STEPHANIE LAURENS
JAK
USIDLIĆ KAWALERA?
Tłumaczyła Anna Bartkowicz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
-
Więc przed kim uciekamy? Przed diabłem? - Pytanie, zadane, niewinnym tonem
przez stajennego i wiernego giermka, wywołało grymas na twarzy Harry'ego Lestera.
- Gorzej, mój drogi Dawlish, gorze
j. Przed podstarzałymi swatkami i salonowymi
lwicami.
Harry nie pofatygował się, żeby zwolnić na zakręcie. Jego siwki, eleganckie i silne,
szły naprzód, całkiem zadowolone z tego, że mają w pyskach wędzidła, ciągnąc za sobą
kariolkę. Newmarket było już niedaleko.
-
A poza tym nie uciekamy. To się nazywa strategiczny odwrót.
-
Naprawdę? No cóż, nie można pana za niego winić. Bo kto by pomyślał, że pan Jack
się podda. I to właściwie bez walki.
Harry, wiedząc, że Dawlish, siedzący za nim na koźle, nie może zobaczyć jego miny,
pozwolił sobie na uśmiech. Wierny sługa towarzyszył mu zawsze i wszędzie od czasu, gdy
jako piętnastoletni chłopak stajenny zaopiekował się drugim z kolei synem Lesterów po raz
pierwszy posadzonym na grzbiecie kucyka.
-
Nie martw się, stary zrzędo. Zapewniam cię, że ja nie mam zamiaru ulec wdziękom
żadnej kusicielki.
-
To się łatwo mówi. A jak przyjdzie co do czego, trudno się im oprzeć. Niech pan
popatrzy na pana Jacka.
-
Wolę tego nie robić - uciął Harry.
Myśl o tym, że jego starszy o dwa lata brat tak szybko dał się usidlić, odbierała mu
pewność siebie i dobry humor. Przed ponad dziesięciu laty rozpoczynali razem światowe
życie, a oto teraz został sam. Co prawda, Jack miał mniej powodów od niego, by
kwestionować wartość miłości, jednak fakt, że jej uległ bynajmniej nie wbrew swej woli,
wyprowadzał Harry'ego z równowagi.
Opuścił Londyn z nadzieją, że nie czyni tego na zawsze. Sądził, że, przyczaiwszy się
poza stolicą, przeczeka aż do czasu, gdy damy z towarzystwa zapomną o nim, i liczył, że to
się stanie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu.
Nie miał złudzeń co do tego, jaką zdobył sobie reputację - lwa salonowego, hulaki i
rozpustnika, wcielonego diabła, przedniego jeźdźca i hodowcy koni, boksera amatora,
doskonałego strzelca oraz myśliwego - w sensie dosłownym i przenośnym. Z drugiej strony
jednak wiedział, że pieniądze, którymi ostatnio zostali pobłogosławieni zarówno on, jak i jego
bracia, Gerald i Jack, sprawią, że wiele grzechów zostanie mu wybaczonych. Dzięki swym
wrodzonym talentom i p
ozycji, którą zapewniało mu urodzenie, spędził ostatnie dziesięć lat
przyjemnie, smakując w równym stopniu wina, co wdzięków kobiet. Nie było takiej, która by
mu się oparła, ani też takiej, która by zakwestionowała jego rozpustny tryb życia.
Teraz jednak,
gdy został właścicielem znacznej fortuny, zaczną się ustawiać w
kolejce, by to uczynić. Mogą wysilać się do woli - on i tak żadnej nie ulegnie.
Prychnął i skupił uwagę na drodze. Przed nimi znajdowało się skrzyżowanie z
gościńcem prowadzącym do Cambridge. Konie szły naprzód niestrudzenie, mimo przebytej
drogi z Londynu. Wyprzedzili kilka powozów, wiozących przeważnie dżentelmenów, którzy
pragnęli, by wyścigi konne w Newmarket rozpoczęły się jak najprędzej.
Wokół nich rozciągało się płaskie wrzosowisko, na którym tylko gdzieniegdzie rosły
kępy drzew, w oddali majaczyły zagajniki. Do gościńca prowadzącego do Cambridge nie
zbliżał się żaden powóz. Harry skierował zaprzęg na bitą drogę. Newmarket i jego wygodną
kwatera w hotelu Pod Herbem były oddalone zaledwie o kilka mil.
- W lewo! -
rozległ się ostrzegawczy okrzyk Dawlisha.
Harry zauważył jakiś ruch w kępie przydrożnych drzew.
Skierował zaprzęg w lewo, przekładając lejce do lewej dłoni, a prawą sięgnął po
pistolet znajdujący się pod siedzeniem.
Ściskając go mocno, zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
Dawlish, który także trzymał duży kawaleryjski rewolwer, skomentował to
następującymi słowy:
-
W biały dzień na królewskim gościńcu! Co to się dzieje? Dokąd zmierza ten świat?
Kariolka pojechała szybko dalej.
Har
ry nie zdziwił się, że mężczyźni przyczajeni między drzewami nie próbowali
nawet ich atakować. Byli na koniach, ale mimo to mieliby ogromne trudności z zatrzymaniem
rączych siwków. Zanim doliczył do pięciu, pozostali w tyle. Jego uszu dobiegły tylko ich
pr
zekleństwa.
- A niech mnie -
odezwał się Dawlish. - Mieli tam nawet wóz ukryty między
drzewami. Muszą być piekielnie pewni łupu.
Harry zmarszczył brwi.
Przed nimi widniał zakręt drogi. Gdy skręcili, Harry otworzył szeroko oczy ze
zdumienia.
Ściągnął lejce z całej siły. Siwki zatrzymały się gwałtownie, a kariolka stanęła w
poprzek drogi, kołysząc się przez chwilę na resorach.
Z kozła posypały się przekleństwa.
Harry nie zwrócił na nie uwagi. Dawlish wciąż znajdował się na koźle, a nie w
przydrożnym rowie. Ale widok, jaki przedstawił się ich oczom, był obrazem katastrofy.
W poprzek gościńca leżał na boku powóz. Wyglądało na to, że rozpadło się jedno z
tylnych kół, wskutek czego ciężki i obciążony mnóstwem bagażu pojazd przewrócił się.
Wypadek zdarzył się przed chwilą. Znajdujące się w powietrzu koła wciąż się obracały. Harry
zobaczył młodego chłopaka, prawdopodobnie stajennego, który usiłował wyciągnąć z rowu
histerycznie zachowującą się dziewczynę. A drugi, starszy człowiek - sądząc po stroju,
stangret -
pochylał się nad siwowłosą kobietą leżącą na ziemi.
Konie zaprzężone do powozu były spłoszone.
Harry i Dawlish, bez słowa, zeskoczyli na ziemię i podbiegli, żeby je uspokoić.
Zabrało im to dobre pięć minut, po czym Harry zostawił konie w rękach swego
sta
jennego i podszedł do starszej kobiety. Jęczała, leżąc sztywno na ziemi, z zamkniętymi
oczami i rękami skrzyżowanymi na płaskiej piersi.
- Och, moja kostka! -
narzekała słabym głosem, krzywiąc się. - A niech cię, Joshua,
rozprawię się z tobą, gdy już stanę na nogi, obiecuję ci to. - Tu syknęła z bólu. - To znaczy,
jeżeli kiedykolwiek stanę na nogi - dodała.
Do Harry'ego zbliżył się stangret.
-
Czy w środku ktoś jest? - zapytał go Harry, unosząc pytająco brwi.
Na twarzy stangreta odmalowało się przerażenie.
-
O mój Boże! - zawołała starsza kobieta, siadając. - Nasza pani i panienka Heather! -
Spojrzała spłoszona na powóz. - Do diabła z tobą, Joshua! Co ty sobie myślisz?! Zajmujesz
się mną, kiedy tam jest nasza pani!
Uderzyła go po nogach i popchnęła w stronę powozu.
- Tylko bez paniki!
Te słowa, wypowiedziane tonem spokojnym i pewnym, dobiegły z wnętrza powozu.
-
Nam nic nie jest. No, może jesteśmy trochę przestraszone. - Tu dźwięczny, bardzo
kobiecy głos przerwał z lekkim wahaniem, a po chwili dodał: - Ale nie możemy się wydostać.
Harry z cichym przekleństwem na ustach ruszył w stronę pojazdu, zatrzymując się
tylko po to, żeby pozbyć się płaszcza i wrzucić go do kariolki. Podszedłszy do tylnego koła,
wspiął się i stojąc na poziomym boku powozu, pochylił się i otworzył drzwiczki.
Zajrzał do środka.
Aż zamrugał oczami, bo widok, jaki ujrzał, był zachwycający. W snopie światła
padającego przez otwarte drzwiczki stała kobieta. Jej uniesiona w górę twarz miała kształt
serca. Szerokie czoło okalały włosy zaczesane surowo do tyłu. Kobieta miała wyraziste rysy -
prosty nos i pełne, pięknie wykrojone wargi oraz delikatny, choć znamionujący
zdecydowanie, podbródek.
Jej cera przypominała kość słoniową, miała barwę bezcennych pereł. Wzrok Harry'ego
bezwiednie przesunął się z jej policzków na wdzięcznie wygiętą delikatną szyję i spoczął na
dojrzałych, pełnych piersiach. Z tego miejsca, gdzie stał, patrząc z góry, Harry widział je
dobrze, choć podróżny strój damy nie był w żadnym wypadku nieskromny.
Harry poczuł mrowienie w dłoniach.
Z głębi karety patrzyły na niego błękitne oczy ocienione długimi czarnymi rzęsami.
Przez chwilę Lucinda Babbacombe nie była pewna, czy nie uderzyła się w głowę. Bo
skąd mógł wziąć się ten widok wyczarowany z jej najskrytszych marzeń?
Oto - wspieraj
ąc się silnymi nogami o obramowanie drzwiczek karety - stał nad nią
mężczyzna wysoki i szczupły o szerokich barach i wąskich biodrach. Złociste włosy
prześwietlało słońce. Świeciło z tyłu, więc nie mogła dostrzec rysów twarzy.
Odwróciła głowę, jednak zanim to uczyniła, zdążyła dojrzeć jego elegancki strój -
doskonale leżący szary surdut i obcisłe ineksprymable w kolorze kości słoniowej, pod
którymi rysowały się długie mięśnie ud. Łydki opinały błyszczące cholewy długich butów, a
świeża koszula lśniła bielą. Mężczyzna nie miał u pasa łańcuszka od zegarka, a jedyną jego
ozdobą była złota szpilka u krawata.
Według ogólnie przyjętych poglądów strój taki czynił dżentelmena nieinteresującym.
Nieciekawym. Lucinda pomyślała jednak, że ogólnie przyjęte poglądy są w tym wypadku
błędne.
Mężczyzna poruszył się i wyciągnął ku niej ogromnie elegancką dłoń o długich
palcach.
-
Proszę się chwycić. Wyciągnę panią. Jedno koło się rozpadło. Nie można więc
postawić powozu.
Głos miał dźwięczny i wymawiał wyrazy, nieco je przeciągając. Lucinda spojrzała na
niego zza rzęs. Przyklęknął na jednym kolanie, pochylając się nad otworem drzwiczek.
Poruszył niecierpliwie ręką. W złotym sygnecie zabłysnął ciemny szafir. Odpędzając od
siebie myśl o tym, że wybawienie może okazać się bardziej niebezpieczne niż sama
katastrofa, Lucinda wyciągnęła rękę.
Ich dłonie się spotkały. Długie palce mężczyzny objęły jej nadgarstek. Lucinda
chwyciła podaną sobie rękę również drugą dłonią i została uniesiona w górę.
Wstrzymała oddech. Silne ramię opasało jej kibić. Zdała sobie sprawę, że klęczy w
objęciach nieznajomego, dotykając piersiami jego torsu.
Jej oczy znajdowały się na poziomie jego ust. Usta te były tak surowe jak jego ubiór -
rzeźbione i stanowcze. Szczękę miał wyraźnie zarysowaną, a patrycjuszowski nos świadczył
o szlachetności przodków. Puścił jej dłonie. Oparła je o jego tors. Jedno jej biodro przyciskało
się do jego biodra, a drugie do umięśnionego uda. Lucindzie zabrakło tchu.
Ostrożnie uniosła wzrok i, spojrzawszy nieznajomemu w oczy, zobaczyła morze -
spokojne i jasne, chłodne, krystaliczne, bladozielone.
Zahipnotyzowana zanurzyła się w tym morzu, jej skórę opływały fale ciepła, umysł
poddał się doznaniom. Bezwiednie pochyliła się w jego stronę. Wstrząsnął nią dreszcz.
Poczuła, że i on doznaje tego samego, że jego mięśnie drżą, a potem nieruchomieją.
-
Ostrożnie - powiedział, wstając i podtrzymując ją.
Lucinda zastanowiła się, przed jakim niebezpieczeństwem ją ostrzega.
Odrywając od niej ręce, Harry starał się nad sobą zapanować.
-
Będę panią musiał spuścić na ziemię.
Spoglądając w dół, Lucinda zdołała tylko kiwnąć głową.
Odległość wynosiła ponad sześć stóp. Poczuła, że on, stojąc za nią, porusza się, a
potem drgnęła, gdy wsunął dłonie pod jej ramiona.
-
Proszę nie czynić gwałtownych ruchów ani nie próbować zeskoczyć. Puszczę panią
dopiero, gdy będzie już panią trzymał stangret.
Joshua czekał na dole. Lucinda skinęła głową. Nie była w stanie wymówić ani słowa.
Harry chwycił ją mocno i opuścił. Stangret szybko chwycił ją za nogi. Harry puścił, a
jego palce przesunęły się po zewnętrznych stronach jej miękkich piersi. Nie mógł temu
zapobiec.
Poczuwszy ziemię pod stopami, Lucinda z przyjemnością uświadomiła sobie, że
znowu panuje nad własnym umysłem. To, co zakłóciło jej kontrolę nad nim, było, dzięki
Bogu, tylko chwilowe.
Spojrzała szybko za siebie, by się przekonać, że jej wybawca odwrócił się z zamiarem
oddania podobnej przysługi jej pasierbicy. Doszedłszy do wniosku, że siedemnastoletnia
Heather będzie prawdopodobnie znacznie mniej podatna na jego czary niż ona sama, Lucinda
pozwoliła mu robić, co należy.
Rozejrzawszy się naokoło, podeszła do rowu i pochyliwszy się, wymierzyła służącej
Amy siarczysty policzek.
-
Dosyć - powiedziała, jakby chodziło o zagniatanie ciasta. - Chodź teraz i pomóż
Agacie.
-
Tak, proszę pani - odrzekła Amy, wytrzeszczając załzawione oczy.
Pociągnęła nosem, posłała łzawy uśmiech stajennemu Simowi i wygrzebała się z
rowu. Lucinda szła już w stronę Agaty.
-
Sim, zajmij się końmi. I usuń z drogi te kamienie. -Wskazała stopą duże odłamki
zalegające gościniec. - To na jednym z nich złamało się nasze koło. Musisz też wyjąć bagaże.
- Tak, psze pani.
Lucinda pochyliła się nad Agatą.
-
Co ci jest? Mam nadzieję, że nic groźnego.
Agata zacisnęła wargi i spojrzała na swoją panią z ukosa.
-
To tylko kostka, proszę pani. Zaraz będzie mi lepiej.
-
Rzeczywiście - powiedziała Lucinda. - To dlatego jesteś taka blada?
- Nic, nic... ooo -
syknęła Agata, przymykając powieki.
-
Zaraz ci ją opatrzę.
Lucinda poleciła Amy podrzeć na pasy halkę i wzięła się do opatrywania nogi swojej
pokojówki. Agata przez cały czas spoglądała podejrzliwie w stronę powozu.
-
Proszę trzymać się mnie, proszę pani. I pilnować panienki. Bo ten pan to zapewne
dżentelmen, ale trzeba się go strzec.
Lucinda nie miała co do tego wątpliwości, ale nie zamierzała chować się za służącą.
Odwróciła się i zobaczyła Heather, która szła w jej kierunku. Orzechowe oczy
dziewczyny błyszczały z podniecenia i wyglądało na to, że ich właścicielka wyszła z opresji
całkiem bez szwanku.
Za nią szedł ich wybawca, krokiem pełnym gracji, przywodzącym na myśl polującego
kota. A raczej dużego, silnego drapieżnika. Podszedł bliżej do Lucindy i skłonił się
elegancko.
-
Pozwoli pani, że się przedstawię. Harry Lester, do usług.
Wyprostował się, a uprzejmy uśmiech rozjaśnił mu twarz. Lucinda, zafascynowana,
popatrzyła na jego usta, a potem ich oczy się spotkały. Odwróciła wzrok.
-
Dziękuję panu serdecznie za pomoc - pańską własną i pańskiego stajennego.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech wdzięczności.
-
Miałyśmy szczęście, że pan właśnie nadjechał.
Harry zmarszczył brwi, przypominając sobie rabusiów ukrywających się między
drzewami.
-
Proszę mi pozwolić odwieźć panią i pani...
Tu uniósł pytająco brwi, patrząc na młodą dziewczynę.
Lucinda uśmiechnęła się.
- Poz
wolę sobie przedstawić moją pasierbicę, pannę Heather Babbacombe.
Heather dygnęła. Harry w odpowiedzi skłonił się lekko.
-
Mam nadzieję, że pozwoli mi pani odwieźć panie do celu ich podróży. Jechały panie
do...?
- Newmarket -
dokończyła Lucinda. - Dziękuję panu, ale muszę zająć się moimi
ludźmi.
- Naturalnie -
zgodził się, zastanawiając się przy tym, ile ze znanych mu dam
martwiłoby się w takich okolicznościach o służbę. - Mój stajenny może zająć się szczegółami.
Zna te okolice.
-
Naprawdę? To dobrze się składa.
Zanim Harry się zorientował, ponętna dama pożeglowała w stronę jego sługi jak
galeon pod pełnymi żaglami. Królewskim gestem przywołała do siebie stangreta i, zanim
Harry zdążył do nich podejść, zaczęła wydawać rozkazy, które miał zamiar wydać on sam.
Dawlish popatrzył zaskoczony, z widocznym wyrzutem w oczach.
-
Czy to sprawi wam jakiekolwiek trudności? - zapytała Lucinda, wyczuwając jego
zmieszanie.
-
Och, nie, proszę pani - odrzekł Dawlish, kłaniając się z szacunkiem. - Żadnych.
Znam wszystkich Pod Herbem.
- Dobrze -
wtrącił się Harry, postanowiwszy odzyskać kontrolę nad sytuacją. - Skoro
to zostało ustalone, przypuszczam, że możemy jechać.
Podał Lucindzie ramię, a ona, choć na mgnienie oka zmarszczyła brwi, przyjęła je. A
potem, odwracając głowę, dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie Agaty.
-
Może powinnam zaczekać, dopóki po Agatę nie przyjedzie wóz.
- Nie -
zaoponował natychmiast Harry. - Nie chcę pani niepokoić, ale w okolicy
widziano rozbójników. Newmarket jest oddalone jedynie o dwie mile.
- O! -
Lucinda spojrzała mu w oczy, nie ukrywając zaniepokojenia. - O dwie mile?
-
Jeżeli nie mniej.
-
Cóż...
Lucinda spojrzała w stronę kariolki. Harry, nie czekając dłużej, skinął na Sima.
-
Załaduj bagaż swojej pani do kariolki - polecił.
Odwróciwszy si
ę, napotkał chłodne, wyniosłe spojrzenie błękitnych oczu.
Odpowiedział spojrzeniem równie chłodnym, unosząc jedną brew.
Lucinda poczuła nagle, że robi jej się gorąco, pomimo zimnego powiewu wiatru
zwiastującego nadejście wieczoru. Odwróciła wzrok i popatrzyła na Heather, która zajęta była
rozmową z Agatą.
-
Proszę mi wybaczyć, że śmiem coś doradzać, ale na miejscu pań nie ryzykowałbym
pozostawania bez opieki nocą na gościńcu.
Lucinda rozważyła szybko obie możliwości, jakie się przed nimi wyłaniały. Obie były
równie niebezpieczne. Przechylając z lekka głowę, wybrała tę, która wyglądała na bardziej
podniecającą.
-
No tak, wydaje mi się, że ma pan rację.
Sim skończył właśnie ładować bagaże.
- Heather? -
przywołała pasierbicę Lucinda.
Gdy wydawała ostatnie polecenia służącym, Harry podsadził dziewczynę na siedzenie
w kariolce. Heather Babbacombe uśmiechnęła się promiennie i podziękowała mu pięknie.
Bez wątpienia, pomyślał Harry, ta dziewczyna traktuje mnie jak wuja. Uśmiechnął się
nieznacznie, patrząc, jak pani Babbacombe idzie w jego kierunku, rozglądając się po raz
ostatni.
Była szczupła i wysoka, a w jej pełnej wdzięku postawie było coś, co przywodziło na
myśl przymiotnik „matriarchalny". Jakaś pewność siebie przejawiająca się w szczerym
spojrzeniu i wyrazie tw
arzy. Jasnobrązowe włosy z rudawym połyskiem, były, widział to
teraz dobrze, zebrane w ścisły koczek na karku. Na moją fortunę, pomyślał, jest to uczesanie
zbyt surowe. Palce świerzbiły go, żeby rozczesać te jedwabne sploty i je rozpuścić.
A co do jej figu
ry, to z trudem ukrywał podziw. Pani Babbacombe miała bowiem
jedną z najbardziej powabnych sylwetek, jakie zdarzyło mu się widzieć w ciągu długich lat.
Podeszła bliżej, a on popatrzył na nią pytająco.
- Jest pani gotowa?
-
Dziękuję, tak.
Lucinda zawahała się na widok wysokiego stopnia, ale już w następnej chwili poczuła,
że jej kibić obejmują silne dłonie i została bez wysiłku podsadzona na siedzenie.
Wstrzymała oddech i spotkała niewinne wyczekujące spojrzenie Heather. Nie
pokazując po sobie, że jest nieco wzburzona, usadowiła się wygodnie. Nie miała okazji
obcować z dżentelmenami pokroju pana Lestera, więc pomyślała, że może takie gesty są
czymś normalnym.
Jednakże równocześnie miała pewność, że sytuacja, w której się znalazła, nie jest
bynajmniej normalna
. Jej wybawca zarzucił na szerokie ramiona płaszcz, ozdobiony, jak
zauważyła, kilkoma pelerynami, a potem wsiadł do kariolki i ujął w ręce lejce. Naturalnie
siedział obok niej.
Lucinda z promiennym uśmiechem pomachała na do widzenia Agacie, starając się nie
zwracać uwagi na fakt, że twarde udo sąsiada napiera na jej udo i że jej ramię styka się z jego
ramieniem.
Harry nie przewidział, że w kariolce będzie tak ciasno, a ciasnota ta i jego
przyprawiała o zmieszanie.
-
Czy panie jechały z Cambridge? - zapytał, by rozładować napięcie.
- Tak -
odrzekła skwapliwie Lucinda. - Mieszkałyśmy tam przez tydzień. Miałyśmy
zamiar wyjechać zaraz po lunchu, ale spędziłyśmy godzinkę w ogrodach. Przekonałyśmy się,
że są bardzo piękne.
Jej akcent był wykwintny i nie zdradzał, z jakich okolic dama pochodzi, czego nie
można było tak do końca powiedzieć o akcencie jej pasierbicy. Gdy powóz ruszył, Harry
pocieszał się, że przebycie dwóch mil zajmie zaledwie kwadrans, wliczając w to drogę przez
miasto.
-
Ale nie pochodzą panie z tych okolic?
-
Nie. Pochodzimy z Yorkshire. Choć w tej chwili mogłybyśmy nazwać siebie raczej
Cygankami -
dodała Lucinda z uśmiechem.
- Cygankami? Jak to?
Lucinda spojrzała na Heather.
-
Mój mąż zmarł ponad rok temu. Majątek przeszedł w ręce jego kuzyna, więc
zdecydowałyśmy z Heather, że spędzimy roczny okres żałoby na podróżach po kraju. Żadna z
nas przedtem nie podróżowała.
Harry omal nie jęknął. Ta kobieta jest wdową, piękną wdową, która właśnie
zakończyła żałobę, wdową nie związaną z nikim prócz swojej pasierbicy. Próbując usilnie
ukryć przed samym sobą zainteresowanie jej osobą, wdzięcznymi kształtami przylegającymi
dzięki cokolwiek obfitszej tuszy Heather Babbacombe do jego boku, starał się skupić na jej
słowach. Zmarszczył brwi i zapytał:
- Gdzie planuj
ą panie zatrzymać się w Newmarket?
- Pod Herbem -
odrzekła Lucinda. - To jest chyba na High Street, prawda?
-
Tak, rzeczywiście.
Harry zacisnął usta. Gospoda Pod Herbem znajdowała się naprzeciwko Klubu
Dżokejów.
-
Czy mają panie zarezerwowane pokoje? - zapytał, po czym dostrzegł zdziwienie na
twarzy swojej rozmówczyni. -
W tym tygodniu odbywają się wyścigi.
-
Naprawdę? - Lucinda zmarszczyła brwi. - Czy to oznacza, że w mieście będzie dużo
ludzi?
-
Bardzo dużo.
Zjadą się tu wszyscy rozpustnicy i uwodziciele z Londynu, pomyślał, ale nic nie
powiedział. Ostatecznie los pani Babbacombe to nie jego sprawa. Z pewnością nie jego. Pani
Babbacombe jest wdową i to nawet na dodatek dojrzałą do uwiedzenia, ale wdową cnotliwą -
i w tym cały problem. Miał zbyt wiele doświadczenia, by nie być świadomym, że takie
wdowy istnieją, a co więcej, wiedział też, że taka właśnie wdowa mogłaby najłatwiej
spowodować jego upadek. Pani Babbacombe była piękną wdową, którą jednak pozostawi
nietkniętą. Tak pomyślawszy, stłumił pożądanie, które okazało się nieoczekiwanie silne.
W oddali pojawiły się pierwsze z rzadka rozsiane domki. Harry skrzywił się.
-
Czy ma pani kogoś znajomego, u kogo mogłyby się panie zatrzymać?
-
Nie... ale jestem pewna, że znajdziemy gdzieś kwaterę - powiedziała Lucinda. -
Jeżeli nie Pod Herbem, to Pod Zieloną Gęsią.
Poczuła, że jej towarzysz aż drgnął na te słowa. Odwróciła się i napotkała jego
niedowierzający i niemal przerażony wzrok.
- Tylko nie tam!
Harry nawet nie starał się ukryć wzburzenia Jego protest został przyjęty ze
zmarszczonymi brwiami.
- A dlaczego nie?
Harry otworzył usta, lecz zabrakło mu słów.
-
Mniejsza z tym. Po prostu proszę przyjąć do wiadomości, że nie mogą panie
mieszkać Pod Zieloną Gęsią.
Lucinda była nieprzejednana.
-
Jeżeli wysadzi nas pan Pod Herbem - powiedziała, podnosząc wysoko głowę - to z
pewnością sobie poradzimy.
Harry'emu stanął przed oczami obraz podwórza i głównej sali gospody - o tej porze
roku pełnych mężczyzn o szerokich barach, eleganckich dżentelmenów bywalców, z których
większość dobrze znał. Wyobraził też sobie doskonale, jak się będą uśmiechali na widok
wchodzącej pani Babbacombe.
- Nie -
rzekł stanowczo.
Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
-
Co, na miłość boską chce pan przez to powiedzieć?
Harry zacisnął zęby. Choć skupił się na powożeniu i wymijaniu mnóstwa pojazdów
tłoczących się na głównej ulicy Newmarket, potrafił zauważyć zdziwione spojrzenia, jakie
ścigały kobietę siedzącą u jego boku. Już sam fakt, że z nim przyjechała, że była z nim
widziana, spraw
ił, że koncentrowała się na niej uwaga całego miasta.
-
Nawet gdyby Pod Herbem były wolne pokoje, w co wątpię, nie jest to miejsce
odpowiednie dla pań podczas wyścigów - oznajmił.
-
Słucham pana? - zapytała zdumiona Lucinda, a potem dodała: - Proszę pana, pan nas
wybawił z opresji... jesteśmy za to panu winne wdzięczność. Jednak ja potrafię samodzielnie
znaleźć kwaterę w tym mieście.
- Bzdury.
- Co takiego?
-
Nie ma pani pojęcia, czym jest to miasto podczas wyścigów, bo gdyby pani je miała,
to nie pr
zyjechałaby pani teraz tutaj - powiedział Harry, spoglądając na Lucindę z irytacją. -
Do diabła, niech się pani rozejrzy naokoło!
Lucinda zauważyła już dużą liczbę mężczyzn przechadzających się po wąskich
chodnikach. A także tych, którzy w sportowych powozach i konno poruszali się po ulicach.
Wszędzie widziała dżentelmenów. I tylko dżentelmenów.
Heather kuliła się na siedzeniu, nie przyzwyczajona do męskich taksujących i
uwodzicielskich spojrzeń.
- Lucindo...? -
powiedziała niepewnie.
Lucinda poklepała ją po dłoni. A potem napotkała taksujący wzrok dżentelmena w
małym powoziku. Odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem.
-
Jednakże - powiedziała - jeżeli pan wysadzi nas...
Jej słowa zginęły w zgiełku, a Harry w tej samej chwili popędził konie i kariolka
potoczyła się szybko naprzód. Lucinda obejrzała się na szyld, który właśnie minęli.
-
Ależ to gospoda Pod Herbem! - zawołała. - Pan ją minął.
Harry kiwnął głową z ponurą miną. Lucinda spiorunowała go wzrokiem.
-
Proszę się zatrzymać - rozkazała.
-
Nie mogą panie mieszkać w mieście.
-
Możemy!
- Po moim trupie!
Harry, uświadomiwszy sobie, co mówi, zdumiał się. Zamknął oczy. Co się ze mną
dzieje? -
pomyślał, a potem, otworzywszy oczy, spojrzał ze złością na kobietę siedzącą obok.
Zaczynała się czerwienić - z gniewu. Przez moment przez głowę przemknęła mu myśl, że jest
ciekaw, jak by wyglądała, gdyby się zarumieniła z pożądania.
- Czy pan nas porywa? -
zapytała Lucinda tonem osoby mającej ochotę zmordować
rozmówcę.
Główna ulica miasta się skończyła. Ruch zmalał. Harry popędził konie. Gdy zamilkły
już za nimi odgłosy innych kopyt końskich na braku, spojrzał na Lucindę i powiedział:
-
Proszę to uważać za przymusową repatriację.
ROZDZIAŁ DRUGI
-
Przymusową repatriację? - zapytała zdumiona Lucinda.
Harry spiorunował ją wzrokiem.
-
Miasto podczas wyścigów to nie miejsce dla pani.
Lucinda odpowiedziała równie gniewnym spojrzeniem.
-
To ja decyduję o tym, co jest dla mnie odpowiednim miejscem, panie Lester.
Harry patrzył na swoje siwki z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Lucinda - prosto
przed siebie, marszcząc gniewnie brwi.
-
Dokąd pan nas wiezie? - zapytała w końcu.
- Do mojej ciotki, lady Hallows. Mieszka za miastem.
Wiele lat upłynęło od czasu, gdy Lucindzie ktokolwiek rozkazywał. Podniósłszy więc
z godnością głowę, dawała do zrozumienia, że i teraz się na to nie zgadza.
-
Skąd pan wie, że pańska ciotka nie ma właśnie gości?
-
Jest od wielu lat wdową i prowadzi spokojne życie. Harry skręcił w boczną drogę.
-
Ma do dyspozycji ogromny dom... i będzie zachwycona, mogąc panią poznać.
Lucinda wzruszyła ramionami.
-
Tego pan nie może wiedzieć.
Harry zareagował na te słowa uśmiechem wyższości.
Heather, która w chwili, gdy opuścili miasto, odzyskała animusz, uśmiechnęła się do
Lucindy. Najwyraźniej wrócił jej dobry humor, a niespodziewana zmiana planów nie
wzbudzała obaw. Lucinda, rozdrażniona, patrzyła przed siebie. Podejrzewała, że nie ma sensu
protestować, przynajmniej dopóki nie spotkają się z lady Hallows. Do tego czasu nie może
zrobić niczego, by odzyskać przewagę, gdyż obecnie należy ona do tego irytującego
dżentelmena, który siedzi obok. W jego rękach znajdują się także lejce. Spojrzała z ukosa na
te ręce i zobaczyła długie szczupłe palce i piękne dłonie. Zauważyła je już wcześniej. Ku jej
przerażeniu, wspomnienie, to wywołało dreszcz. Postarała się go opanować, żeby oni siedząc
tak blisko, nic nie poczuł, gdyż wtedy z pewnością domyśliłby się przyczyny.
- Hallows Hall.
Podniosła wzrok i ujrzała imponującą bramę, przez która wjeżdżało się w cienistą
aleję wysadzaną wiązami. Aleja wiła się łagodnie po z lekka nachylonym terenie, by
następnie zbiec w dół, odsłaniając piękny widok na faliste trawniki otaczające obrośnięte
trzcinami jezioro i duże drzewa w oddali.
-
Jak tu pięknie! - powiedziała z zachwytem Heather.
Domostwo, zbudo
wane stosunkowo niedawno z kamienia w kolorze miodu, stało na
wzgórzu. Na jego ścianach rozpościerała swoje zielone palce winorośl. Naokoło rosło
mnóstwo róż, od strony jeziora niosły się głosy kaczek.
Gdy Harry zatrzymał kariolkę, na ich spotkanie wyszedł stary sługa.
-
Spodziewaliśmy się pana w tym tygodniu. Harry uśmiechnął się na to szeroko.
- Dobry wieczór, Grimms. Czy ciotka jest w domu?
-
Tak, proszę pana, tak... I będzie bardzo zadowolona, że pana widzi. Dobry wieczór
paniom.
Grimms zdjął czapkę przed Lucinda i Heather.
Lucinda uśmiechnęła się, zachowując jednak pewien dystans. Hallows Hall
przypomniał jej o dawno zapomnianym życiu, jakie wiodła przed śmiercią rodziców.
Harry wyskoczył z kariolki, po czym pomógł wysiąść jej i Heather.
Drzwi się otworzyły, a w nich pojawiła się chuda kobieta o kanciastych rysach, o
dobre dwa cale wyższa od Lucindy.
-
Harry, mój chłopcze! Spodziewałam się ciebie. A kogo to mi przywiozłeś?
Na Lucindę spojrzały ciemnobłękitne oczy, przenikliwe i inteligentne.
- Ale o czym
to ja myślę? Proszę wejść, proszę, proszę!
Ermyntruda, lady Hallows, zaprosiła gości do holu skinieniem ręki.
Lucinda przekroczyła próg i natychmiast znalazła się w ciepłym, eleganckim, a
zarazem przytulnym wnętrzu.
Harry ujął dłoń ciotki i skłonił się nad nią, a potem pocałował ciotkę w policzek.
-
Jesteś jak zawsze wytworna - powiedział, patrząc na jej suknię w kolorze topazu.
Ermyntruda otworzyła szeroko oczy.
-
Co ja słyszę? Takie puste słowa? Z twoich ust?
Harry, zanim wypuścił jej dłoń ze swojej, ścisnął ją ostrzegawczo.
-
Pozwól, ciociu, że ci przedstawię panią Babbacombe.
Tuż za miastem złamało się koło w jej powozie. Chciała zamieszkać w mieście, lecz
przekonałem ją, by zmieniła decyzję i zaszczyciła cię swoim towarzystwem.
Słowa płynęły gładko z jego ust. Lucinda, dygnąwszy, posłała mu lodowate
spojrzenie.
-
Świetnie! - Ciotka Em rozpromieniła się i uścisnęła dłoń Lucindy. - Moja droga, nie
ma pani pojęcia, jak ja się czasami nudzę, siedząc tutaj na wsi. Harry ma rację- nie może pani
mieszkać w mieście podczas wyścigów. - Tu jej niebieskie oczy skierowały się na Heather. -
A to, kto to jest?
Lucinda przedstawiła pasierbicę, a dziewczyna, z radosnym uśmiechem, wykonała
głęboki dyg.
Em wyciągnęła dłoń i wzięła Heather pod brodę, żeby lepiej przyjrzeć się jej twarzy.
-
Hm, śliczna. Za rok czy dwa będziesz miała powodzenie - powiedziała, a potem,
marszcząc brwi, zaczęła się zastanawiać: -Babbacombe, Babbacombe... Czy nie z tych ze
Staffordshire?
Lucinda uśmiechnęła się.
- Z Yorkshire -
wyjaśniła, a gdy gospodyni zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, dodała:
-
Zanim wyszłam za mąż, nazywałam się Gifford.
- Gifford? -
Em spojrzała na Lucindę szeroko otwartymi oczami. - Wielkie nieba!
Dziecko! Więc pani jest na pewno córką Melrose'a Gifforda. A matką pani była Celia Parkes.
Lucinda, zaskoczona, kiwnęła głową i w tejże chwili znalazła się w wonnych
objęciach starej damy.
-
Znałam twego ojca, moja droga! - Em nie posiadała się z radości. - Byłam serdeczną
przyjaciółką jego starszej siostry, ale znałam całą rodzinę. Oczywiście po tym skandalu
wiadomości o Celii i Melrosie docierały do nas tylko z rządka ale przysłali nam list z
zawiadomieniem o twoich narodzinach. -
Em zmarszczyła nos. - No cóż, twoi dziadkowie, z
obu stron, byli strasznymi uparciuchami.
Harry pró
bował przyswoić sobie tę lawinę informacji. Lucinda, która to zauważyła,
zaczęła się zastanawiać, jak on się czuje, dowiedziawszy się, że uratował owoc
niegdysiejszego skandalu.
-
Pomyśl tylko, moja droga - perorowała wciąż podniecona Em - nie przypuszczałam,
że cię kiedykolwiek poznam.
Niewiele osób oprócz mnie pamięta tę historię. Musisz mi ją opowiedzieć ze
szczegółami. - Starsza pani przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza. - Fergus wniesie wasze
bagaże i pokaże wam pokoje, ale po herbacie. Musicie być spragnione.
Kolacja będzie o szóstej, więc nie musimy się spieszyć.
Lucinda wraz z Heather zostały wprowadzone do salonu. Na jego progu Lucinda
obejrzała się. To samo zrobiła Em.
- Nie zostajesz z nami, prawda, Harry? -
zapytała.
Harry czuł ogromną pokusę, żeby to uczynić. Ale, nie mogąc oderwać wzroku od
kobiety stojącej obok jego ciotki, zmusił się do tego, żeby pokręcić przecząco głową.
- Nie -
odparł i przeniósł spojrzenie na twarz ciotki. - Odwiedzę was któregoś dnia w
przyszłym tygodniu.
Em pokiwała głową.
Wiedziona odruchem Lucinda odwróciła się i przeszła przez hol. Zatrzymała się przed
Harrym i spojrzała w jego zielone oczy.
-
Nie wiem, jak mam panu dziękować za pomoc, panie Lester. Był pan dla nas taki
dobry.
- Pani -
powiedział, ujmując wyciągniętą dłoń i, patrząc Lucindzie w oczy, podniósł tę
dłoń do ust - cała przyjemność po mojej strome. - Zapewniam panią - dodał jeszcze - że pani
służba będzie wiedziała, gdzie panią znaleźć. Będą wszyscy tutaj, zanim zapadnie noc, jestem
tego pewien.
Lucinda skłoniła lekko głowę, nie czyniąc żadnego wysiłku, by wycofać dłoń z
uścisku jego palców.
-
Dziękuję panu jeszcze raz.
-
To drobiazg, droga pani. Być może spotkamy się jeszcze kiedyś... na przykład w sali
balowej. Czy mogę mieć nadzieję, że zatańczy pani ze mną wtedy walca?
Lucinda z wdziękiem potwierdziła.
-
Byłby to dla mnie zaszczyt... jeżeli tylko się spotkamy.
Przypominając sobie, nieco poniewczasie, że ta kobieta zbytnio go pociąga, Harry
postanowił panować nad sobą . Skłonił się, a potem wypuszczając dłoń Lucindy, kiwnął
głową w kierunku ciotki. Spojrzawszy po raz ostatni na Lucindę, idąc krokiem pełnym gracji,
opuścił hol i wyszedł z domu.
-
Agata jest ze mną od zawsze - wyjaśniła Lucinda.
Była pokojówką mojej matki, kiedy się urodziłam. Amy była służącą w Grange,
majątku mojego męża. Wzięłyśmy ją ze sobą, żeby Agata mogła ją wyszkolić na pokojówkę
dla Heather.
-
Na dobrą pokojówkę - wtrąciła Heather. Znajdowały się w jadalni i spożywały
wspaniały posiłek przygotowany, jak poinformowała je Em, na ich cześć. Aga ta, Amy i Sim
przyjechali godzinę wcześniej eskortowana przez Joshuę, dwukołowym wózkiem konnym
pożyczonym z gospody Pod Herbem. Joshua wrócił do Newmarket, żeby dopilnować
naprawy powozu. Agata, dostawszy się pod opiekuńcze skrzydła korpulentnej gospodyni,
pani Simmons, odpoczywała w pokoiku na poddaszu. Okazało się, że kostkę ma tylko
zwichniętą, a nie złamaną. Amy musiała pomóc ubrać się zarówno Lucindzie, jak i Heather, z
czego wywiązała się doskonale.
Tak w każdym razie sądziła Em, patrząc na obie panie.
-
Tak więc - powiedziała, wycierając delikatnie usta serwetką i dając znak Fergusowi,
że może zabrać wazę z zupą - możesz, moja droga, zacząć od samego początku. Chcę
wiedzieć, co się działo z tobą od śmierci rodziców.
Szczerość tej prośby sprawiła, że nie była ani trochę niegrzeczna. Lucinda
uśmiechnęła się i odłożyła łyżkę. Heather, ku zachwytowi Fergusa, nabierała sobie zupy po
raz trzeci.
-
Jak pani wie, moi dziadkowie nie uznali małżeństwa rodziców, więc nie miałam z
nimi żadnego kontaktu. Gdy zdarzył się wypadek, miałam czternaście lat. Na szczęście nasz
stary prawnik znalazł adres siostry mojej matki i ona zgodziła się wziąć mnie do siebie.
-
Niech się zastanowię - powiedziała Em, mrużąc oczy - to musiała być Cora Parkes.
Czy tak?
Lucinda pot
wierdziła kiwnięciem głowy.
-
Majątek rodzinny Parkesów podupadł wkrótce po ślubie moich rodziców. Wycofali
się z życia towarzyskiego, a Cora wyszła za pana Ridleya.
-
Niemożliwe! - Em była wyraźnie zachwycona. - No, no, do jakich to dochodzi
upadków z wys
okości. Twoja ciotka Cora była jedną z najbardziej nieprzejednanych osób,
gdy chodziło o pogodzenie się z twoimi rodzicami. - Em uniosła szczupłe ramiona. - Śmiem
twierdzić, że to zemsta losu. Więc mieszkałaś u nich, dopóki nie wyszłaś za mąż?
Lucinda zawa
hała się, a potem kiwnęła głową.
Em zauważyła jej wahanie i spojrzała bystro na Heather. To z kolei spostrzegła
Lucinda i pospieszyła z wyjaśnieniem:
-
Ridleyowie nie byli zachwyceni tym, że z nimi mieszkam. Zapewnili mi dom,
pragnąc wykorzystać moje talenty i zrobić ze mnie guwernantkę swoich dwóch córek.
Zamierzali jak najszybciej wydać mnie za mąż.
Em patrzyła na Lucindę przez dłuższą chwilę, a następnie powiedziała:
-
To mnie nie dziwi. Cora zawsze dbała tylko o własne sprawy.
-
Gdy miałam szesnaście lat, zaaranżowali małżeństwo z właścicielem młyna, panem
Ogleby.
Heather podniosła wzrok znad zupy, wzdrygając się z obrzydzeniem.
-
To był okropny stary ropuch - poinformowała z humorem starą damę. - Na szczęście
dowiedział się o tym mój ojciec, bo Lucinda udzielała mi lekcji. I to on ożenił się z Lucinda.
Wypowiedziawszy te słowa, Heather wróciła do swojej zupy.
Na twarzy Lucindy pojawił się czuły uśmiech.
-
Rzeczywiście, Charles okazał się moim wybawcą. Dopiero niedawno dowiedziałam
się, że przekupił moich k rewnych , żeby się ze mn ą o żen ić. On sam n igdy mi o tym n ie
wspomniał.
Em kiwnęła głową z aprobatą.
-
Miło mi słyszeć, że są w tamtych okolicach dżentelmeni. Tak więc zostałaś panią
Babbacombe i zamieszkałaś w...
Grange, prawda?
- Tak.
Heather w końcu zjadła zupę, a Lucinda nabrała sobie karpia, którym poczęstował ją
Fergus.
-
Charles był z pozoru średnio zamożnym dżentelmenem. W rzeczywistości miał sporą
liczbę gospód w różnych częściach kraju. Był bardzo bogaty, ale lubił spokojne życie.
Gdy się ze mną żenił, miał już prawie pięćdziesiąt lat. Z biegiem czasu nauczył mnie
wszystkiego o swoich inwestycjach i o zarządzaniu nimi. Przez kilka lat chorował. Śmierć,
gdy przyszła, okazała się dla niego wyzwoleniem. Dzięki zdolności przewidywania sprawił,
że potrafiłam wykonywać za niego całą pracę.
Lucinda uniosła wzrok i zobaczyła, że ich gospodyni przygląda się jej uważnie.
-
A kto jest teraz właścicielem tych gospód? - zapytała Em.
Lucinda uśmiechnęła się.
- My -
to znaczy Heather i ja. Majątek Grange dostał się w ręce bratanka Charlesa,
Mortimera Babbacombe'a, ale prywatny majątek Charlesa nie był częścią majoratu.
Starsza pani oparła się wygodnie i popatrzyła na nią ze szczerym uznaniem.
-
Więc dlatego przyjechałyście tutaj. Jesteście właścicielkami gospody w Newmarket?
Lucinda kiwnęła głową potakująco.
-
Po otwarciu testamentu Mortimer zażądał, żebyśmy w przeciągu tygodnia opuściły
Grange.
-
Łajdak! - oburzyła się Em. - Jak można tak traktować wdowę pogrążoną w żałobie?
-
Cóż, z własnej woli zaproponowałam, że opuszczę majątek, kiedy on zechce. Choć
nie przypuszczałam, że będzie mu się tak spieszyło. Przedtem nawet nas nie odwiedzał.
Heather zachichotała.
-
Wszystko to wyszło w końcu na dobre - zauważyła.
- To prawda -
potwierdziła Lucinda, odsuwając talerz. -Nie miałyśmy żadnego
mieszkania, więc postanowiłyśmy wynieść się do jednej z naszych gospód, położonej
niedaleko Grange gdzie nas nie znano. Gdy się tam znalazłyśmy, zorientowałam się, że
gospoda przynosi o wiele większe zyski, niż to wynikało z rachunków. Pan Scrugthorpe był
nowym współpracownikiem. Charles zatrudnił go na kilka miesięcy przed swoją śmiercią, po
zgonie starego pana Matthewsa. Niestety Charles, przeprowadzając rozmowę z panem
Scrugthorpe'em, czuł się bardzo źle, a my z Heather byłyśmy wtedy w mieście. Krótko
mówiąc, Scrugthorpe fałszował rachunki. Wezwałam go do siebie i zwolniłam.
Lucinda uśmiechnęła się, patrząc w twarz swojej gospodyni.
-
Później doszłyśmy z Heather do wniosku, że jeżdżenie po kraju od gospody do
gospody to doskonały sposób na przeżycie roku żałoby. Charles z pewnością poparłby ten
pomysł.
Em chrząknęła, a jej chrząknięcie wyrażało uznanie dla rozsądku Charlesa.
-
Wygląda na to, że twój ojciec, moja panienko, był bardzo zdolnym człowiekiem.
-
Był kochany.
Szczera twar
zyczka Heather posmutniała, dziewczyna zamrugała gwałtownie oczami,
a potem spuściła wzrok.
-
Zatrudniłam nowego człowieka do pomocy, pana Mabberly'ego - mówiła dalej
Lucinda, odwracając uwagę od smutnego tematu. - Jest młody, ale bardzo dobrze daje sobie
radę.
-
I uwielbia Lucindę - wtrąciła Heather, nakładając sobie drugą porcję deseru.
-
Tak powinno być - odrzekła Em. - No cóż, panno Gifford, twoi rodzice byliby z
ciebie dumni. Niezależna, dobrze radząca sobie kobieta, licząca sobie - ile? Dwadzieścia
sz
eść lat?
-
Dwadzieścia osiem.
Lucinda uśmiechnęła się niepewnie. Były bowiem chwile, takie jak ta, kiedy nagle
zastanawiała się, czy życie jej nie omija.
-
Świetnie, świetnie - chwaliła Em. - Kobieta nie powinna być bezradna. - Spojrzała na
talerz Heather,
który był wreszcie pusty. - Jeżeli już skończyłaś posiłek - powiedziała - to
proponuję, żebyśmy przeszły do salonu. Czy któraś z was gra na fortepianie?
Potrafiły grać obie i z chęcią zabawiały swoją gospodynię, grając różne melodie i
sonaty - dopóki Heat
her nie zaczęła ziewać. Lucinda zaproponowała, by poszła spać, co
uczyniła, omijając w drzwiach służącego z herbatą.
-
No cóż, miałyśmy dzień pełen przygód. - Lucinda usiadła wygodniej w fotelu przy
kominku z filiżanką herbaty. - Unosząc wzrok, uśmiechnęła się do Em. - Nie wiem, jak pani
dziękować, lady Hallows, za to, że przyjęła nas pani pod swój dach.
-
Nie ma o czym mówić - prychnęła Em. -1 proszę cię, nie tytułuj mnie. Zwracaj się
do mnie po imieniu, tak jak to czynią wszyscy w rodzinie. Jesteś córką Melrose'a, więc dla
mnie prawie krewną.
Lucinda uśmiechnęła się z lekkim wahaniem.
-
A więc... Em. Od jakiego imienia to jest zdrobnienie?
Od Emma?
Em zmarszczyła nos.
-
Ermyntruda. Lucinda z trudem powstrzymała uśmiech.
- 0 -
powiedziała cicho.
- Bracia
wymyślali mi bardzo różne zdrobnienia. Jednak gdy na świat zaczęli
przychodzić moi bratankowie, postanowiłam, że ma to być Em i tylko Em.
-
Bardzo rozsądnie.
Zapadła cisza. Obie damy rozkoszowały się herbatą. Po chwili milczenie przerwała
Lucinda.
- Czy masz wielu bratanków?
Oczy Em zabłysły pod ciężkimi powiekami.
-
Jest ich sporo, ale najbardziej musiałam się strzec Harry'ego i jego braci. To były
najgorsze urwisy.
Lucinda poruszyła się w fotelu.
- Harry ma wielu braci?
-
Tylko dwóch, ale to zupełnie wystarczy. Najstarszy jest Jack - mówiła wesoło Em. -
Ma... niech pomyślę... ma teraz trzydzieści sześć lat. Następny jest Harry, o dwa lata młodszy.
Potem jest przerwa na ich siostrę Lenorę, która parę lat temu wyszła za Eversleigha i ma
dwadzieścia sześć lat, co oznacza, że Gerald ma dwadzieścia cztery. Ich matka zmarła wiele
lat temu, ale mój brat żyje. - Em uśmiechnęła się szeroko. - Myślę, że będzie żył co najmniej
dopóty, dopóki nie przyjdzie na świat jego wnuk i dziedzic nazwiska. Kłótliwy stary głupiec.
-
Ten ostatni komentarz wypowiedziany został tonem czułym i serdecznym. - Ja najwięcej
miałam do czynienia z chłopcami, a Harry był zawsze moim ulubieńcem. Ma
błogosławieństwo aniołów i zarazem diabłów, ale jest dobrym chłopcem. - Tu Em
przymrużyła oczy i dodała: - To znaczy dobrym w głębi serca. Podobnie zresztą jak jego
bracia. Ostatnio najczęściej widuję jego i Geralda, bo Newmarket jest tak blisko. Harry
prowadzi stadninę Lesterów, która - choć mówię to ja, nie znająca się wcale na koniach, bo to
taki nudny temat -
jest rzeczywiście jedną z najwspanialszych stadnin w kraju.
-
Naprawdę?
Na twarzy Lucindy nie było najmniejszego śladu znudzenia.
- Tak. -
Em kiwnęła głową. - Harry zwykle przyjeżdża, żeby zobaczyć, jak jego konie
sprawują się na torze. Sądzę, że w tym tygodniu zobaczę także Geralda. Na pewno będzie
chciał pochwalić się swoim nowym faetonem. Gdy był tu ostatnio, mówił mi, że chce kupić
taki powozik. Może sobie na to pozwolić, teraz, gdy rodzina jest tak zasobna.
Lucinda spojrzała na Em pytająco. Starsza pani nie czekała, aż sformułuje pytanie.
Machając ręką, wyjaśniła:
-
Lesterowie kiedyś nie mieli pieniędzy... mieli posiadłości, dobre wychowanie, ale
gotówki im brakowało. Jednak obecna generacja zainwestowała w zeszłym roku w pewne
przedsiębiorstwo transportowe i teraz cała rodzina opływa w dostatki.
- O!
Lucinda przypomniała sobie natychmiast kosztowny i elegancki strój Harry'ego
Lestera. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógłby być ubrany inaczej. Jego bardzo wyrazisty
obraz pojawił się w jej umyśle, żywy, czarowny. Chcąc się go pozbyć, pokręciła głową i
stłumiła ziewnięcie.
-
Obawiam się, że nie stanowię w tej chwili zbyt interesującego towarzystwa, droga
lady... to znaczy Em. -
Uśmiechnęła się. - Chyba lepiej pójdę w ślady Heather.
Starsza p
ani skinęła głową.
-
Zobaczymy się więc rano, moja droga Lucinda wyszła, pozostawiając starą damę
wpatrzoną w ogień.
Dziesięć minut później, leżąc z głową wtuloną w poduszkę, zamknęła oczy, by...
ujrzeć pod powiekami obraz Harry'ego Lestera. Powróciły wspomnienia całego dnia, a wśród
nich centralne miejsce zajmował właśnie on oraz wszystko to, co się między nimi wydarzyło.
Gdy Lucinda przypomniała sobie, jak się rozstawali, zaczęło ją nękać pytanie: Jak by się
czuła, tańcząc z nim walca?
O milę stamtąd, w gospodzie Pod Herbem, przy narożnym stole siedział elegancko
ubrany Harry Lester i lustrował wzrokiem pomieszczenie baru. Kłęby dymu tytoniowego
spowijały tłum mężczyzn. Byli tu dżentelmeni i stajenni, doradcy w sprawach wyścigów i
bukmacherzy. Wszyscy bard
zo zaaferowani, bo na drugi dzień rano miały się odbyć pierwsze
gonitwy.
Podeszła szynkarka, kołysząc biodrami. Postawiła na stole kufel najprzedniejszego
piwa i uśmiechnęła się nieśmiało. Uniosła pytająco brwi, gdy Harry rzucił jej na tacę monetę.
Ich oczy się spotkały. Harry uśmiechnął się, ale pokręcił głową Dziewczyna odwróciła
się rozczarowana. Harry podniósł do ust pieniące się piwo i upił łyk. Opuścił zaciszną salkę,
w której przebywali jedynie wtajemniczeni, gdyż bez przerwy pytano go o tę rozkoszną
kobietkę, z którą widziano go po południu.
Wyglądało na to, że widziało ich całe Newmarket.
No i oczywiście wszyscy jego przyjaciele i znajomi bardzo chcieli dowiedzieć się, jak
ta dama ma na imię. I dokąd się udała.
Nie dostarczył im żadnej z tych informacji. Powiedział tylko, że dama jest znajomą
jego ciotki, a on eskortował ją do domu lady Hallows.
To wystarczyło, by większość przestała się damą interesować. Większość wiedziała,
kim jest jego ciotka.
Harry'ego zmęczyły te wszystkie wykręty, zwłaszcza że sam daremnie próbował
zapomnieć o pani Babbacombe. O niej i ojej urodzie.
Zły na siebie, usiłował skupić się na piwie oraz na myśleniu o koniach, które zwykle
stanowiły dla niego fascynujący temat.
-
Więc tutaj pan siedzi! Szukałem pana wszędzie. Co pan tutaj robi?
Na stojące obok krzesło opadł Dawlish.
- Nawet nie pytaj -
poradził mu Harry, a potem gdy szynkarka, udając obojętność,
podała jego stajennemu kufel, zapytał: - No i jak brzmi wyrok?
Dawlish spojrzał na niego ponad krawędzią kufla.
- Dziwne -
powiedział niewyraźnie.
Unosząc brwi ze zdziwienia, Harry popatrzył uważnie na swego wiernego giermka.
- Dziwne?
Chodziło o to, że Dawlish wraz z Joshuą zaprowadzili do powozu stelmacha.
-
Wszyscy trzej, ja, Joshua i stelmach, jesteśmy tego samego zdania. - Dawlish
postawił kufel i obtarł sobie pianę z warg. - Pomyślałem, że pan to powinien wiedzieć.
-
Co powinienem wiedzieć?
-
Że oś tego koła została podpiłowana... przed wypadkiem. Ktoś także majstrował przy
szprychach.
Harry zmarszczył brwi.
- Dlaczego?
-
Nie wiem, czy pan zauważył, ale na tym odcinku drogi, przez który przejeżdżał
powóz, było bardzo dużo kamieni. Gdzie indziej ich nie było, tylko tam. Stangret nie mógł ich
wszystkich ominąć. A poza tym one leżały tuż za zakrętem, więc nie mógł ich zobaczyć
zawczasu i zatrzymać koni.
-
Pamiętam te kamienie. Chłopak je usunął, żebym mógł przejechać kariolką.
-
Tak, powóz nie mógł ich ominąć. Po uderzeniu kołem w taki kamień oś i szprychy
musiały popękać.
Harry'ego przeniknął zimny dreszcz. Przypomniał sobie pięciu ludzi na koniach oraz
wóz ukryty między drzewami. Gdyby to nie był okres wyścigów konnych, na tej drodze o tej
porze dnia nie byłoby nikogo.
Popatrzył na Dawlisha.
A Dawlish na niego.
-
Zastanawiające, prawda?
Harry pokiwał głową z ponurą miną.
-
Rzeczywiście, zastanawiające - przyznał i nie spodobało mu się bynajmniej to, co
przyszło mu teraz do głowy.
ROZDZIAŁ TRZECI
-
W tej chwili przyprowadzę pański zaprzęg, proszę pana.
Harry kiwnął głową z roztargnieniem, a Dawlish pospieszył do stajni. Naciągając
rękawiczki, Harry stanął przed głównym wejściem do gospody, żeby poczekać na kariolkę.
