Prolog
Sierpień 1831
Ballyranna, hrabstwo Kilkenny,Irlandia
- Szukam Paddy'ego Q'Loughlina.
Stając przy barze w Pipe & Drum, lady Priscilla Dalloway napotkała przenikliwy wzrok i
pożałowała, że nie zmieniła sposobu, w jaki mówiła. Ale potem dostrzegła w oczach
Millera, że ją rozpoznał, i uzmysłowiła sobie, że nie miałoby to sensu. Ubrana była w
stary kostium do konnej jazdy i kapelusz z szerokim rondem, ale nic nie skrywało jej
twarzy; woalka nie pomogłaby jej pozyskać zaufania Paddy'ego.
Miller, muskularny mężczyzna z okrągłą, łysą głową, wciąż się jej przyglądał, jakby
mogła być dla niego jakimś zagrożeniem. Wzdychając w duchu, pochyliła się śmiało nad
kontuarem.
- Nie jest w tarapatach, po prostu chcę z nim porozmawiać. - Jej akcent stał się jeszcze
bardziej wyraźny, ale Miller nawet się nie poruszył, ani nie mrugnął; starała się brzmieć
bardziej przekonywająco. - Chodzi o to, że mój brat ma zająć stanowisko, z którego
ostatnio odszedł Paddy, i chciałabym się dowiedzieć, co Paddy mógłby mi powiedzieć o
tym miejscu i pracy.
Tylko tyle gotowa była ujawnić. Chciała się upewnić, że Rus będzie miał odpowiednie
warunki, ale nie zamierzała zdradzać Millerowi, takiemu samemu plotkarzowi jak oni
wszyscy, rodzinnych sekretów Dallowayów.
Miller zmarszczył brwi i się rozejrzał.
Była druga po południu, przy barze siedziało trzech robotników, a jeszcze kilku rozsiadło
się przy stolikach, wszyscy zerkali dyskretnie na panienkę z wyższych sfer, która weszła
do ich meliny. Okna w barze były niewielkie, szyby grube i prążkowane, przez co do
pomieszczenia przedostawa ło się niewiele światła; bar, urządzony w brązie i zieleni, był
obskurny i ponury, i jedynie połyskujące butelki i kieliszki na półce za kontuarem przy-
kuwały wzrok.
Miller spojrzał na pozostałych klientów, a potem odstawił kieliszek, który właśnie
wycierał, zrobił krok bliżej i zaczął mówić niemal szeptem.
- Więc młody lord Russell zamierza wziąć robotę Paddy'ego?
Pris z trudem się powstrzymała przed syknięciem przez zaciśnięte zęby.
- Tak. Pomyślałam, że może Paddy opowiedziałby mi o stajniach lorda Cromarty'ego. -
Wzruszyła ramionami, jakby było to całkowicie normalne, że syn hrabiego zostaje
pomocnikiem stajennego, a jego siostra jedzie konno przez dwie godziny, żeby
dowiedzieć się od poprzedniego pomocnika, co sądzi o swoim niedawnym miejscu
pracy. - Jestem po prostu ciekawa.
I zaniepokojona faktem, że ktoś taki, jak Paddy O'Loughlin rzuca robotę, która wydaje
się wprost wymarzona. Był miejscową legendą, jeśli chodziło o konie wyścigowe,
pomógł wytrenować kilka wspaniałych egzemplarzy. Wiedziała, że mieszkał za tą wsią,
dlatego się domyśliła, gdzie o niego pytać.
Miller przyglądał się jej, potem wskazał głową na dużego mężczyznę w roboczym
ubraniu pochylonego nad kuflem piwa w najciemniejszym kącie baru.
- Proszę spytać Seamusa O'Malleya. On i Paddy przyjaźnili się.
Pris uniosła brwi, słysząc, że Miller użył czasu przeszłego. Pokiwał głową.
- Jeśli ktoś mógłby pani pomóc, to właśnie Seamus.
- Cofnął się, dodając: - A gdyby to mój brat miał zająć miejsce Paddy'ego, spytałbym.
Obawa zmieniła się w niepokój.
- Dziękuję·
Obróciwszy się, przyjrzała się Seamusowi O'Malleyowi. Nic o nim nie wiedziała.
Zaczęła iść w jego stronę.
O'Malley siedział zgarbiony nad stołem, trzymając w spracowanych dłoniach kufel piwa.
Stanąwszy przed nim, poczekała, aż podniesie wzrok. Zamrugał jak sowa, najwyraźniej
ją rozpoznając, ale nie mając pojęcia, dlaczego przed nim stała.
Cicho oznajmiła:
- Szukam Paddy'ego O'Loughlina. Miller zasugerował, że powinnam z panem
porozmawiać.
- Tak? - Seamus uniósł się nieco, żeby zerknąć na kontuar.
Najprawdopodobniej zachęcony przez Millera, spojrzał na nią niepewnie, a ona wysunęła
drugie krzesło i usiadła.
- Miller powiedział, że dobrze pan znał Paddy'ego.
Seamus przyglądał się jej czujnie.
- Tak.
- Więc gdzie on jest?
Zamrugał, a potem znowu zaczął się gapić w niemal pełny kufel piwa.
- Nie wiem. - Zanim Pris zdążyła go przycisnąć, dodał: - Nikt nie wie. Był tutaj któregoś
wieczora, jakiś tydzień temu, a potem poszedł do domu tuż przed zamknięciem knajpy,
zresztą jak zawsze. Ale nigdy nie dotarł do domu. - Seamus zerknął na nią. - Droga do
jego domu prowadzi przez bagna.
Pris zdusiła nagły przypływ paniki, usiłowała znaleźć jakieś inne wytłumaczenie, ale nie
potrafiła
- Chce pan powiedzieć, że został zamordowany? Patrząc w kufel, Seamus wzruszył
ramionami.
- Nie wiadomo. Ale Paddy przemierzał tę drogę tysiąc razy i nawet nie był pijany, co
najwyżej lekko podcięty. Trudno uwierzyć, że zgubił drogę i zginął w ten sposób, ale od
tamtej pory nikt go nie widział.
Poczuła lodowaty strach.
- Mój brat, lord Russell, przyjął dawną posadę Paddy'ego. - Usłyszała swój głos,
spokojny, lecz odległy, zdała sobie sprawę, że Seamus był zaniepokojony. - Chciałam
spytać Paddy'ego o stajnie Cromarty'ego. Czy mówił coś o tym miejscu, o ludziach, o
pracy?
Na twarzy Seamusa malował się niepokój pomieszany ze współczuciem. Upił piwa, a
potem oznajmił:
- Pracował tam przez trzy lata. Początkowo podobało mu się, mówił, że konie były
wspaniałe, ale ostatnio ... działo się tam coś dziwnego. Dlatego odszedł.
- Coś się działo? Mówił coś jeszcze? Sugerował, co to mogło być?
- Powiedział tylko, że ten diabeł Harkness - ten, co jest głównym stajennym u
Cromartych - był w to umoczony po uszy, i że wiązało się to, cokolwiek to było, z jakimś
rejestrem.
Zmarszczyła brwi. - Rejestrem?
- Paddy nigdy nie wspominał, o jaki rejestr chodziło, ani jakie ten rejestr miał znaczenie.
- Seamus zapatrzył się na swoje piwo, a potem spojrzał na Pris. - Słyszałem, że pani brat
ma świetną rękę do koni, ale nie obiło mi się o uszy, że wchodzi w jakieś nieczyste
interesy, kradnie konie albo jest zamieszany w jakieś niejasne sprawy. Bóg wie, że Paddy
nie był świętoszkiem, ale jeśli w stajniach Cromarty'ego coś się działo, nie zniósłby tego,
więc wygląda na to, że pani brat też może mieć z tym problem.
- A teraz Paddy zniknął.
- Tak. Chyba dobrze by było, gdyby pani brat tym wiedział. - Seamus zawahał się, a
potem zapytał łagodniej:
- To pani brat bliźniak, prawda?
Pris przytaknęła.
- Tak. - Z trudem panowała nad głosem.
- I dziękuję. Powiem mu oPaddym.
Zaczęła się podnosić, potem zatrzymała się i sięgnęła do kieszeni. Wstając, położyła na
stole srebrną sześciopensówkę·
- Proszę wypić za Paddy' ego.
Seamus spojrzał na monetę, a potem mruknął cicho:
- Dziękuję. I proszę powiedzieć bratu, żeby na siebie uważał.
* * *
Dwie godziny później Pris wśliznęła się do salonu w posiadłości Dallowayów.
Jej ciotka ze strony ojca, Eugenia, wdowa, która zamieszkała z nimi siedem lat temu po
śmierci matki Pris, dziergała szydełkiem. N a siedzisku przy oknie Adelaide, osierocona
córka chrzestna Eugenii, a teraz jej podopieczna, od niechcenia pr~erzucała kartki
powieści.
Sliczna Adelaide o lśniących brązowych włosach, zaledwie dwa lata młodsza od
dwudziestoczteroletniej Pris, podniosła głowę i odłożyła książkę.
- Dowiedziałaś się czegoś?
Ściągając z ponurą miną rękawiczki, Pris podeszła do biurka przy oknie.
- Muszę natychmiast napisać do Rusa. Eugenia opuściła robótkę na kolana.
- Wnoszę z tego, że odkryłaś coś niepokojącego? Co takiego?
Pris upuściła rękawiczki na biurko, zaszeleściła suknią i usiadła na krześle. Eugenia i
Adelaide wiedziały, dokąd i po co pojechała.
- Spodziewałam się usłyszeć, że Paddy wdał się w bójkę z głównym stajennym albo coś
takiego. Miałam nadzieję, że powód jego odejścia ze stajni Cromarty'ego był prosty i
niewinny. Niestety, okazało się inaczej.
Pris napotkała mądre spojrzenie Eugenii.
- Paddy mówił, że coś się działo u Cromarty'ego, czego nie mógł znieść, dlatego odszedł.
A teraz zniknął, jego przyjaciele myślą, że został zabity.
Eugenia szeroko otworzyła brązowe oczy.
- Dobry Boże! - jęknęła Adelaide.
Obróciwszy się do biurka, Pris otworzyła szufladę.
- Napiszę do Rusa, że natychmiast musi rzucić pracę u Cromarty'ego. Jeśli koniom dzieje
się tam coś złego - cóż, znasz Rusa. Zaangażuje się, usiłując coś z tym zrobić. A nie
chcę, żeby wpakował się w jakieś kłopoty, zwłaszcza takie, które oznaczają zaginięcie
bez śladu. Jeśli nie jest w stanie wrócić do domu i stanąć przed ojcem, to musi gdzie in-
dziej poszukać sobie pracy trenera koni.
Ku jej przerażeniu głos zaczął jej się załamywać, wzięła więc głęboki oddech.
Rus zawsze miał bzika na punkcie koni. Jego jedyną ambicją było wytrenowanie konia,
który zdobyłby Derby Irlandii. Chociaż Pris nie podzielała jego pasji, to jednak ją
rozumiała. Niestety ich ojciec, Denham Dalloway, hrabia Kentland, miał bardzo sztywne
poglądy na temat tego, co jest stosownym zawodem dla jego syna i dziedzica, a mia-
nowicie dbanie i zarządzanie rodzinną posiadłością. Hodowla i trenowanie koni były
dobrym zajęciem dla innych, w podtekście gorszych, ale było nie do przyjęcia w
przypadku następnego hrabiego Kentland.
Z trzech synów hrabiego Rus był tym, któremu najmniej odpowiadałaby rola właściciela
ziemskiego jako sposób na życie. Tak samo jak Pris, był podobny do matki, bardziej Celt
niż Anglik, nieokiełznany, radykalny i pełen witalności. Bliźniaki zdawały sobie sprawę
z korzyści płynących z dobrze zarządzanej posiadłości, ale to zajęcie było mało
ekscytujące.
Pris, Rus i Albert zawsze byli ze sobą zżyci, jak zresztą wszystkie dzieci Dallowayów,
ale pozostała trójka, Margaret, Rupert i Aileen, była znacznie młodsza - mieli kolejno
dwanaście, dziesięć i siedem lat - i bardziej potrzebowała opieki, niż nadawała się na
spiskowców. Jeszcze przed śmiercią matki trójka starszego rodzeństwa zawarła pakt:
Rus zrobi to, czego chce ojciec, i będzie zajmował się posiadłością do czasu powrotu
Alberta z uniwersytetu w Dublinie. Wtedy przedstawią ojcu swój plan, który zakładał, że
Albert zajmie się posiadłością w imieniu Rusa, a Rus poświęci się założeniu i
prowadzeniu stadniny koni wyścigowych.
Była to recepta na życie, którą cała trójka z radością by zrealizowała.
Dwa miesiące temu Albert wrócił z Dublina.
Kiedy wdrożył się ponownie w sprawy posiadłości, . przedstawili hrabiemu swój plan, a
ten z miejsca go odrzucił.
Rus miał nadal zarządzać posiadłością. Albert, jeśli okaże się, że ma do tego smykałkę,
mógł mu w tym pomagać. Jednakże żaden Dalloway nie zniży się do tego, by hodować
konie na handlową skalę·
Tak oznajmił hrabia.
Rus wybuchnął. Pris i Albert rozumieli go; przez siedem lat hamował swoje pragnienia i
robił wszystko, co kazał mu ojciec, a teraz uważał, że zasługuje na to, aby wieść życie, o
jakim zawsze marzył.
Hrabia zacisnął usta i nie chciał nawet rozważyć ich pomysłu.
Padły słowa, które zraniły obie strony. Doprowadzony do ostateczności, Rus opuścił
dwór Dallowayów. Wziął tylko to, co zmieściło się w sakwach, i odjechał.
Siedem dni później, trochę ponad trzy tygodnie temu, Pris otrzymała list, w którym
informował ją, że znalazł pracę w stajniach lorda Cromarty'ego, jednej z ważniejszych
hodowli koni wyścigowych w sąsiednim hrabstwie Wexford.
Rozłam między jej ojcem i bratem był teraz większy niż kiedykolwiek. Pris bardzo
chciała naprawić stosunki rodzinne, ale potrzebny był czas, aby rany mogły się zagoić.
Akceptowała to. Jednak po raz pierwszy w życiu, nie mając przy sobie Rusa, czuła się
bardzo samotna i opuszczona, jakby utraciła jakąś część siebie. To uczucie było nawet
silniejsze niż wtedy, gdy zmarła jej matka, wtedy miała przy sobie Rusa.
Szukała go, wierząc, że dowie się czegoś, co sprawi, że jej niepokój osłabnie. Zamiast
tego odkryła, że Rus znalazł się w sytuacji, w której jego życiu może zagrażać
niebezpieczeństwo.
Wyciągnąwszy z szuflady kartkę papieru, położyła ją na blacie.
- Jeśli natychmiast napiszę list, Patrick może dostarczyć go jeszcze dziś wieczorem.
- Kochanie, zanim zaczniesz pisać, sądzę, że powinnaś to przeczytać.
Pris odwróciła się i zobaczyła, że Eugenia wyciąga list spomiędzy nieskończonej
kaskady falbanek.
- To od Rusa. Przyszło w popołudniowej poczcie.
Bradley nie mógł cię znaleźć, więc zostawił go mnie, żeby nie leżał na tacy w holu.
Tam mógłby go zobaczyć ich ojciec. Bradley był ich lokajem, jak większość służby
trzymał stronę Rusa.
Pris wzięła list. Wróciwszy do biurka, złamała pieczęć brata, potem opadła na krzesło,
rozłożyła kartkę, wygładziła i przeczytała.
Jedynymi odgłosami, jakie rozlegały się w pokoju, było miarowe stukanie szydełka
Eugenii i tykanie zegara na kominku.
- Och, nie! Co to jest? Co się stało?
Pytania Adelaide przywróciły Pris do rzeczywistości. Uświadomiła sobie, że jej mina
musiała odzwierciedlać wzbierające w niej przerażenie.
- Rus pojechał do Anglii - do Newrnarket
- z końmi Cromarty'ego. Pisze ... - Zamilkła, by zapanować nad głosem. - Pisze, że sądzi,
iż Harkness, główny stajenny, planuje w czasie pobytu w Newrnarket jakiś przekręt,
który może mieć coś wspólnego z hodowlą. Słyszał, jak Harkness tłumaczył stajennemu -
pisze, że to jakiś łajdak - na czym polega cały szwindel, i że ma to coś wspólnego z
jakimś rejestrem. Rus nie słyszał wszystkiego, więc nie zrozumiał całego planu, ale sądzi,
że rejestr, o którym mówił Harkness, to rejestr wszystkich koni dopuszczonych do
ścigania się na angielskich torach.
Odwróciła kartkę na drugą stronę, przebiegła ją wzrokiem, a potem oznajmiła:
- Rus pisze, że nie wie, co znajduje się w rejestrze, ale jeśli kiedykolwiek ma zostać
hodowcą koni wyścigowych, to powinien czegoś się o nim dowiedzieć, i będzie mógł
przejrzeć ten rejestr, bo jest przechowywany w związku jeździeckim w Newrnarket.
Przewróciła ostatnią stronę.
- Dalej zapewnia, że nic mu nie grozi, że wszystko będzie dobrze, że nawet jeśli dzieje
się coś złego, wystarczy, że powie o tym lordowi Cromarty'emu i wszystko będzie w
porządku, i żeby się nie martwić... i podpisał się "Twój kochający brat na ścieżkach
przygody"! - Rzucając list na biurko, spojrzała na Eugenię i Adelaide. - Będę musiała
pojechać do Newrnarket.
Adelaide zacisnęła szczęki.
- My też pojedziemy do Newrnarket, nie możesz jechać sama.
Pris posłała jej przelotny uśmiech, potem spojrzała na Eugenię.
Ciotka przyjrzała się jej, potem przytaknęła i spokojnie złożyła robótkę.
- Rzeczywiście, kochanie. Nie widzę innego wyjścia. Kocham Rusa, nie możemy
zostawić go z tym samego, a jeśli uknuto jakiś spisek, to wydaje mi się, że nawet nie
możesz ostrzec go w liście, bo mógłby wpaść w niepowołane ręce. Musisz z nim
porozmawiać. Ot co!
Złożywszy dłonie na kolanach, Eugenia spojrzała pytająco na Pris.
- Jaką bajeczkę opowiemy twojemu ojcu, żeby wytłumaczyć naszą nagłą potrzebę
wyjazdu do Anglii?
Rozdział 1
Wrzesień 1831
Newmarket, Suffolk
- Miałem nadzieję, że dłużej będziemy mieli trochę spokoju. - Zamykając za sobą drzwi
kawiarni Twig & Bough na High Street w Newmarket, Dillon Caxton stanął na chodniku
obok Barnaby'ego Adaira. - Niestety, słoneczna pogoda zwabiła damy i ich córki.
Obserwując przejeżdżające powozy, Dillon był zmuszony uśmiechnąć się i ukłonić
dwóm matronom, z których każda miała u boku rozpromienioną córkę. Poklepawszy
Barnaby'ego po ramieniu, zaczął iść.
- Jeśli będziemy tak stać, sprowokujemy atak. Chichocąc, Barnaby zrównał się z nim.
- Wydajesz się bardziej rozczarowany tymi młodymi, słodkimi istotkami niż Gerrard.
- Mieszkając w Londynie, bez wątpienia przyzwyczajasz się do gorszych rzeczy, ale
pomyśl o tych z nas, którzy cenią sobie swoje sielankowe życie. Dla nas nawet mały
sezon jest niechcianym przypomnieniem tego, o czym bardzo chcielibyśmy zapomnieć.
- Dzięki tej ostatniej zagadce masz coś, co zaprząta twoją uwagę. Świetna wymówka,
żeby być gdzie indziej i robić coś innego.
Widząc, jak jedna z matron instruuje woźnicę, by podjechał landem do krawężnika,
Dillon zaklął pod nosem.
- Niestety, ponieważ nasza zagadka musi pozostać całkowitą tajemnicą, obawiam się, że
lady Kershaw zamierza utoczyć pierwszej krwi.
Dama, miejscowa moralistka, skinęła władczo głową. Nie było ratunku, Dillon podszedł
do jej powozu. Przywitał się z nią i jej córką o imieniu Margot, potem przedstawił
Barnaby' ego. Stali przez pięć minut, rozmawiając. Kątem oka Dillon zauważył, że inne
matrony rzucają im ukradkowe spojrzenia i już kierują swoje powozy ku krawężnikowi.
Spoglądając na Barnaby'ego, za wszelką cenę starającego się sprostać oczekiwaniom lady
Kershaw, Dillon się wzdrygnął. Mógł sobie wyobrazić, jak razem wyglądają, on ciemny,
o byronowskim wyglądzie, i Barnaby, Adonis o złotych, kręconych włosach i niebieskich
oczach. Obaj byli wysocy, dobrze zbudowani, eleganccy i modni. Nic dziwnego, że w
ograniczonym kręgu socjety Newmarket damy ustawiały się w kolejce, żeby ich
zagadnąć. Na nieszczęście cel ich wyprawy - związek jeździecki - znajdował się jakiś
kilometr dalej, musieli zatem jakoś wytrzymać ataki dam.
Przychodziło im to z łatwością zdobytą podczas wielu godzin spędzonych na salach
balowych. Pomimo zamiłowania do sielankowego życia dzięki swojej kuzynce Flick,
Felicity Cynster, w ciągu ostatnich dziesięciu lat Dillon dużo czasu spędził w naj
znamienitszych kręgach towarzyskich Londynu i innych miast, nabierając wprawy. Tak
ujęła to Flick.
Jednak już od dawna nie wiedział, po co owej wprawy nabierał. Przed skandalem, który
wstrząsnął jego życiem, zawsze zakładał, że się ożeni, będzie miał rodzinę i całą resztę.
Jednak prostując swoje życie przez ostatnie dziesięć lat, spłacając dług wobec
towarzystwa, i odbudowując dobre imię w oczach tych, którzy byli dla niego ważni,
przyzwyczaił się do samotności, do życia niezwiązanego dżentelmena.
Uśmiechając się do lady Kennedy, trzeciej damy, która ich zatrzymała, wyswobodził
siebie i Barnaby'ego i ruszył wolnym krokiem, obrzucając wzrokiem kolejkę powqzów i
ich pasażerki. Nikt go nie zainteresował. Zadna z tych słodkich twarzyczek nie
zaintrygowała go.
Niestety, uchodząc za dżentelmena trudnego do zdobycia, nieczułego na kobiece
wdzięki, tym bardziej wyzwalał w kobietach chęć usidlenia. Zbyt wiele z nich traktowało
go teraz w kategoriach wyzwania, chcąc zmusić do posłuszeństwa. Natomiast jeśli
chodziło o ich matki, to z każdym rokiem musiał coraz bardziej uważać na towarzyskie
pułapki, które niektóre matrony zastawiały na niczego niespodziewające się ofiary.
Nawet te nieliczne damy, z którymi czasami dyskretnie flirtował, nie wychodziły poza
ten schemat. Jego ostatnia ukochana próbowała go przekonać o nieskończonych
korzyściach, jakie staną się jego udziałem, jeśli zdecyduje się poślubić jej siostrzenicę.
Do wspomnianych korzyści zaliczyła także siebie.
Nie był nawet oburzony czy zdziwiony, raczej bliski tego, by całkowicie odciąć się od
instytucji małżeństwa.
- Pani Cartwell, miło panią widzieć, ma 'am. - Ujął wyniośle wyciągniętą przez matronę
dłoń, potrząsnął nią, wyobraził sobie, jak uroczo byłoby
siedzieć obok pani Cartwell, potem cofnął się i przedstawił Barnaby'ego. Zawsze
ciekawy ludzi, Barnaby przywitał się z uroczą panną Cartwell; wdzięczny, że Dillon
wycofał się i pozwolił mu błyszczeć.
Pani Cartwell przysłuchiwała się z uwagą rozmowie córki i Barnaby'ego, trzeciego syna
hrabiego spełniającego wszelkie warunki, tak samo jak Dillon. Nie będąc w centrum
zainteresowania, Dillon zaczął rozmyślać o kwestiach, o których chcieli z Barnabym
spokojnie podyskutować w Twig & Bough, dopóki nie zostali zmuszeni do opuszczenia
kawiarni przez napływające damy. Woleli zaciszną kawiarnię od kawiarni w siedzibie
związku, ponieważ tematy, o których chcieli rozmawiać, wywołałyby mnóstwo
zamieszania i plotek w środowisku wyścigów konnych.
A właśnie kolejnego skandalu związanego z wyścigami usiłował uniknąć.
Tym razem nie był po niewłaściwej stronie, tym razem został zwerbowany przez anioły,
żeby wspomóc swoją inteligencją potężny komitet związku jeździeckiego, zbadać
krążące pogłoski o ustawianiu gonitw, które pojawiły się po wiosennym sezonie
wyścigowym.
Ta prośba była świadomym i znaczącym dowodem zaufania, deklaracją, że komitet
uznał, iż Dillon zapłacił już za błąd młodości i miał czyste konto. Co więcej, było to
ewidentne stwierdzenie, że komitet całkowicie wierzył w jego uczciwość, dyskrecję,
zaangażowanie w hodowlę i wyścigi konne, które nadzorował komitet, oraz że on, a
wcześniej jego ojciec, pracowali dla dobra wyścigów.
Jego ojciec, generał Caxton, już dawno przeszedł na emeryturę i teraz Dillon prowadził
rejestr hodowlany i księgę hodowlaną, które regulowały zasady hodowli i wyścigów
konnych w Anglii. I właśnie dlatego został poproszony o zbadanie krążących pogłosek.
Te pogłoski zrodziły się w Londynie, więc zwerbował do pomocy szanownego
Barnaby'ego Adaira, dobrego znajomego Gerrarda Debbingtona. Dillon od lat znał
Gerrarda poprzez ich związki z potężną rodziną Cynsterów; Barnaby ostatnio pomagał
Gerrardowi rozwiązać skomplikowaną sprawę zabójstwa. Kiedy Dillon wspomniał o
możliwym przekręcie na wyścigach, oczy Barnaby'ego rozbłysły.
To było pod koniec lipca. Barnaby sumiennie prowadził śledztwo, a w sierpniu doniósł,
iż chociaż pogłoski krążyły, to jednak nie było to nic konkretnego i w większości
dotyczyły tego, że konie, które były faworytami, przegrywały, zamiast wygrywać. W
świecie wyścigów konnych nie działo się nic nowego. Wyglądało na to, że za plotkami
nie kryją się żadne konkrety czy fakty. Nic, na czym można by oprzeć dalsze
postępowanie.
Teraz, po pierwszych gonitwach sezonu jesiennego, wydarzyło się jednak coś dziwnego.
Na tyle dziwnego, że Dillon znowu zawezwał Barnaby'ego.
W zaciszu Twig & Bough opowiedział o trzech próbach włamania do związku
jeździeckiego oraz o jakimś mężczyźnie rozpytującym się o "rejestr" w miejscowych
piwiarniach, tawernach przyciągających męty z całego miasta.
Skończyli rozmawiać o tym, co było wiadomo
wścibskim mężczyźnie - Irlandczyku, sądząc po akcencie - kiedy w kawiarni pojawił się
tłum dam. Teraz zmierzali do biura Dillona w związku
jeździeckim, jedynego miejsca, w którym mogli spokojnie porozmawiać o tych
delikatnych kwestiach.
Ale poruszali się powoli. Kiedy udało im się uciec pani Cartwell, wpadli w sidła lady
Hemmings. Wreszcie Dillon dostrzegł szansę wymknięcia się damom, gdy dwie grupki
pań pogrążyły się w rozmowie, i szybko popchnął Barnaby' ego między dwa powozy, a
potem przez ulicę. Przyspieszyli kroku; zanim damy zorientowały się, że im się
wymknęli, skręcili w długą, porośniętą wysokimi drzewami aleję, która prowadziła do
drzwi wejściowych związku jeździeckiego.
- Uf! - Barnaby zerknął na niego. - Wiem, co masz na myśli. Jest gorzej niż w Londynie,
tam jest jeszcze kilku innych, którzy skupiają na sobie uwagę dam.
Dillon kiwnął potakująco głową.
- Na szczęście jesteśmy już bezpieczni. Jedyne kobiety, które pojawiły się w tym
świętym miejscu, były członkiniami żeńskiego stowarzyszenia maniaczek jazdy konnej,
a nie łowczyniami mężów.
Na ścieżce wiodącej do drzwi wejściowych nie było obecnie nikogo, ani kobiet, ani
mężczyzn; zwalniając, Dillon wrócił do przerwanej rozmowy.
- Jeśli ktoś pyta o "rejestr", istnieje duże prawdopodobieństwo, że chodzi o rejestr
hodowlany, prawdopodobnie cel naszego niedoszłego złodzieja. W związku jeździeckim
poza tym nie ma nic naprawdę wartościowego.
Idąc spacerowym krokiem, Barnaby spojrzał na budynek z czerwonej cegły na końcu
ocienionej alei.
- Są tam zapewne puchary, tabliczki, medaliony, z pewnością byłyby coś warte po
przetopieniu? Czy to nie bardziej prawdopodobne, że złodziejowi właśnie o to chodziło?
- Większość trofeów ma plakietki. Mają raczej wartość sentymentalną niż rynkową. A
ten złodziej nie jest zawodowcem, ale z pewnością jest zdeterminowany. Poza tym to za
duży zbieg okoliczności, że ktoś rozpytuje o "rejestr", a zaraz po tym ktoś usiłuje włamać
się do związku, gdzie przechowywana jest jedyna rzecz w Newmarket, która jest
nazywana rejestrem.
- Prawda - przyznał Barnaby. - W czym więc leży wartość rejestru hodowlanego? W
okupie?
Dillon uniósł brwi.
- Nie pomyślałem o tym, ale to byłoby bardzo niebezpieczne. Utrata rejestru
hodowlanego uniemożliwiłaby jakiekolwiek gonitwy, więc wykorzystanie go w ten
sposób, to znaczy trzymanie w szachu całej braci jeździeckiej, byłoby na pewno bardzo
niewłaściwe. Gdyby rejestr hodowlany zaginął, spodziewałbym się, że odnalazłby się w
ciągu trzech dni. - Zerknął na Barnaby'ego. - Ta branża pełna jest ludzi, którzy gotowi są
wziąć sprawiedliwość w swoje ręce, zwłaszcza w takich sprawach.
Barnaby zmarszczył brwi.
- Ale wydawało mi się, że powiedziałeś, iż to właśnie o rejestr hodowlany chodziło
naszemu niedoszłemu złodziejowi?
- Nie o sam rejestr - zestaw ksiąg - ale informacje w nim zawarte. Tam jest ukryte
bogactwo.
- Jak to?
- Tego sam nie bardzo jestem pewien - przyznał Dillon. - Chodzi o to, do czego te
informacje mogą być wykorzystane. Jednak w świetle wcześniejszych pogłosek do głowy
przychodzi mi jedno możliwe wykorzystanie tych informacji.
Spojrzał Barnaby'emu w oczy.
- Podstawianie koni. Dawno temu, zanim wprowadzono obowiązujący obecnie system,
było to powszechnie praktykowane. Koń zdobywał sławę zwycięzcy, potem, w jednym
wyścigu, właściciele podstawiali innego konia, podaj ąc go za zwycięskiego konia, i
gracze przegrywali zakłady. Właściciele byli w zmowie z niektórymi bukmacherami i
dostawali pokaźną działkę z tych przegranych zakładów, a także z tych, które oni i ich
przyjaciele postawili przeciwko zwycięskiemu "mistrzowi".
- Aha! - Barnaby przymrużył oczy. - Niespodziewane straty, jeśli wierzyć pogłoskom,
pojawiły się w czasie sezonu wiosennego.
- Otóż to. I właśnie w tym miejscu pojawia się rejestr hodowlany. To obowiązkowy spis
rodowodu konia potwierdzający jego prawo do ścigania się na angielskich torach zgodnie
z zasadami związku jeździeckiego. Rodowody są udokumentowane w księgach
hodowlanych, natomiast rejestr stanowi formę dopuszczenia konia do wyścigów - każdy
koń musi być zaakceptowany i dopuszczony, zanim zostanie wystawiony w
jakiejkolwiek gonitwie na jakimkolwiek torze, który działa pod auspicjami związku.
Jednak oprócz imienia konia i ogólnego opisu każdy wpis do rejestru zawiera również
opis cech fizycznych, podobno wystarczający, by odróżnić danego konia od innych. -
Dillon prychnął. - Nie można mieć zawsze stuprocentowej pewności, ale mając taki
szczegółowy opis, stewardzi na wyścigach sprawdzają wszystkie konie przed każdą
gonitwą, a także sprawdzają i weryfikują te, które zdobyły medalowe miejsca, już po
gonitwie. Dlatego konie muszą być wystawione do gonitwy kilka tygodni wcześniej,
żeby stewardom można było dostarczyć kopie opisów.
- A te opisy pochodzą z rejestru hodowlanego, który przechowywany jest w Newmarket?
- Urzędnicy rejestrowi przez cały sezon jeździecki zajmują się kopiowaniem opisów dla
stewardów.
- Dlaczego więc nasz niedoszły złodziej miałby się interesować opisami zawartymi w
rejestrze? Jakie mógłby odnieść z nich korzyści?
- Przychodzą mi do głowy dwie rzeczy. - Dillon spojrzał przed siebie; byli już prawie
przy drzwiach związku jeździeckiego. - Po pierwsze, jeśli jego szef planował podmienić
swojego medalowego konia, musiał najpierw się dowiedzieć, jakie cechy uznano za
najważniejsze w rejestrze, ponieważ podstawione zwierzę musiało posiadać właśnie te
cechy, żeby podmiana się udała. - Zatrzymawszy się, Dillon odwrócił się do
Barnaby'ego. - Druga możliwość jest taka, że ten, który przysłał złodzieja, planuje nową
podmianę, ale jeszcze nie znalazł odpowiedniego konia. Przejrzenie opisów w rejestrze
wymaga czasu, ale niewątpliwie ułatwiłoby znalezienie idealnego konia do podstawienia.
- Zamilkł, potem dodał: - Pamiętaj, że w całym tym przekręcie z podmianą koni podsta-
wiony koń musi przejść tylko kontrolę przed gonitwą, która nie jest taka szczegółowa.
Ponieważ podstawiony koń nie zajmuje medalowego miejsca, więc nie podlega
szczegółowej kontroli po gonitwie.
Barnaby zmarszczył brwi.
- Więc możemy mieć do czynienia z przekrętem podczas wiosennego sezonu, takim,
który nie został wykryty, plus z Irlandczykiem, prawdopodobnie pracującym dla
któregoś z właścicieli, który szuka dojścia do rejestru hodowlanego, żeby ułatwić
kolejne podmiany.
Dillon przytaknął.
- A jeśli chodzi o to, czy jedno wiąże się z drugim, to nie ma na to logicznego
uzasadnienia. Ale założę się, że te dwie sprawy są powiązane.
Barnaby cicho prychnął.
- Z pewnością na to wygląda.
Stanęli przed drzwiami frontowymi. Otwierając je, odźwierny ukłonił się im służalczo,
zarazem starając się przepuścić damę.
Nie jakąś zwyczajną damę. Pełna energii postać w szmaragdowej zieleni zatrzymała się
na szczycie schodów, zaskoczona widokiem dwóch mężczyzn naprzeciw. Uniosła
instynktownie głowę, na której piętrzyły się kruczoczarne włosy. Oczy, jeszcze bardziej
szmaragdowe niż jej elegancki strój, otworzyły się szeroko i zatrzymały na Dillonie.
Barnaby wymamrotał przeprosiny i odsunął się. Dillon zamarł.
Przez krótki moment wszystko, co widział, to była jej twarz.
Te oczy.
Brylantowozielone, błyszczącozłote, nęciły i zachęcały.
Była średniego wzrostu; stała dwa stopnie wyżej, więc ich oczy znalazły się na tym
samym poziomie. Niejasno zdawał sobie sprawę, że jej twarz miała klasyczne rysy, że jej
skóra była idealnie biała, niemal porcelanowa, brązowe brwi delikatnie się unosiły, że
miała gęste czarne rzęsy, prosty mały nosek i usta odrobinę zbyt pełne i jawnie
zmysłowe, ale nie tylko nie burzyły harmonii jej idealnych rysów, lecz wręcz ożywiały
jej twarz.
Stał jak żółtodziób i gapił się.
Pris również gapiła się szeroko otwartymi oczyma, usiłując złapać oddech. Czuła się,
jakby jeden z jej braci uderzył ją w brzuch, wszystkie jej mięśnie się napięły.
- To właśnie pan Caxton, panienko - odezwał się odźwierny do damy, do mężczyzn zaś
powiedział: - Ta pani pytała o rejestr, sir. Wyjaśniliśmy jej, że powinna porozmawiać z
panem.
Miała mętlik w głowie.
Który z nich to Caxton? Boże, żeby to nie był on. Odrywając wzrok od ciemnych oczu,
w których
utonęła, spojrzała z nadzieją na greckiego boga, ale przewrotny los nie był dla niej
łaskawy. Grecki bożek spoglądał na swojego towarzysza. Niechętnie zrobiła to samo.
Jego ciemne, bardzo ciemne oczy, teraz stały się zimne.
- Doprawdy?
Arogancki, wyniosły ton powiedział jej wszystko, co musiała wiedzieć o jego pozycji
społecznej, o pochodzeniu. Uniosła głowę, odezwała się w niej córka hrabiego.
- Miałam nadzieję, że będę mogła przejrzeć rejestr.
Natychmiast wyczuła, że ich zainteresowanie wzrosło - co nie miało nic wspólnego z jej
czarującym uśmiechem. Spojrzała na Caxtona, w jego ciemnych oczach dostrzegła, jeśli
się nie myliła, podejrzliwość. Odtworzyła w myślach swoje słowa, ale nie znalazła
niczego, co usprawiedliwiałoby jego reakcję. Spojrzawszy na greckiego boga, zauwa-
żyła czujne spojrzenie, które rzucił Caxtonowi ... Czy to jej akcent spowodował ich
reakcję?
Jak wszyscy angielsko-irlandzcy arystokraci mówiła nienaganną angielszczyzną, ale
żadna liczba
lekcji wymowy nie była w stanie usunąć z jej akcentu nieznacznego grasejowania, tego
irlandzkiego piętna na jej języku.
I Rus, oczywiście, też tak mówił.
Zdusiwszy nagły przypływ emocji, niepokój i oczekiwanie, znowu spojrzała na Caxtona.
Napotkawszy jego wzrok, uniosła brew.
- Może, skoro pan wrócił, sir, mógłby mi pan pomóc?
Nie zamierzała pozwolić, aby jego uroda albo jej niespodziewana reakcja pomieszała jej
szyki.
A jego reakcja na nią dała jej broń, którą zamierzała się posłużyć. Zrobiłaby wszystko,
absolutnie wszystko, aby pomóc Rusowi, kręcenie się wokół jakiegoś Anglika i omotanie
go było bułką z masłem.
Dillon skinął głową z przyzwoleniem i ruchem dłoni zaprosił ją ponownie do środka, do
swojego królestwa. Odwróciła się z czarującym uśmiechem na ustach, czekając, aż
odźwierny przepuści ją w drzwiach.
Dillon szedł za nią po schodach. Zauważył błysk wyrachowania w jej oczach i stał się
czujny. Irlandzka dama pytająca o rejestr? Och, tak, zdecydowanie zamierzał z nią
porozmawiać.
Przechodząc przez hol, spojrzała na niego wyniośle przez ramię.
Widząc jej otwarte, prowokacyjne spojrzenie, zastanawiał się, czy jej reakcje i spojrzenia
były rzeczywiście wyrachowane, czy po prostu instynktowne.
I która z tych możliwości była dla niego bardziej niebezpieczna.
Z chłodnym, niezobowiązującym uśmiechem, wskazał korytarz po lewej.
- Moje biuro jest tam.
Przez ułamek sekundy patrzyła mu w oczy, najwyraźniej nie zwracając uwagi na
obecność Barnaby'ego.
- A rejestr?
Ton jej głosu sprawił, że Dillon z trudem powstrzymał uśmiech. Była nie tylko
niespotykanie piękna, była równie bystra i wygadana.
- Ostatni tom znajduje się tam.
Szedł tuż za nią. Ale na tyle daleko, aby móc podziwiać jej figurę, wąską talię,
apetycznie zaokrąglone biodra, których nie skrywała nawet modna obecnie suknia z
podwyższonym stanem.
Z tyłu głowy miała elegancki kapelusik z kolorowym piórkiem.
Znał się na damskiej modzie na tyle, by rozpoznać, że jej suknia i kapelusz to ostatni
krzyk mody, z pewnością wprost z Londynu. Kimkolwiek była ta dama, nie była ani
biedna, ani, jak podejrzewał, nie pochodziła z niższej klasy.
- Następne drzwi na prawo. - Cieszył się, że za chwilę będą w jego biurze, gdzie będzie
mógł ją przepytać.
Zatrzymała się przed drzwiami, otworzył je przed nią na oścież. Pochylając z godnością
głowę, weszła do środka. Wszedł za nią i wskazał jej krzesło stojące vis a vis biurka.
Sam usiadł na krześle naprzeciwko.
Barnaby cicho zamknął drzwi, potem usiadł na fotelu na wprost regału, w którym
znajdował się ostatni tom rejestru handlowego. Patrząc przez chwilę w oczy
Barnaby'ego, zrozumiał, że ten zamierza być przysłowiową muchą na ścianie, zosta-
wiając przesłuchanie kobiety Dillonowi, a sam koncentrując się na obserwowaniu ...
Przenosząc na nią wzrok, uśmiechnął się.
- Nazywa się pani, a może panna ... ?
Najwyraźniej nie była spięta, bo rozsiadła się wygodnie na prostym krześle i
odwzajemniła uśmiech.
- Dalling. Panna Dalling. Przyznaję, że niewiele wiem o wyścigach i koniach
wyścigowych, ani się nimi nie interesuję, ale miałam nadzieję zobaczyć rejestr, o którym
tyle się słyszy. Odźwierny dał mi do zrozumienia, że to pan jest odpowiedzialny za tę
osławioną księgę. Sądziłam, że jest ogólnie dostępny, jak rejestr urodzin i zgonów, ale
najwyraźniej się myliłam.
Miała melodyjny, niemal hipnotyczny głos, jak bajarka, która czaruje, by wierzyć jej
opowieściom.
Dillon zwalczył w sobie pokusę i zmusił się, aby słuchać jej obojętnie, przybierając
chłodną pozę. Chociaż wypowiedziała zdania jak stwierdzenia, wyczuł, że w
rzeczywistości były to pytania.
- Rejestr, o którym pani mówi, nazywa się rejestrem hodowlanym i nie, nie jest ogólnie
dostępny. To archiwum związku jeździeckiego. Jest to lista koni dopuszczonych do
udziału w gonitwach, które odbywają się na torach nadzorowanych przez związek.
Spijała każde słowo z jego ust.
- Rozumiem. Więc ... jeśli ktoś chciałby sprawdzić, czy jakiś koń został dopuszczony do
gonitwy na tych torach, powinien sprawdzić to w rejestrze hodowlanym.
- Tak.
- Więc można przejrzeć ów rejestr.
- Nie. - Uśmiechnął się trochę protekcjonalnie. - Jeśli chce się pani czegoś dowiedzieć,
musi pani złożyć podanie.
- Podanie?
- Wypełnia pani formularz, a jeden z urzędników dostarczy pani niezbędnych informacji.
Wyglądała na zniechęconą.
- Formularz? - Pstryknęła palcami. - To właśnie Anglia.
Nie odpowiedział. Kiedy zrozumiała, że nie zamierzał zareagować, zmieniła taktykę.
Nachyliła się nieznacznie. Spojrzała na niego z ufnością, jednocześnie zwracając jego
uwagę na swój imponujący biust, niezbyt duży, ale apetyczny i kuszący.
Zdążył już się przyjrzeć, więc teraz skupił się na jej twarzy.
Uśmiechnęła się nieznacznie, zachęcająco.
- Z pewnością mógłby pan pozwolić mi zajrzeć do rejestru, tylko spojrzeć.
Jej szmaragdowe oczy wytrzymały jego spojrzenie; oczarowała go. Znowu. Ten głos,
nie zmysłowy, lecz poruszający naj głębsze struny jego duszy i uwodzący; z trudem się
otrząsnął.
- Nie. - Podniósł się i złagodził swój wyrok.
- Obawiam się, że to niemożliwe.
Zmarszczyła brwi.
- Dlaczego nie? Ja chcę tylko spojrzeć.
- Po co? Dlaczego interesuje panią rejestr hodowlany, panno Dalling? Nie, chwileczkę. -
Spojrzał na nią podejrzliwie. - Już nam pani powiedziała, że nie interesuje się tymi
rzeczami. Dlaczego więc obejrzenie tego rejestru jest dla pani tak ważne?
Westchnęła.
- To dla mojej ciotki.
Kiedy okazał zaskoczenie, machnęła beztrosko ręką·
- Jest ekscentryczna. Jej ostatnią pasją są wyścigi konne, dlatego tutaj jesteśmy. Ciekawi
ją każda rzecz, która ma związek z wyścigami. Gdzieś usłyszała o tym rejestrze, a teraz
nie spocznie, dopóki nie dowie się, co to takiego. - Westchnęła. - Podejrzewałam, że ci
tutaj nie byliby zachwyceni, gdyby kręciła się po holu zbzikowana staruszka, więc
przyszłam zamiast niej. - Wbijając w niego niepokojące zielone oczy, kontynuowała: - l
właśnie dlatego chciałabym zajrzeć do rejestru hodowlanego. Tylko zerknąć.
Ostatnie słowo wypowiedziała niemal szyderczo. Dillon zastanawiał się, co
odpowiedzieć.
Mógł podejść do regału z książkami, wyciągnąć bieżący tom rejestru i położyć go przed
nią. Ostrożność nakazywała nie mówić obcym, gdzie znajduje się rejestr, ani nawet
pokazywać. Mógł jej powiedzieć, jakie informacje zawarte były w każdym wpisie, ale
nawet to mogłoby być kuszeniem losu, gdyby była powiązana z kimś, kto planował
oszustwo.
Może powinien zmusić ją do odkrycia kart i poprosić, aby przyprowadziła tutaj swoją
ciotkę, ale bez względu na to, jak intensywnie patrzył jej w oczy, nie mógł mieć
pewności, czy kłamała. Istniała możliwość, że, jakkolwiek udziwniona, jej opowieść była
prawdziwa. To mogło spowodować, że dla jakiejś starej dziwaczki złamałby, dotychczas
niezłamaną, zasadę, iż tylko on i urzędnicy rejestrowi mieli prawo przeglądać te papiery.
Dziwaczki, co do której nie można było mieć pewności, iż nie będzie rozsiewać plotek.
- Obawiam się, panno Dalling, że wpisy w rejestrze zawierają listę licencji udzielonych
poszczególnym koniom do udziału w gonitwach na zasadach ustalonych przez związek
jeździecki. - Rozpostarł ręce w pełnym współczucia geście. - Tylko tyle mogę pani
wyjawić.
- To bardzo dziwne. Uśmiechnął się nieznacznie.
- Musi pani nam pozwolić na pewne tajemnice.
Dzieliła ich zbyt duża odległość, by mógł mieć pewność, ale miał wrażenie, że w jej
oczach pojawił się błysk. Przez chwilę nie było wiadomo, co zrobi - czy się wycofa, czy
też spróbuje innej, bardziej aroganckiej metody perswazji.
Westchnęła, podniosła torebkę z kolan i z gracją wstała.
Dillon również wstał, zaskoczony nagłą ochotą, by w jakiś sposób przedłużyć jej wizytę.
Obszedł biurko.
Teraz trzymała go na wodzy, ale ewidentnie była zirytowana i rozzłoszczona. Ponieważ
nie umiała go zmusić, by zrobił to, czego sobie życzyła.
Poczuł, że na jego usta wypływa uśmiech. W jej oczach było coraz więcej złości. Patrząc
na niego, powinna była się domyślić, że ten mężczyzna nie ulegnie jej czarowi.
Chociaż niewątpliwie była bardzo czarująca.
- Dziękuję, że poświęcił mi pan czas, panie Caxton. - Jej głos stał się na tyle zimny, na
ile pozwalał jej miękki irlandzki akcent. - Poinformuję ciotkę, że nie pozna odpowiedzi
na swoje pytania.
- Przykro mi, że muszę rozczarować starszą panią, jednak ... - Nieznacznie wzruszył
ramionami. - Zasady są zasadami, i jest ku temu powód.
Czekał na jej reakcję, jakiś znak, że zrozumiała, ale ona tylko uniosła brwi i, urażona,
odwróciła się do niego plecami.
_ Odprowadzę panią. - Podszedł do drzwi i otworzył je.
_ Nie ma potrzeby. - Przechodząc obok niego, na moment spojrzała mu w oczy. - Na
pewno znajdę drogę·
- Mimo wszystko.
Ruszył za nią korytarzem.
Jej sztywna postawa świadczyła o tym, że była urażona jego brakiem zaufania.
_ Do widzenia, panie Caxton - rzuciła chłodno przez ramię, gdy znaleźli się przy
głównym wyjściu.
Odźwierny szybko skoczył, by otworzyć jej drzwi. Wyszła, znikając w ostrym słońcu
dnia.
Dillon szybko wrócił do swojego gabinetu.
_ Uniosła się po królewsku. - Barnaby usiadł na krześle, na którym wcześniej siedziała
Pris. - Co o tym sądzisz?
Dillon także zajął miejsce na krześle, nieopodal.
_ Bardzo ciekawe przedstawienie. Albo raczej przedstawienie, które mnie bardzo
zainteresowało. _ Rzeczywiście. Ale jak to odebrałeś? Sądzisz,
że przysłał ją Irlandczyk?
Rozsiadłszy się wygodnie na krześle, zastanowił się nad tym.
_ Nie sądzę. Przede wszystkim ona ma co najmniej szlacheckie pochodzenie, a
najprawdopodobniej arystokratyczne. Mam takie niejasne przekonanie. Wątpię więc, aby
była bezpośrednio związana z tym Irlandczykiem, który rozpytuje w podrzędnych
tawernach. Jednak jeśli mnie spytasz, czy przysłał ją pan tego Irlandczyka, to powie-
działbym, że to bardzo prawdopodobne.
_ Ale dlaczego chciała tylko popatrzeć w rejestr? Tylko zerknąć, jak powiedziała.
Dillon spojrzał Barnaby'emu prosto w oczy.
- Kiedy nas spotkała, a odźwierny powiedział, że jeden z nas to Caxton, miała nadzieję,
że to byłeś ty. Widziałeś ją. Jak sądzisz, ilu mężczyzn pozostałoby obojętnych na jej
perswazję?
- Nie dałem się oczarować.
- Nie, ale zrobiłeś się czujny, jak tylko usłyszałeś, że interesuje ją rejestr, a jeszcze
bardziej, kiedy się odezwała, z trudem ukrywając irlandzki akcent. Ale ona i ten, który ją
przysłał, nie spodziewali się tego.
Barnaby chrząknął, przyjrzał się Dillonowi.
- Ale ty jesteś odporny, nieczuły i obojętny, jeśli to chodzi. - Wykrzywił usta. - Kiedy
spojrzała na ciebie i usłyszała, że to ty jesteś Caxton, nadzorca rejestru, musiała być
niemile zaskoczona.
Dillon przypomniał sobie ten moment; zaskoczenie, tak, ale niemiłe?
- Ale rozumiem, o co ci chodzi - kontynuował Barnaby. - Po jednym spojrzeniu dlaczego
nie zerknąć jeszcze raz? Po drugim, dlaczego nie pozwolić uroczej panience przejrzeć
rejestr? Nic się nie stanie, jeśli przeglądałaby go w twoim gabinecie, a pilnowanie jej nie
byłoby wielką przykrością.
- Rzeczywiście. - Dillon odezwał się sucho.
- Podejrzewam, że tak właśnie miałyby się sprawy, gdybym był bardziej ... podatny.
- Tak czy inaczej, jej pojawienie się powoduje, że musimy zająć się dwoma tropami.
Irlandczykiem i próbą włamania do klubu oraz piękną panną Dalling.
Pobudzony do działania, Barnaby spojrzał na Dillona.
- Zważywszy na to, jakie skłonności przejawia panna Dalling, byłbym ostrożny i
rozpracowanie jej pozostawił tobie. Ja skoncentruję się na niezna-
nym Irlandczyku i każdym, kto będzie mógł mi coś powiedzieć o ludziach włóczących
się po nocy w tej okolicy.
Dillon potaknął głową·
_ Możemy spotkać się jutro po południu i podzielić się tym, co udało nam się ustalić.
Barnaby wstał. Dillon uśmiechnął się cierpko.
_ Kiedy będziesz zwiedzał okoliczne meliny, może pocieszy cię myśl, że śledzenie panny
Dalling będzie niemal na pewno oznaczać konieczność odwiedzenia tych wszystkich
towarzysko atrakcyjnych miejsc, których zdecydowanie wolałbym unikać.
Barnaby wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Każdy z nas musi się poświęcić.
Zasalutował zawadiacko i wyszedł.
Rozdział 2
- Nigdzie nie widzę Rusa.
Pris rozglądała się po tłumie, na który składały się liczne konie, dżokeje, trenerzy i
stajenni zajmujący się treningami na torze wyścigowym w Newmarket. Zbliżała się
gonitwa o pomniejszym znaczeniu, wiele stajni skorzystało z okazji, by sprawdzić swoje
konie na torze, tak przynajmniej poinformował ją stajenny w Crown & Quirt. Takie
próbne gonitwy wpływały także na wzmożone zainteresowanie końmi.
To, pomyślała Pris, tłumaczyło tłum widzów, którzy, jak ona i Adelaide, stali za barierką
po drugiej stronie toru. Panujący tłok stanowił dla nich idealny kamuflaż.
- Widzisz kogoś ze stajni lorda Cromarty'ego?
- spytała Adelaide
- Nie. - Pris przyjrzała się kolorowej ciżbie.
- Ale nie jestem pewna, czy byłabym w stanie rozpoznać kogoś poza Cromartym. Jest
niski i gruby i na pewno go tutaj nie ma. Raz widziałam jego głównego stajennego,
Harknessa. Jest duży, ciemny i groźnie wygląda. Dwóch wygląda tu podobnie, ale to
chyba żaden z nich. Przejdźmy się. Może Rus albo Cromarty są po tej stronie toru.
Otworzywszy parasole, by skryć się przed porannym słońcem, szły wzdłuż murawy,
wzbudzając niemałe zainteresowanie.
Pris zdawała sobie sprawę z rzucanych w ich stronę pełnych zachwytu, taksujących
spojrzeń, ale dawno temu się do nich przyzwyczaiła. Prawdę mówiąc, tych, którzy
wpatrywali się w nią zauroczeni, traktowała z lekką pogardą.
Nagle wzrok wbił w nią Caxton.
Miała ochotę chwycić Adelaide za ramię, obrócić się i ruszyć w przeciwnym kierunku.
Załowała, że nie może tego zrobić; takie zachowanie wzbudziłoby podejrzenia, a także
byłoby przejawem tchórzostwa.
Fakt, że działał na nią tak bardzo, iż naj chętniej wycofałaby się w pośpiechu, zirytował
ją na tyle, że uniósłszy głowę, ruszyła z Adelaide w jego stronę. Dopiero gdy
przystanęła na wprost niego, delikatnie się uśmiechnął. W taki sposób, że miała ochotę
go kopnąć - i siebie. Powinna była zatrzymać się
kilka kroków wcześniej i zmusić go, by to on podszedł do niej.
Przynajmniej ukłonił się i odezwał pierwszy.
- Dzień dobry, panno Dalling. Ogląda pani okolicę?
- Rzeczywiście. - Nie zareagowała na ukrytą aluzję. Od lat nie prowadziła takich gierek,
wyszła z wprawy. Postanowiła pozostać przy - nawet szokującej - bezpośredniości. - To
jest panna Blake, moja bliska przyjaciółka.
Dillon ukłonił się pannie Blake, która była ładną młodą damą o blond włosach i
błyszczących orzechowych oczach; w innym towarzystwie zapewne byłaby gwiazdą, ale
przy pannie Dalling wydawała się nieco blada i o wiele mniej energiczna.
- Czy to pani pierwszy pobyt w Newrnarket? Spojrzał na pannę Dalling, do niej także
kierując swoje pytanie. Nie podała mu ręki, obie trzymała na uchwycie parasolki, ale
raczyła odpowiedzieć.
- Tak. - Z szelestem sukni, tym razem jaskrawoniebieskiej, odwróciła się w kierunku
toru, po którym przebiegła właśnie grupa koni. - Proszę mi powiedzieć, czy wszystkie
stajnie sprawdzają swoje wierzchowce? Czy to obowiązkowe?
Zastanowił się, dlaczego chciała to wiedzieć.
- Nie. Trenerzy mogą przygotowywać swoje konie w dowolny sposób. Oznacza to, że
większość z nich korzysta z okazji, kiedy tor jest dostępny, żeby przynajmniej poczuć
przedsmak gonitwy. Każdy tor jest inny. Inna długość, inny kształt, inna nawierzchnia.
Uniosła brwi.
- Muszę to powiedzieć ciotce Eugenii.
- Sądziłem, że ma bzika na punkcie wyścigów, więc pewnie o tym wie.
- Och, jej namiętność do wyścigów konnych to świeża sprawa, dlatego tak bardzo jest
wszystkiego ciekawa.
Przyjrzała mu się, jakby oceniając, czy mógłby jej się jeszcze do czegoś przydać.
Wiedział, że zastanawiała się, w jaki sposób można by nim zręcznie manipulować.
Wyczytała to w jego oczach, zrozumiała przekaz; ku jego zaskoczeniu rozważyła to -
jakby się wahała, czy rzucić mu wyzwanie, czy też zrezygnować ze swoich sztuczek -
zanim postanowiła zapytać, zupełnie otwarcie:
- Skoro nie pozwoli mi pan zobaczyć rejestru, to może opowie mi pan, co dokładnie
zawiera każdy wpis, żebym mogła zaspokoić ciekawość ciotki?
Dillon wytrzymał jej spojrzenie, potem, cały czas świadomy obecności panny Blake,
która patrzyła to na niego, to na Pris, zwrócił się do przyjaciółki swej upartej
rozmówczyni.
- Czy ta dama jest również pani ciotką? Panna Blake uśmiechnęła się prostodusznie.
- Och, nie. To ciotka Pris. Ja jestem chrześnicą lady Fowles.
Dillon zerknął na Pris - Priscillę? - w samą porę, by dostrzec, że rzuciła pannie Blake
gniewne spojrzenie, ale kiedy podniosła oczy, malowało się w nich zaledwie
umiarkowane zainteresowanie.
- Wpisy do rejestru ...
Ile ujawnić - cokolwiek czy tylko tyle, żeby pobudzić jej ciekawość? Aby wyjawiła,
dlaczego i w czyim imieniu działa.
- Każdy wpis zawiera imię konia, płeć, maść, datę i miejsce jego urodzenia, imię matki i
ojca, i ro-
dowód - koń musi być czystej krwi, aby ścigać się na torach związku jeździeckiego.
Stali nieopodal barierek wokół było coraz więcej ludzi, którzy chcieli popatrzeć na
trening. Jakiś mężczyzna potrącił pannę Blake, ponieważ zapatrzył się na pannę Dalling.
Chwytając pannę Blake za łokieć, Dillon podtrzymał ją, napotykając jednocześnie
wzrok jej towarzyszki.
- O ile nie chcecie panie oglądać koni, proponuję, abyśmy stanęli trochę dalej -
powiedział, cofając rękę·
Panna Dalling kiwnęła twierdząco głową·
- Więc co jeszcze zawiera rejestr? - spytała, gdy ruszyli z miejsca.
Jak skutecznie zaostrzyć jej apetyt?
- W każdym wpisie są jeszcze pewne szczegóły, ale to informacje poufne.
Spojrzała przed siebie.
- Więc jeśli ktoś chce, żeby jego koń brał udział w wyścigach pod auspicjami związku
jeździeckiego, musi zarejestrować konia, dostarczając informacje, o których pan
wspomniał, a także jeszcze inne, po czym otrzymuje licencję?
-Tak.
- Czy licencja to jest, powiedzmy, papier, czy po prostu jakaś inna forma pozwolenia?
Chciałby wiedzieć, dlaczego o to pytała.
- To dokument z herbem związku. Właściciel musi go przedstawić, żeby koń mógł wziąć
udział w gonitwie.
Zapadło milczenie. Zerknąwszy na jej twarz, dostrzegł między jej brązowymi brwiami
zmarszczkę; cokolwiek było przyczyną jej zainteresowania wyścigami, traktowała to
poważnie.
- Ten dokument. .. czy zawiera takie same informacje jak wpis do rejestru?
- Nie. Licencja po prostu stwierdza, że koń o takim imieniu, płci, maści i dacie urodzenia
został dopuszczony do udziału w wyścigach organizowanych pod auspicjami związku.
- Więc te poufne informacje nie są umieszczane
w licencji? -Nie. Westchnęła.
- Nie wiem, co to znaczy, ale jestem przekonana, że ciotka Eugenia uzna to za
fascynujące. Jak ją znam, będzie chciała się dowiedzieć, czego dotyczą te poufne
informacje. - Spojrzenie, które mu rzuciła, jasno mówiło, iż "poufne informacje" będą jej
następnym celem; szybko się uśmiechnęła. - Ale kto wie? Może kiedy powtórzę jej to, co
pan powiedział, zainteresuje się czymś innym.
Odwróciła się, pozostawiając go w niepewności.
Czyżby chciała go zapewnić, że nie będzie już próbowała wyciągnąć z niego więcej
informacji ... ? Ale on przecież chciał, żeby wróciła, chciał, żeby próbowała, chciał, żeby
była bardziej zdeterminowana, a co za tym idzie, bardziej nieostrożna.
N ależała do tych osób, które tracą czujność; puszczają im nerwy i ujawniają swój
irlandzki temperament, zapominając o rozsądku; zamierzał doprowadzić ją do takiego
stanu, a wtedy będzie mógł dowiedzieć się, wszystkiego, czego chciał.
Ale nie będzie w stanie dowiedzieć się niczego, jeśli ona nie wróci.
Zwracając się do panny Blake, zręcznie zaangażował ją w rozmowę, pytając, co sądzi o
koniach, o samym Newmarket, czy była już w Twig & Bough. Robił wszystko, co
pozwoli mu spędzić więcej
czasu w towarzystwie panny Dalling, by dowiedzieć się więcej o niej i jej
towarzystwie.
W tym sensie prowadzanie się z kimś tak niewinnym i słodkim jak panna Blake było
czymś, czego nikt nie spodziewałby się po bystrej i inteligentnej femme fa ta le . A
pannę Dalling należało uznać za bystrą i inteligentną·
Prawdopodobnie panna Blake rzeczywiście była jej znajomą, co świadczyło, iż panna
Dalling naprawdę pochodziła z wyższych sfer.
Zerknął na nią; szła obok niego z wysoko uniesioną głową, przyglądając się
pracownikom kolejnych stajni po drugiej stronie toru. Fakt, że pochodziła z wyższych
sfer, nie wykluczał jej zamiłowania do przygód.
Obserwował jej idealny profil, gdy zdał sobie sprawę, że ona i panna Blake nie
przyglądały się bezmyślnie. One przeszukiwały tłum.
- Szuka pani kogoś?
Pris powoli odwróciła głowę, wykorzystując ten moment, by zastanowić się nad
odpowiedzią·
_ Jak pan wie, pochodzimy z Irlandii. Ciotka Eugenia powiedziała, że powinno być tutaj
kilka irlandzkich stajni. Poprosiła, żebyśmy się rozejrzały i sprawdziły, czy nie
zauważymy kogoś znajomego.
_ Kogoś, kto będzie wyglądał na Irlandczyka _ dodała roztropnie Adelaide. - Albo
brzmiał jak Irlandczyk.
Pris pospiesznie skupiła na sobie uwagę Caxtona.
_ Czy wie pan, które irlandzkie stajnie będą wystawiać konie w wyścigach w ciągu
następnych tygodni?
_ Jest kilka irlandzkich stajni, które przywożą konie na wyścigi, ale większość z nich
wynajmuje budynki na wrzosowisku i przyprowadza swoje konie dopiero w dniu
gonitwy. Zazwyczaj ludzie ci korzystają z miejscowych dżokejów, którzy dobrze znają
ten tor. - Skinął głową w kierunku grupki pracowników stajni. - Jedyni ludzie z
irlandzkich stajni, których możecie tu dzisiaj spotkać, to właściciele, trenerzy i może
główni stajenni.
- Rozumiem.
Pris zależało, aby skończyć ten temat, zanim zbyt dużo zostanie powiedziane.
Caxton się zatrzymał.
- Jeśli panie sobie życzą, mogę wam towarzyszyć. Nie jest to najlepszy pomysł, aby dwie
samotne damy zapuszczały się w tamtą okolicę, ale ze mną będziecie bezpieczne.
Załowała, że nie może przyjąć jego propozycji; rozpaczliwie chciała odnaleźć Rusa. Jeśli
to się jej nie uda, zadowoli się kimkolwiek z załogi Cromarty'ego. Zmusiła się do
uśmiechu.
- Może innym razem. Obawiam się, że za bardzo tutaj zamarudziłyśmy. Ciotka Eugenia
zacznie się o nas martwić. - Wyciągnęła rękę. - Dziękuję za pańskie towarzystwo, sir.
Ciotka Eugenia będzie wdzięczna za informacje, które pan nam przekazał.
Chwycił jej dłoń. Natychmiast poczuła ciepło, ciarki rozchodzące się od miejsca, w
którym jego palce zacisnęły się na jej dłoni. Nie spuszczając wzroku, zanotowała w
pamięci, aby unikać podawania mu ręki.
- Jakkolwiek ograniczone? Wytrzymał jej wzrok.
- Rzeczywiście.
Spróbowała wysunąć dłoń. Przetrzymał ją przez ułamek sekundy, ale potem
natychmiast puścił. ..
Wyczuła ukryte ostrzeżenie, ale nie do końca wiedziała, przed czym ją ostrzegał.
Ani jej, ani jego twarz nie zdradzały żadnych podtekstów.
Adelaide radośnie się z nim pożegnała. Odpowiadając na jego pytanie, poinformowała
go, że jadą do miasta powozem, który znajdował się w Crown & Quirt przy High Street.
Pris przyglądała mu się jak jastrząb, ale on nie dał po sobie poznać, że ta informacja
szczególnie go interesowała. Uśmiechając się niezobowiązująco, ukłonił się i życzył im
bezpiecznego powrotu do domu.
Po królewsku skinąwszy głową, Pris wzięła Adelaide pod ramię i wolnym krokiem
odeszły. Nie obejrzała się za siebie, chociaż czuła na sobie jego mroczne spojrzenie.
* * *
- Muszę znaleźć jakiś sposób, aby odszukać Rusa. - Pris siedziała przy stole, w
eleganckiej posiadłości, którą wynajęła ciotka Eugenia, i bezwiednie sięgnęła po kiść
winogron. - Musi być tak, jak powiedział Caxton. Cromarty wynajął stajnie na
wrzosowisku.
- Jak duże jest to wrzosowisko? - Eugenia odsunęła się od stołu i położyła frywolitki na
kolanach.
Pris zmarszczyła nos.
- O ile mi wiadomo, jest olbrzymie i nie ma określonych granic. To teren, który rozciąga
się za miastem, na tyle duży, że wszystkie konie mogą tam trenować nawet dwa razy
dziennie.
- Więc znalezienie jednej stajni nie będzie łatwe.
- Nie. Ale jeśli pojedziemy tam w czasie treningu - wczesnym rankiem i późnym
popołudniem - może zauważymy stajnię Cromarty'ego. Rus powiedział, że uczestniczył
w treningach, a przynajmniej tak było w Irlandii.
Adelaide odezwała się z drugiego końca stołu: - Pojedziemy dziś po południu?
Pris chciałaby, ale przecząco potrząsnęła głową. -Caxton jest podejrzliwy, chociaż nie
wie, z ja-
kiego powodu powinien być podejrzliwy. Powiedziałyśmy mu, że szukamy irlandzkich
stajni, żeby zaspokoić twoją - skinęła głową w stronę Eugenii - ciekawość. Jeśli zobaczy
nas dziś po południu, uzna, że za bardzo zależy nam na ich znalezieniu. Nie chcę
zwracać na nas jego uwagi bardziej niż to konieczne.
Zerkając znad robótki, Eugenia spojrzała wprost na Pris.
- Obawiasz się go? Dlaczego?
Pris przełknęła zaprzeczenie, które miała na końcu języka; Eugenia, jak zdążyła się
przekonać, była bardzo spostrzegawcza. Wreszcie wyjawiła:
- Sądzę, że to dlatego, iż jest bardzo przystojny.
- Spojrzała Eugenii w oczy. - I tak samo jak w moim przypadku, ludzie patrzą tylko na
nasze twarze i sylwetki, i zapominają, że za tą fasadą kryje się całkiem sprawny umysł.
- Niewątpliwie jest przystojny - przyznała Adelaide - ale jego uroda jest raczej
przytłaczająca. Ciemny, twardy i... ostry. Może i piękny, ale z pewnością
nieprzyjemny.
Pris nie miała argumentów, żeby dyskutować z tym stwierdzeniem. Stukając palcami
w stół, rozmyślała o tym, czego się dowiedziała, próbując znaleźć jakieś rozwiązanie.
- Co więc planujesz w następnej kolejności? - spytała Eugenia.
- Możemy pojechać jutro wczesnym rankiem i zacząć rozglądać się między stajniami
trenującymi na wrzosowisku. Stajenny w zajeździe powiedział, że wszystkie stajnie
trenują tam każdego ranka, a Caxton nie będzie nas się spodziewał o tak wczesnej porze.
Jeśli jest na tyle podejrzliwy, żeby nas szukać, to raczej będzie szukać po południu.
Tymczasem ...
Zmarszczyła brwi, potem odsunęła swoje krzesło.
- Gdybym mogła chociaż zerknąć w ten przeklęty rejestr, mogłabym zrozumieć, jaki
przekręt planuje Harkness. I co zamierza zrobić Rus.
Eugenia wykrzywiła usta w półuśmiechu.
- Jedna z korzyści posiadania brata bliźniaka. Wstając, Pris się uśmiechnęła.
- Rzeczywiście. Wybaczcie, ale pójdę przejść się po ogrodzie.
* * *
- Spotkałem ją dzisiaj późnym rankiem na torze, kiedy przechadzała się z przyjaciółką,
niejaką panną Blake. - Rozsiadłszy się na krześle za biurkiem, Dillon splótł dłonie na
kamizelce. - Panna Dalling próbowała dowiedzieć się czegoś więcej o rejestrze, ale nie
dlatego tam była. Szukały kogoś. Mówiła, że szukają irlandzkich załóg, ale nie jestem
pewien, czy to prawda, czy też po prostu najbardziej oczywista odpowiedź na moje py-
tanie.
- Dowiedziałeś się, gdzie się zatrzymały? - Barnaby rozsiadł się w fotelu naprzeciwko
regału z książkami, wyciągnąwszy długie nogi, gotowy do zdania relacji ze swoich
ustaleń.
Dillon przytaknął.
- Poszedłem za nimi do domu, wróciły do miasta powozem. Zatrzymały się w starym
domu Carisbrooków. Popytałem trochę w okolicy. Naprawdę jest z nimi ciotka, niejaka
lady Fowles. Wynajęła dom na kilka tygodni.
- Hmm. - Barnaby zerknął na swoje buty. - Jak ją odbierasz, tę pannę Dalling? Czy jej
zainteresowanie rejestrem rzeczywiście wynika z posiadania ekscentrycznej ciotki?
Dillon wyjrzał przez okno, gdzie powoli zapadał zmierzch.
- Sądzę, że jest wytrawną kłamczuchą, ale trzyma się prawdy, kiedy tylko jest to
możliwe, i kłamie tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne.
Barnaby zacisnął usta.
- Takie osoby naj trudniej przyłapać na kłamstwie.
- Czego więc dowiedziałeś się o człowieku, który interesuje się rejestrem?
- Irlandczyk o ciemnych włosach, dosyć wysoki i młodszy, niż myślałem, naj
prawdopodobniej około dwudziestopięcioletni. Niewiele więcej udało mi się o nim
dowiedzieć, ale jeden staruszek powiedział, że wyglądał jak "szlachcic, któremu nie wie-
dzie się za dobrze".
Dillon zmarszczył brwi.
- Znam z widzenia wszystkich irlandzkich właścicieli i trenerów, którzy tu są, ale nie
przypominam sobie nikogo o takim wyglądzie.
Barnaby machnął ręką.
- Podobnie jak w przypadku uroczej panny Dalling, wcale nie musi być powiązany z
którąś ze stajni, jego związek z tą całą sprawą może być zupełnie innego rodzaju.
_ Prawda. Dowiedziałeś się czegoś więcej o włamaniach?
_ Tyle że to miejsce jest marzeniem każdego włamywacza. Położone tak daleko od
głównej drogi, przy alei porośniętej olbrzymimi drzewami i - Barnaby wskazał przez
okno na zaplecze budynku - znajduje się tam kawałek lasu. Bez problemu można się tutaj
zakraść nocą· - Odchyliwszy się, spojrzał na sufit. - Za pierwszym razem przyszedł
nieprzygotowany, spróbował wejść przez okno, ale nie mógł sforsować zamków, potem
musiał się wycofać, kiedy pojawił się dozorca. Drugim razem wszedł przez okno w
kuchni, ale drzwi do dalszej części budynku były zamknięte, więc znowu musiał się
wycofać. Ostatnim razem sforsował okno i dostał się do części biurowej. Zaczął szukać
na półkach, ale potknął się o jakieś pudło, alarmując dozorcę, i znów musiał uciekać.
Barnaby spojrzał na Dillona.
_ Nawiasem mówiąc, opis podany przez dozorcę, jakkolwiek ogólny, sugeruje, że
włamywaczem rzeczywiście mógł być młody Irlandczyk rozpytują-
cyo rejestr.
_ To wskazuje, że w naszych poszukiwaniach powinniśmy skupić się tylko na jednej
grupie ... - Minęła chwila, potem Dillon spojrzał w oczy Barnaby'ego. - Coś wisi w
powietrzu. Ty, ja,- komitet, wszyscy to wiemy, ale wszystko, co mamy, to domysły i
podejrzenia. Musimy schwytać tego Irlandczyka, jest jedyną osobą, która może nam
rzucić światło na to, co się dzieje.
Barnaby przytaknął.
- Zgadzam się, ale jak?
- Powiedziałeś, że to miejsce jest marzeniem każdego włamywacza. Skoro już był tak
blisko, z pewnością zechce wrócić. A jeśli skusimy go czymś, poczekamy, aż zrobi
ruch ... i wtedy wkroczymy?
- Co sugerujesz?
- Ostatnim razem dostał się do części biurowej, więc, zakładając, że rzeczywiście chodzi
mu o rejestr hodowlany, wie, że właśnie w tym skrzydle powinien szukać. - Dillon
wskazał głową boczne okno. - Jak zauważyłeś, niedaleko jest las. Zapewne tam się
ukryje, żeby obejść budynek i sprawdzić, gdzie jest dozorca i czy ktoś pracuje do późna.
To jest narożny pokój, to okno rzuca się w oczy. A jeśli, zakładając, że przyjdzie dziś w
nocy, zobaczy, że jest uchylone?
Barnaby wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jak ćma lecąca do świecy, przyjdzie i zajrzy do środka, zobaczy, że to gabinet, i ...
Dillon uśmiechnął się ponuro.
- Jak ćma lecąca do świecy spali sobie skrzydełka.
* * *
Tego samego wieczoru Pris zsunęła się z siodła, w pobliżu krawędzi lasu
przylegającego do związku jeździeckiego. Półksiężyc przesłoniły chmury, za drzewami
było ciemno i podejrzanie, jakby drzewa wstrzymywały oddech, czekając, co się sta-
me ...
Zadrżała, ale zaraz stanowczo odsunęła wytwory swojej wyobraźni i przywiązała klacz
do niskiej gałęzi. Pod drzewami znajdowały się krzaki, ale nie na tyle gęste, by nie
mogła dostrzec ludzkiego kształtu czającego się w mroku.
Schowała się w zaroślach. W bryczesach, wysokich butach, kurtce, chustce wokół szyi i
z włosami schowanymi pod miękkim, szerokim kapeluszem, z daleka mogła uchodzić
za chłopca stajennego. Mnóstwo ich kręciło się po Newmarket.
Ostrożnie posuwając się do przodu między drzewami, rozglądała się w poszukiwaniu
innej osoby zakradającej się do związku jeździeckiego. Między drzewami widziała
budynek z czerwonej cegły, z białymi oknami połyskującymi gdzieniegdzie w świetle
księżyca.
Ona naprawdę wiedziała, co myślał Rus. Kiedy pisał do niej swój ostatni list, nie
wiedział, co to jest rejestr, ani jaką rolę mógł odgrywać w przypuszczalnym tajnym
planie Harknessa. Rus zamierzał dopiero się czegoś o rejestrze dowiedzieć. Wiedział, że
jest przechowywany w związku jeździeckim; prawdopodobnie poszedł tam i pytał
niego, tak jak ona.
Może właśnie wtedy Caxton i jego przyjaciel ostatni raz słyszeli irlandzki akcent.
Z pewnością było to dziwne, że w krótkim czasie dwoje ludzi z takim samym akcentem
dopytywało się o to samo. Nic dziwnego, że byli podejrzliwi. Tym bardziej jeśli mieli
podstawy przypuszczać, że planowano jakieś oszustwo.
Pewnie już podejrzewają Rusa.
Wiedziała, że Caxton uważał, że była w to jakoś zamieszana. Niemniej musiała do tego
rejestru zajrzeć. Wtedy będzie wiedziała tyle samo, co Rus, a może nawet więcej.
Zważywszy, jak małomówny był Caxton, jak dobrze wyczuwała jego charakter, zapewne
bezwzględny i niewybaczający pomyłek, nie zamierzała marnować czasu na
oczarowywanie jego urzędników. Przynajmniej do czasu, aż wykorzysta prostsze
metody.
A w jej głowie zagnieździła się myśl - nie domysł, ale pewność - że jeśli Rus jeszcze się
nie dowiedział, co zawierał rejestr, to spróbuje tych samych prostych metod, co ona.
Trzymając w myślach kciuki, modliła się, aby Rus zjawił się tutaj tej nocy. Rzucenie
okiem do rejestru, upewnienie się, że jej brat bliźniak był cały i zdrowy, i bezpieczny...
teraz tylko o to się modliła.
Dochodząc do skraju lasu, przykucnęła obok drzewa, powoli zlustrowała tył budynku z
prawej do lewej, skupiając się na zarysie i dopasowując go do tego, co widziała
wewnątrz poprzedniego dnia. Caxton określał rejestr jako archiwum. Z pewnością
tomów było więcej niż jeden, przechowywanych Bóg wie gdzie, ale jednego była
pewna, tom, którego obecnie używano, był przechowywany w jego biurze na półce.
Musiała tylko raz zerknąć, żeby się przekonać, czego dotyczyły te "poufne informacje".
Okno po prawej stronie budynku było nieznacznie uchylone. Utkwiła oczy w
ciemniejszej szczelinie; ułamek sekundy później jej umysł pojął. Mierzyła odległość
między środkiem budynku, gdzie znajdował się hol, wzdłuż korytarza, którym szła do
gabinetu Caxtona ... tam właśnie było uchylone okno.
Zaczynało w niej kiełkować podejrzenie. Przypomniała sobie, co powiedziała Eugenii.
Dobrze wiedziała, że nie należy lekceważyć człowieka
pięknej twarzy.
Wpatrywała się w okno, była coraz bardziej spięta. Nie mogła sobie wyobrazić, że
Caxton mógłby zostawić otwarte okno przez nieuwagę.
Kątem oka zauważyła jakiś podejrzany ruch na drugim końcu budynku, cień, który
przemknął i natychmiast zniknął wśród drzew. Ponownie zerknęła na otwarte okno i
pozostała na miejscu, oddychając równomiernie, starając się wtopić w noc.
Otwarte okno było pułapką. Ale czy cień, który dostrzegła, to był Rus czy też stojący na
czatach Caxton? Pomimo jego wyszukanej elegancji nie zdziwiłaby się, widząc go
skradającego się po krzakach o północy, gotowego zmierzyć się z intruzem; jego ogłada
była raczej powierzchowna.
Wytężyła wszystkie zmysły, starając się uchwycić najmniejszy dźwięk, jakikolwiek
trzask, szelest i wpatrując się w ciemność, by dostrzec jakiś ruch czy cień.
I dostrzegła postać cicho poruszającą się w jej stronę·
Myśląc intensywnie, została na swoim miejscu.
Jeśli był to Rus, czy uświadomi sobie, że otwarte okno to pułapka?
A jeśli tak, to czy jest na tyle zdesperowany, na tyle zuchwały, żeby mimo wszystko
ryzykować?
Zapadła całkowita cisza. W uszach słyszała głośne bicie własnego serca. Już nie słyszała
ani nie widziała żadnej postaci. Mijały minuty.
Nagle ktoś wyłonił się z krzaków kilkanaście metrów od niej i szybko wyszedł na
otwartą przestrzeń na tyłach budynku.
Pris zaklęła. Księżyc raz wychodził, raz skrywał się za chmurami; nie mogła dostrzec
twarzy mężczyzny, a jego ubranie było zbyt luźne, by mieć pewność ...
Zwalniając, mężczyzna rozejrzał się, wsunął ręce
do kieszeni.
I Pris już wiedziała.
Otworzyła usta, żeby powstrzymać brata, gdy wtem ...
Drugi mężczyzna, o blond włosach, wyskoczył z ukrycia i ruszył w stronę Rusa.
Pris wciągnęła powietrze, ale Rus usłyszał kroki i wyszedł mężczyźnie na spotkanie, po
czym zaatakował go kopniakiem i trafił przyjaciela Caxtona między żebra. Ten zachwiał
się, ale zaraz potem dzielnie rzucił się na agresora.
Pris znała brata, oceniła, że wygra tę walkę, więc stała spokojnie w cieniu, czekając.
Złorzeczenie i nagły ruch po jej prawej stronie sprawił, że się odwróciła. Serce
podskoczyło jej do gardła. Drugi mężczyzna ukrywał się głębiej między drzewami.
Caxton.
Pris patrzyła, jak biegnie, by pomóc swojemu przyjacielowi.
Bez zastanowienia zaczęła tupać, podskakiwać i hałasować na wszystkie inne możliwe
sposoby. Zerknąwszy, zorientowała się, że udało jej się odwrócić uwagę mężczyzny;
Caxton zatrzymał się w połowie drogi między lasem a walczącymi. Musiała w ułamku
sekundy zadecydować, czy powinna coś krzyknąć, cokolwiek, żeby Rus rozpoznał jej
głos i wiedział, że jego siostra jest tutaj, w Newrnarket, a nie w Irlandii. Ale Rus był
całkowicie pochłonięty walką. Jej głos mógłby go zbić z tropu; wiedząc, że była
niedaleko, ścigana przez Caxtona, Rus mógł zrobić coś głupiego i zostać pokonany.
Caxton nadal się gapił, nie bardzo wiedząc, co usłyszał. Z mocno zaciśniętymi ustami
Pris wyskoczyła w górę i zaraz się schowała.
Caxton ruszył w jej stronę. Zaczęła uciekać.
Wiedziała, dokąd biegnie. Powtarzała sobie, że dawało jej to wystarczającą przewagę·
Była szybka i zwinna, on musiał kluczyć między drzewami. Kiedy dotrze do swojego
konia, będzie bezpieczna.
Powoli ją doganiał.
Czuła serce w gardle, oddychała chrapliwie i bolały ją płuca, gdy wreszcie dostrzegła
niewyraźne światło tam, gdzie kończył się las, a zaczynała łąka. Tam, gdzie przywiązała
konia.
Ciężkie kroki Caxtona wydawały się rozbrzmiewać tuż za nią, niemal czuła drżenie
ziemi przez podeszwy.
Zdesperowana, wyskoczyła z mroku i, dysząc, popędziła do swojej klaczy.
Coś wielkiego uderzyło ją w plecy.
Zachwiała się·
Dillon, gdy tylko pochwycił uciekającą postać, natychmiast wiedział, kim ona jest.
W szkole grywał w rugby, rzucił się na nią bez zastanowienia.
Ale kiedy przygniótł ją swoim ciężarem, zaczęła się wściekle szarpać. Zaklął i złapał ją
mocniej.
Upadek oboje ich zaskoczył, stracili na moment oddech. Przez jedną chwilę leżeli w
bezruchu, potem Pris przeistoczyła się w kocicę, próbując dosięgnąć paznokciami jego
twarzy. Chwycił ją za ręce, zanim zdążyła go podrapać. Przeklinała go po gaelicku,
wierzgała, kopała, walczyła jak szalona. Musiał robić uniki przed jej kopniakami.
_ Leż spokojnie, do cholery!
Nie słuchała. Słyszał jej ciężki oddech, niemal szloch. Brutalnie przycisnął jej ręce do
ziemi po obu stronach głowy i przydusił ją swoim ciężarem.
To nie było - zdecydowanie nie było - w jego odczuciu mądre posunięcie. Te wszystkie
jej krągłości ... Jego ciało zareagowało natychmiast.
- Na miłość boską! - Zdusił w ustach przekleństwo. - Jeśli nie chcesz, żebym wziął cię
tutaj natychmiast, to się nie ruszaj!
To do niej dotarło, zamarła.
Podniósł się nieznacznie na rękach, na tyle, aby spojrzeć na jej twarz, ale nie na tyle, aby
mogła spróbować go z siebie zrzucić.
Siłą woli powstrzymał się, żeby nie patrzeć na jej usta i niżej, na piersi, nadal szybko
unoszące się i opadające pod jego torsem. Zmusił się, żeby skupić się na jej oczach,
dużych, otoczonych ciemnymi rzęsamI.
- Co tutaj robisz?
Przez krótką chwilę patrzyła na niego, a potem obrzuciła go kolejnym gaelickim epitetem
i zesztywniała, choć nie spróbowała go z siebie zrzucić. Może dlatego, że teraz leżał
między jej smukłymi udami.
Potem się odezwała:
- Czy tak właśnie umilasz sobie czas? Napadając na damy w lesie?
Mówiła z wyraźnym szyderstwem w głosie, ale pobrzmiewała w nim także nutka
paniki ...
Oskarżenie wydawało się wyjątkowo nie na miejscu. Dillon zmarszczył brwi. Chociaż
nie mógł widzieć wyrazu jej twarzy, nagle zrozumiał. Nagle uświadomił sobie, dlaczego
straciła pewność siebie.
Zrozumiał, dlaczego jej oczy były szeroko otwarte. Dlaczego oddychała nerwowo i ze
strachem. Czuł, że drżała pod nim, i rozpoznał, że reakcja
jej ciała była mimowolna, a ona prędzej by umarła, niżby się do tego przyznała - do
czegoś, czego
nie mogła ani zdusić, ani temu zapobiec. Czuł jej wymowne napIęCIe.
Które czyniło ją słabą·
Nigdy nie trafi mu się lepsza okazja, by zmusić ją do powiedzenia mu wszystkiego, co
ukrywała.
Wstrzymała oddech, ogarnęła ją panika.
- Złaź ze mnie.
Ostatnie słowo uwięzło jej w gardle.
Zamarł. Zaklął w duszy. Była tylko o krok od ataku paniki. Cholera, nie mógł tego
zrobić. Już miał się podnieść, kiedy trzask między drzewami przykuł uwagę ich obojga.
Między drzewami chwiejnym krokiem szedł Barnaby. Trzymał się za bok, i najwyraźniej
nie udało mu się schwytać Irlandczyka. Potknął się
wystający pień drzewa.
- Bogu dzięki - jęknął. - Złapałeś go.
Dillon westchnął. Nie wypuszczając z rąk swojego więźnia, podniósł się, ciągnąc
zdobycz bezceremonialnie za sobą·
Spojrzał ponad jej głową na Barnaby'ego.
- Nie. Złapałem ją·
Rozdział 3
Zanim Caxton zaprowadził ją do swojego biura, Pris już zdążyła odzyskać pewność
siebie. Pomogło jej to, że prowadząc ją do związku jeździeckiego,
trzymał ją jedynie za łokieć. Nawet taki kontakt, to było dla niej zbyt wiele, ale i tak było
lepiej niż wcześniej.
Te chwile, kiedy leżała pod nim, wyryły się w jej umyśle bardzo głęboko. Rozsądnie
zepchnęła je w podświadomość. Nie mogła sobie pozwolić na to, by cokolwiek ją
rozpraszało.
Popchnął ją na środek gabinetu, w stronę krzesła obok biurka.
Po tym, jak ją pociągnął do góry, z obojętnością, która, dla niej, w stanie skrajnego
zdenerwowania, była niemal obelgą, rozwiązał jej chustę, wykręcił ręce do tyłu i
związał. Niezbyt mocno, ale z pewnością na tyle mocno, aby nie mogła się uwolnić.
Znosiła to upokorzenie wyłącznie dlatego, że jeszcze nie odzyskała w pełni panowania
nad sobą, jej zdradzieckie zmysły nadal były rozedrgane, czyniąc ją słabą, zbyt słabą, by
mogła się wyrwać z opresji.
Ale ich długi spacer przez las dał jej czas, żeby odetchnąć, teraz czuła się zdecydowanie
bardziej zdolna do działania.
Zatrzymując się przy krześle, zmrużyła oczy i spojrzała na Caxtona, który stanął obok
niej.
- Musisz mnie rozwiązać.
Tak przemawiała córka hrabiego. Caxton zastanowił się, a potem uwolnił jej ręce.
I usiadł na krześle vis a vis.
Za sobą Pris usłyszała odgłos zamykanych drzwi i zasuwki. Kiedy usiadła -
odnotowując w myślach, że Caxton nie poczekał, aż ona usiądzie pierwsza - spojrzała
na jego przyjaciela, który pokuśtykał do fotela.
Jej wiara w Rusa nie była bezpodstawna na policzku mężczyzny zauważyła siniak,
drugi na jego szczęce, a sądząc po tym, jak się poruszał, pew-
nie jego żebra też zostały nieźle poturbowane. Lecz w jego spojrzeniu dostrzegła
przenikliwość, jego umysł wciąż pracował na pełnych obrotach.
Strzepując chustę, zwinęła ją, a potem ponownie obwiązała sobie wokół szyi. Spojrzała
na Caxtona, zauważyła, że zmarszczył brwi, potem dostrzegła, że opuścił wzrok na jej
piersi, unoszące się pod materiałem.
Dziękując opatrzności, że niełatwo się rumieniła, opuściła ramiona.
- Skoro już tutaj dotarliśmy, to co mogę dla was zrobić, panowie?
Zdecydowała, aby to przesłuchanie będzie znacznie trudniejsze dla nich niż dla niej.
Dillon zamrugał, potem utkwił wzrok w jej twarzy, w jej fascynujących oczach.
- Może powiesz nam, dlaczego skradałaś się po lesie?
Otworzyła szeroko oczy.
- Cóż, skradałam się. Czy to przestępstwo?
- Ten człowiek, tam. Kto to był?
Zastanawiała się, czy nie zapytać, jaki człowiek. Zamiast tego wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia.
- Miałaś się tam z nim spotkać?
- Skoro tak twierdzisz ...
- To przestępca, który próbował włamać się do związku jeździeckiego.
- Naprawdę?
- Znasz go, bo celowo odwróciłaś moją uwagę, żebym nie pomógł Barnaby'emu - panu
Adairowi - go schwytać. Wiedziałaś, że jest w stanie pokonać jednego mężczyznę, ale nie
dwóch. Jesteś jego wspólniczką, pomogłaś mu uciec. Zapewne stałaś na czatach.
Odchyliła się do tyłu, zupełnie spokojna.
- To fascynująca hipoteza.
- To prawda albo teoria bliska prawdy.
- Masz wybujałą wyobraźnię.
- Moja droga panno Dalling, jak sądzisz, co się stanie, jeśli odstawimy cię na posterunek
policji i powiemy, że znaleźliśmy cię w takim stroju w lesie na tyłach związku
jeździeckiego, i że w tym samym czasie uciekł nam mężczyzna, który próbował włamać
się do budynku?
Jeszcze raz szeroko otworzyła oczy, tym razem na jej kuszące usta wypłynął ironiczny
uśmieszek.
- Cóż, to, że biedny posterunkowy będzie przeklinał własnego pecha i poczuje się
wyjątkowo niezręcznie, bo jak już ustaliliśmy, skradanie się po lesie nie jest
przestępstwem, wasze twierdzenie, że znam tego mężczyznę, jest jedynie domysłem,
któremu całkowicie zaprzeczam, a jeśli chodzi o mój strój, to również nie jest
niezgodny z prawem.
Biedny posterunkowy zostałby zahipnotyzowany jej głosem. Jeśli wypowiadała więcej
niż dwa zdania, trzeba było silnej woli, aby nie poddać się jej czarowi. N o i,
oczywiście, tym razem mówiła szczerą prawdę.
Uśmiechnęła się nieznacznie, na tyle, by wiedział, że się domyśliła, co próbował zrobić,
i że nie była na to podatna, ani nie czuła się w obowiązku, by przerwać milczenie.
Chociaż nie miał zamiaru opuszczać wzroku, złapał się na tym, że patrzy na jej strój. W
takim mieście jak Newmarket widok kobiety w bryczesach, jakkolwiek społecznie
nieakceptowany, nie był rzadki. Coraz więcej kobiet - Flick była jedną z nich -
uczestniczyło w przygotowywaniu wyścigów konnych, a jazda na tych zwierzętach była
w spódnicy po prostu niebezpieczna.
Właśnie dlatego, że znał się na damskich bryczesach, zaczął się zastanawiać. Spodnie
panny Dalling nie były na nią szyte, niedopasowane, trochę za duże i za długie. To samo
dotyczyło marynarki, która ramiona miała za szerokie, a rękawy za długie.
Buty z pewnością zaś należały do tej kobiety, miała małe i eleganckie stopy. A ubrania,
prawdopodobnie do brata ...
Napotkał jej wzrok.
- Panno Dalling, może mi pani powiedzieć, że nie zna tego człowieka - człowieka,
którego pan Adair próbował pojmać?
U niosła wyniośle brwi.
- Mój drogi panie Caxton, nie mam zamiaru niczego mówić.
- Czy to pani brat? Wytrzymała jego spojrzenie. - Mój brat jest w
Irlandii.
Jej głos stał się matowy. Wiedział, że trafił w czuły punkt, ale jednocześnie natrafił na
mur. Niczego więcej już od niej nie usłyszy. Wzdychając, wstał i machnięciem ręki
wskazał na drzwi.
- Podziękowałbym pani za towarzystwo, ale ... Wstała z pogardliwą miną. Obróciwszy
się, zatrzymała się i spojrzała na Barnaby'ego.
- Przykro mi, że został pan ranny, panie Adair. Sugeruję, żeby przyłożył pan lód na te
siniaki.
Skinęła mu wyniośle głową, a potem podeszła do drzwi.
Dillon przyglądał się jej, zauważając kołyszące się biodra, pewny chód, potem obszedł
biurko i ruszył za nią.
Nawet teraz, zwłaszcza teraz, nie zamierzał pozwolić, żeby włóczyła się po korytarzach
siedziby związku sama.
* * *
- Cholera, Rus, gdzie jesteś?
Trzymając swoją narowistą klacz mocno za uzdę, Pris rozglądała się po okolicy zwanej
wrzosowiskiem Newmarket. Tu i ówdzie między rzadkimi drzewami pracownicy stajni
wyprowadzili konie na poranną rozgrzewkę, by utrzymać je w jak najlepszej formie.
