Obietnica
Obietnica
w
w
pocałunku
pocałunku
-00-
Cynsterowie
Cynsterowie
Stephanie
Stephanie
Laurens
Laurens
Prolog
19 grudnia 1776
Klasztor des Jardineires de Marie, Paryz
Północ minęła jak z bicza strzelił. Kiedy klasztorny dzwon wybił ponownie,
Helena stała w drzwiach infirmerii. Trzecia nad ranem. Ariele, jej młodsza
siostra, w końcu zasnęła, gorączka spadła i mona było dziewczynkę zostawić w
rękach siostry Artemis. Helena ruszyła do swojej celi na zasłuzony wypoczynek.
Czuła ogromną ulgę.
Otuliła się wełnianym szalem. Noc była zimna, bezchmurna. Drewniane
chodaki stukały cicho po kamiennym dziedzińcu. Helena miała na sobie jedynie
koszulę nocną i szlafrok - siostra dyzurna wyrwała ją ze snu, by pomogła przy
siostrze.
Zdrowy rozsądek kazał się śpieszyć, szal nie chronił przed zimnem. Mimo
to szła powoli, podziwiając skąpane w blasku księzyca ogrody klasztoru, który
był jej domem przez ostatnie dziewięć lat.
Wkrótce, jak tylko Ariele wydobrzeje i będzie mogła podrózować, Helena
wyjedzie stąd na zawsze. Trzy miesiące temu skończyła szesnaście lat, otwierała
się przed nią przyszłość - debiut na salonach, a potem aranzowane małezństwo z
bogatym arystokratą. Tak to właśnie wyglądało w wyzszych sferach, a hrabina
d'Lisle, pani rozległych ziem w Camargue, w dodatku spokrewniona między in-
nymi z rodem de Mordaunt, była łakomym kąskiem.
Konary potęnzej lipy rzucały złowrogie cienie, Helena minęła je pośpiesznie
i znów znalazła się w świetle księzyca. Przystanęła i podniosła głowę. Spojrzała
na bezkresne, rozgwiezdzone niebo. Czuła, e spływa na nią spokój. Zaledwie
kilka dni pozostało do Boego Narodzenia i klasztor był niemal pusty, bo córki
moznych rozjechały się na święta. Zostały tylko ona i Ariele. Mała
rozchorowała się, a Helena nie chciała zostawiać siostry samej. Ariele miała tu
wrócić w lutym, by wraz z innymi dziewczynkami kontynuować naukę. Do tego
czasu...
Ogród wydawał się uśpiony, a rośliny skąpane w srebrzystej poświacie,
płynącej wprost z bezchmurnego nieba. Nad głową migotały gwiazdy, niczym
diamenty rozrzucone na aksamitnym całunie nocy. Tu przed oczami rysowały
się kamienne ściany klasztoru - znajomy, kojący widok.
Nie była pewna, co ją czeka na zewnątrz. Odetchnęła głęboko, nie zwazając
na zimno, rozkoszując się słodyczą ostatnich dni dzieciństwa. Ostatnich dni
wolności.
Zaszeleściły suche liście. Spojrzała w lewo, na stary, wykrzywiony od
wiatru bluszcz, pnący się po ścianie dormitorium. Wytęyła wzrok. Nawet o tak
późnej godzinie nie bała się; klasztor miał opinię niezwykle bezpiecznego.
Wielu monych posyłało tu swoje córki.
Usłyszała stłumiony łomot, potem kolejny, potem całą ich serię. Po chwili
jej oczom ukazała się postać - spadła z muru, prosto do jej stóp.
Helena otworzyła szeroko oczy. Nie przyszło jej do)głowy, by krzyczeć.
Zresztą po co? Męczyzna wyglądał na dentelmena. Nawet w bladym świetle
księyca widać było, jak błyszczy jego jedwabna peleryna i klejnot spinający
koronkowy kołnierz. Jeszcze większy kamień znajdował się na palcu. Odgarnął
niesforne loki, okalające twarz o pięknych, wyrzeźbionych rysach.
Leał w bezruchu, opierając się na łokciach. Widać było szeroką pierś,
wąskie biodra i długie nogi o umięśnionych udach, odzianych w satynowe bry-
czesy. Był szczupły, ale potęnie zbudowany. Nawet stopy miał due, obute w
skórzane trzewiki ze złotymi sprzączkami. Miały niskie obcasy, co potwierdziło
jej wraenie, e właściciel nie potrzebuje dodawać sobie wzrostu.
Upadł na kamienną ściekę, ale wyglądało na to, e poza paroma siniakami
nic mu się nie stało. Nie wyglądał zresztą na poszkodowanego - na jego twarzy
malowało się rozdranienie i rozczarowanie. I obawa.
Przyglądał jej się uwanie. Bez wątpienia czekał, a zacznie krzyczeć.
Moe poczekać. Jeszcze się nie napatrzyła.
Sebastian miał wraenie, e znalazł się w bajce i padł do stóp zaczarowanej
księniczce. To była jej wina, e upadł - spojrzał w dół, szukając oparcia dla
stóp i zobaczył ją, wychodzącą z cienia. Podniosła głowę, a on zagapił się,
zapomniał o boym świecie i się poślizgnął.
Rozpiął pelerynę i sprawdził kieszenie. Po chwili znalazł to, czego szukał.
Złoty kolczyk, cel jego wizyty w klasztorze, leał bezpiecznie w kieszeni.
Rodzinny skarb Fabiena de Mordaunt naleał teraz do niego.
Kolejny szalony zakład, kolejna zwariowana przygoda i kolejne zwycięstwo.
I niespodziewane spotkanie.
Instynkt kazał mu docenić wagę tej chwili. Dziewczyna - nie mogła mieć
więcej ni szesnaście lat - przyglądała mu się uwanie, a pewność siebie, która
biła z jej postaci mówiła więcej o jej pochodzeniu ni wspaniałe koronki
zdobiące kołnierz koszuli. Musiała być jedną z zamonych wychowanek
klasztoru, która z jakiegoś powodu nie wyjechała na święta.
Z kocią gracją podniósł się na nogi. - Mille pardons, mademoiselle.
Uniesiona brew lekko drgnęła. Niczym nieskrępowane, czarne włosy
opadały falującymi kaskadami.
Nie chciałem cię przestraszyć.
Nie wyglądała na przestraszoną. Wyglądała jak księniczka - pewna siebie i
nawet lekko rozbawiona. Wyprostował się. Była niewielkiego wzrostu, jej
głowa nie sięgała mu nawet do podbródka.
Podniosła wzrok, księyc oświetlił jej twarz. W jasnych oczach nie było
śladu niepokoju, długie rzęsy rzucały cień na policzki. Miała prosty nos, a rysy
twarzy potwierdzały szlacheckie pochodzenie.
Wyglądała tak, jakby na coś czekała. Moe powinien się przedstawić?
− Diable! Le fou...
Obrócił się na pięcie. W ciszę nocy wdarły się krzyki, a w drugiej części
klasztoru zapaliły się światła.
Zszedł ze ścieki i schował się w cieniu ogromnego krzewu. Wcią go
widziała, ale dla nadbiegającej gromady był niewidoczny. Wystarczy, e pod-
niesie palec i wskae na niego, oddając w ręce straników.
Helena patrzyła na zbliające
się zakonnice. Towarzyszyli im dwaj
ogrodnicy z widłami w rękach.
Zobaczyli ją.
− M’amzelle, widziałaś go? - Siostra Agatha przystanęła w biegu.
− Widziałaś męczyznę? - Matka przełoona z trudem łapała dech, ale za
wszelką cenę chciała zachować godność. - Hrabia Vichesse przysłał nam
wiadomość, e do klasztoru zakradł się szaleniec. Miał się spotkać z
mademoiselle Marchand... a ta niemądra trzpiotka... - Nawet w ciemności wi-
dać było gniewne błyski w jej oczach. - Ten męczyzna tu był, jestem tego
pewna! Musiał przedostać się przez mur. Przechodził tędy? Widziałaś go?
Helena otworzyła szeroko oczy i odwróciła głowę od krzewu, za którym
ukrył się zbieg. Spojrzała na główną bramę i podniosła dłoń...
− Do bramy, tylko szybko! Jeśli się pośpieszymy, dostaniemy go!
Pobiegli z głośnym wrzaskiem, a potem znikli w klasztornych ogrodach.
Wyglądało na to, e szukają mitycznego szaleńca, a nie męczyzny, który padł
Helenie do stóp.
Po chwili hałasy ucichły. Owinęła się szczelniej szalem, skrzyowała
ramiona i spojrzała na męczyznę wyłaniającego się z zarośli.
− Wielkie dzięki, mademoiselle. Chyba nie muszę mówić, e nie jestem
szaleńcem.
Miał niski glos i staranną dykcję. Ciekawe, co tu robi? Collette Marchand
opuściła klasztor w ubiegłym roku, ale kilka dni temu przywieźli ją zagniewani
krewni. Miała czekać na brata, a potem jechać na wieś. Plotkowano, e jej
zachowanie na salonach Parya wywołało... no có, poruszenie. Helena spoj-
rzała na męczyznę. - Kim jesteś?
Długie, wąskie usta poruszyły się szybko. - Jestem Anglikiem. - Zatrzymał
się tu przed nią.
Nie zgadłaby, mówił po francusku bez śladu obcego akcentu. Wiele jej to
wyjaśniło. Słyszała, e męczyźni tej nacji są solidnej postury i bywają nieco
szaleni, nawet jak na paryskie standardy.
Nigdy dotąd nie spotkała adnego Anglika.
Widział to w przenikliwych jasnych oczach. Nie był pewien, czy są błękitne,
szare czy te zielone i ju ałował, e nie zobaczy ich za dnia. Dotknął palcem
jej policzka. - Jeszcze raz, mademoiselle, bardzo dziękuję.
Odsunął się, powtarzając sobie w duchu, e tak trzeba.
Nagle za jej plecami zobaczył błysk. Promień księyca oświetlił jemiołę
zwisającą z gałęzi starej lipy. Ju prawie święta.
Podąyła za jego wzrokiem. Spojrzała na jemiołę, potem na niego - na jego
oczy, usta.
Przypominała francuską madonnę, była cudownie delikatna i krucha.
Sebastian nie mógł się powstrzymać, pragnienie okazało się silniejsze. Pochylił
głowę.
Powoli. Postanowił dać jej wystarczająco duo czasu, by mogła się
rozmyślić.
Nie zrobiła tego.
Dotknął ustami jej ust. Był to najbardziej niewinny pocałunek w jego yciu.
Dziękuję. Tyle tylko mówił ten pocałunek.
Ich usta się rozłączyły, ale on nie ruszył się z miejsca. Nie potrafił. Ich
spojrzenia spotkały się, oddechy połączyły...
Tym razem wyszła mu naprzeciw, z wahaniem oddając swe słodkie,
cudowne usta. Pragnął czegoś więcej, ale powstrzymał się i brał tylko tyle, ile w
swej niewinności chciała mu dać. Pocałunek był obietnicą, przysięgą, chocia
oboje zdawali sobie sprawę, e jest niemoliwa do spełnienia.
Kiedy w końcu oderwał usta, kręciło mu się w głowie. Nie dotknął jej nawet,
a mimo to czuł ciepło jej ciała. Zmusił się, by się odsunąć, podnieść głowę,
nabrać tchu.
Spojrzał na jemiołę i kierując się impulsem, oderwał delikatną gałązkę.
Zasalutował i ukłonił się. -Wesołych Świąt.
Nie spuszczając z niej wzroku, ruszył w stronę głównej bramy.
− Nie tędy.
Serce waliło jej jak młotem, w głowie szumiało, ale zdołała pokazać mu
właściwą drogę, w przeciwnym kierunku. - Dojdziesz do muru, a potem zoba-
czysz drewnianą furtkę. Nie wiem, czy jest zamknięta... - Wzruszyła ramionami.
- Dziewczęta korzystają z niej, wymykając się do miasta. Wychodzi na drogę.
Anglik spojrzał na nią uwanie, a potem pochylił głowę i schował gałązkę do
kieszeni peleryny. -Au revoir, mademoiselle.
Odwrócił się i rozpłynął w ciemnościach.
Minutę później nie było ju po nim śladu. Otuliła się szczelniej szalem,
zaczerpnęła głęboko tchu i próbując jeszcze przez chwilę zatrzymać tę magiczną
chwilę, poczłapała w stronę dormitorium.
Miała wraenie, e obudziła się z głębokiego snu. Poczuła zimno i
przyśpieszyła kroku. Dotknęła palcami ust. Wcią czuła ciepło jego warg,
zmysły budziły się do ycia.
Kim był ten człowiek? ałowała, e nie wystarczyło jej odwagi, by zapytać.
A zresztą moe to i lepiej, e nie wie. Có moe wyniknąć z takiego spotkania, z
nieuchwytnej obietnicy zawartej w pocałunku?
Co robił w klasztorze? Z pewnością dowie się rano od Collette. Dlaczego
matka przełoona nazwała go szaleńcem?
Uśmiechnęła się cynicznie. Nie ufała słowom hrabiego de Vichesse. Znała go
doskonale, był jej prawnym opiekunem. Jeśli Anglik zdołał utrzeć mu nosa,
mogła się tylko cieszyć, e mu pomogła.
Rozdział 1
Listopad 1783
Londyn
Collette nie zdradziła, kim jest tajemniczy Anglik, ale Helena rozpoznała go
natychmiast. Był tak samo przystojny, postawny i szczupły, chocia siedem lat
starszy. W eleganckim londyńskim salonie, krąąc wśród wytwornych gości,
Helena patrzyła jak urzeczona.
Przyjęcie u lady Morpleth toczyło zwykłym trybem. Była ju
połowa
listopada i Londyn myślał wyłącznie o zabawie. Wśród zapachu ostrokrzewu
królowała wesołość i beztroska. We Francji nadejście Boego Narodzenia
stanowiło doskonały pretekst do wszelkich ekstrawagancji i chocia więzy
między Paryem a Londynem ostatnio osłabły, ten ostatni wcią toczył bój o
pierwszeństwo - o to, gdzie więcej blichtru, bogactwa i rozrywek godnych
królewskiego dworu. Nie było przy tym obawy społecznych niepokojów ani
groźby, e gdzieś w ukryciu zbierają się spiskowcy.
W Londynie dobrze urodzone i bogate elity bawiły się beztrosko do samych
Świąt.
Pokój, w którym znalazła się Helena, był wypełniony ludźmi. W głowie
szumiało od głośnych rozmów. Przystanęła, spoglądając w stronę sali balowej.
Stał w sąsiednim przejściu i rozmawiał z jakąś damą. Wąskie usta
wykrzywiał lekki uśmiech. Helena pomyślała o tym, jak smakowały te usta.
Siedem lat.
Przyjrzała mu się uwanie. W klasztornym ogrodzie było zbyt ciemno, by
mogła zapamiętać szczegóły, ale wcią poruszał się z taką samą gracją, co przy
jego wzroście ju wtedy wydało się niezwykłe. Pozbawiona pudru i ozdób twarz
sprawiała ascetyczne, surowe wraenie. Włosy miały brązowy kolor o
miodowym odcieniu; bujne fale przewiązane były z tyłu czarną wstąką.
Prosty ubiór zdradzał zamoność. W kadym calu widać było arystokratę,
począwszy od kunsztownej koronki kołnierza i mankietów do wytwornego kroju
szarego surduta i grafitowych bryczesów. Inni ozdobiliby surdut koronką lub
ozdobną taśmą, u niego jedyną ozdobą byty srebrne guziki. Pod surdutem widać
było kamizelkę w tym samym kolorze co spodnie, bogato haftowaną srebrem.
Całość robiła wraenie wytwornego opakowania spowijającego jeszcze
doskonalszą zawartość.
W salonie pełnym koronek, piór i przerónych klejnotów zdecydowanie się
wyróniał, i to nie tylko z powodu wzrostu.
Siedem lat, które upłynęły od ich spotkania, pozostawiło swój ślad - trudną
do opisania aurę otaczającą męczyzn nawykłych do władzy. Widać było, e ma
jej teraz więcej, e stał się bardziej bezwzględny, arogancki. W tym samym
czasie ona stała się ekspertem - potrafiła rozpoznać władzę tak wprawnie, jak
kolor skóry swojego rozmówcy.
Ta sama aura otaczała Fabiena de Mordaunt, hrabiego de Vichesse.
Człowiek ten nie cofał się przed niczym, łącznie z wykorzystaniem rodzinnych
koneksji, by w końcu stać się jej prawnym opiekunem. Ostatnie siedem lat
sprawiło, e Helena nauczyła się uwaać na takich męczyzn.
− Eh, bien. Co słychać, ma cousine?
Odwróciła się na pięcie i chłodno skinęła głową. - Bon soir, Louis. - Nie był
jej kuzynem, nie było między nimi nawet cienia pokrewieństwa, ale tym razem
nie miała zamiaru mu tego wypominać. Był nikim, pilnował jej tylko na rozkaz
swojego wuja, Fabiena de Mordaunt.
Louisa mogła ignorować. Fabiena niestety nie.
Louis rozejrzał się. - Widzę tu kilka interesujących partii. - Nachylił
pudrowaną głowę, by szepnąć jej do ucha: - Słyszałem, e jest tu nawet angiel-
ski ksiąę. Kawaler. Nazywa się St. Ives. Zrób coś, eby cię przedstawiono.
Helena uniosła brew i rozejrzała się po salonie. Ksiąę? Louis potrafił się
czasem przydać. Był wiernym narzędziem Fabiena, a tym razem ona i jej
opiekun mieli podobny cel, choć zupełnie róne motywy.
Przez ostatnie siedem lat - niemal od tajemniczego pocałunku - była
pionkiem w rozgrywkach Fabiena. O jej rękę ubiegały się najznakomitsze rody
Francji, a ona sama była tyle
razy bliska zaręczyn, e trudno zliczyć.
Niestabilność francuskiego rządu, zmienne losy arystokratycznych rodzin,
zalenych od najmniejszego kaprysu króla, zniechęcały Fabiena do
scementowania aliansu poprzez jej małeństwo. Jej majątek i uroda były
przynętą, mającą przyciągnąć tych, którymi w danej chwili manipulował. Kiedy
ju dopiął celu, zrywał rozmowy, a Helena wracała na paryskie salony.
Bała się myśleć, jak długo potrwa ta gra. A będzie zbyt stara i brzydka, by
stanowić przynętę? Na jej szczęście we Francji zaczęły się zamieszki. Fabien za-
wsze kierował się instynktem, a ten mówił mu teraz, e w powietrzu wisi coś
niedobrego. Czuła, e rozwaa zmianę taktyki na długo przed próbą porwania.
To było straszne. Nawet teraz, w pełnym ludzi salonie, Helena poczuła na
plecach dreszcz. Spacerowała po ogrodach Le Roc, francuskiej posiadłości
Fabiena, kiedy nagle pojawili się trzej jeźdźcy.
Musieli czaić się w zaroślach, czekając na dogodny moment. Walczyła,
opierała się - bezskutecznie. Zabraliby ją ze sobą, ale Fabien usłyszał krzyki i
przyszedł jej z pomocą.
Intrygi Fabiena mogły jej się nie podobać, ale musiała przyznać, e troszczy
się o to, co uwaa za swoje. Miał wtedy trzydzieści dziewięć lat i był w kwiecie
wieku. Zabił jednego z napastników, dwóch pozostałych uciekło. Gonił ich
jeszcze, ale zdołali się wymknąć.
Tego wieczora rozmawiali o przyszłości, a kade słowo zapadło jej głęboko
w pamięć. Powiedział, e porywacze byli najemnikami Rouchefouldów. Po-
dobnie jak on sam, wszyscy najpotęniejsi intryganci zdawali sobie sprawę, e
idą ciękie czasy. Sądzili, e dodatkowe ziemie, tytuły i alianse pozwolą im
przetrwać nadciągającą nawałnicę.
Stała się ywą tarczą. Fabien powiedział jej wtedy: - Otrzymałem
kategoryczną prośbę o twoją rękę od najwaniejszych rodów Francji. Niestety
wszystkich czterech. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Jak rozumiesz, nie jestem
zadowolony. Mamy problem.
Owszem, był to problem i znaczne ryzyko. Fabien nie chciał wybierać, nie
chciał wiązać jej fortuny i swojej przyszłości z którąś z czterech rodzin. Wy-
bierze jedną, a przy nadarzającej się okazji pozostałe rzucą mu się do gardła.
Być moe nawet dosłownie. Helena rozumiała jego stanowisko, choć uwaała,
e spotyka go zasłuona kara.
− Nie znajdziemy ci męa we Francji, a presja będzie coraz większa. - Fabien
spojrzał na nią z uwagą i dodał gładko: - Chyba musimy zacząć szukać gdzie
indziej.
Zamrugała. Uśmiechnął się, bardziej do siebie ni do niej.
− Idą ciękie czasy. Lepiej będzie, jeśli odnowimy kontakty z rodziną z drugiej
strony Kanału.
− Mam wyjść za emigranta? - Zaszokowała ją ta myśł. Emigranci generalnie
nie cieszyli się wysokim statusem społecznym, ani nie mieli majątku.
Fabien zmarszczył czoło. - Skąde. Za to ślub z zamonym angielskim
szlachcicem mógłby rozwiązać nasze obecne problemy.
Gapiła się na opiekuna w absolutnym zdumieniu.
Błędnie interpretując jej milczenie, wycedził: -Pamiętaj, moja droga, e
angielska szlachta w przewaającej części pochodzi od króła Williama. Naj-
prawdopodobniej będziesz musiała nauczyć się tego ohydnego języka, ale
wszyscy, którzy się liczą, mówią po francusku i małpują nasze zwyczaje. Nic ci
nie będzie.
− Znam ten język. - Nic więcej nie mogła powiedzieć. Otwierały się przed nią
moliwości, o których istnieniu nie miała pojęcia. Wolność. Ucieczka.
Siedem lat w towarzystwie Fabiena czegoś ją nauczyło. Nie okazała radości.
- Chcesz powiedzieć, e mam jechać do Londynu i szukać męa wśród
angielskiej szlachty?
− Oczywiście nie byle kogo. Tak jak mówiłem, musi mieć tytuł i majątek
przynajmniej równy twojemu. Innymi słowy, musi to być hrabia, markiz lub
ksiąę, a do tego bogaty. Chyba nie muszę ci przypominać, ile jesteś warta.
Całe ycie nie pozwalano jej o tym zapomnieć. Zmarszczyła czoło,
sprawiając wraenie, e nie jest zadowolona z obrotu spraw, ale w duchu knuła
plan. Widziała jedną zasadniczą przeszkodę. Zrobiła nieszczęśliwą minę. -
Załómy, e pojadę na londyńskie salony i znajdę kandydata spełniającego te
warunki, a ty mi powiesz, e ci się nie podoba. A jak znajdę innego, usłyszę to
samo. - Prychnęła lekcewaąco, skrzyowała ramiona i odwróciła wzrok. -To
nie ma sensu. Zamiast do Londynu, wolę wracać do Cameralle.
Nie odwayła się spojrzeć, jak Fabien zareagował na to małe przedstawienie,
ale czuła na sobie jego baczny wzrok.
Po dłuszej chwili, ku swemu zdumieniu, usłyszała śmiech. - Doskonale.
Dam ci deklarację na piśmie. - Usiadł przy biurku, wyciągnął z szuflady
pergamin i pióro. Pisząc, czyta! głośno:
Niniejszym oznajmiam, e ja, Fabien de Mordaunt, jako twój prawny opiekun
wyraam zgodę, ebyś poślubiła angielskiego szlachcica, który będzie miał tytuł
przynajmniej równy twojemu, bardziej rozległe ziemie i większe dochody.
Patrzyła, jak składa podpis i nie wierzyła własnemu szczęściu. Wysuszył
atrament i zwinął pergamin w rolkę. Omal nie wyrwała mu jej z dłoni, zdołała
jednak zachować zrezygnowaną minę.
Dokument schowała głęboko - zaszyła go w podszewce kufra. To miał być
jej paszport do wolności i prawdziwego ycia.
− Hrabia Witnersay to miły człowiek. - Ciemne oczy Louisa zatrzymały się na
korpulentnym szlachcicu. - Rozmawiałaś z nim?
− Mógłby być moim ojcem. - Nie był te w jej typie. Helena rozejrzała się. -
Pójdę poszukać Marjorie; moe powie mi coś o tym księciu. Nie ma tu ni-
kogo interesującego.
Louis prychnął. - Od tygodnia bawisz wśród angielskiej szlachty. Nie robisz
się zbyt wybredna? Wiem, czego oczekuje wuj i widzę tu wielu odpowiednich
kandydatów.
− To sprawa między mną a Fabienem. Nie yczę sobie, ebyś wtrącał się w
moje plany - powiedziała oschle. - Wracam na Green Street z Marjorie. Nie
ma powodu, ebyś nam towarzyszył.
Obróciła się na pięcie. Ubrała usta w lekki uśmiech i z łatwością przebiła się
przez tłum. Marjorie Thierry, ona
odległego krewnego Heleny, była jej
oficjalną przyzwoitką. Helena szła przez salon, świadoma męskich spojrzeń,
które towarzyszyły jej krokom. To dobrze, e przyjechała tu w szczycie sezonu,
kiedy angielska szlachta pogrąona była w szalonej zabawie. W przeciwnym
razie wzbudziłaby duo większe zainteresowanie, a tego nie chciała. Salon był
pełen plotkujących kobiet i rozgadanych dentelmenów. Grzane wino i
przedświąteczne podniecenie sprawiły, e wszystkim dopisywały humory.
Łatwo było się wymknąć, wystarczyło lekkie skinienie głowy i uśmiech.
Fabien wynajął dla Heleny dom w najlepszej części miasta. W takich
sprawach nigdy nie skąpił gotówki. Państwo Thierry nie byli zamoni, stąd z
ogromną wdzięcznością przyjęli ofertę bogatego krewniaka. Dostali mieszkanie,
jedzenie, słubę i pieniądze na wydatki, co pozwalało im przyjmować przyjaciół
i znajomych, których poznali podczas swego jedynego, niezwykle kosztownego
roku w Londynie.
Państwo Thierry doskonale zdawali sobie sprawę, jak daleko sięga władza
Fabiena de Mordaunt, nawet w Anglii. Opiekun Heleny był znany z niezwykle
długich rąk. Byli gotowi zrobić wszystko, czego sobie yczył - wprowadzili
Helenę do towarzystwa i pomagali w szukaniu odpowiedniego kandydata na
męa.
Helena ostronie korzystała z wdzięczności państwa Thierry. Marjorie,
szczupła blondynka około trzydziestki, miała tendencję do ulegania Louisowi,
ale była kopalnią wiedzy na temat angielskiej arystokracji.
Na pewno znajdzie się ktoś odpowiedni.
Zastała Marjorie na oywionej dyskusji z pewną damą i dentelmenem.
Dołączyła do rozmowy, a kiedy tematy się wyczerpały, odciągnęła Marjorie na
bok.
− Withersay?
Helena potrząsnęła głową. - Za stary. Zbyt surowy, zbyt wymagający. Louis
wspominał, e jest tu jakiś ksiąę. Nazywa się St. Ives, czy jakoś tak. Wiesz coś
o nim?
− St. Ives? O nie, nie. - Marjorie potrząsnęła gwałtownie głową, rozejrzała się i
zniyła głos do szeptu. - Nie, St. Ives to nie jest dobry kandydat, ma petite.
Nie dla ciebie ani dla adnej dobrze urodzonej panny.
Helena podniosła brwi w oczekiwaniu na dalsze szczegóły.
Marjorie owinęła się szalem i przysunęła bliej.
− To człowiek o fatalnej reputacji. Owszem, ma tytuł księcia i ogromny
majątek, ale przysiąg! kiedyś, e się nie oeni. - Gesty Marjorie zdradzały
brak zrozumienia dla takiej postawy. - Mówią, e
ma trzech braci, a
najstarszy niedawno doczekał się syna. - Wzruszyła ramionami. - Nie, ksiąę
nie jest właściwym kandydatem. Jest zbyt... - zamilkła, szukając właściwego
słowa – dangereux.
Zanim Helena zdąyła coś powiedzieć, Marjorie spojrzała w bok i zacisnęła
dłoń na nadgarstku dziewczyny. - Popatrz!
Helena podąyła za wzrokiem Marjorie i spojrzała na dentelmena, który
właśnie pojawił się w salonie.
− Monsieur le duc de St. Ives.
Szalony Anglik, ten sam, który pocałował ją w klasztornym ogrodzie.
Spokojnie rozglądał się po salonie, istne wcielenie elegancji, arogancji i
władzy. Zanim zdąył je zobaczyć, Marjorie złapała Helenę za ramię i po-
ciągnęła w przeciwnym kierunku.
− Sama widzisz. Dangerewc.
Helena widziała, a jednak... wcią pamiętała pocałunek i związaną z nim
obietnicę. Poczucie, e gdyby oddała się w jego ręce, otoczyłby ją opieką na
zawsze. Wyglądał na uwodziciela. Była pewna, e przez lata doskonalił
umiejętności w tym kierunku. No i był niebezpieczny, jak powiedziała Marjorie.
Lepiej będzie, jeśli zostawi go w spokoju.
Nie jest na tyle głupia, by uciekając przed jednym silnym męczyzną wpaść
prosto w ramiona drugiego. Wolność to zbyt drogocenny dar.
Na szczęście monsieur le duc otwarcie deklarował swą niechęć do
małeństwa.
Jest jeszcze ktoś, kogo powinnam wziąć pod uwagę?
Poznałaś markiza?
− Markiza Tanqueray? Owszem. Nie sądzę, by był w stanie sprostać
wymaganiom hrabiego de Vichesse. Sugerował, e ma długi.
− Moliwe. To dumny człowiek i moe dlatego o tym nie słyszałam.
Zobaczmy... - Znalazły się w następnym pokoju. Marjorie przystanęła i ro-
zejrzała się wokół. - Nikogo ciekawego tu nie widzę, ale za wcześnie, eby
się egnać. Urazilibyśmy gospodarzy. Musimy zostać co najmniej pół
godziny.
− Dobrze. Pół godziny, ale nie więcej. - Podeszły do rozgadanej gromadki.
Rozmowa była interesująca, ale Helena wolała obserwować ni mówić. Nikt
nie znał jej na tyle, by się temu dziwić. Choć zwykle nie była małomówna,
dzisiejszego wieczoru wolała milczeć, swobodnie oddając się rozmyślaniom.
Miała ju dosyć władzy Fabiena, ale prawo i tradycja nie dawały jej wyboru.
Podró do Londynu była najlepszą i pewnie jedyną szansą ucieczki -szansą,
którą podrzucił los, a którą miała zamiar umiejętnie wykorzystać. Zgodnie z
deklaracją Fabiena mogła poślubić kadego Anglika, który spełniał kryteria
tytułu, majątku i dochodów. Zasady wydawały się rozsądne, sądziła, e wielu
Anglików będzie w stanie im sprostać.
Przyszły mą Heleny musiał mieć odpowiedni tytuł, być zamony i
szanowany oraz być pantoflarzem. To był czwarty warunek, jej własny. Nie bę-
dzie przez resztę ycia marionetką w rękach jakiegoś męczyzny. Jeśli ktoś
będzie pociągał za sznurki, to tylko ona sama.
Nie chce być ozdobą, cennym przedmiotem, z którym nikt się nie liczy.
Fabiena nie obchodziły cudze uczucia, chyba e wchodziły mu w drogę. Był
despotą, tyranem gotowym zmiadyć kadego, kto mu się oprze. Wiedziała o
tym od samego początku. Udało jej się przetrwać i zachować niezaleność tylko
dlatego, e rozumiała jego motywy i nauczyła się odpowiednio maskować.
Nie była nigdy na tyle głupia, by stawać do walki, której nie miała szansy
wygrać. Tym razem los się do niej uśmiechnął. Wolność była w zasięgu ręki.
− Witam, droga hrabino.
Z szerokim uśmiechem na twarzy Gaston Thierry ukłonił się nisko. - Jeśli
jesteś wolna, wiele osób chciałoby cię poznać.
Błysk w jego oku kazał jej się uśmiechnąć. Gaston Thierry był utracjuszem,
ale bardzo sympatycznym człowiekiem. Podała mu dłoń. - Jeśli twoja ona nie
ma nic przeciwko...
Z wdzięcznym ukłonem w stronę Marjorie Helena pozwoliła się poprowadzić.
Tak jak podejrzewała, prośby o przedstawienie pochodziły od dentelmenów,
ale jeśli ma zamiar bawić na salonach lady Morpleth, nic nie stoi na
przeszkodzie, by miło spędzała czas. Panowie wychodzili ze skóry, by ją
zainteresować, opowiadali najnowsze anegdotki, opisywali zbliające się
przyjęcia.
Pytali ją o plany.
Tutaj była dosyć tajemnicza, co dodatkowo wzbudzało ich zainteresowanie.
Doskonale o tym wiedziała.
− O, Thierry... przedstaw mnie, proszę.
Głos dobiegał zza jej pleców. Nie rozpoznała go, ale od razu wiedziała, kto to
taki. Opanowała pragnienie, by odwrócić się na pięcie i spojrzeć mu w twarz.
Spokojnie, łagodnie zwróciła się ku nieznajomemu, zachowując uprzejmy
dystans.
Sebastian spojrzał na francuską madonnę, której nie zapomniał mimo upływu
siedmiu długich lat. Wyraz jej twarzy był opanowany i lekko rozbawiony,
dokładnie taki jak pamiętał. Był wyzwaniem, chocia ona nie miała o tym
pewnie pojęcia. Jej oczy... A wstrzymał dech, gdy podniosła powieki i
spojrzała mu prosto w twarz.
Zielone. Krystalicznie zielone oczy, przejrzyste jak górskie jezioro. Oczy,
które kusiły, zachęcały, by spojrzeć prosto w jej duszę.
O ile tylko by na to przystała.
Czekał siedem lat, by zobaczyć te oczy. Nie zdradzały, e go rozpoznała. Na
twarzy nie było widać adnych emocji. Uśmiechnął się lekko, wiedząc, e się
mu przygląda. Był pewien, e go pamięta. Tak samo jak on pamiętał ją.
Zwrócił uwagę na jej włosy. Czarne jak noc, błyszczące, bujne loki okalające
twarz i opadające na ramiona. Spojrzenie powędrowało niej, ogarnęło jej
figurę, prowokacyjnie opiętą zielonym jedwabiem i otuloną brokatową peleryną.
Przyglądał jej się, oceniał... A potem spojrzał jej w twarz.
Zapadła krępująca cisza. St. Ives spojrzał na pana Thierry i uniósł nieznacznie
brew, zauwaając dziwną opieszałość kawalera. Ten przestępował z nogi na
nogę, jakby stał na rozarzonych węglach.
Helena rzuciła Gastonowi władcze spojrzenie, unosząc brew duo bardziej
zdecydowanie.
− Hm... - Thierry zreflektował się. - Monsieur le duc de St. Ives. Mademoiselle
la comtesse d'Lisie
Sebastian wyciągnął dłoń, ona podała mu swoją, dygając głęboko.
− Monsieur le duc.
− Comtesse. - Ukłonił się i podniósł ją, powstrzymując się, by nie przytrzymać
jej ręki. - Dawno przyjechałaś z Parya?
− Ponad tydzień temu. - Rozejrzała się wokół z pewnością siebie, którą
doskonale zapamiętał. -To moja pierwsza wizyta na tym brzegu. - Spojrzała
na niego szybko. - W Londynie.
Helena była pewna, e ją pamięta, chocia nic w jego twarzy nie zdawało się
na to wskazywać. Ostre, jakby wyrzeźbione rysy były niczym kamienna maska,
oczy swą niewinnością przypominały błękit nieba, choć otaczające je długie,
zmysłowe rzęsy zdawały się przeczyć tej niewinności. Usta zawierały podobny
kontrast: były długie i wąskie, ale ich wyraz zdradzał poczucie humoru i
skłonność do artów.
Nie był młody. Wśród otaczających ją męczyzn był z pewnością najstarszy,
najbardziej dojrzały. A mimo to roztaczał męską, silną aurę, która sprawiała, e
inni przy nim bledli i wtapiali się w krajobraz.
Dominował nad otoczeniem. Towarzystwo takiego męczyzny nie było
nowością, przyzwyczaiła się do tego w domu. Podniosła podbródek i powiedzia-
ła spokojnie: - Byłeś ostatnio w Paryu, Wasza Wysokość?
Oczy i usta go zdradziły, ale to dlatego, e tak uwanie się mu przyglądała.
Błysk, lekki grymas, to było wszystko.
− Nie ostatnio. Kiedyś spędzałem tam kilka tygodni w roku.
Powiedział to wystarczająco dobitnie. Była pewna, e ją rozpoznał. Poczuła
lekkie mrowienie, a on, jakby się domyślił, spojrzał na jej ramiona. - Dziwne, e
się dotąd nie spotkaliśmy.
Poczekała, a ponownie spojrzy jej w oczy. -Rzadko odwiedzam Pary. Moje
ziemie leą na południu Francji.
Kąciki ust uniosły się; spojrzenie ogarnęło włosy, zatrzymało się na oczach, a
potem skierowało się w dół. - Tak sądziłem.
Uwaga była dosyć niewinna; jej karnacja rzeczywiście zdradzała południowe
pochodzenie. Ale ton, głęboki i niski, zdawał się odbijać echem po najdalszych
zakamarkach jej duszy.
Spojrzała na Gastona, nerwowo przestępującego z nogi na nogę. - Wybacz,
Wasza Wysokość, ale na nas ju pora. Czy nie tak, monsieur Thierry?
− Istotnie, istotnie. - Thierry uśmiechnął się nerwowo. - Jeśli ksiąę nam
wybaczy.
− Oczywiście. - W błękitnych oczach Sebastiana pojawiło się rozbawienie.
Helena postanowiła je zignorować. Ujął jej dłoń i ukłonił się, a zanim zdołała
zabrać rękę, szepnął: - Mam nadzieję, e zabawisz chwilę w Londynie,
hrabianko.
Zawahała się, a potem skinęła głową. - Na to wygląda.
− A więc będziemy mieli czas, by się lepiej poznać. - Uniósł jej palce do ust i
nie spuszczając z niej wzroku, złoył na jej dłoni lekki pocałunek. Puścił ją i
pochylił głowę. - Do kolejnego spotkania, made-moiselle.
Ku wielkiej uldze Heleny Gaston nie zwrócił uwagi na ostatnie słowa księcia.
Razem z Marjorie wydawali się tak przejęci faktem, e St. Ives chciał
ją poznać, i nie zauwayli jej poruszenia. Nie zauwayli, e wcią dotyka
palcami miejsca, gdzie odcisnęły się jego usta. Opanowała się dopiero, kiedy
ponownie znaleźli się na Green Street.
− Minął kolejny wieczór. - Westchnęła, gdy słuąca ruszyła w jej kierunku, by
zabrać płaszcz. -Moe jutro będziemy mieli więcej szczęścia.
Marjorie spojrzała jej w oczy. - Jutro idziemy na bal do hrabiny Montgomery.
Będą tam wszyscy, którzy się liczą.
− -Bon. - Helena ruszyła w stronę schodów. - Dobre miejsce na łowy.
yczyła Gastonowi dobrej nocy. Marjorie dogoniła ją na schodach.
− Moja droga... monsieur le duc nie jest męczyzną dla ciebie. Na twoim
miejscu nie zachęcałabym go, by spędzał z tobą czas. Jestem pewna, e rozu-
miesz.
− Monsieur le duc de St. Ives? - Marjorie przytaknęła, a Helena machnęła ręką
lekcewaąco. - On tylko artował. Wydaje mi się, e zrobił to tylko po to, by
zirytować Gastona.
− Eh, bien... To moliwe, przyznaję. Taki człowiek. No có, ostrzegałam cię.
− Owszem. - Helena zatrzymała się przy drzwiach. - Nie masz powodu do
niepokoju. Nie jestem tak głupia, by marnować czas na uwodzenie kogoś
takiego jak ksiąę St. Ives.
− W końcu się spotkali! - Louis zdjął krawat i rzucił go kamerdynerowi, a
potem rozpiął kołnierzyk. - Zacząłem się obawiać, e sam będę musiał ich
przedstawić, ale w końcu znalazła się na jego drodze. Stało się tak, jak
przewidywał wuj Fabien. St. Ives sam do niej przyszedł.
− Doprawdy, milordzie. Pański wuj jest niezwykle przenikliwy w takich
sprawach. - Vilłard pomógł Louisowi ściągnąć surdut.
− Napiszę do niego jutro. Z pewnością ucieszy się z dobrych wiadomości.
− Dopilnuję, panie, by ta wiadomość dotarła do niego jak najszybciej.
− Przypomnij mi z samego rana. - Louis rozpiął kamizelkę i dodał: - A teraz
pora na kolejny krok.
Helena spotkała księcia St. Ives na balu u hrabiny Montgomery, raucie lady
Furness i wieczorku u rodziny Rawleigh. Kiedy poszła na spacer do parku,
równie się na niego natknęła. Spacerował tam, zupełnie przypadkiem, z dwoma
przyjaciółmi.
Gdziekolwiek poszła, zawsze musiała go spotkać.
Nie zdziwiło jej zatem, kiedy podszedł do niej na balu u księnej Richmond.
Stanął po jej prawej stronie, a otaczający ją dentelmeni usunęli się bez słowa,
jak gdyby miał do niej jakieś prawa. Ukrywając swą irytację, Helena
uśmiechnęła się łagodnie i podała mu rękę. I uzbroiła się na wypadek kolejnego
pocałunku w dłoń.
− Bon soir, moja droga.
Jak to moliwe, e takie proste, niewinne słowa mogą brzmieć tak
dwuznacznie? Czy sprawił to blask niebieskich oczu, tembr głosu, a moe
władczy dotyk? Helena nie miała pojęcia, ale nie podobało jej się, e z taką
łatwością dociera do jej zmysłów.
Uśmiechała się nadal, przyzwalając na jego towarzystwo. Kiedy grupa się
rozeszła, Helena zwlekała chwilę. Wiedziała, e jej się przygląda, e jest czujny.
Kiedy po chwili wahania zaoferował jej ramię, uśmiechnęła się i oddała mu
dłoń.
Przeszli zaledwie kilka metrów. - Chciałabym z tobą porozmawiać.
Nie widziała jego twarzy, ale była pewna, e się uśmiecha.
− Tak sądziłem.
− Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie będzie nas widać, ale nie słychać?
− Po drugiej stronie jest wnęka. Poprowadził ją i posadził w fotelu z widokiem
na cały salon, a sam zajął miejsce naprzeciwko.
− Zamieniam się w słuch, mignonne.
Helena zmierzyła go wzrokiem. - Co ty knujesz? Brwi uniosły się. - Co
takiego?
− Powiedz, dlaczego za mną chodzisz?
Patrzył jej prosto w oczy, ale usta nie mogły powstrzymać się od śmiechu.
Podniósł dłoń i połoył ją sobie na sercu. - Mignonne, zadajesz mi wielki ból.
− Wolne arty! - Helena wcią panowała nad sobą. - Poza tym, nie jestem
twoją mignonne!
Jego ukochaną, skarbem.
Uśmiechnął się protekcjonalnie, jakby wiedział coś, czego ona nie wie.
Helena zacisnęła palce na wachlarzu i zwalczyła ochotę, by go nim uderzyć.
Spodziewała się takiej odpowiedzi - lub raczej jej braku - i dlatego przygotowała
się do tej rozmowy. Zdumiało ją tylko jedno. e tak łatwo traci głowę, e on tak
łatwo wytrąca ją z równowagi. Zwykle była bardziej opanowana.
− Jak zapewne zgadłeś, bo przecie wiesz wszystko, przyjechałam tutaj, by
znaleźć męa. Nie po to, by szukać kochanka. Chcę, ebyśmy się jasno rozu-
mieli, Wasza Wysokość. Niewane, jak bardzo będziesz się starał, jak
wielkie jest twoje doświadczenie w uwodzeniu, nie mam zamiaru poddać się
twoim legendarnym urokom.
Słyszała wystarczająco duo od przeraonej Marjorie, a wywnioskowała
jeszcze więcej ze spojrzeń i szeptów. Gdyby nie jej pochodzenie i wiek, to na-
wet taka rozmowa mogłaby jej przypiąć etykietkę.
Spojrzała mu w oczy, czekając na odpowiedź, jakąś uszczypliwą uwagę,
potyczkę słowną. On przyglądał jej się z zadumą, przeciągając chwilę, kiedy się
odezwie. - Tak sądzisz?
− Jestem pewna. - Co za ulga. Wreszcie piłeczka była po jej stronie. - Nic tu po
tobie. Nie masz szans, więc niepotrzebnie trzymasz się mojej spódnicy.
Uśmiechnął się szeroko. - Trzymam się twojej spódnicy, mignonne, bo mnie
bawisz. - Opuścił wzrok i poprawi! koronkę mankietu. - Nie znam tu nikogo,
komu się to udaje.
Helena z trudem powstrzymała prychnięcie. -Wiele pań chętnie spróbuje.
− Niestety, nie mają szans.
− Moe za wysoko stawiasz poprzeczkę? Podniósł głowę i spojrzał jej w twarz.
– Chyba nie. Jak się okazuje, mona znaleźć osobę, która do niej dorasta.
Oczy Heleny zamieniły się w wąskie szparki. - Jesteś potworem!
Uśmiechnął się. - Nie robię tego celowo, mignonne.
Zacisnęła zęby. Miała ochotę krzyczeć. Nie jest i nie będzie jego mignonne!
Ale przecie spodziewała się oporu. Zaczerpnęła tchu i opanowała się. -
Doskonale. - Pokiwała głową. - Skoro masz zamiar trzymać się mojej spódnicy,
to przynajmniej bądź uyteczny. Masz wielu przyjaciół w Londynie i wiesz
więcej ni inni na temat majątków i tytułów. Pomoesz mi wybrać męa.
Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Potwierdzało to jego tezę, e ona i
tylko ona posiada rzadką umiejętność zadziwiania go i jednocześnie
rozśmieszania. Impuls był silny, ale Sebastian poszedł za ciosem.
Swoją reputację Sebastian zawdzięczał między innymi szybkiemu refleksowi.
Zawsze potrafił dostrzec i w porę pochwycić szansę, która materializowała się
przed oczyma. - Z ogromną przyjemnością, mignonne.
Spojrzała na niego podejrzliwie, ale on połoył dłoń na sercu i się skłonił. -
Będzie to dla mnie zaszczyt, móc ci towarzyszyć w wyborze.
− Zgoda?
− Zgoda. - Uśmiechnął się, gotów jej obiecać wszystko, o co poprosi. Nie ma
lepszego sposobu, by dopilnować, eby nikt nie wszedł mu w drogę. A jeśli
jeszcze będzie mógł być blisko...
Wyciągnął dłoń. - Wstań. Zatańczymy.
Podniósł się, ciągnąc ją za sobą. Nie była to prośba, tylko rozkaz, ale Helena
nie miała nic przeciwko temu. Dotychczas unikała tańca z nim w obawie, e nie
będzie w stanie opanować emocji towarzyszących jego dotykowi.
Tu obok tworzył się korowód; dołączyli do niego. Kiedy zabrzmiał pierwszy
akord, dygnęła. Ukłonił się. Złączyli ręce.
Było gorzej, ni się spodziewała. Nie mogła oderwać od niego wzroku.
Wiedziała, e to niemądre, ale rozum nie potrafił się oprzeć magnetyzmowi.
Otaczała ich zmysłowa mgiełka, zapomnieli, e wokół są inni ludzie.
Poruszał się z niezwykłą gracją, pewny siebie, opanowany. Przysięgłaby, e
ledwo słyszał muzykę, ale był na tyle doświadczony, na tyle wprawny, e
muzyka wcale nie była potrzebna. Helena tańczyła menueta ju w wieku
dwunastu lat, ale nigdy nie było tak jak teraz. Teraz tańczyła jak we śnie, a
kady ruch, kady gest, kade spotkanie błękitnych oczu było jak raenie
piorunem. Nigdy nie czuła takiej siły, takiej energii.
Jakby zarzucił na nią sieć. Wiedziała, co się święci, jakie są jego zamiary.
Gdzieś w odległym zakątku mózgu tkwiła świadomość, e gdy taniec się
skończy, ona będzie wolna. Ale dopóki obracali się wokół siebie, wykonując
skomplikowane figury, była jak uwięziona, oczarowana.
Zafascynowana.
Zdawała sobie sprawę, e oddycha głośniej, e czuje mrowienie na skórze.
Wszelkimi zmysłami czuła, e jej ciało budzi się do ycia - jej piersi, ramiona,
biodra, nogi. Czuła te, e fascynacja jest obustronna.
Kiedy zamilkła muzyka, Helenie kręciło się w głowie. Podniosła się z
głębokiego ukłonu i odwróciła twarz. - Chcę wracać do madame Thierry.
Kątem oka zauwayła, e jego usta się poruszyły. Spotkała jego spojrzenie i
zdała sobie sprawę, e w niebieskich oczach nie ma triumfu, a raczej łagodne
zrozumienie.
Dangereux.
To słowo nie opuszczało jej myśli. Zadrała.
− Chodź - podał jej dłoń. - Odprowadzę cię.
Oddała mu rękę. Odprowadził ją do Marjorie, wymieniając ukłon z Louisem,
który stał u jej boku, a następnie ukłonił się i znikł.
− -Mon dieu! Heleno...
Podniosła dłoń, powstrzymując Marjorie od dalszych słów. - Wiem, wiem, ale
my się dogadaliśmy. Nie zostanę jego kochanką, a on obiecał, e pomoe mi
znaleźć męa. Twierdzi, e go bawię.
Marjorie gapiła się na nią. - Co takiego? -Po chwili potrząsnęła głową. - Ech,
ci Anglicy. Są szaleni.
Louis się wyprostował. - Szaleni czy nie, jego propozycja moe być bardzo
cenna. Moe być doskonałym źródłem informacji, a e jest duo starszy...
Marjorie prychnęła. - Ma tylko trzydzieści siedem lat, a jeśli połowa z tego, co
słyszałam to prawda, mógłby zadziwić niejednego dwudziestosiedmiolatka.
− Czy to wane? - Louis szarpał nerwowo za kieszeń kamizelki; sam miał
dwadzieścia siedem lat. -Skoro Helena twierdzi, e nie potraktuje jej jak swój
kolejny podbój, a mimo to chce nam pomóc, głupotą byłoby odrzucać jego
ofertę. Jestem przekonany, e mój wuj, hrabia de Vichesse, zachęcałby do
skorzystania z tego pomysłu. Helena pochyliła głowę. - Masz rację. - Fabien
korzystał z kadego narzędzia, które wpadło mu w ręce.
Marjorie westchnęła z niepewną miną. - Jeśli jesteś pewna, e hrabia... - Bien,
zróbmy, jak uwaasz.
Rozdział 2
Marjorie przystała na ten pomysł, ale z pewnością go nie pochwalała, bo za
kadym razem, gdy St. Ives odprowadzał Helenę, traktowała go jak wilka, który
akurat schował kły, ale jeszcze chwila i odsłoni prawdziwe oblicze.
− Nie ma się czego bać, zapewniam cię. - Helena dotknęła ramienia Marjorie.
Znajdowały się w sali balowej u lady Harrington. W powietrzu czuć było
zbliające się święta; girlandy z bluszczu oplatały kolumny, a wieńce z
ostrokrzewu i czerwonych borówek zdobiły wszystkie ściany salonu.
St. Ives właśnie przyjechał. Zapowiedziano go, przystanął na moment na
schodach prowadzących do sali balowej, przyglądając się zgromadzonym.
Ukłonił się gospodyni, a potem jego wzrok szukał... A ją znalazł.
Helena poczuła, e serce jej przystanęło. Nie bądź niemądra, powiedziała
sobie. Ale kiedy schodził po schodach, jak zwykle niedbale elegancki, nie mogła
zaprzeczyć, e jej ciało ogarnia dziwna ekscytacja.
− On mi tylko pomaga w znalezieniu męa.
Powiedziała to, by uspokoić Marjorie, ale sama w to nie wierzyła. Mówiła mu
wielokrotnie, e nie zostanie jego kochanką, a on nigdy tego nie komentował.
Obiecał jednak, e pomoe jej znaleźć męa, i chyba mówił szczerze. Nietrudno
było przejrzeć jego zamiary. Jak tylko zostanie oną jakiegoś nudnego,
angielskiego lorda, będzie pierwszy w kolejce, by zostać jej kochankiem.
Trudno mu się będzie oprzeć.
Przeszył ją dreszcz, poczucie zbliającego się niebezpieczeństwa.
A tymczasem był ju obok, ukłonił się nisko, powiedział kilka słów Marjorie,
a potem poprosił Helenę na krótki spacer. Zgodziła się. Dangereux czy nie, ona
ju podjęła decyzję, od której nie było odwrotu.
Nie było odwrotu z pułapki, którą na nią zastawił.
Ta świadomość otworzyła jej oczy. Nagle się spięła. Poczuł to, widziała to w
jego spojrzeniu, pobienej pieszczocie niebieskich oczu na jej twarzy.
− Nie gryzę, mignonne. Jeszcze nie.
Rzuciła mu spojrzenie z ukosa, widząc rozbawienie. - Marjorie się martwi.
− Czemu? Obiecałem, e pomogę ci znaleźć męa. Co w tym złego?
Zmruyła oczy. - Nie udawaj niewiniątka, Wasza Wysokość. Nie jest ci z tym
do twarzy.
Sebastian zaśmiał się. Była urocza; dotąd adnej kobiecie nie udało się go tak
zaabsorbować. Prowadził ją przez tłum, przystając tu i ówdzie, by z kimś
porozmawiać, przywitać się ze znajomym, czy pokazać jej stojącego na tarasie
anioła wyrzeźbionego w lodzie.
ałował, e nie moe przyśpieszyć tempa, skrócić tego etapu znajomości i
przejść do następnego, kiedy będzie mógł jej dotknąć, pieścić i całować. Zwa-
ywszy na jego zamiary, nie było to rozsądne. Kiedyś był
mistrzem w
rozgrywaniu towarzyskich gier, ale wynik tej byl duo waniejszy ni
wszystkich dotychczasowych.
Gdy tylko okrąyli salę, odciągnął ją na bok. -Powiedz mi, mignonne, co
robiłaś w święta w klasztorze?
− Moja siostra się rozchorowała. Zostałam, by się nią opiekować. - Zawahała
się i dodała: - Jesteśmy sobie bardzo bliskie; nie chciałam jej zostawiać.
− Jest duo młodsza?
− Osiem lat. Miała wtedy osiem lat.
− A więc teraz ma piętnaście. Jest z tobą w Londynie?
Potrząsnęła głową. - Ariele była chorowitym dzieckiem. Teraz jest lepiej, ale
nie chciałam jej naraać na chłodną, angielską zimę. U nas jest duo cieplej.
− A gdzie jest to „u nas"?
− Naszą rodową posiadłością jest Cameralle. W Camargue.
− Ariele. Ładne imię. Czy ona równie jest ładna?
Sebastian poprowadził Helenę do sofy, którą właśnie opuściły dwie damy.
Poczekał, a rozsiądzie się wygodnie, a potem usiadł obok. Ze względu na
rónicę wzrostu, jeśli Helena spuści głowę, nie będzie widział jej twarzy. Nie
będzie mógł śledzić jej myśli.
− Ariele jest ładniejsza ode mnie.
− Wątpię. To niemoliwe.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Wydajesz się tego całkiem pewien,
Wasza Wysokość.
− Mam na imię Sebastian. Słyszałaś o mojej reputacji, dziwię się, e wątpisz w
mój osąd.
Zaśmiała się, a potem rozejrzała po sali. - No to mi powiedz, dlaczego oni
nie... ze względu na twoją reputację... - Zaczęła gestykulować.
− Dlaczego nie zwracają na nas uwagi?
− Exactement.
Bo nie są w stanie rozgryźć moich planów i pewnie przestali próbować.
Sebastian oparł się wygodnie, patrząc na jej profil. - Wcią się przyglądają, ale
na razie nie wydarzyło się nic takiego, co mogłoby dostarczyć tematu do plotek.
Łagodnie wypowiedziane słowa zapadły jej głęboko w pamięć. Znów
ogarnęło ją poczucie zbliającego się niebezpieczeństwa. Powoli odwróciła
głowę i spojrzała prosto w niebieskie oczy. - Obiecałeś, e do niczego nie
dojdzie.
Nie unikał jej wzroku, ale jego spojrzenie było enigmatyczne,
nieprzeniknione.
− Próbujesz uśpić ich czujność, przeczekać, a się znudzą i przestaną się
przyglądać.
To mogło być pytanie, ale ona nie miała wątpliwości. Poczuła nagle, e brak
jej powietrza. Z trudem wydobyła z siebie słowa: - Prowadzisz ze mną
niebezpieczną grę.
Zrozumiał, w jego oczach pojawił się znajomy błysk. Twarz nabrała
surowego wyglądu. - Nie, mignonne, to nie jest gra.
Brzydziły ją gry wpływowych męczyzn,
a mimo to, uciekając przed
Fabienem, trafiła wprost w ramiona innego silnego męczyzny. Jak to się stało?
Tak szybko, bez udziału jej woli?
Zachmurzył się, chocia ciało wcią wydawało się rozluźnione, a poza pełna
niedbałej elegancji. Patrzył jej głęboko w oczy, ale ona dawno nauczyła się
strzec swoich sekretów.
Wzrok mu się zaostrzył; złapał ją za rękę. - Mignonne...
− Tu jesteś, Sebastianie!
Podniósł głowę, Helena zrobiła to samo. Poczuła, e jego palce zaciskają się
na jej dłoni. Nie puścił jej, chocia korpulentna angielska dama o okrągłej
twarzy otoczonej ufryzowanymi loczkami najwidoczniej liczyła na bardziej
wylewne powitanie. Przygniatała ją taka ilość biuterii, e Helena ledwie
zauwayła dziwaczny odcień sukni. Odniosła wraenie, e Sebastian westchnął
w duchu.
Wstał powoli, z wyraźnie niezadowoloną miną. Helena równie.
− Dobry wieczór, Almiro. - Odczekał chwilę. Kobieta zreflektowała się i
dygnęła lekko. Chyląc głowę w ukłonie, spojrzał na Helenę. - Droga hrabian-
ko, pozwól, e ci przedstawię lady Almirę Cynster. Moją szwagierkę.
Helena oddała mu spojrzenie, właściwie odczytując jego irytację.
− Almira, hrabina d'Lisle.
Znów chwilę odczekał. Helena równie. Z nieukrywaną niechęcią i wątpliwą
gracją kobieta ponownie dygnęła. Helena uśmiechnęła się słodko i pokazała jej,
jak powinien wyglądać dyg.
Prostując się, zobaczyła błysk aprobaty w oczach Sebastiana.
− Rozumiem. St. Ives przedstawia cię towarzystwu. - Kobieta lustrowała ją
tępym, bezczelnym spojrzeniem.
− Monsieur le duc był na tyle uprzejmy.
Lady Almira zacisnęła usta. - Rzeczywiście. Nie wydaje mi się, ebym miała
zaszczyt poznać twego męa, hrabiego d'Lisle.
Helena uśmiechnęła się niewinnie. - Nie jestem męatką.
− Och! Myślałam... - Lady Almira przerwała, zdumiona.
− Zgodnie z francuskim prawem, jeśli w rodzinie nie ma męskich potomków,
córka dziedziczy tytuł po ojcu.
− Aha. - Almira wydawała się jeszcze bardziej zdumiona. - A więc nie jesteś
męatką?
Helena potrząsnęła głową.
Almira skrzywiła się, zwracając do Sebastiana: -Lady Orcott pytała o ciebie.
Sebastian uniósł brew. - Doprawdy?
Ton nie pozostawiał wątpliwości, e w ogóle go to nie interesuje.
− Szukała cię.
− No có. Jeśli ją spotkasz, powiedz jej, gdzie mnie moe znaleźć.
Helena ugryzła się w język. Oschła odpowiedź Sebastiana nie zrobiła adnego
wraenia na jego szwagierce.
Almira odwróciła się bokiem do Heleny. -Chciałam ci powiedzieć, e Charles
zaczął chodzić po schodach. Rośnie jak na drodach. Musisz przyjechać i go
zobaczyć.
− Fascynujące. - Sebastian ścisnął palce Heleny i spojrzał w jej stronę. -
Wydaje mi się, moja droga, e lady March daje nam znaki. - Rzucił Almirze
niechętne spojrzenie. - Musisz nam wybaczyć, Almiro.
Nawet ona nie mogła nie zauwayć takiej odprawy. Zrobiła niezadowoloną
minę i dygnęła. - Spodziewam się ciebie za kilka dni.
Z tą impertynencką uwagą odwróciła się na pięcie i odeszła.
Patrzyli, jak się oddala. - Czy lady March - zaczęła Helena - której nie znam,
rzeczywiście daje nam znaki?
− Skąde. Chodźmy stąd.
Helena spojrzała na niego, na uprzejmą maskę zamiast twarzy. - Syn tej
kobiety odziedziczy po tobie majątek i tytuł?
Jego twarz nie zdradzała najmniejszych emocji. Oddał jej spojrzenie i
odwrócił głowę bez słowa.
Helena uniosła lekko brwi i nie pytała o więcej.
Wtopili się w tłum. Po chwili dopadł ich wysoki, szczupły męczyzna w
eleganckim czarnym ubraniu. A raczej dopadł Sebastiana; ją zauwaył dopiero
wtedy, gdy zrobiło się luźniej.
Oczy dentelmena rozbłysły; uśmiechnął się i ukłonił niemal tak elegancko,
jak Sebastian.
Ten westchnął. - Droga hrabino, pozwól, e ci przedstawię mojego brata,
lorda Martina Cynstera.
− Enchante, mademoiselle. - Martin uniósł jej dłoń i złoył na niej pocałunek. -
Nic dziwnego, e brata tak trudno dziś znaleźć.
Miał szczery uśmiech, wydawał się prawdziwie rozbawiony. Helena
uśmiechnęła się równie. - Miło mi cię poznać, milordzie.
Martin był duo młodszy od Sebastiana, ale widać było, e nie traktuje
starszego brata zbyt powanie.
− Byłem ciekaw - odezwał się Sebastian - czy ju wydobrzałeś po nocy
spędzonej u Fanny?
Martin się zaczerwienił. - Skąd do diab... diaska wiesz?
Sebastian uśmiechnął się tylko.
− Jeśli chcesz wiedzieć - ciągnął Martin - skończyłem ten wieczór dosyć
wcześnie. Ta kobieta oszukuje w kartach, daję słowo.
− To nic nowego.
Martin zamrugał. - Mogłeś mnie ostrzec.
− I zepsuć ci zabawę? Dzięki Bogu, nie jestem twoją niańką.
Martin uśmiechnął się. - Muszę przyznać, e świetnie się bawiłem. Chocia
trochę czasu mi zajęło, eby przejrzeć jej sztuczki.
− No tak. - Sebastian spojrzał na Helenę. - Ale obawiam się, e nudzimy pannę
d'Lisle.
− Có, nie jest to najbardziej ekscytujące miejsce. - Martin zwróci! się do
Heleny. - Szkoda, e przyjechałaś do Londynu tak późno, za późno na
Vauxhall czy Ranelagh. Chocia przed nami jeszcze bal maskowy u lady
Łowy. Tam zawsze jest dobra zabawa.
− O tak, wydaje mi się, e dostałam zaproszenie. Uwielbiam bale kostiumowe.
− Za kogo się przebierzesz? - zapytał Martin. Helena zaśmiała się. - Co to, to
nie. Ostrzeono mnie, e mam nie mówić.
Martin cofnął się o krok, przyglądając się jej tak, jakby chciał utrwalić sobie
w pamięci jej rysy.
− Nie musisz pytać - poinformował go Sebastian.
− Nie rozumiem. Jak ją w takim razie odnajdę?
− Zwyczajnie. Odszukaj mnie. Martin zamrugał. - Och.
− Ach, tu jesteś, ma petite. - Podeszła do nich Marjorie. Uśmiechała się, ale na
jej twarzy widać było obawę, jak zawsze w obecności Sebastiana.
Uśmiechnęła się szerzej do Martina i podała mu rękę, a potem zwróciła do
Heleny. - Musimy ju iść.
Helena poegnała się niechętnie. Sebastian pocałował ją w dłoń i szepnął do
ucha: - Do jutra, mignonne.
Nikt poza nią nie słyszał tych słów. Spojrzenie niebieskich oczu było równie
przeznaczone tylko dla niej.
Helena dygnęła, ukłoniła się i poszła za Marjorie, nie przestając się dziwić.
Martin zwrócił się do brata: - Cieszę się, e się spotkaliśmy. - Rozbawiony
wyraz zniknął z jego twarzy. - Nie wiem, jak długo będziesz znosił wybryki
Almiry, ale my z Geoffreyem mamy ju dość. Zachowuje się skandalicznie!
Odnoszę czasem wraenie, e uwaa, i znajdujesz się dawno pod ziemią,
Arthur zresztą te. Bóg jeden wie, dlaczego się z nią oenił.
− Wszyscy wiemy. - Sebastian spuścił wzrok i poprawił koronkę mankietu.
Martin prychnął. - Ale przecie to była nieprawda! Nie była wtedy w ciąy...
− Spójrz na to z drugiej, lepszej strony. Przynajmniej moemy być pewni, e
Charles jest synem Arthura.
− Owszem, ale to Almira trzyma go w garści. Mój Boe, chłopak od urodzenia
nie słyszy niczego poza jej złorzeczeniami. Wiesz przecie, jak ona nas
nienawidzi.
− Skąde.
− A jednak. To największa hipokrytka, jaką znam. Jeśli zabraknie ciebie i
Arthura, a Charles odziedziczy majątek... - Martin nabrał głęboko tchu i od-
wrócił wzrok. - Powiem tak: ani ja, ani George ostatnio nie śpimy spokojnie.
Sebastian podniósł wzrok i spokojnie przygląda! się bratu. - Nie zdawałem
sobie sprawy... - zawahał się. - Ani ty, ani George nie macie powodu, by się
martwić. - Jego twarz wykrzywił grymas. - Arthur równie.
Martin zmarszczył czoło. - Co takiego? -Po chwili rozchmurzył się, a w
oczach pojawił się blask. - Zamierzasz coś z tym zrobić?
− Chyba nie sądzisz, e pozwolę, by Almira została księną St. Ives?
Martin zbaraniał i ze zdumienia otworzył usta. -Mówisz serio? Nie wierzę.
− Sądziłem kiedyś, e jestem z elaza. Almira udowodniła mi, e to nieprawda.
Miałem nadzieję, e macierzyństwo ją odmieni. - Sebastian wzruszył
ramionami. - Okazało się, e byłem nadmiernym optymistą.
Z otwartymi ustami Martin patrzył tam, gdzie przed chwilą znikła Helena. -
Chcesz się enić.
Spojrzenie, które rzucił mu Sebastian, było tak ostre, e mogło przecinać
szkło. - Będę niezmiernie wdzięczny, jeśli powstrzymasz się od tego typu
komentarzy. Komukolwiek, gdziekolwiek.
Martin gapił się na brata, a po chwili zrozumiał. - Do diabła! Ty mówisz
powanie! - Na usta wrócił mu uśmiech. - Rozejrzał się po eleganckim tłumię,
uśmiechach, spojrzeniach, które nawet teraz kierowane były w ich stronę. - Jeśli
to się wyda...
− Będziesz tego ałował do końca ycia, braciszku. A teraz chodźmy. -
Sebastian ruszył w stronę drzwi. - Otworzyli nowe kasyno. Mam
zaproszenie, jeśli więc chcesz, moesz iść ze mną.
Martin dorównał mu kroku, uśmiechając się szerzej ni dotychczas.
− Moim zdaniem, mignonne, lord Montacute nie jest taki zły.
Helena rzuciła Sebastianowi szybkie spojrzenie. Spacerowali w cieniu drzew;
dzień był wyjątkowo pogodny. Przyszła tu z Marjorie, ale Sebastian szybko je
odnalazł. Zostawili Marjorie wśród przyjaciół, a sami udali się na przechadzkę.
Rozmawiali o potencjalnych kandydatach na męa.