Przed nim rozciągało się podwórze. Panował tutaj ruch i rejwach. Goście udawali się
na tory wyścigowe, mając nadzieję, że dzisiaj coś wygrają.
Har
ry skrzywił się. Nie miał zamiaru pójść w ich ślady. Musiał zająć się sprawami
pani Babbacombe. Przestał przekonywać sam siebie, że nie powinno go to obchodzić. Po tym,
czego dowiedział się wczoraj, czuł się w obowiązku zadbać ojej bezpieczeństwo. Była w
k
ońcu gościem jego ciotki. Zamieszkała w Hallows Hall za jego namową. Te dwa fakty bez
wątpienia usprawiedliwiały jego zainteresowanie.
-
Pójdę zobaczyć się z Hamishem, dobrze, proszę pana?
Harry odwrócił się i zobaczył Dawlisha. Hamish, jego główny stajenny, miał
przyjechać wczoraj z kilkoma czystej krwi końmi wyścigowymi i umieścić je w stajniach
obok toru. Harry kiwnął głową.
-
Sprawdź, czy Thistledown wygoiły się pęciny. Bo jeżeli nie, to nie weźmie udziału
w gonitwie.
-
Dobrze, proszę pana. Czy mam powiedzieć Hamishowi, że pan wkrótce przyjedzie ją
zobaczyć?
- Nie. -
Harry przyjrzał się swoim urękawicznionym dłoniom. - Muszę tym razem
polegać wyłącznie na was. Mam inne, pilniejsze sprawy do załatwienia.
Dawlish popatrzył na niego podejrzliwie.
- Pilniejs
ze niż sprawa najlepszej klaczy z nadwerężoną pęciną? - prychnął. -
Chciałbym wiedzieć, co może być pilniejsze.
Harry nie pofatygował się, żeby go oświecić w tym względzie.
-
Zapewne wpadnę w porze obiadu.
Pomyślał, że jego podejrzenia są prawdopodobnie bezpodstawne. To przypadek, że
dwie kobiety podróżujące bez eskorty zwróciły uwagę mężczyzn przyczajonych w kępie
drzew.
-
Dopilnuj tego, co ci zleciłem.
-
Tak, proszę pana - powiedział zniechęconym tonem Dawlish i, spojrzawszy jeszcze
raz na swego pana, odd
alił się.
Stajenny z gospody przyprowadził właśnie kariolkę.
- Przednie konie -
powiedział z szacunkiem.
- To prawda.
Harry ujął lejce. Siwki był gotowe do drogi. Skinąwszy głową stajennemu, Harry już
miał w efektowny sposób opuścić podwórze, gdy rozległ się okrzyk:
- Harry!
Harry z westchnieniem powściągnął swoje niecierpliwe ogiery.
-
Dzień dobry, Geraldzie. Od kiedy to wstajesz o tak pogańskiej godzinie?
Poprzedniego wieczoru zauważył brata wśród tłumu w barze, ale nie uczynił
najmniejszego wysiłku, by ujawnić własną tam obecność. Teraz Gerald - błękitnooki i
ciemnowłosy jak jego starszy brat, Jack - podszedł z szerokim uśmiechem do kariolki.
-
Od chwili gdy usłyszałem o tym, że pojawiłeś się w towarzystwie dwóch urodziwych
dam, które, według ciebie, są powinowatymi Em.
- Nie powinowatymi, drogi bracie, tylko znajomymi.
Na widok znudzonej miny Harry'ego Gerald stracił nieco kontenans.
-
One naprawdę są znajomymi ciotki?
-
Okazało się, że tak.
- O!
Geraldowi zrzedła mina. Następnie, zauważywszy nieobecność Dawlisha, spojrzał
bystro na brata.
- Jedziesz teraz do Em? -
zapytał. - Możesz mnie podwieźć? Powinienem się
przywitać ze staruszką... a może też poznać tę ciemnowłosą ślicznotkę, z którą widziano cię
wczoraj.
Harry omal nie poddał się najbardziej absurdalnemu z odruchów. Jednak Gerald był
jego bratem, którego, pomimo pozorów lekceważenia, bardzo lubił.
-
Obawiam się, drogi bracie, że muszę rozwiać twoje złudzenia. Ta dama jest dla
ciebie za stara.
- Tak? A ile ma lat?
Harry uniósł brwi.
- Jest starsza od ciebie.
-
Więc może spróbuję z tą drugą... z tą blondynką.
-
Ta jest prawdopodobnie za młoda. Podejrzewam, że jeszcze niedawno była
uczennicą.
- To nie szkodzi -
powiedział niefrasobliwie Gerald. - Przecież każda z nich kiedyś
musi zacząć.
Harry westchnął.
- Geraldzie... -
upomniał brata.
-
Daj spokój. Nie bądź takim psem ogrodnika. Przecież nie interesuje cię ta młodsza
dzierlatka. Pozwól mi usunąć ją tobie z drogi.
Harry zastanowił się. Rzeczywiście, było prawdą, że rozmowa z panią Babbacombe
toczyłaby się łatwiej pod nieobecność jej pasierbicy.
- Dobrze... skoro tak nalegasz.
Na terytorium należącym do Em Gerald z pewnością nie przekroczy dopuszczalnych
granic.
-
Tylko żebyś potem nie mówił, że cię nie ostrzegałem.
Gerald z entuzjazmem wskoczył na siedzenie kariolki. Siwki ruszyły z kopyta. Harry z
trudem przeprowadził pojazd przez ruchliwe ulice, a potem, już za miastem, pozwolił koniom
iść tak szybko, jak chciały. Zajechali w rekordowym czasie.
Chłopak stajenny, który wybiegł im na spotkanie, zajął się kariolką. Harry i Gerald,
pokonawszy kilka stopni, znaleźli się przed otwartymi na oścież frontowymi drzwiami.
Weszli do środka. Harry rzucił rękawiczki na stolik z pozłacanego brązu.
-
Wygląda na to, że będziemy musieli poszukać dam.
Moje sprawy z panią Babbacombe potrwają nie dłużej niż pół godziny. Będę ci
wdzięczny, jeżeli przez ten czas zajmiesz uwagę panny Babbacombe.
Gerald spojrzał na brata szelmowsko.
-
Wystarczająco wdzięczny, by pozwolić mi powozić kariolką w drodze powrotnej do
miasta?
Harry mia
ł pewne wątpliwości.
-
Być może... choć na twoim miejscu nie liczyłbym na to zbytnio.
Gerald z szerokim uśmiechem rozejrzał się naokoło.
-
Więc od czego zaczynamy?
-
Ty idź do ogrodu, ja udam się w głąb domu. Zawołam, jeżeli będę potrzebował
pomocy.
Machaj
ąc ręką, Harry pospieszył korytarzem. Gerald, pogwizdując, ruszył do ogrodu.
W jadalni i w salonie Harry nie znalazł nikogo. W pewnym momencie usłyszał
podśpiewywanie i szczęk ogrodniczych nożyc i przypomniał sobie, że w głębi domu znajduje
się mała oranżeria. Zastał tam Em układającą kwiaty w ogromnym wazonie.
Wszedł do środka krokiem niespiesznym.
-
Dzień dobry, ciociu.
Starsza pani odwróciła głowę zaskoczona.
-
Do diabła! Co ty tutaj robisz? Harry zrobił zdziwioną minę.
-
A gdzie miałbym być?
-
W mieście. Byłam pewna, że tam właśnie jesteś. Po chwili wahania Harry zapytał:
- Dlaczego?
-
Bo Lucinda... to znaczy pani Babbacombe... pojechała tam pół godziny temu. Nie
zna miasta. Potrzebny jej ktoś, kto jej pomoże poruszać się po nim.
Harry'ego przeszedł zimny dreszcz.
-
Pozwoliłaś jej jechać samej?
-
Nie. Wzięła ze sobą stajennego - odrzekła Em, machając nożycami.
-
Stajennego? Tego płowowłosego młodzika, który z nią przyjechał?
Em, zmieszana, wzruszyła ramionami.
-
Ona jest kobietą niezależną. Dyskutowanie z nią niewiele daje.
Wiedziała bardzo dobrze, że nie powinna była pozwolić Lucindzie jechać bez opieki,
ale wyprawa miała bardzo określony cel. Spojrzała na bratanka.
-
Ty oczywiście mógłbyś spróbować.
Przez chwilę Harry nie mógł uwierzyć własnym uszom -z pewnością przecież to nie
Em? Popatrzył na nią zmrużonymi oczami. Tego mu tylko brakowało - zdrajczyni we
własnym obozie.
-
Bądź pewna, że spróbuję - powiedział przez zaciśnięte zęby.
Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Pospieszył korytarzem, wybiegł z
domu i udał się do stajni. Zaskoczył chłopca stajennego, ale ku swemu zadowoleniu
przekonał się, że konie nie są jeszcze wyprzężone.
Chwycił lejce i wskoczył do kariolki. Strzelił z bata i konie ruszyły. Dojechał do
miasta w jeszcze bardziej rek
ordowym tempie, niż z niego przyjechał.
Dopiero wśród natężonego ruchu na High Street przypomniał sobie o Geraldzie.
Zaklął, uświadamiając sobie, że brat mógł mu pomóc w poszukiwaniach. Rozglądając się,
zauważył na chodnikach wielu swoich rówieśników - przyjaciół i znajomych - którzy, tak jak
on, byli zbyt doświadczeni, by dzisiaj marnować czas na wyścigach. Nie miał najmniejszych
wątpliwości, że każdy z nich chciałby spędzić ten czas u boku pewnej urodziwej i
pociągającej wdowy.
Dojeżdżając do końca ulicy, zaklął. Nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo,
zawrócił, omal nie zahaczając o bok nowiutkiego faetonu i nie doprowadzając jego
właściciela do ataku apopleksji.
Ignorując zamieszanie, pojechał szybko do gospody Pod Herbem, a tam oddał siwki w
troskliwe
ręce głównego stajennego, który potwierdził, że znajduje się tutaj dwukółka lady
Hallows. Harry ukradkiem sprawdził, co się dzieje w salonie przeznaczonym dla stałych
bywalców, i ku swej ogromnej uldze stwierdził, że salon jest pusty. Gospoda Pod Herbem
b
yła ulubionym miejscem popasu jego kompanów. Następnie, wyszedłszy ponownie na ulicę,
zastanowił się głęboko. Chciał zwłaszcza wiedzieć, co w przypadku pani Babbacombe znaczy
„poruszać się po mieście".
W mieście nie było wypożyczalni książek. Postanowił więc sprawdzić w kościele,
który znajdował się niedaleko, lecz nie znalazł tam powabnej wdowy. Nie było jej także na
przykościelnym cmentarzu. Ogród miejski nie wchodził w rachubę, bo nikt przecież nie
przyjeżdżał do Newmarket, żeby podziwiać rabaty z kwiatami. Herbaciarnia pani Dobson
była pełna gości, ale również tutaj, przy żadnym z małych stolików, nie spostrzegł Lucindy.
Wróciwszy na chodnik, Harry przystanął, wziął się pod boki i spojrzał na drugą stronę
ulicy. Gdzie ona się podziewa?
Nagle, kątem oka, dojrzał coś niebieskiego. Odwrócił się i zobaczył, że do gospody
Pod Zieloną Gęsią wchodzi poszukiwana przez niego dama, za którą kroczy płowowłosy
chłopak.
Przekroczywszy próg gospody, Lucinda znalazła się w półmroku. Ogarnął ją też
zapach stęchlizny. Gdy jej oczy przywykły do ciemności, zobaczyła, że znajduje się w holu.
Na lewo prowadziły drzwi do baru, na prawo do salonu dla stałych gości, a na wprost
znajdowała się lada, na której stał zaśniedziały dzwonek.
Z trudem powstrzymując się od zmarszczenia nosa, ruszyła naprzód. Ostatnie
dwadzieścia minut spędziła na oglądaniu gospody z zewnątrz. Zauważyła spłowiała i
obłażącą farbę na ścianach, rwetes na podwórzu oraz zniszczoną ubogą odzież dwóch
klientów, którzy przekroczyli próg gospody. Wyciągnąwszy dłoń w rękawiczce, podniosła
dzwonek i zadzwoniła nim władczo, a przynajmniej miała zamiar to zrobić. Dzwonek wydał
tylko coś w rodzaju stłumionego klekotu. Odwróciwszy go, Lucinda przekonała się, że jego
serce było pęknięte.
Odstawiła dzwonek z niesmakiem. Już chciała poprosić czekającego przy drzwiach
Sima, by podniesionym głosem wezwał kogoś z obsługi, gdy jakiś ogromny cień zasłonił
resztki światła wpadającego do wnętrza. Do holu wkroczył potężny, muskularny mężczyzna.
Miał grube rysy, w jego oczach, ginących w fałdach tłuszczu, nie było żadnego
zainteresowania.
- Tak? -
zapytał.
Lucinda zmierzyła go wzrokiem.
-
Czy mam przyjemność z panem Blountem?
- Tak.
Serce Lucindy zamarło.
-
Jest pan oberżystą?
- Nie.
Gdy zapadła cisza, Lucinda zadała następne pytanie:
-
Jest pan panem Blountem, ale nie jest pan oberżystą? Więc istniała jeszcze nadzieja.
-
A gdzie jest pan Blount, który jest oberżystą? Przez dłuższą chwilę krzepki osobnik
patrzył na nią ze stoickim spokojem, tak jakby jego umysł nie był w stanie pojąć pytania.
-
Chce pani mówić z Jakiem... moim bratem - powiedział w końcu.
Lucinda odetchnęła z ulgą.
-
Właśnie... chcę mówić z panem Blountem, oberżystą.
- Po co?
Lucinda otworzyła szeroko oczy.
-
To, mój dobry człowieku, jest już sprawa moja i waszego brata.
Niezdarny olbrzym zmierzył ją badawczym wzrokiem, po czym burknął:
-
Niech pani poczeka, przyprowadzę go.
Po tych słowach oddalił się ciężkim krokiem.
Lucinda zaczęła się modlić, by się okazało, że jego brat nie jest do niego podobny. Jej
modlitwa ni
e została wysłuchana. Człowiek, który się pojawił, był równie ciężki i niezdarny,
równie otyły i tylko odrobinę mniej tępogłowy.
-
Czy pan Jake Blount, oberżysta? - zapytała Lucinda, nie mając cienia nadziei, że
osobnik ten zaprzeczy.
- Tak.
Mężczyzna kiwnął głową. Jego małe oczka przyjrzały jej się nie bezczelnie, ale jednak
taksująco.
-
Ludzie pani pokroju tutaj nie mieszkają. Proszę pójść do gospody Pod Herbem albo
Pod Koroną.
Po tych słowach odwrócił się i chciał odejść. Lucinda, zaskoczona, zawołała:
-
Chwileczkę, dobry człowieku!
Jake Blount zawrócił, ale pokręcił głową.
- Pani tutaj nie pasuje, rozumie pani?
W tejże chwili drzwi gospody otworzyły się. Lucinda poczuła powiew świeżego
powietrza Zauważyła, że pan Blount patrzy na nowo przybyłego, jednak nie dawała za
wygraną.
-
Nie, nie rozumiem. Co chcecie przez to powiedzieć?
Jake Blount usłyszał jej pytanie, jednak uwagę jego zajmował teraz dżentelmen, który
stał za nią i mierzył go groźnym spojrzeniem zielonych oczu. Złociste, z lekka falujące włosy,
obcięte zgodnie z ostatnią modą, dobrze skrojony surdut w kolorze jasnobrązowym oraz
spodnie z kozłowej skóry i długie buty, wypolerowane tak, że można by się w nich przejrzeć,
wszystko to sprawiało, że pan Blount nie miał żadnych wątpliwości, iż w jego skromne progi
raczył zawitać człowiek światowy, należący do najwyższych sfer. Fakt ten sprawił, że pan
Blount natychmiast zaczął się denerwować.
- Ach... -
powiedział, a potem zamrugał i spojrzał na Lucindę. - Pani nie jest osobą
pokroju tych, kt
óre tutaj się zatrzymują.
Lucinda patrzyła na niego ze zdumieniem.
-
A jakiego pokroju damy zatrzymują się tutaj?
Blount skrzywił się.
-
Właśnie to mam na myśli... to nie są żadne damy. To po prostu osoby tego pokroju.
Nabierając coraz większego przekonania, że znalazła się w domu wariatów, Lucinda z
uporem chciała uzyskać odpowiedź na swoje pytanie.
- To znaczy jakiego pokroju?
Przez chwilę Jake Blount przyglądał jej się bez słowa. A potem, zrezygnowany,
machnął pulchną ręką.
-
Proszę pani, ja nie wiem, czego pani ode mnie chce, ale muszę się zająć interesami.
To powiedziawszy, spojrzał na dżentelmena. Lucinda odetchnęła głęboko i już miała
coś powiedzieć, kiedy usłyszała spokojny głos nowo przybyłego.
-
Mylicie się, Blount. Jestem tutaj jedynie po to, żeby was zapewnić, że musicie robić
to, co wam poleci ta dama. -
Harry spojrzał oberżyście prosto w oczy. - A poza tym macie
rację, ta dama nie jest osobą tego pokroju.
Nacisk, jaki położył na to jedno słowo, sprawił, że Lucinda zdała sobie sprawę, o co
chodzi
. Zmieszana, zarumieniła się. Harry zauważył to.
- A teraz -
powiedział tonem uprzejmym - proponuję, żebyśmy porzucili ten
nieprzyjemny temat i przeszli do tego, co sprowadza tutaj tę damę. Jestem pewien, że
jesteście tego tak samo ciekawi jak ja.
Lucinda
spojrzała na niego wyniośle przez ramię.
-
Dzień dobry panu - powiedziała i obdarzyła go powściągliwym skinieniem głowy.
Harry, stojący za nią, pochylił głowę z wdziękiem, czekając niecierpliwie, co będzie
dalej.
Lucinda zwróciła się ponownie do oberżysty. .
-
Sądzę, że ostatnio złożył wam wizytę pan Mabberly, działający w imieniu
właścicielek gospody?
Jake Blount przestąpił z nogi na nogę.
- Tak -
potwierdził.
-
Sądzę też, że pan Mabberly ostrzegł was, że wkrótce nastąpi inspekcja waszej
gospody?
Potężny osiłek kiwnął głową.
-
No to świetnie - powiedziała zdecydowanym tonem Lucinda. - Możecie więc
oprowadzić mnie po gospodzie.
Zaczniemy od pomieszczeń ogólnie dostępnych. Zapewne tutaj jest bar.
To powiedziawszy, poszła w stronę drzwi baru, zamiatając kurz spódnicą.
Kątem oka zauważyła, że Blount otworzył szeroko usta i szybko wyszedł zza lady, a
Harry Lester, nie ruszając się z miejsca, obserwował ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Lucinda weszła do ponurego pokoju, w którym wszystkie okna zasłaniały okiennice.
-
Blount, proszę otworzyć okiennice. Pozwoli mi to zobaczyć pomieszczenie i wyrobić
sobie na jego temat zdanie.
Oberżysta spojrzał na nią wzburzony, po czym ruszył ciężkim krokiem w stronę okien.
W chwilę potem pokój zalało światło słoneczne, ku wyraźnemu niezadowoleniu dwóch gości
-
starego dziwaka zawiniętego w pomiętą opończę, siedzącego w kącie przy kominku, oraz
młodego człowieka w stroju podróżnym. Obaj skulili się, jakby bojąc się światła.
Lucinda rozejrzała się wokół. Wnętrze gospody robiło takie samo wrażenie jak
wszystko to, co widziała przedtem na zewnątrz, przynajmniej jeżeli chodzi o stopień
zaniedbania. Anthony Mabberly miał rację, opisując gospodę Pod Zieloną Gęsią jako
najgorszą z gospód należących do Babbacombe'ów. Ściany i sufit baru od lat nie widziały
szczotki ani pędzla, wszystko było tutaj zakurzone i brudne.
- Hm -
odezwała się Lucinda - to tyle, jeżeli chodzi o bar.
Spojrzała z ukosa na Harry'ego, który wszedł za nią do baru.
-
Dziękuję panu za pomoc, panie Lester... ale ja potrafię sobie doskonale poradzić z
panem Blountem.
Harry, który dotychczas lustrował spojrzeniem obskurne pomieszczenie, przeniósł
wzrok na nią. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, choć Lucinda domyślała się w nim
dezaprobaty i odrobiny irytacji.
- N
aprawdę? - zapytał, unosząc z lekka brwi tonem prawie nieuprzejmym. - Może
jednak zostanę... na wypadek gdybyście, pani i Blount, mieli ponowne trudności z
porozumieniem się?
Lucinda miała ochotę spiorunować go wzrokiem, jednak się powstrzymała. Pragnąc
si
ę go pozbyć, musiałaby go po prostu wyprosić z gospody. Nie chciała jednak ujawnić, że
jest jej właścicielką, więc nie miała wyjścia, musiała pogodzić się z jego obecnością. Patrzył
na nią bystro, przenikliwie, a język, jak już się zdążyła zorientować, miewał zdecydowanie
ostry.
Pogodziwszy się z takim wyrokiem losu, Lucinda wzruszyła ramionami i zwróciła się
ponownie do Blounta, który teraz, niepewny, o co w tym wszystkim chodzi, krył się za
kontuarem baru.
- Co jest za tymi drzwiami? -
zapytała.
- Kuchnia.
Blount, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał teraz słowa:
-
Chcę ją także zobaczyć.
Kuchnia okazała się mniej zapuszczona, niż Lucinda się spodziewała. Była to
najwyraźniej zasługa hożej, choć zniszczonej pracą kobiety, która dygnęła z szacunkiem, gdy
została przedstawiona przez Blounta jako „moja". Kwaterę państwa Blountow stanowił duży,
kwadratowy pokój. Lucinda nie miała ochoty go oglądać. Po obejrzeniu dużego otwartego
paleniska i dowiedzeniu się od pani Blount, czy komin dobrze ciągnie oraz jak działa kuchnia,
które to informacje, sądząc po zniecierpliwionym wyrazie twarzy obu mężczyzn, były dla
nich czarną magią, zgodziła się skontrolować saloniki dla stałych gości.
Oba były odrapane i pełne kurzu, jednak po odsłonięciu okiennic okazało się, że w
obu znajd
owały się meble - stare, ale w dobrym stanie.
- Hm -
zabrzmiał werdykt Lucindy.
Blount przyjął go z ponurą miną.
W saloniku znajdującym się w tylnej części domu i wychodzącym na całkiem
zdziczały ogród Lucinda znalazła solidny dębowy stół oraz komplet pasujących do niego
krzeseł.
-
Proszę poprosić panią Blount, żeby natychmiast odkurzyła ten pokój. Ja tymczasem
obejrzę pokoje na górze.
Blount, zrezygnowany, wzruszając ramionami, podszedł do drzwi kuchni, by
przekazać polecenie, a potem wrócił, żeby zaprowadzić Lucindę na górę. W połowie schodów
Lucinda zatrzymała się, by sprawdzić stan rozchwierutanej balustrady. Oparłszy się o nią,
usłyszała, że trzeszczy, i przestraszyła się. W sekundę później przestraszyła się jeszcze
bardziej, czując, że jej kibić obejmuje silne ramię i odciągają na środek podestu. Ten ktoś, kto
ją podtrzymał, puścił ją natychmiast, ale mruknął pod nosem:
-
Przeklęta kobieca ciekawość!
Lucinda uśmiechnęła się, ale zaraz potem przybrała obojętny wyraz twarzy.
Znajdowali się już w korytarzu na górze.
-
Wszystkie pokoje są takie same.
Blount otworzył najbliższe drzwi i, nie czekając na polecenie, wszedł i odsłonił
okiennice.
Oczom Lucindy przedstawił się ponury widok. Pożółkła biała farba odłaziła od ścian,
miednica i dzbanek były popękane. Co do pościeli, to Lucinda w myśli przeznaczyła ją
natychmiast do spalenia. Jednak meble były solidne - o ile się mogła zorientować, dębowe.
Zarówno łóżko, jak i komoda mogły, przy odrobinie troski, zostać przywrócone do stanu
używalności.
Lucinda kiwnęła głową, sznurując usta. Odwróciła się i opuściła pokój, omijając
Harry'ego Lestera opartego nonszalancko o framugę drzwi. Harry natychmiast się
wyprostował i podążył za nią korytarzem. Za nimi pospieszył Blount. Zdążył dopaść drzwi
następnego pokoju, zanim Lucinda do niego wkroczyła.
-
Ten pokój jest obecnie zajęty, proszę pani.
-
Naprawdę?
Lucinda zastanowiła się, jaki to gość mógł się czuć usatysfakcjonowany żałosnymi
rozkoszami, jakie oferowała gospoda Pod Zieloną Gęsią.
Jakby
w odpowiedzi na jej pytanie, zza drzwi dobiegł damski chichot.
Lucinda przybrała srogą minę.
- Rozumiem -
powiedziała, spoglądając oskarżycielskim wzrokiem na Blounta, a
potem poszła dalej korytarzem z wysoko podniesioną głową. - Obejrzę ten pokój w końcu
korytarza, a potem wrócimy na dół.
Nie było dalszych rewelacji. Okazało się, że jest tak, jak mówił pan Mabberly:
gospoda Pod Zieloną Gęsią była budynkiem solidnym i mocnym, jednak wymagała
całkowitej zmiany, jeżeli chodzi o zarządzanie.
Zszedłszy do holu, Lucinda przywołała skinieniem dłoni Sima i uwolniła go od ksiąg
rachunkowych, które przyniósł. Weszła z księgami do saloniku w tylnej części domu i ku
swemu zadowoleniu przekonała się, że stół i krzesła są już odkurzone. Umieściła księgi na
stole, a obok
położyła torebkę, po czym usiadła i powiedziała:
-
Teraz, Blount, chcę obejrzeć księgi.
-
Księgi? - zapytał niepewnie Blount.
Lucinda kiwnęła głową, patrząc na niego stanowczo.
-
Niebieską księgę przychodów i czerwoną księgę rozchodów.
Blount mruknął pod nosem coś, co Lucinda postanowiła zinterpretować jako wyraz
zgody, i wyszedł.
Harry, który przez cały czas odgrywał rolę milczącego protektora, zamknął za nim
drzwi, po czym zwrócił się do Lucindy z tymi słowy:
-
A teraz, moja droga, czy mogłaby mnie pani oświecić i powiedzieć mi, co pani robi?
-
Robię to, co powiedziałam: kontroluję tę gospodę.
- Ach tak. -
W jego tonie pojawiła się na powrót nuta dezaprobaty. -1 mam uwierzyć,
że jakiś właściciel uznał za stosowne zatrudnić panią w charakterze inspektora?
Lucinda spojrzała mu prosto w oczy.
- Tak -
odrzekła, a potem niecierpliwym ruchem dłoni położyła kres temu
dochodzeniu: -
Musi pan wiedzieć, że ta gospoda należy do firmy Babbacombe i Spółka.
To go zaskoczyło.
-
Której właścicielami są...? - zapytał.
Składając ręce na księgach, Lucinda uśmiechnęła się do niego.
- Ja sama i Heather.
Nie miała czasu nacieszyć się jego reakcją, gdyż do saloniku wszedł Blount ze stosem
ksiąg w ramionach. Lucinda dała mu znak, żeby usiadł obok niej. Gdy przekładał
podniszczone
tomiszcza, sięgnęła do torebki, wyjęła z niej okulary w złotej oprawce z
półszkłami do czytania i włożyła je na nos.
-
No więc zaczynamy - powiedziała i zabrała się do pracy.
Harry usiadł na krześle koło okna i obserwował ją stamtąd zdziwiony. Była bez
wątpienia najbardziej zdumiewającą i intrygującą kobietą, jaką spotkał w życiu.
Patrzył, jak sprawdza księgi strona po stronie, dokładnie i fachowo. Blount całkiem
już przestał stawiać opór. W obliczu tej nieprzewidzianej próby ognia pragnął tylko zyskać
sobi
e aprobatę kontrolującej go damy.
Oglądając księgi dokładnie, Lucinda, choć cokolwiek niechętnie, doszła jednak do
następującej konkluzji: Blount nie lekceważył swojej pracy, chciał prowadzić gospodę tak,
jak należy. Brakowało mu jednak odpowiednich wskazówek i doświadczenia.
Po godzinie Lucinda zakończyła sprawdzanie, zdjęła okulary i popatrzyła bystro na
Blounta.
-
A więc, Blount - powiedziała - wiecie, że tylko ode mnie zależy, czy zarekomenduję
wasze dalsze usługi firmie Babbacombe i Spółka. - Postukała w okładkę księgi zausznikiem
okularów. -
Zyski nie są imponujące, ale mogę zameldować, że nie znalazłam żadnych
nieprawidłowości. Wygląda na to, że księgowość jest w porządku.
Krzepki oberżysta wyglądał na tak bezgranicznie wdzięcznego, że Lucinda z trudem
powściągnęła uśmiech.
-
Rozumiem, że zostaliście zatrudnieni na obecne stanowisko po śmierci poprzedniego
oberżysty, pana Harveya.
Z ksiąg wynika jasno, że gospoda przestała przynosić zadowalające zyski na długo
przed waszym nastaniem tutaj.
Blount wygl
ądał na zdezorientowanego.
-
Co oznacza, że nie można was winić za to, że i obecne zyski nie są imponujące. -
Blount doznał ulgi. - Jednak że - tu ton i spojrzenie Lucindy stały się surowe - muszę wam
powiedzieć, że to, co ma miejsce w tej chwili, nie jest zadowalające. Firma Babbacombe i
Spółka spodziewa się zysków ze swoich inwestycji, Blount.
Oberżysta zmarszczył czoło.
-
Ale pan Scrugthorpe... to on mnie zatrudnił.
- Ach tak, pan Scrugthorpe.
Harry spojrzał na twarz Lucindy. Jej ton stał się lodowaty.
-
No... więc pan Scrugthorpe mówił, że tak długo jak gospoda nie plajtuje, zysk nie
jest taki ważny.
Mina Lucindy wyrażała zniecierpliwienie.
-
Gdzie pracowaliście poprzednio, Blount?
-
Prowadziłem szynk Pod Dziobem Kosa w Fordham.
-
No cóż, pan Scrugthorpe nie jest już pracownikiem firmy Babbacombe i Spółka,
gdyż dość dziwnie odnosił się do swoich obowiązków. A wy, jeżeli chcecie pracować nadal,
musicie nauczyć się prowadzić gospodę w sposób bardziej fachowy. Gospoda w Newmarket
nie może przypominać zapuszczonego szynku.
Czoło Blounta pofałdowało się mocno.
-
Nie jestem pewien, czy panią rozumiem. W końcu bar to bar.
- Nie, Blount. Bar to nie bar.
Bar to jedno w z głównych pomieszczeń gospody, które
powinno być czyste i przyjemne. Sądzę, że nie będziecie twierdzić, iż to - tu wskazała palcem
bar - jest czyste i przyjemne?
Potężny mężczyzna poruszył się na krześle.
-
Może moja trochę tam powinna sprzątać.
-
Rzeczywiście, powinna to robić - kiwnęła głową Lucinda. - I nie tylko ona. Wy też,
Blount. I wasi pomocnicy. -
Założyła ręce i spojrzała oberżyście w oczy. - W sprawozdaniu
napiszę, że nie należy was zwalniać, tylko trzeba wam dać sposobność wykazania się tym, Co
potraficie. Firma zawiesza ocenę na trzy miesiące, a po upływie tego czasu skontroluje
sytuację ponownie.
Blount przełknął ślinę.
-
A co to tak dokładnie znaczy, proszę pani?
-
To znaczy, Blount, że przygotuję spis wszelkich usprawnień, które są konieczne, by
gospoda Pod Zieloną Gęsią mogła konkurować z gospodą Pod Herbem, przynajmniej jeżeli
chodzi
o zyski. Trzeba będzie pomalować ściany, wypolerować meble, wyrzucić pościel i
zastąpić ją nową, kupić nowe sztućce. W kuchni potrzebny jest piec kuchenny. - Lucinda
przerwała, patrząc Blountowi w oczy. - Potem zatrudnicie dobrą kucharkę i będziecie
podawa
li zdrowe posiłki w barze, który musi być w tym celu odnowiony. Dobre jedzenie
pozwoli gospodzie odebrać klientów zajazdom, w których, jak wiadomo, posiłki są marne.
Przerwała, a Blount był w stanie jedynie mrugać oczami.
-
Sądzę, że chcecie dalej tutaj pracować?
-
O tak, proszę pani. Jak najbardziej! Ale... skąd wziąć na to wszystko pieniądze?
-
Jak to skąd? Z zysków, Blount, z zysków. Z zysków przed odjęciem waszych
zarobków... i przed odesłaniem należnego dochodu firmie. Firma troszczy się o inwestowanie
w przyszłość gospody. A wy, jeżeli jesteście mądrzy, uznacie to, co wam proponuję, za
inwestycję w waszą własną przyszłość.
-
Tak, proszę pani - odrzekł Blount, kiwając powoli głową.
- No dobrze. -
Lucinda wstała. - Sporządzę spis usprawnień i mój stajenny przywiezie
go wam jutro. Pan Mabberly zajrzy do was za miesiąc, żeby sprawdzić, jak się sprawujecie. A
teraz, jeżeli nie ma już żadnych innych spraw, pożegnam was.
-
Tak jest, proszę pani. - Blount pospieszył do drzwi, żeby je otworzyć. - Dziękuję
pani.
Jego ostatnie słowa brzmiały szczerze.
Lucinda po królewsku skinęła mu głową i majestatycznym krokiem wyszła z pokoju.
Harry, znajdujący się pod wielkim wrażeniem, podążył za nią. Zdumiony, zaczekał, aż
znajdą się na ulicy. Kiedy to się stało, podał Lucindzie ramię. Jej palce, spoczywające na jego
rękawie, poruszyły się lekko, a potem znieruchomiały. Spojrzała na niego szybko, a potem
zaczęła patrzeć przed siebie. Stajenny szedł dwa kroki za nimi, ściskając w ramionach księgi
rachunkowe.
Młody podróżny, który dotychczas kulił się w barze, wyślizgnął się ukradkiem z
gospody w ślad za całą trójką.
- Droga pani Babbacombe -
zaczął Harry tonem, co do którego miał nadzieję, że jest
spokojny i obojętny. - Śmiem się spodziewać, że zaspokoi pani moją ciekawość i wyjaśni mi,
dlaczego pani, dama o wykwintnych manierach, zajmuje się osobiście przepytywaniem
pracowników firmy, której jest właścicielką.
Lucinda, nie zbita wcale z tropu, spojrzała mu prosto w oczy.
-
Dlatego, że nie ma nikogo innego, kto mógłby to robić.
-
Trudno mi w to uwierzyć. Czy nie może tego robić pan Mabberly? Dlaczego to nie
on zadał sobie trud porozmawiania z takim Blountem?
Lucinda uśmiechnęła się kącikiem ust.
-
Rzeczywiście, rozmowa z nim wymagała pewnego trudu - przyznała. - Jest gburem.
-
Dobrze pani wie, że dokonała pani małego cudu. Ten człowiek weźmie się teraz
ostro do pracy, co już samo w sobie będzie usprawnieniem. Ale przecież nie o to chodzi.
-
Chodzi właśnie o to, proszę pana. - Lucinda dziwiła się sama sobie, dlaczego
pozwal
a mu wtrącać się w jej sprawy. Czy dlatego, że od dawna nikt nie usiłował się w nie
wtrącać? - Pan Anthony Mabberly ma zaledwie dwadzieścia trzy lata. Doskonale zna się na
księgowości, jest też uczciwy i skrupulatny. Różni się bardzo od pana Scrugthorpe'a.
-
Ach tak. Tego niepożądanego pana Scrugthorpe'a. -Harry popatrzył na nią pytająco. -
Jednak dlaczego jest on taki niepożądany?
-
Z powodu oszustwa, którego się dopuścił. Został zatrudniony przez mojego męża na
krótki czas przed jego śmiercią, gdy maż czuł się bardzo źle. Gdy umarł, odkryłam, że
prowadzone przez pana Scrugthorpe'a księgi nie odzwierciedlają prawdziwych dochodów,
jakie przynoszą gospody.
-
I co się stało z tym Scrugthorpe'em?
-
Zwolniłam go oczywiście.
Harry zauważył w jej tonie odcień satysfakcji.
-
Więc do niedawna to pośrednik, taki jak Scrugthorpe, zajmował się negocjacjami z
oberżystami dzierżawiącymi gospody?
Twarz Lucindy przybrała wyraz wyższości.
-
Dopóki nie zmieniłam trybu postępowania w firmie. Pan Mabberly nie wiedziałby,
od cze
go zacząć rozmowę z takim Blountem. Jest człowiekiem nieco bojaźliwym. A poza tym
uważam, że Heather i ja powinnyśmy znać gospody, które odziedziczyłyśmy.
-
Jest to zapewne godne pochwały, proszę pani. Jednak mam nadzieję... - Harry
przerwał i spojrzał na drugą stronę ulicy. - O co chodzi?
Lucinda podniosła wzrok z roztargnieniem.
-
Och, zastanawiałam się tylko, czy jest jeszcze czas, by dzisiaj skontrolować gospodę
Pod Herbem. -
Popatrzyła na drugą stronę ulicy, gdzie Pod Herbem panował ożywiony ruch. -
Wy
gląda na to, że jest tam bardzo dużo gości. Może lepiej będzie to odłożyć na jutro rano?
W głowie Harry'ego powoli skrystalizowało się pewne podejrzenie.
- O wiele lepiej -
zapewnił ją. - Proszę mi powiedzieć...
ile gospód panie posiadają?
-
Pięćdziesiąt cztery - odrzekła, podnosząc na niego niewinne spojrzenie, a potem
dodała: - W różnych częściach kraju.
Harry zamknął oczy i z trudem powstrzymał się od wydania jęku. A później, bez
słowa, zaprowadził Lucindę na podwórze gospody Pod Herbem, z wielką ulgą wsadził do
należącej do Em dwukółki i odprowadził wzrokiem, gdy odjeżdżała.
-
Więc ona mieszka w Newmarket? - zapytał pan Earle Joliffe, bawiąc się szpicrutą.
Był to przysadzisty mężczyzna o wyglądzie bynajmniej nie dystyngowanym i
ziemistej cerze. Rozpar
ty na krześle wpatrywał się wodnistymi oczami w młodego łobuza,
który z jego polecenia szpiegował jego ofiarę.
- Co do tego to nie jestem pewien -
odrzekł młodzian i pociągnął łyk piwa z kufla.
W walącej się chacie położonej o trzy mile od Newmarket - najlepszej, jaką zdołali
wynająć w tak krótkim terminie - wokół stołu z sosnowego drewna siedzieli: Joliffe, ów
młodzian o nazwisku Brawn oraz dwaj inni, a mianowicie Mortimer Babbacombe i Ernest
Scrugthorpe. Ten ostatni był zwalistym mężczyzną o prostackim wyglądzie. Siedział i w
milczeniu wpatrywał się w kufel piwa. Natomiast Mortimer Babbacombe był szczupły i
ubrany jak dandys. Kręcił się niespokojnie, najwidoczniej pragnąc znajdować się w tej chwili
w zupełnie innym miejscu.
-
Wsiadła do dwukółki i udała się na wschód. Nie mogłem za nią pojechać.
Scrugthorpe chrząknął.
-
Widzicie? Mówiłem, że uda się do gospody Pod Zieloną Gęsią. Nie mogła się
powstrzymać ta wścibska jędza.
Splunął z pogardą na podłogę, co sprawiło, że Morgiem poczuł się jeszcze bardziej
nieswojo.
-
No cóż. - Joliffe przeniósł spojrzenie na Scrugthorpe'a. - Czy muszę ci przypominać,
że w tej chwili ona powinna już znajdować się w naszych rękach? I że byłaby w nich, gdyby
nie twój brak zdolności przewidywania?
Scrugthorpe spojrzał na niego spode łba.
-
Skąd miałem wiedzieć, że w tym tygodniu są wyścigi i że na gościńcu znajdzie się
ten dżentelmen? Gdyby nie to, wszystko by się udało.
Joliffe westchnął i wzniósł oczy do nieba. Amatorzy -oto, kim oni są. Jak on,
człowiek, który dotychczas żył z tego, co odebrał bogaczom, dostał się do ich towarzystwa?
Popatrzył na Mortimera Babbacombe'a i uśmiechnął się pogardliwie i szyderczo.
-
Muszę powiedzieć - odezwał się Brawn, odrywając usta od kufla - że ona chodziła
dziś z pewnym szykownym panem, tym samym, który je uratował.
Joliffe pochylił się do przodu, mrużąc oczy.
- Opisz tego pana -
rozkazał.
-
Jasne włosy... takie jak złoto. Wysoki, elegant. Dla mnie oni wszyscy wyglądają
jednakowo.
- Czy ten elegant -
pytał dalej Joliffe - zatrzymał się Pod Herbem?
-
Na to wyglądało. Wszyscy tam go znają.
- To Harry Lester -
powiedział Joliffe. - Zastanawiam się...
- Nad czym? -
Mortimer popatrzył na swego niegdysiejszego przyjaciela, a obecnego
wierzyciela z wyrazem twarzy, który świadczył niezbicie o tym, że nie orientuje się w
sytuacji. -
Nad tym, czy ten Lester nie zechciałby nam pomóc?
Joliffe prychnął.
-
Zechciałby... pomóc nam dostać się w ręce kata. Jednak jego szczególne talenty
zasługują na uwagę. - Pochylając się w przód, Joliffe oparł oba łokcie na stole. - Wydaje mi
się, mój drogi Mortimerze, że być może angażujemy cię tutaj niepotrzebnie. - Joliffe
uśmiechnął się. - Jestem pewien, że ty najchętniej osiągnąłbyś cel, nie angażując się
bezpośrednio.
-
Ale jak Lester może nam pomóc... skoro mówisz, że nie zechce?
-
Nie powiedziałem, że nie zechce. My po prostu nie musimy go o to prosić. Pomoże
nam wyłącznie dla własnej rozrywki. Harry Lester, drogi Mortimerze, jest rozpustnikiem nad
rozpustnikami, wybitnym artystą biegłym w sztuce uwodzenia. Jeżeli, co wydaje się
prawdopodobne, zagiął parol na wdowę po twoim wuju, założę się, że nie ma ona szans. -
Joliffe wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - A kiedy ona przestanie być cnotliwą
wdową, będziesz miał powód, by podważyć jej prawo do opieki nad twoją kuzynką. Skoro
spadek twojej ślicznej kuzynki znajdzie się w twoich rękach, będziesz mi mógł zapłacić,
prawda?
Mortimer Babbacombe zmusił się do potwierdzenia słuszności tych słów kiwnięciem
głowy.
-
Więc co teraz robimy? - zapytał Scrugthorpe, opróżniając kufel.
J
oliffe zastanowił się, a potem powiedział:
-
Siedzimy cicho i czekamy. Jeżeli uda się nam porwać damę, to uczynimy to, tak jak
planowaliśmy.
-
Tak. Ja uważam, że tak powinniśmy zrobić... nie zostawiać niczego przypadkowi.
Joliffe uśmiechnął się.
-
Scrugthorpe, przemawia przez ciebie uraza. Proszę cię, pamiętaj, że naszym
najważniejszym celem jest zdyskredytowanie pani Babbacombe, a nie zaspokojenie twojej
żądzy zemsty.
Scrugthorpe sapnął.
-
Jak już mówiłem - kontynuował Joliffe. - Będziemy siedzieć cicho i czekać. Jeżeli
Harry'emu Lesterowi się uda,.. to zrobi za nas naszą robotę. Jeżeli mu się nie uda, to
będziemy dalej ścigali damę i Scrugthorpe będzie miał swoją szansę.
Na te słowa Scrugthorpe uśmiechnął się lubieżnie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy na
drugi dzień rano Lucinda zajechała na dziedziniec gospody Pod Herbem,
Harry już na nią czekał. Stał z rękami założonymi na piersi, opierając się o ścianę. Miał długą
chwilę na to, by podziwiać dojrzałą kobiecość bezpretensjonalnej osóbki siedzącej obok
Gri
mmsa w dwukółce jego ciotki. Lucinda Babbacombe, w eleganckiej chabrowej sukni, z
włosami zebranymi w surowy koczek i odsłaniającymi delikatne rysy twarzy, ściągała na
siebie spojrzenia tych, którzy jeszcze mitrężyli czas na dziedzińcu. Jednak, dzięki Bogu, tego
ranka miały się rozpocząć gonitwy rasowych koni, w związku z czym większość kompanów
Harry'ego znajdowała się już na torze.
Grimms zatrzymał dwukółkę na środku dziedzińca. Harry oderwał się od ściany i
zaczął iść w jej kierunku.
Lucinda patrzyła na niego. Pełen gracji chód przypominał jej ruchy polującego
tygrysa. Poczuła dreszcz emocji. Powstrzymała uśmiech zachwytu, ograniczając się do
wyrazu twarzy znamionującego uprzejme zaskoczenie.
- O, pan Lester -
powiedziała i spokojnie wyciągnęła rękę. - Nie spodziewałam się, że
pana dziś rano zobaczę. Myślałam, że przyjechał pan tutaj z powodu wyścigów.
Harry, słysząc pierwszą z jej uwag, uniósł sceptycznie brwi, a na drugą zareagował
błyskiem zielonych oczu. Ujął na chwilę jej dłoń. Ich oczy się spotkały. Lucinda zastanowił
się, dlaczego igra z ogniem.
-
Rzeczywiście - powiedział Harry, pomagając jej wysiąść z dwukółki - ja sam jestem
nieco zaskoczony. Jednak ponieważ pani jest gościem mojej ciotki, i to wskutek mojej
namowy, poczytuję sobie za honor i obowiązek dbać o to, by pani nie stało się nic złego.
Lucinda zmrużyła oczy, czego on - zbity z tropu nieobecnością stajennego lub
służącej, gdyż Grimms zniknął w stajni - nie zauważył.
-
A skoro już o tym mowa, to gdzie jest pani stajenny? - zapytał.
Lucinda
pozwoliła sobie na dyskretny uśmieszek.
-
Jeździ konno z pańskim bratem i Heather. Muszę panu podziękować za to, że
przysłał nam pan Geralda. Towarzyszy on mojej pasierbicy, która, gdyby nie to, nudziłaby się
bardzo. Dzięki temu mogę zajmować się interesami, nie martwiąc się o nią.
Harry nie podzielał jej pewności w tej kwestii, jednak w tej chwili pasierbica go nie
interesowała. Popatrzył poważnie na Lucindę, wsuwając jej dłoń pod swoje ramię i
prowadząc w stronę wejścia do gospody.
-
Powinna pani mieć ze sobą przynajmniej stajennego -oznajmił.
-
Nonsens, proszę pana. - Lucinda spojrzała na niego ciekawie. - Nie sugeruje pan
przecież, że ja, w moim wieku, potrzebuję przyzwoitki?
Patrząc w jej błękitne oczy, których wyraz był wyzywający, a równocześnie niewinny,
Harry zaklął w duchu. Ta przeklęta kobieta nie potrzebuje przyzwoitki, tylko uzbrojonego
strażnika. Nie miał jednak ochoty wyjaśniać, dlaczego sam podjął się roli tego ostatniego.
Powiedział więc tylko:
- Moim zdaniem, kobietom takim jak pani, pani Ba
bbacombe, nie powinno się
pozwalać wychodzić z domu bez opieki.
Oczy Lucindy zabłysły, a na jej policzkach pojawiły się dwa malutkie dołeczki.
-
No cóż, chciałabym zobaczyć stajnie - powiedziała i ruszyła w ich kierunku.
- Stajnie? -
powtórzył Harry.
Rozgl
ądając się naokoło, Lucinda kiwnęła głową.
-
Stan stajni świadczy często o jakości zarządzania gospodą.
Stan tych właśnie stajni świadczył, że zarządzający gospodą Pod Herbem jest
perfekcjonistą - panowały w nich czystość i porządek. Konie odwracały głowy, patrząc na
Lucindę, która, stąpając po wciąż mokrych od rosy kamieniach bruku, musiała wesprzeć się
od czasu do czasu na ramieniu Harry'ego.
Gdy weszli do środka, gdzie było już klepisko, wyprostowała się i cofnąwszy ramię z
pewnym żalem, przeszła wzdłuż szeregu boksów, zatrzymując się gdzieniegdzie, by przyjrzeć
się koniom. Kiedy w końcu doszła do składu siodeł i uprzęży, zajrzała do środka.
-
Przepraszam, wielmożna pani... ale nie powinna pani znajdować się tutaj.
Ze składu wybiegł starszy wiekiem stajenny.
-
W porządku, Johnson - odezwał się na to Harry. - Ja dopilnuję, żeby tej damie nic się
nie stało.
- O... to pan Lester. -
Stajenny dotknął czapki gestem powitania. - Jeżeli tak, to
wszystko w porządku. Pani - dodał i wycofał się ze składu z ukłonem. Lucinda popatrzyła na
Harry'ego.
-
Czy tutaj zawsze panuje taki porządek?
-
Tak. Trzymam tu swoje konie do powozu. Może być pani pewna, że pod tym
względem gospoda jest bez zarzutu.
- Rozumiem.
Doszedłszy do wniosku, że stajnie są w najzupełniejszym porządku, Lucinda
skierowała się do głównego budynku.
Wszedłszy głównym wejściem, spojrzała z uznaniem na ściany do połowy wyłożone
doskonale wypolerowaną boazerią. Blask słońca odbijał się od ich czystych białych
powierzchni, a zabłąkane promienie tańczyły na wyłożonej kamiennymi płytami podłodze.
Pan Jenkins, oberżysta, schludny, pękaty mężczyzna o jowialnym wyglądzie,
pospieszył im na spotkanie. Harry, dokonawszy prezentacji, stanął z boku, a Lucinda zaczęła
wyjaśniać, jaki jest cel jej wizyty. W przeciwieństwie do Blounta, pan Jenkins był cały na jej
usługi, gotów spełnić każde życzenie.
Lucinda zwróciła się do Harry'ego:
-
Na rozmowę z panem Jenkinsem muszę poświęcić co najmniej godzinę. Nie
chciałabym nadużywać pańskiej uprzejmości, panie Lester. Zrobił już pan dla mnie tak wiele.
W gospodzie z pewnością nie grozi mi nic złego.
Harry nie mrugnął nawet okiem. Wiedział, że w gospodzie czyha na nią mnóstwo
niebezpieczeństw - ze strony jego własnych kompanów. Na jej niewinne spojrzenie
odpow
iedział nieprzeniknionym wyrazem twarzy i niedbałym ruchem dłoni.
-
Rzeczywiście - powiedział. - Moje konie później biorą udział w gonitwie.
Uwaga ta spowodowała, że oczy Lucindy zabłysły. Zawahała się, a potem, nieco
sztywno, przystała na to, by jej towarzyszył, przechylając głowę na bok przed zwróceniem się
do pana Jenkinsa.
Harry, w aureoli własnej cierpliwości, podążył za gospodarzem i gościem swej ciotki.
Zwiedzili starą gospodę dokładnie - od krętych przejść i korytarzyków oraz spiżarni aż po
sypialni
e, a nawet strychy. Schodzili właśnie na dół, gdy z jednego z pokoi wyszedł
chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna.
Lucinda, znajdująca się naprzeciwko drzwi, drgnęła. Widząc mężczyznę kątem oka,
przygotowała się na zderzenie. Jednak do zderzenia nie doszło. Pucołowaty młody
dżentelmen nadział się na twarde ramię Harry'ego, po czym odbił się i zatoczył na framugę
drzwi.
- Uff! -
zamrugał oczami, prostując się. - A, witam, Lester. Zaspałem. Nie mogę
opuścić pierwszej gonitwy. - Spojrzał przytomniej, ze zdziwieniem w oczach. - Myślałem, że
jesteś teraz na torze.
-
Będę tam później.
Harry cofnął się, odsłaniając Lucindę. Młody człowiek zamrugał ponownie.
-
O... ach tak. Ogromnie panią przepraszam. Wszyscy zawsze mi powtarzają, żebym
patrzył, gdzie idę. Mam nadzieję, że nic się nie stało?
Lucinda uśmiechnęła się, słysząc te szczere przeprosiny.
- Nie, nic.
-
To świetnie. Odetchnąłem z ulgą. Muszę już iść. Do zobaczenia na wyścigach,
Lester.
I z niezdarnym ukłonem oraz wesołym machnięciem ręką młodzian oddalił się
pospiesznie.
-
Dziękuję za pomoc, panie Lester. - Lucinda uśmiechnęła się. - Jestem panu naprawdę
wdzięczna.
Harry docenił urok uśmiechu. Skłonił głowę i dał jej znak ręką, by szła za Jenkinsem.
Pod koniec wizyty Lucinda była pod dużym wrażeniem. Gospoda Pod Herbem i pan
Jenkins nie przypominali w najmniejszym stopniu gospody Pod Zieloną Gęsią i Jake'a
Blounta. Pod Herbem wszystko lśniło czystością. Lucinda nie znalazła nawet śladu
nieporządku. Kontrola ksiąg okazała się właściwie formalnością. Pan Mabberly stwierdził
zresztą już przedtem, że rachunki prowadzone są tu wzorowo.
Lucinda spędziła z panem Jenkinsem kilka minut na omawianiu planów rozbudowy
gospody.
-
Podczas wyścigów nie możemy pomieścić wszystkich gości, a w innych okresach
zajęta jest ponad połowa miejsc - powiedział pan Jenkins.
Lucinda udzieliła zgody na jego plany, a szczegóły pozostawiła panu Mabberly'emu.
-
Dziękuję, panie Jenkins - rzekła, naciągając rękawiczki i idąc w stronę drzwi. -
Muszę panu powiedzieć, że po odwiedzeniu wszystkich prócz czterech spośród pięćdziesięciu
czterech gospód należących do naszej firmy, stwierdzam, że gospoda Pod Herbem jest jedną z
najlepszych.
Pan Jenkins promieniał.
-
To bardzo miłe, że pani tak mówi. Staramy się, jak możemy.
Skinąwszy z wdziękiem głową, Lucinda opuściła gospodę. Znalazłszy się na
dziedzińcu, zatrzymała się. Harry przystanął obok niej.
-
Dziękuję za opiekę, panie Lester. Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna,
zwłaszcza że wiem, iż ma pan inne zajęcia.
Harry był zbyt mądry na to, by próbować coś odpowiedzieć.
Usta Lucindy drgnęły; odwróciła szybko głowę.
-
Właściwie - mówiła dalej - myślałam o tym, żeby obejrzeć wyścigi. Nigdy nie byłam
na wyścigach.
Harry spojrzał na nią zmrużonymi oczami.
-
Tor wyścigowy w Newmarket nie jest miejscem dla pani.
Lucinda była zaskoczona. Harry dojrzał w jej oczach prawdziwe rozczarowanie.
- O -
powiedziała, odwracając wzrok.
-
Jeżeli jednak da mi pani słowo, że będzie się pani mnie trzymała, że nie oddali się
pani, by podziwiać jakiś widok, jakiegoś konia czy też kapelusz jakiejś damy... to podejmuję
się zabrać tam panią - dokończył.
Na twarzy Lucindy pojawił się uśmiech tryumfu.
-
Dziękuję. To bardzo miłe z pana strony.
To wcale nie było miłe - tylko głupie. Harry był przekonany, że to najgłupsze
posunięcie, jakie w swoim życiu zrobił. Dał jednak znak ręką, wskutek czego natychmiast
podbiegł do niego stajenny.
-
Proszę przyprowadzić moją kariolkę i powiedzieć Grimmsowi, żeby odprowadził
dwukółkę lady Hallows do domu. Ja odwiozę panią Babbacombe.
-
Tak, proszę pana.
Lucinda wciągnęła rękawiczki, po czym potulnie pozwoliła się podsadzić na siedzenie
kariolki. Poprawiając spódnice i nakazując sobie zachowanie spokoju, uśmiechnęła się
pogodnie, gdy Harry, zręcznie trzepnąwszy lejcami, wyprowadził siwki na ulicę.
Tory
wyścigowe znajdowały się w zachodniej części miasta, na płaskim, trawiastym,
nie zadrzewionym wrzosowisku. Harry pojechał prosto do stajni, w których trzymano jego
konie wyścigowe.
Lucinda, ciesząc wzrok widokami, nie mogła jednak nie zauważyć spojrzeń
bie
gnących w ich stronę. Ścigali ich wzrokiem zarówno stajenni, jak i dżentelmeni, więc
znalazłszy się w stajni, poczuła ulgę, gdyż jej ściany chroniły ją przed oczami ciekawskich.
Konie były wspaniałe. Wysiadłszy z kariolki, Lucinda nie mogła się powstrzymać -
powędrowała wzdłuż boksów, podziwiając urodę zwierząt, które nawet dla niewprawnego
oka wydawały się najwspanialszymi końmi w Anglii.
Po krótkiej wymianie zdań z Hamishem Harry podążył za Lucinda. Był bardzo
zadowolony, widząc jej zachwyt. Doszedłszy do końca rzędu boksów, Lucinda odwróciła się i
zobaczyła, że on na nią patrzy. Zawróciła w jego kierunku, idąc w pełnym blasku słońca.
-
Więc klacz pobiegnie?
Harry niechętnie przeniósł wzrok na twarz Hamisha, który zadał to pytanie. Jego
główny stajenny również obserwował Lucindę Babbacombe, nie z uznaniem, na które
zasługiwała, lecz z pełną uwielbienia fascynacją. Lucinda podeszła bliżej. Harry podał jej
ramię, a ona bez zastanowienia wsparła się na nim.
-
Jeżeli pęcina już się dobrze wygoiła - odpowiedział Harry Hamishowi.
- Tak. -
Hamish ukłonił się z szacunkiem Lucindzie. - Wygląda na to, że tak.
Powiedziałem chłopakowi, żeby dał jej pobiegać. Tylko kiedy biega, można się przekonać,
czy już jest zdrowa.
Harry kiwnął głową.
- Sam z nim porozmawiam -
oznajmił.
Hamish również kiwnął głową i usunął się ze skwapliwością mężczyzny, który źle się
czuje w towarzystwie istot rodzaju żeńskiego, jeżeli te nie są końmi.
Powściągając uśmiech, Harry zwrócił się do swojej towarzyszki:
- My
ślałem, że zgodziła się pani nie zwracać zbytniej uwagi na konie.
Lucinda popatrzyła na niego pewną siebie z miną.
-
To trzeba było mnie tutaj nie przyprowadzać. Pańskie konie są najpiękniejszymi
okazami, jakie w życiu widziałam.
Harry nie był w stanie powstrzymać uśmiechu.
-
Nie widziała pani najlepszych. Te po tej stronie to dwu-i trzylatki. Starsze są jeszcze
piękniejsze. Proszę pójść ze mną, pokażę je pani.
Lucinda z wielką ochotą dała się poprowadzić wzdłuż przeciwległego rzędu boksów.
