1
Afryka.Krajeiludzie
FerdynandOssendowski
GebethneriWolff,Warszawa,1934
PobranozWikiźróde łdnia06.02.2018
2
P O L S K A I Ś W I A T W S P Ó Ł C Z E S N Y
B I B L J O T E K A M Ł O D Z I E Ż Y
F.A.OSSENDOWSKI
A F R Y K A
K R A J E i L U D Z I E
N A K Ł A D
G EBET HN ER A i W O LF FA
WA R S ZAWA
DRUK.BR.SWIĘCKI
1 9 3 4
CZĘSTOCHOWA
3
ZCYKLU:
CZŁOWIEKWPIĘCIUCZĘŚCIACHŚWIATA
S P I S R ZE C ZY:
Tekstjest
(publicdomain).Szczegółylicencjinastronie
autora:
.
4
Str.
5
Wkrajupiratówiszeików(zAlgerji)
21
37
Ciężkadroga(zAfrykiPołudniowej)
52
66
NADNILEM.
(EGIPT).
Zawsze wesoły, ruchliwy, jak żywe srebro, czternastoletni
Mohammed urodził się w nędznej osadzie Fareg. Pamiętał ją
doskonale. Około stu chatek, zlepionych z gliny i otoczonych
wysokiemi płotami z trzcin i badylów „d u r a“, ciągnęło się tuż
wzdłużbrzeguNilu.
F e l l a c h o w i e pracowali w polu, gdzie rosła pszenica,
jęczmień, kukurydza i proso, lub też na żaglowych
„d a c h a g b a c h“ płynęli na południe i wrzucali sieci do rzeki,
wyciągając sumy, szczupaki i inne ryby. Starzy rybacy
opowiadalinierazchłopakowiodawnychprzygodachrybackich,
gdy to niegdyś uwikłał się w ich sieci krokodyl lub gdy nagle
wynurzający się hipopotam przewrócił czółno jednookiego
Barnaka. Były to zamierzchłe już dzieje! Od czasu, gdy na Nilu
pobudowano tamy i gdy rzeką, sapiąc i kotłując wodę,
przebiegały angielskie parowce, — krokodyle i hipopotamy
odpłynęły na południe, tam, gdzie Niebieski i Biały Nil, łącząc
się, tworzą szeroki prąd wielkiego Nilu, powolnie dążącego ku
morzuŚródziemnemu.
Mohammed od kilku już lat mieszkał w Kairze, gdyż ojciec
jegopracowałwtemmieście,wmałymhoteliku.
Chłopak ukończył szkołę powszechną, nauczył się mówić
bieglepoangielskuizarabiał,jakoprzewodnikpomieścieijego
okolicach.
Miał
wielu
konkurentów,
zawodowych
przewodników, należących do biur podróżniczych i eleganckich
hoteli, lecz Mohammed potrafił zawsze znaleźć sobie
niezamożnych turystów i za niedużą zapłatą chodził z nimi po
5
stolicyEgiptu,anawetjeździłnapustynię,gdziewpobliżuGizeh
stoją piramidy, pociągające ku sobie podróżników z całego
świata.
Pewnego razu do hotelu przybył młody cudzoziemiec,
barczysty, o beztroskiej, wesołej twarzy i dźwięcznym głosie.
Mohammedprzyjrzałmusiębacznieiwmigzrozumiał,żegość
nie był Anglikiem. Nieznajomy źle mówił po angielsku, nie był
wcalewyniosłyiniegrzecznywstosunkudosłużby,inienależał
zapewnedoklasybogaczy,ponieważcałybagażjegomieściłsię
wmałejistarejwalizce,oblepionejróżnobarwnemipapierkami
znazwamihotelicałegoniemalświata.
Ujrzawszy go wieczorem, chłopak podbiegł do niego i
powiedziałspokojnymipoważnymgłosem:
— Pan przyjechał obejrzeć Kair? Może się przydam panu?
Jestem—MohammedbenRuhi,przewodnik...taniprzewodnik...
Cudzoziemiecspojrzałnaniegoiuśmiechnąłsięłagodnie:
— Podobasz mi się, mój mały! — zawołał. — A wiesz
dlaczego? Dlatego, że nie narzucasz się natrętnie, nie skamlesz
płaczliwym, niewolniczym głosem i masz śmiałe i wesołe oczy.
Posłuchaj, mój mały przyjacielu Mohammedzie, przybyłem nie
doKairu,któryznam,leczdoEgiptu.Potrzebujęnieprzewodnika
dlaopowiadaniamiprzeróżnychbajekigłupstw,lecztłómacza,
dla porozumienia się z ludnością. Jeżeli więc nie zedrzesz ze
mnieskóry,toubijemyinteres—ity,ija.Pojechalibyśmyażdo
południowej granicy Egiptu i spędzili razem cały miesiąc.
Gadajżeteraz,ileżądaszzaswojąpracę?
Mohammed namyślał się długo, aż wreszcie wymienił
rzeczywiście skromną sumę, jarzącemi się oczyma patrząc na
gościa.
— Zgoda! — kiwnął głową nieznajomy. — Jutro prędko
6
przebiegniemy Kair, a wieczorem wsiądziemy na statek. O
szóstejranospotkaszmnienatarasieprzedhotelem.
Mohammed pożegnał go i pobiegł do ojca, aby opowiedzieć
muowszystkiem.
Po drodze wpadł do portjera i, wskazując ręką stojącego na
chodnikugościa,zapytał:
— Jak zapisaliście tego cudzoziemca w rejestrze
meldunkowym,panieIzmailu?
Portjer,nałożywszyokulary,przewróciłkilkakartdużejksięgi
iprzeczytał:
— René Maunier, Francuz, profesor. Nieświetny zrobiłeś
intereschłopcze,bouczeni,to—niezamożnylud!
— Eh! — machnąwszy ręką, odpowiedział Mohammed. —
Podobałmisiętenczłowiek—dobryiprostyczłowiek!
— To twoja sprawa! — wzruszył ramionami Izmail. —
Dobrego człowieka spotyka się teraz istotnie bardzo rzadko.
Powiem ci też tak: jeżeli będziesz rozumny i uważny, nauczysz
sięodtegouczonegogościaniemałorzeczypożytecznych.
Tak się nawiązała znajomość małego przewodnika,
MohammedabenRuhi,zfrancuskimprofesoremMaunier.
Po spotkaniu się na tarasie przed hotelem chłopak,
pozdrowiwszyFrancuza,spytałgo:
— Cóż będziemy zwiedzali? Wszędzie zaprowadzę pana
najkrótsządrogą,boznamKair,jakwłasnąkieszeń.
Uczony uśmiechnął się i zawołał wesołym, lekko drwiącym
głosem:
—Chętniewierzę,bonietrudnetonaprawdęzadanie!
— Przepraszam! — oburzył się Mohammed. — Kair jest
wielkiemmiastem,posiadaosiemsettysięcymieszkańców...
— Wiem, wiem! — ze śmiechem przerwał mu profesor. —
7
Macietustarożytnyme c z e t okrutnego A mr u z marmurowemi
kolumnami, strzelisty, wspaniale rzeźbiony mi n a r e t K a i t -
b e j a, meczet H a ma e l - A z c h a r i H u s s e i n a, cytadelę i
bogatemuzeum!Alejamówiłemotwojejkieszenichłopaku!
Mohammed parsknął głośnym śmiechem i, uspokoiwszy się
odrazu,spytałznowu:
—CożyczysobieczcigodnycudzoziemiecwidziećwKairze?
Profesorspoważniałnagleiodparł:
— Znam tu każdy zakątek, Mohammedzie, słyszałem i mogę
powtórzyćciprawdziwehistorjeiniemądrebujdy,opowiadane
przezprzewodników.Wiem,żetowódzsułtanaOmara—Amru
założyłmiastonamiejscuswegoobozuwVIIw.poNarodzeniu
Chrystusa.Oglądałemtrzeciąkolumnęwjegomeczecie,awniej
— szczelinę. M u ł ł o w i e twierdzą, że wasz prorok Mahomet
kazałtejkolumnieleciećzMekkidoKairu,agdynieruszałasię
zmiejsca,smagałjąbiczem,odczegopowstałaowaszczelina...
Wszystkotopamiętaminiechcęrazjeszczeoglądaćtychrzeczyi
słuchać bajek o nich! Pójdziemy na bazary, Mohammedzie, bo
oneinteresująmniedziśnajwięcej!
Chłopak poprowadził uczonego. Szli przez wąskie uliczki,
zatłoczone F e l l a c h a mi, K o p t a mi, Arabami, B e d u i n a mi,
Żydami i Ormianami. W jednem miejscu musieli czekać, aż
przejdzie długa karawana, złożona z wielbłądów, w innem —
trafili w środek drepcącego stada osłów, uginających się pod
ciężarem worków z daktylami i kokosowemi orzechami. Co
chwilarozlegałysięokrzyki: „R u a c h“ (uwaga)! Szemalek (n a
l e w o)! I e mi n e k (na prawo)! Ua r e k (nabok)! Wreszcie
doszlidobazaruKazabet-Ridnan,gdziepoważni,brodacikupcy
arabscy i perscy sprzedawali wyroby ze skóry: obuwie, sakwy,
siodła,pochwydostrzelb;nainnychbazarachprofesorMaunier
8
jakgdyby w roztargnieniu przyglądał się pięknym, barwnym
tkaninomzjedwabiuibiałejwełny,złotymisrebrnymhaftom,na
innym znów — broni arabskiej i błyskotliwym ozdobom dla
kobiet,łakociomwschodnimiróżnymwyrobom,przywiezionym
do Kairu z Damaszku, Bagdadu, Teheranu, Jemenu, a nawet z
Cejlonu,jakzapewnialiprofesorakupcy,rozkładającprzednimi
zachwalającswetowary.
Wkońcuprofesorwestchnąłinagleprzemówił.Mohammedaż
usiadł ze zdumienia. Uczony mówił najczystszym, pięknym
językiemarabskim:
— Smutek ogarnął moje serce! Widzę, że stare rzemiosło
zanika... Pokazujecie mi towary, fabrykowane przez maszyny i
nieudolnie naśladujące wyroby wprawnych rzemieślników
kairskich,damasceńskichiperskich.
Kupcy milczeli, z podziwem i szacunkiem słuchając
nieznajomego.
Profesor skinął na chłopaka i kazał mu prowadzić się do
k a r a w a n - s e r a j u, gdzie chciał napić się kawy, bo suche,
skwarnepowietrzeiprażącepromieniesłońcaznużyłygo.
Wpobliżu placu Rumejle usiedli w zacienionym zakątku
dziedzińca,zatłoczonegoludźmi,wielbłądamiistadembaranów.
Maunier siedział w milczeniu i przysłuchiwał się rozmowom
Fellachów i Beduinów. Ludzie ci pili kawę, raczyli się lodami,
graliwkartyiwarcaby,prowadzącożywionąrozmowę.
Popewnymczasieprofesorwestchnąłimruknąłdochłopaka:
— Twoi rodacy uskarżają się na ciężkie rządy Anglików w
Egipcieizłorzecząim.Biedacy!Toimniepomoże.
Mohammedpodniósłoczynamówiącegoizmarszczyłbrwi.
— Panie — szepnął — wydajesz mi się dobrym i
sprawiedliwym. Nie jesteś też Anglikiem, więc powiem ci
9
szczerze to, co setki razy słyszałem od starych ludzi. Z każdym
rokiem coraz bardziej stajemy się niewolnikami białych!
Pracujemy na ich plantacjach, tracimy swoje pola, we
wszystkiem zależymy od Anglików. Mogą zagłodzić nas, mogą
pozbawić ubrania, obuwia i najpotrzebniejszych rzeczy! Nie
możemytegoznieśćdłużej!
ProfesorMaunieruważnieprzyglądałsięchłopakowi.
GdymałyFellachumilkł,spytałgo:
—Powiedzmi,dlaczegotwoirodacysprzedawaliswojąrolę
Anglikom? Dlaczego porzucali swoje zagrody i szli uprawiać
plantacjebawełnyitrzcinycukrowej?
Mohammed,zaskoczonytempytaniem,milczał.
Maunierwestchnąłi,pochylającsiękuniemu,powiedział:
— Opętał ich zły duch chciwości, chłopcze! Sprzedawali
ziemię—karmicielkęzazłotobiałychprzybyszów.Sprzedawali
swoje siły i pracę dla zarobku, porzucali skromne życie dla
zbytku, chociaż na korzystanie z niego nie mieli czasu. Praca na
plantacjach wymaga całego wysiłku człowieka od wschodu
słońcaidozachodu!
—Prawda!...prawda!—syknąłMohammed.—Niektórzynie
modlą się już w południe, gdy mu e z z i n nawołuje z minaretu.
Niemająnatoczasu...
Nicjużniemówiąc,powracalidohotelu.
—Odziewiątejprzyjdzieszdomnieipojedziemynastatek—
przypomniałMohammedowiFrancuz,gdystanęliprzedhotelem.
Chłopakzezdumieniemnatwarzyspytał:
—PanniechcepojechaćdoG i z e h?
