła tego
nieznajomego, groźnego mężczyzny!
Mark wpatrywał się w nią z irytującą natarczywo-
ścią i czuła, że jego zamiarem było coś więcej, niż tyl-
ko poznanie sławnej piosenkarki... Chciał nią zawład-
nąć - jej duszą i ciałem. Tak, niewątpliwie jej pożądał.
To było przerażające i podniecające zarazem.
- Idę po twoje bagaże - rzekł nieoczekiwanie i szyb-
kim krokiem opuścił kuchnię.
Annie instynktownie podreptała za nim na korytarz.
Przy drzwiach odwrócił się i nakazał:
- Poczekaj na górze. Zaniosę ci walizki.
Boi się, że spróbuję uciec, pomyślała. Ciężko, nie-
chętnie zaczęła wchodzić po schodach na górę, czując
na sobie jego wzrok. Wyszedł z domu, dopiero gdy
zniknęła za drzwiami sypialni.
Z góry słyszała kroki Marka na wyżwirowanej
ścieżce. Na chwilę owładnęło nią przemożne pragnie-
nie ucieczki, ale w okamgnieniu zapanowała nad nie-
rozsądną myślą. Nie uciekłaby daleko. Wyszła z prze-
znaczonego dla niej pokoju i po cichu zakradła się do
drugiej sypialni na piętrze, jak sądziła - sypialni pana
domu. Okiennice były zamknięte i pokój tonął w pół-
mroku. Stojąc w drzwiach, rozejrzała się z zaciekawie-
niem po wnętrzu i... dech jej zaparło.
Na przeciwległej ścianie ujrzała własną, ogromną
twarz. Nie było to odbicie w lustrze ani złudzenie
optyczne. Na wprost niej wisiał wielki, kolorowy pla-
kat, który, jak sobie przypominała, wydrukowano jakiś
rok temu w Anglii.
Nie był to jej jedyny wizerunek w tym pokoju. Jeden
obok drugiego wisiały na ścianach jej portrety: fotogra-
fie wycięte z czasopism, okładki płyt, portrety olejne i
akwarele oraz czarno-białe zdjęcia z autografem, jakie
wysyłała do jej wielbicieli agencja reklamowa.
Kompletnie oszołomiona nie mogła uwierzyć
własnym oczom. Słyszała o fanatycznych wielbicie-
lach, którzy robili takie I rzeczy, dotąd jednak nie ze-
tknęła się z nimi osobiście. Była przekonana, że taką
obsesyjną miłość do swego idola mogą żywić jedynie
nastoletnie dzieciaki. Ale człowiek dorosły? Zrobiło jej
się zimno na samą myśl. On musi być pomylony!
Wielki Boże, muszę się stąd wydostać, pomyślała.
Za wszelką cenę! Ale jak to zrobić?
Usłyszała, że Mark wchodzi po schodach i wzdry-
gnęła się nerwowo. Nie miała już drogi odwrotu, mu-
siała zostać tutaj. Serce trzepotało jej dziko, gdy po
chwili skrzypienie podłogi na korytarzu oznajmiło, że
zmierza do swojej sypialni. Musiał od razu zauważyć,
że pokój przeznaczony dla gościa był pusty...
Drgnęła, gdy stanął za nią. Poczuła znajomą już woń
sosnowej wody toaletowej i powiew świeżego, chłod-
nego powietrza.
- Znalazłaś więc moją sypialnię - zauważył. - Za-
palmy światło, zobaczysz wszystko dokładnie. - Do-
tknął kontaktu i pokój zalało ostre światło elektryczne.
- Mam wszystkie twoje nagrania - powiedział, robiąc
wymowny ruch ręką.
Na ścianie pod oknem stała supernowoczesna, kosz-
towna aparatura do odtwarzania muzyki, a obok na
półkach mnóstwo płyt, taśm magnetofonowych i kaset
wideo.
- To wszystko moje? - zdziwiła się. - Nie nagrałam
aż tyle!
- Zgromadziłem różne wersje językowe... - wyjaśnił
rzeczowo. - Najbardziej podoba mi się wersja angiel-
ska. Od razu widać, że to oryginał. A może posłucha-
my twoich nagrań po francusku?
- Nie, proszę, nie! - zaprotestowała żywo.
- Nie podoba ci się własna praca? - Jego twarz miała
dziwny, nieodgadniony wyraz.
Przez chwilę zastanawiała się, czy przeczytał o tym
w jakimś artykule o niej, które wycinał z gazet i maga-
zynów.
- Właśnie w tym rzecz, że to jest moja praca! - pod-
kreśliła z naciskiem, - Cieszy mnie, gdy pracuję, ale
teraz nie chcę, by mi o tym przypominano.
- Jak ci się tutaj podoba? - spytał łagodnie.
Wiedziała, że miał na myśli jej portrety zawieszone
na ścianach, i choć wolałaby nie komentować tego, co
zobaczyła, czuła, że na dłuższą metę nie uniknie od-
powiedzi.
Kto je malował? - spytała, z góry znając odpowiedź.
Ja.
Przyjrzała się bliżej jednemu z rysunków; był to
szkic do większego, olejnego obrazu.
- Masz talent - powiedziała z niechęcią. - Jesteś arty-
stą?
Skrzywił się lekko i popatrzył na Annie z ukosa.
- Przez rok studiowałem w Akademii Sztuk Pięk-
nych, doszedłem jednak do wniosku, że nie jestem wy-
starczająco dobry, żeby poświęcić życie sztuce. Porzu-
ciłem studia, ale nadal lubię malować...
Gdy Mark mówił, wzrok Annie przykuła nieduża,
oprawiona w srebrną ramkę fotografia stojąca na noc-
nej szafce obok łóżka. Podeszła bliżej, aby się przyj-
rzeć. Przedstawiała trzy osoby stojące przed domem
zbudowanym w alpejskim stylu, za którym widać było
panoramę gór porośniętych lasem. Zdjęcie musiało być
zrobione dawno temu, ponieważ rozpoznała na nim
Marka, wówczas około dwudziestoletniego młodzień-
ca. Pozostałe dwie osoby - siwowłosy mężczyzna i
brunetka o ogorzałej, smagłej twarzy - mogły być jego
rodzicami. Ale gdzie zrobiono tę fotografię?
Piękne miejsce - odezwała się po chwili. - Gdzie to
jest? W Szwajcarii?
Nie, to we Francji - odparł cichym, stłumionym gło-
sem.
- Okolice Jury.
Utkwiła w jego twarzy szeroko otwarte, przestraszo-
ne oczy.
- Jura? Ale... Och, jakie to niezwykłe. Mój ojciec
tam się urodził...
- Wiem - przerwał jej szybko.
Czy był jakikolwiek szczegół z jej życia, o którym
on nie wiedział?! Spojrzała znów na fotografię.
- Czy to twoi rodzice? Widać duże podobieństwo.
- Tak. - Uśmiechnął się lekko. - Podobno bardzo
przypominam swego ojca w młodości.
- Co porabialiście w Jurze? Byliście na wakacjach?
- Cała trójka wyglądała na ludzi spędzających wiele
czasu na świeżym powietrzu. Mimo że nigdy tam nie
była, pamiętała, z jaką nostalgią ojciec wspominał ro-
dzinny dom położony pośród porośniętych gęstym so-
snowym lasem wzgórz i zielonych kwitnących łąk...
- Urodziłem się tam - oznajmił spokojnie.
Przez chwilę nic nie pojmowała, tak nagle oderwana
od własnych myśli; wpatrywała się w niego z szeroko
otwartymi ustami i oddychała nierówno.
- Urodziłeś się w Jurze? - wykrztusiła z niedowie-
rzaniem.
-Co za zbieg okoliczności... - powiedziała wolno, z
namysłem, zastanawiając się, jaki to ma związek z jej
obecnym położeniem.
- To nie jest żaden zbieg okoliczności - rzekł z naci-
skiem.
- To potwierdzenie moich przekonań.
- Przekonań...?
- O istnieniu przeznaczenia - odparł. - Nie wierzysz
w przeznaczenie, Annie?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - rzekła po-
spiesznie, trochę mijając się z prawdą.
Oczywiście, że frapowało ją przeznaczenie, los,
dziwne przypadki, które niosło życie... Jej własne życie
było przykładem niewytłumaczalnych zbiegów oko-
liczności. Na przykład jej kariera. Czyż nie był to nie-
zwykły przypadek? Żyła bez żadnych nadziei, bez pla-
nów na przyszłość, gdy nieoczekiwanie Phil wkroczył
w jej życie i przejął jego ster.
W życiu Phila też przypadek odegrał decydujące
znaczenie. Zatrudnił Dianę do pomocy i przez drugie
lata nie zwracał na nią żadnej uwagi. Aż wreszcie śnie-
życa nieoczekiwanie zbliżyła ich do siebie - zbliżyła
tak bardzo, że wkrótce się pobrali!
Oczywiście, Annie wierzyła w los, w przeznaczenie,
ale nie chciała się do tego przyznać przed mężczyzną,
który sprawiał wrażenie szaleńca. Nie chciała utwier-
dzać go w przekonaniu, że są dla siebie przeznaczeni...
Czyżby to właśnie miał na myśli?
Nagle wpadła na nowy, szczęśliwy pomysł.
- Nigdy nie byłam w Jurze, wiesz? Więc jeśli uwa-
żasz, że tam właśnie się poznaliśmy...
Patrzył na nią tak intensywnie, że zamilkła w pół
słowa.
- Właśnie tam się poznaliśmy, Annie.
- Przecież ci mówię, że nigdy tam nie byłam! - po-
wtórzyła z rosnącą irytacją.
- Przypomnisz sobie - rzekł.
- Powtarzam ci, że nigdy się nie spotkaliśmy i nigdy
nie byłam w Jurze, rozumiesz?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Annie wypowiedziała ostatnie słowa z wyraźną zło-
ścią i takim tonem, jakby przekonywała samą siebie.
Bała się- okropnie się bała, że za chwilę uwierzy Mar-
kowi. Był tak pewny swego, tak zdecydowany, że w
myślach jej powstał zamęt. Czy to możliwe, by zapo-
mniała o spotkaniu z tym mężczyzną? Możliwe, by
wymazała z pamięci pobyt w Jurze? Czy mogłaby o
czymś tak istotnym zapomnieć? Ale to mogło się zda-
rzyć... Biła się z myślami. Ludzie mają czasami dziury
w pamięci, wypadają im dni, miesiące, a nawet całe
lata życia... Na tym polega amnezja. A potem zdarza
się, że wszystko sobie przypominają. Czyżby jej się to
przytrafiło?
Odkąd opuściła rodzinny dom, cały swój czas spę-
dzała z Philipem i Dianą. Nie mogła przypomnieć so-
bie choćby krótkiego okresu, kiedy pozostawała cał-
kiem sama...
Och, przestań, zgromiła się w duchu. Oczywiście, że
nigdy nie spotkałaś tego faceta. Nigdy nie miałaś
amnezji. To wszystko nonsens. Nie pozwól mu sobą
zawładnąć!
W tym właśnie tkwiło szaleństwo. Musi teraz wal-
czyć, by zachować trzeźwość umysłu, racjonalny osąd
spraw, by poddawać logicznej krytyce wszystko, co on
jej powie.
Odwróciła się na pięcie, by czym prędzej uciec i
zamknąć się w swoim pokoju, nie spodziewała się jed-
nak, że Mark postawi walizki przyniesione z samocho-
du w drzwiach sypialni. Biegła, nie patrząc przed sie-
bie i w rezultacie potknęła się o nie i upadła.
- Nic ci się nie stało? - Znalazł się przy niej, nim
zdążyła wstać. Ukląkł, odgarnął pukiel czarnych wło-
sów z jej twarzy i zatroskanym wzrokiem oglądał czo-
ło.
Czuła, że coś ścieka jej po policzku. W pierwszym
odruchu pomyślała, że to łzy. Przesunęła ręką po twa-
rzy i przestraszyła się, widząc krew na swoich palcach.
- Jak to się mogło stać? - dziwił się Mark, pomaga-
jąc jej podnieść się z miejsca.
- Nie wiem - odparła bezradnie.
Obejrzał walizki i gwizdnął przeciągle.
- Spójrz na to! - powiedział. Metalowy pasek stano-
wiący obramowanie walizki oderwał się i sterczał
groźnie niczym ząbkowany nóż. - Musiałaś o to roz-
ciąć sobie głowę - skonstatował.
- Postaram się później naprawić. - Posadził Annie na
brzegu łóżka i dodał łagodnym tonem: - Poczekaj tu,
przyniosę wodę i obmyję ci twarz.
Kręciło jej się w głowie, była zbyt słaba, bezbronna,
by go nie posłuchać. Zamknęła oczy, a potem ostroż-
nie, krzywiąc się z bólu, dotknęła palcem pulsującego
guza na czole. Wydawał się ogromny, wyrastał spo-
między włosów jak twardy głaz.
- Nie dotykaj! - powiedział Mark, wróciwszy wła-
śnie z miską wody, gąbką i ręcznikiem. Ukląkł, zmył
delikatnie krew z jej czoła i twarzy, a potem dokładnie
obejrzał zranione miejsce.
- Na szczęście nic poważnego - orzekł. - Ranka ma-
lutka, krwawienie już ustaje. Ale będziesz miała
ogromnego siniaka. Nim
się zagoi, trzeba będzie ukryć go pod włosami.
Nadal czuła zawrót głowy... ale teraz z całkiem in-
nego powodu. To bliskość Marka, który pochylał się
nad nią, przemywając ranę, wprawiała jej zmysły w
drżenie.
- Założyć ci opatrunek? - zapytał.
Miała trudności z wydobyciem głosu, brakowało jej
powietrza, jednak za wszelką cenę starała się ukryć
wrażenie, jakie wywierała na niej jego obecność.
- Nie - wykrztusiła zduszonym głosem. - Lepiej
niech się goi naturalnie. Jeśli założysz opatrunek, nie
będzie dostępu powietrza.
- Masz rację - zgodził się bez wahania.
Gdy delikatnie odgarniał jedwabisty pukiel z jej
skroni, siedziała ze spuszczonymi oczami, walcząc o
zachowanie równowagi.
- Nie masz jakichś innych ran, skoro już zabawiam
się w doktora? - spytał żartobliwym tonem i roześmiał
się, a ona lekko potrząsnęła głową i słodki kobiecy
uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Dziękuję, ale to wszystko.
- No, to świetnie.
Opuścił wzrok, wycierając dłonie; jego gęste, ciem-
ne rzęsy rzucały cienie na opaloną skórę policzków.
Teraz mogła bezpiecznie mu się przyglądać, pewna, że
nie zostanie przyłapana na gorącym uczynku. Cóż to
był za dziwny mężczyzna! Okazywał jej tyle troski i
czułości, mimo że uprowadził ją siłą, przywiózł tu
wbrew jej woli i przemawiał do niej jak szaleniec... A
przecież teraz zachowywał się subtelnie, z takim tak-
tem jak prawdziwy dżentelmen.
Spojrzał do góry tak nagle, że nie zdążyła odwrócić
wzroku. Głośno wciągnęła powietrze, ujrzawszy jego
czarne, przepastne oczy, które błyszczały dziwnym
blaskiem, świeciły się niczym oczy polującego w nocy
kota. Nie mogła oderwać od nich wzroku. Czuła, że
tonie w ich mrocznej głębi.
- Annie - wyszeptał, przesuwając wierzchem dłoni
po jej policzku.
Poczuła elektryzujący dreszcz, ale była niezdolna do
wykonania żadnego ruchu.
Mark nieoczekiwanie pochylił się do przodu, a ona
siedziała przykuta do miejsca, nie ruszając się, nie od-
dychając, obserwując jego usta. Gdy nareszcie dotknę-
ły jej warg, jęknęła cicho, zamykając oczy. Poczuła
falę rozkosznego ciepła, rozlewającą się po całym ciele
- i zlękła się własnej niepohamowanej reakcji. Nie mo-
że pozwolić, aby ją całował! Od samego początku wie-
działa, że to się źle skończy... Pełna wyrzutów sumie-
nia odsunęła się w nagłym przestrachu.
Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że Mark również
miał zamknięte oczy. Gdy chwilę później otworzył je,
zauważyła, że jego czarne tęczówki przypominają
ogromne, lśniące czarne kule, płonące niesamowitym
blaskiem niczym dziury w przestrzeni kosmicznej.
Nagle wstał z klęczek i pociągnął ją do góry.
- Przestań! - krzyknęła, wstrząśnięta wyrazem jego
twarzy.
Nie powinien tak mocno tego przeżywać! Świado-
mość, że była obiektem dzikiego, szaleńczego pożąda-
nia napawała ją lękiem. Sprawiał wrażenie, jakby nie
usłyszał jej słów, pochylił głowę i głodnymi wargami
poszukał jej ust.
Zaczęła się wyrywać, ale Mark tylko przycisnął ją
mocniej do siebie i uwięził w kleszczowym uścisku
potężnych ramion. Potem nagle rozluźnił uścisk i po-
wiódł rękoma po jej ciele, od szyi do pasa, a każde de-
likatne dotknięcie jego palców budziło w niej nieznane
dotąd, rozkoszne dreszcze. Po raz pierwszy w życiu
Annie doświadczyła tak silnych wzruszeń, po raz pier-
wszy czuła tak pochłaniającą namiętność, że cała drża-
ła jak w febrze, że było jej na przemian zimno i gorąco,
a skóra na ciele - od czubka głowy, po palce u stóp -
paliła ją żywym ogniem. Musiała uchwycić się jego
koszuli, aby nie upaść.
Nigdy nie była tak całowana... Właściwie to nawet
nie przypominało pocałunku. Miała wrażenie, że jakaś
wezbrana fala wciąga ją w zawrotny wir, a ten ją wsy-
sa, wchłania bez reszty.
Niezdolna do myślenia, niezdolna do stawiania opo-
ru zamknęła oczy i trzymała się Marka jak jedynej de-
ski ratunku.
Czuła, że Mark rozpina guziki jej białej jedwabnej
bluzki; wyczuwała drżenie jego palców, gdy wsunął
rękę i pokonując obrzeżenie koronkowego stanika, do-
tarł do gładkich, rozpalonych piersi... Odgięła bezwol-
nie ciało do tyłu i wydała z siebie cichy jęk ni to rozko-
szy, ni cierpienia.
- Annie... Annie... - szeptał, cały drżąc.
Nagle oderwał od niej usta i uniósł głowę.
Z trudem, powoli otworzyła oczy i popatrzyła na
niego, jakby wróciła właśnie z dalekich przestrzeni.
Słowa, które padły z jego ust, podziałały na nią jak
zimny prysznic.
- Czy spałaś już z kimś? - spytał niskim, ochrypłym
głosem.
- Moje prywatne życie nie powinno cię interesować-
odcięła się. - Nie życzę sobie takich pytań!
- Przeczytałem kiedyś artykuł - ciągnął, przyglądając
jej się uważnie - w którym sugerowano, że twój mene-
dżer jest twoim kochankiem.
- Dziennikarze często wymyślają takie historie - po-
wiedziała z rumieńcem na policzkach.
- I wszystko to były wymysły? - Jego ciemne błysz-
czące oczy penetrowały ją na wskroś.
Nie mogła wytrzymać siły tego spojrzenia. Odwróci-
ła głowę i instynktownie uniosła podbródek. Krew pul-
sowała jej w skroniach, gdy przemówiła:
- Nigdy niczego nie było między mną a Philipem...
Była to szczera prawda. Phil nigdy nawet się nie
domyślał, że ona czuje do niego coś więcej niż zwykłą
sympatię. Był on kompletnie ślepy, jeśli chodziło o
miłość... Ileż czasu musiało minąć, nim zorientował się
w swych uczuciach wobec Diany... Właściwie dopiero
zrządzenie losu ich połączyło. Tak, Annie ze swej stro-
ny też była niezmiernie wdzięczna losowi. Jakie to
bowiem szczęście, że nigdy żadnym słowem ani ge-
stem nie zdradziła się przed Philipem. Przynajmniej
zaoszczędziła sobie bolesnych wspomnień i upokorze-
nia...
- A co czułaś, gdy poślubił twoją współlokatorkę? -
usłyszała natarczywe pytanie.
- Przecież byłam ich druhną! - Z jej piersi wyrwało
się zniecierpliwione westchnienie, gdy uświadomiła
sobie, że mimowolnie zaczęła się bronić. O, nie, nie
wydostanie z niej żadnych zwierzeń, pomyślała z pasją
i powiedziała: - Czyżbyś był dziennikarzem?
Popatrzyła na niego czujnie w nagłym przebłysku
świadomości, że być może uderzyła we właściwy
punkt, ale Mark tylko roześmiał się w głos.
- Nie, nie jestem dziennikarzem, Annie.
- Kimże więc jesteś? Przecież musisz się czymś
zajmować.
- Robię interesy. - Wzruszył niedbale ramionami. -
Ale teraz to nie jest istotne.
- Skoro ty ciągle zadajesz mi pytania, ja też mam do
nich prawo! - rzuciła ostrym tonem.
- A ja mam prawo unikać odpowiedzi, tak samo jak
ty - zadrwił, wybuchając śmiechem. - Opowiedz mi,
proszę, o twoim Philipie... To znaczy o swoim mene-
dżerze - poprawił się. -Zdaje się, że jest bardzo przy-
stojny... Wiem, że zajmuje się twoją karierą, odkąd
skończyłaś siedemnaście lat. Wiem również, że bywa
bardzo zaborczy w stosunku do ciebie. Nie pozwala ci
na przykład z nikim się spotykać... Odizolował cię od
świata, prawda?
- To nieprawda! - warknęła ze złością. - To bzdury
wymyślone przez dziennikarzy, których Philip trzymał
ode mnie z daleka. Nie mogli się do mnie dostać, więc
zemścili się, tworząc te plotki! Oni już tacy są. Jeśli z
nimi nie współpracujesz, obrzucają cię błotem.
- Philip jednak odmienił całe twoje życie, czyż nie? -
naciskał. - I z pewnością jesteś mu za wszystko
wdzięczna... Być może nawet trochę zakochana, co?
- Może kiedyś tak było... - wyznała ze złością i pew-
nym zdziwieniem. Jakim cudem udało mu się to z niej
wydobyć? Przecież nie zamierzała mu nic powiedzieć.
Zagryzła wargi, a na jej policzki wypłynął rumieniec
wstydu.
- A więc nie było to nic poważnego? - zapytał z na-
ciskiem, jakby od jej odpowiedzi wiele zależało.
- Nic poważnego... - powtórzyła jak echo i dodała
ostrzejszym tonem: - Powtarzam jednak, że to nie two-
ja sprawa!
Mark odprężył się, jakby takiej odpowiedzi oczeki-
wał.
- Czy kiedykolwiek był ktoś inny...?
Do licha, widzę, że się nigdy nie poddajesz! - wybu-
chła, naprawdę zirytowana.
- Masz rację - potwierdził. Twarz miał bladą i sku-
pioną, głos przytłumiony i lekko drżący. - Annie, mu-
szę wiedzieć, czy byłem twoim jedynym kochankiem...
- Na moment zabrakło jej tchu.
- Przecież nigdy nie byłeś moim kochankiem! - za-
wołała.
- Ależ byłem nim... i będę, Annie -powiedział z
wielką pewnością siebie.
- O czym ty mówisz? - Patrzyła nań jak na szaleńca.
- Nigdy z tobą nie spałam!
- Jesteś tego pewna? - Uniósł swe czarne brwi z sar-
donicznym wyrazem twarzy.
Patrzyła na niego z przejęciem, ponieważ nieocze-
kiwanie zaświtała jej myśl, że go rozpoznaje... Cóż za
dziwne zaburzenie pamięci... wrażenie, że po raz wtóry
przeżywa się to samo wydarzenie! Deja vu... Ależ tak!
Widziała go już przedtem! Tę samą twarz wykrzywio-
ną w sardonicznym uśmiechu... Słyszała ten sam głos...
głęboki, wibrujący namiętnością.
Nerwowo przełknęła ślinę, musiała za wszelką cenę
uspokoić rozbiegane myśli, postarać się, by jej twarz
nie odzwierciedlała żadnych uczuć.
- Przestań mącić mi w głowie - odezwała się z po-
zornym spokojem. - Nie uda ci się niczego mi zasuge-
rować. Od kiedy sięgam pamięcią, znam każdy dzień
własnego życia... I znają moje życie także Phil i Diana.
Gdybym cierpiała na amnezję, z pewnością by mi o
tym napomknęli.
- Annie, posłuchaj... - zaczął, lecz ona przerwała mu
gwałtownie:
- Nie, to ty posłuchaj! W nic mnie nie wrobisz!
Wiem, że nigdy cię nie spotkałam i, rzecz jasna, nigdy
nie byłeś moim kochankiem! - Niezdarnie zapinała gu-
ziki białej bluzki, świadoma, że Mark ją bacznie ob-
serwuje.
- Byłem i będę - powtórzył z irytującym uporem.
- Powiedziałeś, że nie mam powodu się ciebie bać -
usiłowała zmienić temat w przypływie desperacji. - Ale
po tym, co przed chwilą wyprawiałeś, jakże mogę ci
ufać? Te drzwi nie mają zamka. Jaką mogę mieć pew-
ność, że nie pojawisz się tu w środku nocy i...
- Nie zrobię tego - odrzekł, zaciskając usta. - Ale
skoro tak bardzo się boisz, możesz zabarykadować
drzwi meblami. Zapewniam cię jednak, Annie, że dziś
w nocy będziesz w tym łóżku równie bezpieczna jak u
siebie w domu.
Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem i znów za-
częła go prosić:
- Mark, słuchaj, jeśli to wszystko prawda, to zawieź
mnie jeszcze dziś wieczór do Paryża. Proszę... Nie mo-
gę tu zostać... Muszę wrócić.
- Wrócisz jutro - zawyrokował. - Potrzebuję jeszcze
trochę czasu.
- Ale po co? Dlaczego mnie tu trzymasz? Dlaczego
mnie więzisz?
- Już ci powiedziałem. Chcę z tobą porozmawiać,
Annie... Przyjdzie czas, że zrozumiesz, ale teraz jesz-
cze na to za wcześnie. Zrozumiesz, kiedy sobie przy-
pomnisz... Proszę o jeszcze kilka godzin.
Ciężko, z westchnieniem, usiadła na brzegu łóżka.
- Jestem taka zmęczona... To mnie ogromnie wy-
czerpuje, nie zauważasz tego? Wkrótce rozpoczynam
długie, męczące tournee i powinnam teraz odpoczy-
wać...
Połóż się więc i trochę prześpij - zasugerował deli-
katnie.
Może chciałabyś się przebrać? - Popatrzył na stojące
walizki.
- Rozpakować?
- Nie! - powiedziała ze złością. - Zostaw je. Wyjmę
tylko kilka rzeczy z nesesera. Jeśli nie zamierzasz za-
wieźć mnie do
Paryża, wyjdź stąd i przynajmniej zostaw mnie w spo-
koju. Jestem kompletnie wyczerpana, a nie odpocznę,
gdy będziesz tu tkwił!
Twarz mu nagle spoważniała, a oczy pociemniały.
Przez chwilę patrzył na nią nieobecnym wzrokiem, po-
tem odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Annie natychmiast podbiegła do drzwi i zastawiła je
dwoma krzesłami oraz małym stolikiem.