Końskie oddechy na zimnym powietrzu natychmiast zamieniały się w małe obłoczki
pary. Dopiero zaczęło świtać, było zimno i mgliście. Poza końmi i trenerami
wrzosowisko było puste.
Zamierzała stąd zniknąć, zanim przybędą dżentelmeni, by przyjrzeć się wierzchowcom
przed jutrzejszym wyścigiem.
Stajnia, którą obserwowała, nie była irlandzka.
Chociaż wytężała słuch, usłyszała jedynie rozkazy i komendy. Ta grupa przybyła z
Anglii, i zdecydowanie nie była to stajnia lorda Cromarty'ego.
Powstrzymując rozczarowanie, starając się ignorować narastającą irytację, skierowała
klacz w stronę innej stajni.
To był drugi poranek, kiedy wybrała się na przejażdżkę. Wczoraj towarzyszyła jej
Adelaide, która jednak nie jeździła zbyt dobrze konno; Pris ciągle musiała jej pilnować,
zamiast obserwować wrzosowisko.
Tego ranka wstała wcześniej, włożyła swój szmaragdowy strój do jazdy konnej i
wymknęła się tuż przed świtem z domu, pozwalając Adelaide śnić.
Niewątpliwie o Rusie. Obie były Rusowi tak samo bezgranicznie oddane, chociaż z
zupełnie innego powodu.
Dwie noce temu powiedziała Caxtonowi zgodnie z prawdą, że jej bracia byli w Irlandii.
Rus nie był jej bratem, on był jej bratem bliźniakiem. Mieli jedną duszę. Ponieważ nie
wiedziała, gdzie on teraz jest, ale wiedziała, że grozi mu jakieś niebezpieczeństwo, czuła
wkradający się w serce niepokój.
Z każdym mijającym dniem był coraz większy.
Musiała znaleźć Rusa, musiała wybawić go z kłopotów. Nic innego się nie liczyło,
dopóki to nie zostanie załatwione.
Ujrzawszy kolejną stajnię, zawróciła klacz w tamtą stronę. Koń nie był zmęczony, Pris
pozwoliła mu biec galopem, ale zważywszy na to, że jechała na damskim siodle i nie
znała terenu, wolała mocno trzymać uzdę·
Zimne powietrze smagało jej policzki. Ożywiona, wjechała na niski pagórek i spojrzała
w dół na konie. Zatrzymawszy klacz, popatrzyła na jeźdźca w oddali. Nie mogła się za
bardzo zbliżyć; pewnie nie rozpoznałaby Harknessa, ale skoro pracował z Rusem, on z
pewnością by ją rozpoznał.
Musiała odnaleźć stajnię lorda Cromarty'ego,
ale dopóki się czegoś nie dowie, nie chciała, aby ktokolwiek ze stajni lorda, poza Rusem,
wiedział, że była w Newmarket.
N asłuchiwała, ale była za daleko. Szarpnąwszy za uzdę, pokłusowała na wzgórze, które
znajdowało się bliżej trenujących koni.
Znowu usiadła i słuchała. Tym razem usłyszała. Skupiła się, zamknąwszy oczy.
Do jej uszu dobiegł znajomy melodyjny, terkoczącyakcent.
Łapiąc oddech, otworzyła oczy i przyjrzała się mężczyznom przed sobą. Skupiła się na
dużym mężczyźnie, prowadzącym trening. Harkness. Duży, ciemny i przerażający.
Umysł jej nie zwodził, odnalazła stajnię lorda Cromarty'ego!
Z nadzieją w sercu przyjrzała się dwóm mężczyznom obok Harknessa, żaden z nich nie
był Rusem. Już miała przenieść wzrok na krążących konno mężczyzn - o wiele
trudniejszych do zidentyfikowania, bo cały czas byli w ruchu - kiedy kątem oka
zauważyła poruszający się cień w kępie drzew
. .
.
po swoJe] prawe].
Jeździec siedział na potężnym czarnym koniu, osłonięty drzewami. Nie patrzył na
trenowane konie, jego uwaga skupiona była na niej.
Pris zaklęła. Nawet jeszcze zanim zauważyła jego zgrabną sylwetkę, szerokie ramiona i
ciemne, zmierzwione na wietrze włosy, wiedziała, kim jest.
Gwałtownie obróciła klacz, spięła ją i odjechała.
Jechała w dół wzgórza, a potem przez wrzosowisko.
Pojedzie za nią, była tego pewna. Ten przeklęty mężczyzna z pewnością śledził ją cały
ranek, a może także wczoraj rano. Pewnie już wie, że szukała konkretnej stajni. Dzięki
Bogu, zauważyła go, zanim zrobiła coś, co zwróciłoby jego uwagę na stajnię
Cromarty'ego.
Szybkie spojrzenie za siebie upewniło ją, że za nią jechał.
Klacz była rącza, więc Pris przemieszczała się szybciej niż on, ale czarny koń był taki
sarn jak jego jeździec - nieustępliwy. A ciężki tętent jego kopyt był coraz bliżej.
Pochyliwszy się nad końską szyją, Pris pospieszyła swojego wierzchowca. Jej targane
wiatrem włosy opadły na ramiona. Próbowała się zastanowić, co mu powie, kiedy ją
dogoni. Czy będzie ciekaw, dlaczego uciekła? Czy odgadnie jej prawdziwe pobudki - że
chciała odciągnąć go od stajni, którą obserwowała? Ale nie, ich ostatnie starcie,
zwłaszcza chwile za lasem, były wystarczającym powodem, by uciekać.
Tak. Miała wszelkie powody ku ternu, by nie chcieć ponownie wpaść w jego ręce.
Ale nie chciała też, żeby potem tutaj wrócił i węszył. Musiała go przekonać, że to była po
prostu kolejna stajnia, którą obserwowała, a nie ta, której poszukiwała.
Spojrzała za siebie. Był nawet bliżej, niż przypuszczała. Zdusiwszy w ustach
przekleństwo, pędziła przez wrzosowisko, zbliżając się do lasu.
Jeśli ten człowiek ma ją dogonić, wolała, żeby to się stało na jej warunkach. Co do
odwrócenia jego uwagi od ostatniej stajni ... cóż, może nie chciała wpaść w jego ramiona,
ale posiadała pewną broń, która, jak wynikało z jej doświadczenia, na pewno zbije go z
pantałyku i zamąci mu w głowie.
Nie robiła tego chętnie - użycie tej broni nie było ani mądre, ani bezpieczne - ale
desperacja zwyciężyła.
Ostatnie, czego potrzebowała, ostatnie, czego potrzebował Rus, to tego, aby pan Caxton,
nadzorca rejestru hodowlanego, odwiedził stajnię lorda Cr9marty'ego.
Sciągnęła uzdę i pozwoliła, żeby Caxton zbliżył się do niej z prawej strony.
Wybrała odpowiedni moment, gwałtownie skręciła przy grupie drzew, na tyle dużej, że
można było je uznać za zagajnik. Czarny koń był mniej zwinny, gwałtowna zmiana
kierunku sprawiła, że się zachwiał. Rozległy się przekleństwa Caxtona, który próbował
zapanować nad zwierzęciem, ale wtedy ona znowu zakręciła, pomknęła przed siebie i
wróciła do miejsca, z którego wyruszyła; w tym czasie on znalazł się po drugiej stronie.
Zatrzymawszy klacz, zsunęła się z siodła, przerzuciła lejce przez gałąź, uniosła spódnicę
i pobiegła między drzewa. Biegła przez ocieniony teren, dziękując Bogu, że zagajnik nie
był gęsto porośnięty krzewami. W końcu znalazła to, czego szukała, duże stare drzewo z
grubym pniem. Dysząc, schowała się za nim i oparła plecami o pień. Zamknęła oczy,
spróbowała uspokoić oddech.
Minuty mijały. Nie słyszała niczego poza biciem własnego serca. Promienie słońca
przedzierające się przez listowie nieznacznie oświetlały ziemię, powietrze było chłodne,
przesiąknięte zapachem drzew i liści. Serce biło jej coraz spokojniej. Wytężyła słuch.
Wszystko wydawało się nieruchome. Niegroźne.
Wtem trzasnęła gałązka, blisko, po drugiej stronie drzewa.
Sekundę później wyrósł obok niej jak spod ziemi. Nieprzyzwoicie piękny i mrocznie
niebezpieczny. Spojrzał na nią z góry, opierając się o drzewo.
Uniosła jedną rękę, położyła mu ją na karku, stanęła na palcach i zbliżyła usta do jego
ust.
I pocałowała go.
Dillon przestał myśleć w momencie, kiedy jej wargi dotknęły jego warg. Nie było
niczego, poza zniewalającą słodyczą jej ust. Miał otwarte oczy, ale nie widział.
Spróbował skupić wzrok, ale nie mógł. Poddał się więc i pogodził z tym, że został
schwytany, uwięziony, że jej odważny i całkowicie niespodziewany atak go zaskoczył i
usidlił.
Zaczął odpowiadać na jej bezczelne zaproszenie, unosząc ramiona, by ją objąć, ale nagle
na moment otrzeźwiał. Spróbował się cofnąć, uwolnić, odzyskać silną wolę, aby to
zrobić. Dotyk jej dłoni na szyi stał się mocniejszy; przysunęła się do niego z szyderczym
uśmieszkiem. Podniosła drugą rękę i oparła ją na jego piersi, potem przesunęła wyżej, na
ramię, i oplotła ją wokół szyi.
Poczuł, że zaszła w nim zmiana, gwałtowny przypływ przemożnego pragnienia, które
rozpoznawał, a jednocześnie nie rozpoznawał. To było pożądanie, nadspodziewanie
silne, podsycane jej wielką urodą, zabarwione pierwotną potrzebą dominacji i wywołane
jej chłodną pogardą - mieszanina głębszej pasji, którą wzbudziła bez większego wysiłku.
Niemądra.
Ale jeśli tego chciała ... to on także.
Uniósł ramiona i objął ją. I jeszcze mocniej odczuł czyste pragnienie, które go spalało.
Pragnienie, by podbić i posiąść. By przeciwstawić się jej i tryumfować.
Zrobił, co chciał. Przez długą chwilę bawił się z nią w dawanie i branie na poziomie,
który ona zainicjowała, będącym bardziej obietnicą niż działaniem. Powierzchowną
erotyczną gierką·
Czuła się wystarczająco pewna i spokojna .. Mogła się z nim zmierzyć.
Uśmiechnął się w myślach i przejął kontrolę· Przycisnął ją do drzewa, rozchylił usta,
wsunął język między jej wargi. Smakował ją, nie tę słodką, lecz zmysłową, bardziej
intymną jej część, której dotychczas pilnie strzegła.
Zaszokowana spróbowała się uwolnić, ale objął ją mocniej. Jego ramiona były jak
stalowa obręcz, której nie mogła rozerwać.
Otoczył ją, obcy i potężny - i zdecydowany.
Jej ciało zareagowało, ale nie tak, jak chciała.
Poczuła, że ma nogi jak z waty, a jej mięśnie drżą jak galareta. Zaciskając dłonie na jego
ramionach, mocno wbijając palce w jego ciało, za wszelką cenę usiłowała nie stracić nad
sobą panowania, a przynajmniej trzeźwości umysłu, ale on nawet na to nie chciał
pozwolić, bezlitośnie eksplorował jej usta, posyłając w niebyt resztki jej zdrowego
rozsądku.
Jakaś jej niewielka część wciąż walczyła, rozpaczliwie szukając wyjścia, chociaż
wszystkie zmysły już się poddały, a umysł był oszołomiony. Usiłowała wyznaczyć
granicę i trzymać się jej, ale on brutalnie, uparcie ją wciągał na głębokie wody. W
których nigdy wcześniej nie zanurzyła nawet palca u nogi.
Jego usta były rozkazujące, wymagające, zmuszały ją do łagodności i uległości. Jego
język zmagał się z jej językiem i cały czas wygrywał. Były w tym mężczyźnie ogień i
żar; czując go całym ciałem, nie mogła się mylić. Nie mogła przegapić twardego dowodu
jego pożądania przyciśniętego do jej brzucha. A jednak we wszystkim, co robił, były
chłód i powściągliwość, której, pomimo jej usilnych starań i nadziei, nie udało się
przełamać.
Nawet kiedy się z nią zmagał, kiedy pozbawiał ją resztek zdrowego rozsądku i burzył jej
spokój, cały czas ją obserwował. Kierował nią. Nie był zagubiony w nieznanym świecie.
Nie stracił nad sobą panowama.
To była lekcja. Ostrzeżenie. Nagle to zrozumiała.
Przesunął ręce po jej plecach. Jedną objął ją na wysokości łopatek, a drugą położył na
jej biodrach, a potem niżej.
Nawet przez aksamit kostiumu do jazdy konnej czuła, jak zmysłowo oceniał ją
dotykiem, jak bezczelnie uzurpował sobie do niej prawa.
Dalekie od pełnej pogardy wściekłości, jej zdradzieckie ciało i jeszcze bardziej
zdradzieckie zmysły szalały.
J ego pocałunki były coraz bardziej namiętne, coraz bardziej zaborcze.
Nie umiała mu się przeciwstawić, nie umiała przeciwstawić się sobie, tej części swojej
duszy, do której dotarł i której narzucał swoją wolę· Musiał stoczyć sam ze sobą bój,
żeby nie przycisnąć jej do drzewa, nie unieść jej spódnicy i nie wedrzeć się do jej
rozpustnego wnętrza.
Wygrał, tryumfował, ale nie spodziewał się, że bitwa zajdzie tak daleko i że ona wyjdzie
mu naprzeciw, że będzie godnym przeciwnikiem; spodziewał się, że Pris ulegnie o wiele
wcześniej.
Część niego, której nie znał, ta wiedziona pożądaniem, przypomniała mu, że ona to
zaczęła. Przyjął jej zakład - czy teraz nie powinna wypłacić mu wygranej?
Trzymając ją mocno w ramionach, czuł, jak krążyły w jego umyśle mroczne pokusy.
Ale teraz poddała się i już z nim nie walczyła, w jej reakcjach kryła się subtelna
niewinność, już nie było tam determinacji, by go pokonać ..
Skrzywdzenie jej nie leżałoby w jego naturze. Oderwanie się od tych pocałunków
wymagało wysiłku, za daleko zaszli ścieżką namiętności, by teraz tak po prostu przestać i
odsunąć się od siebie. Musiał przywrócić ją do świata, musiał się zmusić, aby krok po
kroku cofnąć się znad krawędzi, nad którą nigdy wcześniej nie stał.
Swiadomość, że to ostatnie było rzeczywiście prawdą, pomogła mu.
W końcu podniósł głowę. Spojrzał na jej nabrzmiałe usta, nie był delikatny.
Jej oczy błyszczały, a mgiełka namiętności powoli z nich ustępowała.
Oboje rozumieli, co się właśnie wydarzyło. Miała nadzieję, że uda jej się nim
pokierować, omotać go i zahipnotyzować swoim niewątpliwym urokiem. I przegrała.
Nie mógł powstrzymać cynicznego uśmiechu.
- Sądzę, że ta odpowiedź wystarczy. Mogę zasugerować, abyśmy powrócili do koni?
Pozwolił, aby wysunęła się spomiędzy jego ramion; milcząca, ruszyła w stronę
przywiązanych wierzchowców.
Bez słowa podążył za nią.
Z całej siły starała się, aby jej członki i umysł zaczęły funkcjonować normalnie. Jeśli
zacznie zastanawiać się nad tym, czego doświadczyła, nigdy nie będzie mogła się z nim
zmierzyć, a zmierzyć się musiała.
Szedł tuż obok; nie śmiała na niego spojrzeć, wciąż jeszcze była oszołomiona.
Co się z nią stało? Najwyraźniej jego pocałunki zaćmiły jej umysł.
Zbliżyli się do granicy lasu.
I wtedy mężczyzna znowu objął ją w talii.
I znowu to się stało. Jej ciało ogarnął płomień, wypływając z miejsca dotknięcia. Wyraz
jego twarzy wyraźnie mówił, że jej pragnie. Ale ...
Chociaż płomień pożądania pojawił się w jego ciemnych oczach, kryły się w nich także
twardość
i opanowanie. Przyglądał się jej przez chwilę, a potem chłodno powiedział:
- Sugeruję, panno Dalling, żeby nie próbowała mnie pani nigdy więcej oszołomić,
używając samej siebie jako przynęty·
J ego twarzy przypominała zimny głaz.
- Bez względu na to, kogo dotychczas udało się pani nagiąć do swojej woli, pora wyzbyć
się złudzeń. Jeśli znowu mi się, pani, zaoferujesz, skorzystam z propozycji.
Wymagało znacznego wysiłku, aby nie zareagować na tę niewyszukaną groźbę. Jeśli
czegoś w ciągu ostatnich minut się nauczyła, to tego, że był jedynym dżentelmenem,
którego zdecydowanie powinna unikać.
I miała zamiar to czynić, w miarę swoich możliwości. Spojrzała wymownie na swojego
konia.
Mężczyzna pomógł jej siąść w siodle, przytrzymując strzemię, - jakby był
przyzwyczajony do pomagania damom w ten sposób. Zastanowiła się komu ... -
Dziękuję. - Kiwnąwszy chłodno głową, chwyciła lejce i zawróciła klacz. Byle tylko
zniknąć Caxtonowi z oczu tak szybko, jak to tylko możliwe.
* * *
Pris pędziła jak wiatr, pozwalając, by fizyczne zmęczenie wyciszyło jej umysł i
uspokoiło rozedrgane zmysły. Znalazła się w pobliżu wynajmowanej posiadłości, zanim
poczuła się na tyle spokojna, by móc trzeźwo rozumować.
- Nic dziwnego - mruknęła, spowalniając konia.
- Nie każdego ranka zostaję niemal zgwałcona.
Wiedziała, że Caxton to rozważał. Rozważał, a potem świadomie się wycofał i oszczędził
ją·
Przypominając sobie ten moment, swoje uczucia - to, że była w tamtej chwili wyłącznie
emocjami - syknęła przez zęby.
- Powinno się go wyjąć spod prawa. Jeśli jest w stanie zrobić coś takiego mnie, odpornej
na jego urok, to jak musi oddziaływać na bardziej podatne damy?
Tak czy inaczej, eaxton wstrzymał wykonanie na niej wyroku. Jako dżentelmen, którym
niewątpliwie był, nie wykorzystał okazji.
Istniało prawdopodobieństwo, że dzięki pocałunkom nie będzie myślał o tym, co stało się
wcześme].
Właśnie o to jej chodziło, i to się udało.
Ale straciła z oczu stajnię Cromarty' ego, nie miała nawet czasu zobaczyć, czy Rus
dosiadał któregoś z koni.
Teraz przynajmniej wiedziała, na jakim terenie ćwiczyły zwierzęta Cromarty'ego. Znowu
tam pojedzie, odnajdzie ich, znajdzie Rusa i wszystko będzie, jeśli nie dobrze, to
zdecydowanie lepiej.
Co do przyszłości miała szczerą nadzieję, że zdoła unikać Caxtona, tego aroganckiego
rozpustnika. Jego ostrzeżenie ją rozdrażniło; co gorsza, przy jej temperamencie i
charakterze ostrzeganie jej, żeby czegoś nie robiła, tylko ją kusiło, by podjąć takie
ryzyko, bez względu na wszystko.
Dojechawszy do posiadłości, skierowała klacz do stajni.
Jednak w ostrzeżeniu Caxtona pobrzmiewała fałszywa nuta. Przypominając sobie jego
słowa, usiłowała odgadnąć emocje, które się za nimi kryły. Wyraźnie zauważyła jego z
trudem hamowane pożądanie.
Zsiadła z konia na dziedzińcu stajni, przekazała klacz stajennemu i ruszyła do drzwi,
kiedy uderzyła ją pewna myśl.
Nie miał żadnego powodu, żeby ją ostrzegać. Wiedział, że dostrzegła niebezpieczeństwo.
Jeśli był choć w połowie tak bystry, jak podejrzewała, powinien po prostu pozwolić jej
odejść.
Po co zawracał sobie głowę ostrzeganiem jej? Chciał, żeby powiedziała mu, co wie; jeśli
był nieczuły na jej wdzięki, dlaczego nie miałby pozwolić jej spróbować ponownie, a
potem powstrzymać w odpowiednim momencie i wykorzystać jej słabość, aby wydobyć
z niej informacje?
Czyżby nie był aż tak nieczuły, na jakiego wyglądał?
Nie chciał przeżyć tego ponownie, ponieważ następnym razem mogłoby jej się udać
doprowadzić go do krawędzi przepaści, mogłaby zyskać nad nim kontrolę·
Albo przynajmniej jakąś władzę, która dawałaby jej przewagę.
- Proszę, proszę···
To z pewnością było coś, o czym warto było pamiętać, zwłaszcza jeśli unikanie go
okazałoby się niemożliwe.
Odnalazła stajnię Cromarty'ego i odkryła jeden słaby punkt Cax:tona. W sumie ten
poranek nie był aż taką porażką·
Rozdział 4
- Tego ranka najwyraźniej szukała konkretnej stajni. - Rozparty w fotelu w salonie domu
Demona i Flick, Dillon opowiadał im o wszystkim, czego udało mu się dowiedzieć o
pannie Dalling.
Spotkali się z Barnabym późnym popołudniem, omówiwszy swoje odkrycia, postanowili
poprosić o radę Demona. Niewielu tak dobrze rozumiało charakter wyścigów konnych, i
nie było nikogo, komu Dillon ufałby bardziej w kwestii oszustw dokonywanych przy
okazji gonitw.
- Kiedy zauważyła, że ją obserwuję, odjechała.
Pojechałem za nią. Kiedy uświadomiła sobie, że nie dam sobą manipulować, wróciła do
domu Carisbrooków.
Trochę okrojony raport, ale precyzyjny co do meritum. Dillon zerknął na Flick
przycupniętą na podłokietniku fotela Demona. Nie miała dziś na sobie bryczesów,
spędzała czas z dziećmi, a nie z rasowymi końmi swojego męża. Dwoje starszych dzieci,
Prudence i Nicholas, dołączyli do rodziców w salonie, jakby mieli do tego oczywiste
prawo; Nicholas, ośmiolatek, będący kopią Demona, wiercił się na siedzisku przy oknie
obok Barnaby'ego, słuchając każdego słowa, natomiast naj starsza z rodzeństwa
dziesięcioletnia Prudence, nazywana przez wszystkich Prue, żywa kopia Cynsterów,
przycupnęła po drugiej stronie Demona. Tak samo jak jej matka, uważała, że wszystko,
co się działo w jej otoczeniu, jest w takim samym stopniu jej sprawą, jak innych; była
zafascynowana opowieścią Dillona.
_ Szczerze wątpię, że panna Dalling jest bezpośrednio zamieszana w cokolwiek, co się
szykuje _ zakończył - ale zdecydowanie coś wie. Sądzę, że kogoś ochrania, bardzo
możliwe, że brata.
_ Niewątpliwie zareagowała, kiedy zasugerowałeś, że to właśnie z nim się biłem -
wtrącił Barnaby. - Natomiast nie wiesz, bo zapomniałem o tym wspomnieć, że ten drań
rzeczywiście wyglądał niemal tak samo jak ona. Cóż, prawdę mówiąc, wyglądał, jakby
nie dopisywało mu szczęście.
Flick z ożywieniem śledziła ich rozmowę· Otworzyła usta, by zadać oczywiste pytanie.
Prue ją uprzedziła.
- Jak ona wygląda? Jest ładna?
Wszyscy spojrzeli na Dillona. Zawahał się, a potem przyznał:
_ Jest najbardziej zachwycającą, zapierającą dech w piersiach, uderzająco piękną młodą
damą, jaką kiedykolwiek widziałem.
Flick wysoko uniosła brwi.
_ Dobry Boże! I ta bogini nawiedziła Newmarket? Demon nie musiał nawet patrzeć na
Flick, aby wiedzieć, o czym pomyślała.
_ Sądzisz, że mogłabyś dowiedzieć się więcej od panny Dalling, zaprzyjaźniając się z
nią?
_ Spotkanie jej w towarzystwie nie będzie żadnym problemem. Jednak - przeniosła
wzrok na Dillona - zdobycie niezbędnych informacji może wymagać perswazji, do
której nie mam talentu. _ Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Zobaczymy.
Dillonowi nie podobało się to wyrachowanie.
_ Jej ciotka wynajęła dom Carisbrooków. Ona twierdzi, że ciotka jest ekscentryczna i
fascynuje się wyścigami, co ma tłumaczyć jej zainteresowa-
nie rejestrem.
- Hmm. - Flick wyglądała na zamyśloną. - Spotkałeś ją na konnej przejażdżce. Dobrze
jeździ?
Uśmiechnął się.
- Nie tak dobrze jak ty.
To ściągnęło na niego zbolałe spojrzenia Flick, Demona, Nicholasa i Prue. Flick była
najlepszą amazonką w okolicy. Demon, chociaż sam wy_ śmienity jeździec, znalazł w
niej godnego przeciwnika. Stwierdzenie, że panna Dalling nie jeździła konno tak dobrze,
jak Flick, w istocie nic nie mówiło.
- W zasadzie jest całkiem niezła. Prawdę mówiąc, o wiele lepsza niż większość
amazonek.
- Więc zna się na koniach? - spytał Demon. Dillon zrozumiał, co sugerował.
- Nie, nie tak, jak sądzisz. Ale rozumie konie.
Demon pokiwał głową.
- Nie ma więc powodu sądzić, że jej rodzina posiada stadninę lub coś w tym rodzaju.
Więc - Demon zerknął na Flick - pannę Dalling zostawimy tobie, moja droga,
przynajmniej dopóki nie dowiemy się czegoś więcej w tej sprawie. W międzyczasie -
spojrzał na Dillona i Barnaby'ego - musimy zbadać możliwość, że przekręt z zamianą
koni został wprowadzony w życie i będzie kontynuowany przez cały sezon.
Barnaby pochylił się do przodu.
.
- Zgadzasz się więc, że coś jest na rzeczy? Ze nie wyciągnęliśmy pochopnych
wniosków z jakichś fragmentów informacji, które do nas dotarły?
- Nie sądzę, aby wasze obawy zrodziły się z wy_ bujałej wyobraźni. Mówiąc szczerze,
chociaż bardzo bym chciał pominąć wasze dowody i zapewnić, że nie ma czym się
martwić, jest tego zbyt wiele, aby mógł to być jedynie zbieg okoliczności. A jeśli nie
jest to zbieg okoliczności, to istnieje tylko jedno wytłumaczenie - planowany jest
kolejny szwindel.
Dillon i Barnaby wymienili spojrzenia, potem Dillon popatrzył na Demona.
- Jak więc powinniśmy postępować?
Flick wstała i gestem nakazując mężczyznom pozostanie na miejscu, wyprowadziła
dzieci z pokoju.
- Czas na naszą przejażdżkę. - Skinęła na pożegnanie głową Barnaby' emu i Dillonowi, a
potem spojrzała na męża. - Opowiesz mi później.
Demon uniósł brwi, ale kiedy się odwrócił, w jego oczach był uśmiech.
Kiedy już ustalili, co wiedzą, skupili się na pytaniach, na które odpowiedź najbardziej
chcieli poznać. Było pewne, że pilnie musieli sprawdzić plotki o nieoczekiwanych
przegranych w czasie wiosennego sezonu.
- Gdyby udało się nam ustalić, o które gonitwy i o które konie chodzi, mielibyśmy coś,
od czego moglibyśmy zacząć.
Barnaby westchnął.
- Kiedy wcześniej próbowałem się czegoś o tym dowiedzieć, nikt nie chciał podać
żadnych nazwisk.
Demon prychnął.
- Zbyt wielu dżentelmenów przejmuje się tym, co inni o nich pomyślą. Będą narzekać i
jęczeć, ale kiedy przychodzi do złożenia konkretnej skargi, Boże broń! Możliwe, że są
jeszcze późniejsze przegrane, o których nie słyszeliśmy. Przy takich oszustwach
największe straty występują nie na samym torze, ale w centrum przyjmowania zakładów
w Londynie. Tam właśnie obstawia się najwyżej i tam "nieoczekiwane przegrane"
odczuwane są
najboleśniej. Przy odpowiedniej zachęcie powinno nam się udać nakłonić przynajmniej
niektórych z tych, co narzekają, żeby powiedzieli coś bardziej konkretnego.
Było oczywiste, że ktoś musiał pójść tropem pogłosek pochodzących z Londynu. Jednak
zważywszy na to, że zbliżał się jesienny sezon wyścigów, ani Dillon, ani Demon nie
mogli wyjechać z Newmarket. Demon mógł natomiast zaalarmować Vane'a, swojego
brata, i kuzynów, Diabła i Gabriela Cynsterów, którzy obecnie przebywali w mieście.
- Jeśli wskażemy im tych narzekających, będą wiedzieli, jak z tych niezadowolonych
graczy wy_ ciągnąć nazwiska.
Demon spojrzał na Barnaby'ego.
- Jesteś gotowy wrócić do Londynu i razem z innymi sprawdzić, czego uda wam się
dowiedzieć?
Barnaby był chętny.
- Szepnę również słówko ojcu. Jest przecież związany z policją. Może niektórzy
inspektorzy coś słyszeli. Wyruszę dziś po południu.
- Ja tymczasem postaram się dowiedzieć czegoś tutaj. - Demon zwrócił się do Dillona. -
Natomiast ty ... - Jego zęby błysnęły w drapieżnym uśmiechu. - Co do planów Flick, to
wątpię, aby udało się jej zaprzyjaźnić z panną Dalling. Jednak tobie towarzyskie
koneksje powinny dać więcej okazji, aby ją przekonać do naszej sprawy.
- Gdyby tylko mi powiedziała, co chce wiedzieć o rejestrze - albo jeszcze lepiej dlaczego.
- Dillon zamilkł, potem potrząsnął głową. - Jestem przekonany, że ona coś wie, ale ...
- Ale - wtrącił Demon - boi się powiedzieć, co wie, po pierwsze dlatego, że nie
rozumie, co to znaczy, a po drugie, ponieważ kogoś kryje. - Wytrzymał spojrzenie
Dillona. - Musisz zdobyć zaufanie panny Dalling. Bez tego niczego się od niej nie
dowiesz.
- Proste.
Dillon patrzył mu w oczy niewzruszony.
- Proste? - Nie krył sceptycyzmu. - Zobaczymy.
* * *
Pris niecierpliwiła się i złorzeczyła, ale zmusiła się, żeby czekać. Minął dzień, a potem
kolejny, zanim o świcie wymknęła się z domu, by odnaleźć stajnie Cromarty' ego.
Wytężała wzrok, przemykając przez zamglony krajobraz, ale niczego podejrzanego nie
zauważyła. Jeśli Caxton czekał na nią na wrzosowisku, mógł jej przy odrobinie szczęścia
nie rozpoznać. Dosiadała okrakiem dużego, acz nierzucającego się w oczy gniadego
wałacha, odziana w bryczesy, wysokie buty i marynarkę, na oczy naciągnęła kapelusz z
szerokim rondem. Kiedy już znajdzie ludzi ze stajni Cromarty'ego, będzie ich śledzić, aż
doprowadzą ją do Rusa; znacznie łatwiej będzie jej się kręcić w pobliżu w stroju chłopca
stajennego.
Z ulgą stwierdziła, że konie Cromarty' ego wypuszczono niedaleko tego miejsca, gdzie
widziała je ostatnim razem. Obserwowała je przyczajona za drzewami; przyglądała się
jeźdźcom. Nie było między nimi Rusa.
Nie wiedziała, co dokładnie robił Rus jako pomocnik głównego stajennego, być może
jego obowiązki w Newmarket nie obejmowały porannego treningu.
Podczas gdy Harkness zlecał kolejne wymagające wysiłku galopy, ona rozmyślała o
bracie; w myślach widziała jego twarz, wspominała wspólne wędrówki, które wywołały
na jej twarzy uśmiech. Wreszcie Harkness skończył. Konie ustawiono w długiej linii i
wszyscy odjechali. Ruszyła za nimi, utrzymując bezpieczny dystans, gdyby któryś z
jeźdźców spojrzał za siebie, nie odniósłby wrażenia, że ich śledzi.
W końcu konie przekroczyły drogę i skręciły w najbliższą uliczkę. Pris zatrzymała się,
by przeczytać informację na drogowskazie, było na nim napisane Swaffam Prior. Jeśli
ktoś ją widział, uzna, że zmierzała do wsi. Ruszyła uliczką stępa.
Wciąż trzymała się z dala od grupy jeźdźców.
W końcu konie skręciły w prawo w jeszcze węższą uliczkę, na jej końcu znajdowały się
jakieś budynki. Sprawiały wrażenie solidnych.
Zjechawszy z drogi, Pris ruszyła przez pola; krążąc, znalazła za budynkami niskie,
zarośnięte wzniesienie i wspięła się na nie. Schowana za drzewami, przyglądała się temu,
co działo się na dole; było oczywiste, że właśnie tutaj lord Cromarty trzyma swoje konie.
Z niecierpliwością obserwowała, jak rozsiodłano, wyszczotkowano i napojono konie.
Mrużyła oczy, przyglądając się każdemu mężczyźnie przechqdzącemu przez dziedziniec.
Zaden z nim nie był Rusem.
Lord Cromarty wyszedł z domu, żeby porozmawiać z Harknessem. Po dłuższej
wymianie zdań Harkness wysłał chłopaka po konia, pełną temperamentu czarną klacz.
Chłopak przedefilował z nią przed Harknessem i Cromartym, a gdy ten kiwnął głową,
odprowadził klacz z powrotem do boksu.
Pris nadal skrywała się w cieniu drzew; zniecierpliwienie powoli zmieniało się w
niepokój.
Rusa tutaj nie było.
Wiedziała to w głębi serca, nawet nie mając na to dowodów.
Po kolejnej bezowocnej godzinie odjechała. Wróciwszy do drogi prowadzącej do
Swaffam Prior, skierowała wałacha do wsi.
Musiała się dowiedzieć, czy Rus wciąż pracował dla Cromarty'ego.
* * *
Patrick Cooley, zaufany i oddany totumfacki Eugenii, spędził wieczór w tawernie w
Swaffam Prior. Wrócił późno, z niepokojącą wiadomością·
Pris nie zamierzała się kłaść, zbyt niespokojna, by się odprężyć; Eugenia i Adelaide
towarzyszyły jej w salonie. Dołączył do nich Patrick. Potwierdził, że, jak podejrzewała
Pris, pracownicy ze stajni Cromarty'ego rzeczywiście spędzali wieczory w niewielkiej
tawernie. Nawet nie musiał rozpytywać o Rusa, jego zniknięcie było głównym tematem
rozmów. Według pracowników, "paniczyk", jak go pieszczotliwie nazywali, zazwyczaj
zajmował się swoimi sprawami, ale jakieś dziesięć dni temu coś się wydarzyło. Pewnego
ranka po prostu się nie pojawił.
Ich opis Rusa wydawał się prawdziwy - przesadne maniery, ale doskonała znajomość
koni. Zad en z ludzi Cromarty' ego nic o tym nie wiedział, by pokłócił się z Cromartym
czy Harknessem, byli zaskoczeni jego nagłym zniknięciem.
Ale to, co przykuło ich uwagę, to reakcja Harknessa; kiedy odkrył, że Rus zniknął, wpadł
we wściekłość. Cromarty także był wściekły. Wyznaczył nagrodę za jakąkolwiek
wiadomość o Rusie, mówiąc, że wiedział za dużo o koniach ze stajni, ich dziwactwach,
słabościach, i że chcieli mieć pewność, że nie sprzeda tych informacji konkurencji.
- Więc zniknął - zakończył Patrick - i nikt nie wie, gdzie się podziewa.
Patrick był Irlandczykiem, oddanym przyjacielem domu Eugenii, tylko sześć lat
starszym od Pris.
Przyglądała się jego niewzruszonej twarzy.
- Rus na pewno żyje. W przeciwnym razie Harkness i Cromarty nie wyznaczyliby
nagrody. Rus domyślił się, że coś było nie tak, i uciekł, zanim zdążyli go zatrzymać.
Uciekł, a teraz się ukrywa.
Patrick przytaknął. - Też tak sądzę.
- Gdzie może być?
- Jeśli o to chodzi, ty będziesz wiedziała najlepiej, Pris.
Przez lata, które Eugenia spędziła na dworze Dallowayów, Patrick dobrze poznał Rusa i
Pris; ona sama przyznawała, że poza nią i Albertem Patrick najlepiej rozumiał jej brata
bliźniaka.
- Niewiele wiem o wyścigach, ale ... - Patrick spojrzał jej w oczy. - Czy zostałby tutaj,
czy raczej pojechałby do Londynu?
- Nie wiem. Był tu trzy noce temu, ale teraz?
Ukrycie się w Londynie z pewnością byłoby łatwiejsze, a on ma tam znajomych,
przyjaciół z Eaton i Oksfordu. Być może zechce prosić o pomoc.
- Sprawdzę powozy, czy może pojechał którymś do Londynu albo gdzie indziej. -
Patrick zerknął na Eugenię. - Będę musiał także pojechać do Cambridge, na wypadek
gdyby postanowił wziąć powóz stamtąd.
Eugenia przytaknęła.
- Jedź jutro. Skoncentruj się na tym tropie. W międzyczasie sprawdzimy, co będziemy
mogli zdziałać bliżej domu. - Spojrzała na Pris. W jej ciepłym głosie pojawiła się twarda
nuta. - To z pewnością nie jest żaden wygłup, tylko poważna sprawa. Musimy zrobić
wszystko, co w naszej mocy, żeby pomóc Rusowi, w cokolwiek się wplątał. Więc - co
możemy zrobić?
- Wszystko ma związek z tym przeklętym rejestrem! - Pris zerknęła na Eugenię. - Nie
wiedząc, co zawiera ten diabelny rejestr, nie mamy pojęcia, na co natknął się Rus.
Wiemy, że próbuje dostać się do rejestru. Albo próbował. Jeśli dowiemy się, co w nim
jest, będziemy mieli jako takie pojęcie, jakież to nielegalne działania mógł odkryć Rus.
- Nie ma innego egzemplarza? - spytał Patrick. Pris potrząsnęła głową·
- I jest pilnie strzeżony. A teraz pewnie jeszcze bardziej. - Zarumieniła się nieznacznie. -
Zakradłam się tam zeszłej nocy, żeby się rozejrzeć - przeszukać las, na wypadek gdyby
Rus wrócił. Nie wrócił, ale widziałam dwóch dodatkowych strażników pilnujących
budynku. Caxton wie, że oboje chcemy się dostać do rejestru, i jest zdecydowany,
żebyśmy go nie zobaczyli.
Eugenia uniosła brwi.
- Może powinniśmy się zastanowić, jak omotać pana Caxtona. Mówiłaś, że jest bardzo
dobrą partią· - Powiedziałam również, że był odporny na "łagodną perswazję"·
Dostrzegła błysk uśmiechu Patricka.
- Nie podejrzewam - powiedział - żebyś traktowała omotanie Caxtona jak wyzwanie?
- Być może, ale ...
To było to jedno wyzwanie, któremu mogła nie podołać.
- Zastanawiałam się ...
Wszyscy zwrócili oczy na Adelaide.
- Widziałam bibliotekę w mieście. W końcu to jest Newmarket - może będą tam mieli
książkę, w której znajdziemy coś na temat rejestru.
- To wyśmienity pomysł - uśmiechnęła się Pris.
- Dobra robota, Adelaide! Pójdziemy tam jutro i poszukamy również mapy. Chcę się
dowiedzieć, gdzie się znajdują wszystkie błonia i czy są jakieś opuszczone domy i stajnie
ukryte na wrzosowiskach.
Patrick skinął głową.
- Kolejny świetny pomysł.
- A więc - Eugenia zgarnęła swoją robótkę - wszyscy mamy jakieś zajęcie na jutro.
Proponuję, żebyśmy udali się na spoczynek, już północ.
Wstali, gdy zegary w całym domu zaczęły bić równym rytmem.
Wspinając się za Eugenią po schodach, Pris zastanawiała się, gdzie jest Rus, i jakie
odgłosy go teraz otaczają.
Musiała się dowiedzieć.
* * *
- Tak się składa, że mamy mapę, na której widać stajnie i stadniny. - Kobieta za
biblioteczną ladą uśmiechnęła się do Pris. - Obawiam się, że nie może jej pani
pożyczyć, ale może ją pani obejrzeć na miejscu. - Wskazała ręką hol biblioteki. - Wisi,
o, tam.
Pris szeroko otworzyła oczy, widząc bardzo dużą i bardzo szczegółową mapę
pokrywającą znaczną część przeciwległej ściany.
Bibliotekarka kontynuowała:
- Tylu dżentelmenów nas odwiedza, usiłując znaleźć drogę do tej czy innej stadniny, że
popro siliśmy radnych, aby zaopatrzyli nas w taką właśnie mapę·
- Jest aktualna?
- Och, tak. Urzędnik miejski co roku ją uaktualnia. Był tutaj w lipcu.
- Dziękuję. - Pris uśmiechnęła się do niej promiennie i przeszła przez długi hol.
Przy oknach stały krzesła i niskie stoliki. Dwie starsze damy siedziały w fotelach i
półgłosem o czymś rozmawiały. Pris zatrzymała się przed mapą. Była naprawdę
olbrzymia i zawierała wspaniałe informacje. Ukazywała nawet niektóre większe skupiska
drzew na wrzosowisku. Pris zlokalizowała zagajnik, w którym całowała się z Caxtonem;
potem znalazła teren, na którym trenowano konie Cromarty'ego, następnie prześledziła
drogę do stajni położonej na południowym wschodzie od Swaffam Priar. Na mapę
naniesiono nawet tawernę·
W tym czasie, między regałami, Eugenia i Adelaide przeglądały książki na temat rejestru
hodowlanego.
Znalazłszy dom Carisbrooków, Pris odnalazła większe posiadłości, stadniny i znane
stajnie otaczające miasto. Zapamiętywała ich nazwy i położenie, poszukując odległych
szop albo pustych budynków, czegokolwiek, co mogłoby stanowić schronienie dla Rusa.
Wiedziała, że był blisko. Chociaż należało zbadać taką możliwość, że pojechał do
Londynu, ona w to nie wierzyła.
Obok dużej stadniny nazwanej Cynster, znalazła mniejszą posiadłość ze starym domem
zwanym Hillgate End. Pod spodem napisano starannie CAXTON. Pris zanotowała w
pamięci otaczające posiadłość drogi i lasy, a jej umysł szykował się na nieuniknione - na
ponowne spotkanie się z Caxtonem. Teraz zajęła się szukaniem starych lub pustych
zabudowań na obszarze wrzosowiska.
Zadzwonił dzwonek zawieszony nad drzwiami biblioteki. Chwilę później jedna z
bibliotekarek zawołała:
- Pani Cynster! Właśnie pani jest nam potrzebna. Jest tutaj dama, która bardzo chce
dowiedzieć się czegoś o rejestrze - rozumiem, że chodzi o rejestr hodowlany, nad którym
pieczę sprawuje pan Caxton - ale nie mamy tutaj żadnych książek na ten temat, co
wydaje mi się dziwne. Może mogłaby pani z nią porozmawiać?
Pris rozejrzała się i ujrzała zjawisko w jasnym błękicie. Pani Cynster była młodą kobietą
z wielką klasą, elegancko ubraną i z pięknie ułożoną burzą złotych loków. U jej boku
stała i cierpliwie czekała młoda, na oko dziesięcioletnia, dziewczynka.
Dziewczynka zauważyła Pris i pociągnęła matkę za rękaw.
Pris odwróciła się z powrotem do mapy. Przyglądała się stadninie Cynsterów, z leżącą po
sąsiedzku mniejszą posiadłością Hillgate End. Pani Cynster, zakładając, że była to ta pani
Cynster, była też sąsiadką Caxtona.
Pris miała najwyżej kilka chwil, żeby zdecydować, co robić. Zdecydować, jak najlepiej
wykorzystać sposobność, którą los jej zesłał. Nie wyobrażała sobie, aby mężczyzna,
który ją przesłuchiwał, zwierzał się ze swoich problemów sąsiadom, a zwłaszcza damom.
Nie było powodu, żeby pani Cynster miała coś o niej wiedzieć, a tym bardziej o
powodach, dla których razem z Eugenią chciały obejrzeć rejestr. Ale jeśli pani Cynster
wiedziała coś o tym przeklętym rejestrze ...
Odwracając się od mapy, Pris ruszyła korytarzem między regałami. _ Muszę wyznać -
mówiła pani Cynster - chociaż mieszkam w Newmarket niemal całe swoje życie i
interesuję się hodowlą i trenowaniem koni, naprawdę nie mam pojęcia, co dokładnie
zawiera rejestr hodowlany. Wiem, że wszystkie konie wyścigowe są zarejestrowane, ale
nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać dlaczego i jak szczegółowo.
Eugenia zauważyła Pris i uśmiechnęła się·
_ Tu jesteś, moja droga. - Zerknęła na złotowłosą piękność. - Pani Cynster - moja
siostrzenica, panna Dalling. Pomaga mi znaleźć odpowiedź
na moje pytania.
Pani Cynster odwróciła się. Pris zobaczyła błękitne oczy, otwarte i niewinne, ale
zdradzające bystry i spostrzegawczy umysł.
Uśmiechając się, dygnęła i uścisnęła wyciągniętą dłoń pani Cynster.
- Miło mi panią poznać, ma'am.
Pani Cynster uśmiechnęła się jeszcze szerzej; była drobną kobietą, kilkanaście
centymetrów niższą od Pris.
_ Nie tak miło, jak mnie, panno Dalling. Nie znoszę być niedoinformowana, a pani jest
zapewne tą damą, którą ktoś opisał mi jako zachwycającą, zapierającą dech w piersiach,
uderzająco piękną młodą osobę". Uważałam, że taki opis jest banalnie przesadzony, ale
teraz widzę, że się myliłam.
Wyraz jej oczu przekonał Pris, że komplement był szczery.
- Ciekawe... - Przenosząc wzrok na stojące obok niej Eugenię i Adelaide, potem znowu
patrząc na Pris, pani Cynster uniosła brwi. - Chciałabym przedstawić panie miejscowemu
towarzystwu. O ile mi wiadomo, niedawno wynajęłyście panie dom Carisbrooków, ale
ukrywanie się nigdy nie jest dobre. Poza tym, chociaż to nigdy nie jest główny temat
rozmów miejscowych dam, wiele z nas dużo wie o wyścigach konnych. - Spojrzała na
Eugenię. - Z pewnością będzie pani mogła sporo się dowiedzieć. - Uśmiechnięte
spojrzenie objęło także Pris i Adelaide. - Wydaję dziś popołudniową herbatkę. Będę
zachwycona, jeśli przyjmiecie panie zaproszenie. Jestem pewna, że niektóre z nas będą
mogły dowiedzieć się czegoś więcej od naszych mężów, jeśli będziemy zorientowane, co
panią interesuje. Proszę obiecać, że panie przyjdą.
Eugenia spojrzała na Pris. W mgnieniu oka musiała zdecydować, z uśmiechem kiwnęła
głową i zwróciła się do pani Cynster:
- Będzie to dla nas zaszczyt, moja droga. Muszę powiedzieć, że całe te poszukiwania są
raczej nużące. - Wybornie!
Rozpromieniwszy się, pani Cynster wytłumaczyła im, jak dojechać, potwierdzając, że
rzeczywiście jest właścicielką stadniny Cynsterów. Co oznaczało, że jej mąż
prawdopodobnie znał szczegóły znajdujące się w rejestrze.
Uśmiech Pris był całkiem szczery, poczuła pełne nadziei oczekiwanie.
Pani Cynster pożegnała się z nimi, wołając córkę.
- Chodźmy, Prue.
Prue uśmiechnęła się i poszła za matką· Pris jeszcze dostrzegła pełne zachwytu
spojrzenie, które rzuciła jej Prue, zanim zniknęła za regałami.
_ Cóż! - Eugenia wygładziła szal, potem także skierowała się do wyjścia. - Kontakty
towarzyskie wydają się o wiele bardziej obiecujące niż te książki. Cóż za szczęśliwy traf.
Idąc za Eugenią i Adelaide, Pris przytaknęła mruknięciem, będąc myślami gdzie indziej.
Dlaczego na twarzy Prudence Cynster malowały się oczekiwanie i radość? Pris miała
młodsze siostry, sama niedawno była w tym wieku. Pamiętała jeszcze, jakie tematy były
dla niej najbardziej ekscytu-
jące.
Uznała, że podczas wizyty u pani Cynster, jakkolwiek mógł być to niewątpliwie krok
naprzód, należało zachować pewną ostrożność.
Rozdział 5
Cztery godziny później Pris była całkiem zadowolona ze swojego wejścia do
towarzystwa Newmarket. Przybrała maskę "poważnej sawantki"; odziana w prostą
suknię w szarobiałe skośne pasy, z włosami upiętymi w ciasny kok, starała się sprawiać
wrażenie cichej i uważnej.
Spotkanie u Cynsterów okazało się zorganizowane z większym rozmachem, niż się
spodziewała; mnóstwo młodych dam i kawalerów przechadzało się po trawniku wokół
domu pod czujnym okiem matron.
- Dziękuję, lady Kershaw. - Pris dygnęła. - Z niecierpliwością oczekuję naszego
spotkania jutro wieczorem.
Zaproszenia na kolacje i przyjęcia były nieuniknioną konsekwencją uczestnictwa w
takim spotkaniu, ale odkrywszy, że większość obecnych na przyjęciu dam była w taki
lub inny sposób związana z wyścigami, Pris i Eugenia chętnie przyjmowały wszelkie
zaproszenia, które im złożono. Kto wie, od kogo dowiedzą się czegoś istotnego? Dopóki
tego nie odkryją, będą naciskać na każdym froncie. Ona i Eugenia były hrabiowskimi
córkami, a Adelaide przez całe życie obracała się w podobnych kręgach; bywanie w
towarzystwie Newmarket nie stanowiło wielkiego wyzwania.
Kiedy zostały przedstawione, udały się w różne strony. Adelaide przyłączyła się do
młodszych dam; powierzono jej zadanie dowiedzenia się czegoś o opuszczonych
stajniach lub podobnych budynkach.
Eugenia natomiast rozprawiała o rejestrze z żarliwym entuzjazmem. Niestety nie mogła
cały czas rozmawiać wyłącznie na ten temat; kiedy Pris w pewnym momencie
przechodziła obok niej, usłyszała, że Eugenia wymienia z rozmówczyniami poglądy na
temat najnowszego londyńskiego skandalu.
Pris przyglądała się gościom. Jej zadaniem było dowiedzenie się czegoś o rejestrze od
starszych dam i dżentelmenów. Niezłomnie trzymała się roli sawantki. Jej strój nie
pomógł tak, jak się tego spodziewała, ale postawa była strzałem w dziesiątkę· Młode
damy przyglądały się jej z zaciekawie-
niem, a nie z zawiścią. To było ożywcze, cieszyła się z wolności, którą dawała jej nowa
rola, z możliwości obcowania z innymi na mniej powierzchownej stopie. Zawsze
uważała, że ludzie są interesujący, ale przez ostatnie osiem albo i więcej lat jej
onieśmielająca uroda stała się wręcz przeszkodą w prowadzeniu zwyczajnych rozmów.
Jednak zarazem stwierdziła, że rozmawiała niemal z każdym tu obecnym i nic z tego,
niestety, nie wynikło.
Jej uwagę zwrócił ruch w salonie. Jego drzwi były otwarte, w panującym wewnątrz
mroku zauważyła cień poruszający się z gracją drapieżnika. Cień przyjął postać
mężczyzny. Widząc jego ciemne loki i grzesznie mroczną elegancję, zadrżała.
On już wbił w nią wzrok.
Pris odwróciła się i dołączyła do jednej z grupki gości.
Dillon patrzył, jak wmieszała się w tłum. Zawahał się. Jaką taktykę przyjąć?
Ostatnie trzy dni spędził, rozmyślając niemal wyłącznie o uroczej pannie Dalling, i
chociaż większość jego myśli kręciła się wokół jej roli w oszustwie, niektóre z nich były
zdecydowanie bardziej intymne. Chociaż zgadzał się z Demonem, że zważywszy na
powagę sytuacji, na potencjalne straty, jakie może ponieść branża, użycie bardziej osobi-
stych środków perswazji, by zdobyć jej zaufanie i dowiedzieć się czegoś więcej, było
uzasadnione, to jednak czuł dziwny opór, aby w ten sposób ją wykorzystać ... a w
każdym razie z takiego powodu.
Po ich ostatnim spotkaniu wcale nie był pewny, czy znowu chce mieć z nią do czynienia.
Ostrzegł ją. Nigdy wcześniej coś takiego nie przyszło mu do głowy, ale w jej przypadku
musiał to zrobić, z jednego ważnego powodu. Zadna inna kobieta nigdy wcześniej nie
kusiła go tak jak ona. Bez trudu przebiła się przez jego system obronny, jakby nie był
zahartowany w niezliczonej liczbie romansów.
Nigdy nie zaznał takiego pragnienia.
Bez względu na to, jak zabrzmiało, jego ostrzeżenie podyktowane było instynktem
samozachowawczym.
Zawsze uważał, że jest powściągliwy, może namiętny, ale opanowany, nigdy
niepotrzebnie nie folgując swoim żądzom. Ona uświadomiła mu, że się mylił, i że przy
odpowiedniej kobiecie, odpowiedniej pokusie, mógł być równie podatny jak inni, jak
Demon, jak Gerrard, jak inni Cynsterowie.
To nie była pokrzepiająca myśl, zwłaszcza że wy_ glądało na to, iż będzie musiał ją
"przekonać", by zdradziła mu swoje sekrety.
Zważywszy na gwałtowną reakcję jego ciała na jej widok - samotniczki, która trzymała
się nieco z boku, tak jak on - szczerze wątpił, aby niechęć wzięła w nim górę. Bardziej
prawdopodobne było szaleństwo, które się pojawi, jeśli będzie ciągle zmuszony walczyć
ze swoimi świeżo uwolnionymi demonami.
Niemniej ... jej równie gwałtowna reakcja na jego widok, instynktowne poszukiwanie
schronienia wśród innych, wywołały uśmiech na jego twarzy. Tak, najwyraźniej miała
ochotę stąd uciec. Może była jakaś nadzieja? Może "nakłanianie" jej nie będzie
wymagało więcej, niż mógł zaryzykować.
- Tu jesteś!
Zobaczył zmierzającą do niego Flick. Stając na palcach, pocałowała go w policzek i
szepnęła:
- Jest tam z Elcottami, widziałeś?
- Tak.
Flick przysłała mu wiadomość, że panna Dalling i jej ciotka będą u niej na
popołudniowej herbacie.
- Jak długo tutaj są?
- Trochę ponad godzinę, więc masz mnóstwo czasu. A teraz może chcesz poznać ciotkę?
- W rzeczy samej. A potem możesz spróbować oczyścić mi pole. - Dillon udawał, że nie
zauważa pożądliwych spojrzeń rzucanych w jego stronę.
- Nie interesują mnie żadne urocze młode damy - tylko panna Dalling.
Flick zachichotała, biorąc go pod ramię.
- Zgadzam się, że nie jest słodka, ale przynajmniej jest interesująca. Niestety, mój drogi
chłopcze, obawiam się, że jest tutaj zbyt wiele osób, których obecności nie możesz
zignorować.
Poddał się i pozwolił jej się zaprowadzić do owych "niemożliwych do zignorowania".
Witał się z dostojnymi damami, całował dłonie ich córek, bez trudu cały czas utrzymując
dystans; nawet kiedy jego wzrok był utkwiony w kolejnej pannie na wydaniu, jego
zmysły śledziły jego prawdziwą zdobycz.
Wzięła sobie jego ostrzeżenie do serca. Skuszenie jej tak, by o tym zapomniała, było nie
lada wyzwamem.
Wtedy Flick zaprowadziła go do starszej damy siedzącej obok lady Kershaw.
- Lady Fowles. Wraz z siostrzenicą i córką chrzestną zatrzymała się na kilka tygodni w
domu Carisbrooków. Przedstawiam pani swojego kuzyna, pana Dillona Caxtona. Dillon
jest odpowiedzialny za sławny rejestr hodowlany.
- Doprawdy?
Lady Fowles uśmiechnęła się do niego. Wyglądała jak orzeł, który wypatrzył swoją
zdobycz.
Ucałowawszy jej dłoń, Dillon napotkał parę bystrych, szarych oczu.
- Wiele o panu słyszałam, młody człowieku. Od mojej siostrzenicy. To było nieuprzejme
z pańskiej strony, że nie powiedział jej pan wszystkiego, co chciała wiedzieć.
Dillon odpowiedział uśmiechem.
- Niestety, szczegóły zawarte w rejestrze stanowią tajemnicę.
Zastanawiał się, czy zdawała sobie sprawę z nocnych wypraw siostrzenicy. Wydawało
się to mało prawdopodobne; pomimo swojej rzekomej ekscentryczności lady Fowles
sprawiała wrażenie całkiem normalnej starszej pani.
Wymigał się od wszystkich jej pytań dotyczących rejestru, wymieniając reguły związku
jeździeckiego, które były publicznie znane. Zważywszy na jego długoletnią współpracę
ze związkiem, mógł się nad tym rozwodzić bez końca. I zarazem snuć rozważania na
temat panny Dalling.
Zastanawiał się, jak zwabić ją bliżej ... Wystarczyło, że będzie z ożywieniem rozmawiał
z jej ciotką. Panna Dalling była więcej niż ciekawska.
W pewnym momencie lady Fowles spojrzała ponad jego ramieniem i się rozpromieniła.
- Tu jesteś, kochanie. Usiłowałam wyciągnąć jakieś informacje na temat rejestru od pana
Caxtona. - Dama spojrzała na niego chłodno. - Wyciśnięcie wody z kamienia byłoby
łatwiejsze.
Znowu popatrzyła na pannę Dalling, która do nich dołączyła i ostrożnie stanęła w
bezpiecznej odległości.
- Panie Caxton. - Jej głos był chłodny. Dygnęła, a Dillon się ukłonił.
Lady Fowles zaproponowała:
- Może tobie uda się go zmiękczyć, moja droga. Może tobie chętniej wyjawi te
szczegóły.
Skrywając zadowolenie, Dillon popatrzył na swoją zdobycz. Niemal jej współczuł -
rzucona lwu na pożarcie przez własną ciotkę·
- Nie sądzę, aby było to możliwe, ciociu. Chłodno uprzejma, czekała, spodziewając się,
że on się pożegna i odejdzie.
Uśmiechnął się czarująco, jakby zachwycony jej urodą; nie dała się oszukać, w jej
oczach pojawiła się nagła podejrzliwość.
_ Wiem, jak bardzo zależy pani na tym, by zaspokoić ciekawość ciotki, panno Dalling. -
Podał jej ramię. - Może się przejdziemy i będzie pani mogła poćwiczyć na mnie swoje
sztuczki? Kto wie, co mi się wymsknie w tak miłych okoliczno-
ściach?
Spojrzała na jego ramię, jakby mogło ją ugryźć.
- Ach ... - Z wahaniem wyciągnęła rękę· - Cóż ... Dobrze. Spacer będzie ... miły.
Poprowadził ją między gośćmi, unikając wzroku tych, którzy mieli ochotę ich
zatrzymać.
_ Proszę mi powiedzieć, panno Dalling, czym jest spowodowane zainteresowanie pani
ciotki wyścigami?
Spojrzała na niego czujnie.
_ Zdaję sobie sprawę, że może pan nie rozumieć, jak to możliwe, ale moja ciotka ma
obsesję· Kiedy uzna, że musi coś wiedzieć, nie spocznie, dopóki jej ciekawość nie
zostanie zaspokojona.
_ W tym wypadku jej wysiłki spełzną na niczym. Informacje zawarte w rejestrze nie są
publicznie dostępne.
Zerknął na jej twarz, najwyraźniej jego towarzyszce coś właśnie przyszło do głowy.
Zaprzestała wszelkich wysiłków; odprężyła się nieznacznie, ale jednocześnie
skoncentrowała przed atakiem.
- Proszę mi więc powiedzieć ... Dlaczego te informacje są tak poufne?
Wytrzymał jej wzrok, potem popatrzył przed siebie. Pozostali goście zostali z tyłu; nie
zauważyła, że skręcił w cisową alejkę prowadzącą do stajni.
- Ponieważ mogą zostać wykorzystane do fałszerstw. Związek jeździecki woli nie
stwarzać po temu możliwości.
Zmarszczyła brwi. Tymczasem jej towarzysz kontynuował:
- Zawrzemy układ. Jeśli powie mi pani, dlaczego chce wiedzieć, co jest w rejestrze, ja
powiem to, czego pragnie się pani dowiedzieć.
Przez dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy, potem spojrzała przed siebie.
- Już powiedziałam dlaczego, i to nie raz. Moja ciotka chce wiedzieć, rozmawiał pan z
nią przecież.
W jej głosie pobrzmiewało zniecierpliwienie. Dil10n westchnął w duchu. Demon miał
rację.
Zdobycie jej zaufania było jedynym sposobem poznania jej sekretu.
A jedyną szybką i skuteczną drogą było uwiedzenie jej.
Nie pozwolił sobie na myślenie, po prostu działał. Zatrzymawszy się, chwycił ją za rękę i
zaczął na nią delikatnie napierać, dopóki nie oparła się plecami o żywopłot. Otworzyła
szeroko oczy. Wpatrywała się w niego z niedowierzaniem przez krótką chwilę, potem
spojrzała w prawo i w lewo, i uświadomiła sobie, że są na uboczu i w dodatku samI.
- Co ty, do diabła, robisz?
Zabrzmiało to jak pełne irytacji żądanie, w jej głosie nie było cienia paniki.
Jej krnąbrność podziałała jak ostroga. Dil10n wziął do ręki kosmyk włosów, który opadał
jej na ucho.
Poczuł niepokój.
Uświadomił sobie, że wstrzymała oddech. Zawahał się, a potem delikatnie, wolno
przesunął palcem po jej podbródku.
N a ułamek sekundy w tych cudownych oczach rozbłysło pożądanie; z trudem
pohamowała dreszcz, wyczuł jej reakcję, patrzył, jak lekko przymknęła powieki.
Tylko święty by nie skorzystał z okazji, ich ciała dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
Poczuł jej ciepło, emanującą z niej zmysłowość.
N a pewno nie był świętym, zanurzył się w tych doznaniach po czubek głowy.
- Pomyślałem, że skoro masz taką obsesję na punkcie tego rejestru, będziesz chciała mnie
jakoś nakłonić, żebym ci uległ? - wyszeptał.
Uniosła gwałtownie powieki. W jej oczach nie było już śladu pożądania, a jedynie złość.
- Co się stało z ... - na moment zamarł jej głos
- Z twoim: "Sugeruję, panno Dalling, żebyś, jeśli masz resztki instynktu
samozachowawczego, nie próbować wpłynąć na mnie, używając siebie jako przynęty"?
Hę?
Wzruszył ramionami.
- Zmieniłem zdanie. - Spojrzał na wypukłości rysujące się ponad linią dekoltu. - Pod
wpływem twojego uroku. Najwyraźniej zbyt pochopnie się odezwałem w tamtym
momencie.
Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę, potem sucho oznajmiła:
- Bzdura.
I podniósłszy obie ręce, odepchnęła go od siebie.
Rozbawiony, cofnął się. Wyminęła go i ruszyła w drogę powrotną. Potem jednak się
zatrzymała.
- Gdzie my jesteśmy?
Podszedł do niej, wskazując na budynki przy końcu ścieżki.
- Oto stajnia mojego szwagra. Biorąc pod uwagę zainteresowanie twojej ciotki końmi,
pomyślałem, że zainteresuje cię stajnia, w której znajdują się jedne z najlepszych koni
wyścigowych w Anglii.
Wpatrywała się w budynek na tyle długo, że zaczął się zastanawiać, czy nie zamierzała
przypadkiem skorzystać z jego oferty, dając mu tym samym sposobność do spędzenia z
nią więcej czasu na osobności ... ale wtedy potrząsnęła głową.
- Obecnie moja ciotka ma obsesję tylko na jed-
nym punkcie. To mój obecny priorytet.
I znów ruszyła w drogę powrotną. Wzdychając w duchu, Dillon ją dogonił. -
Sądziłem, że właśnie to proponuję. Rzuciła mu palące spojrzenie.
- Naprawdę sądzisz, że uwierzę, iż mam jakieś szanse, aby cię "nakłonić", bez względu
na czas i energię, jaką temu poświęcę?
Ponownie znaleźli się na trawniku.
- Nie dowiesz się, dopóki nie spróbujesz. Wytrzymała jego spojrzenie, przyglądając mu
się lekceważąco ... ale rozważyła to.
W.końcu uniosła podbródek.
- Zyczę miłego dnia, panie Caxton.
Jej ton sugerował, iż miała nadzieję, że Dillon w drodze do domu wpadnie do bagna.
Uśmiechnął się i elegancko ukłonił.
- Panno Dalling. - Poczekał, aż się odwróci z wysoko uniesioną głową, i cicho dodał: -
Do następnego spotkania.
Nie dając po sobie poznać, że usłyszała jego słowa, ruszyła przed siebie.
Dillon przyglądał się jej, dopóki nie dołączyła do ciotki; widział, jak pochyliła się, żeby
powiedzieć jej coś do ucha. Zanim jakaś inna dama miała szansę go zdybać, wykonał
strategiczny odwrót.
* * *
Nie zamierzał ryzykować. Następnego ranka porozmawiał ze swoimi urzędnikami, dając
im jasno do zrozumienia, że ich dalsze zatrudnienie zależało wyłącznie od tego, czy oprą
się wszelkiej pokusie, by zdradzić komukolwiek informacje zawarte w rejestrze
hodowlanym i księdze hodowlanej.
Później złożył raport komitetowi, trzem dżentelmenom mianowanym przez związek,
odpowiednio modyfikując swoje ostrzeżenie, przedstawiając je jako środek
zapobiegawczy związany z toczącym się śledztwem.
Nie wspomniał o pannie Dalling.
Była zamieszana, ale jeszcze nie wiedział jak bardzo, ani dlaczego interesowały ją
informacje w rejestrze. Trudno mu było wyobrazić sobie, że ona, a tym bardziej jej
ciotka, wplątały się w coś niezgodnego z prawem.
Dzień upłynął mu na spotkaniach z właścicielami, trenerami i dżokejami, z radnymi
miejskimi i rozmaitymi innymi osobami związanymi z wyścigami. Zastanawiał się, kiedy
wróci Barnaby, i czy on i Cynsterowie będą w stanie zdobyć jakieś konkretne informacje.
Od czasu do czasu jego myśli wracały do panny Dalling i do ich krótkiej i raczej
zaskakującej rozmowy w cisowej alei. Chociaż brzmiało to nieskromnie, to jednak
wiedział, że niewiele kobiet było w stanie oprzeć się jego urokowi, a już na pewno nie
wpadały na jego widok w gniew.
Kiedy jej dotykał, reagowała żywiej niż inne, ale kiedy nie było kontaktu fizycznego, jej
umysł pozostawał niewzruszony, charakter zdecydowany, a wola silna, mogła w nim
czytać jak w otwartej księdze.
Złapał się na tym, że zastanawia się, jak by to było tańczyć z nią walca.
Flick miała rację. Panna Dalling może i nie jawiła się jako chodząca słodycz, lecz
zdecydowanie można ją było nazwać interesującą.
Rzuciwszy przynętę, czekał na ich kolejne spotkanie tej nocy.
* * *
Obrzucając spojrzeniem salę balową lady Kershaw, Pris poczuła wielką ulgę, że nigdzie
nie było nieprzyzwoicie przystojnego dżentelmena o czarnych lokach, który tylko
czekał, by na nią napaść.
Inni dżentelmeni przyglądali się jej uważnie, ale nie wydawali się zbyt przenikliwi, nie
obawiała się ich. Nie była nawet pewna, czy obawia się Caxtona, czy raczej tego, do
czego mógłby ją nakłonić. Zwłaszcza biorąc pod uwagę jej narastający niepokój o Rusa.
Tego ranka wróciła do biblioteki, kobieta za kontuarem potwierdziła, że ich wspaniała
mapa uwzględniała tylko budynki obecnie używane. Pris podejrzewała to, niemniej była
zawiedziona.
Patrick potwierdził, że Rus nie wyjechał żadnym powozem ani żadnego nie wynajął. Jej
brat rzucał się tak samo w oczy jak ona, żaden stajenny z pewnością by go nie
zapomniał.
Był więc, jak podejrzewała, w pobliżu, ukrywając się nie tylko przed Harknessem, ale
także przed wszystkimi, którzy chcieliby zdobyć wyznaczoną nagrodę.
Ktoś w Newrnarket, spośród tych wielu osób, które poznała na towarzyskich
spotkaniach, musiał wiedzieć to, co ją interesowało. Przechadzając się pośród gości,
witała się z tymi, których pamiętała z przyjęcia u pani Cynster, pozwalając, by
przedstawiali ją teraz innym. Stworzyła wizerunek surowej, choć pięknej, sawantki,
skrywając swą cudowną suknię z ciemnozielonego jedwabiu pod czarnym jedwabnym
szalem, związanym na piersiach. Jego długie końce skrywały skutecznie jej figurę.
Długie ciemne rękawiczki tylko przydawały surowego wyglądu, gęste włosy spięła w
ciasny kok.
Towarzyskie obycie i wiek nadawały jej status panny wciąż na wydaniu, aczkolwiek
niezależnej, która nie musiała już przebywać pod czujnym okiem przyzwoitki.
Uśmiechając się, gawędząc, skupiała się głównie na mężczyznach, świetnie umiała
nakłonić ich swoim wdziękiem do tego, by starali się jej zaimponować najczęściej
wiedzą o wyścigach konnych.
Chociaż damy, które słyszały o obsesji jej ciotki, kierowały rozmowę na rejestr
hodowlany, uświadomiła sobie, że powinna poszerzyć zakres poszukiwań. Informacje
rzucone przez Caxtona na temat rejestru były lakoniczne, ale zawierały jeden ważny
punkt; zachęcała wszystkich, którzy mogli to wiedzieć, do opisania, co działo się ze
zwycięskimi końmi, jakie były zasady i jakie przeprowadzano kontrole.
Po godzinie odwróciła się zadowolona od dwóch zażywnych dżentelmenów, którzy w
końcu powiedzieli jej o stewardach i ich roli w weryfikacji zwycięskich koni.
- Stewardzi niczego pani nie powiedzą, nie warto marnować czasu na pytania.
Zdusiwszy okrzyk, odwróciła głowę w stronę, z której dotarł ten głos. Serce podskoczyło
jej do gardła, musiała odczekać chwilę, zanim się uspokoiło.
Wszystko z powodu jego oddechu muskającego jej ucho.
Wciągając powietrze, uniosła podbródek i spojrzała na niego wzrokiem, który mógł
zabić.
Ten jego uśmiech ... to nie był pusty gest, lecz szczery i prawdziwy.
Z jakiegoś powodu bawiła go. Jeszcze wyżej uniosła nos.
- Podsłuchiwałeś.
Wziął ją pod ramię·
Nie miała pojęcia, dlaczego się nie wyrwała i nie uciekła.
- Wczoraj powiedziałem ci więcej, niż powinienem. Za łatwo poszło. Jeśli chcesz
wiedzieć więcej, będziesz musiała postarać się bardziej.
Zamrugała i popatrzyła przed siebie. Wczoraj po południu nie próbowała wyciągnąć z
niego informacji, uwodząc go, a jednak coś jej powiedział. N ajwyraźniej świadomie.
Czy naprawdę chciał zdradzić tajemnice rejestru W zamian za .... ?
Czy mogła zignorować taką możliwość?
A Rus?
Jak inicjuje się taką "wymianę"?
Wtem Villon poprowadził ją na parkiet.
- Zatańczmy.
Zadrżała, zadowolona, że niezręczna chwila została odsunięta w czasie.
Zagrano walca, znalazła się w ramionach swego towarzysza, zanim zdążyła pomyśleć.
Ujął jej dłoń, drugą rękę położył na jej plecach.
Opanowała się, nie chcąc zdradzać się ze swoją nagłą słabością. Skoncentrowała się na
krokach, lecz szybko uświadomiła sobie, że to wcale nie pomagało.
Z lekkością wirował z nią po parkiecie, przyprawiając ją o jeszcze większy zawrót
głowy.
Nie mogła oddychać. Uśmiechnął się tym uwodzicielskim, absolutnie szczerym
uśmiechem, który doprowadzał ją do szaleństwa. Nie mogła oderwać od niego oczu,
uwolnić zmysłów z tego zaklęcia, z sieci, którą oplótł ją w tańcu.
Rysy jego twarzy nieznacznie złagodniały, jakby też czuł podobnie, jakby był świadom
zniewalających doznań, które wywoływał taniec.
Nie taniec. Oni, tańczący.
Nigdy wcześniej nie uważała, że walc może być zmysłowym doznaniem, ale kiedy
muzyka ucichła i zatrzymali się, była upojona. W podobny sposób czuła się tylko raz.
Kiedy całował ją w lesie.
Musiał zdradzić ją wyraz twarzy. Gdy zatrzymał wzrok na jej ustach, zadrżały.
Wyszeptał coś niskim, ochrypłym głosem. Zamiast ją puścić, mocniej ścisnął jej rękę·
Oblizała wargi. Miała wrażenie, że jej umysł pracuje na zwolnionych obrotach.
Podejrzewała, że gdyby pracował normalnie, podpowiedziałby jej, by uciekała. Coś
innego trzymało ją w miejscu, całkowicie skupioną na mężczyźnie, który uosabiał
niebezpieczeństwo.
-Tędy.
Dillon wziął ją pod ramię.
Lady Fowles zauważyła, że tańczyli; uśmiechając się łagodnie, wróciła do rozmowy.
Było to bardzo pomocne, że panna Dalling uchodziła za niezależną, nikt nie będzie
zdziwiony, jeśli on wyprowadzi ją z sali.
Zamiast skierować się w stronę tarasu, jak wiele innych par, ruszyli do drzwi
wychodzących na pusty korytarz. Bywał w domu Kershawów od dzieciństwa, znał
wszystkie jego zakamarki. Rzadko używana oranżeria na końcu korytarza była idealnym
miejscem do nakłaniania panny Dalling.
- Dokąd idziemy?
Zignorował to pytanie, zatrzymał się przed szklanymi drzwiami oranżerii i je otworzył.
- Panie Caxton ...
- Dillon. Jeśli mamy zaangażować się w osobistą perswazję, bycie po imieniu wydaje się
rozsądne.
Przedzierając się przez wąski korytarz między gęstą roślinnością, ciągnąc pannę Dalling
za sobą, zatrzymał się i odwrócił, by na nią popatrzeć.
- Jak masz na imię?
Zmarszczyła brwi.
- Priscilla.
Jego usta zadrżały.
- Jak mówi do ciebie twój brat? Pris?
Nie zaprzeczyła. Rozejrzała się, uświadamiając sobie, że nikt nie mógł ich tutaj
zobaczyć. Nie paliły się żadne lampy, a pomieszczenie oświetlało jedynie światło
księżyca wpadające przez szklany dach.
- Panie Caxton, nie mam pojęcia, jakie "perswazje" ma pan na myśli, niemniej będę
wdzięczna, jeśli zechce pan odprowadzić mnie do sali balowej.
Najwyraźniej trzymanie jej za rękę nie wystarczyło. Dillon westchnął i wziął ją w
ramiona.
Rozdział 6
Nie musiał widzieć, jak jej zielone oczy zaszły mgłą, by wiedzieć, że natychmiast zalało
ją pożądanie. Tak samo jak jego. Objąwszy ją, pochylił głowę i przywarł ustami do jej
ust, już rozchylonych.
Całował ją namiętnie i zaborczo, aż w końcu odpowiedziała i wsunęła palce w jego
włosy, jej ciało stężało, a język wyszedł na spotkanie jego językowi.
Przypominając sobie, że tym razem zamierzał się kontrolować, że był to imperatyw, że za
tym pocałunkiem krył się cel, coś więcej niż tylko czysta przyjemność, kiedy już
pocałunek ją pochłonął, kiedy on uznał, że pozbyła się wszelkich zahamowań, wycofał
się psychicznie, żeby ocenić jej stan.
Jeśli chciał odpowiedzi, musiał całkowicie pozbawić ją zdolności myślenia, doprowadzić
do takiego punktu, w którym będzie liczył się już tylko następny dotyk, następne
doznanie. Zdawała sobie sprawę z ryzyka, gdy zaczynała z nim flirtować, że mógł
doprowadzić ją do stanu czystego pożądania.
Modlił się, by nie uświadomiła sobie, że on ponosił takie samo ryzyko.
Pris wyczuła jego wycofanie, odczytała to jako ostrożność, jako uznanie poniewczasie,
że taki żar, taka namiętność nie były rozsądne.
Za późno. Trzymała w dłoniach jego głowę i napierała na niego zuchwale całą sobą. Jeśli
myślał, że mógł się z nią drażnić - oferować zaledwie posmak rozkoszy, której mogłaby
doświadczyć, a potem wycofać się - to się grubo mylił.
Jakaś cząstka jej umysłu, która była jeszcze w stanie trzeźwo myśleć, wiedziała, że takie
jawne reakcje były nierozważne. Nie obchodziło jej to.
Przytulił ją mocniej.
Pocałowała go łapczywie, kusząco; starał się nad sobą panować, ale nagle zapora pękła i
odpowiedział.
Z pasją. Ogniście.
Jej zmysły oszalały z radości, całował ją pożądliwie i gorąco, porywając ich oboje w oko
miłosnego cyklonu.
Uniósł na chwilę głowę.
- Znalazłaś stajnię, której szukałaś?
Te słowa nie miały żadnego sensu, nie wiązały się z niczym, co w tej chwili miała w
głowie.
- Ach ... nie.
Znowu ją pocałował, rozpalił na nowo płomień w żyłach.
- Czy to swojego brata chronisz?
Tym razem potrzebowała więcej czasu, żeby zebrać myśli. Usiłowała znaleźć właściwe
słowa ... Nie? Tak?
- Nie wiem, o czym mówisz.
Jej stwierdzenie nie było przekonujące, ale wystarczyło, żeby z irytacją wciągnął
powietrze.
Uśmiechnęła się, ale znowu ją pocałował.
Na dłuższą chwilę pozwoliła mu przejąć nad sobą władanie. Nagle odsunęła usta od
jego ust i szepnęła:
- Co jest w poufnej części rejestru? Przekleństwo było jego jedyną odpowiedzią;
uśmiechała się szeroko, gdy znowu ją pocałował. Ale teraz znała jego zdanie i swoje,
nie pozwoliła, by zawładnął jej umysłem. Niechętnie znowu się cofnęła, ale spróbowała
zaatakować z innej strony i mocno się w niego wtuliła. Wiedziała, że był podniecony.
Wciągnął powietrze i zamknął oczy. Wyglądał, jakby cierpiał.
_ Jak te poufne szczegóły mogą zapobiec fałszerstwu? Czy to jest jakiś dokładny opis
koni?
Mówiła tak miękko i zmysłowo, jak tylko potrafiła najlepiej, wiedząc z doświadczenia,
że działało to na męskie libido. Nigdy wcześniej nie użyła swego ciała ani głosu, żeby
świadomie uwodzić. Poczuła więcej satysfakcji, niż sądziła, gdy odpowiedział:
_ Tak. Nie mogę powiedzieć nic więcej.
Mógłby. Przesunęła ręce z jego karku na ramiona, i już miała przesunąć je na jego tors,
kiedy spojrzał na nią w niezwykle krytyczny sposób i po-
wiedział:
_ To najbrzydszy szal, jaki kiedykolwiek widziałem.
Szarpnięciem rozwiązał węzeł na jej piersiach.
Nim zdążyła go chwycić, jedwabny szal zsunął się z jej ramion i opadł na ziemię·
Odsłaniając ją, prawdziwą ją, odzianą w ciemnozieloną jedwabną suknię ze śmiało
wyciętym dekoltem.
Patrzył na nią - na jej pełne piersi ponad wycięciem gorsetu, na kremową skórę - i w jego
oczach był żar. Jego wzrok pieścił jak płomienie, grożąc spaleniem.
Zanim zdążyła zrobić coś rozsądnego i się wycofać, uniósł obie ręce i niemal z
namaszczeniem położył je na jej piersiach.
Przeszyło ją ostre, nieopisane uczucie. Ugięły się pod nią kolana.
Przez jedwab pieścił jej piersi.
Już nie ukrywał fascynacji jej ciałem, skórą, piersiami.
Pochylił się i odnalazł jej usta, porywając ją w wir pożądania, w płomienie - o ile by się
poddała i zapomniała o zdrowym rozsądku.
On naciskał, ona się opierała, starając się nie poddać uwodzicielskiej grze jego dłoni.
Był diabelnie doświadczony i nieprzyzwyczajony do odmowy.
W swoim arsenale miał więcej broni, niż umiała przewidzieć, a jednak powstrzymywał
się przed użyciem tej bardziej wyrafinowanej, co świadczyło, że stąpał po tej samej linii
co ona: między podbojem a poddaniem się namiętności.
Ujęła jego twarz w obie dłonie i przywarła do niego mocniej, nie przestając go całować.
Odkryła, że doprowadziła ich do krawędzi przepaści. Nie miała dość siły, by
powstrzymać i siebie, i jego.
Najwyraźniej on również nie miał. Jego ręce na jej ciele nagle stały się bardziej za-
borcze.
- Tak, Mildred, zapewniam cię, że jest całkiem purpurowe na brzegu płatków.
Wyniosły głos lady Kershaw sprawił to, co nie udało się ani jej, ani jemu. Gwałtownie
oprzytomnieli. Po cichu, ledwie się poruszając, przestali się całować, zawahali się, potem
ostrożnie rozejrzeli.
- Tędy, z tyłu, koło okna.
Zadne z nich się nie poruszyło. Znajdowali się w bocznym korytarzyku przecinającym
oranżerię. Szybki stukot obcasów i szelest sukni zapowiadał lady Kershaw i jeszcze co
najmniej jedną damę.
Pris wstrzymała oddech, poczuła jego dłonie zaciskające się na swojej talii.
Lady Kershaw i pani EIeott, zajęte ożywioną rozmową o kwiatach, przeszły obok, nie
zauważywszy ich.
Pris spojrzała na Caxtona, który przyłożył palec do ust. Potem podniósł jej szal i oddał
właścicielce, po czym wskazał na koniec korytarza. Wziąwszy Pris za rękę, ruszył w
tamtą stronę, szła na palcach, żeby nie stukać obcasami o posadzkę. Na końcu korytarza
skręcili w następny, który prowadził wzdłuż szklanej ściany w stronę domu. Zatrzymali
się przy drzwiach, eaxton je otworzył, zerknął, jaka jest sytuacja w kolejnym
pomieszczeniu za nimi, a potem pociągnął Pris za sobą. Znaleźli się w niewielkim foyer,
w pobliżu sali balowej. Pris cieszyła się, iż drzwi nie prowadziły do kolejnego zacisznego
pokoju.
Nadal miała oszalały puls i rozpaloną skórę. O wiele bezpieczniej byłoby się wycofać,
bez względu na to, czego pragnęły jej zdradzieckie zmysły.
Zarzuciła szal na ramiona i zawiązała go na piersiach.
Spojrzawszy w górę, zauważyła zniesmaczone spojrzenie Dillona. Napotkawszy jej
wzrok, wytrzymał go przez chwilę, potem potrząsnął głową.
- Nieważne.
Bez słowa wrócili do sali balowej.
Tuż przed przekroczeniem progu chwycił ją za łokieć i zatrzymał.
Uniósłszy brwi, spojrzała na niego. Wytrzymał jej spojrzenie i cicho powiedział:
- Powiedz, dlaczego chcesz wiedzieć, a ja odpowiem na każde twoje pytanie.
A ona równie cicho odparła:
- Pomyślę o tym.
* * *
Przemierzając wrzosowisko na gniadej klaczy w mglisty poranek, Pris okrążała jeźdźców
z różnych stajni, którzy przyjechali konno na trening. Ponownie przebrana za chłopaka, z
kapeluszem mocno naciśniętym na czoło i chustką obwiązaną wokół szyi, zmierzała do
miejsca, gdzie konie ze stajni Cromarty'ego trenowały najczęściej.
Wrzosowisko, jak się dowiedziała, było własnością związku jeździeckiego i zostało
udostępnione stajniom, których konie dopuszczono do udziału w gonitwach na torze w
Newmarket. Chociaż obecność obserwatorów nie była mile widziana, poranna
rozgrzewka to było zupełnie coś innego.
Nagle zauważyła dziwną postać przyglądającą się treningowi.
Jechała dalej, modląc się, aby Rus postanowił skorzystać z osłony, jaką dawała mu
mgła, i szpiegować Harknessa i konie lorda Cromarty'ego.
- Ostatnia rzecz, jakiej mi trzeba, to zakochać się w jakimś przeklętym Angliku,
zwłaszcza takim, który jest piekielnie przystojny.
Zwłaszcza że chciał od niej wyciągnąć ważne informacje, gdy była oszołomiona
namiętnością.
Ludzie upijali innych ludzi, żeby ich "zmiękczyć". On usiłował upić ją pożądaniem,
odurzyć zmysłową przyjemnością. Drań. Tylko pogłębiał jej zmartwienia. Nie miała
pojęcia, dlaczego była tak podatna na jego perswazję; jego uroda powinna ją uodpornić
na jego urok, fizyczna atrakcyjność nużyła ją. A tymczasem ...
Martwiło ją, że jeśli będzie nadal tak kusił, ona nie zdoła mu się oprzeć.
Im dłużej pozostawała w Newmarket, im więcej czasu zajmowało jej odnalezienie Rusa,
tym bardziej "następny raz" stawał się nieunikniony. A Caxton będzie na nią naciskać
bardziej i bardziej, aż w końcu ...
Nie była tak niedoświadczona, by nie wiedzieć, że pożądanie, które w niej wzbudzał,
było prawdziwe i bardzo silne.
Zakląwszy pod nosem, postanowiła nie zaprzątać sobie głowy takim bezproduktywnym
myśleniem. Zwłaszcza że zbliżała się już na miejsce.
Przez mgłę zauważyła kolejną stajnię. Parskanie koni mieszało się z poleceniami i
krótkimi odpowiedziami. Zatrzymawszy się w bezpiecznej odległości, nadstawiła uszu,
natychmiast wyłapując charakterystyczne miękkie brzmienie ojczystego języka.
Zamiast się ucieszyć, spięła się jeszcze bardziej.
Powoli okrążyła szerokim łukiem teren, na którym rozgrzewały się konie Cromarty'ego.
Mgła pomagała, ale i przeszkadzała; w pewnym momencie, gdy trochę opadła, Pris zdała
sobie sprawę, że podjechała za blisko. Opuściwszy głowę, oddaliła się w stronę dużego
zagajnika. Okrążywszy go, spojrzała przed siebie. Na drugim końcu zobaczyła postać na
koniu intensywnie wpatrującą się w tenże zagajnik. A może ten ktoś patrzył na coś
innego? Na konie na przykład?
Był zbyt daleko, nie mogła ocenić jego wzrostu ani kształtu sylwetki, ale ...
W chwili, gdy jej serce przepełniła nadzieja, mężczyzna odwrócił się i ją dostrzegł.
Przerażenie ścięło jej krew w żyłach. Mężczyzna zaklął i uniósł ramię.
Zdusiwszy krzyk, pochyliła się, jednocześnie wbijając obcasy w boki klaczy.
Obok jej głowy przeleciała ze świstem kula, ułamek sekundy później usłyszała huk
wystrzału.
Spłoszona klacz popędziła przed siebie jak szalona.
Czując serce w gardle, Pris skierowała klacz na ścieżkę wokół zagajnika, co zmusiło
mężczyznę do zawrócenia, zanim mógł popędzić w ślad za nią.
Kierowała się prosto na najbliższe konie. Pochyliwszy się, przemknęła między nimi i
dalej, przez wrzosowisko.
Mężczyzna na cięższym wierzchowcu pędził za mą.
Harkness. Wyglądał jak sam diabeł, i taki miał charakter.
Klacz Pris była zwinna i szybka. Pris od lat nie jechała konno tak szybko, tak
lekkomyślnie, a mimo to z każdą chwilą zagrożenie było coraz bliżej. Zwolniwszy
nieznacznie, uniosła się i zaryzykowała szybkie spojrzenie za siebie.
Nie da rady uciec Harknessowi, będzie musiała go zgubić.
Na otwartym terenie, bez żadnych drzew, między którymi mogłaby się ukryć.
W jej głowie pojawił się obraz mapy wiszącej w bibliotece. Przypomniała sobie
zalesioną posiadłość graniczącą z wrzosowiskiem na południowym wschodzie. Hillgate
End, dom Caxtona.
To była naj bliższa możliwa kryjówka.
Harkness cały czas był tuż za nią. Niemal słyszała jego przekleństwa.
Linia drzew pojawiła się przed nią szybciej niż
się spodziewała. Rozglądała się za jakąś ścieżką prowadzącą między drzewa.
Była już niedaleko celu, gdy z lasu wyłonił się jeździec, blokując wjazd.
Pris natychmiast go poznała.
W tej samej chwili on rozpoznał ją·
Klnąc, gwałtownie skręciła w przeciwną stronę, z powrotem na wrzosowisko. To
sprawiło, że zbliżała się do Harknessa. Brakowało jej powietrza. Desperacko popędzając
konia, zastanawiała się, ile jeszcze, biedny, wytrzyma w tym galopie.
Tętent kopyt z prawej strony przypomniał jej, że teraz ścigało ją dwóch mężczyzn.
Szybkie spojrzenie za siebie i już wiedziała, że nie ma szans, żeby jednemu z nich uciec.
Jej bracia opisaliby czarnego konia jako piękne zwierzę, eleganckie i silne, nieustępliwe
i niepohamowane.
Podobnie jak dosiadający je jeździec.
Jeśli ją dogoni i zatrzymają się, czy Harkness zaryzykuje strzał? Co gorsza, czy
podjedzie do nich bliżej?
Nie miała szansy tego sprawdzić, czarny wierzchowiec zrównał się z klaczą, potem
wyprzedził ją nieznacznie i skierował w stronę, z której nadjeżdżał Harkness.
Ogarnęła ją panika.
Pris mocno ściągnęła lejce i gwałtownie zatrzymała klacz.
Czarny koń zwolnił.
Zerknęła na Harknessa, ale chwilowo zniknął jej z oczu.
Dillon zatrzymał Solomona równolegle do klaczy. Wokół zmęczonej Pris unosiła się
aura przerażenia, a to mu się bardzo nie podobało.
- Co ty, do diabła, robisz?
Przełknęła ślinę.
-Nic.
Kiedy okazał swoją irytację, wciągnęła powietrze i dodała:
- Byłam na przejażdżce. Po prostu - machnęła ręką - na przejażdżce.
- Zawsze jeździsz tak, jakby cię gonił sam diabeł? Uniosła kapelusz, otarła rękawem
czoło.
- Ja ... klacz potrzebowała przebieżki. Ona to lubi. Już miał powiedzieć jej coś
nieprzyjemnego, kiedy zmroziło mu krew w żyłach. Wyciągnął rękę i wyrwał kapelusz
z jej dłoni.
Zmarszczyła brwi.
-Co ... ?
Przystawił rondo kapelusza do nosa i powąchał. Pris poczuła, że jej płuca się zaciskają.
Nie mogła oddychać. Wyraz jego twarzy, surowy, ujawniający pragnienie i posiadanie.
Coś błyszczało w jego ciemnych oczach, coś pierwotnego i bezwzględnego, i
niespokojnego.
To spojrzenie było skoncentrowanie wyłącznie na mej.
Powoli, nie spuszczając z niej wzroku, podniósł kapelusz tak, by dobrze widziała to, co
chciał jej pokazać: spory otwór na krawędzi ronda, dookoła nieco osmalony.
Ogarnął ją strach. Była zszokowana. Niewiele brakowało, żeby strzał oddany przez
Harknessa ...
Nagle zrobiło jej się ciemno przed oczami. Usłyszała, że Dillon szybko zbliża się do niej.
Usłyszeli odległy tętent koni. Oboje popatrzyli
w tamtą stronę.
Poranne słońce przegoniło mgłę, Harkness był dobrze widoczny, gdy wjeżdżał na
pagórek nieopodal.
Zobaczył ich i na krótką chwilę się zatrzymał, lecz wkrótce odjechał w kierunku, z
którego przybył, natychmiast znikając im z oczu.
- Kto to jest? - spytał Dillon.
W jego głosie czaiła się groźba.
Spuściła wzrok.
- Nie wiem.
- Strzelał do ciebie. Dlaczego?
Uniosła głowę.
- Ja ... ach, nie wiem.
Harkness wziął ją za Rusa. Czekał, stosując dokładnie tę samą logikę, co ona.
Sądząc po wyrazie twarzy Dillona, wnioskowała, że wiedział, iż Pris zna odpowiedź na
oba jego pytania. Popatrzyła za Harknessem.
Czy zdał sobie sprawę, że się pomylił? Z pewnej odległości, na koniu, w takim
przebraniu była nie
do odróżnienia od brata bliźniaka
.
A poza tym Harkness nie spodziewał się jej tutaj. Ale skoro wziął ją za Rusa... Pris
popatrzyła na Dillona. Znała reputację Harknessa, ten człowiek był zły i zuchwały.
Dlaczego tak pospiesznie zawrócił, zamiast ruszyć za obranym celem?
Popatrzyła na wierzchowca Dillona. Był wyjątkowo piękny, wysoki i kary.
- Często na nim jeździsz?
Dillon nie spuszczał oczu z jej twarzy.
- Tak.
- Więc jest rozpoznawalny w mieście?
- Chcesz powiedzieć, że ten człowiek rozpoznał mnie po Solomonie ?
To było jedyne wytłumaczenie, dlaczego Harkness tak gwałtownie się wycofał.
Wzruszyła ramionami, pochyliła się i chwyciła swój kapelusz, chcąc go odzyskać.
Instynktownie zacisnąwszy palce, Dillon przytrzymał go przez chwilę, by ostatecznie
wypuścić. Patrzył, jak zgarnęła włosy, założyła kapelusz na głowę i sięgnęła po lejce.
- Do widzenia, panie Caxton. Prychnął.
- Dillon. I odprowadzę cię do domu.
Uniosła podbródek, spojrzała na niego ostro, gdy stanął przy jej klaczy.
- To nie będzie konieczne.
- Mimo to. Miałaś wystarczająco dużo przygód jak na jeden dzień.
Spojrzała przed siebie i nie odpowiedziała. Wolał, by na niego naskoczyła. Kusiło go,
żeby powiedzieć coś, co sprowokowałoby jej irlandzki temperament; powstrzymała go
świadomość, że potrzebował wymówki, by wyładować na niej frustrację spowodowaną
bezsilnością. Nigdy wcześniej tak się nie czuł, nigdy nie był podatny na podobne
sytuacje. Dlaczego ona, która wzbudzała w nim tyle emocji, miałaby równie łatwo
wywoływać tak silną, niemal brutalną reakcję tylko dlatego, że była nieodpowiedzialna,
groziło jej niebezpieczeństwo, robiła rzeczy - nieodpowiedzialne rzeczy - które
wystawiały ją na niebezpieczeństwo ...
Gwałtowne emocje nie dawały mu spokoju. Odciął się od nich, odmawiając sobie
pragnień. Prawdopodobnie w tej chwili jedyną rzeczą, na którą mógł liczyć, była
wyniosła i pełna pogardy odmowa.
Zaufanie - jej zaufanie - o to mu chodziło. Jadąc obok niego w milczeniu, Pris
wyczuwała jego irytację. Kusiło ją, żeby zareagować, żeby dać upust swoim
negatywnym emocjom i ściąć się z nim, ale była na to zbyt zmęczona.