Maunierwzruszyłramionamiiodparł:
— Poco? Zobaczyć piramidy? Wiem przecie, że S f i n k s,
przezwany„ojcemstrachu“,stoinatemsamemmiejscu,gdziego
10
postawiono przed sześciu tysiącami lat; wiem że piramidy
C h e o p s a, C h e f r e n a, M y k e r i n a i inne mniejsze wznoszą
się nad piaskiem Libijskiej pustyni. Pamiętam dokładnie, że są
one grobowcami dawnych władców Egiptu — faraonów i
wielkichkapłanówbogówA mo n a i O z i r i sa.Niewątpię,że
tysiące biednych ludzi zabito i zamęczono przy wznoszeniu tych
potwornych budowli, aby pamiętano przez wieki całe budzące
strach i szacunek imiona faraonów, tych synów słońca — boga
Ra... Widziałem to już, a ze szczytu piramidy Cheopsa, z
wysokości 137 metrów patrzyłem na pustynię i na Nil. Nic tam
nowegoniezobaczęteraz!Egiptpotężnychkrólówitajemniczych
kapłanów umarł. Nie chcę znać starego Egiptu, pragnę poznać
nowy, młody! Przyjechałem tu, aby ujrzeć Egipt biednych, lecz
podnoszących już głowy Fellachów, posłyszeć ich skargi na
białych ludzi i zrozumieć, kto jest winien: Fellachowie czy
Anglicy?
—Anglicy!—mruknąłMohammed.
—Byćmoże...—kiwnąłgłowąFrancuz.—Przekonamysięo
temniebawem,miłyprzyjacielu!.
*
KilkadnitrwałapodróżNilem.
Statek,obwożącyturystów,zatrzymałsięwróżnychmiastach,
pozwalającpodróżnymzwiedzaćkraj.Przedstawiałsięon,jako
długa oaza, przecięta rzeką, a podzielona na dwie części —
szeroką — od Kairu do Śródziemnego morza — dolny Egipt,
położony w delcie Nilu, i górny Egipt — wąską dolinę — od
Kairu do południowej granicy koło Wa d i H a l t a. Wokoło tej
oazy, ze wszystkich stron, rozparły się pustynie: Libijska — na
11
zachodzie,Nubijska—napołudniuiArabska—nawschodzie.
—Rozumieszmójmały,—spytałpewnegorazuMaunier,—
dlaczegostarożytninazywaliEgipt„daremNilu“?
— Tak! — zawołał Mohammed. — Rzeka przynosi dużo
wody, wychodzi z brzegów, zatapia i użyźnia martwe piaski,
podtrzymującżycieroślinwtymkraju!
— No tak! — odpowiedział uczony. — A czy ty wiesz, że
Anglicy znacznie zwiększyli przestrzeń uprawnej ziemi,
pobudowawszy tamy na Nilu i skierowując nadmiar jego wody
do dużych i małych kanałów, które przecinają martwe
dotychczas, jałowe okolice, gdzie teraz Fellachowie zbierają
bawełnęlubścinajątrzcinęcukrową?
—Wiem!—mruknąłchłopak.—Uczynilitodlasiebie,aby
jaknajwięcejziemizagarnąćdlaswoichplantacyj!Fellachowie
niekorzystająztychodebranychpustyniobszarów...Pracujątam
dlaAnglików!
Podczas postoju w K a r n a k u i Lu k s o r z e, uczony wraz z
Mohammedemzwiedzałruinytejrozległejiwspaniałejświątyni,
wybudowanej przez Ramzesa II-go, a poświęconej Amonowi.
Ruiny wznosiły się na prawym brzegu, a na lewym widniały
G u r n a, R a me s s e u m i M e d i n e t - A b u—dlainnychcelów
zbudowaneniegdyśświątynie.
— Słyszałeś, zapewne, — zaczął Maunier — że stała tu
stolica faraonów — Teby. Na prawym brzegu Nilu powstało
przedwiekamihałaśliwe,rojne,bogate,barwnemiastożyjących,
na lewym — ciche, milczące miasto umarłych, gdzie setki
kapłanów modliło się za dusze nieboszczyków, zwożonych tu z
całegoEgiptu,a„K o ł c h i c i“przyrządzaliznichmu mj e,które
wgrobowcachswychprzeleżałyażdonaszegoczasu?
Mohammedskinąłgłowąiwyrecytowałjednymtchem:
12
— Świątynia Karnaku posiada cały las kolumn, ogromny
posąg Ramzesa i starożytne obrazy... Za rzeką stoją k o l o s y
M e mn o n a,któreniegdyśwydawałydźwięki,jakżywe...
Profesorsłuchał,przytakując.Wreszciespytał:
— Jak myślisz Mohammedzie, dlaczego kraj faraonów,
umiejących wznosić tak potężne gmachy i posągi, kraj
niezmiernie bogaty i zwycięski, zamienił się w ojczyznę
niewolników, umiejących budować tylko nędzne lepianki i
dłubaćżyznąziemiędrewnianympługiem?
—Niewiem!—odpowiedziałchłopiec.
—Zdajemisię,żezgadłemprzyczynętego!—ciągnąłuczony
Francuz. — Myślę, że wiedza pozostawała wtedy wyłączną
własnościąkrólów,kapłanówidostojników.Ludzaśpozostawał
w ciemnocie i niewiedzy. Gdy uczeni zginęli, lud wpadł w
ostatecznąnędzę,żyłbezpomocyikierownictwa,boniczegosię
nie nauczył. Tak się działo i przed rządami Anglików. Aż
Fellachowie zaczęli się uczyć sami i teraz macie nietylko
własnego króla i własny parlament, lecz swoich budowniczych,
inżynierów, agronomów, lekarzy i uczonych. Mało ich jeszcze
posiadacie, lecz oni potrafili już upomnieć się o prawa
gospodarzy tej ziemi i biorą udział w rządzeniu państwem. Gdy
młodzi Fellachowie i Koptowie będą się garnęli do wiedzy i
potrafią budować tamy na Nilu, użyźniać ziemię, walczyć z
chorobami,uczyćdzieciwieśniakówimieszczan,porozumiewać
sięzbiałymiludźmi,jakrównyzrównym,—wtedyaniAnglicy,
aniniktinnynieodważysięsięgnąćpoplonyziemiegipskiej,nie
będzie uważał was za niewolników! Wiedza wyzwala ludzi z
poddaństwa,wiedzapodnosiczłowiekailudy,mójmały!Należy
jednak pamiętać, aby wiedza nie zabijała dobrych obyczajów,
sumienia i miłości do bliźniego, bo gdyby się tak stało —
13
zginęliby Fellachowie, Koptowie i koczownicy pustyni! Uczcie
się od Anglików i pamiętajcie, że ich wiedza może wyzwolić
was, ale może też zgubić, jeżeli nie potraficie zastosować jej
rozsądnieiuczciwie.
— Panie — zawołał Mohammed, — ja tak bardzo pragnę
wiedzy!
Maunierpołożyłmudłońnaramieniuiszepnął:
—Ktosilniepragnie,tenpotrafidokonać...
∗
∗∗
Przez cały miesiąc jeszcze podróżowali razem. Profesor
stopniowo stał się przewodnikiem, a Mohammed słuchał
opowiadań uczonego. Maunier pokazał chłopakowi rozległe
plantacje trzciny cukrowej, należące do Anglików i innych
cudzoziemców. Ogromne pługi motorowe cięły brózdy w żyznej
ziemi, gdzie niedawno jeszcze h a ms i n, wicher pustyni,
gromadził kurhany lotnego piasku; inne maszyny ścinały trzcinę,
wiązałyjąwciężkiepęki;samochodyodwoziłyjedocukrowni,
gdzieinżynierowieichemicyprzerabialiściętebadylenacukier;
beczki i skrzynie z cukrem ładowano na statki i odstawiano do
portuAleksandrji.
—Zaparęmiesięcy—mówiłzuśmiechemprofesor—ludzie
ze skrajnej północy Europy — w Norwegji i Szwecji będą pili
kawęiherbatę,osłodzonąwaszymcukrem!
—ApieniądzezaniegoschowająsobiedokieszeniAnglicy!
—wybuchnąłMohammed.
Francuzzaśmiałsięcichoispytał:
— Czy widziałeś Fellachów, pracujących na plantacji i
14
cukrowni? Otrzymali dziś swoją zapłatę i patrzyliśmy na nich,
jak biegli do sklepów angielskich i kupowali niepotrzebne,
zbytkowne rzeczy. Gdyby oszczędzali, mogliby zebrać wspólny
kapitał i założyć własną plantację i cukrownię. Tymczasem
trwonią ciężko zapracowane pieniądze na niepotrzebne im,
drogie rzeczy, przynoszą je do swoich nędznych chat, gdzie
wynędzniałekobietyztakimtrudemzbierająnaźleuprawionem
polu ubogi urodzaj prosa i kukurydzy. Powiedz mi, któż temu
winien—AnglicyczyFellachowie?
Mohammed zacisnął wargi i namarszczył gęste, czarne brwi.
Wreszciemruknął:
— Jesteśmy ciemni i leniwi! Nasza to wina, że jesteśmy
ograbiani...
Maunierkiwnąłgłowąiprzytaknął:
— No, widzisz! No, widzisz! Pamiętaj, że nienawiść nie
uratujewas.Musiciesięuczyć,łączyćipracować,jeżelichcecie
ostatecznejwolności!Jestwaspiętnaściemiljonów—towielka
potęga,mójprzyjacielu!
Dopłynąwszy do granicy Egiptu, przesiedli się na inny
parowiec i, już nigdzie się nie zatrzymując, ruszyli z biegiem
NiludoKairu.
Wpobliżu tego miasta plantacje trzciny cukrowej zniknęły;
zjawiły się natomiast obszerne połacie, pokryte dojrzewającą
bawełną. Niskie krzaczki usiane były owocami. Pękały już, a
wypadający z nich biały puch przypominał Francuzowi
przysypaneśniegiempolapółnocy.
Delta Nilu stanowi odwieczną ojczyznę bawełny, tego
bogactwa Egiptu, prawdziwego skarbu, cenniejszego od złota.
Kultura tej rośliny oparta została na systemie trzypolowym. W
delciesiejąjąwkwietniu,zbierają—wlistopadzieigrudniu,w
15
EgipcieGórnymsiewodbywasięwlutym,zbiór—wewrześniu
i w październiku. W ten sposób Egipt przez cały rok dostarcza
bawełny fabrykom europejskim, wywożąc z portu Aleksandrji
około 360.000 tonn. Egipt produkuje około 2½ miljona tonn
cukru. Poza tem kraj ten dostarcza daktyli, ziaren orzechów
kokosowychisuszonychowoców,wysokocenionychnarynkach
europejskich.
Po przybyciu do Kairu Maunier pojechał z Mohammedem do
starożytnejstolicyMemfisu.
Miasto to znikło oddawna. Pozostał tylko rozległy bardzo
cmentarz, z szeregiem piramid i z Serapeum — olbrzymim,
zasypanym piaskiem gmachem gdzie grzebano bogatych i
znakomitych Egipcjan. Niedaleko też w głębokim dole leżał
posągRamzesa,obalonyniegdyśprzeztrzęsienieziemi.
Profesorpostanowiłwejśćnaszczytpiramidy,któramiałana
swychzboczachstopnie.
Zbudowana z cegły, obsypywała się coraz bardziej,
dogorywając na odludziu, wśród tysięcy ukrytych pod piaskiem
grobowców.
W pewnem miejscu z pod stóp uczonego wyślizgnęła się
cegła. Maunier potknął się i upadł, stoczywszy się z wysokości
kilkumetrów.
ZtrudemprzywiózłMohammedpotłuczonegoiskrwawionego
profesoradoKairu,gdzienieodchodziłodjegołóżka,troskliwie
opiekującsięchorym.
Po tygodniu uczony mógł już chodzić i oznajmił, że nazajutrz
wyjeżdża do Aleksandrji, aby wsiąść na statek, odchodzący do
Europy.
Łzy stanęły w oczach chłopaka. Spostrzegł to Maunier i,
obejmującgo,szepnąłmudoucha:
16
—Niesmućsię!pojedziemyrazem!ZabioręciędoFrancjii
oddam do szkół, abyś powrócił tu wolnym człowiekiem,
przygotowanymdowalkioszczęścieswegonarodu.
Mohammed z okrzykiem radości przycisnął do ust dłoń
uczonego.
Mohammed miał zaledwie kilka godzin na obejrzenie
Aleksandrji,gdykolejąprzybylidotegoportu.
Ras et Tin — letnia rezydencja króla i wybrzeże kanału
Machmudie, doprowadzającego do portu wodę z Nilu, otoczone
szeregami drzew akacjowych, cytrynowych i pomarańczowych,
ozdobione malowniczemi pałacykami i ogrodami, najwięcej się
podobały chłopakowi. Przyglądał się z zachwytem błyszczącym
samochodom Anglików i bogatych kupców arabskich i
cudzoziemskich, usiłując zgadnąć, jak tu będzie wyglądać ten
ożywiony port, gdy Egipt stanie się zupełnie niezależnym? Nie
mógł sobie tego wyobrazić, zresztą nie miał na to czasu, bo na
wieży portowej zegar wybił południe. Za godzinę odpływał
statek,naktórymczekałgojużprofesorMaunier.