− Chyba - powiedziała - nie zniosłabym tego, e mój mą nosi jaskrawo
róowe surduty. Co gorsza, dodaje do tego róowe koronki.
Ogarnęła spojrzeniem granatowy płaszcz Sebastiana, skromnie ozdobiony
złotem na mankietach i kieszeniach. Koronki, jak zwykle, były śnienobiałe i
doskonałej jakości.
− Poza tym - spojrzała przed siebie - pozostaje jeszcze kwestia tytułu.
Poczuła na sobie spojrzenie. - Jest baronem.
− Owszem. A mój opiekun yczy sobie, aby męczyzna, którego poślubię, był
co najmniej równy mi tytułem.
− Czyli co najmniej hrabią. - Westchnął, podniósł głowę i rozejrzał się. -
Mignonne, szkoda, e nie powiedziałaś mi tego wcześniej. Nie ma tak wielu
nieonatych hrabiów, markizów, a tym bardziej ksiąąt.
− Paru się znajdzie.
− Mamy jeszcze inne kryteria, prawda?
Jej kryteria róniły się od wymagań Fabiena, ale Sebastian moe tylko na nich
skorzystać. Uległy mą, którego owinie sobie wokół palca, nie będzie przecie
robił awantur, kiedy zdecyduje się wziąć kochanka. Kto wie? Moe się na to
zdecyduje. Ale kochanek te powinien być tej samej maści. Powinien spełniać
kade jej yczenie i nie oczekiwać po niej zbyt wiele.
Męczyzna u jej boku, niestety, nie naleał do tej grupy.
− Zacznijmy moe od tytułu. To nam trochę ograniczy wybór. - Rozejrzał się,
lustrując niedbałym wzrokiem grupki przechadzających się arystokratów. -
Czy twój opiekun zgodzi się na wicehrabiego? W większości przypadków
wicehrabia zostanie kiedyś hrabią.
− Hm, chyba tak. Jeśli wszystkie inne warunki zostaną spełnione.
− W takim razie przedstawię cię wicehrabiemu Digby. Jest spadkobiercą
hrabiego Quantock, który ma pokaźny majątek na zachodzie kraju.
Słyszałem, e cieszy się sporym szacunkiem.
Poprowadził ją do grupki dentelmenów i dam. Przedstawił ją wszystkim, a
następnie wymanewrował tak, by „przypadkiem" znalazła się obok młodego
hrabiego. Po dziesięciu minutach adoracji Helena spojrzała znacząco na
Sebastiana.
− No i jak? - zapytał, kiedy się oddalili.
− Za młody.
Rzucił jej kamienne spojrzenie. - Nie wiedziałem, e mamy jeszcze kryterium
wieku.
− Nie mamy. Ale on jest po prostu za młody.
− Wicehrabia Digby ma dwadzieścia sześć lat. Więcej ni ty.
Helena machnęła ręką i rozejrzała się. - Kto jeszcze?
Po chwili z ust Sebastiana wydarło się westchnienie. - Mignonne, wcale mi
nie pomagasz.
Helena pomyślała o nim to samo. Zdała sobie sprawę, e jego towarzystwo,
doświadczenie i ogłada sprawiają, e inni, młodsi męczyźni wypadają w jej
oczach blado.
Jeśli jest się przyzwyczajonym do złota, trudno zaakceptować zwykłą blachę.
Przedstawił ją kolejnemu wicehrabiemu, młodemu lekkoduchowi tak
pochłoniętemu własnym wyglądem, e niemal jej nie zauwaył. Kilka chwil
później Sebastian musiał wysłuchać krytycznej opinii, wyraonej
zrezygnowanym, niemal rodzicielskim tonem. Poprowadził ją do następnej
grupki.
− Pozwól, e ci przestawię lorda Werę. - Sebastian odczekał, a wymienią
ukłony i zapytał: - Jakieś wieści z Lincolnshire?
Were wydał się Helenie zbliony wiekiem do Sebastiana. Był elegancko, ale
skromnie ubrany, a na jego otwartej twarzy malował się szczery uśmiech.
Zmarszczył czoło. - Na razie nie, ale lekarze mówią, e lada dzień.
Sebastian zwróci! się do Heleny. - Lord Werę ma dziedziczyć po swoim wuju,
markizie Catterly.
− Staruszek jest ju jedną nogą w grobie - poinformował ją Werę.
− Rozumiem. - Helena ucięła sobie z hrabią miłą pogawędkę, zauwaając
rosnące zniecierpliwienie Sebastiana. Po chwili odciągnął ją na bok.
Posłuchała niechętnie. - Wydaje się sympatyczny.
− Jest sympatyczny.
Spojrzała na Sebastiana, nie wiedząc, jak interpretować zgrzytliwą nutę w
głosie. Jak zwykle, jego twarz była niewzruszona.
Patrzył prosto przed siebie. - Chyba odprowadzę cię do madame Thierry.
Jeszcze zacznie sobie wyobraać, e cię porwałem.
Helena pokiwała głową. Rzeczywiście nadszedł czas, spacerowali ponad
godzinę.
Wiedziała, e oferując pomoc w znalezieniu męa nie jest do końca
bezinteresowny, ale nie miała zamiaru odrzucać jego propozycji. Jak tylko znaj-
dzie odpowiedniego kandydata, który sprosta wymaganiom Fabiena, dalsza
znajomość z Sebastianem będzie zaleeć tylko od niej.
Zawsze będzie mogła powiedzieć „nie".
Jest zbyt rozsądna, by się zgodzić.
Spędziła z nim tak wiele czasu, obserwując go przy rozmaitych towarzyskich
okazjach, i mogła być pewna, e przyjmie jej stanowczą odmowę. Mimo
swojej reputacji nie był to męczyzna, który wziąłby kobietę siłą.
Spojrzała na niego i szybko opuściła wzrok, skrywając uśmiech. Có za
pomysł! Sebastian był zbyt arogancki i ambitny, by poddać się bez walki.
Ta myśl kazała jej pomyśleć o Fabienie. Obydwaj są tak podobni, a mimo to
tak róni.
Natknęli się na grupkę dam w eleganckich spacerowych strojach. Zatrzymali
się, by chwilę porozmawiać. Helenę bawił fakt, e zaledwie w ciągu jednego
tygodnia została zaakceptowana przez damską połowę londyńskiej śmietanki.
Owszem, matki z córkami na wydaniu uwaały ją wcią za groźną, bo zbyt
atrakcyjną rywalkę; większość pań jednak Z radością powitała ją w swoim
gronie. Okazało się, e Marjorie nie ma racji. Towarzystwo St. Ivesa pomagało
nawiązywać nowe znajomości.
Rozmawiała chwilę z lady Elliot i lady Frome, a po chwili zwróciła się do
lady Hitchcock. Uformowała się niewielka grupka, a Helena znalazła się tu
obok hrabiny Menteith.
Helena przyjęła wcześniej zaproszenie na poranną wizytę, hrabina
uśmiechnęła się więc i spojrzała w stronę Sebastiana, rozmawiającego właśnie z
Abigail Smith. - Załoę się, e St. Ives pojedzie jutro do Twickenham. Mam
nadzieję, moja droga, e nic wspólnie nie planowaliście?
Helena zamrugała. - Nie rozumiem?
Wcią uśmiechając się do Sebastiana, lady Menteith obniyła głos. - Abigail
jest w radzie sierocińca w Twickenham. Tamtejszy wójt grozi, e go zamknie,
twierdząc, e chłopcy to nic dobrego, e włóczą się i kradną po okolicy. To
nieprawda; on po prostu chce kupić ten budynek. Łotr nie mógł wybrać gorszej
chwili. Trzeba być zupełnie bez serca, by w taką pogodę, na śnieg i mróz,
wypędzać sieroty na ulicę. St. Ives jest ostatnią szansą Abigail, no i tych
biednych chłopców.
Helena spojrzała w tę samą stronę i zobaczyła, e Sebastian przepytuje panią
Firth. - Często zdarza mu się interweniować w sprawach, które go nie dotyczą?
Lady Menteith zaśmiała się cicho. - Tu się nie zgadzam. - Połoyła dłoń na
ramieniu Heleny i jeszcze bardziej ściszyła głos. - Nie jest to coś, co go nie
dotyczy. St. Ives potrafi być wcielonym diabłem, ale ma miękkie serce, jeśli
kobieta prosi go o pomoc.
Helena zdumiała się.
− Có, pomaga i tobie. Przedstawia towarzystwu, dzieli się swoim splendorem.
Z nami jest tak samo. Przynajmniej połowa kobiet, które tu widzisz, coś mu
zawdzięcza. Od kiedy pojawił się w Londynie, ratuje damy z opresji. Wiem
to na pewno, byłam jedną z pierwszych.
Helena nie mogła się powstrzymać. - Jak to?
− Byłam młoda i głupia. Dopiero co wyszłam za mą, ale sądziłam, e jestem
wystarczająco sprytna, by grać w karty ze starymi wygami. Nawet sądziłam,
e tak wypada. Grałam o wysoką stawkę i skończyło się na tym, e
przegrałam rodowe klejnoty męa. Gdyby tylko Menteith się dowiedział!
Całe szczęście, St. Ives wyciągnął mnie z tego. Zauwaył moją rozpacz i nie
dał mi spokoju, dopóki wszystkiego mu nie powiedziałam. Dzień później
odesłał mi diamenty.
− Wykupił je dla pani?
− Jeszcze lepiej. Wygrał je, co było nie lada sztuką, bo przegrałam je z
szulerem. - Lady Menteith uścisnęła ramię Heleny. - St. Ives rzadko rozdaje
pieniądze, chyba e nie ma wyjścia. Dla wielu z nas to prawdziwy rycerz na
białym rumaku. Jutro pojedzie do Twickenham i rozmówi się z tym
bęcwałem. Jestem pewna, e nie dojdzie do zamknięcia sierocińca.
Hrabina zamilkła, dodając po chwili: - Nie chcę, ebyś myślała, moja droga,
e damy zwracają się do niego z najmniejszą błahostką. Skąde. Ale kiedy nie
ma wyjścia, dobrze wiedzieć, e jest ktoś, kto moe pomóc, kto jest ostatnią
nadzieją. I jest niezwykle dyskretny. Jestem pewna, e gdybyś zapytała go o
diamenty Menteithów, nawet po tylu latach, nie piśnie nawet słówka. A pojutrze
nie będzie ju pamiętał o Twickenham.
Helena nie mogła się oprzeć zdumieniu. - Pomaga te dentelmenom, którzy
wpadli w kłopoty?
Hrabina spojrzała jej prosto w oczy. - O tym nie słyszałam.
Helena zaśmiała się. Sebastian znalazł się u jej boku, przyglądając jej się z
uniesionymi brwiami. Potrząsnęła głową.
− Musimy ju iść. Madame Thierry będzie się niepokoić.
Mało powiedziane, pomyślała i skinęła głową. Poegnali się i szybkim
krokiem wyszli na postój. Nie wzbudzili sensacji, nawet najwięksi plotkarze
siedzieli w swoich karocach, wymieniając najnowsze wiadomości.
Dotarli do powozu, Sebastian pomógł jej wsiąść. Marjorie wydawała się
mniej przejęta jej nieobecnością, chocia wyraźnie ucieszyła się z jej powrotu.
Sebastian ukłonił się i niespiesznym krokiem skierował do swojego powozu.
Helena patrzyła, jak odchodzi. Nie mogła sobie wyobrazić, by Fabien
pomagał komuś bez powodu.
Lady Menteith otworzyła jej oczy. Na koktajlu u lady Crockford zauwayła,
e Sebastian co chwilę przystaje, by porozmawiać z jakąś damą. Wcześniej
sądziła, e to on pierwszy nawiązuje kontakt, ale teraz widziała, e to one
uśmiechają się do niego i zaczynają rozmowę. Ich słowa wydawały się
niezwykle uprzejme, a uśmiechy pełne wdzięczności.
Osoby te z reguły nie wyróniały się porywającą urodą. Wiele z nich było od
niego starszych, inne nie wydawały się na tyle interesujące, by stać się obiektem
nieprzyzwoitych propozycji z jego strony.
Podszedł bliej i ich spojrzenia się spotkały. Z trudem powstrzymała drenie.
Wymienili ukłony, a Sebastian zamienił kilka słów z Marjorie i Louisem, po
czym zwrócił się w jej stronę. Uniósł brew.
Uśmiechnęła się i podała mu dłoń. - Przejdziemy się?
Nie miał zamiaru jej odmawiać. - Jeśli sobie tego yczysz.
Poprowadził ją przez tłum, próbując ignorować jej bliskość - ciepło
szczupłego ciała, lekki dotyk palców w dłoni. Wreszcie zapach francuskich per-
fum, które otaczały ją jak delikatna mgiełka, i które budziły w nim bestię
poądania.
Spędzał z nią duo czasu i czuł coraz mocniej, e jego samokontrola słabnie,
a oczekiwania rosną. Jedynie fakt, i nie cierpiał załatwiać osobistych spraw
wśród ciekawskich spojrzeń otoczenia, sprawiał, e otwarcie jej nie adorował.
Wiadomość, e chce się enić, zelektryzowałaby cały Londyn. Sebastian
postanowił poczekać kilka tygodni, a towarzystwo wyjedzie na święta Boego
Narodzenia i dopiero wtedy, w zaciszu domowego ogniska, dopełnić wszystkich
niezbędnych formalności.
To duo lepsze rozwiązanie, zwłaszcza e nie był do końca pewien jej uczuć.
Była dla niego nieustającą niespodzianką i wyzwaniem.
Korzystając z przewagi wzrostu, przyjrzał się zaproszonym gościom, w
szczególności dentelmenom, dzięki którym zdoła odwrócić jej uwagę.
Oczywiście z wyjątkiem Were'a. Przedstawienie przyjaciela Helenie było
duym błędem. Sebastian nie naleał do tych, co kręcą bicz na własną skórę.
Postara się dopilnować, eby Helena nie miała ponownie okazji do rozwaania
tej kandydatury.
Odeszli właśnie od grupki dam, kiedy z tłumu wyłonił się George. Jedno
spojrzenie na brata wystarczyło, by Sebastian się zorientował, e Martin
wygadał się przynajmniej jednej osobie.
Zachwyt w jego oczach był niekłamany; George uśmiechnął się szeroko do
Heleny, nie czekając a zostanie przedstawiony. - Lord George Cynster,
hrabino. - Ukłonił się nisko nad dłonią, którą wyciągnęła w jego stronę. -
Niezmiernie mi miło, e mogę w końcu panią poznać. - Błysk w jego oku mówił
wyraźnie, e to prawda.
− Mnie równie, milordzie. - Helena rzuciła Sebastianowi rozbawione
spojrzenie. - Ilu masz braci, Wasza Wysokość?
− Trzech, niech mnie diabli. Nie poznałaś jeszcze tylko Arthura, męa Almiry.
Arthur i George to bliźniacy. Martin jest najmłodszy.
− Masz jakieś siostry? - Helena spojrzała na George'a. Nie dorównywał
Sebastianowi wzrostem, ale był podobnie zbudowany. Miał ciemniejsze
włosy i te same niebieskie oczy. I podobnie jak Sebastiana, otaczała go
niebezpieczna aura, choć w nieco mniejszym natęeniu. U Martina ta cecha
nie była jeszcze widoczna. Helena stwierdziła, e przyjdzie pewnie z
wiekiem i doświadczeniem. Tymczasem George wyglądał na niewiele ponad
trzydzieści lat.
− Tylko jedną - odpowiedział Sebastian. Helena podniosła wzrok i zauwayła,
e wpatruje się w tłum za jej plecami. - I jeśli mnie wzrok nie myli...
Zrobił dwa kroki w bok i wyciągnął rękę, zaciskając palce na rękawie
przechodzącej obok damy.
Wysoka, elegancko ubrana kobieta odwróciła się gwałtownie, gotowa zmieść
z powierzchni ziemi śmiałka, który ośmielił się ją tknąć. Widząc Sebastiana,
rozpromieniła się w uśmiechu.
− Sebastian! - Złapała jego dłonie. - Nie sądziłam, e zastanę cię w Londynie.
− Jest to dosyć oczywiste, moja droga Augusto.
Augusta zmarszczyła nos na cenzorski ton, pozwalając, by Sebastian
przyciągnął ją do siebie. Uśmiechnęła się do George'a. - No i jeszcze George.
Co słychać, braciszku?
− Moe być - George oddał jej uśmiech. -A gdzie Huntly?
Augusta machnęła ręką. - Gdzieś tu krąy. - Jej wzrok spoczął na Helenie.
Spojrzała szybko na Sebastiana.
− Augusta, markiza de Huntly. Helena, hrabina d'Lisle. - Sebastian odczekał,
a wymienią ukłony i dodał: - Jak się z pewnością domyślasz, Augusta to
nasza siostra. Nie pojmuję dlaczego - jego wzrok zatrzymał się na brzuchu
Augusty - bawi w Londynie, zwaywszy na jej obecny stan.
− Nie marudź. Czuję się świetnie.
− Tak samo mówiłaś poprzednim razem.
− I mimo chwilowej paniki wszystko dobrze się skończyło. Edward rośnie jak
na drodach. Jeśli musisz wiedzieć, nudziłam się w Northamptonshire jak
mops. Huntly zgodził się ze mną, e odrobina towarzystwa mi nie zaszkodzi.
− A więc przyjechałaś do Londynu na bale i rauty.
− A co ty byś zrobił na moim miejscu? W Northamptonshire nic się nie dzieje.
− Mówisz tak, jakby to był koniec świata. -Jest, przynajmniej w kwestii
rozrywek. Poza tym skoro mój mą nie protestuje, nie rozumiem czemu lobie
to przeszkadza.
− Owinęłaś Herberta wokół małego palca jeszcze przed ślubem.
Augusta nie zaprzeczyła. - Tylko w ten sposób kobieta moe zatrzymać męa
przy sobie, drogi Sebastianie, o czym doskonale wiesz.
Patrzyli przez chwilę na siebie, a Augusta odwróciła wzrok.
Helena wtrąciła się, korzystając z chwili milczenia. - Ma pani synka?
Twarz Augusty rozjaśniła się w uśmiechu. - Owszem. Ma na imię Edward.
Jest w domu, w Huntly Hall i bardzo za nim tęsknię.
− Łatwo to naprawić - wtrącił się Sebastian. Helena i Augusta zignorowały
jego uwagę.
− Ma dwa lata. Straszny z niego łobuz.
− To po mamusi.
Augusta zmarszczyła czoło, a Sebastian uśmiechnął się i pociągnął siostrę za
kędzior ciemnych włosów. - Pewnie to lepiej, e nie jest takim ponurakiem jak
Herbert.
Augusta naburmuszyła się. - Jeśli masz zamiar krytykować biednego
Herberta...
− Ale skąd. Ja tylko stwierdzam fakty. Przyznasz chyba, e Huntly jest
całkowicie pozbawiony fantazji, której nasza rodzina ma w nadmiarze.
Augusta zaśmiała się. - No tak.
− Sama widzisz.
Sebastian i George zaczęli rozmowę na temat planów Augusty i daty jej
powrotu do Northamptonshire. Helena stała z nimi, przysłuchując się.
− A więc widzimy się w święta w Somersham. -Augusta spojrzała na
Sebastiana. - Mam przywieźć Edwarda?
Obydwaj bracia spojrzeli na nią tak, jakby nagle urosła jej druga głowa. -
Ale oczywiście! - wykrzyknął George. - Koniecznie chcemy zobaczyć naszego
siostrzeńca.
− Jasne - powiedział Sebastian. - Ale widzę, e rozmawiałaś z Almirą. Nie
wierz w ani jedno jej słowo, szczególnie jeśli powołuje się na mnie. Dla mnie
to oczywiste, e Edward przyjeda do Somersham. A poza tym Colby szuka
dla niego prezentu i byłby rozczarowany, gdyby mały się nie pojawił.
Augusta wyraźnie się rozluźniła, ale na wspomnienie imienia koniuszego
zmarszczyła czoło. -Błagam, tylko nie konia. Edward jest za mały. Zabroniłam
Huntly'emu nawet o tym myśleć.
Sebastian zdjął z rękawa niewidoczny pyłek. -Herbert nic mi o tym nie
wspominał, więc kazałem Colby'emu poszukać kucyka. Nieduego, posadzimy
na nim dzieciaka i poprowadzimy po okolicy. Na to nie jest za mały.
Helena ukryła uśmiech, a Sebastian udawał, e nie widzi wewnętrznej walki
pomiędzy zachwytem a dezaprobatą, toczącej się na twarzy siostry. Spojrzał na
nią z ukosa. - Podziękujesz mi w święta.
Augusta poddała się. - Jesteś niemoliwy! -Oparła się na jego ramieniu i
nachyliła się, całując go w policzek. - Bezgranicznie.
Sebastian poklepał ją po dłoni. - Skąde. Jestem po prostu twoim duo
starszym bratem. Dbaj o siebie - powiedział, kiedy odsunęła się i skinieniem
głowy poegnała Helenę i George'a. - Wiesz doskonale, e jeśli usłyszę, e
przesadzasz z tymi zabawami, zapakuję cię w powóz i wyślę do Huntly Hall, i to
bez gadania. - Augusta zmierzyła go wzrokiem, a on dodał: - Nie jestem
Herbertem, moja droga.
Zmarszczyła nos, ale powiedziała tylko: - Nie pozwolę, Wasza Wysokość,
abyś musiał się fatygować.
Odwracając się, zdąyła szepnąć Helenie na ucho: - To tyran... Uwaaj! -
Uśmiechała się czarująco.
− Doskonale - mruknął George, patrząc jak Augusta znika w tłumie. - Na
wszelki wypadek nie spuszczę jej z oka.
− Nie ma potrzeby - powiedział Sebastian. - Herbert nie potrafi poskromić
Augusty, ale wie doskonale, e ja nie mam z tym najmniejszego problemu.
Jeśli będzie chciał, by wcześniej opuściła Londyn, wystarczy, e da mi znak.
George uśmiechnął się. - Moe i jest nieco nudny, ale nasz Herbert ma głowę
na karku.
− To fakt. Dlatego zgodziłem się, by za niego wyszła. - Sebastian zauwaył
spojrzenie Heleny. - Zatańczymy? Byłaś bardzo cierpliwa.
Ostatnie kilka minut spędziła bardzo przyjemnie, przysłuchując się ich
rozmowom, poznając jego rodzinę. Teraz jednak uśmiechnęła się wdzięcznie,
wyciągnęła dłoń, ukłoniła się George'owi i pozwoliła zaprowadzić się na
parkiet.
Jak zwykle, taniec z Sebastianem wytrącił ją z równowagi; świat zewnętrzny
znikł, istnieli tylko oni - wirujący w tańcu, wpatrzeni w siebie, połączeni
dłońmi. Na koniec, kiedy podziękował, jej serce biło nieco szybciej i brakowało
jej tchu.
Zmysły budziły się do ycia. Czuła, e rozumie, jakie myśli kryją się w
spojrzeniu niebieskich oczu, w zamglonym wzroku, który zatrzymał się na jej
ustach.
Poczuła falę gorąca i odwzajemniła spojrzenie, przypominając sobie
pocałunek.
Napięcie między nimi rosło, stało się trudne do zniesienia. Nagle jego usta
zadrały; pociągnął ją za sobą i zabrał z parkietu, po raz ostatni oglądając się za
siebie.
Helena nie zdąyła zaczerpnąć tchu, kiedy tu obok pojawiła się kolejna
dama. Miała czarne włosy i elegancką suknię.
− Dobry wieczór, St. Ives.
Sebastian skinął głową. - Witaj, Therese.
Dama miała około trzydziestki. Zwracała na siebie uwagę, choć nie była
klasyczną pięknością, a strój podkreślał wyjątkowy typ urody. Podobnie jak
Augusta, stanęła na palcach i pocałowała Sebastiana w policzek. - Przedstaw
mnie.
Helena miała wraenie, e z ust Sebastiana wydobyło się westchnienie.
− Mademoiselle la comtesse d'Lisle. Lady Osbaldestone.
Dama ukłoniła się wdzięcznie; Helena oddała ukłon, świadoma bacznego
spojrzenia.
− Therese jest dla mnie kimś w rodzaju kuzynki -wyjaśnił Sebastian.
− Łączy nas bardzo dalekie pokrewieństwo, które bezwstydnie wykorzystuję -
poprawiła go, zwracając się bezpośrednio do Heleny. - Jak tylko usłyszałam,
e ostatnio nie robi nic innego, tylko prowadza po salonach pewną francuską
hrabiankę, stwierdziłam, e muszę ją poznać. Ją, czyli ciebie. - Rzuciła
Sebastianowi spojrzenie z ukosa. Helena nie bardzo wiedziała, jak ma
interpretować jej słowa. - Fascynujące.
Lady Osbaldestone spojrzała na Helenę, uśmiechając się czarująco. - Nigdy
nie wiadomo, co te Sebastianowi strzeli do głowy, ale...
− Therese.
Cicho wypowiedziane słowo miało w sobie wystarczająco duo mocy, by
zatrzymać potok słów. Lady Osbaldestone skrzywiła się i skierowała wzrok na
Sebastiana. - Có za brak poczucia humoru. Chyba nie sądzisz, e jestem ślepa.
− Tym gorzej dla ciebie.
− No có. - Z jej głosu znikła cała brawura. -Chciałam ci tylko podziękować za
ostatnią przysługę.
− Wszystko dobrze się skończyło?
− Owszem, bardzo ci dziękuję.
− Rozumiem, e twój mą pozostaje w słodkiej nieświadomości?
− Oczywiście. Przecie to męczyzna. Nie zrozumiałby.
Sebastian uniósł brwi. - Doprawdy? A ja to kto?
− St. Ives - dodała szybko dama - ciebie się nie da zszokować.
Na ustach Sebastiana pojawił się lekki uśmiech. Lady Osbaldestone odwróciła
się do Heleny. - Nie do wiary, ile zna kobiecych sekretów.
Helena nie mogła uwierzyć, e Sebastian jest powiernikiem tylu szacownych
dam. Nie wyobraała sobie, by którakolwiek chciała zwierzać się Fabienowi.
Okazało się, e lady Osbaldestone niedawno wróciła z Parya. Miały
wspólnych znajomych, a Therese mimo ciętego języka okazała się niezwykle
ciekawą i wdzięczną rozmówczynią. Helena milo spędzała czas, choć zdawała
sobie sprawę, e Sebastian jest wyjątkowo czujny i nie spuszcza z Therese
wzroku.
Lady Osbaldestone równie wydawała się mocno skupiona. W końcu
odwróciła się do Sebastiana. -No dobrze, ju dobrze, idę sobie. Ale chciałam ci
powiedzieć, e twoje zamiary zaczynają być widoczne.
Dygnęła w jego stronę, ukłoniła się Helenie i znikła.
Helena spojrzała na Sebastiana, kiedy ten ponownie wziął ją za rękę. Bała się
zapytać, co miały znaczyć ostatnie słowa Therese. - Chyba duo o tobie wie -
powiedziała w końcu.
− Niestety. Nie wiem, dlaczego jej na to pozwalam. To najbardziej bezczelna
kobieta, jaką znam.
Helena zastanawiała się przez chwilę, czy prosić o dodatkowe wyjaśnienie.
Po chwili zdała sobie sprawę, e spędziła większość tego wieczoru w jego
towarzystwie. Coraz więcej o nim wiedziała i powoli odkrywała coraz większą
fascynację. To nie moe jej wyjść na dobre. Podniosła głowę i rozejrzała się. -
Widziałeś gdzieś moe lorda Werę?
Nastąpiła chwila milczenia; mogłaby przysiąc, e Sebastian zesztywniał. -
Nie - mruknął w końcu.
Czyby jej się wydawało, czy rzeczywiście w jego głosie pojawiła się ostra
nuta? - Przejdźmy się, to moe...
Poprowadził ją na drugą stronę sali, omijając tłum zgromadzony wokół
boonarodzeniowej szopki, przyozdobionej potwornym wieńcem z pozłacanych
światełek w kształcie gwiazd. Przyglądając się grupce stłoczonych kobiet,
Helena zauwayła, e wiele z nich ma na sobie suknie w tradycyjnych kolorach
Boego Narodzenia - intensywnej czerwieni i ciemnej zieleni.
W tłumie zauwayła te Louisa, który nie spuszczał z niej wzroku. Ubrany
był jak zwykle na czarno, podobnie jak Fabien, którego starał się we wszystkim
naśladować. Wyróniał się na tle kolorowego tłumu. Zwykle kręcił się w
pobliu, ale co dziwne, mimo reputacji Sebastiana jak dotąd nie wtrącał się w
ich znajomość.
Przeszli przez całą salę. Nic nie widziała ponad głowami, ale Sebastian z
pewnością tak. - Widzisz moe...?
− Nie widzę nikogo, kto byłby pomocny w osiągnięciu twoich celów.
Ku jej zdumieniu pociągnął ją za sobą do niewielkiego saloniku,
odgrodzonego od sali balowej palmami w wielkich donicach, z widokiem na
ogród. Salonik był pusty.
Dzień był piękny, noc równie - gwiaździsta i mroźna. Za oknami krzewy i
dróki skąpane były w świetle księyca, szron zdobił kady listek i źdźbło
trawy. Helena syciła się widokiem, obraz przed jej oczyma mienił się i
połyskiwał, zapowiadając zbliające się święta. Scena przypomniała jej
wydarzenia sprzed siedmiu lat, chwilę, kiedy spotkali się po raz pierwszy.
Stłumiła dreszcz. Spojrzała w jego stronę, zauwaywszy, e przygląda jej się z
uwagą.
− Wydaje mi się, mignonne, e nie raczyłaś mi przedstawić kompletnej listy
wymagań twego opiekuna co do kandydata na męa. Mówiłaś, e musi ci
przynajmniej dorównywać tytułem. Co jeszcze?
Uniosła brew, nie z powodu pytania - bo ono było proste - ale tonu, który był
dziwnie napięty i stanowczy, tak róny od zwyczajnej, leniwie
niezobowiązującej barwy jego głosu. Przypominał głos, którym zwracał się do
siostry.
Chciał się uśmiechnąć, ale wyszło bardziej jak grymas. - Pomoe mi to
określić najbardziej odpowiedniego kandydata.
Jego ton nieco złagodniał. Wzruszając w duchu ramionami, odwróciła się do
okna. - Tytuł ju
wspomniałam. Pozostałe kwestie, o których mówił mój
opiekun, dotyczą majątku i rocznego dochodu.
Kątem oka zauwayła, e Sebastian kiwa głową.
− Bardzo sensowne wymagania.
Nic dziwnego, e tak sądził. On i Fabien pod niektórymi względami byli jak
bracia. Wystarczyło spojrzeć na despotyczne zachowanie Sebastiana wobec
siostry. Owszem, kierowała nim troska, a nie własny interes, ale mimo
wszystko... - No i oczywiście, ja te mam jakieś preferencje.
Na jego ustach pojawił się drapieny uśmiech. -Oczywiście. - Pochylił głowę.
- Twoje preferencje są równie istotne.
− -I dlatego - powiedziała, odwracając się od okna - chciałabym porozmawiać
z lordem Werę.
Zamierzała wrócić do sali balowej, i to niezwłocznie.
Sebastian stał jej na drodze.
Nastąpiła krępująca cisza. Podniosła głowę i spotkała jego spojrzenie.
Zmruone oczy miały tak intensywnie niebieski kolor, e wydawały się płonąć.
Puściły jej nerwy. Czuła, e zmaga się z czymś nieprzewidywalnym, szalonym,
czymś, nad czym zupełnie nie panuje.
Dangereux.
Ostrzeenia Marjorie zmaterializowały się nagle, gdy wyszeptał jej do ucha:
− Were.
Powiedział to bezbarwnym tonem, którego u nie-go jeszcze nie słyszała.
Uwięził ją w swoim spojrzeniu; nie mogła się wydostać.
Podniósł rękę i dotknął długim palcem jej podbródka, unosząc do góry.
Przyglądał jej się uwanie, ogarniając wzrokiem najpierw usta, potem oczy. -
Czy nie przyszło ci do głowy, mignonne -szepnął - e stać cię na duo więcej,
ni zwykłego markiza?
Helena poczuła, e w jej oczach zapala się ogień. Była zszokowana tym, co
czuje. Palec był chłodny, ale spojrzenie niebieskich oczu paliło.
Serce waliło jej jak młotem. Nagle za jego plecami usłyszała hałas.
Zobaczyła Marjorie, wyrywającą rękę z uścisku Louisa. Z jej tonu i ostrych
słów mona było wywnioskować, e próbował ją zatrzymać. Uwolniła się w
końcu, poprawiła szal i podeszła bliej.
Sebastian odwrócił głowę, opuszczając dłoń.
− Ma petite, na nas ju czas. - Marjorie rzuciła mu nieprzychylne spojrzenie i
powiedziała z niezwykłą dla siebie stanowczością: - Idziemy, Heleno.
Skinęła głową Sebastianowi i wyszła.
Wcią nie mogąc otrząsnąć się ze zdumienia, Helena dygnęła, rzuciła mu
ostatnie spojrzenie, szepnęła kilka słów poegnania i podąyła za Marjorie.
Minęła Louisa, który miał nieszczęśliwą minę.
Rozdział 3
Był jedynym nieonatym księciem, jakiego znała. Helena próbowała
wytłumaczyć sobie jego słowa; nie pozwalały jej zasnąć przez pół nocy.
Przecie nie mógł mieć na myśli siebie. Wiele lat temu przyrzekł, e się nie
oeni. Dlaczego teraz miałby zmienić zdanie? Moliwe, e jej pragnie. Była
gotowa zaakceptować ten argument, chocia szczerze powiedziawszy, nie
rozumiała męskich, drapienych instynktów. Z jego punktu widzenia, z punktu
widzenia całego towarzystwa, mógł dostać wszystko, czego chciał, i nie musiał
stawać z nią przed ołtarzem.
Nie eby miała mu na to pozwolić, ale tego akurat nie mógł wiedzieć.
Musiała go źle zrozumieć, ale chocia przekręcała jego słowa na wszystkie
strony i drwiła z efektu, jaki na niej zrobiły, nie była w stanie wytłumaczyć
namiętności płonącej w jego oczach i rozbrzmiewającej echem w głosie.
Czuła ulgę, e w związku z jego wizytą w Twickenham będzie miała wolny
dzień.
Nie pomogło. Nadszedł wieczór, a ona wcią nie mogła znaleźć sobie
miejsca. Czuła się osaczona, jak dzikie zwierzę na muszce wprawnego
myśliwego.
Kłótnia Louisa i Marjorie w drodze na bal u lady Hunterston tylko pogorszyła
sprawę.
− Zbyt wiele sobie wyobraasz. - Louis skrzyował ramiona i rozparł się
wygodnie, patrząc na Marjorie ponuro. -
Jeśli będziesz się wtrącać,
zrujnujesz jej szanse na dobrą partię.
Marjorie prychnęła i ostentacyjnie spojrzała w okno.
Helena westchnęła. Wbrew temu, co mówiła logika, nie była ju pewna, e
Marjorie się myli. Logika nie była w stanie wytłumaczyć zdarzeń poprzedniej
nocy.
W sali balowej trzymała się blisko Marjorie. Znalazła lorda Werę przy
wejściu do pokoju karcianego - on i jego znajomi zrobili im miejsce przy stole.
Okazało się, e rozmowa toczy się na temat rychłej śmierci markiza Catterly,
wuja lorda Werę. -Jadę jutro na północ - powiedział Werę. - Starzec wcią o
mnie pyta. Przynajmniej tyle mogę zrobić.
Skrzywił się, mówiąc te słowa, co w oczach Heleny źle o nim świadczyło. Po
chwili zdała sobie sprawę, z kim go porównuje i zmusiła się, by o tym nie
myśleć. Na szczęście temat wkrótce się zmienił. Rozmawiali chwilę o
zbliających się świętach i okazało się, e mają podobne zdanie w wielu kwe-
stiach. Był moe odrobinę nudny, ale sympatyczny, skromny i
bezpretensjonalny. A to, powiedziała sobie, jest poądaną odmianą względem
kogoś, kto zbyt dobrze zna swoją wartość.
Rzuciła nieme pytanie w stronę Marjorie, która odpowiedziała lekkim
uśmiechem i skinieniem głowy. Widać było, e akceptuje jej wybór.
Kiedy Sebastian pojawił się w salonie lady Hunterston, Helena uśmiechała się
promiennie do Were’a. Nie mógł tego nie zauwayć. Ukłonił się gospodyni i
ruszył prosto w ich stronę, tym razem ignorując wszystkie pozdrowienia i
uśmiechy.
Przebił się przez tłum, widząc tylko ją i w duchu rozwaając moliwości.
Mógł jej powiedzieć, e chce, by została jego oną, mógł ją olśnić i przeciągnąć
na swoją stronę, ale...
To „ale" wcią wiele znaczyło. Jakikolwiek znak, e zmienił zdanie i chce
zrobić z niej swoją księną, wywołałaby sensację. Londyn o niczym innym by
nie mówił, a szepty za ich plecami nie zawsze miałyby przychylny charakter. Z
pewnością pojawiłyby się głosy, e nie ma czystych intencji, a to na pewno nie
spodobałoby się ani jej, ani jej opiekunowi.
Paryski agent doniósł mu, e po śmierci ojca prawnym opiekunem Heleny
został jej wuj, Geoffre Daurent. Thierry z pewnością działał w jego imieniu, ale
oficjalna wizyta na Green Street nie wchodziła w grę. Nie udałoby się utrzymać
jej w tajemnicy.
Dyskretne zaproszenie do rodzinnej posiadłości, Somersham Place, i to za
dwa tygodnie, kiedy śmietanka towarzyska Londynu rozjedzie się na święta, to
był duo lepszy pomysł. Nikt poza rodziną Thierry i Louisem nie musi o tym
wiedzieć; on sam powie tylko swej ciotce Clare, która opiekuje się domem. W
zaciszu rodzinnego domu wyłoy karty na stół i jeśli będzie trzeba, uyje
perswazji.
Ostatnia myśl nie była przyjemna. Helena lubiła jego towarzystwo, ale jej
zielone oczy mówiły wyraźnie, e nie traktuje go jako potencjalnego kandydata
na męa.
Na razie.
Wina mogła leeć po jego stronie, wszak wiele razy publicznie chwalił się
swą niechęcią do instytucji małeństwa. Z drugiej jednak strony jej brak za-
interesowania był jak wyzwanie.
− Hrabino - rzekł, przystanąwszy u jej boku. Widziała, e się zblia, ale udała
zaskoczenie i z chłodnym uśmiechem podała mu dłoń. Ujął ją, ukłonił się, i
zanim zdąyła się wyrwać, przytrzymał jej palce. -Madame. - Skinął głową,
odpowiadając na dygniecie Marjorie i ukłonił się lordowi Werę. - Jeśli
państwo nam wybaczą, mam waną sprawę, którą muszę omówić z hrabiną.
W oczach madame Thierry zapaliły się podejrzliwe ogniki, ale nikt nie śmiał
mu się sprzeciwić, nawet Helena. Pozwoliła się poprowadzić, ale jej twarz miała
wystudiowany, spokojny wyraz.
− O czym chcesz ze mną rozmawiać?
Ton głosu był lodowaty. Stanęła naprzeciwko niego, nie zdradzając nawet
śladu irytacji.
− Werę nie jest męczyzną dla ciebie.
− Doprawdy? A to dlaczego?
Nie mógł kłamać na temat przyjaciela. - Wystarczy powiedzieć, e twój
opiekun go nie zaakceptuje.
− Mało prawdopodobne. Z tego co słyszałam, Werę wkrótce odziedziczy
pokaźny majątek; ma te przyzwoite dochody.
Nie tak przyzwoite jak jego własne.
− Lord Werę to bardzo miły człowiek - ciągnęła.
Nie widzę tu najmniejszego problemu.
Sebastian ugryzł się w język, bo ju chciał powiedzieć, e musi być ślepa.
Zbyła go bez najmniejszego wysiłku i to z królewską nonszalancją. Musiał
przyznać, e niewiele osób odwayłoby się to zrobić.
Wcale go to nie zdziwiło; doniesienia agenta tylko
potwierdziły jego
podejrzenia. Helena i jej młodsza siostra były ostatnimi z rodu de Stansion -
jednej z najstarszych arystokratycznych rodzin Francji. Ich matka pochodziła z
Daurentów, równie znanej szlacheckiej rodziny. Helena była tak samo dobrze
urodzona jak Sebastian i podobnie jak on, wychowywana w przekonaniu
własnej wartości. Pewność siebie stanowiła ich nieodłączną cechę, była im
wpojona od dzieciństwa, bo takie nazwisko było marką.
Na jej nieszczęście arogancki ton wzbudził w nim instynkt zdobywcy.
− Pamiętaj, mignonne, e dentelmen nie zawsze jest tym, na kogo wygląda.
− Nie jestem dzieckiem, Wasza Wysokość. Zdaję sobie sprawę, e większość
męczyzn ukrywa swą prawdziwą naturę.
− Mam na imię Sebastian. Pozwól, e zauwaę, e większość kobiet nie jest tak
otwarta jak ty.
Skąd wzięła się ta idiotyczna rozmowa? Helena ledwie zdąyła o tym
pomyśleć, kiedy Sebastian pociągnął ją w stronę zasłony, która zasłaniała
wejście do niewielkiego, luksusowo urządzonego saloniku.
Materiał odciął ich od sali balowej, a Helena zrzuciła maskę i otwarcie
zmarszczyła czoło.
− Jestem pewna, e to - gestykulowała - nie przystoi.
Sebastian podszedł bliej. Rzuciła mu wrogie spojrzenie. Có za bezczelny
typ. Uniósł jedną brew i nawet nie drgnął. Zupełnie nie wiedziała, dlaczego ją
tak irytuje, ale miała silne podejrzenie, e od samego początku celowo odciąga
ją od towarzystwa lorda Werę.
A Were coraz bardziej wyglądał jak idealna droga do wolności.
− Doceniam twój wysiłek, by przedstawić mnie londyńskiemu towarzystwu,
Wasza Wysokość, ale nie mam ju siedmiu lat i nie potrzebuję doradcy. I nie
podobają mi się zawoalowane aluzje na temat Were'a.
Podsumowała swoją wypowiedź pogardliwym machnięciem ręki i ju chciała
wracać do salonu, kiedy on stanął jej na drodze.
Spojrzała prosto w niebieskie oczy, nie kryjąc wrogości.
A on tylko westchnął.
− Obawiam się, e będziesz musiała jeszcze raz to przemyśleć, mignonne.
Dentelmenem, o którym mówiłem, nie jest lord Werę.
Helena zmarszczyła czoło, próbując przypomnieć sobie jego słowa.
Dentelmen nie zawsze jest tym, na kogo wygląda. Spojrzała na niego i
zamrugała.
Na jego ustach pojawił się grymas. - Tym dentelmenem jestem ja sam.
− Ty?! - Nie dowierzała jego słowom ani temu, co mówiła logika i wyraz jego
oczu.
Poczuła jego dłoń na swojej talii. Zadrała.
Przyciągnął ją bliej. - Pamiętasz tę noc w klasztorze? '
Jego głos miał hipnotyczną barwę, a niebieskie oczy niepokojący wyraz.
− Pocałowałem cię. Jeden raz, bo chciałem ci podziękować.
Dała się złapać w pułapkę. Przyciągnął ją bliej, .1 ona tylko oparła dłonie o
rękawy jedwabnej koszuli. Zamknęła oczy i przechyliła głowę.
− Dlaczego? - szepnęła, kiedy jego usta zbliyły się do jej twarzy. Oblizała
wargi. - Dlaczego pocałowałeś mnie drugi raz?
Pytanie, na które od zawsze chciała znać odpowiedź.
− Dlaczego? - Gorący oddech owiał jej usta. - Bo pierwszy był tak cudowny.
Zrobił to ponownie. Jego usta zamknęły się na jej
ustach, chłodne,
zdecydowane. Wiedziała, e powinna się opierać i przez chwilę walczyła ze
sobą, ale nagle coś w niej pękło, poddało się. Poczuł to; zacisnął palce na jej talii
i pociągnął ją do góry. Usta stały się bardziej zaborcze, namiętne.
Miała wraenie, e spada w przepaść.
Nie mogła pojąć, dlaczego zgadza się na to wszystko. Poddała się jego sile,
rozkoszy, która przyprawiała ją o dreszcze.
Nie zaprotestowała, kiedy jego wargi otworzyły jej usta. Zabrakło jej tchu, ale
on oddal jej swój. Był odwany, namiętny, prowokujący, a jej zmysły z trudem
za nim nadąały. Jak tylko jedna potrzeba została zaspokojona, pojawiała się
następna.
Istne szaleństwo. Poczuła falę gorąca, gorset zrobi! się za ciasny, a oddech nie
mógł się uspokoić. Poczuła, e yje, e jej ciało reaguje z nieznaną dotąd siłą.
Chciała więcej. Palce zacisnęły się na jedwabiu jego koszuli, przyciągając go
bliej. On równie wzmocnił uścisk, przechylił głowę, a pocałunek stał się
jeszcze głębszy.
Nigdy dotąd nie czuł tak silnego poądania. Walczy! ze sobą, by je
opanować, ale był głodny, nienasycony, a ona tak słodka i hojna.
Dotąd niewinność nie robiła na nim wraenia, ale ona była inna. Nie do końca
dziecinna, ale naiwnie, naturalnie zmysłowa, a on dał się oczarować, uzalenić.
Czuł to ju siedem lat wcześniej i nigdy tego nie zapomniał. Nie mógł
zapomnieć obietnicy, jaką niósł ich pierwszy pocałunek.
Tylko doświadczenie pozwoliło mu powstrzymać pragnienie, naprawić
pękającą tamę.
To nie był właściwy czas ani miejsce. I tak posunął się dalej ni zamierzał,
oczarowany jej urokiem, zdumiony siłą własnego poądania. Jeszcze chwila, a
posiniaczy jej usta.
Oderwał wargi od jej ust, z trudem powstrzymując się, by nie pocałować jej
ponownie. Dotknął czołem jej czoła, czekając, a uspokoi przyśpieszony
oddech. Jego serce wcią biło jak szalone.
Opuścił ręce i postawił ją na ziemię.
Zamrugała i otworzyła szeroko oczy. Odsunął się, by na nią spojrzeć i
zobaczył zdumienie w pięknych rysach i zielonych oczach.
− Kandydat na męa musi spełniać jeszcze inne kryteria.
Wyszeptał te słowa i zobaczył, e marszczy czoło. Nawet teraz nie rozumiała,
o co mu chodzi.
Objął ją jedną ręką w talii, drugą podniósł, jednocześnie opuszczając wzrok.
Był pewien, e pójdzie za jego spojrzeniem i nie pomylił się. Opuszkami palców
dotknął jej szyi, potem obojczyka, a w końcu jedwabistej skóry tu nad
wyciętym dekoltem.
Zabrakło jej tchu; szybkie spojrzenie potwierdziło, e stoi jak zaczarowana.
Nie wyglądała na przeraoną, raczej przyglądała się z fascynacją. Poprowadził
palce po materiale sukni, czując natychmiastową reakcję jej ciała. A w końcu
połoył dłoń na jej piersi.
Poczuł niemal fizyczny ból, kiedy przeszedł ją dreszcz. Pieścił ją
niespiesznie, czując, jak pod jego palcami twardnieje brodawka.
− Pragniesz mnie, mignonne.
− Nie - stłumiony okrzyk desperacji. Nie chciała go pragnąć; to wiedziała na
pewno. Wszystko inne łącznie z tym, co między nimi zaszło i czego on być
moe spodziewał się po niej - było zagadką, której ani trochę nie rozumiała.
Palce nadal jej dotykały. Nie była w stanie myśleć jasno, odsunęła się więc
gwałtownie. Puścił ją, ale przez moment widziała u niego zderzenie poądania i
rozsądku. Rozsądek tym razem zwycięył, ciekawe, jak będzie następnym
razem.
Dangereux. Niebezpieczny, jak mówiła Marjorie.
− Nie. - Tym razem zabrzmiało to bardziej zdecydowanie. - Nic dobrego z tego
nie wyniknie.
− Mylisz się, mignonne, byłoby nam bardzo dobrze.
Udawanie nie miało sensu, zgrywanie niewinnej tym bardziej. Podniosła
głowę, zmierzyła go upartym spojrzeniem i ju miała zrobić krok w tył, kiedy
palce ponownie zacisnęły się na jej talii.
− Nie. Nie uciekniesz ode mnie. Musimy porozmawiać, tylko ty i ja. Zanim
posuniemy się dalej, musisz wiedzieć, e jest coś, czego od ciebie chcę.
Patrząc mu prosto w oczy, Helena nabrała przekonania, e nie musi tego
słyszeć. - Źle odczytałeś moje intencje, Wasza Wysokość.
− Sebastianie.
− Niech będzie, Sebastianie. Źle mnie zrozumiałeś. Jeśli sądzisz, e...
Zasłona poruszyła się, szeleszcząc głośno. Oboje spojrzeli, a Sebastian zabrał
rękę. Zza zasłony wyłonił się Werę, uśmiechając się szeroko.
− Tu jesteś, moja droga. Czas na nasz taniec. Słyszeli muzykę dobiegającą zza
jego pleców, a jedno spojrzenie w otwartą twarz wystarczyło, e z pewnością
nie spodziewał się niczego nieprzyzwoitego. Helena minęła Sebastiana i
ruszyła w stronę Were'a. - Oczywiście, milordzie. Wybacz, e musiałeś
czekać. - Podała mu ramię, rzucając Sebastianowi ostatnie spojrzenie. -
egnam, Wasza Wysokość. - Dygnęła i pozwoliła się poprowadzić.
Werę uśmiechnął się ponad jej głową. Sebastian odwzajemnił uśmiech, choć
przyszło mu to z trudem. On i Helena nie byli poza salą balową wystarczająco
długo, by gospodyni mogła zacząć spekulować, a Werę wypełnił lukę.
Zasłona opadła z powrotem, a Sebastian patrzył za odchodzącymi.
Zmarszczył czoło.
Opierała się, i to bardziej, ni się spodziewał. Nie bardzo rozumiał dlaczego, i
bardzo mu się to nie podobało. Co więcej, wcią udawało jej się schodzić mu Z
drogi.
Towarzystwo przywykło widzieć ich razem, a teraz coraz częściej spędzali
czas osobno. To akurat nie było częścią jego planu.
Sebastian siedział w powozie tu na skraju parku i obserwował, jak jego
przyszła ona udziela się towarzysko. Stała się bardziej pewna siebie, bardziej
swobodna. Dyrygowała zgromadzonymi wokół dentelmenami, nagradzając
szczęśliwców uśmiechem i spojrzeniem cudownych oczu.
Musiał się uśmiechnąć widząc, jak pociąga za niewidzialne sznurki,
zmuszając kawalerów, by wytęyli wszystkie siły i ją zabawiali. Była to umie-
jętność, którą zauwaał i doceniał.
Ale teraz zobaczył ju wystarczająco duo.
Podniósł laskę i zastukał w drzwi. Otworzył je lokaj, który wyciągnął
schodki, a Sebastian zszedł na dół. Nie był to jego własny powóz; był całkiem
czarny i nie miał adnych oznaczeń herbowych. Równie stangret i łokaj nie
mieli na sobie ksiąęcych liberii.
Co tłumaczyło fakt, e mógł bezkarnie przypatrywać się Helenie, a ona przed
nim nie uciekała?
Zobaczyła go teraz, ale było ju za późno, by mogła się dyskretnie oddalić.
Konwenanse stały tym razem po jego stronie. Była zbyt dumna, by publicznie
robić scenę.
Uśmiechnęła się tylko i podała mu dłoń. Dygnęła, a on ukłonił się nisko, a
potem podniósł jej dłoń i musnął ustami.
Przez moment w jej oczach pojawiła się złość. Przykryła ją uśmiechem, ale
on to wyczuł. Pochyliła głowę, mówiąc szybko: - Dzień dobry, Wasza Wyso-
kość. Przyjechałeś, by zaczerpnąć nieco świeego powietrza?
− Nie, droga hrabino. Przyjechałem wyłącznie po to, by nacieszyć się twoim
towarzystwem.
− Doprawdy? - Czekała, a puści jej dłoń. Nauczona ostatnimi
doświadczeniami, nie miała zamiaru się wyrywać.
Rozejrzał się, lustrując zgromadzony wianuszek męczyzn. Wszyscy byli od
niego młodsi i duo mniej wpływowi. - Doprawdy. - Spojrzał na Helenę i
spotkał jej wzrok. - Panowie wybaczą nam na chwilę, moja droga. Chciałbym
pospacerować nad rzeką w twoim uroczym towarzystwie.
Zobaczył, e jej pierś podnosi się gwałtownie -z zaskoczenia i złości. Było jej
z tym nawet do twarzy. Rozejrzał się jeszcze raz, kiwając głową. Był pewien, e
aden z kawalerów nie ośmieli się mu przeciwstawić.
Nagle zobaczył madame Thierry. Stała razem z nimi, ale a do teraz ktoś ją
zasłaniał. Ku jego zdumieniu uśmiechnęła się i zwróciła do Heleny. - Rzeczy-
wiście, ma petite, zbyt długo stoimy w tym przeciągu. Spacer dobrze ci zrobi, a
ksiąę z pewnością odprowadzi cię do powozu. Poczekam tam na ciebie.
Sebastian nie miał pojęcia, które z nich - on czy Helena - było w tym
momencie bardziej zaskoczone. Spojrzał w jej stronę, ale jej twarz przybrała
maskę, skrywając prawdziwe uczucia. Ale gdy tylko poegnała się z kawalerami
i odeszła z nim w stronę wody, ślicznie wykrojone usta przybrały ponury wyraz.
− Uśmiechnij się, mignonne, chyba e chcesz, by rozeszły się plotki, e się
pokłóciliśmy.
− Ale to prawda. Nie podoba mi się twoje zachowanie.
− Przykro mi. Co mogę zrobić, by na twojej twarzy znów pojawi! się uśmiech?
− Przestań za mną łazić.
− Z przyjemnością, mignonne. Sam muszę przyznać, e coraz bardziej mnie to
męczy.
Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Chcesz powiedzieć, e przestaniesz...? -
gestykulowała.
− Przestanę cię uwodzić? - Sebastian spojrzał jej prosto w oczy. - Owszem. -
Uśmiechnął się. - Jak tylko będziesz moja.
Z ust wyrwało jej się francuskie przekleństwo.
− Nigdy, Wasza Wysokość.
− Mignonne, tyle razy ju o tym mówiliśmy. Pewnego dnia, i nie ulega to
wątpliwości, będziesz moja. Gdybyś była ze sobą szczera, przyznałabyś mi
rację.
W oczach Heleny pojawił się ogień. Zagryzła wargi, rzuciła mu wściekłe
spojrzenie i wbiła wzrok w ziemię.
Gdyby była w zamkniętym pomieszczeniu, a pod ręką miała wazon, ciekawe,
czyby w niego rzuciła. Sebastian zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem
zaczął dziwić się samemu sobie. Nigdy dotąd nie tolerował wybuchów gniewu u
swoich wybranek, ale z Heleną było inaczej. Temperament stanowił jej
nieodłączną część, oznaczał ar, pasję, którym trudno się było oprzeć. Pociągało
go to; chciał prowokować len ogień, a potem przemienić go w namiętność.
Zdawał sobie sprawę, e opanowanie, z jakim reagował na jej wybuchy,
doprowadza ją do jeszcze większej irytacji.
− Nikogo tu nie ma. Czy to właściwe, ebyśmy spacerowali tu sami?
Ścieki wzdłu obu brzegów rzeki Serpentine były niemal całkiem
opuszczone.
− Zblia się koniec roku. Wszyscy są zajęci przygotowaniami. No i pogoda nie
sprzyja.
Było szaro, pochmurno, a w powietrzu czuć było lodowate podmuchy
zbliającej się zimy. Spojrzał pochlebnie na wełniany płaszcz Heleny i szepnął:
-Jeśli chodzi o przyzwoitość, plotkarze zmęczyli się obserwowaniem nas w
oczekiwaniu na skandal. Ich oczy zwrócone są w inną stronę.
Rzuciła mu niepewne spojrzenie, jakby bała się, e wykorzysta chwile sam na
sam i zrobi coś nieprzyzwoitego.
Uśmiechnął się. - Nie bój się. Nic ci tu nie zrobię.
Wydawało mu się, e fuknęła gniewnie, ale oczy przyjęły zapewnienie. Po
chwili powiedziała: - Nie jestem koniem, którego trzeba wyprowadzać, eby się
nie przeziębił.
Przy następnym skrzyowaniu zawrócił, prowadząc ją z powrotem do
powozu. - Madame Thierry źle dobrała słowa.
− Owszem. - Helena spojrzała na niego ponuro. - Jak widać, zmieniła zdanie na
twój temat. Rozmawiałeś z nią?
− Jeśli pytasz, czy kupiłem jej przychylność, to odpowiedź brzmi nie.
Rozmawiałem z nią tylko w twojej obecności.
− Hm...
Spacerowali w milczeniu i byli ju blisko powozu, kiedy szepnął: - Spacer był
bardzo przyjemny, mignonne, ale chciałem od ciebie czegoś więcej.
Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. - Nie - powiedziała z uporem.
Uśmiechnął się. - Nie o to mi chodzi. Jedyną rzeczą, o jakiej dzisiaj marzę, to
obietnica dwóch tańców na wieczornym balu u lady Hennessy.
− A dwóch? Czy to uchodzi?
− O tej porze roku nikt się nie będzie nad tym zastanawiał. - Spojrzał przed
siebie. - Poza tym celowo mnie wczoraj unikałaś. Drugi taniec-to odszko-
dowanie.
Podniosła dumnie podbródek. - Spóźniłeś się.
− Zawsze się spóźniam. Gdybym przyjechał na czas, gospodyni zemdlałaby z
wraenia.
− To nie moja wina, e jestem tak rozchwytywana, e zabrakło miejsca w
karnecie.
− Mignonne, nie jestem naiwnym młodzieńcem. Celowo oddałaś wszystkie
tańce. I dlatego na dzisiejszy wieczór obiecasz mi a dwa.
− Zapomniałeś dodać: „bo poałujesz".
Zniył głos. - Pozostawiam to twojej wyobraźni.
Spojrzał jej w oczy. - Na co się jeszcze odwaysz, mignonne?
Zawahała się i gwałtownie opuściła głowę. - No dobrze, moesz mieć te
swoje dwa tańce, Wasza Wysokość.
− Mam na imię Sebastian.
A teraz chcę wracać do madame Thierry. Nie odezwał się, tylko zaprowadził
ją do powozu i poegnał się. Odsunął się na bok, a stangret szarpnął lejce.
Patrzył, jak powóz oddala się wirową aleją.
Przez cztery dni toczyli pojedynek - on ją uwodził, ona sprytnie go unikała.
Prawdziwy dentelmen ju dawno zdradziłby swoje zamiary i poprosił ją o rękę.
A tymczasem sprawy się miały inaczej...
Był arystokratą, a nie zwykłym dentelmenem. Krew zdobywców płynęła w
jego yłach i często, tak jak teraz, dyktowała jego czyny.
Nie mógł tak po prostu zaproponować jej małeństwa, nie wiedząc nawet, czy
sprosta jej wymaganiom. Tak chłodno oceniała innych kandydatów.
Zmarszczył czoło i ruszył do własnej karocy.
Jej opór - niespodziewanie silny - tylko podniósł stawkę, wzmocnił łowiecki
instynkt, wyzwalając w Sebastianie ądzę wygranej. e musi ją zdobyć.
Chciał, eby przyjęła go na jego własnych zasadach. Władza, majątek i sława
nie miały znaczenia. Chciał, eby spotkali się jak dwoje ludzi, kobieta i
męczyzna, równanie stare jak świat. Chciał, eby go pragnęła - jako
męczyznę, a nie księcia. Nie dlatego, e miał lepszy tytuł i większy majątek.
Chciał, eby go pragnęła tak samo; jak on pragnął jej.
Potrzebował jakiegoś znaku, e podda się jego woli. e naley do niego.
Tylko to go zadowoli. Tylko to moe wystarczyć.
Jak tylko dostrzee, co ich łączy, poprosi ją o rękę.
Stangret ju czekał z otwartymi drzwiami. Sebastian zawołał, e chce jechać
na plac Grosvenor i wsiadł do środka. Drzwi zatrzasnęły się.
Helena dygnęła przed Sebastianem, przygotowując się na kolejną potyczkę.
Połączyli dłonie, wirując w pierwszym tego wieczora tańcu. Myśl, dziewczyno!
rozkazała sobie. O czymkolwiek, tylko nie o nim! Nie patrz na niego! Nie
pozwól, by jego bliskość zmąciła ci umysł.
Kiedy w drodze na bal poskaryła się, e był na tyle bezczelny, by ądać
dwóch tańców jednego wieczora, Marjorie uśmiechnęła się, kiwając protekcjo-
nalnie głową. Jakby ju zapomniała, e St. Ives to uwodziciel, przed którym ją
wielokrotnie ostrzegała.
Jeszcze dziwniejsze wydawało się przyzwolenie Louisa. Miał ją przecie
chronić. Helena prychnęła pod nosem. Podejrzewała, e Louis nie do końca
zdaje sobie sprawę z reputacji księcia St. Ives, ani z jego niechęci do
małeństwa. Kiedy Sebastian podszedł, by prosić o swój taniec, Louis
uśmiechnął się przebiegle.
Złość była najlepszą bronią w walce z Sebastianem. Helena spojrzała mu
prosto w oczy i powiedziała odwanie: - Pewnie wkrótce wyjedasz z
Londynu?
Uśmiechnął się. - Owszem, mignonne. Jeszcze przyszły tydzień i tak jak
reszta londyńskiego towarzystwa, wyjedam na wieś.
A gdzie zamierzasz spędzić święta?
− W Somersham Place, w mojej rodzinnej posiadłości. Znajduje się w
Cambridgeshire.
Wykonali obrót. - A gdzie ty się wybierasz? - zapytał po chwili.
− Państwo Thierry jeszcze nie zdecydowali. -Znaleźli się naprzeciwko siebie i
Helena odkryła, te Sebastian uśmiecha się lekko. Dziwne, ale wszy-•.( y dziś
wydawali się mieć jakieś sekrety.
Chyba diabeł kazał jej zapytać: - A czy lord Were ju wrócił do Londynu?
Podniosła wzrok.
Sebastian zatrzymał na niej spojrzenie, a jego rysy nabrały ostrości. - Nie. Ani
teraz, ani w najbliszej przyszłości.
Zrobili jeszcze jeden obrót. Nie spuszczała z niego wzroku, nie miała odwagi.
Kroki w tańcu były dokładnym odbiciem ich wzajemnej relacji - ręce dotykały
się, splatały, by po chwili rozdzielić się na nowo. Ona uciekała, a potem wracała
w jego objęcia.
I jeszcze raz. Suknia zaszeleściła, a Helena odwróciła się i zatrzymała w
miejscu, podnosząc ręce. Stanął tu za nią, ujął jej dłonie i po chwili, podobnie
jak inni tancerze, zrobili krok w przód.
− Nie kuś mnie, mignonne. Lord Werę dzisiaj cię nie uratuje.
Wyszeptał te słowa tu nad jej ramieniem, przyprawiając ją o gęsią skórkę.
Zabrzmiały jak obietnica i groźba jednocześnie.
Obróciła lekko głowę. - Mówiłam ci ju, Wasza Wysokość. Nie jestem dla
ciebie.
Milczał przez chwilę. - Będziesz moja, mignonne. To nie ulega wątpliwości.
Puścił ją. Rozłączyli się, wykonując kolejne figury. Odsunęła się, czując jego
palce na swoim karku, a potem plecach.
Jego dotyk sprawiał, e traciła dech w piersiach, e jej skóra płonęła jak
ogień. Zmusiła się do swobodnego uśmiechu i spojrzała mu prosto w oczy.
Kiedy skończyli tańczyć, ujął jej dłoń i podniósł do swoich ust. - Do
zobaczenia wkrótce, mignonne.
O nie! - przysięgła sobie w duchu, wiedząc, e nie będzie łatwo mu odmówić.
Nie mogła złamać danego słowa, ale jeśli nie uda mu się jej odnaleźć...
Gawędziła ze znajomymi, śmiała się, bawiła, spiskując w duchu. Louis jak
zwykle kręcił się w pobliu; a ona, kierując się nagłym impulsem złapała go za
ramię. - Przejdź się ze mną, kuzynie.
Wzruszył lekko ramionami, ale posłuchał. Helena poprowadziła go na koniec
sali balowej. Siedziały tam stare matrony, które bezustannie mieliły ozorami,
obgadując wszystkich gości i węsząc wszędzie skandale.
− Zastanawiałam się - powiedziała - czy lord Werę nie byłby dla mnie dobrym
kandydatem na męa. Co sądzisz na ten temat? Ciekawa jestem, czy Fabien
przyjąłby jego ofertę.
− Werę? - Louis zmarszczył czoło. - To ten ciemnowłosy i nieco korpulentny
jegomość, który gustuje w brązowych surdutach?
Ona nie nazwałaby go korpulentnym.
− Wkrótce zostanie markizem, co spełni wymagania Fabiena w kwestii tytułu.
A jeśli chodzi o inne sprawy, wydaje mi się, e byłby dobrym męem.
− Hm... Z tego co słyszałem, ten Werę nie jest zbytnio powaany. Jest
spokojny, małomówny, lubi usuwać się w cień. Wątpię, by wuj Fabien
chciał, abyś związała swoje losy ze słabym męczyzną.
Odebrała to określenie jako najwyszą formę uznania. Ale powiedziała tylko:
- Bien sur. Muszę się jeszcze nad tym zastanowić.
W rogu sali, za krzesłami matron, widać było otwarte na oście drzwi.
− Dokąd idziemy? - zapytał Louis, kiedy go tam zaprowadziła.
− Nie wiem. Chciałam zobaczyć, co tu jest. W sali balowej jest tak duszno. -
Minęła go i wyszła, słysząc nad głowami roztańczonego tłumu pierwsze
dźwięki menueta, drugiego tańca obiecanego Sebastianowi.
Louis poszedł za nią. Znaleźli się w galerii, całkiem sami, bo na dźwięk
muzyki spacerujący goście wrócili do sali balowej.
− Bon! - Uśmiechnęła się na widok wysokich okien wychodzących na ogród. -
Tu jest duo spokojniej.
Louis zmarszczył czoło, ale niewielki stolik odwróci! jego uwagę. Podszedł
bliej, by przyjrzeć się karafce i szklankom, które na nim stały. Helena szła
dalej, zbliając się do okien.
Patrzyła właśnie na gwiazdy, kiedy do jej uszu dotarł słaby dźwięk.
Sekundę później usłyszała głęboki głos.
Odwróciła się, by zobaczyć, jak Louis głęboko się ukłonił. Z
mroku
spowijającego framugę wyłonił się Sebastian.
− Mademoiselle la comtesse obiecała mi ten taniec, ale jeśli chce spędzić parę
chwil w spokojniejszej atmosferze, z chęcią dotrzymam jej towarzystwa.
Jestem pewien, e ty równie masz co robić.
Mimo półmroku Helena zauwayła ostre spojrzenie, które Louis rzucił w jej
stronę.
− Owszem, Wasza Wysokość. - Louis zawahał się przez chwilę, patrząc
jeszcze raz na Helenę. Nie mogła uwierzyć, e ją zostawi.
− Nie musisz się obawiać - wycedził Sebastian. -Mademoiselle la comtesse
będzie ze mną bezpieczna. Na koniec menueta zaprowadzę ją do madame
Thierry. Do tej chwili, jak sądzę, jej czas naley do mnie.
− Dobrze, Wasza Wysokość. - Louis ukłonił się ponownie, obrócił na pięcie i
poszedł. Zamknął za sobą drzwi.
Helena gapiła się na zamknięte drzwi. Louis nie mógł być a tak głupi, by
zostawić ją sam na sam z męczyzną o takiej reputacji.
− Ja równie nie mam pojęcia dlaczego, ale wygląda na to, e zostawił nas
samych.
Nuta rozbawienia w głosie Sebastiana wyprowadziła ją z równowagi.
Spojrzała mu prosto w oczy, podniosła wysoko podbródek, próbując opanować
atak paniki. - To nie jest dobry pomysł.
