Laurens Stephanie 07 Wszystko o namiętności

Rozdział 1

Londyn, sierpień 1820

- Dobry wieczór, milordzie. Pański wuj przyjechał. Oczekuje na pana w bibliotece. Gyles Frederick Rawlings, piąty hrabia Chillingworth, zatrzymał się na

chwilę, zdjął płaszcz, potem wzruszył ramionami i upuścił okrycie na wyciągnięte dłonie kamerdynera.

- Ach, tak.

- Lord Walpole ma zamiar wkrótce wrócić do zamku Lambourn. Był ciekaw, czy ma pan wiadomość dla pani hrabiny.

- Innymi słowy - mruknął Gyles, poprawiając rękawy - chce usłyszeć najświeższe plotki, ponieważ nie śmie wrócić do mamy i ciotki bez wiadomości.

- W rzeczy samej, milordzie. Wcześniej był również pan Waring. Upewniwszy się, że wróci pan dziś wieczorem, zostawił wiadomość, że czeka na spotkanie z waszą lordowską mością w najbliższym, odpowiadającym panu terminie.

- Dziękuję, Irving. - Gyles wszedł do holu. Frontowe drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie, popchnięte przez milczącego lokaja. Zatrzymał się pośrodku zielono-białej mozaiki pokrywającej podłogę i odwrócił w stronę Irvinga, który, jak spowite w czerń uosobienie cierpliwości, czekał na jego rozkazy. - Wezwij Waringa. - Zatrzymał się i dodał: - Zważywszy na późną godzinę, poślij lepiej powóz z lokajem.

- Bezzwłocznie, milordzie.

Inny, bezszelestnie poruszający się lokaj otworzył drzwi do biblioteki i Gyles wszedł do środka. Jego wuj, Horacy Walpole, siedział na szezlongu, z nogami wyciągniętymi przed siebie, z kieliszkiem brandy w dłoni opróżnionym do połowy. Otworzył jedno, a potem drugie oko i usiadł prosto.

- A, jesteś, mój chłopcze, już myślałem, że będę musiał wracać bez plotek, a zważywszy tego konsekwencje, lepiej byłoby coś zmyślić. Gyles podszedł do podręcznego stolika na alkohol.

- Zdaje się, że mogę oszczędzić wysiłku twojej wyobraźni, wuju. Spodziewam się właśnie Waringa.

- Tego twojego nowego sekretarza? Gyles skinął głową. Z kieliszkiem w dłoni podszedł do swego ulubionego

fotela ze skórzanym obiciem i usiadł w nim z wyraźną ulgą.

- Zajmuje się pewną sprawą, w moim imieniu.

- Och? Jaką sprawą?

- Kandydatką na żonę. Sir Horacy patrzył przez chwilę zaskoczony, potem wyprostował się i

powiedział:

- A niech mnie! Myślisz o tym poważnie.

- Małżeństwo nie jest dla mnie tematem do żartów.

- Cieszę się, że to słyszę. - Sir Horacy upił spory łyk brandy. - Henni mówiła mi, że masz w tym względzie pewne zamiary, ale nie sądziłem, że to prawda, przynajmniej jeszcze nie teraz.

Gyles ukrył niewyraźny uśmieszek. Sir Horacy był jego opiekunem od śmierci ojca, który zginął, gdy chłopiec miał siedem lat, więc to właśnie wuj był mu przewodnikiem w okresie dorastania i wczesnej młodości. Mimo to Gyles wciąż zaskakiwał czymś wuja Horacego. Ciotka Henrietta, dla rodziny Henni, była zupełnie inna i instynktownie potrafiła wyczuć, jakie miał zdanie w większości ważnych kwestii, mimo iż on przebywał w Londynie, a ona rezydowała w jego

majątku w hrabstwie Berk. Co się zaś tyczy matki, również przebywającej w zamku, cieszył się, że od dawna już zatrzymywała dla siebie wszystkie swoje spostrzeżenia.

- Małżeństwo nie należy przecież do wydarzeń, których mógłbym uniknąć.

- Właśnie - zgodził się Horacy. - Osbert w roli hrabiego byłby nie do zniesienia. I bez tego ciężko Z nim wytrzymać.

- To samo wynika z częstych listów ciotki Millicenty - potwierdził Gyles, kiwnąwszy głową w stronę wielkiego biurka, stojącego na końcu pokoju. -W tamtym liście, tym grubym, znów żąda stanowczo, żebym wypełnił swój obowiązek wobec rodziny, czyli natychmiast znalazł sobie odpowiednią dziewczynę i ożenił się. Raz w tygodniu, bez wyjątków, przychodzi do mnie takie ponaglenie.

Sir Horacy skrzywił się.

- Oczywiście, za każdym razem, gdy natknę się na Osberta, ten patrzy na mnie, jakbym był jedyną drogą jego wybawienia.

- Bo jesteś - potwierdził wuj. - Jeśli się nie ożenisz i nie spłodzisz dziedzica, on będzie musiał przejąć po tobie tytuł, a to zdaje się zbyt przygnębiająca perspektywa dla biednego Osberta. - Sir Horacy opróżni! kieliszek. - Nie sądziłem jednak, że pozwolisz, by stara ciotka Millicenta i Osbert zmusili cię do ożenku tylko dla ich przyjemności.

- To nieprawda. Jeśli już musisz wiedzieć, robię to bardziej dla ciotki Henni, zresztą ożenię się z kobietą, która będzie mi odpowiadała. Mam już trzydzieści pięć lat, dalsze odkładanie nieuniknionego sprawi, że później jeszcze trudniej będzie mi się przełamać. Mam swoje przyzwyczajenia -wyjaśnił, wstał i wyciągnął dłoń.

Sir Horacy skrzywił się i podał mu szklankę.

- Małżeństwo to diabelski interes, uwierz mi na słowo. To chyba nie te wszystkie śluby w rodzinie Cynsterów nakłoniły cię do połknięcia haczyka?

- Właśnie byłem dziś w Somersham. Odbyło się tam zebranie rodzinne, mające na celu przedstawienie wszystkich nowych żon i dzieci. Gdybym potrzebował potwierdzenia słuszności twojej tezy, wuju, właśnie tam bym je znalazł.

Napełnił kieliszki i odsunął od siebie nieprzyjemną wizję sprowokowaną przez starego przyjaciela Diabła, jednego z Cynsterów, i jego najnowsze piekielne posunięcie.

- Diabeł i inni ustanowili mnie honorowym członkiem rodu Cynsterów. -Odwrócił się od stolika z napitkami i podał kieliszek wujowi, po czym wrócił na swoje miejsce. - Powiedziałem im, że mimo wielu wspólnych cech i zainteresowań nigdy nie będę jednym z nich.

Wiedział, że nigdy nie ożeni się z miłości. Los, o którym od lat przypominał Richardowi Cynsterowi, nigdy nie przypadnie jemu w udziale. Każdy mężczyzna z rodu Cynsterów, mimo wcześniejszych sukcesów w dziedzinie damsko-męskiej i licznych podbojów, niezmiennie kończył w ramionach jednej jedynej kobiety, którą kochał, i był jej wierny. W grupie sześciu mężczyzn z tego rodu, zwanej Klubem Cynsterów, nie został ani jeden kawaler, a wszyscy małżonkowie pozostawali bezgranicznie zakochani W swoich żonach i skupieni na rozrastającej się rodzinie. Owszem, czuł odrobinę zazdrości, kiedy 0 tym myślał, ale nie miał zamiaru jej okazywać, zresztą cena, jaką zapłacili za swój nowy los, była dla niego samego nie do przyjęcia.

Sir Horacy żachnął się.

- Te małżeństwa z miłości to specjalność Cynsterów, ale ostatnio podobny obłęd opanował też innych. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, że maleństwo z rozsądku ma swoje plusy.

- Mam dokładnie takie samo zdanie. Na początku lata Waring otrzymał ode mnie zadanie sprawdzenia i nieodpowiednich kandydatek. - Gyles chciał mieć mocne argumenty na poparcie swojego wyboru, pragnął, aby dama, o której rękę będzie się w końcu starał, nie miała żadnych wątpliwości co do

tego, dlaczego postanowił ożenić się właśnie z nią. - Poinstruowałem go, że moja przyszła hrabina musi być odpowiednio urodzona, posłuszna i wnieść w posagu przynajmniej miłą powierzchowność, maniery i odpowiedni charakter. - Dama, która mogłaby stanąć U jego boku, nie mogła zbytnio zawracać mu głowy, powinna być dobrze urodzona, ale nijaka, urodzić mu dzieci, ale nie zakłócać jego dotychczasowego stylu życia. Upił łyk brandy. Tak się składa, że poprosiłem niedawno Waringa, by

sprawdził, kto jest obecnym właścicielem majątku Gatting.

Sir Horacy skinął głową ze zrozumieniem. Gatting stanowiło niegdyś część

posiadłości Lambourn. Bez niego majątek hrabiego byt jak okrągłe ciasto bez

jednego kawałka. Odzyskanie Gatting pozostawało ambicją ojca, a wcześniej

dziada Gylesa.

- W czasie sprawdzania tożsamości nowego właściciela Waring odkrył, że tytuł posiadania do majątku przeszedł na dalekiego krewnego rodu Rawlings, a po jego zgonie stało się posagiem jego dorosłej już córki. Informacja, którą Waring chciałby teraz jak najszybciej mi przekazać, dotyczy pewnie tej właśnie damy.

- Więc panna jest do wzięcia? Gyles skinął głową, a w domu rozległ się dźwięk dzwonka. Po chwili

otworzyły się drzwi do biblioteki.

- Pan Waring, milordzie.

- Dziękuję, Irving. Waring był mocno zbudowanym mężczyzną po trzydziestce, z okrągłą

twarzą i krótko ściętymi włosami. Gyles wskazał mu fotel naprzeciw siebie.

- Poznałeś już lorda Walpole'a. Mogę ci zaproponować coś mocniejszego?

- Nie, dziękuję, milordzie. - Waring skinął głową w stronę sir Horacego, a potem usiadł i położył na kolanach skórzaną torbę. - Wiem, że bardzo chciał pan dowiedzieć się szczegółów w tej sprawie, zatem pozwoliłem sobie zostawić wiadomość...

Owszem. Rozumiem, że przynosisz interesujące wieści.

Tak. - Włożył na nos binokle i wyjął z torby zawiązane wstążką kartki

papieru. - Jak już wiemy, dżentelmen, o którym mówiliśmy, i jego rodzina

mieszkali na stałe w Italii. Wygląda na to, że oboje rodzice: Gerrard

Rawlings i jego żona Katrina zginęli razem. W konsekwencji ich córka,

Francesca Hermiona Rawlings wróciła do Anglii i zamieszkała w domu

swego stryja i opiekuna, sir Charlesa Rawlingsa, w hrabstwie Hamp.

Próbuję przypomnieć sobie... - Gyles zakręcił kieliszkiem z brandy. - Czy

to byli Charles i Gerrard, synowie Francisa Rawlingsa? Waring szukał chwilę w swoich papierach, a potem skinął głową.

W rzeczy samej, Francis był dziadem rzeczonej damy.

Francesca Hermiona Rawlings. - Gyles wypowiedział głośno jej imiona i nazwisko, jakby się zastanawiał. -Jakaż jest ta dama?

Uzyskanie tych informacji okazało się łatwiejsze, niż przypuszczałem. To była rodzina prowadząca otwarty dom, każda dobrze urodzona osoba w Londynie, która podróżowała po północnej Italii, musiała ich poznać. Mam opinie lady Kenilworth, pani Foxffiurtin, lady Lucas i hrabiny Morpleth.

Cóż o niej sądzą?

To urocza młoda dama. Ładna, szczodrze obdarzona przez naturę, przemiła osóbka, tak przynajmniej powiedziała lady Kenilworth. To podobno prawdziwa dama, dobrze urodzona i świetnie wychowana.

Któż powiedział, że jest szczodrze obdarzona przez naturę? - zapytał sir Horacy zaciekawiony.

Wszystkie damy to potwierdziły - odparł Waring i zerknął na swoje notatki, po czym oddał je Gylesowi.

Gdyby wierzyć temu, co mówią, to ta dama jest idealna rzekł Gyles, biorąc podane kartki. Uniósł brwi Nie byłbym tego taki pewien. - Podał papiery wujowi. - A co z resztą?

- Młoda dama ma teraz dwadzieścia trzy lata, ale nie słyszałem żadnych plotek na temat ewentualnego małżeństwa. Właściwie damy, z którymi rozmawiałem, nie widywały ostatnio panny Rawlings. Większość z nich wiedziała o tragedii, jaka przytrafiła się jej rodzicom, i słyszała, że powróciła do Anglii, jednak żadna z nich nie spotkała jej od tego czasu. Wydało mi się to dziwne, więc sprawdziłem tę informacje. Panna Rawlings przebywa obecnie u stryja w Rawlings Hall, niedaleko Lyndhurst. Nie udało mi się jednak odszukać w Londynie ani jednej osoby, która widziałaby się z panną, jej opiekunem lub kimkolwiek z jej rodziny w ciągu ostatnich kilku lat. Waring spojrzał na Gylesa.

- Jeśli pan sobie życzy, mogę wysłać swojego człowieka, żeby sprawdził obecną sytuację panny, oczywiście dyskretnie.

Gyles zastanawiał się chwilę. Dało o sobie znać zniecierpliwienie całą sytuacją. Chciał już mieć to wszystko za sobą.

- Nie, sam sobie poradzę - rzekł i zerknął na wuja. Uśmiechnął się cynicznie. - Są pewne zalety bycia głową rodziny.

Pochwaliwszy Waringa za doskonałą pracę, Gyles odprowadził go do drzwi wyjściowych. Sir Horacy podążył za nimi, jako że jego zamiarem było powrócić następnego dnia do zamku Lambourn. Drzwi zamknęły się za mężczyznami, a Gyles odwrócił się i wszedł po schodach na górę.

Mimo dobrobytu i eleganckich wnętrz jego dom zionął chłodem - to brak kobiety sprawiał, że wydawał się taki nieprzytulny - mimo że klasyczny wystrój wnętrz nadawał im szczególną, niezależną od mody solidność. Gyles zatrzymał się na szczycie schodów i spojrzał w dół. Doszedł do wniosku, że nadszedł już czas, by usunąć tę wadę, umieszczając w tym domu odpowiednią damę.

Francesca Hermiona Rawlings uplasowała się na czele listy kandydatek, jakie mogły nadawać się do tego zadania. Poza ożenkiem pragnął również objąć w posiadanie majątek Gatting. Na jego liście były nazwiska innych dam, ale żadna z nich nie dorównywała majątkiem ani zaletami pannie Rawlings. Panna mogła oczywiście pod jakimś względem okazać się nieodpowiednia, a wówczas Gyles dowie się o tym wkrótce.

Odkładanie tego, co nieuniknione, i zdawanie się na los, nie było w jego stylu.

Następnego dnia znalazł się w hrabstwie Hamp i tero samego popołudnia dotarł do gospody Lyndhurst. Zamówił tam pokój, a Maxwellowi, swojemu totumfackiemu, kazał zaopiekować się siwkami. Wynajął pięknego kasztanka i ruszył do Rawlings Hall.

Ze słów gadatliwego gospodarza zajazdu wynikało, że daleki krewny Gylesa, sir Charles Rawlings, wiódł samotne życie w oddalonej od osad ludzkich posiadłości w pobliżu New Forrest, mimo to droga do Rawlings Hall była dobra, a brama zawsze otwarta dla gości. Tak jak i tym razem, gdy zajechał tam Gyles.

Hałas, jaki czyniły na żwirowej alejce kopyta kasztanka, słychać było wszędzie. Im bliżej dworu, tym mniej widział drzew; za nimi ciągnęły się rozlegle trawniki otaczające dom wzniesiony ze spłowiałej, czerwonej cegły. Z jednej strony Gyles zauważył pustą ścianę szczytową, z drugiej rysowała się pojedyncza wieża obronna. Od dawna nie dobudowano tu nowego skrzydła dworu, nawet za czasów króla Jerzego.

Dwór Rawlings był zadbany, choć niebogaty.

Na podwórzu od frontu zaaranżowano spory kwietnik, oddzielony starą, kamienną ścianą od trawnika otaczającego staw. Za ścianą znajdował się ogród biegnący wzdłuż domu, a za nim widać było zadbany zagajnik.

Gyles zatrzymał kasztanka przed schodami od frontu. Usłyszał kroki. Zsiadł z konia i podał wodze stajennemu, który właśnie zdążył podbiec. Mężczyzna wszedł po schodach na ganek i zapukał do drzwi.

- Witam pana, czy mogę w czymś pomóc? Gyles przyglądał się chwilę wysokiemu kamerdynerowi.

- Hrabia Chillingworth. Chciałbym się widzieć z sir Charlesem Rawlingsem. Zbity z tropu kamerdyner zamrugał nerwowo.

- Tak jest, milordzie. Proszę tędy. Natychmiast poinformuję sir Charlesa o pańskim przybyciu.

Wskazał gościowi drogę do salonu. Gyles szedł za nim powoli, choć niecierpliwił się, bo czuł, że jest jedynie o krok od tego, co los mu zgotował. To była, oczywiście, wina Diabła. Jako honorowy członek rodu Cynsterów musiał uczynić wszystko, by oszukać los.

Otworzyły się drzwi, Gyles odwrócił się, a do pokoju wszedł dżentelmen, podobny do Gylesa budową ciała i kasztanowym odcieniem włosów, tylko starszy, bardziej zmęczony życiem. Nawet gdyby Gyles nie znał nazwiska mężczyzny, i tak pewnie, spotkawszy go, domyśliłby się, że jest to jego krewny.

- Chillingworth? Cóż! - Sir Charles zamrugał, zaskoczony podobieństwem, okazało się ono odpowiedzią na pytanie, którego nie zadał. Szybko się opanował i dodał: - Witam pana. Czemu zawdzięczam przyjemność goszczenia pana u siebie?

Gyles uśmiechnął się i odpowiedział.

- Francesca? Przenieśli się do gabinetu sir Charlesa. Gyles został zaproszony do zajęcia

miejsca w wygodnym fotelu, a sir Charles usiadł za biurkiem.

- Przepraszam... ale... nie rozumiem, dlaczego interesuje się pan Francesca.

- Nie jestem zupełnie pewien, ale zdaje się, że mój problem jest raczej powszechny. Jako głowa rodziny jestem zobowiązany do ożenku. Wszyscy

oczekują, że postąpię jak należy i nareszcie spłodzę potomka. - Przerwał, a

potem zapytał: - Poznał pan Osberta Rawlingsa?

Osberta? Czy to syn Henry'ego? - Kiedy Gyles skinął głową, Charles

zamyślił się. - Czy to ten, który chciał zostać poetą?

Tak, ten sam, obecnie jest poetą, a to już znacznie gorsza sprawa.

Dobry Boże! Tak niezdecydowany, ciapowaty, nigdy nie wie, co zrobić z

rękoma?

To Osbert. Teraz rozumie pan, dlaczego cala rodzina liczy na to, że spełnię

swój obowiązek. Zresztą sam Osbert obawia się, iż mógłbym nie spłodzić

dziedzica i wtedy on musiałby zająć moje miejsce.

Wyobrażam sobie. Nawet jako mały chłopiec nie miał ani trochę

samodyscypliny i charakteru.

Dlatego, osiągnąwszy trzydziesty piąty rok życia, zająłem się szukaniem

sobie żony.

I pomyślał pan o Francesce?

Zanim zaczniemy rozmawiać o szczegółach, muszę powiedzieć wyraźnie

jedną rzecz; szukam odpowiedzialnej panny, która nie wzgardzi

zaaranżowanym małżeństwem.

Zaaranżowanym... - Sir Charles zmarszczy! brwi. - Chodzi panu o

małżeństwo z rozsądku? Gyles uniósł brwi.

To wyrażenie zawsze stanowiło dla mnie oksymoron. Cóż ma małżeństwo

wspólnego z rozsądkiem? Charles nie uśmiechnął się.

Może powinien pan wyjaśnić dokładnie, czego pan oczekuje.

Chciałbym zawrzeć małżeństwo z damą o odpowiednim urodzeniu,

wychowaniu i przygotowaniu towarzyskim, która wypełniałaby z

godnością rolę hrabiny i dostarczyła mi i mojej rodzinie tak nam po-

trzebnego dziedzica. Poza prowadzeniem domu i wypełnianiem oficjalnych obowiązków hrabiny Chillingworth, nie miałbym innych wymagań, co do tej damy. W zamian otrzymywałaby odpowiednie do swojej towarzyskiej pozycji stroje, służbę oraz powóz. Otrzymywałaby kieszonkowe, które pozwalałoby jej żyć w luksusie do końca jej dni, w końcu nie jestem człowiekiem ubogim. Z całym szacunkiem, Francesca również nie jest biedna. Słyszałem. Jednakże, z wyjątkiem posiadłości Gatting, którą chciałbym dołączyć do majątku Lambourn, wszystkie odziedziczone przez nią dobra pozostawiłbym do jej dyspozycji i mogłaby z nimi zrobić, co zechce. Sir Charles uniósł brwi. To bardzo hojna oferta. Muszę przyznać, że moje małżeństwo również było zaaranżowane przez rodziców... - Zamyślił się, po chwili znów spojrzał na Gylesa. - Obawiam się, że muszę pana zapytać, kuzynie, czy istnieje jakiś powód, dla którego chce pan zawrzeć małżeństwo tego typu? Pyta pan zapewne o to, czy nie jestem w długoletnim związku z kobietą, której nie chciałbym oddalić, ale odpowiedź brzmi: nie. - Gyles przyjrzał się sir Charlesowi, patrzył prosto w jego uczciwe, brązowe oczy, spoglądające na niego otwarcie i szczerze. - Powodem mojej decyzji jest fakt, iż nie mam cierpliwości do takich problemów jak miłość w małżeństwie i wolę, żeby wszystko było z góry ustalone i traktowane bardziej jak interes. Miłość to przeceniana idea, a ja nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Nie chcę, by moja przyszła żona oczekiwała ode mnie miłości i wyobrażała sobie barwną, romantyczni) przyszłość. Chcę, aby od początku wiedziała, że miłość nie mieści się w naszej małżeńskiej umowie. Nie widzę żadnych pożytków z mamienia kobiety takimi pomysłami i będę nalegał, aby moje zamiary były jawne od samego początku. Sir Charles przyglądał mu się uważnie przez chwili;, a potem skinął głową.

Powiedziałbym, że jest pan po prostu bardziej uczciwi niż ci mężczyźni, którzy myślą podobnie, ale nie mówią o tym głośno. Gyles nic nie odpowiedział.

Dobrze więc. Rozumiem teraz, czego pan oczekuje, ale dlaczego wybrał pan Francescę?

Głównie z powodu Gatting. Kilka wieków temu odłączono tę posiadłość od naszego majątku jako wiano. Prawdopodobnie zawarte wtedy małżeństwo również było wynikiem ustaleń między rodzicami, więc teraz historia rodziny zatoczyłaby koło, gdyby majątek powrócił do dawnych właścicieli. Nigdy nie powinien był zostać oddzielony, ale ponieważ przestał być częścią majoratu, jeden z właścicieli przekazał go młodszemu synowi, co później stało się czymś w rodzaju tradycji... - Gyles zmarszczył brwi. - Gerard był najstarszy, prawda? Jak to możliwe, że pan odziedziczył ten majątek, a on Gatting?

Mój ojciec - zaczął sir Charles - pokłócił się z. Gerardem, ponieważ ten nie zgodził się poślubić dziewczyny, którą on dla niego wybrał. Gerard ożenił się z miłości i uciekł do Italii, a ja...

Ożenił się pan z panną, którą odrzucił brat? Sir Charles skinął głową. Dlatego właśnie papa zmienił testament. Gerard dostał majątek Gatting, który mnie się należał, a ja ten. - Uśmiechnął się. - Brat wcale się nie zmartwił. Nawet po śmierci ojca został w Italii. I tam zmarł. Jak to się stało?

Pewnej nocy na jeziorze Lugano zdarzył się wypadek. Nikt do dziś nie wie, dlaczego łódź zatonęła. Gerrard i Katrina utonęli. I dlatego Francesca trafiła do pana. Tak, jest z nami już od ponad dwóch lat. Co może pan o niej powiedzieć?

- Francesca - zaczął sir Charles i natychmiast poweselał - to wspaniała dziewczyna! Jest jak powiew świeżego powietrza i promyk słońca. To dziwne, ale choć jest bardzo żywa, jednocześnie jest spokojna. Wiem, że to sprzeczność, ale... - Sir Charles spojrzał na Gylesa.

- Podobno ma dwadzieścia trzy lata. Istnieje jakiś powód, dla którego nie wyszła za mąż?

- Właściwie nie. Przed śmiercią Gerrard i Katrina zaczęli się zastanawiać poważniej nad kwestią jej zamążpójścia, ale po ich wypadku nikt o tym nie wspominał. Francesca odbyła już pełną żałobę po rodzicach. Była jedynaczką, bardzo z nimi związaną. Dopiero rok temu zaczęła bywać w towarzystwie. -Charles skrzywił się nieznacznie. - Z powodów, którymi nie będę pana zanudzał, nie przyjmujemy w domu gości. Francesca bywa czasem na miejscowych przyjęciach organizowanych przez lady Willingdon, jedną z naszych sąsiadek...

Sir Charles przerwał, a Gyles zerknął na niego zdziwiony.

- O co chodzi? Sir Charles przyglądał mu się uważnie i po chwili najwyraźniej podjął jakąś

decyzję.

- Przez ostatni rok Francesca szukała męża. Poprosiłem o pomoc w tej kwestii lady Willingdon.

- Poznała kogoś, kogo uważałaby za odpowiednią partię?

- Nie, niestety, zdecydowanie odrzuciła wszystkie kandydatury okolicznych kawalerów.

Gyles spojrzał uważnie na sir Charlesa.

- Wiem, że to raczej niedyskretne pytanie, ale czy wydaje się panu, że mnie uznałaby za odpowiedniego partnera?

Sir Charles uśmiechnął się niepewnie.

Z tego, co słyszałem, jeśli pan tylko zechce, by uznała pana za odpowiedniego dla siebie męża, to lak się właśnie stanie. Może pan rozkochać w sobie każdą naiwną, młodą pannę.

Gyles uśmiechnął się równie niepewnie, jak sir Charles. Niestety, w tym przypadku ten właśnie talent może się okazać nieprzydatny. Chcę mieć posłuszną małżonkę, a nie zakochaną po uszy pannicę. To prawda.

Gyles zastanawia! się przez chwilę. Sir, wiem, że postawię pana w trudnej sytuacji, prosząc o pomoc w moim przedsięwzięciu, ale jako głowa swego rodu powinien pan odpowiedzieć mi uczciwie. Czy uważa pan, że istnieje jakiś powód, dla którego Francesca Rawlings nie powinna zostać hrabiną Chillingworth? Nie, absolutnie żaden - odpowiedział sir Charles, nie odwracając wzroku. -Francesca na pewno spełni dobrze swoją rolę i zachwyci całą rodzinę.

Gyles nie spuszczał z niego wzroku. Po chwili skiną! głową i powiedział: Dobrze więc. - Czuł, że kamień spadł mu z serca. - W takim razie, chciałbym oficjalnie poprosić o rękę pańskiej bratanicy.

Sir Charles zamrugał. Tak po prostu? Tak po prostu.

Cóż - mruknął Charles i wstał. - Poślę po nią...

Nie - zaprotestował Gyles. - Zapomina pan, że chcę całą sprawę potraktować jak najbardziej formalnie. Pragnę, żeby było jasne, nie tylko przez to, co powiedziałem, ale także przez moje czyny, że to małżeństwo z rozsądku i nic więcej. Pański opis bratanicy potwierdza opinie pozostałych osób, pewnych dam z towarzystwa szczególnie doświadczonych w ocenie przydatności młodych panien do małżeństwa. Wszyscy twierdzą, że

Francescą Rawlings to wyjątkowa partia i niepotrzebne mi dodatkowe zapewnienia. W tych okolicznościach nie widzę powodu, by spotykać się z panną Rawlings towarzysko. Pan jest jej opiekunem i do pana zwracam się o jej rękę. Charles chciał się przez chwilę spierać, ale Gyles najwyraźniej nie miał

zamiaru tracić więcej czasu na zbędne dyskusje. Dla niego sir Charles był głową

rodziny, a jemu przedstawił już swoje zamiary.

- Dobrze. Jeśli takie jest pańskie życzenie, proszę podać szczegóły, a ja porozmawiam o tym z Francescą wieczorem... Lepiej niech pan zapisze swoje oczekiwania - dodał i zaczął szukać papieru i kałamarza.

Kiedy przybory były gotowe, Gyles podyktował, a sir Charles zapisał oficjalną propozycję kontraktu małżeńskiego pomiędzy hrabią Chillingworth i Francescą Hermioną Rawlings. Sir Charles pisał właśnie ostatnie słowa intercyzy, kiedy Gyles zaczął się głośno zastanawiać:

- Lepiej nie wspominać o naszym pokrewieństwie, choć jest raczej odległe. Nie ma to, oczywiście, żadnego praktycznego znaczenia, ale wolałbym, żeby intercyza podkreślała, że panna poślubi hrabiego.

Sir Charles wzruszył ramionami.

- Nie zaszkodzi o tym wspomnieć. Kobiety lubią tytuły.

- Dobrze. Skoro nie ma pan już do mnie żadnych pytań, sir Charles, oddalę się - rzekł Gyles i wstał.

Sir Charles również wstał, otworzył usta i zawahał się:

- Miałem zaproponować panu, żeby został na kolacji i przenocował... Gyles potrząsnął głową:

- Może innym razem. Gdyby pan mnie potrzebował, jestem w gospodzie Lyndhurst - odparł i ruszył w stronę drzwi.

- Jeszcze dziś wieczorem omówię tę kwestię z Francescą... - powiedział sir Charles, pociągnąwszy za dzwonek na służbę.

- Przyjadę jutro rano, by usłyszeć odpowiedź - odparł Gyles i zatrzymał się pod drzwiami. - Jeszcze jedno pytanie. Wspomniał pan, że jego małżeństwo było zaaranżowane przez ojca. Niech mi pan powie, był pan szczęśliwy? Sir Charles spojrzał mu w oczy.

- Tak, bardzo. Gyles zawahał się, a po chwili skinął głową.

- Więc rozumie pan, że Francescą nie ma się czego obawiać w związku z moją propozycją małżeństwa.

W oczach sir Charlesa zauważył ból. Gyles wiedział, że Charles był wdowcem, ale nie sądził, że tak wiele uczuć łączyło go z żoną; teraz wyraźnie było widać, jak bardzo mu jej brakowało. Poczuł chłodny powiew na karku. Wyszedł do holu. Sir Charles udał się za nim i uścisnął mu dłoń. Podszedł kamerdyner i odprowadził go do drzwi.

- Wysłałem właśnie lokaja po pańskiego konia, milordzie - rzekł kamerdyner, gdy dotarli do drzwi, ale gdy wyszli na zewnątrz, nikogo nie zastali. Nagle z hukiem otwarły się obite rypsem drzwi na końcu korytarza. Po chwili wybiegła z nich pomoc kuchenna; zignorowawszy Gylesa, podbiegła do kamerdynera.

- Och, panie Bulwer, musi pan szybko przyjść! Kogut lata po kuchni, kucharka biega za nim z tasakiem, ale nie może dogonić! Kamerdyner wyglądał na obrażonego i jednocześnie pełnego poczucia

winy. Rzucił bezradne spojrzenie na Gylesa, podczas gdy pomoc kuchenna ciągnęła go cały czas za rękaw.

- Przepraszam najmocniej, milordzie, zaraz poproszę kogoś o pomoc... Gyles zaśmiał się głośno.

- Proszę się nie martwić... Sam sobie poradzę. Wygląda na to, że musi pan pomóc w kuchni, jeśli chcecie zjeść dziś kolację.

Na twarzy Bulwera pojawił się wyraz ulgi.

- Dziękuję, milordzie. Stajenny zaraz przygotuje pańskiego konia - rzekł kamerdyner i, nim zdołał cokolwiek dodać, odciągnięto go do kuchni.

Gyles słyszał, jak po drodze strofuje pomoc kuchenną, nim oboje zniknęli za drzwiami. Z uśmiechem na twarzy hrabia wyszedł przez frontowe drzwi, zszedł po schodach i pod wpływem nagłego impulsu skręcił w lewo. Spacerował pośród klombów, podziwiając równo przystrzyżone żywopłoty i drzewka iglaste. Po jego lewej stronie tuż pod kamiennym murem prowadziła ścieżka, obok niej, w tej samej linii wyrastał cisowy żywopłot. Gyles skręcił w lewo w pierwszą przerwę w cisowym żywopłocie, i ruszył ścieżką pośród krzewów. Spojrzał przed siebie, tuż za żywopłotem wyrastał dach stajni. Wszedł w łukowate przejście w żywopłocie i zatrzymał się. Ścieżka rozchodziła się w prawo i w lewo. Zerkając w stronę domu, zauważył, że z miejsca, gdzie stał, rozciąga się perspektywa na cały ogród, aż do kamiennej ściany, wzdłuż której wcześniej przechodził. Tuż pod samym domem obok muru postawiono kamienną ławkę. Na tej ławce siedziała młoda dama. Czytała książkę spoczywającą na jej kolanach. Ostatnie promienie późnego popołudnia padały na ziemię, otaczając ją złotym światłem. Jasne włosy koloru lnu miała zaczesane do tyłu. Bladoróżowa skóra lśniła nieznacznie. Ze swego miejsca nie widział oczu, ale jej rysy, choć nieszczególnie zachwycające, zdały mu się przyjemne. Jej poza, sposób przechylania głowy, opuszczone ramiona sugerowały, że jest kobietą, którą łatwo będzie zdominować, że jest z natury uległa.

Nie należała do tego rodzaju kobiet, które go pociągały, zwykle nie poświęcał takim damom wiele uwagi, ale zdecydowanie nadawała się na żonę. Właśnie takiej partnerki szukał dla siebie. Może to właśnie jest Francesca Rawlings?

Widocznie jakaś siła wyższa usłyszała jego pytanie, bo nagle kobiecy głos zawołał z góry:

- Francesco!

Dziewczyna spojrzała w tamtą stronę. Zamykała właśnie książkę i podnosiła z ławki szal, kiedy wołanie rozległo się ponownie:

- Francesco! Franni! Dziewczyna wstała i zakrzyknęła: - Tu jestem, ciociu Ester!

Głos miała delikatny i łagodny. Ruszyła w stronę domu i zniknęła z pola widzenia Gylesa. Mężczyzna uśmiechnął się i poszedł dalej. Ufał sir Charlesowi, wiedział, że ten nie próbował go oszukać. Francesca Rawlings posiadała dokładnie te wszystkie atrybuty, które powinna mieć posłuszna żona.

Ścieżka wiodła na porośnięte trawą podwórze. Gyles wyszedł na nie... Nagle derwisz w szmaragdowym odzieniu wpadł na niego i o mało nie zwalił z nóg. Była to niewielka kobieta, ledwie sięgająca mu do ramienia. Pierwsze, co zobaczył, to czupryna czarnych, kręconych włosów spadających na ramiona i plecy. Szmaragdowozielone, aksamitne odzienie było jej strojem do jazdy konnej. Miała na nogach wysokie buty i szpicrutę w ręku.

Gyles chwycił ją i przytrzymał, żeby nie upadła. Objął ją ramionami w obawie, że odbije się od niego i zrobi sobie krzywdę. Nim zdążyła złapać oddech, jego uścisk rozluźnił się nieco, ale dłonie nie omieszkały wyczuć, że dziewczyna była kształtna i bardzo kobieca. Dla niego taka kompozycja wydawała się idealna. Położył dłoń płasko na jej plecach, a potem przycisnął nieznacznie, uwięziwszy ją w swoich ramionach na jeszcze jedną chwilę. Pełne piersi spoczęły na jego torsie, miękkie biodra oparły się o jego uda.

- O! - wyrwało się jej. Spojrzała w górę. Zielone piórko sterczące z czapki na czubku jej głowy

łaskotało jego policzek. Gyles prawie tego nie zauważył.

Miała zielone oczy, ich odcień przypominał raczej szmaragd i był jeszcze bardziej intensywny niż kolor jej odzienia. Wielkie, zaokrąglone ze zdziwienia oczy otaczały grube i ciemne rzęsy. Skóra bez skazy przypominała kolorem

kość słoniową o delikatnym, złotawym odcieniu. Różowe usta były łagodnie wykrojone; dolna warga zmysłowo pełna. Upięte na czubku głowy włosy odsłaniały gładkie czoło i łagodne łuki brwi. Mniejsze i większe loki spływały w dół, otaczając intrygującą, pociągającą i bardzo piękną twarz. Gyles poczuł nagle, że koniecznie musi się dowiedzieć, o czym myśli ta panna. Te przerażone, szmaragdowe oczy patrzyły wprost na niego, przyglądały się chwilę jego twarzy i potem wyglądały na jeszcze bardziej przestraszone.

- Przepraszam, nie zauważyłam pana. Jej głos był jak pieszczota, zaproszenie, otulał mgiełką jego zmysły, które i

tak już były rozpalone. W mgnieniu oka zrozumiał, jakie budziła w nim uczucia. Och, tak, pomyślała budząca się w nim bestia. Wykrzywił usta w nieznacznym uśmiechu i myślał już tylko o jednym.

Opuściła wzrok i patrząc na uśmiechnięte usta mężczyzny, przełknęła ślinę. Na jej jasnych policzkach pojawiła się odrobina różu. Odchyliła się nieco, napierając plecami na jego ramię.

- Proszę mnie puścić... Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale mimo to powoli, z nieukrywanym

ociąganiem, rozluźnił uścisk.

Dziewczyna czuła się nieoczekiwanie dobrze w jego ramionach, nawet zbyt dobrze, ciepło, bezpiecznie. Cofnęła się, jeszcze bardziej zaczerwieniła, kiedy mężczyzna dotknął jej bioder, opuszczając dłonie. Poprawiła spódnicę, ale nie podniosła wzroku.

- Proszę mi wybaczyć, muszę już iść. Nie czekając na odpowiedź, przesunęła się obok niego i szybko ruszyła

ścieżką w stronę domu. Mężczyzna odwrócił się i obserwował jej ucieczkę. Zwolniła, a po chwili się zatrzymała. Potem odwróciła głowę i spojrzała na niego. Bez udawanego zawstydzenia i kokieterii.

- Kim pan jest?

Wyglądała jak Cyganka na tle zielonego żywopłotu. Jej odważne spojrzenie, dumna postawa były nieodpartym wyzwaniem dla Gylesa.

- Nazywam się Chillingworth - rzekł, odwracając się wjej stronę i kłaniając się głęboko, nie odrywając jednak od niej oczu. Potem wyprostował się i dodał: - Pani uniżony sługa.

Patrzyła na niego przez chwilę, a potem machnęła dłonią.

- Jestem spóźniona. Na Boga, gdyby nie była... Przez chwilę patrzyli sobie w oczy i poczuli oboje jakiś prymitywny impuls,

obietnicę, która nie potrzebowała słów. Obrzuciła go odważnym, głodnym spojrzeniem, jakby chciała zachować go w pamięci. On uczynił to samo, pożerał ją wzrokiem równie chciwie, obawiając się, że za chwilę ona mu umknie.

Tak też uczyniła. Odwróciła się, uniosła nieco spódnicę i ruszyła ścieżką w stronę domu, by po chwili zniknąć mu z pola widzenia.

Wciąż wpatrując się w pustą już ścieżkę, Gyles poczuł nagłą chęć dogonienia dziewczyny, ale chwilowy impuls znikł. Odwrócił się, uśmiechnął, choć nie był wcale rozbawiony. Zmysłowe ożywienie było stanem, z którym miał często do czynienia, a Cyganka najwyraźniej znała swoją wartość.

Dotarł do stajni i posłał stajennego po swojego kasztanka. Kiedy czekał, przyszło mu do głowy, że w tej właśnie chwili powinien myśleć raczej o swojej przyszłej żonie. Skupił więc myśli na bladolicej damie z książką na kolanach, ale już po kilku chwilach jej obraz został zastąpiony przez znacznie żywszą, bardziej zmysłową postać Cyganki, którą niedawno widział, oraz zainteresowaniu, jakie dostrzegł w jej oczach. Powrót do wizji blondynki wymagał od niego wielkiego wysiłku.

Uśmiechał się w duchu. Dlatego miał zamiar ożenić się z nijaką damą, by jej istnienie nie przeszkadzało mu w pogoni za bardziej zmysłowymi kobietami. Do tego celu Francesca Rawlings wydawała się idealną kandydatką, już minutę po

jej obejrzeniu je-go głowę zajęły lubieżne myśli dotyczące zupełnie kogoś innego.

Cyganki.

Kim ona jest? Jej przytłumiony, namiętny głos powrócił w jego myślach. Mówiła z odrobiną akcentu, samogłoski wymawiała głębiej, a spółgłoski bardziej twardo. Dzięki temu słowa miały bardziej uwodzicielski posmak. Wspomniał lekko złotawe zabarwienie jej skóry i przypomniał sobie, że większość życia Francesca Rawlings spędziła w Italii.

Chłopak stajenny wyprowadził wielkiego kasztanka, Gyles podziękował mu i wsiadł na konia, po czym ruszył cwałem w drogę.

Akcent i opalenizna; ta Cyganka mogła być po prostu Włoszką. Co zaś tyczy się zachowania, żadna skromna, dobrze wychowana młoda dama z Anglii nie obrzuciłaby go tak otwarcie odważnym spojrzeniem. Włoszka musiała zatem być przyjaciółką lub damą do towarzystwa jego przyszłej żony. Gdyby była służką, nie byłaby tak ubrana, poza tym służąca nie zachowywałaby się tak swobodnie, a z pewnością nie przy pierwszym, a nawet drugim spotkaniu.

Gyles skręcił w aleję wiodąca do bramy i zerknął w stronę siedziby rodu Rawlingsów. Nie wiedział jeszcze, jak to rozegrać. Najważniejszą obecnie sprawą był ożenek z dobrze ułożoną, posłuszną panną, a zmysłowa Cyganka, mimo silnego pociągu, jaki do niej czuł, musiała poczekać.

Zmrużył oczy i nie widział już wyblakłych cegieł, tylko szmaragdowe oczy pełne porozumienia, zmysłowości i wiedzy, która wykraczała poza to, co każda skromna, młoda dama powinna wiedzieć.

Postanowił, że będzie ją miał. Gdy tylko posłuszna narzeczona zgodzi się za niego wyjść, natychmiast rozpocznie podbój godny swoich upodobań. Zajęty myślami o nim, popędził konia i ruszył galopem.

Rozdział 2

Francesca wpadła do domu przez drzwi od ogrodu. Zatrzymała się gwałtownie, poczekała, aż jej oczy przywykną do łagodniejszego światła i przestanie jej się kręcić w głowie. Boże! Ostatni rok spędziła, narzekając w zaufanym gronie na brak ognia w żyłach Anglików, a oto bogowie zsyłają jej takiego mężczyznę. Nawet jeśli odnalezienie się zajęło im dwanaście miesięcy, to i tak nie miała zamiaru narzekać. Nie była jednak pewna, czy powinna klęknąć i dziękować Bogu. Obrazek, jaki powróci! w jej wspomnieniach, sprawił, że o mało nie wybuchła śmiechem, a dołeczek na lewym policzku zadrga! lekko. Po chwili wesołość ustąpiła. Kimkolwiek był, nie przyszedł przecież do niej; mogli się już nigdy nie zobaczyć. Była przekonana, że musiał być jej krewnym. Zauważyła u niego podobieństwo do ojca i stryja. Zmarszczyła brwi i weszła w głąb domu.

Ledwie zdążyła wrócić z przejażdżki, a już usłyszała krzyk ciotki Ester. Wyszła więc ze stajni i ruszyła szybkim krokiem w stronę domu. Była poza domem dłużej niż zwykle, więc ciotka Ester i stryj Charles mogli się martwić. Później zderzyła się z obcym mężczyzną. Wyglądał na dżentelmena, zdecydowanie ze szlacheckiego rodu, może nawet z tytułem. Trudno stwierdzić, czy Chillingworth to nazwisko czy herb. Chillingworth, powtarzała w myśli, wymawiała bezgłośnie. Słowo to miało specyficzne brzmienie, pasujące do tego mężczyzny. Kimkolwiek był, a miała kilka pomysłów na ten temat, z pewnością stanowił przeciwieństwo nudnych, nieciekawych, prowincjonalnych dżentelmenów, których poznała w ciągu ostatniego roku. Chillingworth, z jakiegokolwiek rodu pochodził, na pewno nie okazałby się nudny.

Jej serce wciąż biło pośpiesznie, krew krążyła szybciej w żyłach, znacznie szybciej niż bywało po przejażdżce konnej. Wszystko to stało się dlatego, że

trzymał ją zbyt blisko siebie i patrzył jak lampart na swój następny posiłek, i dlatego że wiedziała dokładnie, o czym myślał.

W szarych oczach dostrzegła ogień, jego oczy płonęły, ale tęczówki pociemniały, a usta wykrzywiły się w uśmiechu, który mógł oznaczać tylko jedno... zdrożne myśli. Myślał o ciele przyciśniętym do innego nagiego ciała, o jedwabnej pościeli śliskiej i chłodnej pod poruszającymi się rytmicznie sylwetkami. Takie same bezwstydne wyobrażenia powstały teraz w jej głowie. Zaczerwieniła się, odsunęła od siebie te myśli i ruszyła dalej. Rozejrzała się dokoła, nie widząc nikogo, pomachała dłonią przed twarzą dla ochłody. Nie chciała wyjaśniać ciotce Ester, dlaczego się czerwieni. Zastanawiała się przez chwilę, gdzie ona może być. Szła w stronę kuchni, ale tam jej nie zastała. Służba słyszała, jak wołała, ale nie wiedzieli, gdzie poszła. Francesca pchnęła drzwi i weszła do holu. Był pusty, buty do jazdy konnej stukały o posadzkę. Była już w połowie drogi na górę, kiedy otworzyły się drzwi gabinetu stryja i wyszła z nich ciotka Ester.

- Tu jesteś, moja droga. Francesca zawróciła.

- Przepraszam, był taki piękny dzień, że jechałam i jechałam, zapomniawszy o tym, że już tak późno. Usłyszałam wołanie i przyszłam natychmiast. Czy coś się stało?

- Nie, nic - powiedziała kobieta o końskiej twarzy i ogromnej uprzejmości w oczach. Uśmiechnęła się łagodnie do dziewczyny, kiedy ta zatrzymała się przed nią, sięgnęła dłonią i zdjęła frywolny kapelusik z roztrzepanych loków. - Twój stryj życzy sobie z tobą porozmawiać, ale nie dzieje się nic złego, wręcz przeciwnie. Podejrzewam, że zainteresuje cię to, co ma do powiedzenia. Wezmę to - rzekła i zabrała rękawiczki do konnej jazdy, szpicrutę i kapelusik. -Zaniosę je na górę. Idź już, stryj czeka.

Kobieta skinęła w stronę otwartych drzwi gabinetu. Zaintrygowana Francesca weszła do środka i zamknęła je za sobą. Stryj Charles siedział za

biurkiem i czytał list. Usłyszawszy stukot zamykanych drzwi, spojrzał w górę i uśmiechnął się.

- Francesca, moja droga, wejdź i usiądź. Właśnie dowiedziałem się czegoś niezwykłego.

Podeszła do krzesła, które wskazał. Nie stało po przeciwnej stronie biurka, ale obok niego. Zauważyła, że oczy stryja pojaśniały, wyglądały inaczej niż zwykle, gdy były przykryte cieniem nieznanych zmartwień. Zbyt często stryj przesiadywał tu i zamartwiał się, samotny i smutny. Teraz z jego twarzy biła radość dobrych wieści.

Usiadła na krześle.

- Czy te wieści dotyczą mnie?

- Owszem, tak - rzekł, odwróciwszy się do niej, i oparł przedramiona na kolanach, pochylając się tak, by jego twarz była naprzeciwko jej twarzy. -Moja droga, właśnie otrzymałem ofertę matrymonialną dla ciebie.

Popatrzyła zdziwiona.

- Od kogo? - usłyszała własne, ciche pytanie i sama się zdziwiła, że udało jej się je wydusić. W głowie huczało jej od myśli. Z trudem powstrzymała wszelkie reakcje i zachowała się poprawnie, jak na damę przystało.

- Od dżentelmena, cóż, szlachcica. Od Chilling-wortha.

- Chillingwortha? -jęknęła i nawet jej samej własny głos wydał się pełen wysiłku.

Nie mogła uwierzyć własnym uszom. Ta postać w jej wyobraźni... Sir Charles pochylił się i chwycił jej dłoń.

- Moja droga, hrabia Chillingworth oficjalnie poprosił o twoją rękę.

Kiedy sir Charles skończył jej wszystko wyjaśniać z bolesnymi i powtarzającymi się szczegółami, Francesca była jeszcze bardziej zaskoczona.

- Małżeństwo z rozsądku? - Nie mogła tego zrozumieć. Gdyby propozycja pochodziła od innego dżentelmena, owszem, Anglicy są tacy... flegmatyczni. Ale od niego, od człowieka, który trzymał ją w ramionach i zastanawiał się, jak by to było, gdyby... z nią... Coś tu było nie tak.

- Bardzo mu zależy, żebyś to rozumiała. - Poważny i łagodny wzrok sir Charlesa nie odrywał się ani na chwilę od jej twarzy. - Moja droga, nie nalegam, żebyś przyjęła tę propozycję, jeśli nie czujesz się na siłach, ale jako twój opiekun nie spełniłbym swojego obowiązku, gdybym ci nie powiedział, że choć propozycja Chillingwortha wydaje się chłodno wy-kalkulowana, to jednak jest uczciwa. Wielu mężczyzn myśli tak samo, ale okrywając się peleryną obłudy i kłamstwa, starają się zdobyć twoje serce.

Francesca machnęła dłonią, odsuwając ten problem jako nieważny. Sir Charles uśmiechnął się.

- Wiem, że nie jesteś płochą dziewczyną, której zawrócą w głowie uroczyste zapewnienia. Znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, że przejrzysz wszelkie gierki. Ale Chillingworth nie jest człowiekiem, który angażowałby się w coś podobnego, to nie w jego stylu. Jest świetną partią, jak już ci mówiłem, ma wielki majątek. Jego propozycja jest więcej niż kusząca. -Przerwał. - Czy chciałabyś wiedzieć coś jeszcze? Masz jakieś pytania?

Miała ich dziesiątki, ale nie były to pytania, na które mógłby jej odpowiedzieć stryj. To raczej kawaler będzie musiał się z nimi zmierzyć. Nie był typem człowieka, który pragnąłby chłodnego, beznamiętnego związku. W żyłach miał ogień i pożądanie, tak samo jak ona.

O co więc chodziło?

Nagle zrozumiała.

- Rozmawiał ze stryjem, kiedy ja jeździłam konno? - Sir Charles skinął głową, a ona zapytała znów: - I nigdy mnie nie widział? Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej spotkała tego człowieka.

- Nie sądzę, by cię widział... - Sir Charles zmarszczył brwi. - Spotkałaś go?

- W drodze ze stajni do domu. Właśnie... wychodził.

- Cóż... - Sir Charles wyprostował się i wyraźnie pojaśniał. - Więc... - Przez chwilę jego wzrok wędrował gdzieś poza Francesca, ale potem do niej wrócił.

- Przybędzie jutro rano, by usłyszeć twoją odpowiedź. Co mam mu rzec? Że mu nie wierzę.

Francesca spojrzała w szczere oczy Charlesa. Powiedz mu, stryjku, że... potrzebuję trzech dni, dokładnie siedemdziesiąt dwie godziny, licząc ( id dzisiejszego popołudnia, by rozważyć jego propozycję. Zważywszy jej nagłość i... niezwykłą naturę, muszę wszystko dokładnie przemyśleć. Za trzy dni, po południu, powiem tak lub nie.

Sir Charles uniósł brwi, ale nim skończyła mówić, kiwnął głową.

- Doskonały pomysł. Musisz najpierw sama się upewnić, czego chcesz, a potem... - przerwał i skrzywił się - dać mu, a właściwie mnie, odpowiedź.

- Właśnie. - Francesca wstała, czując jak rośnie w niej determinacja. -Muszę się upewnić, czego chcę... a potem on się tego dowie.

Było już prawie południe następnego dnia, kiedy Gyles znów jechał drogą w stronę Rawlings Hall. Wprowadzony do gabinetu, zobaczył, jak sir Charles obchodzi dokoła biurko i z uśmiechem wyciąga w jego stronę dłoń. Prośba dziewczyny była, oczywiście, rozsądna, zdziwiło go jedynie, że to zasugerowała. Sir Charles przyglądał mu się zmartwiony, nie mogąc odczytać jego reakcji.

- Czy stanowi to przeszkodę?

- Nie. - Gyles zamyślił się. - Mimo iż pragnę zakończyć tę sprawę jak najszybciej, nie sposób odmówić żądaniu panny Rawlings słuszności. W końcu małżeństwo to poważna sprawa, co sam wiele razy podkreślałem.

- Właśnie. Francesca nie jest płochą dzierlatką, mocno stąpa po ziemi. Obiecała powiedzieć jasno tak albo nie za trzy dni, licząc od wczoraj.

- To więc tylko dwa dni - zamyślił się Gyles i wstał. - Dobrze więc. Pozostanę w pobliżu i przyjadę z wizytą po południu umówionego dnia.

Sir Charles wstał i uścisnęli sobie dłonie.

- Podobno - rzekł sir Charles, odprowadzając Gylesa do drzwi - widział pan Francescę wczoraj.

Gyles zatrzymał się i zerknął na gospodarza.

- Owszem, ale tylko przez krótką chwilę. - Widocznie go widziała, ale była dość sprytna, by nie dać po sobie tego poznać.

- Mimo to jedno spojrzenie powinno wystarczyć. To niezwykła młoda osoba, nie sądzi pan?

Gyles przyjrzał się sir Charlesowi. Był spokojniejszy, łagodniejszy niż on sam, kobiety powściągliwe i grzeczne były z pewnością bardziej w jego guście. Odpowiedział na uśmiech sir Charlesa. .

- Uważam, że panna Rawlings doskonale sprawdzi się w roli hrabiny. Odwrócił się w stronę drzwi otwartych przez sir Charlesa. Bulwer już

czekał, aby odprowadzić go dalej. Gyles skinął głową i wyszedł.

Postanowił iść do stajni tak, jak to uczynił wcześniej. Szedł wolno ścieżką

wśród klombów i rozglądał się dokoła. Powiedział sir Charlesowi, że nie chce

poznawać oficjalnie swojej przyszłej żony, ponieważ uważał, że nic dobrego z

tego nie może wyniknąć. Jednak, zważywszy, że poprosiła o trzydniową

zwłokę...

Mądrze byłoby poznać tę młodą damę.

Jego oferta była bardzo hojna. Stwierdził, że to dość dziwne jak na kobietę o wyglądzie i zachowaniu panny Rawlings. Nieważne, że ledwie raz na nią spojrzał, był przecież ekspertem w ocenianiu kobiet. Najwyraźniej w tym wypadku się nieco przeliczył, postanowił więc poznać ją lepiej, by ustrzec się innych niespodzianek.

Los się do niego uśmiechnął, dziewczyna spacerowała właśnie nad jeziorem w towarzystwie sfory spanieli. Z głową uniesioną w górę, wyprostowanymi

plecami, oddalała się od niego, a psy kłębiły się wolni jej nóg. Ruszył za nią. Zbliżył się, kiedy zakręcała na skraju jeziorka. Panno Rawlings!

Zatrzymała się i odwróciła. Szal spoczywający na jej ramionach zatrzepotał, jego kolor podkreślał piękno jasnych włosów, prostych i zaczesanych w luźny kok. Powiewające na wietrze kosmyki otaczały miłą twarz, ładną, ale nie piękną. Najpiękniejsze były w niej oczy, bardzo jasne, otoczone jasnymi rzęsami.

- -Tak? Patrzyła, jak podchodzi ze spokojem, choć odrobinę niezdecydowanie. Gyles

przypomniał sobie, że nalegał, aby oświadczyny uczyniono w imieniu hrabiego Chillingwortha, a ona najwyraźniej nie kojarzyła go z mężczyzną, którego miała zamiar poślubić.

- Gyles Rawlings - powiedział, ukłoni! się i uśmiechnął. Ktoś inny musiał dostrzec go wczoraj, kiedy obserwował ją w ogrodzie, i donieść o tym sir Charlesowi, może kobieta, która ją zawołała? - Jestem pani dalekim kuzynem. Może mógłbym tu z panią pospacerować?

Zamrugała i uśmiechnęła się tak skromnie, jak to sobie Gyles wyobrażał.

- Jeśli jest pan moim krewnym, chyba nie ma w tym nic złego. - Gestem wskazała ścieżkę nad jeziorem. -Biorę psy na spacer, dla zdrowia. Codziennie to robię.

- Jest ich sporo. - Spaniele wąchały jego buty. Nie były to psy myśliwskie, tylko mniejsze, domowe, prawie kanapowe. - Czy należą do pani?

- Nie, nie. Mieszkają w tym domu. Spojrzał na nią, żeby sprawdzić, czy nie żartuje, ale jej wyraz twarzy

wskazywał z całą pewnością, że nie. Pospiesznie ocenił figurę dziewczyny. Była przeciętnego wzrostu, głową sięgała mu ledwie pod brodę. Szczupła, raczej mało kobieca, ale do zniesienia. Do zniesienia.

- Tamten pies - wskazała jednego z poszarpanym uchem - to najstarsza suczka. Nazywa się Bess.

Szli dokoła jeziora, a ona wymieniała imiona psów. Gyles za nic nie mógł wymyślić odpowiedniego tematu do rozmowy, innego niż te psy. Każde zdanie, które cisnęło mu się na usta, w świetle jej naiwności i nieskrywanej niewinności wydawało się nie na miejscu. Zrozumiał wtedy, że minęło sporo czasu od dnia, kiedy ostatnio rozmawiał z niewinną panną.

Nie znalazł jednak uszczerbku w jej manierach ani wychowaniu. Była wesoła i otwarta, jak mówił Charles, a przebywanie z nią działało na niego dziwnie kojąco. Może dlatego, że była tak niewymagająca.

Dotarli do końca jeziorka i szli w stronę klombów w pobliżu domu. Już miał zamiar ją odprowadzić, kiedy przez chwilę błysnęła mu odrobina szmaragdu. Popatrzył na kuszącą, oddaloną postać odzianą w zieleń. Między drzewami ledwie ją dostrzegł, a po chwili już jej nie było. Zmarszczył brwi i przyśpieszył kroku, dołączając do rozmówczyni.

- Dolly świetnie łapie szczury... Szli przez trawnik, a jego towarzyszka wciąż mówiła o psiej rodzinie. Szedł

obok, lecz jego uwaga skupiona była na czymś innym. Ta przeklęta Cyganka jeździła naprawdę szybko, za szybko.

Gdy dotarli do ogrodu pod domem, jego towarzyszka skręciła na ścieżkę wiodącą do głównej części ogrodu. Gyles zatrzymał się.

- Muszę już iść - powiedział i, przypomniawszy sobie, po co tu przybył, przybrał uprzejmy wyraz twarzy i ukłonił się. - Dziękuję za towarzystwo, moja droga. Z pewnością jeszcze się spotkamy.

Uśmiechnęła się szczerze.

- Z przyjemnością. Jest pan bardzo dobrym słuchaczem. Przeszedł przez obsadzoną krzewami część parku, wciąż wypatrując

derwisza w zielonym stroju do konnej jazdy. Nikt się nie pojawił. Dotarł do stajni i krzyknął:

- Hej tam!

Kiedy nikt mu nie odpowiedział, przeszedł przez całą stajnię, nie zastawszy jednak ani jednego chłopca stajennego. Znalazł swojego kasztanka, ale nie dostrzegł żadnego konia, którego przed chwilą wprowadzono by do środka. Przecież Cyganka na pewno już dotarła do stajni, jechała wyraźnie w tę stronę. Powróciwszy na podwórze, rozejrzał się. Nigdzie nikogo nie było. Potrząsnął głową i wrócił do środka, by przygotować swego konia. Właśnie w tej chwili tupanie zapowiedziało stajennego. Pędem wbiegł na podwórze, trzymając wiklinowy kosz piknikowy. Zatrzymał się gwałtownie, kiedy zobaczył Gylesa.

- Och, przepraszam, sir. Eeee... Rozejrzał się na boki, zerknął na Gylesa, a potem na kosz.

- Dla kogo to? - zapytał Gyles, wskazując kosz.

- Panienka kazała go natychmiast przynieść. Jaka panienka? - o mało nie zapytał, ale ile panienek mogło być w Rawlings Hall.

- Daj. Oddaj mi kosz, ja jej go zaniosę, a ty przygotuj mego konia do jazdy. Gdzie ona jest?

Chłopak podał mu kosz. Był pusty.

- W sadzie - rzekł stajenny i skinął ręką za stajnię. Gyles ruszył, ale po chwili odwrócił się i krzyknął:

- Gdybym zaraz nie wrócił, przygotuj konia i przy-wiąż go przy drzwiach. Na pewno masz sporo roboty.

- Tak, proszę pana - chłopiec dotknął palcami czapki i zniknął w stajni. Gyles szedł do sadu z uśmiechem. Zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Sad był jeszcze daleko, pełen pięknych

jabłoni i śliw, obsypanych niedojrzałymi owocami. Wtedy dostrzegł konia, wielkiego, groźnego gniadosza, wysokiego, z masywną piersią i zadem. Stal osiodłany z luźno wiszącymi wodzami, skubał trawę. Gyles zaczął iść w tamtą stronę, gdy usłyszał jej głos:

- Ależ z ciebie śliczny chłopczyk. Chodź, popieszczę cię, o tak, pogłaszczę po głowie. O tak, dobry chłopiec - głos brzmiał zalotnie, zapraszająco, kusząco.

Twarz Gylesa przybrała kamienny wyraz. Ruszył przed siebie, rozglądając się wśród wysokiej trawy, szukając czarownicy w zielonym stroju i chłopaka, którego uwodziła...

Przestała mówić, Gyles ruszył szybciej. Dotarł do jabłoni. Rozejrzał się wśród trawy, ale nie znalazł żywej duszy.

- Josh - mruknęła - masz ten koszyk? Gyles spojrzał w górę. Leżała wyciągnięta na gałęzi... spódnicę miała

podciągniętą aż do kolan, a spod niej wystawała jedna czwarta pantalonów i kuszący kawałek nagiej nogi między falbaną i butami.

Gylesowi zakręciło się w głowie. Czuł się niemądrze z powodu wrzącej w nim nieuzasadnionej złości, ale ponieważ ta złość nie znalazła ujścia, był wciąż podekscytowany, a jednocześnie poruszony faktem, że powierzchowne spojrzenie na skórę koloni miodu sprawiło, że jest podniecony. Do tego wszystkiego targał nim jeszcze niepokój. Przeklęta Cyganka była dwa i pół metra nad ziemią.

- Mam cię! - powiedziała i chwyciła coś, co wyglądało na sporą kulkę futra wyrastającą z gałęzi drzewa. Przycisnęła kulkę do piersi, usiadła i pochyliła się, pokazując podobną kulkę w drugiej dłoni. Zauważyła Gylesa. Och! Rozhuśtała się, chwyciła oba kociaki w jedną dłoń, a drugą złapała gałąź,

żeby z niej nie spaść. Kocięta miauczały żałośnie. Gyles zamieniłby się z nimi bez słowa.

Z zaokrąglonymi ze zdziwienia oczyma, ze spódnicą wciąż zawiniętą powyżej kolan, siedziała i patrzyła na niego. Uśmiechnął się złowieszczo.

- Przyniosłem koszyk. Josh jest czymś zajęty. Zmrużyła oczy i już, już miała go zbesztać, ale powiedziała tylko:

- Cóż, skoro go pan przyniósł, niech się pan na coś przyda. - Wskazała kulkę futra, którą właśnie dostrzegł obok swego buta. - Trzeba je zebrać i zanieść do domu.

Gyles postawił koszyk, chwyci! kulkę biegającą u jego stóp i wsunął ją do koszyka. Kiedy już się upewnił, że kolejny jego krok nie będzie morderstwem, podszedł pod gałąź i sięgnął do góry.

- Proszę je podać. To okazało się dość trudne, zważywszy że musiała jednocześnie trzymać się

gałęzi. W końcu położyła jedno z kociąt na kolanach, podała mu drugie, a potem oddała jego bliźniaka. Powróciwszy do koszyka, Gyles wsunął do niego dwa kocięta, nie wypuszczając jednocześnie pierwszych dwóch ze środka. W zasięgu wzroku już miał kolejne maleństwo. Schwytał je, wepchnął do koszyka i zapytał:

- Ile ich jeszcze jest?

- Razem dziewięć. O, tam jest jeden. Wyprostował się i zauważył rudą kulę.

- Czy kotka może mieć aż dziewięć małych? -Tak. Zauważył kolejnego w trawie. Wsuwał do koszyka miauczącą kulę futra,

kiedy usłyszał trzask gałęzi.

- Och... o..! Odwrócił się w samą porę, by uczynić duży krok, chwycić ją i odskoczyć

spod gałęzi. Wylądowała prosto w jego ramionach. Halki wystawały spod jej spódnicy, stercząc bezładnie we wszystkie strony. Westchnęła dwa razy głęboko, nim nabrała powietrza w płuca.

- Dziękuję - wydusiła i patrzyła na niego, zastanawiając się, czy powinna powiedzieć coś jeszcze.

Niósł ją bez wysiłku, zupełnie jakby ważyła nie więcej niż te kocięta. Nie odrywał od niej oczu, a ona nie mogła skupić myśli. Szare oczy pociemniały nagle, jak niebo w czasie burzy, i skupiły się na jej ustach. Pierwszy dotyk był całkowitym zaskoczeniem, usta miał chłodne i twarde. Instynktownie chcąc go

ułagodzić, nie stawiała oporu, a jej wargi rozluźniły się. Potem przypomniała sobie, że rozważa myśl poślubienia go, uniosła dłonie w górę na jego tors, potem przesunęła na ramiona. Splotła palce na jego karku i oddala pocałunek.

Przez jedną chwilę poczuł coś niezwykle ulotnego, jakby coś mu umknęło, jakby stracił kontrolę, chwilę później miał wrażenie, że porozumiewają się bez słów i oboje pragną więcej. Nacisk jego ust na jej usta sprawił, że ustąpiła zaskoczona, rozwarła wargi, a on wsunął do środka język, biorąc je pożądliwie, bez zahamowań, bez skrupułów.

Przywarła do niego i przez chwilę czulą się bezradna, rozumiała, że opanował ją całkowicie, i gwałtownie pociąga w głębię nieznanych doznań. Czuła w ciele drżenie, gorącą falę sięgającą aż do stóp, ale nie czuła strachu, tylko radość. Właśnie po to się Urodziła. Ale to tylko część jej przygody, część jej przeznaczenia, połowa jabłka, a ona przecież chciała cale. Nie stawiała oporu, pozwoliła, żeby poniosła ją namiętność, by fale pożądania przepływały przez jej ciało swobodnie.

Całowała namiętnie, zaskakując go tym całkowicie. Nie spodziewał się tego i nim się zorientował, znalazł się w pułapce, w której ona była przynętą.

Francesca zawsze tak właśnie sobie to wyobrażała, leszcze nigdy nie całowała mężczyzny w taki sposób, ale pragnęła tego skrycie. Pomyślała, że jeśli potrafi powtórzyć te same pieszczoty, którymi on ją obdarza, na pewno będzie tak jak powinno. Zawsze sądziła, że damy w taki właśnie sposób uczyły się pocałunków i miłosnych igraszek, od kogoś, kto je znał.

On znał je dobrze. Gorące, pożądliwe usta stopiły się w jedno, języki drażniły się dotykiem, przesuwały, pieściły. Ciała wrzały i drżały, ogarnięte gwałtowną falą pożądania. Po chwili jego pocałunki stały się wolniejsze, ale mocniejsze, głębsze, bardziej rytmiczne i oszałamiające. Zadrżała gwałtownie, czując, jak coś w niej rośnie, otwiera się i uspokaja. Całe jej ciało reagowało cudownym, rosnącym, olśniewającym pożądaniem.

Gyles tonął, z trudem utrzymywał się na fali obezwładniającego pożądania. Z obawą zarejestrował kolejną nadchodzącą falę, która ogarnęła go całego, zatapiając i pozbawiając resztek kontroli nad sobą. Gwałtownie oderwał od niej usta, odsunął głowę i spojrzał na dziewczynę. Uczepiona jego ramion, przytrzymywana jego dłońmi, zamrugała, starając się odzyskać zmysły.

Mężczyzna zamarł. Mruknął pod nosem przekleństwo, a potem powiedział głośno:

- Boże, jakaś ty łatwa. Zacisnęła usta. Szarpnęła się gwałtownie, a on postawił ją na ziemi.

Odsunęła się, cofnęła o krok, szybko wyprostowała pogniecioną suknię i strzepnęła z niej liście. Potrząsnęła spódnicą. Przypomniała sobie, że była na niego zła, zanim jeszcze wypowiedział te słowa. Powiedział, że przyjedzie rano, a minęło już chyba południe, nim raczył się zjawić. Czekała zaczajona, by go sobie obejrzeć, ale kiedy się nie zjawił, pojechała na przejażdżkę, by się nieco uspokoić. Przyjazd w południe nie świadczył o zbytnim pośpiechu z jego strony. Co zaś dotyczy jego zachowania, było skandaliczne! Żadnych zalotów, czułego obejmowania, jedynie gorąca namiętność i odważne poczynania. To nawet dobrze, zwłaszcza że te drugie bardziej do niej przemawiały niż pierwsze, ale przecież on nie mógł o tym wiedzieć. Był taki zawzięty... czy może chciał sobie zapewnić pozytywną odpowiedź? I co właściwie miał na myśli, mówiąc, że jest łatwa?

Uklękła, żeby sprawdzić, co się dzieje z kociętami, i rzuciła mu groźne spojrzenie.

- Podobno się oświadczyłeś, panie. Gyles patrzył na dziewczynę liczącą kocięta i starał się nie zmarszczyć brwi.

Jeśli o tym słyszała...

- Owszem. Kim ona, do diaska, jest? Nim jednak zadał to pytanie, powiedział:

- Jest ich sześć, brakuje nam jeszcze trzech.

- Ten pański dom, zamek Lambourn, czy to prawdziwy zamek? Ma mury obronne i wieże, most zwodzony i fosę?

- Nie ma fosy i mostu - odparł Gyles i dostrzegł ostatniego kotka chowającego się za skałą. Poszedł i u i niego, a maluch natychmiast zaczął uciekać. - Pozostała część murów obronnych tuż przy głównej bramie i dwie wieże po obu stronach. Jest też wartownia, która obecnie stanowi dom hrabiny wdowy.

- Dom hrabiny wdowy? Więc pańska matka jeszcze żyje?

- Tak. - Skoczył w stronę kociaka i pochwycił go. Trzymając maleństwo za skórę na karku, zaniósł je do koszyka.

- Co pańska matka sądzi o tym małżeństwie?

- Nie pytałem - rzeki, skupiwszy się na wpychaniu wijącego się kociaka do koszyka, pilnując jednocześnie, by pozostałe nie uciekły. - To nie ma z nią nic wspólnego. Dopiero, kiedy wstał, zrozumiał, co powiedział. To była prawda, owszem,

musiał przyznać, ale, po co, do diaska, jej o tym mówił. Odwróciwszy się, spojrzał na nią, nie ukrywając zdziwienia, i kątem oka dostrzegł kroczącego odważnie na skraju sadu kolejnego kotka. Stłumił przekleństwo i ruszył za nim.

- Mieszka pan w Lambourn cały rok, czy tylko przez kilka miesięcy? -zapytała, kiedy wróci! z piszczącą kulką w dłoni.

Kiedy się pochyliła i wypuściła kociaka z gniazdka pod piersiami, do koszyka, jęknął.

- Eee... Pół roku spędzam w Lambourn. Zwykle do Londynu zjeżdżam na sezon, a potem znów jesienią na sesję parlamentu.

- Och? - W zielonych oczach zapłonęło prawdziwe zainteresowanie. - Więc zajmuje pan miejsce w parlamencie i przemawia?

Wzruszył ramionami i umieścił ostatniego kota w koszu.

- Kiedy kwestia mnie interesuje, tak, oczywiście. Patrzył na nią chwilę zupełnie zaskoczony. Jak to się stało, że zeszli na ten temat?

- Proszę. - Wyciągnęła przed siebie dłoń z wodzami wałacha i sięgnęła po kosz. - Może pan zaprowadzić Sułtana. Ja je wezmę.

Nim się zorientował, już stał z wodzami w dłoni i patrzył, jak dziewczyna wychodzi z ogrodu. Przyglądał się, jak jej kuszące krągłości poruszają się swobodnie, jak podnosi rąbek spódnicy i wspina się na niewielkie wzniesienie. Zacisnął szczęki i ruszył za nią. Teraz jednak zrozumiał, dlaczego zostawiła mu wodze konia.

Dobrą chwilę zajęło mu przekonanie bestii, że naprawdę powinna za nim pójść. W końcu wielki rumak dał się ułaskawić i z wolna ruszyli. Jak dotąd to ona wypytywała go o wszystko. Po co to-robiła? Przyszedł mu do głowy jedyny możliwy powód.

Wiedziała o propozycji małżeństwa. Doszedł do wniosku, że na pewno była powiernicą panny Rawlings. Możliwe, że Francesca opowiedziała jej o spotkaniu z nim i teraz dziewczyna starała się w imieniu przyjaciółki jak najwięcej na jego temat się dowiedzieć.

- Proszę powiedzieć, cóż panna Rawlings chciałaby o mnie wiedzieć. Francesca spojrzała na niego zaskoczona. Czyżby się z niej naśmiewał?

Patrząc znów przed siebie, odezwała się cierpko:

- Panna Rawlings chciałaby wiedzieć, czy pański dom w Londynie jest duży.

Całkiem spory. To dość nowy budynek. Dom nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat, więc jest nowoczesny i wygodny.

Podejrzewam, że wiedzie pan bujne życie towarzyskie w Londynie, przynajmniej w sezonie.

- Owszem, czasem bywa gorąco, ale większość spotkań odbywa się wieczorem.

- I pewnie na wszystkich jest pan wyczekiwany.

Gyles zmrużył oczy i utkwił wzrok w czarnych lokach na jej głowie. Nie widział jej twarzy, więc nie Myl pewien, ale... nie, z pewnością nie ośmieliłaby się... - Panie domu należące do śmietanki towarzyskiej chętnie mnie zapraszają -powiedział, pozwalając jej domyślać się reszty.

- Naprawdę? Czy wobec którejś z nich czuje się pan obecnie szczególnie zobowiązany?

Ta przeklęta czarodziejka pytała, czy ma kochankę. Dotarli właśnie do stajni, kobieta stanęła na brukowanym podwórzu i odwróciła się. Zielone oczy napotkały jego wściekły wzrok i nie ustąpiły. Po chwili pełnej napięcia, powoli, wyraźnie powiedział:

- Nie, obecnie nie. Fakt, że zamierzał zmienić tę sytuację, był wyraźnie wyczuwalny w jego

tonie.

Nie odwracając wzroku, z trudem powstrzymywała uśmiech. W szarych oczach dostrzegła coś, czego nie rozumiała. Czyżby prowokował ją do tego, aby była na tyle cudowna i fascynująca, żeby nie miał ochoty odwiedzać innych dam? Czyżby w ten sposób chciał jej powiedzieć, że to, czy znajdzie sobie kochankę, czy nie, będzie zależało tylko i wyłącznie od niej samej? Ta myśl wydała jej się do pewnego stopnia kusząca, ale miała swoją dumę. Wyprostowała się, rzuciła mu surowe spojrzenie, kiwnęła głową i rzekła:

- Muszę wnieść kocięta do środka. Proszę powierzyć Sułtana Joshowi... Uniosła dumnie głowę, odwróciła się na pięcie i ruszyła do kuchni. Gyles miał ochotę sięgnąć dłonią i odwrócić ją w swoją stronę. Zacisnął

pięści, by powstrzymać odruch.

- Ruggles! - zawołała. Rudo-biała kotka wyłoniła się pośpiesznie z drzwi. Przystanęła, aby

powąchać koszyk, miauknęła i zaczęła biec obok swojej pani.

Gyles starał się uspokoić, miał wrażenie, że krew w nim wrze. Ostatnie spojrzenie na nią było nie do zniesienia. Już miał stanowczo ją wypytać, kim jest

i w jakim stopniu jest spokrewniona z Francescą Rawlings, kiedy ta przeklęta czarownica tak po prostu go zostawiła!

Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio jakaś dama tak go potraktowała. Na myśl o tym zmrużył oczy. Patrzył, jak wchodzi do domu kuchennym wejściem, niosąc kocięta, a za nią biegnie miaucząca matka maleństw. Jeśli się nie mylił, to ta Cyganka właśnie pokazała mu, gdzie jest jego miejsce.

Rozdział 3

Nie mógł przestać o niej myśleć, w ustach wciąż czul smak jej namiętnego pocałunku. Nie mógł uwolnić zmysłów od czaru, jaki na niego rzuciła. Następnego ranka wciąż był w jej sidłach. Kłusował przez las. Odrobina perswazji i wziąłby ją pod tą przeklętą jabłonią. Dlaczego właściwie tak go to irytowało? Czyżby oburzało go, iż uwiedzenie jej może okazać się sprawą zbyt łatwą? A może po prostu był zły na siebie, że nie skorzystał z okazji? Gdyby to uczynił, nie dręczyłaby go już, nie czułby się rozdarły i nie odczuwałby głodu, którego jeszcze nie nasycił.

Z drugiej jednak strony...

Odsunął od siebie tę myśl. Przecież nie znaczyła dla niego aż tak wiele. Była jedynie upartą kokietką, która stanowiła wyzwanie, a on nie potrafił mu się oprzeć. To wszystko. Nie mógł mieć na jej punkcie obsesji.

Przynajmniej na razie.

Wzdrygnął się na tę myśl. Był przecież za stary, zbyt doświadczony, żeby tak dać się złapać. Po to właśnie tu przyjechał, żeby zaaranżować małżeństwo z posłuszną, nienarzucającą się panną o dobrych manierach. Przypomniawszy sobie o tym, rozejrzał się, a potem skręcił w następną polną drogę prowadzącą w stronę Rawlings Hall.

Dziś przyjechał wcześniej niż poprzedniego dnia. Dostrzegł ją, kiedy wychodziła od psów. Powitała go promiennym uśmiechem. - Dzień dobry panu, panie Rawlings. Znowu u nas?

Odpowiedział uśmiechem, ale obserwował ją uważnie. Sądził, że po wczorajszej rozmowie i przekazaniu informacji przez Cygankę Francescą na pewno będzie wiedziała, kim naprawdę jest.

Gdyby tak było, to ta kobieta musiałaby być lepszą aktorką niż Sarah Siddon, bo nie okazała ani odrobiny zakłopotania, ani szczypty rezerwy. Zaskoczony pogodził się z tym, że o niczym nie wie. Za jego sprawą sytuacja stała się dość pogmatwana i nie należało jej komplikować, przedstawiając się oficjalnie akurat teraz. To by ją jedynie zaniepokoiło.

Jak poprzednim razem, szedł obok niej z przyjemnością. Gdy dotarli na drugą stronę jeziorka, przystanęła, aby z zachwytem przyjrzeć się drzewu i zapytać, czy wie, jaki to może być gatunek. Zrozumiał wtedy, że nie dość uważnie jej słuchał. Naprawił swoją gafę, wyjaśniając, że to brzoza. Później słuchał jej uważnie i odkrył, że bez wątpienia dokonał właściwego wyboru i dziewczyna w pełni odpowiada jego potrzebom. Głos miała delikatny i wysoki, a nie niski i uwodzicielski. Nie miał dość mocy, by na dłużej zaprzątać jego myśli. Francesca była miła, skromna i mało ekscytująca. Więcej czasu spędził, przyglądając się spanielom niż jej.

Gdyby szedł teraz w obecności Cyganki, z pewnością potknąłby się o spaniele. Potrząsnął głową, żałując, że nie może wyrzucić z pamięci wizerunków czarodziejki, zwłaszcza tych, które tej nocy powstały w jego wyobraźni i nie mógł przez nie zasnąć. Z wysiłkiem wrócił myślami do damy obecnej przy jego boku.

Nie rozpalała w nim nawet najmniejszej iskry zainteresowania swoją seksualnością. Ona i jej włoska przyjaciółka były swoimi przeciwieństwami. Była dokładnie taką damą, jakiej potrzebował na żonę, młodą i miłą, która jednak nie wzbudza pożądania. Wykonywanie małżeńskich obowiązków będzie

jednak dość łatwe i przysporzenie sobie z jej pomocą jednego czy dwóch potomków nie powinno być nieprzyjemne. Może nie wydawała się szczególnie piękna, ale miała dość przyjemną aparycję i była wystarczająco miła i uprzejma. Jeśli przyjmie jego oświadczyny i zgodzi się wyjść za niego bez miłości, będą sobie razem nieźle radzili.

Na razie, biorąc pod uwagę fakt, że jego narzeczona i Cyganka były przyjaciółkami, warto byłoby zaprzyjaźnić się z przyszłą żoną, nim uwiedzie tę drugą. Wizja wrzaskliwej sceny, w której żona oskarża go o romans z jej najbliższą przyjaciółką, wydała mu się koszmarem, ale wątpił, by kiedykolwiek doszło do czegoś podobnego. Kto wie, może dzięki temu ich przyjaźń rozkwitnie. Takie historie zdarzały się już w towarzystwie.

A jednak w duchu wciąż przypominał sobie o potrzebie ostrożności i tym razem bardziej wsłuchiwał się w swój wewnętrzny głos. Postanowił, że lepiej będzie zachować umiar, przynajmniej do czasu, gdy jego żona i przyszłość będą zabezpieczone. Cyganka była dzika i nieprzewidywalna i dopóki małżeństwo nie stanie się faktem, lepiej powstrzymać żądze i trzymać się z dala od pokusy.

Podobnie jak poprzednim razem zostawił swoją przyszłą żonę w ogrodzie. Przyjęła jego odejście ze spokojem i miłym uśmiechem, nie prosząc o więcej wspólnie spędzonego czasu. Bardzo zadowolony z wyboru Gyles ruszył w stronę stajni. Czekał tam na niego Josh. Pobiegł po jego kasztanka, a Gyles się rozejrzał. Potem, wsiadając na konia, ociągał się, jak długo mógł. Po chwili ruszył ścieżką w stronę bramy, a za nią skręcił w kierunku Lyndhurst.

Postanowił unikać Cyganki. Nielogiczne byłoby w tej sytuacji czuć rozczarowanie, jeśli się jej nie spotkało. Niestety, mimo wszystko je czuł. Serce podskoczyło mu w piersi, kiedy dostrzegł na odległej, pustej drodze wdzięcznie wyglądającego jeźdźca. Nim się zastanowił, co robić, spiął konia i ruszył jego śladem.

Zwolniła na końcu drogi, zastanawiając się, w którą stronę jechać, kiedy usłyszała za sobą odgłos końskich kopyt i obejrzała się za siebie. Na jej twarzy

pojawił się uśmiech radości. Roześmiała się dźwięcznie i rzuciła mu wyzywające spojrzenie. Ruszyła galopem, skręcając w najbliższą drogę.

Gyles jechał za nią. Jego kasztanek był doskonałym wierzchowcem, ale siwek, na którym jechała jego czarodziejka, okazał się znacznie szybszy. Na dodatek koń Gylesa nie znał drogi. Dziewczyna galopowała żwawo, ale Gyles nie dawał za wygraną i trzymał się za nią, wiedząc, że z czasem pozwoli się dogonić.

Obejrzała się i zobaczyła, jak mężczyzna mknie między drzewami.

Przez chwilę widział przed sobą rozbawiony wyraz jej twarzy. Piórko na jej maleńkim kapelusiku podskakiwało, kiedy unosiła się i opadała wraz z rumakiem, szybko pokonując zakręty.

Gdy wypadli z lasu na otwartą łąkę, za którą rósł jeszcze gęstszy las, Gyles puścił wodze i popędzał wielkiego kasztanka kolanami i rękoma jednocześnie. Doganiał już uciekającą Cygankę i choć jechała szybko, z ulgą się zorientował, że nie popędza już rumaka. Wielki, rasowy koń musiał być jednym z ogierów rozpłodowych Charlesa, nieoceniony pod względem prędkości i wytrzymałości, zwłaszcza na takim terenie. Na dodatek teraz jechał z połową tego, co zwykle dźwigał na grzbiecie.

Mała diablica usłyszała, że się zbliża, roześmiała się i krzyknęła: - Jeszcze?

Nie czekając na odpowiedź, skłoniła siwka do galopu i skręciła w boczną drogę. Ścieżka wiła się i skręcała ostro. Potem pędzili przez kolejną polanę, a Gyles czuł dudnienie w uszach i radość. Od dawna nie czuł takiego poruszenia, od lat nie pozwolił sobie na uganianie się konno z taką prędkością, nie wsłuchiwał w stukot końskich kopyt, nie zachwycał pędem i nie słyszał tak szybkiego bicia własnego serca.

Ona też to czuła. Wiedział to na pewno. Dostrzegł to w jej lśniących oczach. Spojrzała na niego i już jej nie było. Nie musiał się zastanawiać, czy za nią

podążyć. Pędzili jak szaleni przez las. Zewsząd otaczały ich drzewa, osłoniły swoimi zielonymi ciałami, jakby pędzili przez krainę, gdzie nie istnieje czas.

Jednak czas pędził nieubłaganie. Gyles jeździł konno, od kiedy skończył trzy lata, i zawsze czul przez skórę, ile jest w stanie wytrzymać jego koń. Choć jechali bardzo szybko przez dłuższy czas, kiedy sprawdził, jak się ma jego kasztanek, stwierdził, że nic mu nic dolega. Od chwili wyjazdu ze stajni do spotkania z nią wolno kłusował drogą. Teraz skupił się na siwku. Mógłby założyć się o parę koni do powozu, że galopowała jak szalona od chwili opuszczenia stajni.

Zaczął się martwić. Serce podskakiwało mu ze strachu przy każdym ostrym zakręcie, wstrzymywał oddech na każdej nierówności terenu, którą pokonywała. Straszliwe obrazy pojawiały się w jego głowie -ona leżąca na ziemi, ranna, jej ciało roztrzaskane na pniu drzewa, rozbita głowa i szyja skręcona pod niebezpiecznym kątem...

Nie mógł się pozbyć tych natrętnych myśli. Drzew było wokół coraz mniej. Wyskoczyli na kolejną polanę. Zawołał ją, ale ona już popędziła siwka. Odwróciła głowę i roześmiała się. Spojrzała znów przed siebie i ściągnęła wodze... Gyles wytężył wzrok. Łąkę dzielił na pół stary, rozwalający się płot obrośnięty niewielkimi krzewami. Spięła siwka, by przeskoczył przeszkodę. - Nie! - krzyk Gylesa zagłuszył stukot końskich kopyt. Była za daleko, by mógł dostrzec jej twarz, a za blisko płotu, by mógł ryzykować odwrócenie jej uwagi od manewru. Wyprzedzający go o kilkanaście metrów, siwek wyskoczył w górę. W myślach Gyles modlił się gorąco, aby jej się nic nie stało. Ciężkie kopyta konia ominęły przeszkodę z łatwością. Siwek wylądował i potknął się. Dziewczyna pisnęła. Zniknęła mu z oczu. Po chwili koń wyłonił się zza płotu bez jeźdźca na grzbiecie. Z sercem w gardle Gyles skręcił i objechał płot kilka metrów od miejsca, gdzie upadła, i zawrócił w jej stronę. Leżała bezwładnie w krzaku janowca. Sądząc po wielkości krzaka i jej zdegustowanej minie, nic jej się nie stało, ale

przerażenie, jakie go ogarnęło i ściskało gardło, nie minęło od razu. Podjechał, zatrzymał się i spojrzał na nią uważnie. Dyszał z wysiłku, długi galop sprawił, że czuł się, jakby sam przebiegł co najmniej kilometr. Z wściekłości miał ochotę rozszarpać ją na strzępy.

Dziewczyna uśmiechnęła się, ale spoważniała, kiedy dostrzegła jego zmrużone ze złości oczy.

- Bezmyślna kobieto! - rzucił i przerwał, by dotarło do niej to, co powiedział. - Słyszałaś, jak krzyknąłem, dlaczego, do diaska, nie zatrzymałaś się?

Jej oczy płonęły zielonym ogniem, a usta zacisnęły się uparcie.

- Słyszałam, ale zdziwiłoby mnie, gdyby nawet tak doświadczony mężczyzna jak pan wiedział, że tu rośnie krzak janowca!

- Nie chodzi o janowiec - mówił, kiedy próbowała usiąść, co nie było proste, bo krzak nie poddawał się łatwo. Gyles zeskoczył z konia. - Niech cię, nie powinnaś jeździć konno, skoro nie masz wyczucia i nie wiesz, kiedy koń jest zbyt zmęczony, by skakać.

- Nie był zmęczony! - zaprzeczyła i jeszcze gwałtowniej próbowała wstać. Mężczyzna wyciągnął przed siebie dłoń, a kiedy zawahała się i spojrzała na

niego ostrożnie, rzekł:

- Podaj mi rękę albo zostawię cię tu na noc. Groźba zadziałała, ponieważ kwitnący janowiec miał mnóstwo ostrych

kolców. Z miną wyniosłą jak U księżniczki wyciągnęła dłoń w rękawiczce. Chwycił ją i pociągnął, a dziewczyna natychmiast stanęła przed nim wyprostowana.

- Dziękuję - ton jej głosu świadczył o tym, że wolałaby pomocną dłoń trędowatego. Zadarła w górę nos, obróciła się butnie na pięcie i powiedziała chłodno: - Nie jest zmęczony! - Po chwili innym tonem zawołała: - Knight... chodź, koniku!

Siwek podniósł głowę, zastrzygł uszami i po chwili podbiegł do niej.

- Nie możesz usiąść w siodle. Usłyszawszy ostre słowa, Francesca obejrzała się za siebie z miną pełną

lekceważenia.

- Nie jestem jedną z tych słabowitych angielskich dam, które nie potrafią same dosiąść konia.

Gyles milczał chwilę, a potem odparł:

- Dobrze więc, zobaczymy, jak daleko zajedziesz. Sięgnęła po wodze i kątem oka spojrzała na swojego kandydata na męża.

Stał z ramionami splecionymi na piersiach i obserwował ją. Nie miał nawet zamiaru dosiadać swego kasztanka. Z kamienną miną czekał na to, co się miało wydarzyć.

Francesca przystanęła i spojrzała na niego.

- Cóż znowu? Nie spieszył się z odpowiedzią.

- Wpadłaś w krzak janowca.

- Więc? Znów denerwująco przeciągał odpowiedź:

- W Italii nie rosną janowce?

- Nie - rzuciła, marszcząc brwi. I dopiero teraz dotarło do niej, co miał na myśli. Wytrzeszczyła zdziwione oczy i zerknęła na tył sukni. Był cały najeżony kolcami. Dotknęła włosów, tam też były kolce. -Och, nie!

Rzuciła mu znaczące spojrzenie i zaczęła wyjmować kolce ze spódnicy. Niektórych miejsc, niestety, nie mogła dokładnie obejrzeć i, choćby bardzo się starała, także dosięgnąć.

- Mam pomóc? Zerknęła w jego stronę. Stał kilka kroków dalej. Propozycja była szczera i

wypowiedziana z zupełnie poważną miną. W jego oczach nie dostrzegła kpiny. Zacisnęła szczęki i szepnęła:

- Proszę.

- Odwróć się. Wykonała polecenie i spojrzała przez ramię. Kucnął za nią i zaczął usuwać

kolce. Uspokojona, zajęła się włosami.

Ze wzrokiem utkwionym w szmaragdowym aksamicie, z całych sił starał się nie myśleć o tym, co pod sobą kryje. Nie było to łatwe. Starał się nie myśleć również o uczuciach, które nim targały, gdy dziewczyna upadła. Jeszcze nigdy nie czuł nic podobnego. Przez jedną małą chwilę miał wrażenie, że słońce zgasło i odebrano mu całą radość życia.

To, oczywiście, zupełnie niedorzeczne. Poznał ją przecież ledwie dwa dni temu. Próbował wyjaśnić sam sobie, że powodowało nim poczucie obowiązku, odpowiedzialności za kogoś młodszego niż on, lojalność wobec Charlesa, pod którego opieką najprawdopodobniej znajdowała się Cyganka. Próbował przekonać sam siebie na wiele sposobów, ale bez skutku.

Wyciągnął ostatni kolec, wstał i rozprostował plecy. Dziewczyna skończyła oczyszczać włosy.

- Dziękuję - rzekła cicho i patrzyła na niego przez chwilę, po czym odwróciła się i chwyciła wodze.

Bez słowa podsunął złożone dłonie, by postawiła II i nich nogę. Wiedział, że ta dziewczyna prędzej odgryzie sobie język, niż poprosi o pomoc. Skinęła tylko głową i umieściła wysoki but na jego dłoniach. Podrzucił ją w górę. Była lekka jak piórko. Zmarszczył brwi i ruszył w stronę swojego kasztanka.

Jechali w milczeniu, ona prowadziła. Gdy dotarli ni polanę, Gyles zbliżył się do niej.

Lapidarne wypowiedzi i spokojne zachowanie kryły temperament równie gwałtowny, jak jej własny. Oczywiście, to była w jej oczach zaleta, ponieważ wolałaby raczej pożeracza ognia niż człowieka z lodem zamiast krwi. Możliwe, czy nawet prawdopodobne, że to jego reakcja na jej sposób jeżdżenia tak ją zaniepokoiła. W ciągu ostatnich dwóch lat jej pobytu w Anglii, kraju ludzi

pełnych rezerwy, jazda konna była dla niej jedynym sposobem na ujście dzikiej energii, która wypełniała jej duszę. Gdzieś w głębi była dzika i gdyby nie mogła rozładować gromadzącej się w niej energii, oszalałaby chyba. Niestety, w Anglii jako przyzwoita młoda dama nie mogła jeździć konno jak dzikuska. Co by się stało, gdyby jej mąż, mężczyzna, któremu miała przysiąc posłuszeństwo, który miał mieć wpływ na wszelkie aspekty jej życia, nagle zabronił jej jazdy? Co by zrobiła, gdyby zabronił jej dzikiego galopu, a tylko tak potrafiła jeździć?