Szła, podziwiając wałachy i klacze. Przy końcu rzędu z boksu wystawił głowę gniady ogier,
pragnąc przeszukać kieszenie Harry'ego.
-
To jest stary Cribb, uparta bestia. Wciąż biega, choć mógłby już z powodzeniem
spocząć na laurach.
Harry podszedł do beczki stojącej pod ścianą, pozostawiwszy Lucindę, która
pogłaskała ogiera po szyi.
-
Proszę - powiedział, wracając - niech pani mu da to.
Lucinda wzięła od niego trzy suszone jabłka, a potem ze śmiechem patrzyła, jak Cribb
wyjmuje je z jej dłoni.
Harry podniósł wzrok i zobaczył Dawlisha. Stał koło składu z uprzężą i patrzył na
niego szeroko otwartymi oczami.
- O co chodzi? -
zapytał Harry, podchodząc do stajennego.
Znalazłszy się bliżej, zorientował się, że Dawlish patrzył nie na niego, tylko na
Lucindę.
-
Na Boga, stało się.
-
Nie bądź śmieszny - odrzekł Harry, marszcząc brwi.
Dawlish spojrzał na niego z politowaniem.
-
Co w tym śmiesznego? Zdaje pan sobie chyba sprawę, że to pierwsza kobieta, której
pan pokazuje swoje konie?
Harry uniósł brwi lekceważąco.
-
Jest pierwszą kobietą, która okazała jakiekolwiek zainteresowanie nimi.
-
Ha! Przepadł pan z kretesem!
-
Jeżeli już musisz wiedzieć, to ona nigdy nie była na wyścigach. Była ciekawa... I nic
więcej.
- Aha. To pan tak mówi. -
Dawlish zmierzył ponurym wzrokiem szczupłą postać
s
tojącą koło boksu Cribba. - A ja twierdzę, że może pan sobie szukać usprawiedliwień, jakich
pan tylko chce, a wnioski i tak same się nasuwają.
To powiedziawszy, wycofał się do składu z uprzężą, kręcąc smutno głową i mrucząc
coś pod nosem.
Harry nie bardzo
wiedział, czy ma się śmiać, czy robić groźną minę. Spojrzał na
kobietę, która wciąż przemawiała do jego ulubionego ogiera. Gdyby nie to, że za chwilę mieli
znaleźć się wśród tłumu, byłby skłonny podzielać pesymizm wiernego sługi. Jednak wyścigi,
gdzie znaj
dowało się mnóstwo ludzi, były miejscem bezpiecznym.
-
Jeżeli teraz pójdziemy - powiedział, powracając do Lucindy - to zdążymy na
pierwszą gonitwę.
Uśmiechnęła się i wsparła na jego ramieniu.
-
Czy klacz, o której pan mówił, pobiegnie w tej gonitwie?
-
Nie... ona biegnie w drugiej. Wyszli na pełne słońce.
-
Pańska ciotka mówiła, że prowadzi pan stadninę.
- Tak -
potwierdził. - Stadninę Lesterów.
Z zapałem wywołanym jej pytaniem zaczął opowiadać o trudnościach i sukcesach,
jakie towarzyszyły prowadzeniu stadniny. Nie powiedział tylko, że stadnina jest jego
wspaniałym osiągnięciem i stanowi treść jego życia. Lucinda domyśliła się tego jednak ze
sposobu, w jaki o niej mówił.
Doszli do namiotów stojących przy torze w chwili, gdy konie mające biec w pierwszej
gonitwie zostały podprowadzone do bariery. Lucinda miała przed oczami morze pleców, gdyż
wszyscy patrzyli na tor.
-
Tędy... z trybuny będzie widać lepiej.
Mężczyzna w kamizelce w paski pilnował wejścia na dużą drewnianą trybunę.
Lucinda zauważyła, że od innych żądał biletów, a do Harry'ego uśmiechnął się tylko i
przepuścił ich oboje. Harry pomógł jej wejść na strome schodki prowadzące na trybunę.
Zanim znaleźli miejsca, rozległy się dźwięki rogu.
-
Ruszyły - powiedział Harry, a równocześnie to samo słowo wyrwało się ze stu
innych gardeł.
Wszyscy wyciągali szyje, obserwując gonitwę.
Lucinda odwróciła się i zobaczyła konie biegnące z tętentem kopyt po torze. Z tej
odległości nie było widać zbyt wiele, ale pochłonął ją widok tłumu. Udzieliło jej się jego
rosn
ące podniecenie. Oddychając szybciej, skupiła uwagę na koniach. Gdy zwycięzca minął
linię mety, była szczerze uradowana.
-
Dobrze biegły - powiedział Harry, patrząc na konie i jeźdźców, którzy już zwolnili.
Lucinda wykorzystała tę chwilę na obserwowanie go. Skupiony był na koniach i
jeźdźcach, obliczał coś w myślach. Widziała go wyraźnie, w momencie gdy nie był tego
świadom. Był człowiekiem, pomimo wielu różnych zajęć i rozrywek, oddanym bez reszty
swej wybranej pasji.
Odwrócił głowę. Stał o jeden stopień niżej od niej, dzięki czemu ich oczy znajdowały
się na jednym poziomie. Przez chwilę Harry nic nie mówił, a potem jego wargi wygięły się
lekko.
Lucinda zadrżała.
Harry gestem dłoni wskazał zatłoczone trawniki.
-
Jeżeli naprawdę chce pani przekonać się, czym są wyścigi, musi pani promenować.
Lucinda uśmiechnęła się nieznacznie.
-
Proszę prowadzić, panie Lester. Jestem całkowicie w pańskich rękach.
Zauważyła, że drga mu brew, ale udała, że tego nie widzi. Wsparta na jego ramieniu
zeszła po stopniach i opuściła trybunę.
-
Trybunę utrzymuje Klub Dżokejów dla swoich członków - poinformował ją Harry,
gdy się obejrzała.
Co oznaczało, że sam jest dobrze znanym członkiem. Nawet Lucinda słyszała, jak
ważny jest Klub Dżokejów.
-
Wyścigi odbywają się pod auspicjami klubu, prawda?
- Prawda.
Poprowadził ją na powolną przechadzkę wśród tłumu. Lucinda przyglądała się
wszystkiemu z ciekawością, chciała zobaczyć jak najwięcej, zrozumieć fascynację, która
sprawiała, że tak wielu dżentelmenów zjeżdżało do Newmarket.
Harry pokazał jej bukmacherów, wokół których tłoczyli się gracze robiący zakłady.
Przeszli przed namiotami i pawilonami. Co chwila zatrzymywał ich ktoś spośród przyjaciół i
znajomych Harry'ego, pragnący zamienić kilka słów. Lucinda wiedziała, że powinna mieć się
na bac
zności, jednak spotykała się jedynie ze spojrzeniami pełnymi uprzejmości i szacunku,
mimo to trzymała się ramienia Harry'ego. Wśród naporu męskich ciał dawało jej to poczucie
pewności. Zauważyła, że wśród zgromadzonych znajdują się także damy.
- Niektóre,
przeważnie starsze, naprawdę interesują się tym sportem - objaśniał Harry,
który czuł się bardzo swobodnie w tym środowisku. - Niektóre z młodszych należą do rodzin
od dawna związanych z wyścigami.
- O! -
powiedziała Lucinda, kiwając głową.
Znajdowały się tu także damy, na temat których Harry się nie wypowiadał i które
prawdopodobnie nie miały prawa do tego określenia. Jednak wyścigi były w przeważającej
mierze męską rozrywką i gromadziły mężczyzn wszelkiego pokroju. Lucinda nabrała
pewności, że nie miałaby odwagi ani ochoty zjawić się tutaj ponownie - chyba że
towarzyszyłby jej znowu Harry.
-
Zaraz będzie następna gonitwa. Muszę pomówić z dżokejem dosiadającym
Thistledown, tej klaczy, o której była mowa - powiedział.
Lucinda skinęła głową, dając do zrozumienia, że chce mu towarzyszyć.
Harry skupił się na torowaniu im drogi wśród tłumu.
-
Klacz jest bardzo ożywiona, proszę pana - stwierdził dżokej, sadowiąc się w siodle. -
Mamy poważną konkurencję. Biegnie wiele doświadczonych koni. Będzie cud, jeżeli ona
zw
ycięży, zwłaszcza że dopiero co wydobrzała.
Harry kiwnął głową.
-
Pozwól jej tylko biec... ustalić własne tempo. Potraktujemy to jako próbę, nic więcej.
Nie popędzaj jej i nie używaj palcatu.
Lucinda podeszła do klaczy i poklepała ją po aksamitnym pysku. Powitało ją
przyjazne spojrzenie wielkiego ciemnobrązowego oka.
-
Są beznadziejni, prawda? - powiedziała do klaczy. - Nie słuchaj ich. Mężczyźni nie
potrafią ocenić kobiety. - Kątem oka dojrzała uśmiech na twarzy Harry'ego, który wymienił
spojrzenia z dżokejem, a potem dodała: - Po prostu pobiegnij i wygraj. I zobacz, jak na to
zareagują.
Poklepawszy klacz jeszcze raz, odwróciła się i, nie zwracając uwagi na wyraz twarzy
Harry'ego, pozwoliła mu poprowadzić się na trybunę.
Zarezerwował miejsca w trzecim rzędzie, prawie dokładnie naprzeciwko linii mety.
Lucinda, wychylona w przód, patrzyła na konie prowadzone w stronę bariery. Pomachała
ręką, gdy pojawiła się Thistledown.
- Ona wygra... zobaczy pan -
powiedziała, opierając się wygodnie.
Jednak gdy zabrzmiał głos rogu, wychyliła się ponownie, obserwując z zapałem
gonitwę. Była tym tak pochłonięta, że zanim się spostrzegła - gdy konie brały zakręt - zerwała
się z miejsca, podobnie jak pozostali widzowie. Kiedy konie wyszły na prostą, Thistledown
wysunęła się na prowadzenie, pozostawiając z tyłu wszystkich rywali.
- Jest! -
Lucinda chwyciła Harry'ego za ramię i tylko głęboko wpojone zasady dobrego
wychowania sprawiły, że nie zaczęła podskakiwać. - Wygrywa!
Harry był zbyt pochłonięty obserwowaniem klaczy, by odpowiedzieć.
Thistledown szła naprzód jak burza. W połowie prostej wydłużyła krok, a gdy mijała
linię mety, zdawała się frunąć w powietrzu.
-
Wygrała! Wygrała! - Lucinda chwyciła Harry'ego za oba ramiona. - Mówiłam, że
wygra!
Harry, choć bardziej od niej przyzwyczajony do takich zwycięstw, popatrzył na nią z
uśmiechem radości, która ogarniała go zawsze, gdy jeden z jego koni przychodził na metę
jako pierwszy.
Lucinda odwróciła się, szukając wzrokiem klaczy, którą już wyprowadzano.
-
Czy możemy teraz do niej pójść?
-
Oczywiście.
Harry podał jej ramię i wyprowadził z zatłoczonych trybun.
-
Czy damom wolno podchodzić do koni?
-
Nie ma przepisu, który by tego zabraniał. - Harry zerknął na nią z ukosa. -
Przypuszczam, że przewodniczący komisji będzie zachwycony, widząc panią.
Gdy zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem, roześmiał się i poprowadził ją prosto na
ogrodzoną liną arenę, gdzie cierpliwie czekała Thistledown.
W chwili gdy Lucinda wyłoniła się z tłumu, klacz wyciągnęła ku niej głowę i ruszyła
w jej stronę. Lucinda podeszła do niej, chwaląc ją pieszczotliwymi słowami. Harry przyglądał
się temu pobłażliwie.
-
No cóż, Lester! Zdobyłeś jeszcze jedno trofeum.
Gzyms twojego kominka chyba nie udźwignie ich wszystkich.
Z tymi słowy do Harry'ego podszedł prezes Klubu Dżokejów i obecny
przewodniczący Komisji do spraw Wyścigów. Trzymał w dłoniach statuetkę przedstawiającą
kobietę.
-
Doskonale biegła, naprawdę pierwszorzędny z niej koń.
Harry pokiwał głową, ściskając dłoń prezesa.
-
Spisała się dobrze, zwłaszcza że miała przedtem problemy z pęciną. Nie byłem
pewny, czy ją wystawić.
-
Dobrze zrobiłeś, że ją wystawiłeś. - Prezes patrzył na konia i na kobietę, która do
niego przemawiała. - Piękna sylwetka.
Harry bardzo dobrze wiedział, że lord Norwich nie ma na myśli klaczy.
- Rzec
zywiście - potwierdził sucho.
Lord Norwich, który znał go od kolebki, spojrzał na niego pytająco.
Patrząc na statuetkę, Harry zauważył, że przedstawia kobietę przyzwoicie ubraną, a
potem wskazał uprzejmym ruchem głowy Lucindę.
-
To pani Babbacombe wygłosiła przed gonitwą mowę zagrzewającą klacz do walki.
Może to ona powinna w moim imieniu odebrać statuetkę?
-
Świetna myśl!
Lord Norwich, rozpromieniony, podszedł bliżej.
Lucinda, ucieszona i rozentuzjazmowana zwycięstwem, dotychczas pogodnie
ignorowała zainteresowanie innych swoją osobą. Jednak lorda Norwich niepodobna było
zignorować. Harry podszedł i stanął obok, uspokajającym gestem biorąc ją za ramię.
Lord Norwich wygłosił krótką mowę, chwaląc klacz i stajnie Harry'ego, a potem
szarmancko wręczył statuetkę Lucindzie.
Zdecydowana okazać się godna takiego wyróżnienia, Lucinda z gracją podziękowała
jego lordowskiej mości.
- No, no. -
Lord był oczarowany. - Chce pani zobaczyć więcej dzielnych klaczy na
torze?
Lucinda uchyliła się od odpowiedzi. Harry skinął na stajennego.
-
Zaprowadź klacz do stajni.
Spoglądając po raz ostatni tęsknym wzrokiem na Lucindę, Thistledown została
odprowadzona. Lord Norwich oraz pozostali widzowie odwrócili się w oczekiwaniu na
kolejną gonitwę.
Lucinda rozejrzała się naokoło, a potem przeniosła wzrok na Harry'ego, który po
chwili powiedział:.
-
Dziękuję pani serdecznie, moja droga. Za ten czar, który pani rzuciła.
-
Nie rzuciłam żadnego czara.
Poczuła dotknięcie jego palców na swojej dłoni, a potem on uniósł tę dłoń do ust i
musnął jej palce wargami. Lucinda zadrżała, zalała ją fala ciepła. Odzyskując pewność siebie,
podniosła statuetkę i wręczyła mu ją, patrząc mu w oczy.
Czas się zatrzymał. Stali, zapomniani przez wszystkich na środku areny. Naokoło
tłoczyli się mężczyźni, lecz nikt ich nie dotykał, nie popychał. Stali blisko siebie, bardzo
blisko. Harry patrzył, jak oczy Lucindy stają się większe, jak ciemnieją. Jej wargi rozchyliły
się. Stanik jej sukni dotknął jego surduta.
Głowa Harry'ego zaczęła się powoli pochylać, jednak w tejże chwili Harry opanował
się i pohamował.
Wielkie nieba! Znajdują się przecież w miejscu publicznym, na wyścigach.
Wstrząśnięty do głębi Harry odetchnął głęboko. Oderwał wzrok od twarzy Lucindy,
od jej oczu, w których pojawiła się konsternacja, od rumieńca, który wykwit! na jej
policzkach, i rozejrzał się naokoło. Dzięki Bogu, nikt nic nie zauważył.
Z bijącym mocno sercem Harry ujął pod ramię Lucindę i oznajmił:
-
Widziała już pani wystarczająco dużo. Powinienem odwieźć panią do Em. Ona z
pewnością zastanawia się, gdzie się pani podziała.
Lucinda kiwnęła głową. Jego z lekka znudzony ton nie pozostawił jej wyboru. Czuła
się... sama nie wiedziała jak... wstrząśnięta - z całą pewnością tak - ale równocześnie było jej
czegoś żal, była urażona. Nie mogła jednak dyskutować, skoro on chciał już się stąd oddalić.
Musieli jeszcze uciec przed mnóstwem życzliwych, którzy zatrzymywali ich
bezustannie i z których wielu pragnęło kupić klacz.
Lucinda wyczuła, że Harry się jakby wycofał w głąb siebie, choć starał się to ukryć.
Był nadal szarmancki - ale unikał jej wzroku.
W końcu udało im się wyjść z tłumu i wrócić - w milczeniu - do stajni. Harry pomógł
Lucindzie wsiąść do kariolki i sam zajął miejsce obok z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Dojechali do Hallows Hal
l bez słowa. On podczas drogi był skupiony wyłącznie na
powożeniu. Wzniósł mur, którego Lucinda nie usiłowała sforsować.
Kiedy jednak zajechał przed dom i pomógł jej wysiąść, stanęła z nim twarzą w twarz.
-
Dziękuję, panie Lester, za tak... pouczający poranek.
-
Była to dla mnie przyjemność, proszę pani. - Skłonił się z wrodzoną gracją. - A teraz
muszę panią pożegnać.
Lucinda, zaskoczona, patrzyła, jak wskakuje do kariolki.
-
Czy nie zostanie pan na obiedzie? Jestem pewna, że pańska ciotka byłaby
zachwycona.
Trzymając już lejce w dłoniach, Harry odetchnął głęboko... i zmusił się do spojrzenia
jej w oczy.
- Nie.
To słowo bezwarunkowej odmowy zawisło między nimi. Harry dojrzał w oczach
Lucindy błysk, który świadczył o tym, że zrozumiała; wyczuł, że pojęła, iż jej odmawia. Tak
będzie lepiej, pomyślał, lepiej ściąć pączek, zanim zdąży rozkwitnąć. Bezpieczniej - dla niej i
dla niego.
Jednak jej spojrzenie nie świadczyło o tym, że rozumie to uzasadnienie, że dostrzega
niebezpieczeństwa, które on widzi tak wyraźnie. Jej oczy - łagodne i pełne światła - patrzyły
na niego z wyrazem zaskoczenia i lekkiej urazy.
Poczuł, że wargi wyginają mu się w autoironicznym uśmiechu.
-
Nie mogę.
Innego wyjaśnienia udzielić nie był w stanie. Trzasnąwszy z bata, ruszył z miejsca i
odje
chał.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Trzy dni później Lucinda wciąż nie była przekonana, że rozumie, co się stało. Siedząc
w wiklinowym fotelu w zalanym słońcem zakątku oranżerii, wyszywała, równocześnie
rozmyślając. Heather jeździła konno z Geraldem i pod opieką Sima, a ich gospodyni
znajdowała się gdzieś w ogrodzie, nadzorując tworzenie nowych rabat. Lucinda była sama,
mogła więc oddawać się myślom. Nie wyglądało jednak na to, że jest jej z nimi dobrze.
Wiedziała, że brak jej w takich sprawach doświadczenia, jednak gdzieś w głębi serca
była przekonana, że coś - coś zdecydowanie pożądanego - zaistniało między nią a Harrym.
Wtedy, na arenie, omal jej nie pocałował.
Ta chwila wryła jej się w pamięć jako coś frustrująco nie dokończonego, jednak nie
mogła winić Harry'ego za to, że się wtedy cofnął. Problem był w tym, że później wycofał się
tak całkowicie, że ona poczuła się dotknięta i wewnętrznie obolała.. Słowa, które
wypowiedział przy rozstaniu, wprawiły ją w pomieszanie. Dobrze zrozumiała implikacje jego
„Nie". Jednak to ni
e ono, tylko owo „Nie mogę" zbiło ją tak naprawdę z tropu.
Od tego czasu Harry nie pojawił się w Hallows Hall ani razu. A ona tylko dzięki
Geraldowi, który teraz bywał tu często, wiedziała, że wciąż przebywa w Newmarket. Być
może chciał, by uważała, że jest tak ogromnie zajęty na wyścigach, iż nie ma dla niej wolnej
chwili.
Lucinda z cichym westchnieniem wbiła igłę w płótno. Uważała, że jest teraz zbyt
wytrawną kobietą interesu, by dać się oszukać. Jednak czas uciekał. Nie mogła wiecznie
siedzieć w Hallows Hall. Jest jasne, że jeżeli chce wiedzieć, jakie naprawdę rysują się przed
nią możliwości, to musi zacząć działać.
Ale jak?
Pięć minut później przez drzwi prowadzące do ogrodu weszła Em. Rąbek jej starej
sukni, używanej do prac w ogrodzie, pobrudzony był błotem, w rękach trzymała parę grubych
rękawiczek.
- Uff! -
powiedziała, opadając na drugi fotel, który od fotela Lucindy oddzielał mały
stolik, i odgarniając z czoła kosmyk siwiejących włosów. - Zrobione. - Przyjrzała się swemu
gościowi. - Wyglądasz na bardzo zajętą... a właściwie wyglądasz jak dobra żona.
Lucinda uśmiechnęła się, nie unosząc oczu znad robótki.
- Powiedz mi -
poprosiła Em tonem lekkim, któremu kłam zadawało jej uważne
spojrzenie -
czy myślałaś kiedyś o ponownym zamążpójściu?
Igła w dłoniach Lucindy znieruchomiała. Podniosła głowę i popatrzyła w okno.
-
Aż do niedawna nie myślałam o tym - odparła i wróciła do wyszywania.
-
No tak... takie myśli potrafią przyjść nagle. Męczyć człowieka i nie dawać mu
spokoju -
zauważyła, a potem machnąwszy ogrodniczymi rękawicami, mówiła dalej: -
Jednak, moim zdaniem, przy twoich kwalifikacjach nie masz powodu do zmartwień. Gdy
znajdziesz się w Londynie, z pewnością okaże się, że jest mnóstwo adoratorów, którzy
ustawiają się w kolejce, pragnąc włożyć ci na palec obrączkę. Lucinda spojrzała z ukosa na
starszą panią.
- Przy moich kwalifikacjach? -
zapytała.
Em wykonała szeroki gest ręką.
-
Po pierwsze, jesteś dobrze urodzona. Nie jest istotne, że rodzina nie uznawała
małżeństwa twoich rodziców. Twoi dziadkowie nie mieli takiej mocy, żeby zmienić krew
płynącą w twoich żyłach. A w wyższych sferach krew jest tym, co się liczy. Prawdę mówiąc,
Giffordowie są tak samo dobrze skoligaceni jak Lesterowie.
-
Naprawdę?
Lucinda spojrzała na nią niezbyt pewnie. Em kontynuowała wesoło:
-
Po drugie, masz majątek. Taaak, ten spadek, który odziedziczyłaś, jest w stanie
zadowolić najbardziej wymagających. Poza tym masz styl, to nieuchwytne coś - od razu to
zauważyłam.
-
Skończyłam dwadzieścia osiem lat.
Te szczere słowa sprawiły, że starsza pani aż podskoczyła. Odwróciła głowę i zaczęła
przyglądać się swojemu gościowi szeroko otwartymi oczami.
- No to co?
Lucinda skrzywiła się i opuściła wzrok na robótkę.
-
Przypuszczam, że mając tyle lat, kobieta nie jest atrakcyjna dla dżentelmenów z
towarzystwa.
Em patrzyła na nią jeszcze przez chwilę, po czym wybuchnęła śmiechem.
-
Mówisz głupstwa, moja droga! Wśród towarzystwa aż roi się od dżentelmenów,
którzy unikają małżeństwa przede wszystkim dlatego, że nie mogą znieść młodych dzierlatek
o błyszczących oczach. Zapewniam cię, że większość z nich jest głupiutka jak przysłowiowe
gęsi. - Starsza pani przerwała, przyglądając się nadal Lucindzie, a potem dodała: - Często
zdarza się, moja droga, że mężczyźni wolą kobiety bardziej doświadczone.
Lucinda podniosła głowę i napotkała spojrzenie Em. Na jej policzki wypłynął powoli
rumieniec.
- No tak... to inna sprawa. -
Jej wzrok znowu pobiegł w stronę okna, za którym
ciągnęła się długa parkowa aleja, następnie Lucinda odetchnęła głęboko i powiedziała: - Ale
ja nie jestem doświadczona.
- Nie?
-
Moje małżeństwo tak naprawdę nie było wcale małżeństwem. Ono było ratunkiem. -
Lucinda zmarszczyła brwi, patrząc na robótkę. - Wychodząc za mąż, miałam zaledwie
szesnaście lat... a Charles zbliżał się do pięćdziesiątki. Był dla mnie bardzo dobry... byliśmy
dobrymi przyjaciółmi -powiedziała cicho, po czym dodała: - I niczym więcej. -Prostując
ramiona, sięgnęła po nożyczki. - Obawiam się, że życie mnie ominęło... Zostałam odłożona
na półkę, zanim mnie z niej zdjęto.
- Rozumiem. -
Em popatrzyła na czubki własnych bucików wyłaniające się spod
zabłoconej sukni, a potem na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Wiesz, twój... yyy...
brak doświadczenia nie jest w rzeczywistości wadą. Nie w twoim wypadku. Właściwie -
mówiła dalej, rozjaśniając się - może on być prawdziwą zaletą.
Tym razem to Lucinda wyglądała na zaskoczoną.
-
Widzisz, powinnaś spojrzeć na to z perspektywy twego ewentualnego męża.
Zastanowić się, co on będzie widział w kobiecie dojrzałej i inteligentnej, która może
poprowadzić dom i zająć się rodziną, a równocześnie stanowić dla niego bardziej
satysfakcjonujące towarzystwo niż jakakolwiek młoda dziewczyna. Jeżeli nie będziesz
mówiła o swojej niewinności, tylko pozwolisz mu - tu Em zamilkła na chwilę, szukając
odpowiedniego słowa - pozwolisz mu potknąć się o nią we właściwym czasie, to jestem
pewna, że przekonasz się, że będzie zachwycony - zakończyła, po czym, rzucając Lucindzie
porozumiewawcze spojrzenie, dodała: - Jestem pewna, że Harry byłby zachwycony.
Lucinda popatrzyła na swoją niezrównaną gospodynię, a potem zapytała:
-
Czy okazał kiedykolwiek zainteresowanie ożenkiem?
- Harry? -
Em oparła się o fotel z uśmiechem. - Nic mi o tym nie wiadomo. Ale nie
miał potrzeby... no cóż, przed nim jest Jack, a za nim Gerald. Jack ma się niedługo żenić...
dostałam właśnie zaproszenie na ślub. Harry raczej nie będzie myślał o obrączkach i torcie
weselnym, chyba że dostarczy mu się do tego bodźca.
-
Bodźca?
-
Uhm. Tak często bywa z dżentelmenami jego pokroju. Nie myślą o ożenku, dopóki
nie okaże się, że dobre strony małżeńskiego życia są czymś tak oczywistym, że nawet oni,
przy całej swojej ślepocie, muszą je zauważyć. - Em zasapała się. - Jest to oczywiście wina
kobiet lekkiego prowadzenia. Pchają się one jedna przez drugą, żeby dostarczyć takim panom
tego, czego oni pragną, to znaczy, czego pożądają... nie żądając od nich, żeby w zamian za to
podjęli jakiekolwiek zobowiązania.
- Podejrzewam -
powiedziała Lucinda, starając się panować nad wyrazem twarzy i
przypominając sobie twarde „nie" Harry'ego - że Harry'emu trzeba by było dostarczyć
naprawdę silnego bodźca, by go skłonić do myślenia o małżeństwie.
-
Naturalnie... Harry jest mężczyzną z krwi i kości. Będzie się opierał z całych sił. Nie
mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Pędził dotychczas życie nieskrępowanego
niczym hedonisty. Mało prawdopodobne jest, że zechciałby je dobrowolnie zmienić. - Em
znowu popatrzyła na twarz Lucindy. - Nie oznacza to jednak, że to powinno ciebie zrazić.
Lucinda podniosła gwałtownie głowę. Napotkała spojrzenie Em i dostrzegła w nim
głębokie zrozumienie. Po krótkim wahaniu zapytała:
- Dlaczego?
-
Ponieważ, moim zdaniem, masz w rękach najpotężniejszą broń. Jedyną broń
skuteczną. - Starsza pani poprawiła się na fotelu i spojrzała na Lucindę przenikliwym
wzrokiem. -
Pytanie jednak, czy masz dość odwagi, by się nią posłużyć?
Lucinda przez dłuższą chwilę wpatrywała się w swoją gospodynię, a potem przeniosła
wzrok na rozciągający się za oknem ogród. Em obserwowała tę szczupłą, urodziwą kobietę,
siedzącą ze złożonymi na kolanach rękami, ze spokojnym i nieprzeniknionym wyrazem
twarzy i nieobecnym spojrzeniem łagodnych, niebieskich oczu.
- Lak -
powiedziała Lucinda spokojnie i stanowczo, powracając do rzeczywistości. -
Mam dość odwagi.
Em uśmiechnęła się zachwycona.
-
Świetnie! Pierwszą rzeczą, jaką musisz zrozumieć, jest to, że on się będzie ze
wszystkich sił opierał. Nie będzie potulny. Tego nie możesz się po nim spodziewać.
Lucinda zmarszczyła brwi.
-
Więc będę musiała pogodzić się z dalszą... - tym razem to ona szukała
odpowiedniego słowa - niepewnością?
-
Bez wątpienia - odrzekła Em. - Ale będziesz musiała uparcie dążyć do celu. I uparcie
realizować swój plan.
- Plan? -
zapytała Lucinda zdziwiona.
Em kiwnęła głową potakująco.
-
Rzucenie Harry'ego na kolana będzie wymagało subtelnej kampanii.
Lucinda nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Rzucenie go na kolana?
Starsza pani popatrzyła na nią z wyższością.
-
Oczywiście.
Lucinda przyglądała się swojej nieprzewidywalnej gospodyni z przechyloną na bok
głową.
-
A co masz na myśli mówiąc „subtelna"?
-
No cóż. - Em usiadła wygodniej. - Na przykład...
- Dobry wieczór, Fergusie.
- Dobry wieczór panu.
Harry pozwolił kamerdynerowi ciotki uwolnić się od płaszcza, po czym wręczył mu
rękawiczki.
- Czy mój brat jest tutaj? -
zapytał i spojrzał w lustro wiszące nad stolikiem z
pozłacanego brązu.
-
Pan Gerald przybył pół godziny temu. Swoim nowym faetonem.
Harry uśmiechnął się.
-
Który jest jego ostatnim osiągnięciem.
Poprawił nieznacznie śnieżnobiały krawat.
-
Pańska ciotka będzie zachwycona, widząc pana.
Oczy Harry'ego napotkały spojrzenie Fergusa w lustrze.
-
Nie mam co do tego wątpliwości. - Opuścił powieki, ukrywając wyraz oczu. - Kto
jeszcze jest tutaj?
-
Sir Henry i lady Dalrymple, państwo Moffat, pan Butterworth, pan Hurst oraz panny
Pinkerton. -
Harry stał nieporuszony z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a Fergus dodał: -
No i oczywiście pani Babbacombe z panną Babbacombe.
-
Oczywiście.
Odzyskując zakłócony na chwilę spokój ducha, Harry poprawił szpilkę u krawata, a
następnie ruszył w stronę drzwi salonu.
Fergus, otworzywszy te drzwi, zaanonsował go i Harry wszedł.
Jej oczy natychmiast spotkały się z jego oczami - nie była wystarczająco
doświadczona, by ukryć swą spontaniczną reakcję. Rozmawiała właśnie z panem Hurstem,
dżentelmenem, którego, jak podejrzewał Harry, Em od dawna chciała wyswatać. Harry
zatrzymał się w drzwiach.
Lucinda powitała go uśmiechem - swobodnym i grzecznym - po czym powróciła do
rozmowy z panem Hurstem.
Harry po krótkim wahaniu podszedł swobodnym krokiem do ciotki odzianej w
królewską purpurę i siedzącej na jednym końcu szezlonga.
- Witam, droga ciociu -
powiedział, skłoniwszy się elegancko nad jej dłonią.
-
Zastanawiałam się, czy przyjedziesz.
Na twarzy starszej pani pojawił się tryumfalny uśmiech. Harry zignorował go. Skłonił
się damie, która siedziała na drugim końcu szezlonga.
-
Pani Moffat, witam panią.
Znał wszystkich gości, których Em łaskawie zaprosiła, tylko po prostu nie spodziewał
się, że ich tu zastanie. Dzisiaj był ostatni wieczór sezonu wyścigów. Na drugi dzień, po
porannej gonitwie, wszyscy dżentelmeni mieli powrócić do domów. To, że ciotka zaprosiła
go na kolację, nie było niczym nadzwyczajnym, jednak on długo się zastanawiał, zanim
przyjął zaproszenie. I tylko fakt, że pani Babbacombe miała wkrótce powrócić do Yorkshire,
a on do Lester Hall w Berkshire, sprawił, że to uczynił. Ten fakt, a także pragnienie
ponownego nacieszenia się jej widokiem, oraz spojrzenia w zamglone błękitne oczy - po raz
ostatni.
Spodziewał się, że zasiądzie do stołu z ciotką, bratem oraz mieszkającymi u ciotki
gośćmi - i nikim więcej. Teoretycznie to, co tu zastał, powinno było go uspokoić. Jednak nie
uspokoiło, a wprost przeciwnie.
Skłoniwszy się i objąwszy pospiesznym spojrzeniem głowę pani Babbacombe,
skierował się ku sir Henry'emu Dalrymple, który rozmawiał właśnie z panem Moflfatem.
Gerald znajdował się koło okna, a obok niego Heather Babbacombe. Oboje rozmawiali z lady
Dalrymple. Panny Pinker
ton, dwie stare panny po trzydziestce, gawędziły z panem
Butterworthem, który był sekretarzem sir Henry'ego.
Spojrzenie Harry'ego zatrzymało się na Lucindzie ubranej w błękitną jedwabną suknię
i prowadzącej ożywioną rozmowę z panem Hurstem. Lucinda jednak nie dała znaku, że
poczuła na sobie jego wzrok.
-
A, Lester. Przypuszczam, że przyjechał pan na wyścigi?
Tymi słowy powitał Harry'ego rozpromieniony sir Henry.
-
Bo cóż by innego mogło skłonić pana do przybycia w te strony? - zauważył
żartobliwie pan Moffat.
-
Rzeczywiście - przyznał mu rację Harry i uścisnął dłonie obu dżentelmenów.
-
Widziałem, jak pańska klacz wygrała drugą gonitwę. Pobiegła znakomicie. -
Nieobecny wzrok sir Henry'ego świadczył o tym, że na nowo przeżywa ten moment. - Ale
proszę mi powiedzieć, co pan sądzi o szansach Grand Larrikina w biegu terenowym z
przeszkodami?
Nastąpiła teraz dyskusja na temat najnowszego nabytku księcia Rutlandu, jednak
Harry poświęcił jej zaledwie połowę uwagi. Pozostała połowa skupiała się na damie będącej
obiekt
em jego zainteresowania, znajdującej się w drugim końcu pokoju i z pozoru tego
nieświadomej.
Lucinda, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Harry raz po raz na nią spogląda i
stosując się sumiennie do wskazówek Em, uparcie go ignorowała. Siedziała pogrążona w
błahej rozmowie z gadatliwym panem Hurstem. A pan Hurst, zachwycony własnym głosem -
kojącym barytonem - nic nie zauważył.
Starając się skupić na jego słowach, Lucinda nie poddawała się przemożnej chęci
spojrzenia na Harry' ego Lestera. Od chwili gd
y pojawił się w drzwiach - w surowym czarno-
białym stroju, ze złotymi włosami lśniącymi w świetle świec, każdym szczegółem
eleganckiego wyglądu zdradzający swą przynależność do najlepszego towarzystwa - rozsądek
ją zawodził.
Gdy wszedł, serce zaczęło jej bić mocno. Em ostrzegła, że jeżeli nie będzie chciał
przyjechać, to jej zaproszenie nic nie pomoże. Jednak przyjechał, a ona poczuła się tak, jakby
wyszła zwycięsko -jeżeli nie z pierwszej bitwy, to przynajmniej z pierwszej potyczki.
Była do tego stopnia świadoma jego obecności i wszystkich jego ruchów, że gdy
pozostawił pana Moffata i sir Henry'ego i ruszył w jej kierunku, musiała zacisnąć pięści, by
się nie odwrócić i nie powitać go radośnie.
Podchodząc do niej od tyłu, Harry przesunął palcami po jej przedramieniu, by zaraz
ująć dłoń. Lucinda otworzyła szerzej oczy, lecz gdy się odwróciła z uśmiechem, na jej twarzy
nie było ani śladu zmieszania.
- Dobry wieczór panu.
Harry spojrzał Lucindzie w oczy z uśmiechem... i powoli uniósł jej dłoń do ust. Jej
palce zadrżały, jednak tylko na ułamek sekundy.
-
Mam szczerą nadzieję, że będzie dobry, droga pani.
Lucinda przyjęła te słowa powitania z pełnym męstwa spokojem, ale wycofała dłoń,
gdy tylko on zwolnił uścisk.
-
Sądzę, że zna pan pana Hursta?
-
Doskonale. Witam. Wymienił z Pelhamem Hurstem, którego prywatnie uważał za
pompatycznego osła, powitalne skinienie głową. Hurst był o rok starszy od niego, znali się od
dzieciństwa, ale niewiele mieli ze sobą wspólnego. Jak gdyby chcąc udowodnić, że się z
latami mało zmienił, Hurst zaczął wyliczać ulepszenia, jakie wprowadził w swoim
gospodarstwie, a Harry zastanawiał się, dlaczego ten głupiec uważa, że jego, mającego przed
sobą takie zjawisko jak Lucinda Babbacombe, może to interesować.
Pelham perorował dalej.
Harry zmarszczył brwi. Było nieomal niemożliwością patrzeć na Lucindę, gdy Hurst
bombardował człowieka szczegółami dotyczącymi płodozmianu. Harry zwrócił się do
Lucindy, wykorzystując rzadki moment, gdy Pelham przerwał dla zaczerpnięcia oddechu:
- Pani...
- Dobry wieczór, parne Lester. Witam pana, panie Butterworth.
Harry na chwilę zamknął oczy, a potem, otwierając je, cofnął się, by pozwolić
Geraldowi i Nicholasowi Butterworthowi złożyć uprzejme ukłony. Wraz z Heather
Babbacombe obaj dżentelmeni przyłączyli się do towarzystwa.
Dla Harry'ego przepadła szansa na oderwanie od niego swej ofiary.
Złoszcząc się w duchu, pozostał przy Lucindzie. Wiedział, że powinien porozmawiać
z pannami Pinkerton, usprawiedliwił się jednak tym, że, będąc tym, kim jest, sprawia, że się
denerwują.
Lucinda czuła się jak Daniel w jaskini lwa. Zupełnie nie była pewna własnego
bezpieczeństwa. Gdy zrobiło jej się ciepło, nie od razu zorientowała się dlaczego. Jednak
kiedy, w kilka chwil później, poczuła, że jest jej gorąco, zerknęła w bok ze zmarszczonymi
brwiami.
Harry podchwycił jej spojrzenie - popatrzył jej w oczy wzrokiem pytającym i
niewinnym. Lucinda uniosła brwi i zdecydowanie powróciła do poprzednio prowadzonej
rozmowy, starając się ignorować to, co dzieje się z jej zmysłami. Fergusa, który uroczyście
oznajmił, że podano do stołu, powitała z wielką ulgą.
-
Pozwoli pani, pani Babbacombe, że poprowadzę panią?
Pelham Hurst, żywiący niezłomne przekonanie o własnej wartości, podał jej ramię w
wygniecionym rękawie.
Lucinda uśmiechnęła się i już miała je przyjąć, gdy głos Harry'ego uniemożliwił
ucieczkę.
-
Obawiam się, Hurst, że ja byłem pierwszy. - Harry uśmiechnął się do znajomego z
lat dziecięcych. - Spóźniłeś się o kilka dni.
Lucinda uśmiechnęła się.
-
Rzeczywiście - powiedziała i pozwoliła Harry'emu wziąć się pod ramię, zwracając
się równocześnie do pana Hursta: - Pan Lester bardzo nam pomógł, gdy jechałyśmy do
Newmarket. Nie wiem, jak bez jego pomocy wydostałybyśmy się z przewróconego powozu.
Uwaga ta skłoniła oczywiście Pelhama do tego, że z wielką troską zaczął wypytywać
o szczegóły wypadku. Ponieważ panny Pinkerton, obywając się bez męskiej pomocy, weszły
już do jadalni, Hurst mógł zająć miejsce po drugiej stronie Lucindy, którą do stołu
poprowadził Harry.
Nie był to jednak koniec, czekały go dalsze próby. Lady Dalrymple, opiekuńcza dama,
która od dawna bolała nad jego bezżennym stanem, zajęła miejsce po jego lewej stronie. A
jeszcze gorsze było to, że siostry Pinkerton siedziały naprzeciwko, patrząc na niego z lękiem,
tak,
jakby był niebezpieczną bestią.
Harry nie miał pewności co do tego, czy panny Pinkerton nie mają przypadkiem racji.
Nie zwracając uwagi na wszystkie te rozpraszające okoliczności, zwrócił się do swojej
pięknej towarzyszki:
-
Czy mogę się ośmielić mieć nadzieję, że pani jest zadowolona z wizyty w
Newmarket?
Lucinda spojrzała mu w oczy przelotnie, potwierdzając że poruszył kwestię nader
ważną.
-
Niezupełnie, panie Lester. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pewne sprawy nie
zostały załatwione do końca. - Tu znowu popatrzyła mu w oczy i pozwoliła sobie na
nieznaczny ruch. -
Jednak śmiem twierdzić, że pan Blount sobie poradzi - dodała i zajęła się
rozmową z panem Hurstem.
Powstrzymując się od patrzenia w prawo aż do chwili, gdy skończono jeść śniadanie.
Harry, z n
iewysłowioną elegancją i swobodą, bawił rozmową lady Dalrymple.
W pewnej chwili uwagę lady Dalrymple zajęła pani Moffat - pragnąca z nią pomówić.
Harry odwrócił głowę... i napotkał łagodne spojrzenie Lucindy. Popatrzył na nią pytająco.
-
Cóż, moja droga. Pogoda jest niezachwycająca, pani nie wie nic o koniach, a jeżeli
chodzi o to, o czym chciałbym z nią rozmawiać, jest to zapewne coś, o czym pani rozmawiać
nie chce.
Był to mściwy atak. Świadczył o tym błysk w oczach. Lucinda zadrżała, lecz nie dała
tego poznać po sobie - zareagowała uśmiechem.
-
Otóż myli się pan, panie Lester. Interesują mnie wieści dotyczące Thistledown. Czy
wciąż znajduje się w mieście?
-
Nie. Znajduje się w drodze do mojej stadniny.
- Ach tak. Stadnina jest w Berkshire, p
rawda? Harry pochylił głowę, nie bardzo mając
odwagę coś powiedzieć. Panny Pinkerton, dziwnie wrażliwe na nastroje, spojrzały po sobie, a
potem popatrzyły na niego ze zmarszczonymi brwiami.
Lady Dalrymple zwróciła się do Lucindy:
-
Bardzo żałuję, pani Babbacombe, że nie będzie pani mogła wziąć udziału w tym
małym przyjęciu, które wydaję w przyszłym tygodniu. Jednak śmiem twierdzić, że słusznie
pani czyni, udając się do miasta. Jest tam tyle do zobaczenia, a pani jest młoda i powinna pani
cieszyć się życiem, brać udział we wszystkich towarzyskich wydarzeniach. Czy pani
pasierbica będzie także uczestniczyła w życiu towarzyskim?
-
Być może - odrzekła Lucinda, ignorując napięcie, jakim zareagował na te słowa
siedzący między nimi Harry. -Zadecydujemy o tym, gdy już będziemy w mieście.
-
To bardzo rozsądny plan. Lady Dalrymple skinęła głową i zajęła się rozmową z Em.
-
Udaje się pani do Londynu? . Pytanie było zadane spokojnym, obojętnym tonem.
- Tak. -
Lucinda popatrzyła na Harry'ego. - Muszę tam skontrolować cztery gospody,
nie pamięta pan?
- Które mianowicie?
-
Gospodę Pod Kogutem w Hammersmith, Pod Jeleniem w Barnet, Pod Trzema
Świecami na Great Dover Street i Pod Dzwonem w Wanstead.
- Skoro mowa o gospodzie Pod Dzwonem -
wtrącił się Pelham - to mogę ją pani
gor
ąco polecić. To świetna gospoda. Często się w niej zatrzymuję.
Harry kompletnie go zignorował. Pelham nie zauważył tego na szczęście, gdyż w tejże
chwili postawiono przed nim dużą jabłkową tarte. Harry skorzystał z tego, że biesiadnicy
zajęli się deserem, pochylił się w stronę Lucindy i powiedział szeptem:
-
Straciła pani chyba zmysły. To są cztery najbardziej uczęszczane gospody w całej
Anglii. Właściwie to zajazdy znajdujące się przy głównych drogach.
Lucinda sięgnęła po galaretkę.
-
Tak też mi mówiono.
-
Moja droga pani Babbacombe, udawać inspektora to pani może w gospodach na
prowincji... -
tu przerwał, by podziękować lady Dalrymple za śmietankę, którą mu podała -ale
w mieście to się nie uda. Poza tym nie może się pani tam pojawić sama.
- Drogi panie Les
ter, nie chce mi pan z pewnością powiedzieć, że moje gospody to
miejsca niebezpieczne?
Harry to właśnie próbował jej powiedzieć. Tu wtrącił się Pelham Hurst, który słyszał
tylko strzępy ich rozmowy.
-
Niebezpieczne? Ależ skąd! Pod Dzwonem będzie pani tak bezpieczna jak tutaj.
Szczerze pani polecam tę gospodę.
Widząc wzburzenie w oczach Harry'ego, Lucinda zachowała niewzruszony wyraz
twarzy i pospieszyła zapewnić pana Hursta:
-
Jestem pewna, proszę pana, że pan Lester nie to miał na myśli.
- Pan Lester, jak
pani dobrze wie, miał na myśli to, że nie ma pani w ogóle
doświadczenia, a także szansy na przeżycie żadnej ze swoich „inspekcji" w tych gospodach
bez co najmniej trzech nieprzyzwoitych propozycji i kilku pomniejszych zaczepek.
Wygłosiwszy to wyjaśnienie przez zaciśnięte zęby, Harry zaatakował słodki sos, który
właśnie pojawił się przed nim na stole.
-
Czy chciałby pan trochę śmietanki? - zapytała z niewinną miną Lucinda.
Przez chwilę Harry nie widział niczego poza jej ustami, dojrzałymi i pełnymi,
proszącymi się wprost o pocałunki. Nie słyszał też nic, był kompletnie nieświadomy rozmów
toczących się naokoło. Jednak szybko się opanował. Spojrzał na nią zmrużonymi oczami i
odrzekł:
-
Nie, dziękuję.
Lucinda po prostu się uśmiechnęła.
-
Od śmietanki się tyje - dodał, ale ona uśmiechała się nadal.
Wyglądała jak kot, który dobrał się do właściwej miski.
Klnąc w myślach, Harry zabrał się do deseru. Jeżeli ona chce pakować się w kłopoty,
to nie jego sprawa. Ostrzegł ją i dosyć.
-
Dlaczego Mabberly nie może skontrolować tych gospód? Przecież powinien jakoś
zarobić na swoje uposażenie.
-
Jak już panu mówiłam, pan Mabberly nie ma właściwych kwalifikacji do
przeprowadzania dochodzenia.
Lucinda mówiła cicho, była zadowolona, że Heather odwróciła uwagę pana Hursta.
Czekała na dalsze uwagi, ale jej sąsiad tylko prychnął i zamilkł.
Harry przetrwał resztę wieczoru, udając, że się dobrze bawi. W istocie jednak był
ponuro zamyślony. Panowie spędzili niewiele czasu nad portwajnem, z czego był
zadowolony, bo nie stanowił dzisiaj dobrej kompanii. Gdy udali się do salonu, okazało się, że
zamiast pogawędki, która była czymś zwyczajnym podczas przyjęć u Em i którą on miał
zamiar wykorzystać do własnych celów, towarzystwo miało się oddać słuchaniu muzyki w
wykonaniu pani i panny Babbacombe.
Harry siedział na krześle w kącie pokoju, nieporuszony tym, co uznał za doskonały
występ. Gdy umilkły oklaski, podano herbatę. Harry, zły i niezadowolony, był jedną z
ostatnich osób, które podeszły, by wziąć sobie filiżankę.
-
Tak, oczywiście - powiedziała Em do lady Dalrymple, gdy się zbliżał - będziemy
tam. Poszukam pani. Przyjemnie będzie znowu składać wizyty.
Harry zamarł w bezruchu z ręką wyciągniętą po filiżankę. Em podniosła na niego
wzrok i zmarszczyła brwi.
-
A, jesteś!
- Czy zamierzas
z pojechać do miasta, droga ciociu?
-
Nie zamierzam, tylko jadę. Jadę tam z Lucindą i Heather. Fergus uda się tam już
jutro, by przygotować Hallows House. Cudownie będzie rzucić się znowu w wir
towarzyskiego życia. Wprowadzę Lucindę i Heather w towarzyskie kręgi. Będę się świetnie
bawiła. Tego mi właśnie potrzeba.
Miała aż tyle tupetu, żeby się do niego uśmiechnąć.
Harry zmusił się do wypowiedzenia paru banalnych frazesów. W obecności lady
Dalrymple nie mógł powiedzieć ciotce prawdy w oczy.
Następnie wycofał się. Nawet rozmowa z panem Moffatem na temat melioracji była
czymś lepszym niż zastanawianie się nad pajęczyną, w którą poczuł się schwytany. Jedyną
osobą, z którą mógłby porozmawiać otwarcie, był własny brat.
-
Ciotka oszalała. Wszystkie one oszalały - warknął, natknąwszy się na Geralda przy
oknie.
Heather Babbacombe rozmawiała z panią Moffat. Gerald, z uśmiechem na twarzy, nie
spuszczał z niej oka.
- Dlaczego? -
zapytał brata. - Nie ma nic złego w tym, że chcą pojechać do Londynu.
Będę mógł pokazać Heather miasto.
Harry żachnął się.
-
Podczas gdy londyńscy rozpustnicy będą pokazywali pani Babbacombe swoje zbiory
rycin.
Gerald uśmiechnął się szeroko.
-
No cóż, tym możesz zająć się ty. Nikt się do niej nie zbliży, kiedy ty będziesz w
pobliżu.
Harry popatrz
ył na niego przeciągle, a jego spojrzenie mówiło samo za siebie.
-
Na wypadek gdyby umknęło to twojej rozproszonej władzy sadzenia, drogi bracie,
przypominam ci, że jestem obecnie głównym pośród braci Lesterów celem działań swatów i
swatek. Po stracie Jack
a na rzecz panny Winterton podwoją oni wysiłki i skierują wszystkie
ataki na twego obecnego rozmówcę.
- Wiem. -
Gerald posłał mu beztroski uśmiech. - Nie masz pojęcia, jaki ci jestem za to
wdzięczny. Bo dzięki temu może zapomną o mnie. Dobrze by się stało, gdyby tak było - nie
mogę się przecież równać z tobą, jeżeli chodzi o doświadczenie.
Było jasne, że mówi szczerze. Harry powstrzymał się od wypowiedzenia ostrych słów,
które cisnęły mu się na usta Powrócił do bezpiecznej rozmowy z sir Henrym, unikając
starannie swojej syreny. Tej, która mogła zwabić go na skały.
Goście zaczęli się żegnać. Harry i Gerald, jako członkowie rodziny, zostali trochę
dłużej. Em wyszła na werandę, by pomachać odjeżdżającym na do widzenia. Gerald i Heather
flirtowali przy drzw
iach salonu. Harry, w cieniu, przy drzwiach frontowych, znalazł się tuż
obok swej pokusy. Zauważył, że ciotka nie spieszy się z powrotem.
- Czy zobaczymy pana w Londynie, panie Lester?
Lucinda spojrzała na niego z wyrazem szczerości na twarzy. Harry nie wiedział, czy to
szczerość prawdziwa, czy udawana.
-
Nie planuję ponownej wizyty w stolicy w tym sezonie.
- Szkoda -
odrzekła, uśmiechając się jednak nieznacznie. - Myślałam, że będę mogła
spłacić panu dług, tak jak się umówiliśmy.
Zastanawiał się przez chwilę, ale przypomniał sobie:
- Mówi pani o walcu?
Lucinda potwierdziła skinieniem głowy.
-
Tak, ale skoro nie będzie pana w mieście, to teraz się pożegnamy.
Wyciągnęła rękę. Harry ujął ją, uścisnął... i nie wypuścił z uścisku. Patrzył w jej
otwartą twarz, w jej oczy, które -mógłby przysiąc - nie potrafiły kłamać.
Żegnała się z nim, więc być może ucieczka jest jeszcze możliwa?
Lucinda uśmiechnęła się.
-
Może pan być pewien, że tańcząc w salach balowych Londynu, będę o panu myślała.
Palce Harry'ego zacisnęły się na jej dłoni. Ogarnął go gniew i tak wielkie pożądanie,
że omal nie stracił panowania nad sobą. Lucinda patrzyła na niego z rozchylonymi z lekka
wargami. Zmusił się do tego, by wypuścić jej dłoń ze swojej dłoni, i skłonił się z chłodnym
wyrazem twarzy.
- Dobranoc, pani Babbacombe.
To powiedziawszy, wyszedł, nie zauważając rozczarowania w oczach Lucindy.
Stanęła na najwyższym stopniu przed frontowymi drzwiami i patrzyła, jak odjeżdża.
Modliła się o to, by Em miała rację.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Modliła się wciąż, kiedy, dziesięć dni później, wraz z Em i Heather, wchodziła do sali
balowej w rezydencji lady Haverbuck. Ten bal był pierwszym, na który przyjęły zaproszenie.
Przeprowadzka do Hallows House, na Audley Street, zajęła im cztery dni. Kilka dni
następnych upłynęło na wizytach u modystek i w magazynach mód. Poprzedniego wieczoru
Em wydała przyjęcie mające na celu przedstawienie obu pań Babbacombe eleganckiemu
towarzystwu. Zjawiło się wiele osób, była jednak jedna, która nie zareagowała na
zaproszenie.
Lucinda wy
pisała je własnoręcznie, na białej karcie z pozłacanymi brzegami, i wysłała
do mieszkania Harry'ego przy Half Moon Street. Jednak podczas przyjęcia na próżno
wypatrywała jego okrytej złocistymi puklami głowy.
-
Musisz mu pozwolić odejść, jeżeli chcesz, żeby wrócił - powiedziała Em. - On do
złudzenia przypomina swoje konie - można doprowadzić go do wodopoju, ale nie możesz go
zmusić, żeby pił.
Pozwoliła mu więc odejść, bez szemrania, nie dając najmniejszego znaku, że go
potrzebuje.
A on jeszcze nie wrócił.
T
eraz, elegancko ubrana w błękitną suknię z połyskliwego jedwabiu, z włosami
ułożonymi kunsztownie, stała u wejścia do sali balowej i rozglądała się wokół.
Nie przybyły ani zbyt wcześnie, ani za późno. Sala była już pełna, lecz jeszcze nie
zatłoczona. Eleganccy dżentelmeni prowadzili konwersację z modnie ubranymi matronami,
majętne wdowy i przyzwoitki siedziały pod ścianami. Ich podopieczne, przeważnie bardzo
młode debiutantki, można było łatwo rozpoznać po jasnych sukniach w pastelowych
odcieniach. Były wszędzie. Odważniejsze rozmawiały już z zakochanymi młodzieńcami, a
bardziej nieśmiałe trzymały się innych dziewcząt.
- Popatrz! -
Heather chwyciła Lucindę za rękę w długiej rękawiczce. - Tam jest panna
Morley i jej siostra. Czy mogę do nich podejść?
Lucinda
uśmiechnęła się do wesołych panien Morley.
-
Oczywiście, ale gdy już z nimi porozmawiasz, wróć do nas.
Heather rozpromieniła się cała.
-
Będziemy tam - powiedziała do niej Em, wskazując dłonią, w której trzymała
lorgnon, kanapę stojącą pod ścianą.
Heather dygnęła i oddaliła się. W jasnej turkusowej sukience z muślinu i ze złotymi
lokami upiętymi wysoko wyglądała jak zjawisko.
-
Śliczna sukienka, chociaż to ja ją wybierałam - oznajmiła Em i poszła przodem w
stronę szezlonga.
Lucinda podążyła za nią. Już miała pójść za przykładem Em i usiąść na brokatowym
siedzeniu, gdy koło niej pojawił się młody pan Hollingsworth w towarzystwie starszego,
daleko bardziej eleganckiego dżentelmena.
-
Ach, pani Babbacombe, jak miło spotkać panią znowu.
Pan Hollingsworth
aż się zasapał z podniecenia.
Lucinda wypowiedziała kilka grzecznych słów powitania.
Poznały pana Hollingswortha poprzedniego wieczoru.
-
Pozwoli pani, że przedstawię mojego kuzyna, lorda Ruthvena.
Elegancki dżentelmen, ciemnowłosy i przystojny, skłonił się z gracją.
-
Poczytuję sobie za zaszczyt być przedstawionym pani.
Lucinda dygnęła, podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie.
Wkrótce zauważyła, że jego lordowska mość nie jest jedynym dżentelmenem, który
pragnie towarzystwa kobiet bardziej dojrzałych. Zaczęli do nich podchodzić inni, jemu
podobni, którzy bez wahania prosili Ruthvena, by ich jej przedstawił. Jego lordowska mość,
rozbawiony, spełniał ich życzenia. Lucinda próbowała się wycofać, jednak Em powstrzymała
ją ruchem dłoni.
-
Ja będę uważała na Heather. Baw się. Przecież po to są bale.
Lucinda, doszedłszy do wniosku, że Em wie więcej o tym, jak należy uważać na
młode dziewczęta, dała za wygraną i uśmiechnęła się do swego przyszłego dworu. Wkrótce
siedziała otoczona przez całą grupę dżentelmenów, których oceniła jako rówieśników
Harry'ego Lestera. Wszyscy co do jednego byli niewysłowienie czarujący. Nie widziała nic
złego w tym, że przebywa w ich towarzystwie.
A potem zagrała muzyka.
-
Czy mogę prosić o pani pierwszego kotyliona, droga pani?
Lucin
da odwróciła się i ujrzała przed sobą ramię lorda Ruthvena.
-
Oczywiście, milordzie. Będę zachwycona.
Lord Ruthven uśmiechnął się.
-
Nie, moja droga, to ja jestem zachwycony. Pani musi znaleźć inny przymiotnik.
Lucinda spojrzała na niego pytająco.
- Nic mi
nie przychodzi do głowy. Co by pan zasugerował?
Jego lordowska mość pospieszył z pomocą:
-
Nie posiadająca się z radości? Podekscytowana? Uszczęśliwiona?
Lucinda roześmiała się. Gdy rozpoczęli już taniec, zapytała:
-
A może „pod takim wrażeniem, że nie mam słów, by to wyrazić"?