− Zgadzam się, ale to był twój wybór, mignonne.
Zatrzymał się tu przed nią. Uśmiechał się drapienie. - Jeśli menuet ci nie
odpowiada, moemy wypróbować inny taniec.
Studiowała jego spojrzenie, ale w półmroku nie potrafiła odczytać wyrazu
niebieskich oczu. - Nie. -Ju miała skrzyować ręce na piersi, kiedy złapał jej
dłonie i przyciągnął do siebie. - Rzuciła mu wrogie spojrzenie. - Nie rozumiem,
po co to robisz.
Usta zadrgały. - Mignonne, zapewniam cię, e to ja nie wiem, dlaczego
zachowujesz się w ten sposób.
− Ja? Odpowiedź na to pytanie jest banalnie prosta. Mówiłam ci wielokrotnie,
e nie będę twoją kochanką.
Uniósł brew. - Prosiłem, ebyś została moją kochanką? Zmarszczyła czoło. -
Nie, ale...
− Bon, przynajmniej to jest jasne.
− Nic nie jest jasne, Wasza Wysokość... Sebastianie - poprawiła się, widząc, e
ju otwiera usta. -Musisz przyznać, e chodzisz za mną, e mnie uwodzisz...
− Przestań.
Zamilkła, zdumiona tonem, który nie był ani lekki, ani cyniczny.
Przyglądał jej się przez chwilę, a potem westchnął. - A jeśli obiecam, e nie
uwiodę cię na adnym balu czy przy innej towarzyskiej okazji?
Chciał dać jej słowo, a to było gwarancją, e prędzej umrze, ni je złamie. A
mimo to... - Powiedziałeś, e to nie gra. To prawda?
Wykrzywił usta w uśmiechu połączonym z grymasem. - Jesteś pionkiem, tak
samo jak ja, w grze rozgrywanej przez kogoś, kto przesuwa nas po ziemskiej
szachownicy.
Helena zastanawiała się przez moment, a potem zaczerpnęła powietrza i
skinęła głową. - Doskonale. Skoro nie zamierzasz mnie uwodzić, to co tu ro-
bimy?
Podniosła ręce, wyrywając się z uścisku. Złapał ją ponownie. Na jego twarzy
znów pojawił się uśmiech, zbyt drapieny i fascynujący, by mogła przestać o
nim myśleć.
− Muzyka zaraz umilknie. Skoro nie dostałem swojego tańca, chciałbym cię o
coś prosić.
Zrobiła się podejrzliwa. - Co takiego? Uśmiechnął się szerzej. - O pocałunek.
Spojrzała mu prosto w oczy. - Przecie ju całowałeś mnie dwa razy... nie,
trzy.
− No tak, ale tym razem chcę, abyś to ty mnie pocałowała.
Przechyliła głowę na bok, przyglądając mu się z uwagą. Skoro to ona ma
całować... - Doskonale. - Strząsnęła uścisk jego dłoni, a on jej na to pozwolił.
Przysunęła się odwanie. Z racji rónicy wzrostu musiała stanąć na palcach,
wyciągnąć ręce i objąć go za szyję.
Nawet nie drgnął, przyglądając się jej spod wpół-przymkniętych powiek.
Modliła się, by nie zauwaył, jakie wraenie na niej zrobił dotyk - piersi
opierające się o potęną klatkę piersiową, biodra o uda. Próbowała zignorować
fascynujący kontrast miękkości jedwabnego surduta i stalowych mięśni.
Przyciągnęła jego głowę, wspięła się wyej na palce i dotknęła ustami jego ust.
Pocałowała go, a on oddał pocałunek z taką samą mocą. Poczuła się pewniej i
powtórzyła pieszczotę nieco mocniej i dłuej. Jego usta wydawały się chłonąć
przyjemność i nieco się rozchyliły. Nie mogła się powstrzymać.
Smakował jak... jak męczyzna. Inaczej, zmysłowo. Ich języki się spotkały,
ale on wycofał się, by po chwili wrócić. Kolejny taniec, kolejna gra, przypływ i
odpływ fizycznej rozkoszy, duo bardziej intymnej ni splot rąk.
To było coś nowego i niesłychanie fascynującego. Pragnęła poznać więcej,
więcej poczuć.
Dziesięć minut później - po dziesięciu absolutnie emocjonujących minutach
całkowitego i zupełnego oddania - opamiętała się. Serce biło jej jak szalone, ale
otworzyła oczy i napotkała jego spojrzenie. Polem skierowała wzrok na jego
usta. Wąskie, nieco skrzywione i ruchliwe.
Cudowne.
Przełknęła ślinę. - Muzyka ucichła.
− Skoro tak mówisz.
Nie pamiętała, kiedy ręce oplotły ją, pomagając zachować równowagę.
Znajdowała się w klatce z mięśni ze stali, a mimo to nigdy dotąd nie czuła się
tak bezpiecznie i pewnie.
Zaczerpnęła powietrza i pocałowała go ponownie - choćby po to, by wryć
sobie to uczucie w pamięć. eby go poczuć i nacieszyć się dotykiem twardych
mięśni pod warstwą szlachetnego materiału, pieszczotą, jaką był kontakt z jego
ciałem.
Przyciągnął ją do siebie, ale kiedy w końcu oderwała usta, pozwolił jej na to.
Spojrzała mu głęboko w oczy. - Moesz mnie postawić na ziemi.
− Jesteś pewna, e skończyłaś?
Na jego twarzy nie widać było uśmiechu.
− Zupełnie - odparła.
Posłuchał i opuścił ją na ziemię, z alem odrywając ręce.
− Gratulacje, mignonne. - Ujął jej dłoń, podniósł do ust i pocałował. - Grasz
uczciwie.
− Certainement. - Podniosła brodę, walcząc z zawrotami głowy. - Chyba
powinniśmy wracać.
Ruszyła w stronę drzwi, zatrzymał ją, łapiąc za ramię. - Nie, nie tędy.
Jesteśmy tu zbyt długo. Chodźmy inną drogą; lepiej, eby matrony nie widziały,
jak wracamy.
Zawahała się i przechyliła głowę. Dał jej słowo, a ostatnie dziesięć minut
pokazało, "e moe mu zaufać.
Sebastian poprowadził ją przez plątaninę korytarzy; dotarli do sali balowej od
drugiego końca. Zaprowadził ją do madame Thierry, dziwiąc się przez chwilę
jej otwartej aprobacie, a potem się oddalił.
Niech go diabli, jeśli Helena Rebecce de Stansion oprze się pokusie i nie
przyjmie tego, co chciał jej zaoferować. A jeśli nie zdoła jej przekonać, by
naleała tylko do niego...
Odpowiednia kara nie przychodziła mu do głowy, ale nie miało to znaczenia.
Nie miał zamiaru przegrać tej walki.
− Idzie świetnie, wprost doskonale. Plan wuja Fabiena realizuje się sam,
oczywiście równie dzięki moim staraniom. - Louis zdjął kamizelkę i rzucił
w kierunku Villarda.
Słuący schylił się, by podnieść ubranie. - Złapał haczyk?
− Uwanie jej się przygląda, bez wątpienia. Wygląda na to, e
chce ją
upolować. Do dzisiejszego wieczora - Louis pomachał ręką - to było ledwie
próne zainteresowanie. Ale teraz ma swój cel. A ona, jak łowna zwierzyna,
zaczęła przed nim uciekać. Pościg się rozpoczął!
− Moe, jeśli mógłbym zasugerować, powinien pan napisać do wuja?
Louis pokiwał ochoczo głową. - Oczywiście, masz rację. Wuj Fabien lubi,
kiedy sprawy idą po jego myśli. Trzeba chwytać kadą okazję, by zaskarbić
sobie jego sympatię. - Pomachał do Villarda. -Przypomnij mi z samego rana.
− Proszę mi wybaczyć moją śmiałość, ale o świcie wyrusza szybka poczta.
Gdybyś, panie, napisał jeszcze dzisiaj, monsieur le comte mógłby cieszyć się
tą wiadomością duo wcześniej.
Louis usiadł na łóku i gapił się na słuącego.
− A obaj wiemy - dodał chłodno Villard - e monsieur le comte lubi
najświesze wiadomości.
Louis gapił się nadal. Po chwili skrzywił się i pomachał do słuącego. -
Przynieś przybory do pisania. Napiszę jeszcze dzisiaj, a ty nadasz list.
Villard ukłonił się. - Oczywiście, milordzie.
Rozdział 4
Następnego ranka Helena chodziła tam i z powrotem po swojej sypialni,
roztrząsając wydarzenia poprzedniego wieczora.
Zachowanie Sebastiana, którego się zupełnie nie spodziewała.
Przypomniała sobie swoje sny.
Ciekawe, jakie to byłoby uczucie wodzić palcami po jego nagiej piersi,
poczuć siłę stalowych mięśni...
Nie, nie i jeszcze raz nie!
Obróciła się gwałtownie, szeleszcząc spódnicami.
Dlatego mi to zrobił!
eby o nim śniła, eby tęskniła i pragnęła. eby straciła głowę i sama do
niego przyszła.
Có za wyrafinowana taktyka!
W zaciszu własnej sypialni musiała przyznać, e ten rodzaj postępowania
miał due szanse powodzenia.
Ju nie.
Nie teraz, kiedy go przejrzała. Miała dwadzieścia trzy lata i nie była ju
niewiniątkiem. Wiedziała, jakie gry potrafią rozgrywać męczyźni. Kobietę
mona uwieść na tysiąc sposobów, a monsieur le duc z pewnością znał kadą
drogę.
Kadą ściekę i kady wybój na drodze!
Tym razem się przeliczył.
Do jego wyjazdu z Londynu został zaledwie tydzień. Z pewnością uda jej się
utrzymać go na dystans przez te kilka dni.
− Mignonne, wypada poświęcić trochę uwagi swojemu partnerowi w tańcu.
Helena spojrzała na Sebastiana, szeroko otwierane oczy. - Przyglądałam się
tylko biuterii kilku dam.
− Czemu?
− Czemu? - Zrobiła kilka kroków, zatoczyła kolo i wróciła do niego, starając
się omijać go wzrokiem. - Poniewa jest doskonała.
− Przy twoim majątku musisz posiadać tony klejnotów.
− Oui, ale większość jest w sejfie w la Cameralle. Wskazała palcem na
skromny szafirowy naszyjnik. Nie zabrałam cięszych rzeczy. Nie zdawałam
sobie sprawy, e mogą się przydać.
− Twoja uroda, mignonne, przewysza wszelkie klejnoty.
Uśmiechnęła się, nie patrząc mu w oczy. - Masz doskonały refleks, Wasza
Wysokość.
Helena jadła właśnie śniadanie, kiedy pocztylion przyniósł niewielką paczkę.
− To dla ciebie - Louis rzucił pakunek koło jej talerza.
Marjorie podniosła wzrok. - Od kogo? Helena obróciła paczkę w rękach. -
Nie ma pieczęci.
− Otwórz. - Marjorie odstawiła filiankę. -W środku będzie bilecik.
Helena rozdarła opakowanie. W jej dłoniach znajdowała się owinięta pluszem
skórzana, jubilerska kaseta. Palce ją świerzbiły, po skórze przebiegł dreszcz
oczekiwania. Przez chwilę bała się zajrzeć do środka, lecz w końcu przemogła
się i otworzyła zamek.
Na poduszce z zielonego aksamitu leał podwójny sznur najczystszych pereł.
W trzech miejscach perły rozdzielone były zielonymi kamieniami, oszli-
fowanymi tak, by podkreślić ich surowe piękno. Sądziła najpierw, e to topazy,
ale kiedy podniosła naszyjnik do światła, stwierdziła bez cienia wątpliwości, e
to szmaragdy. Szmaragdy w kolorze jej oczu.
W kasecie znajdowały się te kolczyki i bransoleta - miniaturowa wersja
naszyjnika.
Ze wszystkich klejnotów, które były jej własnością, te wydawały się jej
najpiękniejsze.
Wypuściła naszyjnik z rąk. - Trzeba to odesłać. -Odsunęła kasetę.
Louis obejrzał opakowanie, a teraz przyglądał się skórzanej kasecie. - Nie ma
bilecika. Wiesz, kto to przysłał?
− St. Ives! To na pewno od niego.- Helena odsunęła krzesło; jakiś impuls kazał
jej uciekać jak najdalej od naszyjnika - od pragnienia, by go dotknąć i poczuć
gładkość pereł między palcami. Uciec, by sobie nie wyobraać, jak klejnoty
będą wyglądać na jej szyi.
Przeklęty Sebastian!
Wstała. - Dopilnuj, proszę, by prezent wrócił do Jego Wysokości.
− Ale, ma petite. - Marjorie obejrzała dokładnie opakowanie. - Skoro nie ma
bilecika, nie moemy być pewni, e to akurat od niego. A jeśli to nie
monsieur le duc?
Helena spojrzała na Marjorie, wyobraając sobie przebiegły uśmiech
Sebastiana. - Masz rację - powiedziała w końcu. Usiadła z powrotem. Patrzyła
przez chwilę na perły kuszące swym pięknem z aksamitnej poduszki, a potem
przyciągnęła kasetkę do siebie. - Muszę się zastanowić, co z tym zrobić.
− To ty mi je przysłałeś, prawda?
Helena dotknęła pieszczotliwie naszyjnika okalającego jej szyję i zwróciła
twarz do Sebastiana.
Zaszeleścił jedwab bladozielonej sukni, a palce owinęły się wokół sznura na
piersi.
Sebastian przyglądał się kademu jej ruchowi z lekkim uśmiechem na ustach.
Z jego twarzy i oczu nie mona było nic wyczytać.
− Wyglądasz w nich cudownie, mignonne.
Nie chciała o tym myśleć. Nie chciała przyzwyczajać się do ich dotyku na
skórze.
Tylko on mógł za tym stać, tylko on mógł uyć takiej pokusy, by podnieść
stawkę w grze. Nigdy dotąd nie czuła się tak silna - nigdy dotąd nie miała takiej
władzy nad adnym męczyzną, a tym bardziej tak wpływowym.
Przeszedł ją dreszcz.
Kiedy pojawił się na balu lady Clarlyle, od razu zwrócił uwagę na naszyjnik.
Zgodziła się na krótki spacer po sali balowej, by po chwili znaleźć się w
sąsiednim pokoju. Sebastian jak nikt inny potrafił radzić sobie w kadej sytuacji.
Pokój był zupełnie pusty, słabo oświetlony kinkietami; miał podłogę wykładaną
kaflami i niewielką fontannę na środku.
Podeszła do fontanny, stukając obcasami. Rzuciła mu odwane spojrzenie. -
Skoro nie ty, to moe Werę? Moe za mną tęskni?
Sebastian nie odezwał się nawet słowem, ale nawet w słabym świetle
zauwayła, e jego rysy stęały.
− Nie - powiedziała. - To nie był Werę, to byłeś ty. Co chciałeś przez to
uzyskać?
Przyglądał się jej przez chwilę. Rozwaał odpowiedź, albo te chciał
przetestować jej opanowanie. W końcu powiedział: - Gdybym to ja posłał taki
podarunek, chciałbym zobaczyć, jak odwdzięczasz się temu, kto sprawił ci taką
radość.
Pozwoliła, by zobaczył błysk gniewu w jej oczach. W ostatnim czasie nie bała
się okazywać przy nim złości. Nie widziała najmniejszego powodu, by ukrywać
przed nim prawdziwe uczucia. Szeleszcząc spódnicami, podniosła dumnie
głowę. -Nie mogę powiedzieć, bo niestety nie znam nazwiska ofiarodawcy.
Uśmiechnął się. Z typową dla siebie nonszalancją zbliył się, skracając
dystans między nimi. -Mignonne, prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie, czy
uwaasz, e jestem godny twojej wdzięczności.
Stanął tu przed nią, podniósł rękę i owinął naszyjnik wokół swoich palców.
Podniósł perły i zebrał je w garść tu nad jej dekoltem.
− Wolałbym raczej - powiedział, zniając głos do zmysłowego szeptu - ebyś
zakładając ten naszyjnik, zawsze myślała o mnie.
Otworzył pięść.
Cięar szmaragdu sprawił, e perły znalazły się między jej piersiami.
Zdumiało ją ciepło jego dłoni zamknięte w szlachetnych kamieniach.
− ebyś zawsze myślała o nas. O tym, co kiedyś między nami będzie.
Nie wypuścił pereł; jednym palcem wcią dotykał jednego ze sznurów. Nie
spuszczając wzroku z klejnotów, podniósł palec do góry, potem opuści! w dół,
pieszcząc perłami jej piersi, zupełnie ignoruje fakt, i jest w pełni ubrana. Perły
wznosiły się i opadały w zmysłowym rytmie. Helena mogła sobie Z łatwością
wyobrazić jego palce w tej samej roli.
Straciła dech i na chwilę zamknęła oczy. Poczuła, e jej piersi podnoszą się,
nabrzmiewają, e oblewa ją fala gorąca.
Przysunął się bliej. Poczuła to, chocia nic nie widziała ani nie słyszała.
Poczuła go jak ogień na swojej skórze. Podniosła powieki i natychmiast wpadła
w błękit jego oczu.
− Zawsze jak będziesz zakładała ten naszyjnik, mignonne, myśl o tym.
Nie chciała, by podchodził tak blisko. Nie chciała, by przechyli! jej głowę i
pocałował ją w usta. Oszałamiające ciepło jego ciała, niski szept przyprawiający
o dreszcze, wreszcie zmysłowy dotyk pereł przesuwających się po skórze - to
wszystko sprawiło, e straciła głowę.
Jak tylko poczuła dotyk jego warg na swoich ustach, poddała się rozkoszy.
Nie było w tym uległości, a tylko duma i upór.
Mogła go całować i przeyć, mogła poddać się temu uczuciu, a i tak nie
naleeć do niego. Jeśli miał na ten temat inne zdanie, będzie musiał je zmienić.
Podniosła ręce, zatopiła palce w jego włosach i oddala mu gorący pocałunek.
Zaskoczyła go tylko przez sekundę.
Jego odpowiedź była nieoczekiwana - nie było szalonego przypływu
namiętności, oszałamiającego poądania. Zamiast tego spotkała ją całkowita
wzajemność - dał jej tyle, ile chciała wziąć. Tylko sugerował coś więcej. Kusił.
Wiedziała o tym, ale opór był niemoliwy. Zatraciła się w tym pocałunku,
poddała się i poszła za nim, zwaając na kady kolejny krok.
Kilka sekund później znajdowała się w innym świecie. Tylko on mógł
wskazać jej drogę z powrotem.
Sebastian wypuścił perły, pozwalając, by opadły na dekolt. Wziął Helenę w
ramiona i przyciągnął do siebie, czując jak jej krągłości opierają się o jego
mięśnie. Fala namiętności pochłonęła go, zatracił się w pocałunku, pragnąc
coraz więcej.
Chciał mieć ją nagą, poczuć ją blisko.
Wiedział, e to niemoliwe... jeszcze nie. Nie dzisiaj. Nie jutro. Bał się nawet
pieścić ją bardziej zdecydowanie; męskie instynkty ostrzegały. Jeszcze nie teraz,
później.
Powoli, ale zdecydowanie doprowadzała go do szaleństwa. Jeśli nie będzie jej
miał ju wkrótce...
Nigdy nie czekał tak długo na adną kobietę, adna dotąd się mu nie
sprzeciwiła.
Mimo faktu, e jej ciało naleało do niego, e w jego obecności jej puls
przyśpieszał, źrenice rozszerzały się, a skóra rozgrzewała przy najmniejszym
dotyku, jej umysł wcią się opierał. Jej wola wcią stała mu na drodze.
Kady kolejny wieczór tylko zwiększał jego apetyt, podsycał prymitywne
pragnienie, by w końcu była jego.
Połoyła dłonie na policzkach Sebastiana i oddała mu pocałunek. Poczuł, e
jego samokontrola słabnie i dry w posadach. Kusiła go.
Na kilka chwil odpadła maska i Sebastian pokazał jej, co ją czeka - całą
namiętność i pragnienie, nad którym dotąd panował.
Opór skruszał, a ciało Heleny poddało się. Plecy, dotąd wyprostowane jak
struna, pozbyły się napięcia, rysy złagodniały.
Odsunął się. Jeszcze chwila, a poądanie zaprowadzi ich za daleko. Podniósł
głowę, oddychając cięko. Poczuł, e ona nabiera tchu, przyciskając piersi do
jego mostka.
Potem jej powieki poruszyły się i przez firanki ciemnych rzęs rozbłysły
zielone oczy. Miały głębszą barwę ni szmaragdy zdobiące szyję, uszy i nad-
garstki.
Mimo frustracji czuł zadowolenie, a w jego sercu /.robiło się cieplej.
Rozluźnił uścisk; Helena otworzyła szeroko oczy, zamrugała i odsunęła się
gwałtownie.
Spojrzała na niego bacznie.
Powstrzymał uśmiech. - Chodźmy, mignonne. Musimy wracać do sali
balowej.
Podała mu rękę i pozwoliła odprowadzić się do drzwi. Zatrzymał się tam na
chwilę, podniósł palcem naszyjnik i poprawił, rozkładając na jedwabiu sukni.
− Pamiętaj, mignonne. - Złapał jej spojrzenie. -Kiedy tylko załoysz te perły,
myśl o tym, co będzie między nami.
Kiedy Helena obudziła się następnego poranka, pierwszą rzeczą, którą
zobaczyła, był sznur pereł wypadający ze skórzanej kasety. Zostawiła klejnoty
na toaletce, a one teraz z niej drwiły.
− Je suis folie.
Jęknęła i obróciła się na pięcie. Mimo to perły nie dawały o sobie zapomnieć,
były jak duchy, które wcią czuła na szyi, w uszach i rękach.
Musiała być szalona sądząc, e będzie dla niego równym przeciwnikiem. e
moe z nim wygrać.
Zmruyła oczy, rozwaając w myślach wydarzenia z poprzedniej nocy.
Obróciła się i spojrzała jeszcze raz na perły. Pierwszym impulsem było schowa-
nie ich głęboko w kufrze, ale duma mówiła jej, e powinna je nosić kadego
wieczora. Zdecydowanie wygrał tę potyczkę.
Co oznaczało, e do końca ycia zapamięta ciepło jego rąk zamknięte w
klejnotach, pieszczących jej piersi. Będzie się zastanawiała...
Był dla niej zbyt dobrym graczem. Z drugiej strony, nie moe pozwolić, by
wygrał kolejny pojedynek.
Niestety nie mogła zatrzymać tej gry.
Znowu to robiła - wycofywała się, stawiała przed nim kolejne przeszkody.
Sebastian przyglądał się Helenie, z przeciwnego rogu sali balowej u lady
Cottlesford. Wzbierała w nim irytacja.
Czas uciekał. Kiedy postanowił sobie, e zmusi ją do deklaracji, i naley
tylko do niego, nie sądził, e to tyle potrwa. Tylko pięć dni pozostało do balu
maskowego lady Łowy - wieczoru, który był od kilku
lat sygnałem dla
arystokracji, e naley wyjechać z miasta na święta.
Tylko pięć dni, a raczej wieczorów na pełną kapitulację. Musi dostać
potwierdzenie, e poza formalną propozycją małeństwa Helena przyjmie te je-
go zaloty. To było absolutne minimum.
Pięć wieczorów. Wydaje się, e to mnóstwo czasu. Tyle e przez poprzednie
siedem daremnie zastawiał na nią pułapkę. Naruszył jej mury obronne, ale jak
dotąd nic nie wskórał. Nie opuściła mostu zwodzonego, by zaprosić go do
środka.
− Jak tam polowanie na onę?
Martin. Sebastian odwrócił się, kiedy młodszy brat poklepał go po ramieniu.
Jedno spojrzenie na jego twarz i Martin zrobił krok w tył, podnosząc ręce. - Nikt
nie słyszał, przysięgam!
− Lepiej, eby to była prawda. - Kolejny powód do irytacji.
− No i jak? Wcią podoba ci się hrabianka? Rzeczywiście, porywająca kobieta,
ale chyba ma charakterek, prawda?
− Niech cię tylko usłyszy, a udusi gołymi rękami. Albo gorzej.
− Złośnica?
− -Jej temperament jest tylko odrobinę łagodniejszy od mojego.
− No dobrze, ju przestaję cię dranić. Ale nie mów, e to nie moja sprawa. Od
twoich decyzji zaley te moje ycie.
− Nie interesuj się tym za bardzo.
Martin zignorował tę uwagę i rozejrzał się po sali. - Widziałeś Augustę?
− Nasza droga siostra - Sebastian przyglądał się uwanie koronkowemu
wykończeniu mankietu -postanowiła opuścić stolicę. Dostałem dzisiaj list od
Huntly'ego.
Martin spojrzał na niego szybko. - Wszystko w porządku?
− W najlepszym. Ale oboje stwierdziliśmy, e ju wystarczająco się wybawiła,
a e poprosiłem, by zorganizowała święta w Somersham, będzie miała ręce
pełne roboty.
− No có - pokiwał głową Martin. - Doskonała strategia.
− Dziękuję - mruknął Sebastian. - Staram się jak mogę.
Szkoda tylko, e z pewną hrabiną nie idzie mi tak łatwo.
− Idzie Arnold. Muszę zamienić z nim słowo. -Martin poklepał brata po
ramieniu. - yczę szczęścia. Nie ebyś go potrzebował, ale na miłość boską,
nie moe ci się nie udać.
Z tymi słowami poegnał się i odszedł. Sebastian powstrzymał grymas.
Ogarnął wzrokiem salę i zdał sobie sprawę, e zgubił Helenę.
− Do diabła!
Musiała go obserwować, co samo w sobie nie było złe. Ale...
Przemierzył wzrokiem pokój, lecz jej nie zobaczył. Zacisnął usta i wyszedł z
cienia.
Przeciśnięcie się przez tłum, odpowiedzi na miłe pozdrowienia i wymiana
uśmiechów zajęły bez mała dziesięć minut. W końcu dotarł do madame Thierry,
usadowionej w wysokim krześle. Prowadziła oywioną dyskusję z lady Lucas,
ale Heleny nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Sebastian rozejrzał się ponownie i dostrzegł Louisa de Sevres. Wszyscy
domyślali się, e oficjalny towarzysz Heleny jest jednocześnie stranikiem
wysłanym przez rodzinę, by mieć na nią oko. De Sevres gapił się na jedną z
sióstr Britten. Sebastian podszedł bliej.
Louis zauwaył cień, podniósł głowę i ku zdziwieniu Sebastiana uśmiechnął
się i ukłonił nisko. -Ach, monsieur le duc. Szukasz mojej pięknej kuzynki? Jest
w sąsiednim pokoju, tu obok.
Sebastian ledwie się powstrzymał, by nie potrząsnąć głową. Francuz miał
przecie jej pilnować... Wyglądało na to, e madame Thierry równie zmieni la
zdanie. Był pewien, e skoro śmietanka towarzyska nic nie wie o jego
zamiarach, nie mogli go przejrzeć.
De Sevres przestąpił z nogi na nogę, a Sebastian postanowił przyjąć
nieproszoną pomoc. Później sprawdzi, co kryje się za tą naglą zmianą.
Spojrzał na drzwi prowadzące do saloniku. -Tak? To proszę mi wybaczyć.
Nie czekał na odpowiedź. Jedno spojrzenie i stwierdził, e wzmocniła mury
obronne. Otoczyła się męczyznami, którzy nie przypominali Were'a i jemu
podobnych. Byli to młodzi gniewni, którzy niedawno przybyli do miasta i
chcieli się przebić.
Dwanaście lat temu był taki sam. Byli jak ćmy lecące do światła -
wystarczająco gwałtowni i lekkomyślni, eby porwać się na kade szaleństwo,
nawet pojedynek z księciem St. Ives.
Zwłaszcza o nią. Nie dorastali mu do pięt, ale ni-gdy by się do tego nie
przyznali, tym bardziej w jej towarzystwie. Doskonale to rozumiał.
Patrzył przez chwilę na perły zdobiące jej szyję, uszy i nadgarstki. Odwrócił się
i zawołał lokaja.
Helena odetchnęła z ulgą, kiedy Sebastian wycofał się z pokoju. Rzadko nie
zdawała sobie sprawy z. jego obecności; przez cały ubiegły tydzień tak się do
niej przyzwyczaiła, e czulą ją jak ciepły oddech na swojej skórze.
Stłumiła dreszcz, który przeszedł jej ciało i skoncentrowała uwagę na
młodym lordzie Marlborough. Był od niej o pięć lat starszy, a mimo to uwaała
go za młodzika, niedoświadczonego, niezręcznego młokosa. Niewartego uwagi,
a tym bardziej fascynacji.
Nudziła się jak mops, ale przynajmniej była bezpieczna. Uśmiechała się i
zachęcała do dalszych opowieści. Ostatnie wyścigi konne, najmodniejsze
kasyno, szalona eskapada. Byli jak mali chłopcy.
Zdąyła się rozluźnić, kiedy podszedł lokaj ze srebrną tacą w ręku. Leał na
niej liścik skierowany do niej. Wzięła go do ręki i uśmiechnęła się do słuącego,
a ten oddalił się z ukłonem. Poprosiła panów o wybaczenie i odeszła na bok.
Którego wybierzesz, mignonne? Dopilnuję, by to właśnie on spotkał się ze
mną o świcie. Bo kiedy przyjdę po Ciebie, któremuś z pewnością puszczą nerwy i
ośmieli się mi sprzeciwić. Poegnaj się ładnie, chyba e chcesz, by któremuś
stała się krzywda. Czekam na Ciebie w salonie od frontu.
Jeśli taka będzie Twoja decyzja, nie ociągaj się, mignonne, bo nie jestem
cierpliwy. Jeśli wkrótce się nie pojawisz, sam po Ciebie przyjdę.
Helena przeczytała ostatnie słowa jak przez mgłę. Trzęsącymi się palcami
złoyła liścik i schowała go w kieszonce sukni. Zatrzymała się na moment,
zaczerpnęła powietrza, starając się opanować. Jeszcze chwila, a wyładuje swój
gniew.
− Proszę mi wybaczyć. - Wiedziała, e w jej głosie słychać napięcie, ale aden
z pochłoniętych sobą kawalerów zdawał się tego nie zauwaać. - Muszę
wracać do madame Thierry.
− Odprowadzimy cię - oznajmił lord Marsh.
− Nie. Błagam, nie róbcie sobie kłopotu. Madame jest tu obok, w sali balowej.
- Tym razem zabrzmiało to władczo, a spojrzenie Heleny było wystarczająco
pewne siebie.
Zastosowali się do jej yczenia, szepcząc słowa poegnania. Oczywiście
minutę później ju jej nie pamiętali, co do tego nie miała najmniejszych wątpli-
wości.
Starając się nie zwracać na siebie uwagi, dotarła do frontowej części domu.
Lokaj wskazał pokój, do którego prowadził ciemny korytarz. Zatrzymała się na
moment, wbiła wzrok w drzwi, a następnie wyjęła liścik z kieszeni i otworzyła
go. Po chwili nabrała powietrza, zebrała całą złość i weszła do środka.
W niewielkim pokoju było dosyć ciemno, na bocznym stoliku paliła się
lampa. W kominku wesoło strzelał ogień, a obok stały dwa fotele z jednego
niespiesznie, z typową dla siebie swobodą podniósł się Sebastian.
− Dobry wieczór, mignonne. - Wyprostował się z protekcjonalnym,
triumfującym uśmiechem na twarzy.
Helena zamknęła drzwi, słysząc, jak z głośnym szczękiem zatrzaskuje się
zamek. - Jak śmiesz?
Zrobiła krok do przodu. Z twarzy Sebastiana znikł uśmiech. - Jak śmiesz coś
takiego mi posyłać?! - Wyciągnęła rękę trzymającą liścik. Jej glos drał z
wściekłości. - Bawi cię to, milordzie? Mimo e od początku ci mówiłam, e
nigdy nie będę twoja. - Zrzuciła uprzejmą maskę, oczy ciskały pioruny, a ton był
wyjątkowo nieprzyjemny. Zrobiła jeszcze krok. - Skoro tak trudno ci
zaakceptować fakt, e odrzucam twoje zaloty, pozwól, e wytłumaczę, po co
przyjechałam do Londynu i dlaczego nigdy mnie nie zdobędziesz.
Z kadym słowem czuła się silniejsza, bardziej zdecydowana, odwana.
Podeszła bliej; znajdowała się teraz jakieś dwa metry od niego.
− Wiesz, e przysłano mnie do Anglii, abym znalazła męa. Zgodziłam się, bo
dzięki temu wyrwałam się ze szponów mojego opiekuna, bogatego arysto-
kraty o elaznej woli i nadmiernej ambicji. Powiedz mi, Wasza Wysokość,
czy ten opis nie brzmi znajomo?
Podniosła brew, a na jej twarzy malowała się wściekłość i pogarda. - Zrobię
wszystko, by tak się stało. Raz na zawsze uwolnię się od męczyzn tego
pokroju. Męczyzn, którzy nie widzą nic zdronego w tym, e manipulują
uczuciami kobiety, by osiągnąć swój cel.
Poruszenie na jego twarzy nagle znikło. - Mignonne...
− Nie nazywaj mnie tak! - rzuciła mu prosto w twarz, wyciągając w górę ręce. -
Me jestem twoim skarbem! Nie moesz mną manipulować i traktować jak
pionka na szachownicy. - Machnęła liścikiem. - Nawet nie pomyślałeś,
zlekcewayłeś moje uczucia! Poczułeś się odrzucony, sięgnąłeś więc po
pióro i napisałeś coś, co miało we mnie wzbudzić strach i poczucie winy.
ebyś mógł triumfować.
Sebastian próbował coś powiedzieć, ale nie pozwoliła mu, gestykulując
gwałtownie.
− Nie! Tym razem ty mnie wysłuchasz. Jesteś przystojny, bogaty, masz
ogromną władzę i zdolność przekonywania wszystkich dookoła, by robili, co
mówisz. A jak do tego doszedłeś? Dzięki manipulacji. To twoja druga natura.
Nie zastanawiasz się nawet, to tak łatwe jak oddychanie. Nawet się nie
kontrolujesz. Wystarczy spojrzeć, jak „radzisz sobie" z własną siostrą.
Jestem pewna, e jesteś przekonany, i robisz to dla jej dobra. Tak samo
pewnie uwaa mój opiekun.
Sebastian powstrzymał język. Była wściekła, w jej oczach płonął ogień.
Opanowała go powoli i wyprostowała się, nie spuszczając z niego wzroku.
− Całe ycie tak sobie ze mną „radzono", próbowano mną sterować. Dłuej
tego nie zniosę. Jesteś taki sam jak on. Manipulacja to twoje drugie imię. Nic
zmienisz tego. I dlatego jesteś ostatnim męczyzną na ziemi, z którym
chciałabym się związać. Cierpisz na nadmiar cechy, przed którą pragnę
uciec.
Rzuciła mu liścik w twarz; złapał go odruchowo.
− Nie próbuj mnie nigdy w ten sposób wzywać. Jej głos a wibrował od
gniewu i pogardy.
− Nie chcę cię ju więcej widzieć ani słyszeć, Wasza Wysokość.
Obróciła się na pięcie. Sebastian patrzył, jak wychodzi, trzaskając drzwiami.
Spojrzał na liścik. Otworzył go dwoma palcami i przeczytał. Potem jeszcze
raz.
Zmiął papier i jednym ruchem wrzucił go do paleniska. Płomienie podniosły
się na moment, a potem opadły.
Sebastian patrzył jeszcze przez chwilę, a następnie odwrócił się i poszedł do
drzwi.
Rozdział 5
Deszcz zaczął padać jeszcze w nocy i padał nieprzerwanie do świtu,
pozostawiając umyte ulice i ciękie jak ołów niebo.
Sebastian spędził ranek nad rachunkami, a potem pojechał do klubu na obiad.
Tylko po to, by oderwać myśli. Niestety rozmowy nie sprawiały mu
przyjemności i wczesnym popołudniem wrócił do domu przy Grosvenor Square.
− yczy pan sobie czegoś, milordzie? - Webster, jego kamerdyner, strzepnął
krople deszczu z płaszcza.
− Nie. - Sebastian spojrzał na drzwi biblioteki i ruszył w ich stronę. - Jeśli
ktokolwiek przyjdzie, nie chcę, by mi przeszkadzano.
− Dobrze, Wasza Wysokość.
Lokaj otworzył drzwi, Sebastian przekroczył próg i zatrzymał się. Drzwi się
zamknęły; Sebastian skrzywił się i ruszył w stronę bocznego stolika.
Dwie minuty później siedział w fotelu z karafką brandy. Wyciągnął
przemoczone nogi w stronę ognia i popijał złocisty alkohol.
Helena. Co robić?
Doskonale rozumiał jej oskarenia. Problem w tym, e
wszystkie były
prawdziwe. Nie mógł zaprzeczyć i udawać, e za rozległą władzą nie kryje się
umiejętna manipulacja. Była to spuścizna po przodkach, podstawowa broń w
bardziej cywilizowanych czasach. Ale i tak lepsze to ni spotkanie na polu
walki. Sądził, e ten pogląd podziela większość ludzi.
Większość ludzi... Niestety to określenie nie obejmowało dziewcząt
wychowanych na ony władców i królowe.
On i Helena byli do siebie bardzo podobni.
Zauwaył od razu, e zbyt długo poddawano ją machinacjom i naginano silną
wolę.
Sebastian rozumiał jak mało kto, e wymuszone posłuszeństwo - sprzęone ze
świadomością, i nie ma innego wyboru - musiało być bardzo trudne dla dumnej
i upartej arystokratki. Zdawał sobie sprawę, e prędzej czy później stanie się dla
niej cięarem nie do zniesienia. Miała silny charakter, była twarda i odwana.
Przekonał się o tym ostatniego wieczora.
Kobiety go zepsuły. Przyzwyczaił się, e największa kara, jaka moe go
spotkać, to nadąsana mina, która zniknie po kilku gładkich słówkach. Wście-
kłość Heleny zaskoczyła go zupełnie. Jej słowa tym bardziej.
Dlatego siedział tu sam, szukając pocieszenia w brandy. Liczył na to, e
rozwiązanie znajdzie się samo. Niestety sprawy nie wyglądały zbyt dobrze...
Nie mógł udawać, e jest kimś innym ni rzeczywiście. Jeśli postanowiła, e
nie zwiąe się z takim męczyzną, e nie zniesie bycia oną kogoś takiego... to
co mu jeszcze pozostało?
Poza ualaniem się nad sobą, co było dla niego niezwykłym zajęciem.
Zajmowała wszystkie jego myśli, uczucia i zmysły, no i oczywiście sny.
Gdzieś po drodze polowanie zamieniło się w obsesję, w stan, którego dotąd
nie zaznał. Wcześniejsze podboje, choć pochłaniały duo energii, nigdy nie
miały znaczenia.
Wyraźnie powiedziała, co sądzi na jego temat, ale nie mógł po prostu odejść i
zostawić jej w spokoju. Nie mógł pozwolić, by znikła z jego ycia.
Nie potrafił zaakceptować poraki.
Musi jej powiedzieć, jak bardzo mu na niej zaley.
Patrzył na nią na wieczorku u lady Devonshire i kiwał głową, dziwiąc się
samemu sobie. Gdyby usłyszała tę ostatnią myśl, dałaby mu popalić. Ale taka
była prawda.
ycie nie ma sensu, jeśli nie czerpie się z niego pełnymi garściami. Był
przekonany, e Helena odnajdzie prawdziwe szczęście tylko w ramionach sil-
nego męczyzny. Musi ją przekonać, e kompromis niekoniecznie oznacza
porakę i e w jego przypadku, moe przynieść korzyści, jakich się nie spodzie-
wała. W przeciwnym razie poświęci swą fascynującą osobowość i wyjdzie za
jakiegoś miłego i łagodnego nudziarza.
To wyjaśniało jej zainteresowanie Were'em. Była tak samo zręczna w sztuce
manipulacji jak on; owinęłaby Were'a, albo kogoś mu podobnego, wokół
małego palca. Nie chciała dłuej być marionetką, chciała sama rozdawać karty.
Z nim nigdy jej się to nie uda.
Z lordem Chomley, którego aktualnie czarowała, prawdopodobnie tak.
W duchu zgrzytał zębami, ale na twarzy miał uprzejmą minę. Lata praktyki
nauczyły go uczestniczenia w zwykłej towarzyskiej rozmowie, mimo e całą
jego uwagę pochłaniała osoba stojąca sześć metrów dalej. Lady Carstairs nigdy
by się nie domyśliła, e nie zapamiętał nawet słowa z jej opowieści.
Helena dotknęła rękawa lorda Chomley i coś do niego powiedziała; ten
zaczerwienił się, ukłonił głęboko i ruszył w stronę pokoju z napojami.
Sebastian spojrzał na lady Carstairs. - Och, widzę mojego brata. Koniecznie
muszę z nim porozmawiać. Proszę mi wybaczyć.
Ukłonił się; dama uśmiechnęła się wdzięcznie, zadowolona, e tak długo jej
słuchał.
Ruszył w tłum i po chwili znalazł się za plecami Heleny. - Mignonne -
szepnął, łapiąc ją za rękę. -Chciałbym zamienić z tobą słowo.
A podskoczyła ze zdumienia. Spojrzała na niego ostro i dygnęła, próbując
wyrwać rękę. Zawahał się przez moment, ale puścił jej palce. Wyprostowała się
i odwróciła wzrok, dumnie zadzierając głowę.
− Nie mam ochoty na rozmowę, Wasza Wysokość.
Sebastian westchnął. - Nie moesz mnie bez końca unikać, mignonne.
− Całe szczęście, e wkrótce wyjedasz i znikasz z mojego ycia.
W jego głosie pojawił się twardy ton. - Jeśli uwaasz, e wszystko sobie
powiedzieliśmy, to wiedz, e ja mam na ten temat inne zdanie. Nie zdajesz sobie
sprawy, e są rzeczy, które musimy omówić.
Zastanowiła się przez chwilę i spojrzała mu prosto w oczy. - Nie ufam ci,
milordzie.
Pochylił głowę. - Rozumiem.
Zielone oczy zmieniły się w wąskie szparki. -O czym chcesz rozmawiać?
− Zatłoczona sala balowa nie jest miejscem na taką rozmowę.
− Rozumiem. - Skinęła głową, odwracając wzrok. - W takim razie nie mamy
sobie nic do powiedzenia, Wasza Wysokość. Nie mam zamiaru spotykać się
z tobą na osobności.
Wypowiedziawszy te słowa, uśmiechnęła się czarująco. - Ach, lordzie
Chomley, có za wyczucie! Jego Wysokość właśnie się egnał.
Sebastian omal się nie udławił. Niech to diabli! Wymienił ukłony z lordem
Chomley, odwrócił się do Heleny i ujął jej dłoń. Nie mogła mu się wyrwać.
− Mademoisełle la comtesse. - Z niezwykłą gracją, ukłonił się i złoył
pocałunek. Wyprostowując się, napotkał jej wzrok. - Do zobaczenia później,
mignonne.
Kiwnął głową na poegnanie, pozostawiając lorda Chomleya z otwartymi ze
zdziwienia ustami.
− Co takiego? - wykrztusił w końcu Chomley.
Helena miała ochotę krzyczeć, ale uśmiechnęła się jak anioł. - Jego Wysokość
ma specyficzne poczucie humoru.
Nie chciała się do tego przyznać, ale dotkliwie odczuwała jego brak. Tęskniła
za nim coraz bardziej, za jego ironią, sardonicznym poczuciem humoru.
Nauczyła się polegać na jego towarzystwie, ale teraz musiała być twarda.
Wiedziała przecie, do czego prowadzi uzalenienie od takiego męczyzny.
Wykorzysta kadą jej słabość.
Ignorowała go, choć jak zwykle zdawała sobie sprawę z jego obecności, jego
spojrzenia. Musi się skupić na wykonaniu zadania: znalezieniu odpowiedniego
męa i to szybko.
Zabawa u lady Castlereagh toczyła się w najlepsze. Londyńska śmietanka
dorównywała w szaleństwach Francuzom. Bal otworzyła trupa tancerzy przebra-
nych w kolorowe stroje i wymachujących wstąkami w czerwonym i zielonym
kolorze. Miód lał się dzbanami; wszystkim szumiało w głowach, a słuący tylko
napełniali kielichy. Helena uśmiechała się, ale odmawiała. Nie miała zamiaru
tracić głowy.
Od chwili, kiedy lord Chomley nie poznał się na dowcipie księcia, minęły ju
dwa wieczory. Skreśliła go z listy, ewidentnie się nie nadawał. Od kilku dni
zajmowała się tylko tym, pogoda nie pozwalała zresztą na nic innego. Poza
lordem Werę, który akurat wyjechał z miasta, rozwaała jeszcze trzech kandyda-
tów. Była pewna, e kadego skłoni do małeństwa, ale musiała jeszcze
zdecydować, którego wybrać.
Zdąyła wybadać, e niewiele się rónią w kwestiach majątku, pozycji i
tytułu. Kady z nich miał łagodny i ustępliwy charakter, kadym będzie tak
samo łatwo sterować. Skoro spełniali te kryteria, pozostawała jeszcze jedna,
decydująca kwestia.
Siedem lat na francuskich salonach wystarczyło, by przekonała się, e dotyk
jest najprostszym sposobem sprawdzenia męczyzny. Byli tacy, którzy przy-
prawiali ją o dreszcz obrzydzenia; spotkała ich zbyt wielu, a aden nie okazał się
godny zaufania. Byli te tacy, których dotyk kojarzył się raczej z przyjaciółką
lub pokojówką. Z reguły przyzwoici ludzie, zwykle słabego charakteru i
przeciętnej inteligencji.
Jak dotąd tylko jeden męczyzna sprawiał, e jej skóra nabierała blasku.
On był najbardziej niebezpieczny.
Przyszedł czas, aby ocenić, jak działają na nią męczyźni z listy, przynajmniej
ci obecni teraz w Londynie. Tańczyła kiedyś z lordem Werę; była z nim równie
na przechadzce i mogła z całą pewnością stwierdzić, e jego dotyk jej nie
ekscytuje i nie rozgrzewa, ale te nie odpycha. Werę zdał egzamin. Jeśli
pozostałych oceni podobnie, zostaną na liście.
Lord Athlebright, spadkobierca księcia Higtham, tańczył właśnie ze swoją
matką, ale do Heleny zbliał się wicehrabia Markham, syn hrabiego Cork, miły
jegomość po trzydziestce.
− Droga hrabino. - Markham ukłonił się uprzejmie. - Musiałaś dopiero
przyjechać. Tak piękną kobietę zauwaa się od razu.
Helena uśmiechnęła się. - Rzeczywiście, jestem tu od niedawna. - Wyciągnęła
rękę. - Chętnie pospacerowałabym chwilę, jeśli pozwolisz, milordzie.
Z szerokim uśmiechem na twarzy Markham ujął jej dłoń. - Będzie to dla mnie
niezwykły zaszczyt.
Lekkie dotknięcie palców okazało się niewystarczające, by Helena mogła go
ocenić. Rozejrzała się wokół, nie widząc ani jednego muzyka. - Kiedy zaczynają
się tańce?
− Nieprędko - odparł Markham. Czyby jej się zdawało, e widzi w jego
oczach wyrachowany błysk? - Lady Castlereagh nazywa te wieczory balami,
ale w rzeczywistości tańce to ostatnia rzecz, jaka jej chodzi po głowie. I jeśli
nawet są, to z reguły bardzo późno.
− Ach, rozumiem. - Helena ociągała się przez chwilę, a potem ruszyła w stronę
tłumu. - Muszę przyznać - przysunęła się bliej do Markhama i ściszyła głos
- e angielska skłonność do zatłoczonych pomieszczeń wydaje mi się nieco
niezrozumiała. -Podniosła wzrok. - Podczas tańca ma się zwykle trochę
więcej miejsca, ale... tiens, jak w takim tłoku oddychać?
Roześmiała się, a Markham wyprostował się, patrząc ponad głowami.
Spojrzał na nią nieprzeniknionym wzrokiem i powiedział: - Jeśli masz ochotę na
przechadzkę w mniejszym tłoku, moemy iść do konserwatorium, tu przy
pokoju muzycznym. Jeśli sobie yczysz, oczywiście.
W tonie jego głosu pojawiła się niespotykana dotąd gorliwość, która nieco ją
zaniepokoiła. Pamiętała jednak, e do jutrzejszego wieczora - maskarady u lady
Łowy, po której cała śmietanka opuści Londyn - musi mieć na liście tylko jedno
nazwisko.
− Znasz dobrze ten dom? - zapytała, chcąc zyskać na czasie.
− Owszem - Markham uśmiechnął się szczerze. -Moja babka i lady Castlereagh
były przyjaciółkami, lako dziecko często tu przebywałem.
− Aha - Helena odwzajemniła uśmiech, nieco uspokojona. - Gdzie jest pokój
muzyczny?
Poprowadził ją bocznym korytarzem, potem skręcili w kolejny, a na jego
końcu znajdował się pokój, którego szukali. Przez oszklone drzwi było widać,
e ściany i sufit równie zrobiono ze szkła. Stanowił część ogrodu, a teraz
oświetlały go promienie księyca.
Markham otworzył drzwi i zaprosił ją do środka. Helena stanęła jak wryta,
oczarowana grą światła na zielonych kaflach, mnogością cieni i tajemniczych
kształtów. Powietrze było chłodne, ale nie zimne, słychać było kojące, miarowe
uderzenia kropli deszczu o szklany dach.
Westchnęła. - Jak tu przyjemnie. - Draniły
ją l tumy; w gorącym i
przepojonym ciękimi perfumami powietrzu nie mogła swobodnie oddychać.
Tutaj było inaczej. Z wdzięcznością nabrała głęboko powietrza. Odwróciła się
do Markhama, zauwaając ze zdumieniem, e utkwił wzrok nie w jej twarzy, ale
niej.
Zreflektował się po chwili. - Gdzieś tu powinno być oczko wodne.
Miał rację. Pokój okazał się duo większy ni początkowo wyglądał, a po
kilkunastu krokach Helena straciła orientację.
− Ach, tutaj.
Wpuszczone w podłogę oczko miało całkiem spore rozmiary, a jego brzegi
wyłoono niebieskimi kafelkami. W wodzie widać było pływające kształty.
− Ryby! - Nachyliła się, patrząc w dół. Markham pochylił się równie. - Jaka
wielka, spójrz!
Posłuchała, a Markham przysunął się. Jego ramię zderzyło się z jej barkiem.
− -Och!
Złapała go, starając się utrzymać równowagę. On równie.
− Heleno! Moja droga, droga hrabino. Próbował ją pocałować.
Odpychając go od siebie, Helena stawiała opór.
− Nie broń się, skarbie, bo wpadniesz do wody. -Niski, rozbawiony ton
wyraźnie zdradzał jego intencje.
Helena przeklęła w duchu. Okazała się zbyt ufna.
Połoył dłonie na jej plecach, a podskoczyła. Nie było to przyjemne. Nie
dotknął nawet skóry, a ju całe ciało opierało się na myśl, e moe to zrobić.
− Przestań! - Przybrała najbardziej władczy ton. Markham zaśmiał się. -
Owszem, kiedyś przestanę. Próbował przyciągnąć ją do siebie. Opierała się.
Walczyła. - Nie!
− Markham.
Wystraszył się tak, e omal nie wypuścił jej z ramion. Wystarczyło jedno
słowo i złowrogi ton. Helena odczula ulgę. Nie obchodziło jej, jak to mogło
wyglądać. Po prostu cieszyła się, e jest wolna.
Markham odsunął się, a Helena odzyskała równowagę i zrobiła krok w tył.
Rozejrzała się ostronie.
Wicehrabia spojrzał na nią wrogo, ale po chwili jego wzrok powrócił do jej
wybawcy. Sebastian stał w cieniu, ale nawet czarna jak smoła noc nie mogła
ukryć złowrogiej aury, którą było widać w jego posturze i czuć w napiętym jak
struna milczeniu. Helena spędziła wystarczająco duo czasu wśród takich
męczyzn, by wiedzieć, co wisi w powietrzu. Niezadowolenie Sebastiana
przetoczyło się nad nią jak fala, która z całą mocą rozbiła się o Markhama.
Ten zrobił krok w tył.
− Rozumiem, e przeprosisz hrabinę?
Głos Sebastiana był zimny jak lód. Markham przełknął ślinę. Ukłonił się. –
Przyjmij moje przeprosiny, hrabino.
Nie ruszyła się z miejsca, nie odezwała nawet słowem. Patrzyła tak samo
chłodno jak Sebastian.
− Mademoiselle ma dosyć twojego towarzystwa, poegnaj się. - Sebastian
ruszył do wicehrabiego, a ten zrobił kilka kroków w tył. - Jeszcze jedno. Ro-
zumiem, e nie muszę tłumaczyć, jak bardzo byłbym niezadowolony, gdyby
ktokolwiek usłyszał o tym incydencie?
− Ale skąd. - Markham spojrzał na nich oboje i ukłonił się. - Dobranoc.
Słyszeli coraz szybsze kroki, skrzypienie otwieranych drzwi, a w końcu
szczęk zamka.
Helena westchnęła z ulgą i skrzyowała ramiona na piersiach.
Sebastian stał pół metra przed nią; odwrócił głowę. - Lepiej mi powiedz,
mignonne, co ty knujesz?
Gładki ton głosu nie zwiódł jej. Czuła, e
pod uprzejmą maską jest
zagniewany. Podniosła głowę. - Nie lubię tłumów. Miałam nadzieję, e tu
będzie luźniej.
− To zrozumiałe. Nie rozumiem tylko, dlaczego wybrałaś Markhama jako
eskortę.
Rzuciła gniewne spojrzenie w stronę ścieki, którą oddalił się wicehrabia. -
Sądziłam, e mogę mu ufać.
− No i przekonałaś się, e nie.
Nie odpowiedziała, tylko patrzyła groźnie, a Sebastian postanowił spróbować
jeszcze raz. - Rozumiem, e skreśliłaś go z listy?
Skrzywiła się. - Oczywiście! Nie lubię, kiedy ktoś robi mi krzywdę.
Pochylił głowę. - Co mnie sprowadza do pierwszego pytania. Co ty knujesz?
Spojrzała na niego uwanie i wyprostowała się. -Co cię to obchodzi, drogi
ksiąę?
− A jednak. Odpowiesz na moje pytanie?
Podniosła wyej brodę, a w oczach zapalił się ogień. - To nie twoja sprawa.
Uniósł leniwie brew i czekał.
− Nie zmusisz mnie - gestykulowała obiema rękami, nie znajdując właściwego
słowa - ebym ci powiedziała tylko dlatego, e chcesz wiedzieć.
Milczał, nie spuszczając z niej wzroku. Chciał, eby zrozumiała go bez słów.
Podniosła wzrok, odczytała wyraz niebieskich oczu i zaprotestowała. - O nie!
Nie jestem pionkiem w grze. Nie pozwolę sobą manipulować. To nie jest bitwa,
którą musisz wygrać.
Wąskie usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. -Mignonne, wiesz
doskonale, kim jestem. Jeśli chcesz mi się sprzeciwiać, to... - Wzruszył ramiona-
mi.
Poczuła, e wzbiera w niej gniew. - Nie powiem ci, nie zmusisz mnie. -
Skrzyowała ręce i spojrzała wrogo. - Chyba nie masz przy sobie koła, którym
mógłbyś mnie złamać, Wasza Wysokość. Odłómy tę dyskusję na inny raz.
Zaśmiał się. - Koła nie mam, mignonne. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Ale mam
duo czasu.
Myśli przemknęły jej przez głowę. - No có. Nie bodziesz mnie tu trzymać
bez końca...
Spojrzała nerwowo w stronę ścieki.
− Nie wyjdziesz stąd, dopóki mi nie powiesz. Ogarnęła ją wściekłość. - Jesteś
tyranem.
− Doskonale wiesz, kim jestem. Ale nie masz innego wyboru i o tym te wiesz.
Z oczu posypały się iskry. - Jesteś gorszy ni on!
− Kto? Twój opiekun?
− Vraiment! On te jest tyranem, ale nigdy by tego nie przyznał.
− Przykro mi, e nie podoba ci się mój brak hipokryzji, mignonne. Ale jeśli
chcesz uniknąć skandalu, lepiej zacznij mówić. W sali balowej nie ma cię od
dwudziestu minut.
Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Wiedziała, e nie ma wyboru. - Dobrze. Do
jutrzejszego balu, po którym cały Londyn wyjeda na święta, chciałam mieć
tylko jedno nazwisko na liście. W tej chwili mam trzy.
Sebastian pokiwał głową. - Werę, Athlebright i Mortingdale.
Stała jak wryta. - Skąd wiesz?
− Nie doceniasz mnie, mignonne. Sama powiedziałaś mi o wymaganiach
twojego opiekuna, a twoje własne kryteria odkryłem kilka wieczorów temu.
− Eh, bien. - Podniosła dumnie głowę. - Skoro ju wiesz, moemy wracać.
− Jeszcze nie. Spotkała jego wzrok.
− Wiem, skąd te nazwiska na twojej liście i dlaczego Markhama ju na niej nie
ma. Nie rozumiem tylko, w jakim celu tu przyszłaś. Jaką cechę chciałaś
ocenić?
Spojrzała w stronę ścieki. - Chciałam trochę spokoju.
Długie palce Sebastiana zatrzymały się na jej brodzie i odwróciły jej głowę. -
Nie kłam, mignonne. Jesteś taka sama jak męczyźni, przed którymi uciekasz.
Rozumiem cię, bo jesteś do mnie podobna. Chłodno i bez emocji oceniasz
potencjalnych kandydatów na męa, choć nie dbasz o adnego z nich. Chcę
wiedzieć, jakie jest ostateczne kryterium twojego wyboru.
Puściły jej nerwy. Gniew rozwinął skrzydła i
chocia próbowała go
poskromić, nie miał zamiaru jej słuchać.
Nie chodziło o to, e Sebastian rozumie ją bez słów, tak samo jak Fabien. Ani
nawet o to, e porównuje ją do siebie. Nie to wywołało furię.
Nie mogła pogodzić się z tym, e tak reaguje na jego dotyk, e palce
trzymające podbródek wywołują w niej dreszcze i falę gorąca. e jej ciało
płonie ywym ogniem.
Pozostali adoratorzy nie liczyli się w grze. Tylko on miał nad nią taką władzę.
Szaleństwo.
− Skoro masz tak zrzędzić, to ci powiem. - Nie mogła się powstrzymać, choć
wiedziała, e nie jest to dobry pomysł. - Postanowiłam sprawdzić, który z
nich nie odpycha mnie fizycznie.
Podniosła brodę i spojrzała na niego buntowniczo. - To jest moje ostateczne
kryterium.
Jego twarz nabrała surowego wyrazu, ale niebieskie oczy były
nieprzeniknione. Zabrał rękę.
− A Werę... Czyjego dotyk cię odpycha?
Zmienił ton; powinna zacząć się niepokoić. -Tańczyłam z nim,
spacerowaliśmy. Kiedy mnie dotyka, nie czuję nic.
W jego oczach zamigotała satysfakcja, więc musiała dodać: - I dlatego znalazł
się na ostatecznej liście.
Zamrugał, rozwaając coś w duchu. Nie spuszczał z niej wzroku.
− Nie będziesz sprawdzać, jak działa na ciebie dotyk
Athlebrighta i
Mortingdale'a.
Ci, którzy go nie znali mogli uznać te słowa za pytanie, Helena odgadła
jednak, e jest to rozkaz. Ognisty temperament wziął górę. - Niby dlaczego?
Muszę to zrobić, w przeciwnym razie mogę podjąć złą decyzję.
Z tą logiczną, racjonalną odpowiedzią na ustach i uszyła w stronę drzwi. - A
teraz, skoro ci wszystko powiedziałam, pozwolisz mi wrócić.
Niewielki triumf dodał jej pewności siebie; ruszyła z miejsca.
− Heleno!
Zabrzmiało to jak ostrzeenie. Nie zatrzymała się. - Madame Thierry zacznie
się martwić.
− Do diabła! - Rzucił się za nią. - Nie moesz być lak niemądra...
− Nie jestem niemądra!
− ... eby zachęcać kogokolwiek, by wziął cię w ramiona! Zwłaszcza po
twoim.... sukcesie z Markhamem! - cedził przez zęby. Brzmiało to wręcz
cudownie.
− Nie zachęcałam Markhama. Nie sądziłam, e okae się taki... wylewny.
Zaaranował cały ten incydent. Nie wiedziałam, e nie jest prawdziwym
dentelmenem.
− Wielu rzeczy nie wiesz. - Sebastian wymamrotał te słowa; ledwie je
dosłyszała, chocia szedł tu za nią. - Chcę, ebyś mi obiecała, e nie
zostaniesz sam na sam z Athlebrightem i Mortingdale'em. Jeśli masz
przeprowadzać jakieś testy, niech się to dzieje w pełnym świetle, na oczach
całego przeklętego Londynu!
Udała, e rozwaa jego słowa, a potem potrząsnęła głową. Szklane drzwi były
na wyciągnięcie ręki. - Obawiam się, e nie mogę tego obiecać. Mam zbyt mało
czasu. - Wzruszyła ramionami. - Kto wie, co będę musiała...
Nie miała czasu nabrać tchu ani tym bardziej krzyknąć. Wziął ją w ramiona;
znalazła się nagle plecami do ściany. Przybliył twarz, podnosząc jej ręce.
Potknęła się o stopień.
Zrobiła krok w tył i uderzyła biodrami i ramionami w ścianę.
Nabrała powietrza, otworzyła usta...
Oparł jej ręce tu nad głową.
Nachylił się.
Uwięził ją w swoich ramionach.
Nie mogła oddychać, nie miała odwagi. Czuła jego siłę, czuła ją wszystkimi
zmysłami. Ich ciała były oddalone od siebie ledwie o centymetry i przez ubranie
czuła ciepło jego ciała.
Poniewa stała na stopniu, wystarczyło, by pochylił głowę i spojrzał jej w
oczy. Ich spojrzenia się spotkały. - Obiecaj, e więcej tego nie zrobisz, chyba e
publicznie.
Ogarnęła ją wściekłość. Sprawdziła siłę jego uścisku; palce zacisnęły się ze
stalową siłą. Nie ucieknie, chocia z drugiej strony nie mogła powiedzieć, e
robi jej krzywdę. Nie miała odwagi zmienić pozycji - gdyby to zrobiła,
zderzyliby się.
Męczyźni! - Wypluła to słowo niczym najgorszy epitet. - Jesteście wszyscy
tacy sami. adnemu nie mona ufać.
Dziwnym zbiegiem okoliczności trafiła w jego czuły punkt. Zobaczyła, e w
jego oczach pojawia p ogień, a usta robią się wąskie i zacięte.
Nie jesteśmy wszyscy tacy sami - wycedził przez zęby.
Uniosła brew. - Chcesz powiedzieć, e mogę ci Ufać? - Otworzyła szeroko
oczy, prowokując go do kłamstwa.
Nie spuszczał z niej wzroku, a niebieskie oczy I 'i zez moment zdradzały
niepokój.
− Tak! - Rzucił jej to słowo prosto w twarz; a zakręciło się jej w głowie.
Zobaczyła, e jego twarz łagodnieje, e Sebastian opanowuje się. - Akurat
ty... tak.
Serce podeszło jej do gardła. Zaskoczyły ją te Kłowa, szukała ich
potwierdzenia w jego oczach. Nie kłamał, chocia widać było, e trudno mu
opanować gniew. Tak samo jak i jej. Potrafiła rozpoznać prawdę, zresztą nie
miał powodu kłamać. Ale dlaczego...
− Dlaczego? - Szukała odpowiedzi w ostrych rysach.
Sebastian znał odpowiedź.
Nie chciała rozmawiać z nim na osobności, chocia miał honorowe intencje.
Zamiast tego pozwoliła Markhamowi zabrać się do odosobnionego pokoju.
Był wściekły. Dlaczego? Bo znaczyła dla niego duo więcej ni jakakolwiek
kobieta.
Śledził ją wzrokiem, kiedy opuszczała salę balową. Poszedł za nimi, by się
upewnić, e nic się nie stanie. No i zobaczył...
Sam fakt, e świadomie naraziła się na takie niebezpieczeństwo, spędzał mu
sen z powiek.
Dlaczego? Bo mu na niej zaley.
Ta świadomość nim wstrząsnęła. Zabrakło mu słów.
Jej oczy były jak szmaragdowe jeziora; łatwo było odczytać ich wyraz, łatwo
w nich było utonąć. Widać w nich było ciekawość, pokusę i... fascynację.
On czuł to samo.
Oddychał głęboko, próbując dojść do siebie.
Był tak blisko, e czuła jego ciepło na swojej skórze. Jej perfumy -
francuskie, z egzotyczną nutą -wypełniały mu nozdrza i karmiły zmysły.
Ich twarze się zbliyły, ciała równie, i to na tyle, by odkryła zmianę w jego
zamiarach. Jej oczy otworzyły się szerzej, a spojrzenie przesunęło się na usta.
Zamknął dzielącą ich przestrzeń, bez pośpiechu, łagodnie.
Podniósł jej podbródek, pochylił głowę.
Ich usta spotkały się.
Dotknęły.
Zlały się w jedną całość.
Uwolniła się niesłychana energia -jak iskra rozpalająca wielki ogień.
Ogarnęła ich oboje, porwała i powlokła za sobą w pełny ar.
adne z nich czegoś takiego wcześniej nie doznało. aden pocałunek nie
zrobił na nim takiego wraenia, aden tak kompletnie i bez wysiłku go nie
pochłonął, kierując całą jego uwagę na nią, na jej usta, delikatną pieszczotę
języków.
Dotrzymywała mu kroku, nieustraszona mimo swej niewinności. Ju
wcześniej całował ją głęboko, ale teraz chciała więcej, prowokowała go.
Świadomie czy nie? Nie był pewien.
Nie był w stanie jasno myśleć. Nie był w stanie się wycofać.
Wszystkie jego zmysły rozkoszowały się jej smakiem, ciepłem słodkich ust,
dotykiem jędrnych piersi i obietnicą, jaką niosło piękne ciało w jego ramionach.
Brał to, co mu oferowała, oddając jej z nawiązką. I coraz głębiej wpadał w jej
sidła.
Helena przestała myśleć kilka sekund przed tym, jak ich usta się spotkały.
Świadomość, e za chwilę ją pocałuje, sprawiła, e skoncentrowała się wyłącz-
nie na tej czynności.
Na nim.
Nie była z tego zadowolona, ale nie potrafiła inaczej. Jej umysł, jej zmysły,
kade uderzenie serca wydawały się naleeć do niego. Niewane, jak bardzo
próbowała go sobie obrzydzić, nie potrafiła powiedzieć nie.
Dangereux.
To słowo pojawiło się w jej myślach, ale straciło swoją moc, przynajmniej w
tej kwestii. Czuła, e nie zrobi jej krzywdy, e moe mu zaufać. W jego ra-
mionach liczyło się tylko jedno.
e naley do niej.
Przynajmniej w tej dziedzinie miała nad nim władzę. Owszem, to on
wychodził z inicjatywą, ale zawsze stawiał jej przyjemność na pierwszym
miejscu. Moe to dziwne, ale myśl, e ma u swoich stóp męczyznę tego
kalibru, wydawała się jej fascynująca.
Uwielbiał, gdy czuła rozkosz. Czuła to w pocałunkach, w natychmiastowej
reakcji na wszystkie potrzeby, które mu sygnalizowała. Jeśli zadrała, on
natychmiast się wycofywał, uspokajał ją pieszczotami, czekając na znak, a
ponownie będzie gotowa.
Opierał się przedramionami o ścianę, nie chcąc obarczać jej swoim cięarem.
Ona jednak tego pragnęła; ciało budziło się z głębokiego snu, nerwy napięły się
do granic moliwości. Pragnęła czuć go przy sobie, pierś do piersi, uda do
bioder. Pragnęła go-
Wypręyła się, dotykając jego ciała. Przez jedną cudowną chwilę pozwoliła,
by ich ciała pieściły się nawzajem.
Poczuła natychmiastową odpowiedź, poczuła temperaturę ognia, którego
jeszcze nie doświadczyła. Poczuła, e Sebastian traci kontrolę.