Harkness strzelał do niej, wziąwszy ją za Rusa, i celował, by zabić. Dotarło to do niej i z
każdym kilometrem coraz bardziej porażało swoją grozą.
Klacz szła powoli. Dillon wstrzymywał swojego ogiera; zwierzę było dobrze
wyszkolone.
Nie mogła pozwolić sobie na to, by zawierzyć Dillonowi Caxtonowi, nie teraz, jeszcze
nie, a może nigdy.
Wydarzenia poranka jeszcze bardziej jej uświadomiły, w jak poważnych tarapatach
znajdował się Rus.
Była zmarznięta do szpiku kości. Drżała, ale starała się to ukryć. Skuliła ramiona, mocno
przyciskając łokcie do boków.
Nagle poczuła na ramionach ciepło, które po chwili otuliło ją całą.
Zesztywniała, uniosła głowę, jednocześnie łapczywie chwytając podarowany jej płaszcz.
Teraz wdychała zapach tego mężczyzny uwięziony w jedwabnej podszewce. Nie patrząc
na niego, sztywno powiedziała:
- Dziękuję·
Zgodnie wybrali drogę wokół miasta; nie było potrzeby, by ktoś widział ją o tak
wczesnej porze. Kiedy dojechali do stajni przy domu Carisbrooków, było jej ciepło i
odzyskała temperament.
Zdjęła z ramion płaszcz i podała swemu "wybawcy".
- Dziękuję·
Popatrzył na nią ponuro. Zmusiła się, by odwrócić wzrok od jego nad wyraz
harmonijnego torsu.
Powinien mieć ostrzeżenie wytatuowane na czole. Poprawił się w siodle i sięgnął po
uzdę.
- Zyczę miłego dnia, panie ... - Uśmiechnęła się przelotnie. - Dillon.
Nie odpowiedział uśmiechem, patrzył na nią w sposób, który ją niepokoił. Po chwili
spytał niskim głosem:
- Kiedy zamierzasz powiedzieć mi prawdę?
- Kiedy zamierzasz powiedzieć mi to, co chcę wiedzieć?
Minęła długa chwila, podczas której mierzyli się wzrokiem, uświadamiając sobie, że
wciąż stali po dwóch stronach barykady.
- Priscillo, prowadzisz bardzo niebezpieczną grę. Te słowa wywołały w niej dreszcz.
Poczuła narastającą irytację; pojawił się wyniosły upór; chwyciwszy uzdę, zawróciła
klacz i ruszyła do stajni, wołając przez ramię:
- Do następnego razu ... Dillon.
Rozdział 7
- Jesteś pewien?
Siedząc w gabinecie Demona, Dillon przyglądał się ze swojego fotela Barnaby'emu; nie
wiedział, co myśleć.
Tego popołudnia Barnaby wrócił z Londynu, znalazł Dillona w jego biurze i zaciągnął do
stadniny Cynsterów, żeby opowiedzieć o tym, czego się dowiedzieli także Demon i Flick.
Rozparty na siedzisku okiennym Barnaby potaknął.
- Zadnych wątpliwości, Vane i ja usłyszeliśmy tę samą historię z różnych źródeł.
Wiosenne gonitwy, o których krążyły plotki, to była gonitwa o Nowy Puchar w
Goodwood i Cadbury Stake w Doncaster, i w obu przypadkach przegrane dotyczyły koni
z tej samej stajni; koni, które we wcześniejszych gonitwach miały bardzo dobrą formę.
Ta stajnia to stajnia Colliera, niedaleko Grantham.
Siedząc za biurkiem, z Flick na poręczy jego krzesła, Demon popatrzył na Dillona.
- Collier nie żyje.
Nie spuszczając wzroku z Barnaby'ego, Dillon potaknął.
-Tak. Wiem.
- Nie żyje? - Barnaby przenosił wzrok z Dillona na Demona.
- Zdecydowanie - odparł Dillon. - To wywołało spore zamieszanie. Collier był dobrze
znany. Siedział w tym interesie od lat i miał kilka wspaniałych koni. Jechał koło
miejscowego kamieniołomu, coś wystraszyło jego konia i ten zrzucił go z klifu. Collier
skręcił sobie kark. - Demon popatrzył na Dillona. - Co się stało ze stajnią? Kto ją
odziedziczył?
- Jego córka. Nie interesowała jej stajnia ani konie, sprzedała wszystko. Widziałem
dokumenty na biurku jednego ze swoich urzędników.
- Kto to kupił?
- Większość koni pojedynczo lub parami poszła do różnych stajni.
Dt'?mon zmarszczył brwi.
- Zadnej wzmianki o partnerze?
- Nie. Dlaczego?
- Collier wpadł w tarapaty pod koniec jesiennego sezonu w zeszłym roku, postawił na
kilka swoich koni i przegrał. Zastanawiałem się, czy jeszcze będzie wystawiał konie, ale
po zimowej przerwie powrócił nie tylko bez żadnych długów, ale jeszcze z dwoma
bardzo pięknymi nowymi wierzchowcamI.
- Przypadkiem nie Catch-the-wind i Irritable? - spytał Barnaby. - Właśnie te konie brały
udział w podejrzanych gonitwach
Dillon obiecał, że to sprawdzi. Popatrzył na Barnaby'ego.
- Czy istniało jakieś podejrzenie, że konie były zatrzymywane, że dżokeje zwalniali ich
bieg?
- Nie. Wszyscy, którzy się skarżyli, byli pewni, że dżokeje zrobili wszystko, co było w
ich mocy. Nie chcieli ich oskarżać, ale nie widzieli innego sposobu, w jaki mogło się tak
stać.
Demon i Dillon wymienili spojrzenie.
- Jak to się stało - odezwał się Dillon - możemy się tylko domyślać. Kto na tym
skorzystał, oto jest pytanie.
- Prawdę mówiąc - powiedział Demon - pierwszym pytaniem mogłoby być: jak zmarł
Collier? Czy był to wypadek, czy ...
- Czy biorąc pod uwagę plotki - głos Dillona stał się twardszy - i prawdopodobieństwo,
że ktoś może w końcu się nimi zainteresować, Collier został uciszony?
- Uciszony? Dlaczego? - spytał Barnaby.
- Aby nie mógł wskazać tego, kto sfinansował oszustwo z zamianą - odparła Flick.
Barnaby wyglądał na zaintrygowanego. Flick wyjaśniła:
- Innym sposobem ustawienia gonitwy i zarobienia dużych pieniędzy jest wystawianie
danego konia w wyścigach, aż wyrobi sobie reputację - wyśmienitą formę - a wtedy, w
jednej gonitwie, zamienia się tego konia na innego. Wtedy wasz "faworyt" przegrywa. Po
gonitwie podstawia się znowu właściwego konia. Zanim pojawią się jakieś podejrzenia i
zaczną się debaty nad zbadaniem konia, który niespodziewanie przegrał, tam jest już ten
właściwy, i nie ma żadnych dowodów przestępstwa.
Barnaby przytaknął.
- Ale dlaczego za tym nie mógł stać tylko Collier, a jego śmierć nie miałaby być
zwykłym wypadkiem, jak się obecnie myśli?
- Ponieważ - odparł Dillon - znalezienie konia do podstawienia jest kosztowne. Muszą
być identyczne i oczywiście czystej krwi.
- Więc - powiedziała Flick - jeśli Collier miał kłopoty finansowe, musiał być zamieszany
ktoś Jeszcze.
- Co więcej - Demon zauważył spojrzenie Barnaby'ego - ktoś musiał wyciągnąć Colliera
z kłopotów.
Barnaby uniósł brwi
- Pod warunkiem, że będzie trenował i wystawi w wyścigach, wszystko aranżując,
fałszywe konie?
Dillon przytaknął.
- To wydaje się prawdopodobne.
- Rozumiem. - Barnaby popatrzył na Dillona i Demona. - Wygląda na to, że wizyta w
Grantham powinna być moim następnym krokiem.
Dillon wstał.
- Wyciągnę z rejestru informacje na temat stajni Colliera i będziemy mogli sprawdzić,
czy konie, które pamięta Demon, to te podejrzane. Kiedy chcesz wyjechać?
- Dziś wieczorem odbywa się bal u lady Swalesdale. - Wstając, Flick wygładziła suknię.
- Jestem pewna, że będzie szczęśliwa, jeśli zechcesz do nas dołączyć.
- Ach ... - Barnaby popatrzył na nią, potem na Dillona. - Wyruszam na północ o świcie.
Chyba jednak nie pojawię się u lady Swalesdale.
Demon zakaszlał, żeby zamaskować śmiech. Flick spojrzał surowo na Barnaby'ego.
Dillon zakpił:
- Tchórz.
Ba;fnaby wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Załujesz, że sam nie możesz się wywinąć.
* * *
Co do tego Barnaby się mylił; Dillon wcale nie chciał wymigiwać się z balu u lady
Swalesdale. Wręcz przeciwnie, nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy uroczą lady
Dalling w otoczeniu adoratorów. Jeśli właściwie oceniał jej charakter, dobrze ją
zmiękczą - dla niego.
Oparty o ścianę alkowy, w cieniu dużej palmy, obserwował Priscillę Dalling uwięzioną -
a ilekroć zauważała, że na nią patrzył, flirtującą - przez spory tłumek miejscowych
dżentelmenów, bez wyjątku oczarowanych jej wdziękiem.
Chociaż doceniał, jak wyglądała w jedwabnej lawendowej sukni, której dekolt ładnie
odsłaniał dolinkę między pełnymi piersiami, chociaż sycił
wzrok okrągłościami jej figury, to nie jej piękno fizyczne go interesowało. Ona go
interesowała. Ożywienie na jej twarzy, wdzięk, z jakim się poruszała, jej śmiech, który
słyszał od czasu do czasu ponad głosami, witalność, którą w niej wyczuwał. Uroda nigdy
dla niego wiele nie znaczyła, to była tylko zewnętrzna powłoka. Kiedy na nią patrzył,
widział płomienną duszę, kobiece odzwierciedlenie jego własnej. To właśnie go
pociągało.
Wciąż cynicznie obserwował, jak radziła sobie z adoratorami. Efekt flirtowania już
zaczynał działać jej na nerwy, i dobrze jej tak. Ci mężczyźni byli dla niego
dobrodziejstwem, otoczyli ją, nie mogła zniknąć mu niezauważenie z oczu.
Minęły dwa dni, od kiedy natknął się na nią uciekającą przed śmiercią na przełaj przez
wrzosowisko. Dwa dni, odkąd odkrył, że jakiś człowiek omal jej nie zabił.
Wciąż prześladował go widok jej pobladłej nagle twarzy, gdy pokazał dziurę w
kapeluszu. Nie wiedziała, jak blisko otarła się o śmierć.
Powstrzymywał się i trzymał z dala przez ostatnie dwa dni, wiedząc, że spotka ją dzisiaj.
Widział ją w mieście z daleka; odkąd odprowadził ją do domu Carisbrooków,
wychodziła wyłącznie w towarzystwie ciotki i panny Blake. Nikt jej nie odwiedzał, a ona
nie wymykała się na żadne potajemne spotkania; czterej jego stajenni obserwowali dom
dzień i noc.
Przez liście palmy przyglądał się jej twarzy i uznał, że jeszcze niewystarczająco zmiękła
dla jego celów. Jeszcze nie nadszedł czas, by zaoferować jej możliwość ucieczki.
Zostawił Barnaby'ego z instrukcją, jak dotrzeć do farmy Colliera, na wschód od
Grantham. Potwierdzili, że wielkiej klasy konie Colliera brały udział w podejrzanych
gonitwach. Przy obiedzie Barnaby przypomniał sobie, że Vane natknął się na podobne
pogłoski o wyścigach w Newrnarket kilka tygodni wcześniej, na początku jesiennego
sezonu.
To była bardzo niedobra wiadomość. Vane i Gabriel usiłowali zdobyć więcej
szczegółów.
Wcześniejsze podejrzane gonitwy miały miejsce w Goodwood i Doncaster, pod
auspicjami związku jeździeckiego, owszem, ale to nie było to samo, co gonitwy w
Newrnarket, odbywające się pod nosem związku. To była część tego samego oszustwa,
sprawcy byli aroganccy i pewni siebie. I to na pewno nie był koniec.
Dillon wiedział, że oszustwo nie było wymierzone w niego osobiście, ale jako nadzorca
rejestru hodowlanego i księgi hodowlanej, urzędu odpowiedzialnego za weryfikację
tożsamości koni, traktował to oszustwo jak bezpośrednie wyzwanie dla jego władzy. Co
więcej, komitet zwrócił się do niego z prośbą o zbadanie tego problemu i zajęcie się nim,
zostawiając to całkowicie w jego gestii. Jego niegdysiejszy brak rozwagi, chociaż należał
do przeszłości, stanowił jednak dodatkowe obciązeme.
Oszustwo rzeczywiście nie musiało mieć podtekstu osobistego, ale dla niego właśnie tak
było; miał wrażenie, że stał przed niewidocznym wrogiem, który celował w niego zatrutą
strzałą, musiał przeciąć cięciwę, zanim strzała zostanie wypuszczona.
Skupił się na Pris Dalling. Na pewno nie była jego wrogiem, tkwiła gdzieś pomiędzy nim
a jego przeciwnikiem.
Minęła chwila, poruszył się zniecierpliwiony, pragnąc, by odprawiła wszystkich innych i
podeszła do niego.
Zaczynała odsuwać się od swoich adoratorów.
Wyprostował się. Obserwując ją uważnie, zauważył, że nagle stała się podenerwowana,
starała się skryć za adoratorami przed kimś obecnym na sali balowej.
Dillon przyjrzał się gościom. Lady Swalesdale zaprosiła sporą grupę gości, wszystkich
miejscowych notabli i osoby, które należały do towarzystwa. Znowu popatrzył na Pris;
wprawnym okiem widział, że narasta w niej panika, ale nie był w stanie zgadnąć, kto był
tego powodem.
Już miał opuścić swoją kryjówkę, kiedy Pris zaczęła działać. Uśmiechając się szeroko,
odprawiła dwóch dżentelmenów; kiedy odeszli, przeprosiła trzech pozostałych, sądząc po
dłoni uniesionej do czoła, wymówiła się nagłą niedyspozycją. Dżentelmeni, chociaż
rozczarowani, musieli się poddać; zostawiła ich samym sobie i ruszyła w stronę Dillona.
Lecz ku jego zaskoczeniu skierowała się nagle do drzwi i jednocześnie skinieniem ręki
wezwała odźwiernego. Podszedł szybko, kłaniając się.
-Ma'am ... ?
- Nazywam się panna Dalling. Chcę, żebyś zaniósł wiadomość mojej ciotce, lady Fowles.
Siedzi na szezlongu na drugim końcu sali. Ma na sobie jasnozieloną suknię i strusie pióro
we włosach. Powiedz jej, że zostałam wezwana i pojechałam do domu. Powiedz także, że
chcę, aby została i dobrze się bawiła, nie powinna wracać wcześniej z mojego powodu.
Proszę jej to bezzwłocznie przekazać.
Pris wysłuchała, jak służący powtórzył treść wiadomości, i potaknęła.
- Czy mam wezwać powóz, panienko?
- Nie, dziękuję. Proszę tylko przekazać moją wiadomość.
Obdarzyła służącego promiennym uśmiechem, ukłonił się i natychmiast poszedł wykonać
zadanie. Spojrzała na salę balową, wciągnęła powietrze i wyszła z cienia.
Szybko, starając się pozostać niezauważona, przeszła wśród gości w tej części sali i
wymknęła się przez boczne drzwi. Korytarz był pusty, ale bal trwał dopiero godzinę,
goście wciąż przybywali, przemieszczając się przez frontowy hol.
Drzwi do sali balowej były z tej strony szeroko otwarte; nie mogła ryzykować i wyjść
przez nie, nie mogła ryzykować, że lord Cromarty ją zobaczy. Stał z grupką podobnych
sobie dżentelmenów, zwrócony w stronę wyjścia.
Dopóki się na niego nie natknęła, nie przyszło jej do głowy, że pojawiając się w
towarzystwie Newrnarket, ryzykuje spotkanie z nim. Cromarty ją poznał, nawet
wymienili kilka słów; wtedy był z nią Rus - niecały rok temu.
Wyróżnianie się z powodu nieprzeciętnej urody miało swoje złe strony, była
rozpoznawalna i łatwo zapamiętywana.
Nie mogła ryzykować, że Cromarty ją zauważy. Nie zapomniała ani jednego słowa z
listu Rusa; jeśli znalazł coś niewłaściwego w postępowaniu Harknessa, z pewnością
poszedł z tym do Cromarty' ego. Chociaż nie zamierzała wyciągać pochopnych
wniosków co do tego ostatniego, to jednak nie chciała również narażać Rusa i pozwolić,
by Cromarty dowiedział się o jej obecności. Jeśli był w to wszystko zamieszany, będzie
wiedział, że albo ona znajdzie Rusa, albo on znajdzie ją. Cromarty musiał tylko
cierpliwie ją obserwować.
Skryta za wysoką lampą, czekała w holu, dopóki nie pojawił się drugi służący.
Wychodząc z ukrycia, uśmiechnęła się władczo.
- Poproszę o pelerynę. Jest z lawendowego aksamitu, długa do pasa, ze złotym
sznurkiem.
Służący szybko przyniósł pelerynę i zarzucił ją na ramiona damy, która go pospiesznie
odprawiła, udając, że na kogoś czeka.
Przeszła korytarzem, oddalając się od sali balowej i czyhającego tam niebezpieczeństwa.
Wkrótce natrafiła na boczne schody; schodząc na parter, wyjrzała przez okno i zobaczyła
piękny, zadbany ogród.
Dwór Swalesdale znajdował się w odległości kilometra od domu Carisbrooków.
Wiedziała, w którym kierunku iść, księżyc wschodził, rozświetlając mrok na tyle, żeby
mogła dostrzec drogę.
Kto wie? Może nawet wpadnie na Rusa, przecież gdzieś tu był. Całkiem sam.
Znalazła furtkę i wyszła na zewnątrz. Rozejrzała się, w pobliżu nikogo nie było.
Chłodny wiatr poruszał bluszczem porastającym ścianę. Wybrawszy jedną z pięciu
ścieżek, ruszyła przed siebie w stronę rosnących nieopodal drzew.
Mniej więcej w połowie drogi odniosła dziwne wrażenie, że ktoś za nią idzie.
Chociaż umysł przekonywał ją, że to tylko jej wyobraźnia, wciąż oglądała się za siebie.
W świetle księżyca w końcu jednak zobaczyła kto to taki.
Krzyk uwiązł jej w gardle.
Poczuła wielką ulgę, szybko zamknęła oczy i zaraz je otworzyła; zatrzymała się i
poczekała, aż mężczyzna się zbliży. Zatrzymał się o krok przed nią.
- Co ty sobie wyobrażasz, u licha? Śledzisz mnie? A jeszcze do tego w taki sposób, żeby
mnie wystraszyć!
Była wystarczająco oszołomiona jego obecnością i jego piękną sylwetką, którą
dyskretnie podkreślał wieczorowy strój. Na czoło opadał mu czarny lok w świetle
księżyca wydawał się mroczną, niebezpieczną postacią z jej naj skrytszych fantazji.
Już w świetle dziennym był wystarczająco kuszący w świetle księżyca stał się
uosobieniem grzechu. - Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć. Gdyby uznała, że się
z niej naśmiewa, zmieszałaby go z błotem, ale w jego głosie były szczerość i uczciwość.
Mruknęła i skrzyżowała ramiona. Z trudem powstrzymała się, by nie tupnąć.
Ponieważ stał i nie zamierzał odejść, skinęła mu
wyniośle głową i odwróciła się.
- Zyczę dobrej nocy, panie Caxton.
Usłyszała westchnienie.
- Dillon.
Nie musiała się oglądać, żeby wiedzieć, że poszedł za nią.
- Dokąd to? - spytał.
- Do domu. Do Carisbrooków.
- Dlaczego?
Nie odpowiedziała.
- Albo - jego głos zmienił się nieznacznie - bardziej precyzyjnie, kto taki pojawił się na
balu, kogo nie chciałaś spotkać?
- Nikt.
- Priscillo, niech mi będzie wolno ci powiedzieć, że jesteś beznadziejną kłamczuchą.
Wiedziała, że ją prowokował.
- To nie twój przeklęty interes, z kim chcę lub nie chcę się spotykać.
- Prawdę mówiąc, w tym wypadku podejrzewam, że jest to mój interes.
Doszli do drzew. Nie bała się go, wiedziała, że nie zrobiłby jej krzywdy, ale nerwy miała
tak napięte, że nie czuła się na siłach, by maszerować z nim przez ciemny las. To byłoby
szaleństwo.
Zatrzymawszy się, spróbowała spojrzeć na niego z wyższością, co było trudne,
zważywszy na to, że musiała patrzeć do góry.
- Dobranoc, Dillon.
Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę - na tyle długo, że musiała uspokoić i pohamować
swoje zmysły - potem popatrzył ponad nią na drzewa.
- Wiesz, że do domu Carisbrooków jest więcej niż dwa kilometry?
- Tak. - Uniosła podbródek wyżej. - Wolałabym jechać konno, ale nie jestem
przyzwyczajona do damskiego siodła.
Miała wrażenie, że chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał i powiedział coś zupełnie
innego:
- Więcej niż dwa kilometry spaceru na przełaj. Przez pola. - Zmierzył ją od stóp do głów.
- Zniszczysz sobie tę nową suknię i pantofelki. Przyjechałem powozem. Chodźmy do
stajni, każę zaprząc i zawiozę cię do domu.
Zaproponował to w tak otwarty, szczery sposób, jakby to była zwyczajna dżentelmeńska
przysługa. Przemierzać w ciemności pola czy siedzieć z nim w powozie przez kilka chwil
- co było bardziej niebezpieczne?
Czekał, nieporuszony, westchnęła i pochyliła głowę·
- Dziękuję·
Nie tryumfował, lecz po prostu elegancko wskazał ręką inną ścieżkę·
- Tędy dojdziemy do stajni.
Ruszył za nią. Nie próbował wziąć jej pod ramię, za co była mu wdzięczna. Wciąż
pamiętała ich ostatnie spotkanie i sposób, w jaki się rozstali, a także wcześniejsze
spotkanie, kiedy usiłował oślepić ją namiętnością. Nic dziwnego, że była spięta i miała
zszarpane nerwy.
- Podoba ci się tutaj? - spytał.
Może i usiłował prowadzić uprzejmą rozmowę, ale nie zabrzmiało to swobodnie.
- Miasto dosyć mi się podoba. To ciekawe miejsce.
- A jego mieszkańcy? Wygląda na to, że zawarłaś sporo znajomości.
Coś w jego układnym tonie działało jej na nerwy.
- Nie było trudno ich oczarować. - Usłyszała we własnym głosie złośliwe lekceważenie
podszyte urazą, i westchnęła w duchu. - Przepraszam, to nie było w porządku. Sądzę, że
są mili, ale ... - Wzruszyła ramionami.
- Ale wolałabyś, żeby nie padali ci do stóp. Nie musisz przepraszać. Doskonale
rozumiem.
Zerknęła na niego, ale było ciemno, nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy. Widziała go
w sali balowej, gdzie starał się unikać panien na wydaniu, później zniknął jej z oczu i
poczuła ukłucie zazdrości, że nie może zrobić tego samego.
Tak, on rozumiał.
To była taka dziwna sytuacja, spotkać mężczyznę, mającego problem, którego ona sama
doświadczała i który doprowadzał Rusa do obłędu. Uznała, że może zapytać:
- Dlaczego oni to robią? Nigdy nie mogłam tego zrozumieć.
Nie od razu odpowiedział, ale kiedy przed nimi wyłoniła się stajnia, cicho powiedział:
- Ponieważ nie widzą nas. Widzą atrakcyjną powierzchowność, a nie osobę. - Zatrzymali
się na skraju żwirowego dziedzińca. - Nie widzą, kim jesteśmy naprawdę, a ponieważ nie
jesteśmy tak idealni, na jakich wyglądamy, to staje się poważnym problemem.
Ze stajni wyszedł stajenny, Dillon zwrócił SIę w jego stronę.
- Zaczekaj tutaj.
Po chwili pomagał jej wsiąść do eleganckiego powozu zaprzężonego w dwa czarne
konie, na których widok zaparło jej dech w piersiach.
Och, Rus, gdybyś tylko mógł to zobaczyć ...
- Podobają ci się te konie.
Nie było to pytanie.
- Tak. Mój brat ma bzika na punkcie koni, żyje, oddycha i śni o koniach.
- Rozumiem. - Dillon usadowił się na koźle.
W jego głosie były uśmiech i prawdziwe zrozumienie.
- Poznałaś Flick - Felicity Cynster, moją kuzynkę. Od dzieciństwa miała takiego samego
bzika, a jej mąż, Demon, jest jeszcze gorszy. - Wsiedli i ruszyli. - Chyba go dotąd nie
poznałaś.
-Nie.
- Zamierzasz mi powiedzieć, przed kim dziś
uciekasz? -Nie.
- Dlaczego nie?
Ponieważ nie mogę. Ponieważ nie mam odwagi. Ponieważ to nie moja tajemnica, żebym
mogła się nią dzielić.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego jego obecność napawała ją uczuciem spokoju i
bezpieczeństwa, chociaż nie miała żadnych wątpliwości, że to on stanowił dla niej
największe zagrożenie - zagrożenie dla jej spokoju.
- Ten człowiek, który próbował włamać się do związku jeździeckiego ... Znaleźliście go
już?
Musiała skupiać się na swoim celu i nie pozwolić, aby ten mężczyzna ją rozpraszał, by
zwiódł ją na tyle, aby mu zaufała, gdyż mogłoby to okazać się niebezpieczne.
Dillon spojrzał przelotnie na nią, a potem na konie.
- Nie. - Zastanowił się. - Jest Irlandczykiem, jak ty.
- Naprawdę?
Nawet nie próbowała udawać, że nie wiedziała.
- Jak trudno jest znaleźć Irlandczyka w Newmarket?
Chociaż jej pytanie miało zabrzmieć jak kpina, wiedział, że naprawdę chciała poznać
odpowiedź.
- Jak bez wątpienia zdążyłaś się przekonać, Priscillo, znalezienie Irlandczyka w
Newmarket nie jest żadnym problemem. Ale znalezienie konkretnego Irlandczyka?
Zważywszy na liczbę irlandzkich stajennych i dżokejów tutaj pracujących, jest to
szukanie igły w stogu siana.
Nie odpowiedziała. Zerknął na nią i zauważył jej poważny, niemal ponury wyraz twarzy.
- Kim on jest? - Pytanie padło, zanim zdążył pomyśleć. - Może mógłbym pomóc.
Przez moment wytrzymała jego spojrzenie, potem potrząsnęła głową i spojrzała przed
siebie.
- Nie mogę ci powiedzieć.
Skręcili na podjazd domu Carisbrooków. Przynajmniej przestała udawać, że nie szukała
żadnego Irlandczyka. Wspomniał o bracie, ale zaprzeczyła. Jeśli nie brat, to może ...
kochanek?
Nie podobała mu się ta myśl, ale zmusił się do j ej rozważenia.
Pochodziła ze szlacheckiej rodziny, nie miał co do tego wątpliwości, ale też nie byłaby
pierwszą szlachecką córką, która straciła serce dla jakiegoś charyzmatycznego miłośnika
koni. Jednak przeczyło temu zaangażowanie jej ciotki. Lady Fowles nie należała do tego
typu dam, które uczestniczyłyby w pogoni Pris za jakimś rozpustnym czy nawet trochę
nieodpowiednim kochankiem.
Stanęło więc na bracie.
A może kuzynie. Przecież Flick stała u jego boku; żeby go uwolnić, robiła rzeczy, które
nawet teraz przyprawiały o dreszcz.
- Kiedyś byłem zamieszany w ustawianie gonitw. Szybko odwróciła głowę.
-Co?
Ściągnął lejce. Znajdowali się dopiero w połowie drogi do domu. Jeśli gotów był
wyjawić jej coś takiego, by mu zaufała, musieli gdzieś spokojnie porozmawiać. Znalazł
ścieżkę zarośniętą trawą.
- Dokąd ... ? - Wpatrywała się przed siebie, tam gdzie ich ścieżka dochodziła do lasu.
- Poczekaj.
Prowadząc konie między drzewami, zajechał do domku na brzegu nieckowatego jeziora.
Zatrzymał powóz i wysiadł. Pris zrobiła to samo. Na jej twarzy malowało się
zaskoczenie.
- Co powiedziałeś? Wskazał na letni domek. - Wejdźmy do
środka.
Domek był urządzony prosto, niemal ascetycznie: wiklinowa sofa, taki sam fotel, jakaś
szafka ...
Pris usiadła na sofie. Była nie tylko zaintrygowana, lecz wręcz nie mogła doczekać się
tego, co chciał jej powiedzieć. I co zamierzał, dlaczego zdecydował się mówić o takich
rzeczach.
Usiadł obok niej. Przyglądała się jego twarzy.
- Nie wierzę ci.
Popatrzył jej w oczy. Po chwili spytał:
- Nie wierzysz?
Jakby specjalnie chciał, by dostrzegła jego prawdziwe oblicze. Patrzyła, oceniała, w
końcu do niej dotarło.
Wypuściła powietrze.
- Dobrze. Może jestem w stanie to sobie wyobrazić. Byłeś szalonym młodzieńcem i ...
- Nie tylko szalonym. Nieodpowiedzialnym.
- Zamilkł, a po chwili spytał: - To nie wystarcza?
Nie odpowiedziała.
Zapadło ciężkie milczenie, potem spojrzał przed siebie, odchylając się na oparcie kanapy,
wyciągając i krzyżując nogi, i wsuwając ręce do kieszeni marynarki. Popatrzył na gładką
powierzchnię jeziora widocznego przez okno, i na światełka domu w oddali, jego usta
wygięły w lekceważącym grymasIe.
- Szalony, nieodpowiedzialny i chętny do każdego wygłupu. - Ton jego głosu sugerował,
że do swojej młodości odnosił się z dużym dystansem. - Hedonistyczny, przemądrzały i
samolubny, i, oczywiście, niedojrzały. Miałem wszystko - nazwisko, pieniądze. Ale
chciałem więcej. Nie, łaknąłem czegoś więcej. Pragnąłem podniet i dreszczu emocji. Mój
ojciec próbował, jak to ojcowie, hamować mnie, ale w tamtym czasie żaden z nas nie
rozumiał drugiego. - Zamilkł, potem odważnie oznajmił: - Zacząłem obstawiać zakłady
w walkach kogutów, ostro się zadłużyłem, co postawiło mnie, jedynego syna bogatego
nadzorcy księgi hodowla-
nej, szanownego członka związku jeździeckiego - w sytuacji, w której byłem łatwym
łupem dla szantażystów. - Przerwał, zapatrzywszy się na jezioro, po czym kontynuował
pozornie spokojnym głosem: - Chcieli, żebym był posłańcem namawiającym dżokejów,
by jechali wolniej, gdy trzeba, dość powszechne oszustwo w tamtych czasach. Byłem po
prostu ... na tyle tchórzliwy, że przekonałem sam siebie, iż nie miałem wyboru, jak tylko
im się podporządkować.
Tym razem zamilkł na dłużej, emocje stały się głębsze; Pris nie znajdowała
odpowiednich słów, więc czekała.
W końcu spojrzał na nią przelotnie.
- Flick stała przy mnie. Skłoniła Demona, żeby mi pomógł, i oboje mnie z tego
wyciągnęli. Zdemaskowali oszustwo na wyścigach i człowieka, który za tym stał, i
zmusili mnie, dali szansę, żebym dojrzał.
- Co się stało z tym ... tchórzem, który w tobie siedział? Nie wspomniałbyś o tym,
gdybyś nie był pewny, że już z tego wyrosłeś.
Błysnął zębami w przelotnym, cynicznym uśmiechu i znowu spojrzał na jezioro.
- Tchórz we mnie umarł w chwili, gdy szantażysta wycelował pistolet we Flick. - Minęła
chwila, nim powiedział: - To było dziwne, moment, w którym moje życie naprawdę się
zmieniło; nagle zobaczyłem, co było, a co nie było ważne. Nie mogłem pozwolić na to,
żeby przez moją głupotę cierpiał ktoś, kogo kochałem i na kim mi zależało.
- Co się stało? Została postrzelona?
Potrząsnął głową.
-Nie.
Nie powiedział nic więcej. Zmarszczyła brwi, analizując, potem nagle pojęła.
- To ty zostałeś postrzelony.
Nie patrząc na nią, wzruszył ramionami.
- Jedyne rozsądne wyjście w zaistniałej sytuacji. Przeżyłem.
Pokuta, zapłata, o której nie chciał rozmawiać.
Zdawała sobie sprawę, dlaczego powiedział jej to wszystko, i na jakie tory chciał
sprowadzić ich rozmowę - na tory, na których nie chciała się znaleźć.
- Szalony i nieodpowiedzialny. Poczekała, dopóki na nią nie spojrzał.
- Szaleństwo i lekkomyślność to część twojej osobowości. Nie można ot tak stracić
pewnych cech charakteru, więc gdzie się teraz podziały? Co robisz, żeby zaspokoić głód
emocji?
Podejrzewała, że zrozumiał, iż było to pytanie, na które ona sama także musiała sobie
odpowiedzieć.
Nieznaczny uśmiech na jego ustach świadczył, że w pewnym stopniu jej współczuł.
- Wtedy zastanawiałem się, obawiałem się, że wpadnę w wir hazardu, ale na szczęście
tak się nie stało. Jestem - przechylił ku niej głowę - uzależniony, ale od dreszczu emocji
i podniecenia, które pojawiają się wraz z... sukcesem. Na szczęście, moje uzależnienie
nie dba o źródło sukcesu.
- Więc w czym odnosisz sukcesy? Nie sądzę, żeby zajmowanie się rejestrem
hodowlanym dla związku jeździeckiego było takie ekscytujące.
Dillon wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Nie, to fakt. Przez Demona i resztę rodziny Cynsterów zacząłem inwestować.
- Rozumiem, że nie w papiery wartościowe?
Jej sucha uwaga sprawiła, że znowu się uśmiechnął.
- Ponieważ uczyłem się od najlepszych, część moich funduszy rzeczywiście jest
ulokowana w papierach wartościowych, ale masz rację, podniecenie i dreszcz zapewnia
co innego. Węszenie nowych okazji, przewidywanie, szacowanie to swego rodzaju
zakłady, ale na znacznie większą skalę, z większą liczbą czynników, które trzeba wziąć
pod uwagę; ale jeśli się nauczysz, szanse na wygraną są nieporównanie większe niż w
hazardzie, a dreszcz i podniecenie o wiele intensywniejsze.
Spojrzała na jezioro i westchnęła.
- I dlatego bardziej satysfakcjonujące. Popatrzył na jej profil. Nie do końca był pewny,
dlaczego tak dużo jej powiedział, ale to tylko umocniło jego poczucie obowiązku. Tak
wiele zawdzięczał tak wielu ludziom - Flick przede wszystkim, ale także Demonowi i
Cynsterom w ogóle. Kiedy miał kłopoty, pomogli mu odzyskać dawne życie. Dzięki nim
zawarł znajomości, przyjaźnie i nawiązał kontakty, które niezmiernie sobie cenił, które
miały podstawowe znaczenie dla tego, kim był dzisiaj.
Inni też dali mu bardzo dużo, gdy był w potrzebie.
Teraz Pris Dalling, i ktoś, kogo chroniła, potrzebowali pomocy, nie mógł odwrócić się i
odejść, nie mógł nie zaproponować swojej osoby jako wsparcia.
- Opowiedziałem ci o swojej przeszłości, abyś zrozumiała, że jeśli ty lub ktoś, kogo
chronisz, jest zamieszany w coś niezgodnego z prawem i nie umie się z tego wyplątać, to
ja, jak nikt inny, to zrozumiem. - Czekał, dopóki nie odwróciła się do niego. - Jeśli mają
kłopoty i potrzebują pomocy, jestem gotowy jej udzielić, ale żebym mógł to zrobić, mu-
sisz mi powiedzieć, kim oni są i co się dzieje.
Pris stanęła w obliczu sedna swojego problemu.
Wiedziała w głębi serca, że Rus nigdy świadomie nie wplątałby się w coś niezgodnego z
prawem, ale dlaczego się nie ujawnił i nie zgłosił tego, co odkrył? Dlaczego się ukrywał?
Nie wiedziała, dopóki się tego nie dowie ... Spojrzała na jezioro.
- Nie mogę ci powiedzieć.
Chociaż bardzo się starała, w jej głosie pobrzmiewało wahanie; pomimo lojalności
wobec Rusa pokusa, by przyjąć rękę, którą wyciągał do niej Dillon, była zaskakująco
silna, zwłaszcza po incydencie z Harknessem i pojawieniu się Cromarty'ego na przyjęciu.
Od czasu, gdy zobaczyła Rusa próbującego włamać się do siedziby związku
jeździeckiego, nie dowiedziała się niczego o miejscu jego pobytu. A z Harknessem
grasującym po wrzosowisku i Cromartym na balach, jej możliwość poszukiwań znacznie
się skurczyła.
Potrzebowała pomocy, ale ...
Popatrzyła na niego, nagle stała się świadoma jego silnego ramienia na oparciu kanapy.
- Muszę poznać konsekwencje tego, co ci powiem. Co jest w rejestrze ... ?
Przez ułamek sekundy wytrzymał jej spojrzenie, potem nie ustępliwie odparł:
- Nie odpowiem.
Nie wiedziała, skąd przyszedł impuls - po części z agresji, po części z narastającego lęku,
a po części z szalonej i lekkomyślnej strony jej osobowości, która tęskniła za dreszczem
emocji i podniecemem.
- Może mogłabym cię przekonać ... ?
Zanim zdążył zareagować, uniosła ręce, żeby objąć jego twarz, pochyliła się i pocałowała
go.
Rozdział 8
Pris pragnęła jedynie odwrócić jego uwagę. I swoją. Chociaż na chwilę odłożyć na bok
swoje problemy i być sobą. Ukoić zbolałą duszę przynajmniej posmakiem szaleństwa i
zuchwałości.
On smakował jak jedno i drugie, jak mroczne pożądanie, które kusiło i prowokowało
obietnicą zakazanych i niebezpiecznych rozkoszy, atawistycznych przyjemności,
zupełnie dla niej niezrozumiałych.
Jego usta bez zawahania przywarły do jej ust, odwzajemniając pocałunek, ale nic więcej;
wziął, co mu oferowała, ale niczego nie żądał, pozwolił jej prowadzić, sam obserwując,
na co ona się odważy, jak bardzo jej zależało, aby go nakłonić.
Nawet w naj skrytszych wyobrażeniach nie sądziła, że może, a na pewno nie w ten
sposób. Jej pragnienie, by zobaczyć rejestr, nie było powodem, dla którego do niego
przywarła, śmiało wsunęła język w jego usta, gdy je rozchylił, i jeszcze bardziej go
kusiła.
Prosiła o więcej. Niemal błagała. Objął ją.
Przejął kontrolę nad pocałunkiem i wszystkim, na co by mu pozwoliła, ale bierność nie
leżała w jej naturze; pozwalała mu się całować i pokazywać, co by zrobił, ale oczywiście
zostawiając sobie prawo do zmiany kierunku ich gry, jeśli tylko by tego zechciała. Jeśli
zechce.
Pragnęła go. Chciała czuć językiem jego język, doświadczyć wyuzdanego pożądania,
które tak łatwo w niej wzbudzał.
Chwyciła jego głowę i pocałowała mocniej. Poczuła, przez jedną krótką chwilę, wahanie,
ale jego opanowanie gwałtownie pękło i mogła zobaczyć, co kryło się za nim, co
ukrywał pod wytworną maską. Coś zupełnie niewytwornego. Coś pierwotnego, potęż-
nego i dzikiego, coś z zębami i pazurami, i płonącymi oczami - pożądanie tak dzikie, tak
niepohamowane, że jeśli pozostawić je bez kontroli, mogłoby zatrząść światem ich
obojga.
Zobaczyła i zapragnęła. Sięgnęła po to bez wahania, zatopiła się w nim, całując go
zapamiętale.
Dillon zaklął w duchu i stawił opór. Chciał tylko zmusić ją do odkrycia kart. Pozwolić jej
grać femme fatale - choć wiedział, że była to tylko poza - by mogła się przekonać, że nie
wygra ...
Zapomniał, jak bardzo był podatny. Nie na nią - mógł bez trudu oprzeć się urokom
kobiecego ciała - ale na namiętność, którą w nim wzbudzała, czyste pożądanie, które
zaślepiało jego umysł.
Usiłował nie zwracać na to uwagi, odciąć się od tego - i nie udało mu się. Jego ciało było
coraz bardziej rozpalone, nie mógł powstrzymywać żaru, który wypełniał jego żyły. W
desperacji chwycił ją w talii i spróbował odsunąć, zrobić miejsce między nimi, a
najchętniej przerwać pocałunek, który wiódł ich na zatracenie w ślepej namiętności.
Nie zamierzała na to pozwolić, po prostu nie mógł jej odmówić; uklękła, położyła mu
ręce na ramionach i wcisnęła go w róg kanapy.
Jej ręce przesuwały się pożądliwie po jego ciele, budząc w nim drapieżnika, o którego
istnienie nawet się nie podejrzewał. Ona bez trudu budziła w nim tę stronę jego
osobowości. Próbował odzyskać panowanie nad sobą. Zebrał siły, usiłując usiąść i
odsunąć ją od siebie.
Uniósł ramiona, ale ona natychmiast przytrzymała go, przyszpilając do oparcia kanapy.
Rozpraszało go jej ciało okryte jedwabiem, szelest jej spódnicy między udami. Ani na
chwilę nie przestawała go całować, teraz jej pocałunek stał się bardziej intensywny,
bezwstydny i podniecający.
Czy rzeczywiście była taka niewinna?
Zanim zdążył wziąć się w garść na tyle, by móc sobie odpowiedzieć na to pytanie, ona
pozbawiła go resztek rozumu.
Wyciągnęła poły koszuli z jego spodni, potem wsunęła pod nią ręce.
Jej dotyk - małe, ciepłe dłonie przesuwające się lubieżnie po jego skórze - był jak sam
ogień. I pokonał jego osławioną kontrolę.
Zareagował. Pocałował ją pożądliwie.
Był zgubiony, ona także. Wiedział to gdzieś w głębi duszy, ale nie był w stanie działać,
zebrać wystarczająco dużo silnej woli czy siły, żeby uratować ich oboje.
Z całkowicie niepoddającej się żadnej kontroli, nieodpartej fali namiętności.
Namiętności, która porwała ich w bezkres pożądania, gdzie nie liczyło się. nic poza
kolejnym palącym dotykiem, następną pieszczotą. Jej niewprawne palce walczyły z jego
krawatem, on jedną ręką na oślep pociągnął za koniec tasiemki przytrzymującej wokół
szyi jej pelerynkę. W końcu opadła z ramion. Położył dłoń na piersi Pris i zaczął ją pie-
ścić. Nie mógł ukryć pożądania i zaborczości w swoim dotyku. Wprawnym ruchem
rozwiązał tasiemki jej gorsetu i natychmiast pociągnął go w dół, wsunął rękę pod
materiał i gładził jej jedwabistą skórę. Zadrżała. Pocałunek stał się płomienny.
Uśmiechnął się w duchu, ciesząc się tą chwilą.
Całował odsłoniętą szyję i wrażliwe miejsce pod uchem. Zatrzymał się, czując jej
oszalały puls, pożądanie, które trzymało ją w swoim uścisku. Zadowolony, przesunął się
dalej, rysując wargami linię między jej piersiami.
Postanowił pokazać jej, jakich doznań może jej dostarczyć, czego mogłaby przy nim
doświadczyć, jeśliby mu się oddała.
J ej suknia opadła do talii. Sycił oczy widokiem pełnych kobiecych kształtów, które jego
usta i dłonie już zawłaszczyły. Ten obraz podniecił go jeszcze bardziej. Nigdy wcześniej
nie czuł tak silnego, prawdziwego, potężnego przymusu. W jakiś sposób pasującego do
jego prawdziwego ja, do tego, kim był naprawdę - lekkomyślnego i szalonego.
Jedno spojrzenie na jej twarz, na płonące pożądaniem oczy, powiedziało mu, że ona też
to czuła - niepohamowane, nieodparte pragnienie, na które po prostu nie można było nie
odpowiedzieć.
Mógłby mieć ją teraz. Dosiadała go, kolanami obejmowała jego biodra. Mógłby po
prostu unieść jej spódnicę i wsunąć się w jej m~ękkość, ale bestia w nim pragnęła o
wiele więcej. Ządał o wiele więceJ.
~ic poza całkowitym poddaniem się. Uległością. Swiat się rozpadł. Zostali tylko oni,
otuleni światłem księżyca i ciszą. Ciszą przerywaną jedynie ich oddechami i szelestem
materiału.
Pris już rozwiązała jego krawat. Podciągnęła mu koszulę, żeby dostać się do jego torsu,
ale to jej nie wystarczyło. Chciała widzieć i czuć wszystko. Chciała wiedzieć. Wszystko.
Spod ciężkich powiek zauważyła jego spojrzenie i wytrzymała je, rozpinając mu koszulę.
W jego oczach nie było już chłodu; spojrzenie było gorące, niemal parzące.
J ej zmysły natychmiast reagowały nawet na delikatną pieszczotę. Naga do pasa, nie była
zawstydzona czy zszokowana, chciała tu być, chciała czuć jego wzrok, jego pieszczoty.
Czuła swój oszalały puls. Jak mogła uzależnić się od czegoś, czego jeszcze nie
posmakowała. Po prostu pragnęła. I musiała mieć.
Rozpięła ostatni guzik. Wodziła palcami po rysujących się pod skórą mięśniach.
Odnalazła jego sutek i zaczęła go pieścić, aż stwardniał. Potem śmiało pochyliła się i
wzięła go do ust, i poczuła, jak gwałtownie wciągnął powietrze, jak się pod nią poruszył.
Unosząc się, przesunęła ręce do jego brzucha, śledząc swoje dłonie wzrokiem, i
przełknęła ślinę.
Jej usta powoli wygięły się w uśmiechu. Zadrżała, zdając sobie sprawę, że tutaj i teraz
mógł mieć wszystko, co chciał, a ona nie opierałaby się, nie mogłaby.
Nie chciała.
Odpowiedziała namiętnością na namiętność, przekonana, że pragnęła tego, co mogła od
niego dostać. Tego potrzebowała.
Szaleństwa i lekkomyślności. Namiętnego mężczyzny, który skrywał się za chłodną
fasadą.
Tego właśnie pragnęła. I była zdecydowana to dostać. Bez względu na koszty.
Zapłaciłaby każdą cenę, jakiej by zażądał. Nie była w nastroju, by zrobić cokolwiek poza
złapaniem oddechu, kiedy wsunął rękę pod jej spódnicę. Przesunął dłoń po łydce, potem
coraz wyżej, do kolana, po nagim udzie, ponad majtkami, odsuwając suknię i halkę.
Odnalazł pośladki. Miała wrażenie, że jej serce przestało bić. Druga ręka przesunęła się z
szyi na odsłoniętą pierś, potem dalej. Nie przestawał jej całować, kiedy także i tę rękę
wsunął pod spódnIcę·
Oderwał się od niej, popatrzył w oczy, gdy uniosła ciężkie powieki, i wyszeptał:
- Chcę cię zobaczyć całą. Zdejmij suknię.
Nie zawahała się. Trochę oszołomiona, usiadła i podciągnęła ją do góry, a potem zdjęła
przez głowę. Rzuciła suknię na podłogę i spojrzała na niego.
Ale on nie patrzył na jej twarz.
Utkwił wzrok we wzgórku między jej udami, w ciemnym trójkącie wystającym spod
koszulki. Zastanawiała się, czy chciał, żeby zdjęła także i tę część garderoby.
Jakby słysząc jej myśli, powiedział: - Zostaw resztę.
- Czy nie powinnaś mnie całować, Priscillo?
Nie miała pojęcia, ale nie zamierzała się do tego przyznawać. Nie wtedy, kiedy pytał w
ten Spos9b, jakby przegapiła swoją kolejkę w jakiejś grze. Załowała, że nie może
odpłacić mu spojrzeniem równie pogardliwym, jak jego było aroganckie; zamiast tego
pochyliła się i po prostu zrobiła to, co sugerował. Pocałowała go - i włożyła w to całe ser-
ce i uczucie, żeby się z nim zmierzyć - nie z tym chłodnym, wyważonym dżentelmenem,
lecz szalonym i lekkomyślnym mężczyzną·
Poczuła, że on traci nad sobą panowanie i natychmiast przywarła do niego mocniej,
śmielej, jej piersi ocierały się o jego tors. Zadrżał, instynktownie wbijając palce w jej
uda.
Odwzajemnił pocałunek, i już wiedziała, że myśliwy w nim został uwolniony. Ciało pod
nią wydawało się inne, bardziej twarde, potężne.
Zaczął pieścić ją między nogami tak namiętnie, wyrafinowanie, że myślała, iż za chwilę
zacznie krzyczeć. A wtedy on uniósł jej biodra i powoli, świadomie wsunął w nią palec.
Głęboko.
Jej serce przestało bić. Płuca nie pracowały. Próbowała złapać powietrze, przerwać
pocałunek, ale nie pozwolił jej na to. Jego palec wsuwał się w nią rytmicznie.
Po całym ciele rozlał się żar. Ono nie należało już do niej, lecz do niego, mógł nim
władać, pieścić je, jak zechciał, dawać rozkosz, jeśli miał na to ochotę···
Udało jej się oderwać usta od jego ust.
Zanim przyciągnął ją z powrotem, otworzyła oczy i napotkała jego wzrok.
- Nie przestawaj mnie całować. Chcę być w twoich ustach, kiedy będziesz ... czuła
przyjemność.
Nie rozumiała nic poza jego pragnieniem. Znowu przywarła do niego wargami, jęcząc,
gdy jego palec wsunął się głębiej.
Kiedy będziesz czuła przyjemność? N agI e zrozumiała.
Jej ciało znalazło się na krawędzi przepaści, powodowane potężną pieszczotą najbardziej
intymnych miejsc. Nerwy miała napięte do granic wytrzymałości, wszystkie zmysły
nabrzmiały rozkoszą. Olbrzymia fala wstrząsnęła jej ciałem, uniosła ją wysoko. Na
ziemię opadała powoli, czując, że pił z jej ust, jakby chcąc posmakować jej rozkoszy.
Zadrżała. Wiedziała, że nadszedł moment prawdy, ale nie mogła myśleć - i nie była już
niczego pewna.
Nie pamiętała, gdzie była, a tym bardziej, dokąd zmierzała.
Dillon uniósł ją, rozpiął rozporek. Była cała rozgrzana, wilgotna i gotowa. Zapach jej
podniecenia budził w nim bestię. Musiał tylko unieść ją nieznacznie i wsunąć się w
rozgrzaną oazę. Był duży, ale w jej obecnym stanie mogła przyjąć go całego.
Pragnął być w niej bardziej, niż pragnął oddychać, ale ... jego półprzytomny umysł
usiłował mu coś powiedzieć, przypomnieć mu ...
Zerknął na nią i przypomniał sobie. Ją· .
O tym właśnie musiał pamiętać. Ze chciał jej.
Nie tylko na jeden dzień, tydzień czy nawet miesiąc.
Na zawsze.
Dobry Boże! Jak do tego doszło?
Ona nalegała... ale dobrze wiedział, że nie chciała, by perswazja zaszła tak daleko. A
przynajmniej nie dalej niż w tej chwili.
Cierpiał, ale ... jeśli teraz by ją posiadł, w ten sposób, pozwoliłby sobie na wszystko, co
chciał, co ona sprowokowała, ale - jak zareagowałaby później?
Zrozumiałaby?
Ale jak mógłby ją puścić? Jak mógłby udawać, że jej nie pragnął? Nie była tak niewinna,
jak sądził; wiedziała, czego od niej chciał, i zastanawiałaby się ... Nie miał pojęcia nad
czym.
Poruszyła się w jego ramionach jego ciało natychmiast zareagowało. Z trudem hamował
pożądanie.
Zaczęła unosić głowę.
Chwycił ją za rękę, potem przesunął ją niżej.
Otworzyła oczy, potem jeszcze szerzej, gdy położył jej rękę na swojej męskości.
Zabrakło mu tchu, gdy poczuł jej dotyk.
- Twój wybór.
Pris zamrugała. Pokusa, by spojrzeć w dół, zobaczyć wokół czego zaciśnięte były jej
palce, była wielka, ale powstrzymało ją coś w jego spojrzeniu.
Musiała zdać się na swoje zmysły.
- Dlaczego? - To pytanie wydawało się jak najbardziej celowe.
Jego usta zadrżały. Ten dziki, lekkomyślny mężczyzna, który rozumiał pragnienie
dreszczu emocji był tuż-tuż.
- Pragnę cię, to oczywiste. Ale nie byłoby w porządku, gdybym wykorzystał twoją ...
Zamilkł.
Zmrużywszy oczy, podpowiedziała:
- Słabość? Niewieścią kruchość?
Zacisnął usta.
- Zamierzałem powiedzieć "brak doświadczenia". Nagle w dziwny sposób poczuła się
urażona.
- O ile sobie przypominam, ja to zaczęłam.
- Właśnie. Ty to zaczęłaś, to ty powinnaś zdecydować, j ak chcesz to zakończyć.
Nie wiedziała, czy był to jej temperament, jej normalna reakcja na wyzwanie, czy coś
innego, co w niej narastało. Efekt końcowy był taki sam -lekkomyślna pasja, którą
całkiem dobrze znała.
Ona to zaczęła i pamiętała, z jakiego powodu.
Przypominała sobie swoje pragnienie. W przeciwieństwie do niego znała prawdziwe
powody, dla których go uwiodła. A teraz doszedł kolejny - pożądanie.
Chciała wiedzieć, doświadczyć, poczuć fizyczną bliskość z nim.
Wystarczyło, że uniosła się nieznacznie i odpowiednio nakierowała jego nabrzmiałą
męskość, po czym delikatnie pchnęła ...
Był duży; teraz był do połowy w niej, ale wyraz jego twarzy wart był każdej sekundy
bólu, który odczuwała, gdy w nią wchodził.
Naparła na niego. Wpatrywał się w nią, jakby nigdy wcześniej nie widział nagiej kobiety,
jakby żadna dotychczas nie zrobiła mu tego, co ona.
Powoli.
Wstrzymał oddech, nagle gwałtownie wciągnął powietrze, potem sięgnął do jej bioder.
Zamknęła oczy, mocno ścisnęła jego ręce, uniosła się nieznacznie i szybko opadła w dół.
Poczuła gwałtowny ból, na szczęście krótki, a potem nieopisane emocje, gdy wypełnił ją
całą.
Ból zaczął mijać.
Inne uczucia narastały i były coraz silniejsze. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Wciąż
się w nią wpatrywał, wyglądał na zaskoczonego.
Oczywiście, teraz już wiedział.
- Nic nie mów, jeśli ci życie miłe.
- Jesteś okropną, niezrozumiałą kobietą.
- Zamiast się nade mną zastanawiać, czy moglibyśmy przejść do spraw bieżących?
Chciałam tego, dlaczego więc nie dasz mi tego, czego chcę?
Patrzył na nią przez chwilę.
- Naprawdę tego chcesz?
W jego słowach coś się kryło. Coś nieznacznie groźnego, niebezpiecznego. Poczuła
dreszcz podniecenia. Już wiedziała, że zwabiła szaloną i lekkomyślną duszę, przywiodła
go do siebie.
- Och, tak. - U siadła na nim całym ciężarem, złapała go za ramiona. - Tego - wyszeptała
mu do ust, i nieznacznie się uniosła - właśnie chcę.
Pochyliła się, żeby go pocałować, ale to on pocałował ją. Pożądliwie.
Zrzucił z siebie marynarkę, kamizelkę i koszulę.
Nie mógł uwierzyć w to, co się działo, ledwie pojmował moc, która miała go w swoim
władaniu. Którą ona uwolniła. Jej ciało było gorące i nienasycone. Chwycił ją za biodra,
to unosił to opuszczał. Drżała, ale ani razu się nie cofnęła, nie wyrwała z objęć swego
pożądania.
Ani jego.
Doznania były tak silne, że zatrzęsły ich zmysłami. Kręciło jej się w głowie. Obserwował
ją spod przymkniętych powiek, potem spojrzał na jej tańczące piersi. Podniósł głowę i
przywarł do nich ustami.
Krzyknęła.
J ej ciało było coraz bardziej napięte i zmierzało do szczytu. Rozkosz porwała ją z
gwałtowną mocą, unosząc wysoko i wlewając w jej ciało nieznośny, a jednocześnie
słodki żar.
Czując potężną siłę jej orgazmu, pchnął mocniej i mocniej, aż wreszcie wytrysnął.
I, jak podejrzewał, stracił w tym momencie duszę.
* * *
Leżąc na kanapie z nagą Priscillą Dalling na sobie, Dillon usiłował ocenić, gdzie się
znajdowali.
Bez wątpienia ona to zaczęła, ale co zaczęła ... sądził, że nie do końca rozumiała, co
spowodował jej lekkomyślny czyn.
Dillon sam nie do końca to rozumiał. Tak czy siak, nie był jeszcze gotowy
przeanalizować i zaakceptować głębi uczuć, które w nim wywołała. Wystarczyło, że
jakimś cudem zaledwie w ciągu tygodnia posiadła nad nim taką władzę, że oto mogła
dokonać zniszczenia, które przyniosła ostatnia godzina.
Leżała z policzkiem na jego torsie, jej wspaniałe włosy rozrzucone były na jego
stygnącej skórze.
Tworzyli jedność i nic nie mogło tego zmienić.
Niestety, szczerze wątpił, że ona widziała to w ten sam sposób.
Na razie.
J ak więc powinien postąpić?
Pris nie umiała umiejscowić uczucia bezpieczeństwa, spokoju i czegoś jeszcze, co ją
przepełniało.
Powoli wracali do rzeczywistości; jej trzeźwy umysł obudził się i przejął kontrolę,
przypominając, że leży naga w jego ramionach, a on wciąż jest w niej.
Czekała, aż na jej twarz wypłynie rumieniec, ale nic takiego się nie stało.
Zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym to zaakceptowała; nie mogła udawać,
że nie upajała się każdą chwilą ich miłosnego uniesienia, nawet w chwili gwałtownego,
ostrego bólu.
Każdym zmysłem, nerwem czuła ciepło ich zbliżenia.
Spełnił jej wszystkie zakazane marzenia. Już miała podnieść głowę, gdy usłyszała:
- Pokażę ci rejestr.
Chwilę zajęło, zanim dotarły do niej jego słowa.
- Jutro przyjdę do klubu - odparła, gdy nieco oprzytomniała i zebrała myśli.
- Nie. - Westchnął, zsunął rękę z jej głowy. - To nie jest dobry pomysł. Nikomu nie
pokazuję rejestru, a w tym tygodniu wszystkie tomy są używane. Jeśli wezmę jeden,
żeby ci pokazać, to na pewno wywoła spekulacje, nawet jeśli nikt cię nie zobaczy.
Spojrzała na jego twarz.
- Nie jest to nam potrzebne.
- Nie. Jutro wieczorem jest przyjęcie u lady Helmsley, oboje tam będziemy. Dwór
Helmsley znajduje się w pobliżu siedziby związku. Możemy się wymknąć, popatrzysz
na rejestr, potem wrócimy na przyjęcie. Z pewnością będzie tam tłok, nikt niczego nie
zauwazy.
- A co ze strażnikami?
- Nie będą zaskoczeni, widząc mnie. Wejdę frontowymi drzwiami, a ciebie wpuszczę
tylnymi. Nie zobaczą cię.
Oblizała usta.
- Dobrze. Więc jutro wieczorem.
Wyczytała w jego spokojnym spojrzeniu, że jego umysł zmierzał tą samą drogą, co jej ...
I że jego i jej pragnienia były takie same.
Już straciła wianek, nie miała nic więcej do stracenia. A teraz się dowiedziała, co mogła
zyskać.
Pocałowała go. I ponownie wezwała szalonego, nieokiełznanego mężczyznę, który
dzielił z nią dreszcz emocji i rozkosz.
Rozdział 9
Następnego wieczoru Pris stała w salonie lady Helmsley otoczona wianuszkiem
adoratorów i usiłowała nie myśleć o wydarzeniach ostatniej nocy.
N a próżno, biorąc pod uwagę słabą konkurencję ze strony pełnych atencji zalotników.
Czterech
dżentelmenów oraz panna Cartwright i panna Siddons stało i plotło bzdury; ich błaha
konwersacja nie mogła konkurować z jej wspomnieniami, z obrazami, które miała teraz
w głowie - unoszącego się nad nią Dillona, zdejmującego z siebie ubrania, potem z niej,
i pokazującego, jak wiele rozkoszy był w stanie jej dać, na jakie wyżyny mógł ją zabrać.
Najlepsze były te momenty, w których widziała i wiedziała, ile rozkoszy ona daje jemu.
Drugi akt był nawet bardziej fascynujący niż pIerwszy.
W końcu się ubrali, zapominając zupełnie
wstydzie, a następnie Dillon odwiózł ją do domu. Była w swoim pokoju, kiedy wróciły
Eugenia i Adelaide; nie miała ochoty na rozmowę, nie chciała wracać do rzeczywistości,
pragnęła jedynie leżeć w swoim łóżku i marzyć.
- Wybiera się pani na wyścigi w tym tygodniu, panno Dalling?
Zamrugała i posłała uśmiech lordowi Matlockowi, który od pół godziny starał się zrobić
na niej wrazeme.
- Raczej nie, drogi lordzie. To drugorzędna gonitwa. Wątpię, aby moja ciotka się tym
zainteresowała.
- A pani i urocza panna Blake? - Lord Matlock błagalnie patrzył jej w oczy. - Może
udałoby się nam skusić panie, aby zechciały nam towarzyszyć? Cummings przyjdzie z
siostrą, lady Cantenbury. Moglibyśmy zorganizować przyjęcie.
Zbyt doświadczona, by powiedzieć zdecydowane "nie", Pris pozwoliła im się namawiać.
Co polegało głównie na robieniu planów i sprzeczaniu się, dającymi jej możliwość
przeszukania wzrokiem całego pokoju.
Goście na przyjęciu lady Helmsley byli zdecydowanie bardziej starannie dobrani niż u
lady Kershaw. Nie spodziewano się lorda Cromarty'ego; Eugenia wypytywała o lorda
Helmsleya, kiedy przyjechały, tłumacząc swoją ciekawość irlandzkimi powiązaniami.
Pris była więc tego wieczoru bezpieczna, przynajmniej pod tym względem.
Dillon jeszcze się nie pojawił, czuła narastające podekscytowanie, nie mogąc się
doczekać, kiedy wreszcie zobaczy rejestr i dowie się czegoś o kłopotach Rusa, a także z
powodu Dillona. Ich spotkania były jak dotychczas obyczajowo naganne - nocą lub w
okolicznościach, w których mogli zapomnieć o "dobrych manierach".
Poczuła dreszcz, gdy zobaczyła jego ciemną głowę w tłumie.
Spojrzawszy ponownie na lorda Matlocka, skupiła na nim całą swoją uwagę.
- Mój wysoki faeton fantastycznie nadaje się jako platforma widokowa - kusił ją
Matlock. - Co pani na to powie, panno Dalling?
- Przykro mi, drogi lordzie, ale obawiam się, że ciotka mi nie pozwoli. - Złagodziła
odmowę uśmiechem. - Jeśli mam być szczera, to panna Blake i ja nie jesteśmy wielkimi
miłośniczkami wyścigów konnych.
Dżentelmeni zażartowali z niej delikatnie, podkreślając, że żadna prawdziwa dama nie
emocjonuje się wyścigami. Uśmiechając się i celnie ripostując, nie odrywała od nich
wzroku, a jednocześnie wszystkimi zmysłami wyczuwała zbliżającego się Dillona.
I wreszcie stanął obok, ukłonił się wszystkim damom i skinął głową dżentelmenom.
- Matlock. Hastings. Markham. Cummings.
Natychmiast znalazł się w centrum zainteresowania. Panny, co było do przewidzenia,
spijały każde słowo z jego ust, ale reakcja mężczyzn była o wiele bardziej wymowna; dla
nich Dillon, kilka lat starszy, w aurze niezłomności i doświadczenia, był zagadką, ale
taką, którą podziwiali.
Pris całkowicie rozumiała zachwyt zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Był uosobieniem
arystokraty i dżentelmena. Pozostali mężczyźni byli niezmiernie grzeczni i pełni
szacunku, gdy pytali o jego opinię na temat konkretnych koni wyścigowych w
najbliższej gonitwie.
- Ile prawdy jest w pogłoskach, że kilka tygodni temu jakiś wyścig tutaj był. .. - Pan
Markham odezwał się pod wpływem impulsu, uświadamiając sobie po fakcie, z kim
rozmawia, zerknął na pozostałych, rumieniąc się. - Cóż ... - zakończył nieprzekonująco
- ... w jakiś sposób podejrzany?
Podejrzany? Pris popatrzyła na Dillona, jego powściągliwy wyraz twarzy był
nieprzenikniony.
- Niestety nie mogę na ten temat nic powiedzieć. - Przywołując chłodny uśmiech, wziął
Pris za rękę. - Państwo wybaczą, ale przysłano mnie po pannę Dalling, żeby ją
przedstawić lady Amberfield.
- Ach ... tak, oczywiście. - Lord MatIock ukłonił się, tak samo jak pozostali dżentelmeni.
Dillon poprowadził Pris przez tłum, zadowolony, że w tłoku nie byli tak bardzo
widoczni. Przyciągała spojrzenia, jak zwykle, pomimo niewyróżniającej się niczym
prostej, jedwabnej sukni. Jej kolor pasował do koloru oczu Pris i stanowił wspaniałe tło
dla jej czarnych włosów, upiętych wysoko z tyłu głowy; ten styl miał uchodzić za
surowy, ale skłaniał do snucia fantazji o tym, co pozostawało
ukryte. Jedwab wspaniale podkreślał jej figurę, a dekolt w kształcie serca ukazywał
dolinkę między piersiami i piękną linię szyi.
Znowu zrobiła wszystko, aby zakryć swoje wdzięki jedwabnym szalem, i znowu jej się
to nie udało.
Sycąc wzrok tym widokiem, zastanawiał się nad swoją wzmożoną podatnością na
kobiecy urok.
- Kim jest lady Amberfield? - spytała, gdy dotarli do przeciwległego krańca sali. -
Miejscową megierą.
Pris zmarszczyła brwi.
- Dlaczego chce mnie poznać?
- Nie chce.
Zatrzymał się przed niewielkim drzwiami.
- Ach. Rozumiem.
Otworzył je, a Pris bez słowa przez nie wyszła na długi, ciemny korytarz. Zerknąwszy
przelotnie na gości - pogrążonych bez wyjątku w rozmowie - Dillon poszedł za nią.
W półmroku spojrzał jej w oczy.
- Sądzę, że nikt nie zauważył, iż wyszliśmy. Jesteś gotowa zaryzykować i żniknąć na
jakąś godzinę?
Uniosła brwi.
- Zeby zobaczyć rejestr? Oczywiście.
- Możemy pójść na skróty przez ogród. Tamtędy będzie najbliżej.
Znalazłszy się na zewnątrz, przeszli przez krzaki, przez furtkę w murze ogrodu, wyszli
na otwartą przestrzeń, osłoniętą od High Street drzewami i innymi posiadłościami, po
drugiej stronie znajdował się zagajnik, dokładnie na tyłach związku jeździeckiego.
- Podprowadzę cię do tylnych drzwi, potem pójdę od frontu i zajmę się strażnikami.
- Często wpadasz tam wieczorami?
- Czasami. Niekiedy przychodzi mi coś do głowy, zwłaszcza po rozmowie z ojcem.
- Mówiłeś, że był nadzorcą księgi hodowlanej.
- Można powiedzieć, że to rodzinna tradycja.
Mój dziadek był zaangażowany w tworzenie rejestru wyścigów.
Doszli do zagajnika. Zerknął na jej stopy i ulżyło mu, gdy zobaczył, że miała na nogach
solidne pantofle. Delikatne pantofelki do tańca byłyby już zniszczone. Rozejrzał się
między drzewami i nie wyglądał na zadowolonego.
- Ciernie.
- Och. - Popatrzyła na swoją suknię.
Bez słowa wziął ją na ręce. Zdusiła pisk, potem zaklęła po irlandzku, co zrozumiał.
- Przytrzymaj szal- polecił.
Pochyliwszy się pod gałęzią, ruszył przez zagajnik. Nie było tam żadnych ścieżek, ale
poszycie nie wydawało się gęste; swobodnie poruszał się między drzewami.
Miał wraże.nie, że irytował ją fakt, iż była od niego zależna. Ze musi na nim całkowicie
polegać. Pomyślał, że będzie się musiała do tego przyzwyczaić.
Zagajnik rozbrzmiewał odgłosami różnych stworzeń leśnych, ale znikąd nie dobiegał
głos człowieka.
Dotarli do końca zagajnika. Postawił ją na ziemi. Wygładziła suknię, poprawiła szal i
popatrzyła na otwartą przestrzeń przed siedzibą związku.
- Dziękuję·
Wyszczerzył zęby w uśmiechu i popatrzył w stronę frontu budynku. Nikogo nie było
widać. Wziął ją za rękę·
- Chodźmy.
Poprowadził ją przez podjazd, potem przez zadbany trawnik do ścieżki wiodącej na tyły
gmachu. Tylne drzwi osłonięte były niewielką werandą.
- Zaczekaj tutaj - mruknął. - Pójdę dookoła l wpuszczę cię.
Zostawił ją, znikając za rogiem.
Dwóch strażników, gawędzących przy koksowniku, podniosło głowy. Rozpoznali Dillo-
na i uśmiechnęli się na powitanie. Jeden dotknął daszka czapki.
- Panie Caxton.
Wyciągając klucze z kieszeni kamizelki, Dillon skinął głową.
- Przyszedłem na chwilę. Będę w swoim gabinecie.
- Oczywiście, sir. Wszedł po schodach.
- Mam być na przyjęciu u lady Helmsley, przyszedłem przez zagajnik. Z tamtej strony
wszystko jest w porządku.
Jak miał nadzieję, starszy ze strażników zrozumiał znaczenie jego słów.
- Joe miał właśnie zrobić rundkę wokół budynku, ale skoro wszystko jest w porządku,
możemy jeszcze przez chwilę sobie tu posiedzieć.
- Zabawię przynajmniej godzinę - powiedział Dillon; przekręciwszy klucz w zamku,
otworzył drzwi i wszedł do środka. Zamknął je od wewnątrz na klucz i przeszedł przez
hol.
Po jednej stronie znajdowała się niewielka budka stróża nocnego, który na moment
wystawił głowę; Dillon pomachał mu, mężczyzna zasalutował i schował się z powrotem;
był przyzwyczajony do nocnych wizyt Dillona.
Dillon podszedł do tylnych drzwi i wpuścił Pris.
Zadrżała i mocniej otuliła się szalem. Te drzwi także zamknął na klucz; tymczasem Pris
pokonywała już korytarz, zaglądając do kolejnych pokoi.
Dogoniwszy ją, wyszeptał: - Tędy.
Gdy znaleźli się we właściwym pomieszczeniu, podszedł do dużego okna.
- Zostań tam, gdzie jesteś.
Zaciągnął grube zasłony, pogrążając pokój w ciemności, ale i tak znał go na pamięć.
Podszedł do biurka i zapalił dużą lampę stojącą na jego blacie. Pris podeszła do
biblioteczki i przyglądała się książkom.
- To brakujący tom - powiedział. Na trzeciej półce była luka. - Rejest jest w pokoju
pisarzy. Poczekaj, przyniosę go.
Pris zmarszczyła brwi.
- To tylko jedna księga?
- Chcesz zobaczyć rejestr. Którykolwiek tom czy jakiś konkretny?
Wpatrywała się w niego, gdyż nie miała pojęcia, co odpowiedzieć.
Westchnął i wyjaśnił:
- Każdy tom rejestru hodowlanego zawiera listę koni urodzonych w danym roku, które
zostały zgłoszone do wyścigów pod auspicjami związku jeździeckiego. Konie nie są
dopuszczane do wyścigów, dopóki nie skończą dwóch lat, więc tegoroczny tom zawiera
listę koni, które do pierwszego maja - rocznicowa data w przypadku koni - były
uprawnione jako dwulatki i zostały formalnie zare-
jestrowane. Zeszłoroczny rejestr zawiera listę koni, które teraz są trzylatkami, i wszystkie
nowe trzylatki zarejestrowane po raz pierwszy i dodane do rejestru.
- To może ... ten ostatni ... ?
Cokolwiek miało miejsce, stało się niedawno, więc może w ostatnim tomie będzie to,
czego szukał Rus - pomyślała.
Dillon przez chwilę przyglądał się jej twarzy, potem skinął głową i wyszedł z pokoju.
Pris podeszła do biurka. Pozwoliła, by szal opadł jej z ramion; odłożyła go na bok. W
pokoju nie było zimno. Mrowienie, które czuła, spowodowane było oczekiwaniem i
niecierpliwością. Za chwilę zobaczy, czego tak bardzo poszukiwał Rus. Skrzyżowawszy
ramiona, zapatrzyła się na biurko, modląc się w duchu, aby umiała wydedukować z infor-
macji zawartych w rejestrze, o jakie oszustwo chodziło i co takiego zagrażało jej bratu.
Wróciła myślą do ostatnich wydarzeń, do swoich wysiłków, by zobaczyć rejestr, do
utarczek z Dillonem, które zakończyły się ich zbliżeniem ostatniej nocy. Jej upadkiem,
aczkolwiek w szczytnym celu.
Nie chciała udawać, że oddała się Dillonowi Caxtonowi wyłącznie po to, by zobaczyć
ten tajemniczy rejestr i uratować brata bliźniaka.
Załowała tylko, że Dillon właśnie tak uważał. Wystarczyły wspomnienia, aby znowu
poczuła dreszcz i podniecenie ich szalonych uniesień. Burzy, którą wywołali, i w której
się zanurzyli.
W oddali usłyszała odgłos zamykanych drzwi. Głęboko odetchnęła, po czym powoli
wypuściła powietrze. Kłamstwo, oszustwo, nawet w postaci przemilczenia nigdy nie
przychodziło jej łatwo; okłamała ojca tylko dlatego, że chodziło o Rusa. Zawsze chciała,
żeby świat zaakceptowała ją taką, jaka była.
Słychać było zbliżające się kroki.
Pokazanie Dillonowi - mężczyźnie, którego w nim odnalazła - swoich prawdziwych
uczuć, prawdziwych powodów, dla których oddała mu się tak bezwstydnie, nie byłoby
rozsądne. Tak jej podpowiadał instynkt w kwestiach jednoznacznych i absolutnych, a
zdrowy rozsądek przytakiwał. Gdyby wiedział. .. nie była pewna, co by zrobił. Nie była
nawet pewna, co chciałaby, aby zrobił.
Przejrzy rejestr, zrozumie, w co był zamieszany Rus, znajdzie sposób, żeby go odszukać
i wyciągnąć z kłopotów, a potem Eugenia, Rus, Adelaide i ona wyjadą z Newmarket. I
będzie po wszystkim.
Nie było przyszłości dla niej i dla Dillona Caxtona; poza wszystkim innym, nie wiedział,
kim naprawdę była, a w obecnej sytuacji wolała utrzymywać to przed nim w sekrecie.
Drzwi się otworzyły, wszedł Dillon, niosąc dużą księgę·
Natychmiast utkwiła wzrok w prezentowanym tonie. Nerwy napięły się w niej jak struny.
Zamknął drzwi, po czym podszedł do biurka.
- Jest ciężki, położę go na biurku.
Kilkunastocentymetrowej grubości księga głucho uderzyła o blat.
Trzymając rękę na okładce, popatrzył na Pris.
- Jakiś konkretny wpis cię interesuje, czy ... ?
Potrząsnęła głową.
- Ja chcę tylko zobaczyć, jakie informacje są w nim zawarte.
Otworzył księgę na stronie wypełnionej starannym pismem i odsunął się o krok. Pris
oparła ręce na biurku, nachyliła się i zaczęła poszukiwania.
W pierwszej kolumnie zapisane było imię konia, w drugiej data i miejsce urodzenia, w
trzeciej imię matki i jej rodowód, co zajmowało sporo miejsca. Obok zanotowano imię
ojca i jego rodowód, znowu dość wnikliwie.
Od tego miejsca szczegółów było jeszcze więcej.
Dwie ostatnie kolumny zajmowały prawie całą prawą stronę; w jednej znajdował się
dokładny opis cech fizycznych, ostatnia zawierała listę punktów. Pris wiedziała
wystarczająco dużo o koniach, żeby rozumieć, o czym czyta, ale w jaki sposób te
szczegóły mogłyby zostać użyte do celów niezgodnych z prawem? Gdyby Rus zobaczył
taki wpis, jakie wnioski by z niego wyciągnął?
Czytała, szukając jakiejś podpowiedzi, która przecież musiała gdzieś tu być.
Dillon obserwował jej twarz. Była niezmiernie skoncentrowana. Co chciała znaleźć? Czy
będzie w stanie rozpoznać, że to znalazła?
Był coraz bardziej zaniepokojony, podszedł do biblioteczki i zaczął przeglądać książki. I
zmusił się, żeby przynajmniej zachować pozory cierpliwości.
Ostatniej nocy zdecydował, że istniała tylko jedna droga, jedyna oczywista i klarowna
ścieżka. Miał jednoznaczne plany wobec Pris Dalling, ale zanim będzie mógł
wprowadzić je w życie, musi ją uwolnić, a także siebie, od tego zamieszania z
oszustwem na wyścigach. Dopóki była w to zamieszana, nawet całkowicie niewinnie,
jego lojalność wystawiona została na próbę, a na to nie mógł sobie pozwolić.
To właśnie sobie powiedział, w ten sposób tłumaczył swoje działania. Tak właśnie
usprawiedliwiał przymus, który go pożerał, który nakazał mu
pokazać jej rejestr i złamać swoje dotychczas niezłomne zasady.
Wszystko to było kłamstwem. Ajeśli nie do końca kłamstwem, to na pewno półprawdą.
Słyszał, jak przewróciła stronę.
Zbliżył się, by móc lepiej widzieć wyraz jej twarzy. Wyraz, który zdradzał jej niepokój i
zdenerwowame.
Konsternację i strach.
Ten widok uderzył go jak grom z jasnego nieba, zmusił do podejścia jeszcze bliżej.
Prawda była taka ... że czuł w sercu, w duszy, w kościach, że uratowanie jej było
najważniejsze. To był dla niego priorytet, musiał wyeliminować wszystko, co stanowiło
dla niej zagrożenie.
Ani przez chwilę nie zapomniał, że wiązało się to z niebezpieczeństwem - prawdziwym
niebezpieczeństwem. Niebezpieczeństwem ze strony mężczyzny, który do niej strzelał.
Cokolwiek się działo, ktokolwiek był w to zamieszany, na pewno będzie zdolny do
zabójstwa, a ona, z niewiadomych powodów, pojawiła się na scenie.
Był gotów zrobić wszystko, co niezbędne, aby ją stąd zabrać i zapewnić bezpieczeństwo.
Potem zajmie się tymi łotrami, kimkolwiek byli.
A potem dojdzie z nią do porozumienia, bez względu na koszt.
Nie mogąc się powstrzymać, objął ją jedną ręką w talii. Odwróciła na moment głowę,
spojrzała na niego półprzytomnie, po czym wróciła do rejestru.
Jej ciepłe, miękkie ciało pod jedwabiem sukni ukoiło budzącą się w nim bestię.
Kusił go jej odkryty kark. Pochylił głowę, wdychał jej zapach. Zbliżył wargi do jej skóry
i zaczął ją całować.
Zadrżała. N a ułamek sekundy uniosła głowę w odpowiedzi, potem, gdy przestał ją
całować, westchnęła i wróciła do księgi.
Była zadowolona, że Dillon jest tak blisko, jego siła napawała ją spokojem. Wpatrując
się w równe pismo, próbowała się skoncentrować. Z roztargnieniem odpowiedziała na
jego bliskość, uniosła ku niemu biodra ...
Zacisnął mocniej dłonie na jej talii.
Ocknąwszy się, poczuła na pośladkach jego pełną erekcję. Jej zmysły obudziły się; po jej
ciele rozlało się podniecenie. Zatrzymała się, potem zaczęła się kołysać.
Fascynujące, jak łatwo mogła go podniecić. Zastanawiała się, co zamierzał zrobić.
Przywarł do niej mocniej, przesunął dłońmi po jej ciele, zatrzymując się na piersiach.
Wyprostowała się, pozwalając na pieszczotę, zachęcając go do tego. Odchylając głowę
do tyłu, syciła się dotykiem jego dłoni na swoim pokrytym jedwabiem ciele. Nie mogła
uwierzyć, jak bardzo tęskniła za czymś i jak bardzo pragnęła czegoś, co znała zaledwie
od wczoraj.
Zbliżył głowę do jej głoWy, jego usta wędrowały po linii szyi i szczęki Pris. Jego dłonie
delikatnie pieściły jej piersi.
- Znalazłaś to, czego szukałaś?
Gorący oddech muskał kosmyki nad jej uchem.
- Nie wiem. Nie potrafię ... tego rozgryźć.
Nie przestawał pieścić jej ustami.
- Jeśli mi powiesz, dlaczego tego szukasz, może będę w stanie ci pomóc.
Pragnienie, żeby mu powiedzieć, było silne, ale ...
- Muszę się dowiedzieć więcej, zanim będę mogła ocenić, czy ci powiedzieć.
Jego ręce nie przestawały niecierpliwie i lubieżnie wędrować po jej ciele. Nagle przestał i
zapytał:
- Więc o co chodzi?
- Muszę wiedzieć, w jaki sposób wykorzystuje się informacje z rejestru.
Nastąpiła dłuższa przerwa, potem jedną ręką znowu objął ją w talii, a drugą mocno
przycisnął do jej łona.
- Jesteś pewna?
Jego słowa płonęły żarem pożądania. Tym samym, którego doświadczyła ostatniej nocy.
Była oto w ramionach szalonego i lekkomyślnego mężczyzny, który mógł porwać ją ze
sobą do nieba.
- Tak - wymknęło się z jej ust.
Czekała w napięciu, kiedy ją do siebie odwróci, zacznie całować, kochać się z nią, jak
zeszłej nocy.
Ale on cofnął rękę z jej łona i odsunął księgę.
- Trzymaj ręce na biurku - powiedział. Przywarł do niej mocniej.
Budził jej zmysły, dostrajał do rozkoszy, którą zamierzał dać sobie i jej.
Pochylił głowę i pocałował ją w szyję.
J ak to możliwe, że w mgnieniu oka był w stanie tak ją pobudzić, że jego usta wydawały
się parzyć skórę?
Jego dłonie wędrowały po jej ciele, pieszcząc i ugniatając, a gdy zatrzymały się na
piersiach, jęknęła. Uświadomiła sobie, że rozwiązał gorset i teraz odsłonił jedną pierś.
Jego dotyk zdradzał, jak bardzo jej pragnął... Była tak oszołomiona, tak pochłonięta
żądzą, że nie mogła jasno myśleć.
J ej oddech był szybki i płytki, a płuca ściśnięte jak imadłem.
Oszołomiona, zamknąwszy oczy, przechyliła głowę i pozwoliła mu na wszystko.
Pozwoliła mu rozpalić ogień, który zawładnął jej ciałem i umysłem.
Poczuła, jak Dillon się schyla i unosi jej spódnicę, odsłaniając nagie uda i pośladki.
Jego ręce dotykały, pieściły, głaskały - tak długo i namiętnie, że gdy wsunął palce
między jej nogi, była gotowa. Gotowa jęczeć, gdy całując ją po szyi, jednocześnie
zanurzył w nią głęboko palce. Zamknąwszy oczy, poddała się tej pieszczocie, poruszając
w jej rytmie biodrami, jednocześnie przywierając do niego mocno.
- Oprzyj się na rękach - polecił.
Brakowało jej tchu, jej ciało pulsowało w bolesnej żądzy, gdy miejsce jego głęboko
wsuniętych w nią palców zajęła nabrzmiała męskość.
Przywarł do niej, potem pchnął mocniej, zmuszając ją do uniesienia się na palcach.
Jedną rękę położył na jej biodrze, druga pozostała na jej piersi. Rytmicznie w nią
wchodził i wychodził z niej, zaspokajając szaleńcze pragnienie ich obojga.
Pomyślał o tym, że wybrała go na swojego pierwszego. Gotów był poruszyć niebo i
ziemię, aby pozostać jedynym.
Nie musiał wypowiadać tej przysięgi. W tamtej chwili po prostu stało się to oczywiste i
zagościło w jego sercu.
I zaakceptował to.
Ta świadomość nim wstrząsnęła, ale nie mógł zmienić swojego postanowienia.
Ona. Była. Jego.
Wiedział to od chwili, gdy ją zobaczył, a potem tylko utwierdził się w tym przekonaniu.
To pragnienie, które nim powodowało, brało go we władanie, ilekroć była obok, ilekroć
nadarzyła się sposobność i jego nieokiełznane "ja" brało nad nim górę, wypływało z jego
namiętności.
Jej ciało zacisnęło się wokół niego i porwała ich
namiętność. Poszybowali. Wysoko.
Potem zadrżała, z cichym szlochem.
Podążył za nią i połączył się w jedno z jej ciałem. Powoli wracali do rzeczywistości.
Pocałował ją delikatnie w szyję·
Czy będzie sądziła, iż posiadł ją jako zapłatę za informację, czy może się domyśliła
prawdy.
Ta prawda była wyryta w jego duszy.
Rozdział 10
Pris wróciła do świata, rozgrzana, uspokojona, nieopisanie zadowolona.
Dillon musiał zanieść ją na fotel naprzeciwko biblioteczki; jej nogi, wciąż jak z waty, na
pewno nie byłyby w stanie jej unieść. Sarn usiadł na krześle naprzeciwko.
Czuła się naprawdę wspaniale, w żyłach wciąż płynął żar miłosnych uniesień, ale,
chociaż jej ciało było cudownie rozleniwione, umysł był pobudzony i gotowy do
działania.
- Informacje zawarte w rejestrze używane są w różny sposób - odezwał się. - Hodowcy
proszą o informacje na temat koni, których chcą użyć do rozpłodu. Wykorzystywane są
również, by prześledzić zmiany właścicieli, a także ustalić oficjalny raport z wyścigu -
wygrane i przegrane, gonitwy - dla każdego zarejestrowanego konia. Zapiski są również
wykorzystywane, aby potwierdzić tożsamość wszystkich zwycięskich koni, które brały
udział w wyścigach pod auspicjami związku jeździeckiego.
Pamiętała, co Rus napisał w swoim liście - oszustwo planowane w Newrnarket, które
miało coś wspólnego z rejestrem. Rus musiał dowiedzieć się czegoś więcej, czegoś, co
skłoniło go do opuszczenia stajni Cromarty'ego i podjęcia próby zajrzenia do rejestru.
Dillon powiedział jej, że opisy w rejestrze mają zapobiec "fałszowaniu" zwycięzców. Jak
można "sfałszować" zwycięskiego konia?
Przypomniała sobie kolumny, które niedawno przeglądała, niezliczoną liczbę szczegółów
w każdym wpisie. Gdzie w tym wszystkim było sedno?
Czy oszustwo, które planował Harkness, miało coś wspólnego z hodowlą, z wyścigami, a
może z "podmianą" zwycięzcy?
- Byłoby prościej, gdybyś mi powiedziała, co dokładnie chcesz wiedzieć.
To ciche stwierdzenie sprawiło, że spojrzała Dillonowi w oczy. Wytrzymał jej spojrzenie
i po prostu czekał. Nie naciskał na nią, miała wrażenie, że jest zrezygnowany.
Odetchnęła, a potem spokojnie powiedziała:
- Muszę wiedzieć, w jaki sposób informacje zawarte w rejestrze mogą zostać
wykorzystane niezgodnie z prawem.
Jego mięśnie stały się twarde jak kamień. W jego ciemnych oczach pojawiła się
nieustępliwość, której wcześniej w nich nie widziała.
Przez chwilę Dillon starał się znaleźć odpowiednie słowa, w końcu po prostu powiedział:
- Nie mogę tego wyjawić. - Ton jego głosu stał się nieprzyjemny. - Ale ...
Pohamował się przed zbyt gwałtowną odpowiedzią i znalazł w sobie odrobinę
opanowania. Wiedział, że była zamieszana w jakiś przekręt; istniało duże
prawdopodobieństwo, że chodziło o jakieś świeże oszustwo. A to już było złe. To, że
ktoś do niej strzelał, tylko pogarszało sprawę. Usłyszał od niej, że wplątała się w całą tę
sytuację na oślep - świadomie na oślep - zdecydowana, by chronić swojego Irlandczyka,
ale ...
Miał ochotę jęknąć, ale nie zrobił tego. Trzymając nerwy na wodzy, powiedział:
- W cokolwiek ty - i ten Irlandczyk, - jesteście zamieszani, jest to poważna sprawa.
Smiertelnie powazna.
Nie byłoby mądrze opowiadać jej o śmierci Colliera, ostrzegać ją, że wmieszanie się w to
mogło ściągnąć na nią uwagę mordercy, byłaby jeszcze bardziej zdecydowana chronić
swojego przyjaciela. Jednak sama myśl, że jakiś zabójca mógłby zwrócić na nią uwagę,
przepełniała go grozą.
- To szaleństwo. Jakiś człowiek strzelał do ciebie, tylko przez przypadek nie udało mu się
trafić! Istnieją dowody, że ci, którzy są zamieszani w to oszustwo, posunęli się do
morderstwa. - Pochylił się i złapał ją za ramię, miał ochotę nią potrząsnąć, ale się
powstrzymał. - Musisz mi powiedzieć, co się dzieje, co wiesz i kto w tym bierze udział.
Popatrzyła na jego rękę na swym ramieniu. Wypuszczając powietrze przez zaciśnięte
zęby, zmusił się, żeby ją puścić.
Odwracając wzrok, chrząknęła, potem w nagłym przypływie energii, poderwała się z
miejsca.
Jej postępowanie było irytujące. Musiał przez chwilę pozostać na miejscu, żeby odzyskać
panowanie nad sobą, po czym zacisnąwszy szczęki, także wstał i poszedł za nią, do
biurka.
Stała w tym samym miejscu, w którym przed chwilą się kochali. Przesunęła palcami po
otwartym rejestrze.
- Dziękuję, że mi go pokazałeś.
- Dziękuję, że mi go pokazałaś - wyrzucił z siebie sarkastycznym tonem, pełne
rozgoryczenia słowa, i zaraz zamilkł, ale zdążyła zrozumieć, o co mu chodziło.
Rzuciła mu pełne przygany i nieco smutne spojrzenie.
To wystarczyło, żeby jego złość przygasła. - Przepraszam. To było ...
- Prostackie.
Wymruczał przekleństwo, potem przeciągnął palcami po włosach, czego nigdy wcześniej
nie robił.
- Jak mam cię przekonać, że to jest zbyt niebezpieczne? Ze po prostu musisz mi
powiedzieć, co się dzieje, zanim ten, kto za tym stoi, znajdzie cię i zabije?
- Mógłbyś na początek przestać przeklinać.
- Obeszła biurko i teraz stali z Dillonem naprzeciw siebie. - Jeśli to cię pocieszy, to
wiem, że mówisz prawdę - to jest niebezpieczne, i powinnam ci wszystko powiedzieć.
Ale ...
Obserwowała, jak jego twarz tężeje.
- Ale ktoś inny jest jeszcze w to zamiesząny, a ty wciąż mi nie ufasz.
Mówił spokojnym, chłodnym tonem.
Spojrzała na niego i równie spokojnie oznajmiła:
- Tak, ktoś inny jest zamieszany, a ja muszę to sobie przemyśleć.
Ton jej głosu świadczył, że nie zamierzała ulec żadnym argumentom, ani fizycznym, ani
zdroworozsądkowym, ani uczuciowym.
Przez kilka chwil patrzyli sobie w oczy, a w powietrzu unosiły się wspomnienia
niedawnych uniesień, potem Dillon westchnął i machnął na nią ręką·
- Zostaw rejestr. Lepiej wracajmy do lady Helmsley.
Odprowadził ją do tylnych drzwi, a sam wyszedł przez frontowe, żeby widzieli go
strażnicy. Obszedł budynek, dołączył do niej i ruszyli w stronę zagajnika.
Nie zgodziła się, żeby ją niósł; nakazawszy iść mu przed sobą, uniosła spódnicę i
kroczyła po jego śladach, pokonała las bez żadnego uszczerbku dla swojej garderoby.
Ramię w ramię przemknęli przez otwartą przestrzeń, po czym wśliznęli się do ogrodu
Helmsleyów.
Dotknął jej ramienia.
- Powinniśmy wrócić przez taras.
Zeby wyglądało, iż byli na przechadzce po ogrodzie. Pozwoliła, żeby ją poprowadził,
poszli żwirową ścieżką w stronę tarasu.
Cały czas myślała o rejestrze. Nie rozumiała, jak informacje tam zawarte mogły pomóc
Rusowi, a tym bardziej jak miałyby pomóc jej w odnalezieniu go i ocaleniu.
Zatrzymując się na szczycie schodów, Dillon wziął ją pod ramię. Ich oczy się spotkały.
- Kiedy zamierzasz mi powiedzieć?
N ajbardziej palące pytanie, na które chciał poznać odpowiedź.
- Kiedy to przemyślę.
Poprowadził ją do otwartych drzwi. Na zewnątrz były jeszcze inne pary pragnące
zaczerpnąć świeżego powietrza; wątpił, aby ktokolwiek zauważył ich nieobecność.
Razem weszli do sali balowej.
Chrząknęła i zabrała rękę z jego ramienia.
- Dziękuję za przyjemną wycieczkę, panie Caxton.
Instynktownie chwycił jej dłoń, uniósł do ust i pocałował. Patrząc jej w oczy, pozwolił,
aby przez chwilę w jego oczach zobaczyła pożądającego ją męzczyznę·
- Myśl szybko.
Uniosła wyniośle brwi, uwolniła palce z jego uścisku, odwróciła się i weszła w tłum
gości z wysoko uniesioną głową.
* * *
Poczekał, aż towarzystwo lady Fowles opuści siedzibę Helmsleyów, potem pożegnał się
z lady Helmsley i wyszedł.
Jechał do domu, rozważając wszystko, co powiedziała, przeżywając ponownie wszystkie
emocje, które w nim wzbudzała ... Cieszył się, że ani Demona, ani Flick nie było na
przyjęciu. Oboje znali go na tyle dobrze, żeby zauważyć zachodzącą w nim zmianę,
ilekroć Pris pojawiała się na horyzoncie; nie był w nastroju na znaczące żarty Demona, a
tym bardziej na swatanie go przez Flick.
Dojeżdżając do Hillgate End, zauważył, że w jego gabinecie pali się światło. W stajni
dowiedział się, że Barnaby wrócił godzinę temu, i wysłano słu-
żącego po Demona, który przybył przed piętnastoma minutami.
Pozostawiwszy konia pod opieką stajennego, poszedł szybko do domu. Przechodząc
przez główny hol, popatrzył przez szerokie okno, zwieńczone rodowym herbem.
Caxtonowie byli tutaj od wieków, przez cały czas stanowili część tej społeczności;
wujowie i ciotki przenosili się w inne rejony kraju i świata, ale główna gałąź pozostała i
mocno wrosła w to miejsce. Czuł więź, ilekroć przechodził koło tego okna.