Dostrzegła takie niebezpieczeństwo, choć wcześniej wyczuła jego entuzjazm podczas niezaplanowanej przejażdżki. Nie zapomniała o wspólnej radości z jazdy. Rozkoszował się tym równie mocno jak ona.

Przed ich oczami pojawiły się bramy majątku. Francesca rzuciła mu spojrzenie, a on patrzył na nią w sposób, który nie wróżył nic dobrego.

- Cóż znowu?

- Zastanawiam się, czy nie poinformować sir Charlesa, że nie powinnaś jeździć na jego hodowlanych koniach.

- -Nie!

- Tak! - Kasztanek podskoczył niespokojnie, zaskoczony, ale Gyles opanował go szybko. - Świetnie jeździsz, nie zaprzeczam, ale nie masz dość siły, by prowadzić konie przeznaczone do polowań. Jeśli już musisz jeździć jak szalona, to lepiej na klaczy arabskiej krwi, na zwierzęciu delikatnym i smukłym, łatwiejszym do prowadzenia. Ten siwek i gniady, na którym wczoraj jechałaś, to konie, które niełatwo opanować, jeśli się znarowią.

Odpowiedziała wzrokiem pełnym uporu i buty, nie mając zamiaru dać się zastraszyć. Niestety, w tej sprawie miał zupełną rację. Gdyby którykolwiek z ogierów Charlesa przestał jej słuchać, jedyne, co mogłaby zrobić, to uczepić się jego grzywy i modlić się, by sam się zatrzymał. Patrzyli sobie w oczy odważnie, oceniając możliwości.

- Dobrze - zgodziła się, opuściła wzrok i ściągnęła wodze. - Sama porozmawiam z Charlesem.

- Porozmawiaj - rzucił rozkazującym tonem. - Nigdy więcej ciężkich koni. -Przerwał, ale nie spuszczał z niej oka. - Obiecujesz...?

- Obiecuję. Dziś jeszcze porozmawiam z Charlesem. Skinął głową.

- W takim razie zostawię cię tutaj. Ukłonił się elegancko, jak na dżentelmena przystało, co było niejakim

osiągnięciem, zważywszy, że siedział na koniu. Zawrócił konia i ruszył kłusem aleją wśród drzew.

Francesca przez chwilę miała ochotę zawrócić, ale uśmiechnęła się i skierowała siwka na podjazd. Jej przyszły mąż w pełni się zrehabilitował. Podejrzewali i, że będzie się upierał, by całkowicie zaprzestała wyjazdów w teren, mimo że sam lubił szybką jazdę. Jednak on nie tylko ją rozumiał, ale był też dość mądry, aby uniknąć patowej sytuacji. Z tak trudnych okoliczności, w jakich się znalazł, wybrnął doskonale, okazując jej wszakże, że obawia się o jej bezpieczeństwo. Rozważając wciąż jego decyzję, jechała w stronę stajni.

Później, tego samego wieczoru, z wełnianym szalem narzuconym na koszulę nocną, usiadła na kanapie przy oknie, pośród licznych poduszek. W ciągu ostatniego roku szukała odpowiedniego kandydata, pragnąc dobrze wyjść za mąż. Przygotowywano ją do tego całe życie. Pragnęła mieć męża, dom i rodzinę. Odkąd pamięta, wiedziała, czego chce. Chciała być szczęśliwa, żyć wygodnie w związku podobnym do małżeństwa swoich rodziców - pełnym miłości, oddania, głębokiej namiętności, ale i partnerstwa. Czuła, że bez tego jej życie nie będzie pełne. Miłość była jej przeznaczeniem. Wiedziała to od lat.

Cztery miesiące po zakończeniu żałoby wiedziała, że nie odnajdzie swego przeznaczenia w okolicy Rawlings Hall. Kiedy po raz pierwszy zaproponowała wizytę towarzyską, Charles wyjaśnił jej, że jego dom jest zamknięty dla gości,

ponieważ sami nie bywają w towarzystwie ze względu na zły stan zdrowia jego córki, a jej kuzynki - Frances, znanej wszystkim jako Franni. To ze względu na nią w domu musiał panować spokój.

Francesca przyjęła te argumenty bez sprzeciwu, ponieważ wiele zawdzięczała Charlesowi, a poza tym, z czasem pokochała go jak ojca, nie chciała przysparzać mu kłopotów. Kochała również Ester, szwagierkę Charlesa, starszą siostrę zmarłej matki Franni. Ester mieszkała w domu Charlesa od lat i wychowywała Franni. Ją również należało mieć na względzie.

No i Franni, słodka, mała, prosta i bezbronna Franni. Były w tym samym wieku, ale to jedyne, co je upodabniało. Pod względem charakteru były swoimi przeciwieństwami, a mimo to łączyło je siostrzane uczucie.

Francesca ukrywała rosnące przygnębienie, ale perspektywa mieszkania do końca życia w tym głuchym lesie była dla niej nie do zniesienia. Rawlings Hall zaczynał wydawać się więzieniem. Dlatego też oświadczyny Chillingwortha były dla niej wybawieniem, niezależnie od tego, jak dziwnie zostały wyrażone. Nawet zaaranżowane małżeństwo z majętnym dżentelmenem oznaczało dla niej wolność. Czy jednak chciała zostać hrabiną Chillingworth? Któraż młoda dama nie pragnęłaby takiego tytułu, pozycji społecznej i majątkowej, a na dodatek tak przystojnego męża. Zabezpieczenie na cale życie i perspektywa związku z kimś takim musiały być bardzo kuszące. Niestety, on nie proponował wraz z tytułem siebie. Jasno dal do zrozumienia, że nie zależy mu na bliskim związku z żoną. Bardzo dbał o to, by nie zostać źle zrozumianym. Mimo że spędzili ze sobą trochę czasu, mimo istniejącej już pomiędzy nimi dziwnej więzi, nie dał jej w żaden sposób do zrozumienia, że chciałby cokolwiek zmienić w swojej przedślubnej umowie.

Zdecydowanie był człowiekiem namiętnym, miał gorącą krew, a mimo to napisał intercyzę, z której biły chłód i obojętność. To wszystko nie miało sensu. Dlaczego właśnie ten mężczyzna, który tak mocno przyciskał ją do siebie w

ogrodzie, pocałował w sadzie i galopował jak szalony po łąkach, przygotował tak ni opasującą do niego umowę małżeńską?

Wiedziała, że gwałtowne słowa i niespodziewane i akcje często są konsekwencją znacznie głębszych uczuć, obawy przed utratą osoby, na której nam zależy. Jej ojciec kłócił się zażarcie i czasem nawet zupełnie niedorzecznie, gdy chodziło o jeden z potencjalnie niebezpiecznych kaprysów jej matki. Czyżby Chillingworth czuł na plecach smagania tego same-go bata, gdy spadła w krzak janowca? Może właśnie w tym tkwił problem, zwłaszcza że już łączyła ich namiętność.

Zamyśliła się nad kuszącą perspektywą odnalezienia swego przeznaczenia w małżeństwie. Tego właśnie pragnęła najbardziej, to był cel jej życia, który teraz stal się osiągalny. Jej matka mawiała, że jeśli wszystko ułoży się jak należy, będzie to czuła. Teraz właśnie miała takie wrażenie. Oboje byli ludźmi o gorącej krwi, jak jej rodzice. Takiego partnera pragnęła dla siebie i tylko z nim mogła zaznać namiętnej, niegasnącej miłości.

A jednak, co będzie, jeśli on jej nie pokocha?

Co będzie, jeśli małżeństwo z rozsądku, na które tak się uparł, będzie przeszkodą nie do pokonania? Istniało takie ryzyko i to całkiem poważne. Był uparty i nie dawał sobą kierować. Francesca wiedziała, że uzyska od niego tylko tyle, ile sam będzie chciał jej ofiarować. Czy była gotowa zaryzykować, a w razie fiaska ponieść konsekwencje? Jeśli nie uda jej się uzyskać w małżeństwie z nim tego, czego pragnie, układ, jaki zaproponował Chillingworth pozwoli jej szukać swego przeznaczenia poza uświęconym związkiem. Nie tak sobie to wymarzyła, ale życie nauczyło ją, że czasem trzeba się ugiąć, by przetrwać powiew wiatru i szukać tego, czego potrzebuje, gdzie indziej.

Z Chillingworthem czy bez niego, a może z innym dżentelmenem, postanowiła dostać od życia to, czego pragnęła. Zdecydowała się przyjąć oświadczyny Chillingwortha jutro po południu. Nie, lepiej, żeby odpowiedzi

udzielił jej stryj, bo przecież tak właśnie Chillingworth chciał to wszystko rozegrać.

Od strony lasu dotarł do jej okna chłodny wiatr. Wstała i ruszyła do łóżka, wciąż się zastanawiając. Jej przyszły mąż jest, kim jest, nieważne, co mówi, na pewno nie będzie w stanie długo wytrwać w zimnokrwistym układzie małżeńskim pozbawionym miłości. Zwłaszcza po tym, jak ją poznał i pocałował. Może uparcie będzie twierdził, że pozostanie przy roli, jaką sobie wyznaczył, może w obecności Charlesa będzie trzymał się tej wersji, może nie przyzna się do chęci zmiany nawet przed samym sobą, ale w głębi duszy na pewno nie tego dla siebie pragnie.

Potraktować to jak wyzwanie? Zacisnęła usta, odłożyła szal i wsunęła się pod kołdrę. Miała szansę, czuła to, ale żeby jej małżeństwo było szczęśliwe, potrzebowała znacznie więcej, niż on jej chciał ofiarować. Musiała pozyskać jego serce. Musiał oddać je z własnej woli, bez oporu. Czy kiedykolwiek będzie umiał się na to zdecydować?

Westchnąwszy, zamknęła oczy i oddała swój los w ręce bogów. Na granicy snu i jawy w jej wyobraźni pojawiła się scenka, w której ona sama jechała przez dolinę położoną nieopodal jego zamku na długonogiej, arabskiej klaczy. On jechał tuż obok.

Po drugiej stronie lasu Gyles patrzył na ciemne niebo. Z kieliszkiem brandy w dłoni siedział przy otwartym oknie, zamyślony nad własną duszą i jej inklinacjami. Nie spodobało mu się to, co w jej głębi dostrzegł, i nie czuł się pewnie, rozważając wszelkie możliwe opcje.

Cyganka okazała się niebezpieczna, zbyt niebezpieczna, by zaryzykować jej uwiedzenie. Mądry człowiek wiedział, kiedy nie poddać się pokusie. Postanowił odłożyć ją sobie na później, a mimo to, kiedy tylko dostrzegł dziewczynę, rzucił się za nią w pogoń. Działał bezmyślnie, nie wahając się.

Cyganka za bardzo wpadła mu w oko. Co się zaś tyczy tego, co poczuł, gdy upadla...

Poprosił o rękę Francescę Rawlings. Jutro pojedzie do Rawlings Hall i otrzyma pozytywną odpowiedź. Poczyni wszystkie przygotowania do ślubu ze swoją łagodną, opanowaną, odpowiednią dla jego potrzeb narzeczoną tak szybko, jak to możliwe. Potem wyjedzie. Zacisnął dłoń na kieliszku, wychylił jego zawartość jednym haustem i wstał.

Już nigdy nie spotka się z Cyganką.

Rozdział 4

Francesca przeprowadziła rozmowę z sir Charlesem, jak obiecała. Stryj

zrozumiał obawy Chillingwortha, ale ze wzruszającą troską zastanawiał się, co

począć z jej potrzebą codziennych przejażdżek.

- Nie rozumiem - zaczął. - Oczywiście, jeśli zachowasz umiar i ostrożność,

dlaczego nie miałabyś jeździć na moich ogierach przynajmniej do czasu,

kiedy po ślubie mąż kupi ci własną klacz. W końcu od dwóch lat jeździsz

po tych lasach i jak dotąd nic się nie stało.

Jego zastrzeżenia odzwierciedlały w pełni poglądy dziewczyny. W wyniku

tej rozmowy, następnego ranka, kilka godzin wcześniej, niż to miała w

zwyczaju, siedziała już na gniadym wałachu i mknęła wąską ścieżką, znacznie

oddaloną od lasów między domem stryja a Lyndhurst, gdzie zwykle jeździła.

Galopowała z lekkim sercem, bez choćby odrobiny wyrzutów sumienia, jako że

zrobiła wszystko, by oszczędzić zmartwień przyszłemu mężowi. Do następnej

polany dojechała wolniej i dostrzegła kasztanka, a na nim Chillingwortha,

jadących w jej stronę. Poczuła, że go zdradziła i dostrzegła w jego twarzy, która

stężała w ponurym wyrazie, furię, a potem coś jeszcze gorszego. Poczucie winy z powodu zdrady natychmiast ustąpiło przestrachowi.

Mężczyzna popędził konia i ruszy! za nią.

Zaczęła uciekać. Nie zastanawiała się nad tym ani chwili, nie próbowała choćby pozbierać rozszalałych myśli. Kiedy mężczyzna patrzy tak na kobietę, a potem rusza za nią w pościg, jedyną możliwą reakcją jest ucieczka.

Wąska ścieżka była jej jedyną drogą. Popędziła koni;! i wjechała na nią z rozpędem. Kasztanek już galopował tuż za nią. Pozwoliła się nieść gniadoszowi i słyszała już tylko odgłos kopyt kasztana, niby echo kroków gniadosza, oraz bicie własnego serca. Miała wrażenie, że podeszło jej do gardła. Wiatr porwał jej włosy i zarzucił gęste loki na plecy. Mocno osadzona w siodle parła do przodu. Nie próbowała nawet obejrzeć się za siebie, nie śmiała na niego spojrzeć. Nic mogła pozwolić sobie na chwilę nieuwagi. Trzy tym tempie jazdy musiała skoncentrować się na drodze. Ścieżka wiła się i zakręcała gwałtownie. Czuła na plecach gorący jak płomień, wściekły wzrok Chillingwortha. Lodowate mrowienie pojawiło się na jej karku i rozeszło po całym ciele. To był strach, nic zwykły przestrach, ale prawdziwy, prymitywny strach, równie dziki, jak wyraz jego twarzy. Pojawiła się także ekscytacja, ale to uczucie nie zmniejszało strachu, a jedynie zmieniało go w paniczne przerażenie, obawę przed nieznanym.

Pragnęła jedynie uciec. W brzuchu czuła ucisk, a wszystkie zmysły podpowiadały jej, że powinna się poddać. Zastanawiała się, jak go zgubić. Gniadosz i kasztan mogłyby biec łeb w łeb, gdyby ścieżka nie była tak wąska. Wkrótce jednak dotarli do następnej polanki. Mężczyzna był znacznie cięższy od niej, czym opóźniał jazdę konia. Drzew było coraz mniej, dziewczyna zwolniła, pochyliła się na koniu, by po chwili pędzić na otwartej przestrzeni z pełną prędkością. Kasztan trzymał się tuż za nią. Spojrzała za siebie i serce podskoczyło jej w piersi, gdy zobaczyła utkwiony w siebie wzrok Chillingwortha ledwie kilka kroków od niej.

Powoli ją doganiał, sięgnął po wodze jej konia. Skręciła gwałtownie. Łączka widoczna z boku, bliżej niż ta, w której stronę pędziła, wydała jej się jedyną drogą ucieczki. Popędziła gniadosza, kasztan galopował tuż za nią.

Odpowiedź na to pytanie nadeszła znacznie szybciej niż oczekiwała, las się skończył i wyjechali na niezbyt szeroki pas pola. Teren obniżał się w stronę wąskiego strumyka, a po jego drugiej stronie wznosił się znów stromo. Przez pole wiodła tylko jedna droga, a wjazd do lasu był widoczny po przeciwnej stronie przecinki. Rzuciła się do ucieczki przez strumień. Końskie kopyta zadudniły na kamieniach. Gniadosz, ze względu na swój ciężar, z trudem wspinał się na strome zbocze. Po chwili kasztan był tuż obok niego. Mężczyzna chwycił jej wodze. Przestraszona dziewczyna pociągnęła za nie, gniadosz potknął się, spłoszony. Poczuła na sobie silne ramię, mężczyzna objął ją i mocno przycisnął. Instynktownie zaczęła się bronić. Szybko wyrwał jej wodze z dłoni. - Stój spokojnie! - usłyszała groźne słowa.

Konie stanęły dęba, a po chwili, trzymane żelazną dłonią, uspokoiły się. Powoli wspięły się na płaski kawałek ziemi. Szły tuż obok siebie, ich boki oddzielała tylko noga mężczyzny w wysokim bucie. Dyszały ciężko i prychały, a potem opuściły głowy i przystanęły.

Uścisk mężczyzny nie zelżał. Dziewczyna z trudem oddychała, serce waliło jej jak miotem. Spojrzała na niego. Napotkała pełen wściekłości wzrok Gylesa. Miał przyśpieszony puls i dyszał równie ciężko jak ona.

Patrzył uparcie na zaróżowioną twarz i rozchylone wargi, oczy lśniące zielenią i płonące uczuciem starym jak świat. Objął jej usta w posiadanie gorącym, namiętnym pocałunkiem. Nie starał się być delikatny, nawet gdyby się opierała, nie cofnąłby się. Naleli i do niego. Była jego wybranką, idealną pod każdym względem, musiała należeć do niego. Domagał się całkowitego poddania. Gdy nadeszło, rozluźniła i imiona, chwycił ją jeszcze mocniej i pocałował bardziej namiętnie, pieczętując tym samym jej los i swój w własny.

Uniesiona gwałtowną falą uczuć, wypuściła wodze i całkowicie oddała się w jego posiadanie. Twarde mięśnie ramienia, które ją otoczyło, zaciskały się coraz mocniej. Unosił ją z siodła, ale dla niej liczyła się tylko cudowna fala namiętności, która właśnie ich I xi rwała.

Na chwilę odzyskała równowagę, by tym łatwiej zbliżyć się do niego. Chwyciła go za szyję, palce wsunęła w jego włosy, oparła się o niego całym ciałem, poddając się całkowicie miażdżącemu uściskowi. Jej usta oddały pocałunek, żarliwie, pożądliwie wtopiły się w jego usta, karmiąc jego i swoje pożądanie.

W duszy starała się rozeznać w swoich i jego uczuciach.

On wziął ją w posiadanie, upajał się nią, dawał z siebie tyle, ile od niej brał. Nie był ostrożny, ale przecież ona nie pragnęła ostrożności, chciała ognia, pożaru namiętności, pożądania, rozkoszy i spełnienia. To wszystko obiecywały twarde usta miażdżące jej wargi, brutalnie biorące je w posiadanie. Każde natarcie spotykało się z radosnym przyjęciem z jej strony i powodowało, że krew wrzała jej w żyłach.

Konie poruszyły się pod nimi i na jedną, krótką chwilę odwróciły ich uwagę. Francesca poczuła, jak dłoń obejmująca ją w pasie zaciska się mocniej na wodzach, a druga wędruje w stronę jej twarzy. Odchylił ją do tyłu i pocałował tak gwałtownie, tak porażająco namiętnie, że zakręciło jej się w głowie i nie była w stanie zebrać myśli. Po chwili dłoń dotykająca twarzy ześlizgnęła się na pierś.

Zareagowała, jakby jej ciało rozpaliły nowe żądze. Dotyk jego palców na jej piersi sprawił, że przeszył ją prąd aż do stóp, rozszedł się po całym ciele nagłą falą gorąca. Miała wrażenie, że jej krew wrze, a skóra zaczęła piec. Przez chwilę miała wrażenie, jakby zdjęła ją silna gorączka, ale słabość, jaka się z nią wiązała, nie była nieprzyjemna. Poczuła, jakby rozpalono w niej płomień, podsycany każdym poruszeniem jego palców na jej ciele, każdą pieszczotą i prowokującym uściskiem. Pod grubym aksamitem wyczuł wierzchołek piersi i

drażnił go mocnym pociągnięciem palców. Zamknął jej usta pocałunkiem, gdy otworzyła je do westchnięcia, i bezlitośnie pieścił dalej.

Poddawała się z łatwością, chętnie przyjmując wszystko, co jej ofiarowywał, każdą nową pieszczotę. Nie opierała się i resztki zmysłów, których jej jeszcze nie odebrał, skupiła na uczeniu się od niego, na odwzajemnianiu pocałunków, podsycaniu wspólnego już pożądania.

Gyles wiedział, już czul to, jego serce triumfowało. Należała do niego, była gotowa oddać mu się całkowicie i przyjąć go w sobie. Nic już nie mogło go powstrzymać przed wzięciem jej. Jednym szybkim ruchem mógłby zdjąć ją z siodła i posadzić sobie na kolanach, potem położyć ją na trawie...

W jego głowie powstał wyraźny obraz - twarda trawa w przerośniętych kępach, pełna kamieni, nierówna ziemia. Wyobraził sobie, jak w nią wchodzi, jej cudowne włosy leżą zmierzwione na brudnej ziemi, jej ciało poddaje się jego natarciu, nie ma nawet poduszki, na której mogłaby się wesprzeć, ani kawałka miękkiego miejsca pod biodra, które wyginają się, by go przyjąć. Jej oczy robią się okrągłe i zamglone pod wpływem bólu...

Nie!

Wyobrażenie było tak wyraźne, że opanował szybko gwałtowny uścisk namiętności. Wziął głęboki od-dech i przez chwilę starał się oczyścić myśli, opanować ciało i ustabilizować bicie serca. Miał wrażenie, że zagubił się na chwilę. Od momentu ujrzenia jej na polnej drodze, jadącej znów na jednym z ciężkich koni, tak dla niej niebezpiecznych.

Gdy ich usta się rozłączyły, zadrżał i przycisnął l warz do jej włosów.

- A niech to! - szepnął ochrypłym głosem. - Dlaczego uciekałaś?

- Nie wiem - Francesca westchnęła. Podniosła dłoń i dotknęła jego policzka. - Instynktownie.

Należała do niego, oboje o tym wiedzieli. Od tego właśnie się zaczęło - jego zachowanie, jej reakcja na nie, nieunikniony splot wydarzeń. Odsunął dłoń od jej piersi, a ona natychmiast odczuła jej brak. Czekała, aż obejmie ją i posadzi

sobie na kolanach. Dotknął jej twarzy i przysunął usta do jej ust. Przez jedną chwilę znów zatriumfowały namiętność, rozkosz, pożądanie i obietnica czegoś więcej, ale po chwili dziewczyna poczuła, że on się wycofuje. W jego ustach, delikatnym dotyku na twarzy wyczuła walkę, jaką toczy ze sobą mężczyzna, by przerwać coś, co działo się w sposób tak naturalny.

Z niedowierzaniem poczuła, jak powoli, niechętnie odsuwa od niej dłonie. Chwycił ją mocniej w pasie, naprężył palce... i zamiast unieść w górę, posadził ją bezpiecznie w siodle.

Spojrzała w jego oczy, ciemne, zachmurzone jak niebo przed burzą. Jakaś iskra błąkała się w szarej tęczówce. Oboje oddychali pośpiesznie, z wysiłkiem, ledwie wyzwolili się z mocy namiętności, która w nich rozgorzała.

- Jedź - rzucił cicho i z wysiłkiem, jakby zmusił sam siebie do wypowiedzenia tego rozkazu. Niezłomnie patrzył jej w oczy. - Jedź do domu, ale nie galopuj jak szalona.

Patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. Powiedział nieustępliwie:

- Jedź! Już! Rozkaz, który zabrzmiał jak trzask bata, nie mógł pozostać niewykonany.

Westchnęła, chwyciła wodze i zawróciła konia. Ponaglone zwierzę ruszyło z wolna po stromym zboczu. Francesca nie obejrzała się za siebie, póki nie dotarła do pierwszych drzew. Był dokładnie tam, gdzie go zostawiła, siedział na swoim kasztanku i tylko zawrócił go w jej stronę, by widzieć, jak odjeżdża. Opuścił głowę i spojrzał na jedną z dłoni zaciśniętych w pięści i opuszczonych na siodło.

O mały włos posiadłby ją. Stał w oknie swojego pokoju w gospodzie i patrzył na słońce znikające za drzewami. Starał się przemyśleć wszystko i zrozumieć, co to oznacza.

Znów to zrobiła, bez odrobiny wysiłku ze swojej strony odsłoniła maskę skrywającą go przed światem i przemówiła do osoby, która się pod nią kryła. Jego uczucie dla niej było tak silne, tak niekontrolowane, że o mało nie uczynił czegoś, na co nigdy w normalnej sytuacji by sobie nie pozwolił. Gdyby myślał racjonalnie, nie przyszłoby mu to nawet do głowy. Ta kobieta potrafiła doprowadzić go do szaleństwa. Gdyby położył ją na ziemi, żadna siła by go nie powstrzymała; nie zważałby na ból, jaki mógłby jej sprawić. Nawet fakt, że była dziewicą, a doświadczenie podpowiadało mu, że może być tego pewien, nie zmniejszył jego pożądania, wręcz przeciwnie. Wiedział, że będzie jego i tylko jego.

Jednak postanowił, że tak się nie stanie. Nie mogła należeć do niego, ponieważ żadna kobieta nie może mieć nad nim takiej władzy. Gdyby uczyni! ją swoją kochanką, ryzykowałby, że sam zostanie niewolnikiem, a ten stan nie był zgodny z jego naturą.

Roześmiał się gwałtownie i odwrócił w stronę pokoju. Odrzucił wszelkie nawyki, które wymuszała je-go pozycja towarzyska, i położył się na łóżku taki, jaki był, bez blichtru elegancji. Był potomkiem normandzkich lordów, którzy bez skrupułów brali, co im się żywnie podobało, włączając kobiety, które wpadły im w oko.

Wczoraj czuł potrzebę ochronienia jej, ale dziś gonił za nią jak zbój, zachłanny barbarzyńca. Kiedy myślał rozsądnie, bał się o jej bezpieczeństwo, ale gdy zobaczył ją znów na grzbiecie wielkiego myśliwskiego ogiera, obudził się w nim dzikus i w tej chwili był bardziej nim niż eleganckim dżentelmenem, nieodkrywającym swej gwałtownej natury przed ludźmi z towarzystwa.

Czuł, że ta dziewczyna otwarcie szydzi z jego zakazów, jawnie dyskredytuje jego obawy.

To uczucie, prymitywna siła, która zmieniała dżentelmena w barbarzyńcę żądnego podbojów... Przerażało go to.

Spojrzał znów w okno. Słońce już prawie zaszło. Podszedł do łóżka, wziął palcat i rękawiczki, które wcześniej tam rzucił, i ruszył w stronę drzwi. Nadeszła pora na wizytę u sir Charlesa Rawlingsa i ustalenie szczegółów związanych ze ślubem. Gdy tylko to załatwi, wyjedzie z hrabstwa.

Witam, milordzie. - Gyles odwrócił się, usłyszawszy sir Charlesa

Rawlingsa wchodzącego do gabinetu. Mężczyzna zamknął za sobą drzwi i

podszedł do gościa nieco zaniepokojony. - Mam nadzieję, że nic złego się

nie stało.

Ależ skąd - odparł Gyles, pokrywając zły humor uprzejmym uśmiechem, i

uścisnął dłoń sir Charlesa. - Przepraszam, że stawiłem się o tak późnej

porze, ale niespodziewane wydarzenia uniemożliwiły mi wcześniejszą

wizytę.

Cóż, nic złego się nie stało. - Sir Charles wskazał mu krzesło. - Do rzeczy,

czy nie wolałby pan raczej usłyszeć odpowiedzi z ust samej Franceski?

Jestem pewien, że nie - odparł Gyles, czekając aż sir Charles usiądzie. -

Jaką więc podjęła decyzję?

Jak się pan zapewne spodziewał, przyjęła pańską ofertę. Zdaje sobie

sprawę, jaki zaszczyt...

Gyles machnął dłonią, kończąc tym samym oficjalną część rozmowy. Zdaje się, że oboje wiemy, na czym stoimy. Jestem, oczywiście, zadowolony z jej zgody i cieszę się, iż zostanie moją żoną. Niestety, muszę natychmiast wracać do Lambourn, więc pragnąłbym jak najszybciej ustalić sprawy dotyczące ślubu. Waring, mój zaufany człowiek, prześle panu intercyzę przedślubną w ciągu kilku dni i wtedy ustalimy szczegóły samej ceremonii.

Sir Charles wyglądał na zaskoczonego.

- Cóż...

- Jeśli panna Rawlings się zgodzi - ciągnął dalej Gyles - wolałbym, żeby ślub odbył się w kaplicy zamku Lambourn, ponieważ w tym miejscu od pokoleń tradycyjnie odbywają się śluby potomków rodu. Jest koniec sierpnia. Sądzę, że cztery tygodnie wystarczą ni ogłoszenie zapowiedzi i pozwolą pannie Rawlings na przygotowanie stroju ślubnego.

Nie przerywając, przeszedł do ustalania zapisów intercyzy, zmuszając sir Charlesa do notowania ich przy biurku. Pół godziny później wszystkie sprawy zostały omówione i Gyles był zaangażowany w małżeństwo tak mocno, jak tylko mógł.

- A teraz - rzekł i wstał - pozostaje mi jedynie pożegnać się i jechać. Sir Charles już dawno ustąpił i nie dyskutował z nim.

- Raz jeszcze niech mi wolno będzie powiedzieć, |ak bardzo Francesca jest zaszczycona...

- Oczywiście. Proszę przekazać jej moje wyrazy uszanowania i powiedzieć, że z niecierpliwością oczekuję jej w Lambourn, na dwa dni przed ślubem.

Ruszył do drzwi, a sir Charles pośpieszył, aby go odprowadzić. - Moja matka zajmie się zaproszeniami. Jestem pewien, że panna Rawlings za kilka dni otrzyma list od niej w tej sprawie.

Charles otworzył drzwi i odprowadził swego gościa do wyjścia. Zatrzymali się, a Bulwer pośpiesznie im otworzył. Gyles uśmiechnął się serdecznie i podał dłoń sir Charlesowi.

- Dziękuję za pomoc i za opiekę nad pańską bratanicą. Nie mogę się doczekać, kiedy za cztery tygodnie przejmę pańskie obowiązki.

Niepokój, który przez cały czas gościł we wzroku Charlesa, zmalał nieco. Ujął podaną dłoń.

- Nie będzie pan żałował tego, co ustaliliśmy dziś wieczorem, jestem tego pewien.

Gyles skłonił się pośpiesznie i wyszedł. Chłopak stajenny prowadził już jego konia na podwórze. Wsiadł, uniósł dłoń w geście pożegnania w stronę Charlesa i ruszył kłusem w drogę.

W duchu przysiągł sobie, że już nigdy nie wróci do Rawlings Hall.

Gdyby obejrzał się za siebie i zerknął w stronę domu, może dostrzegłby cień postaci stojącej w oknie na górze. Jego narzeczona obserwowała go z okna swojego pokoju. Nie odwrócił się jednak. Francesca patrzyła, jak znika pośród drzew, zmarszczyła brwi i odwróciła się od okna. Coś poszło nie tak. Nim dotarła do domu z polany w lesie, zrozumiała, że miłość al fresco pewnie nie była sposobem, w jaki chciałby po raz pierwszy przypieczętować ich związek. Gdy zaczęła myśleć praktycznie, doszła do wniosku, iż mimo szczerych chęci, kochanie się na łące między drzewami nie byłoby korzystne przede wszystkim dla niej. Przyjęła więc jego wycofanie z wdzięcznością i pojechała do domu powolnym kłusem. Ale dlaczego po tym, co się między nimi wydarzyło, upierał się, żeby nie stanąć «z nią twarzą w twarz? Nie potrafiła odnaleźć logicznego wytłumaczenia. Zaraz po obiedzie poszła do sir Charlesa i wyiuszczyła mu swoje zamiary, po czym czekała na wizytę przyszłego męża. Czekała. Kiedy przyjechał, właśnie kończyli jeść kolację.

Usłyszała pukanie do drzwi i szybko wypogodziła czoło.

- Proszę. Sir Charles zajrzał do środka. Zauważył, że okno jest otwarte.

- Widziałaś? Skinęła głową. Sir Charles uśmiechnął się czule, podszedł i ujął jej dłonie. Moja droga, jestem pewien, że wszystko się ułoży. Interesy nie pozwoliły

mu wstąpić, a poza tym, musi wracać natychmiast do Lambourn. Ale, oczywiście powiedział wszystko, co należało.

Francesca uśmiechnęła się do stryja równie czule, litr w jej uszach wciąż brzmiało słowo „należało". Należało? To, co zdarzyło się między nimi, wykraczało trochę ponad to, co należało. Ona z pewnością nie Brodzi się otrzymywać od niego tylko tyle, ile jej się u należy, zwłaszcza kiedy już zostanie jego żoną.

Uścisnęła dłonie sir Charlesa i pozwoliła, żeby pozostał w przekonaniu, iż wszystko jest jak trzeba. W głębi duszy nie martwiła się za bardzo. Zwłaszcza po tym, co zaszło między nimi tego popołudnia. Doświadczywszy ognia namiętności, gorącej jak ława, wiedziała, że jego oziębłe zachowanie w oficjalnych sytuacjach nie jest poważnym powodem do niepokoju.

Trzy dni później przyszedł list od matki Chillingwortha. Hrabina wdowa,

lady Elisabeth powitała Francescę w rodzinie z wyraźną radością i szczerym

uznaniem, więc wszystkie wątpliwości, jakie dziewczyna miała w tym

względzie, zostały rozwiane.

- Pisze, że reszta rodziny jest bardzo zadowolona... - Francesca przekładała

kartki długiego listu. Siedziała na kanapie przy oknie w saloniku, a Franni

przycupnęła na drugim końcu kanapy, przyciskając do piersi poduszkę.

Ester zasiadła na krześle nieopodal i słuchała. - Pisze, że naciska na

Chillingwortha, by pozwolił jej zaprosić również dalekich kuzynów, i że

rodzina jest bardzo liczna.

Przerwała. Po raz pierwszy lady Elisabeth wspomniała, że, choć jest bardzo

zadowolona ze ślubu, nie zgadza się z synem co do wszystkich szczegółów

planowanej ceremonii. Z zaproszeniami dla rodziny nie było większych

problemów, ponieważ, w zasadzie, jedna rodzina była brana pod uwagę.

Francesca i Chillingworth byli skuzynowani, choć nie bezpośrednio, więc

stworzenie listy gości na ślub nie powinno być szczególnie trudnym zadaniem.

Pisze, że służba zajęła się sprzątaniem pokoi gościnnych, polerowaniem

sreber oraz że we wszystkim mogę polegać na niej. Zasugerowała, żebym

napisała, czy mam jakieś pytania lub życzenia, i zapewniła, że będzie

zaszczycona, mogąc mi w czymkolwiek pomóc. Skończyła i złożyła list. Franni westchnęła.

Brzmi wspaniale, prawda, ciociu Ester?

Owszem. - Ester uśmiechnęła się. - Francesca będzie wspaniałą hrabiną,

ale pora pomyśleć o sukni ślubnej.

O tak! - Franni wyprostowała się natychmiast. -Suknia! Może...

Założę suknię ślubną mojej matki,- orzekła pośpiesznie Francesca. Kiedy

Franni zaczynała się czymś za bardzo ekscytować, trudno ją było potem

uspokoić. - Coś starego, coś pożyczonego. Znasz tę tradycję.

Och, tak - Franni zmarszczyła brwi.

To bardzo dobry pomysł - odezwała się Ester. -Musimy wezwać Gilly ze

wsi, żeby ci ją dopasowała. Franni wymruczała coś pod nosem i nagle uniosła głowę.

Pozostaje coś nowego i coś niebieskiego.

Może podwiązki - zaproponowała Ester. Francesca skinęła głową,

wdzięczna za tę sugestię.

Jutro możemy jechać do Lyndhurst, żeby je kupić. - Franni obrzuciła Ester

błagalnym spojrzeniem. Ester zerknęła na Francescę.

Dlaczego nie?

Dobrze, jutro - zgodziła się.

Dobrze, dobrze, dobrze! - Franni podskoczyła i podniosła w górę ręce. Poduszki spadły z kanapy ni podłogę. - Jutro rano! Jutro rano! - Dziewczyna tańczyła ze szczęścia po pokoju. - Jutro rano kupi my coś nowego i coś

niebieskiego dla Franceski! - Dotarła do otwartych drzwi i przeszła przez próg tanecznym krokiem. - Tatku! Słyszałeś? Jutro rano... Ester uśmiechnęła się, a głos Franni ucichł.

- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, słonko. Sama wiesz, jaka ona jest.

- Nie, nie mam nic przeciwko. - Oderwała wzrok ml drzwi i spojrzała na twarz Ester, po czym dodała ciszej: - Sir Charles obawiał się, że będzie zrozpaczona, kiedy się dowie, że wyjeżdżam, ale ona wydalę się bardzo szczęśliwa.

- Szczerze mówiąc, słonko, wydaje mi się, że Franiu nie zdaje sobie sprawy z tego, że nas opuszczasz, i zrozumie to dopiero, kiedy wrócimy do domu bez ciebie. Nawet oczywiste sprawy nie docierają do niej od razu, a kiedy fakty ją zaskakują, nagle jest zasmucona.

Francesca skinęła głową, choć naprawdę nigdy nie rozumiała zachowania Franni.

- Chciałam ją poprosić, żeby była moją druhną, ale stryj Charles się nie zgodził. - Pokazała list od lady Elisabeth stryjowi, a on wyraźnie sprzeciwił się temu pomysłowi. - Powiedział, że Franni może nawet nie chcieć pojawić się na ślubie.

Ester ujęła dłoń Franceski i uścisnęła.

- To nie ma nic wspólnego z jej uczuciem do ciebie. Mogłoby się jednak okazać w ostatniej chwili, że nie chce przyjść. Dlatego nie nadaje się na druhnę.

- Pewnie masz rację. Sir Charles zaproponował, żeby poprosić lady Elisabeth o radę na temat tego, kto powinien być moją druhną. Nie wiem nawet, czy Chillingworth ma siostry.

- Siostry albo bliskie kuzynki pana młodego by się nadały. Zważywszy, że z naszej strony nie ma nikogo w odpowiednim wieku, warto poprosić o radę lady Elisabeth.

Ester wstała. Francesca podniosła się po chwili. Spojrzała na list w swojej dłoni. - Napiszę do niej jeszcze dziś po południu. -Uśmiechnęła się na myśl o serdeczności lady Elisabeth. - Mam sporo pytań, a ona zdaje się najbardziej odpowiednią osobą do udzielenia na nie odpowiedzi.

Mimo obaw sir Charlesa widoczne jak na dłoni szczęście Franni spowodowane ślubem nie minęło, choć, co przyniosło ulgę wszystkim, jej entuzjazm nieco przygasł. Wciąż była jednak w dobrym humorze. Zajęta mnóstwem przygotowań przed ślubem i weselem, sprawdzaniem informacji na temat domu i majątku swego przyszłego męża, Francesca cieszyła się tymi objawami szczęścia u kuzynki. Sir Charles, ciotka Ester i Franni byli obecnie jej jedyną rodziną, chciała, by pojawili się na jej ślubie i byli równie szczęśliwi jak ona sama.

Cztery dni przed uroczystością wsiedli do wielkiego powozu. Sir Charles i ciotka Ester po jednej stronie, a naprzeciwko nich Francesca i Franni. Francesca była podekscytowana tym, co ją czeka, a Franni nawet bardziej niż ona cieszyła się na ten wyjazd. Mieli spędzić dwa dni w drodze i przybyć do Lambourn dwa dni przed ślubem, jak chciał Chillingworth. Jej przyszły mąż uparł się i nie zmienił zdania, mimo że lady Elisabeth prosiła go o zaproszenie narzeczonej wcześniej, by mogła ją dobrze poznać. Francesca śmiała się z licznych inwektyw, którymi w swoim następnym liście lady Elisabeth obrzucała swego syna. Po pierwszej wymianie listów korespondencja między zamkiem Lambourn i posiadłością Rawlings namnożyła się do tego stopnia, że listy mijały się w drodze.

Nim Francesca wyjechała z Rawlings Hall, oczekiwała na spotkanie ze swoją przyszłą teściową prawie tak samo niecierpliwie, jak na swego przystojnego narzeczonego;

Pierwszy dzień minął spokojnie w powozie bujającym się na wybojach i podążającym na północ. Drugiego dnia w południe zaczęło padać. Po chwili lalo jak z cebra. Droga zmieniła się w grząskie błoto. Późnym popołudniem powóz grzązł po same osie, .1 szare chmury zagęściły się jeszcze bardziej, obniżyły i nastąpiła niespodziewana ciemność, a na dodatek znów zaczęło padać. Powóz zatrzymał się i zakołysał. Potem usłyszeli głośny chlupot, gdy woźnica zsiadł z kozła. Zapukał do drzwi.

- Tak? - zapytał sir Charles, otwierając je. Barton stał na drodze w strugach deszczu spływających z jego płaszcza i kapelusza.

- Przykro mi, proszę pana, ale jesteśmy jeszcze daleko od Lambourn i obawiam się, że nie możemy dalej jechać. Zmierzcha. Nawet gdybyśmy zaryzykowali zdrowiem koni, nie uda nam się pokonać takiej błotnistej drogi. Utknęlibyśmy po kilkuset metrach.

Sir Charles skrzywił się.

- Możemy się tu gdzieś schronić, przynajmniej do czasu, kiedy ustanie deszcz?

- Niedaleko jest gospoda. - Barton skinął głową w lewo. - Z kozła dobrze ją widać. Raczej przyzwoita, ale nie ma tam miejsca na powóz i konie. Jesteśmy daleko od jakiegokolwiek miasta.

Sir Charles zawahał się, a potem przytaknął.

- Jedźmy do gospody. Sprawdzę, czy możemy się tam zatrzymać. Barton zamknął drzwi, a sir Charles usiadł wygodnie i spojrzał na

Francescę.

- Przykro mi, moja droga, ale... Francesca wzruszyła ramionami.

- Przynajmniej jest jeszcze dzień. Jeśli deszcz ustanie nocą, to dotrzemy do Lambourn jutro.

- Dobry Boże - roześmiał się głucho sir Charles. Po tak drobiazgowo obmyślonych planach nie chciałbym stanąć twarzą w twarz z

Chillingworthem i wyjaśniać mu, dlaczego jego narzeczona spóźniła się na własny ślub. Francesca uśmiechnęła się i poklepała go po kolanie. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, stryjku. Z jakiegoś powodu była tego zupełnie pewna.

Gospoda okazała się porządniejsza, niż sądzili, niewielka, ale czysta, a gospodarze chętnie przyjęli niespodziewanych gości i ich służbę. Deszcz nie ustawał, więc podróżni musieli pogodzić się z losem i wynająć pokoje na noc. W gospodzie były trzy pokoje gościnne. Jeden z nich zajął sir Charles, drugi ciotka Ester, a trzeci, większy, z dużym łożem, Francesca i Franni.

Zeszli na dół na gorący posiłek, a potem wrócili do swoich pokoi, postanawiając wstać wcześnie rano, pocieszeni prognozą ojca gospodyni, który twierdził, że rankiem na pewno się wypogodzi. Uspokojona nieco Francesca położyła się na wielkim łożu obok Franni i zdmuchnęła świecę.

Nie zasunęły zasłon w oknie i światło księżyca, przesłonięte częściowo pobliskimi drzewami, wpadało nieśmiało do pokoju. Po dniu spędzonym na drzemaniu w powozie Francesca nie była wcale zdziwiona tym, że Franni kręciła się z boku na bok, nie mogąc zasnąć, i w końcu zagaiła:

- Opowiedz mi o zamku. Opowiadała już o nim dwukrotnie, ale Franni lubiła słuchać opowieści, a

myśl, że Francesca będzie mieszkała w takim miejscu, bardzo jej się podobała.

- Dobrze - zaczęła, utkwiwszy wzrok w wielkim baldachimie łóżka. -Zamek Lambourn zbudowano kilka wieków temu na urwisku tuż przy zakręcie rzeki Lambourn. Jest to warownia broniąca kraju od północy. Wieś o nazwie Lambourn jest położona niedaleko w dolinie rzeki. Zamek przebudowywano wielokrotnie i dobudowywano nowe skrzydła, więc obecnie jest naprawdę wielki. Wciąż posiada mury warowne i dwie wieże

po obu stronach. Otoczony jest parkiem obsadzonym starymi dębami.

Dawna wartownia wciąż istnieje i stanowi obecnie dom hrabiny wdowy.

Ozdobne nasadzenia znajdują się od strony rzeki, a sam zamek jest jedną z

największych posiadłości w okolicy. Wiele godzin spędziła na przeglądaniu książek historycznych opisujących siedziby rodów w tej okolicy, a jeszcze więcej dowiedziała się o swoim przyszłym domu od lady Elisabeth.

- Wnętrze jest urządzone z nienaganną elegancją, a widok od strony południowej jest podobno niezwykły. Od północnej strony z wyższych pięter widać dolinę nad rzeką Lambourn. Ponoć niziny są doskonałym miejscem do jazdy konnej i często trenuje się na nich konie wyścigowe.

- To by ci się spodobało - mruknęła Franni. Francesca uśmiechnęła się. Nic więcej nie powiedziała, więc Franni zaczęła

znowu:

- Majątek, który odziedziczyłaś, wróci do Lambourn i posiadłość hrabiego znów będzie całością.

- Właśnie. - Franni podsłuchała rozmowy na ten temat, więc Francesca nie musiała nic ukrywać. - Taki był powód zaaranżowania tego małżeństwa.

Po chwili Franni zapytała:

- Sądzisz, że spodoba ci się bycie żoną hrabiego? Francesca uśmiechnęła się radośniej.

- Tak.

- To dobrze - westchnęła Franni. - To dobrze. Francesca zamknęła oczy, spodziewając się, że Franni będzie starała się zasnąć. Myślami powędrowała... na nizinę Lambourn i wyobraziła sobie jazdę na smukłej klaczy arabskiej...

- Niedawno odwiedził mnie pewien dżentelmen. Mówiłam ci o tym?

- Och? - Obudzona na nowo Francesca zmarszczyła brwi. - Kiedy to było?

- Kilka tygodni temu. Francesca nie słyszała nic na temat żadnego dżentelmena odwiedzającego

Franni. Nie znaczyło to, oczywiście, że nikt nie mógł jej odwiedzić. Zastanowiła się głęboko przed zadaniem następnego pytania. Rozmawiając z Franni, trzeba było uważnie dobierać słowa.

- Przed czy po wizycie Chillingwortha? Nie widziała twarzy Franni, ale czuła, że dziewczyna się zastanawia.

- Mniej więcej w tym samym czasie. Franni nigdy nie potrafiła dobrze określać czasu. Dla niej każdy kolejny

dzień przypominał poprzedni. Nim Francesca ułożyła sobie w głowie następne pytanie, Franni odwróciła się w jej stronę.

- Kiedy Chillingworth poprosił cię o rękę, pocałował cię? Francesca zawahała się.

- Nie poznaliśmy się oficjalnie. Małżeństwo zaaranżował twój ojciec, który jest moim opiekunem.

- To znaczy, że nie widziałaś Chillingwortha? Nieoficjalnie poznaliśmy się, żeby przedyskutować...

- Ale pocałował cię, czy nie? Znów się zawahała.

- Tak - odpowiedziała w końcu. - Jak było?

Ciekawość Franni była wyraźna. Niezaspokojona, nie pozwoliłaby dziewczynie spać. Pocałunki przyszłego męża wciąż tkwiły w jej pamięci, ale musiała się zastanowić chwilę, który z nich opisać Franni.

- Pocałował mnie w sadzie. Złapał mnie, gdy spadałam z drzewa, a pocałunek był nagrodą za uratowanie.

- I? Jak było?

- Chillingworth to silny mężczyzna, bardzo władczy... - te słowa wzbudziły wspomnienia.

- Ale czy było miło? Francesca stłumiła westchnienie zniecierpliwienia.

- Bardziej niż miło.

- To dobrze. Poczuła, jak Franni kiwa się na łóżku bardzo uszczęśliwiona i musiała

zapytać:

- A dżentelmen, który cię odwiedził, próbował cię pocałować?

- Och, nie. Był bardzo uprzejmy. Spacerował ze mną i słuchał z zainteresowaniem. Spodziewam się, że myśli o oświadczynach.

- Odwiedził cię raz, kilka tygodni temu...

- Dwa razy. Przyjechał jeszcze raz. To pewnie znaczy, że mu się podobam. Co o tym sądzisz?

Francesca nie wiedziała, co o tym myśleć.

- Powiedział, jak się nazywa? - Poczuła, że Franni kiwa głową. - Jak? Franni potrząsnęła głową. Przyciskała poduszkę do piersi z całych sił.

- Ty masz swojego Chillingwortha, a ja mojego dżentelmena. - To miłe, prawda?

Po chwili wahania Francesca wyciągnęła dłoń w kierunku Franni i poklepała ją po ramieniu.

- To bardzo miłe. Wiedziała, że nie należy naciskać, gdy Franni powie „nie". Kiedy się na coś

uparła, nie należało jej nakłaniać do zmiany zdania, ponieważ kończyło się to zawsze wielkim oporem, a czasem nawet napadem histerii. Ulżyło jej, gdy kuzynka uspokoiła się, przykryła szczelniej kołdrą i zasnęła. Chwilę później oddychała równo.

Francesca leżała i wpatrywała się w baldachim łoża, zastanawiając się, co robić. Możliwe, że jakiś dżentelmen naprawdę odwiedził Franni, a może to była tylko jej wyobraźnia, reakcja na oświadczyny Chillingwortha? Wydało jej się to całkiem prawdopodobne. Franni nie kłamała, nie naumyślnie. Niestety, jej obraz rzeczywistości często różnił się zupełnie od faktów. Jak wtedy, gdy przysięgała, że została napadnięta przez rabusia, a w rzeczywistości pan Mucklerigde machał im na powitanie, gdy przejeżdżały obok. Dlatego też to, co mówiła Franni, różniło się znacznie od tego, co się naprawdę wydarzyło. Francesca zastanawiała się nad tym, co powiedziała jej kuzynka, ale nie było sposobu na stwierdzenie, czy to prawda, czy tylko jej fantazja. Mimo dziecinnego zachowania Franni różnica wieku między nimi wynosiła zaledwie kilka miesięcy. Obie były fizycznie dojrzałe. Na obcych Franni sprawiała wrażenie młodej damy. W odpowiednich warunkach, kiedy rozmawiała na właściwy temat, mogło się wydawać, że jest w stanie prowadzić normalną konwersację pod warunkiem, że jej rozmówca nie zmieniał często lematów i nie pytał o sprawy wykraczające poza zakres wiedzy Franni. Kiedy przerywało się tok jej myślenia, słabość jej umysłu zaczynała natychmiast być widoczna, ale jeśli się tego nie robiło, robiła wrażenie cichej, nienarzucającej się młodej damy.

Francesca wiedziała, że coś z Franni było nie tak, że jej słabość i nieśmiałość nie ustępowały z wiekiem. Niepokój o nią, jaki przejawiali sir Charles i ciotka Ester, był widoczny, ale Francesca nigdy nie pytała, co dolegało kuzynce. Nie chciała ich zmuszać do przyznania głośno tego, o czym nie mieli ochoty mówić.

Stan zdrowia Franni był wyraźnym powodem smutku zarówno sir Charlesa, jak i ciotki Ester. Francesca wiedziała o tym i nie musiała pytać. Starała się więc nie rozdrapywać ich ran. Zastanawiała się teraz uważnie nad tym, co powiedziała kuzynka i czy powiedzieć o tym sir Charlesowi. Nie jemu, postanowiła w końcu. Mężczyzna nie zrozumie marzeń młodej kobiety. Francesca sama

kiedyś sporo marzyła i wiedziała, że dżentelmen, o którym mówiła Franni, mógł istnieć tylko w jej głowie.

Odwróciła się na drugi bok i skuliła. Postanowiła ostrzec ciotkę Ester następnego dnia, w razie gdyby dżentelmen istniał naprawdę.

Tak postanowiła i od razu jej ulżyło. Pozwoliła myślom unosić się swobodnie, z wolna, niezakłóconym tokiem. Wróciły uczucia, które pojawiły się wcześniej, jak nieznośne swędzenie, jak głód palący trzewia; ogarnęła ją nagła tęsknota.

Czekała na niego wiele lat, a teraz musiała czekać kolejne cztery tygodnie. Niedługo nadejdzie noc poślubna i już nie będzie czekać. Śniła o namiętności, uczuciu i tęsknocie, o miłości tak wielkiej, tak silnej, że nie można jej zniszczyć.

Nadszedł ranek; wstała, i dziwnie niespokojna ubrała się i zeszła na dół. Zastała tam ojca właścicielki gospody. Staruszek stał w otwartych drzwiach. Spojrzał na nią i skinął głową: - A nie mówiłem? Czyste niebo, bez chmur. Dojedzie panienka na czas.

Rozdział 5

Przewidywania staruszka spełniły się, ale niewiele im pomogły. Brnęli na północ, a drogi były coraz gorsze, ponieważ tu mocniej padało. Po kamiennym moście przekroczyli rzekę Lambourn, która silnie wezbrała. Gdyby musieli przejechać przez bród, nigdy nie dojechaliby na miejsce. Było zbyt ciemno, by przyjrzeć się wiosce Lambourn. Widzieli jedynie grupę dachów skupionych po jednej stronie rzeki, między jej brzegiem i skarpą, za którą roztaczała się dolina.

Rzeka zakręcała w lewo, a teren wokół niej się obniżał, aby dalej wznosić się w postaci zielonych wzgórz. Było już prawie zupełnie ciemno, kiedy powoli

wjechali przez szeroko otwarte żelazne wrota na teren zamku. Herb umieszczony po prawej stronie połyskiwał nieznacznie w światłach powozu. Francesca dostrzegła na nim głowę wilka.

Wyjrzała przez okno powozu i rozejrzała się w ciemności. Zerknęła na dom hrabiny wdowy. Jechali dalej żwirową alejką, na której konie wreszcie mogły przyspieszyć kroku. W oddali rozciągał się park z wielkimi dębami. Powóz zwolnił. Przez cały dzień była bardzo nerwowa, ale teraz żołądek miała lak napięty, że uciskał na płuca, utrudniając oddychanie. Powóz zatrzymał się. Otworzyły się drzwi. Przed nimi stał stajenny, gotów w każdej chwili podać im rękę, gdyby zaczynali wychodzić. Wokół migotały światła pochodni.

Francesca wysiadła pierwsza. Stajenny pomógł jej zejść na wyłożone kamieniami podwórze. Opuściła podtrzymywaną spódnicę i rozejrzała się. Jej nowy dom, zamek Lambourn, był dokładnie taki, jakim go sobie wyobraziła. Kolumnowa fasada i wysokie okna po obu jej stronach. Część zasłon była już zasunięta na noc, a w części okien widać było światło. Nad oknami pierwszego piętra dostrzegła kamienny fryz, który niegdyś skrywał stanowiska obronne. Przed sobą miała stopnie wiodące do imponujących rozmiarów głównego wejścia.

Fronton podtrzymywany kolumnami wieńczył dwuskrzydłowe drzwi. Teraz stały otwarte, a ze środka padało łagodne światło. Wysokie postaci dwóch starszych dam widniały w cieniu tuż za drzwiami. Francesca uniosła nieco spódnicę i pokonała schody. Jedna z dam natychmiast wyszła jej naprzeciw.

- Francesca, moja droga, witam w nowym domu. Jestem lady Elisabeth, matka Gylesa.

W objęciach damy Francesca zamknęła oczy i czuła, jak łzy napływają jej do oczu.

- Cieszę się, że nareszcie panią poznałam. Lady Elisabeth zwolniła uścisk, odsunęła się nieco i obejrzała ją sobie

dokładnie. Jej twarz pojaśniała.

- Moja droga, Gyles naprawdę mnie zaskoczył. Nie sądziłam, że jest aż tak rozsądny.

Francesca odwzajemniła uśmiech i odwróciła się do drugiej z dam, kobiety w podobnym do hrabiny wieku i równie eleganckiej, szatynki - w przeciwieństwie do hrabiny, która miała jasne włosy. Dama ujęła jej dłoń.

- Jestem lady Henrietta Walpole, moja droga, ciotka Gylesa ze strony ojca. Gyles nazywa mnie ciocią Henni, ty również powinnaś się tak do mnie zwracać. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że cię widzę. - Ciotka Henni poklepała jej dłoń i puściła ją. - Świetnie się nadasz.

- A oto - wtrąciła się lady Elisabeth, machając do przysadzistego mężczyzny wychodzącego z holu -sir Horacy, mąż Henni.

W swoich listach lady Elisabeth wyjaśniła, że ciotka Henni i jej mąż, sir Horacy, mieszkają w zamku od śmierci ojca Gylesa. Wuj Horacy był opiekunem Gylesa, dopóki nie osiągnął on wieku dorosłego, a ciotka Henni zawsze była jego ulubioną krewną. Francesce bardzo zależało na tym, by zrobić na nich wszystkich dobre wrażenie, i ucieszyła się, że ciotka Henni tak szybko ją zaakceptowała. Kiedy wuj Horacy podszedł do niej, na jego twarzy malowało się szczere zdziwienie. Francesca poczuła, że serce zamiera w jej piersi. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.

- No cóż! - Ujął jej dłoń i pocałował w policzek. -Piękna z ciebie panna, ale powinienem był się domyślić, że mój siostrzeniec nie zmieni swoich upodobań.

Jego uwaga sprawiła, że lady Elisabeth i ciotka Henni spojrzały na niego z oburzeniem, ale on nawet tego nie zauważył, zbyt zajęty Francesca.

Dziewczyna uśmiechała się do niego, ale zerkała z niecierpliwością nad jego ramieniem. Niestety, nie pojawił się nikt inny. Obszerny hol wyłożony był lśniącym kamieniem, lśniła świeżo wypolerowana drewniana boazeria. Po obu stronach znajdowały się drzwi, przy których stała służba, ale poza tym nie było nikogo innego. Usłyszała głosy sir Charlesa, ciotki Ester i Franni, którzy już

wchodzili po schodach. Lady Elisabeth objęła ją ramieniem i pchnęła delikatnie, zapraszająco w stronę holu.

- Gyles, niestety, nie mógł cię powitać. - Lady Elisabeth opuściła głowę i ściszyła głos, ponieważ jej słowa były adresowane jedynie do Franceski. -Późnym popołudniem wynikły jakieś problemy w majątku i Gyles musiał jechać, żeby je załatwić. Spodziewał się, że zdąży przyjechać, żeby cię powitać, miał nadzieję, że tak będzie, niestety...

Francesca zerknęła w górę i zdążyła dostrzec, jak lady Elisabeth krzywi się z niesmakiem. Starsza z dam spojrzała w oczy młodszej i uścisnęła jej dłoń.

- Przykro mi, moja droga, nie tak to planowaliśmy. Lady Elisabeth odwróciła się i przywitała sir Charlesa, ciotkę Ester i Franni.

Francesca zrozumiała, że jej przyszła teściowa daje jej chwilę samotności po to, by poradziła sobie z niespodziewanym ciosem. Jak na dżentelmena z pozycją Chillingwortha nieobecność podczas powitania przyszłej żony w domu była zachowaniem...

Francesca usłyszała, jak lady Elisabeth usprawiedliwia swego syna przed sir Charlesem. Wyprostowała ramiona i odwróciła się do stryja z pogodnym uśmiechem, przekonując go, że nieobecność Chillingwortha odrobinę ją rozczarowała, ale nie zdenerwowała. Uzyskała za to pełne wdzięczności spojrzenie hrabiny. Powitania ciągnęły się dalej, ale przeniosły się do domu. Lady Elisabeth przedstawiła Francesce starego kamerdynera, Irvinga:

- Irving Młodszy jest naszym kamerdynerem w domu w Londynie. Poznasz go, kiedy pojedziecie do miasta.

Potem wskazała małego człowieczka, który stał w szerokim cieniu Irvinga.

- Oto Wallace, moja droga. To nasz majordomus, jest z nami od wielu lat. Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała, teraz, czy później, Wallace wszystko załatwi. Niewiele wyższy od samej Franceski, człowieczek skłonił się uniżenie.

- A teraz - lady Elisabeth odwróciła się, mówiąc do wszystkich - ponieważ przyjazd państwa opóźnił się i musieliście spędzić kolejny dzień w powozie, postanowiłyśmy oszczędzić wam zwyczajowych powitań ze wszystkimi gośćmi przybyłymi na ślub. Już są na miejscu, ale poprosiłyśmy, by zostali w swoich pokojach - szerokim gestem zatoczyła koło, pokazując na hol i wielki salon, który z pewnością znajdował się tuż obok - żebyście mogli nieco ochłonąć. Jutro będzie dość czasu na powitania. Jednakże, jeśli życzycie sobie być przedstawieni wszystkim jeszcze dziś, wystarczy szepnąć słówko. W państwa pokojach jest gorąca woda na kąpiel, a kolację podamy tam, gdzie sobie życzycie.

Lady Elisabeth spojrzała na Francesce, ona zaś na sir Charlesa.

- Podróż była ciężka i trwała kilka dni. Wolelibyśmy udać się na odpoczynek, jeśli to możliwe - powiedziała przyszła panna młoda.

Nie chciała być przedstawiana dalekim krewnym gospodarza, jego znajomym z towarzystwa oraz ich rozplotkowanym żonom bez swego przyszłego męża u boku. Sir Charles i ciotka Ester przytaknęli szybko.

Franni nic nie powiedziała i tylko rozglądała się po holu. Oczywiście! Tego właśnie się spodziewałyśmy. Musicie odpocząć. W końcu jutro ważny dzień i trzeba dobrze wyglądać. - Po zapewnieniach, że wszystko będzie jak należy, i naleganiu, by zgłaszać wszelkie potrzeby, lady Elisabeth zaprowadziła ich na górę. Rozstali się na korytarzu. Ciotka Henni poszła z ciotką Ester i Franni, a wuj Horacy z sir Charlesem. Lady Elisabeth prowadziła Francesce przez korytarz, potem niewielką galeryjką do przytulnego pokoju, gdzie płonął ogień w kominku, a wielkie okno wychodziło na północną stronę i widać było z niego dolinę.

- Wiem, że to tylko na jedną noc, ale chciałam, żebyś tu miała spokój i dość miejsca na założenie sukni ślubnej jutro rano. Poza tym, kiedy będziesz jutro szła do kaplicy, na pewno nie spotkasz Gylesa.

Francesca rozejrzała się po pokoju i uśmiechnęła się.

- Jest bardzo ładny, dziękuję. Czuła na sobie uważne spojrzenie lady Elisabeth.

- Wolisz najpierw zjeść, czy się wykąpać?

- Kąpiel, jeśli można. - Francesca uśmiechnęła się do niziutkiej służącej, która podbiegła, by pomóc jej zdjąć płaszcz. - Nie mogę się już doczekać, żeby zdjąć te ubrania.

Lady Elisabeth wydała polecenia, służąca skłoniła się i wybiegła. Gdy tylko zamknęły się drzwi, lady Elisabeth usiadła na łóżku i ze skrzywioną miną spojrzała na Francesce.

- Moja droga, tak ci dziękuję. Zachowałaś się naprawdę wyjątkowo spokojnie. Gdybym mogła, skręciłabym Gylesowi kark, ale... - uniosła dłonie - powiedział, że musi jechać. Podobno to było coś tak poważnego, że nie może być załatwione przez zarządcę.

- Co się wydarzyło? Francesca usiadła na fotelu przy kominku, wdzięczna za odrobinę ciepła.

- Zarwał się most. W górze rzeki, niedaleko stąd, ale w obrębie majątku. Gyles musiał jechać i sprawdzić, co się naprawdę stało, wydać dyspozycje, co należy w tej sytuacji zrobić. Most jest jedyną drogą łączącą tę część posiadłości z resztą świata. Mieszkają tam rodziny, trzeba podjąć mnóstwo decyzji mniej lub bardziej ważnych i musi to zrobić Gyles.

- Rozumiem. Naprawdę rozumiała. Od dziecka uczono ją, co znaczy być żoną

dżentelmena, i wiedziała, jakie obowiązki wiązały się z posiadaniem rozległych majątków. Spojrzała w okno.

- Zrobiło się ciemno, jak dotrze bezpiecznie do domu? Hrabina uśmiechnęła się.

- Jeździ konno, od kiedy był w stanie utrzymać się w siodle, a nasza dolina jest bezpiecznym miejscem do jazdy nawet po ciemku. Nie musisz się o

niego martwić, dojedzie bezpiecznie i rano na pewno z niecierpliwością będzie oczekiwał ślubu. Francesca zerknęła nieśmiało na hrabinę. Lady Elisabeth zauważyła to i skinęła głową.

- Och, tak, był bardzo nerwowy od samego rana, a kiedy dowiedział się, że musi jechać, a wciąż istniało ryzyko, że nie dojedziesz, był naprawdę wściekły. Jednak powinno to tylko zaostrzyć jego jutrzejszy apetyt.

Wstała, bo służąca przyniosła ceber z gorącą wodą.

Kiedy przygotowano kąpiel i została tylko służąca, lady Elisabeth podeszła do Franceski. Dziewczyna wstała. Hrabina ucałowała ją w oba policzki.

- Zostawię cię teraz samą, ale jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała albo zechcesz znów ze mną porozmawiać, nieważne, o której godzinie, wystarczy, że zadzwonisz na Millie, a ona po mnie przyjdzie. Jesteś pewna, że na razie masz wszystko, czego trzeba? Francesca skinęła głową, wzruszona.

- Dobrze więc. Dobrej nocy. Dobranoc. Francesca patrzyła, jak lady Elisabeth wychodzi, .1 potem skinęła na

służącą, by pomogła jej zdjąć suknię.

Kiedy weszła do kąpieli, poczuła się lepiej i łatwiej było jej wybaczyć nieobecność narzeczonego. Nie mogła winić go za deszcz ani za zniszczenia przez niego spowodowane. Oparła się o brzeg wanny i kazała Millie rozpakować kufry oraz rozłożyć wszystko, co będzie jej potrzebne jutro. Dziewczynie rozszerzyły się oczy, kiedy zobaczyła jedwabną suknię ślubną koloru kości słoniowej.

- Och, panienko, jest... piękna. Sukienka została dokładnie wyprasowana i zapakowana przez służbę w

Rawlings Hall, teraz wystarczyło ją jedynie wygładzić i powiesić, by przez noc się rozprostowała, i będzie wyglądała doskonale.

- Powieś ją w szafie. Wszystko, czego potrzebuję na jutro, powinno być na wierzchu kufra.

Millie wyłoniła się zza drzwi szafy i zamknęła je za sobą.

- Będzie pani wyglądała w tej sukni niezwykle pięknie - westchnęła służąca i wróciła do rozpakowywania kufra.

- Wyjmę tylko biżuterię, koszulę nocną i szczotkę do włosów, a jutro rano przeniesiemy resztę do pokoju pani domu.

Francesca poczuła nerwowe napięcie. Jutro rano zostanie hrabiną, jego żoną. Niepokój nasilił się. Usiadła i sięgnęła po ręcznik. Millie podbiegła.

Później, ubrana w koszulę nocną, Francesca siedziała przy kominku i jadła prostą i smaczną kolację przyniesioną na tacy. Odesłała Millie, zgasiła lampy i już miała wskoczyć do łóżka, ale nie mogła się powstrzymać, by nie podejść do okna i nie spojrzeć na rozległą przestrzeń doliny. Płaska nizina pozbawiona drzew ciągnęła się aż po horyzont. Niebo było prawie czyste, a nieliczne chmury pozostałe po wczorajszej ulewie uciekały teraz po niebie przed wiatrem. Wschodził księżyc, oświetlając srebrnymi promieniami nocną scenerię.

Francesca wiedziała, że spodoba jej się to miejsce. Poczucie wolności, nieskażona natura i brak ograniczeń urzekły ją w tym krajobrazie. Kusiły. Dziś jest jej ostatnia samotna noc, ostatni wieczór, podczas którego nie musi się nikomu spowiadać z tego, co robi. Dzień jutrzejszy przyniesie jej męża, o którym wiedziała już, że nie będzie zachwycony, jeśli zacznie jeździć konno po nocy.

Nie chciało jej się spać. Długie godziny spędzone w powozie, ciągłe napięcie, rozczarowanie, wiadomość o tym, że nie ma go w domu i nie powita jej po tym, jak całymi dniami o nim myślała, o tym, jak spojrzy jej w oczy, jak zareaguje na jej widok, sprawiły, że nie była zmęczona, ale raczej pobudzona, bardziej niespokojna niż wcześniej.

Strój do jazdy konnej miała w drugim kufrze. Wyjęła go z trudem, odkopała pośród innych strojów wysokie buty, rękawiczki i palcat. Postanowiła, że kapelusz nie będzie jej potrzebny.

Dziesięć minut później ostrożnie wymykała się ze swojego pokoju. Usłyszała męskie głosy, odwróciła się i poszła w drugą stronę. Znalazła schody i zeszła na dół, a potem ruszyła korytarzem w poszukiwaniu wyjścia. Znalazła salon z drzwiami wychodzącymi na taras. Zamknęła je za sobą i ruszyła w stronę stajni, niewidocznej z tej strony domu, ukrytej za kępą drzew.

Stare dęby i buki ukryły ją w swoim cieniu. Szła, rozglądając się dokoła w obawie, że ktoś mógłby ją zobaczyć: Stajnia okazała się naprawdę wielka, dwa budynki przeznaczone dla koni i jeden na powozy i bryczki otaczały ogromne podwórze. Weszła do najbliższego i ruszyła środkiem, zaglądając do każdego boksu i oceniając stojące w nich konie. Znalazła trzy konie do polowań, większe i silniejsze niż te, na których jeździła w Rawlings Hall. Przypomniawszy sobie uwagi Chillingwortha na ten temat, przeszła dalej, szukając mniejszego wierzchowca...

Po drugiej stronie stajni otworzyły się drzwi. Dostrzegła migoczące światło, oświetlające oprzyrządowanie zgromadzone w siodłami. Światło zatańczyło raz jeszcze i z pomieszczenia wyszło dwóch stajennych. Stojąca w połowie stajni Francesca, nie miałaby szansy uciec drugim wyjściem, ale światło latarni niesionej przez jednego z mężczyzn jeszcze do niej nie dotarło. Odsunęła zasuwkę na drzwiach do boksu i wślizgnęła się do środka. Sięgnęła ponad drzwiami, by zamknąć je za sobą.

Szybkie spojrzenie przez ramię upewniło ją, że koń, który stał za nią, a do którego boksu wepchnęła się nieproszona, był ułożony, łagodny i raczej niewielki. Odwrócił głowę w jej stronę, ale Francesca nie mogła mu się uważnie przyjrzeć, bo światło lampy jeszcze nie dotarło do miejsca, w którym przycupnęła. Siedziała więc skulona i czekała, aż stajenni ją miną i wyjdą na zewnątrz. - Piękna, prawda?

Światło nagle rozbłysło tuż nad nią. Francesca podniosła głowę i zobaczyła, jak stajenny opiera latarnię na drzwiach.

- Tak - zgodził się drugi głos. - Prześliczna.

Drzwi poruszyły się, kiedy oparły się o nie dwa ciała. Francesca wstrzymała oddech, modląc się, by nie spojrzeli w dół. Mówili o klaczy. Zerknęła teraz na nią i wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. Z trudem powstrzymała westchnienie zachwytu. Klacz była nie tylko piękna, była w niej niezwykła siła, gracja i żywe dowody czystej, rasowej krwi. O takim właśnie koniu mówił Chillingworth, długonoga i gibka. Kasztanowate umaszczenie lśniło w świetle latarni, czarna grzywa i ogon pięknie odznaczały się od reszty ciała. Oczy miała wielkie, ciemne i niespokojne, uszy postawione.

Francesca obawiała się, że klacz podejdzie do niej, by ją obwąchać, zanim stajenni sobie pójdą.

- Heard powiedział, że nasz pan kupił ją dla jakiejś damy.

- Tak, chyba miał rację, bo przecież taka klaczka ledwie by go uniosła. Roześmiali się obaj.

- Ale dama chyba da radę.

Francesca spojrzała w górę. Lampa zniknęła. Stajenni odsunęli się od drzwi i światło oddaliło się. Poczekała, aż nastanie zupełna ciemność, a potem wstała i wyjrzała za drzwi boksu, by się upewnić, że wychodzą ze stajni.

- Dzięki Bogu!

Miękki nos trącił jej plecy. Odwróciła się, równie chętna do zaprzyjaźniania się.

- Och, ależ ty jesteś piękna! - Francesca pogłaskała jedwabistą sierść. Powoli zaczynała widzieć w ciemności. - Powiedział, że powinnam jeździć na klaczy rasy arabskiej, a ciebie kupił dla jakiejś damy. - Dotknęła uszu klaczy. - Czy to przypadek? -Klacz podniosła głowę i spojrzała na nią. Francesca przyglądała się zwierzęciu i uśmiechnęła się. - Chyba nie. -Objęła klacz za szyję i przytuliła się do niej. Kupił cię dla mnie!

Ta myśl podniosła ją na duchu, poczuła się lepiej i weselej. Mogła się założyć, że klacz to prezent ślubny, .leszcze pięć minut temu czuła złość na Chillingwortha, nie była pewna jego uczuć. Ale teraz... wiele można wybaczyć mężczyźnie za taki prezent.

Na takim koniu mogła pędzić jak wiatr. Teraz będzie mieszkała w dzikiej dolinie i jeździła po niej jak szalona. Nagle przyszłość zaczęła się jej jawić w znacznie bardziej różowych barwach. Sen, jaki miewała przez ostatnie kilka tygodni, że będzie jeździła w dolinie Lambourn na długonogiej klaczy z mężem u boku, niedługo miał się spełnić.

- Jeśli kupił cię dla mnie, spodziewa się pewnie, że będę na tobie jeździła. -Nie mogła teraz nie wsiąść na to cudowne zwierzę. - Poczekaj tu. Muszę znaleźć siodło.

Gyles jechał do domu w ciemnościach, zmęczony, choć nie fizycznie, lecz bardziej duchowo. Był przemoczony od zmagania się z mokrym drewnem, ale nie był zły, bo nagłe wezwanie do zawalonego mostu uratowało go od ostatecznego postradania zmysłów.

Nie zgodził się, by Diabeł z nim pojechał, mimo że przydałaby mu się pomoc. Był zbyt zdenerwowany, aby pozwolić przyjacielowi dostrzec swój zły nastrój. Gdyby usłyszał jedno pytanie na ten temat, mógłby nie wytrzymać. Diabeł znał go już tyle lat, że nie dałby się zwieść byle czym. Mimo prób zatuszowania swoich uczuć, Diabeł, jak wszyscy członkowie rodziny Cynsterów, padł ofiarą Kupidyna i zakochał się w swojej przyszłej żonie. Teraz na pewno domyśli się, jakie były zamiary Gylesa, zwłaszcza gdy przyjrzy się jego narzeczonej, spokojnej, posłusznej panience z dobrego domu.

Skierował konia na ścieżkę wiodącą przez dolinę i puścił wolno wodze, pozwalając zwierzęciu iść własnym tempem. Sam rozmyślał niespiesznie. Przynajmniej udało mu się ograniczyć liczbę gości do rozsądnej setki. Musiał na

każdym kroku walczyć z matką. W ciągu ostatnich kilku tygodni zawzięcie korespondowała z Francescą, ale wiedział, że to nie jego narzeczona parła do tego, by uczynić z uroczystości ślubnych wielkie wydarzenie. Sam też nie miał takich zamiarów.

Zaczął się zastanawiać, czy jego narzeczona w końcu przybyła. Ceremonia zaślubin była zaplanowana na jedenastą rano następnego dnia. Wzruszy! ramionami. Nieważne, czy przyjedzie na czas, ślub i tak się odbędzie. Nie oczekiwał go z niecierpliwością. Kiedy Francescą przyjęła oświadczyny, wyjechał z Rawlings Hall i przestał już o niej myśleć. Wszystko było uzgodnione, podpisała intercyzę małżeńską. Od wyjazdu z jej domu niewiele myślał o przyszłej żonie, przypomniał sobie o niej dopiero, gdy matka przeczytawszy list od niej, uzgadniała kolejne szczegóły dotyczące ślubu.

Przez cały czas myślał o swojej Cygance. Jej wspomnienie go prześladowało. Codziennie, przez cały czas, w nocy również. Nawet w snach nie mógł o niej zapomnieć, co zdecydowanie było dla niego najgorsze, bo tam nie mógł sobie narzucić ograniczeń, nie potrafił nad sobą zapanować. Jeszcze chwilę po przebudzeniu...

Cokolwiek robił, cokolwiek sobie nakazywał, jego obsesja nie ustępowała. Pociąg do Cyganki pozostawał niezmieniony. Mimo iż wiedział, że uniknął całkowitego zniewolenia, wciąż marzył... o niej. Marzył, że będzie należała do niego, na zawsze.

Żadna inna kobieta jeszcze nigdy nie miała na niego i a k i ego wpływu, żadna nie stała się tak bliska. Nie cieszył go fakt, że zbliżała się jego noc poślubna. Sama myśl o obecności Cyganki w jego domu podnieciła go i wydawało mu się, że nie będzie mógł choćby spojrzeć na inną kobietę. Miał nawet zamiar spróbować zdjąć z siebie zaklęcie, jakie na niego rzuciła, ale nie było go stać nawet na opuszczenie fotela. Odczuwał ból w całym ciele i jedyną kobietą, która mogła go uleczyć, była Cyganka. Nie miał nastroju na kochanie się z delikatną panną młodą.

Mimo wszystko, to właśnie czekało go podczas nocy poślubnej - będzie musiał dopełnić obowiązku, którego sam się podjął. Wcześniej będzie musiał jakoś ścierpieć ślub i ucztę weselną, na których na pewno będzie obecna jego Cyganka i to otoczona innymi mężczyznami. Nie pytał nawet o przyjazd włoskiej przyjaciółki Franceski. Nie śmiał o niej wspominać. Takie pytanie wzbudziłoby podejrzliwość matki i ciotki, a potem rozpętałoby się piekło. I tak będzie mu trudno uniknąć pytań, kiedy poznają wreszcie jego oblubienicę. Nie wyjaśni! im, że małżeństwo jest zaaranżowane, a sir Horacy chyba również nie miał ochoty im o tym wspominać, by uniknąć pytań. Jednak ciotka Henni i matka zrozumieją prawdę, gdy tylko spojrzą na Francescę Rawlings. Jak dotąd, żadna spokojna, ugrzeczniona i posłuszna dziewczyna nie wzbudziła jego zainteresowania, starsze panie doskonale o tym wiedziały. Był przekonany, że domyśla, się, co planuje, i nie spodoba im się to wcale. Jednak teraz nie będą mogły już nic na to poradzić.

To właśnie ze względu na nie Gyles ograniczył pobyt panny młodej na zamku przed ślubem do zaledwie dwóch dni. Im mniej czasu będzie między poznaniem narzeczonej przez matkę i ciotkę a ślubem, im mniej czasu spędzi tu Cyganka, tym lepiej. Wystarczyłaby jedna wymiana spojrzeń między nim a Włoszką, a obie panie odgadłyby prawdę. Nie chciał, żeby wiedziały. Nie chciał, aby ktokolwiek się domyślał. Sam wolałby zignorować tę smutną prawdę. Dotarł do wzniesienia, z którego widać było jego dom. Ściągnął wodze i zatrzymał się na chwilę, obserwując światło w oknach. Różowawe światło na podjeździe oznaczało, że panna młoda wraz z najbliższą rodziną przybyła już na zamek. To znak, że jego los został przypieczętowany. W gruncie rzeczy Fortuna była dla niego łaskawa. Deszcz uniemożliwił mu spotkanie z Cyganką przed ślubem, a zerwanie mostu dało mu pretekst do nieobecności w dzień jej przybycia. Dzięki temu nikt nie widział jego i dziewczyny razem i nie mógł nic podejrzewać. Teraz musiał jakoś przetrwać ślub i wesele i spędzić z gośćmi minimum wymaganego czasu.

Usłyszał cichy odgłos kopyt. Rozejrzał się i w dole dostrzegł ruch. Jakiś cień przemierzał dolinę. Jeździec popędzał konia od strony zamku i zmierzał w stronę stromego brzegu rzeki. Na chwilę stracił jeźdźca i konia z oczu, a potem dostrzegł ich po swojej lewej. Kilkanaście metrów od niego wspinali się po stromiźnie. Przez chwilę oświetliły ich promienie księżyca. Jeździec był niewielkiej postury, ale doskonale trzymał się w siodle. Czarne włosy opadały mu na plecy. Koniem okazała się arabska klacz, którą kupił tydzień temu. Gyles zawrócił siwka i ruszył za nimi. Przeklinał po chwili sam siebie, ale nie zatrzymał konia. Ją też przeklinał Co ona sobie właściwie wyobrażała? Wzięłą sobie konia ze stajni. Nieważne, że kupił tę klacz dla niej. Nie wolno jej zabierać konia w środku nocy!

Z ponurą miną ruszył za nią galopem. Nie starał lic jej dogonić, ale raczej nie spuścić z oczu. Chciał czuć złość, ale po dniu pełnym wrażeń cała wściekłość z niego wyparowała. Rozumiał ją doskonale, siedziała w powozie przez kilka dni, a kiedy zobaczy-li klacz... może odgadła, że jest dla niej?

Jedyne, na co było go teraz stać, to niewysłowiona potrzeba zobaczenia jej twarzy, oczu, usłyszenia, co ma do powiedzenia, gdy dowie się, że klacz jest dla niej, że darowuje ją jej, by mogła jeździć jak szalona, ale na pewnym, ułożonym koniu. Wspomnienie jej namiętnego głosu ożywiło umysł Gylesa. Jeśli tylko jej nie dotknie, wszystko będzie dobrze. Nic się przecież złego nie stanie, jeśli spotkają się po raz ostatni.

Francesca nie słyszała za sobą stukotu kopyt, dopóki nie zwolniła. Klacz była doskonała, świetnie ułożona, reagowała na każdy gest. Dziewczyna zawróciła ją i była gotowa wracać do zamku. Wystarczyło jedno spojrzenie, by go rozpoznać. Na niebie lśni! księżyc, otulając go srebrną poświatą, ukazał zarys jego twarzy, a resztę ukrył w cieniu. Miał na sobie strój do jazdy konnej, jasną koszulę i krawat. Obcisłe spodnie zatknięte w wysokich butach podkreślały mięśnie ud. Nie widziała wyrazu jego twarzy ani oczu. Zwolniła, zatrzymała się i pozwoliła, żeby zbliżył się do niej. Nie wyczuła złości, żadnych gwałtownych

emocji. To było coś innego, niepewnego, bardziej ostrożnego. Przechyliła głowę na bok i przyglądała się, jak zatrzymuje obok niej wielkiego siwka.

Spotkali się po raz pierwszy od czasu pocałunku w lesie. Od jutra będą już razem, niezależnie od tego, jakie połączą ich uczucia. Może dlatego żadne z nich się nie odezwało. Patrzyli jedynie na siebie, jakby chcieli ustalić, jak mają wykonać krok ku dalszemu, wspólnemu życiu. Oboje oddychali odrobinę gwałtowniej, niż wynikało to ze zmęczenia jazdą.

- Jak ci się podoba? - zaczął, wskazując klacz. Francesca uśmiechnęła się.

- Jest doskonała. - Spięła klacz, która bez wahania wykonała kilka zgrabnych kroków i zatrzymała się. - Bardzo posłuszna.

- To dobrze. - Przyglądał jej się jak jastrząb, by upewnić się, że naprawdę potrafi okiełznać uśpioną energię konia. Gdy się zatrzymała, zawrócił siwka. -Jest twoja.

Roześmiała się wesoło.

- Dziękuję, milordzie. Podsłuchałam, jak stajenni mówili, że kupiłeś ją dla jakiejś damy. Muszę przyznać, że miałam nadzieję, iż jest przeznaczona dla mnie.

- Twoje życzenie się spełniło. Dostrzegła nieznaczny uśmiech na jego twarzy i odpowiedziała tym samym.

- Dziękuję. Żaden inny prezent tak bardzo by mnie nie ucieszył. Postanowiła, że później podziękuje mu jak trzeba. Będzie na to mnóstwo

czasu.

- Ruszajmy, trzeba wracać. Spięła klacz do stępa i ruszyła za siwkiem w stronę zamku. Po chwili jechali

kłusem, a potem galopem. Zrozumiała, że mężczyzna sprawdza, jak szybka jest klacz i czy będzie na niej jeździła bezpiecznie. Trzymała się w równej odległości, a kiedy dotarli do stromej skarpy, zwolniła.

Gyles wskazał drogę w dół, a Francesca prowadziła klacz tuż za siwkiem. Ścieżka wiła się aż do stajni pod zamkiem, przed którą rozciągał się widok na

obszerny padok. Dziewczyna nabrała powietrza w płuca i powoli wydychała, aby się uspokoić. Nie wyobrażała sobie, by można przyjemniej i spokojniej spędzić wieczór przed zaślubinami. Może nie znali się nawzajem za dobrze, ale mieli dość wspólnych zainteresowań, by stworzyć dobre małżeństwo. Uspokoiła się. Czuła, że mają przed sobą przyszłość.

- Musimy zachowywać się cicho - powiedział, zsiadając z konia przed drzwiami stajni. - Mój stajenny mieszka nad wózkarnią i bardzo pilnuje swoich obowiązków.

Wyjęła nogi ze strzemion i zsunęła się w dół. Gyles wprowadził siwka do jego boksu w stajni, a potem szybko rozsiodłał. Cyganka przeszła obok niego. Słyszał, jak cicho mruczy do konia. Zostawił swojego rumaka i wszedł za nią do boksu. Zdążył na czas, by zdjąć siodło z grzbietu klaczy. Cyganka nagrodziła jego wysiłek niezwykle pięknym uśmiechem, a potem wzięła wiązkę słomy i zaczęła wycierać nią klacz.

Gyles odniósł siodło, a potem poszedł do swojego konia. Wiedział, że musi odprowadzić ją z powrotem do jej pokoju, żeby jej nikt nie zauważył. Musiał tylko pamiętać, by jej nie dotknąć. Nie był na tyle głupi, by sądzić, że to łatwe zadanie. Wystarczyło bowiem, że ją zobaczył, usłyszał jej głos i natychmiast poczuł coś, co mógł określić jako tęsknotę, potrzebę bycia z nią, głęboką pustkę, którą wypełnić mogła tylko ona sama. Jednak Gyles nie mógł jej pozwolić sobą rządzić. Wiedział, że jakoś to przetrwa, jeśli tylko jej nie dotknie. Szybko oczyścił siwka, dał mu owsa i wody, a potem zamknął boks i wrócił do Cyganki. Skończyła już prawie swoją pracę. Nalewała tylko wodę i cicho pomrukiwała do klaczy swoim głębokim, uwodzicielskim głosem. Gyles wiedział, że nikt inny nie będzie mógł jeździć na tym koniu.

Dziewczyna spojrzała na niego, poklepała klacz i wyszła z boksu. Gyles miał mięśnie napięte jak cięciwa. Zamknął drzwi i zasuwkę.

- Dziękuję - usłyszał zmieniony, jeszcze głębszy i bardziej uwodzicielski głos. Odwróci! się...

Podeszła, objęła go za szyję, przysunęła się do niego i pocałowała. Zwykły, ale namiętny pocałunek zupełnie go oszołomił, zrujnował wszystkie zamiary i nie pozostawił żadnej szansy ucieczki ani dla niego, ani dla niej. Objął ją i przycisnął do siebie, opuścił głowę i odwzajemnił pocałunek.

Miała smak wiatru i dzikiej przyrody, podniecenia jazdą, szybkim, nieostrożnym i niewstrzymanym galopem. Zaproszenie w jej pocałunku było wyraźne, oboje mówili tym samym językiem, rozumieli się doskonale. Nie trzeba było nic wyjaśniać.

Przylgnęła do niego, całowała mocniej, coraz mocniej. Przytulał ją do siebie, zachwycony jej kształtną figurą, obietnicą, jaką stanowiło szczupłe ciało nie-pozbawione kobiecych krągłości. Obejmowała go, przytulała i pieściła... nieumiejętnie, bez doświadczenia, ale wyraźnie okazując namiętność. Pragnęła go równie mocno, jak on pragnął jej. Jej pożądanie sprawiło, że zaparło mu dech w piersi, ale pozwoliło zebrać resztki zdrowego rozsądku. Odsunął się, chcąc się oprzeć o drzwi boksu tuż obok miejsca, gdzie dziewczyna zostawiła swoją klacz. Próbował złapać oddech. Starał się przerwać pocałunek, uwolnić się od niej...

Drzwi otworzyły się z łoskotem. W boksie nie było konia. Stajenni składowali tu świeżą słomę. Gyles potknął się i przewrócił. Oboje wylądowali na stercie słomy i już po chwili zapadli się w miękkiej powierzchni. Otoczyła ich sucha, miękka słoma, oddzieliła od świata i pozwoliła zająć się sobą nawzajem. Gyles jęknął, ale dźwięk pochłonęły jej usta. Uwięzieni i w uścisku ramion odwrócili się i już ona leżała pod nim. Poczuł na sobie jej dłonie, przesuwały się w stronę jego bioder. Wsunęły się pod surdut i już szarpały nerwowo koszulę, potem pasek od spodni.

Och nie! Uniósł głowę, przerwał pocałunek, ale nie wiedział, co powiedzieć.

- Jesteś... niecierpliwy. - Mała dłoń znów zaczęła go pieścić. - Chcesz mnie posiąść teraz.

W jej głosie brzmiały zdumienie i zachwyt, potwierdzając raz jeszcze, że nigdy nie zaznała mężczyzny. W stajni, w zagłębieniu w słomie było zbyt ciemno, by dostrzec jej twarz. Oboje polegali tylko na zmyśle dotyku, ale Gyles nie był pewien, czy to dobrze, czy źle.

- Muszę cię zabrać do domu. Zawahała się, a po chwili poczuł, że porusza się pod nim.

- Tu mi dobrze - usłyszał. Ton jej głosu nie pozostawiał złudzeń co do znaczenia słów.

Wszystkie jego zmysły i niewysłowione pożądanie walczyły z resztkami rozumu. Opuścił głowę, starając się zebrać dość sił, by odsunąć się od niej. Jego czoło dotknęło jej czoła. Poczuł, jak jej dłonie przesuwają się po lnianej koszuli, dotykają torsu. Ile kobiet już go w ten sposób dotykało? Setki. Ilu udało się tą prostą pieszczotą sprawić, by drżał, by odczuł ból? Żadnej. Mimo iż zdawał sobie sprawę z zagrożenia, kiedy uniosła twarz i ustami odnalazła jego usta, nie mógł się opierać, nie mógł jej nie pocałować. Uwiodła go jednym, łagodnym dotykiem dłoni i pocałunkiem tak niewinnym, że poruszył jego serce.

- Nie - szeptał, dysząc ciężko, i starał się odsunąć.

- Tak - odparła i nie powiedziała nic więcej. Nie pozwoliła jego ustom oderwać się od siebie. Nie trzymała go mocno

dłońmi, ale jej siła nie na tym polegała. Nie potrafił się jej oprzeć.

Francesca czuła się jak pijana, upojona obietnicą, jaką stanowiło jego twarde ciało leżące na niej i silna reakcja na jej dotyk. Była zadowolona jak kot, który znalazł dzban ze śmietaną. Był gorący, twardy i napięty. Z pewnością jej pragnął.

Odsunął od niej usta, by całować twarz, potem ucho i szyję.

- Podoba ci się klacz? - zapytał ochrypłym głosem.

- Jest piękna.

- Ma doskonałe... pochodzenie.

Gdy dotarł do obojczyka, najwyraźniej zapomniał, o czym mówił. Francesca nie widziała powodu, dla którego miałaby mu o tym przypominać. Nie chciała rozmawiać, wolała doświadczać namiętności, uczyć się jej z nim. Już miała zamiar zacząć badać dłońmi jego ciało, kiedy mruknął:

- Możesz ją ze sobą zabrać, kiedy wyjedziesz. Zamarła. Zaczęła się zastanawiać. Przyszło jej do głowy wiele interpretacji

tego, co usłyszała, ale żadna nie pasowała do sytuacji.

- Wyjadę? - Zdziwienie zastąpiło namiętność. -Dlaczego miałabym wyjeżdżać?

Westchnął i czułość, jaka się między nimi zrodziła, zniknęła. Uniósł głowę i spojrzał na nią.

- Wszyscy goście wyjadą zaraz po weselu. Większość z nich jeszcze tego samego dnia. Pozostali pojutrze. - Przerwał, a potem znów zaczął mówić, oddychając z trudem. - Niezależnie od tego, jak jesteście sobie bliskie z Francesca, będziesz musiała wyjechać razem z sir Charlesem i rodziną. Francesca przyglądała mu się w osłupieniu. Jego twarz była teraz jedynie

cieniem. Leżała w bezruchu z rozchylonymi ustami. W głowie miała pustkę. Przez krótką chwilę nie mogła wydusić ani słowa. Nagle świat zawirował, zwolnił... Oblizała usta.

- Dama, którą masz poślubić...

- Nie będziemy o niej rozmawiać. - Zesztywniał, lego ciało nie było już tak sprężyste, jak wtedy, kiedy odczuwał namiętność. Pożar zmysłów zgasi, mężczyzna wyraźnie ochłonął. Wahał się przez chwilę, a potem powiedział:

- Chyba nie rozumiesz. Sama dobrze tego nie rozumiała, ale powoli zaczynała się domyślać...

Czuła, że wstrzymuje westchnienie goryczy.

- Może i jest nijaka, słaba i potulna, ale tego właśnie pragnę od przyszłej żony.