- Wrócę za dwie godziny! - zawołał.
Zrozumiała, że podsłuchiwał. Wiedział więc, że
przesuwała meble i zabarykadowała drzwi. To dobrze,
pomyślała wojowniczo, otwierając mniejszą walizkę i
wyjmując niezbędne rzeczy.
Długą jedwabną koszulę i pasujący do niej szlafro-
czek rozłożyła na łóżku, a potem weszła do łazienki,
by się umyć. Gdy czesząc włosy, przyglądała się swe-
mu odbiciu w lustrze, zadziwił ją wyraz własnej twa-
rzy. Miała rumieńce na policzkach, a oczy pałały jej
gorączkowo. Wyglądała całkiem inaczej niż kilka go-
dzin temu... Niesamowite, że tak szybko się zmieniła!
Prawie nie poznawała samej siebie: oczy jej, lekko za-
mglone, nabrały mrocznej, tajemniczej głębi, a usta
zdawały się pełniejsze i bardziej czerwone.
Patrzyła na siebie w niemym przerażeniu, przypo-
minając sobie dotyk palców Marka, który rozbudził jej
zmysły.
Nadal czuła podniecenie. Pragnę go, przyznała z
drżeniem. Po raz pierwszy w życiu tak silnie, tak chci-
wie pożądała mężczyzny. I on o tym wiedział. Dlacze-
go przestał ją całować? Wcale nie chciała, żeby prze-
stał - i o tym wiedział również.
Cała sytuacja, w której tak nagle się znalazła, była
zdumiewająca... niemal nierzeczywista. Nieznajomy,
zagadkowy mężczyzna zdawał się wszystko wiedzieć o
jej życiu. Jak do tego doszedł? Niektóre fakty mógł
wyczytać w gazetach, ale skąd znał jej myśli? Musiała
przyznać, że czytał w niej jak w otwartej książce i wła-
śnie to było przerażające.
Zirytowana własnymi myślami odwróciła się od lu-
stra i pospiesznie opuściła łazienkę. Musi natychmiast
zapomnieć, pokonać szok wywołany wydarzeniami
ostatnich godzin. Była we Francji zaledwie pół dnia, a
zdawało się, że minęły już całe tygodnie. Dzień przy-
pominał szaloną jazdę na karuzeli. Nie potrafiła sobie
nawet przypomnieć, kiedy po raz ostatni była tak bar-
dzo zmęczona.
Prędko zrzuciła buty, zdjęła jedwabną bluzkę i
spodnie i położyła się do łóżka tylko w koronkowych
majteczkach i krótkiej cienkiej koszuli. W pokoju pa-
nował półmrok, za oknem ptaki wyśpiewywały jakieś
monotonne trele. Annie zrobiło się przyjemnie ciepło,
gdy okryła się lekką kołdrą. Powoli ogarniała ją nie-
przezwyciężona senność.
Jakiś czas później — we śnie - wędrowała skrajem
lasu sosnowego i kogoś szukała, jakby oczekiwała czy-
jegoś nadejścia. Powietrze przesycał mocny zapach
sosen, paproci i jałowca. Promienie słońca przedzierały
się ukosem przez gałązki wysokich drzew, a igły i
szyszki trzaskały pod jej stopami, tu i ówdzie przefru-
wał ptak, ale dalej, w głębi lasu, panowała niczym nie
zmącona cisza i mrok.
Powoli dotarła do niewielkiej polanki. Nagle za
drzewami coś się poruszyło. Z napięciem spojrzała w
bok, czując przyspieszone bicie własnego serca. Chwi-
lę później wyłoniła się zza drzew wysoka ciemna po-
stać. Widziała mężczyznę, ale dopiero gdy stanął na
zalanej słońcem polanie, rozpoznała jego twarz.
Z sercem oszalałym z radości zaczęła biec, wycią-
gnąwszy ramiona. Mężczyzna chwycił ją wpół, uniósł
w górę i zaczął całować, jednocześnie obracając się z
nią wkoło.
Nagle obraz znikł, bez powodu, jak to często bywa
we śnie... Nadal wędrowała po sosnowym lesie, ale
tym razem była głucha noc. Wspinała się stromą ścież-
ką na wzgórze, dźwigając ciężką torbę ze sznurka. Gdy
wdrapała się na wierzchołek wzgórza, pomaszerowała
dalej ścieżką prowadzącą w głąb lasu, aż dotarła do
małej polanki, na której stała drewniana chata.
Ujrzawszy chatę, doznała takiej samej niewysłowio-
nej radości, jak przed chwilą na widok mężczyzny. Za-
częła biec, ale gdy z rozmachem otworzyła drzwi, oka-
zało się, że w środku nie było nikogo; panowała mar-
twa cisza i pustka, tak jakby nikt tu nie zaglądał od lat.
A potem, łkając, biegła przez gęsty las, wśród ciem-
nych zarośli i złowrogiej ciszy. Przepełniał ją głęboki
żal, miała dojmujące poczucie straty... krzyczała czyjeś
imię... Nie była pewna, kogo poszukuje, odczuwała
jednak przemożny lęk.
I nagle niebo rozwarło się nad nią z ogłuszającym
hałasem i oślepiającym światłem. Słyszała terkot kara-
binów maszynowych i dzikie krzyki, strumienie świa-
tła przypominające błyskawice raziły ją w oczy. Niepo-
jęty żal przeszywał jej serce... Miała wrażenie, że
umiera z rozpaczy. Zaczęła dziko krzyczeć.
Annie... Annie... Jakiś głos wypowiadał jej imię.
Słyszała trzask drewna, łoskot... Wreszcie oślepiło ją
światło i obudziła się.
Wsparta na łokciu nieprzytomnym wzrokiem roz-
glądała się po pokoju. W jaskrawym świetle elektrycz-
nym zobaczyła Marka, który wdarł się do pokoju,
przewrócił krzesła i stolik, i biegł ku niej...
- Nic ci nie jest? - Pochylił się nad nią z pobladłą
twarzą. - Annie, usłyszałem hałas. Czy śniły ci się ja-
kieś koszmary?
- Miałam sen... - wyszeptała, zlana potem i drżąca. -
Okropny sen...
Mark zarzucił jej kołdrę na nagie ramiona i owinął
wokół niej, jakby była małym dzieckiem. Potem usiadł
obok na brzegu łóżka, objął ją wpół i kołysał.
- To już minęło, kochanie... Jesteś bezpieczna. Nie
martw się. Jestem tu i nie pozwolę, aby ktokolwiek
zrobił ci krzywdę. Umarłbym dla ciebie...
Nie lubiła takich emocjonalnych, egzaltowanych
obietnic. Z pewnością tak nie myślał. Zdrowy rozsądek
nie pozwalał jej w to uwierzyć.
W świecie, w którym przyszło jej żyć, ludzie tak nie
kochali, nie obiecywali takich rzeczy... Nie spotkała się
dotąd z silną namiętnością i takie uczucie ją po prostu
przerażało, obawiała się jego konsekwencji.
Annie, ciągle jeszcze drżąc ze strachu, przytuliła się
do jego ciepłej, silnej piersi. Objął ją mocniej i popro-
sił:
- Opowiedz mi swój sen.
Czuła nieodpartą potrzebę podzielenia się z kimś
tym przeżyciem. Sen był w niej nadal tak żywy, tak
realny, że musiała go opowiedzieć.
- Byłam w sosnowym lesie - zaczęła, porządkując
chaotyczne obrazy. - Być może gdzieś w okolicach Ju-
ry, ponieważ właśnie o niej wspominałeś... - Ściągnęła
brwi. - Chyba śniłeś mi się... ale nie zapamiętałam two-
jej twarzy. Wiem tylko, że był to mężczyzna...
Nie powiedziała całej prawdy. Wiedziała, że to
Mark występował w jej śnie. Była o tym przekonana.
Choć nie widziała jego twarzy, gdy wpadła w jego roz-
postarte ramiona, rozpoznała go... po pocałunkach.
Mark siedział zamyślony, uważnie słuchając jej słów
i gładząc jej potargane, czarne włosy.
- A potem... - podjęła, zamykając oczy - wszystko
się po mieszało.. . Gdzieś biegłam, płakałam, krzycza-
łam, wokół rozlegał się terkot karabinów maszyno-
wych, krzyki w jakimś obcym języku... Chyba był to
niemiecki... Doprawdy nie mam pojęcia, dlaczego mi
się to śniło. Skąd przyszły mi do głowy takie sceny?
Mam wrażenie, że ostatnio widziałam jakiś film...
Nic nie mówił, przesuwał tylko od czasu do czasu
dłonią po jej włosach.
Ktoś biegł między drzewami - ciągnęła. - Chyba
próbował uciec... Myślę, że go zastrzelono, ale dokład-
nie nie widziałam. Byłam przerażona, zaczęłam krzy-
czeć...
I na tym właśnie urwał się twój sen? Wtedy się obu-
dziłaś z krzykiem? - spytał.
Skinęła głową i wytarła dłonią mokre policzki. Od-
sunęła się delikatnie od Marka, żeby wyjąć z opako-
wania papierową chusteczkę do nosa. Dopiero wów-
czas uświadomiła sobie, jak skąpo była ubrana. Przej-
rzysta jedwabna halka ledwie skrywała nagość. Za-
uważyła, że Mark przyglądał jej się z zainteresowa-
niem i oddychał nierówno.
Pospiesznie okryła się kołdrą, spoglądając gniewnie.
- Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek śnił mi się taki
koszmar - powiedziała. - I nie sądzę, by przytrafiło mi
się coś równie przerażającego. Ale trudno się dziwić...
To wszystko przez ciebie. Przez ciebie znalazłam się
na skraju rozstroju nerwowego i śnią mi się koszmary.
Odwieź mnie wreszcie do Paryża! Już dziś tu nie usnę,
będę się bała, że wróci ten straszny sen...
- Zapewne masz rację - rzekł cicho.
Popatrzyła na niego z wyrzutem.
- Jak możesz mówić o tym z takim spokojem! To
było przerażające. .. Nie zniosę tego po raz drugi! Nie
masz pojęcia, jakie to było straszne...
- Mam - powiedział, a ona usiadła sztywno z szero-
ko otwartymi oczami.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Całymi latami miewałem takie sny, Annie. I nadal
mnie nawiedzają.
- Przez całe życie śnią ci się koszmary? - spytała
wolno, usiłując go zrozumieć.
- Takie same jak twój - odrzekł.
- Jak mój...? - Czuła, że w głowie jej się mąci. - O
czym ty mówisz?
- Mam na myśli sny o sosnowym lesie, o chacie...
Zastygła ze zdumienia. Przecież nie wspomniała o cha-
cie, gdy opowiadała swój sen!
Czarne oczy Marka badawczo studiowały jej twarz.
Mówił serio i patrzył na nią ze śmiertelną powagą.
- Jakiej chacie? - szepnęła zdezorientowana.
- Nie śniła ci się chata wśród drzew? - zdziwił się
szczerze. - Chata drwala, obok której leżał stos belek?
Zamarła z wrażenia, przypomniała sobie bowiem
stos drewna oparty o ścianę chaty. We śnie nie zwróci-
ła na ten szczegół uwagi, biegła bowiem na spotkanie z
ukochanym mężczyzną...
- Śniła ci się chata, nieprawdaż? - nalegał Mark, ob-
serwując uważnie najmniejsze drgnienie na jej twarzy.
- Tak - westchnęła głęboko. - Ale skąd wiesz... Co tu
się dzieje? - Walczyła z chaosem myśli. - Przeprowa-
dzasz na mnie jakiś eksperyment? Coś z tych nadprzy-
rodzonych zjawisk? Chciałeś przekazać mi jakieś myśli
przy pomocy telepatii? - usiłowała zgadywać. - Co ty
ze mną wyrabiasz?
- Ależ nic - zapewnił ją, ale nie potrafiła mu uwie-
rzyć.
- Skąd więc wiedziałeś, co mi się śniło? Może mnie
zahipnotyzowałeś? Niektórzy ludzie potrafią zasuge-
rować drugiej osobie pewne myśli, a nawet czynności
do wykonania...
Nie zahipnotyzowałem cię, Annie.
- W takim razie, skąd znasz mój sen? - nie ustępo-
wała.
- Powiedziałem ci już, że miewam takie same sny.
- Nie rozumiem... - Ze zmarszczonymi brwiami pa-
trzyła mu prosto w oczy. - Jak możesz mieć takie same
sny? I skąd o tym wiesz, nawet jeśli to prawda?
- Źródło naszych snów musi być takie samo...
- Wiem, że sny rodzą się w podświadomości - podję-
ła. - Ale przecież moja podświadomość nie jest taka
sama jak twoja!
- Śnimy o naszym życiu, Annie. O tym, co robiliśmy
dzisiaj, wczoraj, rok temu... Posuwamy się w czasie do
przodu i do tyłu, śnimy o teraźniejszości i o przeszło-
ści; zdarzenia mieszają się w czasie, a nasze życie jest
w pewnym sensie wypadkową tych zdarzeń.
- Ale te sny nie miały nic wspólnego z moim życiem
- odezwała się ze zniecierpliwieniem. - Nie rozpozna-
łam tamtego miejsca, prócz tego, że... - Urwała, zagry-
zła wargę, a Mark popatrzył na nią z triumfalnym
uśmiechem w oczach.
- Prócz tego, że były to właśnie okolice Jury, praw-
da? - podpowiedział jej cicho.
- Wbiłeś mi to do głowy, pokazując fotografię - bro-
niła się. - Nigdy tam nie byłam i nie wmawiaj mi, że
kiedyś to sobie przypomnę! Owszem, mój ojciec po-
chodził z tamtych stron, ale nigdy mnie tam nie zabrał.
Często myślałam, żeby odwiedzić te okolice, ale jak
dotąd nie starczało mi czasu.
- Annie, nic nie rozumiesz...
- Powtarzam ci, nigdy tam nie byłam! - przerwała
mu ze złością. - Nigdy w tym życiu!
Zapanowała złowroga, dźwięcząca w uszach cisza.
Annie szybko spojrzała na Marka i uderzył ją dziwny,
zakłopotany wyraz jego twarzy.
- Nigdy w tym życiu - powtórzył wolno, zagadko-
wym głosem. - Ale byłaś tam, Annie, i zaczynasz to
sobie przypominać. Tego właśnie się spodziewałem.
Wstąpiłaś na ścieżkę, którą ja już przeszedłem...
Wszystko, o czym przed chwilą śniłaś, wydarzyło się
naprawdę. Droga przez las, chata, ciemność, a potem
rozbłyskujące światła, przerażające głosy, ogień z bro-
ni maszynowej ... Od lat mam takie sny. Pamiętam
najmniejszy szczegół.
I pamiętam z ważnego powodu: właśnie w ten sposób
zginąłem...
ROZDZIAŁ PIĄTY
Annie zaniemówiła z wrażenia. Nie mogła uwierzyć
własnym uszom. Ostatnie słowa, zdawałoby się bez-
sensowne, odbijały się echem w jej mózgu. Wpatrywa-
ła siew Marka tak szeroko otwartymi oczami, że zaczę-
ły ją boleć. Oddychała głęboko, starając się nieco
uspokoić.
- Jesteś szalony - powiedziała wreszcie. - Zupełnie
zwariowałeś!
- Armie, posłuchaj...
- Słuchałam już wystarczająco długo - odparła z na-
rastającą irytacją. - Nie mam zamiaru wysłuchiwać
tych głupstw. Jesteś chory... masz jakieś poważne pro-
blemy i potrzebujesz pomocy - orzekła. - Ale ja nie
jestem lekarzem i nie mam ochoty, abyś bawił się swo-
imi fantazjami na mój koszt.
Odepchnęła go na bok i nie zwracając uwagi na swe
skąpe odzienie, wyskoczyła z łóżka. W głowie wirowa-
ła jej jedna myśl: uciekać - uciec jak najdalej. Boso
podbiegła do drzwi. Nim jednak dotknęła klamki,
Mark chwycił ją za łokieć i energicznie odwrócił twa-
rzą do siebie.
- To nie są żadne fantazje, Annie! 1 twój sen też nie
był fantazją!
- Udało ci się wbić mi to do głowy!
- Och, dajże spokój. Nie można wbić komuś do gło-
wy snu.
- Musiałeś... musiałeś mnie zahipnotyzować!
- Nic podobnego. - Miał niezwykle poważny wyraz
twarzy, oczy mu błyszczały. - Każdy sen ma swego
właściciela. Zastanów się, dlaczego miałaś taki sen?
Spytaj o to samą siebie.
- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi! - odpowie-
działa ze złością, usiłując się wyrwać z mocnego uści-
sku jego dłoni.
- To było wspomnienie, Annie. Wspomnienie cze-
goś, co naprawdę ci się przytrafiło.
Był niebywale przekonywający. Obawiała się, że
zacznie mu wierzyć. W panice rozejrzała się za czymś
ciężkim, czym mogłaby go uderzyć... Wzrok jej padł
na dwie walizki stojące nadal przy drzwiach. W
mgnieniu oka schyliła się, chwyciła walizkę za rączkę i
z całej siły cisnęła ją prosto na Marka. Uderzyła go w
żołądek. Jęknął z bólu, zachwiał się i runął na dywan.
Annie, nie odwracając się, wypadła na korytarz, a
potem zbiegła ze schodów, przeskakując co drugi sto-
pień. Na krześle przy drzwiach spostrzegła swoją
czerwono-czarną kurtkę. Chwyciła ją w locie, nawet
sienie zatrzymując i otworzyła frontowe drzwi.
Na dworze było już całkiem ciemno, wiał wiatr i pa-
dał drobny deszcz. Zarzuciła kurtkę na ramiona i po-
biegła pędem w stronę lasu. Księżyc przesłaniały
chmury, na niebie nie było gwiazd, ale dzięki światłu
płynącemu z okien domu zauważyła w ogrodzie ścież-
kę wiodącą do drewnianej furtki, którą widziała wcześ-
niej z okna swego pokoju. Za furtką był już las. Tam
znajdzie bezpieczne schronienie... A potem rozejrzy się
po okolicy. Wszystkie zakątki Francji są zamieszkane,
pocieszała się w duchu. W pobliżu musi być jakaś
ludzka osada...
Gdy dotarła do furtki i otwierała metalowy skobel,
usłyszała za sobą odgłosy pościgu. Wystraszona rzuci-
ła się do przodu z jeszcze większą determinacją. Serce
biło jej jak oszalałe, oddychała z najwyższym trudem.
Musi uciec. Musi. Nie może dać się złapać... Słysza-
ła jednak, że Mark jest coraz bliżej i bliżej. Miał dłuż-
sze nogi i więcej sił.
Biegła teraz pod górę, ciało oblewał jej pot. Nic nie
widziała w ciemnościach, obijała się raz po raz o drze-
wa, gałęzie wyrywały jej włosy.
Potknęła się i upadła, tłumiąc jęk. Boże, jak boli!
Nie mogła już biec. Nie mogła zrobić nawet kroku.
Utykając, zeszła ze ścieżki, i cała drżąc, oparła się o
najbliższe drzewo. Dyszała tak ciężko i głośno, że nie
słyszała nic poza własnym oddechem. Dopiero po
chwili dobiegł ją trzask łamanych gałęzi, trzeszczenie
igliwia pod czyimiś stopami. Odgłosy te stawały się
coraz wyraźniejsze. Mark nadbiegał wąską ścieżką wi-
jącą się pomiędzy drzewami.
Czekała, aż ją minie, ale on zwolnił nieoczekiwanie
i wreszcie zatrzymał się tuż obok niej. Wyczuwała, że
nasłuchuje. Słyszała jego ciężki i nierówny oddech.
Sama próbowała nie oddychać. Przytuliła twarz do
chropowatego pnia i trzęsła się gwałtownie.
- Annie! - zawołał. - Annie, nie możesz tu zostać.
Przeziębisz się! - Nastąpiła długa pauza, potem zawołał
znów: - Annie, nie wygłupiaj się. To niebezpieczna
zabawa. W lesie, w ciemności, łatwo możesz się zra-
nić. Niedaleko jest stary kamieniołom. Jeśli tam wpad-
niesz, zabijesz się. - Znów zapadła cisza, znów nasłu-
chiwał. Po chwili odezwał się ze złością: - Do licha,
znajdę cię, nawet jeśli zajmie mi to całą noc!
Odczekał jeszcze chwilę, a potem dobiegł ją głośny
trzask, tak jakby gwałtownie się poruszył. Czyżby za-
wrócił? Odniosła wrażenie, że się od niej oddala.
Zaryzykowała i wychyliła się zza drzewa. Było tak
ciemno, że nie widziała nic choć oko wykol. I nagle
całkiem nieoczekiwanie ciemność rozdarł snop żółta-
wego światła.
Zaskoczona krzyknęła. Zdawało jej się, że śni na
jawie. Sparaliżował ją strach, nasłuchiwała krzyków,
czekała na ogień karabinów maszynowych. Nim po-
myślała o ponownym ukryciu się za drzewem, snop
światła przygwoździł ją do podłoża jak oślepioną ćmę.
Mark biegł w jej kierunku, światło zataczało w
ciemności dziwne koła. Przestała krzyczeć i rzuciła się
na oślep przed siebie. Najważniejsza była ucieczka.
Musiała uciekać...
Nagle czyjeś ramiona zatrzymały ją w miejscu. Gło-
śny, nierówny oddech Marka mieszał się z jej chrapli-
wym dyszeniem. Gdy odwróciła głowę, niespodziewa-
nie gałąź uderzyła ją w twarz. Zachwiała się na nogach
i zawyła z bólu. Mark rzucił się ku niej i w nieprzenik-
nionej ciemności ich ciała boleśnie się zderzyły. Annie
upadła i przez dłuższą chwilę leżała na wilgotnej zie-
mi, nie mogąc się poruszyć, czując ciężar ciała męż-
czyzny na swoich plecach. Oddychał szybko, z wy-
siłkiem.
Dopiero po jakimś czasie poruszył się, chwycił ją za
ramiona i odwrócił do siebie twarzą. Annie była zbyt
wyczerpana, by stawiać jakikolwiek opór.
Leżał teraz na niej i oświetlał jej twarz latarką. Za-
mrugała oszołomiona, nic nie widząc w jaskrawym
świetle.
- Oślepiasz mnie! - zaprotestowała nieśmiało.
- Chcę przyjrzeć się twojej twarzy.
- No więc, przyjrzałeś się - wymamrotała z niechę-
cią. - A teraz zgaś latarkę.
Nie zgasił, tylko przesunął snop światła nieco w
bok.
- Jesteś okropnie brudna - powiedział. - Wyglądasz
jak wiedźma z filmu grozy. Cała w liściach, pajęczy-
nach, z gałęźmi we włosach... - Delikatnie pogładził ją
po policzku, a potem wyjął z włosów gałązkę.
Dotyk jego palców zaczął od nowa rozbudzać jej
zmysły. I nagle przeszył ją szalony dreszcz, ponieważ
uświadomiła sobie z mdlącym uczuciem w żołądku, że
zaznała już takiej pieszczoty, że łączyły ją z tym męż-
czyzną intymne więzy w przeszłości...
Czyżby wpadła w pułapkę, którą na nią zastawił?
Czyżby udało mu się zaczarować również jej zmysły?
Zawsze uważała się za osobę odporną na wszelkie su-
gestie, realistkę mocno stojącą na ziemi.
Cóż, widać człowiek stale odkrywa w sobie coś no-
wego, pomyślała ponuro.
Gdy przesunął opuszkami palców po jej ustach, ku
własnej wściekłości i rozpaczy poczuła, że drży. Oczy
Marka były tak blisko, że zdawały się zasłaniać cały
świat...
Nagle latarka zgasła, ogarnęła ich miękka, życzliwa
im ciemność.
- Skończyła się bateria? - spytała słabym głosem.
- Zgasiłem latarkę, żeby ją oszczędzić - powiedział i
przylgnął mocniej do Annie.
- Zimno mi, lepiej wracajmy do domu...
- Pamiętasz, jak lubiłaś leżeć w ciemności w lesie ze
mną... ?
- Przestań! .- Od razu, w jednej chwili wróciła jej
przytomność umysłu. - Powiedziałam ci już, że nie
wierzę w ani jedno twoje słowo! Tracisz czas.
- Wtedy było lato... - ciągnął, jakby jej nie usłyszał. -
Długie, ciepłe letnie noce...
- Ale teraz jest zimno... - Usiłowała przeniknąć
ciemność i dojrzeć jego twarz na tle zachmurzonego
nieba, lecz w gęstym mroku błyskały tylko jego oczy, a
poza nimi była noc - rześka, wiosenna noc i ciemne
chmury pędzące po bezkresnym niebie.
Gdy tak wpatrywała się w błyszczące w ciemności
oczy Marka, znów w mrocznej głębi jej umysłu poja-
wił się przebłysk niezwykłej szalonej wizji. To już się
kiedyś zdarzyło... Zdarzyło się na pewno!
Tak jak teraz leżeli w lesie, na wilgotnej, parującej
ziemi, a wokół była ciepła letnia noc przesycona wonią
mchu i dzikiego kwiecia...
Usiłowała przypomnieć sobie szczegóły, ale tu pa-
mięć zawodziła. A może nigdy to się nie zdarzyło?
Och, czyżby traciła rozum? Czyżby na dobre ubezwła-
snowolnił jej- myśli? Może poddała się, uległa dziwnej
sugestii, gdy tak przekonująco opowiadał o kochaniu
się z nią w długie, ciepłe, letnie noce? Cóż by dała, że-
by to wiedzieć!
Pogrążona w chaosie sprzecznych myśli, zanim się
spostrzegła, Mark przytulił się do niej całym ciałem,
przycisnął ją do podłoża i zatopił wargi w jej ustach z
taką chciwością, że w jednej chwili tworzone w my-
ślach obrazy rozpłynęły się w nicość. Nieświadoma, co
czyni, oplotła go pożądliwie ramionami i drżała z roz-
koszy, czując ciepło jego dłoni pod swoją kurtką, a po-
tem pod cienką, koronkową koszulą... Serce trzepotało
jej dziko, chciała naraz płakać, śmiać się i krzyczeć -
tak wielkie czuła wewnętrzne napięcie. Co się z nią
działo? Na to nie liczyła wcale, na tę zdradziecką falę
uczucia, która kazała gładzić go po głowie, przesypy-
wać włosy między palcami i tęsknić za chwilą, gdy
jego usta znów spoczną na jej wargach.
Dłoń Marka wolno wędrowała w dół, wzdłuż jej
bioder i ud, pieszcząc jej rozpaloną i drżącą skórę.
- Nie, nie rób tego! - zaprotestowała dziko, trzęsąc
się jak w febrze.
Mark uniósł z wysiłkiem głowę; oddychał ciężko,
jak po długim biegu.
- Annie... - Głos jego głęboki był jak ocean i docho-
dził jakby z oddali.
- Nie, nie mogę... Nie chcę... -Każdy dźwięk, każdą
głoskę
siłą wyrywała z krtani. Gardło miała wyschnięte na
wiór, nie była w stanie przełykać.
Nagle księżyc wyszedł zza chmur, blade światło
przenikło między drzewami i w tej poświacie ujrzeć
mogli swe twarze.
Mark był mocno zarumieniony, zdyszany, oczy miał
szeroko otwarte i dziwnie płonące, ale w wyrazie zaci-
śniętych ust znać było frustrację.