Przerwali pocałunek.
Oboje. Nie mogli oddychać ani myśleć. Musieli odejść znad krawędzi, tu
przed katastrofą.
Oboje oddychali szybko, nie spuszczając wzroku ze swoich ust.
Jednocześnie otworzyli oczy i ich spojrzenia się spotkały.
Patrzyli na siebie; jej myśli odbijały się w jego oczach. Miała wraenie, e
widzi jego duszę.
To nie było właściwe miejsce, właściwy czas.
Nie mieli pojęcia, czy właściwy czas kiedyś nadejdzie, ale wiedzieli, e
dzisiejszego wieczora nie powinni posuwać się dalej.
Oboje to rozumieli.
Kiedy łomot serca ucichł na tyle, by mogła spokojnie rozmawiać, Helena
nabrała głęboko powietrza i powiedziała cicho: - Puść mnie.
To nie był rozkaz, tylko proste polecenie.
Zawahał się, lecz po chwili rozluźnił uścisk. Zabrała dłonie, opuściła ramiona
i pochylając głowę, wydostała się z jego objęć.
Odwrócił głowę, ale się nie poruszył.
Zrobiła jeszcze jeden krok. Po chwili ju tęskniła za jego ciepłem. Podniosła
głowę i powiedziała: Dziękuję za pomoc z Markhamem.
Zawahała się przez moment i ruszyła w stronę do drzwi. Trzymała rękę na
klamce, kiedy do jej uszu dotarł cichy, niski szept: - Do zobaczenia później,
mignonne.
Sebastian pojawił się w domu przy Grosvenor Square nad ranem. Po balu u
lady Castlereagh poszedł do klubu, a potem z przyjaciółmi do kasyna. Nic
jednak nie było w stanie odwrócić jego myśli. Godziny poza domem sprawiły,
e tylko upewnił się w swoim postanowieniu.
Zostawił płaszcz i laskę w głównym holu i poszedł do biblioteki. Zapalił
lampę, usiadł za biurkiem i zabrał się za pisanie listu.
Zaadresował go do pana Thierry. Helena zatrzymała się w jego domu,
oficjalnie pod jego opieką, a pani Thierry wprowadziła ją do towarzystwa. Nie
potrafił rozszyfrować relacji Heleny z Louisem de Sevres, poza tym nie ufał
temu człowiekowi. Thierry, chocia Francuz, był raczej prostoduszny.
Pióro skrobało po pergaminie. Cisza ogromnego domu, domu w którym się
urodził, otaczała go niczym ciepły, kojący kompres.
Zatrzymał się i przeczytał. Po chwili pochylił głowę i pisał dalej, kończąc
zamaszystym podpisem.
Odłoył list i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Spojrzał w stronę kominka,
gdzie dogasały arzące się polana.
Nie był pewien, czy stanie na wysokości zadania -czy sprosta jej
oczekiwaniom. Ale przynajmniej spróbuje. Zrozumiał, e nie spocznie i zrobi
wszystko, co w jego mocy, by Helena zgodziła się zostać jego oną.
Proste równanie. Ju jakiś czas temu zrozumiał, e powinien się oenić. I w
ostatniej chwili spotkał ją, jedyną kobietę, której kiedykolwiek pragnął.
Ona albo adna.
Czekał na znak, e równie go pragnie, e rozumie łączącą ich więź. Tego
wieczora przekroczyli niewidzialną linię; niewinne dotychczas pieszczoty stały
się nagle gorące, dwuznaczne, nielegalne.
Powstrzymali się w ostatniej chwili. Oboje.
Moe to był ten znak? Potwierdzenie, którego potrzebował.
Pragnęła go tak samo, jak on pragnął jej.
Spojrzał na list, przebiegł wzrokiem po uwanie dobranych sformułowaniach.
Było to zaproszenie do Somersham Place skierowane do państwa Thierry,
mademoiselle la comtesse d'Lisle i pana de Sevres. Napisał jasno, e poza nimi
będą jedynie członkowie rodziny Cynsterów".
To mogło oznaczać tylko jedno. Takie zaproszenie powinno zostać właściwie
odczytane. Ale kto wie? Nie mógł oczekiwać, e wszystko potoczy się tak, jak
sobie to wyobraa.
Uśmiechnął się na myśl, jak Helena zareaguje na tę wiadomość; nawet teraz
nie był w stanie tego przewidzieć. Spotka się z nią na balu u lady Łowy i dowie
się na pewno.
Zwinął pergamin, zapalił świecę i odcisnął pieczęć. Wstał, zgasił lampę i
poszedł do drzwi.
Połoył list na srebrnej tacy w głównym holu.
Gotowe.
Przystanął i po chwili ruszył w stronę schodów.
Rozdział 6
Następnego ranka o dziewiątej Villard odsłonił zasłony przy łóku swojego
pana. Louis obudził się i spojrzał krzywo na słuącego.
Villard powiedział szybko: -M'sieur, byłem pewny, e będziesz to chciał
zaraz zobaczyć. - Połoył na łóku pakiecik.
Twarz Louisa rozpogodziła się po chwili. - Bon, Villard. Tres bon. - Wydostał
się z pościeli. - Przynieś mi filiankę czekolady, to przeczytam listy od wuja.
Oparł się o poduszki i rozerwał opakowanie, upatrzone charakterystycznym
pismem Fabiena. Wypadły z niego trzy listy, zawinięte w jeden kawałek
pergaminu, na którym było polecenie: Zanim cokolwiek zrobisz, przeczytaj swój
list. F.
Louis obejrzał wszystkie trzy listy. Dwa były od Fabiena - jeden
zaadresowany do niego, drugi do Heleny. Trzeci list, równie do Heleny,
zaadresowany dziewczęcym pismem pochodził zapewne od Ariele. Odłoył na
bok listy Heleny i otworzył swój.
Dwa arkusze zaczernione mocnym pismem Fabiena. Uśmiechnął się i
wygładził pergamin. W sypialni pojawił się Villard z czekoladą na tacy, a Louis
pokiwał głową i podniósł filiankę. Zaczął czytać.
Villard patrzył, jak z twarzy jego pana znika uśmiech, a ręce zaczynają się
trząść. Czekolada wylała się na prześcieradło. Louis zaklął, a słuący zaczął
szybko wycierać plamę. Louis odstawił filiankę na tacę i wrócił do czytania.
Villard udawał, e przygotowuje ubrania i przyglądał się swojemu panu.
Kiedy Louis skończył i odłoył list, zapytał cicho: - Monsieur le comte jest
niezadowolony?
− Co takiego? - Louis zamrugał, a potem machnął ręką. - Nie, nie... jest
zadowolony z naszych postępów. Ale... - Louis spojrzał ponownie na list i
zwinął pergamin. Villard nie odezwał się ju; i tak przeczyta list później.
Po kilku minutach Louis odezwał się: - Wiesz, Villard, wydaje mi się, e
Fabien nie zdradził nam wszystkich swoich planów.
− Zawsze tak było, m'sieur.
− Pisze, e dobrze nam idzie, ale musimy się śpieszyć. Nie zdawałem sobie
sprawy, e brytyjska arystokracja ju za kilka dni wyjeda na święta do
swoich wiejskich posiadłości. Sądziłem, e mamy jeszcze tydzień.
− Thierry nic nie wspominał.
− Istotnie. Porozmawiam z nim, jak wróci. Ale na razie mamy zadanie, Villard.
Musimy sprawić, eby St. Ives na tyle zainteresował się Heleną, by ją
zaprosić do swojego domu. Najprawdopodobniej tam znajduje się sztylet,
który Fabien chce odzyskać.
Villard strząsnął surdut i zmarszczył czoło. - Sądzisz, panie, e monsieur le
duc ją zaprosi?
Louis achnął się. - Szaleje na jej punkcie. Fabien doskonale to przewidział.
Nie zapominaj, Anglicy od zawsze nas małpowali. Helena wcią mu się opiera, i
dlatego zaprosi nas, Thierrych i jeszcze kilka innych osób dla kamuflau, i
spróbuje zaciągnąć ją do łóka. Tak to się robi u nas. Nie ma powodu, eby tu
było inaczej.
− Czy nie ryzykujemy?
Louis sięgnął po czekoladę i uśmiechnął się prze-biegle. - To dopiero zabawa.
Helena przeciwko St. Ivesowi. Stawiam na nią, to cnotka. - Louis wzru-,/yl
ramionami. - Ma dwadzieścia trzy lata i wcią |es1 dziewicą. Nie sądzę, by
uległa St. Ivesowi, a jęli będzie próbował ją zmusić, będziemy w stanie temu
zapobiec.
− Rozumiem. Czyli naszym celem jest...
Louis wypił czekoladę i zmarszczył czoło. - Musimy zdobyć zaproszenie i to
jeszcze dziś wieczorem. - Spojrzał na zwinięty list. - Wuj Fabien pisze, e mamy
zrobić wszystko, eby tak się stało.
− A gdy ju je zdobędziemy?
− Musimy się postarać, eby Helena je przyjęła.
− Zrobi to, twoim zdaniem?
Spojrzenie Louisa zatrzymało się na dwóch pozostałych listach. - Mam ją
przekonać, a w razie i trudności pokazać jej te listy.
− Wiemy, co zawierają?
− Nie. Wuj pisze tylko, e jeśli je przeczyta, zrobi wszystko. - Louis nabrał
powietrza i odwrócił wzrok. - Radzi, eby dać jej te listy dopiero w domu St.
Ivesa. Chyba e będzie się opierać.
Louis patrzył niewidzącym wzrokiem. - No có. Naszym dzisiejszym celem
jest zdobycie zaproszenia. Helena musi grać ostro, inaczej nie uzyskamy lego,
co chcemy. To po pierwsze. - Louis rzucił wzrokiem na listy. - A potem
zobaczymy.
Villard powiesił surdut na wieszaku. - A twoje plany, milordzie?
Louis uśmiechnął się, odrzucając na bok okrycia.
Nic się nie zmieniło. Helena ju dawno powinna wyjść za mą. Kwestia jej
zamąpójścia staje się powoli kłopotliwa. Rozwiązanie, które wujowi za-
proponuję, na pewno mu się spodoba. Poprze mnie, gdy tylko zrozumie, jak
genialny jest ten pomysł. Po co oddawać majątek rodziny de Stansion, skoro
moemy zatrzymać go dla siebie?
Louis wstał; Villard pomógł mu nałoyć szlafrok. - Kiedy odzyskamy sztylet
Fabiena, pojedziemy do Francji. Oenię się z nią. Wezmę ją siłą, jeśli będzie
trzeba. W Calais jest notariusz, który tylko zapyta o pieniądze. Kiedy nasze
małeństwo stanie się faktem, pojedziemy do le Roc. Wuj jest zbyt dobrym
strategiem, by nie docenił mojego planu. Jak tylko zrozumie, e wreszcie nie
musi się kłócić z rodami rywalizującymi o jej rękę, tylko mi podziękuje.
Twarz Villarda wyraała potępienie, mimo to słuący powiedział: - Masz
rację, panie.
Gdyby Helena postawiła na swoim, nie pojawiłaby się na porannej herbatce u
księnej Richmond. Niestety, jak ją poinformowała Marjorie, była to tradycja
tak samo stara jak wieczorny bal maskowy i nie wypadało odmówić. Helena
chciała apelować do mniej restrykcyjnego pana Thierry, ale okazało się, e
będzie dziś nieobecny.
− Pojechał do Bristolu - przyznała Marjorie, kiedy znalazły się w karecie.
− Do Bristolu? - zdumiała się Helena. Marjorie ściągnęła usta w wąską kreskę i
wyjrzała przez okno. - Pojechał w interesach.
− W interesach? Czyby... - Helena przerwała, świadoma wiąących się z tym
pytaniem konsekwencji.
Marjorie wzruszyła ramionami. - Co zrobić? Jak wiesz, jesteśmy na
utrzymaniu hrabiego de Mordaunt. Wkrótce wyjdziesz za mą i będziemy zdani
i tylko na siebie.
Helena nie zastanawiała się nad tym, postanowiła więc trzymać język za
zębami i dać Marjorie .pokój.
− Eh, bien - szepnęła Marjorie, kiedy powóz się zatrzymał. - Thierry wróci po
południu. Zabierze nas do lady Łowy. A potem zobaczymy.
Weszły do domu i przywitały się z gospodynią. Helena trzymała się blisko
Marjorie. Była dziwnie napięta, pełna obaw, nerwy miała napięte do ostatnich
granic. Wchodząc w tłum z uśmiechem na ustach, rozejrzała się i odetchnęła z
ulgą stwierdziwszy, e Sebastiana raczej tu nie ma.
Po kilku minutach niezobowiązujących rozmów zebrała się na odwagę i
odeszła od Marjorie. Była wystarczająco pewna siebie i na tyle rozpoznawana,
by poruszać się po salonie ze swobodą. Mimo e niezamęna, była duo starsza
i bardziej doświadczona od dziewcząt, dla których to był pierwszy lub drugi
sezon. Krąyła po pokoju, rozmawiając przez chwilę zjedna osobą, potem z
następną.
Wcią miała trzy nazwiska na liście, ale tylko We-i e wydawał się pewny.
Czy Athlebright albo Morlingdale są tutaj? Jak ma ich sprawdzić w zatłoczonym
salonie, gdzie nie ma adnych tańców, tylko same rozmowy? Zastanawiała się
przez chwilę i nie doszła do adnej konkluzji.
Szybko odłoyła tę kwestię na bok. Po wczorajszym wieczorze miała większe
problemy do rozwiązania.
Przeklęty Sebastian! Przez pół nocy przewracała się z boku na bok, próbując
wymazać wraenia, które pozostawił dotyk jego ust na jej ustach, jego bliskość i
ciepło.
Niemoliwe.
Mówiła sobie, e ostatnia rzecz, której pragnie, to wpaść w sidła takiego
męczyzny. Kiedy w końcu zasnęła, we śnie spotkało ją to samo, co wcześniej
na jawie. Obudziła się, natychmiast wstała i umyła twarz w zimnej wodzie. Stała
przez jakiś czas przy oknie, patrząc w czarną noc, a zimno zapędziło ją z
powrotem pod pierzynę.
Szaleństwo. Przysiągł przecie, e się nie oeni. Czego się spodziewała?
To było niemoliwe, bardziej ni niemoliwe, eby niezamęna arystokratka -
w dodatku ze starej, szanowanej rodziny - została jego kochanką. Z drugiej
strony, nie chciała wychodzić za jakiegoś męczyznę tylko po to, by zaraz
wdawać się w romans z innym.
Dla Sebastiana moe to było normalne, ale ona nigdy nie brała tego pod
uwagę.
Nawet teraz.
Kolejny orzech do zgryzienia. Sebastian zaskoczył ją, pojawiając się w
drzwiach.
− Mignonne. - Wziął rękę, którą instynktownie podniosła, by się przed nim
obronić, ukłonił się i złoył pocałunek.
Ich oczy się spotkały, Helena dygnęła i nabrała powietrza.
− Wasza Wysokość. - Przeklinając swą nerwowość, postanowiła wziąć się w
garść. Wcią trzymał jej dłoń; pociągnął ją za sobą do sąsiedniego pokoju.
Posłuchała, powtarzając sobie, jak bardzo jest niebezpieczny. Wewnętrzny
głos jednak przypominał jej przekornie, e w jego towarzystwie zawsze czuła
się bezpieczna.
Śmiertelne zagroenie i rycerz na białym koniu w jednym. Nic dziwnego, e
się w tym pogubiła.
− Bardzo się cieszę, e się spotkaliśmy. - Atak był lepszy ni obrona. Spojrzała
mu prosto w twarz, podnosząc głowę. - Chciałam się poegnać i
po-
dziękować za pomoc przez te ostatnie tygodnie.
Z jego twarzy nie mogła nic wywnioskować. Była to zwykła uprzejma maska,
którą tak często zakładał. Zauwayła jednak, e jego źrenice rozszerzyły się na
chwilę. Chyba się zdziwił. - Na dzisiejszym balu będą tłumy, więc być moe ju
się nie spotkamy.
Zamilkła, powstrzymując się od nerwowej paplaniny. Jeśli po tych słowach
wcią nie zrozumie, to ju nic nie pomoe.
Milczał przez kilka minut, wpatrując się w nią nieprzeniknionym wzrokiem,
a w końcu jego wąskie usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu.
− Mignonne, zawsze potrafisz mnie zaskoczyć. Zrobiła marsową minę. - Czuję
się zaszczycona, e udało mi się ciebie rozbawić, Wasza Wysokość.
Uśmiechnął się szerzej. - To duy wyczyn. Niewiele jest rzeczy, które
potrafią rozbawić takiego starego ponuraka.
Powiedział to tak, e nie mogła się na niego gniewać. Zadowoliła się
spojrzeniem spode łba. Nagle poczuła ciepło; palce gładziły wierzch jej dłoni.
Wziął ją za rękę.
− Nie ma powodu, ebyś się ze mną egnała. Będę wieczorem przy tobie.
Zmruyła oczy. - Najpierw musisz mnie znaleźć.
− Rozpoznam cię, mignonne. Tak samo jak ty rozpoznasz mnie.
Zirytowała ją ta pewność siebie. - Nie powiem ci, za kogo się przebieram.
− Nie musisz. - Wcią się uśmiechał. - Zgadnę. A właśnie e nie, pomyli się
jak wszyscy inni. Bywała ju na balach maskowych w tym kostiumie.
Nabrała pewności siebie i rozejrzała się wokół. -Eh, bien. Zobaczymy.
Po chwili wróciła do niego wzrokiem. Patrzył na nią badawczo, zawahał się,
ale w końcu zapytał:
− Rozmawiałaś dziś rano z panem Thierry? Zamrugała. - Nie. Wyjechał z
miasta; ma wrócić wieczorem.
− Ach, rozumiem. - To dlatego nic nie mówi o zaproszeniu. Ulyło mu. Sądził,
e wie, ale postanowiła się opierać, grać trudną do zdobycia. Trudno było to
sobie wyobrazić, ale...
− Skąd takie zainteresowanie panem Thierry? Przyglądała się mu podejrzliwie.
Uśmiechnął się.
− Mam do niego sprawę. Ale o tym porozmawiamy wieczorem.
Jej twarz nie zmieniła wyrazu, patrzyła tylko na kogoś za jego plecami. - Och,
idzie lord Athlebright!
− -Nie!
Spojrzała na Sebastiana. - Nie? O co ci chodzi?
− Nie, nie będziesz sprawdzała, jak na ciebie działa. - Pociągnął ją w
przeciwną stronę. - Skończ wreszcie z tą idiotyczną listą, mignonne.
W jego głosie pojawiła się stalowa nuta. Helena zdziwiła się, szukając
odpowiedzi w jego twarzy.
− Nie rozumiem, o co ci chodzi. Ani trochę.
− Chciałbym ci wszystko wyjaśnić, ale z pewnością nie zechcesz opuścić tego
zatłoczonego pokoju i porozmawiać ze mną na osobności.
Zesztywniała. - Masz rację, Wasza Wysokość.
Sebastian westchnął. - Twarda z ciebie sztuka, mignonne.
Uśmiech na jej twarzy zdradzał, e spodobało jej się to określenie.
− Ale ja i tak wiem, e będziesz moja.
Uśmiech znikł; rzuciła mu wściekłe spojrzenie. I .dyby nie trzymał jej dłoni,
dygnęłaby, obróciła się na pięcie i uciekła. Kiedy jednak zaczęła się odsuwać,
przyciągnął ją do siebie. - Proszę, nie zostawiaj mnie. - Te słowa wyrwały się
mimo woli; przykry! je lekkim uśmiechem i dodał artobliwym tonem: - Jesteś
ze mną bezpieczna, a oprócz tego razem najlepiej się bawimy. - Spojrzał jej w
oczy. -Rozejm, mignonne, a do wieczora. Zgoda?
Chciał jej powiedzieć o swoich zamiarach, O prawdziwych powodach
zaproszenia. Gdyby Thierry przeczytał list i wspomniał jej o tym, pewnie
zgodziłaby się na rozmowę w cztery oczy. Tymi/asem... Nie miała pojęcia o
zaproszeniu i wolała go unikać. Nie mógł mówić o małeństwie w zatłoczonym
salonie; od razu ucichłyby wszystkie rozmowy.
Szukała odpowiedzi w jego oczach, spodziewając się podstępu.
Pokiwała głową. - Zgoda, Wasza Wysokość.
Sebastian uśmiechnął się i złoył na jej dłoni pocałunek. - Do wieczora.
Wyszła z pokoju, ubrana w płaszcz i maskę, słysząc wołanie Marjorie.
− Spóźnimy się, ma petite!
− Ju idę!
Schodziła po schodach, kiedy otworzyły się frontowe drzwi. Thierry był w
podrónym ubraniu, zmęczony i zmięty.
Marjorie rzuciła się w stronę męa. - Mon Dieu! Jak dobrze, e jesteś!
Musimy natychmiast wychodzić! Jesteśmy strasznie spóźnieni!
Thierry uśmiechnął się blado. - Cherie, muszę się umyć i przebrać. Jedźcie
sami, ja do was dołączę.
− Ale, Gaston...
− Nie mogę jechać na bal w takim stanie. Umyję się, przebiorę w kostium -
spojrzał na listy leące na stoliku - przejrzę listy. I pojadę za wami tout de
suitę, cherie. Obiecuję.
Marjorie nadąsała się, ale wzięła męa za słowo. Cmoknęła go w policzek. -
Tout de suitę, oui?
Thierry oddal jej pocałunek. - Oui.
Uśmiechnął się do Heleny. - Wyglądasz cudownie, ma petite. Bawcie się
dobrze.
Zabrał listy i poszedł na górę, witając się po drodze z Louisem.
Louis pomógł Helenie i Marjorie wsiąść do powozu. Powóz potoczył się w
stronę Berkeley Square. Tak jak przewidywała Marjorie, przed głównym
wejściem do rezydencji lady Łowy ju stalą długa kolejka karoc, czekających na
wysadzenie pasaerów.
Noc była przejrzysta i przeraźliwie zimna, ale widok osób w fantastycznie
kolorowych i bogatych kostiumach przyciągnął spory tłum. Od drzwi do
chodnika rozwinięto czerwony pluszowy dywan, ozdobiony wzdłu brzegów
bluszczem i ostrokrzewem. Paliły się te pochodnie, oświetlające przyby-
wających gości.
Kiedy Helena wysiadła z powozu, nie słychać było westchnień zachwytu.
Wyglądała jak szara myszka, owszem, ubrana w bogaty aksamitny płaszcz, ale
to wszystko. Ale kiedy podniosła głowę i odsunęła kaptur, skupiła wszystkie
spojrzenia. Światło pochodni wydobyło blask złotych liści laurowych zdo-
biących czarne loki, przemknęło po złotej masce. Mimo e płaszcz zakrywał
całe ciało, zebranym opadły z wraenia szczęki. Gapili się na nią w milczeniu.
Louis pęczniał z dumy; szli po dywanie do otwartych frontowych drzwi.
Kiedy tylko znaleźli się w środku, Helena wyrwała rękę i pociągnęła za złotą
tasiemkę przy kołnierzu płaszcza.
Doskonale zdawała sobie sprawę z wraenia, jakie robi na męczyznach w
tym kostiumie. Podała płaszcz lokajowi, któremu oczy niemal wyszły z orbit. W
wąskiej jedwabnej szacie w błękitnym odcieniu, uformowanej w rzymską togę i
wykończonej przy dekolcie i rąbku wyhaftowanymi złotą nicią listkami
laurowymi, stanowiła ucieleśnienie męskich fantazji na temat rzymskiej
cesarzowej. I tym właśnie miała dzisiaj być: Heleną, matką cesarza Konstantna.
Ze względu na teatralny charakter balów maskowych, wszyscy, którzy ją znali,
spodziewali się, e przyjdzie jako Helena Trojańska.
Złota spinka przytrzymywała jedwab na prawym barku; kostium obnaał
ramiona, ozdobione złotymi amuletami i bransoletami. W uszach miała złote
kolczyki, na szyi cięki naszyjnik. Jej skóra była jak kość słoniowa, a włosy
czarne jak smoła. Wyglądała zachwycająco i doskonale zdawała sobie z tego
sprawę. Dodawało jej to pewności siebie.
Pod długą suknią miała bardzo wysokie obcasy, co utrudniało identyfikację -
jej niewielki wzrost rzucał się w oczy.
Miała zamiar się świetnie bawić i raz na zawsze pokazać St. Ivesowi, gdzie
jego miejsce. Uniosła głowę i rozglądała się odwanie - jako cesarzowa mogła
robić to, na co miała ochotę.
Ju we Francji święciła w tym kostiumie same triumfy - tym razem do jej stóp
miał paść kwiat brytyjskiej arystokracji. Poegnała Marjorie, którą łatwo było
rozpoznać po miedzianych włosach wystających spod kapelusza pastuszka, i
ruszyła w tłum.
Sala przypominała wystrojem grotę. Na suficie zawieszono niebieskie zwoje
jedwabiu przybranego złotymi i srebrnymi gwiazdami, ściany były z zielonego i
brązowego aksamitu, do którego przypięto gałązki ostrokrzewu i bluszczu. W
kominkach buzował ogień, a po sali krąyli lokaje przebrani za elfy, roznosząc
szampana.
Londyńska arystokracja była jak wielobarwny korowód rajskich ptaków,
zdumiewający przepychem kostiumów, peruk i kapeluszy. Poniewa bal dopiero
się zaczął, goście krąyli - niektórzy w grupkach, ale większość samotnie -
rozglądali się, szukając znajomych i licząc na to, e rozpoznają osoby, dla
których tu przyszli.
Kilka minut później wypatrzyła pierwszego Parysa. Stał z boku, wysoki i
szczupły, przyglądając się zaproszonym damom. Jego spojrzenie zatrzymało się
na niej przez chwilę, potem powędrowało dalej. Helena uśmiechnęła się pod
maską. Parys numer jeden to z pewnością lord Mortingdałe. Moe to dobry
znak? Taki wybór kostiumu mógł te oznaczać, e nie docenia jej poczucia
humoru.
Krąąc po sali, znalazła jeszcze trzech Parysów. Wszyscy ją zauwayli, jeden
wydawał się zainteresowany, ale nie poszedł za nią, kiedy ruszyła w inną stronę.
Był nim pan Coke - dentelmen, który wcześniej poświęcał jej sporo uwagi. Nie
rozpoznała dwóch pozostałych, ale była pewna, e Sebastian nie jest adnym z
nich.
Było kilku rzymskich senatorów - jak zwykle, ten strój wybrali panowie, dla
których toga oznaczała wolność od codziennego, krępującego stroju.
−
Na szczęście dla Heleny aden nie przebrał się za cesarza. Jeden zbliył
się, gestem dając do zrozumieniu, e są parą, jednak chłodne spojrzenie i słowo
wystarczyły, by ostudzić jego zapały.
− No có, musiałem spróbować. - Dentelmen uśmiechnął się, ukłonił i
odszedł.
Helena podeszła do ściany, prześwietlając wzrokiem tłum. Choć była na
wysokich obcasach, jej wzrok nie sięgał daleko; blokowały go wysokie peruki i
wytworne kapelusze. Obejrzała ju niemal połowę gości zebranych w długiej
sali balowej, dalej było widać łuk nad drzwiami prowadzącymi do saloniku.
Wyprostowała szyję, spoglądając między ciała...
I poczuła, jak obecność Sebastiana materializuje się tu za jej plecami.
Odwróciła się, a on ujął jej dłoń.
− Mignonne, wyglądasz cudownie.
Poczuła zwykły dreszcz, kiedy jego usta pocałowały wierzch jej dłoni i
zgubiła się przez moment w jego niebieskich oczach, które zdradzały ciepło,
prawdziwy zachwyt graniczący z poądaniem oraz...
Zamrugała i objęła wzrokiem złotą maskę ozdobioną złotymi
liśćmi
laurowymi. Zamrugała jeszcze raz i zobaczyła złoty wieniec na jego głowie oraz
białą togę ze złotym haftem, okrytą purpurową szalą cesarza.
− Kim... - musiała przerwać, by zwilyć usta. -Kim jesteś?
Uśmiechnął się. - Konstantynem Chlorusem. -Ponownie ujął jej rękę i
pocałował. - Kochankiem Heleny. - Zmienił uścisk i pocałował ją w nadgarstek,
w miejsce, gdzie pod skórą tańczył przyśpieszony puls. - A potem jej męem i
ojcem jej syna.
Helena oddychała z trudem. Nie potrafiła się nawet rozzłościć, nawet
zmarszczyć czoła. - Skąd wiedziałeś?
Uśmiechnął się triumfalnie. - Wiem, e nie lubisz oczywistych rozwiązań.
Miał rację, a ona miała ochotę krzyczeć albo płakać - nie wiedziała, co
bardziej. Bycie z kimś, kto tak dobrze ją zna, kto potrafi czytać w jej myślach
było strasznie irytujące, ale z drugiej strony stano- < wiło ogromną pokusę.
W końcu udało jej się wykrzesać odrobinę złości. - Jesteś bardzo trudnym
człowiekiem, Wasza Wysokość.
Westchnął i wzmocnił uścisk dłoni. - Mówiono mi to ju, mignonne, ale ty
chyba tak nie sądzisz, prawda?
Zmarszczka na czole Heleny pogłębiła się. - Nie jestem pewna.
Jeśli chodziło o Sebastiana, tylu rzeczy nie była pewna.
Studiował przez chwilę jej twarz i powiedział w końcu: - Rozumiem, e
Thierry jeszcze nie wrócił?
− Owszem, wpadł do domu krótko przed naszym wyjściem. Ma do nas wkrótce
dołączyć.
− To dobrze.
Próbowała odczytać nieodgadniony wyraz jego twarzy. - Chcesz z nim
porozmawiać?
− W pewnym sensie tak. Chodź. - Sebastian pociągnął ją za sobą. - Przejdźmy
się.
Rzuciła mu zdumione, nieco podejrzliwe spojrzenie, ale zgodziła się na ten
spacer. Większość gości znalazła swoich towarzyszy; często ktoś ich za-
trzymywał, próbując zgadnąć ich tosamość.
− Ten Neptun jest cudowny. Król Słońce równie.
− A lady Osbaldestone przebrała się madame de Pompadour, co jest pewnym
zaskoczeniem.
− Jak sądzisz, rozpoznała nas?
− Z pewnością. Niewiele jest tajemnic, które umykają tym przenikliwym
czarnym oczom.
Znajdowali się przy końcu sali, kiedy Sebastian wzmocnił uścisk. Spojrzał na
nią, ona podniosła wzrok pytająco. - Mignonne, chciałbym porozmawiać z tobą
na osobności.
Helena przystanęła. Zmarszczyła czoło. - Nie mogę... nie chcę być z tobą
sama. Ju nie.
Wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, rozejrzał się wokół. Kilka osób
było stanowczo zbyt blisko. - Nie mogę mówić o tym wszystkim w takich
warunkach, a inaczej nie uda nam się spotkać sam na sam. - Poza tym wszyscy
się zorientują.
Nie odezwała się, ale zacięty wyraz jej ust wystarczył za odpowiedź.
Sebastian czuł, e zaraz straci cierpliwość. od dawna nikt - a tym bardziej
mała kobietka - mu się nie sprzeciwił. A akurat teraz miał szlachetne intencje.
− Mignonne... - Od razu wiedział, e wybrał zły ton; wyprostowała się, jakby
połknęła kij. Odetchnął.
Daję ci słowo, e będziesz ze mną bezpieczna. Naprawdę muszę z tobą
porozmawiać.
Uparty wyraz twarzy nieco złagodniał; usta Heleny poruszyły się, skrzywiły
lekko. Ale...
Chwilę później oddała uścisk jego dłoni i potrząsnęła piękną głową. - Non.
Nie mogę... - Nabrała tchu i podniosła podbródek. - Nie odwaę się na sam na
sam z tobą.
Patrzyła, jak jego oczy robią się ciemniejsze, ale (warz nawet nie drgnęła.
− Podwaasz moje słowo, mignonne? Wypowiedział te słowa miękko, ale ze
stalową nutą w tle.
− Nie. - Potrząsnęła głową.
− Nie ufasz mi?
− Nie o to chodzi! - Nie mogła mu powiedzieć, e nie chodzi tu o niego. Chcąc
mu powiedzieć prawdę, musiałaby przyznać się do swej słabości, do swoich
uczuć. - Wcale nie. Ale nie mogę być z tobą sam na sam, Wasza Wysokość. -
Pociągnęła rękę. - Sebastianie, puść mnie.
− Heleno! -Nie!
Kłótnia, choć prowadzona szeptem, zaczęła przyciągać uwagę. Zgrzytając
zębami, Sebastian był zmuszony pozwolić jej odejść. - Jeszcze nie
skończyliśmy.
Jej oczy płonęły jak pochodnie. - A właśnie e tak, Wasza Wysokość.
Odwróciła się na pięcie i uciekła, zostawiając na polu bitwy pokonanego
cesarza.
Sebastian stał w miejscu przez kilka minut, starając się opanować. Udało mu
się to w końcu, ale nawet wtedy z trudem powstrzymał się, by nie odburknąć
nieuprzejmie damie, która chciała go pocieszyć. W tłumie dostrzegł Martina,
przebranego za korsarza. Ruszył w jego kierunku, nie będąc w stanie oderwać
myśli od niej i od tego, jak osiągnąć swój cel.
Nie doszedł daleko, kiedy zagadnął go męczyzna.
− Monsieur le duc, mam nadzieję - zamaszysty gest podkreśli! jego słowa- e
moja kuzynka nie sprawia trudności.
De Sevres. Sebastian ugryzł się w język, by nie poalić się, jakie ma przez nią
kłopoty. Wycedził tylko: - Mademoiselle jest niezwykle upartą kobietą.
− Vraiment.
Maska Louisa zasłaniała jedynie oczy. Sebastian widział wyraźnie, e na
twarzy męczyzny pojawił się zatroskany wyraz.
− Gdybym mógł jakoś pomóc...?
Sebastian z trudem utrzymał obojętny wyraz i warzy. O co tu chodzi? Czuł
olbrzymią pokusę, by nie tego dowiedzieć. Dlaczego człowiek, który miał
chronić Helenę, chciał wydać ją w ręce uwodziciela, tak to przynajmniej mogło
wyglądać dla zewnętrznego świata. W tej chwili miał jednak waniejszy cel.
− Chciałem porozmawiać z mademoiselle la comtesse w cztery oczy, ale ona
mnie unika.
− Rozumiem, rozumiem. - De Sevres pokiwał głową, marszcząc czoło.
− A gdybym zaproponował miejsce spotkania i czekał na nią, moe udałoby się
panu ją przekonać, by do mnie przyszła?
Louis spojrzał w tłum; zastanawiał się, kalkulował, gryząc dolną wargę.
Sebastian mógłby przysiąc, e martwi się nie o los kuzynki, tylko o to, czy znaj-
dzie sposób, by ją przekonać. Po chwili de Sevres pokiwał głową. - Gdzie?
Nie zapytał, dlaczego Sebastian chce z nią pomówić ani jak długo, czy jak
bardzo w cztery oczy. Sebastian obiecał sobie, e przyjrzy się bliej temu de
Sevres, jak tylko zdobędzie rękę Heleny.
− W bibliotece. - Specjalnie wybrał formalne miejsce, by uśpić czujność
Heleny. Nie wierzył w talent Louisa do intryg. Skinął głową w stronę drzwi.
Trzeba przejść przez salę balową, skręcić w prawo i pójść korytarzem w
stronę galerii. Biblioteka to największy pokój, który od niej odchodzi. Jeśli
chcesz mi pomóc, przyprowadź mademoiselle za dwadzieścia minut.
O tej godzinie biblioteka powinna być pusta, chocia za kilka godzin równie
inni goście zaczną szukać miejsca na spokojne tete-a-tete.
De Sevres poprawił surdut. - Przyprowadzę ją. -Kiwnął głową i ruszył w
kierunku, w który się wtopiła.
Sebastian patrzył, jak znika w tłumie i potrząsnął głową. Później...
Odwrócił się i znalazł się naprzeciwko Martina. -To ty! A gdzie twoja
wybranka? - Rozejrzał się. -Nie uwierzysz, znalazłem ju trzy Heleny Trojań-
skie, a ona nie jest adną z nich.
− Jeśli mówisz o mademoiselle la comtesse, to jest tutaj, ale nie jako Helena
Trojańska.
− Tak? - Martin zmarszczył czoło. - A jako kto? Spojrzał z ukosa na starszego
brata, który tylko potrząsnął głową. - Jesteś doskonale wykształcony, a ja nie
stanę ci na drodze w doskonaleniu umysłu. - Poklepał Martina po plecach. -
Rusz głową, a odpowiedź przyjdzie sama.
Z tymi słowami Sebastian oddalił się, zostawiając Martina z ponurą, choć
dobroduszną miną.
Biblioteka była pusta. Ogarnął ją wzrokiem, a potem ruszył w stronę
dębowego biurka, ustawionego w jednym z kątów. Za biurkiem znajdował się
obszerny fotel. Sebastian rozsiadł się, wyciągnął nogi, skrzyował ręce na piersi
i czekał, a w pokoju pojawi się jego przyszła ona.
Helena zauwayła, e Louis czai się w pobliu, dopiero gdy skończyła
rozmowę z lady Osbaldestone. Zrobił krok w jej stronę. Helena była pewna, e
pójdzie swoją drogą, więc tylko ukłoniła mu się lekko.
Połoył rękę na jej ramieniu. - Chodź ze mną... szybko!
Wydawał się zdenerwowany. Rozglądał się wokół.
− Dlaczego? O co chodzi?
− Wuj Fabien chce, ebyś z kimś porozmawiała.
− Fabien? O co chodzi? - Helena straciła równowagę i pozwoliła Louisowi
odciągnąć się na bok. -Fabien zna kogoś z tutejszego towarzystwa?
− To nieistotne. Potem ci wszystko wytłumaczę. Teraz mogę ci tylko
powiedzieć, e masz się spotkać Z pewnym dentelmenem i wysłuchać, co
ma do powiedzenia.
− Co takiego?
− Oui. - Louis nie przestawał ciągnąć ją w stronę drzwi. - Ten dentelmen chce
przedstawić ci swą prośbę... i zaproszenie. Masz go wysłuchać, a potem się
zgodzić. Comprends?
− Nic nie rozumiem - poskaryła się Helena. -Przestań mnie szarpać. -
Wyrwała ramię, spojrzała wrogo na Louisa i wygładziła suknię. - Nie wiem,
z kim umówi! mnie Fabien, ale nie spotkam się z nikim en deshabillel
Louis zazgrzytał zębami. - Vite, vite\ Nie będzie czekał bez końca!
Helena wydała z siebie zrezygnowane westchnienie. - Dobrze ju, powiedz
gdzie. - Ruszyła za Louisem długim korytarzem.
− W bibliotece.
− -Allonsl - Helena popędziła Louisa. Nie miała do niego wielkiego zaufania,
ale wierzyła w rozsądek Fabiena. Jej opiekun nie wystawiłby na ryzyko
czegokolwiek, co miało dla niego jakąś wartość. Jeśli chciał, by się z kimś
spotkała, na pewno istnieje sensowne wytłumaczenie. Choć dranił ją fakt, e
Fabien wcią ma nad nią władzę, nie była na tyle niemądra, by sprzeciwiać
się jego ądaniom. Przynajmniej do chwili, gdy się od niego nie uwolni.
Louis poprowadził ją długą galerią, a potem z lekkim wahaniem otworzył
drzwi. Zajrzał do środka i cofnął się. - Bon. To tutaj. - Machnął ręką, zachęcając,
by weszła do środka.
Helena zrobiła krok w przód.
Louis obniył głos. - Zostawię was samych, ale nie będę daleko, więc jeśli
zechcesz, zabiorę cię z powrotem do sali balowej.
Helena zmarszczyła czoło, ciesząc się, e jej twarz zasłania maska. Przeszła
przez próg. Co ten Louis knuje? Nic z tego nie rozumiała.
Drzwi biblioteki zamknęły się cicho. Rozejrzała się, szukając dentelmena,
który miał na nią czekać, ale nikogo nie było widać. Wielkie fotele przy
kominku były puste, za dębowym biurkiem równie nikt nie siedział.
Obróciła się na pięcie i ogarnęła wzrokiem regały stojące wzdłu ścian i
wysokie okna nieprzysłonięte zasłonami - na zewnątrz było ju całkiem ciemno.
Na bocznych stołach paliły się lampy, lecz knoty były na tyle przykręcone, e
rzucały przyćmione i ciepłe światło. Widziała stąd, e pokój był pusty -
ogarniała wzrokiem całość, poza...
W kącie stało kolejne biurko. Za nim znajdowały się drzwi, prowadzące do
następnego pokoju. Były zamknięte, ale tu przed nimi stał fotel - widziała tylko
wysokie oparcie, bo biurko zasłaniało widok. Po lewej znajdował się niewielki
stolik, na którym paliła się lampa.
Ruszyła w stronę biurka; powinna sprawdzić i tam, zanim wróci do Louisa i
powie mu, e przyjaciel Fabiena się nie pojawił. Gruby dywan stłumił stukot
wysokich obcasów, ale kiedy obeszła biurko, na poręczy fotela zobaczyła rękę.
Bladą, z długimi palcami.
Miała dziwne przeczucie, e wie, kto na nią tak cierpliwie czeka. Powoli, z
niedowierzaniem zbliyła się do fotela i spojrzała na siedzącego w nim męczy-
znę.
Zdjął maskę. Zwisała z drugiej poręczy, pobłyskując złotem.
Sebastian siedział wygodnie, jak zwykle niedbale elegancki, i obserwował ją
spod wpółprzymkniętych powiek. Oczy błysnęły niebieskim blaskiem, kiedy
szepnął: -Bon, mignonne. Nareszcie.
Po drugiej stronie drzwi Louis gryzł paznokcie. Trawiła go gorączka
niepewności, spojrzał w jedną stronę, potem w drugą, a w końcu złapał za
klamkę. Drzwi otworzyły się bezgłośnie; zajrzał, ale nic nie widział. Przyłoył
nawet ucho, ale nic nie było słychać.
Mamrocząc przekleństwa, ju miał zamiar zamknąć drzwi, kiedy dostrzegł
plamę światła wpadającą przez szparę przy zawiasach. Przyłoył do niej oko iw
odległym kącie pokoju zobaczył Helenę, pochyloną nad osobą w fotelu. To
musiał być St. Ives. Pewnie coś do niej mówił, ale do Louisa nie dochodził
aden dźwięk. Louis gapił się przez chwilę, a dostrzegł znajdujące się za
fotelem drzwi.
Ostronie zamknął drzwi biblioteki.
− Musi się udać - szepnął przez zaciśnięte zęby. -Musi ją dziś zaprosić!
Pośpieszył do sąsiedniego pokoju. Okazało się biurem - pustym,
nieoświetlonym, z całą pewnością nieprzeznaczonym dla gości. Dziękując
niebiosom, Louis wszedł do środka i na palcach ruszył w stronę bocznych drzwi
do biblioteki.
W drzwiach nie było zamka, tylko zwykła gałka. Wstrzymując dech,
przekręcił ją. Drzwi uchyliły się lekko.
Rozdział 7
Helena wbiła wzrok w Sebastiana. - To ty? Uniósł brwi. - A kogo się
spodziewałaś?
− Louis powiedział, e mam się spotkać ze znajomym mojego opiekuna.
− Aha. Zastanawiałem się, jak de Sevres cię przekona, byś mnie wysłuchała.
Muszę przyznać, e nie miałem przyjemności go poznać.
− Bień! - Gniewnie obróciła się na pięcie.
Sebastian gwałtownie podniósł rękę, a ona dostrzegła w końcu, e dała się
złapać w pułapkę. Aby wyjść, musi przejść koło niego. Jeśli spróbuje...
Obróciła się z powrotem, patrząc mu prosto w twarz. Skrzyowała ramiona na
piersiach i przyglądała się z kamienną miną. - Nie rozumiem. -Mało
powiedziane.
− Obawiam się, e muszę cię za to przeprosić, mignonne, ale zanim stąd
wyjdziemy, chciałbym, ebyśmy sobie wszystko wyjaśnili.
Studiował przez chwilę jej twarz, a potem pochylił się i ujął jej dłoń. Oparł
się, przyciągając ją do fotela. Zmarszczyła czoło, ale zgodziła się podejść bliej.
− Usiądź przy mnie. Sądziła, e chodzi mu o poręcz fotela i kiedy zdała sobie
sprawę, e on chce, by usiadła mu na kolanach, cofnęła się gwałtownie.
Westchnął. - Mignonne, nie bądź taka. Chcę z tobą porozmawiać, więc jeśli tu
usiądziesz, będzie nam łatwiej.
Jego głos zdradzał zbyt wielką irytację, by mogła sądzić, e planuje ją uwieść
- przynajmniej teraz. Helena fuknęła i wygładziwszy strój, usiadła.
Przez cienki materiał togi i satynowe bryczesy czuła ciepło jego skóry i
twarde jak skała mięśnie ud.
Objął ją wpół i podniósł, odwracając tak, e ich i warze znalazły się
naprzeciw siebie. Potem podniósł ręce i pociągnął za wstąkę, która przytrzymy-
wała maskę. Zdjął ją i połoył na podłodze tu obok fotela.
− -Bon.
Usłyszał w swoim głosie niecierpliwą nutę. Wiedział, e ona równie ją
dostrzegła. Miał nadzieję, e odbierze to jako ostrzeenie.
Krok po kroku. To był chyba jedyny sposób, by osiągnąć sukces. Kady
centymetr tej drogi stanowi! kolejną potyczkę.
Spojrzał w szmaragdowozielone oczy.
Oddała zadziorne spojrzenie.
Chciałbym cię prosić o rękę wystarczyłoby przeciętnej kobiecie, ale instynkt
mówił mu, e przy niej powinien być bardziej stanowczy.
Chcę, ebyś została moją oną miało bardziej zdecydowaną wymowę i
zostawiało jej mniej miejsca na wahanie.
Niestety, zwaywszy na jej nieufność wobec wpływowych męczyzn, aden
ze sposobów nie gwarantował powodzenia. Natychmiast weźmie nogi za pas, a
on będzie musiał ją błagać, i to z osłabionej pozycji.
Skruszenie oporu - obalenie jej argumentów, zanim zdąy je wygłosić - to
była bez wątpienia jedyna droga do zwycięstwa. A kiedy przełamie linię obrony,
zacznie mówić o małeństwie.
− Mówiłaś, e nie chcesz być pionkiem w rękach silnego męczyzny.
Wszystko, co powiedziałaś, kae mi sądzić, e twój opiekun jest właśnie
takim męczyzną. Mam rację?
− Owszem. Wiem, co mówię.
− Czy mam rację sądząc, e twoja decyzja, by wyjść za człowieka uległego i
spokojnego wynika stąd, e ktoś taki nigdy nie będzie tobą rządził?
Zmruyła oczy. - Nie będzie mną manipulował, traktował jak zakładnika.
Pochylił głowę. - Czy nie przyszło ci do głowy, e poślubienie męczyzny,
który nie umie postawić na swoim, pozostawi cię w szponach tego, przed
którym uciekasz?
Zmarszczyła czoło. - Kiedy wyjdę za mą...
Przerwała. Zawahał się, ale po chwili powiedział: - Moja siostra jest męatką.
A jednak jeśli zdecyduję, dla jej własnego dobra, e powinna wracać na wieś,
wraca na wieś.
Spojrzała mu prosto w oczy. - A jej mą?
− Huntly to przyzwoity człowiek, który nigdy nie udawał, e potrafi sobie z nią
radzić. Jest za to bardzo rozsądny i zawsze wie, kiedy powinien mnie
wezwać.
− Nie pozwolę, by mój mą wzywał mojego opiekuna.
− A jeśli on nie będzie czekał na wezwanie? Co wtedy?
Dał jej czas na zastanowienie się, na pójście tropem tej myśli. Chciał, eby
miała pełny obraz rzeczywistości i doszła do podobnych wniosków co on.
Ale nawet teraz był mistrzem manipulacji - wiedział, e nie moe mówić zbyt
szybko, naciskać zbyt mocno.
Zwłaszcza w jej przypadku.
Helena skrzywiła się. Patrzyła na jego twarz, bladą cerę i surowe rysy
uwydatnione przez światło lamp i powoli zaczęło do niej docierać. Wyglądało to
tak, jakby zmuszała swój umysł do zmiany toku myślenia, e zaczęła dostrzegać
coś, co wcześniej znajdowało się poza zasięgiem wzroku.
Miał rację. Fabien wykorzysta słabość jej męa, by nadal nią manipulować.
Wystarczy spojrzeć, co zrobił z Geoffre Daurentem, jej wujem i faktycznym
opiekunem. Nie był to słaby człowiek, a mimo to Fabien osiągnął swój cel.
Dysponowanie jej majątkiem i ręką oznaczało władzę, więc „omówił" sprawy z
Daurentem, czego konsekwencją było podpisanie umowy, która czyniła z niego
jej prawnego opiekuna.
Nie potrafiła przewidzieć, jak Fabien zachowa się po jej ślubie, ale jego
intrygi były wyrafinowane, władza płynęła z wielu źródeł, z manipulacji rzeczy-
wistością. A władza była dla Fabiena jak narkotyk.
− Masz rację. - Wyrwało jej się; zmarszczyła czoło. - Muszę to jeszcze
przemyśleć.
− Nie masz wielu moliwości, mignonne. Jako ktoś w rodzaju twojego
opiekuna, muszę ci powiedzieć, e rozwiązanie jest tylko jedno.
Zmruyła oczy. - Nie będę... - Przerwała, widząc nagle przed oczami twarz
Fabiena. Rzeczywiście, nie będzie łatwo wyrwać się z jego szponów.
Sebastian patrzył na nią, szukając odpowiedzi w jej oczach. - Jak bardzo
jesteśmy podobni do siebie z twoim opiekunem?
Powiedział to miękko, pytająco, nakłaniając ją, by dokonała porównania.
Wiedziała, e to podstęp, ale z drugiej strony doceniała jego odwagę. Przecie
wcale nie znał Fabiena.
− Macie podobny charakter. - Uczciwość kazała jej dodać: - Pod pewnymi
względami.
Rónili się przede wszystkim tym, e Sebastian był dobrym człowiekiem.
Chocia wielu jego czynom towarzyszyła arogancja i poczucie, e zawsze wie
najlepiej, chęć działania brała się ze zwykłej, ludzkiej potrzeby niesienia
pomocy. Musiała przyznać, e było to niezwykle ujmujące. Fabien był
całkowicie pozbawiony tej cechy. W ciągu wielu lat przekonała się, e myśli
jedynie o sobie.
Kiedy St. Ives zmuszał siostrę do powrotu na wieś, robił to dla jej dobra. W
podobnej sytuacji Fabien nie zastanawiałby się przez chwilę i podjął taką
decyzję, na której sam mógłby skorzystać, nawet jeśli szkodziłaby jego ofierze.
Przyglądała się uwanie jego twarzy. Podniósł brew. - Kogo wolałabyś,
gdybyś mogła wybierać: jego czy mnie?
Zdawała sobie sprawę, e to pytanie jest powodem, dla którego wezwał ją na
tę rozmowę. Zwyczajne, proste pytanie, a mimo to kluczowe do zrozumienia,
jaki będzie jej następny krok.
− Gdybym mogła wybierać, nie wybrałabym adnego z was.
Uniósł nieco wargi i pochylił głowę. - Rozumiem. Ale chyba zdajesz sobie
sprawę, e twój wybór ley pomiędzy twoim opiekunem a innym silnym
męczyzną. Jeśli nie mną, to kimś do mnie podobnym.
Zawahał się, ale po chwili podniósł dłoń i czubkiem palca dotknął jej twarzy.
- Jesteś przepiękna, mignonne, niezwykle zamona i pochodzisz z jednego z
najznamienitszych rodów Francji. Jesteś kobietą i trofeum. Ta kombinacja
zawsze będzie determinowała twój los.
− Nie jest to coś, co mogę zmienić - powiedziała ze smutkiem. Wiedziała, e to
prawda, dawno się 11 i z tym pogodziła.
− Nie. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Zawsze moesz wybrać rozwiązanie,
które będzie dla ciebie najkorzystniejsze.
Kogo wolałaby: jego czy Fabiena?
Zamrugała, nabrała powietrza i zaczęła się zastanawiać, wyobraać sobie. -
Chcesz powiedzieć, e jeśli wybiorę ciebie, będziesz mnie chronił przed
moim opiekunem?
Jego oczy nabrały intensywnie niebieskiej barwy.
Mignonne, gdybyś była moja, oddałbym za ciebie ycie.
Nie było to próne stwierdzenie, nie w jego ustach.
Wierzyła mu. Ale dopiero teraz, postawiona przed wyborem, zaczęła się
zastanawiać, czy rzeczywiście nie ma innego rozwiązania.
− Jedyna wolność, jakiej kiedykolwiek zaznasz, będzie pod opieką silnego
męczyzny.
I tym razem udało mu się odczytać jej myśli, spojrzeć głęboko w oczy i
zajrzeć do duszy. - Skąd mam mieć pewność, e mnie nie wykorzystasz? e nie
będziesz bawić się moją przyszłością, moim yciem i traktować mnie jak swoją
własność?
− Daję ci słowo, e tego nie zrobię. Pozostaje ci tylko wierzyć, e nie zawiodę
twojego zaufania. Z drugiej strony wydaje mi się, e
ju mi ufasz. -
Podtrzymał jej spojrzenie. - Gdyby tak nie było, nie byłoby cię tutaj.
Mówił prawdę. Ufała mu, czego nie mogła powiedzieć o Fabienie. Siedząc na
jego kolanach, z twarzą kilka centymetrów od jego twarzy, Helena zdawała
sobie sprawę, e to on gra pierwsze skrzypce. Kada minuta ich rozmowy była
starannie zaaranowana tak, by Helena nie tylko mu zaufała, ale przyznała rację.
Poza tym wszystkim było jeszcze coś innego. Poczucie, e on jest tak blisko.
Chemia, odczuwalna ju przy pierwszym spotkaniu, nie osłabła mimo upływu
lat.
Nie krył tego, nie próbował udawać, e jest inaczej.
− Gdybym się zgodziła... - Przerwała, spojrzała mu prosto w oczy i podniosła
podbródek. - Przyjąć twoją opiekę, co chciałbyś w zamian?
Nie odwrócił wzroku. - Wiesz, o co bym poprosił... czego pragnę.
− Powiedz mi.
Patrzył na jej twarz, usta, oczy i wyszeptał: - Sądzę, mignonne, e wystarczy
ju słów. Pora, ebym ci pokazał.
Przeszył ją dreszcz, ale kiedy spojrzał na nią pytająco, ona odpowiedziała
uniesieniem brwi. Musi się dowiedzieć, czy jest gotowa to zrobić. Czy moe
oddać się w jego ręce, przyjąć jego opiekę. Czy potrafi znieść ogień jego
dotyku, czy moe do niego naleeć, nie tracąc części siebie.
Nie odezwała się ju, czekała tylko. Dojrzał determinację w jej oczach,
opuścił wzrok, ogarniając jej nagie ramiona, dekolt. Miała wraenie, e jej
dotyka, e jego spojrzenie zmaterializowało się w niemal fizyczne doznanie.
Zatrzymał wzrok na złotej spince na ramieniu.
Ze zwykłą dla siebie swobodą podniósł rękę i jednym ruchem odpiął spinkę,
uwalniając zwoje błękitnego jedwabiu, które spłynęły po jej barku. Powiódł
palcem po gładkiej skórze ramienia; tylko kilka centymetrów w dół.
Zabrakło jej tchu. Nie poruszyła się, kiedy przysunął się bliej, pochylił
głowę i dotknął gorącymi ustami jej ramienia.
Miejsce, gdzie znajdowała się spinka - jedyne miejsce na jej ramionach, które
było zakryte, stało się teraz widoczne, nagie. Odsłonięte. Przed nim. Przez
niego.
Zamknęła oczy. Skoncentrowała się na tym doznaniu, dotyku jego warg i
palącym ogniu języka. ()tworzyła oczy i patrzyła z fascynacją, jak przyciska
usta do delikatnego miejsca; poczuła, e plecy jej się napinają i drą, poczuła, e
jego ręka oplata się wokół jej talii, e palce zaciskają się mocno.
Idąc za ślepym instynktem podniosła rękę i dotknęła jego karku, wplotła palce
w jedwabiste włosy. Przycisnął mocniej usta. Odwróciła twarz w jego stronę, on
podniósł głowę. Ich usta się spotkały.
Oboje walczyli, by zachować delikatną równowagę. Złączeni w pocałunku,
kade z nich brało i dawało, smakowało i uwodziło. Kade czuło barierę, by nie
przechylić szali na swoją stronę, by nie chcieć więcej, ni drugie chciało dać.
Czasem szala przechylała się. Gdy wziął jej usta w gwałtownym,
niepohamowanym odruchu, który sprawił, e zakręciło jej się w głowie. Kiedy
się opamiętała, sama zapragnęła więcej i tym razem on musiał jej ulec, poddać
się jej ądaniom. Drał z rozkoszy kiedy parła do przodu, szedł za nią, kiedy się
wycofywała.
Fala zabierała ich i wyrzucała na brzeg, porywała jak gorący strumień.
Przerwali na moment, eby zaczerpnąć tchu. Podniosła powieki i zobaczyła
niebieskie oczy, oddalone ledwie kilka centymetrów. Jedna ręka przy-
trzymywała jej brodę, druga obejmowała talię, palce paliły poprzez warstwy
jedwabiu. Ona trzymała jego głowę, tuliła go do siebie, a drugą ręką gładziła
jego plecy.
Powieki opadły, usta znów się spotkały.
Dziesięć metrów dalej, w sąsiednim pokoju, Louis nie mógł uwierzyć
własnym uszom. Odsunął głowę od szpary w drzwiach i gapił się na drewniane
panele.
Widział tylko kawałek regału; bał się otworzyć drzwi szerzej. Nic nie widząc,
zajął się słuchaniem. Słyszał, e St. Ives i Helena rozmawiają, ale nie był w
stanie wyłowić wielu słów. Mimo to miał wraenie, e sprawy podąają w
kierunku, którego pragną! Fabien. Doskonale.
Jednak nie było mowy o zaproszeniu, które według Fabiena było kluczowe w
całej sprawie.
A teraz przestali rozmawiać.
Gdyby to był ktoś inny, a nie Helena, wiedziałby, co o tym myśleć. Od
dłuszego czasu był jej cieniem, a ona zawsze była chłodna, niedostępna. Z
tego, co Louis o niej wiedział, nie godziła się na to, by męczyźni ją dotykali.
Jeśli nie to, to co takiego dzieje się w bibliotece?
Moe gwałtowna konfrontacja; to był sobie w stanie wyobrazić. Anglicy to
przecie nieprzewidywalny naród. W niektórych sprawach są duo łagodniejsi, a
w niektórych bardziej rygorystyczni ni Francuzi* i cięko było powiedzieć, jak
zachowają się w konkretnym przypadku.
No tak, Anglicy to niełatwy orzech do zgryzienia, ale na Helenie mona było
polegać.
Usłyszał cichy szept i natychmiast przyłoył ucho do szpary w drzwiach,
czekając a wznowią rozmowę.
Helena czuła, e płonie, e ogień tańczy po jej skórze. Odchyliła głowę do
tyłu, wbiła palce w ramiona Sebastiana, a on przechylił głowę i dotknął ustami
jej szyi.
Zaparło jej dech, kiedy język dotknął pulsującego tętna. Czuła, e krew
uderza jej do głowy, a on pieścił i lizał to wraliwe miejsce. Wstrząsnął nią
dreszcz.
Wydał z siebie pomruk zadowolenia. Jego ręce zacisnęły się wokół jej talii,
pozwalając jej odczuć siłę, a następnie pomknęły w górę i zatrzymały się na jej
piersiach.
Wypręyła się; ciało prosiło o więcej. Poruszyła się gwałtownie, on podniósł
głowę i ich usta się złączyły. Poczuła jego satysfakcję; kciuki pieściły ją przez
materiał, okrąały twarde jak kamień sutki. Dranił, przyciskał, gładził, a ona
wiła się jak piskorz, a potem - w akcie desperacji ~ pocałowała go tak
gwałtownie, jak tylko mogła.
− Szszsz... - odsunął głowę i spojrzał w dół.
Ona poszła jego śladem; patrzyła jak jego długie palce pieszczą jej piersi.
Drała z rozkoszy.
Poczuła nagle, e patrzy na jej twarz. Zabrał ręce, a palce sięgnęły do jej
dekoltu, wślizgując się pod suknię.
Miała wraenie, e nie moe oddychać. Jakaś część umysłu chciała
zaprotestować, jednak Helena zagłuszyła ją, zamknęła na cztery spusty. Nie
chciała, eby przestał. Powiedział, e jej pokae, jak bardzo jej pragnie. Miała
zamiar mu na to pozwolić. Zobaczyć, poczuć to wszystko.
Musiała wiedzieć, jakie to będzie trudne i niebezpieczne, w dodatku zanim
przystanie na jego propozycję.
A kiedy się zgodzi...
Jej piersi zrobiły się większe; suknia była teraz za ciasna.
Pomogła mu odsunąć materiał; podniosła w górę rękę i uwolniła ramię,
odkrywając piersi. Góra sukni zatrzymała się w okolicy talii, a Helena poczuła
ulgę. Znów poczuła jego wzrok na swojej twarzy -tym razem sięgnął do węzła
przytrzymującego na dekolcie halkę i pociągnął.
Zawahał się, odsunął rękę. Podniosła wzrok, spotykając spojrzenie
intensywnie niebieskich oczu. Zobaczyła tam wyzwanie, nabrała tchu i spojrzała
w dół. Poluzowała wiązanie i opuściła halkę.
Spojrzała do góry, ale on ju patrzył w dół. Patrzył na jej piersi z zachwytem,
a potem podniósł dłoń i dotknął palcami jedwabistej skóry.
Pieścił ją okręnymi ruchami, nie dotykając wzniesionych brodawek. Po
chwili jej oddech przyśpieszył, a doznania były tak mocne, e czuła falę gorąca i
niemal fizyczny ból.
− Dotknij mnie. - Przyłoyła jego dłoń swoją, przyciskając do siebie.
Posłuchał; zamknął jej piersi w swoich dłoniach, pozwalając sobie najpierw
na delikatne, a potem coraz mocniejsze pieszczoty. Jęknęła z rozkoszy.
Pocałował ją. Głębiej ni dotychczas, choć moe jej się tak wydawało. Miała
wraenie, e ją połknie, e wszystkie wcześniejsze pocałunki były tylko pre-
ludium do prawdziwej intymności.
Kiedy w końcu zabrał usta, kręciło jej się w głowie. Chciała przyciągnąć go
do siebie, ale on zrobił unik. Objął palcami jej piersi i zamknął usta na jednej z
brodawek.
Jęk wyrwał się z jej piersi i wypełnił cały pokój.
Wyprostowała się jak struna i próbowała nabrać tchu, zachować zimną krew,
resztki rozsądku, który znikł dawno temu.
Karmił się jej przyjemnością. Trzymała go za głowę i zachęcała, a on pieścił
ją z rozkoszą, a nie była w stanie wytrzymać siły tych doznań. Przeniósł uwagę
na drugą pierś - a ona miała wraenie, e za moment straci przytomność, e
zatonie w próni. Wyciągnął ją z tej otchłani i sprawił, e znów poczuła, e yje,
e jej świat jest pełen kolorów i cudownych wraeń.
Chciała zobaczyć i otworzył jej oczy; była mu za to wdzięczna. Pozwalała się
pieścić, lizać, gładzić - ku ich obustronnej satysfakcji. Moe i była niedo-
świadczona, ale nie głupia. To on nadawał kierunek i tempo, ale był hojny,
gotów podzielić się przyjemnością. Nie zostawiał jej samej sobie, oszołomionej
i przejętej, co przecie mógłby zrobić. Był cierpliwy, zachęcał i prowokował,
dając jej czas, by mogła dotknąć jego piersi, wyprostować palce, zgiąć je i po-
prowadzić po rzeźbie jego mięśni. Jedwab togi ograniczał dotyk; materiał
zasłaniał barki i ramiona, co bardzo jej się nie podobało.
Zanim zdąyła poprosić o więcej, pocałował ją mocno, a potem odsunął się i
podniósł jej kolano. Zanim zdąyła pomyśleć, ręka ponownie znalazła się na jej
piersiach, usta na jej ustach.
Potem ju nie była w stanie myśleć.
Dotychczasowe pocałunki były gorące, ale te były inne. Wrzały od
namiętności, poądania, od wszystkich prymitywnych emocji, których dotąd nie
doznała, nie przeyła.
Zdziwiła się, kiedy usłyszała szept, a ręka opuściła pierś i dotknęła brzucha,
odgarniała zwoje jedwabiu i parła w dół.
Zamknęła oczy i zamarła, poddając się dotykowi palców gładzących delikatne
kędziory, przesuwających się niej, głębiej, pieszczących ją. Przestała oddychać.
Przestała myśleć. A mimo to jedno wiedziała na pewno. Zadygotała, pozwoliła,
by jego palec wślizgnął się do środka. On równie stracił dech.
Wiedziała, e na tym polu to jej
pragnienia są dla niego rozkazem.
Dominował, ona ulegała, ale to nie było wszystko. To, e mu się poddała,
musiało być okupione jego poświęceniem.
Uczciwa wymiana.
Drała, a on pieścił ją tak, e jej umysł nie nadąał za jego dotykiem. Nabrała
tchu, odwróciła głowę, znalazła jego usta.
Poczuła jego poądanie.
Płynęła między nimi energia - ywa, prymitywna i potęna. Porywała ich ze
sobą, a kade z nich czuło to samo. To właśnie pozwoliło im zachować
równowagę.
Pocałowała go, gotowa nasycić jego głód.
Głód tylko się wzmógł.
Skąd pochodziły te doznania? Od niej? Od niego?
Nie.
Wytworzyły się między nimi, gdzieś w połowie drogi.
Dotyk jego palców nabrał tempa, usta przyjęły ten sam rytm. W jej gardle
zrodził się krzyk, wyrwała mu usta...
Przyciągnął ją do siebie i spił kady dźwięk. Energia uwolniła się,
wstrząsnęła jej ciałem, płynęła w jej yłach, w kadej ywej komórce.
Oszołomiła ją, a potem zatopiła w gorącej i nieskończonej przyjemności.
Louis stał jak zamurowany przy drzwiach. Zakrył dłonią usta, w jego oczach
pojawiło się przeraenie. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Nie-
moliwe...
Jeśli St. Ives dostanie wszystko, czego pragnie jeszcze dzisiaj, nie zaprosi
Heleny do swojego domu na wsi.
On, Louis, nie moe do tego dopuścić.
Jak wytłumaczy Fabienowi...?
Ogarnęła go panika, obrócił się na pięcie i rzucił się w stronę drzwi
prowadzących na korytarz. Otwierając drzwi, omal się nie zderzył z dwoma pa-
rami - syreną i Neptunem oraz pastuszkiem i owczarka.
Zdumieli się na jego widok, a potem puścili do niego oko; owczarka zaczęła
chichotać.
Louis nabrał tchu, zamknął za sobą drzwi, poprawił surdut i pokazał na
sąsiednie drzwi. - Tu jest biblioteka.
Owczarka śmiała się nadal, syrena rzuciła mu przebiegłe spojrzenie. Panowie
uśmiechnęli się i podziękowali - jak męczyzna męczyźnie - i poprowadzili
swoje partnerki.
Louis patrzył za nimi, Neptun otworzył drzwi i wszyscy weszli do środka.
Lepiej, eby to byli oni ni on. Nic innego nie przyszło mu do głowy.
Odetchnął głęboko.
Nagle uświadomił sobie, e tak moe będzie lepiej. Jeśli St. Ives nie dopnie
swego, będzie bardziej chętny, by zabrać Helenę do swego domu.
Ale có się stało, e po tylu latach oziębłości Helena nagle stopniała? Nie
słyszał ani słowa protestu, ani znaku niezadowolenia. Pozwoliła St. Ivesowi na
wielkie poufałości.