Otworzył drzwi gabinetu i ujrzał nieoczekiwany widok. Czekali na niego nie tylko
Barnaby i Dillon, ale także jego ojciec.
- Sir. - Skinąwszy mu głową, Dillon zamknął drzwi.
Ojciec wyglądał na zadowolonego, miał zaróżowione policzki i błysk w oczach. Jego
umysł nadal był sprawny, ale siły go opuszczały. Jednak dzisiaj wydawał się w dobrej
formie.
Dillon wziął sobie krzesło i usiadł.
- Rozumiem, że masz jakieś wieści. - Popatrzył na Barnaby'ego. - Czego się
dowiedziałeś?
Barnaby był niezwykle poważny.
- Po pierwsze, Collier został zamordowany, ale nigdy nie będziemy mieć na to
dowodów. Został znaleziony na dnie kamieniołomów. A ponieważ koń wrócił spieniony
do stajni, uznano, że coś wystraszyło go podczas jazdy po klifie i zrzucił jeźdźca.
- Jednak Collier był wybornym jeźdźcem. Koń był silny, spokojny, dobrze ułożony.
Zawsze na nim jeździł. I chłopcy stajenni, i ich szef przysięgali, że gdy Collier
odjeżdżał, popręg był ciasno zapięty, nie działo się nic złego ani z koniem, ani z
uprzężą. Co więcej, obaj uważali, że Collier poje-
chał na spotkanie. Nie było to jasno powiedziane, ale nie był to też jego zwyczajowy czas
na przejażdżkę, koń nie potrzebował przebieżki, a Collier wydawał się czymś zatroskany.
- O której to się działo? - spytał Demon.
- Tuż przed trzecią po południu. W końcu udało mi się znaleźć trzech ludzi, którzy
widzieli innego jeźdźca zmierzającego do kamieniołomów. Nikt nie widział go z
Collierem, ale w kamieniołomach trudno było kogoś dostrzec.
Dillon podrapał się po policzku.
- Więc kamieniołomy były idealnym miejscem na potajemne spotkanie.
- Idealnym miejscem - wtrącił generał - na dokonanie morderstwa doskonałego, którego
nikt nie widział.
- Poza tymi trzema, którzy widzieli z oddali innego jeźdźca - odezwał się Barnaby. - Ale
żaden z nich nie był w stanie dać mi jakiegokolwiek rysopisu, poza tym, że miał na sobie
długi płaszcz i był dobrym jeźdźcem.
- Szukałeś jakichś przejezdnych w tej okolicy?
- spytał Dillon.
- Właśnie dlatego tyle to trwało. Uznając, że ten człowiek mógł być cichym wspólnikiem
Colliera - Barnaby skinął głową do Demona - którego istnienie przewidziałeś, spotkałem
się z prawnikiem Colliera. W zeszłym roku Collier wpadł w kłopoty finansowe, ale
uratował go nagły przypływ gotówki, powiedział, że pożyczka pochodziła od znajomego.
Po śmierci Colliera prawnik czekał na zgłoszenie się wierzyciela, ale nikt nie próbował
odzyskać tej sumy. Była znaczna, ale Collier dużo wygrał podczas wiosennego sezonu i
pozostawił po sobie sporo pieniędzy.
- Doprawdy? - Dillon i Demon wymienili spojrzenia, po czym popatrzyli na Barnaby'ego.
- Czego się dowiedziałeś o tym dobroczyńcy?
- Poza tym, że jest dżentelmenem? Niewiele.
Podejrzewając, że mógł jechać na wynajętym koniu, odwiedziłem miejscowe stajnie.
Tylko jedna wynajęła konia tego dnia, ale powiedzieli mi jedynie, że ten, który go
wynajął, był mniej więcej mojego wzrostu, ale starszy, lecz nie mogli określić o ile
starszy, ciemnowłosy, trochę cięższej budowy, mówił jak dżentelmen i wyglądał jak
dżentelmen. - Przygnębiony Barnaby westchnął. - Mając tylko tyle informacji, wątpię,
aby udało nam się odnaleźć tego "londyńskiego dżentelmena". Znalazłem zajazd, w
którym jadł kolację, zanim odjechał na południe, w stronę Londynu.
- Swoim powozem? - spytał Dillon.
- Wynajętym w dużym zajeździe - odparł Barnaby. - Nie ma szans, żeby go pamiętali.
Demon zmarszczył brwi. - Ile wynosiła pożyczka?
- Prawnik nie powiedział, ale przyznał, że było to więcej niż dziesięć tysięcy funtów.
- Dobry Boże! - Generał szeroko otworzył oczy.
- Wyobraźcie sobie ...
- Interesujące - mruknął Demon. - To może być dla nas jakiś trop.
Barnaby zmarszczył brwi.
- Jak to?
- Ponieważ pieniądze, mój chłopcze, skądś pochodzą· Nikt nie trzyma dziesięciu tysięcy
funtów w bieliźniarce. Jeśli chciałbyś dać komuś dziesięć tysięcy funtów, jak byś to
zrobił?
Zaintrygowany Barnaby odparł:
- Wypisałbym przekaz bankowy ... - Nagle szeroko otworzył oczy. - Ach.
- Rzeczywiście. - Demon przytaknął. - A my znamy osobę, która będzie w stanie
wyśledzić taką transakcję, jeśli miała miejsce.
- Gabriel Cynster?
- Nie tylko Gabriel. Ma takie znajomości, które spowodowałyby u ciebie ślinotok, a
twojemu ojcu przysporzyły nocnych koszmarów.
Barnaby natychmiast się ożywił.
- To fascynujące. Sądzę, że jutro pojadę do Londynu. Gabriel tam jest, prawda?
Demon westchnął.
- O tej porze roku zapewne tak. Znowu zaczynają się bale. Jeśli obiecasz, że nie
wspomnisz o tym przy Flick, opiszę Gabrielowi w liście sprawę Colliera oraz, co chcemy
wiedzieć. Wpadnij jutro rano, to będzie na ciebie czekał.
- Wybornie! - Barnaby rozejrzał się po zebranych. - Myślałem, że straciliśmy trop, ale
wygląda na to, że psy myśliwskie znowu są w grze.
Dillon klepnął go w ramię. Wszyscy wstali. Demon pożegnał się i poszedł do domu. Z
nową energią Barnaby udał się na górę, by trochę się przespać; wziąwszy ojca pod ramię,
Dillon podążył za mm.
Gdy stanęli na podeście schodów, ojciec spytał: - Jak ci się udał wieczór?
Gdy dotarli na galerię, Dillon odparł szczerze: - Prawdę mówiąc, nie wiem.
* * *
Następnego ranka Pris obudziła się późno. Leżąc w łóżku, wpatrując się w zalany
słońcem sufit i nie pozwalając, by emocje przesłoniły jej rzetelną ocenę sytuacji,
logicznie i sumiennie rozważyła, co wiedziała i co powinna teraz zrobić.
Musiała uratować Rusa. Musiała go odnaleźć i pomóc mu uwolnić się od Harknessa i od
zagrożenia. Bez względu na wszystko chęć odnalezienia i uratowania brata bliźniaka była
niezachwiana, ostatnie wydarzenia tylko ją umocniły.
Pokładała nadzieje w rejestrze. Naiwnie sądziła, że gdy go zobaczy, natychmiast
zrozumie, na jakie oszustwo natknął się Rus, i że dostrzeże związek między oszustwem a
miejscem, w którym mógł się ukrywać.
Westchnęła z rezygnacją. Poza potwierdzeniem, że rejestr rzeczywiście zawierał
informacje istotne dla wszelkiego rodzaju oszustw na wyścigach, było tam mnóstwo
różnych szczegółów; nie przyszło jej do głowy, dopóki nie przeczytała wpisów, na ile
sposobów można było oszukiwać na wyścigach.
Ale nie tylko ta porażka była powodem jej narastającego zmartwienia. Od czasu
przyjazdu do Newmarket sytuacja uległa pogorszeniu - a może raczej do niej w końcu
dotarło, jak kiepsko było od samego początku. Najpierw mogła postrzegać ukrywanie się
Rusa jako swego rodzaju zabawę. Ale Rus nie był dzieckiem; dojrzał przez lata, kiedy
musiał być odpowiedzialny, jeśli się ukrywał, to nie bez powodu, a na pewno nie dla
żartu.
A Harkness ... to, że do niej strzelał, biorąc ją za brata, dowodziło, że Rus wciąż był cały
i zdrowy. Ale, jak zauważył Dillon, Harkness strzelał, żeby zabić. Do zeszłej nocy
udawało się jej spychać tę myśl do podświadomości, ignorować ją w swojej pogoni za
rejestrem.
Po sukcesie, który okazał się porażką, po tym, co wyjawił jej Dillon, nie mogła już dłużej
ignorować ponurej rzeczywistości.
Dillon miał rację - ta gra była śmiertelnie niebezpieczna.
Była niebezpieczna pod wieloma względami. Związała się z Dillonem z powodu rejestru,
ale prawda była taka, że kłopoty Dillona w niewielkim tylko stopniu przyczyniły się do
tego, że wylądowała w jego ramionach. Jednak skoro już się w nich znalazła, i to więcej
niż raz, jej związek z Dillonem tylko wszystko jeszcze bardziej komplikował.
Ostatniej nocy dostrzegła coś w jego oczach, usłyszała - i to wyraźnie - ton jego głosu,
który natychmiast wzmógł jej czujność. Może dlatego, że była naj starsza, razem z
Rusem od najwcześniejszych lat burzyła się przeciwko byciu w jakikolwiek sposób
własnością mężczyzny. Wielu chciało postrzegać ją w taki sposób; jej uroda była czymś,
czego mężczyźni pragnęli jak dzieła sztuki. Była dziełem natury, które chcieli posiąść,
mieć w swoich domach, żeby móc na nie patrzeć i chwalić się, że należało do nich. Ale
nawet ojciec nie mógł jej kontrolować, ponieważ nigdy nie dała mU takiego prawa.
Ale Dillon ...
Westchnęła, potem przeciągnęła się pod kołdrą· Zamknęła oczy i niemal poczuła jego
ręce na swoim ciele, czuła go w sobie.
Ale nie mogła pozwolić, żeby uczucia ją rozpraszały. Przypomniała sobie ich późniejszą
rozmowę· Czy wszyscy mężczyźni jego pokroju uważali, że posiadają kobietę, z którą się
przespali, która im na to pozwoliła ... ?
Czy istniała jakaś niepisana zasada, o której nie słyszała?
Wstała, zrzuciła z siebie koszulę nocną i poszła się umyć.
Jeśli Dillon wyobrażał sobie, że ją posiadł na zawsze, że może ją kontrolować, to szybko
zrozumie swoją pomyłkę. W międzyczasie będzie musiała o wszystkim mu powiedzieć i
zaangażować go w pomoc Rusowi. Była już zdecydowana.
Nie wiedziała, w którą stronę ruszyć, żeby znaleźć brata, a to było jej najważniejszym
celem. Wierzyła, że rejestr okaże się pomocny, ale tak się nie stało. Dillon ... On by
wiedział. Pomógłby.
Poza wszystkim, zważywszy to, co widziała w jego oczach i usłyszała wczoraj w jego
głosie, gotów był zacząć działać - co mężczyźni jego pokroju czynili chętnie. Jeśli
rozważał odwołanie się do Eugenii ...
Nikomu nie powiedziała, że Harkness do niej strzelał. Jeśli Dillon wyzna to Eugenii,
będzie przerażona i z pewnością zacznie nalegać, aby Pris porozmawiała z władzami. W
tej kwestii, o ile wiedziała, to Dillon był "władzą".
Pokojówka przyniosła jej wodę do mycia, Pris ochlapała twarz, wytarła ją i otworzywszy
szeroko podwójne drzwi szafy, przejrzała swoją garderobę. Jaka suknia, zważywszy na
okoliczności, zrobi największe wrażenie na jej kochanku?
* * *
- Proszę powiedzieć panu Caxtonowi, że panna Dalling chce z nim rozmawiać.
Urzędnik w recepcji związku jeździeckiego zerwał się na równe nogi i nisko się ukłonił.
- Tak, oczywiście, panienko. - Znowu dygnął.
- Natychmiast.
Zaczął się cofać, potem, rumieniąc się, oderwał od niej wzrok i pobiegł korytarzem
wiodącym do biura Dillona.
Pris westchnęła w duchu; złożywszy obie dłonie na rączce parasola, wysoko uniosła
głowę, udając, że nie zauważa wpatrującego się w nią odźwiernego i dwóch innych
urzędników, którzy przechodząc przez hol, potknęli się o własne nogi na jej widok.
Tak, wyglądała oszałamiająco w sukni w biało-czarne pasy podkreślone złotą nitką i z
okrągłym dekoltem, ale jej ofiara była o wiele mniej podatna niż przeciętny mężczyzna.
Prawdę mówiąc, nie była pewna, czy on w ogóle był podatny.
Nie musiała długo czekać, żeby się o tym przekonać; Dillon wyłonił się zza rogu, za nim
podążał urzędnik.
- Panna Dalling. - Nie dając po sobie poznać, że zauważył jej strój, ujął jej wyciągniętą
dłoń, ukłonił się, po czym wskazał drzwi frontowe. - Przejdźmy się·
- Biorąc pod uwagę temat, jaki chciałabym poruszyć, wolałabym porozmawiać w twoim
biurze.
Dillon popatrzył jej w oczy i cicho oznajmił:
- Zeby nasze spotkanie i jego temat nie wzbudziły zainteresowania nikogo związanego z
wyścigami, powinniśmy stwarzać pozory, że jest to czysto towarzyskie spotkanie.
Rozważyła jego słowa. Pozostając w mieście, ryzykowała, że zobaczy ją Harkness albo
Cromarty. Patrick przywiózł ją tutaj krytym, wynajętym powozem, czekał na zewnątrz.
Ani ona, ani on nie uważali, że byłoby rozsądnie pokazywać się na High Street. A Dillon
właśnie to proponował.
Zamierzała nalegać na rozmowę wyłącznie w jego biurze.
- O tej porze dnia w kawiarni - wskazał głową korytarz wiodący w przeciwnym do jego
biura kierunku - pełno jest właścicieli koni i trenerów, z których wielu nie należy do
związku, ale korzysta z naszego wyposażenia. Urzędnicy często mają też do czynienia z
klientami kawiarni. Szybko zaczną się spekulacje, o jakich to sprawach związkowych
przyszłaś porozmawiać. - Cicho dodał: - Jeśli pójdę z tobą na spacer, urzędnicy nie będą
plotkować, uznają, że nasze spotkanie ma charakter prywatny i dlatego nie powinno ich
interesować.
Przytaknęła.
- Jest dwóch ludzi, właściciel i trener, którzy nie mogą nas zobaczyć. Możemy pójść
gdzieś, gdzie raczej się nie pojawią?
- Chodźmy.
Wyszli z budynku; Pris rozłożyła parasol i wskazała na powóz i na Patricka widocznych
za drzewami. Dillon spojrzał w tamtą stronę, po czym wziął Pris pod ramię
- Tędy.
Oddalali się od siedziby związku, w przeciwnym kierunku niż dom Helmsleyów. Na
niektórych drzewach liście zaczynały się już złocić i czerwienić, zwiastując
nadchodzącą jesień. Miło było spacerować w takim otoczeniu. Lasek kończył się żwi-
rową ścieżką biegnącą wzdłuż kilku posiadłości. Oddalali się od High Street.
Pris poczuła się swobodniej.
- To nie wygląda na miejsce często odwiedzane przez "koniarzy" - powiedziała.
- Bo nie jest. To dzielnica mieszkaniowa. - Dillon wskazał przestrzeń między domami. -
Tam będzie niewielki park, gdzie możemy porozmawiać, nie obawiając się, że ktoś nas
zobaczy lub usłyszy.
Park był zadbany i cichy, nianie z domów zamożnych kupców i szefów gildii mogły tutaj
przyprowadzać dzieci. W środku znajdował się owalny staw otoczony brzozami. Główna
alejka wiodła między trawnikami i kilkoma rabatkami. Niewątpliwie było to miejsce
oddalone od centrum, od wyścigów konnych i wszystkiego, co z tym związane.
Podeszli do ławki pod jedną z brzóz. Pris usiadła i poprawiła spódnicę.
Kiedy Dillon zajął miejsce obok, jej uwagę zwróciły wysokie głosy i radosny śmiech
trójki dzieci, dokazujących na trawniku pod okiem niani. Dziewczynka i dwóch
chłopców przypominało Pris o niej samej, Rusie i Albercie, sprzed wielu, wielu lat.
Kiedy byli niewinni.
Zapewne był to dobry moment, żeby powiedzieć:
- Irlandczyk, który próbował włamać się do twojego biura, to mój brat bliźniak, Rus.
Dillon spojrzał na jej twarz, a kiedy nie podniosła wzroku, szepnął:
- Russell Dalling.
Zawahała się przez jedną chwilę, potem przytaknęła. Ona i Rus często używali nazwiska
Dalling, kiedy chcieli ukryć swoją tożsamość; gdyby ktoś nazwał go Dalling,
zareagowałby. Nie miałoby sensu mieszać nazwiska rodziny, tytułu hrabiowskiego, a tym
bardziej ich ojca w całą tę sprawę·
- Przyjechałam do Anglii, do Newmarket w poszukiwaniu Rusa. - Otworzywszy torebkę,
wyciągnęła z niej list, który otrzymała przed wyjazdem z Irlandii. - Dostałam to. - Podała
mu list.
Opowiedziała całą historię, pomijając jedynie nazwisko rodziny. Jej opowieść
zakończyła się wyrazem nadziei, jaką wiązała z rejestrem, która teraz okazała się płonna.
- Więc ... - Zaczerpnęła powietrza. - Nie mam innego wyjścia, jak tylko powiedzieć ci o
wszystkim i mieć nadzieję, że ty potrafisz połączyć kawałki tej układanki w jedną całość.
- Zacisnęła palce na rączce parasolki. - Przede wszystkim muszę znaleźć brata.
Spojrzała Dillonowi w oczy, zupełnie niezdziwiona tym, że miały twardy,
nieprzejednany wyraz. - Powinnaś powiedzieć mi to wszystko wcześniej, od razu.
Słowa były oskarżycielskie, rzucone ze złością. - Zrobiłabym to, gdyby nie dotyczyło to
Rusa.
Nigdy świadomie nie zrobiłabym niczego, co mogłoby go narazić na niebezpieczeństwo.
- Dlaczego więc zmieniłaś zdanie?
Wydawało jej się, że przeskoczyła między nimi iskra pożądania. Zignorowała to i
powiedziała po prostu:
- Kiedy pierwszy raz cię spotkałam, nie miałam pojęcia, czy zrozumiesz, że Rus jest
niewinny i nieświadomie mógł wplątać się w jakieś przestępstwo. Nie mogłam
ryzykować i po prostu ci powiedzieć, mając nadzieję, że zrozumiesz. Musiałam więc
spróbować dowiedzieć się czegoś sama. Próbowałam wszystkiego, szłam każdym
możliwym tropem. Ale nie udało mi się go odnaleźć, i ...
Dillon zmrużył oczy.
- I Harkness do ciebie strzelał. - Mruknął jakieś przekleństwo i odwrócił wzrok. - Wziął
cię za twojego brata. Dlatego do ciebie strzelał, a to oznacza,
że jeśli chodzi o Harknessa, to Rus jest wciąż blisko i musi być wyeliminowany.
Zacisnąwszy usta, przytaknęła.
- Tak. - ,,1 Harkness do mnie strzelał" nie było tym, co zamierzała powiedzieć, ale skoro
nie chciał zrozumieć, że zaczęła mu ufać ...
Dillon odchylił się na oparcie ławki.
- Powiedz mi wszystko, co wiesz o Cromartym i Harknessie.
Opowiedziała, podkreślając, że musiała ich unikać. - Jeśli mnie zobaczą, będą wiedzieć,
że dzięki mnie mogą wyśledzić Rusa, po prostu mnie obserwując. W końcu albo Rus
znajdzie mnie, albo ja znajdę jego.
Dillon poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.
W jego głowie pojawiła się kolejna możliwość. Możliwość, którą Harkness i Cromarty,
będąc zdesperowani, mogli wykorzystać. Gdyby wzięli Pris jako zakładniczkę ...
Wyjechała z Irlandii, przyjechała do Newmarket, a nawet oddała mu się, żeby odnaleźć
brata bliźniaka; czy Russell Dalling nie zrobiłby dla niej również wszystkiego, co w ludz-
kiej mocy?
Dillon miał świadomość, że między bliźniakami istnieje wyjątkowa więź, często
obserwował ją u Amandy i Amelii Cynster . Jeśli Cromarty i Harkness chcieli Russella
Dallinga, musieli tylko dopaść Pris.
Wyprostował się gwałtownie.
- Masz rację. Najpierw musimy odnaleźć twojego brata.
Zamrugała.
- Mam niemal pewność, że jest niedaleko.
- W takim razie jest niedaleko. Chodźmy.
Wstał, biorąc ją pod rękę, poprowadził do głównej ulicy.
- Będziemy musieli zaryzykować przejście przez High Street, ale szanse, że spotkamy o
tej porze Cromarty' ego lub Harknessa, są niewielkie.
Zerknęła na niego. - Dokąd idziemy?
- Do biblioteki. Tamtejsza mapa jest najdokładniejsza.
Rozdział 11
- Gdzie trenuje się konie Cromarty'ego?
W bibliotece Dillon stał obok Pris i studiowali wielką mapę na ścianie.
- Mniej więcej tutaj. - Czubkiem parasola wskazała miejsce na wrzosowisku, potem
przesunęła parasol na północ i zachód. - Na tej farmie są zakwaterowani.
- To stara farma Rigby'ego. - Obrzucając wzrokiem tereny wokół, Dillon w myślach
uzupełnił brakujące szczegóły.
Pris utkwiła wzrok w jego twarzy.
- Mieszkasz tutaj od urodzenia, prawda?
- Urodzony i wychowany. Spędziłem tu dzieciń-
stwo i młodość.
- Znasz wszystkie opuszczone budynki, rudery, wszystkie miejsca, w których Rus
mógłby się ukryć. - W jej głosie słychać było podekscytowame.
Zerknął na nią.
- Znam kilka miejsc, które mogłyby mu posłużyć za kryjówkę.
Ruszyli w stronę drzwi.
- Twój woźnica, Pris, ma na imię Patrick?
- Tak, ale on jest kimś więcej niż woźnicą.
Dillon się rozejrzał.
- Poczekaj tutaj, ściągnę twój powóz i jego samego. Nie ma sensu, żebyś paradowała po
High Street. Idź i pooglądaj jakieś książki.
Już mieli się rozdzielić, kiedy chwyciła go mocno.
Spojrzał w jej zielone oczy, miały nieustępliwy wyraz.
- Nie pójdziesz, na pewno nie pójdziesz, szukać Rusa beze mnie.
Mówiła cicho, ale jej ton był twardy jak stal. Westchnął.
- Dobrze. Przyślę tutaj twój powóz, potem pójdę po swojego konia. Wsiądź i czekaj,
dopóki nie wrócę. Pojadę z tobą do domu Carisbrooków, potem wybierzemy się 'na miłą,
towarzyską przejażdżkę na wrzosowiska.
Oceniła jego plan, po czym przytaknęła. - Powiedz Patrickowi, że czekam.
* * *
Miła, towarzyska przejażdżka na wrzosowiska. Rzeczywistość była trochę inna. N a
końskim grzbiecie Priscilla Dalling poczynała sobie równie zuchwale, jak w innych
dziedzinach; na szczęście
Dillon już wiedział, że umiała panować nad komem.
A Solomon, jego czarny wałach, wyhodowany i wytrenowany przez Cynsterów, był
godnym partnerem dla jej szybkiej klaczy.
Przemierzając wrzosowiska, obserwował otwartą przestrzeń w poszukiwaniu innych
jeźdźców, jednocześnie układając w głowie informacje o Pris i Rusie Dallingach.
Kiedy jechali powozem do domu Carisbrooków, namówił ją, aby powiedziała mu więcej
o swoim bracie, a co za tym idzie, o rodzinie i sobie.
Ona i jej brat bliźniak byli naj starsi z rodzeństwa. Nie powiedziała, co sprowadziło go do
Newmarket, ale zauważył, że się zawahała, mówiąc o swoim ojcu; podejrzewał jakąś
kłótnię. Jednak wszelkie spekulacje, że Rus Dalling musiałby zarabiać na życie,
wydawały się bezpodstawne, zważywszy na to, że Pris często nieświadomie wspominała
o nianiach, guwernantkach, nauczycielach i stajennych.
Sam będąc jedynakiem, poczuł ukłucie zazdrości, słysząc niektóre opowieści z jej
dzieciństwa; miała przy sobie kogoś, kto myślał podobnie jak ona, reagował podobnie jak
ona, przez całe życie.
Do tej chwili. Kiedy dotarli na podjazd Carisbrooków, zapytała:
- Wierzysz, że Rus jest niewinny, prawda? Patrząc jej w oczy, rozumiejąc w tym
momencie nie tylko, dlaczego spytała, ale co będzie dla niej znaczyła jego odpowiedź,
nagle ucieszył się swoją przeszłością·
- Wiem, jak to jest, gdy się wpadnie w takie oszustwo. Niewinny czy nie tak bardzo
niewinny, jak to było w moim przypadku, nadchodzi taki mo-
ment, że całe to przedsięwzięcie zaczyna zagrażać twojemu życiu. Twój brat miał tyle
zdrowego rozsądku i siły, żeby wycofać się z tego samemu, i za to mogę go tylko
podziwiać.
Jemu pomogli się uwolnić Flick i Demon; wydawało się całkiem zrozumiałe, że on
powinien pomóc Rusowi Dallingowi.
Kiedy dotarli do domu, okazało się, że lady Fowles i Adelaide pojechały odwiedzić lady
Morton. Czekał w salonie, podczas gdy Pris poszła zmienić swą oszałamiającą czarno-
białą kreację na strój do jazdy konnej.
Wyszli z domu i ruszyli w stronę pól wokół Swaffam Prior.
Kiedy zbliżali się do wsi, przejął prowadzenie; objeżdżając chaty łukiem, poprowadził
Pris do nieco oddalonej szopy. Zsiedli z koni i weszli do środka, ale nie spotkali tam
nikogo.
Był to pierwszy z wielu takich budynków, które sprawdzili, a które mogłyby być
potencjalnymi kryjówkami, jak szopy, rudery, opuszczone chaty czy ruiny. Przeczesali
teren wokół farmy Rigby'ego; zatrzymawszy się na wzgórzu, Pris wskazała na Harknessa
oglądającego karego konia.
Nadjechał powóz, wysiadł z niego Cromarty.
Zatrzymał się, żeby popatrzeć na wierzchowca, a potem wszedł do budynku.
Sciągając lejce Solomona, Dillon uspokoił podenerwowanego wałacha.
- Poznałem Cromarty'ego, spotykałem go w różnych kawiarniach i klubach. Harknessa -
jego głos stał się nieprzyjemny - nigdy nie poznałem.
- Nic nie straciłeś - wtrąciła Pris. - To wyjątkowy prostak i cham.
Te słowa wypowiedziane z miękkim akcentem nie miały mocy. Dillon przyglądał się
Harknessowi przez dłuższą chwilę, po czym podążył za Pris.
* * *
Przez cały dzień kontynuowali poszukiwania.
Szerokim łukiem przejechali przez południowy skraj wrzosowiska od południa,
zbaczając w stronę znajdującego się nieopodal lasu, żeby sprawdzić chaty drwali i
opuszczone chałupy.
Pris była na tyle przewidująca, by zapakować kanapki, ser i jabłka. Zatrzymali się na
miejscu, z którego mogli obserwować teren wybrany przez Harknessa do trenowania
koni Cromarty'ego, i tam zjedli prowizoryczny posiłek.
Sprawdzali kolejne chaty, szopy, rudery; Dillon sądził, że Pris będzie zniechęcona.
Jednak wydawała się wciąż pełna energii i zapału. Gdy zbliżali się do północnego skraju
stadniny Demona, obszaru ich poszukiwań, zauważyła jego spojrzenie wyrażające
zdumienie.
Zawahał się, po czym powiedział:
- Jeśli nasza teoria, że twój brat ukrywa się nieopodal, by móc obserwować konie
Cromarty'ego, jest prawdziwa, to zostało nam jeszcze tylko kilka miejsc, w których może
być.
- Wiem. - W jej głosie pobrzmiewało zniecierpliwienie. Przyglądała mu się przez chwilę,
potem spojrzała przed siebie. - Wiem, że Rusa nigdy wcześniej nie było w żadnym z tych
miejsc, które przeszukaliśmy. Nie pytaj mnie, skąd to wiem, po prostu wiem. Ale chociaż
nie natknęliśmy się na jego ślad, wiem, czuję, że jest. .. niedaleko. To przeczucie.
- Znam jeszcze jedne bliźniaki - powiedział Dillon. - Dziewczynki. Mieszkały razem
niemal przez całe życie, aż do niedawna. Teraz są mężatkami, jedna mieszka w
Lincolnshire, a druga w Derbyshire. Znam dobrze ich mężów, żaden z nich nie buja w
obłokach, a jednak przysięgają, że kiedy jedna z bliźniaczek urodziła dziecko, druga o
tym wiedziała. Nie dzień czy godzinę porodu, ale minuty pomimo dzielącej je odległości.
- Popatrzył na Pris. - Nie wiem, jak to możliwe, ale przyjmuję, że działo się tak, jak
mówili Luc i Martin. - Uśmiechnął się. - W porównaniu z tym, twoja pewność, że
twojego brata nie było w tych pomieszczeniach nigdy wcześniej, to drobiazg.
Pris odwzajemniła uśmiech, potem zauważyła między drzewami rozpadającą się
chałupę·
- Tam właśnie jedziemy?
Dillon potwierdził. Pospieszyli konie. Czuła narastającą nadzieję, dobrze znane
drżenie ... Zbliżali się do Rusa, a w każdym razie do miejsca, w którym przebywał
przynajmniej przez jakiś czas.
Dillon wskazał ręką tył chałupy. Pojechali w tamtą stronę, po czym zsiedli z koni. Pris
przyjrzała się budynkowi, a raczej temu, co z niego zostało. Dach zapadł się z przodu i z
boku. Ściany były podziurawione.
Przywiązując lejce do złamanego drzewa, Dillon powiedział:
- Ukrywałem się tutaj jedenaście lat temu.
Wbrew pozorom przy kominku jest sucho i można tam spać.
- Wziął Pris za rękę. - A przynajmniej tak było kiedyś.
Pozwoliła mu iść przodem.
Musieli przedzierać się przez sterty śmieci; puściwszy jego rękę, uniosła wysoko
spódnicę, gdyż przechodzili przez zawalony gruzem korytarz. W izbie wokół
kamiennego kominka było czysto i niemal przytulnie. Przy palenisku stał krzywy stołek i
stary stół.
- Stół jest czysty, nawet niezakurzony.
Dillon odwrócił się, żeby popatrzeć, potem chrząknął.
- Do Newmarket przybywa mnóstwo włóczęgów, niektórzy szukają pracy, inni
rozglądają się i ruszają dalej. - Obrzucił wzrokiem resztę pomieszczenia. - Ktoś tutaj był,
ale czy to twój brat. .. - Spojrzał na nią pytająco.
Obejrzała pokój, pozwoliła zmysłom chłonąć ... kiedy zauważyła porąbane drwa przy
kominku, jej serce podskoczyło. Najniższą warstwę ułożono w jedną stronę, następną w
poprzek, potem kolejną - równoległe do pierwszej.
- Rus tu był. - Wskazała na drewno. - Zawsze układa je w ten sposób. A to miejsce jest
zbyt czyste jak na opuszczoną ruderę.
- Rus lubi porządek?
- Bardziej ode mnie, a ja nie znoszę wokół siebie bałaganu.
Dillon oglądał pokój.
- Nie widzę żadnych śladów czyjejś obecności.
- Nie. Nie wierzę, że Rus wyjechał od Cromarty'ego, zostawiając swoje sakwy podróżne.
Zostawił swojego konia w Irlandii, więc skoro nie ma konia, to gdzie są sakwy? Jeśli
wychodzi na zewnątrz szpiegować, nie zabiera ich ze sobą.
- Nie słyszałem, żeby ukradziono jakiegoś konia, a takie informacje szybko się w mieście
rozchodzą·
Przechodząc dalej, mężczyzna rozejrzał SIę po bardziej zaniedbanej części
pomieszczenia.
Pris była zawiedziona, ale nie traciła nadziei.
- Rus tu zaglądał, i to niedawno. Ale już poszedł dalej. Czuję to.
Dillon popatrzył na nią, potaknął, po czym wskazał na wyjście.
Kiedy dotarli do koni, Pris oznajmiła:
- To nie jest ostatnie miejsce, w którym mógłby być, to niemożliwe.
Wpatrywał się w jej oczy, dostrzegł w nich nadzieję. Zniszczona chałupa była ostatnią
możliwością, ale ...
- Jest jeszcze jedno miejsce, stąd kawałek drogi na wschód, i trudno je znaleźć.
Wędrowcy rzadko tam zaglądają.
Zniecierpliwionym gestem skinęła na niego, żeby pomógł jej wsiąść na konia.
Uśmiechając się, objął ją w talii, po czym przytulił i pocałował. Namiętnie.
Zatrzepotała rzęsami i otworzyła oczy.
- To ostatnie miejsce, nasza ostatnia szansa. Mało prawdopodobna, ale ... zobaczymy.
Cofnął się, podsadził ją na siodło, potem przytrzymał jej strzemię. Zanim dosiadł
Solomona, już pędziła na wschód.
Kiedy dotarli do granic posiadłości Demona, zwolniła i pozwoliła mu prowadzić przez
las na terenie posiadłości Caxtona.
Niektóre drzewa były bardzo stare; ich gęste korony przesłaniały słońce. Nawet w tak
pogodny dzień powietrze było tu chłodne i wilgotne.
Ścieżka stała się węższa, potem zniknęła w kamienistym strumieniu, przeskoczywszy na
Solomonie na drugi brzeg, Dillon obejrzał się i zobaczył, jak Pris ostrożnie przeprowadza
klacz po kamieniach.
Ostatnio nie padało, liście na brzegu nie były śliskie. Klacz dałaby radę bez problemu
wspiąć się na brzeg ...
Uświadamiając sobie kierunek, w jakim podążały jego myśli, popatrzył przed siebie,
zanim Pris zdążyła zauważyć wyraz jego twarzy - pełen troski.
Trochę dalej ścieżka przecinała polanę dzielącą ich od celu - starej chaty drwali ukrytej w
lesie. Zatrzymując się kilka metrów przed drzwiami, Dillon omiótł wzrokiem dom i jego
najbliższe sąsiedztwo. Niewielu ludzi wiedziało o tym miejscu. Drwale przybywali tutaj
co kilka lat, by przerzedzić las, zebrać suche gałęzie i zamienić je w węgiel drzewny,
który sprzedawali głównie rodzinie Caxtonów.
Było jeszcze za wcześnie na drwali, jednak przypatrując się ziemi przed drzwiami, Dillon
zauważył ślady końskich kopyt.
Pris wjechała za nim na polanę.
- Więcej niż jeden koń, i to niedawno.
W jej głosie pobrzmiewał niepokój. Dillon popatrzył do góry, ale z komina nie unosił się
dym.
- To ziemia Caxtonów. Jesteśmy właścicielami tej chaty. Jak widzisz, jest dobrze ukryta.
Zsiadłszy, podprowadził Solomona do słupa z obręczami. Przywiązawszy go, popatrzył
na Pris, ale ta nie czekała na jego pomoc, zeskoczyła z konia i podprowadziła do słupa.
Gdy przywiązywała uzdę, podszedł do bocznej ściany chaty i sprawdził małą,
przylegającą do budynku stajnię.
Odwróciwszy się, napotkał spojrzenie Pris i potrząsnął głową.
Ani śladu, że był tu jakiś koń.
Pris zaczekała; dołączył do niej, podniósł skobel i otworzył drzwi na oścież. Zawiasy
cicho zaskrzypiały.
Dillon zatrzymał się w progu. Światło wpadało przez otwarte drzwi i okna pozbawione
okiennic.
Pris wciągnęła powietrze. Dillon zerknął na nią, potem podążył za jej spojrzeniem do
stosu drewna ułożone przy palenisku - ułożone na krzyż.
- Znak rozpoznawczy twojego brata.
Wchodząc do środka, uważnie się rozejrzał, Pris zrobiła to samo. Podobnie jak w
poprzedniej, zniszczonej chacie, panował tu względny porządek, nie było kurzu, stały
dwa fotele, dwa stołki, stary stół. Nie dostrzegli śladu ognia w palenisku, żadnych oznak
czyjegoś pobytu, alę podłoga wyglądała na niedawno zamiecioną. SIady pozostawione
przez Rusa Dallinga były wszędzie.
- Musiał tu niedawno być. - Pris popatrzyła
na Dillona z niepokojem.
- Później niż w poprzedniej chacie? Przytaknęła.
- W tej chwili nie ma go w pobliżu, ale czuję się tak, jakbym weszła do jego pokoju.
- Rozejrzyjmy się. Jeśli ma te sakwy, mało prawdopodobne, że nosi je ze sobą.
Szukali wszędzie - pod wąskim łóżkiem, we wszystkich kątach, na wszystkich półkach - i
niczego nie znaleźli. Potem Dillon przypomniał sobie o składziku na drugim końcu
stajni. Drzwi nie były widoczne, kilka desek w ścianie. Wsadził palec w otwór, który
służył za klamkę, i je otworzył.
Wzdłuż ścian umocowano półki. W środku panował półmrok. Czując poirytowanie Pris,
Dillon sięgnął na najwyższe półki, podczas gdy ona szukała na naj niższych.
- Tutaj! - Poderwała się na równe nogi. Wciągnął powietrze, widząc w jej rękach dwie
sakwy.
Jej oczy błyszczały.
- Należą do Rusa!
- Dobrze. - Starał się zachować spokój, wyszli na zewnątrz.
Zatrzymała się w drzwiach i obejrzała przez ramię·
- Jest tam również torba podróżna. Ponaglił ją machnięciem ręki.
- Wezmę ją.
Głęboko westchnął i sięgnął po torbę. Wchodząc do głównego pokoju, zastał Pris przy
łóżku, skrupulatnie przeszukującą sakwy.
- Na pewno są Rusa, ale to tylko ubrania, jego ulubiona uprząż i szpicruta, którą mu
dałam na urodziny.
Urodziny, które obchodzili wspólnie. Gdy położył torbę na łóżku, spojrzała na nią z
niepokojem.
- Tę torbę wysłałam mu, kiedy napisał, że zaczyna pracę u Cromarty'ego.
Pospiesznie upychając rzeczy do sakw, otworzyła torbę, i sięgnęła do środka.
- Więcej ubrań, książka, którą mu wysłałam razem z torbą - założę się, że nawet jej nie
otworzył - i ... - Raz jeszcze popatrzyła na sakwy, potem na torbę podróżną. - To są
chyba wszystkie jego rzeczy. Musiał się więc tutaj zatrzymać.
- Pewnie wyszedł do miasta albo na wrzosowisko. Jeśli nie ma konia, jeśli porusza się
pieszo, dotarcie gdziekolwiek zajmuje mu dużo czasu.
- Co więc powinniśmy zrobić? Poczekać, az wróci?
Zastanowił się, potem potrząsnął głową.
- Może wrócić bardzo późno. Te konie, które były tutaj niedawno ... jeśli ktoś go szuka,
nie wróci, zanim się upewni, że nikt tu nie przyjedzie.
Pris wypuściła powietrze, jakby do tej pory niemal nie oddychała.
- Dobrze, zostawimy list. ..
- Nie, nie list.
Kiedy zmarszczyła brwi i zamierzała z nim dyskutować, przerwał jej:
- Nie wiemy, kto może tutaj za nim przyjechać i zobaczyć twoje imię. Nawet "Pris"
wystarczy. O ile mi wiadomo, jesteś jedyną Priscillą w Newmarket. Nie, odłożymy torby
tam, gdzie je znaleźliśmy, wrócę tu wieczorem i zobaczę, czy twój brat się pojawił.
Rozpoznanie go nie będzie przecież problemem.
Zmrużyła oczy.
- Nie wiem, dlaczego się trudzisz, dobrze wiesz, że przyjadę tu wieczorem razem z tobą.
Spojrzał jej w oczy, potem westchnął i podniósł torbę podróżną.
- Musiałem spróbować.
Zanieśli bagaż Rusa do składziku, postarała się ułożyć go niemal tak samo, jak uczynił to
jej brat. - Może wie, a może nie, że ktoś był tutaj wczoraj.
- Na pewno nie przegapiłby śladów kopyt na ziemi.
- Tak czy siak - przytrzymał przed nią drzwi
- nie chcemy dawać mu żadnych powodów
do ucieczki. Chcemy, żeby tu był, gdy przyjedziemy.
Zamknął drzwi, potem podsadził Pris na konia.
Tym razem poprowadził ją ścieżką na wrzosowisko, tą, z której się wyłonił, gdy uciekała
przed Harknessem trzy dni temu.
Jechali w zachodzącym słońcu, omijając miasto dużym łukiem od wschodu. W końcu
wjechali na dziedziniec stajenny na tyłach domu Carisbrooków. Ze stajni wyszedł
Patrick. Zamachała do niego radośnie. Wyswobodziwszy stopę ze strzemion, zsunęła się
na ziemię. Oddając mu lejce, rozpromieniła się.
- Znaleźliśmy go! A w każdym razie miejsce, gdzie przebywa.
- Co za ulga! - Patrick uśmiechnął się do niej, potem skinął głową do Dillona. - Panie
Caxton.
Obróciła się i osłoniwszy oczy przed słońcem,
popatrzyła na Dillona.
- Gdzie się spotkamy? W chacie?
-Nie.
Słowo było wypowiedziane zdecydowanie i beznamiętnie. Zacisnął usta. Zsiadł z konia.
- Spotkamy się tutaj. - Popatrzył na Patricka, potem na nią. - Nie chcę, żebyś jeździła
sama po nocy, tym bardziej po wrzosowisku, do tego przebrana za stajennego. Nie
wiadomo, na kogo mogłabyś się natknąć. Albo co ten ktoś mógłby sobie pomyśleć.
- Tak. Pan Caxton ma rację - wtrącił się Patrick.
- Jazda w nocy nie jest bezpieczna i pani ciotka
pierwsza się z tym zgodzi.
Zerknęła na Patricka, potem na Dillona - na tyle szybko, by zauważyć, że ten nieznacznie
skinął do Patricka głową.
- W takim razie będzie lepiej, jak porozmawiasz z ciotką Eugenią. Nie ma sensu, żebyś
jechał do domu, a potem wracał tutaj wieczorem, jestem pewna, iż będzie nalegać, i ja
także, byś został na kolacji.
Wzięła Dillona pod ramię, ale nie poruszył się.
- Będą na mnie czekać w domu ...
- Jestem pewna, że Patrick może wysłać kogoś z wiadomością.
Zerknęła na Patricka, który spuścił głowę, żeby ukryć uśmiech.
- Tak, zrobię to. - Spojrzał na Dillona. - Jeśli powie mi pan, co, gdzie i komu mam
przekazać, sir. Natychmiast wyślę chłopaka.
Dillon umiał rozpoznać pułapkę. Właśnie w nią wpadł. Westchnął w duchu i popatrzył na
Pris.
- Domyślam się, że twoja ciotka będzie zachwycona, słysząc, że znaleźliśmy Rusa?
- Będzie przeszczęśliwa, tak samo jak Adelaide.
- I poinformowała go beztrosko: - Jestem pewna, że obie będą chciały ci podziękować.
Zrobiły to, kilkakrotnie, ale na szczęście nie były w tych podziękowaniach nadmiernie
wylewne, czego obawiał się Dillon. Chociaż bardzo im ulżyło, chciały się także
dowiedzieć, w jakie oszustwo wplątał się Rus, pragnęły poznać szczegóły.
Dillon był zaskoczony, że tak dobrze czuje się w towarzystwie tych dam. Widząc to, Pris
w czasie kolacji zrobiła zabawną minę z gatunku "a nie mówiłam?", która była
przeznaczona tylko dla niego, i tak go tym zaskoczyła, że omal się nie udławił. Odpłacił
jej, wyznając lady Fowler, co planowali zrobić wieczorem - żadnego powozu, tylko noc-
na wyprawa konno - zręcznie odsunął nogi, żeby Pris nie mogła go kopnąć pod stołem.
Spróbowała, nie trafiła i rzuciła mu gniewne spojrzenie. Lady Fowles zastanowiła się,
potem dała jej przyzwolenie. Odnalezienie Rusa było ważniejsze od konwenansów.
Wyjechali z domu o dziewiątej wieczorem, Pris znowu przebrana za chłopaka. Patrick
wyprowadził konie, wypoczęte i gotowe do jazdy, potem przytrzymał klacz, gdy Pris na
nią wsiadała.
- Uważajcie - zawołał Patrick, gdy ruszyli na południe. Dillon zasalutował mu i spiął
konia, żeby nadążyć za Pris.
O tej porze, w przebraniu chłopaka, Pris mogła spokojnie przejechać przez miasto,
zamiast jechać okrężną drogą. Ale i tak prowadził ich bocznymi uliczkami aż na skraj
miasta, gdzie domy ustępowały miejsca polom i łąkom. Ruszyli prosto do Hillgate End.
Poprowadził Pris przez główną bramę, podjazdem, skręcając w porośniętą dębami aleję
przecinającą park. Dom był pogrążony w ciszy; Dillon popatrzył na niego, gdy
przejeżdżali. Pris także rzuciła w tamtą stronę długie spojrzenie. Krzyknęła do niego:
- To takie angielskie.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu i przytaknął. Typowa angielska posiadłość, w typowym
angielskim otoczeniu, odbicie upodobań właścicieli, Anglików do szpiku kości.
Za parkiem znajdował się las. Pris musiała pohamować niecierpliwość i pozwolić mu
prowadzić; zajęło im to dobre dwadzieścia minut powolnej, ostrożnej jazdy po leśnych
ścieżkach najeżonych przeszkodami.
Wjechali na polanę.
W oknach chaty nie widać było świateł.
Zanim zdążył mrugnąć, Pris zsiadła z konia, podprowadziła klacz do słupa i przywiązała.
Zsiadając z konia, Dillon syknął do niej, żeby poczekała, ale nawet się nie obejrzała.
Ruszyła prosto do drzwi, uniosła skobel i otworzyła je.
Dillon zaklął, przywiązał Solomona i pobiegł za mą.
Niemal ją staranował. Przystanęła tuż za progiem. Chwyciwszy ją za ramiona,
przytrzymał, żeby nie upadła.
Tymczasem ona się rozglądała po wnętrzu chaty, wciąż pustym i w takim samym stanie,
w jakim je zostawili ...
Przyglądał się stołkom.
- Ten lewy był ruszany. Ktoś tu był.
- Rus. Jest tutaj ... ale go nie ma.
Przez dłuższą chwilę stała bez ruchu, potem odwróciła się, przeszła obok niego i wyszła
na zewnątrz. Zatrzymała się kilka kroków dalej. Z progu obserwował las w
poszukiwaniu jakiegoś zagrożenia.
Rozległ się niski, żałosny głos przypominający pohukiwanie sowy.
Pris zastanowiła się i powtórzyła ten dźwięk, przykładając odpowiednio ułożone dłonie
do ust. Potem czekała. Jej uwaga, początkowo skupiona na zagajniku na wprost chaty,
teraz przeniosła się na prawo.
.
Zapadła cisza, niemal namacalna. Zadne z nich się nie poruszyło.
N agle rozległa się odpowiedź, te same smętne dźwięki powtórzone w krótkich seriach.
Zanim Dillon zdążył ją ostrzec, żeby się nie odzywała, rozległ się inny głos, trochę
głośniejszy szept:
- Pris?
Dillon zamarł. Niecały metr od Pris, kilka metrów od krawędzi polany, zauważył cień
zsuwający się z gałęzi, który dość szybko ruszył w ich stronę· W świetle księżyca stanął
przed nimi Rus Dal-
ling wpatrujący się szeroko otwartymi oczami w swoją siostrę bliźniaczkę·
- Do jasnej cholery, Pris, co ty tu, u licha, robisz?
Słysząc te słowa, Dillon miał już pewność, że dogadają się z Rusem doskonale,
przynajmniej w kwestiach związanych z Pris. Ona, oczywiście, nic sobie nie robiła z jego
dezaprobaty, piszcząc, rzuciła się na brata.
Dillon zaklął pod nosem, nasłuchiwał nocnych odgłosów, podczas gdy Rus Dalling
uciszał surowo siostręł. Dillonowi wiele powiedziało to, że Rus ukrywał się na drzewie.
Z pewnością nie byli bezpieczni, stojąc na środku polany. Zerkając na chałupę i widząc
dwa konie przywiązane do słupa, Caxton uświadomił sobie, co mógłby sobie pomyśleć
ktoś, kto by tędy przejeżdżał.
- Nie możemy tutaj zostać - powiedział. Zauważył ponure spojrzenie Rusa Dallinga. -
Wejdźmy do chaty, tam wszystko będziemy mogli wyjaśnić. - Nie. Szukają mnie pewni
ludzie ...
- Wiem. Ale jeśli się tutaj pojawią, zobaczą konie. Mój, ten kary, jest dobrze znany w
mieście, Harkness na pewno go rozpozna.
Rus Dalling przyglądał mu się w słabym świetle.
- Ty jesteś Caxton.
Dillon potaknął.
- Jesteś na mojej ziemi, a ta chata należy do mnie. - Chwyciwszy Pris za ramię, zaczął ją
popychać w stronę chałupy, Rus także ruszył się z miejsca. - Jeśli ktoś się tutaj pojawi,
zobaczy mojego konia i klacz, o tej porze przed chatą na mojej ziemi - co sobie pomyśli?
T~arz Rusa Dallinga miała obojętny wyraz. - Ze to schadzka.
- Właśnie. - Dillon zignorował podejrzliwość pobrzmiewającą w głosie drugiego
mężczyzny, ta sprawa mogła poczekać.
- Nie podejdą bliżej, poza tym Solomon jest znany ze swojej drażliwości. N a pewno
zacznie hałasować.
Udało mu się zaprowadzić rodzeństwo do chaty.
Zatrzymał się przed drzwiami.
_ Poczekajcie, aż zamknę okiennice, wtedy zapalcie światło.
Dillon szybko przeszedł na front budynku i pozamykał okiennice. Wszedł do chaty,
kiedy Rus zapalał lampę. Dawała tyle samo światła co świeczka, dość, by widzieli swoje
twarze nad stołem. Patrząc na Rusa Dallinga, Dillon przypomniał sobie opis Barnaby'ego
- męska wersja Pris. Opis Barnaby'ego był bardzo celny; Rus był kilka centymetrów
wyższy od Pris, i kilka centymetrów niższy od Dillona. Różnice między nimi wynikały
jedynie z różnicy płci i wieku. Poza tym wszyscy byli piękni - tylko kolor oczu i odcień
włosów odróżniał Rusa i Pris od Dillona. Natomiast oczy i włosy rodzeństwo miało
identyczne. Odróżniali się sposobem poruszania i reagowania.
W tej chwili Rus wyglądał na zaniedbanego i zmęczonego, a jego szczękę pokrywał
jednodniowy zarost. Mężczyzna był blady, zmęczony i miał podkrążone oczy, jego
ubranie, choć porządne, wyglądało na podniszczone.
Pris, wciąż rozpromieniona, tuliła go radośnie, szepcząc mu do ucha, że Eugenia i
Adelaide też tutaj były, że opowiedziała Dillonowi o wszystkim, że Dillon mu pomoże,
że Rus zzielenieje z zazdrości, kiedy zobaczy konie Dillona, że ani Harkness, ani
Cromarty nie wiedzieli, iż była w Newmarket, że go szukali... Wszystko to
wypowiedziane na jednym oddechu stało się niemal niezrozumiałą paplaniną. Dillon nie
był zaskoczony, gdy napotkał ponad stołem zdziwione spojrzenie Rusa Dallinga.
Przyciągnąwszy do stołu jeden z foteli, Dillon chwycił Pris za ramię - przez zaskoczenie
zmuszając ją do przystopowania - i siłą posadził ją na krześle.
Urażona, spojrzała na niego. Wskazał palcem na jej nos. - Zostań
tutaj.
Wyciągnąwszy jeden ze stołków, pchnął go w stronę Rusa, potem usiadł na drugim.
- Po pierwsze, co się tutaj dzieje? - Popatrzył Rusowi w oczy. - Dlaczego siedziałeś na
drzewie?
Rus zerknął na Pris, wpatrywała się w niego oczekująco, ale nie otworzyła ust. Znowu
popatrzył na Dillona.
- Harkness. Szuka mnie, odkąd opuściłem stajnię Cromarty'ego. - Skrzywił się, zerknął
na Pris. - Prawdę mówiąc, opuściłem go, ponieważ wiedziałem, że będzie mnie szukał.
- Dowiedziałeś się czegoś, czego nie powinieneś wiedzieć, domyśliliśmy się tego -
odezwała się Pris. - Siedziałeś na drzewie, bo Harkness cię tutaj wytropił?
Rus popatrzył na Dillona.
- Ukrywałem się, gdzie mogłem, starając się trzymać blisko, by móc obserwować
treningi koni. Chciałem znaleźć dowód ...
Dillon uciszył go, unosząc rękę.
- Dojdziemy do tego. Najpierw bezpieczeństwo.
- Oczami wskazał Pris. - Czy Harkness znalazł cię tutaj?
- Nie, przynajmniej nie dosłownie. On i jego chłopak stajenny szukają mnie, odkąd
odszedłem, więc muszę często się przemieszczać. W końcu
znalazłem to miejsce i myślałem, że jestem bezpieczny, ale przyjechali tu zeszłej nocy.
Na szczęście zbierałem chrust na zewnątrz. Zobaczyłem ich i się schowałem.
Obserwowali chatę przez jakiś czas, potem weszli do środka. Przeszukali wszystko.
Podczołgałem się i nasłuchiwałem. Nie znaleźli moich rzeczy, więc nie byli pewni, kto
korzysta z tego miejsca. Wyszli na zewnątrz, schowali się między drzewami i czekali
przez kilka godzin. - Rus zadrżał. - Odjechali dopiero, gdy zaczęło świtać. Ale nawet
wtedy nie wróciłem do chaty, dopóki się nie upewniłem, że są na treningu. Ponieważ ja
odszedłem, Harkness sam musiał pilnować koni.
Dillon popatrzył na Pris.
- To Pris ściągnęła tutaj Harknessa. Pojechała poobserwować konie, ubrana jak teraz.
Harkness ją zauważył, wziął ją za ciebie, strzelił do niej, a potem ją gonił. Przez
przypadek uciekła w tę stronę·
Przerażony Rus popatrzył na Pris, potem zaklął.
Dillon zapałał do niego jeszcze większą sympatią·
- Do jasnej cholery! - zakończył Rus. - I co się stało?
- Ja się napatoczyłem - odparł sucho Dillon.
- Przejeżdżałem tamtędy, zatrzymałem Pris, potem Harkness mnie poznał i uznał, że nie
będzie cię ścigał, skoro miałoby to oznaczać spotkanie ze mną.
Rus prychnął.
- Spotkanie z tobą w podejrzanych okolicznościach byłoby dla niego naj gorszym
koszmarem. - Przeniósł wzrok na siostrę. - Ale co, na Boga, ty sobie myślałaś?
Pris zadarła nos.
- Szukałam ciebie. Chyba nie sądziłeś, że mogłabym postąpić inaczej?
- Nie możemy tutaj zostać - wtrącił Dillon. - Im szybciej znajdziesz się poza zasięgiem
Harknessa, tym lepiej. A ja znam odpowiednie miejsce.
Wstał.
Rus patrzył to na niego, to na Pris. - Gdzie?
- Im mniej teraz powiemy, tym lepiej. Idź po te torby i ruszajmy.
Pris obróciła się i popchnęła brata w stronę składziku.
- On ma rację. Jest uparty jak osioł, ale w tej sprawie ma rację.
Rus rzucił Dillonowi kolejne spojrzenie, jednocześnie oceniające i podejrzliwe, ale jak
miał nadzieję Dillon, akceptacja Pris dla jego decyzji sprawiła, że poddał się bez
dyskusji.
- Zgaś lampę - polecił jej Dillon, otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz, mówiąc do Rusa
przez ramIę:
- Ty weź klacz i sakwy.
To była jedyna możliwość; klacz nie udźwignęłaby dwóch osób, a Dillon był dla niej za
ciężki. Po jednym szacującym spojrzeniu, Rus skinął głową. Pris także była już na
zewnątrz. Rus głową wskazał na Dillona.
- Jedź z Caxtonem. Ja pojadę za wami. Pris zawahała się, oceniając sytuację.
Dillon wskoczył na siodło, potem wyjął jedną stopę ze strzemienia, żeby ona mogła
włożyć tam swoją. Nachylił się, chwyciła go za ramię i wskoczył,a na siodło. Usiadła za
nim, obejmując go w pasie. Sciągnąwszy lejce, poczekał, aż Rus wsiądzie na konia,
potem zawrócił Solomona na zachód.
- W tę stronę. Trzymaj się blisko.
Pris wtuliła się w ciepłe plecy Dillona. Potem uświadomiła sobie, dokąd zmierzali.
Rozejrzała się, po czym wyszeptała:
- Dillon ...
- Ciii!
Zacisnęła usta.
Jechał ścieżką na zachód - tą samą, którą pokonali po południu - prowadziła do
zniszczonej chaty.
Minęła kolejna minuta i Pris nie była już w stanie dłużej milczeć. Stuknęła go palcem w
ramię·
- Jedziemy w złym kierunku!
Mówiła szeptem, odpowiedział z westchniemem:
- Nie, nie jedziemy. - Po chwili dodał: - Zaczekaj.
Czekaj. Jedyna rzecz, w której nie była zbyt dobra. Przecież o tym wiedział.
- Siedź spokojnie - skarcił ją, gdy zaczęła się niecierpliwie wiercić na siodle.
Westchnęła.
Dotarli do kamienistego potoku. Dillon sprowadził czarnego wałacha na brzeg, potem
ruszył przez strumień.
- Ach. - Pris pochyliła się, a jej wargi dotknęły ucha Dillona.
Spojrzał na nią przelotnie.
- Rzeczywiście.
Czując ulgę, że było tak, jak myślała, i Dillon zabierał Rusa do swojego domu, odwróciła
się, żeby popatrzeć na brata. Zauważyła spojrzenie Rusa i posłała mu uspokajający
uśmiech, potem usiadła prosto i mocniej objęła Dillona w pasie, gdyż koń zaczął wspinać
się na drugi brzeg.
Pół godziny później wjechali na dziedziniec posiadłości. Pojawił się stajenny i jego
pomocnik, i zajęli się końmi.
- Będą nam potrzebne za kilka godzin - powiedział Dillon.
Stajenny zasalutował i odprowadził konie.
- Tędy. - Trzymając w jednej ręce torbę podróżną, a w drugiej dłoń Pris, Dillon zwrócił
się w stronę domu.
Rus, z sakwami na ramieniu, szedł obok. Pris dostrzegła kątem oka, że spojrzał na jej
dłoń w dłoni Dillona.
- Jesteś nadzorcą rejestru hodowlanego, prawda? - spytał.
Dillon rzucił mu przelotne spojrzenie.
- Między innymi.
Rus wypuścił powietrze.
- Usiłowałem dowiedzieć się czegoś o tym przeklętym rejestrze ...
- Wiem. W tym czasie ja usiłowałem się dowiedzieć, kim ty, u licha, jesteś i dlaczego
chcesz się dowiedzieć.
Rus nie spuszczał wzroku z Dillona.
- To byłeś ty tamtej nocy, prawda? Na tyłach związku jeździeckiego? Ta zasadzka, w
którą wpadłem. Ten drugi to twój znajomy?
Dillon uśmiechnął się. Potaknął.
- Będziesz mógł przeprosić, kiedy go spotkasz.
Prawdę mówiąc, był pod wrażeniem twojego stylu walki. Jeśli chcesz się z nim
pogodzić, zaproponuj, że go tego nauczysz.
- Zrobię to. - Rus zmarszczył brwi. - Ale nie bardzo mogłem pojąć, kogo ty ścigałeś.
Czy ktoś jeszcze próbuje dobrać się do rejestru?
- Próbował.
- Kto? - spytał Rus, kiedy dotarli do domu.
- Zgadnij - odparł Dillon.
Potem popatrzył na Pris.
Rozdział 12
Na wieść o tym, że to Pris odwróciła uwagę Dillona i pozwoliła Rusowi uciec,
rodzeństwo pogrążyło się w ożywionej dyskusji, co pozwoliło Dillonowi zaprowadzić ich
do swojego gabinetu, poprosić o przyniesienie czegoś do jedzenia, rozkazać przygotować
pokój dla Rusa, którego obecność miała być zachowana w całkowitej tajemnicy.
Zamykając drzwi, bezceremonialnie przerwał sprzeczkę·
- Wystarczy! - Zerknął na Pris, potem obojgu wskazał krzesła. - Usiądźmy i zacznijmy
od początku.
Poczekał, aż wreszcie usiądą, wciąż rzucając sobie wrogie spojrzenia, potem sam
wyciągnął krzesło zza biurka i także usiadł. Utkwił wzrok w twarzy Rusa. - Co
wzbudziło twoje podejrzenia?
Rozparłszy się na krześle, Rus zapatrzył się w dal.
- W stajni Cromarty'ego były dwa konie, które nie należały do niego, tylko do innego
właściciela. N ajwyraźniej właśnie z powodu tych koni Paddy Q'Loughlin, człowiek,
który zajmował stanowisko pomocnika trenera przede mną, pokłócił się i zrezygnował z
pracy.
Pris popatrzyła na Dillona. Ten potrząsnął głową, nie chciał rozpraszać Rusa informacją,
że Paddy zaginął.
- Wyciągnąwszy z tego wniosek - mówił dalej Rus - nic nie mówiłem, ale żaden z koni
nie był odpowiednio prowadzony. Zaledwie od czasu do czasu wypuszczano je na
wybieg. Nie wiem, co to może znaczyć.
- Domyślam się, ale kontynuuj. Rus uniósł brwi.
- Wkrótce po tym, w czasie przygotowań do wyjazdu do Newmarket, usłyszałem
rozmowę Harknessa i Croma, głównego stajennego, okropnego, wrednego typa, który
był z Harknessem od zawsze. Poszedłem do pomieszczenia z uprzężami, bo po-
trzebowałem konkretnej uzdy, wiedziałem, gdzie wisiała, więc nie zapalałem światła.
Harkness i Crom weszli do stajni, żeby porozmawiać na osobności. Nie wiedzieli, że tam
byłem.
- To o tej rozmowie wspominałeś w swoim liście do Pris?
- Tak. Nie słyszałem wszystkiego, żeby dokładnie wiedzieć, o co chodziło, ale kiedy
wspomnieli o "rejestrze", a my właśnie wybieraliśmy się do Newmarket, pomyślałem, że
na miejscu wszystko sobie poskładam.
Pukanie do drzwi oznajmiło przybycie Jacobsa z tacą. Dillon przysunął stolik między
krzesła. Jacobs postawił tacę i wyszedł, Pris sięgnęła po dzbanek z herbatą.
Dillon zaczekał, aż Rus pożywi się chlebem i pieczoną wołowiną, a także napije się
piwa, zanim zapytał:
- No i?
Rus wytarł usta serwetką i usiadł wygodnie.
- Najpierw te dwa dodatkowe konie zostały zabrane do Anglii, a potem, gdy dobiliśmy
do Liverpoolu, Crom dokądś je zabrał. Ponieważ Cromarty nie podróżował ze swoimi
końmi, zastanawiałem się, czy wiedział o wszystkim. Jest właścicielem i zna swoje
zwierzęta, ale nie spędza z nimi zbyt wiele czasu, a już na pewno ich nie trenuje.
Założyłem, że nie miał świadomości tego, co się działo. - Rus wziął łyk piwa, potem
kontynuował: - Następnie ... mieliśmy dużego gniadego wałacha, Flyin' Fury, bardzo
dobry koń wyścigowy. Cromarty wystawiał go w wyścigach przez dwa ostatnie sezony, i
koń dobrze się spisywał. Wystawiliśmy go tutaj w inauguracyjnej gonitwie i wygrał w
cuglach. Oczywiście został wystawiony do następnej gonitwy, tej, która odbyła się trzy
tygodnie temu. Jakiś tydzień przed tą gonitwą zauważyłem, że Flyin' Fury ... był dziwny.
Rus spojrzał na Dillona.
- Nie wyglądał dziwnie, wyglądał dokładnie jak ... cóż, on - ale mogłem przysiąc, że to
nie był Flyin' Fury. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale to po prostu nie był ten sam koń.
Stajenni nie czuli się pewnie - koń nie reagował na nich tak jak zwykle, ale to Crom
zawsze się zajmował Flyin' Fury, więc poza mną i Harknessem nikt więcej nie spędzał z
nim dużo czasu, no a oczywiście Crom i Harkness nic nie mówili.
- Wspominałeś o swoich podejrzeniach? - spytał Dillon.
Rus potrząsnął głową·
- Nic nie mówiłem, a oni zachowywali się, jakby Flyin' Fury był taki sam jak zawsze.
Prawdziwy szok nastąpił następnego dnia, gdy on, to znaczy Flyin' Fury, wrócił.
Rus wziął spory łyk piwa.
- To było ... trudne do zrozumienia. Ale potem, dwa dni później sobowtór wrócił.
Nadszedł dzień wyścigów, i to ten drugi koń pobiegł jako Flyin' Fury, i przegrał.
Przybiegł jako piąty. - Westchnął. - Wtedy już wiedziałem, a przynajmniej się domy-
ślałem, o co mogło chodzić. Rozważałem zgłoszenie tego organizatorom wyścigów.
Następnego dnia poszedłem sprawdzić sobowtóra, i to znowu był prawdziwy Flyin' Fury!
A wtedy Harkness zdecydował, że Fury musi zostać sprawdzony i odesłał go do Irlandii.
Wtedy już byłem pewien, że moje podejrzenia są słuszne, ale nie miałem żadnego
dowodu. I Flyin' Fury, i jego sobowtór zniknęli, a jeśli coś powiem, to będzie słowo
Harknessa, a co ważniejsze Cromarty'ego, przeciwko mojemu, a prawda jest taka, że
faworyci czasami przegrywają. Dobre konie wyścigowe miewają gorsze chwile.
Pris zmarszczyła brwi.
- Ale dlaczego podmieniają te konie w tę i z powrotem?
- Zeby sobowtór był w miarę dobrej kondycji, aby móc przejść kontrolę organizatorów
przed wyścigiem. - Dillon spojrzał na nią. - Jeśli koń nie jest przygotowany w
dostatecznym stopniu, organizatorzy mogą nie dopuścić go do wyścigu, co w
rzeczywistości oznacza przegraną, ale nie powoduje tych samych skutków, pożądanych
skutków, w kwestii zakładów, a także powoduje kontrolę pracy trenera, a to jest ostatnia
rzecz, której potrzebuje ktoś, kto planuje oszustwo. Muszą więc dopilnować, żeby
sobowtór był w miarę dobrze przygotowany, a ponieważ nie mogą pozwolić, aby
oba konie były widywane jednocześnie, podmieniają je na tydzień przed wyścigiem.
Pris patrzyła na Rusa.
- Postanowiłeś więc zajrzeć do rejestru hodowlanego?
Potrząsnął głową.
- Nie wtedy. Niemal natychmiast stało się coś jeszcze. Cromarty ma młodą klacz,
niewiele ponaddwuletnią i bardzo szybką. W sprincie jest nie do pokonania. Pracowałem
z nią, odkąd przyjąłem posadę u Cromarty'ego, jest młoda, więc potrzebuje więcej
treningów. Blistering Belle, w pierwszej gonitwie zostawiła pozostałe konie daleko z
tyłu. W drugiej pobiegła jeszcze lepiej. Potem, tydzień po tym, jak Flyin' Fury wrócił do
domu, poszedłem któregoś ranka do stajni, i to nie była Blistering Belle.
Dillon zmarszczył brwi.
- Kto jeździ na Belle podczas treningów?
- Crom, człowiek Harknessa.
- Więc nikt nie może potwierdzić twojej opinii?
Rus potrząsnął głową·
- Ale w przypadku Belle nie jest mi potrzebna opinia kogoś innego. Mam dowód. -
Zerknął na Pris. - Belle nienawidzi czerwonych jabłek, nie bierze ich do pyska, a
większość koni je uwielbia. Spróbowałem dać jedno sobowtórowi, i zjadł je ze smakiem.
I to był mój koniec, Harkness widział, jak to robiłem. Nie wiedział o Belle i czerwonych
jabłkach, ale zapamiętał tę scenę - na pewno powiedziałby o tym Cromowi. Zawsze
trzymają się razem, a Crom wiedział, i zrozumiałby, co to oznaczało.
- A wtedy Harkness wiedziałby, że ty wiesz - odezwała się Pris. - Co więc zrobiłeś?
- Popełniłem jeszcze większy błąd. Poszedłem do Cromarty'ego. Byłem pewien, że nie
jest w to zamieszany, że tylko Harkness i Crom stali za wszystkim. Wiedziałem, że mam
tylko tyle czasu, ile potrzebował Harkness, żeby odnaleźć Croma i powiedzieć mu o
jabłku. Cromarty był w swoim gabinecie w posiadłości, wszedłem i opowiedziałem mu o
wszystkich podejrzeniach. Był zszokowany. Zbulwersowany i roztrzęsiony. - Usta Rusa
drgnęły. - Teraz wiem, że to dlatego, iż się dowiedziałem, ale w tamtym momencie jego
reakcja mnie zmyliła. Powiedział, żebym wszystko zostawił jemu, że natychmiast zajmie
się tym problemem. Zgodziłem się i wyszedłem. Słyszałem, jak nakazał wezwać
Harknessa. - Rus zamilkł, potem mówił dalej: - Czułem mrowienie w palcach, gdy
dotarłem na dziedziniec stajenny. Coś mi nie pasowało, Cromarty ani razu nie
zaprotestował, nie wyraził wątpliwości. I nie pytał mnie o żadne szczegóły. - Zacisnął
usta. - Nie wróciłem do swojego pokoju. Ukryłem się na podwórku, dopóki nie zoba-
czyłem, że Harkness idzie do posiadłości; wtedy zakradłem się pod okno gabinetu
Cromarty'ego i słuchałem. - Rus wypuścił powietrze. - Słyszałem, jak Cromarty mówi
Harknessowi, że wiem o ich oszustwie, a potem zastanawiali się, jak się mnie pozbyć.
Nie czekałem, by usłyszeć, co ustalili. Popędziłem z powrotem, spakowałem swoje
rzeczy i uciekłem.
- Dokąd? - spytała Pris.
- Pierwszą noc spędziłem w kościele w Swaffam Priar. Uznałem, że to ostatnie miejsce,
w którym Harkness i Crom będą mnie szukać. Potem przemieszczałem się albo w nocy,
albo w czasie treningów. Ale wiedziałem, że muszę zdobyć dowód,
niepodważalny dowód na to, co się działo. - Spojrzał na twarz Dillona. - Do tego czasu -
póki władze nie będą mogły aresztować Cromarty'ego, Harknessa i Croma - nie mogę
wyjść z ukrycia.
Dillon wytrzymał spojrzenie Rusa i był wdzięczny, że on, w przeciwieństwie do Pris,
rozumiał powagę sytuacji. Rus ledwie umknął śmierci, i wiedział o tym.
Opierając ręce o tył krzesła, Dillon potaknął.
- Co więc mamy? Byłeś świadkiem jednej udanej podmiany, tej z Flyin' Fury, ale nie ma
na to żadnych dowodów.
Rus skinął głową.
- Wiesz o kolejnym oszustwie, które jest właśnie przygotowywane. Blistering Belle.
Wiem, w której gonitwie ją podmienią, w październikowej z handicapem.
- Właśnie. Do tego czasu pobiegnie w trzech gonitwach, i wszystkie wygra w cuglach.
Bez wątpienia zostanie faworytką.
- Do tego czasu zdobędziemy dowód, sposób, w jaki odróżniasz prawdziwą Belle od
sobowtóra.
- Ale - wtrącił Rus - potrzebne nam są oba konie, żeby zdemaskować fałszerstwo.
Wskazanie jednego, czy to Belle, czy tego drugiego, niczego nie dowiedzie. A my nie
mamy obu koni. Próbowałem ustalić, gdzie Harkness i Crom ukrywają sobowtóry i
prawdziwych championów, gdy nie ma ich w stajni. Wiem, w którym kierunku jadą, ale
bez konia nie byłem w stanie podążyć za nimi.
Dillon potaknął.
- Tego możemy się dowiedzieć.
- Wydajesz się skłonny mi uwierzyć. Potraktować to poważnie. - Rus zerknął na Pris, a
potem znowu na Dillona. - Dlaczego? To brzmi jak niesamowita bajeczka, i równie
dobrze właśnie tym może być.
Dillon uśmiechnął się.
- Abstrahując od tego, że twoja siostra wciągnęła mnie w ratowanie ciebie, to, czego się
dowiedziałeś, stanowi drugą część tego, co obecnie rozpracowujemy, ja i... pozostali. -
Pokrótce opowiedział plotki o gonitwach w czasie wiosennego sezonu, jak poproszono
go o zbadanie tej sprawy, jak marne rezultaty przyniosły początkowe poszukiwania, i jak,
o ironio losu, jego próby dotarcia do rejestru zmobilizowały ich do dalszego działania.
To, co w końcu odkryli - prawdopodobieństwo oszustwa, udział Colliera i jego
podejrzana śmierć, jego tajemniczego partnera, i pogłoski o podejrzanych gonitwach w
Newmarket kilka tygodni temu - sprawiło, że Rus aż się uniósł na krześle.
- To musiał być Flyin' Fury.
- Niebawem powinniśmy mieć potwierdzenie z Londynu. - Dillon przyjrzał się Rusowi. -
Słyszałeś, żeby Cromarty miał partnera?
Rus potrząsnął głową.
- Jest w tej grze od lat. Nie słyszałem żadnych plotek, że ma kłopoty finansowe.
Oczywiście, ktoś taki jak Cromarty nie będzie o tym trąbił. Kto wie? - Myślę tak samo.
Więc jest to możliwe.
Po chwili Rus spojrzał na Dillona.
- W tym rejestrze ... są tam jakieś informacje, które moglibyśmy wykorzystać jako
dowód?
Pris prychnęła.
- Tam jest pełno informacji, ale dowód? - Napotkała wzrok Dillona, i modliła się, by się
nie zarumienić.
Jego wargi drgnęły, ale spojrzał na Rusa.
- Jeśli istnieje jakiś szczegół, którym champion i jego sobowtór się różnią, tak, rejestr
może być pomocny, wymienia kryteria, na których podstawie koń jest identyfikowany, a
jeśli ja tak zarządzę, organizatorzy mogą przeprowadzić szczegółową kontrolę
któregokolwiek konia przed gonitwą· Jednak jeśli, jak mówisz, konie są tak bardzo do
siebie podobne, rejestr na nic się nie zda.
Rus potaknął.
- Czy możemy w rejestrze poszukać sobowtórów? Są to bez wątpienia konie rasowe. Jest
duża szansa, że będą w tej samej grupie, co Flyin' Fury iBlistering Belle. Sądzę, że ich
właściciel, ktokolwiek nim jest, mógłby zostać poproszony o wy jaśniema.
- Zakładając, że to nie sam Cromarty. - Dillon zastanowił się. - Posiadanie dwóch
podobnych koni nie jest nielegalne. Jednak jeśli jest właścicielem obu championów i ich
sobowtórów, to z pewnością daje nam powód, aby bardziej się przyjrzeć jemu i jego
podopiecznym.
Sięgnąwszy przez biurko, przysunął do siebie kartkę papieru. Wybrał pióro, umoczył je
w atramencie i zaczął pisać.
Wyciągając szyję, Pris przeczytała "Flyin' Fury" i "Blistering Belle" .
- Powiedz mi jak najwięcej o tych koniach.
- Dillon zerknął na Rusa. - Jutro nakażę moim urzędnikom przejrzeć rejestr, zobaczymy,
co znajdziemy.
Rus podał ich ogólny opis, potem wymienił techniczne szczegóły obu koni. Pris siedziała
zamyślona. Kiedy Dillon i Rus skończyli, spytała:
- Jak się dowiemy, gdzie ukrywają Blistering Belle i jej sobowtóra?
Rus i Dillon spojrzeli na nią, a potem wymienili spojrzenia.
Dillon oparł się wyg9dnie i popatrzył jej w oczy. - Nie dowiemy się. Zadne z nas nie jest
w stanie tego dokonać. Jesteśmy zbyt rozpoznawalni.
Zmarszczyła brwi. Mówił dalej:
- Ostatnia rzecz, jakiej chcemy, to żeby Cromarty i Harkness się zorientowali, że ich
obserwujemy. Wiedzą, że Rus odkrył na tyle dużo, by zacząć zadawać pytania, ale
zobaczywszy mnie z tobą, założą, że Rus już ze mną rozmawiał, a skoro nie podjąłem
przez trzy dni żadnych działań, to znaczy, że mnie nie przekonał. Jeśli będziemy mieć
szczęście, uznają, że są bezpieczni na tyle, by kontynuować podmianę Blistering Belle.
Jeśli się wystraszą i tego nie zrobią, wtedy my, ja i władze, nie będziemy mieli żadnej
szansy, żeby ich złapać i przerwać ten oszukańczy proceder.
Dillon zamilkł, zastanawiając się, potem znowu na nią spojrzał.
- Jak zająć się tą kwestią ... przyznaję, że nie wiem, zwłaszcza gdy potwierdzasz
możliwość istnienia w tle "cichego wspólnika". Jego także chciałbym zdemaskować, nie
tylko Cromarty'ego. Jeśli sądzić po sposobie, w jaki potraktował Colliera, gdy tylko
pojawią się jakieś kłopoty, natychmiast zniszczy wszystkie ślady prowadzące do niego i
po prostu w następnym sezonie dokona podmiany w innej stajni.
Popatrzył na Rusa.
- Nie chcę działać pochopnie i zdradzić się, póki nie będziemy gotowi do działania i póki
nie uda nam się go zidentyfikować. A obecnie nie jesteśmy jeszcze gotowi, by zrobić
cokolwiek, potrzebujemy więcej informacji, wtedy będziemy mogli zacząć planować.
Rus potakiwał. Dillon przeniósł wzrok na Pris. - Dowiemy się więc, kto jest właścicielem
sobowtóra, i poprosimy kogoś, żeby śledził Croma, byśmy wiedzieli, gdzie ukrywają
podstawiane konie. Jednego z moich stajennych ...
- Patrick. .. - Pochyliła się do przodu. - Jest w domu Carisbrooków, o wiele bliżej do
farmy Rigby'ego, i na pewno będzie ostrożny.
Dillon przytaknął.
- Dobry pomysł. Rus zmarszczył brwi.
- Patrick jest tutaj? Mogłem się tego domyślić, skoro jest tu Eugenia. - Potrząsnął głową.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że się narażałaś i przyjechałaś za mną.
Pris przyjrzała mu się z życzliwą ironią.
- Nie mogę uwierzyć, że sądziłeś, iż mogłabym tego nie zrobić.
- Tak, cóż. - Dillon zerknął na zegar stojący na kominku. - Jest późno. Musimy odwieźć
cię do lady Fowles. - Spojrzał na wstającego Rusa. - Przedstawię cię Jacobśowi, pokaże
ci twój pokój. Poza służbą, która jest z nami od zawsze, jest tutaj jeszcze mój ojciec, a on
już wszystko wie.
- Był nadzorcą rejestru hodowlanego przed Dillonem. - Pris także wstała.
Dillon ruszył do drzwi, potem zatrzymał się i odwrócił. Przyglądał się jej przez chwilę,
po czym popatrzył na Rusa.
- Lady Fowles, panna Blake i panna Dalling z pewnością będą chciały cię odwiedzić. N a
szczęście pokazywaliśmy się wcześniej razem, więc będzie to służyć za przykrywkę, nikt
się nie zdziwi, widząc powóz twojej ciotki w Hillgate End albo dowiadując się, że lady
Fowles pije herbatę z moim ojcem. - Zerknął na nią i uśmiechnął się. - Idealny kamuflaż.
Zauważyła w jego oczach ogniki, po części z rozbawienia) po części ... czyżby to była
męska satysfakcja? Załowała, że nie może czytać mu w myślach.
- Przyjedziemy jutro rano. - Wspinając się na palce, pocałowała Rusa w nieogolony
policzek, a potem mocno go uściskała. - Patrick także przyjedzie, i będziesz mógł mu
opowiedzieć o Cromie, i w którą stronę prowadzi konie do kryjówki.
Rus odwzajemnił pocałunek, poklepał ją po ramieniu. Potem spojrzał na Dillona i
wyciągnął doń rękę·
- Dziękuję. Może i badasz tę sprawę z obowiązku, ale ja i tak jestem twoim dłużnikiem.
Dillon zauważył przelotne spojrzenie, jakie Rus rzucił Pris; uśmiechając się, uścisnął mu
dłoń.
- Nie martw się, kiedy to wszystko się skończy, sytuacja może się odwrócić.
Uroczo niejednoznaczne stwierdzenie; wnioskując po spojrzeniu Rusa, zrozumiał oba
znaczenia. Oddawszy go pod opiekę J acobsa, Dillon odprowadził Pris; czuł na plecach
spojrzenie brata.
Pris rozpierały ulga i radość, wcześniej hamowane w czasie rozmowy. Dillon pomógł jej
wsiąść na konia. Wskoczył na grzbiet Solomona i zobaczył, że Pris pozwala klaczy
"tańczyć".
- Pris!
Uśmiechnęła się do niego promiennie, był to szalony, lekkomyślny i niebezpieczny
uśmiech.
- Jedźmy!
Wystarczyło, że nieznacznie spięła klacz, a pomknęła jak strzała, Dillon puścił się za nią
w pogoń z zaciśniętymi ustami. Dogonił ją, nim zdążyła wyjechać za bramę posiadłości,
roześmiała się i nie odpuszczała ani na łeb.
Popędzili przez pola. Szaleńczo, lekkomyślnie i niebezpiecznie.
Był zbyt rozsądny, zbyt dobrze rozumiał namiętność, która nią powodowała, żeby
próbować ją powstrzymywać. Zamiast tego gnał razem z nią przez pola, by Pris mogła
dać upust swojej radości.
Ktokolwiek by ich teraz zobaczył, stwierdziłby, że są szaleni; on wiedział, że oboje byli
przy zdrowych zmysłach, tylko się nie kontrolowali. A przynajmniej ona się nie
kontrolowała; on robił co w jego mocy, żeby nie stracić głowy, nie pozwolić jej zarazić
się tą szaloną namiętnością. Pomogła mu konieczność, a jeszcze bardziej świadomość, że
jego błąd mógł spowodować nieodwracalne skutki. Dla niej.
W oddali pojawił się dom Carisbrooków. Klacz była zmęczona, ale wciąż jeszcze pełna
energii, jak jej pani. Już miał skierować się w stronę dziedzińca na tyłach domu, gdy Pris
rzuciła mu wyzwanie, puściła lejce, chwyciła klacz za grzywę, pochyliła się nisko i po
chwili zostawiła Solomona dwie długości za sobą.
Dillon zaklął i ruszył za nią. Po chwili ją dogonił, ale wtedy przejechali przez krzaki
rosnące wzdłuż podjazdu, i wpadli pomiędzy rzadkie drzewa. Musieli zwolnić. Ale
potem klacz dotarła na ścieżkę i znowu rzuciła się do szaleńczej gonitwy. A on wiedział,
dokąd Pris zmierzała, dokąd go prowadziła.
J ego rozsądek krzyczał "nie", to nie był dobry pomysł.
Ta część jego osobowości, do której ona zawsze umiała przemówić, już biegła w ślad za
nią.
Tuż za nią, gdy zatrzymała się obok domku letniego, zeskoczyła z siodła, zawiązała lejce
wokół poręczy i, śmiejąc się radośnie, wbiegła po schodach.
Za nią, gdy biegła prosto do głównej kolumienki. Za nią, gdy jedną ręką uchwyciła się jej
i zaczęła szaleńczo kręcić się wokoło.
- Znaleźliśmy go! - zawołała.
Rzuciła się w ramiona Dillona.
Chwycił jej twarz i przywarł ustami do jej ust. Złapał ją, popchnął, aż przywarła plecami
do słupa.
I pochłonął ją.
Wziął wszystko to, co nie tylko mu oferowała, ale czym go kusiła i mamiła.
Nie kontrolował tego pocałunku - to pocałunek przejął kontrolę nad nim. I nad nią. Sycili
się sobą, płonęli, aż górę wzięło desperackie pragnienie.
Jej usta należały do niego, jego język do niej, ich oddechy chrapliwe i przyspieszone.
Namiętność porwała ich wielką falą.
Szaleństwo. Miało ich w swoim władaniu. Szaleńczo, lekkomyślnie, niebezpiecznie.
Rozchylił koszulę, którą miała na sobie, odnalazł tasiemki halki i rozwiązał je, wziął w
dłonie jej piersi. Ona szarpała się z połami jego koszuli, a gdy wyciągnęła je ze spodni,
pożądliwie przesunęła dłońmi po jego torsie.
Ubrania opadały na podłogę. Buty przefrunęły przez pokój.
Gorąco, łapczywie, ponaglająco. Jego skóra płonęła. Kiedy rozchyliła rozporek jego
spodni i wsunęła dłoń do środka, przez ułamek sekundy myślał, że umrze.
Desperacja była tak olbrzymia.
Jego pożądanie było jeszcze większe. Tak samo jak jej.
Nie mógł oddychać. Chwycił ją za uda i podniósł. Przycisnął ją do kolumny, Pris oplotła
nogami
jego biodra.
Wszedł w nią głęboko.
Oderwała usta od jego ust, żeby zaczerpnąć powietrza, odchyliła do tyłu głowę, mocniej
zacisnęła nogi, przyjmując go w siebie jeszcze głębiej. Oboje poddali się temu
oszałamiającemu rytmowi swoich ciał, który prowadził ich ku nieuniknionej jedności.
I byli zgubieni.
Aż widzieli tylko jedno.
Tę potrzebę, to pragnienie, tę desperację. Szaleńczą, nieokiełznaną, niebezpieczną -
wszechogarniającą·
Która w końcu wstrząsnęła nimi, zwaliła z nóg i porwała w bezkresny ocean.
W końcu wrócili na ziemię, wtuleni w siebie, w mroku domku nad jeziorem.
Rozdział 13
- Halo! Co my tutaj mamy?
Siedząc wygodnie w swoim gabinecie, Dillon podniósł głowę i zobaczył stojącego w
drzwiach Barnaby'ego. Spojrzenie Barnaby'ego utkwione było w Rusie, którego ostatni
raz widział w świetle księżyca na tyłach związku jeździeckiego.
Rus także go rozpoznał, zerkając z ukosa na Dillona, powoli wstał.
Dillon zrobił to samo, zapraszając Barnaby'ego do środka.
- Przedstawiam ci Russella Dallinga. Tak - dodał, widząc pytanie w oczach Barnaby'ego
- Rus jest bratem bliźniakiem panny Dalling.
Rus wyciągnął rękę.
- Przykro mi z powodu naszego ostatniego spotkania. Nie miałem pojęcia, kim jesteś, i
miałem całkiem dobry powód, żeby tego nie dociekać.
Podchodząc bliżej, Barnaby zerknął na Dillona, po czym uścisnął dłoń Rusa.
- Rozumiem, że związałeś z nami swój los
- po stronie dobra, żeby było jasne.
Dalling uśmiechnął się promiennie.
- Zawsze byłem po tej stronie. Po prostu nie wiedziałem, komu mógłbym zaufać.
Barnaby potarł szczękę, siniak prawie zniknął. - Jeśli mowa o zaufaniu, to moje mógłbyś
zdobyć, pokazując mi kilka ze swoich chwytów. Jestem zaprawiony w bójkach, ale to
było coś nowego. I skutecznego.
Rus i Dillon wymienili uśmiechy. - Dillon mówił, że tak powiesz.
- Tak, cóż, jestem przewidywalny. - Barnaby spojrzał na Dillona. - U dało ci się więc
nakłonić pannę Dalling, aby wszystko opowiedziała?
- Nie bez pewnego trudu. W końcu nie miała już wyboru i zdecydowała się powiedzieć
mi o Rusie i to, co wiedziała o jego kłopotach. Kiedy usłyszysz, zrozumiesz, ale od razu
było wiadomo, że Rus próbował zdemaskować to samo oszustwo, nad którym my
pracujemy.
- Tylko od drugiej strony - dodał Rus.
- Wspaniale ... - głos Barnaby'ego zamarł.
Był skonsternowany, spoglądał to na Rusa, to na Dillona.
- O co chodzi?
- Mam nadzieję, że się ukrywasz?
Dillon zmarszczył brwi.
- Tak, ale nie wiesz, z jakiego powodu.
- Dobrze wiem dlaczego - odparł Barnaby.
- Tylko spójrz na nas. Lokalne mamusie rzucą na naszą trójkę jedno spojrzenie i wieści
rozejdą się w mgnieniu oka. Cóż, widziałeś, co się działo, kiedy było tylko nas dwóch.
Dodaj do tego Rusa, a gwarantuję ci, że w ciągu godziny wieści dotrą do Londynu.
Patrząc na Rusa, Dillon rozumiał, co Barnaby miał na myśli. Był złotym Adonisem, on
sam był ciemny, natomiast Rus, nieco młodszy, był uosobieniem tego, co diaboliczne.
- Musimy o tym pamiętać. Rus wyszczerzył zęby.
- Nie może być aż tak źle.
- Och, czyżby? - powiedział Barnaby. - Ile czasu spędziłeś, udzielając się towarzysko w
Londynie?
- Nie udzielałem się towarzysko.
- Cóż, poczekaj. Uwierz nam, starym wygom. Mężczyźni tacy jak my nie są bezpieczni w
towarzystwie. - Barnaby rozejrzał się za krzesłem. - J esteś młody, nauczysz się.
- Czego?
Wszyscy się obejrzeli. Drzwi się otworzyły, w progu stała Pris. Spojrzenie miała
utkwione w Barnabym, skinęła głową na powitanie. Potem przeniosła wzrok na brata, a
w końcu na Dillona.
- Otóż to, widzisz! - Barnaby zwrócił się do Rusa. - Nawet ona się zatrzymała, a to
przecież twoja siostra i prawdopodobnie najmniej podatna na męskie wdzięki kobieta w
towarzystwie. Nie mam nic do dodania.
Pris zmarszczyła brwi. - O czym mówisz?
- Usiłuję jedynie ostrzec twoiego brata przed niebezpieczeństwami, których jeszcze nie
jest świadom.
Zanim Barnaby zdążył powiedzieć coś więcej, Dillon wskazał Pris fotel, z którego
właśnie się podniósł, i przysunął sobie krzesło zza biurka. Rus znowu usiadł, Barnaby
także przyciągnął krzesło.
- Dobrze więc. - Barnaby spojrzał na nich z niecierpliwością. - Oświećcie mnie.
Zacznijcie od początku.
Wymieniwszy spojrzenia z Pris, Dillon zaczął od momentu, gdy w końcu zdecydowała
się powiedzieć mu o Rusie, opisał, jak go odnaleźli, potem pozwolił, aby Rus wyj aśnił,
co odkrył, zanim połączyli siły. Podczas gdy mówił, Dillon przyglądał się Pris. Nie był
zaskoczony jej przybyciem, właśnie mijał drugi dzień, odkąd Rus ukrywał się w posia-
dłości.
Wczoraj ona, Eugenia, Adelaide i Patrick przyjechali późnym rankiem. Poznawszy Rusa
i jego opowieść przy śniadaniu, generał był w wyśmienitej formie, zadowolony, że ma
gości i może odgrywać rolę gospodarza, gawędząc z Eugenią i Adelaide, podczas gdy
Rus, Patrick i Dillon poszli zastanowić się, gdzie Harkness mógł ukryć konie.
Gdyby to zależało od nich trzech, Pris byłaby wyłączona z dyskusji; zgadzali się, by
trzymać ją jak najdalej od niebezpieczeństwa. Jednak zostali pokonani przez kobiecą
wolę, której nie umieli się oprzeć. Rus usiłował dyskutować; on jeden mógł sobie na to z
nią pozwolić. Przysłuchując się ich wymianie zdań, Dillon nie miał wątpliwości, że Rus
był bardziej odpowiedzialny i przejawiał troskę o bezpieczeństwo Pris.
Ale nie udało mu się nic wskórać, więc Pris dowiedziała się, że Crom zawsze późną nocą
prowadził konie na północ i wschód poza Newmarket i wrzosowisko. Patrick miał
obserwować farmę Rigby'ego, dopóki nie dowiedzą się tego, co musieli wiedzieć. Zeszłej
nocy nie zauważył żadnych ruchów.
Pris ze zniecierpliwieniem przyglądała się rozmawiającym Rusowi i Barnaby'emu,
przyjmowała do wiadomości, że Barnaby musiał poznać wszystkie szczegóły, jednak
szkoda jej było traconego czasu.
Dillon nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wiedziony jakimś nieodpartym impulsem, poddał
się i koło północy osiodłał Salomona, by pojechać do domu Carisbrooków.
Do letniego domku.
Nie spodziewał się, że ją tam zastanie. Myślał, że posiedzi na kanapie i popatrzy na
jezioro, dopóki się nie uspokoi. Właśnie to robił, gdy zauważył jakiś ruch między
drzewami. To była ona, w jasnej sukni, z szalem zarzuconym na ramiona. Nie umawiali
się. Jednak weszła do letniego domku bez wahania. Nie okazując specjalnego zdziwienia
jego obecnością, podeszła prosto do niego, zatrzymała się i pozwoliła, by szal opadł jej z
ramion.
Kolejne godziny spędziła w jego ramionach, biorąc i dając rozkosz.
Później, spokojny jak nigdy dotąd, odprowadził ją do domu, a potem wrócił do siebie.
Nadal czuł ten spokój.
Samo patrzenie na nią uspokajało jakąś część jego osobowości.
- No! - Barnaby zwrócił się do niego. - Czy twoi urzędnicy coś ustalili?
- Coś znaleźli, ale jeszcze nie wiemy, co to oznacza. Dwa konie, które Rus
zidentyfikował jako sobowtóry Flyin' Fury'ego iBlistering Belle, należą do pana
Aberdeena. To dżentelmen, który posiada całkiem sporą stadninę, i zatrudnia własnego
trenera, ale wygląda na to, że wysłał - a może pożyczył? - te konie Cromarty'einu.
Barnaby pokręcił głową·
- To nie jest tutejszy właściciel stadniny? Dillon potrząsnął głową·
- Pochodzi z okolic Sheffield. Zazwyczaj wystawia swoje konie w Doncaster albo
Cheltenham. Moi urzędnicy próbują ustalić dwa konie, które Cromarty miał w Irlandii, a
które Crom zabrał gdzieś zaraz po tym, jak przybili do Liverpoolu. Jeśli te konie należą
do Aberdeena albo do Cromarty'ego, ale są sobowtórami tych dwóch koni Aberdeena,
może to oznaczać, że w Doncaster i Cheltenham też może dojść do oszustwa.
Barnaby spojrzał na niego.
- To nie jest małe przedsięwzięcie.
- Nie - przyznał Dillon. - I w ten sposób dotarliśmy do dzisiejszej nowiny. Twojej.