- Odsuń się ode mnie! - wykrztusiła Annie, blada i
drżąca. Jakże niewiele brakowało, by oddała się temu
obcemu, niepokojącemu mężczyźnie! Patrzyła teraz na
niego z trwogą w oczach. Co będzie, jeśli jej nie usłu-
cha? Co będzie...
Ale on westchnął tylko głęboko i szybko wstał. A
potem również jej pomógł stanąć na nogi. Miała wra-
żenie, że nie zrobi kroku, zatoczyła się jak pijana i
ciężko wsparła o pobliskie drzewo.
Mark włączył latarkę, ale gdy dostrzegł w oczach
Annie niemy protest, ponownie ją zgasił.
- Dlaczego zaczęłaś krzyczeć, gdy zobaczyłaś snop
światła?- przypomniał sobie reakcję Annie sprzed kil-
kunastu minut.
- Bo mnie przestraszyłeś.
- Na litość boską, Annie! Powiedz mi wreszcie
prawdę!
- Skoro jesteś pewien, że ją znasz, to czemu mnie
pytasz? - odcięła się.
- Chcę, żebyś sama mi powiedziała. Żebyś sama
przyznała mi rację. Dlaczego krzyczałaś, Annie?
Przerwałeś mój sen... - wyznała, sama się dziwiąc
swej nagłej szczerości. Nie mogła odmówić mu odpo-
wiedzi. Była zbyt oszołomiona, zbulwersowana
wszystkim, co wydarzyło się odkąd porwał ją z lotni-
ska, by stawiać mu opór. Było jej teraz wszystko jedno.
Czuła się słaba i bezbronna jak dziecko. - Gdy zaświe-
ciłeś latarkę - wymamrotała - śniło mi się właśnie...
Och, wszystko wyglądało jak we śnie... drzewa, ciem-
ność... a ja biegłam, biegłam jak obłąkana, bo ktoś
mnie ścigał... Gdy zapaliłeś latarkę, nagle straciłam
nad sobą kontrolę. Nie zdawałam sobie sprawy, czy
nadal śnię, czy też wszystko dzieje się na jawie. Byłam
zdezorientowana i wpadłam w panikę.
- Wróćmy lepiej do domu - rzekł łagodnie i objął ją
w pasie. - Boję się, byś nie dostała zapalenia płuc.
Nie protestowała; była zresztą zbyt słaba, by go
odepchnąć. Wsparta o jego bark pozwoliła poprowa-
dzić się ścieżką między drzewami do ogrodu.
- Dobrze się czujesz? — spytał z troską, gdy potknę-
ła się o wystający korzeń.
- Oczywiście - powiedziała z drwiną w głosie - czuję
się znakomicie. Spędziłam przecież uroczy, spokojny
dzień i pobiegałam sobie nawet po lesie. Dlaczego
miałabym się źle czuć?
- Nie powinnaś uciekać, Annie - rzekł poważnie. -
Obiecałem przecież, że odwiozę cię jutro do Paryża, i
tak zrobię. Uwierz mi, proszę.
Musiała przyznać, że miał niezwykły dar przekony-
wania.
- Uciekłam, ponieważ... - zająknęła się - ponieważ
wszystko, co mówiłeś było tak...
- Niesamowite? - uzupełnił. - Wiem. To jest szalone,
ale...
- Właśnie! - przerwała mu gwałtownie. - Nie lubię
spraw, które wymykają się spod kontroli rozumu. Prze-
rażają mnie. Przestań więc opowiadać takie niesamo-
wite rzeczy!
- Porozmawiamy w domu, zgoda? - starał się ją
uspokoić.
Zbliżali się już do ogrodowej furtki. Światła domu z
tej perspektywy wyglądały bardzo gościnnie i zachęca-
jąco. Popatrzyła na nie z wdzięcznością i ogarnął ją
względny spokój. Miała wrażenie, że wraca do domu.
Do prawdziwego domu. Cóż za niedorzeczne uczucie,
zważywszy że zaledwie godzinę temu była opętana
myślą o ucieczce, a ten sam dom wydawał jej się wię-
zieniem. Doznawała więc jakiejś gwałtownej, zastana-
wiającej przemiany. I to był jeszcze jeden zdumiewają-
cy aspekt sytuacji, w jakiej się znalazła.
Gdy weszli do wnętrza, Mark od razu bez pytania
zaprowadził ją na górę do sypialni.
- Weź gorącą kąpiel - zachęcił. - Zrobię tymczasem
kolację. Masz ochotę na omlet? Potrafię przyrządzić
znakomity omlet z ziołami. Za domem znajduje się
mały warzywnik... Szczypiorek, estragon, pietruszka,
trybula... Pamiętasz, jak przyrządzałaś mi omlet auxfi-
nes herbes?
Posłała mu z ukosa nieprzeniknione spojrzenie. Mia-
ła ochotę zaprzeczyć, powiedzieć, że nigdy nie robiła
omletu z ziołami, ale właściwie cóż to miało teraz za
znaczenie? Doszła do kresu sił... do kresu wytrzymało-
ści. Wszystkie jej głośne i nieme protesty obijały się
jak groch o ścianę.
Niech sobie opowiada, co chce, pomyślała z rezy-
gnacją. Wyjęła z walizki bieliznę, dżinsy oraz sweter, i
weszła do łazienki. Zadowolona, że wreszcie może być
sama, odkręciła kurki z gorącą wodą i czekając aż
wanna napełni się, zdjęła ubranie.
Po chwili zęby szczękały jej z zimna; sprawdziła
temperaturę wody i szybko się w niej zanurzyła. Przez
chwilę leżała nieruchomo, rozkoszując się ciepłem otu-
lającym jej ciało.
Usiłowała nie myśleć o niczym, ale to było nazbyt
trudne! Mózg pracował wbrew jej woli. Nieustannie
przesuwały się przed jej oczami obrazy tego, co wyda-
rzyło się w lesie między nią i Markiem i znów zaczęło
narastać w niej pożądanie.
- O Boże, co się ze mną dzieje? - pytała głośno samą
siebie.
Zrobiło jej się nagle bardzo gorąco. Zaczęła nerwowo
liczyć kafelki na ścianie, byle tylko odepchnąć zdrożne
myśli. Nadal nie mogła uwierzyć we własne reakcje.
Czyżby zaczynała tracić rozum? Czyżby szaleństwo
Marka było zaraźliwe? Jeszcze wczoraj w ogóle go nie
znała, a dziś... pożądała go sercem i ciałem...
Całe lata żyła w przeświadczeniu, że kocha Philipa.
Dwa tygodnie temu cierpiała z powodu jego ślubu z
Dianą; sądziła, że złamał jej serce. A teraz to nagle
przestało boleć. Okazało się, że wcale nie kochała Phi-
lipa! Uczucie, które brała za miłość, było niczym wię-
cej niż dziecinnym zadurzeniem. Nie była w nikim za-
kochana, a więc sama stworzyła sobie obiekt miłości!
Tak wiele zawdzięczała Philipowi, z łatwością więc
uwierzyła, że wdzięczność i sympatia, jakie do niego
żywiła, oznaczają miłość.
Czy to możliwe, żeby szalone zadurzenie, które bra-
ła za miłość, a które nadawało sens jej życiu przez tyle
lat, minęło w jednej chwili jak sen, jak poranne opary?
Była zmęczona, śmiertelnie zmęczona i myśli jej za-
czynały mozolnie kręcić się w kółko... Po chwili aż
usiadła w wannie ze zdumienia. Nie kochała Philipa,
zgoda, ale przecież nie mogła kochać Marka! Znała go
dopiero kilka godzin. W dodatku sprawiał wrażenie
niezrównoważonego psychicznie... Och, nie rozumiała
swoich uczuć, ale była to niewątpliwie niebezpieczna,
wybuchowa mieszanka - emocjonalny dynamit, który
powoli wyślizgiwał jej się z rąk i w każdej sekundzie
groził wysadzeniem jej świata w powietrze. Jeśli więc
zrobi fałszywy krok...
- Daję ci pięć minut, Annie! - zawołał Mark zza
drzwi łazienki. - Wszystko w porządku?
- Tak - odpowiedziała ochryple. - Zaraz wychodzę.
- Omlety nie mogą czekać! Pospiesz się! - Głos jego
brzmiał łagodnie i spokojnie.
Spojrzała na swe odbicie w lustrze wiszącym nad
wanną i skrzywiła się z dezaprobatą. Wyglądała jak
górnik po wyjściu z kopalni! Pospiesznie umyła twarz,
zanurzyła głowę, żeby wypłukać z włosów resztki le-
śnego runa, po czym wyszła wreszcie z wanny, na ko-
niec wyżymając wodę z włosów.
Szybko wytarła się, ubrała i przyjemnie ożywiona
zeszła na dół.
- W samą porę! - ucieszył się Mark, prześlizgując się
wzrokiem po Annie.
Oczekiwała jakiegoś komentarza na temat swego
wyglądu. Związała mokre jeszcze włosy kawałkiem
wstążki i włożyła do wąskich dżinsów szmaragdowy
sweter, który opinał jej ciało niczym druga skóra.
Gdy Mark nic nie powiedział, poczuła lekki zawód.
- Proszę, jedz. - Postawił przed nią na stole złocisty
omlet na podgrzanym talerzu. - Zrobię teraz dla siebie -
dodał, odwracając się do kuchni.
- Wygląda wspaniale - pochwaliła, przysuwając się
na krześle do stołu. - Czyżbyś był kucharzem?
- Nie, po prostu jestem Francuzem - odparł z uśmie-
chem. Wlał rozbite jajka na patelnię, a potem robiąc
magiczne ruchy widelcem, posypywał rosnące ciasto
drobno posiekaną zieleniną..
Annie z prawdziwą przyjemnością zaczęła jeść. Na
stole spostrzegła również miskę z sałatą, pokrojoną
bagietkę i owoce. Nałożyła więc sobie na talerz rów-
nież sałatę i wzięła kawałek bułki.
Wieczorem kuchnia wyglądała bardziej przytulnie.
Mark zgasił górne światło i zapalił świece, wprowadza-
jąc intymny, romantyczny nastrój.
Gdy była już w połowie omletu, Mark przysiadł się
do stołu.
- Zapomniałaś o winie? - Podniósł butelkę białego
wina i napełnił dwa kieliszki.
- Czy to matka nauczyła cię gotować? - podjęła
rozmowę Annie.
- Owszem, lubiłem pomagać jej w kuchni. Ale oj-
ciec też czasami pichcił.
- Spędziłeś dzieciństwo w Jurze? - spytała z zacie-
kawieniem. - Mieszkałeś na wsi?
- Tak. To była bardzo mała wioska. Kilka domów
zaledwie i bardzo stary kościół. - Jadł, lecz Annie czu-
ła, że obserwuje ją ukradkiem. - W St Jeandes-Pins.
Choć właściwie spodziewała się tego, poczuła nagły
skurcz w żołądku. Chwyciła gwałtowny oddech i odło-
żyła widelec.
- Tam urodził się mój ojciec - powiedziała nienatu-
ralnie wolno i wyraźnie.
- Tak, wiem. Znałem go.
Oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki.
- Znałeś mojego ojca?! Gdzie... gdzie go poznałeś?
Jestem pewna, że od czasu, gdy opuścił Jurę, nigdy
więcej tam nie powrócił.
- Znałem go, gdy był jeszcze małym chłopcem.
Wybuchnęła nerwowym śmiechem.
- Chcesz powiedzieć, gdy ty byłeś małym chłopcem
- sprostowała.
Uniósł głowę i z miną wielce poważną popatrzył
Annie prosto w oczy.
- Nie. To on miał siedem lat, gdy go poznałem.
Poczuła w uszach dziwny szum, poprzez który sły-
szała niewyraźne, szybkie walenie własnego serca.
- O czym ty mówisz? Przecież to niemożliwe. Moj
ojciec urodził się w...
- W 1936 roku.
Z łatwością mógł się dowiedzieć daty urodzenia jej
ojca. Nie powinna wpadać w panikę.
- Tak, dokładnie - powiedziała, ukrywając zniecier-
pliwinie. - A jego matka zabrała go do Anglii w 1945.
Nigdy potem nie odwiedził rodzinnych stron, nie mo-
głeś więc go tam spotkać - sprostowała. - Urodziłeś się
dopiero, gdy on miał... - Szybko przeliczyła w pamięci
i wyrzuciła z siebie gwałtownie: - Mniej więcej dwa-
dzieścia cztery lata... Musiał mieć przynajmniej tyle,
gdy się urodziłeś.
- Skończ omlet - zmienił niespodzianie temat, za-
mykając dyskusję.
Annie całkiem już straciła apetyt, ale posłusznie do-
kończyła swoją porcję, popijając winem. Zauważyła,
że wysączyła już cały kieliszek i Mark napełnił go na
nowo.
Czy ojciec opowiadał ci o swojej matce? - spytał.
Czasami - przyznała ostrożnie. - Miałam zaledwie
jedenaście lat, gdy umarł. Moje wspomnienia o ojcu są
trochę zamglone... Babka natomiast zmarła jeszcze
przed moim urodzeniem. Po wojnie przyjechała do
Anglii. Nigdy nie dowiedziałam się dlaczego. Chyba w
czasie wojny działała we francuskim ruchu oporu... W
każdym razie po przyjeździe do Anglii pracowała jako
tłumaczka. Ojciec niezbyt chętnie wspominał wojenne
czasy. Tylko czasami coś mu się wymknęło...
Mark roześmiał się szeroko; w śniadej twarzy bły-
snęły białe zęby.
- Och, cały Pierre! Zawsze był upartym, skrytym
chłopcem.
Odziedziczył te cechy po swoim ojcu. Wiesz, że twój
dziadek, Jacques Dumont, zginął w 1940, w pierw-
szych dniach niemieckiej inwazji?
- Wiem, że babka owdowiała na początku wojny.
Annie nie mogła pytać matki o rodzinę ojca. Matka nie
lubiła rozmów o zmarłym mężu, a gdy wyszła powtór-
nie za mąż, nie ośmieliła się nawet wspominać o swym
pierwszym związku. Annie szybko nauczyła się, że
temat ten doprowadzał ojczyma do ataków furii, a po-
nieważ bała się go bardzo, nie podejmowała ryzyka.
- Twój dziadek zaciągnął się do wojska, gdy tylko
wybuchła wojna - powiedział Mark, bacznie obserwu-
jąc napięcie na twarzy Annie. - Kilka tygodni później
zginął, pozostawiając żonę wraz z czteroletnim wów-
czas synkiem, Pierre'em, twoim ojcem...
Annie nigdy nie słyszała tej rodzinnej historii. Sie-
działa teraz cała zamieniona w słuch, ani przez chwilę
nie wątpiąc, że to, co opowiadał Mark, było prawdą.
Szczegóły te pasowały do jej wiadomości o dzieciń-
stwie ojca.
Mark upił łyk wina i przez dłuższą chwilę w zamy-
śleniu wpatrywał się w drgający płomień. W ciepłym
blasku świecy jego czarne oczy wydawały się jeszcze
bardziej przepastne i lśniące.
- Twoja babka prowadziła w wiosce sklep - podjął
po namyśle. - Nie była podobna do innych kobiet z
tych stron. Miała angielską babkę i doskonale mówiła
po angielsku. Nim poślubiła twego dziadka, kształciła
się, zrobiła nawet dyplom z tego języka na uniwersyte-
cie. Jej małżeństwo zostało zaaranżowane, gdy miała
zaledwie osiemnaście lat. Rodzice tego sobie życzyli.
Bardzo lubili Jacquesa Dumonta, przyjaźnili się z jego
rodzicami...
Właściwie byli nawet ze sobą spokrewnieni. Bardzo
dalekie pokrewieństwo.. . Anna znała Jacquesa przez
całe swe życie, niemal razem się wychowywali. Ona
także bardzo go lubiła...
Słysząc własne imię, Annie drgnęła niespokojnie.
Zerknęła na Marka, ale on, jak się zdawało, nie zwracał
na nią żadnej uwagi. Z głową wspartą na rękach, z
włosami opadającymi na czoło, sprawiał wrażenie,
jakby mówił sam do siebie.
- Ona go nigdy nie kochała... On też jej nie kochał.
Powiedziała mi kiedyś o tym. Zgodzili się na ślub, że-
by uszczęśliwić rodziny. Żadne z nich nie poznało ni-
kogo innego, a ponieważ szczerze się lubili i byli do
siebie przywiązani, uznali, że nie ma przeszkód, by się
pobrać. Anna miała wówczas dwadzieścia jeden lat,
Jacques był kilka lat starszy. Wprawdzie nie łączyła
ich namiętność, ale byli dla siebie prawdziwymi przy-
jaciółmi i życie ich bez specjalnych wzlotów czy upad-
ków płynęło spokojnym, szczęśliwym rytmem.
Annie nie była pewna, czy o takim właśnie małżeń-
stwie by marzyła. Mark napotkał jej spojrzenie i
uśmiechnął się porozumiewawczo, jakby czytając w jej
myślach.
- Gdy zginął, bardzo cierpiała... Cierpiała tak jak po
stracie brata. Powiedziała mi kiedyś, że był jej najlep-
szym przyjacielem. Być może, by łatwiej zapomnieć o
bólu, po upadku Francji zaczęła działać w ruchu oporu.
Miała wrażenie, że kontynuuje walkę, którą rozpoczął
jej mąż. W Jurze sporo się wówczas działo ze względu
na bliskość szwajcarskiej i niemieckiej granicy...
- Och, to musiało być bardzo niebezpieczne - wes-
tchnęła cicho Annie.
- Oczywiście - uśmiechnął się pobłażliwie. - Cała
okolica była naszpikowana niemieckimi żołnierzami.
Rząd w Vichy kontrolował tylko południe Francji. Te-
reny przygraniczne Niemcy woleli mieć sami na oku.
Chodziło o udaremnienie przerzutu ludzi przez granicę
szwajcarską.
- Ale mimo wszystko przedostawano się do Szwaj-
carii, prawda?
- Ludzie miejscowi, którzy działali w ruchu oporu,
znali każdą piędź tamtejszej ziemi, każdą leśną ścież-
kę. Ocalili życie wielu ludziom zagrożonym represja-
mi, którzy musieli wydostać się z Francji. Na przykład
pomagali w ucieczce brytyjskim lotnikom, którzy roz-
bili się na terenach kontrolowanych przez Niemców.
Przeprowadzali ich do Szwajcarii, wędrując w nocy
przez góry i lasy, przekazując ich sobie z rąk do rąk, od
jednej bezpiecznej kryjówki do drugiej. Bojownicy ru-
chu oporu ryzykowali własnym życiem, aby przedrzeć
się przez niemieckie posterunki, przez straże graniczne
i potem w dół ku szwajcarskim jeziorom.
- Czy twoja rodzina walczyła w ruchu oporu? - spy-
tała Annie zafascynowana.
Spojrzał na nią z dziwnym, ponurym uśmiechem.
- Byłem jednym z tych brytyjskich lotników, Annie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tego Annie nie oczekiwała. Wstała raptownie, blada
i wstrząśnięta.
- Och, nie! - zaprotestowała kategorycznie. - Nie za-
czynaj tego znów. Gdy już udaje mi się uwierzyć, że
jesteś zdrowy i normalny, ty wyskakujesz z taką histo-
rią! Niczego już nie chcę słyszeć. Nie zniosę tego dłu-
żej. Pozwól, że zrobię kawę, a potem natychmiast idę
do łóżka.
- Annie, obiecałem, że odwiozę cię jutro do Paryża i
mam zamiar dotrzymać słowa - powiedział ze śmier-
telnym spokojem. - A to oznacza, że czas ucieka. Dziś
wieczór więc musisz wysłuchać mnie do końca! - Pod-
niósł nieco głos i chwycił ją za przegub dłoni. Popa-
trzył na nią tak ostro, że musiała odwrócić wzrok. -
Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię, brzmi niepraw-
dopodobnie i możesz uważać mnie za wariata. Zapew-
niam cię jednak, że jestem całkiem normalny. Jeśli wy-
słuchasz mnie do końca, być może więcej zrozumiesz.
Czy pozwolisz mi mówić dalej, Annie?
Zmarszczyła brwi i zagryzła wargę. Nie chciała sły-
szeć niczego więcej. To przerastało jej siły. Panicznie
bała się nie tylko tego, co jeszcze usłyszy, ale również
własnych reakcji: dziwnych przebłysków deja vu, nie-
samowitych, koszmarnych snów, a przede wszystkim
intensywności uczuć w stosunku do tego mężczyzny,
niezwykłego wrażenia, że go zna, i to zna bardzo bli-
sko. Choć wszystkie własne odczucia usiłowała sobie
racjonalnie tłumaczyć, zawsze pozostawała w głębi
serca iskierka niepewności, pojawiał się w myślach
mimowolny odprysk: a jeśli. ..? A jeśli to była prawda?
Jeśli kiedyś naprawdę znała Marka, tylko już tego nie
pamięta? Które z nich było szalone? Może ona...?
Przez chwilę biła się z myślami. Do tej pory Mark
robił jedynie irytujące aluzje i tajemnicze wzmianki.
Mogła mu wierzyć lub nie, mogła się zastanawiać. Ale
ostatnie jego słowa były czystym szaleństwem! Teraz
już nie mogła mu wierzyć, jeśli sama była przy zdro-
wych zmysłach. Nigdy nie traktowała poważnie ludzi
opowiadających o swych poprzednich wcieleniach i nie
zamierzała teraz zmieniać swych racjonalnych zapa-
trywań.
- Zadałem sobie wiele trudu, byś miała okazję mnie
wysłuchać - odezwał się znów głębokim, stłumionym
głosem. - Proszę cię, Annie, usiądź jeszcze na chwilę.
Zrobię kawę, a potem opowiem ci do końca całą histo-
rię.
Popatrzyła na niego w zadumie i doszła do wniosku,
że musi wysłuchać jego opowieści do końca. W prze-
ciwnym razie nigdy nie przestanie się zastanawiać, co
miał jej jeszcze do powiedzenia.
- Muszę być chyba stuknięta... - wymamrotała pod
nosem.
Uśmiechnął się, a oczy jego błysnęły zrozumieniem.
- Przyznaj się, że po prostu jesteś ciekawa. I choćby
przez czystą ciekawość chcesz poznać resztę tej nie-
zwykłej historii.
- Może masz rację- rzekła pojednawczo. - Ale nie
obiecuję, że ci uwierzę.
Usiadła ponownie przy stole i podziwiała Marka,
który z dużą wprawą przyrządzał kawę. Jej zmysły re-
agowały na każdy jego ruch, każdy gest, na sposób, w
jaki włosy opadały mu na czoło, gdy pochylał się nad
kuchenką... na każde poruszenie j ego giętkiego, smu-
kłego ciała
Krew w jej żyłach zdawała się szybciej płynąć, usta
miała wyschnięte, a w głowie huczał wir niespokoj-
nych myśli. Natrętnie wracało wspomnienie tego, co
wydarzyło się w lesie, gdy czuła ciało Marka stopione
ze swoim ciałem... Nie do wiary, że znała go zaledwie
od kilku godzin! Jakże mogła zapomnieć, że ją brutal-
nie porwał i trzymał tu wbrew jej woli!
Nie mogła wprost uwierzyć, że była zdolna do tak
gwałtownej, niszczącej namiętności. Przyglądała się
teraz sobie w niemym zdziwieniu, jak obcej kobiecie,
której - mimo usilnych starań-nie potrafiła zrozumieć...
Kawa bulgotała w ekspresie, czarny płyn rozbryzgi-
wał się po szklanych ściankach naczynia. Mark usta-
wiał pieczołowicie na tacy filiżanki, spodeczki, cukier-
nicę, mały dzbanuszek ze śmietanką i talerz z mięto-
wymi czekoladkami. Każdą czynność wykonywał z
podziwu godną precyzją, długimi, zręcznymi palcami
układając łyżeczki pod właściwym kątem.
- Nadal nie powiedziałeś mi, czym naprawdę się
zajmujesz - wtrąciła jakby od niechcenia, a on spojrzał
na nią z ukosa z zagadkowym wyrazem twarzy i tak
intensywnym błyskiem w swych czarnych oczach, że
znów poczuła przyspieszone bicie serca.
Och, nie miał prawa tak na nią działać! - zżymała się
w duchu i żałowała jednocześnie, że nie poznała go w
innych okolicznościach, żałowała, że był tak niepoko-
jący, tak odmienny od wszystkich innych mężczyzn,
których w życiu znała. Wiedziała jedno - długo o nim
nie zapomni.
Powiem ci później - odrzekł, stawiając tacę z dzban-
kiem parującej kawy na stole. - Wypijemy tutaj, czy
przeniesiemy się do salonu?
- Jak długa jest twoja historia? - spytała rzeczowo.
- Obawiam się, że dość długa - powiedział z waha-
niem
- W takim razie przenieśmy się na wygodniejsze
miejsce - podjęła decyzję.
Mark przestawił świece na tacę i powiedział:
- W salonie jest cieplej. Napaliłem w kominku.
Kiedy szła za nim mrocznym korytarzem i obser-
wowała na ścianach grę długich, ponurych cieni rzuca-
nych przez światło świec, owładnął nią jakiś nieokre-
ślony niepokój.
Uspokoiła się nieco, dopiero gdy usiadła przed ko-
minkiem w wygodnym, obitym zielonym aksamitem
fotelu i zaczęła rozgrzewać dłonie nad ogniem. Na pa-
lenisku z trzaskiem płonęły sosnowe polana, w powie-
trzu unosił się aromatyczny zapach żywicy.
Rozejrzała się z zainteresowaniem po wnętrzu, w
którym była po raz pierwszy, ale niewiele zdołała doj-
rzeć. Pokój tonął w półmroku; jedynym źródłem świa-
tła był blask płynący z kominka i świece, które Mark
właśnie zestawiał z tacy.
- Śmietanka? Cukier? - spytał, zajęty rozlewaniem
kawy.
- Nie, dziękuję.
Podał jej filiżankę mocnej czarnej kawy.
- Pachnie cudownie - powiedziała, wciągając w noz-
drza aromatyczny zapach.
- Zjedz czekoladkę - zachęcił.
- Wzięła jedną i wolno zaczęła ją nadgryzać, wpatru-
jąc się w zamyśleniu w płomienie. Zauważyła, że we-
wnętrzne ściany kominka, wymurowane z cegieł, zdo-
bił wizerunek Feniksa z rozpostartymi skrzydłami, a
ruszt został kunsztownie wykuty z żelaza. Samo pale-
nisko było nienagannie uporządkowane, choć iskry raz
po raz strzelały w górę i opadały na kamienne obra-
mowanie.
Mark zajął drugi fotel i wyciągnąwszy długie nogi,
siedział przez chwilę w milczeniu, trzymając w dłoni
filiżankę z kawą.
- Uwielbiam ogień - powiedziała Annie, przerywając
ciszę. - W Londynie mam tylko centralne ogrzewanie...
Jest coś bardzo uspokajającego w prawdziwym ogniu,
nie sądzisz?