- Pragniesz mnie. - Francesca poruszyła się pod nim, udowadniając, że nie ma sensu zaprzeczać czemuś tak oczywistemu. Syknął głośno. Czulą na sobie jego spojrzenie.

- Pożądam cię... ale nie pragnę poślubić. Nie potrzebuję cię. Wściekłość zawrzała w niej i już miała rzucić kąśliwą uwagę, kiedy

powiedział:

- Wiem, że tego nie rozumiesz. Nigdy nie byłaś z mężczyzną. Na pewno nie z kimś takim jak ja. Wydaje ci się, że mnie rozumiesz, ale to nieprawda.

Och, tak, rozumiała, z każdą chwilą coraz bardziej.

- Sądzisz, że skoro jestem, jaki jestem, potrzebuję namiętnej żony, ale w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie. To dlatego właśnie wybrałem Francescę Rawlings na żonę. Ona będzie doskonale pełniła rolę hrabiny...

Pozwoliła mu mówić dalej, pozwoliła, żeby jego słowa nie docierały do niej, gdy sama wróciła myślami do dnia, kiedy wpadła na niego w ogrodzie. Przypominała sobie wszystko ze szczegółami.

Gyles zrozumiał nagle, że robi dokładnie to, czego miał nie robić. Dlaczego, na litość boską? Przecież nie musiał jej niczego wyjaśniać...

Niczego z wyjątkiem tego, dlaczego ją odtrącał, dlaczego odwracał się do niej plecami, dlaczego odrzucał związek, który, jak sam doskonale wiedział, kwitłby jak najpiękniejszy kwiat na świecie. Nigdy nie oddała się innemu mężczyźnie, bo przecież nie byłaby taka dziewicza, niedoświadczona, onieśmielona.

Poczuł się winny, czuł, że nie powinien jej odtrącać. Co gorsza, czuł się tak, mimo iż wiedział, że robi to między innymi dla jej dobra. Czuł się winny również dlatego, że teraz, kiedy był z nią, nie potrafił nawet odtworzyć w wyobraźni, jak wygląda kobieta, którą miał poślubić, a była przecież jej przyjaciółką. Cała ta sytuacja była dla jego umęczonego sumienia prawdziwą torturą. Westchnął i odezwał się ponownie:

- Przynajmniej nie przywiozła ze sobą tych przeklętych psów.

Cisza. Wciąż wpatrywała się w niego zdziwiona. Czuła, jak jej piersi podnoszą się i opadają pod jego torsem. Poczuł się nieswojo.

- A może je przywiozła? Zabrała ze sobą to stado spanieli? Cisza ciągnęła się w nieskończoność. Miał wrażenie, że dziewczyna nieco

oprzytomniała. Jak dotąd myślami chyba była gdzie indziej.

- Nie, twoja oblubienica nie przywiozła psów. -Każde słowo brzmiało stanowczo, czuł w nich determinację. - Przywiozła za to mnie.

Jej dłonie opierały się o jego tors. Francesca przesunęła je na jego ramiona objęła go za szyję, pociągnęła w dół i dotknęła jego ust swoimi. Złość wznieciła w niej namiętność, rozpaliła ją, ogarnęła całą. Umyślnie zapomniała o wszelkich zahamowaniach. Pozwoliła, żeby płonący w niej ogień ogarnął wszystko. Tylko tak mogła w niego teraz uderzyć, choć wiedziała, że sama nie jest odporna na to uderzenie. Niezliczone przykrości, jakich doznała, urażone uczucia podpowiadały co innego, ale namiętność kazała jej lak właśnie zareagować. Postanowiła, że zapłaci jej za wszystko i to w formie, która najbardziej go zaboli. Czuła, że uległ, wiedziała, kiedy udało jej się go zdobyć. Wyczuła chwilę, kiedy jego silna wola uległa lali pożądania zbyt silnej, by stawić jej opór. Podsycała płomienie, by rozgorzały jeszcze silniej. Ich usta złączyły się, języki toczyły zaciekły pojedynek. Nie musiała go już trzymać. Uwolniła dłonie i zaczęła przesuwać je w dół. Jego palce objęły jej piersi. Rozkoszowała się cudownym uczuciem, jakie wywoływały jego pieszczoty. Razem rozpięli krótki żakiet do jazdy konnej i bluzkę, on jednym ruchem długich palców poradził sobie z wiązaniem przy dekolcie halki. Jego dłonie znalazły się na jej piersiach. Westchnęła. Jego usta wróciły do jej ust w samą porę, by zagłuszyć krzyk, gdy palce objęły brodawkę piersi. Gdy minęło silne uczucie mrowienia, poczuła ciepło rozchodzące się po ciele. Z trudem oddychała, starała się ochłonąć i dotrzymać mu kroku w pieszczotach. Jeszcze nigdy tego nie robiła i nie miała żadnych doświadczeń. Była zupełnie niewinna, ale w jej sercu krył się prawdziwy żar. Uczucie to było trudne do opisania. Wiła się pod nim jak

rozpustnica, wiedząc, że to go podnieca, zbliża ku niej jeszcze bardziej. Starała się robić wszystko, by jak najbardziej odurzyć go swoim ciałem, swoją namiętnością. Nie miała zamiaru się poddać, póki nie będzie pewna jego całkowitego, bezwarunkowego poddania się. Musiał jej ulec, musiał poddać się namiętności i temu wszystkiemu, co miał zamiar wyrugować ze swego życia.

Oderwał od niej usta i pochylił głowę. Jej palce zatopiły się w jego włosach, kiedy ustami dotknął jej piersi. Delikatne ruchy języka sprawiły, że zadrżała, a wtedy zaczął ssać i szybko położył dłoń na jej ustach, by stłumić krzyk.

Dyszała ciężko, rozpalona, zaczerwieniona, kiedy zaczął wsuwać dłonie pod jej spódnicę. Sunęły w górę po gładkiej skórze aż do wewnętrznej części ud. Dotykał ją świadomie, ze znawstwem. Nabrała powietrza w płuca i rozwarła nogi. Potem przesunął dłoń. Wsunął długi palec do środka, penetrował jej wnętrze, rozluźniał ciało.

Zadrżał i zamknął oczy. Badał jej wnętrze, a wyobraźnia zastępowała to, czego nie mógł dostrzec. Był ledwie o krok od całkowitego szaleństwa. Nie miał pojęcia, jakim sposobem zaszedł tak daleko, ale istniała tylko jedna droga, którą mógł pójść, jedyny sposób odzyskania zmysłów. Bez skrupułów podniecał ją coraz bardziej.

Jej ciało pod jego dłońmi zachowywało się jak płynny ogień. Namiętność musiała być jej wrodzona, była dzika i nieokiełznana. Musiał ją znów pocałować, by uciszyć krzyki i jęki rozkoszy, które wydobywały się z niej przy każdym jego ruchu. Mógł ją szybko doprowadzić do ekstazy, ale jakaś część jego protestowała, wolał pokazać jej świat rozkoszy, nauczyć ją go smakować, wolał, żeby na koniec czuła niewysłowioną, najwyższą błogość.

Czuł, jak jej ciało ogarnia drżenie, a potem staje się bezwolne. Odsunął palce i starał się nie myśleć o cudownej słodyczy, która tylko na niego czekała i wzywała go instynktownie. Zaczął się odsuwać i już miał się podnieść, kiedy odwróciła się, chwyciła jego i warz dłońmi i znów go pocałowała. Schwytała go W sieć pożądania. Jej pocałunki były jak mityczne syreny wiodące marynarzy

ku zagładzie. Jak dotąd udało mu się nie oszaleć i wiedział, co mu wolno, a czego nie wolno uczynić. Wciąż była pobudzona, ale świadoma tego, że igra z jego pożądaniem. Doszedł więc do wniosku, że jeśli dziewczyna osiągnie szczyt rozkoszy, nie będzie już próbowała go zatrzymać i popsuć jego planów. Pomylił się.

Pragnął jej do bólu, tak jak ona chciała, aby ją posiadł. Chciał się z nią złączyć ciałem i duszą, ale wiedział, że to szaleństwo. Czuł też, że musi ją zaspokoić. Zsunął się, unikając dłoni, które chciały go przyciągnąć do siebie, chwycił jej biodra i przysunął ją do swoich ust.

Nie mogła oddychać, gdyby nie to, na pewno by krzyknęła. Potem resztkami sił tłumiła okrzyki rozkoszy i czuła, jak otwiera się na niego. Gdy w końcu uwolnił w niej rozkosz, miała wrażenie, że wzlatuje pod niebo pełne gwiazd, a potem spada i rozbija się na kawałki. Tym razem była zbyt oszołomiona i zmęczona, żeby choć chwycić go za rękaw, kiedy się odsuwał.

Wstał i podniósł ją. Wziął na ręce i wyszedł ze stajni. Szedł przez trawnik i starał się nie myśleć ani o niej, ani o tym, co się wydarzyło, a tym bardziej o tym, co czuł.

Jutro rano poślubi jej przyjaciółkę i na tym koniec. Całe ciało miał obolałe z pożądania. Wątpił, żeby udało mu się zmrużyć oko. Mógł, oczywiście, pogratulować sobie faktu, że uniknął zasadzki, w którą inni jego przyjaciele dawno już wpadli. Mógł być z siebie dumny, że nie poddał się prymitywnym instynktom i obrał drogę honoru. Gdyby postąpił inaczej, sumienie by go zniszczyło. Mimo to wiedział, że to nie przyszłe wyrzuty sumienia kazały mu powstrzymać się przed poddaniem się pożądaniu. Tylko jedno uczucie było w stanie uratować i jego, i ją. Był nim strach.

Wiedział, w którym skrzydle matka umieściła jego przyszłą małżonkę. Ciotka Henni powiedziała mu o tym, na wypadek gdyby chciał wiedzieć. Całe szczęście, że ciotce wpadło to do głowy. Doszedł do wniosku, że na pewno pokój najbliższej przyjaciółki panny młodej musi znajdować się w pobliżu.

Dotarł na właściwy korytarz i szli wzdłuż niego. Zatrzymał się, opuścił głowę i szepnął jej do ucha.

- Który to twój pokój?

Machnęła w stronę drzwi na końcu korytarza.

Okna nie były zasłonięte, promienie księżyca wpadały do środka. Sprawdził, czy w łóżku już ktoś nie śpi, i położył ją ostrożnie.

Dotknęła dłonią jego rękawa, ale za słabo, by go zatrzymać. Pochyli! się nad nią, odsunął z jej twarzy włosy i pocałował ją. Ostatni raz. Wyprostował się. Czuł, że ona na niego patrzy.

- Po ślubie wrócisz do Rawlings Hall - rzekł, odwrócił się i wyszedł. Francesca patrzyła na drzwi. Pozwoliła mu się zanieść do łóżka, sądząc, że

położy się w nim razem z nią. Gdy drzwi się zamknęły, leżała przez chwilę z zamkniętymi oczyma, czując tylko gorycz.

- Chyba jednak nie - szepnęła.

Rozdział 6

- Jesteś gotów zrobić najważniejszy krok?

Gyles podniósł wzrok, kiedy Diabeł wślizgnął się do jego saloniku. Przed nim piętrzyły się talerze ze śniadaniem, ale poświęcał im niewiele uwagi. Jedzenie było ostatnią rzeczą, o jakiej w tej chwili myślał. Wallace przyszedł wcześnie rano, żeby go obudzić. Nie spał już, ale był wdzięczny, że ktoś przerwał strumień ponurych myśli. Tak wiele godzin spędził na rozważaniach. Umył się, ubrał, a potem zadręczał się nieuniknionymi wątpliwościami, które zawsze pojawiały się w ostatniej chwili. Przerwał to Wallace, przynosząc

śniadanie, by po chwili oddalić się do sypialni. W tej samej chwili przybył Diabeł.

- Przeszedłeś popatrzeć na ostatni posiłek skazańca?

- Owszem, przyszło mi to do głowy. - Przysunął sobie krzesło do stołu, usiadł naprzeciwko i spojrzał na jedzenie, które Gyles odrobinę rozgrzebał. -Oszczędzasz apetyt na później?

- Owszem.

Gyles poczuł, że usta mu drżą.

- Nie dziwię się, zwłaszcza po tym, co usłyszałem na temat przyszłej hrabiny.

- A co usłyszałeś? - Gyles starał się ukryć zaciekawienie.

- Tyle, że takiego wyboru żony należało się po tobie spodziewać. Twój wuj jest zauroczony. Nikt inny jej nie widział, bo przyjechali po zmierzchu.

Gyles nie sądził, że gust wuja Horacego tak bardzo różni się od jego upodobań w kwestii kobiet, ale w końcu wuj miał już ponad sześćdziesiąt lat i może zaczęły mu się podobać miłe i ciche damy.

- Niedługo sam ją poznasz i będziesz miał własne zdanie na ten temat.

Diabeł sięgnął po ogórka.

- Nie będziesz chyba wciąż powtarzał, że żenisz się z obowiązku, a nie z miłości?

- Żeby zniszczyć twoje bezpodstawne nadzieje? Nie, jestem na to zbyt uprzejmy.

Diabeł prychnął z oburzenia. Gyles popijał kawę. Nie miał zamiaru wprowadzać Diabła w błąd, ale nie

miał też ochoty nic wyjaśniać. Odtrącając Cygankę, odrzucając własne, szalone pożądanie pozbawił się zupełnie energii. Powinien czuć się z tym dobrze, powinien triumfować, powinien z niecierpliwością oczekiwać szczęśliwego zakończenia swoich starań. Zamiast tego czuł się martwy, emocje opadły i miał wrażenie, że stracił całkiem chęć do życia.

Postąpił słusznie. Zrobił to, co musiał zrobić, a mimo to... czuł się jakby postąpił niewłaściwie, że popełnił grzech znacznie cięższy od tego, do którego popełnienia ona chciała go skusić. Nie potrafił się z tego otrząsnąć całą noc. Miał za chwilę poślubić kobietę, której przyjaciółka zdominowała wszystkie jego myśli. Ciało dojrzałej kobiety skrywające niezwykłą mieszaninę namiętności i niewinności, dające obietnicę dzikiego wyuzdania sprawiało, że Cyganka mogła doprowadzić mężczyznę do szaleństwa. Wstrząsnęła nim, jak jeszcze nigdy żadna kobieta.

Już niedługo uwolni się od niej. Nieważne, jak bardzo Francesca jest do niej przywiązana, postanowił już, że ją odprawi. Jutro już nie będzie jej w jego domu. Przypomniał sobie, że ma dopilnować, żeby zabrała ze sobą konia.

- Nie chciałbym być niegrzeczny, ale chyba już za późno na zmianę decyzji.

Gyles wrócił myślami do rozmówcy. Diabeł spojrzał na zegar na kominku.

- Powinniśmy już iść.

Nadeszła właściwa pora. Pokonując własny opór, wstał i poprawił mankiety oraz surdut.

- Obrączki?

Szukał przez chwilę w kieszeni kamizelki, wyjął i podał drużbie. Diabeł spojrzał na obrączkę panny młodej.

- Szmaragdy?

- Ta obrączka jest w naszej rodzinie od pokoleń. Mama wspomniała, że moja narzeczona wolałaby obrączkę ze szmaragdami, więc... W rzeczywistości matka wcale o tym nie wspomniała, ale kiedy któregoś

dnia wszedł do nowo urządzonej sypialni przeznaczonej dla przyszłej hrabiny, uderzyła go zmiana wystroju. Matka powiedziała mu wtedy, że szmaragdowy to ulubiony kolor jego przyszłej małżonki, więc urządziła sypialnię oraz przylegający do niej salonik w żywym odcieniu szmaragdu i turkusu. Wybrała dodatki złocone i z ciemnego drewna, co czyniło wnętrze nieco wyuzdanym. Stanął wtedy na środku i uniósł brwi ze zdziwienia. Nie mógł sobie wyobrazić,

że jego delikatna, ułożona narzeczona lubiła właśnie ten kolor. Miał wrażenie, że taki wystrój wnętrza ją przytłoczy. Jednak skoro, jak twierdziła jego matka, Francesca napisała w liście, że taki właśnie lubi, nie było sensu się spierać. Spojrzał na obrączkę, którą Diabeł wkładał do kieszeni.

- Mam nadzieję, że będzie pasowała - powiedział i ruszył w stronę drzwi.

Diabeł szedł tuż za nim.

- Jak wygląda ten wzór cnót? Ciemne czy jasne włosy, niska czy wysoka?

Gyles otworzył drzwi i obejrzał się za siebie.

- Sam zobaczysz za pięć minut. - Zawahał się chwilę i dodał. - Pamiętaj tylko, że żenię się z obowiązku, nie z miłości. Diabeł spojrzał mu w oczy.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Małżeństwa mają zwyczaj trwać bardzo długo.

- Tą właśnie myślą kierowałem się przy wyborze partnerki - rzucił, wychodząc na korytarz.

- Kaplica była usytuowana w najstarszej części zamku. Gdy tam dotarli, część gości już zajęła swoje miejsca. Gyles podszedł do drzwi pomieszczenia, w którym przygotowywał się biskup Lewes, kuzyn jego ojca, czyli wuj Hektor.

- Jak się masz, chłopcze? - zapytał z uśmiechem. Gyles przedstawił mu Diabła.

- Poznaliśmy się wczoraj wieczorem - rzekł wuj Hektor i skinął głową do Diabła, a potem uniósł dłoń, nasłuchując muzyki dobiegającej z końca głównej nawy. - Aha, zaczyna się. Panna młoda jest gotowa. Musimy zająć swoje miejsca. Gyles skinął głową i ruszył za nim. Diabeł szedł obok. Wuj Hektor zwolnił

nieco przed ołtarzem, a Gyles musiał uważać, żeby nie deptać mu po piętach. Usłyszał miłe, pełne zachwytu szepty, ale nie patrzył w stronę gości. Znaleźli się przed ołtarzem. Gyles zajął swoje miejsce przed pierwszym stopniem wiodącym do ołtarza. Podniósł głowę i wyprostował ramiona. Diabeł stanął przy nim. Stali tak ramię w ramię, zwróceni plecami do gości. Gyles nie czuł zupełnie nic.

Wuj Hektor wszedł po schodach i odwrócił się w stronę zebranych gości. Na organach grała żona wuja Hektora. Przerwała na chwilę i zaczęła grać marsz weselny. Gyles nie spuszczał oka z wuja. Dostojnik kościelny uniósł głowę i spojrzał w stronę głównego wejścia z tym samym co zawsze, uprzejmym uśmiechem. Jednak po chwili wyraz jego twarzy zmienił się. Wytrzeszczył oczy, które po chwili zabłysły zachwytem. Poczerwieniał. - No cóż - mruknął. - A niech to!

Gyles zamarł. Co, do diaska, zrobiła ta jego spokojna narzeczona? Słychać było szelest sukien. Zamiast oczekiwanej ciszy do jego uszu dotarły podniecone szepty, westchnienia, a nawet okrzyki zachwytu. Poczuł, że Diabeł sztywnieje, walcząc z ciekawością, wreszcie odwrócił się i spojrzał, a potem zamarł.

Gyles był wściekły. Nie posądzał sir Charlesa o to, że pozwoli bratanicy wystąpić w czymś nieodpowiednim. Postanowił, że powinien zobaczyć to, co wszyscy inni już dawno dostrzegli. Zacisnął usta i odwrócił się...

Wzrokiem omiótł prawą nawę kaplicy, ławki przeznaczone dla rodziny panny młodej. W pierwszej siedziała krępa kobieta w średnim wieku i uśmiechała się tajemniczo, obserwując, jak panna młoda podchodzi do ołtarza. Obok niej siedziała blada, niebieskooka dziewczyna o oczach większych, niż pamiętał z ich dwóch poprzednich spotkań. Usta miała otwarte i patrzyła na niego, jakby zobaczyła ducha. To była jego łagodna i posłuszna narzeczona. Gyles nie mógł oderwać od niej wzroku. Nie mógł oddychać, w głowie mu się kręciło. Jeśli ona siedziała teraz w ławce, to kto...

Wstrząsnął nim dreszcz, kiedy zrozumiał. Powoli odwrócił się przodem do wejścia, a jego wzrok potwierdził to, co w jego głowie wzbudzało zupełne zamieszanie. Nawet gdy ją dostrzegł, wciąż nie mógł uwierzyć. Wciąż nie mógł oddychać.

Była tak piękna, że nawet najbardziej nieczuły mężczyzna mógł stracić głowę. Welon z misternej koronki obszyty był perłami. Zakrywał, choć nie całkowicie, burzę gęstych loków, kontrastujących czernią z koronką koloru

kości słoniowej. Pod welonem lśniły szmaragdowe oczy, porażały go spojrzeniem. Nie mógł dostrzec jej ust, ale wiedział, jakie są pełne.

Suknia była staromodna, uszyta z jedwabiu koloru kości słoniowej. Doskonale dopasowana, z prostym dekoltem, podkreślała i odsłaniała jej wspaniałe piersi. Kolor sukni doskonale komponował się ze złotawym odcieniem jej skóry, czarnymi włosami i lśniącymi oczyma i nie przytłaczał jej. Poniżej pełnych piersi suknia zwężała się ku wąskiej talii, a potem rozszerzała na biodrach. Kusząco wąska i krucha talia sprawiała, że mężczyzna miał ochotę położyć na niej dłonie i zsunąć je niżej na krągłe biodra, które w fałdach sukni mógł sobie jedynie wyobrazić. Była boginią, która rozbudzała męską wyobraźnię bezwstydnymi wizjami, angażowała zmysły, porywała serca i na zawsze wypełniała je pożądaniem. Ta bogini należała do niego. I była na niego wściekła.

Wziął głęboki oddech, kiedy, szeleszcząc jedwabnymi halkami, stanęła obok niego. Zdawał sobie sprawę, że dla wszystkich innych była po prostu szczęśliwą panną młodą. Tylko on wiedział, jaki ogień płonie w jej oczach. Spojrzała na wuja Hektora i uśmiechnęła się. Biskup o mało nie upuścił swojego modlitewnika. Kręcił się chwilę, a Gyles opuścił wzrok i starał się spokojnie oddychać. Zachowywała się swobodniej niż on, ale przecież ona od początku wiedziała, kim on jest...

Starał się pozbierać myśli. Musiał się zastanowić. Nie mógł pozwolić na to, by opanowała go złość. Starał się, ale czuł się schwytany w pułapkę i miał wrażenie, że biegnie przez labirynt i za każdym rogiem napotyka kolejną ścianę. Diabeł go szturchnął i Gyles podniósł głowę; wuj Hektor w końcu odchrząknął i zaczął: - Zebraliśmy się tu dziś, aby... Ledwie słyszał, co do niego mówiono. Jak w malignie powtarzał słowa, które musiał wypowiedzieć. Potem przemówiła ona i natychmiast oprzytomniał. Namiętny, niski głos obwieścił, że Francesca Hermiona Rawlings przyrzeka mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz

że go nie opuści aż do śmierci. Musiał tak stać i pozwolić, by wszystko się stało, jak zaplanowano.

Diabeł podał mu obrączkę. Wuj Hektor ją pobłogosławił i położył na otwartym modlitewniku. Gyles wziął ją i odwrócił się w stronę Franceski. Ujął jej dłoń, małą i kruchą, i wsunął obrączkę na palec. Pchnął delikatnie. Pasowała idealnie. Lśniła na jej skórze, a szmaragdy, którymi była wysadzana, błyszczały niby lustrzane odbicie jej oczu. Zerknął wyżej i napotkał ogień w jej wzroku. Próbowała wysunąć dłoń z jego dłoni, ale ścisnął ją mocniej. Na dobre i złe należała do niego. Gdy nagle w pełni to zrozumiał, poczuł prymitywne, bezgraniczne uczucie szczęścia. - A teraz, mocą nadaną mi przez Boga, ogłaszam was mężem i żoną. - Wuj

Hektor zamknął modlitewnik i uśmiechnął się. - Możesz pocałować pannę

młodą.

Gyles wypuścił jej dłoń, a ona spokojnie, bez pośpiechu odsłoniła welon. Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. Spojrzała szybko w górę, jej oczy zaokrągliły się ze zdziwienia, usta rozwarły...

Pochylił głowę i zbliżył usta do jej ust. Powinien to być delikatny pocałunek, zwykła formalność. Ale nie był. Uścisnąwszy ją mocno, posiadł językiem wnętrze jej ust. Tym pocałunkiem uznał ją za swoją, podkreślił swoje prawa, potwierdził daną obietnicę, przypieczętował przysięgę. Po chwili zaskoczenia udało jej się złapać oddech i odpowiedziała ogniem nieokiełznanej namiętności.

To on przerwał pocałunek, zdając sobie sprawę, że nie czas i miejsce na to. Popatrzyli sobie w oczy i oboje przypomnieli o tym, co ich czekało. Natychmiast zapanowała milcząca zgoda.

Rozległa się głośna melodia grana przez żonę wuja Hektora. Gyles poczuł na ramieniu dłoń wuja Hektora.

- Cóż! Jako pierwszy pogratuluję ci pięknej żony. Diabeł w tym czasie szturchnął go łokciem.

- Ładny mi obowiązek. Otoczyli ich goście, posypały się gratulacje. Gyles stał obok Franceski i nie

ruszał się z miejsca, mimo że wszyscy pchali się do niej, życzyli jej pomyślności, ściskali jego dłoń, wygłaszając gratulacje i podkreślając, jaki z niego szczęściarz.

Kobiety szybko okrążyły Francescę, a sir Horacy poklepał go po plecach.

- Ależ z ciebie spryciarz! Twoje przemowy na temat obowiązku... Cóż, nie mam żalu. Jest naprawdę ujmująca.

- W końcu wraz z nią dostałem Gatting.

- Tak, oczywiście, to z pewnością miało wielki wpływ na twój wybór. - Sir Horacy uśmiechnął się do Franceski. - Pora ucałować pannę młodą. Gyles westchnął w duchu. Skoro nawet wuj Horacy nie wierzył... Francesca przyjęła gratulacje od wuja z uprzejmością i wdziękiem, choć

przez cały czas myślała o czymś zupełnie innym, była wdzięczna za to, że wszyscy podchodzili, by ją powitać w rodzinie, ponieważ dzięki temu mogła odrobinę ochłonąć. Takie ceremonie jak ta nie wzbudzały w niej strachu. Jako jedyna córka swoich rodziców od dziecka asystowała w ich życiu towarzyskim i bywała na przyjęciach. To nie ceremonia zaślubin ją tak oszołomiła, tylko niepokój o to, co działo się w głowie jej męża. Kiedy poprzedniej nocy położył ją w łóżku, nie mogła o niczym myśleć. Ku własnemu zaskoczeniu bardzo szybko zasnęła. Obudziła się na tyle wcześnie, by ukryć ślady swoich nocnych spacerów przed Millie i lady Elisabeth, które przyszły jej pomóc przygotować się do ślubu. Przyłączyła się do nich ciotka Ester, zapewniając, że Franni jest bardzo podekscytowana i nie może się doczekać, żeby zobaczyć kuzynkę na ślubnym kobiercu.

Francesca nie wiedziała, jak ma traktować tę informację. Kiedy się obudziła, jej pierwszą myślą było to, że powinna dać mu to, czego chciał, czego się spodziewał, i tak wszystko zaplanować, żeby Franni weszła do kaplicy jako panna młoda. Myślała nawet o tym, żeby oddać Franni Gatting, którego tak

bardzo pragnął, ale wtedy przypomniała sobie o intercyzie małżeńskiej. Wszystko już było podpisane i to jej imię i nazwisko widniało pod kontraktem, a nie Franni.

Ślub miał na celu tylko oficjalne przypieczętowanie tego, co już dawno zostało zawarte - umowy między dwiema stronami. Według prawa, niezależnie od tego, czy ślub miałby miejsce, czy nie, Gatting i tak już należało do Gylesa.

Zarówno stryj Charles, jak i Chillingworth, oraz pan Waring, który podróżował z dokumentami do Rawlings Hall, bardzo naciskali na nieodwołalność kontraktu, który został już podpisany.

Westchnęła. Nie mogła odmówić zamążpójścia. A w tej kwestii i tak nie mogła zaufać Franni. Francesca zaczęła się zastanawiać, czy Chillingworth rozmawiał już z Franni. Nie wiedziała, co działo się w głowie kuzynki, ale zaczęła podejrzewać, że to Chillingworth był mężczyzną, o którym mówiła. Nie miała okazji zostać z nią sam na sam przed ceremonią zaślubin. Dziewczyna była tak podekscytowana uroczystością, że pobiegła do kaplicy razem z ciotką Ester.

Kiedy Francesca szła w stronę ołtarza, zauważyła, że Chillingworth patrzył w stronę, gdzie siedziała Franni, ale ponieważ wszyscy wpatrywali się w pannę młodą, ona sama nie miała śmiałości sprawdzić, czy jej kuzynka jest w ławie dla gości. Musiała odegrać swoją rolę, postanowiła więc zrobić to dobrze. Musiała wyglądać na szczęśliwą pannę młodą. Miała nadzieję zerknąć w stronę Franni, kiedy stryj Charles odsunie się nieco i zostawi ją pod ołtarzem, ale kiedy tylko znalazła się u boku Chillingwortha...

Znów starała się odnaleźć wzrokiem Franni, ale Chillingworth zasłonił jej widok. Stał u jej boku i nie ruszył się nawet na krok. Ani kuzynka, ani ciotka Ester nie podeszły, żeby złożyć jej życzenia. Stryj Charles stał z boku, ale uśmiechał się do niej.

Zdenerwowana Francesca zerknęła w stronę lady Elisabeth, która zauważyła jej zaniepokojenie, ale źle je zinterpretowała, bo klasnęła szybko w dłonie i powiedziała:

- Pora, żebyśmy wszyscy przeszli do jadalni. Proszę zrobić miejsce, żeby

państwo młodzi szli pierwsi. Wszyscy będą mogli z nimi porozmawiać

podczas uczty weselnej.

Francesca rzuciła jej pełne wdzięczności spojrzenie. Tuż przed nią pojawiło się ramię Chillingwortha.

Wsparła się na nim i, przybrawszy maskę szczęśliwej, radosnej panny młodej, przebiegła wraz z nim przez drzwi wyjściowe w deszczu rozrzucanego przez gości ryżu.

Po wyjściu z kaplicy jej uśmiech zniknął, ale nim zdążyła otworzyć usta i odwrócić się w jego stronę, usłyszała: Tędy.

Musiała chwycić suknię i zacząć biec, by nadążyć za nim, tak wielkie stawiał kroki. Szli przez hol w dół po schodach, skręcili za róg, by znaleźć się z dała od gości i od jadalni. Ani na chwilę nie zwolnił. Po chwili szli wąskim, słabo oświetlonym korytarzem, który, jak sądziła Francesca, znajdował się na parterze. Na końcu korytarza dostrzegła drzwi.

Już miała zamiar stanąć i zaprzeć się z całych sił, kazać mu powiedzieć, gdzie ją zabiera, kiedy zatrzymał się tuż pod drzwiami, odwrócił ją w swoją stronę i przysunął do ściany.

Na plecach poczuła chłodną boazerię, a przed sobą gorące ciało mężczyzny. Wzięła głęboki oddech, kiedy przysunął się bliżej i uwięził ją między sobą a ścianą. Spojrzała mu odważnie w oczy.

Żyła pulsująca na jej szyi kusiła jego zmysły, ale starał się patrzeć jej w oczy. Każda inna kobieta nie wytrzymałaby jego spojrzenia, a tym bardziej atmosfery napięcia, jakie ze sobą niosło, i już miałby przewagę, ale nie ona. Nie śmiał nawet próbować. Zbyt wiele między nimi zaszło i zbyt wiele jeszcze było przed nimi. Czuł na sobie jej oddech pieszczący jego skórę, przeczuwał niewypowiedzianą rozkosz, która była na wyciągnięcie ręki. Mieli dla siebie zaledwie kilka minut, a on wciąż nie wiedział, jakie są jej zamiary. Nie wiedział,

czy odegra swoją rolę do końca, czy wybuchnie gniewem w połowie uczty weselnej.

- Franni... W jej oczach pojawiła się wściekłość, wiec umilkł. Jej złość była tak silna, że

przez chwilę chciał się cofnąć.

- Nie jestem Franni. Każde z tych słów było jak uderzenie.

- Jesteś Francesca Hermiona Rawlings. - Gdyby tak nie było, skręciłby jej kark. Przytaknęła.

- A moja kuzynka, córka sir Charlesa, to Frances Mary Rawlings znana ci jako Franni.

- Córka sir Charlesa? - Powoli zaczynał rozumieć. - Dlaczego, do diaska, dano jej imię tak podobne do twojego?

- Urodziłyśmy się zaledwie kilka tygodni jedna po drugiej, ja w Italii, a ona tutaj. Obie dostałyśmy imiona po dziadku ze strony ojców. Ja też mam do ciebie kilka pytań. Widziałeś się z Franni, kiedy byłeś w Rawlings Hall? Zawahał się.

- Dwa razy z nią spacerowałem.

- Czy kiedykolwiek powiedziałeś coś, co mogłoby jej pozwolić sądzić, że masz zamiar się jej oświadczyć?

- -Nie.

- Nie? Przyjechałeś do Rawlings Hall, by znaleźć sobie posłuszną żonę, wydawało ci się, że taką właśnie znalazłeś, dwukrotnie z nią spacerowałeś po ogrodzie i nic nie powiedziałeś? Nie zasugerowałeś nawet, jakie są twoje wobec niej zamiary?

- Nie. - Był równie zły jak ona. Niewiele brakowało, żeby wybuchnął gniewem. - O ile sobie przypominasz, nalegałem na bardzo formalny sposób załatwienia sprawy. Nie miałem najmniejszego zamiaru zalecać się do twojej

kuzynki, nawet nie starałem się być szczególnie uprzejmy. Przysięgam na

honor, że nigdy nie powiedziałem ani nie uczyniłem niczego, CO mogłoby

dać jej choćby najmniejszy powód do wyobrażania sobie, że się nią

interesuję.

Zawahała się, a potem skinęła sztywno głową.

- Widziałeś, co się z nią stało? Nie było jej w kaplicy, kiedy wychodziliśmy, ale też nie widziałam, jak wychodziła.

- Widziałem ją tylko przez chwilę, nim podeszłaś do mnie do ołtarza. Rozpoznała mnie i wyglądała na zaskoczoną. Była z nią starsza dama.

- Ciotka Ester, szwagierka sir Charlesa. To ciotka I 'ranni, mieszka z nimi w Rawlings Hall.

- Później nie widziałem żadnej z nich. Pewnie wy-./.ly, kiedy wszyscy tłoczyli się przy nas. Francesca skrzywiła się.

- Stryj Charles nie wyglądał na zmartwionego. Zamyśliła się. Gyles zastanawiał się, dlaczego była przekonana, że

rozmawiał z jej kuzynką na temat małżeństwa. Czyżby sądziła, że wzbudził w dziewczynie jakieś nadzieje? Przecież od początku wiedziała...

Potrzebował więcej czasu, żeby wszystko wyjaśnić i ułożyć sobie w głowie. Teraz słyszał w oddali głosy. Wyprostował się.

- Musimy się tam zjawić. Chwycił ją za rękę i razem poszli w stronę korytarza prowadzącego do

jadalni.

- Otóż i oni!

- Poszliśmy dookoła, żeby Francesca zwiedziła swój nowy dom. Goście roześmiali się i rozstąpili. Para młoda weszła tło jadalni, gdzie

nakryto stoły do weselnego przyjęcia. Francesca słyszała za sobą komentarze na temat tego, co tak naprawdę przed chwilą zwiedzała. Takie uwagi nie poprawiały jej nastroju, ale musiała opanować złość i ukryć uczucia.

Postanowiła, że nikt, żaden z gości ani domowników nie może się nawet domyślać, co naprawdę kryje się za fasadą radosnego uśmiechu. Stali obok siebie z Chillingworthem i wyglądali na doskonałą parę. Oboje witali gości wchodzących do sali jadalnej. Sir Charles był jednym z pierwszych biesiadników. Uścisnął dłoń Gylesa, a potem objął czule Francescę i pocałował ją w policzek.

- Taki jestem szczęśliwy, moja droga.

- A ja tak wiele ci zawdzięczam, stryjku. - Francesca uścisnęła jego dłoń. - Co z Franni? Sir Charles spoważniał.

- Obawiam się, że całe to zamieszanie było dla niej zbyt męczące. Tego zresztą się spodziewaliśmy. Wiesz, że nie jest silna i zbyt wiele emocji naraz jej szkodzi. Teraz została z nią ciotka Ester. Później do nas dołączy. Franni jest trochę zdezorientowana, wiesz, jak to z nią bywa. Nie wiedziała. Nie do końca się orientowała, co dolega Franni, ale nie mogła

dłużej rozmawiać ze stryjem. Musiała puścić jego dłoń, uśmiechnąć się ze zrozumieniem i powitać kolejnego gościa.

Podszedł do niej wysoki, kościsty mężczyzna, podobny do wszystkich członków rodu Rawlings. Uścisnął najpierw dłoń Gylesa i uśmiechnął się do niego.

- Doskonale, kuzynie! Nie wiem, jak ci dziękować! Zdjąłeś mi kamień z serca. Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło. Mężczyzna miał na sobie niedopasowany surdut, ciemnozieloną kamizelkę i

miękki, wiotki krawat. Był sporo młodszy od Chillingwortha. Gyles zwrócił się do Franceski:

- Pozwól, że ci przedstawię mojego kuzyna, Osberta Rawlingsa. Mojego spadkobiercę.

- Chwilowo... ha, ha! - zwrócił się z uśmiechem do Franceski, a kiedy zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, zaczął tłumaczyć: - Cóż, to znaczy... cóż, nie chodziło mi o to... Powoli zaczynał robić się czerwony jak burak. Francesca rzuciła krótkie

spojrzenie w stronę Chillingwortha, a potem uśmiechnęła się wesoło do Osberta.

- Miło mi pana poznać. Osbert zamrugał, przełknął ślinę i odezwał się:

- To wielka przyjemność dla mnie. Jest pani niezwykle piękna. Francesca roześmiała się i odparła uprzejmie:

- Dziękuję, ale to nie moja zasługa. Taka się urodziłam.

- Mimo wszystko, muszę przyznać, że kiedy pojawiła się pani w kaplicy, była to niezwykle ekscytująca chwila. - Przysunął się bliżej, popchnięty przez kogoś z tyłu. - Myślałem nawet, żeby napisać odę...

- Osbercie! - wtrącił się Gyles z wyraźnym niesmakiem.

- Och, tak... oczywiście. - Osbert uścisnął dłoń Franceski. - Później z panią porozmawiam. Odszedł, a następny z gości szybko zajął jego miejsce. Chwilę później

Francesca zerknęła na Chillingwortha i zapytała:

- Cóż złego może być w odzie?

- Nie chodzi o ody jako takie, ale o ody Osberta. Poczekaj, aż usłyszysz jedną z nich. Ściskali dłonie pozostałych gości. Gyles wciąż miał uprzejmy wyraz twarzy,

ale zaczynał się niecierpliwić. Kiedy ostatni z gości zajął swoje miejsce, podał żonie ramię i przeszedł przez całą salę przy wtórze oklasków. W pomieszczeniu stały dwa długie stoły, a goście siedzieli po obu ich stronach. Na końcu znajdował się jeszcze jeden stół, przy którym siedzieli, zwróceni przodem do pozostałych, goście honorowi.

Sir Horacy znalazł się po jej prawej stronie, a dalej sir Charles, ciotka Henni i inne damy. Miejsca dla najbliższych przyjaciół zajęli Diabeł i Honoria, a za nimi

trzej inni lordowie z żonami. Oprócz nich w jadalni znajdowała się jedynie bliższa rodzina i starzy znajomi. Gyles celowo ograniczył listę gości, by poza Diabłem i Honorią oraz kilkorgiem bliskich przyjaciół nie było nikogo z towarzystwa.

Irving odsunął krzesło, Gyles usiadł, a lokaje ruszyli do napełniania kieliszków. Wzniesiono toast i rozpoczęła się weselna uczta.

Gyles i Francesca spisywali się dzielnie. Uważali, żeby żaden z gości, nawet niezwykle spostrzegawcza matka Gylesa, nie zorientowali się, co zaszło. Fran-cesca nie miała większych problemów z odgrywaniem roli szczęśliwej oblubienicy. Chciała przecież poślubić Chillingwortha, zanim się dowiedziała, jaka zaszła pomyłka. Mimo to nie była nieszczęśliwa z powodu zamążpójścia. Była wściekła, ale przecież dostała dokładnie to, co jej zaproponował.

To on uważnie wszystko zaplanował i to przez niego wszystko stanęło na głowie. To on dostał więcej, niż oczekiwał, a właściwie, to dostał coś, czego zupełnie nie oczekiwał.

Toasty wznoszono coraz częściej, spływały zewsząd szczere życzenia szczęścia.

Większość gości uznała go za wielkiego szczęściarza. Każdy mężczyzna, może z wyjątkiem Diabła, w każdej chwili zamieniłby się z nim miejscami. Poślubił właśnie niezwykle piękną kobietę, która na dodatek doskonale wiedziała, jak się zachować w towarzystwie. Była świeża i czarująca, bez wysiłku potrafiła prowadzić uprzejmą rozmowę. - Nie miałem zamiaru sugerować, że nie jesteś odpowiednią dla mnie żoną -

powiedział do niej nagle.

Uniosła wysoko brwi. Jej oczy lśniły. Uśmiechnęła lic pięknie, przysunęła bliżej, poklepała go po dłoni i odwróciła się do ciotki Henni.

Gyles opanował złość, stłumił chęć pochwycenia jej i odwrócenia w swoją stronę.

Chwilowo pokonany, ogarnięty obsesyjną potrzebą załatwienia swoich problemów, nie odczuł nawet upływu czasu.

Wreszcie uczta weselna zakończyła się i wszyscy przeszli do sali balowej. Pierwszym tańcem, jak nakazywała tradycja, był walc młodej pary.

Francesca usłyszała kilka pierwszych taktów i opanowała zdenerwowanie. Odwróciła się do Chillingwortha z uśmiechem na ustach i wyrazem spokoju na twarzy. Oboje zadrżeli, gdy jego udo otarło się o jej biodro. Mężczyzna naprężył mięśnie. Jego dłonie obejmowały ją stanowczo, a oczy błyszczały ogniem. Oboje zawahali się, pamiętając, ile par oczu przygląda im się w tej właśnie chwili, i szybko opanowali złość i niepokój. Bez słów zaczęli stawiać kroki na parkiecie, na początku sztywno i ostrożnie, a potem coraz bardziej swobodnie.

Gyles świetnie tańczył, ale ona nie ustępowała mu pod tym względem. Nie myślała o tańcu, bo w głowie kłębiły jej się znacznie ważniejsze myśli. Pozwoliła, by przysunął się bliżej, wiedząc, że ta bliskość oddziałuje na niego równie silnie jak na nią. Patrzyła mu w oczy i nie przestawała się uśmiechać.

- Wyszłam za ciebie, ponieważ nie miałam wyboru. Oboje nie mieliśmy. Wszystko było już ustalone i podpisane, goście przybyli na wesele. Boleję nad twoim podejściem do instytucji małżeństwa, ale nie mam zamiaru okazywać nikomu mojego rozczarowania. Jeszcze przez chwilę patrzyła mu w oczy, a potem zerknęła w bok. Wiele

godzin przygotowywała to przemówienie, starając się dobrać odpowiednie słowa i ton. Zważywszy, że ledwie udało się jej nabrać powietrza w płuca z emocji, a jej skóra pokryła się gęsią skórką, mogła być zadowolona z tego, jak sobie poradziła.

Zatoczyli koło po wielkiej sali balowej, a ona uśmiechała się, patrząc, jak dołączają do nich inne pary.

- Rozczarowania? Francesca znów odwróciła głowę w stronę mężczyzny, w którego ramionach

się znajdowała. Ton jego głosu nie zapowiadał nic dobrego. Przez chwilę pa-

trzyła na niego dumnie i groźnie, ale potem, przypomniawszy sobie, ilu gości nie spuszcza z nich wzroku, roześmiała się wesoło.

- Nie wiedziałem - mówił pełnym groźnego chłodu głosem - że masz jakikolwiek uzasadniony powód, by czuć rozczarowanie formą naszego małżeńskiego układu. Na twarzy mężczyzny wciąż malowała się radość świeżo upieczonego

małżonka, zadowolonego ze swojej oblubienicy, ale nawet ta udawana mina nie była w stanie ukryć chłodu, jaki się kryl w jego spojrzeniu. Ten chłód jak żelazne drzwi odgradzał ją od niego.

Potrząsnęła głową i znów się roześmiała.

- Moje rozczarowanie ma swoje źródło w różnicy pomiędzy tym, w co wierzyłam, w co miałam powody wierzyć i czego oczekiwałam od mężczyzny oraz tym, co naprawdę otrzymałam od hrabiego. - Odważnie patrzyła mu w twarz. - Gdybym wiedziała, co mnie czeka, nigdy nie podpisałabym tych dokumentów i nie bylibyśmy teraz skazani na życie w zakłamaniu. Sugeruję, milordzie, byśmy odłożyli tę dyskusję na później, kiedy będziemy

mogli rozmawiać na osobności, chyba że chce pan zepsuć cały nasz dotychczasowy wysiłek.

Jego pełne rezerwy zachowanie na chwilę ustąpiło i w oczach małżonka dostrzegła głód drapieżnego zwierzęcia. Zastanawiała się, czy zacznie ich pierwszą awanturę przy świadkach, pośrodku sali balowej, podczas wesela. Jemu ta sama myśl przeszła przez głowę. Dostrzegła to wyraźnie. Zawahał się, zastanawiał przez chwilę.

Orkiestra skończyła grać walca. Z uśmiechem cofnęła się o krok i ukłoniła grzecznie. On także. Wciąż uśmiechnięta, odwróciła się, spodziewając się, że wypuści jej dłoń i pójdą każde w swoją stronę, by porozmawiać z gośćmi.

Ścisnął jeszcze mocniej jej palce, przysunął się bliżej.

- O nie, moja droga. Nasz taniec dopiero się rozpoczął - mruknął jej do ucha, a po jej plecach przebiegi dreszcz. Uniosła wysoko brodę, uśmiechnęła się do lorda i lady Charteris, po czym

podała dłoń jego lordowskiej mości.

Kiedy chodziło o nią, reagował instynktownie, nieważne, jak bardzo chciał postępować zgodnie z tym, co dyktował rozum. Była tym, kim była, a on zaangażował się na tyle, by nie móc nad sobą panować, zwłaszcza gdy znajdowała się w pobliżu.

Rozczarowana? Już? Tak szybko?

Przecież nie znaleźli się nawet w małżeńskim łożu. Kiedy to się stanie, okaże się, czy jest rozczarowana. Może nie godził się na to, by ją pokochać, ale nigdy nie wspomniał słowem o pożądaniu. Nigdy nie zaprzeczał, że jej pragnie, a fakt, iż pobrali się z rozsądku, niczego nie zmieniał. Nie mógł się już doczekać chwili, gdy to sobie wyjaśnią. Spojrzała mu w oczy.

- Muszę porozmawiać z ciotką. Uśmiechnął się.

- Jest po drugiej stronie sali. Chodź, odprowadzę cię do niej. Przez następne dwadzieścia minut wszystko działo się zgodnie z jego wolą.

Korzystając z właśnie nabytych praw młodego małżonka, dotykał to jej policzka, to szyi, muskał palcem odkryte ramię. Czuł, jak kobieta drży z emocji, czul, jak napina mięśnie, wiedział, że jej podniecenie rośnie z każdą chwilą. Bawił się nią, dotykał dłonią jej ramienia, kładł ją na odkrytej części pleców, przesuwał niżej, aż na pośladki. Przytrzymując ją w talii, prowadził przez tłum ludzi. Dotykał ją niezwykle delikatnie, jak powinien to czynić świeżo upieczony małżonek. Każdy, kto to zauważył, uśmiechał się tylko pod nosem. Jedynie Francesca znała jego zamiary. Rozumiała, że pragnął jej w ten sposób przekazać, iż nie może z nim wygrać w grze zmysłowych doznań. Mimo to właśnie w tę grę będą grali. Nikt, ani ciotka Henni, ani jego własna matka, nie dostrzegał tego pod maską radości nowożeńca, ale Francesca, jego piękna, zmysłowa żona, widziała to wyraźnie.

Kiedy stanąwszy za nią, chwycił ją za ramię i, prowadząc wśród zebranych gości, delikatnie muskał kciukiem jej pierś, Francesca zaczęła się zastanawiać, jak daleko się posunie. Przestała się tym przejmować. Podniosła dumnie głowę i spojrzała w górę z uprzejmym uśmiechem.

Miała lekko zaróżowione policzki. Zdawała sobie sprawę z tego, że zachowywała się teraz odrobinę niepewnie.

- Milordzie? - szepnęła, jakby rzuciła mu wyzwanie. Ciemne, gniewne oczy spochmurniały jeszcze bardziej. Odsunęła się,

przechyliła głowę i roześmiali wesoło, przypominając mu, że również powinien się uśmiechnąć. Tak też uczynił, a ogień w jego oczach i szyderstwo w uśmiechu sprawiły, że po plecach przebiegł jej dreszcz.

- Milady. Uniósł brwi i już wiedziała, że przyjął wyzwanie. Rozpoczął kolejną

potyczkę, ściągając ją na parkiet do walca. Oniemiała, ale natychmiast odparowała cios, rozglądając się dokoła i posyłając zmysłowe uśmiechy trzem mężczyznom znajdującym się w pobliżu. Kiedy szybko przerwał jej przedstawienie, uśmiechnęła się i obserwowała, jak kipi ze złości. Po pewnym czasie zorientowała się, że on dysponuje czymś, czego ona nie będzie miała. Kiedy jej dotykał, cała drżała, reagowała nie tylko na dotyk, ale na ciepło oddechu, na samą jego bliskość. Czuła najdelikatniejsze nawet dotknięcie, najsłabszą pieszczotę.

Jego reputacja była w pełni zasłużona. Słyszała już coś na ten temat, a lady Elisabeth sugerowała jeszcze więcej. Jedynie człowiek z wielkim doświadczeniem mógł tak rozbudzić kobietę w samym środku sali balowej. Prawie nikt nie dostrzegał, co się działo, a kiedy już ktoś spojrzał w ich stronę, kwitował to, co widział, dyskretnym uśmieszkiem i porozumiewawczym spojrzeniem.

Przez jakieś dwadzieścia minut każdy jego ruch sprawiał, że omdlewała, z trudem łapała oddech, odchodziła prawie od zmysłów, próbując wyobrazić so-

bie, co on za chwilę zrobi. Starała się przewidzieć każde następne posunięcie... Nagle zrozumiała, że to właśnie jest wielki krok w stronę przegranej. Niestety, niewiele miała sposobów obrony.

Zerknął na gości. Porozmawiali już z każdym, wypełnili obowiązek towarzyski, wesele zaczynało się kończyć. Mimo wieczoru, na dworze jeszcze wciąż był jasno.

- Powinniśmy dokończyć to na osobności. Uniosła brwi, a potem skinęła głową.

- Jak sobie życzysz. Wyprostowała się i spojrzała w dół. Wciąż trzymał ją za nadgarstki. Gyles

zmusił się do rozluźnienia uścisku i wypuszczenia jej rąk.

- Idź do drzwi po prawej stronie, wyjdź przez nie, skręć w prawo, potem w lewo i znów w prawo. Dojdziesz do schodów. Wejdź na górę. Dojdziesz do bocznej galeryjki. Tam będzie czekała służąca, która zaprowadzi cię do sypialni hrabiny. Zerknęła na niego, ale nie potrafiła odczytać nic z jego wzroku. -A ty?

- Ja przejdę przez tłum i wyjdę innym wyjściem. W ten sposób nikt nie będzie na nas zwracał uwagi. - Przerwał, a potem zawahał się. - Chyba że wolisz, by znów nas ściskano i życzono szczęścia? Nie odrywała od niego wzroku. Pochyliła nieco głowę i powiedziała:

- Zobaczymy się na górze. Odwróciła się i odeszła. Gyles patrzył, jak znika w drzwiach, a potem

wyprostował się i wtopił w tłum.

Rozdział 7

- Wallace?

- Tak, proszę pana.

- Wyjdź i weź ze sobą kilka osób ze służby.

- Natychmiast, proszę pana. Gyles obserwował, jak drzwi zamykają się za majordomusem, a potem ruszył

wolno za nim, dając mu czas na znalezienie pokojówki Franceski i za-branie jej ze skrzydła, w którym znajdowała się ich sypialnia. Spodziewał się, że jego pierwsze spotkanie ze świeżo poślubioną żoną nie będzie należało do najspokojniejszych. Daleko jej było do posłusznej i spokojnej panny młodej, jaką spodziewał się poślubić.

Usłyszał, jak zamykają się drzwi jego sypialni. Zatrzymał się i ruszył w stronę sypialni Franceski. Dotknął klamki i zamarł. Nie był pewien, czy ona zdawała sobie sprawę z tego, że niewielkie drzwiczki są łącznikiem między ich sypialniami, a nie drzwiami szafy. Może zacznie krzyczeć, jeśli drzwi otworzą się niespodziewanie? Zaklął pod nosem, odwrócił się i wyszedł na korytarz.

W luksusowej, szmaragdowej sypialni Francesca siedziała przed toaletką i pracowicie rozczesywała włosy. Nie spuszczała ani na chwilę oczu z drzwi po swojej prawej stronie. Millie powiedziała jej, że prowadzą one do sypialni hrabiego. Wiedziała, że tędy właśnie wejdzie. Była gotowa. Czekała...

Usłyszała poruszenie za plecami i zerknęła w lustro. W ostatniej chwili stłumiła krzyk. Podskoczyła na równe nogi, odwróciła się, trzymając przed sobą srebrną szczotkę do włosów, jakby chciała się nią bronić. - Co tu robisz? - Serce waliło jej jak młotem. -Jak się tu dostałeś?

Miał na sobie szlafrok przewiązany paskiem i luźne, jedwabne spodnie. Zerknęła ponad jego ramieniem na korytarz, a potem wróciła wzrokiem do jego twarzy i powiedziała z wyrzutem:

- Dżentelmen powinien zapukać. Spojrzenie, którym go obrzuciła, powinno było go zmrozić, ale wywołało

dokładnie odwrotny efekt. Machnęła ręką i odwróciła się, by położyć szczotkę na toaletce.

Usłyszał stuknięcie srebrnej szczotki o drewniany blat. Dawno już zauważył, że najlepsze kurtyzany doskonaliły przewrotną sztukę ubierania się niezwykle skromnie, osiągając jednocześnie bardzo zmysłowy wygląd. Jego nowa żona miała widocznie naturalny ku temu dar. Miała na sobie jedwabną koszulę koloru kości słoniowej, oblewającą jej kształty łagodnie, sprawiając jednocześnie, że domyślanie się, co kryje, było naturalną reakcją każdego mężczyzny. Dekolt nie był zbyt duży, nie odkrywał jej piersi, a rękawów nie miała wcale. Ramiona zakrywała szyfonowa mgiełka cienkiego szlafroczka, ozdobiona licznymi wstążkami, marszczona na ramionach, nadgarstkach i wokół dekoltu. Jedno wiązanie u góry pozwalało jej rozchylać się i sprawiać, by mężczyzna miał ochotę wyciągnąć dłonie, odsunąć ją i objąć to, co kryła.

Rozpuszczone włosy były dłuższe niż sądził, lśniące loki spływały po plecach aż do pasa.

- Dobrze więc. - Odwróciła się do niego. W oczach dostrzegł blask. Zaplotła dłonie na piersiach, a gdy to uczyniła, musiał z całych sił starać się patrzeć jej prosto w oczy, choć kusi! go zarys piersi widocznych pod jedwabiem. Możesz teraz wyjaśnić, skąd ci przyszło do głowy, że moja kuzynka jest

kobietą, którą miałeś poślubić? - Żądanie wyraźnie słyszalne w jej tonie pomogło mu się skupić. Nie odpowiedział jednak od razu, .1 ona uniosła ramiona w górę i zawołała: - Jak mogłeś popełnić taki błąd?

- To bardzo łatwe. Miałem podstawy, by sądzić, że l woj a kuzynka, to ta kobieta. - W głębi duszy kipiał z wściekłości, ale powiedział tylko: - Tego

dnia, gdy złożyłem swoją propozycję sir Charlesowi, szedłem do stajni przez

ogród.

Pamiętam dobrze.

Zanim spotkałem tam ciebie, zobaczyłem twoją kuzynkę. Czytała książkę.

Chyba mnie nie widziała.

Często tam przesiaduje.

Patrzyłem na nią, a wtedy jakaś kobieta wykrzyknęła twoje imię.

Ciotka Ester mnie wolała. Usłyszałam i pobiegłam do domu...

Kiedy ciotka Ester wolała ciebie, Franni zareagowała. Zamknęła książkę i

wzięła szal.

Francesca skrzywiła się.

Jest dziecinna, ciekawska. Kiedy ktoś kogoś woła, musi sprawdzić dlaczego.

Ale chyba nie założyłeś, że to ona, tylko z powodu...

Ester jeszcze raz zawołała: „Francesca, Franni...", a wtedy Franni

odpowiedziała. Założyłem oczywiście, że Franni to zdrobnienie od imienia

Francesca. Byłem pewien, że tak właśnie jest.

Przyglądała mu się uważnie. Złość minęła, a jej miejsce zajęła obawa.

Mówiłeś, że poznałeś Franni, dwa razy byłeś z nią na spacerze. Co jej

powiedziałeś?

Przysiągłem na honor, że nic nie powiedziałem... - przerwał, kiedy machnęła

ręką ze zrozumieniem.

Nie wspomniałeś o propozycji małżeństwa, ale Franni, jak już mówiłam, i

jak twierdzi sir Charles, jest bardzo dziecinna. Wszystko wyolbrzymia. -

Wspomagała słowa gestami, by ją lepiej zrozumiał. -O czym z nią

rozmawiałeś?

Zmarszczył brwi.

Dlaczego to takie ważne?

Franni wspomniała, że ktoś się o nią stara. Powiedziała, że dwukrotnie ją

odwiedził. Twierdziła, że na pewno niedługo się oświadczy. Nic więcej nie

chciała mi wyznać. Bywa bardzo tajemnicza. Często jednak to, co mówi, okazuje się jej wymysłem. - Gyles spochmurniał, a Francesca mówiła dalej: -Nie wiem nawet, czy mężczyzna, o którym mówiła, to ty, ale to całkiem możliwe.

- Resztę sobie zmyśliła. Przestawiłem się jej jako Gyles Rawlings, daleki kuzyn... - Przerwał. Francesca wpatrywała się w niego zaokrąglonymi z przestrachu oczyma.

- Ja, to znaczy my... ciotka Ester i stryj Charles, i ja... mówiliśmy o tobie Chillingworth. Kiedy tu przyjechaliśmy, twoja matka i inne damy również tak o tobie mówiły, przynajmniej przy Franni. Może nie zdawała sobie sprawy...

- Przed ceremonią nie wiedziała, kim jestem? To wyjaśniałoby jej reakcję. Była naprawdę zaskoczona. Nie mogła się przecież wiele spodziewać po naszych spacerach.

- A co się podczas nich działo?

- Po raz pierwszy rozmawialiśmy tylko o psach. Zapytałem, czy należą do niej. Powiedziała, że po prostu mieszkają w tym domu. Rozmawialiśmy i' ich umaszczeniu. We wszystkim się ze mną zgadzała. Na tym się skończyło. Następnego dnia zajmowały ją drzewa. Pytała o ich nazwy. - Potrząsnął głową. Znałem tylko dwie. Nic chyba więcej nie powiedziałem. Nawet jeśli twoja

kuzynka wyobraziła sobie cokolwiek innego, nie miała ku temu podstaw. Ani |a, ani ty nie możemy nic na to poradzić. Sama powiedziałaś, że nie wiesz nawet, czy to mnie miała na myśli, czy kogoś innego. A może zupełnie nikogo. Nie wiesz też, dlaczego tak zareagowała w kaplicy. Może, jak zasugerował sir Charles, była to po prostu nadmierna ekscytacja.

Francesca patrzyła mu w oczy. Miał rację. Żadne z nich nie mogło nic na to poradzić. Przynajmniej nie u-raz. Gyles wyciągnął rękę, ale dziewczyna mu umknęła.

- Twoja pomyłka dotycząca Franni to tylko jedna z barier, jakie stoją między nami, mój panie. - Zerknęła w jego stronę i obeszła go dokoła. - Chciałabym zrozumieć, dlaczego sądząc, iż masz zamiar poślubić Franni, byłeś tak... -machnęła ręką - zdecydowanie zainteresowany mną. - Starała się, by zrozumiał, co miała na myśli, a sądząc po wyrazie jego twarzy, osiągnęła zamierzony efekt. Podniosła do góry ręce i, patrząc mu w oczy, zapytała. -Jeśli wydawało ci się, że ona jest mną, to kim właściwie ja byłam, według ciebie? Zmrużył oczy. Omiótł ją wzrokiem. Odczuła to równie silnie jak dotyk, jakby

przesunął palce po jej nagiej skórze. Zadrżała, ale opanowała się i nie spuszczała z niego wzroku.

- Sądziłem... - urwał, a potem ciągnął dalej - że jesteś Cyganką. Jesteś zbyt zmysłowa i odważna jak na młodą damę z towarzystwa. - Postąpił krok w jej stronę. - Sądziłem, że będziesz mi odważną, nieskrępowaną przyjaciółką. Uniosła dumnie głowę.

- Doskonale wiem, co sądziłeś, mój panie. Nie cofnęła się, kiedy się zbliżył i zatrzymał tuż obok. Uniósł dłoń i dotknął

jej twarzy, potem chwycił jej brodę i spojrzał w oczy.

- Wiem. Ty na pewno myślałaś o tym samym. Nie zaprzeczysz chyba? Uśmiechnęła się.

- Nie. Ale ja nie zdążyłam się już oświadczyć komuś innemu. Gyles zrozumiał, że to nie było właściwe posunięcie, ale ona nie miała zamiaru

zmienić tematu.

- Jak śmiesz! - rzuciła, wbijając palec w jego klatkę piersiową. - Jak śmiałeś oświadczyć się o moją rękę i po kilku minutach już rozważać, a właściwie planować wzięcie sobie kochanki?

- Przecież tą kochanką miałaś być ty!

- Ale ty o tym nie wiedziałeś. - Znów pchnęła go palcem. Cofnął się, ale ona nie ustępowała. - Odnalazłeś mnie w sadzie... Pocałowałeś. O mało mnie nie uwiodłeś! Jej wściekłość wrzała żywym płomieniem. Dłonie, ramiona, całe jej ciało

płonęło, kiedy do niego podchodziła, a on cofał się krok za krokiem, ustępował przed furią widoczną w jej oczach.

- Odszedłeś od kobiety, która miała zostać twoją żoną, i umyślnie odszukałeś mnie, żeby...

- Byłaś gotowa dać się uwieść...

- Oczywiście, że byłam! Wiedziałam, kim jesteś... poprosiłeś o moją rękę! Sądziłam, że mnie pragniesz... mnie... swojej przyszłej żony!

- Przecież cię pragnąłem... Przerwała mu potokiem słów po włosku. Znał ten v ryk, ale mówiła tak

szybko, że rozumiał zaledwie jedno na dziesięć słów. Dotarło do niego słowo „arogancki", potem coś, co przypuszczał, iż mogło znaczyć „świnia" i kilka innych, które pozwoliły mu zrozumieć, co o nim sądzi.

- Mów wolniej... nie rozumiem. Jej oczy wciąż płonęły.

- Ty nie rozumiesz? Miałeś zamiar poślubić damę, a mimo to celowo ledwie zamieniłeś z nią dwa słowa. To ja nie rozumiem! Wróciła do włoskiego, wyrzucając z siebie potok słów pełnych oburzenia i

złości. Zawsze silnie gestykulowała podczas mówienia, ale tym razem jej gesty były jeszcze bardziej wyraziste, bardziej gwałtowne. Cofał się wciąż, starając się jednocześnie znaleźć jakieś miejsce, by przystanąć i odzyskać równowagę. Ona wciąż posuwała się naprzód, żywo wymachując rękoma.

Nagle zorientował się, że otworzyła drzwi na korytarz i zaczęła wypychać go za próg. Chwycił futrynę i zatrzymał się.

- Francesca! - krzyknął z zamiarem ostudzenia jej, wyrwania z amoku, w jaki się wpędziła.

Niestety, wywołało to jedynie kolejny potok włoskich słów. Uniosła dłoń, jakby chciała go uderzyć, ale tego nie uczyniła. Był to jedynie kolejny gest mający wyrazić jej pogardę dla zachowania Gylesa. Cofnął się i puścił futrynę. Znalazł się na korytarzu, a ona stała w progu. Ręce trzymała na biodrach, piersi podnosiły się i opadały podczas gwałtownych oddechów. Czarne włosy spływały jak jedwab na koszulę nocną koloru kości słoniowej. W jej oczach płonął zielony ogień. Była tak żywo, naturalnie, niezwykle piękna. Gyles nie mógł złapać oddechu.

- A potem - wróciła do angielskiego - kiedy uda ci się już to wyjaśnić, może wyjaśnisz również, dlaczego tego ranka w lesie powstrzymałeś się! Wczoraj, w stajni.... Pragniesz mnie i nie pragniesz! Nie chciałeś mnie za żonę, ale chciałeś jako kochankę. Postanowiłeś mnie uwieść, a kiedy ci się to udało, odwróciłeś się ode mnie! - Znów podniosła w górę dłonie. - Możesz to jakoś wyjaśnić? Przerwała. Dramatyczna cisza po tak długiej tyradzie była znacząca.

- Wyjaśniłeś to chyba dość dobitnie wczoraj. Nie chcesz mnie, nie potrzebujesz... tylko pożądasz. Na dodatek nie na tyle silnie, by skonsumować związek. Teraz, kiedy już jesteśmy małżeństwem, będziesz musiał to przemyśleć. Odwróciła się.

- Dobranoc. Zaklął i podskoczył do drzwi. Zamknęły się z hukiem przed jego nosem.

Usłyszał przekręcanie klucza w zamku. Zaklął. Los najwyraźniej się z niego śmiał.

Planował poślubić posłuszną, milą damę, a zadał się z sekutnicą.

Francesca nie traciła czasu na przyglądanie się drzwiom. Pobiegła w stronę drugich, po przeciwnej stronie sypialni i zatrzymała się przed nimi przerażona. Nie miały zamka. Rozejrzała się i podbiegła do biurka. Podniosła krzesło i już chciała podstawić je pod klamkę, ale zatrzymała się. Obejrzała je sobie dokładnie. Było zbyt kruche. Po jednej stronie drzwi stała bieliźniarka. Stanęła z boku, wzięła głęboki oddech i pchnęła z całej siły. Przesunęła ją ledwie o centymetr. Zachęcona pchała dalej, ale bieliźniarka oparła się o futrynę drzwi. Zaklęła pod nosem i szybko przeszła na drugą stronę mebla. Spróbowała odsunąć go od ściany...

Nagle twarde dłonie schwyciły ją w pasie. Krzyknęła przestraszona, ale rozpoznała je, bo przecież dotykały ją przez ponad godzinę w sali balowej. Strach zmienił się w nagły napad furii.

Ponownie zaskoczona chwyciła go za włosy. Nie chciała pociągnąć, ale bała się stracić równowagę. W jego oczach pojawiło się groźne lśnienie, ale zignorowała je. Była zbyt zajęta zastanawianiem się, jak wszedł.

- Są jeszcze jedne drzwi, te, które prowadzą do twojego prywatnego saloniku. Spojrzała w tamtą stronę i po raz pierwszy dostrzegła drzwi w ścianie

naprzeciwko.

- Rozumiem, że jeszcze nie zdążyłaś przyjrzeć się dokładnie urządzeniu wnętrza. Uprzejmy ton jego głosu wcale jej nie uspokoił. 1'uściła jego włosy i

spojrzała w dół. Ruszył przed siebie, niosąc ją na rękach jak niebezpieczną zdobycz..

- Co ty wyprawiasz? - Starała się rozejrzeć dokoła, ale nie mogła. Wydawało jej się, że idzie w stronę łóżka.

- Chcę od początku ustalić właściwe zasady - odparł twardo.

- A cóż to za zasady? Zatrzymał się i chciał spojrzeć w górę, ale znów chwyciła go za włosy.

Niechętnie puściła je po chwili. Próbowała oprzeć dłonie na jego ramionach, ale

nie miała się czego chwycić. Rękawy szlafroka opadły na dół. Musiała zaufać jego sile i wierzyć, że jej nie upuści.

- Jesteśmy małżeństwem. To jest nasza noc poślubna. Ciarki przebiegły jej po plecach. Instynkt podpowiadał jej, że nie powinna się

odzywać, kłócić, szarpać i rzucać złośliwych uwag. Żeby dalej walczyć, musi się znaleźć na ziemi, nie być już w jego objęciach. Czekała, dyszała ciężko. Patrzył jej w oczy i bardzo powoli opuszczał na ziemię. Kiedy znalazła się tuż nad podłogą, nagle, zupełnie niespodziewanie rzucił ją do tyłu. Opadła na środek wielkiego łoża, westchnęła zaskoczona i starała się usiąść.

Gyles zdjął szybko szlafrok i ruszył za nią. Chwyciła pościel, ale ta była zbyt śliska, by mogła ją utrzymać w dłoni. Próbowała wstać, ale ściągnął ją w dół i nogami unieruchomił jej nogi. Później chwycił ją za ręce, przełożył je sobie do jednej dłoni i podciągnął je wysoko, ponad jej głowę. Pochylił się, opierając na wolnej dłoni, i położył się na żonie. Podparł się na przedramionach i spojrzał jej w oczy. Zerkała trochę niepewnie, ale wciąż pochmurnie.

- Miałaś rację, kiedy mówiłaś, że wiesz, co o tobie myślałem, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Francesca patrzyła mu w oczy, jakby starała się coś w nich wyczytać.

Pochmurne spojrzenie niczego jednak nie zdradzało. Minę miał gniewną. Nie była pewna, co miała oznaczać, choć gdzieś w głębi duszy czuła, że go rozumie. Rozumiała to spojrzenie, zaciśnięte usta i ponury, grobowy głos.

- Pożądałem cię... wciąż cię pożądam. Kiedy cię widzę, potrafię myśleć tylko o tym, że pragnę znaleźć się w tobie. - Powoli dotknął dłonią brzegu jej koszuli nocnej tuż przy dekolcie. Zsunął dłoń do miejsca, gdzie zamykały ją maleńkie guziczki. Jednym ruchem odpiął pierwszy z nich. - Skoro już jesteśmy małżeństwem, mogę zaspokajać to pragnienie codziennie, każdego ranka i każdej nocy. Dalej odpinał koszulę. Nie miała wątpliwości, co do tego, dokąd zmierzał.

Westchnęła ciężko i powiedziała:

- Ale przecież mnie nie chcesz, nie potrzebujesz.

- Nie chcę cię, nie potrzebuję, ale, na litość boską, pożądam. - Wsunął palec za dekolt, pieszcząc jej pierś. Oboje zadrżeli z pożądania. - A ty pragniesz innie. Wiedziała, jakie są jego zamiary, i wiedziała, że nie ma sposobu, by się przed

nim obronić. Ale nie te-go chciała, nie w ten sposób.

- Nie pragniesz mnie, jak się pragnie żony. To nie ze mną chciałeś się ożenić.

- Nie - przyznał, przesunął się i zaczął rozpinać pozostałe guziki. - Ale się ożeniłem. Odpiął ostatni i koszula nocna rozsunęła się aż do pasa, ukazując skórę

piękniejszą niż jedwab.

- I dlatego właśnie teraz nadeszła pora na to - dodał i popatrzył jej prosto w oczy. Zobaczył w jej oczach, pociemniałych i zaokrąglonych, że Francesca już wie,

iż nie zdoła nigdy zdobyć lego, na czym jej najbardziej zależało. Rozumiał teraz, dlaczego była taka rozczarowana, dlaczego była zła. Pochylił głowę i szepnął:

- Będziesz miała wszystko to, co obiecałem. Ale nic więcej.

Ta obietnica zawisła między nimi, niewypowiedziana, ale niezaprzeczalna. Dostrzegła w nim człowieka, który krył się pod maską, ale on nie chciał, nie mógł być wobec niej szczery. Potrafił ofiarować jej namiętność, pożądanie, ale nie miłość. Wiedział to doskonale. Opuścił głowę i poczuł, że zesztywniała. Minęła chwila. Czekał. Ofiarował jej czas, by dotarło do niej to, co usłyszała i podjęła decyzję. Rozluźniła się, przyjęła to, co jej ofiarowano, i przestała się

opierać. Opuścił głowę niżej, przybliżył usta do jej ust i szepnął: - Przykro mi.

Słowa musnęły jej usta, a potem poczuła na sobie jego wargi. Było mu przykro, że ją rozczarował, przykro, że popełnił błąd, ale nie było mu przykro, że ją teraz dotykał, że w końcu mogła być jego. Oddała mu usta bez dodatkowych żądań. Leżała pod nim spokojna, choć raczej bierna. Zeszłej nocy była szalona, rozpalona, a teraz, w satynowej pościeli małżeńskiego łoża, choć nie była mu niechętna, ponieważ nie pozwalało na to jej ciało, wewnętrznie opierała się przed zaangażowaniem, wahała się i była powściągliwa. Nawet oporna.

Puścił jej dłonie, przyciągnął ją do siebie, przytulił i głaskał jej twarz. Przysięgał sobie, że nie będzie się do niej zalecał i tego nie uczynił. Teraz należała do niego, a on zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo chce podbić jej serce, pokonać niechęć do oddania się. Jak bardzo pragnie, by należała do niego duszą i ciałem. Zbyt wiele kobiet wiło się pod nim, by nie wiedział, kiedy oddają mu się całkowicie, a kiedy ledwie dzielą łoże dla przyjemności cielesnych. Wiedział, czego oczekuje od swojej Cyganki, od swojej niespodziewanie niechętnej małżonki. Dlatego, mimo iż czuł ból w całym ciele, mimo że jego ciało żądało, żeby po prostu zagłębił się w niej i zaspokoił pożądanie, które od tak dawna w nim rosło, zaczął się zastanawiać, jak wykorzystać swoje umiejętności, by uwieść kobietę, która już była z nim w łożu.

Nie sądził, że kiedykolwiek będzie chciał uwodzić własną żonę. Pocałował ją delikatnie i niespiesznie pieścił. Przygotowana na gwałtowny atak Francesca złożyła broń. Ale nie zareagowała. Wiedziała, do czego zmierzał, czuła, że z jakiegoś niezrozumiałego powodu pragnął, aby było to coś więcej niż zwykle zbliżenie. Leżał obok niej silny, zdecydowanie silniejszy od niej. Jego doświadczenie było wyraźnie wyczuwalne w każdej pieszczocie. Potrafił ją zniewolić, sprawić, by jej ciało go pragnęło, zmusić ją, by płonęła z pożądania.

Oddała pocałunek, najpierw ostrożnie, niepewna, do czego to ją doprowadzi. Zastanawiała się wciąż nad jego wymaganiami dotyczącymi małżeństwa i jakie mogą być tego konsekwencje. Jedyne, co mu było potrzebne, by nareszcie zrealizować swoje plany, to poczęcie dziecka.

Dlaczego więc tak się starał? Nie znała odpowiedzi. Jeśli pójdzie drogą, którą on prowadzi, wkrótce nie będzie w stanie opanować myśli. Mimo to pokusa nauczenia się tego, czego mógł ją nauczyć, odkrycia tego, co chciał jej ofiarować, rosła w niej z każdą chwilą.

Być może się pomyliła. Dzisiejsza noc miała prowadzić tylko do jednego, ale droga, jaką wybrał, różniła się zdecydowanie od tej, którą sądziła, że ją poprowadzi. Była znacznie przyjemniejsza.

Postanowiła, że pójdzie nią chętnie. On kusił ją do tego czułymi, prostymi pocałunkami. Później jego usta stały się twarde i wymagały coraz więcej. Rozwarła usta zapraszająco, a on, drżąc na całym ciele, przyjął zaproszenie. Mężczyzna doskonale wiedział, jak ją oszołomić pieszczotami. Pozwoliła, aby odebrał jej resztki zmysłów i pogrążyła się głęboko w burzy pożądania.

Namiętność, która ogarnęła oboje, była tak silna, że kręciło im się w głowach. Wszystko działo się jeszcze powoli, mogli więc przerwać na chwilę, przyzwyczaić się do siebie, poznawać się nawzajem. W łóżku z satynową pościelą namiętność i pożądanie stały się dla nich całym światem. Wątpliwości, które dotąd mieli, stały się mało ważne. Stracili poczucie czasu i nic poza nimi samymi nie miało już znaczenia. Jedyne, co było dla nich ważne, to podróż, jaką przedsięwzięli. Jego język wsuwał się, badał i pieścił wnętrze jej ust. Rozpalał płomień w jej ciele. Każdy następny był coraz bardziej pożądliwy. Obejmując dłonią jego policzek, poddała się rosnącej gorączce. Z otwartymi ustami chwytali powietrze. Spojrzeli sobie w oczy. Lampa na stoliku nocnym wciąż się paliła, rzucając złote światło, które wystarczyło, by mogli patrzeć sobie w oczy, i zgodnie, bez słowa ruszyli dalej drogą, którą wspólnie obrali.

Cofnął dłoń i sięgnął do ramiączek koszuli. Zsunął jedno, a ona wysunęła z niego ramię. Zsunął z niego szlafrok i koszulę. Podniosła się, by mu pomóc, i obserwowała błysk w jego ciemnych oczach. Powtórzył to samo z drugim ramieniem, a potem obnażył ją aż do pasa. Nigdy nie wstydziła się swego ciała, wiedząc, że nie ma czego. Oparła jedną dłoń na jego ramieniu, a drugą położyła mu na karku. Obserwowała, jak się jej przygląda i nie odwróciła wzroku, gdy spojrzał jej w oczy.

Uczucia, jakie opanowały oboje, widoczne były na ich twarzach. Ona patrzyła na niego z lekką obawą, on na nią zaborczo. Przesunął wzrok na jej piersi i położył się obok niej. Czuła na sobie jego wzrok. Jej ciało reagowało na każde spojrzenie.

Powoli rozluźniała się. Niespodziewana ostrożność ustąpiła pod wpływem pieszczot, a morze rozkoszy zalewało ją powoli falami ciepła. Nie było to wzburzone morze, tylko delikatne fale, muskające jej ciało. Spodziewała się odczuć chłód, ale jej skóra zaróżowiła się, rozgrzała, ale jeszcze nie płonęła. Żarzyła się jedynie, podtrzymując stały ogień namiętności. Opuszkami palców dotykał sutek, ale nie przyciskał ich i nie ujmował palcami. Gdy znów napotkała jego wzrok, dostrzegła, że jego oczy pociemniały leszcze bardziej. On zastanawiał się, co kryje się w jej wzroku. To, co w nich wyczytał, zdawało się go satysfakcjonować, bo pochylił głowę, dotknął ustami jej ust i szepnął: - Zaufaj mi.

Pod palcami czuła jego ciepło, napawała się nim.

Pożar namiętności rozgorzał od nowa, wzniecony jego ustami, dotykiem, rozlewał się po jej skórze. Podsycał jej płomień, jakby chciał, żeby jej ciało powoli uczyło się rozkoszy, więcej doświadczało i tym chętniej przyjmowało każdą pieszczotę. Dał jej dość czasu, by mogła przyjmować każdy dotyk i nacieszyć się wrażeniami, jakie w niej wywoływał. Mruknęła z wdzięcznością i pozwoliła unieść się fali przyjemności, myśląc o tym, jak mu za to podziękować. Delikatnie muskała jego szyję i ramiona. Sięgała do pleców.

Nie wiedziała, jak długo unosili się na tej fali przyjemności. Eksperymentowali, sprawdzali nawzajem swoje reakcje, poszukiwali miejsc, których dotykanie sprawia przyjemność. Rozkoszowali się podarowanymi sobie nawzajem pieszczotami. Nagrodą za te podarki stało się ciche pomrukiwanie, pojękiwanie z rozkoszy, zamknięte oczy i dotyk wyschniętych ust, złączonych języków.

Gdy zdejmował z niej koszulę i szlafrok, była już rozpalona do czerwoności. Czuł to, gdy dotykał ustami jej skóry. Słyszała już tylko głuche dudnienie własnego serca.

- Nie będzie tak jak wczoraj - usłyszała nagle głęboki głos. - Nie skończy się tak, jak wtedy. - Patrzył na jej twarz i mówił dalej. - Pragnę posmakować twego wnętrza. Gdyby wyraził się inaczej, może by odmówiła, ale w jego oczach widziała

niezaprzeczalny głód pożądania. Zupełnie nowe odczucie, nowa fala rozkoszy ogarnęła jej ciało. Położył dłoń na jej kolanie i odsunął je delikatnie. Pozwoliła mu rozewrzeć swe nogi. Obserwowała go, jak unosił się nad nią i kładł się pomiędzy nimi. Odchyliła do tyłu głowę, starając się odzyskać zmysły.

Tym razem, na szczęście, nie postradała ich do końca. Ogarnięta namiętnością, rozpalona, unosiła się na fali rozkoszy, ale wciąż była świadoma tego, co się z nią dzieje. Ciało zdawało się już nie należeć do niej, ale do obojga. Nie przerażało jej już, kiedy jego usta dotykały jej ciała, kiedy je całowały, kiedy czuła gorący i wilgotny język pieszczący ją bez ustanku.

Kiedy położył się na niej, poczuła burzę emocji. Westchnęła, naprężyła się i przycisnęła dłoń do ust, by stłumić krzyk, który uwiązł w gardle. Poczuła, że na nią patrzy, a potem chwyta jej nadgarstek i odsuwa dłoń od ust.

- Nikt cię tu nie usłyszy. Nikt, prócz niego. Gyles zdecydowanie chciał słyszeć każde mruknięcie,

każde westchnienie, każdy cichy jęk i każdy krzyk. Postanowił, że zamiast tego, czego od niej oczekiwał, da jej przynajmniej niezwykłą fizyczną bliskość.

Pragnął jej i w końcu miał ją dla siebie. Otrzymał to, czego chciał. Postanowił więc, że uczyni tę chwilę wyjątkową, inną niż wszystkie. Zważywszy jej temperament, nie było to szczególnie trudne wyzwanie. Tak bardzo różniła się od kobiet, które dotąd znał. Była w niej namiętność, którą wystarczyło obudzić, nieograniczone pokłady ciepła i rozkoszy były w zasięgu ręki. Barbarzyńca, który w nim mieszkał, chciał jedynie zawojować ją i posiąść, ale podejrzewał, że jakaś jego część kieruje się pragnieniem, by poprzez pokazanie jej prawdziwej rozkoszy mógł później tym łatwiej i częściej rozkoszować się jej ciałem.

Wydawała z siebie dźwięki, które napawały go dumą i podniecały. Tylko ona potrafiła rozpalić w nim tak wielki ogień.

Chciał się nią napawać, odkryć wszystkie jej sekrety tej jednej nocy. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że lak właśnie powinno być.

Wiedział, że z nią, zważywszy na sposób, w jaki na niego działała, zawsze już tak będzie, inaczej, intensywnie, ożywczo.

Poruszyła się. Wciąż tam była, na granicy ostatecznej rozkoszy. Czuł, jak drżą jej uda, czuł rosnące napięcie. Wiedział, że nadeszła już pora. Czuł, jak spadają wodze, widział, jak zamyka oczy i puścił jej dłonie, odsunął się i zdjął spodnie. Odrzucił je na bok, odwrócił się znów do niej, a potem przysiadł na piętach. Położył dłonie na udach i obserwował ją. Poczekał, aż uniosą się powieki i zalśnią zielone oczy. Kiedy zauważył, że na niego patrzy, wyciągnął przed siebie dłonie i powiedział: - Chodź.

Robił to wolno, poszukując, pamiętając, że codzienny wysiłek fizyczny, choćby jazda konna, nie był jej obcy.

Całował ją mocno i obejmował, kiedy wreszcie wyczul opór. Barbarzyńca, który w nim mieszkał, poczuł satysfakcję. Posiadł jej usta i pocałunkiem odwrócił uwagę, objął dłonią jej biodro, uniósł odrobinę i opuści! silnym ruchem i pchnął głęboko, pokonując ostatnią barierę i wypełniając ją sobą.

Oderwała usta i westchnęła, zadrżała gwałtownie i wsparła głowę na jego piersi. Oddychała głęboko. Wbiła palce w jego ramiona. Jej kręgosłup zesztywniał, a całą sobą zacisnęła się wokół niego. Po chwili, kawałek po kawałku, rozluźniła się.

Drżał każdy mięsień w jego ciele, wstrzymywał chęć inwazji na delikatne, ciepłe i miękkie wnętrze jej ciała. Czekał, pochylił głowę i położył policzek na jej włosach, obejmował ją i przytulał, aby mogła oswoić się ze zmianą. Poczuł, jak z drżeniem w całym ciele nabiera powietrza w płuca. Kiedy próbowała się poruszyć, przytrzymał ją i powiedział: - Nie. Zaczekaj.

Jej ciało jeszcze nie rozluźniło się, jeszcze nie okiełznało strachu. Za chwilę to na pewno nastąpi, a wtedy będzie mogła łatwiej poradzić sobie z jego natarciem. Całował ją, najpierw delikatnie, a potem coraz bardziej namiętnie, kiedy odpłacała mu tym samym. Jej ciało rozluźniło się nieco, a żar powracał powoli. Reagowała na jego pieszczoty, na dłonie i na ruch.

Potem sama zaczęła się poruszać i to on dostosował się do jej rytmu. Podniosła dłonie i objęła nimi jego twarz.

Całą jego uwagę zaprzątał teraz ten ruch, jej ciało, jego zmysły oczekiwały na jej rozkazy. A ona rozkazywała. Nie wiedziała, jak długo ją przytulał do siebie, podtrzymując i głaszcząc po plecach i pośladkach. Rozkoszowała się tą czułością, uczuciem, jakiego nigdy nie zaznała.

Sama zaczęła poruszać biodrami. Zrodziła się fala rozkoszy, która powędrowała wzdłuż jej kręgosłupa i powoli, rytmicznie zalewała brzuch i piersi, które przylegały do jego ciała. W końcu otwartymi ustami zgłębiała pocałunek, a gdy fala powracała do miejsca, w którym powstała, powoli opadła w dół na rozgrzane ciało małżonka. Po chwili wszystko powtarzało się od nowa.

W głowie mu się kręciło, myśli wirowały, uniósł głowę i wziął głęboki oddech. Dłonią podtrzymał jej głowę, odsunął włosy, odsłaniając twarz, by mógł

spojrzeć jej w oczy. Zdawały się jeszcze bardziej zielone, przybrały jasny odcień szmaragdu i patrzyły na niego spod wpółprzymkniętych powiek.

- Skąd wiedziałaś? - rzucił pytanie, na które nie mógł otrzymać odpowiedzi. Była niewinna, była dziewicą, to wiedział na pewno. Mimo to kochała się z

nim jak odaliska z haremu sułtana, doświadczona i szkolona w sztuce zmysłowych doznań.

Nie musiał nic więcej mówić, bo ona uśmiechnęła się i odparła:

- Moi rodzice. Patrzył na nią ogłupiały.

- Nauczyli cię tego? Roześmiała się, a on poczuł, jakby w jego ciele rozszedł się łyk najlepszej

brandy, spłynął prosto do żołądka, a potem coraz niżej, podsycając żar pożądania. Zabrał dłoń z jej włosów, a ona znów przytuliła twarz do jego piersi.

- Nie, podglądałam ich. - Z uśmiechem spojrzała mu w oczy. - Byłam jedynym dzieckiem - szeptała ledwie słyszalnie, oparta całym ciałem o jego ciało. -Kiedy byłam mała, moja sypialnia łączyła się z ich sypialnią. Zawsze zostawiali otwarte drzwi, żeby słyszeć, gdybym płakała. Kiedy się budziłam, szłam... czasem mnie nie zauważali. Potem wracałam do swego łóżka. Nic z tego nie rozumiałam, póki nie podrosłam. Ale doskonale to pamiętam. Palce przycisnęła do jego piersi i szukała wśród włosów na torsie. Pochyliła

głowę i dotknęła językiem. Badając językiem wnętrze jej ust, przytulał ją do siebie, potem podniósł głowę i szeptem powiedział wprost w jej nabrzmiałe usta:

- Akt drugi. Widywała to już, ale nigdy nie odczuła. Nigdy nie była kobietą grającą

pierwsze skrzypce na scenie. Dzisiejszej nocy tak się właśnie stało, działo się to z nią, jej ciałem i jej zmysłami. Kiedy odnalazł się w niej, prawie się nie poruszał, pozwolił, by to ona dawała im rozkosz. Teraz to się zmieniło. Wciąż

trzymał ją mocno, a mimo to mogła się poruszać. Tym razem jednak nie robiła tego, by sprawić przyjemność jemu, lecz nasycić własny głód.

Zgubiła rytm, ale on go odnalazł. Z każdym ruchem wydawał się wchodzić głębiej, penetrował rejony, do których wcześniej nie dotarł.

Ogarnął ją żar, który z niego emanował. Przycisnął ją jeszcze mocniej i wsuwał się głębiej, póki nie płonęła cała. Uczepiwszy się go, prawie szlochała, a jej lubieżne ciało stało się częścią jego ciała. Mógł teraz zagłębiać się w nim tak silnie, jak chciał. Nieważne, ile razy widziała płomienie namiętności, ogarniające dwoje ludzi, nie przyszłoby jej nawet do głowy, że będzie właśnie tak, że to tak cudowny dar. Odsunęła od niego usta, oszalała z pożądania.

W jej ciele rozgorzał prawdziwy ogień. Nie była już sobą, a mimo to czuła wszystko. Każdy jego ruch przeszywał ją silnym, rozchodzącym się po całym ciele impulsem. Rozpalał żar w miejscu, gdzie obejmowała go z całych sił i falami gwałtownej jasności powoli rozświetlał ją całą. Jak koła na wodzie impulsy powoli słabły i zanikały, opuszczając jej ciało, które unosiło się swobodnie na powierzchni rozkoszy.

Czuła spokój. Czekała. Nie mogła jeszcze zacząć logicznie myśleć, ale wiedziała już, że oczekuje czegoś więcej. Pragnęła czegoś jeszcze. Chciała, żeby on znalazł się nie tylko w niej, ale był po prostu z nią. Przestał się poruszać, uspokoił. Uniósł ją jeszcze raz i przytulił do siebie tak jak wcześniej, czule, opiekuńczo, głaszcząc dłońmi jej plecy.

Pragnął, żeby ulegle i bez protestów leżała Bod nim. Chciał słyszeć każde westchnienie, każdy jęk. Marzył, aby czuć, jak się otwiera, jak jej jędrne ciało przyjmuje go do swego wnętrza. Musiał spełnić to prymitywne pragnienie. Położył ją na satynowej pościeli i ułożył się pomiędzy jej udami. Wypełnił ją sobą jednym, silnym pchnięciem. Patrzył, jak jej ciało zakołysało się. Dziewczyna wysunęła w górę biodra, by przyjąć go do swego wnętrza.

Rozpętał piekło. Gorąca krew odsłoniła wszelkie dotychczasowe maski pozorów i elegancji. Wbił się w jej usta, w jej ciało i posiadł ją chciwie,

pożądliwie. Pragnął ją mieć i wziął, a ona oddała mu się chętnie. Wiedział, kiedy nastąpił moment, w którym oddała mu się bez reszty, tej jednej chwili płonącej w niej żądzy, cudownej rozkoszy. Triumfował.

Drżała na całym ciele, wzniesiona na wyżyny rozkoszy, kiedy on poczuł nagle wybuch takich samych uczuć. Silny podmuch rozwiał resztki świadomości i nagła potrzeba uwolnienia napięcia oślepiała go swoją siłą. Tym razem nic, nawet najgłębiej skrywany strach, nie był w stanie powstrzymać go przed całkowitym oddaniem się emocjom, przed tym, co od tak dawna pragnął uczynić.

Upajał się jej krzykiem, czując nie tylko własną niewysłowioną rozkosz, ale również dumę z tego, co podarował jej tej nocy.

Przytulony do śpiącej żony sam nie wiedział, czy to było jego zwycięstwo, czy jej. Nie był pewien, kto tym razem wygrał. Nie był zresztą pewien i tego, czy miało to jakiekolwiek znaczenie. Dlaczego się właściwie nad tym zastanawiał, skoro miał wszystko, czego chciał, mógł zjeść ciastko i nadal je mieć. Mimo nieoczekiwanej zmiany w uczuciach, mimo tego, co się wydarzyło, tylko on sam wiedział, co naprawdę zaszło. Jedynie on był świadom faktu, że jego żona była tą kobietą, której udało się odkryć w nim barbarzyńcę w całej okazałości.

Była jedyną kobietą, której naprawdę pragnął.

Nie mogła o tym wiedzieć. Nie będzie wiedziała, jeśli jej o tym nie powie. Jeśli nie przyzna się do tego sam, ona nigdy nie zrozumie, jak łatwo go zranić. Ale on prędzej sczeźnie, niż jej się do tego przyzna.

Otworzył jedno oko i spojrzał na zmierzwioną pościel, którą oświetlało światło księżyca. Francesca spała na boku twarzą w jego stronę. Widział czuprynę jej czarnych loków, jasną wstęgę jej czoła i małą dłoń umieszczoną na poduszce między nimi. Gyles wsunął dłoń pod kołdrę, położył na jej biodrze, obejmując ją całą w posiadanie.

Mimo wielkiej ochoty, nie mógł jej teraz obudzić i posiąść raz jeszcze. Zrobił to już przecież raz, ale barbarzyńca kryjący się w jego sercu nie mógł się nią

nasycić. Na samo wspomnienie jej ciała, tego, jak lgnęło ku niemu, jak szukała w mrokach nocy jego wzroku, jak odwzajemniała pocałunki, na samą myśl o tym, co by czuł, gdyby ich ciała się znów połączyły, drżał na całym ciele.