Lord Ruhtven był zachwycony.
W miarę upływu wieczoru Lucinda przekonała się, że ma ogromne powodzenie. Jako
matrona, nie miała karnetu i mogła wybierać, kogo chciała, spośród zapalonych tancerzy. W
pewnej chwili ich nadmierny zapał obudził jej wrodzoną ostrożność. Lord Ruthven wyglądał
na zbyt dobrodusznego i leniwego, by stanowić jakieś zagrożenie, ale niektórzy dżentelmeni
budzili jej niepokój.
Do tych ostatnich należał lord Craven, który wszedł do sali balowej spóźniony,
zlustrow
ał pole z wysokości schodów, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do Lucindy.
Zmusiwszy pana Satterly'ego do dokonania prezentacji, jego lordowska mość pochylił się nad
dłonią Lucindy. W tej samej chwili rozległy się pierwsze takty walca.
- Droga pani Bab
bacombe, mam nadzieję, że zlituje się pani nad spóźnionym i
zaszczyci go, przyjmując zaproszenie do walca?
Lucinda spojrzała mu w twarz i doszła do wniosku, że lepiej by zrobiła, gdyby
zlitowała się nad kimś innym, po czym popatrzyła pytającym wzrokiem na dżentelmenów
stojących naokoło.
Ci natychmiast pospieszyli jej na ratunek, twierdząc, że propozycja lorda Cravena jest
oburzająca, arogancka i niesprawiedliwa i przedstawiając jej liczne inne możliwości. Lucinda
wycofała dłoń z uścisku palców lorda i powiedziała:
-
Obawiam się, że będzie pan musiał poszukać innej partnerki. , Jego lordowska mość
przybrał natychmiast obrażoną minę.
-
Zastanówmy się teraz - powiedziała Lucinda i już miała podać rękę panu
Amberly'emu, który, podobnie jak lord Ruthven, był bardziej skłonny do zabawy niż
uwodzenia, gdy usłyszała za sobą jakiś ruch.
Długie silne palce objęły jej ramię w miejscu, gdzie było nagie, tuż nad rękawiczką.
-
Sądzę, droga pani, że to mój walc.
Lucinda wstrzymała oddech. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Harrym. Ich
oczy się spotkały. Wargi Harry'ego wygięły się w uśmiechu, który zamienił się w nieznaczny
grymas, nie dający się zauważyć, gdyż Harry się ukłonił.
Po chwili wyprostował się z kamiennym wyrazem twarzy.
-
Zaraz, Lester! To nie w porządku.
Pan Amberly miał kwaśną minę. Inni go poparli.
Harry popatrzył na nich wyniośle, po czym skierował wzrok na Lucindę.
-
Przypominam, droga pani, że jest mi pani winna walca. Jestem tutaj, żeby odzyskać
dług.
-
Rzeczywiście, panie Lester. - Lucinda, rozkoszując się dźwiękiem jego głosu, dała za
wygraną i uśmiechnęła się z zachwytem. - Zawsze spłacam swoje długi. Mój pierwszy walc w
stolicy należy do pana.
Harry powściągnął uśmiech tryumfu. Eleganckim gestem ujął jej dłoń i umieścił ją na
swoim rękawie.
Lucind
a poszukała wzrokiem Em, lecz jej mentorkę zasłaniali stojący w pobliżu
dżentelmeni.
- Panowie -
powiedziała i skinąwszy głową swoim rozczarowanym rycerzom, dała się
poprowadzić do tańca.
Harry milczał, dopóki nie porwał ich wir walca, lecz gdy to się stało, spojrzał w
błękitne oczy Lucindy i powiedział:
-
Wiem, droga pani, że pani nie ma doświadczenia, jeżeli chodzi o wielki świat.
Obawiam się, że muszę panią ostrzec, że wielu z dżentelmenów, którzy tak zabiegają o pani
uśmiechy, należy traktować z wielką ostrożnością.
Lucinda zmarszczyła brwi.
-
To się rozumie samo przez się.
Harry popatrzył na nią z powątpiewaniem.
-
Ja nie mam siedmiu lat. Nie widzę powodu, dla którego nie miałabym cieszyć się ich
towarzystwem. Nie jestem tak niedoświadczona, by dać się zwieść ich czarowi.
Harry przez całą minutę zastanawiał się, czy nie przestraszyć jej jakimś bardziej
jednoznacznym ostrzeżeniem, ale rozmyślił się. Wiedział, przypominając sobie jej rozmowę z
Jakiem Blountem Pod Zieloną Gęsią, że Lucindę trudno przestraszyć.
-
Czy coś jest nie w porządku? Lucinda spojrzała na niego poirytowana.
- O co chodzi?
- Jak pan zapewne wie -
odrzekła - nie mam wielkiego doświadczenia, jeżeli chodzi o
tańczenie walca. Charles nie tańczył. Pobierałam lekcje, ale w pełnej ludzi sali balowej to co
innego.
Harry nie mógł się powstrzymać, uśmiechnął się szeroko.
-
Niech się pani po prostu odpręży.
Spojrzenie, jakim go obrzuciła, świadczyło, że uważa jego dobry humor za coś nie na
miejscu.
Harry, powstrzymując się od śmiechu, przyciągnął ją do siebie i zaczął prowadzić tak,
że ona, czując się teraz pewnie, wykonywała skomplikowane obroty bez najmniejszego błędu.
Odprężyła się i uświadomiła sobie, że poddaje się cała zmysłom. Jego twarde uda stykały się
z jej udami, gdy wirowali po sali, czu
ła ciepło jego ciała, bijącą od niego siłę. Powstało w niej
jakieś dziwne napięcie. Spojrzała spod rzęs na Harry'ego i zobaczyła, że tańczy bez uśmiechu.
Harry usiłował nie myśleć o tym, że trzyma w ramionach najwdzięczniejszą istotę,
jaką w życiu spotkał, nie chciał zaprzątać sobie uwagi jej krągłymi kształtami, gładkością jej
pleców, wdzięczną szyją, którą odsłaniała nowa fryzura, chciał natomiast pamiętać o tym, co
go przywiodło do Londynu.
-
Kiedy planuje pani odwiedzić gospody?
Lucinda ocknęła się i powiedziała:
-
Zamierzałam zacząć jutro od gospody Pod Kogutem w Hammersmith.
Harry nie zadał sobie trudu, by zapytać, czy zapewniła sobie odpowiednią opiekę. Ta
przeklęta kobieta była tak nieracjonalnie pewna siebie, tak nieświadoma prawdziwych
niebezpiecze
ństw, tak uparta...
-
Przyjadę po panią o dziewiątej. Niech się pani nie obawia - dodał - pojedziemy moją
kariolką i będzie z nami Dawlish. Zostaną zachowane wszelkie zasady przyzwoitości.
Lucinda, uszczęśliwiona, omal się nie roześmiała. Przypomniały jej się słowa Em.
Popatrzyła na Harry'ego uważnie, a potem wyraziła z wdziękiem zgodę:
-
Dziękuję panu. Jestem pewna, że pańskie towarzystwo uczyni przejażdżkę bardziej
interesującą.
Harry nie mógł nic wywnioskować z pogodnego wyrazu twarzy Lucindy. Przyciągnął
ją mocniej do siebie i postanowił cieszyć się tańcem.
Gdy muzyka umilkła, odprowadził Lucindę na miejsce, gdzie czekał na nią
niecierpliwie cały jej dwór. Napotkawszy wyczekujące spojrzenia dżentelmenów, zesztywniał
i zamiast puścić rękę swej ślicznej partnerki i skłonić się elegancko, jak wymagał tego
zwyczaj, położył dłoń na jej dłoni, nie uwalniając jej wcale.
Lucinda udawała, że nie zauważyła, że coś jest nie tak. Wsparta na ramieniu Harry'ego
gawędziła z różnymi osobami. Miała ochotę spojrzeć na niego, lecz nie mogła, stojąc tak
blisko, gdyż jej zainteresowanie byłoby zbyt oczywiste dla otoczenia. Odprężyła się trochę,
gdy podeszła do nich pani Burnham wsparta na ramieniu pana Courtneya. Wymieniły kilka
uprzejmych zdań, po czym pani Burnham wzięła na cel pana Amberly'ego.
Lucinda nie zauważyła tego, gdyż zatonęła w spojrzeniu Harry'ego. Patrzył na nią z
nieprzeniknionym, coraz bardziej nieprzystępnym wyrazem twarzy, zaciskając przy tym usta.
Lucinda poczuła nagle, że trudno jej oddychać.
Dźwięk skrzypiec wybawił ją - nie miała pojęcia, od czego. Podszedł pan Amberly i
poprosił ją do kadryla. Spojrzawszy na Harry'ego, wysunęła delikatnie rękę spod jego
ramienia. On na chwilę przytrzymał ją, a potem puścił.
-
Nie podziękowałam panu jeszcze za walca - powiedziała. - Tańczyło mi się z panem
doskonale.
Harry z kamienną twarzą skłonił się w milczeniu.
Gdy kadryl się skończył i Lucinda wróciła na miejsce, ku swemu rozczarowaniu, nie
zastała tam Harry'ego. Rozejrzała się, szukając wzrokiem Heather. Jej pasierbica rozmawiała
właśnie z Geraldem, pannami Morley i jakimiś dwoma młodzieńcami. Wyglądało na to, że
jest bardzo zadowolona. Lucinda wróciła do swoich rycerzy. Rozmawiała też z panią
Burnham, ale nie bawiła się już tak dobrze jak przedtem.
Po jakimś czasie rozległy się ponownie dźwięki walca. Lucinda drgnęła. Tańczyła już
ze wszystkimi członkami swojego dworu, z którymi taniec wydawał jej się bezpieczny. Nie
spodziewała się kolejnego walca.
Podniosła oczy i napotkała spojrzenie lorda Ruthvena.
- No i co, moja droga -
zapytał - którego z nas zaszczyci pani drugim tańcem?
Lucinda popatrzyła na swój dwór. Jej wzrok padł na uwodzicielskiego eleganta o kilka
lat starszego od niej, lecz z pewnością daleko bardziej doświadczonego. Być może ma on na
myśli coś nieprzystojnego, jednak będzie można sobie z nim poradzić. Z pogodnym
uśmiechem powiedziała:
-
Może pana Ellerby?
Podczas tańca pan Ellerby zachowywał się bez zarzutu.
Jednak odprowadzając Lucindę, powiedział:
-
Nie sądzi pani, pani Babbacombe, że jest tu niezmiernie duszno?
Lucinda popatrzyła na niego z uśmiechem.
-
Rzeczywiście, trudno temu zaprzeczyć.
Sala była tak pełna, że spoza tłumu nie mogła dojrzeć szezlonga Em, gdy
skończywszy tańczyć walca, znaleźli się w drugim końcu sali.
-
Te drzwi prowadzą na taras, a ogrody lady Haverbuck są bardzo duże. Może spacer
po nich ochłodziłby pani policzki? - zapytał pan Ellerby z błyskiem w oku, a potem dodał,
pochylając się nad Lucindą i ściskając znacząco jej palce: - Przecież nie mamy ochoty
zasłabnąć, prawda?
Lucinda zesztywniała Odetchnęła głęboko i już miała powiedzieć swojemu
natarczywemu partnerowi, że zasłabnięcia zdarzają się jej niezmiernie rzadko, gdy ktoś
wybawił ją z kłopotu.
-
Nie sądzę, Ellerby, by pani Babbacombe potrzebny był w tej chwili spacer.
Te stanowcze słowa sprawiły, że Ellerby zrobił kwaśną minę.
-
To była tylko luźna propozycja - powiedział, patrząc groźnie na Harry'ego i podając
Lucindzie ramię. - Czas na kolację, proszę pani.
-
Rzeczywiście - potwierdził Harry.
Lucinda zauważyła, że mierzy Ellerby'ego lodowatym wzrokiem. Jego palce dotknęły
lekko jej ramienia, a potem objęły jej przegub.
-
Jeżeli pani sobie życzy, odprowadzę panią do stołu - powiedział Harry i wziął ją pod
ramię.
Lucinda odprawiła Ellerby'ego, mówiąc uprzejmie:
-
Dziękuję panu za uroczego walca.
Ellerby zamierzał dyskutować, ale napotkawszy wzrok Harry'ego, skłonił się tylko z
niezadowoloną miną.
-
Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział.
- Jestem tego pewien -
mruknął Harry pod nosem.
-
Słucham? - zapytała Lucinda.
- Nic takiego -
odrzekł, zaciskając usta. - Czy nie mogła pani wybrać bardziej
odpowiedniego partnera niż Ellerby? Tylu miała pani wokół siebie dżentelmenów. Czy nie
widzi pani różnicy?
-
Oczywiście, że widzę - odparła Lucinda, podnosząc dumnie głowę. - Tańczyłam już
ze wszystkimi i nie chciałam, żeby wyglądało, iż któregoś zachęcam.
-
Proszę mi wierzyć, pani Babbacombe, lepiej pani zrobi, zachęcając dżentelmenów, a
całkiem unikając rozpustników.
- Nonsens -
powiedziała Lucinda, naśladując ton Em. -Nie groziło mi żadne
niebezpieczeństwo.
-
Droga pani, ja z wielkim trudem uwierzyłbym, że pani potrafi dostrzec
niebezpieczeństwo, nawet wtedy, gdy jest ono tuż-tuż - rzekł Harry z kamienną twarzą.
Lucinda musiała zasznurować usta, żeby się nie uśmiechnąć.
- Brednie -
odparowała.
Harry popatrzył na nią z poważną miną, a potem zaprowadził ją do stołu. Nie był to
jeden z małych dwuosobowych stolików stojących pod ścianami, lecz duży stół, przy którym
pomieścić się mogło spore towarzystwo, znajdujący się w pobliżu bufetu na środku sali.
Zajmując miejsce, które Harry dla niej zarezerwował, Lucinda spojrzała na niego
zaintrygowana.
Była jeszcze bardziej zaintrygowana, gdy członkowie jej dworu zasiedli przy tym
samym stole, a Harry powstrzymał się od wrogich komentarzy. Siedział obok niej, wygodnie
oparty, z kieliszkiem szampana w dłoni i w milczeniu czuwał nad konwersacją. Jego
obecność sprawiała, że panowie pozwalali sobie jedynie na przystojne żarty. Przysiadając się
do nich, Anabelle Burnham popatrzyła ciekawie na Harry'ego, po czym, podchwyciwszy
spojrzenie Lucindy, uniosła kieliszek w niemym toaście. Lucinda uśmiechnęła się, a potem
przeniosła wzrok na twarz Harry'ego.
Patrzył na nią, zaciskając usta w sposób już dobrze jej znany z nieprzeniknioną miną.
Na drugi d
zień rano, zgodnie z obietnicą, Harry czekał na nią w holu Hallows House
punktualnie o dziewiątej.
Schodząc po schodach w sukni w kolorze hiacyntów i zarzuconej na nią błękitnej
pelerynie, Lucinda poczuła, że ogląda ją spojrzeniem znawcy.
- W tej pelerynie przynajmniej pani nie zmarznie -
powiedział, pochylając się nad jej
drobną dłonią. - Proszę nie zapomnieć o rękawiczkach.
Lucinda wyjęła rękawiczki z torebki.
-
Wrócę na obiad, Fergusie - zapowiedziała i, nakładając starannie rękawiczki,
spojrzała na Harry'ego. - Czy pan zje z nami, panie Lester?
-
Nie... Proszę przekazać ciotce wyrazy ubolewania -odparł, prowadząc ją do drzwi. -
Mam inne zobowiązania.
Lucinda zatrzymała się na najwyższym stopniu schodów i spytała:
-
Mam nadzieję, że nie sprawiam panu kłopotu, oczekując pańskiej opieki podczas
wizyt w gospodach?
-
Żadnego, droga pani. Jak pani zapewne pamięta, sam to pani zaproponowałem. - Nie
chciał zastanawiać się dlaczego. - Skoro już czas, to jedźmy.
Pomógł jej wsiąść do kariolki, w której czekał Dawlish, i ruszyli.
Znalazłszy się w Hammersmith, na dziedzińcu gospody Pod Kogutem, Lucinda
zorientowała się, że gospoda ta bardzo przypomina gospodę Pod Herbem. Wystarczyło jedno
spojrzenie na Harry'ego, by oberżysta, pan Honeywell, z szacunkiem oprowadził ją po dużym
budynku składającym się z trzech połączonych ze sobą skrzydeł. Znajdowali się właśnie na
parterze i kierowali w stronę głównego wejścia, gdy Lucinda usłyszała śmiech dobiegający
zza drzwi, które, jak sądziła, prowadziły do jednej z sypialni.
Przypomniała jej się gospoda Pod Zieloną Gęsią, jednak tutaj śmiech dobiegający jej
uszu był śmiechem mężczyzny. Przystanęła.
- Co jest za tymi drzwiami? -
zapytała.
-
Salonik dla stałych gości, proszę pani - odrzekł z kamienną twarzą pan Honeywell.
- Salonik? -
Lucinda popatrzyła ze zmarszczonymi brwiami na zamknięte drzwi. -
Cztery saloniki. Czy to nie za wiele?
-
Znajdujemy się tak blisko miasta - wyjaśnił pan Honeywell - więc bardzo często
zdarza się nam wynajmować pokoje na grupowe spotkania.
Lucin
da zasznurowała usta.
-
Chciałabym zobaczyć ten salonik, Honeywell.
-
Ten jest obecnie zajęty, ale w innym skrzydle mamy drugi, zupełnie taki sam. Może
zechciałaby pani obejrzeć tamten?
- Owszem. A kto zajmuje obecnie ten?
-
Yyy... grupa dżentelmenów, proszę pani.
Lucinda spojrzała pytająco i już miała coś powiedzieć, kiedy Honeywell zagrodził jej
drzwi do saloniku, mówiąc:
-
Nie radziłbym pani im przerywać.
Lucinda, zdziwiona, zmierzyła wzrokiem pana Honeywella.
- Kto tam jest?
Na dźwięk tych słów Lucinda drgnęła, bo to Harry Lester je wypowiedział, a były to
pierwsze słowa, jakie padły z jego ust w ciągu ostatniej godziny.
Pan Honeywell spojrzał na niego błagalnie.
-
To grupa młodych elegantów, proszę pana. Wie pan, jakiego pokroju.
- W istocie - powiedzia
ł Harry i zwrócił się do Lucindy: - Nie może pani tam wejść.
- Co takiego?
Harry wytrzymał jej wzrok.
-
Pozwoli pani, że powiem to tak - odezwał się głosem cichym, lecz stanowczym. -
Pani tam nie wejdzie.
Lucinda miała wielką ochotę domagać się od niego, by wyjaśnił, dlaczego tak mówi,
tylko po to, żeby się przekonać, jak na to zareaguje. Powstrzymała się jednak i,
spiorunowawszy go wzrokiem, zwróciła się do pana Honeywella:
-
Proszę mi pokazać drugi salonik.
Oberżysta odetchnął z ulgą.
Po obejr
zeniu saloniku i wysłuchaniu wielokrotnych zapewnień, że jest taki sam jak
tamten, Lucinda zdjęła rękawiczki i kiwnęła na Honeywella.
-
Teraz obejrzę księgi. Proszę je przynieść.
Położywszy rękawiczki i torebkę na stole, Lucinda podeszła do okna, odetchnęła
głęboko i odwróciła się, stając twarzą w twarz z Harrym. Stał przed nią i mierzył ją
wyzywającym spojrzeniem.
-
Zechce pan przyjąć do wiadomości, panie Lester, że nie miałam zamiaru przerywać
nikomu prywatnego spotkania.
Chciałam to wyjaśnić panu Honeywellowi, kiedy pan się wmieszał.
Niepewny wyraz twarzy Harry'ego i zmieszanie widoczne w jego oczach podziałały
na Lucindę jak balsam. Bezzwłocznie wykorzystała przewagę.
-
Chciałam tylko sprawdzić, czy goście działają w dobrej wierze, korzystając z mojej
go
spody. Nawet pan musi przyznać, że mam do tego prawo. Ani pan, ani pan Honeywell nie
powinniście traktować mnie jak dziecko, które nie wie, co jest właściwe, a co nie! A poza
tym, drogi panie, nie na leżało mi grozić. - Podniosła dumnie głowę. - Chcę usłyszeć słowo
„przepraszam" za pańskie zachowanie niegodne dżentelmena.
Reakcją na jej żądanie było milczenie. Harry przyglądał się jej przez dłuższą chwilę.
-
Proponuję, droga pani, by opanowała pani wzburzenie. Moje zachowanie przez cały
dzisiejszy ranek było jak najbardziej godne dżentelmena.
-
Tak pan uważa?
-
Przyznaję, że zarówno ja, jak i Honeywell wyciągnęliśmy pochopne wnioski. Za to
panią przepraszam. Jednak co do reszty... Obawiam się, że musi pani zrozumieć, że były
nader ważkie powody...
- Powody?
Jakie, jeśli wolno spytać?
Ano takie, że on, wiedziony nieodpartym impulsem pragnął ją chronić, zadbać o jej
bezpieczeństwo. Świadomy tej prawdy Harry spojrzał w błękitne oczy, a potem na usta -
czerwone, pełne i z lekka rozchylone. Wiedziony wewnętrznym przymusem i świadomy tego,
że Lucinda oddycha bardzo szybko, a jemu samemu serce wali jak młotem, Harry wyciągnął
rękę i jednym palcem delikatnie przeciągnął po jej dolnej wardze.
Dreszcz, który wstrząsnął Lucindą, poruszył go do głębi.
Wezbrało w nim pożądanie. Usiłował je opanować. Próbował odetchnąć, próbował się
cofnąć, lecz nie był w stanie tego uczynić.
Za drzwiami rozległy się kroki, skrzypnęła deska w podłodze.
Harry błyskawicznie pochylił się i dotknął ustami jej warg w pieszczocie tak krótkiej,
że zaledwie zdołał zarejestrować delikatne poruszenie jej warg pod swoimi.
Gdy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Honeywell, Harry stał przy kominku, w
odległości kilku jardów od Lucindy. Oberżysta nie zauważył niczego niezwykłego. Położył
ciężkie księgi na stole i spojrzał na Lucindę wzrokiem pełnym nadziei.
Wahała się przez chwilę, starając się opanować emocje, a następnie ruszyła w
kierunku stołu z miną tak wyniosłą, że pan Honeywell zamrugał oczyma.
-
Tylko liczby dotyczące bieżącego roku, proszę.
Oberżysta pospieszył spełnić jej żądanie.
Pochylając się nad księgami, Lucinda starała się uspokoić nerwy wzburzone tym zbyt
krótkotrwałym pocałunkiem, a także bliskością Harry'ego. Przez moment wydawało jej się, że
świat naokoło niej wiruje jak szalony, odsunęła więc od siebie wspomnienia i skupiła się na
liczbach. Po półgodzinie podniosła znad nich głowę z zadowoleniem. W tej chwili panowała
już nad sobą całkowicie i czuła się na siłach, by prowadzić niezobowiązującą rozmowę
podczas drogi powrotnej na Audley Street.
Harry odpowiadał na jej pytania, ale poza tym nie angażował się w tę rozmowę,
pozwalając jej mówić. Gdy znaleźli się przed domem Em, Lucinda czuła, że poszło jej bardzo
dobrze.
Harry pomógł jej wysiąść, a ona, stojąc już obok kariolki, powiedziała:
-
Bardzo jestem panu wdzięczna za opiekę, panie Lester.
I z czymś, co uważała za chwalebny hart ducha, powstrzymała się od wszelkich
dalszych komentarzy.
-
Naprawdę?
Harry popatrzył na nią pytająco.
-
Naprawdę.
-
W takim razie proszę powiedzieć Fergusowi, żeby mnie poinformował, kiedy pani
życzy sobie skontrolować kolejną gospodę - rzekł, obejmując jej kibić.
Lucinda czuła ciepło jego dłoni i pomyślała, że tamten króciutki pocałunek był
pierwszą oznaką, że zwycięstwo jest możliwe. Postanowiła wytrwale do niego dążyć. Jeżeli
raz przełamała jego opór, uda jej się to ponownie.
-
Nie mogę zabierać panu tyle czasu - powiedziała, spuszczając oczy.
Harry zmarszczył brwi.
-
Nie mam nic przeciwko temu, żeby mi go pani zabierała - odrzekł, a potem dodał,
przypomniawsz
y sobie o ostrożności: - Mówiłem już przedtem, że skoro jest pani gościem
mojej ciotki, i to wskutek mojej namowy, to jestem pani winien opiekę.
Wydawało mu się, że słyszy zniecierpliwione „hm!". Powstrzymując uśmiech,
odwrócił głowę i napotkał współczujące spojrzenie Dawlisha.
Następnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy puścił kibić Lucindy, cofnął się o krok
i podał jej ramię, a potem, ignorując przeczucia swego wiernego giermka, poprowadził ją
rycersko po schodach.
Czekając, aż Fergus otworzy drzwi, Lucinda uniosła wzrok i dostrzegła wymianę
spojrzeń między Harrym a Dawlishem.
-
Dawlish wydaje się bardzo przygnębiony. Czy coś się stało?
- Nie, nie jest przyzwyczajony do tak wczesnego wstawania.
- O! -
zdziwiła się Lucinda.
- Au revoir, droga pani.
Przekra
czając próg, Lucinda obejrzała się i posłała Harry'emu uśmiech - łagodny,
kuszący uśmiech uwodzicielki. A potem powoli ruszyła w stronę schodów. Całkowicie
zahipnotyzowany Harry stał i patrzył za nią, a ona szła, kołysząc lekko biodrami.
-
Proszę pana?
Har
ry ocknął się. Kiwnąwszy głową Fergusowi, odwrócił się i zbiegł po stopniach.
Wsiadając do kariolki, posłał Dawlishowi ostrzegawcze spojrzenie.
A potem zajął się końmi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Tydzień później Harry siedział przy biurku w małej bibliotece w swoim londyńskim
mieszkaniu. Okno wychodziło na zadrzewione podwórze. Na zewnątrz maj zmierzał wielkimi
krokami ku ciepłemu czerwcowi, a eleganckie towarzystwo szykowało się na nadchodzące
szaleństwo ślubów i weselnych przyjęć. Na ustach Harry'ego ukazał się cyniczny uśmieszek -
jemu było w głowie zupełnie co innego.
Rozległo się ciche pukanie. Drzwi się otworzyły i do biblioteki zajrzał Dawlish.
-
A... tutaj pan jest. Pomyślałem sobie, że zechce pan wiedzieć, że panie wybierają się
dziś wieczorem do lady Hemminghurst.
-
Do diabła!
Harry skrzywił się. Amelia Hemminghurst miała słabość do rozpustników i
uwodzicieli, więc wśród gości zapewne będzie ich wielu.
-
Będę chyba musiał się tam pokazać.
-
Tak też myślałem. Pójdzie pan pieszo czy mamy zaprzęgać do powozu?
Harr
y zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową.
-
Pójdę pieszo.
Będzie już zapadał zmierzch; krótki spacer na Grosvenor Square ukoi mu nerwy
napięte z powodu ograniczeń, jakie sobie ostatnio narzucał.
Dawlish wycofał się, kiwając głową.
Bawiąc się niedbale piórem, Harry po raz kolejny przemyślał swoją strategię.
Opuściwszy Newmarket, uparcie trzymając się planu, pojechał do Lester Hall. Tam zastał
swego brata Jacka z mającą wkrótce zostać jego żoną panną Sophią Winterton oraz jej
opiekunami, wujem
i ciotką, czyli panem i panią Webb. Nie miał nic przeciwko pannie
Winterton, w której jego brat był zadurzony aż do ogłupienia, ale nie podobało mu się, że w
srebrnobłękitnych oczach pani Webb zapala się niebezpieczny blask i że ta dama patrzy na
niego roz
marzonym wzrokiem. Doszedł w końcu do wniosku, że Londyn będzie dla niego
miejscem bezpieczniejszym niż Lester Hall.
Przyjechał do miasta na dzień przed przybyciem ciotki i jej towarzyszek. Wiedząc, że
Em, wychowana w bardziej niebezpiecznych czasach, nie
rusza się w podróż bez eskorty, był
spokojny, że pani Babbacombe podczas drogi nic nie zagraża.
Jednak po przyjeździe do Londynu zagrażało jej wiele. Harry przyczaił się na tak
długo, jak to było możliwe, mając nadzieję, że dzięki temu salonowe lwice i swatki nie będą
miały pojęcia o tym, że znajduje siew mieście. Dnie spędzał w klubach, gdzie bywali jedynie
mężczyźni, unikał parku w godzinach spacerów i jeździł wszędzie powozem, zamiast chodzić
pieszo po chodnikach, gdzie stałby się ofiarą różnych wdów i mamuś. Czyniąc to wszystko,
osiągnął w zasadzie swój cel.
Dzięki temu, że Dawlish spędzał całe dnie w kuchni Hallows House, mógł pojawiać
się w pełnym świetle tylko wtedy, kiedy to było absolutnie konieczne.
Tak jak dziś wieczorem. Dotychczas udawało mu się ochronić tę przeklętą kobietę
zarówno przed gośćmi gospód, jak i przed salonowymi uwodzicielami, co wzbudziło
zdziwienie wśród eleganckiego towarzystwa. A co do zakusów swatów i mamuś córek na
wydaniu, to mieli oni niewielkie pole do popisu dzięki temu, że ograniczył swoje bytności w
wielkim świecie tylko do okazji, przy których bywała tam Lucinda Babbacombe.
Harry uśmiechnął się do siebie i odłożył pióro. Wiedział, że jest za wcześnie na
tryumf, bo sezon towarzyski jeszcze nie dobiegł końca. Wstał i zmarszczył brwi. Miał
nadzieję, że aż do jego zakończenia uda mu się wytrwać w tym, by zachowywać się jak
dżentelmen.
-
Proszę mi powiedzieć, panie Lester, czy dobrze się pan bawi w tym sezonie?
To pytanie zaskoczyło Harry'ego. Spojrzał w twarz swojej partnerki, patrzącej na
niego z wyrazem uprzejmego zainteresowania, a potem uniósł głowę i wykonał z nią kilka
obrotów. Gdy przybył do sali balowej u lady Hemminghurst, zastał ją już otoczoną przez
grupę największych uwodzicieli w całym mieście. Nie marnując więc czasu, wyprowadził ją z
ich zasięgu.
- Nie -
odpowiedział na jej pytanie.
-
Więc dlaczego pan tu jest? Lucinda patrzyła mu w twarz, spodziewając się szczerej
odpowiedzi. Pytanie to stało się dla niej bardzo ważne, ponieważ dni mijały, a on nie uczynił
nic,
żeby sprawić, by ona nim się zainteresowała. Em miała rację: był jak koń. Przyjechał za
nią do Londynu, ale jej nie ścigał.
Wybrał się z nią do wszystkich czterech gospód i nie odstępował jej na krok, podczas
gdy dokonywała w nich inspekcji, ale ani razu nie zaproponował, że zabierze ją gdzie indziej.
Wszelkie wzmianki o parku, o tym, jak piękne są Richmond i Merton, przyjął tak, jakby o
nich w ogóle nie słyszał.
Postawę, jaką przybrał w salach balowych, Lucinda była skłonna określić mianem psa
ogrodnika. N
iektórzy, jak na przykład lord Ruthven, byli tym ubawieni. Inni, jak na przykład
ona sama, zaczynali tracić cierpliwość.
Harry spojrzał na nią i zmarszczył brwi, jakby chcąc ją zniechęcić do dalszych pytań.
-
Czy mam p rzez to rozu mieć, że wo lałby p an być ze swoimi końmi? - zapytała
słodkim głosem.
- Tak -
odrzekł Harry. - Daleko bardziej wolałbym być teraz w Lestershall.
- W Lestershall? -
powtórzyła.
Harry potwierdził kiwnięciem głowy.
-
W Lestershall Manor... w mojej stadninie. Otrzymała nazwę od wioski, która z kolei
ma nazwę pochodzącą od nazwy głównego majątku mojej rodziny.
Rezydencja ta wymagała generalnego remontu. Teraz, mając pieniądze, doprowadzi ją
do porządku. Zbudowany bez jednolitego planu dom z pruskiego muru będzie wspaniałą,
wygodną rezydencją. Zamieszka tam, gdy się ożeni.
Gdy się ożeni? Harry zacisnął zęby i zmusił się, by spojrzeć na swoją partnerkę.
Lucinda odpowiedziała mu śmiałym spojrzeniem.
-
Więc dlaczego nie jest pan w Lestershall Manor?
Bo dom jest pusty, nie wykończony. Te słowa cisnęły się Harry'emu na usta, ale ich
nie wypowiedział. Rzekł natomiast:
-
Ponieważ jestem tutaj i tańczę z panią walca.
W jego tonie nie było nic uwodzicielskiego.
-
Czy mogę mieć nadzieję, że sprawia to panu przyjemność?
Harry zacisnął wargi.
-
Droga pani, zapewniam panią, że tańczenie z panią walca jest jedną z nielicznych
przyjemności, jakie oferuje mój obecny tryb życia.
Lucinda przybrała sceptyczny wyraz twarzy.
-
Pańskie obecne życie jest do tego stopnia uprzykrzone?
- W istocie. Moje obec
ne życie jest czymś, czego nie zniósłby żaden hulaka.
- Dlaczego pan je znosi? -
zapytała łagodnym tonem Lucinda.
Harry, słysząc ostatnie takty walca, wykonał obrót i znieruchomiał wraz z zadającą mu
to pytanie Lucindą. Patrzyła na niego zachęcająco, uspokajająco. Z wielkim wysiłkiem cofnął
się jednak, powracając do cynicznej postawy, dzięki której tak długo pozostawał bezpieczny.
Przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy, wypuścił ją z objęć i podał jej ramię.
-
Rzeczywiście dlaczego, droga pani? Obawiam się, że sam n ie b ęd ę n igdy tego
wiedział.
Lucinda poczuła, że ogarniają zniecierpliwienie. Wsparła się na jego ramieniu,
uświadamiając sobie, że walc, a prosił ją zawsze tylko do walca, trwa zbyt krótko, by mogła
skruszyć jego opór. Dlaczego tak uparcie zaprzeczał temu, co -wiedzieli to oboje - było
faktem? To pytanie nie dawało jej spokoju.
-
Pańska ciotka była zdziwiona, widząc pana w mieście.
Mówiła, że... że będą pana ścigać damy pragnące wydać za pana swoje córki.
Czy on uważa małżeństwo za pułapkę? - zastanowiła się.
-
Śmiem twierdzić, że to prawda - odrzekł Harry. - Zresztą Londyn podczas sezonu
nigdy nie był miejscem bezpiecznym dla dobrze urodzonych i dobrze sytuowanych
dżentelmenów. Bez względu na to, jaką by się cieszyli reputacją - dodał, patrząc jej w oczy.
-
Uważa pan te... pościgi za coś nieuniknionego?
-
Tak nieuniknionego jak wiosna, choć o wiele mniej przyjemnego. A teraz chodźmy,
odprowadzę panią do Em.
- Ach...
Lucinda rozejrzała się i zauważyła falujące łagodnie firanki u drzwi prowadzących na
taras. Za tymi drzwiami, pod rozgwieżdżonym niebem, rozciągał się cienisty ogród.
-
Właściwie - powiedziała - jest mi trochę gorąco.
To kłamstwo sprawiło, że jej twarz oblał rumieniec.
Harry przyjrzał jej się przymrużonymi oczami. Nie potrafiła kłamać, było to dla niego
oczywiste.
-
Może - ciągnęła Lucinda, starając się mówić lekkim tonem - pospacerowalibyśmy po
tarasie?
To w takich chwilach jak ta najbardziej odczuwała braki w swoim wychowaniu. Fakt,
że wyszła za mąż w wieku lat szesnastu, sprawił, iż nie miała pojęcia o flircie ani też o tym,
jak zachęcać mężczyznę. Gdy jej towarzysz nic nie odpowiedział, spojrzała na niego
niepewnie.
Harry miał minę człowieka zirytowanego, który ma świadomość, że musi
zachowywać się grzecznie.
-
Droga pani, byłbym niezmiernie zadowolony, gdyby wbiła pani sobie do swojej
ślicznej główki, że jestem tutaj, w Londynie, stawiając czoło wszelkim niebezpieczeństwom,
z jednego i tylko jednego powodu.
- Ach tak.
- Tak.
Z wymuszonym spokojem Harry ruszył z miejsca, trzymając ją pod ramię.
-
Jestem tutaj mianowicie po to, by dopilnować, żeby pani, wbrew moim własnym
inklinacjom, a nade wszystko wbrew inklinacjom zadurzonych w pani dżentelmenów,
zakończyła ten sezon tak, jak go pani rozpoczęła - tu zawiesił na chwilę głos, a potem dodał: -
jako cnotliwa wdowa.
-
Naprawdę? - Lucinda była lekko wzburzona. - Nie zdawałam sobie sprawy, panie
Lester, że zatrudniłam pana na stanowisko obrońcy swojej cnoty.
-
Uczyniła to pani.
Spojrzała na niego, zamierzając zaprzeczyć... i napotkała uważne spojrzenie zielonych
oczu.
-
W momencie gdy na drodze do Newmarket podała mi pani rękę i pozwoliła się
wyciągnąć z karety.
Lucindzie przypomniała się chwila, kiedy klęczała na boku przewróconego powozu,
otoczona ramionami Harry'ego. Opanowała drżenie i uniosła dumnie głowę.
- To nonsens.
-
Przeciwnie. Czytałem gdzieś, że jeżeli mężczyzna uratuje drugiego mężczyznę, to
bierze na siebie odpowiedzialność za jego uratowane życie. Przypuszczam, że to samo
dotyczy sytuacji, gdy ktoś uratuje kobietę. Lucinda zmarszczyła brwi.
-
Tak mówi filozofia Wschodu. A pan jest z krwi i kości Anglikiem.
- Filozofia Wschodu? -
Harry uniósł brwi. - Pochodząca bez wątpienia z tych krajów,
w których kobiety noszą na twarzach zasłony i są zamykane w domach. Zawsze
przypisywałem takie mądre postępowanie temu, że owe cywilizacje są znacznie starsze od
naszej.
Lucinda starała się opanować. Czuła, że gdyby usłyszała jeszcze jedno tego rodzaju
gładkie usprawiedliwienie faktu, że Harry jej towarzyszy, zaczęłaby, ku wstydowi Em i
własnemu, krzyczeć z wściekłości. Przywołała jednak na usta pogodny uśmiech i pozwoliła,
by komplementy i podziw adoratorów ukoiły jej urażoną dumę.
Harry znosił to przez pięć minut, a potem w milczeniu oddalił się. Krążył przez chwilę
po sali, rozmawiając z różnymi znajomymi, a potem wycofał się do niszy, z której mógł mieć
oko na ów. słodki ciężar, który dobrowolnie wziął sobie na barki. Jego obecność oraz
okazywane zainteresowanie stanowiły dla Lucindy skuteczną ochronę. Był jednak gotów
pójść o zakład, że nie ma nikogo pośród eleganckiego towarzystwa, kto rozumiałby jego
rzeczywiste intencje. Lucinda tańczyła właśnie walca, tym razem z panem Amberlym. Jednak
dopiero po kilku figurach przypomniała sobie, że powinna się uśmiechać do swego partnera.
Była bowiem wyraźnie poirytowana.
Przecież uwodziciel powinien uwodzić kobiety, a zwłaszcza wdowy. Czy ona sama
jest naprawdę tak beznadziejna, że nie potrafi przełamać oporu Harry'ego? Nie chodziło o to,
że chciała zostać uwiedziona, jednak wziąwszy pod uwagę jego skłonności i jej własny status,
to byłby dla nich najlepszy pierwszy krok. Lucinda była dumna z własnego pragmatyzmu i
uważała, że na całą sytuację należy patrzeć z realizmem.
Harry przyjechał do Londynu i nadskakiwał jej, ale to z pewnością nie wystarczało.
Potrzeba było czegoś więcej. Lucinda popatrzyła na pana Amberly'ego i pomyślała, że jeżeli
w swoim tak zaawansowanym wieku chce się nauczyć, jak zachęcać mężczyzn, to musi
zacząć ćwiczyć tę umiejętność. Gdy umilkły tony walca, a oni znaleźli się w drugim końcu
sali, chwyciła wachlarz wiszący na wstążce u jej przegubu, otworzyła go i zaczęła się nim
wachlować.
-
Tutaj jest bardzo ciepło, prawda? - zwróciła się do pana Amberly'ego.
-
Rzeczywiście, droga pani.
Wzrok pana Amberly'ego pobiegł w stronę tarasu. Lucinda, skrywając uśmiech,
zaproponowała:
-
Jeżeli usiądę na tamtym krześle i zaczekam, to czy przyniesie mi pan szklankę
lemoniady?
Jej rycerz był rozczarowany.
-
Oczywiście - powiedział, odprowadził ją do krzesła i oddalił się.
Lucinda oparła się wygodnie i czekała. Pan Amberly powrócił wkrótce z dwoma
kieliszkami płynu w podejrzanym kolorze.
-
Pomyślałem, że będzie pani wolała szampana.
Lucinda przyjęła kieliszek i wypiła pierwszy łyk. Harry zwykle przynosił jej szampana
podczas kolacji i nigdy nie zdarzy
ło się, żeby wypity trunek zakłócił jej zdolność jasnego
myślenia.
-
Dziękuję panu - powiedziała z uśmiechem. - Byłam bardzo spragniona.
-
Nic dziwnego, droga pani. Tutaj panuje taki ścisk. -Pan Amberly spojrzał Lucindzie
w twarz. -
Aż trudno rozmawiać, prawda?
Lucinda zauważyła błysk w jego oczach i znów się uśmiechnęła.
-
Rzeczywiście - potwierdziła.
Pan Amberly zaczął jednak mówić - o pogodzie, o wydarzeniach towarzyskiego
sezonu -
aż w końcu zaprosił Lucindę na przejażdżkę do Richmond, którego to zaproszenia
Lucinda, odmawiając grzecznie, nie przyjęła. Oddała opróżniony kieliszek panu Amberly'
emu, a on odstawił go na tacę niesioną przez przechodzącego właśnie lokaja.
-
Jestem niepocieszony, droga pani, że mi pani odmawia.
Może jednak w przyszłości jakaś inna propozycja spotka się z aprobatą?
Lucinda omal się nie roześmiała.
-
Być może - powiedziała i wstała, wspierając się ciężko na ramieniu pana
Amberly'ego.
Poczuła nagle, że ma wypieki i że jest jej o wiele bardziej gorąco niż przed wypiciem
napoju. Pan Amberly spojrzał na nią bystro.
-
Może, droga pani, zrobiłby pani dobrze łyk świeżego powietrza?
Lucinda popatrzyła w stronę drzwi prowadzących na taras i wyprostowała się.
- Raczej nie -
powiedziała.
Chciała poćwiczyć wabienie mężczyzn, ale nie miała zamiaru psuć sobie opinii.
-
Proponuję, proszę pani, żeby wypiła pani to.
Ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa, sugerował, że jeżeli wie, co jest dla niej
dobre, powinna to zrobić.
Wzięła szklankę i podniosła ją do ust, a jej wzrok padł na :warz Harry'ego.
- Co to jest?
- Zimna woda -
odrzekł Harry, a potem patrząc na Freiericka Amberly'ego,
powiedział: - Możesz iść, Amberly. Ja odprowadzę panią Babbacombe.
- Skoro nalegasz, Lester. -
Ujął dłoń Lucindy i skłonił się nad nią elegancko. - Zawsze
do usług, pani Babbacombe.
Lucinda obdarzyła go szczerym uśmiechem.
-
Dziękuję panu za ten czarowny, niezapomniany taniec.
Mina pana Amberly'ego sugerowała, że uczyniła postępy.
Harry zmierzył ją badawczym spojrzeniem.
- Droga pani, czy kto
ś pani kiedykolwiek wyjaśnił, że warunkiem pozostania cnotliwą
wdową jest powstrzymanie się od zachęcania uwodzicieli i rozpustników?
Lucinda otworzyła szeroko oczy.
-
Ależ, drogi panie Lester, co pan ma na myśli? Bo jeżeli chodzi o pana Amberly'ego,
to my
tylko gawędziliśmy.
Harry wziął od niej pustą szklankę i postawił ją na przesuwającej się właśnie obok
tacy, po czym ujął Lucindę pod ramię.
-
A teraz, droga pani, będziemy bardzo powoli spacerować po sali.
- Bardzo powoli? Dlaczego?
-
Żeby pani się nie potknęła i ponownie nie wpadła w ramiona jakiegoś uwodziciela.
- Ach, tak.
Lucinda kiwnęła głową, po czym z uśmiechem zadowolenia na ustach pozwoliła mu
poprowadzić się - bardzo powoli - przez tłum.
Wsiadając wraz z Em do powozu, Lucinda czuła, że huczy jej w głowie. Za nimi
wspięła się do pojazdu Heather i natychmiast zwinęła się na przeciwległym siedzeniu.
-
Nie mam pojęcia, do czego zmierza Harry - stwierdziła Em, gdy Heather zasnęła. -
Zrobiłaś jakieś postępy?
Lucinda uśmiechnęła się w ciemnościach.
-
Sądzę, że znalazłam szczelinę w jego zbroi.
-
Najwyższy czas - prychnęła Em. - Ten chłopak jest okropnie uparty.
-
Rzeczywiście - przyznała Lucinda. - Nie jestem pewna, jak długo zajmie mi
przekształcanie tej szczeliny w szparę ani jak trudne to będzie zadanie. Zresztą nie wiem, czy
w ogóle mi się to uda.
-
Musisz spróbować wszelkich sposobów.
-
Hm. Ja też tak sądzę.
W poniedziałek tańczyła dwa razy z lordem Ruthvenem.
We wtorek odbyła przejażdżkę z panem Amberlym.
W środę spacerowała po Bond Street wsparta na ramieniu pana Satterly'ego.
A w czwartek Harry był już gotowy ukręcić jej śliczną główkę.
-
Przypuszczam, że ta kampania ma twoje błogosławieństwo - powiedział do ciotki
siedzącej na kanapce w sali balowej u lady Harcourt, nie starając się nawet ukryć wściekłości.
- Kampania? -
Em otworzyła szeroko oczy. - Jaka kampania?
-
Pozwól się poinformować, droga ciociu, że twoja protegowana nabrała niezdrowego
zamiłowania do niebezpiecznego życia.
Wypowiedziawszy to ostrzeżenie, odszedł, ale nie przyłączył się do grona
otaczającego Lucindę Babbacombe. Stanął jednak pod ścianą w pobliżu, nie spuszczając z
niej oka i nie będąc przez nią widzianym.
Nagle ktoś klepnął go energicznie po ramieniu.
-
Tutaj jesteś, mój bracie. Szukałem cię wszędzie, ale nie spodziewałem się znaleźć cię
właśnie tutaj.
- A co ciebie sprowadza do miasta?
-
Przygotowania oczywiście. Teraz już wszystko jest gotowe. W przyszłą środę, o
jedenastej, w kościele Świętego Jerzego. Liczę na twoje wsparcie.
Harry uśmiechnął się.
-
Będę.
-
To świetnie. Nie znalazłem jeszcze Geralda. Harry rozejrzał się po sali.
- Jest tam, obok tych blond loków.
-
A, rzeczywiście, muszę go złapać. Harry zauważył, że brat nie odrywa oczu od
szczupłej blondynki tańczącej z lordem Harcourtem, który wyglądał na zachwyconego
partnerką.
-
Jak się ma Pater?
-
Świetnie. Dożyje osiemdziesiątki. Albo przynajmniej chwili, gdy wszyscy będziemy
pożenieni.
Harry powstrzymał się od komentarza. Jack słyszał nieraz jego uwagi dyskredytujące
małżeństwo. Ale nawet on nie wiedział, dlaczego jego niechęć do tej instytucji jest tak
gwałtowna.
Kierując wzrok tam, gdzie brat, Harry przyjrzał się jego wybrance. Sophia Winterton
była uroczą, całkowicie szczerą i uczciwą kobietą, której Jack, Harry był tego pewien, mógł
ufać. Przeniósł wzrok na zgrabną główkę Lucindy. Może stosować różne sztuczki, tak jak to
czyni obecnie, ale jej motywy będą zawsze jasne. Jest szczera i bezpośrednia i nigdy nie
skłamie ani nie zdradzi. Nie jest po postu do tego zdolna.
Harry poczuł, że wzbiera w nim nagła tęsknota, w ślad za którą natychmiast pojawia
się dawna niepewność. Harry spojrzał na Jacka, który odnalazł właśnie swoją złotowłosą.
Jack był, jak zwykle, pewny siebie, a także pewny swojej decyzji. Patrząc na jego uśmiech,
Harry poczuł ukłucie w sercu... i stwierdził, że to zazdrość.
-
Widziałeś się już z Em? - zapytał brata.
- Nie. Jest tutaj?
Harry odprowadził Jacka do ciotki, a potem skierował kroki ku Lucindzie.
Spod przeciwległej ściany ogromnej sali balowej obserwował go Earle Joliffe. Patrzył,
jak Harry zajmuje pozycję wśród małego grona otaczającego Lucindę.
- Dziwne. Bardzo dziwne -
brzmiał jego osąd.
- Co jest dziwne? -
zapytał stojący obok niego Mortimer Babbacombe, rozluźniając
krawat. -
Okropnie tu gorąco - dodał.
Joliffe popatrzył na niego z pogardą.
-
Mój drogi Mortimerze, dziwne jest to, że spośród uwodzicieli największe szanse na
to, by zdobyć sobie wstęp do buduaru wdowy po twoim stryju, ma Harry Lester. Jednak on,
jak widzę, trzyma się z daleka. Oto, co jest dziwne.
Joliffe zamilkł, ale po chwili mówił dalej:
-
To rozczarowujące, Mortimerze. Wygląda jednak na to, że on rozczarowuje także i
ją. Ona rozgląda się za nim, nie ma co do tego wątpliwości. - Joliffe zamyślił się. - Co
oznacza, że musimy tylko poczekać na pierwsze plotki. Takie rzeczy zawsze wychodzą na
jaw. Będziemy więc mieli dowody, to nie powinno okazać się zbyt trudne. Paru świadków
różnych spotkań... i dostaniemy w swoje ręce twoją słodką kuzyneczkę, a z nią jej jeszcze
słodszy spadek.
Była to uspokajająca perspektywa. Joliffe tonął po uszy w długach, choć starannie
ukrywał swoją desperację przed Mortimerem, który trząsł się jak galareta na samą myśl, że
jest Joliffe'owi winien pięć tysięcy funtów. Wiedza o tym, że Joliffe obiecał te pieniądze, z
procentem, komuś, kogo lepiej było nie zawieść, przyprawiłaby Mortimera o rozstrój
nerwowy. A Joliffe, dla uratowania własnej głowy, potrzebował go w dobrym stanie zarówno
fizycznym, jak i umysłowym.
Jeżeli nie uda mu się pomóc Mortimerowi zdobyć spadku Heather Babbacombe, to on,
Earle Joliffe, hulaka, zakończy życie jako żebrak ze slumsów Spitafield, a i to jedynie pod
warunkiem, że będzie miał szczęście.
Spojrzenie Joliffe'a spoczęło na Lucindzie. Od chwili gdy ją po raz pierwszy zobaczył,
nabrał pewności siebie. Była ona bowiem typem wdowy przyciągającym najbardziej
niebezpiecznych uwodzicieli. Joliffe wyprostował ramiona i zwrócił się do Mortimera:
-
Scrugthorpe będzie musiał wyrzec się zemsty, prawda, Mortimerze?
- Yyy... a... tak.
Spojrzawszy po raz ostatni na wdowę po swym stryju, Mortimer wmieszał się wraz z
Joliffe'em w tłum.
W tym momencie rozległy się pierwsze tony walca. Lucinda drgnęła. Był to trzeci
walc tego wieczoru i prawdopodobnie ostatni. Kilka minut wcześniej doznała ulgi, gdy Harry
zmaterializował się wreszcie u jej boku. Teraz, z łagodnym uśmiechem na ustach, czekała na
jego zaproszenie.
Daremnie.
Po jej lewej stronie panowała absolutna cisza.
Nastąpił okropny moment niezręcznego milczenia. ' Lucinda zesztywniała, ale
uśmiech nie schodził z jej ust. Czuła wewnętrzną pustkę, lecz miała przecież swoją dumę.
Popatrzyła na tych, którzy pragnęli poprosić ją do tańca. Jej wzrok padł na lorda Cravena.
Wyciągnęła rękę i powiedziała:
- Milordzie?
Craven skłonił się elegancko.
-
Będzie to dla mnie przyjemność, droga pani. - Tu wyprostował się i spojrzał jej w
oczy. - Dla nas obojga.
Z początku jego lordowska mość próbował trzymać ją zbyt ciasno, jednak gdy
Lucinda zmarszczyła brwi, cofnął się. W tańcu nie bardzo zwracała uwagę na jego wytworne
dowcipy, nie zauważała też ich podtekstu. Gdy taniec się skończył, była już spokojna.
Przypomniała sobie słowa Em, że Harry nie będzie łatwą zdobyczą, ale ona musi uparcie
realizować plan.
Oto kończy taniec i kroczy wsparta na ramieniu lorda Cravena.
-
Być może, droga pani, powinniśmy wykorzystać okazję i lepiej się poznać? - zapytał
i wskazał gestem dłoni pobliskie, z lekka uchylone drzwi. - Tutaj panuje taki hałas. Może
byśmy się przeszli po korytarzu?
Lucinda zawahała się. Na sali było gorąco, zaczynała ją boleć głowa. A korytarz nie
wydawał się miejscem zbyt odosobnionym. Poza tym przystanie na propozycję lorda Cravena
mogło stać się jeszcze jednym bodźcem, który podziała na Harry'ego.
- Dobrze, milordzie.
Była pewna, że jej strategia jest dobra.
Niestety, tym razem wybrała niewłaściwego uwodziciela.
W przeciwieństwie do lorda Ruthvena, pana Amberly'ego i pana Satterly'ego, lord
Craven nie był bliskim znajomym Harry'ego. I dlatego brakowało mu wiedzy o grze, jaką
prowadzi Lucinda. Uważał, że fakt, iż pozwala się ona emablować przez kolejnych
uwodzicieli, jest wyrazem jej znudzenia rozrywkami, jakie oferuje towarzyski sezon. I
postanowił ostro działać.
Z ogromną sprawnością uprowadził Lucindę z sali balowej.
Stojący w drugim końcu sali Harry zaklął ku przerażeniu dwóch wdów zasiadających
na pobliskiej kanapie. Nie marnując czasu na przeprosiny czy usprawiedliwienia, ruszył przez
tłum. Znał reputację Cravena i obserwował pilnie jego lordowską mość i swoją podopieczną,
lecz stracił ich na moment z oczu pod koniec tańca. Dojrzał ich ponownie, gdy opuszczali
salę, a Lucinda rozglądała się, jak gdyby oczekując pomocy.
Tym razem może jej potrzebować naprawdę, pomyślał Harry.
Przedostał się przez tłum najszybciej, jak umiał, i znalazł się w korytarzu
prowadzącym do ogrodu. Nie zatrzymując się, doszedł prosto do drzwi wychodzących na
taras. Na tarasie nikogo nie było. Harry, tłumiąc gniew, podparł się pod boki i wysilił wzrok,
chcąc przeniknąć ciemności panujące w ogrodzie.
Do jego uszu dobiegły jakieś stłumione dźwięki.
Pobiegł za róg.
I zobac
zył, że Craven, przyparłszy Lucindę do ściany, usiłuje ją pocałować. Lucinda
cofa głowę i odpycha go obiema rękami.
Harry poczuł, że ogarnia go furia.
- Craven?!
To jedno słowo wystarczyło, by lord uniósł głowę i rozejrzał się przerażony. Harry
chwycił go za ramię i zadał mu cios lewą ręką, odrzucając go na kamienną balustradę.
Lucinda, przyciskając jedną dłoń do piersi, rzuciła się ze szlochem w ramiona
Harry'ego. Przytulił ją mocno do siebie. Poczuła jego pocałunki we włosach. Następnie Harry
przyciągnął ją do swego boku, obejmując jedną ręką, a ona, z policzkiem przytulonym do
jego surduta, spojrzała na lorda Cravena.
Jego lordowska mość stanął nieco niepewnie na nogach, obmacał sobie szczękę, a
potem spojrzał z obawą na Harry'ego. Gdy ten nie drgnął, Craven poprawił na sobie surdut i
krawat i unosząc w górę jedną brew, powiedział:
-
Najwyraźniej nie zorientowałem się w sytuacji. - Tu skłonił się przed Lucindą. -
Pani, proszę przyjąć moje najpokorniejsze przeprosiny.
Wzrok lorda Cravena padł na twarz Harry'ego.
-
Kłaniam się, Lester - powiedział, skinąwszy głową, i oddalił się, znikając za rogiem.
Dwie postacie na tarasie ogarnęła cisza.
Harry stał sztywno wyprostowany. Czuł, że Lucinda drży, i bardzo pragnął ją
pocieszyć; wziąć w ramiona, pocałować. Ogarnęło go przemożne typowo męskie pragnienie
całkowitego jej posiadania. Jednak równie silna była jego wściekłość, niechęć do tego, by być
przedmiotem manipulacji, tak bardzo zdanym na własne uczucia i tak słabym w obliczu uczuć
Lucindy.
Przeklinając ją w duchu za to, że za jej sprawą musiał uczestniczyć w takiej scenie,
Harry walczył z długo tłumionymi namiętnościami.
Lucindzie zabrakło tchu, nie była w stanie się poruszyć. Ramię, które ją obejmowało,
było twarde jak stal, nieruchome. Harry odetchnął głęboko i zapytał:
-
Czy nic się pani nie stało?
Lucinda pokręciła tylko głową i cofnęła się. Harry podał jej ramię.
-
Chodźmy. Pani musi wrócić na salę balową.
Lucinda omal nie dała upustu przepełniającym ją uczuciom. Pragnęła, żeby Harry ją
pocieszył, żeby ją jeszcze raz objął. Wiedziała jednak, że on ma rację, uważając, iż ona musi
jak najszybciej wrócić na salę balową. Podniosła głowę i lekkim skinieniem dała mu do
zrozumienia, że może ją tam zaprowadzić. W chwilę potem znaleźli się wśród mnóstwa ludzi,
pośród rozmów, hałasu, wśród świateł i uśmiechów.
Lucinda także się uśmiechała, gdy Harry, z energicznym skinieniem głowy, zostawił
ją przy kanapie, na której siedziała Em. Następnie obrócił się na pięcie i oddalił. Lucinda
odprowadziła go wzrokiem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
-
Dzień dobry, Fergusie. Czy pani Babbacombe jest w domu?
Harry wręczył rękawiczki i laskę kamerdynerowi ciotki.