- Nie zapominaj, że w lesie ogień bywa przerażający
- odparł z ponurą zmarszczką przecinającą mu czoło. -
Latem w Jurze często wybuchają pożary... potrafią
zniszczyć ogromne połacie lasu, który potem odrasta
przez co najmniej dwadzieścia lat. Okropne jest uczu-
cie, gdy ogień wymyka się spod kontroli... Człowiek
jest całkowicie bezradny. Płomienie rozprzestrzeniają
się na wietrze, niosąc za sobą smugi czarnego, gryzą-
cego dymu i niszczą wszystko, co napotkają po dro-
dze... Taka sama jest wojna. Gdy wybuchnie, wymyka
się spod kontroli. Potrafi zawładnąć człowiekiem i
zmusić go do robienia rzeczy, których by nie uczynił w
innych okolicznościach. Wojna zmienia naturę czło-
wieka: pali i trawi wszystko, co napotka... Ma się
ochotę uciec, zejść z drogi, ale wówczas porzuca się to,
co się kocha...
- Czy walczyłeś kiedyś z pożarem? - spytała, ponie-
waż tak sugestywnie opowiadał o żywiole ognia i woj-
ny, że mogła przypuszczać, iż zna to z autopsji.
- Owszem, gdy miałem dwadzieścia lat... gasiłem
pożar lasu w Jurze. Jacyś chłopcy urządzili sobie pik-
nik na skraju lasu i rozpalili ognisko. Od iskry zajęła
się sucha trawa, a potem ogień wymknął się spod kon-
troli. Wszyscy mieszkańcy wioski pomagali strażakom,
lano wodę z samolotów, ale wiatr nieubłaganie pchał
płomienie ku wiosce. W pewnym momencie myśle-
liśmy, że wszystko stracimy. Na szczęście wiatr ucichł
i po godzinie żywioł został opanowany. Ale ja dowie-
działem się o tym znacznie później, ponieważ płonąca
gałąź, spadając, uderzyła mnie w głowę i na pewien
czas straciłem przytomność. - Odsunął pukiel włosów z
czoła i pokazał Annie niewielką bliznę.
-
Widzisz, mam to od tamtej pory. Specjalnie za-
puszczam włosy, żeby ukryć szramę - dodał tonem
lekkiej kokieterii.
- Och, naprawdę nic nie widać - pocieszyła go
skwapliwie. - Nigdy bym niczego nie zauważyła, gdy-
byś sam mi nie pokazał. Czy rana była rzeczywiście
poważna? - spytała, marszcząc brwi.
Miałeś wstrząs mózgu?
- Tak mi powiedziano... Pamiętam jedynie, że wtedy
właśnie po raz pierwszy wszystko sobie przypomnia-
łem.
Właśnie tego się domyślała. Utkwiła w nim teraz
szeroko otwarte oczy i wstrzymała oddech.
- Nie, Annie... - uśmiechnął się lekko, jakby czytając
w jej myślach. - Tego nie da się zapisać na karb
wstrząsu mózgu. Odtworzyły mi się w pamięci różne
obrazy z mojego życia, odkąd byłem dzieckiem. To
były całkiem zwyczajne sceny: na przykład obserwo-
wałem padający deszcz albo gotującą się wodę w czaj-
niku, lub też ktoś śmiał się w mojej obecności. I nagle
ni stąd, ni zowąd przecinały mój umysł szybkie, ostre
przebłyski, zupełnie tak, jakby mi w głowie wyświe-
tlano klatki filmu.
Annie z twarzą barwy popiołu przyglądała mu się
jak zaczarowana.
- Rozumiesz, co mam na myśli? - dopytywał się ta-
kim tonem, jakby wiedział z góry, że również jej zda-
rzały się momenty deja vu.
Nie odpowiedziała. Wolała nie przyznawać się, że
przytrafiło jej się to parokrotnie, odkąd go poznała.
- To było tak - tłumaczył spokojnie -jakby jakieś
prozaiczne wydarzenie wyławiało z mroków pamięci
podobne, z którym w przeszłości wiązało się coś dra-
matycznego. Pewnego razu, na przykład, stałem przy
oknie, obserwując krople deszczu opadające na liście, i
nagle... zobaczyłem kobietę o długich czarnych wło-
sach przewiązanych chustką, która szła w deszczu
przez las na spotkanie ze mną, a ja byłem przerażony i
jednocześnie niezwykle podniecony z tego powodu.
- To mogła być scena z jakiegoś filmu, który kiedyś
widziałeś - zbagatelizowała, poszukując racjonalnych
wyjaśnień.
- Być może - zgodził się z powątpiewaniem. - Ale
miałem wówczas siedem lat i odczuwałem to zbyt in-
tensywnie, zbyt realnie, żeby mogła to być scena z fil-
mu. Podświadomie wiedziałem, że to przytrafiło się
mnie osobiście... Śniło mi się, że biegłem w nocy przez
las, biegłem i biegłem, kluczyłem między drzewami,
uciekałem przed ludźmi, którzy chcieli mnie zabić. Ale
w końcu zostałem osaczony... Sen skończył się, gdy
mnie zastrzelili.
- Zastrzelili? - Koniuszkiem języka zwilżyła wargi. -
W moim śnie słyszałam... - urwała nagle, chcąc odsu-
nąć dramatyczne wspomnienie.
- Wiem - powiedział cichym, spokojnym głosem. -
Słyszałaś ogień z karabinów maszynowych i wiedzia-
łaś, że ktoś został zabity. Tym kimś byłem ja.
Annie podskoczyła na fotelu tak gwałtownie, że
przewróciła filiżankę z kawą i gorący płyn ochlapał jej
nogi.
- Boli? - Mark wstał i z nachmurzoną miną patrzył z
góry na brunatne plamy na jej dżinsach. - Oparzyłaś
się?
Lekko krzywiąc się, przesunęła dłonią po mokrym
materiale.
- Kawa nie była już zbyt gorąca - powiedziała. –
Wysuszę się przy ogniu, - Przysunęła fotel do komin-
ka, wyprostowała nogi i przez chwilę obserwowała pa-
rę unoszącą się nad mokrym materiałem. Odwróciła
głowę i odezwała się gniewnym tonem: - W każdym
razie to twoja wina. Skończ z tymi niesamowitymi
historiami.
Wyraz twarzy miał bardzo poważny, a na dnie jego
ciemnych oczu malował się smutek i żal.
- Nie mogę, Annie. Mimo że uważasz mnie za sza-
leńca, wierzę w to, co mówię. Choć już wcześniej
przypominałem sobie maleńkie fragmenty z mojego
poprzedniego życia, po tym wypadku okazało się, że
zacząłem to życie przeżywać na nowo. Wciąż na nowo
i na nowo... Być może takie sny miewałem również w
dzieciństwie, ale przedtem po obudzeniu nigdy nie
pamiętałem całego snu. Pozostawały mi w głowie tylko
jakieś fragmenty, strzępy, które trudno było ułożyć w
logiczną całość...
Annie wyglądała na bardzo wystraszoną. Głosem
przypominającym szelest suchej trawy szepnęła:
- Prawdopodobnie przeszedłeś poważny wstrząs
mózgu i od tamtej pory zacząłeś to sobie wyobrażać.
Potrząsnął głową, a jego ciemne włosy w migotli-
wym świetle kominka przypominały czarną lustrzaną
toń górskiego jeziora. Annie drgnęła niespokojnie.
Kiedyś już go widziała - widziała, jak siedział przy
ogniu, obserwowała płomienie odbijające się w jego
czarnych włosach... Wezbraną falą zalały ją emocje,
chciała płakać i śmiać się jednocześnie, tak była wzbu-
rzona głębią własnych odczuć.
Nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek doświad-
czy takich szczególnych wzruszeń. To było jak... umie-
ranie. Taka otchłań rozpaczy i smutku otwierała się
przed nią.
- Nie, Annie - odezwał się Mark. - Niczego sobie nie
wyobraziłem. Wszystko wydarzyło się naprawdę. Są
na to dowody.
Ten lotnik istniał rzeczywiście. Nazywał się Mark
Grant.
Usłyszawszy to imię, Annie z wrażenia głośno
wciągnęła powietrze, ale Mark nie zwrócił na to uwagi
i mówił dalej:
- Każdy we wsi słyszał o brytyjskim lotniku, który
podczas próby ucieczki został zastrzelony w lesie. Po-
chowano go w St Jean-des-Pins na małym wiejskim
cmentarzu. Na jego grobie postawiono prosty, marmu-
rowy krzyż z wyrytym nazwiskiem i datą śmierci. Po-
mnik ufundowała jego rodzina kilka lat po wojnie, gdy
w końcu udało jej się odnaleźć grób. Cała wioska była
dumna z Marka Granta. Na trwałe zapisał się w naszej
lokalnej historii. Nawet dzieci często chrzczono jego
imieniem... W mojej klasie było nas aż czterech Mar-
ków.
- Na litość boską, Mark! - przerwała mu raptownie.
– Nic dziwnego, że zawsze miałeś obsesję na jego
punkcie! Czy to jedyny brytyjski grób na waszym
cmentarzu?
Gdy przytaknął, ciągnęła:
- Stał się ośrodkiem lokalnej legendy. Takie drama-
tyczne historie zawsze fascynują dzieci. Dla nich woj-
na jest już przeszłością. .. odległą, romantyczną prze-
szłością, z której niewiele rozumieją. Często prawda
miesza im się z fikcją, przenoszą rzeczywiste wydarze-
nia w krainę baśni i na odwrót. Tak jak angielskie
dzieci chętnie bawią się w Robin Hooda i jego towa-
rzyszy, tak ty z pewnością bawiłeś się w Anglika ści-
ganego w lesie przez Niemców!
Zmarszczył brwi i przez chwilę milczał. Obserwo-
wała go z wyrazem niepokoju i współczucia w roz-
iskrzonych, zielonych oczach.
- Mark, nie rozumiesz? - perswadowała. - Od wcze-
snego dzieciństwa miałeś tę historię zakodowaną w
podświadomości, a gdy doznałeś wstrząsu mózgu, ga-
sząc pożar, wspomnienie walki z ogniem pomieszało ci
się z opowieściami o wojnie.
Mark miał niezgłębiony wyraz twarzy. Jakże by
chciała wniknąć do jego duszy, dowiedzieć się, czy jej
słowa do niego przemówiły, czy też pozostał wierny
własnym fantazjom...
- Doznałeś urazu głowy - mówiła pieszczotliwie, jak
do chorego dziecka - i straciłeś przytomność. Wiesz
przecież, że sny często mieszają wydarzenia rzeczywi-
ste z fikcją. Śniło ci się, że w lesie ścigają cię Niemcy i
w końcu zostajesz zastrzelony. Założę się, że tego bry-
tyjskiego lotnika również trafiono w głowę! Czy nie
widzisz, jak to wszystko do siebie pasuje?
- Z wyjątkiem jednej rzeczy - uśmiechnął się ponu-
ro. - Nigdy w wiosce nie opowiadano, kto opiekował
się tym zestrzelonym lotnikiem w małej leśnej chatce,
kto go żywił i leczył, ponieważ był ranny po wypadku.
I nikt nigdy nie opowiadał, co wydarzyło się między
owym Anglikiem a Anną Dumont, ponieważ ona za-
chowała na ten temat całkowite milczenie. Może
jeden czy dwóch ludzi z ruchu oporu wiedziało, że An-
na się nim opiekuje, ale z pewnością nie mieli pojęcia,
że tych dwoje się w sobie zakochało... Gdy byłem ma-
łym chłopcem, nikt mi nie opowiadał o Annie Dumont
i jej synu, ponieważ obydwoje opuścili tamte strony
dwa lata przed moim urodzeniem. Powiedziano mi tyl-
ko, że w pobliskim lesie podczas wojny ukrywał się
brytyjski lotnik, którego po jakimś czasie Niemcy
schwytali i zastrzelili. - Popatrzył na nią pytająco, z
dziwnym półuśmiechem na wargach. - Wytłumacz mi
w takim razie, Annie, skąd mogłem wiedzieć o roman-
sie poległego lotnika z Anną Dumont?
Zagryzła wargę, a potem odezwała się, dobierając
słowa:
- Musiałeś kiedyś o tym usłyszeć... A potem tylko
połączyć fakty.
Nie chciała dopuścić innego rozwiązania. Było zbyt
niesamowite. Uczepiła się jedynego racjonalnego wy-
tłumaczenia, jedynego wyjaśnienia zgodnego ze zdro-
wym rozsądkiem.
Mylisz się, Annie.
Jeśli nikt ci nie powiedział, że moja babka miała
romans z angielskim lotnikiem, to być może nie było
żadnego romansu! - odcięła się ze złością. - Być może
sam to sobie wymyśliłeś!
Popatrzyła na niego ze zniecierpliwieniem. - A poza
tym, skoro w poprzednim wcieleniu byłeś Anglikiem,
dlaczego teraz urodziłeś się jako Francuz?
- Nie wiem. Po prostu tak jest... Może dlatego, że
umarłem we Francji? A ty powróciłaś jako Angielka,
może właśnie dlatego, że zmarłaś w Anglii? Kto wie...
Mimo że od kilku minut spodziewała się właśnie ta-
kiego rozwiązania, przeżyła znowu szok.
- Chcesz mi wmówić, że jestem wcieleniem własnej
babki?! - Parsknęła histerycznym śmiechem. - Na li-
tość boską, Mark, czy nie uważasz, że powinieneś się
leczyć?
Z gwałtownością, która ją zaskoczyła, poderwał się
z fotela i nim spojrzała w dół, już klęczał u jej stóp, i
chwyciwszy ją za ręce, patrzył na nią płonącym, prze-
nikliwym wzrokiem.
- Jesteś jej doskonałym wizerunkiem, Annie! - mó-
wił z pasją, chrapliwie, bezładnie. - Musiałaś ją prze-
cież widzieć... Musisz mieć jej fotografie z młodości...
Kiedy wiele lat później zobaczyłem twoją twarz na
okładce płyty, och, od razu cię rozpoznałem, mimo że
byłaś... że jesteś młodsza od Anny, gdy ją spotkałem.
Ona miała wtedy trzydzieści dwa lata, a ty dwadzieścia
dwa, gdy usłyszałem o tobie po raz pierwszy... W tym
właśnie wieku Anna wyszła za mąż, a potem przeżyła
dziesięć trudnych, bardzo bolesnych lat. Wiele prze-
cierpiała... - Skrzywił twarz. - Wiele wydarzyło się na
świecie przez te dziesięć lat, a potem przyszła wojna...
najokrutniej sza z okrutnych. Anna wiele przeszła, nim
ją poznałem. W rysunku jej ust, w wyrazie czarnych
oczu znać było, że wiele przeżyła. Ale ciągle była
bardzo piękna..!
Annie nagle poczuła dziwne, niedorzeczne ukłucie
zazdrości. W jego oczach, w jego twarzy była jakaś
świetlana pogoda, a w głosie dźwięczały echa gorącej
namiętności, gdy mówił o jej babce. On naprawdę ko-
chał tamtą kobietę - kobietę, której nigdy w życiu nie
spotkał! Och, to istne szaleństwo, że ją to zabolało...
Nie potrafiła zrozumieć swej reakcji, podobnie jak nie
potrafiła zniweczyć jego urojeń.
- Ty, Annie, również jesteś piękna - powiedział z
oczami płonącymi jak rozżarzone węgle.
- Dobrze przynajmniej, że odróżniasz mnie od tam-
tej kobiety - westchnęła ciężko.
- Ja też nie jestem tamtym Markiem - wyszeptał
drżącymi wargami. - Nasze życie różni się od ich ży-
cia, ale są to różnice powierzchowne... Dotyczą miej-
sca, czasu i okoliczności, w jakich przyszło nam teraz
żyć... W pewnym sensie człowiek przypomina zaklejo-
ną kopertę: wszystko, co ważne, znajduje się w środku.
A w środku mamy dusze, które są wieczne...
Patrzyła na niego oczami oniemiałymi z wrażenia,
tylko z piersi jej wyrwało się głębokie, udręczone wes-
tchnienie.
- Nie masz pojęcia, jak bardzo przypominasz swoją
babkę... Zwłaszcza, gdy milczysz. Ona często milczała.
Milczała i rozmyślała... Miała takie same jak ty długie
czarne włosy, które sięgały jej prawie do pasa, często
upinała je w kok... I przeważnie nosiła się na czarno.
We Francji w tamtych czasach wdowy nosiły żałobę
przez całe lata, niektóre nawet do końca życia... Wiesz,
że ona także śpiewała? - ożywił się i popatrzył pytająco
na Annie.
- Skąd o tym wszystkim wiesz?! - przerwała, cała
drżąca.
- Musiałeś to wszystko wymyślić, uroić sobie! Na-
wet ja tyle o niej nie wiem, a przecież była moją bab-
ką!
- Kochałem ją bardziej niż własne życie. I dowio-
dłem tego.
Umarłem dla niej.
Annie ze świstem wciągnęła powietrze.
- Byliśmy razem w leśnej chacie, gdy nieoczekiwa-
nie pojawili się Niemcy - mówił dalej. - Jeśliby ją
schwytali, zabiliby ją również, ale przedtem by ją tor-
turowali, żeby wydobyć informacje o ludziach działa-
jących w podziemiu. Nie mogłem do tego dopuścić.
Anna nie chciała mnie zostawić, ale wytłumaczyłem
jej, na jakie niebezpieczeństwo naraża swoich przyja-
ciół z ruchu oporu. Była niezwykle odważna, ale zlękła
się, że tortury ją złamią. W końcu zmusiłem ją do odej-
ścia, a potem sam zacząłem uciekać, robiąc przy tym
sporo hałasu. Niemcy puścili się za mną w pościg, a w
tym czasie Anna mogła spokojnie dotrzeć do wioski.
Mieli psy i reflektory, osaczenie mnie było tylko kwe-
stią czasu... Uciekałem, biegłem przed siebie do końca.
Aż mnie zastrzelili.
Annie ze zdumieniem stwierdziła, że łzy ciekną jej
strumieniami po policzkach. Była zła na siebie. Nie
chciała się wzruszyć, przede wszystkim jednak nie
chciała uwierzyć... Och, oczywiście to prawda, że jakiś
angielski lotnik został zabity w lesie i pochowany na
miejscowym cmentarzu, ale jeśli chodzi o resztę...
- Bardzo romantyczna historia - rzekła z nutką ironii
w głosie. - Nie sądź jednak, że w nią uwierzę.
Nie odpowiedział, obserwował ją tylko swymi
ciemnymi, głębokimi jak studnie oczami.
- Masz niezwykle bujną wyobraźnię - ciągnęła nie-
wzruszona i wmówiłeś sobie, że to wszystko wydarzy-
ło się naprawdę. Ale mnie nie udało ci się przekonać. -
Spojrzała ostentacyjnie na zegar stojący nad komin-
kiem. - Zrobiło się późno - zauważyła. - Padam z nóg i
chciałabym się już położyć.
Wstała i ruszyła pospiesznie w kierunku drzwi, ale
nim do nich dotarła, Mark pobiegł za nią i chwycił ją
mocno za ramię.
- Annie, nie odchodź. - Twarz miał bladą, jakby
znużoną, a kącik ust drgał mu nerwowo.
- Muszę - odrzekła, czując, że zaczyna drżeć. - Mu-
szę, Mark! To był bardzo długi dzień.
- Musisz mi uwierzyć. - Twarz jego wyrażała naj-
wyższe napięcie. - Czas ucieka, Annie. Nie broń się,
nie zamykaj przed prawdą. Jesteś już w połowie drogi.
Obserwowałem cię przez cały dzień i wiem, że zaczy-
nasz sobie przypominać... Ale nie możesz ze sobą wal-
czyć! Musisz wreszcie otworzyć drzwi...
Jego słowa obudziły w niej lęk i przerażenie.
- Nie chcę stać się taką samą wariatką jak ty! - rzuci-
ła mu w twarz, usiłując wyrwać się z jego objęć. - Puść
mnie, Mark!
Otoczył ramieniem jej talię i trzymał teraz tak moc-
no, że w żaden sposób nie mogła się uwolnić. Czuła
mięśnie jego ud, jego klatki piersiowej tuż przy swoim
ciele - i wiedziała, że pierś ta jest silna, nieustępliwa
jak prawdziwy mur, o który można się oprzeć, ale z
którym nie ma sensu walczyć.
- Nie bój się, Annie - szepnął wprost do jej ucha. –
Nie pozwoliłbym cię skrzywdzić i nigdy sam bym tego
nie uczynił. Ileż razy mam ci to powtarzać? Ze mną
jesteś bezpieczna.
Gdy przysunął twarz jeszcze bliżej i omiótł ją gorą-
cym oddechem, zadrżała. Był to dreszcz strachu i na-
miętności zarazem - tak samo prymitywnej i pochłania-
jącej jak strach.
- Puść mnie...
Poczuła jego pieszczotliwą dłoń na swoich piersiach,
a jednocześnie usta jego przylgnęły do jej warg z na-
trętną, nienasyconą chciwością, której nie potrafiła się
przeciwstawić. Ogarnęła ją znów fala zdradzieckiego
uczucia, która popchnęła ją ku niemu, kazała otoczyć
mu szyję ramionami i oddawać pocałunki. Po nieskoń-
czenie długiej chwili przyszło otrzeźwienie, zakiełko-
wała jej bowiem w głowie straszliwa myśl. On nie ca-
łuje ciebie! - myślała gorączkowo. Całuje ją! Wyśnio-
ną, wymarzoną kobietę, na punkcie której od lat ma
obsesję. Kobietę, dla której, jak sobie uroił, zginął pół
wieku temu. Twoją babkę! Mark kocha twoją babkę.
To szaleństwo, szaleństwo... Musi z tym skończyć! Nie
mogła jednak oddychać, Mark obsypywał pocałunkami
jej szyję, a ręką wciśniętą pod sweter gładził rozpaloną
skórę jej piersi. To szaleństwo, powtarzała sobie w
kółko. On nawet nie zdaje sobie sprawy, kogo dotyka!
I nagle dotarła do niej szokująca myśl, że Mark cało-
wał ją tylko dlatego, że tak żywo przypominała swoją
babkę. Całował tamtą upragnioną Annę - Annę ze swo-
ich snów.'.. Och, dlaczego mu na to pozwala? Dlacze-
go nie przestanie... Jeszcze chwila i poczuje się zawie-
dziona, zraniona, ponieważ zakocha się w tym obłąka-
nym mężczyźnie!
Nie! - zaprotestowała w myślach. Nie jestem w nim
zakochana. Tylko nie to!
A jednak ostatnie dwanaście godzin zdawały się
wiecznością. Wydawało jej się, że stała się kimś in-
nym, zmieniła poglądy na życie, na siebie, na cały
świat...
- Pragnę cię, Annie... Tak bardzo cię pragnę... - wy-
szeptał Mark, dysząc ciężko w jej szyję.
Miała wrażenie, że nagle oblano ją lodowatą wodą.
Gwałtownie otworzyła oczy. Jeśli go teraz nie po-
wstrzyma, czuła, że jeszcze dziś mu ulegnie. Musiała
położyć temu kres.
Odepchnęła go gwałtownie, ze wszystkich sił, tak
gwałtownie, że zaskoczony zatoczył się na środek po-
koju i, nim zdążył się otrząsnąć, wbiegała już na scho-
dy. Wpadła do swego pokoju i zastawiła drzwi komo-
dą. Biegł za nią, biegł tak szybko, że gdy dopadł drzwi,
omal ich nie wyważył.
- Annie, wpuść mnie! - prosił, ale ona położyła się
na komodzie, oddychając ciężko i drżąc jak w febrze.
- Odejdź, Mark! - wykrztusiła.
- Dlaczego uciekłaś? Czyżbym cię wystraszył? Nie
bój się mnie... Och, myślałem, że już to zrozumiałaś.
Nie wyrwałbym ci włosa z głowy. - Mówił bezładnie,
niewyraźnie, jak człowiek trawiony gorączką. - Czy
nie rozumiesz, co do ciebie czuję, Annie?
- Nie jestem moją babką! - burknęła.
Nastała długa, dręcząca cisza. W oczach Annie po-
jawiły się łzy!
- Och, połóż się już spać, Mark - wyszeptała udrę-
czonym głosem. - Zostaw mnie samą. Kobieta, której
pragniesz, żyje tylko w twoich snach. Ja ci jej nie za-
stąpię.
Wolno odeszła od drzwi, słyszała jeszcze, że Mark
mówi coś cicho. Zatkała uszy. Niczego nie chciała już
słyszeć. Niczego. Upadła bezradnie na łóżko i wtuliła
zapłakaną twarz w poduszkę. Czuła się śmiertelnie
zraniona i nieszczęśliwa. Teraz była już pewna. Na
próżno by się okłamywać, że nie kocha tego mężczy-
zny - pokochała go w ciągu zaledwie dwunastu godzin
szalonej, nieprawdopodobnej znajomości. Czuła się
teraz równie bezradna i zdumiona jak Alicja w Krainie
Czarów, która bez zastanowienia wskoczyła do króli-
czej nory i spadała wciąż w dół i w dół, w ciemność
nie mającą końca, nie zdążywszy nawet pomyśleć o
tym, jak by się zatrzymać. W głąb czegoś, co przypo-
minało bezdenną studnię i być może prowadziło do
środka ziemi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Annie źle spała tej nocy. Musiała mieć jakieś kosz-
marne sny, ponieważ często się budziła i siadała na
łóżku z mocno bijącym sercem. Zazwyczaj długo wra-
cała do rzeczywistości, wsłuchując się w panującą w
domu ciszę i szum drzew na zewnątrz. Gdy wreszcie
uświadomiła sobie, gdzie się znajduje, drżącą ręką za-
palała nocną lampkę, żeby zerknąć na zegar, a potem
znów zamykała oczy, ponieważ do rana było jeszcze
daleko. Była tak zmęczona, że ledwie gasiła światło,
znów przenosiła się w szary świat mar i widm, by po
godzinie obudzić się na nowo.
To była bardzo długa noc...
W pewnym momencie ocknęła się tak nagle, jakby
strącono ją z wysokiej skały. Miała zmysłowy, ero-
tyczny sen: była z Markiem w lesie, na małej polance.
Całowali się namiętnie. Mark trzymał ją w ramionach,
ich ciała wstrząsały rozkoszne dreszcze. Och, jakże
pragnęła - pragnęła aż do bólu należeć do Marka... I
właśnie wtedy sen się urwał.
Po krótkiej chwili oszołomienia zrozumiała, że obu-
dził ją krzyk. W domu ktoś krzyczał!
Pobladła z przerażenia i szeroko otworzyła oczy. Na
Boga, co się dzieje? Wyskoczyła z łóżka i przez chwilę
nasłuchiwała pod drzwiami. Czyżby to Mark...? Głos
był ochrypły, donośny... Może został napadnięty? Mo-
że złodzieje wtargnęli do domu?
Nie zastanawiając się dłużej, energicznie odsunęła
komodę i otworzyła drzwi. Zawahała się na progu;
spojrzenie jej padło na złamaną nogę od krzesła, którą
Mark postawił pod ścianą. Chwyciła ją jak maczugę, i
tak uzbrojona wybiegła na korytarz.
Mark już nie krzyczał, ale z jego sypialni dochodziły
teraz jakieś pomrukiwania, niezrozumiały bełkot.
Annie z bijącym sercem nacisnęła klamkę, uchyliła
drzwi i ostrożnie rozejrzała się po pokoju. Nie było tam
żadnego intruza ani oznak stoczonej walki. Mark leżał
na plecach z rozpostartymi ramionami i nerwowo rzu-
cał głową po poduszce, mamrocząc pod nosem niezro-
zumiałe wyrazy.