Pobiegłwięcwstronęprzystani.
Tekstjest
(publicdomain).Szczegółylicencjinastronie
autora:
.
17
WKRAJUPIRATÓWiSZEIKÓW.
(ZALGERJI).
Czarne, ciężkie chmury gromadziły się nad Algierem. Od
czasu do czasu zaczynał kropić deszcz, lecz ustawał po chwili.
Od strony morza dochodził ryk i plusk bałwanów morskich,
bijącychwkamiennemo l o ipiennemistrugamiprzelewających
się przez mur. Silny, porywczy wiatr dął od gór Kabylskich,
gdzie na najwyższych szczytach tam i sam majaczyły jeszcze
białepłachtyśniegu.
O tej późnej godzinie nocnej cisza panowała w ruchliwem
mieście,nazywanem„ParyżemAfryki“.Tramwajeniepędziłyjuż
wzdłuż szerokich ulic; zrzadka tylko przemykał się prywatny
samochód. Chodniki puste były, a spadające liście kasztanów i
magnolji mknęły z szelestem po kamiennych płytach, smagane
wiatrem.
Na rogach ulic widniały skulone postacie francuskich
policjantów,otulonychwciepłe,granatowepeleryny.
Od strony zatoki dobiegał przeraźliwy ryk spóźnionego
parowca,dobijającegodobrzegupodługiejiciężkiejwalceze
wzburzonemmorzem.
Nagranitowewybrzeże,niedalekoodbiałychmurówmeczetu
Mustafy wyszedł Arab. Wysoki, zgrabny jak topola, szedł
śmiałym,pewnymkrokiem,chociażporywczywiatrszarpałgoza
poły b u r n u s u i usiłował zerwać mu z głowy biały t u r b a n,
opasanyczerwonymsznurem.
Arab przeciął plac Republiki i zanurzył się w labiryncie
wąskich, ledwie oświetlonych zaułków. Szedł szybko, chociaż
nierówny, pełen dziur i wybojów chodnik piął się na zbocza
18
wzgórza. Z poza nieszczelnie zamkniętych drzwi i okiennic
padały pasma światła i dobiegały odgłosy fujarki i bębenka,
ponure,groźneśpiewylubgłośnyichrapliwyśmiech.
Wreszcie doszedł do serca miasta. Dzielnica ta, zamieszkała
przezArabów,nosinazwę„kazby“czylitwierdzy,boistotniena
szczycie niewysokiej góry, zabudowanej dużemi i małemi
domami, wznosiły się porzucone obecnie bastjony i obszarpane
mury groźnej niegdyś fortecy tureckiej. Świadczyła ona o
krwawych rządach wojewodów sułtana, które się skończyły z
przybyciem Francuzów, zdobywających Algerję od morza
ŚródziemnegoażdoSahary.
W chwili, gdy Arab wkroczył do kazby, na gmachu
magistrackim zegar wydzwonił północ, a jednocześnie na
szczycie cienkiego minareciku zjawił się muezzin i jękliwym,
drgającymgłosemjąłwykrzykiwać:
— La I l l a I l l a c h A l l a c h u M a h o me t — R a s s u l
A l l a c h A k b ar!
Arabpodniósłgłowęimruknąłdosiebie:
—Spóźniłemsię...StaryJusufśpijużdawno...
Zapuścił się w ciemną, wąską uliczkę. Biegła wgórę,
załamującsięcochwilaiznikajączapotężnemirogamiślepych,
grubych murów. Arab szedł szybko wyślizganemi, krzywemi
stopniami uliczki. Kamienie, zlane różnemi nieczystościami i
zaśmiecone papierami, skórkami pomarańcz i łuską orzechów,
śliskie były, lecz przyzwyczajony do takich uliczek Arab szedł
pewnym,zamaszystymkrokiem.
W rynsztokach szemrała płynąca woda, dźwięcznie pluskała
mała fontanna na skrzyżowaniu dwu uliczek; śmigały szczury, a
łaciaste,biało-rudekotyskradałysiękunim.
W murach czaiły się nędzne legowiska ludzkie, do czarnych
19
jaskiń podobne. Gnieździła się tam biedota miejska: tragarze,
ładujący okręty, żebracy, drobni rzemieślnicy, wieśniacy,
przybywający z dalekich osad i szukający taniego noclegu w
mieście.
Ztychnor,ukrytychwgłębimurów,buchałyczerwonebłyski
płonącego ogniska i kłęby dymu; rozpływały się w powietrzu
zapachytopionegołojubaraniego,cebuli,czosnku,suszonychryb
i warzonego mięsiwa. Jakieś skulone postacie siedziały na
słomianych matach i przy niskich stolikach grały w karty i
warcaby,jadłyipaliłyfajkiodługichcybuchachlub„n a r g i l e“.
Kobietywbrudnych,niegdyśbiałychburnusachkrzątałysiękoło
ogniska, przygotowując strawę. Twarze miały zasłonięte
płachtami, bo zwyczaj muzułmański nie pozwala kobietom
pokazywaćswegoobliczaobcymmężczyznom.Zaduch,gorącoi
brudpanowaływtychbarłogachludzkich,lecznieprzeszkadzało
to, że tu i tam rozlegała się muzyka, śpiew i miarowy tupot
tańczącychnóg.Winnymznówzakamarku,szczelniezatłoczonym
Arabami, w milczeniu słuchano jakiegoś starca, śpiewnym
głosem opowiadającego o dawnych dziejach, o sławnych
k a l i f a c h, wspaniałych sułtanach i groźnych p i r a t a c h, którzy
porywali łupy i jeńców, zapuszczając się na swych galerach aż
dobrzegówHiszpanji,FrancjiiAnglji.
Tu na kazbie, otoczonej zewsząd francuskiemi gmachami,
wojskiem i policją, ludzie Algerji żyli zwykłem życiem, —
takiem,dojakiegoprzywykliwswoichwsiach—b l e d a c h lub
przenoszonychzmiejscanamiejscekoczowiskach—d u a r a c h.
Skręciwszy w wąziutką, do szczeliny podobną uliczkę, nad
którąwystającebalkonikiprzeciwległychdomówniemalstykały
sięzesobą,tworzącsklepienie,Arabodnalazłwmurzeżelazną
furtkę i zapukał w nią kołatką. Ku wielkiemu zdumieniu
20
spóźnionego gościa stary, dziobaty Arab po krótkiej chwili
oczekiwaniauchyliłprzednimdrzwiiwpuściłgodownętrza.
Byłtozwykłynakazbiedombogategoczłowieka.Wchodziło
się tu na obszerne podwórze, otoczone strzelistemi topolami,
ozdobione trawnikiem z bijącą pośrodku fontanną. Podwórze to
kryłosięwśródpotworniegrubychiwysokichmurów,wktórych
głębi mieściły się pokoje mieszkalne, pełne drogich kobierców,
wygodnych sof wschodnich, bronzowych świeczników i
zwisającychzsufitulatarnizróżnokolorowychszkieł.
—Mójpan—s i d i JusufbenGhazielAkidoczekujeciebie,
s i d i!—oznajmiłsługa,prowadzącgościaiświecącmulatarką.
Weszlidodużejizby,gdzieprzedokrągłymstolikiemsiedział
sędziwy starzec w ciemnym zawoju i z ciekawością przez duże
okularyprzyglądałsięwchodzącemugościowi.
—S a l a m a l e j k um!—rzekłgość,dotykającdłoniąswych
piersi, warg i czoła. — Wybacz mi, sidi Jusuf, że wpadam tak
późno!Mamjednakpilnyinteresiniezmiernieważny!
—A l e j k u m s a l a m! — odparł starzec, kiwając głową. —
Radjestemwidziećcięusiebie,sidiAbdallahbenIhudi!Siadaj,
proszę!
Skinąwszynasługę,kazałmuprzynieśćkawyiowoców,agdy
ospowaty Arab zniknął za kotarą, szybko pochylił się do
Abdallahaiszepnął:
— Wiem już o wszystkiem! Dostałem wczoraj pismo z oazy
Gardajaodprzyjaciół.Mówicomamrobić?
Urwał, bo wszedł sługa, niosąc w jednej ręce tacę z
drobniutkiemi filiżankami i mosiężnem naczynkiem, pełnem
dymiącej,aromatycznejkawy,wdrugiej—koszzwinogronami,
pomarańczamiig r a n a t a mi.
Gdysługa,cichostąpając,opuściłizbę,Abdallahszeptemjął
21
opowiadać:
— Na południu zjawił się jakiś człowiek z T i mb u k t u i
twierdzi, że jest prorokiem, posłanym przez Allaha, aby
wypędzićzAlgerjibiałychludzi...
— Zapewne znowu jakiś fałszywy prorok i awanturnik? —
przerwałmuJusuf,krzywiącwargi.
—Zapewne!—wzruszyłramionamigość.—Alenicmnieto
nieobchodzi,bylebymmógłnanimzarobić!Takieciężkieteraz
nastałyczasy,sidi!TenprorokmapieniądzeodNiemcówipłaci
hojnie.Musiszwypłynąćjutrownocy,trzymającsięzachodniego
brzegu,aujrzyszstatekzjednątylkozielonąlatarnią.Przyjmiesz
od jego załogi sto skrzyń z bronią i trzydzieści z nabojami,
odstawisz ładunek na przylądek D ż i n e t, gdzie karawana moja
będzieczekałanaciebie.Otomaszpieniądze...
Stary Arab drapieżnym ruchem porwał podaną mu paczkę
banknotów, długo i starannie liczył je chciwemi, drżącemi
palcami.
— W porządku! — zamruczał wreszcie. — O tej właśnie
sumiepisalimiprzyjaciele...Mojadwumasztowa krypa na czas
stawisiępodskałąprzylądku,sidiAbdallah!
Nie mówili już więcej o tej sprawie, głośno wysysając
soczyste grona winne i popijając kawę. Nagle Jusuf podniósł
głowęi,przymrużywszyoko,spytał:
— Na Allaha! Ty, szeik szczepu Rasamija, podejmujesz się
takiejniebezpiecznejroboty,jakprzemycaniebroni?
Gość podniósł ramiona i, westchnąwszy, odpowiedział
natychmiast:
— Powiadasz — szeik? Byłem nim przed dziesięciu laty, a
terazjestembiedakiem!
— Co się stało? — ze współczuciem w głosie zadał pytanie
22
starzec.
— Stało się to, co wszystkich nas oczekuje! — mruknął
Abdallah.—MoiludzieposzlizaradąFrancuzów,nauczylisię
uprawiaćrolę,kopaćstudnieihandlowaćzbożem!Porzucilioni
dawne życie koczowników i mnie — swego wodza! Teraz
pobudowali sobie chałupy i pracują w polu. Wzbogacili się
wszyscy. Mają obfite urodzaje pszenicy, jęczmienia i prosa.
Zbierają wino i sprzedają Francuzom. Sadzą palmy daktylowe i
zakładają ogrody drzew oliwnych. Zyski mają wspaniałe i nie
chcąznaćmnie—swegoszeika,bojużniejestemimpotrzebny!
— Dlaczegóż nie pójdziesz za ich przykładem? — spytał
Jusuf.
— Dlaczego? — powtórzył Abdallah. — Jestem
wojownikiemikochamwolność...
StaryArabmilczał,ciągnącdymzdługiejfajki.
— Teraz ja zapytam ciebie, czcigodny sidi — przerwał
milczenie gość — dlaczego ty, jeden z najbogatszych ludzi w
Algierze, posiadający pałac, biuro transportowe na głównej
ulicy, szacunek wśród Francuzów i kilkanaście okrętów,
dlaczego ty przyjmujesz zlecenia na przeładowanie z
niemieckiegoparowcazakazanejbronidlapowstańców?
Jusuf spokojnie odłożył fajkę, zdjął okulary i, mrużąc oczy,
bacznieprzyglądałsięgościowi.
Po chwili zaczął pukać palcami w blat stolika i mówić
głębokim,rozmarzonymgłosem:
— Spójrz na te mury mego domu, sidi! Wszak to twierdza!
Pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi w tych wąskich uliczkach
bronićjejmożeprzezdwamiesiące.Czydobrzemówię?No—
widzisz!Aczywiesz,żewtychmurachżyłmójdalekipradziad,
który rządził całą prowincją w Hiszpanji, gdy ją opanowali
23
Maurowie; inny mój przodek bił się na morzu z Anglikami,
Francuzami, Włochami i Grekami; inny znów był tak potężnym
dowódcąwłasnejfloty,żenieuznawałnawetnamiestnikasułtana
tureckiego i do oczu mu skakał... Cały ród Ghazi el Akidów —
oddziada,pradziadabył,jestibędzierodempiratów,tygrysów
morza!Dlategotokażdaniebezpiecznawyprawapociągamniei
zagrzewastarą,stygnącąjużkrew!Tunakazbiemywszyscytacy
—gniazdotopirackie!Rozumiesz?
— Rozumiem! — odpowiedział Abdallah i, powstawszy,
żegnał starca, całując go w ramię i szepcąc zwykłe życzenia
powodzeniadlagospodarza,jegodomuirodziny.