Zamknął oczy, ułożył się wygodnie i starał się odrzucić wszystkie myśli powodujące pożądanie. Starał się zignorować zmysłową atmosferę i własne podniecenie.

Przyjdzie na to czas nad ranem. To, że raz pozwolił, by porwała go żądza, nie znaczy, że zawsze już będzie kierował się tylko nią.

Rozdział 8

Słońce już dawno wstało, kiedy obudził się i sięgnął w jej stronę. Ale Franceski w łóżku już nie było. Otworzył oczy i na wpół przytomnym wzrokiem omiótł miejsce, na którym powinna była leżeć jego młoda żona, gotowa znów poddać się jego pragnieniu...

Stłumił jęk i położył się na plecach. Co za przeklęta kobieta!

Pół minuty później odsunął kołdrę, wstał i podszedł do drzwi. Z łoskotem je otworzył, ale w saloniku też było pusto.

Zaklął, zamknął drzwi, przeszedł przez pokój i przestawił krzesło, które jego ukochana żonka pola wiła pod drzwiami z zamiarem niewpuszczenia go do środka. Wspomnienia wczorajszej kłótni, które doprowadziły do takiej sytuacji, i kłębiły się w jego głowie, kiedy znalazł się w swoim pokoju.

Pięć minut później wszedł do stajni i nie był już taki pewien, czy wczorajsza noc była jego zwycięstwem czy porażką. Po raz kolejny jej nie docenił. Sądził,

że wydarzenia wczorajszej nocy złagodzą jej zachowanie, ale chyba tak się nie stało. A może to on sam zaziębił się jeszcze bardziej w bagnie?

Jeśli tak, to zważywszy jej temperament i spryt, do czego była zdolna?

Dotarł do stajni, szybko przeszedł do boksu jej klaczy. Zwierzę stało spokojnie. Podniosło głowę i spojrzało na niego. Mruknął i obrócił się na pięcie.

- Mam osiodłać konia, panie? - zapytał Jacobs, stajenny Gylesa, biegnąc w jego stronę z siodłami.

- Czy ktokolwiek wyjeżdżał dziś rano? Jacobsowi nie przyszłoby nawet do głowy, że Gyles pyta o swoją żonę.

- Nie, ale słyszałem, że większość gości już wyjechała.

- Większość, tak. Zastanawiałem się tylko, czy stryj jej lordowskiej mości nie udał się na przejażdżkę. Pewnie jest w domu. Odesłał Jacobsa i ruszył z powrotem do domu. Starał się myśleć jak „jej

lordowska mość", wyobrazić sobie, gdzie mogła się udać. Bezskutecznie. Nie miał pojęcia, co ona może myśleć, co czuć. Czy była szczęśliwa z powodu zamążpójścia i zadowolona z nocy poślubnej? Czy była gotowa pogodzić się z losem i czerpać jak najwięcej z tego, co jej ofiarowano? A może była smutna, rozczarowana, może nawet zrozpaczona, iż nie dostała tego, czego naprawdę pragnęła?

Odsunął od siebie świadomość, że nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się choćby minutę zastanawiać nad tym, co myśli i czuje jakakolwiek kobieta. Cyganka była jednak jego żoną. To co innego. Zatrzyma! się pośrodku cisowej alejki, by wziąć głęboki oddech i odpędzić niedorzeczny strach, który gromadził się w jego piersiach.

Uniósł głowę i wtedy ją zobaczył. Stała na murze obronnym tuż przy wieży. Dotarł do domu w ciągu kilku sekund, przebiegł korytarzem do schodów na wieżę. Dopiero wtedy uderzyła go myśl, która rozpędziła strach. Cyganka nie należała do osób słabych i kruchych. Co on sobie właściwie wyobrażał?

Przeszedł po schodach zwykłym krokiem, starając się nie iść zbyt cicho. Mimo iż mury obronne były raczej bezpiecznym miejscem, nie chciał jej przestraszyć, pojawiając się nagle tuż obok. Ale ona się nie przestraszyła. Gyles miał nawet wrażenie, że wcale nic była zaskoczona jego obecnością. To on stanął jak wryty. Nigdy wcześniej nie widział jej w zwykłej sukni, takiej, jaką nosi na co dzień, w jakiej będzie widywał ją do końca swych dni. Przyglądał się prostej, szyfonowej sukience, zwrócił uwagę na to, jak pięknie opływa jej okrągłości, jak miękki materiał pięści jej biodra, uda, a rąbek sukni muska kostki. Wiedział, co skrywa ta suknia - cudowne ciało, które było w jego posiadaniu całą noc.

Czarne loki miała upięte w kok, częściowo jednak wymykały się z niego, opadając na uszy i kark. Jej oczy wydawały się wielkie, rzęsy gęste i długie, a usta pełne. Ciekaw był, co by powiedział, co zrobił, gdyby Widział ją taką przed ślubem. Pewnie obawiałby się, że przy takiej kobiecie zupełnie oszaleje. I mimo wszelkich obaw na pewno czułby, że musi ją mieć.

- Zastanawiałem się, gdzie jesteś - rzekł, idąc w jej stronę. Zatrzymał się o krok od niej. Rozglądała się po okolicy, patrzyła ponad wierzchołkami drzew.

- Przyszłam tu zaczerpnąć świeżego powietrza i popatrzeć na okolicę. To miejsce wydało mi się odpowiednie na rozmyślania. Nie był pewien, czy chce, żeby rozmyślała, i wątpił, czy spodoba mu się to,

co ona wymyśli.

- Podejrzewam, że majątek ciągnie się dalej na zachód.

- Tak, aż do skarpy.

- A Gatting leży po wschodniej stronie?

- Południowo-wschodniej. - Odczekał chwilę, a potem dodał: - Jeśli chcesz, zabiorę cię tam kiedyś. Skinęła głową, a potem machnęła dłonią w stronę lśniącej, srebrnej nitki

rzeki.

- Ten zburzony most był w tej części rzeki?

- Trochę dalej w górze.

- Woda zniszczyła go doszczętnie?

- Większość konstrukcji, a ta część, która wciąż stoi, jest mocno naruszona. Będziemy musieli odbudować go od podstaw. Na razie zorganizowaliśmy przewóz promowy do farm. Powinienem sprawdzić postępy w pracy. Może pojadę tam dziś po południu, kiedy wyjadą pozostali goście. Ruszyła wolnym krokiem. Pałce jednej dłoni przesuwała po kamieniach.

Szedł za nią, gdy wolno okrążała wieżę.

- Ilu gości jeszcze zostało? Kim są?

- Większość to krewni na tyle bliscy, że nie wypada ich wysłać w drogę zaraz po weselu. Wyjadą dziś po południu. Twój stryj, oczywiście, wciąż tu jest. Powiedział mi, że zamierza wracać inną drogą i chce ruszyć jeszcze przed obiadem. Diabeł i Honoria wyjechali wczoraj wieczorem. Prosili, abym ich wytłumaczył. Najmłodszy potomek jest jeszcze bardzo mały, więc chcieli szybko znaleźć się przy nim. Diabeł widział go, jak wychodził z sali balowej i bezgłośnie wypowiedział

słowo: tchórz. Potem jednak mrugnął porozumiewawczo i zajął rozmową jednego z wujów Gylesa, który już nastawiał ucha, by usłyszeć słowo nieprzeznaczone dla niego.

- Tak, Honoria mi to wyjaśniła. - Francesca obejrzała się i na chwilę spojrzała mu w oczy. - Zaprosiła nas do Somersham.

- Może pojedziemy tam jeszcze w tym roku. Na pewno spotkamy się z nimi w mieście.

- Od dawna znasz Diabła?

- Od czasów Eton. Wciąż szła powoli przed siebie, a on patrzył na jej plecy i zastanawiał się, co

się stało. Co właściwie miała zamiar zrobić? Dlaczego, skoro dotąd była taka bezpośrednia, nagle zrobiła się tajemnicza i chłodna.

- Dobrze, poddaję się. O czym, do diabla, myślisz? Zerknęła na niego.

- Nie rozumiem.

- Co myślisz o naszym małżeństwie? – Zatrzymał się. W końcu ona też przystanęła i przyglądała się okolicy. - Zdaję sobie sprawę z tego, że jak dotąd twoje oczekiwania względem naszego małżeństwa odbiegały znacznie od moich. Odwróciła się i spojrzała na niego. Miała wyraźnie zaokrąglone oczy, ale

widział je tak krótko, że nie mógł odgadnąć, co kryło w sobie to spojrzenie. Powiodła do podziwiania widoków. Tym razem nachyliła się i zerkała na podwórze pod murami.

- To było, zanim się pobraliśmy. - Zmysłowy głos docierał do niego wyraźnie, ale nie mógł się zorientować, jakie niesie ze sobą emocje. - Lepiej będzie, jak sądzę, jeśli jak najszybciej pogodzimy się z przeszłością i zastanowimy, czego każde z nas chce dla siebie w tym małżeństwie. Gotów był zapomnieć o przeszłości. - Czego chcemy dla siebie?

- Tak. Powiedz, proszę, czego oczekujesz ode mnie, jako od swojej żony? Znów zaczęła wolno spacerować. Zawahał się. I poszedł za nią. Jej pytanie

brzmiało rozsądnie. Wszystko wydawało się znajdować swoje miejsce. Czuł pod nogami drewniane deski, dlaczego więc wydawało mu się, że stąpa po kruchym lodzie?

- Moje wymagania się nie zmieniły. Masz pełnić rolę mojej hrabiny, co na pewno zrobisz doskonale. Potrzebuję potomstwa, dokładnie dwóch dziedziców, by nie istniała choćby najmniejsza ewentualność, że Osbert będzie po mnie dziedziczył. Poza tym, twoje życie należy do ciebie. Możesz je wieść wedle swojego życzenia. Przez chwilę nic nie mówiła, a potem podeszła jeszcze kilka kroków i

powtórzyła:

- Wedle życzenia.

Żałował, że nie widzi jej twarzy, oczu. Z tonu głosu nie był bowiem w stanie nic wywnioskować. Mówiła spokojnie, jak zwykle.

- Powiedz mi, panie - zaczęła i, zatrzymawszy się przy murze, spojrzała w dół - czy to znaczy, że poza tymczasowym pożyciem z tobą w celu spłodzenia ci potomków nie muszę być ci wierna?

Zamarł. Chwilę zajęło mu sformułowanie odpowiedzi, choć z trudem wydusił:

- Nie zachęcam cię do niewierności, ale jeśli, zapewniwszy mi najpierw oczekiwane potomstwo, będziesz chciała wdać się w romans, decyzja będzie należała tylko i wyłącznie do ciebie.

- Pod warunkiem zachowania dyskrecji.

- Spodziewam się, że moja hrabina będzie dyskretna w każdej kwestii.

- A ty? Czy ty będziesz dyskretny, wdając się w romanse, w które, jak sądzę, chcesz się wdawać, bo dlaczegóż by innego tak obwarowywałbyś swoją wolność?

Gyles wiedział, że zawsze ktoś plotkuje na temat takich spraw. Nie da się uniknąć szeptów.

- Będę się starał, jak najlepiej potrafię.

- A ja? Rozumiem, że spodziewasz się, iż ja będę lepiej niż ty dbała o dyskrecję. - Nim zdążył odpowiedzieć, mówiła dalej: - Powiedz mi, panie, kiedy może się zacząć to nasze wzajemne staranie o dyskrecję? Zmarszczył brwi.

- Gdy tylko dasz mi dziedziców, których tak potrzebuję...

- To nie jest sprawiedliwe wyjście. Kto wie, ile dziewcząt spłodzisz? Może nigdy nie będę miała okazji zadbać o dyskrecję, choć ty na pewno będziesz miał po temu wiele okazji.

Nie miał zamiaru rozmawiać na ten temat dłużej i męczyła go rozmowa z jej plecami.

- Według mnie to jawna niesprawiedliwość. Proponuję, byśmy oboje zgodzili się pozostać wierni do chwili, kiedy będziemy pewni, że noszę w sobie twoje dziecko. Od umówionej daty rozdzielamy się do czasu narodzin dziecka. Potem znów wrócimy do wierności i tak dalej, do czasu, kiedy będziesz miał swoich męskich potomków. Gdy to już będzie załatwione, oboje zaczniemy w pełni korzystać z uroków dyskretnego romansu i żyć, z kim nam się upodoba. Zatrzymał się. Nic zdawał sobie sprawy z tego, że jego barbarzyńska natura była tak bliska

ujawnienia się. Zacisnął pięści i z całych sił powstrzymywał naturalną reakcję. Dopiero po minucie czuł, że jest w stanie powstrzymać się przed głośnym ryknięciem: Nie!

Po upływie kolejnych trzydziestu sekund udało mu się wreszcie wydusić:

- Jeśli właśnie tego sobie życzysz... Wyczuła nagły powiew gniewu w jego głosie. Zatrzymała się. Uniosła głowę.

Potem zaczęła mówić tonem, jakiego jeszcze nigdy z jej ust nie słyszał:

- Mam swoje potrzeby, pragnienia i wymagania, których ty, panie, postanowiłeś nie wypełniać jako mój małżonek. Staram się jedynie zapewnić sobie należne mi prawo do podążania własną ścieżką, kiedy ty będziesz zaspokajał swoje żądze. Odwróciła się gwałtownie w jego stronę z głową wysoko uniesioną w górę i

wyrazem twarzy równie upartym jak ten, który malował się na jego obliczu.

- Takie są moje wymagania dotyczące naszego małżeństwa. Nie sądzę, byś mógł odmówić. Oczy jej lśniły, a mimo to nie wyrażały jasno uczuć. Dzieliło ich kilka

kroków i Gyles cieszył się z tego, ponieważ gdyby znajdował się bliżej, mógłby nie powstrzymać się przed wzięciem jej w ramiona...

Kiedy mógł już zaufać na tyle swoim zmysłom, by do niej podejść, powiedział:

- Dobrze więc, moja pani. Umowa stoi. Nawet jeśli sarkastyczny ton jego głosu ją drażnił, nie dała tego po sobie

poznać. Z chłodną miną skinęła głową, odwróciła się i ruszyła do drzwi drugiej wieży.

- Śniadanie pewnie zostanie za chwilę podane. Odetchnął głęboko.

- Jeśli wolisz, możesz pozostać w swoim pokoju. -Ruszył za nią. - Nikt nie będzie miał ci za złe, jeśli nie zejdziesz na śniadanie. Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Potem potrząsnęła głową i weszła do

wieży.

- Nie wydaje mi się, żeby chowanie się w swoim pokoju było dobrym wyjściem. Powinnam raczej od razu zacząć wieść takie życie, jakie mam zamiar później kontynuować.

Nie odwróciła się już ani razu. Zamknął drzwi i ruszył za nią. Zgodziła się być dokładnie taką żoną, jakiej sobie życzył. W ciągu następnej

godziny przekonał się, że potrafiła i była skłonna spełniać doskonale wszystkie jego wymagania.

Nie rozumiał tylko, dlaczego miał taki zły humor.

Podczas śniadania siedział u szczytu stołu z filiżanką kawy w dłoni i udawał, że pilnie słucha wojennych opowieści wuja Mortimera. Po drugiej stronie, oddzielona od niego dwoma rzędami leciwych krewnych, siedziała jego żona i spokojnie, z gracją i u miechem podawała wszystkim filiżanki z herbatą. Francesca czuła na sobie jego wzrok, czuła jego niezadowolenie z układu, który właśnie zawarli. Ona też nie takiego małżeństwa się spodziewała, ale przyjęła wszystkie jego warunki. Nie była pewna, czy się zgodzi na jej propozycję, na nowy, korzystniejszy dla niej plan, ale teraz, skoro to uczynił, trzeba było zacząć żyć; przyjąć to, co los jej dał.

- Cóż, moja droga, a właściwie, powinienem powiedzieć, moja pani.

Francesca spojrzała w górę i zobaczyła uśmiech sir Charlesa. Przysiadał się do niej. Daleka kuzynka, która siedziała obok niej, właśnie oddaliła się, by dopilnować pakowania kufrów.

- Stryju. - Podskoczyła i pocałowała go w policzek. Z śmiechem poklepał ją po dłoni.

- Więc u ciebie wszystko w porządku?

- Tak. - Uśmiechnęła się pośpiesznie. - Ciotka Ester zejdzie na śniadanie?

- Niedługo. - Charles rozwinął serwetkę, którą podał mu służący. - Franni jeszcze śpi.

- Śpi? Zwykle wstawała o świcie.

- Musieliśmy wczoraj dać jej coś na sen. Nie mogła się uspokoić. Czasem Franni musiała zażyć trochę laudanum, kiedy zaczynała się robić

nerwowa. Francesca skubała pieczywo, podczas gdy Charles nabierał jedzenie z tacy, którą podał mu służący.

- Kiedy się obudzi?

- Mam nadzieję, że niedługo.

- Chciałabym z nią porozmawiać przed waszym wyjazdem. Charles się uśmiechnął.

- Oczywiście. Jestem pewien, że nie będzie chciała wyjechać, póki się nie pożegna. Francesca nie miała na myśli zwykłego pożegnania. Po chwili jednak zajęła

się lordem Walpole'em, czyli wujem Horacym - nalegał, aby tak go nazywała. Przystanął obok i poklepał ją po ramieniu.

- Moja droga Francesco, cała promieniejesz. Zawsze powtarzam, że nic nie jest w stanie tak rozjaśnić oczu damy jak małżeństwo.

- Siadaj, Horacy, i przestań zawstydzać tę biedną dziewczynę - zawołała ciotka Henni, podchodząc do męża i szturchając go w żebra. Popchnęła go w stronę

stołu. Uśmiechnęła się do Franceski. - Nie zwracaj na niego uwagi. Stary

rozpustnik to najgorszy typ mężczyzny.

Francesca odpowiedziała uśmiechem. Odwróciła się i zauważyła, że przegapiła wejście ciotki Ester. Kobieta usiadła na krześle oddalonym o dwa miejsca od sir Charlesa. Zauważyła ją i uśmiechnęła się.

- Co z Franni?

- Wciąż śpi - szepnęła Ester. Francesca nalała ciotce filiżankę herbaty i odwróciła się do dalekiego kuzyna

siedzącego po drugiej stronie stołu. Obowiązki gospodyni zajmowały ją przez jakiś czas, póki sir Charles nie położył dłoni na jej ramieniu i powiedział:

- Moja droga, planuję wyjechać za dwie godziny, jeszcze przed obiadem. Sądzę, iż wiesz, że pokładam wielkie nadzieje w twoim małżeństwie. Ufam, że będzie szczęśliwe. Wiesz też pewnie, że gdybym nie był o tym przekonany, nigdy bym się nie zgodził na ten związek. Widzę wyraźnie, że jesteś w dobrych rękach. - Uśmiechnął się i skinął głową. Jego uwaga odnosiła się nie tylko do Chillingwortha, ale też do lady Elisabeth i ciotki Henni. - Czuję, że z czystym sumieniem mogę cię tu zostawić.

- Ależ oczywiście. - Francesca uścisnęła jego dłoń. Jestem zadowolona.

- To dobrze. Postanowiliśmy pojechać do Bath. Może tamtejsze wody pomogą Franni. Pomyśleliśmy, że skoro już jesteśmy w podróży, warto byłoby ją tam właśnie zabrać.

- Ona, zdaje się, lubi jazdę powozem.

- Bardziej niż się spodziewałem. Nie chcę przegapił takiej okazji, ale trzeba wyruszyć odpowiednio wcześniej, więc niedługo się pożegnamy. Francesca uścisnęła jego dłoń.

- Wyjdę pomachać wam na do widzenia.

- To obowiązek hrabiny Chillingworth - rzekł stryj i wstał. Francesca uśmiechnęła się i spojrzała na mężczyzn po drugiej stronie stołu.

- Właśnie.

Słowa sir Charlesa okazały się prorocze, gdyż Franni była jedynie w stanie wymamrotać ciche: „do widzenia...". Kiedy sir Charles i ciotka Ester pomagali jej zejść po schodach, była tak nieprzytomna, że ledwie mogła skupić się na twarzy Franceski. Nie było nadziei na rozmowę i ustalenie, co poprzedniego dnia tak bardzo wytrąciło ją z równowagi.

Francesca musiała wymienić uściski, i życzenia wszystkiego dobrego z odjeżdżającymi i zepchnąć na dalszy plan myśli o tym, co Franni mogła sobie wyobrazić. Chillingworth stał i ściskał dłoń sir Charlesa, potem uśmiechał się uprzejmie do ciotki Ester i grzecznie pocałował dłoń Franni. Dziewczyna uśmiechnęła się słabo, nie okazując mu żadnego zainteresowania, traktując jak przystojnego dżentelmena, który jest mężem kuzynki.

Kiedy tak stali na ganku, żegnając gości, Francesca zerknęła na Gylesa. Woźnica popędził konie, powóz ruszył, a świeżo poślubiona para oraz po jednej, lady Elisabeth i ciotka Henni po drugiej ich stronie, stali i machali na pożegnanie. Ciotka Ester wychyliła się, żeby im pomachać, a za nią pokazała się mała, jasna dłoń, kiwając niepewnie.

- To wszystko z nadmiaru wrażeń - szepnęła Fran-cesca. I usłyszała głos Gylesa:

- Tak się przynajmniej wydaje.

Pozostali w domu goście zebrali się na obiedzie, lekkim posiłku dostosowanym do żołądków starszych gości, którzy za chwilę mają wyruszyć w drogę. Lady Elisabeth i Francesca zastanawiały się i wspólnie wymyśliły zestaw dań, które, sądząc po radości, z jaką witano je przy stole, doskonale odpowiadały upodobaniom krewnych.

Popołudnie składało się głównie z wyjazdów. Potok pięknie odzianych dam i eleganckich dżentelmenów przewijał się przez hol, pośród sterty bagaży i bieganiny służących mocujących się z kuframi i pudłami na kapelusze.

O czwartej odjechał ostatni powóz. Pięć osób stało na ganku, kiedy zakręcał z podjazdu w stronę drogi. Pięć par ramion opadło z ulgą, kiedy zniknął z pola widzenia.

Gyles wyprostował się jako pierwszy i wrócił do rzeczywistości.

Muszę jechać do mostu, sprawdzić postęp prac budowlanych - rzucił informację, ale spojrzał w stronę Franceski, jakby pytał ją o zdanie.

- Oczywiście - zgodziła się, potem zawahała i dodała: - Zobaczymy się na kolacji.

Skinął głową i zszedł po schodach. Skierował się do stajni. Sir Horacy wszedł do środka.

- Zdrzemnę się chwilę w bibliotece. Obudzę cię na kolację - rzuciła sucho ciotka Henni. Francesca uśmiechnęła się do lady Elisabeth. Obie weszły do holu.

- Chyba zasługujemy na filiżankę kojącej herbaty - rzekła lady Elisabeth i, unosząc brwi, znacząco spojrzała na Francescę. Dziewczyna już miała wskazać główny salon, ale przypomniała sobie o

zwyczajach domu i szybko zapylała:

- W małym saloniku? Lady Elisabeth uśmiechnęła się.

- Tak, kochanie. Francesca rozejrzała się dokoła.

- Wallace?

- Proszę pani? - Szykownie odziany służący wyszedł z cienia.

- Herbatę, proszę. W małym saloniku.

- Natychmiast, proszę pani.

- Sprawdź też, proszę, czy lord Walpole czegoś nie potrzebuje.

- Oczywiście, proszę pani. Damy przeszły do małego saloniku na tyłach domu, pokoju używanego przez

rodzinę, kiedy nie było gości. Mimo eleganckiego, jak w pozostałych pomieszczeniach, wystroju panowała tu atmosfera spokoju i wygody. Niektóre z mebli były naprawdę stare, drewniane części lśniły czystością, a poduszki zdradzały oznaki długiego użytkowania. Lady Elisabeth i ciotka Henni westchnęły i rozsiadły się wygodnie w swoich ulubionych fotelach. Nagle lady Elisabeth zamarła i wytrzeszczyła oczy. Zaczęła już wstawać, mówiąc:

- Moja droga, powinnam była zapytać cię...

- Nie, nie! - Francesca machnęła uspokajająco ręką i podeszła do sofy. - To jest bardziej w moim stylu. Usiadła, podkurczyła nogi i opadła na poduszki.

- Bardzo mądrze - rzekła z uśmiechem ciotka Henni. - Trzeba wykorzystać każdą chwilę odpoczynku. Francesca zarumieniła się. Wallace przyniósł tacę z naczyniami i ustawił na

małym stoliku. Nalała herbatę, a on podał filiżanki pozostałym paniom. Potem oddaliła go z uśmiechem i słowem podziękowania. Ukłonił się i odszedł. Ciotka Henni spoglądała na drzwi, które zamknęły się za Wallece'em.

- On jest z natury powściągliwy, ale chyba cię lubi. Francesca nic nie powiedziała, zdając sobie sprawę z tego, że uzyskanie

aprobaty, a co za tym idzie poparcia ze strony licznej służby, jest bardzo ważne w dobrym zarządzaniu domem.

Lady Elisabeth odstawiła swoją filiżankę.

- Nie sądzę, byś miała jakieś problemy. Wallace^ najtrudniej do siebie przekonać, ale zauważyłyśmy, na podstawie kilku jego zachowań, że cię polubił. Pozostali są bardzo posłuszni. Bóg jeden wie, że tylko ty możesz sobie jakoś poradzić z Ferdinandem.

- Z Ferdinandem?

- Kucharzem Gylesa. Podróżuje z Gylesem między Londynem i Lambourn. Jest Włochem i od czasu do czasu przechodzi w rozmowie na swój ojczysty język. - Lady Elisabeth potrząsnęła głową. - Nie mogę wtedy za nim nadążyć. Pozwalam mu się więc wygadać i dalej mówię po angielsku, od początku. Ty mówisz świetnie po włosku, więc zrozumiesz, co chce powiedzieć. Francesca usiadła wygodnie.

- Co jeszcze powinnam wiedzieć?

- Pozostali są miejscowi. Poznałaś wczoraj panią i Cantle. Francesca skinęła głową, przypomniawszy sobie wyjątkowo porządną,

odzianą na czarno gospodynię. Jutro rano oprowadzę cię po domu i przedstawię służbę. Dzisiaj wszyscy potrzebujemy odpoczynku, ale jutro na pewno ucieszą się, że będą mogli cię wreszcie poznać. Wieczorem wyjeżdżamy, więc obchód domu powinniśmy zacząć wcześnie rano.

- Wyjeżdżacie? - zdziwiła się Francesca. Lady Elisabeth i ciotka Henni przytaknęły. - Jeśli Gyles prosił...

- Nie, nie! - zaprzeczała lady Elisabeth. - To mój Własny pomysł. Gyles nie śmiałby kazać mi wyjechać z domu. Henni prychnęła.

- Chciałabym to zobaczyć. Przeprowadzamy się tylko do domku wdowy, po drugiej stronie parku.

- Możesz nas odwiedzić w każdej chwili - podpowiadała lady Elisabeth. -Nigdzie się nie wybieramy. Bardzo chętnie wysłuchamy, jeśli będziesz chciała nam się z czegoś zwierzyć. Francesca uśmiechnęła się na widok pełnych nadziei min obu dam.

- Będę was często odwiedzać.

- To dobrze - odparła lady Elisabeth, rozsiadając się wygodnie, a ciotka Henni popijała herbatkę. Francesca siedziała oparta o poduszki na sofie, wzruszona i pocieszona nieco

zachowaniem starszych pań. Czuła się zdradzona, oszukana przez

Chillingwortha, choć nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Od początku jasno i wyraźnie przedstawił swoje zamiary, a jej nadzieje nie zmieniły jego postanowień. Nawet odrobinę. Czuła się też oszukana przez lady Elisabeth, która wydawała jej się tak dobra, tak... podobna do niej. Pisała pełne serdeczności listy, witając ją z całego serca w rodzinie i chyba dlatego France-sca, najpierw nieświadomie, a potem nawet zbyt świadomie, zaczęła marzyć o czymś więcej.

Przywołała w pamięci marzenie, które po rozmowie na wieży okazało się nie do spełnienia. Po chwili dostrzegła, że lady Elisabeth kręci się niespokojnie w fotelu i wymienia zaniepokojone spojrzenia z ciotką Henni. Podniosła głowę i dopiero teraz dostrzegła, że jej palce pobielały od zaciskania ich na filiżance z herbatą. Rozluźniła dłoń i postarała się uspokoić.

Lady Elisabeth odchrząknęła.

- Moja droga - mówiła łagodnie i uprzejmie - wydajesz się trochę... nieswoja. Czy coś się stało? Francesca spojrzała na obie damy z uprzejmym uśmiechem.

- Jestem tylko odrobinę zmęczona. - Nie była zmęczona, tylko rozczarowana. Dopiero teraz w pełni to zrozumiała. Jeśli ma zrozumieć powody, jakie kierują postępowaniem jej męża... Zresztą ani lady Elisabeth, ani ciotka Henni nie zasługują na to, by karmić je wymówkami. Zacisnęła usta i spojrzała w ich stronę. - Wybaczcie mi, proszę, ale czuję, że muszę o to zapytać. Wiedziałyście, panie, że Gyles chciał, że wciąż chce, abym traktowała ten związek jak małżeństwo z rozsądku? Ciotka Henni zakrztusiła się herbatą. Oczy lady Elisabeth robiły się coraz

bardziej okrągłe.

- Co takiego? - zapytała podniesionym tonem. Po chwili opanowała się i już grzecznie obwieściła: - To wierutne bzdury. Gdzie to słyszałaś?

- Od niego. Ciotka Henni machnęła dłonią, by zwrócić uwagę swojej szwagierki.

- Horacy wspominał coś o tym wczoraj - szepnęła. - Mówił, że Gyles twierdził, iż aranżuje sobie małżeństwo z rozsądku i że to wszystko bajki.

- To niedorzeczne. Cóż znowu za pomysł, małżeństwo z rozsądku! - Na policzkach lady Elisabeth pojawiły się dwie różowe plamy. Spojrzała na ciotkę Henni. - Powiedział, że to bajki.

- Horacy tak powiedział. Rozumiem, dlaczego tak uważa. Jednak jeśli chodzi o Gylesa, podejrzewam, że Francesca wie lepiej, co on o tym sądzi.

- Rozmawialiśmy na ten temat dziś rano - wyjaśnia Francesca. - Dalej się przy tym upiera. Lady Elisabeth machnęła stanowczo dłonią.

- Opowiedz mi o tym. Skoro wychowałam syna, i tory jest do czegoś podobnego zdolny, to zasługuję na wysłuchanie wszystkich szczegółów. Francesca starała się powtórzyć dokładnie słowa Gylesa. Wymieniła

wszystkie warunki małżeństwa. Nic wspomniała jednak o pomyłce, jaką popełnił przed ślubem, ponieważ to była sprawa wyłącznie między nimi. Lady Elisabeth i ciotka Henni wsłuchiwały się w każde słowo. Kiedy skończyła mówić, wymieniły między sobą spojrzenia. Ich oczy zapłonęły, u usta zacisnęły się groźnie. Po chwili, ku zaskoczeniu Franceski, obie wybuchnęły śmiechem. Patrzyła na obie panie zaskoczona.

- Wybacz nam, moja droga - westchnęła lady Elisabeth. - Nie obawiaj się, nie śmiejemy się z ciebie.

- Ani z twojego położenia - dodała ciotka Henni, ocierając oczy.

- Oczywiście, że nie. - Lady Elisabeth opanowała się z trudem. - Chodzi o to, że... cóż, moja droga, chodzi o to, jak on na ciebie patrzy...

- Jak cię obserwuje - poprawiła ją ciotka Henni.

- Właśnie. Niezależnie od tego, co mówi, a nawet, co sobie myśli... - Lady Elisabeth machnęła dłonią, a potem, spojrzawszy na Francescę, skrzywiła się. -Do licha z tym chłopakiem! Jak może być aż tak niemądry?

- To mężczyzna - stwierdziła ciotka Henni, dopijając herbatę.

- To prawda - westchnęła lady Elisabeth. - Obawiam się, że wszyscy są tacy sami. Francesca zmarszczyła brwi. Czy to znaczy, że niezależnie od jego...

przewidywań i zamiarów, może jednak...?

- Chcemy ci tylko powiedzieć, że .nie należy się spodziewać, że on różni się od innych mężczyzn. Jest uparty jak muł. Zapewniam cię jednak, że w końcu go oświeci. Wszyscy w końcu zaczynają rozumieć, co jest ważne. Nie należy tracić nadziei.

- Nie przejmuj się tym - rzekła z uśmiechem ciotka Henni. - Potraktuj to jak inwestycję - dodała, odkładając filiżankę. - Pamiętaj tylko. Nie należy się z nim o to kłócić. Sprzeczka tylko spowoduje, że się wycofa. Znając Gylesa, stanie się jeszcze bardziej nieustępliwy. Lady Elisabeth skinęła głową.

- Po prostu daj mu spokój. Sam to zrozumie. Zobaczysz. Francesca, nieco zbita z tropu, zastanawiała się nad tym, co powiedziały.

Bezsprzecznie znały jej męża lepiej niż ona. Mimo to nagłe odrodzenie nadziei, która dziś rano w niej zgasła, sprawiło, że poczuła niepokój. A co będzie, jeśli się mylą?

- Opowiedzcie mi, proszę, o nim. Jaki był w dzieciństwie?

- Urodził się i wychował tutaj - odparła szybko lady Elisabeth. - Był szczęśliwym dzieckiem, niezbyt grzecznym i niezbyt mądrym, ale miłym i bardzo uczuciowym. - Hrabina wdowa wypogodniała, wracając myślami do przeszłości. Francesca nic nie mówiła. - Był naszym jedynym dzieckiem. Wymieniała jego dziecięce psoty, przedstawiając synowej obrazek

niewinnego, wolnego od zmartwień chłopca, którego Francesca zdecydowanie nie dostrzegła w tym mężczyźnie. Po chwili twarz lady Elisabeth spochmurniała i kobieta zachwiała się.

- Potem zmarł Gerald.

- Jego ojciec?

Lady Elisabeth uśmiechnęła się przez łzy.

- Przepraszam, moja droga, ale to wciąż boli. -Wyjęła z rękawa chusteczkę i strzepnęła ją. - To było takie niespodziewane.

- Wypadek na koniu - wyjaśniła ponuro ciotka I lenni. - Gerald był zupełnie zdrowy. Nikt nawet sobie nie wyobrażał, że coś mogłoby mu się stać. Był na przejażdżce z Gylesem. Koń się potknął i Gerald upadł. Rozbił sobie głowę o kamień. Nie odzyskał przytomności. Pięć dni później zmarł. W pokoju zapadła cisza. Francesca wyobrażała sobie szok, jakim dla takiej

wspaniałej rodziny musiała być śmierć ojca. Po chwili zapytała:

- A Gyles?

- Przyjechał z wiadomością, co i gdzie się wydarzyło. Wciąż pamiętam jego bladą twarz. Miał wtedy siedem lat. Jechał i krzyczał... - Lady Elisabeth zerknęła na ciotkę Henni. - Byłam tak zrozpaczona po...

- Od razu przyjechaliśmy - wyjaśniła ciotka Henni. - Jeszcze wtedy tu nie mieszkaliśmy. Cały czas byłam z Elisabeth. Gerald byl taki silny... Cóż, Horacy musiał wziąć pod swoje skrzydła Gylesa.

- Gyles uwielbiał Geralda. Był jedynym dzieckiem i dziedzicem Geralda.

- Pamiętam, że przyjechaliśmy co koń wyskoczy -przypomniała sobie ciotka Henni. - Gyles powitał nas w holu, zrozpaczony, ale zachowywał spokój. Lady Elisabeth westchnęła.

- To były okropne czasy, ale Gyles wcale nie sprawiał kłopotów. Właściwie był bardzo cichy, o ile dobrze pamiętam.

- Wiesz - uświadomiła sobie nagle ciotka Henni. - Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek widziała, jak płacze, nawet na pogrzebie.

- Nie płakał - potwierdziła lady .Elisabeth. -Wspomniałam o tym Horacemu po pogrzebie, a on powiedział, że zachowywał się bardzo poprawnie. Był powściągliwy i nie okazywał uczuć. Tak powinien zachowywać się Chillingworth, głowa rodziny. - Pociągnęła nosem. - Wolałabym, żeby płakał. Miał przecież zaledwie siedem lat. Ale wiesz, jacy są mężczyźni.

Tak, Gyles był wtedy bardzo milczący, ale przecież w końcu przyszła pora,

żeby poszedł do Eton. Chyba szkoła pomogła mu trochę wyjść z tej skorupy.

Właśnie - zgodziła się lady Elisabeth. - Zaprzyjaźnił się wtedy z Diabłem

Cynsterem i jego grupą. Od tego czasu wszystko było już normalnie. Poszedł

do Oksfordu, potem spędzał dużo czasu w Londynie.

A potem przyszła pora na całą resztę. - Ciotka i lenni machnęła ręką. - Nie

musisz się jednak o to martwić. Rawlingsowie są nadzwyczaj wierni swoim

żonom, niezależnie od tego, jak się prowadzą przed ślubem.

To prawda - potwierdziła lady Elisabeth. I tak wróciłyśmy do tematu, od

którego zaczęłyśmy, czyli bezsensownego pomysłu małżeństwa z rozsądku. -

Ostatnie słowa wypowiedziała z wielką pogardą. -Prawda jest taka, moja

droga, że może sobie mówić, może nawet chwilowo wierzyć w to wszystko,

ale jest to przeciwne jego naturze i nigdy nie będzie w stanie długo

wytrzymać w takim stanie rzeczy.

Ciotka Henni prychnęła.

Też tak uważam. Z rozbawieniem popatrzę, jak będzie próbował się zmusić

do wytrwania w swoim idiotycznym postanowieniu.

Niestety, nie będziemy mogły osobiście tego obserwować - zauważyła lady

Elisabeth, zwracając się do Franceski. - To, co nam powiedziałaś, umocniło

mnie w przekonaniu, że powinniśmy przeprowadzić się, i to jak najszybciej.

Francesca patrzyła na nią zaskoczona.

Dlaczego?

Będziesz jedyną osobą, z którą będzie dzielił ten wielki dom, jedyną

towarzyszką. Powinien spędzić z tobą trochę czasu, z dala od innych ludzi.

Może wtedy odzyska rozum. - Lady Elisabeth wstała. - Im szybciej się tak

stanie, tym lepiej.

Rozdział 9

Lady Elisabeth i ciotka Henni udały się do swoich pokoi na drzemkę przed kolacją. Francesca poszła do swojej sypialni, ale nie mogła się położyć, była zbyt podekscytowana. Rosła w niej nadzieja. Nie była jednak pewna, czy powinna na nowo ją w sobie budzić. Już wcześniej tak było. Nie miała żadnych gwarancji, że jego matka i ciotka dobrze go rozumiały, zwłaszcza teraz, kiedy był dorosłym mężczyzną.

Jednak nie mogła zupełnie porzucić nadziei. Potrząsając głową, rozejrzała się dookoła, szukając jakiegoś zajęcia. Tuż za kępą drzew za oknem zobaczyła budynek stajni. Dziesięć minut później już tam była.

- W czym mogę pani pomóc? Francesca uśmiechnęła się do krzywonogiego mężczyzny.

- Przykro mi, nie znam twojego nazwiska.

- Jestem Jacobs, proszę pani. - Mężczyzna zdjął czapkę. - Jestem głównym stajennym. - Rozejrzał się. - Odpowiadam za wszystkie te piękne zwierzęta.

- Piękne, to prawda. Przyszłam po klacz.

- Tę arabkę? Tak, jest przepiękna. Pan wspomniał, że należy do pani. Przyniosę siodło. Jacobs siodłał jej konia, a Francesca mruczała pod nosem, głaszcząc

aksamitny nos klaczy. Po chwili już była w siodle i stępem odjeżdżała spod stajni. Gdy znalazła się poza podwórzem, czuła na sobie wzrok Jacobsa. Zdawało jej się jednak, że jest zadowolony z jej umiejętności jeździeckich.

Francesca wiedziała, dokąd się udaje. Miała czas na przejażdżkę, a potem na przebranie się do kolacji. Kłusowała w stronę skarpy, a potem ścieżką prowadzącą w dolinę. Rozglądała się wśród pól, z których dawno już zebrano zboże. Pasło się tu bydło, gadając resztki ziarna. Pola i płoty, łąki za rzeką,

Wszystko to wyglądało na dobrze utrzymane gospodarstwo. Dotarła do głównego traktu. Klacz chętnie przyśpieszyła kroku. - Nie masz jeszcze imienia, prawda, moja piękna?

Ruszyły galopem przez dolinę. Klacz machała głową. Przez chwilę Francesca upajała się szybkością, jej umysł się rozjaśnił. Czarne myśli zeszły na dalszy plan. Dziewczyna poddała się urokowi chwili. Jechała w tym samym kierunku, w którym zmierzała wczoraj, na tyle, na ile pamiętała drogę.

Zauważyła go, a on dostrzegł ją. Wciąż jeszcze była między nimi spora odległość. Jechała dalej, pusz-i zając wodze, póki nie zrównała się z jego siwkiem. Zwolniła do kłusa i jechali razem. Kiedy dotarli do skarpy, zwolniła i puściła go przodem. Ruszył pierwszy, a ona zerknęła na jego twarz, bez wyrazu, poważną i nieustępliwą. Starała się dostrzec w nim chłopca, który widział, jak umiera jego ojciec. Starała się wyobrazić sobie jego strach i niezdecydowanie, kiedy zastanawiał się, czy zostać, czy wracać do domu i sprowadzić pomoc. Nie jest to łatwe nawet dla osoby dorosłej, a co dopiero siedmiolatka. Ten wypadek nie mógł tak po prostu przeminąć bez echa. Nie zaprzepaścił jego miłości do koni, ale na pewno zostawił inne rany w sercu.

Jechali ścieżką w dół. Klacz trzymała się tuż za siwkiem. Francesca utkwiła wzrok w jego huśtających się pod wpływem ruchu konia ramionach i napawała się siłą i opanowaniem widocznymi w każdym jego ruchu. Myślała o nim, o sobie, o ich małżeństwie. Wcześniej była gotowa porzucić nadzieję na znalezienie wiecznej, szczęśliwej miłości w małżeństwie. A teraz...

Zbliżał się wieczór. Jechali kłusem pośród wydłużających się wraz z niknącym dniem cieni. Dotarli do stajni. Wybiegł Jacobs. Francesca podała mu wodze i wyjęła nogi ze strzemion. Odwróciła się bokiem i zobaczyła, że Gyles już stoi obok. Uniósł w górę dłonie, objął ją w pasie i ściągnął na dół. Klacz poruszyła się i pchnęła Francescę w stronę Gylesa.

Objął ją mocniej, uścisnął, spojrzał na jej twarz. Poczuła nagle, że przykuła jego uwagę, uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Ich twarze znalazły się nagle

blisko siebie. Wpatrywała się w jego oczy i rozpoznała widoczne w ich szarości pożądanie. Już miała przyjąć spodziewany pocałunek, kiedy do ich uszu dobiegł stukot kopyt i zostali na podwórzu sami.

- Rozsiodłam je - krzyknął przez ramię Jacobs. Gyles opuścił dłonie.

- Dobrze. Dobranoc. Francesca również się pożegnała i zerknęła na Gylesa. Dłonią wskazał dom i

ruszył w jego stronę. Dotrzymała mu kroku. Mimo że była odziana w gruby aksamit, czuła, że jego bliskość pieści ją jak jedwab na nagiej skórze. Uniosła głowę.

- Czy klacz ma już jakieś imię?

- Pomyślałem, że będziesz wolała nazwać ją sama - odparł po chwili. To nie jego żona miała nadać jej imię, tylko kobieta, Cyganka, którą mu się

zdawała. Nie chciał już tego rozważać, ale ta myśl uparcie krążyła w jego głowie.

- Ma takie dobre pochodzenie. Pomyślałam, że mogłaby się nazywać Regina.

- Królowa. - Skinął głową. - Pasuje do niej. Spojrzała na niego. W słabym świetle nie potrafiła niczego wyczytać z jego

twarzy. Złożyła dłonie i ścisnęła mocno.

- Dziękuję za klacz. - Wskazała stajnię. - To bardzo miły gest. Nieważne, że kojarzył się z jego pomyłką. Wciąż szli. Poczuła na sobie jego wzrok, ale nie odwróciła głowy.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Pomyślałem, że przynajmniej tyle mogę zrobić, żebyś nie jeździła już na tych wielkich ogierach. Na ogierach stryja Charlesa, pomyślała. Spojrzała na niego i napotkała jego

wzrok. Na krótką chwilę. Znów odwróciła głowę, patrzyła przed siebie i nic nie mówiła. On uczynił to samo. Dotarli do domu. Przytrzymał drzwi, kiedy wchodziła, i ruszył za nią. Przez chwilę nie była pewna, gdzie się znalazła. Gy-les wpadł na nią. Chwycił ją szybko i przytrzymał, że-1 ty nie upadła. Czuła na

sobie jego silne ciało, przeszył ją dreszcz podniecenia. Przez chwilę stali przytuleni w ciemnym korytarzu. Żadne z nich się nie poruszyło, żadne nie odezwało. Wiedziała, co myślał, a i on znał jej myśli. Cofnął się.

- Prosto - wskazał jej drogę. - Tędy dojdziemy do schodów. Ruszyła we wskazanym kierunku, a on poszedł z nią.

- Jak idzie odbudowa mostu?

- Dość dobrze - odparł, a po chwili dodał: - Musimy kupić więcej drewna, potrzebujemy większych kantówek do podparcia dźwigarów. Przygotowanie ich zajmie jakiś tydzień. Zresztą ziemia i tak jest teraz tak rozmokła... Szli po schodach, a on wciąż mówił. Skręcili do skrzydła, które

zamieszkiwali. Zatrzymali się przed drzwiami. Spojrzeli na siebie. Zapadła cisza.

Żałowała, że nie jest w stanie odgadnąć, co on myśli, co widzi, kiedy na nią patrzy. Jedyne, co potrafiła wyczytać w jego oczach, to niegasnące pożądanie w stosunku do niej.

Ostatnia noc nie zgasiła również jej pożądania do niego. A jednak zmieniła coś między nimi w delikatny, prawie niezauważalny sposób, zmieniła coś w obojgu. Wiedzieli o tym dobrze, czuli to oboje. Nagle zrozumiała z zaskakującą jasnością, że on również nie wie, jak to z nimi jest.

- Zobaczymy się na kolacji. Skinęła głową, oderwała od niego wzrok i weszła do swego pokoju.

- Nie, nie tę. Daj mi tę w zielone paski.

Gdy Millie pobiegła z powrotem do garderoby, Francesca usiadła przed toaletką i obejrzała się w lustrze. Para unosząca się z kąpieli sprawiła, że jej loki jeszcze mocniej się skręciły. Podczas uroczystości ślubnych miała rozpuszczone włosy, przez resztę dnia zresztą też...

Sięgnęła dłonią, zebrała je i skręciła. Drugą chwyciła szpilki do koka.

Millie wróciła z odpowiednią suknią. - Ooo... proszę pani... wygląda pani pięknie!

Ze szpilkami w ustach Francesca nie była w stanie nic odpowiedzieć. Upięła włosy, wstała i z pomocą Millie włożyła suknię. Kiedy wsuwała na siebie delikatny jedwab, z trudem powstrzymała drżenie.

Zastanawiała się, co właściwie robi. Zupełnie jakby pędziła prosto ku przepaści. Nie było mowy o tym, aby nawet największe staranie o wygląd zmiękczyło jego serce. Gyles był doświadczonym bawidamkiem, przyzwyczajonym do przebywania ród najpiękniejszych kobiet londyńskich salonów. Może i była mu równa statusem, ale wedle reguł panujących na salonach stolicy, dopóki się nie sprawdzi będzie jeszcze długo zwykłą prowincjuszką. Nikt nie uzna jej za damę z towarzystwa.

Wiedziała że dla mężczyzn jest atrakcyjna. Tego jednego była absolutnie pewna. Matka wychowała ją tak, by umiała docenić i wykorzystać to, co dostała od Boga Postanowiła, ze nie zrezygnuje ze spełnienia swoich marzeń bez walki. Wzięła oddech i obejrzała się w lustrze. Odwracając się sprawdzała, jak układają się wąskie paski na sukni. Jeszcze nigdy nie miała jej na sobie. Zachowała ją na odpowiednią okazję Uszyto ją w Italii, dopasowano tak, by dobrze na mej leżała. Sądząc po otwartych ustach i wytrzeszczonych oczach Millie, spełniała swoje zadanie.

Postanowiła że nie założy żadnej biżuterii ani szala, niczego, co odwracałoby uwagę od jej ciała. Zadowolona, ruszyła do drzwi.

W saloniku przeznaczonym na nieoficjalne spotkania rodzinne była już lady Elisabeth, której oczy natychmiast rozświetlił zachwyt, i ciotka Henni, która zachichotała na jej widok. Gylesa nie było jeszcze na dole. Pojawił się w drzwiach tuz przed wejściem Irvinga.

Francesca wstała, kiedy wszedł, a jej suknia zaszeleściła cicho Gyles podszedł do miejsca przy kominku, gdzie zebrały się damy, szybko omiótł żonę spojrzeniem, po chwili przyjrzał jej się jeszcze raz. Potem jego wzrok napotkał jej oczy i dziewczyna przez chwilę żałowała, że lady Elisabeth, sir Horacy i ciotka Hennie jeszcze nie przeprowadzili się do wdowiej rezydencji hrabiny i że nie została z Gylesem sama w tym wielkim domu.

Zachowywał się z podziwu godnym opanowaniem, sprytnie ukrywając reakcję, ale wzrok i tak go wydał. Ujął podaną przez nią dłoń, skłonił się i podał jej ramię. - Chodź - rzekł do niej, a potem odwrócił się do pozostałych dam. - Lepiej

przejdźmy do jadalni, bo Ferdinand dostanie szału.

Zaprowadził je do małej jadalni przeznaczonej na rodzinne posiłki, kiedy w domu nie było gości. Stół był na tyle duży, że mogło przy nim swobodnie siedzieć dziesięć osób. Tradycja nakazywała, aby ona zajęła miejsce na szczycie po jednej stronie, a on po drugiej. Pomógł jej usiąść. Palce jego dłoni przez chwilę dotykały nagiej skóry na jej ramieniu. Musiała z całych sił powstrzymywać drżenie ciała, starała się ukryć ogień, który tlił się w jej oczach. Gyles zawahał się przez chwilę. Francesca poczuła jego wzrok na piersiach odkrytych w dekolcie sukni. Po chwili jej mąż wyprostował się i ruszył na drugi koniec stołu. Sir Horacy pomógł usiąść żonie i lady Elisabeth. Gdy już wszyscy zajęli miejsca, Irving skinął na służbę, by podała posiłek.

Rozmowa toczyła się gładko i dotyczyła spraw ogólnych. Prowadzili ją głównie lady Elisabeth, ciotka Henni i wuj Horacy, a Francesca i Gyles, korzystając z tego, że mówią inni, porozumiewali się bez słów.

To, że przez cały czas widzieli się nawzajem, było jedyną zaletą zajmowanych przez nich miejsc. Siedzieli zbyt daleko od siebie, by wywnioskować cokolwiek ze swoich spojrzeń, zresztą w towarzystwie innych osób żadne z nich nie mogło sobie pozwolić na zachowanie, które umożliwiłoby innym odczytanie emocji z ich twarzy. Rozmowa bez słów, prowadzona przez

cały czas w obecności innych osób, była bardzo intensywna i osobista. Oboje czuli się zbici z tropu.

W końcu Francesca odłożyła na bok serwetkę, uśmiechnęła się do Irvinga i wstała. Nie była pewna, czy uda jej się ukryć swoją reakcję, jeśli Gyles znów dotknie jej ramienia. On zaś, tak samo jak wuj Horacy, podziękował za porto i wyszedł razem z nią z jadalni. Francesca przez cały czas czuła na sobie jego spojrzenie.

Wszyscy znaleźli się na korytarzu. Francesca jako gospodyni zaprosiła ich do saloniku. Starała się patrzeć na lady Elisabeth i ciotkę Henni, ale gdy zerknę la na męża, uniosła brwi, jakby chciała go o coś zapytać. Odwzajemnił spojrzenie, a ona poczuła, że nagle zrobiło jej się gorąco. Wywołał w jej wnętrzu gwałtowne napięcie.

Gyles zerknął na wuja i zapytał:

- A my do biblioteki?

- A gdzieżby indziej? - wuj odpowiedział pytaniem. Gyles skinął głową w stronę matki i ciotki, a na końcu skłonił się w stronę

Franceski i poszedł za wujem.

Lady Elisabeth i ciotka Henni poczekały, aż drzwi do saloniku się zamkną, i zaczęły chichotać. Francesca zaczerwieniła się, ale nie mogła przecież zaprzeczyć, że to, co widziały, było prawdą. Opuściła swoich gości wcześnie. Kobiety tylko spojrzały na nią z uśmiechem znad stolika do gry i życzyły jej dobrej nocy. Po chwili wróciły do swoich zajęć. Francesca weszła na górę po schodach. Zastanawiała się, jak długo będzie czekała na przyjście Gylesa z biblioteki.

Gyles opierał się o drzwi łączące jego sypialnię z pokojem Franceski. Usłyszał, jak otwierają się drzwi jej saloniku i jak idzie w stronę toaletki. Służąca pośpiesznie podbiegła, żeby pomóc jej się rozebrać. Resztę też sobie wyobraził.

Drzwi znów się otworzyły i zamknęły. Ucichły kroki służącej. Gyles odczekał chwilę, by dać jej czas na zebranie myśli...

Nie chciał zastanawiać się nad tym, co dzieje się w jego głowie. Starał się nie rozważać tego, co czuje, i po prostu czekał. Gdy tykanie zegara na kominku zaczęło go drażnić, odsunął się od drzwi i otworzył je. Wszedł do środka.

Jego żona stała pod wysokim oknem, przy łóżku. Odwróciła się nieco, kiedy wszedł. Ich oczy spotkały się w półmroku. Lampa nie paliła się, ale gasnące światło z zewnątrz pozwalało jeszcze zauważyć zasłaniającą jej ciało satynową koszulę nocną w kolorze kości słoniowej, udrapowaną na podobieństwo antycznych sukni. Wystarczyło też, by w jej wzroku dostrzec akceptację, a w postawie zaproszenie.

Obserwowała go, gdy się zbliżał. Obserwował ją, zastanawiając się, ile jeszcze takich koszul przywiozła ze sobą, ile różnych odsłon Afrodyty jeszcze go czeka.

Nie musiał niczego wyjaśniać. Pożądanie obojga było na tyle silne i widoczne, że nie musieli nic mówić.

Wszystko było takie proste, a on nie mógł znaleźć odpowiednich słów, by wyjaśnić, jak bardzo jest jej za to wdzięczny. Nie wiedział i nie chciał się zastanawiać nawet nad tym, skąd brało się to uczucie.

Namiętność, pożądanie i ogromne podniecenie pochłonęły ich całkowicie.

Pomyślała, że to wcale niezłe podwaliny dla dolnego małżeństwa.

- Wynoś się! Francesca obudziła się nagłe, słysząc rozdrażniony głos Gylesa. Zsunęła

kołdrę z twarzy i wyjrzała ponad nią. Zobaczyła tylko, jak zamykają się drzwi jej sypialni. Rozbawiona odwróciła się do Gylesa, który leżał na łóżku zupełnie nagi.

- Co...?

- Jak się nazywa twoja pokojowa?

- Millie.

- Musisz jej powiedzieć, żeby nie wchodziła rano do twojej sypialni, póki po nią nie zadzwonisz. - Dlaczego? Odwrócił się i spojrzał na nią, a potem zaczął się cicho śmiać. Poruszenie

jego ciała zachwiało materacem. Wciąż rozbawiony położy! się na boku i wyciągnął do niej dłoń.

- Hmmrn - mruknął i przyciągnął ją do siebie.

- Przepraszam, proszę pani, to się już nie powtórzy, przysięgam...

- Nic się nie stało, Millie. To moje niedopatrzenie. Powinnam ci powiedzieć. Nie będziemy już tego roztrząsać. - Francesca miała nadzieję, że się nie czerwieni. Nie wspomniała, bo nie sądziła... Odwróciła się od Millie, która wciąż załamywała dłonie. Francesca rozprostowała suknię. - Jestem gotowa. Proszę powiedzieć pani Cantle, że chcę się z nią widzieć w małym saloniku o dziesiątej.

- Tak, proszę pani - odparła wciąż spłoszona Millie i się ukłoniła. Francescą ruszyła do drzwi. Przeszła do jadalni. Była straszliwie głodna. Jej

matka zawsze rano miała ogromny apetyt. Teraz rozumiała dlaczego. Gyles i sir Horacy zjedli wcześniej. Gyles już wyruszył na przejażdżkę konną. Francescą nie wiedziała, skąd miał na to siły, ale była zadowolona, że nie będzie musiała wytrzymać porozumiewawczego spojrzenia szarych oczu znad filiżanki herbaty. Kiedy usiadła do stołu, przyłączyły się do niej lady Elisabeth i ciotka Henni. Po posiłku przeszły do saloniku na tyłach domu. Pani Cantle, nie wyższa niż Francescą, ale za to bardziej tęga, odziana na czarno pojawiła się punkt dziesiąta. Dygnęła grzecznie i złożyła dłonie.

- Chciała mnie pani widzieć? - pytanie padło gdzieś pomiędzy Francescą a lady Elisabeth, która była wyraźnie zakłopotana.

Francescą uśmiechnęła się.

- Owszem. Lady Elisabeth przenosi się dziś po południu do swojej rezydencji, więc chcemy rano omówić kilka kwestii dotyczących prowadzenia domu. Ma pani czas nam towarzyszyć? Pani Cantle starała się nie uśmiechać radośnie, ale jej oczy zalśniły z

zadowolenia.

- Gdyby pani mogła zadecydować w sprawie jadłospisu - mówiła już do Franceski. - Nie chciałabym zostawiać takich decyzji w gestii tego dzikusa. Trzeba go ciągle pilnować. Dzikusem musiał najwyraźniej być Ferdinand.

- Macie tu przecież innego kucharza. - Francescą zerknęła na lady Elisabeth, ale odezwała się pani Cantle:

- Owszem, proszę pani, i w tym tkwi część problemu. Żadne z nas nie wątpi w jego...

- Umiejętności?

- Tak... właśnie. Jeśli chodzi o przygotowywanie dań, bez wątpienia nie ma sobie równych. Jednak kucharka pracuje dla tej rodziny od lat, karmiła naszego pana od dziecka, wie, jakie są jego ulubione potrawy... Ona i Ferdinand nie potrafią się porozumieć. Nic dziwnego. Kucharka była najważniejszą osobą w kuchni do pojawienia

się Ferdinanda. Teraz została zdegradowana.

- Co jest specjalnością kucharki? - Pani Cantle zmarszczyła brwi. - W jakim rodzaju potraw się specjalizuje? Zupach? Ciastach?

- W puddingach, proszę pani. Jej pudding cytrynowy z twarogiem jest ulubionym daniem naszego pana, a na ciasto z melasą aż leci ślinka.

- Dobrze więc - rzekła Francescą, wstając. - Zaczniemy od kuchni. Porozmawiam z Ferdinandem, ustalimy jadłospis i postaramy się załagodzić konflikt.

Lady Elisabeth zaintrygowana tym, co usłyszała, dołączyła do nich. Pani Cantle prowadziła. Weszły przez zielone drzwi na korytarz, z którego prowadziły liczne wejścia do wielu małych pokoików i innych korytarzy. Przeszły obok pomieszczenia zajmowanego przez głównego kamerdynera, Irvinga. Zatrzymały się tam na chwilę, by sprawdzić srebra.

Szły dalej za panią Cantle. Francescą zwróciła się do lady Elisabeth:

- Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, jak sobie poradzicie w rezydencji wdowy? Potrzebny wam kamerdyner, kucharka i pokojowe...

- Już wszystko załatwione, moja droga - odparła lady Elisabeth, dotykając jej ramienia. - W tak wielkim majątku jest mnóstwo ludzi chętnych do pracy. Rezydencja hrabiny wdowy jest przygotowana już od tygodnia. Jest tam pokojowa Henni i moja, i służący Horacego. Przeniosą tam nasze rzeczy osobiste po południu. Francesca zawahała się, a potem skinęła głową. Nie powinna, zwłaszcza

teraz, zastanawiać się, co będzie czuła lady Elisabeth, opuszczając dom, do którego przyjechała jako panna młoda i którym zarządzała tak wiele lat. Lady Elisabeth zaśmiała się.

- Nie, nie żałuję, że się wyprowadzam - powiedziała tak cicho, by tylko Francesca ją słyszała. - Ten dom jest tak wielki, a potrzeby Gylesa w nim i jego domu w Londynie są tak wygórowane, że ja nie mam dość energii, by wszystkiego dopilnować. Jestem bardzo zadowolona, że teraz ty się tym zajmiesz, cieszę się, że chętnie przejmujesz moje obowiązki. Francesca spojrzała jej w oczy. Były szare, jak u syna, ale łagodniejsze.

- Zrobię wszystko, by zarządzać nim równie dobrze jak pani. Przed nimi otworzyły się drzwi do kuchni. Pierwsze pomieszczenie było

ogromne, drugie niewiele mniejsze. W pierwszym po jednej stronie znajdowały się piece kuchenne z garnkami, piekarnikami, rusztami do opiekania. Na środku stał stół do przygotowywania potraw, a w rogu mniejszy, z pewnością przeznaczony do spożywania posiłków przez służbę. Garnki i patelnie lśniły

czystością, stały na półkach i wisiały zaczepione na haczykach nad stołem. W pomieszczeniu było ciepło, powietrze wypełniały różnorodne aromaty. Francesca zajrzała do drugiego pomieszczenia, gdzie z pewnością nakładano jedzenie na półmiski przed zaniesieniem do jadalni.

W kuchni roiło się od ludzi. Na stole piętrzyły się warzywa, przy jego końcu stalą kobieta o rumianym obliczu, ręce miała zanurzone w misce z ciastem.

- To jest kucharka - szepnęła do Franceski pani Hantle - nazywa się Doherty, ale wszyscy mówią ni nią po prostu kucharka. Liczne pomocnice, podkuchenne biegały dokoła w pośpiechu. Skupiona na

cieście kucharka nie spojrzała nawet w górę. Z powodu krzątaniny w kuchni nie usłyszała wchodzących. Nieopodal stał Ferdinand. Szczupły mężczyzna o ciemnej karnacji i czarnych włosach szybko wymachiwał nożem. Wydawał polecenia i pouczał po angielsku z wyraźnym akcentem, a dwie podkuchenne kręciły się wokół niego jak pszczółki.

Pani Cantle odchrząknęła, a Ferdinand natychmiast spojrzał w jej stronę. Popatrzył na panią Hantle, a potem na Francescę. Jego nóż zawisł w powietrzu.

Pani Cantle klasnęła w dłonie, by zwrócić uwagę wszystkich pracowników.

Zamarli i popatrzyli na swoją nową panią.

- Jej lordowska mość przyszła zobaczyć kuchnię. Francesca uśmiechnęła się, rozejrzała dokoła, przez chwilę przyglądała się

każdemu z osobna i w końcu zatrzymała przy kucharce.

- To pani jest kucharką, jak sądzę? Kobieta zaczerwieniła się i dygnęła. Podniosła dłonie, ale szybko włożyła z

powrotem do ciasta.

- Och... przepraszam, proszę pani - jęknęła i zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu ścierki.

- Nie, nie, nie chcę pani przerywać - Francesca zajrzała do miski. - To na jutrzejszy chleb? Po chwili kobieta odpowiedziała:

- Na dzisiejszą kolację.

- Piecze pani dwa razy dziennie?

- Tak, to niewielki wysiłek, a pieczywo zawsze jest świeże. Francesca skinęła głową i spojrzała na Ferdinanda.

- A pan to Ferdinand? Przyłożył nóż płasko do piersi i ukłonił się.

- Belissima - mruknął. Francesca zapytała go po włosku, z jakiej części Italii pochodzi. Mężczyzna

znów otworzył usta ze zdziwienia, ale po chwili wyrzucał już z siebie potoki zdań w ojczystym języku. Francesca pozwoliła mu mówić przez chwilę, po czym uciszyła go i powiedziała:

- A teraz chciałabym ustalić jadłospis na dziś. Pani Cantle, ma pani ołówek i papier? Kobieta wybiegła, żeby przynieść żądane rzeczy ze swego pokoju. Ferdinand

wykorzystał ten moment, by podrzucić swoje sugestie, oczywiście po włosku. Francesca słuchała chwilę, a kiedy pani Cantle wróciła i usiadła, gotowa zapisywać, uniosła dłoń i podyktowała dania z listy, którą zaproponował Ferdi-nand. Potem zwróciła się do kucharki:

- Co się zaś tyczy podwieczorku, bardzo lubię słodkie bułeczki. Kucharka spojrzała na nią zdziwiona, ale skinęła pośpiesznie głową.

- Tak, oczywiście, mogę je upiec. Ferdinand natychmiast chciał coś zasugerować, ale Francesca uczyniła w

jego stronę gest, by się uciszył.

- Na kolację... - wymieniała kolejne dania, dając wyraźnie do zrozumienia, że poszczególne potrawy ma przygotować Ferdinand, co bardzo go uszczęśliwiło. Przyszła kolej na desery. - Pudding. Słyszałam o takim... cytrynowy z twarogiem. - Spojrzała na kucharkę. - Zna pani taki? Kucharka zerknęła na panią Cantle.

- Tak.

- To dobrze. Od tej chwili będzie pani odpowiedzialna za przygotowywanie puddingów do kolacji. Ferdinand zerknął na nią oburzony.

- Ale... - Dalej usłyszała całą listę włoskich deserów. Francesca popatrzyła mu uważnie w oczy i powiedziała po włosku:

- Zdajesz sobie sprawę z tego, że twój pan jest Anglikiem? - Ferdinand patrzył na nią zdziwiony. Franresca mówiła dalej po włosku: - I ty, i ja znamy dołu ze wiele włoskich dań, ale chyba powinieneś dowiedzieć się czegoś na temat angielskich puddingów.

- Nic nie wiem o żadnych puddingach. Słowo „pudding" wypowiedział z wyraźną pogardą, ale Francesca tylko się uśmiechnęła.

- Gdybyś był mądry i chciał odnieść prawdziwy sukces, poprosiłbyś kucharkę, żeby cię nauczyła robić angielskie puddingi. Ferdinand posmutniał.

- Ale ta kobieta mnie nie znosi.

- Och, zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że skorzystałbyś wiele na tych naukach, więc znajdź jakiś sposób, może zaproponuj, że nauczysz ją robić dekoracje do tych puddingów. Postaraj się też, żeby rozumiała, że zdajesz sobie sprawę, jak ważne są puddingi w przygotowaniu kolacji. Spodziewam się, że będziesz z nią współpracował, aby cały posiłek miał odpowiedni smak i klasę. Ferdinand patrzył zaskoczony. Ich rozmowa po włosku przebiegała w takim

tempie, że wymiana zdań zajęła im ledwie minutę. Potem Francesca, uśmiechając się uprzejmie, skinęła z zadowoleniem.

- Dobrze więc. A teraz... - Przeszła przez pomieszczenie do drzwi, otwierając je, przestraszyła Irvinga i całą armię innych służących, którzy zebrali się pod drzwiami, by podsłuchać. Francesca skinęła do nich z gracją i, przechodząc obok, zawołała: - Pani Cantle?!

- Już idę, proszę pani.

Lady Elisabeth zakończyła procesję, starając się ukryć uśmiech. Dalsza część obchodu była znacznie mniej ekscytująca, ale dostarczyła różnorodnych, szczegółowych informacji. Nim powróciły na parter, Francesca miała już oddanego poplecznika w osobie pani Cantle. Z ulgą przyjęła fakt, że tak łatwo było zdobyć zaufanie gosposi. Zważywszy na rozmiary domu oraz trudności, jakie można napotkać w prowadzeniu tak wielkiego gospodarstwa, zdobycie odpowiedniej, pomocnej we wszystkim osoby było jej bardzo potrzebne.

- Świetnie się spisałaś, moja droga - rzekła lady Elisabeth, siadając na swoim fotelu w saloniku. Pani Cantle wróciła już do swoich obowiązków. Ciotka Henni siedziała tuż obok i robiła na drutach, gotowa wysłuchać pełnego sprawozdania. - Zjednałaś sobie panią Cantle, kiedy pojawiłaś się w kuchni, by ulżyć doli kucharki. Ona i pani Cantle znają się od bardzo dawna. Pracują tu od czasów, kiedy były jeszcze dziewczynkami. Lady Elisabeth zerknęła w stronę kozetki, na której spoczęła Francesca.

- Polubiła cię już, kiedy ją zaprosiłaś, by towarzyszyła nam w zapoznawaniu się ze służbą. To było genialne posunięcie. Francesca uśmiechnęła się.

- Chciałam, żeby wiedziała, jak bardzo cenię sobie jej pomoc.

- Teraz udało ci się wszystkich przekonać, że myślisz o nich tak samo.

- Cenię sobie też pomoc pani i ciotki Henni. Bez was byłoby mi znacznie trudniej. Obie panie wyglądały na przestraszone, a potem zaczerwieniły się.

- W razie, gdybyś czegoś nie wiedziała, moja droga - powiedziała ciotka Henni zadziornie - spodziewamy się regularnych raportów z tego, co się dzieje w domu, kiedy tylko się wyprowadzimy.

- Częstych raportów - rzuciła z zaciętą miną lady Elisabeth. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że mój syn mógłby być aż takim idiotą, by wierzyć, że Rawlings może wytrzymać w... - przerwała i machnęła dłonią - .. .w udawanym

małżeństwie. Musisz przychodzić, żeby mnie zapewnić, że w końcu zaczyna odzyskiwać rozum.

Tylko czy on naprawdę odzyska rozum? Właśnie to pytanie nie dawało Francesce spokoju. Mniej martwiła się tym, jak długo to może potrwać. Małżeństwo trwa przez całe życie. Była gotowa poczekać kilka miesięcy, nawet rok. Po obiedzie wszyscy poszli do rezydencji hrabiny wdowy. Domu nie było widać z zamku, ponieważ przesłaniały go potężne drzewa w parku.

Obejrzeli sobie tę ładną rezydencję w stylu gregoriańskim i zostali na herbacie podawanej przez służącą wyraźnie onieśmieloną swoim niedawnym awansem. Potem Francesca i Gyles wrócili do siebie. Sami.

Po wejściu do domu Wallace zajął uwagę Gylesa sprawami posiadłości. Gyles przeprosił i zostawił Francesce w holu. Weszła po schodach na górę i znalazła się zupełnie sama. Do tego luksusu nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić. Była już prawie pora obiadu i należało się przebrać. Nie zadzwoniła po Millie, tylko skorzystała z chwili samotności, stanęła pod oknem i zaczęła się zastanawiać.

Nie musiała myśleć szczególnie intensywnie, by dojść do wniosku, że wszelkie naciski z jej strony, jakiekolwiek niespodziewane wymagania spowodują, że Gyles szybko się od niej odsunie, przynajmniej pod względem uczuciowym. Wiedziała, że każda próba nacisku wywoła reakcje obronne z jego strony i jeszcze trudniej będzie do niego dotrzeć. Był dość silny, by się jej oprzeć, jeśli tylko zechce.

Wiedziała, że musi uzbroić się w cierpliwość. Musi mieć nadzieję. Musi również starać się chronić własne serce. Powinna balansować na krawędzi, by zachować równowagę. Niestety, obrona własnego serca przed zranieniem i przebiegłe działania nie szły ze sobą w parze.

Głęboko zaczerpnęła powietrza i odwróciła się w stronę pokoju. Podeszła do dzwonka na służbę i zadzwoniła po Millie.

Rozdział 10

Stajenny podbiegi pośpiesznie, kiedy Gyles wjechał na podwórze przed stajnią. Zsiadł z konia, a chłopak odprowadził zwierzę. Gyles zawahał się i wszedł do stajni. Zatrzymał się przed boksem Reginy, która stalą w nim spokojnie i żuła siano.

- Jej lordowska mość nie jeździła dziś konno.

Gyles odwrócił się w stronę Jacobsa, który szedł przez środek stajni.

- Poszła na spacer. Widzieliśmy, jak szła w stronę urwiska. Gyles skinął głową. Nie miało sensu zaprzeczanie, że zastanawiał się, gdzie

ona jest. Wyszedł na słoneczne podwórze. Popołudnie było wyjątkowo pogodne i doskonale nadawało się na spacer. Gyles nie miał ochoty wracać do ksiąg rachunkowych, które czekały na niego w domu.

Znalazł Francescę na urwisku, skąd rozciągał się widok na rzekę, która w tym miejscu wiła się malowniczo. Jego żona siedziała na ławce pośród kwitnących krzewów, tyłem do starych wałów obronnych. Spoglądała na rzekę i pola. W prostej sukni koloru pierwiosnka, z włosami związanymi zwykłą żółtą wstążką, wyglądała jak księżniczka rodem z Florencji, zadumana i niedostępna. Onieśmielająca i tajemnicza. Zatrzyma! się. To dziwne, ale nie był pewien, czy powinien jej przeszkadzać. Siedziała tak głęboko zamyślona, że wróble podskakiwały w trawie tuż obok jej stóp, nic sobie nie robiąc z jej obecności.

Twarz miała pogodną, opanowaną i zamyśloną. Nagle odwróciła się, spojrzała na niego i pięknie uśmiechnęła. Zatoczyła dłonią koło.

- Tu jest tak pięknie. Podziwiałam właśnie widok.

Patrzył na jej twarz. Podszedł jeszcze kilka kroków do ławki.

- Byłem przy moście.

- Och? - Odsunęła suknię, by mógł przy niej usiąść. - Już skończony?

- Prawie. - Usiadł i rozejrzał się po polach - swoich polach i swoich łąkach. -Dzięki solidnym wzmocnieniom powinien wytrzymać kolejne powodzie.

- Ile rodzin mieszka w tamtej części majątku?

- Około dwudziestu. - Wskazał dłonią. - Widzisz te dachy? To jedna z wiosek. Zerknęła bardziej na wschód.

- A to następna?

- Tak. - Spojrzał na nią. - Musisz tu już długo siedzieć, skoro zdołałaś ją dostrzec. - Pokryte strzechą dachy były ukryte wśród drzew.

- Byłam tu już kilka razy. To doskonałe miejsce do obserwowania granic całego majątku. Czekał i patrzył. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy, ale ona wciąż patrzyła na

zielone pola wokół i nic nie powiedziała.

- Miałaś jakieś problemy ze służbą? Szybko odwróciła głowę.

- Nie. - Przyjrzała mu się uważnie. - Spodziewałeś się, że będę miała?

- Nie. - Widział w jej oczach delikatne rozbawienie. - Zastanawiałem się tylko, jak sobie radzisz. Spoważniała.

- Bardzo dobrze. - Wstała z ławki i już nie widział jej oczu. - Muszę wracać -powiedziała. Wstrzymał nagły przypływ irytacji i również wstał. Szedł obok niej, kiedy

wchodziła na stromą skarpę. Od dwóch dni próbował dowiedzieć się od niej, jak sobie radzi, jak jej się tu żyje, czy jest szczęśliwa. Nie było to pytanie, które

mógłby tak po prostu zadać, nie w ich małżeńskim układzie. Od ślubu miną! już tydzień i choć nigdy nie narzekała, zastanawiał się, czy jest zadowolona.

W końcu przecież była jego żoną i skoro on mógł zjeść ciastko i mieć ciastko dzięki jej rozsądnej akceptacji jego małżeńskich planów, wydawało się sprawiedliwe, by i ona była przynajmniej zadowolona ze swojego nowego życia.

Nie mógł jednak tak po prostu o to zapytać, a ona uparcie odpowiadała na wszystkie jego pytania traktując je dosłownie, uśmiechając się i omijając najważniejszy temat. To sprawiało, że jeszcze bardziej się tym martwił.

Na szczycie wzniesienia zatrzymała się i odetchnęła głęboko. Po chwili znów rzuciła mu tajemniczy jak u kota uśmiech.

To kolejny z jej sposobów na omijanie ważnych tematów. Odwrócenie uwagi. Uniósł brwi, a ona się roześmiała. Stłumiony, niski głos przeszył go na wylot, przypominając mu o ostatniej nocy i ich zabawach w alkowie. Była ekspertem w sprawach odwracania uwagi. Z uśmiechem wzięła go pod ramię. Ruszyli przez trawnik pełen opadłych liści, wdychając powietrze pachnące jesienią.

- Jeśli czego byś chciała, czegoś z rzeczy potrzebnych w domu, chyba wiesz, że wystarczy tylko mi powiedzieć? To obojętne zdanie sprawiło, że uśmiechnęła się pod nosem. Pochyliła głowę,

a czarne loki dotknęły I ej policzków.

- Jeśli odkryję, że czegoś potrzebuję, natychmiast ci o tym powiem. Zerknęła na niego spod oka. Zauważył już, że miała taki nawyk patrzenia.

Spojrzał jej w oczy i nie odwrócił wzroku. Po dłuższej chwili uniósł oczekująco brwi. Francesca jednak odwróciła głowę i popatrzyła przed siebie.

- Obecnie mam wszystko, czego mi... Kto to jest? Francesca ledwie to wydusiła. Ucieszyła się, że może zmienić temat i nie

kłamać. Wskazała na czarny powóz podjeżdżający na podwórze.

- Zastanawiałem się, jak długo będziemy sami.

Ton głosu Gylesa sprawił, że zaskoczona spojrzała na niego, okazując wyraźne zdziwienie.

- Powóz należy do naszych najbliższych sąsiadów, Gilmartinów. Sam jestem zdziwiony, że lady Gilmartin udało się powstrzymać ciekawość aż przez tydzień.

- Nie byli na ślubie? Gyles potrząsnął głową. Wziął ją za rękę i zaprowadził po schodach na

ganek.

- Byli z wizytą w Szkocji, dzięki Bogu. - Rozejrzał się. - Przygotuj się na okrzyki zachwytu. Zerknęła jeszcze bardziej zdziwiona, ale poczekała, aż otworzy drzwi.

- Ach! Tutaj są! Cóż, mój Boże! - Wielka matrona o obfitych piersiach, otulona różowym szalem z frędzelkami, rzuciła się na Francescę. - Cóż, milordzie. - Kobieta zerknęła na Gylesa. - Cicha woda z pana. A wszystkie damy w okolicy sądziły, że ma pan awersję do stanu małżeńskiego! Ha, ha! -Kobieta uśmiechnęła się szeroko do Franceski, a potem pochyliła się i pocałowała ją w policzek. - Wallace próbował mi wmówić, że jesteście państwo niedysponowani, ale widziałam was oboje nad urwiskiem. Francesca wymieniła spojrzenia z Wallace'em, który zachowywał kamienną

twarz. Potem wzięła damę za rękę.

- Rozumiem, że mam przyjemność z lady Gilmartin?

- Aha! - Kobieta szybko zerknęła na Gylesa. - Widzę, że mam określoną reputację wśród sąsiadów. Tak, moja droga, mieszkamy za najbliższą wsią. Chwytając jej lordowską mość za łokieć, Francesca prowadziła ją w stronę

salonu. Irving pośpieszył, żeby otworzyć im drzwi.

- Musi pani koniecznie przyjechać do nas na herbatę - szczebiotała lady Gilmartin - ale pomyśleliśmy, że warto, żebyśmy wpadli i przywitali panią w naszym gronie. Eldred?

Francesca dotarła już na środek salonu i wypuściła ramię lady Gilmartin. Odwróciła się i zobaczyła anemicznego dżentelmena, który wchodził właśnie do salonu z Gylesem, obok którego wyglądał jak przygięty wiatrem krzew. Ukłonił się i uśmiechnął słabo. Francesca odwzajemniła uśmiech. Odetchnęła głęboko i wskazała lady Gilmartin kozetkę.

- Proszę usiąść. Wallace, napijemy się herbaty.

Francesca zajęła miejsce na fotelu i patrzyła, jak lady Gilmartin układa swoje szale.

- Na czym to skończyłyśmy? - Jej lordowską mość spojrzała w górę. - Ach tak... Clarisso! Clarisso? Gdzie byłaś, słonko? Blada, niska i tęga dziewczyna z nachmurzoną miną, jaka nie przystoi damie,

weszła do pokoju i dygnęła przed Francesca. Po chwili usiadła obok matki.

- To moje maleństwo - powiedziała lady Gilmartin i poklepała córkę po kolanie. - Jest odrobinę za młoda, by konkurować z tobą, moja droga. - Lady Gilmartin skinęła głową w stronę Gylesa. - Ale mamy wielkie plany. W przyszłym sezonie zadebiutuje na balu w Londynie. Francesca westchnęła z odpowiednią dozą zachwytu i starała się nie

spoglądać w stronę męża. Chwilę później utkwiła wzrok w szczupłym dżentelmenie, który niespiesznie wchodził do pokoju. Zamrugała i przestała słuchać lady Gilmartin. Jej lordowską mość odwróciła się.

- Och, Lancelot. Chodź tu i przywitaj się. Ciemnowłosy i niezwykle przystojny mężczyzna stanął w drzwiach salonu.

Omiótł wszystko i wszystkich pogardliwym wejrzeniem. Po chwili jego wzrok spoczął na Francescę.

- Och, coś takiego! - Ciemne oczy przysłonięte nieco gęstymi rzęsami otworzyły się szeroko. Znacznie szybszym niż dotąd krokiem obszedł kanapę i skłonił się szarmancko przed Francescą. - Coś takiego! - powtórzył.

- Lancelot jedzie z nami do stolicy na sezon - mówiła z uśmiechem lady Gilmartin. - Myślę, że nikt mi nie zaprzeczy, jeśli powiem, iż wzbudzi tam spore poruszenie. Spore poruszenie! Francescą uśmiechnęła się uprzejmie, zadowolona, że Wallace pojawił się z

herbatą. Za nim szedł Irving, niosąc tacę z ciastem. Kiedy nalewała herbatę, a goście pili i jedli, starała się naprowadzić rozmowę na zwyczajowe tematy. Gyles trzymał się z daleka. Dyskutował po cichu z lordem Gilmartinem. Obaj stali przy oknie. Kiedy jednak spojrzał na chwilę na Francescę, dostrzegł, że rzuca mu pełne rezygnacji spojrzenia i, uniósłszy na chwilę brwi, zaprosił lorda Gilmartina, by dołączył do rodziny.

Rezultat okazał się niefortunny. Kiedy tylko Clarissa zorientowała się, że Gyles znajduje się w pobliżu, pojaśniała. Chichotała w sposób, który Francescą mogłaby jedynie uznać za złe wychowanie, i rzucała mu powłóczyste spojrzenia. Nim Francescą zdążyła zastanowić się, w jaki sposób przesadzić swoich gości, aby rozdzielić Clarissę i swojego męża, Lancelot podszedł do niej i zasłonił jej widok na oboje. Zaskoczona spojrzała w górę.

- Jest pani straszliwie piękna - rzekł, rzucając jej namiętne spojrzenie, które sugerowało, że za chwilę rzuci się na kolana i wyjawi jej sekrety swego serca.

- Tak, wiem - odparła. Zamrugał zaskoczony.

- Wie pani? Skinęła głową.

- Ludzie... mężczyźni... zawsze mi to mówią. Niewiele to dla mnie znaczy, ponieważ, oczywiście, sama lego nie dostrzegam. Często mawiała takie banały, by zdobyć przewagę nad natarczywymi

dżentelmenami. Lancelot marszczył brwi, powtarzał w myślach jej słowa i starał się wymyślić odpowiednią ripostę. Francescą przeszła obok niego.

- Lady Gilmartin?

- Co? - zapytała zaskoczona kobieta i upuściła słodką bułkę na talerzyk. - Och, tak, słucham, moja droga?

Francescą uśmiechnęła się czarująco.

- Jest taki piękny dzień. Może byśmy przeszły się l>o ogrodzie? Może Clarissa zechciałaby nam towarzyszyć? Clarissa skrzywiła się i rzuciła matce buntownicze spojrzenie. Lady

Gilmartin strzepnęła z sukni okruszki bulki i, zmrużywszy oczy, spojrzała w stronę okna.

- Cóż, moja droga, bardzo chętnie, oczywiście, ale zdaje się, że powinniśmy już jechać. Nie chciałabym, żebyśmy się zasiedzieli - zaczęła lady Gilmartin, a potem roześmiała się, wydając z siebie odgłosy podobne do końskiego rżenia. Wstała, podeszła do Franceski i dodała ciszej: - Wiem, jacy są mężczyźni, lordowie czy hrabiowie, wszyscy tacy sami. Na początku trudno ich okiełznać. Ale to mija, możesz mi wierzyć. - Poklepała ją po dłoni i ruszyła w stronę drzwi. Francescą pośpieszyła za nią, by się upewnić, że zmierza we właściwym

kierunku. Clarissa niechętnie ruszyła za nimi. Wciąż otumaniony Lancelot powędrował za damami. Procesję kończyli Gyles i lord Gilmartin.

Pokrzykując wesoło, lady Gilmartin wyszła, a jej pociechy podążyły za nią. Lord Gilmartin jako ostatni opuścił ganek zamku. Skłonił się i pocałował Francescę w dłoń.

- Moja droga, wygląda pani pięknie. Gyles miał wiele szczęścia, że udało mu się zdobyć pani rękę. -Jego lordowska mość uśmiechnął się słodko i łagodnie, a potem ruszył w stronę schodów.

- Proszę pamiętać! - zawołała łady Gilmartin. -Może pani zajechać do nas, kiedy tylko zatęskni za towarzystwem dam. Francesca uśmiechnęła się i skinęła głową.

- Na litość boską! - Francesca mruknęła do Gylesa. - A twoja matka i ciotka, to kim według niej są? Parweniuszkami ? Nie odpowiedział. Uniósł dłoń w geście pożegnania w stronę odjeżdżającego

powozu.

- Dobrze sobie poradziłaś. Powiedz o tym mamie. Jej się nigdy nie udało uwolnić od tej kobiety.

- Przyszło mi to do głowy w akcie desperacji - mówiła z uśmiechem Francesca. - Powinieneś był mnie ostrzec.

- Właściwie nie można w porę ostrzec nikogo przed lady Gilmartin i jej dziećmi. - Milczał przez chwilę, a potem odezwał się znowu: - Chyba nie sądziłaś, że wszystkie zadania hrabiny będą łatwe i przyjemne? Uśmiechnął się szeroko. Mówił swobodnie, przynajmniej na tyle, że można

było zrozumieć, jakie naprawdę chciał jej zadać pytanie. Spojrzała mu w oczy i wciąż uśmiechnięta powiedziała:

- Bycie hrabiną to dla mnie wielka przyjemność. Uniósł brwi.

- Przyjemność? Nie o to pytałem - szepnął cicho.

- Więc o co? - zapytała i z trudem powstrzymywali się przed szybkim opuszczeniem wzroku i zerknięciem na jego usta. Gyles patrzył w jej szmaragdowe oczy. Chciał wiedzieć więcej, ale nie

potrafił o to zapytać. Musiał się dowiedzieć, musiał to wreszcie z niej wydobyć...

- Proszę pana? Odwrócił się. Wallace stał przy otwartych drzwiach. Tak?

- Przepraszam, ale chciał pan, żebym pana poinformował, kiedy tylko przybędzie Gallagher.

- Dobrze. Wprowadź go do gabinetu. Za chwilę do niego przyjdę. Odwrócił się i napotkał radosny uśmiech i gest sugerujący, by weszli do

domu. Francesca uczyniła to pierwsza.

- Gallagher?

- Mój ekonom. Muszę z nim omówić kilka spraw.

- Oczywiście - rzuciła ze sztucznym uśmiechem. -Ja muszę zamienić słowo z Irvingiem. - Zawahała się i dodała: - Spodziewam się jutro wizyty pana Gilmartina i muszę powiedzieć Irvingowi, żeby mnie jakoś wytłumaczył.

Gyles spojrzał na nią i skinął głową. Odwrócił się w drugą stronę, ale po chwili znów się obejrzał.

- Gdybyś napotkała jakiś problem... Uśmiechnęła się.

- Poradzę sobie z narzucającym się chłystkiem, mój panie. - Ruszyła w stronę saloniku. - Nie martw się.

Świt następnego dnia okazał się równie świeży i piękny jak poprzedni. Gyles spędził ranek na wizytacji majątku, odwiedzał dzierżawców i dowiadywał się, czym należałoby się zająć przed zimą. Postanowił zdążyć do zamku przed obiadem. Pragnął spędzić godzinę w towarzystwie żony.

- Cóż za piękna pogoda! - Francesca zajęła miejsce po jego prawej stronie. Zgodnie postanowili odłożyć na oficjalne okazje zasiadanie po przeciwnych stronach stołu, zbyt daleko od siebie, aby można rozmawiać przy posiłku. -Jacobs powiedział mi o drodze wiodącej wzdłuż rzeki. Pojechałam nią aż do nowego mostu. -Uśmiechnęła się do niego. - Wygląda na mocny.

- Mam nadzieję, że tak jest. - Rachunek za drewno zużyte przy budowie czekał na niego w gabinecie. Gyles odsunął od siebie nieprzyjemne myśli i starał się cieszyć jedzeniem i miłym towarzystwem. Nie starał się jej oczarowywać ani się z nią drażnić. Z jakiegoś powodu jego

zwykle wymowny język nagle rozleniwiał się w jej obecności. W tej chwili stać go było zaledwie na drobne żarty, ale oboje wiedzieli, że uprzejma, z pozoru obojętna rozmowa jest jedynie zasłoną skrywającą głębokie uczucia, które rozwinęły się między nimi. W tej dziedzinie ona wydawała się znacznie bardziej doświadczona i pewna siebie. Pozwolił jej kierować rozmową i zwrócił uwagę na fakt, że rzadko zdarzało jej się poprowadzić ją tak, by dotyczyła bezpośrednio ich samych i tego, co się między nimi wydarzyło.

- Pani Cantle powiedziała mi, że śliwki w tym roku pięknie obrodziły i rzeczywiście, z daleka widać obfitość owoców w sadzie.

Słuchał jej relacji z drobnych wydarzeń, jakie zawsze miały miejsce w zamku. Jako chłopiec często słyszał o tym i o owym, ale gdy wydoroślał, nie interesował się tym już. Teraz jej oczyma widział wszystkie te drobiazgi, do których przez tak długi czas nie przywiązywał wagi. Czuł się tak, jakby powrócił do czasów dzieciństwa. Przypomniał sobie drobne, proste przyjemności, o które nie dbał jako dorosły człowiek, od dawna nie zwracał na nie uwagi i zapomniał, jak się nimi cieszyć.

- W końcu udało mi się odnaleźć Edwardsa i zapytać go o żywopłot w ogrodzie. Gyles uśmiechnął się nieznacznie.

- Odpowiedział? Edwards, ich ogrodnik, był ponurakiem rodem Z hrabstwa Lancashire, który

nie interesował się niczym poza drzewami.

- Owszem, zgodził się przyciąć go jutro. Gyles przyglądał się wesołym iskierkom w oczach Franceski.

- Zagroziłaś mu natychmiastowym wyrzuceniem z pracy, jeśli tego nie zrobi?

- Oczywiście, że nie! - Uśmiechnęła się szeroko. -Zasugerowałam mu jedynie, że żywopłot składa się /, małych drzewek, które niestety bardzo się rozrosty... Jeśli się ich nie przytnie w odpowiednim czasie, przestaną się krzewić i trzeba je będzie wyrwać. Gyles się roześmiał. Zjedli obiad i nadeszła pora rozstania. Nie mieli ochoty wstawać od stołu.

Francesca zerknęła w stronę okna i powiedziała:

- Jest naprawdę ciepły dzień. Wybierasz się gdzieś konno? Potrząsnął głową.

- Nie, muszę się zabrać za rachunki. Jeśli tego nie zrobię, Gallagher będzie niepocieszony. Muszę ustalić ceny na zbiory.

- Masz sporo pracy? Odsunął krzesło.

- Sprawdzanie rachunków, wpisywanie sum i obliczanie.

Zawahała się.

- Mogę ci pomóc, jeśli chcesz. Kiedyś pomagałam rodzicom. Patrzył na nią, ale nie mogła nic wyczytać z jego wzroku. Zacisnął usta,

potrząsnął głową i wstał.

- Nie, lepiej będzie, jeśli sam się tym zajmę. Uśmiechnęła się wesoło, nawet zbyt wesoło, by mógł sądzić, że czuła się

urażona.

- W takim razie nie będę ci przeszkadzać - powiedziała. Zawahał się i wyszedł z jadalni.

Postanowiła, że jeśli nie może pomagać mu w sprawach gospodarstwa, to pójdzie porozmawiać z jego matką. Ona na pewno wyciągnie od niej wszystkie szczegóły tej rozmowy. Francesca chciała po prostu komuś się z tego zwierzyć, żeby poczuć się lepiej i więcej się tym nie martwić.

Było jeszcze za wcześnie na radykalne zmiany. Lady Elisabeth i ciotka Henni ostrzegały ją, że to może trochę potrwać. Jednak cierpliwość nie była jej mocną stroną.

- Co za bałwan! Nienawidzi rachunków, nigdy ich nie lubił - oburzała się ciotka Henni.

- Właściwie to raczej zachęcająca wiadomość -stwierdziła lady Elisabeth, patrząc na Francescę. -Mówisz, że się zastanawiał?

- Może przez chwilę. - Francesca spacerowała nerwowo po salonie w rezydencji hrabiny. Ręce splotła na piersiach. Droga przez park ją ożywiła, rozbudziła i sprawiła, że zaczęła inaczej o tym wszystkim myśleć.

- Opowiedzcie mi, proszę, o rodzinie, o rodzie Rawlingsów. - Usiadła w fotelu. - Z tego, co dowiedziałam się po weselu od gości, ród jest podzielony.

- Owszem, i to mocno - prychnęła ciotka Henni. -Właściwie to nie ma nawet ku temu rozsądnego powodu. Trwa to już jakiś czas.

- Ludzie się od siebie odsuwają - stwierdziła łady I Elisabeth.