Louis zmarszczył czoło, zastanawiając się, jak ten nieoczekiwany zwrot
zdarzeń wpłynie na jego plany. Ruszy! w stronę sali balowej.
− Och, patrzcie! Jaki wielki pokój! A co za biurko! Kochanie, podejdź bliej!
Sebastian opamiętał się nagle. Wyrwał się z gorącej mgły poądania, starając się
wrócić do rzeczywistości.
Poczuł, e ciałem Heleny, odpoczywającej bezwładnie na jego piersi,
wstrząsa dreszcz przeraenia.
Wcią trzymał rękę między jej udami. Zanim zdąył ją zabrać i zasłonić
Helenę swoim ciałem, ta zrobiła dokładnie to, czego zrobić nie powinna.
Wychyliła głowę, spojrzała nad oparciem krzesła, a potem zamarła i
próbowała się schować.
Za późno.
− Och! - Jedna z kobiet wydała z siebie okrzyk, który nagle się urwał;
Sebastian był sobie w stanie wyobrazić, e patrzy na nich oczyma wielkimi
jak spodki.
Złapał Helenę, wcią nagą do pasa i wstał, stawiając ją na ziemi. Odwrócił
głowę i zasłonił ją szerokimi ramionami przed wzrokiem przybyszy.
Wszystkich czworga. Patrzył na ich pozbawione masek twarze, zdumione
oczy i zaklął w duchu. Zarówno on, jak i Helena dawno zdjęli maski.
− St. Ives. - Pierwszy opanował się Neptun, szok zamknął usta pozostałym. -
My... hm... - Dopiero teraz zdał sobie sprawę z wagi całej sytuacji. - Pój-
dziemy ju. - Próbował popchnąć syrenę w stronę drzwi, ale ta stała jak
zaczarowana, gapiąc się na Sebastiana z niedowierzaniem.
− St. Ives - powtórzyła. Potem jej spojrzenie przesunęło się w tył.
- I
mademoiselle la comtesse...
Mademoiselle la comtesse miotała pod nosem francuskie przekleństwa, o
których istnieniu nie miała dotąd pojęcia. Całe szczęście, tylko Sebastian je sły-
szał. Sięgając za siebie, jedną ręką złapał jej nadgarstki i przytrzymał, osłaniając
przed widokiem.
Drugą ręką wykonał zamaszysty gest. - Mademoiselle la comtesse zgodziła
się właśnie zostać moją oną. - Poczuł, e jej puls nagle przyśpieszył. - Wła-
śnie... świętowaliśmy.
− enisz się? - Owczarka, dotąd jak raona piorunem, przemówiła nagle. Jej
mina świadczyła dobitnie, e doskonale zdaje sobie sprawę ze wszystkich
implikacji. - Och, jak cudownie! A my pierwsi się o tym dowiedzieliśmy!
− Gratulacje - oświadczył pastuszek, jeden z młodych byczków, którzy kiedyś
umizgiwali się do Heleny. Złapał owczarkę za ramię. - Chodźmy, Vicky.
Owczarka odwróciła się gwałtownie. - O tak, chodźmy.
Wypadli z pokoju duo szybciej, ni się tam znaleźli. Szepty wisiały w
powietrzu nawet gdy zamknęli drzwi.
Sebastian puścił rękę Heleny, a ona uderzyła go w ramię. - No i co teraz
zrobimy? - Miotając francuskie przekleństwa, naciągnęła górę sukni i poprawiła
spódnicę. - Sacre dieu!
Sebastian spojrzał na jej stopy i zobaczył halkę wplątaną w wysokie obcasy.
Przeklinała jeszcze chwilę, nachyliła się, podniosła kompromitującą część
garderoby - i zdała sobie sprawę, e nie ma jej gdzie schować.
− Daj mi to - wyciągnął dłoń.
Rzuciła mu halkę. Strząsnął delikatny materiał, złoył i schował do kieszeni
bryczesów, przy okazji poprawiając to i owo. Patrząc na Helenę, zauwaył, e
jej sutki, nieosłonięte materiałem halki, wcią sterczą dumnie pod jedwabiem
togi. Patrząc na jej twarz, stwierdził, e chyba jej tego nie powie. Wyglądała
na... rozkojarzoną.
− Wybacz mi, mignonne. Nie tek planowałem prosić cię o rękę.
Podniosła głowę. Zamrugała i zbladła. - C... co takiego?
− Moe tego nie zauwayłaś, ale nawet w którymś momencie próbowałem. -
Gapiła się na niego jak oniemiała, a zmarszczył czoło. - To taki zwyczaj,
sama wiesz.
− Nie! To znaczy... - Helena pacnęła się dłonią w czoło, próbując zatrzymać
wirujące myśli. - Nie rozmawialiśmy o małeństwie. Rozmawialiśmy o tym,
czy zgodzę się przyjąć twoją ochronę!
Tym razem to on zamrugał, a jego twarz zesztywniała. - Jak sądzisz, jaką
ochronę mógłbym proponować niezamęnej arystokratce?
Wiedziała, co na to odpowiedzieć. - Ty... my rozmawialiśmy o tym, e
powinnam poślubić jakiegoś spokojnego dentelmena, a potem...
− Nie. Ja nie o tym mówiłem. Cały czas chodziło mi o poślubienie ciebie.
Zmruyła oczy. - Skąde. Przyszło ci to do głowy, kiedy pojawili się tu ci
ludzie. Mówiłam ci, e nie mam pięciu lat.
Potrząsnął głową. - Mylisz się. Od początku chciałem się z tobą oenić.
− Mnie na to nie nabierzesz, Wasza Wysokość. -Podniosła głowę i dumnie
przemaszerowała obok niego.
Złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie, odwracając jej twarz. - Nie.
Kończymy tę rozmowę tu i teraz.
Wyraz jego twarzy, jego oczu, napięcie bijące z jego postury, ostrzegły ją
przed próbą przeciwstawienia się jego woli.
− Postanowiłem, e się oenię jeszcze zanim ponownie się spotkaliśmy. Lata
temu ogłosiłem, e tego nie zrobię. Mam trzech braci, którzy z chęcią za-
jęliby moje miejsce, a poza tym wydawało mi się, e mój temperament nie
nadaje się do małeństwa. Mimo to... - Zawahał się i powiedział: - Poznałaś
moją szwagierkę.
Helena pokiwała głową. - Lady Almirę.
− Tak. Powiem tylko, e nie polubiłabyś jej po bliszej znajomości. Myśl, e
moe zostać kolejną księną St. Ives, niesłychanie drani wielu członków
naszej rodziny.
Zmarszczyła czoło. - Nie rozumiem. Czyjej małeństwo z twoim bratem nie
było...? - Zaczęła gestykulować. - Zatwierdzone przez rodzinę?
− Skąde. Artur, który jest moim bezpośrednim spadkobiercą, jest człowiekiem
bardzo łagodnego charakteru. Almira skłoniła go do małeństwa, uywając
najstarszej sztuczki świata.
− Twierdziła, e jest w ciąy?
Sebastian kiwnął głową. - Nie była, ale kiedy Arthur zdał sobie z tego sprawę,
ślub został ju ogłoszony. - Westchnął. - Co się stało, ju się nie odstanie. -
Skupił wzrok na Helenie. - Co mnie sprowadza do najwaniejszej kwestii.
Wiesz, jak to jest. Tytuł wiąe się z odpowiedzialnością i powinnościami, czy
się chce tego, czy nie. Czekałem i obserwowałem, jak rozwiną się sprawy z
Almirą. Myślałem, e moe potrzebuje więcej czasu, by stać się prawdziwą
damą. Ale tak się nie stało. A teraz ma syna, który będzie kiedyś dziedzicem,
robi wszystko, by ju teraz nim rządzić, a w przyszłości dysponować całym
majątkiem. - Potrząsnął głową. - Nie mogę na to pozwolić. I dlatego
postanowiłem się oenić i spłodzić własnego syna.
Spojrzał jej w oczy. - Nigdy cię nie zapomniałem. Rozpoznałem cię w
pierwszej sekundzie, kiedy pojawiłaś się w salonie lady Morpleth. Szukałem od-
powiedniej ony, ale zawsze coś mi nie pasowało, a spotkałem ciebie.
Zmruyła oczy. - Wydajesz się być pewien, e będę dla ciebie odpowiednią
oną.
Uśmiechnął się szczerze i jak na niego, wyjątkowo łagodnie. - Nigdy się przy
tobie nie nudzę. Masz prawie tak samo wybuchowy charakter jak ja i wcale nie
czujesz przede mną respektu. Co oczywiście jest strasznie irytujące.
Z trudem powstrzymała uśmiech. - Nie czuję respektu, ale te nie jestem na
tyle głupia, by cię nie doceniać. Doskonale interpretujesz rzeczywistość na
swoją korzyść. Na pewno nie mówiliśmy o małeństwie.
− Wybacz mi, mignonne. Zapewniam cię, e jeśli chodzi o ciebie, liczyło się
tylko to. Nie chwaliłem się moimi zamiarami z jednego wanego powodu.
− -Tak?
− Jakakolwiek wzmianka, e zmieniłem zdanie spowodowałaby sensację, a
wiadomość, e wybrałem ciebie rozwścieczyłaby całą londyńską śmietankę.
Kada matka z córką w odpowiednim wieku zrobiłaby wszystko, bym
zmienił zdanie. Nie chciałem, eby nasze małeństwo było tematem spisków
i domysłów. Jutro opuszczę Londyn, ty równie. Znajdziemy się poza
zasięgiem wzroku miejscowych plotkarzy.
− Skąd wiesz, e opuszczę Londyn?
− Poniewa zaprosiłem was na święta do Somersham Place... Stąd tak
interesowałem się powrotem pana Thierry. - Podniósł dłoń i dotknął jej
policzka. - Sądziłem, e będę cię miał tam okazję przekonać, e małeństwo
ze mną jest dla ciebie najlepszym wyjściem.
Podniosła brew. - Chciałeś mnie przekonać? -Obracając się na pięcie,
machnęła ręką w stronę drzwi, gdzie przed chwilą znikły dwie pary. -
Oświadczyłeś, e bierzemy ślub. - Wspomnienie rozzłościło ją; z oczu błysnęły
iskry. - A teraz zachowujesz się tak, jakby wszystko ju było załatwione. -
Skrzyowała ręce na piersi i spojrzała na niego groźnie. - Kiedy tak nie jest!
Przyglądał jej się z nieprzeniknioną miną. Potem powiedział cicho, ale
dobitnie: - Czy mam przez to rozumieć, mignonne, e zgodziłabyś się zostać
moją kochanką, ale nie oną?
Spojrzała mu prosto w oczy i pokiwała głową. -Vraiment! Nie mów do mnie
takim tonem. To coś zupełnie innego, być twoją kochanką a oną. Znam tutejsze
prawa. ona nie ma nic do gadania...
− Chyba e mą postanowi to zmienić.
Przyglądała się mu spod zmruonych powiek. - Chcesz powiedzieć, e
byłbyś do tego zdolny?
Milczał przez chwilę. - Mignonne, zgodzę się na wszystko, z dwoma
wyjątkami. Po pierwsze, nie pozwolę ci naraać się na jakiekolwiek niebezpie-
czeństwo. Po drugie, nie zgodzę się na jakiekolwiek zainteresowanie innym
męczyzną.
Uniosła brew. - Nawet twoimi synami?
− To jedyny wyjątek od tej reguły.
Miała wraenie, e ziemia kołysze się pod jej stopami. Propozycja była
kusząca, ale... Zaufać mu w takim stopniu...? Komuś, kto ją tak dobrze zna,
potrafi panować nad jej emocjami? Komuś, kto ju teraz miał nad nią zbyt duą
władzę?
Jak zwykłe wiedział, co krąy jej po głowie, wydawał się czytać w jej
myślach. Wyraz niebieskich oczu był ostry, przenikliwy. Zanim zdąyła zdać
sobie sprawę z jego zamiarów, przechylił głowę i pocałował ją w usta.
Jej usta zrobiły się dziwnie miękkie, uległe. Oddała mu pocałunek, zanim
zdąyła o tym pomyśleć.
Odsunął się. Jednocześnie otworzyli oczy i spojrzeli na siebie.
− Jesteśmy sobie przeznaczeni, mignonne. Nie czujesz tego? Będziesz moim
zbawieniem, tak samo jak ja twoim.
Hałas dobiegający zza zamkniętych drzwi sprawił, e oboje odwrócili się
gwałtownie. Sebastian przeklął cicho. - Nasz czas dzisiaj niestety się skończył.
Chodź. - Złapał ją za łokieć i pociągnął do sąsiedniego pokoju.
− Chcę opuścić ten dom. - Patrzyła, jak otwiera drzwi i kieruje ją do środka.
Poczekała, a je zamknie i powiedziała: - Nie zgodziłam się zostać i woja
oną.
Ich oczy się spotkały. Pokiwał głową. - Owszem, nie zgodziłaś się. Jeszcze
nie. Helena mruknęła gniewnie.
− Jesteś zbyt mądra, by na złość mnie robić sobie krzywdę, chocia czasem
musisz coś sobie udowodnić.
Nienawidziła go, e tak potrafi ją rozszyfrować. -Hien, a więc przyjmuję
zaproszenie i rozwaę twoją propozycję.
Zignorował jej uraony ton.
Otworzył kolejne drzwi, tym razem prowadzące do niewielkiego korytarza,
niepołączonego z główną galerią. Odprowadzę cię do holu, a potem zawołam
państwa Thierry. - Spojrzał na jej twarz. -Obawiam się, mignonne, e będziesz
musiała poskromić swój temperament. Nikt nie uwierzy, e mnie nie przyjęłaś.
Rzuciła mu spojrzenie z ukosa, wiedząc, e znów ma rację. Owszem, nikt w
to nie uwierzy. Nikt nawet nie zada sobie trudu, by postawić to pytanie.
Marjorie i Gaston Thierry, zawołani przez lokaja, przybiegli do holu. Jedno
spojrzenie wystarczyło, by się przekonać, e dotarły do nich wieści.
− Ma petite! Có za cudowne wiadomości! - Marjorie przycisnęła ją do piersi. -
Vraiment! Có za radość! - Wykrzyknęła i zrobiła krok w tył, by jej mą
mógł złoyć gratulacje.
On równie nie krył zadowolenia. Złoył jej yczenia, a następnie uścisnął
dłoń Sebastianowi.
A ten uśmiechał się beztrosko - idealny obraz dumnego narzeczonego. Helena
zacisnęła zęby i zmarszczyła usta, kiedy jego wzrok zatrzymał się na jej twarzy.
− Dziś wieczorem przeczytałem twój list - wyjaśnił Thierry. - Mille pardons,
byłem poza miastem. Przyjechałem tu najszybciej jak mogłem, by opo-
wiedzieć paniom o tej miłej niespodziance.
Sebastian pokiwał głową, machając ręką. - Wygląda na to, e sekret się
wydał. - Wzruszył lekko ramionami. - W tej chwili nie ma to znaczenia. Wy-
jedam z Londynu wczesnym rankiem. Jeśli zechcecie, przyślę karocę na
Green Street, ebyście mogli wyruszyć o jedenastej. Dojedziecie do
Cambridgeshire po południu. - Ukłonił się. - A ja ju będę na miejscu, eby was
powitać.
− To szalenie miłe - ucieszyła się Marjorie. Podała mu dłoń. - Bardzo się cieszę
na wizytę w tak wspaniałym domu. Słyszałam, e jest przepiękny.
Sebastian pochylił głowę i uśmiechnął się do Heleny. - Ty równie się cieszysz,
mignonne! - Podniósł jej rękę i dotknął ustami opuszków jej palców. Było to
dosyć dwuznaczne.
Helena podniosła brew. - Co do tego, Wasza Wysokość, jeszcze zobaczymy.
Rozdział 8
Czy rzeczywiście cały ten czas zamierzał się jej oświadczyć? Karoca trzęsła
się na wybojach wiejskich dróg, a Helena biła się z myślami. Chyba nie
powinna przywiązywać do tego zbyt wielkiej wagi; był typem męczyzny a
nadto dobrze jej znanym. Zawsze robił to, co mu dyktował honor, niezalenie od
sytuacji. Tym bardziej, gdy chodziło o kobietę takiego pokroju.
Niepisane reguły prześladowały ją od urodzenia; rozumiała je instynktownie.
Czy chciał ją wcześniej prosić ją o rękę, czy nie, i tak był zmuszony to zrobić,
kiedy przyłapano ich w niedwuznacznej sytuacji. Postanowił ochronić ją swoim
nazwiskiem, a potem wmówić jej, e planował to od początku. Honor dyktował
to pierwsze zachowanie, ekscentryczna dobroć to drugie.
Fuknęła pod nosem. Naprzeciwko siedział Louis, skurczony i pogrąony we
śnie, z nieapetycznie otwartymi ustami. Louis pił całą noc; wytoczył się rano ze
swojego pokoju blady jak śmierć, z podkrąonymi oczami. Ledwo dostrzegł
zatroskane pytania Thierrych, odmówił zjedzenia śniadania.
Co było do niego niepodobne. Zwykle domagał się uwagi i cieszył się, gdy
ktokolwiek był gotów ją mu poświęcić.
Gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, e coś nim mocno wstrząsnęło.
Trudno jej było to sobie wyobrazić.
Marjorie siedziała u jej boku, zadowolona i podekscytowana. Thierry, który
ulokował się naprzeciw ony, wydawał się pogodniejszy ni w ostatnich dniach.
Słuąca Marjorie, kamerdyner Gastona i Villard, słuący Louisa, podróowali
razem z bagaami; pokojówka Heleny rozchorowała się i została w domu.
Karoca St. Ivesa pojawiła się punktualnie; oczywiście nie było wątpliwości,
czy powinni jechać do Cambridgeshire. Dla niej było to jak nieprzewidziana
przeszkoda, kolejne wyzwanie na wspólnej drodze. Powóz był ciepły, przytulny
i niezwykle luksusowy - obicia z aksamitu i skóry, okna nieprzepuszczające
najmniejszego przeciągu. Mimo to nie pozwoliła sobie na zadowolenie z siebie.
Nigdy nie zamierzała poślubić kogoś takiego jak Sebastian Cynster, hrabia St.
Ives. A tymczasem siedziała tutaj i w oczach świata, naleała ju do niego -
męczyzny silnego i wpływowego. Między Fabienem a Sebastianem rónica
była niewielka, przynajmniej w tej kwestii.
Fabien był urodzonym panem. Sebastian równie.
Jeśli przystanie na propozycję Sebastiana, raz na zawsze pozbędzie się
Fabiena.
Ale jakim kosztem?
Tego właśnie musi się dowiedzieć podczas tej wizyty.
Widok Somersham Place, rodzinnej rezydencji księcia St. Ives, odwrócił jej
uwagę od smętnych myśli. Karoca wtoczyła się przez otwartą bramę, a potem
pomknęła wirową alejką wysadzoną pięknymi, starymi drzewami. Wyjechali
zza zakrętu i oczom Heleny ukazał się pałac.
Olbrzymi i imponujący, a mimo to nie zimny i ponury. Helena przyglądała
się, próbując znaleźć właściwe słowo. Pałac zbudowany był
z jasnego
piaskowca, jego fasada i ściany liczyły z pewnością wiele lat, a całość
komponowała się doskonale z otoczeniem. Szerokie trawniki, drzewa,
perspektywa otwierająca się na jezioro - to wszystko świadczyło o tym, e dom
osiągnął dojrzałość i harmonię.
Przyzwyczajona do wyszukanych i geometrycznie doskonałych brył domów
francuskiej arystokracji, Helena była zaskoczona brakiem sztywnej konwencji.
A mimo to rezultat był fascynujący. Na pierwszy rzut oka było widać, e to dom
człowieka niezwykle bogatego i wpływowego. Ale było jeszcze coś innego.
Coś, czego się nie spodziewała.
Miała wraenie, e dom ją wita. Wydawał się yć, promieniować ciepłem, jak
gdyby kamienna fasada chroniła coś duo bardziej doskonałego.
Có za uwaga, pomyślała, kiedy powóz zatrzymał się przed schodami
prowadzącymi do frontowych drzwi. Nie mogła jednak o tym zapomnieć.
Thierry wyszedł z powozu pierwszy, pomógł jej wysiąść. Nie potrafiła do
końca ukryć podekscytowania. Sebastian, który pojawił się w drzwiach, musiał
to zauwayć.
Podała mu dłoń, on ujął ją i ukłonił się, a potem przyciągnął Helenę do siebie.
Odwracając się z nią, objął wzrokiem fasadę budynku, a potem spojrzał na nią i
uniósł brew. - Czy mogę mieć nadzieję, e mój dom ci się podoba?
Uśmiech wąskich ust i błysk w oku sugerował, e wie, jak brzmi odpowiedź.
Helena naburmuszyła się. - Muszę najpierw zajrzeć do środka, Wasza
Wysokość. Jak wszyscy dobrze wiemy, pierwsze wraenie bywa mylące.
Ich spojrzenia się spotkały. Sebastian uśmiechnął się szerzej, pochylając
głowę. - Rzeczywiście.
Odwrócił się i przywitał państwa Thierry, wymienił ukłon z Louisem, a
potem zaprosił wszystkich do środka.
W głównym holu przedstawił im Webstera, swojego kamerdynera, i
gospodynię, panią Swithins. Ta ostatnia była korpulentną, stanowczą matroną,
która gdy tylko dowiedziała się o chorobie pokojówki Heleny, obiecała przysłać
jakąś dziewczynę. - Jak tylko przyjadą państwa bagae, zabierzemy je na górę i
rozpakujemy.
− A do tego czasu - odezwał się Sebastian - odpoczniemy w bawialni.
− Jasne, Wasza Wysokość. - Pani Swithins dygnęła. - Herbata będzie czekała.
Wystarczy zadzwonić.
Sebastian pokiwał głową, nic sobie nie robiąc z poufałego tonu słuącej.
Helena zdumiała się w duchu. Co za dziwny naród, pomyślała. Z drugiej strony
musiała przyznać, e swobodne maniery Anglików bardzo jej odpowiadają.
Sebastian poprowadził ich przez hol. Helena pilnowała się, eby nie rozglądać
się na boki. Mimo e do świąt zostało jeszcze kilka tygodni, w całym domu
unosił się zapach jedliny. Nad głównym kominkiem wisiał wieniec
przyozdobiony suszonymi owocami.
Spodziewała się, e dobre wraenie, które zrobił na niej ten dom, to tylko
fasada. Tymczasem okazało się, e w środku czuć było ciepło, domową at-
mosferę, spokój i harmonię. Czuła się tutaj jak u siebie.
Forteca Fabiena, le Roc, była zimna i ponura. Helena nigdy nie zaznała tam
domowego ciepła. Jej własna siedziba, Cameralle, była... chłodna. Moe i
kiedyś, przed śmiercią rodziców, panował tam spokój i miłość, ale wszystko
odpłynęło, wyblakło.
Lokaj otworzył drzwi, Sebastian puścił ją przodem. Helena znalazła się w
bawialni. Powitała ją starsza dama, która właśnie podniosła się z krzesła,
odkładając na bok ksiąkę.
− Pozwól e ci przedstawię moją ciotkę, lady Clarę.
Clara uśmiechnęła się ciepło i ujęła jej dłoń. - Witaj, moja droga. Ogromnie
się cieszę, e cię wreszcie poznałam.
Helena odwzajemniła uśmiech. Ju miała dygnąć, ale Clara powstrzymała ją
uściskiem dłoni.
− Nie jestem pewna, która z nas powinna dygnąć pierwsza. Nie zawracajmy
sobie tym głowy. Jeśli ty nie dygniesz, ja równie tego nie zrobię.
Helena zaśmiała się, kiwając głową. - Niech tak będzie.
− Doskonale! I proszę cię bardzo, mów do mnie po imieniu. - Dama poklepała
ją po ramieniu, przywitała się ciepło z Marjorie i poprosiła gości, by zajęli
miejsca.
− Sebastianie, zadzwoń, proszę, po herbatę. - Clara usiadła, zatrzymując wzrok
na panu Thierry i Louisie. - A moe panowie napiją się czegoś mocniej-
szego?
Thierry uśmiechnął się i potrząsnął głową, zapewniając, e herbata w
zupełności wystarczy.
Louis nieco zbladł. Zamachał rękoma. - Nie, dziękuję. Dla mnie z całą
pewnością nie. - Usiadł na najbardziej oddalonym krześle i zmusił się do
uśmiechu.
Sebastian zrobił to, o co prosiła ciotka. Jak widać, nie przeszkadzało mu, e
wypełnia jej polecenia. Clara naleała do tych nielicznych osób, które się go nie
bały.
Rozmawiali, popijając herbatę ze wspaniałej porcelany. Helena a miała
ochotę sprawdzić, czy to rodowy serwis. Marjorie i Clara pogrąyły się w to-
warzyskiej rozmowie. Porcelana rozbudziła ciekawość Heleny, która teraz
rozejrzała się na boki, otwierając szeroko oczy.
Miała rację sądząc, e kady przedmiot, na którym zawiesi oko, będzie
świadczyć o niezwykłej zamoności właściciela. Ale nie tylko o tym; większość
z tych rzeczy nie była nowa. Przedmioty mówiły o tym, e rodzina posiadała ten
majątek od pokoleń, a luksus był dla Sebastiana i Clary czymś najzupełniej
zwyczajnym. Tak samo jak dla niej. Helena równie wychowała się w takim
otoczeniu. Niesłychane, pomyślała, minęła zaledwie godzina, a ona czuje się w
tym domu jak u siebie.
Spojrzała na Sebastiana. Siedział wygodnie w fotelu i słuchał opowieści pana
Thierry o balu maskowym, a mimo to miał oczy tylko dla niej.
Odwróciła wzrok, wypiła łyk herbaty i odstawiła filiankę. Jeszcze raz
spojrzała na delikatną porcelanę, poczuła miękkość aksamitnej poduszki za
swoimi plecami i grubość dywanu Aubusson pod stopami.
Uwodzenie mogło przyjąć wiele postaci. Sebastian znał je wszystkie, tego
mogła być pewna.
Chwilę później zlitował się nad panem Thierry i Louisem i zaproponował, e
pokae im dom. Jak tylko zamknęły się za nimi drzwi, Clara zwróciła się do
Heleny: - A ty pewnie chcesz usłyszeć coś o tym miejscu.
Helena zamrugała. - Bardzo chętnie.
Kilka minut później była ju
przekonana, e ma w Clarze wiernego
sojusznika. Jak widać, starsza pani zadecydowała, e Helena jest idealną oną
dla Sebastiana, którego, co równie było widać, po prostu uwielbiała. Była
siostrą ojca Sebastiana. Wyszła młodo za mą i wcześnie została wdową.
Większość ycia spędziła w Somersham Place i znała tu kady kąt.
Dzieliła się swoją wiedzą, a Helena przysłuchiwała się z ciekawością, zadając
kolejne pytania. Zarządzanie domem takiej wielkości - posiadłość równie była
niemała - było wyzwaniem, do którego ją przez lata przygotowywano. Jak
dotąd, dzięki Fabienowi, nie miała okazji sprawdzić swoich umiejętności. Była
właścicielką ogromnego majątku, ale to jej opiekun sprawował nad wszystkim
kontrolę. Dom w Cameralle był otwarty, ale utrzymywano w nim tylko
niezbędną słubę, głównie na potrzeby Ariele, która czasem tam przyjedała.
Helena nigdy dotąd nie była gospodynią, nigdy nie miała okazji spróbować
swoich sił i zakosztować towarzyskiego triumfu w tej kwestii. Słuchała, jak
Clara roztacza przed nią uroki bycia księną St. lves i nie mogła powiedzieć, e
jej się ta wizja nie podoba. Nawet machinacje Sebastiana nie mogły temu
zapobiec.
Wiedziała, kim jest. Ju dawno temu przestała sobie wyobraać, e moe to
zmienić. Niechętnie przyjęła do wiadomości fakt, e ktoś taki jak ona zawsze
będzie, jak to określił Sebastian, kobietą i trofeum dla męczyzny.
Nagle ją olśniło. Jeśli potrafiła to zaakceptować, dlaczego nie przyjąć te
całej reszty - szansy na to, by przeyć ycie jako ona potęnego, wpływowego
męczyzny.
Wieloletni nadzór Fabiena sprawił, e powstrzymała te myśli, miała w sobie
dość siły, by wyrzucić z głowy marzenia.
One jednak wcią wracały. Kobiety dokończyły herbatę i ciastka, a Clara
zaproponowała, e pokae im pokoje.
− Heleno!
Kiedy rozległo się wołanie Sebastiana, znajdowały się na galerii. Helena
odwróciła się i zobaczyła, e stoi przy wysokim oknie.
− Jak zwykle niecierpliwy! - powiedziała cicho Clara, ściskając lekko ramię
Heleny i popychając ją w stronę Sebastiana. - Oprowadzę Marjorie, a potem
wrócimy po ciebie. Nie potrwa to długo.
Helena pokiwała głową i ruszyła w jego stronę. Sebastian nie spuszczał z niej
wzroku. Miała wraenie, e patrzy na nią jak drapienik na ofiarę. Fabien te
roztaczał podobną aurę, ale ona sama nigdy nie czuła się zagroona.
Dotąd nigdy nie chciała się czuć zagroona.
Zatrzymała się tu przed Sebastianem, uśmiechnęła się i uniosła brew. - Tak,
Wasza Wysokość?
Sebastian spojrzał jej prosto w oczy. - Mignonne, czy mogłabyś uywać
mojego imienia kiedy jesteśmy sami?
Jej usta zadrgały. - Jeśli sobie yczysz. - Spuściła wzrok, powstrzymując
uśmiech, który chciał zobaczyć. Bez najmniejszego zastanowienia podniósł rękę
i przechylił jej głowę.
Przyglądał się jej z uwagą, zadowolony, e udało mu się ją zawstydzić. - Jak
sądzę, powinienem napisać do twojego opiekuna i poinformować go o moich
zamiarach. - Przerwał, a potem dodał: -Nie chcę zwlekać ze ślubem.
Mało powiedziane; pragnął jej tu i teraz. Siła tego poądania zdumiewała
nawet jego samego.
Odsunęła głowę, wcią patrząc mu w oczy. - Nie będzie to konieczne.
Z jej twarzy biło zadowolenie. Teraz to on uniósł brew.
Uśmiechnęła się. - Nie ufam mojemu opiekunowi, kiedy więc kazał mi
szukać męa w Anglii, poprosiłam go o zgodę na piśmie.
− Z twojej przebiegłej miny widzę, e się zgodził.
− Oui. Jeden ze znajomych mojego ojca, dobry i zaufany przyjaciel naszego
domu, widział ten list. Ma due doświadczenie w tego typu sprawach. Po-
twierdził, e ten dokument jest prawnie wiąący.
− Pod warunkiem, e twój wybranek będzie miał odpowiedni tytuł, majątek i
dochód. Były jeszcze jakieś inne wymagania?
− Nie, tylko te trzy.
Sebastian widział w jej oczach błysk samozadowolenia. Uśmiechnął się. - No
dobrze. W takim razie nie ma powodu, by ju teraz go niepokoić.
Gdy tylko przedstawi swoją ofertę Daurentowi, len z pewnością będzie
utrudniał porozumienie, próbując wymusić dodatkowe ustępstwa. Podejście
Heleny wydawało się duo rozsądniejsze.
− Moje gratulacje, mignonne. Có za przenikliwość!
Uśmiechnęła się na widok Clary, która pojawiła się na galerii. - Nie tylko ty
potrafisz intrygować, Wasza Wysokość.
Clara zaprowadziła Helenę do duej sypialni pośrodku jednego ze skrzydeł
pałacu.
− Państwo Thierry są na samym końcu, nikt więc nie będzie ci przeszkadzał. -
Clara rozejrzała się wokół, ogarniając wzrokiem szczotki do włosów i
buteleczki kosmetyków na toaletce. Kufry zostały rozpakowane i leały teraz
w kącie. - Zawołam na górę dziewczynę. Oczywiście jeśli chcesz.
− Moe później. - Helena odwróciła wzrok od ogromnego łóka z
baldachimem, przysłoniętego satynowymi zasłonami. - Połoę się na
godzinkę. Mamy tyle czasu, prawda?
− Oczywiście, kochanie. Kolacja dopiero o ósmej. Mam powiedzieć
pokojówce, eby cię obudziła? Ma na imię Heather.
− Zadzwonię. - Godzina spokoju wydawała się Helenie błogosławieństwem.
− A więc cię zostawię. - Clara ruszyła w stronę drzwi, a potem przystanęła i
odwróciła wzrok. Helena zauwayła, e jej oczy zwilgotniały. - Nigdy nie
sądziłam, e Sebastian się oeni, choć wiedziałam, e to ogromny błąd.
Nawet nie wiesz, jak się cieszę, e tutaj jesteś.
Wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Helena zastanawiała się przez chwilę
nad jej słowami, przyglądając się drewnianej boazerii. Nie planowała tego, a
jednak musiała przyznać, e bycie księną miało swoje dobre strony.
Bycie oną Sebastiana.
Podeszła do okna i wyjrzała, widząc jezioro i ogród róany. Zapadał zmrok.
Ogrody wydawały się olbrzymie; jutro się im dokładnie przyjrzy.
Wróciła do toaletki, zapaliła lampę, a potem usiadła i zaczęła wyjmować szpilki
z włosów.
Ciękie sploty opadły na ramiona, kiedy rozległo się pukanie.
Czyby Sebastian? Pierwsze podejrzenie było na tyle nieprawdopodobne, e
szybko je odrzuciła. Ignorując mimowolny dreszcz, który przeszedł jej ciało,
zawołała: - Proszę!
Drzwi otworzyły się, stanął w nich Louis. Wstała. Co się stało? - Naprawdę
nie wyglądał dobrze. - To dla ciebie.
W ręce trzymał dwa listy. Helena zbliyła się do drzwi i wzięła je do ręki.
Louis przestąpił z nogi na nogę. - Zostawię cię, /.obyś je przeczytała. A potem -
machnął ręką -musimy porozmawiać.
Odwrócił się na pięcie. Helena patrzyła za nim marszcząc czoło, a potem
zamknęła drzwi i wróciła do toaletki.
Jeden z listów był zaadresowany charakterystycznym pismem Fabiena. Drugi
był od Ariele. Helena zerwała pieczęć listu od siostry.
Przeczytała pierwsze słowa i odetchnęła z ulgą. Louis zachowywał się
dziwnie, spodziewała się czegoś złego... a tu nic. Ariele miała się dobrze. Dni w
Cameralle płynęły zwykłym trybem.
Helena uśmiechnęła się i dokończyła pierwszą stronę - opowieści o kucykach
i wyczynach gęsi. Ariele urwała w połowie drugiej strony, a potem pisała dalej.
Phillipe przyjechał (bardzo dziwne!). Mówi, e monsieur le comte chce, ebym
jechała do le Roc i to ju jutro. Okropność! Nie cierpi le Roc, ale chyba muszę
jechać.
Helena przerwała, podniosła wzrok, zmarszczyła czoło. Fabien był te
prawnym opiekunem Ariele. Phillipe to młodszy brat Louisa; Helena nie widzia-
ła go od lat. Jako dziecko był o wiele sympatyczniejszy od brata. Ze słów Ariele
wynikało, e on równie pracował dla Fabiena.
Helena próbowała stłumić obawy, które wywołała ta wiadomość. Czytała
dalej. Przez kolejne dwa akapity Ariele narzekała, e musi słuchać Fabiena, a
potem znów przerwała. Dokończyła list kilka dni później.
Jestem teraz w le Roc. Fabien mówi, e jak skończę, pośle ten list razem ze
swoim. Czuję się dobrze, ale strasznie tu ponuro. Marie jest chora i nie rusza się
z łóka - Fabien kazał mi o tym napisać. Zazdroszczę Ci, e jesteś w Anglii, cho-
cia pewnie pada i jest zimno. Tutaj równie pada. ałuję, e nie pojechałam z
Tobą. Moe jeśli znajdziesz odpowiedniego męa, Fabien pozwoli mi pojechać
na ślub? yczę Ci powodzenia w poszukiwaniach, najdrosza siostrzyczko.
Twoja kochająca
Ariele
Helena potarła dłonie. O co tu chodzi? Fabien nigdy nie robił nic bez powodu.
Co mógł chcieć od Ariele? Dlaczego zaleało mu, eby Helena wiedziała, e
Marie, jego chorowita i potulna ona, którą poślubił dla rodzinnych koneksji,
jest chora?
Odłoyła pismo siostry i sięgnęła po drugi list.
Fabien jak zwykle był rzeczowy i zwięzły. Gdy tylko przeczytała jego słowa,
zawalił jej się świat, choć jeszcze przed chwilą przyszłość wydawała się róowa.
Teraz wszystko jawiło się jak czarna otchłań.
Jak zapewne wiesz z listu Ariele, przebywa teraz w le Roc. Czuje się dobrze,
nie jest moe zbyt szczęśliwa, ale cala. Powinnaś wiedzieć, droga Heleno, e jej
dalsze szczęście i dobre samopoczucie ma pewną cenę.
Dentelmen, w którego domu obecnie przebywasz, ma coś, co naley do mnie.
Jest to pamiątka rodzinna i pragnę, eby do mnie wróciła. Przez wiele lat
bezskutecznie go przekonywałem, eby mi ją oddał, ale teraz proszę cię, ebyś
wykradła przedmiot i zwróciła go mnie, prawowitemu właścicielowi.
Pamiątka, o której mówię, to zakrzywiony sztylet podarowany jednemu z
moich przodków przez sułtana Arabii. Ma mniej więcej osiem cali i rękojeść
wysadzaną rubinami. Jest wyjątkowy. Jak tylko go zobaczysz, zorientujesz się, e
to o niego chodzi.
Jedna rzecz - nie wa się prosić o pomoc St. Ivesa. Nie odda sztyletu,
niewane jak bardzo go będziesz prosić. Nie licz te na jego dobrą naturę. Nic
nie wskórasz, a Twoja siostra słono za to zapłaci.
Zrób to, co kaę i to szybko.
Jeśli nie dostanę sztyletu przed Boym Narodzeniem, Ariele zostanie moją
kochanką. Jeśli nie będę z niej zadowolony, wiele jest burdeli w Paryu, które
słono zapłacą za takie niewiniątko...
Wybór naley do Ciebie, chocia liczę na to, e nie zostawisz siostry w
potrzebie.
Czekam na Ciebie w Wigilię do północy.
Fabien
Helena nie miała pojęcia, jak długo siedziała gapiąc się na list. Zrobiło się jej
niedobrze, poczekała chwilę, a przejdzie.
Nie potrafiła poskładać myśli, wyobrazić sobie...
A potem wyobraźnia zaczęła działać, i to było jeszcze gorsze.
− Ariele! - Stłumiła okrzyk i pochyliła się, chowając twarz w dłoniach. Myśl,
co czeka jej słodką siostrzyczkę sprawiła, e zabrakło jej tchu.
Czuła ból w sercu, w całej klatce piersiowej, a w ustach metaliczny smak.
Polecenie było jasne.
Nigdy nie uwolniła się od Fabiena. Cały czas pociągał za sznurki. Deklaracja,
którą od niego uzyskała, była bezuyteczna. Nigdy nie będzie miała okazji, eby
ją wykorzystać.
Fabien ją oszukał.
Nigdy się od niego nie uwolni.
Nigdy nie będzie oddychała pełną piersią. Nie będzie prowadziła ycia, które
naley tylko do niej, a nie do niego.
− Mignonne, dobrze się czujesz?
Helena zmusiła się do uśmiechu, podniosła głowę i podała Sebastianowi rękę.
Nie mogła się skupić, nie mogła się pozbierać. Do tej pory jakoś się trzymała;
nikt poza Sebastianem nie zauwaył. Przyszedł przed chwilą do bawialni i od
razu skierował się w jej stronę.
− Nic takiego - wydusiła. - To chyba zmęczenie podróą.
Milczał przez chwilę, a ona nie odwayła się podnosić wzroku. - Mam
nadzieję, e kolacja cię trochę rozweseli. Chodź, zobaczymy.
Podniósł się i poprosił wszystkich do jadalni uywanej przez domowników.
Był to piękny pokój, duo bardziej przytulny ni ogromna jadalnia dla gości, do
której wchodziło się z frontowego holu. Usiadł po jej prawej stronie i Helena
przez chwilę ałowała, e nie znajdują się w wielkiej jadalni. Tam z pewnością
siedziałaby dalej od niego i mogłaby uniknąć przenikliwego spojrzenia.
Czas nie był po jej stronie. Ledwie przeczytała listy, w pokoju pojawiła się
słuąca, przypominając, e jest ju spóźniona. Helena nie miała szans dać
upustu swojej złości i rozpaczy, nie miała czasu, by płakać czy chocia
poskładać myśli. Schowała listy w kuferku z biuterią i w pośpiechu zaczęła się
ubierać i czesać.
Gniew, rozpacz i lęk to potęna mieszanka. Musiała trzymać emocje na
wodzy, znaleźć w sobie silę i grać. Udawać szczęśliwą, rzucać na prawo i lewo
uśmiechy, zmusić umysł, by podąał za toczącymi się przy stole rozmowami.
Wszystkie jej starania utrudniał fakt, e Sebastian nie spuszczał z niej wzroku.
Siedział spokojnie na wielkim krześle, w dłoni trzymał kieliszek wina i
przyglądał się jej spod zmruonych powiek.
Pamiętała potem tylko szafir na jego prawej dłoni, odbijający się w świetle
świec. Klejnot był tego samego koloru co jego oczy. Tak samo fascynujący.
Kolacja szybko się skończyła. Nie pamiętała nic, co zostało powiedziane.
Podnieśli się i Helena zdała sobie sprawę, e panowie zostają na kieliszek porto.
Poczuła ulgę. Uśmiech, który skierowała w stronę Sebastiana, tym razem
przyszedł łatwiej.
Poszła z Clarą i Marjorie do bawialni. Kiedy Sebastian, Thierry i Louis
dołączyli do nich dwadzieścia minut później, trzymała ju nerwy na wodzy.
Poczekała, a słuba przyniesie herbatę, a kiedy towarzystwo zaczęło gawędzić
nad filiankami, pozwoliła sobie na luksus milczenia.
Kiedy Sebastian zabrał z jej rąk pustą filiankę, uśmiechnęła się blado.
− Obawiam się, e mnie równie boli głowa. - Posłuyła się wymówką, której
wcześniej uył Louis, egnając się tu po kolacji.
Thierry, Marjorie i Clare wyrazili swoje współczucie. Sebastian tylko się jej
przyglądał. Clara zaproponowała, e przyniesie jej lekarstwo.
− Połoę się i porządnie wyśpię - zapewniła, uśmiechając się blado - a jestem
pewna, e do rana przejdzie.
− Jeśli tak uwaasz, moja droga.
Pokiwała głową i spojrzała na Sebastiana. Ujął jej dłoń i pomógł wstać.
Dygnęła, ycząc wszystkim dobrej nocy i odwróciła się do drzwi. Sebastian od-
prowadził ją. Przystanął na chwilę, a ona podniosła wzrok, napotykając
spojrzenie niebieskich oczu. Podniósł drugą rękę i pogładził ją po głowie.
− Spij dobrze, mignonne. Nikt ci nie będzie przeszkadzał.
Było coś takiego w jego tonie, jego spojrzeniu... Tak jakby chciał jej coś
powiedzieć, uspokoić... Była zbyt zmęczona, by domyślać się drugiego dna w
jego słowach.
Podniósł jej dłoń, odwrócił i pocałował nadgarstek w miejscu, gdzie pod
skórą czuć było puls. Przytrzymał usta, a poczuła bijące od nich ciepło.
Podniósł głowę i wypuścił jej dłoń. - Słodkich snów, mignonne.
Pokiwała głową, jeszcze raz dygnęła. Lokaj otworzył drzwi, przepłynęła
przez nie dostojnie. Drzwi zamknęły się cicho, a ona w końcu była wolna od je-
go spojrzenia.
Marzyła tylko o poduszce, na której złoy strapioną głowę, i odrobinie
prywatności, by móc się wypłakać. Weszła na górę po schodach, przeszła przez
galerię i ruszyła korytarzem do siebie. Była ju przy drzwiach, gdy z półmroku
wyłonił się Louis.
− Czego chcesz? - warknęła, nie kryjąc złości.
− Chcę wiedzieć. Zrobisz to?
Obdarzyła go nieobecnym spojrzeniem. - Oczywiście. - A potem uświadomiła
sobie jedno. Fabien lubi tajemnice. Louis z pewnością nie wiedział, jakiego
argumentu uył, by ją przekonać do swojego planu. Gdyby wiedział, nie zadałby
tak idiotycznego pytania.
− Wuj chce, byś to ty wykradła ten sztylet, nie ja.
Uraony ton kuzyna omal nie przyprawił ją o śmiech. Histeryczny śmiech.
Louis najwidoczniej czuł się pominięty.
Ale dlaczego? Skupiła myśli na tym wątku. Po chwili ju wiedziała. Jest
kobietą, kobietą której Sebastian pragnie. Z listu wynikało, e Anglik był dotąd
odporny na perswazje Fabiena, a to, e sztylet /ostanie wykradziony przez nią,
nie tylko przywróci go dawnemu właścicielowi, lecz take urazi dumę księcia.
Fabien zrobi wszystko, co w jego mocy, by się odegrać. To, e przy okazji
skrzywdzi równie ją, nie miało najmniejszego znaczenia. Pewnie uwaał, e jej
się naley; wszak wymuszenie na nim pisemnego oświadczenia w kwestii
wyboru jej męa było czystą bezczelnością.
Louis nie krył urazy. - Jeśli będziesz mnie potrzebowała, to słuę pomocą.
Ale jeśli mogę ci coś radzić, nie spoufalaj się zbytnio z St. Ivesem. Oczywiście
rozumiesz, co mam na myśli.
Helena patrzyła na niego ze zdumieniem. Skąd wiedział? Podniosła dumnie
podbródek i spojrzała na niego z góry. - Dostarczę sztylet Fabienowi, tak jak się
zobowiązałam. A jak to zrobię, to nie twoja sprawa.
Minęła go, lekcewaąco kiwając głową, i znikła w drzwiach swojej sypialni.
Louis stał przez chwilę w bezruchu, gapiąc się na nią. Kiedy drzwi się
zamknęły, obrócił się na pięcie i poszedł do siebie.
Villard czekał na niego. - I co?
Louis zamknął za sobą drzwi i przeczesał dłońmi włosy. - Mówi, e to zrobi.
− Bon! Wszystko idzie jak po maśle; powinien pan zatem napisać wujowi...
− Nie! - Louis zdenerwował się i chodził tam i z powrotem po pokoju. Podniósł
ręce do góry. -Ślub! Któby pomyślał? Fabien twierdził, e St. Ives całe lata
temu oznajmił, i to publicznie, e nigdy się nie oeni. A teraz mówi o
małeństwie.
Stojąc przy łóku, Villard spokojnie składał koszule. Pochylił głowę i
szepnął: - Z tego co mówiłeś, milordzie, to nie było mowy o małeństwie, do-
póki nie posłałeś tych ludzi do biblioteki...
Louis nie zauwaył nieprzyjemnego spojrzenia, które słuący rzucił w jego
stronę. - No właśnie! Ale co mogłem zrobić? Pozwolić, by dostał, czego chce?
A co potem? Wyjechałby zadowolony z miasta, nie poświęcając jej ani myśli
więcej. Musiałem go powstrzymać, a nie chciałem sam tam wchodzić.
Zorientowałby się, e coś jest na rzeczy.
Villard uśmiechnął się krzywo i spojrzał na koszule.
− Mówię ci, kiedy usłyszałem, o czym wszyscy szepczą, omal nie dostałem
ataku serca. Nikt nie dbał ju o maskaradę. Wszyscy mówili tylko o mał-
eństwie St. Ivesa.
− Owszem, sytuacja nie jest prosta i dlatego uwaam, e monsieur le comte
powinien wiedzieć.
− Nie, mówię ci przecie! Wszystko jest pod kontrolą. Helena wie, co robić.
Nie jest głupia. Nie zaryzykuje niezadowolenia Fabiena. Nie odda się St.
Ivesowi.
− Z tego co mówiłeś, milordzie, wydawało mi się, e jest gotowa to zrobić.
− Nie. Jestem pewien... Musiał wziąć ją z zaskoczenia... Rzeczywiście, ma w
tych sprawach pewną reputację. Chocia wydawało mi się... - Louis
zmarszczył czoło, a potem odrzucił myśl, która przyszła mu do głowy. -
Nieistotne. Wszystko załatwione. Nasz plan musi się powieść.
Villard przyglądał się schludnej stercie koszul. Po chwili odezwał się: - A
jeśli... to czysta spekulacja, ona za niego wyjdzie?
− Dotąd się jeszcze nie zgodziła, wiedziałbym coś o tym. Ale nawet jeśli to
zrobi, przygotowanie takiego ślubu trwa miesiącami. No i będą musieli
otrzymać pozwolenie Fabiena.
Ta myśl ucieszyła Louisa, który nawet się uśmiechnął.
Villard nabrał tchu i podniósł głowę. - Nie sądzi pan, e lepiej ostrzec
hrabiego?
Louis potrząsnął głową. - Nie ma co rozdzierać szat. Wszystko idzie zgodnie
z planem. Kwestia tego małeństwa to drobiazg. -
Louis machnął ręką
pogardliwie. - Szkoda czasu Fabiena, z pewnością go to nie zainteresuje. Chce
przede wszystkim odzyskać sztylet.
Villard podniósł koszule i zaniósł je do garderoby.
Następnego ranka przy śniadaniu Helena siedziała po prawej ręce Sebastiana.
Smarowała chleb masłem, rozwaając w duchu, co robić.
Będzie musiała trzymać go na dystans; Louis miał w tej kwestii rację.
Odnaleźć sztylet, a potem uciekać. I to szybko, bo jednego mogła być pewna:
Sebastian podąy jej śladem.
Nie mogła przecie zabrać sztyletu, licząc na to, e nikt nie zauway. Nie,
musi go wykraść i brać nogi za pas. Będzie wściekły. Uzna to za zdradę.
Dojdzie do przekonania, e od początku brała udział w spisku Fabiena...
Ta myśl sprawiła, e gwałtownie podniosła głowę. Sięgnęła po dem.
Poza Ariele nic nie miało znaczenia. Nie miała wyboru, i nic nie mogło tego
zmienić.
Państwo Thierry i Clara rozmawiali o spacerze w ogrodach, Louis jeszcze się
nie pojawił.
Omal nie podskoczyła, kiedy Sebastian powiódł palcem po wierzchu jej dłoni.
Otworzyła szeroko oczy i podniosła wzrok.
Usta rozluźniły się lekko, ale spojrzenie nie traciło swojej przenikliwości. -
Zastanawiam się, czy nie miałabyś ochoty na przejadkę. To ciekawsze ni
spacer po ogrodach.
Na samą myśl o przejadce serce podskoczyło jej z radości. Poza tym,
siedząc w siodle, będzie zawsze w bezpiecznej odległości - nie zdradzi się ze
swoimi uczuciami, nie pozwoli, by runęły mury, które buduje wokół swego
serca. Uśmiechnęła się. - To doskonały pomysł. Machnął ręką. - Wyjedziemy,
jak tylko będziesz gotowa.
Spotkali się w holu za pół godziny - ona w stroju do konnej jazdy, on w
wysokich butach i surducie. Wyszli z pałacu bocznymi drzwiami i ruszyli
piękną murawą w stronę stajni, która schowana była wśród wieloletnich dębów.
Uprzedził wcześniej stajennych; konie ju czekały. Ogromny kary ogier dla
niego, łagodna kasztanka dla niej. Pomógł jej wdrapać się na siodło, a potem
wziął w dłonie wodze i za chwilę siedział na końskim grzbiecie. Bestia
prychnęła, zarała; kasztanka prze-stępowała z nogi na nogę.
− Ruszamy? - Sebastian uniósł brew.
Helena się zaśmiała. Był to pierwszy spontaniczny odruch od chwili, gdy
przeczytała list Fabiena. Popędziła klacz.
Opuścili stajnie ramię w ramię. Sebastian musiał początkowo temperować
swojego rumaka, ale ten po chwili uspokoił się i zaakceptował wprawną rękę
pana. Helena uśmiechnęła się w duchu i spojrzała przed siebie.
Pogoda była ładna, choć w powietrzu czuć było jeszcze poranny chłód.
Pierzaste chmury zakrywały słońce, ale przejadka przez pola, dotknięte pierw-
szym oddechem zimy, była niezwykle przyjemna. Czuć było spokój. Helena
czuła się odpręona.
Jeździła konno odkąd nauczyła się chodzić. Czynność ta nie wymagała
adnego wysiłku i teraz mogła spokojnie rozglądać się dookoła. Wiele było do
zobaczenia, do podziwiania. Klacz była dobrze ułoona. Helena jechała za
Sebastianem przez puste pola. Jakiekolwiek słowa wydawały się niepotrzebne.
Dojechali na szczyt wzgórza. Ku jej zdziwieniu ziemie za ich plecami były
zupełnie płaskie, podczas gdy przed nimi a do horyzontu rozpościerały się
pagórki. Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziała. Sebastian nie zatrzymał się,
poprowadził ją łagodnym zboczem na sam dół.
Między dwoma polami biegła ścieka. Jechali nią przez chwilę, a potem
Sebastian skręcił na pastwisko i puścił się kłusem. Helena podąyła za nim,
zdając sobie sprawę, e łąka jest podmokła, choć nie bagnista. Sebastian
pozwolił, by jego rumak trochę się wybiegał; Helena dotrzymywała mu kroku, a
wiatr rozwiewał jej włosy.
Mimo wszystko czuła, e z jej serca podnosi się cięka kurtyna.
Jeździli tak cały ranek. Jedynym dźwiękiem, który towarzyszył odgłosowi
końskich kopyt, były wołania skowronków i czapli.
Wyjechali na kolejną ściekę. Konie pokonały dystans z łatwością. Sebastian
ściągnął wodze i rzucił w jej stronę spojrzenie.
Uśmiechnęła się, patrząc mu w oczy. - Och! -Nabrała tchu. - Zupełnie jak w
domu!
− To znaczy gdzie?
− Posiadłość Cameralle ley w Camargue. Tu jest inaczej - rozejrzała się - ale
podobnie. - Podniosła wzrok i wyciągnęła ramiona do nieba. - Tak jak tam,
niebo jest szerokie i otwarte, a bagna kończą się dopiero na horyzoncie.
Uśmiechnęła się i dodała: - Wielu uwaa, e to zbyt dzikie tereny. Kątem oka
zauwayła, e się uśmiecha.
− A mieszkańcy zbyt szaleni? Zaśmiała się tylko.
Przez cały poranek trzymała zmartwienia na wodzy. W dziczy Camargue
zawsze była wolna; tutaj czuła się tak samo. Czuła, e yje, e moe być sobą.
Nawet kiedy zmęczeni dotarli do stajni, miała wraenie, e Fabien nie ma nad
nią władzy. Z jej twarzy nie schodził uśmiech. Poszli do domu; tym razem
Sebastian otworzył boczne drzwi i wpuścił ją do środka. Drzwi zatrzasnęły się
za jej plecami, a ona znalazła się w jego objęciach.
Trzymał ją delikatnie, ale stanowczo.
Spojrzała w jego twarz, niebieskie oczy i zobaczyła w nich prawdę.
Podniósł jej podbródek i zamknął oczy.
Praktyka czyni mistrza. To oczywiste, przynajmniej w tej kwestii. Ich usta
odnalazły się bez trudu, dotknęły się delikatnie, a potem połączyły.
Zawahała się przez moment. Pomyślała jednak, e nic przed nim tutaj nie
ukryje, e on się domyśli i nabierze podejrzeń. Zdała sobie sprawę, e nie chce,
by Fabien triumfował, nie pozwalając jej się cieszyć taką chwilą.
Tylko to jej zostało - to cudowne doświadczenie, którego mogła zaznać w
ramionach Sebastiana. Będzie korzystała z niego do woli, tak długo, jak tylko
będzie mogła.
Tym razem był to tylko pocałunek. adne nie ądało niczego więcej, a jednak
w zespoleniu obu ust, tańcu języków kryła się namiętna obietnica. Ich ciała
równie prowadziły dialog - krągłości z twardymi mięśniami, biodra z udami,
piersi z ebrami.
Kade z nich na przemian brało i dawało. Obudziła się namiętność, dzikie
poądanie. Oblała ich fala gorąca i pragnienie, powstrzymywane wysiłkiem
woli. I obietnica.
Jaką moc moe mieć pocałunek?
Wystarczającą, by odebrać dech i pragnąć czegoś więcej. Oboje usłyszeli
gong wzywający na posiłek. Najpierw spotkały się ich oczy, potem wargi, a w
końcu pocałowali się jeszcze raz.
Pokręciła głową, a on odstawił ją na ziemię, rozstając się z niechęcią.
Trzymał jej dłonie, nie puszczając nawet gdy ruszyła w stronę drzwi.
− Do zobaczenia później, mignonne.
Tu przy drzwiach usłyszała ten szept i zawartą w nim obietnicę. Zawahała
się, ale zabrakło jej słów. Otworzyła drzwi, a Sebastian poszedł za nią.
Rozdział 9
Jeśli Fabien zniszczy szansę jej ycia - ycia, które jej się przecie naleało -
to ona dopóki będzie mogła, przyjmie wszystko, co będzie jej dane. Kade
doświadczenie.
Nawet jeśli to droga do zatracenia.
Mimo buntowniczego nastawienia Helenę przepełniało poczucie winy i
mnóstwo wątpliwości. Z jednej strony ma spiskować przeciw Sebastianowi, z
drugiej chce czerpać przyjemność ze spędzanych z nim chwil. Niewane, ile mu
z siebie da, zawsze będzie się czuła, jakby popełniała straszny grzech.
Powinna jak najszybciej znaleźć ten sztylet. I zmykać gdzie pieprz rośnie.
Choć dopiero dochodziła jedenasta, w domu było zupełnie cicho. Wymknęła
się z pokoju, słysząc jak gdzieś w pobliu zegar wybija godzinę. Miała czekać
do północy, ale bała się, e do tego czasu słuba zgasi lampy. A teraz jeszcze
kilka się paliło, by oświetlić jej drogę.
Dom był zbyt ogromny i nieznany, by odwayła się błądzić w ciemnościach.
Poza tym była pewna, ze Sebastian, jedyna osoba, której bała się spotkać,
kładzie się spać późno. Pewnie siedzi ciągle w gabinecie i przegląda papiery.
Taką przynajmniej miała nadzieję.
Kunsztownie zdobiony sztylet o duej wartości... Gdzie Sebastian mógł go
trzymać?
W adnym z pokoi, które dotąd widziała. Louis szepnął jej gdzieś po drodze,
e on równie nie wie. Ani on, ani jego cwany słuący nie mieli bladego
pojęcia, gdzie mógł się znajdować. Tyle z pomocy Louisa.
Dotarła do galerii i skręciła w korytarz, którym wcześniej poszedł Sebastian,
chcąc przebrać się do kolacji. Nie sądziła, e trzyma sztylet w sypialni, ale jego
apartamenty zawierały z pewnością prywatny pokój, w którym przechowuje
najcenniejsze przedmioty. Przedmioty, które coś dla niego znaczą.
Nie wiedziała, czy sztylet naley do tej kategorii, ale... wpływowi męczyźni
mają swoje fanaberie, i równie dobrze mogło tak być. Fabien nie wspomina! ani
słowem, w jaki sposób rodzinna pamiątka de Mordauntów znalazła się w rękach
Sebastiana. Louis nie miał pojęcia. Helena ałowała, e nie wie - pomogłoby to
w poszukiwaniach i określeniu tempa późniejszej ucieczki.
Nietrudno było odnaleźć apartamenty Sebastiana. Przepych, a zarazem
prostota ozdób i mebli były wystarczającą wskazówką, e znajduje się we wła-
ściwym skrzydle pałacu; herb wyryty w potęnych dębowych drzwiach tylko to
potwierdził.
Zza podwójnych drzwi nie przebijał nawet strumyk światła. Tu
obok
znajdowały się pojedyncze, które Helenie wydały się mniej groźne. Wstrzymała
dech i pociągnęła za klamkę. Otworzyły się bezgłośnie. Zajrzała do środka.
Przez nieosłonięte okna do środka zaglądał księyc, oświetlając spory,
elegancko wyposaony, ale niewątpliwie naleący do męczyzny pokój wypo-
czynkowy.
Pokój był pusty.
Helena weszła do środka, zamykając za sobą drzwi. Rozejrzała się i
zobaczyła to, co miała nadzieję tu znaleźć. Gablota z trofeami. Podeszła bliej i
przyjrzała się wszystkim przedmiotom w niej zgromadzonym. Bicz ze srebrnym
uchwytem. Pięknie grawerowany kielich. Złoty talerz z dziwnymi napisami.
Róne inne drobiazgi - ordery, puchary, ale ani śladu po sztylecie.
Przeszła się po pokoju, przeglądając blaty stolików i zawartość kredensów.
Dotarła do biurka, zajrzała do szuflad. I tutaj ani śladu.
− Peste! - Wyprostowała się, rozglądając się po raz ostatni. Zauwayła nagle,
e stojący na podwyszeniu przedmiot, który wcześniej wydał się jej
zegarem pod szklaną kopułą, wcale nim nie jest. Podeszła bliej, zwalniając
kroku. Pod szklaną kopułą nie było sztyletu. Hm...
Ciekawa, przysunęła się bliej, wytęając wzrok. Srebrzysta poświata
księyca spowijała delikatne listki zasuszonej gałązki jemioły.
Widziała ju ją kiedyś. Wiedziała, na którym drzewie rosła.
Pamiętała - i to zbyt dobrze - tę noc, kiedy Sebastian zerwał ją i schował do
kieszeni.
Jakaś część umysłu pozostała nieufna - skąd mogła być pewna, e to ta sama
gałązka? Co za absurd... a mimo to...
Nigdy cię nie zapomniałem.
Tak jej powiedział przedwczoraj. Jeśli wierzyć temu, co teraz znajdowało się
przed jej oczyma, mówił prawdę.
Co oznaczało... e chciał ją poślubić od samego początku. Tak jak twierdził.
Dotknęła palcami zimnego szkła, patrząc na cienkie listki i delikatną gałązkę.
Miała wraenie, e jej serce nabrzmiewa i jeszcze chwila, a pęknie.
Zobaczyła nagle całą prawdę.
Zrozumiała, ile straci, ratując Ariele.
Niski ton zegara wybijającego kolejną godzinę sprawił, e
omal nie
podskoczyła. Po chwili odezwały się zegary w innych częściach domu. Za-
mrugała i cofnęła się o krok. Nie będzie więcej kusić losu.
Rzuciła ostatnie spojrzenie w stronę zakonserwowanej pod szkłem jemioły, i
ruszyła w stronę drzwi.
Bez przeszkód dotarła do swojej sypialni, ale serce biło
jak szalone.
Wśliznęła się do środka, zamknęła drzwi i oparła o drewniane panele, chcąc
uspokoić rozdygotane nerwy.
Zaczerpnęła tchu i obróciła się...
Sebastian siedział w fotelu przy kominku. Nie spuszczał z niej wzroku.
Zamarła.
Wstał, jak zwykle niedbale elegancki i podszedł bliej. - Czekałem na ciebie,
mignonne.
Zatrzymał się tu przed nią. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. -
Nie spodziewałam się ciebie.
Mało powiedziane. Starała się nie patrzeć na listy, które leały na toaletce.
Podniósł dłoń i dotknął jej twarzy. - Ostrzegałem cię.
Do zobaczenia później. Pamiętała te słowa, pamiętała ton, jakim zostały
wypowiedziane. Później właśnie nadeszło. - Ale...
Nie odezwał się, studiował tylko jej twarz, patrzył... czekał. Przełknęła ślinę i
machnęła ręką w stronę drzwi. - Byłam na spacerze. - Głos jej zadrał, zmusiła
się do uśmiechu, zdradzając zdenerwowanie. - Dom jest ogromny i w
ciemnościach... trochę straszny. - Wzruszyła lekko ramionami; serce biło jej jak
szalone. Zatrzymała wzrok na jego ustach. Przypomniała sobie jemiołę. - Nie
mogłam spać.
Jego usta wygięły się w uśmiechu, ale reszta twarzy pozostała nieruchoma,
twarda. - Spać? - powiedział to niskim tonem, niemal szeptem. Puści! jej twarz,
ręce ześliznęły się do jej talii. - Muszę przyznać, mignonne - przyciągnął ją do
siebie - e sen to ostatnia rzecz, którą mam teraz na myśli.
Przechyliła głowę. Ich usta się spotkały, a ona nie mogła się powstrzymać.
Nawet nie próbowała; zatonęła tylko w jego ramionach.
Obudziło się poądanie, a ona tylko przytuliła się mocniej. Jak gdyby był jej
jedynym ratunkiem.
Wiedziała, e tak nie jest - e nie ma wyjścia, e nie będzie szczęśliwego
zakończenia.
Nie potrafiła jednak się powstrzymać, nie potrafiła mu odmówić. Nie potrafiła
odmówić sobie jedynej szansy na chwilę szczęścia.
Gdyby próbowała, zacząłby coś podejrzewać - ale nie dlatego się zgodziła.
Ona te chciała coś z tego mieć; ich języki tańczyły w rytmie, który sugerował
coś, czego oboje pragnęli tak samo. Nie myślała w tej chwili o Ariele, nawet
wtedy, kiedy ich usta się rozdzieliły, a jego ręce znalazły się na sznurowaniach
jej sukni.
Wstrzymała dech. Musnął ustami jej czoło, ale palce nie zaprzestały swojej
aktywności.
Ogarnęła ją dziwna niemoc, która wstrzymała jej myśli i kierowała ruchami,
która dała siłę, by wypełniać szeptem wydawane polecenia. Stała, choć nie-
pewnie, kiedy najpierw ściągnął górę jej sukni, polem spódnicę, gorset, a w
końcu halkę. To nawet nie było poądanie.
To było coś więcej.
Kiedy stała przed nim naga, a jej skóra błyszczała perłowo w świetle
księyca, ta siła podniosła jej powieki, by zobaczyła pragnienie w jego oczach,
namiętność na jego twarzy. Jego spojrzenie było jak płomień, który tańczył po
nagiej skórze.
Wziął jej rękę, potem drugą i podniósł dłonie do swoich ust.
− Chodź, mignonne. Bądź moja.
Ton, jakim powiedział te słowa - mroczny i niebezpieczny - przyprawił ją o
dreszcze. Połoył jej ręce na swoich ramionach, przysunął się bliej. Poczuła, e
nabrzmiewają jej piersi, a z serca spada cięar, który dotąd jej towarzyszył.
Poszła w jego ramiona, z własnej woli, z radością.
Całe ycie na to czekała. Czuła to kadą komórką swego ciała, kadym
kawałkiem duszy. Przycisnął ją do siebie, pocałował głęboko, a dłonie zaczęły
wędrówkę po jej ciele.
Była niewinna, niepewna tego, co się zaraz wydarzy, ale oddała się w jego
ręce wiedząc, e jej nie skrzywdzi. Nie potrafiła pokonać siły, która rządziła
teraz jej ciałem. Nawet nie zamierzała. Siła była zbyt potęna, zbyt
niepokonana, a Helena po prostu się jej poddała.
Jego dotyk był cudowny, ręce poruszały się powoli, smakując kady jej
kawałeczek. W kadym ruchu była słodycz, która paliła jak ogień. Namiętność i
poądanie, bliźniacze płomienie, nie dawały o sobie zapomnieć, ale trzymał je
pod kontrolą tylko dlatego, e podstawowym instynktem było pragnienie, by w
końcu ją mieć.
Widziała to w jego twarzy, w twardych, jakby wyrzeźbionych rysach.
Dotknęła ich z ciekawością. Czuła napięcie w jego ciele, mięśniach, które trzy-
mały ją jak w klatce, rękach, które z trudem powstrzymywały od mocniejszego
uścisku. Czuła jego erekcję, widziała płomień w jego oczach.
Ogarnął wzrokiem jej twarz, a potem pochylił głowę i wziął jej usta mocno,
gwałtownie. Jego dłonie zamknęły się na jej piersiach, palce na moment
zacisnęły na twardych brodawkach. Zabrał usta i wziął ją w ramiona.