Wolniutko zbliżyła się do łóżka. Zobaczyła wów-
czas, że oczy miał zamknięte, wokół nich zaznaczały
się teraz wyraźnie ciemne obwódki, a usta drżały mu
nerwowo i wydobywał się z nich żałosny jęk.
Wstrząśnięta tym widokiem, zastygła w niemym bó-
lu, a z bezwładnej dłoni wyśliznęła się na podłogę bez-
użyteczna noga od krzesła. Wiedziała, co mu się śni... I
nie mogła patrzeć na jego męki.
- Mark... Mark, obudź się! - Pochyliła się nad nim i
dłonią dotknęła jego rozpalonego policzka.
Głęboko wciągnął powietrze i przestał bredzić.
Przez moment leżał nieruchomo, a potem zamrugał
gęstymi, czarnymi rzęsami i szeroko otworzył oczy.
- Annie? - Westchnął urywanie.
- To był tylko zły sen, Mark... - powiedziała łagod-
nie.
W szarym świetle poranka widziała teraz wyraźnie
jego śmiertelnie bladą twarz i krople potu perlące się
na czole. Wyglądał jak ciężko chory człowiek. Miała
przemożną ochotę odgarnąć mu potargane włosy ze
skroni, ująć głowę w dłonie, przycisnąć do piersi i uko-
łysać.
- Bardzo krzyczałem? - Uśmiechnął się blado. - To
zdarza się jedynie wówczas, gdy sen jest nieznośnie
realny. - Odwrócił głowę, żeby zerknąć na zegarek. -
Która to godzina?
- Minęła szósta.
Nie zapytała, co mu się śniło, ani on nie czuł potrze-
by wyjaśnień. Z niezrozumiałych powodów była głę-
boko przeświadczona, że dzisiejszej nocy mieli takie
same sny.
- Przepraszam, że cię tak wcześnie obudziłem. –
Uśmiechnął się znów kącikiem warg. Usiadł na łóżku i
palcami zaczesał do tyłu zmierzwione włosy.
Dopiero teraz zorientowała się, że spał nago. Zoba-
czyła nagie ramiona, opaloną pierś pokrytą gęstym,
czarnym włosem i... wstrząśnięta, pospiesznie odwró-
ciła wzrok. Tętent dudnił jej w skroniach - głuchy,
rytmiczny, bolesny niemal tętent.
- Zaparzę kawę - powiedziała słabym głosem, czując
w ustach nagłą suchość.
Musiała uciec pod byle pretekstem. Zarumieniona i
drżąca, zaczęła się już wycofywać, gdy nieoczekiwanie
jego mocna dłoń chwyciła ją za ramię. Zachwiała się i
upadła na łóżko, wydając głośny okrzyk przestrachu.
Usiłowała wstać, ale Mark przyciskał jej ramiona do
materaca, jednocześnie wbijając ostry wzrok w jej roz-
gorączkowane, zielone oczy,
Śniłaś mi się przez całą noc, Annie...
Nic nie mów, proszę!
Zamrugała powiekami, by usunąć sprzed oczu na-
trętne obrazy z własnego snu, i oblała się gorącym ru-
mieńcem. Mark obserwował ją przez chwilę bacznym
wzrokiem.
- Annie... - usłyszała ochrypły szept i niespodzie-
wanie jego usta dotknęły jej warg.
Poczuła się znów zagubiona, zdezorientowana. Nie
wiedziała, czy wszystko to dzieje się na jawie, czy we
śnie. Przeszłość i teraźniejszość przeniknęły się, zmie-
szały... Raz zdawało jej się, że leży na miękkiej, pach-
nącej trawie, w lesie, w gorącą, letnią noc - to znów, że
jest rześki, wiosenny poranek i zapada się w miękkiej
pościeli pod ciężarem mężczyzny, którego kocha...
To jedno było pewne: kochała go dziś, wczoraj i
zawsze.
Przesuwała palcami po klatce piersiowej, słyszała
głuchy łoskot jego serca i ciężki, dyszący oddech. Ra-
miona miał gładkie jak jedwab, potężne mięśnie pręży-
ły się pod wpływem jej pieszczoty. Na samą myśl o
możliwości jego śmierci bolesny skurcz chwytał ją za
gardło. Mark był tak żywy, tak dynamiczny... I znów
ujrzała ciemny las, pocięty snopami reflektorów, usły-
szała terkot karabinów maszynowych... Dziki krzyk
uwiązł jej w gardle.
Kocham go, pomyślała znów. Objęła dłońmi jego
głowę i tym razem sama poszukała jego warg.
Jeśli on umarł, ja też chcę umrzeć... Och, czy wła-
śnie tak się czuła moja babka, gdy Mark Grant został
zastrzelony w lesie? Co ja mówię?! Wierzę w to
wszystko! Uwierzyłam w każde jego słowo... Och, jak
to się stało? Jak to się mogło stać?
- Annie... - dyszał prosto w jej usta. Patrzył na nią
teraz ciemnymi, błyszczącymi od łez oczami, rozdar-
tymi walką i rozpaczą. - Annie... - powtórzył. - Jeszcze
chwila, a nie będę mógł przestać. Zdecyduj się... Obie-
całem, że nie będę cię zmuszał i nie zrobię tego. Ale
tak bardzo cię pragnę, tak bardzo...
- Prawie cię nie znam, Mark... - broniła się bez prze-
konania, - Cóż ja o tobie wiem? Nawet nie wiem, czym
się zajmujesz, gdzie mieszkasz, kim naprawdę jesteś...
Dużo mówiłeś, ale nie masz żadnych dowodów na po-
twierdzenie swych słów...
- Ja jestem żywym dowodem, Annie - przerwał jej
gwałtownie. - Reszta jest kwestią wiary... Nie wszyst-
ko w życiu da się udowodnić na sali sądowej. Jestem
przekonany, że już kiedyś żyłem. Dobrze pamiętam
całe fragmenty z tamtego życia, szczególnie zaś ostat-
nie miesiące... Nie mogę tego udowodnić, tak samo jak
nie mogę udowodnić, że jesteś wcieleniem swej babki,
ani że oni byli kochankami. Musisz sama zdecydować,
czy wierzysz w to, czynie.
Oczywiście, że miał rację. To, o czym mówił, doty-
czyło sfery uczuć i przeczuć, instynktów i odruchów -
tych niejasnych, niematerialnych rzeczy, które trudno
było zdefiniować, a co dopiero udowodnić. Czyż mu-
siała rozumieć światło księżyca, grę cieni albo blask
tęczy w letnim drgającym powietrzu, by ulegać ich
ulotnemu czarowi?
Nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Odwróciła
ku niemu twarz, przycisnęła usta do jego szyi i namięt-
nie wpiła się w nią wargami. A potem z zamkniętymi
oczami, na oślep, obsypywała całe jego ciało szalony-
mi pocałunkami... Robiła to już we śnie. Z pewnością
robiła, a sen ów urwał się w najmniej pożądanym mo-
mencie...
Dobiegł jej uszu cichy jęk Marka, wyczuwała napię-
cie mięśni na całym jego ciele... W ten sposób kochali
się już we śnie. Teraz na jawie odtwarzała tylko prze-
rwany sen.
Jęki Marka stawały się coraz bardziej intensywne.
Nagle ukląkł i patrzył na nią z góry radosnymi, błysz-
czącymi oczami.
- Nie potrzebujemy tego! - wyszeptał, ściągając z
niej długą, jedwabną koszulę. Zrzucił ją na podłogę,
nie odrywając oczu od Annie.
Skóra jej, gładka jak aksamit, jaśniała na tle paste-
lowego prześcieradła. Mark z nienasyconą chciwością
powiódł wzrokiem po jej ciele, poczynając od krągłych
piersi o twardych różowych brodawkach, poprzez pła-
ski, gładki brzuch, aż po ciemny trójkąt między jej
smukłymi, białymi udami. I nagle w dzikim jakimś
pragnieniu oplótł ją wpół ramionami i przyciągnął
władczo do siebie.
Chwilę później zesztywniała z bólu, krzyknęła.
-Boli cię...?
- Kochaj mnie... - wyszeptała. - Nie przerywaj... -
Objęła go wpół i przytuliła się do niego jeszcze moc-
niej. Było jej gorąco, jakby palono ją żywym ogniem.
- Jesteś dziewicą, prawda? - Głos miał niski, ochry-
pły.
- Nieważne, Mark... Nie przestawaj! - Uniosła głowę
i spojrzała mu w oczy z tęsknotą i oddaniem. - Kiedyś
trzeba stracić dziewictwo, prawda?
Mark z uśmiechem pochylił się nad nią, aby ją poca-
łować, ona zaś namiętnie rozchyliła wargi gotowe do
pocałunku.
Zamknęła znów oczy i westchnęła, gdy całował jej
szyję i piersi, a potem czułymi, drżącymi wargami
przesuwał się niżej i niżej. Zadrżała, wydając stłumio-
ny jęk, gdy poczuła dotyk jego włosów między swoimi
udami.
Odkrywała nieznane ścieżki zmysłowości, tracąc
powoli kontrolę nad reakcjami własnego ciała; prze-
rzucała głowę z jednej strony na drugą, jęczała z otwar-
tymi ustami, jakby dotknięta jakimś groźnym szaleń-
stwem. Krzyczała i krzyczała z rozkoszy, a potem nie-
mal straciła przytomność. Czuła, że roztapia się w cu-
downym jakimś spokoju, gdy ocknęła się po chwili
dłuższej niż wieczność. Miała wrażenie, że przespała
co najmniej sto lat, jak księżniczka z bajki. Odwróciła
głowę. Jej książę był tu - w łóżku, obok niej...
Długi czas leżeli w milczeniu, potem Annie przybli-
żyła twarz do klatki piersiowej Marka i dotknęła jej
ciepłymi, otwartymi wargami.
- Chciałabym przeżyć to jeszcze raz, Mark... - wy-
szeptała.
- Ja też, Annie - odparł, bawiąc się jej włosami. -
Ale teraz, mówię o tym z przykrością, musimy zaraz
zjeść śniadanie i jechać do Paryża.
Jej zielone oczy wyrażały przestrach, gdy uniosła
głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.
- Zaraz?
- Przypominam ci, że nie dalej jak wczoraj o niczym
innym nie marzyłaś - zaśmiał się głośno.
- To było naprawdę wczoraj? - zdziwiła się, ponie-
waż czas niemiłosiernie jej się wydłużył. Miała wraże-
nie, że zna Marka od zawsze. Ale, co ważniejsze, wca-
le nie miała ochoty wyjeżdżać!
- Zaledwie wczoraj - powtórzył, przyglądając jej się
z zainteresowaniem.
- Nie masz wrażenia, że czas stanął w miejscu? -
westchnęła. - Znamy się tylko dobę, a...
- Znamy się o wiele dłużej, Annie - poprawił ją, a
ona spojrzała nań ponownie, czując bolesny ucisk w
sercu.
- Och, Mark, naprawdę chciałabym wiedzieć...
- Czy to prawda? - W jego lśniących oczach malo-
wała się niezachwiana pewność. - To prawda, Annie.
Bała się, że go zrani, ale nie mogła przecież oszu-
kiwać samej siebie.
- Wiem, że jesteś tego pewien - powiedziała miękko
– ale ja, choćbym nawet chciała, nie mogę w to uwie-
rzyć. Po prostu nie mogę. Jakaś racjonalna część mnie
broni się przed uznaniem tego za prawdę.
Twarz Marka pozostawała nieporuszona.
- To już nie ma znaczenia, Annie - odezwał się po
chwili.
- Uprowadziłem cię tutaj, ponieważ chciałem cię prze-
konać, że już kiedyś się poznaliśmy... Żywiłem prze-
konanie, że mi się to uda oraz że jest to bardzo ważne.
Doszedłem jednak do wniosku, że to już nie ma zna-
czenia. Ważne, co dzieje się teraz między nami. Jeśli
kiedyś żyliśmy i teraz tego nie pamiętamy, to wido-
cznie tak miało być... Gdybyśmy pamiętali, być może
trudniej byłoby zacząć wszystko od nowa... A może ty
masz rację? Może rzeczywiście jestem ofiarą własnej
wybujałej wyobraźni i obsesji mającej źródło w dzie-
ciństwie, kto wie? - Wzruszył niedbale ramionami. -
To wszystko nie ma już znaczenia.
Pochyliła się niespodziewanie i pocałowała go deli-
katnie w usta.
- Lepiej się pospieszmy - powiedział, odrywając się
od niej z wyraźnym ociąganiem. - O pierwszej masz
umówiony lunch z szefem francuskiej wytwórni pły-
towej oraz jego współpracownikami, a później pozu-
jesz fotografom zaproszonym do hotelu.
- Szybko wyśliznął się z łóżka, włożył szlafrok w czar-
no-złote pasy i przewiązał go paskiem w talii.
Annie wstrzymała oddech ze zdumienia.
- O czym ty mówisz? - wyjąkała wreszcie. - Nie pa-
miętam, żebym miała na dziś ustalone jakieś służbowe
spotkania. A jeśli nawet, skąd o tym wiesz?!
Francuska wytwórnia płytowa ma swego menedżera
do spraw kontaktu z mediami - powiedział jakby od
niechcenia, idąc do łazienki. - To on ustalił twoje spo-
tkanie z prasą przed koncertem. Widziałem harmono-
gram twych zajęć wysłany do dziennikarzy. -
Uśmiechnął się do niej przez ramię i zamknął za sobą
drzwi.
Kimże on jest? - rozmyślała, idąc do swojej sypialni.
Co jeszcze przed nią zataił? Od pierwszej chwili, gdy
się poznali, zdawała sobie sprawę, że musiał mieć ja-
kieś specjalne dojścia, skoro zdobył tyle informacji na
temat jej prywatnego życia. Powiedział, że nie jest
dziennikarzem, ale powoli nabierała pewności, że mu-
siał pracować w mediach...
Wzięła prysznic i ubrała się w jeden z zestawów
przygotowanych specjalnie na spotkanie z prasą. W
przeciwieństwie do innych modnych piosenkarek nig-
dy nie przywdziewała błyszczących sukien. Na scenę
wychodziła w dżinsach, zazwyczaj czarnych, często
boso lub w starych tenisówkach oraz w obcisłych czar-
nych podkoszulkach. Taki styl wymyślił dla niej Phi-
lip.
Na początku kariery kupowała ubrania w zwykłych
domach towarowych, teraz jednak Phil nalegał, by no-
siła stroje specjalnie dla niej zaprojektowane przez
awangardowego londyńskiego kreatora. W gruncie
rzeczy poza metką i ceną niewiele różniły się od tam-
tych. Projektant zyskał jednak sławę i zbił fortunę,
sprzedając młodzieży popularne wersje tych strojów.
Annie włożyła dziś krótki, czarny podkoszulek - tak
krótki, że przy każdym ruchu odsłaniał jej pępek, oraz
czarne dżinsy ciasno opinające biodra. Dzień jednak
był chłodny, zarzuciła więc na wierzch luźny biały
sweter, który zamierzała zdjąć przed samą konferencją
prasową.
- Wyglądasz cudownie - powiedział Mark z uśmie-
chem, gdy zeszła na dół i stanęła w drzwiach kuchni.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom, ponieważ
Mark otwierał właśnie piekarnik i zdejmował z blachy
złociste rogaliki, których zapach rozchodził się woko-
ło.
- Sam je upiekłeś? - spytała z niedowierzaniem,
zajmując miejsce przy stole.
- Oczywiście, że potrafiłbym je upiec - pochwalił się
z dumą. - Nauczyła mnie tego matka. Dziś jednak nie
miałem na to czasu. Te niestety pochodzą z zamrażar-
ki.
- Smakują wyśmienicie - powiedziała Annie, nad-
gryzając miękkie, maślane ciasto. - Och, przez chwilę
zapomniałam, że nie powinnam ich jeść. - Zrobiła ża-
łosną minę. - Z pewnością maj ą mnóstwo kalorii... Ale
nie potrafię się powstrzymać. Francuzi mają najwspa-
nialszą kuchnię na świecie.
- Przez skromność nie zaprzeczę - zażartował. Sie-
dział na wprost niej, sączył swój sok i uśmiechał się
szeroko. - Opowiedz mi o swoim ojcu - poprosił. - Jak
się czuł, mieszkając w Anglii? Czy kiedykolwiek my-
ślał o powrocie w rodzinne strony? Był takim praw-
dziwym Francuzem, wiesz?
- Może w młodości myślał o powrocie do Francji... -
zastanawiała się na głos. - Nie wiem... Od kiedy go
pamiętam, był już mocno osadzony w Anglii, miał tam
dobrą pracę, przyjaciół, a przede wszystkim rodzinę.
- Masz rację, gdy człowiek się ożeni, staje się bar-
dziej ostrożny w swych poczynaniach, bardziej przy-
wiązany do miejsca.
Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie.
- Nigdy nie byłeś żonaty?
- Nigdy nie poznałem kobiety, z którą chciałbym się
ożenić.
- Ale przecież musiałeś przeżywać jakieś... jakieś
romanse... Ile właściwie masz lat?
- Och, mówiłem ci to już wczoraj, nie pamiętasz? -
Popatrzył na nią z lekkim wyzwaniem. - Skończyłem
trzydzieści cztery, jestem więc od ciebie o całe dzie-
więć lat starszy, Annie. Owszem, spotykałem się z ko-
bietami, ale nigdy nie było to nic poważnego ani z mo-
jej, ani z ich strony. Można kogoś lubić, można kogoś
pociągać, ale to nie to samo co miłość.
- Niewiele o tym wiem... - Umilkła na chwilę i nala-
ła kawy do pustych już filiżanek. - Nie przeżywałam
żadnych miłosnych historii. Jeśli nawet ktoś mi się po-
dobał, Philip pilnował, żeby sprawy nie posunęły się
zbyt daleko.
- Widzę, że on naprawdę kontroluje każdy twój ruch
- burknął z ironią Mark.
- Gdy się poznaliśmy, byłam bardzo młoda - obru-
szyła się.
- Philip uznał, że powinien mnie chronić. Zatrudnił
Dianę, żeby ze mną mieszkała i wszędzie mi towarzy-
szyła. Philip dobrze znał świat muzyki rozrywkowej i
zdawał sobie sprawę, co może się przytrafić naiwnej
nastolatce, która osiągnie sukces, nie mając żadnego
życiowego doświadczenia... Całe życie pracował w
tym biznesie i napatrzył się na młodych gwiazdorów,
którzy nadużywali alkoholu, narkotyków albo zmarli
na AIDS. Za wszelką cenę chciał uchronić mnie od
tych zagrożeń i, choć nieraz się buntowałam, teraz je-
stem mu stokrotnie wdzięczna za wszystko... Głos jej
zamarł, jakby nagle straciła ochotę do zwierzeń.
Mark patrzył na nią przenikliwie spod zmrużonych
powiek.
- Byłaś w nim trochę zakochana, prawda? - spytał
głucho.
- Podobał mi się, to fakt. - Zarumieniła się lekko. -
Myślę, że zastępował mi ojca. Zawsze ojca kochałam
bardziej niż matkę i ogromnie mi go brakowało. Phil
był opiekuńczy i taki... ojcowski. Tego właśnie potrze-
bowałam. Moja matka szybko wyszła powtórnie za
mąż. Miałam jej to za złe i nie znosiłam ojczyma.
Zresztą z wzajemnością. Często się kłóciliśmy, a gdy
nie znajdował innych argumentów, bił mnie... - Skrzy-
wiła boleśnie twarz. - Gwoli sprawiedliwości muszę
dodać, że byłam nieznośną nastolatką. Potrafiłam mu
zawsze dokuczyć... Właściwie sama go prowokowa-
łam.
- Miałaś niezbyt wesołe dzieciństwo - zauważył
Mark z posępną miną.
- Bardzo ponure - odparła. - Po śmierci ojca cały
mój świat legł w gruzach.
- Aż do chwili, gdy poznałaś Philipa?
- Owszem, spotkałam Philipa we właściwym mo-
mencie. Gdyby nie on, Bóg jeden wie, co mogłoby mi
się przydarzyć! Pewnie uciekłabym z domu i skończyła
na ulicy... Na samą myśl o tym przechodzą mnie ciarki.
- W takim razie nie będę zazdrosny o Phila - powie-
dział, podnosząc jej rękę do ust.
- Nie masz najmniejszego powodu. - Posłała mu
słodki, kobiecy uśmiech.
Mark zerknął na kuchenny zegar i wzdychając, z ża-
lem powiedział:
- Niestety, musimy już wyjeżdżać. Idź na górę i spa-
kuj rzeczy, Annie. Ja tymczasem posprzątam.
Szła na górę wolno, noga za nogą, jak dziecko, które
buntuje się przeciw woli rodziców.
Och, nie chciała wracać do Paryża! Nie chciała wra-
cać do zamętu dnia codziennego, ciężkiej pracy, prób,
koncertów, ustawicznych podróży i prasowych wywia-
dów. Przebywając na odludziu, straciła poczucie czasu,
jakby znalazła się nagle na innej planecie. Tak wiele
wydarzyło się w ciągu ostatniej doby, że patrzyła teraz
na swe życie całkiem innymi oczami. Miała wrażenie,
że widzi wszystko w innych barwach i kształtach.
- Jesteś gotowa, Annie? - dobiegł ją z dołu głos
Marka.
Po chwili spotkali się na podeście, skąd Mark zabrał jej
walizki i zaniósł do samochodu.
- Chcesz jechać z tyłu... w zupełnym odosobnieniu,
czy też zaryzykujesz i usiądziesz ze mną z przodu? -
zażartował.
Usiadła z przodu. Gdy już odjeżdżali, raz jeszcze
odwróciła się za siebie i boleśnie westchnęła. Nie pa-
trząc na nią, Mark powiedział:
- Wrócisz tu.
- Widzę, że potrafisz odczytywać przyszłość równie
tramie jak przeszłość - zadrwiła.
- Mam nadzieję - uśmiechnął się, a w jego czarnych
oczach zajaśniały figlarne błyski.
Policzki Annie nagle zapłonęły, zdała sobie bowiem
sprawę, że gdzieś w głębi serca podświadomie liczy na
wspólną przyszłość z Markiem... A przecież tak wiele
było przeciwko nim. Jej uczucie było świeżej daty i
mogło okazać się nietrwałe, a jego obsesja na jej punk-
cie mogła zniknąć jak sen w zetknięciu z rze-
czywistością. Poza tym ze względu na jej karierę cze-
kały ich długie okresy rozłąki, podczas których
wszystko mogło się zdarzyć. Lękała się zbytniego
optymizmu... A jednak nadzieja tliła się w jej sercu jak
dalekie światełko w ciemnym tunelu. I pragnęła tę na-
dzieję pielęgnować. Była tak bardzo szczęśliwa, szczę-
śliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Za każdym razem,
gdy zerkała w bok, widziała Marka siedzącego za kie-
rownicą, jego profil jak wyrzeźbiony dłutem artysty,
smagłą skórę pokrywającą surowe rysy skupionej twa-
rzy, miękką linię warg... I za każdym razem od nowa
ulegała fascynacji - chciała śmiać się w głos, a krew
jak szampan musowała jej w żyłach. Czuła, że mogła-
by pofrunąć, gdyby rozpostarła ramiona...
- Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosiła. -
Czy zimy w Jurze bywają mroźne?
- Och, tak! - ożywił się. - Czasami śnieg zasypywał
nas na całe tygodnie. Gdy byłem chłopcem, kochałem
zimy. Wszyscy je kochaliśmy. Jeździło się na łyżwach,
na nartach i sankach... Ciągle chodziliśmy z kolegami
potłuczeni, posiniaczeni i często łamaliśmy kończyny.
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego nasi rodzice
narzekali na śnieg; myślałem, że chcą nam popsuć za-
bawę.
- Twoja matka pewnie stale martwiła się o ciebie...
- Nawet bardzo. Była niezwykle rodzinna i całym jej
światem był dom. Większość dnia sprzątała, gotowała i
pracowała w ogrodzie. Uwielbiała ogrodnictwo. Ale
nie hodowała wielu kwiatów, wolała warzywa. Była
bardzo praktyczną kobietą. Za domem miała mały
ogródek ziołowy i sad. Nawet w zimie rzadko kupowa-
ła coś na targu. Chyba bardzo mnie kochała... Gdy tyl-
ko miała czas, a ja kręciłem się w pobliżu, zawsze
mnie przytuliła do siebie, pogłaskała... Ale przeważnie
bawiłem się z kolegami, grałem w rugby, biłem się i
wspinałem na drzewa.
Annie nie spostrzegła upływu czasu, zasłuchana w
opowieść Marka o jego dzieciństwie i rodzinie. Oczom
jej wyobraźni ukazywał się sielski i romantyczny obraz
życia w górach i dolinach Jury. Zapragnęła zobaczyć to
urzekające miejsce tak gorąco, jakby było jej własnym
domem...
Nagle ujrzawszy drogowskaz, zdała sobie sprawę, że
wkrótce dojadą do Paryża, i jakiś nieokreślony niepo-
kój ogarnął jej umysł i ciało. Mark twierdził, że nikt
nie będzie jej szukać, ale zaczynała w to powątpiewać.
A jeśli Phil i Di zadzwonili do hotelu i dowiedzieli się,
że tam nie dojechała? Na pewno nie uwierzyli w wer-
sję o zatrzymaniu się u przyjaciół. Och, z pewnością
wpadli w panikę i zawiadomili policję! Co będzie, jeśli
teraz na nich czekają i zaaresztują Marka? Rzuciła mu
ukradkiem zakłopotane spojrzenie.
- Mark - odezwała się niepewnie - być może powi-
nieneś mnie zostawić gdzieś po drodze... Mogę wziąć
taksówkę do hotelu.
Popatrzył na nią ciepło, rozbawionymi oczami.
- Dlaczego miałbym tak głupio się zachować?
- Policja może się kręcić po hotelu!
W odpowiedzi tylko się roześmiał.
- Mark! - podjęła zdenerwowanym głosem, ale on
wyciągnął rękę i poklepał ją pieszczotliwie po kolanie.
Przestań się zamartwiać. Przecież ci powiedziałem,
że wszyscy uwierzyli w moją wersję.
- Mieszkasz w Paryżu? - spytała, gdy przeciskali się
przez zatłoczone miejskie ulice.
- Przez cały tydzień. Dopiero w piątek wieczorem
wyjeżdżam na wieś.
- A więc wracamy z twojej wiejskiej posiadłości? -
spytała z oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. Dotąd
była pewna, że wynajął ten dom na kilka dni.
- Tak - przyznał. - Spędzam tam weekendy i urlopy.
Wolę życie na wsi, na łonie przyrody. Niestety, praca
zmusza mnie do częstego przebywania w mieście.
- Nie powiedziałeś mi dotąd, czym się zajmujesz -
poskarżyła się.
- Powiem ci później. - Zwolnił i po chwili zatrzymał
samochód przed okazałym hotelem.
Portier ubrany w liberię pospieszył ich przywitać.
Otworzył drzwi i pomógł Annie wysiąść.
Mark rzucił mu kluczyki i odezwał się po francusku:
- Witaj, Jean-Pierre! Bądź tak uprzejmy, zaparkuj
mój samochód i dopilnuj, by bagaż panny Dumont
wniesiono do jej apartamentu.