- Zwłaszcza jeśli nikt nie czyni żadnych wysiłków, by ich ze sobą związać. Lady Elisabeth spojrzała na nią uważnie.

- Co właściwie masz na myśli?

- Nie jestem pewna. Muszę wiedzieć coś więcej. Jestem przecież w końcu... -szukała odpowiedniego słowa. - ...matriarchą, prawda? Jeśli Gyles jest głową rodu, a ja jego żoną, hrabiną, to na moją głowę spada obowiązek scalenia wszystkich gałęzi rodu. Mam rację?

- Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek usłyszała tak bezpośrednie wyjaśnienie tej zależności, ale masz rację - przyznała ciotka Henni. - Jeśli nie szkoda ci wysiłku, powinnaś to zrobić, choć na pewno nie będzie to łatwe. Rawlingsowie zawsze należeli do ludzi niezwykle niezależnych. Francesca patrzyła na ciotkę Henni z uśmiechem.

- Mężczyźni, owszem, ale kobiety tylko w pewnym stopniu. Kobiety są na tyle mądre, by wiedzieć, jaka siła tkwi w jedności rodziny. Lady Elisabeth roześmiała się.

- Moja droga, jeśli chcesz to zrobić i masz dość energii, chętnie służymy ci swoją wiedzą. Co ty na to, Henni?

- Och, popieram z całego serca - zapewniała ciotka Henni. - Nie pomyślałam o tym wcześniej tylko dlatego, że tyle czasu spędziłam w towarzystwie mężczyzn z rodu Rawlings, przez co rozbicie rodziny na drobne frakcje wydawało mi się zawsze zupełnie naturalne. Jednak muszę przyznać, że masz rację. Wszystkim zrobiłoby dobrze, gdybyśmy się lepiej poznali. Przecież ledwie wiemy, jak kto ma na imię!

- Właśnie, zupełnie nie pamiętamy! Przypominasz sobie może tego strasznego Egberta Rawlingsa, który ożeni! się z tą maleńką kobietą? Jak ona miała na imię? Francesca słuchała lady Elisabeth i ciotki Henni, które wymieniały członków

rodu to z tej, to z innej gałęzi.

- W starej Biblii w bibliotece jest niepełny rysunek drzewa genealogicznego -powiedziała lady Elisabeth. - Jest tam uwzględniona jedynie główna gałąź rodu, ale pozwoli tobie... i nam od czegoś zacząć.

- Znajdę ją i przepiszę. - Francesca umieściła pustą filiżankę na tacy i wstała. -Lepiej już pójdę. Gdy słońce zajdzie, zrobi się zimno. Pocałowała każdą z dam w policzek i wyszła, wiedząc, że obie spędzą

następną godzinę, zastanawiając się nad tym, czego nie powiedziała. Odsunęła myśli o tej rozmowie i o rozpadającym się rodzie Rawlingsów, i poddała się prostej przyjemności spacerowania po wielkim parku. Słońce przebijało się przez gałęzie drzew, rozświetlając opadające liście, które sprawiały, że wszystko pachniało jesienią. Było cicho i spokojnie. Czując się wolna, chodziła po zarośniętych drzewami zakamarkach, wracając pamięcią do miejsca, które nazywało się New Forrest. Uwielbiała je. Stamtąd było niedaleko do Rawlings Hall, do ludzi, którzy tam mieszkali, do Franni. Jej niezbyt szczęśliwe nowe życie sprawiło, że zastanawiała się nad tym, jak by się upewnić, iż Franni nie cierpiała za bardzo z powodu wydarzeń poprzedzających małżeństwo Franceski. Rozwiązanie, kiedy się nad nim głęboko zastanowiła, okazało się bardzo proste.

Dostrzegł ją w złocistej poświacie rozświetlonych słońcem liści. Szła przez park w jego stronę. Miał wielką ochotę pobiec do niej i przytulić. Wracała Z rezydencji hrabiny wdowy. Od pół godziny spacerował pod oknami, wiedząc, że niedługo wróci, i skąd będzie szła. Całe popołudnie starał się skoncentrować na rachunkach, wmawiając sobie, że gdyby pozwolił jej sobie pomóc, byłoby jeszcze gorzej. Mimo to wciąż była obecna w jego myślach, pojawiając się niespodziewanie jak duch, wabiąc go i zmuszając do zamyślenia, pokonując mizerne próby skupienia się na pracy.

Nie dokończył nawet połowy rachunków. Patrzył na otwarte księgi leżące na biurku. Musiał rozprostować kości i odetchnąć świeżym powietrzem. W holu minął Wallace'a.

- Jeśli przyjdzie Gallagher, powiedz mu, że szacunkowe ceny na zboża zostawiłem na biurku.

- Dobrze, proszę pana. Na werandzie zatrzymał się i rozejrzał. Zauważył, jak żona przechodzi przez

bramę do sadu. Zszedł ze schodów i ruszył w stronę wyłomu w niskim, kamiennym murze, który oddzielał ogród od akra ziemi obsadzonego starymi drzewami owocowymi. Drzewa uginały się od dojrzałych owoców. Wokół niego unosił się słodki zapach.

Słońce było już nisko na niebie, jego blask miał złotawą poświatę. Francesca stała w strumieniu światła otoczona lśniącą aureolą. Nie wyglądała jak anioł, ale jak bogini, jak Afrodyta, która zeszła na ziemię, by go uwieść. Głowę miała odchyloną do tyłu, patrzyła w górę. Zwolnił i zauważył, że rozmawia z kimś, kto siedzi na drzewie.

To był Edwards. Kiedy Gyles dostrzegł swojego ogrodnika siedzącego na gałęzi drzewa z piłą, zatrzymał się. Francesca zauważyła go, zerknęła w jego stronę, a potem Edwards powiedział coś, co sprawiło, że odwróciła głowę. Gyles zbliżył się, ale wciąż był za plecami Edwardsa. Jeśli Francesca starała się nakłonić starego uparciucha do zrobienia czegokolwiek, nie chciał, żeby wyglądało, że biegnie jej na pomoc. To, że Edwards znajdował się w sadzie, nie było dla niego żadnym zaskoczeniem. Tu były drzewa. Przez te wszystkie lata, kiedy Edwards odpowiadał za jego ogrody, ani Gylesowi, ani jego matce, ani nawet Wallace'owi nie udało się go zmusić do brania pod uwagę, że istnieją jakieś inne, mniejsze rośliny. Jeśli Francesca miała szansę na to, by go nakłonić do dbania o coś jeszcze prócz drzew, nie chciał jej w tym przeszkadzać. Wyczekiwał więc, kiedy słuchała gburowatych wyjaśnień na temat tego, dlaczego ta właśnie gałąź wymaga ścięcia. Słuchał, jak się śmieje, przypochlebia

i w końcu udaje jej się namówić opornego ogrodnika, by zgodził się sprawdzić stan rabat z kwiatami przed domem.

Grządki były puste od zawsze. Przypominały miniaturowe kurhany.

Gyles przestępował z nogi na nogę. Niecierpliwił się, gdyż Edwards zaczął kolejny długi wykład na temat drzew. Francesca zerknęła w jego stronę, a polem znów na Edwardsa. Chwilę później uśmiechnęła się, pomachała do ogrodnika i ruszyła w stronę męża. Najwyższy czas, pomyślał. Nareszcie skończyli.

- Przepraszam - powiedziała z uśmiechem, kiedy i Id niego podeszła. - Lubi dużo mówić.

- Wiem, zagaduje każdego, kto, jak mu się zdaje, chce go na jakiś temat pouczać. Wzięła go pod ramię.

- Skończyłeś pracę? Spojrzała w dół i strzepnęła liście z sukni

- Wyszedłem się przewietrzyć i rozprostować kości. - Zamyślił się. - Byłaś już w altanie?

- Nie wiedziałam, że coś takiego tu jest.

- Chodź, pokażę ci. Skręcili w stronę rzeki. Cieszył się jak dziecko na myśl, ile jej sprawi radości.

Lubił na nią patrzeć, kiedy była podekscytowana czekającą ją niespodzianką. Wyglądała też na zadowoloną z tego, że może spędzić z nim trochę czasu sam na sam.

- Nim zapomnę - odezwała się, zerkając na niego. Zastanawiałam się, czy nie przeszkadzałoby ci, gdybym zaprosiła sir Charlesa i ciotkę Ester oraz Franni.

Opuściła głowę i schodziła po schodach wiodących nad rzekę. Były strome, więc z zadowoleniem przyjęła fakt, iż może wesprzeć się na nim

- Na jak długo? - Z tonu jego głosu wywnioskowała, że właściwie jest mu to obojętne.

- Na tydzień, może trochę dłużej. Był to najlepszy sposób na rozwianie jej obaw w związku z Franni.

Postanowiła napisać do stryja Charlesa i poprosić, by odczytał kuzynce jej zaproszenie. Napisała mu również, że jeśli Franni nie będzie chciała przyjechać, zrozumie powód jej odmowy. Rozumiała go dobrze. Franni uwielbiała podróżować powozem. Gdyby więc miała odmówić przyjazdu, mogłoby to oznaczać jedynie, że wciąż jest zdruzgotana faktem, iż Gyles poślubił Francescę, a nie ją.

- Pomyślałam, że mogłabym do nich napisać już jutro, a wtedy przyjechaliby za kilka tygodni. Zastanowił się i skinął głową.

- Jeśli tego chcesz. Sam tego nie chciał, ale nie mógł powiedzieć głośno, że chce ją mieć tylko

dla siebie, trzymać wszystkich z daleka. Nie mógł tego wydusić. Czas spędzony z nią sam na sam stał się bardzo cenny.

- Tędy - rzekł i zakręcił ostro w stronę, gdzie jedna ze ścieżek łączyła się z inną.

- Dobry Boże! Przeszłabym obok i nie zauważyła, że tam jest jakaś droga.

- Tak to zostało pomyślane. Altana jest ukryta, oddalona od innych budynków.

Zeszli po kilku schodkach w skarpie. Na stopniach nie było liści dzięki temu, że w parku pracowała cała armia pomocników ogrodnika, którzy bardziej zwracali uwagę na wymagania właścicieli niż Edwards. Ścieżka wiodła na szeroki taras ziemny i była mocno wysunięta w stronę rzeki, ponad linią wałów przeciwpowodziowych. Taras porastała gęsta trawa, a na jego brzegach posadzono krzewy; bliżej wyrastały małe drzewka rzucające cień na ścieżkę, na której końcu znajdowała się altana. Była to właściwie kamienna świątynia dumania, zbudowana z tego samego co zamek szarego kamienia. Znajdowała się na końcu

tarasu ziemnego i rozciągała od jednego do drugiego jego brzegu. Nie była typem otwartej konstrukcji, ponieważ miała drzwi i okna.

- To rodzaj zimowego ogrodu - powiedziała Francesca, przyglądając się budowli.

Gyles otworzył drzwi.

- Och, jak tu pięknie! - zakrzyknęła, kiedy weszła do środka. Podeszła do okna. - Jaki piękny widok!

- Już zapomniałem - mruknął Gyles, zamykając drzwi. - Nie byłem tu od lat. Francesca rozejrzała się uważnie.

- No cóż, ktoś tu jednak przychodzi, ponieważ jest wywietrzone i nie ma ani odrobiny kurzu.

- Pani Cantle. Mówi, że spacer dobrze jej robi. -Zostawiając Francescę pod oknem, podszedł do miejsca, gdzie tuż za sofą stał stolik-niciak. Leżała na nim okrągła ramka z płótnem. - Moja matka spędzała tu sporo czasu.

Wzór wyszyty na płótnie wzbudził wiele wspomnień. Niedokończona robótka była właśnie tą, nad którą jego matka pracowała w dniu, kiedy zginął ojciec.

- Ostatnimi czasy nie chodzi tu wcale. To dla niej za daleko. I tak by nie przyszła, rozumiał to teraz. Bawił się kiedyś na tym trawiastym tarasie i usłyszał głosy rodziców. Nie

rozumiał, co mówili, docierały do niego jakieś niezrozumiałe dźwięki. Podszedł bliżej i zajrzał do środka. Byli na sofie, objęci, całowali się. Nie rozumiał wtedy, co robili i wcale go to nie zainteresowało. Wrócił do zabawy i nie wspominał już więcej tego zdarzenia. Jego matka kochała ojca głęboko. Wiedział o tym zawsze. Znał powody jej wielkiego smutku po jego śmierci. Rozumiał, dlaczego wycofała się wtedy z życia towarzyskiego. Nigdy nie wątpił w jej miłość, nie wątpił, że miłość istnieje naprawdę. Zapomniał już tylko, jaka potrafi być wszechogarniająca. Odrzucał od siebie wszelkie myśli na ten temat przez wiele lat. Teraz był tu z Francescą, swoją żoną.

Dotarł do niego hałas. Odwrócił się i zobaczył, że Francescą otwiera okno. Tył budynku przylegał do skarpy, ale dwie pozostałe ściany składały się w połowie z okien, od parapetu usytuowanego na wysokości bioder prawie do sufitu.

Francescą oparła dłonie na szerokim parapecie i wyjrzała. Spojrzała najpierw w jedną stronę, potem w drugą.

- Rzeka jest tak blisko, że słychać jej szum.

- Naprawdę? Zatrzymał się za nią, objął i przyciągnął do siebie. Zaśmiała się łagodnie i

odchyliła głowę. Gyles pochylił się i przycisnął usta do jej szyi. Zadrżała delikatnie.

- Widok jest niezwykły - mruknął tak blisko jej skóry, że poczuła jego oddech, a potem przesunął dłonie i objął nimi jej piersi.

Zsunęła dłonie w dół, prosto na jego uda.

- To otoczenie jest niezwykłe - szepnęła. - Czuję jego działanie. Tym razem on się roześmiał. Wiedział dokładnie, jak działało. Położyła mu

głowę na ramieniu. Nie starał się ukryć pożądania, potrzeby bycia z nią i tego, czego od niej właśnie teraz oczekiwał.

Uśmiechnęła się pogodnie i odwróciła do niego. Dłonią dotknął jej policzka i pochylił głowę. Pocałunek był słodki i delikatny, ale tak uzależniający, że musieli go powtarzać i powtarzać. Przerwali, gdy już brakło im tchu, oboje czuli ból i głębokie pragnienie. Ona odsunęła się nieco i przyciągnęła go do siebie. Cofała się, póki jej plecy nie napotkały przeszkody w postaci parapetu.

Uniósł brwi.

- Tutaj? Ona również uniosła brwi.

- Tutaj, mój panie. Nigdy nie udawała niewiniątka. Położył dłonie na jej talii i uniósł ją. Przez

chwilę nie mogła złapać równowagi, ale w końcu usiadła. Podciągnął jej

spódnicę aż do bioder. Z ochotą rozwarła uda. Dotknął jej kobiecości i powoli, jakby od niechcenia pieścił. Po chwili wsunął do środka palec. - Och! - jęknęła i chwyciła się jego ramion.

Wciąż ją pieścił i zagłębił palec jeszcze mocniej. Nie waż się nawet -wydusiła, ale on tylko się uśmiechnął. Czuła, że za chwilę oszaleje. Była gorąca i mokra. Rozkoszował się reakcją jej pożądliwego ciała na jego dotyk.

Odsunęła jego dłoń i jej palce znalazły się na jego spodniach. Rozpięła je nerwowo. Chwycił dłońmi jej biodra i przycisnął się do nich. Wszedł głęboko, jeszcze głębiej. Jej ciało powitało go gorąco. Było śliskie i kuszące. Oparła dłoń na jego karku, a nogami otoczyła biodra. Jednym, silnym ruchem wsunął się głęboko, do końca. Spojrzeli na siebie. Uśmiechy zniknęły. Całował ją, pochłaniał, a ona oddawała mu się z chęcią. Pożądanie, namiętność wypełniały ich całkowicie, schwytały w sieć przyjemności i związały ze sobą, spajały coraz mocniej i mocniej, a ich ciała poszukiwały, pragnęły i w końcu znalazły rozkosz.

Czuła pod palcami, jak miękkie są jego włosy. Nasłuchiwała jego oddechu i bicia serca, coraz wolniejszego i spokojniejszego. Czuła się niemądrze, była obnażona, wrażliwa i krucha mimo jego obecności, mimo siły, jaka z niego emanowała. Jeśli jednak tego wymagały okoliczności, była gotowa się poświęcić. Była gotowa zaryzykować. Postanowiła, że będzie go kochać i teraz nie mogła się już wycofać. Nigdy już się nie wycofa. Wróciła z zamyślenia prosto w jego ramiona.

Rozdział 11

Szli przez park pośród zapadającego zmroku. Obejmował ją w pasie, a ona położyła mu głowę na ramieniu. Żadne z nich się nie odezwało. Gyles czuł, że zbyt wiele jest do powiedzenia i słowa nie oddadzą tego w pełni. Dotychczasowe doświadczenia nie przygotowały go na taką sytuację. Ona wydawała się bardziej zorientowana i pewna siebie, a mimo to ostrożna i nieufna. Nawet ona musiała chronić swoje serce, skrywać myśli i uczucia.

Uczucia. Przed nimi nie mógł już uciec, nie był w stanie zaprzeczyć ich istnieniu. Wolna od zahamowań radość, której doświadczył, kiedy się kochali, była zupełnie nowym doświadczeniem, boleśnie cennym i pochłaniającym bez reszty..

Zbliżali się do domu, zerknął na jej twarz. Był jej wdzięczny za to, jaka była i za to wszystko, co wniosła w jego życie. Pragnął czegoś więcej. Wiedział, czego tak naprawdę chce. Wiedział to od dłuższego czasu. Mimo to nie potrafił domagać się od niej miłości, nie miał do tego prawa, skoro sam nie potrafił otwarcie i uczciwie kochać.

W milczeniu weszli po schodach. Otworzył drzwi i wszedł za nią do domu.

Dwie godziny później spotkali się przy kolacji. Francesca czuła lekkość na sercu. Jej ciało wciąż było rozpalone, kiedy w jadalni zajęła swoje miejsce przy stole tuż obok Gylesa. Irving doglądał wszystkiego, kiedy służba podawała dania i znikała w kuchni. Hrabia i jego małżonka zaczęli od delikatnej zupy przygotowanej przez Ferdinanda. Gyles zerknął na Francescę.

- Gdy tylko napiszesz list do sir Charlesa, Wallace dopilnuje, żeby dotarł na miejsce jak najszybciej.

- Napiszę do niego jutro. Chciała niezwłocznie wyjaśnić sprawę uczuć Franni w związku z ich

małżeństwem. Obawa o kuzynkę wciąż wisiała jak czarna chmura w jej umyśle. Nigdy jeszcze nie była tak pewna, że jej marzenie się spełni. Zdawała sobie sprawę z faktu, że czekało ich jeszcze mnóstwo pracy przy ustalaniu nowych reguł małżeństwa, ale po dzisiejszym popołudniu nie miała już wątpliwości co do jego fundamentów. Wiedziała, że są solidne.

Nie miała zamiaru dać się ponieść emocjom i okazywać, jak wiele spodziewa się po tym, co się wydarzyło. Podczas kolacji podtrzymywała uprzejmą rozmowę na neutralne tematy. Czuła, że Gyles nie ma zamiaru wprowadzać do rozmowy innych spraw, ale nie martwiło jej to wcale. Po ostatnim daniu wyszli razem do holu. Francesca skręciła do saloniku.

Wallace wyszedł z cienia i zwrócił się do swego pana:

- Przeniosłem papiery z gabinetu do biblioteki, jak pan kazał. Francesca spojrzała na Gylesa.

- Musisz mi wybaczyć, ale powinienem jeszcze sprawdzić kilka ważnych dokumentów dotyczących ustaw parlamentu.

Nie potrafiła nic wyczytać w jego wzroku, który przybrał obojętny wyraz. Jak dotąd, zawsze siadywał z nią w saloniku. Ona czytała książkę, a on

londyńskie gazety. Poczuła na plecach chłód, jakby spadła na nie kropla zimnej wody.

- Może mogłabym ci pomóc? - Nie odpowiedział natychmiast, więc dodała: -W sprawdzaniu. Jego twarz nabrała stanowczego wyrazu.

- Nie. To nie są sprawy, którymi powinna się zajmować hrabina. Nie mogła oddychać. Stała i patrzyła z niedowierzaniem. Nie chciała

uwierzyć. Starała się powstrzymać jakąkolwiek reakcję. Dopiero, gdy była

pewna, że maska uprzejmości, którą przybrała, na pewno nie zniknie, kiedy wiedziała już na pewno, że gdy zacznie mówić, głos jej się nie załamie, skinęła głową i powiedziała:

- Jak sobie życzysz. Odeszła.

Patrzył, jak się oddala, wiedział, że Wallace stoi tuż obok. Zrobił to dla jej własnego dobra.

Odwrócił się. Lokaj otworzył drzwi biblioteki i Gyles wszedł do środka. Jakąś godzinę później otarł dłońmi twarz i patrzył na trzy otwarte woluminy

na swoim biurku. Oświetlało je światło stojącej lampy, w bibularzu spoczywały trzy ustawy, które on i kilku podobnie myślących lordów omawiało już od dłuższego czasu. Zważywszy, że postanowił opuścić jesienną sesję parlamentu, zgłosił się na ochotnika do zbadania kilku ważnych punktów w proponowanej przez nich ustawie.

Niestety, niewiele uczynił, aby pchnąć pracę nad ustawą do przodu. Kiedy tylko zaczynał czytać, nawiedzał go wyraz twarzy Franceski, nagły brak radości widoczny jak na dłoni. Zacisnął usta i przysunął do siebie jedną z ksiąg, by lepiej widzieć stronę w świetle lampy. Uczynił to, co nakazywał mu honor. Nie był gotów jej pokochać, nie tak, jak ona chciałaby być kochana. Dla jej dobra nie mógł więc zachęcać jej do rozbudzania w sobie uczucia i podsycania nadziei. Nie chciał, żeby wyobrażała sobie, iż może być między nimi inaczej niż teraz, by marzyła o czymś więcej. Skupił wzrok na małym druku i zmusił się do czytania.

Otworzyły się drzwi. Wallace pojawił się znikąd.

- Przepraszam, milordzie, czy życzy sobie pan coś jeszcze? Jej lordowska mość udała się na górę, wspomniała, że boli ją głowa. Życzy pan sobie, bym przyniósł herbatę tutaj? Minęła chwila, nim odpowiedział:

- Nie. Nic już nie chcę.

Odwrócił wzrok, a Wallace się ukłonił i wyszedł.

Zamyślił się, patrząc w stronę nieoświetlonej części pokoju. Po chwili odsunął krzesło i wstał. Podszedł do okna. Zasłony nie były zaciągnięte, trawnik po zachodniej stronie zamku oświetlały promienie księżyca. Sad, który znajdował się za nim, wyglądał jak morze poruszających się cieni. Stał tak i patrzył, a w duszy toczył zaciętą walkę.

Nie chciał jej zranić, a mimo to tak właśnie się stało. Była jego żoną. Należała do niego. Instynktownie pragnął jej bronić, ale jak miał ją chronić przed samym sobą? Istniały powody, dla których powinien bronić się przed miłością. Bardzo poważne powody. Jego decyzja była niepodważalna i nie miał zamiaru się zmienić. Dawno już postanowił, że nigdy nie podejmie takiego ryzyka. Konsekwencje mogły okazać się zbyt straszne, żal zbyt wielki. Wydawało mu się, że nie ma innego wyjścia. Musiał albo ją zranić, albo sam przyjąć na siebie to, że miłość go zniszczy.

W końcu odwrócił się w stronę pokoju i zgasił lampę. W jego głowie echem powracało wciąż jedno pytanie: Czy okazał się tchórzem?

Cztery dni później Francesca uchyliła drzwi do biblioteki i zajrzała do środka. Drugie wejście do tego pomieszczenia mieściło się w bocznym korytarzu, z dala od wzroku lokaja stojącego w holu. Gdyby tylko zobaczył, że zbliża się do głównych drzwi, natychmiast podbiegłby i otworzył je szeroko, a tego nie chciała.

Gylesa nie było przy biurku, ale książki wciąż leżały otwarte, rozrzucone na blacie. Otworzyła szerzej drzwi i rozejrzała się po pokoju. Nie dostrzegła wysokiej postaci pod żadnym z okien ani przy półkach z książkami.

Szybko weszła do środka i cicho zamknęła za sobą drzwi. Zaczęła iść wzdłuż półek, przeglądając tytuły. Ostrożność nie miała nic wspólnego z tym, czego szukała, nie zamierzała zrobić niczego niewłaściwego. Chciała tylko uniknąć

nieplanowanego spotkania z Gylesem. Jeśli nie pragnął, żeby uczestniczyła w jego życiu, niech tak właśnie będzie. Była zbyt dumna, aby błagać.

Wciąż przychodził do jej sypialni w nocy, ale to zupełnie co innego. Ani on, ani ona nie pozwalali sobie, żeby to, co działo się poza alkową w jakikolwiek sposób wpływało na to, co działo się w niej. Przynajmniej w tym względzie byli zgodni. Od tego czasu nie zawitała w rezydencji hrabiny wdowy. Mimo iż lubiła polegać na opinii swojej teściowej i rozmawiać z nią o wszystkim, wiedziała, że pierwsze pytanie, jakie z pewnością by tam usłyszała, dotyczyłoby postępów w relacjach małżeńskich, czyli jak sobie radziła z mężem.

Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, nie wiedziała, jak wyjaśnić to, co się między nimi zdarzyło, ponieważ sama tego nie rozumiała. Odrzucenie - bo jak inaczej można to nazwać? - było dla niej wielkim ciosem, a mimo to uparcie nie chciała porzucać nadziei. Zwłaszcza że wciąż przychodził do jej łoża, a w ciągu dnia przyłapywała go na tym, że ją obserwował.

Nie, nie porzuciła nadziei, ale nauczyła się nie naciskać. Co do tego ciotka Henni zdecydowanie miała rację. W skrytości ducha Gyles był tyranem, a tyrani nie lubią, kiedy im się mówi, co mają robić. Musiała pozwolić mu odnaleźć własną drogę i modlić się, aby prowadziła ona w jej stronę.

Wyczekiwanie nie przychodziło jej łatwo. Musiała się czymś zająć. Przypomniawszy sobie o zamiarze odnalezienia starej Biblii i przepisania z niej imion osób należących do rodu Rawlingsów, zapytała o nią Irvinga. Wspomniał, że księga ta, to duży wolumin i na pewno znajduje się w bibliotece, gdzieś między tysiącem innych książek. Z tego, co pamiętał Irving, była oprawiona w czerwoną skórę, a jej grzbiet mógł mieć kilkanaście centymetrów szerokości.

Mijały minuty, upłynęły godziny, a ona wciąż krążyła po wielkim pomieszczeniu. Zajęłoby jej to jeszcze więcej czasu, ale książek o tej grubości nie było wiele. Na dole jej nie znalazła. Oznaczało to, że musi być gdzieś na galerii.

Galeria nad drzwiami, przez które weszła, była całkowicie zabudowana. W rogu pokoju znajdowały się kręcone schody prowadzące do jakiegoś przejścia o łukowatym sklepieniu. Dalej znajdowało się wąskie pomieszczenie obudowane od podłogi do sufitu półkami na książki. Wszystkie półki były pełne. W połowie pokój przedzielała ścianka, na której również były zapełnione regały. W ścianie pozostawiono jedynie wąskie przejście do drugiej części galerii.

Hrabia Chillingworth posiadał zbyt wiele książek. Ignorując bolesny skurcz w szyi, Francesca obeszła pomieszczenie dokoła, szukając wielkiego woluminu oprawnego w czerwoną skórę. W pierwszej części galerii nie było okna, więc tam docierała jedynie odrobina światła. Musiała zmrużyć oczy, by odczytać tytuły kilku sporych, czerwonych ksiąg, które znalazła. Żadna z nich nie była Biblią.

Gdy skończyła przeszukiwanie pierwszego pokoju, weszła do drugiej części galerii. Oświetlił ją blask słoneczny wpadający przez wysokie okno. Zamrugała. Cień, który dostrzegła, okazał się jej mężem siedzącym w wysokim fotelu.

Westchnęła przestraszona, ale powstrzymała się szybko.

- Przepraszam. Nie wiedziałam, że tu jesteś. - We własnym głosie dosłyszała nutę przestrachu. Opanowała się. - Wybacz, proszę. Nie będę przeszkadzać. Wychodzę.

- -Nie. Chwilę zajęło jej rozpoznanie w tonie jego głosu odrobiny wahania.

- Nie było cię w Anglii, kiedy miał miejsce bunt Peterloo, prawda?

- Ten w Manchesterze? - Skinął głową, a ona zaprzeczyła. - Słyszeliśmy o tych zdarzeniach już później.

- Usiądź i przeczytaj to. Powiedz, co o tym sądzisz. Zawahała się, a potem podeszła do krzesła. Usiadła i wzięła podane jej

papiery. Wyglądało to jak rodzaj oficjalnej deklaracji.

- Co to takiego?

- Przeczytaj. - Usiadł wygodniej. - Jesteś najlepiej mi znanym obiektywnym obserwatorem, znasz tylko fakty i nie masz na ten temat głębszych odczuć oraz uprzedzeń związanych z tym, jak przedstawiano te wydarzenia w Anglii. Spojrzała na niego i posłusznie przeczytała. Nim .kończyła, zmarszczyła

brwi.

- To się wydaje... no cóż... nielogiczne. Nie rozumiem, jak mogą rzucać takie stwierdzenia i tak to wszystko interpretować.

- Właśnie. - Zabrał dokument. - To ma być argument przeciwko uchyleniu Ustawy o Prawie Zbożowym. Zawahała się i cicho zapytała:

- Jesteś za, czy przeciw uchyleniu? Rzucił jej niechętne spojrzenie.

- Oczywiście za. Ta przeklęta ustawa nigdy nie powinna była zostać wprowadzona w życie. Wtedy wielu z nas głosowało przeciwko niej, ale i tak przeszła, teraz musimy doprowadzić do jej uchylenia.

- Jesteś posiadaczem wielkich obszarów ziemskich, czy Prawo Zbożowe nie działa na twoją korzyść?

- Tylko w wypadku, gdy komuś zależy na szybkim wzbogaceniu się. Jednakże jej wpływ na większe majątki ziemskie, takie jak mój czy Diabła i sporej grupy innych posiadaczy, jest negatywny ze względu na duże koszty społeczne.

- Więc głównym argumentem mającym doprowadzić do uchylenia ustawy jest kwestia finansowa?

- Dla Izby Lordów argumenty finansowe muszą być przekonujące, ale do mnie przemawiają znacznie silniej zupełnie inne kwestie. Posiadanie legalnych tytułów własności ziemi nie uratowało francuskiej arystokracji. Ci, którzy tego nie rozumieją, którzy nie chcą przyznać, że czasy się zmieniają i że lud zaczyna mieć coraz więcej praw, nie chcą uznać oczywistej prawdy.

- Więc to nad tym się tak głowiłeś, jak znieść Ustawę o Prawie Zbożowym.

- Nad tym i nad wieloma związanymi z nią sprawami. Reforma ordynacji wyborczej jest tutaj kluczową kwestią, ale jesteśmy jeszcze daleko od uchwalenia jakiejkolwiek ustawy z tym związanej.

- O co chodzi z tymi wyborami? Wyjaśniał, a ona słuchała. Mówił jej o tym, że ostatnio coraz częściej słychać

głosy na temat rozszerzenia praw wyborczych na tych, którzy ich dotąd nie mieli.

Rozmawiali kilka godzin. Jej opinie i doświadczenia dotyczyły innego kraju, ale również dostrzegała potrzebę rozszerzenia prawa do głosowania, by coraz więcej ludzi uczestniczyło w podejmowaniu decyzji ważnych dla ogółu.

- Waterloo było punktem zwrotnym. Po nim wszystko stało się jasne. Przez prawie dwie dekady sprawy Francuzów zajmowały nas na tyle, że nie przywiązywaliśmy dość uwagi do spraw w kraju. Teraz nie ma już wojny między naszymi krajami i nie ma już jedności między ludem i rządem. Dlatego sprawy społeczne zaczynają odgrywać tak ważną rolę.

- Dlatego też pewne kwestie muszą ulec zmianie -potwierdziła Francesca.

- Czasy się zmieniają - mówił Gyles, obserwując, jak jego żona przed nim paraduje. - A przetrwają jak zwykle ci, którzy się dostosują. - Była to prawda, która odnosiła się do wielu okoliczności i różnych dziedzin. Jej twarz ożywiał błysk inteligencji i niewyczerpane zasoby energii. Nie

mógł nie zauważyć najbardziej oczywistej sprawy, tego, że jej piękno, wyrozumiałość i żywotność czynią z niej najbardziej odpowiednią partnerkę życiową i osobę, która jako jego żona może go poprzeć w sprawach dotyczących polityki. To była kwestia, nad którą się nie zastanawiał, aranżując swoje małżeństwo, a mimo to doszedł do wniosku, że jest to rzecz niezwykłej wagi. Jeśli ją i bierze ze sobą do Londynu, będzie jedną z tych dam, które zajmą się przygotowywaniem przyjęć dla polityków. Radzi sobie doskonale w towarzystwie, jest bystra i, jeśli jest to jej na rękę, potrafi z łatwością wpływać na ludzi.

Wiedział, że potrafiła manipulować mężczyznami, a mimo to nigdy nie popełniła tego błędu - nie starała się sterować nim. Nawet w ciągu ostatnich kilku dni, kiedy takie środki mogłyby się wydawać uzasadnione.

- Dość już tej rozmowy o polityce... - powiedział, patrząc na nią. -Przynajmniej na razie. Jeszcze coś chciałbym z tobą omówić. To kwestia, w której twoja opinia jest dla mnie niezwykle cenna. Nie spuszczał z niej wzroku, podniósł dokumenty z kolan i rzucił obok fotela.

Wstał, przysunął się do niej i wolną ręką odsunął fotel tak, by stal przodem do okna. Obszedł go dokoła i usiadł. Przyciągnął ją do siebie jeszcze mocniej i posadził ją sobie na kolanach, twarzą w swoją stronę.

Dekolt sukni miała wycięty głęboko, ale skromnie przykryty przejrzystym szyfonem, którzy przypominał koszulę i rozchylał się na środku. Położył dłonie na jej talii i pochylił głowę. Dotknął koniuszkiem języka nagiej skóry w miejscu, gdzie szyfon się rozchylał. Potem pieścił ją coraz wyżej i wyżej, odchylając jej głowę do tyłu.

Uniósł ją nieco i posadził sobie na udach. Wyprostował się tak, że jego klatka piersiowa prawie dotykała jej pleców. Pochylił głowę i delikatnie pieścił ustami jej szyję tuż nad ramieniem i jakże wrażliwe miejsce za uchem.

- Połóż dłonie na oparciu fotela. Wykonała polecenie bez wahania. Spojrzał w okno i odezwał się:

- Widzisz ten wielki dąb, tuż przed nami? Uniosła głowę i spojrzała, a potem skinęła.

- Chcę, żebyś patrzyła na jego górne gałęzie. Nie oglądaj się. Nie myśl o niczym innym. Myśl bez przerwy o tych gałęziach. - Zdjął dłonie z jej talii i uniósł je wyżej, dotknął jej piersi. Poczuł, jak dziewczyna prostuje kręgosłup. - Skoncentruj się na tych gałęziach. Poruszyła się nieco.

- Ale one... są nagie.

- Zupełnie nagie.

Opuszkami palców drażnił jej brodawki, najpierw delikatnie, potem coraz mocniej. Westchnęła i odchyliła głowę do tyłu.

- Całkiem obnażone. Zacisnął palce, a ona wygięła plecy. Rozluźnił dłonie i zaczął znów od

delikatnego drażnienia jej piersi.

- Nie przestawaj patrzeć na gałęzie. - Powtarzał słodkie tortury, a ona poddawała im się chętnie. Zaczęła oddychać gwałtownie i płytko, a jej skóra zaróżowiła się nieco. Oparła się o niego i przytuliła głowę do jego twarzy. Spojrzała mu w oczy i powiedziała:

- Pragnę poczuć cię w sobie.

- Wiem.

- I co? - rzuciła władczym tonem. Uśmiechnął się.

- Unieś się na chwilę. Opierając się na podłokietnikach, uniosła się i balansowała w górze.

Podciągnął jej spódnicę z tyłu i wsunął dłonie pod materiał. Przycisnął dłonie do jej nagich pośladków i przez chwilę napawał się ich cudownym kształtem. Jedną dłonią objął Franceski biodro, a drugą wsunął pomiędzy jej nogi.

Jęknęła i zachwiała się. Pociągnął ją w dół. Znów jęknęła i całym ciężarem ciała przylgnęła do jego dłoni, reagując na dotyk.

Palce zaczęły poruszać się po jej ciele. Rozsunęła mocniej nogi, by mógł łatwiej dotykać jej wnętrza.

Ledwie mogła oddychać. Obie dłonie trzymał pod jej spódnicą. Jedna przesunęła się na brzuch, delikatnie go pieszcząc, a druga badała jej kobiecość.

- Nie przestawaj patrzeć na drzewo. Zaczął rozpinać spodnie. Nagle zapragnęła go dotknąć, puściła oparcie fotela

i sięgnęła dłonią do tyłu, ale odsunął ją gwałtownym ruchem.

- Miałaś się skupić na gałęziach. Przyglądaj się tym ładnym, grubym i gładkim.

W głowie miała tylko jedną, grubą, gładką rzecz, która nie miała nic wspólnego z gałęziami drzew. Większy związek miała może z gałęzią drzewa genealogicznego. Przypomniała sobie, po co przyszła do biblioteki.

Gyles uniósł ją i przesunął odrobinę do tyłu. Nagle zrozumiała, dlaczego miała patrzeć na gałęzie. Wsuwał się wolno, wypełnił ją sobą i przycisnął gwałtownie. Czuła go w sobie i choć wrażenie było dość nieoczekiwane, objęła go sobą, drżąc na całym ciele. Celowo starał się odwrócić jej uwagę od tego, co robił, żeby tym silniej zareagowała na jego wtargnięcie. Zamknęła oczy, odchyliła głowę do tylu i oparła na jego ramieniu. Palce zacisnęła na oparciach fotela. Dzięki temu, że nie skupiała się na tym, co się działo z jej ciałem, wrażenie było tym wspanialsze, a jej ciało odruchowo nie broniło się przed nim. Poczuła go w sobie głębiej, ich połączone ciała stały się wreszcie jedną całością.

Rozkoszował się tym, jak jej gorące ciało obejmuje go silnie i zamyka się wokół niego rytmicznie. Zastanawiał się, jak długo wytrzyma, na ile jego ciało jest w stanie wytrzymać poruszenie wilgotnej, gorącej słodyczy, soczystej jędrnej kobiecości. Odchylił się i przyciągnął ją do siebie, by oparła się o niego wygodnie. W tej pozycji mógł przeciągnąć chwilę spełnienia na dłuższy czas i sprawić, że będą złączeni ze sobą jeszcze dłużej. Pragnął ofiarować jej, pokazać wszystko, co potrafił. Leżała na nim odprężona, giętka, skoncentrowana zupełnie na nim, na jego ciele. Poruszał się wciąż pod nią, napawając się gorącą jedwabistą kobiecością, która otulała jego ciało.

- Czy mam jeszcze patrzeć na gałęzie?

- Możesz, jeśli chcesz. Prawą dłoń trzymał wciąż na jej brzuchu, a lewą wysunął spod spódnicy.

Znów zaczął delikatnie dotykać jej piersi.

Oboje pławili się w czystej rozkoszy, ich zdolność odczuwania znacznie wzrosła, ale nie było to już zwykłe pobudzanie, tylko uczucie pozwalające w pełni cieszyć się każdą pieszczotą i doznawać niewysłowionych uczuć znacznie dłużej i głębiej.

Lekkie pieszczoty zmieniły się w umiejętne pobudzanie jej ciała, ściskanie piersi, które powodowało, że znów zaczęły twardnieć z pożądania. Urywane oddechy i unoszenie się bioder ujawniły nową falę namiętności. Ich ciała ogarnął pożar.

Miała wrażenie, że rozpada się na kawałki, jak stłuczony kielich. Spijał jej krzyki i wsuwał się coraz silniej. Jęknęła i przylgnęła do niego. Nie miała siły, by cokolwiek zrobić. Czuła jedynie, jak on wchodzi w nią coraz mocniej i mocniej. Znów zakrzyknęła i zdawało jej się, że jej ciało rozpryskuje się, po czym zalewa je wyzwoleńcza fala rozkoszy. Trzymał ją mocno przy sobie, wypełniając jej wnętrze swoim nasieniem i czując, jak jej kobiecość rozluźnia się powoli, napięcie znika, a ona otwarta i chętna przyjmuje go bez zastrzeżeń.

Z trudem oddychając, opadł na fotel i przytuli! ją do siebie.

- Przypomnij mi... - przerwał, by nabrać tchu - żebym ci opowiedział o kwiatach. Przesunęła palcami po jego ramieniu.

- Bardzo różnią się od drzew?

- Aby je w pełni docenić, będziesz musiała stać. Leżeli tak, złączeni, nie martwiąc się upływem czasu. Żadne z nich nie miało

ochoty się poruszyć, by nie spłoszyć uczuć tej cudownej chwili. Nie chcieli niszczyć stanu głębokiego spokoju, który przyniosło im to zbliżenie.

Głaskał ją po głowie, bawił się jej czarnymi lokami. Nigdy nie spodziewał się czegoś podobnego, nie pragnął tego dla siebie. Nie prosił o kobietę namiętną, inteligentną, która będzie go kochała. To wszystko ona sama postanowiła mu dać, a on gdzieś w głębi duszy bardzo chciał przyjąć to, co mu ofiarowano. Mimo wszystko nie był pewien, czy jest w stanie zapłacić za to odpowiednią cenę. Wiedział, czego ona chciała w zamian i nie wiedział nawet teraz, po czterech dniach głębokich przemyśleń, czy jest w stanie jej to ofiarować.

Bał się ryzyka, jakie wiązało się z uczuciem, choć wiedział, że nigdy już nie pozna nikogo tak wspaniałego. Wiedział, iż nie istnieje kobieta bardziej pociągająca, bardziej godna jego zaufania niż Francesca.

Uczciwość, szczerość i wewnętrzna równowaga również były zaletami tej namiętnej rozpustnicy, która rozświetliła nagle jego życie i została jego piękną hrabiną. Żadnej z tych ról nie przyjęła na pokaz, wszystko to leżało w jej naturze i stanowiło integralną część charakteru. Ludzie reagowali na nią z taką życzliwością, ponieważ nie było w niej fałszu.

Kiedy zaczął ją rozumieć, gdy wiedział o niej więcej, badanie jej natury stało się obsesją równie silną jak chęć posiadania jej ciała. Czuł, jak oddycha łagodnie i wciąż dotykał jej włosów. Patrzył w okno, nie poruszając się.

Barbarzyńca, który mieszkał w jego duszy, pragnął przyjąć wszystko, co mu ofiarowała i w zamian dać całego siebie, albo przynajmniej spróbować to uczynić. Jednak ostrożny, racjonalnie myślący dżentelmen obawiał się ryzyka z tym związanego. Co będzie, jeśli mu się uda? Jak sobie wtedy z tym poradzi?

Jednak nie mógł jej od siebie odsunąć. Właśnie dobitnie to udowodniła. Gdyby był rozsądny, starałby się trzymać od niej z daleka, z wyjątkiem małżeńskiej alkowy. Ale on nie był rozsądny. .Nie potrafił. Postanowił spróbować innego rozwiązania. Przynajmniej mógłby starać się odnaleźć pośrednie wyjście, jeśli coś takiego w ogóle jest możliwe. Tyle był jej winien za wszystko, co mu ofiarowała. I winien samemu sobie.

Rozdział 12

- Masz ochotę na przejażdżkę? Francesca spojrzała na męża ponad stołem.

- Przejażdżkę? Gyles odstawił filiżankę z kawą.

- Miałem ci pokazać Gatting. Wybieram się tam dziś rano. W drodze powrotnej możemy przejechać przez wieś.

- Chętnie. - Zerknęła na swoją suknię. - Ale powinnam się przebrać.

- Nie ma pośpiechu. Najpierw muszę się spotkać z Gallagherem. Może dołączysz do nas w gabinecie, kiedy będziesz gotowa?

- Tak, oczywiście. Zmusiła się do wypicia herbaty w spokoju i czekała, aż Gyles wyjdzie i

dotrze do swego gabinetu. Potem pobiegła na górę.

- Millie? - Wpadła z hukiem do pokoju i zauważyła służącą przy szafie z ubraniami. - Mój strój do jazdy konnej. Szybko. Zdjęła suknię i włożyła aksamitną spódnicę. Co za pytanie! Czy mam ochotę

na konną przejażdżkę?! Jak dotąd nigdy o to nie pytał. Może dołączę do niego w jego gabinecie? Wiedziała, gdzie to jest, ale jeszcze nigdy nie przekroczyła progu tego pokoju. Nie chciała nieproszona nachodzić go w jego prywatnym pomieszczeniu.

Stalą przed lustrem, zawiązując krótki żakiet i poprawiając koronkowy żabot. Spojrzała w górę.

- Dzięki ci, panie. Nie ma nic gorszego niż kochać kogoś i nie wiedzieć, czy ten ktoś pozwoli

sobie na odwzajemnienie uczucia. Stukając obcasami wysokich butów, zeszła na dół po schodach i kroczyła w stronę gabinetu. W jednej dłoni miała rękawiczki, w drugiej palcat. Piórko małego, szmaragdowego kapelusika tańczyło tuż nad jej

okiem. Lokaj pośpiesznie podszedł i otworzył jej drzwi. Uśmiechnęła się słonecznie i weszła przez próg.

Gyles siedział za biurkiem, a Gallagher na krześle przed nim. Wsta! i się ukłonił. Gyles zerknął w górę ze swobodnym uśmiechem. - Prawie skończyliśmy. Usiądź. Za chwilę będę gotów do wyjścia.

Francesca podeszła do wygodnego krzesła, które wskazał jej Gyles. Stało w kącie pokoju. Usiadła i słuchała. Rozmawiali na temat dzierżawców i ich domów. Starała się zapamiętać, o czym mówili. Była zbyt mądra na to, by przerywać i wtrącać się do rozmowy. Jeszcze nie teraz. Przyjdzie czas, kiedy mąż poprosi ją o wyrażenie opinii na ten temat. Fakt, że zaprosił ją na przejażdżkę, nie oznaczał jeszcze, że pozwoli jej na wtrącanie się w inne aspekty swego życia.

Sprawy posiadłości były dziedziną, którą mógł chcieć zachować tylko dla siebie, tak jak wiele innych. Miała nadzieję, że z czasem pozwoli jej wyrażać swoją opinię na ten temat. Wielkie majątki ziemskie wymagają ogromnej pracy organizacyjnej. Oczywiście, interesował ją ten właśnie aspekt zarządzania, a nie przychody i rozchody oraz ilość ziarna, jaką zbierali z pola. Francesca interesowała się przede wszystkim ludźmi, ich pracą i wspólnym wysiłkiem, który sprawiał, że wszystko szło dobrze. Majątek taki jak Lambourn przypominał wielką rodzinę, w której dobrobyt wszystkich jej członków zależał od tego, czy każdy dobrze wykonuje to, co do niego należy.

Może jej sposób pojmowania tych spraw był naiwny, ale z tego, co mówił na temat uchylenia Ustawy Zbożowej, podejrzewała, że sam ma podobne zdanie. W tej chwili jednak traktowała słuchanie jak sposób na zabicie czasu. Rozglądała się po pokoju.

Podobnie jak biblioteka, gabinet był zabudowany półkami na książki, ale w większości znajdowały się tu rejestry i księgi rachunkowe. Obejrzała sobie kilka rzędów półek i gotowa była się założyć, że gdzieś pośród nich znajdował się rejestr stanu majątkowego hrabiego. Spoglądała na dalsze półki i jej wzrok

zatrzymał się na chwilę na półce z książkami. Były tam stare woluminy, oprawne w skórę, niektóre z nich bardzo grube. Wstała i podeszła do półki. Jedną z tych ksiąg była Biblia, której wcześniej szukała.

Usłyszała za sobą szuranie krzesła. Kiedy się odwróciła, Gallagher kłaniał się uprzejmie, najpierw Gylesowi, a potem jej.

- Mam nadzieję, że spodoba się pani przejażdżka. Francesca uśmiechnęła się.

- Dziękuję. Na pewno mi się spodoba. Francesca odwróciła się w stronę półek.

- Ta Biblia... Mogę ją sobie pożyczyć? - zapytała męża. - Twoja matka wspominała, że jest w niej wyrysowane drzewo genealogiczne.

- Owszem, jest. Oczywiście, że możesz pożyczyć. -Wyciągnął ciężką księgę z półki, a potem spojrzał na jej aksamitną spódnicę i wysokie buty. - Może lepiej dam ją Irvingowi, a on zaniesie do twojego prywatnego saloniku na górze? Uśmiechnęła się i wzięła go pod ramię, gotowa siadać na konia i ruszać w

drogę.

- To bardzo dobry pomysł.

Dziesięć minut później byli już w siodłach i jechali. Gyles prowadził. Wjeżdżali na stromy wal nad rzeką. Na płaskim terenie jechali już ramię w ramię, szybciej niż wiatr.

Francesca rzuciła mu przez ramię spojrzenie. Dostrzegł je i domyślił się wyzwania, jakie w sobie niosło. Dziewczyna obejrzała się raz jeszcze i popędziła Reginę. Klaczka natychmiast wydłużyła krok. Jechała pewnie, spokojnie, ale szybko.

Siwek galopował tuż obok, dotrzymując jej kroku. Wiatr rozwiewał włosy Franceski. Rześkie, świeże powietrze uderzało z każdym powiewem wiatru w ich twarze. Dziewczyna popędzała klacz, ściskając jej boki łydkami.

Łeb w łeb, krok za krokiem jechali obok siebie przez dolinę. Zewsząd otaczał ich świeży chłód poranka. Ścigali się, i choć żadne z nich nie chciało przegrać, żadne nie myślało też o zwycięstwie. Sama prędkość, radość z szybkiej jazdy były w tym wyścigu wystarczającą nagrodą. Uwięzieni w czarownej chwili, konie i jeźdźcy zjednoczyli się w gonitwie, a tętent kopyt dorównywał szybkością biciu ich serc.

- Zwolnij tutaj! Francesca natychmiast usłuchała rozkazu i ściągnęła wodze, zwalniając z

galopu do kłusa, aż w końcu do stępa. Kolejny wał miał mniej strome zbocze. Spojrzeli na siebie, oboje uśmiechali się, zadowoleni. Jechali przez niewysokie pagórki. Za nimi położone były pola, na których po żniwach zostało już tylko rżysko. Snopki zboża wciąż stały, gotowe do zabrania.

- Czy to jeszcze twoje pola?

- Do rzeki i dalej za rzeką. - Pokazał na wschód i zatoczył łuk na południe w stronę zamku. - Taki jest przebieg granicy od tej strony. Na północy granicą jest wysoka skarpa wałów. Cały majątek ma owalny kształt..

- A Gatting?

- Jest po drugiej stronie rzeki, ruszajmy. Jechali dróżką pomiędzy dwiema łąkami porośniętymi soczystą zielenią, potem przejechali z hałasem przez kamienny most. Gyles utrzymywał siwka w kłusie, Francesca dotrzymywała mu kroku. Dróżka zakręcała łagodnym łukiem, otwierając widok na stary dom położony wśród pól. Wiodła do niego wąska ścieżka. Gyles ściągnął wodze na podjeździe. Skinął w stronę domu.

- Gatting. Początkowo był to dom dzierżawcy, ale w ciągu kilku wieków bardzo go rozbudowano. Zostało już niewiele z pierwotnej bryły budynku.

- Mieszkał tu jakiś dzierżawca?

- Wciąż mieszka. To rodzina skoligacona z innymi moimi dzierżawcami, więc zasięgnąłem o nich opinii. Nie było powodu, by kazać im opuszczać dom. -

Gyles skierował konia z powrotem na drogę. - Podjedźmy na wzgórze, stamtąd będzie widać całą dolinę.

Francesca ponagliła klacz i ruszyła za nim. Na wzniesieniu zatrzymała się tuż obok męża.

- Sir Charles opowiadał mi o tym, jak powstało Gatting i dlaczego ja je odziedziczyłam. - Położyła dłoń na przednim łęku. - Pokaż mi, jak daleko ciągnie się ta ziemia. Wskazał granice. Majątek nie wydawał się wielki, zwłaszcza w porównaniu z

resztą posiadłości. Powiedziała mu o tym, a on wyjaśnił, do czego potrzebne mu było Gatting. Jechali pośród pól, a Gyles rozwodził się na temat strategii zarządzania, jaką właśnie wprowadzał w swojej posiadłości.

- Bez Gatting zarządzanie majątkiem po tej stronie rzeki było wiecznym problemem. Zerknęła na niego.

- Więc nasze małżeństwo go rozwiązało?

- Owszem, problem przestał istnieć. Jechali w całkowitej harmonii, kierując się drogą wśród pól na zachód. W

końcu dotarli do kolejnej bitej drogi i Gyles zakręcił w stronę rzeki.

- Tędy dojedziemy do wsi. Wąski most pozwolił im dotrzeć do Lambourn. Przejeżdżali obok sadów

otoczonych kamiennymi murami. Naprzeciwko widać było kościół z prostokątną wieżą. Otoczona cmentarzem świątynia górowała nad całą wsią. Dotarli do schludnej chatki otoczonej białym płotem. Droga skręcała ostro tuż za nią przed bramą prowadzącą do kościoła. Gyles zatrzyma! się na zakręcie i poczekał, aż Francesca do niego dołączy. Wskazał przed siebie.

- Oto wieś Lambourn. Główna droga przez wieś obniżała się, a potem powoli wznosiła. Za

miejscem, gdzie kończyła się zabudowa, domów było coraz mniej, a uliczka

wiodąca przez jej środek łączyła się z szerokim traktem, który pokonywał powóz Franceski, gdy zmierzała do dalej położonego zamku na swój ślub. Budynki przylegające do siebie ciasno po jednej stronie ulicy byty chatami najbiedniejszych robotników, stojące dalej pojedyncze domki z ogródkami należały do bogatszych właścicieli. Pośrodku znajdowały się kramiki z towarami. Szyldy z wielobarwnymi napisami i rysunkami wisiały nisko nad wąskim chodnikiem. Za sklepami można było dostrzec znacznie większe szyldy dwóch zajazdów.

- Nie wiedziałam, że wioska jest tak duża. Gyles ponaglił konia. Siwek ruszył przed siebie. Mieszka tu sporo ludzi, pracują w moim lub innych, przyległych majątkach.

Dzięki temu sklepiki prosperują całkiem dobrze.

- A te gospody? - zastanawiała się Francesca. Na jednym z szyldów dostrzegła napis „Czarny Byk". Pora na obiad - rzekł Gyles, spoglądając na żonę. -Zostawmy konie w „Czerwonym Gołębiu", i >prowadzę cię po wsi i zjemy coś w zajeździe. Ukryła nagłe zaskoczenie.

- To dobry pomysł. „Czerwony Gołąb" okazał się sporym zajazdem podróżnym. Francesca

oddala wodze piegowatemu chłopcu stajennemu, a Gyles wprowadził ją do gospody przez ciężkie frontowe drzwi.

- Harris? Okrągła, łysa głowa wynurzyła się zza drzwi, a za nią podążyło krępe ciało

odziane w biało-czarny strój. Wokół bioder Harris miał zawiązany wielki, biały fartuch. Pośpiesznie podszedł do gości.

- Milordzie! Cóż za przyjemność widzieć pana. Gospodarz utkwił wzrok w twarzy Franceski.

- Moja droga, niech mi będzie wolno przedstawić ci Harrisa. Jego rodzina jest w posiadaniu „Czerwonego Gołębia" równie długo, jak Rawlingsowie Lambourn. Podobno pierwszy z rodu Harrisów służył pod wodzą jednego z

naszych przodków i jako zapłatę za swoje zasługi otrzymał tę gospodę. Harris, to jest lady Francesca, moja żona. Harris uśmiechnął się szeroko i nisko ukłonił.

- Jakże miło mi poznać panią, milady, i powitać w moim domu. Francesca uśmiechnęła się do niego.

- Powierzyliśmy konie Tommie'emu. - Gyles zauważył, że wszyscy goście gospody patrzą na nich z zainteresowaniem. - Mam zamiar pokazać lady Francesce wieś. Potem chcielibyśmy zjeść obiad. Poprosimy o osobną salę.

- Oczywiście, panie. Może w sali z widokiem na ogród? Z okien widać róże, sad i rzekę. Gyles uniósł pytająco brwi i spojrzał na Francesce.

- Brzmi znakomicie - powiedziała. Gyles wziął ją za rękę.

- Wrócimy za godzinę.

- Wszystko będzie gotowe, milordzie. Kiedy wyszli, Gyles ruszył z Francescą u boku w stronę sklepów. Pierwsza

była piekarnia.

- Cóż za cudowny zapach! Francescą zatrzymała się i zajrzała przez zaparowane okno. Chwilę później

tęga kobieta o czerwonej twarzy pojawiła się na schodach, ocierając ubrudzone mąką dłonie w obszerny fartuch. Gyles skinął głową.

- To pani Duckett. - Kobieta dygnęła, mrucząc pod nosem: „milordzie", ale nie spuszczała wzroku z Franceski. Gyles powstrzymał śmiech i powiedział. - To moja żona, lady Francescą.

- Milady! Witamy w Lambourn. Francescą uśmiechnęła się jak zwykle uprzejmie, przyjęła powitanie i

zapytała panią Duckett o piekarnię. Tęga kobieta z radością oprowadziła ją po sklepie.

Zwiedzili tak większość sklepików po jednej stronie ulicy, a potem przeszli na drugą. Wyprawa do wsi okazała się dla Gylesa niespodziewanie pouczająca. Oczekiwał, że sklepikarze z radością powitają nową hrabinę, ale nie wiedział, że będą tak szczerze, otwarcie na nią reagować. Ona zresztą również chętnie poznawała ludzi i wieś. Zadawała pytania, jej oczy lśniły szczerą ciekawością, a jej uwaga zawsze skupiała się na rozmówcy.

Starał się widzieć wszystko jej oczyma i po chwili stwierdził, że sam jest zaskoczony tym, co dostrzega. To była jedynie część jego pouczającej lekcji. Wszyscy we wsi go znali i choć widywali go od czasu do czasu, niezmiennie był w centrum ich uwagi. Jak dotąd, bo dziś był jedynie cichym obserwatorem, który patrzył, jak Francescą przyciąga ku sobie serca i uwagę znanych mu od dawna ludzi.

Ściągała ich do siebie jak ogień ćmy. Pewność siebie i spokój... Sam nie wiedział, co było jej główną zaletą.

Dostrzegł w swojej żonie coś znajomego, jej wiarę w szczęście, niezachwiane przekonanie, że to szczęście naprawdę istnieje i że można je mieć niezależnie od statusu społecznego, niezależnie od tego, czym to szczęście jest dla każdego z ludzi. To przekonanie otulało ją jak peleryna i udzielało się każdemu, kto z nią przebywał.

Odwróciła się do niego, uśmiechnęła pięknie. Jej oczy rozświetla! niezwykły blask. Ujął dłoń, którą ku niemu wyciągnęła, zawahał się, a potem podniósł ją do ust. Oczy dziewczyny zaokrągliły się ze zdziwienia.

- Chodźmy. Pora na obiad. - Skinął głową do zachwyconej sklepikarki.

- Ma naprawdę dobrej jakości wyroby - rzekła Francescą, spoglądając na delikatną koronkę w oknie wystawowym. Gyles stanowczym ruchem wyprowadził ją ze sklepu.

- Mama i ciotka Henni korzystają czasem z jej usług.

- Hm. Może...

- Chillingworth!

Zatrzymali się i odwrócili. Francescą zobaczyła po drugiej stronie ulicy damę i dżentelmena w średnim wieku. Szli w ich stronę.

- Sir Henry i lady Middlesham - mruknął Gyles. -W niczym nie przypominają Gilmartinsów - zdążył tylko napomknąć, nim do nich dotarli. Gyles dokonał oficjalnej prezentacji. Lady Middlesham była miłą kobietą z

błyskiem w oku, a sir Henry poważnym dżentelmenem ze wsi. Pochylił się, całując dłoń Franceski i powiedział, że jest „śliczniutka", po czym zaczął z Gylesem rozmowę na temat rzeki.

- Musi im pani wybaczyć - odezwała się lady Middlesham. - Nasze ziemie leżą na północny zachód od zamku, po drugiej stronie rzeki, w jej górnym nurcie. Mają wspólne sprawy dotyczące połowu ryb.

- Gyles łowi ryby?

- Och, tak. Powinna go pani porosić, żeby zabrał panią latem na połów. To dość odprężający sposób spędzania czasu. Nie ma nic do roboty poza patrzeniem, jak bawią się wędkami. Francesca się zaśmiała.

- Może kiedyś spróbuję.

- Właśnie. Bardzo by nas ucieszyło, gdyby pani zechciała nas kiedyś odwiedzić w naszym domu. - Lady Middlesham wydęła usta. - Teoretycznie powinniśmy odwiedzić was pierwsi, ale mnie zawsze się mylą te wszystkie formalności. - Uścisnęła jej dłoń. - Skoro już się poznałyśmy, nie musimy przejmować się oficjalnymi nakazami i zakazami. Jeśli znajdzie pani czas, proszę do nas zajechać. Kiedy znów będziemy przejeżdżali obok zamku, odwiedzimy na pewno Elisabeth i Henni. Pewnie teraz mieszkają w rezydencji hrabiny wdowy? Rozmawiały z lady Middlesham już zupełnie swobodnie. Francesca

zauważyła, że Gyles i sir Henry, choć nie byli w podobnym wieku, lubili swoje towarzystwo. Przyszło jej do głowy, że mogłaby rozpocząć wypełniać swoje obowiązki towarzyskie.

- Hrabino! Francesca odwróciła się, pozostali również. Zauważyli postać ubraną na

czarno, jadącą na karym rumaku. Lancelot Gilmartin skłonił się nonszalancko, a jego koń zaczął nerwowo podskakiwać i o mało nie potrącił lady Middlesham.

- Hola! Hola! - Sir Henry chwycił za uzdę konia. Proszę uważać, co pan robi! Lancelot spojrzał niechętnie na sir Henry'ego, a potem jego ciemne oczy

wpatrywały się już tylko we Francescę.

- Chciałem pani podziękować za gościnność. Zastanawiałem się, czy dziś po południu nie zechciałaby pani pojeździć konno w dolinie. Mógłbym pani pokazać miejsce zwane „Siedem Kopców". To kurhany, panuje tam niezwykła atmosfera. Bardzo romantyczne miejsce. Francesca czuła, że Gyles jest u jej boku i że z trudem powstrzymuje gniew.

Uśmiechnęła się chłodno do Lancelota.

- Dziękuję, ale muszę odmówić. Cały ranek przemierzaliśmy dolinę. Mam spore zaległości w sprawach domowych. Muszę je odrobić dziś po południu. Proszę przekazać wyrazy uszanowania rodzicom i podziękować im za wizytę. Przystojna twarz Lancelota spochmurniała nagle. W obliczu tak stanowczej,

choć uprzejmej odmowy nie mógł dłużej naciskać. Nie przyjął jednak porażki zbyt dobrze.

- Może kiedy indziej... Skinął głową i wbił pięty w boki konia, po czym odjechał.

- Bezczelny szczeniak! - powiedział sir Henry, spoglądając na znikającą szybko postać Lancelota. Francesca wzięła męża pod ramię.

- Miejmy nadzieję, że niedługo z tego wyrośnie i przestanie być taki nieuprzejmy. Jej uwaga rozwiała pytania, które zaczęły pojawiać się w głowie państwa

Middlesham. Stwierdzili oboje, że Lancelot to tylko niesforne chłopaczysko.

Lady Middlesham uścisnęła dłoń Franceski i pożegnała się. Sir Henry uśmiechnął się i wyznał, że chciałby niedługo spotkać się ponownie.

Rozstali się. Hrabia i hrabina szli pod rękę w stronę gospody pod „Czerwonym Gołębiem".

- Lancelot nie powinien irytować ani mnie, ani ciebie. Gyles rzucił żonie poważne spojrzenie i wprowadził do środka. Natychmiast

wybiegł Harris i zaprowadził ich do przygotowanej dla nich izby. Francesca z radością stwierdziła, że pokój jest bardzo przyjemny. Córka gospodarza, ładna i młoda dziewczyna, pięknie nakryła stół i podała jedzenie. Potem Harris i jego pociecha oddalili się, zostawiając ich w przytulnym pokoju z suto zastawionym stołem.

Jedzenie okazało się tak smaczne, jak wyglądało. Francesca bardzo chwaliła wszystkie potrawy. Zauważyła rozbawienie na twarzy Gylesa, jakby z trudem powstrzymywał wybuch śmiechu.

- O co chodzi? Zawahał się, a potem powiedział:

- Próbowałem sobie ciebie wyobrazić na proszonej kolacji w Londynie. Wywołałabyś panikę.

- Dlaczego?

- Damie z towarzystwa nie wypada tak... zachwycać się jedzeniem. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.

- Jeśli już musimy jeść, to przynajmniej możemy się nacieszyć posiłkiem. Roześmiał się i skinął głową.

- Słusznie. Stolik mógłby pomieścić cztery osoby. Francesca i Gyles siedzieli naprzeciw

siebie i rozmawiali. Nareszcie nikt się im nie przysłuchiwał i konwersacja mogła toczyć się swobodnie. Próbowali różnych mięs i pasztetów, a Francesca pytała o posiadłość, zachęcona swobodnymi, otwartymi odpowiedziami Gylesa, które nie

zdradzały ani odrobiny wahania. Omawiali zeszłoroczne zbiory, porażki i sukcesy, a także tegoroczne żniwa.

Harris powrócił, żeby zabrać talerze i postawić półmisek z owocami. Uśmiechał się szeroko i po cichu zostawił ich znów samych.

Francesca sięgnęła po winogrono i zapytała:

- Rodziny mieszkające w majątku to głównie długoterminowi dzierżawcy?

- Większość z nich, owszem. - Gyles patrzył, jak owoc znika w jej ustach. -Właściwie nie przypominam sobie, by ktoś był tu od niedawna.

- Więc wszyscy znają miejscowe tradycje? - zapytała, biorąc kolejne winogrono.

- Pewnie tak. Przyglądała się małemu owocowi, który obracała w palcach.

- Jakie to tradycje? Bywają tu targi?

- Raz w miesiącu. To chyba jedna z tych tradycji. Wszyscy pewnie by się zmartwili, gdyby ich zabronić.

- Co jeszcze? Może jakieś spotkania w kościele? Gyles spojrzał jej w oczy.

- Gdybyś powiedziała dokładnie, co chcesz wiedzieć, byłoby mi znacznie łatwiej.

- Łatwo mnie rozszyfrować. Patrzył, jak rozgryza owoc i połyka go. Nic nie powiedział. Francesca

położyła dłonie na stole.

- Twoja matka wspomniała, że bywały tu kiedyś dożynki. Nie chodzi mi o uroczystości kościelne, ale o festyn w zamku. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, ale w oczach dostrzegła nikłą

reakcję, więc szybko dodała:

- Wiem, że nie odbywa się od wielu lat...

- Od śmierci mego ojca.

- To prawda. Jednak twój ojciec zmarł już ponad dwadzieścia lat temu.

Nie mógł już spierać się z nią, że większość jego dzierżawców i tak nie pamięta tej tradycji.

- Jesteś hrabią, a ja twoją hrabiną. Jesteśmy nowym pokoleniem, żyjemy w nowych czasach. Celem dożynek jest, z tego, co wiem, podziękowanie pracownikom majątku za ich całoroczny wysiłek, za uprawianie ziemi, siew i zbiór. Dbasz o swoich ludzi i właściwym posunięciem wydaje mi się wznowienie tradycji festynów dożynkowych na zamku. Miała rację, a mimo to trudno mu było przekonać się do tego pomysłu.

Miałby znów zorganizować festyn i być na nim gospodarzem? Odkąd pamiętał, zawsze tę rolę pełnił jego ojciec. Po jego śmierci, z tego, co wiedział, nikt nawet nie wspominał o dożynkach, mimo że była to naprawdę stara tradycja.

Czasy się zmieniają; przystosowanie się oznacza również wznawianie starych tradycji.

Francesca rozsądnie nie powiedziała już nic więcej na ten temat. Nie naciskała. Siedziała spokojnie, czekając na decyzję. Gyles wiedział, że jeśli jej odmówi, ona na pewno będzie się spierać, choć może nie od razu. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, co powiedziała wcześniej. Naprawdę łatwo było ją rozszyfrować.

Kiedy dostrzegła ten uśmiech, jej oczy rozjaśniła nadzieja.

- Dobrze więc, jeśli pragniesz pełnić rolę gospodyni dożynek... Nie widzę powodu, dla którego miałbym odwodzić cię od tego pomysłu. - Po chwili znów się odezwał: - Nie będę ci przeszkadzać. Zrozumiała, co chciał powiedzieć. Usiadła mu na kolanach.

- A ty będziesz gospodarzem?

- Podczas dożynek, owszem. Co do reszty, nie mógł niczego obiecać.

- Dziękuję. Pocałowała go delikatnie, czule, ale nie namiętnie.

Odwzajemnił pocałunek, a ona poddała mu się całkowicie. Zjednoczyli się w czułej pieszczocie. Nie miało to prowadzić do niczego więcej prócz łagodnej czułości.

Uśmiechnęła się, szczęśliwa.

- Więc, jak powiadomimy o tym ludzi? Zostało już tylko kilka tygodni. Komu należałoby o tym powiedzieć?

- Harrisowi. - Gyles pomógł jej wstać, wziął ją za rękę i zaprowadził do drzwi. - Zaprosimy wszystkich ze wsi oraz moich dzierżawców. W Lambourn nie ma lepszego sposobu na powiadomienie mieszkańców o jakimś wydarzeniu niż przekazanie wiadomości Harrisowi.

Powiedzieli więc Harrisowi i zajęli się organizacją dożynek. Następnego dnia Francesca otrzymała list od sir Charlesa, w którym przyjmował zaproszenie. Franni była zachwycona perspektywą ponownych odwiedzin.

- Francesca nie wiedziała, jak ma to rozumieć. Może ostatecznie okaże się, że Gyles miał rację, mówiąc, że Franni zareagowała tak histerycznie podczas ich ślubu z powodu zbytniej ekscytacji. Zasugerował też, że albo dżentelmen, o którym mówiła Franni, jest kimś innym, albo po prostu wytworem jej wyobraźni. Francesca nie mogła się zdecydować, co o tym sądzić. Postanowiła, że najlepiej zrobi, obserwując kuzynkę, kiedy przyjedzie do niej ze stryjem Charlesem i ciotką Ester. Odsunąwszy od siebie myśli o Franni, zajęła się przygotowaniami do

dożynek i do wizyty stryja. Robiła kolejne listy zadań do wykonania. Jedną ze spraw na liście tego dnia były rabaty kwiatowe przed domem.

- To jest po prostu nie do zniesienia. - Stała z Edwardsem na podjeździe, kilkanaście metrów od domu, patrząc na frontowe wejście i sterty liści przed nim. - Stwarzają nieprzyjemny widok i źle świadczą o mieszkańcach domu.

- Hmmm.

Ponury i zasępiony Edwards stał, górując nad nią znacznie, i ze zmarszczonym czołem przyglądał się brzydkim rabatom. Francesca zaplotła ręce na piersiach i zwróciła się do niego.

- Pan jest naszym ogrodnikiem. Co pan proponuje? Zerknął na nią z boku, a potem odchrząknął.

- Kwiaty tu na nic. Nic nie dadzą. Lepiej by było posadzić drzewa.

- Drzewa. - Francesca zerknęła na otaczające ich wysokie dęby. - Więcej drzew.

- Tak. Karłowate sosny, te by się nadały.

- Karłowate sosny?

- Tak. Bo widzi pani... - Edwards znalazł wśród korzeni patyk. Odsunął butem liście. - Jeśli spojrzeć na to, jak na dom, front domu, tak, jak go widać stąd... - Narysował patykiem prostokąt - ...to jeśli posadzimy po trzy sosny z każdej strony, o w ten sposób... - Narysował sześć sosen w miejscu, gdzie kończył się podjazd i zaczynało podwórze przed domem -...według wysokości, od najniższej do najwyższej, dwie najmniejsze po bokach, to... sama pani widzi. Odsunął się i wskazał rysunek. Francesca pochyliła się, by bliżej mu się

przyjrzeć. Powoli wyprostowała się i zerknęła na dom, a potem znów na rysunek.

- To naprawdę dobry pomysł, Edwards.

Odsunęła się i zmrużyła oczy, starając się sobie to wyobrazić.

- Tak - zgodziła się, skinąwszy. - Ale jeszcze czegoś tu brakuje.

- Eeee?

- Proszę pójść ze mną. - Przeszła obok zupełnie pustych rabat. Zatrzymała się i odsunęła liście z jednej z nich, odsłaniając kamień. - Ten kamień stanowi podstawę dla donicy na kwiaty. Po drugiej stronie drogi jest podobny. Lady Elisabeth wspomniała, że donice były pełne kwiatów, kiedy przyjechała tu na własny ślub. Kiedyś po prostu je stąd usunięto.

- Tak, no cóż. Chyba teraz nie uda się tego odtworzyć. To mnóstwo pracy.

Nie trzeba robić nowych donic. Stare są na końcu sadu, prawie zupełnie

zarosły, ale jestem pewna, że można je wykopać.

Hmmm - mruknął Edwards i zmarszczył brwi.

Są jeszcze dwie mniejsze, które powinny znaleźć się na szczycie schodów

przed głównym wejściem. Widziałam je na polu za stajnią.

Używano ich jako koryt dla koni.

Owszem, ale Jacobs powiedział, że koryta dla koni nie muszą być takie

ładne. - Francesca spojrzała Edwardsowi prosto w oczy, zmrużone i prawie

przysłonięte gęstymi brwiami. - Dogadajmy się. Pozwolę ci tu posadzić sześć

sosen zamiast obsadzić całą rabatę kwiatami, pod warunkiem, że dopilnujesz,

by te donice znalazły się na swoim miejscu. Słyszałam, że Johnny lubi sadzić

i pielęgnować kwiaty, więc niech on pod twoim nadzorem wypełni donice

odpowiednimi kwiatami. Chcę tu mieć tulipany i żonkile, a po nich mają

kwitnąć następne, letnie byliny. Nie wiem, co o tej porze roku dobrze się tu

przyjmie, ale na pewno coś znajdziecie. -Uśmiechnęła się. - Ty i Johnny.

Więc... jak masz zamiar to zrobić?

Wiem, skąd wziąć sosny... Można by to zrobić w tydzień. - Zerknął na nią. -

Byłoby szybciej, gdyby nie trzeba było umieszczać tu tych donic...

Donice i drzewa mają tu się pojawić w tym samym czasie.

Dobrze, za tydzień.

Doskonale. - Francesca skinęła głową i uśmiechnęła się z zadowoleniem. -

Mój wuj i jego rodzina przyjeżdżają tu za tydzień. Chcę, żeby na ich przyjazd

dom wygląda! ładnie.

Pomarszczona twarz Edwardsa zaróżowiła się nieco.

Dobrze - mruknął. - W takim razie, za tydzień to miejsce będzie wyglądało

pięknie. Może nawet uda się szybciej. A teraz... - powiedział i cofnął się.

Teraz musisz wrócić do swoich drzew - rzekła i skinęła, aby się oddalił.

Gyles stał przez cały czas w cieniu na ganku i obserwował ich. Widząc odchodzącego Edwardsa, zszedł ze schodów. Francesca uśmiechnęła się, kiedy go zauważyła, i ruszyła w jego stronę.

- Udało ci się? - Podał jej ramię, a kiedy je przyjęła, położył dłoń na jej dłoni.

- Jakoś się w końcu porozumieliśmy z Edwardsem.

- Nigdy w to nie wątpiłem. Skręcili w stronę urwiska, przeszli obok zamku do miejsca, gdzie ukochane

drzewa Edwardsa ustępowały miejsca krzewom i nielicznym różom.

- Dziś rano otrzymałem przesyłkę od Diabła -przerwał ciszę, kiedy dotarli do dawnych wałów obronnych, z których widać było rozlegle posiadłości hrabiego. - Są z Honorią w Londynie. Przesłał mi ostatnie propozycje uchwał parlamentu.

- Czy parlament obecnie obraduje?

- Tak, rozpoczęła się jesienna sesja. Gyles zamyślił się. Jak dotąd jego życie składało się z pobytu w miejskiej

rezydencji, przebywania w towarzystwie, na balach, przyjęciach i ważnych, proszonych kolacjach, i z poważniejszych dyskusji politycznych, które odbywały się za elegancką fasadą. Przez lata na tym właśnie skupiało się jego życie.

Zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Podziwiał piękno jesiennego krajobrazu.

- Powinniśmy jechać do Londynu na obrady parlamentu?

- Nie. Zastanawiał się nad tym, ale słowo „my" nie przyszło mu w związku z tym

do głowy. Zerknął na żonę, chwilę jej się przyglądał, odsunął jeden z niesfornych, czarnych loków z jej czoła i wrócił do oglądania krajobrazu.

Niechęć do samotnego powrotu do Londynu powinna była go zaskoczyć, ale tak się nie stało. Wydawało się, że zaczął przyzwyczajać się do faktu, iż gdy sprawy dotyczyły jej, zaczynał nim rządzić ukryty barbarzyńca. Nie chciał przebywać z dala od niej, nawet nie brał tego pod uwagę. Stali obok siebie, on

oglądał swoje włości, a potem chwycił dłoń żony i powiedział: - Chodźmy do naszej świątyni dumania.

Dumania? Czyżby?

Nocą Gyles leżał na plecach w ciemności, w cieple własnego łoża i nasłuchiwał cichych oddechów żony. Ręce podłożył pod głowę i patrzył na baldachim zastanawiając się, co, do diaska, wyprawiał. Do czego właściwie zmierzał?

Do czego oboje zmierzali.

To właśnie było podstawą jego wątpliwości. Nie potrafi! już myśleć o swojej samotnej przyszłości. Nieważne, jaką obrał taktykę, jakie były jego założenia, w każdej kwestii brał ją pod uwagę. Prawdę mówiąc, jej szczęście było teraz dla niego ważniejsze, ponieważ od niego zależało jego własne. Czy to dziwne, że tak z tym walczył? Łatwiej by mu było, gdyby stawiała jakieś wymagania. Przeciwnie, ona zawsze zostawiała mu wolny wybór, unikając pułapki bezpośredniego ataku. Do takich bitew, do walki był odpowiednio przygotowany. Zwyciężał zawsze z łatwością, a ich wynik był z góry przesądzony. Teraz jednak leżał w łóżku ogarnięty niepewnością.

Wyraźnie określiła swoją pozycję w małżeństwie. On rządził, on podejmował decyzje, a jeśli się z nim nie zgadzała, mogła postąpić wedle własnego uznania. Nie wątpił, że tak właśnie by zrobiła. Wiedział, że w głębi duszy była uparta i gotowa poświęcić wszystko w dążeniu do celu. Gyles pragnął, żeby to poświęcenie wiązało się z jego osobą. Nie chodziło jedynie o ambicje polityczne czy o małżeństwo, ani nawet o to, jaki wpływ miało jej postępowanie na jego życie. Pragnął, aby poświęciła się dla niego. Pragnął widzieć oddanie w jej oczach. Pragnął, aby to wszystko, co mu teraz ofiarowała, pozostało na zawsze.

Zerknął na jej ciemne włosy, czul ciepło ciała łagodnie przytulonego do niego. Miał ochotę natychmiast mocno ją objąć.

Odwrócił wzrok i wróci! myślami do swojego problemu. Pragnął jej miłości, oddania, chciał, aby całkowicie skupiła się na nim. Francesca gotowa była ofiarować mu to wszystko. W zamian pragnęła jednej rzeczy. Czuł, że może ją jej dać, tak bardzo chciał ją kochać, ale... była to ostatnia rzecz, luką mógł uczynić. Zaprzeczenie samo w sobie. Musiał znaleźć jakieś inne wyjście. Dla własnego dobra musiał coś wymyślić. Musiał znaleźć wyjście /. sytuacji, które usatysfakcjonowałoby Francescę, a jemu pozostawiło pole manewru, poczucie bezpieczeństwa, nie odsłaniało go nadto na ewentualne ciosy. Nic podobnego nie przychodziło mu do głowy. Prawdopodobnie taka alternatywa wcale nie istniała.

Rozdział 13

- Cóż, moja droga, małżeństwo najwyraźniej ci służy. Francesca uśmiechnęła się radośnie i stanęła na palcach, żeby pocałować

stryja Charlesa w policzek. Potem powitała ciotkę Ester.

- Bardzo się cieszę, że przyjechaliście. Wiem, że nie minęło jeszcze dużo czasu, ale stęskniłam się za wami.

- My również stęskniliśmy się za tobą, moja droga - rzekła ciotka Ester, pocałowała Francescę w policzek i ustąpiła miejsca Franni. Francesca wpatrywała się w błękitne oczy kuzynki, a ta uśmiechnęła się

beztrosko, podeszła i pocałowała ją.

- Ależ to wielki dom. Ostatnio niewiele mu się przyglądałam - zawołała.

Stali przed głównym wejściem. Wyjmowano właśnie kufry podróżne z powozu sir Charlesa.

- Oprowadzę cię, jeśli chcesz - zaproponowała Francesca i spojrzała na pozostałych, proponując im to samo.

- Dlaczego nie? - Sir Charles odwrócił się w stronę Gylesa i uścisnął mu dłoń. - Chętnie zobaczę dom naszych przodków.

- Chodźmy na górę. Zanim umieścimy was w waszych pokojach, będzie już pora na obiad. Potem pokażemy wam zamek. Francesca podała ramię ciotce Ester, drugie Franni, ale jej kuzynka odsunęła

się i stanęła obok Gylesa. Dygnęła nisko, Gyles zawahał się, a potem ujął podaną przez nią dłoń i podniósł ją.

- Witaj, kuzynie - powiedziała, patrząc mu w i warz, i uśmiechnęła się. Gyles skinął głową.

- Witaj, kuzynko. Puścił jej dłoń i gestem zaprosił wszystkich do środka. Franni dołączyła do Franceski i Ester i zaczęła się rozglądać, gdy wkroczyła do wielkiego holu.

- Wielki dom - powiedziała znów, kiedy wchodziły po schodach.

- Zostaniemy tylko trzy dni - rzekł sir Charles, uśmiechając się do Franceski, kiedy wieczorem zebrali się wszyscy w małym saloniku, czekając na kolację. - Dziękuję za to, że jesteś taka wyrozumiała. Stali obok kanapy. Przed kominkiem, w którym płonął ogień, Gyles

rozmawiał z ciotką Ester, a Franni słuchała go z uwagą.

- Ależ to niedorzeczne - odparła Francesca, ściskając ramię sir Charlesa uspokajająco. - Jeśli wody Bath mają pomóc Franni, powinniście wykorzystać znów okazję, żeby ją tam zabrać. - Sir Charles uprzedzał ją w swoim liście, że ich wizyta zostanie skrócona i właśnie teraz wyjaśniał

dlaczego. Źródła siarkowe z Bath dodawały Franni energii, a sir Charles i ciotka Ester sami chętnie tam jechali. Franni zgodziła się jechać tylko dlatego, że wyjazd wiązał się z wizytą w Lambourn.

- W rzeczy samej - ciągnęła Francesca. - Jeśli tylko będziecie chcieli jechać tam z nią w przyszłości, musicie napisać mi o tym w liście. Zawsze jesteście tu mile widziani. - Uśmiechnęła się. - Możecie zostać tak długo, jak zechcecie.

- Dziękuję, moja droga - odparł sir Charles i spojrzał na Franni. - Przyznaję, że mamy nadzieję, iż tym razem będzie lepiej niż poprzednio. Oboje z Ester obawialiśmy się, że twoje odejście z naszego domu i ekscytacja z powodu ślubu znacznie pogorszą stan Franni. Jednak, gdy tylko minęło działanie laudanum, w dzień po twoim ślubie, jej stan się znacznie poprawił. Bardzo nam ulżyło.

Francesca skinęła głową. Nigdy nie wiedziała, na czym polega „słabość" Franni, ale jeśli sir Charles i ciotka Ester przyjęli z ulgą poprawę jej stanu zdrowia, to ona sama nie mogłaby być bardziej szczęśliwa.

Wszedł Irving i obwieścił, że podano do stołu, co bardzo Franni ucieszyło. Gyles uprzejmie podał ramię jej i ciotce Ester. Za nimi podążyli sir Charles i Francesca.

Usiedli do stołu w małej jadalni. Francesca pilnowała podawania kolejnych dań przez Irvinga i jego lokajów. Franni była zachwycona jedzeniem. Z zapałem opowiadała Gylesowi o wszystkim, co widziała podczas zwiedzania domu. Zaraz po obiedzie Gyles opuścił ich i udał się do swojego gabinetu, ale Franni wcale się tym nie zmartwiła. Francesca nie zauważyła u swojej kuzynki, oprócz typowej dla niej, nadmiernej ekscytacji, żadnych objawów niezadowolenia, smutku czy przygnębienia. Stwierdziła, że widocznie coś źle zrozumiała i Gyles wcale nie był odwiedzającym ją niegdyś dżentelmenem.

Siedzący po jej prawej stronie sir Charles zapytał o jakieś danie, a Francesca wyjaśniła mu jego skład. Rozmawiała ze stryjem i ciotką Ester. Franni zajmo-

wała miejsce tuż za sir Charlesem, obok Gylesa. Taki układ przy stole był raczej wymogiem zwyczajowym niż pomysłem Franceski.

Najwyraźniej obawa o zbytnią wrażliwość kuzynki była niepotrzebna, ale... Zwróciła się do ciotki Ester:

- Czy Franni wciąż tak wcześnie wstaje? Kobieta przytaknęła

- Powinnaś ostrzec służbę. Francesca starała się zapamiętać, żeby powiedzieć o tym Wallace'owi.

- Moja droga, musisz koniecznie dać mi przepis, żebym mogła go przekazać naszej kucharce.

- Oczywiście - odparła Francesca i zastanawiała się, czy Ferdinand będzie potrafił to zapisać po angielsku.

- Dzień dobry, Franni. Stojąca na drugim końcu dziewczyna odwróciła się szybko i spojrzała

zaskoczona, stojąc z otwartymi ustami. Potem uspokoiła się i uśmiechnęła do kuzynki.

- Piękny ranek, nieprawdaż? - zagadnęła Francesca.

- Tak. - Franni wróciła do podziwiania widoków. Mimo że dom jest tak wielki, jest w nim cicho. Sądziłam, że będzie hałas.

- Obecnie mieszkamy tu tylko ja i Gyles, no i służba. Ostatnio, kiedy tu byłaś, mieliśmy gości. - Francesca oparła się o balustradę. Nie zaskoczyło jej wcale, że kuzynka nic więcej nie powiedziała. Pozwoliła, by trwały tak w ciszy, wiedząc, że to pomaga Franni zacząć myśleć o czymś innym. Kilka minut później zapytała:

- Franni, pamiętasz, jak mi opowiadałaś o tym dżentelmenie, tym, który dwukrotnie cię odwiedził? Franni zmarszczyła brwi i spojrzała na nią ze zdziwieniem, ale bez niechęci.

- Tak?

- Wtedy, w zajeździe. Zastanawiałam się... czy wiesz, kim on jest.

Franni wpatrywała się w horyzont i uśmiechała. Francesca pogodziła się z tym, że nie otrzyma odpowiedzi, postanowiła więc zadać następne pytanie:

- Odwiedzał cię jeszcze od czasu, kiedy tu ostatnio byłaś? Franni potrząsnęła gwałtownie głową, ale i tak się uśmiechała. Francesca

zauważyła w pewnej chwili, że dziewczyna chichocze.

- Franni, chcę po prostu wiedzieć, czy nie pomyliłaś tego dżentelmena z Chillingworthem. Ja... Przerwała, gdy dostrzegła, że Franni znów kręci głową i uśmiecha się,

gotowa wybuchnąć śmiechem.

- Nie, nie, nie! - Odwróciła się do Franceski, w jej oczach czaił się śmiech. -Wszystko sobie poukładałam. Tak, już wszystko wiem. Mój dżentelmen inaczej się nazywa. Odwiedza mnie i przechadza się ze mną. Słucha mnie i rozmawia. Ale to nie Chillingworth. Nie, nie, nie. Chillingworth to hrabia. Ożenił się z tobą dla twojego majątku. W błękitnych oczach Franni pojawił się złośliwy błysk.

- Nie jestem taka jak ty. Hrabia ożenił się z tobą dla twojej posiadłości. Ja nie mam takiego majątku, ale mój dżentelmen chce się ze mną ożenić. Jestem pewna, że chce. Odwróciła się i, prawie podskakując, przeszła przez taras.

- On się ze mną ożeni, zobaczysz. W końcu się ożeni.

Po śniadaniu Franni przechadzała się po parku, u lokaj dreptał tuż za nią. Francesca skończyła zajmować się swoimi obowiązkami domowymi i dołączyła do ciotki Ester, która siedziała w saloniku.

Ester spojrzała na nią znad robótki i uśmiechnęła się. Francesca odwzajemniła uśmiech.

- Cieszę się, że mogę z tobą porozmawiać chwilę sam na sam, ciociu Ester. -Podeszła do fotela obok kominka i usiadła. Ester patrzyła na nią z uniesionymi ze zdziwienia brwiami.

- Masz jakieś problemy...

- Nie, nie chodzi o mnie. - Francesca przyglądała się błękitnym oczom ciotki Ester, tak podobnym do oczu Franni i tak różnym jednocześnie. - To dość nudne, bo Franni powiedziała mi o tym w zaufaniu, tylko że ona nie myśli takimi kategoriami.

- To prawda, moja droga. Jeśli to dotyczy Franni, powinnaś mi o tym powiedzieć, niezależnie, czy opowiedziała ci o tym w zaufaniu, czy nie. W głosie ciotki Ester była stanowczość, która rozwiała wszelkie wątpliwości

Franceski.

Przekazała ciotce wszystko, co opowiedziała jej Franni, zarówno w zajeździe, jak i na tarasie tego ranka.

- Obawiałam się, że chodziło jej o Chillingwortha, rozmawiał z nią dwukrotnie. Jednak on twierdzi, że ledwie się odzywał, więc to dziwne, gdyby sobie coś wymyśliła na podstawie tych spotkań...

- Z Franni nigdy nic nie wiadomo. - Ester pokiwała głową. - Rozumiem, dlaczego tak pomyślałaś, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę jej reakcję podczas ceremonii. Ale skoro twierdzi, że to nie był on...

- Właśnie. Może to był ktoś inny, ktoś, kto spotkał ją podczas spaceru w pobliżu Rawlings Hall. Łatwo przecież przejść obok niezauważonym. Zresztą w końcu ona odziedziczy majątek stryja Charlesa.

- Właśnie. - Ester zacisnęła usta. - Moja droga, dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. Słusznie postąpiłaś. Zostaw tę sprawę mnie. Porozmawiam z Charlesem i poradzimy sobie z tym. Francesca uśmiechnęła się ze szczerą ulgą.

- Dziękuję, mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończy. Ester nic nie powiedziała. Zmarszczywszy brwi, wróciła do wyszywania.

- To tutaj się chowasz? Gyles odwrócił się zaskoczony. Stał przy oknie na galerii biblioteki,

sprawdzając listę rozpraw. W drzwiach prowadzących do wewnętrznej części galerii stała kuzynka Franceski i uśmiechała się, najwyraźniej zadowolona z siebie. Nie patrzyła już na niego, tylko oglądała półki z książkami.

- Muszą ich tu być tysiące - powiedziała.

- Tak. To prawda.

- To bardzo ciche miejsce.

- Tak. - Kiedy nic już więcej nie dodała i po prostu stała, patrząc na niego, zapytał: - Jak spacer?

- Bardzo mi się spodobało, ale wolałam zwiedzanie zamku. Francesca była nieuprzejma i nie przyprowadziła nas tutaj.

- Niektóre miejsca uważa, za naszą sferę prywatną. Mógł sobie oszczędzić mówienia. Szczerze wątpił, żeby Frances brała sobie

do serca to, czego nie miała ochoty słuchać. Stała w milczeniu i patrzyła przed siebie. Przez chwilę łamał sobie głowę, chcąc przypomnieć sobie, o czym rozmawiali w Rawlings Hall. Mamy tu sporo drzew. Spojrzała w stronę okna. Podeszła, by lepiej widzieć..

- Czy to są brzozy?

- Nie. Większość drzew tutaj to dęby. Nie ma brzóz?

- Nie w pobliżu domu. Jest kilka w odległej części parku.

- Poszukam ich podczas następnego spaceru. Ręce splotła z tyłu i stała przy oknie, oglądając wierzchołki drzew. Gyles

zerknął na dziennik, który trzymał w dłoni.

- Obawiam się, że muszę cię opuścić. Mam mnóstwo pracy. Miał zamiar tutaj pracować, ale nagle jego gabinet wydał mu się

spokojniejszym miejscem. W holu zawsze stał lokaj. Gyles postanowił

przekazać Wallace'owi, że nie życzy sobie, by wpuszczano do biblioteki gości

płci żeńskiej.

- Tak - rzekła Franni - to chyba dobry pomysł. - Uśmiechnęła się, a jej jasne

oczy pojaśniały. - Niedobrze by było, gdyby Francesca zastała nas tu razem.

Wciąż się uśmiechała. Gyles przyglądał jej się przez chwilę, a potem z kamienną twarzą odsunął się, ukłoni! i wyszedł.

Gdy zegar wybił czwartą. Francesca dotarła do swojej sypialni. Było za wcześnie, żeby przebierać się do kolacji, ale miała ochotę na długą kąpiel. Otworzyła drzwi, weszła do środka...