-
Pani Babbacombe znajduje się w saloniku na górze, proszę pana. Jest to teraz jej
gabinet. Jaśnie pani położyła się u siebie.
-
Nie będę jej przeszkadzał. - Harry zdecydowanym krokiem podążył w stronę
schodów. -
Jestem pewien, że pani Babbacombe mnie oczekuje.
Lucinda, zjawiskowo śliczna w lekkiej sukience z niebieskiego muślinu, siedziała przy
sekretarzyku w saloniku na górze, gdy Harry otworzy
ł drzwi.
Obejrzała się z uśmiechem na ustach i... zamarła w bezruchu. Uśmiech zniknął z jej
twarzy, która zamieniła się w maskę uprzejmości.
Harry z nieprzystępnym wyrazem twarzy przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi.
Lucinda wstała.
-
Nie słyszałam, by pana anonsowano.
-
Prawdopodobnie dlatego, że nikt mnie nie anonsował. - Harry zatrzymał się z ręką na
klamce. Ta kobieta musi go wysłuchać, chce tego czy nie. Przekręcił klucz, zamek zamknął
się bezszelestnie. - To nie jest wizyta towarzyska - powiedział.
-
Naprawdę? Więc czemu ją zawdzięczam? Harry uśmiechał się ostrzegawczo.
-
Nie czemu, tylko komu. Lordowi Cravenowi. Gdy zbliżył się do niej, Lucinda miała
ochotę cofnąć się za własne krzesło.
-
Przyszedłem zażądać, by mnie pani zapewniła, że skończy pani tę swoją grę.
-
Słucham pana?
-
Powinna mnie pani słuchać - powiedział, stając tuż przed nią i wpatrując się w nią
błyszczącymi oczami. - Tę scenę na tarasie u lady Harcourt zawdzięcza pani samej sobie. Ten
pani idiotyczny eksperyment musi się skończyć. Musi pani zarzucić zwyczaj, którego pani
nabrała, zwyczaj polegający na zachęcaniu uwodzicieli.
-
Nie wiem, o czym pan mówi. Robię to, co czynią damy będące w mojej sytuacji,
szukając odpowiedniego towarzystwa.
- Odpowiedniego? Chyba wczoraj wieczore
m przekonała się pani, jak „odpowiednie"
towarzystwo stanowi lord Craven?
Lucinda poczuła, że się rumieni.
-
Lord Craven to rzeczywiście była pomyłka... I dziękuję panu za pomoc... Jednak,
panie Lester, muszę stanowczo stwierdzić, że moje życie jest czymś, co należy do mnie i że
mogę je przeżyć, jak mi się podoba. Nie jest pańską sprawą, czy ja zechcę wejść w... związek
z lordem Cravenem, czy kimkolwiek innym.
Stwierdzenie to spotkało się z milczeniem. Lucinda stała, opierając się o otomanę
ulokowaną w saloniku przy oknie.
Przed nią stał Harry z zaciśniętymi pięściami, walcząc z własną reakcją na coś, co -
wiedział to doskonale - było umyślną prowokacją. Oczyma wyobraźni widział Lucindę w
ramionach lorda Cravena. Uspokoiwszy się nieco, odezwał się w te słowa:
-
Najwyraźniej, droga pani, nadszedł najwyższy czas, bym panią trochę wyedukował.
Otóż żadnego uwodziciela przy zdrowych zmysłach nie interesuje związek... inny niż taki,
który trwa bardzo krótko.
Zbliżył się do niej jeszcze bardziej.
- Czy pani wie, co nas interesuje?
Lucinda widziała dobrze jego uśmiech drapieżnika, błyszczące oczy i słyszała
specjalny ton głosu. Przechyliła głowę i powiedziała:
-
Nie jestem tak zupełnie niewinna.
Harry zbliżył się tak bardzo, że musiała oprzeć się o ścianę. Jego wargi, tak
fascynujące, znajdowały się bardzo blisko. Te wargi wykrzywił grymas.
-
Być może. Jednak jeżeli chodzi o ludzi pokroju Cravena czy innych jemu
podobnych, czy też o mnie samego, nie jest pani bynajmniej osobą doświadczoną.
-
Potrafię się obronić.
-Napr
awdę?
Harry czuł, że ogarnia go szaleństwo. Ta kobieta prowokowała demona, który w nim
mieszkał.
-
A może to sprawdzimy? - zapytał.
Ujął w dłonie jej twarz i przysunął się jeszcze bliżej. Poczuł, że Lucinda wstrzymuje
oddech i drży.
-
Czy mam ci pokazać, co nas interesuje, Lucindo? - Przechylił jej głowę. - Czy mam
ci pokazać, o czym myślimy. .. o czym myślę ja, gdy na ciebie patrzę? Gdy z tobą tańczę
walca?
Lucinda nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami,
oddychała płytko, serce biło jej jak oszalałe. Jego spojrzenie skupiło się na jej wargach. Nie
mogła się powstrzymać i oblizała je koniuszkiem języka.
Poczuła, że Harrym wstrząsa dreszcz, i usłyszała jego stłumiony jęk.
A potem jego głowa pochyliła się, a jego usta odnalazły jej usta.
Była to pieszczota, za którą tęskniła, dla osiągnięcia której spiskowała, snuła intrygę -
i która przeszła jej najśmielsze marzenia. Jego wargi były twarde, stanowcze, władcze.
Dotknęły jej warg i zaczęły je drażnić, czarując jej zmysły, dopóki się nie poddała. Ten
pocałunek ją zniewolił i przeniósł w świat nierealny, w miejsce, gdzie rządziła jedynie wola
Harry'ego.
Gdy prosił, ona dawała, kiedy chciał więcej, ona bez wahania poddawała się.
Wyczuwała, czego mu potrzeba, i bardzo, bardzo pragnęła go zadowolić. Odpowiedziała na
jego pieszczotę, zachwycona nieokiełznaną namiętnością, którą on na to zareagował.
Pocałunek pogłębiał się raz po raz aż do chwili, gdy ona nie czuła już nic poza nim i poza
pragnieniem, które było w niej samej.
Jedna
k Harry nagle, sam nie wiedząc dlaczego, zdał sobie sprawę z
niebezpieczeństwa. Resztką sił się wycofał.
Gdy podniósł głowę, drżał na całym ciele.
Kiedy ponownie spojrzał jej w oczy, gdy ujrzał jej usta, opuchnięte trochę od
pocałunków, czerwone i pełne, poczuł, że czar znowu działa.
Zamknął oczy i powiedział cicho:
- Nie.
Było to błaganie pokonanego człowieka.
Lucinda zrozumiała to dobrze. Wiedziała, że musi wykorzystać teraz swoją przewagę,
bo inaczej ją straci. Los może jej nie dać ponownej szansy.
Powol
i cofnęła ręce oparte o pierś Harry'ego i objęła go za szyję. Dostrzegła
konsternację w jego spojrzeniu, poczuła napięcie jego mięśni.
Harry wiedział, że nie zdoła jej się oprzeć. Panowanie nad pożądaniem, które go
ogarnęło, wyczerpywało wszystkie jego siły. Nie był w stanie się poruszyć, mógł tylko
obserwować, jak dokonuje się jego własny los.
Jego opór trwał zaledwie tak długo jak dwa uderzenia serca. A potem, z jękiem,
którego nie zdołał powstrzymać, Harry objął Lucindę, zamknął w uścisku i zaczął całować.
Oboje płonęli. Lucinda namiętnie oddawała pocałunki, bojąc się, że jeżeli on wyczuje,
iż jest niewinna - to nic z tego nie będzie.
Pieszczoty rozpaliły ją do tego stopnia, że - gdyby w tej chwili była w stanie myśleć -
jej własna reakcja by ją zdumiała. Na szczęście nie była zdolna do myślenia. Zawładnęły nią
zmysły. Dłonie obejmujące jej piersi wywoływały rosnące bezustannie podniecenie, jakiego
nie doświadczyła nigdy przedtem.
Gdy przyciągnął ją do siebie, dając dowód swego pożądania, Lucinda z jękiem
przycisnęła się najbliżej, jak mogła.
Rosnąca namiętność doprowadzała ich do szaleństwa. Pragnęli siebie nawzajem bez
pamięci. Harry'emu aż kręciło się w głowie, gdy przyparł Lucindę do otomany i zaczął
rozbierać. Pozostawszy w samej koszuli, Lucinda odrzuciła jego krawat, a potem zaczęła
rozpinać guziki koszuli. Harry posadził ją na otomanie, a sam zdjął buty.
Lucinda, zafascynowana, poczuła się wolna, nie skrępowana żadnymi zasadami
skromności czy dobrego wychowania, była pewna, że wszystko to powinno przebiegać tak
właśnie, jak przebiega. Harry pozbył się koszuli i odwrócił się w jej stronę. A ona objęła go
ramionami, ciesząc się palącym dotknięciem jego skóry. Harry zdjął z niej koszulę i teraz
spotkały się ich nagie ciała. Lucinda zadrżała i zamknęła oczy. Po długim głębokim
pocałunku Harry położył ją na miękkich poduszkach, a ona przyciągnęła go do siebie.
Leżąc, pieścił ją, dopóki pożądanie obojga nie doszło do szczytu. Lucinda poczuła w
sobie jakąś pustkę, którą mógł zapełnić tylko on. A zaraz potem, z ulgą i nadzieją, poczuła na
sobie ciężar jego ciała i jego rękę wsuwającą się pod biodra. Wstrzymała oddech, a Harry,
jednym ruchem sprawił, że ich ciała się złączyły. Oboje zamarli w zachwycie.
Powoli, słysząc bicie własnego pulsu, Harry podniósł głowę i spojrzał w twarz
Lucindy. Leżała z zamkniętymi oczami, ze zmarszczonymi brwiami, przygryzając dolną
wargę. Gdy tak na nią patrzył, odprężyła się i rozpogodziła.
Harry czekał na to, by jego emocje dostosowały się do faktów. Spodziewał się, że
będzie zły, że poczuje się oszukany, zmanipulowany.
Tymczasem ogarnęło go pragnienie posiadania nie skażone żądzą, tylko wynikające z
jakiejś o wiele potężniejszej emocji wzbierającej gdzieś w głębi serca i sprawiającej, że
niczego nie żałował. Uczucie to narastało, silne i pewne, napełniając go radością.
Harry, opuszczając głowę, dotknął ustami warg Lucindy.
- Lucindo? -
powiedział.
Odetchnęła i przywarła ustami do jego ust. Jej palce błądziły po jego policzku.
Harry delikatnie odsunął jej kosmyk włosów z czoła.
A pot
em, z niezwykłą czułością, zaczął ją uczyć miłości.
Jakiś czas potem, powróciwszy do rzeczywistości, Lucinda przekonała się, że leży w
ramionach Harry'ego. Westchnęła głęboko.
Harry pochylił się, poczuła na skroni muśnięcie jego warg.
-
Opowiedz mi o swoim małżeństwie.
Lucinda uniosła brwi, błądząc palcem po jego przedramieniu.
-
Musisz wiedzieć, że zostałam osierocona w wieku lat czternastu. Rodziny obojga
moich rodziców wyparły się ich.
W oszczędnych słowach opowiedziała mu historię swojego życia.
-
Moje małżeństwo nie zostało skonsumowane. Charles i ja byliśmy sobie bliscy, ale
on nigdy nie kochał mnie w ten sposób.
Harry miał co do tego wątpliwości, lecz zachował je dla siebie. Dziękował w myśli
Charlesowi Babbacombe'owi za to, że ją ochraniał i że kochał ją tak bardzo, iż pozostawił ją
nietkniętą. Przyrzekł też w głębi duszy cieniom zmarłego męża Lucindy, że teraz on, jego
spadkobierca, będzie zawsze ją ochraniał, dbał o jej bezpieczeństwo.
-
Musisz za mnie wyjść.
Wypowiedział te słowa bez zastanowienia, tak jakby myślał na głos.
Lucinda żachnęła się. Wypełniająca ją radość zbladła. Po chwili milczenia zapytała:
-
Muszę za ciebie wyjść?
Poczuła, że Harry prostuje się i patrzy na nią z góry.
-
Byłaś dziewicą, a ja jestem dżentelmenem. Właściwym skutkiem naszych obecnych
czynności musi być małżeństwo.
Mówił tonem stanowczym. Lucinda zamknęła oczy. Nie chciała wierzyć własnym
uszom. Zniknął cały czar, ulotniła się obietnica długich, nieopisanie czułych chwil.
Z trudem powstrzymała westchnienie. Obróciła się w ramionach Harry'ego i spojrzała
mu w twarz.
-
Chcesz się ze mną ożenić, bo byłam dziewicą - czy dobrze zrozumiałam?
-
Tak należy postąpić.
- Ale czy tego pragniesz?
-
To, czego pragnę, nie ma znaczenia - odparł Harry. -Sprawa jest, dzięki Bogu,
bardzo prosta. W społeczeństwie panują pewne reguły. Zastosujemy się do nich. Ku
zadowoleniu wszystkich zainteresowanych.
Lucinda przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. W głowie miała zamęt. Były to
pewnego rodzaju oświadczyny, i to ze strony mężczyzny, którego pragnęła.
Nie były to jednak oświadczyny wystarczająco dobre. Nie chciała, żeby on po prostu
się z nią ożenił.
- Nie.
Harry, zaskoczony, patrzył, jak Lucinda wysuwa się z jego ramion i wstaje. Znalazła
koszulę i włożyła ją na siebie.
- Co znaczy to „nie"?
- Nie -
nie wyjdę za ciebie.
-
Dlaczego, na miłość boską? Ruszyła w stronę swojej sukni i omal nie potknęła się o
jego spodnie. Usłyszał ciche przekleństwo, gdy się schyliła, by wyplątać nogi. Potem cisnęła
spodniami w niego i podniosła suknię.
Harry też zaklął pod nosem, wciągnął spodnie, a potem buty. Lucinda walczyła już z
rękawami sukni.
Stojąc nad nią i podpierając się pod boki, Harry powiedział:
-
Do diabła, przecież ja cię uwiodłem! Musisz za mnie wyjść.
Lucinda spiorunowała go wzrokiem.
-
To ja uwiodłam ciebie. Przypomnij sobie. Z całą pewnością nie muszę za ciebie
wychodzić!
-
A co z twoją reputacją?
-
Niby co takiego? Przecież nikt nigdy nie uwierzy, że pani Lucinda Babbacombe,
wdowa, była dziewicą, zanim ty się nie pojawiłeś. Nie masz przeciwko mnie żadnych
argumentów.
Nagle zmieniła taktykę.
- A poza tym -
powiedziała, spuszczając wzrok - jestem pewna, że wśród uwodzicieli
nie jest przyjęte oświadczanie się każdej kobiecie, którą uwiodą.
- Lucindo...
-
Nie upoważniłam cię, żebyś zwracał się do mnie po imieniu!
Nie pozwoli mu na to teraz, choć wyszeptał jej imię z czułością, gdy się kochali.
Kiedy wyrażało jego miłość, uczucie, które - była tego pewna - żywił do niej, lecz którego się
wypierał z taką stanowczością.
To, co
jej zaproponował, nie wystarcza jej i nigdy nie wystarczy.
Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę drzwi.
Harry, zapinając guziki koszuli, ruszył za nią.
-
To szaleństwo! Oświadczyłem ci się, ty obłąkana kobieto! Przecież dążyłaś do tego
od chwili
, gdy cię wyciągnąłem z tego przeklętego powozu!
Lucinda była już przy drzwiach. Odwróciła się.
-
Jeżeli tak doskonale czytasz w moich myślach, to będziesz wiedział, dlaczego ci
odmawiam!
Nacisnęła klamkę. Drzwi ani drgnęły.
- Gdzie jest klucz? -
zapytała.
Rozstrojony Harry automatycznie sięgnął do kieszeni.
- Tutaj.
Lucinda chwyciła klucz i otworzyła zamek. Harry patrzył, nie wierząc własnym
oczom.
-
Do diabła... oświadczyłem się... czego chcesz więcej?
Z ręką na klamce Lucinda spojrzała mu prosto w twarz.
-
Ja nie chcę, żebyś mi się oświadczał jedynie dlatego, że takie są społeczne reguły.
Nie chcę być ratowana, ochraniana czy poślubiona z litości! Chcę... Chcę być poślubiona z
miłości.
Harry zesztywniał, twarz mu stężała.
-
U ludzi z naszej sfery miłość nie jest uważana za istotny element małżeństwa.
Lucinda zacisnęła usta, a potem powiedziała krótko:
- Brednie.
I otworzyła drzwi.
- Ty nie wiesz, o czym mówisz! -
zawołał Harry.
- Wiem doskonale -
odrzekła Lucinda.
Równie doskonale wiedziała, że go kocha - całym sercem i duszą. Rozejrzawszy się,
zobaczyła jego płaszcz. Podeszła do niego, chwyciła go i wcisnęła do rąk Harry'emu.
-
A teraz wyjdź!
- Lucindo...
Pchnęła go mocno. Harry, który stał już w drzwiach, zachwiał się.
- Do widzenia, panie Le
ster! Może pan być pewien, że będę pamiętała o pańskich
naukach.
To powiedziawszy, zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na klucz.
Wściekłość, która jej dotychczas dodawała energii, ustąpiła. Lucinda oparła się o
drzwi i ukryła twarz w dłoniach.
Harry parzył bezradnie na drzwi. Myślał właśnie o tym, by wedrzeć się do pokoju siłą,
gdy usłyszał stłumiony szloch. Z bólem serca powstrzymał się, odwrócił na pięcie i
pomaszerował korytarzem. Nagle ujrzał swoją postać w lustrze. Zatrzymał się i zaczął
poprawiać na sobie ubranie.
Dopiero po kilku próbach doprowadził się do stanu jako takiej przyzwoitości.
Prychając, ruszył w stronę schodów.
Oświadczył się, a ona go odrzuciła.
Niech idzie do diabła, przeklęta kobieta!
Nie będzie już jej chronił.
W ogóle nie będzie się z nią zadawał. Koniec!
Gdy dwie godziny później Em zastała Lucindę z podpuchniętymi czerwonymi oczami,
Lucinda nie mogła się powstrzymać i zwierzyła jej się ze wszystkiego.
Em była wstrząśnięta.
-
Nie rozumiem tego. Co z nim jest, u diabła?!
Lucinda pociągnęła nosem i osuszyła oczy chusteczką o koronkowych brzegach.
-
Nie wiem, ale nie mogę się zgodzić na coś takiego.
-
I masz najzupełniejszą rację. Nie martw się, on się zmieni. Być może był
zaskoczony.
Lucinda zastanowiła się, po czym z rezygnacją wzruszyła ramionami.
-
Wydaje mi się - myślała głośno Em - że jest coś, o czym nie wiemy. Znam go od
dziecka. Zawsze był przewidywalny. Kierował się rozumem i logiką. Nie jest impulsywny.
Impulsywny jest Jack. Harry jest ostrożny. - Em zmarszczyła brwi. - Przecież upłynęło dużo
czasu.
Lucinda czekała na jakąś pocieszającą uwagę, ale jej gospodyni pogrążyła się w
myślach.
Po jakimś czasie otrząsnęła się jednak.
- Cokolwiek to jest -
powiedziała - będzie musiał sobie z tym poradzić i oświadczyć ci
się tak, jak należy.
Lu
cinda kiwnęła głową.
„Tak, jak należy" - dla niej oznaczało to, że będzie jej musiał powiedzieć, że ją kocha.
Po tym, co wydarzyło się między nimi dzisiaj, ona nie zgodzi się na mniej.
Tego wieczoru Em przekonała Lucindę, żeby została w domu, odzyskała spokój ducha
oraz dobry wygląd, a sama udała się z Heather na bal do lady Caldecott.
Przybywszy na miejsce, dojrzała w tłumie Harry'ego i nie zdziwiła się, że jej bratanek
nie kwapił się do tego, by znaleźć się w zasięgu jej wzroku. Zresztą nie przyjechała tu po to,
żeby rozmawiać z Harrym. Rozmawiała natomiast z lordem Ruthvenem, który na wieść o
tym, że Lucinda jest niedysponowana, zatroskał się bardzo i powiedział:
-
Mam nadzieję, że to nic poważnego?
-
Cóż - odrzekła na to Em - to jest i zarazem nie jest poważne. Zauważył pan zapewne,
że próbowała ona utrzeć nosa pewnemu krnąbrnemu dżentelmenowi. Zadanie to jednak
okazało się trudne. I to ją wyprowadziło z równowagi. - Em przerwała na moment, patrząc na
jego lordowską mość. -Kiedy pojawi się jutro, mam nadzieję, że nie poskąpi jej pan,
milordzie, pewnej zachęty i wsparcia?
Lord Ruthven, któremu Harry nieraz w przeszłości wszedł w paradę, był zachwycony.
-
Proszę przekazać pani Babbacombe moje najszczersze życzenia szybkiego powrotu
do formy i powiedzieć, że będę zachwycony, mogąc powitać ją ponownie w naszym gronie.
Em uśmiechnęła się i pożegnała go królewskim gestem dłoni.
Kwadrans później zatrzymał się przy niej pan Amberly, a później czynili to kolejni
znajomi Harry'ego i wszyscy przekazywali wyrazy ws
półczucia dla Lucindy oraz
zapewnienia, że czekają niecierpliwie na jej ponowne pojawienie się w towarzystwie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Wsparta na ramieniu lorda Sommerville'a Lucinda z trudem przedzierała się przez
zatłoczone pokoje rezydencji lady Mott. Wyglądało na to, że na bal przybyły największe w
tym sezonie tłumy gości. Pozwalając, by jego lordowska mość bawił ją rozmową, Lucinda
złapała się na tym, że myśli o Harrym. Uczyniła wysiłek, by tego nie robić. Przecież nie było
sensu pragnąć, by odstało się to, co się już stało.
Od chwili gdy odrzuciła jego oświadczyny, dręczyły ją wątpliwości - wątpliwości, na
które nie chciała sobie pozwolić. Od tamtego czasu nie widziała go ani razu, nie wrócił
bowiem, by ją przebłagać. Prawdopodobnie nie zrozumiał jeszcze swojego błędu. Albo -
wbrew temu, czego była pewna - wcale jej nie kochał.
Lucinda próbowała przekonać samą siebie, że jeżeli rzeczy tak się mają, to dobrze, że
stało się tak, jak się stało. Bo ona, wyraziwszy swoje myśli głośno, zdała sobie sprawę, jak
wiel
e znaczy dla niej małżeństwo z miłości. Posiadała wszystko, co życie mogło jej
zaoferować, wszystko - z wyjątkiem kochającego męża, z którym mogłaby zbudować
wspólną przyszłość. A na co zda się cała reszta, skoro tego właśnie brakuje?
Była przekonana, że postąpiła słusznie, jednak serce ją bolało, ciążąc jej w piersi jak
ołów.
W pewnym momencie podniosła wzrok... i napotkała spojrzenie oczu zielonych jak
miotane sztormem morze. Z sercem podchodzącym do gardła usiłowała wyczytać z niego, co
czuje ten, który
na nią patrzy. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony, a usta zaciśnięte.
Jednak w jego oczach czaiła się jakaś niepewność.
Rozdzielił ich tłum, lecz po chwili ich spojrzenia spotkały się ponownie. Jego usta
wygięły się w ni to grymasie, ni to uśmiechu, po czym uwagę Lucindy zajął lord
Sommerville, a Harry ukłonił się jakiejś okazałej matronie holującej za sobą wdzięczącą się
młodą dziewczynę. Lucinda wraz z lordem oddaliła się; do Harry'ego podeszła natomiast lady
Argyle, żeby go zaprosić na kameralny wieczór u siebie.
-
Obawiam się, milady, że nie będę mógł przyjść. Zostałem już zaproszony gdzie
indziej -
odrzekł, ukłonił się uprzejmie i odszedł.
Zaczął szukać Lucindy. Postanowienie, że nie będzie się nią więcej interesował,
obróciło się w niwecz. Po dłuższej chwili dostrzegł ją wreszcie, otoczoną dworem. Obok niej
stali lord Ruthven oraz panowie Amberly i Satterly, bawiąc ją rozmową. Lucinda śmiała się i
mówiła coś, ale bez tej szczerej wesołości, która ją zwykle cechowała. Harry, widząc to,
poczuł ulgę. Dobrze tak tej przeklętej kobiecie, pomyślał. Przecież się oświadczyłem, a ona
mnie odrzuciła.
Uniknął w ten sposób niebezpieczeństwa. Rozum podpowiadał mu, żeby się usunął.
Zawahał się, a tej samej chwili zobaczył, że lord Ruthven podaje Lucindzie ramię.
-
Czy mogę zaproponować krótki spacer po tarasie, droga pani? - zapytał. - Świeże
powietrze dobrze pani zrobi.
Lucinda uśmiechnęła się.
-
Rzeczywiście - powiedziała - jest tutaj bardzo duszno.
Ale nie jestem pewna...
Nie dokończyła, nie potrafiąc ubrać w słowa swoich obaw.
-
Och, proszę się o to nie martwić - włączył się pan Amberly. - Pójdziemy z panią
wszyscy. Wtedy nikt nie będzie mógł tego nieodpowiednio skomentować.
-
Świetny pomysł, Amberly - pochwalił jego lordowska mość, jeszcze raz szerokim
gestem po
dając Lucindzie ramię.
Lucinda, uświadomiwszy sobie, że dżentelmeni czynią to z prawdziwej troski o nią,
uśmiechnęła się z wdzięcznością.
-
Dziękuję panom, bardzo to uprzejme z panów strony.
Harry obserwował ich z oddali. Ruthven szedł przodem, za nim Lucinda, a na końcu
panowie Amberly i Satterly. Gdy Harry zorientował się, że zmierzają w kierunku oszklonych
drzwi prowadzących na taras, uczynił krok do przodu. Zatrzymał się jednak.
Los tej kobiety nie powinien już go interesować.
Patrząc na falujące firanki, za którymi zniknęła cała czwórka, uśmiechnął się
cynicznie. Mając przy sobie takich kawalerów, pani Babbacombe nie potrzebuje jego opieki.
Nieco sztywnym krokiem Harry ruszył w stronę pokoju, w którym grano w karty.
-
Aurelia Wilcox zawsze urządzała najlepsze przyjęcia. - Jedwabie Em zaszeleściły w
półmroku powozu. Po chwili starsza pani dodała niepewnym tonem: - Nie widziałam
Harry'ego.
-
Nie było go tam - odrzekła Lucinda zmęczonym głosem i pomyślała, że gdyby nie
to, że śpiąca właśnie na przeciwległym siedzeniu Heather tak świetnie się bawi na wszystkich
balach i przyjęciach, myślałaby poważnie o wyjeździe ze stolicy, bez względu na to, że taki
wyjazd byłby znakiem, iż czuje się pokonana.
Był wtorek, a ona nie widziała Harry'ego od soboty, od czasu balu u lady Mott. Nie
pojawiał się na balach i przyjęciach, na których bywały Em, Heather i ona.
-
Może już wyjechał z Londynu? - powiedziała tonem obojętnym, skrywając głęboki
lęk, że tak się właśnie stało.
- Nie. -
Em poruszyła się na siedzeniu. - Fergus mówił mi, że Dawlish wciąż
przesiaduje w kuchni. Bóg jeden wie po co.
Po chwili Em kontynuowała cichym głosem:
-
To nie mogło być łatwe. On jest uparty jak osioł. Większość mężczyzn jest taka w
tych sprawach. Musisz dać mu czas na przyzwyczajenie się do tej myśli. On w końcu się
zdecyduje. Trzeba tylko poczekać.
Poczekać, powtórzyła Lucinda w myśli i zaczęła się zastanawiać. Gdyby znalazła się
jeszcze raz w tej samej sytuacji, postąpiłaby tak samo. Jednak teraz zastanawianie się nad
przeszłością nie posuwało sprawy naprzód. Nie mogła uwieść ponownie Harry'ego, gdy on
trzymał się od niej z daleka.
A co gorsza nie troszczył się o jej bezpieczeństwo, pomimo że lord Ruthven, pan
Amberly i pan Satterly zabiegali ostatnio o jej względy bardzo wytrwale.
No c
óż, Em ma chyba rację. Trzeba czekać. Ona zrobiła swój ruch.
Teraz kolej na ruch Harry'ego.
Około dwunastu godzin później Harry, oparty o ścianę długiej sali balowej rezydencji
państwa Webbów, leniwie obserwował tłum zgromadzony dla uczczenia zaślubin jego brata.
Był tutaj oczywiście obecny ich ojciec, a także Em, wspaniała w sukni z niebieskiego
jedwabiu. Lucindy Babbacombe nie było.
Harry, zamieniwszy kilka słów z lordem Ruthvenem, porozmawiał też ze swoim
uszczęśliwionym bratem Jackiem, a potem życzył szczęścia jemu i jego świeżo poślubionej
złotowłosej żonie.
Kwadrans później nowożeńców uwiozła kareta, a goście, którzy żegnali ich, stojąc na
stopniach schodów, powrócili do wnętrza domu.
Harry już miał się wymknąć, gdy za jego plecami rozległ się spokojny głos:
-
Ależ panie Lester, zostanie pan przecież jeszcze chwilkę? Nie mieliśmy właściwie
okazji lepiej się poznać.
Harry odwrócił się i zobaczył przed sobą delikatne rysy pani Webb, a także jej
srebrzystoniebieskie oczy, które, czuł to dobrze, widzą więcej, niżby sobie życzył.
-
Dziękuję pani, ale muszę już iść - powiedział, kłaniając się elegancko.
Prostując się, usłyszał jej westchnienie.
-
Cóż, mam nadzieję, że podejmie pan właściwą decyzję.
To jest bardzo łatwe. To żaden problem, choć tak może się wydawać. Trzeba tylko
zdecydować, czego się w życiu pragnie najbardziej. Proszę mi wierzyć.
Poklepała go po ramieniu macierzyńskim gestem.
-
To bardzo proste. Trzeba się tylko przyłożyć.
Harry'emu, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, zabrakło słów.
Lucil
la Webb uśmiechnęła się do niego, a potem dodała:
-
Muszę już wracać do gości. Proszę pana, panie Lester, niech pan spróbuje to uczynić.
Życzę panu szczęścia.
Skinąwszy mu ręką, udała się do salonu.
Harry uciekł.
Znalazłszy się na chodniku, zawahał się, a potem ruszył przed siebie, pogrążony w
myślach.
Gdy się z nich nagle otrząsnął i podniósł wzrok, przekonał się, że tuż przed nim
znajduje się Green Park. Wszedł między drzewa, nie dając sobie czasu na zastanowienie. O
tej wczesnej godzinie nie było tutaj modnego towarzystwa. Zresztą i o późniejszej modnisie
woleli Hyde Park. Na trawnikach bawiły się dzieci pilnowane przez niańki i opiekunki. Od
czasu do czasu przechodziła tylko jakaś para.
Harry szedł powoli przed siebie, poddając się spokojnej atmosferze tego miejsca,
starając się nie myśleć o niczym.
Szedł tak, dopóki w kolano nie uderzyła go piłka krykietowa.
Już miał zakląć, ale się powstrzymał. Schylił siei podniósł piłkę, a potem rozejrzał się
za jej właścicielem.
Okazało się, że właścicieli jest trzech. Najstarszy miał jakieś siedem lat. Wychynęli
zza drzewa i zbliżali się do Harry'ego ostrożnie.
- Bardzo... okropnie pana przepraszam -
powiedział cienkim głosem najstarszy. - Czy
strasznie bolało?
Harry z trudem powstrzymał się od śmiechu.
- Potwornie -
powiedział z powagą i zobaczył, że wszystkim trzem zrzedły miny. - Ale
śmiem twierdzić, że przeżyję - dodał.
Chłopcy odetchnęli i patrzyli na niego z nadzieją ogromnymi oczami, które ocieniały
długie rzęsy. Ich twarzyczki były tak niewinne jak świt.
H
arry uśmiechnął się, ukucnął i wyciągnął rękę z piłką. Piłka zawirowała w jego
palcach jak bąk.
- Ooo!
- Jak pan to robi? -
zabrzmiały okrzyki zachwytu.
Otoczyli go podnieceni, zapominając o grzecznej powściągliwości. Harry pokazał im
sztuczkę, której nauczył się w dzieciństwie. A oni, z okrzykami zachwytu, zaczęli ćwiczyć
zawzięcie, domagając się praktycznych wskazówek.
-
James! Adam! Gdzie wy jesteście? Mark!
Wszyscy trzej obejrzeli się pełni poczucia winy.
-
Musimy iść - powiedział herszt, a potem uśmiechnął się w sposób, do jakiego zdolny
jest tylko mały chłopiec. - Dziękujemy panu bardzo, proszę pana.
Harry uśmiechnął się szeroko, a potem stał i patrzył, jak biegną przez trawnik do
miejsca, gdzie czeka na nich niecierpliwie pulchna niańka.
Wciąż się uśmiechał, gdy przypomniały mu się słowa pani Webb. „Trzeba tylko
zdecydować, czego się w życiu pragnie najbardziej".
Czego on pragnie najbardziej? Nie myślał o tym od lat. Ponad dziesięć lat temu dobrze
wiedział, czego pragnie. Był tego pewien i dążył do celu z cechującą go wówczas
żywiołowością. Jednak zakończyło się to tym, że został zdradzony, a marzenia pozostały nie
zrealizowane.
Zapomniał więc o marzeniach, zamknął je w najgłębszych zakamarkach swej duszy po
to, by ich stamtąd nigdy nie wypuścić.
Wargi
Harry'ego wygięły się w cynicznym uśmiechu. Odwrócił się i kontynuował
spacer.
Jednak nie potrafił zmienić biegu myśli.
Wiedział bardzo dobrze, czego w życiu pragnie najbardziej - tego samego, co kiedyś,
bo mimo upływu lat wewnętrznie się nie zmienił.
Zatr
zymał się i odetchnął głęboko. Za plecami słyszał cienkie głosiki swych
znajomych, którzy wraz z niańką opuszczali park. Naokoło widział inne dzieci bawiące się
beztrosko na trawie pod okiem troskliwych opiekunów. Tu i ówdzie widać było trzymającą
się pod rękę małżeńską parę z gromadką dzieci.
Harry westchnął.
Życie innych ludzi było pełne. Jego własne - pozostawało puste.
Może, pomimo wszystko, nadszedł czas na ponowne rozważenie istniejących
możliwości. Ostatnim razem skończyło się to katastrofą, ale czy on, Harry Lester, jest takim
tchórzem, że nie może jeszcze raz stanąć twarzą w twarz z życiem?
Tego wieczoru poszedł do teatru. Niewiele obchodziły go perypetie przedstawiane na
scenie, jeszcze mniej rozmowy w foyer czy małe dramaty z życia eleganckiego towarzystwa.
Jednak śliczna pani Babbacombe zapragnęła zobaczyć Edmunda Keana, a pan Amberly z
entuzjazmem postanowił jej towarzyszyć.
Ukryty w cieniu, pod ścianą parteru, naprzeciwko loży, którą wynajął Amberly, Harry
obserwował niewielkie towarzystwo sadowiące się na swoich miejscach. Amberly, czyniąc
szeroki gest ręką, pomógł Lucindzie usiąść. Lucinda była ubrana w suknię w delikatnym
lawendowym odcieniu, wykończoną przy dekolcie srebrzystą nicią. Włosy miała upięte
wysoko, a twarz blad
ą. Poprawiając spódnice, uniosła wzrok na Amberly'ego i uśmiechnęła
się.
Harry patrzył, a jego duszę przenikał chłód.
Amberly mówił coś ze śmiechem, pochylając się nad Lucinda.
Harry przeniósł wzrok na pozostałych członków grupy. Satterly gawędził z Em
sie
dzącą obok Lucindy. Po drugiej stronie Em znajdowała się Heather Babbacombe, a za nią
stał Gerald, którego postawa mówiła wszystko o tym, jak odnosi się do ślicznej panny.
Przez chwilę Harry myślał, że będzie musiał ostrzec młodszego braciszka, ale zaraz
d
oszedł do wniosku, że nie ma prawa tego robić. Heather Babbacombe jest młoda, ale
najzupełniej uczciwa i szczera. Kimże więc jest on, by zniechęcać do niej Geralda? Kimże
jest, by dyskutować z miłością?
Przecież powodem, dla którego znalazł się tutaj dziś wieczorem, jest właśnie miłość i
głęboka potrzeba bycia pocieszonym. Nawet Dawlish patrzy na niego ostatnio ze
współczuciem. Przypuszczał, że wyrzucenie Lucindy Babbacombe z własnego życia, w które
tak niedawno wkroczyła, będzie łatwe. Był przecież mistrzem w porzucaniu kobiet, a
unikanie związków było chlebem powszednim uwodziciela.
Jednak okazało się to nie tylko niełatwe, ale wręcz niemożliwe.
W związku z czym miał tylko jedno wyjście.
Dążyć do tego, czego - jak ujęła to bardzo zwięźle pani Webb - najbardziej w życiu
pragnie.
Czy Lucinda także nadal go pragnie?
Przecież mogła szukać pocieszenia u innego. Nie była to dla Harry'ego myśl
podtrzymująca na duchu. A jeszcze gorsza była myśl, że jeżeli się tak stało, jeżeli Lucinda
zwróciła się ku innemu, to on, Harry, nie ma prawa wchodzić temu innemu w drogę.
Spojrzał w stronę loży. Amberly gestykulował, a Em się śmiała. Lucinda popatrzyła
na Amberly'ego i na jej ustach pojawił się uśmiech. Harry rozpaczliwie wysilał wzrok,
pragnąc dostrzec wyraz jej oczu. Jednak na próżno. Była za daleko.
Zabrzmiały fanfary, rozległy się oklaski, światła na widowni zgasły, a zabłysły lampy
na scenie. Weszli aktorzy grający w farsie i uwaga widzów na nich się skupiła.
Gdy wzrok Harry'ego przyzwyczaił się nieco do ciemności, zauważył, że Lucinda
patrzy nie na scenę, ale gdzieś w dół, jakby na własne dłonie. Trzymała przy tym głowę
uniesioną, tak żeby nikt nie podejrzewał, że jej uwaga skupia się nie na grze aktorów, ale na
czym innym. Migotliwe światło oświetlało nieznacznie jej twarz, której wyraz - spokojny, ale
smutny -
mówił bardzo wiele.
Nagle Lucinda podniosła głowę jeszcze wyżej i - nie przejmując się tym, co ktoś
mógłby pomyśleć - zaczęła przeszukiwać wzrokiem przeciwległe loże. Pomimo
przyćmionego światła, Harry dostrzegł na jej twarzy wyraz nadziei.
A potem widział, jak ta nadzieja powoli znika.
Lucinda poprawiła się w fotelu i siedziała z twarzą spokojną, lecz daleko bardziej
smutną niż poprzednio.
Harry, wycofując się do drzwi, poczuł, że ogarnia go radość.
Uśmiechał się, opuszczając widownię.
Nie uśmiechał się natomiast znajdujący się dwa piętra wyżej na zatłoczonej galerii
Earle Joliffe. Patrzył ponuro na Lucindę i całe towarzystwo siedzące w loży Amberly'ego.
-
Niech to szlag! Co się, u diabła, dzieje?! - syknął.
Siedz
ący obok Mortimer Babbacombe spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.
- Co ona z nimi wyrabia? -
mówił dalej Joliffe. - Zdążyła już zamienić stado
najgorszych wilków w całym Londynie w domowe kotki!
- W domowe kotki? -
zdziwił się Mortimer.
- No to w kanapow
e pieski! Scrugthorpe miał rację. To jędza, czarownica!
- Cisza!
-
Cśś! - rozległo się naokoło.
Joliffe zamilkł, siedział tylko i wpatrywał się w swoją owieczkę ofiarną, która
przemieniła się w pogromczynię wilków.
-
Może - szepnął do niego Mortimer - oni ją urabiają.
Dajmy im trochę czasu. Przecież nasza sytuacja nie jest aż tak rozpaczliwa.
Joliffe zaklął w myśli. Sytuacja jest rozpaczliwa. Poprzedniego wieczoru dał mu to
jednoznacznie do zrozumienia jego wierzyciel. Joliffe wzdry
gnął się, przypominając sobie
dziwny, bezcielesny głos wydobywający się z powozu, przejeżdżającego obok niego we
mgle.
- Jak najszybciej, Joliffe -
powiedział. - Jak najszybciej. - A po chwili dodał: - Ja nie
jestem cierpliwy.
Joliffe znał opowieści na temat braku cierpliwości u tego człowieka i wiedział, czym
to grozi.
Jednak musiał zachować tę wiedzę dla siebie. Mortimer miał za słabą głowę na to, by
ją posiąść.
Joliffe skupił uwagę na kobiecie siedzącej w loży po drugiej stronie ciemnej widowni.
-
Będziemy musieli coś zrobić... zacząć działać - powiedział bardziej do siebie niż do
Mortimera.
Mortimer go usłyszał.
- Co takiego? -
Popatrzył na Joliffe'a zaskoczony i ogłupiały. - Ale przecież...
zgodziliśmy się, że nie ma potrzeby, byśmy się otwarcie angażowali. Żebyśmy sami coś
musieli robić! - powiedział, podnosząc głos.
-
Cśś! - rozległo się obok.
Rozwścieczony Joliffe chwycił Mortimera za surdut i postawił go na nogi.
-
Wynośmy się stąd. Widziałem już dosyć - syknął i popchnął Mortimera w stronę
wyjścia.
Gdy byli już na korytarzu, Mortimer odwrócił się i powiedział:
-
Mówiłeś, że nie będziemy musieli jej porywać.
Joliffe spojrzał na niego z obrzydzeniem.
-
Nie mówię o żadnym porwaniu - warknął, wyrywając się. - Jest lepszy sposób.
Popatrzył na Mortimera z pogardą.
-
Chodźmy, musimy się z kimś zobaczyć.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Zasiadając w piątek do śniadania, Em myślała o tym, żeby odwiedzić Harry'ego. Nie
dlatego, że to miałoby przynieść jakąkolwiek korzyść, ale dlatego, że czuła się bezradna za
każdym razem, gdy patrzyła na Lucindę. Spokojna i blada, siedziała z nieobecnym wyrazem
twarzy, bawiąc się zimną grzanką.
Heather, która pomimo młodego wieku i braku doświadczenia, zauważała od paru dni
milczącą rozpacz Lucindy, zaproponowała, by tego dnia poszły do muzeum i obejrzały
marmury lorda Elgina. Lucinda jednak nie okazała zainteresowania.
Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Fergus ze srebrną tacą.
-
Poczta, proszę pani - oznajmił. - Jest też list dostarczony przez posłańca dla pani
Babbacombe. Posłaniec nie czekał na odpowiedź.
Em wzięła biały zalakowany pakiecik, dostrzegając nagłe napięcie Lucindy. Jedno
spojrzenie wystarczyło, by zorientować się, że pakieciku nie przysłał Harry. Nie mogąc nic na
to poradzić, starsza pani wręczyła go Lucindzie bez słowa.
Lucind
a, przeczytawszy krótki liścik, zmarszczyła brwi, a potem odłożyła arkusik. Z
westchnieniem sięgnęła po imbryk z herbatą.
- No i? -
zapytała Em, nie bawiąc się w ceregiele. .Lucinda wzruszyła ramionami.
-
To zaproszenie na jakiś zjazd gości.
- Do kogo?
- Nie przypominam sobie tej damy. Lady Martindale z Asterley Place.
- Martindale? -
Twarz starszej pani wypogodziła się. -To Marguerite. Córka Elmiry,
lady Asterley. Wspaniale! O to nam chodziło. Świeże powietrze i trochę wykwintnej rozrywki
jest dokładnie tym, czego ci potrzeba. Elmira jest jedną z moich najstarszych przyjaciółek,
choć nie widziałyśmy się od wieków. Kiedy ma się odbyć ten zjazd?
Lucinda zawahała się i skrzywiła lekko.
-
Dziś po południu. Zaproszenie jest tylko dla mnie. Em zamrugała oczami ze
zdziwienia.
-
Tylko dla...? Ach... rozumiem! Lucinda podniosła na nią wzrok.
-
Rozumiesz? Co takiego? Em wyprostowała się.
-
Właśnie sobie przypomniałam. Harry przyjaźni się z synem Elmiry, Alfredem
lordem Asterleyem. Byli razem w Eton.
- O? - powiedzi
ała Lucinda, sięgając ponownie po arkusik.
- Tak. Nieraz razem nabroili -
dodała Em, a potem, po chwili zastanowienia, mówiła
dalej: -
Wiesz, chyba się domyślam, jak to się stało. Ktoś w ostatniej chwili zawiadomił, że
nie może przyjechać, i Elmira poprosiła Alfreda, by zasugerował kogoś innego na miejsce tej
osoby, Alfred i Harry są parą naprawdę dobrych przyjaciół.
Im dłużej Em się nad tym zastanawiała, tym większą miała pewność, że to Harry stoi
za owym niespodziewanym zaproszeniem. Z pewnością chciał wyciągnąć Lucindę na wieś i
tam spotkać się z nią pod nieobecność adoratorów, mentorki oraz pasierbicy po to, by
naprawić błąd, który popełnił. Tak, taki sposób działania był dokładnie w jego stylu.
Starsza pani odetchnęła.
Atmosfera przy stole zmieniła się diametralnie. W miejsce rezygnacji i przygnębienia
pojawiły się spekulacje co do najbliższej przyszłości oraz chęć działania.
Heather, odstawiając talerz, wyraziła to, o czym wszystkie trzy myślały.
-
Musisz pojechać - powiedziała.
-
Oczywiście - poparła ją Em. - Heather i ja damy sobie radę.
Lucinda, ożywiona, lecz wciąż niezdecydowana, uniosła wzrok znad arkusika.
-
Czy jesteś pewna, że wypada, bym pojechała tam sama?
- Do Asterley Place?
Ależ oczywiście! Przecież nie jesteś debiutantką. Spotkasz tam
mnós
two znajomych. Nie ma co do tego wątpliwości. Przyjęcia u Elmiry są bardzo w modzie.
-
Jedź, Lucindo - nalegała Heather, przechylając się przez stół. - Opowiesz mi potem,
jak było.
Lucinda wyprostowała się i odetchnęła. Wstąpiła w nią nadzieja.
- Dobrze, s
koro jesteście pewne, że poradzicie sobie beze mnie.
Obie, Em i Heather, zapewniły ją głośno, że nie musi o nic się martwić.
Po obiedzie Em odpoczywała w salonie w przyjemnym i pełnym nadziei nastroju.
Wyciągnęła się na szezlongu, oparła głowę na poduszkach, zamknęła oczy i głęboko
westchnęła.
Zastanowiła się, czy nie za wcześnie czuje się taka pewna swego.
Była pogrążona w marzeniach o białym tiulu i konfetti, gdy do rzeczywistości
przywołał ją szczęk klamki.
Co ten Fergus sobie myśli?
Odwróciła się oburzona i... zobaczyła, że do pokoju wchodzi Harry.
Otworzyła usta ze zdumienia i w tej samej chwili zauważyła, że w butonierce
Harry'ego tkwi biały kwiat.
Harry zauważył wyraz twarzy ciotki i pomyślał, że powinien był sobie dać spokój z
kwiatem. Jednak gdy się ubierał z wyjątkową starannością, kwiat wydawał mu się jak
najbardziej stosowny. Postanowił całą rzecz przeprowadzić jak należy. Gdyby trzy damy były
na tyle rozsądne, by pozostać w domu wczoraj wieczorem, miałby tę próbę ognia już za sobą.
Zamknął drzwi i stanął przed ciotką w momencie, gdy odzyskiwała kontenans.
- Ciociu -
zwrócił się do niej - jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym
zobaczyć się z panią Babbacombe. - Tu jego wzrok napotkał spojrzenie nieco wyłupiastych
oczu Em. - Sam na sam.
Starsza pani popatrzyła na niego zdumiona.
-
Ona wyjechała.
-
Wyjechała? - Harry zamarł i poczuł, że brakuje mu tchu. - Dokąd?
Starsza pani dotknęła dłonią czoła.
-
Ależ... do Asterley oczywiście. - Patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, usiadła
prosto. -
Ty się tam nie wybierasz?
Harry'ego to pytanie przyprawiło niemal o zawrót głowy.
-
Dostałem zaproszenie - przyznał niepewnie.
Em opadła na poduszki, przyciskając dłoń do piersi.
-
Dzięki Bogu. Przecież ona tylko dlatego tam pojechała. - Tu Em spiorunowała
wzrokiem bratanka. -
Jest jasne jak słońce, że to nie ty zorganizowałeś zaproszenie.
-
Zorganizowałem? - Harry popatrzył na nią jak na kogoś, kto postradał zmysły. -
Oczywiście, że nie! - Zamilkł na chwilę, a potem spytał: - Dlaczego tak sądziłaś?
E
m wzruszyła ramionami z wyniosłą miną.
-
Nie ma powodu, dla którego... To znaczy... jestem pewna, że Alfred zaprosiłby na
przyjęcie Elmiry każdą osobę, którą ty byś mu zasugerował.
-
Przyjęcie Elmiry?
Em machnęła ręką.
-
Wiem, że to Marguerite wysłała zaproszenia, ale przecież to jest i tak przyjęcie
Elmiry.
Harry zacisnął pięści, tłumiąc gniew, który go ogarnął. Jego ojciec był starszy od
Em... i cierpiał na tę samą dolegliwość co ona, dolegliwość, którą można było określić jako
selektywność pamięci. Ciotka dobrze pamiętała o jego przyjaźni z Alfredem, ale całkiem
zapomniała, że matka Alfreda, Elmira, nie żyje od ośmiu lat.
Zjazdy towarzyskie organizowane obecnie w Asterley Place różniły się bardzo od
tych, które pamiętała Em.
Harry odetchnął głęboko i spytał:
-
Kiedy wyjechała?
Em zmarszczyła brwi.
-
Około jedenastej. - Spojrzała na zegar stojący na kominku. - Jest już gdzieś w
połowie drogi.
Harry z ponurą miną odwrócił się na pięcie.
-
Dokąd idziesz? - zapytała zdziwiona Em. Harry spojrzał na nią gniewnie.
-
Ratować pewną damę z rąk lubieżników.
Wchodząc do swego mieszkania, Harry wyszarpnął biały goździk z butonierki i cisnął
go na stolik w holu.
-
Dawlish! Gdzie jesteś?
- Jestem tutaj.
Dawlish ukazał się w korytarzu. Ubrany był w fartuch, a w rękach trzymał szmatkę do
polerowania srebra.
-
Jaki pan ma kłopot? Myślałem, że poszedł go pan zażegnać.
-
Rzeczywiście po to poszedłem. Trzeba było się najpierw umówić. Ta przeklęta
kobieta pojechała na spokojną wycieczkę... do Asterley Place!
Rzadko widyw
ał Dawlisha tak osłupiałego.
- Do Asterley?
-
Właśnie. - Harry zrzucił z ramion płaszcz. - Ta kobieta nie ma pojęcia, w co się tak
radośnie pakuje.
Oczy Dawlisha zrobiły się okrągłe.
-
Niech ją Bóg ma w swojej opiece - powiedział i wziął od Harry'ego płaszcz.
-
Rusz się, nie stój jak gamoń. Musimy wziąć siwki. Ona ma nad nami ponad dwie
godziny przewagi.
Harry pobiegł do sypialni, gdzie wrzucił do torby trochę ubrań. Gdy wszedł tam
Dawlish, wkładał właśnie na siebie surdut w kolorze butelkowej zieleni, a już przedtem
zdążył zmienić ineksprymable w kolorze kości słoniowej na bryczesy z kozłowej skóry.
-
Nie ma potrzeby się tak spieszyć - powiedział Dawlish. - Dogonimy ją.
-
Przyjedziemy tam w godzinę po niej - warknął Harry, marszcząc brwi.
W ciągu tej godziny ona, kobieta całkiem niewinna, będzie musiała dawać sobie radę
sama w domu pełnym wilków przeświadczonych, że chce być ich ofiarą.
Lucinda wysiadła z powozu przed okazałą rezydencją Asterley Place. Przed sobą
miała szerokie kamienne schody prowadzące na ganek. Gdy lokaje zabrali jej bagaż, weszła
powoli po stopniach, by w drzwiach wejściowych spotkać oczekujących na nią gospodarzy
oraz ich majordomusa.
-
Witamy w Asterley Place, droga pani Babbacombe. Jestem zachwycony, że panią tu
widzę.
Lord Asterley, d
żentelmen średniego wzrostu z tendencją do otyłości i bardzo
powściągliwy, skłonił się i uścisnął dłoń Lucindy.
-
Muszę panu podziękować za zaproszenie. Przyszło w bardzo dogodnym momencie i
niezmiernie je doceniam.
Nie była w stanie ukryć nadziei, którą miała w sercu i która rozjaśniała jej oczy i
uśmiech.
Lord Asterley zauważył to... i zaczął sobie wiele po tym obiecywać.
-
Naprawdę? - zapytał. - Jestem bardzo rad, że to słyszę, droga pani.
Poklepał ją po ręce, a potem odwrócił się do stojącej obok damy.
-
Proszę pozwolić sobie przedstawić - powiedział do Lucindy. - To jest moja siostra,
lady Martindale. Podczas naszych małych zebrań pełni rolę gospodyni.
Lucinda i lady Martindale z uśmiechem podały sobie ręce.
-
Proszę mi mówić po imieniu - powiedziała lady Martindale. - Jestem Marguerite.
Wszyscy goście tak się do mnie zwracają.
Milady, o kilka lat starsza od Lucindy, była dorodną blondynką, tak samo życzliwie
nastawioną jak jej brat.
-
Mam nadzieję, że będziesz się, moja droga, dobrze tutaj bawiła. Jeżeli coś będzie nie
tak, proszę, daj mi znać bez wahania.
Lucinda poczuła, że się odpręża.
-
Dziękuję.
-
Pozostali goście zbierają się w oranżerii. Gdy się odświeżysz, przyłącz się do nich.
Na pewno spotkasz wiele osób, które już znasz. Zresztą tutaj nie obowiązują żadne
ceremonie. Możesz być pewna, że wśród gości nie ma nikogo, kto by nie wiedział dokładnie,
jak się należy zachować. Musisz tylko zdecydować, z kim chcesz spędzić czas.
Lucinda odpowiedziała uśmiechem na jej uśmiech.
-
A teraz... umieściliśmy cię w Pokoju Błękitnym.
Melthorpe cię zaprowadzi i przyśle ci pokojówkę i bagaże.
Jemy obiad o szóstej.
Lucinda ponownie podziękowała, a potem poszła za majordomusem. Był to drobny
człowieczek, jakby skurczony w sobie, ubrany na ciemno. Długi nos i zgarbione ramiona
sprawiały, że przypominał kruka.
Gdy znaleźli się już na górze, Lucinda zauważyła jego spojrzenie. Wskazał jej drogę i
ruszył korytarzem. Poszła za nim, marszcząc brwi. Dlaczego, na miłość boską, ten człowiek
patrzy na nią tak srogo? Kiedy doszli do jakichś drzwi w końcu korytarza, otworzył je i cofnął
się, aby Lucinda mogła wejść.
-
Dziękuję, Melthorpe. Proszę mi przysłać moją pokojówkę.
-
Tak jest, proszę pani.
Melthorpe z lodowatym wyrazem twarzy, prawie nieuprzejmie, skłonił się i wycofał.
Luci
nda, marszcząc brwi, zamknęła za nim drzwi.
Zbyt długo miała do czynienia ze służbą, by się mylić. Ten człowiek patrzył na nią,
odnosił się do niej, jakby... Określenie sposobu, w jaki ją potraktował, zajęło jej dobrą chwilę.
Gdy już sobie to uświadomiła, odebrało jej mowę.
Drzwi się otworzyły i weszła Agata z lokajem niosącym bagaż. Zostawiwszy bagaż
obok toaletki, lokaj wycofał się.
Zdejmując rękawiczki i kapelusz, Lucinda - ogarnięta nagłą ciekawością i pragnąc
uzyskać jakieś bardziej szczegółowe informacje o Asterley Place - czekała na komentarz
Agaty. A ta zaczęła mówić, gdy zabrała się do wypakowywania sukni.
-
Wygląda na to, że towarzystwo jest eleganckie. W kuchni spotkałam sporo
przystojnych służących, a z tego, co mówiły pokojówki, można się było zorientować, że przed
zmrokiem będzie szła prawdziwa wojna o szczypce do fryzowania loków. Najlepiej będzie,
jeżeli upnę pani włosy.
-
Później. Będzie na to czas przed obiadem.
-
Obiad jest o szóstej. To gdzieś w połowie drogi między porą podawania na wsi i w
mieście - zauważyła Agata, wyjmując suknie. - Słyszałam, jak ktoś mówił, że po to, żeby było
więcej czasu wieczorem na „ich małe gierki", cokolwiek to znaczy.
- Gierki? -
powtórzyła Lucinda, zastanawiając się, czy w Asterley Place goście oddają
się zwykłym grom salonowym. Nie wydawało jej się to jednak prawdopodobne. -Chodź,
pomóż mi się przebrać - powiedziała. - Chcę spotkać się z innymi gośćmi przed obiadem.
Tak jak jej powiedziano, goście przebywali właśnie w dużej oranżerii, na środku
której znajdowa
ła się mała sadzawka. Zgromadzili się wokół niej. Niektórzy siedzieli w
wiklinowych fotelach, inni stali w małych grupkach i gawędzili.
Jedno spojrzenie na nich przekonało Lucindę, że słusznie zrobiła, przebierając się.
Gdyż towarzystwo było rzeczywiście eleganckie, przypominało wesoło upierzone ptaki
gnieżdżące się wśród zieleni. Lucinda skinęła głową pani Walker, wykwintnej wdowie, oraz
lady Morcombe, dziarskiej matronie, które znała z Londynu.
- Moja droga Lucindo -
odezwała się do niej Marguerite, podchodząc z szelestem
spódnic. -
Pozwól sobie przedstawić lorda Dewhursta, który właśnie wrócił z Europy i
pragnie cię poznać.
Lucinda spokojnie odwzajemniła powitalne słowa lorda, starając się równocześnie
ocenić znajdujące się w oranżerii damy. Wydawało jej się, że n ie ma w n ich n ic, co by
usprawiedliwiało jej nerwowość.
- W istocie -
odpowiedziała na pytanie jego lordowskiej mości. - W Londynie bawiłam
się znakomicie. Jednak bale stają się nieco... Przybywa na nie tyle ludzi, że z trudem można
podczas nich u
słyszeć własne myśli. A co do oddychania. ..
Jego lordowska mość roześmiał się.
-
Rzeczywiście, droga pani, takie małe zebrania jak to tutaj są o wiele bardziej
intymne.
Subtelny nacisk, jaki położył na ostanie słowo, spowodował, że Lucinda popatrzyła na
n
iego uważnie.