- Bień sur, monsieur Pascal - odrzekł portier z
uśmiechem.
Annie doznała szoku. Portier przywitał Marka jak do-
brego znajomego! Dopiero po chwili dotarło do niej, że
już gdzieś słyszała nazwisko Pascal... Tak, padało ono
ostatnio dość często w rozmowach Philipa z Dianą.
Mark Pascal był dyrektorem generalnym francuskiej
wytwórni płytowej... A więc przyjechała do Paryża,
aby zjeść lunch z Markiem!
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Nie powiedziałem ci, ponieważ chciałem pokonać
wszystkie normalne bariery - usprawiedliwiał się, gdy
znów byli sami w jej eleganckim apartamencie na naj-
wyższym piętrze hotelu.
- Trzeba przyznać, że poszło ci świetnie! - powie-
działa z wyrzutem, posyłając mu niechętne spojrzenie.
- Gdybyś od początku znała prawdę i czuła się cał-
kiem bezpiecznie, nigdy byś mnie nie dopuściła do
słowa. - Westchnął głęboko. - Śmiałabyś się ze mnie,
uważając, że to znakomity kawał. A ja chciałem, żebyś
dokładnie wysłuchała mojej historii i dlatego musiałem
wywołać w tobie szok, doprowadzić twój umysł do
stanu najwyższego skupienia.
- Nieprawda! - zaperzyła się. - Raczej chciałeś po-
zbawić mnie kontroli nad swym własnym umysłem!
- Nie masz racji, Annie. - Uśmiechnął się ciepło. -
Nie było innego sposobu dotarcia do twego serca. Nie
wiedziałem, czy cokolwiek pamiętasz ze swego prze-
szłego życia, ale wyglądałaś dokładnie tak jak twoja
babka, jak kobieta, o której śniłem od lat... Gdy po raz
pierwszy zobaczyłem twoje zdjęcie, serce mi niemal
przestało bić.
Jej własne serce ścisnęło się teraz gwałtownie pod
wpływem spojrzenia i czułej tonacji w głosie Marka.
-Uwierz mi - ciągnął - że przez długi czas zastana-
wiałem się, czy kobieta ze snu nie jest li tylko wytwo-
rem mojej wyobraźni. Nigdy przecież nie widziałem
zdjęcia twojej babki. Nie mogłem być pewien, czy An-
na, o której śniłem, była tą samą Anną Dumont, która
mieszkała kiedyś w mojej wiosce. Pytałem ludzi, stara-
łem się to sprawdzić na różne sposoby, ale nikt jej zbyt
dobrze nie pamiętał. I na pewno nikt mi nie powie-
dział, że miała coś wspólnego z lotnikiem, którego
grób znajdował się na miejscowym cmentarzu. Dopie-
ro gdy zobaczyłem twoje zdjęcie, gdy dowiedziałem
się, że nosisz to samo nazwisko... Cóż, zacząłem wów-
czas zastanawiać się, czy mogłabyś być jej wnuczką.
Wiedziałem, że Anna wyemigrowała po wojnie do An-
glii. Gdy odkryłem, że twoim ojcem był Pierre Du-
mont, wiedziałem już, kim jesteś. Oczywiście, podo-
bieństwo rodzinne nie oznacza jeszcze, że jesteś wcie-
leniem tamtej kobiety...
- Właśnie, nie oznacza - wtrąciła pospiesznie. - Cie-
szę się, że przynajmniej zdajesz sobie z tego sprawę,
Mark.
- Nie jestem szalony, Annie - rzekł poważnie. - Sta-
ram się myśleć tak samo rozsądnie jak ty... Pamiętasz
słowa Szekspira? Powiedział coś w tym sensie: „Wię-
cej jest takich rzeczy na niebie i ziemi, Horacy, niż śni-
ło się waszym filozofom". I choć wydaje się to nie-
prawdopodobne, wszystko jest możliwe. Gdy zrozu-
miałem, że jestem wcieleniem tego Anglika, zacząłem
się zastanawiać, dlaczego nie miałaby żyć kobieta, któ-
rą on niegdyś kochał. Musiałem tylko ją odnaleźć. Gdy
więc zobaczyłem twoje zdjęcie, zapragnąłem przeko-
nać się, czy... - Urwał, a jego usta wykrzywił sardo-
niczny grymas. - Przypuszczam, że w głębi serca ży-
wiłem nadzieję, że miewasz takie same sny jak ja...
-Ale ja nie miewałam takich snów - powiedziała
ostro, coraz bardziej zła, że udało mu się wystraszyć ją
niemal na śmierć, podczas gdy całe to „porwanie" było
uzgodnione z agencją Philipa i miało stanowić dla niej
niespodziankę zaraz po przyjeździe do Paryża. Niespo-
dzianka! Długo nie zapomni tej niespodzianki!
- Ale teraz już masz - wtrącił cicho, a ona rzuciła mu
pełne irytacji spojrzenie.
- Dlaczego nie chcesz przyznać, że mnie zahipnoty-
zowałeś? - podniosła głos. - To, co śniło mi się u ciebie
w domu..- Och, to wszystko sam wtłoczyłeś mi do
głowy!
- To nieprawda! - przerwał jej gwałtownie.
- Nie wierzę ci! Nie wierzę ani jednemu twemu
słowu! Już raz udało ci się wystrychnąć mnie na dudka,
organizując to rzekome porwanie!
- Hipnoza byłaby z mej strony działaniem bezsen-
sownym - powiedział tonem głębokiej irytacji. - Pra-
gnąłem dowiedzieć się, czy jesteś tą kobietą, którą kie-
dyś kochałem, zabrałem cię więc na wieś, abyś znala-
zła się w warunkach, które mogłyby pobudzić wspo-
mnienia, być może utajone w głębokich pokładach twej
podświadomości. Dlaczego, na Boga, miałbym sam
siebie oszukiwać?
- Przyznałeś przecież, że bardzo pragnąłeś, bym
uwierzyła, że jestem wcieleniem swej babki! Miałeś
wręcz na tym punkcie obsesję. Zrobiłbyś wszystko,
bym uwierzyła, a tym samym po
twierdziła twoją koncepcję.
- Mylisz się, Annie. Chciałem, abyś nią była na-
prawdę.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem; zielone oczy An-
nie płonęły oskarżeniem, oczy Marka zaś były uparte i
nieprzeniknione.
- A gdybym nią była w istocie? - spytała. - Co wte-
dy? Pewnie przestałbyś się mną interesować...
Telefon przerwał rozmowę w najmniej pożądanym
momencie. Ostry dzwonek przeciął powietrze jak nóż.
Mark, złorzecząc pod nosem, odwrócił się i energicz-
nie podniósł słuchawkę.
- Słucham? - burknął do aparatu.
Annie cała się trzęsła. Nie mogła jeszcze dojść do
siebie, po odkryciu, kim Mark był naprawdę i jaką z
niej zrobił idiotkę. Nawet nie pamiętała, kiedy po raz
ostatni była tak wściekła.
Rozglądała się właśnie po wytwornie urządzonym
wnętrzu, aby odwrócić natrętne myśli, gdy Mark rap-
townie rzucił słuchawkę. Zwróciła ku niemu zdziwioną
twarz.
- Musimy zejść na dół - zakomunikował. - Ludzie z
mojej wytwórni czekają już na nas w barze. Chcemy
spokojnie zjeść lunch, nim będziesz musiała stanąć
przed kamerami.
- Zjedź na dół sam. Muszę poprawić makijaż.
- Poczekam. - Spojrzał na zegarek. - Masz pięć mi-
nut, Annie, więc pospiesz się!
Zaciskając zęby, pomaszerowała do łazienki, świa-
doma, że Mark ją obserwuje i wściekła zarówno na
niego, jak i na siebie. Szczerze wątpiła teraz, czy rze-
czywiście czuje do niego taki pociąg. Zaplanował to
zbyt dokładnie, ukartował, zrobił ogromny wysiłek, by
ją oszukać! Sam przecież przyznał, że chciał wywołać
szok, uczynić jej umysł podatnym na swoje słowa...
Właściwie, jak daleko zamierzał się posunąć?
Wyobraźnia zaczęła podsuwać jej niestworzone po-
mysły - od mącących rozum narkotyków, poprzez
rozmaite oddziaływania na podświadomość, aż po sa-
mą hipnozę.
Och, to czyste szaleństwo! - powtarzała w duchu,
rozczesując długie, jedwabiste włosy i związując je w
węzeł na karku. Wszystkie pomysły, które przychodzi-
ły jej do głowy wydawały się zbyt nieprawdopodobne,
aby mogły być prawdziwe.
Jak więc wytłumaczyć niesamowity pociąg, który do
niego poczuła niemal od pierwszego wejrzenia? Nigdy
w życiu nic podobnego jej się nie przytrafiło. To praw-
da, że nie spotykała się w przeszłości z wieloma męż-
czyznami, ale przecież poznała ich mnóstwo podczas
tras koncertowych i nagrań. Nikt nigdy nie wywarł na
niej tak piorunującego wrażenia.
Nikt oprócz Marka. Od pierwszej chwili, gdy go po-
znała - gdy w milczeniu wiózł ją z lotniska - czuła do
niego silny fizyczny pociąg. Pamiętała, że wpatrywała
się wówczas w jego kształtną ciemną głowę i szerokie
ramiona jak urzeczona, i była przekonana, że widzi
najprzystojniejszego mężczyznę na świecie.
A później całkiem straciła dlań głowę...
Spojrzawszy w lustro zauważyła, że krwisty rumie-
niec oblał jej twarz na wspomnienie nocy, a raczej po-
ranka, kiedy się kochali. Jak mogła do tego dopuścić?
W dodatku trudno go było oskarżyć o zastosowanie
przymusu... Po prostu zapragnęła tego mężczyzny.
Wstrzymała oddech z wrażenia, gdy zrozumiała, że
pragnie go nadal... Jak to się mogło stać? Nie należała
do kobiet, które potrafią oszaleć na punkcie nieznajo-
mego mężczyzny i gotowe są pójść z nim do łóżka po
kilku godzinach znajomości.
Nie rozumiała, jak Mark tego dokonał i pomyślała,
że gdyby żyli w innych czasach, posądziłaby go o rzu-
cenie na nią uroku!
Nałożyła srebrnozielony cień na powieki, pociągnęła
usta czerwoną, błyszczącą szminką i przechyliwszy
głowę, przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Na ra-
zie musiało wystarczyć. Na pewno jeszcze znajdzie
okazję, by poprawić makijaż przed konferencją praso-
wą.
Gdy wyszła z łazienki, Mark nerwowo przemierzał
pokój.
- Nareszcie jesteś! - Odwrócił się do niej na pięcie z
ponurym wyrazem twarzy. - Zaczynałem się już zasta-
nawiać, czy nie zamierzasz spędzić w łazience reszty
dnia.
Annie zdjęła biały sweter, pozostając w kusej blu-
zeczce, specjalnie wybranej przez Philipa na pierwsze
spotkanie z paryskimi reporterami, a która odsłaniała
kokieteryjnie pępek i znaczną część dekoltu. Mark
spod zmrużonych powiek mierzył ją taksującym spoj-
rzeniem.
- Czy w tym stroju masz zamiar wystąpić? - Prześli-
znął się pełnym dezaprobaty wzrokiem po głęboko
wyciętym dekolcie, odsłaniającym niemal połowę pier-
si.
- Oczywiście! - Popatrzyła na niego wyzywająco. -
Nie podoba ci się? Koledzy z zespołu uważają, że jest
bardzo seksy.
- Nie wątpię - uciął krótko i zmarszczywszy brwi
spojrzał na zegarek. - Nie ma już czasu na przebiera-
nie. Pozwolisz jednak, że później przejrzę twoją garde-
robę. Może o tym nie wiesz, ale reklamowaliśmy cię
tutaj jako skromną i pełną ekspresji pieśniarkę ulicy.
Nigdy nie byłaś uosobieniem seksu.
- Nie byłam, ale zamierzam zostać w niedalekiej
przyszłości - powiedziała agresywnie.
W oczach Marka pojawiły się złośliwe błyski.
- Doprawdy? Jeszcze o tym porozmawiamy. - Otwo-
rzył z rozmachem drzwi i gestem zaprosił ją do wyj-
ścia. – Chodźmy już. Jesteśmy wystarczająco spóźnie-
ni.
Miała przewrotną ochotę trochę się z nim podrażnić.
Nie spoglądając nań ani razu, przeszła obok powolnym
krokiem, przyoblekając maskę niewzruszonej powagi i
kamiennego spokoju. Czuła na sobie jego wzrok.
Stanowili parę dosyć ekscentryczną. Ona - niezwy-
kle seksowna w swej czarnej opiętej bluzeczce i wą-
skich czarnych spodniach, on zaś bardzo oficjalny i
wytworny w eleganckim ciemnym garniturze, koszuli
w bladoniebieskie paski oraz granatowym krawacie.
Annie, nerwowo zerkając w lustro, pomyślała, że
oto jedzie windą z chłodnym, dystyngowanym niezna-
jomym - i wprost nie mogła dać wiary, że jeszcze
wczoraj była powierniczką jego najintymniejszych se-
kretów. Czy ktoś mógłby podejrzewać, że Mark, który
wyglądał teraz jak przystało na energicznego i dyna-
micznego biznesmena, w głębi duszy wierzy w rein-
karnację, przywiązuje wagę do snów i ma tak bardzo
złożoną, wrażliwą osobowość?
Jeśli dzisiaj spotkaliby się po raz pierwszy, z pewno-
ścią zrobiłby na niej niezatarte wrażenie, ale nie do-
wiedziałaby się, jaki jest naprawdę... Musiała niechęt-
nie przyznać, że dokonując tego szalonego porwania,
w pewnym sensie postąpił rozsądnie. Ani dziś, ani ju-
tro nie byliby sami... Wszystkie następne dni miała
szczelnie wypełnione spotkaniami z prasą i nie koń-
czącymi się próbami przed koncertem. A potem... po-
tem udałaby się w dalszą trasę. Nie było najmniejszej
szansy, by ich związek wyszedł poza konwencjonalną
znajomość.
Gdy wysiedli z windy w hotelowym foyer, kilka
osób ją rozpoznało. Usłyszała szmer głosów, potem
głośne okrzyki. Ludzie przyglądali jej się ciekawie i,
nim zdążyła się spostrzec, otoczył ją wianuszek wielbi-
cieli.
- O jej! - jęknęła bezradnie, jak na złość nie mogąc
przypomnieć sobie ani jednego stosownego wyrażenia
po francusku.
- Co się dzieje? Panna Dumont nie ma teraz czasu. -
Mark energicznie utorował jej drogę. - Chodźmy! - po-
naglił, a potem objął ją wpół i pociągnął za sobą do
hotelowej restauracji. - Anton, ścigają nas - zwrócił się
do kelnera. - Postaraj się ich zatrzymać!
- Bień sur, monsieur Pascal - kelner uśmiechnął się
uspokajająco i zagrodził drzwi wścibskim gapiom.
Mark poprowadził Annie do dużego stołu, przy któ-
rym czekało już na nich z pół tuzina osób. Annie, lekko
zarumieniona, przywitała się z wdziękiem, ale w głębi
duszy marzyła o powrocie do swego apartamentu. Ta-
kie spotkania zawsze ją żenowały, i zastanawiała się,
czy kiedykolwiek przywyknie do swej popularności. W
gruncie rzeczy była nieśmiała i lękała się, że swą osobą
rozczaruje towarzystwo. Być może spodziewano się
poznać gwiazdę świecącą nieziemskim blaskiem -
tymczasem ona była bardzo zwyczajną, filigranową
dziewczyną z długimi czarnymi włosami i zielonymi
oczami o trochę smutnym wyrazie twarzy. Posiadała
tylko jedną prawdziwie niezwykłą cechę: głos. Potrafi-
ła śpiewać. Głos był jedynym darem, jakim obdarzyła
ją Opatrzność.
- Oto nasza Annie Dumont - powiedział swobodnie
Mark, obejmując ją władczo ramieniem.
A potem kolejno przedstawiał jej swoich współpra-
cowników.
- To jest Raoul, szef działu artystycznego.
Annie podała rękę niskiemu młodemu mężczyźnie,
kierującemu działem, który uchodził za najważniejszy
w każdej wytwórni płytowej. Raoul przypominał Na-
poleona z czasów młodości. Miał smagłą cerę, twarz
nieco zbyt pełną, lecz o mocno wysuniętym podbródku
i krucze włosy uczesane z grzywką. Zauważyła także,
że miał na sobie ekstrawagancki strój - zapewne z
awangardowej kolekcji Jean Paul Gaultiera.
- A ta urocza dwójka, to nasi najlepsi łowcy talen-
tów - objaśniał dalej Mark. - Simone i Gerard.
Wyglądali jeszcze młodziej niż Raoul; dziewczyna,
o ciemnych włosach zaczesanych w koński ogon, nie
mogła mieć więcej jak dwadzieścia dwa lata. Chłopak
był chudy, poważny, również ciemnooki i ciemnowło-
sy. Obydwoje ubrani byli w czarne spodnie, czarne ko-
szule i różowe krawaty. Wyglądali jak bliźniaki.
- Złowiliście ostatnio jakiś talent? - zażartowała An-
nie.
Spojrzeli na siebie i jednocześnie wzruszyli ramiona-
mi, jak marionetki poruszane tym samym sznurkiem.
- Każdego tygodnia przesłuchujemy wielu wyko-
nawców - odezwała się Simone.
- Ale bardzo rzadko trafiamy na kogoś naprawdę
oryginalnego - dopowiedział Gerard.
Sama najlepiej wiesz, jak to jest - wtrąciła Simone.
- Trudno się przebić w tym biznesie - zawyrokował
Gerard.
Annie zastanawiała się z rozbawieniem, czy zawsze tak
samo się poruszają i mówią jednym głosem. Prędko
jednak doszła do wniosku, że była to ich wystudiowana
poza.
- Ja miałam dużo szczęścia - powiedziała.
- To prawda - przyznali chórem po angielsku.
- A to jest Francine - powiedział Mark, kierując
spojrzenie ku młodej blondynce. - Odpowiada za
okładki twoich francuskich płyt, więc jeśli miałabyś
jakieś zastrzeżenia, możesz się do niej zwracać.
Wysoka, długonoga blondynka uśmiechnęła się, ale
jej niebieskie oczy miały lodowaty wyraz.
- Mam nadzieję, że nie będziesz miała żadnych za-
strzeżeń - powiedziała tonem przestrogi.
- Ależ skądże! - zapewniła pospiesznie Annie. -
Francuskie okładki są fascynujące.
Francine natychmiast złagodniała.
- Dziękuję. Też tak uważamy. Właśnie widziałam
twój nowy znak graficzny i doprawdy jestem nim za-
chwycona. – Spojrzała na gruby folder leżący przed nią
na stole. - Myślę, że wygląda wspaniale, szczególnie
na czarnym tle.
Okładka folderu była czarna; na tym tle świeciła
srebrzystym blaskiem para skośnych oczu, podobnych
do oczu kota, okolonych firanką gęstych, czarnych
rzęs.
- Gdy po raz pierwszy przedstawiono mi ten pomysł,
niezbyt mi się spodobał - wyznała Annie. - Ale mój
menedżer był zachwycony.
- My też jesteśmy zachwyceni - podchwyciła Fran-
cine.
Ostatnim gościem przy stole okazał się szef działu
reklamy. Louis był eleganckim, młodym mężczyzną,
który natychmiast zaczął Annie opowiadać o plaka-
tach, jakie przygotował na jej francuskie tournee.
Niebawem pojawił się kelner.
- Czy możemy podać lunch? - spytał uprzejmie.
Mark skwapliwie przytaknął i zwrócił się do Annie z
wyjaśnieniem:
- Zamówiłem już dania, żeby nie tracić czasu. Jeśli
coś nie będzie ci smakować, zamówimy następne. Py-
tałem w Londynie, czy są potrawy, których nie jadasz,
ale nie potrafiono mi odpowiedzieć.
- Jadam większość rzeczy - przyznała.
Na przystawkę podano pasztet z królika ze śliwka-
mi, ozdobiony plasterkami korniszonów, pomidorów i
wczesnej cebulki.
- Wspaniały! - zachwycała się Annie.
- Jemy to często w Jurze.
- Stamtąd właśnie pochodzi Mark – wyjaśnił - Ra-
oul. - Z czego zresztą jest niezwykle dumny. Czy byłaś
kiedyś w Jurze, Annie?
Annie zaprzeczyła ruchem głowy, unikając śledzą-
cych ją z ukosa oczu Marka, w których błyszczały
iskierki rozbawienia.
- Też tam nie byłem - ciągnął Raoul. - I podobno
mam czego żałować. Sądząc ze słów Marka, Jura jest
przedsionkiem raju.
- A ty skąd pochodzisz? - wtrąciła Annie.
- Jestem rodowitym paryżaninem - oświadczył z nie
skrywaną dumą Raoul.
- Musisz zrozumieć, Annie - wtrącił Mark z przeką-
sem - że Francja dzieli się właściwie na dwa kraje: Pa-
ryż i całą resztę.
- Można być paryżaninem albo Francuzem; nie są to
pojęcia równorzędne.
Raoul wybuchnął śmiechem.
- Nie zapominaj, że przede wszystkim jesteśmy ko-
smopolitami. Jadamy w Paryżu najlepsze francuskie
prowincjonalne potrawy.
- Takie jak poulet au vin jaune - zaśmiał się Mark,
gdy kelner zmieniał im talerze, a podgrzewany wózek
wypełniony naczyniami zjedzeniem zbliżał się w ich
kierunku. - Nasze dzisiejsze główne danie to również
specjalność Jury: kurczak duszony w złotym winie,
śmietanie i smardzach, które rosną w naszych sosno-
wych lasach i są najwspanialszymi grzybami na świe-
cie.
Raoul mrugnął do Annie porozumiewawczo, ona zaś
uśmiechnęła się z zadowoleniem, obserwując, jak kel-
ner nakłada jej na talerz porcję kurczaka z ryżem i zie-
lonym groszkiem.
- Jeśli nie możesz pojechać do Jury - szepnął jej
Mark do ucha - pomyślałem sobie, że podam ci Jurę na
talerzu.
Serce zabiło jej szybciej, ponieważ napotkała wpa-
trzone w siebie ciemne, intrygujące oczy. Było w tym
spojrzeniu coś żenująco intymnego...
Miała nadzieję, że nikt nie zwrócił uwagi na to spoj-
rzenie, ani na czułą nutę w jego głosie, gdy się do niej
odzywał. Całe też szczęście, że nie mogli widzieć, co
się dzieje pod stołem! Mark raz po raz dotykał kola-
nem jej kolana, przesuwał ręką po jej udzie albo mu-
skał palcami jej ramię...
Te niby mimowolne pieszczoty sprawiały jej wielką
przyjemność, traciła nagle oddech, a serce tłukło jej się
w piersiach jak dziki ptak w klatce.
Nie wiedziała, co o tym sądzić, jak rozumieć jego
zachowane. Czyżby czułym gestem starał się przemó-
wić do jej serca?
Potrzebowała czasu, aby przemyśleć sobie wszyst-
ko... aby zrozumieć samą siebie... Nie może już jej
bardziej popędzać! I tak wypadki toczyły się w za-
wrotnym tempie...
Delikatnie odsunęła od niego kolano, odepchnęła je-
go rękę, ale jej zachowanie zdawało się Marka bawić.
Zauważyła w jego oczach figlarne błyski.
Po lunchu Louis i Mark zaprowadzili ją na spotkanie
z reporterami. Nie lubiła zwłaszcza sesji fotograficz-
nych, zawsze ją wyczerpywały, ponieważ traktowano
ją jak żywą lalkę, ustawiano w rozmaitych pozycjach,
proszono o uśmiech, o odwracanie głowy, o spogląda-
nie to tu, to tam.
Gdy wreszcie wracała do swego apartamentu, na jej
twarzy malowała się niewysłowiona ulga. Mark pozo-
stał w saloniku, aby załatwić kilka rozmów telefonicz-
nych, ona zaś poszła prosto do sypialni, położyła się na
łóżku i przymknęła oczy.
Wydawało jej się, że minęło niecałe pięć minut, gdy
obudził ją natarczywy dzwonek do drzwi. Usłyszała
zdenerwowany głos Marka:
- Cicho, do licha... Och, to wy? Nie spodziewałem
się was tak szybko.
Po chwili dobiegł ją głos Philipa:
- Jest zmęczona? Jeszcze nie zaczęliśmy i już jest
zmęczona? Och, mniejsza z tym... Witaj, Mark! Jak się
miewasz? Chciałbym przedstawić ci moją żonę... Dia-
no, to jest Mark Pascal, dyrektor generalny francuskiej
wytwórni płytowej.
Annie aż potknęła się, biegnąc do drzwi, i wpadła do
salonu, akurat gdy Mark wprowadzał tam gości.
- Nareszcie jesteś! - zawołał Philip. - O co chodzi z
tym zmęczeniem? - Popatrzył na nią przeciągle.'- Mam
nadzieję, że nie prowadziłaś zbyt intensywnego trybu
życia podczas naszej nieobecności - westchnął i uca-
łował ją w oba policzki, a potem wziął jej obie ręce w
swoje i przez chwilę jakby szacował niebieskimi prze-
nikliwymi oczami. - No, cóż - rzekł wreszcie -jakoś
inaczej wyglądasz... A może tylko mi się wydaje?
Wszystko w porządku?
- W jak najlepszym - odrzekła z uśmiechem. - Je-
stem już dużą dziewczynką, Phil. Potrafię sobie sama
radzić. – Odwróciła się, aby uściskać Dianę. - Cudow-
nie, że was wreszcie widzę! Och, jak ślicznie wygląda-
cie... Obydwoje tacy opaleni. Jak ci się żyje w małżeń-
skim stanie, Di? - uśmiechnęła się serdecznie do przy-
jaciółki.
- Jak do tej pory świetnie. - Wielkie oczy Diany peł-
ne były łagodnego ciepła. - Na szczęście on nie chra-
pie. A co u ciebie? Nie czułaś się samotnie po mojej
wyprowadzce? - Mówiła swobodnym tonem, Annie
jednak dostrzegła w jej oczach cień niepokoju.
- Z początku było mi trochę dziwnie - wyznała
szczerze ale teraz podoba mi się moja samotność i nie-
zależność. Przynajmniej nikt się ze mną nie spiera, co
mam oglądać w telewizji - roześmiała się w głos. - I
nie muszę ściszać muzyki!
Diana roześmiała się również.
- Przypuszczam, że wkrótce sąsiedzi zaczną się na
ciebie skarżyć.
- Jak sądzicie - Philip zmarszczył brwi - czy w tym
hotelu można liczyć na porządną herbatę?
- Herbatę? - spytał Mark z udawaną powagą. - My-
ślę, że Anglicy często się o nią dopraszają, ale, wy-
baczcie, nie jestem w stanie jej ocenić. - Podniósł słu-
chawkę telefonu. - Zatem herbata. .. dla ilu osób?
Dwóch? A ty, Annie?
- Też poproszę - skinęła głową.
Gdy Mark zajęty był rozmową, Diana szepnęła An-
nie do ucha:
- On jest niezwykle seksowny, nie uważasz? Czy
zabrał cię już do swojego wiejskiego domku?