Ktoś siedział na jej łóżku za szmaragdowymi zasłonami baldachimu. Postać poruszyła się, a Francesca rozpoznała jasne włosy i bladą twarz.

Odetchnęła z ulgą i podeszła do łóżka.

- Co tu robisz, Franni?

- Przyszłam zobaczyć. Służący powiedział mi, że nie wolno tu wchodzić, ale ja wiedziałam, że nie będziesz miała nic przeciwko temu. - Uniosła brzeg kołdry i przytuliła do policzka. Potem przesunęła dłonią po zasłonach podpiętych do baldachimu. Zmrużyła oczy. - Jest naprawdę zbytkowna.

- Matka Chillingwortha ją dla mnie przygotowała. - Francesca także usiadła na łóżku. - Pamiętasz? Czytałam ci listy od niej jeszcze w Rawlings Hall, zanim przyjechałyśmy na ślub. Franni zmarszczyła czoło i wpatrywała się w szmaragdową pościel. Potem

podniosła wzrok na Francescę.

- Czy on tu z tobą śpi? W tym łóżku? Francesca zawahała się, a potem skinęła.

- Tak, oczywiście.

- Jak to „oczywiście"? Dlaczego?

- Cóż... - Nie wiedziała, na ile Franni jest zorientowana w tym temacie, ale uparta mina wskazywała, że nie ma zamiaru pozwolić zbyć się byle czym. -Musi ze mną spać, żeby począć dzieci. Franni zamrugała. Upór zniknął z jej twarzy, która teraz, bardziej niż zwykle,

była pozbawiona wyrazu.

- Och. Kolejna sprawa, o której trzeba wspomnieć ciotce Ester. Francesca wstała i z

przepraszającym uśmiechem wskazała drzwi.

- Mam zamiar się wykąpać, Franni, więc musisz już iść. Franni znów zamrugała, spojrzała na drzwi i zeszła z łóżka.

- Chodźmy, odprowadzę cię do oficjalnej części domu.

Francesca zaplanowała na ten wieczór skromne przyjęcie z kolacją. Skorzystała z okazji, by zacząć prowadzić życie towarzyskie i przy okazji uczcić przyjazd sir Charlesa i ciotki Ester.

Zebrali się w salonie i oczekiwali na pozostałych gości. Lord i lady Gilmartin wraz z dziećmi przybyli jako pierwsi, tuż za nimi sir Henry i lady Middlesham. Francesca przedstawiła sobie gości i zostawiła sir Charlesa i Ester z państwem Middlesham, podczas gdy sama usiadła obok lady Gilmartin i słuchała wywodów na temat osiągnięć Clarrisy. Gyles rozmawiał z lordem Gilmartinem. W międzyczasie Franni zainteresowała się nagle osobą Clarrisy i wciąż coś do niej mówiła, nie pozwalając sobie przerwać. Clarrisa wyglądała na odrobinę zaskoczoną. Lancelot oddalił się nieco i stanął pod oknem; ustawił się w romantycznej pozie, która niestety nie przyciągała niczyjej uwagi, ponieważ wszyscy zajęci byli czymś innym.

Lady Elisabeth i ciotka Henni oraz sir Horacy, który był w bardzo rozrywkowym nastroju, przybyli, nim Francesca znudziła się zupełnie

wywodami lady Gilmartin. Nastąpiła krótka prezentacja nowo przybyłych i goście zamienili się miejscami.

Sir Henry i sir Horacy, starzy przyjaciele, wciągnęli do swego koła lorda Gilmartina. Gyles zostawił ich, by rozmawiali o sobie tylko znanych sprawach. Rozejrzał się po pokoju. Jego matka zajmowała rozmową sir Charlesa, ciotki Ester i Henni zajęły miejsce Franceski przy lady Gilmartin. Francesca rozmawiała z lady Middlesham. Dołączyła do nich Clarrisa. Lancelot wciąż stał milczący pod oknem. W głowie Gylesa zaświtało pragnienie ucieczki.

- Dobry wieczór, kuzynie. Podoba ci się moja sukienka? Franni obeszła pokój dookoła i stanęła tuż za nim. Gyles odwrócił się,

zerknął na błękitną suknię z muślinu.

- Bardzo ładna.

- To prawda. Oczywiście, z czasem zacznę nosić takie suknie jak Francesca, z satyny i jedwabiu, suknie, które przystoją hrabinie.

- Na pewno.

- Podoba mi się ten dom. Jest duży, ale wygodny. Służba też jest dobrze wyszkolona. Gyles skinął głową w zamyśleniu. Nie była ani natarczywa, ani fałszywa, nie

prezentowała zachowań, których nie cierpiał. Jego awersja do niej była instynktowna, trudna do wyjaśnienia.

- Jednak jest pewien mały człowieczek, którego nie lubię. Nosi się na czarno, nie ma liberii. Nie pozwolił mi wejść do twojego pokoju.

- To Wallace. - Gyles patrzył zdziwiony na Franni. - Nikt, prócz osób uprawnionych, nie wchodzi do prywatnych pokoi - mówił do niej powoli i wyraźnie tak, jak to robili Francesca i sir Charles, kiedy coś wyjaśniali tej dziwnej kobiecie. Spojrzała na niego oburzona.

- A Francesca może tam wchodzić?

- Jeśli chce, oczywiście. Nie sądzę, jednak, by tam wchodziła.

- Cóż, jej pokój jest piękny, cały przystrojony szmaragdową satyną i jedwabiem. - Spojrzała na niego podejrzliwie. - Ale przecież ty to wiesz, bo sypiasz w jej łóżku. Bez wątpienia była to najdziwniejsza rozmowa, jaką kiedykolwiek

przeprowadził z młodą damą.

- Tak - mówił wciąż cicho i spokojnie. - Francesca jest moją żoną, więc sypiam w jej łóżku. - Rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy. Zobaczył Irvinga wchodzącego do pokoju. - Och, zdaje się, że podano do stołu. Spojrzała w stronę drzwi i uśmiechnęła się.

- To dobrze. Odwróciwszy się do niego, najwyraźniej spodziewała się, że poda jej ramię.

- Proszę mi wybaczyć, ale muszę odprowadzić do jadalni moją ciotkę. Lancelot pójdzie z tobą. Gyles skinął na młodego człowieka stojącego nieopodal. Podszedł chętnie,

najwyraźniej gotów po dłuższej chwili odosobnienia zachowywać się dość uprzejmie. Twarz Franni nie wyrażała żadnych uczuć. Gyles nie wiedział, co o tym sądzić. Podszedł do ciotki Henni i wraz z nią rozpoczął procesję biesiadników. W głębi ducha chwalił rozsądek swojej żony, ponieważ wiedział, że ze względu na licznych gości nie będzie musiał siedzieć przy stole obok Franni. Podsunął ciotce krzesło i, siadając obok, mruknął do niej:

- Co sądzisz o córce Charlesa, Frances?

- Jeszcze nie miałam okazji wyrobić sobie opinii -rzekła ciotka, spoglądając w stronę młodej damy.

- Kiedy się nadarzy okazja, powiedz mi, co myślisz. Henni uniosła brwi. Gyles potrząsnął głową i odwrócił się, by odezwać się do

lady Middlesham, która zasiadła po drugiej jego stronie.

Gyles celowo przeciągał rytuał popijania porto w męskim gronie. Nie było to zresztą trudne ze względu na rozmowną naturę sir Horacego. Sir Henry, a nawet lord Gilmartin również byli dziś do tego skorzy, ratując tym Gylesa przed rozmową z kuzynką Franceski, która niechybnie czekała go w salonie, gdzie przebywały damy. Mimo to nie mógł nie zauważyć radosnego wejrzenia Franni, kiedy po dłuższym czasie dołączyli do dam, by napić się herbaty. Zauważył też, jak bardzo była zaskoczona, a po chwili nawet sfrustrowana, gdy wszyscy usiedli w grupie i wspólnie popijali herbatę.

Kiedy goście wstali i zaczynali się żegnać, stanął u boku Franceski, z ulgą podejmując się swoich obowiązków gospodarza. Kiedy zatrzymali się w holu, ciotka Ester przystanęła obok Franceski i szepnęła jej coś do ucha. Francesca uśmiechnęła się. W zamieszaniu, kiedy Irving i lokaje przynosili okrycia i szale gości, Gyles zauważył, że Ester prowadzi Franni na górę.

Poczuł ulgę i z uśmiechem żegnał wychodzących, podając im dłoń, i nie zważając na chłód na zewnątrz, wyszedł z żoną przed drzwi, by pomachać w stronę odjeżdżających powozów.

Kiedy wrócili do holu, okazało się, że sir Charles czeka na nich. Ujął dłoń Franceski i powiedział:

- To był naprawdę przemiły wieczór. Dziękuję. -Pocałował ją w policzek. - Od tak dawna nie bywaliśmy... cóż. - Cofnął się i zaczął wchodzić po schodach na górę. - Prawie zapomniałem, jak to jest, jak milo można spędzić wieczór w towarzystwie. Francesca uśmiechała się radośnie.

- Nie ma powodu, żebyście nie zapraszali gości do Rawlings Hall. Franni chyba też się podobało. Charles skinął głową.

- W rzeczy samej. Porozmawiam o tym z Ester. -Zatrzymał się na szczycie schodów. - Kto wie, może okaże się, że to nam wyjdzie na dobre.

Gyles położył dłoń na plecach Franceski i zaprowadził ją do skrzydła, gdzie znajdowały się ich prywatne pokoje. Po drodze słuchał jej radosnego szczebiotania.

Rano Francesca wysunęła się z ramion Gylesa, ale nie obudziła się na tyle wcześnie, by spotkać Franni przed jej wyjściem z domu. Opatuliła się szalem i wyszła na taras, skąd roztaczał się widok na ogrody. Powietrze było chłodne i rześkie, ale słońce już świeciło mocno i ptaki śpiewały radośnie, witając dzień.

Podeszła do schodów i zeszła na trawnik. Szukając Franni, skierowała się w stronę wałów obronnych, a potem w stronę swojego ulubionego miejsca. Nie usiadła na ławce, ale stała tam dość długo, by napawać się widokiem i cieszyć uczuciem, że to wszystko są jego ziemie, miejsce, gdzie teraz czuła się jak w domu.

Zastanawiając się nad tym, zaczęła obchodzić dom dookoła. Wallace powiedział jej, że Franni poszła na spacer, więc powinna być gdzieś w pobliżu. Dotarła do trawników przed stajnią i dostrzegła postać odzianą w batystową suknię. Franni spacerowała pod drzewami. Jej chód był charakterystyczny, szła sztywno, trochę nerwowo. Jej ramiona otulał gruby szal opadający aż do pasa. Francesca ruszyła w jej stronę. Franni zauważyła jej nadejście.

- Piękny ranek, nieprawdaż? - zawołała Francesca. Franni uśmiechnęła się jak zwykle tajemniczo.

- Tak, jak dotąd wydawał mi się naprawdę piękny.

- Byłaś w stajni obejrzeć konie? Francesca dołączyła do kuzynki i teraz szły obok siebie.

- Są wielkie, większe niż konie taty. Jeździsz na nich?

- Nie. Gyles podarował mi w prezencie ślubnym klacz arabską. Na niej teraz jeżdżę.

- Podarował? - mruknęła Franni, a jej twarz skamieniała. - Jeździsz? - Powoli na oblicze dziewczyny powrócił uśmiech. - To dobrze. Pewnie szybko galopuje.

- Owszem, jest szybka - odparła Francesca, nie zważając na zmieniające się humory Franni.

- Jeździsz codziennie?

- Prawie codziennie.

- Dobrze. Dobrze. Franni skinęła głową i wydłużyła krok, nieco ożywiona zaczęła maszerować.

Szły w milczeniu, póki nie dotarły do miejsca, gdzie kończył się park i zaczynały pola. Francesca odwróciła się, ale Franni szła dalej, kierując się na ścieżkę między polami. Francesca zatrzymała się.

- Franni. - Dziewczyna potrząsnęła tylko głową ze zniecierpliwieniem i szła dalej. - Tam nie ma już nic prócz pól. - Kiedy Franni nie zwolniła, dodała: -Niedługo będzie śniadanie. Franni nawet się nie odwróciła. Machnęła tylko ręką.

- Chcę tu chwilę pochodzić sama. Niedługo wrócę. Francesca doszła do wniosku, że do wałów przeciwpowodziowych został

jeszcze spory kawałek drogi, a Franni na pewno nie będzie chciała wspinać się na strome zbocza. Odwróciła się więc i zaczęła iść w stronę domu. Pomyślała, że Franni jest bezpieczna, a jeśli nie wróci za godzinę, wyślą za nią kogoś na koniu. Teraz, z powodu skłonności Gylesa do porannych zabaw w łóżku, z głodu burczało jej w brzuchu.

Przy śniadaniu Francesca, sir Charles i Ester ustalili, że przejdą przez park i odwiedzą lady Elisabeth w jej wdowiej rezydencji. Poprzedniego wieczoru zaprosiła wszystkich do siebie.

Francesca zerknęła w stronę Gylesa i uniosła pytająco brew, ale on potrząsnął głową. Musiał popracować nad swoimi ustawami, a nie ma lepszego miejsca do pracy niż pusty dom.

Ester zwróciła się do Franni, która niedawno usiadła przy stole.

- Pamiętasz, chciałaś zobaczyć rezydencję hrabiny wdowy. Mijaliśmy jej dom po drodze, kiedy tu wjeżdżaliśmy przez główną bramę. Franni zwróciła w jej stronę spojrzenie bez wyrazu, jakby starała się

przypomnieć sobie, o czym mówiła ciotka. Powoli potrząsnęła głową.

- Nie chcę iść, zostanę tutaj. Charles pochylił się i położył dłoń na jej dłoni.

- Spacer po parku, pod wielkimi drzewami na pewno ci się spodoba. Franni potrząsnęła głową. Jej twarz przybrała wyraz uporu, który ciotka

Ester, Francesca i sir Charles dobrze znali.

- Nie, zostanę tutaj. Charles wyprostował się i spojrzał na Ester, potem na Francescę. Ta

uśmiechnęła się i zerknęła na Franni.

- Nie szkodzi. Oczywiście, że możesz tu zostać, ale jeśli będziesz gdzieś szła, pamiętaj, żeby poszedł z tobą lokaj, bo możesz się zgubić. Franni zamrugała, potem skinęła i wróciła do swojego ryżu na mleku. Ciotka

Ester westchnęła, a Francesca zwróciła się do niej:

- O której możemy wyjść? Sir Charles opróżnił swoją filiżankę.

- Daj mi pięć minut na przebranie.

- Lepiej dziesięć - rzekła ciotka Ester, odsuwając krzesło. - Muszę zmienić suknię, Francesca na pewno też. Cała trójka wstała i wyszła z jadalni. Gyles poszedł za nimi. Kiedy Francesca

dotarła na szczyt schodów, obejrzała się i zauważyła, że Gyles stoi na środku holu i z wahaniem spogląda na drzwi jadalni. Po chwili mężczyzna odwrócił się i wszedł do swego gabinetu.

Dziesięć minut później Francesca, sir Charles i ciotka Ester schodzili ze schodów przed głównym wejściem.

- Co za piękna kompozycja - odezwała się ciotka Ester, przyglądając się sześciu sosnom posadzonym w dokładnie takim samym układzie jak sosny po obu stronach podjazdu. - I te donice z kwiatami doskonale tu pasują. Piękne, stare rzeczy. Francesca uśmiechała się pod nosem, a w duszy czuła jeszcze większą

radość. Donice na kwiaty zostały wyjęte z ziemi bez żadnych uszkodzeń i doskonale wyczyszczone.

- Jesienne kwiaty pięknie wyglądają posadzone w tak gęstych grupach. Tuż za nimi otworzyły się drzwi frontowe. Wszyscy zwrócili się w ich

stronę. Dostrzegli Gylesa, który zszedł ze schodów i zbliżył się do nich. Francesca zamrugała zdziwiona.

- Sądziłam, że jesteś zbyt zajęty. Gyles uśmiechnął się czarująco, wiedząc jednak, że choć z łatwością może

nabrać na ten uśmiech sir Charlesa i ciotkę Ester, jego żona natychmiast się zorientuje, że coś się stało.

- Jest taki piękny dzień, niewiele już ich będzie przed zimą. Nie mogłem przegapić może jedynej okazji na miły spacer, a i tak muszę omówić pewne sprawy z wujem. Mogę zatem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Sir Charles i Ester przyjęli wyjaśnienie bez zastrzeżeń. Francesca patrzyła mu

przez chwilę w oczy, ale nie ważyła się zadać pytania, które jej się nasuwało. Podał jej ramię, a ona je przyjęła. Sir Charles podał ramię ciotce Ester i wszyscy ruszyli drogą pod prawie już nagimi gałęziami drzew.

Poranek w domu lady Elisabeth miną! im przyjemnie w towarzystwie gospodyni, ciotki i wuja. Wrócili w porze obiadu, do którego jednak zasiedli bez Franni.

- Śpi - wyjaśniła Ester, siadając do stołu.

- To nawet dobrze - stwierdził sir Charles. - Chadzała tu na spacery częściej niż w domu. Wiem, że to lubi, ale skoro jutro wyjeżdżamy, lepiej, żeby dobrze odpoczęła przed podróżą. Podczas posiłku sir Charles i Gyles dyskutowali na temat spraw związanych

z majątkiem, a Francesca wysłuchiwała wieści z Rawlings Hall.

- Sama chętnie bym się zdrzemnęła - przyznała ciotka Ester, mówiąc do Franceski, kiedy wyszli z jadalni. - Nie jestem w stanie spać w huśtającym powozie, a wiem, że jutro czeka nas długa droga do Bath. Francesca patrzyła, jak ciotka wchodzi po schodach. Za sobą usłyszała

Gylesa instruującego Edwardsa, który przyszedł tu na wyraźne polecenie swojego pana. Sir Charles pragnął obejrzeć magazyny. Po chwili stryj w towarzystwie Edwardsa wychodzi! już z domu, a Francesca spojrzała na męża, który właśnie się odwrócił. Uśmiechnęła się i ruszyła w stronę saloniku, ale Gyles chwycił ją za ramię, więc przystanęła. Rozluźnił palce i ujął jej dłoń łagodniej. Spojrzał jej w oczy i powiedział:

- Zastanawiałem się... czy nie masz pilnych obowiązków. Może pomogłabyś mi w badaniach nad ustawami? Starała się powstrzymać serce, by nie wyskoczyło z piersi albo żeby

przynajmniej nie było widać, jaka jest szczęśliwa.

- Nad twoimi debatami parlamentarnymi?

- Jest mnóstwo punktów do sprawdzenia w tych ustawach. Jeśli nie jesteś zbyt zajęta... Uśmiechnęła się czując, jak jego palce mocniej zaciskają się na jej dłoni.

- Nie jestem zajęta. Z chęcią ci pomogę. Spędziła z nim całe popołudnie. Miał listę książek i notatki na temat tego,

jakich informacji potrzebowała z poszczególnych woluminów. Książka po książce sprawdzali wszystkie punkty. Gyles siedział przy biurku, czytał i robił notatki, a ona szukała kolejnych książek.

Kiedy kończył czytać fragment jednej książki, podsuwała mu następną, wskazując tekst, który powinien przejrzeć. Uśmiechała się, zadowolona, że ich praca zaczyna nabierać szybszego tempa.

Kilka godzin później sir Charles zajrzał do nich i zobaczył, czym się zajmują. Powiedział, że chciałby zadać kilka pytań w związku z gospodarstwem i interesami Gylesa. Rozpoczęła się dyskusja, która trwała, póki ciotka Ester nie dołączyła do nich po swojej popołudniowej drzemce. Nadeszła pora na herbatę. Francesca zadzwoniła i poinstruowała Wallace'a, by herbatę podano w bibliotece.

A Franni? - zapytała, spoglądając na Ester.

Obudziła się, ale jest trochę senna. Sama wiesz, jaka ona jest, czasem żwawa

i szczęśliwa, a po chwili już chce tylko leżeć na łóżku i nic nie robić. Jest z

nią Ginny. Kazałam jej pomóc Franni ubrać się do kolacji.

Ginny była pokojową Franni od wielu lat. Kiedy dziewczyna była mała, była jej opiekunką i stąd jej wielkie oddanie dla swojej pani. Zważywszy, że tym razem Francesca nie jechała z nimi w powozie, Franni mogła zabrać ze sobą Ginny, co było bardzo korzystne, gdyż Franni nie lubiła, kiedy służyła jej osoba, której nie znała.

Francesca nalała herbaty. Wszyscy siedzieli i popijali. Popołudnie minęło w przyjemnej atmosferze.

-Maria vergine! To niemożliwe!

Gyles był w swoim pokoju, przygotowywał się do kolacji. Usłyszał krzyk i krewkiego Włocha. Wał-lace stal obok, trzymając w dłoni krawat Gylesa. Uśmiechnął się i powiedział:

To Ferdinand. - Odłożył krawat i ukłonił się. -Każę mu natychmiast odejść.

Nie! - Gyles uniósł dłoń, zatrzymując Wallace'a. Nie słyszał słów, ale

wiedział, że Francesca rozmawia z kucharzem na korytarzu. - Zostań.

Gyles podszedł do drzwi prowadzących do sypialni Franceski. Otworzy! je i zobaczył, że Millie stoi pośrodku pokoju, wpatrując się w otwarte drzwi do saloniku swojej pani, gdzie Francesca dyskutowała po włosku z porywczym kucharzem.

Gyles wszedł do pokoju, a Millie dalej patrzyła zdziwiona. Zignorował ją i podszedł do otwartych drzwi. Pośrodku saloniku stała Francesca w szlafroku, z rękoma założonymi na piersiach i czekała spokojnie, aż Ferdinandowi zabraknie powietrza w płucach. Kiedy tak się stało i mężczyzna musiał przerwać, by wziąć kolejny oddech, kobieta przerwała mu stanowczo.

- Podobno jesteś doskonałym kucharzem. Nie rozumiem zatem, dlaczego nie jesteś w stanie przygotować i podać na stół kolacji o godzinie ósmej, skoro uprzedzono cię już rano, że kolacja ma być na siódmą wieczorem. W odpowiedzi usłyszała kolejną tyradę po włosku, a kiedy padło zasadnicze

wyjaśnienie, przerwała mu, unosząc dłoń. W jej wyrazie twarzy była surowość. Przyglądała się przez chwilę kucharzowi, a potem skinęła.

- Dobrze więc, skoro nie jesteś w stanie wypełnić swoich obowiązków, poproszę kucharkę, żeby to zrobiła. Jestem pewna, że uda jej się nakarmić swojego pana i przygotować wszystko na żądaną porę.

- Nie! Nie może pani... - Ferdinand w porę się powstrzymał. - Bellissima, błagam... Francesca pozwoliła mu paplać jeszcze chwilę, a potem przerwała

machnięciem dłoni.

- Dość! Jeśli jesteś choć w połowie takim świetnym kucharzem, za jakiego się uważasz, przygotujesz doskonałą kolację - zerknęła na zegar na kominku -za godzinę. - Spojrzała na Ferdinanda i wskazała mu drzwi. - A teraz już idź! Aha, jeszcze jedno. Nie przychodź rozmawiać ze mną tutaj. Jeśli chcesz coś omówić, musisz zgłosić się do Wallace'a. Nie pozwolę, żebyś w domu mojego męża przewracał wszystko do góry nogami. Mieszkamy w Anglii i musimy stosować się do angielskich reguł. Idź już. Idź!

Ferdinand posłusznie wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Francesca patrzyła na nie przez chwilę, a potem skinęła. Odwróciła się i ruszyła do swojej sypialni, rozwiązując pasek szlafroka. Dopiero kiedy podeszła do drzwi, zauważyła, że stoi w nich Gyles. Przypomniawszy sobie pokrótce wzburzenie Ferdinanda, skrzywiła się. Nie musiała się zastanawiać, dlaczego jej mąż ma kamienny wyraz twarzy. Znał włoski na tyle dobrze, że mógł zrozumieć, o czym mówił kucharz. Gyles patrzył przez chwilę ponad głową Franceski.

- Mogę go odesłać do Londynu, jeśli chcesz - powiedział i spojrzał na nią. -Jeśli sobie życzysz... Przechyliła głowę, jakby się wahała. Zastanawiała się nad tym, że Ferdinand

nieświadomie zagroził własnej pozycji, zgadywała, co sądzi o tym jej mąż, mężczyzna bardzo zazdrosny. Przypomniała sobie właśnie, że ma na sobie tylko szlafrok i to rozpięty, a pod spodem cienką halkę.

- Nie. Jeśli chcesz zachować odpowiednie wpływy w kręgach politycznych, umiejętności Ferdinanda mogą być ci w tym pomocne. Najlepiej przyzwyczaić go po prostu do tego, że od czasu do czasu mamy jakieś szczególne, niespodziewane wymagania. Lepiej teraz niż w Londynie. Gyles nie spuszczał z niej wzroku. Jego wyraz twarzy złagodniał, a Francesca

miała wrażenie, że powiedziała coś, co bardzo poprawiło mu humor.

- Jeśli sądzisz, że Ferdinand jest w stanie się przystosować, niech lepiej zostanie. Podeszła bliżej, Gyles opuścił wzrok, poczuła na piersiach, brzuchu i nogach

rozchodzące się falą ciepło.

Cofnął się i pozwolił, żeby przeszła obok. Spojrzał na Millie.

- Jeszcze coś - powiedział tak cicho, by tylko Francesca go słyszała. - Nigdy więcej nie wolno mu zbliżać się do tego skrzydła domu.

- Słyszałeś, co mu powiedziałam? Skinął głową. Więc wiesz, że już tu nie przyjdzie. Patrzył na nią jeszcze chwilę, a potem

zerknął na Millie.

Zostawię cię, żebyś mogła się przebrać.

Gyles siedział u szczytu stołu w jadalni, po jego lewej stronie zasiadła ciotka Henni, po prawej ciotka Ester. Starał się uczestniczyć w rozmowie. Starał się nie wpatrywać w siedzącą po drugiej stronie stołu żonę, odzianą w suknię z delikatnego jedwabiu. Starał się nie myśleć znów o tym, co widział w jej saloniku przed godziną.

Nie był przygotowany na uczucie zazdrości, które nim teraz targało. Było silne, porażające i niepokojące. Nie był również przygotowany na jej spokój, na to, jak sobie poradziła z włoskim kucharzem, na niezachwianą lojalność, którą wyczuł w jej słowach. Czy to właśnie była miłość? Czy fakt, że go kochała, oznaczał, że już nigdy nie będzie musiał się zastanawiać nad tym, czy jest mu bezwzględnie oddana?

Starał się nie łamać sobie nad tym głowy, ale nie mógł się powstrzymać od rozważań. Pozornie z powagą odpowiadał na pytania ciotki Henni, ale nie mógł oderwać myśli od swojego skarbu.

Mówiła, używając słów „my" i „nas". Robiła to instynktownie, nie zastanawiając się nad tym. Tak właśnie myślała o swoim małżeństwie, tak widziała ich przyszłe życie.

Barbarzyńca śpiący gdzieś w jego wnętrzu tego właśnie pragnął, chciał posiąść ten skarb, ale dżentelmen przekonywał go, że wcale tego nie potrzebuje.

- Gyles, otrząśnij się z zamyślenia. Pośpiesznie wrócił na ziemię i zerwał się na równe nogi widząc, że damy

wstają od stołu. Ciotka Henni uśmiechnęła się. Poklepała go po ramieniu i powiedziała:

- Nie przeciągajcie popijania porto, chciałabym z tobą porozmawiać. Mam gotową odpowiedź na twoje pytanie.

Jedyne pytanie, jakie Gyles mógł sobie przypomnieć, dotyczyło opinii ciotki Henni na temat Franni, ale to wystarczyło, żeby skrócić czas rozmowy w miłym towarzystwie sir Charlesa i wuja. Chciał jak najszybciej przejść do salonu, gdzie będzie musiał cierpliwie znosić jakże krępującą obecność kuzynki żony. Nikt prócz niego nie był jednak zaniepokojony jej osobą. Uważali ją być może za nieco dziwną i odrobinę niezręcznie czuli się w jej towarzystwie, ale nikogo nie denerwowała tak jak jego.

Po czterdziestu minutach męskiej rozmowy Gyles opróżnił swój kieliszek i postanowił stawić czoło temu, co nieuniknione.

Już w progu rozejrzał się i ustalił, gdzie siedzi każda z dam. Francesca rozmawiała z ciotką Henni przy kominku. Sir Charles i wuj Horacy podeszli do lady Elisabeth i ciotki Ester, które siedziały na kanapie.

Franni spoczęła na fotelu obok ciotki. Gyles czuł na sobie spojrzenie błękitnych oczu, kiedy szedł w stronę Franceski, ale nie dał po sobie poznać, że zauważa obecność kuzynki.

- Och! Tu jesteś! - zawołała ciotka Henni i zwróciła się do Franceski. - Musisz się za niego zabrać, moja droga. Popijanie porto trwało o wiele za długo jak na rodzinne zgromadzenie po kolacji. - Henni potrząsnęła głową z niezadowoleniem. - Nie można pobłażać niestosownym przyzwyczajeniom. -Poklepała dłoń Franceski i przeszła do osób zgromadzonych wokół kanapy. Gyles patrzył, jak odchodzi, a potem spojrzał w szmaragdowe oczy

Franceski.

- Zamierzasz się za mnie zabrać, moja pani? Uśmiechnęła się i cichym, uwodzicielskim głosem powiedziała:

- Co wieczór się za ciebie zabieram, mój panie. Dłonią odnalazł jej dłoń i pogłaskał ją. Uniósł do ust i ucałował.

- Bądź pewna, że ci o tym przypomnę. Może zastanowimy się nad jeszcze kilkoma niestosownymi nawykami. Uniosła brwi, jakby się zastanawiała, a potem odwróciła głowę, bo dołączył

do nich sir Horacy. Gyles dowiedział się, że to właśnie jego wuj powiedział Francesce, gdzie znajdują się donice i wazony, które kiedyś były na rabatach, a potem zniknęły schowane za stodołą. Kiedy patrzył, jak owijała sobie wuja wokół palca, nie mógł nie podziwiać jej zdolności do wpływania na innych. Wuj Horacy nie był wcale osobą uległą, ale dla Franceski chętnie naginał swoje plany.

Odruchowo rozejrzał się po pokoju, sprawdzając, jak się mają jego goście. Wszyscy z wyjątkiem Franni toczyli rozmowy. Gyles zatrzymał na niej wzrok. Spodziewał się, że dziewczyna będzie miała znudzoną minę. Jednak... była zadowolona. Nie potrafił określić tego inaczej. Uśmiechała się, jakby przydarzyło jej się coś przyjemnego. Patrzyła na niego i na Francesce, ale jakby ich nie widziała. Nawet nie zauważyła, że jest przez niego obserwowana. Usta miała rozciągnięte w dziwnym, tajemniczym uśmiechu. W jej wyrazie twarzy łatwo było odczytać przyjemne wyobrażenia, jakimi zajęty był teraz jej umysł.

Gyles podszedł bliżej do Franceski, a Franni uśmiechnęła się jeszcze weselej. Był święcie przekonany, że ich obserwowała. Frances Rawlings zdecydowanie była bardzo dziwną kobietą.

Sir Horacy zwrócił się do Gylesa:

- Jak idzie budowa mostu? Francesca słuchała odpowiedzi, a potem uścisnęła dłoń męża, uwolniła palce

z jego uścisku i podeszła do Franni.

- Dobrze się czujesz? - zapytała i, szeleszcząc suknią, usiadła na oparciu fotela, na którym siedziała Franni.

- Tak - odparła Franni z uśmiechem. - To była bardzo miła wizyta. Jestem pewna, że będziemy przyjeżdżali częściej.

Francesca odpowiedziała uśmiechem. Zaczęła rozmawiać o Rawlings Hall i umiejętnie omijała temat Bath.

Dołączyli do nich sir Charles i ciotka Ester. Francesca wstała, by łatwiej im się rozmawiało. Wtedy ciotka Ester przysiadła na oparciu fotela, żeby porozmawiać z Franni. Sir Charles położył dłoń na ramieniu Franceski, a ta odwróciła się do niego.

- Moja droga, pobyt tu był niezwykle przyjemny. Muszę przyznać, że czułem się trochę winny, iż tak cię ponaglałem, żebyś przyjęła oświadczyny Chillingwortha, ale kiedy widzę, jak się miewasz, jestem już spokojny o twój los.

- Jestem szczęśliwa i bardzo się cieszę, że przyjechałeś i miałeś okazję poznać lady Elisabeth, ciotkę i wuja Gylesa. W końcu jesteście spokrewnieni.

- W rzeczy samej. Szkoda, że nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Francesca nie wspomniała mu o swoich planach zjednoczenia rodziny.

Będzie na to dość czasu, kiedy uzyska informacje na temat wszystkich krewnych. Była jednak bardzo zadowolona z tego, jak przebiegła wizyta. Z ulgą przyjęła fakt, że jej pierwsze towarzyskie zmagania tak dobrze się zakończyły.

Ciotka Ester wstała i rozmowa skierowała się na jutrzejszy wyjazd. Franni z niezadowoleniem wspomniała o ich planowanej wizycie w Bath. Charles usiadł na końcu kanapy, by z nią porozmawiać.

Ciotka Ester uniosła brwi i mruknęła:

- Mam nadzieję, że nie odmówi popijania tamtejszych wód, kiedy dotrzemy na miejsce.

- Czy to jej naprawdę pomaga? Ciotka Ester spojrzała na Franni i powiedziała cicho:

- Franni jest taka jak jej matka. Jak wiesz, Elise zmarła. Nie możemy być pewni, ale Charles żyje nadzieją, że z Franni będzie lepiej. Nim Francesca ułożyła sobie w głowie następne pytanie, starsza pani

odezwała się ponownie:

Nie mówiłam mu jeszcze o dżentelmenie Franni. Powiem, kiedy dotrzemy do

domu. Nie chcę go wcześniej tym martwić. Rozmawiałam jednak z Franni i

powiedziała mi, że on istnieje, ale na pewno nie nazywa się Chillingworth. -

Ester spojrzała w oczy Franceski. - To na pewno bardzo cię niepokoiło.

Cieszę się, że przynajmniej tyle udało mi się wyjaśnić.

Francesca skinęła głową.

Napisz, proszę, i daj mi znać...

Oczywiście. - Ciotka Ester spojrzała znów na Franni. - Kto wie, może jej stan

się poprawi? -dodała tonem pełnym żalu i smutku, a Francesca zrezygnowała

natychmiast z dalszych pytań.

Przy drugim końcu kanapy stał Gyles. Poprosił ciotkę na słowo na osobności.

Pora na szczerość. Odpowiedz na moje pytanie. Henni zerknęła w stronę

Franni siedzącej w fotelu i na sir Charlesa, który z nią rozmawiał.

Jest dziwna.

Wiem - podkreślił Gyles.

Skłaniam się ku opinii, że jest słabego rozumu albo, używając dosadnego

określenia, nieźle stuknięta, chociaż to nie tylko to. Z pozoru wydaje się

zupełnie normalna, choć niezbyt rozgarnięta. Jednak, po chwili rozmowy z

nią, po tym, jak spojrzałam w te błękitne oczy, nie jestem pewna, czy ona w

ogóle jest tu z nami, nie wiem, z kim właściwie rozmawiam.

Jednak wydaje się raczej nieszkodliwa.

Och, nie, nie jest w jakikolwiek sposób niebezpieczna. Sprawia jedynie

wrażenie, że jest nieobecna. - Spojrzała na Francescę. - Nigdy nic takiego nie

przydarzyło się w rodzinie Rawlingsów. - Spojrzała na Gylesa. - W naszej

rodzinie nie było nigdy żadnych słabości charakteru, może poza wielkim

uporem. Z tego, co słyszałam, matka Franceski była bardzo upartą kobietą,

zbyt upartą, by stary Francis Rawlings mógł ją sobie podporządkować. Nie

należy się spodziewać, żeby ta słabość umysłu Frances miała jakikolwiek

związek z Francesca.

Gyles zamrugał. Patrzył na Francescę, która wymieniała teraz plotki z jego matką.

- To nigdy nie przyszło mi do głowy. - Po chwili, wciąż przyglądając się Francescę, mruknął: - W niej nie ma ani jednej cechy charakteru, którą pragnąłbym zmienić. Kątem oka dostrzegł uśmiech ciotki Henni. Poklepała go po ramieniu i

rzuciła szorstko:

- Horacy wciąż powtarza, jaki z ciebie szczęściarz, i muszę przyznać, że się z nim całkowicie zgadzam.

Rozdział 14

Następnego ranka pomachali swoim gościom na pożegnanie. Powóz sir Charlesa objechał dookoła podwórze i skręcił na podjazd. Francesca westchnęła. Gyles zerknął na nią, szczęśliwy, że najwyraźniej wzdychała z zadowoleniem.

- Pomyślałem, że powinienem pojechać konno, sprawdzić, co z mostem. Masz ochotę mi- towarzyszyć? Pragnął w jej oczach dostrzec radość i nie rozczarował się. Niestety po chwili

radość zniknęła z jej twarzy.

- Nie, nie dzisiaj. Przez ostatnie trzy dni tak niewiele zrobiłam. Muszę trochę popracować. Festyn dożynkowy już za tydzień, a bardzo chcę, żeby wszystko wypadło doskonale.

- Nie muszę jechać tam dzisiaj. Potrzebujesz pomocy? Uśmiechnęła się i wzięła go pod ramię. Opuściła wzrok i patrzyła pod nogi,

kiedy wracali do holu.

- Gdybyś mógł poszukać w pamięci i powiedzieć mi, co pamiętasz z obchodów dożynkowych, jak przebiegały, co na nich było, bardzo by mi to

pomogło. Trochę opowiedziała mi już kucharka, co nieco dowiedziałam się

od pani Cantle, od twojej matki i ciotki, ale nie znam nikogo prócz ciebie, kto

pamiętałby ten dzień z punktu widzenia dziecka. - Zerknęła na niego. - Na

pewno coś pamiętasz. W majątku jest tyle dzieci. Chciałabym, żeby w tym

dniu wydarzyło się też coś ciekawego dla nich.

Jeśli czegoś nie wymyślimy, będziemy je wyławiać z sadzawki i fontanny.

Tak się działo zawsze, kiedy młodsi uczestnicy festynu zaczynali się nudzić.

Musimy sprawić, by się nie nudzili.

Mnie tam odrobina wody nigdy nie zaszkodziła.

Twoja matka twierdzi inaczej.

Resztę dnia spędzili na organizacji festynu dożynkowego, pierwszego takiego wydarzenia od dwudziestu ośmiu lat. Gyles przypominał sobie szczegóły i zapisywali wszystko to, o czym wspomnieli lady Elisabeth, ciotka Henni i wuj Horacy.

Po obiedzie wezwali Wallace'a, Irvinga i panią Cantle oraz kucharkę. Późnym popołudniem plan bitwy był gotowy. Gyles siedział w fotelu i patrzył, jak Francesca, generał w tej bitwie, rozrysowuje plan działań wojennych. Ich wojsko obsiadło wszystkie krzesła w pomieszczeniu. Kiwali głowami i od czasu do czasu dodawali jakieś uwagi lub sprostowanie. Entuzjazm panujący w pomieszczeniu był wyraźnie wyczuwalny.

- Wiem, gdzie możemy dostać odpowiednich rozmiarów beczki do wyławiania jabłek - przypomniał sobie Irving. Wallace skinął głową.

- Musimy też porozmawiać z Harrisem o piwie.

- Oczywiście - zgodziła się Francesca i zapisała to sobie i zwróciła się do kucharki. - A co z ciastami, mamy zamówić je u pani Duckett?

- Tak, mój chleb jest równie dobry jak jej, ale nikt w okolicy nie ma takiej ręki do wypieku ciast jak ona. Na pewno będzie szczęśliwa, że znów może się tym zająć.

- Bardzo dobrze - powiedziała Francesca i znów zanotowała uwagę kucharki. -A teraz powiedzcie, proszę, o czym zapomnieliśmy. Nikomu nic nie przyszło do głowy. Jedynie Gyles uśmiechnął się pod nosem

i powiedział:

- Edwards. Wszyscy zamarli i wymienili między sobą spojrzenia. Po chwili Wallace

odchrząknął.

- Jeśli można, niech pani zostawi Edwardsa mnie i pani Cantle. Wydaje mi się, że możemy ustalić z nim wszystko, co trzeba, nie robiąc przy tym wielkiego zamieszania. Francesca opuściła wzrok i starała się nie okazać rozbawienia.

- W rzeczy samej, to dobre rozwiązanie. Dobrze więc. - Położyła pióro i rozejrzała się. - To już wszystko. Jeśli wszyscy dobrze wykonamy nasze zadania, na pewno będzie to wspaniały, godny zapamiętania dzień.

- Obudź się, śpiochu. Francesca wtuliła się w satynową pościel i starała się jeszcze pospać, ale dłoń

na jej ramieniu potrząsała nią bez litości, choć delikatnie.

- Jest już po ósmej, ładny dzień - mruczał jej do ucha znajomy głos. -Pojeździmy trochę. Zmarszczyła brwi.

- Już przecież jeździliśmy. Zaśmiał się, przycisnął się do jej pleców i ją przytulił.

- Przejedźmy się konno, na Reginie. Na pewno tęskni za tobą.

- Och. - Francesca zaczęła się kręcić, odsunęła włosy z twarzy. Gyles leżał obok niej na łóżku. Był już ubrany, ale nie miał jeszcze krawata ani surduta.

- Ładna pogoda? - zapytała.

- Taka, na jaką możemy sobie pozwolić o tej porze roku. - Wstał i ruszył do swego pokoju. Rzucił jej zachęcające spojrzenie. - Ruszajmy. Francesca wstała z trudem. Po chwili przyszła Millie z wodą do mycia,

Francesca szybko się umyła i założyła strój do konnej jazdy. Chęć pogalopowania konno w dolinie sprawiła, że krew zaczęła krążyć w niej żywiej. Millie zostawiła na łóżku jej palcat i rękawiczki.

- A gdzie jest kapelusz? Głowa Millie zniknęła w szafie.

- Wiem, że tu był, wiem na pewno, razem z batem i rękawiczkami, ale nie mogę go znaleźć. Francesca usłyszała kroki na korytarzu. Po chwili dało się słyszeć pukanie do

drzwi.

- Nieważne, znajdzie się później. Gyles czekał na korytarzu. Gdy pojawiła się w drzwiach, obejrzał ją sobie

uważnie. Kiedy uniósł pytająco brwi, powiedziała:

- Nie możemy go nigdzie znaleźć. Machnął ręką.

- Muszę przyznać, że przywykłem już do tego podskakującego piórka.

- Piórko nie jest mi potrzebne.

- Mnie też nie. Kiedy dotarli do stajni, siwek Gylesa byi już osiodłany i czekał na swojego

pana, ale Reginy nigdzie nie było. Weszli do środka i ruszyli prosto do boksu klaczy. Po drodze usłyszeli pomrukiwania Jacobsa. Usłyszał kroki i wyszedł z boksu.

- Proszę mnie nie pytać, jak to się stało, ale wbił jej się kamień. Tkwił mocno w tylnym kopycie. Biedactwo. Dopiero go wyciągnąłem. Pokazał im mały, ostry kamyk. Gyles zmarszczył brwi.

- Jak to się mogło stać? Przecież nikt by jej nie wstawił do boksu bez sprawdzenia kopyt.

- Owszem, ale kamień jest. - Jacobs potrząsnął głową. - Jedyne, co mi przychodzi do głowy to to, że jakiś hultaj nie sprawdził i wniósł go do boksu razem ze słomą. Porozmawiam z każdym z nich, możecie państwo być tego pewni. Na razie jednak, proszę pani, bardzo mi przykro, ale klacz nie nadaje się do jazdy. Francesca weszła do boksu, by obejrzeć kopyta ulubienicy. Skinęła głową i

wyszła.

- Masz rację, kopyto jest podrażnione. Jacobs poczuł się nieswojo, patrzył to na nią, to na Gylesa.

- Nie jestem pewien, proszę pani, czy mamy innego, odpowiedniego konia. Francesca popatrzyła na wielkie konie do polowań, a potem uniosła pytająco

brwi, spoglądając na Gylesa. Westchnął.

- Jeśli obiecasz, że nie będziesz pędzić jak wiatr w dolinie, to chyba możesz. Zwłaszcza że ja pojadę z tobą...

- Dziękuję - rzuciła Francesca i obdarzyła go szerokim uśmiechem. - Ten będzie dobry. Gyles zerknął na karego konia, którego wybrała Francesca, i skinął głową,

ignorując zaskoczone spojrzenie Jacobsa.

- Czarodziej przynajmniej jest w miarę posłuszny. Francesca zrobiła zadowoloną minę. Wyszli na podwórze. Po minucie Jacobs

wyszedł niepewnie, prowadząc karego konia.

Gyles objął żonę w pasie i zaprowadził do zwierzęcia. Zatrzymał się na chwilę przy karym rumaku, Jacobs go trzymał, a Francesca usiadła w siodle. Gyles wsiadł i chwycił wodze. Spojrzał na małą postać na grzbiecie masywnego konia, a potem ruszył. Zrównała karego z siwkiem i razem wyjechali z podwórza.

- Można przejechać przez wieś, a stamtąd zjechać w dolinę?

- Tak. - Spojrzał na nią. Dlaczego?

- Musimy porozmawiać z panią Duckett i Harrisem o zaopatrzeniu na festyn. Pomyślałam, że moglibyśmy upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Skinął głową. Zamiast jechać w stronę wałów ochronnych, Gyles poprowadził konia dookoła domu, przez park, a potem na główną drogę. Tam zwolnił, żeby przejechać przez główną bramę.

- Ależ szybki ten galop - zaśmiała się Francesca. Kłusem wjechali do wsi. Francesca weszła do piekarni, by porozmawiać z

panią Duckett, a Gyles poszedł do gospody „Pod Czerwonym Gołębiem" i zamówił dostawę piwa. Wrócił, aby uwolnić Francescę ze szponów pani Duckett. Kobieta była podekscytowana i, jak się spodziewała kucharka, bardzo zadowolona.

Gdy znów znaleźli się w siodłach, Gyles ruszył drogą obok kościoła. Tuż za nim wiodła droga w stronę doliny. Pięć minut później przejeżdżali przez wał i konie wyszły na szeroki, nieporośnięty drzewami teren równiny. Kary podskoczył, ale Francesca ściągnęła wodze i czekała na instrukcje Gylesa. Zerknął w jej stronę.

- Gdzie chcesz jechać? Zamyśliła się na chwilę, a potem odpowiedziała:

- Co myślisz o tych kurhanach, o których wspomniał Lancelot Gilmartin? To pewnie gdzieś blisko.

- Kilka kilometrów. - Gyles przyglądał jej się przez chwilę. - Ja nie nazwałbym wcale tego miejsca romantycznym.

- Więc mnie tam zabierz i sama sprawdzę. - Rozejrzała się, a kary przebierał nerwowo nogami. -W którą stronę?

- Na północ. Gyles popędził siwka, a Francesca ruszyła tuż za nim. Łeb w łeb, oba wielkie

rumaki pędziły po zielonych łąkach. Wiatr odrzucał na plecy czarne loki Franceski, a w jej żyłach wrzało podniecenie.

Niebo było szarawe, nie świeciło słońce, a mimo to w sercu kobiety bił blask. Co chwilę czuła na sobie, na twarzy, dłoniach, na plecach spojrzenie Gylesa. To nie był wyścig, choć jechali szybko. Ich galop był w pełni kontrolowany, nieryzykowny, podniecający, ale nie szalony. Czuła się dobrze z tym, że ktoś jej pilnował, że był z nią, że jechali razem. Dotarli na szczyt niewielkiego wzniesienia i zwolnili. Mężczyzna wskazał głową miejsce przed sobą.

- Widzisz te wzniesienia? Zobaczyła kilka małych kopców.

- To już tam?

- Obawiam się, że tak. Jego zniecierpliwiony ton ją zaalarmował. Spojrzała w stronę, w którą

patrzył. Zauważyła jeźdźca wcześniej niewidocznego w zagłębieniu terenu.

- Lancelot Gilmartin?

- We własnej osobie. Lancelot też ich zauważył. Czekali. Gyles musiał uspokoić siwka, kiedy

Lancelot zbliżył się do nich pełnym galopem. Zdecydowanie za szybko podjechał i zatrzymał konia w ostatniej chwili. Zwierzę zarżało i się cofnęło.

Kary odskoczył i poszedł nieco w bok. Francesca ściągnęła wodze, wiedząc, że koń potrząsa głową. Tymczasem Lancelot opanował swojego gniadosza.

- Lady Chillingworth - przywitał się, nisko się kłaniając. - Milordzie - burknął, a nim Gyles zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wzrok Lancelota już spoczywał na twarzy Franceski. - Wiedziałem, że nie oprze się pani pokusie zobaczenia kurhanów. Jechałem właśnie w tamtą stronę, kiedy was zobaczyłem i zawróciłem. - Zerknął na Gylesa. - Milordzie, z przyjemnością będę towarzyszył jej lordowskiej mości w zwiedzaniu. Pan z pewnością ma jakieś pilne sprawy do załatwienia. Francesca wtrąciła się pośpiesznie, by Gyles nie zrównał Lancelota z ziemią:

- Panie Gilmartin, nie zrozumiał mnie pan. Naprawdę nie mogłabym...

- Och, to niedorzeczne. Nalegam. Proponuję wyścig.

Lancelot zawrócił niesfornego rumaka, chcąc ustawić się do wyścigu. Zwierzę odskoczyło na bok, uderzając bokiem w bardzo zdenerwowanego konia Franceski. Kary uskoczył, uderzając w siwka Gylesa.

- Nie! - krzyknęła Francesca, czując na plecach dreszcz strachu, kiedy silne zwierzę spięło się do biegu. - Trzymaj go! - rzuciła w stronę Lancelota. Ale gniady miał inne zdanie, cofnął się i zaczął wierzgać. Lancelot o mało

nie wypadł z siodła. Lewe ramię odwiódł do tyłu, a palcat, który miał w dłoni, uderzył w zad karego.

Koń Franceski ruszył galopem. Gyles próbował chwycić wodze, ale mu się nie udało. Wystarczyło jedno spojrzenie na postać żony podskakującej niepewnie na wielkim rumaku, by nabrał przekonania, że z trudem utrzymuje się w siodle i za chwilę spadnie.

Zaklął głośno, rzuci! groźne spojrzenie w stronę Lancelota.

- Ty przeklęty głupcze! - ryknął i ruszył za karym, zostawiając Lancelota samego z niesfornym gniadoszem. Nie myślał już o Lancelocie, nie miał nawet ochoty go zbesztać. Jedyne, co

go teraz zajmowało, to niewielka postać z trudem utrzymująca się w siodle. W damskim siodle nie miała żadnej możliwości przytrzymania się boków konia, nie mogła dosiadem kontrolować wielkiej bestii. Wystarczyła chwila nieuwagi, utrata równowagi... W tej części doliny teren był nierówny. Gyles wiedział, że każdy krok konia oznacza silne uderzenie; wkrótce ręce będą zbyt zmęczone, by mogła utrzymać wodze, i po jakimś czasie niechybnie spadnie.

Nie chciał o tym myśleć, nie chciał wyobrażać sobie, ile kamieni może kryć się w trawie. Odsunął od siebie ponure wizje i popędził konia. Miał nadzieję, że będzie miała dość siły i sprytu, by utrzymać się w siodle.

Francesca zacisnęła zęby, starając się do końca nie stracić oddechu przy każdym silnym uderzeniu kopyt o ziemię. Wcześniej, kiedy jeździła na koniach sir Charlesa, miała plan na wypadek, gdyby koń się spłoszył. Wiedziała, że musi utrzymać się na jego grzbiecie, póki zwierzę się nie zmęczy. Wszystko to

sprawdziłoby się w lesie, gdzie ścieżki były wyrównane, ale tu skręcały gwałtownie, co sprawiało, że koń zwalnia! i szybciej się męczył. Tu, na otwartych terenach w dolinie rzeki, kary rumak przyśpieszał coraz bardziej i mógł tak biec bez opamiętania.

Wertepy niewiele dla niego znaczyły, znacznie gorsze okazały się dla niej. Miał wrażenie, że za chwilę wyrwie jej ręce z barków, a koń dalej biegł jak szalony. Jedynie wysoki, mocno zaczepiony w strzemieniu but i noga obejmująca przedni łęk pomagały jej zachować równowagę i utrzymać się w siodle. Wiedziała, że nie wytrzyma tak zbyt długo. Gdy sobie to wreszcie w pełni uświadomiła, usłyszała za sobą tętent kopyt. Zbliżały się coraz wyraźniej. Mocniej chwyciła wodze i starała się utrzymać równowagę, zmniejszyć uderzenia o siodło. W gardle czuła gromadzący się, zatykający wylot z płuc strach. Plecy miała rozgrzane.

Spojrzała przed siebie. Dostrzegła kilka większych muld ziemi wyglądających jak cienie na zielonej murawie. W górę i w dół, w górę i w dół, na pewno tego nie przetrzyma, nie uda jej się tak długo utrzymać w siodle.

Siwek wciąż się do niej zbliża!, ale nie mogła zaryzykować oglądania się za siebie. Wzięła głęboki oddech i resztkami siły próbowała ściągnąć wodze. Bez rezultatu. Kary opuścił nisko głowę, a ona nie miała już siły z nim walczyć. Tuż obok pojawiła się głowa siwka. - Wyjmij nogi ze strzemion, teraz! - padła komenda z ust Gylesa. Odsunęła od

siebie obawę przed tym, że bez trzymania nóg w strzemionach na pewno

spadnie, i zrobiła, co kazał.

Kiedy tylko jej buty uwolniły się, poczuła na sobie jego ramię. Chwycił ją w pasie i podniósł. Puściła wodze i odepchnęła się od siodła. Wyciągnęła ręce w jego stronę. Uniósł ją wyżej, pociągnął i przycisnął do siebie. Chwyciła się go, uczepiła z całych sił, szlochając trzymała go mocno. Przylgnęła do męża, skuliła się, policzek przytuliła do jego piersi. Była bezpieczna.

Gyles stopniowo zwalniał. Nie chciał gwałtownie hamować. Pragnął jedynie ją tak trzymać i pozwolić, by do jego umysłu dotarła wreszcie myśl, że jest bezpieczna. Chciał, żeby strach, paniczny strach nareszcie skrył się za maską spokoju. Nie chciał znów okazać, jak bardzo się przestraszył. Jednakże tym razem bał się jeszcze bardziej. Wciąż dyszała ciężko, kiedy zatrzymał siwka, wciąż drżała ze strachu, równie mocno jak on. Objął ją, przytuli! policzek do jej włosów, ścisnął przez chwilę mocniej, a potem rozluźnił uścisk i starał się spojrzeć jej w oczy...

- Ojej! - Lancelot znów zatrzymał konia w ostatniej chwili tuż obok nich. -Wszystko w porządku? Gyles uniósł głowę.

- Ty bezmózgi niedojdo! Gdybyś miał choć krztynę rozumu... Francesca nasłuchiwała. Gyles rugał go bezlitośnie. Musiała przyznać, że

zgadzała się z każdym słowem. Była wdzięczna za to, że je wszystkie wypowiedział, bo sama nie miała dość siły i nie mogła nawet dobrze złapać oddechu. Skupiła uwagę na oddychaniu, wsłuchiwała się w bicie swojego i jego serca. Zwalniały. Zrozumiała wreszcie, że oboje są cali i zdrowi. Wciąż są razem.

Kiedy strach zaczął ustępować, uniosła głowę, Znów słuchała tyrady Gylesa i popierała go w pełni. Mówił, że Lancelot nie ma za grosz rozsądku i poczucia odpowiedzialności, że nie potrafił przewidywać skutków swojego dziecinnego zachowania, przez co naraził Francescę na ogromne niebezpieczeństwo.

Zerknęła na Lancelota i zrozumiała, że słowa Gylesa odbijały się od tarczy samozadowolenia. Czekał spokojnie, aż Gyles skończy mówić, i z pobłażaniem machnął dłonią.

- Tak, owszem, ale przecież nie zrobiłem tego celowo. Lady Chillingworth wie, że nie chciałem niczego złego. Zresztą nic jej się nie stało.

- Nic mi się nie stało tylko dlatego, że lord Chillingworth był tu ze mną. Gdyby nie on, przez twoją głupotę byłabym już martwa! - Lancelot pobladł, a Francesca mówiła dalej: - Jesteś jeszcze dzieckiem, Lancelocie. Udajesz

dorosłego, ale to tylko maska pozorów, poza. - Machnęła w stronę wzniesienia, z którego przyjechali. - Tak, na wzgórzu słyszałeś tylko to, co chciałeś usłyszeć, i zachowałeś się jak rozbestwiony dzieciak. Teraz znów robisz to samo, nie biorąc pod uwagę naszych słów. - Mylisz się, sądząc, że zachowanie nie ma znaczenia. Odgrywa wielką rolę. Pokazuje, kim jesteś naprawdę pod maską pozorów. Nigdy nie odniesiesz w życiu sukcesu, nie będziesz uznany w towarzystwie, jeśli nie będziesz zajmował się tym, co naprawdę ważne, a tylko przyjmował afektowaną pozę. - Machnęła ręką. -Odejdź już! Nie chcę cię więcej widzieć na oczy, póki nie wydoroślejesz. Lancelot przybrał kolejną pozę, odrobinę bardziej ludzką niż jego zwyczajowa imitacja Byrona, i zebrał wodze.

- Słowo ostrzeżenia - rzucił Gyles ostrzegawczo. -Nie próbuj nawet odwiedzać nas w zamku, dopóki ja lub moja żona sami cię nie zaprosimy. Lancelot zerknął na Gylesa i pobladł. Skłonił się, ostrożnie zawrócił konia i

odjechał.

Francesca odetchnęła głośno z wyraźną ulgą i odchyliła głowę, oparła ją na piersi Gylesa.

- To bezmyślny dzieciak.

- Obawiam się, że masz rację. - Przez chwilę siedzieli jakby w oczekiwaniu. -Wracając do tematu, już nigdy więcej nie będziesz jeździła na moich koniach. Francesca podniosła głowę, by spojrzeć mu w twarz.

- Nie mam ochoty jeździć na twoich koniach do polowań.

- Będziemy musieli pomyśleć o drugim koniu dla ciebie.

- Nie, Regina mi wystarczy. Pewnie i tak nie będę już jeździła codziennie, więc gdybyś mi kupił drugiego konia, ktoś musiałby go dzień w dzień objeżdżać. Odwróciła się w stronę Gylesa.

- Jesteś pewna?

- Tak. Co teraz zrobimy z karym?

- Sam wróci. Jeśli nie będzie go w stajni za godzinę, Jacobs kogoś po niego wyśle. Jedną ręką trzymał ją w pasie, a drugą chwycił wodze i powoli wrócili na

stromy nasyp. Jechali doliną, nic nie mówiąc, potem wrócili na drogę, która wiodła prosto do bramy zamku. Kiedy wjechali do parku, Gyles zwolnił nieco. Liście szeleściły pod kopytami konia. Nagie gałęzie tworzyły baldachim okryty szarym niebem.

Powinien być poruszony do głębi ostatnimi wydarzeniami, ale tak nie było. Górowało w nim poczucie zwycięstwa i zadowolenie z faktu, że jego żona jest znów bezpieczna w jego ramionach. Spojrzał na jej twarz, obserwował profil.

- Na pewno nic ci nie jest? Spojrzała w górę. Szmaragdowe oczy zaokrągliły się. Uśmiechnęła się.

- Bałam się, byłam wstrząśnięta, ale teraz... -Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, podniosła dłoń do jego policzka, odwróciła się i dotknęła ustami jego ust. Pocałowała go łagodnie, długo, ale namiętnie. Cofnęła się i spojrzała mu w oczy. - Dziękuję za uratowanie życia. Uśmiechnął się. Spojrzał przed siebie i skierował siwka w stronę stajni.

Następnego ranka Gyles pojechał sam. Zostawił Francescę śpiącą w łóżku. Jechał drogą do mostu, sprawdził nowo zrobione dźwigary i wracał doliną. Niektórzy uważają, że krajobraz w tej części kraju jest ponury. Wiele kilometrów niekończącej się pustki i tylko skowronek od czasu do czasu przypomina ci, że nie jesteś sam. Dziś ta atmosfera bardzo Gy-lesowi odpowiadała. Potrzebował trochę czasu w samotności, by coś przemyśleć.

Pragnął uświadomić sobie, jakie zmiany nastąpiły w jego życiu i spróbować je zrozumieć.

Nie wyobrażał sobie, że małżeństwo mogłoby spowodować taki przełom, takie poruszenie w jego duszy. Małżeństwo z Francesca miało na niego taki właśnie wpływ. Wiedział od pierwszej chwili, że była niesamowita, ale teraz nie czuł zaniepokojenia. Z łatwością trafiała do jego serca, do mężczyzny, nie do hrabiego, do barbarzyńcy, nie do dżentelmena, a on, co dziwne, szybko do tego przywykł. Nie był pewien, co obecność takiej kobiety zmieniała w jego charakterze. Może to właśnie ona potrafiła okiełznać barbarzyńcę.

W duchu oburzył się na tę myśl i na to, co zdarzyło się poprzedniego dnia. Myślał o tym, co czuł, kiedy widział, jak podskakuje na grzbiecie uciekającego konia. Dawny strach znów się pojawił, ostry, silny. Bal się, że upadnie tak jak jego ojciec. Mimo to wraz ze strachem pojawiła się determinacja, silne postanowienie uratowania jej, przekonanie, że potrafi tego dokonać, że na pewno mu się uda.

I udało się.

Wczoraj zrozumiał, na czym polega różnica między byciem trzydziestopięcioletnim, silnym mężczyzną, a siedmioletnim, bezradnym chłopcem. Miał wrażenie, że dawne demony zniknęły. Na ironię zakrawał fakt, że zawdzięczał to głupocie Lancelota Gilmartina.

Zwolnił, zbliżając się do wysokiej skarpy. Zjechał z niej ścieżką wiodącą w stronę zamku, gdy już prawie byli na prostej drodze, wyczuł dziwną nierówność w chodzie konia. Ściągnął wodze i zsiadł. Szybka inspekcja wykazała, że koń ma luźną podkowę. Poklepał go po szyi i przełożył wodze do przodu. - Chodź, staruszku, pójdziemy piechotą.

Do stajni było niedaleko, a on wciąż miał wiele do przemyślenia. Myślał o miłości, o kochaniu innej osoby. Poprzedni dzień wykazał, jak głęboka jest woda, na którą wpłynął, a mimo to miał wrażenie, że wciąż trzyma głowę nad powierzchnią. Wiele do niej czuł, owszem, a ona wydawała się z tego zadowolo-

na, jakby doceniała ustępstwo. To on wprowadził ją w swoje życie, ale kiedy się nad tym zastanowił, stwierdził, że ona zdobywała go kawałek po kawałku. Zawarli przyjacielskie porozumienie, które pozwalało mu czuć do niej tyle, ile potrafił. Ale czy to wystarczy? Czy to utrzyma jej miłość?

Tak bardzo się mylił w swojej ocenie żony, więc może myli się również, obawiając się ją pokochać? Może powinien pozwolić, by to, co mogłoby między nimi zaistnieć, rozkwitło w pełni?

Westchnął ciężko i skierował się na ścieżkę wiodącą prosto do stajni. Siwek wyraźnie zwolnił. Gyles spojrzał w górę. Kilkanaście metrów przed nim nad ścieżką na wysokości kolan rozciągnięto skórzany rzemień i przywiązano oba jego końce do pni drzew. Rzemień pochodził z uprzęży dla koni powożących.

Zatrzymał się. Pociągnął za rzemień. Nie był mocno naprężony, ale dość, by nie ustąpić. Spojrzał na siwka, oceniając, jak wysoko uderzyłby w jego nogi. Obejrzał go sobie dokładnie, sprawdził wiązania. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby jechał tą drogą kłusem, albo gdyby wyjeżdżał z parku galopem. Zmarszczył brwi, rozwiązał jeden supeł i zwijając rzemień, zabrał się za drugi.

Najczęściej on jeździł tą drogą konno. Oprócz niego korzystała z niej jedynie Francesca.

Pytanie brzmiało: Kto i dlaczego?

Nie miał żadnych miejscowych wrogów... Może z wyjątkiem Lancelota Gilmartina. Włożył rzemień do kieszeni, chwyci! wodze siwka i ruszył dalej ścieżką.

Lancelot był niemądry, ale nie aż tak. Gyles nie wierzył, że mógłby zrobić coś w tym stylu. Postępowanie z zimną krwią nie leżało w jego naturze. Na pewno wziąłby też pod uwagę fakt, że to Francesca mogłaby ulec wypadkowi, a tego na pewno by nie chciał. Aczkolwiek, zważywszy niecodzienną naturę chłopaka... może jego zauroczenie zmieniło się nagle w nienawiść?

Jeśli nie Lancelot, to kto? Owszem, zajmowały go różne kwestie polityczne, którym wielu się przeciwstawiało, ale nie sądził, aby przeciwny obóz w parlamencie posunął się do czegoś podobnego. To byłoby oburzające.

Wyjął rzemień z kieszeni i jeszcze raz mu się przyjrzał. Był mokry. Zeszłej nocy padało, ale od świtu utrzymywała się nie najgorsza pogoda. Ktoś musiał rozciągnąć rzemień przynajmniej zeszłej nocy. Mógł tam jednak być znacznie dłużej. Zastanawiał się, kiedy ostatni raz ktoś jechał tą ścieżką. Jechali tędy z sir Charlesem pierwszego ranka ich wizyty. Potem jeździła Francesca, ale inną drogą. Gyles dotarł do stajni.

- Jacobs! Mężczyzna przybiegł posłusznie. Gyles poczekał, aż odda siwka stajennemu,

a potem pokazał mu rzemień.

- To może być nasz, kto to wie, tyle ich tu jest. -Jacobs naciągnął go w dłoni. -Nie jestem pewien. Gdzie był? Gyles odpowiedział. Jacobs spochmurniał.

- Każę swoim chłopcom się rozglądać. Ktokolwiek go rozpiął, może tam wrócić, żeby sprawdzić.

- Może, choć raczej wątpię. Powiadom mnie natychmiast, gdyby chłopcy zauważyli coś niezwykłego.

- Tak, panie.

- Podczas festynu stajnia ma być zamknięta i dobrze strzeżona.

- Tak, dopilnuję tego. Gyles ruszył w stronę domu, starając się odrzucić myśl, która pojawiła się

nagle w jego głowie. Miało to związek z wątpliwościami, w jaki sposób kamyk dostał się pod kopyto klaczy Franceski, skoro zwierzę nie wychodziło z boksu. Ktoś wiedział, że następnym razem będzie musiała dosiąść jednego z silnych koni, którego nie była w stanie okiełznać. Tak się złożyło, że Gyles był z nią wtedy, poza tym jechali inną drogą, ale wszystko mogło się wydarzyć zupełnie inaczej. Mogła pojechać sama drogą w stronę wałów.

Rozprostował ramiona i starał pozbyć się wizji, która pojawiała się w jego głowie. Nic się nie wydarzyło, a Francesca miała się dobrze. Powtarzał to sobie. Jedynie to miało teraz znaczenie. Stanął przed drzwiami wejściowymi, otworzył je i wszedł do środka.

Rozdział 15

Przed festynem ich czas wypełniony był obowiązkami. Gyles przeważnie przebywał gdzieś w pobliżu Franceski, raczej by zaspokoić potrzebę widywania jej, niż z przekonania, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo. Wciąż jednak miał wrażenie, że tylko kiedy znajduje się w zasięgu jego wzroku, jest bezpieczna, a przecież nie stanowiło to dla niego uciążliwego obowiązku. Dom bardzo się ożywił, biegali po nim lokaje, z rozbawieniem patrzył na Irvinga, którego też wciągnęła atmosfera pośpiechu. Nawet Wallace, choć to do niego niepodobne, zaczął się szybciej ruszać. Mimo to większość myśli Gylesa skupiała się na Fran-cesce. Zwracał uwagę na każdą zmianę tonu jej głosu, na to, jak pochyla głowę, kiedy się nad czymś zastanawia, na szelest jej spódnicy, kiedy przechodziła obok. Wszędzie było jej pełno, w jednej chwili była w kuchni, a zaraz potem na podwórzu przed domem.

Co wieczór jednak odnajdywał ją w swoich ramionach, szczęśliwą, zadowoloną i chętną do dzielenia z nim loża. Próbował nawet kiedyś poczytać gazetę, ale po kilku akapitach przeczytanych bez zrozumienia treści poddał się i poszedł sprawdzić, co Francesca robi w oranżerii.

Jego matka, ciotka Henni i wuj Horacy przybyli do jego domu. Słyszał ich głosy, kiedy wchodził do oszklonej przybudówki na kamiennym fundamencie, przylegającej do biblioteki. Wszyscy siedzieli przy wykonanym z kutego żelaza

stoliku, ustawionym w najbardziej nasłonecznionym w godzinach porannych miejscu oranżerii. Matka dostrzegła go natychmiast.

- Tu jesteś, kochanie. - Uniosła głowę, on pochylił się i pocałował ją w policzek. - Francesca opowiadała nam o planach dotyczących dożynek.

- Zgłosiłem się na ochotnika do dopilnowania konkursu łuczniczego - rzekł sir Horacy, prostując plecy. - Robiłem to już wiele lat temu dla twojego ojca i bardzo mi się podobało. Gyles skinął głową i spojrzał na ciotkę Henni.

- Ja i twoja matka będziemy się przechadzały między ludźmi, żeby dopilnować, czy wszystko jest jak trzeba.

- Będzie tak wielu łudzi... - zaczęła Francesca, spoglądając na niego - ... nie zdołasz wszystkiego dopilnować.

- To prawda. Stanął za krzesłem Franceski i położył dłoń na jej plecach. Słuchał, jak

opowiada o swoich planach. Wysłuchał ich już wcześniej i ze wszystkim się zgadzał, ale teraz nie zwracał uwagi na poszczególne słowa, lecz na radość przebijającą w jej głosie, kiedy wymieniała kolejne czynności.

- Do jutra wieczór wszystko powinno być gotowe.

- Jeśli będziemy mieli szczęście, w dzień dożynek będzie ładna pogoda. - Sir Horacy wstał. - O ile pamiętam, zawsze było ładnie w tym dniu.

- To prawda. Wszyscy w majątku zawsze modlili się o to. Od lat nie widziałam wśród ludzi takiej ekscytacji. - Lady Elisabeth pocałowała Francescę w policzek. Francesca i ciotka Henni również wstały z miejsc.

- Nie zapominaj, że jeśli będzie ci potrzebna pomoc, wystarczy wysłać lokaja na drugą stronę parku. Henni uścisnęła mocno dłoń Franceski i odwróciła się w stronę drzwi, w

których nagle pojawił się wielki cień.

- Hm! - Edwards zaszurał nogami i podniósł dłoń, by zapukać w futrynę.

Francesca odezwała się pierwsza: - Tak, Edwards? Mężczyzna ściskał czapkę w dłoni.

- Zastanawiałem się, czy nie mógłbym z panią zamienić słowa.

- -Tak? Nabrał powietrza w płuca, zerknął na Gylesa, a potem zwrócił się do

Franceski.

- Chodzi o śliwki, proszę pani. Trzeba je jutro żeli rać.

- Jutro? Ależ jutro jest ostatni dzień przygotowań do dożynek.

- Tak, cóż, drzewa, owoce i pogoda nie przejmują się dożynkami. W tym roku owocowanie było spóźnione i dopiero teraz śliwki dojrzały. Musimy je zebrać tak szybko, jak się da, póki jest jeszcze sucho. -Spojrzał na niebo. -Przez ostatnich kilka dni nie było deszczu. Jutro wszystkie śliwki będą się nadawały do zerwania. Nie ośmielę się czekać ze zbiorem do dnia po festynie. Francesca wiedziała już, że zbieranie śliwek i robienie z nich powideł było w

zamku równie starą tradycją jak dożynki.

- Więc będą ci potrzebni wszyscy ogrodnicy i stajenni?

- Tak, lokaje też. Nawet z ich pomocą zajmie to cały dzień. Francesca zmarszczyła brwi. Nigdy nie uda im się przygotować wszystkiego

do festynu bez pomocy lokajów. Lady Elisabeth natychmiast zwróciła się do niej:

- Możesz wziąć całą służbę z mojego domu, jeśli to w czymś pomoże. Francesca spojrzała znów na Edwardsa.

- A jeśli wszyscy pomożemy? Ile to zajmie czasu?

- Wszyscy?

- Cała służba, wszyscy w domu. Cala służba z rezydencji hrabiny wdowy. Każdy, kto ma dwie ręce. Ile czasu to zajmie z taką ilością ludzi? Edwards zastanawiał się.

- Kilka... - Skinął głową. - Tak, trzy godziny wystarczy, jeśli będzie tylu ludzi. Mamy mnóstwo drabin i koszy. Francesca odetchnęła z ulgą.

- Jutro po południu. Skończymy przygotowania do festynu, zjemy późny obiad i wszyscy zbierzemy się w sadzie, żeby zerwać śliwki.

- Doskonały pomysł - skinęła z aprobatą ciotka Henni.

- Powiem o tym moim ludziom - rzeki Edwards, skłonił się i odszedł.

- Muszę koniecznie przyjść - rzekł sir Horacy i stanął w progu. - Chyba zapowiada się kolejne święto.

- Proszę, przyjdźcie - zachęcała Francesca. -Po wszystkim zapraszam na herbatę i bułeczki.

- Co za wspaniały pomysł! - zachwyciła się lady Elisabeth. Gyles dostrzegł to charakterystyczne wejrzenie, kiedy Francesca planowała

jakieś wydarzenie. Nagle uśmiechnęła się szeroko.

- Wybaczcie, proszę, ale muszę natychmiast porozmawiać z Wallace'em.

- Oczywiście. Zobaczymy się jutro po południu. Machali jej na pożegnanie, a ona zniknęła w domu. Ciotka Henni wzięła sir

Horacego pod rękę i oboje ruszyli na zewnątrz.

Gyles podał ramię matce. Nie spieszyła się, by dołączyć do pozostałych. Szła wolno przez park. Zrezygnowany spojrzał na nią i uniósł pytająco brwi.

Uśmiechnęła się.

- Miałeś sporo szczęścia. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

- Wiem. Uśmiechnęła się jeszcze weselej. Poklepała go po ramieniu i pośpieszyła za

ciotką i wujem. Dobrze wiedział, ile miał szczęścia.

Następnego popołudnia przechadzał się pod gałęziami śliw, wokół których skupili się wszyscy zamieszkujący zamek ludzie oraz wszyscy z domu wdowy. Napawał się muzyką, jaką tworzyły ich rozmowy. Przybyli matka, ciotka Henni i wuj Horacy. Francesca dala każdemu kosz i skierowała do niskich gałęzi drzewa. Ciotka już miała całą suknię w plamach. Obie z matką chichotały radośnie podczas zrywania śliwek.

Wokół sześciu drzew ustawiono drabiny, na każdej stały dwie osoby, a pod nimi cztery osoby umieszczały śliwki w większych koszykach. W sadzie było jak w ulu, wszyscy byli w nastroju do zabawy.

Zakończono przygotowania do festynu. Służba od rana rzuciła się w wir pracy, a obecne zajęcie było nagrodą za ich dotychczasowy wysiłek. Nadeszła pora na radość po ciężkiej pracy. Francesca zamieniła w rodzaj festynu to, co uważano za nudny obowiązek.

Szukał wśród drzew swojej żony, czując, że jest świadkiem powstawania nowej tradycji.

- Zabiorę ten koszyk na platformę, proszę pani. -Tylko uważaj. Gyles spojrzał w górę. Jego przepiękna żona odziana w prostą sukienkę

koloru zielonych jabłek siedziała wysoko na drabinie. Sięgnęła po dwie śliwki, zerwała je jednocześnie i czekała na powrót pomocników. W zasięgu jej wzroku pojawił się Gyles. Uśmiechnęła się do niego.

- Zastanawiałam się, gdzie jesteś.

- To ja szukałem ciebie. Wyciągnął ręce, a ona podała mu śliwki. Potem rozwarła ramiona.

- Oto jestem. Spojrzeli na siebie.

- Widzę. Jedną ręką trzymając się drabiny, sięgnęła i zerwała kolejną śliwkę,

podniosła ją do ust i ugryzła. Czerwony sok poplamił jej usta.

- Są wyśmienite. - Ugryzła jeszcze odrobinę i podała mu owoc. - Spróbuj.

Zawahał się, a potem sięgnął po śliwkę, obrócił ją w palcach i włożył do ust. Owoc był tak wyśmienity, jak powiedziała. Smakował go, patrząc, jak Francesca oblizuje usta.

- Milordzie?

Gyles spojrzał w dół. Wrócili pomocnicy jego żony.

- Zostawcie koszyk. - Wskazał na ziemię. - Ja pomogę jej lordowskiej mości zrywać. Wasza pomoc przyda się innym.

Chłopcy uśmiechnęli się i odeszli, ciekawi, jak sobie radzą ich koledzy. Gyles zjadł śliwkę, spojrzał na żonę i powiedział:

- Zaczynamy?

Zorganizowano konkurs na to, która grupa najszybciej ogołoci drzewo ze śliwek. Sędziował Edwards. Kiedy jedna z grup głośnym krzykiem obwieściła koniec, podchodził i dokładnie oglądał gałęzie w poszukiwaniu owoców, których nie zauważyli. Potem ogłosił ich wygraną. Zwycięzcy pokrzykiwali i tańczyli z radości. Inni również wiwatowali, a potem pośpiesznie powrócili do swoich drzew. Po pewnym czasie przenoszono drabiny w inne miejsce.

Pełne kosze jechały na platformie do kuchni, zdarzyło się tak dwukrotnie, nim skończyli zbiór. Słońce wyjrzało na chwilę zza szarych chmur, rzucając złotawe promienie na drzewa, kiedy pierwsza, a potem kolejna grupa kończyła swoje ostatnie drzewo. Odniesiono drabiny, a kucharka i pani Cantle zabrały służbę z kuchni i pobiegły do domu. Nie mogąc się doczekać pikniku, ci, którzy już skończyli, pomagali tym, którzy jeszcze zrywali.

Dziesięć minut później, kiedy właśnie zerwano ostatnią śliwkę, kucharka i pani Cantle powróciły na czele procesji służących z tacami pełnymi słodkich bułek, świeżo ubitego masła i resztek zeszłorocznych powideł. Za nimi szło czterech lokajów, niosąc dwa wielkie kotły z herbatą.

W całym sadzie rozległy się okrzyki radości. Francesca zeszła z drabiny, a Gyles wziął ją za rękę i ruszyli w stronę kucharki. Kobieta skłoniła się grzecznie

i podała im bułki z masłem i powidłami. Wtedy Francesca zwróciła się do wszystkich oczekujących na poczęstunek:

- Dziękuję wam za dzisiejszy i jutrzejszy dzień.

- Ja również dziękuję - rzeki Gyles, wznosząc bułkę w górę. - Za Lambourn!

Okrzyki sprawiły, że ptaki poderwały się z drzew. Gyles machnął dłonią, kierując zebranych w stronę tac z jedzeniem. Wymienili z Francesca spojrzenia i podeszli do pani Cantle.

- Moja droga, to było wspaniałe wydarzenie.

- Musimy to powtórzyć w przyszłym roku.

- Co roku.

Suknia Franceski była obsmarowana śliwkami na piersiach i biodrach, gdzie wytarła brudne ręce.

Dwóch stajennych przyniosło fujarki, a kiedy zjedzono bułki i wypito herbatę, wszyscy zaczęli świętować. Gyles i Francesca przechadzali się wśród swoich ludzi, dziękując im i zbierając podziękowania od nich.

- Nie trzeba ich już dziś popędzać - rzekł Gyles do Wallace'a, ignorując czerwony sok spływający z poważnej twarzy majordomusa. - Wszystko już jest zrobione. Zasłużyli na odrobinę rozrywki.

- Kiedy zapadnie zmierzch, wszystko zakończy się samo.

Francesca oparła się na ramieniu Gylesa i uśmiechnęła do Wallace'a

- To prawda, proszę pani. Panujemy nad wszystkim, więc, że się tak wyrażę, możemy spocząć na laurach.

- Więc nacieszmy się naszymi laurami - mruknął Gyles, kiedy odeszli kawałek. - Jutro są dożynki dla całego majątku, a dziś śliwkowe żniwa. To, festyn tylko dla mieszkańców zamku.

Objął ją w pasie i przycisnął, okręcił dookoła i zaczęli ku uciesze służby tańczyć w rytm muzyki ludowej. Ludzie klaskali i pokrzykiwali wesoło. Hrabia i hrabina czuli się szczęśliwi.

- Och - westchnęła i oparła się o niego, kiedy w końcu się zatrzymał.

- Mama wychodzi.

Pomachali lady Elisabeth, ciotce Henni i wujowi Horacemu i patrzyli, jak cala trójka wraca przez park do domu. Słońce nieco przygasło, ostatnie promienie padały na sad, a mimo to zabawa trwała w najlepsze. Gyles pochylił się i szepnął Francesce do ucha:

- Chyba powinniśmy ich zostawić. Przy nas nie będą mogli bawić się swobodnie.

- Jeśli zobaczą, że idziemy do domu, poczują się w obowiązku wrócić za nami.

- Dokąd proponujesz pójść? Niezauważeni, odeszli pośród drzew. Tylko Wallace się za nimi obejrzał, ale Gyles skinął głową, żeby nic nie mówił i został. Francesca nie była zaskoczona, że schodzą krętą ścieżką po skarpie na taras, i niżej, tam, gdzie była altana.

Z uczuciem lekkości w sercu śmiała się i udawała, że się opiera. Widziała świat w kolorze różu, jak na niebie o zachodzie słońca. Miała rację, trzymając nerwy na wodzy, i opierając się pokusie ponaglania go. Pozwoliła mu kochać na swój sposób, w swoim czasie.

Jeszcze nigdy nie była tak zdyscyplinowana, ale teraz otrzymała swoją nagrodę za cierpliwość. Gotowa była zebrać żniwo swojej pracy. Był silny, opanowany, ale właściwie już prawie udało się go przekonać. Niedługo całkiem się podda i jej marzenie wreszcie stanie się rzeczywistością.

Na horyzoncie nie było ani jednej ciemnej chmury.

Gdy w końcu dotarli do altany, Gyles otworzył drzwi, czując, że pożądanie ogarnęło już ich oboje. Francesca uśmiechnęła się jak kot, któremu podano miskę śmietany. Weszła pierwsza i zatrzymała się na środku.

Oczy mu pociemniały. Uśmiechnęła się do niego, sięgając do jego krawata. Opuścił wzrok na jej piersi, palcami szukał po omacku sznurówki po bokach sukni.

- Zrobiłaś tu przemeblowanie.

- Niewielkie.

Przesunęła ramę z haftem jego matki w róg pomieszczenia. Nie musiała stać na samym środku.

- Kazałam Irvingowi też przynieść kanapę. - Skinęła w stronę wielkiego mebla tuż za nimi, umieszczonego tak, by można było stamtąd podziwiać widoki. -Miło będzie siedzieć na niej latem i odpoczywać.

W jej głosie dało się słyszeć dodatkowe znaczenie tych słów.

- A jesienią? - cichy szept musnął jej ucho. - Nie sądzisz, że teraz również byłoby miło poleżeć tu i odpocząć?

- Tak. - Oblizała usta. - Moglibyśmy obejrzeć zachód słońca.

- Moglibyśmy.

Ukrywanie czegokolwiek przed nią nigdy nie było możliwe, przestał się tym martwić już podczas ich nocy poślubnej. Przy niej mógł po prostu być sobą...

To dlatego przy niej czuł się w pełni sobą, kompletną istotą. Mógł zachowywać się naturalnie, ponieważ ona uważała to za dozwolone, a nawet pożądane. Uwielbiała odwoływać się do jego barbarzyńskiej natury, rzucała się bez oporu w jego ramiona i rozkoszowała się wrażeniami, jakie dawały jej chwile w ramionach zachłannego wojownika. Nie obchodziło jej, że mówił nieskładnie.

Uśmiechnął się pod nosem. Sama wyraźnie nie potrafiła w takich chwilach nad sobą zapanować. Wystarczyło, że jej dotknął, a ona zaczynała tracić zmysły i jedynym sposobem porozumiewania się, jaki im pozostawał, był dotyk.

Przesunął dłoń z jej głowy na pierś i zaczął delikatnie głaskać. Mruknęła lekko ochrypłym głosem.

Rozdział 16

- Milordzie, czy mogę panu zająć chwilę?

Gyles odwrócił głowę. Wallace wszedł do jadalni i stał obok niego z tacą w dłoni.

- To dotyczy również jej lordowskiej mości.

Poranek rozpoczynający dzień dożynek był odrobinę mglisty, ale dość pogodny. Słońce zaczynało już świecić łaskawie na tych wszystkich, którzy od rana uwijali się wokół zamku, ustawiając stoły. Większość służby była na zewnątrz.

- Co się stało?

- Jedna ze służących miała napełnić wazon na schodach jesiennymi gałęziami, by rozjaśnić nieco wejście na czas festynu. Kiedy próbowała wepchnąć gałęzie do środka, okazało się, że nie chcą się zmieścić. Sprawdziła, co jest w środku... - Wallace uniósł pokrywę tacy - ... i odkryła to. Gyles przyglądał się kawałkowi mokrej, pogniecionej materii. Nim jej

dotknął, już wiedział, co to jest. Uniósł kawałek potarganego i połamanego pióra. Zwisało bezwładnie. Francesca znieruchomiała.

- Mój kapelusz do jazdy konnej.

- Właśnie, proszę pani. Millie wspominała pani Cantle, że nie mogła go znaleźć w pani pokoju ani nigdzie indziej w całym domu. Kiedy Lizzie go znalazła, przyniosła od razu do pani Cantle. Gyles obracał w dłoni to, co zostało z kapelusza.

- Zniszczono go.

- Na to wygląda, panie. Francesca podniosła dłoń.

- Daj, zobaczę. Wallace przyniósł go Francesce. Potrząsnęła głową.

- Kto...? Dlaczego?

- Właśnie - odezwał się Gyles i usłyszał chłód we własnym głosie. Spojrzał na Wallace'a. Jego wzrok niczego nie wyrażał. Wallace też się nie domyślał. Twarz Franceski wypogodziła się nagle.

- To musiało stać się przypadkiem. Pozbądź się tego, Wallace. Mamy dziś ważniejsze sprawy na głowie. Otworzyły się drzwi i wszedł Irving.

- Przepraszam, że przeszkadzam, milordzie, ale przyjechał Harris z piwem. Kazał pan, żeby go zawiadomić. A pani Cantle prosiła, żebym poinformował o przybyciu pani Duckett. Przywiozła ciasta.

- Dziękuję, Irving. - Francesca odłożyła serwetkę i wskazawszy palcem tacę z kapeluszem, zwróciła się do Wallace'a:

- Pozbądź się tego. Przeszła dokoła stołu, kierując się do drzwi. Gyles wyciągnął dłoń i chwycił

jej nadgarstek. .

- Francesca...

- To nic takiego, tylko kapelusz. - Pochyliła się i wysunęła dłoń z jego palców. - Daj spokój. Mamy sporo pracy. Chcę, żeby wszystko poszło doskonale. W jej oczach dostrzegł błaganie. Wiedział, ile uwagi poświęciła festynowi i

jak bardzo chciała, żeby wszystko dobrze wypadło.

- Później o tym porozmawiamy. Uśmiechnęła się pięknie i uwolniła z jego uścisku. Wstał i poszedł za nią przygotowany na rozgardiasz tego dnia.

Chodził za nią przez większość uroczystości, nie za blisko, ale nie spuszczał z niej oka. Im bardziej zastanawiał się nad zniszczonym kapeluszem, tym mniej mu się to podobało. Nigdy jeszcze nie był gospodarzem dożynek, ale jego rola była niewielka. Chodził po trawniku, witał dzierżawców i ich rodziny,

przystawał na chwilę, by porozmawiać z ludźmi, którzy prowadzili sklepy we wsi. Mijał matkę i ciotkę Henni, które robiły dokładnie to samo, a potem udał się do stanowisk dla łuczników, by sprawdzić, co u wuja Horacego.

Gdy już się tam znalazł, wręczył dotychczasowym zwycięzcom ich nagrody i obiecał, że następnym razem przyprowadzi panią hrabinę, by wręczyła główną nagrodę. Zostawił łuczników i spojrzał na żonę, która, zawzięcie gestykulując, rozmawiała z żoną Gallaghera.

Jedną z zasad festynu byt jego nieformalny charakter. Lord i lady stali tuż obok swoich dzierżawców. Nie każda dama z towarzystwa dobrze znosiła takie uroczystości, ale Francesca świetnie się bawiła. Machała rękoma, kiedy mówiła, a jej oczy lśniły. Twarz Franceski wyrażała żywe zainteresowanie, skupienie na temacie rozmowy. Gyles zastanawiał się, o czym rozmawiają i co tak bardzo zaciekawiło jego żonę. Uśmiechnął się i zrobił krok, a wtedy zauważył najmłodsze dziecko Sally uczepione jej spódnicy.

Mała była zafascynowana hrabiną, a ona pochyliła się, by z nią porozmawiać.

W sukni w zielono-białe pasy wyróżniała się w tłumie. Roześmiała się i odeszła, a inni natychmiast podchodzili, aby zwrócić na siebie jej uwagę. Gyles wolałby, żeby jej uwaga skupiła się na nim, ale znał swoje obowiązki, więc zaczął rozmawiać z kowalem.

Na festynie obecni byli jedynie ludzie związani z ich posiadłością, dzięki temu hrabia nie musiał znosić tego dnia Lancelota Gilmartina i jego teatralnych póz.

Zastanawiał się, czy Lancelot nie ma przypadkiem czegoś wspólnego ze zniszczonym kapeluszem Franceski.

Kiedy w końcu Francesca została sama, Gyles chwycił jej dłoń. Uśmiechnęła się do niego.

- Wszystko idzie doskonale.

- Skoro ty, Wallace, Irving, Cantle, mama i ciotka Henni wszystkiego pilnujecie, nie mogło być inaczej.

- Ty również z podziwu godną cierpliwością wypełniasz swoje obowiązki, Gyles westchnął.

- Czy Lancelot Gilmartin był tu z wizytą od czasu wydarzenia przy kurhanach?

- Nie... od tamtej pory go nie było.

- A wcześniej przyjeżdżał?

- Tak, ale kazałam Irvingowi tłumaczyć, że jestem zajęta, pamiętasz? Gyles przytulił ją. Ci, którzy oczekiwali na sposobność, by z nią

porozmawiać, mogli poczekać jeszcze trochę.

- Czy Lancelot mógł mieć coś wspólnego ze zniszczeniem twojego kapelusza?

- Niemożliwe. Kapelusz był w moim pokoju. -Sądziłaś, że jest w twoim pokoju, ale może gdzieś go zostawiłaś? To wielki dom i czasem coś może gdzieś leżeć niezauważone. Francesca potrząsnęła głową.

- Nie wyobrażam sobie, żeby to było możliwe. Może jest na mnie trochę zły, ale zemsta na moim kapeluszu to takie niemądre...

- Dziecinne. Dokładnie to zarzucam Lancelotowi.

- Wydaje mi się, że robisz wokół tego niepotrzebny szum.

- A mnie się zdaje, że nie dość poważnie to traktujesz. Ale jeśli nie Lancelot... Gyles zawahał się. Francesca spojrzała na niego, a potem w stronę, w którą

patrzył. Dostrzegła miejsce, gdzie pod czujnym okiem Ferdinanda piekł się wół.

- Podejrzewanie Ferdinanda ma jeszcze mniej sensu. On wcale nie jest zły na mnie... ani na ciebie.

- Nie był zły, że nie zareagowałaś na jego gorące błagania?

- Jest Włochem, zawsze gorąco błaga. - Potrząsnęła jego ramieniem. -Niepotrzebnie się tym martwisz.

- Twój kapelusz do jazdy konnej, twój ulubiony kapelusz został znaleziony w wazonie. Ktoś go zniszczył i tam ukrył. Póki nie dowiem się kto, nie zapomnę o tym.

Westchnęła cicho. Jeden z dzierżawców wraz z żoną cierpliwie czekał, by do nich podejść.

- Jesteś taki uparty. To nic takiego. Uśmiechnęła się łagodnie i puściła jego ramię.

- To zdecydowanie nie jest nic takiego. Gyles skinął głową uprzejmie do dzierżawcy i podszedł, żeby się z nim

przywitać. Rozdzielili się z Francesca, a ona, mimo wcześniejszych zamiarów wyrzucenia z pamięci zniszczonego kapelusza, wciąż o nim myślała. Musiało istnieć logiczne uzasadnienie tego czynu.

Po piętnastu minutach spędzonych w pobliżu chichoczących służących była pewna, że je znalazła. Kiedy Gyles podszedł, by zaprowadzić ją do stanowisk łuczniczych, uśmiechnęła się i przyjęła podane ramię.

- Mam. -Co?

- Rozsądne wyjaśnienie sprawy mojego kapelusza. Przyjrzał jej się uważniej.

- Słucham.

- Po pierwsze, gdyby ktoś chciał zniszczyć mój kapelusz, żeby się zemścić za coś, co zrobiłam albo czego nie zrobiłam, nie ukryłby go w wazonie. Być może nikt nie znalazłby go przez wiele miesięcy, a nawet lat. Gyles zmarszczył brwi.

- Ale - ciągnęła - jeśli go gdzieś zostawiłam i został zniszczony przez przypadek, na przykład ochlapany woskiem do mebli, to każda ze służących byłaby przerażona tym, co się stało. Co w takim wypadku zrobiłaby służąca? Nie mogła schować kapelusza i zabrać ze sobą. Ich suknie i fartuchy nie mają kieszeni. Ukryłaby go tam, gdzie nikt nie znajdzie.

- Był rozerwany, a pióro połamane.