Zaniósł ją do łóka, ukląkł, kładąc ją na jedwabnym prześcieradle. Zerwał z
siebie surdut, ściągnął buty. Sądziła, e zdejmie ubranie, ale tego nie zrobił.
Połoył się tu obok w swej pięknej lnianej koszuli i satynowych bryczesach i
znów wziął jej usta. Zakręciło się jej w głowie, a on przesunął ją nieco, tak, e
częściowo leała pod nim. Wprawne palce znów zaczęły pieścić jej skórę,
pokonując resztki oporu.
Nie opierała się, nie miała zamiaru marnować na to energii. Znała jego cel i
była świadoma swojej reakcji na kade zmysłowe muśnięcie, kady dotyk i
pieszczotę. Jego usta tańczyły na jej ustach, palce na jej skórze, draniąc
zmysły, pieszcząc piersi, a w końcu zsuwając się w dół i gładząc skórę brzucha.
Spięła się, ale on szedł dalej.
Puścił jej usta, wsłuchał się w jej westchnienie; ona zrobiła to samo.
Przysunęła bliej biodra; on nie ustawał w pieszczotach. Usta ponownie
znalazły
się na jej ustach, a palce gładziły uda, płynąc w dół zewnętrzną stroną, i
wracając do góry wewnętrzną, a rozchyliła je niecierpliwie, zapraszając, by
dotknął ją tam, gdzie pulsowało pragnienie. Nie zrobił tego, przynajmniej nie od
razu, gładził tylko miękkie loki w dole brzucha. Zatopił w nich palce i dotykał ją
delikatnie, a ugryzła go w ramię, obdarzyła namiętnym pocałunkiem i
otworzyła szerzej uda.
Poczuła chłodne powietrze, a potem dotyk jego dłoni. Przepełniało ją
poądanie, grzeszna rozkosz. Spięła się, czekając na niego, pełna napięcia i
oczekiwania...
Dłoń przesunęła się niej; palce badały kady fragment, kadą fałdkę, a w
końcu otworzyły ją jak ostrygę.
Spięła się ponownie, ale on nie parł dalej. Palce zawróciły i pieściły delikatnie
jej kobiecość, przyprawiając o zawrót głowy. Jej zmysły szalały, a nerwy
napięte były do ostatnich granic. Słuchał jej westchnień i grał na niej jak na
instrumencie, wraliwy na kady jęk, na kady niecierpliwy ruch. Delikatnymi
pieszczotami skruszył resztki skromności, a zaczęła cięko oddychać, milcząco
błagając o więcej.
Czuła to w swoim oddechu, czuła wzbierające poądanie, które rozsadzało ją
od środka. Sięgnęła rękoma, przycisnęła się do jego ciała, całując go namiętnie.
Oddał jej pocałunek, głęboko, poądliwie. Połoył się na niej, wciskając ją w
prześcieradło.
Chciała, eby był jeszcze bliej, ale on wcią opierał się na łokciu, podczas
gdy druga ręka nie ustawała w pieszczotach wilgotnego miejsca między jej
nogami. Jego biodra znajdowały się poniej linii jej bioder, na rozchylonych
udach. Splotła swoje łydki z jego nogami, skóra ślizgała się po miękkiej satynie.
Chciała go skusić, przyciągnąć bliej, a on pocałował ją jeszcze raz. Przestała
myśleć, przestała planować - leała tylko czekając, a zrobi następny krok.
Usłyszała głębokie westchnienie i zdała sobie sprawę, e wyszło z jej ust.
Jego usta muskały linię jej podbródka, potem szyi, docierając do miejsca, w
którym szalał puls. Zatrzymały się tam na dłuej, smakując i pieszcząc, podczas
gdy palce nie przestawały gładzić miękkości między udami. Usta przesunęły się
niej, a język dotknął piersi, okrąając jedną z napiętych brodawek. Pocałował
ją, a potem wziął do ust, zaciskając lekko wargi, a eksplodowała z rozkoszy.
Zaczął delikatnie ssać.
Helena wygięła się w łuk, bezbronna wobec takiej siły. Puścił jej brodawkę,
obdarzając gorącymi pocałunkami rozgrzaną skórę; czekając, by się uspokoiła.
Po chwili znów przyciągnął ją do siebie.
Straciła kontakt z rzeczywistością, porwana w wir rozkoszy, jaką dawały jego
wargi, gorący język i dotyk między udami. Wszystko jej się' podobało, na-
brzmiałe piersi a bolały z poądania, kiedy on dotknął językiem jej pępka.
Szarpnęła się, ale on trzymał ją mocno wpół. Nikt dotąd jej w taki sposób nie
dotykał - usta pieściły jej brzuch, palce jeszcze niej. Potem jego usta znalazły
się wśród miękkich loczków, język dotknął ją, a ona krzyknęła.
− Ciii... - Sebastian szepnął, patrząc na fascynujące czarne kędziorki. - Chocia
niczego bardziej nie pragnę, jak słyszeć twoje krzyki, dzisiaj musimy się
nieco pilnować. - Podniósł głowę i zobaczyła błysk w jego oku. Usta miała
nabrzmiałe, poznaczone pocałunkami. Piersi koloru kości słoniowej miały na
sobie ślady jego pieszczot; nie czuł się nawet odrobinę winny z tego powodu.
Otworzyła usta, oddychając szybko, płytko; jeszcze chwila, a w ogóle nie
będzie mogła oddychać. Otworzyła szeroko oczy, jakby domyślając się jego
zamiarów i przysunęła się bliej.
Opuścił wzrok i nabrał powietrza; jej zapach wypełni! jego nozdrza.
Uywając szerokich ramion jak klina, jeszcze szerzej rozchylił jej nogi, a potem
pozwolił palcom, wilgotnym od jej poądania, na ostatnią pieszczotę.
Pochylając głowę, zastąpił je swoimi ustami. Przycisnął ręce do jej bioder i trzy-
mał ją mocno.
Walczyła, próbując zdławić okrzyk, który cisnął się jej na usta, podczas gdy
on odnalazł gorący kamyczek jej namiętności, wzniesiony do góry w ocze-
kiwaniu na dalsze pieszczoty. Oddal mu hołd, a ona wiła się z rozkoszy, jedną
ręką zasłaniając usta, a drugą zaciskając na prześcieradle.
Nie miał zamiaru się śpieszyć; nie chciał odbierać sobie ani jej przyjemności,
które ich jeszcze czekały. Znał je wszystkie, ale nie mógł się doczekać, a i ona
ich doświadczy.
Helena oddychała cięko, jęcząc z rozkoszy i powstrzymując się przed
kolejnym krzykiem. Jej zmysły nie nadąały
za pieszczotą jego języka,
dotykiem jego warg.
Ju wcześniej, wprawnym dotykiem palców doprowadził ją do krawędzi, do
miejsca, w którym nic innego nie miało znaczenia. Teraz robił to samo ustami,
językiem. Wiedziała, co ją czeka - zaraz straci nad wszystkim kontrolę i pogrąy
się w gorącej otchłani. Przez chwilę próbowała z tym walczyć, ujarzmić
nadchodzącą falę. Jej dłoń zacisnęła się mocniej na prześcieradle. Tym razem
intensywność doznań nieco ją przeraała.
Wobec tego uczucia była całkiem bezbronna.
Fala gorąca porwała ją ze sobą, wyniosła na szczyt rozkoszy, jakiej dotąd nie
doświadczyła. Czuła te jego zadowolenie, czuła, jak napinają się jego dłonie, a
włosy pieszczą bezwiednie wnętrze jej ud. Pochylił głowę i wsunął w nią język,
sondując delikatnie.
Pchnął nagle.
Coś w niej pękło. Rozsypała się na kawałeczki, wpadając w studnię rozkoszy
tak głębokiej, tak gorącej, e zdawała się topić jej kości.
Nie mogła się ruszyć, nie potrafiła myśleć.
Za to kadym kawałkiem czuła rozchodzące się pod skórą ciepło, drenie,
które niczym fala ogarniało całe jej ciało.
Westchnęła głęboko. Jej wszystkie mięśnie poddały się, rozluźniły.
Dotknął ją po raz ostatni i podniósł się. Teraz ju czuła, widziała, nawet
zaczynała rozumieć, ale jej ciało nie było zdolne do jakiejkolwiek reakcji. Jej
mięśnie były całkowicie bierne. Ciało poddało się zupełnie.
Poddało się nawet wtedy, kiedy wyjął z bryczesów swoją męskość i przysunął
się bliej. Zobaczyła go tylko przez chwilę, otworzyła szeroko oczy, zdumiona
jego wielkością. Gdyby była w stanie wygłosić jakąkolwiek opinię, być moe by
się zawahała. Ale teraz nie potrafiła zdobyć się nawet na to; leała tylko w
oczekiwaniu, czego zaraz doświadczy. Znalazł ją, otworzył - tylko odrobinę.
Czuła rosnące napięcie, wszedł głębiej. Nabrała tchu, zobaczyła, e patrzy na jej
twarz. Zamknęła oczy i poruszyła się gwałtownie, bo następny ruch jego bioder
przyniósł jej ból. Zdawała sobie sprawę, e cały czas na nią patrzy, e śledzi jej
reakcję.
Wycofał się, nie wychodząc z niej całkowicie. Podniósł jej kolana, a pod
pośladkami umieścił poduszkę. Przysunął się bliej, trzymając ją mocno w
ramionach.
Pchnął.
Jęknęła, wygięła się; jego cięar nie pozwalał jej się ruszyć. Pchnął jeszcze
raz, a ona krzyknęła i odwróciła głowę. Podniósł się na łokciach, co sprawiło, e
znalazł się jeszcze głębiej. Następny dźwięk z jej ust przypominał raczej szloch.
− Nie, mignonne. Spójrz na mnie. Wziął jej twarz w dłonie i odwróci! głowę do
siebie. - Otwórz oczy, kochanie. Spójrz na mnie, muszę cię widzieć.
W jego glosie brzmiała nuta, której nigdy dotąd nie słyszała; choć niska i
stanowcza, była błaganiem.
Zrobiła to, o co ją prosił. Podniosła powieki i spojrzała w niebieskie oczy.
Poczuła, e tonie w ich głębi.
Rozluźnił uścisk. - Zostań ze mną, mignonne.
Ich spojrzenia zamknęły się na sobie, a on wszedł głębiej. Czuła, e jej ciało
poddaje się, otwiera i chocia chciała się opierać, wcią nie potrafiła zdobyć się
na adną reakcję. Utrzymała jego spojrzenie kiedy dyskomfort zmienił się w
ból, który stawał się coraz silniejszy...
Zamknęła oczy, jęknęła i spięła wszystkie mięśnie.
Wycofał się i jeszcze raz mocno pchnął.
Krzyknęła; dłoń na jej ustach stłumiła dźwięk. Odepchnęła ją od siebie i
nabrała tchu, próbując zrozumieć, co mówią jej zmysły.
To niemoliwe, eby był tak głęboko.
Szeroko otwartymi oczyma patrzyła na niego; ból mijał, a ona zdała sobie
sprawę, e tak rzeczywiście jest.
Zadrała, rozluźniła się i osunęła na prześcieradło. Czuła się... dziwnie.
− Ciii. Ju po wszystkim. - Nachylił się i głaskał ją po głowie.
Ich usta się spotkały; po tym, jak dotykał ją językiem, smakował jakoś
inaczej.
− Przepraszam, kochanie, e cię bolało, ale tak to ju jest. - W jego głowie
pobrzmiewała męska duma, Helena nie była do końca pewna, jak ją
interpretować. Podniosła rękę i odsunęła kosmyk włosów, który spadł mu na
twarz. Reszta jej umysłu była całkowicie pochłonięta faktem, e cały czas w
niej jest.
Chyba się zorientował, wyczytał to z jej twarzy. Wycofał się nieco, nawet nie
do połowy i pchnął delikatnie. Spięła się, oczekując bólu, ale...
Zdała sobie sprawę, e uwanie się jej przygląda.
− Boli?
Powtórzył ruch, powoli, spokojnie.
Zamrugała, nabrała tchu. - Nie. Czuję się... - Nie mogła znaleźć
odpowiedniego słowa.
Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. Oparł się na łokciach i zrobił to
ponownie. I jeszcze raz.
Potem pochylił głowę i ją pocałował. Tym razem te było inaczej, bardziej
podniecająco. Zaczęło jej się kręcić w głowie; odkryła, e znów jest panią
własnych mięśni.
Weszła w jego rytm, próbując dostosować się do powtarzających się ruchów.
Złapał ją za biodra, pomógł jej, a kiedy złapała rytm, sięgnął do jej piersi.
Po chwili znów oddychała szybciej, czując jak wzbiera fala rozkoszy.
Pragnęła go, jej ciało domagało się więcej, prosiło o jeszcze.
Zwolnił, zatrzymał się. - Poczekaj. - Wyszedł z niej, podniósł się i opuścił
łóko.
Poczuła zimno i pustkę. Odwróciła się, rozprostowała ręce i nogi, zdając
sobie sprawę, e nie odszedł daleko.
Patrzył na nią i ściągał koszulę - zdarł ją z siebie przez głowę i rzucił na
podłogę. Spodnie znalazły się tam sekundę później, a w dwie sekundy był ju w
łóku.
Uśmiechnęła się, otworzyła ramiona, witając go z powrotem. Dotykała jego
nagich ramion, pieściła ciepłą skórę na plecach, a znalazł się znów na niej.
Tym razem wszedł w nią bez bólu, chocia czuła kady cal męskości, która
przeszywała ją niczym włócznia. Jej ciało zadrało z rozkoszy, przyjęło go w
słodkim oczekiwaniu.
Spojrzał jej w oczy. - Obejmij mnie nogami.
Posłuchała, a taniec znów się rozpoczął. I tym razem było inaczej. Nagie
ciała, twarde mięśnie i delikatne krągłości dotykały się bez pośrednika w postaci
ubrania. Gdyby ktoś jej przed chwilą powiedział, e to doznanie przewyszy
wszystko, czego dotąd zaznała, śmiałaby się w głos. Ale teraz, kiedy gorąca fala
namiętności przybierała na sile, zrozumiała, e to prawda.
Ciała stopiły się jedno, odnalazłszy wspólny język, wspólny rytm. Rozkosz
porwała ich ze sobą, napełniła ich ciała i serca.
Włosy na jego piersi draniły jej skórę; przyciągnęła go bliej. On tylko
spojrzał i posłuchał, osuwając się na nią całym cięarem, napierając klatką
piersiową na wraliwe od pieszczot piersi.
Westchnęła, odrzuciła głowę. On musiał nachylić swoją, ale w końcu ich usta
się spotkały. Taniec rozpoczął się na nowo.
Tym razem dwa ciała stanowiły ju jedność.
Wirowali w szaleńczym rytmie, pogrąeni w emocjach, które nie miały
nazwy. Pragnienie, prymitywne i potęne, było ich jedynym przewodnikiem, a
dotarli do miejsca, w którym zatrzymywał się czas.
Jęczała z rozkoszy, powtarzając jego imię, oddając mu całe swoje ciało. A
potem szkiełka w kalejdoskopie rozsypały się, fala porwała ją ze sobą, a on
podąył za nią ślepo. Krew w jej yłach była jak ywe srebro; wydawała się
topić jej tkanki, odbierać jej resztki świadomości. Westchnęła i poddała się temu
uczuciu.
Straciła kontakt z rzeczywistością, oddała się mu całą duszą. Czuła go w
sobie, słyszała jego stłumione jęki, a potem z wybuchem jego rozkoszy nadeszła
przyjemność. Twarde ciało osunęło się na nią, zmęczone po długim biegu.
Dotknęła jego włosów, wplotła w nie palce, przyciągając bliej jego głowę.
Słuchała, jak wali mu serce, a potem zwalnia, uspokaja się*.
Miała wraenie, e widzi teraz więcej. Patrzyła na niego i ostatnim wysiłkiem
woli zobaczyła nieoczekiwaną bezbronność.
Uśmiechnęła się, objęła go i przytuliła się mocniej.
Zanim zdąyła pomyśleć, jak ryzykowna jest ta gra, zapadła w głęboki sen.
Wszystkie zegary w domu wybijały trzecią. Sebastian ju nie spał, ale dźwięk
przywrócił mu pełną świadomość, ostatecznie wyrwał go z ciepłej, oywczej
drzemki.
Oparł się o ramę łóka. Helena jeszcze spała, przytulona, obejmując go
dłońmi, jakby obawiała się, e nagle zniknie. Patrzył na jej twarz, zastanawiając
się.
Mignonne, co przede mną ukrywasz?
Nie powiedział tego głośno, ale ałował, e nie zna odpowiedzi. Coś się stało,
ale nie wiedział co. Wszystko było dobrze, kiedy tu przyjechała, a potem...
Spróbował dowiedzieć się od słuby; nic nie słyszeli. Nie pytał o nic
konkretnego, ale Webster powiadomiłby go, gdyby dostała jakieś listy. A mimo
to na jej toaletce znajdowały się dwa pisma; bystre oczy dostrzegły ślady wosku
na podłodze. Otworzyła te listy ju tutaj, pierwszego wieczora, tu przed
kolacją.
Wtedy wszystko się zmieniło. Ona się zmieniła.
Zwaywszy zdarzenia ostatnich godzin, konsekwencje tej zmiany wcią
wprawiały go w osłupienie.
Coś ją zdenerwowało i to bardzo. Nie ukrywałaby zwykłej irytacji,
temperament by jej nie pozwolił. Musiało to być coś na tyle powanego, e
chciała to ukryć przed światem, nie tylko przed nim.
Nie była jednak świadoma, e sprawy między nimi zaszły na tyle daleko - i to
jeszcze przed wydarzeniami ostatnich kilku godzin - e nie umie ukrywać przed
nim swoich emocji, uczuć. Widział je w jej oczach, niewyraźnie, jak cień
spowijający zieloną toń.
Jej zachowanie tylko potwierdziło podejrzenia. Przyszła do niego, opanowana
na zewnątrz, a w środku taka krucha, stęskniona i bezbronna. W jej pocałunkach
czuł jakąś rozpacz, jak gdyby to, co było między nimi było niezwykle cenne, ale
ulotne. Skazane na smutny koniec. Niewane, jak tego pragnęła, tęskniła,
niezalenie od jego yczeń i siły, wspólne chwile nie będą trwały wiecznie.
Nie podobała mu się ta myśl.
Skrzywił się, przypominając sobie wszystko, co zaszło. Wiedział, e ona tego
nie zrozumie.
Potrzebowała kogoś, kto będzie się nią opiekował, kto o nią zadba, kto będzie
ją kochał i cenił. Pokazał jej, e naley do niego w ten właśnie sposób, bo tylko
to było wane.
Naleała do niego.
Ona tego nie zrozumie, przynajmniej nie teraz. Ale to kwestia czasu. Nie
będzie mogła iść przez ycie nie zdając sobie sprawy, e tak naprawdę naley
tylko do niego.
Westchnął. Spojrzał na jej ciemną głowę, pocałował ją w czoło i zamknął
oczy, oddając bieg wydarzeń w ręce losu.
Następnego ranka Helena nie była z siebie szczególnie dumna. Obudziła się
sama, ale prześcieradła zdradzały wyraźnie, co zaszło tej nocy. W pościeli wcią
czuć było jego obecność, ale bez niego przenika! ją ziąb.
Ściskając poduszkę, rozejrzała się po pokoju. Có zrobiła najlepszego,
sprzymierzając się z tak wpływowym męczyzną, i to w tak intymny sposób.
To, co się stało, to czyste szaleństwo. Ale nawet teraz nie była w stanie udawać,
e ałuje.
Nie ałowała, e do tego doszło.
ałowała tylko, e nie moe mu wszystkiego powiedzieć, e nie moe
czerpać z jego siły, jego mocy. Jaką ulgą byłoby zwrócić się do niego o pomoc
po wczorajszej nocy, licząc na jego zrozumienie. Ale nie mogła, nie potrafiła.
Spojrzenie zatrzymało się na listach leących na toaletce.
Fabien zadbał o to, by ona i Sebastian znaleźli się po przeciwnych stronach
barykady.
Zanim zdąyła się pogrąyć w rozpaczy i lękach, zadzwoniła po słuącą.
Kiedy Helena pojawiła się w pokoju śniadaniowym, Sebastian właśnie pił
kawę, przeglądając gazetę.
Podniósł wzrok. Na moment ich oczy się spotkały. Odwróciła wzrok,
wymieniła uśmiechy i powitania z Clarą i ruszyła w stronę bocznego stolika.
Nie przestawał się w nią wpatrywać; w jedwabnej sukni wyglądała niezwykle
apetycznie, przywodząc mu na myśl wspomnienia zeszłej nocy. Namiętność i
spełnienie tak silne, e niemal niemoliwe. Pytania, na które wcią nie znał
odpowiedzi.
Helena odwróciła się, a on wcią patrzył, czekał.
Zbliyła się do stołu z talerzem w ręku. Zamieniła parę słów z Marjorie i
Clarą, a potem usiadła po jego prawej stronie.
No dobrze.
Poczekał, a się rozsiądzie i poprawi spódnice. Nabrał głęboko powietrza.
Podniosła wzrok. Zobaczył cień w zielonych oczach, a on ju miał ją wziąć za
rękę, kiedy opuściła głowę.
− Zastanawiałam się... - Bawiła się widelcem. -Moe pojechalibyśmy na
wycieczkę, tak jak wczoraj. - Spojrzała w stronę okna. - Wcią ładna pogoda,
ale nie wiadomo, jak długo się to utrzyma.
W jej głosie była zaduma, która przypomniała mu, jak beztroska i swobodna,
wolna od ciąącej na sercu troski, była podczas przejadki poprzedniego
poranka, kiedy galopowali przez pola i lasy. Podniosła wzrok, unosząc lekko
brwi.
Ich oczy się spotkały.
Powstrzymując zniecierpliwienie, pochylił głowę. - Jak sobie yczysz.
Moemy pojechać na północ; to piękna trasa.
Uśmiechnęła się przelotnie. - Co za... doskonały pomysł.
Sebastian nie miał pojęcia, dlaczego nie powiedziała po prostu: „Co za ulga".
Rzeczywiście tak było. Wspólna przejadka przepędziła troski, na chwilę
oderwała ją od czarnych myśli. Nie mógł się zdobyć, by w takiej chwili burzyć
jej spokój, wypytując o szczegóły.
Kiedy trzy godziny później wracali do domu, nie był ani trochę mądrzejszy.
Mówił sobie, e powie mu w swoim czasie, e zaufanie trzeba zdobyć, nie
wymusić.
Ale wcią nie zadał jej pytania, dla którego tu przyjechała. Nie było sensu
dłuej zwlekać, lepiej, eby w tej kwestii wszystko było jasne.
Moe to pomoe znaleźć odpowiedź na pierwsze pytanie. Moe w końcu mu
zaufa i zdradzi swoją tajemnicę?
Wstali od stołu z obiadem. Wziął ją za rękę i poprosił na stronę. - Chciałbym,
abyś mi poświęciła parę minut, mignonne. Jest kilka spraw, które musimy
omówić.
Studiowała jego twarz, ale nie był w stanie odczytać wyrazu jej oczu.
Spojrzała w stronę okna; zbierało się na deszcz. Có, adnej moliwości
ucieczki. Marjorie i Clara minęły ich, udając, e nic nie widzą. Louis i Thierry
ju wcześniej opuścili pokój, udając się do sali bilardowej. Nabrała powietrza,
uzbrajając się do walki i skinęła głową. - Jeśli chcesz.
Chciał... wielu rzeczy, ale teraz tylko wziął ją za rękę i poprowadził do
gabinetu.
Helena usiłowała ukryć napięcie, drenie rąk. Nie bała się Sebastiana, ale
tego, co moe mu powiedzieć, co moe zrobić. Bała się, e się zdradzi. Lokaj
otworzył drzwi, a Sebastian zaprosił ją do pomieszczenia, które wyglądało na
gabinet.
Na potęnym biurku piętrzyły się dokumenty, regały zastawione były
księgami rachunkowymi i pudłami na papiery. Mimo to pokój sprawiał wraenie
niezwykle ciepłego, wręcz przytulnego. Wielkie okna wychodziły na ogród, a
poniewa zapalono ju latarnie, złociste światło wlewało się do środka, padając
miękko na wypolerowany parkiet, aksamitne draperie i skórzany fotel.
Podeszła do kominka, w którym płonął jasny ogień. Po drodze rozglądała się
za gablotą, kufrem na kosztowności - innymi słowy, czymś, co mogło skrywać
sztylet. Musiała spojrzeć, choć pękało jej serce. Tak odpłaca Sebastianowi za
jego zaufanie.
Wyciągnęła ręce w stronę ognia i wyprostowała się. Sebastian znalazł się tu
obok.
Wziął ją za ręce. Spojrzał na jej twarz, w jej oczy. Nie mogła nic wyczytać w
błękitnej toni, ale była pewna, e jej własne oczy mówią niewiele więcej.
Uśmiechnął się krzywo, przyjmując do wiadomości, e
oboje są dobrze
uzbrojeni.
− Mignonne, po wydarzeniach zeszłej nocy musimy powiedzieć sobie jasno, e
poczyniliśmy pierwsze kroki na naszej wspólnej drodze. Jeśli chodzi o
decyzję, to kade z nas ją podjęło. Mimo to między takimi ludźmi jak my
musi paść wyraźna odpowiedź, tak lub nie, na proste, jasne pytanie.
Zawahał się, szukając jej oczu. Nie odwróciła wzroku, nie unikała spojrzenia;
była zbyt zajęta szukaniem odpowiedzi w swojej duszy, w swoim sercu. Nie
była do końca pewna, dokąd Sebastian zmierza. Zastanawiała się, gdzie miała
źródło niepewność, którą podświadomie wyczuwała.
Zmarszczył czoło. Opuścił wzrok, jednocześnie podnosząc jej dłonie do
pocałunku.
− Niech tak będzie - powiedział niskim głosem, który kojarzył jej się teraz z
chwilami sam na sam. -Nie będę cię naciskał. Zadam moje proste pytanie,
kiedy ty będziesz gotowa dać mi prostą odpowiedź. - Ich oczy znów się
spotkały. - Do tego czasu... wiedz, e jestem tutaj. Czekam na ciebie - usta
zadrały - ale nie mogę powiedzieć, 6 cierpliwie. Ale dla ciebie, mignonne,
gotów jestem czekać.
Ostatnie słowa zabrzmiały jak przysięga. Musiał dostrzec zaskoczenie w jej
twarzy, w jej oczach. Potrząsnął głową, ganiąc się w duchu, e nie potrafi być
bardziej stanowczy.
Doceniała jego wysiłek. Bardziej ni inni rozumiała, e jego podstawowym
instynktem jest zmuszenie jej do uległości, do zadeklarowania, e jest jego i
tylko jego.
Spodziewała się, e będzie chciał formalnego oświadczenia, przygotowała się
na tę ewentualność. Zamierzała odsunąć tę chwilę jak najdalej. Jeśli ulegnie i
pozwoli mu się cieszyć - być moe publicznie - ze swej zgody, po jej ucieczce
straty będą większe.
Przyszła tutaj z zamiarem oszczędzenia mu późniejszego bólu, nawet kosztem
własnych uczuć. 1 tak musi ratować Ariele. - Ja... - Co mogła powiedzieć w
obliczu takiego współczucia? Nie miał pojęcia o jej problemach, a mimo to
prawidłowo odczytał jej nastrój i postanowił nie zaogniać sytuacji. Mimo e nie
rozumiał.
− Dziękuję. - Westchnęła cicho. Spojrzała mu prosto w oczy, pozwalając, by
zobaczył ulgę i wdzięczność. Splotła dłonie na wysokości piersi. -Obiecuję,
e dam ci znać, kiedy będę gotowa odpowiedzieć na twoje pytanie.
Nigdy się to nie stanie, ale nic na to nie mogła poradzić.
Spojrzał na nią pytająco, ale zielone oczy nie zdradzały smutku, który teraz
przepełniał serce. To dla dobra Ariele, zapewniła samą siebie. Byli teraz wro-
gami.
Jego rysy wyostrzyły się jeszcze, twarz przypominała kamienną maskę. -
Będę czekał.
Przyglądał jej się przez chwilę, a potem powiedział spokojnie, niemal
chłodno: - Clara jest ju pewnie w bawialni. Najlepiej będzie, jak do niej
dołączysz.
Ostrzeenie nie mogło być bardziej wyraźne. Patrzyła na niego przez chwilę,
a potem skinęła głową. - W takim razie zostawiam cię tutaj.
Obróciła się z gracją, ostatni raz rozglądając się po pokoju. Przy ścianach
stały cztery skrzynie, wszystkie zamknięte, bez kluczy w zamkach.
Podeszła do drzwi, otworzyła je i wyszła. Znalazła się na zewnątrz, gubiąc
ciepłe spojrzenie Sebastiana.
Będzie musiała przeszukać jego gabinet.
Kiedyś.
Rozdzial 10
Właściwa pora nigdy nie nadeszła. Prawdę mówiąc, w ciągu następnych kilku
dni Helena niewiele zrobiła, by dopiąć celu wyznaczonego przez Fabiena. Była
zbyt skoncentrowana na Sebastianie, na rozmyślaniach o tym, co straci, kiedy
nadejdzie czas, by ukraść sztylet i uciekać.
Wiedziała, ile dni jej pozostało, nawet ile godzin. Zamierzała wykorzystać w
pełni kadą z nich.
W ładne poranki wyruszali na przejadki. Sebastian traktował to jak coś
oczywistego, chyba e padał deszcz. Była zbyt wdzięczna za te chwile spokoju,
by skaryć się na fakt, e nie pytał, czy ma ochotę mu towarzyszyć. Uwaał
chyba, e to rozumie się samo przez się.
A jednak, mimo e nie podobało jej się, kiedy ktoś traktuje ją jak swoją
własność, czuła się rozczarowana, kiedy nie pojawił się w jej sypialni następnej
nocy. I następnej.
Kolejnego poranka, kiedy wracali ze stajni, jak zwykle, bocznymi drzwiami,
Helena zwolniła kroku i zatrzymała się.
Przystanął, uniósł pytająco brew.
− Ja.....Ty... - Podniosła brodę. - Nie przyszedłeś ju do mnie.
Czy jedna noc wystarczyła? Niepokojąca myśl, tak samo niepokojąca jak
podejrzenie, e być moe to doświadczenie nie było dla niego tak samo satys-
fakcjonujące jak dla niej.
Nie była w stanie nic wyczytać z jego twarzy. Po chwili odparł: - Nie dlatego,
e nie chcę.
− To dlaczego?
Najwyraźniej waył słowa. Dostrzegł jej ton, zdumienie, którego przed nim
nie kryła, a potem westchnął. - Mignonne, jestem bardziej doświadczony w
takich sprawach. Doświadczenie mówi mi, e im częściej będziemy razem, tym
bardziej będę cię pragnął.
Skrzyowała ręce na piersi i spojrzała mu prosto w oczy. - To źle?
Utrzymał jej wzrok. - Odbierze ci to moliwość wyboru, czy chcesz zostać
moją księną, czy nie. -Przybrał nieco szorstki ton. - Kiedy będziesz nosić moje
dziecko, nie będzie ju pytania ani decyzji, którą ty powinnaś podjąć. Będziesz
musiała zostać moją oną. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.
Owszem, wiedziała o tym i przyjmowała ten fakt do wiadomości. Ale...
Przechyliła głowę, przyglądając się wyrazowi jego twarzy. - Jesteś pewien, e
nie robisz tego, bym się stała niecierpliwa i jak najszybciej odpowiedziała na
twoje pytanie?
Zaśmiał się. Zabrzmiało cynicznie, niewesoło. -Mignonne, gdybym chciał
wywierać na ciebie presję, uwierz mi, tej drogi bym nie wybrał. - Ich oczy się
spotkały. - Niecierpliwość, którą ty odczuwasz, jest niczym w porównaniu do
udręki, którą ja przeywam.
Zobaczyła to w jego oczach, tylko przez moment, zanim znów się uzbroił,
zamykając przed nią wgląd w swoje myśli. Zmarszczyła czoło. - Nie podoba mi
się myśl, e dręczysz się z mojego powodu. Musi być jakiś sposób...
Dotknął palcami jej twarzy i przechylił ją w swoją stronę. Utkwił w niej
wzrok. - Zanim podąysz za tą myślą, powinnaś wiedzieć, e gdyby była, z
pewnością bym o niej wiedział. Mojej udręce moe ulyć tylko jedno. Uprzedzę
twoje pytanie. Nie powiedziałem ci, jak bardzo cię pragnę, by nie wywierać na
ciebie dodatkowej presji. - Szukał odpowiedzi w zielonych oczach. - Mignonne,
chcę, ebyś za mnie wyszła, dlatego e chcesz być moją oną, a nie z jakiegoś
innego powodu. Nie chcę manipulować twoimi uczuciami, chcę cię te chronić
przed wpływem innych.
− Dlaczego? Skąd ta powściągliwość, skoro twierdzisz, e chcesz, ebym
została twoją księną? -Zwaywszy jego charakter, wydawało się to co naj-
mniej dziwne.
Uśmiechnął się cynicznie. - Chcę coś w zamian. -W niebieskich oczach palił
się ogień. - Prosta odpowiedź, której mi kiedyś udzielisz, ma być w całości
twoja. Nie chcę, eby to była konsekwencja racjonalnego, logicznego wyboru,
który podejmiesz po rozwaeniu wszystkich za i przeciw. - Przerwał, a po chwili
ciągnął dalej: - Zajrzyj głęboko w swoje serce, mignonne. Odpowiedź, której
szukam, musi się tam znajdować.
Ostatnie słowa rozległy się echem w jej głowie. Wokół było cicho i
spokojnie. Spojrzenia zatrzymały się na sobie jeszcze przez chwilę, potem
kontakt się urwał.
− Właśnie tego chcę. - Powiedział to tu przy jej ustach. - Chcę, ebyś
powiedziała prawdę, była szczera ze sobą i ze mną.
Pocałował ją, choć wiedział, e to nierozwane. Drogo zapłaci za chęć
pocieszenia jej, zapewnienia, e nadal jej pragnie. Była zbyt niewinna, by to
rozumieć. Karą będzie wysiłek, by ją pocałować, a potem pozwolić jej odejść.
Oddała mu pocałunek bez wahania. Wziął jej usta, porwał zmysły.
Trzymał ją w ramionach - miękką, ciepłą istotę. Pocałunek niósł ze sobą
obietnicę, widoczną równie w jej gestach i zmysłowym napięciu pleców. Mu-
siał się powstrzymywać, by nie wziąć więcej, by nie skorzystać z okazji, e
przyjechali o pół godziny za wcześnie i nikt się ich nie spodziewa. Salonik przy
bocznych drzwiach był niezwykle odosobnionym miejscem, poza tym gdyby
tylko chciał, byłaby jego tu i teraz.
Co za udręka! Poądanie nie naleało do demonów, które dotąd często
poskramiał. W jej wypadku nie było nawet o tym mowy; mógł jedynie pogodzić
się z faktem, e bestia tymczasowo znajduje się w klatce. I to tylko dlatego, e
przekonał ją, i Helena kiedyś będzie naleała tylko do niego.
Będzie jego i niczyja więcej.
A po głębię zmysłowej duszy.
Był koneserem, potrafił rozpoznać ideał kobiety, gdy napotkał go na swej
drodze. Rozumiał konsekwencje swoich pragnień.
Chciał jej całej, jej namiętności, poświęcenia. Jej miłości.
Wszystkiego.
Wiedział jednak, e to, czego pragnie nie moe być wymuszone, zabrane siłą.
Musi zostać dane.
Oderwał usta, odsunął głowę. Czekając, a uspokoi się dudniące serce,
przyglądał się jej uwanie, obserwując, jak wracają jej zmysły i zdolność logicz-
nego myślenia.
Jej powieki zadrgały, potem się podniosły. Patrzyła na niego kryształowo
czystymi oczyma, w których widać było zdziwienie i niepewność. Potem za-
mrugała i opuściła wzrok.
Wcią trzymał rękę na jej brodzie; uniósł jej twarz do góry, by znów spojrzeć
jej w oczy.
W zielonych oczach pojawił się cień. Patrzyła na niego spokojnie, ale ze
smutkiem. Uśmiechnęła się łagodnie, oswobodziła podbródek z jego palców i
pocałowała je lekko.
− Chodźmy - uwolniła się z jego objęć. - Powinniśmy dołączyć do
towarzystwa.
Puścił ją. Ruszyła do drzwi, a on się powstrzymał, by jej nie zapytać, jakie ma
zmartwienie. Po chwili wahania podąył jednak za nią.
Chciał, by mu zaufała. Nie moe jej zmuszać do wyznań. Wiele ju sobie
powiedzieli, a mimo to ani on, ani ona nie mogli być siebie pewni.
Pod wieloma względami wizyta Heleny przebiegała lepiej, ni mógł się
spodziewać. Thierry i Louis okazali się namiętnymi strzelcami, a poniewa
zwierzyny w lasach było mnóstwo, bawili się doskonale i rzadko zawracali mu
głowę. Między Marjorie a Clarą nawiązała się nić przyjaźni; spędzały mnóstwo
czasu razem, pozostawiając jemu obowiązek i przyjemność zabawiania Heleny.
Zapowiadało się doskonale. Niestety jeden element tej układanki wcią nie
pasował, a była nim sama Helena. Wcią nie miał pojęcia, czy go przyjmie i
doprawdy nie mógł pojąć dlaczego.
Ale z pewnością miało to coś wspólnego z tymi przeklętymi listami.
− Spędzasz tu większość swoich dni?
Podniósł wzrok znad strony, którą właśnie czytał. Helena zawędrowała do
jego gabinetu; opuściła Marjorie i Clarę, by mu trochę poprzeszkadzać.
− Owszem. Jest tu wystarczająco duo miejsca i wystarczająco wygodnie. No i
mam pod ręką wszystko, czego potrzebuję.
− Doprawdy? - Spojrzała na grubą księgę, którą trzymał w ręku.
Poddał się, odłoył rachunki na bok. Nic wanego. Nic, w porównaniu z
Heleną.
Uśmiechnęła się i podeszła do biurka, nachylając się nad blatem. Sebastian
rozsiadł się wygodnie w fotelu.
− Pytałeś mnie, co robiłam w klasztorze te kilka lat temu, a nie powiedziałeś
mi, skąd ty się tam znalazłeś.
− Spadłem z muru.
− Po tym, jak opuściłeś pokój Collette Marchand.
− No tak. Droga Collette. - Uśmiechnął się. Uniosła pytająco brew. - I co dalej?
− To był zakład, mignonne.
− Zakład?
− Musisz pamiętać, e w czasach, kiedy przebywałem w Paryu, byłem
młodszy i bardziej szalony.
− Zgoda, ale có to musiał być za zakład, skoro ośmieliłeś się wtargnąć do
klasztoru?
− Musiałem zdobyć kolczyk, który naleał do panny Marchand. Miałem na to
czas do końca tygodnia.
− Ale ona miała opuścić klasztor dwa dni później. Ostatecznie wyjechała
następnego dnia po twojej wizycie.
− Owszem, to była dodatkowa trudność.
− Wygrałeś?
− Oczywiście.
− I co ci to dało?
Uśmiechnął się. - Triumf, i to doskonały, bo nad francuskim arystokratą.
Fuknęła lekcewaąco, ale jej spojrzenie wydawało się dziwnie odlegle. - Ile
lat spędziłeś w Paryu?
− Osiem, dziewięć.... Ty byłaś wtedy dzieckiem.
Hm... Nic nie powiedziała, ale z pewnością miała jakieś wątpliwości. Był tego
pewien. Widział, jak nad jej czołem wzbierają ciemne chmury.
Czyby te listy miały coś wspólnego z jego przygodami we Francji? Nie
przypominał sobie, by kiedykolwiek skrzyował szpady z którymś z Daurentów.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, patrzył, jak zmaga się z demonem.
Przyzwyczaiła się do jego obecności, i kiedy nie koncentrowała na nim całej
uwagi, zrzucała maskę. Wyciągnął rękę w jej stronę. -Mignonne...
Zamarła; zupełnie zapomniała o jego obecności. Przez sekundę na jej twarzy
widać było przeraenie, strach, a przede wszystkim głęboki smutek. Zanim
zdąył zareagować, maska pojawiła się ponownie, a Helena uśmiechnęła się
łagodnie.
Zacisnął palce na jej dłoni, spodziewając się, e zaraz będzie próbowała
uciec.
Bez chwili zastanowienia przebiła jego kartę. Zbliyła się i usiadła mu na
kolanach. - Eh, bien.. Skoro skończyłeś pracę...
Jego ciało zareagowało natychmiast na słodki, miękki cięar, który tak ufnie i
spokojnie rozsiadł się na jego kolanach, uwalniając demony ądzy. Sebastian
starał się opanować, ale ona podniosła rękę i przyciągnęła jego głowę.
Pocałowała go w usta.
W tym pocałunku była namiętność, tęsknota. Tęsknota nie była udawana;
wiedział o tym, bo sam ją odczuwał.
Dał jej słowo, e nie będzie nią manipulował, a teraz kiedy wciągnęła go
głębiej do pocałunku, oddając mu całe swe usta, zdał sobie sprawę, e powinien
wymóc na niej podobną obietnicę.
Objął ją; kilka chwil później jego dłoń zamknęła się na jej piersi.
Mógł ją pocieszyć, uspokoić, sprawić, by zapomniała o swoich problemach.
Ale był pewien tego, co zobaczył i nieprędko o tym zapomni.
Gorzko-słodkie. Takie dla Heleny były następne dni. Gorzkie, kiedy myślała
o Fabienie i Ariele. O sztylecie, który będzie musiała ukraść, i o zdradzie, której
się dopuści. Słodkie w chwilach spędzonych z Sebastianem, w jego ramionach,
kiedy czuła się bezpieczna, wolna.
Gdy tylko opuszczała jego objęcia, czarna rzeczywistość dopadała ją jak
chmura gradowa. Ukrywanie strapionego serca kosztowało coraz więcej wy-
siłku.
Sebastian zaprosił ich na tydzień, ale ten ju minął, a nikt nie mówił o
wyjeździe. Zima zmroziła pola i drogi, ale w przytulnych pokojach Somersham
wesoło buzował ogień, a rozrywek było a nadto.
Na zewnątrz dogasał stary rok, wewnątrz wszystko zdawało się budzić do
ycia. Choć Helena nie była bezpośrednio zaangaowana w przygotowania do
świąt i związanego z nimi rodzinnego spotkania, nie mogła nie zauwayć
rosnącego podniecenia.
Clara rzadko przestawała się uśmiechać, chętnie dzieląc się lokalnymi
zwyczajami, opowieściami o tym, skąd pochodzą gałązki ostrokrzewu i jedlina
zdobiąca wszystkie pokoje, a wreszcie tym, z jakich składników robiony jest
boonarodzeniowy poncz.
Coraz częściej Helena czuła się zmuszona okazywać radość, chocia w jej
sercu gościł coraz większy al.
Ku jej zdziwieniu po niezręcznej chwili w gabinecie, kiedy to omal
wszystkiego nie wypaplała, przejęta odkryciem, e sztylet był przedmiotem
zakładu, Sebastian coraz częściej zabawiał ją opowieściami o swoich przodkach,
rodzinie, dzieciństwie i yciu osobistym.
Opowieściami, których z pewnością nie słyszał nikt inny.
Na przykład o tym, e jako dziecko wspiął się na ogromny dąb przy stajniach
i nie mógł zejść. Musiał skakać, był przeraony. Albo jak uwielbiał swojego
pierwszego kucyka i jak rozpaczał, kiedy ten zakończył ywot.
Wielu rzeczy oczywiście nie powiedział wprost, na przykład tej ostatniej.
Zmienił tylko szybko temat. Pamiętając o przysiędze, e nie będzie nią ma-
nipulować, mówił niechętnie, ale widać było, e nie moe się powstrzymać.
Mówił zarówno o rzeczach, które przysparzały mu chwały, jak równie o tych, z
których nie był szczególnie dumny, składając swoją przeszłość do jej stóp i
licząc na to, e go łaskawie osądzi.
A ona była wyrozumiała.
Dni upływały spokojnie, a Helena była nim coraz bardziej oczarowana. Coraz
bardziej zdawała sobie sprawę, ile straci, odrzucając to, co jej oferował.
Wiedziała jednak, e nie moe przyjąć jego oferty.
Marzyła, by mu powiedzieć o planach Fabiena, ale rodzinne opowieści nie
przysłoniły jej pełnego obrazu Sebastiana. Był sobą; czasem bezwzględny,
twardy, ambitny. Zapewne on i Fabien byli kiedyś rywalami. Jeśli wyjawi mu
prawdę i pokae listy on pomyśli, e od samego początku była marionetką w
rękach Fabiena, tylko teraz zmieniła zdanie, bo zwietrzyła większe korzyści.
Powiedział wystarczająco jasno, jakiego zaangaowania oczekuje i podkreślił,
e nie chce ony, która będzie z nim dla materialnych korzyści. Po zaufaniu,
które jej okazał, nie mogła teraz powiedzieć „tak", a potem pokazać listy i prosić
o pomoc. Nigdy nie będzie jej ufał.
A jeśli nie zechce jej pomóc? Ona poprosi go o pomoc, a on powie „nie"? Kto
wie, moe jego znajomość z Fabienem była na tyle nieprzyjemna, e odrzuci ją
całkowicie?
Nigdy wtedy nie odzyska sztyletu, a Ariele...
Nie, nie moe mu powiedzieć. To zbyt due ryzyko.
− Villard mówi, e nie trzyma sztyletu w sypialni.
Helena wyglądała z okna biblioteki, patrząc, jak brązowe cienie kładą się na
pokrytej szronem murawie. Siedziała tu sama. Sebastian musiał załatwić jakąś
pilną sprawę.
Louis zacisnął rękę na jej ramieniu i potrząsnął nią. - Mówię ci, musisz się
śpieszyć. - Nie odpowiedziała, więc przysunął blisko twarz. - Słyszysz mnie?
Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. -Puść mnie.
Powiedziała to spokojnie, cicho, bez emocji. W jej tonie było echo wielu
wieków wydawania rozkazów.
Louis przestąpił z nogi na nogę, ale posłuchał. -Mamy mało czasu. - Rozejrzał
się wokół, sprawdzając, czy nadal są sami. - Jesteśmy tu ju ponad tydzień.
Słyszałem, e pierwsi goście mają się tu pojawić za kilka dni. Kto wie, moe St.
Ives straci cierpliwość i kae nam wyjechać.
− Nie zrobi tego.
Louis prychnął. - Tak mówisz. Ale kiedy zjawi się tu jego rodzina... - Spojrzał
na Helenę. Mówi się o weselu, ale mnie się to nie podoba. To kuszenie losu.
Musisz zdobyć sztylet i to szybko. Dzisiaj w nocy.
− Mówiłam ci. Musi być w jego gabinecie. - Helena odwróciła głowę i
spojrzała na niego chłodno. - Dlaczego ty go nie wykradniesz?
− Zrobiłbym to, ale wuj twierdzi, e musisz to zrobić ty, a ja - wzruszył
ramionami - rozumiem teraz jego punkt widzenia.
− Co takiego?
− Jeśli ty ukradniesz sztylet, St. Ives nie będzie nagłaśniał tej sprawy. Nie
będzie chciał, by wszyscy dowiedzieli się, e ośmieszyła go kobieta.
− Rozumiem. - Helena odwróciła" głowę w stronę okna. - A więc to muszę być
ja.
− Oui, i to szybko.
Helena poczuła, e pętla na jej szyi zaciska się coraz mocniej. Westchnęła. -
Poszukam dzisiaj.
Poczekała, a zegary wybiją północ. Nie była pewna, czy Sebastian skończył
pracę i opuścił gabinet, ale ze schodów zobaczyłaby światło sączące się przez
szparę pod drzwiami. Szła szybko i zdecydowanie; nie była na tyle głupia, by
kryć się po kątach. Trzymała się chodnika, który wyciszał kroki.
Korytarz prowadził do długiej galerii. Dotarła do końca i skręciła w prawo...
I wpadła na ścianę twardych jak stal mięśni.
−
Zabrakło jej tchu. Sebastian złapał ją, zanim straciła równowagę.
− Có u... - Mimo słabego światła księyca wpadającego przez nieosłonięte
okna zauwayła, e jest ubrany w jedwabny szlafrok i pewnie niewiele wię-
cej. Przyciągnął ją do siebie; ona objęła go ramionami. Podniosła głowę i
napotkała jego spojrzenie.
Uniósł brew. - Mignonne.
Dokąd idziesz? Nie wypowiedział tych słów, ale to pytanie było wyryte na
jego twarzy.
Nabrała tchu. - Co tu robisz?
Przyglądał się jej uwanie. - Szedłem do ciebie. A ty?
W bladym świetle księyca granitowe rysy twarzy zdradzały wyraźnie, e w
jednej kwestii stracił cierpliwość. Namiętność przypomniała o sobie; nie potrafił
ju nad nią panować. Pod dotykiem jej palców ciało mówiło tę samą historię;
szerokie, potęne mięśnie były spięte od zbyt długiego oczekiwania.
− Ja... - Szłam do ciebie? To byłoby kłamstwo. Zwilyła usta. - Ja te chciałam
cię zobaczyć.
Ledwie wypowiedziała te słowa, zamknął jej usta pocałunkiem. Był namiętny
i gorący, ostrzegał przed tym, co ją jeszcze czeka.
Owinęła ręce wokół jego szyi i oddala mu pocałunek z takim samym arem.
Niech diabli biorą Fabiena! Najwyej będzie jedna noc opóźnienia.
Zrobi wszystko dla tej jednej, ostatniej nocy z Sebastianem.
Chciała go zobaczyć. To była ostatnia szansa, by mu pokazać, jak wiele dla
niej znaczy, nawet jeśli nie jest w stanie mu tego powiedzieć.
Sebastian przerwał pocałunek, który wyrwał się nieco spod kontroli.
Kontrola, śmieszne słowo. Sądził wcześniej, e lata doświadczenia nauczyły go
trzymać poądanie na wodzy, ale teraz czuł się bezbronny.
Dwie minuty później pozbawiła go resztek samokontroli. I to celowo.
Przysunęła się bliej, przyciskając swoje słodkie krągłości do jego ciała, a
miękkie usta do jego ust. Dotyk jej palców na policzku, wznoszące się i opa-
dające piersi były niczym wołanie syreny - stare jak świat, i tak samo kuszące.
Jej oczy błyszczały.
Niech będzie.
− Twój pokój. - W jego głosie paliła się ądza. -Chodźmy.
Wypuścił ją z objęć, wziął za rękę i ruszył w stronę galerii. Nie odwaył się
na bardziej intymny kontakt, musieli się śpieszyć, skoro mieli dotrzeć do sy-
pialni. Szła za nim bez najmniejszego protestu, tak samo skoncentrowana na
wspólnym celu.
Dotarli do drzwi; otworzył je na oście. Weszła do środka, a on zaraz za nią.
Zamknął za sobą drzwi, nie spuszczając z niej wzroku. Trzasnęły lekko, a w tej
samej sekundzie ona odwróciła się do niego z twarzą rozjaśnioną uśmiechem
madonny.
Wyciągnęła ramiona. - Kochaj mnie.
Na toaletce paliła się lampa. Nawet w tak słabym świetle nie mógł nie
zauwayć ognia w jej oczach, w jej twarzy. Podszedł bliej bez najmniejszego
wahania. Chciał zobaczyć z bliska wszystko, co chciała mu pokazać. Wziął ją za
ręce, podniósł je do swoich ramion, a potem objął wpół i przyciągnął do siebie.
Pochylił głowę. - Mignonne, musisz mi powiedzieć, jeśli zrobię ci krzywdę.
Jej palce wślizgnęły się w jego włosy. - Nie zrobisz tego.
Ich usta spotkały się, stopiły w jedność, a wszelkie pozory opanowania poszły
w kąt. Przytuliła się bliej, oddała mu swoje usta, pozwalając, by czerpał z nich
do woli, by porwał ją w wir rozkoszy i zmysłowej energii.
Do świata, którym rządzi namiętność, a triumfuje poądanie.
Był spragniony; ona z radością dawała mu pić. Zachęcała, by czerpał z niej do
woli. Chciał ją mieć, i to tak, by na zawsze przepędzić wątpliwości, a ona nie
tylko się na to godziła, ale była pokusą, wyzwaniem, zachętą.
Kręciło mu się w głowie, kiedy nagle poczuł, e szlafrok ześlizguje się z jego
ramion. Przerwał pocałunek; poądanie paliło się ogniem tu
pod skórą.
Połoyła ręce na jego piersi, jakby to wyczuwała. Oddychał cięko i patrzył na
jej twarz, widząc zdumienie, kiedy zorientowała się, jaką ma nad nim władzę i
jakie są jej konsekwencje.
Uśmiechnęła się. Opuściła wzrok. Jedna ręka ześlizgnęła się z piersi i wolno
powędrowała w stronę podbrzusza. Zacisnął zęby; lekki jak muśnięcie piórkiem
dotyk doprowadzał go do szaleństwa. Stłumił jęk, a ona pieściła go, zamykając
w dłoni.
Zobaczył, e uśmiecha się szerzej.
Jeszcze chwila i umrę, pomyślał, kiedy jej palce dotarły do pulsującego źródła
rozkoszy.
Wyciągnął ręce w jej stronę i nagle zdał sobie sprawę, e jest ciągle w pełni
ubrana. To się musi zmienić; wiedział, e nie będzie usatysfakcjonowany,
dopóki nie będzie miał jej nagiej. Zrobił krok w stronę łóka; poszła za nim,
jedną ręką obejmując go w pasie, a drugą wcią pieszcząc jego męskość.
Podniosła wzrok, kiedy znaleźli się tu
obok. Pocałował ją namiętnie,
uwalniając swoje demony. Drugą ręką rozsznurowywał jej suknię.
Zdjęcie gorsetu, spódnic i halek zajęło zaledwie chwilę; z inną kobietą moe
próbowałby to przeciągnąć, zachować sobie przyjemność na dłuej. Z Heleną
nie mógł czekać, nie potrafił.
Została jedynie w cieniutkiej koszulce; to była ostatnia bariera między nimi.
Zatrzymał się na moment. Stała ju przed nim naga, jeszcze parę chwil i będą
się kochać. A tymczasem...
Rozejrzał się wokół, oceniając moliwości i nagle zobaczył coś, czego
potrzebował. Coś, czego oboje pragnęli.
Spojrzał na nią; znów zamknęła dłoń na jego męskości. Zamknął oczy,
odchylił w tył głowę i jęknął z rozkoszy.
Helena potraktowała to jako zachętę do dalszych pieszczot. Ostatnim razem
nie miała okazji, by poznać jego ciało, teraz zamierzała z niej skorzystać.
Dotykała, gładziła, przesuwała palce po skórze, czując e z kadym dotykiem
napięcie w jego ciele rośnie, e robi się coraz twardszy.
Zdała sobie sprawę, jak wiele mu daje przyjemności. Chciała mu dać jeszcze
więcej.
− Dosyć. - Chwycił ją za nadgarstek, odciągając rękę. - Teraz moja kolej, by
złoyć ci hołd.
Ku jej zaskoczeniu odsunął się, odwrócił i zaprowadził ją do okna. Księyc,
srebrzyście blady, zaglądał do środka, tworząc plamę światła na ciemnym
dywanie.
Zatrzymał się w tym miejscu i ustawił ją tak, e promienie oświetlały jej
ciało. Patrzył na nie, osłonięte jedwabną koszulką, uśmiechając się zmysłowo.
− Idealnie.
Ukląkł przed nią. Z powodu rónicy wzrostu jego głowa znajdowała się na
wysokości jej piersi.
Spojrzała na niego i dotknęła jego włosów. Podniósł ręce i zamknął jej piersi
w dłoniach. Zamknęła oczy, a jej ciało wypręyło się, zachęcając do dalszych
pieszczot.
Pieścił ją najpierw delikatnie, ale kiedy jej piersi nabrzmiały i stały się
twardsze, dotyk stał się bardziej władczy, bardziej zdecydowany. Palce zacisnę-
ły się na brodawkach, a ona wydala z siebie jęk. Okręnymi ruchami pieścił
twarde kamyczki, a potem podniósł głowę i pocałował ją w usta.
Zatopiła się w jego ustach, w jego namiętności. Objęła ramionami jego głowę
i trzymała go mocno. Nie ustawał w pieszczotach, gładząc, dotykając, zaciskając
palce, a kolana się pod nią ugięły.
Odrzuciła do tyłu głowę, uwalniając się z pocałunku, i wydała z siebie
głęboki jęk.
Zacisnął ręce na jej talii i trzymał ją mocno, całując podbródek, szyję, a
wreszcie gorące miejsce tu przy obojczyku, gdzie tańczył puls. Ssał, lizał, pie-
ścił jej skórę, a potem jego usta powędrowały w dół.
Do napiętego wzniesienia piersi.
Jego usta były jak płomień; paliły mimo warstwy jedwabiu. Jęknęła jeszcze
raz, złapała go za włosy, zachęcając do dalszych pieszczot. Wiedział co ma
robić; gorące wargi napierały, ocierały się, tańczyły. Zanim zdąyła
zaprotestować, wziął jej pierś do ust i koncentrując się na napiętym guziczku,
zaczął lekko ssać.
Nabrała głęboko powietrza, a po chwili gwałtownie je wypuściła. Napięcie
było coraz większe, delikatna tortura przeniosła się do drugiego wzniesienia, a
obie jej piersi paliły z rozkoszy.
Zaszeleścił jedwab. Helena patrzyła z fascynacją, jak jego due ręce napinają
koszulkę w okolicach jej talii, a potem śledzą kadą krawędź jej eber, pępka i
talii, jak gdyby rysowały mapę. Piersi wcią bolały, ale gorąca fala przesuwała
się niej, szła za dotykiem jego palców.
Przycisnął usta do jej brzucha, ale po chwili zmienił pozycję. Usiadł na
podłodze, chwycił ją za biodra. Intymny dotyk - gorący i szorstki, choć osło-
nięty jedwabiem - przyprawiał ją o dreszcze. Palce krąyły po skórze, podnosiły
koszulkę i pieściły uda, a w końcu znalazły się na krągłych pośladkach.
Opuścił głowę i zszedł jeszcze niej, między jej nogi. Zamarła, zacisnęła
dłonie na jego włosach. Na moment odsunął głowę, usiadł wygodnie, rozsu-
wając jej stopy.
Spojrzała w dół. Zobaczyła jego twarz wpatrzoną w trójkąt ciemnych loków
na szczycie kolumn ud. Przysunął się bliej i dotknął językiem gorącego
miejsca. Trzymała go mocno, zamknęła oczy, a on przechylił ją lekko i zaczął
pieścić.
Wszystko przez warstwę jedwabiu. Materiał potęgował wraenia, tworzył
dodatkowe tarcie dla delikatnej, wraliwej skóry. Lizał, ssał, pieścił językiem,
a zrobiła się napięta, wilgotna, mokra. Nie mogła złapać tchu. Otworzyła oczy i
patrzyła, jak jego głowa porusza się rytmicznie.
Napięcie wzbierało jak fala przypływu, która nie miała się gdzie zatrzymać.
Dawał jej przyjemność, a ona ją brała, wiedząc, e jemu ten hołd, jak sam
powiedział, dostarcza wiele satysfakcji.
Napierał dalej, głębiej. Podniosła wzrok i zobaczyła cień odbijający się w
szybie. Po chwili zdała sobie sprawę, e to jej sylwetka, skąpana w poświacie
księyca i bladym świetle lampy stojącej na toaletce. Postać była niewyraźna,
jakby zasłonięta jedwabnym całunem, takim samym, który zasłaniał jej ciało.
Mimo to widziała wystarczająco duo -wygięte w łuk plecy, szczupłe kolumny
ud, stopy ledwie dotykające podłogi.
W świetle księyca widziała i jego - potęne mięśnie ramion, szczupłe biodra,
kontrastujące z jej jasną skórą ciemnobrązowe włosy, które poruszały się w rytm
pieszczot.
Nie mogła oderwać wzroku nawet wtedy, gdy przestał i oparł policzek na jej
udzie. Zabrał rękę i balansował jej ciałem, pomagając jej utrzymać równowagę.
Straciła dech i spojrzała na niego, a jego ręka znalazła się między udami. On
równie na nią patrzył, a jego palec otworzył ją przez jedwabny materiał,
najpierw delikatnie, potem bardziej zdecydowanie. Parł do środka, tylko
odrobinę, a ona nabrała głęboko powietrza.
Spojrzała w okno.
Jego palce rozluźniły się, wygładzając materiał, a dotarły do źródła jej
rozkoszy, za delikatną zasłoną mokrego jedwabiu.
Palec znów znalazł się w środku. Sebastian pochylił głowę.
Usta dotknęły najwraliwszego miejsca. Zaczęły delikatnie ssać.
W jej yłach popłynęła czysta rozkosz. Porwała ją za sobą jak fala, a potem
wyniosła ją na sad szczyt.
Rozsypała się w jego rękach. On nie przestawał, i za chwilę pojawiła się
następna, jeszcze mocniejsza.
Usłyszała stłumiony krzyk; po chwili zdała sobie sprawę, e wyszedł z jej ust.
Kręciło jej się w głowie, fala wycofywała się, krew w yłach
płynęła
spokojniej. Sebastian odsunął się, jego palce puściły rozgrzane ciało. Pociągnął
delikatnie za zmięty materiał, a potem przyciągnął ją do siebie, a jej uda oparły
się o jego uda.
Ujął w dłoń jej twarz i pocałował.
Namiętnie. Dał jej wyraźnie do zrozumienia, e to było dopiero pierwsze
danie.
Poądanie wróciło; oddała mu pocałunek, czując własny smak na jego ustach.
Pocałowała go jeszcze głębiej.
Wyciągnęła rękę tam, gdzie jego męskość dotykała jej brzucha. Złapał jej
dłoń, zanim dotarła do celu.
Westchnęła. - Chcę cię pieścić.
Spojrzał jej w oczy. - Będziesz. Ale nie tak.
Niebieskie oczy stały się zupełnie ciemne, a zamiar w nich wypisany
przyprawiał ją o dreszcze. -A jak?
Spojrzał na nią uwanie, jakby rozwaając, co jej powiedzieć. W końcu
zapytał: - Moesz wstać?
Zamrugała, ale wypełniła polecenie. Zachwiała się, aleją przytrzymał. Wstał,
wziął ją za rękę i przyciągnął niski podnóek. Ustawił go pod oknem, jakieś pół
metra od ściany.
Przyciągnął ją do siebie, a potem odwrócił w swoich ramionach tak, e
znajdowała się przodem do okna. - Uklęknij na podnóku.
Posłuchała. Był obity haftowanym aksamitem i wystarczająco długi, eby
zapewnić jej wygodę i bezpieczeństwo.
Ukląkł za nią. Jej łydki znalazły się między jego nogami, a jego kolana
między po obu stronach podnóka. Objął ją w talii.
− Dosięgniesz parapetu?
Owszem, jeśli pochyli się do przodu. Szeroka drewniana listwa znajdowała
się mniej więcej pół metra nad podłogą. - Tak. Czemu pytasz? - Dodała po
chwili, zdumiona.
Zawahał się, a potem szepnął. - Zobaczysz.
Ramię na jej talii zacisnęło się, przyciągając ją do siebie. Na swoich plecach,
tu nad pośladkami czuła twardość jego erekcji. Nie miała pojęcia, co zrobić z
rękoma; po chwili namysłu złapała jego ramię.
Zmienił pozycję, a ona zorientowała się, jaki będzie jego następny ruch.
− Jeśli będziesz się musiała przytrzymać, chwyć za parapet.
No tak. Nie miała zamiaru się dopytywać, ale jej umysł rozwaał ju wiele
rozkosznych moliwości. Podniósł jedwab koszulki i dotknął nagim ciałem jej
skóry.
Odrzuciła głowę w tył, szepcząc słowa zachęty i przysunęła biodra.
Zaśmiał się, a potem pochylił głowę i pocałował ją w miejsce, gdzie szyja
styka się z ramieniem. Wygięła się z rozkoszy, wypychając w przód piersi.
Zamknął dłoń na jednej z nich, potem na drugiej i pieścił, dopóki brodawki
nie stwardniały, a ona nie zaczęła cięko dyszeć i jęczeć z rozkoszy. Dłoń ze-
ślizgnęła się niej, dotknęła podbrzusza. Zaczęła błagać go bez słów.
Pochylił ją do przodu. Stalowe uda dotykały jej
ud, zarost dranił
podniecająco, a biodra i klatka piersiowa trzymały ją jak w klatce. Chwyciła go
kurczowo za ramię, wbijając paznokcie w oczekiwaniu na to, co się zaraz stanie.
A on przysunął się bliej i wszedł w nią delikatnie, zapadając się powoli w cu-
downą miękkość.
Nie mógł oddychać. Patrzył z zapartym tchem jak jego członek niknie pod
kremowymi pośladkami, otwiera i zagłębia się w nią, a jej ciało poddaje się i
mięknie. Wypuścił powietrze, zamknął oczy, a jedwab jej skóry był jak
najcudowniejsza pieszczota. Wbiła paznokcie jeszcze głębiej i jęknęła, ale nie z
bólu.
Uśmiechnął się w głębi duszy; na zewnątrz nie był w stanie okazać adnych
emocji, był zbyt skoncentrowany na przeywanej właśnie przyjemności.
Nachylił biodra, wycofał się nieco i pchnął - na razie delikatnie, by jej pokazać,
co ją czeka.
Natychmiast się zainteresowała.
Poruszyła się, dopasowując się do niego. Przytrzymał ją bardziej stanowczo i
powtórzył ruch.
I jeszcze raz. Tym razem mocniej
Po chwili nie była w stanie nawet myśleć; trzymała się kurczowo, przyjmując
go niecierpliwie. Erotyczne napięcie rosło tak szybko, e po chwili szlochała z
rozkoszy, oddając się całkowicie w jego władanie.
A on brał, jak zdobywca, modląc się, by ten akt zapisał się w jej zmysłach tak
samo jak zapisał się u niego. Zamknął oczy, potęgując doznania - kiedy
eliminuje się jeden ze zmysłów, inne reagują jeszcze czulej - i czerpał rozkosz z
jej cudownie gorącego, wilgotnego ciała.
Przyśpieszył. Nachylił się nad nią i dotknął jej piersi. Usłyszał ciche
westchnienie. Pieścił je przez chwilę, masując okręnymi ruchami, a potem
skupił się na nabrzmiałych brodawkach. Zaczęła jęczeć z rozkoszy.
Dotykał palcami krągłości, które teraz uwaał za swoje, podniósł rąbek
koszulki na wysokość talii i pieścił jej nagie pośladki, muskając zagłębienie
między nimi. Czuł, jak przeszywa ją dreszcz. Sięgnął z drugiej strony i zaczął
pieścić loczki na jej podbrzuszu.
Rozdzielił je palcami i pchnął jeszcze mocniej.
Poczuł, jak wzbiera w niej napięcie, wszedł w nią jeszcze głębiej, a ona
zacisnęła się mocniej. Cały czas pieścił ją palcami, nie dotykając napiętego
wierzchołka, tylko krąąc wokół. Potem objął ją jeszcze czulej, pchnął mocniej i
delikatnie go odsłonił. Dotknął go koniuszkiem palca. I wznowił swój rytm.
Wbiła paznokcie w jego skórę, kurczowo trzymając się rzeczywistości, która
w szalonym pędzie uciekała jej spod nóg. Wytrzymała nie dłuej ni minutę.
Poczekał, a wróci do siebie, a rozdygotane mięśnie znów zaczną jej słuchać.
Wziął ją w ramiona i zaniósł do łóka. Odsunął narzutę i połoył ją w miękkiej
pościeli, na samym środku materaca. Ju miała zaprotestować; bała się, e sobie
pójdzie, zanim ona zdąy dostarczyć mu takiej samej rozkoszy. Ale on nie miał
najmniejszego zamiaru jej zostawiać. Zerwał z niej koszulkę, wyprostował się,
pieszcząc wzrokiem ciało. Jego twarz zdradzała tłumione poądanie. Chwilę
później znalazł się tu obok, zakrywając ich oboje kołdrą, owijając szczelnie jak
gorący kokon.