∗
∗∗
W pięć dni później karawana złożona z pięćdziesięciu
wielbłądów i sześciu ludzi, sunęła szybko ku południowi.
Przewodnik jej, jadący na czele, dziwną wybierał drogę,
prowadząc karawanę tak zwanym „czarnym szlakiem”, którym
niegdyś przybywali do Algerji kupcy z poza Nigru, a teraz
oddawnanieuczęszczanym.
Szlak ten przecinał malowniczy, górzysty kraj Kabylji, gdzie
wioski, niby gniazda orle, wieńczyły szczyty gór, porosłych
cedrami;
w
głębokich
dolinach
widniały
ogrodzone
niewysokiemi murami kwadraty winnic, gaje oliwne i figowe,
gdzie pracował dorodny, poważny lud, przechowujący stare
obyczajerzymskichwojowników,broniącychniegdyśtejkolonji
wielkiego cesarstwa. Przekroczywszy dwa razy linję kolejową,
karawana
dotarła
wreszcie
do
dziwnego
miasta
bez
mieszkańców.
24
Nazywało się ono T i mg a d, wybudowane wśród gór,
południowemi uskokami swemi ginących na pustyni Sahara. W
pierwszem stuleciu po Narodzeniu Chrystusa, rzymski cesarz
Trajanrozkazałswemutrzeciemulegjonowizałożyćtomiastona
południowym
krańcu
skwarnej
afrykańskiej
kolonji.
Barbarzyńskie szczepy koczowników podziwiały wspaniałe
gmachy, powstające na pustynnej równinie, otoczonej wieńcem
gór. Szeroka droga, wykładana płytami białego kamienia,
ozdobionakolumnami,prowadziłanaf o r u m,głównyplac,gdzie
wznosiły się świątynie i pałace starszyzny rzymskiej; inne ulice
biegły ku amfiteatrowi, świątyniom różnych bóstw, do łaźni
publicznych, na rynek, w stronę łuku Trajana i do Kapitolu z
posągiem boga Jowisza. Widocznie szczęśliwe i beztroskie
pędzili w Timgadzie życie rzymscy legjoniści, bo na forum
pozostał wyryty w kamieniu napis: „P o l o w a ć, k ą p a ć s i ę,
g r a ć i ś mi a ć s i ę — t o z n a c z y ż y
ć“!
Przewodnik, który prowadził karawanę, ujrzawszy ruiny
rzymskiegomiasta,poczułniepokójitroskę.
Wiedział, że należy dać wypoczynek zwierzętom i ludziom.
Szlijużdwatygodnie,zatrzymującsięnaparęgodzinzaledwie,
zmuszeni kryć się w wąwozach lub pod stromym brzegiem
wyschłych rzeczek algierskich. Przechodzili właśnie środkową
częśćkraju,takzwany—Te l l.Przedtrzydziestulatyrozparłsię
tu step, gdzie koczowali Berberowie i Arabowie ze swemi
stadami. Teraz wszystko się tam zmieniło. Francuzi nawodnili
Tell,wykopawszystudnieiustawiwszypompy,nauczyliludność
uprawy roli i walki ze szkodnikami. Znikły namioty
koczowników, a na ich miejscu powstały wioski i duże osady,
leżące wśród zielonych, urodzajnych pól i sadów. Przywykli do
wolności i lenistwa tubylcy stali się rolnikami i, wzbogaciwszy
25
się,zapomnieliwkrótceokarabinieiszabli,którychniechciały
się imać spracowane przy pługu dłonie. Młodzi Algierczycy,
ukończywszy szkoły francuskie, nie pamiętali już starych pieśni
wojowników,marzącnieokrwawychnajazdachiwojnach,lecz
o wiedzy, która zapewniłaby im stanowisko wśród innych
narodów,dobrobytiwolność.
Wieśniacy z Tellu nie lubią awanturniczych rodaków,
wszczynających bunty i zamieszki w kraju, podejrzliwem okiem
patrzącnatajemniczekarawany,dążącenapołudnie.Wiedząoni,
żetam,wśróddzikichiciemnychkoczowniczychszczepów,różni
fałszywiprorocyisamozwańczywodzowieknującoś,narażając
naniebezpieczeństwołatwowiernychabitnychprostaków.
AbdallahnieczułsiębezpiecznienaTellu,więcparł,iletchu
wielbłądom starczyło, przez ten spokojny, lubiący ład i
sprawiedliwość kraj. Postanowił wypocząć wśród ruin starego,
rzymskiego grodu. Obawiał się jednak, że kilku Francuzów,
pracującychzwyklenadwykopaliskamiT i mg a d u,jużprzybyło
na roboty. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy wysłany na zwiady
poganiaczdoniósłmu,żeznalazłwmieściejednegotylkostróża.
Abdallah wiedział, że człowiek ten, otrzymawszy od niego
pięćdziesiąt franków, będzie milczał, jak ryba, więc śmiało już
skierowałswychludzikuruinom.
Wypocząwszy i popasłszy zwierzęta, ruszył dalej. Prowadził
wielbłądy nie zwykłą jednak drogą — na B i s k r ę, skąd kolej
biegłaażdoT u g u r t u;skierowałkarawanęprzezgóryOresu,do
drobnejoazyNegriny,skądpozostawałtylkojedendzieńmarszu
dosłonegojezioraGharsa.Ktośmiałspotkaćgotam,zapłacićza
dostawę i zabrać skrzynie z przemyconą bronią niemiecką.
Ciężkie to było przejście przez góry, najeżone kilkoma
wysokiemi na dwa i więcej tysięcy metrów szczytami Czelia i
26
Kaf Mahmel! Idące równolegle łańcuchy Oresu przypominały
fałdy zwiniętej tkaniny. Na stromych zboczach gór i na ich
szczytach, niedostępnych dla wroga, widniały wioski, a nad
niemi — na najwyższych skałach zbudowane przez górali
szczepuCzaujawznosiłysiętakzwaneG e l a a.Byłytośpichrze,
pełnezapasowegozbożanawypadeknieurodzajulubwojny,lecz
budowle te o grubych murach i potężnych basztach obronnych
mogływytrzymaćdługienawetoblężenie.
W głębokich dolinach, z biegnącemi na ich dnie potokami,
górale uprawiali jęczmień, proso i boby, na lesistych zaś
uskokachgórpaślistadaowiecikóz.NiedawnojeszczeCzauja
nie chcieli uznać władzy Francuzów i stoczyli kilka
rozpaczliwych bitew z wojskami generałów Solomona i Bedau,
lecz z biegiem czasu pogodzili się ze swym losem, a cisza i
spokójzapanowaływwąwozachsurowegoOresu.Abdallahnie
mógłpopasaćtudługoiprowadziłkarawanębocznemidrogami,
unikającludniejszych osad, gdzie mieściły się biura urzędników
francuskich,anieraznawet—patrolewojskowe.
Wyszedłszy na równinę, westchnął z ulgą. Przed oczami jego
biegła i ginęła woddali pustynia; tam i sam połyskiwały
wysychające „s z o t t y“ — słone jeziora, otoczone rozległemi
bagnami.
Naósmydzieńujrzałnawidnokręgupierzasteczubypalm.
Karawana zbliżała się do małej oazy Negriny. Zaledwie
dziesięć tysięcy palm daktylowych żywiło kilkanaście rodzin
Berberów. Trudnili się oni przewożeniem daktyli z sąsiednich
oaz do Biskry, skąd hurtownicy ładowali je do wagonów i
wysyłali do portów Algieru lub Philippeville. Mieszkańcy
Negrinyodznaczalisięodwagą,przebiegłościąichciwością.Za
dobrą zapłatę mogli się podjąć każdej roboty. Napadali na
27
karawany, robili wyprawy na małe osady, urządzali zasadzki na
przewożonąpocztęisamotnychpodróżnych.
To też, gdy tylko spostrzegli zbliżające się wielbłądy
Abdallaha,otoczylikarawanęzgroźnemiokrzykami,potrząsając
długiemiarabskiemikarabinamiichwytającsięzagłownienoży.
Abdallah przeraził się nawet, nie spodziewając się takiego
przyjęcia,leczjedenzBerberówpodszedłdoniegoiszepnął:
— Bierz pieniądze za przyprowadzenie karawany, milcz i
uciekaj! Twoi ludzie będą myśleli, żeś został napadnięty i
ograbiony...Mydostarczymyskrzynienapołudnie...prorokowi...
A l e j k u m s a l am,bracie!
Abdallah, zacisnąwszy w ręku sporą paczkę banknotów,
uderzyłwielbłądapiętamiiszybkoodjechał.
Odnalazłszy wydeptaną przez stada, wyraźnie widoczną na
piargach ścieżkę, jechał szybko, aby jak najprędzej dotrzeć do
rozbiegającychsięwróżnestronywąwozówS i d i S a l ah.Miał
zamiar zaczaić się tam i bacznie rozejrzeć po okolicy. Chciał
przekonać się, co uczynią mieszkańcy Negriny z ładunkiem
karawany i poganiaczami. Ukrywszy wielbłąda w wąwozie z
rosnącemi po jego zboczach nędznemi krzaczkami tamarysków,
wdrapał się na niewysoki pagórek i, położywszy się na nim,
oglądałżółtą,falistąrówninę,usianąodłamkamiskał.
Wkrótce spostrzegł swoich poganiaczy, pędzących idące
luzemwielbłądy.
Widocznie Arabowie nie doznali żadnej krzywdy, gdyż do
uszu szeika dobiegły odgłosy ich śpiewu i wesołych okrzyków.
W godzinę później od strony oazy wynurzył się długi sznur
ładowanych wielbłądów, na chwilę zamajaczył na niewysokiem
wzniesieniupustyniizniknąłzahoryzontem.
— Aha! — pomyślał Abdallah. — Berberowie ruszyli ze
28
skrzyniaminapołudnie.
Uspokoił się, przeliczył banknoty i, wyprowadziwszy swego
garbatego wierzchowca, już bez obawy ruszył ku widniejącym
woddali minaretom osady Sidi-Okba. Przejechał przez tę małą
oazę,
zatłoczoną
handlującym
ludem
i
pielgrzymami,
odwiedzającymi grobowiec wielkiego wodza, który podbił
niegdyś Afrykę i zatwierdził w niej panowanie potomków
ProrokaMahometa.
Muezzinwszedłwłaśnienabalkonikminaretuinawoływałdo
modlitwy, bo słońce już zapadać zaczynało za zębatemi
grzebieniamigórZiban.Abdallahkazałwielbłądowiuklęknąći,
zeszedłszy na ziemię, z małego naczyńka polał sobie wodę na
ręce i stopy. Rozścieliwszy mały kobierzec, stanął na nim,
zwrócony twarzą ku słońcu, z rękami złożonemi do modlitwy.
Arab powtarzał za sługą kościelnym imiona Allaha, wyciągał
ramionakuniebu,klękałigłowądotykałziemi.
— Allahu — Ojcze, Allahu — Sędzio! Allahu — Królu
Królów, Allahu... — mruczał, kiwając się z przymkniętemi
oczyma.
Po modlitwie ruszył dalej. Już zmrok zapadał na dobre, gdy
dojechał do brodu płytkiej rzeki. Na przeciwległym jej brzegu
stałaczarnaścianapalm,aoświetloneoknadomówpociągałyku
sobiezdrożonegoczłowieka.
—OazaBiskra!—westchnąłzulgąArabiprzebrnąłrzekę.
Dobiegł go gwar dużej osady, prawie miasta, jakiem można
nazwać tę oazę, porykiwanie samochodów i dźwięki orkiestry
wojskowej.
Abdallah miał tu licznych znajomych. Skierował więc
wielbłąda ulicą, przechodzącą obok pięknie urządzonego parku
Landona,gdziezgromadzonowszystkiegatunkidrzew,rosnących
29
w Afryce, i wyjechał na szosę. Minąwszy malowniczy hotel
„Transatlantik”,
popędził
ku
jednej
z
ośmiu
wiosek,
stanowiących „starą Biskrę”, położoną tuż obok francuskiego
miasteczka, tłumnie odwiedzanego przez turystów z Europy i
Ameryki.
Dojechawszy do wioski Bab-Fatah, odnalazł zagrodę
zaprzyjaźnionego Araba, właściciela czterdziestu tysięcy palm
daktylowychizapukałdobramyglinianegomuru.
Naspotkaniemuwyszedłsamgospodarz.Zaczęlisięściskać,
powtarzającuświęconeobyczajempozdrowieniawimięAllaha.
Tekstjest
(publicdomain).Szczegółylicencjinastronie
autora:
.
30
WDŻUNGLI.
(ZAFRYKIŚRODKOWEJ).
NoroMatasabyłMurzynemszczepuBanga.Byłto,zapewne,
najciemniejszyinajbiedniejszyszczep,odciętyodcałegoświata
nieprzebytą dżunglą, kryjącą w swoich ostępach rozległe,
głębokie trzęsawiska, zarosłe trzcinami bambusowemi i
mangrowemi
drzewami
o
zwisających
korzeniach
napowietrznych. Na niedużej polanie, ze wszystkich stron
otoczonejdżunglą,stałamała,kilkachatzaledwieliczącawioska
murzyńska. Rządzi w niej czarownik — stary, opryskliwy,
milczącyczłowiekojednemoku.