- To mogło się stać, kiedy służąca wkładała gałęzie do wazonu. Rozmawiałam z nią przed chwilą. Mówiła, że kapelusz był zaplątany w końce gałęzi i kiedy je wyciągnęła, dopiero zobaczyła, dlaczego się nie mieszczą. - Uśmiechnęła

się, kiedy zbliżali się do tłumu zebranego wokół łuczników. - Chyba powinieneś zapomnieć o moim kapeluszu. Zawsze mogę kupić nowy. Gyles nie zdążył odpowiedzieć, bo podeszła, by wręczyć nagrodę za zwycięstwo w konkursie łuczniczym.

A on wciąż myślał o tym nieszczęsnym kapeluszu.

Kawałek aksamitu i podskakujące piórko. Może nie miał żadnej realnej wartości, ale wiedział, że był to jej ulubiony kapelusz. Sam zresztą bardzo go lubił. Oparł się o drzewo i obserwował ją. Starał się przybrać odprężony, swobodny wyraz twarzy. Jej wyjaśnienie było prawdopodobne, ale musiał wiedzieć na pewno. Poza Lancelotem i Ferdinandem nikt nie miał powodu, by ją zasmucić.

Dowiedział się od służby, że Lancelot był w ich domu raz z nieoficjalną wizytą i kiedy ostrzegł go, żeby się trzymał z daleka, już tu nie zaglądał. Ferdinand zdawał się wielbić Francescę bardziej niż kiedykolwiek. Żaden z nich nie posunąłby się do tak dramatycznego gestu jak zniszczenie kapelusza, a jeśli nawet, to nie ukryliby tego, ponieważ nikt nie zauważyłby rezultatu.

Więc jednak... zniszczenie kapelusza musiało być niefortunnym wypadkiem. Ten prosty wniosek nie przyniósł jednak ulgi i nie sprawił, że przestał pilnować żony.

Pośród wiwatowania i śmiechu Francesca opuściła grupę łuczników. Podszedł do niej. Pozwoliła, aby towarzyszył jej wszędzie, gdzie była, przez resztę dnia.

Festyn dożynkowy okazał się spektakularnym sukcesem. Kiedy słońce znalazło się nisko na niebie i dzierżawcy w końcu pojechali do domu, Francesca i Gyles pomagali służbie sprzątać ze stołów, śpiesząc się przed nadejściem mgły znad rzeki. Lady Elisabeth, ciotka Henni i wuj Horacy również pomagali. Kiedy

wszystko było już zrobione, zasiedli do późnej kolacji złożonej z zupy i zimnych dań. Lady Elisabeth, ciotka i wuj zostali odwiezieni do domu przez Jacobsa, a wszyscy w zamku poszli spać.

Dopiero w południe następnego dnia życie wróciło do normy. Gyles i Francesca jedli właśnie obiad. W pewnej chwili kucharka wsunęła głowę przez uchylone drzwi, wśliznęła się do jadalni i ukłoniła.

- Przyniosłam to Irvingowi. - Wysunęła dłoń z butelką ze srebrnym korkiem. -Pani ulubiony sos. Oczy Franceski zalśniły.

- Znalazłaś go! Wyciągnęła przed siebie dłoń, a kucharka podała jej butelkę.

- Była wsunięta na półkę w spiżarni. Zobaczyłam ją dopiero, kiedy poszłam odstawić tam powidła.

- Dziękuję. - Francesca uśmiechnęła się promiennie. Kucharka ukłoniła się i odeszła. Gyles patrzył, jak jego żona potrząsa silnie butelką, a potem polewa płynem

warzywa na talerzu.

- Podaj - powiedział i wyciągnął w jej stronę dłoń, kiedy skończyła. - Ja też chcę spróbować. Co tam jest? Wzięła do ręki nóż i widelec.

- To mieszanka oliwy z oliwek, octu winnego i różnych przypraw oraz ziół. Gyles, idąc za przykładem żony, polał sosem ziemniaki, marchew i fasolkę.

Pochylił się, powąchał i cofnął natychmiast.

Spojrzał na butelkę trzymaną w dłoni, a potem na Francescę, która podnosiła od ust kawałek marchewki. Rzucił się przez stół i chwycił ją za nadgarstek.

- -Nie jedz tego! Wytrzeszczyła oczy.

- Odłóż to. Puściła widelec.

- Słucham?

Irving już był u jego boku. Gyles rozluźnił palce ściskające nadgarstek Franceski i podał kamerdynerowi butelkę.

- -Powąchaj. Irving wziął naczynie, powąchał i także wytrzeszczył oczy.

- Cóż, niemożliwe! Czy to...?

- Gorzkie migdały - rzucił Gyles i dodał: - Sprowadź tu Wallace'a i panią Cantle. Irving natychmiast wysłał po nich lokaja i pośpiesznie zabrał talerze stojące

przed Gylesem i Francesca. Kobieta patrzyła na butelkę.

- Daj mi powąchać. Powąchała i spojrzała na Gylesa.

- Gorzkie migdały... Drzwi otworzyły się, weszła pani Cantle, a za nią Wallace.

- Milordzie? Gyles wyjaśnił, po co ich wezwał. Butelka przechodziła z rąk do rąk.

Werdykt był jednomyślny: sos ma zapach gorzkich migdałów.

- Nie rozumiem, jak... - Wallace wziął sos od pani Cantle. Zaczerwieniona gosposia odwróciła się do hrabiego.

- Butelki nie było już od zeszłego tygodnia. Kucharka znalazła ją dopiero przed chwilą. Gyles skinął głową na Irvinga.

- Przyprowadź panią Doherty. - Kiedy kamerdyner wyszedł, zwrócił się do pani Cantle. - Proszę powiedzieć, skąd wziął się ten sos.

- To ja poprosiłam, by go przygotowano. Przywykłam do niego od mego przyjazdu do Anglii. Wasze jedzenie jest za mdłe... Zjawiła się blada i roztrzęsiona kucharka.

- Nie wiedziałam... zobaczyłam butelkę, chwyciłam ją i przyniosłam prosto tutaj. Wiedziałam, że pani pytała o ten sos już od tygodnia.

- Kto go przygotowuje? - zapytał Gyles.

Pani Cantle i kucharka spojrzały po sobie. Odpowiedziała pani Cantle:

- Ferdinand, panie. Zna sos, który opisała lady Francesca, i bardzo starannie... był bardzo dumny, że może go przygotować dla pani.

- Ferdinand? Gyles spojrzał na Francescę. Widział w jej oczach zaprzeczenie odnoszące

się do tego, o czym teraz myślał. Kucharka zaczęła szurać nogami.

- Za pozwoleniem, milordzie, zabiorę to i pozbędę się tego diabelstwa. Gyles skinął głową, a kucharka wzięła butelkę i wyszła. Wallace

odchrząknął.

- Proszę mi wybaczyć, że się wtrącam, milordzie, ale śmiem twierdzić, że Ferdinand to osoba, którą najmniej podejrzewałbym o próbę otrucia lady Franceski. Jest oddany jej lordowskiej mości i mimo swego porywczego zachowania zawsze świetnie wykonuje swoją pracę. Zawsze robi to, co mu każę. Od przybycia jej lordowskiej mości o wiele lepiej dogaduje się z kucharką, a to jedyne, co miałem mu do zarzucenia, jeśli chodzi o wykonywanie obowiązków w kuchni. Pani Cantle kiwała zgodliwie głową. Gyles odwrócił się i spojrzał na Irvinga,

który robił to samo.

- Poza tym - ciągnął Wallace - gdyby Ferdinand chciał otruć kogokolwiek, mógłby to łatwo uczynić w sposób znacznie mniej wykrywalny, dodając truciznę do silniej przyprawianych potraw, które sam przygotowuje, zamiast wrzucać gorzkie migdały do sosu jej lordowskiej mości. Gyles patrzył na wszystkich po kolei. Zważywszy na to, co czuł, trudno mu

było nawet skinąć głową, by oznajmić, że przyznaje Wallace'owi rację. W końcu jednak to uczynił.

- Dobrze więc, ale kto wrzucił truciznę do butelki? Pani Cantle skrzywiła się.

- Wystarczy się przejść, panie. Migdałowiec to powszechnie znane drzewo. Jedno rośnie w południowej stronie parku. Gyles patrzył zdziwiony.

Usłyszał pukanie do drzwi. Do środka zajrzała kucharka.

Proszę wybaczyć, milordzie, ale pomyślałam, że chciałby pan to wiedzieć. -

Weszła i zamknęła za sobą drzwi. Wzięła głęboki oddech i zwróciła się do

wszystkich: - Wylewałam ten sos, kiedy do kuchni wszedł Ferdinand.

Zobaczył, co robię, i zapytał dlaczego. Był oburzony i naprawdę zaskoczony.

Z początku nie mógł wydusić ani słowa, ale potem powiedział: „Och, zaraz,

zaraz". Ostatnio zużył całą oliwę z oliwek. Pamiętam świetnie, że kiedy

ostatnio robił sos, nie miał dość oliwy. Powiedziałam mu, żeby użył oliwy z

migdałów. Sama używam jej do kruchych ciasteczek. - Kucharka splotła

dłonie. - Sam pan rozumie, że oliwa z migdałów mogła być już zepsuta i stąd

ten zapach.

Gyles spojrzał na Wallace'a i na panią Cantle. Kobieta skinęła głową.

To możliwe. Gyles się skrzywił.

Przynieś to z powrotem... Kucharka pobladła.

Nie mogę, milordzie. Wylałam wszystko i zalałam butelkę wodą.

Francesca ucieszyła się, że mogła w spokoju spędzić resztę dnia, nadrabiając zaległości w podejmowaniu decyzji mających zapewnić jak najlepsze funkcjonowanie służby w zamku Lambourn. Wszystkie te sprawy zostały odłożone na później podczas przygotowań do festynu dożynkowego. Razem z Wallace'em, Irvingiem i panią Cantle spotkali się po południu, żeby omówić, co poszło wczoraj dobrze, a co należałoby w przyszłym roku ulepszyć. Gyles nie uczestniczył w ich spotkaniu. Udał się do biblioteki. Francesca doszła do wniosku, że zajął się pracą nad swoimi ustawami.

Następnego dnia po przebudzeniu stwierdziła, że słońce już słabo świeci. Wezwała Millie i włożyła strój do jazdy konnej. Posmutniała, przypomniawszy sobie o utracie kapelusza, ale postanowiła nie poruszać więcej tego tematu.

Kiedy dotarła do jadalni, dowiedziała się, że Gyles już wyjechał. Zjadła tosty i ruszyła w stronę stajni.

- Tak, chętnie pojeździ - odezwał się do niej Jacobs, kiedy zapytała, czy Regina może już wyjeżdżać. - Za chwilę ją osiodłam. W istocie był z klaczą na podwórzu już za chwilę. Przytrzyma! zwierzę,

kiedy Francesca wsiadała. Wkładała nogi w strzemiona, kiedy usłyszała stąpanie innego konia. Dwóch pomocników stajennego siedziało już na dwóch rumakach Gylesa i wyjeżdżało ze stajni.

- Chłopcy będą się trzymać kilkanaście metrów za panią, milady. Francesca zatrzymała się i spojrzała zaskoczona na Jacobsa.

- Przepraszam... nie rozumiem. Zerknęła ponad jego głową na stajennych, którzy najwyraźniej mieli zamiar

za nią jechać. Znów spojrzała na Jacobsa.

- To rozkaz pana hrabiego. - Podszedł bliżej, by tylko ona słyszała, co mówi. -Powiedział, że nie może pani jeździć sama i jeśli nie ma z panią jego lordowskiej mości, mam wysyłać dwóch chłopców ze stajni.

- Dwóch? - Francesca zacisnęła usta. Cokolwiek się wydarzyło, nie było przecież winą Jacobsa. Znów zerknął na stajennych. - Wedle życzenia -powiedziała i popędziła klacz. Regina wyjechała z podwórza. Francesca chciała się skierować do doliny,

żeby tam pogalopować swobodnie, a przy okazji być może spotkać Gylesa. Na pewno gdzieś tam był. Pojechaliby razem... Zmarszczyła brwi i skierowała konia na ścieżkę wiodącą przez park. Musiała chwilę pomyśleć.

Gyles dołączył do niej w jadalni. Podczas obiadu Francesca uśmiechała się i zagadywała. On odpowiadał, ale się nie uśmiechał. Znów przybrał maskę, z której nic nie dało się wyczytać. Jego zachowanie nie zdradzało żadnych uczuć.

Irving i jego ludzie wciąż kręcili się wokół stołu, więc musiała poczekać na stosowną chwilę. Po zjedzeniu posiłku zapyta, czy może z nim porozmawiać na osobności...

- Wybacz mi, moja droga, mam dziś sporo pracy. Francesca patrzyła zdziwiona, kiedy gestem odmówił deseru złożonego z

owoców, położył serwetkę na talerzu i wstał. Skinął głową w jej stronę i, ledwie na nią spojrzawszy, powiedział:

- Zobaczymy się na kolacji. Nim zdążyła odpowiedzieć, wyszedł z pokoju.

Możliwe, że naprawdę miał mnóstwo pracy, więc dla świętego spokoju kazała sobie przynieść pelerynę i poszła na spacer. Chmury zasłaniały niebo, słońce zniknęło. Pod dębami leżała gruba warstwa liści. Gęsty dywan szeleścił, kiedy po nim szła. Powietrze otaczające nagie gałęzie drzew było już chłodne, jakby przygotowywało się na powitanie zimy.

Próbowała się zastanowić, czy przypisywała wydarzeniom dzisiejszego dnia więcej znaczenia niż powinna. Może przesadzała? W sercu czuła jednak, że ma rację, ale rozum podpowiadał co innego.

Szła ścieżką równoległą do podjazdu. Otaczały ją drzewa. Przez chwilę zastanawiała się, dokąd zmierza. Zatrzymała się. Zdecydowała, że powinna pójść na wały obronne i postarać się myśleć o czymś innym. Zastanawiała się, jaki jest stamtąd widok w taki pochmurny dzień. Odwróciła się i zatrzymała, patrząc na dwóch lokajów, którzy szli za nią. Oni także przystanęli.

Zacisnęła usta i znów zaczęła iść. Wolała nie ryzykować odezwania się do nich. Gdyby otworzyła usta, pewnie zaczęłaby wrzeszczeć, ale przecież to nie na nich chciała krzyczeć.

Co on wyprawiał? Był zazdrosny, ale" nie mogło o to chodzić. Na jakiej podstawie w tak drastyczny sposób ograniczał jej swobodę? Martwiła go sprawa kapelusza, ale mu ją wyjaśniła. Podejrzany zapach sosu też był po prostu pomyłką.

Dotarła na wał, szła powoli. Mogła zrozumieć fakt, że nabrał pewnych obaw, ale na jakiej podstawie sądził, że jest na tyle bezbronna, iż musi ją traktować jak dziecko? Dlaczego za każdym razem wysyła za nią dwie niańki? Dwie niańki!

Pod podeszwami jej butów szeleściły liście. W miejscu, gdzie rzeka zmieniała bieg, Francesca zatrzymała się i spoglądała na krajobraz słabo widoczny z powodu gęstej mgły. Patrzyła, ale niewiele widziała. Miała ochotę zejść do altany i zamknąć się w niej, a potem czekać aż on przyjdzie i poprosi, by otworzyła mu drzwi. Wtedy musiałby z nią porozmawiać.

To właśnie było najbardziej denerwujące. Z trudem wytrzymywała takie zachowanie. Unikał jej, ponieważ nie chciał porozmawiać na temat swojego zachowania. Wydał rozkazy i nie liczył się wcale z tym, co ona myślała i czuła. Zacisnęła zęby, bo miała ochotę wrzeszczeć. Zacisnęła usta, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę domu, a potem skręciła na ścieżkę wiodącą przez park.

Dwie godziny później wracała z rezydencji hrabiny wdowy, gdzie lady Elisabeth i ciotka Henni powitały ją pochwałami i gratulacjami z powodu sukcesu, jakim okazał się festyn dożynkowy i, jak go nazwano, Dzień Śliwki. Musiała uśmiechać się, popijać herbatkę i słuchać. Ledwie skończyły jeden temat, natychmiast przeszły do omawiania powiązań rodzinnych i zaprezentowały dodatkowe imiona, które wpisały do drzewa genealogicznego przerysowanego wcześniej z Biblii. Na jakiś czas jej myśli oderwały się od Gylesa i zajęła się wyjaśnianiem rodzinnych koligacji. Obie kobiety wypisały tyle imion, ile pamiętały. Na koniec zwinęła w rulon kartkę z rysunkiem. Od

niej zależało, co później z tym zrobi. Nigdy wcześniej nie była częścią większej rodziny. Jak dotąd działała po omacku, ale starała się wszystko uporządkować i widać było już jakieś rezultaty jej pracy. W głowie miała jeszcze wiele niesprecyzowanych pomysłów dotyczących zjazdów rodzinnych, ale nie mogła się skoncentrować, nie potrafiła podjąć żadnej wiążącej decyzji. Przynajmniej nie teraz. Postanowiła nie robić nic, póki się nie dowie, co się dzieje z jej małżeństwem nie postanowi, co w tej sprawie począć. Zajęte rozmową lady Elisabeth i ciotka Henni nie zauważyły jej zachowania. Wyszła, nie wspomniawszy nawet o nagłej i dręczącej niepewności co do losów jej związku z Gylesem. Nie pytała dlaczego, jak dotąd, rozsądna opiekuńczość męża przerodziła się w przesadną kontrolę. Odpowiedź na to pytanie musiała zdobyć sama. To były sprawy między nią a nim.

Przesadna troska Gylesa znów dała o sobie znać, kiedy pojawili się za nią dwaj lokaje. Gyles unikał jej, nie miał zamiaru wyjaśnić, co spowodowało takie zachowanie. Odsunął się od niej, odizolował...

Powiedział, że zobaczą się na kolacji. Dotarła na ganek, otworzyła z hukiem drzwi i ruszyła w stronę schodów. Postanowiła, że zmusi go do rozmowy. Targała nią wściekłość, ale musiała ją opanować. Trzeba poczekać. Weszła na korytarz wiodący do ich pokoi. Postać stojąca przed nią ukłoniła się głęboko. To był Ferdinand.

- -Tak?

- Milady - odezwał się i wyprostował. Był niewiele wyższy od niej. Mimo ciemnej karnacji dziś wydawał się

bardzo blady. Patrzył na nią i wyglądał na załamanego. Francesca zmarszczyła brwi.

- O co chodzi? Przełknął ślinę i wydusił:

- Nigdy nie ośmieliłbym się pani skrzywdzić, milady. Musi mi pani uwierzyć! - Potem mówił już tylko po włosku, bardzo wzburzonym tonem. Zdając sobie sprawę z tego, że kilkanaście metrów za nią stoi dwóch

lokajów, wyciągnęła dłoń i szarpnęła go za rękaw.

- Przestań. Nikt nie uważa, że chciałeś mnie skrzywdzić, czy zrobić cokolwiek złego. Ferdinand spojrzał na nią z powątpiewaniem.

- A pan? Spojrzała mu w oczy.

- Gdyby twój pan cię podejrzewał choć w najmniejszym stopniu o to, że próbowałeś mnie krzywdzić, już dawno nie byłoby cię w Lambourn. - Wiedziała, że to prawda. - Wracaj do swoich obowiązków i przestań wyobrażać sobie, że ktokolwiek cię za coś wini. Ferdinand nisko się ukłonił. Francesca odeszła, czując, że nie może zebrać

myśli. Gyles wiedział, pogodził się z tym, że sos nie był zatruty, dlaczego więc ten incydent sprowokował u niego takie zachowanie?

To było kolejne pytanie, na które mógł odpowiedzieć tylko jej mąż. Odpowie dziś wieczorem. Ruszyła szybciej, a lokaje nie poszli za nią. Nie byli wcale potrzebni, bo dwóch innych stało już po obu stronach korytarza, obserwując pokoje. Z zaciśniętymi zębami otworzyła drzwi, nim jeden z nich podbiegł, by to uczynić.

- Millie. - Jej służąca podskoczyła na równe nogi. Francesca zamknęła drzwi. -Ja... Jeszcze po ciebie nie dzwoniłam.

- Co ty tu robisz? Millie dygnęła.

- Wallace kazał mi tu na panią czekać, proszę pani.

- Kiedy?

- Dziś po południu, kiedy wyszła pani na spacer. Dziewczyna podeszła i pomogła jej zdjąć pelerynę.

- Siedzisz tutaj całe popołudnie?

Millie wzruszyła ramionami i strząsnęła pelerynę.

- Musiałam poukładać pani rzeczy, a jutro przyniosę sobie robótkę. Francesca patrzyła, jak jej pokojowa wiesza pelerynę, a potem odwróciła się.

- Każ przynieść wodę. Chcę się wykąpać. Długa kąpiel w wannie z gorącą wodą nie uspokoiła jej wcale. Dała jej

jednak czas na obmyślenie planu, przygotowanie strategii, sporządzenie listy argumentów i przećwiczenie tego, co ma później powiedzieć. Wiedziała już, jakie słowa padną, kiedy stanie z mężem twarzą w twarz. Im wcześniej odbędzie się ta rozmowa, tym lepiej. Odziana w jedwabny szlafrok, z silnie poskręcanymi od wilgoci lokami, Francesca machnęła w stronę dwóch potężnych szaf i poleciła Millie:

- Otwórz obie. Chcę wybrać na ten wieczór specjalną suknię.

Gyles wiedział, co go czeka, kiedy tylko spojrzał na żonę. Wieczorem wszedł do saloniku, a Irving dreptał tuż za nim. Francesca, siedząc na fotelu, podniosła wzrok i uśmiechnęła się.

Patrzył na nią, kiedy Irving obwieszczał, że podano do stołu. Czekała cierpliwie, spodziewając się, że podejdzie bliżej, poda jej ramię i pomoże wstać. Kiedy tego nie zrobił, była rozczarowana.

Gyles machnął tylko w stronę drzwi.

- Idziemy? Wstała i podeszła. Część jego duszy chciała odwrócić się, odejść, uciec i

schować się w swoim gabinecie. Jednak reszta pragnęła...

Kolacja okazała się chwilą wytchnienia, ponieważ zajęty był jedzeniem, ale wiedział, że nie potrwa to długo.

- Festyn naprawdę się udał, nie sądzisz? Skinął głową i gestem nakazał lokajowi nałożyć sobie jeszcze fasolki.

- To prawda.

- Czy masz jakieś uwagi, może coś należało zrobić lepiej albo po prostu inaczej? - Uniosła widelec. -Coś ci się nie podobało? Francesca, jakby czytała w jego myślach, włożyła do ust kawałek dyni i

opuściła wzrok. Mimo determinacji, jaką dostrzegł w jej oczach, nie wspomniała o ostatnich wydarzeniach. Napomknęła za to o Londynie. Ucieszył się, że sama podjęła ten temat. Wiedział, że będzie musiał z nią później porozmawiać, ale wolał sam wybrać porę na tę rozmowę, a miejscem miałaby być jej sypialnia, bo wtedy będzie w stanie zakończyć dyskusję, gdy uzna to za słuszne.

- Masz jakieś wieści od St. Ivesa? Odparł krótko, wyjaśniając niewiele. Wiedział, że musi wyznaczyć pewne

granice.

Kolacja się zakończyła, wstali i wyszli na korytarz. Zatrzymała się i odwróciła, by spojrzeć mu w oczy. Czuł jej ciepło, nie tylko ciepło ciała kobiety, ale rodzaj kuszącego żaru. Zielone oczy przemawiały do niego znacząco. Odziane w brązową suknię ciało było obietnicą dla zmysłów, przyciągało go do siebie.

Gdy uniosła dłoń, by dotknąć jego ramienia, cofnął się.

- Mam mnóstwo spraw do załatwienia. Nie powinnaś na mnie czekać. Odwrócił się i ruszył do swego gabinetu. Nie musiał widzieć jej twarzy, by

wiedzieć, co wyrażała.

Pozornie spokojna Francesca weszła do saloniku. Siedziała przy ogniu przez godzinę, a potem przyszedł Wallace, popychając przed sobą wózek z tacą. Pozwoliła nalać sobie herbaty i oddaliła go. Przesiedziała przy ogniu jeszcze godzinę, a potem odstawiła filiżankę, wstała i udała się na górę. Przebrała się, odłożyła na bok brązową suknię. Oddaliła Millie. W pięknej, jedwabnej koszuli

nocnej pod peniuarem z grubszego jedwabiu stała przy oknie w ciemnym pokoju i spoglądała w noc oświetloną promieniami księżyca.

I czekała. Minęła jeszcze godzina, nim usłyszała, jak otwierają się drzwi do pokoju obok. Usłyszała kroki Gylesa. Słyszała, jak rozmawia z Wallace'em.

Wyobrażała sobie, jak się rozbiera. Odwróciła głowę i patrzyła na drzwi łączące ich sypialnie. Potem podeszła i sięgnęła do klamki. Jeśli mieli rozmawiać, chciała, aby jej mąż był ubrany. Otworzyła drzwi.

- Chcę z tobą porozmawiać. Nie miał na sobie surduta, a krawat wisiał mu luźno wokół szyi. Przerwał

zdejmowanie odzienia.

- Przyjdę do ciebie za chwilę - dodał i wysunął krawat spod kołnierza. Zatrzymała się kilka kroków od niego i zaplotła ręce na piersiach. Spojrzała

mu prosto w oczy.

- Nie widzę powodu, by czekać. Gyles nie odwrócił wzroku, mimo iż dojrzał w jej oczach złość.

- Dobrze więc. O co chodzi? Niemądre słowa. Jej oczy natychmiast rozbłysły złością. Ale fakt, iż

powstrzymała wybuch, sprawił, że czul się jeszcze mniej pewnie. Widywał ją już wcześniej wściekłą, ale teraz płonęła zimnym ogniem, takim, który rani, a nie przypieka.

- Nie jestem dzieckiem - obwieściła dobitnie. Nie spuszczając z niej wzroku, błądził nim po jej pięknej postaci.

- Nie wiedziałem, że tak właśnie cię traktuję... -przerwał, bo roześmiała się lodowato.

- Owszem, jak dziecko, które nie jest w stanie przeżyć bez opieki. Może jak przygłupie dziecko, które nie potrafi przejść przez park, nie przewracając się i nie nabijając sobie guza? A może się obawiasz, że zostanę zaatakowana i wzięta siłą pod jednym z twoich drzew? - mówiła, machając dłońmi.

Po chwili znów zaplotła ręce na piersiach, jakby jej własna złość przypominała, że trzeba nad sobą panować. Nie spuszczała z niego oka.

- Wydałeś polecenie, które uczyniło mnie więźniem w tym domu, w domu, który podobno ma być również moim. Dlaczego? Proste pytanie uderzyło w jego mur obronny i zachwiało nim. Spodziewał się

protestów na temat nowych restrykcji, a nie prostego pytania. Odczekał chwilę, by zapanować nad głosem.

- Ponieważ tego sobie życzę. Nie zareagowała, nie wznosiła dłoni w niebo i nie przeklinała go. Przyglądała

mu się tylko, bez skrępowania. Potem pokiwała głową.

- Taka odpowiedź, mój panie, mi nie wystarczy.

- Niestety, tylko taką uzyskasz. Znów nie zareagowała tak, jak się spodziewał. Wytrzeszczyła oczy i nie

odwracała ich od jego twarzy, a potem odwróciła się na pięcie i weszła do swego pokoju. Drzwi zamknęły się za nią cicho. Patrzył na nie jeszcze chwilę. Poczuł, że gromadzący się w nim chłód jeszcze się zwiększa, a wraz z nim rośnie ból. Sądził, że nie może czuć w środku takiego chłodu, ale się mylił. Co do wielu rzeczy się mylił.

Mylił się, sądząc, że może kogoś pokochać lub nie, według własnej woli. To nieprawda.

Odgłos otwierania głównych drzwi sprawił, że Gyles się obejrzał. Pośpiesznym gestem odesłał Wallace'a. Potrzebował kilku chwil, by się opanować i znów przybrać maskę obojętności. Bywało już wcześniej, że czuł strach, ale nigdy nie był on tak silny, tak głęboki, czarny i zimny. Sądził, że udało mu się nad nim zapanować, sądził, że jest już w takim wieku, że strach mu nie zagraża. Jednak w tej jednej chwili w lesie odczuł go z wielką mocą, a w dolinie jeszcze bardziej.

Panował nad tym, kiedy był blisko żony, ale teraz znów odezwało się w nim to uczucie bezsilności. Właśnie niedawno się to potwierdziło. Był tym, kim był,

i nie mógł ochronić jej przed wszystkim. Kiedy musiał ją chronić, budził się w nim barbarzyńca, chełpi! się zwycięstwem nad niebezpieczeństwami. Jednak w głębi duszy był zupełnie bezbronny wobec niewidzialnych zagrożeń, nie umiał jej przed nimi bronić. Niestety, wbrew wszelkim oczekiwaniom, pokochał swoją żonę całym sercem.

Rzucił krawat i zaczął rozpinać mankiety. Pierwszy chłodny powiew poczuł na plecach, kiedy podnosił z tacy przyniesionej przez Irvinga pomięty kapelusz Franceski. Starał się nie przywiązywać do tego wagi, jakby zaprzeczając faktom. Potem sprawa sosu. Wówczas już nie mógł opanować strachu. Od tego czasu uczucie to w pełni nim rządziło.

Wpadł w sidła miłości.

Cały świat kręcił się wokół jej uśmiechu, a on nie umiał stawić czoła nawet najbardziej nieśmiałej myśli, że mógłby ją stracić.

Wallace powrócił. Gyles usłyszał ciche kroki majordomusa, który powiesił w szafie jego surdut.

Drzwi do pokoju Franceski nagle się otworzyły. Weszła energicznie, szeleszcząc peniuarem. Jej czarne loki były potargane, jakby naprędce je upięła.

Gyles zerknął na Wallace'a i zobaczył, że ten znów wymyka się cichcem z pokoju. Zebrał się w sobie i zwrócił do żony:

- Cóż znowu?

- Dlaczego to robisz? - mówiła cicho drżącym głosem, pełnym skrywanych emocji.

- Ponieważ tak trzeba.

- Dlaczego?

- Francesco... - westchnął ciężko. - Poślubiłaś mnie. Pomimo naszego spotkania w lesie. Wiedziałaś dobrze, za kogo wychodzisz za mąż. Ze wszystkich kobiet, ty wiedziałaś to najlepiej.

- Tak. Mimo to nie rozumiem. Cóż takiego uczyniłam, by na to zasłużyć? Dlaczego traktujesz mnie jak przestępcę, który zamieszkał w twoim domu? -

Dostrzegła jego poruszenie. Rzucił jej ostre spojrzenie. - Tak - ciągnęła -jakbym była złodziejem, którego wciąż trzeba pilnować.

- Wszystko tu należy do ciebie...

- Nie! Nie wszystko! Zapadła nagła cisza. Oboje zamarli. Nie odrywali od siebie wzroku. Żadne z

nich nie śmiało nawet oddychać. Czuła, że gdzieś w głębi Gyles pragnie znów być z nią...

Nie poruszając się, powoli i wyraźnie powiedziała:

- Jedyne, czego pragnę, co chciałam uzyskać w małżeństwie, nie jest moje. Jego twarz skamieniała.

- Od początku ci mówiłem, co możesz otrzymać. Czy złamałem którąś z obietnic?

- Nie. Ale ja ofiarowałam ci więcej, więcej niż ustaliliśmy, a ty przyjąłeś to wszystko chętnie. Bez oporu. Nie mógł temu zaprzeczyć.

- Ofiarowałam ci więcej, niż ustaliliśmy. Bardzo starałam się być taką żoną, jakiej pragnąłeś. Zarządzałam domem, byłam dobrą gospodynią, zrobiłam wszystko tak, jak obiecałam. Dałam z siebie więcej, niż oczekiwałeś. - Nie spuszczała z niego wzroku i w końcu zapytała łagodnie: - Powiedz mi więc, proszę, czym sobie zasłużyłam na twoją obojętność? Nie było sensu udawać, że nie rozumiał, o czym mówiła, że nie wiedział,

czego od niego oczekiwała i na co miała nadzieję. Wiedział, o czym marzyła. Patrzył w jej ciemne od gniewu oczy i żałował, że nie może temu wszystkiemu zaprzeczyć. Zaszli już jednak za daleko. Rozumieli się bez słów, wyczuwali swoje nastroje, domyślali się tego, o czym nikt nie mówił. Od samego początku mógł czytać w niej jak w otwartej książce. Pozwolił jej wierzyć, że z czasem będzie mogła czytać w jego sercu, w jego duszy. Prawdą było jednak tylko to, że jego serce na zawsze pozostanie zamknięte, by nikt nie mógł w nim czytać. Za wszystko, co zrobiła, był jej winien przynajmniej uczciwą odpowiedź.

- Nigdy nie przyrzekałem ci miłości. Jej oczy pociemniały z bólu. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, nic nie

mówiąc. Potem przełknęła ślinę i uniosła dumnie głowę.

- Miłości nikt nie może przyrzec. Odwróciła się i wyszła. Słyszał tylko szelest ciągnącego się za nią peniuaru.

Rozdział 17

Miłość przychodziła wolno, skradała się na palcach.

Za późno było na wahanie. Za późno na działanie. Po prostu istniała. Nie pytała o pozwolenie, nie wymagała decyzji.

Mógł uniknąć tego spojrzenia, gdyby powiedział dwa proste słowa. Zobaczyłby wtedy jej cudowny, radosny uśmiech. Mógł jej to powiedzieć, a wtedy razem wymyśliliby jakiś sposób na wspólne życie. Jednak czy to rozsądne? Czy mógł jej ufać?

Gdzieś w głębi siebie słyszał szept podpowiadający: „tak", ale pozostała część jego jaźni wołała, że to niemożliwe. Powierzyć kobiecie swoje serce oznaczało stworzyć jej możliwości zniszczenia go.

Musiało istnieć inne wyjście.

Dała mu wszystko, czego pragnął. Wszystko z wyjątkiem... Prawda poruszyła go do głębi. Zerknął w stronę drzwi do jej sypialni. Przeklął pod nosem i je otworzył. Wszedł do środka.

Zobaczył ją. Siedziała w fotelu zwróconym w stronę okna. Zerknęła na

niego. Kiedy się zbliżał, zauważył, że pośpiesznie ociera oczy.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś? Znów zerknęła w jego stronę.

- Czego nie powiedziałam?

- Że jesteś przy nadziei. Jej oczy rozszerzyły się.

- Nie byłam pewna... minęło zaledwie kilka tygodni... Byli małżeństwem od siedmiu. Poczuł tak silne emocje walczące w duszy, że

zachwiał się i zadrżał na całym ciele. Co to oznaczało?

Nie mógł zebrać myśli. Nie wiedział, jak w tej sytuacji zareagować. Musiał zadbać o jej bezpieczeństwo, musiał trzymać ją z daleka od miejsca zagrożenia. Gdyby jej kazał stąd wyjechać, pojedzie z nim? Nie. A przecież musiał ją stąd zabrać. Musiał.

- Jutro rano wyjeżdżam do Londynu. Ze zdziwienia i oburzenia otworzyła usta.

- Ach tak? Czy to oznacza, że zamierzasz skorzystać z naszych wcześniejszych ustaleń?

- Tak - skłamał bez mrugnięcia. Odwrócił się, jakby chciał wrócić do swego pokoju.

- Poczekaj! - rzuciła z wściekłością, już nie z chłodną złością jak wcześniej, ale z gorącą pasją. Wstała. - Jeśli ty pojedziesz, to ja też!

- Nie wiedziałem, że masz znajomych w stolicy.

- Z chęcią kogoś tam poznam. - W jej glosie wciąż było słychać wzburzenie. -Jestem pewna, że wiele osób będzie chciało zaprzyjaźnić się z twoją żoną. Z trudem opanował reakcję, tylko uprzejmie kiwnął głową.

- Jak sobie życzysz.

- Owszem, życzę sobie! - krzyknęła, wymachując rękoma. - Ofiarowałam ci więcej, niż chciałeś, więcej, niż oczekiwałeś od naszego małżeństwa. Byłam wyrozumiała i cierpliwa. Nawet nie wiesz, jaka cierpliwa! Niczego się nie domagałam, nie naciskałam. Czekałam, aż wreszcie się ockniesz! I co? Nic! Ułożyłeś sobie plan naszego małżeństwa, jeszcze nim mnie poznałeś i mimo że mogłoby być czymś znacznie wspanialszym, niż sobie kiedykolwiek wyobrażałeś, ty postanowiłeś nie zmieniać tego planu! O nie! Jesteś zbyt uparty, żeby zmienić zdanie, nawet jeśli leży to w twoim własnym interesie! Oczy jej płonęły, a ręce wznosiły się w dramatycznym geście.

- Dobrze więc! Jeśli masz zamiar twardo obstawać przy swoim i zrezygnować z tego, co mogłoby między nami się zdarzyć, niech tak będzie! Wracaj do Londynu do swojej wytwornej kochanki! Nie pozwolę się jednak zamknąć w tym zamku. Ja też pojadę do Londynu i zamierzam się udzielać towarzysko. Jeśli ty się będziesz dobrze bawił, ja też mogę. Nie czekała na odpowiedź. Odwróciła się. Wściekłość była widoczna w

każdym jej geście. Zaplotła ręce na piersiach i patrzyła w okno.

Gyles milczał chwilę. Pomyślał, że niemądrze byłoby odpowiedzieć od razu. Potem odezwał się chłodno i spokojnie:

- Jak sobie życzysz. Wydam polecenie przygotowania twoich rzeczy do podróży. Wyglądało na to, że uzyskał to, czego chciał, a na dodatek wyjaśnił

ostatecznie sprawę ich małżeńskich relacji.

Usłyszał, jak pociągnęła nosem. Nie odwróciła się, tylko skinęła głową, zgadzając się na to, co zaproponował. Podszedł do drzwi. Otworzy! je i zobaczył w swoim pokoju cierpliwie czekającego Wallace'a.

- Jej lordowska mość i ja wyjeżdżamy jutro do Londynu wcześnie ramo. Nie wiem jeszcze, jak długo będziemy w stolicy. Dopilnuj wszystkiego.

- Oczywiście, proszę pana. - Zastanawiał się chwilę, a potem dodał: - Sądzę, że wszystko powinno być gotowe na jedenastą. Gyles skinął głową.

- Możesz odejść. Nie będę cię już potrzebował. Kiedy zostali sami, zwrócił się do żony:

- Zadowolona? Stali obok siebie w ciemności.

- Rawlingsowie to bardzo uparci ludzie. Zmrużyła oczy i przez chwilę nie spuszczała z niego wzroku, potem

odwróciła się gwałtownie i przeszła przez pokój. Patrzył na nią, powtarzając w myśli jej słowa. Nagle zrozumiał. Ona też należała do rodu Rawlings, z

urodzenia, a nie przez małżeństwo. Zamknął za sobą drzwi i poszedł za nią do łóżka.

Ryzykowała wiele starając się, by uparty mężczyzna zmienił zdanie. Następnego dnia, siedząc w powozie, mogła spokojnie wszystko przemyśleć. Rozważała, ile ryzykowała: przyszłość, szczęście, nawet życie, ponieważ za bardzo już się zaangażowała. Nie potrafiła się już wycofać. Umieściła serce na szali. Co się stało, już się nie odstanie.

Była pewna, że znał prawdę, ale zmuszenie go do przyznania się i zachowywania w odpowiedni sposób to zupełnie inna sprawa. Na tym polegał jej problem.

Przypomniała sobie, jak jego dłonie błądziły po jej ciele, jak zdzierał z niej jedwabną koszulę i chciwie dotykał jej ciała. Pamiętała, jak czuła go na sobie i w sobie, władczego, zaborczego, głodnego. Chciał ją wziąć jak bezwzględny zdobywca, a ona poddała się jego nastrojowi. Kusiła go, zwodziła i napawała się przyjemnością bycia zdobywaną. Tuliła go do siebie jeszcze na długo po tym, jak zakończyła się burza ich zbliżenia.

Kiedy obudził się w nocy, leżał przytulony do niej, a dłoń położył opiekuńczym gestem na jej brzuchu. Gdy jednak przebudziła się o poranku, jego już nie było. W zamieszaniu panującym rano w zamku, nie miała czasu rozmyślać nad tym, co się stało, ale kiedy tylko ich powóz wyjechał na drogę i Jacobs skierował konie w stronę Londynu, mogła już tylko rozmyślać.

Zatrzymali się przed rezydencją lady Elisabeth, ale matka Gylesa i ciotka były właśnie na spacerze. Przyjął ich wuj Horacy, jak zwykle w jowialnym nastroju. Nie był wcale zaskoczony ich nagłym wyjazdem. Przekazali

pozdrowienia dla dam i pojechali. To właśnie wuj Horacy nie opuszczał jej myśli, kiedy jechali przez hrabstwo Berk. Zastępował Gylesowi ojca przez tak wiele lat. To przy nim uczył się życia, obserwował, jak mężczyźni zachowują się wobec kobiet. Wuj Horacy był najwyraźniej bardzo oddany ciotce Henni, jednak tę pewność zawdzięczała bardziej spokojnej i szczęśliwej postawie ciotki niż zachowaniu wuja wobec niej.

Sir Horacy nauczył Gylesa, jak być dżentelmenem i nie okazywać otwarcie uczuć, tym bardziej miłości wobec żony, nawet jeśli się ją bardzo kocha. Spoglądając na Gylesa Francesca zaczęła przypominać sobie wszystkie jego zachowania i gesty, które mogłyby sugerować, co do niej czuł. Pomyślała, że wciąż może mieć nadzieję.

Nie chodziło tylko o to, jaki był w łóżku, choć tam nigdy nie udało mu się ani przez chwilę utrzymać maski obojętności, którą przybierał w ciągu dnia. Nie udało mu się udawać kochanka, który, choć doświadczony, pozostaje uczuciowo obojętny. Cóż za pomysł, przecież on nigdy nie był wobec niej obojętny! Jak mógł sądzić, że ona kiedykolwiek w to uwierzy. Martwił się o nią, kiedy zatrzymali się na obiad w gospodzie. Pytał, czy jest jej ciepło, czy nie potrzebuje podgrzanych cegieł pod nogi w powozie, czy smakuje jej posiłek. Musiałaby być ślepa...

W jakim kierunku jej mąż usiłował pchnąć ich związek? I właściwie dlaczego to robił?

Zeszłej nocy zapytała go o to, ale odmówił odpowiedzi. Nie było sensu pytać go o to znowu. Jednak nie dawało jej to spokoju.

Czuła, że musi znaleźć jakieś inne wyjście, obejść dookoła jego mury obronne i uzyskać odpowiedź, nie zadając pytania. Miała wrażenie, że oblega zamek. Jeśli jednak sądził, że tak łatwo ją zniechęcić, to się mylił. Wiedziała, że jeśli tylko on na to pozwoli, miłość zakwitnie między nimi tak pięknie, jak to tylko możliwe.

Niestety, on też łatwo nie rezygnował.

Powóz zwolnił i skręcił. Po prawej stronie pojawił się wielki park. Gyles zerknął w jej stronę.

- To Hyde Park. Modne miejsce przechadzek.

- Powinnam się tam pokazywać? Zawahał się i odparł:

- Kiedyś zabiorę cię na przejażdżkę. Powóz zwolnił.

- Jesteśmy na miejscu. Francesca rzuciła okiem na rząd eleganckich domów. Powóz zatrzymał się

przed numerem siedemnastym. Gyles wysiadł pierwszy, potem pomógł żonie. Zerknęła na zielone drzwi z mosiężną kołatką, a stojący za nią Gyles mruknął:

- To nasz londyński dom. Podał jej rękę, kiedy wchodzili po schodach i gdy przechodzili przez próg do

jasnego holu. Służba już czekała. Wszyscy stali w rzędzie, by przywitać nową panią. Pierwszy był Wallace, a na końcu Ferdinand. Obaj jechali dwukółką Gylesa przed nimi. Wallace przedstawił jej Irvinga, a on zaprezentował jej panią Hart, gosposię, szczupłą, ascetyczną kobietę z silnym londyńskim akcentem. Potem przedstawił wszystkich innych zebranych w holu ludzi.

- Na pewno jest pani zmęczona - mruknęła cicho pani Hart. - Pokażę pani jej pokój. Francesca się rozejrzała. Gyles przystanął pod żyrandolem i ją obserwował.

Ruszyła w jego stronę, a potem, zerknąwszy na panią Hart, powiedziała:

- Nie jestem zmęczona, ale napiłabym się herbaty. Proszę podać w bibliotece.

- Oczywiście, proszę pani. Podeszła do Gylesa i położyła dłoń na jego przedramieniu.

- Chodźmy, milordzie. Pokaż mi swoją jaskinię. Powinien był uprzeć się i zaprowadzić ją do salonu. Dopiero dwa dni później

Gyles zrozumiał, jaki popełnił błąd. Teraz jego biblioteka, która w miejskiej rezydencji służyła mu za gabinet, stała się zarówno miejscem odpoczynku dla niego, jak i dla niej.

Zmarszczył brwi, patrząc na list od Gallaghera. Zerknął w stronę, gdzie w fotelu przed kominkiem siedziała Francesca.

- Pamiętasz dom Wenlowów? Podniosła wzrok.

- W dolince na południe od rzeki?

- Dach im przecieka.

- To jeden z trzech domów, prawda? Skinął głową.

- Są takie same, zbudowane w tym samym czasie. Zastanawiam się, czy nie kazać wyremontować wszystkich trzech dachów. Spojrzał w jej stronę. Wyraźnie się nad tym zastanawiała.

- Niedługo zima, jeśli w innym dachu zrobi się dziura, trudno będzie w śniegu je naprawiać.

- Nawet jeśli nie spadnie śnieg, zimą dach jest tak śliski, że nie mogę wysyłać na niego ludzi. To zbyt niebezpieczne. Gyles położył na biurku czystą kartkę papieru i sięgnął po pióro.

- Napiszę do Gallaghera, żeby wyremontowali wszystkie trzy. Pisał, a ona czytała, lecz od czasu do czasu spoglądała w jego stronę.

- Jakieś wieści? Opowiedział, co przekazał mu w liście Gallagher. Potem przeszli do tematu

ustaw, nad którymi pracował. Dyskutowali akurat na temat zmiany ordynacji wyborczej, kiedy wszedł Irving.

- Przyszedł pan Osbert Rawlings, milordzie. Przyjmie go pan? Gyles miał ochotę odpowiedzieć przecząco, ale zagryzł wargi. Osbert nie

miał zwyczaju odwiedzać go bez powodu.

- Wprowadź go tutaj. Irving ukłonił się i odszedł. Po minucie powrócił z Osbertem. Zapowiedział

go, a Osbert skinął głową do Gylesa, który wstał.

- Kuzynie - odezwał się i zerknął na Francescę, uśmiechając się od ucha do ucha. - Droga kuzynko, Francesco... - przerwał i zerknął na Gylesa, a potem znów na hrabinę. - Mogę tak panią nazywać?

- Oczywiście - odparła, uśmiechnęła się i wyciągnęła w jego stronę dłoń. Osbert ujął ją i się ukłonił. - Proszę usiąść. Czy to jakaś pilna sprawa do Gylesa?

- Nie, nie! - zaprzeczył i usiadł w drugim fotelu. -Usłyszałem, że jesteś w mieście, i postanowiłem, że koniecznie muszę powitać cię w stolicy.

- Jak to miło z twojej strony, kuzynie - odparła.

Gyles powstrzymał głośne prychnięcie i wrócił na swój fotel przy biurku.

- Mam nadzieję, że nie uznasz tego za impertynencję - rzekł Osbert, przeszukując kieszenie - ale napisałem odę do twoich oczu. - Rozwinął rulon papieru. - Mam przeczytać? Gyles mruknął cicho i zasłonił się gazetą. Mimo to nie mógł nie wysłuchać

wiersza Osberta. Nawet nie był taki zły, brakowało mu jedynie ducha. Sam mógłby napisać lepszy, który w pełni oddałby piękno szmaragdowych oczu jego żony.

Francesca uprzejmie podziękowała Osbertowi i wypowiedziała kilka pochwalnych zdań, co sprawiło, że ten natychmiast zaczął jej opowiadać, jak bardzo spodobają jej się spotkania towarzyskie i jak ona tam się będzie wszystkim podobała. Ostatnie zdanie sprawiło, że Gyles zacisnął usta, ale w tej właśnie chwili Francesca o coś go zapytała i musiał opuścić gazetę i odpowiedzieć, kryjąc skrzętnie nachmurzoną minę.

Jeszcze przez pięć minut znosił dywagacje Osberta, a potem zdesperowany wymyślił coś, co miało go uratować. Wstał i podszedł do kominka.

- O ile sobie przypominasz, moja droga, wspominałem, że zabiorę cię na przejażdżkę po parku - powiedział i bez zażenowania spojrzał na Osberta. -Obawiam się, kuzynie, że tak elokwentnie zachęciłeś moją żonę do spotkań towarzyskich, że będę musiał ofiarować jej ich przedsmak.

- Och, tak! Oczywiście! - Osbert rozplatał długie nogi i wstał. Ujął dłoń Franceski. - Będzie ci się podobało. Jestem tego pewien. Francesca pożegnała się, a Osbert wyszedł pośpiesznie.

Jeśli mamy jechać do parku, powinnam się przebrać. Gyles ujął jej dłoń i podniósł do ust. Każę przyprowadzić powóz. Za piętnaście minut w holu. Roześmiała się głośno.

W Alei Parkowej była to najmodniejsza godzina spacerów. Powozów pojawiło się mnóstwo, a każdy z nich wyglądał inaczej. Większe, jednokonne, bez dachu jechały obok mniejszych, lekkich dwukółek i faetonów. Szybkość nie była tu ważna, nikt nigdzie się nie śpieszył. Zamiarem wszystkich pasażerów było jak najwięcej zobaczyć i być zauważonym.

- Ależ ich tu dużo! - powiedziała Francesca, rozglądając się ze swego miejsca w dwukółce. - Sądziłam, że o tej porze roku w mieście będzie prawie pusto.

- Jest prawie pusto. - Gyles musiał nie tylko powozić, ale też zwracać uwagę na inne pojazdy oraz ich pasażerów. - W sezonie jest tłok na trawnikach, a pojazdów jest dwa razy więcej. Teraz widzisz ścisłą elitę, przeważnie tych, którzy mają jakieś interesy do załatwienia w mieście, na ogół sprawy polityczne, gdyż jesienią zaczynają się obrady parlamentu. Francesca rozejrzała się raz jeszcze.

- Więc to są damy, które powinnam poznać. Gyles zwolnił i podjechał dwukółką do powozu stojącego przy brzegu.

Francesca spojrzała w tę stronę i uśmiechnęła się.

- Honorio!

- Francesca! Jak miło! Nie wiesz nawet, jak miło mi was tu widzieć. Gyles odpowiedział chłodnym uśmiechem. Honoria wskazała trzy inne damy

siedzące obok niej w powozie.

- Pozwól, że ci przedstawię ciotkę Diabła, lady Luizę Cynster, i jej córki, Amandę i Amelię.

Francesca przywitała się z damami i uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła miny dwóch młodszych. Każda z nich była uosobieniem angielskiej urody, jasne loki, błękitne oczy i delikatna, mleczna cera.

- Jesteście bliźniaczkami?

- Tak - odparła Amanda. Amelia westchnęła.

- Jest pani niezwykle piękna, lady Francesco. Francesca odpowiedziała uśmiechem.

- Wy również jesteście bardzo piękne. W tej chwili do głowy wpadła jej pewna myśl, oczy zaokrągliły się i z trudem

skryła uśmiech.

- Och, proszę wybaczyć! - rzuciła, spoglądając na Honorię i lady Luizę. -Właśnie przyszło mi do głowy, jakie zrobiłybyśmy wrażenie, wchodząc razem na bal, Amelia i Amanda po obu moich stronach. Wyglądałybyśmy niezwykle pięknie. Kontrast między ich delikatną urodą a jej egzotycznym wyglądem musiałby

zostać zauważony.

Lady Luiza uśmiechnęła się, a bliźniaczki wyglądały na zaintrygowane. Honoria zaśmiała się głośno.

- Byłybyście sensacją sezonu. Musisz koniecznie przyjść do nas na kolację, Francesco. Diabeł z pewnością będzie chciał się z tobą jeszcze raz zobaczyć. Musimy przedstawić cię też pozostałym. Na jak długo przyjechaliście? Gyles pozostawił odpowiedź żonie. Siedząc tak obok niej na ławce dwukółki,

czuł się dziwnie wystawiony na spojrzenia innych. Z przyjemnością opuścił towarzystwo Honorii i innych dam; kiedy wymienili kilka ważnych uwag i mogli ruszyć dalej. Nie zajechali daleko.

- Chillingworth! Znal ten głos. Przez chwilę rozglądał się, wypatrując turbanu i pary

ciekawskich oczu, które były postrachem całej śmietanki towarzyskiej. Lady Osbaldestone skinęła do nich władczo. Księżna wdowa St. Ives siedziała obok

niej w wielkim powozie i obserwowała wszystkich z wszechwiedzącym uśmiechem.

Gyles powstrzymał przekleństwo. Francesca dowie się wszystkiego później. Nie miał wyjścia, musiał podjechać. Skierował dwukółkę w stronę powozu hrabiny i zatrzymał tuż przy nim.

Lady Osbaldestone uśmiechnęła się szeroko, pochyliła i przedstawiła.

- Znałam twoich rodziców, moja droga. Odwiedzałam ich w Italii. Ty miałaś wtedy zaledwie dwa lata. - Wyprostowała się i skinęła życzliwie głową, a jej czarne oczy błyszczały z zadowolenia. - Bardzo mnie ucieszyła wieść o waszym małżeństwie. Gyles wiedział, że ta uwaga jest skierowana do niego.

- Dziękuję - odparła młoda hrabina.

- Z całego serca ci gratuluję - odezwała się księżna wdowa, a w jej bladozielonych oczach widać było życzliwość. Ujęła dłoń Franceski. - Tak -odpowiedziała na pytanie wyraźnie widoczne na twarzy Franceski - poznałaś mego syna i wypowiadał się o tobie bardzo pochlebnie. Honoria opowiedziała mi o tobie więcej.

- Miło mi powitać waszą wysokość.

- Z pewnością będziemy się często widywać, moja droga. Nie mam co do tego wątpliwości. Nie zatrzymujemy was dłużej. Wkrótce zrobi się chłodno i twój mąż na pewno będzie chciał cię stąd zabrać. Gyles dostrzegł błysk w jej oku, a zemsta nie wchodziła w rachubę, była zbyt

niebezpieczna. Oboje z Francesca uciekli tak szybko, jak mogli.

- A to... jak je nazywacie? Grandę dames?

- Tak, największe z dam. Nie daj się zwieść. Mimo swego wieku mają jeszcze wielkie wpływy.

- Wyglądają trochę groźnie, ale są mile. Prawda? Gyles prychnął.

- Gyles. Hej, hej! Zwolnił.

- Mama?

Zobaczyli ciotkę Henni machającą do nich z powozu stojącego nieco dalej.

- Mój Boże. - Gyles podjechał i zatrzymał się. -Co tu robicie? Matka spojrzała na niego znacząco.

- Nie jesteś jedyny, który ma ochotę wybrać się do stolicy. - Puściła dłoń Franceski. - Oczywiście, chciałyśmy z Henni wesprzeć Francescę. Przed otwarciem sezonu łatwiej będzie jej poznać najbardziej popularne domy i ich gospodynie.

- Spotkaliśmy Honorię i lady Luizę Cynster oraz księżną wdowę St. Ives i lady Osbaldestone - powiedziała Francesca.

- To bardzo dobry początek - zauważyła ciotka Henni. - Jutro zabierzemy cię ze sobą, żebyś mogła poznać kilka innych dam. Gyles ukrył pełne niesmaku spojrzenie.

- Ale gdzie się zatrzymałyście?

- W domu Walpole'a - odparła Elisabeth. - To tuż za rogiem, na ulicy North Audley, więc jesteśmy blisko.

- Mamo... robi się zimno.

- Ach, oczywiście, musicie jechać. Nie szkodzi, zobaczymy się dziś wieczorem u Stanleyów. Poczuł na sobie spojrzenie Franceski, ale nie odwrócił głowy w jej stronę.

Pożegnali się z damami i pojechali. Skręcił w krótszą alejkę i wyjechał z parku. Francesca usiadła wygodniej i przyglądała się mu uważnie.

- Wybieramy się dziś do Stanleyów? Gyles wzruszył ramionami.

- Dostaliśmy zaproszenie. Wydaje mi się, że to równie dobre miejsce jak każde inne na początek.

- Początek czego? Z ponurą miną pokierował parę koni do bramy.

- Wyrabiania ci pozycji w towarzystwie. Chciał to odkładać tak długo, jak się da, dopiero teraz zrozumiał swoje ukryte

intencje. Czuł, że jego żona będzie przyciągała wszystkich bawidamków z

towarzystwa, tak jak miód przyciąga pszczoły. O tej porze roku w Londynie będą obecni bardzo niebezpieczni dżentelmeni, nie zagrozi im nawet konkurencja w postaci tych, którzy zjeżdżają się na sezon z całego kraju. U Stanleyów zbiorą się londyńskie wilki, ci którzy rzadko polują z dala od stolicy. Postanowił, że nie spuści Franceski z oka, i tak też uczynił. Francesca była bardzo zadowolona.

- Bardzo mi przyjemnie powitać pana u nas, milordzie - przywitała go lady Stanley i skinęła głową. Spojrzała na Francescę i rozpogodziła się. - Wielką radość sprawia mi fakt, że jestem jedną z pierwszych osób witających panią w stolicy, lady Francesco. Francesca i jej lordowska mość wymieniły grzecznościowe uwagi. Gyles

zauważył, że przyjacielskie zachowanie jej lordowskiej mości, jej przychylność była wielkim plusem dla osób, które zaczynały bywać na przyjęciach i balach. Wiedział, że śmietanka towarzyska stolicy przebywa w mieście już od kilku tygodni i wieść o jego małżeństwie dawno się rozeszła.

Kiedy odsunęli się od gospodarzy i Gyles prowadził Francescę przez tłum, zauważył, że kremowe wzgórki jej piersi, odkryte dzięki głębokiemu dekoltowi jedwabnej sukienki koloru herbacianej róży, robiły wrażenie. Miał ochotę natychmiast wycofać się, zabrać ją do domu, do swojej biblioteki i tam ją zamknąć, by móc pozwalać jej widywać tylko tych mężczyzn, których sam zaaprobował.

Nikt lepiej niż on sam nie wiedział, że wieść o tym, iż ich małżeństwo było zaaranżowane, sprawi, że natychmiast zostanie dokładnie obejrzana przez mężczyzn, którzy dotąd konkurowali z nim w podbojach. Wystarczy jedno spojrzenie każdego z tych bawidamków, i się zorientują, że Francesca jest kobietą pełną temperamentu, której nie wystarczy obojętny na jej wdzięki (bo kontraktowy) mąż. Sama myśl o tym sprawiała, że miał ochotę się śmiać. Potrząsnął głową. Jego żona natychmiast to zauważyła i spojrzała w jego stronę.

- Nie, nic - powiedział.

Pomyślał, że musiał chyba zwariować, żeby postawić się w takiej sytuacji.

- Lady Chillingworth? - Lord Pendleton skłonił się elegancko, wyprostował i spojrzał na Gylesa. -Milordzie... raczy pan nas sobie przedstawić. Zacisnął zęby i spełnił jego prośbę. Nie mógł zachować się inaczej. Zaczęło

się. Po dziesięciu minutach otaczało ich już stado obłudnie przymilających się wilków czekających tylko na chwilę, gdy Gyles przeprosi wszystkich i zostawi ją na ich pastwę.

Niedoczekanie. Francesca rozmawiała swobodnie. Jej pewność siebie w towarzystwie zwiększała tylko jej atrakcyjność dla tych uwodzicieli. Znał ich wszystkich dobrze i wiedział, że, pozostając u jej boku, wzbudzał ich ciekawość. Zastanawiał się, jak uciec, nim któryś z jego dawnych kolegów zacznie się zastanawiać nad naturą jego zaaranżowanego małżeństwa. Z ulgą powitał wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, który przeciskał się ku niemu przez tłum łudzi. Francesca była zaskoczona. Zaintrygowana podała mu dłoń.

- Harry Cynster, lady Francesco. Jako że pani mąż został ogłoszony honorowym członkiem rodu Cyn-sterów, czyni to panią jedną z nas, więc postanowiłem, że jako krewny nie muszę czekać na formalne powitania. -Harry wymienił spojrzenia z Gylesem, a potem zwrócił się ze złośliwym uśmieszkiem do jego żony: - Zawsze zastanawiałem się, kto wreszcie usidli Gylesa. Francesca odwzajemniła uśmiech.

- Bardzo mnie dziwi twoja obecność tutaj - rzucił Gyles. Francesca obejrzała się. Najwyraźniej -szukał kogoś wzrokiem.

- Nie ma jej tu - powiedział Harry i wyjaśnił Francesce: - Mojej żony, Felicity. Spodziewa się naszego pierwszego dziecka. - Zerknął na Gylesa. - Została w Newmarket, a ja musiałem przyjechać na aukcję koni.

- Och, więc tajemnica się wyjaśniła. Harry uśmiechnął się nerwowo.

- Właśnie. - Przerwał na chwilę, a potem spojrzał na Francescę. - Sądziłem jednak, że się domyślisz. Mam do spełnienia misję. Mama pragnie cię poznać. - zerknął na Gylesa. - Siedzi obok lady Osbaldestone. Gyles dostrzegł wymowne spojrzenie Demona i zrozumiał, co go czeka.

Zawahał się i zapytał:

- Gdzie je znajdziemy?

- Na drugim końcu sali. Ku zaskoczeniu i wielkiemu rozczarowaniu dżentelmenów, którzy wokół

nich stali, Gyles musiał przeprosić ich w imieniu swoim i Franceski. Przeprowadził ją przez tłum. Demon, równie wysoki i potężnie zbudowany mężczyzna, szedł po jej drugiej stronie. Patrzyli groźnie na każdego dżentelmena, który miał ochotę do niej podejść. Musiała ukryć uśmiech, kiedy stanęła przed lady Osbaldestone w czerwono-brązowej sukni z piórami i jeszcze jakąś inną damą.

- Jestem lady Horatia Cynster, moja droga - przywitała się z nią dama. -Bardzo się cieszę, że mogę cię poznać. - Przeniosła wzrok na Gylesa. -Chillingworth. - Podała mu dłoń i patrzyła, jak się nad nią pochyla. - Wielki szczęściarz z pana. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę, milordzie. Gyles uniósł brwi.

- Oczywiście.

- To dobrze. Proszę więc przynieść mi orszadę. Jej lordowska mość też prosiła o kieliszek. Harry pójdzie z panem. Machnęła na nich ręką. Francesca była wyraźnie zaintrygowana, kiedy po

chwili wahania Gyles skinął głową, spojrzał na Harry'ego Cynstera i obaj oddalili się.

- Proszę, siadaj, złotko. - Lady Osbaldestone przesunęła się. Lady Horatia również i Francesca mogła usiąść pomiędzy nimi.

- Nie musisz się nimi przejmować. - Lady Horatia skinęła w stronę, skąd przyszli. - Przejdzie im, kiedy zrozumieją, że nie jesteś dla nich.

- To i dobrze - orzekła lady Osbaldestone, pukając laską o podłogę i spoglądając uważnie na Francescę czarnymi oczyma. - Jeśli plotki o twoim mężu są choć w połowie prawdziwe, masz z nim dość roboty. Francesca poczuła, że się czerwieni. Szybko odwróciła się do lady Horatii.

- To prawda, w takich sytuacjach najlepiej, żeby mąż był czymś zajęty, a wtedy nic nie będzie mu chodziło po głowie. Rozumiesz. Francesca zamrugała i skinęła głową bez przekonania.

- Nie wiadomo, co może im zaświtać, kiedy za bardzo się skupiają na tych sprawach - dodała lady Osbaldestone stanowczo. - Jedną z podstawowych trudności, na jakie natrafia kobieta, która poślubiła Cynstera, jest wyznaczenie granic. Oni są zbyt skłonni do buntowania się, jeśli ich głaskać pod włos.

- Ależ... nie rozumiem. - Francesca spoglądała to na jedną, to na drugą damę. -Gyles nie jest z rodu Cynsterów. Lady Osbaldestone prychnęła, a lady Horatia uśmiechnęła się.

- Honorowym, pewnie dla żartu, ale to z pewnością był pomysł Diabła. -Poklepała Francescę po dłoni. -Twierdzimy po prostu, że wszyscy są tacy sami. Cynsterowie zachowują się tak samo jak Chillingworth.

- Jeśli już o tym mowa - dodała lady Osbaldestone - to wszyscy Rawlingsowie są tacy, ale Gyles najbardziej przypomina Cynsterów.

- Znacie panie innych Rawlingsów?

- Sporo - przyznała lady Osbaldestone. - Dlaczego pytasz? Francesca opowiedziała jej o swoich planach.

Gyles i Harry powrócili z dwoma kieliszkami orszady i szampanem dla Franceski. Wszystkie damy rozmawiały, siedząc głowa przy głowie, i omawiały powiązania rodzinne Rawlingsów. Harry zerknął na Gylesa i odszedł. Minęło piętnaście minut, nim udało się Gylesowi wyrwać Francescę z kozetki.

- Zobaczymy się u mnie w przyszłym tygodniu -zarządziła lady Horatia, kiedy w końcu Francesca wstała.

- Ja też tam będę - przypomniała lady Osbaldestone. - Dam ci znać, czego się dowiedziałam. Gyles ucieszył się tylko, że stara jędza nie miała zamiaru odwiedzać go w

jego domu.

- Mama i ciotka Henni są przy głównych drzwiach -powiedział do Franceski i zaprowadził ją w tę stronę. Po kolejnych piętnastu minutach spędzonych z jego matką i ciotką poczyniła

wielkie plany. W końcu udało mu się ją oderwać od damskiego towarzystwa.

- Wygląda na to, że nie będziesz miała ani chwili dla siebie. Francesca zerknęła na niego i w myślach powtórzyła jego słowa, analizując

ton. Uśmiechnęła się.

- Ależ nie. - Rozejrzała się i westchnęła. - Jednak sądzę, że jak na jeden wieczór wystarczy zaproszeń. - Spojrzała na niego i dodała. - Może powinniśmy wracać do domu?

- Do domu?

- Hm... do domu, do łóżka. - Przechyliła głowę. -Oczywiście, jeśli wolisz, możemy pójść do biblioteki.

- Do biblioteki?

- Wallace na pewno rozpalił w kominku. Powinno być tam przyjemnie.

- Przyjemnie.

- Mmmm... ciepło - mruczała. - Przyjemnie... będzie można się odprężyć. Namiętna obietnica w jej głosie sprawiła, że zrobiło mu się gorąco.

Zatrzymał się, zmienił kierunek i ruszył do wyjścia.

Rozdział 18

Dwa tygodnie później Gyles stał pod ścianą w sali balowej lady Matheson, zastanawiając się, co go podkusiło, żeby sprowadzić Francescę do Londynu. Podkusiła go, oczywiście, potrzeba chronienia jej. Tu była bezpieczna, z dala od dziwnych wydarzeń w Lambourn. A jednak jej pojawienie się na londyńskich salonach przyniosło inny rodzaj niebezpieczeństwa. Taki, który sprawiał, że przez maskę eleganta, którą pokazywał ludziom, zaczynała przezierać jego prawdziwa osobowość.

- Gyles? - usłyszał i odwrócił się, by pocałować ciotkę Henni w policzek.

- Nie wiedziałem, że tu jesteście.

- Cóż, oczywiście, że jesteśmy, kochanie. Mathesonowie są skoligaceni z rodziną Horacego, nie pamiętasz? Ostatnio niewiele myślał o kimkolwiek prócz swojej żony.

- Gdzie jest Francesca? - Henni spojrzała na niego pytająco, jakby się spodziewała, że znał odpowiedź.

- Siedzi z jej wysokością księżną St. Ives - rzekł i skinął głową w jej stronę.

- Nawiasem mówiąc, kolacja naprawdę świetnie się udała, a to małe przyjęcie tydzień temu również było wspaniałe. Gyles skinął głową. Henni zostawiła go i zaczęła przeciskać się przez tłum w

stronę Franceski. Kolacja była ich pierwszym oficjalnym wystąpieniem towarzyskim. Młoda hrabina po raz pierwszy wydawała przyjęcie w Londynie, a on po raz pierwszy przyjmował gości jako człowiek żonaty. Oczekiwanie i przygotowania bardzo ich zbliżyły. Pracowali wspólnie bardziej intensywnie niż kiedykolwiek wcześniej.

Kolacja okazała się wielkim sukcesem. Kiedy ciotka Henni użyła słowa „świetne", nie miała na myśli jedynie dań, choć Ferdynand naprawdę przeszedł

samego siebie. Francesca błyszczała w towarzystwie i fascynowała wszystkich, a on tym łatwiej odgrywał rolę dumnego męża gospodyni.

Małe przyjęcie, które wydali tydzień później, było wielkim triumfem Franceski. Jego żona odnosiła sukcesy towarzyskie i zaczynało ją to bawić. Pomagały jej, oczywiście, jego matka, ciotka Henni i damy z rodu Cynsterów. Był im wdzięczny za zainteresowanie, ale dobrze wiedział, komu tak naprawdę zawdzięczał sukces obu wieczorów.

Patrzył właśnie na Francescę gestykulującą podczas dyskusji z Honorią. Podeszła do nich ciotka Henni. Hrabina uśmiechnęła się jak zwykle promiennie, i wstała, by ucałować starszą panią w policzek.

Gyles nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jego żona angażowała się we wszystko całym sercem. Tak samo zachowywała się w obecności ludzi z londyńskiej śmietanki, którzy obserwowali ją z zaintrygowaniem, wdzięczni za nową rozrywkę. Jej radość nie świadczyła o naiwności, a jedynie o tym, że wcześniej tu nie bywała. Pokazała stałym bywalcom londyńskich salonów ich świat w zupełnie nowych barwach.

Siedząc na kozetce obok Honorii, Francesca czuła na sobie wzrok męża. Przyzwyczaiła się już do tego, że ją obserwuje. Czuła się bezpiecznie, wiedząc, że jeśli pojawi się ktoś, za kim nie przepada, w mgnieniu oka Gyles pojawi się u jej boku. Ludzie z towarzystwa byli różni i choć już wiele osób znała, wiele twarzy natychmiast rozpoznawała, sporo pozostawało wciąż dla niej obcych, a niektórych wcale nie musiała i nie chciała znać.

Jednym z nich był lord Carnegie, za mądry jednak, żeby tak po prostu do niej podejść. Przynajmniej teraz. Wiedziała, kim był i co sobie myślał. Za każdym razem, kiedy jego wzrok spoczął na niej, drżała, jakby dotknęło ją coś śliskiego i zimnego. Wtedy jego lordowska mość pojawiał się w zasięgu jej wzroku i składał ukłon. Francesca umyślnie udawała, że go nie widzi.

Honoria spojrzała zdziwiona.

- Podejrzany modniś - powiedziała cicho. - Podobno zabił swoją pierwszą żonę i dwie kochanki. Francesca zrobiła zdziwioną minę, ale uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, że

idzie w ich stronę Osbert Rawlings.

- Kuzynko Francesco. - Położył dłoń na sercu i podał jej dłoń, a potem przywitał się z Honorią. -Zauważyłem, że w pobliżu stoi Carnegie, To nie jest miły człowiek.

- Właśnie - zgodziła się Honoria. - Właśnie mówiłam Francesce... - nie dokończyła i machnęła ręką.

- Właśnie. - Osbert skinął głową, a potem stwierdził, że Carnegie jest zbyt ponurym tematem do rozmów. Nagle jego twarz pojaśniała. - Słyszałem o najnowszym przedstawieniu w Teatrze Królewskim. Osbert zawsze żywo interesował się premierami. Przez następne dziesięć

minut omówił dokładnie ostatnią sztukę z udziałem pani Siddons. Zafascynowana Francesca słuchała, czuła na sobie wzrok Gylesa i pomyślała, że pomimo pogardliwego stosunku do Osberta, nie uznawał nigdy jego towarzystwa za nieodpowiednie.

To właśnie Osbert stał się jej rycerzem. Pojawiał się na większości przyjęć, na których bywali z Gylesem, i zawsze chętnie zabawiał ją rozmową. Gdyby kiedykolwiek potrzebowała męskiego ramienia, a Gylesa nie byłoby w pobliżu, mogła bez oporu skorzystać z pomocy Osberta. Nawet jeśli podejrzewała, ze tak chętnie przebywał przy niej tylko dlatego, iż unikał towarzystwa matki, która wciąż bacznie go obserwowała, to zatrzymała tę myśl dla siebie i nie wspominała o tym nikomu. Osbert był zbyt miły, żeby wydawać go na pastwę lwów.

- No, no... najsilniejsi też padają ofiarą. Gyles oderwał wzrok od żony i spojrzał na Diabła, który szedł w jego stronę.

- Ty też się nie uchroniłeś. Diabeł zerknął na drugi koniec sali w stronę Ho-norii i wzruszył ramionami.

Wcześniej czy później to trafia nas wszystkich. -Uśmiechnął się złośliwie. -Teraz mogę powiedzieć: „A nie mówiłem?". -Nie.

Wciąż próbujesz zaprzeczać? Przynajmniej się staram. Poddaj się. To beznadziejne. Jeszcze nie.

Więc po co właściwie stoisz tu i podpierasz ścianę? Gyles nie próbował nawet odpowiadać. Diabeł zmierzył go wzrokiem. Właściwie chciałem cię zapytać, jakie Osbert ma teraz szanse dziedziczenia po tobie?

Niewielkie, coraz mniejsze. A kiedy znikną całkiem? Gyles zmarszczył brwi. Pod koniec czerwca, a dlaczego pytasz? Hm, więc na sezon jesteś w mieście? Chyba tak.

To dobrze. Musimy silniej naciskać w sprawie tej ustawy, jeśli chcemy, żeby nasze plany się powiodły. Gyles skinął głową. Spojrzał na ich żony.

Przyszło mi właśnie na myśl, że chyba ominęliśmy jeden ze sposobów zdobywania przychylnych głosów. Diabeł spojrzał w tę samą stronę, co on. Tak sądzisz?

Francesca rozumie potrzebę zmian tak samo jak ja. Honoria jest z nami.

Więc, dlaczego nie? Skoro już jesteśmy w stolicy, a one i tak spędzają połowę dnia, rozmawiając z żonami innych polityków. Może potrafią tak poprowadzić rozmowę, żeby podsunąć im kilka argumentów i zasiać ziarno zwątpienia. Przecież mamy zbożny ceł.

Diabeł uśmiechnął się.

Zaproponuję to Honorii. - Spojrzał znów na Gylesa i oczy mu się zaświeciły.

- Rozumiem, że proponując to Francesce, będziesz ją zachęcał do spędzania czasu w towarzystwie innych ludzi. - Zmarszczył brwi, udając, że się martwi.

- Zrozumiem, jeśli nie będziesz w stanie się do tego zmusić. To chyba bardzo frustrujące dla mężczyzny, który tak niedawno się ożenił, jeśli jego żona ma dla niego mało czasu. Diabeł uśmiechnął się szatańsko, zasalutował i odszedł.

Jego zachowanie nie mogło być aż tak oczywiste. Skoro Diabeł z łatwością rozszyfrował jego myśli i uczucia, sam wciąż musiał czuć i myśleć tak samo jak on. Życie towarzyskie nie było przyjemnością dla małżonków. Było przydatne do zawarcia ślubu, ale nie potem. To właśnie problem dzielenia się z innymi czasem i urokiem własnej żony tak go teraz męczył.

A Francesca? Ona sprawiała wrażenie, że myśli tak samo. Przynajmniej za to był jej wdzięczny. Również starała się jak najlepiej wykorzystać czas, jaki codziennie mieli tylko dla siebie, kiedy siedzieli w bibliotece i czytali, czasem rozmawiali, wymieniali poglądy, uczyli się siebie nawzajem. Gdy jednak ludzie z towarzystwa ją poznali, ich czas w samotności kurczył się, aż wreszcie prawie całkiem go zabrakło.

Poranki zajęte były przez niekończące się wizyty, herbatki w domu, zwykle w towarzystwie matki, ciotki Henni i Honorii albo jednej z dam, z którymi się zaprzyjaźniła. Wszystko, jak przystało na hrabinę. Spędzała popołudnia na poznawaniu kolejnych osób i zacieśnianiu przyjaźni, które już nawiązała, a on pokonywał labirynt trudności administracyjnych związanych z majątkiem i spotykał się z przyjaciółmi w klubach. Kolacji nigdy nie jedli sami, gdyż wciąż gdzieś ich zapraszano. Francesca była bez ustanku w kręgu zainteresowania.

Po kolacji były bale i przyjęcia, na których musieli się pojawiać. Do domu wracali późno. Mimo iż w jego ramionach była ciągle pełna namiętności, pożądania i kochali się jak przedtem, Gyles miał poczucie, że coś mu odbierano.

- Wiadomość z North Audley, proszę pani. Francesca odłożyła tost i wzięła z tacy Wallace'a złożoną karteczkę. Przeczytała ją, po czym zerknęła na Gylesa. - Twoja mama i ciotka Henni źle się czują, ale proszą, żebym wstąpiła do nich. Twierdzą, że to tylko katar.

- Nie powinnaś ryzykować. - Gyles spojrzał na nią znad porannego wydania „Gazette". - Czy ich przeziębienie zmienia twoje plany na dziś?

- Miałyśmy wstąpić na herbatę do panien Berry. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty jechać tam sama.

- Słusznie. Byłabyś dziesięć lat młodsza od najmłodszej damy. - Gyles odłożył gazetę. - Mam propozycję.

- Och? - Francesca podniosła wzrok.

- Chodźmy na spacer. Chcę ci coś pokazać.

- Co? - spytała zaintrygowana.

- Zobaczysz, jak będziemy na miejscu. Ku zaskoczeniu Franceski miejscem ich spaceru okazał się zakład jubilerski

Asprey przy ulicy Bond. Czymś, co chciał jej pokazać, był naszyjnik ze szmaragdami.

Francesca ze zdumieniem dotykała wielkich, owalnych szmaragdów zwisających z łańcucha utworzonego z takich samych, połączonych ze sobą kamieni. Przed wyjściem Gyles nalegał, żeby nie przebierała się i została w sukni z głębokim dekoltem; teraz już wiedziała dlaczego. Szmaragdy sprawiały wrażenie, że płoną na jej skórze.

Stała przed lustrem, podziwiając grę światła na klejnocie. Zauważył, jak głęboki wydał się teraz odcień jej oczu, które niespodzianie zapłonęły równie mocno jak szmaragdy.

- Kazałeś go zrobić specjalnie dla mnie?

- Nie mieli niczego odpowiedniego. - Patrzył na nią chwilę, a potem uścisnął jej dłoń. Kiedy puścił, dodał: - Nie zdejmuj go. Gyles pochwalił jubilera, a jego asystent pomógł Francesce włożyć pelisę,

którą zapięła pod szyją. Na zewnątrz było już chłodno, ale nie to było powodem, dla którego tak skrzętnie się okryła. Podejrzewała, że naszyjnik jest sporo wart. W ciągu ostatnich kilku tygodni widziała wiele ozdób, ale żadna z nich nie wyglądała na tak wartościową. Gyles włożył etui do kieszeni.

- Gdzie teraz idziemy? - zapytała, gdy wyszli ze sklepu. Powóz zostawili na Piccadilly.

- Teraz, skoro masz już naszyjnik, potrzebujesz czegoś, co by do niego pasowało. Miał na myśli suknię, kolejną rzecz wykonaną specjalnie dla niej według

jego instrukcji. Zamówił ją u jednej z najbardziej znanych w towarzystwie krawcowych.

Francesca stała przed wysokim lustrem w pokoiku przy ulicy Bruton i patrzyła oszołomiona.

Suknia była prosta. Miała wręcz skromną linię, ale dzięki niej Francesca epatowała zmysłowością i pewnością siebie. Szpiczasty dekolt nie był ani zbyt duży, ani za mały, a jednak tak skrojony, że musiał przyciągać wzrok w miejsce, gdzie znajdował się naszyjnik. Suknia i naszyjnik pasowały do siebie doskonale. Śliski jedwab opinał jej talię i opadał swobodnie na biodra.

Francesca wpatrywała się w damę w lustrze, potem spojrzała na Gylesa, który siedział swobodnie rozparty na krześle.

- Podoba ci się? - zapytał.

Omiatał ją wzrokiem. Zastanawiała się, co odpowiedzieć, zastanawiała się, co widzi w jego twarzy, z której natychmiast spadła maska pozorów. - Suknia i naszyjnik są piękne, dziękuję - powiedziała.

Dziękowała mu przede wszystkim za to, kim się dziś stała. Teraz już naprawdę była jego hrabiną. Należała do niego. Była jego drogocennym kamieniem. Tylko jego.

Tego właśnie pragnęła, o tym marzyła. Modliła się, by kiedyś tak właśnie się stało. Odwróciła głowę i położyła mu dłoń na policzku. Jego dłonie spoczęły na jej talii. Ich usta spotkały się, delikatnie musnęły i przycisnęły na jedną, krótką chwilę.

Podziękowała mu, spędziwszy większą część nocy w jego ramionach. Cały następny dzień, kiedy rozmawiała, odwiedzała znajomych, piła herbatę i słuchała, bez przerwy zatapiała się we własnych myślach i wspomnieniach. W pewnej chwili Honoria uniosła brwi i spojrzała na nią uważnie, a Francesca zaczerwieniła się. Zastanawiała się, czy inni też widzą jej zamyślenie i odgadują jego powody.

Następnego ranka jadła śniadanie z Gylesem, co stało się już ich domową tradycją. Zapytał ją o plany na ten dzień, a potem zaproponował, by wzięła płaszcz i wyruszyła z nim na przejażdżkę dwukółką.

Porwał ją na cały dzień. Mimo jej protestów zabrał Francescę do centrum, zwiedzali kościoły, oglądali Tower, mosty i podziwiali posąg Kleopatry w muzeum.

Była to podróż pełna wspólnych odkryć. Kiedy go o to zapytała, przyznał, że nie odwiedzał tych wszystkich miejsc w ciągu ostatnich lat, a właściwie po raz ostatni był tu, kiedy miał dziesięć lat.

Roześmiała się, usłyszawszy te słowa. On zapytał ją o jej życie w Italii.

Pytania same przychodziły im do głowy, rozmowa toczyła się swobodnie i Francesca zaczęła podejrzewać, że celem tej wyprawy było lepsze poznanie jej. Odpowiadała więc na jego pytania, a w sercu czuła wielką radość.

Gyles zauważył jej podejrzliwe spojrzenia, widział światło w jej oczach. Byłaby jeszcze bardziej szczęśliwa, gdyby znała prawdziwe powody tej wyprawy po londyńskich zabytkach. To prawda, że chciał jak najwięcej się o niej dowiedzieć, ale najważniejsze było to, że mógł po prostu spędzić z nią cały dzień, bo tego właśnie potrzebował.

Kiedy skierował gniadosze do domu, Francesca położyła głowę na ramieniu męża. Pochylił się i pocałował ją w czoło. Przyszło mu do głowy, że... zaczął się do niej zalecać. Nie w tradycyjnym sensie, by się w nim zakochała, ale po to, by potrafiła go kochać jeszcze długo, do śmierci.

Almack. Francesca słyszała o tradycyjnym balu już dawno, ale sądziła, że będzie taki sam jak inne... Nudny. Dziś wieczorem miało się odbyć jedno z ostatnich przyjęć, na które zaproszono ścisłe grono osób z towarzystwa, które jeszcze pozostały w mieście.

Rozejrzała się po sali balowej; była w asyście Osberta. Doszła do wniosku, że w szacownej sali przydałby się porządny remont. Tłum ludzi otaczających ją zewsząd lśnił przepychem i elegancją, odciągając uwagę gości od nijakiego, zbyt skromnego wystroju wnętrz.

Lady Elisabeth i ciotka Henni namawiały ją do obecności w tym miejscu, wyjaśniając, że jest to wydarzenie, którego świeżo upieczona hrabina nie powinna przeoczyć. Kiedy podczas śniadania Gyles dowiedział się o jej planach na wieczór, zasugerował, by włożyła nową suknię i naszyjnik.

Jednak kiedy dostrzegł ją w holu własnego domu przed wyjazdem na bal, zawahał się. Jego twarz okrył cień. Ujął jej dłoń, ucałował i powiedział, że wygląda zniewalająco.

Suknia i naszyjnik dodały jej pewności siebie. Sprawiały wrażenie, że są zbroją, która zabezpiecza ją przed nieznanym. Wiedząc, że wygląda wyjątkowo pięknie, mogła z uprzejmym uśmiechem odpowiadać na najbardziej nawet odważne spojrzenia z tłumu. Pod opieką lady Elisabeth i lady Henrietty została przedstawiona gospodyniom balu. Wszystkie wyraziły uznanie i chęć częstego widywania młodej hrabiny podczas kolejnych sezonów w stolicy.

- Dlaczego? - zapytała Francesca, pociągając Osberta za rękaw. - Przyjechał na bal zaraz po niej i natychmiast służył jej ramieniem. - Dlaczego miałabym tu częściej bywać?

- Cóż... - mówił Osbert, przeciągając nieco słowa. - W twoim przypadku, kuzynko, nie ma-chyba jeszcze takiej potrzeby. W przyszłości od czasu do czasu powinnaś bywać tu po to, by trzymać rękę na pulsie, dowiadywać się o młode damy wprowadzone do towarzystwa i o to, który z młodych dżentelmenów zamierza się ożenić. Ale póki nie będziesz miała córki na wydaniu, twój pobyt tutaj nie jest konieczny. Z wyjątkiem, oczywiście, okazji takich jak ta.

- Nie rozumiem - zaczęła Francesca, machając dłonią w stronę tłumu. - Gdzie są wszyscy dżentelmeni? Większość przebywających tu panów to bardzo młodzi ludzie. Wygląda na to, że do przyjścia zostali zmuszeni przez swoje matki. Większość z nich jest nadąsana. - Bardzo przypominali jej Lancelota Gilmartina. - Jedynie garstka potrafi stawić czoło niebezpieczeństwu tak jak ty. - Poklepała go po ramieniu. - Jestem wdzięczna za twoje towarzystwo. Osbert poczerwieniał i wyglądał na bardzo stropionego. Francesca

uśmiechnęła się. Rozejrzała się wśród ludzi i westchnęła.

- Nie ma tu dżentelmenów takich jak Gyles. Osbert odchrząknął.

- Dżentelmeni tacy jak Gyles zwykle spędzają wieczory... w klubach.

- Po całym dniu w klubie, wieczorami, powinni raczej szukać damskiego towarzystwa. Osbert przełknął ślinę.

- Kuzyn Gyles i jemu podobni nie są zachęcani do przekraczania progów tego domu. Nie szukają przecież żony, prawda? Francesca zerknęła na niego uważnie.

- Jesteś pewien, że nie chodzi o to, iż gospodynie nie chcą tu widzieć gości, nad którymi nie potrafią zapanować? - mruknęła. Osbert wyglądał na zaskoczonego.

- Wiesz, nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale... Ich uwagę przyciągnęło poruszenie przy głównym wejściu. Francesca nie

widziała niczego w tłumie. Osbert wyciągnął szyję i rozglądał się chwilę, a potem zerknął na Francescę.

- Cóż! Co za niespodzianka.

- Co takiego? - Francesca pociągnęła go za rękaw, bo Osbert znów patrzył w stronę wejścia. Uniósł dłoń, by się z kimś przywitać. Chwilę później szedł ku nim Gyles.

- Pani - rzekł i skinął głową, biorąc ją za rękę i ignorując jej zaskoczoną minę. Spojrzał na Osberta, który starał się nie uśmiechać. Gyles spojrzał mu w

oczy, a Osbert natychmiast przybrał obojętną minę.

- Kuzynie - przywitał się. Gyles odpowiedział skinieniem głowy, a potem spojrzał na Francescę.

Uśmiechała się i zajęła miejsce u jego boku, gdzie czuła się bezpiecznie.

- Sądziłam, że dżentelmeni tacy jak ty nie są tutaj zbyt mile widziani. Szare oczy Gylesa zwróciły się ku niej.

- Ale ty tu jesteś. Zerknął na szmaragdy błyszczące na jej pięknej skórze. Szelest sukien

zbliżających się dam powstrzyma! go przed powiedzeniem czegoś bardziej intymnego.

- Gyles, mój drogi. Co za niespodzianka! - odezwała się jego matka, obserwując go uważnie. Pocałował ją i lady Henriettę, swoją ciotkę w policzek. Ciotka Henni skinęła

głową i z zaskoczoną miną rzekła:

- Co za wejście. Hrabina Lieven wciąż stoi w miejscu osłupiała.

- Dobrze jej to zrobi - stwierdził Gyles, zerkając w tłum. Nie było tak wielu dżentelmenów, jak się spodziewał. Okazało się, że na balu jest całkiem bezpiecznie. - Skoro już się poświęciłem i włożyłem wizytowe ubranie, możemy się przejść.

- Och, tak - zgodziła się jego matka. - Idźcie tędy - wskazała salony w amfiladzie. Prawdopodobnie właśnie tam znajdował się ktoś, kto musiał koniecznie

wiedzieć, że Gyles zajmuje się swoją żoną.

Wyglądała tak niezwykle pięknie, smakowicie, że nie mógł od niej oderwać wzroku.

Towarzystwo zbierające się na dorocznym balu w Almack było raczej niegroźne. Żaden z dżentelmenów nie należał do jego znajomych. Niewiele wilków wtykało tam nos. Przekonywał więc samego siebie, że raczej powinien się skupić na ustawie legislacyjnej. Okazało się to jednak beznadziejne. Odłożył papiery i pobiegł się przebrać. Dostrzegł uśmiech Wallace'a, kiedy poprosił o wizytowe spodnie.

Znała go większość miejscowych matron. Rzadko ktoś ich zatrzymywał na rozmowę. Kilka osób podeszło, żeby zamienić kilka słów, ale przeważnie starsze damy były jedynie zaintrygowane i szczerze rozbawione jego pojawieniem się w tym miejscu. Francesca rozmawiała ze wszystkimi jak zwykle zupełnie swobodnie; kiedy jednak opuścili lady Chatham, Gyles zesztywniał, bo naprzeciwko nich stanął tęgi, jaskrawo odziany dżentelmen.

- Chillingworth - przywitał się i skłonił przyjaźnie lord Albemarle, po czym przeniósł wzrok na Francescę. - A to, jak mniemam, twoja hrabina, o której tak wiele słyszałem. Gyles zacisnął zęby, ale musiał ich oficjalnie sobie przedstawić. Położył dłoń

na palcach Franceski spoczywających na jego rękawie i ścisnął je nieznacznie.

- Milordzie - przywitała się uprzejmie Francesca i nie próbowała nawet zdjąć dłoni leżącej wygodnie na ramieniu męża. Oczy lorda Albemarle były zbyt chłodne. Jego lordowska mość uśmiechnął się zafascynowany, najwyraźniej mając

zamiar zaspokoić ciekawość, nie zdając sobie sprawy z tego, jakie zagrożenie stwarza sam dla siebie. Francesca poczuła, że Gyles sztywnieje. Wyprostowała się i oczekiwała, że jej mąż wymówi się jakąś chłodną uwagą...

- Gyles! Jak dobrze cię znów widzieć. - Wysoka, atrakcyjna dama pojawiła się nagle u boku jej męża. Jej niekwestionowana uroda kłuła w oczy. Przyjrzała się uważnie Francescę. - Słyszałem, że pojechałeś gdzieś na wieś, żeby przywieźć sobie żonę. Rozumiem, że to właśnie ona? Przez dobrą chwilę stali w zupełnej ciszy. Gyles jeszcze bardziej zesztywniał,

a Francesca ostrzegawczo ścisnęła jego ramię. Nie spuszczała wzroku z kobiety. W końcu Gyles zwrócił się do Franceski:

- Moja droga, niech mi wolno będzie przedstawić ci lady Herron. Francesca czekała z miłym uśmiechem i wysoko uniesioną głową. Po chwili

na policzkach lady Herron pojawiły się plamy czerwieni. Skłoniła się uprzejmie.

- Lady Chillingworth. Francesca uśmiechnęła się chłodno, skłoniła głowę i natychmiast odwróciła

wzrok. Na jej nieszczęście w stronę lorda Albemarle.

- Moja droga lady Chillingworth, zdaje się, że orkiestra zagra nam walca. Jeśli można...

- Przykro mi, Albemarle - wtrącił się Gyles, ku zaskoczeniu jego lordowskiej mości. - Ten walc jest mój - podkreślił, by Albemarle nie miał już żadnych wątpliwości. Skinął tylko w ich stronę głową, potem w stronę lady Herron i odsunął się.

Francesca ruszyła za Gylesem. Zupełnie zignorowała lady Herron.

Kiedy tylko Gyles wziął Francescę w ramiona, wiedział, że oboje znaleźli się w tarapatach. Dzięki lordowi Albemarle znów odezwał się w nim barbarzyńca, a maska uprzejmości znikała. Na dodatek wystarczyło jedno spojrzenie w stronę Franceski, by zrozumiał, że się domyślała, co łączyło jego i Luizę Herron. Położywszy jej dłoń na plecach, natychmiast wyczul drżenie i był pewien, że wrze w niej krew.

Opanował się i w głębi duszy przysiągł sobie, że nie zawiedzie jej, nie zareaguje w takim tłumie ludzi...

- Ta kobieta ma fatalne maniery. - Opuściła wzrok na jego usta, odczekała chwilę, a potem spojrzała mu w oczy. - Nie sądzisz? Gyles starał się nie myśleć o tym, że mogłaby zrobić mu scenę z powodu

jego dawnych miłostek. Wiedział, że jest wściekła, ale miał nadzieję, że nie na niego. W duchu cieszył się, że jest zazdrosna.