Potem połoył się na niej, rozchylił jej uda i wszedł w nią jednym, mocnym
pchnięciem. Ponownie zaczął się szalony taniec.
Helena odrzuciła wszelkie skrupuły, oplotła wokół niego ramiona i nogi,
oddając mu całe swoje ciało. Kokon zamienił się w jaskinię, miejsce, w którym
panowały prymitywne ądze, poądanie w czystej postaci. Kochał ją jak
szalony, a ona oddawała mu się w pełni, bez wahania.
Gorące oddechy, jęki, namiętne westchnienia stały się ich językiem; dwa
zespolone ciała były jedyną rzeczywistością. On pragnął, ądał i brał, ona
dawała, otwierała przed nim swoje ciało i serce, oddając mu klucz. Kiedy znów
porwał ich wir uniesień, zabierając ich z tego świata, otworzyła przed nim swoją
duszę.
Rozdział 11
Skrzypienie podłogi wyrwało Helenę z głębokiego snu. Zamrugała w
ciemnościach. Panowała głęboka cisza, daleko jeszcze było do świtu. Zdała so-
bie sprawę, e nie znajduje się w Cameralle, a Ariele nie ma w sąsiednim
pokoju.
Uświadomiła sobie, e ciepło, które przenika jej ciało, pochodzi od
Sebastiana, śpiącego twardo u jej boku.
Podłoga zaskrzypiała ponownie, zbyt głośno, by mógł być to przypadek.
Sebastian zaciągnął zasłony wokół łóka. Wystawiła głowę, wyślizgując się
spod ciękiego ramienia i wyjrzała.
Przez moment sądziła, e to Louis zakradł się do jej sypialni. Ogarnęła ją
panika, ale kiedy oczy dostosowały się do panujących ciemności, przy drzwiach
zobaczyła kogoś, kto wyglądał znajomo. Męczyzna trzymał rękę na klamce i
rozglądał się bacznie.
Phillipe. Młodszy brat Louisa. To on zabrał Ariele z Cameralle i odwiózł do
Fabiena.
Targały nią róne emocje - strach i obawa o siostrę. Phillipe wszedł do
środka, zamykając za sobą drzwi. Jego wzrok zatrzymał się na zasłoniętym łó-
ku. Zrobił krok w jego kierunku.
Helena zasłoniła ręką usta, tłumiąc okrzyk przeraenia. Spojrzała na śpiącego
twardo Sebastiana.
Była naga. W nogach łóka dostrzegła swój szlafrok, pociągnęła go do siebie
i zarzuciła na ramiona, modląc się, by Sebastian się nie obudził, a Phillipe nie
wpadł na pomysł, by odsłonić zasłony.
Opuściła stopy na podłogę i poprawiła szlafrok, zasłaniając całe ciało. Wstała
i cichutko wyszła zza zasłony. Zostawiła za sobą lukę, ale Sebastian nie
poruszył się.
Od razu zobaczyła Phillipe'a, dała mu znak ręką, by był cicho. Bała się
zaciągnąć z powrotem zasłonę; mosięne kółka narobiłyby sporo hałasu. Zasta-
nawiała się przez moment, czy gra jest warta ryzyka, stwierdziła jednak, e nie
moe ryzykować ycia Ariele.
Serce biło jak szalone; pokazała mu gestem, eby wrócił do drzwi. Chciała
rozmawiać z nim jak najdalej od łóka, w jak najciemniejszym kącie. Najlepiej
byłoby spotkać się w korytarzu, nie ufała mu jednak na tyle, by opuszczać
pokój. W końcu był jednym z ludzi Fabiena.
− Co tu robisz? - szepnęła oskarycielskim tonem.
Ku jej zdziwieniu Phillipe achnął się. - To nie tak, jak myślisz.
Mimo e z jego ust te wyszedł szept, zmarszczyła czoło i dała znak, by
mówił jeszcze ciszej. - Nie wiem, co myślę. Co u Ariele?
Phillipe zbladł; serce Heleny ścisnęło się z bólu.
− Miewa się... dobrze. Na razie.
− Co chcesz przez to powiedzieć? - Helena złapała go za ramię i potrząsnęła. -
Fabien zmienił zdanie?
Phillipe skrzywił się. - Nic mi o tym nie wiadomo. Nadał zamierza...
Obrzydzenie i smutek na jego twarzy wyraźnie zdradzały jego zdanie na ten
temat.
Helena pytała dalej: - Nadal chce, ebym przywiozła sztylet?
Zamrugał. - Sztylet? To jest ten przedmiot, który musisz zdobyć?
Helena zacisnęła zęby. - Tak! Ale na Boga, powiedz mi, coś się zmieniło?
Chce mieć go wcześniej?
− Znów złapała go za ramię. - To dlatego jesteś tutaj?
Phillipe skupił się, a po chwili zrozumiał jej pytanie i potrząsnął głową. - Nie.
Ten łajdak wcią mówi o Boym Narodzeniu.
Helena spojrzała na niego badawczo. - Łajdak, powiadasz? - Odwrócił wzrok,
więc dodała: - Przecie to twój wuj.
− Nie chcę takiej rodziny! - wykrztusił z siebie z furią zmieszaną z odrazą.
Napotkał jej wzrok; nawet w słabym świetle widziała, e jego oczy a po-
ciemniały z gniewu. - To potwór! Tyran, który jest w
stanie wziąć
dziewczynę i... - Zaczął gwałtownie gestykulować. - Tylko po to, by zmusić
jej siostrę, by dla niego kradła.
− Co do tego, to się zgadzamy - szepnęła Helena.
− Ale po co tu przyjechałeś?
− Przyjechałem ci pomóc. - Spotkał jej wzrok; w jego głosie słychać było
desperację. - Muszę uratować Ariele. Nie miałem pojęcia, w jakim celu kazał
mi jechać po nią do Cameralle. Sądziłem, e martwi się o jej bezpieczeństwo.
- Zaśmiał się gorzko. - Ale przejrzałem na oczy i wiem, jakie ma plany.
Wiem, co to za człowiek.
Phillipe złapał Helenę za rękę. - Jesteś jej jedyną nadzieją. Gdyby istniał jakiś
inny sposób, by wyrwać ją z jego szponów, na pewno bym z niego skorzystał.
Naprawdę. Nie mamy innego wyjścia. Prawo jest prawem, ma nad nią całkowitą
władzę. - Czy ona wie? - przeraziła się Helena. Ulyło jej, kiedy potrząsnął
głową. - Nie. Nawet nie sądzę, by przyszło jej to do głowy. Jest taka niewinna,
taka słodka i czysta.
Gdyby miała jeszcze jakieś wątpliwości co do natury uczuć, jakie Phillipe
ywił do Ariele, te słowa i wyraz jego twarzy z pewnością by je rozwiały. Fa-
bien tego nie przewidział, có za ironia. - A więc nic się nie zmieniło. Muszę
wykraść sztylet i dostarczyć go Fabienowi w Wigilię.
− Wiedziałem tylko, e dał ci zadanie do wykonania. - Zmarszczył czoło. - Nie
wierzył, e jesteś w stanie spełnić jego prośbę.
Skrzywiła się. - Nie wydaje mi się to niemoliwe.
− To dlaczego jeszcze tu jesteś? Dlatego tu przyjechałem. Sądziłem, e masz
jakieś kłopoty.
− Jeśli o to chodzi... - Zmarszczyła czoło. Miała kłopoty, ale co z tego. I tak
musi to zrobić.
Dla Ariele. - Fabien twierdzi, e sztylet jest gdzieś tutaj, w tym domu. Sądzę,
e ma rację. Ale ani mnie, ani Louisowi i Villardowi nie udało się go znaleźć -
szukaliśmy wszędzie poza jednym miejscem. Musi tam być. Miałam iść tam
wczoraj, ale....
Phillipe złapał ją za rękę. - Chodźmy tam teraz. Poszukamy, zanim
ktokolwiek się obudzi, a potem uciekniemy. Mam konia...
− Nie. - Helena próbowała wyrwać rękę, ale Phillipe
był wyjątkowo
stanowczy. - Nie moemy wyjedać bez przygotowania. Ksiąę nas z
łatwością dogoni, a wtedy nici z ratowania Ariele.
Phillipe przyglądał się ze zdumieniem, a potem odparł: - Boisz się tego
księcia. Nie sądziłem, e tak będzie. - Wyprostował się i spojrzał na nią z góry. -
Nie ma to zresztą znaczenia. Jestem tutaj. Powiesz mi, gdzie jest ten sztylet, a ja
go ukradnę i zawiozę Fabienowi.
Miała ochotę dać mu prztyczka w nos. - Nic nie rozumiesz. - Ugryzła się w
język, by mu nie mówić, e jest naiwnym chłopaczkiem wtrącającym się w gry
dorosłych męczyzn. - Nie sądzisz, e gdyby to było takie proste, Louis dawno
by to zrobił? Fabien oświadczył, e muszę to" być ja. Ja i nikt inny.
− Dlaczego? Skoro chce odzyskać sztylet, co za rónica, kto go dostarczy.
Helena westchnęła. - Ma swoje powody. Niektóre znam, innych się
domyślam. - Myśl, e jednym z tych powodów było ukaranie Sebastiana, leała
jej cięko na sercu.
Phillipe chyba zrozumiał. - Ale wkrótce zdobędziesz ten sztylet? - zapytał
błagalnym tonem. Pokiwał głową. - Oczywiście, e to zrobisz. Jesteś dobra,
lojalna i odwana. Nie zostawisz siostry w rękach tego potwora. - Ścisnął jej
dłoń i uśmiechnął się, nabierając pewności. - Dzisiaj w nocy, dobrze?
Helena widziała zaufanie i pewność w jego oczach i była wdzięczna losowi,
e Ariele znalazła takiego wiernego obrońcę. Gdyby tylko ją ktoś mógł
uratować. Phillipe czekał cierpliwie na odpowiedź. Helena ju wiedziała, jaka
będzie.
A mimo to wahała się przez moment. Próbowała wymazać z pamięci ciepło,
radość i miłość, które towarzyszyły jej przez ostatnie kilka godzin. Chciała
zapomnieć o tym, jak piękne były to chwile. Nie udało się. Nie uda jej się
wymazać Sebastiana z myśli. Miała wraenie, e jej serce rozdziera się na ka-
wałki.
W jej oczach wezbrały łzy, ale wyprostowała się gwałtownie i zaczęła kiwać
głową.
Z drugiej strony pokoju rozległo się głębokie westchnienie.
− Mignonne, powinnaś była mi powiedzieć.
Helena zamarła, odwróciła się na pięcie i spojrzała w stronę łóka. Białe palce
rozchyliły zasłonę, a potem pociągnęły ją z głośnym szczękiem.
Sebastian leał podparty na łokciu. Kołdra zakrywała go do połowy;
odsłonięta pierś eksponowała muskulaturę. Patrzył przez chwilę na Helenę, a
potem zwrócił się do Phillipe'a: - Jesteś spokrewniony z hrabią Vichesse?
Mówił spokojnie, ale w głosie słychać było złowrogą nutę.
Phillipe przełknął ślinę i ukłonił się sztywno. - To mój wuj. Jestem bratem
Louisa, który jak wiem, równie jest tutaj. Nazywam się Phillipe de Sevres.
Helena słyszała jego słowa, ale nie miała odwagi, by na niego spojrzeć. Co
musiał sobie pomyśleć, kiedy się okazało, e
w jej łóku znajduje się
męczyzna, i to całkiem nagi?
To było chyba najmniejsze z jej zmartwień. Patrzyła na Sebastiana, próbując
odgadnąć jego myśli. To westchnienie, te gesty... Có mogły znaczyć?
Zdekonspirował ją. Nie mogła liczyć na to, e nie słyszał rozmowy. Owszem,
mówili po francusku, ale Sebastian doskonale znał ten język. Pewnie jej teraz
nienawidzi. Tylko dlaczego powiedział do niej mignonne!
Czuła na sobie jego spojrzenie, wiedziała, e na coś czeka. Nie wiedziała na
co. Czuła, e otwiera przed nią swój umysł, ale ona i tak nie wiedziała, co chce
jej powiedzieć.
Stała jak zaczarowana, bez ruchu, jakby wrosła w podłogę. On w końcu
westchnął, odrzucił nakrycia i wstał z łóka.
Zbliył się do niej.
Oczy Heleny zrobiły się wielkie jak spodki. Otworzyła usta, by
zaprotestować. Zabrakło jej słów.
Był zupełnie nagi. I...
Czyby nie wiedział, co to wstyd?!
Chyba tak. Przemaszerował przed nią, jakby miał na sobie purpurowe szaty
cesarza.
Zupełnie zignorował Phillipe'a.
Był na tyle blisko, e widziała jego oczy, otworzyła usta, by wyjaśnić, ale...
Nie wydobyła z siebie nawet słowa.
Podniosła rękę, by się przed nim zasłonić. Ręka opadła po chwili.
Zatrzymał się tu przed nią. Jak zwykle, jego twarz była nieprzenikniona,
oczy zbyt tajemnicze, by mogła coś w nich wyczytać.
Pokonana, podniosła ręce i odwróciła głowę. Nie potrafi mu wytłumaczyć.
Wyciągnął dłoń i odwrócił do siebie jej twarz. Przyglądał się jej uwanie.
A potem pochylił głowę i pocałował ją w usta. Wystarczająco długo, by
poczuła się pewnie.
Powiedział w końcu. - Wracaj do łóka, mignonne, bo się przeziębisz.
Nie mogła oderwać wzroku.
Podniósł głowę i spojrzał na listy leące na toaletce. Spojrzał na Helenę i
uniósł brew. - Pozwolisz?
Zawahała się, szukając odpowiedzi w jego twarzy i pokiwała głową. Skąd
wiedział? Co takiego działo się w jego głowie?
Sebastian podszedł do toaletki.
Czuła zamęt, nie śmiała oddychać. Powrót do łóka rzeczywiście nie był złym
pomysłem. Nie patrząc na Phillipe'a, przeszła przez pokój i połoyła się, otulając
szczelnie kołdrą. Pościel była jeszcze ciepła; przeszedł ją dreszcz.
Sebastian wziął listy do ręki.
− Usiądź, Sevres. - Bez podnoszenia głowy, Sebastian pomachał otwartym
listem, wskazując na krzesło przy ścianie. - Myślę, e to moe zająć chwilę.
Zdał sobie sprawę z wahania Phillipe'a, który spojrzał pytająco na Helenę, ale
potem usiadł. Jedno spojrzenie wystarczyło, by się przekonać, e chłopak nie ma
zielonego pojęcia, co się dzieje. Nie wiedział, co ma myśleć, ani tym bardziej co
robić. Z wyglądu przypominał nieco starszego brata -ciemnowłosy, w miarę
przystojny, o dwa, trzy lata młodszy od Louisa - ale jego twarz była bardziej
otwarta i szczera.
Sebastian nie widział powodu, by nie wierzyć chłopakowi. Zamierzając się na
intrygę Fabiena, Phillipe zadeklarował wyraźnie, choć wzruszająco naiwnie, po
której stoi stronie.
List, który Sebastian trzymał w dłoni, był zapisany dziewczęcym pismem.
Odłoył go na bok, zapalił lampę i podkręcił knot. Wziął drugi list.
Od razu rozpoznał cięką rękę Fabiena, mimo e widział to pismo wiele lat
temu, kiedy po raz ostatni Francuz chciał wykupić rodowy sztylet. Była to chyba
dziesiąta z kolei propozycja, oferująca coraz wyszą cenę. Zawsze uprzejmie
odpowiadał, odrzucając ofertę.
A więc Fabien wymyślił kolejną intrygę, by zemścić się na rywalu. Powinien
był się tego spodziewać.
Obaj mieli podobne wyczucie ironii.
Odłoył listy. - Dostałaś je po przyjeździe tutaj. -To nie było pytanie. - Kto ci
je dał?
Zmieszała się. - Louis.
Sebastian uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, e jeszcze nie rozumie, nie
dowierza.
Nieistotne. W końcu przejrzy jego plan.
Przeczytał list od Ariele, studiując "kade słowo. Kada informacja mogła
być wana; wszystko mogło mieć wpływ na przyszłe zdarzenia.
Otworzył drugi list - groźby Fabiena. Spodziewał się, co w nim zastanie, ale
rzeczywistość przeszła jego oczekiwania. Zdenerwował się, ręce zaczęły mu się
trząść. Gapił się przez chwilę na płomień lampy, próbując się uspokoić. Gdyby
Fabien był w pobliu, udusiłby go gołymi rękoma. Ale na to przyjdzie czas
później.
Kiedy się opanował, zrozumiał, przez co musiała przechodzić Helena.
Wszystko przez idiotyczny zakład! Dokończył list i odłoył go na bok.
Milczał przez chwilę, próbując uporządkować myśli, zrozumieć jej
postępowanie. Pocieszał się, e do ostatniej chwili odwlekała moment zdrady,
była z nim tak długo, jak tylko mogła, mimo e ofiarą była jej siostra - osoba,
którą kochała najbardziej na świecie.
Helena opiekowała się Ariele od wielu lat, a jej reakcja na zagroenie, przed
jakim stanęła siostra, była instynktowna. Fabien, jak zwykle, doskonale wybrał
cel ataku.
Niestety nie mógł przewidzieć, e w grę wtrąci się wysza siła.
Sebastian zawsze działał szybko, a warunki pozwoliły mu doskonalić tę
cechę. I tym razem zebrał szybko najwaniejsze elementy planu.
Z nieobecną miną poskładał listy, odłoył na toaletkę, a potem poszedł do
łóka. Podniósł z podłogi swój szlafrok i zarzucił go na ramiona.
Spojrzał na Helenę.
Ona równie patrzyła na niego, a potem zapytała: - Dasz mi ten sztylet?
Zawahał się, rozwaając w duchu, ile powinien jej powiedzieć. Jeśli oznajmi,
e Ariele jest bezpieczna, e groźby Fabiena to zwyczajny blef, kolejne
narzędzie presji na nią, to czy Helena i Phillipe mu uwierzą? Nie widział
Fabiena ju z pięć lat, ale nie sądził, e ten się mógł zmienić, nie w tym
względzie. Mieli z Francuzem podobne zainteresowania, co było jednym z
głównych powodów rywalizacji.
Równie dlatego Fabien wysłał Helenę jako przynętę. Niefortunnie się dla
niego złoyło, e tym razem przynęta okazała się mądrzejsza od myśliwego.
Sebastianowi nie było wcale z tego powodu przykro.
Był przekonany, e znów zatriumfuje nad starym wrogiem, ale naleało
jeszcze rozpatrzyć inny aspekt całej sprawy. Dopóki Helena nie uwierzy, e
moe pokonać Fabiena, nigdy nie będzie czuła sit,' całkowicie wolna i
bezpieczna.
− Nie. - Zawiązał pasek szlafroka. - Nie oddam ci sztyletu. Nie tak się
prowadzi tę grę. - Zobaczył, e twarz Heleny pociemniała, e pojawiła sic na
niej rozpacz. - Pojedziemy do le Roc i uwolnimy Ariele.
Nagła zmiana wyrazu jej twarzy sprawiła, e musiał się uśmiechnąć.
− Vraiment? - Nachyliła się, patrząc mu prosto w oczy.
− Mówisz powanie? - Phillipe zamarł, kiedy Sebastian powiedział, e nie
odda sztyletu, a teraz gapił się na niego jak sroka w gnat.
− Owszem. - Sebastian odwrócił się do Heleny. -Co uzyskasz, jeśli oddam ci
sztylet, a ty zawieziesz go do Fabiena?
Zmarszczyła czoło. - Ariele.
Usiadł na łóku, opierając się o drewniany słup podtrzymujący baldachim. -
Oboje będziecie nadal pod jego wpływem. - Spojrzał na Phillipe. - Będziecie
tańczyć, jak on zagra, niczym marionetki.
Phillipe skrzywił się, ale pokiwał głową. - To, co mówisz, to prawda, ale... -
Podniósł wzrok. - Jaki mamy wybór? Nie znasz Fabiena.
Sebastian uśmiechnął się drapienie. - Tak się składa, e go znam, i to pewnie
lepiej ni którekolwiek z was. Wiem, co myśli, wiem, jak zareaguje. -Spojrzał
na Helenę. - Jak to kiedyś elegancko ujęła Helena, znam się na grach
prowadzonych przez wpływowych męczyzn.
Przyglądała się mu z przechyloną na bok głową. Czekała.
Sebastian uśmiechnął się ponownie, tym razem łagodnie i ciepło. - Chodźcie
za mną, mes enfants. Pozwólcie, e udzielę wam paru lekcji.
Rzucił krótkie spojrzenie na Phillipe'a, upewniając się, e chłopak słucha. -
Pierwsza zasada: ten, kto przejmuje inicjatywę, ma przewagę. Fabien sądzi, e
Helena przyjedzie w Wigilię. Nie spodziewa jej się wcześniej. - Spojrzał w
stronę Heleny. - Niezalenie od uczuć, które pojawiły się między nami, Fabien
uwaa, e będziesz zwlekała do ostatniego dnia. Poniewa jest z tobą Louis, nie
spodziewa się niczego nieprzewidzianego, o czym nie zostanie poinformowany
na czas.
Sebastian zastanawiał się przez chwilę czy powiedzieć Phillipe'owi, e jest
marionetką w rękach mistrza, e jego obecność tutaj jest kolejną subtelną
manipulacją Fabiena. Zdecydował, e nie warto o tym mówić.
− W tej chwili monsieur le comte ma doskonałe samopoczucie, bo wszystko
idzie zgodnie z planem.
Patrzyła na niego z uwagą. Uśmiechnął się. -A więc... zobaczmy. Dzisiaj jest
siedemnasty. Jeśli wiatry będą korzystne, dotrzemy do Francji jutro rano. Potem
jeszcze dzień podróy do le Roc... Poprawcie mnie, jeśli się mylę. Będziemy na
miejscu na długo przed tym, zanim Fabien będzie się was spodziewał. Kto wie?
Moe nawet nie będzie go w domu?
− Co wtedy? - zapytała Helena.
− Coś wymyślimy, eby uwolnić Ariele. Nie spodziewacie się chyba, e mam
dokładny plan. Nie widziałem tego zamku na oczy. A potem wyjedziemy tak
samo szybko, jak przyjechaliśmy.
− Naprawdę sądzisz, e to moliwe?
Spojrzał jej w oczy wiedząc, e nie mówi wyłącznie o ratowaniu siostry.
Złapał ją za rękę i ścisnął lekko. - Uwierz mi, mignonne, to jest moliwe.
Uwolni ją i jej siostrę ze szponów Fabiena. Rozumiał, e po tylu latach udręki
moe jej się to wydawać niemoliwe.
Bicie zegara - trzy głośne uderzenia - przywróciły ich do rzeczywistości.
Trzecia nad ranem. Sebastian poruszył się. - Jeśli chcemy dotrzeć do Francji
jutro rano, czeka nas wiele pracy.
Oboje spojrzeli w jego stronę. Szybko i zwięźle przedstawił im zarysy planu.
Mówił cierpliwie, choć nieco protekcjonalnie, ale tym razem Helena nie czuła
urazy. Tak samo jak Phillipe, chłonęła kade jego słowo, wyobraając sobie
zwycięstwo.
− Ja i Phillipe wyruszymy z rana do Newhaven. Louis nie moe
się
dowiedzieć.
Helena zdenerwowała się. - Jadę z wami.
Spotkał jej poirytowany wzrok. - Mignonne, lepiej będzie, jeśli tu zostaniesz.
Dla własnego bezpieczeństwa.
− Nie! Ariele to moja siostra! Poza tym nie znasz le Roc.
− Ale Phillipe tak... - Sebastian spojrzał na chłopaka, który potrząsnął głową
przecząco.
− Non. Nie znam zamku. Przyjechałem tam przed kilkoma dniami. To Louis
spędził tam trzy lata.
Sebastian skrzywił się.
− Poza tym - Phillipe dodał po namyśle - jest jeszcze Ariele. Ona nie wie tego,
co my. Jeśli pojawimy się w środku nocy, obawiam się, e nie będzie chciała
z nami pójść. Z Heleną to co innego, zawsze posłucha siostry.
Helena uczepiła się tej myśli. - No właśnie. Phillipe ma rację. Ariele jest
słodka i niewinna, ale nie jest głupia. Nie opuści le Roc bez powodu, a nie ma
pojęcia o intrygach Fabiena.
Patrzyła na zaciętą twarz Sebastiana, na której wyraźnie malował się
sprzeciw. Przysunęła się bliej i ścisnęła go za palce. - A przecie chcesz
wyjechać z Francji bez hałasu i zbędnego bagau, n'estcepas!
Uśmiechnął się. - Jesteś ostrym przeciwnikiem, mignonne. - Westchnął. - No
dobrze. Pojedziesz z nami. Muszę tylko coś wymyślić, by odwrócić uwagę
Louisa.
Wolałby, gdyby Helena została w Anglii, ale z drugiej strony... moe to i
lepiej, e z nimi pojedzie. Będzie miała udział w porace Fabiena, a dla osoby z
jej temperamentem miało to due znaczenie.
Zegary wybiły pół do czwartej. Podniósł się. -Nie zostało nam wiele czasu. -
Podszedł do drzwi i pociągnął za dzwonek. Spojrzał na Phillipe'a. -Poproszę, by
słuba pokazała ci pokój. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, wołaj. - Zwrócił się
do Heleny. - Nie wychodź z sypialni, dopóki po ciebie nie poślę. Ubierz się na
podró, wyjedamy o dziewiątej. Aha, i zapakuj tylko małą torbę, nic więcej.
Pokiwała głową.
Rozległo się pukanie. Sebastian otworzył drzwi, zasłaniając szparę swoim
ciałem i polecił zaspanemu lokajowi, by posłał po Webstera.
Zwrócił się do Phillipe'a. - Mój kamerdyner, Webster, jest zaufaną osobą.
Pokae ci pokój i będzie się tobą zajmował. Im mniej ludzi wie o tym, e tu
jesteś, tym mniejsza szansa, e Louis i jego słuący się dowiedzą.
Phillipe pokiwał głową.
Sebastian chodził po pokoju, a pojawił się Webster. Oddał Phillipe'a w jego
ręce, a Webster z typową dla siebie niewzruszoną miną wyprowadził chłopaka z
pokoju.
Helena patrzyła, jak zamykają się drzwi, jak Sebastian odwraca się na pięcie i
wraca do łóka. W głowie miała mętlik, nie mogła zebrać myśli. Emocje
szalały: ogromna ulga, zaskoczenie, niepewność. Poczucie winy. Podniecenie.
Przystanął z nieobecną miną, rozwaając coś w myślach. Nagle utkwił w niej
wzrok. - Mogę zobaczyć deklarację, którą wydobyłaś od Fabiena?
Zamrugała, zaskoczona obrotem spraw. Wskazała na kufer. - Jest za
podszewką po lewej stronie pokrywy.
Podszedł do kufra, wymacał pergamin i jednym ruchem rozdarł podszewkę.
Wydobył papier, podniósł się i wrócił do toaletki. Tam rozwinął dokument,
wygładził go i przeczytał w świetle lampy.
Patrzyła na jego odbicie w lustrze. Wąskie usta drgnęły; uśmiechnął się i
potrząsnął głową.
− O co chodzi?
Spojrzał w jej stronę i pomachał pergaminem. -Fabien jak zwykle mnie
zdumiewa. Mówisz, e po prostu usiadł i to napisał, jak tylko go poprosiłaś?
Zamyśliła się, ale po chwili pokiwała głową. -Oui. Zastanawiał się tylko przez
chwilę... - Zmarszczyła czoło. - Dlaczego pytasz?
− Dlatego, mignonne, e pisząc to, niewiele ryzykował. - Przeczytał jeszcze raz
dokument i zwrócił się w jej stronę. - Nie mówiłaś mi, e mówiąc o zie-
miach, uył słów „bardziej rozległe."
− I co z tego?
− To, e... Twoja posiadłość ley w Camargue, na płaskim, dzikim terenie. Ile
liczy akrów?
Podała mu liczbę. Uśmiechnął się.
− A więc jesteśmy wolni.
− Dlaczego?
− Moje ziemie są bardziej rozległe ni twoje. Skrzywiła się i potrząsnęła
głową. - Nadal nie rozumiem.
Odłoył dokument, sięgnął po lampę. - Musisz pamiętać o jednym: Anglia
jest duo mniejszym krajem ni Francja.
Patrzyła, jak skraca knot i wraca do łóka. - Chodzi o to, e w Anglii nie ma
wielu majątków większych od mojego?
− Owszem. Co do mnie, Fabien sądził, e nadal nie chcę się enić. Są jeszcze
ksiąęta z królewskiej rodziny, ale aden nie przypadłby ci do gustu. A dwaj
pozostali są ju onaci.
− Fabien to wie?
− Z pewnością. To równie element gry, a Fabien jest w niej świetny.
− -A ty?
Potrząsnął głową. - Nie, mignonne. Przestałem się w to bawić lata temu. -
Przystanął przy krawędzi łóka i studiował jej twarz. - Wcią znam zasady i w
razie potrzeby potrafię dotrzymać kroku, ale... -Wzruszył ramionami. - Prawdę
powiedziawszy, znudziło mnie to. Znalazłem lepszy sposób na spędzanie czasu.
Kobiety, uwodzenie, pomoc w trudnych sytuacjach. Helena patrzyła, jak
zrzuca szlafrok na podłogę, a potem wślizguje się do łóka. Podniosła się wyej
na poduszki.
Nie ruszała się, bojąc się nawet oddychać...
Przyciągnął ją do siebie, na sam środek ogromnego łoa. Znajdowała się tu
obok niego; wstrzymała dech, czując jego palce na wiązaniu szlafroka.
Rozchylił go, a potem podniósł się i połoył na niej - naga skóra na nagiej
skórze.
Fala gorąca stanowiła szok. Zaczęło jej się kręcić w głowie, ale zdąyła
jeszcze zapytać: - A więc mówisz, e mój dokument jest bezuyteczny?
Patrzył na jej twarz, ręce wędrowały po cudownie miękkim ciele. - Ale skąd.
Nam się przyda. - Spojrzał jej w oczy, uśmiechnął się, a potem pochylił głowę i
pocałował ją w czoło. - Twój dokument to as w naszej grze, mignonne.
Zatriumfujemy nad Fabienem i to... z ogromną satysfakcją.
Co oznaczało, e wcią zamierza się z nią enić. Nawet gdy odkrył, e
zamierzała go oszukać. Poczucie winy wcią dawało o sobie znać.
Ręce nie przestawały się poruszać, uwodząc jej zmysły, zabierając jej
zdolność rozsądnego myślenia. Tak łatwo byłoby ulec jego czarowi, oddać się
mu i zapomnieć o całej sprawie.
Nie potrafiła.
Ujęła jego twarz. Nawet w słabym świetle widziała kady jej rys. - Naprawdę
mi pomoesz... pomoesz mi uratować Ariele. - Nie było to pytanie; nie miała
ju wątpliwości, e to zrobi. - Dlaczego?
Spojrzał jej w oczy. - Mignonne, mówiłem ci wiele razy. Naleysz do mnie.
Tylko do mnie. - Z tymi słowami rozchylił jej uda. - Ze wszystkich kobiet na
świecie jesteś dla mnie najwaniejsza. Chcę ci pomagać, opiekować się tobą.
Nie spuszczał z niej wzroku. - Gdybyś zachowała się tak ze względu na
Fabiena albo innego męczyznę... owszem, czułbym się zdradzony. Ale ty
chciałaś pomóc siostrze, z miłości, poczucia odpowiedzialności. Z troski. Nie
widzisz, e ja to rozumiem?
Zajrzała mu głęboko w oczy i zobaczyła. Uwierzyła. - Powinnam ci
powiedzieć, zaufać.
− Bałaś się o Ariele.
Pochylił głowę i pocałował ją w usta, głęboko, namiętnie, dając jej wyraźnie
do zrozumienia, e sprawę uwaa za zamkniętą.
Zdąyła tylko wyszeptać: - Wybaczysz mi?
Przerwał, kładąc ciepłą dłoń na jej policzku. -Mignonne, nie ma nic do
wybaczenia.
Zrozumiała w tej chwili nie tylko, e go kocha, ale dlaczego. Podniosła usta i
pocałowała go delikatnie, uwodzicielsko, próbując powstrzymać ogień, który
ju szalał między nimi. - Będę twoja -szepnęła. - Na zawsze.
− -Bon. - Przejął kontrolę, smakując jej usta, a potem przyciągnął jej biodra.
Jęknęła, a on wszedł w nią, prąc do samego końca.
Potem się wycofał, a taniec rozpoczął się na nowo.
Helena oddala się całkowicie - otworzyła swoje ciało, swoje serce. Oddała mu
swoją duszę.
W ciemnym kokonie łóka, w pomieszanych oddechach, stłumionych
okrzykach i jękach, w tańcu dwóch rozgrzanych ciało pojawiło się głębsze poro-
zumienie. W końcu uległa, i to był jej prezent dla niego. On z kolei dał jej
siebie, swoją opiekę, swoje serce, a nie tylko poądanie i namiętność.
Stracili dech, kiedy fala wyniosła oboje na szczyt, a potem porwała ze sobą.
Dryfowali przez chwilę, rozkoszując się przeytą rozkoszą, a ona przypomniała
sobie jego słowa. Byli do tego stworzeni. Stworzeni dla siebie nawzajem - ona
dla niego, on dla niej.
Dwie strony tej samej monety, połączeni siłą, której nie mógł złamać nawet
najpotęniejszy człowiek.
Sebastian wymknął się z łóka dwie godziny później. Nałoył szlafrok,
podszedł do toaletki i podniósł deklarację Fabiena. Przeczytał jeszcze raz.
Spojrzał na Helenę, która spała twardym snem, a potem schował papier do
kieszeni i wyszedł z pokoju.
Kiedy był ju
u siebie, zawołał Webstera. Ogolił się i ubrał, wydając
polecenia, a lokaj biegał jak w ukropie, pakując wszystkie rzeczy do niewielkiej
torby. W końcu Sebastian poszedł do gabinetu.
Tam zaczął realizować swój plan. Najpierw napisał list, prywatną prośbę do
biskupa Lincolna, starego przyjaciela ojca. Jak tylko wrócą z Francji, nie było
powodu, by dalej odwlekać ślub. Zakończył list i odłoył go na bok razem z
deklaracją Fabiena. Helena zdobyła ten cenny dokument; Sebastian zamierzał go
uyć.
Zadzwonił po lokaja i posłał po Webstera. Ten pojawił się w gabinecie ze
zwykłym dla siebie spokojem, prowadząc ze sobą jeszcze dwóch towarzyszy ze
starszej rangą słuby. Usiedli. Sebastian przedstawił im swoje zamiary, a oni
zaczęli dyskutować i snuć plany, jak zatrzymać Louisa i Villarda.
− Słuący wydaje mi się człowiekiem hrabiego. Uwaajcie, by się nie
wymknął.
− Będziemy uwaać, Wasza Wysokość. Moesz na nas polegać.
− Jak zawsze. Powtarzam: nie chcę, eby zauwayli, e ktoś ich usiłuje
zatrzymać w Somersham. Mają się zastanawiać, co się stało ze mną i z Hele-
ną, ale jeśli się zorientują, e ktoś ich zatrzymuje, domyśla się, gdzie
pojechaliśmy i szybko do nas dołączą. - Sebastian przerwał i dodał po chwili.
- Im dłuej będą się zastanawiać, tym bezpieczniej dla mnie, dla waszej
przyszłej pani, jej siostry i dentelmena, który przywiózł nam wieści wczoraj
w nocy.
Lekki uśmiech na twarzy Webstera, błysk w jego szarych oczach był
wystarczającą nagrodą. Słuący męczył go od lat - od ślubu Arthura - by w
końcu się ustatkował i ocalił od zguby całą rodzinę.
Webster wydawał się tak zadowolony z obrotu spraw, e trudno mu było
utrzymać niewzruszoną minę. Ukłonił się głęboko. - Moemy złoyć gratulacje,
Wasza Wysokość?
− Moecie. - Po chwili Sebastian dodał: - Ale tylko mnie.
Pogratulowali mu, a potem wyszli. Sebastian wrócił do swoich zajęć.
Uporządkował najpilniejsze sprawy, a potem poprosił słubę, by zawołała pań-
stwa Thierry.
Przyszli oboje - zaskoczeni, niepewni. Sebastian patrzy! na nich przez chwilę,
a potem powiedział im tyle, ile, jego zdaniem, powinni wiedzieć. Przerazili się
na wieść, e nieświadomie uczestniczyli w intrydze Fabiena; przerwał szybko
ich protesty, e nie mieli o tym pojęcia, zapewniając, i wierzy w ich
niewinność.
Potem dał im wybór. Anglia lub Francja. Anglia pod jego opieką, Francja i
rychła klęska Fabiena.
Byli emigrantami, zanim jeszcze zatrudnił ich Fabien, więc wybór był prosty.
Zasugerował, by zostali w Somersham do jego powrotu, a wtedy omówią plany
na przyszłość.
Nie znając szczegółów, Gaston zasugerował, e on i Marjorie pomogą
zatrzymać Louisa. Sebastian zgodził się i odesłał ich, by naradzili się z
Websterem.
Ostatnia osoba, z którą chciał porozmawiać, pojawiła się w gabinecie pięć
minut później.
− Chciałeś ze mną rozmawiać, drogi chłopcze?
Sebastian wstał, uśmiechnął się i poprosił Clarę, by usiadła w jednym z foteli
przed kominkiem. Stanął tu obok, oparł rękę o gzyms i opowiedział jej duo
więcej, ni wcześniej państwu Thierry.
− No có! Oczywiście wiedziałam od początku. -Oczy jej błyszczały, a twarz
rozjaśniał uśmiech prawdziwej radości. Wstała i pocałowała go w policzek. -
Jest idealna. Po prostu idealna. Bardzo się cieszę. I jestem pewna, e cała
rodzina przyjmie ją z zachwytem. Och, jak wspaniale!
− Owszem, ale rozumiesz, e nie chcę, by na święta zjechał się cały klan? Mają
być tylko ci, którzy zwykle spędzają z nami Boe Narodzenie i jeszcze kilka
osób, które wymieniłem w liście do Augusty.
− Oczywiście, resztę zaprosimy później, jak pogoda się poprawi. - Clara
poklepała go po ramieniu. - A teraz ruszaj w drogę, jeśli chcesz być w
Newhaven przed wieczorem. Będziemy tu na was czekać, Augusta i wszyscy
inni.
Poegnała się i opuściła pokój. Sebastian zadzwonił po Webstera."- Louis de
Sevres? - zapytał tylko, kiedy słuący się pojawił.
− W pokoju śniadaniowym, Wasza Wysokość.
− A jego sługa?
− W pomieszczeniach dla słuby.
− To dobrze. Idź po mademoiselle la comtesse i ka lokajowi, by wstawił jej
baga do powozu. Poślij te słuącego po monsieur Phillipe'a. Niech wyjdzie
bocznymi drzwiami i idzie do stajni.
− Ju idę, Wasza Wysokość.
Sebastian siedział przy biurku, kiedy w gabinecie pojawiła się Helena.
Słuący wprowadził ją tylko, a potem wycofał się i zamknął drzwi.
− Mignonne. - Sebastian wstał i wyszedł zza biurka.
Helena ubrana była w podróny strój, w ręku trzymała płaszcz. Zrobiła krok
do przodu. - Ju czas?
Uśmiechnął się i wziął ją za rękę. - Prawie. - Pocałował dłoń odzianą w
rękawiczkę, a potem odwrócił się w stronę biurka, na którym leały dwa do-
kumenty. - Zabrałem deklarację Fabiena, nie chciałem cię budzić.
− Domyśliłam się. - Przechyliła głowę, czekając na dalsze wyjaśnienia.
− eby wziąć szybki ślub w tym kraju, trzeba zdobyć specjalne pozwolenie,
tak zwaną dyspensę. Napisałem do znajomego biskupa, ale poniewa jesteś
Francuzką i masz opiekuna prawnego, muszę dołączyć jego oświadczenie. -
Przerwał. - Zgadzasz się?
Uśmiechnęła się. - Oui. Tak. Oczywiście.
− Bon - oddał jej uśmiech. Puścił jej rękę i sięgnął po pieczęć i lak. Przyglądała
się, jak zamyka list.
− Gotowe. - Odłoył list na stosik; była tam wiadomość dla Augusty i jeszcze
jeden list, zaadresowany do sądu St. Jamesa. - Webster wyśle je przez
posłańca.
Patrzył przez chwilę na drugi list, zastanawiając się, czy powinien o nim
powiedzieć Helenie. Odwrócił się i zobaczył jej oczy - kryształowo czyste,
wolne od głębokiego smutku, ale jeszcze nie troski.
− Chodźmy. - Wziął ją za rękę. - W drogę.
Rozdział 12
Powóz, zaprzęony w cztery potęne konie, toczył się szybko przez
zamarznięte pola południowej Anglii.
Owinięta w futra i jedwabne chusty, z gorącymi, owiniętymi flanelą cegłami
pod nogami, Helena usiłowała z początku obserwować poruszający się za
oknem świat. Starała się siedzieć prosto i odpędzać pokusę, by oprzeć się na
ramieniu Sebastiana. Ale godziny mijały, a ona w końcu zapadła w drzemkę; a
kiedy się obudziła, jej policzek opierał się o jego pierś, a ciękie ramię trzymało
ją mocno, chroniąc przed upadkiem.
Otworzyła oczy. Siedzący naprzeciwko Phillipe pogrąony był w głębokim
śnie.
Po chwili znowu zasnęła. Dręczyły ją sny, pełne dziwnych obrazów,
mglistych lęków i obaw, ale te kiełkującej nadziei.
Obudził ją dźwięk końskich kopyt na kamiennym bruku. Wyprostowała się,
wyjrzała przez okno, dostrzegając sklepy i kamienice.
− Londyn.
Odwróciła się, napotykając wzrok Sebastiana. Phillipe wyglądał z
zaciekawieniem. - Musimy jechać przez Londyn?
− Niestety. Newhaven jest obok Brighton, prosto na południe.
− Aha - powiedziała bezgłośnie, powstrzymując zniecierpliwienie.
Teraz, kiedy wyruszyli w drogę, nieustannie miała wraenie, e muszą się
śpieszyć, bo inaczej przegrają. Prędkość to klucz do zwycięstwa.
Sebastian ujął jej dłoń i ścisnął pocieszająco. -Nie ma szans, by Louis zdąył
ostrzec Fabiena.
Popatrzyła mu w oczy, a potem pokiwała głową. Wyjrzała przez okno.
Sebastian zapytał Phillipe'a o pewną francuską rodzinę. Potem rozmawiali o
szaleństwach francuskiego dworu; a Phillipe wciągnął Helenę do rozmowy,
pytając ją o zdanie. Chwilę później wszyscy pogrąeni byli
w oywionej
konwersacji na bieące tematy polityczne. Mówili o wadach tych, którzy akurat
znajdowali się u steru, o najnowszych wydarzeniach i plotkach. Helena zdała
sobie sprawę z upływu czasu dopiero wtedy, gdy domy się przerzedziły, a oni
znów znaleźli się na otwartej przestrzeni.
Spojrzała na Sebastiana; niebieskie oczy błyszczały pod ciękimi powiekami.
Potrząsnęła głową w duchu. Moe i ju nie bawi się w gry Fabiena, ale jego
talent nie pozostawiał adnych wątpliwości.
Wiedziała równie, e skoro naley do niego, skoro on uwaają za swoją,
będzie się musiała przyzwyczaić do drobnych manipulacji, subtelnego po-
ciągania za sznurki - wszystko, oczywiście, dla jej własnego dobra.
Taka była cena wolności. Nigdy nie sądziła, e będzie musiała ją zapłacić, ale
dla niego...
Powóz pędził dalej, a ona znów zapadła w drzemkę. Był ju późny wieczór,
prawie noc, kiedy zatrzymali się przed portowym zajazdem. Sebastian wstał i
wysiadł; Helena patrzyła, jak rozmawia z marynarzem, który wydawał się być
na jego usługach. Marynarz zniknął po chwili,
otrzymawszy rozkazy, a
Sebastian otworzył drzwi. - Chodźcie, zdąymy jeszcze zjeść kolację.
Pomógł jej wyjść, Phillipe poszedł ich śladem. W zajeździe było przytulnie, a
zgięty w ukłonach gospodarz zaprosił ich do prywatnej sali. Stół nakryty był dla
trojga; gdy tylko usiedli, słuba przyniosła dymiące talerze.
Helena spojrzała pytająco na Sebastiana. Oddał jej spojrzenie i rozwinął
serwetkę. - Wysłałem rano posłańca. Wszystko gotowe. Wyruszamy zaraz po
kolacji.
Choć czuła ogromną ulgę, nie miała apetytu. Sebastian nalegał, by zjadła
chocia zupę i kęs kurczaka. On i Phillipe spałaszowali wszystko, co mieli na
talerzach.
Kiedy skończyli, Sebastian zabrał ich na przystań. Jacht, przepiękny
jednomasztowiec, wyglądał jak koń przebierający nogami przed wyścigiem.
Wszystko było dopięte na ostatni guzik - tak ich przynajmniej zapewnił kapitan,
pomagając wejść na trap.
Sebastian wydał rozkazy, a potem zaprowadził ją do kabiny. Była niewielka,
ale pojemna, przestronna. Wyposaenie zdradzało zamiłowanie właściciela do
luksusu i wygód - szerokie łóko, dębowe panele, śnienobiała pościel.
Sebastian wyszedł na korytarz; słyszała, jak kieruje Phillipe'a do innej kajuty.
Rozmawiali jeszcze o godzinie przyjazdu, o jachcie i jego konstrukcji. Helena
przestała słuchać.
Zsunęła z głowy kaptur i rozwiązała sznurki płaszcza. W kabinie było tylko
jedno łóko. Sebastian z pewnością oczekiwał, e będą spali razem. Wiedziała,
e nie zmruy oka...
Oczyma wyobraźni zobaczyła szare, zimne mury le Roc. Ani park, ani
otaczający twierdzę sad nie był w stanie złagodzić pierwszego, surowego wra-
enia.
Ciekawe, co robi Ariele. Pewnie ju śpi spokojnie i głęboko, nie spodziewając
się niczego.
Hałas w korytarzu przykuł jej uwagę. Spojrzała w dół, ciągnąc za sznurówkę
sukni, podczas gdy drzwi za jej plecami otworzyły się i zamknęły. Usłyszała
szczęk. Sebastian odłoył pas z bronią na krzesło. Nagle poczuła za plecami
jego obecność, jej puls przyśpieszył, jak zwykle, kiedy był blisko. Zawahał się,
ale przysunął się bliej, piersią dotykając jej pleców, udami jej pośladków.
Poczuła jego erekcję na swoich lędźwiach.
− Martwię się - powiedziała bezmyślnie.
− Wiem.
Objął ją wpół, pochylił głowę i pieścił językiem krawędź ucha. Zadrała,
odrzuciła głowę w tył, a on dotknął ustami jej szyi, dochodząc do miejsca, w
którym zaczynał się obojczyk.
Jego ręce przesunęły się w górę i zamknęły na piersiach. Pieścił je, najpierw
delikatnie, potem bardziej gwałtownie, zaciskając palce na brodawkach.
Próbowała powstrzymać falę, ale nie potrafiła. Piersi nabrzmiały, zrobiły się
twarde i gorące... złe myśli odpłynęły.
− Jest za zimno, ebyśmy byli nadzy. Mruknął cicho.
Nabrała powietrza, ale nie mogła zapomnieć zmysłowego tonu w jego głosie,
namiętnego dotyku. Rzucił na nią urok. - To co robimy?
− Unieś do góry spódnicę. Nad kolana.
Posłuchała. Ręce znalazły się na jej talii, podniosły ją do góry i posadziły
kolanami na krawędzi łóka.
− Ciiii... - Całował ją w szyję. - Phillipe jest w sąsiedniej kajucie.
− Jedna z rąk pieściła jej piersi, druga niecierpliwie szarpała ubrania. Helena
poczuła, e podnosi tył jej sukni.
− Nie wiem, czy będę mogła...
Ręka dotknęła nagiego pośladka, pieszcząc lekko. Jęknęła.
Wiedziała, e moe.
e tego chce.
Wziął ją delikatnie, zapadając się w jej miękkość. Rytm był z początku
powolny; poądanie rosło stopniowo, porywając ich ze sobą jak fala. Za chwilę
świat zewnętrzny nie miał znaczenia, znajdowali się w miejscu, w którym
liczyła się tylko namiętność i ądza. Napięcie rosło, budowało się stopniowo, a
fala rozprysła się o brzeg, pozostawiając ją na brzegu... roztrzęsioną, zmęczoną,
niezdolną do logicznego myślenia.
Zarejestrowała jeszcze, e ściąga z niej suknię i kładzie do łóka. Sam
równie się rozebrał, dołączył do niej; instynktownie przytuliła się, szukając
jego ciepła, jego siły.
Objął ją ramieniem i przytulił.
Westchnęła i zapadła w sen.
Obudziło ją gwałtowne szarpnięcie. Rozejrzała się, przypominając sobie,
gdzie się znajduje. Była sama; słabe światło sączyło się przez okrągłe okno.
Francja!
Próbowała odsunąć kołdrę, nie mogła.
W następnej sekundzie jacht przechylił się dramatycznie, zawisł na moment
w bezruchu, a potem z głośnym chlustem uderzył w lustro wody.
To właśnie ją obudziło. Ciągnąc za kołdrę, zdała sobie sprawę, e Sebastian
otulił ją szczelnie, eby nie wypadła z łóka. Jacht przechylił się znowu, a ona w
końcu się wydostała - musiała przytrzymać się ramy, by siła nie zrzuciła jej na
podłogę.
Ubrała się szybko w sukienkę, desperacko próbując utrzymać się na nogach.
Klęła pod nosem. Po francusku.
Opuściła kabinę i wyjrzała na pokład. Spojrzała na morze i zabrakło jej słów.
Ciemne, niemal czarne niebo przecinały błyskawice; białe
grzywy fal
przetaczały się nad dziobem. Morze kipiało, ale mimo białej piany, wzburzonej
przez szalejący wiatr, widziała w oddali białe klify i zabudowania u ujścia
jakiejś rzeki.
− Sacre dieu - wydusiła w końcu. Bała się puścić relingu; stała twarzą do
dziobu, podczas gdy mostek i ster znajdowały się na rufie. Fale uspokoiły się
nieco, a ona nabrała powietrza i wyszła na pokład. Kilka niepewnych kroków
i znalazła się tu przy burcie. Spojrzała na rozszalałe morze.
Zobaczyła nadchodzące kolejne fale. Pierwsza uderzyła w burtę; jacht
przechylił się na bok. Helena złapała się drewnianego pachołka i trzymała się
kurczowo.
Pokład był ju mokry. Kiedy uderzyła druga fala, Helena czuła, e traci grunt
pod stopami.
Rozejrzała się wokół, z przeraeniem zdając sobie sprawę, e jest tak mała, e
fala mogłaby ją zmyć z pokładu. Nadal trzymała się kurczowo, ale trzecia fala
szarpnęła statkiem na tyle, e palce zaczęły się ślizgać po mokrym drewnie.
Krzyknęła głośno i w odpowiedzi usłyszała przekleństwo.
Zanim zdąyła nadejść kolejna fala, a palce całkiem straciły oparcie, ktoś
podniósł ją z pokładu. Poczuła twardą pierś Sebastiana, jego ramię oplotło się
wokół jej talii, przyciskając do siebie. Trzymał się liny, czekając a jacht
odzyska równowagę po kolejnym uderzeniu.
Kiedy to się stało, rzucił się w stronę włazu i wepchnął ją do środka. Nie
znała wielu angielskich przekleństw, ale z tonu jego głosu mogła wywnio-
skować, e jest wściekły.
− Przepraszam. - Odwróciła się, kiedy postawił ją na nogi.
W niebieskich oczach palił się ogień, usta zaciśnięte były w wąską kreskę. -
Zapamiętaj raz na zawsze. Zgodziłem się ratować twoją siostrę, zgodziłem się
nawet, byś ze mną pojechała, wbrew mojej woli. Jeśli nie potrafisz zadbać o
własne bezpieczeństwo, kiedy na pięć minut znikasz mi z oczu, mogę zmienić
zdanie.
Zrozumiała, podniosła ręce w obronnym geście. - Powiedziałam, e jest mi
przykro. Nie zdawałam sobie sprawy, e... - W ruchu rąk zawarła cały charakter
sztormu. - Nie moemy dobić do portu?
Zawahał się, jego rysy złagodniały. Gwałtowny podmuch wiatru sprawił, e
przez otwarty właz chlusnęła woda, prosto na jego głowę. Mruknął gniewnie,
zawrócił i zatrzasnął pokrywę. Potrząsnął głową, wokół rozprysły się krople. -
Do kabiny -powiedział, wskazując ręką.
Posłuchała. Będąc ju w środku, ruszyła w stronę niewielkiego kredensu
przyśrubowanego do ściany, zdjęła z wieszaka ręcznik i wyciągnęła rękę w stro-
nę Sebastiana.
Zdąył go wziąć zanim przyszła następna fala i rzuciła ją w jego objęcia.
Złapał ją, trzymając mocno. Poczuła napięcie, tłumiony gniew. W końcu
westchnął, a mięśnie rozluźniły się. Pochylił głowę.
− Nigdy więcej nie rób takich głupstw. Podniosła głowę i napotkała jego
spojrzenie. Zobaczyła cierpienie w jego oczach, lęk, którego przed nią nie
krył. Podniosła rękę i dotknęła policzka. - Dobrze.
Wyprostowała się i pocałowała go w usta. Ogarnęła ich słodka niemoc, ale po
chwili podniósł głowę i zaniósł ją do łóka. Usiadła, a on patrzył w okno,
wycierając ręcznikiem mokre włosy.
Nie powtórzyła pytania, czekała tylko.
− Przy takim sztormie nie moemy dobić do brzegu. Jesteśmy pod wiatr.
Tyle się akurat domyśliła. Nie dawała za wygraną.
− A nie moemy popłynąć z wiatrem i spróbować dobić gdzie indziej?
− Nie bardzo. Wiatr jest na tyle silny, e wyrzuci nas na skały. Poza tym -
pokiwał głową w stronę okna - to Saint Mało. To najbliszy, najdogodniejszy
port. Jak tylko znajdziemy się na lądzie, potrzebujemy jednego dnia, by
dostać się do Montsurs. -Spojrzał w jej stronę. - A stamtąd ju blisko do le
Roc, prawda?
− Pół godziny drogi, nie więcej.
− No właśnie. Te sztormy nigdy nie trwają długo. Ju prawie południe.
− Co takiego? - zdumiała się. - Sądziłam, e dopiero świta.
Potrząsnął głową. - O świcie byliśmy dopiero na północ od wysp. Burza
rozszalała się, jak wpłynęliśmy do zatoki. - Rzucił ręcznik na łóko i usiadł.
− Uwaasz, e lepiej poczekać, a burza ucichnie?
Pokiwał głową, dodając po chwili: - Wiem, e się niecierpliwisz, ale musimy
rozwayć kady następny krok.
− Ze względu na Louisa?
− Owszem. Jak tylko zorientuje się, e wyjechaliśmy, będzie wiedział co robić.
Pojedzie do Dover i wsiądzie na statek do Calais. Sztorm go raczej nie
dotknie.
Wzięła Sebastiana za rękę. - Ale potem będzie musiał jechać drogami do le
Roc, co zwolni jego tempo.
− Zgadza się. Dlatego uwaam, e nie warto ryzykować. Najwcześniej mógł
opuścić Somersham zaledwie kilka godzin temu. Nie wcześniej, przy tak
licznej grupie osób, którym zaleało, by go zatrzymać.
Zamyśliła się i westchnęła po chwili. - A więc mamy czas. - Spojrzała na
Sebastiana. - Masz rację, powinniśmy poczekać.
Oddał spojrzenie, a potem dotknął ręką jej twarzy. - Zaufaj mi, mignonne.
Ariele jest bezpieczna.
Ufała mu - całkowicie i bezgranicznie. I w głębi serca była przekonana, e
Ariele będzie bezpieczna. Razem zrealizują swój plan; oboje byli tak zde-
terminowani, e nie wyobraała sobie, by mógł się nie powieść.
Czekali, godziny mijały i pojawiło się kolejne zmartwienie. Sebastian jest
Anglikiem, jeśli więc Fabien mu udowodni, e porwał francuską arystokratkę z
rąk jej prawnego opiekuna, moe się to źle skończyć.
Czy tytuł i nazwisko zdołają go ochronić?
Czy cokolwiek uchroni go przed zemstą Fabiena, jeśli wpadnie w jego ręce?
Dyskusja, jaką przyjąć taktykę podczas podróy lądem do le Roc, nie poprawiła
jej nastroju.
Phillipe zjadł z nimi lunch. Podał go chłopiec pokładowy, który oddalił się na
znak dany przez Sebastiana, zamykając za sobą drzwi.
− Sądzę, e najlepiej będzie, jeśli ju teraz zastanowimy się, jaki jest oficjalny
cel naszej podróy. Ty - powiedział Sebastian, wskazując na Phillipe'a -
będziesz potomkiem szlacheckiego rodu.
Phillipe słuchał uwanie. - Którego?
− Proponuję ród Villandry. Jeśli ktoś zapyta, nazywasz się Hubert de
Villandry. Majątek twoich rodziców ley w...
− Garonne. - Phillipe uśmiechnął się. – Byłem tam kiedyś.
− Bon. - Zatem będziesz wiarygodny, jeśli będzie taka potrzeba. - Sebastian
spojrzał na Helenę, machając ręką. - Nie ebym się spodziewał jakichś
trudności. Po prostu kady dobry plan musi mieć rozwiązania awaryjne.
Spojrzała mu w oczy i pokiwała głową. - A ja kim będę?
− Będziesz siostrą Huberta. - Sebastian przechylił głowę na bok i przyglądał jej
się przez chwilę. -Adele. Adele de Villandry, a jedziesz z nami dlatego, e po
kilku miesiącach pobytu w Anglii mamy cię odwieźć do... - przerwał,
zastanawiając się nad następnymi słowami.
− Do klasztoru w Montsurs - Helena dokończyła historyjkę. - Chcę wstąpić do
zakonu. Rodzina wysłała mnie do Londynu w desperackiej próbie na-
kłonienia mnie do zmiany zdania.
Sebastian uśmiechnął się i ścisnął ją za rękę. -Bon. To wystarczy.
− Ale kim ty będziesz?
− Ja? - Z diabolicznym błyskiem w oku, połoył dłoń na sercu i ukłonił się w
komicznym geście. -Jestem Sylwester Foliott, angielski uczony, pochodzący
z dobrej, aczkolwiek zuboałej rodziny. Państwo Villandry zatrudnili mnie
jako nauczyciela młodego panicza Huberta. Towarzyszyłem mu w podróach
po Anglii, a moim ostatnim zadaniem jest zawiezienie go do rodzinnego
majątku w Ga-ronne. Tam właśnie jedziemy, po tym, jak zostawimy cię u
dobrych siostrzyczek w Montsurs.
− Moe być. - Helena pokiwała głową.
− Co więcej, to wyjaśni wynajęcie szybkiego powozu, w którym pojedziesz do
Montsurs. My za to, Hubert i ja, wynajmiemy konie, by lepiej poznać
okolicę.
Phillipe zmarszczył czoło. - Dlaczego chcesz odesłać powóz i przesiąść się na
konie?
− Dlatego - odpowiedział Sebastian - e konie są szybsze i będą bardziej
przydatne podczas ucieczki. - Spojrzał na Phillipe'a. - Zakładam, e jeździsz
konno.
− Naturellement.
− To dobrze. Nie spodziewam się, e twój wuj odda Ariele i Helenę bez walki.
adne z nich nie sądziło, e Fabien spokojnie przyjmie ich wizytę, ale
wyraenie tego głośno i wyraźnie sprawiło, e Helena przyjęła to za pewnik.
Jak zareaguje Fabien? Jak Sebastian zamierza go powstrzymać?
Stała potem na pokładzie, patrząc jak wiatr przegania resztki burzowych
chmur. Tak jak przewidywał kapitan, sztorm szybko minął. Wiatr szumiał
jeszcze w aglach, a słońce zeszło nisko, by w końcu utonąć w morskiej toni.
Zapadł zmierzch i za chwilę wiatr ucichł całkowicie.
Helena usłyszała kroki. Sebastian zbliył się i stanął tu za jej plecami.
− Ju wkrótce, mignonne. Jak tylko zacznie wiać.
− A jeśli nie zacznie?
Nie widziała uśmiechu na jego twarzy - nawet gdyby spojrzała, niewiele
mogłaby wyczytać - ale słyszała go w jego głosie, w pobłaliwym tonie. -Zaufaj
mi. Te wody rzadko są spokojne.
Przysunął się bliej, a ona oparła się o jego pierś, wtulając w jego ciepło.
Chwycił się relingu, zabezpieczając ich oboje przed upadkiem.
Przez jakiś czas po prostu stali, rozkoszując się pięknem rozgwiedonego
nieba. Na chwilę zapomnieli o problemach i dręczącej niepewności.
− Jeśli przybijemy do brzegu jeszcze dziś, co wtedy?
− Zatrzymamy się w tawernie i zamówimy powóz. Wyruszymy z samego rana.
− Czemu nie dziś w nocy?
− Zbyt due ryzyko, a za małe korzyści. Zmarszczyła czoło.
Poczuła jego wzrok na swej twarzy. - Nocna jazda jest niebezpieczna, i to nie
tylko ze względu na stan dróg. Zwrócimy na siebie uwagę, a tego nie chcemy.
Jeśli chodzi o korzyść... Wyruszając dzisiaj, dotrzemy do le Roc jutro w
południe. To te jest niebezpieczne. Wystarczy, e ktoś cię zobaczy i doniesie
Fabienowi. Lepiej, jeśli pojawimy się tam po zmroku.
Oparła się mocniej o jego ramiona. - Dobrze, monsieur le duc. Dzisiaj
odpoczywamy.
Uśmiechnął się. -Bon, mignonne. - Pochylił głowę i pocałował ją w skroń. -
Wyjedamy o świcie.
Było tak, jakby jakiś wyszy byt usłyszał jego słowa. Nagle zaskrzypiał
maszt, a podmuch z wiatru pojawił się tak samo szybko, jak wcześniej znikł.
Sebastian podniósł głowę. Załoga przystąpiła do działania; na pokładzie
rozległy się krzyki, głośno wydawane polecenia. Kotwica została podniesiona,
zadźwięczał cięki łańcuch. Liny napięły się, agle zostały podniesione.
agle wypełniły się wiatrem. Helena stała przy relingu i patrzyła, jak zgrabny
statek bierze kurs na Saint Mało. Sebastian stał za jej plecami, a wybrzee
Francji zbliało się coraz szybciej.
Wszystko szło zgodnie z planem.. Jacht przybił do Saint Mało, niezauwaony
wśród wielu jedno-masztowców i łodzi tłoczących się w kamiennym porcie.
Wyszli na ląd, jakby byli zwykłymi pasaerami; tragarz niósł za nimi bagae.
Skierowali się do zajazdu o nazwie Pidgeon, jednego z lepszych - choć nie
najlepszego - którymi mógł pochwalić się port.
Mimo e łóka były wygodne, Helena niewiele spała. Nie uszło jej uwagi, e
Sebastian znów ma przy sobie broń. Zgodnie z wymogami epoki wielu
dentelmenów nosiło szpadę, ale zwykle miała ona charakter bardziej ozdobny
ni obronny. Ta jednak taka nie była; wyglądała na starą, wielokrotnie uywaną,
a palce Sebastiana często bezwiednie zaciskały się na całkowicie pozbawionej
ozdób rękojeści. To nie była zabawka, lecz narzędzie.
Westchnęła w duchu, krzywiąc się na myśl, e kiedyś sądziła, i potrafi go
ochronić. Teraz to on chronił ją. Nie było powodu do obaw, a mimo to... Bała
się, zwyczajnie się bała.
Jak tylko zamknęła oczy, na myśl przychodziły wszystkie moliwe trudności i
przeszkody, które zatrzymają ich przed Boym Narodzeniem...
Obudziła się z krzykiem na ustach, zlana zimnym potem. Opadła na poduszki,
zamknęła oczy, próbując znów zasnąć.
Kiedy Phillipe zastukał do drzwi przed świtem, była ju ubrana i gotowa do
drogi. Na wyraźne ądanie Sebastiana wypiła filiankę czekolady i byli w
powozie, zanim jeszcze słońce pojawiło się na niebie.
Opuszczając gospodę, Sebastian kazał Phillipe'owi usiąść obok Heleny. Sam
zajął miejsce naprzeciwko, ale kiedy znaleźli się na otwartej przestrzeni, dał
znak chłopakowi, by się przesiedli.
Sebastian nie mógł nie zauwayć ciemnych obwódek pod oczami Heleny i jej
bladej cery. Objął ją ramieniem, przytulając do swojego boku. Zmarszczyła
czoło, ale on uśmiechnął się tylko i pocałował ją we włosy. - Odpoczywaj,
mignonne. Nie przydasz się siostrze dziś wieczorem, jeśli będziesz zmęczona i
niewyspana.
Posłuchała, i wkrótce zapadła w sen. Patrzył, jak za oknem szybko zmienia
się krajobraz. Pół nocy szukał dobrego woźnicy; ten rzeczywiście był wart
wysokiej ceny. Jechali cały dzień, z jedną półgodzinną przerwą wczesnym
popołudniem.
Zapadał zmierzch, kiedy wyrosły przed nimi mury starego miasta Montsurs.
Sebastian znów zamienił się miejscami z Phillipe'em, kaąc woźnicy zatrzymać
się w miejskiej stajni. Kiedy powóz stanął przed starymi, sfatygowanymi
zabudowaniami, Sebastian powiedział tylko: - Doskonale. - Spojrzał na Helenę i
Phillipe'a. - Poczekajcie tutaj. Lepiej, eby nikt was nie widział.
Pokiwali głowami, a on znikł. Mijały minuty, a oni siedzieli w ciszy i coraz
większym strachu. Nagle usłyszeli stukot podków; Sebastian prowadził cztery
osiodłane konie. Właściciel stajni szedł tu obok. Na jego twarzy malował się
uśmiech zadowolenia.
Sebastian poprowadził konie na tył powozu. Helena i Phillipe nastawili uszu.
Męczyzna dawał wskazówki, jak dojechać do klasztoru. Helena uśmiechnęła
się; Sebastian pomyślał o wszystkim. Jeśli ktoś zapyta o nieznajomych, którzy w
środku nocy kupowali konie, ścieka poprowadzi jedynie do klasztoru.
Podziękował gadatliwemu Francuzowi i wsiadł do powozu, zamykając za
sobą drzwi.
Helena schowała się w kącie; męczyzna z pewnością by ją rozpoznał.
Machał im przez chwilę,, ale w ciemnościach widział tylko twarz Sebastiana.
− A teraz gdzie? - zapytała, kiedy powóz ruszył w dalszą drogę.
Sebastian uniósł brew. - Jak to? Do klasztoru, gdzieby indziej?
Nie było to daleko, ale o tej porze bramy były zamknięte i nie było nikogo,
kto by ich zobaczył. Wysiedli z powozu, zabrali bagae i odwiązali konie.
Sebastian zapłacił woźnicy, ten wziął pieniądze z uśmiechem na ustach i
zawrócił konie. Stali przez chwilę na drodze, patrząc jak powóz się oddala.
Kiedy nie było słychać turkotu kół na wybrukowanej drodze, odwrócili się w
stronę zabudowań klasztoru. Sebastian podszedł do kraty i zajrzał do środka.
− Nie ma nikogo. - Uśmiechnął się. Zabrał wodze z ręki Heleny. - Jedziemy.
Pomógł jej wspiąć się na siodło, przytrzymał konia, by spokojnie włoyła
stopy w strzemiona. Wsiadł na swojego rumaka. Pojechali w dół ścieką,
kierując się prosto do le Roc.