Dlaczegonazywanogo„czarownikiem”?
Zapewne dlatego, że nosił na głowie wysoki kołpak z kory,
ozdobiony skórą jadowitej żmiji — n a j a, czyli okularnika
afrykańskiego, a także wstążkami, dzwonkami i pękami suchych
włókien r a f j i. Bali się go wszyscy, a on wiedział o tem i
przerażał swych rodaków coraz bardziej, przepowiadając im
przyszłość, udając, że nocami rozmawia ze złemi duchami i
cieniaminieboszczyków.StaryLoba(taksięnazywałczarownik)
znał się jednak na różnych ziołach i właściwościach wszystkich
roślin, więc leczył sąsiadów. Choroby zaś często gnębiły
biednychmurzynów.
Chmary mo s k i t ó w gryzły ich i zarażały złośliwą malarją,
bąki t z e - t z e powodowały szerzenie się żółtej febry, od której
każdegorokuwymierałydziesiątkimieszkańcówwioskiLulangi;
w przepływającej rzece Lopori roiło się od cienkich, jak włos,
robaków; przegryzały one skórę kąpiących się ludzi i drążyły
sobie przejścia w ich ciele, od czego tworzyły się ohydne
31
wrzody,prawiezawsześmiertelnedladzieci;wstudnizaśmiały
siedzibę w wodzie niewidzialne żyjątka, zarażające murzynów
krwawą ropną biegunką, tak zwaną „dyzenterją tropikalną”.
Zdarzały się też i inne wypadki, gdy pomoc jednookiego Loby
stawała się niezbędną. Naprzykład, gdy kogoś z mieszkańców
Lulangi ugryzła jadowita żmija, lub trująca czerwona stonoga,
zakradająca się nocami do trzcinowych, oblepionych gliną,
stożkowatych chatek tubylców, albo też mające swe nory w
wilgotnejziemi,brunatne,kosmatepająki.
Czarownik dawał wtedy chorym jakieś gorzkie zioła, robił
okładyzziarenikorytylkojemujednemuznanychroślininieraz
ratowałtemswychrodakówodniechybnejśmiercilubkalectwa.
To też murzyni bali się go, lecz szanowali i bez sprzeciwu
pracowali dla niego i znosili mu podarki. Loba był jednak
człowiekiem zupełnie ciemnym i nieraz doradzał sąsiadom
rzeczystraszneizbrodnicze.
Na równiku, gdzie mieszkali czarni Banga, w kwietniu już
zaczynają się ulewy, trwające aż do września. Od tych obfitych
deszczów zależy życie i dobrobyt murzynów, bo właśnie w tym
okresiedojrzewająnaichpolachproso,kukurydza,boby,groch,
ma n j o k a, orzechy ziemne i słodkie ziemniaki — p a t a t y, a w
dżunglidzikieowoce—b a n a n y, ma n gi,rosnącenadrzewach
melony — p a p a j e, trzcina cukrowa, kokosy, orzechy
b a o b a b ó w i palmy olejnej oraz inne, zupełnie w Europie
nieznanegatunkiroślinjadalnych.
Ulewy tropikalne podtrzymywały też obfitość ryb w rzece.
Murzyni wrzucali do jej toni więcierze trzcinowe i wyciągali
duże ryby o kształtach i nazwach nigdy niewidzianych i
niesłyszanychwkrajachbiałychludzi.
Murzyniuważajątezbawczeulewyzaswegoboga,modląsię
32
doniegoiskładająmuofiarywpostacimiseczekzmąką,cukrem
lub kaszą, a gdy ulewy nie spadną w swoim czasie, lub gdy
zbytniosięzaciągną,zalewająciniszczącpolaichaty,albogdy
zdarząsięstraszliweburze,—murzynizrozpacząspoglądająna
powleczone czarnemi chmurami niebo i, wyciągając ku niemu
ramiona,wołająjękliwemigłosami:
—DobrybożeTenga,zlitujsięnadnami!
W wypadkach, gdy błagania te nie skutkowały, występował
czarownik.Bijącwbęben,grającnafujarceimruczączaklęcia,
chodził dokoła wsi i po polach, czarując. Kiedy zaś i to nie
pomagało, wtedy Loba gromadził koło siebie zrozpaczonych i
wylękłychmurzynówitakdonichprzemawiał.
— Gdym rozmawiał dziś z Tengą, bóg kazał mi złożyć sobie
ofiarękrwi!...
Oznaczało to, że bóstwo żądało ofiary ludzkiej. Murzyni
milczeli w przerażeniu, a czarownik wskazywał im, kogo mają
zabić. Krew ofiary wylewano na ziemię pod tysiącletnim
baobabem Tengi, a mięso zjadał Loba i zabobonni, ciemni
murzyni.ZtakiejtoprzyczynymurzyniszczepuBangastawalisię
w pewnych okresach l u d o ż e r c a mi, chociaż poza tem był to
ludekniezmierniełagodny,uczciwyidobroduszny.
ChataNoroMatasystaławśrodkuwioski.
Norosłynął,jakoczłowiekpoważny,rozsądnyipracowity.W
młodości mieszkał on parę lat w Libreville, portowem
miasteczku francuskiego Konga. Pracował tam na farmie
pewnego kolonisty, zakładającego plantację ryżu i bawełny.
Młody murzyn przyglądał się pracy białych ludzi i coś niecoś
przejął od nich. W każdym razie tyle, że nauczył rodaków z
Lulangi siać i uprawiać ryż i trzebić dżunglę, aby zwiększyć
obszaruprawnejziemi.
33
Rolnictwo murzyńskie wymaga stokroć bardziej ciężkiej i
wytężonej pracy, niż europejskie. Mamy u siebie poddostatkiem
bezleśnych równin, gdzie się zielenią łany zboża, w Afryce —
należy najprzód wyrąbać dżunglę, zniszczyć tysiące olbrzymów
leśnych, wykarczować pnie i korzenie, a po okresie ulew
walczyćzprącemizziemipędamikrzakówichwastów.
Noro Matasa jeszcze jednej rzeczy nauczył mieszkańców
Lulangi, za co uważano go za drugą po czarowniku osobę w
wiosce.
Murzyni nie znają się na oszczędności, nie są bynajmniej
przezorni, nie myślą o dniu jutrzejszym i o tak zwanej „czarnej
godzinie”.
Wesoły i niebywale beztroski lud, lubiący towarzystwo i
zabawy, wnet po zbiorach urządza wspólne uczty i wkrótce
pozostaje bez zapasów żywności. Rozpoczyna się wtedy ciężki
czaszdobywaniasobiepokarmu.Młodzież,anawetdzieciudają
się do dżungli i na nagie zbocza gór, gdzie zastawiają sidła na
kuropatwy, dzikie perliczki i dropie, lub z łuków strzelają do
małp. Dorośli łowią ryby i urządzają zbiorowe polowania na
małpy, antylopy, dzikie bawoły, strzelając zatrutemi strzałami
nawet do hipopotamów, lampartów i innych drapieżników.
Murzyni są zupełnie niewybredni w jedzeniu i używają do
przygotowania strawy mięso małp, hien i węży — pytonów.
Ponieważ jednak zdobycz swoją niemal odrazu zjadają, więc
głód bywa częstym i straszliwym gościem w wioskach
murzyńskich,aczasemprzybieratakierozmiary,żerodzicekażą
dzieciomruszaćdodżungli,pozostawiającjewłasnemulosowii
pomysłowości.
Widząc to wszystko i pamiętając, jak w takich wypadkach
postępująbialiludzie,Noronauczyłsąsiadówbudowaćspichrze
34
ispiżarniedlagromadzeniazapasówżywności.Murzynimieliz
tem narazie dużo kłopotów i niespodzianek. Gdy spiżarnie
zostały zbudowane, do ukrytych w nich zapasów dobrali się
rabusie. Były to t e r mi t y — małe, do mrówek podobne, ślepe
owady, wznoszące wysokie na dwa metry kopce; w takich
dziwacznych budowlach pędzą życie miljony tych dziwnych,
mądrych istotek, nie opuszczając ich nigdy, ponieważ giną od
powiewu świeżego powietrza i upału, dosięgającego pod
równikiemniemal60stopniCelsjusza.
Nikt nigdy nie widzi termitów, bo gnieżdżą się one w swych
kopcach, pod ziemią lub w wydrążonych pniach. Zwęszywszy
zdobycz,owadybudująsobiekryteprzejściaodgniazda,awtedy
można zobaczyć ciągnący się po ścianie domu lub po drzewie
jakgdyby sznur, ulepiony z gliny. Jest to galerja z ziemi,
przerobionejprzeztermity;wewnętrzujejsunątysiąceimiljony
tych ślepych, żarłocznych owadów. One to właśnie zwąchały
złożone w spichrzach ziarno, a w spiżarniach owoce, suszone
rybyimięso,wtargnęłytamipożarłydoszczętnie.
Długo się głowił Noro, aż się domyślił, jak się należy
zabezpieczyć przed termitami. Od tego czasu murzyni budowali
swoje spichrze na wysokich palach, okopanych dokoła i
zalewanychwodą.
∗
∗∗
PewnegorokunaLulangęspadłynieszczęścia.
WAfryceŚrodkowejniemogążyćanikrowy,anikonie,gdyż
ginąodjadumuchytze-tzeiinnychbąków.Trochęowiec,kilka
kóz i kury stanowią cały żywy inwentarz zagrody murzyńskiej.
35
Temizwierzętamidomowemiopiekująsiękobiety,mężczyźnizaś
mają na swej pieczy jedyne zwierzę pociągowe — osiołki —
małe,leczsilne.
Otóż pewnego roku z dżungli nad rzeką Ubanghi zabrnęła tu
para lwów. Śmiałe, królewskie drapieżniki porwały murzynom
wszystkie zwierzęta i poszły sobie dalej. Była to niezmiernie
ciężka strata. Od tego czasu czarni rolnicy musieli orać ziemię,
własnemi siłami ciągnąc pług. Na takie nieszczęście nic nie
pomogły zaklęcia jednookiego czarownika i mieszkańcy Lulangi
upadalinasiłach,abyzdążyćnaczaszuprawąpól.Gdyjednak
zebralicałyurodzajryżu,prosaikukurydzy,nawiedziłaichnowa
klęska.
ZgłębidżungliprzywędrowałynadLoporiniezliczone,zwarte
szeregi mrówek — wojowników, nazywanych w Afryce
ma n j a n. Miljony tych owadów rzuciło się na wieś. Większa
częśćmieszkańcówzdołałaujśćprzedtymnapadem,kryjącsięw
górach, gdy zaś po kilku dniach murzyni powrócili do domów,
oczom ich przedstawił się straszny widok. Na ulicy wioski i w
niektórych chatach pozostały tylko kości tych, którzy nie zdążyli
zbiec: wszystkie zapasy żywności, drób i zwierzęta znikły,
pożarte przez mrówki. Zginął wtedy stary czarownik, a z nim
razemdwunastumurzynów,dwiekobietyikilkoromałychdzieci,
wpopłochuzapomnianychwdomach.
Noro Matasa, zabrawszy żonę i dwuletniego synka Fanga,
ruszyłwświatszukaćlepszejdoli.
∗
∗∗
Wyszedłszy na drogę, biegnącą brzegiem dużej rzeki Kongo,
36
którąwubiegłemstuleciuodkryłiszczegółowoopisałznakomity
podróżnik angielski, Henryk Morton Stanley, rodzina murzyńska
dotarła do osady Bolobo, stojącej tuż nad rzeką. Belgowie, do
których należy kraj środkowego Konga, stawiali tu wtedy
pierwszetartaki,zamierzającrąbaćdżunglęiprzerabiaćdrzewa
mahoniowe, cytrynowe i palmowe na deski dla wywozu
zagranicę. Po Kongo pływały już statki, dostarczające maszyn i
towarówzportówBomaiMatadi,doktórychdochodziłyokręty
oceaniczne.
Nororozejrzałsiępoosadzie,wypytałczarnychrobotnikówo
wszystko, co go interesowało, i wynajął się do pewnego
plantatorabelgijskiego.Wkilkadnipóźniejmurzynnaszwrazz
rodzinązostałodwiezionydodżungli.
Tu pod kierunkiem białych ludzi Noro trzebił dżunglę, a szło
mu to znacznie łatwiej niż w domu, bo inne, skuteczniejsze
stosowano tu sposoby. Nie rąbano tu potwornych drzew i nie
podpiłowywano ich pni, lecz drążono dłótem, lub świdrem
głęboki otwór, zakładano nabój wybuchowy i rozsadzano
drzewo.Gdyupadło,inneminabojamirozrywanogonaszczapy,
polewano naftą i podpalano. Nikt tu nie pocił się nad
karczowaniem pozostałych pni. Postępowano zupełnie inaczej.
Wiercono w nich głębokie kanały zalewano jakimś płynem i
podpalano, najbardziej zaś wilgotne i oporne resztki drzew
wysadzanowpowietrzedynamitem.
W ten to sposób właściciel plantacji, belgijski agronom, pan
Romande-Vosswciągujednegorokuprzygotowałdlaprzyszłej
plantacjiznacznyobszargruntu,wyrwanegodziewiczejdżungli.