- Rzeczywiście! - Barnaby zerknął na Rusa, na Pris i znowu na Rusa. - Może powinniśmy
spotkać się w domu Demona? Jego zdanie może być
przydatne, a dobrze by było, abyśmy wszyscy je usłyszeli.
Dillon przytaknął.
- Dobry pomysł. Wczoraj przez cały dzień oglądał konie. Muszę przedstawić mu Rusa i
Pris, i opowiedzieć, czego się dowiedzieliśmy. On i Flick mieli wrócić dziś rano.
- Demon - powiedział Rus, gdy wszyscy wstali. - Demon Cynster?
Rozpoznając pełne podziwu spojrzenie Rusa, Dillon się uśmiechnął.
- Jest tylko jeden Demon, uwierz mi. Jest mężem mojej kuzynki, ale to tak, jakby był
moim szwagrem. Dorastałem z Flick, jego żoną. Stadnina Demona jest po sąsiedzku.
- Och, wiem. - Rus ruszył razem z nim i pozostałymi do drzwi. - Kiedy się ukrywałem w
lesie, zabijałem czas, zakradając się do padoku i oglądając konie. Ma więcej wspaniałych
koni, niż miałem okazję widzieć w całym swoim życiu.
- Dla Demona hodowla koni to więcej niż hobby, to jego namiętność. - Dillon zauważył
spojrzenie Pris i uśmiechnął się. - Zaraz po Flick, oczywiście.
Nie słyszał tego, ale był niemal pewien, że prychnęła.
Piechotą przeszli do domu Cynsterów, omawiając różne kwestie, dopowiadając
szczegóły, które Rus i Dillon pominęli wcześniej. Bez względu na to, jak bardzo się
starali coś z niego wyciągnąć, Barnaby odmawiał zdradzenia czegokolwiek, dopóki nie
będzie z nimi Demona.
Demon i Flick przebywali w domu, oboje bardzo chcieli usłyszeć nowiny, tym bardziej,
gdy się dowiedzieli, kim był Rus. Pris uzbroiła się w cierpliwość i czekała mimo że
chciała planować i działać. Sądziła, że odnalezienie Rusa będzie oznaczać odnalezienie
spokoju, jednak, choć bardzo jej ulżyło, że jest cały i zdrowy, nie mogła przejść do
porządku nad ciągłym niebezpieczeństwem, które mu groziło. Chciała, aby to
niebezpieczeństwo minęło, i to zaraz. Ale potrzebna jej była pomoc Dillona,
Barnaby'ego, Demona i Flick, zagryzła więc język i cierpliwie czekała na rozwój
wydarzeń.
W końcu, gdy Dillon zauważył wciąż niewyjaśniony udział pana Aberdeena, wszystkie
oczy zwróciły się na Barnaby'ego. Sądziła, że będzie się napawał tą chwilą, ale on miał
ponurą minę.
- To, co mam do powiedzenia - rozejrzał się po obecnych - jeśli dodać to do waszych
ustaleń, sugeruje, że cała sprawa jest o wiele poważniejsza, niż myśleliśmy. Gabriel i
jego informator próbowali wyśledzić te dziesięć tysięcy funtów. Montague, którego
chyba obaj znacie - Barnaby skinął do Dillona i Demona, którzy przytaknęli - zapewnił
mnie, że gdyby transfer został wykonany w normalny sposób, znaleźliby jakiś ślad, ale
nie znaleźli. Skądkolwiek pochodzą te pieniądze, nie przeszły przez żaden bank. Collier
musiał dostać je w gotówce, po prostu plik banknotów. I Gabriel, i Montague sugerowali,
że prawdopodobnym źródłem był jakiś bogaty hazardzista, który zwyczajowo obraca
takimi kwotami. - Barnaby na moment zamilkł; wyraz jego twarzy stał się bardziej
zacięty. - Potem pojawił się Vane z tym, co ustalił nie w klubach, ale różnych
obskurnych miejscach. Ostatnie plotki o podejrzanych gonitwach krążyły kilka tygodni
temu - Barnaby spojrzał na Rusa - i tak, podejrzanym koniem był Flyin' Fury, i mó-
wiły o tym, że postawiono olbrzymie kwoty przeciwko wygranej Flyin' Fury.
- Niektórzy bukmacherzy zgrzytają zębami, ale, oczywiście, niewielu z nich może liczyć
na współczucie. Jednak Van e dowiedział się na tyle dużo, by móc oszacować wygrane
wyłącznie z wysokości zakładów na więcej niż sto tysięcy funtów. Najbardziej
interesujące było to, że pojedyncze zakłady nie były wysokie - nic niecodziennego,
wszystkie pochodziły od różnych ludzi lub agentów. Więc chociaż bukmacherzy są
pewni, że zostali oszukani, nie są w stanie ustalić przez kogo.
Demon miał ponurą minę.
- Gdyby wiedzieli, ta osoba nie stanowiłaby już problemu.
- Tak, rzeczywiście - przytaknął Barnaby. - Gabriel przysłał wiadomość. On, Montague i
Van e uważają, że ktokolwiek za tym stoi, może okazać się śmiertelnie niebezpieczny.
To nie jest zwykłe oszustwo, ale oszustwo na wielką skalę. Ryzyko finansowe jest
olbrzymie, a potencjalne zyski niewyobrażalne. Co oznacza, że w razie zagrożenia ten,
kto za tym stoi, nie zawaha się zabić.
- Powiedziałem im, iż uważamy, że tak się właśnie stało w przypadku Colliera. - Barnaby
spojrzał na Dillona i Demona. - Vane także przysłał wiadomość "Uważajcie.
Demon i Dillon spojrzeli na siebie.
- Słuszna rada.
Pris miała dziwne wrażenie, że dla nich "Uważajcie" oznaczało coś innego, a na pewno
miało większy ciężar gatunkowy niż w zwykłym znaczeniu. Zauważyła, że Flick
obserwowała Demona spod wpółprzymkniętych powiek, ale nie mogła rozszyfrować
toku jej myśli.
Wszyscy zamilkli, próbując połączyć w całość wszystko, co wiedzieli. Demon
podsumował:
- Musimy jeszcze ustalić, gdzie są ukrywane konie. Kiedy się tego dowiemy - napotkał
spojrzenie Dillona - będziemy musieli się poważnie zastanowić, jak winniśmy postąpić.
Dillon przytaknął i wstał.
- Damy ci znać, czego się dowiedzieliśmy. Demon i Flick odprowadzili ich do
frontowych drzwi. W drodze rozmowa toczyła się wokół koni wyścigowych, które
przygotowywali do październikowej gonitwy, ważnego wydarzenia w kalendarzu
Newmarket.
- Dillon i ja mamy przeczucie, że właśnie na tych wyścigach nastąpi zamiana Blistering
Belle - odezwał się Rus.
Demon zgodził się z tym.
- Jeśli im nie przeszkodzimy, dojdzie do zabójstwa. - Popatrzył na Dillona. - W tych
okolicznościach nie wiem, jak moglibyśmy pomóc. Będziemy po uszy zajęci
przygotowaniem koni.
- Prawdę mówiąc ... - Flick zmierzyła Rusa wzrokiem. - Przydałaby mi się dodatkowa
para wykwalifikowanych rąk, a ponieważ i tak nic nie możesz robić, bo musisz się
ukrywać, a nasz tor jest dobrze schowany przed niepożądanymi spojrzeniami, może byś
nam pomógł? Zatrudnię cię i będziesz mógł mi pokazać, co wy, Irlandczycy, umiecie.
W jej głosie pobrzmiewało wyzwanie, więc Rus mógł przyjąć jej ofertę z uśmiechem, ale
nie rzucając się jej do stóp. Pris była zadowolona, że brat będzie miał zajęcie, które przy
okazji było jego pasją. Napotkawszy wzrok Flick, skinęła głową w podzięce.
Chwilę później ruszyli przez pola z powrotem do Hillgate End. Rus był cały w
skowronkach. Dillon się zaśmiał.
- Powiedz mi, co sądzisz o Flick? Słodka, delikatna, anioł Botticellego, łagodna, sam
uśmiech?
Rus spojrzał na Dillona, wzruszył ramionami.
- Mniej więcej.
Dillon poklepał go po ramieniu.
- Tylko poczekaj, chłopcze, przy koniach wychodzi z niej prawdziwy sierżant.
Gwarantuję, że cię wymęczy.
* * *
N astępnego ranka, gdy Pris zeszła na śniadanie, zastała w jadalni Patricka.
- Znalazłeś ich?
Uśmiechnął się.
- Tak.
U siadła na krześle, ignorując okrzyki Adelaide i Eugenii, spytała:
- Gdzie?
Patrick odpowiedział.
Dziesięć minut po pospiesznie zjedzonym śniadaniu siedziała już w dwukółce, z lejcami
w dłoniach, i jechała z Adelaide do Hillgate End.
* * *
- Podmienili czarną klacz wczoraj późnym wieczorem. - Pris rozłożyła mapę, którą
narysowała. - To niewielka chata, bardziej rudera, jak mówi Patrick, ale jest tam
przylegająca do budynku stajnia, na tyle duża, by pomieścić dwa konie.
Położyła swój szkic na biurku Dillona; on, Rus i Barnaby pochylili się nad nim. Generał
był obecny, gdy przyjechały zAdelaide. Dillon i Rus zmarszczyli brwi, dając oczami
znaki, nie chcieli, aby Adelaide była w to zamieszana.
Miała ochotę wybuchnąć, nie mogąc podzielić się nowiną, podczas gdy Adelaide witała
się z nimi nieśmiało, a potem zaczęła gawędzić z Rusem; właśnie powrócił ze swojego
pierwszego treningu z Flick, i wydawał się jednocześnie podekscytowany i zaskoczony.
Ale wtedy generał skorzystał z okazji i zaproponował Adelaide spacer po ogrodzie.
Błogosławiąc go w myślach, Pris nie traciła więcej czasu i od razu powiedziała:
- Tutaj. - Wskazała na krzyżyk kilka kilometrów na północny wschód od farmy
Rigby'ego. - To zaledwie cztery ściany i komin po tej stronie strumienia. Dalej są drzewa
wzdłuż wzgórza.
- Który to koń?
Barnaby popatrzył na Rusa. Ten potrząsnął głową·
- Czasami między zamianą mijał jeden dzień, a czasami trzy. - Zerknął na Dillona. -
Pojadę i sprawdzę, który to koń.
- Nie za dnia - odezwała się Pris. - Harkness mógłby cię zobaczyć. Kto wie, co zamierza?
Rus wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Prawdę mówiąc, wiem, przynajmniej przez kilka godzin każdego dnia. Dziś po
południu on i Crom będą doglądać treningu na wrzosowisku.
- Jesteś pewien? - spytał Dillon.
- Beze mnie, chyba że udało mu się zatrudnić
kogoś jako asystenta, a jak bardzo jest to prawdopodobne w Newmarket tuż przed
wyścigami? Obaj z Cromem muszą brać udział w treningach. Cromarty wystawia sporo
koni do gonitw, a nie lubi przegrywać wbrew swej woli.
- Dobrze więc. - Dillon wyprostował się. - Zatem dziś po południu.
Pris ugryzła się w język; musieli wiedzieć, który koń gdzie był, a tylko Rus mógł to
sprawdzić, poza tym nie przychodziło jej do głowy, jak go od tego odwieść.
Napotkała jego wzrok, rozbawiony, aczkolwiek pełen zrozumienia. Roześmiał się, objął
ją i rozważnie nic nie powiedział.
Zostały z Adelaide na obiedzie. Generał wydawał się zachwycony ich obecnością,
wyznał, że brakowało mu towarzystwa młodych dam w domu.
- Flick mieszkała tutaj wiele lat, i chociaż teraz mieszka po sąsiedzku, to już nie jest to
samo. - Spojrzał na Dillona z błyskiem w oczach. - Czasami myślę, że powinienem
zaprosić Prudence, córkę Flick i Demona, na kilka tygodni.
Dillon mruknął.
- Boże broń! Wyobraźcie sobie skrzyżowanie Flick i Demona, hedonistyczną niewiastę,
przekonaną o własnej nieomylności, która posunie się do wszystkiego - absolutnie
wszystkiego - by się upewnić, że sprawy będą się toczyć po jej myśli. - Zadrżał. - Już
teraz jest przerażająca, a za parę lat będzie całkowicie nie do okiełznania.
Barnaby potaknął.
- Cieszę się, że do tego czasu będziemy starzy, i pewnie zbyt daleko stąd, by mogła
zawiesić na nas świdrujące spojrzenie.
- Nie jest świdrujące. - Pris czuła się w obowiązku stanąć w obronie dziewczynki, którą
widziała zaledwie przez chwilę. - Ma całkiem ładne oczy.
Barnaby znowu przytaknął.
- Właśnie. Broń najwyższego kalibru. Tylko czekaj, aż użyje ich przeciwko Rusowi,
potem spytaj, czy nie mamy racji.
Rozmowa był lekka i przyjemna. Pod koniec obiadu ustalili, że spotkają się w domu
Carisbrooków po południu i wybiorą się na przejażdżkę. Adelaide musiała zrezygnować,
nie czuła się na tyle dobrym jeźdźcem, aby dotrzymać im kroku. Pris była w drodze
powrotnej ujmująco miła, zajechały do biblioteki, żeby Adelaide mogła wybrać jakąś
powieść, a Pris przy okazji sprawdziła dużą mapę wiszącą na ścianie. Upewniwszy się,
że dobrze zaznaczyła położenie chaty, skierowała się do domu, gdzie czekali Eugenia i
Patrick. Poszli razem na spacer wokół jeziora, a Pris opowiedziała wszystko, co udało się
dotąd ustalić.
Eugenia skinęła głową.
- Pan Caxton, Dillon, wydaje się godnym szacunku dżentelmenem, a pan Adair również.
Jego powiązania z policją dają poczucie bezpieczeństwa. Chociaż nie jestem
zadowolona, że Rus musi się ukrywać, to cieszę się, że on - Eugenie zerknęła na Pris - i
ty, moja droga, znaleźliście się w tak doborowym towarzystwie. Muszę przyznać, że
przyjeżdżając tutaj, obawiałam się, że sprawy mogą przybrać o wiele gorszy obrót. Mam
nadzieję - mówiła dalej Eugenia - że twój brat ograniczy swój entuzjazm, i nie zrobi
niczego lekkomyślnego i niebezpiecznego.
- Prawdę mówiąc, sądzę, że jest to mało prawdopodobne. - Pris opowiedziała o
zaproszeniu Flick i o wrażeniach Rusa z pierwszego treningu. - Nie wiedział, że ona
sama dosiada koni, które trenuje. Odstawiła go w przedbiegach.
Uśmiechając się, Pris zastanawiała się, czy Flick specjalnie sprowokowała taką sytuację,
domyślając się, jak by to wpłynęło na Rusa i wystawiłoby go na ciężką próbę.
- Hmm - odezwała się Eugenia. - Wiedziałam, że lady Cynster jest wyjątkowo
inteligentną kobietą.
Pris zmuszała się do cierpliwości i starała się nie patrzeć co chwilę na zegarek. Jednak
gdy trzech spiskowców wjechało na dziedziniec stajenny, siedziała już na koniu i
czekała.
Eugenia, Adelaide i Patrick wyszli ich pożegnać.
Chwilę później galopowali przez pola na północ, do niewielkiej chaty. Klacz Pris
dotrzymywała kroku trzem większym koniom: karemu ogierowi Dillona, gniadoszowi,
na którym jechał Barnaby, i silnemu siwkowi Rusa. Zanim się pojawili, Pris się
obawiała, że mogą ominąć dom Carisbrooków szerokim łukiem dla "jej bezpieczeństwa".
Była zadowolona, że tego nie zrobili.
Musieli pojechać do chaty, a Rus musiał obejrzeć konia, który był tam trzymany i wrócić
do Hil19ate End przed zachodem słońca, gdy kończyły się treningi na wrzosowisku. Nie
marnowali więc czasu, popędzali konie. Przed sobą zobaczyli kamieniste koryto,
przecinające niemal płaskie pole. Dillon ściągnął lejce, potem skierował Solomona
wzdłuż brzegu. Po drugiej stronie rzeki teren wznosił się łagodnie, a na jednym ze
zboczy schowana między drzewami znajdowała się niewielka chata.
Znalazłszy bród, Dillon poprowadził Solomona w dół, do wody . Następna była Pris, a za
nią podążyli Barnaby i Rus.
Wpatrując się w chatę, Dillon zawołał:
- Ty i ja zapukamy do drzwi, jeśli ktoś tam będzie, poprosisz o szklankę wody. -
Popatrzył na Pris.
Potaknęła, żeby wiedział, że go usłyszała.
Z uśmiechem na ustach i błyskiem w oku popędziła obok niego pod górę.
Dał znać pozostałej dwójce, żeby poczekali. Zatrzymała się przed chałupą, śmiejąc się i
pozwalając klaczy tańczyć w miejscu. Poczekała, aż Dillon się zatrzymał i zsiadł z konia,
potem pozwoliła, aby zdjął ją z końskiego grzbietu.
Postawiwszy ją na ziemi, wziął ją za rękę.
- Chodźmy.
Zapukał. Czekali, oddychając nerwowo.
- Nic nie słyszę - powiedziała bezgłośnie. Zapukał ponownie, głośniej i dłużej.
- Jest tam kto? Czy dama może prosić o szklankę wody?
Cisza. Wtedy zza rogu rozległo się zduszone parsknięcie. Cofnęli się. Chata miała tylko
jedno piętro, bez strychu, a jedyne okno było tak brudne, że zupełnie nieprzejrzyste.
- Sądzę, że jesteśmy bezpieczni. - Skinieniem przywołał dwóch pozostałych, którzy
zatrzymali się nieopodal, jakby po drodze dokądś.
Pris spróbowała wysunąć palce z jego dłoni, ale zacisnął je mocniej, rozglądając się
wokoło. Zadowolony, że nie było nikogo, spojrzał w zmrużone oczy Pris.
- Dobrze, zobaczmy.
Poszli za róg. Wejście do stajni znajdowało się z tyłu, było dobrze osłonięte drzewami.
Stajnia była w lepszym stanie niż cała chata, a nawet w lepszym, niżby można sądzić po
zewnętrznym wyglądzie.
Schyliwszy głowę, Dillon wszedł do środka pod grubą belką, rozejrzał się, zauważając
uprzęże schludnie powieszone na ścianie i dwa boksy w zaskakująco dobrym stanie.
Podłoga była kamienna, czysta i pozamiatana, w powietrzu unosił się słodki zapach
siana.
Drugi boks był zajęty. Pris ruszyła w tamtą stronę. Dillon nadal trzymał ją za rękę i szedł
za nią. Z wnętrza przyglądała im się czarna klacz, z czterema białymi skarpetkami i białą
strzałką na szyi, była zaciekawiona, ale ostrożna i nie zbliżała się do ogrodzenia boksu.
Szybkie kroki zwiastowały nadejście Rusa, tuż za nim podążał Barnaby. Rus zwolnił,
aby się rozejrzeć, potem napotkał spojrzenie Dillona.
- Przynajmniej o nie dbają.
Dillon wskazał zajęty boks.
- Która to klacz?
Rus podszedł bliżej, jak tylko klacz go zobaczyła, zarżała radośnie i ruszyła do niego.
Uderzyła Rusa w klatkę piersiową. Smiejąc się, podrapał ją między uszami, a potem
pogłaskał po nosie.
- To jest Belle.
Koń sapnął. Rus' wyciągnął z kieszeni dojrzałe czerwone jabłko. Wysunął rękę z
owocem przed siebie, Belle wykrzywiła wargi, prychnęła z obrzydzeniem i odtrąciła
dłoń. Rus zachichotał, wsadził jabłko z powrotem do kieszeni i wyciągnął kostkę cukru.
Klacz wzięła ją delikatnie do pyska, sapiąc z zadowoleniem.
Potem znowu go lekko uderzyła łbem, napierając na ogrodzenie boksu.
- Nie, dziewczynko. - Rus zanucił z miękkim irlandzkim akcentem. - Musisz tutaj zostać,
przynajmniej przez jakiś czas.
- Lepiej już chodźmy. - Zobaczywszy dowód z jabłkiem, Barnaby wyszedł na zewnątrz,
stając na czatach. - Słońce zachodzi. - Spojrzał na Dillona. - Jak długo jeszcze potrwa
trening?
Rus ociągając się, zostawił Belle, Dillon i Pris wyszli za nim ze stajni. Słyszeli za sobą
rżenie. Dillon spojrzał na zachód, potem w stronę, gdzie cienie stawały się coraz dłuższe.
- Mamy tylko tyle czasu, żeby Rus zdążył dotrzeć do Hillgate End, zanim Harkness i
Crom zaczną się tu kręcić.
- Nawet jeśli odesłaliby konie prosto na farmę, a sami ruszyli do twojego lasu? - Pris
popatrzyła z niepokojem na Rusa, szybko wracali do swoich koni.
- Nawet. Zważywszy na to, że wyścig jest za kilka dni, Harkness nie będzie odwalał
fuszerki i skracał treningu.
Pris przestała dyskutować, ale jej spojrzenie rzucone Rusowi mówiło, że nie była
przekonana. Dillon pozwolił, aby to Rus podsadził ją na konia. Po kilku chwilach
przejechali przez strumień i zmierzali przez pola do domu Carisbrooków. Kiedy wjechali
na dziedziniec, Patrick już czekał. Chwycił klacz Pris.
- Znaleźliście ją, tę czarną klacz? Rus przytaknął.
- Blistering Belle. - Zerknął na Dillona. - Co teraz?
- Teraz się zastanowimy. - Dillon uspokoił Solomona, który zaczął prychać. - Nie
możemy sobie pozwolić na żadną pomyłkę. - Zerknął na Patricka. - Wiem, że jest trochę
późno, ale nie sądzisz, że lady Fowles przyjmie zaproszenie na kolację w Hillgate End
dziś wieczorem? Wiem, że ojciec będzie zachwycony, a my będziemy mogli
przeanalizować wszystko, co wiemy, rozważyć możliwości i zdecydować, co jest naszym
celem. Wtedy będziemy mogli coś zaplanować.
Pris potaknęła.
- Jestem pewna, że ciotka Eugenia będzie zachwycona, mogąc zjeść kolację w
towarzystwie twojego ojca.
Dillon podniósł rękę na pożegnanie. - Zobaczymy się więc wieczorem.
- Lepiej uprzedzę ciotkę, że zaplanowaliśmy dla niej wieczór.
Pozostali dwaj mężczyźni również się pożegnali i wszyscy odjechali. Pris patrzyła za
nimi, po czym ruszyła do domu.
Rozdział 14
Pris nie podejrzewała, że Eugenia będzie miała coś przeciwko temu, że zaplanowali dla
niej wieczór, ale zaskoczyło ją, z jaką radością przyjęła zaproszenie.
Schodząc na parter o szóstej po południu, gotowa do wyjścia, zauważyła, że Eugenia
puszyła się - zdecydowanie się puszyła - przed lustrem w holu.
- Och, tutaj jesteś, kochanie. Powiedz - Eugenia szarpnęła delikatny koronkowy
kołnierzyk sukni - czy sądzisz, że to mnie postarza?
Pris zamrugała, ale kiedy ciotka spojrzała na nią pytająco, przyjrzała się jej odbiciu w
lustrze, delikatnej twarzy, łagodnie falującym blond włosom, tylko nieznacznie
przyprószonych siwizną, na apetycznie zaokrągloną sylwetkę, na inteligentne,
błyszczące oczy. Potrząsnęła głową.
- Wcale nie wyglądasz staro.
W uśmiechu Eugenii przebijało całkowicie kobiece zadowolenie.
- Dziękuję, moja droga. - Obróciwszy się, przyjrzała się Pris, po czym uniosła brwi. -
Ten odcień fioletu pasuje do ciebie. Rozumiem, że dałaś sobie spokój z surowym
wyglądem sawantki?
Wygładzając fioletową suknię, Pris wzruszyła ramionami.
- Będą tylko Rus, Dillon i Barnaby, nikogo, kogo musiałabym zwodzić.
Eugenia wyglądała na zaskoczoną.
- To prawda.
Błysk w jej oku świadczył, że ona także nie dała się zwieść, że doskonale rozumiała, iż
miał być tam mężczyzna, którego Pris z całego serca pragnęła oczarować.
Adelaide zbiegła po schodach, wreszcie szczęśliwa, że wie, gdzie znajduje się Rus, że
jest bezpieczny, i podekscytowana, że go niebawem zobaczy.
- Jestem gotowa. - Zatrzymawszy się na dole schodów, spojrzała na Pris i Eugenię z
niecierpliwym wyrazem twarzy. - Możemy iść?
Pris zerknęła na Eugenię, Eugenia zerknęła na Pris. Potem obie się roześmiały.
- Chodźmy. - Eugenia machnęła w stronę drzwi.
- Patrick czeka.
Droga do Hillgate End upłynęła w atmosferze przyjemnego oczekiwania. Generał
przywitał je przed drzwiami rezydencji i zaprosił do środka. Dillon, Rus i Barnaby
czekali w salonie.
Idąc za Eugenią, Pris cieszyła się, że już wcześniej widziała Dillona w stroju
wieczorowym, udało jej się nie gapić na niego, ale dopiero gdy się z nim przywitała,
odwróciła się i zobaczyła uśmiechniętego Rusa, przypomniała sobie o obecności brata
bliźniaka. Zamrugała, wzięła się w garść i podeszła, żeby przywitać się z Barnabym.
Wieczór upłynął w ciepłej, swobodnej atmosferze, jaka jest możliwa tylko między
przyjaciółmi. Kolacja była wyborna, wino lekkie, rozmowy ożywione, skrzące się
humorem i pozytywną energią· Nikt nie poruszał kwestii, z powodu której się spotkali,
nie mówiono o decyzji, która wisiała w powietrzu, a którą należało podjąć. Zamiast tego
rozmawiano o Londynie, Irlandii, o skandalach i nowinkach, o koniach także, ale raczej
o ich hodowli niż o wyścigach.
Rus pogrążony był w rozmowie z Adelaide, podczas gdy Barnaby zabawiał generała i
Eugenię, Dillon i Pris wymieniali opinie na temat kart, wyścigów dwukółek i psów.
Ale kiedy już zebrano ze stołu nakrycie po ostatnim daniu, generał rozejrzał się i
uśmiechnął.
- Może w tej sytuacji lady Fowles, panna Blake i ja udamy się do salonu, żebyście mogli
porozmawiać.
_ Rzeczywiście. - Eugenia odsunęła krzesło.
- Ale nie ociągajcie się zbyt długo. Macie się do nas przyłączyć na herbatę·
Mężczyźni wstali. Generał wziął obie panie pod ramię i wyszli.
Dillon opadł na krzesło obok Pris, Barnaby pozostał na miejscu naprzeciwko, Rus usiadł
obok niego. Zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, otworzyły się drzwi i Jacobs wniósł na
tacy karafkę porto.
Zatrzymał się i zamrugał.
Dillon spojrzał na Pris, ale ona wpatrywała się w blat stołu. Szturchnął ją w łokieć, a
kiedy spojrzała w górę, wskazał głową J acobsa, niepewnego, co ma zrobić. Pris
popatrzyła na Dillona. Otworzył szeroko oczy.
Zrozumiała.
- Och! Tak, kontynuuj. - Machnęła nieprzytomnie ręką. - Cokolwiek masz do zrobienia.
- Napełnij trzy kieliszki - zaordynował Dillon.
- Potem zabierz karafkę do generała, do salonu. Jestem pewien, że lady Fowles nie będzie
miała nic przeciwko.
- Oczywiście, sir.
Jacobs postawił trzy kieliszki przy łokciu Dillona. Ten podał po jednym Rusowi i
Barnaby'emu, po czym uniósł swój i się napił.
- Za sukces - powiedział Barnaby.
Rus i Dillon przytaknęli, po czym Dillon odstawił swój kieliszek.
- Musimy przede wszystkim zdecydować, czy mamy pełny obraz? A przynajmniej na
tyle rozległy, aby móc działać?
Skrzyżowawszy ramiona, Barnaby oparł się stół.
- Przedstawię, czego do tej pory się dowiedzieliśmy. Jest ktoś, nazwijmy go pan X,
dżentelmen i zatwardziały hazardzista, który obstawia i wygrywa olbrzymie sumy. Dla
takiego człowieka nie liczą się wyłącznie pieniądze, ale także dreszcz towarzyszący
zwycięstwu, lecz aby obstawiać na poziomie, który powoduje dreszcz emocji, musi mieć
pieniądze. I to dużo. Zacznijmy od ostatniej jesieni. Collier obstawiał bardzo dużo i
przegrał. Pan X dowiedział się o tym. Zimą pojawił się u Colliera, któremu groziło
bankructwo, został jego cichym wspólnikiem i ustalił warunki do przeprowadzenia
podstawienia fałszywych koni. W czasie wiosennego sezonu dokonano z powodzeniem
przynajmniej dwóch podmian, co przekonało pana X, że posiada wszystkie niezbędne
elementy w garści - właścicieli, trenerów, konie, agentów przyjmujących zakłady,
bukmacherów - wszystko, co było potrzebne do uzyskania dużych sum pieniędzy.
- Ale kiedy sezon się skończył, pokłócił się z Collierem. - Dillon napotkał wzrok Barna-
by'ego. - Pan X działał zdecydowanie, by usunąć zagrożenie dla swojego oszukańczego
planu, zabił Colliera.
Barnaby skinął głową.
- Być może pan X już wtedy sobie upatrzył Aberdeena i Cromarty'ego, ale tak czy siak,
jego przekręt przebiegał bez problemów.
- Istnieje możliwość - wtrącił Dillon - że zmiana stajni w każdym sezonie jest także
częścią jego planu. W ten sposób władze nie będą w stanie udaremnić jego oszukańczego
procederu - zostajemy zaalarmowani dopiero po gonitwie, zazwyczaj kilka tygodni
później, a wtedy sezon już się kończy. Nawet jeśli po tym sezonie zaczniemy
obserwować Cromarty'ego, jeśli w przyszłym sezonie zamiany dokona Aberdeen ...
władze zawsze będą o krok z tyłu za panem X.
Barnaby zmarszczył brwi.
- Przyszła mi do głowy pewna myśl, zważywszy na jego upodobanie do hazardu, czy to
pan X wpędził Colliera, a także Cromarty' ego i Aberdeena w długi, żeby potem móc ich
wciągnąć do swojej gry? - Barnaby spojrzał na Dillona. - Nie mówię, że Collier,
Cromarty i Aberdeen są bez skazy i działają wyłącznie pod przymusem, ale ich udział w
planie pana X nie do końca musiał być ich świadomym wyborem.
Dillon popatrzył na Barnaby'ego.
- To ... bardzo czarny scenariusz. Ale tak, zważywszy na to, jak czasami właściciele
obstawiają swoje konie, możliwe, że pan X żeruje na wyścigach konnych w ten sposób.
Pris zadrżała.
- Ten pan X wydaje się nie tylko nie mieć serca, ale także sumienia.
Dillon, Rus i Barnaby wymienili spojrzenia, po czym Barnaby kontynuował:
- Wracam do tego sezonu. Pan X przeprowadził tutaj bardzo udaną zamianę z Flying'
Fury przez Cromarty'ego, zgarniając bardzo duże sumy.
- Jednak - odezwał się Dillon - przeprowadzenie zamiany koni w Newmarket ma efekt
uboczny, który może nie spodobać się panu X. Ponieważ w Newmarket mieści się
związek jeździecki, dokonanie oszustwa uderza w samo serce wyścigów konnych. Jeśli
to będzie trwać, zapanuje chaos. Dosłownie. Sprawa z Flying' Fury już wyrządziła wiele
szkód, ale przekręt z Blistering Belle będzie o wiele gorszy - główna gonitwa w jednym z
głównych wyścigów na głównym torze. Zakłady będą duże, poruszenie po wszystkim
ogromne. Gracze nie będą tego tolerować, towarzystwo również nie.
- Ale - powiedział Barnaby - bez względu na protesty, to ty i komitet będziecie musieli
przetrzymać najgorsze, nadal nie ma sposobu, aby po-
wstrzymać pana X, zwłaszcza jeśli wciąż będzie zmieniał stajnie i tory wyścigowe.
Di!1on przytaknął ponuro.
- Swiadomość, że zamieniono konie, wcale niczego nie ułatwia.
- Chyba że - wtrącił Rus - dowiesz się o oszustwie, zanim nastąpi. I tym sposobem
wracamy do Blistering Belle.
Barnaby zastanowił się, po czym potrząsnął głową i oparł się wygodnie na krześle.
- Nawet jeśli ...
Dillon pokręcił głową.
- Powstrzymanie podmiany Blistering Belle przez niedopuszczenie konia sobowtóra do
gonitwy spowoduje, że część wygranych przejdzie na innego faworyta, a reszta zostanie
całkowicie unieważniona. Ludzie przegrają, a bukmacherzy wygrają, tylko nie aż tyle. A
pan X, chociaż nie wygra tak wiele, jak się spodziewa, to dużo nie straci, z pewnością nie
tyle, żeby to odczuć. Najgorsze jednak, że nie powstrzyma to jego oszustw. Po prostu
będzie wykorzystywać Aberdeena, i nawet jeśli uda się nam zdemaskować konie
Aberdeena przed zamianą, pan X po prostu przyczai się przez ten sezon.
- Albo użyje kolejnego, innego właściciela. - Pris mówiła z wyraźną frustracją w głosie. -
Nie ma prostego, jednoznacznego rozwiązania, prawda? Zadnego oczywistego "to
powinniśmy zrobić"?
Rus i Barnaby potrząsnęli głowami.
- To najbardziej przebiegłe, najgorsze przestępstwo, o jakim słyszałem - odezwał się
Barnaby. - Pomijając pana X, jest tutaj wielu szubrawców, którzy zasługują na karę, ale
chociaż wiemy, że popełniane jest przestępstwo, i wiemy, jak je powstrzymać, nie
będziemy w stanie dobrać się do skóry większości tych, którzy są w to zamieszani, a dó
pana X i jego planu wcale.
- Jest jak pająk w środku własnej sieci - powiedział Dillon, wpatrując się w swoje palce
powoli stukające w stół. - Możemy przerwać kilka powiązań, nawet zniszczyć część
sieci, ale to nie wyrządzi krzywdy pająkowi. Kiedy się wycofamy, wypełznie z kryjówki,
naprawi sieć, stworzy nowe powiązania, i dalej będzie zwodził i oszukiwał swoje ofiary.
Wszyscy widzieli analogię, wszyscy milczeli, rozmyślając, potem Barnaby się poruszył.
Spojrzał na Dillona.
- Jakie jest nasze minimum, jakie szkody możemy wyrządzić, jeśli zdemaskujemy
Cromarty'ego z Blistering Belle?
Kiedy Dillon na niego spojrzał, Barnaby
uśmiechnął się przelotnie.
- Zastanawiałeś się nad tym, prawda?
Dillon odwzajemnił uśmiech, ale zaraz spoważniał. - Tak, i odpowiedź nie jest
optymistyczna. Jedynym sposobem na udowodnienie, że dzieje się coś niezgodnego z
prawem, jest zdemaskowanie sobowtóra Blistering Belle tuż przed wyścigiem. Cromarty,
Harkness i Crom zostaną oskarżeni o usiłowanie dokonania podmiany koni. Ale jeśli
Harkness został namówiony do tego, by kryć Cromarty'ego, wtedy Harkness i Crom
trafią do więzienia, zapewne Newgate, a Cromarty wywinie się, płacąc karę i otrzymując
naganę za niedopilnowanie tego, co dzieje się w jego stajni.
- To wszystko? - Pris wyglądała na zaskoczoną.
- Wszystkim innym się upiecze?
Patrząc jej w oczy, Dillon potaknął.
- Parę osób będzie się burzyć w kwestii zakładów, ale to jedyny efekt, jaki wywoła
zdemaskowanie podmiany Blistering Belle. - Zerknął na Barnaby'ego i Rusa. - Nie
będzie żadnych dowodów, że ktoś jeszcze jest zamieszany.
- I istnieje małe prawdopodobieństwo, że Cromarty zdradzi nam nazwiska pozostałych. -
Rozczarowany Rus wychylił swoje porto.
- Zwłaszcza jeśli wie, co spotkało Colliera.
- Dillon spojrzał na pozostałych. - Nie widzę sposobu, żebyśmy mogli dowiedzieć się
czegoś więcej o panu X, udaremniając podmianę Blistering Belle.
Barnaby opróżnił kieliszek i odstawił go. - Musi być jakiś lepszy sposób.
Dillon spojrzał mu w oczy.
- Musimy pomyśleć, w jaki sposób moglibyśmy dosięgnąć pająka.
* * *
Do październikowych wyścigów i gonitwy dwulatków, w której miała wziąć udział
Blistering Belle, zostały cztery dni. Wciąż nie mając żadnego pomysłu, dali sobie jeden
dzień na burzę mózgów, zanim zdecydują, jakie kroki podjąć.
Skończyli spotkanie i przyłączyli się do pozostałej trójki na herbatę. Później Dillon,
Barnaby i Rus pożegnali Eugenię, Pris i Adelaide.
Jeszcze później, gdy księżyc rozjaśniał czerń nieba, a na polach zapadła cisza, jechał na
północny wschód do letniego domku nad jeziorem. Tym razem także się nie umawiali,
nie wymienili nawet znaczących spojrzeń, ale Pris była tam, siedziała na kanapie i
czekała na niego.
Uśmiechnęła się tajemniczo, wzięła go za rękę i pociągnęła w dół. Do siebie. Do cudów,
czarów, które odnalazł w jej ramionach, do szaleństwa i emocji niebezpiecznej jazdy do
złocistej chwały, która na nich spływała, do jedności, która gościła w ich duszach.
To go leczyło, w jakiś nieznany sposób czyniło z niego pełnego człowieka.
Leżąc na plecach na kanapie, na poły rozebrany, z Pris obok, zdecydowanie nagą,
wpatrywał się w mrok, rozmyślając o tym niesamowitym połączeniu, gdy poruszyła się,
odwróciła głowę w stronę jeziora i wymruczała:
- Musi być jakiś sposób.
Kiedy jechał do domku letniego, miał pewien przebłysk, ale nie wiedział, jak mogłoby
się to potoczyć.
Utkwiwszy wzrok w suficie, uniósł jedną rękę, chwycił kosmyk jej włosów.
- Zawsze uważałem, że moja hańba w przeszłości, która wyniosła mnie na stanowisko
jednego z kilku wybranych, którzy stoją na straży wyścigów konnych, była wielce
ironicznym zrządzeniem losu. - Przerwał, potem mówił dalej: - Teraz zastanawiam się,
czy los nie miał przypadkiem jakiegoś dalekosiężnego planu.
Milczała przez chwilę.
- Bo wyścigi konne są poważnie zagrożone, a ty dzięki swojej przeszłości lepiej
rozumiesz to zagrożenie?
- Po części. Ale myślałem raczej o swoim charakterze, który wiele lat temu wpędził mnie
w kłopoty. Nie jestem swoim ojcem. On nie ma w sobie tego szaleństwa i
lekkomyślności. Gdybym nie miał tych kłopotów, nie okrył się hańbą, a potem nie chciał
się oczyścić, czy poszedłbym w jego ślady, a potem objął jego stanowisko?
- To znaczy, czy byłbyś teraz nadzorcą rejestru hodowlanego, przed którym stanął taki
problem? - Czy taki człowiek jak ja stanąłby przed takim problemem.
Uniosła głowę, spojrzała mu w oczy. Skrzyżowawszy dłonie, położyła je na jego torsie i
oparła nie brodę, po czym zmrużyła oczy.
- O czymś myślałeś?
Rozbawiony jej przenikliwością, żałował, że w tym słabym świetle nie
widzi koloru jej oczu, nie może podziwiać jej kształtów.
- O pewnej ewentualności, zaledwie przebłysku szansy. Nie jestem pewien.
Jeśli ten pomysł okaże się jednak przydatny, to wtedy ta dzika i lekkomyślna część jego
osobowości będzie miała kluczowe znaczenie w przeprowadzeniu całego planu do końca.
Kiedy z nią był, nie czuł się rozdarty, jakby był dwojgiem ludzi w jednej skórze. Ta
dawna hańba spowodowała rozłam, jakiś brak zaufania, ostrożność, której cały czas był
świadomy - obawę, że jego szalone i lekkomyślne "ja" było ciężarem, zagrozemem.
Co mówił mu los?
- Bez względu na to, co zrobimy, musimy powstrzymać Cromarty'ego, Harknessa i
Croma, i wsadzić ich za kratki, gdzie nie będą stanowić zagrożenia dla ciebie, Rusa i
nikogo z waszej rodziny. - Nikt lepiej od niego nie wiedział, jak bardzo bezwzględni
potrafią być ludzie działający w półświatku wyścigów konnych, jak potrafią mścić się na
swoich ofiarach. To absolutne minimum, które musimy osiągnąć.
On i Demon dobrze rozumieli ostrzeżenie Vane'a, by uważali, żeby pilnowali i chronili
swoje rodziny, żeby upewnili się, że cokolwiek się stanie, nie odbije się to na ich
najbliższych, na tych, których będą chronić.
Uzasadnione ostrzeżenie.
Pris wciąż przyglądała się jego twarzy.
- Tylko usunąć Cromarty'ego, Harknessa i Croma ... bardzo dobrze, ale przecież nikt z
nas nie uzna tego za sukces.
- Jeśli uda się nam wyeliminować tę trójkę, Rus będzie bezpieczny.
Prychnęła.
- Chociaż nikomu tak jak mnie nie zależy na bezpieczeństwie Rusa, to nie będzie koniec.
- Zmarszczyła brwi.
- Świadomość, że dzieje się coś bezprawnego, czym wiemy, ale nie zrobiliśmy nic, aby to
powstrzymać nie da ani mnie, ani Rusowi spokoju. Nie wyobrażam sobie również, żeby
Barnaby przeszedł nad tym do porządku dziennego, już teraz zgrzyta zębami. - Jej twarz
nabrała sceptycznego wyrazu. - A jeśli chodzi o ciebie, ty po prostu nigdy nie odpuścisz.
Jak byś mógł? To twoje powołanie, prawda?
Było.
Coś w nim zadrżało w odpowiedzi na taką przenikliwość. Nigdy nie słyszał, żeby zostało
to wypowiedziane w tak prosty, rzeczowy sposób, jakby rzeczywiście było to tak
oczywiste ...
Być może potrzebny był ktoś taki jak ona, aby to po prostu wyrazić. Określić jego
pobudki, motywację, która kryła się za stawieniem czoła obecnemu zagrożeniu. Zawrzeć
to w dwóch słowach: "jego powołanie" .
J ego, ponieważ odpowiedzialność spoczywała głównie na nim, nie tylko z powodu
stanowiska, które zajmował, ale dlatego, że komitet poprosił go o pomoc w rozwiązaniu
problemu, i liczył, że sobie z tym poradzi.
Powołanie, ponieważ tym właśnie to było. Jego stanowisko nie ograniczało się do płatnej
posady, lecz stanowiło wyraz szacunku dla jego powołania. Pomijając powiązania
rodzinne, wrósł w to stanowisko, a ono stało się częścią jego.
r dlatego musiał zrobić coś więcej, niż tylko pozbyć się Cromarty'ego, Harknessa i
Croma, musiał uwolnić świat wyścigów konnych, któremu od tak dawna służył - wokół
którego toczyło się jego życie - od zła, które zagrażało samemu jego sercu.
- O czym myślisz?
Spojrzał jej w oczy, a jego usta drgnęły.
- Cierpliwości to było zaledwie pierwsze podejrzenie. Powiem ci, kiedy to przemyślę,
zastanowię się, jak mogłoby nam to pomóc.
Mówił niskim, kojącym głosem. Jego palce wciąż bawiły się kosmykiem włosów, drugą
ręką przesunął po udzie, biodrze, aż do nabrzmiałych piersi świadomie odwracając jej
uwagę.
Ale sam się zapomniał, widząc, jak reaguje na jego pieszczoty.
Zamruczała, wyginając się ku jego pieszczotom, po czym odnalazła jego usta i
pocałowała go.
Uznając, że w świetle ostrzeżenia Vane'a odwrócenie jej uwagi było wręcz jego
obowiązkiem, ujął jej twarz w dłonie i odwzajemnił pocałunek.
* * *
- Chociaż mnie to wkurz a i nie daje spokoju, to jednak nie udało mi się znaleźć żadnego
sposobu na to, by dopaść naszego pająka. Możemy zatrząść jego siecią, ale ... - Barnaby
rozejrzał się po twarzach zgromadzonych w gabinecie Dillona.
Było kolejne popołudnie; od rozstania z Dillonem nad ranem Pris usiłowała wymyślić
coś, co łączyłoby Cromarty'ego z jego cichym partnerem, a co pominęli.
Jej wysiłki, jak w przypadku Barnaby'ego, były bezowocne. Chociaż się przymilała,
Dillon nie zdradził jej nawet, w jakim kierunku zmierzała jego "możliwość". Mając
nadzieję, że mimo wszystko jego przemyślenia okażą się prawdziwe, wraz z Adelaide
pojechała do Hillgate End; teraz Adelaide gawędziła z generałem.
Kiedy Barnaby z rezygnacją podniósł ręce, Pris spojrzała na Rusa siedzącego w fotelu
naprzeciwko niej. Brat zauważył jej spojrzenie, gdy Dillon i Barnaby spojrzeli na niego,
potrząsnął głową.
- Zasięg tego ... pogubiłem się. Cromarty, Harkness i Crom - schwytanie ich jest proste.
Ale jedyny sposób, byśmy mogli sięgnąć głębiej, to jeśli Cromarty nie tylko ujawni
tożsamość pana X, ale także będzie miał dowody na jego udział. Ale skoro był taki
ostrożny w przypadku Colliera, to zapewne tak samo było w przypadku Cromarty'ego.
Barnaby przytaknął ponuro. Unosząc głowę, spojrzał na Pris.
- Jakieś postępy?
Zacisnąwszy usta, potrząsnęła głową. Spojrzała na Dillona.
- Zgadzam się, zdemaskowanie Cromarty' ego, Harknessa i Croma jest możliwe, ale to
nas donikąd nie zaprowadzi. W żaden sposób nie udaremni tego oszukańczego
procederu. Istnieje prawdopodobieństwo, że kiedy wyeliminujemy Cromarty'ego i jego
kompanów, oszustwo przeniesie się do Doncaster i Cheltenham, i nawet jeśli uda się nam
zdemaskować Aberdeena, oszuści po prostu przyczają się i pojawią w przyszłym sezonie
gdzie indziej.
Barnaby westchnął.
- Więc nasza jedyna możliwość jest niezbyt satysfakcjonująca. I w zasadzie nie
zlikwiduje przestępstwa.
Spojrzawszy na dół, zaczął przyglądać się swoim butom.
Pris obserwowała Dillona, widziała, że się waha.
Zerknął na nią, zaczerpnął powietrza i spokojnie oznajmił:
- To nie jest nasza jedyna możliwość.
Barnaby podniósł głowę, wpatrywał się w twarz Dillona.
- Coś wymyśliłeś. Alleluja! Co?
Wszyscy spojrzeli pytająco na Dillona. Wyraz jego twarzy - poważny, zacięty i
zdecydowany - odzwierciedlał ton jego głosu.
- Rozważałem to pod każdym kątem. Muszę przede wszystkim myśleć o wyścigach
konnych, musimy zrobić to, co przyniesie największe korzyści. Moim zdaniem jest tylko
pewna alternatywa dla zdemaskowania Cromarty'ego i jego kompanów przed wyścigiem.
- Podniósł rękę. - Nic nie mówcie, po prostu wysłuchajcie mnie do końca. - Rozejrzał się
po zebranych, zatrzymując wzrok na Pris. - Chcę zaproponować, abyśmy wykonali
podwójną zamianę, wystawili prawdziwą Belle do wyścigu i pozwolili jej pobiec.
Wszyscy próbowali to sobie wyobrazić ... Dillon dał im chwilę, a potem
wyjaśnił:
- Jeśli prawdziwa Belle pobiegnie, i wygra, konsekwencje będą ogromne. Nikt, kto jest
niewinny, nie zostanie w żaden sposób poszkodowany, wszyscy, którzy postawią na nią
w dobrej wierze, zgarną swoją wygraną. Jednak z drugiej strony ci, którzy będą
obstawiać przeciwko niej, wiedząc, że gonitwa jest ustawiona, również dostaną
zasłużoną nagrodę· Przegrają i to bardzo poważnie. - Przerwał, po czym mówił dalej: -
To jedyny sposób, jaki przyszedł mi do głowy, aby zaatakować całą sieć, a nie tylko
Cromarty' ego. Jeśli Belle pobiegnie i wygra, wszystkie nitki przedsięwzięcia pana X zo-
staną zerwane. Wiemy, jak bezwzględni potrafią być ludzie z półświatka, są tym bardziej
bezwzględni, jeśli zdrajcą jest jeden z nich. Pan X nie byłby w stanie zbudować swojego
przedsięwzięcia do takiego rozmiaru, jaki podejrzewają Gabriel i Vane, bez
zaangażowania jakichś potężnych postaci ze świata przestępczego. Wygrana Belle
oczywiście nie będzie zamierzona przez pana X, ale dla tych ludzi nie będzie to miało
żadnego znaczenia. To jego oszustwo, jego będą obwiniać za porażkę, za swoje straty.
To, niestety, nie wyeliminuje ich z gry, ale z pewnością wyeliminuje z gry pana X.
- I - Barnaby powiedział z oczami błyszczącymi entuzjazmem - to, co przydarzy się
panu X, będzie ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy mogą zastanawiać się nad
podobnym oszustwem. - Napotkał mroczne spojrzenie Dillona. - To wspaniały pomysł.
- Jak ze wszystkimi takimi pomysłami, istnieje jeden aspekt, który nie jest wcale taki
wspaniały.
Rus, podobnie jak Barnaby, był odmieniony, podekscytowany, ale teraz się zawahał.
-Co?
- Cromarty, Harkness i Crom. - Dillon wytrzymał spojrzenie Rusa, potem spojrzał na
Pris. - Jeśli znowu podmienimy Belle, nie popełnią żadnego przestępstwa. Zniszczymy
wszystkie dowody, że w ogóle coś takiego planowali.
- Nie dostaną nawet reprymendy? - spytała Pris. Dillon się skrzywił.
- Na pewno nie oficjalną. Jednak nie wyjdą z tego bez szwanku. Cromarty na pewno
postawi przeciwko wygranej Belle, jak dużo straci, zależy od tego, ile postawi. Ale
konsekwencje nie skończą się na tym, on i Harkness będą mieli poważne kłopoty z
pozostałymi uczestnikami gry - bukmacherami, typującymi przegraną Belle, panem X, a
nawet tymi typami spod ciemnej gwiazdy. Nikt nie zrozumie, jak mogli do tego
dopuścić.
Rus uśmiechał się szeroko.
- Łącznie z Cromartym, Harknessem i Cromem.
Och, być w pobliżu, gdy Belle będzie przekraczać linię mety jako zwycięzca! - Spojrzał
Dillonowi w oczy rozentuzjazmowanym wzrokiem. - Barnaby ma rację, to wspaniały
pomysł. Nawet z zastrzeżeniem, że zniszczymy wszystkie dowody przestępstwa, to wciąż
jest wspaniały pomysł. Uzyskamy
wiele więcej, o wiele, wiele więcej!
- Rzeczywiście. - Barnaby zdecydowanie przytaknął. - I nie będziemy robić niczego
nielegalnego. Będziemy po prostu pomocni i oddamy Cromarty' emu jego championa.
Jak mógłby narzekać?
Rus zachichotał.
- Właśnie.
Pris zastanawiała się, dlaczego przedstawiając pomysł, który wszyscy uznali za
fantastyczny i za niemal idealne rozwiązanie ich problemu, Dillon był, jeśli nie skromny,
to na pewno dziwnie ostrożny. Nie zauważyła żadnych oznak podekscytowania i chęci
do działania, jak u Rusa i Barnaby'ego.
Niemniej ... uśmiechnęła się i przytaknęła.
- Zgadzam się, to wspaniały pomysł. Być może jest niekonwencjonalny, ale osiągniemy
to, co trzeba osiągnąć.
Jeszcze przez chwilę patrzył jej w twarz, po czym spojrzał na Rusa i Barnaby'ego.
- Musimy jednej rzeczy być pewni: Harkness, Cromarty i Crom nie mogą mieć żadnych
podejrzeń, że ktokolwiek z nas - omiótł wzrokiem zebranych - jest w to zamieszany. Dla
nich musi pozostać całkowitą tajemnicą, w jaki sposób prawdziwa Belle znalazła się na
torze.
Barnaby przytaknął.skinieniem głowy.
- Tak, oczywiście. Zadnych wzajemnych oskarżeń. Zamiana Belle na innego konia musi
zostać przeprowadzona bardzo sprawnie. Więc, jak to zrobimy?
Dyskusja była ożywiona, padało mnóstwo propozycji i sugestii. Każdy dorzucał jakiś
pomysł. Chociaż Dillon chciał, aby rola Rusa ograniczona została do minimum - czemu
przyklasnęła Pris - istniał jeden aspekt, w którym rola jej brata była kluczowa.
- Trzeba będzie trenować Belle, przygotować ją do wyścigu. Istnieje
prawdopodobieństwo, że skoro zostawiono ją w tej pustej chacie, nikt z nią nie pracował.
Jeśli postępują tak samo, jak w przypadku Flyin' Fury, to zamierzają przyprowadzić
Belle do stajni dopiero po wyścigu. Będą potrzebować czasu, przynajmniej czterech dni,
żeby doprowadzić sobowtóra do jako takiej formy, by mógł uchodzić za Belle.
Dillon spojrzał pytająco na Rusa.
- Co sugerujesz?
- Poza Cromartym o oszustwie wiedzą jeszcze Harkness i Crom, i tylko oni będą
przyjeżdżać, by sprawdzić Belle. Jestem pewien, że pojawią się przynajmniej raz
dziennie, a ponieważ wyścig jest już za dwa dni, resztę czasu będą spędzać na wrzo-
sowisku. - Rus zerknął na Pris. - Z dala od chaty.
Spojrzał na Dillona.
- Moja sugestia jest taka, że podczas ich treningów będę jeździł do chaty i trenował
Belle. Zostały nam jeszcze trzy dni, a ona od dwóch dni nie biegała. Jeśli zacznę z nią
pracować dziś po południu, jestem pewien, że do wtorku odzyska formę.
Dillonowi to się nie podobało, ale w końcu się zgodził. Belle musiała być przygotowana.
Było to jedyne realne zagrożenie w ich planie, że pobiegnie l me wygra.
Pris to rozumiała, nie rozumiała jednak jego powagi.
- Najlepiej będzie, jeśli przeniosę się do domu Carisbrooków - powiedział Rus. - Stamtąd
jest znacznie bliżej do chaty, nie będę tracił czasu na dojazdy, i będzie mniejsze
prawdopodobieństwo, że ktoś mnie zobaczy i doniesie Harknessowi.
Dillon niechętnie, ale potaknął.
- Pod jednym warunkiem - wszędzie będziesz zabierał ze sobą Patricka.
- Nie musisz się martwić. - Pris spojrzała w oczy Dillona, a potem brata. - Sam nie
wyjdzie z domu.
Wracając do domu, Pris i Adelaide zabrały torby Rusa. Trzej mężczyźni mieli pojechać
prosto do chaty, żeby potrenować z Belle.
Zadowolona, że Rus będzie pod dobrą opieką, Pris zaakceptowała takie rozwiązanie.
- A teraz, jak dokonamy zamiany?
To wymagało przedyskutowania, ale Dillon i Rus mieli wystarczająco dużo wiedzy o
zwyczajach panujących na torze w dniu wyścigu, aby wymyślić jakiś plan.
- Cromarty korzysta ze stajni Figgsa poza torem. - Przysunąwszy między ich krzesła
niski stolik, Dillon naszkicował mapę Newmarket i okolic, zaznaczając odpowiednie
miejsca; wszyscy pochylili się nad mapą, kiedy oznaczył kwadracikiem stajnię Figgsa.
- Będziemy musieli przyprowadzić Belle do Hillgate End w czasie popołudniowego
treningu, dzień przed wyścigiem. - Dillon spojrzał na Rusa, który przytaknął. - Najlepszy
moment na zamianę to tuż przed świtem, kiedy stajnie dopiero się budzą. Zakładam, że
Crom będzie spał w stajni?
Rus ponownie przytaknął.
- Zazwyczaj tylko on jest przy koniach w nocy, ale jest także nocny stróż Figgsa.
- Nietrudno będzie odwrócić jego uwagę, żebyśmy mieli wystarczająco dużo czasu, ale z
Cromem nie chcemy mieć nic wspólnego, żeby nie budzić jego podejrzeń. Ponieważ obie
klacze są identyczne, jest mało prawdopodobne, że zauważy różnicę, zwłaszcza przy tym
porannym zamieszaniu w dniu gonitwy. Cromarty wystawia rano jeszcze trzy inne konie.
Crom będzie miał zbyt mało czasu, by zajmować się takimi drobiazgami jak
identyfikowanie konia.
Rus przytaknął po raz trzeci.
- Zgadzam się.
Dillon znowu rozejrzał się po zebranych.
- Oto, co zrobimy, aby umieścić Belle w wyścigu.
* * *
- Dobry wieczór, generale. - Demon skinął głową ojcu Dillona, kiedy wszedł do
gabinetu.
Był wieczór tego samego dnia; po kolacji Dillon i jego ojciec udali się do pokoju, w
którym czuli się najlepiej.
Zauważając twarde spojrzenie Demona, ostrość jego ruchów, gdy zamykał drzwi do
gabinetu, Dillon nie zdziwił się, gdy usłyszał z jego ust:
- Co ty sobie wyobrażasz, ty irytujący młokosie? Dawno temu nauczywszy się, że
szczekanie Demona było groźniejsze od jego ugryzień, i że niemal zawsze powodowała
nim troska, Dillon nieznacznie uniósł brwi i spokojnie odparł:
- Robię to, co najlepsze dla światka wyścigów konnych.
Jego słowa i ton sprawiły, że Demon znieruchomiał. Zamrugał, potem chwycił krzesło i
okręcił je tak, by siedzieć przodem do Dillona i jego ojca. Skrzyżował nogi i utkwił
spojrzenie w twarzy Caxtona.
- Wyjaśnij to. - Potem przelotnie spojrzał na generała. - Panu również nie powiedział,
prawda?
Generał uśmiechnął się z niezmąconym spokoJem.
- Dillon właśnie miał to uczynić. - Przeniósł wzrok na Dillona. - Kontynuuj, mój
chłopcze.
Dillon nie zamierzał robić niczego takiego, gdyby to od niego zależało, chroniłby ojca
przed wszelkimi kłopotami, ale doceniał wsparcie ojca i niewzruszoną wiarę, która się za
tym kryła.
- A co słyszałeś? - Odstawiwszy kieliszek z porto, Dillon wstał, aby nalać jeden dla
Demona.
Demon przyglądał mu się z groźną miną.
- Wpadł do nas Rus Dalling, prosząc Flick, aby zwolniła go na kilka dni z obowiązków.
Tak się składa, że mogłaby cię całować po rękach za to, że zwróciłeś na niego jej uwagę,
on ma talent. Ale Flick nie było w domu, Rus trafił na mnie. - Demon wziął od Dillona
kieliszek. - Powiedział mi, że musi pracować z prawdziwą Belle, ponieważ masz jakiś
plan, który sprowadza się do podwójnej zamiany.
Przerwawszy, aby się napić, Demon przyglądał się Dillonowi.
- Nie dopytywałem się Dallinga, w tej sytuacji uznałem, że rozsądniej będzie przyjechać
tutaj i przepytać ciebie.
Dillon uśmiechnął się, pozornie zrelaksowany, jednak w środku niepewny, jak potoczy
się kilka następnych chwil.
- Sytuacja przedstawia się następująco; oto, co wiemy obecnie. - Pokrótce opisał
oszustwo, którego dopuszcza się pan X, i możliwości rozwiązania tej sytuacji.
- Mógłbym więc postąpić zgodnie z zasadami i nie uzyskać nic, poza wyeliminowaniem
Cromarty'ego i Harknessa. Albo mogę wykorzystać okazję i rozwalić cały oszukańczy
plan i dopaść sprawców.
Dillon przerwał, utkwiwszy wzrok w zasępionej twarzy Demona. Nie był zaskoczony, że
Rus i Pris tak łatwo zaakceptowali jego plan; idealnie pasował do ich szalonej i
zuchwałej natury. Barnaby również
miał w sobie nutę szaleństwa. I Barnaby nie wiedział wystarczająco dużo o przeszłości
Dillona, aby zrozumieć, że nawet proponując taki plan, a co dopiero wprowadzając go w
życie, Dillon podejmował osobiste ryzyko. To było coś, co Demon i generał rozumieli.
Były jednak także inne kwestie.
Ostrożnie dobierał słowa.
- Rozumiesz, o jaką stawkę chodzi. Jeśli uda się nam uderzyć w samo serce takiego
przekrętu, a sprawca ucierpi bardziej niż naiwna publiczność, na której chciał żerować,
będzie to o wiele ważniejsze niż wsadzenie do więzienia jednego skorumpowanego
właściciela stadniny. - Dostrzegł spojrzenie Demona. - Którą alternatywę według ciebie
powinienem wybrać?
Demon zaklął; spojrzał na swoje dłonie obejmujące kieliszek. Słuchał, nie przerywając.
Podnosząc wzrok, popatrzył gniewnie.
- Przykro mi przyznać, że masz rację, twoja taktyka jest słuszna. Ale nie możesz
oczekiwać, że mi się to spodoba. - Wychylił porto, potem spojrzał na generała. - Jeśli coś
pójdzie nie tak ...
Generał uśmiechnął się łagodnie, mimo iż czasami bywał roztargniony, Dillon i Demon
dobrze wiedzieli, że umysł nadal miał sprawny. Poza tym generał posiadał coś, czego nie
miał żaden z nich - olbrzymie pokłady doświadczenia i rozumienia ludzkiej natury.
Spokojnie skinął do Demona, akceptując jego troskę·
- Jeśli ta podwójna zamiana koni wyjdzie na jaw, będzie to miało fatalne skutki dla
Dillona. Ponieważ wszystkie dowody pierwotnego oszustwa zostaną zniszczone, będzie
wyglądać na to, że winę ponosi ten, kto jest w to zamieszany.
Odwróciwszy głowę, generał spojrzał Dillonowi prosto w oczy.
- Ryzykujesz reputację, którą odbudowywałeś przez ostatnie dziesięć lat. Jesteś pewien,
że chcesz to zrobić?
W tonie generała nie było ani potępienia, ani zachęty, żadnej sugestii co do odpowiedzi.
Dillon wytrzymał spojrzenie ojca i spokojnie spytał:
- Na czym opierałaby się moja reputacja, jeślibym tego nie zrobił? Jeśli nie byłbym
gotów zrobić tego, co konieczne dla dobra wyścigów, które powierzone zostały mojej
pieczy?
Na twarzy generała pojawił się ciepły, aprobujący uśmiech; przekrzywił głowę, spojrzał
na Demona, a potem nieznacznie podniósł brwi.
Demon wypuścił powietrze przez zęby.
- Tak, dobrze. On ma rację. - Skrzywił się. - Ale chcę mieć w tym swój udział.
- Nie wydaje mi się, aby było to rozsądne. - Nawet reputacja Demona mogła zostać
splamiona.
- Cóż, chcę, potraktuj to, jako dodatkową ochronę. - Demon uśmiechnął się szeroko. -
Zeby mnie ugłaskać.
Dillon zrozumiał wyraz oczu Demona i westchnął w duchu. Nie było sensu się spierać.
Demon nie czekał na jego akceptację.
- Prowadzenie Belle na tor wyścigowy rano, samej, z pewnością zwróci czyjąś uwagę,
bez względu na godzinę. Zauważy to przynajmniej nocny stróż i zapamięta sobie.
Zakładam, że chcesz stąd wyruszyć na godzinę przed świtem? - Dillon przytaknął.
Demon mówił dalej: - Normalnie wyruszylibyśmy godzinę później, prowadząc nasze
konie do boksów przy torze, tego dnia wyruszymy wcześniej. Kiedy będziemy tędy
przejeżdżać, Belle może do nas dołączyć. Nikt nie zauważy dodatkowego konia, i nikt
nie uzna, że to dziwne, iż przyjechaliśmy godzinę wcześniej niż zazwyczaj, chcąc
uniknąć tłoku.
Dillon zobaczył oczyma wyobraźni scenariusz, który przedstawił mu Demon. Konie
Cynsterów nie trenowały na wrzosowisku, ale w posiadłości Demona, dzięki czemu były
niewidoczne dla miłośników wyścigów. Oznaczało to, że gdy konie Cynsterów pojawiały
się na torze, gracze, bukmacherzy, dżokeje, inni właściciele i trenerzy pędzili, żeby je
zobaczyć.
N awet o tak wczesnej porze zbierze się tłumek.
Wszyscy będą skupieni na boksach, a nie na stajniach, które znajdowały się na tyłach
toru. Nie mogliby wymarzyć sobie lepszego kamuflażu.
- Przydatny dodatek do waszego planu? Dillon spojrzał Demonowi w oczy.
- Tak, dziękuję. To bardzo nam ułatwi sprawę.
* * *
Pół godziny później billon odprowadził Demona do frontowych drzwi.
- Gdzie jest Adair? - spytał Demon, kiedy znaleźli się w holu.
- Wpadł na pomysł, żeby powiadomić naszych przyjaciół w Londynie, aby mieli oczy i
uszy otwarte, w nadziei, że po wyścigu czegoś będą mogli się dowiedzieć o osobach w to
zamieszanych. - Dillon zatrzymał się przy drzwiach. - Miał porozmawiać ze swoim
ojcem i inspektorem Stokesem, którego bardzo ceni, a także z Gabrielem i Vane'em, któ-
rzy na pewno rozpuszczą informacje wśród innych.
Demon potaknął.
- Dobry pomysł. Nie wiadomo, co wypłynie na wierzch, kiedy z powrotem umieścisz
klacz w gonitwie.
Uśmiechając się, Dillon otworzył drzwi.
Demon zrobił krok na zewnątrz i odwrócił się. - Oczywiście będę musiał powiedzieć
Flick
wszystkim, musisz przygotować się na kazanie. - Zamilkł, potem dodał: - I możesz
powiedzieć Dallingowi, by się spodziewał jej wizyty podczas któregoś z treningów. A to
oczywiście oznacza, że ja także przyjadę.
Dillon wyszczerzył zęby w uśmiechu. Patrzył za odchodzącym Demonem, potem
zamknął drzwi i ruszył do swojej sypialni.
Rozdział 15
Przez kilka następnych dni ich plan zmieniał się, był udoskonalany i dopracowywany.
Ponieważ Rus mieszkał w domu Carisbrooków, Dillon zaprzestał nocnych wizyt w
letnim domku. Za dużo miał szacunku dla więzi łączącej bliźniaki, aby ryzykować.
Nie wiedział, co Rus będzie sądził o jego związku z Pris, ale teraz, gdy wszyscy troje
zaangażowani byli w tajne i niebezpieczne przedsięwzięcie, nie był to odpowiedni czas,
by się tego dowiadywać. Jednak obiecał sobie, że przy najbliższej okazji przedstawi
Rusowi, uczciwe w swej naturze, zamiary. Nie było sensu stwarzać niepotrzebnych
nieporozumień.
Ich towarzyskie powiązania były dobrą wymówką dla wizyt Pris i Adelaide w Hillgate
End; teraz tak samo tłumaczyły jego częste wizyty w domu Carisbrooków. Barnaby
wrócił z Londynu rozemocjonowany, przywożąc życzenia powodzenia od wszystkich
zaangażowanych w sprawę, łącznie z inspektorem Stokesem; zgodzono się, że okazja
udaremnienia całej intrygi była zbyt kusząca, by ją przegapić.
Pris i Patrick upierali się, że Rus nie powinien sam jeździć do opuszczonej chaty; cała
trójka udawała się tam więc każdego ranka i popołudnia, gdy tylko widzieli, że Harkness
i Crom wyjechali na wrzosowisko. Jak przewidział Demon, Flick pojawiła się pewnego
ranka odziana w bryczesy i kurtkę, razem z Demonem. Przejęła dowodzenie nad
porannym treningiem, z radością dyrygując Rusem, zachęcając go i podrzucając mu
pomysły.
Kiedy Demon spotkał się później z Dillonem, narzekał, że Rus leżał u stóp jego żony, w
miejscu, o którym Dillon wiedział, że zarezerwowane było dla Demona.
Wszyscy bardzo się angażowali, niektórzy ryzykując nawet reputację, i coraz bardziej
wierzyli, że ich plan się powiedzie. Uczciwa ocena Flick, że nie widziała nigdy
szybszego dwulatka od Blistering Belle, trochę uspokoiła ich obawy, iż pomimo wy-
siłków tak wielu osób Belle przegra wyścig. Rus był niezłomnie przekonany, że wygra
gonitwę, zapewnienie Flick uspokoiło pozostałych.
Kiedy ustalono szczegóły zamiany koni, Dillon spędził kilka godzin, szkoląc stajennych
w Hillgate End. Uznano, że stanowili najlepszą małą armię, jakiej można było użyć,
wszyscy byli widywani na torze wyścigowym, w boksach i stajniach. Nikogo nie
zaskoczy ich obecność na torze w dniu wyścigu, ale w przeciwieństwie do stajennych
Demona, żaden z nich nie miał tam nic konkretnego do zrobienia.
Poza tym wszyscy, bez wyjątku, byli bezwzględnie lojalni wobec Caxtonów.
Nie można było przed nimi ukrywać, że to, co zamierzali, normalnie zostałoby uznane za
nie legalne, ale kiedy Dillon powiedział, czego od nich oczekuje, ich reakcja świadczyła
o tym, że za pewnik przyjęli uczciwy charakter jego pobudek. Był wdzięczny za ich ślepe
poparcie, ale także pełen pokory. Niezłomna wiara tych ludzi tylko wzmagała jego deter-
minację, by doprowadzić do tego, że do południa drugiego dnia wyścigów
październikowych prze kręt z zamianą koni zostanie udaremniony.
Długo rozmawiał z ojcem o tym, czy powiedzieć o wszystkim trzem zarządcom związku
jeździeckiego, czyli komitetowi, który odpowiedzialny był za funkcjonowanie związku i
jego przepisy. Pomimo ryzyka postanowiono milczeć, żaden z nich nie był do końca
przekonany o ich dyskrecji.
Pierwszy dzień październikowych wyścigów był słoneczny i pogodny. Tego dnia
zaplanowano gonitwy dla pięcio-, sześcio-, i siedmiolatków, a także kilka prywatnych
wyścigów. Przy tak pięknej pogodzie panowała radosna atmosfera. Dillon, generał, Flick
i Demon spędzili większą część dnia na torze. Byli miejscowymi osobistościami, więc
ich nieobecność natychmiast zostałaby zauważona.
W ten dzień Pris, Rus i Patrick mieli przykazane nie wystawiać nosa z domu, zwłaszcza
Pris i Rus, którzy mogli zostać rozpoznani przez licznie przybyłych gości z Londynu i
Irlandii. Patrick miał dopilnować, aby ta dwójka czegoś nie wymyśliła, żeby jednak
wyjść z domu.
Z każdą godziną mijającego poniedziałku wszyscy byli coraz bardziej zdenerwowani i
nie mogli się doczekać następnego dnia.
Większość gonitw, w tym gonitwa dwulatków, w której miała wziąć udział Blistering
Belle, została zaplanowana na drugi dzień. Poranna sesja składała się z pięciu gonitw,
wszystkie były o wysokie stawki. Na pewno wzbudzą znaczne zainteresowanie wśród
tłumu dżentelmenów i kilku dam, przybyłych do Newmarket, ojczyzny "sportu królów".
Wreszcie słońce zaczęło zachodzić i poniedziałek się skończył. Nad Newmarket zapadła
noc, a w mieście rozbłysło morze świateł; rozpoczęły się bale, przyjęcia i inne spotkania
towarzyskie. Ale za miastem, wokół toru i na wrzosowisku panowała ciemność.
* * *
Godzina przed świtem była naj chłodniejsza i najciemniejsza. W ten wtorkowy poranek
konie Cynsterów opuściły swoje ciepłe boksy o nieludzkiej czwartej rano; obserwowane
przez Demona, obok którego jechała na koniu Flick, rozpoczęły swój powolny spacer do
stajni na terenie wyścigów. Przyzwyczajone do porannych rozgrzewek, były spokojne,
zadowolone ze spaceru u boku swoich stajennych.
Gdy kawalkada sześciu koni wyścigowych, towarzyszących im ludzi i ich koni dotarła do
bram Hillgate End, z mroku wyłoniła się kolejna para koni i przyłączyła do grupy.
Demon skinął głową drobnej postaci dosiadającej jednego ze starszych koni należących
do Flick; w niechlujnym ubraniu, z czapką naciśniętą na oczy, z szalikiem owiniętym
wokół szyi i brody, Pris trzymała w ręku uzdę Blistering BeBe. Nieznacznie zgarbiona,
na pierwszy rzut oka nie różniła się od innych stajennych, prowadziła na tor konia, w
którym pokładali wszystkie swoje nadzieje. Jej rola w całym planie doprowadziła do
tego, że wszystko o mały włos nie spaliło na panewce. Dillon, Rus, Patrick, Barnaby i
sam Dillon byli zdecydowanie przeciwni, aby to ona odegrała rolę "stajennego"
Blistering BeBe, zaprowadziła ją na tor, a potem dokonała zamiany koni i wyprowadziła
na zewnątrz drugą klacz. Była to najbardziej niebezpieczna, a zarazem najważniejsza
część planu. Ciskali gromy, ale opinia Flick, że Pris była jedyną osobą, która mogła to
zrobić, odebrała im wszystkie argumenty. Zaakceptowanie tego faktu okazało się
bolesne, przede wszystkim dla Rusa i Dillona, ale nie było wyboru.
Blistering BeBe łączyła z Rusem więź, klacz ufała mu bezgranicznie i wszędzie by za
nim poszła. Niestety, nie lubiła, gdy Rus ją zostawiał, za każdym razem prychała,
wierzgała, robiła wszystko, co było w jej "niewieściej" mocy, aby go zatrzymać. Rus nie
mógł zaprowadzić jej do stajni Figgsa i zamienić z drugą klaczą, a potem odejść. BeBe
nie pozwoliłaby na to, zrobiłaby takie zamieszanie, że zbiegliby się wszyscy, na czele z
Cromem. Zresztą Rus i tak nie mógł ryzykować, że Harkness czy Crom go zobaczą,
zwłaszcza z BeBe lub jej sobowtórem, i nie był wymarzonym kandydatem do tej roli.
Początkowo nikt nie spodziewał się problemów, ale kiedy jeden ze stajennych Dillona
spróbował poprowadzić klacz, okazało się, że BeBe staje się nieufna, gdy zajmuje się
nią ktoś, kogo nie zna.
Każdy próbował, nawet Barnaby. Jedyną osobą, którą BeBe akceptowała, była Pris,
zapewne dlatego, że potrafiła naśladować głos swojego brata i miała taki sam akcent. Dla
BeBe była przyjaciółką. Klacz szła z nią bez oporów, a co najważniejsze, godziła się na
to, żeby Pris zostawiała ją w boksie, nawet wtedy, gdy zabierała ze sobą innego konia.
Zeszłej nocy została w stajni, gdzie Demon, Flick, Rus i Dillon tłumaczyli jej, czego
może się spodziewać i jak powinna się zachowywać w różnych sytuacjach. Przyglądając
się jej teraz, Demon modlił się w duchu, aby przewidzieli wszystkie możliwości. Spojrzał
na jadącą obok niego Flick. Wolałby, aby to ona była na miejscu Pris; Flick dorastała
przy torze wyścigowym Newmarket, wiedziała wszystko o jego stajniach i porankach po-
przedzających gonitwy, wiedziała wszystko, czego nie wiedziała Pris.
Droga dotarła do krawędzi wrzosowiska; zamiast jechać ubitą ścieżką, wybrali najkrótszą
- do toru przez trawę. Gdy wyjechali na otwartą przestrzeń, powietrze wydawało się
chłodniejsze, a mgła bardziej wilgotna, nieprzyjemna. Demon uniósł głowę, wciągnął
nosem powietrze, przyjrzał się chmurom. Dzień zapowiadał się ładny, kiedy wzejdzie
słońce, mgła opadnie.
Znowu spojrzał na Pris i zauważył, że zadrżała.
Miał na sobie gruby szynel, Flick otulona była ciepłą pelisą. Pris ubrana była w wytartą,
starą kurtkę, która nie chroniła przed porannym chłodem, ale dziewczyna musiała
wyglądać jak chłopak stajenny. Zacisnąwszy szczęki, odwrócił wzrok.
Pris nie do końca miała pewność, że jej dreszcze spowodowane są wyłącznie porannym
chłodem. Była tak spięta, że tylko cudem jej koń nie zaczął wierzgać, zniecierpliwiony.
No i te nerwy, nigdy w życiu nie była tak zdenerwowana.
Obok niej kroczyła BeBe, zadowolona, że jest wśród innych koni. Co jakiś czas
podnosiła głowę i patrzyła przed siebie. Obserwując, jak Rus ją trenuje w ciągu ostatnich
kilku dni, Pris doszła do wniosku, że są konie, które po prostu uwielbiają się ścigać, i
BeBe była właśnie takim koniem, chciała biegać i wygrywać. Wszystko właśnie od tego
zależało, ale po ostatnich dniach Pris najmniej się o to martwiła. Największą przeszkodą
wydawało się zaprowadzenie Belle do stajni i wyprowadzenie drugiej klaczy, nie będąc
zauważoną przez Croma, a jednocześnie niedopuszczenie do tego, by Rus w jakikolwiek
sposób zwrócił na siebie uwagę·
W końcu z mgły wyłoniły się pierwsze budynki stajni przy torze. Wpatrując się w teren
poza nimi, Pris zauważyła czekające postaci na koniach, dżentelmena w szynelu i trzech
stajennych prowadzących trzy rasowe konie wyścigowe.
Spojrzała na Demona, jadącego obok BeBe. Zauważył jej spojrzenie.
- Poczekaj, aż będziemy bliżej.
Przytaknęła. Znaleźli się na ścieżce prowadzącej wzdłuż frontu stajni.
- Teraz.
Na cichą komendę Demona zawróciła swojego konia i BeBe, stajenni obok zwolnili
kroku, żeby mogła oddalić się od grupy. Utrzymując cały czas to samo tempo, ruszyła w
stronę jeźdźców za stajnią; moment, który wybrał Demon, oznaczał, że ona i Belle tylko
przez krótką chwilę były widoczne dla postronnego obserwatora, zanim przyłączyły się
do drugiej grupy.
Dillon i Rus czekali. Brat bliźniak uśmiechnął się przelotnie, raczej z ulgą.
Odpowiedziała powściągliwym uśmiechem. Ruszył, prowadząc za sobą jednego z trzech
koni, które dostarczyli Flick i Demon. Stanowiły idealny kamuflaż dla Belle, otoczyły ją
i zasłoniły. Ruszając za Rusem, grupa szła za budynkami stajni ustawionymi w szerokim
łuku. Ktoś, kto by ich zauważył, uznałby, że to niewielka grupka koni wyścigowych,
przyprowadzonych ze stajni poza torem.
Zobaczyło ich kilku chłopców stajennych i jegomości kręcących się wokół stajni, ale ich
uwaga szybko skupiła się na czymś innym, gdyż rozeszła się wieść, że przyprowadzono
konie Cynsterów. Wszyscy pobiegli je zobaczyć.
Diqon, jak zwykle na karym ogierze, jechał obok Pris. Zadnego uśmiechu, jego twarz
mogła równie dobrze być z kamienia. Ubrany był jak przystało na kogoś, kto miał cały
dzień spędzić na wyścigach. J ego zadanie polegało na dopilnowaniu prawidłowej
realizacji każdego punktu ich planu. Jeśli coś poszłoby nie tak, miał wkroczyć i odwrócić
uwagę od spiskowców.
W czasie narady zeszłej nocy pokrótce opisał, co zrobią, kiedy Belle zostanie już
zamieniona. Ich zadania kończyły się właśnie w tym momencie, jego trwało nadal,
przynajmniej dopóki nie zakończy się gonitwa, w której miała wziąć udział Belle.
Jechali powoli; Pris z trudem oddychała, miała wrażenie, że ktoś położył na jej piersiach
ołów. Czuła nieodpartą potrzebę ciągłego rozglądania się, szukając Harknessa czy
Cromarty'ego, chociaż wiedziała, że obaj udali się na farmę Rigby zeszłej nocy i było
mało prawdopodobne, iż pojawią się w ciągu najbliższej godziny.
Przez cały poprzedni dzień stajenni Dillona obserwowali tych wszystkich, których
poczynania były istotne dla ich przedsięwzięcia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności
Harkness pojechał do Blistering Belle, to pozwoliło im przyprowadzić Belle okrężną
drogą do stajni Cynsterów po południu, potrenować z nią na ich prywatnym torze pod
czujnym okiem Flick, a potem zaprowadzić klacz do stajni Hillgate End, gdzie spędziła
noc.
Niebo zaczęło się rozjaśniać, przechodząc z czerni w indygo, potem w szarość. Minęli
kolejną stajnię, powoli zmierzając do stajni Figgsa, gdzie spędziły noc konie
Cromarty'ego, które miały wziąć udział w dzisiejszej gonitwie.
To był kolejny szczęśliwy traf. Wynająwszy tańsze pomieszczenia, oddalone od
wrzosowiska, Cromarty nie mógł przyprowadzić swoich koni w dniu gonitwy. Musiał to
zrobić dzień wcześniej i umieścić je na noc w jednej ze stajni, które oferowały nocleg dla
koni w takich przypadkach. Gdyby było inaczej, nie mieliby czasu na zamianę.
Na widok stajni Figgsa Pris modliła się, aby starczyło jej czasu na wprowadzenie Belle
do stajni i wyprowadzenie drugiej klaczy, nie będąc zauważoną przez nikogo z ludzi
Cromarty'ego.
Dillon pospieszył Solomona. Zatrzymali się za stajnią sąsiadującą ze stajnią Figgsa.
Wszyscy zsiedli z koni i podali wodze stajennym Dillona; ci zasłaniali Belle większymi,
starszymi końmi, podczas gdy Rus, Pris i Dillon przeszli do rogu budynku. Zerknęli zza
węgła. Pris i Rus oparli się o ścianę stajni, sprawiając wrażenie, że nie mają nic do
roboty. Dillon stał przed nimi, jakby rozmawiając, jego długi, obszerny szynel całkiem
nieźle zasłaniał Pris i Rusa. Z miejsca, w którym się zatrzymali, mieli dobry widok na
front stajni Figgsa. Niestety, nie widzieli głównych drzwi, a jedynie plac przed nimi; nie
mogli ryzykować i przesunąć się bliżej, bo byliby bardziej widoczni.
Oprócz głównego, stajnia Figgsa miała także wejście boczne, jakieś piętnaście metrów
od miejsca, w którym się znajdowali. Zapewne było zamknięte tak samo, jak drzwi
frontowe, zatrudniano stróża nocnego, a wynajmujący boksy właściciele nakazywali
swoimi pracownikom spać przy koniach, tak jak to robił Crom w poprzednie noce.
Oglądając się przez ramię, Dillon obrzucił wzrokiem plac przed budynkiem, zauważając
przechadzających się swoich dwóch stajennych, w razie potrzeby gotowych do
działania. Barnaby, przebrany za bukmachera, miał za zadanie koordynować wszelkie
działania mające na celu odwrócenie uwagi Croma i nocnego stróża od Figgsa na tyle
długo, aby Pris zdążyła zrobić swoje i uciec.
Wszyscy byli na miejscach, gotowi do działania, czekali tylko, aż Ctom i stróż obudzą
się i wyjdą ze stajni.
Dillon czuł narastające zniecierpliwienie. To samo napięcie wyczuwał u pozostałej
dwójki, ale teraz najważniejsze było zachowanie ostrożności, a nieuwaga czy
impulsywne działanie mogły zniweczyć ich plany.
Tor wyścigowy powoli budził się do życia. Niebo jaśniało, szarość ustąpiła miejsca
smugom różu i, srebra, wschodzące słońce rozświetlało chmury. Swiatło stawało się
coraz jaśniejsze, nie ostre, ale wystarczające, by móc wszystko wyraźnie zobaczyć.
Cienie zniknęły. A oni wciąż czekali.
- Wreszcie - wyszeptała Pris, zerkając mu przez ramię. - Idzie stróż.
Nocny stróż, siwowłosy dżokej na emeryturze, wyszedł ze stajni, powłócząc nogami,
drapiąc się w głowę i ziewając. Zatrzymał się na podjeździe, rozejrzał i ruszył w
kierunku znajdującej się nieopodal latryny.
Zerkając na jednego z próżniaków - większość ludzi kręcąca się wokół stajni Figgsa
należała do ich "armii" - Dillon zauważył, że stajenny patrzy w kierunku Barnaby'ego, po
czym rusza za stróżem.
Jeśli stary dżokej zamierzałby wrócić, zanim wykonają swój plan, stajenny miał go
zatrzymać, a jeśli to by nie wystarczyło, miała interweniować kolejna para znajdująca się
przy latrynach.
Stróż nocny nie stanowił już problemu. Dillon zwrócił się do Pris i Rusa.
- Teraz Crom.
Nadal było wcześnie, nawet jak na dzień wyścigów; poza tymi, którzy z niecierpliwością
wypatrywali nadjeżdżających koni wyścigowych - a ci byli całkowicie pochłonięci
oglądaniem koni Cynsterów - wszyscy inni wciąż wyglądali na zaspanych, dopiero
zaczynali swój dzień. Jeszcze nie w pełni przygotowani, nie do końca czujni.
- Cholera! - Rus zesztywniał, potem zaklął.
- Harkness! Co, u licha, on tutaj robi tak wcześnie?
Dillon odwrócił się, żeby spojrzeć w kierunku, w którym patrzył Rus, na tyły stajni,
gdzie rozpościerała się otwarta przestrzeń, jednocześnie przesuwając się bliżej Pris, żeby
ją ukryć.
Harkness, duży, przysadzisty i czarnowłosy, szedł od strony jednej z granic torów, przy
której bywalcy wyścigów mogli zostawić swoje wierzchowce. Jego uwaga skupiona była
na stajni Figgsa, do której ewidentnie zmierzał. Dillon chwycił Pris za ramię; popychając
ją i ciągnąc, ruszył razem z Rusem za róg, gdzie stały konie.
- Zaczekajcie tutaj. - Ton jego głosu nie dopuszczał jakiejkolwiek dyskusji. - Zajmę się
nim. Wy oboje trzymajcie się planu!
Nie czekając na jakiekolwiek potwierdzenie, odwrócił się na pięcie i szybko ruszył na
plac przed stajnią Figgsa, po czym zwolnił. Minął szeroko otwarte drzwi frontowe i
zerknął do środka, wyglądało na to, że Crom się budził. Dotarłszy do wolnej przestrzeni
między dwoma budynkami, zauważył opierającego się o boks Barnaby'ego, który
wpatrywał się w niego ze zmarszczonymi brwiami. Dillon przystanął i spojrzał na tor,
jakby robiąc inspekcję swojego królestwa.
Harkness musiał przejść obok Dillona, innej drogi nie było. Ten, przybierając obojętny
wyraz twarzy, spojrzał na Harknessa, nieznacznie pochylił głowę w grzecznym geście
powitania - który został z rezerwą odwzajemniony - i ruszył dalej. Zrobił jednak nie
więcej niż kilka kroków, zatrzymał się i obejrzał za siebie.
- Harkness, prawda?
Harkness przystanął i spojrzał na Dillona, który zadał kolejne pytanie:
- Trenuje pan konie dla Cromarty'ego, prawda?
- Tak.
Dillon cofnął się ku swemu rozmówcy.
- Miałem zamiar zapytać, co pan i jego lordowska mość sądzicie o gonitwach w tym
sezonie?
Twarz Harknessa miała nieprzystępny, zacięty wyraz, a oczy były czujne. Dillon
wpatrywał się w niego pytająco, w końcu Harkness wzruszył ramionami.
- Mniej więcej to samo, co o zeszłym sezonie.
- Hmm. - Dillon spojrzał w dół, jakby rozważając jego słowa. - Nie było więc żadnych
problemów z personelem?
U nosząc głowę, zauważył w oczach Harknessa błysk lęku; na pewno rozpoznał Dillona
z Pris, którą wziął za Rusa, na wrzosowisku dwa dni temu.
Caxton czekał.
Harkness wyprostował się nieco, po czym odparł:
- W zasadzie nie, nic poważnego.
- Zastanawiałem się ... Przyszedł do mnie pewien Irlandczyk z jakąś zawiłą opowieścią.
Podobno był pańskim asystentem. Rozumiem, że odszedł w niełasce, oczywiście
wysłuchałem jego opowieści, mając to w pamięci. Wszyscy dobrze wiemy, jak to jest
mieć pracowników, którzy sprawiają kłopoty. Prawdę mówiąc, opowiastka tego czło-
wieka była tak niedorzeczna, że jego oczywistym zamiarem musiało być ściągnięcie na
was kłopotów. - Patrząc Harknessowi w oczy, Dillon uśmiechnął się miło. - Pomyślałem,
że poinformuję lorda Cromarty'ego, iż nie dałem wiary temu człowiekowi.
Pomimo zaciętego wyrazu twarzy i ostrego spojrzenia widać było wyraźnie, że
Harknessowi ulżyło. Jego usta rozluźniły się, skinął głową.
- Dziękuję, sir. Z takimi ludźmi nigdy nic nie wiadomo. Nie omieszkam powiedzieć o
tym jego lordowskiej mości.
Za plecami Harknessa Dillon zauważył Croma wychodzącego ze stajni Figgsa.
Rozejrzał się i zauważywszy Harknessa rozmawiającego z Dillonem, zawahał się,
potem podciągnął pasek i poczłapał do latryny. Nie było powodu, aby Crom czy
Harkness podejrzewali, że ich koniom groziło jakieś niebezpieczeństwo. Wokół stajni
nie działo się nic niepokojącego.
Crom przeszedł między stajnią Figgsa a tą, za którą czekali Pris i Rus. Z pewnością go
zauważyli.
Wciąż z miłym uśmiechem Dillon odwrócił się w stronę coraz głośniejszej gromady przy
odległych boksach. Jakby zdając sobie sprawę, co to oznaczało, wymamrotał:
- Słyszałem, że konie Cynsterów przybyły wcześniej. - Zerknął na Harknessa. - Jeszcze
ich nie widziałem, ale pan pewnie chętnie zobaczy, jak wygląda konkurencja. -
Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Wygląda na to, że jest tam połowa trenerów koni z
porannych gonitw.
Dillon był wdzięczny Demonowi, że przewidział, iż pojawienie się jego koni wywoła
takie poruszenie. Patrząc w ciemne oczy Harknessa, przekrzywił głowę w kierunku
tłumu.
- Ja muszę popatrzeć, idzie pan?
Być może Harkness był przestępcą, ale przede wszystkim był trenerem, nie trzeba go
było zachęcać do całkowicie legalnego szpiegowania konkurencji.
Wolny od podejrzeń, Harkness poszedł z Dillonem do boksów Cynsterów.
* * *
Schowany za rogiem stajni, zza której obserwował teren, Rus zawołał:
- Ruszaj!
Pris natychmiast ruszyła przed siebie, z pochyloną głową i wodzami Belle w dłoni. Obok
niej szedł Stan, człowiek Dillona. Kiedy dotarli do bocznej ściany stajni Figgsa, Stan
rzucił się naprzód. Otworzył drzwi, zajrzał pospiesznie do środka, po czym cofnął się i je
przytrzymał, żeby Pris mogła wprowadzić klacz.
Pris zrobiła to bez wahania. Stan zamknął drzwi, pozostawiając je nieznacznie uchylone,
żeby stać na czatach.
Znalazłszy się nagle w ciepłym mroku, Pris czekała przez chwilę, aż jej oczy
przyzwyczają się do ciemności. Mrugając, zrobiła krok przed siebie, przyglądając się
każdemu boksowi, każdemu koniowi i szukając Black Rose - modląc się, żeby, o zgrozo,
nie była w jednym z boksów naprzeciwko otwartych drzwi frontowych.
Los się do niej uśmiechnął, odnalazła czarną klacz w połowie drogi. Dziękując za to w
duchu, szybko podprowadziła BeBe i okręciła jej wodze wokół słupa. Przyniosła drugą
uzdę dla Black Rose, nucąc i gładząc klacz po nosie, wśliznęła się do boksu i szybko
założyła uzdę na łeb klaczy.
Black Rose była znacznie spokojniejszym koniem niż Belle, Pris od razu to wyczuł.
Zastanawiając się, czy niepokorny charakter był niezbędną cechą championów. Skarciła
się w myślach, że coś takiego w ogóle przyszło jej do głowy. Była tak zdenerwowana, że
miała wrażenie, iż jej serce i umysł biorą udział w gonitwie. Miała wyostrzone zmysły,
próbując skupić się jednocześnie na wielu sprawach, szybko wyprowadzając Black Rose,
odprowadzając ją dalej, potem wracając do BeBe i do najbardziej niebezpiecznego
punktu ich planu.
Belle miała duże, inteligentne oczy, uważnie patrzyła na Pris, gdy ta odwiązała ją od
słupa.
- Dobra dziewczynka. Teraz wprowadzimy cię do boksu, a później pobiegniesz w
wyścigu.
Belle uniosła głowę, potem opuściła, i tak dwukrotnie. Serce podskoczyło Pris do gardła.
Czy zamierzała przysporzyć jej kłopotów? Czy chciała wierzgać?
Klacz zrobiła krok do przodu, Pris zakryła jej pysk i szybko zrealizowała kolejny punkt
programu. Potem ściągnęła z niej uzdę·
BeBe prychnęła i kiwnęła dwa razy głową.
Pris poklepała ją po raz ostatni, potem wymknęła się z boksu i zamknęła drzwi.
Wciskając uzdę do kieszeni, wróciła do Black Rose i rozwiązała wodze. Ruszyła w
stronę drzwi na końcu korytarza.
- Tutaj, ty! Tak, ty.
Zatrzymała się, słysząc głos Barnaby'ego. Jego głos, jednak pozbawiony akcentu, brzmiał
jak głos londyńskiego oprycha. Zamarła, potem zerknęła na drzwi frontowe, ale nikogo
tam nie było.
- Zastanawiałem się... - Barnaby ściszył głos i nie była w stanie rozróżnić słów.
Rozmawiał z kimś. Z Cromem albo z nocnym stróżem.
Spojrzała w dół. I tak nie było wyboru, wciągnęła nerwowo powietrze, wstrzymała
oddech i szybko poprowadziła Black Rose. Korytarz wydawał się dłuższy niż wcześniej,
im bliżej była drzwi, tym szybciej szła, potem drzwi otworzyły się i zobaczyła słoneczne
światło. Wyprowadziła Black Rose na zewnątrz. Stan zamknął drzwi, potem podążył za
nimi, nie na tyły stajni, gdzie wcześniej czekali, ale prosto do grupy koni prowadzonych
przez Rusa i stajennego.
W jednej chwili Black Rose wtopiła się w grupę.
Rus, który prowadził swojego konia i konia Pris, podsadził ją, po czym sam wsiadł na
koński grzbiet. Pochyliwszy się, wzięli wodze od stajennych i ruszyli.
- Gdzie jest Harkness? - spytała Pris, kiedy odzyskała oddech, a serce wróciło z gardła do
piersi, i mogła z siebie wydusić słowo.
- Nie wiem. Zaufajmy Dillonowi i trzymajmy się planu, przynajmniej dopóki nie okaże
się inaczej.