-
Jestem pewien, moja droga, że przekona się pani, iż w Asterley Place jest bardzo
łatwo znaleźć czas i miejsce na... myślenie. - Lord Dewhurst ujął jej dłoń i skłonił się nisko. -
Gdyby potrzebne było pani towarzystwo, proszę bez wahania liczyć na mnie. Zapewniam
panią, że potrafię być nader uważający.
- Ach... tak. -
Lucinda rozpaczliwie próbowała pozbierać myśli. - Wezmę pańską
propozycję pod uwagę, milordzie - powiedziała, nieco sztywno pochylając głowę.
Lord skłonił się po raz kolejny, po czym oddalił się krokiem pełnym gracji. Lucinda
odetchnęła głęboko i rozejrzała się jeszcze raz naokoło, tym razem już bardziej krytycznie.
Zaczęła się dziwić sama sobie, że dotychczas była aż tak ślepa. Wszystkie obecne
panie były z całą pewnością damami o niekwestionowanych manierach, jednak w wieku,
który skłaniał je do poszukiwania dyskretnych romansów.
A co do dżentelmenów, to wszyscy co do jednego stanowili typ aż za dobrze
Lucindzie znany.
Zanim zdążyła się zastanowić, podszedł do niej lord Asterley.
-
Ach, droga pani Babbacombe, aż trudno mi wyrazić zachwyt, który mnie ogarnął,
gdy się dowiedziałem, że nasze małe spotkania są przedmiotem pani zainteresowania.
- Mojego zainteresowania?
Lucinda popatrzyła na niego z wyrazem zdumienia.
Lord Asterley uśmiechnął się porozumiewawczo. Lucinda odniosła wrażenie, że zaraz
do niej mrugnie i trąci ją łokciem.
-
Cóż, być może nie dosłownie nasze spotkania, ale ten typ rozrywek, który wszyscy
uważamy za tak... - tu jego lordowska mość uczynił szeroki gest - .. .czyniący zadość naszym
pragnieniom. Mam szczerą nadzieję, moja droga, że skoro poczuje pani takie pragnienie, nie
zawaha się pani i zwróci się do mnie jako do kogoś, kto może urozmaicić pani pobyt tutaj.
Pragnąc być uprzejma, a równocześnie nie mogąc znaleźć odpowiednich słów
odpowiedzi, Lucinda pochyliła głowę, pozwalając jego lordowskiej mości myśleć, co chce.
A on, rozpromieniony, skłonił się. Lucinda skinęła głową i podeszła do sadzawki.
Było tam wolne miejsce obok pani Allerdyne, bardzo eleganckiej wdowy, która, jak
uświadomiła sobie teraz Lucinda, nie była tak cnotliwa, na jaką wyglądała.
-
Dzień dobry, pani Babbacombe - powiedziała pani Allerdyne, gdy Lucinda usiadła w
wiklinowym fotelu. -
Czy może raczej mogę dać sobie spokój z ceremoniami i nazywać panią
po prostu Lucinda?
-
Ależ oczywiście.
-
Jesteś tutaj pierwszy raz, prawda? - Henrietta pochyliła się w jej stronę. - Tak mi
powiedziała Marguerite. Nie ma potrzeby, byś się czuła z tego powodu nieswojo. - Henrietta
poklepała dłoń Lucindy. - Wszyscy jesteśmy tu przyjaciółmi. To oczywiste. Nie musisz
obawiać się żadnych komentarzy po powrocie do miasta. - Henrietta rozejrzała się z miną
osoby czującej się najzupełniej swobodnie. - Zawsze tak było, od czasu gdy Harry to
wszystko zapo
czątkował.
- Harry? -
Lucindzie zabrakło tchu. - Harry Lester?
- Mhm. -
Henrietta wymieniła znaczące spojrzenie z jakimś dżentelmenem
znajdującym się w drugim końcu pokoju. - O ile sobie przypominam, to Harry wpadł na ten
pomysł. Alfred urządził tylko wszystko zgodnie z jego wskazówkami.
Harry, który ją w to wciągnął.
Przez chwilę Lucindzie zdawało się, że zaraz zemdleje. Pokój pogrążył się w ciemnej
mgle, zrobiło jej się zimno. Przełknęła ślinę, zacisnęła dłonie, opanowując zawrót głowy. Gdy
już była w stanie, powiedziała:
- Rozumiem.
Henrietta, zajęta swoim dżentelmenem, nic nie zauważyła. A Lucinda, starając się
mówić tonem jak najbardziej swobodnym, zapytała:
-
Czy on często tu bywa?
- Harry? -
Henrietta z uśmiechem skinęła głową dżentelmenowi i popatrzyła na
Lucindę. - Czasami. Jest zawsze zaproszony, ale nikt nigdy nie wie, czy się pojawi. -
Henrietta uśmiechnęła się czule. - Harry to nie jest mężczyzna, którego można okiełznać.
-
Rzeczywiście!
Lucinda zignorowała pytające spojrzenie, jakie wywołał jej cierpki ton. Poczuła, że
wzbiera w niej wściekłość, jakiej nie doświadczała jeszcze nigdy w życiu.
Czy Harry, zapraszając ją tutaj, chciał jej pokazać, za co ją teraz uważa? Czy chciał jej
dać do zrozumienia, że jest taka jak te damy, które igrają z każdym dżentelmenem, który im
się spodoba? Czy wciągnął ją tutaj, by znalazła się w „odpowiednim towarzystwie", którego
według własnych zapewnień szukała?
Czy może zrobił to, żeby dać jej nauczkę - mając zamiar pojawić się w odpowiedniej
chwili i wybawić ją od konsekwencji przybycia w to miejsce?
Zaciskając dłonie, Lucinda nagle wstała. Miała ochotę krzyczeć, chodzić w tę i z
powrotem, ciskać przedmiotami. Nie była pewna, który z jego domniemanych motywów
rozwścieczał ją najbardziej.
-
Mam nadzieję, że tym razem on przyjedzie - wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Lucindo? -
Henrietta pochyliła się w jej stronę i spojrzała jej w twarz. - Czy dobrze
się czujesz?
Lucinda zmusiła się do uśmiechu.
-
Doskonale, dziękuję.
Henrietta nie wyglądała na przekonaną.
Na szczęście w tej chwili rozległ się gong oznaczający, że goście mają się rozejść do
swoich pokoi, by się przebrać przed obiadem.
Lucinda odprowadziła Henriettę, po czym udała się do Pokoju Błękitnego.
-
Czego się dowiedziałaś? - zapytała Agatę, zamkną wszy za sobą drzwi.
Pokojówka uniosła wzrok znad granatowej jedwabnej sukni rozłożonej na łóżku.
Popatrzyła w twarz Lucindzie i odrzekła prosto z mostu:
-
Nie za wiele i niczego dobrego. Mnóstwo aluzji do tego, co dżentelmeni robią w
nocy. I uwag na temat drzwi, któr
e bezustannie otwierają się i zamykają. - Agata pociągnęła
nosem. -1 podobnych rzeczy.
Lucinda usiadła przy toaletce i zaczęła wyjmować szpilki z włosów.
-
Co jeszcze słyszałaś? - zapytała, spoglądając na pokojówkę.
Agata wzruszyła ramionami.
-
Wygląda na to, że tutaj tego rodzaju rzeczy są czymś, co jest przyjęte. Co nie zdarza
się jakiejś jednej parze, jak wszędzie.
-
Agata skrzywiła się. - Jeden z lokajów porównał to do zajazdu. Kolejny dyliżans
wjeżdża, kiedy poprzedni wyjeżdża.
Lucinda opadła na oparcie i patrzyła na służącą w lustrze.
- Wielkie nieba!
Jej wzrok padł na granatową suknię.
- Nie ta -
powiedziała, mrużąc oczy. - Szyfonowa. Agata wyprostowała się, biorąc się
pod boki.
-
Szyfonowa? Przecież ona jest prawie nieprzyzwoita.
- Dla moich dzisiejs
zych celów będzie doskonała. Lucinda wysyczała „s" w ostatnim
wyrazie. To nie ona będzie tą, która dostanie dzisiaj lekcję.
Mrucząc coś pod nosem, Agata rozłożyła szyfonową suknię w kolorze
srebrzystobiękitnym, po czym podeszła do Lucindy, by zająć się jej sznurówkami.
Lucinda zastukała grzebieniem w stół.
-
Wszystko to jest okropne. Czy dowiedziałaś się o gospodynię tego domu?
Agata kiwnęła głową.
-
Ten dom nie ma gospodyni. Ostatnia, to znaczy matka lorda Asterleya, zmarła kilka
lat temu.
-
No cóż, dzisiaj nic nie poradzimy... ale jutro wyjeżdżamy.
-
No tak... tak myślałam - powiedziała Agata z ulgą.
-
Nie martw się. Oni, mimo wszystko, są w głębi serca dżentelmenami.
-
Tak pani mówi... jednak dżentelmeni potrafią czasami bardzo sprawnie
przekonywać.
Lucin
da wstała i pozwoliła, by Agata pomogła jej się ubrać w szyfonową suknię.
Dopiero gdy była gotowa do zejścia na dół, zwróciła się do pokojówki:
-
Mam nadzieję, że wiesz, iż potrafię sobie poradzić z każdym dżentelmenem, który
stanie na mojej drodze. Posprz
ątaj i zapowiedz Joshui, że jutro rano wyjeżdżamy. I nie martw
się, ty zrzędliwa kobieto.
Z tymi słowy odwróciła się i wypłynęła przez drzwi - migotliwe zjawisko w
srebrzystobłękitnym szyfonie.
Salon wypełniał się szybko. Napływali goście spragnieni wzajemnie swego
towarzystwa. Mając teraz pewność, po jakim gruncie stąpa, Lucinda bez trudu obracała się
wśród zebranych, przyjmując komplementy i kwitując skinieniami głowy podziw w oczach
dżentelmenów. A także z prostotą zbywając ich subtelne sugestie. Kontrolowała sytuację, ale
nerwy miała napięte do ostatnich granic.
Aż w końcu nadeszła chwila, na którą czekała.
Do salonu wszedł Harry, powodując - zauważyła to dobrze - spore poruszenie.
Najwyraźniej przyjechał, gdy goście przebierali się do obiadu. Ubrany był, jak zwykle, w
czerń z bielą, a jego jasne włosy błyszczały w świetle świec. Marguerite przerwała
konwersację, by go powitać, muskając wargami jego policzek. Lord Asterley podszedł także,
by uścisnąć mu dłoń. Inni dżentelmeni witali go skinieniem głów i wykrzykiwali słowa
powitania, wiele spośród dam wdzięczyło się i uśmiechało.
Zorientowawszy się nagle, że zwrócone są na nią zielone oczy, Lucinda z nieobecnym
wyrazem twarzy skłoniła leciutko głowę, po czym powróciła do rozmowy z panem
Ormesbym i lady Morcombe.
Czekała, aż Harry do niej podejdzie.
Ale on nie uczynił tego... ani nie zamierzał tego zrobić. Stało się to jasne po dziesięciu
minutach. Świadoma jego spojrzenia obejmującego jej obnażone ramiona i piersi, wyłaniające
się z głębokiego wycięcia sukni, Lucinda zacisnęła zęby i zaklęła w duchu. Co on, u diabła,
teraz knuje?
Harry, przeklinając ją w duchu, z trudem powstrzymywał się od tego, by do niej nie
podejść, nie wziąć za rękę i nie wyprowadzić z salonu. Co ta kobieta chce udowodnić,
pokazując się w takiej sukni? Sukni z jedwabnego szyfonu, połyskliwej i prowokującej?
Cienki materiał, układając się miękko na jej ciele, zakrywał, a równocześnie eksponował
wszelkie zagłębienia i krągłości. A co do jej piersi, to właściwie nie były wcale zakryte.
Ogrom
ny dekolt w karo został wycięty przez skąpca. Zaciskając zęby, Harry z trudem
powstrzymywał się od ruszenia w jej stronę.
-
Harry, staruszku! Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
Myślałem, że pójdziesz w ślady Jacka.
Harry spojrzał poirytowany na lorda Cranbourne'a.
- To nie w moim stylu, Bentley. A na kogo masz dzisiaj oko?
Lord Cranbourne uśmiechnął się szeroko.
-
Na lady Morcombe. Ona jest jak dojrzała śliwka. Ten stary kutwa, jej mąż, nie
docenia jej tak jak powinien.
- Hm. -
Harry rozejrzał się po salonie. - Stara gwardia, co?
-
Z wyjątkiem ślicznej pani Babbacombe. Ale ty, jak sobie przypominam, wiesz o niej
wszystko?
-
Rzeczywiście.
Wzrok Harry'ego spoczął ponownie na Lucindzie. I ponownie Harry z trudem
powstrzymał się od tego, by do niej nie podejść.
-
Jesteś nią zainteresowany dziś wieczorem?
-
Nie w tym sensie, jaki masz na myśli - odrzekł Harry i, skinąwszy głową, oddalił się,
zanim zaskoczony lord Cranbourne poprosił go o wyjaśnienie.
Z udawaną nonszalancją krążył po salonie. Pragnął dociec, kto umieścił Lucindę na
liście zaproszonych. Musiał się dowiedzieć, kto to zrobił i dlaczego.
Krążył więc dalej, obserwując nie tylko Lucindę, ale także wszystkich, którzy do niej
podchodzili, starając się zorientować, który z jego kompanów rozpustników uzurpuje sobie do
niej największe prawo.
W momencie gdy - grobowym tonem Melthorpe'a -
został zaanonsowany obiad,
Lucinda doszła do wniosku, że Harry na coś czeka - prawdopodobnie na jakąś katastrofę,
która jej się przydarzy, czeka po to, żeby móc przyjść jej z pomocą i ponownie objąć nad nią
kontrolę. Przysięgając sobie, że nigdy do tego nie dojdzie, uśmiechnęła się do pana
Ormesby'ego i przyjęła jego ramię.
-
Czy pan tu bywa często? - zapytała.
- Od czasu do czasu -
odrzekł pan Ormesby z niedbałym gestem. - Pobyt tutaj to
odpoczynek od zgiełku miasta, prawda?
- W istocie. -
Lucinda kątem oka dojrzała zmarszczone brwi Harry'ego, obok którego
pojawiła się Marguerite i poprosiła, by podał jej ramię. Lucinda z uroczym uśmiechem
zwróciła się do pana Ormesby'ego. - Jeżeli można, to pragnęłabym, żeby pan wprowadził
mnie w zwyczaje panujące w Asterley Place.
Pan Ormesby nie posiadał się z dumy.
-
Ależ oczywiście, będzie to dla mnie przyjemność, droga pani.
Lucinda liczyła na to, że nie wzbudziła w nim jakichś niepożądanych nadziei.
-
Proszę mi powiedzieć, czy obiady tutaj są bardzo wyszukane? - zapytała.
Lucinda stwierdziła z ulgą, że konwersacja przy stole obracała się wokół tematów
ogólnych oraz najświeższych plotek. Była przy tym wesoła i w najlepszym guście.
Gdyby nie pewien podskórny nurt, wyrażający się w znaczących spojrzeniach i
okazjonalnych szeptach, Lucinda cieszyłaby się nią bez zastrzeżeń.
- Droga pani Babbacombe -
zagadnął ją lord Dewhurst - czy słyszała pani, że na jutro
Marguerite zapowiedziała poszukiwanie skarbów?
- Poszukiwanie skarbów? -
powtórzyła Lucinda. Zastanowiła się, czy tego rodzaju
zabawa, w tym towarzystwie, może mieć niewinny charakter. Nie wypowiedziała jednak
żadnego komentarza. Korzystając z tego, że ktoś podsunął jej słodki sos, sięgnęła po niego z
pogodnym uśmiechem na twarzy. Czyniąc to, zauważyła spojrzenie Harry'ego. Pomimo
odległości, jaka ich dzieliła, wyczuwała jego irytację i napięcie - poznawała je po sposobie, w
jaki trzymał kieliszek. Z promiennym uśmiechem odwróciła się w stronę pana Ormesby'ego.
Obiad się skończył i damy udały się do salonu. Dżentelmeni, którzy nie mieli ochoty
pić portwajnu we własnym gronie, podążyli za nimi.
- Pierwszy wieczór jest zwykle bardzo spokojny -
poinformował Lucindę pan
Ormesby. - Pozwala
to gościom... poznać się nawzajem, jeżeli pani rozumie, co mam na
myśli.
-
Tak właśnie jest. - Lord Asterley przyłączył się do nich. - Jutro oczywiście całe
towarzystwo będzie bardziej ożywione. Planujemy zacząć od wiosłowania na jeziorze, a
potem przejść do poszukiwania skarbów. Marguerite wszystko zorganizowała. Poszukiwanie
odbędzie się oczywiście w ogrodzie. - Tu uśmiechnął się niewinnie do Lucindy. -Jest tam
mnóstwo zakamarków, w których można znaleźć skarby. Zaczynamy naturalnie dopiero po
południu. Śniadanie jest o dziesiątej, dzięki czemu wszyscy mogą się porządnie wyspać.
Lucinda zakonotowała sobie, że tuż po dziesiątej musi już być w drodze. Nie
wiedziała jeszcze, jak się wytłumaczy, ale postanowiła, że coś wymyśli jutro rano.
Konwersacja obracała się wokół czekających całe towarzystwo rozrywek, naturalnie
tych wspólnych. A co do innych, to Lucinda coraz wyraźniej uświadamiała sobie, że w
związku z nimi obecni wymieniają znaczące spojrzenia, spoglądając równocześnie w jej
stronę. Czynili to zwłaszcza pan Ormesby, lord Asterley oraz lord Dewhurst.
Po raz pierwszy od przyjazdu poczuła się nieswojo. Przy czym nie tyle obawiała się o
własną cnotę, ile bała się niewygodnych sytuacji, w których może się znaleźć. W pewnym
momencie, gdy Marguerite odwołała pana Ormesby'ego i lorda Asterleya, prosząc, by
pomogli jej częstować gości herbatą, Lucinda znalazła wolne krzesło w sąsiedztwie
szezlonga, na którym siedziała dama w jej wieku. Lucinda przypominała ją sobie mgliście z
jakiegoś przyjęcia w stolicy.
- Jestem lady Coleby... to znaczy Millicent. -
Kobieta podała Lucindzie filiżankę. -
Miło mi powitać nową członkinię naszego kółka.
Lucinda w odpowiedzi uśmiechnęła się niepewnie, zastanawiając się równocześnie,
czy przypadkiem nie powinna była wyjechać stąd już trzy godziny temu, nie zwracając uwagi
na szum, jaki by powstał wokół jej wyjazdu.
-
Czy dokonała już pani wyboru? - zapytała lady Coleby, unosząc pytająco brwi.
Lucinda zamrugała, nie rozumiejąc.
- Wyboru?
-
Spośród dżentelmenów - wyjaśniła lady Coleby z szerokim gestem dłoni.
• Lucinda miała zakłopotaną minę.
-
Ach... zapomniałam. Pani jest tu nowa. - Lady Coleby pochyliła się w jej stronę. - To
jest bardzo proste. Dama decyduje, który z dżentelmenów podoba jej się najbardziej.
Może to być jeden z panów albo dwóch czy trzech, jeżeli ktoś sobie życzy. A potem
trzeba im dać znać... dyskretnie oczywiście. Nie trzeba robić niż więcej... to wszystko jest
cudownie zorganizowane.
Lucinda upiła łyk herbaty.
-
No cóż... nie jestem pewna.
-
Proszę się nie wahać zbyt długo, bo najlepsi zostaną zaangażowani. - Lady Coleby
dotknęła rękawa Lucindy. Ja mam oko na Harry'ego Lestera - wyznała, wskazując Harry'ego
dyskretnym ruchem głowy. - Bardzo dawno tu nie był, chyba od roku. Ale ta jego wykwintna
elegancja, ten jego zabójczy czar... -
Lady Coleby upiła łyk herbaty. - Nigdy bym nie
pomyślała, że ten zuchwały, impulsywny Harry zmieni się w tak wykwintnego dżentelmena.
Nie przypomina młodzika, który mi się przed laty oświadczył.
Lucinda znieruchomiała.
-
Oświadczył się pani?
-
Tak. Choć nigdy nie doszło do oświadczyn oficjalnych. Było to ponad dziesięć lat
temu. -
Milady zachichotała. -Był potwornie zakochany. Wie pani, jak to bywa z młodymi
mężczyznami. Po prostu szalał za mną.
-
Odrzuciła pani jego oświadczyny?
-
Oczywiście, że je odrzuciłam! Lesterowie byli biedni jak mysz kościelna. - W oczach
lady Coleby pojawił się nagły| błysk. - Jednak teraz, kiedy Coleby nie żyje, a Lesterowie siej
tak wzbogacili... -
Lady Coleby przerwała, a potem dodała: Mają teraz ogromny majątek,
moja droga. Tak słyszałam. Więc, cóż, sądzę, że powinnam odnowić starą znajomość.
Lady Coleby wstała i odstawiła filiżankę.
-
I zdaje się - powiedziała - że nie będzie na to stosowniejszej chwili. Proszę mi
wybaczyć, moja droga, że się oddalę.
Lucinda ski
nęła jej głową, wzięła obie filiżanki, jej i swoją, i odniosła je na stolik.
Harry patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. Jak dotąd żaden z dżentelmenów nie
zamanifestował, że uzurpuje sobie do niej jakieś prawa.
Zagadka pozostawała nie rozwiązana. Harry już miał opuścić salon, gdy poczuł, że
ktoś dotyka jego rękawa.
_ Harry!
Millicent, lady Coleby, wypowiedziała to słowo tonem zalotnym i uwodzicielskim.
Harry skłonił się, a jego wzrok pobiegł w stronę Lucindy, która wciąż rozmawiała z
Margueri
te. Millicent, nie zauważając tego, mówiła dalej:
-
Mój drogi Harry. Wiesz, że zawsze kochałam się w tobie. Musiałam wyjść za
Coleby'ego. Chyba to rozumiesz. Jesteś teraz o wiele starszy i wiesz, jak toczy się świat.
Może... - dodała z uśmiechem - moglibyśmy dziś wieczorem udać się we wspólną podróż?
Podniosła na niego wzrok w chwili, gdy Lucinda skierowała się do drzwi. Harry, który
chciał wyjść, był zmuszony jej odpowiedzieć.
-
Wybacz mi, Millie. Mam inne zajęcia.
To powiedziawszy, skinął głową i wyminął ją. Zauważył, że trzech dżentelmenów
zastąpiło Lucindzie drogę. Wysiliwszy się, mógł słyszeć, co mówią.
- Moja droga pani Babbacombe -
powiedział Alfred -czy mogę mieć nadzieję, że
dzisiejszy wieczór przypadł pani do gustu?
-
Okazała się pani wspaniałym uzupełnieniem naszego dotychczasowego towarzystwa
-
zapewnił Ormesby. - Spodziewam się, że skłonimy panią, by bywała pani tutaj często. Co do
mnie, to nie znam lepszego sposobu spędzania czasu.
Zanim Lucinda zdążyła coś odpowiedzieć, jej dłoń, z głębokim ukłonem, ujął lord
Dewhurst.
-
Jestem oczarowany, moja droga. Czy mogę mieć nadzieję, że pogłębimy naszą
znajomość?
Lucinda napotkała zdecydowanie entuzjastyczne spojrzenie jego lordowskiej mości i
zapragnęła jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej. Zarumieniła siei w następnej chwili
zauważyła, że obserwuje ich Harry.
Odetchnąwszy, uśmiechnęła się do swoich trzech zalotników, mając nadzieję, że
zrozumieją, iż nie interesuje jej to, do czego czynią aluzje, i powiedziała:
-
Wybaczą panowie, ale sądzę, że powinnam udać się już na spoczynek.
Dygnęła, a oni się ukłonili. Następnie, mając pewność, że uniknęła kłopotliwej
sytuacji, opuściła salon.
Harry popatrzył w ślad za nią, a potem odwrócił się na pięcie i bardzo szybko wyszedł
z salonu przez oszklone drzwi pro
wadzące na taras.
Millie, która patrzyła na niego przez cały czas, wzruszyła ramionami i przyłączyła się
do pana Hardinga.
Lucinda szła na górę, myśląc o tym, co powiedziała jej lady Coleby.
Mo gła so b ie z łatwo ścią wyob razić, jak to było , gdy Harry, z całą impulsywnością
młodości, złożył swoją miłość u stóp wybranki i został z pogardą odtrącony Wyjaśniało to
wiele rzeczy -
cyniczną postawę nie tyle wobec małżeństwa, ile wobec miłości, która powinna
się z nim wiązać, niechęć do poddawania się głębokim uczuciom, to coś, co czyniło go tak
podniecającym, a równocześnie niebezpiecznym dla kobiet, oraz jego ostrożność.
Wszedłszy do swojego pokoju, Lucinda zdecydowanym ruchem zamknęła drzwi.
Chciała przekręcić klucz w zamku, lecz stwierdziła, że klucza nie ma.
Dzięki lady Coleby rozumiała teraz, dlaczego Harry jest taki, jaki jest. Jednak to,
czego się dowiedziała, nie usprawiedliwiało faktu, że zorganizował jej przyjazd tutaj i wplątał
ją w co najmniej niezręczną sytuację.
Rozmyślając nad jego perfidią, podeszła do łóżka i pociągnęła za sznur dzwonka.
Otworzyły się drzwi. Lucinda, wciąż trzymając sznur, odwróciła się i zobaczyła
Harry'ego.
-
Nie ma sensu dzwonić na pokojówkę. Zasady panujące w tym domu zabraniają
służbie przebywać na górze po dziesiątej wieczorem - powiedział.
- Co takiego?! -
Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - A co pan
tutaj robi?
Harry zamknął drzwi i rozejrzał się po pokoju. Lucinda miała tego dosyć.
-
Zresztą skoro pan już tutaj jest, mam z panem do pomówienia!
-
Naprawdę? - zapytał.
-
Jak pan śmiał zorganizować mi zaproszenie w takie miejsce? Rozumiem, że mógł
pan być zirytowany tym, że nie przyjęłam pańskich oświadczyn. Ale przecież okoliczności
były zupełnie inne niż w wypadku lady Coleby czy kim tam ona wtedy była. Bez względu na
to, co pan czuje, muszę panu powiedzieć, że uważam pańskie zachowanie za karygodne i
zasługujące na potępienie, gruboskórne i nie dające się usprawiedliwić! Nie rozumiem
dlaczego...
-
Ja tego nie zrobiłem - powiedział Harry tonem zdecydowanym, przerywając jej
tyradę.
Lucinda spojrzała na niego zdumiona.
-
Pan tego nie zrobił? - powtórzyła.
-
Jak na kobietę tak rozsądną, zbyt często nabija pani sobie głowę niestworzonymi
pomysłami. Oświadczam, że nie zorganizowałem dla pani zaproszenia. Przeciwnie. Jeżeli
odkryję, kto to zrobił, ukręcę mu łeb.
- O! -
Lucinda cofnęła się o krok. - No więc w porządku... ale co w takim razie pan
tutaj robi?
-
Chronię panią przed pani własnym szaleństwem.
-
Szaleństwem? - Lucinda uniosła pytająco brwi. - Jakim szaleństwem?
-
Ano takim, które popełniła pani, wystosowując nieświadomie pewne zaproszenie.
Harry spojrzał na łóżko, a potem na kominek. Płonął na nim ogień, a obok leżał zapas
drewna. Przed kominkiem stał fotel.
- Jakie zaproszenie? -
zapytała Lucinda, marszcząc brwi.
Harry popatrzył na nią bez słowa.
-
To nonsens. Pan sobie coś wymyślił. Nie wystosowałam żadnego zaproszenia. Nie
zrobiłam nic takiego.
Harry wskazał ręką fotel.
-
Poczekajmy więc i przekonajmy się - zaproponował.
-
Nie. Chcę, żeby pan opuścił mój pokój. Pańska obecność tutaj jest czymś
niestosownym.
-
Robienie rzeczy niestosownych jest celem zgromadzeń odbywających się w tym
domu. A poza tym -
tu spojrzał na jej dekolt - kto, u diabła, powiedział pani, że ta suknia jest:
przyzwoita?
-
Cały tłum pełnych uznania dżentelmenów - poinformowała go Lucinda, biorąc się
wojowniczo pod boki. -
A co do celu tych zgromadzeń, to zorientowałam się w nim bez
pańskiej pomocy. Informuję pana, że nie mam zamiaru w ta kich rzeczach uczestniczyć.
_ No to świetnie. Zgadzamy się przynajmniej co do tego. Popatrzyli na siebie, przy
czym w oczach obojga widniał jednakowy upór i zdecydowanie.
W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
Na ustach Harry'ego pojawił się cyniczny uśmiech.
-
Proszę nie ruszać się z miejsca - przykazał Lucindzie.
A sam, nie czekając na jej zgodę, podszedł do drzwi i je otworzył.
- Tak? -
zapytał.
Alfred, który znajdował się na progu, aż podskoczył.
- Och, ach... -
Zamrugał gwałtownie. - To ty, Harry. Nie wiedziałem...
-
Oczywiście.
Alfred przestąpił z nogi na nogę, a potem z niepewnym gestem dłoni, powiedział:
-
W porządku! Yyy... więc przyjdę później.
-
Nie zadawaj sobie trudu, bo przyjęty zostaniesz tak samo jak teraz.
Te słowa były stanowczym ostrzeżeniem. Harry zamknął drzwi przed nosem swego
dawnego szkolnego przyjaciela, zanim ten zdążył zmienić bezsensownie dobroduszny wyraz
twarzy.
Odwrócił się i zobaczył, że Lucinda wpatruje się drzwi z wyrazem niedowierzania.
-
Co za bezczelność! Harry uśmiechnął się.
-
Miło mi, że pani już rozumie, o co mi chodziło.
-
Już poszedł, więc nie ma powodu, żeby pan pozostawał tu dłużej.
-
Przeciwnie, istnieją dwa poważne powody, dla których powinienem tu zostać.
Pojawiły się, pukając do drzwi, w odstępie około godziny.
Po pierwszym puka
niu Lucinda przestała się nawet rumienić. Przestała także nakłaniać
Harry'ego, żeby sobie poszedł.
Godzinę po północy, kiedy nikt więcej już nie zapukał, odprężyła się wreszcie.
Siedząc skulona na łóżku, spojrzała na Harry'ego rozpartego w dużym fotelu przed
kominkiem.
-
Niech pani się kładzie do łóżka. Ja zostanę tutaj - powiedział Harry, nie ruszając się z
miejsca ani nie otwierając oczu.
- Tam?
-
Potrafię przespać noc w fotelu, jeżeli sprawa jest tego warta. Zresztą ten fotel jest
dość wygodny.
Lucinda,
po chwili zastanowienia, kiwnęła głową.
- Potrzebna jest pani pomoc w rozsznurowywaniu gorsetu?
- Nie.
- No to dobrze. -
Harry odprężył się. - W takim razie dobranoc.
- Dobranoc.
Lucinda przyglądała mu się przez chwilę, a potem naciągnęła na siebie kołdrę. Łóżko
nie miało kotar, a w pokoju nie było parawanu, za którym mogłaby się przebrać. Położyła się
na poduszkach, a potem, gdy Harry nie poruszył się ani nie wydał żadnego dźwięku, obróciła
się na bok.
Miękkie migotliwe światło kominka oświetliło twarz Harry'ego, wydobywając jego
zdecydowane rysy, ciężkie powieki i rzeźbiąc kontury jego ust.
Lucinda zamknęła oczy i zapadła w sen.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Gdy na drugi dzień rano się obudziła, ogień na kominku już wygasł. Fotel stojący
przed kominkiem był pusty.
Lu
cinda zamknęła oczy i wtuliła się w kołdrę. Uśmiechnęła się leniwie, odczuwając
głębokie zadowolenie. Próbując uświadomić sobie powód tego zadowolenia, przypomniała
sobie sen, który miała tej nocy.
Było już bardzo późno, panowała głęboka noc, gdy się obudziła i zobaczyła Harry'ego
siedzącego w fotelu przed dogasającym kominkiem. Harry poruszył się niespokojnie, a jej
przypomniał się pled pozostawiony na krześle przy łóżku. Wysunęła się spod kołdry i, w
swojej połyskującej sukni, podeszła cicho do krzesła, wzięła pled i zbliżyła się do fotela.
Stojąc, przyglądała się Harry'emu - twarzy oświetlonej łagodnym blaskiem ognia i
całemu pełnemu wdzięku ciału.
Westchnęła cicho i zobaczyła, że Harry patrzy na nią z wyrazem łagodniej zadumy.
Wyczuła jego wahanie, a także chwilę, w której się go pozbył.
Delikatnie, lecz zdecydowanie Harry przyciągnął Lucindę do siebie. Pled wysunął jej
się z rąk, a Harry, obejmując ją, posadził ją sobie na kolanach.
Nie stawiała oporu, ogarnęła ją radość, gdy poczuła ciepło emanujące z jego ciała.
Harry objął ją, a ona uniosła głowę, czekając na pocałunek.
Spędzili przed kominkiem kilka godzin, oddając się namiętności w jej
najdelikatniejszych, najczulszych przejawach. Lucinda przypomniała sobie teraz, jak ręce
Harry'ego, tak doświadczone, tak wprawne i mądre, otworzyły przed nią cudowny świat
doznań i poprowadziły ją przez ten świat, ucząc ją przyjemności i rozkoszy.
Harry zdjął z niej powoli suknię, pieszcząc ją równocześnie wargami. Teraz, w
wyobraźni, czuła znowu dotknięcie jego włosów, miękkich jak jedwab, na swojej rozgrzanej
skórze.
Jak długo leżała naga w jego ramionach, poddając się jego pieszczotom, nie mogła
sobie przypomnieć. Wydawało jej się, że trwało to całe wieki, a potem Harry podniósł ją i
zaniósł do łóżka.
Odsunął kołdrę i położył ją na prześcieradle, zapalił świece i umieścił świecznik na
stoliku przy łóżku. Lucinda zarumieniła się i chciała się przykryć.
- Nie -
powiedział - pozwól mi na siebie patrzeć.
Jego głos, niski, łagodny i dźwięczny, podziałał na nią i tak, że pozbyła się wszelkich
zahamowań. Leżała bez ruchu, pozwalając mu patrzeć, a potem sama patrzyła, jak on się
rozbiera.
Gdy położył się koło niej, ogarnęło ich płomienne pożądanie. Harry okiełznał je
jednak i pokazał jej, jak nim kierować. Pozwoliło jej to w pełni docenić każdą chwilę ich
miłości, każde subtelne poruszenie, każdą niespieszną pieszczotę.
Gdy skończyli, jej oczy były pełne łez. Spojrzała mu w twarz i zobaczyła w niej coś,
czego prawie nie miała nadziei ujrzeć - rezygnację, być może, ale równocześnie zgodę,
przyzwolenie. Widoczne one były w jego błyszczących oczach, a także w łagodniejszym
wyrazie twarzy, a zwłaszcza w wyglądzie ust, nie tak już surowych, lecz bardziej miękkich,
bardziej uległych.
Pochylił głowę i pocałował ją pocałunkiem długim, głębokim, niespiesznym, a potem
uniósł się nad nią i zamknął ją w swoich ramionach.
Był to sen - nic więcej, sen ucieleśniający wszystkie jej nadzieje, jej najgłębsze
pragnienia i najskrytsze potrzeby.
Lucinda zamknęła oczy, poddając się uczuciom spokoju i zadowolenia tak
intensywnym, choć będącym jedynie ułudą.
Lecz był już dzień, przez okno wlewały się strumienie światła. Lucinda, choć
niechętnie, otworzyła oczy i zobaczyła pled porzucony na podłodze przed kominkiem.
Otworzyła oczy szerzej i dostrzegła lichtarz stojący na stoliku przy łóżku. Odwróciła
się powoli i jej oczom ukazała się kołdra w nieładzie, a potem leżąca tuż obok jej głowy
druga poduszka -
z głębokim wgnieceniem, śladem po czyjejś głowie.
Lucinda zerwała się i odrzuciła kołdrę, odkrywając, że jest zupełnie naga. Zmieszana
znalazła szlafrok, który Agata położyła koło łóżka, i włożyła go na siebie. Przebiegła przez
pokój i pociągnęła gwałtownie za sznur dzwonka.
Wyjeżdża, i to natychmiast.
W znajdującej się na parterze bibliotece Harry, przechadzając się niecierpliwie,
oczekiwał na gospodarza, po którego wyprawił zaintrygowanego Melthorpe'a. Ubrany był w
strój podróżny - w butelkowozielony surdut i spodnie z kozłowej skóry.
-
Tu jesteś! - powitał go Alfred, wchodząc do biblioteki. - Melthorpe nie powiedział
mi, w czym problem, ale wydajesz mi się w doskonałej formie. Przypuszczam, że miałeś o
wiele bardziej ekscytującą noc ode mnie. Pani Babbacombe zasługuje na tytuł
najrozkoszniejszej wdówki roku.
Alfred musiał przerwać, gdyż jego twarz znalazła się W bezpośrednim kontakcie z
pięścią Harry'ego.
Wymierzywszy cios, Harry zmitygował się natychmiast.
-
Przepraszam cię - powiedział, podając rękę przyjacielowi rozciągniętemu na
podłodze. - Nie miałem zamiaru cię uderzyć. Jednak radzę ci, powstrzymaj się od komentarzy
na temat pani Babbacombe.
Alfred nie przyjął ręki przyjaciela ani nie wstał z podłogi.
- O? -
powiedział tylko zaintrygowany.
-
To było odruchowe - tłumaczył się Harry. - Nie uderzę cię już więcej.
Alfred usiadł i potarł sobie obolały policzek.
-
Wiem, że nie miałeś zamiaru mnie uderzyć, jednak nie wstanę, dopóki nie
wytłumaczysz mi, o co chodzi, gdyż w przeciwnym razie mógłbym niechcący powiedzieć
znowu coś, co uruchomi twoje odruchy.
Harry skrzywił się i, podpierając się pod boki, powiedział, patrząc z góry na Alfreda:
-
Wydaje mi się, że ktoś nas wykorzystuje. Mówiąc „nas", mam na myśli te
zgromadzenia w Asterley Place.
W oczach Alfreda pojawił się błysk zainteresowania.
- W jaki sposób? -
zapytał.
Harry zacisnął usta, a potem odpowiedział:
-
Lucinda Babbacombe nie powinna była nigdy zostać tutaj zaproszona. Jest kobietą
absolutnie cnotliwą - możesz wierzyć mojemu słowu. Alfred uniósł brwi.
- Rozumiem -
powiedział, po czym zmarszczył brwi i dodał: - Nie, właściwie to nie
rozumiem.
-
Chcę wiedzieć, kto zasugerował, żebyś ją zaprosił?
Alfred, siedząc wciąż na podłodze, objął kolana ramionami.
- Wiesz -
zaczął - nie lubię, kiedy się mnie wykorzystuje, więc ci powiem. To był typ
nazwiskiem Joliffe. Natknąłem się na niego w paru miejscach. No wiesz, on pokazuje się w
towarzystwie. Ma na imię Ernest czy Earle. Wpadłem na niego w środę, a on powiedział mi,
że pani Babbacombe pragnie rozrywki.
Harry zastanawiał się ze zmarszczonymi brwiami.
- Joliffe? -
Pokręcił głową. - Nie mogę powiedzieć, że miałem przyjemność.
Alfred prychnął.
-
Nie nazwałbym tego przyjemnością. To dość podejrzane indywiduum.
-
Uwierzyłeś podejrzanemu indywiduum, gdy chodziło o reputację damy?
-
Oczywiście, że nie. - Alfred pospiesznie usunął się z zasięgu ręki Harry'ego. -
Sprawdziłem to. Zawsze sprawdzam takie rzeczy.
-
I kto to potwierdził? Em?
- Em? Twoja ciotka Em? -
Alfred zamrugał zdumiony. -A co ona ma z tym
wspólnego? To stara wiedźma. Zawsze szczypała mnie w policzki.
Harry prychnął.
- Zrobi ci
coś o wiele gorszego, jeżeli się dowie, na jakie rozrywki zaprosiłeś jej
protegowaną.
-
Jej protegowaną?
Alfred był przerażony.
-
Najwyraźniej nie postarałeś się sprawdzić dokładnie. Pytam cię jeszcze raz: kto to
potwierdził?
-
Wiesz, było mało czasu - wił się Alfred. - Mąż lady Callan wrócił wcześniej z
Wiednia i mieliśmy wolne miejsce.
-
Kto to był? - nie ustępował Harry.
- Kuzyn tej damy, Mortimer Babbacombe.
Harry zmarszczył brwi. Przypominał sobie mgliście to nazwisko.
-
Nieszkodliwy jegomość, trochę słaby charakter, ale nie mam nic przeciwko niemu...
poza tym, że przyjaźni się z Joliffe'em.
Harry stanął twarzą w twarz z Alfredem.
-
Zaraz, niech no się w tym dobrze zorientuję: Joliffe zasugerował, że pani
Babbacombe pragnie zaproszenia do Asterley Place
, a Mortimer Babbacombe potwierdził, że
lubi ona pikantne rozrywki?
-
No... nie powiedział tego dosłownie, ale wiesz, jak to bywa - ja to zasugerowałem i
dałem mu mnóstwo czasu na to, by zaprzeczył. Czego on nie zrobił. Więc wszystko
wydawało mi się jasne.
Harry skrzywił się, a potem pokiwał głową.
- Aha -
powiedział, patrząc na Alfreda z góry - ona wyjeżdża.
- Kiedy?
Alfred wstał.
-
Natychmiast. Tak szybko jak to tylko możliwe. A poza tym: nigdy tutaj nie była.
-
Oczywiście. Żadna z dam tutaj nie była.
Harry kiwnął głową, wdzięczny losowi za własną przebiegłość. Gdyż to jego płodny
umysł wymyślił te zabawy, podczas których zamężne damy oraz wdowy z towarzystwa
mogły oddawać się rozpustnym igraszkom, nie ryzykując reputacji. Obowiązywała bowiem
absolutna
dyskrecja. Wszystkie uczestniczące w spotkaniach damy miały do ukrycia ten sam
sekret, a co do dżentelmenów, to ich milczenie gwarantował honor oraz chęć bycia
zaproszonym ponownie.
Więc ta przeklęta kobieta - wbrew wszystkiemu, była i tym razem bezpieczna.
Doszedłszy do takiego wniosku, Harry udał się z Alfredem na śniadanie.
Godzinę później na dół zeszła Lucinda. Jakiś czas temu do jej drzwi zapukał
Melthorpe, który przyniósł tacę ze śniadaniem i oznajmił, że jego lordowska mość jest do jej
dyspozycji; cz
eka, by się z nią pożegnać, gdy tylko będzie gotowa do odjazdu. Przed kilkoma
minutami, kiedy Agata otworzyła drzwi, zastała przed nimi lokaja gotowego znieść bagaż do
powozu.
Lucinda nie mogła dociec, skąd wiedzieli, że wyjeżdża. Gdy znalazła się na najniższej
kondygnacji schodów, z jadalni wyszedł lord Asterley. Za nim podążał Harry, na którego
widok Lucinda omal nie zaklęła. Spuściła oczy, naciągając rękawiczki, a gdy podniosła
głowę, jej twarz miała wyraz zdecydowany.
-
Dzień dobry, milordzie. Obawiam się, że muszę natychmiast wyjechać.
-
Tak, oczywiście... rozumiem.
Alfred czekał na nią na dole z czarującym uśmiechem.
-
Miło mi, że pan rozumie. Bardzo dobrze się tu bawiłam, lecz jestem pewna, że
będzie najlepiej, gdy wyjadę.
Starała się nie patrzeć na Harry'ego, który stał za Alfredem. Lord Asterley podał jej
ramię.
-
Jesteśmy naturalnie niepocieszeni, że pani musi wyjechać, ale sprawiłem, że powóz
już czeka.
-
To bardzo miło z pana strony - odrzekła Lucinda, przyjmując jego ramię i czując się
nieco oszo
łomiona.
Spojrzała spod rzęs na Harry'ego, lecz z jego uprzejmego wyrazu twarzy nie
wyczytała niczego.
-
Przyjemny dzień na przejażdżkę. Mam nadzieję, że dojedzie pani na miejsce bez
kłopotu.
Lucinda pozwoliła jego lordowskiej mości sprowadzić się na dół po stopniach.
Powóz już czekał - z Joshuą na koźle.
Wymieniwszy ostatnie uprzejmości, Lucinda wsiadła do powozu i zorientowała się, że
Agata siedzi na koźle obok Joshui, a Harry, skinąwszy głową milordowi, wsiada do środka.
Lucinda poparzyła na niego szeroko otwartymi oczami, a on szepnął:
-
Uśmiechnij się, żeby Alfred wiedział, że wszystko jest w porządku.
Lucinda zrobiła, co jej kazał, przywołując na usta uśmiech najzupełniej bezmyślny.
Lord Asterley, stojąc na stopniach, machał im ręką, dopóki powóz nie zniknął mu z oczu.
Gdy to się stało, Lucinda napadła na Harry'ego.
-
Co to ma znaczyć? Czy to kolejna przymusowa repatriacja?
-
Tak. Przecież mi nie powiesz, że Asterley Place to miejsce dla ciebie?
Lucinda zarumieniła się i zmieniła taktykę.
-
Dokąd jedziemy?
Z bijącym sercem patrzyła, jak Harry rozsiadł się wygodniej, oparł głowę i wyciągnął
przed siebie długie nogi, krzyżując kostki.
- Do Lester Hall -
powiedział.
- Do Lester Hall?
A więc wiózł ją do rodzinnej siedziby, a nie do swojego własnego majątku.
Harry potwierdził skinieniem głowy.
- Dlaczego tam? -
spytała Lucinda.
-
Bo właśnie tam, a nie gdzie indziej przebywasz od wczoraj. Wybrałaś się z miasta
powozem, wraz z pokojówką i stangretem, a ja pojechałem w ślad za tobą kilka godzin
później, moją kariolką. Em i Heather przyjadą powozem ciotki dzisiaj. Wczoraj Em źle się
czuła. Dlatego obie ci nie towarzyszyły.
-
A dlaczego ja pojechałam bez nich?
-
Bo mój ojciec oczekiwał cię wczoraj wieczorem, a ty nie chciałaś go zawieść.
- O! Czy on rzeczywi
ście mnie się spodziewa?
-
Będzie zachwycony, mogąc cię poznać. Lucinda zastanawiała się przez dłuższą
chwilę.
-
A gdzie jest twoja kariolką? - zapytała wreszcie.
-
Dawlish pojechał nią zawiadomić Em. Nic się nie martw, Em będzie na miejscu
przed naszym przyjazdem.
Lucinda usiadła wygodniej i starała się rozeznać w tym, czego się dowiedziała.
Po jakimś czasie Harry przerwał milczenie.
- Opowiedz mi o Mortimerze Babbacombe -
poprosił.
Wyrwana z głębokiego zamyślenia Lucinda zmarszczyła brwi.
- Dlaczego chces
z się o nim czegoś dowiedzieć?
-
Czy on jest kuzynem twojego zmarłego męża?
-
Nie, jest bratankiem Charlesa. Odziedziczył po jego śmierci Grange.
-
Opowiedz mi coś o Grange.
Lucinda wzruszyła ramionami.
-
To niewielka posiadłość. Składa się tylko z domu i ziemi, która pozwala dom
utrzymać. Zamożność Charlesa pochodziła z gospód, które kupił, odziedziczywszy majątek
po dziadku ze strony matki.
Ujechali następne pół mili, gdy Harry zadał kolejne pytanie:
-
Czy Mortimer Babbacombe znał majątek Grange?
- Nie. O
dwiedził go tylko jeden raz - na rok przed moim ślubem z Charlesem. I to
wszystko. Po śmierci Charlesa natychmiast chciał tam zamieszkać. Dla mnie było to bardzo
dziwne.
-
Czy sądzisz, że Mortimer wiedział, że Charles jest bogaty?
-
Tak. Choć nas nie odwiedzał, zwracał się nieraz do Charlesa o wsparcie finansowe, i
otrzymywał je. Charles traktował to jako rentę dla swego spadkobiercy, a sumy były
częstokroć duże. Ostatnio dwa razy Mortimer otrzymał po trzy tysiące funtów. Jednak... -
Lucinda przerwała i spojrzała na Harry'ego, który wpatrywał się w przeciwległe siedzenie,
zastanawiając się nad jej słowami. - Jeżeli chcesz wiedzieć, czy Mortimer znał szczegóły
dotyczące majątku Charlesa, to muszę ci powiedzieć, że nie jestem tego pewna. Charles nie
był skory do wtajemniczania kogokolwiek w te sprawy.
-
Mortimer mógł nie wiedzieć, że pieniądze Charlesa nie pochodzą z samej
posiadłości?
Lucinda wzruszyła ramionami.
-
Myślę, że każdy głupiec zdawałby sobie sprawę, że z tej posiadłości Charles nie
mógłby mieć dość pieniędzy, by wspomagać Mortimera takimi sumami, jakimi go
wspomagał.
Nie ma jednak gwarancji, pomyślał Harry, że Mortimer nie jest takim głupcem. Był
teraz przekonany, że ktoś przejawia niepożądane zainteresowanie sprawami Lucindy, nie miał
jednak pojęcia, w jakim ten ktoś czyni to celu. Nie mógł wykluczyć, że motywem jest zwykła
złośliwość, jednak instynkt mówił mu, że nie byłby to dostateczny powód. Na pierwszy rzut
oka to Mortimer Babbacombe wydawał się najprawdopodobniejszym podejrzanym, ale nie
można było ignorować faktu, że Mortimer nie jest spadkobiercą Lucindy, gdyż Lucinda miała
w Yorkshire ciotkę, będącą jej najbliższą krewną. A poza tym, dlaczego ten ktoś
wmanipulował ją w wizytę w Asterley?
Kto mógłby odnieść korzyści z tego, że Lucinda wdałaby się w sekretny romans?
Harry postanowił wrócić do tej sprawy po powrocie do Londynu. Lucinda będzie
bezpieczna pod jego okiem. Lester Hall jest najbezpieczniejszym miejscem dla narzeczonej
jednego z Lesterów.
Powóz toczył się dalej, a oni siedzieli jakiś czas w milczeniu. W pewnej chwili poczuli
szarpnięcie - to koła wpadły w wyjeżdżone koleiny. Harry przytrzymał Lucindę, która omal
nie spadła z siedzenia Gdy się wyprostowała, Harry cofnął ramię, a ona powiedziała:
-
Rozmawiałam wczoraj z lady Coleby.
- Tak?
-
Powiedziała mi, że kiedyś byłeś w niej zakochany.
-
Wtedy nie miałem pojęcia, czym jest miłość - odrzekł, a potem oparłszy się
wygodnie, zamknął oczy.
Lucinda patrzyła na niego przez dłuższy czas. Następnie odetchnęła głęboko i na jej
twarzy pojawił się uśmiech ulgi. Umościła się na siedzeniu i poszła za przykładem Harry'ego.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Trzy dni później Harry siedział w ogrodowym fotelu pod rozłożystymi gałęziami dębu
i, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu, spoglądał na niebiesko ubraną postać, która właśnie
pojawiła się na tarasie.
Kobieta dostrzegła go, podniosła rękę, zeszła po kilku stopniach i skierowała się w
jego stronę. Harry uśmiechnął się. Odczuwał głębokie zadowolenie.
Odwzajemniając jego uśmiech, Lucinda przytrzymała ręką kapelusz, by nie zwiał go
lekki wiatr, który trzepotał jej suknią.
-
Taki piękny dziś dzień. Pomyślałam, że można by pójść na spacer.
-
Doskonały pomysł. - Harry podał jej ramię. - Nie byłaś jeszcze w grocie nad
jeziorem, prawda?
Lucinda potwierdziła i pozwoliła się poprowadzić -na ścieżkę biegnącą brzegiem
jeziora. Po jeziorze pływali łódką Heather z Geraldem. Pozdrowili ich, machając rękami.
Lucinda z uśmiechem pomachała im także, a potem pozwoliła, by między nią a Harrym
zapadło milczenie.
Czekała.
Czekała, czyli robiła to, co czyniła przez trzy ostatnie dni.
Pobyt w Lester Hall okazał się o wiele przyjemniejszy niż cokolwiek, co mogło ją
spotkać w Asterley Place. W chwili gdy Harry wprowadził ją do salonu i przedstawił ojcu,
jego zamiary stały się jasne. Wszystko - każde spojrzenie, dotknięcie, każdy gest, każde
słowo i każda myśl, które od tej chwili pojawiały się między nim a Lucindą - wszystko to
podkreślało ten prosty fakt. Jednak ani razu podczas ich przechadzek po tarasie o zmierzchu,
w trakcie niespiesznych prz
ejażdżek po lesie i łąkach, podczas tych wszystkich godzin, które
spędzili razem, Harry nie powiedział na ten temat ani słowa.
Ani jej nie pocałował - co wprawiało ją w stan zniecierpliwienia. Mimo to nie mogła
mu nic zarzucić - jego zachowanie było zachowaniem dżentelmena. W jej umyśle zakorzeniło
się mocno podejrzenie, że zaleca się do niej - w sposób tradycyjny, zgodny z wszelkimi
przyjętymi zasadami, z całą subtelną elegancją, na jaką mogło pozwalać mu jego
doświadczenie.
Co ją cieszyło, ale...
- Jest t
aka piękna pogoda, że zapomina się, iż czas upływa. Obawiam się, że wkrótce
powinniśmy wrócić do Londynu - powiedziała.
-
Odwiozę was tam jutro po południu.
-
Jutro po południu? - powtórzyła zaskoczona.
-
O ile sobie przypominam, obiecaliśmy wszyscy być pojutrze wieczorem u lady
Mickleham. Myślę, że Em będzie potrzebowała odpoczynku po podróży.
-
Rzeczywiście - potwierdziła Lucinda, która całkiem zapomniała o balu u lady
Mickleham. -
Chętnie pójdę na ten bal. Wydaje mi się, że od wieków nie wirowałam w tańcu
w ramionach dżentelmena.
-
Cieszę się na twój powrót na sale balowe.
-
Naprawdę? - Lucinda spojrzała na niego z uśmiechem. - Nie sądziłam, że tak lubisz
bale.
-
Nie lubię ich.
-
Więc co cię skłania do chodzenia na nie? - zapytała, patrząc na niego szeroko
otwartymi oczami.
Pewna uwodzicielka, pomyślał, a głośno powiedział:
-
Przypuszczam, że zrozumiesz to, gdy się tam znowu znajdziemy - odrzekł.
Lucinda uśmiechnęła się blado. Zastanawiała się, czy on w rzeczywistości nie usiłuje
skłonić jej do jakiegoś nierozważnego kroku, na przykład do tego, by odwiedziła go późnym
wieczorem w jego pokoju.
Sama zresztą myślała już o tym, jednak - choć z żalem -zrezygnowała z tego pomysłu.
Inicjatywa nie należała już do niej. Przejął ją Harry, przywożąc ją tutaj. A ona nie była pewna
ani jak mu ją odebrać, ani czy on pozwoli na odebranie jej sobie.
-
Jesteśmy na miejscu - odezwał się Harry i wskazał ścieżkę ginącą w zielonym
gąszczu.
Podeszli bliżej. Harry odsunął zasłonę z różnych pnączy, wśród których było kwitnące
kapryfolium, i odsłonił białe marmurowe stopnie prowadzące do chłodnej, oświetlonej
przyćmionym światłem groty.
Lucinda, oczarowana, przeszła pod jego ramieniem i weszła po stopniach do małej
świątyni utworzonej przez marmurowe kolumny podtrzymujące kopułę, wyłożoną
niebieskimi i zielonymi lśniącymi płytkami, na których niezliczonymi odcieniami, od turkusu
po ciemną zieleń, igrało światło słońca odbite od tafli jeziora. Winna latorośl i kwitnące
kapryfolium poruszane łagodnym powiewem oplatały łuki, przez które widać było jezioro.
-
Pięknie tu.
Gdy Lucinda oparła się o kolumnę z uśmiechem zadowolenia, Harry podszedł i stanął
tuż obok. Jej wzrok pobiegł w kierunku okazałego domu znajdującego się na brzegu jeziora i
ogarnęła ją fala wspomnień.
- Lu
bię bale - powiedziała, patrząc na Harry'ego - ale wiem, że gdybym miała
uczestniczyć w nie kończących się rozrywkach eleganckiego towarzystwa w stolicy,
musiałabym mieć możność powracania na wieś i spędzania czasu w ciszy i spokoju. Z
rodzicami mieszkałam w wiejskim zaciszu, w starym domu w Hampshire, a potem, po ich
śmierci, przeniosłam się na wrzosowiska w Yorkshire, które są przecież prawdziwym
odludziem.
-
W głębi serca jesteś miłośniczką wiejskiego życia? -zapytał Harry i uniósł jej dłoń. -
Naiwną? - Musnął wargami koniuszki jej palców. - Niewinną? - Przycisnął jej dłoń do warg.
Lucinda zadrżała, nie starając się nawet tego ukryć.
-
I moją? - zapytał szeptem, po czym złożył na jej ustach długi i głęboki pocałunek.
Lucinda odpowiedziała mu w jedyny sposób, jaki potrafiła: obejmując go za szyję i oddając
pocałunek z żarliwością równą jego żarliwości.
Harry pociągnął ją za kolumnę, gdzie ukryli się w cieniu. W małym pawilonie zaległa
cisza...
-
Och, jaka śliczna grecka świątynia! Możemy tam wejść i ją obejrzeć?
Wysoki głos Heather niósł się po wodzie. Harry i Lucinda oprzytomnieli. Harry
pochylił głowę, by po raz ostatni poczuć smak jej ust, a później cofnął dłoń z jej piersi i
szybko poprawił na niej suknię, zapinając guziki stanika. Ona natomiast poprawiła mu
kołnierzyk i przygładziła wzburzone włosy. Trochę niezdarnie wyprostowała też jego krawat.
Następnie, z uśmiechem na ustach, wyszła na stopnie, do których przybiła właśnie łódka
Heather i Geralda.
-
Witam was. Przyjemną mieliście przejażdżkę?
Gerald p
odniósł na nią wzrok nieco zdziwiony. Gdy z cienia wynurzył się Harry, na
jego twarzy pojawiło się wahanie.
Harry tylko się uśmiechnął.
-
W samą porę, Geraldzie - powiedział. - Teraz my weźmiemy łódkę, a ty pokażesz
pannie Babbacombe świątynię. Możecie wrócić pieszo.
- O tak. Zróbmy tak.
Heather wbiegła do świątyni.
Gerald tymczasem patrzył jak zahipnotyzowany na mającą kształt żołędzia złotą
szpilkę u krawata Harry'ego. Szpilka wpięta była krzywo. Podniósł wzrok i napotkał
znudzone spojrzenie, które, jak d
obrze wiedział, oznaczało, że lepiej będzie, jeżeli usunie się
bratu z drogi.
- Ach tak -
powiedział. - Wrócimy pieszo.