Co, na Boga, miała jej odpowiedzieć?! Nerwowo
przełknęła ślinę.
- Bardzo... bardzo spokojne miejsce - wyjąkała.
- Czy on jest żonaty? - dopytywała się Diana, a gdy
Annie przecząco potrząsnęła głową, spojrzała na nią z
wyraźnym zaciekawieniem. - Kto jeszcze tam był?
Annie drgnęła nerwowo. Powinna się spodziewać
tego pytania! I co teraz...? Mark, który odkładał wła-
śnie słuchawkę, zauważył niemą prośbę o ratunek i
szybko pospieszył jej na odsiecz.
- Czy Annie opowiadała ci o moich przyjaciołach?
Wszyscy chcieli ją poznać, miałem więc duże proble-
my z ograniczeniem liczby gości. .
Diana zmarszczyła brwi.
- Miała wypoczywać przed rozpoczęciem koncertów
- powiedziała z lekkim wyrzutem.
- Dopilnowałem, by wypoczywała i osiągnęła jak
najlepszą formę. W końcu leży to w moim interesie.
Mam nadzieję, że w najbliższych dniach sprzedamy
mnóstwo płyt i zbijemy fortunę. Annie już dziś budzi
ogromne zainteresowanie we Francji, a pod koniec to-
urnee z pewnością zostanie okrzyczana gwiazdą.
Diana, która już całkiem zapomniała o swym pier-
wotnym pytaniu, zwróciła się z uśmiechem do Annie:
Oczywiście, moja droga. I to nie tylko we Francji.
W całej Europie! — Objęła ją ramieniem i uściskała
mocno. - Prawda, kochanie?
Bądźmy dobrej myśli - odpowiedziała Annie zdaw-
kowo, ponieważ nieustannie myślała o Marku. Ależ
potrafił zamydlić oczy! Kłamał bez mrugnięcia powie-
ką. Jakim człowiekiem był naprawdę? Ile prawdy było
w tym, co jej naopowiadał?
Mark obserwował ją twardym, badawczym spojrze-
niem; zdała sobie sprawę, że usiłował odczytać jej my-
śli.
Przyjazd Philipa i Diany wszystko odmienił. Teraz
znów będzie stale przebywać w ich towarzystwie, pod
ich czułą kuratelą - znów odnajdzie się w kręgu starych
przyjaciół - i to z pewnością oddali ją od Marka. Mark
musiał to zrozumieć i musiał się z tym pogodzić...
I nagle zdała sobie sprawę, że po dwudziestu czte-
rech godzinach spędzonych z Markiem zna siebie le-
piej niż kiedykolwiek w życiu. Po raz pierwszy miała
okazję zachowywać się swobodnie, nie musiała nikogo
udawać. Mogła być sobą! Przez długie lata zbyt ciężko
pracowała, by trawić czas na próżne rozmyślania o sta-
le powiększającej się różnicy między prawdziwą naturą
Annie Dumont, a maską, którą nałożyli jej na twarz
specjaliści od reklamy. Gdy miała siedemnaście lat,
odpowiadali za nią na pytania, wymyślając odpowiedzi
pasujące do narzuconego jej stylu. Annie poddała się
temu bez oporów. Nie miała Czasu zatrzymać się w pół
drogi i pomyśleć: Kim właściwie jestem? Jakie mam
poglądy? Co czuję naprawdę?
Otwierała tylko usta i powtarzała frazesy przygoto-
wane dla niej przez Phila i Dianę. Nosiła stroje, które
dla niej wybrali. Bywała w miejscach, które oni uważa-
li za stosowne... Ale przecież nigdy nie miała pretensji,
że się nią manipuluje! Była szczęśliwa, że może ich
zadowolić. Ostatecznie zawdzięczała im tak wiele...
Jakie to dziwne, że właśnie teraz, pod wpływem cał-
kiem nieznajomego mężczyzny, obudziła się w niej
prawdziwa natura! Nagle poczuła w sobie nowe siły,
poczuła, że powinna sama kierować swym życiem.
Mark pomógł jej to sobie uświadomić. I co za ironia
losu - podejmując pierwszą samodzielną decyzję, po-
stanowiła nigdy więcej nie pozwolić mu się do siebie
zbliżyć.
Popatrzyła na niego dumnie, z błyskiem wyzwania
w zielonych oczach, i pozwoliła mu wyczytać z nich
bezgłośne przesłanie: Trzymaj się z dala ode mnie,
Mark. Wszystko skończone. Nie ufam ci i nie chcę cię
więcej widzieć.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Bilety na jej pierwszy paryski koncert zostały bły-
skawicznie wysprzedane. Annie nawet nie podejrzewa-
ła, że cieszy się we Francji tak wielką popularnością.
Domyślała się natomiast, że Mark i jego specjaliści od
reklamy wykonali gigantyczną pracę, od wielu miesię-
cy podgrzewając atmosferę wokół jej osoby za pomocą
artykułów prasowych, programów radiowych i telewi-
zyjnych, olbrzymich plakatów rozwieszonych w miej-
scach publicznych oraz strumienia wywiadów, jakich
udzielała rozmaitym muzycznym czasopismom.
Od wielu tygodni jesteś obecna w mediach - zako-
munikował z wyraźną dumą i satysfakcją Louis, szef
biura reklamy. - Bilety na koncert zniknęły w ciągu
kilku dni od rozpoczęcia sprzedaży. Zobaczysz, że
zrobisz u nas furorę, chociaż Francja wcale nie jest ła-
twym rynkiem dla zagranicznych wykonawców. Mu-
szę przyznać, że sam jestem zaskoczony sukcesem
kampanii reklamowej.
- Dokonaliście prawdziwego cudu - pogratulowała
mu szczerze Annie.
- Dzięki - ucieszył się z komplementu. - Będę ci to-
warzyszył na całej trasie, więc jeśli zaistnieją jakie-
kolwiek problemy, zwracaj się do mnie bez wahania.
Annie wstała dziś o świcie, zjadła tylko lekkie kon-
tynentalne śniadanie i udała się na stadion, aby odbyć
próbę przed wieczornym koncertem.
Podium sceniczne było już prawie gotowe, choć tu i
ówdzie rozlegało się jeszcze stukanie młotków, a męż-
czyźni w roboczych kombinezonach montowali stalo-
we podpory podtrzymujące podłogę. Znane były prze-
cież wypadki, że scena zapadała się pod ciężarem in-
strumentów i licznego zespołu, a widzowie ulegali pa-
nice. Podjęto więc dodatkowe środki ostrożności.
Pod sceną nadal pracowali elektrycy, podłączając
obwody, raz po raz któryś z nich pojawiał się na górze
i sprawdzał mikrofony; dawały się wówczas słyszeć
charakterystyczne szumy i trzaski. Na scenie muzycy
ustawiali instrumenty; pianino elektryczne, perkusja i
potężne wzmacniacze zajmowały dużo miejsca.
Annie ze swoim zespołem, tancerze i chórzyści za-
częli powtarzać zaplanowane przez choreografa w naj-
drobniejszych szczegółach układy. Wszystko mieli do-
kładnie przećwiczone w londyńskim atelier, teraz nale-
żało tylko odtworzyć misterną kompozycję ruchów i
gestów na wielkiej scenie pod gołym niebem, uważa-
jąc, aby przy okazji nie potknąć się o kable i nie spaść
z podium.
Podczas trwania prób układów choreograficznych
sprawdzono jeszcze światła, ich działanie i prawidło-
wość ustawienia.
- Istny dom wariatów, no nie? - powiedział Brick,
uśmiechając się do Annie z entuzjazmem. - Uwielbiam
przygotowania do koncertu. Podniecenie przenika mnie
aż do czubków palców.
- Co takiego? - spytała nieobecnym głosem, obser-
wując mijających ją w podskokach tancerzy.
- Adrenalina, głuptasku!
- Och, ty nigdy nie miewasz tremy, Brick - pozaz-
drościła mu beztroskiej radości.
- Przenigdy! Nie mogę po prostu doczekać się wyj-
ścia na scenę. A gdy wszystko się już rozpoczyna i za-
czynam walić w perkusję, jestem tak podniecony, że
mógłbym fruwać! Koncert na żywo, to jedyna okazja,
żeby pójść na całość i grać tak głośno i tak mocno, jak
się chce.
Annie prawie nie słuchała, pożerając wzrokiem
Marka, który rozmawiał właśnie z Philipem. Obaj wpa-
trywali się w potężne reflektory umieszczone nad sce-
ną i komenderowali pracą mężczyzny, który siedząc na
dźwigu, ustawiał je we właściwej pozycji.
Mark miał dziś na sobie czarny sweter i niebieskie
dżinsy. Dziwne, ale również w tak zwykłym stroju wy-
glądał elegancko i pociągająco zarazem.
Z trudem odwróciła wzrok; nie mogła pozwolić, by
zauważył, że mu się natarczywie przygląda. Przez
ostatnie kilka dni udawało jej się trzymać go na dy-
stans, tak jak sobie zaplanowała. Miała nadzieję, że po
dzisiejszym koncercie, gdy pojedzie w trasę koncerto-
wą, Mark pozostanie w Paryżu.
Poczuła się nagle bardzo zmęczona. Dobiegał końca
kolejny żmudny dzień.
- Idź i trochę odpocznij - powiedziała Di, gdy Annie
że złością odłożyła mikrofon, przerywając w połowie
piosenkę.
- To było okropne! - żaliła się. - Zupełnie się pogu-
biłam... Muszę spróbować jeszcze raz.
- Natychmiast przerwij! - zagrzmiał Philip, który stał
tuż przed sceną.
Patrzyła właśnie w dół na Philipa i Marka, gdy nie-
oczekiwanie elektrycy włączyli wszystkie reflektory i
ich upiorne światło kompletnie ją oślepiło. Stała jak
wryta - ogłuszona szczekotem karabinów maszyno-
wych i dzikim krzykiem jakiejś kobiety...
- Wielki Boże, Annie, co się dzieje? - dobiegał jak
zza szklanej ściany głos Di.
- Natychmiast zgaście światło! - zawołał z dołu
Mark.
W sekundę zapadła całkowita ciemność. Annie stała
nadal w tym samym miejscu, cała drżąca i zapłakana.
Diana obejmowała ją ramieniem i szeptała uspokajają-
co:
- Jestem tu, kochanie... Wszystko w porządku, jesteś
bezpieczna... Co się stało?
Gdy po chwili ujrzała pochyloną nad sobą twarz
Marka, w jego ciemnych oczach dostrzegła błysk zro-
zumienia. A więc domyślił się, co przed chwilą widzia-
ła, co słyszała, czego doświadczyła...
Zadrżała nerwowo, zamykając oczy.
- Zabierz ją do hotelu - zwrócił się Phil do Diany. -
Jest wykończona. Powinniśmy przerwać już dwie go-
dziny temu... Daj jej aspirynę, gorące mleko i połóż ją
do łóżka.
- Pozwólcie, że ja się nią zajmę - wtrącił Mark, a
Phil i Diana spojrzeli na niego z zaciekawieniem.
- To miło z twojej strony - powiedziała Diana z
uprzejmym uśmiechem - ale opieka nad Annie należy
do mnie. -I nie zwracając uwagi na zniecierpliwioną
minę Marka, zwróciła się znów do Annie: - Chodźmy,
kochanie. - A potem władczo otoczyła ją ramieniem i
sprowadziła ze sceny.
W hotelu Annie zasnęła niemal od razu. Ale nie
miała spokojnych snów. Budziła się raz po raz, oszo-
łomiona i drżąca, i rozglądała się z przerażeniem po
ciemnym, nieznajomym wnętrzu.
Obudziła ją Diana z filiżanką parującej herbaty w
ręce.
- Chcesz coś zjeść? - spytała.
Annie tylko potrząsnęła głową czuła, że ma pełny
żołądek.
- Powinnaś zjeść choć kanapkę - upierała się Di, ale
były to
próżne namowy.
- Nawet mi o tym nie wspominaj. Chodźmy już!
Pojechały na stadion mikrobusem wiozącym zaopa-
trzenie, aby zmylić fanów, którzy oblegali wejście.
Mikrobus przemknął obok tłumu gapiów niepostrzeże-
nie. Gdy wysiadły z furgonetki, zniknęły w okamgnie-
niu w czeluściach prywatnego wejścia, a potem labi-
ryntem korytarzy dotarły do garderoby zespołu.
- Nie denerwuj się, kochanie - powiedział Phil, pod-
chodząc do niej, by ją pocałować.
- Och, Phil, umieram ze strachu - przyznała szcze-
rze.
- Gdy już wyjdziesz na scenę, wszystko wróci do
normy. Jak zwykle, pamiętasz?
Annie skrzywiła twarz, słysząc wrzask dochodzący
ze stadionu. Występował przed nimi francuski zespół
rockowy.
- Wykonują dla nas znakomitą robotę - powiedział
wesoło Phil. - Rozgrzewają publiczność, przygotowują
ją na twoje wejście. - Spojrzał na zegarek. - Już za kil-
ka minut zespół może wyjść na scenę, a potem ty, jak
usłyszysz swój sygnał.
Annie poczuła, że kropelki potu spływają jej po
skroniach. Odwróciła się na pięcie i pobiegła do ła-
zienki. Myślała, że zwymiotuje, ale gdy ochlapała wo-
dą kark, nerwowe kurcze żołądka ustąpiły. Spojrzała w
lusterko, żeby poprawić makijaż, gdy nagle usłyszała
pukanie do drzwi.
- Annie? - To był głos Marka,
Nie spodziewała się, że go tu zobaczy. Musiała dwa
razy przełknąć ślinę, nim zdołała się odezwać. -
Słucham?
- Twoi koledzy wyszli już na scenę - powiedział. -
Masz niecałe pięć minut!
- Och... -jęknęła, a jej żołądek znów zaczął kręcić się
jak na karuzeli.
Drzwi do łazienki otworzyły się niespodziewanie.
- Mogę wejść?
- Nie, odejdź! - krzyknęła. - Gdzie jest Phil? Gdzie
Diana? - Zaczęła nerwowo gestykulować i tupać no-
gami jak dziecko. Ogarniała ją straszliwa, bezrozumna
panika.
- Przestań! - Głos Marka był chłodny i stanowczy.
Złapał ją za rękę, przytrzymał, a potem mimo oporów
objął ją mocno ramieniem.
- Puść mnie! - krzyczała. - Dlaczego nie ma tu Dia-
ny? Ona zawsze jest przy mnie... i Phil... Gdzie oni są?
- Usiłowała się wyrwać, ale jednocześnie walczyła z
pokusą, by się do niego przytulić.
- Są już na górze - odparł spokojnie. - Czekają tam
na ciebie. Obiecałem, że cię przyprowadzę. Tutaj we
Francji jesteś także pod moją opieką. Do czasu, aż wy-
jedziesz... - Wolno, pieszczotliwie gładził jej włosy i
uspokajał ją tak łagodnie i kojąco, jakby była małym
dzieckiem.
- Potrzebuję ich... - poskarżyła się cicho.
- To nieprawda, Annie - wyszeptał, przybliżając usta
do jej czoła. - Sama przecież powiedziałaś, że jesteś
już dużą dziewczynką i potrafisz sobie poradzić.
- Więc ciebie także nie potrzebuję! - zawołała buń-
czucznie, mimo że ogarniało ją usilne pragnienie przy-
tulenia głowy do jego szerokiej piersi.
- Doprawdy, Annie? - wyszeptał, wodząc ręką w dół
i w górę po jej kręgosłupie. - Ale ja ciebie potrzebuję.
Bardzo potrzebuję... Tak jak potrzebuje się powietrza,
światła i nieba nad sobą...
- Gdy odpoczywałam w hotelu, znowu nawiedził
mnie ten sen... - powiedziała, cała drżąc, a serce trze-
potało jej jak skrzydła uwięzionego motyla. - Wciąż do
mnie powraca... Och, to twoja wina! Dlaczego narzuci-
łeś mi te sny? Aż do chwili gdy cię poznałam, nigdy
nie miewałam koszmarów. A teraz nie uwolnię się od
nich do końca życia! Będę stale śniła o czymś, czego w
ogóle nie pamiętam...
Musnął wargami jej przymknięte powieki.
- Nie myśl teraz o tym, odpręż się. Musisz wyjść na
scenę i śpiewać.
- Nie mogę... - Głos jej się załamał i chwyciła kur-
czowo Marka za ramię, jakby był ostatnią deską ratun-
ku.
- Oczywiście, że możesz - pocieszył ją czule. - Nie
zapominaj, że ja też tam będę. Będziesz dziś śpiewać
dla mnie, Annie...
W jego głosie dała się słyszeć jakaś zaborcza nuta;
serce Annie ścisnęło się z emocji.
Nagle wargi Marka znalazły się na jej ustach. Nie
stawiała im oporu. Otoczyła ramionami jego szyję, a
wargi jej zaczęły drżeć pod dotknięciem jego warg.
Mimo zaprzeczeń, ona także go potrzebowała.
Mark oderwał się od niej pierwszy; oddychał ciężko,
twarz miał zarumienioną.
- Musisz już iść - wymamrotał i poprowadził ją do
drzwi.
Na zewnątrz zgromadził się spory tłumek dziennika-
rzy i sympatyków. Poklepywano ją po ramieniu i ży-
czono powodzenia. Szła długim korytarzem, nie sły-
sząc ani jednego słowa, uśmiechała się tylko i automa-
tycznie poruszała nogami.
Zatrzymała się dopiero za kulisami; Mark nadal
obejmował ją ramieniem, a Phil i Di, którzy podeszli,
aby ją ucałować, przyglądali się mu z wyrazem zasko-
czenia w oczach.
Na scenie konferansjer, ubrany w błyszczący czer-
wono-srebrny kostium, zapowiadał właśnie jej występ,
a publiczność na widowni skandowała: „Annie! Annie!
Annie!".
- A oto, proszę państwa - mówił z emfazą konferan-
sjer - dama, na którą wszyscy czekamy! Pokażcie więc,
jak bardzo ją kochacie... -Nastąpiła kolejna, ostatnia
już przygrywka perkusji przy akompaniamencie rzęsi-
stych oklasków. - Oto Annie Dumont!
Mark pocałował ją w czubek głowy i delikatnie po-
pchnął do przodu. Przy wtórze ogłuszających oklasków
wbiegła na środek ogromnej sceny. Po chwili stała w
smudze niebieskawego światła w pozycji, którą wymy-
ślił dla niej Philip: z szeroko rozpostartymi ramionami,
drapieżnie rozczapierzając palce, jakby chciała przyci-
snąć do serca całą widownię.
Zewsząd dobiegały ją okrzyki i radosne pozdrowie-
nia. Uśmiechnęła się naturalnie, przełamując począt-
kowe onieśmielenie i oszołomienie.
- Salut! Ca va? - krzyknęła do mikrofonu.
- Salut, Annie! - odpowiedziała jej publiczność.
Powiedziała jeszcze kilka słów po francusku zgod-
nie ze scenariuszem, który opracował Philip, a potem
zaczęła śpiewać pierwszą piosenkę.
Występ zakończył się wielkim sukcesem. Annie bi-
sowała w nieskończoność; odnosiło się wrażenie, że
publiczność chciała zatrzymać ją dla siebie na zawsze.
Za każdym razem, gdy usiłowała zejść ze sceny, rozle-
gały się znów oklaski i głośne wiwaty.
Gdy wreszcie znaleźli się za kulisami, ogarnął
wszystkich szał zbiorowej radości, śmiano się w głos,
strzelały korki, a szampan musował w kieliszkach.
Wszyscy całowali wszystkich, ale szczególnie mocno
ściskano Annie. Była pewna, że jutro odkryje na ciele
mnóstwo siniaków.
Phil i Di promienieli z radości. Stwierdzili zgodnie,
że Annie była wspaniała, cudowna, że nigdy dotąd nie
zaśpiewała tak dobrze. To był czarodziejski, magiczny
występ...
W głębi pokoju spostrzegła Marka. Przyglądał jej się
bacznym, przenikliwym wzrokiem.
Nie podszedł do niej, ale gdy ich spojrzenia się spo-
tkały, czuła na ciele elektryzujące dreszcze.
I nagle ucichł gwar i wrzawa. Zobaczyła domek na
skraju lasu, stojący wśród ciszy kompletnego odlu-
dzia... A potem oczami duszy ujrzała siebie i Marka
leżących w objęciach pod drzewami... I nagle znów
zawładnęły nią uczucia, których ani się spodziewała,
ani nie rozumiała, i poczuła namiętność, której nie po-
trafiła opanować... Przywykła już do publicznych wy-
stępów, obecności tłumów, przyzwyczaiła się do tremy
i krzyków wielbicieli, ale nie mogła pogodzić się z falą
emocji, która ją ogarniała w obecności Marka...
- Musimy już wracać do hotelu - zwróciła się do niej
Diana. - Powinnaś przebrać się przed przyjęciem, które
zorganizowano na twoją cześć.
- Przyjęcie? - zdziwiła się Annie.
- Bez paniki! - Diana roześmiała się perliście. - Ka-
meralne grono przyjaciół, zaledwie kilkaset osób.
Zazwyczaj po koncercie wszyscy byli niezwykle
podnieceni i długo nie mogli dojść do siebie. Brick dzi-
siaj wprost szalał z radości. Nadal trzymał w ręku pa-
łeczki od perkusji i wystukiwał nimi wszędzie - na
głowach ludzi, stołach i ścianach -jakieś sobie tylko
wiadome rytmy. Nie był ani pijany, ani odurzony nar-
kotykami... po prostu wysoki poziom adrenaliny do-
prowadził go do nie kontrolowanych zachowań.
Annie zwykle odczuwała podobny nastrój. Uwiel-
biała pokazywać się na scenie, śpiewać i tańczyć. Ca-
łymi godzinami po koncercie nie mogła skupić myśli.
Ale nie dziś wieczór... Dziś wieczór myślała wyłącznie
o Marku.
Wzięła prysznic i włożyła wieczorową suknię - po-
łyskliwie zieloną obcisłą mini z dużym dekoltem i
niemal bez pleców, trzymającą się jedynie na cienkich
ramiączkach.
Gdy kilka minut później pojawiła się ponownie,
wszyscy zagwizdali z podziwu, a Brick zaczął pod-
śpiewywać pod nosem swoją własną kompozycję:
„Ona jest seksy, och, jak bardzo seksy".
Annie, udając, że się na niego złości, rzuciła w Bric-
ka poduszką.
Kilka minut później ochroniarze wyprowadzili ją i
zespół ukrytym tylnym wyjściem i pomogli wsiąść do
specjalnie podstawionego samochodu, którym zawie-
ziono ich do hotelu.
W hotelu duża sala bankietowa tętniła gwarem gło-
sów i muzyką. Annie podano kieliszek szampana, któ-
ry popijała teraz wolno, łyk za łykiem.
Mark był na przyjęciu, ale jak dotąd nie zbliżył się
do niej ani na chwilę. Raz po raz, gdy zerkała na niego
ukradkiem i magnetycznie przyciągała jego spojrzenia,
czuła, jakby jakaś trąba powietrzna wciągała ją w czar-
ną głębię jego oczu.
Od czasu do czasu ktoś ją zagadywał, musiała więc
odpowiadać przytomnie i patrzeć na swego rozmówcę.
Zdarzało się, że Mark znikał wówczas w tłumie. Szu-
kała go potem zaniepokojonym wzrokiem, nie mogąc
się na kimkolwiek innym skupić.
To dla niego dzisiaj śpiewała... Nie dla publiczności.
Dla Marka. Przez cały czas trwania koncertu czuła jego
obecność, śpiewała więc tylko dla niego, dla niego od-
dała się cała muzyce.
Podniecenie, jakie wypełniało ją od chwili zakoń-
czenia występu, zaczęło powoli ustępować miejsca
zmęczeniu. Właśnie wtedy Mark nieoczekiwanie do
niej podszedł.
- Czas już, byś położyła się do łóżka - oznajmił.
Stojący wokoło ludzie żywo zaprotestowali,
- Och, nie psuj przyjęcia, Mark! Jeszcze jest wcze-
śnie!
Annie jednak, bardzo blada i wyczerpana, skinęła tylko
głową i powiedziała:
- Naprawdę jestem zmęczona.
- Odprowadzę cię na górę - zaofiarował się Mark.
Spostrzegła ukradkowe, badawcze spojrzenie Diany,
wyczuła wzrastającą ciekawość Phila. Nie odezwali się
jednak ani słowem. Zazwyczaj podczas tournee sami
się nią opiekowali. A jednak dziś wieczór Mark bez
pytania wszedł w ich rolę, co obserwowali z zaintere-
sowaniem i nie bez pewnego niepokoju. Podeszła do
nich i ucałowała na dobranoc.
- Bawcie się dobrze - powiedziała. - Idę już spać.
Wyczytała z wyrazu twarzy Phila i Diany, że chętnie
by jej towarzyszyli, powstrzymali się jednak od ko-
mentarza; nie ośmielili się zrobić publicznej sceny.
Gdy szła obok Marka cichym, hotelowym koryta-
rzem, nie odezwali się do siebie ani słowem. Pod
drzwiami apartamentu zawahała się, on jednak nic nie
mówiąc, wszedł za nią do środka.
Odwróciła się do niego; oczy jej błyszczały z pod-
niecenia.
- Dobranoc, Mark - szepnęła.
Chwycił ją mocno za ramiona, przyciągnął do siebie
i pocałował dziko i zachłannie. Potem uniósł głowę i
popatrzył na jej rozognioną twarz.
- Śpiewałaś dla mnie, prawda? Powiedz, że tak, bo...
- Wargi jego znów były nad jej ustami, a oczy, takie
wielkie z bliska, zdawały się przesłaniać cały świat.
Wyszeptała „tak", zanim zdążyła cokolwiek pomy-
śleć.
- Dobranoc, Annie - powiedział z uśmiechem.
Stanęła na palcach, aby raz jeszcze dotknąć jego ust,
tym razem jednak pocałunek był krótki, zaledwie prze-
lotne muśnięcie. Chwilę później Marka już nie było.
Długo jeszcze stała z bijącym sercem i patrzyła na
zamknięte drzwi.
Następnego dnia ani Philip, ani Diana nie poruszyli
niezręcznego tematu. Gdy padało w rozmowie imię
Marka, wymieniali tylko porozumiewawcze spojrzenia
i dusili w sobie ciekawość. Annie chciała nawet, by dla
oczyszczenia atmosfery wreszcie padły te nie wypo-
wiedziane pytania, które dostrzegła w ich oczach. Ale
temat okazał się tabu. A gdyby nawet spytali ją o Mar-
ka? Właściwie cóż by mogła im odpowiedzieć?
Po południu wyjeżdżali do Lyonu. Rano wszyscy
spali dłużej niż zwykle, ale i tak, gdy spotkali się przy
śniadaniu, mieli twarze blade i wymęczone. Nawet
Brick był milczący, nie bębnił łyże-~ czka o talerzyk,
co zazwyczaj czynił w trakcie posiłków, ziewał tylko i
patrzył ponuro w przestrzeń.
O trzeciej po południu pod hotel podjechał luksuso-
wy autokar, którym mieli podróżować do Lyonu. Przed
odjazdem Annie rozglądała się nerwowo, wypatrując
Marka, ale nigdzie go nie było.