Przytaknęła. Dziesięć kroków dalej znaleźli się na otwartej przestrzeni. Spojrzeli w
kierunku toru i stajni Figgsa, ale nie zauważyli żadnej znajomej twarzy. Wiele wysiłku
wymagało od nich utrzymanie wolnego tempa, nawet trucht wzbudziłby zainteresowanie.
Dotarli do kolejnej stajni i właśnie mieli minąć najtrudniejsze miejsce; Pris obejrzała się
w ostatnim momencie, zanim stajnia nie przesłoniła jej widoku, i zobaczyła cofającego
się Barnaby'ego, najwyraźniej oddalającego się od kogoś, kto stał przed frontowymi
drzwiami stajni Figgsa.
Wciągnęła powietrze.
Powtarzała sobie, żeby niczego nie zepsuć, żeby być czujną, dopóki nie dotrą na
wrzosowisko, a potem do lasu, w którym będą mogli się bezpiecznie skryć.
Pełne napięcia pół godziny później, ona, Rus, Stan i Mike, drugi stajenny, wjechali do
niewielkiego lasu na wschód od Newmarket. Pris ściągnęła wodze, a następnie
zaczerpnęła powietrze, jak jej się wydawało, pierwszy raz tego ranka. Zerknęła na Rusa.
Na jej usta wypłynął uśmiech.
- Zrobiliśmy to!
Z okrzykiem podrzuciła do góry czapkę. Rus z szerokim uśmiechem uczynił to samo,
Stan i Mike również. Kiedy jednak emocje trochę opadły, ruszyli dalej. Stajenni mieli
wrócić z końmi Cynsterów do stadniny, a potem, sami, na tor. Pris i Rus musieli pojechać
na północ, zabierając ze sobą Black Rose, by ją ukryć w opuszczonej stajni.
- Potem - odezwał się Rus, zawracając konia - pojedziemy do domu Carisbrooków,
przebierzemy się i wrócimy na tor w samą porę, by zobaczyć, jak Belle wygrywa.
Pris nie miała nic przeciwko takiemu planowi; ze śmiechem przyspieszyła.
* * *
- Jestem pewien, że słyszeliście pogłoski o podejrzanych wynikach gonitw w czasie
wiosennego sezonu, a potem, kilka tygodni temu, tutaj w Newmarket. - Dillon rozejrzał
się po twarzach przyglądających mu się z różnym stopniem ostrożności, podejrzliwości i
zaniepokojenia.
Nakazał zwołać wszystkich dżokejów, którzy brali udział w dzisiejszych gonitwach, żeby
mógł wygłosić do nich mowę.
- W odpowiedzi na to zagrożenie dla dobrego imienia wyścigów konnych komitet
uchwalił, że przynajmniej jednego dnia podczas każdej gonitwy przeprowadzane będą
bardziej rygorystyczne kontrole.
To była jego sugestia, ale komitet przystał na to z radością. Wszystko, byle tylko uciszyć
plotki i spekulacje.
Dillon zaczekał, aż ucichną pomruki.
- Nie będzie to nic uciążliwego, ale pojawi się więcej obserwatorów. Dzisiaj będą w
szczególności sprawdzać, czy w pełni wykorzystujecie możliwości koni.
Rozglądając się, zauważył, że parę osób ze zrezygnowaniem wzruszyło ramionami, nie
było żadnych grymasów ani innych oznak, że dodatkowa kontrola pokrzyżowała czyjeś
szyki. Spodziewał się tego, ale chciał się upewnić, że doświadczony dżokej, który będzie
jechał na Blistering BeBe - o nazwisku Flanning - ma wszelkie powody do tego, żeby
chcieć zwyciężyć.
Skinąwszy głową, zakończył:
- Zyczę wam wszystkim dobrej gonitwy i wygranej.
* * *
Ranek wlókł się niemiłosiernie. Barnaby dołączył do Dillona, kiedy ten odprowadził
Harknessa do stajni Figgsa i upewnił się, że mężczyzna wszedł do środka. Barnaby
doniósł, że chociaż niewiele brakowało, by Crom wszedł do stajni, zadbał o to, żeby
zamiana przebiegła bez problemów; zauważył grupę koni znikającą za rogiem kolejnej
stajni. Brak jakiegokolwiek zamieszania oznaczał, że Belle znalazła się w swoim boksie.
Później przeszedł się z porządkowymi, przeprowadzając pierwszą kontrolę, wszystkie
cechy danego konia były sprawdzane z tymi, które zostały zapisane w rejestrze. Czarna
klacz znajdowała się w boksie Blistering Belle, Dillon przyglądał się jej, podczas gdy
porządkowi sprawdzali zgodność. Sądził, że była to zwycięska klacz, którą trenował Rus,
ale nie mógł być tego pewien. Po przemowie do dżokejów porozmawiał z właścicielami
koni i członkami związku, którzy mieli do niego sprawy przed gonitwą.
W końcu rozległ się odgłos rogu, Dillon wrócił na tor, przyłączając się do porządkowych
na starcie.
Prowadzono konie i poddawano je bardziej szczegółowej kontroli. W końcu wszystkie
zostały ustawione na starcie, potem, przy ogłuszającym ryku tłumu, rozpoczął się
wyścig.
Kolejna godzina upłynęła na sprawdzaniu zwycięzców i zdobywców kolejnych miejsc.
Weterynarz sprawdzał także zęby każdego konia, aby potwierdzić jego wiek. Kiedy
wszystko zostało zrobione i waga koni potwierdzona, ogłoszono zwycięzcę i zdobywców
kolejnych miejsc, którzy następnie przeparadowali przed trybuną dla członków związku.
Wręczono trofeum, pogratulowano właścicielowi i nadszedł czas na powtórzenie całej
procedury z końmi w drugiej gonitwie.
N agrodę, Puchar Rocznicowy, zdobył jeden z wierzchowców Demona. Podczas gdy
konie paradowały, Dillon rozejrzał się po górnym rzędzie trybuny i zauważył Pris. Na
twarzy miała woalkę, ale wiedział, że to ona. Obok niej, w kapeluszu nasuniętym
głęboko na oczy, siedział Rus, dalej Patrick, a Barnaby zajął miejsce przy Pris.
Rodzeństwo miało pozostać w górnym rzędzie, do czasu aż skończy się trzecia gonitwa i
zostanie ogłoszony zwycięzca. Barnaby i Patrick mieli tego dopilnować. Szansa, że
Cromarty czy Harkness zauważą Pris i jej brata, była niewielka, ale wszyscy się zgodzili,
że nie ma powodu, aby przestępcy wiedzieli, że Rus i Pris - albo ktokolwiek inny - ode-
grali jakąś rolę w zdemaskowaniu ich wielkiego oszustwa.
Wielkiego oszustwa pana X.
Nikt nie zapomniał o panu X; omiatając wzrokiem arystokratyczny tłum na trybunie,
Dillon zastanawiał się, czy znajdował się tam pan X. Miał szczerą nadzieję, że tak.
- Czas wracać, sir.
Dillon obejrzał się i zobaczył głównego porządkowego czekającego, by wrócić na start.
Uśmiechnął się niemal z dziką radością.
- To prawda, Smythe, chodźmy.
Linia startu dla dwulatków znajdowała się bliżej, kiedy tam się znaleźli, poczekali, aż poj
awi się pierwszy koń. Dillon z trudem skrywał swoje zniecierpliwienie. Nigdy nie czuł
się taki ... skupiony, skoncentrowany, tak napięty.
Kiedy pojawiła się Blistering Belle, z trudem zachował obojętność, z dłońmi
zaciśniętymi w kieszeniach szynela, stał z tyłu i przyglądał się, podczas gdy Smythe i
jeszcze jeden porządkowy sprawdzali ją, po czym dopuścili do wyścigu.
Ledwie zauważył kolejne siedem koni.
Kiedy stajenni odeszli, a kontrolę przejęli dżokeje, spojrzał na górny rząd trybuny. Skupił
się na Pris, zastanawiając się, co czuła, czy miała zaciśnięte płuca i dłonie spocone tak
jak jego.
Zamachano białą chustą. Patrzył, jak materiał opada na ziemię.
I konie ruszyły.
Rozdział 16
Łoskot ciężkich kopyt, wrzask tłumu - hałas wypełnił uszy Dillona, ogłuszył jego umysł.
Razem z innymi oficjelami przesunął się na linię startu. Ta gonitwa odbywała się na
prostym, długim odcinku, którego meta znajdowała się na wprost trybuny; patrząc z linii
startu nie mógł być pewien, który koń wygrywa - tyle tylko, że kary pozostawił inne
daleko z tyłu!
Nie mógł oddychać, wpatrywał się w koniec toru, w malejący czarny punkt, tak daleko
wysunięty do przodu, że wydawał się jeszcze mniejszy.
Serce Dillona pędziło razem z klaczą, przez ułamek sekundy miał wrażenie, że
balansowali na jakiejś krawędzi. Nawet w czasach, kiedy mocno obstawiał na wyścigach,
nie był tak zaangażowany jak teraz. Tym razem zaangażował się emocjonalnie, nigdy nie
przeżył na wyścigach niczego podobnego.
Na trybunach rozległa się wrzawa, dobiegły ich wrzaski, okrzyki i gwizdy, widzieli
cieszących się i wymachujących rękami i czapkami ludzi. Ich faworyt wygrał wyścig.
Z trudem wyławiał z tłumu Pris i Rusa, tańczących i obejmujących się z Patrickiem i
Barnabym.
- Cóż, więc.
Dillon obejrzał się i zobaczył Smythe'a u swojego boku.
Uśmiechając się szeroko, główny porządkowy przyglądał się wybuchom radości na
trybunie.
- Dobrze widzieć, jak faworyt wygrywa. To cieszy graczy.
- To prawda. - Dillon z trudem hamował uśmiech. - Lepiej tam chodźmy. Chcę wszystko
sprawdzić, żeby nie było żadnych wątpliwości co do tego zwycięstwa.
- N a pewno nie będzie - zapewnił go Smythe.
- Dla wszystkich, z wyjątkiem bukmacherów. - Dillon ruszył razem ze Smythe' em
wzdłuż toru.
- Tak. - Smythe potrząsnął głową. - Obstawiano bardzo dziwne zakłady na tę klacz.
Czego nie mogłem zrozumieć, jest w wyśmienitej formie, a ktokolwiek ją trenował dla
Cromarty'ego, dobrze ją przygotował. Może myśleli, że jak inne jego konie, w ostatniej
chwili zawiedzie. Bez wątpienia na tym stracą.
Dillon miał taką nadzieję.
Tłum kłębił się wokół zwycięskiego konia, ludzie gratulowali Fanningowi. Flick, z
osłaniającym ją Demonem, stała w pierwszym rzędzie, z uśmiechem chwyciła Dillona za
rękę i przyciągnęła go do siebie, żeby szepnąć mu do ucha:
- Pogratulowałabym ci, ale to nie twój koń. Była wspaniała!
- Co oznacza - Demon nachylił się - że będziemy musieli ją kupić. - Zerknął na swoją
żonę, wpatrywała się w Belle z nieskrywaną miłością.
Usta Dillona zadrżały. - Oczywiście.
Wiwaty oznajmiły pojawienie się właściciela i trenera zwycięskiej klaczy, Cromarty'ego
i Harknessa. Obaj wyglądali na zaskoczonych i bardzo się starali, żeby nie sprawiać
wrażenia ludzi, których świat właśnie legł w gruzach. Cromarty był na twarzy zielony
twarz Harknessa wydawała się całkowicie pozbawiona wyrazu.
Nie próbując ukryć uśmiechu, Dillon podszedł, żeby z nimi porozmawiać.
- Gratuluję, lordzie. - Wyciągnął rękę. Cromarty przyjął dłoń i uścisnął ją.
- Ach tak. To ... - Szarpał kołnierz, jakby go uwierał. - Niesamowite zwycięstwo.
- Nie wiem, czy niesamowite. - Dillon skinął głową do Harknessa. - Dobry trening
przynosi efekty.
Blady Harkness pobladł jeszcze bardziej.
Dillon zauważył ukradkowe, pełne niedowierzania i przerażenia spojrzenia, które
wymieniali obaj oszuści, podczas gdy trzej dżokeje, Belle i pozostałe dwa konie
przechodzili przez kolejne etapy kontroli.
Potem wrócił Smythe. Podając Dillonowi raport z gonitwy, skinął głową Cromarty'emu.
- Wspaniałe zwycięstwo. I wszystko jest w jak najlepszym porządku, więc lepiej niech
pan od razu idzie do kręgu zwycięzców.
Cromarty uśmiechnął się słabo.
- Dziękuję·
Dillon parafował raport i oddał go Smythe'owi.
- Dołączę do ciebie na linii startu przed następną gonitwą·
Smythe ruszył w swoją stronę. Dillon odwrócił się do Cromarty'ego.
- Cóż, panie, idziemy? Komitet czeka, żeby wręczyć nagrody.
Cromarty wyglądał, jakby chciał się wycofać.
- Ach ... tak. Oczywiście.
Okryta kocem, prowadzona przez Croma, równie zaskoczonego i przybitego, Belle z
gracją kroczyła przez wąski korytarz między wiwatującym tłumem. Przyjmowała wyrazy
uznania jako całkowicie jej należne, zadowolona z siebie, że pobiegła w gonitwie i
wyprzedziła wszystkich konkurentów.
Dillon zerknął na Cromarty' ego, kiedy ramię w ramię szli za Belle. Jego twarz
poszarzała, zaczął się pocić.
Kuszący przebłysk możliwości stał się silniejszy. Ich oczom ukazał się krąg zwycięzców,
arena przed trybuną. Przyprowadziwszy nieszczęsnego Cromarty'ego do lorda Crichtona,
urzędującego tego dnia członka komitetu, czekającego wraz z rozpromienioną lady
Helmsley, by wręczyć mu nagrodę, srebrny puchar, Dillon poszedł do krawędzi kręgu,
potem zawrócił.
Cromarty'ego z trudem można było zrozumieć. Jąkał się w trakcie wręczania pucharu, z
wymuszonym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Dla tych, którzy nie mieli
doświadczenia w takich sytuacjach, jego dziwne zachowanie mogło wyglądać na
oszołomienie spowodowane niespodziewanym zwycięstwem. Ci, którzy mieli takie
doświadczenie, mogli zacząć się zastanawiać, dlaczego właściciel klaczy, która już miała
opinię championki, był tak zaskoczony.
Dillon spojrzał na Harknessa i dostrzegł ten sam niepokój nie tylko na twarzy trenera, ale
także w jego postawie, w sztucznych, sztywnych reakcjach na gratulacje. Nietrudno było
uwierzyć, że wygrana Blistering Belle mogła zrujnować Cromarty'ego. Dlaczego
Harkness czuł się tak samo ... ? To wskazywało, iż wiedział, że wygrana Blistering Belle
groziła czymś o wiele poważniejszym niż tylko ruina finansowa.
Dillon dyskretnie opuścił krąg zwycięzców, odszukał dwóch starszych porządkowych i
odciągnął ich na bok.
- Lord Cromarty i jego trener, Harkness. - Nie musiał mówić nic więcej, w oczach obu
porządkowych pojawiło się podejrzenie. Dobrze znali branżę, w której pracowali, znali
różne gierki. Dillon wciąż miał obojętny wyraz twarzy. - Dajcie im czas, żeby mogli
nacieszyć się komplementami, potem do nich podejdźcie, ale do każdego z osobna. John,
ty najpierw porozmawiaj z Harknessem. Powiedz mu, grzecznie, że komitet i ja
chcielibyśmy zadać mu kilka pytań. Niech dwóch pozostałych będzie z tobą. Poproś go,
żeby poszedł z wami do siedziby związku. Zatrzymaj go tam, w jednym z mniejszych
pokoi, dopóki nie przyjdę. Nie pozwól, żeby w tym czasie z kimkolwiek rozmawiał. -
Zwracając się do drugiego porządkowego, powiedział: - Mike, poczekaj, aż Harkness
będzie w drodze do klubu, potem powiedz Cromarty' emu to samo. Nic się nie stanie,
jeśli się zobaczą, ale nie mogą ze sobą rozmawiać na osobności, dopóki z nimi nie
skończę.
- Oczywiście, sir. - Mike Connor wymienił wymowne spojrzenie z Johnem Oakiem. -
Zatrzymamy ich w klubie. Jak długo pana nie będzie?
Dillon się uśmiechnął.
- Wątpię, abym zdążył dotrzeć do wczesnego popołudnia. - Jego uśmiech stał się bardziej
drapieżny. - Niech czekają. Osobno.
- Tak, sir. - Obaj porządkowi zasalutowali i zwrócili się w stronę tłumu.
Zerkając na trybuny, Dillon uświadomił sobie, że uśmiecha się szeroko; uniósł rękę,
zwalczając w sobie chęć pomachania do Pris równie mocno, jak ona machała do niego.
Zawahał się, ale już za chwilę miała się rozpocząć kolejna gonitwa. Nie zawsze
urzędował na linii startu, ale zważywszy
na jego poranną deklarację złożoną dżokejom, wielu zapewne będzie się tego
spodziewać.
Reakcja Cromarty'ego i Harknessa świadczyła
tym, że istnieje coś, czego mógłby się chwycić. Jeśli przyłączy się do pozostałych, do
świętowania, na pewno nie będzie mógł pomyśleć.
Zasalutował grupie stojącej na szczycie trybuny, potem odwrócił się na pięcie i ruszył w
stronę linii startu.
* * *
Po ostatniej gonitwie tego ranka, kiedy emocje opadły, rozdano trofea, a tłum zaczął się
rozchodzić, Dillon poszedł na tyły trybuny, do prywatnego pomieszczenia schowanego
za wielką konstrukcją, gdzie odbywało się przyjęcie urządzone przez Demona.
Demon i Flick wynajęli pomieszczenie i zebrali wszystkich, żeby uczcić ich zbiorowy
sukces. Zatrzymując się pod drzwiami, Dil10n słyszał głosy, śmiechy i wesołe okrzyki.
Dla większości osób wszystko poszło wspaniale.
Jednak dla niego wygrana Belle była tylko pierwszą bitwą, którą wygrali wyłącznie przez
zaskoczenie i bezczelność. Jeśli wszystko pójdzie, jak planowali, i sieć się rozerwie,
wtedy rzeczywiście wszystko będzie świetnie. Do tego czasu ...
Niemniej nietrudno było radować się zwycięstwem.
Otworzywszy drzwi, wszedł do środka; zamykając je, rozejrzał się wokoło. Pokój nie był
duży, więc panował w nim tłok. Zauważył swoich stajennych i stajennych Demona,
Eugenie, Patricka, Adelaide, swojego ojca, a także innych członków ich szalonej grupy.
I jeszcze trzech urzędników ze związku jeździeckiego; dwóch rozmawiało z jego ojcem,
a trzeci, lord Sheldrake, gawędził z Barnabym.
Zaklął pod nosem.
Flick i Pris stały w głębi pokoju. Zauważyły go. - Oto i jest! - Na twarzy Pris pojawił się
promienny uśmiech, w którym natychmiast utonęła dusza Dillona.
- Wreszcie! - Flick wzięła go za ramię i pociągnęła za sobą. - Gdzie twój kieliszek?
Stan pospieszył, żeby podać Dil1onowi kieliszek szampana, Demon przyniósł drugi dla
Flick, Pris miała już swój w dłoni.
- Za Dil1ona i powodzenie jego planu! - Flick wzniosła toast.
- Za bardziej uczciwą przyszłość wyścigów konnych! - dodał Demon.
- Za śmierć pająka! - powiedziała Pris.
- Za Blistering Belle i wszystkich, którzy na niej jeździli! - krzyknął Rus.
Ze swobodnym uśmiechem na twarzy, Dillon uniósł kieliszek.
- Za nasz dzisiejszy wysiłek i sukces! Wszyscy wołali radośnie, potem wypili.
Dillon napotkał wzrok Barnaby'ego, przynajmniej jedna osoba podzielała jego
zastrzeżenia.
Kiedy inni wrócili do rozmów, spojrzał na Pris, stojącą u jego boku. Wystarczyło mu to
jedno spojrzenie, by wiedział, że była - po raz pierwszy, odkąd ją poznał - beztroska.
Uśmiechnął się szerzej, CIesząc SIę Jej szczęściem, i wziął ją za rękę·
- Barnaby powiedział, że Crom niemal cię nakrył.
Na szczęście Barnaby poprzedził tę informację wiadomością, że wszystko dobrze poszło,
więc nie zareagował impulsywnie.
Pris nie przestawała się uśmiechać, ale szeroko otworzyła oczy.
- Dzięki Bogu, że tam był, to znaczy Barnaby.
Zatrzymał Croma tuż przed wejściem do stajni. Byłam w połowie drogi z Black Rose, nie
udałoby mi się wydostać, gdyby Barnaby się nie wmieszał.
- Jest bardzo przydatny w takich sytuacjach. Jak to się odbyło?
Z radością mu wszystko opowiedziała, a on słuchał, nie tylko słów, ale także melodii jej
głosu, nieznacznego akcentu, pobrzmiewającego w jej tonie szczęścia.
- Ale co z tobą? - Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Jak ci poszło z
Harknessem?
Opowiedział jej, po czym dodał:
- A skoro mowa o Harknessie, to chodźmy porozmawiać z Barnabym. Później jeszcze
coś się wydarzyło.
Biorąc ją za rękę, poprowadził przez tłum, zatrzymując się, gdy zaczęła nalegać, by
poczęstował się kanapkami i smakołykami ustawionymi na stole. Z talerzem w jednej
dłoni i z Pris u boku, przeciskał się przez tłum, zatrzymując się od czasu do czasu, żeby
podziękować służącym i stajennym, swoim i Demona.
Trzech działaczy klubu podeszło do niego, by mu pogratulować, uścisnąć dłoń, poklepać
po ramieniu. Byli nie tylko zadowoleni, ale wręcz zachwyceni wynikiem jego działań,
jego reakcją na ich prośbę, by zajął się krążącymi plotkami.
- Wymierzyć taki cios w tych łotrów, którzy psują naszą branżę, cóż, chłopcze, nie
moglibyśmy prosić o więcej. - Lord Canterbury poklepał go po ramieniu. - Nawet twój
ojciec nie spisałby się lepiej.
Było jasne, że ktoś im wszystko wytłumaczył, Dillon był ciekaw kto.
Generał siedział obok Eugenii; kiedy mu pogratulowała, ojciec spojrzał Dillonowi prosto
w oczy i po prostu się uśmiechnął.
- Dobra robota, mój chłopcze. Dobrze, że podjąłeś ryzyko.
Dillon uścisnął jego dłoń, po czym puścił ją z uśmiechem. Jeśli to on powiedział
działaczom, zrobił to, ponieważ chciał chronić syna, upewnić się, że skoro podjął tak
wielkie ryzyko, nie poniesie żadnych niepotrzebnych konsekwencji.
Dillon, odkładając na bok obawy, pozwolił, aby Pris zaprowadziła go do Barnaby'ego,
który rozmawiał z Rusem, Adelaide i Patrickiem.
Pris stała obok Dillona, podczas gdy pozostali głośno wyrażali swoją radość z
powodzenia ich planu. Nie mogła przestać się uśmiechać, nie pamiętała, kiedy po raz
ostatni czuła taką lekkość w sercu - miała ochotę tańczyć ze szczęścia.
- Nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim. - Adelaide uśmiechnęła się promiennie do
Dillona, potem spojrzała na Rusa. - To taka ulga.
Uśmiechając się równie promiennie, Rus spojrzał na nią, po czym połaskotał Adelaide po
nosie.
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Pris roześmiała się i przyznała mu rację. Zważywszy na błyszczące oczy Adelaide i na to,
że Rus nie był ślepy, zaczynała podejrzewać, że jej brat miał świadomość co do planów
Adelaide, choć udawał coś wręcz przeciwnego. Prawdę mówiąc, zastanawiała się, czy
przypadkiem nie zamierzał poddać się tym planom na swój ekscentryczny, sposób. Miała
nadzieję, że tak się stanie; od dawna wiedziała, że Adelaide była odpowiednią kobietą dla
niego - cichsza, spokojniejsza, prawdziwa ostoja przy jego gwałtownym charakterze, a
jednocześnie ani histeryczna, ani słaba. Jej siła nie była widoczna na pierwszy rzut oka.
Unosząc wzrok, Pris spojrzała w oczy Patrickowi i zauważyła w nich podobne
podejrzenia. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Patrick zwrócił się do Rusa.
- Miałeś nam przedstawić głównego stajennego Cynsterów.
Oderwany od swoich przemyśleń na temat Adelaide, Rus przytaknął.
- Tak, rzeczywiście! Chodźmy, jest tam. Posyłając uśmiech Pris, Dillonowi i Barna-
by'emu, brat bliźniak zabrał pozostałą dwójkę.
Ku zaskoczeniu Pris Barnaby natychmiast spoważniał, zmiana była gwałtowna, jakby
zrzucił z siebie maskę.
- O co chodzi? - Utkwiwszy zimne, niebieskie oczy w twarzy Dillona, Barnaby uniósł
brwi.
Zerknęła na Dillona i zauważyła, że był śmiertelnie poważny.
- Zdecydowanie wolałbym, aby informacja o naszym osiągnięciu pozostała między
przyjaciółmi, by ewentualne wzajemne oskarżenia skupiły się na Cromartym i
Harknessie, i nikim więcej. Ale ...
- Ale najwyraźniej tak się nie stało - odparł Barnaby - i przy odrobinie szczęścia uda nam
się na tyle mocno ugodzić pana X, że zajęty będzie lizaniem ran, a nie szukaniem
winnych.
Głos Barnaby'ego przycichł pod koniec zdania. Dillon ze smutkiem pokiwał głową.
- Właśnie. Ranny kundel jest naj groźniej szy. Oni czują, że nie mają już nic do stracenia.
Barnaby skrzywił usta w nieprzyjemnym grymasie.
- Niestety to prawda.
- Ale - głos Dillona stał się mocniejszy - to wiąże się z tym, o czym chcę powiedzieć. -
Napotkał czujne spojrzenie Barnaby'ego. - Założyliśmy, że Cromarty i Harkness, nie
chcąc się obciążać, nie powiedzą nam nic więcej, kim na przykład jest pan X.
Zobaczywszy, jak zareagowali na zwycięstwo Belle, sądzę, że powinniśmy zrewidować
to założenie.
Oczy Barnaby'ego rozbłysły.
- Uważasz, że zaczną mówić?
- Myślę, że przy odrobinie perswazji mogą uznać, iż samooskarżenie jest mniejszym
złem.
- Ho, ho! Dobrze więc. - Barnaby zatarł dłonie.
- Kiedy chcesz złożyć im wizytę?
- Poprosiłem moich porządkowych, żeby zaprosili ich, osobno, na rozmowę, teraz więc
zapewne czekają na mnie w siedzibie związku jeździeckiego. - Ach. - Barnaby potaknął
ze zrozumieniem.
- W takim razie dajmy im jeszcze godzinkę lub dwie na rozmyślanie o przyszłości.
- Tak właśnie zamierzałem.
Pris słuchała bez słowa, nadal z uśmiechem na ustach, mocno trzymała język za zębami.
Miała ochotę poprosić o możliwość przysłuchiwania się rozmowie z Cromartym i
Harknessem, ale to było niemożliwe. Taka prośba zabrzmiałaby nierozsądnie, byłaby
zbyt trudna do spełnienia ... i chociaż wcześniej uznałaby to za rozłam w ich drużynie,
teraz ... teraz odnalazła Rusa, był wolny i już nic mu nie groziło, i jej rola w całej
przygodzie się skończyła.
I Dillon działał dalej bez niej, tak jak powinien.
On i Barnaby będą ścigać pana X tak długo, jak długo zdołają. Wszyscy tego oczekują i
oni spełnią to oczekiwanie ... Nie miała już żadnej roli do odegrania w ich grze. Ta
świadomość spowodowała bolesne ukłucie w sercu, ale je zignorowała. Zachowała
radosny wyraz twarzy i uśmiechnęła się zachęcająco, kiedy Dillon na nią zerknął.
Pojawił się Demon, jak zwykle opanowany, jakby obserwował świętujący tłum z pewnej
wysokości. Zatrzymawszy się przy Dillonie, napił się, po czym rzekł:
- To ja powiedziałem o sprawie działaczom. Dillon przeniósł na niego wzrok.
Demon uśmiechnął się nieznacznie.
- Obserwowałeś Cromarty'ego i Harknessa. Nie widziałeś, jak wiele osób ich
obserwowało, jak wiele osób nagle nabrało podejrzeń. W takiej sytuacji nie można było
nie powiedzieć prawdy. Do diaska! Cromarty wyglądał paskudnie, a Harkness nie był w
stanie zmusić się do uśmiechu. Każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, wiedział, że
coś jest na rzeczy. Kiedy poszedłem do organizatorów, wszyscy trzej rzucili się na mnie,
byli wdzięczni, że powiedziałem im, co się stało. Oczywiście, jak szczerze wyznał
Sheldrake, nie chcieliby o tym wiedzieć, gdyby twój plan nie wypalił, ale skoro tak się
nie stało ... Przynajmniej opowieść zacznie krążyć w optymistycznej wersji. - Demon
wzruszył ramionami. - Prawdę mówiąc, byłoby lepiej, gdyby tajemnica pozostała
tajemnicą, ale nie możemy liczyć na cuda.
Barnaby prychnął.
- Jeśli czegoś się nauczyłem podczas mojego krótkiego pobytu w Newmarket, to tego, że
branża wyścigów konnych stoi na gadaniu. Plotkach, informacji, spekulacji. Bez tego nic
by nie działało.
Dillon i Demon wymienili spojrzenia, potem się uśmiechnęli.
Pris rozumiała stanowisko Dillona, że im mniej osób wiedziało o jego planie, tym lepiej,
nie mogła jednak pojąć, dlaczego Demon uznał za konieczne wtajemniczenie działaczy
związku, po których najwyraźniej nie spodziewano się dyskrecji. To, co zdecydował,
było ważniejsze niż sekret, który chciał utrzymać Dillon?
Wszyscy byli szczęśliwi, że ich plan tak wspaniale się powiódł, nie pojawiły się żadne
problemy ... a jednak pytanie, niewiadoma, nie dawały jej spokoju.
Podeszła do nich Flick, a Pris zanotowała sobie w pamięci, by później zapytać o to
wszystko Dillona ...
Później, ale kiedy? Wieczorem?
Przez ostatnie trzy noce nie przyjechał do letniego domku. Pochłonięty był ich planem,
ale teraz, po wszystkim, czy pojawi się wieczorem, żeby uczcić z nią to w samotności?
Uświadamiając sobie, że Flick coś mówiła, Pris zmusiła się, by wrócić na ziemię·
- Jestem całkowicie zdecydowana. - Flick przywarła do ramienia męża i uśmiechnęła się
do niego zalotnie. - I wiesz, że się zgodziłeś pomimo swego gderania.
Wszyscy podnieśli wzrok, bo nadeszli pozostali, Rus pod ramię zAdelaide.
- Oto i on. - Flick uśmiechnęła się do Rusa i dała Demonowi kuksańca.
Demon westchnął, ale się uśmiechał. Spojrzał Rusowi w oczy.
- Moja żona chce, abym powiedział, że od jakiegoś czasu zastanawiamy się nad
zatrudnieniem asystenta trenera, i chcielibyśmy zaproponować to stanowisko tobie, Rus.
Kiedy Demon skończył, Rus się nie uśmiechał, on promieniał.
- Tak! To znaczy ... byłbym zaszczycony; oczywiście, że tak! - Z entuzjastycznym
błyskiem w oczach uścisnął dłoń swego dobrodzieja.
Obserwując i ciesząc się zasłużoną nagrodą brata, Pris poczuła kolejny ucisk w sercu.
Wstydliwy ucisk - jak mogła być zazdrosna, że Rus w końcu dostał to, o czym zawsze
marzył?
- Wspaniale!
Rus puścił Adelaide, która pisnęła, i odwrócił się do Pris. Siostra uścisnęła go mocno i
szepnęła mu do ucha:
- Nawet tata zrozumie, jaki to zaszczyt. Rus ją uścisnął i zwrócił się do Flick:
- Nie pożałujesz tego. Będę harował jak wół.
- Radosnym spojrzeniem omiótł także Demona.
- Z radością będę pracować dla was obojga.
Pris słuchała brata i widziała jego szczęście. Adelaide przysunęła się do niej bliżej. Ona
także obserwowała Rusa.
- Tego właśnie mu potrzeba, prawda? - Zerknęła na Pris, która potaknęła. - Myślisz, że
twój ojciec.. ?
Pris zastanawiała się nad tym samym.
- Na pewno się postaram, żeby zrozumiał, nie tylko jakie to jest stanowisko, ale jaki
zaszczyt, jaka pozycja. On nigdy nie myślał o tym w ten sposób.
- Wiem. - W głosie Adelaide pobrzmiewało przygnębienie. - Ale będzie musiał przejrzeć
na oczy.
- Eugenia pomoże.
Pris zerknęła na ciotkę, wciąż siedzącą obok generała, i przyjrzała się uważniej ciepłemu
uśmiechowi Eugenii oraz delikatnemu, pełnemu uznania błyskowi w oczach jej
towarzysza ...
Spojrzała na Dillona. Czy tylko ona była ślepa? - Prawdę mówiąc, tak się
zastanawiałam ...
- Adelaide również wpatrywała się w Eugenię i generała. - Ciotka Eugenia naprawdę
dobrze się tutaj bawi. - Adelaide przeniosła wzrok na Rusa. - Pomyślałam, że może
zaproponuję, aby po wizycie w Londynie i powrocie do Hall przyjechała tu ponownie.
Wszyscy wiemy, że Rus jest jej ulubieńcem, będzie chciała sprawdzić, jak mu się
wiedzie, nie uważasz?
Pris nie mogła przestać się uśmiechać, Adelaide na pewno nie przepuści żadnej okazji.
Uścisnęła jej ramię·
- Sądzę, że to bardzo dobry pomysł. Prawdę mówiąc ...
Zamilkła. Po chwili Adelaide spojrzała na nią pytająco.
- Co "prawdę mówiąc"?
Nadal z uśmiechem na ustach Pris potrząsnęła głową·
- Nieważne.
Już miała zaproponować, że ona również chętnie przyjedzie do Newmarket, ale dotarły
do niej realia. Ona i Dillon nie byli jak Adelaide i Rus, jeszcze w mniejszym stopniu
przypominali Eugenię i generała, których związek Pris oceniała raczej jako przyjaźń niż
namiętność. Ona i Dillon ...
Ich spotkanie było nie w porę, powodowane lekkomyślnością, nieodpowiedzialnością i
niepohamowanym pożądaniem. Potężna siła, która porwała ich oboje. To była
namiętność. Ulotna. Niematerialna. Coś, co z czasem na pewno przygaśnie.
Znowu spojrzała na Dillona. Rus, Flick i Demon pochłonięci byli rozmową o koniach, a
Adelaide przysłuchiwała się w milczeniu. Dillon i Barnaby szeptali coś do siebie,
zapewne planując, jak wyciągnąć najwięcej informacji od Cromarty'ego i Harknessa.
Pris rozejrzała się, widziała uśmiechnięte twarze i wyczuwała atmosferę zwycięstwa
unoszącą się w powietrzu.
Wszystko się udało, wszystkie ich modlitwy zostały wysłuchane. Wszyscy, począwszy
od organizatorów ze związku, poprzez generała, Demona, Flick, Rusa, Adelaide,
Eugenię, a nawet Barnaby'ego, zbierali owoce swoich wysiłków.
N a swój sposób każdy zaryzykował i zyskał więcej, niż mógł prosić.
A ona ... pochyliwszy głowę, zapatrzyła się na Dillon a i przypomniała sobie powód
swojego przyjazdu do Newrnarket. Odnalazła Rusa, pomogła wyciągnąć go z kłopotów,
w które się wplątał, a teraz mogła patrzeć, jak odnosi sukces w dziedzinie, która tyle dla
niego znaczyła. To na pewno pomoże mu pogodzić się z ojcem, a wtedy rodzina znowu
będzie razem. Wszystko w jej życiu dobrze się układało, poza ...
Poza jedną rzeczą, którą nieoczekiwanie zesłał jej los.
Skupiła się na Dillonie, syciła wzrok jego mroczną urodą.
Patrzyła i czuła, że jej ciało, dusza i serce zaczynają reagować. Czuła więź, która z
każdym dniem, każdą nocą, każdą spędzoną razem chwilą stawała się coraz silniejsza.
Skarb czy przekleństwo? Co los jej zgotował?
W chwili gdy to się skończy i się rozstaną, jak będzie to nazywać?
Czy los ją przeklął, czy pobłogosławił? Czas pokaże.
A czas dla niej, dla nich, już się skończył. Nagle, w panującej atmosferze radości,
poczuła, że jej serce jest ciężkie jak ołów.
Jakby to wyczuwając, Dillon spojrzał na nią i ich oczy spotkały się.
Zmusiła się do uśmiechu i przeszła obok Adelaide, żeby dołączyć do niego i
Barnaby'ego.
- Zdecydowaliście już, jak ich podejść? Usiłowała nadać swojemu głosowi entuzjastycz-
ny ton, Barnaby uśmiechnął się i odpowiedział.
Dillon wciąż się jej przyglądał, nie ośmieliła się spojrzeć w jego ciemne oczy z obawy,
że on wyczyta coś w jej spojrzeniu. Nie wiedziała, o czym myślał, dlaczego na nią
patrzył w taki sposób, dlaczego był teraz taki cichy; pozostawiając Barnaby'emu
przedstawienie ich planu.
- Naprawdę sądzicie, że podadzą wam nazwisko pana X?
- Nie od razu - zażartował Barnaby. - Ale moje drugie imię to perswazja.
Roześmiała się, po czym podszedł do nich Rus z Adelaide u boku. Wciąż paplał z
radości, jeszcze nie wierząc we własne szczęście.
Dillon patrzył, jak Pris żartuje z niepohamowanego entuzjazmu brata. Słuchał, kiedy
wszyscy troje znowu zaczęli rozmawiać z Barnabym na temat
zbliżającego się przesłuchania ... niemal przekonał sarn siebie, że nic się nie działo, że
niepokój, który odczuwał, nie miał żadnych podstaw, kiedy zauważył spojrzenie, jakie
Rus rzucił Pris i dostrzegł ten sarn niepokój w oczach jej brata.
Jeszcze intensywniej przyglądał się Pris, ale tak sarno jak Rus, nie był w stanie dostrzec
niczego za maską radości, za którą się skryła.
Coś nie dawało jej spokoju, a ona ukrywała to przed nim. Robiła to świadomie,
wyrzucała go ze swojego życia.
Barnaby zwrócił się w jego stronę.
- Powinniśmy iść. Jeśli uda nam się zdobyć to nazwisko, pojadę prosto do Londynu.
Lepiej więc się do tego zabierajmy, żebym mógł wyruszyć przed zmrokiem.
- Tak.
Robiąc krok w tył, spojrzał jeszcze raz na Pris, ale ona patrzyła ponad Barnabym na
drzwi.
Czekał. Spojrzała w jego kierunku i znowu się uśmiechała, ale nie to chciał zobaczyć.
Poczuł chłód, który ścisnął mu duszę. Nie wiedział, o czym myślała, co czuła, kim dla
niej był. Był za mądry na to, by zakładać, że rozumie kobiecą naturę.
Już miał się odwrócić i wyjść, kiedy nagle poczuł, że nie moze.
- Dziś wieczorem? - zapytał.
Otworzyła szeroko oczy. Na krótką chwilę przestała oddychać. Potem wyszeptała:
- Tak. Dziś wieczorem.
Odwrócił się i poszedł za Barnabym do drzwi.
* * *
- Nie wiem, o czym mówicie. Jaki człowiek? Harkness spojrzał na nich wojowniczo i
buńczuczme.
Najpierw zaczęli z nim rozmawiać, był większym bandytą, dlatego istniało
prawdopodobieństwo, że łatwiej uchwyci się szansy na ratunek. Niestety, złapał wiatr w
żagle i teraz zaprzeczał, że brał udział w jakimkolwiek przestępstwie.
Dillon wolnym krokiem podszedł do stołu, przy którym siedział Barnaby, usiadł po
drugiej stronie i dotknął jego ramienia.
- Zostaw go. Chodźmy porozmawiać z Cromartym i zobaczyć, co ma nam do
powiedzenia.
Harkness zamrugał. Do tej pory nie wiedział, że Cromarty również został wezwany na
przesłuchame.
Idąc za Barnabym, Dillon obejrzał się za siebie i dostrzegł, że Harkness zaczął obgryzać
paznokcie.
Zostawiwszy z nim jednego z porządkowych, poszli do kolejnego małego pokoju
przeznaczonego do rozmów z dżokejami, trenerami, właścicielami koni i od czasu do
czasu z policją.
Tak sarno, jak Harknessowi, Dillon przedstawił Barnaby'ego jako człowieka
powiązanego z londyńską policją. Wszystko było szczerą prawdą, ale Cromarty, siedzący
na podobnym krześle i przy podobnym stole, co Harkness, doszedł do wniosku, że
Barnaby posiadał jakąś niesprecyzowaną władzę. Chcieli, aby właśnie tak myślał.
- Dzień dobry, lordzie Cromarty. - Usiadłszy za biurkiem, Barnaby otworzył przed sobą
zeszyt. Wyciągnął z kieszeni ołówek, zaczął nim stukać o kartkę i spojrzał na jego
lordowską mość. - Tak więc, mój panie. Ten dżentelmen, który wszedł z panem w
spółkę, pański cichy partner, jak się nazywa?
Cromarty wyglądał na bardzo zaskoczonego.
- Ach ... co Harkness wam powiedział? Pytaliście go, prawda?
Barnaby nawet nie mrugnął. Pozwolił, żeby minęło kilka chwil, potem powiedział:
- Nazwisko tego dżentelmena, drogi panie? Cromarty poruszył się nerwowo i zerknął na
Dillona.
- Ja ... um. - Przełknął ślinę. - Jestem ... związany umową. - Zamrugał. - Tak, właśnie
tak, zobowiązałem się w umowie nie ujawniać jego nazwiska.
Barnaby uniósł brwi.
- Doprawdy? - Spojrzał w swój zeszyt, dwukrotnie postukał ołówkiem w kartkę, potem
spojrzał na Dillona. - Co o tym sądzisz?
Dillon popatrzył na lorda Cromarty'ego.
- Może, szanowny panie, powinienem opowiedzieć panu pewną historię.
Cromarty zamrugał. - Historię?
Przechadzając się powoli za krzesłem Barnaby'ego, Dillon kontynuował:
- Tak. Historię pewnego właściciela koni, który również robił interesy z tym samym
dżentelmenem. Ten właściciel nazywał się Collier, być może poznał go pan. Wystawiał
konie na wyścigach od ponad dwudziestu lat.
Cromarty zmarszczył się.
- Ze środkowej Anglii? Wystawia konie głównie w Doncaster?
- To on. A raczej powinienem powiedzieć, to był on.
Cromarty przełknął ślinę.
- Był?
Jego strach wydawał się niemal namacalny. Dillon pochylił głowę. Opowiedział historię
Colliera. Cromarty wpatrywał się w niego biały jak prześcieradło.
Kończąc informacją, że ciało zostało znalezione w kamieniołomach, Dillon spuentował:
- Martwy. Zupełnie martwy.
Przez kilka następnych sekund w pokoju słychać było jedynie odgłos kroków Dillona.
Kiedy wreszcie prawdziwy sens tej historii dotarł do przerażonego Cromarty'ego,
odezwał się Barnaby.
- Dlatego, jaśnie panie, zważywszy na wynik dzisiejszej gonitwy, radzilibyśmy, aby
powiedział nam pan wszystko o tym dżentelmenie, a zwłaszcza wymienił jego nazwisko.
Cromarty patrzył to na Dillona, to na Barnaby'ego, przełknął ślinę, potem, tonem
człowieka stojącego pod szubienicą, wyznał:
- Gilbert Martin. To pan Gilbert Martin z Connaught Place.
* * *
Piętnaście minut później mieli pełne przyznanie się Cromarty' ego, powiedział im
wszystko, co chcieli wiedzieć.
Uzbrojeni w taką wiedzę, wrócili do Harknessa.
Jego opór trwał zaledwie tyle, ile zajęło Dillonowi poinformowanie go, że Cromarty
wszystko im powiedział. Harkness potwierdził nazwisko mężczy-
zny i pochodzenie, a także rysopis: wysoki brunet, potężniejszy od Barnaby'ego, dobrze
wychowany.
Harkness potwierdził ich opinię o nim jako
bardziej doświadczonym bandycie; w przeciwieństwie do Cromarty'ego nie błagał o
wyrozumiałość, lecz posępnie oznajmił, iż jeśli mógłby wybierać między więzieniem w
Newgate a zsyłką do kolonii, wolałby zostać zesłany.
Słysząc to, Barnaby, który właśnie miał wychodzić, uniósł brwi. Harkness powiedział po
prostu: - N a drugim końcu świata są większe szanse na przetrwanie.
Na korytarzu Dillon podszedł do policjantów przysłanych przez wcześniej
powiadomiony magistrat. Zostawiwszy im Cromarty'ego i Harknessa, zaprowadził
Barnaby'ego do swojego gabinetu.
Rozsiadłszy się za biurkiem, obserwował, jak Barnaby z głupawym uśmieszkiem zasiada
w fotelu. Dillon wyszczerzył zęby.
-Co?
- Nie wierzyłem, że uda nam się wyciągnąć od nich nazwisko. Pan Gilbert Martin z
Connaught Place.
- Znasz go?
- Nie. - Barnaby wzruszył ramionami. - Ale nietrudno będzie go zlokalizować. Popularni
w towarzystwie dżentelmeni mają tendencję do przeceniania własnego sprytu.
- I kto to mówi?
Dillon wyjrzał przez okno. Zbliżała się czwarta po południu, wkrótce zacznie zachodzić
słońce.
- Nadal chcesz natychmiast jechać do Londynu?
- Oczywiście. - Barnaby zerwał się na równe nogi. - Chciałem po prostu spędzić kilka
chwil tutaj, gdzie to wszystko się zaczęło.
Dillon także wstał i wyszedł zza biurka.
- Jakie masz plany, kiedy już dotrzesz do miasta?
- Dom. - Barnaby rzucił to słowo przez ramię, wychodząc. - Ojciec tam jest, jemu
pierwszemu powiem. Jutro odwiedzę Stokesa. Bardzo interesował się całą sprawą, jestem
pewien, że zechce być obecny w decydującym momencie.
Posyłając Dillonowi kolejny uśmiech, Barnaby przeszedł przez drzwi.
- Kto wie? Kiedy złapiemy naszego pająka, może się okazać, że sieć rozpościera się
dalej, niż początkowo sądziliśmy.
- Mam szczerą nadzieję, że tak nie jest. - Dillon wyszedł za Barnabym na korytarz. -
Mam dosyć naszego pająka. Cieszę się tylko, że już po wszystkim.
Nareszcie.
Kiedy opuszczał związek jeździecki u boku Barnaby'ego, zrozumiał, że teraz będzie mógł
poświęcić się czemuś zupełnie innemu.
Czemuś, co pomoże mu zdobyć pewną szaloną, lekkomyślnie namiętną kobietę·
Rozdział 17
To była dziwna noc, dosyć ciepła, ale wiatr wiał ostry i porywisty. Ciężkie chmury
zatrzymały na ziemi ciepło dnia; wychodząc z domu, Pris nie potrzebowała niczego, poza
cienkim szalem.
Noc była ciemna. Drogę do domku letniego znała na pamięć.
- Przeklęty Rus - powiedziała to bez złości, tak naprawdę nie pozazdrościła bratu jego
szczęścia, ale tak długo rozprawiał i śmiał się przy herbacie, aż w końcu myślała, że
zacznie krzyczeć, a może wykręci się bólem głowy. Nigdy nie cierpiała na ból głowy,
takie stwierdzenie na pewno zwróciłoby uwagę wszystkich. Musiała więc cierpliwie
czekać, aż Rusowi zabraknie słów, które Adelaide i Eugenia mogłyby spijać z jego ust, i
wreszcie wszyscy udadzą się na zasłużony odpoczynek. A ona wreszcie mogła zadbać o
własne potrzeby.
Potrzebę zobaczenia Dillona.
Potrzebę bycia z nim sam na sam. Zatopienia się w jego ramionach - może po raz ostatni
w życiu.
Przyspieszyła kroku. Przez Rusa była spóźniona bardziej niż kiedykolwiek. Miała tylko
nadzieję, że Dillon wciąż czekał, modliła się, żeby nie pomyślał, iż zapomniała albo się
rozmyśliła ...
Dlaczego nie biegła?
Uniósłszy spódnicę, tak zrobiła.
Po Dillonie, zamiast Dillona, nie była w stanie wyobrazić sobie, że jakiś inny mężczyzna
zajmuje
.
. .
Jego mIeJsce.
Biegła coraz szybciej, pragnąc cieszyć się tą ostatnią nocą, a potem schować ją głęboko
w sercu.
Wbiegła na porośnięty trawą dziedziniec - i wpadła prosto na ścianę. Ciepłą ścianę jego
torsu.
Dillon złapał ją i przytrzymał. Czujny, spojrzał ponad jej głową na ścieżkę.
- Co się stało?
- Dlaczego biegłaś? Przed kim uciekałaś?
- Nie przed kim. Do kogo. Do ciebie.
Ujęła jego twarz w dłonie, stanęła na palcach i przywarła ustami do jego ust.
Jej usta, język powiedziały mu dlaczego. Powiedziało mu jej ciało.
Ponad nimi wiatr zawodził w gałęziach drzew i pędził chmury po niebie.
N a tym porośniętym trawą dziedzicu pozwoliła, by ta dziwna moc przepełniła jej ciało.
Zmieniła jej dzikość w coś nowego, coś lepszego. Coś wspaniałego. I drogocennego.
To ona odsunęła się pierwsza i opadła na soczystą trawę.
- Domek letni ... Potrząsnęła głową. - A więc twój pokój.
- Nie. - Chwyciła go za drugą rękę i przyciągnęła do siebie. - Tutaj. Teraz. Pod gołym
niebem.
Ukląkł, pozwolił jej się pocałować. Następnym razem, gdy się od niej odsunął, już nie
zamierzał się z nią sprzeczać, na jego twarzy malowało się pożądanie. Zrzucił z siebie
płaszcz, rozłożył go pod nią i położył się razem z nią.
Dillon zanurzył się w jej ramionach, pozwolił jej rządzić. Tylko z nią, dla niej, był gotów
zrobić coś takiego. Tylko ona sprawiała, że czuł się w ten sposób - aby na zawsze
pozostała jego.
Dał więc jej to, czego pragnęła, uwolnił swoje szaleństwo i pozwolił, by złączyło się z jej
szaleństwem.
Było jej spieszno, chciała łapczywie się sycić i delektować; powstrzymał ją, zmusił, aby
zwolniła, zmusił, aby poczuła każdą cząstką swojego ciała jego wielką namiętność i
uwielbienie.
Jak mogłaby o tym wiedzieć, skoro jej nie powiedział? Ale nie znał słów, które by to
opisały. Pokazał jej więc.
Po chwili leżała pod nim naga, a ich ciała dotykały się, ocierały i pieściły.
I wszedł w nią.
I ta chwila trwała.
Zawieszona pomiędzy rzeczywistością a tym, co ulotne.
Przepełniona radością z bycia jednym ciałem. Ona i on. Dzicy, lekkomyślni i
prawdziwi.
* * *
Dillonowi wciąż kręciło się w głowie, gdy kilka godzin później wsiadał na grzbiet
Solomona i skierował czarnego wałacha do Hillgate End.
Oślepiła go. Znowu.
Pragnęła go z namiętnością równie mroczną i burzliwą, jak on jej.
Bóg mu świadkiem, że kiedy zachowywała się w taki sposób, myślenie było ostatnią
możliwą rzeczą.
On, oni, ich przyszłość - chciał się dowiedzieć, co o tym myślała. Najchętniej delikatnie,
ale był także gotów otwarcie o to spytać - powiedzieć to wprost, bez względu na to, jak
bardzo stawał się przez to bezbronny. Musiał wiedzieć.
Zmrużył oczy i popatrzył w ciemność. Może ona już mu powiedziała. Może, tak jak on,
nie znalazła odpowiednich słów. W końcu byli do siebie bardzo podobni.
Czy właśnie to podobieństwo sprawiło, że ona była tą jedyną? Wiedział tylko, że go
rozumiała, jego prawdziwą naturę, lepiej niż ktokolwiek inny. Ani matka, ani ojciec, ani
nawet Flick nie rozumieli go tak dobrze, jak ona.
Ponieważ jej demony - dzika i lekkomyślna namiętność - były tego samego rodzaju co
jego.
To nie tylko pozwalało mu być sobą, ale wręcz go do tego zachęcało. Więc nie hamował
swoich namiętności, nie kontrolował ich.
Przy niej stawał się jednością. Dała mu siłę, której bez niej by nie posiadł - jego własną
naturę.
A jeśli on jej pragnął i potrzebował, a dzisiejsza noc mogła być jakimś wyznacznikiem,
to ona także go pragnęła i potrzebowała. Może musieli tylko zrobić kolejny krok? Zaufać
ternu, co ich łączyło, i ruszyć do przodu?
Otrzeźwił go stukot kopyt Solomona. Wałach kierował się prosto do swojej ciepłej stajni.
Dillon pomyślał o swym łóżku, zimnym i pustym. Wniosek był oczywisty.
To, co powinien zrobić, też było oczywiste. Flick zawsze urządzała wystawny bal dla
wszystkich osobistości związanych z wyścigami, które przebywały przez ten tydzień w
Newmarket. Jak zwykle, bal odbędzie się jutro wieczorem, po ostatnim dniu wyścigów, i,
oczywiście, obecni będą lady Fowles i jej bliscy.
Skoro Rus został uratowany, a przekręt z zamianą koni udaremniony, jutrzejszy wieczór
wydawał się idealny dla realizacji jego planów.
Przejeżdżając przez bramę Hillgate End, Dillon złożył sobie obietnicę.
Jutro wieczorem poprosi Pris o rękę.
* * *
Wszyscy na balu sprawiali wrażenie, że dobrze się bawią, bo wiedzą, że ich świat nie jest
już zagrożony.
Pris nie podzielała tego entuzjazmu. Dla niej koniec wydawał się nieuchronny,
nadchodził z każdą mijającą minutą·
Ale nie zapomniała o swoich manierach. Uśmiechając się, poszła za Eugenią do sali
balowej i radośnie przywitała się z Demonem i Flick.
Flick uścisnęła jej dłoń.
- Wiem, że Dillon gdzieś tutaj jest, ale radzę ci, byś unikała ludzi ze związku
jeździeckiego. Mogą być odrobinę uciążliwi, kiedy zaczynają rozprawiać
swojej obsesji.
Pris roześmiała się.
- Będę o tym pamiętać.
Poszła z Eugenią, a za nią podążyli Rus i Adelaide.
Całe popołudnie robili plany. Powiedzieli ojcu Pris, że jadą do Londynu; teraz Rus był
wolny i miał zabezpieczoną najbliższą przyszłość, Eugenie oznajmiła, że powinni
pojechać do Londynu, nawet na kilka tygodni. Trwała jesienna sesja parlamentu i tak
zwany mały sezon - spotkania towarzyskie z okazji powrotu do stolicy wielu ważnych
osób. Jeśli spędzą tam kilka tygodni, na pewno będą mieli o czym opowiadać.
Rus zaskoczył je, upierając się, że będzie im towarzyszył. Był niewzruszony, pewny, że
Demon i Flick zgodzą się, iż jego miejsce było przy nich podczas pobytu w stolicy, jego
nowa praca mogła zaczekać. Kiedy Demon wpadł na chwilę, by porozmawiać z Rusem o
jego nowej pracy i całkowicie się z nim zgodził, zdecydowano, że Rus jedzie z nimi do
Londynu.
Pris nie wiedziała, co o tym myśleć. Obecność Rusa odwróci od niej uwagę Eugenii i
Adelaide, ale trudno jej będzie ukryć swój smutek przed bratem bliźniakiem.
A ponieważ nie mogła wyjawić, dlaczego tak się czuła, bo skończyło się czarujące
doznanie, które nią zawładnęło w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła,
będzie musiała poradzić sobie z obserwującym ją Rusem. Zwłaszcza jeśli on sam tryskał
radością.
Nie chciała go sobą zasmucać, ale podejrzewała, że od jutra będzie się czuć jak w
żałobie.
Jednak dziś wieczór była zdecydowana uśmiechać się radośnie i cieszyć towarzystwem
Dillona, chociaż z pewnością wielu notabli zechce z nim zamienić słowo. Z radością
zaakceptuje tyle czasu, ile będzie dla niej miał. To ich ostatnie spotkanie, zdecydowali,
że rano wyjadą do Londynu, a on z pewnością będzie musiał pozostać na balu do końca.
Chciała znaleźć moment dziś wieczorem, żeby się z nim pożegnać.
Tłum rozstąpił się przed nimi, odsłaniając generała rozmawiającego z dwoma
dżentelmenami. Za nim stał Dillon z lordem Sheldrake.
Uśmiechanie stało się łatwiejsze, kiedy Dillon spojrzał jej w oczy i dostrzegła w nich nie
skrywaną radość. Ciepło, uśmiech, odwrócenie uwagi, które sprawiło, że lord Sheldrake
przerwał i odwrócił się, aby zobaczyć, kto nadchodzi, wszystko to podniosło ją na duchu.
Wszyscy się przywitali. Eugenia usiadła obok generała. Wciągnął ją w rozmowę z
dwoma dżentelmenami, radnymi miasta. Rus i Adelaide stali kawałek dalej.
Dillon przeprosił Sheldrake'a, który z uśmiechem ukłonił się Pris, po czym zniknął w
tłumie. Podchodząc, Dillon wyciągnął do niej rękę. Przyjrzał się sukni z jedwabiu w
szmaragdowe i kremowe pasy, z dekoltem w kształcie serca, po czym uniósł wzrok.
- Dziś wieczorem bez szala?
Uśmiechnęła się.
- Nie sądziłam, że jest konieczny.
Dillon chyba nie do końca się z nią zgadzał. Kładąc sobie jej rękę na ramieniu, miał tylko
nadzieję, że w tłumie niewielu mężczyzn zauważy jej wdzięki podkreślone gorsetem i
szykowną suknią. Głęboki szmaragdowy kolor pasował do koloru oczu, a kremowy
podkreślał jej cerę.
Ciemne włosy upięte były w fikuśne loczki, odsłaniające piękną linię szyi.
Wystarczyło, że spojrzał na nią, a już miał ochotę zostać z nią sam na sam i zanurzyć się
wraz z nią w namiętności ...
Jakby czytając w jego myślach, spojrzała mu w oczy. Przypominając sobie o swoim
zamiarze, nie ukrywał przed nią pożądania, tego, że wystarczyło, że była obok, a już jej
pragnął, i niech to zobaczy, niech poczuje, niech zrozumie.
- Flick dopuszcza na takich imprezach jedynie tańczenie walca - powiedział - a raczej
Demon nie chce zgodzić się na nic innego. Lady Helmsley się uśmiecha.
Porozmawiajmy z nią, dopóki muzycy się przygotowują·
Lady Helmsley była uradowana, że może mu pogratulować i ponownie porozmawiać z
Pris. Potem rozległa się muzyka i ruszyli na parkiet. Przyciągając ją do siebie, Dillon
skupił na niej całą uwagę.
Pris była oszołomiona jego oddaniem. On z uśmiechem zaprowadził ją do lady
Fortescue, przyjaciółki jego matki, która przyjechała na wyścigi. Od niej poszli do pani
Pemberton, a później do lady Carmichael.
Zawrócić kobiecie w głowie - nigdy wcześniej nie podchodził do żadnego zadania z
takim zapałem. Chciał, aby Pris nawet się nie zawahała, kiedy poprosi ją o rękę. Gdyby
to od niego zależało, nie byłaby w stanie myśleć, ale niestety nie mógł, nie ośmieliłby
się, najpierw jej pocałować. Gdyby to zrobił, również nie mógłby myśleć, a tego nie
chciał. Po kilku ostatnich dniach, a zwłaszcza po ostatniej nocy, pragnął, żeby ich dziwne
zaloty skończyły się, zostały doprowadzone do nieuniknionego finału dziś wieczór.
Trzymał ją więc przy swoim boku, odważnie roszcząc sobie do niej prawo, i bezczelnie
pokazywał wszystkim, że Pris należy do niego.
Dwukrotnie zatańczyli walca. Pozwolił także Rusowi, Demonowi i lordowi Canterbury z
nią zatańczyć, ale nikomu więcej. Jego wyrozumiałość miała swoje granice - granice, na
które pozwalała jego natura, przynajmniej w stosunku do niej.
Dziwnie, a jednocześnie właściwie było tak ulegać, przy niej być ofiarą własnej
namiętności, której nie można było ukryć nawet za ogładą towarzyską·
Przez lata obserwował tę przypadłość u Demona, chociaż sam sobie tego nie życzył, to
jednak nie bardzo się zdziwił, kiedy i jemu to się przytrafiło.
I nie mógł z tym dyskutować. Prawdę mówiąc, całkowicie się z tym zgadzał. Doczekał
do końca kolacji; moment, w którym goście wracali na salę balową, był idealny, żeby się
wymknąć. Prowadząc Pris na bok, rozejrzał się po nadchodzącym tłumie, potem zwrócił
się do niej.
Pris założyła, że jego troskliwość wynikała z faktu, iż on również uważał ten wieczór za
ich ostatni. Wieczór u jego boku sprawiał jej przyjemność, ale nerwy miała coraz
bardziej napięte, bo wiedziała, że ta chwila musiała nadejść. Uśmiechnęła się z
godnością, przypominając sobie, że ma się z nim pożegnać i życzyć mu szczęścia.
Uniosła podbródek, a on wyszeptał, nie odrywając od niej wzroku:
- Musimy porozmawiać na osobności. Salon będzie pusty.
Powiedział "porozmawiać". Bardzo dobrze. To, co chciała mu powiedzieć, na pewno
będzie łatwiejsze do wyznania na osobności.
- Zgoda.
Zerkając na gości, podała mu dłoń.
Z tłumu wyłonił się szacowny dżentelmen, patrząc ponad Dillonem, dostrzegł ją i się
rozpromienił.
Zdumiona, zamarła, co nie umknęło Dillonowi. Mocniej ścisnęła jego dłoń.
- Ach ... - Jej oczy nie mogły być już szerzej otwarte. Przełknęła głośno. Zmusiła się do
uśmiechu. - Tato! Jak ... ?
Nie wiedziała, co powiedzieć. Jej oJCieC, na szczęście, to zrozumiał. Z cierpkim, trochę
smutnym uśmiechem zrobił krok w jej stronę i mocno ją do siebie przytulił, czego nie
robił od wielu lat.
Odwzajemniła uścisk i nagle się poczuła, jakby znowu miała piętnaście lat. ..
- Eee ... Widziałeś Rusa?
- Tak. - Ojciec puścił ją i się cofnął. Jego uśmiech był ciepły, oczy też się uśmiechały -
czego również nie widziała od lat. - I tak. Słyszałem o waszych przygodach. Poznałem
Cynsterów i generała Caxtona, i lorda Sheldrake'a, i rozmawiałem z twoim bratem i
Eugenią.
Zamilkł, przyglądając się jej, jakby szukając dowodów, że wszystko było w porządku.
- Szukałem cię i ... - Spojrzał na Dillona wnikliwym wzrokiem, sięgając jakby głębiej niż
na powierzchnię twarzy. - Pan zapewne nazywa się Dillon Caxton. - Wyciągnął rękę. -
Nazywam się Kentland.
Dillon pochylił głowę i odwzajemnił uścisk dłoń.
Ojciec wciąż uśmiechał się z dumą.
- Na moje nieszczęście ojciec lady Priscilli i jej brata.
Dillon nawet nie mrugnął. Pris nie mogła niczego dostrzec w jego uprzejmym i
całkowicie spokojnym wyrazie twarzy. Na szczęście nie powtórzył "lady Priscilla",
chociaż była pewna, że te słowa odbiły się echem w jego głowie.
Nieświadom jakichkolwiek podtekstów, jej ojciec kontynuował:
- Jak rozumiem, to panu powinienem podziękować za wyciągnięcie Russella z
kłopotliwego połozema.
Dillon zamrugał i po krótkiej pauzie powiedział: - Dobrze zrobił, że dowiedziawszy się
czegoś ważnego, w porę uciekł. A w naszym dobrze pojętym interesie leżało pójście tym
tropem. Nasz sukces był z korzyścią dla nas wszystkich, także dla wyścigów konnych,
czego na pewno dowie się pan od lorda Sheldrake'a. Proszę mi wierzyć, iż jestem bardzo
wdzięczny, że pański syn działał, zamiast gdzieś się ukryć. No i oczywiście - spojrzał na
Pris obojętnym wzrokiem - to dzięki pańskiej córce się spotkaliśmy.
- Rzeczywiście. - Jej ojciec rozpromienił się i dodał ciszej: - Musiałaś wyjechać, żebym
poszedł po rozum do głowy. Odbyłem długą rozmowę z Albertem. Rus i ja ... cóż,
dojdziemy do jakiegoś porozumienia. - Zerknął na zebranych, z których wielu należało
do śmietanki towarzyskiej. - Teraz widzę, że pospieszyłem się z opinią na temat kariery,
jaką wybrał twój brat. - Uśmiechnął się i zerknął na Dillona. - Nie chciałem
przeszkadzać. J eszcze będziemy mieli z córką mnóstwo czasu, żeby się nagadać. Może
chcieliście zatańczyć ... ?
Muzycy znowu zaczęli grać. Dillon uśmiechnął się, odczytała ten uśmiech jako
ostrzeżenie, schylił głowę w stronę jej ojca i wziął Pris za rękę.
- Dziękuję, sir. - Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale zapytał tylko: - Lady
Priscillo?
Uśmiechnęła się słabo, dygnęła, przelotnie dotknęła ramienia ojca, potem pozwoliła, aby
Dillon zaprowadził ją na parkiet. To nie z powodu niespodziewanego pojawienia się ojca
jej serce waliło jak oszalałe. Kiedy wziął ją w ramiona i zaczęli wirować, wyczuła, jak
bardzo był spięty, jak bardzo się kontrolował.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, czy nawet pomyśleć, spytał chłodnym tonem:
- Nie jestem na bieżąco z irlandzką genealogią parów. - Wzrok miał utkwiony w
tańczących. - Będę wdzięczny, jeśli zechcesz mi pomóc. Kentland. Czy to znaczy hrabia
Kentland?
- Tak. - Pris miała problemy z oddychaniem.
- Z Dalloway Hall, hrabstwo Kilkenny.
- Dalloway? - Zacisnął szczęki, wzdłuż linii żuchwy pulsował mięsień. Utkwił w niej
ciemne, pełne złości oczy. - Czy to jest twoje nazwisko? Prawdziwe nazwisko?
Poczuła na piersiach wielki ciężar. Nie była w stanie wydusić z siebie słowa, po prostu
skinęła głową.
Minęła chwila. Widać było, że jemu także przychodzi to wszystko z wielkim trudem.
- Zawsze miło jest znać nazwisko damy, którą ... Pris zamknęła oczy, żałowała, że nie
może zakryć uszu, bo usłyszała słowo, którego użył. Wiedziała, co oznaczało, wiedziała,
co mieli na myśli mężczyźni, gdy go używali.
Otworzyła oczy, ale nie była w stanie na niego spojrzeć. Ale jeśli nadal będzie z nią
tańczyć w ten sposób, ludzie zauważą.
Musiał zdać sobie z tego sprawę. Potem gładko skierował ją do brzegu parkietu, puścił
ją, chwycił za rękę i wyprowadził z sali.
Zanim zdążyła zapytać, dokąd ją zabierał, warknął:
- Salon, pamiętasz?
Przełknęła ślinę, usiłując uspokoić serce. Desperacko starała się trzeźwo myśleć.
Zapomniała, że znał ją jako pannę Priscillę Dalling, i chociaż wiedział o niej wszystko,
co najważniejsze, tego jednego kłamstwa nie zdążyła sprostować.
Prowadząc ją przez długi korytarz, z dala od sali balowej, otworzył jakieś drzwi, wpadł z
nią do pokoju, po czym je zatrzasnął.
Nie w taki sposób zamierzała się pożegnać.
Ale to, co dostrzegła w jego oczach, wyczyściło z jej głowy każdą myśl.
- Lady Priscilla Dalloway, czy wreszcie dobrze zrozumiałem?
Zrobił krok w jej stronę, natychmiast się cofnęła. Potaknęła.
- Córka hrabiego.
- Tak. - Nie było to pytanie, ale i tak odpowiedziała, unosząc podbródek.
Cały czas szedł w jej stronę, a ona się cofała. Słowo, które przyszło jej do głowy, to
"pantera". Właśnie to zwierzę jej przypominał, gdy podążał za nią po pokoju z furią w
oczach, nie wiedziała, jak go ułagodzić.
- Ja ... - Zagryzła usta, słowa, które przyszły jej
do głowy, były takie żałosne.
- Zapomniałaś, jak się nazywasz?
Te słowa ubodły ją do żywego. Zatrzymała się.
- Tak, jeśli o tym mowa. Rzeczywiście zapomniałam. - Poczuła narastający w niej
gniew. Ten gniew dał jej siłę, aby spojrzeć mu w oczy. - Kiedy spotkaliśmy się po raz
pierwszy, nie było powodu, abyś znał moje prawdziwe nazwisko, a Dalling to nazwisko,
którego używamy z Rusem, kiedy nie ma potrzeby mieszać w coś naszego rodowego na-
zwiska. To oczywiste, że go użyłam, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz. Potem ...
W jego uśmiechu nie było wesołości. - Opowiedz mi o potem.
Odpłaciła mu równie ponurym uśmiechem.
- Potem nie miało to znaczenia. Tak, zapomniałam o tym, ponieważ moje nazwisko to
nie ja. Bez względu na to, jakie nazwisko noszę, jestem wciąż tą samą osobą! Więc tak,
zapomniałam, i zapomniałam wyprowadzić cię z błędu. I przepraszam za szok, jaki
przeżyłeś, ale co do reszty ... - Podniosła głos, obrzucając go pełnym pogardy spoj-
rzeniem. - To ja. Pris. Jakie to ma znaczenie, czy Dalling, czy Dalloway, czy z przodu
jest lady, czy nie? Dlaczego to, że jestem córką hrabiego, miałoby mieć dla nas
jakiekolwiek znaczenie? Dla tego, co się stało albo gdzie teraz jesteśmy? Z pewnością
nie zmieni tego, co jest nieuniknione.
Dillon spojrzał jej w twarz, i uświadomił sobie, że właśnie powiedziała mu to, co chciał
wiedzieć. J ej nazwisko, tytuł nie miały znaczenia, i tak za niego wyjdzie. Dobrze. Bo on
zdecydowanie
zamierzał się z nią ożenić, a im szybciej, tym lepiej.
Nie było powodu, dla którego nie mógł oświadczyć się córce hrabiego. Jego rodzina była
jedną z naj starszych rodzin w towarzystwie, powiązaną z wieloma znaczącymi rodami.
Jego posiadłość można było określić jako przyzwoitą, ale jego osobisty majątek był
ogromny, a pozycja jednego z niewielu wybranych do zarządzania wyścigami konnymi,
umocniona ich ostatnim sukcesem, dawała mu pewność, że lord Kentland nie będzie miał
powodu, aby odrzucić jego starania.
- Wyjdź za mnie.
Zamrugała. Potem, rozchyliwszy usta, wpatrywała się w niego szeroko otwartymi
oczami.
- C-co? Co powiedziałeś?
- Powiedziałem: wyjdź za mnie. Dobrze słyszałaś.
Cofnęła się. W jej oczach pojawiła się podejrzliwość i ostrożność. Zaczerpnęła
powietrza, drżącym głosem spytała:
- Dlaczego?
- Dlaczego? - W głowie pojawiło mu się mnóstwo odpowiedzi. Bo jeśli tego wkrótce nie
zrobi, on oszaleje? Bo potrzebował jej, a ona potrzebowała jego? Bo to było oczywiste?
Bo spali ze sobą i mogła być w ciąży ... ta myśl sprawiła, że zmiękły mu kolana. - Bo
tego chcę.
Zanim tym razem zdążyła zapytać dlaczego,
przybliżył się do niej.
- I ty także tego chcesz. Był tego pewien.
Ku jego zaskoczeniu pobladła. Zacisnęła usta.
- Nie, nie chcę - wycedziła.
Tym razem on popatrzył z niedowierzaniem i zaskoczeniem.
Nim zdążył coś powiedzieć, sprzeciwić się lub naciskać, Pris uniosła rękę. Porywczość i
żal, poczucie krzywdy i złość były wybuchową mieszanką, która w niej wzbierała.
- Niech się upewnię, że dobrze to zrozumiałam.
Widząc zawzięty wyraz jego twarzy, wiedziała, że jej oczy rozpaliła furia. Wskazała ręką
w stronę sali balowej.
- Dziesięć minut temu, przyjemny wieczór - nasz ostatni wieczór - zbliżał się do
kulturalnego zakończenia. Mieliśmy rozstać się w przyjaźni i, życząc sobie nawzajem
pomyślności, pójść każde w swoją stronę. - Skrzyżowała ramiona. - Ale potem do-
wiedziałeś się, że jestem córką hrabiego, że ta młoda kobieta, z którą sypiałeś, jest córką
szlachcica - i nagle zrozumiałeś, że musimy się pobrać.
Miał tylko chwilę, żeby dotarł do niego sens jej słów, zanim oznajmiła zdecydowanie:
- Nie. Nie zgadzam się! Nigdy nie zgodzę się na małżeństwo tylko dlatego, że
towarzystwo uważa, że to konieczność.
W jej słowach było mnóstwo gniewu, ale to smutek przepełniał jej duszę. Zaczerpnęła
powietrza i kontynuowała:
- Od samego początku wiedziałam, co robię, nigdy nie uważałam, że małżeństwo jest
częścią naszej umowy, bo nie było, o czym oboje doskonale wiedzieliśmy. To, co nas
łączyło, to romans, kilka intymnych spotkań. Za pierwszym i za drugim razem, jeśli
pamiętasz, był jakiś powód. Kolejne razy przydarzyły się, ponieważ tego chcieliśmy.
J ego twarz zmieniła się w kamień, tylko oczy wciąż mu płonęły.
- Naprawdę sądzisz ...
_ Wiem, że mnie nie uwiodłeś, to ja uwiodłam ciebie. - Hardo odwzajemniła jego
spojrzenie. _ Uważasz, że zrobiłam to, abyś teraz czuł ąię w obowiązku zaproponować
mi małżeństwo? Ze zrobiłam to, co zrobiłam, żeby cię usidlić?
Przemawiały przez nią urażona duma i gniew.
Co było lepsze niż pozostałe targające nią uczucia. W jego oczach pojawiło się
zdezorientowanie.
- Nigdy nie mówiłem ... - Zmarszczył gniewnie brwi. - To nie tak.
- Ależ tak! - Jej głos stał się ostry, była bliska płaczu. Dopóki nie wypowiedział tych
słów, nie poruszył tego tematu, mogła to zignorować, udawać, że temat nie istniał,
przekonać samą siebie, że nie chciała wyjść za niego za ąJ.ąż, że zależało jej tylko na
flircie i doświadczeniu. Ze to wystarczyło. Ale teraz wypowiedział te brzemienne słowa
powodowany okropnymi pobudkami. Nie mogła dłużej udawać, że ta kwestia jest jej
obojętna. Wyjście za niego za mąż, bycie jego żoną, było marzeniem, na które sobie nie
pozwalała i udawała, że nie istniało.
Nie można było cofnąć czasu, zacząć wszystkiego od początku, jakby byli po prostu
damą i dżentelmenem, zignorować tego, co wydarzyło się między nimi w ciągu ostatnich
tygodni.
Nie mogli się pobrać, wiedząc, że to nie miłość, lecz towarzyski wymóg byłby powodem
tego małżeństwa.
Nigdy by tego nie zaakceptowała.
A już na pewno nie z nim. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała, że nie można bezkarnie
uwięzić dzikiej natury.
- Nie mam zamiaru zmuszać cię do małżeństwa.
Prawdę mówiąc, wcale nie jestem pewna, czy w ogóle chcę wychodzić za mąż.
W ciąż patrzył na nią gniewnie, potem wypuścił powietrze przez zęby i przesunął ręką po
włosach.
Wykorzystała ten moment, nie mogła stać tutaj i dyskutować, nie wtedy, gdy każde
słowo godziło ją p
r
9
sto
w serce.
- Zyczę ci samych sukcesów w twoich przyszłych działaniach. - Prześlizgując się obok
niego, ruszyła w stronę drzwi. - I mam nadzieję ...
Patrzył na nią całkowicie zaskoczony. Przez chwilę jeszcze syciła oczy jego urodą.
- ... Mam nadzieję, że będziesz miał dobre życie. Beze mnie.
Wyraz jego twarzy zmienił się, nie czekała, żeby zobaczyć na jaki. Otworzywszy drzwi,
wybiegła na korytarz, uniosła spódnicę i pobiegła w kierunku sali balowej.
Dillon otworzył drzwi i zawołał:
- Pris! Cholera! Wracaj!
Ale potem skręciła za róg i już nic nie słyszała. Di1lon stał w drzwiach i czekał, ale się
nie poja-
wiła. To był - który? - trzeci raz? - kiedy zostawiała go oszołomionego, jakby dostał
obuchem w łeb.
Wszedł z powrotem do pokoju i zamknął drzwi.
Zmarszczywszy brwi, podszedł do kanapy i opadł na .nią. I spróbował uporządkować
swoje emocje.
Ze nie chciała, aby czuł się zmuszony do małżeństwa z nią było w porządku, ale że w
ogóle nie chciała wychodzić za niego za mąż ...
Nie był pewien, jak postąpić, nie rozumiał, jak to się miało do jego wyobrażenia o tym,
co się działo, co ich łączyło. Dopóki tego nie powiedziała, mógł-
by przysiąc, że była ... tak samo emocjonalnie zaangażowana jak on.
Ale kiedy spróbował jej wytłumaczyć, że małżeństwo absolutnie nie było częścią ich
umowy, pozostała niewzruszona. Najwyraźniej nie myślała o tym, nawet jeśli on myślał.
I zamierzała pożegnać się z nim, zapewne serdecznie, ale wyraźnie dała do zrozumienia,
że nie jest zaangażowana.
W przeciwieństwie do niego.
Oparłszy głowę o kanapę, spojrzał na sufit i zaklął.
I usłyszał za sobą jakiś szelest i znajome chrząknięcie.
Uklęknąwszy na jednym kolanie, zajrzał za kanapę, i wybałuszył oczy.
- Prue!
Spojrzała na niego, zupełnie niezmieszana, zmarszczyła nos i wstała.
- Co ty tutaj robisz, do cholery?
Spokojnie wygładzając szlafrok, zawiązała go mocmej.
- Moja sypialnia jest nad salą balową. Mama i tata powiedzieli, że jeśli będzie za głośno,
to mogę tutaj przyjść i poczytać albo spać.
Opadając na kanapę, Di1lon zdał sobie sprawę, że wszystkie świece były zapalone.
_ Czytałam. - Z książką w dłoni, Prue wgramoliła się na jeden z foteli stojących przy
kominku. _ Potem usłyszałam, że ktoś nadchodzi, więc się
schowałam.
Przypominając sobie wszystko, co musiała słyszeć, Dillon westchnął.
- Schowałaś się, żeby móc podsłuchiwać.
Spojrzała z wyższością·
- Pomyślałam, że to może być pouczające. - Jej oczy, bardziej niebieskie niż oczy ojca i
ostrzejsze niż oczy matki, wpatrywały się w niego. - I było. To prawdopodobnie były
najgorsze oświadczyny, jakie kiedykolwiek będę miała okazję słyszeć. - Zmarszczyła
brwi. - Mam przynajmniej taką nadzieję.
Odezwał się groźnie przez zaciśnięte zęby:
- Zapomnisz o wszystkim, co tutaj usłyszałaś. Prychnęła.
- Cały ten kawałek o tym, że oświadczyłeś się jej, bo się dowiedziałeś, że jest córką
hrabiego. Nie wiem, czego innego się spodziewałeś. Była całkiem opanowana,
przynajmniej jak na nią. Ma niezły temperament, prawda?
Dillon zazgrzytał zębami. Przypomniał sobie emocje, które rozpaliły oczy Pris -
temperament, tak, ale także coś jeszcze, coś, co nie dawało mu spokoju.
- Nie dlatego się oświadczyłem.
Powiedział te słowa bezwiednie, bardziej dla siebie niż dla kogokolwiek innego.
Uświadomiwszy sobie, że wymówił je na głos, podniósł wzrok i zobaczył, że Prue
obserwowała go z litością.
- Ważne jest, co ona myśli, a ona myśli, że oświadczyłeś się, bo czułeś się do tego
zobowiązany. Pozwoliłeś, żeby tak właśnie pomyślała, co było głupie.
- To nie było tylko to.
- Nie, rzeczywiście. W jednej chwili na nią ryczysz, zdajesz sobie sprawę, że ryczałeś,
prawda? Potem nie pytasz, tylko rozkazujesz, żeby za ciebie wyszła. Ot, co! Na jej
miejscu posłałabym cię do diabła.
Dillon gapił się na Prue, na niewzruszony wyraz jej twarzy, potem zacisnął szczęki,
zerwał się na równe nogi i ruszył do drzwi.
- Dokąd idziesz?
Z ręką na klamce odwrócił się i zobaczył, że Prue patrzy na niego pytająco. Dillon
posłał jej groźny uśmiech.
- Znajdę ją, zaciągnę w jakieś spokojne miejsce, gdzie nikt nie będzie nas podsłuchiwał,
i wyjaśnię jej wszystko w prostych słowach, których nie będzie mogła opacznie
zrozumieć - powiedział.
Otworzył drzwi, wyszedł i zatrzasnął je za sobą·
Rozdział 18
Następnego popołudnia, wiedziony frustracją, irytacją i niepewnością, Dillon skierował
konia na podjazd domu Carisbrooków, nie do końca pewny, czemu będzie musiał stawić
czoło, kiedy już znajdzie Pris, albo co zrobi, kiedy to nastąpi.
Zeszłej nocy wrócił do sali balowej, ale Pris nigdzie nie było. Natknął się w końcu na
Humphriesa, lokaja Demona, i dowiedział się, że towarzystwo lorda Kentlanda opuściło
bal jakieś dziesięć minut wcześniej, a lady Priscilla źle się poczuła.
W myślach usłyszał jedno z pogardliwych prychnięć Prue, ale ucieczka Pris zaniepokoiła
go. Gdyby była rzeczywiście na niego zła, zostałaby i flirtowała z każdym mężczyzną
podatnym na jej urok, było ich wystarczająco wielu.
Zamiast tego ... jeśli wymówiła się złym samopoczuciem i uciekła, musiała być
zasmucona.
To właśnie nie dawało mu spokoju w salonie - smutek, który dostrzegł w jej oczach. Ona
nie dawała mu spokoju, ale świadomość, że Pris czuła się zraniona, była dla niego nie do
zniesienia. Jego umysł natychmiast przestawił się, skoncentrował na odkryciu, co ją
zraniło, i wyeliminowaniu tego. Nawet jeśli to miałby być on.
Według Prue Pris uważała, że oświadczył się jej wyłącznie z poczucia obowiązku.
Zmarszczył brwi. Bez względu na jej osąd, obowiązek miał znaczenie albo miałby,
gdyby nie to, że i tak zamierzał się z nią ożenić.
Był tym, kim był, honor stanowił część jego natury, czymś, o czym nie mógł
zapomnieć, udawać, że nie miało znaczenia. Może i był lekkomyślny i szalony, ale to
nie wykluczało honorowego zachowania. Niemniej w jednej chwili honor i moralny
obowiązek nie miały najmniejszego znaczenia, nie dlatego chciał się z nią ożenić.
Spędziwszy długą noc na rozmyślaniach, co nie było trudne, gdy człowiek sam leżał w
łóżku, uzmysłowił sobie, że popełnił błąd, i to duży, pozwalając, aby Pris chociaż przez
chwilę pomyślała, iż to "moralny przymus" skłonił go do oświadczyn.
Zgłupiał na zaledwie dziesięć sekund i oto, dokąd go to zaprowadziło.
Prue z pewnością będzie mu to złośliwie wytykać.
Dlatego szukał Pris, przygotowany i zdecydowany wszystko wyprostować, bez
względu na własne uczucia. Usiłował przygotować sobie przemowę, ale dał sobie
spokój, przerażony tym, co podsuwał mu jego umysł.
Miał nadzieję, że we właściwym momencie słowa same do niego przyjdą. Wymyślanie
ich zawczasu nie miało większego sensu.
Zwłaszcza że jego serce przepełniała niepewność. Ajeśli się mylił? A jeśli, wbrew jego
wyobrażeniom o tym, co ich łączyło, naprawdę uważała go jedynie za przygodę? Za
pierwszego kochanka, tyle że nie ostatniego?
Niepewność była coraz większa, odepchnął od siebie tę myśl. Był coraz bliżej domu,
skierował powóz w stronę stajni. Ze stajni wyłonił się Patrick. Skinął głową i podszedł do
miejsca, w którym Dillon zatrzymał dwukółkę.
- Dzień dobry, sir. Jeśli szuka pan lady Pris, to obawiam się, że się pan spóźnił.
Wyjechali po wczesnym obiedzie.
Udało mu się zachować obojętny wyraz twarzy, aby nikt nie dostrzegł, jaki szok
wywołała ta wiadomość.
- Rozumiem. - Po chwili ciszy musiał zapytać:
- Dokąd? Do Irlandii?
- Ależ do Londynu. - Patrick zerknął na Dillona. - Myślałem, że pani Cynster
powiedziała panu.
Dillon zamrugał. Co Flick miała z tym wspólnego?
- Ja ... nie miałem okazji spotkać się z moją kuzynką po balu.
Ale spotkał się. Pocałowała go w policzek i wyprawiła do domu zeszłej nocy, i nie
powiedziała ani słowa o tym, że Pris i jej rodzina wybierają się do stolicy.
- Tak, cóż, mieli zamiar zatrzymać się u Grillonów, ale pani Cynster powiedziała, że
tylko czekała na wymówkę, by wyrwać się do miasta. - Patrick podziwiał konie, gładząc
je po pyskach. - Zaprosiła wszystkich -lorda Kentlanda, lady Fowles, pannę Adelaide,
lady Priscillę i lorda Russella - do swojego domu w Londynie. Na Half Moon Street.
Dillon potaknął. Tam się zazwyczaj zatrzymywał podczas pobytów w Londynie.
Patrick skinął głową w stronę domu.
- Mam dopilnować pakowania rzeczy i dołączyć do nich. Lady Pris chciała wyjechać jak
najszybciej.
Dillon spojrzał Patrickowi w oczy, zastanawiając się, ile wiedział.
- Rozumiem.
- Wyglądała nie najlepiej, ale bardzo chciała wyjechać.
Dillon zasępił się. Uciekała.
Mógł zrozumieć gniew. W rozumieniu Pris uwłaczył jej godności; chociaż absolutnie nie
myślał w ten sposób, rozumiał jej punkt widzenia. Brakowało mu słów, żeby określić jej
emocje, wyczuwał je, ale nie umiał ich nazwać.
Co działo się w jej głowie?
Czego tak naprawdę chciała? Jego? A może nie? Na pewno nie w sposób, o jaki go
podejrzewała, ale czy rzeczywiście zupełnie go nie pragnęła?
Zaczynała boleć go głowa. Zacisnąwszy zęby, spojrzał Patrickowi w oczy i dostrzegł w
nich przebłysk współczucia.
- To takie piekielnie trudne - wycedził przez zęby, chwytając lejce - nadążyć za
kobiecym tokiem myślenia!
- Amen! - Na ustach Patricka pojawił się uśmiech, mężczyzna cofnął się i zasalutował. -
Mnie nigdy się to nie udało.
Skinąwszy głową, Dillon skierował się z powrotem do Hillgate End.
* * *
Jedna bezsenna noc, jeden smętny dzień, kiedy nie mógł o niczym myśleć, na niczym
się skoncentrować, przekonały go, że nie może po prostu siedzieć i czekać, a tym
bardziej nie może pozwolić Pris odejść. Pozwolić zniknąć z jego życia i nie zrobić
wszystkiego, co w jego mocy, żeby ją zatrzymać.
Nie był już nawet pewien, czy jest w stanie bez niej żyć, czy ma jakąś przyszłość bez
niej.
J ak do tego doszło, dlaczego był tego pewien?
Wiedział jedno - że tak właśnie się czuł.
W sercu. W duszy. W miejscach, których ona, i tylko ona, dotknęła.
Musiał ściągnąć ją z powrotem, nakłonić do ślubu. Tylko jak?
Nastał środek jesiennego sezonu, ale główna gonitwa w Newrnarket była już za nimi,
kłopoty się skończyły. Przez resztę sezonu wszystko powinno przebiegać bez zakłóceń,
mógłby więc przekazać komuś kontrolę, chociaż na tydzień.
Poczekał do wieczoru, gdy siedzieli z ojcem w gabinecie. Utkwiwszy wzrok w kieliszku
z porto, powiedział:
_ Chociaż to połowa sezonu, chciałbym wyjechać na kilka tygodni do Londynu.
Podniósł głowę i zauważył, że w oczach ojca poj awił się błysk.
_ To żadna niespodzianka, mój chłopcze. Oczywiście, że musisz jechać do miasta.
Wszyscy bylibyśmy rozczarowani, gdybyś tego nie zrobił. Zastąpię cię tutaj. Prawdę
mówiąc, cieszę się, że na jakiś czas wrócę do gry. Demon mi pomoże, jeśli zajdzie taka
potrzeba. Znam wszystkich urzędników poradzimy sobie, gdy ty pojedziesz w ślad za
Pris.
Di1lon zmarszczył brwi.
- Skąd wiesz?
Uśmiech generała stał się wyraźnie kpiący.
- Flick szepnęła mi słówko na balu, a wczoraj wpadła tutaj w drodze do miasta.
Powiedziała, by ci przekazać, że kiedy wreszcie się ruszysz i pojedziesz za nimi, Roratia
będzie miała dla ciebie przygotowany pokój.
Wszystko już było zaplanowane ... wpatrywał się w ojca.
- Czy Flick powiedziała coś jeszcze?
Generał pogrzebał w pamięci, a potem potrząsnął przecząco głową.
- Nic istotnego.
- Anieistotnego ?
Ojciec roześmiał się na te słowa.
- Prawda jest taka, że wszyscy, którzy znają was oboje, uważają, że jesteście siebie
warci. Więcej, że jesteście dla siebie stworzeni. Co za tym idzie, ogólna opinia jest taka,
że powinieneś wyruszyć do Londynu i przekonać Pris, aby jak najszybciej za ciebie
wyszła. Poza tym, że nie ma sensu marnować czasu, jest jeszcze druga strona medalu,
którą należałoby rozważyć.
Pogubił się.
- Jaka strona, jakiego medalu? Ojciec spojrzał mu prosto w oczy.
- Strona, która sprawi, że Pris będzie celem dla każdego łotra i łowcy posagów w
mieście. Nie chodzi tylko o jej urodę czy temperament, ale także
to, że ciebie tam nie będzie.
Di1lon poczuł lodowate ukłucie w sercu, oczyma wyobraźni zobaczył obraz, który
przedstawił mu oJcIec.
- Tak. - Opróżnił i odstawił swój kieliszek.
- Wyruszę rano.
- Wspaniale. - Generał uśmiechnął się z akceptacją. - Mam ci powiedzieć, że jeśli
potrzebowałbyś jakiejkolwiek pomocy, masz tylko poprosić. Panie z przyjemnością we
wszystkim ci doradzą.
Mówiąc "panie", miał na myśli damy z rodziny Cynsterów i ich najbliższe otoczenie,
grupę najbardziej wpływowych kobiet w towarzystwie. Chociaż umiarkowanie
wdzięczny, Dillon był rozbawiony.
- Dlaczego?
Figlarne iskierki znowu pojawiły się w oczach generała.
- Jak mi wyjaśniono, żeniąc się z Pris, zdobędziesz dozgonną wdzięczność wszystkich
pań z towarzystwa, nie tylko tych, które mają córki na wydaniu, ale także tych, których
synowie są jeszcze kawalerami. Wygląda na to, że wy dwoje jesteście dla nich utra-
pieniem, ty rozpraszasz młode damy, a Pris rozprasza kawalerów, i wszyscy zapominają
o swoich powinnościach. Panuje powszechna zgoda, że im szybciej Pris i ty się
pobierzecie i znikniecie z małżeńskiego rynku, tym lepiej będzie dla wszystkich.
Di1lon wpatrywał się w niego z niedowierzamem.
- Flick tak powiedziała?
- Prawdę mówiąc, powiedziała o wiele więcej, ale z grubsza taki był tego sens.
Dillon był ojcu wdzięczny, że zaoszczędził mu wysłuchania owej "całości". Jednak jedna
rzecz była teraz oczywista.
- Będzie lepiej, jeśli jak najszybciej pojadę do Londynu.
* * *
- Och, dziękuję, lordzie Halliwell. - Pris przyjęła kieliszek szampana, po który wysłała
wicehrabiego, i uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
Upajając się takim niewielkim dowodem aprobaty, wicehrabia dołączył do lorda
Camberleigha i pana Bartona, którzy także rywalizowali o jej zainteresowanie i robili
wszystko, aby zwrócić na siebie jej uwagę.
Daremny trud, ale nie mogła im tego wyjaśnić, ani nikomu innemu, musiała się
uśmiechać i pozwalać im mówić.
Sala balowa lady Trenton wypełniona była radosnymi, dowcipnymi, bogatymi i
wpływowymi, a także wieloma obiecującymi młodymi damami i kawalerami. Następne
tygodnie były ostatnimi w roku, kiedy towarzystwo było zebrane w Londynie; kiedy
parlament zakończy obrady w listopadzie, wszyscy rozjadą się do swoich posiadłości, i
aż do marca, kiedy wszyscy wrócą, wszelkie swaty ograniczać się będą wyłącznie do
kameralnych przyjęć.
Dla tych, którzy bardzo pragnęli ślubu, następne tygodnie miały zdecydować, czy ich
plany będą realizowane zimą, czy też będą musieli odłożyć je aż do wiosny.
Proponując wyjazd do Londynu, Pris nie podejrzewała, jak szaleńcze będą
poszukiwania odpowiedniej osoby, i jak wysoko będzie się plasowała w małżeńskich
rankingach. Teraz już wiedziała i była zdumiona, ale mogła się jedynie uśmiechać. I
udawać, że panowie, którzy ją otaczali, mieli jakieś szanse, by zdobyć jej rękę.
Oczywiście ich szanse na to były nawet mniejsze niż na to, by zwrócić na siebie jej
uwagę. Mężczyzna, który miałby zdobyć jej rękę, najpierw musiałby zdobyć jej serce
- to była przysięga, którą złożyła wiele lat temu, kiedy po swoim debiucie uświa-
domiła sobie, jak w jej kręgach wygląda zawieranie małżeństw. Powściągliwy
związek, w najlepszym razie oparty na sympatii i zaufaniu, nie był dla niej; co gorsza,
takie małżeństwo mogło stanowić zagrożenie, ściągać kłopoty. Jej uczucia, tempera-
ment były za silne, zbyt intensywne, nigdy nie odnalazłaby się w związku bez
namiętności.
Tak myślała, zanim spotkała Dillona Caxtona. I oddała mu serce.