Po tych słowach skłonił się Lucindzie i pospieszył za Heather.
Lucinda wsiadła do łódki, w której czekał już na nią Harry, i popłynęli. Harry,
wiosłując, myślał o tym, że pragnie poślubić tę kobietę, a ona dała mu jasno do zrozumienia,
że musi znać prawdę, wiedzieć, dlaczego on chce to uczynić. W ciągu ostatnich dni
uświadomił sobie, że życzy sobie, by ona tę prawdę poznała. Zanim poprosi ją ponownie o
rękę, wszystko między nimi zostanie do końca wyjaśnione.
Na drugi dzień rano Lucinda otworzyła oczy i znalazła na poduszce pasową różę.
Oczarowana, wyciągnęła rękę i wzięła delikatny kwiat. Gdy trzymała go dłoni, w kropelkach
rosy drżących na jego płatkach załamywało się światło słońca.
Zachwycona usiadła i odsunęła kołdrę. Tutaj, w Lester Hall, każdego ranka
znajdowała taki wyraz hołdu gdzieś w swoim pokoju.
Ale na poduszce...?
Wciąż się uśmiechając, wstała.
Piętnaście minut później znalazła się w pokoju śniadaniowym, gdzie przy stole czekał
na nią Harry. Jego ojciec, inwalida na wózku, wstawał dopiero około dwunastej, a Em
przyzwyczajona do miejskiego trybu życia, o jedenastej. Heather i Gerald natomiast
poprzedniego wieczoru oznajmili, że rano udadzą się na konną przejażdżkę. Lucinda i Harry
byli więc sami.
-
Dzień dobry.
Lucinda, promiennie uśmiechnięta, podeszła do stołu i usiadła na krześle, które
odsunął dla niej kamerdyner. Przy dekolcie miała pasową różę, której płatki tuliły się do jej
piersi. Harry nie odrywał wzroku od Lucindy od chwili, gdy zjawiła się w pokoju.
-
Dzień dobry - odpowiedział i poruszył się na krześle.
-
Myślałem o tym, żeby przed naszym powrotem do miasta i odwiedzić stadninę. Czy
zechcesz mi towarzyszyć i być m o -że odnowić znajomość z Thistledown?
- To Thistledown jest tutaj? -
zapytała Lucinda, sięgając po imbryk.
Harry potwierdził skinieniem głowy i napił się kawy.
-
Czy stadnina znajduje się daleko?
- Zaledwie o kilka mil drogi od domu.
- Pojedziemy konno?
-
Nie, weźmiemy dwukółkę.
Dwadzieścia minut później, wciąż ubrana w liliową suknię spacerową i z różą przy
dekolcie, Lucinda siedziała obok Harry'ego w dwukółce.
-
Nie spędzasz wiele czasu w Londynie? - zapytała.
-
Tak niewiele, jak to tylko możliwe. Jednak - dodał, krzywiąc się - prowadząc
stadninę, człowiek musi się pokazywać wśród dżentelmenów z towarzystwa.
- Ach... rozumiem -
kiwnęła głową Lucinda. - Wbrew pozorom nie lubisz balów,
rautów i przyjęć i nie dbasz o dobrą opinię w oczach dam. Właściwie... to nie rozumiem,
czym zasłużyłeś sobie na taką złą reputację. A może... to tylko plotki?
Harry popatrzył na nią tak, że zadrżała.
-
Swoją reputację, moja droga, zdobyłem sobie nie na salach balowych.
To rzekłszy, popędził konie.
Lucinda uśmiechnęła się do siebie.
Wkrótce przyjechali na miejsce. Po obejrzeniu stajni i odwiedzeniu Thistledown, która
z radością powitała Lucindę, oraz Cribba, który wygrał gonitwę w Newmarket, Harry,
zamiast z powrotem do dwukółki, poprowadził Lucindę w stronę małego zagajnika. Przeszli
przez niego ścieżką wijącą się wśród drzew i wyszli na otwartą przestrzeń, gdzie znajdowała
się niewielka sadzawka pokryta nenufarami i obrośnięta trzcinami.
-
Należałoby ją oczyścić - zauważyła Lucinda.
-
Zabierzemy się w końcu i za nią - odrzekł Harry.
Wzrok Lucindy pobiegł za jego wzrokiem - i Lucinda zobaczyła dom. Duży,
zbudowany bez jednolitego planu, o dachu ze staromodnymi szczytami. Jego ściany były z
jakiegoś miejscowego kamienia, a dach pokryty łupkiem. Wykuszowe okna na parterze były
otwa
rte i wpuszczały do wnętrza letnie powietrze. Po jednej ze ścian pięła się róża o
kremowych kwiatach. Przed domem rosły dwa ogromne dęby, rzucające cień na podjazd.
Lucinda spojrzała pytająco na Harry'ego.
- Czy to Lestershall?
- Tak, to mój dom -
odrzekł Harry i zrobił zapraszający gest ręką. - Wejdziemy?
Gdy się zbliżyli, Lucinda zauważyła, że drzwi frontowe są uchylone.
-
Tak naprawdę to nigdy tu nie mieszkałem. Dom nieco podupadł. Zatrudniłem więc
ludzi, żeby go doprowadzili do porządku.
Gdy weszli na
stopnie prowadzące do frontowych drzwi, pojawił się krzepki człowiek
w skórzanym fartuchu cieśli.
-
Dzień dobry wielmożnemu panu - powiedział, a jego pogodną twarz rozjaśnił
uśmiech. - Wszystko idzie świetnie, sam pan zobaczy. Zostało niewiele roboty.
- Dz
ień dobry, Catchbrick. To jest pani Babbacombe. Jeżeli nie będzie to
przeszkadzało waszym ludziom, to chciałbym ją oprowadzić po domu.
-
Nie będzie to nikomu przeszkadzało, proszę pana. -Catchbrick ukłonił się Lucindzie,
patrząc na nią ciekawie. -Już prawie skończyliśmy robotę.
To mówiąc, cofnął się i gestem dłoni zaprosił ich do wnętrza.
Lucinda, przestąpiwszy próg, znalazła się w zaskakująco przestronnym, prostokątnym
holu. Białe, puste obecnie ściany były u dołu wyłożone dębową boazerią. Na środku,
przyk
ryty pokrowcem, stał okrągły stół. Światło wpadało tutaj przez duże okrągłe okno nad
drzwiami. Schody, także dębowe, zaopatrzone w misternie rzeźbioną poręcz, prowadziły na
górę, na podest z oknem, przez które, jak podejrzewała Lucinda, roztaczał się widok na ogród
za domem. Od schodów w dwie strony biegły korytarze, z których ten po lewej stronie
kończył się drzwiami obitymi zielonym rypsem.
- Salon jest tutaj.
Lucinda odwróciła się i zobaczyła, że Harry stoi w szeroko otwartych drzwiach.
Salon okazał się również pokojem przestronnym, choć był mniejszy niż salon w
rodzinnej rezydencji Lesterów. Miał duże okno z wykuszem, w którym znajdowała się ława
do siedzenia oraz długi niski kominek z szerokim gzymsem. W kolejnym pokoju, w jadalni,
podobnie jak w saloni
e, na samym środku stały zsunięte meble pokryte pokrowcami. Lucinda
nie mogła się powstrzymać i uniosła róg jednego z pokrowców.
-
Niektóre meble trzeba będzie wymienić, jednak większość jest w dość dobrym stanie
-
odezwał się Harry.
-
W dość dobrym? - Lucinda odwinęła róg pokrowca okrywającego stary dębowy
kredens. -
Przecież to jest wspaniały mebel. I widać, że ktoś o niego dba, że go poleruje.
-
Robi to pani Simpkins. Jest tutaj gospodynią. Poznasz ją zaraz.
Lucinda podeszła do jednego z otwartych okien i wyjrzała. Okno wychodziło na taras,
który ciągnął się wzdłuż dwóch ścian domu.
Stojąc w oknie salonu i patrząc na faliste trawniki i rabaty pełne wielobarwnych
kwiatów przełomu wiosny i lata, Lucinda doznała głębokiego uczucia przynależności,
poczuła się tak, jakby zapuszczała tutaj korzenie. Pomyślała, że jest to miejsce, w którym
mogłaby żyć i rozkwitać.
-
Te dwa pokoje oraz drugi salon, po otwarciu drzwi, tworzą pomieszczenie
wystarczająco duże, by urządzić w nim bal.
-
Naprawdę?
Harry potwierdził skinieniem głowy i wskazał jej gestem drogę.
-
Tędy idzie się do pokoju śniadaniowego.
Okazało się, że dalej znajduje się jeszcze jeden pokój. Harry prowadził Lucindę przez
jasne, obecnie pozbawione mebli pokoje, w których ich kroki rozlegały się echem i do
kt
órych przez duże okna wlewało się światło słońca. Lucinda zauważyła, że ściany, jedynie
otynkowane, potrzebują jeszcze tapet, choć boazerie są doskonale wypolerowane.
-
Trzeba tu wszystko jeszcze poustawiać - powiedział Harry, wprowadzając ją do
swego gabi
netu będącego równocześnie biblioteką.
W pokoju tym stały puste jeszcze półki na książki, a same książki zalegały w stosach,
czekając na umieszczenie na półkach.
-
Firma, która ma to zrobić, pojawi się tutaj dopiero za kilka tygodni, więc jest jeszcze
czas
, by podjąć odpowiednie decyzje.
Lucinda przyjrzała się Harry'emu uważnie, jednak zanim zdążyła coś powiedzieć,
znaleźli się w pokoju o ładnym kształcie, którego szerokie okna wychodziły na ogród. Do
tych okien zaglądały róże, tworząc urocze obramowanie dla pełnego zieleni widoku.
Harry rozejrzał się naokoło i powiedział:
-
Nie zadecydowałem jeszcze, jakie ma być przeznaczenie tego pokoju.
Lucinda zobaczyła na środku jakieś meble w pokrowcach, a jej uwagę zwróciły nowe
półki stojące pod jedną ze ścian. Nadawały się one doskonale na księgi rachunkowe. Światło
w pokoju było dobre - doskonałe dla kogoś, kto zajmowałby się księgowością oraz
prowadzeniem korespondencji.
Lucinda popatrzyła na Harry'ego z bijącym sercem i zapytała:
-
Czy rzeczywiście?
- Tak - pot
wierdził i dodał: - A teraz chodź, poznam cię z Simpkinsami.
Poprowadził ją do kuchni, gdzie panowała idealna czystość i gdzie na ścianach wisiały
błyszczące rondle. Na środku znajdował się duży piec kuchenny.
Przy stole siedziała para w średnim wieku. Na widok wchodzących wstali oboje.
- Simpkins jest tutaj totumfackim, ma oko na wszystko.
Jego wuj jest kamerdynerem mojego ojca. Simpkins, to jest pani Babbacombe.
Mężczyzna ukłonił się nisko.
- A to jest pani Simpkins, kucharka i gospodyni, bez której moje
meble rozpadłyby się
już w proch.
Pani Simpkins, hoża, zażywna, rumiana matrona, dygnęła przed Lucinda, a potem
zwróciła się do Harry'ego:
-
Dlaczego mnie pan nie zawiadomił wcześniej, paniczu Harry? Gdybym wiedziała,
upiekłabym pszenne placuszki.
- Jak mo
żesz się domyślić - powiedział Harry do Lucindy - pani Simpkins była w
moim domu rodzinnym nianią.
-
Tak, tak, i pamiętam pana, paniczu Harry, w krótkich majteczkach. A teraz proszę
zabrać panią na spacer, a ja tymczasem nastawię herbatę. Gdy państwo wrócicie, stół w
ogrodzie będzie nakryty.
-
Nie chciałabym sprawiać... - zaczęła Lucinda, ale Harry jej przerwał:
-
Boję się trochę o tym mówić, moja droga, ale Marta Simpkins jest po prostu
tyranem. Najlepiej jej się nie sprzeciwiać. - Wziął Lucindę pod ramię i poprowadził ją w
stronę drzwi. -Marto, pokażę teraz pani Babbacombe pokoje na górze.
Schody prowadziły na małą galerię.
- Nie ma tu portretów rodzinnych -
objaśnił Harry. -Wszystkie znajdują się w rodowej
rezydencji.
- Jest tam twój portret?
- Tak, zosta
ł namalowany, kiedy miałem osiemnaście lat.
Lucinda uniosła brwi, lecz, przypomniawszy sobie słowa lady Coleby, nic nie
powiedziała.
-
To jest główny apartament.
Harry otworzył podwójne drzwi w końcu galerii. Pokój znajdujący się za nimi był
duży, wyłożony do połowy boazerią. Okno miał wykuszowe z ławą do siedzenia oraz bardzo
duży kominek z rzeźbionym gzymsem. Na środku stało coś ogromnego przykrytego
pokrowcem. Lucinda spojrzała na to coś ciekawie, lecz Harry, położywszy jej dłoń na
plecach, poprowadził ją przez przylegające garderoby. Gdy wrócili do głównej sypialni,
powiedział:
-
W Lestershall nie ma oddzielnych sypialni dla męża i żony. Choć ciebie, oczywiście,
to nie obchodzi -
dodał, gdy Lucinda uniosła wzrok.
A potem wskazał na tajemniczy obiekt przykryty pokrowcem.
-
To jest łóżko z baldachimem.
Lucinda podeszła i zajrzała pod pokrowiec. Łóżko rzeczywiście miało brokatowy
baldachim i dobrane do niego zasłony.
- Jest ogromne -
zauważyła.
-
Rzeczywiście, i ma swoją własną interesującą historię, jeżeli wierzyć opowieściom.
-
Jakim opowieściom? - zapytała Lucinda.
-
Ano takim, które mówią, że pochodzi z czasów elżbietańskich, podobnie jak dom.
Spały w nim wszystkie panny młode przywiezione do tego domu.
- Nic w tym dziwnego.
Otrzepała dłonie z kurzu i pozwoliła się wyprowadzić na korytarz. Obejrzeli także
sypialnie gościnne, do których wchodziło się z korytarza, a potem Harry pokazał jej schody,
mówiąc:
-
Te schody prowadzą na poddasze. Znajdują się tam pokoje dziecinne, jak również
miesz
kanie Simpkinsów. Apartament dziecinny składa się z pięciu połączonych pokoi. Po
dwóch stronach znajdują się sypialnie dla niani i guwernera, a obok sypialnie ich
podopiecznych oraz, oczywiście, pokój szkolny. - Tu Harry rozejrzał się naokoło i dodał: -
Za
mierzam mieć dużą rodzinę.
Lucinda spojrzała mu w oczy, zastanawiając się, jak może być tak bezczelny.
Podchodząc do okna, zapytała:
-
Twoim celem, jak się domyślam, jest mieć trzech synów?
- I trzy córki, dla równowagi -
odrzekł Harry.
Zdenerwowana własną reakcją - dziwnym ściskaniem w żołądku - Lucinda
odchrząknęła.
-
Jest tu aż nadto miejsca nawet dla sześciorga dzieci.
Myślała, że na tym zakończy się ich rozmowa na ten temat, ale Harry dodał:
-
Biorę też pod uwagę możliwość posiadania paru dodatkowych potomków, gdyby
dzieci nie rodziły się w pożądanym . Przecież poczęcie dziecka określonej płci zależy od
przypadku.
Lucinda miała ochotę zapytać, czy żartuje. Jednak było w nim napięcie, które kazało
jej dość do wniosku, że mówi poważnie. A skoro tak, to może mogliby wrócić do
poprzedniego tematu...
-
No tak, a teraz chodźmy, bo pani Simpkins na pewno czeka już z herbatą i
placuszkami -
powiedział Harry. - Nie możemy sprawić jej zawodu. - Z niewinnym
uśmiechem ujął Lucindę pod ramię i poprowadził ją w kierunku drzwi. - Jest już prawie
południe. Zaraz po posiłku będziemy musieli jechać. Dzisiaj wyruszamy do Londynu.
Lucinda patrzyła na niego z niedowierzaniem.
-
Wiem, z jaką niecierpliwością oczekujesz powrotu do miasta i wszystkich tych
walców w ramionach dżentelmenów.
Lucinda była tak rozczarowana, że omal nie zaklęła. Gdyby nie była damą...
Jednak była nią. Nie miała wyjścia, wsunęła rękę pod ramię Harry'ego i zaciskając
usta, pozwoliła mu poprowadzić się na dół.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
-
Zrozumieliście wszystko?
Siedząc za biurkiem w bibliotece, Harry bawił się piórem i wpatrywał w osobnika
siedzącego na krześle po drugiej stronie biurka. A ten miał pospolitą fizjonomię, ubrany był w
niechlujny przyodziewek, po którym poznać było można jedynie, że noszący go nie należy do
dobrego towarzystwa. Czym się jednak zajmuje, nie sposób było wywnioskować. Ten były
policjant, nazwiskiem Phineas Salter, mógł być wszystkim, i to właśnie zapewniało mu
sukcesy w fachu, który wykonywał.
-
Tak, proszę pana - powiedział - mam sprawdzić, dlaczego panowie Earle Joliffe i
Mortimer Babbacombe źle życzą wdowie po stryju pana Babbacombe, pani Lucindzie
Babbacombe.
-
I macie to zrobić dyskretnie.
Harry spojrzał ostro na swojego rozmówcę. Salter pochylił głowę.
-
Naturalnie, proszę pana. Jeżeli ci dżentelmeni coś knują, to nie mogą się
zorientować, że ich obserwujemy. Dopóki nie przyjdzie na to właściwa pora.
-
Właśnie - potwierdził Harry. - Chcę też podkreślić, że nie chcemy, by pani
Babbacombe zorientowała się, że mamy jakieś podejrzenia. Ani że jest jakikolwiek powód do
prowadzenia takiego dochodzenia.
Salter zmarszczył brwi.
-
Z całym szacunkiem, proszę pana, ale czy uważa pan, że to rozsądne? Z tego, co pan
mi powiedział, wnioskuję, że ci ludzie zdolni są do postępków drastycznych. Czy nie lepiej
by było ostrzec tę damę?
-
Gdyby chodziło o inną damę, taką, która poczułaby się zaszokowana i pozostawiła
sprawę w naszych rękach, zgodziłbym się z wami. Jednakże pani Babbacombe nie jest osobą
tego rodzaju. Założyłbym się, że gdyby dowiedziała się o postępkach Mortimera
Babbacombe, udałaby się do jego mieszkania, by zażądać wyjaśnień. I na dodatek udałaby się
tam sama.
Salter zrobił zakłopotaną minę.
-
Więc jest nieco naiwna?
- Nie -
zaprzeczył Harry zdecydowanie. - Ona po prostu nie potrafi przyznać, że jest
słaba, a przeciwnie, wierzy we własną zdolność do wzięcia góry nad przeciwnikiem. - Wyraz
twarzy Harry'ego stał się bardzo poważny. - Nie chciałbym, żeby ta jej zdolność została
poddana próbie.
-
Oczywiście - kiwnął głową Salter. - Z tego co słyszałem, ten Joliffe nie jest
osobnikiem, z którym dama powinna mieć do czynienia.
-
Właśnie. - Harry wstał. Salter uczynił to samo, prostując krępą figurę. - Zameldujcie
się, Salter, kiedy będziecie mieli jakieś wiadomości.
-
Oczywiście, proszę pana. Może pan na mnie polegać.
Harry uścisnął mu dłoń. Dawlish, który, stojąc przy drzwiach, przysłuchiwał się
rozmowie, wyprowadził go z pokoju. Harry podszedł do okna i, bawiąc się piórem, zapatrzył
się w zamyśleniu na zieleń.
Salter był jednym z nielicznych ludzi spoza towarzystwa, mających dostęp do lokali,
w których bywali dżentelmeni. Jednak Harry zatrudnił go z innego względu. Salter był
mianowicie byłym policjantem, który wsławiwszy się tym, że ścigał złodziei, korzystając z
usług innych złodziei, musiał opuścić szeregi londyńskiej policji. Następnie wyrobił sobie w
kręgach eleganckich dżentelmenów opinię człowieka, który potrafi z absolutną dyskrecją
przeprowadzić śledztwo dotyczące różnych wątpliwych, nieraz nielegalnych postępków.
A tego właśnie rodzaju sprawą było, zdaniem Harry'ego, zainteresowanie Mortimera
Babbacombe'a losem Lucindy.
Zająłby się tą sprawą samodzielnie, ale nie rozumiał motywów Mortimera. Nie mógł
jednak pozostawić sprawy swemu biegowi, zwłaszcza że był przekonany, iż ma ona związek
z incydentem na drodze prowadzącej do Newmarket. Postanowił więc postąpić ostrożnie i
skorzystać z usług Saltera, który był znany z dyskrecji i sprawności w załatwianiu podobnych
problemów.
-
No więc - odezwał się Dawlish, który już wrócił i zamknął za sobą drzwi - mamy
niezły bigos, co? - Tu spojrzał na Harry'ego z ukosa. - Chce pan, żebym miał oko na panią
Babbacombe?
-
To niezły pomysł - odrzekł Harry. - Jak przyjmie tę wiadomość jej stangret, ten
Joshua?
-
Na pewno będzie zmartwiony. Harry zmrużył oczy.
-
A jej pokojówka, groźna Agata?
-
Ona będzie zmartwiona jeszcze bardziej. Jest taka opiekuńcza. .. Od czasu, gdy pan
wywiózł panią z Asterley, zmieniła o panu zdanie.
Harry uśmiechnął się.
- Dobrze - pow
iedział - więc ją także wciągnij. Mam wrażenie, że pani Babbacombe
powinno pilnować jak najwięcej osób. Na wszelki wypadek.
-
Tak... nie ma sensu ryzykować. - Dawlish ruszył w stronę drzwi. - Zwłaszcza po
tym, jak pan się tak napracował.
Harry uniósł brwi. Chciał coś powiedzieć, ale Dawlisha już nie było.
Napracował się? Harry zacisnął usta. Ze zrezygnowanym wyrazem twarzy zaczął
wpatrywać się w zieleń za oknem. Najtrudniejsze jest jeszcze przed nim, ale wyznaczył już
sobie marszrutę i postanowił nie zbaczać z drogi.
Gdy jeszcze raz się oświadczy, nie może być wątpliwości co do tego, czyją kocha.
-
Właśnie sobie przypomniałem. - Dawlish zajrzał do gabinetu. - Dziś wieczorem
jesteśmy u lady Mickleham. Czy mamy z Joshuą przygotować powozy?
Harry kiwnął głową. Niebo za oknem było cudownie błękitne.
-
Zanim to zrobisz, zaprzęgnij siwki.
-
Wybiera się pan na przejażdżkę?
- Tak. -
Harry przybrał smutną minę. - Po parku.
Kwadrans później Fergus otworzył przed nim drzwi domu lady Hallows. Harry
wręczył mu rękawiczki i zdjął płaszcz.
-
Spodziewam się, że moja ciotka odpoczywa?
-
Rzeczywiście, proszę pana. Jaśnie pani położyła się godzinę temu.
-
Nie będę jej przeszkadzał. Chcę się zobaczyć z panią Babbacombe.
- Ach. -
Fergus zrobił zakłopotaną minę. - Obawiam się, proszę pana, że pani
Babbacombe jest zajęta. Znajduje się w saloniku, który jest teraz jej gabinetem... wraz z
pewnym panem. To znaczy panem Mabberlym, który, o ile wiem, jest jej pracownikiem.
- Rozumiem -
powiedział Harry i dodał, odprawiając Fergusa gestem dłoni: - Nie ma
potrzeby mnie anonsować.
Z tymi słowy wszedł na górę po schodach. Gdy znalazł się w korytarzu, przyśpieszył
kroku. Zatrzymał się z ręką na klamce. Ze środka dobiegały głosy.
Harry, ze srogim wyrazem twarzy, otworzył drzwi.
Lucinda sie
działa na szezlongu z otwartą księgą rachunkową na kolanach. A ponad jej
ramieniem pochylał się młody, spokojnie ubrany dżentelmen, spoglądając na liczby, które mu
wskazywała.
-
Nie spodziewałam się ciebie - powiedziała Lucinda na widok Harry'ego.
-
Dzień dobry - odrzekł Harry.
-
Rzeczywiście, jest dobry. - Spojrzenie Lucindy było ostrzegawcze. - Sądzę, że
mówiłam ci o panu Mabberlym, który jest moim agentem. Pomaga mi prowadzić gospody.
Oto pan Mabberly, a to jest pan Lester.
Młody człowiek z lekkim wahaniem wyciągnął rękę. Harry uścisnął ją i natychmiast
zwrócił się do Lucindy:
-
Czy długo ci to zajmie?
-
Jeszcze co najmniej pół godziny.
Pan Mabberly poruszył się i popatrzył nerwowo najpierw na Lucindę, a potem na
Harry'ego.
-
Yyy, może...
- Musimy jeszcze
sprawdzić rachunki gospód w Edynburgu - oznajmiła Lucinda,
zamykając ciężką księgę leżącą na jej kolanach. Pan Mabberly pospieszył uwolnić ją od niej.
-
To tamta księga, ta trzecia. - Lucinda podniosła wzrok na Harry'ego. - Może...
- Zaczekam.
Harry podsz
edł do najbliższego krzesła i usiadł. Lucinda obserwowała go, nie mając
odwagi się uśmiechnąć. Kiedy Anthony Mabberly powrócił, zajęła się trzema edynburskimi
gospodami.
Gdy to czyniła, Harry obserwował Mabberly'ego. W pięć minut zorientował się, że nie
ma
się czym niepokoić. Pan Mabberly traktował swoją pracodawczynię jak boginię, ale było
to spowodowane jej biegłością w sprawach zawodowych, a nie jej osobistym urokiem.
Harry odprężył się więc, wyciągnął nogi i jego wzrok pobiegł w stronę tej, która
stanow
iła najważniejszy przedmiot jego zainteresowania.
Lucinda z ulgą wyczuła, że Harry przestał być taki spięty. Gdyby okazało się, że nie
jest w stanie zaakceptować faktu, że ona musi mieć do czynienia z ludźmi typu Anthony'ego
Mabberly'ego i że w ogóle musi prowadzić swoją firmę, to wkrótce doszłoby do pojawienia
się poważnych przeszkód na ich wspólnej drodze. Gdy, czekając, aż pan Mabberly przyniesie
jej ostatnią księgę, spojrzała na Harry'ego, zobaczyła, że patrzy na nią spokojnie, wzrokiem
nieco znudzonym.
Lucinda wróciła do pracy i szybko ją zakończyła. Pan Mabberly wycofał się bez
ociągania, ale i bez zbytniego pośpiechu. Gdy drzwi się za nim zamknęły, Lucinda
powiedziała:
-
Mam nadzieję, że nie chcesz mi oznajmić, że w moich posiedzeniach sam na sam z
pa
nem Mabberlym jest coś niestosownego? Przecież nie można go w żadnym wypadku uznać
za człowieka niebezpiecznego.
-
Przyszedłem, żeby cię przekonać do przejażdżki po parku.
- Po parku? -
zdziwiła się Lucinda, której Em powiedziała, że Harry bardzo rzadko
po
jawia się w parku w godzinach modnych promenad.
-
Pomyślałem, że może się nudzisz i chcesz pobyć na świeżym powietrzu. Na balach u
lady Mickleham jest zwykle bardzo dużo ludzi.
Lucinda przyjrzała się uważnie jego twarzy, lecz nic z niej nie wyczytała.
- By
ć może jest to dobry pomysł.
-
Bez wątpienia. Zaczekam na dole, a ty weź płaszcz i kapelusz.
Dziesięć minut później siedzieli już w kariolce. Lucinda, co prawda, wciąż nie bardzo
rozumiała, o co chodzi, ale nie widziała powodu, dla którego miałaby sobie odmówić
towarzystwa Harry'ego. Gdy wjechali już do parku, Harry powiedział:
-
Żałuję, moja droga, ale ponieważ moje konie są bardzo płochliwe, nie będziemy się
zatrzymywać i gawędzić z ludźmi.
Lucinda, która dotychczas rozglądała się naokoło, podniosła na niego pytający wzrok.
-
Naprawdę? Skoro nie będziemy gawędzić, to po co tutaj przyjechaliśmy?
-
Po to, żeby widzieć i być widzianymi. To oczywiste.
Zresztą to, jak sądzę, było jak świat światem celem modnych promenad.
- Ach -
powiedziała Lucinda i uśmiechnęła się do niego promiennie, gdyż to, że siedzi
obok niego w słońcu i patrzy, jak on powozi, wystarczało jej zupełnie.
Jechali aleją, wzdłuż której stały powoziki i landa matron z dobrego towarzystwa.
Lady Sefton, otoczona swoim dworem, skinęła na ich widok głową i pomachała dłonią.
Pozdrowiły ich także lady Somercote i pani Wyncham, a hrabina Lieven zaszczyciła ich
uważnym spojrzeniem i wdzięcznym pochyleniem głowy.
-
Ma tak sztywną szyję, że tylko czekam, aż jej ona pęknie z trzaskiem - zauważył
ironicznie Harry.
Lucinda z trudem powstrzymała się od śmiechu. Za kolejnym zakrętem natknęli się na
księżnę Esterhazy, a ta otworzyła szeroko oczy, po czym uśmiechnęła siei skinęła głową.
Lucinda odwzajemniła się jej uśmiechem, lecz w głębi ducha zasępiła się. Po chwili
zapytała:
-
Czy często jeździsz z damami po parku?
- Od niedawna nie -
odrzekł Harry, popędzając konie. Lucinda zmrużyła oczy.
- „Od niedawna", to znaczy od kiedy?
Harry wzruszył tylko ramionami, wpatrując się w końskie uszy, i nie odpowiedział.
- Czy nie od czasu lady Coleby? -
zapytała, przyglądając mu się uważnie.
Harry odezwał się dopiero po chwili.
-
Ona wtedy nazywała się Millicent Pane.
Przypomniał sobie tamte czasy. Myślał o niej wtedy „Millicent Lester". Spojrzał na
kobietę siedzącą u jego boku, jak zwykle ubraną na niebiesko, z miękkimi lokami
okalającymi bladą twarz. O ileż lepiej brzmi „Lucinda Lester" - te słowa mają w sobie jakąś
równowagę, jakąś melodię.
Uśmiechnął się nieznacznie, czego Lucinda, patrząca w zamyśleniu przed siebie, nie
zauważyła.
Gdy wyjechali z części parku najbardziej uczęszczanej przez członków eleganckiego
towarzystwa, Harry dołączył do szeregu powozów, mających zawrócić.
-
Jeszcze raz wystawimy się na spojrzenia, a potem odwiozę cię do domu.
Lucinda spojrzała na niego zaskoczona, ale nic nie powiedziała. Wyprostowała się
tylko i przywołała na usta uśmiech.
Tym razem, jadąc w przeciwnym kierunku, napotkali inne twarze, z których wiele, jak
zauważyła Lucinda, przybierało wyraz zdumienia. Ponieważ jednak znajdowali się w ruchu,
nie miała czasu na analizowanie reakcji, które zdawał się wywoływać ich widok. Jednak
reakcja lady Jersey nie wymagała analizy.
Dama ta, spoczywająca na poduszkach w swoim powoziku i mierząca otoczenie
świdrującym spojrzeniem, na widok kariolki Harry'ego wyprostowała się gwałtownie na
siedzeniu.
- Wielkie nieba! -
oznajmiła dramatycznym tonem. - Nie spodziewałam się, że
doczekam tego dnia!
Harry popatrzył na nią wrogo, ale łaskawie pochylił głowę.
-
Sądzę, że znasz panią Babbacombe? - powiedział.
-
Ależ oczywiście! - Lady Jersey pomachała Lucindzie dłonią. - Spotkamy się w
najbliższą środę, moja droga.
Lucinda uśmiechnęła się czarująco, ale poczuła ulgę, gdy się oddalili. Po chwili Harry
popędził konie.
-
To była bardzo krótka przejażdżka - zauważyła Lucinda, gdy pozostawili już za sobą
bramę.
-
Być może bardzo krótka, ale wystarczająco długa dla naszych celów.
Harry powiedział to tonem nie zachęcającym do dalszych pytań czy uwag. Lucinda
zasępiła się w duchu. Naszych celów, pomyślała, a jakie one są?
Wciąż się nad tym zastanawiała, gdy wieczorem - ubrana w jedwabną suknię, błękitną
o hiacyntowym odcieniu -
schodziła po schodach przed udaniem się na bal do lady
Mickleham. Bezustanne wyczekiwanie na oświadczyny Harry'ego sprawiało, że jej
c
ierpliwość była już na wyczerpaniu. Nie wątpiła, że Harry oświadczy jej się ponownie,
jednak coraz bardziej martwiło ją to, że tak z tym zwleka. Była już prawie na dole, gdy
napotkała spojrzenie zielonych oczu.
- Co ty tu robisz? -
zapytała zdziwiona.
Harr
y, jak zwykle ubrany w elegancką czerń połączoną z nieskazitelną bielą,
uśmiechnął się nieznacznie.
- Jestem tutaj -
poinformował ją powściągliwie - po to, by towarzyszyć tobie, Em i
Heather do lady Mickleham.
To powiedziawszy, podszedł bliżej i podał jej dłoń.
-
Nie wiedziałam, że uważasz, iż potrzebna nam eskorta, gdy udajemy się na bal.
Twarz Harry'ego miała wyraz nieprzenikniony, gdy pomagał Lucindzie zejść z
najniższych stopni schodów.
W tej chwili otworzyły się drzwi w końcu holu i ukazała się w nich Agata z
wieczorowym płaszczem Lucindy przewieszonym przez rękę. Zmierzyła wzrokiem Harry'ego
i kiwnęła mu głową mniej wrogo, niż to miała kiedyś w zwyczaju.
Lucinda odwróciła się, a Harry włożył jej aksamitny płaszcz na ramiona. Gdzieś na
górze otworzyły się i zamknęły jakieś drzwi i rozległ się głos Heather.
Lucinda wiedziała, że gdyby uciekła się teraz do uprzejmych frazesów, Harry
wykręciłby się od odpowiedzi. Zaczerpnęła więc powietrza i zapytała prosto z mostu.
- Dlaczego?
Przez chwilę patrzył jej w oczy, a zaraz potem odwrócił wzrok. Na jego twarzy
pojawił się wyraz, co do którego nie była w stanie zadecydować, czy jest uśmiechem, czy
grymasem.
-
Okoliczności - zaczął cichym głosem - okoliczności się zmieniły. - Nieprawdaż?
Lucinda popatrzyła mu w oczy, nic nie mówiąc. Nie chciała zaprzeczać, ale czy
okoliczności zmieniły się naprawdę? Nie była już tego taka pewna.
Po schodach zbiegła Heather, a za nią ukazała się Em. Lucinda- nie mogła już o nic
więcej zapytać. Krótka podróż do rezydencji lady Mickleham upłynęła przy
akompaniamencie paplaniny Heather i wspomnień Em. Lucinda milczała. Milczał też Harry
siedzący w ciemnym kącie powozu.
Na zatłoczonych schodach rezydencji nie było okazji do rozmowy. Lucinda witała
znajomych świadoma ciekawskich spojrzeń kierowanych w stronę towarzyszącego im
Harry'ego, który, jak zwykle, zachowywał się z obojętną grzecznością. Gdy jednak zbliżali się
do gospodarzy, szepnął do Lucindy bardzo cicho:
_ Zatańczę z tobą walca przed kolacją i poprowadzę cię do stołu.
Jak przewidz
iał Harry, w rezydencji panował wielki ścisk. _ Co za tłok - powiedziała
Lucinda.
-
Zawsze tak jest przed końcem sezonu - zauważyła Em.
-
Potem wszyscy wyjeżdżają na wieś.
Lucinda omal nie westchnęła na myśl o wsi - o grocie nad jeziorem w Lester Hall i o
spokoju panującym w majątku Harry'ego.
-
Zostało jeszcze tylko kilka tygodni - wtrąciła Heather - Wykorzystajmy je jak
najlepiej. -
Tu spojrzała na Lucindę. - Czy już zadecydowałaś, gdzie spędzimy lato?
- Ach...
-
Śmiem twierdzić, że twoja macocha uważa, że jeszcze za wcześnie na takie decyzje -
odezwał się Harry.
- O! -
powiedziała Heather, jak się zdawało, całkiem zadowolona z tego braku
odpowiedzi.
Em znalazła miejsce na szezlongu obok lady Sherringbourne i zaraz obie pogrążyły się
w rozmowie.
Lucinda obróciła się i przekonała, że jest otoczona swoim dworem, który, jak
natychmiast ją poinformowano, czekał z zapartym tchem na jej powrót na sale balowe.
-
Nie było pani przez cały tydzień. Byliśmy z tego powodu niepocieszeni - oznajmił
pan Amberly
z życzliwym uśmiechem.
-
Rozumiem panią - dodał pan Satterly. - Podczas balów panuje taki ścisk. Naprawdę
można mieć ich dosyć. Prawda, Lester? - zapytał, patrząc ironicznie na Harry'ego.
-
Rzeczywiście - odrzekł Harry.
Reszta jej dworu stała przed nimi, tworząc mały krąg.
-
A dokąd pani wyjechała na odpoczynek, droga pani?
Na wieś czy nad morze?
To nieuniknione pytanie sformułował oczywiście lord Ruthven. Uśmiechnął się przy
tym do Lucindy zachęcająco, a ona wyczuła w tym uśmiechu lekką złośliwość.
- Na wi
eś - odparła łaskawie, a potem podkuszona przez jakiegoś diabła, działającego,
tego była pewna, w związku z czujną obecnością Harry'ego, dodała: - Moja pasierbica i ja
towarzyszyłyśmy lady Hallows, która złożyła wizytę w Lester Hall.
Ruthven otworzył szeroko oczy.
- W Lester Hall? -
powtórzył i powoli przeniósł wzrok na twarz Harry'ego, a potem
uniósł brwi. - Zauważyłem, mój drogi, że przez tydzień nie było cię w stolicy. Chciałeś
odzyskać siły po szaleństwach miejskiego życia?
-
Oczywiście - odparł Harry ze zwykłym u siebie spokojem. - A poza tym
towarzyszyłem mojej ciotce i jej gościom podczas tej wizyty.
-
Ach tak, oczywiście - zgodził się Ruthven, a potem zwrócił się do Lucindy: - Czy
Harry pokazał pani grotę nad jeziorem?
-
W istocie. A także gloriettę na wzgórzu. Widoki były urocze.
- Widoki? -
Lord Ruthven wyglądał na oszołomionego. - Ach tak, widoki.
Harry zacisnął zęby, ale nic nie powiedział. Jedynie jego spojrzenie obiecywało
zemstę, na zignorowanie czego mógł sobie pozwolić jedynie Ruthven, jeden z jego
najstarszych przyjaciół.
Ku uldze Lucindy zagrano walca. Posypały się liczne propozycje od dżentelmenów,
jednak Lucinda nie chciała tańczyć z nikim prócz Harry'ego, który dojrzał jej zapraszające
spojrzenie i ujął ją pod ramię.
-
Ufam, moja droga, że ten walc będzie mój - powiedział.
Wirowali, patrząc sobie w oczy, w doskonałym porozumieniu bez słów. Sala balowa
była zatłoczona, lecz Lucinda czuła się całkiem bezpieczna w ramionach Harry'ego,
wiedziała, że gdyby jej coś zagrażało, wystarczyłoby przysunąć się bliżej, a on by ją ochronił.
Walc zakończył się zbyt szybko. Lucinda z ociąganiem odsunęła się i wzięła
Harry'ego pod ramię, a on odprowadził ją do jej dworu. Zanim jednak ją zostawił, szepnął jej
do ucha:
-
Jeżeli nie chcesz tańczyć, to po prostu powiedz, że jesteś zmęczona.
Lucinda była mu bardzo wdzięczna za tę radę. Wymówka została przyjęta ze
zrozumieniem, a w miarę upływu czasu zaczęła podejrzewać, że jej wierni dworzanie również
nie bardzo mają ochotę tańczyć w tak zatłoczonej sali.
Harry pr
zez cały wieczór nie odstępował Lucindy na krok. Tkwi! u jej boku
nieruchomy i milczący. Lucinda powitała walca przed kolacją z pewną ulgą. Zatańczyła go z
Harrym, a gdy się skończył, Harry poprowadził ją do sali, w której podawano posiłek. Zanim
się zdążyła zorientować, siedziała z nim przy dwuosobowym stoliku zasłoniętym dwiema
palmami w donicach. Przed sobą miała kieliszek szampana i talerz pełen przysmaków. Harry
siedział w swobodnej pozie.
-
Czy zauważyłaś - zapytał, kosztując homara - perukę lady Waldron?
Lucinda zaśmiała się cicho.
-
Omal jej nie spadła. - Lucinda upiła łyk szampana, oczy jej błyszczały. - Pan Anstey
musiał ją złapać i umieścić na właściwym miejscu.
Ku zachwytowi Lucindy Harry spędził z nią całe pół godziny, bawiąc ją rozmową.
Opowiad
ał anegdotki, sypał powiedzonkami, od czasu do czasu robił ironiczne uwagi o
innych uczestnikach balu. Po raz pierwszy miała go dla siebie w takim nastroju i cieszyła się
tym.
Dopiero gdy po kolacji odprowadził ją do sali balowej, zastanowiła się, co
spowo
dowało ten jego dobry nastrój. Czy też, co sprawiło, że tak ją czarował.
W sali balowej konwersacja toczyła się pod dyktando Harry'ego, nie zbaczając ani na
jotę z drogi poprawności. Po jakimś czasie Lucinda stłumiła ziewanie i zwróciła się do
Harry'ego:
-
Robi się tutaj bardzo gorąco, nieprawdaż?
-
Rzeczywiście - powiedział Harry - czas iść do domu.
Gdy zaczął się rozglądać, szukając Em i Heather, Lucinda pozwoliła sobie na ciche
prychnięcie. Chciała, żeby wyszedł z nią na taras. Zobaczyła z daleka Em pogrążoną w
rozmowie z jakąś dostojną wdową, a także Heather gawędzącą z przyjaciółmi.
- Ach... -
powiedziała - może wytrzymam jeszcze z pół godzinki, jeżeli dostanę
szklankę wody.
Pan Satterly natychmiast ofiarował się z pomocą i zniknął w tłumie.
Harry popa
trzył na Lucindę pytająco.
-
Jesteś pewna?
-
Najzupełniej - odrzekła ze słabym uśmiechem.
W dalszym ciągu jego zachowanie cechowała uparta poprawność, co - jak
uświadomiła sobie Lucinda, gdy tłum zmalał i zaczęła zdawać sobie sprawę z ciekawskich
spojrzeń rzucanych w ich stronę - nie było w jego wypadku równoznaczne z ostrożnością.
Ta obserwacja spowodowała, że się zasępiła.
Jej zasępienie pogłębiło się, gdy jechali już do domu powozem Em. Ze swego miejsca
Lucinda przyglądała się twarzy Harry'ego oświetlonej światłem księżyca i nagłymi błyskami
latarni ulicznych.
Siedział z zamkniętymi oczami. Rysy jego twarzy cechowało nie tyle odprężenie, ile
brak wyrazu. Usta, zaciśnięte, tworzyły prostą kreskę. Była to twarz człowieka, który ze
swoimi emocjami zdradza si
ę bardzo rzadko.
Lucinda poczuła ukłucie w sercu.
Eleganckie towarzystwo było środowiskiem Harry'ego. Znał wszystkie niuanse
zachowań w tym środowisku, wiedział, jak zinterpretowany zostanie każdy gest. W
zatłoczonych salach balowych był u siebie. Podobnie jak w Lester Hall, także tutaj
kontrolował sytuację.
Lucinda poruszyła się na siedzeniu i, podparłszy głowę dłonią, zaczęła przyglądać się
uśpionym domom za oknem powozu.
Nie czując na sobie jej wzroku, Harry otworzył oczy. Przyjrzał się jej profilowi,
do
brze widocznemu w świetle księżyca. Na jego ustach pojawił się leciutki uśmieszek.
W tym samym czasie w mieszkaniu Mortimera Babbacombe'a przy Great Portland
Street odbywało się pewne spotkanie.
-
No jak, dowiedziałeś się czegoś? - zapytał Joliffe wchodzącego do pokoju Brawna i
zmierzył go groźnym spojrzeniem.
Brawn był zbyt młody, by zwrócić na nie uwagę. Zajmując krzesło przy stole, wokół
którego siedzieli już Joliffe, Mortimer i Scrugthorpe, uśmiechnął się szeroko.
-
Tak, dowiedziałem się coś niecoś. Rozmawiałem z pokojówką. Powiedziała mi to i
owo, zanim ten stajenny z żółtymi włosami kazał jej iść...
-
Do kroćset, mów! - ryknął na niego Joliffe. - Co, u diabła, się wydarzyło?
Brawn spojrzał na niego nie tyle przestraszony, co zdziwiony.
- No, ta dama po
jechała wtedy na wieś, tak jak pan planował. Okazuje się, że trafiła
nie do tego domu, co trzeba, to znaczy trafiła do Ixster Hall. A następnego dnia pojechali tam
za nią wszyscy. Pokojówka mówi, że myślała, że to było zaplanowane.
-
Do kroćset diabłów! - Joliffe pociągnął duży haust porteru. - Nic dziwnego, że nikt z
tych, co pojechali do Asterley, jej tam nie widział. Myślałem, że są tacy dyskretni, a
tymczasem jej tam wcale nie było!
-
Na to wygląda. - Brawn wzruszył ramionami. - I co teraz?
- Teraz prze
staniemy się patyczkować i ją porwiemy. -Scrugthorpe podniósł głowę
znad kufla. -
Mówiłem od początku, że to jedyny sposób, tylko dzięki temu możemy mieć
pewność. Cały ten plan, całe to czekanie, że rozpustnicy zrobią za nas robotę, zdał się na nic.
Joliff
e popatrzył groźnie na Scrugthorpe'a. Ten zmieszał się nieco, jednak dodał:
-
Tak przynajmniej myślę.
- Hm -
zastanowił się Joliffe. - Zaczynam się z tobą zgadzać. Wygląda na to, że
będziemy musieli sami zacząć działać.
-
Ale... Ja myślałem... - odezwał się Mortimer i zamilkł, gdy Joliffe i Scrugthorpe
skierowali na niego wzrok.
- Co takiego? -
zapytał Joliffe.
Mortimer poczerwieniał.
-
No, chodzi o to, że... jeżeli coś zrobimy sami, to czy ona... no, czy ona się nie
zorientuje?
-
Oczywiście, że się zorientuje. To nie znaczy, że będzie się spieszyła z
zadenuncjowaniem nas. Nie będzie jej do tego spieszno po tym, jak Scrugthorpe się na niej
zemści.
- Tak, tak. -
Czarne oczy Scrugthorpe'a zabłysły. - Zostawcie to mnie. Już moja w tym
głowa, żeby jej nie było spieszno mówić.
To rzekłszy, powrócił do piwa. Mortimer patrzył na niego z rosnącym przerażeniem.
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz skulił się pod spojrzeniem Joliffe'a. Po chwili
jednak wymamrotał:
-
Musi być jakiś inny sposób.
-
Być może. - Joliffe opróżnił kufel i sięgnął po dzban. - Nie mamy jednak czasu na
dalsze skomplikowane intrygi.
- Czasu? -
zdziwił się Mortimer.
- Tak, czasu! -
warknął Joliffe.
Mortimer zbladł, a oczy rozbiegały mu się jak przerażonemu królikowi. Joliffe
powściągnął złość. Uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział:
-
Nie martw się, po prostu zostaw wszystko Scrugthorpe'owi i mnie. Kiedy ci
powiemy, zrobisz to, co trzeba, i wszystko będzie dobrze.
Nagle do rozmowy włączył się Brawn:
-
Ja też myślałem, że trzeba zmienić plan. Pokojówka powiedziała mi, że ta dama
spodziewa się oświadczyn. Więc skoro ma wyjść za mąż, to nie można chyba robić z niej
dziwki?
- Co? -
wrzasnął Joliffe. - Ona ma wyjść za mąż? Brawn kiwnął głową.
-
Tak mówiła pokojówka.
- Za kogo?
-
Za jakiegoś eleganta nazwiskiem Lester.
- Harry Lester? -
Joliffe uspokoił się. - Jesteś pewien, że pokojówka się nie myli?
Harry Lester to nie jest człowiek skłonny do żeniaczki.
Brawn wzruszył ramionami, a po chwili dodał:
-
Dziewczyna mówiła, że ten Lester przyjechał dzisiaj, żeby zabrać tę damę na
przejażdżkę po parku.
Joliffe wlepił w niego wzrok, tracąc pewność co do swojej opinii o Harrym.
- Po parku? -
powtórzył.
Brawn kiwnął tylko głową i dalej sączył piwo.
Gdy Joliffe odezwał się znowu, jego głos był ochrypły:
- M
usimy szybko działać.
- Szybko? -
Scragthorpe podniósł wzrok. - Jak szybko?
-
Zanim ona wyjdzie za mąż. Najlepiej zanim przyjmie oświadczyny. Niepotrzebne
nam komplikacje prawne.
Mortimer zmarszczył brwi.
- Komplikacje?
-
Tak, do diabła! - warknął Joliffe. - Jeżeli ta przeklęta kobieta wyjdzie za mąż, opiekę
nad jej pasierbicą przejmie jej mąż. A jeżeli Harry Lester weźmie lejce w swoje ręce, nie
dostaniemy ani grosza ze spadku twojej kuzynki.
Mortimer wytrzeszczył oczy.
- O! -
powiedział tylko.
- Tak -
o! A skoro już o tym mowa, to mam dla ciebie wiadomość, która doda ci
odwagi. Jesteś mi winien pięć tysięcy, mam twój weksel. Pożyczyłem tę sumę, wraz z pewną
inną, od człowieka, który bierze określony procent za każdy dzień. Razem jesteśmy mu winni
dwadzieścia tysięcy. Jeżeli wkrótce nie zwrócimy tego długu, on z nas go wyciśnie. -Joliffe
przerwał, pochylając się w stronę Mortimera, a potem dodał: - Czy to jest dla ciebie jasne?
Mortimer był tak przerażony, że nie mógł nawet kiwnąć głową.
- No to - o
dezwał się Scrugthorpe, odsuwając pusty kufel - wygląda na to, że
powinniśmy coś zaplanować.
Joliffe postukał paznokciem w blat stołu.
-
Potrzebna nam będzie informacja.
Spojrzał na Brawna, ale chłopak pokręcił głową.
- To na nic. Pokojówka nie zechce ze m
ną gadać. Natarł jej uszu ten stajenny. A nie
znam nikogo innego..
Joliffe zmrużył oczy.
-
A inne kobiety? Brawn prychnął.
-
Jest ich kilka, ale im nawet pan nie rozwiązałby języków.
-
Do diabła! - Joliffe z roztargnieniem pociągnął łyk porteru. - Dobrze - odstawił
gwałtownie kufel. - Jeżeli taka jest jedyna droga, to nią pójdziemy.
- Jaka to droga? -
zapytał Scrugthorpe.
-
Będziemy ją obserwować przez cały czas, w dzień i w nocy. Przygotujemy się i
będziemy w pogotowiu. Złapiemy ją, kiedy tylko los da nam szansę.
Scrugthorpe kiwnął głową.
-
Dobra, ale jak się za to weźmiemy?
Mortimer skulił się na krześle.
Joliffe z pogardliwym prychnięciem odwrócił się do Scrugthorpe'a.
-
Posłuchajcie - powiedział.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Pięć dni później, wieczorem, Mortimer Babbacombe stał w cieniu bramy na King
Street i obserwował wejście domu po przeciwległej stronie ulicy. Po schodach wchodziła
właśnie wdowa po jego stryju.
-
No cóż - powiedział, sam nie wiedząc, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie - Już
weszła... nie ma co obserwować dalej.
- Przeciwnie -
syknął Joliffe, który w ciągu ostatnich pięciu dni utracił dotychczasową
ogładę. - Wejdziesz tam, Mortimerze, i będziesz ją dokładnie obserwował. Chcę wiedzieć
wszystko -
z kim tańczy, kto przynosi jej lemoniadę -wszystko! - Joliffe wlepił świdrujące
spojrzenie w twarz Mortimera. - Czy to jest dla ciebie jasne?
Mortimer potulnie skinął głową.
-
Nie rozumiem, co to może dać - powiedział.
-
Nie musisz wcale rozumieć. Po prostu rób, co ci każę, i spróbuj odzyskać trochę
swego dawnego entuzjazmu. Pamiętaj, stryj powierzył opiekę nad twoją kuzynką młodej
kobiecie. Uczynił to, pomijając ciebie, a to jest obraza dla ciebie jako mężczyzny.
- No tak... -
zgodził się Mortimer.
-
Właśnie. A kim jest Lucinda Babbacombe? Przecież to tylko ładna buzia, na tyle
sprytna, że oszukała twojego stryja.
- To prawda. -
Mortimer kiwnął głową. - Ja nie mam nic przeciwko niej, ale każdy
widzi, że stryj Charles postąpił niesprawiedliwie, zostawiając jej całą gotówkę, a mnie
bezużyteczną ziemię.
Joliffe uśmiechnął się do siebie.
-
Masz rację. Starasz się tylko wyrównać doznaną krzywdę. Pamiętaj o tym. - Klepnął
Mortimera po ramieniu wskazał mu wejście po przeciwnej stronie ulicy. - A teraz idź, będę
czekał na wiadomości w twoim mieszkaniu.
Mortim
er kiwnął głową i prostując ramiona, poszedł tam, gdzie mu kazał iść Joliffe.
W środku, w oświetlonej sali, Lucinda rozdawała skinienia głową i uśmiechy oraz
uczestniczyła w rozmowach, przypominając sobie równocześnie różne fakty i snując
domysły. W ciągu ostatnich pięciu dni Harry zabierał ją na krótkie przejażdżki po parku. A
potem, każdego wieczoru, zjawiał się, żeby towarzyszyć jej, Em oraz Heather na balu lub
przyjęciu, podczas których nie odstępował jej na krok, nie poruszając jednak tematu, który
int
eresował ją najbardziej.
Lucinda straciła już cierpliwość, przestała się nawet tym martwić, ogarnęło ją
natomiast poczucie, że zanosi się na coś nieuniknionego.
Teraz przywołała na usta uśmiech i podała rękę panu Dramcottowi, dżentelmenowi nie
pierwszej młodości, który niedawno poślubił debiutantkę.
-
Mam nadzieję, że uczyni mi pani zaszczyt i zatańczy ze mną tego kadryla -
powiedział pan Drumcott.
Lucinda zgodziła się z uśmiechem, lecz zajmując miejsce wśród tańczących złapała
się na tym, że rozgląda się za Harrym.
To, że Harry chce uczynić ją swoją żoną, było całkiem oczywiste. Jednak zasmucał ją
prawdopodobny powód, dla którego tak bardzo starał się podkreślać ten fakt na forum
publicznym. Prześladowało ją wspomnienie pierwszych oświadczyn oraz tego, że ich nie
przyjęła. Nie wiedziała wtedy nic o lady Coleby i o tym, że podeptała ona miłość Harry'ego.
Sama odrzuciła jego oświadczyny z tej prostej przyczyny, że była przekonana, iż Harry ją
kocha i przyzna się do tej miłości, jeżeli się go do tego przymusi. Jej marzeniem było
usłyszeć słowa miłości. Jednak teraz coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że może się ono
nigdy nie spełnić.
Nie mogła pozbyć się myśli, że Harry próbuje przyprzeć ją do muru, że jego obecne
zachowanie ma sprawić, iż ponowne odrzucenie oświadczyn stanie się niemożliwe. Bo gdyby
po tym wszystkim ich nie przyjęła, okazałaby się osobą okrutną czy też, jak powiedziałby
Sim, „niespełna rozumu".
Lucinda skrzywiła się, ale zaraz przywołała na usta uśmiech, gdyż tańczący z nią
kadryla pan Drumco
tt spojrzał na nią z troską. Uśmiechając się, pomyślała, że przy
następnych oświadczynach Harry'ego będzie musiała go przyjąć, bez względu na to, czy wraz
z ręką odda jej swoje serce, czy też nie.
Kadryl się skończył. Wykonując głębokie dygnięcie, Lucinda postanowiła nie
analizować dłużej motywów postępowania Harry'ego. Jego zachowanie musi być
spowodowane jeszcze czymś, o czym ona nie ma pojęcia.
W tej samej chwili Harry siedział przy biurku we własnej bibliotece, ubrany w
wieczorowy frak i czarne krótkie
spodnie zapięte pod kolanami. Był to strój uważany przez
niego za ogromnie niemodny.
-
Czego się dowiedzieliście, Salter? - zapytał, przeszywając byłego policjanta
przenikliwym wzrokiem. Salter wyciągnął notes.
- Po pierwsze, ten Joliffe to bardziej podejr
zana figura, niż myślałem. Prawdziwy
oszust. Specjalista od zaprzyjaźniania się z różnymi durniami, naiwnymi i zwykle młodymi,
choć obecnie, ponieważ sam nie jest już młodzieniaszkiem, jego ofiary zaczynają być starsze.
Ostatnio chodzą słuchy, że znajduje się w szponach prawdziwego krwiopijcy, winien mu jest
ogromną fortunę. Wierzyciel nie chce czekać, więc jego położenie jest krytyczne.
Harry, patrzący na swojego rozmówcę z ponurą miną, kiwnął głową.
-
No więc dobrze - kontynuował Salter. - Teraz co do Mortimera Babbacombe'a. To
beznadziejny przypadek. Dureń nad durniami. Gdyby nie dostał go w swoje ręce Joliffe, na
pewno zrobiłby to jakiś inny cwany typ. Mortimer jest winien Joliffe'owi sporą sumę. Kiedy
odziedziczył spadek, Joliffe siedział mu na karku. A od tego czasu sytuacja się jeszcze
pogorszyła.
Salter zajrzał do notesu.
-
Jak powiedziała panu pani Babbacombe, Mortimer nie orientował się, jaką wartość
ma jego spadek. Charles Babbacombe spłacał jego długi, a on myślał, że pieniądze pochodzą
z majątku stryja i że ten majątek jest o wiele więcej wart niż w rzeczywistości. Moi ludzie
sprawdzili -
zyski z tej posiadłości wystarczają zaledwie na pokrycie kosztów jej utrzymania.
Pieniądze Charlesa Babbacombe'a pochodziły z zysków firmy Babbacombe i Spółka.
S
alter zamknął notes, krzywiąc się.
_ Tak to wygląda. Musiała to być przykra niespodzianka dla Joliffe'a. Nie rozumiem
jednak, dlaczego on nastaje na panią Babbacombe. Przecież nawet gdyby pozbawił ją życia,
to dziedziczyć po niej będzie jej stara ciotka. Mimo to oni ją bez przerwy obserwują, a ich
zamiary nie są bynajmniej przyjazne.
Harry zesztywniał.
-
Obserwują ją? - powtórzył.