Przed nastaniem pory ulewnej Belg zaczął sadzić równemi
rzędami sprowadzone z wysp Antylskich i z Brazylji drzewka
kakaoikawy,apomiędzyniemiNorowrazzinnymimurzynami
37
wrzucałdoporobionychwziemiotworówziarnkatychroślin.
PrzeztrzylatapracowałMatasananowopowstałejplantacji,a
gdy ujrzał pierwszy, obfity urodzaj, chodził głęboko zamyślony.
Przepracowawszy jeszcze trzy lata u pana de-Vossa, Noro
powziął niezłomne postanowienie. Umyty i odświętnie ubrany
przyszedł do biura i poprosił woźnego, aby zameldował go
plantatorowi.
Wkrótcewchodziłjużdogabinetuswegogospodarza.
— A a, Noro Matasa! — zawołał Belg. — Co cię tu
sprowadza,przyjacielu!
Murzyn, wyprostowany i poważny, zaczął objaśniać łamaną
francuszczyzną.
—M a s s a znaNoro,—Noropracujeodzałożeniaplantacji,
Norodobrze,uczciwiepracuje...
— Jestem zadowolony z ciebie! — potwierdził zdumiony
niecopande-Voss.
— M a s s a wie, że każdy człowiek chce żyć jak najlepiej,
miećswójdomibyćspokojnymorodzinę...M a s s a —dobryi
mądry człowiek! Massa nigdy nie uderzył czarnego robotnika, a
gdydozorcazbiłstaregoForo-Noga,Massawydaliłdozorcę...
—No,icóżztego?—spytałBelg.
— Noro przyszedł do dobrego Massa prosić o pożyczkę.
Potrzebujędużo,dużopieniędzy,bochcęzałożyćplantacjękawy
ikakaokołomojejwioskiLulanginadLopori...
Belg, jeszcze bardziej zdumiony, podniósł ramiona wysoko i
patrzałnamurzynazlekkodrwiącymuśmiechem.
NiezmieszałotojednakNoroMatasy,postąpiłkroknaprzódi,
stanąwszyprzedbiurkiemplantatora,pochyliłsiękuniemuijął
szeptaćgorąco.
Co chwila padały słowa: „mały Fang”, „krzywda czarnych
38
ludzi”,„nieszczęście”,„ciemnota”,„czarownik”,„dobragleba”i
inne, aż wreszcie murzyn znów się wyprostował i powiedział
twardym,stanowczymgłosem:
— M a s s a da pieniądze, a Noro zwróci wszystko do
ostatniegofranka,lubodsłuży!...
Belginnymjużwzrokiempatrzałteraznaczarnegorobotnika;
pomyślawszy,wziąłołówekizacząłliczyćcośikombinować.
Trącsobieczoło,mruknąłwkońcu:
— Przyjdź tu jutro — obliczę wszystko dokładnie i dam
odpowiedź!
— Dziękuję, ma s s a! — odpowiedział Noro i, ukłoniwszy
się,wyszedłspokojnymkrokiem.
∗
∗∗
Po upływie ośmnastu lat niktby nie poznał nędznej Lulangi,
małejwioskimurzyńskiejnadbrzegiemmętnejLopori.
Stała tu osada, ze stu dużych domów złożona. Z brzegu
przeglądała się w rzece malownicza willa, a obok ciągnęły się
kryteblachądługieskładytowarowe.Czarnirobotnicywynosili
znichworkizkawąikakaoizdrewnianegopomostuzrzucalije
nakrypę,uwiązanądodymiącegoholownika.Nadziobiestatkui
najutowychworkachwidniałnapis:
„N o r o M a t a sa, S y n i S p ó ł ka. Lu l a n ga, K o n go”.
Z willi wyszedł wysoki, poważny murzyn w białym stroju
europejskimisłomkowymkapeluszu.
—Czyprędkoskończycieładowanie?—spytałrobotników.
— Znosimy ostatnią partję, massa Noro! — odpowiedzieli
chórem,aczarnys z t o r ma n,salutującmurzynowi,dodał:
39
—Zapółgodzinymożemyruszać.K a b i n a dlapanajestjuż
przygotowana!
— Doskonale! — zawołał Noro Matasa i poszedł do domu,
spostrzegłszy,żeżonadajemuznakiręką.
W pół godziny potem Noro chodził po pokładzie sapiącego
holownika i przyglądał się brzegom, wzdłuż których płynął
statek,ciągnączasobąkrypę.
— Patrz-no, sztormanie, — zawołał murzyn, — patrz!
Pamiętamteokoliceodurodzenia.Stałatunieprzebytadżungla,a
terazcofnęłasięażhen!dopodnóżygór.Myśmytouczynili!My!
Nie znajdziesz już tu biednych, z głodu umierających czarnych
ludzi,aniczarowników,oszukującychludipopychającychgodo
zbrodni. Teraz wszyscy nasi Banga pracują na własnych
plantacjachispokojniepatrząwprzyszłość!
—Tyśtouczynił,panie!—odparłsztorman.
— Nie! zawdzięczamy to Bogu, wiedzy białych ludzi i
dobroci pana de-Voss, który pożyczył mi niegdyś pieniądze na
pierwszą plantację na Lopori! — szepnął Noro Matasa,
zapatrzonywdal.
Na trzeci dzień holownik dopłynął do Matadi, gdzie
przywieziony
ładunek
przeniesiono
na
duży
parowiec,
wypływającydoAntwerpji.
Zakończywszywszystkieczynnościwbiurzetransportowemi
komorze celnej, Noro Matasa wyszedł na przystań i spytał
przechodzącegourzędnikaportowego:
— Proszę mi powiedzieć, kiedy przybywa parowiec „Król
Albert“?
— Spodziewamy się go lada godzina, panie Matasa! Stacja
morska w Loango już dawno sygnalizowała przejście „Króla
Alberta“ — objaśniał urzędnik, lecz nie skończył, gdy dzwon,
40
umieszczonynaratuszuwydzwoniłsygnałprzybyciaokrętu.
Korytem Konga, szerokiem na kilka kilometrów przy ujściu,
powolniewychodzączpozazakręturzeki,sunąłdużyparowiec.
Z trzech jego kominów buchały czarne kłęby dymu, na maszcie
powiewała bandera belgijska. Statek ryknął syreną i jeszcze
bardziejzwolniłbiegu,kierującsiękupalomprzystani.
Minął jednak dobry kwadrans, zanim czarni ładownicy
pochwycili rzucony im z pokładu cienki sznur, uwiązany do
c u my.Pieniącmętnąwodępotężnemiuderzeniamiśruby,„Król
Albert“obróciłsiędziobemdoOceanui,płynącr u f ą naprzód,
b u r t ą dotknąłpalówdługiegopomostuprzystani.
Spuszczono chodniki i majtkowie zbiegli na pomost,
pozdrawiającznajomychiprzyjaciół.
Po chwili od strony rufy tragarze zaczęli wynosić skrzynie i
worki,innymzaśchodnikiempopłynąłnaprzystańpotokludzki.
Przybywającypasażerowiezwalizkamiwręku,oddawalibilety
stojącym przy wyjściu oficerom i szli do szopy, gdzie mieściła
siękomoracelnaiurządpaszportowy.
NoroMatasastałnauboczu,płonącymwzrokiemwpatrzonyw
tłum,schodzącyzparowca.
Wreszciepodniósłobieręcedogóryikrzyknąłradośnie:
—Fang,mójmiłyFang!Bywajmi,bywaj!
Wiotki, młody murzyn, błyskając oczyma i bielą zębów,
roztrącał publiczność i szybko zbiegał chwiejącym się
chodnikiem.
—Ojcze,drogiojcze!—wołałzdaleka.
Złączyli się w mocnym uścisku, nie mogąc ze wzruszenia
znaleźćsłówpowitania.
Szeptalidosiebie:
—Fangu!
41
—Ojcze!
Norouspokoiłsiępierwszyi,przezłzypatrzącnasyna,spytał
gostłumionymgłosem:
—Cóżpowieszmi,kochanychłopcze?...
Fangwysokopodniósłgłowęipowiedziałzdumą:
— Przywożę tobie, ojcze, i mamie mój dyplom lekarski!
Naukaukończona!Jestemczłowiekiemwykształconym,jakBelg,
Francuz,lubAnglik.Zawdzięczamtotobie,ojcze!
Noro milczał przez długą chwilę, a potem jakimś drżącym,
nieśmiałymgłosemrzucił,niepatrzącwrozradowaneoczysyna:
—Całyświatstoiterazotworemprzedtobą,Fangu...
Młodzieniec objął ojca i z siłą przycisnął go do piersi,
mówiąc:
—Przybyłemtu,ojcze,abypracowaćwśródmoichczarnych
braci! Będę leczył ich, oświecał i bronił, jeżeli ktoś się waży
skrzywdzićich!Tyśmnietegonauczyłwłasnemżyciem!Syntwój
pójdziewśladyojca—szlachetnegoojca!
Noro Matasa mocniej przytulił do siebie głowę syna i coś
szeptał ciemnemi wargami aż wreszcie, uspokoiwszy się nieco,
zawołałradosnymgłosem:
—Jakżeżucieszysiębiednematczysko...no...iwszyscynasi
poczciwiBanga,oczekującyciebie!
Tekstjest
(publicdomain).Szczegółylicencjinastronie
autora:
.
42
CIĘŻKADROGA.
(ZAFRYKIPOŁUDNIOWEJ).
Roman Skalski stał oparty o barjerę pokładu statku
angielskiego, twardym wzrokiem patrząc na znikający woddali
PrzylądekDobrejNadzieiipłaskieszczytyGórStołowych.
Marynarze wciągali na maszt banderę brytyjską i
wymachiwaliczapkami.
Było to pożegnanie lądu, ponieważ parowiec przepływał w
pobliżu latarni morskiej, ostatniej przed C a p e To w n, skąd
SkalskiwyruszyłdoEuropy.
Onnieżegnałtunikogoiniczegonieżałował.
Oddawszytemuobcemukrajowidwadzieściapięćlatżyciai
ogromny wysiłek w ciężkiej pracy, uważał, że spłacił wszelkie
długi i nie poczuwał się do wdzięczności za te kilkanaście
tysięcyzłotych,najakiewystawionomuczekwbanku.
Gdy brzegi Afryki znikły i naokoło rozparła się pustynia
Atlantyku, Skalski usiadł na trzcinowem krześle i przymknął
oczy.
Nie drzemał jednak. Myśl jego pracowała w jakimś
niezwykłympośpiechu.
Przypomniał sobie długie lata, spędzone na terytorjum tak
zwanej Unji Południowej Afryki — posiadłości brytyjskich, do
którychnależą:krajPrzylądkuDobrejNadziei,Natal,Transwaal
iOranje.
Cóżgoażtuzagnało?
Złożyły się na to przyczyny, zwykłe w owych smutnych
czasach.
Roman Skalski, syn gospodarza wiejskiego z pod Chełmna,
43
mając lat siedemnaście, nie mógł ścierpieć brutalnego
zachowaniasięurzędnikapruskiegoi,nienamyślającsiędługo,
walnąłgopięściąwtwarz.Musiałuciekaćczemprędzej.Dostał
się do Anglji. Przepracowawszy dwa miesiące na kopalniach
węgla, dowiedział się, że jakieś biuro emigracyjne werbuje
rolnikówdlaPołudniowejAfryki.
Przybywszy do Cape Townu, odrazu znalazł dla siebie pracę
pastuchanafermieniejakiegoZudwaasta,B o e r a.Człowiekten
na pograniczu pustyni Kalahari założył hodowlę k ó z
a n g o r s k i c h i strusi. Skalski, uzbrojony w karabin i lasso do
chwytania ptaków, nie schodził z siodła. Każdej chwili gotów
był do obrony stada. Nieraz się zdarzało, że jakaś zwarjowana
banda murzynów — Buszmenów czyniła nocne napady, aby
powyrywać strusiom drogocenne pióra i zniknąć w piaskach i
głębokich wąwozach pustyni. W pewnej potyczce zabłąkany tu
polski chłop dostał postrzał w piersi, długo potem chorował,
lecz wylizał się jednak. Leżąc w szpitalu, nie wiedział, że
Boerowi padły niemal wszystkie kozy, dostawszy śliniaka.
Zudwaast zbankrutował i Skalski nigdy go już nie spotkał.
Schorowany i słaby, bo trapiła go febra, której się nabawił w
gorącym klimacie na północy kraju, przerzucał się z miasta do
miasta. Szukał możliwej, niezbyt uciążliwej pracy w Cape
Townie, D u r b a n i e i P r e t o r j i, aż, machnąwszy ręką na
swojezdrowie,stałsięznówgórnikiem.