Panowie, którzy nie odstępowali jej na krok, nie mogli zdobyć czegoś, czego już nie
posiadała. Zmuszając się do uśmiechu w odpowiedzi na opowieść lorda Camberleigha,
usiłowała nie myśleć o znużeniu, które odczuwała. To była jej trzecia noc w stolicy. Flick
przekonała ojca Pris, aby przyjęli jej zaproszenie do jej modnego domu na Half Moon
Street. Kiedy tylko tam dotarli, Flick wzięła ich pod swoje skrzydła i przedstawiła swojej
licznej rodzinie, innym damom z rodziny Cynsterów. Pris nigdy wcześniej nie spotkała
tak onieśmielających kobiet; ku jej zaskoczeniu ją, Eugenię i Adelaide przyjęły ciepło i
wprowadzały je do towarzystwa.
Pris pozwoliła się porwać w wir przyjęć. Miała nadzieję, że jeśli będzie zajęta, zapomni o
bólu w miejscu, w którym kiedyś było jej serce; modliła się, aby londyńscy dżentelmeni
zaprzątnęli jej myśli - na próżno.
Wszyscy byli tacy ... słabi. Nic nieznaczący. Nie mieli wystarczającej siły, aby
oddziaływać na jej zmysły, przyzwyczajone do czegoś dramatycznego, mrocznego,
niebezpiecznego i dzikiego.
Ale nie żałowała, że odrzuciła oświadczyny Dillona, nie mogła żałować, że odrzuciła
propozycję, która nie płynęła z serca. Być może jej serce mogłoby przyjąć jego serce, ale
nie serce jej oferował, lecz rękę i nazwisko.
Podczas całego pobytu w Newmarket żałowała tylko, że stworzyła wrażenie, iż oddała
mu się, by móc dobrać się do rejestru. To było kolejne kłamstwo, którego nie
sprostowała. To było poważne kłamstwo, ale sytuacja między nimi oznaczała, że nigdy
nie będzie mogła już się tym zająć.
Gdyby wyznała, że uwiodła go wyłącznie dlatego, że go pragnęła, i robiła to znowu, i
znowu, bo wciąż chciała tej bliskości, wtedy poznałby prawdę, że była w nim zakochana
od pierwszego wejrzenia, i czułby się jeszcze bardziej zobligowany do poślubienia jej.
Więc mu nie powiedziała i kłamstwo pozostało kłamstwem.
Wmawiała sobie, że to nie miało znaczenia i w szerszej perspektywie osiągnęła
wszystko, co sobie założyła w Irlandii. Rus był bezpieczny i wolny, pogodził się z
ojcem i otwierał się teraz przed nim świat wyścigów, jej rodzina znowu była
zjednoczona.
Powinna czuć wdzięczność, powinna czuć lekkość na sercu.
Narastała w niej przerażająca, lodowata pustka. Odległy dźwięk skrzypiec przywrócił
ją do rzeczywistości, zamrugała i skupiła się na panu Bartonie, który rozwodził się nad
ostatnią sztuką w Theatre Royal. Trzej panowie wymieniali między sobą spojrzenia.
Wytężyła umysł, żeby za wszelką cenę uniknąć zaproszenia do walca.
- Co pańska siostra sądzi o tej sztuce, sir?
Pan Barton z wypiętą piersią już szykował się do odpowiedzi, kiedy coś przykuło jego
uwagę gdzieś za pleczami Pris.
Zamrugał. Wpatrywał się z otwartymi ustami. Pris spojrzała na pozostałych dwóch
mężczyzn; podążyli wzrokiem za spojrzeniem Bartona i teraz patrzyli najwyraźniej
osłupiali.
Niegrzecznie byłoby odwrócić się i także popatrzeć.
I wtedy to poczuła - poruszenie zmysłów, jakby jakaś dłoń głaskała powietrze o włos od
jej skóry.
Czuła dotyk, palącą pieszczotę jego oczu na swoim odsłoniętym karku.
Wstrzymała oddech i wykonała obrót o sto osiemdziesiąt stopni.
Był tutaj. Bardziej mroczny i jeszcze bardziej przystojny, niż zapamiętała.
Jeden krok dzielił ją od jego ramion.
Wiele wysiłku kosztowało ją, aby nie zrobić tego kroku, aż się zachwiała.
Ujął jej rękę - nie zdawała sobie sprawy, że mu ją podała - i się ukłonił, gest, który
świadczył o bliskości, o czymś znacznie głębszym niż tylko zwykła znajomość.
Jego oczy błądziły po jej twarzy i zatrzymały się na jej oczach.
- Co tutaj robisz? - Jedyne pytanie, które miało znaczenie, jedyne pytanie, na które
musiała uzyskać odpowiedź.
Uniósł brew.
- Nie domyślasz się?
-Nie.
Przerwał im dźwięk skrzypiec zapowiadający walca. Uniósł wzrok, ponad jej głową
spojrzał na trzech dżentelmenów, o których ona całkowicie
zapomniała. Przypominając sobie o dobrych manierach, zamierzała coś zrobić,
cokolwiek, ale zaraz usłyszała Dillona:
- Wybaczycie nam, panowie?
W zasadzie nie było to pytanie. Camberleigh, Barton i Halliwell zamrugali.
Pris także zamrugała, słysząc w jego tonie pewność siebie i arogancję. Zwróciła się ku
niemu, a on położył sobie jej dłoń na przedramieniu. I poprowadził Pris na parkiet.
Usiłowała uchwycić jego spojrzenie, ale patrzył przed siebie, prowadząc ją między
gośćmi. Spróbowała się zatrzymać. Nie pozwolił jej na to.
- Nie zgodziłam się zatańczyć z tobą walca - wycedziła te słowa przez ramię, gdy
zbliżali się do parkietu.
Przez chwilę nie odpowiadał, ale potem poczuła jego oddech w okolicach ucha.
- Nie odmówiłaś ... i nie zrobisz tego.
Zaparło jej dech w piersiach, stłumiła drżenie.
Sprzeczanie się najwyraźniej także nie wchodziło w grę· Nie, jeśli chciała zachować
zdrowy rozsądek, a miała nieodparte wrażenie, że będzie jej potrzebny.
Potwierdziło się to w chwili, w której wziął ją w ramiona i zaczął z nią wirować wśród
innych par. Każde z nich z osobna przyciągało spojrzenia, razem wywoływali
poruszenie wszystkich obecnych.
Starając się zachować spokojny wyraz twarzy, spojrzała na niego i powiedziała:
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Jakie?
Jego ton, pełen arogancji, chyba miał ją zirytować. Podejrzewając, że tak właśnie miało
być, spojrzała mu spokojnie w oczy.
- Dlaczego tutaj jesteś?
Odpowiedź padła równie spokojnym tonem, jakby była to najbardziej oczywista rzecz
pod słońcem.
- Przyjechałem po ciebie.
Świat zawirował, nie była wcale taka pewna, że to tylko z powodu walca.
- Dlaczego?
- Ponieważ jeszcze z tobą nie skończyłem, chcę czegoś więcej.
Czuła, jak krew odpływa jej z twarzy, ale zmusiła się, żeby wciąż patrzeć mu w oczy.
- Nie. To, co nas łączyło w Newmarket, tam się skończyło. Czyste cięcie. Nie powinieneś
był przyjeżdżać, nie powinieneś był za mną podążać.
- Ale to zrobiłem.
Było coś w jego tonie, w jego oczach, co wzbudziło jej czujność.
Chyba to zauważył, przygarnął ją do siebie i wyszeptał jej do ucha:
- I chciałbym zauważyć, że nie jest to ani odpowiedni czas, ani miejsce, żebyś udawała,
iż mnie nie chcesz.
Ich twarze znalazły się blisko siebie, usta dzieliło tylko kilka centymetrów.
- Co ty robisz?
- Tak wytrwale przypominałaś mi, że to ty pierwsza mnie uwiodłaś. Teraz moja kolej.
Jej płuca przestały pracować, z trudem znalazła oddech, aby wyszeptać:
- Nie chcę być uwiedziona.
- Obawiam się, że nie masz wyboru.
Zachowała opanowany wyraz twarzy.
- Podejrzewam, że przekonasz się, iż jesteś w błędzie.
- Chcesz to sprawdzić?
Nie!
Wewnętrzny głos ostrzegał ją, żeby ugryzła się w język, powściągnęła złość.
- Sądzę - odparła lodowatym głosem - że obejdę się bez takiej rozrywki.
Walc się skończył. Kiedy przestali wirować, uśmiechnął się i podniósł jej dłoń do ust.
- Zobaczymy.
Z trudem zignorowała ciepło dotyku jego warg na swojej skórze, odwróciła się i
rozejrzała wokoło.
- Powinnam wrócić do Eugenii.
Spojrzał ponad głowami.
- Jest tam.
Ku jej pewnemu zaskoczeniu zaprowadził ją prosto do ciotki siedzącej w towarzystwie
lady Horatii Cynster i pięknej i intrygującej księżnej wdowy Sto Ives. Pris spojrzała z
ulgą na trzy damy, w ich towarzystwie na pewno była bezpieczna.
Pierwsze przeczucie, że być może wcale tak nie będzie, pojawiło się, gdy wszystkie trzy
dostrzegły Dillona u jej boku. Eugenia rozpromieniła się, lady Horatia i wdowa powitały
go wylewnie. Stojąc obok niego, Pris słyszała ich przekomarzanie się, dowcipne
komentarze, i zmusiła się, by nie patrzeć.
One go zachęcały!
Powstrzymała się od otwarcia buzi. Zauważyła wystarczająco dużo szacujących
spojrzeń.
Zauważyła Rusa stojącego z boku, a przy nim, jak zwykle, Adelaide. Uratowała swojego
brata, teraz on mógł uratować ją.
Zabierając rękę z przedramienia Dillona - i zauważając, że natychmiast skupił na niej
swoją uwagę - ze słodkim uśmiechem ukłoniła się trzem damom.
- Muszę porozmawiać z bratem.
Zrobiła dwa kroki i Dillon już szedł za nią. Nie spodziewała się niczego innego.
Jak udało mu się pozyskać wszystkie trzy? Co im naopowiadał?
Jej umysł zaczął pracować. Nie mógł powiedzieć im całej prawdy, byłoby to zbyt
szokujące, wtedy nie akceptowałyby go tak otwarcie, jako starającego się o jej rękę. Być
może pozwolił im się domyślać, jak blisko byli związani, nie wdając się w szczegóły ...
Na tyle dobrze znała zwyczaje panujące w towarzystwie, by wiedzieć, że być może wca-
le nie musiał tego robić.
W końcu stanowiliby idealną parę. A wyłuskiwanie i swatanie idealnych par było
głównym zajęciem starszych dam z towarzystwa.
Zbliżając się do brata, uśmiechnęła się, wskazując mężczyznę obok siebie.
- Dillon przyjechał.
Rus wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyciągnął do niego rękę.
- Wspaniale.
Było coś w spojrzeniu, jakie Dillon i jej brat wymienili, w sposobie, w jaki uścisnęli
sobie dłonie, co ją zirytowało. Spojrzała najpierw na Dillona, potem na Rusa.
Ale nie. Nie mógł przecież przekupić jej brata. Wystarczyły dwie minuty, aby przekonała
się, że jednak mógł.
Adelaide, oczywiście, uśmiechnęła się promiennie do Dillona, zadowolona, że ma Rusa u
swego boku. Natomiast Rus szybko uświadomił sobie, że nie musiał chronić Adelaide,
natomiast ona mogła i chroniła jego szybko z tego skorzystał.
Gdyby Pris nie miała solidnych podstaw, aby wierzyć, że zainteresowanie Rusa,
dotychczas zmienne, teraz najwyraźniej skupiło się całkowicie na Adelaide, być może
zaczęłaby się o nią martwić. Jednak jedyną osobą, o którą powinna się martwić, była ona
sama. Niesamowite, że nawet Rus i Adelaide najwyraźniej uważali, że Dillon l ona ...
Będzie musiała porozmawiać z bratem i wszystko mu wyjaśnić.
Ale zanim zdążyła odciągnąć brata na bok, przeklęci muzycy znowu zaczęli grać. Rus
zwrócił się do Adelaide i z błyskiem w oczach zaprosił ją do tańca.
Adelaide przyjęła zaproszenie i oddalili się z uśmiechem.
Jej brat był. .. zaabsorbowany. Oczarowany. Zajęty. Zaangażowany w coś, w czym nie
chciała mu przeszkadzać.
Mogła, bez względu na to, jakim człowiekiem wydawał mu się Dillon, przekonać Rusa,
że dla niej najlepiej byłoby unikać tej partii, ale ... czy naprawdę chciała, właśnie teraz,
zawracać swojemu nie zawsze przewidywalnemu bratu głowę własnymi smutkami?
Dillon był obok niej, czuła na twarzy jego wzrok. Nie poprosił jej do tańca, za co była
mu wdzięczna.
Była pewna, że w tańcu zakręciłoby się jej w głowie, a jej mechanizm obronny byłby w
rozsypce.
- Twój ojciec jest tam.
Jej ojciec? Nie mogła w to uwierzyć, ale musiała się przekonać. Wyniośle przyjmując
ramię Dillona, pozwoliła, aby poprowadził ją przez tłum.
Kiedy podeszli, lord Kentland odwrócił się od dżentelmenów, z którymi rozmawiał.
Widząc ich, rozpromienił się.
- Caxton! - Uścisnął dłoń Dillona, uśmiechając się przy tym radośnie, potem spojrzał z
dumą na Pris.
Dillon nie był pewien, jak hrabia będzie chciał rozegrać tę scenę. Po chwili Kentland
spojrzał na niego prowokacyjnie.
- Cieszę się, że tutaj jesteś, mój chłopcze. Teraz możesz jej pilnować. - Rozejrzał się po
tłumie, po rozpustnikach, lubieżnikach, rozmaitych ciemnych charakterach, z których
wszyscy zwrócili uwagę na Pris, potem wrócił wzrokiem do Dillona. - Mam już
wystarczająco dużo siwych włosów.
Dillon wykrzywił nieznacznie usta, ale nie był to uśmiech.
- Zrobię, co w mojej mocy, sir.
Kentland klepnął go w ramię.
- Jestem tego pewien.
Spojrzał na córkę, Dillon nie musiał na nią patrzeć, by wiedzieć, że z niedowierzaniem
wpatrywała się w ojca. Najwyraźniej jego zachowanie odbierała jak zdradę.
Kentland jednak był twardy. Ignorując kiełkujący gniew i jej pełne wyrzutu spojrzenia,
uśmiechnął się i skinął do niej głową.
- Zobaczymy się później. Baw się dobrze, kochanie. - Uniósł wzrok i machnął do
znajomego. - Tak, Horace, już idę.
Ukłoniwszy się, hrabia skierował się do pokoju karcianego.
Dillon patrzył za nim. Zapadło całkowite milczenie.
Tak jak podejrzewała Pris, miał za sobą ciężki dzień. Po przyjeździe do Londynu
zostawił bagaże i konie na Berkeley Square pod opieką Highthorpe'a, lokaja Horatii, i
udał się co żywo na Half Moon Street. Jak miał nadzieję, damy wybrały się na obiad, ale
lord Kentland i jego spadkobierca byli w domu. Poprosił o spotkanie z hrabią.
Trzymając się zasady, że prawda popłaca, opowiedział jego lordowskiej mości tyle, na ile
pozwalał mu zdrowy rozsądek. Chociaż nie wyraził wprost, jak bardzo on i Pris byli
sobie bliscy, hrabia, jako człowiek światowy, bez trudu się tego domyślił - i jak się
niebawem okazało, jego lordowska mość dobrze znał trudny do poskromienia charakter
córki.
Wyszło na to, że dla hrabiego to była ulga, iż może przekazać opiekę nad córką komuś,
kto ją rozumiał; wychodząc z gabinetu, w którym odbyła się ich rozmowa, Dillon
zrozumiał, iż hrabia liczył na to, że uda się przełamać ewentualny opór jego
dwudziestoczteroletniej córki, w tym także metodami, które mogą wiązać się ze
spotkaniami natury nie zawsze przez społeczeństwo akceptowanej; przekonany o dobrej
woli i poświęceniu Dillona, jego lordowska mość uznał, że jest to ryzyko, które należało
ponieść.
Miał więc ojcowską akceptację i pełne poparcie. Potem spotkał się z Rusem i wyjaśnił
mu sytuację. Rus zaakceptował Dillona jako starającego się o rękę Pris jeszcze szybciej
niż jego ojciec, i obiecał pomóc.
Dopiero później, kiedy szykował się na wieczorne wyjście, Dillon uświadomił sobie, że
zachęcanie ze strony Rusa nie było typowe. Rusa i Pris łączyła ta specjalna więź, która
występuje między bliźniakami, a Rus uznał, jeszcze zanim Dillon cokolwiek powiedział,
że Pris powinna z nim być.
Kiedy planowało się oblężenie, należało naJpierw odciąć wszystkie drogi ucieczki.
Zerkając na Pris, nie był zaskoczony, widząc jej marsową minę, odwróciwszy się
powoli, spojrzała na niego przeszywającym wzrokiem.
Minęła pełna napięcia chwila, potem lodowato opanowanym głosem oznajmiła:
- Jeśli wybaczysz ...
Skinęła wyniośle głową i odwróciła się· Wyciągnął rękę i chwycił ją za nadgarstek.
Spojrzał w jej oczy gotowe zamienić go w popiół.
- Dokąd to?
Zacisnęła usta.
_ Do pokoju dla dam - wysyczała z nie skrywanym gniewem.
Tam nie mógł za nią pójść.
Spojrzała wymownie na jego palce zaciśnięte wokół jej nadgarstka. Puścił ją·
Nie patrząc na niego, odwróciła się, szeleszcząc suknią i z wyniosłą gracją skierowała
się do najbliższych drzwi.
Di1lon stał i patrzył. Kiedy wyszła z sali, jego usta wygięły się powoli w uśmiechu.
* * *
Pris nie musiała iść do pokoju dla dam. W pomieszczeniu znajdowało się wiele luster,
stanęła przed jednym z nich, udając, że poprawia uczesanie.
Spojrzała na swoje odbicie, zastanawiając się, co widzieli inni. Damę średniego wzrostu,
o pięknych, przykuwających wzrok rysach, czarnych, błyszczących włosach, pełnych
ustach, o smukłej, lecz krągłej figurze ukrytej pod zielonym jedwabiem, który przy
każdym jej ruchu przywodził na myśl falujące morze.
Robiąc smutną minę, pożałowała, iż przed przyjazdem do Londynu nie przybrała
wyglądu sawantki. To przynajmniej zaoszczędziłoby jej najgorszego aspektu
uczestniczenia w balach urządzanych przez londyńską socjetę - sprowadzenie jej do roli
płytkiej młodej panienki szukającej męża, do bycia jedynie twarzą i ciałem.
Mężczyźni niewątpliwie na nią patrzyli, ale nie widzieli jej.
Patrzyli na jej twarz i widzieli jedynie jej idealne rysy. Patrzyli na jej figurę i widzieli
jedynie jej obfity biust, pełne biodra, długie nogi.
Nie widzieli jej. Nie taką, jaką widział ją Dillon ... Przez dłuższą chwilę wpatrywała się
w lustro, potem, zacisnąwszy usta, odwróciła się. Nie zamierzała zmieniać zdania, nawet
dla niego. Jeśli nie będzie w stanie zamknąć przed nim swojego serca, to po prostu
będzie myśleć szybciej niż on.
Zauważyła, że kilka kobiet rzuciło w jej stronę spojrzenia. Nie mogła się tutaj ukrywać, a
poza tym za bardzo rzucała się w oczy, aby móc ukryć się w tłumie.
Nagle uświadomiła sobie, że jeżeli pozostanie tu jeszcze dłużej, Dillon może poprosić
Adelaide, aby przyszła i sprawdziła, co się z nią dzieje. To byłoby zenu]ące.
Zdecydowanym krokiem ruszyła do drzwi. Musiał być jakiś inny sposób.
Zatrzymawszy się w słabo oświetlonym korytarzu, spojrzała przed siebie, kilkanaście
metrów dalej, słychać było śmiechy i padało światło przez drzwi do sali balowej.
W pobliżu nie widziała nikogo. W każdej chwili ktoś mógł się pojawić. Słyszała głosy
pań za drzwiami, niebawem wyjdą i pójdą tańczyć.
Druga część korytarza pogrążona była w mroku.
Oglądając się za siebie, upewniła się, że nadal jest sama. Zbliżające się do drzwi damy
pomogły podjąć jej decyzję, pobiegła korytarzem w kierunku przeciwnym do sali
balowej.
Drzwi pokoju dla pań otworzyły się w chwili, gdy właśnie znikała za rogiem.
W ciemności i spokoju.
Szła, jak sądziła, przez tę część domu, w której znajdowały się sypialnie. Za nią głosy
oddalały się i cichły. Obejrzała się i zatrzymała.
Nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Korytarz kończył się pokojem, którego drzwi
były otwarte, w środku widać było słabe światło.
Często przygotowywano takie pokoje na wypadek, gdyby któraś z dam chciała odpocząć.
W zaistniałych okolicznościach uważała, że pasowała do tej kategorii.
Poczekała, aż dwie chichoczące młode damy znikną za drzwiami pokoju dla pań, potem
pobiegła do swojego schronienia.
Po cichu, na wypadek gdyby była tam już jakaś osoba, weszła do środka. Był to niewielki
salon z dwoma dużymi fotelami ustawionymi przed kominkiem. W kominku palił się
ogień.
Na stole stała przykręcona lampa naftowa, dawała wystarczająco dużo światła, by można
było zobaczyć, iż obydwa fotele były puste.
Westchnęła z ulgą i cicho zamknęła drzwi. Spojrzała na klucz tkwiący w zamku i
przekręciła go w zamku.
Podeszła do kominka, potem, bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby,
pochyliła się, by ogrzać ręce.
Wyczuła jego obecność chwilę przed tym, jak jego dłoń znalazła się na jej pośladku.
Zakląwszy pod nosem, odwróciła się, prosto w jego ramiona.
Uśmiechnął się do niej, jakby była jego następnym posiłkiem.
- Zastanawiałem się, ile czasu ci to zajmie.
Zaskoczona, oparła dłonie na jego torsie. Zanim zdążyła mu wygarnąć, co mu się
należało, pochylił się i zamknął jej usta. I pocałunkiem wymazał każdą myśl z jej głowy.
Rozdział 19
Całował ją, aż zabrakło jej tchu, aż oszołomił ją jego zapach, smak, aż musiała się go
przytrzymać, by nie upaść. Ich języki były głodne, pożądliwe.
Ale ... zachowała na tyle dużo zdrowego rozsądku, by w chwili, kiedy jego usta
oderwały się od jej ust i zaczęły pieścić linię jej szyi, zdusiła w sobie chęć, aby wsunąć
palce w jego włosy i zamknąwszy oczy, wyszeptała:
- Puść mnie.
-Nie.
Zakręciło jej się w głowie, gdy poczuła twardą obietnicę jego męskości. Ale ...
- Dlaczego?
To pytanie nie dawało jej spokoju. Otworzyła oczy, napotkała tuż nad sobą jego wzrok.
Patrzyła, gdy jej się przyglądał, i wyczuwała, że szukał odpowiednich słów, żeby jej
szczerze odpowiedzieć.
Potem jego usta przybrały zdecydowany wyraz.
- Ponieważ jesteś moja.
Ton jego głosu sprawił, że te słowa brzmiały bardziej niż radykalnie. To było coś więcej
niż stwierdzenie faktu, to było stwierdzenie pełne pewności.
Wciągnęła powietrze, spojrzała mu w oczy, usiłując nazwać to, co w nich zobaczyła.
- To szaleństwo.
Zatrzymał się, potem przywarł ustami do jej ust.
- I jeszcze więcej - wyszeptał.
Znowu ją pocałował, żądając wszystkiego, czego mogłaby mu odmówić. Miała rację,
pragnienie jej wynikało z szaleństwa, bólu uzależnienia, który tylko ona mogła
uśmierzyć. Pragnienie jej było szaleństwem, którego ter~z potrzebował, wiedząc, że ona
mu na to pozwoli. Ze bez względu na jej zaprzeczenia, niedowierzanie, kiedy chodziło o
niego i o nią, ich pragnienia i potrzeby stawały się jednym.
Jednym przymusem, jednym wszechogarniającym głodem, aby posmakować dzikiej,
lekkomyślnej, nieokiełznanej namiętności, której doświadczali wyłącznie ze sobą.
Jej ojciec zauważył, że w stosunku do Pris Dillon posiadał zasadniczą przewagę nad
innymi - rozumiał tę kobietę jak nikt inny. W wielu sprawach myślał jak ona, odczuwał
jak ona.
Ale nawet kiedy już się poznali, kiedy wyczuł rodzącą się w niej namiętność, odkrył
także jej zagubienie, potrzebę zrozumienia. Jej wysiłek, aby nie poddać się
niepohamowanemu przypływowi uczuć, jej ostrożność, powstrzymująca ją, dopóki nie
zrozumiała, co będzie oznaczać oddanie się temu mężczyźnie i dokąd wiodła ją ta droga.
Mógł pokonać jej opór, gdyby chciał, mógłby po prostu zawładnąć jej zmysłami i
doprowadzić ją do uległości. Mogłaby przeciwstawić się jego namiętności, ale nie ich
wspólnej namiętności. Dobrze wiedział, że oznajmienie jej tak po prostu, jaki był jego
cel, doprowadziłoby do kolejnej kłótni, do jeszcze większego oporu z jej strony. Jeśli
chciał ją szybko przekonać, zanim wyjawi jej swój cel, musiał ustalić prawdę,
przedstawić fakty tak, by dobrze go zrozumiała.
Ale to była Pris - ona, tak jak on, nie wierzyła w słowa. Czyny przemawiały do niej
głośniej. I dlatego był tutaj z nią sam na sam, aby móc pokazać jej prawdę. Aby móc
zacząć jej okazywać, kim dla niego była.
Oboje byli podnieceni, nie wystarczały im już namiętne pocałunki. Jego dłonie
wędrowały po jej plecach.
Wyczuł, gdy zadrżała i gdy, wbrew zdrowemu rozsądkowi, mocniej do niego przywarła.
Jego palce odnalazły to, czego szukał. Jej suknia była zawiązywana z tyłu.
Unosząc głowę, wziął głęboki oddech i odwrócił ją do siebie tyłem.
Położył dłonie na jej piersiach, a ona natychmiast stała się uległa.
Pris cały czas miała zamknięte oczy i usiłowała powstrzymać przebiegające po
kręgosłupie dreszcze. Nie było jej zimno, nie potrzebowała więcej ubrań, lecz mniej.
Zanim zdążyła zebrać myśli i zareagować - przeciwstawić się, wyrwać - poczuła, że
Dillon rozwiązuje jej suknię.
Dlaczego tutaj był? Dlaczego to robił, co miał nadzieję osiągnąć?
Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, coś zrobić, zanim ...
Jej gorset został rozwiązany, Dillon wsunął dłoń pod jedwab i uwolnił jej piersi z
koszulki.
Wodził palcami wokół jej sutków.
- Otwórz oczy. Popatrz.
WYmagało to pewnego wysiłku, ale w końcu uniosła powieki, spojrzała przez pokój i
zobaczyła to co on. W lustrze naprzeciw. Sylwetkę mężczyzny trzymającego przed sobą
smukłą syrenę otuloną w zielony jedwab, z opuszczonym do pasa gorsetem,
odsłaniającym dwa kremowe wzgórki, które jego śniade dłonie pieściły, jakby miały do
tego prawo.
Ale nie tylko to dostrzegła w odbiciu w lustrze.
W delikatnym świetle ognia dostrzegła coś, co zaparło jej dech w piersiach.
Ona - syrena - może i była uwięziona i bezradna, ale ...
Każdy dotyk, każde muśnięcie jego palców było świadectwem. Nie tylko fizycznym, ale
i bardziej ulotnym ...
Spojrzała na jego dłonie, potem spojrzała na jego twarz.
Słyszał rytm jej krwi. Nikt inny nigdy go nie słyszał, a tym bardziej na niego nie
reagował. Nikt inny tego rytmu nie doceniał i nie chciał go z nią dzielić, tak jak on.
To właśnie wyczytała w jego twarzy.
Wtedy poczuła, że zaczyna tracić silną wolę.
- Chcesz tego? - Jego palce odnalazły jej sutek i zaczęły go pieścić, zamknęła oczy, a on
wymamrotał: - Nie kłam, chcesz.
Jego głos był w jej uszach mrocznym pomrukiem. Jego dotyk stał się bardziej zaborczy.
- Tak, właśnie tak. - Jego oddech stanowił kolejną pieszczotę· - Ale nie tylko. Nie tylko
twoje ciało wychodzi mi na spotkanie, ale także twoje zmysły i dusza. Przychodzisz do
mnie, łączysz się ze mną i ulatujesz. A to jest coś niezwykle cennego.
Usłyszała szelest swojej sukni i poczuła, że uniósł jej spódnicę.
Dotknął palcami włosków między jej nogami.
Zaczął je głaskać, potem wsunął jeden palec głębiej.
W lustrze obserwował jej twarz. Zadrżała i zamknęła oczy.
Czuła jego usta na swoich skroniach, jego oddech na swoim policzku.
- Nie mówiłem ci tego wcześniej, a powinienem ... najbardziej kocham to, gdy jesteś w
moich ramionach i czuję, jak na mnie reagujesz. - Jedną ręką pieścił ją w środku, a drugą
pieścił jej pierś. - Chcesz tego?
- Tak.
Zamknęła oczy.
I oddała mu się, oddała się obopólnej rozkoszy. Rozkoszy aż do zatracenia.
Całkowitej.
* * *
Pris obudziła się następnego ranka i przeciągnęła leniwie. Odprężona, leżała, delektując
się rozkoszą, która wczoraj wypełniała jej żyły.
Brakowało jej tego, brakowało jej uczucia cudownego dopełnienia, jedności. Bycia
kobietą w pełnym tego słowa znaczeniu.
Zeszłej nocy ... kochał ją, delikatnie ją kołysał i pieścił, dopóki nie doszła do siebie,
potem zawiązał jej gorset, wygładził spódnicę i odprowadził na salę.
Wyglądało na to, że nikt nie zauważył ich zniknięcia. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło,
ale żadna z wielkich dam nie okazała dezaprobaty. Nie do końca wiedziała, co to
oznacza, ale miała dwadzieścia cztery lata, a towarzystwo oczekiwało, że kobiety w tym
wieku i z jej pozycją będą już zamęzne.
A w towarzystwie zaloty były przyjętą formą rytuału prowadzącego do ołtarza.
Oczywiście teraz jej największym problemem było to, że nie miała pewności, o co
Dillonowi chodziło. Po zeszłej nocy ...
Rozstali się w holu, nie wypowiedziała ani jednego słowa ostrzeżenia czy wyrzutu, w
obu przypadkach byłaby to hipokryzja, a zważywszy na jego charakter, marnowałaby
tylko swój czas.
Jej uwadze nie uszła szczerość, prawdziwość jego pożądania. I jej pożądania. Ale nie
uslyszała ani jednego słowa o małżeństwie.
Więc do czego teraz zmierzał?
Powiedział jedynie, że zobaczą się dzisiaj. Westchnęła, odrzuciła kołdrę i wstała. Szybko
się umyła, ubrała, a potem spojrzała na zegarek. Jedenasta. Zatrzymała się. Jedenasta?
Wyjrzała przez okno, wsłuchała się w odgłosy
domu.
Zaspała.
- Psiakrew!
Szybko dokończyła toaletę Jeśli chodziło o Dillona, jej cel był dosyć oczywisty. Jeśli
będzie wiedziała, do czego zmierzał, uda jej się go unikać, a przynajmniej unikać
sytuacji, w których zostaliby sami.
Pomimo zjednoczonych sił, które się sprzysięgły przeciwko niej, była niezależną kobietą,
była zdecydowana sama kierować swoim życiem. Nie zamierzała wychodzić za mąż za
człowieka, który jej nie kochał. Towarzystwo będzie musiało się z tym pogodzić.
Przygotowana do bitwy, zeszła na dół, zastanawiając się, dlaczego w domu panowała
taka cisza. Skierowała się do jadalni i zobaczyła tam Dillona siedzącego za stołem z
gazetą w ręku.
Zatrzymała się i wlepiła w niego wzrok. Nie spodziewała się żadnych rozmów przed
śniadaniem!
Opuszczając gazetę, uśmiechnął się i powiedział: - Dzień dobry. Mam nadzieję, że
dobrze spałaś. Oznajmiła bez emocji:
- Tak, dziękuję. Co tutaj robisz?
- Czekam na ciebie. - Ruchem ręki wskazał jej kredens.
Skierowała się w tamtą stronę, niechętnie odwracając od niego wzrok.
- Gdzie jest reszta?
- Wyjechali piętnaście minut temu powozem
Flick. Ja mam swoją dwukółkę, mamy się z nimi spotkać w parku.
Zerknęła na niego, powrócił do czytania gazety.
Szynka pachniała wspaniale, nałożyła sobie dwa plastry, potem wróciła do stołu i usiadła
naprzeciw niego. Pojawił się lokaj z dzbankiem świeżej herbaty i koszykiem ciepłych
grzanek, podziękowała mu i zabrała się do jedzenia.
Mężczyźni, dobrze o tym wiedziała, rzadko kiedy ucinali sobie pogawędki przy
śniadaniu, zadowolona z milczenia Dillona, przystąpiła do zaspo-
kajania apetytu, który w dużej mierze zawdzięczałajemu.
W chwili, gdy przyłożyła serwetkę do ust, odłożył gazetę na bok.
- Sprawdzę swoje konie. Przyjdź, kiedy będziesz gotowa.
Wyszli razem, potem się rozstali. Zajrzała do sypialni po czepek i pelisę.
Zeszła na dół, gotowa zareagować na jakiekolwiek nieusprawiedliwione, zbyt zaborcze
gesty z jego strony. Podczas gdy ich rozmowa - jego komentarze, jej odpowiedzi - była
na poziomie, który świadczył o zażyłości, to jego zachowaniu nie można było niczego
zarzucić. Postępował jak dżentelmen wobec niezamężnej damy.
N adal się zastanawiała, do czego zmierzał, nie tylko o co mu chodziło, ale i jakie kroki
zamierzał podjąć, aby to osiągnąć.
Przejechali przez bramę parku, potem podążali ścieżką pod drzewami, aż ich oczom
ukazała się alejka zastawiona modnymi powozami.
To były te same czarne rumaki, które podziwiała w Newmarket.
- Powóz Flick j'est w kolorze szafirowym. Rozejrzyj się, czy go nie widzisz.
Kiedy inne damy ją zauważyły, i uśmiechnęły się, kiwając głowami, odpowiedziała im
tym samym. Zerknęła na Dillona, na jego eleganckie ubranie, i musiała przyznać, że
razem stanowili imponujący widok. Idealną ilustrację dla "modna dama i dżentelmen
wybierają się na przejażdżkę do parku" w Magazynie dla Dam.
- Co cię tak bawi?
Jego słowa otrzeźwiły ją i uświadomiła sobie, że się uśmiecha.
- Po prostu ... Po prostu obrazek, jaki stanowimy. - Patrząc przed siebie, skinęła głową
damom siedzącym w powozie przed nimi. - Wywołujemy pewne poruszeme.
Dillon nieznacznie pochylił głowę, uśmiechnął się w myślach. Poruszenie wywołane
było poważniejszym powodem niż ich pojawienie się. Jednak nie odczuwał potrzeby, aby
to wyjaśniać, jeszcze me.
Jeśli w ogóle. Ze względu na cel, który chciał osiągnąć, lepiej było, aby o pewnych
rzeczach nie wiedziała.
Coś dostrzegł.
- Są tam, na lewo.
Przestrzeń obok powozu Flick była na tyle duża, że zmieścił się tam swoją dwukółką.
"Pożyczył" od Demona jednego z jego londyńskich stajennych i jemu powierzył pieczę
nad końmi. Obszedł powozik i pomógł Pris wysiąść.
Eugenia i Flick siedziały w swoim powozie. Kiedy Dillon i Pris podeszli bliżej,
zobaczyli, że Rus przechadzał się nieopodal zAdelaide.
Gdy tylko Pris przywitała się z Eugenią i Flick, Adelaide powiedziała z ożywieniem:
- Czekaliśmy, żeby przejść się po trawie. Pris rozbawił jej zapał.
- Tak, oczywiście. Idziemy?
Spojrzała w kierunku powozu, Eugenia skinęła z przyzwoleniem głową, potem odwróciła
się i zobaczyła Dillona oferującego jej ramię. Zawahała się tylko na moment, zanim
skorzystała z zaproszenia. W końcu to był tylko spacer po parku.
Spacer, który sprawił jej szczerą przyjemność.
Przechadzka z Dillonem, Rus i Adelaide była odprężająca, nie musiała przestrzegać
towarzyskich
konwenansów. Chociaż po drodze spotykali inne pary i grupki spacerowiczów,
wymieniali jedynie powitania, uwagi na temat pogody albo przyjęć, na które wybierali
się wieczorem, i szli dalej.
Idąc po żwirowej ścieżce, która prowadziła nad brzeg jeziora Serpentine, już chciała
powiedzieć, że wczoraj musiała opędzać się od mężczyzn, tych wolnych i tych zajętych,
ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
Zerknęła na Dillona, chociaż mogła się domyślić, co działo się pod powłoką dobrego
wychowania, jego wygląd nie zdradzał niczego niestosownego. Niczego, co miałoby na
celu na przykład odstraszanie od niej innych mężczyzn.
Spojrzała przed siebie, na lekko pomarszczoną taflę jeziora.
- Właśnie myślałam, jak przyjemnie jest spacerować na świeżym powietrzu. Wcześniej
tak nie spacerowałam. Wczoraj przeszłam ledwie dziesięć metrów od powozu.
Dillon cały czas się uśmiechał.
Nie było sensu tłumaczyć, jak damy i dżentelmeni będą interpretować fakt, że przyjechał
z nią na spacer do parku, pr'zynajmniej jeszcze nie teraz; zauważył jej podejrzliwe
spojrzenie.
Po dwóch kwadransach zawołał Rusa i Adelaide, i skierował się wraz z nimi do
powozów.
Flick rozpromieniła się na jego widok, cieszyła się, że tak się zachowywał. Miał jedynie
nadzieję, że nie zrobi niczego, przez co Pris nabrałaby podejrzeń.
- Do Celii? - Robił wszystko, by odwrócić uwagę Flick, gdy Rus pomagał Adelaide
wsiąść do powozu. Położył dłoń na dłoni Pris.
-Tak.
- Lady Celia nalegała, żebyśmy cię nakłoniły, powiedziała: koniecznie go ze sobą
zabierzcie.
Dillonowi nietrudno było w to uwierzyć.
- W takim razie Pris i ja pojedziemy za wami moją dwukółką.
Flick pomachała dłonią.
- Jedźcie.
Spojrzał na Pris.
- Wolałabyś jechać w powozie?
Rzuciła mu badawcze spojrzenie. Odwróciwszy się, otaksowała jego konie.
- Konie Flick są w porządku, ale jeśli mam wybór, to wolę twoje.
Zaprowadził ją do dwukółki, pomógł wsiąść i sam zajął miejsce obok niej, gdy spytała:
- Mogę trzymać lejce?
- Po moim trupie.
Spojrzała na niego spod przymkniętych powiek.
- Jestem w tym biegła.
- Naprawdę?
Przez jakiś czas próbowała go przekonać, żeby pozwolił jej powozić. Bez skutku.
Była wyraźnie naburmuszona, gdy podjechali pod dom lady Celii Cynster , ale tłumek w
środku rozproszył jej ponure myśli.
Jego także, cały czas niepokoił się, że któraś z obecnych dam powie coś, co naprowadzi
Pris na jego strategię. Niewątpliwie damy widziały to i rozumiały, i chociaż kilka z nich
o mały włos nie powiedziało jednego słowa za dużo, to tym razem mu się upiekło.
Sugestia była jasna. Oczekiwały działania. Oczekiwały sukcesu.
- Prawda jest taka - mruknął w odpowiedzi na pytanie Flick dotyczące jego postępów - że
wo-
lałbym składać raport na temat kolejnego przekrętu komitetowi związku jeździeckiego,
niż przechodzić przez tę inkwizycję, jeśli mi się nie uda.
Flick uniosła brwi.
- Ale uda ci się, prawda?
- Tak. Jednak byłbym wdzięczny za mniej nacisków.
Uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu.
- Mężczyźni tacy jak ty, najlepiej reagują na umiejętnie wywieraną presję·
Odeszła z gracją, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
- Umiejętnie? - mruknął do Vane'a, szwagra Flick, który pojawił się niespodziewanie. -
Są tak umiejętne jak Edward I - Młot na Szkotów.
Vane wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Wszyscy musimy przez to przejść. Przeżyliśmy. Niewątpliwie tobie też się uda.
- Mogę tylko mieć nadzieję - wymruczał Dillon, kiedy dołączyła do nich Pris.
Przedstawił jej Vane'a. Ukłoniwszy się, Vane rzucił mu zaintrygowane spojrzenie, jakby
teraz zrozumiał niepewność Dillona. Nikt, kto wcześniej poddawany był krytyce kobiet z
rodu Cynsterów, nie miał do czynienia z taką damą jak Pris.
Która byłaby tak szalona i nieprzewidywalna.
- Chcę ci pogratulować, pomyślnego zakończenia sprawy z prze krętem. - Vane spojrzał
także na Rusa. - Demon mówi, że było to ryzykowne, ale podobno efekt jest wspaniały.
- Co słyszałeś? - spytała Pris.
Obserwując tę scenę, Dillon stwierdził, że legendarny urok Cynsterów nie działa na Pris,
czekała, wyraźnie niewzruszona. Vane zerknął przelotnie na Dillona, który nieznacznie
skinął mu głową·
Spojrzawszy na nią, dobierając ostrożnie słowa, za co Dillon był mu wdzięczny, Vane
odparł:
- W klubie dla dżentelmenów panuje nieskrywana radość. Niższe klasy ostrzegają się
nawzajem, aby w przyszłości nie dać się wciągnąć w podobne oszustwo.
Zerknąwszy na Dillona, ciągnął:
- W jeszcze niższych kręgach komentarze są bardziej gorące i ostrzejsze. To jak kipiący
kocioł, gdzie wszyscy szukają winnego.
Dillon uniósł brwi.
- Ani słowa o tym, kto by to mógł być?
- Nie słyszałem, chociaż winnego szuka całkiem spora armia. - Vane spojrzał przez
pokój. - Ale oto ktoś, kto może rzucić na sprawę pewne światło.
Odwróciwszy się, Pris zobaczyła kolejnego wysokiego i eleganckiego mężczyznę.
Wszyscy dżentelmeni z rodu Cynsterów sprawiali wrażenie, że są ulepieni z tej samej
gliny. Czekali, aż mężczyzna przywita się z lady Celią, z jej uwag wynikało, iż był to
jeden z jej synów o imieniu Rupert.
Ta sama elegancja co u Dillona, niewymuszona i pozornie uśpiona, która jednak w
ułamku sekundy mogła przemienić się w bezwzględność, ledwie skrywaną pod
pozorami dobrego wychowania. Ta sama siła, nie tylko fizyczna, chociaż też, ale i siła
charakteru.
Przyglądając się im, Dillonowi i Vane'owi, usiłowała określić kolejne podobieństwo. Ta
sama ... czy była to opiekuńczość?
Patrząc na nadchodzącego mężczyznę, dostrzegła u niego tę samą cechę, gdy
zostawiwszy matkę, ruszył w ich stronę, zobaczyła go jako rycerza w pełnej zbroi, z
wyciągniętym mieczem. Nie atakującego, lecz broniącego.
Rycerze, którzy poprzysięgli bronić honoru. Tak właśnie ich widziała. Wszystkich
trzech, włączając w to Dillona.
- Lady Priscilla? - N owo przybyły schylił się, by ucałować jej dłoń. Ukłonił się. -
Gabriel Cynster. - Skinął głową Dillonowi i Vane'owi. - Mam wieści, nie tyle, ile bym
chciał, ale zawsze.
- Właśnie mówiłem lady Priscilli i Dillonowi, że w półświatku wrze.
Gabriel przez krótką chwilę patrzył na Vane'a, potem przeniósł wzrok na Dillona. Po
krótkim wahaniu powiedział:
- Rozumiem. Cóż. - Uśmiechnął się do Pris.
- To, co mam do powiedzenia, wiąże się właśnie z tym wrzeniem.
Pris słuchała, gdy Gabriel, którego matka nazywała Rupertem (tak jak matka Vane'a
nazywała go Spencerem, a Demon był Harrym), opowiadał, jak kilku kryminalistów
sparzyło się, jeśli nie spaliło całkowicie, na niedoszłym przekręcie z zamianą koni.
- Boswell raczej już nie wypłynie, i jeszcze trzech innych jest bliskich zatopienia.
Chociaż nikt oficjalnie nie wiwatuje, wielu, włączając w to nowe władze policji, jest
bartlzo zadowolonych.
Ani Gabriel, ani Vane, ani Dillon nie wyglądali na tak zadowolonych, jakby mogła się
tego spodziewać. Prawdę mówiąc, wyglądali na nieco przybitych.
- Ktokolwiek stał za tym przekrętem, pociągnął za sobą sporą część londyńskiego
półświatka. Niektórzy przetrwają, inni nie. Wszyscy jednak będą chcieli się zemścić. -
Gabriel uniósł brew, patrząc na Dillona. - Jakieś wieści od Adaira?
- Jeszcze nie. Wyjechał z miasta, depcząc po piętach panu Gilbertowi Martinowi z
Connaught Place.
Vane westchnął.
- Dla dobra Martina miejmy nadzieję, że Adair i policja dopadną go pierwsi.
Pris przez cały czas milczała. Oczekiwała, iż będą starali się wyłączyć ją z rozmowy,
zamiast tego zauważyła dyskretny znak, jaki Dillon dal Vane'owi, iż można przy niej
rozmawiać otwarcie.
Doceniła to. Doceniła, że nie traktował jej jak dziecko, które trzeba chronić. Wiedziała,
że w przekręt zamieszani byli niebezpieczni ludzie, jednak do tej chwili nie rozumiała,
jak bardzo niebezpieczni.
Była zaniepokojona, jeszcze zanim Vane zerknął na Dillona i cicho, tak żeby nie słyszały
go damy wokół, powiedział:
- Kiedy szukałem informacji, często słyszałem twoje nazwisko. Może nie jest to
powszechna wiedza, ale wiele osób wie, że to ty odegrałeś główną rolę w
niedopuszczeniu do przekrętu. Wszyscy, ci niezadowoleni i zadowoleni, w zależności od
punktu widzenia, uznają twoją strategię za błyskotliwą, taką, której bandyci nie oczekują
od władz.
Dillon skrzywił usta w grymasie.
- Kiedy działacze związku poznali prawdę - od Demona, dodam - nie można było już
niczego ukryć.
Gabriel dodał:
- W zaistniałej sytuacji będziesz musiał uważać. Dillon potaknął.
- Wiem.
Pris nie była pewna, czy dobrze zrozumiała, co kryło się za tą wymianą zdań, ale Vane
także potaknął, a potem z czarującym uśmiechem oddalił się·
- Może powinieneś porozmawiać z młodym Dallowayem - mruknął Gabriel - chociaż o
ile mi wiadomo, nie ma śladów, że brał w tym udział.
- Porozmawiam - powiedział Dillon. - Chodźmy, przedstawię cię.
Poprowadził Gabriela do Rusa. Po kilku minutach zostawił ich rozmawiających o
koniach i swojej przyszłości w stajni Demona.
Zatrzymało ich kilka dam, kiedy wreszcie się uwolnili, Pris zaproponowała spacer po
ogrodzie.
Kilka dam było zainteresowanych ogrodnictwem. Zatrzymała się, żeby popatrzeć na
zadbany trawnik.
- Pan Cynster dał do zrozumienia, że istniało jakieś niebezpieczeństwo ... ?
- Nic konkretnego - odparł Villon. - Potencjalne niebezpieczeństwo. - Zauważył jej
pytające spojrzenie. - Teraz będzie wiadomo, że to ja nie dopuściłem do przekrętu,
bardzo możliwe, że ci, którzy najbardziej na tym ucierpieli, będą chcieli się zemścić.
Mogą zaatakować.
- Ciebie? - Spojrzała w jego ciemne oczy, nie podobało jej się lodowate uczucie, które
ścisnęło jej serce. - To ... potworne! Podjęli ryzyko. Skoro przegrali, powinni ...
Dillon uśmiechnął się z żalem.
- Zachować się jak dżentelmeni i zaakceptować stratę? Kiedyś był na tyle naiwny, żeby
myśleć podobnie. Ale jej oburzenie sprawiło, że zrobiło mu się miło, i uśmiechnął się,
delikatnie całując jej dłoń.
- Niestety nie, ale nie martw się o nich. - Znowu pocałował jej palce. - Masz
wystarczająco dużo zmartwień.
Uśmiechnął się niewzruszenie i zaprowadził ją z powrotem do sali. I skupił się na
rozpraszaniu jej uwagi, by zapomniała o ostrzeżeniu Gabriela.
Nie musiał o tym słuchać, już dostrzegł zagrożenie. Ale skoro zamierzał spędzić każdą
godzinę swojego życia u boku Pris, będzie mógł jej bronić, gdyby ktoś chciał jej zrobić
krzywdę, o czym Gabriel również nie omieszkał wspomnieć.
Gdyby chodziło o zagrożenie dla niego, potraktowałby to z nonszalancją; zagrożenie dla
niego, które mogło stać się groźne dla niej, to była zupełnie inna kwestia.
Rozdział 20
Pris nie mogła w to uwierzyć. Kiedy Dillon w końcu odwiózł ją na Half Moon Street, a
za nimi w dorożce jechali Rus i Adelaide, był już najwyższy czas szykować się do
kolacji; jakimś cudem spędziła z nim cały dzień!
Pod koniec wizyty u lady Celii zasugerował, że wizyta w stolicy, jakkolwiek krótka,
powinna obejmować także kilka znanych atrakcji turystycznych. Ponieważ zrobiło się
pochmurnie i wietrznie, zaproponował, że pokaże jej, Rusowi i Adelaide muzeum.
Rus i Adelaide byli chętni, nie widziała powodów, dla których nie mogliby pójść, ale
kiedy pozwoliła Dillonowi towarzyszyć sobie w drodze z domu lady Celii, zauważyła na
twarzach starszych dam pewną satysfakcję·
Jednak zachowanie Dillona było bez zarzutu, pomimo iż wytrwale tkwił u jej boku;
chociaż jego palce muskały jedwab sukni na jej plecach i choć wziął ją na ręce, aby
pomóc wysiąść z dwukółki, nie mogła mieć o to do niego żalu. I chociaż momentami
czuła się spięta, to jednak bez trudu odprężała się w jego towarzystwie.
Próbowała zganić brata, szeptem sugerując mu, że postępował nierozważnie, znikając
zAdelaide na osobności. Spojrzał na nią, jakby była szalona,
i powiedział jedno słowo:
-Androny!
Pospiesznie wziął Adelaide pod ramię i poszli oglądać Marmury Elgina.
Zrezygnowana, została u boku Dillona, oglądając wystawę skarbów Egiptu. Zaskoczona,
zauważyła, że w sali muzealnej było sporo osób. Kiedy powiedziała coś na ten temat,
wyjaśnił, że najnowsze eksponaty wywołały spore poruszenie.
Wzięła się w garść, gdy zatrzymał konie przed drzwiami domu Flick. Rzucając
stajennemu lejce, zeskoczył na ziemię, i pomógł wysiąść Pris. Jak zwykle, gdy jego
dłonie znalazły się na jej talii, wstrzymała oddech, ale na tyle już zdążyła się do tego
przyzwyczaić, by móc to ukryć. Uśmiechnęła się do niego. Na chwilę ich oczy spotkały
się··· Jej serce niespodziewanie drgnęło, ale wtedy odpowiedział takim samym lekkim
uśmiechem.
Odprowadził ją do drzwi. Kiedy znaleźli się na ganku, nacisnął dzwonek, uniósł jej dłoń,
musnął wargami palce, uśmiechnął się i nie spuszczając z niej wzroku, powiedział:
-Au revoir.
Ukłonił się elegancko, a kiedy nadjechali Rus i Adelaide, pożegnał się z nimi, potem
wskoczył do swojej dwukółki, spojrzał na Pris, uśmiechnął się raz jeszcze i zasalutował
jej, po czym odjechał.
Drzwi za jej plecami otworzyły się. Pris weszła do holu, stopniowo odzyskując spokój.
Jednym uchem słuchała radosnej paplaniny Adelaide. Gdy dotarły do galerii, mruknęła:
- Dziś jest wieczór muzyczny u lady Hemmings, prawda?
- Tak! Nigdy nie byłam na takiej imprezie, ciotka Eugenia powiedziała, że będzie tam
włoska sopranistka i tenor. Najwyraźniej są bardzo popularni.
Pris uśmiechnęła się niezobowiązująco, zostawiła Adelaide przy drzwiach do jej sypialni,
potem poszła do swojej, na końcu korytarza.
Włoska sopranistka i tenor, nie wyglądało to na rozrywkę, na której można spotkać
dżentelmenów pokroju Di1lona. Zważywszy, w jakim stanie znajdowało się jej
zdradzieckie serce, była to niewątpliwie dobra wiadomość.
* * *
- Naprawdę podoba ci się to miauczenie?
Pris drgnęła, potem się odwróciła, udało jej się nie krzyknąć, kiedy Dillon usiadł na
krześle obok niej. Otworzywszy wachlarz, skryła się za nim i wysyczała:
- Co tutaj robisz? Zerknął na nią z ukosa.
- Sądziłem, że to oczywiste.
Kiedy wyżej uniosła brwi, wskazał ruchem głowy pokój, gdzie włoska sopranistka
rozpoczęła kolejną pieśń.
_ Nie mogłem przegapić okazji posłuchania najnowszej sensacji.
_ Ciii! - Dama z przodu odwróciła głowę i skarciła ich wzrokiem.
Pris zdusiła pełne niedowierzania prychnięcie.
Na występie obecnych było zaledwie pięciu mężczyzn, wyłączając tenora i
akompaniatora. Z tych pięciu czterech niewątpliwie było fircykami. No i był jeszcze
dżentelmen obok niej.
Nawet Adelaide nie udało się przekonać Rusa, że powinien uczestniczyć w koncercie.
Zerknęła na Di1lona i powiedziała bezgłośnie:
- Gdzie jest Rus?
Sądziła, że jej brat był z nim. W skazał na damę, siedzącą przed nimi i również
bezgłośnie powiedział:
- Później.
Nie mogła doczekać się końca występu sopranistki.
_ Jest z Vane'em w klubie - oparł Dillon, nie czekając, aż ponownie zada mu pytanie. -
Jest bezpieczny.
Odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej. Zmarszczyła brwi.
_ Sądziłam, że mężczyźni tacy jak ty nie bywają na takich - spojrzała na piersiastą
śpiewaczkę, przerzucającą nuty z pianistą - sesjach zawodzenia.
_ Masz rację. Nie bywamy. Z wyjątkiem pewnych określonych okazji.
Utkwiła wzrok w jego twarzy.
- Jakich okazji?
_ Kiedy chcemy zauroczyć damę głębią naszego przywiązania.
Wpatrywała się w niego. Po chwili dość słabo zapytała:
- Postanowiłeś powiedzieć coś takiego w środku recitalu? - Z trudem hamowała się, by
nie podnieść głosu.
Uśmiechnął się i uniósł do ust jej dłoń.
- Oczywiście. - Pianista uderzył w klawisze.
- Proszę bardzo, nie możesz dyskutować ani uciec.
Sopranistka zaczęła śpiewać.
Miał rację. Tutaj mógł powiedzieć co chciał, a ona ... w obliczu jego obecności trudno
było dyskutować.
Zakładając, że chciała dyskutować. Albo uciec. Nagle zaczęło kręcić jej się w głowie i
nie miało to nic wspólnego z trelami, które wyśpiewywała sopranistka. Odrzuciła jego
propozycję, kierując się poczuciem honoru. Przyjechał za nią do Londynu, nie
pozwalając jej odejść. Teraz ...
Przypomniała sobie cały dzień. Dzień, podczas którego Dillon był przez cały czas u jej
boku, pokazując wszystkim damom z towarzystwa, jak bardzo chciał mieć ją ... za żonę!
Wezbrał w niej gniew. Leopardy nie zmieniają cętek. Nie zmienił zdania co do
poślubienia jej, on po prostu zmienił formę ataku.
I zyskał aprobatę jej ojca i brata, i Eugenii, i wszystkich, którzy się liczyli. Nagle
przejrzała na oczy i zobaczyła wszystko wyraźnie.
Nie zamierzała dać się wmanewrować w małżeństwo. Bo on uważał, że powinna za
niego wyjść? Bo on uważał, że tak było właściwie? Nawet jeśli towarzystwo, jej rodzina
i wszyscy inni uważali tak samo.
To nie wystarczyło.
Śpiew w końcu ucichł, damy wstały, wszystkie zauważyły obecność Dillona, wszystkie
były czujne i zaintrygowane. I pełne akceptacji, zobaczyła to
od razu. W sali nie było ani jednej osoby, która pomogłaby jej unikać Dillona.
Nie było sensu przywoływać go do porządku _ nie tutaj - i nie mogła go również
odprawić.
Traktowała go z nieskrywaną oziębłością, zauważył to, uśmiechnął się i nie zareagował.
Wziąwszy ją za rękę, zgarniając po drodze Adelaide, poprowadził je do Eugenii, a
potem, cały czas prowadząc grzeczną rozmowę, odprowadził je do powozu.
Eugenia i Adelaide podziękowały mu za eskortę, życzyły dobrej nocy i oddaliły się do
domu.
Pris patrzyła za nimi, poczekała, aż znikną jej z oczu, po czym się do niego odwróciła z
ponurą miną·
_ Jadę do klubu wyciągnąć twojego brata. _ Uśmiechnął się do niej. - Dopilnuję, żeby
bezpiecznie wrócił do domu.
Właśnie takiemu uśmiechowi nie ufała, takiemu, który przywodził jej na myśl
polującego kota. A jego spojrzenie było poważne i zbyt skupione, żeby mogła czuć się
spokojna. Wzięła się w garść.
_ Który pokój dała ci Flick, ten na końcu skrzydła?
Zamrugała, zaskoczona.
- Tak .. , skąd wiesz?
Di1lon uniósł brwi.
- Zgadłem.
Co nie było trudne. Kiedy dotarł do domu Horatii, czekała tam na niego paczka
zaadresowana równym pismem Flick. W środku znajdował się klucz, na który patrzył
zaskoczony. Widząc jego zaskoczenie, Horatia poinformowała go, że Flick zostawiła
klucz, żeby wynagrodzić, iż zabrała Dallowayów do Londynu; uważała, że się przyda.
Dotarła do niego prawda. To był klucz do bocznych drzwi w domu Flick, tych obok
schodów na końcu skrzydła.
Był zszokowany, zwłaszcza gdy Horatia dostrzegła, że zrozumiał.
Uśmiechnął się do Pris.
- Zobaczymy się później.
Skinął jej głową, odwrócił się do drzwi frontowych.
- Co ... ? Czekaj!
Rozejrzawszy się i upewniwszy, że są sarni, Pris chwyciła go za rękaw.
- Co znaczy później?
Zatrzymał się, spojrzał na nią.
- Później wieczorem.
J ego oczy były roześmiane, ale było też w nich skupienie.
- W twoim pokoju. W twoim łóżku.
Wpatrywała się w niego, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Wreszcie udało jej się
odezwać.
-Nie.
Unosząc jej dłoń, ucałował czubki jej palców.
- Tak. - Podszedł do drzwi, z dłonią na klamce, rzucił: - I nie próbuj zamykać drzwi.
Skinął głową i wyszedł.
Potrząsnęła głową, żeby odzyskać trzeźwość myślenia i zmysły.
- Nie, nie, nie.
Obracając się na pięcie, ruszyła po schodach do swojego pokoju, żeby zabarykadować
drzwi.
* * *
Nie zamierzała pozwolić mu na "nakłanianie" jej do małżeństwa.
Stojąc przy solidnie zamkniętym oknie, Pris spojrzała w ciemną noc, żałując, że był tak
uparcie honorowy, że nie przyjął jej odmowy. To byłoby znacznie łatwiejsze.
Niemniej jego determinacja sprawiała, że ona stawała się tym bardziej niezłomna, tym
bardziej przekonana o swojej racji. Albo miłość - szalona, nieokiełznana, namiętna i nie
ograniczona - albo nic. Miłość to była jedyna więź, którą mogła zaak-
ceptować.
I on także powinien.
Tak czy inaczej, będzie musiał spojrzeć prawdzie w oczy.
Zerknęła na drzwi. Były zamknięte, spróbowała zamknąć je na klucz, ale odkryła, że
chociaż w drzwiach był zamek, to jednak nie było w nim klucza. Nie mogła pójść do
Flick i poprosić ją o klucz, zwłaszcza nie o tej godzinie, a poza tym, jaki miałaby podać
powód?
Znowu wyglądając na zewnątrz, na słabo oświetlony ogród w dole, szczelniej otuliła się
szalem, który zarzuciła na koszulę nocną, i zaczęła się zastanawiać, ile będzie musiała
czekać ... Gdzie on był. Chwilę wcześniej słyszała, jak wrócił Rus. Czy Dillon odwiózł
go do domu? Czy był tam na dole, skryty w cieniu krzewów?
Zbierało się na burzę. Pris się uśmiechnęła. Lubiła burzę. Znowu spojrzała w dół. A on?
Mocniej przywarła do szyby okna.
Kroki za jej plecami były tak ciche, że niemal ich nie usłyszała.
Odwróciła się z niedowierzaniem i zobaczyła idącego przez pokój Dillona.
Zrzucił płaszcz, rzucił go na krzesło, a potem spokojnie usiadł na brzegu łóżka i spojrzał
na nią·
_ Co tam robisz? Marzyło ci się spotkanie w sty-
lu Romea i Julii?
Podeszła bliżej.
_ Absolutnie. Nie zamierzałam otwierać okna.
Przelotny uśmiech Dillona, gdy ściągał kamizelkę, był całkiem szczery. Spojrzał w dół i
zaczął ściągać buty.
- Flick jest bardzo przewidująca - mruknął.
-Co?
Unosząc wzrok, dostrzegł w oczach Pris zmieszanie. Gwałtownie analizowała sytuację.
- Nic. - Odstawiwszy na bok jeden but, pochylił się do drugiego, ale nie spuścił z niej
wzroku. Był bliżej drzwi niż ona. Chociaż nawet nie spojrzała w tę stronę, wyczuł jej
napięcie.
- Zaufaj mi, nie uda ci się.
Spiorunowała go wzrokiem. Potem rozłożyła ręce i odwróciła się.
- To śmieszne! Nie zmienię zdania i nie wyjdę za ciebie tylko dlatego, że towarzystwo
uważa, iż powinnam. To się nie uda.
Chodziła przed nim tam i z powrotem, wymachując rękami.
Nagle, skrzyżowawszy ramiona, zatrzymała się przed nim.
- Może spytasz mnie jeszcze raz, a wtedy będę mogła ci odmówić, a ty będziesz mógł
wyjechać ...
Pris zdusiła pisk, gdy ją chwycił w talii i rzucił na łóżko. Pochylił się nad nią.
-Nie.
Wpatrywała się w jego twarz. Zostawiła zapaloną świeczkę, ale teraz jego twarz była
ocieniona, tajemnicza, nie do rozszyfrowania. Zmarszczyła brwi, dzielnie ignorując
oszalały puls.
- Nie co?
Skupił się na maleńkich guzikach jej koszuli nocnej.
- Nie, nie oświadczę ci się ponownie, jeszcze nie. Dopiero wtedy, gdy mi nie odmówisz.
Ton jego głosu był rzeczowy, spokojny. Dillon wciąż rozpinał guziczki.
- Natomiast jeśli chodzi o zostawienie cię ... - Rozpiął jej koszulę do pępka, zsunął
materiał z ramienia, odsłaniając jedną pierś. Przyglądał się jej w skupieniu. - To nie
nastąpi.
Schyliwszy głowę, wziął w usta jej sutek, a ona zapomniała, jak się oddycha.
Jej ciało natychmiast zareagowało na jego bliskość, na pokusę, jaką stanowił, na
pragnienia, które w niej rozbudzał.
Jej dzikie pragnienia; dobrze wiedziała, że jeśli on je obudzi, porwą ją i pozbawią
zdrowego rozsądku. Nie mogła - nie powinna - do tego dopuścić.
Miał płomienne spojrzenie, cały był na niej skoncentrowany. Oddanie. Bez wątpienia
bezinteresowne uwielbienie.
Głos jej drżał, gdy zmusiła się, by poprosić: - Po prostu spytaj mnie jeszcze raz.
Spojrzał jej w oczy, potem znowu oddał się swojej pasji: zaspokajaniu jej, dawaniu jej
rozkoszy.
- Nie. To byłoby nie w porządku.
Nie w porządku? Położył ręce na jej nagim brzuchu, po czym przesunął je niżej ...
- Wobec kogo?
Zmusiła się, by otworzyć oczy. Obserwował swoje dłonie przesuwające się w dół. Palce
odnalazły włoski między jej nogami i zaczęły je gładzić.
Odnalazł ją, nabrzmiałą i wilgotną, gorącą i chętną, rozchylił jej uda i wsunął w nią
palec.
Wtedy i tylko wtedy spojrzał jej w twarz. Pieścił ją i spokojnie odpowiedział:
- Nie w porządku wobec nas. Wobec ciebie i mnie.
Wsunął palec głębiej, zadrżała i zamknęła oczy. Poczuła jego usta na swoich piersiach i z
trudem zdusiła krzyk.
Chwyciła go za ramię, delektując się jego pieszczotą. Chciała go skarcić, powiedzieć mu,
że się mylił - że nie było żadnych "nas", ani dla niej, ani dla niego - ale on miał rację.
Było.
Bez względu na to, jak bardzo temu zaprzeczała, on o tym wiedział i ona także.
Wiedzieli, że w namiętności byli do siebie podobni.
Zdjął z niej koszulę i pokrył jej ciało pocałunkami i pieszczotami. Przez
wpółprzymknięte powieki obserwowała jego ręce.
- To ... - Przesunął dłoń od jej piersi, wzdłuż talii do biodra i obserwował bezsilną reakcję
jej ciała - ... mnie fascynuje. - Na jego ustach pojawił się pełen dezaprobaty dla samego
siebie uśmiech. - Nawet mną kieruje.
Zamrugała.
- Piękno - tym razem pogładził ją po brzuchu - jest ulotne, a oboje wiemy, że nic nie jest
pewne, ani dziś, ani jutro. Ale to ... - musnął jej pierś, a ona zadrżała - ... jest obietnicą
nieocenionego skarbu.
Spojrzał jej w oczy i była w nich szczerość. Takie właśnie były jego uczucia.
- To tę kobietę w tobie kocham, wielbię w tobie boginię· Nie tę zewnętrzną powłokę, lecz
kryjącą się pod nią kobietę. Właśnie z nią chcę związać swoje życie.
Zamilkł, potem, wciąż patrząc jej w oczy, pochylił głowę i pocałował ją poniżej pępka.
- Właśnie ją podziwiam. Jej pragnę służyć. - Czuła jego gorący oddech na skórze. - Jej
potrzebuję. Ta kobieta sprawia, że jestem pełnym człowiekiem.
Znowu ją pocałował, a ona zamknęła usta, bo jego słowa dotknęły najgłębszych
zakamarków jej duszy. Jego usta szeptały wzdłuż jej brzucha i niżej, w ...
- Och, Boże, Dillon! - Musiała zdusić krzyk, musiała pamiętać, żeby nie krzyczeć.
Jej skóra płonęła z pożądania, pochłaniając resztki jej oporu, aż wreszcie stała się
boginią, za którą ją uważał, i powitała go w swojej świątyni, przyjmując namiętność,
którą jej oferował - i dała mu swoJą.
Ich serca i dusze przepełniły żar i oślepiające światło rozkoszy, które łączyło ich w
jedność.
Chciałaby móc temu zaprzeczyć, ale wiedziała, że nie jest w stanie.
Wiedziała, powoli wracając na ziemię i delikatnie gładząc go po plecach, że to była naj
szczersza prawda.
On i ona razem. My.
* * *
Co ma zrobić z tym odkryciem.
J ak teraz owo "my" mogłoby zaistnieć. W świecie poza jego ramionami.
J ak mogłaby kiedykolwiek być pewna? Skąd mogła wiedzieć, że wszystko, co jej
pokazał - nawet to - nie było wyłącznie jego perswazją?
Obudziła się jakiś czas temu, jej umysł niepokojąco wolno wracał do rzeczywistości. W
pokoju panował mrok, świeca dawno zgasła, dom był pogrążony w ciszy, ale za oknami
ciemna zasłona nocy powoli zaczynała blednąć.
Dillon leżał za nią, ciepły i silny, i dziwnie kojący. A także rozpraszający. Obejmował ją
ramieniem w talii, ich nogi były splątane.
Musiała pomyśleć - ocenić i jeszcze raz ocenić - przypomnieć sobie wszystko, co
powiedział, co ujawnił. Wszystko, co zobaczyła i zrozumiała.
Musiała wiedzieć, na czym stoi czy coś się zmieniło. Czy, jak wierzył, była jakaś
przyszłość dla "nas", czy, jak się obawiała, wszystko było fikcją.
Ostrożnie przesunęła się do krawędzi łóżka, wysuwając się spod jego ramienia. Już miała
się wymknąć, kiedy wyciągnął rękę i znowu bezceremonialnie przyciągnął ją do siebie.
- Dokąd idziesz?
Udało jej się zaczerpnąć powietrza.
- Muszę pomyśleć.
Westchnął, drażniąc skórę na jej karku.
- Nie musisz. To jest nasz problem - za dużo myślisz.
Uniósł się, objął ją ramieniem, a dłonią drugiej ręki pogłaskał po pośladku. Głośno
wciągnęła powietrze i spróbowała się wyswobodzić, ale jego druga ręka wylądowała na
jej brzuchu i przytrzymała ją w miejscu.
- Skoro naprawdę musisz pomyśleć ... - Przysunął się bliżej, czuła na pośladkach jego
męskość. Ustami pieścił jej ucho, podczas gdy jego palce muskały delikatną skórę
między jej udami. - Pomyśl o tym. Przed kim uciekasz? Przede mną czy przed sobą?
Zagryzła usta, żeby nie jęknąć, i zamknęła oczy.
Dobrze wiedziała, przed kim uciekała - przed tym, kogo istnienie jej racjonalny umysł
starał się za wszelką cenę ignorować. Kobietą w niej, tą, którą się stawała w jego
ramionach. Tą, którą się stawała z nim i tylko z nim. Kobietą w niej, którą dzięki niemu
zobaczyła - dziką, nieobliczalną, namiętną. Mogła być, kimkolwiek chciała.
Tą, która go kochała, tak bardzo, że już wiedziała, iż serce by jej pękło, gdyby on nie
odwzajemnił jej miłości. Gdyby nie kochał jej z tą samą namiętnością, z tym samym
poświęceniem i oddaniem.
Zwabiał tę kobietę, pieszczotą sprawiał, że dla niego rozkwitała, potem wypełniał ją sobą
i ta dzika chłopczyca upajała się.
Nie mogła nie widzieć prawdy i udawać, ze ona nie istnieje.
Jej ciało poruszało się w rytmie jego ciała, miała wrażenie, jakby ją otaczał, posiadał, ale
nie tego się obawiała. Obawiała się, że nie będzie w stanie posiąść go w ten sam sposób.
Jego usta całowały jej skroń.
- Ja nie ... - Zamilkła, potem wyszeptała: - Nie rozumiem.
Prawda, nareszcie; była zbyt mocno zaangażowana, by wspomagać się kłamstwem.
Jego zaborczość nie osłabła, jego usta wróciły do jej ucha.
- Zrozum to. Nie poprosiłem cię o rękę z powodu jakiegoś moralnego obowiązku.
Uniósł się odrobinę i wszedł w nią głębiej.
- I bez względu na to, co sądziłaś, nie uwiodłaś mnie. Pozwoliłem ci się uwieść, a to nie
to samo.
Ostatnie słowa były ledwie słyszalne. I pożoga ogarnęła ich oboje.
* * *
Jedna rzecz była oczywista. Mogła zapomnieć uciekaniu.
W ciągu ostatnich kilku dni był wszędzie tam, gdzie ona. Przez cały czas był w jej
myślach, i niemal cały czas u jej boku. By oddawać się szaleństwu, grzechowi,
niebezpieczeństwu i temu, co zakazane; nawet gdy znajdowali się wśród samej śmietanki
towarzyskiej, umiał znaleźć sposób, by dostarczyć jej gorących emocji.
I z każdym spotkaniem, z każdą mijającą godziną coraz trudniej było mu odmawiać i
coraz trudniej skrywać tę boginię i stawać się, nawet jeśli nie pruderyjną i dobrze
wychowaną, to przynajmniej logicznie myślącą i rozsądną damą.
Kiedy w altanie lady Carnegie powiedziała mu, że ją deprawował, spokojnie odparł, iż
skoro robiła to tylko z nim, a on zamierzał zostać jej mężem, nie była to deprawacja.
Tego było za wiele. To nie mogło trwać. Musiała coś zrobić, podjąć jakieś decyzje i dzia-
łać.
Jej pierwszą decyzją, pierwszym działaniem było pójście do osoby, która znała go
najlepiej. Flick. Znalazła ją w salonie, przeglądającą "Magazyn dla pań".
Podchodząc do okna, Pris otworzyła je bez pytania.
- Dobrze znasz Dillona, prawda? Flick podniosła na nią wzrok.
- Odkąd skończyłam siedem lat. Jest ode mnie rok starszy, ale wokoło niewiele było
dzieci, a ze względu na moje zainteresowanie końmi spędzaliśmy razem dużo czasu.
Siadając przy oknie, Pris spojrzała w niebieskie oczy Flick.
- Możesz ... mi go wytłumaczyć? Nie bardzo ... to znaczy, nie wiem ...
- Czy możesz mu ufać? - Flick uśmiechnęła się.
- Każda rozsądna dama powinna zadać takie pytanie. Zwłaszcza gdy chodzi o mężczyznę
takiego jak on.
- Mężczyznę takiego jak on?
- Nieświadomego pożeracza serc. Jest wiele serc, które pękły przez niego. Dodam, że
niektóre z tych serc są wyjątkowo twarde. Ale on, jak większość mężczyzn w takiej
sytuacji, nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale pytałaś o zaufanie. - Zmarszczywszy brwi,
zamknęła czasopismo. - Hmm ... Zrobię ci przysługę i nie powiem zwięźle, że powinnaś
mu ufać. Zobaczmy więc, czy mogę ci pomóc. Trzymajmy się ostatnich wydarzeń, o
których obie wiemy. Na przykład sprawy z zamianą koni. Opowiedział ci o swojej
przeszłości, prawda? O tym, że kiedyś był zamieszany w ustawianie wyścigów?
Pris potaknęła.
- Pomogliście mu z Demonem wyplątać się z tego.
- Tak, ale w trakcie tego wszystkiego Dillon osłonił mnie własnym ciałem przed kulą.
Może traktował to jako odkupienie, ale bez względu na wszystko, kiedy pojawiło się
zagrożenie, działał bez wahania. A kiedy wrzawa ucichła, sam odbudował swoją
reputację. Powoli, pracowicie. Bardziej niż jakikolwiek inny dżentelmen wie, ile warta
jest jego reputacja.
- Bo kiedyś ją stracił.
- Ale! - Flick podniosła palec. - W obliczu ostatniego oszustwa Dillon wybrał to, co było
najlepsze dla wyścigów konnych, chociaż ryzykował swoją z trudem odzyskaną
reputację. Dobrze o tym wiedział. Gdyby coś poszło źle, gdyby Belle przegrała, gdyby
było podejrzenie, że on jest w to wszystko zamieszany, straciłby swoją pozycję nadzorcy
rejestru, a sama widziałaś, ile to dla niego i dla generała znaczy, mimo to nie wahał się
postąpić bezinteresownie w imię tego, co było jego obowiązkiem. - Flick zamilkła, potem
mówiła dalej: - Spotkałam wielu potężnych mężczyzn. W końcu wyszłam za Cynstera.
Ale żaden z nich nie wykazuje się takim lekkomyślnym zapamiętaniem, gdy chodzi o
ryzyko, jak Dillon. Jeśli coś ma chronić, na czymś mu zależy, wtedy nie dba o ryzyko. -
Flick uśmiechnęła się. - N a szczęście los z reguły uśmiecha się do takich lekkomyślnych
duszyczek.
Pris zapatrzyła się w dal.
- Mówisz więc, że jest niezłomnie lojalny, odwazny i ...
- Nie ma w nim ani cienia hipokryzji, ani chęci wyrządzenia komuś krzywdy. Może
kręcić, ale jak tylko sytuacja robi się poważna i trzeba działać, wszystko inne schodzi na
drugi plan i szczerość bierze górę.
Pris przypomniała sobie, co powiedział w ciągu tych ostatnich kilku dni i nocy. Wróciła
myślą do Flick, która patrzyła na nią wymownie.
- No i jesteś ty. - Flick skinęła głową. - To, jak wobec ciebie postępuje, jest wielce
wymowne.
- Wielce wymowne?
- Przyjrzyj się dowodom. Po pierwsze, pomimo swojej niezłomnej lojalności wobec
wyścigów konnych, postawił cię ponad tym, przyjechał tutaj za tobą, zamiast pilnować
przebiegu pozostałej części sezonu w Newmarket. Na dodatek robi wszystko, absolutnie
wszystko, aby powszechnie było wiadomo, iż chce cię mieć za żonę, bez względu na
brak jakiejkolwiek zachęty z twojej strony. Podjął ryzyko i nie tylko daje ci serce na
dłoni, ale kładzie je u twych stóp, i do tego całkowicie publicznie. I robi to mężczyzna,
który nienawidzi być na widoku publicznym. W kwestiach związanych z damami jest
uosobieniem dyskrecji. Wszystkie jego wcześniejsze romanse ... Wiem, że takie były, ale
nawet ja nie wiem, o które damy chodziło. - Flick na moment zamilkła. - Ale zboczyłam
z tematu. Chciałam ci pokazać, że Dillon świadomie i specjalnie podjął olbrzymie
towarzyskie i emocjonalne ryzyko, a wszystko to w pogoni za tobą·
Pris zmarszczyła brwi.
- Jakie ryzyko?
- Cóż, że możesz mu odmówić. Wciąż możesz mu odmówić, widzisz, i jesteś na tyle
silna, by to zrobić, bez względu na wszystko, on także o tym wie.
Pris próbowała złożyć w całość to, co powiedziała jej Flick.
Flick przyglądała jej się przez chwilę, potem pochyliła się i poklepała ją po kolanie.
- Kiedy będziesz podejmować decyzję, nie zapomnij o tym - on zaufał tobie. Przez swoje
czyny, swoje zachowanie, oddał życie i serce w twoje ręce. Mężczyzna taki jak on nie
mógłby zrobić więcej. - Flick zamilkła, potem powtórzyła: - Kiedy będziesz podejmować
decyzję, pamiętaj o tym.
- Dziękuję·
Flick uśmiechnęła się i opadła na oparcie fotela.
- Za radę? Czy uświadomienie odpowiedzialności?
Pris przyjrzała się jej, potem odwzajemniła uśmiech.
- Za jedno i drugie.
Rozdział 21
Pochłonięta swoim widzeniem całej sprawy, nie zastanawiała się nad jego punktem
widzenia. Teraz Flickjej to uświadomiła, a także to, że Pris musiała o wielu rzeczach
pomyśleć - spojrzeć szerzej na Dillona Caxtona i jego pogoń za nią.
Wciąż nie mogła być pewna, dlaczego chciał się z nią ożenić, ale, po opowieściach Flick
szala trochę się przechyliła.
Nawet jeśli nie do końca wierzyła, to na pewno pojawiła się w niej nadzieja.
Tego wieczoru, wirując na parkiecie u lady Kendrick, słuchała, jak Rus z entuzjazmem
rozprawiał o swoich planach, nie tylko na kolejne miesiące, ale na całe życie.
- W końcu wrócimy do Hall, ale najpierw ... Nie powiedział tego wyraźnie, ale
wyglądało na to, że mówiąc "my", miał na myśli siebie i Adelaide. Nabrał nawyku
mówienia o nich w liczbie mnogiej - tak samo jak Dillon robił z nią i ze sobą. Zawsze
mówił oni. "My".
Uświadamiając sobie nagle, że Rus przestał mówić, spojrzała i dostrzegła, że patrzył na
nią niespotykanie poważnie.
Co zamierzasz zrobić? - Miał to na końcu języka, zamiast tego, spojrzał ponad jej głową.
- Jeśli nadal będziesz w Hall, może do tego czasu zostaniesz ciocią. - Uśmiechnął się
nieznacznie. - Mogłabyś nam pomóc w wychowaniu dzieci.
- To na nic, wiesz.
Zerknął na nią.
- Adelaide powiedziała, że delikatne przypilenie mogłoby pomóc.
Szeroko otworzyła oczy.
- Sam dobrze wiesz.
Wymówiwszy się koniecznością poprawienia sukni, uciekła do pokoju dla dam. W tym
czasie spróbowała uporządkować myśli, zastanowić się nad własną przyszłością - jako
żona Dillona lub nie? - pod innym kątem.
Jeśli nie wyjdzie za Dillona, co będzie robić? Odpowiedź nie była pokrzepiająca. Co, po-
za małżeństwem, miała do osiągnięcia.
Rus był bezpieczny, znalazł pracę, która była też jego pasją, i pogodził się z ojcem.
Prawdę mówiąc, cała trójka była w lepszych stosunkach niż kiedykolwiek. Jej młodsze
rodzeństwo było szczęśliwe i pod dobrą opieką głównie dzięki jej staraniom, nie
potrzebowali jej obecności. Oczywiście wróciłaby natychmiast, gdyby pojawiły się jakieś
problemy, ale trudno jej sobie było wyobrazić, jakie mogłyby to być kłopoty, kiedy cała
rodzina była obecna i w dobrej komitywie.
Natomiast jeśli chodziło o Hall, jej dom rodzinny, dorastała ze świadomością, że nigdy
nie będzie jej, władza zostanie przekazana Adelaide, żonie Rusa. Zawsze zakładała, że
pewnego dnia wyjedzie i stworzy własny dom.
Odwiedziła z Eugenią Dublin, Edynburg, Londyn. Lubiła duże miasta, ich gwar, ale też
bardziej lubiła wieś.
W Newmarket czuła się jak w domu.
Usiadła przed lustrem, żeby poprawić włosy. Jakiś ruch z lewej strony przykuł jej uwagę.
Na krześle obok usiadła dama, elegancko ubrana i uczesana, i po prostu patrzyła na Pris.
- Mogę w czymś pani pomóc? - spytała Pris.
- Nie. To znaczy ... - Zmarszczyła brwi. - Pani jest piękna. Moja siostra ostrzegała mnie,
ale nie wierzyłam jej ... - Jeszcze mocniej zmarszczyła brwi. - Bardzo pani
skomplikowała różne sprawy.
Pris zamrugała. - W jaki sposób?
- Cóż, związane z Dillonem Caxtonem, oczywiście. - Dama, blondynka o brązowych
oczach, przyglądała się Pris z coraz większą niechęcią. - Teraz miała być moja kolej,
moja albo Helen Purffet. Takie jest nasze prawo. Moje.
- Pani prawo? Do czego?
Rozejrzawszy się wokoło, dama pochyliła się i wysyczała:
- Do niego, oczywiście!
Nie wyglądała na obłąkaną.
- Nie rozumiem - odszepnęła Pris.
- Za każdym razem, gdy jest w Londynie, odbywa się ... coś w rodzaju konkursu. Która
ściągnie na siebie jego wzrok i zaciągnie go do łóżka. Wszystkie znamy zasady. Moje
siostry - wszystkie trzy - miały swoją kolej. Wszystkie jesteśmy piękne. Byłam więc
zdecydowana, że podczas jego następnej wizyty w stolicy będzie mój. Ale zamiast tego -
dama zerknęła na Pris - spędza cały czas, uganiając się za panią. Nawet na nas nie
spojrzał, ani na mnie, ani na Helen, ani na nikogo innego! - Dama opadła na oparcie
fotela; rozłożyła ręce.
- I wystarczy na panią spojrzeć! - Jej dolna warga zadrżała. - To niesprawiedliwe!
Pris rozumiała ciężki los znudzonych kobiet; wy_ chodzą za mąż z powodów
społecznie akceptowanych i muszą szukać rozrywki poza małżeństwem. Uosabiały
powody, dla których Pris nie chciała wychodzić za mąż bez miłości, w pewien sposób
im współczuła. Jednak ...
- Przepraszam. Nie wiem, jak mogłabym pani pomóc. Nie mogę zmienić rysów swojej
twarzy.
Dama wydęła usta.
- Nie, i sądzę, że nic to nie da, jeśli pani mu odmówi. Wygląda na całkowicie oddanego.
Ale mogłaby pani przynajmniej szybko za niego wyjść, a kiedy już pani będzie
ustawiona, on znowu będzie wolny, dla nas.
Pris zamrugała. Z trudem powstrzymała się przed reakcją, przed tym, by pokrótce
wyprowadzić blondynkę z błędu. Jeśli wyjdzie za Dillona, będzie oglądał się za innymi
paniami na własne ryzyko.
Ta szalona i lekkomyślna część jej osobowości wzburzyła się.
Przywołała uśmiech na twarz, słodki wyraz w stylu Adelaide chętnej do pomocy,
aczkolwiek bezradnej.
- Z radością wyjdę za niego za mąż jak najszybciej, ale ... - Wzruszyła nieznacznie
ramionami. - Pani, a przynajmniej pani trzy siostry, musicie dobrze go znać. Może
mogłybyście podpowiedzieć mi, jak. .. go zachęcić?
Przez chwilę obawiała się, że dama nie będzie na tyle naiwna, aby podzielić się wiedzą.
- To cię pewnie zaszokuje, i z pewnością zaszokuje jego, jeśli usłyszy to od naiwnej
młodej damy jak ty, ale ...
Przyłożyła palec do ust, rozejrzała się, po czym przysunęła się bliżej.
- Najpierw musisz zaaranżować prywatne spotkanie. Potem ...
Pris słuchała i uczyła się. Dama była bardzo pomocna.
* * *
Tej nocy Pris czekała na Dillona w swojej sypialni. Byli na trzech balach, potem
odprowadził damy do domu i odjechał, do klubu, jak sądziła. Niebawem wróci, do jej
pokoju, do niej.
W przewiązanym w pasie szlafroku przechadzała się przed kominkiem i czekała.
Podjęła decyzję. To nie rewelacje Flick przeważyły szalę, lecz raczej to, co powiedziała
dama, lady Caverstone. Nagle pojęła, że jeśli nie przyjmie Dillona, nie podejmie ryzyka,
nie wykorzysta szansy i nie stworzy z nich tego, czym mogli być, skaże go na życie,
którego sama nigdy by nie zaakceptowała.
Byli do siebie bardzo podobni. Zewnętrzne piękno ich wyróżniało, ale niewielu
rozumiało dramatyczną namiętność, która kryła się wewnątrz. Niemniej do tej pory nie
zdawała sobie sprawy, jak bardzo ich losy były podobne.
Jeśli, jak sugerowała Flick, była dla niego kimś wyjątkowym, jedyną kobietą, którą
pragnął poślubić, jeśli, jak jej powiedział, była jedyną kobietą, przy której czuł się
pełnym człowiekiem, to ...
Jeśli odrzuci jego zaloty i wróci do Irlandii, by wieść spokojne, nudne życie, co to będzie
oznaczać dla niego?
Pozostanie na łasce dam, takich jak lady Caverstone i jej siostry.
Otępiającą egzystencję, bez ognia i namiętności, bez szalonych i lekkomyślnych doznań,
żadnej pociechy.
Nie. Nie tędy droga.
Nadszedł czas, by to zakończyć, oznajmić decyzję, przedstawić kierunek, w którym
zmierzała.
Wysłuchawszy lady Caverstone, wiedziała już, jak to zrobić.
Kiedy drzwi do jej sypialni otworzyły się, była gotowa.
Gotowa się uśmiechnąć, bardziej do siebie niż do niego, gotowa oferować mu swoje
dłonie i poprowadzić do łóżka. Tam się zatrzymała i powstrzymała go przed
przytuleniem jej do siebie i pocałowaniem.
- Nie. Jeszcze nie.
W jego oczach pojawiły się podejrzliwość i ostrożność.
- Moja kolej, żeby poprowadzić.
Podejrzliwość zniknęła. Jego usta drgnęły. Wyszeptała te słowa, zdejmując mu płaszcz z
ramion. Pozwoliła, aby sam wyswobodził ręce, i zajęła się jego krawatem.
W chwili gdy poczuła, że objął ją ramieniem, że chciał przejąć kontrolę, cofnęła się.
- Aha. - Zrobiwszy krok w tył, pogroziła mu palcem. - Bez dotykania. Dopóki ci nie
pozwolę.
Poskramiając jego zniecierpliwienie, przejęła rolę, którą on zazwyczaj odgrywał; nie był
przyzwyczajony do uległości.
Kiedy w końcu ściągnęła koszulę przez głowę, poczuł ból w piersiach. Z trudem
oddychał. Widział ją nagą wyłącznie w łóżku albo w ciemności. Teraz ...
Odziana w uwodzicielską mieszankę światła księżyca i świec, była boginią, o której
marzył. Pogańską, dziką, nieposkromioną.
Była tuż przy nim, czuł dotyk jej piersi i był zgubiony.
Zgubiony, gdy zaczęła spełniać fantazje, o które się nawet nie podejrzewał.
Prawie postradał zmysły, gdy pochyliła się i zaczęła pieścić go językiem.
Potem wzięła go do ust i zatracił się.
- Moje ręce. - Jego głos był ledwie słyszalny.
- Rozwiąż mnie. Pris. Proszę.
Sięgnęła do jego nadgarstków i zrobiła, o co poprosił.
Od razu ją chwycił i pocałował. W okamgnieniu znalazła się pod nim, całując ją
namiętnie, sięgnął do jej ud, rozchylił je i uniósł, i zanurzył się w niej.
Głęboko. Tam, gdzie było jego miejsce.
Ona również tak myślała. Jęcząc i łkając, oplotła go nogami, uniosła wyżej i przyjęła
głębiej.
I poszybowali ponad krawędzią świata, poza granice ludzkiej percepcji, jedno serce, jed-
na dusza, dwa połączone umysły, dwa ciała zniewolone pierwotnym pragnieniem. Tam
był ich prawdziwy dom.
* * *
- Spytaj mnie jeszcze raz. - Pris leżała wyczerpana obok niego, czując rozkoszne
rozleniwienie w ciele.
- Nie - wymamrotał.
- Dlaczego nie?
- Bo żadne z nas nie myśli teraz trzeźwo, nie jest
w stanie. Nie zamierzam ryzykować, że dasz mi niewłaściwą odpowiedź albo, co gorsza,
zapomnisz później, jak ona brzmiała.
- Lubisz ryzyko, zwłaszcza w takich sprawach.
- Nie wtedy, gdy mogę stracić więcej, niżbym
chciał
Przemyślała to i doszła do wniosku, iż było to stwierdzenie, z którym nie mogła
dyskutować,
Zdała sobie również sprawę, że nie pamięta, by kiedykolwiek udało się jej wygrać z nim
kłótnię· Pogderała dla zasady, ale był zdecydowany i w końcu uciszył ją, mówiąc:
- Poza tym nie tylko ty możesz robić plany. Zanim zdążyła pomyśleć, czy była to
groźba, czy obietnica, zasnęła.
* * *
Następnego ranka Dillon siedział za stołem w jadalni Horatii, na szczęście sam, robiąc
ostatnie poprawki w planie na ten dzień, kiedy rozległo się głośne pukanie kołatką.
Hightrope przeszedł obok drzwi do jadalni, Dillon słyszał głosy, po czym wszedł
Barnaby.
Potargany, przemoknięty, wykończony Barnaby. - Dobry Boże! - Dillon wyprostował
się; odstawiwszy filiżankę z kawą, wskazał mu krzesło. - Usiądź, zanim upadniesz. Co
się stało, do licha?
- Nic, czego nie dałoby się załatwić filiżanką
mocnej kawy, śniadaniem, kąpielą, brzytwą i kilkoma godzinami snu.
- Możemy zacz'ąć od dwóch pierwszych. - Dillon skinął głową, gdy Hightrope postawił
przed Barnabym filiżankę i napełnił ją·
Poczekał, aż weźmie porządny łyk. Kiedy rozejrzał się po półmiskach ze śniadaniem,
Dillon powiedział:
- Częstuj się i opowiadaj. Twój widok nie napawa spokojem.
Barnaby uśmiechnął się i przysunął do siebie półmisek z szynką.
- Stokes i ja odwiedziliśmy dom w Connaught Place. - Włożył szynkę do ust, zamachał
pustym widelcem, po czym przełknął. - W domu nie było Martina, lecz rodzina
wynajmująca dom od pana Gilberta Martina. Odnaleźliśmy agenta i Stokes przekonał go,
żeby dał nam jego adres. Northampton. Stokes pojechał ze mną. Kiedy tam dotarliśmy,
zdarzyła się ta sama historia. Ktoś inny w domu, wynajętym przez agenta od pana
Gilberta Martina. Więc odnaleźliśmy i tego agenta, i pojechaliśmy do Liverpoolu.
Dillon milczał, Barnaby jadł i mówił dalej.
- Potem był Edynburg, York, Carlisle, Bath, wreszcie Glasgow. Może pominąłem jedno
lub dwa miasta, ale ostatni był Bristol. Tam właśnie dopadliśmy pana Gilberta Martina,
trochę przez przypadek, dzięki znajomościom w mieście. - Barnaby spojrzał Dillonowi w
oczy. - Pan Gilbert Martin ma siedemdziesiąt trzy lata, nie ma syna, nie zna żadnego
innego Gilberta Martina, i chociaż rzeczywiście posiada dom w Connaught Place i
wynajmuje go przez pierwszego agenta, pan Martin nie ma pojęcia o swoim nowym
adresie w Northampton czy o innych swoich domach. - Barnaby zamilkł, następnie
dodał: - Czynsz za dom w Londynie wpływa na konto w mieście, a pan Martin z tego
żyje. Nie było żadnej zmiany, więc nie miał pojęcia, że coś się działo.
Dillon westchnął.
- Nie mamy więc pojęcia, kim jest ten drugi Gilbert Martin?
- Poza tym, że jest piekielnie sprytnym gościem? Nie, żadnego. - Po chwili Barnaby
kontynuował: - W czasie podróży mieliśmy ze Stokesem mnóstwo czasu, żeby się
zastanowić nad różnymi scenariuszami. Kiedy uświadomiliśmy sobie, w jak idiotyczną
pogoń wysłał nas pan X, jak sprytnie
wszystko było pomyślane, tak że nawet największy bandzior z półświatka nie byłby w
stanie go wytropić, dotarło do nas, jakie niebezpieczeństwo, zwłaszcza teraz, ci grozi. -
Spojrzał na Dillona. - Jeśli pan X będzie chciał się zemścić, nie będziemy wiedzieć, z
której strony nastąpi atak.
Dillon potaknął spokojnie.
- Ale może nie być zemsty ani ataku. Nie mogę żyć, ciągle na to czekając. Pan X musiał
poważnie ucierpieć finansowo. Być może już uciekł z kraju.
- To też, ale ... - Barnaby spojrzał Dillonowi prosto w oczy. - To nie wydaje się
właściwe. Zadał sobie tyle trudu, żeby ukryć swoją tożsamość. Jakie są szanse, że jest
jednym z nas, kimś z towarzystwa?