Pół godziny później znaleźli się u stóp wzgórza, na którym wybudowano
twierdzę le Roc. Wznosiła się nad niewielką doliną, na skalistym szczycie, jak
ponury stranik nad okolicznymi urodzajnymi polami.
− Stójcie. - Sebastian ściągnął wodze i spojrzał na Helenę, która znajdowała się
tu za jego plecami. - Jesteśmy na miejscu?
Pokiwała głową. - Od tej strony nie uda nam się dostać do środka, ale od
południa jest przejście przez ogród.
− Dobrze. - Przyglądał się zrośniętej ze skałą budowli. Rzeczywiście, forteca
była imponująca. - Jeśli dalej pojedziemy tą drogą, ryzykujemy, e nas ktoś
zobaczy.
Helena przytaknęła. - Z powodu zamieszek stranicy pilnują le Roc nawet w
nocy.
Rzucił szybkie spojrzenie w jej stronę. Poczuła na sobie jego wzrok i
podniosła głowę. - Znam ich zwyczaje. Nie zmieniły się od lat.
Phillipe parsknął śmiechem. - Rzeczywiście. Nie wierzą, e ktoś rzuci im
wyzwanie.
− To nawet lepiej. - Sebastian rozejrzał się wokół. - Czy moemy objechać
zamek i wejść od drugiej strony?
− Owszem. - Helena popędziła konia. - Jeszcze trochę, a dojedziemy do
ścieki, która prowadzi do sadu.
Pojechała pierwsza, Sebastian tu za nią, a na końcu Phillipe. Jakieś sto
metrów dalej od drogi odchodziła wąska ścieka, zaniedbana i ledwie widoczna.
Ktoś, kto nie wiedział, e tam jest, mógłby na nią nie trafić, ale Fabien z pewno-
ścią wiedział o jej istnieniu. Jeśli będą musieli szybko uciekać...
Był pogrąony w myślach, kiedy Helena zatrzymała konia i odwróciła się. -
Zostawmy tutaj konie. Do bram jeszcze daleko, ale jeśli zabierzemy je do sadu -
kiwnęła głową w stronę wzniesienia -stranicy mogą je usłyszeć.
Sebastian patrzył na terasy, które wznosiły się łagodnie, by w końcu spotkać
się z murem, za którym, jak sądził, znajdował się ogród. Rzeczywiście, od tej
strony zamek wydawał się duo bardziej odsłonięty.
− Tres hien - szepnął, rozglądając się wokół. - Zostawmy tu konie; dalej
pójdziemy piechotą.
Mury otaczające sad były wysokie na ponad dwa metry, ale poniewa
zbudowano je z duych, kamiennych bloków, z łatwością mona się było na nie
wspiąć. Nawet Helena pokonała je bez trudu, pod bacznym okiem Sebastiana.
Zawinęła rąbek sukni w cholewkę butów i szybko znalazła się na górze.
Sebastian dołączył do niej, przełoył nogi na drugą stronę i zeskoczył. Spojrzała
w dół, pokręciła nosem, odwróciła się i zaczęła schodzić w taki sam sposób, w
jaki weszła.
Kiedy była mniej więcej w połowie, Sebastian wziął ją na ręce i postawił na
nogi. Podziękowała królewskim skinieniem głowy, otrzepała ręce i wskazała na
wznoszący się łagodnie sad.
Szedł u jej boku. Wynurzyli się z ciemności, by po chwili znaleźć się wśród
cieni rzucanych przez drzewa. Księyc jeszcze nie wypłynął na niebo, na razie
chowali się więc tylko przed bladym światłem gwiazd.
Dotarli do końca sadu i schowali się w cieniu wysokiego muru. Wydawał się
duo trudniejszy do sforsowania, miał co najmniej trzy metry wysokości i
doskonałą konstrukcję. Kamienie stapiały się ze sobą, tworząc gładką jak szkło
powierzchnię, niepozostawiającą miejsca na uchwyt palców czy stóp. Sebastian
wpatrywał się w mur w milczeniu. Spojrzał na Helenę, ona jednak ręką dała mu
znak, eby poczekał. Naradziła się szeptem z Phillipe'em, po czym pokazała
ręką w lewo. Ruszyła pierwsza.
Sebastian poszedł za nią. Niemal biegła, chowając się w cieniu wielkiego
muru. Ocenił, e znajdują się pewnie gdzieś naprzeciwko głównej bramy.
Zatrzymała się po chwili, połoyła palec na ustach i zrobiła jeszcze kilka
kroków, stając przed potęną bramą z kutego elaza.
Podnieśli wzrok. Brama była tak wysoka jak sam mur, zwieńczona
dodatkowo długimi, elaznymi kolcami. Nie uda im się jej przeskoczyć.
Spojrzał na Helenę, zobaczył, e próbuje go przywołać. Nachylił głowę, a ona
wyprostowała się i szepnęła mu do ucha: - Jest zamknięta, ale klucz wisi na
haku po drugiej stronie.
Wskazała dłonią jakieś pół metra od krawędzi bramy. - Dosięgniesz?
Sebastian spojrzał w miejsce, które mu wskazała. - Trzymaj tak rękę. -
Odwrócił się do bramy, ukląkł i przełoył rękę przez elazną kratę. Nie
spuszczał wzroku z ręki Heleny, która wskazywała mu miejsce. Jeśli upuści
klucz na ziemię...
Opuszki palców dotknęły zimnego metalu. Zamarł. Delikatnie, bez pośpiechu
powiódł palcami po metalowej krawędzi, a dotknął gwoździa. Wyciągnął się
mocniej, wyprostował palce i zdjął klucz z haka.
Cofnął ramię i spojrzał na metalowy przedmiot leący w jego dłoni.
Zanim zdąył zareagować, Helena porwała klucz. Złapał ją za ramię, zanim
zdąyła włoyć go do zamka.
− A stranicy?
Odwróciła się i szepnęła: - To ogrody przy kuchni. Stranicy pojawiają się tu
wczesnym wieczorem i drugi raz nad ranem.
Pokiwał głową i zwolnił uścisk. Stał i patrzył, jak wkłada klucz do dziurki,
przekręca w zamku. Phillipe pomógł jej otworzyć bramę - powoli, w skupieniu i
obawie, e zacznie skrzypieć. Zawiasy stuknęły metalicznie, ale dźwięk był na
tyle niski, e z pewnością nie niósł się daleko.
Helena odetchnęła z ulgą i weszła do środka. Razem z Phillipe'em ruszyła
ścieką prowadzącą do domu. Sebastian patrzył za nimi przez chwilę, po czym
westchnął, starannie zamknął bramę i wyjął klucz z zamka.
Helena obejrzała się i zobaczyła, jak chowa klucz w kieszeni płaszcza.
Wszyscy ubrani byli w ciemne stroje. Ona sama miała ciemny płaszcz i brązową
suknię pozbawioną jakichkolwiek ozdób, Phillipe ubrany był na czarno.
Sebastian miał na sobie płaszcz i bryczesy brązowoszarego koloru, oraz
wysokie, skórzane buty w podobnym odcieniu. Za dnia było mu w tym kolorze
do twarzy, w nocy wydawał się nierealny, niczym fantom dziewczęcej
wyobraźni. Szedł za nią szybkim krokiem; jego potęne ciało poruszało się z
gracją, budząc jej zmysły.
Poszedł za nią w stronę łuku, pod którym stał Phillipe. - Musimy ominąć
pomieszczenia dla słuby. Dojdziemy tędy do rozarium. W tym skrzydle są
wyłącznie pokoje Marie, ony Fabiena. - Wzruszyła ramionami. - A ona jest
chora, więc to chyba najlepsze miejsce, by wejść do środka.
Obeszli kamienny, trzypiętrowy dom, nie napotykając adnych straników.
Mimo e było dawno po północy, Sebastian miał wraenie, e piecze go kark.
Widział odległe skrzydło, w którego stronę podąała Helena, ale niebieskie oczy
uwanie studiowały okna parteru.
Dotarli do rododendronów, kiedy wyciągnął ramię i złapał ją za łokieć. - Co
jest tutaj?
Wskazał na wąskie, dwuskrzydłowe drzwi wychodzące na niewielki
wybrukowany dziedziniec. Helena nachyliła się i szepnęła mu do ucha: -
Niewielki salonik.
Sebastian ścisnął ją za rękę i pomachał do Phillipe’a. Ciągnąc za sobą Helenę,
zbliył się do pogrąonej w ciemnościach ściany domu.
Poszła za nim bez słowa protestu. Dopiero po chwili zapytała: - Dlaczego?
Sebastian przyglądał się drzwiom. - Patrz. -Zgiął kolana, oparł ramiona w
miejscu, gdzie zamek łączył dwa skrzydła i szarpnął gwałtownie.
Drzwi otworzyły się z cichym szczękiem.
Helena zdumiała się. - Jakie to... proste.
Sebastian popchnął ją lekko, a kiedy wszyscy znaleźli się w środku, zamknął
drzwi i rozejrzał się wokół. Pokój był niewielki, czysty i elegancko ume-
blowany. Helena stała przy drzwiach na korytarz; złapał ją za nadgarstek, by nie
zdąyła wyjść. - Jak daleko jest do pokoju twojej siostry?
− Bliej ni od strony pokojów Marie. Zwykle nocuje w głównym skrzydle.
Zastanawiał się przez chwilę, po czym powiedział do Phillipe'a: - Idź
pierwszy, pójdziemy za tobą. Nie kryj się po kątach, idź śmiało. Jeśli zobaczy
cię słuba, pomyślą, e wróciłeś.
Phillipe pokiwał głową. Sebastian pozwolił Helenie otworzyć drzwi. Phillipe
poszedł pierwszy, oni podąyli za nim jak duchy.
Weszli na górę głównymi schodami; Helena odetchnęła z ulgą, gdy w końcu
znaleźli się na długiej galerii. Księyc wreszcie pojawił się na niebie, srebrne
światło sączyło się przez wysokie okna, bezlitośnie oświetlając podłune
pomieszczenie.
Po chwili znaleźli się w plątaninie korytarzy. Zwolnili kroku. Helena czuła, e
opuszczają napięcie, a zamiast niego pojawia się zniecierpliwienie i radość.
Jeszcze chwila i zobaczy Ariele.
Sebastian pociągnął ją za rękę 1 szepnął jej do ucha: - Gdzie są pokoje
Fabiena?
− Tam - pomachała ręką. - Na drugim końcu galerii.
Phillipe zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i czekał, a podejdą bliej. - To
tutaj?
Helena pokiwała głową.
Sebastian zacisnął palce na jej ramieniu. - Wejdź sama. Poczekamy tutaj, a
dasz nam znak. Nie chcemy jej przestraszyć. - Puścił ją. - Postaraj się, by
zrozumiała, e musi być cicho.
Helena pokiwała głową. Chwyciła go za rękę i ścisnęła lekko, po czym
otworzyła drzwi i bezszelestnie wśliznęła się do środka.
Rozdział 13
Helena zamknęła za sobą drzwi i czekała, a oczy przyzwyczają się do
ciemności. Potem podeszła do łóka, cicho odgarnęła zasłony i zobaczyła pasmo
jasnobrązowych włosów na poduszce. Ariele spała spokojnym snem.
Helena uśmiechnęła się, do oczu napłynęły łzy wzruszenia. Przysunęła się
bliej.
− Ariele? Ariele, obudź się, mon petit chou.
Brązowe rzęsy poruszyły się i podniosły, odsłaniając zielone oczy. Ariele
uśmiechnęła się, po czym jej powieki zamknęły się znowu.
Helena delikatnie potrząsnęła siostrą.
Ariele otworzyła oczy i wpatrywała się w Helenę ze zdumieniem. Rzuciła się
w ramiona siostry, z okrzykiem radości. - To ty! Mon dieu! Sądziłam, e to sen!
− Ciii... - Helena przytuliła ją mocno, dziękując opatrzności. - Musimy uciekać
- powiedziała po chwili. - Phillipe i mój przyszły mą czekają za drzwiami.
Musimy się śpieszyć. Ubierz się na ciemno.
Ariele nigdy nie była tępa. Wyskoczyła z łóka, zanim Helena dokończyła
zdanie. Pobiegła do szafy, wyciągnęła brązową suknię i pokazała ją siostrze.
− Tak - doskonale.
− Gdzie jedziemy? - Ariele ubierała się pośpiesznie.
− Do Anglii. Fabien... to szaleniec.
− Co takiego? - Ariele przechyliła głowę w bok. - Arogant, zarozumialec, ale...
- Wzruszyła ramionami. - Rozumiem, e nie wie, e wyjedamy.
− Nie. - Helena pomogła jej zawiązać sznurówkę. - Musimy być cicho. Weź
tylko najpotrzebniejsze rzeczy: przybory toaletowe i bieliznę.
− Nie wzięłam z Cameralle wiele bagau. Sądziłam, e wrócę tam na święta.
Helena przytuliła siostrę. - Ma pełite, długo nie zobaczymy naszego domu.
− No tak, ale co za przygoda!
Ariele zaczęła szczotkować włosy, a Helena tymczasem sięgnęła do szafy i
wyjęła stamtąd niewielką torbę. Wrzuciła do niej wszystkie drobiazgi stojące na
toaletce oraz modlitewnik i krucyfiks.
Rozległo się pukanie. Phillipe zajrzał przez otwarte drzwi, zobaczył Ariele i
wszedł do środka. Za nim pojawił się Sebastian. Helena uspokoiła się, czerpiąc
siłę z jego opanowania. Wszystko będzie dobrze.
Patrzył na nią przez chwilę, a potem spojrzał na Phillipe'a i dziewczynę, którą
z pewnością była Ariele. Phillipe szeptał jej coś do ucha, ona uprzejmie
słuchała.
Ariele była wysza od Heleny, mocniej zbudowana, choć szczupła. Włosy,
niczym złocista zasłona, spływały jej do pasa. Miała piękny profil, tak samo jak
starsza siostra. Widział, jak gestykuluje, tłumaczy coś Phillipe'owi i ucisza jego
przeprosiny.
Nagle zdała sobie sprawę z jego obecności i odwróciła się. Uśmiechnęła się
nieśmiało.
Podszedł bliej i wyciągnął rękę.
Instynktownie podała mu dłoń. Ukłonił się. Ariele otrząsnęła się ze zdumienia
i dygnęła głęboko.
Podniósł ją. - Jestem zaszczycony, mogąc cię poznać, ale uprzejmości
odłómy na później. Musimy uciekać. - Spojrzał w oczy, ciemniejsze ni u
siostry i w innym odcieniu zieleni. - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem,
będziemy mieli lata na poznanie się bliej.
Ariele przechyliła głowę na bok, rzucając mu wyzwanie. Ten sam ogień,
który palił się tak jasnym płomieniem w oczach Heleny, nie oszczędził równie
siostry.
Sebastian zaśmiał się łagodnie i pocałował dziewczynę w czoło. - Nie
sprzeciwiaj mi się, ma petite. Jeszcze ci trochę brakuje do siostry.
Ariele wydała z siebie dźwięk, jakby się zakrztusiła. Rzuciła Helenie szybkie
spojrzenie, zadając niewinne, nieme pytanie. Nic dziwnego, e Phillipe wpadł
po uszy.
Sebastian puścił jej dłoń i zrobił krok w tył. -Chodźcie. Nie moemy zwlekać.
Podczas gdy Sebastian rozmawiał z Ariele, Helena przyglądała im się jak
wrośnięta w ziemię. Teraz otrząsnęła się, wzięła szczotkę z ręki Ariele, wrzuciła
ją do torby i zacisnęła węzeł. Spojrzała na niego. - Jesteśmy gotowe.
Wziął ją za rękę i pocałował czubki palców. - To dobrze. A teraz powiem
wam, co robimy.
Wyszli z pokoju, cztery bezgłośne cienie przemierzające opustoszałe
korytarze. Phillipe szedł pierwszy, za nim Ariele w płaszczu i kapturze zasła-
niającym włosy. Szli cicho, ale szybko. Kilka metrów za nimi szła Helena,
równie w płaszczu. Sebastian zamykał orszak.
Serce Heleny biło jak szalone. Kręciło jej się w głowie. Jeszcze chwila i będą
wolni. Co więcej, Ariele polubiła Sebastiana. Wyglądało na to, e dwie osoby,
które kochała najbardziej na świecie, przypadły sobie do gustu. Czuła ulgę
zmieszaną z napięciem, radość ze zdenerwowaniem.
Dotarli do galerii.
Głośne uderzenie obcasa o podłogę było jedynym ostrzeeniem, e Fabien ich
znalazł. Zrobił trzy długie kroki, po czym zatrzymał się, przyglądając się
ciemnym postaciom.
Księyc oświetlał jasne włosy. Ubrany jak zwykle na czarno, miał skórzane
buty i ostrogi, w rękach trzymał rękawiczki do konnej jazdy. U pasa wisiał
rapier.
Przez sekundę wszyscy stali jak zaczarowani.
Potem Helena usłyszała ciche przekleństwo i Sebastian wyłonił się zza jej
pleców. Rozległ się świst, gdy jednym ruchem wyciągnął szpadę z pochwy.
Ułamek sekundy później Fabien zrobił to samo.
To co nastąpiło później trwało zaledwie kilka
minut, ale dla Heleny
wydawało się całą wiecznością, pełną ukrytych znaczeń, sugestii i pułapek.
Takich jak uśmiech, który wykrzywił wargi Fabiena, kiedy zorientował się,
kto jest jego przeciwnikiem.
Helena pamiętała doskonale, e
Fabien miał reputację doskonałego
szermierza. Zrobiło jej się niedobrze, ale uspokoiła się po chwili, uświadamiając
sobie, e Sebastian ze szpadą w ręku czul się równie pewnie. Nic sobie nie robił
z perspektywy pojedynku z młodszymi od siebie konkurentami do ręki Heleny.
Rzeczywiście, aden z młokosów nie ośmielił się rzucić mu wyzwania.
Wspomnienia pozwoliły jej pozbierać myśli. Phillipe wycofał się do okna,
pociągając za sobą Ariele. Na środku galerii dwie ciemne postacie okrąały się
wzajemnie, czekając, a przeciwnik zrobi pierwszy ruch.
Fabien rzucił się pierwszy. Metaliczny szczęk broni przeraził Helenę, ale
patrzyła szeroko otwartymi oczyma, jak Sebastian bez widocznego wysiłku
odparowuje atak.
Fabien był niszy i lejszej budowy, a przez to szybszy. Sebastian był wyraźnie
silniejszy, a jego ramię miało większy zasięg.
Fabien znów zaatakował. Sebastian ponownie odparował cios.
Helena spojrzała na ich nogi. Zdała sobie sprawę, e robią duo hałasu.
Wyminęła ich, przyciskając się do ściany, pobiegła na koniec galerii i zamknęła
drzwi, przekręcając klucz w zamku. Phillipe i Ariele zrobili to samo z drugiej
strony galerii. Jeśli słuba usłyszy łoskot, drzwi dadzą im cenny czas.
Sebastian zdawał sobie sprawę z istoty problemu i po uśmiechu Fabiena
wiedział, e jego przeciwnik równie. Im dłuej będzie trwał pojedynek, nieza-
lenie od jego wyniku będą mieli mniejszą szansę ucieczki.
aden nie chciał zabić rywala, chodziło o samo zwycięstwo. Obaj byli
szlachetnie urodzeni, taką śmierć trudno byłoby wytłumaczyć, tym bardziej jeśli
miała miejsce na obcej ziemi. Zabicie wroga zdecydowanie nie było warte
wysiłku. Chodziło o to, by odebrać broń, zranić, zwycięyć.
Patrząc obiektywnie, przewaga była po stronie Fabiena. Byli na jego terenie,
w jego domu. Wiedział, e nie zginie, e ryzykuje wyłącznie ramię i to doda-
wało mu odwagi. Obaj byli mistrzami, ale on czekał na to spotkanie od wielu
lat. Był szybszy, ale Sebastian dzięki swej sile i zwinności spychał go w tył.
Zwody, uniki, pozorne otwarcie się na cios przeciwnika - to były ulubione
metody Fabiena. Sebastian uderzał wprost, nie uciekał. Chciał jak najszybciej
zakończyć tę walkę, ale widział, e
jej nie wygra jeśli nie wyprowadzi
przeciwnika w pole.
Ścierali się przez kilka minut, wystarczająco długo, by Fabien nauczył się
przewidywać ciosy rywala. Sebastian zagonił go do rogu, blisko miejsca, gdzie
stała Helena, i zaatakował całą serią gwałtownych pchnięć. Fabien zdał sobie
nagle sprawę, e przebywanie w kącie, z większym i silniejszym przeciwnikiem
po drugiej stronie, to być moe nie najlepszy pomysł.
Zaczął szukać drogi ucieczki.
Sebastian otworzył mu tę drogę.
Udał, e zaatakuje z lewej strony.
Fabien zobaczył swoją szansę, spiął się i skoczył...
Sebastian usłyszał stłumiony krzyk. Gotowy do uderzenia, zgiął nadgarstek
i podbił szpadę. I w tym samym momencie zobaczył brązową plamę po swojej
lewej ręce.
Spręony do skoku, nie mógł jej powstrzymać. Patrzył tylko z przeraeniem,
e znalazła się pomiędzy nimi, zasłaniając go swoją piersią.
Spojrzał na Fabiena; na jego twarzy równie malowało się przeraenie.
Za późno. Fabien nie był w stanie zatrzymać pędzącego ostrza. Z głośnym
świstem wbiło się w jej ramię.
Sebastian słyszał jej krzyk i instynktownie, z gardłowym okrzykiem na
ustach, wykonał jeszcze jeden cios. Fabien próbował się odwrócić, ale nie udało
mu się, a ostrze przebiło ubranie, zatopiło się w ciele i zatrzymało na jednym z
eber.
Sebastian wyszarpnął szpadę i z głośnym szczękiem upuścił na posadzkę.
Złapał Helenę w objęcia. Fabien ledwo się trzymał na nogach. Blady jak śmierć,
doszedł do ściany i upadł, trzymając się ręką za bok.
Sebastian połoył Helenę na podłodze, wyjął ostrze z jej ramienia. Po wyrazie
twarzy Fabiena widział wyraźnie, e nie chciał jej skrzywdzić.
Ariele i Phillipe natychmiast znaleźli się obok. Sebastian bał się, e
dziewczyna zareaguje histerycznie, a tymczasem przyjrzała się ranie i oderwała
kawałek materiału płaszcza, by ją opatrzyć, wysyłając chłopaka po krawat
Fabiena.
Phillipe zbliył się ostronie, ale Fabien sam podał mu tę część garderoby bez
najmniejszego komentarza.
Sebastian miał coraz lepsze zdanie na temat swojej przyszłej szwagierki.
Trzymając Helenę w objęciach, patrzył, jak Ariele tamuje krew i sprawnie
nakłada opatrunek. Spojrzała na niego pytająco. Pokiwał głową. - Będzie yła.
Jeeli znajdzie się pod dobrą opieką.
Zemdlała z bólu i strachu, wcią nie odzyskała przytomności. Sebastian oddał
ją w ręce Ariele, wstał i podszedł do Fabiena. Schylił się i podniósł swoją
szpadę; wytarł ostrze chustką.
Fabien nie spuszczał wzroku z Heleny. - Powiesz jej, e nie chciałem jej
skrzywdzić?
− Jeeli jeszcze tego nie wie.
Fabien zamknął oczy. - Sacre dieu! Kobiety! Na co potrafią się zdobyć... -
Skrzywił się z bólu i ciągnął słabym głosem: - Zawsze była nieprzewidywalna.
Sebastian zawahał się. - Jest do nas podobna, nie sądzisz?
− Mais, oui. Jest niezwykle bystra. Ale nie potrafi intrygować.
Sebastian patrzył na starego wroga, wiedząc, e rana będzie mu doskwierać
przez długie tygodnie. Pocieszał się, e to naleyta zapłata za cierpienia Heleny.
- Ty i te twoje gry... Ja przestałem się w to bawić lata temu. Dlaczego ciągle w
to grasz?
Fabien otworzył oczy, wzruszył ramionami i ponownie się skrzywił. - Z
nudów. Co innego miałbym robić?
Sebastian patrzył na niego przez chwilę i potrząsnął głową. - Jesteś głupcem.
− Głupcem? Ja? - Fabien próbował się zaśmiać, ale ból nie pozwalał. Skinął
tylko głową w stronę Heleny i powiedział: - To nie ja dałem się nabrać na
najstarszą sztuczkę świata.
Sebastian spojrzał na bladą cerę Fabiena, zastanawiając się, czy powinien
wspomnieć, e Fabien dał się nabrać na tę samą sztuczkę wiele lat temu, tyle e
w jego przypadku historia skończyła się smutno. Marie okazała się zbyt słaba,
by rodzić mu dzieci, a teraz leała na łou śmierci. Na tę myśl Sebastianowi
odeszła cała złość. Postanowił milczeć; schował szpadę do pochwy i spojrzał na
Helenę. -Jeszcze zobaczymy.
Fabien zmarszczył czoło w niemym pytaniu.
Sebastian nie miał zamiaru niczego tłumaczyć.
− Jedno muszę wiedzieć. Czyje ziemie są bardziej rozległe: twoje czyjej?
Sebastian uśmiechnął się ponuro. - Moje.
Fabien westchnął. - Wygrałeś tę potyczkę, mon ami. - Zamknął oczy. - Ale
teraz musisz jeszcze stąd wyjść.
Sebastian patrzył, jak jego mięśnie rozluźniają się, jak traci przytomność.
Nachylił się i spojrzał na ranę. Była powana, ale niezagraająca yciu. Wstał i
zawołał Phillipe'a, wskazując na drzwi za swoimi plecami. - Co jest za tymi
drzwiami?
Była tam biblioteka; zostawili Fabiena na fotelu przed wygasłym paleniskiem.
Związali mu stopy i dłonie ozdobnym sznurem od zasłon, usta zakneblowali
chustką. Wkrótce znajdzie go słuba.
Wrócili do Ariele i Heleny, która była przytomna, ale widać było, e rana
sprawia jej wiele bólu. Phillipe przyglądał się jej z pobladłą twarzą. - Jak się
stąd wydostaniemy?
Streścił plan w kilku słowach. Z ciszy panującej za drzwiami wywnioskowali,
e słuba nie usłyszała odgłosów walki i krzyków. - Nawet jeśli coś usłyszeli,
moemy tego uyć na naszą korzyść.
− Ty - zwrócił się do Phillipe'a - przyjechałeś właśnie z Anglii z Heleną.
Fabien pojechał po was do Montsurs, ale wasz powóz się spóźnił i dlatego
dotarliście do le Roc o tak późnej porze. Kazał wam zabrać Ariele do Parya.
Chce, eby wyjechała natychmiast. Boli go głowa i nie chce, by mu
przeszkadzano.
− Cierpi na migreny - słabym głosem odezwała się Helena. - Słuba wie, e
lepiej nie ryzykować w takiej sytuacji głową.
− Doskonale. Ma migrenę i dlatego zostawił ci wyraźne polecenie, e masz
jechać teraz. Nie wiesz dlaczego. - Sebastian spojrzał na Ariele. - Nie jesteś
zadowolona, e wyrwano cię z łóka w środku nocy i kazano jechać do
Parya. - Spojrzał na jej stopy obute w ciękie skórzane trzewiki. - Zejdziesz
ze schodów powłócząc nogami, marudząc i generalnie sprawiając kłopoty.
Helena będzie sprawiać wraenie, e cię za sobą ciągnie, w rzeczywistości ty
musisz ją podpierać.
Zwrócił się do Heleny. - Moesz iść, mignonnel
Zacisnęła usta i pokiwała głową.
Przyjął jej odpowiedź; nie był w stanie wymyślić innego sposobu, by
wydostać się z le Roc.
Spojrzał na Phillipe'a. - Zawołaj powóz. Rób duo hałasu i jeśli moesz,
wywołaj panikę wśród słuby. Nie odpowiadaj na pytania, jak się tu dostałeś, po
prostu je zbywaj. Sprawiaj wraenie, e jesteś zdeterminowany wypełnić
polecenie wuja i zabrać stąd Ariele. Jeśli słuba się sprzeciwi, zasugeruj, eby
skonsultowali to z Fabienem, który ley w łóku z migreną. - Przerwał, lustrując
wzrokiem młodzieńca. - Jeśli zaczną zadawać zbyt wiele pytań, zachowuj się
tak, jak zachowywałby się Fabien albo ja. Chcesz, by natychmiast sprowadzono
powóz, bez najmniejszej zwłoki.
Phillipe pokiwał głową. - Rozumiem.
Sebastian poklepał chłopaka po ramieniu. - Idź ju. Będziemy nasłuchiwać i
zejdziemy, jak tylko podjedzie powóz. Nie chcę, by Helena była na nogach
dłuej ni to absolutnie konieczne.
Phillipe pokiwał głową, otworzył drzwi galerii i wyszedł:
Słyszeli jego kroki; pewne i dobitne, z głośnym echem odbijały się po domu.
Sebastian nachylił się do Heleny. Złapała go za rękaw i spojrzała mu w oczy. -
A ty? Jak się stąd wydostaniesz?
Ujął jej dłoń, przycisnął do ust. - Nie martw się, nie zostawię cię samej. Jak
tylko znajdziecie się w powozie, dołączę do was.
Helena uwierzyła mu na słowo i zebrała siły. Rana krwawiła, ale płaszcz był
na tyle ciemny, e wcią nie było widać plamy.
Usłyszeli, jak Phillipe pogania słubę. Kamerdyner próbował zaprotestować,
ale chłopak potraktował go z wyniosłą arogancją, która wprawiłaby w dumę
jego wuja.
Zamówił w końcu powóz. Z ciemnej galerii na pierwszym piętrze widzieli,
jak przechadza się nerwowo, jakby się spodziewał, e Fabien zejdzie na dół i
zapyta, co jeszcze robi w domu.
Słubie równie udzieliło się to zdenerwowanie. Dziesięć minut później
powóz był ju gotowy.
Sebastian pocałował Helenę w czoło, przytulił ją przez chwilę i odsunął się. -
Idźcie.
Ariele patrzyła za nim przez chwilę, a potem zrobiła kwaśną minę i zaczęła
głośno narzekać, powłóczyć nogami, cały czas trzymając mocno Helenę.
W holu poniej Phillipe podniósł wzrok. - Gdzie one są? - zapytał z irytacją. -
No chodźcie ju! Szybciej! - Helena i Ariele pojawiły się na schodach. - No
wreszcie! - Wspiął się na schody i udając, e pogania Ariele, pomógł iść
Helenie.
− Do powozu, no ju. Nie zachowuj się jak dziecko, Ariele. Nie chcesz chyba,
eby wuj zszedł na dół, prawda?
Nagle Helena jęknęła i zachwiała się.
Ariele przytrzymała ją kurczowo, złorzecząc jeszcze głośniej. Kamerdyner
wcią wydawał się niezadowolony, ale Helena machnęła lekcewaąco ręką,
dając do zrozumienia, e nie yczy sobie jakichkolwiek uwag. - Musimy jechać
i to natychmiast - powiedziała tylko podniesionym tonem.
Wystarczyło. Słuący zeszli im z drogi. Otworzyli drzwi i patrzyli, jak cała
trójka schodzi po schodach.
Odgłos końskich kopyt na wybrukowanym podjeździe skutecznie wyciszył
kroki. Sebastian zszedł szybko na parter i schował się w cieniu klatki scho-
dowej. Słuba tłoczyła się na ganku. Musi dobrze wymierzyć czas.
Helena weszła do powozu pierwsza, za nią Ariele. Phillipe stanął na stopniu,
kazał woźnicy zejść z kozła i zawołał lokaja, by ten podniósł schodki i zamknął
drzwi. Woźnica patrzył ze zdumieniem, jak Phillipe idzie na tył powozu.
Sebastian głęboko odetchnął i ruszył pewnym krokiem w stronę drzwi
frontowych. Buty stukały głośno po marmurowej posadzce, a słuący, wszyscy
w nocnych koszulach i szlafrokach, obrócili się na pięcie, by ukłonić się swemu
panu.
Oczy otworzyły się szeroko, szczęki opadły.
Sebastian wyminął ich z arogancką miną. Odskoczyli na bok, nie chcąc
sprawiać mu trudności.
Zszedł po schodach i ruszył prosto do powozu, mijając po drodze
zaskoczonego lokaja. Słuący śledzili kady jego krok, niepewni, co mają
zrobić.
Sebastian zobaczył bladą twarz Heleny i zasalutował. Udało się. Jeszcze
chwila i stąd wyjadą.
Rzucił szybkie spojrzenie Phillipe'owi. Skinął głową, a chłopak stanął przy
pudle powozu. Sebastian zajął miejsce na koźle, wziął w ręce wodze i szarpnął.
Powóz ruszył gwałtownie z miejsca, Sebastian odwróci! się jeszcze, by się
upewnić, e Phillipe siedzi bezpiecznie.
Trzasnął biczem, konie wyrwały do przodu. Szybko pokonali dystans
dzielący ich od zewnętrznych murów.
Brama była otwarta.
Do środka wjedał inny powóz - dwukółka zaprzęona w jednego konia.
Księyc wyraźnie oświetlał drogę. Sebastian dostrzegł twarz woźnicy i jego
pasaera, wpatrujących się z przeraeniem na pędzący prosto na nich powóz.
Dwukółka przejechała przez bramę, ale droga była tak wąska, e mieścił się
tylko jeden pojazd. Poniej znajdował się niewielki staw.
Sebastian popędził wszystkie cztery konie. Jechał prosto na nich.
Louis wrzasnął i pociągnął za wodze.
Dwukółka przechyliła się i stoczyła prosto do stawu.
Ze środka wypadł Villard.
Słysząc krzyki, Helena otworzyła oczy. Wyjrzał przez okno i zobaczyła, e
Louis wyskakuje z pędzącej dwukółki, a potem ląduje w błocie.
Mignęły jej bramy le Roc. Była wolna. Ona i Ariele.
Ulga, niczym narkotyk, płynęła wartko w jej yłach.
Powieki opadły cięko.
Powóz wpadł w koleinę.
Przeszył ją gwałtowny ból i ogarnęła ją ciemność.
Obudziła się w cieple i wszelkich wygodach, z oddali niósł się subtelny
zapach z pieca. Paszteciki. Ciasteczka. Owoce i bakalie.
Zapachy przypomniały jej dzieciństwo, przywróciły wspomnienia świąt
sprzed wielu lat. Kiedy jeszcze yli rodzice, a pokoje Cameralle wypełnione by-
ły radością, śmiechem i wszechobecną harmonią i spokojem.
Myślała o tym przez kilka chwil, jak wędrowiec odwiedzający dawne czasy,
wspominający dawne radości. Potem wspomnienia wyblakły.
Spokój i harmonia pozostały.
Wróciła do rzeczywistości, a zapachy uświadomiły jej, e jest głodna jak
wilk. Pamiętała, co się stało, wcią bolało ją ramię, unieruchomione na
temblaku.
Otworzyła oczy i zobaczyła okno. Na parapecie leał śnieg, na szybach
pojawiły się mroźne kwiaty. Kiedy oczy przystosowały się do otaczającej szaro-
ści, do cieni spowijających pokój, zobaczyła Sebastiana siedzącego tu obok na
fotelu.
Przyglądał się jej uwanie. Nie odzywała się, zapytał więc: - Jak się czujesz?
Zamrugała, nabrała głęboko powietrza, wypuściła je powoli. - Lepiej.
− Ramię wcią cię boli.
To nie było pytanie. - Tak, ale... - Podniosła się na poduszkach. - Nie tak
mocno jak przedtem. Da się znieść. - Zmarszczyła czoło i podniosła głowę. -
Gdzie jesteśmy? Gdzie jest Ariele?
Uśmiechnął się lekko. - Jest na dole z Philli-pe'em. Cała i zdrowa. - Przysunął
fotel do łóka.
−
Helena wyciągnęła dłoń; wziął ją w swoje ręce. -A więc... - Wcią nie
znała odpowiedzi na swoje pytania, ale ciepło płynące z jego dłoni miało kojącą
moc. - Jesteśmy wcią we Francji?
− Oui. Nie mogliśmy jechać daleko i dlatego zmieniłem plany.
− Ale - skrzywiła się - powinniśmy jechać prosto do Saint Mało.
Spojrzenie mówiło jej wyraźnie, eby nie była niemądra. - Byłaś ranna i
nieprzytomna. Wysłałem posłańca do mojej załogi i przyjechaliśmy tutaj.
− Fabien będzie nas szukał.
− Owszem, ale z pewnością pośle do Saint Mało albo Calais. Będzie szukał nas
na północy. A my jesteśmy na południu i to z dala od wybrzea.
− Ale... jak wrócimy do Anglii? - Podniosła się jeszcze wyej, ignorując
klujący ból. - Musisz wracać na Boe Narodzenie, na rodzinne spotkanie. A
jeśli Fabien nas szuka, nie moemy tu zostać. Musimy...
− Mignonne, bądź cicho.
Zamilkła niepewnie, a on ciągnął: - Wszystko przemyślałem. Jacht czeka na
nas w Saint-Nazaire. Bez trudu zdąymy na święta, a tymczasem ty musisz robić
wszystko, by jak najszybciej wyzdrowieć. -Patrzył na nią niebieskimi oczyma. -
Jak tylko będziesz się czuła na siłach, wyjedziemy. Czy jeszcze
coś chcesz
wiedzieć?
Jego głos miał surowy ton, który bardzo jej się podobał. Westchnęła i
ścisnęła go za rękę. – Jestem beznadziejna, prawda?
Parsknął. - Omal przez ciebie nie posiwiałem, Fabien równie.
Zmarszczyła czoło, wracając do wydarzeń z le Roc. - Nie chciał mnie zranić,
prawda?
− Skąde, był przeraony. Tak samo jak ja. - Sebastian przyglądał się jej przez
chwilę, a potem dodał: - Nigdy nie chciał ciebie skrzywdzić. Ani Ariele.
− Ariele? Ale... - Przerwała, patrząc badawczo w jego twarz. Po chwili jej oczy
wypogodziły się. -To był blef?
− Owszem. Moe i bezlitosny, ale mimo to blef. Chciał po prostu wymusić na
tobie, byś robiła to, co kae.
Potrząsnęła głową. - Dziwny z niego człowiek.
− Niespełniony. - Sebastian patrzył na nią. Wiedział, czego potrzebuje
męczyzna tego pokroju. Rozumiał to.
Helena poruszyła się. - Chciałabym wiedzieć jeszcze jedno. W jaki sposób
wszedłeś w posiadanie sztyletu?
Uśmiechnął się. Splótł jej palce ze swoimi, podniósł je do ust i pocałował. -
Wygrałem sztylet -spojrzał jej w oczy - tej samej nocy, kiedy cię zobaczyłem po
raz pierwszy.
Zrobiła wielkie oczy. - Vraiment? To dlatego polowałeś na kolczyk Collette?
− Oui. Wygrałem duą sumę od młodszego brata Fabiena, a on chciał
przywrócić mnie do porządku. My, Anglicy, byliśmy znani z naszych
szalonych zakładów. Fabien tak przedstawił całą sytuację, e nie mogłem
odmówić, przynajmniej bez utraty twarzy. Nie spodziewał się jednak, e
zaądam czegoś w zamian. Tego wieczoru był z nim kwiat francuskiej
szlachty i dlatego musiał się zgodzić.
− Ale mimo to uprzedził zakonnice.
− Oczywiście. Wiedziałem, e to zrobi. Udałem, e jestem pijany i wracam do
hotelu, a tymczasem poszedłem prosto do klasztoru.. - Spojrzał jej w oczy. -
A tam spotkałem ciebie.
Uśmiechnęła się szeroko. Radość widoczna była nie tylko na jej ustach, ale
równie w oczach, teraz pozbawionych jakichkolwiek trosk. Policzki zaróowiły
się wyraźnie. Ścisnął jej dłoń i wstał. - Bon. Skoro czujesz się dobrze, zawołam
Ariele i powiem onie gospodarza, e chcesz jeść.
− Proszę. - Próbowała usiąść, pomógł jej się wyprostować. - Zjem, ale potem
jedźmy.
− Jutro.
Spojrzała na niego, wyjrzała za okno. - Ale...
− Jeśli odpoczniesz, zbierzesz siły i będziesz się czuła na siłach, to jutro rano
wyjedziemy.
Zobaczyła determinację w jego oczach, westchnęła i opadła z powrotem na
poduszki. - Jak sobie yczysz, Wasza Wysokość.
− No właśnie, mignonne. Będzie dokładnie tak, jak sobie yczę.
Oczywiście skończyło się na tym, e zrobili jak powiedział. Helena
zastanawiała się, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do uczucia, e narzuca jej
swoją wolę.
Dzień minął spokojnie. Po południu wstała z łóka, ubrała się i poszła
zwiedzać niewielki, domowy zajazd, który Sebastian wynalazł w dolinie Sarthe.
W pobliu nie było adnej głównej drogi, właściciele cieszyli się więc z
kadego gościa. Z pewnością nie mieli pojęcia, e angielski ksiąę i francuska
hrabina złoyli im wizytę.
Poza nimi nie było innych gości; opady śniegu ograniczały wszelkie rozrywki
na powietrzu. Salon był bardzo przytulny. Helena spędziła kilka godzin przed
kominkiem, patrząc jak Sebastian gra z Phillipe'em w szachy.
Zostało jeszcze tylko kilka dni do Wigilii, w zajeździe panował ju
świąteczny nastrój, pełen spokoju i radości. Serce Heleny było wolne od trosk.
Po raz pierwszy od śmierci rodziców cieszyła się kadą chwilą.
Zamknęła oczy i pozwoliła, by harmonia i radość z nadchodzących świąt
wypełniły jej duszę.
Następnego ranka uparła się, e czuje się wystarczająco dobrze, by
podróować. Sebastian spojrzał na nią krytycznie, ale się zgodził. Po obfitym
śniadaniu wyruszyli w drogę. Jechali wśród topniejących śniegów, a im dalej na
południe, tym droga była lepsza. Pod wieczór dotarli do Saint-Nazaire. Jacht
Sebastiana ju czekał w porcie - dojrzeli go z klifów nad miastem.
Znaleźli się na pokładzie. Załoga postawiła agle, które szybko napełniły się
wiatrem i zgrabny statek poeglował do domu.
Podró nie obfitowała w wydarzenia, a większość czasu Helena spędziła w
głównej kabinie z Sebastianem. Moe chodziło mu o to, by odpoczęła, a moe
dopiero teraz uświadomił sobie ryzyko, na jakie się naraziła, w kadym razie
następne godziny były pełne namiętności i wraeń, których dotąd nie
doświadczyła.
Jej protesty, e w sąsiedniej kabinie jest Ariele nie na wiele się zdały; kiedy
spotkała siostrę na pokładzie, ta uśmiechnęła się znacząco i przycisnęła ją do
piersi.
Ariele nie bała się Sebastiana. Był dla niej jak starszy brat, razem artowali i
śmiali się. Helena patrzyła na nich, mając wraenie, e serce zaraz jej pęknie z
radości.
Minął dzień i kolejna noc. Następnego poranka, wraz z przypływem,
zacumowali w Newhaven. Powóz ju czekał i po śniadaniu zaczęli ostatni etap
długiej podróy.
Do domu.
Mile uciekały pod końskimi kopytami, a Helena zastanawiała się nad słowem
„dom." Opuściła Cameralle jako dziecko, twierdza le Roc była zbyt groźna i
ponura, by mona ją było tak nazwać. Domem czyli miejscem, gdzie jest się u
siebie, gdzie wraca się po długiej podróy.
Somersham.
Serce mówiło tak, chocia rozum jeszcze się wahał. Nie chodziło o niego.
Londyńskie kamienice przesuwały się za oknem, a ona myślała tylko o tym, e
oboje zajmują takie miejsce w świecie, e ich decyzje mają wpływ na znacznie
więcej ni tylko ich samych.
Na rodzinę. Towarzystwo. Politykę.
Mają władzę.
Jego świat. I równie jej. Myliła się sądząc, e zdoła od niego uciec. Ten
świat miała we krwi.
Konie zwolniły, skręciły w prawo. Wyjrzała; znajdowali się na niewielkim
placyku. W końcu powóz zatrzyma! się przed imponującą rezydencją.
Podniosła wzrok.
Spotkał jej wzrok. - Jesteśmy na Grosvenor Square.
− Twój londyński dom?
− Nasz dom. Zatrzymamy się na pól godziny. Muszę załatwić parę spraw, a
potem pojedziemy dalej.
Ariele obudziła się właśnie, wyprostowała ręce i poskaryła się, e jej suknia
jest brudna i wymięta.
− Nie ma sprawy. - Schodząc na ziemię, Sebastian poklepał ją po nadgarstku.
Wyciągnął rękę i pomógł wysiąść najpierw Helenie, potem Ariele. -W
Somersham jest moja siostra Augusta, no i oczywiście ciocia Clara. Pomogą
wam zorganizować suknie. Tymczasem nie musisz się przejmować, w domu
nikogo nie ma.
Helena poczuła ulgę, ona równie czuła się nieco zmięta. Sebastian szedł
pierwszy. Dzień był ciemny i ponury, ale w holu świeciło się światło.
Kamerdyner otworzył drzwi i na ich widok z trudem powstrzymał uśmiech
radości. Ukłonił się nisko. - Witaj w domu, Wasza Wysokość.
Sebastian wprowadził Helenę do ciepłego, luksusowo wyposaonego holu i
spojrzał na kamerdynera, unosząc brew. - Co się stało, Doyle?
− Mamy gości, Wasza Wysokość. - Z niewzruszonym spokojem, Doyle
odwrócił wzrok i spojrzał na Helenę.
Sebastian westchnął. - To hrabina d'Lisle, wkrótce twoja pani. Jej siostra,
panna de Stansion i pan de Sevres.
Obejrzał się, kiedy kamerdyner zabrał mu płaszcz. - A gdzie lokaje, u diabła?
− Obawiam się, e wezwano ich do biblioteki. Sebastian utkwił wzrok w
słuącym. - Doyle...
Drzwi po ich lewej stronie otworzyły się. -
Doprawdy, Doyle, co ty
wyrabiasz? Czemu nie wprowadzasz gości, kimkolwiek są?
Lady Almira Cynster zamarła w progu bawialni i gapiła się na Sebastiana.
Zrobiła się czerwona jak burak. - Sebastian! Myśleliśmy, e jesteś na wsi albo...
- Przerwała, przyglądając się pozostałym przybyszom. Ariele i Phillipe'a
zaszczyciła zaledwie przelotnym spojrzeniem i zatrzymała wzrok na Helenie.
Oczy jej pociemniały z gniewu, na twarzy pojawił się grymas.
− Co tu robisz, Almiro?
Mówił spokojnie, ale w tonie jego głosu słychać było groźbę. Helena poczuła,
e po plecach chodzą jej ciarki; od tygodni nie słyszała tego tonu.
− Ja... to znaczy... - Almira zaczęła gestykulować, czerwieniąc się jeszcze
bardziej.
Nastąpiła niezręczna pauza. - Doyle - szepnął po chwili Sebastian -
zaprowadź pannę de Stansion i pana de Sevres do biblioteki... albo nie, moe do
bawialni i podaj im coś do picia: Hrabina i ja wkrótce do nich dołączymy. Za
godzinę wyjedamy do Somersham.
− Dobrze, Wasza Wysokość. - Doyle ukłonił się i ruszył w stronę holu.
− A teraz dokończymy tę rozmowę. Ale moe nie w holu, chodźmy do
saloniku.
Almira prychnęła i cięko opadła na wyściełaną jedwabiem sofę. Helenie
przyszło wcześniej na myśl, e jeśli zostanie oną Sebastiana, będzie częściej
widywać tę kobietę. Omal nie pobiegła za Ariele i Phillipe'em, ale powstrzymała
się, pozwalając zaprowadzić się do saloniku.
Lokaj zamknął za nimi drzwi. Gdyby w pokoju była inna kobieta, Helena
czułaby się skrępowana, siedząc w wymiętej i poplamionej krwią sukni, z dziurą
po szpadzie zaszytą ręką siostry. Ale Almira... Almira nie była osobą, której
zdanie miało dla Heleny jakiekolwiek znaczenie.
Podeszli do sofy. Zauwayła, e na ławie stoi czajnik, cztery filianki i dwa
talerze z ciastkami i owocami. W filiankach była herbata, na razie nietknięta.
Sebastian uniósł brew. - Powtarzam, co tu robisz,
Almiro?
Ton był łagodniejszy, mniej groźny.
Almira prychnęła.. - Ćwiczę, to chyba widać, prawda? Kiedyś zostanę
gospodynią tego domu... Tak naprawdę ju teraz powinniśmy tu zamieszkać. To
skandal, e tak wielki dom stoi pusty. Powinien mieć panią z prawdziwego
zdarzenia.
− Z tym ostatnim się zgadzam. Pewnie ucieszy cię wiadomość, e hrabina
d'Lisle zgodziła się zostać moją oną. Księną St. Ives.
Almira sięgnęła po filiankę, zamarła w połowie ruchu i podniosła wzrok. -
Nie bądź głupi. -Na twarzy pojawiły się lekcewaenie i pogarda. -Wszyscy
mówili, e się z nią oenisz, ale właśnie spędziłeś niemal tydzień, włócząc się z
nią nie wiadomo gdzie. Bez przyzwoitki. - Wypiła łyk herbaty. - Nie moesz się
z nią enić, nie teraz. Pomyśl, co to byłby za skandal.
Myśl o skandalu najwidoczniej ucieszyła Almirę, uśmiechnęła się bowiem
triumfująco, odstawiając filiankę.
Sebastian przyglądał się jej przez chwilę i westchnął. - Almiro, nie wiem,
dlaczego nie jesteś tego w stanie zrozumieć, ale jak ci mówiłem wcześniej, jest
ogromna rónica między niepisanymi prawami, które odnoszą się do takich
ludzi jak ja czy hrabina, a takimi, które dotyczą drobnej szlachty. - Jego ton nie
pozostawiał wątpliwości. - I dlatego, czy chcesz czy nie chcesz, w niedalekiej
przyszłości będziesz gościem na naszym ślubie.
Almira patrzyła na niego z osłupieniem. Nagle odstawiła filiankę. - Charles!
Musisz go zobaczyć.
Podniosła się, Sebastian powstrzymał ją gestem ręki. - Przywieziesz go do
Somersham, jak zwykle. Tam go zobaczę.
Skrzywiła się. - W Somersham będą tłumy. A Charles jest twoim
spadkobiercą i musisz spędzać z nim więcej czasu. Poza tym, jest tutaj.
− Tutaj? - Jedno słowo było a ciękie od treści. - Gdzie? Nie, to głupie
pytanie. Pewnie w bibliotece?
− No i co z tego? Ten dom będzie kiedyś naleał do niego.
Sebastian obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi.
− Tak będzie! - krzyknęła za nim Almira.
Sebastian pociągnął Helenę za sobą. Trzymał ją za rękę, mrucząc pod nosem:
- Nie, jeśli ja będę miał tu coś do powiedzenia.
Biblioteka była dwa pokoje dalej; lokaj zobaczył, e idą i otworzył drzwi.
Scena, którą zastali byłaby komiczna, gdyby nie fakt, e była przedziwna. Trzej
lokaje stali nad niemowlęciem, które siedziało na kocyku przed kominkiem.
Dziecko nie ruszało się, siedziało tylko z ponurą miną, patrząc tępo na regały z
ksiąkami.
Podobieństwo do Almiry było uderzające - ta sama okrągła twarz, cofnięty
podbródek i skłonna do rumieńców cera.
Almira wzięła chłopca na ręce. Ku jej zaskoczeniu nie zareagował, tylko
odwrócił głowę w stronę Sebastiana i Heleny.
− Widzisz? - Almira wręczyła dziecko Sebastianowi. - Wcale nie musisz się z
nią enić. Przecie ju masz spadkobiercę.
− Almiro!
Jedno słowo wystarczyło; Almira zamrugała i ucichła.
Helena spojrzała na Sebastiana. Zdąył się opanować i teraz rozwaał, jaką
przyjąć taktykę. Puścił jej rękę, podszedł do szwagierki i ujął ją za łokieć. -
Idziemy. Ju czas, ebyś wracała do domu. - Odprowadził ją do holu. -
Bierzemy ślub w Somersham, masz tam przyjechać i przywieźć Char-lesa. Od
tej pory zabraniam ci pokazywać się w tym domu podczas naszej nieobecności.
Zrozumiano?
Almira przystanęła, nawet z drugiego końca pokoju Helena widziała jej
zdumioną minę. - Zostanie księną St. Ives?
− Owszem. A jej syn będzie moim spadkobiercą.
Almira znów przybrała obojętną minę. - No dobrze. - Z synem w ramionach,
ruszyła do drzwi, otwartych na oście przez lokaja. - Oczywiście, jeśli będzie
twoją księną, nie ma potrzeby, bym tu przyjedała i robiła porządek.
− Zgadza się.
− A więc do widzenia. - Almira wyszła, nie oglądając się za siebie.
Sebastian dał znak, a lokaje opuścili pokój, wszyscy z wyrazem ulgi na
twarzach. Zbliył się i potrząsnął głową. - Przykro mi, e musiałaś to zobaczyć.
Poza tym rodzina jest całkiem w porządku.
Uśmiechnęła się.
Spojrzał jej w twarz, w oczy i ujął ręce. - Mignonne, będzie duo lepiej, jeśli
będziesz mi mówić, co myślisz, a nie kaesz mi zgadywać.
Zmarszczyła czoło z niepewną miną.
Kolejne westchnienie było nieco niecierpliwe. Znów się martwisz.
Zamrugała, tłumiąc uśmiech. Wyrwała ręce i podeszła do wychodzącego na
ogród okna. Krzewy były mokre, ozdobione kroplami deszczu i mgły.
Zawdzięczała mu tak wiele - swoją wolność, Ariele. Odda mu za to resztę
ycia, ulegnie jego dyktatorskim zapędom, chęci kontrolowania wszystkiego i
wszystkich. Uczciwa wymiana. Ale... czy on jest gotowy oddać swoją wolność?
− Mówiłeś w Somersham, e zadasz mi pewne pytanie, jak będę gotowa, eby
na nie odpowiedzieć. -Podniosła głowę, nie rozumiejąc, dlaczego nie moe
złapać tchu. - Zrozumiem, jeśli po tym, co się wydarzyło, nie będziesz chciał
zadać tego pytania.
Podniosła rękę, by jej nie przerywał. - Rozumiem, e musisz się enić, ale na
świecie jest wiele kobiet. Równie takich, dla których nie będziesz musiał z
niczego rezygnować. Tak jak w moim przypadku.
Starała się, by jej głos brzmiał spokojnie. - Nigdy nie chciałeś się enić,
pewnie dlatego, e nie potrafiłeś zrezygnować z wolności. Ślub ze mną nałoy
na ciebie kajdany, które nas na zawsze zwiąą, splotą
− A ty? - zapytał niskim głosem. - Czy ty nie będziesz równie związana?
Uśmiechnęła się lekko. - Znasz odpowiedź. Spotkała jego wzrok. - Czy
zostanę twoją oną, czy nie, zawsze będę naleeć do ciebie. Nigdy się od ciebie
nie uwolnię. - Po chwili dodała: - I nawet nie chcę.
Ta deklaracja i oferta - oferta wolności - zawisła w powietrzu. Helena nabrała
powietrza i ponownie spojrzała za okno
Przyglądał jej się przez chwilę bez ruchu. Podszedł bliej, objął ją i przytulił
mocno. Pochylił głowę i oparł podbródek na jej skroni.
− adna siła nie jest w stanie mnie od ciebie odsunąć. Nie potrafię bez ciebie
yć. Naleymy do siebie, i to nie jako ksiąę i jego dama, tylko jako
codzienni kochankowie, mą i ona. - Obrócił ją w swoich ramionach. -
Jesteś jedyną kobietą, którą chciałem poślubić, jedyną, którą mogę sobie
wyobrazić w tej roli. Owszem, czuję się związany i pewnie nie jest to
komfortowe uczucie, ale dla ciebie jestem w stanie zapłacić kadą cenę.
Będę te kajdany nosić z radością.
Patrzyła mu prosto w oczy. Tym razem nie krył przed nią emocji. Widziała w
nich prawdę, rozumiała ją. Ale...
− Almira mówiła coś o skandalu. Miała rację?
Uśmiechnął się z lekkim przekąsem. - Nie. Moe we Francji jest inaczej, ale
tutaj wspólna podró narzeczonych nie wywoła skandalu.
− Ale nie byliśmy po słowie. - Przechyliła głowę i przyglądała mu się uwanie.
- Coś przede mną ukrywasz.
− Nie wiedziałem, jak długo nas nie będzie i dlatego wysłałem zapowiedzi.
Iskra zrozumienia zapaliła się w jej oczach. - Co takiego? Przed naszym
wyjazdem?
− Zanim się zdenerwujesz, weź jedno pod uwagę. - Ujął jej dłonie i podniósł
do ust. - Jeśli mi teraz dasz kosza, ośmieszysz mnie przed całym brytyjskim
towarzystwem. Kładę swoje serce, swój honor do twoich stóp. Moesz je
podeptać, jeśli zechcesz.
Znów nią manipulował, wiedziała o tym. Podeptać jego serce? Coś takiego!
Trudno było robić powaną minę, kiedy serce się radowało. Podniosła głowę. -
No dobrze, moesz mi zadać to pytanie.
Uśmiechał się, nie triumfująco, tylko szczerze i ciepło.
− Mignonne, będziesz moja? Zostaniesz moją oną, moją księną na resztę
ycia?
Zwyczajne „tak" wydawało się zbyt proste. -Znasz odpowiedź.
Potrząsnął głową. - Chcę to usłyszeć od ciebie.
Zaśmiała się. - Tak.
Uniósł brew. - Po prostu tak?
Uśmiechnęła się promiennie i objęła go za szyję. - Tak całym moim sercem. I
całą duszą.
Nie potrzebowali więcej słów.
W doskonałej zgodzie ruszyli do Somersham, tak jak powiedział. Na miejscu
okazało się jednak, e pewne rzeczy wymknęły mu się spod kontroli.
Ogromny dom był wypełniony po brzegi gośćmi -rodziną, przyjaciółmi, którzy
jak jeden mą chcieli usłyszeć wieści.
− Mówiłem, e masz zaprosić najbliszą rodzinę. - Spojrzał krzywo na
rozpromienioną Augustę, która pocałowała go w policzek. - A ty
sprowadziłaś połowę Londynu!
− To nie ja wysłałam zapowiedzi. Nie moesz się dziwić, e wszyscy interesują
się twoim ślubem.
− No właśnie - zawtórowała jej Clara. - Taka wspaniała okazja! Wszyscy
chcieli tu być. Przecie nie mogłam wyrzucić ich za drzwi.
Augusta objęła Helenę. - Tak się cieszę! I mam nadzieję, e nie obrazisz się,
e z Clarą uknułyśmy niewielki spisek. Wiem, e dla mojego brata przeszkoda
w postaci braku sukni to nic wielkiego, ale i tak kazałyśmy przerobić suknię
ślubną naszej matki. Za wzór wykorzystałyśmy suknie, które zostawiłaś.
Marjorie bardzo nam pomogła. Mam nadzieję, e ci się spodoba.
− Na pewno. - Helenie kręciło się w głowie, nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Przedstawiła Ariele - Augusta przywitała ją ciepło.
− Szesnaście lat? Moja droga, cały świat przed tobą! Znajdziemy ci doskonałą
partię.
Phillipe zmarszczył czoło, ale Augusta tego nie zauwayła. Ariele
uśmiechnęła się do niego pocieszająco i chłopak się rozchmurzył.
Augusta pomachała do brata. - Kochany, zabieram ci narzeczoną. Panie
umierają z ciekawości, by ją poznać, a wcześniej musi się przebrać i odświeyć.
- Skierowała Helenę i Ariele na schody. - A tobie radzę, ebyś zajrzał do
biblioteki. Kiedy byłam tam ostatnio, panowie plądrowali twoje zapasy naj-
lepszej brandy. Wiesz, tego świństwa, które sprowadzasz z zagranicy.
Sebastian zaklął pod nosem. Augusta nie zwracała na niego uwagi, ruszył
zatem w stronę biblioteki.
Frontowy hol i większość pokoi przyozdobione były ostrokrzewem i jedliną,
przedświąteczne podniecenie łączyło się z radosną okazją wesela. Wielkie
polana paliły się w kadym kominku, zapach pieczonego ciasta i grzanego wina
unosił się w całym domu.
Zbliało się Boe Narodzenie, czas ufności, czas dawania. Czas dzielenia się
radością.
Wszyscy goście zgromadzeni w wielkim domu czuli to samo.
W Wigilię Boego Narodzenia śnieg pokrywał zmroone murawy, a w słońcu
świecącym z błękitnego nieba kawałki lodu błyszczały jak diamenty, prezent dla
nowoeńców. Helena stała przed ołtarzem i mówiła słowa przysięgi, która na
zawsze wiązała ją z Sebastianem, jego rodziną i domem. On równie przysięgał,
e będzie ją chronić i kochać, teraz i na zawsze.
Wzięli ślub w atmosferze spokoju i radości, wśród przyjaciół i rodziny.
Podniosła welon, który naleał kiedyś do jego matki i zobaczyła grę świateł,
które sięgały przez niewielkie okno. Wpadła w jego ramiona, poczuła, e jego
ręce zaciskają się na jej plecach. Była bezpieczna.
Poczuła smak wolności, wolności pod okiem ukochanego tyrana.
Pocałowali się.
Rozdzwoniły się dzwony, radośnie obwieszczając dobrą nowinę.
Na oknie, przy którym Sebastian pisał list, mróz rysował piękne kwiaty. Był
dzień Boego Narodzenia, ogromny dom był zupełnie cichy, goście wypo-
czywali po szaleństwach poprzedniej nocy.
W luksusowej sypialni z ogromnym łoem z baldachimem słychać było
czasem skrobanie pióra o pergamin i trzask drew płonących w kominku. Mimo
mrozu panującego na zewnątrz w środku było wystarczająco ciepło, by mógł
siedzieć i pisać w samym szlafroku.
Na biurku leał stary sztylet. Rękojeść była ze złota, wysadzana rubinami, z
których największy miał wielkość gołębiego jaja. Był wart majątek z racji samej
wagi, ale dla Sebastiana miał duo większą wartość.
Odłoył pióro i spojrzał na Helenę. Nie poruszyła się; plątanina czarnych
loków leała na poduszce, tak samo jak pół godziny temu, kiedy wstał z łóka.
Klan Cynsterów przywitał ją z entuzjazmem, który przewyszał radość z
okazji świąt Boego Narodzenia. Po ślubie wszyscy usiedli do śniadania, śnia-
dania, które miało trwać cały dzień. Miał okazję zobaczyć, jak jego ona
błyszczy, jak artuje z Martinem i George'em, śmieje się do Augusty, z którą ju
zdąyła się zaprzyjaźnić. Jak zwraca się do Al-miry, z szacunkiem, ale chłodno.
Jak czaruje Arthura, najbardziej zamkniętego z braci.
Co do reszty - dalszej rodziny, przyjaciół i znajomych, którzy przyszli po to,
by być świadkiem tego wydarzenia i wydać wyrok, wszyscy uwaali, e jest
szczęściarzem. Tak mu przynajmniej powiedziała Therese Osbaldestone.
Uśmiechnął się i spojrzał na list. Przeczytał go ponownie.
Oddaję Ci przedmiot, który, jak sądzę, powinien naleeć do Ciebie. Pamiętasz
zapewne okoliczności, dzięki którym wszedłem w jego posiadanie przed
siedmioma laty. Nie mogłeś wiedzieć, e wysyłając mnie do klasztoru des
Jardinieres, sprowadziłeś mnie na drogę przeznaczenia.
To była informacja, której Ci brakowało. Spotkałem Helenę, zanim wysłałeś
ją do Anglii. Padła między nami obietnica. Kiedy pojawiła się ponownie, by
odzyskać sztylet, mieliśmy okazję odnowić znajomość, w stopniu, który nie był
wcześniej moliwy.
Znamy ju jej pełny potencjał i doszliśmy do porozumienia. Mam teraz coś, co
jest duo więcej warte i za co muszę Ci podziękować. To Tobie zawdzięczamy
naszą przyszłość.
Przyjmij, proszę, załączony przedmiot jako symbol naszej wdzięczności.
Pewnie ucieszy Cię wiadomość, e wypadek, który przeszkodził w naszej
ostatniej wizycie, nie pozostawił trwałego uszczerbku na jej zdrowiu. Jest pełna
energii i wcią nowych pomysłów, mogę to zaświadczyć.
Owszem, jest teraz księną St. Ives.
Do następnego razu
Sebastian uśmiechnął się, wyobraając sobie jak Fabien czyta list. Podpisał
się i zapieczętował pergamin; kiedy odkładał pióro, usłyszał szelest ze strony
łóka.
Odgarniając burzę włosów, Helena* uśmiechnęła się i opadła z powrotem na
poduszki. - Co robisz?
Sebastian odwzajemnił uśmiech. - Piszę do twojego byłego opiekuna.
− Aha. - Podniosła rękę i zawołała go do siebie. Złota obrączka, którą dzień
wcześniej załoył jej na palec, połyskiwała w zimowym słońcu. - Wydaje mi
się, e są pewne sprawy, którymi musisz zająć się od razu, Wasza Wysokość.
Sebastian wstał i wrócił do łóka.
Do niej.
Do ciepła jej ramion.
Do obietnicy w jej pocałunku.
Posłowie
Niestety, ani Sebastian, piąty ksiąę St. Ives, ani Helena, jego małonka, nie
prowadzili dzienników. Następujące informacje pochodzą z annałów wie-
lebnego Juliusa Smedleya, kapelana domowej kaplicy rodziny St. Ives w latach
1767-1794. Wielebny nie tylko udzielił im ślubu, ale skrupulatnie zapisywał
wszystkie wydarzenia, które miały znaczenie dla rodziny. Od niego
dowiadujemy się, e:
Ariele de Stansion i Phillipe de Sevres zostali w Somersham kilka lat. Phillipe
pomagał w zarządzaniu posiadłością, a Ariele spędzała sporo czasu z siostrą.
Pomagała w ciękim porodzie jej jedynego syna, Sylvestra. Mimo upływu lat
Phillipe wcią ubóstwiał Ariele, a ona ze swojej strony nigdy nie spojrzała na
innego, chocia wielu dentelmenów starało się o jej rękę. W końcu, z pomocą
Sebastiana, Phillipe kupił sporą posiadłość na północ od Lincoln. Wzięli z
Ariele ślub i wyjechali.
Inną ciekawostką we wczesnych latach była dziwna wzmianka o śmierci
Marie de Mordaunt, hrabiny Vichesse, ony byłego opiekuna księnej St. Ives i
jej siostry.
Potem na Francję spadł terror. Sebastian i Phillipe uzyli
wszystkich
wpływów, by zlikwidować francuski majątek Heleny i Ariele. Część skarbów i
kilkoro wiernej słuby sprowadzili do Anglii.
Brat Phillipe'a, Louis, zniknął w mniej więcej tym samym czasie i nikt więcej
o nim nie słyszał.
Po długich poszukiwaniach St. Ivesowie dowiedzieli się, e
podczas
nieobecności Fabiena de Mordaunt, le Roc dostało się w obce ręce. Nawet do
Londynu dotarły opowieści, e hrabia, naraając się na ogromne ryzyko, wdarł
się do środka i zwolnił swych lojalnych słuących, kaąc im ratować karki.
Potem hrabia znikł i nie ma o nim słowa w annałach ani gdziekolwiek indziej.
Co ciekawe, pojawia się fascynująca wzmianka na temat Francuza, który
pojawił się w Somersham miesiąc po tym, jak padło le Roc. Wysoki, szczupły, o
jasnych włosach wydawał się bliskim przyjacielem księcia; często razem
pojedynkowali się na tarasie.
Wielebny Smedley, znany ze swoich upodobań do detali, tym razem
dyskretnie przemilcza nazwisko dentelmena.
Francuz pozostał w Somersham kilka miesięcy, a potem zdecydował się
opuścić Anglię. Wyjechał do Southampton, a stamtąd popłynął do Ameryki.
Ksiąę i księna poegnali go z alem.
A.K.