PracowałwkopalniwęglawokolicachJ o h a n n e s b u r g a,w
przedsiębiorstwie, mającem swoje szyby i fabryki w różnych
częściach kraju. Dyrekcja przerzucała robotników z miejsca na
miejsce i ta okoliczność dała możność Skalskiemu poznać Unję
doskonale.Przebywałdługonazachodzie—wgórachOmatako,
gdziewydobywanorudęmiedzianąiprzetapianojąnamosiądz,
44
wywożony do Anglji, na południu — w Wielkich Górach
Czarnych(GrooteZwartebergen)pracowałwgłębokichszybach
węglowych;spróbowałwreszciewSmoczychGórachprażyćsię
przy elektrycznych piecach, w których przerabiano rudę na
srebro,ażpowróciłznówdoJohannesburga.
Przywiózłtuzesobąpewnedoświadczenie.
Zrozumiał ostatecznie, że praca jego w Afryce Południowej
możegowyżywić,leczniedamunigdymożliwościpowrotudo
ojczyzny.UmieraćzaśwAfryceniemiałżadnegozamiaru,więc
rozglądałsięzalepszymipewniejszymzarobkiem.
Wiedział dokładnie, gdzie i co się produkuje w tym kraju i
jakietamistniejąwarunkipracy.
Anglicy i Boerowie, korzystając z ciemnoty Kafrów,
Hotentotów i Buszmenów, przyjmowali na farmy i plantacje
kukurydzy, pszenicy, owsa, bawełny, ziemniaków, tytoniu, wina,
kawy, herbaty i trzciny cukrowej wyłącznie tych czarnych
robotników, wyzyskując ich i niezmiernie nisko oceniając ich
pracę.
To samo niemal działo się w r a n c z a c h, gdzie uprawiano
hodowlę bydła rogatego, owiec i kóz. Skalski nie szukał tam
zajęcia, bo nie było zyskowne; zresztą utkwiła mu na zawsze w
pamięcijegokarjerapastucha.Nibynajawiewidziałprzedsobą
biedne
strusie,
oskubane
docna
przez
niegodziwych
B u s z me n ó w z K a l a h a ri.
Słyszał, że najlepszy zarobek znaleźć można na kopalniach
złota, koło Johannesburga, i diamentów — w okolicach
K i mb e r l e y u.Tamjednakpracowaliprzeważnieprzywiezieni
z Azji Hindusi, z którymi obchodzono się jak z niewolnikami, i
nieznaczna zaledwie ilość ludzi białych. Ci znowu mieli tak
dobry zarobek, że nigdy nie porzucali pracy. Roman Skalski
45
próżnowięcusiłowałdostaćsięnatekopalnie.
Tymczasem poważna rana, choć już zagojona, i co jakiś czas
napadającagofebratropikalnadawałymusięweznaki.Zdrowie
Polaka było poważnie nadwątlone. Lekarze, badający go co
miesiąc,kiwaligłowamiimówilidosiebiejakieśniezrozumiałe
słowa.
Skalski z wyrazu ich twarzy i z tonu głosu wywnioskował
jednak,żejestznimźle.
Po kilku latach pracy na kopalniach podziękował dyrekcji za
służbęi,mająctrochęuciułanegogrosza,postanowiłzawszelką
cenępowrócićdoEuropy.
Dotarł koleją do Cape Townu i tu chodził po biurach
okrętowych, chcąc wstąpić do załogi parowca, jako majtek lub
palacz,abyzadarmodopłynąćdoportueuropejskiego.
PodczastejwłóczęgipoznałpewnegomarynarzaIrlandczykai
ten opowiedział mu, że wybiera się do Zatoki Wielorybów,
położonej na zachodniem wybrzeżu Afryki, a odległej o 3 — 4
dnidrogimorskiejodPrzylądkaDobrejNadziei.
— Jedźcie tam ze mną, kamracie! — zaproponował
Irlandczyk.—Znajdziesiętampracaunorweskichsztormanów,
trudniącychsiępołowemwielorybów!
Skalskipodługimnamyślepostanowiłspróbowaćszczęściai
potygodniupracowałjużnabrzeguAtlantykuwzakładach,gdzie
„oprawiano“zdobytepotworymorskie.
Małe, lecz szybkie i zwinne kutry wypływały na ocean i
szukały zdobyczy. Ujrzawszy wyrzucone przez wieloryby
fontanny wody, pędziły ku nim, ścigały, a stojący na dziobie
„kanonier“ strzelał do nich z armaty, nabitej zamiast zwykłego
pocisku — h a r p u n e m. Przypominał on krótki oszczep, albo
używaną do połowu ryb — o ś ć. Była to gruba, żelazna sztaba,
46
zakończona zadzierżystem ostrzem i przy wylocie z armaty
ciągnącazasobąmocnąlinkęstalową.
Trafionyharpunemwielorybzdychał,aholownikidostarczały
zdobyczkuprzystaniprzedsiębiorstwa.
Kadłub upolowanego ssaka wciągano na pomost i robotnicy
obdzierali
go
ze
skóry,
poszukiwanej
przez
fabryki
nieprzemakalnego obuwia dla majtków; specjalne maszyny
usuwały z cielska grubą warstwę tłuszczu, przerabianego potem
na smary, świece i mydło. Po wycięciu z paszczy rogowych
f i s z b i n ó w —resztękadłubawrazzwnętrznościamiikośćmi
przewożono do suszarni, poczem przechodziła przez walce i
zamieniała się na drogi nawóz sztuczny, używany przez
ogrodników.
W Zatoce Wielorybów Skalski pozostawał trzy lata i
znakomiciewzmocniłsięnazdrowiu.Chociażwdzieńpanowały
tu straszliwe podzwrotnikowe upały, lecz z oceanu zalatywał
zawsze świeży podmuch, a wieczory i noce, o znacznie niższej
niż w innych miejscach kolonji temperaturze, orzeźwiały
strudzonychludzi.
Pewnegorazuzdarzyłsięwypadek,zmieniającydogruntulos
polskiegorobotnika.
Angielskikomisarzrządowy,przybyłydofabrykinorweskiej,
przyglądał się wrącej tu pracy; właśnie oprawiano aż trzy
wielorybynaraz.
Parowydźwig,podnoszącyjedenkadłub,zgrzytnąłnagleina
chwilęsięzatrzymał.
Pracujący wpobliżu Skalski posłyszał ten dźwięk. Wiedział,
co to oznacza, bo kilka już razy był obecny przy podobnych
wypadkach. Taki zgrzyt świadczył, iż łańcuch dźwiga ześlizgnął
sięzblokówimożepęknąć,zrozmachemuderzającoziemię.
47
Robotnik szybko się obejrzał i spostrzegł natychmiast
komisarza,stojącegotużpoddźwigiem.
Skalski podbiegł i, szarpnąwszy Anglika za ramię, odciągnął
gonastronę.Wtejsamejchwiliogniwołańcuchasięzerwało,a
koniecjegoześwistemibrzękiemsmagnąłdeskipomostu.
Anglik rzucił się do swego zbawcy i, potrząsając mu ręce,
dziękowałgorąco.
Ten to właśnie komisarz wyrobił Skalskiemu posadę na
kopalniach złota pod Johannesburgiem, gdzie miał brata,
inspektoragórniczego.
Znowu więc powrócił Polak do Transwaalu i zamieszkał w
osadzie Boksbury, w wąskiej dolinie, otoczonej zewsząd
skalistemizboczamigórWitwatersRand.
Pracowałterazwniedawnozałożonejkopalnizłotaimiałpod
swym dozorem stu Hindusów, którzy dynamitem i piroksyliną
odrywali skały a odłamki ich wywozili na fabrykę, gdzie
maszynymełłyjenaproszek.Winnychbudynkachztegoproszku
wyciąganozłotozapomocątrującegocjankupotasu.
ChociażzarobkiSkalskiegoznaczniewzrosły,jednaknieczuł
sięondobrzewBoksbury.
Nie mógł się Polak pogodzić z brutalnem traktowaniem
cichych, milczących Hindusów przez dumnych i bezwzględnych
Anglików.
Bialipolicjanci,dozorcy,sztygarzy,mechanicyiinżynierowie
— każdy, kto chciał, nazywał bezbronnych, bronzowych ludzi,
„wstrętnemi psami“, kopał ich i bił grubemi kijami
bambusowemi.Skalskisłyszałteżcośniecośotem,żeHindusów
oszukiwanoprzywypłaciezarobionychprzeznichpieniędzy,nie
dotrzymywano umów, a skargi, zanoszone przez nich sędziemu,
zostawały bez odpowiedzi i rozpatrzenia. Jeżeli któryś z nich,
48
oburzonyizrozpaczonydoreszty,chciałodejść,podrzucanomu
do tłomoka szczyptę złota, oskarżano o kradzież i proponowano
więzienie, albo pozostanie na kopalni za mniejszą zapłatą.
Takiemi to wybiegami Anglicy pozbawiali Hindusów możności
wyzwoleniasięzrąkwyzyskiwaczyiczyniliznichbezprawnych
niewolników.
Patrząc na złote sztaby, składane w skarbcu, Skalski myślał
zawsze, że każda z nich przepojona jest łzami i krwią
nieszczęsnych Hindusów i że niema nikogo na świecie, kto
mógłbyująćsięzanimi.
Szczególnie pastwił się nad kolorowymi robotnikami pewien
młody inżynier, S t e w a r t. Nielitościwy ten i brutalny człowiek
nietylko bił Hindusów i murzynów, pracujących pod jego
kierownictwem,leczszczułichswoimpsem.Zwierzętostałosię
postrachem kopalni. Pies, pochodzący z gatunku buldogów,
skakał na skinienie swego pana na robotników i szarpał ich.
Sporo ludzi pokaleczył straszny pies, więc robotnicy unikali
spotkaniazniminienawidziligorówniegorąco,jakijegopana,
młodego,złośliwieuśmiechającegosięinżynieraStewarta.
Anglikoddawałsięsportom—jeździłkonno,grałwtennisa,
leczszczególnielubiłpolowania.
Unja Południowej Afryki uważana jest za prawdziwy raj dla
myśliwych.
Poza górami Witwaters Rand, na równinie, przeciętej rzeką
Limpopo, pasły się niezliczone stada antylop i zebr, a w
zaroślachnadbrzeżnychżerowałydzikiiczaiłysiępłowelwy.W
wąwozach górskich jękliwie zawodziły nocami płochliwe
szakaleiwyły,jakgdybysięśmiały,hieny.
Co sobota, po południu Stewart wyruszał na polowanie,
biorączesobąpsa,zktórymnierozstawałsięnigdy.
49
Pewnej niedzieli Skalski powracał od swego znajomego
Boera, mieszkającego w górach, gdzie miał małą farmę i
hodowałrasowekozyangorskie.
Było już późno. Księżyc przebiegł znaczną część swej drogi.
Gwiazdozbiór Krzyża Południowego połyskiwał w całej swej
okazałości. Gdzieś w dalekim wąwozie śmiała się urywanem
szczekaniem hiena. Pokrzykiwały jakieś ptaszki, zaczajone w
krzakach. Z cichym szmerem cięły powietrze rude nietoperze,
cykającprzenikliwemigłosami.
Uszu Skalskiego doszedł nagle stłumiony, żałosny jęk.
Przystanął i nasłuchiwał. Jęk powtórzył się po chwili, jeszcze
słabszy,jeszczeżałośniejszy.
— Hej! Kto tam woła? — krzyknął Skalski, lecz nikt mu nie
odpowiedział.
Romanpocząłszukaćwśróddrzew,rosnącychnaskrajudrogi,
i bielejącą w mroku ścieżką zagłębił się do lasu. Nagle potknął
się i omal nie upadł. Pochylił się i ujrzał strasznego buldoga,
należącego do Stewarta. Pies leżał w kałuży krwi z głową,
roztrzaskanąkamieniem.
Skalskizrozumiałjużwszystko,więczacząłwołać:
—M i s t e r Stewart!MisterStewart!
Wkrótceposłyszałsłaby,drżącygłosinżyniera.Odnalazłgow
gąszczu krzaków. Stewart siedział na koniu. Ręce miał
skrępowanezaplecami,ustazakneblowane,anaszyizarzucony
stryczek rzemienny, przymocowany drugim końcem do grubej
gałęzidrzewa.
Skalski zwolnił Anglika od nałożonych mu więzów, pomógł
muzejśćzkoniaispoglądałnainżynierapytającymwzrokiem.
Drżącnacałemciele,Stewartopowiedziałmu,żejacyśludzie
napadli go, związali i, zarzuciwszy pętlę na szyję, zostawili go
50
poddrzewem.
— Zginąłbym, gdyby nie pomoc pana! — zakończył swoją
straszną opowieść. — Zawisnąłbym na gałęzi, bo już goniłem
resztkamisił,wstrzymująckonianogami.Niecierpliwiłsięcoraz
bardziej i wkońcu wyrwałby mi się, pozostawiając mnie
wiszącymnarzemieniu...
Skalski westchnął i cichym głosem powiedział, surowo
patrzącnaAnglika:
— Zasłużył pan na taką naukę za swoje okrucieństwo i
znęcaniesięnadludźmi!Jeżelimiłepanużycie,tonależyzmienić
swepostępowaniezrobotnikami.
InżynierporzuciłwkrótceBoksburyiprzeniósłsięnakopalnie
wKimberley,bogatemmieściewOranie.
Powstało ono w bezwodnej, pustynnej miejscowości w r.
1870,leczszybkosięrozbudowałoirozrosło,ponieważodkryto
tambogatepokładydiamentów.