- Gabriel wciąż szuka, ale do wczoraj nie znalazł żadnych śladów, tropów, podejrzeń.
- Właśnie. Pan X jest mistrzem w zacieraniu za sobą śladów. Może następnym razem,
kiedy pójdziesz do klubu albo na bal, spotkasz go wśród gości. Pewnie nie rozważasz
powrotu do Newmarket?
-Nie.
Barnaby westchnął.
- Powiedziałem to Stokesowi, ale, tak jak ja, jest przekonany, że pan X będzie próbował
cię dopaść, nawet jeśli potem czmychnie za granicę. Pewnie ma to zaplanowane, więc
zabicie cię tuż przed będzie pasować do jego planu.
Dillon nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Próbujesz mnie przestraszyć?
- Tak. Udało mi się?
- Nie tak, jakbyś chciał, ale ... Mam pomysł. Skoro obaj jesteście przekonani, że pan X
mnie zaatakuje, czy to nie oznacza dla nas szansy - być może ostatniej - żeby go dopaść?
- Chodzi ci o to, żebyśmy wykorzystali cię jako przynętę?
- Zgodziliśmy się, że mnie szuka, więc ... dlaczego nie?
* * *
Przyjechał po Pris o jedenastej, pomógł jej założyć pelisę, potem zawiózł do wybranego
przez siebie miejsca.
Rozglądała się, gdy prowadził ją przez kolejne drzwi i nawę, potem przechyliła się ku
niemu i wyszeptała:
- Dlaczego tutaj przyszliśmy?
Otaczał ich uświęcony spokój katedry Swiętego Pawła.
- Ponieważ - odpowiedział szeptem, biorąc ją pod ramię - chodziło mi o miejsce, w
którym będziemy sami, ale zachowamy się powściągliwie. Musimy porozmawiać, a w
tym celu musimy też pomyśleć.
Zastanawiała się, czy nie zaprotestować, ale się
rozmyśliła.
- Więc dokąd?
-Tędy.
Dzień był chłodny, pochmurny, a podmuchy wiatru nie mogły się zdecydować, czy
zesłać na ziemię deszcz. Różni zwiedzający oglądali nawę i transept, przyglądając się
plakietkom i rzeźbom, ale kiedy przeprowadził Pris przez drzwi na tyłach bocznej
kaplicy, na starym dziedzińcu nie było nikogo, na co zresztą liczył.
Idealne miejsce, aby zastanowić się i podjąć decyzję na temat ich życia.
Zaprowadził ją do kamiennej ławki obrośniętej tymiankiem. Zebrawszy spódnicę,
usiadła, a po krótkim wahaniu Dillon usiadł obok niej.
- Ponieważ nigdy wcześniej tego nie robiłem, nie wiem, jakie jest najlepsze podejście,
ale nie sądzę, aby fakt, że padnę na kolano, jakoś pomógł. - Nie pomoże. - Jej głos był
wyraźnie spięty·
- W takim razie ... - Ujął jej dłoń w swoją i deli-
katnie ściągnął jej rękawiczkę. Spojrzał przez dziedziniec na stary mur, stanowiący dla
nich idealne otoczenie. W pewien sposób byli "starymi duszami", bardziej pogańskimi
niż inne.
- Nie jesteśmy jak inni ludzie, inne pary. - Spojrzał na nią, była skupiona wyłącznie na
nim. - Wiedziałem to w chwili, gdy cię zobaczyłem, na schodach siedziby związku.
Byłaś ... taka inna od wszystkich kobiet, które wcześniej spotkałem czy widziałem.
Zobaczyłaś mnie, prawdziwego mnie. Nie przez zasłonę, lecz bezpośrednio. I ja
zobaczyłem ciebie dokładnie w ten sam sposób. Wtedy wiedziałem, i sądzę, że ty także
wiedziałaś. - Jego usta drgnęły, spojrzał na jej dłoń i uścisnął ją. - Sądzę, że ty bardziej
niż ja, ale wtedy pojawiło się nieporozumienie związane z moimi oświadczynami, i to był
mój błąd. Od początku wiedziałem, dlaczego ci się oświadczam, ale ślepy los i moment
zawahania sprawiły, że ty nie byłaś pewna. Od tamtej pory podałem ci kilka swoich
powodów, ale nie powiedziałem ci wszystkiego. Powiedziałem ci, co do ciebie czuję, że
jesteś kobietą, przy której czuję się pełny, ale nie powiedziałem ci, dlaczego jesteś ... dla
mnie taka cenna.
Wpatrując się w jego profil, Pris uścisnęła jego palce i otwarcie powiedziała:
- A nie jest to tajemnicą?
Zauważyła, że jego usta drgnęły, potem potrząsnął głową.
- Dosyć wykrętów. Prawda jest taka, że gdybym cię nie spotkał tamtego dnia na
schodach związku jeździeckiego, gdybyś nie przyszła szukać Rusa, - to wątpię, abym
kiedykolwiek dotarł do tego punktu. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek się ożenił, nie
dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że małżeństwo z kobietą, która nie jest w stanie mnie
zobaczyć naprawdę, która mnie nie zna, byłoby ...
- Jak więzienie. Potaknął.
- Tak, ty to rozumiesz. Ale niewielu innych. - Zerknął na nią, wciąż się uśmiechając, ale
w jego oczach były powaga i szczerość. - Prawda jest taka, że jesteś moim wybawieniem.
Jeśli przyjmiesz mnie jako swojego męża, uwolnisz mnie, zmienisz widmo więzienia na
szansę życia, które pragnąłbym wieść. - Spojrzał jej w oczy. - A pragnąłbym wieść życie
u twego boku, odnowić Hillgate End, mieć z tobą dzieci, i zestarzeć się z tobą.
Zamilkł, potem, nie spuszczając z niej wzroku, uniósł jej dłoń do ust i ucałował.
- Wyjdziesz za mnie, Pris? Będziesz moim wybawieniem i przyjmiesz moją rękę, i
będziesz moją boginią na zawsze?
Z trudem powstrzymała łzy. Przez chwilę nie mogła wydusić z siebie słowa, czując, że
ją obserwował w napięciu, chociaż musiał znać jej odpowiedź.
Uosabiał wszystko, czego zawsze pragnęła i potrzebowała. Nie miała żadnych
wątpliwości, jaka będzie jej odpowiedź, ale on zasługiwał na coś więcej niż zwykłe
przyjęcie oświadczyn.
- Tak, ale ... Jeśli mamy mówić prawdę, to moja prawda jest taka, iż ty także jesteś moim
wybawieniem. Może i wyszłabym za mąż, ale jakie są szanse, że znalazłabym innego
mężczyznę, który nie tylko rozpozna, ale także doceni moje "szalone i lekkomyślne
postępowanie"?
Spojrzała mu w oczy.
- Prawda jest taka, że gdybym cię nie spotkała, ukryłabym tę część swojej osobowości, a
to byłoby jak powolna śmierć. Ale jeśli wyjdę za ciebie, jeśli ty ożenisz się ze mną, nie
będę musiała tego robić. Po prostu będę mogła być sobą, być tym, co we mnie najlepsze,
do końca życia.
J ej serce podskoczyło na tę myśl. Kąciki ust uniosły się w uśmiechu.
Uścisnął jej dłoń.
- Muszę zrobić jedno zastrzeżenie.
- Zastrzeżenie?
- Twoje "szalone i lekkomyślne postępowanie" ... czy sądzisz, że mogłabyś pozwalać
sobie na nie tylko wtedy, kiedy jestem z tobą? - Był poważny i zażenowany, niezręcznie
mu było o to prosić.
Zamrugała.
- Dlaczego?
Zacisnąwszy szczęki, spojrzał na jej dłoń, uwięzioną w jego dłoni.
- Ponieważ - wyraz jego twarzy stał się arogancki i władczy - nigdy nie podjąłbym
ryzyka utraty ciebie.
Jesteś moim życiem. Zbyt wiele dla mnie znaczysz.
Miał to wypisane na twarzy.
Był taki, jakim był naprawdę. Taki, jakim chciała, aby był.
Szalony, lekkomyślny, namiętny i zaborczy.
Taka była prawda o nim. O nich. O "nas". - Tak. Dobrze.
Nie był pewien, czy ma jej wierzyć, zaufać radości w jej oczach. Zawahał się, potem
spytał:
- Dobrze? Tak po prostu - dobrze?
Potaknęła. Zdecydowanie.
- Tak. Tak na wszystko.
Zabierając rękawiczkę ze swoich kolan, wstała.
Rozpierało ją szczęście; lepiej, aby wyszli, zanim wybuchnie.
Dillon wstał razem z nią, nie puszczając jej ręki. - Zgadzasz się więc nie ryzykować,
jeżeli nie będzie mnie z tobą? - Czuł się nieznacznie wytrącony z równowagi.
- Tak! N a tyle, na ile będę potrafiła. - Kiedy doszli do drzwi, zatrzymała się i odwróciła
do niego. - I nie, nie jestem zadowolona, że muszę coś takiego obiecywać, ale ... Nie
odpuścisz, dopóki nie obiecam, prawda?
Zapomniał, że na wylot widziała jego duszę.
Spojrzał jej w oczy, zobaczył wielką radość, a także zrozumienie, i poddał się.
- Prawda.
Przytaknęła.
- Właśnie. - Odwróciła się do drzwi. - Postaram się·· .
- Proszę, powiedz, że nie tylko się postarasz.
- ... cię zadowolić. - Zerknęła na niego z ukosa. - Czy nie tak właśnie powinny
postępować żony?
Na jej ustach błąkał się delikatny uśmiech, a w zielonych oczach migotały iskierki
jawnego wyzwania - kolejny element jej zrozumienia.
Otworzył jej drzwi. Wszedł za nią do kościoła, pragnąc jak najszybciej stąd wyjść,
trochę zaskoczony, że pomimo wszystko ustalili całą swoją przyszłość.
Zerknęła na ołtarz.
- Zastanawiałeś się, kiedy powinniśmy się pobrać?
Nie wymagało to zastanowienia.
- Może ... najszybciej jak to będzie możliwe? Większość twojej rodziny jest tutaj,
moglibyśmy posłać po twoje młodsze rodzeństwo. - Zawahał się. - Chyba że chcesz
wziąć ślub w Irlandii?
- Nie. - Pris potrząsnęła głową.
Wielu z jej nowych przyjaciół nie mogłoby przybyć na ślub, a poza tym nic tam na nią
nie czekało - Pobierzmy się w Newmarket - powiedziała. Wyszli przez główne drzwi na
zalaną słońcem ulicę·
- Jeśli tego chcesz.
- Tak. - Uśmiechając się radośnie, czuła, że jej serce niemal podskakuje; wszystkie ich
decyzje wydawały się tak jednoznacznie właściwe.
Zatrzymali się w przedsionku. Dillon dał znak stajennemu, żeby podjechał powozem,
potem wziął ją w ramiona i pocałował - namiętnie. Kiedy ją puścił, jego uśmiech
przypieczętował jej radość. Rozejrzała się, słońce ją ogrzewało, wszystko wydawało się
ostrzejsze, czystsze, bardziej wyraziste. Bardziej zdecydowane i skończone, jakby od ich
pierwszego spotkania w Newmarket żyła w kalejdoskopie coraz to nowych możliwości,
ale teraz kalejdoskop się zatrzymał, ujawniając cudowny, ekscytujący wzór, który miał
być jej - ich - przyszłością·
Ogarnął ją zapał. Pojawiła się niecierpliwość.
Gdy tylko znaleźli się w powozie i ruszyli, spytała:
- Dokąd najpierw pojedziemy?
- Najpierw?
- Dokąd powinniśmy pojechać, żeby zacząć przygotowania? Nasze wesele nie odbędzie
się bez wielu dyskusji i przygotowań.
Dillon skrzywił się, ale nie odrywał wzroku od koni.
- Zawrzyjmy układ - ty zajmij się przygotowaniami, powiedz, mi gdzie i kiedy mam być,
a ja tam będę. Tylko nie pytaj mnie o opinię w żadnej kwestii.
Zaśmiała się; słysząc jej śmiech, poczuł ciepło wokół serca.
- Załatwione. - Przytuliła się nieznacznie do jego ramienia. - Do kogo więc powinniśmy
najpierw pojechać, żeby ogłosić tę nowinę?
- Do Flick, bo nigdy by nam nie darowała innej kolejności, Eugenia i Adelaide na pewno
też tam będą. Podejrzewam, że jeszcze nie wyszły. - Nie miał wątpliwości, że czekały,
żeby się przekonać, co się stało. - A Flick bez wątpienia zaraz popędzi do Horatii.
Pris z radością się zgodziła.
Dillon prowadził powóz ulicami Londynu, ciesząc się, że będzie mógł ją zostawić pod
opieką dam Cynsterów, zwłaszcza w ferworze planowania ślubu. Cała uwaga skupiona
będzie na niej, ona będzie w centrum zainteresowania.
Kiedy już zapewni jej bezpieczeństwo, będzie mógł zająć się ostatnim zagrożeniem -
ostatni rzut kośćmi, żeby wykurzyć pana X, aby Pris i on nie musieli być przez resztę
życia na łasce i niełasce mściwego bandyty.
To wspólne życie zaczęło teraz nabierać kształtu w jego umyśle, z Pris mógł to
urzeczywistnić. I zrobiłby wszystko, żeby to chronić.
Rozdział 22
Rus był pierwszą osobą, którą Pris zobaczyła, gdy weszła do głównego holu w domu
Flick. Z radosnym uśmiechem rzuciła się w jego ramiona.
_ Będziesz miał szwagra. Wychodzę za mąż za Dillona.
Na twarzy Rusa pojawił się równie promienny uśmiech.
- Wspaniale!
Zaczął kręcić się z nią w kółko, Pris śmiała się głośno.
W drzwiach salonu pojawiły się Adelaide i Eugenia, a za nimi Flick, wszystkie chciały
się dowiedzieć, co się stało.
Dillon, ze swoim wrodzonym urokiem, nie odrywając oczu od Pris, opowiedział im
wszystko.
Adelaide zapiszczała i uściskała go wylewnie.
Eugenia rozpromieniła się, poklepała go po ramieniu, a potem ucałowała w policzek.
Uśmiech Flick był odrobinę tryumfujący. Dillon natomiast, uśmiechając się arogancko i
dumnie, przyjmował ich gratulacje i odpowiadał na niekończące się pytania.
Pris odwróciła się do Rusa, przyglądając mu się oskarżycielsko.
- Wiedziałeś.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
_ Oczywiście. Byliście w sobie tak jawnie zakochani, że trudno było nie zauważyć.
Nawet tata zauważył i to zaledwie po jednym balu.
- Jak? Co takiego oczywistego robiliśmy?
Przyglądał się jej, upewniając się, że pytała powazme.
- To, jak na siebie patrzyliście i reagowaliście. Widziałem cię w towarzystwie innych
mężczyzn, niektórzy byli niemal równie przystojni jak Dillon, a jednak zachowywałaś
się, jakby byli dla ciebie nikim. Widzisz, uśmiechałaś się, rozmawiałaś, nawet tańczyłaś z
nimi, a jednak było tak, jakbyś ich nie dostrzegała, jakby byli "za mali", żeby dotrzeć do
twojej świadomości. A Dillon ... jeśli jest w tym samym pomieszczeniu - Rus uśmiechnął
się, gdy zerknęła na Dillona - dostrzegasz go. Twoja uwaga natychmiast jest na nim
skupiona. Nie musi nic robić, żeby zdobyć twoje zainteresowanie, po prostu je ma i już.
Rus uścisnął jej dłoń.
- Z nim jest tak samo, jeśli nie bardziej. Na przykład jeśli próbujesz się wymknąć, nie
pozwala, abyś zniknęła mu z oczu.
Wciąż zaintrygowana, spytała:
- I to ci wystarczy - i tacie - żeby być pewnym, że on mnie kocha?
Rus się roześmiał.
- Zaufaj nam, w przypadku takiego mężczyzny jak on to niezawodny znak.
Pris ciekawa była, co miał na myśli, mówiąc "jak on".
- Niezmiernie się cieszę, że go znalazłaś - kontynuował Rus. - Tak wiele zrobiłaś, żeby
naprostować moje życie, żeby dać mi to, czego potrzebuję, aby być szczęśliwym, i tym
bardziej się cieszę, że przy okazji ty również znalazłaś szczęście.
Prychnęła.
- Mówisz tak, jakby Dillon był moją nagrodą. W oczach Rusa pojawiły się wesołe
ogniki.
- Skoro tak się akurat złożyło ...
Zanim zdążyła pomyśleć o jakiejś celnej odpowiedzi, podeszła Flick, żeby ją uściskać,
a potem Eugenia i Adelaide, i zanim ona i Dillon zdążyli ledwie wymienić spojrzenia,
znaleźli się w samym środku gorączkowych ustaleń, pytań, decyzji i ponownych
gratulacji. Jak przewidział Dillon, Flick zagoniła ich wszystkich do Horatii, żeby
podzielić się radosną nowiną·
W ciągu pół godziny zebrały się damy Cynsterów, wszystkie chętne do pomocy w
przygotowaniach do balu zaręczynowego, który Horatia za-
mierzała urządzić.
Zapanował przyprawiający o zawrót głowy chaos, zdecydowanie dzięki kobietom;
niektórzy mężczyźni, jak George, mąż Horatii, zajrzeli, żeby im pogratulować i uścisnąć
Dillonowi dłoń, po czym rozejrzawszy się, dyskretnie się wycofywali. Dillon, Rus i
ojciec Pris zostali przez jakiś czas, ale kiedy uzyskano ich zgodę na urządzenie balu, stali
się zbędni.
Pris nie była zaskoczona, kiedy Dillon dotknął jej ramienia i mruknął:
_ Twój ojciec, Rus i ja idziemy do klubu. Dziś po południu mam spotkanie w interesach,
spotkamy się na kolacji.
Uśmiechnęła się·
_ Tak, oczywiście. - Uścisnęła jego dłoń, pozwoliła, aby ucałował czubki jej palców.
Odsuwając od siebie myśl, iż wolałaby raczej uciec z nim, zwróciła się ku paniom i
poddała się z wdzięcznością nieuniknionemu.
* * *
Ich bal zaręczynowy odbył się cztery dni później w domu Horatii na Berkeley Square.
Wcześniej miała miejsce uroczysta kolacja, podczas której ogłoszono ponad
pięćdziesięciu gościom ich zaręczyny i zbliżający się ślub.
Pris była wdzięczna za godziny ćwiczeń, które odebrała od różnych guwernantek.
- Jakie to szczęście, że jestem córką hrabiego
- szepnęła do Dillona, gdy odbierali gratulacje
od tłumu gości. - Nie chcę nawet myśleć, jak inaczej dałabym sobie radę z tym
wszystkim.
- Poradziłabyś sobie. - Poczuła jego pieszczotliwe przelotne spojrzenie na swoich
odkrytych ramionach. - Ta suknia działa na twoją korzyść, damy są prawie tak samo
zdekoncentrowane jak panOWIe.
Kiedy wyjątkowo wyniosła hrabina Lieven właśnie wyraziła swoją wielce wyniosłą
akceptację, obrzucając spojrzeniem oszałamiającą suknię Pris, ta ukryła uśmiech i
mruknęła do Dillona:
- Trzeba jak najlepiej wykorzystać broń, w którą wyposażyła nas natura.
W tym momencie podszedł do nich lord Carnegie, uniemożliwiając Dillonowi
odpowiedź.
Oszołomienie jego lordowskiej mości jeszcze bardziej ją podbudowało. Jej suknia była
jedną z niewielu rzeczy, którą panie zostawiły całkowicie do jej decyzji, uznając,
słusznie, że mogą powierzyć jej kwestie elegancji. Kreacja z jedwabiu, w jej ulubionym
szmaragdowym kolorze, była połączeniem prostoty i iluzji. Nie tylko podkreślała jej ide-
alną figurę, obcisły, wydekoltowany gorset pokryty jedwabną siateczką w tym samym
odcieniu działał
na wyobraźnię. Wąska spódnica była skrojona zgodnie z najnowszą modą·
Z Dillonem w wieczorowym stroju u jej boku, wyglądali, jak powinni, jak para z
towarzystwa podczas swojego balu zaręczynowego.
Nie mogła się doczekać ich pierwszego walca, żeby bal wreszcie się zaczął, ale kolejka
gości czekających, żeby im pogratulować, ciągnęła się w nieskończoność. Uśmiechając
się uroczo, ściskała dłonie, dygała i przyjmowała gratulacje.
Ku jej zaskoczeniu wiele dam z córkami naprawdę szczerze jej gratulowało.
- Tak bardzo się cieszę, że oboje się zdecydowaliście.
Lady Hendricks, z siostrzenicą za plecami, uśmiechnęła się z wdziękiem, uścisnęła ich
dłonie, potem weszła do sali balowej, rozglądając się za kolejnymi ofiarami.
Wykorzystując króciutką przerwę, gdy stary znajomy zatrzymał się, by porozmawiać z
Horatią i George'em, Pris nachyliła się do Dillona i wymruczała:
_ Twój ojciec powiedział mi, że uszczęśliwimy wszystkie swatki, kiedy się zaręczymy. -
Głową wskazała lady Hendricks. - Wygląda na to, że miał
rację·
_ Najwyraźniej - odparł Dillon - otrzymaliśmy etykietkę "zbyt niebezpiecznych", damy
cieszą się, że usunęliśmy się z listy. Skoro nas już tam nie ma, będą mogły skupić się na
głównym wyzwaniu.
Pris roześmiała się i odwróciła, by oczarować Montague' ów. Generał przyjechał dzień
wcześniej; było jej niezmiernie miło, gdy spędził z nią niemal całe popołudnie,
uspokajając i odwracając jej uwagę opo
wieściami o Hillgate End, o matce Dillona, o swojej radości, że niebawem zostanie żoną
Dillona. Proste rodzinne życie, które jej przedstawił, nie tylko do niej przemawiało, ale
wręcz ją urzekło; jego łagodne słowa przepełniały nadzieją i tęsknotą, pobudzając do
działania.
Chciała tam być, w Hillgate End, jako pani na włościach, z Dillonem, żeby wieść
spokojne życie.
Była coraz bardziej niecierpliwa, powściągnęła zniecierpliwienie, powtarzając sobie, że
ten bal, i pozostałe, które odbędą się do czasu ich ślubu za kilka tygodni, były
koniecznym preludium.
Gdy gawędzili, witali gości i odpowiadali na gratulacje, w myślach przejrzała listę
przygotowań do przyszłego życia, zastanawiając się, czy niczego nie przegapiła.
Jedna mała rzecz nie dawała jej spokoju. Barnaby wrócił do Londynu bez informacji o
panu X. Z powodu całego zamieszania nie miała czasu wysłuchać całej opowieści, tylko
zakończenie, dotarli do martwego punktu w swoich wysiłkach, by ustalić tożsamość
tego łotra.
Wszyscy mężczyźni najwyraźniej otrząsnęli się i zaakceptowali fakt, że wszelkie
finansowe straty, które poniósł pan X, będą musiały wystarczyć za karę. Ją nie tak łatwo
było uspokoić, ale z tego, co usłyszała, wynikało, że nic więcej nie da się zrobić. Takie
zakończenie tej historii było niesatysfakcjonujące, zakonotowała sobie w myślach, że
musi zatańczyć z Barnabym i wypytać go o szczegóły jego poszukiwań.
- Lady Cadogan. - Pris dygnęła. - Jak miło panią widzieć.
Dillon uśmiechnął się i ukłonił. Z błyskiem w oczach lady Cadogan postukała go
wachlarzem
po kłykciach i poradziła mu, żeby miał oko na swoją narzeczoną· Zapewnił ją, że właśnie
to zamierza robić, potem obserwował, jak dama odciąga męża od czarującej go Pris.
Ku uciesze Dillona kolejka oczekujących zmniejszyła się, potem muzycy zagrali krótki
wstęp.
Gdy zwrócił się do Pris, wziął jej rękę i poprowadził na parkiet, nie odczuwał nawet
cienia zdenerwowania czy wahania, lecz niepohamowaną potrzebę, by ją poślubić w
domu w Newmarket.
To ona zawahała się na szczycie schodów, zauważył to.
Rozpoczął bal walcem zaręczynowym.
W jego ramionach wydawała się lekka jak mgła, magiczna irlandzka panna. Gdy
przyciągnął ją do siebie, a cały świat zawirował w tańcu, szepnął: - Pojmałaś mnie, wiesz
o tym, prawda? Moje serce i dusza są twoje na zawsze.
J ej oczy rozbłysły radością.
- Jesteś jedynym mężczyzną, którego dostrzegam. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale jest.
Nie powiedzieli nic więcej, mówienie jeszcze czegoś było zbędne. Krążyli po parkiecie,
całkowicie zapominając o' obecności innych ludzi.
Nic nie było w stanie zdjąć z nich uroku.
Kiedy muzyka się skończyła, z trudem powrócili do rzeczywistości, do tłumu,
czekającego na ich towarzystwo. Oboje robili to, bo musieli, ale wystarczyło na nich
spojrzeć, aby wiedzieć, że nawet w tym byli do siebie podobni.
Oddali się w ręce kolejnych gości i w końcu musieli się rozdzielić.
Dillon pogodził się z tym, ale zanim zostawił Pris, podniósł wzrok i odnalazł w pobliżu
jej ojca, gotowego do przejęcia obowiązku trzymania nad nią pieczy.
Skinieniem głowy przekazał pałeczkę hrabiemu i pozwolił, aby tłum rozdzielił go z
narzeczoną. Hrabia, generał i Rus byli w pobliżu, wszyscy gotowi za wszelką cenę
chronić Pris, gdyby coś złego miało się wydarzyć.
On natomiast ... rozejrzawszy się, zaczął powoli zmierzać w kierunku Barnaby'ego.
- Niezwracanie na siebie uwagi nigdy nie było tak trudne - mruknął Dillon, gdy doń
dołączył. Spojrzał na tłum gości. - Jakieś konkrety?
- Niczego nie zauważyłem. - Barnaby miał posępny wyraz twarzy. - Zauważyłem na
zewnątrz obserwatorów. Jeśli pan X wykona jakiś ruch, będzie na niego czekać
niespodzianka.
- Możemy tylko mieć nadzieję. - Dillon zawiesił oko na grupce roześmianych Cynsterów
idących w ich stronę, wołających na powitanie z daleka, gdy dyskretnie - na tyle, na ile
mężczyźni mogli być dyskretni - przebijali się przez tłum. W ciągu następnych
kilkunastu minut dołączyli do nich Demon i Vane, a potem Gabriel i Diabeł.
- Rozumiem, że twoje spotkanie z Tranterem i spółką było owocne? - Diabeł uniósł brew.
- Domyślam się, że to jego ludzie czają się na zewnątrz.
Barnaby potaknął.
- Jego albo jednego z pozostałych. Wygląda na to, że pan X ma wielu wrogów w
półświatku, i równie mocno jak nam zależy im, żeby odkryć jego tożsamość. Dopóki do
nich nie dotarliśmy, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo byli wściekli, że im się
wymknął. Jest im winny fortunę, ale to jego anonimowość im uwłacza - jest, jak
policzek, sprawą honoru.
- Właśnie. - Diabeł uśmiechnął się cynicznie, trochę cierpko. - Potężni mężczyźni nie
lubią czuć się bezradni. Wasz pan X tutaj się przeliczył.
- Hmm. - Demon rozejrzał się po zebranych.
- Jeśli zaatakuje Dillona, a oni go złapią, to co powinniśmy zrobić - uwolnić go, czy
pozostawić na ich łasce?
Wszyscy się zastanawiali; w końcu spojrzeli na Diabła, ale ten patrzył na Di1lona.
- Ty jesteś w to najbardziej zaangażowany. - Jego spojrzenie obejmowało· również inne
osoby na sali; Pris, Rusa i innych zamieszanych w zamianę koni. - Co powiesz?
Di1lon rozważał różne możliwości; jak się czuł, jakby się czuł ...
- Sądzę, że to zależy od tego, co on zrobi. Jeśli wykona ruch, ale będzie to ruch
symboliczny, atak na mnie, zanim rozpłynie się w ciemności, to wtedy go wyciągniemy i
oddamy w ręce Stokesa. Nie spodoba się to Tranterowi i jego ludziom, ale oddanie go w
ręce władz było częścią naszej umowy - pogodzą się z tym.
- Wciąż będzie to dla nich z korzyścią - odezwał się Barnaby. - Chcą się dowiedzieć, kim
on jest, żeby mogli przynajmniej w części odzyskać od niego to, co stracili. No i mają
świadomość, że zyskają odrobinę uznania w oczach władz za pomoc w jego ujęciu. Więc
tak, zgadzam się, że pójdą na to.
- Ale co - spytał Gabriel - jeśli zemsta będzie czymś więcej niż tylko symbolicznym
gestem?
Dillon spojrzał mu w oczy.
- Wtedy pozostawimy go jego losowi. Jeśli tak mu zależy na zemście, przekazanie go
władzom tylko przysporzy niepotrzebnych trudności.
- Rzeczywiście - potaknął Dillon. - Zrobimy więc tak.
Vane spojrzał na Dillona.
- Odkładając plany na bok, czy wykryłeś jakieś oznaki tego, że przygotowuje atak?
Dillon potrząsnął głową.
- Wszystko to są nasze domysły, nie mamy żadnych dowodów, że będzie próbował się
zemścić.
Barnaby prychnął.
- Jeśli nie spróbuje, to zjem własny kapelusz.
Fakt, że się przyczaił i nie postępuje nierozważnie, tylko potwierdza, że jest wytrawnym,
ostrożnym graczem.
- Najgroźniejszy typ. - Diabeł zerknął na Dillona. - Bądź ostrożny.
Dillon spojrzał mu w oczy i potaknął. Mężczyźni rozeszli się, przywdziewając na użytek
towarzystwa maski uroku i spokoju, ale spojrzenie Diabła - i kryjące się w nim
ostrzeżenie - pozostało Dillonowi w pamięci.
Zanim Pris pojawiła się w jego życiu i stała się tak ważną jego częścią, rozpoznałby
spojrzenie Diabła i zrozumiał jego przesłanie, ale nie odebrałby tego jako zagrożenie.
Teraz tak było. Spojrzał ponad głowami i odnalazł Pris - jedyną osobę, którą musiał
otoczyć największą troską, co dał do zrozumienia Diabeł.
Rozmawiała, mając u swego boku Rusa i nieopodal ojca w gotowości.
Uspokojony, jak bestia zapadająca w letarg, Dillon uśmiechnął się do lady Folwell i
podszedł do niej.
Pris była bezpieczna, noc niebawem się skończy, a do ich ślubu zostanie jeden dzień
mniej. Chociaż nie mógł się doczekać, by pan X zaczął działać, został zidentyfikowany i
unieszkodliwiony, równie mocno nie mógł się doczekać wyjazdu z tego miasta z Pris,
prosto do domu. Jeśli pan X nie zrobi czegoś niebawem, on zaliczy szwindel z
wyścigami i osoby w to zamieszane do przeszłości i przestanie zawracać sobie tym
głowę. On i Pris mieli za dużo do zrobienia i za wiele planów na przyszłość, żeby
marnować czas dla zrujnowanego łotra.
Bal okazał się niebywałym sukcesem. Horatia i Flick były przeszczęśliwe. Dillon
zatańczył z nimi obiema, wdzięczny, aczkolwiek ostrożny. Flick poinformowała go, że
Pris chciała poprosić Prue, by razem z siostrą Pris sypała kwiatki w czasie ceremonii
zaślubin; spytał, czy nie uważała, iż zachęcanie Prue do myślenia o ślubach było
niebezpieczne, i rozbawił ją tym.
Pris zauważyła, że Dillon tańczy z rozanieloną Flick, i uśmiechnęła się·
- Pan Caxton jest rzeczywiście szczęściarzem. Ta uwaga sprawiła, że znowu skupiła się
na swoim partnerze, panu Abercrombie- Wallace.
Przypomniała sobie słowa Rusa; nie patrząc na pana Abercrombie-Wallace'a, sprawdziła
hipotezę brata, ze nie widziała innych mężczyzn poza Dillonem. Abercrombie- Wallace
był typowym londyńskim dżentelmenem, trochę starszym od Dillona, a młodszym od
Demona. Miał ciemne włosy, był niezbyt wysoki, trochę "mocniej" zbudowany ... Na
tym była zmuszona skończyć opis jego wyglądu. Podejrzewała, że miał twarz typowego
Anglika, całkiem znośną, o rysach przypominających o jego arystokratycznym po-
chodzeniu. Był, jak wywnioskowała, dobrze urodzony i dobrze ustosunkowany,
pochodził z jednej z naj starszych rodzin w Anglii; jakość jego ubrań i brylant w
krawacie świadczyły o bogactwie i dostatku.
Był układny, jak na jej gust miał zbyt łagodny charakter. Wydawał się, nie nieśmiały,
lecz skryty.
Nic dziwnego, że nie zapadł jej w pamięć.
- Panie Abercrombie-Wallace ... co pana sprowadza do stolicy? - Spojrzała na niego
badawczo. - Interesy czy przyjemności? - Zauważyła go na wcześniejszych balach, na
których byli, założy- ' łaby się, że jednak przyjemności.
Być może on nie zapadł jej w pamięć, ale ona jemu zdecydowanie tak, i to natychmiast.
Spojrzał jej głęboko w oczy. Po chwili raczej niezręcznego milczenia odpowiedział:
- Prawdę mówiąc, i jedno, i drugie.
W jego głosie wyczuwało się nieznaczne napięcie, do tej chwili jego głos był
całkowicie opanowany. Pris otworzyła szeroko oczy.
- Naprawdę? Och!
Potknęła się i omal nie upadła. Abercrombie-Wallace złapał ją, przytrzymał,
przepraszając za swoją niezdarność, przydepnął jej suknię. Pris spojrzała na obszyty
koronką brzeg sukni i zmełła w ustach przekleństwo.
- Proszę mi wybaczyć, droga pani. - Wallace pobladł. - Jeśli mógłbym coś zasugerować,
po drugiej stronie korytarza jest salonik, tuż za tymi drzwiami. - Wskazał głową drzwi.
- Mogłaby pani naprawić to, co zniszczyłem, nie musząc się przeciskać przez całą salę
balową.
Znajdowali się w odległym końcu sali, Pris spojrzała na drzwi, potem na tłum między
nią a wyjściem.
- Tak byłoby najlepiej.
Abercrombie-Walace otworzył jej drzwi i wyszedł za nią.
- Tutaj. - Wskazał inny, zamknięty pokój nieopodal.
Unosząc spódnicę, żeby nie zahaczyć nogą oderwanej koronki, Pris ruszyła w tamtą
stronę. Wallace poszedł pierwszy, żeby otworzyć przed nią drzwi.
Weszła do środka i rozejrzała się; pokój był niewielkim salonem z oknami
wychodzącymi na ogród. Zahaczyła czubkiem buta o koronkę, spojrzała w dół, uwolniła
nogę, potem odwróciła się, żeby podziękować Wallace'owi.
Był tuż za nią, stali niemal twarzą w twarz.
Drzwi były już zamknięte.
Otworzyła usta, żeby go grzecznie wyprosić, ale słowa uwięzły jej w gardle, gdy
wyciągnął coś z kieszeni, w dłoni trzymał długi, czarny szalik.
W obronnym geście uniosła ręce i chciała krzyknąć. Zaatakował jak błyskawica. Owinął
materiał wokół jej głowy i ust, tłumiąc jej głos. Natychmiast zaczęła się dusić, musiała
walczyć o oddech.
- Doprawdy - usłyszała zimny i opanowany ton.
- Jeśli masz odrobinę rozumu, będziesz oszczędzać energię na oddychanie.
Co? Kto? Ślepa, ogłupiała i niemal głucha, Pris nie mogła wydusić z siebie słowa. Ale
mogła domyślić się odpowiedzi.
Chwycił jej ręce, i tak całkowicie bezradne, szybko związał je za jej plecami, potem,
trzymając ją przed sobą, popchnął do przodu. Otworzył drzwi; słaba, oszołomiona,
bezwolnie wykonywała jego polecenia, zachwiała się i wyszła, pod stopami poczuła
chłód kamienia.
* * *
Walc się skończył. Dillon odprowadził Flick do Horatii i Eugenii. Pozwolił, aby przez
chwilę się z niego ponaśmiewały, po czym odszedł. Instynktownie przeszukał wzrokiem
pokój.
Nie widział Pris.
Zatrzymał się, poszukał znowu, tym razem uważniej, mówiąc sobie, że jego nagle
całkowicie oszalały instynkt musiał się mylić ... potem zobaczył coś, co sprawiło, że
przestało bić mu serce.
Rus, tak samo jak on szukający jej w tłumie, jawnie zaniepokojony.
Szybko do siebie podeszli.
- Wiesz, gdzie ona jest? - spytał Rus bez ogródek.
- Nie. Nie wydaje mi się, żeby była tutaj.
Rus zamrugał. Jego spojrzenie stało się odległe, potem, opuściwszy smętnie kąciki ust,
potrząsnął głową·
- Nie wyczuwam jej obecności. Ale to tylko przeczucie. Może ...
Dillon gwałtownie potrząsnął głową.
- Nie ma jej tutaj. Ja też to wiem.
Rozejrzał się .. Stali niedaleko schodów przy głównych drzwiach. Zadnego z pozostałych
nie było widać.
- Chodźmy!
Musieli działać, wykorzystać moment, zaryzykować. Wbiegli na górę po dwa stopnie.
Szybko przeszli
przez hol, potem zbiegli w dół.
Highthorpe był w holu głównym.
- Widziałeś lady Priscillę? - spytał Dillon.
- Nie, sir. - Highthorpe zerknął na służącego otwierającego drzwi, odźwierny potrząsnął
głową. - Nie przechodziła tędy.
Dillon zaklął i wyszedł na ulicę. Przy krawężniku stało mnóstwo powozów; po
przeciwnej stronie rzucał się w oczy samotny czarny powóz z zaciągniętymi zasłonami, z
woźnicą i stajennym w pogotowiu. Odwróciwszy się w drugą stronę, Dillon spostrzegł
także dorożkę naprzeciw wejścia, spokojnie czekającą na kogoś bawiącego się na balu.
Ruszył do dorożki.
Widząc go i Rusa, woźnica poruszył się i wyprostował na koźle, chwytając za lejce.
Dotknął czapki, gdy mężczyźni podeszli bliżej.
- Dokąd, szefie?
- Widziałeś, żeby ktoś wsiadał do któregoś z powozów? - spytał Dillon.
Woźnica podrapał się za uchem.
- Tak, mój znajomy wziął kurs nie dalej jak dwie minuty temu. On, ten mój znajomy, stał
przede mną. Mężczyzna na niego skinął. Była z nim kobieta, dama, nie wyglądała za
dobrze.
- To znaczy jak? - spytał Rus. Woźnica zmarszczył brwi.
- No, miała na głowie jakiś welon, i chwiała się na nogach. Tamten mężczyzna musiał ją
trzymać. Pomógł jej wsiąść do dorożki.
- Jakiego koloru miała suknię?
- Ciemną, zieloną chyba.
Rus zaklął.
- A ten mężczyzna?
- Nieważne - wtrącił się Dillon. - Usłyszałeś dokąd pojechali?
- Tak. W kierunku Tothill. Mężczyzna powiedział, że powie Joemu, jak jechać, kiedy
tam dotrą.
Dillon otworzył drzwi dorożki i machnął na Rusa.
- Możesz za nim jechać?
W oczach woźnicy pojawił się błysk.
- Bez trudu. Wiem, którędy pojedzie.
- Dostaniesz dziesięć suwerenów, jeśli go dogonisz.
Di1lon i Rus wsiedli do dorożki. Ruszyli. Musieli mocno się trzymać, gdy dorożkarz
pędził po swoją nagrodę· Po dojechaniu do Picadi1ly utknęli w korku. Rus zaklął i
wyjrzał przez okno.
Klapa w dachu otworzyła się, woźnica zawołał: - Widzę J oego przed nami, sir, ale nie
dogonię go, dopóki nie wydostaniemy się z tego ścisku.
- Po prostu miej go na oku. Jeśli go złapiemy, kiedy się zatrzyma, dostaniesz pieniądze.
- Jasne!
Chwilę później woźnica znowu się odezwał, tym razem ostrożniej.
- Ach ... nie wiem, jak to powiedzieć, sir, ale jedzie za nami jakiś powóz. To ten, który
stał przed domem, kiedy pan wyszedł. Nie mówiłbym
tym, ale ... poznaję woźnicę.
Dillon zawahał się, potem powiedział:
- Wiem, kto to jest. Mają nas śledzić.
- Mają? - Woźnica wydawał się zaintrygowany, ale też uspokojony.
Po chwili zawołał:
- Dobra, sir. - I klapa się zamknęła.
Rus spojrzał na Dillona.
- Kto jest w drugim powozie?
- Najprawdopodobniej człowiek o nazwisku Tranter, i jacyś jego ludzie. Nie będą
wchodzić nam w drogę, a jeśli będziemy potrzebować pomocy, znajdą się w pobliżu.
- Kim on jest, ten człowiek, który złapał Pris?
- Nie wiem, jak się nazywa, ale założę się, że to pan X.
W wozie przed nimi Pris zaniechała prób uwolnienia rąk. Oprawca związał je
jedwabnym szali-
kiem, szarpiąc się, tylko zacieśniała węzły. Opierając się o siedzenie dorożki, jak
podejrzewała, spróbowała się uspokoić, zrobić bilans.
Omal nie zemdlała, gdy wepchnął ją do powozu.
Poluźnił trochę szalik wokół jej głowy, ale natychmiast zawiązał go z powrotem, kiedy
już normalnie oddychała. Miała mocno zawiązane oczy, ale słabiej usta. Mogła
oddychać, ale nie mogła krzyczeć, jedynie bełkotać.
- Dlaczego? - Wiedziała, że siedział naprzeciwko niej. Czy był tym, za kogo go uważała?
Czy szanowny pan Abercrombie-Wallace, ciemnowłosy, trochę cięższy i starszy od
Barnaby'ego, potomek szanowanej rodziny, mógł naprawdę być panem X?
- Moja droga, jesteś na tyle inteligentna, żeby sama się tego domyślić, twój narzeczony
nie przegapiłby szansy wykreowania się na zagorzałego obrońcę wyścigów konnych.
Głos miał spokojny, obojętny. Nie było w nim cienia ludzkich uczuć.
- Jesteś ... ? - Nie mogła wypowiedzieć całego zdania.
- Rzeczywiście. Jestem tym, którego ściga. Czuła na sobie j'ego zimne, taksujące
spojrzenie.
- Więc ... ?
- Więc teraz jestem zrujnowany! - Maska opanowania pękła; wylały się emocje:
wściekłość, wrogość, naga nienawiść. - Całkowicie! Jak wielu mnie podobnych żyłem na
kredyt, więc moi wierzyciele jeszcze się nie niepokoją tym, że nie zapłaciłem rachunków.
Zanim się zorientują, że tym razem będzie inaczej, że nie zostaną spłaceni, ja będę już
daleko. Jednak jestem bardzo niezadowolony, że muszę zostawić swoje wygodne i
spokojne życie. Ale to ... - jego głos załamał się nagle.
Zamilkł, Pris słyszała, że zaczerpnął powietrza, wyczuła, że usiłował ponownie przybrać
maskę opanowama.
- Ale to - jego głos znowu był dźwięczny - jest właśnie tym, do czego sprowadził mnie
twój narzeczony. Będę musiał uciec na kontynent i żyć w ubóstwie, dopóki nie znajdę
jakiejś naiwnej duszyczki, która zaspokoi moje potrzeby. Ale ten upokarzający
scenariusz nie jest powodem twojej obecności tutaj. Widzisz, teraz nie mogę nawet
udawać, że mam pieniądze, nie mogę grać. Nie, nie na wyścigach konnych. Moją
słabością są karty, a to bardzo droga kochanka. Mogłem ją utrzymywać, dopóki miałem
inne źródło dochodu. I tak, właśnie po to potrzebne mi były konie. Nie obchodzą mnie
wyścigi, ale ludzie z nimi związani okazali się dla mnie bardzo użyteczni. Tak łatwo było
ich wykorzystać do moich celów. Wszystko szło świetnie, dopóki ... dopóki twój
narzeczony, i o ile się nie mylę, twój brat, nie wmieszali się.
J ego głos załamał się na ostatnim słowie. Pris pohamowała drżenie. Czy zamierzał
zabrać ją ze sobą na kontynent?
Zebrała się w sobie.
- Więc ja?
Zapadło długie milczenie.
- Więc ty, moja droga, jesteś moją zemstą.
* * *
W powozie z tyłu Dillon podniósł się i zastukał w klapę. Kiedy się otworzyła, spytał:
- Jak daleko są przed nami?
- Jakieś sto metrów, może trochę więcej.
- Podjedź najbliżej, jak to możliwe.
- Tak, sir. Joe zawsze jedzie drogą wzdłuż Whitehall, wtedy będę mógł go dogonić.
Powoli jechali Pall MalI.
- Tothill, tam jest burdel, prawda?
Dillon potaknął.
- Jeden z wielu.
- Dlaczego tam?
- Wolę nie myśleć.
Podróż wydawała się nie mieć końca, ale gdy skręcili w Cockspur Street, dorożka
dojechała do Whitehall i przyspieszyli.
Jechali całkiem szybko, ale potem musieli zwolnić, ku niezadowoleniu woźnicy, kiedy
po ich lewej pojawił się Westminster i dorożka musiała przepuścić tłum pieszych
tłoczących się na placu przed Guild Hall.
W końcu udało im się przedostać, ale przekleństwa woźnicy nie ucichły. Dillon
zaryzykował i uniósł klapę.
- O co chodzi?
- Zgubiłem go! - jęknął woźnica. - Wiem, że pjechał tędy, ale musiał gdzieś skręcić.
Dillon zaklął i wychylił się przez okno.
- Zwolnij, rozejrzymy się.
Rus wychylił się przez drugie okno, ale olbrzymi budynek Westminster Abbey blokował
tę stronę ulicy. Potem opactwo się skończyło i wpatrywał się w mrok. Woźnica zawołał:
- Mam jechać do Tothill?
- Czekaj! - Rus wypatrywał. - Tam, czy to nie oni?
- To on! - Woźnica pokierował konia.
- Tuż przed nami - zawołał Dillon.
- Widzę go. - Zwolnił, odbił, potem znowu siarczyście zaklął. - Znowu zniknął.
- Szukaj! - nakazał Dillon.
Wjechali w labirynt wąskich, ciasnych uliczek i cuchnących przejść. Dillona zawsze
zastanawiało, że jak na ironię losu, najgorsze burdele w stolicy działały w cieniu
najbardziej czczonego w kraju opactwa. Przeszukiwali okolice, mając tuż za sobą czarny
powóz; czasami zatrzymywali się, żeby nasłuchiwać, i słyszeli stukot końskich kopyt, ale
nie widzieli dorożki. Dotarli do granic dzielnicy, woźnica zwolnił. Pochylił się, żeby
porozmawiać z Dillonem.
- W ten sposób nigdy go nie znajdziemy, szefie, ale skoro gdzieś wjechał, to będzie
musiał wyjechać, i wiem, gdzie to zrobi. Chce pan spróbować w ten sposób?
Dillon zawahał się, potem potaknął.
- Tak. Lepiej zaryzykować kilkuminutowe spóźnienie, niż stracić ich ślad.
Rus przytaknął z ponurą miną.
Woźnica zawrócił do pierwszego rogu, przy którym skręcili. Nawet nie zjechał na
pobocze, gdy zawołał:
- Jedzie! Hej, Joe, zatrzymaj się! I stanął dorożką w poprzek ulicy.
J ego kumpel zahamował obok czarnego powozu, klnąc przy tym niemiłosiernie. Dillon
wyskoczył na ulicę. Rus wysiadł po drugiej stronie.
- Tutaj. - Joe przyglądał im się ostrożnie. - O co chodzi? - Poniewczasie dotknął czapki. -
Panowie?
Dillonowi nie było do śmiechu.
- Właśnie miałeś kurs do burdelu. Mężczyzna i kobieta, prawda?
- Tak. - Joe zerknął na kumpla.
- Odpowiadaj. Nie chodzi im o ciebie.
- Czy dama się szamotała? - spytał Rus.
- Nie ... cóż, miała coś na głowie, nie walczyła z mężczyzną, ale jak miałaby to zrobić,
prawda?
- Dokąd ich zawiozłeś? - spytał Dillon, boleśnie świadom upływającego czasu.
- Dokąd? - Joe popatrzył na kumpla. - Ach ... Nagle obok ramienia Dillona pojawił się
cień.
Mężczyzna był o głowę wyższy od Dillona i bardziej barczysty. Miał wielkie dłonie i
małe oczy, pochylił się, żeby powiedzieć Joemu:
- Pan Tranter mówi, że powinieneś powiedzieć temu dżentelmenowi wszystko, co chce
wiedzieć.
Z oczami wielkimi jak spodki Joe tylko potaknął.
Zjawa czekała, potem tym samym spokojnie melodyjnym głosem, spytała:
- Co znowu? Kot ugryzł cię w język?
Joe zakaszlał, bezradnie spojrzał na Dillona.
- Do Betsy Miller. Tam wysiedli.
Dillon zerknął na olbrzyma.
- Do Betsy Miller?
- To burdel - dopowiedział olbrzym. - Szykowny. Obsługuje takich jak wy dwaj.
Dillon i Rus popatrzyli na siebie ponad końskim zadem.
Olbrzym szturchnął Dillona.
- Myślę, że chcecie ruszyć w drogę. Pan Tranter, ja i chłopcy będziemy tuż za wami.
Sekundę później Dillon zatrzasnął drzwi powozu.
Rozdział 23
Wciąż mając zasłonięte oczy i uszy, Pris szła niepewnie wzdłuż czegoś, co, jak uznała,
było korytarzem na szczycie wąskich schodów. Wallace kierował nią, obejmując Pris
ramieniem.
- Jesteśmy.
Zatrzymał ją, otworzył przed nią drzwi i wepchnął ją do środka.
Potknęła się o próg, ostry zapach, który czuła od samego wejścia do budynku, stał się
jeszcze silniejszy. Zapach potu, mężczyzn i dziwnej stęchlizny. Czując, że brakuje jej
powietrza, miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Chwiejąc się, wstrzymała oddech. To nie
był dobry czas na okazywanie słabości. Będzie potrzebowała całego swojego rozsądku,
siły i odwagi, żeby uciec.
Poczuła, że szarpnął węzły szalika wokół jej głowy. Chwilę później szal opadł na ziemię.
Oblizała suche wargi, zamrugała i rozejrzała się wokoło.
W pierwszym momencie pomyślała, że jej pierwsze wrażenie było mylne i Wallace
przyprowadził ją tylnymi schodami do jakiejś posiadłości; pokój wyglądał jak wystawnie
urządzona sypialnia, z dużym łóżkiem z baldachimem wykończonym zasłonami z
czerwonego aksamitu i z purpurową satynową narzutą, i z krwistoczerwoną wzorzystą
tapetą na ścianach. Znowu zamrugała i odzyskała ostrość widzenia.
Aksamit był cienki i tani, satyna tandetna i poplamiona. Łóżko wydawało się solidne, ale
było stare i zniszczone. Pościel była wytarta i pożółkła, koronkowe wykończenie
poplamione i podarte.
Jej wrażenia łączyły się w jeden obraz. Wallace rozwiązał jej ręce.
Stał dokładnie między nią a drzwiami. - Gdzie jestem?
Wreszcie odzyskała głos, który brzmiał teraz pewnie i zdecydowanie.
Wallace przyglądał się jej uważnie.
- Ten przybytek znany jest jako sanktuarium pani Miller.
Uniosła podejrzliwie brew. Wallace uśmiechnął się·
_ Doprawdy. Pani Wallace jest przeoryszą, a to jest świątynia nie dla dziewcząt, które tu
pracują, ale dla dżentelmenów, którzy tutaj przychodzą, żeby zaspokoić swoje
upodobanie do kobiet w różny powiedzmy tajemny? - sposób. Na przykład specjalnością
tego domu jest pozbawianie dziewictwa dobrze urodzonych panien. Zadziwiająca ich
liczba popadła w tarapaty finansowe i znalazła się tutaj, sprzedając swoje wdzięki.
Ciebie, oczywiście, trudno nazwać nędzarką·
Pris powstrzymała drżenie. Nie była dziewicą, ale nie wiedziała, jak mogłoby to jej
pomóc. Zrobiwszy krok w tył, skrzyżowała ramiona i znowu się rozejrzała po pokoju.
Były tylko jedne drzwi i żadnych okien.
Dillon będzie jej szukał, Rus także. Musiała wytrzymać, dopóki jej nie znajdą· Spojrzała
na Wallace'a.
- Dlaczego tutaj? Dlaczego to? Jeśli to sposób zemszczenia się na Dillonie i Rusie, to
raczej czegoś mu brakuje. Przychodzi mi do głowy bezpośredniość.
Niby-uśmiech Wallace'a przygasł.
-Au contraire, moja droga, pochlebiam sobie, że zemsta, którą zaplanowałem, ugodzi
twojego narzeczonego i brata tam, gdzie ich najbardziej zaboli, i nie będą w stanie
chronić ani siebie, ani ciebie. - Obrzucił ją wzrokiem, nie pożądliwie, lecz szacująco, bez
żadnych emocji, jakby oceniał kawałek wołowiny. - Pomyśl, jeśli łaska - spojrzał jej w
oczy - ile twój narzeczony w ciebie zainwestował. Swoją miłość. - Wallace prychnął
ironicznie. - Swoją dumę także, głupiec. Tak czy siak, wiele dla niego znaczysz. Co do
twojego brata, to nie tylko twój brat, lecz i bliźniak. Darzy cię specjalnym uczuciem,
jesteś cząstką jego samego. - Wallace miał tryumfujący wyraz twarzy. - Jak sądzisz, jak
się będą czuli, wiedząc, że przez to, co mi zrobili, doprowadzili do twojego upadku?
Gorzej, zhańbienia?
Pris wpatrywała się w niego, usiłując wymazać jego słowa. Nie miało sensu rozmyślać o
bólu, jaki będą odczuwać Dillon i Rus, gdyby zaczęła, sparaliżowałoby ją to ... może
właśnie na to liczył Wallace?
Postrzegał ją jak typową młodą damę. Taką, która raczej zemdleje i upadnie, niż będzie
walczyć.
Wallace kontynuował spokojnym głosem, miał władzę i wiedział o tym.
- To, co dla ciebie zaplanowałem, moja droga, będzie wspaniałą zemstą na Caxtonie i
twoim bracie. To zniszczy coś, co jest dla nich naj droższe, i w żaden sposób nie będą
mogli cofnąć ani naprawić. Będzie ich to prześladować do końca życia, zabiorą poczucie
winy do grobu.
Jego oczy rozbłysły, jakby rozkoszował się złośliwością kryjącą się w jego słowach.
- Nawet przy swoich koneksjach nie będą w stanie tego naprawić. - Wykrzywił usta w
uśmiechu.
Zadrżała, ale zmusiła się, by unieść wyżej podbródek.
- Co zaplanowałeś?
Najwyraźniej miał ochotę jej to wyjaśnić. Im dłużej z nią mówił. ..
Machnięciem dłoni wskazał na otoczenie.
- Jak już wspomniałem, ten przybytek obsługuje szczególną klasę dżentelmenów. Tych z
pieniędzmi i pozycją. Zaplanowałem, że będziesz towarzystwem na wieczór dla czterech
młodych mężczyzn; pani Miller była szczęśliwa, że może pomóc, lubi, kiedy jej klienci
są zadowoleni. A ci będą bardzo zadowoleni z atrakcji, których ty im dostarczysz.
Wszyscy czterej to arystokraci, wredne sukinsyny, skłonni do naj gorszych perwersji.
Widywali cię na parkietach w towarzystwie i z daleka pożądali twojego ciała. Wszyscy
na pewno marzą, żeby móc robić z tym ponętnym ciałem wszystko, co im przyjdzie do
głowy ... dziś wieczorem te marzenia się spełnią·
Jego uśmiech stał się nieprzyjemny, oczy mu się świeciły.
- Walcz z nimi, z wielką przyjemnością cię zgwałcą·
Odwrócił się i podszedł do drzwi, zatrzymawszy się z ręką na klamce, odwrócił się·
- Jeśli przeżyjesz tę noc, dopilnuję, aby Caxton i twój brat dowiedzieli się, gdzie jesteś.
Załuję jedynie, że nie mogę zostać, by być świadkiem ich rozdzierającej serce rozpaczy,
ale jestem pewien, że ty - i oni - zrozumiecie.
Z tryumfalnym uśmieszkiem ukłonił się przed nią szyderczo.
- Zyczę dobrej nocy, lady Priscillo.
Pris patrzyła, jak wyszedł, bardzo się starała nie wyobrażać sobie, co zaplanował, jej
umysł nie pracował, nie znalazła żadnych słów, żadnych pytań, które by go jeszcze
zatrzymały.
Wpatrywała się w drzwi, które po chwili się otworzyły.
Pojawił się jeden mężczyzna, a za nim trzech kolejnych. Jak ostrzegał Wallace,
pochodzili z jej klasy; każdy ich krok świadczył o pewności siebie, przekonaniu, że
mogą mieć wszystko, czego zapragną.
Wszyscy czterej byli ubrani drogo, acz zawadiacko. Na ich twarzach malowały się piętno
okrucieństwa, rozpusty i pożądliwe uśmieszki.
Weszli do środka. Cofała się, aż jej nogi zatrzymały się na krawędzi łóżka. Spojrzała na
ich twarze, ale nie znalazła tam nadzieii pili, ale nie byli pijani. Potem spojrzała w ich
oczy i zobaczyła w nich zło i nienawiść.
Wtedy zrozumiała, że kilka następnych godzin będzie dla niej naj gorszym koszmarem.
* * *
Woźnica ściągnął lejce powóz zwolnił.
Dillon zeskoczył na ziemię, zanim konie się zatrzymały. Rus był tuż za nim.
Ulica była pusta.
- Który dom? - Dillon spojrzał na woźnicę, a ten wskazał batem wąski budynek po
drugiej stronie.
- To przybytek Betty Miller.
Dillon pobiegł do drzwi, Rus tuż za nim. Nadjechał czarny powóz, który ich śledził
zatrzymał się kawałek dalej. Dillon nawet na niego nie spojrzał. Dobiegłszy do drzwi,
załomotał w nie.
* * *
Błaganie nie miało sensu. Ani krzyk; gdy patrzyła, jak jej się przyglądają, uśmiechając
się wyczekująco, Pris wyczuła, że to by im się spodobało, płacz i krzyki tylko by ich
rozochociły.
Cofnęła się naj dalej jak mogła, nie miała dokąd uciec. Nie miała gdzie stanąć, tutaj było
przynajmniej trochę miejsca po obu stronach i jakieś oparcie dla pleców.
Zamknęli drzwi, zdjęli płaszcze, rzucając je na kiwające się krzesło w kącie. Dwóch z
nich zaczęło podwijać rękawy.
- Cóż, lady Priscillo.
Łajdak, który, jak instynktownie wyczuła, był ich przywódcą - władczy typ, którego
uwagę powinna postarać się odwrócić - podszedł do niej pewnym krokiem, gotowy ją
złapać, gdyby spróbowała rzucić się do ucieczki.
Przypomniała sobie lata siłowania się z braćmi.
Przestąpiła z nogi na nogę, gwałtownie oceniając w myślach sytuację·
Czterech - przynajmniej o dwóch za dużo. Ale ...
- Urocza lady Priscilla - zakpił przywódca. Pozostali rozeszli się po pokoju, otaczając
jego - i ją. Ale to przywódcę obserwowała.
Mówił dalej, z akcentem z wyższych sfer:
- Z tymi słodkimi ustami, ponętnym biustem, długimi, długimi nogami i tym uroczym
tyłeczkiem ... ależ nas dzisiaj będziesz zabawiać.
Jego głos zmienił się przy ostatnim zdaniu, co było dla niej ostrzeżeniem.
Napięła się, gdy przywódca i jeszcze jeden z nich chwycili ją za ramiona, śmiejąc się z
jej oporu, bez wysiłku podnieśli i rzucili na łóżko.
Pris walczyła jak szalona, kopiąc i wymachując rękoma - byli tak pewni siebie, że jej nie
związali.
Poczuła w sobie siłę, o którą się nie podejrzewała.
Zaklęli. Ugryzła jakąś rękę, kopnęła w drugą stronę i poczuła, że jej duży palec trafił w
cel.
Przywódca zawył, złapał się za krocze i upadł.
Szarpiąc się, zrzuciła go z łóżka.
To niespodziewane zdarzenie na moment sparaliżowało pozostałych. Pris wycelowała i
walnęła drugiego napastnika prosto w nos.
Nie zauważył zbliżającego się ciosu, trafienie było bardzo silne, zapiszczał z bólu, polała
się krew. Przyłożył ręce do twarzy, ale natychmiast je odsunął, wpatrując się z
przerażeniem w zakrwawione dłonie, potem zbladł i upadł, na Pris, przygniatając ją
swoim ciężarem.
Dwóch pozostałych warknęło wściekle. Nagle powietrze stało się ciężkie od agresji.
Dwóch chwyciło ją za ramiona, tym razem przytrzymując, uklękli na łóżku i
przyszpilili ją swoim clęzarem.
Rzucała się ze wszystkich sił, ale przygniatał ją także ich nieprzytomny kompan.
Unieruchomili jej ręce i nogi, zanim zrzucili z niej nieprzytomnego kumpla, i opadli na
nią.
Sapnęła i z całych sił zaczęła walczyć, usiłowała nie słyszeć ich przekleństw i obietnic,
co jej zrobią, ale przegrywała tę walkę, zaczynało jej brakować tchu ...
Coś pękło.
Nie słyszeli tego. Jeszcze mocniej przycisnęli ją do łóżka, ich pożądliwe twarze były
tuż nad nią.
I nagle zniknęli. Wylecieli w powietrze.
Pris odwróciła głowę i zobaczyła, że jeden uderzył o ścianę. Podobny łoskot z innej
strony świadczył, że ten sam los spotkał drugiego.
W ciągnęła łapczywie powietrze, z trudem uniosła się na łokciach. Rus okładał pięściami
jednego z napastników. Spojrzała w drugą stronę i zobaczyła Dillona, który skutecznie
rozprawiał się z następnym.
Podnosząc się z trudem, uklękła i spojrzała za łóżko. Przywódca, wciąż łkający i
dyszący, wił się na podłodze. Zastanawiała się, czy nie wstać i znowu go nie kopnąć.
Ten, który zemdlał, leżał bez czucia, wciąż nieprzytomny.
Był to stan, w którym znaleźli się także dwaj pozostali. Rus znieruchomiał, gdy
mężczyzna, którego okładał, osunął się po ścianie.
Pris zerknęła na Dillona, już zostawił swoją ofiarę i teraz skupił się na niej.
- Nic ci nie jest?
Spojrzała na niego, dostrzegła w jego twarzy, w oczach nieskrywane emocje, i okazało
się, że nie jest w stanie wydusić z siebie słowa. Potaknęła.
Był tutaj, przepełniła go bezgraniczna ulga, gdy
wziął ją w ramiona i przycisnął mocno do siebie.
Odwzajemniła uścisk, równie mocno.
- Pojawiłeś się w samą porę.
Ani przez chwilę nie wątpiła, że będzie inaczej. Znowu go uściskała, potem wyciągnęła
rękę do brata.
- Obaj pojawiliście się w samą porę.
Rus odwzajemnił uścisk dłoni, potem puścił jej rękę i spojrzał na nieprzytomnego
mężczyznę przy łóżku.
Rozległo się ciężkie westchnienie. Dobiegło od strony drzwi.
Rus spojrzał w tamtą stronę i zamarł.
Nie ruszając się z miejsca, tuląc klęczącą na łóżku Pris, Dillon odwrócił głowę.
Pris spojrzała mu przez ramię, ignorując jego dyskretne wysiłki, by ją uchronić.
- Obecnie tak trudno znaleźć inteligentną pomoc. - Wallace stał w drzwiach, z oczami
płonącymi nienawiścią i z pistoletem w dłoni. - Wygląda na to, lady Priscillo, że moja
zemsta będzie jednak chwalebnie bezpośrednia.
Gładko uniósł pistolet i wycelował go w Dillona. Dillon puścił Pris. Odwrócił się.
Rus rzucił się przez pokój.
- Nie! - Pris rzuciła się na Dillona. Pistolet wystrzelił.
Przygniatając Dillona do ziemi, Pris usłyszała znajomy świst przy swoim uchu, kula
przeleciała przez pokój. Dillon upadł na wijącego się w bólach mężczyznę i uderzył o
podłogę; w plątaninie ramion, nóg, ciał i spódnic Pris wylądowała na mm.
Dillon chwycił ją, złapał i zobaczył Rusa, z drugim pistoletem w dłoniach, siłującego się
z Abercrombie- Wallacem w drzwiach. Zaklął, ukrył za sobą Pris i zaczął wyplątywać
stopy spod nóg jęczącego męzczyzny.
U dało mu się wstać; Abercrombie- Wallace zobaczył go ponad ramieniem Rusa.
Wallace z całych sił rzucił pistoletem w Rusa, aż ten się zachwiał, i wyskoczył na
korytarz; odzyskując równowagę, Rus pobiegł za nim.
Wallace chwycił znajdującą się na jego drodze dużą, piszczącą wniebogłosy kobietę i
pchnął ją na Rusa.
Kobieta i Rus przewrócili się, blokując przejście.
Rus zaklął siarczyście. Dillon dobiegł do niego, gdy właśnie spychał z siebie kobietę i
usiłował wstać.
Rus przeskoczył przez kobietę i rzucił się w pogoń za Wallacem.
Dillon chwycił go za ramię·
-Nie.
Kobieta przestała piszczeć. Odgłos kroków Wallace'a na schodach stał się cichszy, a
potem usłyszeli trzaśnięcie drzwi.
Dillon puścił ramię Rusa.
_ Dokonał wyboru. Niech spotka go zasłużona nagroda.
_ Ci dżentelmeni w czarnym powozie?
Dillon potaknął.
_ Nie nazwałbym ich dżentelmenami.
Pris usłyszała, nie zrozumiała, ale spyta ich o to później. Teraz... teraz była roztrzęsiona,
czuła ulgę, że żadnemu z nich nic się nie stało.
Podnosząc się niepewnie na kolana, odgarnęła włosy z twarzy. Gdy przesunęła dłonią po
uchu, poczuła ból, a na palcach wilgoć. Spojrzała na rękę. Zobaczyła krew.
Spojrzała w górę; Dillon i Rus pomagali wstać sapiącej, narzekającej i zapewniającej o
swojej niewinności kobiecie. Pris wstała sama, jednocześnie zasłaniając włosami
zranione ucho. Dyskretnie wytarła dłoń o szkarłatną narzutę, przynajmniej nie będzie
widać śladu krwi.
Proponując, by udała się do pokoju, Dillon zamknął drzwi.
Rus przyjrzał się swoim ofiarom. Czubkiem buta dźgnął nieprzytomnego mężczyznę na
podłodze.
_ Co powinniśmy z nimi zrobić?
Odbyli krótką dyskusję. W końcu, zamiast zbić tę czwórkę na kwaśne jabłko, za czym
optował Rus, a co Pris w zasadzie rozumiała, poprosili madame o pomoc, związali
mężczyznom ręce i nogi, zakneblowali usta, a potem całą czwórkę, cokolwiek
oszołomioną, zepchnęli ze schodów i dalej na ulicę· Tam czekały już dwie dorożki,
łącznie z tą, która przywiozła Pris.
Joe dotknął palcami czapki.
- Kiedy to sobie przemyślałem, wydało mi się to nie w porządku. Przyjechałem
zobaczyć, czy mogę jakoś pomóc.
Pris uśmiechnęła się do niego.
- Dziękuję· Gdybyś mógł zabrać tych czterech szubrawców, nie będą sprawiać
kłopotów, i jechać za nami?
Czarny powóz zniknął. Dwie dorożki wyruszyły w powrotną drogę do Mayfair.
* * *
Po ich pierwszym postoju, ciesząc się z wymierzenia sprawiedliwej kary, Pris przytuliła
się do Dillona, a dorożka wyruszyła w dalszą drogę.
Spojrzała na jego twarz i uśmiechnęła się.
- Jesteś całkiem dobry w tworzeniu diabelskich planów.
Spojrzał jej w oczy, potem uniósł rękę i delikatnie pogładził ją po policzku.
- Kiedy mam natchnienie.
Jego głos był niski, pieszczotliwy. Dillon spojrzał na Rusa przyglądającego się
uważnie fasadom mijanych budynków, potem pochylił się i pocałował ją.
Nie był to namiętny pocałunek, lecz pocałunek wdzięczności i ulgi. Odpowiedziała z
takimi samymi emocjami, zaciskając palce na klapach jego marynarki i przyciągając
go do siebie.
Powóz zwolnił. Dillon uniósł głowę i wyjrzał na zewnątrz.
- Następny.
Ich zemsta była całkowita i szokująco trafna.
Dillon rozpoznał wszystkich czterech "dżentelmenów". Wiedzieli, kim była Pris, poznali
ją, świadomie i celowo chcieli zrujnować lady Priscillę Dalloway, córkę hrabiego. Przez
cały wieczór Dillon, Pris i Rus jeździli po głównych balach i przyjęciach, odwożąc
każdego z czerech mężczyzn, bez płaszcza, związanego i chlipiącego, tam, skąd przybyli.
Odwozili ich do ich matek.
Cztery starsze damy z towarzystwa miały popsuty wieczór, gdy ich zbłąkani synowie
zostali rzuceni przed nimi na kolana - na oczach wszystkich, ich przyjaciół i znajomych -
przez rozchwytywanego i podziwianego, uznanego "króla wyścigów konnych", jego
przyszłą żonę, niesamowicie piękną córkę hrabiego, którą porwaną z jej balu zarę-
czynowego i porzuconą w burdelu, ich podli i rozpustni synowie próbowali zrujnować,
zamiast jej pomóc, i przez jej brata, wicehrabiego Rushwortha, jednego z najbardziej
pożądanych kawalerów w mieście.
W pewnym sensie ich zemsta była lekkomyślna, ale wszyscy, którzy stali się świadkami
tych czterech przedstawień, byli przerażeni. Wszyscy słusznie opowiedzieli się po stronie
Pris, w obronie szlachetnie urodzonych dam.
Każdy z "dżentelmenów" został pozostawiony na łasce swoich matek i towarzystwa, ale
żaden nie mógł na tę łaskę liczyć.
* * *
Było już późno, gdy wrócili do Berkeley Square. Pełni euforii po tym, jak stanęli twarzą
w twarz ze złem i zwyciężyli je, weszli do głównego holu w domu Horatii - w sam
środek chaosu.
Wyszli tak nagle, że nikt nie wiedział, dokąd się udali. Ich pojawienie się, w trochę
gorszej kondycji niż zazwyczaj, wywołało burzę pretensji i żądań, aby wszystko
opowiedzieć.
Ich opowieść, kiedy już wszyscy zgodzili się usiąść i pozwolili im mówić, była
wydarzeniem wieczoru. W dorożce uzgodnili, że nie będą niczego ukrywać, poza tym
nikogo już nie musieli chronić.
W towarzystwie zabrakło miejsca dla szanownego Haydena Abercrombie-Wallace'a.
Opowiadając o wyjściu z burdelu, Dillon wcale nie miał pewności, że Wallace wciąż był
wśród żywych.
Wszyscy, jak można przewidzieć, byli przerażeni, oburzeni i nastawieni bojowo, ale
także szczęśliwi, że mogli wysłuchać tej opowieści, że mieli jakiś pośredni udział w
upadku dżentelmena, który stanowił poważne zagrożenie dla wyścigów konnych.
Dillon, Rus i Pris zostali uznani za bohaterów; ci, którzy nie znali szczegółów zamiany
koni, błagali tych, którzy je znali, o wyjaśnienie. Barnaby, uszczęśliwiony, chociaż
urażony tym, że nie wziął udziału w akcji, poszedł zanieść wiadomość na Bow Street.
W międzyczasie bal Horatii, który wcześniej dobiegał końca, teraz rozkręcił się na nowo.
Muzycy cicho grali, podczas gdy goście siedzieli, rozmawiali, cieszyli się swoim
towarzystwem.
Dillon zerknął na Pris. Miała na ustach promienny uśmiech, choć pod nim kryło się
zmęczenie. Był pewien, że nie słuchała tego, co szeptała jej do ucha pewna ważna
dama.
Jak tylko dama odeszła, Dillon dotknął ramienia Pris, potem wziął ją za rękę, gdy się do
niego odwróciła.
- Chodźmy do domu.
Do domu Flick, gdzie będzie mógł poradzić sobie z gwałtownymi emocjami, które się w
nim kotłowały. Nie bardzo wiedział, jakie to były emocje ani jak sobie z nimi poradzić.
Przerażenie, strach i ulga pojawiły się, ale już opadły.
Skrywał swe emocje przed wszystkimi, nawet przed nią, do teraz. Pozwolił jej w końcu
je zobaczyć i powiedział po prostu:
- Mam dość.
Zawahała się tylko przez ułamek sekundy, potem przytaknęła.
_ Powiem Rusowi i Eugenii.
Dillon czekał przy drzwiach. Kiedy wróciła, odnaleźli Horatię, która w zaistniałych
okolicznościach pozwoliła im wymknąć się po cichu. Biorąc Pris za rękę, Dillon
wyprowadził ją z sali balowej, z poruszenia wywołanego zwycięstwem, w chłód nocy.
* * *
Jake, ich woźnica, postanowił poczekać. Zawiózł oboje na Half Moon Street. Dillon dał
mu hojny napiwek, chociaż Jake protestował, twierdząc, że ekscytujące wydarzenia były
wystarczającą nagrodą; rozstali się w wielkiej komitywie.
Dillon otworzył frontowe drzwi swoim kluczem. W domu panowały cisza i spokój,
służba już spała, a wszyscy mieszkańcy znajdowali się wciąż na balu u Horatii. W
ciemności wchodzili po schodach; zanim dotarli do sypialni Pris, ogarnęła go pewność,
że wszystko, co najgorsze, już się skończyło.
Weszli do środka, Pris podeszła do toaletki i postawiła na niej torebkę, zrzuciwszy z
siebie pelerynę, pozwoliła jej opaść na stołek. Dillon zapalił kandelabr na komodzie,
zdjął marynarkę i kamizelkę, następnie podszedł do kominka, gdzie palił się niewielki
ogień. Ukucnąwszy, podsycił płomienie.
Odwróciła się z westchnieniem, opadła na stołek i patrzyła na Dillona.
Z radością pomogła mu zemścić się na czterech napastnikach, była przy nim, gdy
opowiadał o wszystkim gościom Horatii. Teraz jednak czuła się nie tylko zewnętrznie
sponiewierana, jakby jej uczucia zostały podeptane.
Natomiast Dillon ... nie rozpoznała, ani nie zrozumiała wyrazu jego oczu, ale wyczuła,
że odciął się od swoich uczuć i nie dopuszczał ich do siebie przez następne godziny...
Nikt lepiej od niej nie wiedział, że taka samokontrola ma swoje granice.
Wziął polano i dołożył do ognia. Patrzyła, sycąc wzrok Dillonem, zadowolona, że tutaj
jest, uspokojona jego obecnością. Był jedyną osobą, z którą w tej chwili mogła być sam
na sam. Większość poprzednich nocy spędził z nią, w tym pokoju, tęskniłaby za nim,
gdyby go tutaj nie było.
Niebawem w kominku palił się przyjemny ogień, zalewając pokój światłem i ciepłem.
Dillon wstał i zapatrzył się na płomienie. Również wstała i podeszła do niego.
Jego dłoń odnalazła jej dłoń. Po chwili wziął ją w ramiona.
Poddała się chętnie i z radością, unosząc twarz ku jego twarzy. Jego usta przykryły jej
usta.
Przyjęła go - nie tego eleganckiego, wytwornego, uroczego, lecz tego namiętnego
mężczyznę, który krył się za maską opanowania. Smakowała go, nieposkromionego, nie
całkiem bezpiecznego, ekscytującego, grzesznego.
Przytuliła go do siebie. Kusiła swoimi ustami, ciałem, nęciła szaloną obietnicą
namiętności, serca i duszy, w zamian za jego serce i duszę· Pocałunek stał się łapczywy,
zaczęło jej się kręcić w głowie.
Zaborczo objął ją ramieniem w talii. Drugą ręką odgarnął włosy z jej twarzy
Ból był ostry, gwałtowny, zadrżała, zanim przypomniała sobie ...
- O co chodzi? - Natychmiast uniósł głowę· Spojrzał na swoje palce, potem odgarnął jej
loki.
- Mój Boże, ty krwawisz!
Pris na moment zamknęła oczy. Cholera!
- To tylko niewielkie draśnięcie. - Otworzywszy oczy, spróbowała się odsunąć, ale nie
pozwolił jej na to.
- Draśnięcie? Kiedy..?
Zrozumiał. Zauważył na jej uchu niewielkie oparzenie od prochu. Na pewno od tego nie
umrze, rana się zagoi, ale idealna linia jej ucha już nigdy nie będzie idealna.
Zdał sobie sprawę, że groza, którą przeżyli, mogła być o wiele gorsza. Patrząc wstecz,
zrozumiał, co strasznego mogło się wydarzyć.
Ogarnęła go zimna furia, podsycana przerażeniem. Zamrugał, a jedyne, co widział, to
czarną otchłań rozpaczy, która omal jej nie pochłonęła - i jego także.
- To się stało, kiedy próbowałaś mnie osłonić. - Jego głos był opanowany, zbyt
opanowany, ton śmiertelnie lodowaty.
Uniosła głowę.
- Nie tylko próbowałam - osłoniłam cię. Stałeś tam i pozwoliłeś, żeby do ciebie strzelił!
Wzburzyła się w nim cała jego męskość:
- Cholera jasna! Nie o to chodzi!
Nie wywarło to na niej żadnego wrażenia. Zbliżyła twarz do jego twarzy i wyraźnie
oznajmiła:
- A mnie tak. Mało brakowało, a zostałbyś postrzelony. Co według ciebie miałam
zrobić? Siedzieć bezpiecznie za twoimi plecami i załamywać ręce?
- Tak! - Miał ochotę nią potrząsnąć.
- Właśnie to powinnaś była zrobić.
Cofnęła się i spojrzała na niego.
- Nie bądź głupi.
- Głupi? - Chwycił się za włosy i odsunął się od niej. - Cholera, Pris, omal nie zostałaś
zgwałcona. Zostałabyś zgwałcona, gdybyśmy z Rusem nie dotarli tam na czas, a to
wszystko przeze mnie. Przez mój cudowny plan schwytania pana X, chronienia nas,
zrobienia ... tego, co nakazywało poczucie obowiązku.
Stojąc sztywno przy kominku, Pris skrzywiła się.
- Tak, wiem. Ale pojawiliście się na czas. - Patrzyła, jak się przed nią przechadzał,
wyczuwała wzburzenie w każdym jego gwałtownym ruchu. Co to było?
Potrząsnął głową. Miał kamienną twarz.
- Tak, ale ... to wszystko było nieistotne. Sądziłem, że jest, i w pewnym sensie jest, ale
nie w porównaniu z tym, co jest najważniejsze. Ty jesteś ważna, i ciebie - i to, co nas
łączy, ciebie i mnie - naraziłem na niebezpieczeństwo. - Zatrzymał się, spojrzał jej w
oczy. - Będę musiał z tym żyć i nigdy więcej tego nie zrobię. Nigdy tak nie zaryzykuję.
Ale - zacisnął dłonie w pięści - ty, ty zaryzykowałaś siebie! Próbując mnie ratować!
Nigdy więcej nie rób niczego tak głupiego!
Odwzajemniła jego wściekłe spojrzenie, otworzyła usta ...
- Nie sądź, że nie jestem wdzięczny, ale ... - W ciągnął powietrze, mówił przez zaciśnięte
zęby. - Obiecasz mi, że nigdy, przenigdy, nie będziesz narażać siebie.
- Jeśli cię ze mną nie będzie! A byłeś! O to właśnie chodziło, musiałam cię ocalić.
_ Nie obchodzi mnie to! Obiecasz mi, że nigdy, przenigdy, bez względu na wszystko, nie
narazisz siebie na niebezpieczeństwo!
Zmrużyła oczy. Przez chwilę milczała wymowme.
- A jeśli nie obiecam?
Jego nozdrza zadrżały, cały zesztywniał.
- Jeśli tego nie zrobisz, będę musiał się postarać, abyś nigdy więcej nie miała okazji ...
Słuchała zaskoczona, jak opisywał, w jaki sposób ograniczy jej wolność, osaczy ją i
odbierze jej możliwość narażenia się na niebezpieczeństwo, nieważne jak małe.
J ak całkowicie uniemożliwi jej bycie sobą· Gdyby był to ktokolwiek inny, natychmiast
wykrzyczałaby mu w twarz swój sprzeciw. Zamiast tego obserwowała, jak chodzi, ciska
gromy, obserwowała, jak wymuskana, wytworna skorupa pęka, pozostawiając go
obnażonego, bezbronnego ...
Odrzucając jego słowa, skoncentrowała SIę na tym, co naprawdę mówił.
Jakie powodowały nim emocje.
Jesteś moim życiem. Zbyt wiele dla mnie znaczysz.
Zobaczyła, zrozumiała i czekała.
W końcu zauważył, że nie reagowała. Zatrzymał się i spojrzał na nią. Zmarszczył brwi.
-Co?
Nie mogła mu powiedzieć, co w nim dostrzegła, jak przez to jeszcze bardziej go kochała.
Spojrzała mu w oczy i cicho powiedziała:
- Pamiętasz, jak spytałam, ile byłbyś gotów poświęcić ... dla mnie, dla mojej miłości?
Przypominasz sobie, co odpowiedziałeś?
Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Zacisnął usta.
- "Ile chcesz".
Przytaknęła.
- Pamiętasz też pewnie, że nie odpowiedziałam. - Zanim zdążył się odezwać,
powiedziała: - To jest po części odpowiedź. - Odsuwając się od kominka, spojrzała mu w
oczy. - W zamian za moją rękę chcę od ciebie partnerstwa. Partnerstwa równych sobie
ludzi, każde ze swoją siłą i słabością, wolą, potrzebami i pragnieniami.
Patrzyli sobie w oczy, przechyliła głowę.
- Pod wieloma względami jesteśmy do siebie podobni, rozumiesz, jak się czuję.
Cokolwiek ty czujesz do mnie, ja czuję to do ciebie. Więc nie będę potulnie siedzieć,
kiedy grozi ci niebezpieczeństwo, tak samo jak ty byś nie siedział. Zawsze będę miała
prawo działać, wybrać własną drogę. - Jej usta skrzywiły się w grymasie. - Tak, jak
wybrałam ciebie, nie teraz, ale w letnim domku nad jeziorem. Ten pierwszy raz nie
wydarzył się z powodu rejestru, chociaż pozwoliłam, żebyś tak myślał.
Tamten raz, jak zresztą wszystkie następne, był po prostu dla ciebie. Tylko dla ciebie.
Byłeś wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęłam, o czym marzyłam, więc brałam i
dawałam, przez wszystkie te noce.
Zaczerpnąwszy powietrza, rozłożyła ręce; mówienie prawdy tak otwarcie było
trudniejsze, niż myślała.
- A to, co mamy, ty, ja, i to, co jest między nami - zostało stworzone przez nas oboje, a
jeśli cię stracę, stracę również to. Nie możesz oczekiwać, że nie zrobię nic, aby cię
chronić, tak samo jak ty chroniłbyś mnie. Jesteśmy szaleni, ryzykujemy, ale chronimy to,
co jest dla nas ważne, tacy jesteśmy, i tacy pozostaniemy. Nie mogę się zmienić, tak
samo jak ty. Ceną miłości jest to, że akceptujesz mnie taką, jaka jestem, a nie taką, jaką
wolałbyś - albo przynajmniej część ciebie wolałaby - mnie widzieć. Moja cena jest taka,
że masz przyjąć do wiadomości, iż to, co wiesz, jest prawdą, że nie będę twoją własno-
ścią, że nie będziesz mógł mną rządzić, że jestem tak samo szalona i nieobliczalna jak ty,
że z jakimkolwiek niebezpieczeństwem będziesz igrał, ja będę u twojego boku, że
cokolwiek będzie nam zagrażać w przyszłości, razem stawimy temu czoło, będziemy się
nawzajem chronić.
Przerwała. W pokoju słychać było jedynie skwierczenie ognia w kominku. Wciąż
wpatrywała się w jego oczy i powoli podniosła rękę, podała mu ją.
- Jestem gotowa zaakceptować cię takim, jakim jesteś - dokładnie takim, całkowicie
takim. - Uścisnął jej dłoń. Uśmiechnęła się. - Nie mogę prosić, abyś zapłacił cenę za
moją miłość, skoro już ją masz ... ale zrobisz to samo dla mnie? Zaakceptujesz mnie taką,
jaka jestem?
Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, potem westchnął.
- Niechętnie. - Otworzył oczy, pojawił się w nich ogień. - Ale zrobię to. Zrobię dla ciebie
wszystko.
Dillon patrzył w jej zielone oczy i zastanawiał się, gdzie się podziały agresja i
przerażenie, które wcześniej czuł. Mógł jedynie zachwycać się jej umiejętnością
docierania do jego wnętrza, do samego środka jego jestestwa, jego pragnień.
- Dziś wieczorem ... Właśnie teraz ... Przytuliła się do niego.
- Dziś wieczór jest już za nami, należy do przeszłości, a jutro czeka nas mnóstwo rzeczy
do zrobienia. - Wytrzymała jego spojrzenie przez chwilę, potem położyła mu dłoń na
policzku. - Odpuść sobie.
Miała rację. Byli tutaj, razem, bezpieczni i wolni. Ich wspólna przyszłość była na
wyciągnięcie ręki. Ich partnerstwo na życie.
Nie mógł się spierać, i nie chciał. I wiedziała o tym.
Chwyciła go za rękę i zaprowadziła do łóżka, a on jej na to pozwolił. Pozwolił, by wzięła
go w ramiona, przyjęła w swoim ciele i poprowadziła do raju. Do szalonego,
niebezpiecznego miejsca, do którego mogli podróżować razem, do świata, który należał
wyłącznie do nich, świata wspólnej radości i rozkoszy stworzonego przez potężną, nie-
odpartą siłę, ich miłość.
Oddali się jej i porwała ich. Uniosła wysoko, przepełniła szczęściem, a potem, jak łupiny
na wietrze, pozwoliła powoli im opaść na ziemię, na miękkie łóżko, w ciepło ich ramion.
Wtuliła się w niego i westchnęła. Zamknąwszy oczy, wymruczał cicho:
- Ale nie pozwolę ci zbliżać się do pistoletu.
Zachichotała, a potem cicho zamruczała. Uśmiechnął się i zasnął.
* * *
Późnym rankiem Dillon przeciągnął się pod prześcieradłem, potem zerknął na śpiącą
obok niego Pris.
Nie wyszedł przed świtem, o wiele bardziej wolał budzić się u jej boku, mógł równie
dobrze już zacząć, skoro i tak planował to robić.
- Powinieneś iść - wymamrotała, szturchając go w bok.
Szturchaniec był słaby, Dillon uśmiechnął się i przypomniał sobie, gdzie się znajdował.
Z miejsca, na którym leżał, cały świat wydawał się różowy ... poza jedną rzeczą·
- Ten nasz ślub ... naprawdę musi być taki wystawny?
Otworzyła jedno oko i przyjrzała mu się·
- Chodzi mi o to... - Westchnął, odwrócił się do niej i wyznał: - Najchętniej postarałbym
się o specjalne pozwoienie i porwał cię z powrotem do Newmarket, żebyśmy mogli
zacząć razem tworzyć nasz dom. Co o tym myślisz?
Prawda była taka, że czuł się trochę zdesperowany, zwłaszcza po ostatnim wieczorze.
Zwłaszcza po tym wszystkim, co sobie uświadomił. Poślubienie Pris było dla niego
najważniejszą sprawą·
Wpatrywała się w jego oczy, potem uśmiechnęła się, uniosła rękę i poklepała go po
policzku.
- Sądzę, że to miłe marzenie, ale tylko marzenie.
Nie był zadowolony.
- Więc naprawdę chcesz mieć wielkie wesele? - Nie podejrzewał jej o to - Zazwyczaj
była tak samo jak on, jeśli nie bardziej, niecierpliwa.
- Na Boga, nie! Ale oni tak.
Potrząsnęła głową.
- Nie możesz ich zawieść, bo, prawdę mówiąc, robią to dla ciebie.
- Ale ... - Kombinował, próbował wszystkich argumentów, które przyszły mu do głowy,
ale w końcu zrozumiał, że miała rację; nie mógł zrobić czegoś takiego Flick, Eugenii,
Horatii i całej reszcie. Zwłaszcza nie po tym, jak mu pomagali.
Przyszło mu coś do głowy.
- Może, gdybyś mnie "namówiła"?
Uśmiechnęła się i zrobiła to. Włożyła całe serce i duszę w to, żeby pogodził się z
nieuniknionym.
Potwornie wielkim weselem, razem ze wszystkimi torturami, które się z tym łączyły. W
chwili szczęścia cichy głos wyszeptał, że była to niewielka cena za tak wiele miłości.
* * *
Pobrali się w kościele w Newmarket. Ich ślub, który odbył się tuż po zakończeniu sezonu
wyścigów, został uznany za towarzyskie wydarzenie roku.
Pozostali członkowie rodziny Dallowayów i mnóstwo dalszych krewnych i znajomych
przyjechali z Irlandii na uroczystość zaślubin; inni przybyli ze wszystkich zakątków
Anglii, aby być świadkami na ślubie naj starszej córki hrabiego Kentland. Cynsterzy i
różni krewni Caxtonów zapełnili miasto; tłum pod kościołem był olbrzymi, mnóstwo
mieszkańców Newmarket zapragnęło zobaczyć ślub swojego bohatera.
Uśmiechając się dumnie, Dillon nie puszczał ręki Pris, gdy zatrzymywali się to tu, to
tam w drodze z kościoła do powozu; mieli już za sobą rzęsisty deszcz ryżu. Z wieloma
osobami musieli się przywitać, ale w końcu dotarli do powozu i wśród radosnych
okrzyków odjechali na weselne przyjęcie.
Demon i Flick nalegali, aby uroczystość odbyła się w ich domu. Kiedy Dillon i Pris
wyszli na trawnik przed salonem, znajdowało się tam już mnóstwo gości.
Dwaj najbliżsi przyjaciele Dillona, Gerrard Debbington i Charlie Morwellan, byli jego
drużbami. Gerrard czekał tuż za tarasem ze swoją żoną, J acqueline; Dillon i Pris
dołączyli do nich. Ponieważ Gerrard i J acqueline pobrali się zaledwie kilka miesięcy
wcześniej, obie pary miały ze sobą wiele wspólnego.
- Ciągle próbuję zapamiętać wszystkie imiona i relacje rodzinne - wyznała J acqueline. -
A rodzina ciągle się rozrasta!
Pris się roześmiała.
- I to na różne sposoby. - Spojrzała w jasne oczy Jacqueline; Jacqueline wyszeptała, że
jest w ciąży, czego mógł się z łatwością domyślić każdy, kto widział jej promienne
oblicze.
Charlie podszedł, gdy Gerrard i J acqueline odeszli.
- Dwóch mniej. Tylko ja zostałem. Dillon poklepał go po ramieniu.
- Twój czas nadejdzie.
Pris słuchała, jak Dillon i Charlie naśmiewali się z siebie; kiedy ona i Dillon mieli ruszyć
dalej, mruknęła:
- Pamiętaj, nie ma ucieczki.
Charlie gapił się na nią. Uśmiechnęła się, poklepała go po ramieniu i pozwoliła, żeby
poprowadził ją śmiejący się Dillon.
Rozmawiali z tyloma gośćmi, że wkrótce zaczęło jej się kręcić w głowie, ale było to
przyjemne uczucie. Chociaż wcześniej o tym nie myślała, teraz cieszyła się, że
posłuchała starszych i mądrzejszych i zgodziła się na duży ślub, i jeszcze przekonała do
tego Dillona. Było coś wyjątkowego w tym, że tylu ludzi dzieliło z nimi radość tego
dnia; do końca życia nie zapomni tych chwil - i to było dobre uczucie.
Barnaby czekał w tłumie. Przeprosił za poruszenie tego tematu, ale powiedział:
- Stokes mówi, że tydzień temu wyłowiono z Tamizy ciało Abercrombie-Wallace'a.
Zadrżała.
- U topił się?
Barnaby się zawahał, ale kiedy Dillon skinął głową, odparł:
- Nie. Miał poderżnięte gardło. Z tego, co mówił Stokes, śmierć Wallace'a nie była
łagodna.
Wszyscy troje wymienili między sobą spojrzenia, potem, jednocześnie, zamknęli drzwi
do przeszłości i skupili się na teraźniejszości.
Dillon zdawał sobie sprawę, że staje się coraz bardziej wyczulony na ludzi i relacje
między nimi, a kiedyś taki nie był. Czuł ciepłą, trwałą więź, gdy rozmawiali z Diabłem i
Honorią, Demonem i Flick, Gabrielem i Alatheą, i innymi parami z rodziny Cynsterów,
które były ciągle obecne w jego życiu przez ostatnie dziesięć lat.
Czuł tę więź jeszcze bardziej, gdy objął ojca i patrzył, jak generał promienieje na widok
Pris.
Czuł ją też, gdy zobaczył, jak Rus i Adelaide uśmiechają się do siebie tajemniczo.
Obecny był brat Pris, Albert, a także jej młodszy brat i siostry, Albert interesował się
wszystkim wokoło - stadniną, miastem i pracą Dillona - podczas gdy młodsi bawili się i
dokazywali z Nicolasem i Prue oraz niewielką armią innych dzieciaków. Dillon
zauważył, że Pris, Flick i inne damy uśmiechają się czule na ten widok.
Gdy szedł z Pris przez tłum, wszędzie odczuwał tę silną więź.
Między mężem i żoną, rodzicem i dzieckiem, rodzeństwem, bliźniakami, kochankami,
wujostwem i siostrzeńcami.
Miłość.
Unosiła się w powietrzu w tylu postaciach, że nie sposób było jej nie czuć.
Dillon widział to, akceptował i pozwolił, aby to uczucie go przepełniło.
Zerknął na Pris, a potem szeroko otwartymi oczami rozejrzał się wokoło. Niebawem,
miał nadzieję, odkryje kolejną więź miłości, tę, która łączyła ojca z dzieckiem.
Większość mężczyzn, w przeważającej części żonatych, zebrała się po jednej stronie
trawnika. Zostawiwszy Pris siedzącą z innymi damami pod drzewami, Dillon dołączył do
dżentelmenów, uśmiechając się w duchu na ich błyskotliwe komentarze, narzekania i
głośno wyrażaną niechęć do tego typu emocjonalnych wydarzeń.
Teraz lepiej rozumiał tę niechęć. W takiej sytuacji trudno było nie otworzyć serca, nie
poddać się otwarcie wszechobecnemu uczuciu miłości. Wtedy zawsze czuli się
bezbronni, co nie było dla nich przyjemne, nawet przez tak krótką chwilę.
Niemniej zawsze będą uczestniczyć w takich wydarzeniach, posłuszni swoim matkom,
żonom, córkom lub siostrom.
Ponieważ, jak teraz rozumiał, kiedy rozważyć wszystkie za i przeciw, uczucie
bezbronności było niewielką ceną za ... tak wiele miłości.