-
A moi ludzie obserwują ich, i to bardzo pilnie. Słysząc to, Harry odprężył się nieco.
Zmarszczył brwi.
-
Czegoś mi tu brakuje.
-
Ja też tak sądzę. - Salter pokręcił głową. - Ludzie pokroju Joliffe'a nie popełniają
wielu pomyłek. Joliffe nie krążyłby wokół Mortimera, gdyby nie miał widoków na duże
pieniądze.
-
Pieniądze przynosi firma - powiedział Harry. - Charles Babbacombe zapisał ją swojej
żonie i córce.
Salter zmarszczył brwi.
-
No właśnie - córce. Siedemnastoletniej dziewczynie. - Zmarszczka między brwiami
Saltera pogłębiła się. - Z tego, co wiem, pani Babbacombe nie jest łatwym łupem, więc dla
czego się nie skupić na córce?
Harry zastanowił się.
- Heather -
powiedział powoli i wyprostował się. - Tak, to musi być to.
- Co takiego?
Harry skrzywił się.
-
Często mówiono mi, że jestem przebiegły. Może teraz to się przyda. - Zamyślił się,
sięgając po pióro. - Heather jest tą osobą, którą mogliby się posłużyć, chcąc dobrać się do
pieniędzy, ale opiekunką Heather jest Lucinda. Muszą się więc jej pozbyć, żeby dostać w
swoje ręce Heather. Salter kiwnął głową.
-
To możliwe, ale po co posłali panią Babbacombe do tego pałacu orgii?
Harry miał nadzieję, że Alfred nigdy nie usłyszy, jak ktoś używa tego wyrażenia dla
określenia jego rodowej siedziby. Zastukał piórem w suszkę.
-
Waśnie to powoduje - powiedział - że uważam, iż kluczem do tej zagadki musi być
spra
wa opieki nad Heather. Gdyż wykazanie, że Lucinda nie nadaje się na opiekunkę młodej
dziewczyny, wystarczyłoby do tego, by opiekę przejął Mortimer będący najbliższym
krewnym Heather. Jako jej opiekun mógłby odizolować ją od Lucindy i wykorzystać w celu
zdo
bycia pieniędzy.
Salter kiwnął głową.
-
Ma pan rację. To dość skomplikowane, ale prawdopodobne.
-
A teraz, kiedy nie udało im się skompromitować damy - wtrącił stojący przez cały
czas u drzwi Dawlish -
chcą ją porwać.
- To prawda -
zgodził się Salter. - Moi ludzie wiedzą, co robić.
Harry powstrzymał się od zapytania, kim są ci „ludzie".
- Ale -
wtrącił Dawlish - oni nie mogą szpiegować jej w nieskończoność. A ten typ
Joliffe, moim zdaniem, powinien siedzieć za kratkami.
Salter potwierdził kiwnięciem głowy.
-
Racja. W jego życiorysie było kilka nie wyjaśnionych „garńobójstw", co do których
sędziowie mają wciąż wątpliwości.
Harry omal się nie wzdrygnął. Myśl o tym, że Lucinda jest narażona na
niebezpieczeństwo ze strony takiego typa, była dla niego nie do zniesienia.
-
W tej chwili pani Babbacombe jest bezpieczna, ale musimy się upewnić, że nasze
domysły są słuszne. Bo jeżeli nie, to bylibyśmy na błędnym tropie, co mogłoby mieć poważne
konsekwencje. Być może jest jakiś drugi opiekun, a w takim razie nasza hipoteza nie jest
słuszna.
-
Jeżeli pan zna prawnika tej damy - powiedział Salter - to mógłbym dyskretnie się
dowiedzieć.
-
Nie znam go. Poza tym on mieszka prawdopodobnie gdzieś w Yorkshire. - Harry
zastanowił się, a potem spojrzał na Dawlisha. - Stangret i pokojówka pani Babbacombe służą
w tej rodzinie od lat. Oni mogą wiedzieć.
- Zapytam -
powiedział Dawlish.
-
Czy nie może pan zapytać samej damy? - zasugerował Salter.
- Nie -
odrzekł stanowczo Harry. - Jej sprawy prawne to ostatnia rzecz, o jaką
mógłbym ją teraz zapytać. Musi być inny sposób.
-
Oczywiście. - Salter wstał. - Kiedy będziemy pewni, co zamierzają te szakale,
znajdziemy sposób, żeby im przeszkodzić.
Harry nie odpowiedział, uścisnął tylko Salterowi dłoń. Dawlish odprowadził byłego
policjanta, a gdy
wrócił, jego pan stał na środku pokoju i naciągał rękawiczki.
-
Zawieziesz mnie teraz na przyjęcie - powiedział.
-
Tak, proszę pana - odrzekł Dawlish.
Wkrótce Harry znalazł się na miejscu. Jego wejście wywołało poruszenie wśród pań.
Lucinda patrzyła zafascynowana, jak zbliża się ku niej krokiem pełnym wdzięku. Serce zabiło
jej mocniej, już miała się uśmiechnąć, gdy opadły ją poprzednie myśli. Światło świec odbijało
się od jego złotych włosów. W swoim staroświeckim ubraniu wyglądał na prawdziwego
uwo
dziciela. Czując na sobie spojrzenia stu par oczu, Lucinda zacisnęła usta. Harry
wykorzystywał ich wszystkich, manipulował eleganckim towarzystwem - i czynił to
bezwstydnie.
Gdy podszedł bliżej, podała mu dłoń, a on uniósł ją do ust i musnął koniuszki jej
palców wargami, a potem podał jej ramię.
-
Chodźmy, moja droga - powiedział. - Przejdźmy się.
Ku irytacji Harry'ego, spacer, jak również cały wieczór okazał się bardziej męczący,
niż się spodziewał. Fakt, że był zajęty Lucinda i że to w sposób tak oczywisty demonstrował,
sprawił, iż matrony z towarzystwa mające pod opieką młode dziewczęta zrozumiały, że ich
podopieczne nie mogą liczyć na zainteresowanie z jego strony. A zrozumiawszy to,
postanowiły spieszyć z mniej lub bardziej zawoalowanymi gratulacjami pod adresem
Lucindy.
Jedną z nich była niestrudzona lady Argyle, za którą jak zwykle podążała jej blada,
nieładna córka.
-
Wprost nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, widząc pana znowu, drogi panie
Lester -
powiedziała ta dama, po czym zwróciła się do Lucindy: - Musi pani dopilnować, żeby
tak było nadal, moja droga. To wielka strata, gdy najprzystojniejsi dżentelmeni uczęszczają
jedynie do klubów.
Niech mu pani nie pozwoli powrócić do tego zwyczaju.
To powiedziawszy i obrzuciwszy ich oboje figlarnym; spojrzeniem, lady Argyle
oddaliła się wraz z uparcie milcząca córką. Harry zastanowił się, czy ta dziewczyna w ogóle
potrafi mówić.
Po trzech kolejnych rozmowach przypominających tę z lady Argyle cierpliwość
Harry'ego się wyczerpała. Poprowadził Lucindę w stronę bufetu, mówiąc:
-
Chodź, przyniosę ci szklankę lemoniady.
Lucinda nie zaprotestowała. Jednak i przy bufecie runęła na nich lawina gratulacji.
Harry doszedł do wniosku, że nie ma dla nich ucieczki.
Gdy zagrano walca i gdy tańcząc trzymał Lucindę w ramionach, zapragnął ją
przeprosić.
-
Obawiam się, że się przeliczyłem - powiedział. - Zapomniałem, jak silny jest zmysł
rywalizacji wśród matron.
Nie widział innego wyjaśnienia ich zachowania jak tylko to, że matrony, w momencie
gdy chodziło o zdobycz taką jak on, wolały widzieć tryumf kogoś takiego jak Lucinda,
pochodząca spoza ich kręgu, choć z tej samej klasy co one, niż tryumf którejś z arcyrywałek
swoich podopiecznych.
Lucinda uśmiechnęła się, lecz w jej oczach był jakiś smutek. Harry przyciągnął ją do
siebie, żałując, że nie są sami.
Kiedy taniec się skończył, powiedział:
-
Jeżeli chcesz, to pójdziemy i poszukamy Em. Przypuszczam, że i ona ma już tego
dosyć.
Lucinda wyraziła zgodę, kiwając głową. Okazało się, że Harry miał rację - Em także
była oblegana. I gotowa opuścić przyjęcie.
-
Czułam się jak pod ostrzałem - poinformowała zrzędliwie Lucindę, gdy Harry
pomógł im wsiąść do powozu. - Już nie do wytrzymania było, kiedy zaczęto się przymawiać o
zaproszenia na ślub.
Harry spojrzał na Lucindę - światło ulicznej latarni oświetlało jej twarz. Oczy Lucindy
były ogromne, a jej policzki blade. Wyglądała na zmęczoną, wyczerpaną, niemal zgnębioną.
Harry'emu ścisnęło się serce.
- Tylko nie zapomnij! -
Em poklepała Harry'ego po ręce. - Jutrzejsza kolacja jest o
sió
dmej, ale chcę, żebyś był wcześniej.
-
A tak. Oczywiście. - Spoglądając po raz ostatni na Lucindę, cofnął się i zamknął
drzwiczki powozu. -
Będę.
Popatrzył za odjeżdżającym powozem, a potem, marszcząc brwi, skierował kroki do
klubu, który znajdował się tuż za rogiem. Kiedy jednak był już przed wejściem, zatrzymał się
i, nadal marszcząc brwi, poszedł do swojego mieszkania.
Godzinę później, leżąc na puchowym materacu, Lucinda wpatrywała się w baldachim
nad łóżkiem. Dzisiejszy wieczór wszystko wyjaśnił - jednoznacznie, bezdyskusyjnie. Myliła
się... dla zachowania Harry'ego nie istniało inne wy jaśnienie poza najoczywistszym. A ona
musiała teraz je dyni zadecydować, jak postąpi.
Leżała, wpatrując się w sufit oświetlony światłem księżyca. Zasnęła, dopiero gdy
zac
zęło świtać.
Na drugi dzień rano Harry nie wyszedł ze swego mieszkania, zaniepokojony
wiadomością od Saltera oraz rozczarowany informacją, którą przyniósł Dawlish.
Gdy o jedenastej zebrali się w bibliotece, Dawlish powtórzył to, czego się dowiedział.
-
Oni nie wiedzą - oznajmił. - Oboje są pewni, że pani Babbacombe jest opiekunką
Heather, ale nie mają pojęcia, czy jest jakiś inny opiekun.
- Hm. -
Salter zmarszczył brwi i popatrzył na Harry'ego. - Moi ludzie przesłali mi
wiadomość, że Joliffe wynajął powóz z czterema silnymi końmi. Nie powiedział, dokąd się
nią uda, i nie wynajął stangreta. Dał natomiast za nią pokaźny zastaw.
Harry ścisnął palcami pióro.
-
Sądzę, że pani Babbacombe jest w niebezpieczeństwie.
Salter skrzywił się.
-
Być może. Jednak ja myślę o tym, co powiedział pański sługa. Nie można ich śledzić
bez końca... a oni -jeżeli nie uprowadzą jednej, to mogą uprowadzić drugą. Ich ostatecznym
celem jest pasierbica.
Tym razem skrzywił się Harry.
- To prawda.
Troszczył się o bezpieczeństwo Lucindy, ale prawdą było bez wątpienia to, że Heather
może stać się ofiarą knowań Joliffe'a.
-
Ja myślę tak - powiedział Salter. - Fakt, że Joliffe wynajął powóz, oznacza, że
planuje wkrótce jakiś ruch. My czuwamy - o czym on nie wie. Jeżeli dowiemy się, jak
prze
dstawia się sprawa opieki, obserwując równocześnie Joliffe'a i jego ludzi, to być może,
zanim on podejmie jakieś kroki, spowodujemy wydanie sądowego nakazu aresztowania.
Harry zastanawiał się, bawiąc się piórem.
-
Jeżeli w celu uzyskania nakazu aresztowania potrzebna jest informacja na temat
opieki, to musimy ją uzyskać.
Przeniósł wzrok na Dawlisha.
-
Idź do Fergusa. Zapytaj go, jak się skontaktować z nie jakim panem Mabberlym z
firmy Babbacombe i Spółka.
- Nie trzeba. -
Salter podniósł w górę palec. - Proszę to zostawić mnie. Ale co mam
powiedzieć panu Mabberly'emu?
- Pan Mabberly jest pracownikiem pani Babbacombe -
odrzekł Harry. - Mam wrażenie,
że ona mu ufa. Możecie mu powiedzieć to, co będziecie musieli. On najprawdopodobniej zna
odpowiedź albo przynajmniej wie, kto ją zna.
-
Wciąż nie chce pan zapytać samej pani Babbacombe?
Harry pokręcił przecząco głową.
-
Jednak jeżeli do jutra wieczorem nie będziemy znali odpowiedzi, zapytam.
Salter przyjął to bez komentarza.
- Czy potrzebna panu pomoc w pilnowaniu ob
u pań? - zapytał.
Harry znowu pokręcił przecząco głową.
-
Nie będą dzisiaj opuszczały Hallows Hall. Moja ciotka wydaje przyjęcie.
Było to największe przyjęcie, jakie w ciągu ostatnich kilku lat wydała Em. Stara dama
postanowiła więc cieszyć się nim w pełni.
Lucinda powiedziała o tym Harry'emu, gdy schodzili oboje po schodach, udając się do
sali balowej.
-
Przez ostanie miesiące ciotka, świetnie się bawi. To znaczy od czasu, gdy
zamieszkałyście z nią ty i Heather.
- Em jest dla nas bardzo dobra.
- A wasze to
warzystwo bardzo dobrze jej zrobiło - powiedział Harry, gdy byli już na
dole.
-
Nie zapomnij pochwalić dekoracji - szepnęła Lucinda. - Em włożyła ogromny
wysiłek w udekorowanie domu.
Harry kiwnął głową. Gdy Em ruchem ręki przywołała do siebie Lucindę, poszedł do
sali balowej. Sala rzeczywiście przedstawiała się wspaniale, udekorowana purpurowo-złotymi
girlandami, których kolorystykę uzupełniała gdzieniegdzie odrobina błękitu. Na stołach pod
ścianami stały wazony pełne bławatków, a zasłony w wysokich oknach ozdabiały błękitne
kokardy. Harry uśmiechnął się i spojrzał na trzy kobiety stojące przy drzwiach - Em w
ciężkich purpurowych jedwabiach, Heather w bladozłotych muślinach oraz Lucindę w
zachwycającej sukni z szafirowego jedwabiu ozdobionej złotymi wstążkami.
Harry doszedł do wniosku, że może zupełnie szczerze pogratulować Em dekoracji i
zaczął przechadzać się po sali, wdając się w pogawędki ze znajomymi, a także starszymi
krewnymi, których zaprosiła Em. Nie spuszczał jednak oka z trzech dam witających gości i
gdy wreszcie powitania się skończyły, znalazł się natychmiast przy Lucindzie.
Uśmiechnęła się do niego, jednak on, patrząc jej głęboko w oczy, dostrzegł w nich
jakąś melancholię.
-
Przybyło tylu gości, że wygląda na to, iż będzie to najbardziej tłoczne przyjęcie
sezonu. -
Lucinda wzięła Harry'ego pod ramię i roześmiała się. - Mam ochotę już na samym
początku oznajmić, że jestem zmęczona.
Harry zaprowadził ją do lady Herscult, jednej z najstarszych przyjaciółek Em, która
chciała koniecznie poznać Lucindę. Rozmawiając z nią, Lucinda zachowała pogodę ducha i z
pewnym siebie uśmiechem zbywała wszystkie zbyt wścibskie pytania.
Gdy rozległy się pierwsze takty walca, Harry, bez pytania o pozwolenie, wziął nie
stawiającą oporu Lucindę w ramiona.
Uśmiechała się, wirując w tańcu z nieopisaną lekkością. Harry również się
uśmiechnął.
-
Myślę - powiedział - że udało mi się nauczyć cię doskonale tańczyć walca.
-
Naprawdę? - zapytała Lucinda. - Uważasz, że to tylko twoja zasługa? I że ja
samodzielnie nic w tej dzie
dzinie nie osiągnęłam?
-
Ależ tak, osiągnęłaś mnóstwo, moja droga, zarówno jeżeli chodzi o salę balową, jak i
o świat poza nią.
Gdy walc się skończył, muzycy zaczęli zabawiać gości, grając melodyjne utwory.
Harry, przechadzając się z Lucindą i wdając się wraz z nią w towarzyskie rozmowy,
uświadomił sobie, że jest ona spokojniejsza, bardziej odprężona niż podczas balu
poprzedniego wieczoru. Przyjął to z ulgą, choć niepokoił go smutek, jaki w niej wyczuwał.
Gdyby mógł usunąć przyczynę tego smutku, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na
świecie.
Lucinda, istota doskonała, należała teraz do niego, Wszystko, czego pragnął od życia,
znajdowało się tuż obok, w zasięgu ręki.
Wieczór upływał nadzwyczaj przyjemnie, następowały kolejne tańce, zjedzono
kolację złożoną z samych przysmaków, które, jak powiedziała Harry'emu Lucinda,
przygotowywano przez trzy poprzednie wieczory. Aż wreszcie przyszła pora na ostatniego
walca.
Harry pogrążony był właśnie w rozmowie o koniach z lordem Ruthvenem, a obok nich
Lucinda rozmawiała z panem Amberlym. Gdy rozległy się pierwsze takty, spojrzenia Lucindy
i Harry'ego się spotkały. Harry podał jej nie ramię, lecz dłoń.
_ No więc, moja droga? - zapytał.
Lucinda odetchnęła głęboko i podała mu dłoń. A on ująwszy ją, skłonił się
szarmancko, na
co ona odpowiedziała głębokim dygnięciem. Potem Harry zamknął ją w
ramionach i poprowadził do tańca. Z wrodzonym wdziękiem wirowali po sali, nie widząc
nikogo, nieświadomi niczego poza własnym wspólnym istnieniem i obietnicą kryjącą się w
pełnych zachwytu spojrzeniach.
Z kąta sali obserwowali ich lord Ruthven i pan Amberly. Na twarzach obu igrał pełen
zadowolenia uśmieszek.
-
No cóż, Amberly, sądzę, że możemy sobie pogratulować - odezwał się lord Ruthven,
podając przyjacielowi rękę.
-
Rzeczywiście - zgodził się pan Amberly, ściskając mu dłoń. - Dobrze wszystko
poszło. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości - dodał, przyglądając się parze wirującej w
tańcu.
- Nawet najmniejszej -
potwierdził jego lordowska mość.
Lucinda także była tego pewna. Poddając się czarowi walca, myślała o tym, że choć
pozostała w niej odrobina smutku, to jednak przemożnym uczuciem, którego teraz doznawała,
było radosne uniesienie. Wkrótce Harry ponownie poprosi ją o rękę, była tego pewna. A ona
mu nie odmówi. Za bardzo go kocha, by to uc
zynić, nawet gdyby on ze swej strony nie
powiedział jej tego, co tak bardzo pragnęła usłyszeć. W głębi duszy była przekonana, że
Harry ją kocha, i przekonanie to nigdy jej nie opuściło. Czerpała z niego siłę i spokój.
Wraz z ostatnimi taktami walca dobiegł końca ten czarowny wieczór.
Harry, jako członek rodziny, żegnał gości razem z Em i Lucindą. Stał bardzo blisko,
odszukał dłoń Lucindy i splótł palce ciasno z jej palcami, a potem, nie zważając na stojącą
obok ciotkę, uniósł jej dłoń do ust i pocałował.
Lu
cinda, patrząc mu w oczy, lekko zadrżała.
Harry uśmiechnął się i pogładził jej policzek.
- Porozmawiamy jutro -
rzekł.
Te słowa, wypowiedziane łagodnym, cichym głosem trafiły prosto do serca Lucindy.
Zareagowała na nie uśmiechem. Harry skłonił się jej i Em i nie mówiąc już nic więcej, zszedł
po schodach, zachowując do ostatniej chwili wygląd eleganckiego uwodziciela.
Na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy, ukryty w grupie uliczników i gapiów,
gromadzących się zawsze przed rezydencją, w której odbywał się bal czy przyjęcie, stał
Scrugthorpe. Wpatrując się w oświetlone wejście, mamrotał pod nosem:
-
Poczekaj, dziwko, już ja cię dostanę w swoje ręce. Kiedy się już z tobą załatwię,
żaden elegancki dżentelmen nie będzie chciał się skalać kontaktem z tobą. Będziesz wtedy
zepsutym towarem, zepsutym i cuchnącym.
Zaśmiał się cicho, zacierając dłonie. Jego oczy zabłysły w ciemności.
Obok niego przeszedł chłopiec z latarnią czekający na klienta, posyłając mu obojętne
spojrzenie. Kilka kroków dalej chłopiec minął zamiatacza ulic opartego na miotle z twarzą
ukrytą pod rondem kapelusza. Uśmiechnął się do niego, a potem oparł o pobliską latarnię
uliczną.
Scrugthorpe nie zauważył tej wymiany spojrzeń, zajęty obserwowaniem gości
wychodzących z Hallows House.
-
Dostanę cię w swoje ręce - powiedział do siebie - i nauczę cię, że człowieka nie
wolno obrażać. Bardzo szybko spuścisz ty z tonu, obiecuję ci to.
Nagle tuż obok rozległo się gwizdanie. Ktoś gwizdał popularną melodię. Scnigthorpe
zesztywniał. Rozejrzał się czujnie dookoła. Jego wzrok padł na chłopca z latarnią. Melodia,
znana mu dobrze, płynęła dalej.
Scnigthorpe spojrzał po raz ostatni na puste teraz wejście do Hallows House, po czym,
udając obojętność, ruszył przed siebie.
Zamiatacz ulic i chłopiec z latarnią obserwowali go, jak odchodził. A potem chłopiec
kiwnął głową zamiataczowi i ruszył w ślad za Scrugthorpe'em.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Na drugi dzień rano Harry leżał na brzuchu pogrążony we śnie, gdy na jego nagie
ramię spadła jakaś ciężka dłoń.
Zareagował natychmiast - uniósł się na posłaniu z szeroko otwartymi oczami i
zaciśniętymi pięściami.
- Spokojnie! -
Dawlish przezornie cofnął się poza zasięg jego ręki. - Powinien się pan
już pozbyć tego nawyku. Nie ma tutaj żadnego rozsierdzonego męża.
Harry zasapał gniewnie, a potem, odgarniając włosy z czoła, zapytał:
-
Która, u diabła, jest godzina?
-
Dziewiąta - odrzekł Dawlish. - Ma pan gości.
-
Gości? O dziewiątej rano? - zdumiał się Harry, siadając.
-
To Salter... Przyprowadził ze sobą pana Mabberly'ego.
Dziesięć minut później Harry schodził po wąskich schodach. Otworzył drzwi do
gabinetu i zobaczył swoich gości. Salter stał przy biurku, a Mabberly, czujący się
najwyraźniej nieswojo, przysiadł na brzegu krzesła.
Widząc Harry'ego, Mabberly wstał.
-
Dzień dobry, Mabberly, dzień dobry, Salter.
Salter zareagował skinieniem głową, lecz nic nie powiedział. Natomiast Mabberly,
sztywny, jakby kij połknął, pochylił tylko lekko głowę.
-
Mam nadzieję, że wybaczy nam pan to najście - zaczął - lecz ten oto dżentelmen - tu
spojrzał na Saltera - nalegał, bym odpowiedział mu na pewne pytania dotyczące spraw pani
Babbacombe, żebym udzielił informacji, które, moim zdaniem, mają charakter ściśle poufny.
-
Mabberly przeniósł wzrok na twarz Harry'ego. - Dżentelmen ten twierdzi, że pracuje dla
pana.
-
Rzeczywiście - potwierdził Harry, wskazując Mabberly'emu krzesło i siadając za
biurkiem. -
Obawiam się, że informacje, o które prosił pan Salter, są nam bardzo potrzebne ze
względu na bezpieczeństwo pani Babbacombe. - Jak spodziewał się Harry, wzmianka o
bezpieczeństwie Lucindy zaniepokoiła wyraźnie Mabberly'ego. - To znaczy - kontynuował
gładko - zakładając, że pan je zna.
Mabberly poruszył się na krześle, patrząc na Harry'ego z pewną obawą.
-
Tak się składa, że je znam, gdyż jako czyjś pośrednik muszę mieć absolutną
pewność, kogo reprezentuję. - Tu popatrzył na Saltera, a potem przeniósł wzrok z powrotem
na Harry'ego. -
Wspominał pan o bezpieczeństwie pani Babbacombe. W jaki sposób
informacja, o którą prosił pan Salter, jest ze względu na to istotna?
Harry opowiedział mu zwięźle o spisku, a Mabberly, jako człowiek wprowadzony w
tajniki wszelkiego rodzaju interesów, od razu pojął, że hipoteza Harry'ego jest bardzo
prawdopodobna. W miarę jak słuchał, na jego szczerej twarzy pojawiały się kolejno
zask
oczenie, oburzenie i w końcu niezłomna determinacja.
-
A to łotry! - powiedział, poczerwieniawszy. - Więc mówi pan, że ma pan zamiar
uzyskać nakaz aresztowania?
Na to pytanie odpowiedział Salter:
-
Mamy dość materiału, by to przeprowadzić, pod warunkiem, że znajdziemy dowody
na to, iż chodzi o sprawę opieki nad panną Babbacombe. Bez tego ich motywy są niejasne.
-
Tak więc - Harry utkwił uważne spojrzenie w twarzy Mabberly'ego - powstaje
pytanie, czy chce pan nam pomóc, czy nie?
-
Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecał Mabberly tonem pełnym żarliwości, a
potem nieco tą żarliwością zażenowany, wyjaśnił: - Pani Babbacombe była dla mnie bardzo
dobra. Rozumie pan, niewielu jest pracodawców, którzy zatrudniliby człowieka tak młodego
jak ja
na tak poważne stanowisko.
-
Oczywiście - uśmiechnął się Harry. - Jako lojalny pracownik firmy Babbacombe i
Spółka, bardzo pan dba o bezpieczeństwo swojej pracodawczyni.
- W istocie. -
Mabberly, uspokojony, usiadł wygodniej. - Pani Babbacombe jest
rzeczyw
iście jedyną opiekunką prawną panny Babbacombe. - Tu Mabberly zarumienił się
lekko. -
Jestem tego pewien, ponieważ zaraz po tym, jak pani Babbacombe mnie zatrudniła,
zapytałem o to. A pani Babbacombe, która wzorowo przestrzega etykiety panującej wśród
ludz
i interesu, nalegała, bym zobaczył dokument potwierdzający ten fakt.
Salter wyprostował się, jego twarz się rozjaśniła.
-
Pan nie tylko wie, że pani Babbacombe jest jedyną opiekunką, ale może pan
przysiąc, że tak jest?
Mabberly potwierdził skinieniem głowy.
-
Oczywiście. Czułem się zobowiązany przeczytać dokument i sprawdzić
prawdziwość pieczęci. Był bez wątpienia autentyczny.
-
Świetnie! - Harry spojrzał na Saltera, w którego nagle wstąpiła szalona energia. -
Możemy więc uzyskać nakaz bez dalszej zwłoki?
-
Jeżeli pan Mabberly uda się ze mną do sędziego i zezna pod przysięgą to, co wie o
statusie pani Babbacombe, to nic nas nie powstrzyma. Mam przyjaciół, którzy dokonają
aresztowania. Jednak sam chcę przy tym być i zobaczyć, jak Joliffe'a zabierają do więzienia.
-
Jestem gotów iść z panem natychmiast. - Mabberly wstał. - Po tym, co usłyszałem,
uważam, że im wcześniej ten Joliffe trafi za kratki, tym lepiej.
-
Zgadzam się całkowicie. - Harry wstał i podał rękę Mabberly'emu. - Kiedy wy dwaj
będziecie się zajmować Joliffe'em, ja popilnuję pani Babbacombe.
-
Mądrze pan postąpi. - Salter uścisnął dłoń Harry'ego. - Wygląda na to, że Joliffe jest
zdeterminowany, więc dobrze będzie pilnować damy dopóty, dopóki go nie zaaresztują.
Przyślę panu wiadomość, gdy to się stanie.
-
Przyślijcie ją do Hallows House.
Odprowadziwszy gości do holu, Harry wrócił do gabinetu i zaczął przeglądać
korespondencję. Podniósł znad niej wzrok, gdy pojawił się Dawlish z filiżanką kawy.
-
Jak się przedstawiają sprawy? - zapytał wierny sługa.
H
arry poinformował go o wszystkim.
-
Więc to będzie ostatni dzień naszych zmagań. Nie mogę powiedzieć, że mnie to
martwi.
-
Ja też - odparł Harry.
-
Podam śniadanie. Mamy jeszcze godzinę do chwili, gdy powinniśmy pojawić się w
Hallows House.
Harry odstawił filiżankę.
-
Powinniśmy tutaj zrobić porządek. Dziś wieczorem jadę do Lester Hall.
Dawlish obejrzał się od drzwi, unosząc w górę brwi.
-
Ho, ho! Planuje pan skok na głęboką wodę. Moim zdaniem, najwyższy czas. Co
prawda, nie przypuszczałem, że będzie pan chciał to uczynić podczas rodzinnego pikniku.
Było, nie było, jest to pański pogrzeb...
Harry chciał spiorunować Dawlisha wzrokiem, lecz za wiernym sługą zamknęły się
już drzwi.
Tego samego dnia po południu Harry przypomniał sobie uwagę Dawlisha z ponurą
rez
ygnacją. W najśmielszych marzeniach nie wyobrażał sobie, że najważniejszy akt w historii
jego życia zostanie odegrany w takiej scenerii.
Siedzieli na kolorowych pledach rozłożonych na porośniętym trawą zboczu,
zbiegającym w dół w stronę toczącej spokojnie swe wody rzeki Lea. Tutaj, o kilka mil na
północ od Islington, niedaleko od Stamford Hill, nadrzeczne lasy i łąki tworzyły przyjemne
miejsce, w którym można było nacieszyć się wiejskim spokojem. Siedzieli w cieniu dębów i
buków, słuchając brzęczenia pszczół unoszących się nad kwietną łąką i gruchania synogarlic
ukrytych wśród gałęzi drzew.
Harry odetchnął głęboko i popatrzył na Lucindę rozciągniętą na pledzie tuż obok
niego. Odrobinę dalej spoczywała Em z kapeluszem na twarzy. Na sąsiednim pledzie siedzieli
Heather z Geraldem, pogrążeni w ożywionej rozmowie, A dalej, w odpowiedniej odległości,
na balach usadowiła się służba - pokojówka Agata, stangret Em, Dawlish, Joshua, Sim oraz
młoda służąca Amy.
Wczoraj Lucinda zajęta była przygotowaniami do przyjęcia i niemożliwością było
znaleźć spokojną chwilę, a tym bardziej spokojne miejsce, by się oświadczyć.
Natomiast dzisiejsza wycieczka zaplanowana była od tygodnia i miała stanowić okazję
do odpoczynku po całym podnieceniu i zgiełku wczorajszego wieczoru. Przyjechali dwoma
powozami. Zjedli lunch na słonecznej łące pośród wiejskiej scenerii. Teraz Em zamierzała
uciąć sobie poobiednią drzemkę, a Gerald i Heather pogrążeni byli we własnym świecie.
Harry wstał i gestem przywołał Dawlisha, a potem odszedł z nim w stronę pobliskiej
kępy drzew. Gdy byli już tak daleko, że nikt ich nie mógł usłyszeć, Dawlish zapytał:
-
Czy coś jest nie w porządku?
Harry uśmiechnął się.
-
Nie, chciałem ci tylko powiedzieć, że kiedy za chwilę zabiorę panią Babbacombe na
spacer, nie będzie nam potrzebna eskorta - odparł, po czym dodał, widząc, że Dawlish chce
zaprotestować: - Pani Babbacombe będzie ze mną całkiem bezpieczna.
-
No cóż, nie dziwię się panu - odrzekł Dawlish. - Nikt nie chce publiczności, gdy ma
z
amiar paść przed damą na kolana.
Harry wzniósł oczy do nieba i już miał coś powiedzieć, gdy jego wierny sługa
oznajmił:
-
Powtórzę to pozostałym.
I oddalił się szybko.
Harry wrócił do Lucindy i podając jej rękę, poprosił:
-
Chodź, pójdziemy na spacer.
Luci
nda wstała, a on podał jej ramię. Ruszyli w stronę zagajnika. Spacerowali w
milczeniu, dopóki nie doszli do dużego ugoru. Ugór porośnięty był trawą, wśród której rosło
mnóstwo drobnych polnych kwiatów.
-
Jak tu pięknie - westchnęła Lucinda i uśmiechnęła się do Harry'ego.
Zbliżyli się do dużego gładkiego kamienia. Lucinda usiadła na nim z szelestem swoich
błękitnych muślinowych spódnic. Miała na sobie nowy kapelusz, lecz zsunęła go z głowy.
Zwisał jej teraz na plecach podtrzymywany przez wstążki, odkrywając twarz. Podniosła
głowę i spojrzała Harry'emu w oczy, unosząc swoje delikatne brwi w niemym pytaniu -
zachęcająco.
Harry odetchnął głęboko i już miał zacząć mówić, gdy oboje ujrzeli zbliżającego się
pospiesznie Dawlisha. Harry omal nie zaklął.
- O co znowu chodzi? -
zapytał.
Dawlish spojrzał na niego ze współczuciem.
-
Przybył posłaniec... w tej sprawie, o której mówiliśmy rano.
- Teraz?
-
Myślałem, że lepiej będzie załatwić tę sprawę od razu, zanim pan...
Harry skrzywił się. Dawlish miał rację.
-
Ten posłaniec chciał mówić z panem osobiście, powiedział, że takie ma rozkazy.
Czeka tam, przy przełazie.
Tłumiąc irytację, Harry popatrzył na Lucindę, a ona odpowiedziała mu czułym
spojrzeniem. Jeżeli poświęci pięć minut na dowiedzenie się, że Joliffe siedzi już za kratkami,
to będzie mógł później skoncentrować się na niej - całkowicie, w pełni, bez zastrzeżeń. I bez
groźby, że ktoś im przerwie.
-
Przy jakim przełazie? - zapytał Dawlisha.
-
Tamtym w płocie, niedaleko.
-
Nie widzieliśmy żadnego płotu. Dawlish zmarszczył brwi i rozejrzał się.
-
To jest gdzieś tam, na lewo. - Podrapał się w głowę. -A może na prawo?
-
Może więc zaprowadzisz tam pana Lestera? - wtrąciła Lucinda, która zerwawszy
trochę kwiatów, zaczęła pleść wianek. Harry zmarszczył brwi.
-
Znajdę przełaz. Dawlish zostanie z tobą.
- Nonsens! -
odparła Lucinda. - Zajmie ci to dwa razy dłużej. Im wcześniej tam się
znajdziesz, tym prędzej wrócisz do mnie. Mogę parę minut posiedzieć sama na słońcu.
Zresztą co może się stać w takim miejscu jak to?
Harry rozejrzał się. Naokoło była otwarta przestrzeń. Nikt nie mógł podkraść się do
Lucindy, a ona sama była kobietą dojrzałą i rozsądną - gdyby coś się zaczęło dziać, na pewno
zaczęłaby krzyczeć. Będą blisko i ją usłyszą.
- Dobrze -
zgodził się - ale nie ruszaj się stąd.
Harry odwrócił się i poszedł szybkim krokiem przez pole - pewność siebie tej kobiety
była zaraźliwa.
Podobnie jak wielu mieszkańców wsi, Dawlish potrafił trafić w każde miejsce, w
którym był poprzednio, jednak nie umiał opisać drogi. Ruszył przodem i w kilka minut
odnalazł płot. Poszli wzdłuż niego i doszli do małej polanki, na której był przełaz, za nim...
mały tłumek.
Harry zatrzymał się.
-
Co, u diabła?
Salter przepchnął się przez tłum, wśród którego Harry zauważył Mabberly'ego, trzech
detektywów polic
yjnych oraz całe mnóstwo stajennych z zajazdów, stangretów, chłopców
noszących latarnie, uliczników, zamiataczy, czyli „ludzi" Saltera.
Salter stanął przed Harrym z ponurą miną.
-
Uzyskaliśmy nakaz, ale kiedy się z nim udaliśmy na miejsce, okazało się, że Joliffe i
jego ludzie dali nogę.
Harry zesztywniał.
-
Myślałem, że ich obserwujecie.
-
Obserwowaliśmy ich, ale ktoś musiał popełnić błąd. Dziś rano znaleźliśmy dwóch
naszych ludzi ogłuszonych i ani śladu naszych wywiadowców.
Harry poczuł, że robi mu się zimno.
-
Czy wzięli powóz?
- Tak -
potwierdził jeden ze stajennych. - Pomyśleliśmy, że trzeba pana ostrzec, iż
należy bardzo pilnować pani Babbacombe... aż do czasu gdy ten ptaszek znajdzie się za
kratkami.
-
O mój Boże! - Harry pobiegł tam, skąd przyszedł. Za nim popędził Dawlish i cała
reszta.
Harry zostawiwszy za sobą kępę drzew, wybiegł na pole. Zatrzymał się gwałtownie i
rozejrzał się naokoło.
Przed nim chwiało się w powiewie lekkiego wiatru morze traw. Panował pogodny
spokój, łąka tonęła w upale. Słońce oświetlało znajdujący się na samym jej środku kamień.
Na tym kamieniu nikt nie siedział.
Harry podszedł bliżej i zobaczył, że na kamieniu leży wianek z chabrów. Nic nie
wskazywało na to, że ktoś go w popłochu porzucił.
Harry, oddychając ciężko, rozejrzał się jeszcze raz.
- Lucindo! -
zawołał.
Jego wołanie zginęło wśród drzew. Nikt na nie nie odpowiedział.
Harry zaklął.
-
Mają ją! -krzyknął.
- Nie mogli uciec daleko. -
Salter przywołał swoich ludzi gestem dłoni. - Chodzi o
damę. Większość z was ją widziała. Nazywa się pani Babbacombe.
Zaczęli przeczesywać łąkę. Robili to szybko, sprawnie, nawołując. Harry ruszył w
stronę rzeki, Dawlish nie odstępował go na krok. Harry aż zachrypł od nawoływania.
Wyobraźnia podsuwała mu najgorsze obrazy. Muszę ją znaleźć, powtarzał sobie, po prostu
muszę.
Pozostawiona samej sobie na tchnącej spokojem łące, Lucinda uśmiechnęła się do
siebie i zaczęła splatać wianek z rosnących wokół kamienia chabrów. Była spokojna i pewna,
że Harry wkrótce wróci.
Chcąc ożywić swój wianek kontrastowym kolorem, sięgnęła po żółty kwiat mlecza i w
tejże chwili usłyszała głos wołający ją po imieniu:
- Ciociu Lucindo?
Odwróciła się i w cieniu drzew dojrzała sylwetkę dżentelmena, który machał do niej
ręką.
Dobry Boże! - pomyślała, a czegóż on chce? Odłożyła wianek i podeszła bliżej.
- Mortimer? -
zapytała i weszła w cień drzew. - Co tutaj robisz?
- Czeka na ciebie, ty dziwko -
powiedział ktoś ochrypłym głosem.
Lucinda wzdrygnęła się. Ogromna łapa chwyciła ją za ramię. Lucinda spojrzała na jej
właściciela i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
-
Scrugthorpe! Co wy, u diabła, robicie?!
-
Porywam cię, dziwko. - Scrugthorpe zaczął ją wciągać dalej między drzewa. - No
dalej, powóz czeka.
-
Jaki powóz? Dosyć tego!
Lucinda usiłowała się wyrwać, ale Mortimer chwycił ją pod drugi łokieć.
-
Posłuchaj - mówił - posłuchaj mnie tylko. Właściwie nie chodzi o ciebie... chodzi
tylko o to, żeby naprawić pewną krzywdę... zadośćuczynić za afront... o to chodzi.
Tak naprawdę to nie pomagał Scrugthorpe'owi jej ciągnąć, tylko czepiał się jej ręki. W
jego wodnistoniebieskich oczach było błaganie o zrozumienie.
Lucinda zmarszczyła brwi.
-
O co chodzi? Mów jaśniej!
Mortimer wyjaśnił jej, jąkając się i plącząc. Lucinda usiłując go zrozumieć,
zapomniała prawie o Scrugthorpe i dawała mu się prowadzić. Jej spódnice zaczepiły się o
jakiś leżący na ich drodze pień.
-
Przeklęta zarozumiała baba! - Scrugthorpe kopnął jej spódnicę. - Poczekaj tylko, aż
będziemy sami!
-
No i widzisz, są te pieniądze, które jestem winien Joliffe'owi... muszę mu je
zwrócić... to kwestia honoru... To duża suma... Myślałem, że po śmierci stryja Charlesa... Ale
okazało się, że nie...
-
Od wd zięczę ci się za twó j o stry język . A kiedy ju ż się z to b ą ro zp rawię, to
zobaczysz...
Lucinda starała się nie słuchać Scrugthorpe'a. Skupiła się na tym, co mówił Mortimer.
Otworzyła usta ze zdumienia, gdy Mortimer ujawnił, jaki jest jego ostateczny cel i jak
planowali go osiągnąć.
-
Więc widzisz - zakończył Mortimer. - Wszystko jest proste. Jeżeli zrzekniesz się
opieki na moją rzecz, wszystko będzie dobrze. Rozumiesz to, prawda?
Doszli właśnie nad sam brzeg rzeki, przed nimi był mały mostek dla pieszych.
Lucinda szarpnęła się, wyrwała ramię z uchwytu Scrugthorpe'a i przystanęła, piorunując
Mortimera wzrokiem.
-
Ty ośle! - powiedziała. - Czy naprawdę wierzysz, że z powodu twojej głupoty i
słabości, dlatego, że jakiś oszust wystrychnął cię na dudka, ja przekażę ci fortunę mojej
pasierbicy po to, żebyś mógł temu oszustowi napchać kabzę? Jeżeli tak myślisz, to jesteś, mój
panie, skończonym idiotą!
- Zaraz, zaraz. -
Scrugthorpe, nieco oszołomiony jej gwałtownością, potrząsnął ją za
ramię. - Dosyć tego.
Twarz Mortimera była blada jak ściana.
-
Stryj Charles był mi winien...
-
Nonsens! Charles nie był ci nic winien! Dostałeś od niego więcej, niż powinieneś. A
teraz, mój panie -
Lucinda stuknęła go palcem w pierś - musisz wrócić do Yorkshire i
uporządkować swoje sprawy. Porozmawiaj z panem Wilsonem ze Scarborough. On będzie
wiedział, jak ci pomóc. Stań na własnych nogach, Mortimerze. Uwierz mi, to jedyny sposób -
powiedziała Lucinda, po czym zapytała: - A jak się ma kucharka, pani Finnigan? Kiedy
wyjeżdżałyśmy, cierpiała biedaczka na wrzody żołądka.
Mortimer nic nie mówił, patrzył tylko na nią szeroko otwartymi oczami.
-
Dosyć, kobieto! - krzyknął Scrugthorpe, na którego twarzy pokazały się czerwone
plamy.
Chwycił Lucindę za ramiona i przyciągnął do siebie. Lucinda z okrzykiem przerażenia
schyliła głowę, unikając dotknięcia jego mięsistych warg. Scrugthorpe stęknął i chwycił ją
mocniej za ramię. Lucinda szarpała się, usiłując doprowadzić do tego, żeby stracił
równowagę. Spojrzawszy w dół, zobaczyła jego stopy odziane w miękkie skórzane buty.
Podniosła kolano i uderzyła go nim w pachwinę. Scrugthorpe'owi zabrakło tchu, a ona z całej
siły nastąpiła mu na łuk lewej stopy.
- Aaa! Ty dziwko! -
ryknął z bólu.
Lucinda uderzyła go głową w podbródek. Scrugthorpe zawył. Jedną ręką chwycił się
za stopę, a drugą za podbródek. Lucinda była wolna. Już miała uciec, gdy chwycił ją
Mortimer.
Rozwścieczona zaczęła bić go po rękach i twarzy i wyzwoliła się stosunkowo łatwo.
Pchnęła go mocno, tak że wpadł w krzaki, po czym, zebrawszy spódnice, pobiegła na most.
W pogoń za nią, klnąc na czym świat stoi, rzucił się, kuśtykając, Scrugthorpe.
Lucinda obejrzała się i przyspieszyła kroku.
Spojrzała przed siebie i zobaczyła, że na most z drugiej strony wchodzi jakiś
dżentelmen w stroju do konnej jazdy. Dziękując Bogu za to, że zsyła jej pomoc, zawołała:
-
Proszę pana!
Ku jej zdumieniu dżentelmen zatrzymał się, stanął w rozkroku, zagradzając jej wyjście
z mostu. Lucinda zwolniła. Zatrzymała się na środku mostu.
Mężczyzna trzymał w dłoni pistolet.
Był to jeden z tych pistoletów, którymi dżentelmeni posługują się podczas
pojedynków, miał długą lufę, a jego okucia błyszczały w słońcu. Pod nogami Lucindy
spokojnie szemrała rzeka, a z oddali słychać było jakieś nawołujące ją głosy, jednak były one
zbyt słabe, by wyrwać ją z sieci, w której się znalazła.
Przeszedł ją zimny dreszcz.
Pistolet powoli przesunął się do góry, jego lufa znalazła się na wysokości piersi
Lucindy.
Z wyschniętymi ze strachu ustami, z bijącym sercem Lucinda spojrzała w twarz
mężczyźnie. Była to twarz nieruchoma, bez wyrazu. Lucinda zauważyła ruch jego palców i
złowieszczy szczęk odwodzonego kurka.
O sto jardów s
tamtąd Harry wybiegł spośród drzew na nadrzeczną ścieżkę. Zdyszany
rozejrzał się naokoło. Gdy jego spojrzenie padło na most, zamarł w bezruchu.
Serce waliło mu jak młotem, gdy zdał sobie sprawę, że oto jego przyszłość, jego życie,
jego miłość stoi twarzą w twarz ze śmiercią. Salter wraz z częścią swoich ludzi znajdował się
na przeciwległym brzegu. Zbliżali się szybko, jednak nie było szansy na to, by dopadli
Joliffe'a na czas. Harry zobaczył, jak Joliffe wprawnym ruchem unosi broń.
- Lucindo! -
wyrwał mu się z piersi pełen rozpaczy i wściekłości krzyk.
Lucinda, trzymając rękę na poręczy mostu, odwróciła się 1 zobaczyła Harry'ego na
pobliskim brzegu. Tam, przy Harrym, będzie bezpieczna. Barierka, o którą się opierała, była
zwykłą belką wspartą na szczebelkach. Pod nią znajdowała się pusta, otwarta przestrzeń.
Lucinda położyła obie ręce na barierce i przeskoczyła przez nią.
Wpadła do wody w momencie, gdy rozległ się strzał.
Harry, klnąc, ruszył biegiem wzdłuż rzeki. Czy ona umie pływać? - zastanawiał się.
Dobie
gł do mostu i usiadł na trawie, żeby zdjąć długie buty. Ściągał właśnie jeden z nich, gdy
Lucinda wypłynęła na powierzchnię. Odgarnęła włosy z oczu, rozejrzała się i zobaczyła go.
Pomachała mu ręką, a potem spokojnie, tak jakby robiła to codziennie, popłynęła w stronę
brzegu.
Harry patrzył na to szeroko otwartymi oczami. Miotany potężnymi uczuciami, od
wściekłości po wielką radość, stał na brzegu i czekał, aż Lucinda dopłynie.
Dawlisha zgubił gdzieś w zagajniku, a ludzie Saltera, widząc, że czeka na Lucindę, nie
zbliżyli się, tylko pozostawili ich samych. Do niego zaś docierało, że na obu brzegach rzeki
coś się dzieje, jednak nie zwracał na to uwagi. Później dowiedział się, że Mabberly wyróżnił
się tym, że powalił Mortimera Babbacombe'a, a Dawlish z wielką przyjemnością i
zręcznością ogłuszył nikczemnego Scrugthorpe'a.
Dobrnąwszy do płytkiego miejsca, Lucinda obejrzała się na most. Widząc, ku swemu
zadowoleniu, że z jej napastnikami robiony jest porządek, sięgnęła do tyłu po ociekający
wodą kapelusz. Trzymając go za mokre wstążki, jęknęła:
- Kompletnie zniszczony!
A potem, spojrzawszy w dół, dodała:
- Tak jak moja suknia!
Harry'emu tego już było za wiele. Ta przeklęta kobieta, z ledwością uszedłszy z
życiem, biadała nad losem kapelusza. Podszedł bliżej i stanął nad nią.
Wciąż niepocieszona po stracie nakrycia głowy, Lucinda wskazała je gestem.
-
Nic się już z nim nie da zrobić - powiedziała.
Harry klepnął ja po mokrym pośladku - wystarczająco mocno, by poczuć pieczenie w
dłoni. Lucinda aż podskoczyła i krzyknęła:
- O!
-
Następnym razem, kiedy ci każę nie ruszać się z miejsca, zastosujesz się do tego, co
mówię! Rozumiesz?! Dobry Boże! Twoja suknia! - zawołał i natychmiast zdjął surdut.
Lucinda prychnęła.
-
Właśnie to miałam na myśli.
Z miną osoby urażonej przyjęła surdut, którym on okrył jej ramiona, pozwoliła mu
nawet zapiąć guziki.
-
Chodź, zawiozę cię natychmiast do domu. - Harry wziął ją za łokieć i pomógł jej
wejść na brzeg. - Jesteś przemoczona. Nie wolno ci się przeziębić.
Lucinda obejrzała się.
-
Tam był Mortimer.
- Wiem.
Harry pociągnął ją między drzewa.
- Wiesz? -
zdziwiła się Lucinda. - Nabił sobie do głowy, że Charles pozbawił go
należnego spadku, że...
Harry pozwolił jej mówić, prowadząc ją przez zagajnik. To, że słyszy jej głos,
dodawało mu sił. Z pewnym zdziwieniem Harry stwierdził, że wyszła z całego tego przeżycia
bez szwanku. To on był nerwowo wyczerpany, Harry otworzył drzwi powozu, w ich stronę
spieszyli Dawlish i Joshua.
-
Zostawimy wiadomość dla Em i Heather, Mabberly wszystko wyjaśni.
- Pan Mabberly? -
Lucinda była zaskoczona. - Czy on jest tutaj?
Harry przeklął w duchu swój długi język.
- Tak -
powiedział. - A teraz wsiadaj.
Nie czekając, aż to zrobi, podniósł ją i posadził na siedzeniu. Joshua siadał właśnie na
koźle. Harry zwrócił się do Dawlisha:
-
Wracaj i wyjaśnij wszystko mojej ciotce i pannie Babbacombe. Zapewnij je, że pani
Babbacombe jest cała i zdrowa, tylko przemoczona. Zawiozę ją do Hallows House. Będziemy
tam na nie czekali.
Dawlish kiwnął głową.
-
Pozostałymi rzeczami już się zajęto.
Tym razem kiwnął głową Harry. Wsiadł do powozu, a gdy ten, po zamknięciu
drzwiczek przez Dawlisha, ruszył, opadł na siedzenie i zamknął oczy. Po minucie otworzył je
i metodycznie pozamykał wszystkie żaluzje. Słońce przenikało jednak przez cienką skórę,
wypełniając wnętrze złocistym blaskiem.
- Ach...
Zanim Lucinda zdążyła coś powiedzieć, Harry usiadł, wy ciągnął rękę i pociągnął ją
na swoje kolana.
Lucinda otworzyła usta, by zaprotestować, lecz on zamknął je pocałunkiem -
namiętnym, zaborczym. Oddała mu pocałunek z równym zapałem, pragnąc wziąć wszystko,
co jej ofiarowywali.
-
Jeżeli kiedykolwiek w przyszłości zrobisz coś podobne go, bądź pewna, że przez
następny tydzień będziesz musiała jeść w pozycji stojącej.
Lucinda wciąż patrząc na niego, dotknęła ręką swojego pośladka.
- To jeszcze boli -
poskarżyła się. Harry uśmiechnął się.
-
Może powinienem pocałować?
Lucinda otworzyła szeroko oczy, Wyglądała na zaintrygowaną.
Harry zmieszał się nieco.
-
No dobrze, zostawmy to lepiej na później.
Lucinda popatrzyła pytająco, a potem wzruszyła ramionami i przytuliła się.
-
Przecież to nie moja wina, że mnie zaatakowali. A poza tym, kim byli wszyscy ci
ludzie?
-
Mniejsza z tym. Jest coś, co chcę powiedzieć. I powiem to tylko raz. - Spojrzał jej w
oczy. -
Słuchasz mnie?
Lucinda wstrzymała oddech. Czując, że serce jej zamiera, potwierdziła kiwnięciem
głowy.
-
Kocham cię.
Twarz Lucindy rozjaśniła się. Pochyliła się ku niemu z rozchylonymi wargami. Harry
powstrzymał ją ruchem ręki.
-
Nie, poczekaj. Jeszcze nie skończyłem. - Skrzywił się lekko. - Takie słowa w ustach
człowieka mojego pokroju muszą być mało przekonujące. Wiesz, że wypowiadałem je
przedtem... wiele razy, ale wtedy nie mówiłem prawdy. Zanim ty się pojawiłaś, nie miałem
pojęcia, co te słowa znaczą.
Ale teraz to
wiem. Jednak nie mogłem mieć nadziei, że dla ciebie będą przekonujące,
ponieważ nie były takie dla mnie samego. Więc udowodniłem ci, że potrafię kochać...
zawiozłem cię do swojego ojca, pokazałem rodowe gniazdo. -Przerwał i patrząc z uśmiechem
w oczy Luci
ndzie, dodał: -A co do tych sześciorga dzieci, to żartowałem. Wystarczy mi
czworo.
Lucinda, oszołomiona szczęściem, otworzyła szeroko oczy.
- Tylko czworo? Doprawdy, jestem rozczarowana.
Harry poruszył się.
-
Może zaczniemy od czworga, dobrze? Bo nie chcę cię rozczarować.
Na policzku Lucindy pojawił się dołeczek. Harry zmarszczył brwi.
-
O czym to ja mówiłem? Aha, o dowodach mojego oddania. Towarzyszyłem ci do
Londynu i zabierałem na przejażdżki po parku. Zabiegałem o twoje względy na wszelkie
sposoby. Nara
żałem się na ataki swatek i matron. Wszystko dla ciebie.
-
To dlatego to wszystko robiłeś? Żeby mnie przekonać, iż mnie kochasz?
Harry uśmiechnął się.
-
A dla czegóż by innego?
Pochylił się i zdjął jej buty, a potem podniósł jej spódnice i zaczął jej zsuwać
podwiązki. Lucinda uśmiechnęła się.
-
I tańczyłeś ze mną te wszystkie walce. Pamiętasz?
-
Jak mógłbym zapomnieć? - odparł Harry, zsuwając jej pończochy. - Nie mogę sobie
wyobrazić bardziej oczywistej publicznej deklaracji.
Lucinda roześmiała się, poruszając zmarzniętymi palcami stóp.
Harry wyprostował się i spojrzał jej prosto w oczy.
-
A więc, pani Lucindo Babbacombe, czy po wszystkich tych wysiłkach wierzy mi
pani, że panią kocham?
Lucinda uśmiechała się, błyszczały jej oczy. Podniosła obie ręce i ujęła w dłonie jego
twarz.
-
Głuptasie, chciałam tylko, żebyś to powiedział.
Po tych słowach dotknęła lekko wargami jego ust.
Gdy się cofnęła, Harry prychnął niedowierzająco.
-
I uwierzyłabyś mi? Nawet po tym faux pas, które popełniłem tego wieczoru, kiedy
mnie
uwiodłaś?
Lucinda uśmiechała się łagodnie.
- O tak. -
Na jej policzku ponownie pojawił się dołeczek. - Nawet wtedy.
Harry postanowił, że tyle wystarczy.
-
Zgadzasz się za mnie wyjść bez dalszych zachodów?
Lucinda kiwnęła głową - raz, zdecydowanie.
-
Dzięki Bogu. - Harry objął ją ramionami. - Bierzemy ślub za dwa dni w Lester Hall.
Wszystko jest już przygotowane. Mam w kieszeni zezwolenie na ślub. - Popatrzył na mokre
plamy na surducie, w który była otulona. - Mam nadzieję, że nie zamokło.
Rozpiął guziki i zdjął z niej surdut. Lucinda ze śmiechem przyciągnęła jego głowę i
pocałowała go prosto w usta. Po chwili Harry cofnął się.
-
Jesteś bardzo mokra. Musimy zdjąć z ciebie te rzeczy.
Popatrzyła na niego uwodzicielsko, a potem posłusznie odwróciła się, żeby mógł ją
rozsznurować. Harry zdjął z niej suknię i rzucił ją na podłogę karety.
Została w koszuli, przemoczonej i prawie przezroczystej.
Z rumieńcem na twarzy obserwowała spod rzęs, jak Harry delikatnie i niespiesznie ją
od niej uwalnia.
Harry, rozbierając Lucindę, czuł, że zalewają fala ciepła, słyszał, że oddycha płytko.
Gdy była już całkiem naga, zadrżała, lecz on wiedział, że nie drży z zimna. Pochylił się i
pocałował sińce, które na jej ramionach pozostawiły dłonie Scrugthorpe'a. Lucinda
przypomniała sobie pewną rozmowę. Roześmiała się cicho na to wspomnienie.
- Wiesz -
wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie - Em powiedziała pewnego razu, że
powinnam sprawić, byś padł na kolana.
-
Ach tak. Mądra kobieta z tej mojej ciotki. - Delikatnie posadził ją tak, że siedziała
teraz okrakiem na jego udach. -
Zapomniała jednak, że uwodzicielowi może być trudno
zmienić swoją naturę.
- Harry? -
powiedziała pytająco.
- Mhm?
-
Harry... jesteśmy w powozie - usiłowała protestować.
Roześmiał się cicho.
-
To jest najzupełniej możliwe, zapewniam cię. Kołysanie zwiększa przyjemność...
zobaczysz.
- Tak, ale... -
Nagle jej oczy otworzyły się szeroko. Po chwili upojenia przymknęła
powieki. - Harry? -
wyszeptała cicho.
Nastąpiła długa cisza, wśród której słychać było tylko oddechy, a potem Lucinda
westchnęła głęboko.
- Och, Harry!
Godzinę później, gdy powóz wjeżdżał powoli na ulice Mayfair, Harry spojrzał na
kobietę siedzącą mu na kolanach.
Owinięta była jego płaszczem, sucha i rozgrzana - jej ubranie leżało na podłodze
powozu, tworząc mokrą kupkę. A jego surdut i spodnie były w okropnym stanie. Dawlish
będzie miał z nimi mnóstwo roboty. Harry jednak nie przejmował się tym. Miał bowiem
wszystko, czego najbardziej w życiu pragnął.