Czy pokaże się w Lyonie? - zastanawiała się, na
wpół leżąc w fotelu i patrząc przez zaciemnioną szybę
autokaru. W miarę upływu czasu coraz dotkliwiej od-
czuwała jego brak. Myślała o nim nieprzerwanie. Led-
wie zamknęła oczy, widziała jego twarz, przypominała
sobie jego słowa i dotyk jego gorących warg.
Minuty ciągnęły się niemiłosiernie, zdawało jej się,
że czas stanął w miejscu. Uległa w końcu złudzeniu, że
minęły całe tygodnie, odkąd widziała Marka po raz
ostatni...
Zjawił się w jej garderobie w ostatnim momencie,
gdy szykowała się do wyjścia na scenę. Na jego nie-
oczekiwany widok serce jej wykonało groźne salto
mortale. Od razu poprawił jej się nastrój, oczy zaja-
śniały blaskiem, a policzki nabrały żywszych kolorów.
- Sam ją odprowadzę - zwrócił się autorytatywnie do
Phila i Di, którzy jej towarzyszyli.
Spojrzeli na niego niechętnie, potem przenieśli
wzrok na Annie, ale ona, wpatrzona w Marka, szybo-
wała gdzieś daleko myślami, w ogóle nie zwracając na
nich uwagi. Wszelkie protesty zamarły im na ustach;
ucałowali ją, życząc powodzenia na scenie i dyskretnie
odeszli.
Gdy tylko drzwi za Philem i Dianą się zamknęły,
Annie wpadła Markowi w ramiona.
- Tęskniłaś za mną? - zapytał czule.
Nie musiała odpowiadać. Uczucie malowało się na
jej twarzy. Wziął ją na ręce, usiadł na kanapie i mocno
przytulił do siebie.
Gdy byli sami, zapominała o sennych koszmarach, o
przeszłości jej babki, która kładła się ponurym cieniem
na ich związku. Liczyła się wyłącznie teraźniejszość, ta
chwila, gdy Mark ją tulił, pieścił, całował...
- Dziś też zaśpiewasz tylko dla mnie - wyszeptał, a
ona nie zaprzeczyła.
Śpiewała z wyjątkową pasją, drapieżnie, agresyw-
nie. Nawet koledzy z zespołu patrzyli na nią zdumieni,
widownia zaś reagowała dzikim, żywiołowym aplau-
zem. To był najlepszy koncert, z jakim wystąpiła w
życiu.
Po koncercie, gdy stała zalana łzami, a wszyscy ści-
skali ją i całowali, powtarzając komplementy, wypa-
trywała wzrokiem Marka. On był najważniejszy.
I tak jak poprzednio, to on powiedział jej, kiedy po-
winna udać się na spoczynek, a potem zgodnie z usta-
lonym już rytuałem odprowadził ją do hotelowego
apartamentu.
Wydawało się, że już wszyscy domyślają się, co się
między nimi dzieje. W każdym razie koledzy z zespołu
bezlitośnie dowcipkowali sobie na ich temat, uśmie-
chali się znacząco i robili głupie miny, ale jedynie
wówczas, gdy nie było w pobliżu Marka. Mark budził
zadziwiający respekt i szacunek.
Wreszcie zaniepokojona Diana zadała pytanie, które
musiało ją i Phila dręczyć od dawna:
- Czy to coś poważnego, Annie? Widzisz... on jest
od ciebie dużo starszy i... I poza tym jest Francuzem -
dokończyła.
Annie roześmiała się w głos.
- Och, Diano, oczywiście, że jest Francuzem! Ale
cóż to ma za znaczenie? Nie zapominaj, że ja także je-
stem w połowie Francuzką.
- Tak, rzeczywiście, zapomniałam... - odezwała się
Diana z wielce roztargnioną miną.
- A jeśli chodzi o wiek... dziewięć lat, to niezbyt du-
ża różnica.
- Tak, owszem... -jąkała się Diana - ale taki mężczy-
zna jak on musiał mieć w życiu wiele kobiet, wiele
romansów...
- Wiem wszystko o jego przeszłości - ucięła Annie. -
Byłabyś naprawdę bardzo zdziwiona, gdybyś wiedzia-
ła, ile o nim wiem! -I o wiele bardziej zaniepokojona,
pomyślała.
- Nie możesz być pewna, że wszystko, co ci powie-
dział, jest prawdą! - Diana zarumieniła się z irytacji. -
Tyle lat się tobą opiekowaliśmy, i teraz niepokoimy
się, czy poradzisz sobie z takim mężczyzną jak Mark -
dodała tonem usprawiedliwienia.
- Diano, mam już dwadzieścia pięć lat i najwyższy
czas, bym zaczęła robić błędy na własny rachunek.
Opiekowaliście się mną wspaniale, troskliwie, ale teraz
tyle rzeczy się zmieniło... W końcu to musiało się stać,
prawda? Muszę pomyśleć o życiu na własną rękę.
Wiesz, ostatnio, będąc przy Marku, tak wiele dowie-
działam się o sobie...
- To wspaniale, naprawdę wspaniale, Annie... - Dia-
na potakiwała automatycznie, ale wcale nie była wy-
znaniem Annie uspokojona. - Myślę, że Phil powinien
z nim porozmawiać... Dowiedzieć się czegoś więcej o
jego przeszłości - ciągnęła zasępiona. - Powinien cho-
ciażby sprawdzić, czy on nie jest żonaty.
- Nie jest - zapewniła ją Annie z wielką stanowczo-
ścią.
Diana popatrzyła na nią z uwagą, a w oczach jej
współczucie walczyło o prymat ze zniecierpliwieniem.
- Annie, on przecież mógł kłamać - ostrzegała. - Do-
piero co go poznałaś, nie możesz mieć stuprocentowej
pewności. Znasz Phila od lat, wiesz przecież, że można
mu zaufać w tej sprawie... Pozwól, by dowiedział się o
Marku czegoś więcej - nalegała. - Mężczyźni łatwo
potrafią wyprowadzić w pole.
Po krótkim wahaniu Annie skinęła głową. Zawsze
pozwalała Philowi zajmować się jej sprawami... A jed-
nak... Jednak gdy rzuciła okiem wstecz na ostatnich
kilka tygodni, zrozumiała, że bardzo wiele się zmieni-
ło. Być może od czasu małżeństwa Phila i Diany? A
może od chwili, gdy poznała Marka...?
Nie pozwól, by ten człowiek stanął między nami -
prosiła Diana. - Phil był z tobą od samego początku...
To niesprawiedliwe, by obcy człowiek wszedł między
nas właśnie teraz, gdy stajesz się wielką gwiazdą.
- Tak się nie stanie - powiedziała Annie. W jej głosie
nie było jednak pewności. Wiedziała, że Mark już sta-
nął między nią a Philipem.
- On usiłuje cię przechwycić - zawyrokowała Diana.
- Jeśli staniesz się międzynarodową gwiazdą, zarobi na
tobie fortunę. Nie mam wątpliwości, że gdy tylko cię
poznał, wyczuł pismo nosem.
- On wcale taki nie jest! - zaprotestowała Annie ży-
wo, ale w głębi jej serca zakiełkował niepokój.
- A może...? Tak naprawdę niewiele o nim wiedzia-
ła. Może Diana miała rację? Może zainteresował się
nią tylko ze względu na pieniądze, które mógłby zaro-
bić w przyszłości jako jej menedżer? Postępował wo-
bec niej tak władczo, jakby już do niego należała...
- Trzymaj się od niego z daleka - poradziła Di. -
Przynajmniej dopóki Phil go nie sprawdzi.
- Opuszczam już Francję, wątpię więc, bym często
go widywała - powiedziała Annie z wyraźnym smut-
kiem i ciężko westchnęła.
Philip jeszcze tego samego dnia wykonał kilka tele-
fonów, po czym, wzruszywszy ramionami, zawyroko-
wał:
- Cóż, jak do tej pory wydaje się w porządku. Nie
znalazłem żadnych wstydliwych tajemnic w jego ży-
ciu, ale poszukamy głębiej i zobaczymy, co jeszcze
wyjdzie na jaw.
- Nic nie wyjdzie - powiedziała wojowniczo Annie i
zacisnęła usta.
Nazajutrz po koncercie w Lyonie wyjeżdżali do
Szwajcarii i Niemiec. Po południu, gdy już wsiadali do
autokaru, nieoczekiwanie podjechał pod hotel Mark w
swoim czerwonym ferrari. .
- Pojedziesz ze mną - powiedział, chwytając Annie
za rękę.
Potrząsnęła głową tak gwałtownie, że czarne włosy
rozsypały się na jej ramionach.
Przykro mi, Mark, ale nie mogę z tobą jechać. Mu-
szę podróżować z kolegami z zespołu, w przeciwnym
razie poczują się urażeni i będą się na mnie długo dą-
sać.
- Będziesz z nimi przez resztę podróży, ale te dwa
dni chcę, byś spędziła ze mną - odrzekł z uporem. -
Najbliższą próbę masz dopiero w środę, prawda? Ma-
my więc mnóstwo czasu.
- Na co? - spytała podniecona.
Otoczył ją ramieniem i władczo poprowadził do sa-
mochodu.
-Nie mogę, Mark... - opierała się. - Mam bagaż w
autokarze. Phil i Diana będą się niepokoić, co się ze
mną dzieje...
- Phil i Diana wyjechali kilka godzin wcześniej, aby
w Szwajcarii przygotować wszystko na przyjazd ze-
społu.
- Twoi koledzy powiedzą im, że pojechałaś ze mną.
– Mark popchnął ją do samochodu i zamknął drzwi.
Odwrócił się do Bricka, wyglądającego przez okno au-
tokaru i zawołał: - Zabieram Annie ze sobą! Dołączy-
my do was przed koncertem!
Nie zważając na protesty Bricka, wskoczył za kie-
rownicę i samochód ruszył z ogłuszającym rykiem sil-
nika.
- Zapnij pas! - nakazał Annie, która bezradnie roz-
glądała się wokół.
- Dokąd mnie znów porywasz? - spytała drżącym
głosem, ponieważ uświadomiła sobie, że byli sami. Co
on knuł? Czyżby Diana miała rację...?
- Do Jury - odrzekł z niezmąconym spokojem, zer-
kając na nią kątem oka. - Dziwię się, że od razu nie
odgadłaś.
- Ależ... to setki kilometrów stąd!
- W ogóle nie masz orientacji. - Mark był wyraźnie
rozbawiony. - To całkiem niedaleko. Dojedziemy aku-
rat na kolację. Zamówiłem stolik w małej gospodzie w
pobliżu mojej wioski. Gotują tam znakomicie, przeko-
nasz się!
- Czy chcesz, bym poznała twoją rodzinę? - spytała
z wahaniem, a serce biło jej tak mocno, jakby chciało
wyskoczyć z piersi. Jeśli zabierał ją do rodzinnego
domu, to by znaczyło, że traktuje ją poważnie. Co wię-
cej, to by znaczyło, że Diana nie miała racji!
- Tak, jutro - padła odpowiedź. - Zobaczysz, że ich
pokochasz, a oni pokochają ciebie. I nie denerwuj się!
Dziś jesteś po prostu zmęczona... Oprzyj się teraz wy-
godnie i zamknij oczy.
Nawet nie usiłowała protestować. Rzeczywiście była
bardzo zmęczona i jak dotąd nie miała czasu na solidny
wypoczynek. Zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i
pozwoliła płynąć myślom... A więc jechała do Jury...
Do domu! - pomyślała zaskoczona. Jadę do domu...
Od śmierci ojca właściwie nie miała domu i czuła
się przez to tym bardziej samotna. Matka nigdy jej nie
kochała... Annie brakowało poczucia, że gdzieś przy-
należy, a przecież każdy posiada głęboką potrzebę od-
nalezienia swego miejsca na ziemi.
Być może jej miejsce było właśnie w Jurze...
Zdrzemnęła się i śniła o zielonych lasach i dolinach,
o rześkim, górskim powietrzu; widziała kwiaty na łą-
kach i pod kamiennymi murami zagród, słyszała
dźwięk kościelnych dzwonów rozchodzący się po doli-
nach i wspinała się na okoliczne wzgórza owiane nie-
bieskawą mgiełką, za którymi ciągnęły się pokryte
czapami śniegu górskie masywy. Podświadomie czuła,
że kraina, którą znała jedynie z opowiadań ojca i Mar-
ka, okaże się bliska jej sercu.
Gdy zaczęli zbliżać się do szwajcarskiej granicy,
zrobiło się chłodniej, a niebo stało się niebieskie i czy-
ste jak kryształ. Annie była teraz wdzięczna Markowi
za zapasowy sweter, który specjalnie dla niej wrzucił
do samochodu.
Mam również zapasową piżamę - powiedział. - Mu-
simy ci tylko kupić szczoteczkę do zębów.
- Och, dlaczego mi nie pozwoliłeś zabrać z autokaru
walizki! - żaliła się.
- Gdybym dał ci czas do namysłu, z pewnością byś
ze mną nie uciekła!
Popatrzyła na niego z irytacją.
- Dlaczego mężczyźni tak bardzo lubią rządzić? -
westchnęła. - Phil i Diana z pewnością będą się niepo-
koić...
- Oni mnie nie lubią - skonstatował.
- Niewiele o tobie wiedzą..
- Boją się, że im ciebie zabiorę... - Zerknął na nią z
ukosa i skrzywił usta. -I zrobię to! - dokończył.
Znów zadrżała; była podniecona i niespokojna, jak-
by zawieszona między nadzieją a zwątpieniem. Czy
chciał powiedzieć, że ją kocha? A może traktował ją
jak intratną zdobycz?
Zmierzchało się, gdy dotarli do skraju wioski St Je-
an-des -Pins. Mark zwolnił nieco, mijając małą, białą
gospodę z wymalowaną na szyldzie srebrną rybą na tle
zielonych trzcin.
- Bywa tu wielu wędkarzy, którzy łowią ryby w na-
szych rzekach - wyjaśnił. - Zatrzymamy się tu później.
Jechali przez sosnowy las długą drogą, przypomina-
jącą tunel z ciemnych drzew. Droga zdawała się nie
mieć końca.
- Dokąd mnie wieziesz? - spytała nerwowo, usiłując
prze niknąć wzrokiem ciemną ścianę drzew. Zmierzch
zapadał szybko, w środku lasu panował już zupełny
mrok.
Mark skręcił i jechali dalej wąską leśną przecinką.
- Nie! - zaprotestowała, ogarnięta nagłą paniką. Zna-
ła tę drogę! Wiedziała, dokąd prowadzi... - Nie mogę,
Mark, nie zabieraj mnie tam! Nie zmuszaj mnie do te-
go!
- Nie bój się, cherie. - Wziął ją za rękę. - Jestem z
tobą i nic ci nie grozi.
Szarpnęła się i dosięgła klamki. Gdy zatrzymał sa-
mochód, wyskoczyła jak oszalała. Mark pobiegł za nią,
chwycił ją wpół i otoczył ramionami.
- Nie bój się, Annie - uspokajał. - Tutaj już nic nie
ma.
- Jest, jest! - krzyczała. - To mi się śniło... To za du-
żo, nie zniosę tego, Mark!
- Posłuchaj, Annie... Posłuchaj lasu... - Przycisnął
twarz do jej potarganych wiatrem włosów.
Las oddychał wokół nich; słyszeli groźne pomruki
wichru, szepty i szelesty liści, trzask łamiących się i
opadających gałęzi. Nigdy nie nastawała cisza...
- Zaufaj mi - prosił Mark. - Chcę, byś poszła ze mną
ścieżką prowadzącą do chaty...
- Wiem, dokąd ta ścieżka prowadzi - przerwała mu. -
Wiem to ze swoich koszmarnych snów... Snów, któ-
rych nienawidzę i których się boję... Chata jest pusta...
On odszedł... odszedł na zawsze. -I znów ogarnęła ją
fala bólu i przeraźliwej rozpaczy.
- Jestem tu, jestem - szeptał, całując jej policzki, ona
zaś objęła go mocno i patrzyła nań nieprzytomnym
wzrokiem, jakby w obawie, że znów go jej odbiorą.
-Och, Mark!. Co się ze mną dzieje? Jestem przera-
żona. Może zwariowałam? Nie mogę tam pójść...
Wiem, co tam zastanę!
- Chcę, byś zobaczyła - nalegał. - Musisz sprawdzić
na własne oczy, czy to prawda.
Po chwili wahania, ciągle drżąc, poddała się. Mark
miał rację. Musiała przekonać się na własne oczy. Mu-
siała wiedzieć.
W narastających ciemnościach wspinali się ostro
pod górę. Annie wzdrygała się na każdy dźwięk i roz-
glądała wokół szeroko otwartymi oczami. Gdy zoba-
czyła chatę, zatrzymała się raptownie z mocno bijącym
sercem.
Ona jest... dokładnie taka, jak ją pamiętam... Wi-
działam ją... - W swoich snach, myślała. Jedynie w
swoich snach! Ale dlaczego pamiętała tak wyraziście
każdy szczegół? Rozpoznawała bale drewna ułożone w
sagi pod gontowym daszkiem, drzwi i okna zasłonięte
okiennicami i drewnianą beczkę na wodę, a nawet
wiekowy górski jesion rosnący obok chaty, którego
połamane konary porastały teraz młode, zielone liście.
- Nie, nie mogę wejść do środka - szepnęła przerażona.
- Nie wejdę!
- Nawet ze mną?
Popatrzyła w jego głębokie, ciemne oczy i z lekka
się uspokoiła.
Z Markiem u boku była w stanie wszystkiemu spro-
stać.
- Gdzie jest klucz? - zapytał.
- Pod progiem - odrzekła bez chwili zastanowienia.
I naraz zesztywniała, a twarz jej przybrała barwę
popiołu. Skąd, u licha, o tym wiedziała?
Słyszała szybki, głośny oddech Marka, gdy pochylał
się i uważnie macał ręką pod progiem. Po chwili wy-
prostował się z kluczem w ręku.
Nie odezwali się ani słowem. Mark przekręcił klucz
w zamku i mocnym pchnięciem otworzył drzwi.
Z wnętrza powiało chłodem i stęchlizną. Annie
przekroczyła próg i dopiero wówczas ujrzała proste
stare sprzęty: krzesło, drewniane łóżko bez siennika,
zardzewiały piec, którego komin wychodził przez
dach, półkę, a na niej kilka kubków i talerzy, oraz stos
suchego drewna pod ścianą.
Nic tu się nie zmieniło. Rozpoznała wszystko, co do
najmniejszego szczegółu. Nawet rondel wisiał na haku
w tym samym miejscu! Wszystkie przedmioty były tak
realne, tak znajome, jakby widziała je wczoraj...
Łzy napłynęły jej do oczu. Odwróciła się twarzą do
ściany,
ogłuszona wspomnieniami, które przesuwały się przed
jej oczami jak obrazy za oknem pędzącego pociągu. Z
mgły czasu wyłaniały się znajome twarze i miejsca,
epizody zdarzeń i strzępy rozmów...
- Och, nie, nie! - powtarzała w kółko.
Mark stał za nią z tyłu i obejmował ją ramieniem.
- Cicho, kochanie, nie płacz. Pójdziemy już, jeśli tak
bardzo to przeżywasz.
Nawet go nie słyszała. Myślami przeniosła się w da-
leką przeszłość.
Była znów ciepła, letnia noc. Leżała w ramionach
Marka na łożu z paproci, w lesie, pod drzewami, odu-
rzona świeżym zapachem zgniecionych liści i trawy.
Nawet teraz, zamykając oczy, czuła jeszcze ten upaja-
jący zapach... Kojarzył jej się z rozkoszą, jakiej do-
znawała w ramionach Marka... Przesuwała pieszczot-
liwymi dłońmi po jego ciele, po szerokich barach i
każdym najmniejszym zagłębieniu kręgosłupa. Chętnie
pozostałaby w jego ramionach na zawsze...
Światło księżyca przydawało metalicznego blasku
ich białym ciałom, drgało, falowało na ich skórze jak
na powierzchni krystalicznie czystej, spokojnej wody.
Świadomi czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa
kochali się z jakąś dramatyczną, dziką desperacją, jak-
by trawieni głodem, którego nie mogli zaspokoić. W
tym niepewnym, okrutnym świecie tylko miłość miała
znaczenie. Jednak ich miłość skazana została na
śmierć.
Obraz przed jej oczami nagle się zmienił. Jęknęła ci-
cho pod naporem nowej fali bólu... To było dzień póź-
niej. Niemcy przywlekli ciało Marka do wioski, żąda-
jąc identyfikacji, miotając groźby i przekleństwa,
oskarżając mieszkańców o zmowę i dywersję. Annie
stała na progu sklepu i patrzyła pustym, nieobecnym
wzrokiem na sine, zastygłe, poplamione czarną krwią,
martwe ciało Marka.
To było ponad jej siły; łkając i drżąc spazmatycznie,
zmusiła się do powrotu w teraźniejszość.
- Och, dlaczego mnie tu przywiozłeś! - Łzy przera-
żenia i rozpaczy spływały jej po twarzy. - Nie chcę te-
go sobie przypominać! Nie chcę!
- Cicho, cicho, kochanie - mówił łagodnie. - To już
minęło. .. Teraz nic nam nie grozi. - Gładził ręką jej
plecy, przesuwał wargami po jej włosach. - Powiedz
mi, co sobie przypomniałaś. Bo coś sobie przypomnia-
łaś, prawda?
- Tamtego, ostatniego dnia - szeptała drżącym gło-
sem - kochaliśmy się w lesie, a potem wróciliśmy tu,
do chaty... Powiedziałeś, że chciałbyś mieć ze mną
dziecko... - Nagle znów ujrzała jego przejętą twarz,
usłyszała jego stłumiony głos, i znów chciała płakać,
chciała krzyczeć, ponieważ on nie żył! Potrząsnęła
głową, żeby usunąć sprzed oczu twarz Marka, ale on tu
był. Był nadal i słuchał... - Powiedziałeś, że wrócisz tu
po wojnie - wyjąkała, mając w głowie coraz większy
zamęt - odnajdziesz mnie i weźmiemy ślub. Ale jeśli
nie przeżyjemy wojny i nigdy się już nie spotkamy,
powiedziałeś, że nie chcesz, by nasza miłość była jak
płomień świecy, który zgasł i nie pozostawił po sobie
śladu... - Umilkła i z twarzą bladą jak kreda wpatrywa-
ła się w odległy kąt pokoju, tam gdzie stos drewna za-
słaniał ścianę pod oknem. - Tam... To było tam! - wy-
szeptała jak w transie.
- Co ci jest, Annie? Co się stało?
Annie podbiegła do okna i zaczęła jak szalona od-
garniać drewno, żeby odsłonić znajdującą się za nim
ścianę. Mark, o nic nie pytając, przyszedł jej z pomocą.
Kilka minut później klęczeli zdyszani, wpatrując się
w skupieniu w inicjały wyrzeźbione na najniższej belce
pod oknem. Mimo że trochę starte i zakurzone, można
je było z łatwością odczytać. Pierwsze litery ich imion,
A i M, splatały się ze sobą, pod nimi zaś widniał napis:
„Na zawsze". Nie zatarł ich czas.
- Na zawsze... - westchnęła Annie. Czyżby dlatego
obydwoje tu wrócili? Czyżby ich uczucie przez swą
niespotykaną intensywność osiągnęło nieśmiertelność?
- Och, Mark! - Odwróciła ku niemu twarz. - One nadal
tu są...
- My też tu jesteśmy, Annie - powiedział, dotykając
liter koniuszkami palców, a potem spojrzał jej prosto w
oczy. - Kocham cię, Annie - wyznał głosem głębokim,
przepojonym namiętnością, i dotknął jej ust swymi go-
rącymi, natarczywymi wargami.
W tej jednej chwili wszystkie wątpliwości, jakie
kiedykolwiek żywiła, rozpłynęły się w nicość. Nabrała
absolutnej, niezachwianej pewności, że od dawna ko-
cha tego mężczyznę – kocha go teraz z taką samą siłą,
jak kochała niegdyś w innym miejscu i czasie, w in-
nym życiu. Wówczas śmierć go zabrała, ale teraz los
dał im drugą szansę.
- Cherie - szepnął, odrywając na moment usta od jej
warg - kochałem cię od zawsze i wiedziałem, że pew-
nego dnia się odnajdziemy. Gdy zobaczyłem twoją fo-
tografię, rozpoznałem cię natychmiast, ale musiałem
trochę poczekać i wszystko spokojnie zaplanować. Ba-
łem się, że weźmiesz mnie za wariata...
- I tak się stało - wtrąciła z łagodnym uśmiechem.
- Ale teraz mi wierzysz, prawda? - Oczy jego jaśnia-
ły wiarą i miłością.
- Kiedy cię poznałam, zaczęły mi się przypominać
różne oderwane fragmenty - wyznała. - Ale za nic w
świecie nie chciałam uwierzyć... Bałam się, że tracę
rozum... Och, dopiero teraz wiem, że nie była to tylko
gra wyobraźni! Wiem, że przypomniałam sobie epizo-
dy, które zdarzyły się naprawdę.
- Wiedziałem, że sobie przypomnisz - powiedział z
westchnieniem ulgi. - Przypominamy sobie okruchy
wieczności... One przychodzą do nas i odchodzą jak
morskie fale... Pewne rzeczy są dla nas zrozumiałe,
inne nie, ale jednego jestem całkowicie pewien: nale-
żymy do siebie. I dano nam powtórną szansę na wspól-
ne życie.
Nieoczekiwanie zmarszczył brwi i popatrzył na nią
jakby z wahaniem.
- Co się stało, Mark? - spytała zaniepokojona.
- Nie mógłbym żyć nigdzie poza Francją - powie-
dział jednym tchem. - Co o tym myślisz, Annie? Może
moglibyśmy osiągnąć kompromis: pół roku tutaj, a
drugie pół w Anglii.
- Będę szczęśliwa, mieszkając w Paryżu - powie-
działa pospiesznie, by przeciąć wszelkie wątpliwości. -
Czyżbyś zapomniał, że jestem w połowie Francuzką?
Poza tym mój dom będzie tam, gdzie jesteś ty. Zała-
twimy wszystko z Philipem i Dianą, zgoda? Chyba nie
masz nic przeciwko, by Phil był nadal moim menedże-
rem, prawda?
- Absolutnie nic. Lubię go i myślę, że osiągniemy
przyjacielskie porozumienie. Wszystko się uda, zoba-
czysz. – Przesunął ustami po jej policzku, a potem uca-
łował jej powieki. - Najważniejsze, Annie, że znów
jesteśmy razem...
Przytuliła się doń mocnej i obdarzyła go długim,
czułym pocałunkiem. Mogłaby resztę życia spędzić w
jego mocnych, kojących ramionach, on jednak po
chwili westchnął i odsunął ją lekko od siebie.
- Zrobiło się późno, Annie - powiedział. - Powinni-
śmy już wracać do gospody.
Wyszli z chaty spleceni ramionami, z twarzami ja-
śniejącymi szczęściem.
- Zjemy teraz wspaniałą kolację - obiecał. -I wszyst-
ko dokładnie omówimy. A jutro... Jutro rano zapoznam
cię z moją rodziną. Powiem im, że spotkałem wreszcie
kobietę, na którą czekałem całe życie, i którą natych-
miast poślubię, jeśli powie „tak".
- Tak - powiedziała Annie.