Inżynier Stewart zmienił się do niepoznania i znacznie
łagodniej obchodził się teraz z robotnikami rządzonej przez
siebie kopalni, gdzie dwa tysiące czarnych robotników
oskardami, kilofami i wybuchowym materjałem burzyło górę, w
którejukrytebyłydrogocennediamenty.
W parę miesięcy po odjeździe inżyniera z Boksbury, Skalski
otrzymałodniegolist.
Stewartproponowałmuposadęstarszegodozorcynarobotach
wo r t a c h,czyliwpoziomoidącychszybach,skądwydobywano
zawierającydrogiekamieniepiasek.
Przypadek więc zrządził, że polski emigrant dostał się do
wymarzonej przez tysiące robotników kopalni diamentów.
Wymaganotubezwzględnejuczciwości,uwagiipracy,leczzato
płaconohojnieiustalonowysokiepremjeodzdobytychskarbów,
51
ukrytychpodpowierzchniąziemi.
RokporokuzwiększałysięoszczędnościSkalskiego,składane
w banku, lecz długo jeszcze zapewne musiałby pracować w
Kimberley,gdybynieuśmiechnąłmusięlos.
Pracawkopalniniebyłałatwa,gdyżnaSkalskimciążyładuża
odpowiedzialność; obowiązkiem jego było bowiem ścisłe
wykonanie zadania, polegającego na wydobyciu wyznaczonej
ilości piasku i przewiezieniu go na maszynę, gdzie dokonywano
przemywaniaiwyławianiadiamentów.
Czarnirobotnicynieodznaczalisiębynajmniejpracowitością,
leczzatowytężalicałyswójsprytnato,abywypatrzećwpiasku
połyskujący skarb, ukryć go i sprzedać z wolnej ręki
SyryjczykomiArabom,uprawiającymtenzakazanyhandel.
Terenkopalnibyłotoczonymuremiwysokiemogrodzeniemz
kolczastego drutu, przez który przebiegał silny prąd elektryczny.
Każdy, kto dotknął tego drutu, padał śmiertelnie rażony.
Przywłaszczone diamenty można było wynieść z kopalni tylko
podczasdniwychodnych.Zdarzałysięonejednakbardzorzadko,
bo zaledwie raz na miesiąc. Robotników przedtem poddawano
surowej,obrzydliwejrewizji;specjalnidozorcybadaliwszelkie
miejsca, gdzie można było ukryć drogie kamienie, rewizje te
odbywałysięteżwdnirobocze,znienacka.Jakoogólnyprzepis
dla wszystkich pracujących, stosowano zażywanie środków
przeczyszczających,atoztegopowodu,żemurzynichętniełykali
skradzione w szybach diamenty i w ten sposób wynosili je za
bramęprzedsiębiorstwa.
Gdytensposóbstałsięjużbezużyteczny,Buszmeniucieklisię
do innego, a mianowicie zaczęli podcinać sobie skórę pod
pachami, na głowie i w pachwinie, robiąc we własnem ciele
niewidocznąnazewnątrzkieszeń,wktórejukrywalidiamenty.
52
Temsięobjaśniałypanującetuohydne,poniżająceczłowieka
obyczaje, jak używanie oleju rycynowego, nieustanne rewizje
osobiste,przebywanienazamkniętejzawszeprzestrzeniiniemal
całkowitepozbawieniewolności.
Takie życie obmierzło do reszty Polakowi. Wszystko się
burzyło w nim i buntowało przeciwko takiemu istnieniu. Nieraz
zadawał sobie pytanie, co jest lepsze — ciężka, źle opłacana
pracawkopalniachwęglalubdozorowaniestrusi,czyteżdobry
zarobekwKimberleyiciągłeuczuciewstyduiponiżenia?
Niewiadomo, jak długo wytrzymałby Skalski w tem
diamentowem
więzieniu,
opasanem
śmiercionośnem
ogrodzeniem, a rządzonem przez dozorców z rewolwerami w
rękuifelczerów,przemocąwlewającychkażdemumiarkęrycyny.
Całatasprawarozstrzygnęłasięraptownieiostatecznie.
PewnegorazuSkalskistałiliczyłtoczącesięprzednimwózki
z piaskiem. Wzrok jego padł nagle na jakiś błyszczący odłamek
kamienia,poplamionegożółtągliną.
Dogonił wózek i porwał kamyk. Położył go na dłoni i
rozglądałuważnie.
Oczom swoim nie wierzył, ucieszony niezmiernie i
zachwycony.Niewątpił,żewkupieziemi,żwiruipiaskuznalazł
duży,jakjajko,diament.
—Amożetozwykłykryształ?—pomyślał.
Podbiegłszy do kadzi z wodą, opuścił do niej dłoń ze
znalezionym kryształem i kilkoma innemi przezroczystemi
kamykami.
Kamienieodrazustraciłyswójblask,pogrążonyzaśwwodzie
kryształrozbłysnąłjeszczewspanialej.
RomanSkalskiwykryłdiamenttakwysokiejwartości,że,gdy
złożył swój skarb w biurze, — otrzymane przez niego premjum
53
wyniosłotysiącfuntówszterlingów.
— Dość tego! — zadecydował tedy bez namysłu. —
Powracam do domu... Chociaż stary już jestem i znękany, a
jednak...wPolscenacośsięprzydamjeszcze,azamojeciężko
zapracowanepieniądzecośtamnowegopowstanie!
∗
∗∗
OtemwłaśniemyślałRomanSkalski,siedzącnatrzcinowem
krześleangielskiegoparowca.
Zapomniał wkrótce o ciężkiej i dalekiej drodze, która biegła
od Kalahari i Johannesburga poprzez Zatokę Wielorybów i
Kimberleydoojczyzny—nadwszystkoumiłowanej—wolnej,
niepodległej Polski, gdzie nie było drutów kolczastych i
dozorców,znęcającychsięnadpracującymludem.
Tekstjest
(publicdomain).Szczegółylicencjinastronie
autora:
.
54
S Ł O W N I C ZE K.
NadNilem.
D u r a —gatunekprosa.
D a c h a g b a — inaczej „feluka“ — jednomasztowa łódź
żaglowa.
M e c z e t —świątyniamuzułmańska.
M i n a r e t — wieża, z której kapłani (mu ł ł o w i e lub ich
pomocnicy — muezzini) nawołują do modlitwy o
wschodziesłońca,wpołudnieiozachodzie.
K a i t - b e j —najstarożytniejszyinajwspanialszymeczet.
H a m- e l - A z c h a r — meczet, zbudowany na początku XV
wieku.
H u s s e i n — święty muzułmański, należący do rodziny
Mahometa, założyciela Islamu, religji Jedynego
Boga, którego Prorokiem ogłosił się Mahomet w
VII-ymwiekupoNar.Chrystusa.
M u ł ł o w i e —kapłanimuzułmańscy.
F e l l a c h o w i e —najliczniejszyszczepwEgipcie,stanowiący
ludność wieśniaczą i rolniczą. Muzułmanie. Mówią
poarabsku.
K o p t o w i e —szczepzpołudniaEgiptu.Chrześcijanie.Mowa
ichzbliżonajestniecodostaro-egipskiej.
B e d u i n i — koczownicy z pustyni Libijskiej, dochodzącej do
lewegobrzeguNilu.
J e me n — południowo-zachodnia część półwyspu Arabskiego.
Kraina ta w starożytności, jako najbardziej żyzna i
bogata,znanabyłapodnazwą„Arabjiszczęśliwej“.
K a r a w a n - s e r a j —karczmaihotel.
55
M u e z z i n —sługakościelny.
G i z e h — lub Giza — miejscowość na lewym brzegu Nilu, w
okolicach Kairu. Wznoszą się tam na skraju pustyni
Libijskiejnajwiększepiramidy.
S f i n k s —olbrzymiposąglwaoludzkiejtwarzy.
C h e o p s, C h e f r en, M y k e r i n—imionafaraonówegipskich.
A mo n —głównebóstwostarożytnychEgipcjan.
O z i r i s —bóstwoEgipcjanwstarożytności.
K a r n a k —
starożytnemiastaegipskie.
Lu k s o r —
G u r n a, R a me s s e u m i M e d i n e t - A b u—starożytnemiasta
wEgipcie,obecniepozostałytylkoruiny.
K o ł c h u c i — osobne bractwo religijne, trudniące się
wykonywaniemobrzędówpogrzebowych.
M u mj a — ciało zmarłego człowieka, zabezpieczone przed
gniciem, (zabalsamowane), owinięte w płótno i
zamkniętewtrumnieokształtachitwarzyludzkiej.
K o l o s y M e mn o n a — ogromne posągi, kute w kamieniu.
Podług legendy miały one wydawać głosy o
wschodzie i zachodzie słońca. Arabowie zniszczyli
testarożytnezabytkiEgiptu.
Wkrajupiratówiszeików.
M o l o —mur,osłaniającyportprzedfalami.
B u r n u s —szerokipłaszczarabski.
T u r b a n —zawój,noszonynagłowieprzezArabów.
La I l l a I l l a h u M a h o me t — R a s s u l A l l a h A k b a r—
Niema Boga oprócz Boga Allaha i Mahometa,
ProrokaAllahaprzedwiecznego.
56
N a r g i l e — przyrząd do palenia, w którym dym przechodzi
przezwodę.
K a l i f o w i e —władcy,królowie.
P i r a c i —rozbójnicymorscy.
S i d i —pan(poarabsku).
S a l a m a l e j k u m—pozdrowieniearabskie.
G r a n a t y — południowy owoc, pełen soczystych, słodkich
ziarn.
T i mb u k t u —miastomuzułmańskienadNigrem.
P r z y l ą d e k D z i n e t — północny przylądek w Algerji nad
ŚródziemnemMorzem.
T i mg a d —ruinystarożytnegomiastarzymskiego.
B i s k r a
—
oazynapustyniSahara;znaczneosady,chętnie
przezEuropejczykówodwiedzane.
T u g u r t
—
S i d i
S a l a h —
Ta ma r
—
Wdżungli.
R a f j a — rodzaj palmy, dostarczającej mocnych włókien, z
którychmurzynirobiąmaty,workiipowrozy.
M o s k i t y —rodzajkomarów.
M a n j o k a —roślina,zktórejmurzyniprzygotowująmąkę.
M a n g i — owoce drzewa mangowego. Zielono-różowe, z
kształtu do migdała podobne, soczyste, o zapachu
terpentyny,pożywneizdrowe.
57
S z t o r ma n —dowódcastatku.
C u ma —lina,przytrzymującaokrętwprzystani.
R u f a —tylnaczęśćstatku.
B u r t a —bokstatku.
Ciężkadroga.
C a p e To w n — (czytaj Kaptaun) — miasto Afryki
Południowej, najważniejszy port. Nazywają je
częstoKapsztatem.
B o e r z y — osadnicy, zamieszkali oddawna w Południowej
Afryce,zpochodzeniaHolendrzy.
K o z y a n g o r s k i e—kozyodługiej,białejwełnie.
D u r b a n , P r e t o r j a , J o h a n n e s b u r g
— duże miasta
południowo-afrykańskie.
R a n c z o —fermanastepie.
B u s z me n i z K a l a h a r i — murzyni (szczepu Buszmenów),
mieszkający na pustyni Kalahari, oddzielającej
AfrykęPołudniowąodAngoliiKongo.
K i mb e r l e y —bogatemiastowPołudn.Afryce.
S t e w a r t —czytajStjuart.
M i s t e r —poangielskupan.
Tekstjest
(publicdomain).Szczegółylicencjinastronie
autora:
.
58
Otejpublikacjicyfrowej
Tene-bookpochodzizwolnejbibliotekiinternetowej
.Bibliotekata,tworzonaprzezwolontariuszy,mana
celustworzenieogólnodostępnegozbioruróżnorodnych
publikacji:powieści,poezji,artykułównaukowych,itp.
Wpublikacjizostałazachowanaoryginalnaortografia,oczywiste
błędywdrukuzostałypoprawioneprzezredaktorówWikiźródeł.
Wersjaźródłowategoe-bookaznajdujesięnastronie:
KsiążkizWikiźródełsądostępnebezpłatnie,począwszyod
utworówniepodlegającychpodprawoautorskie,poprzeztakie,
doktórychprawajużwygasłyikończącnatych,opublikowanych
nawolnejlicencji.E-bookizWikiźródełmogąbyć
wykorzystywanedodowolnychcelów(takżekomercyjnie),na
zasadachlicencji
CreativeCommonsUznanieautorstwa-Natych
samychwarunkachwersja3.0Polska
Wikiźródławciążposzukująnowychwolontariuszy.
Możliwe,żepodczastworzeniatejksiążkipopełnionezostały
pewnebłędy.Możnajezgłaszaćna
.
59
Wtworzeniuniniejszejksiążkiuczestniczylinastępujący
wolontariusze:
Rsnufkin
Grobur
Himiltruda
Ankry
Nawider
PMG
Wieralee
1.
2.
http://www.creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl
3.
https://pl.wikisource.org/wiki/Wikiźródła:Pierwsze_kroki
4.
http://pl.wikisource.org/wiki/Wikisource:Skryptorium
60