Widziała już wcześniej w jego oczach zazdrość, ale nigdy nie sądziła, że jej to się też przydarzy, że to samo uczucie będzie palić jej duszę. Napięcie rosło, potęgowało się, nie słabło. Oboje byli równie wzburzeni. Francesca uniosła dłoń, położyła ją na jego karku i delikatnie musnęła palcami. Przycisnął ją tak mocno, że przez chwilę ich ciała przywarły do siebie, ale potem musiały się rozdzielić.

Jej zbroja ze szmaragdowego jedwabiu nie broniła jej przed mężem. Oboje oddychali płytko i szybko, gdy muzycy przestali grać.

- Chodźmy - powiedział z ponurą miną, nie wypuszczając jej dłoni ze swojej.

- Poczekaj. Przyszłam tu z twoją matką i ciotką Henni.

- Domyśla się, że wyszłaś ze mną.

W jego oczach nie było żadnych wątpliwości. Dostrzegła za to wyzwanie, które natychmiast przyjęła.

Przyjechał powozem. Pomógł jej wsiąść i rzucił krótko woźnicy:

- Do domu! Wsiadł pośpiesznie do środka. Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły i

powóz ruszył, Francesca odwróciła się do niego i wyciągnęła dłonie. Objęła jego twarz i ich usta się spotkały. Całował bez opamiętania, równie chciwie, łapczywie i ponaglająco jak ona. Przycisnęła się mocniej, położyła dłonie na jego torsie. Odnalazła zapinkę i otworzyła ją. Cofnął się, dysząc ciężko, i chwycił jej dłonie.

- Nie, nie tutaj.

- Dlaczego? Przysunęła się jeszcze bliżej i oparła nogę o jego kolano.

- Jesteśmy blisko domu - przerwał i dodał grobowym tonem. - Chcę zdjąć z ciebie tę suknię. - Położył dłoń na jej piersi. Oboje spoglądali na miejsce, które dotknął palcami. Brodawka stwardniała pod obciskającym ją jedwabiem. - Będę patrzył na twoje ciało wyłaniające się spod sukni centymetr po centymetrze. - Podniósł dłoń, wplótł palce w jej włosy i uniósł jej głowę. Pochylił się. Czuła na ustach jego oddech, kiedy mruknął: - Chcę patrzeć na ciebie, na twoje oczy, twoje ciało. Przycisnął usta do jej ust, a ona poddała się fali pożądania ogarniającej ją

gwałtownie pod wpływem jego dotyku.

W domu, idąc przez hol, Francesca wysoko unosiła głowę. Z trudem oddychała. Skinąwszy w stronę Irvinga, skierowała się na schody. Gyles zatrzymał się, by porozmawiać z Wallace'em, a potem poszedł za nią.

Palcami pochwycił jej palce, kiedy szli korytarzem w stronę sypialni. Wiedzieli, że tylko na tyle mogą sobie teraz pozwolić.

- Pozbądź się pokojowej. Dziś nie będzie ci potrzebna.

Francesca wysunęła palce z jego uścisku i otworzyła drzwi swojej sypialni, patrząc, jak on wchodzi do swojej.

- Jest pani pewna?

- Całkowicie - odparła Francesca i wyprosiła Millie. Pokojowa wyszła z ociąganiem i zamknęła za sobą

drzwi.

Po chwili hrabina odwróciła się i zobaczyła męża, który pozbył się już surduta. Wyszedł z cienia przy drzwiach łączących ich sypialnie. Patrzył jej prosto w oczy. Szybko pokonał odległość, jaka ich dzieliła, i objął dłońmi jej twarz, a potem wziął jej usta w posiadanie.

Kochali się już wiele razy, a mimo to jeszcze nigdy tak nie było. Jeszcze nigdy nie pochłaniała równie chciwie jego pocałunków, nigdy tak wiele się nie domagała, nigdy tak bardzo go nie kusiła, nie żądała coraz więcej. Pragnęła go, a on pragnął jej.

Na początku pozwoliła mu pokierować sobą, wyzwolić w obojgu żądzę, która już od dawna rosła, pulsowała w ich krwi. Przyciągnął ją do siebie, odwrócił i ustawił w świetle lamp płonących na jej toaletce i na stoliku przy drzwiach. Stanęła przed nim, przodem do lustra.

- Centymetr po centymetrze. Powoli - ostrzegał, a ona patrzyła i czekała aż rozepnie jej suknię. Stanik mocno przylegał do jej ciała. Gyles zsuwał go kawałek po kawałku z

jej bujnych krągłości. Nagle poczuła na piersiach chłód. Teraz okrywała je tylko delikatna halka. Dostrzegł jej drżenie i uśmiechnął się. Centymetr po centymetrze zdejmował z niej sukienkę, która teraz była już na jej udach, a po chwili z szelestem jedwabiu opadła na podłogę.

Przez chwilę oboje patrzyli na plamę szmaragdu. Francesca przejęła inicjatywę. Włosy wciąż miała upięte, ich czerń silnie kontrastowała z bielą jego koszuli. Gęste loki opadały po obu stronach głowy, dotykając ramion.

Wyciągnął rękę i sięgnął po stojące w pobliżu krzesło i ustawił je przy niej.

- Zdejmij pończochy. Pokaż mi, jak je zdejmujesz. Nie musiał nawet mówić tego głośno, bo prośba zawisła w powietrzu. Bez

wahania zsunęła buty, postawiła nogę na krześle. Zajęła się pilnie zsuwaniem z nogi podwiązki i jedwabnej pończoszki. Robiła to wolno, gładząc skórę kształtnych nóg. Potem strząsnęła mgiełkę materiału i powiesiła ją na krześle. I zajęła się drugą nogą.

Gyles był całkowicie skupiony na tym, co robiła, na każdym zmysłowym ruchu jej dłoni. Wiedziała o tym. Nie musiała nawet patrzeć w jego stronę. Kiedy skończyła, przycisnęła się do jego torsu i ud i spojrzała na jego odbicie w lustrze.

Jego twarz była jak kamień, na którym wyryto czystą namiętność. Sięgnął do wstążek przytrzymujących jej halkę. Wystarczyły dwa pociągnięcia, by odzienie zsunęło się z niej. Już stała przed nim naga, piersi miała nabrzmiałe i zaróżowione, ich wierzchołki stwardniały. Brzuch wyraźnie się napiął, a biodra i uda tworzyły piękne tło dla ciemnych loków przyciągających jego spojrzenie. Napawała się chwilą, czerpała niewysłowioną przyjemność z niepohamowanego pożądania, wyraźnie widocznego w jego oczach w tej właśnie chwili.

Odwróciła się nagle.

Jeden moment wystarczył jej na odpięcie guzików jego koszuli i rozpięcie spodni. Zerknął w dół, a ona już przycisnęła dłonie do jego piersi i rozsunęła szeroko koszulę. Sięgnął w jej stronę; szybkim ruchem zsunęła koszulę do pasa, chwytając jego ręce jak w pułapkę.

- To żadna zabawa, gdy tylko ja jestem naga. Zerknął w lustro.

- Nie byłbym tego taki pewien. Nie uwalniając jego rąk, skupiła się na zdjęciu spodni, starając się nie

dotykać twardego członka. Pochyliła się, by poradzić sobie z zapięciami pod kolanami, a on obserwował ją i rozpinał mankiety koszuli. Czuła na sobie jego

wzrok. To była jedyna szansa na przejęcie inicjatywy i pokierowanie ich zbliżeniem w taki sposób, jakiego sobie życzyła.

Kucnęła i jednym ruchem zdjęła spodnie z jego nóg. On pozbył się koszuli...

Uklękła przed nim i położyła dłonie na jego udach, uśmiechnęła się lubieżnie i przesunęła je w górę. Gyles zrozumiał jej zamiary i już miał głośno zaprotestować, kiedy poczuł, że wyschło mu w gardle i nie jest w stanie wydusić ani słowa. Roześmiała się. Przesunęła kolana pomiędzy jego nogi i przysunęła się bliżej. Dotyk jej jedwabistych włosów na skórze twardych ud sprawił, że Gyles stracił na chwilę orientację. Zerknął w okno, złapał oddech i syknął na widok jej głowy pochylającej się nad nim.

Poczuł jej ciepły oddech na najbardziej wrażliwej części ciała. Potem dotknęły go usta, najpierw delikatnie i powoli musnęły, a potem rozwarły się i objęły go. Były gorące i niebiańsko delikatne...

Zamknął oczy, poczuł, że kręgosłup napina się coraz mocniej z każdą pieszczotą. Palcami odnalazł jej głowę, położył je na czarnych lokach. Poddała się chwili i zajęła się tym, co zaplanowała, czując, że z każdą chwilą jego opór maleje. - Dość! - usłyszała wydany ochrypłym głosem rozkaz; spojrzała w górę.

Odsunął jej dłonie, pochylił się, chwycił ją w pasie i podniósł wysoko. Złapała go za ramiona, żeby się przytrzymać. Nogami objęła jego biodra, a on wszedł w nią w jednej chwili. Zacisnęła uda i wysunęła do przodu biodra.

Przesuwając dłońmi po jego ramionach i szyi, dotarła do twarzy, objęła ją i pocałowała. Oddał pocałunek gwałtowny i żarłoczny. Podparła się silniej nogami i opuściła. Jego dłonie podtrzymujące jej pośladki kierowały jej ruchami. Brał jej ciało, a ona jego, dawał jej przyjemność i brał tyle samo w zamian.

Walczyli o to, kto więcej ofiaruje i weźmie w zamian. Ich ciała poruszały się rytmicznie, usta spotykały w gorących pocałunkach, a wewnątrz nich rosła

gorąca potrzeba spełnienia. Ale to nie wystarczyło żadnemu z nich. Gyles zaniósł ją do łóżka.

Kochali się jeszcze, kiedy lampy już płonęły słabym światłem. Francesca czuła, że runęły ostatnie mury, nie tylko w jego, ale też w jej sercu.

Obejmowali się przez chwilę nie poruszając, dyszeli ciężko i czekali, aż ich zmysły powrócą do równowagi. Potem objęła go za szyję i położyła głowę na jego ramieniu. Czuła, jak jego ręce zaciskają się na jej plecach, jak przytula ją do siebie.

Uśmiechnęła się. Teraz należał do niej tak samo, jak ona do niego.

Rozdział 19

- Jakieś wiadomości z zamku? Gyles siedział przy biurku w bibliotece. Podniósł głowę i patrzył na idącą w

jego stronę Francescę.

- Od poniedziałku nic nowego nie przyszło. Padał deszcz, właściwie lało bez przerwy. Francesca stanęła przy oknie. Gyles niechętnie wrócił do czytania. Po chwili znów podniósł wzrok i zorientował się, że Francesca na niego patrzy. Jej oczy lśniły ciepłym światłem. Uśmiechała się. Skupił wzrok na jej ustach i przypomniał sobie, jak się czuł, kiedy go mocno obejmowały. Przypomniał sobie wszystko, co zdarzyło się zeszłej nocy.

- Nie będę wychodzić w taką pogodę. Masz coś do zrobienia, pomóc ci znaleźć jakieś informacje w książkach? - Dźwięk jej głosu był jak delikatna

pieszczota, pełen zrozumienia. Gyles nie mógł oderwać od niej oczu. Po chwili zmusił się do zerknięcia na biurko. Podał jej listę.

- Gdybyś mogła znaleźć te fragmenty... Wzięła kartkę i przejrzała ją, po czym ruszyła w głąb pokoju. Udając, że

odpowiada na list, Gyles obserwował ją uważnie i rozmyślał, analizował to, co czuł. Zważywszy wszystko, co zdarzyło się zeszłej nocy, miała podstawy do tego, by rozbudzić w sobie nadzieję na więcej, a mimo to nic nie zakładała z góry, nie naciskała go. Wiedział, że dostrzegła zmianę. On sam wyraźnie ją widział.

Jak miał się zachować? To pytanie nie dawało mu spokoju.

Wróciła, niosąc wielki wolumin. Położyła go na biurku, a on wyciągnął dłoń i chwycił jej nadgarstek.

- Jesteś szczęśliwa tu, w Londynie, pośród tych wszystkich ludzi? - zapytał, puszczając niechętnie jej dłoń i siadając wygodnie na fotelu. Oparła się o biurko i patrzyła mu prosto w oczy, zastanawiając się, co

planuje.

- Było ciekawie, to dla mnie nowe doświadczenie.

- Stałaś się bardzo popularna. Uśmiechnęła się nieznacznie.

- Każda nowo upieczona hrabina przyciąga uwagę.

- Jeśli chodzi o ciebie, to zupełnie inny rodzaj uwagi. Przyznał to wreszcie, powiedział głośno. Nie spuszczała z niego wzroku

przez krótką chwilę. Potem odwróciła głowę. Minęła chwila, nim odpowiedziała:

- Nie mam wpływu na to, czyją uwagę przyciągam i nie jestem w stanie kontrolować zachowania ludzi. Jednak nie oznacza to, że cenię sobie tego typu zainteresowanie - odparła, znów spoglądając w jego stronę. Skinął głową, przyjmując odpowiedź.

- Co sprawiłoby, że przyjęłabyś chętnie zainteresowanie jakiegoś dżentelmena? - zapytał.

Nie spodziewała się tego pytania, jej oczy pociemniały, kiedy zamyśliła się, szukając odpowiedzi w głębi duszy.

- Uczciwość, lojalność, poświęcenie. - Spojrzała na jego twarz. - Czego oczekują wszyscy ludzie, mężczyźni i kobiety w tym względzie. Nie spodziewał się tej prostej prawdy, nie liczył na to, że będzie miała

odwagę powiedzieć te słowa głośno, bez względu na to, do czego miała ich doprowadzić ta rozmowa. Patrząc na siebie nawzajem, zastanawiali się, rozmyślali... mieli nadzieję.

Gyles wiedział doskonale, że znaleźli się właśnie na krawędzi.

- Madame Tulane, włoska sopranistka, będzie dziś śpiewała na koncercie w Vauxhall - powiedział i podniósł z biurka bilet. Twarz Franceski pojaśniała. Patrzył, jak czyta informacje na temat koncertu.

- Pochodzi z Florencji! Och, od tak dawna nie słyszałam... - Spojrzała w górę. - Vauxhall, czy ja tam mogę pójść?

- Tak i nie. Możesz iść tylko ze mną. - Nie była to do końca prawda, ale też nie kłamstwo.

- Zabierzesz mnie? Jej podniecenie było wyraźnie wyczuwalne. Mach nął w stronę swoich

dokumentów.

- Jeśli pomożesz mi z tymi papierami, możemy wyruszyć po kolacji.

- Och, dziękuję! - Wyrzuciła bilet w górę, objęła męża za szyję i pocałowała.

W południe przestało padać. O ósmej wieczorem ogrody Vauxhall były wypełnione gośćmi gotowymi zabawić się po raz ostatni w sezonie. W powietrzu czuło się chłodną wilgoć, boczne alejki były ciemne i ponure, a mimo to zatłoczone. Od czasu do czasu słychać było pisk damy, świadczący o zainteresowaniu nią jakiegoś mężczyzny.

Gyles przeklinał w duchu, prowadząc Francescę wśród tłumu. Kto by podejrzewał, że w taki wieczór zejdzie się tu połowa Londynu. Tabuny ludzi składały się ze wszystkich klas londyńczyków, począwszy od dam jak Francesca, odzianych w aksamitne peleryny, poprzez wystrojone specjalnie na tę okazję żony sklepikarzy, które rozglądały się ciekawie dokoła, kończąc na kurtyzanach, które bez zażenowania starały się przyciągać wzrok dżentelmenów.

- Jeśli przejdziemy pod arkadami, znajdziemy się przy naszej loży. Francesca dostrzegła przed sobą zarys tego, co nazywał arkadami. Tłum był

tak gęsty, że co chwilę przystawali, nie mogąc przejść. W pewnej chwili, kiedy się rozejrzała, zobaczyła nieopodal lorda Carnegie'ego. Jego lordowska mość ją dostrzegł. Zerknął na Gylesa, a potem znów na nią. Uśmiechnął się i skłonił. Tłum zaczął się znów przesuwać i zasłonił go. Francesca odwróciła głowę i wzdrygnęła się.

Dotarli pod arkady. Gyles w ostatniej chwili skręcił przy pierwszym luku, bo tłum rozbawionych ludzi ruszył w przeciwną stronę. Niestety, Francesca nie zdążyła, porwał ją tłum i skierował na inną ścieżkę. W pewnej chwili sądziła, że straci równowagę i się przewróci. Starając się utrzymać na nogach, przepychała się z powrotem w stronę męża, ale długa peleryna została gdzieś w tłumie i ktoś ciągnął ją za sobą. Jakieś dłonie chwyciły ją za ramiona. Nawet przez pelerynę czuła, że to nie Gyles. Szamotaj ąc się uwolniła ramiona, ale w tłumie nie dostrzegła, kto ją chwycił. Wzięła głęboki oddech i próbowała wrócić w stronę arkad. Po chwili tłum rozstąpił się nieco i pojawił się Gyles.

- Dzięki Bogu! - westchnął i przytuli! ją mocno do siebie. - Nic ci się nie stało? Zaprzeczyła i wbiła palce w jego płaszcz.

- Chodźmy. Gyles starał się pozbyć prymitywnego strachu, który go ogarnął. Trzymał ją

mocno i pchał się w stronę arkady. Dotarli do rotundy. Stamtąd było już łatwiej,

bo tłum składał się przeważnie z ludzi dobrze urodzonych, nie tak skłonnych do przepychanek. Ich goście, jak było umówione, czekali już na nich w loży, którą wynajął. Francesca była zachwycona.

- Dziękuję - powiedziała z radością, kiedy znalazła się znów u jego boku. Nie spodziewałam się tego. Byłeś taki zajęty.

- Wydawało mi się, że to dobry pomysł. W loży siedzieli Honoria i Diabeł oraz matka Gylesa, ciotka Henni i sir

Horacy. Markhamsowie, sir Mark i lady Griswold, starzy znajomi, z którymi od pojawienia się Franceski zaczął znów częściej się spotykać, przybyli na końcu. Wieczór minął przyjemnie, loża była w doskonałym miejscu, od rotundy, gdzie zarezerwowano miejsca siedzące dla dam, dzielił ich zaledwie krótki spacer. Panowie pomogli swoim żonom usiąść i oddalili się na bezpieczną odległość, by dyskutować na temat ustaw i innych ważnych kwestii takich jak polowanie i strzelanie, które czekały na nich zimą.

Na koniec przedstawienia Francesca wstała. Była zachwycona. Razem z Honorią poszły w stronę, gdzie stali ich mężowie.

- -Cóż! Koścista dłoń chwyciła nadgarstek Franceski, która szybko odwróciła się,

uśmiechnęła.

- Dobry wieczór.

- Dla ciebie, moja droga, najwyraźniej bardzo dobry. - Lady Osbaldestone zwróciła się do lady Heleny, wdowy po księciu St. Ives, która siedziała obok niej. - Mówiłam ci, że to się stanie wcześniej czy później. - Spojrzała znów na Francescę i wypuściła jej dłoń. - Trzymasz go krótko za uzdę. To dobrze, tylko tak dalej, słonko! Zrozumiałaś? Francesca nie próbowała nawet odpowiedzieć, starała się jedynie ukryć

uśmiech.

- Jeśli nie rozumiesz, zapytaj Honorię, ona też doskonale sobie radzi. Lady Osbaldestone uśmiechnęła się złośliwie, a Honoria uprzejmie dygnęła.

- Dziękuję. Uśmiechnąwszy się, księżna wdowa dotknęła dłoni Franceski.

- Miło jest widzieć Gylesa ustatkowanego. Jednak będziesz musiała uważać, żeby ci się nie wymknął. Przynajmniej do czasu, kiedy natura zajmie poślednie miejsce. Wtedy... - Wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że wtedy wszystko samo się ułoży. Oddaliwszy się od starszych pań, Francesca szepnęła do Honorii:

- Skąd one to wiedzą?

- Macie to oboje wypisane na twarzach. Skinęła głową w stronę, gdzie stali ich mężowie. Dwóch wysokich, wyjątkowo przystojnych, potężnie zbudowanych

dżentelmenów z oczyma utkwionymi w swoich żonach.

- To mile uczucie, prawda?

- -Mmm - mruknęła w odpowiedzi Francesca i uśmiechnęła się, przyjmując podane przez Gylesa ramię.

- Mmm, co? - zapytał, kiedy szli w stronę loży.

- Mmm, mmm - mruknęła znów. - Zatańczymy, mój panie?

- Dlaczego nie? Krążyli w rytmie walca. Gyles czuł skierowane w ich stronę pełne podziwu

spojrzenia mężczyzn. Nie mógł narzekać, Francesca była szczęśliwa, więc promieniała radością, jej oczy płonęły, a usta drżały w uśmiechu. Jednak ten uśmiech i ogień były tylko dla niego.

Taniec zakończył się, a oni ruszyli z powrotem do loży. Gyles mocno trzyma! dłoń Franceski. Szedł z przodu, osłaniając ją własnym ciałem, a ona posłusznie skryła się za jego plecami. Na drodze stanęła im pewna dama.

- Milordzie, co za niespodzianka. Gyles zamrugał. Mówiła, kiepsko imitując uwodzicielski ton głosu

Franceski. Jego chwilowe wahanie zachęciło kobietę. Uśmiechnęła się i podeszła jeszcze bliżej.

- Słyszałam, że jesteś zajęty, ale to chyba niemożliwe. Na pewno fakt, że jesteś żonaty... cóż, lamparcie cętki nie znikają w ciągu jednej nocy, prawda? Kto to jest, do diabła? Gyles próbował skojarzyć kobietę z kimś, kogo zna,

ale nagle usłyszał za sobą glos.

- Ten lampart naprawdę jest zajęty. Kobieta wytrzeszczyła oczy i ku zaskoczeniu Gylesa cofnęła się o krok, a

wtedy Francesca stanęła między nimi. I dumnie podniosła głowę.

- Może panią zainteresować informacja, że aktywnie uczestniczę w życiu towarzyskim mego męża i jeśli ma pani zamiar gdziekolwiek go zapraszać lub jeśli będzie pani miała z nim jakiekolwiek sprawy do załatwienia, proszę się najpierw zwracać z tym do mnie. Jeśli zaś chodzi o jego cętki, zamierzam korzystać z ich dobrodziejstw jeszcze przez wiele, wiele lat, nie dzieląc się nimi z nikim. Kobieta zamrugała. Francesca uniosła głowę jeszcze odrobinę wyżej i stanowczym tonem

zapytała:

- Czy wyraziłam się wystarczająco jasno? Nieznana Gylesowi dama rzuciła mu przelotne spojrzenie, a potem, Gyles

mógłby przysiąc, że zupełnie bezwiednie ukłoniła się i odparła:

- W rzeczy samej, milady.

- To dobrze. - Francesca machnęła dłonią. - Proszę nas zostawić. Czerwieniąc się, nieznajoma kobieta odeszła. Gyles pokiwał głową. Objął

żonę w pasie i poprowadził do loży.

- Przypomnij mi, żebym wszystkie narzucające się damy odsyłał do ciebie.

- Proszę bardzo. - Stanęła na progu loży. Jej oczy płonęły zielonym ogniem, ale nie było w nich złości. Kiedy zobaczył jej zaciętą minę, zrozumiał, dlaczego dama odeszła bez dyskusji. - Chętnie sobie z nimi porozmawiam. -Jej wyraz twarzy wskazywał na to, że nie będzie to dla nich przyjemne. -Zdaje się, że potrafię sobie radzić w takich sytuacjach.

Gyles nie miał zamiaru z nią dyskutować. Jak dotąd radziła sobie lepiej niż doskonale. Poza tym, że miała wyjątkowy temperament, pochodziła z rodu Rawlingsów i miała podobny do niego charakter.

Po tej scenie oraz wobec wszystkich podziękowań, jakie otrzymał od Franceski, Gyles nie mógł jej odmówić następnego dnia, kiedy poprosiła, by pozwolił jej odwiedzić dawną guwernantkę w Muswell Hill. Wyjechała zaraz po obiedzie. Hrabia zasiadł w bibliotece, pewien, że z dwoma służącymi do pomocy i woźnicą Johnem była całkowicie bezpieczna.

Trzy godziny później usłyszał w holu hałas. Wstał, ale nim podszedł do drzwi, otworzył je Wallace.

- Milordzie, był wypadek. Nim jednak serce wyskoczyło mu z piersi, Francesca weszła do pokoju.

- Nikomu nic się nie stało. Zdjęła rękawiczki i podeszła do niego. Gyles spojrzał na jej zatroskaną twarz,

ale widział, że nie stała się jej żadna krzywda.

- Co się wydarzyło? Jego uwagę przyciągnął woźnica, który zakasłał, stojąc w progu tuż obok

Wallace'a.

- Rabusie, milordzie. Ale nasi chłopcy na dachu mieli pistolety, jak pan kazał, i nic nam się nie stało. Gyles machnął na niego i Wallace'a.

- Siadajcie, chcę usłyszeć, jak to było. Francesca przysiadła na fotelu obok jego biurka. Ten fotel należał już do niej. Gyles usiadł, a Wallace i John spoczęli na

krzesłach.

- To się stało już w drodze do domu, milordzie, kiedy przejeżdżaliśmy przez Highgate. W lesie była zasadzka, trzech mężczyzn. Dwóch krępych i jeden chudy. Mieli zakryte twarze i długie płaszcze. Jak wszyscy rabusie na drogach.

- Strzelali do was?

- Nie, nasi wypalili, a tamci podkulili ogony i uciekli.

- Mieli broń?

- Podejrzewam, że mieli, ale nie pistolety. Gyles zmarszczył brwi.

- Zapytaj służących, czy widzieli u tych rabusiów pistolety.

- Dobrze, proszę pana - powiedział John i wstał. -Jeśli to już wszystko, chciałbym sprawdzić co z końmi.

- Dobrze. Świetnie się spisałeś. Przekaż, proszę, moje podziękowania... -Zerknął na Francescę i zauważył, że uśmiechnęła się do woźnicy. - Przekaż nasze podziękowania służącym. John ukłonił się Gylesowi, potem Francescę i powiedział:

- Powiem im, na pewno powiem. Wallace wstał i odstawił krzesła. Gyles rzucił mu spojrzenie mówiące:

dowiedz się, ile możesz i powiedz mi później.

Francesca wyglądała na zmartwioną. Spojrzała na niego, a on uniósł brwi pytająco.

- Po prostu nie wyobrażałam sobie, że rabusie mogą mnie napaść tak blisko miasta. To nie było przyjemne.

- Bałaś się? Przytuliła się mocno.

- Nie... no, może trochę. Nie wiedziałam, co się dzieje. Nie podejrzewałam, że służba ma pistolety i że to oni strzelają. Sądziłam, że ktoś strzela do nas. Gyles uścisnął ją mocniej i przytulił policzek do jej głowy.

- Już dobrze. Nic się nie stało. - Na szczęście. -Obawiam się, że to nie jest odosobniony przypadek i dlatego właśnie kazałem Johnowi wziąć dwóch służących. O tej porze roku bogaci ludzie wyjeżdżają z Londynu, dlatego właśnie okolice miasta są najlepszym terenem dla rabusi. A jednak rabusie zwykle zasadzają się na podróżnych w nocy albo

przynajmniej wieczorami. W świetle dnia to zbyt duże ryzyko.

- Muszę się przebrać. Chyba przydałaby mi się długa kąpiel.

Gyles zwrócił uwagę na to, jak bardzo lubiła gorące kąpiele. Wypuścił ją z objęć.

- Dziś jemy kolację w domu, prawda?

- Tak. Większość znajomych już wyjechała, więc będziemy tylko we dwoje. -Spojrzała na niego uważnie. - Będziesz się nudził? Gyles uniósł brwi.

- Musisz się postarać, żebym się nie nudził.

- Och, te obowiązki hrabiny - jęknęła. - Pójdę się ufortyfikować. Gyles się roześmiał. Drzwi się zamknęły, a on spochmurniał.

Powiedziała, że ceni sobie uczciwość, że tego właśnie od niego oczekuje. Kiedy więc po kolacji siedzieli w bibliotece, Gyles zastanawiał się, czy nie powiedzieć jej prawdy. Na jak wiele szczerości go stać? Zastanawiał się, czy taka rozmowa w ogóle jest potrzebna.

Francesca podeszła do biurka i wzięła najnowszą listę potrzebnych książek, ale Gyles chwycił ją za rękę.

- Nie. - Wskazał jej kanapę. - Usiądźmy, muszę z tobą porozmawiać. Zaintrygowana, usiadła przy kominku. Gyles spoczął przy niej. Wallace

rozpalił, kiedy byli w jadalni.

Oderwał wzrok od ognia i spojrzał na żonę. W jej oczach odbijały się płomienie z kominka.

- Wygląda na to, że mamy pewien problem. Pewne rzeczy, dziwne rzeczy, zdarzają się już od jakiegoś czasu. Podejrzewam, że nie ma powodu, by sądzić, że to celowe działanie. - Starał się odsunąć od siebie myśl o rzemieniu rozciągniętym między drzewami. -Jednak... nie mogę się nie martwić.

- Chodzi ci o rabusiów? Mówiłeś przecież, że takich napadów można się zawsze spodziewać.

- Niezupełnie, nie tak się to zwykle odbywa. Nie napadają w świetle dnia, nie machają pistoletami... -Zerknął na nią. - Poza tym powóz jechał do Londynu, nie wyjeżdżał z miasta.

- Ale to musiał być... cóż, to musiał być przypadek, że napadnięto akurat na mnie.

- Pewnie tak. Jak ten incydent z twoim specjalnym sosem. To też musiał być przypadek. Ale... Nie spuszczała z niego wzroku.

- Ale co?

- Ale jeśli to nie był przypadek? - Ujął jej dłoń. -A jeśli, z jakiegoś powodu, którego nie rozumiemy, ktoś naprawdę nastaje na twoje życie? Gdyby nie ton jego głosu i wyraz twarzy, pewnie by się uśmiechnęła.

Przypomniała sobie jednak, jak stracił ojca, i wyobraziła sobie, ile dla niego teraz mogła znaczyć, a przynajmniej taką miała nadzieję.

- Nikt nie nastaje na moje życie. Nie ma powodu, dla którego ktokolwiek chciałby mnie skrzywdzić. Z tego, co wiem, nie mam żadnych wrogów. Spojrzał na ich złączone dłonie. Przez chwilę ściskał jej palce.

- To jednak nie jest jedyny problem, o którym chciałem porozmawiać.

- Naszym problemem, który musimy omówić i znaleźć dla niego jakieś rozwiązanie, jest moja obawa - wydusił. Spod maski zaczęła wyłaniać się prawdziwa twarz. Francesca dowiedziała

się, że John nie zabiera zwykle w podróż służby, a już na pewno nie dwóch ludzi, i to uzbrojonych. Patrzyła na Gylesa pytającym wzrokiem.

- Opowiedz mi o swoich obawach. Westchnął.

- Nie jest mi z tym... łatwo. - Odwrócił wzrok w stronę ognia. Minęła chwila. -Od naszego pierwszego spotkania, za każdym razem, kiedy znajdziesz się w niebezpieczeństwie... jakimkolwiek niebezpieczeństwie, prawdziwym, czy wymyślonym, niezależnie od tego, czy jestem z tobą, czy nie... Czuję... - Zamyślił się i szukał odpowiedniego słowa. - Nie potrafię tego opisać. Ogarnia

mnie ciemność, lodowata ciemność. Czuję ból, ale nie fizyczny. To inny rodzaj bólu. - Zawahał się i dodał: - To piekielny strach. Mocno uścisnęła jego dłoń.

- Kiedy jestem z tobą, nie jest tak źle. Ale kiedy mnie przy tobie nie ma, a sądzę, że jesteś w niebezpieczeństwie... Potrafisz to zrozumieć?

- Czy to dlatego przydzieliłeś mi w zamku straż przyboczną?

- Tak. - Wstał, podszedł do kominka. - Jeśli nie mogę być z tobą, czuję się zmuszony zrobić wszystko, co potrafię, by cię obronić. Nie jest to coś, co potrafię racjonalnie uzasadnić. Ja po prostu muszę tak postępować. Wstała, podeszła do niego.

- Jeśli tak jest, to... - Wzruszyła ramionami i dotknęła jego ramienia. - Zniosę jakoś straż przyboczną. To nie ma wielkiego znaczenia. Rzucił jej badawcze spojrzenie.

- Nie lubisz, kiedy lokaje wszędzie za tobą chodzą.

- Nie lubię też, kiedy moja pokojowa siedzi cały dzień w sypialni, pilnując moich rzeczy. Jednakże, jeśli to przynosi ci ulgę, przestanę się tym denerwować. - Podeszła bliżej i spojrzała prosto w jego nachmurzoną twarz. - Nie lubię tego, ale nie jest to aż tak ważne. - Przerwała i odczekała chwilę. -Nigdy nie będzie ważniejsze od ciebie. Uniesienie zderzyło się z uczuciem bardziej prymitywnym, ze strachem,

który wciąż gościł w jego sercu. Po chwili Gyles oprzytomniał.

- Przyjmiesz każdego przydzielonego ci strażnika?

- O ile mi wcześniej o tym powiesz, żeby nie zaskakiwała mnie ich obecność -powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Skrzywił się.

- I służąca może zawsze siedzieć w twoim pokoju, a lokaj chodzić za tobą, kiedy wychodzisz z domu?

- O ile nie jestem z tobą. Pochylił głowę.

- A jeśli wybierzesz się na spacer, lokaje mogą iść za tobą?

- Coś jeszcze?

- John będzie zabierał jeszcze jednego służącego, kiedy będzie cię woził.

- To wszystko? Dobrze, zgadzam się. Zniosę twoją straż przyboczną, mój panie. A teraz pójdę na górę i oddalę pokojową czającą się w mojej sypialni. -Ruszyła w stronę drzwi, ale odwróciła się i zerknęła na męża. - Długo będziesz pracował? Zawahał się, ale nie spojrzał nawet na biurko.

- Nie. Zaraz przyjdę. Kiedy szła po schodach na górę, myślała o tym, co powiedział o

wydarzeniach, które osądził jako niebezpieczne dla niej. Nagle powróciło wspomnienie rąk, które chwyciły ją w tłumie zeszłej nocy. To nie był jeden mężczyzna. Dłonie, które ją chwytały, były wielkie i nieporadne, twarde, a nie gładkie jak dłonie dżentelmena.

Czy powinna o tym wspominać? Tylko po co? Nasiliłoby to jeszcze złe emocje, które ostatnio w nim narastały.

Naprawdę nie wierzyła, że groziło jej prawdziwe niebezpieczeństwo. To wszystko były przypadkowe wydarzenia. Ludzie w tłumie przytrzymują się czasem kogokolwiek, żeby odzyskać równowagę. Nikt jej źle nie życzył. Widziała jednak, jak bardzo każda myśl o niebezpieczeństwie poruszała Gylesa. Prawdziwe czy wyimaginowane niebezpieczeństwo, jak sam przyznał, przerażało go równie mocno.

Znoszenie obecności służby nie stanowiło dla niej wielkiego problemu. Podda się temu chętnie. Nie można nie wzruszyć się jego troską, nie sposób nie czuć się docenioną, nieważne, jakim kosztem. Łatwo się domyślić, skąd brały się źródła takiego strachu. Ale czy nie było jeszcze za wcześnie, żeby świętować zwycięstwo?

Późnym rankiem następnego dnia zatrzymała się w holu, by przyjrzeć się dwóm lokajom, gotowym towarzyszyć jej podczas spaceru.

Odwróciła się w stronę Gylesa, który wyszedł z biblioteki, żeby sprawdzić, jak zareaguje na to jego żona. Co do tego nie miał wątpliwości.

- Idę tylko na sąsiednią ulicę do Walpole'ów. Posiedzę tam chwilę z twoją matką i ciotką i zaraz wrócę. - Uśmiechnęła się. - Bądź spokojny. Zerknął na lokajów, po czym wrócił do biblioteki. Nie obawiając się niczego, Francesca podeszła do drzwi i poczekała, aż

Irving je otworzy. Czuła, że Gyles stoi jeszcze w drzwiach biblioteki, by spojrzeć na nią przed wyjściem.

- Ten rzemień był mocno przywiązany? Gyles, z ponurą miną, skinął głową.

- Wokół pni po obu stronach drzewa. Diabeł mruknął.

- Nie sposób nazwać tego przypadkiem.

- Inne wydarzenia, owszem, ale nie to. Byli w prywatnej sali w klubie White's. Gyles pamiętał, jakim problemom

musiał stawić czoło Diabeł na krótko po swoich zaślubinach z Honorią. To również były dziwne, potencjalnie śmiertelne wypadki, podobne do tych, które przytrafiały się jemu i Francesce. Z pomocą Gylesa udało się odkryć, że za wypadki odpowiedzialny jest spadkobierca rodu Cyn-sterów. Teraz jednak...

- Naprawdę nie widzę powodu, by podejrzewać, że Osbert miał w tym jakiś udział. - Gyles potrząsnął głową. - To śmieszne.

- Kiedyś wydawało mi się równie śmieszne podejrzenie, że jakiś Cynster mógłby wystąpić przeciwko innemu Cynsterowi. Gyles znów potrząsnął głową.

- Nie chodzi o to, że jesteśmy spokrewnieni, ale o to, że on naprawdę nigdy nie pragnął tego tytułu, a to dlatego, że wraz z nim dostałby cały majątek, którym trzeba się zajmować. Jest wdzięczny Francesce i naprawdę ją lubi... wręcz uwielbia. W granicach rozsądku, oczywiście. Diabeł się uśmiechnął.

- Oczywiście.

- Mianował się jej rycerzem. Znam go od tak dawna, że mogę mu powierzyć los Franceski wówczas, gdy mnie przy niej nie ma. - Zawahał się i dodał: -Broni jej zawsze, gdy tego potrzebuje.

- A swatki ciągle się wokół niego kręcą? Prawdopodobnie, kiedy sprawdzano jego możliwości zostania przyszłym

hrabią, ktoś dowiedział się, że nie należy do biednych, a mimo tego, że jest poetą, nie popadł w żaden ze zgubnych nałogów. Nie uprawia hazardu i nie miewa kochanek, nie urządza żadnych skandali w towarzystwie. Wracając do naszej kwestii, Osbert nigdy nie chciał tytułu hrabiego. Zabicie mnie i Franceski nie byłoby po jego myśli.

- Dobrze. A może kolejny spadkobierca? Pamiętasz Charlesa, on był drugi z kolei. Kto dziedziczyłby po Osbercie? Gyles zmarszczył brwi i zatrzymał się.

- Nie wiem.

- Nie wiesz?

- Rawlingsowie nie są tacy jak Cynsterowie. Rodzina jest wielka i rozczłonkowana. Poszczególne gałęzie rodu nie kontaktują się ze sobą. Nawet wieści o małżeństwach nie rozchodzą się szybko. Po Osbercie... trzeba by cofnąć się o jakieś dwa pokolenia, sprawdzić, która gałąź byłaby najbliższa, a potem... -Skrzywił się. - Zlecę to Waringowi.

- Zrób to koniecznie. - Diabeł przystanął i spojrzał mu w oczy. - To najbardziej logiczne wyjście, sam przecież wiesz. Gyles ruszył do drzwi.

- Wiem.

Francesca miała wielką nadzieję, że Gyles jest jeszcze w klubie. Jeśli jej mąż wciąż jest w murach budynku, nie będzie widział, jak jeździ powozem, zamiast, jak mu powiedziała, iść tylko piechotą na ulicę North Audley i szybko

wrócić. Czego oczy nie widzą, sercu nie żal. Po prostu musiała kupić nową parę rękawiczek, a nie mogła wysłać Millie, ponieważ jej dłonie były dwa razy większe.

Wyjrzała przez okno, dostrzegła sir Charlesa i Ester wchodzących do jednego z budynków.

- John, zatrzymaj! - krzyknęła. Dwie minuty później była już w budynku, a lokaj w liberii podążał za nią,

drugi zaś kilka kroków dalej.

Budynek okazał się magazynem oferującym wiele różnych towarów na sprzedaż. Na końcu swój zakład miał aptekarz, do którego najwyraźniej udawali się sir Charles i ciotka Ester.

- Moja droga! - Ciotka Ester podeszła, by objąć Francescę. - Jak miło cię widzieć. - Przez chwilę trzymała ją w objęciach, przyglądając się jej twarzy, a potem sukni. - Wyglądasz przepięknie! Jak ci się podoba w stolicy?

- Bardzo. - Francesca rzuciła zdziwione spojrzenie na stryja. - Nie wiedziałam, że tu jesteście. A gdzie Franni?

- Też przyjechała. - Sir Charles i Ester wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a potem zaprowadzili Francescę na koniec lady sklepowej. - Jest w domu, który wynajęliśmy. Została z Ginny. Musieliśmy pójść po laudanum. Tutejszy aptekarz je przygotowuje. Francesca zaniepokoiła się wyrazem jego twarzy.

- Czy Franni sprawia trudności? Patrzyła to na stryja, to na ciotkę.

- Czasami. Dostaliśmy twój list, w którym pisałaś, że jesteś w mieście. Przeczytałam go Franni. Ona zawsze żywo interesuje się tym, co robisz. Potem nie mogliśmy jej odmówić wyjazdu do Londynu. Tak bardzo chciała ci napisać, że przyjeżdżamy, ale pomyśleliśmy, że może się nie uda. Trudno jest znaleźć o tej porze roku jakieś mieszkanie do wynajęcia. Kiedy już tu dotarliśmy... - Ester zerknęła na Charlesa.

- Franni zaczęła zachowywać się nieprzewidywalnie. Spokojna w jednej chwili, w drugiej znów nie do zniesienia. - Charles ujął dłoń Franceski. -Chcieliśmy wstąpić z wizytą, ale wydawało się nam to nie na miejscu, choć Franni bardzo nalegała, żeby się z tobą zobaczyć. Byłoby z naszej strony wielkim błędem przedstawianie jej w towarzystwie, a ty przecież na pewno masz wielu gości. Pomyśleliśmy, żeby napisać i zaprosić cię do siebie, ale Franni się uparła, żebyśmy odwiedzili dom Chillingwortha. Sądziliśmy jednak, że nie powinniśmy... Francesca już otworzyła usta, by powiedzieć, że to niedorzeczne, ale ciotka

Ester położyła jej dłoń na ramieniu:

- Moja droga, musisz zrozumieć, że nie chodzi tylko o wpływ obcych osób na stan Franni, ale również o to, że nie możemy odpowiadać za jej zachowanie. Prawda jest taka, że nigdy nie wiemy, jak postąpi. Bywa zupełnie nieprzewidywalna, czasem się buntuje, a czasem miewa również swoje tajemnice. Ciotka Ester i sir Charles znów wymienili spojrzenia, a potem Ester mówiła

dalej:

- Franni wymykała się samotnie bez Ginny. Dwa razy. Wiesz dobrze, jak bardzo Ginny jej pilnuje. Charles i ja obawiamy się zostawiać ją samą, ale czasem musimy wyjść. Bardzo się o nią martwimy. - Ester zaczęła mówić ciszej. - Ona na pewno coś planuje, ale nie wiemy co. To może mieć jakiś związek z dżentelmenem, o którym ci mówiła.

- Dowiedzieliście się, kim on jest? Ester potrząsnęła głową.

- Wiesz, jak trudno porozumieć się z Franni, kiedy sobie tego nie życzy. Sir Charles zwrócił uwagę na lokaja.

- Cieszę się, że nie chodzisz sama. Francesca nie wspominała nawet o drugim, który udawał, że ogląda szaliki.

- Chillingworth nalegał. - Machnęła ręką. - Ale mam propozycję, która pomoże wam rozwiązać problem Franni. Twierdzicie, że upierała się, by

odwiedzić nas na ulicy Green. Może jest przekonana, że skoro jest w Londynie, powinna mnie odwiedzić. Prawdopodobnie stąd jej upór. Może jednak byście do nas zajrzeli, na przykład dziś? Przyjdźcie na kolację. -Podniosła dłoń. - Nim zaprzeczycie, powiem tylko, że to będzie cicha rodzinna kolacja, tylko wy troje, ja i Gyles. Ester i sir Charles wymienili spojrzenia.

- Ale - wahała się Ester - na pewno macie jakieś plany...

- Nie, żadnych. W tym tygodniu jest dość spokojnie. Wiele osób już wyjechało. W przyszłym tygodniu będzie kilka przyjęć na zakończenie roku, a potem wrócimy na wieś. Francesca już nie mogła się doczekać, żeby zobaczyć altanę okrytą śniegiem.

- Na dziś wieczór nie mamy zaproszenia, więc będziemy w domu. Jeśli przyjedziecie z Franni, nie będzie żadnych gości, którzy mogliby ją zdenerwować. Zobaczy dom, jak sobie tego życzyła. Może to ją uspokoi. Ester i sir Charles spojrzeli po sobie. Francesca nagle przypomniała sobie, że

Gyles zaraz wróci do domu i na pewno spodziewa się ją tam zastać.

- Muszę wracać. - Chwyciła dłoń sir Charlesa. -Powiedzcie, że przyjedziecie. Sir Charles uśmiechnął się.

- Potrafisz być bardzo przekonująca, moja droga.

- O siódmej? Wiem, że Franni nie lubi czekać.

- Mam nadzieję, że to nie kłopot, moja droga.

- Nie, nie... o siódmej. Machnęła ręką na pożegnanie i pośpiesznie wyszła.

Była w holu i pozwoliła Irvingowi zdjąć z ramion pelisę, kiedy otworzyły się frontowe drzwi i wszedł Gyles. Spojrzał na nią i uniósł brwi. - Czy to nasz powóz zniknął za rogiem?

- Tak. - Podeszła do niego, wspięła się na palce, by pocałować go w policzek, a potem wzięła pod ramię. - Musiałam kupić nowe rękawiczki. Zabrałam ze sobą służącego i lokaja. Byli ze mną przez cały czas. Zadowolony? Westchnął i zaprowadził ją do biblioteki.

- Muszę być zadowolony. - Zawahał się i dodał: -Nie chcę, żebyś czuła się jak więzień. Uśmiechnęła się i spojrzeniem dała do zrozumienia, że jego nadopiekuńczość

już jej nie przeszkadza. Podeszła do kozetki.

- Spotkałam sir Charlesa i ciotkę Ester, kiedy byłam w mieście. Zaprosiłam ich dziś wieczorem na kolację. Nie masz chyba nic przeciwko temu? Stanął przed biurkiem i spojrzał na jej szczęśliwe oblicze.

- Nie... oczywiście, że nie. Francesca wyciągnęła dłoń w stronę kominka.

- Franni oczywiście też przyjechała, więc będzie nas na kolacji pięcioro. Gyles okrążył biurko, usiadł i sięgnął po plik listów, który czekał na niego na

blacie.

- Przyjdą o siódmej. Kazałam Irvingowi przekazać Ferdinandowi.

- Ciekawe... Usłyszeli pukanie do drzwi. Wszedł Wallach.

- Ferdinand chciałby prosić o rozmowę, milady. Chodzi o dzisiejszą kolację. Gyles zerknął znad papierów. Francesca westchnęła.

- Niech przyjdzie do salonu. Wallace, ty też masz być przy tym obecny.

- Przyprowadzę go, milady.

- Przynajmniej dzięki kłótniom z Ferdinandem nie zapomnę włoskiego.

- Zanim pójdziesz... - Odłożył list, który przed chwilą czytał. - Skopiowałaś nasze drzewo genealogiczne. Gdzie się podziała ta kopia?

- My... twoja matka, ciotka Henni i ja... trochę je rozbudowałyśmy. Dodałyśmy wszystkie gałęzie i koligacje, które udało nam się ustalić. Po co ci to?

- Muszę odtworzyć powiązania rodzinne pewnych osób. Mogę zobaczyć, co zrobiłyście?

- Oczywiście. Ale potem poproszę o zwrot. -Uśmiechnęła się przepięknie, aż pojawiły się na jej policzkach dołeczki. - Za chwilę przyniosę.

- Jak skończysz z Ferdinandem, może powinienem poćwiczyć swój włoski.

- Nauczyłam cię słów, które świetnie wymawiasz, ale może nadeszła pora na kolejną lekcję. Rzuciła mu zmysłowe spojrzenie i wyszła. Gyles popatrzył na drzwi, potem

wziął kolejny list, rozłożył go i zmusił się do czytania.

Rozdział 20

Sir Charles, ciotka Ester i Franni nie siedzieli do późna. Odprowadziwszy gości do drzwi, Gyles i Francesca powrócili do biblioteki. Jak zwykle Wal-lace rozpalił w kominku, więc Francesca rozsiadła się w swoim fotelu, wzdychając z zadowoleniem.

- Zdaje się, że poszło całkiem dobrze. , Gyles zerknął na nią, ale nie odpowiedział. Spojrzał na biurko, znów na nią, a

potem podszedł do kozetki. Usiadł i wyciągnął przed siebie nogi.

- Sir Charles wydawał się bardzo wdzięczny. Czy miał ku temu jakieś powody? Gyles widział, jak wymieniali między sobą spojrzenia pełne zadowolenia.

- Franni upierała się, by nas tu odwiedzić.

- Rozumiem. - Gyles obserwował Francescę. Patrzyła na płomienie i bawiła się jednym z czarnych loków. Minęła chwila, nim się odezwał: - Opowiedz mi o Franni. Francesca zerknęła na niego.

- O Franni?

- Ona jest... - starał się znaleźć odpowiednie słowo. - Dziwna. Ona nie jest... normalna. Co jej właściwie dolega? Francesca westchnęła.

- Nie wiem. Nigdy mi nie mówiono. Zawsze taka była, czasem czuła się trochę lepiej, czasem gorzej. Mnie wydawała się raczej dziecinna i choć jest taka w wielu dziedzinach życia, w innych wydaje się zupełnie dorosła. - Spojrzała na Gylesa. - Ani sir Charles, ani ciotka Ester nigdy o tym nie wspominali, ale jej stan ma chyba jakiś związek ze śmiercią jej matki. Zmarła, kiedy Franni była mała. Słyszałam od służby, że rzuciła się z wieży. Od tej pory nie ma na nią wstępu. Zastanawiam się czasem, czy Franni przypadkiem nie była tego świadkiem i czy to nie zaszkodziło jej w jakimś stopniu. Gyles spojrzała w stronę kominka, gdzie buchały płomienie. Wiedział, jaki

wpływ może wywrzeć na dziecko widok umierającego rodzica. Potrafił wyobrazić sobie różnego rodzaju reakcje. Wciąż pamiętał mnóstwo sprzecznych uczuć, jakie zawładnęły wtedy jego sercem. Jednak, jeśli chodziło o Franni, nie był w stanie zrozumieć, jakie emocje kryło jej zachowanie.

- Dość już rozmowy o gościach. Wstał. Przypomniał sobie o czymś i sięgnął do kieszeni surduta.

- Zapomniałem ci to oddać. Wyciągnął w jej stronę kartkę z drzewem genealogicznym rodziny.

- Znalazłeś tam to, czego szukałeś?

- Tak. Tobie i twoim pomocnicom należy się pochwała. Świetnie się spisałyście.

- Chciałam cię o coś zapytać a propos tego drzewa. - Podniosła papier. -Powodem naszego zainteresowania tym tematem było odtworzenie wszystkich gałęzi rodziny. Zastanawiałam się... czy zechciałbyś być gospodarzem przyjęcia. Tylko dla rodziny i kilku bliskich przyjaciół oraz

znajomych. Można by zorganizować tańce, ale bardziej zależy mi na rozmowie i lepszym poznaniu się. Spojrzał na nią uważnie.

- Sezon prawie się skończył.

- To byłoby nieformalne przyjęcie. Może w przyszłym tygodniu? Gyles odczytał w jej oczach głębokie pragnienie i nie widział powodu, dla

którego miałby jej odmówić. Spodziewał się, że z powodu kończącego się już sezonu niewiele osób przyjmie zaproszenie. Poza tym rodzina niechętnie się spotykała. Jednak skoro jego hrabina tego chciała...

- W czwartek? Uśmiechnęła się pięknie, aż serce podskoczyło mu w piersi.

- W czwartek. Twoja matka i ciotka Henni pomogą wypisać zaproszenia. Napawał się pięknem jej uśmiechu, a potem obrzucił ją całą uważnym

spojrzeniem - płaski dotąd brzuch zaczynał się lekko zaokrąglać.

Nosiła jego dziecko. Nawet jeśli to była dziewczynka, czuł się szczęśliwy. Sama myśl o dziecku wzbudzała w nim nieznane dotąd uczucia. Już się tego nie obawiał.

- Chodź - rzekł, wyciągając przed siebie dłoń. -Chodź na górę. Uśmiechnęła się porozumiewawczo, położyła dłoń na jego dłoni i pozwoliła

mu podnieść się z fotela.

- O ile sobie przypominam, mój panie, miałam cię nauczyć więcej włoskich słówek.

Dwa dni później Gyles znalazł się znów na spotkaniu z Diabłem w prywatnej sali w klubie „White". Byli tam też sir Horacy i Waring.

- To Walwyn - powiedział Gyles, zamykając drzwi i wskazując im krzesła.

- Twój dawno wydziedziczony spadkobierca? - zapytał Diabeł, siadając. Gyles skinął głową.

- Walwyn Rawlings, daleki kuzyn. Mieliśmy wspólnego pradziada.

Sięgnął po kopię drzewa genealogicznego i podał ją przyjacielowi. Diabeł przyglądał się jej, a potem zmarszczył brwi.

- Musisz coś zrobić w sprawie głównej linii dziedziczenia. Byłeś jedynym dzieckiem, a twój ojciec jednym z dwojga, tylko że druga była siostra.

- Nieważne. Sprawdzałeś poprzednie pokolenie?

- Ośmioro dzieci, a wcześniej też ośmioro. - Diabeł się skrzywił. - Rozumiem teraz, o co ci chodziło. Stworzyło się mnóstwo bocznych gałęzi. Diabeł podał papier sir Horacemu. Mężczyzna zmrużył oczy i czytał.

- To w tym Henni i twoja matka pomagały Francesce. Gyles skinął głową.

- Pomogła im też lady Osbaldestone i inne damy. Wątpię, by udało nam się lepiej to odtworzyć. Sir Horacy podał papier Waringowi.

- Wydaje się oczywiste, że po tobie dziedziczy Osbert, a po nim Walwyn. Ale właściwie, dlaczego koniecznie chciałeś to wiedzieć? Waring również wyglądał na zaintrygowanego. Gyles opowiedział o

wszystkim.

- To... niemiła sytuacja - rzekł sir Horacy; wyglądał na bardzo zmartwionego.

- Właśnie - wtrącił Waring i już zaczął coś notować. - Wygląda na to, że pierwszy z wypadków był próbą pozbawienia życia właśnie pana, ale kiedy pojawiła się nadzieja na nowego dziedzica, niedoszły morderca skierował się przeciwko lady Francesce.

- Szubrawiec! - zakrzyknął sir Horacy i uderzył pięścią w stół. - Jednak najwięcej sensu miałoby usunięcie pierwszego z dziedziców

- Właśnie. Na szczęście Francesca jest już dobrze strzeżona, a my musimy się skupić na wytropieniu niedoszłego mordercy.

- Co właściwie wiemy o tym Walwynie Rawlingsie? - zapytał Diabeł.

- Musi mieć około pięćdziesiątki - powiedział Gyles. - Pamiętam tylko jedno spotkanie z nim, mniej więcej w czasie, gdy zginął mój ojciec. Sir Horacy przytaknął.

- Pamiętam. By czarną owcą w rodzinie i nikt się do niego nie przyznawał. Miał fatalną reputację. Wysłano go do Indii. Rodzina sądziła, że go już nigdy nie zobaczy, ale on wróci! zaraz po śmierci twojego ojca. - Spoglądając raz jeszcze na drzewo genealogiczne rodziny, sir Horacy zauważył: - Jego ojciec, stary Gisborne jeszcze żył i kazał mu jak najszybciej wracać, skąd przybył. Wysłał mi nawet list, w którym ostrzegał mnie przed Walwynem i doradzał, abym starał się nie mieć z nim nic do czynienia, bo nie można mu ufać. Waring wciąż pisał.

- Muszę przyznać, że Walwyn bardziej wygląda mi na przestępcę niż pan Osbert Rawlings. Czy ktoś wie, jak on wygląda i gdzie go można znaleźć? Jest żonaty? Sir Horacy prychnął.

- Raczej nie. Z listu Gisborne'a wynikało, że uganiał się raczej za dziewkami z tawern.

- Walwyn zadawał się z podejrzanymi ludźmi -stwierdził Gyles. - Pijał z marynarzami, a z tego, co słyszałem, mieszkał przez pewien czas nad tawerną w Wapping.

- Wapping. - Grymas na twarzy Waringa świadczył dobitnie o tym, co pomyślał. Wszyscy zgodnie doszli do wniosku, że życie hrabiego w zamku Lambourn

byłoby wielkim awansem społecznym dla Walwyna.

- Za pozwoleniem waszej lordowskiej mości, wyślę ludzi, którzy zlokalizują pana Walwyna Rawlingsa najszybciej, jak to możliwe. Gyles skinął głową.

- Oni przeszukają Wapping i doki, a my - tu zerknął na Diabła i sir Horacego -poszukamy bliżej. Podejrzewam, że gdyby się postarał, Walwyn wciąż mógłby uchodzić za dżentelmena.

- Hm - mruknął Diabeł i uniósł brwi. - Kiedy w zeszłym roku pomagałem Gabrielowi, rozmawiałem z właścicielami statków. Jeśli Walwyn kręci się

pośród marynarzy, może zwrócił czyjąś uwagę. Mogę zapytać, czy o nim nie słyszeli.

Zrób tak, proszę - odparł Gyles. - Ja popytam w dokach o weksle. Nie ma powodu, by nie zasięgnąć oficjalnie informacji na jego temat. Może po niezapłaconych rachunkach szybciej dotrzemy do niego niż w inny sposób. To dobry pomysł. Waring skinął głową. Każę moim ludziom szukać jego weksli.

Chyba mógłbym odwiedzić kilku starszych Rawlingsów - stwierdził sir Horacy. - To długowieczni ludzie. Może któryś z nich słyszał coś o Walwynie.

Wszyscy mamy co robić - podsumował Gyles, wstając. Diabeł też podniósł się z krzesła. Podobnie sir Horacy. Zdaje mi się jednak, że nie ma sensu mówić o tym naszym paniom, to by je tylko wystraszyło. Gyles i Diabeł spojrzeli po sobie.

Jako że Francesca i tak już jest pod stałą strażą, musi zdawać sobie sprawę z zagrożenia, więc nie ma sensu udawać i tłumaczyć się bezsensownymi zachciankami. - Gyles zerknął na Waringa. - Na razie wszystkie związane z tym działania powinny być poufne. Oczywiście, milordzie.

Oczywiście. - Sir Horacy skierował się do drzwi. -Nie ma sensu, żeby Rawlingsowie dostarczali śmietance towarzyskiej Londynu tematu do plotek. Nasze damy nie byłyby zadowolone z takiego obrotu sprawy.

- Chillingworth.

Gyles zatrzymał się i odwrócił. Zostawił Diabła z przyjaciółmi w sali gier i szedł właśnie powoli w stronę wyjścia. Zamyślony, nie rozpoznał głosu, który

go zatrzymał, i musiał się chwilę zastanowić nad tym, jak nazywa się krępy jegomość, który szedł w jego stronę.

Lord Carsden zatrzymał się tuż przy nim i oparł na lasce. Spojrzał na niego spod krzaczastych brwi.

- Podobno pan, St. Ives i Kingsley zamierzacie wystąpić z kilkoma propozycjami zmian ustaw w wiosennej sesji? Gyles skinął głową, a w głowie kłębiło mu się od myśli. Carsden nie

interesował się szczególnie polityką, choć miał prawo głosu.

- Mogę zapytać, jaki charakter miałyby mieć te zmiany? Podobno warto je poprzeć. Gyles ukrył zaskoczenie i wskazał rozmówcy miejsce w salonie.

- Z przyjemnością to wyjaśnię. Zaprowadził go do fotela, a tuż przy nich natychmiast zjawił się lord

Malmsey.

- Oto człowiek, którego szukałem - obwieścił. -Słyszałem, że szykują się jakieś nowe ustawy i powinienem o tym wiedzieć. Skończyło się na tym, że Gyles miał czterech słuchaczy, którzy jak dotąd

wcale nie interesowali się polityką. Wyjaśnił najważniejsze problemy, którymi zajmowała się jego frakcja. Wszyscy czterej dżentelmeni marszczyli brwi, kiwali głowami, a w końcu zobowiązali się poprzeć ich podczas głosowania.

Żaden z nich nie wspomniał ani słowem o tym, kto wzbudził ich nagłe zainteresowanie sprawami polityki krajowej, ale Gyles wiedział i nie miał zamiaru pytać. Kiedy dotarł wieczorem do domu, ruszył prosto do swojego pokoju, by przebrać się do kolacji. Na chwilę zatrzymał się pod drzwiami Franceski. Zawahał się i zapukał.

Usłyszał ciche kroki. Otworzyły się drzwi i wyjrzała Millie. Oczy służącej zaokrągliły się ze zdziwienia, kiedy go ujrzała.

Gyles przyłożył palec do ust i odsunął pokojową. Przestąpił próg i wyciągnął dłoń, by Millie nie zamykała drzwi. Drugą jej wskazał, że ma wyjść na korytarz.

- Chcę porozmawiać z jej lordowską mością. Zadzwoni po ciebie, kiedy będzie cię potrzebowała. Mała kobietka zrobiła oburzoną minę.

- Ależ, milordzie, ona jest w kąpieli. Gyles spojrzał na nią.

- Wiem. - Francesca zawsze się kąpała, zanim włożyła suknię do kolacji. -Uciekaj - dodał i machnął dłonią. Przerażona służąca cofnęła się, podkuliła ogon i uciekła. Gyles uśmiechnął

się i wszedł do środka. Okrągła wanna stała na dywanie przy kominku. Wystawały z niej tylko czarne loki Franceski upięte na czubku głowy. Jego żona wpatrywała się w ogień. Para uniosła się nad wanną, kiedy podniosła mokrą gąbkę, wyciągnęła ramię i myjąc je zaczęła mruczeć pod nosem coś, co przypominało włoską kołysankę. Gyles słuchał przez chwilę, a potem zamknął drzwi.

- Kto to był, Millie? Podszedł bliżej.

- To nie Millie. Odchyliła głowę do tyłu i patrzyła, jak się zbliża. Uśmiechnęła się z

zadowoleniem.

- Dobry wieczór, milordzie. Czemuż to zawdzięczam przyjemność przebywania w pańskim towarzystwie? Zatrzymał się obok wanny i uśmiechnął do żony. Przez chwilę spoglądał na

wzgórki jej piersi lśniące nad wodą.

- Zdaje się, że dla mnie to większa przyjemność. Uniosła brwi, a on sięgnął po jej dłoń, uniósł ją i ucałował. Potem odwrócił i

dotknął językiem jej wewnętrznej części. Delikatnie pocałował nadgarstek. Z ociąganiem odsunął się.

- Smakujesz znakomicie. Można by cię zjeść. Patrzyli sobie w oczy, a Francesca uniosła pytająco brwi. Przez chwilę Gyles

uśmiechał się i ściskał jej dłoń, a potem puścił.

- Musimy być u Godsleyów o ósmej - powiedziała. Przysunął sobie krzesło i usiadł.

- Chciałem tylko cię zapytać, czy znasz lady Carsden. Francesca przytaknęła.

- Często się spotykałyśmy. Bywa w tych samych miejscach.

- A lady Mitchel?

- Owszem, ale Honoria zna ją lepiej niż ja. - Podciągnęła kolana, objęła je rękoma. - Czyżby ich mężowie z tobą rozmawiali?

- Owszem, ku mojemu zupełnemu zaskoczeniu. Zdaje się, że Mitchel i Carsden nie byli w budynku parlamentu od dnia, kiedy uzyskali prawo głosu.

- Cóż, ich żony postanowiły, że nadeszła pora, by coś powiedzieli, i wreszcie zrobili coś pożytecznego. Czy to wam pomoże?

- Każdy głos jest ważny. Ale chciałem zapytać, z iloma damami rozmawiałyście. Kto jeszcze może być skłonny nas poprzeć? Z błyskiem w oku Francesca zaczęła wymieniać nazwiska. Zastanawiali się

wspólnie, kto mógłby dać się jeszcze namówić i doliczyli się sporej liczby osób, co znacznie zwiększało szansę na sukces ustawy Gylesa. Zapomnieli, jak goni ich czas i Gyles zauważył, że jest późno, dopiero kiedy Francesca zadrżała i spojrzała na chłodną wodę. Gyles zmarszczył brwi.

- A niech to... zapomniałem. - Wstał. - Każę przynieść gorącej.

- Nie, nie warto. I tak już skończyłam

Pięć dni później grupa wysianych przez Gylesa ludzi jeszcze nie znalazła Walwyna, nawet jego śladu, co przyczyniło się do tego, że sprawa wydała się wszystkim jeszcze bardziej podejrzana. Według szwagra Walwyna ten stary rozpustnik na pewno był w Londynie, ale nikt nie miał pojęcia, gdzie mieszka.

Gyles wyszedł z kolejnego spotkania w klubie i wrócił do domu, aby zdążyć przebrać się przed kolacją. Dziś wieczorem miało się odbyć rodzinne przyjęcie. Miało ono na celu zjednoczenie na nowo rodu Rawlings. Gyles żywi! nadzieję, że przybędzie wystarczająca ilość osób i spotkanie odniesie sukces. Ód tygodnia Francesca, matka Gylesa i ciotka wspólnie organizowały to wydarzenie. Co prawda, Francesca informowała Gylesa na bieżąco w sprawach przygotowań do uroczystości, ale był na tyle zajęty poszukiwaniem Walwyna, że nie interesował się niczym innym.

Na kolacji poprzedzającej przyjęcie prócz Franceski mieli być obecni tylko matka, ciotka i wuj.

- Tak wielu łudzi należałoby zaprosić - powiedziała matka, kiedy wszedł do salonu.

- Właśnie - potwierdziła ciotka Henni, kiedy podszedł się z nią przywitać. -Nawet kiedy ograniczyłyśmy listę do najważniejszych osobistości z każdej gałęzi, okazało się, że to już pięćdziesiąt osób, a jeszcze ich żony. Nie można nikogo pominąć, bo to wzbudziłoby zawiść, a przecież chcemy pogodzić zwaśnione odłamy... Wyglądasz na zmęczonego. Byłeś zajęty sprawami w parlamencie?

- Między innymi. - Gyles odwrócił się, kiedy poczuł dłoń Franceski na ramieniu. Uśmiechnął się. Dziś odziana była w suknię w kolorze starego złota. Jedwabny strój nadawał

całej jej postaci wygląd niezwykle cennego skarbu. Na przedramionach zwieszał się jedwabny szal w kolorze brązu, kontrastujący z suknią. Czarne loki lśniły na tle jasnej skóry, a w uszach błyszczały złote kolczyki. Na szyi zawiesiła prosty, złoty łańcuch. Pośród tego złota jej szmaragdowe oczy mieniły się intensywnym blaskiem.

- Wyglądasz przepięknie - powiedział i uniósł jej dłoń do ust.

- Podano do stołu, milordzie. Razem z lady Elisabeth, ciotką Henni i wujem Horacym przeszli do jadalni.

Około ósmej trzydzieści tego samego wieczoru Gyles był bardziej nieobecny niż przez cały ostatni tydzień. Stał na szczycie schodów wiodących do sali balowej w ich londyńskim domu i wyciągał szyję, oglądając długi szereg gości oczekujących na przywitanie się z gospodarzami. Z miejsca, gdzie się znajdował, nie było widać końca kolejki.

Francesca dała mu kuksańca. Opuścił wzrok na starszą panią oczekującą na rozmowę z nim. Próbował przypomnieć sobie, jak nazywa się owa kobieta.

- Kuzynka Helena przyjechała aż z Merton, zęby się dziś z nami spotkać. Gyles rzucił Francesce pełne wdzięczności spojrzenie i wypowiedział kilka

uprzejmych zdań do kuzynki Heleny, która poinformowała go tonem przypominającym rozkazy wojskowego, że jest głucha jak pień. Poklepała go po dłoni, a potem zeszła po schodach. Gyles spostrzegł ledwie widoczny uśmiech Franceski, która już zwracała się do kolejnych gości.

Musiało być ze trzystu Rawlingsów, a oprócz nich pojawiły się jeszcze inne zaproszone osoby. Gyles z ulgą powitał Diabła i Honorię. Kobieta skinęła uprzejmie głową, a błysk w jej oczach uświadomił mu, że nie ma sensu ukrywać zaskoczenia.

- Nie sądziłem, że przybędzie tyle osób.

- Nie doceniasz siły ciekawości. Czy jakakolwiek dama przy zdrowych zmysłach mogłaby odmówić zaproszenia od nowej hrabiny?

- Nigdy nie twierdziłem, że potrafię zrozumieć sposób myślenia kobiet.

- Mądrze z twojej strony. - Honoria zerknęła w stronę zatłoczonej sali balowej. - Z tego, co mówił mi Diabeł na temat waszego drzewa genealogicznego, Rawlingsów jest chyba jeszcze więcej niż Cynsterów. Diabeł odwrócił się właśnie od Franceski i usłyszał te słowa.

- To możliwe.

- Oby nie! - mruknął Gyles.

Honoria zerknęła na niego z dezaprobatą. Diabeł uśmiechnął się, a potem spoważniał i spojrzał Gylesowi w oczy.

- To, zdaje się, doskonała okazja, by rozszerzyć nasze poszukiwania To samo przyszło wcześniej do głowy Gylesowi. Ktoś w tej sali na pewno

wie, gdzie można znaleźć Walwyna.

- Zacznij sam, dołączę do ciebie, kiedy będę wolny. Diabeł skinął głową.

- O jakich poszukiwaniach mówiłeś? - zapytała Honoria.

- Mówiłem ci, że szukamy chętnych do poparcia naszych projektów ustaw -odparł Diabeł i poprowadził żonę do sali balowej. Gyles odwrócił się, by przywitać kolejnego gościa. Kuzyni i inni krewni,

również ci mało mu znani, odpowiedzieli na zaproszenia Franceski ze skwapliwością, która wprawiła Gylesa w zachwyt, ale również zaniepokoiła. Może oni wszyscy czekali tylko na możliwość pokonania dzielącej ich bariery i wszyscy od wielu już lat żałowali, że nie mogą odnowić rodzinnych więzi? Oprócz liczby gości zaskoczyła go również miła rodzinna atmosfera, jaką stwarzali.

Gdy kolejka wyraźnie się zmniejszyła, do Gylesa podszedł wysoki, kościsty mężczyzna o ogorzałej twarzy, noszącej jednak cechy rodu Rawlings. Odziany był skromnie i dość niemodnie, a u jego boku stanęła wysoka kobieta w prostej sukni. Mężczyzna uśmiechnął się do Franceski i sztywno ukłonił.

- Walwyn Rawlings, moja droga. Francesca uśmiechnęła się i podała mu dłoń. Gyles ledwie się powstrzymał,

by jej nie chwycić i nie schować za swoimi plecami.

- Niech mi będzie wolno przedstawić pani moją żonę - mówił dalej Walwyn. -Hettie. Pobraliśmy się rok temu, ale muszę przyznać, że nie rozgłaszaliśmy o tym w gronie rodziny. - Spojrzał w stronę Gylesa i uśmiechnął się, a potem zerknął na tłum zebrany w sali. - Zdaje się, że mam okazję powiadomić wszystkich naraz.

- Tak się cieszę, że mogliście państwo przyjść. -Francesca uśmiechnęła się i uścisnęła dłoń Hettie. -Zdaje się, że mieszkacie w Greenwich?

- Tak. - Hettie podniosła się z głębokiego ukłonu i spojrzała na Walwyna. Głos miała łagodny i miły. -Walwyn jest kuratorem w nowym muzeum.

- Marynistycznym - dodał Walwyn, podając dłoń Gylesowi, który silnie ją uścisnął.

- Ciekawe! Mylili się, i to w wielu kwestiach. Gyles spędził kilka minut na rozmowie z

Walwynem i musiał przyznać, że nie miał już żadnych wątpliwości, iż jego kuzyn nie ma nic wspólnego z atakami na Francescę. Lata ciężkiego życia sprawiły, że Walwyn nie potrafił już udawać i oszukiwać. Był szczery i prawdomówny. Na dodatek zakochany w swojej żonie. Gyles rozpoznał objawy. Zaciekawiło go, że choć ani społeczeństwo, ani rodzina nie byli w stanie naprawić charakteru Walwyna, miłość w postaci łagodnej Hettie uczyniła to bez wysiłku.

Poczucie winy czy może zrozumienie sprawiło, że Gyles skinął na Osberta. Przedstawił Walwyna i jego żonę i poprosił, aby ten zaprowadził ich do lady Elisabeth oraz innych osób z rodziny. Osbert był szczęśliwy, że może pomóc. Kiedy Walwyn opiekuńczym gestem położył dłoń na dłoni żony, zerknął z wdzięcznością na Gylesa. Ten obserwował ich, jak schodzą po schodach, i potrząsnął głową. Jak niemądrze postąpili, nie wspominając żonom o tym, że szukają Walwyna. Wystarczyłoby jedno pytanie skierowane do Franceski, ciotki Henni lub Honorii, i już tydzień temu mieliby odpowiedź.

- Gyles? Odwrócił się, by powitać kolejnego z Rawlingsów. Obok niego stała

Francesca i uśmiechała się pod nosem, zaskoczona własnym sukcesem. Zaplanowała sobie uroczystość, mającą na celu zjednoczenie rodu Rawlings, ale uczyniła to tylko z poczucia obowiązku. Nie sądziła, że przyjęcie to okaże się

nie tylko wydarzeniem towarzyskim, ale prawdziwym, rodzinnym spotkaniem po latach.

Nagły napływ uczuć rodzinnych pojawił się w sercach wszystkich, dla jednych był odzyskanym wspomnieniem, dla innych czymś zupełnie nowym. Francesca sama spostrzegła zmianę w swoim sercu. W sali balowej dało się wyczuć wyraźne ożywienie. Ich goście stworzyli atmosferę, która sama w sobie była nagrodą za wysiłki gospodyni.

- Chodź, zejdźmy do nich. Spojrzała na swego przystojnego męża i z uśmiechem położyła dłoń na jego

ramieniu.

Niektóre z osób zauważyły ich pojawienie się, inni spoglądali tam, gdzie zwracali się ich rozmówcy. Francesca dostrzegła uśmiechy, podniesione w pozdrowieniu dłonie. Kiedy nagle rozległy się głośne brawa, musiała powstrzymać łzy napływające do oczu. Uśmiechnęła się pięknie, z wdziękiem i radością. Rozejrzała się po sali, a potem spojrzała na Gylesa i dostrzegła w jego oczach nieskrywaną dumę. Stanęli na parkiecie, Gyles podniósł jej dłoń do ust i ucałował.

- Wszyscy są ci wdzięczni - rzekł, nie spuszczając z niej wzroku. - Tak jak ja. Gyles przechadzał się w tłumie, przyjmował gratulacje, rozmawia!

swobodnie, wysłuchiwał licznych komplementów na temat swojej wyjątkowo pięknej żony. W końcu odnalazł sir Horacego i Diabła. Powiedział im o obecności Walwyna i jego zachowaniu. Diabeł wzruszył ramionami.

- Pozostaje jednak pytanie, kto, jeśli nie Walwyn.

- Właśnie. - Gyles rozejrzał się uważnie. - Wiele o tym myślałem i nie mogę uwierzyć, by ktokolwiek z tu obecnych mógł źle życzyć Francesce.

- Żadnych zawistnych spojrzeń, żadnych groźnych min?

- Ani jednej. Wszyscy wyglądają na szczerze wzruszonych tym spotkaniem. Diabeł skinął głową.

- Nasłuchiwałem i przyglądałem się. Zgadzam się z tobą. Nie dostrzegłem choćby cienia złych intencji.

- Ach, to tego właśnie brakuje, nie ma nawet najmniejszego powiewu chłodu. Diabeł skinął głową, roześmiał się i poklepał Gylesa po ramieniu.

- Ależ z nas zadziorni ludzie. Jesteśmy rozczarowani, bo nie ma w pobliżu żadnego smoka do pokonania. Gyles się uśmiechnął.

- To prawda. - Zerknął na Diabla. - Podejrzewam, że dzisiejszego wieczoru mądrze zrobimy odkładając nasz problem na później i dobrze się bawiąc. Diabeł odnalazł Honorię. Obserwowała ich w tłumie.

- Jeśli tego nie zrobimy, narazimy się na przesłuchanie inkwizycji.

- Właśnie. Spotkamy się jutro i zobaczymy, na czym stoimy. Rozeszli się. Diabeł podszedł do Honorii, a Gyles krążył w tłumie, póki nie

znalazł się u boku Franceski. Stal przy niej dobrą chwilę dumny i opiekuńczy, kiedy nagle zjawi! się sir Charles. Przybył spóźniony, więc przyszedł się przywitać.

- Jestem sam. - Uśmiechnął się do Franceski. - To nie jest rozrywka dla Franni, jak sama wiesz, a ja nie mogłem przepuścić takiej okazji.

- Cieszę się, że przyszedłeś, stryju - powiedziała Francesca i uścisnęła jego dłoń. - Jak się miewa Ester?

- Dobrze, została z Franni.

- A Franni? Sir Charles spochmurniał.

- Jest... cóż, trudno powiedzieć. - Jej zachowanie jest zmienne... trudne. -Zmusił się do uśmiechu. -Ale ogólnie ma się dobrze. Jakaś dama podeszła do Franceski, rzuciła więc sir Charlesowi ostatni

uśmiech i odwróciła się. Charles spojrzał na Gylesa.

- Przyjęcie okazało się niespodziewanym sukcesem. Musisz być bardzo dumny.

- W rzeczy samej. Francesca potrafi zdziałać cuda.

- Zawsze wiedziałem, że tak jest.

- Pamiętam tę wiarę w jej umiejętności. Za to, i za pańskie mądre rady, jestem niezwykle wdzięczny.

- Och, cóż. - Sir Charles zerknął na Francescę. -Wygląda na to, że oboje dokonaliście dobrego wyboru. Gyles miał wrażenie, że los głośno się z niego śmieje.

- Zrozumiesz, jeśli nie zostanę długo? - zwrócił się do niego sir Charles. -Pojutrze wracamy do Hampshire, więc jutro czeka nas ciężki dzień. Gyles poczuł ulgę. Wyciągnął dłoń.

- Życzę panu, pani Ester i Franni dobrej drogi. Obawiam się, że nie zobaczymy się już przed waszym wyjazdem. Jednak, skoro już pan tu jest, proszę skorzystać z okazji i poznać rodzinę.

- Tak zrobię - rzekł sir Charles, puścił jego dłoń i ruszył w tłum. Gyles patrzył, jak odchodzi. Lubił sir Charlesa, tak było od ich pierwszego

spotkania, ale cieszył się, że Franni wkrótce wyjedzie z Londynu i za kilka dni znów schowa się w głębokich lasach Hampshire. Rozumiał teraz, dlaczego sir Charles zdecydował się na ciche życie z dala od świata. Chronił Franni przed ludźmi, ich szeptami i wytykaniem palcami.

Ludzie nie byli uprzejmi dla takich osób jak ona. Gyles rozumiał stanowisko sir Charlesa w tej kwestii i szanował go za to.

Zerknął na Francescę. Ją też rozumiał na tyle, by wiedzieć, że lojalność i poświęcenie dla innych były częścią jej natury. Nie mógł prosić, by się tego wyrzekła. Nie starał się nawet wyjaśnić, dlaczego tak źle czuje się w towarzystwie Franni, ponieważ jego żona uważała kuzynkę za odrobinę dziecinną, upartą i nieszczęśliwą po śmierci matki. Gyles czuł, że jeśli chodzi o stan Franni, było w nim coś więcej niż to, o co podejrzewała ją Francesca.

W ciągu ostatniego tygodnia plany związane z przyjęciem zajmowały cały wolny czas Franceski, więc nie musiał się obawiać, że będzie chciała odwiedzić

kuzynkę. Zważywszy na charakter żony, zabronienie jej odwiedzania kogokolwiek byłoby bezskuteczne. Na szczęście Franni niedługo wyjedzie i Gyles nie będzie musiał porozmawiać z Francesca na jej temat, by odwieść ją od odwiedzania kuzynki, która wzbudzała w nim niejasne obawy.

Przypomniał sobie ostatnią wizytę Franni i płomienne spojrzenie jasnych oczu. W duszy dziękował sir Charlesowi, że rozwiązał ten problem.

- Nie wyobrażasz sobie nawet, ile dziś poczyniono planów - odezwała się wesoło Francesca. - Wszyscy chcą świętować, organizować bale w przyszłym sezonie. Dwie z rodzin dowiedziały się, że ich córki, które mają debiutować w przyszłym roku, urodziły się tego samego dnia, więc mają zamiar uczcić to wspólnym przyjęciem.

- A ty pozbądź się teraz Millie, żebyśmy mogli wspólnie uczcić twój sukces. Uniosła brwi, a zielone oczy zapłonęły.

- Naprawdę? - Otwierając drzwi, rzuciła mu prowokujące spojrzenie. - Jak sobie życzysz, mój panie.

Była jego życiem i miłością.

Ogień jej namiętności łączył się z jego pożądaniem i pochłaniał oboje.

Otoczony jej ramionami, osłonięty jej ciałem, jednoczył się z nią, a ona z nim. Ich usta spotykały się, łączyły, języki dotykały się nawzajem. Ich serca biły tym samym rytmem radości.

Były takie chwilę w życiu, których prostota mówiła więcej niż wymyślne gesty. Wtedy prosty znak, nie-udawane zachowanie wyrażało wszystko i mówiło prosto do serca. Tak właśnie się kochali, prosto, bez udawania, nie kryjąc tego, co zagościło w ich sercach i nie starając się oddalić tego od siebie.

Później tej samej nocy poruszyli się w ciemności. Gyles sięgnął po kołdrę i nakrył nią ich stygnące ciała. Położył znów głowę na poduszce i przyciągnął do siebie Francescę. Ułożył się wygodnie, opierając o jej bujne kształty.

Po chwili wyciągnęła się leniwie jak kot, odwróciła się i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Jestem bardzo zadowolona - mruczała, powodując, że jego ciało się rozgrzewało od nowa. Rozpoznawał szczególną nutę w jej głosie.

- Powinnaś być zadowolona. Nie mówiła o przyjęciu, potwierdził to jej cichy chichot.

- Chyba powinniśmy już spać.

- Powinniśmy. - Była przy nadziei. Musiała się wysypiać. - Nie ma sensu się śpieszyć. Mamy przed sobą całe życie.

- Mmm - mruknęła i oparła głowę na jego ramieniu. Po chwili już spała. Całe życie. Gyles nasłuchiwał jej cichego oddechu. Potem zamknął oczy i

zasnął.

Rozdział 21

Chodź już! Spóźnimy się.

To niedorzeczne. - Francesca uśmiechnęła się uspokajająco do Osberta,

kiedy Irving pomagał jej założyć płaszcz. - Jest dopiero trzecia. Lady Carlise

nie spodziewa się nas tak wcześnie.

Och, czyżby? - Osbert rzucił wiele mówiące spojrzenie na zielony, aksamitny

szal Franceski i pasującą do niego mufkę. - Do twarzy ci w tym. O czym to ja

mówiłem? Och, tak. Jej lordowska mość i każdy z jej gości na pewno chce

usłyszeć o tym, co działo się wczoraj podczas wielkiej próby pogodzenia rodu.

- Próby? - Głośne pukanie do drzwi sprawiło, że Francesca się obejrzała. Patrzyła na Irvinga przyjmującego bilecik. Kamerdyner położył go na srebrnej tacy i podał hrabinie.

- Młody mężczyzna powiedział, że to liścik od pani kuzynki, milady. Nie czekał na odpowiedź.

- Franni? Przeczytała go i poczuła w sercu ukłucie. Ciepło błogich uczuć zajął chłód

strachu.

Krótki liścik był na pewno napisany niewprawną ręką Franni. Francesca odłożyła go na tacę i spojrzała na Osberta.

- Nie mogę przyjść do lady Carlise na herbatę. Proszę, przekaż jej moje wyrazy ubolewania. - Po chwili stanowczo zwróciła się do Irwinga: -Sprowadź, proszę, mój powóz i dwóch lokajów, jak zwykle.

- Poczekaj! - Osbert podszedł bliżej, kiedy Irving zniknął za drzwiami. -Dokąd się wybierasz? Francesca zerknęła na liścik.

- Do kościoła Św. Małgorzaty, w Cheapside. -Co?

- Osbercie, muszę. Franni prosi, żebym przybyła tam natychmiast. Nie będzie mogła długo na mnie czekać. Rozumiem. Pewnie poszły tam z Ginny na spacer...

- Nie do Cheapside. To nie jest miejsce spacerów dam.

- Tak, czy siak, tam właśnie jest teraz Franni, jest z nią jej służąca, poza tym są w kościele. Będziemy bezpieczne. Ja zabieram ze sobą moją eskortę.

- Mnie zabierasz ze sobą.

- Nie. - Francesca położyła dłoń na jego ramieniu. - Nie śmiem. Franni napisała, że musi powiedzieć mi coś na temat ciotki Ester, o tym, że jest

chora i to ukrywa. Muszę się dowiedzieć, co wie Franni. Jeśli będziesz ze mną, na pewno mi nie powie. Zbliżył się Wallace.

- Powóz jest już w drodze, proszę pani. Śmiem stwierdzić, że lepiej byłoby zabrać ze sobą pana Rawlingsa. Francesca potrząsnęła głową.

- To niemożliwe i zupełnie niepotrzebne. Idę przecież do kościoła, spotkać się z kuzynką. Zamienię z nią tylko kilka słów. Potem już nigdzie nie pojadę, obiecuję. - Usłyszeli odgłos kopyt na bruku. Francesca odwróciła się. -Wrócę, jak najszybciej będę mogła.

- Francesca!

- Proszę pani, sugeruję... Wyszła z domu. Osbert i Wallace poszli za nią. Wallace zatrzymał się na

szczycie schodów i z wyraźnym niepokojem obserwował Francescę wsiadającą do powozu. Osbert nie był tak powściągliwy, poszedł z nią i pouczał przez cały czas.

Kiedy drzwi się zamknęły, wciąż stal na chodniku

- Gylesowi się to nie spodoba.

- Pewnie nie - odparła Francesca - ale wrócę przed nim. Powóz ruszy! i odjechał. Osbert patrzył na niego z przymrużonymi oczyma.

- Kobiety!

Dyskretne pokasływanie zmusiło go do odwrócenia się. Wałlace już na niego patrzył.

- Gdybym mógł coś zasugerować, proszę pana... nasz pan ma spore doświadczenie w radzeniu sobie z kobietami.

- Tak, wiem. Jest doświadczony i tak dalej, ale co to ma do rzeczy... och.

- Właśnie, proszę pana. Zdaje się, że jego lordowska mość jest właśnie w klubie White. Pan, oczywiście, mógłby się tam szybko dostać i wyjaśnić skomplikowaną sytuację, w jakiej się znaleźliśmy. Osbert zerknął w stronę, gdzie zniknął powóz.

- Tak zrobię. White mówisz?

- Właśnie, proszę pana. - Wallace machnął ręką. - Oto dorożka.

Osbert rzucił dorożkarzowi zapłatę i zobaczył Gylesa w drzwiach klubu. Przepychając się przez tłum ludzi na chodniku dotarł do Gylesa, który schodził już ze schodów. Mężczyzna się zdziwił.

- Sądziłem, że jedziesz dziś z Francesca.

- Taki miałem zamiar. - Skinął w stronę Diabla, który szedł krok za Gylesem i zaczął się uskarżać: -Pojechała do jakiejś zapadłej dziury, kościoła w Cheapside.

- -Co?

- To samo powiedziałem. Mówiłem, że to nie miejsce dla takiej damy jak ona. Wallace też przekonywał, a przynajmniej próbował...

- Dlaczego tam pojechała?

- Dostała list od kuzynki. Ta kuzynka miała jej coś powiedzieć o kimś o imieniu Ester. Francesca najwyraźniej uważała, że to całkiem naturalne, że kuzynka umawia się z nią na spotkanie w kościele Św. Małgorzaty w Cheapside. Nie pozwoliła mi ze sobą pojechać. Powiedziała, że ta kuzynka się spłoszy, czy coś takiego... Gyles chwycił ramię Osberta i z trudem powstrzymał się, by nim nie

potrząsnąć. Znajomy czarny strach rósł w nim i zaciskał pętlę na gardle.

- Wzięła powóz? Osbert skinął głową.

- I dwóch ludzi. Na górze jechał jeszcze jeden stajenny.

To dobrze. - Gyles puścił Osberta. Diabeł zszedł ze schodów i dołączył do

nich. Gyles spojrzał na niego i potrząsnął głową. - Jest dobrze strzeżona,

ale... - Wiedział, że była w niebezpieczeństwie. Prawdziwym

niebezpieczeństwie. Kiedy pomyślał o Franni, krew zastygała mu w żyłach. -

Nie podoba mi się to.

Mnie też nie. Wallace'owi również - wtórował mu Osbert.

Ja też nie przepadam za Cheapside. Decyduj. Gyles zastanowił się.

Osbercie, złap dorożkę. Pojedziemy do Cheapside.

Świetnie! - ucieszył się Osbert. Diabeł uniósł brwi.

A ja?

Muszę cię prosić, żebyś przekazał krótką wiadomość wujowi Franceski.

Ach, rozumiem. - Diabeł spojrzał na Osberta. -Charlesowi Rawlingsowi?

Tak. Wynajmują pokoje w Bertram House. Powiedział, że będą się

przygotowywali do jutrzejszego wyjazdu, ale poproś go, żeby przyjechał do

kościoła Św. Małgorzaty w Cheapside. Powiedz, że Franni tam jest.

Kuzynka Franceski?

Tak. Nie wiem, co się dzieje, co Franni knuje, ale... - Jego instynkt krzyczał,

że ma rację. Spojrzał w zielone oczy Diabła. - Postarasz się przekazać mu

wiadomość?

Oczywiście. A co potem?

To wystarczy. - Gyles zawahał się i dodał: - Cokolwiek się później wydarzy,

powinno chyba zostać w rodzinie.

Diabeł popatrzył mu w oczy, potem skinął głową i poklepał go po ramieniu.

Postaram się jak najszybciej przekazać wiadomość.

Ruszył piechotą, a Gyles i Osbert wsiedli do czekającej na nich dorożki.

Kościół Św. Małgorzaty w Cheapside - rozkazał Gyles. - Jak najszybciej.

Francesca także siedziała w powozie i podskakiwała na wybojach. Za oknem powoli zaczynało się zmierzchać. Rozpoznawała niektóre z wielkich domów w dzielnicy Strand. Potem zaczęły się węższe uliczki w dzielnicy Fleet. W pewnej chwili woźnica się zatrzymał, a stajenny zszedł szybko i pozapalał światła powozu. Ruszyli wolno i wjechali na wzgórze Św. Pawia, potem odgłos końskich kopyt poinformował Francescę, że zjeżdżają do tej części Londynu, której wcześniej nie widziała.

Wkrótce mgła zasłoniła jej widok. Droga zakręcała do rzeki, a mgła zrobiła się jeszcze gęstsza i nie widać już było nawet sklepików i tawern stojących przy ulicy.

Francesca czuła się niepewnie, obawa rosła i stała się zbyt wielka, by ją ignorować. Dlaczego Franni wybrała to miejsce? Osbert miał rację, Ginny nigdy by nie zabrała tu Franni na spacer.

Chłód z zewnątrz wdarł się do powozu, a Francescę przeszły ciarki po plecach.

Coś było nie tak.

Wiedziała, że dowie się, co się stało, dopiero kiedy spotka się z Franni. Poza tym niedługo znajdzie się na bezpiecznym terenie kościoła i ma ze sobą czterech silnych mężczyzn.

Droga zwężała się, a jej powierzchnia stawała się coraz bardziej nierówna. Powóz podskakiwał na wybojach. Francesca zastanawiała się, jak przebiegnie spotkanie z kuzynką, jak zapewnić sobie, jej i Ginny bezpieczeństwo, nie wyprowadzając jednocześnie Franni z równowagi. Gdzieś dzwon wybił czwartą i powóz zwolnił, a potem się zatrzymał. Rozhuśtał się, kiedy stajenny i lokaje zeszli ze swoich miejsc, a potem otworzyły się drzwi.

John zatrzymał powóz przed bramą wjazdową do kościoła. Francesca wyciągnęła dłoń i jeden z lokajów pomógł jej wysiąść. Ścieżka wiodła przez przykościelny cmentarz. Francesca przyglądała się chwilę ciemnemu budynkowi kościoła ledwie widocznemu we mgle.

- Ty zostań tu z Johnem - rozkazała stajennemu. - A wy dwaj chodźcie ze mną. Obaj byli dobrze zbudowani i wyglądali dość groźnie.

Nie dyskutowali z nią. Lokaj otworzył bramę i ruszył przodem.

- Przepraszam, proszę pani, ale sądzę, że powinienem iść pierwszy. Francesca skinęła. Co tej Franni przyszło do głowy? Czy ona tu w ogóle

była? Na to pytanie odpowiedź uzyskała, kiedy podeszli do kościoła. Przeważająca część budynku była nieoświetlona, ale niewielkie światełko lśniło w odległym końcu, oświetlając kaplicę. Francesca dostrzegła poruszającą się postać. Okna kościoła stanowiły ozdobne witraże, nie widziała przez nie dobrze, ale postać w środku poruszała się sztywno, co nie pozostawiało żadnych wątpliwości, że to Franni.

- To moja kuzynka - powiedziała i rozejrzała się. - Jak wejść do środka? Ze strony, po której stali, nie było żadnego wejścia. Szli wzdłuż masywnych

ścian z szarego kamienia do głównego wejścia. Drzwi były otwarte. Francesca cofnęła się i machnęła na służbę. Zatrzymała się kilka kroków przed drzwiami.

- Musicie tu zostać. Moja kuzynka jest osobą słabego umysłu. Nie będzie ze mną rozmawiała, jeśli zobaczy kogoś obcego. Lokaje spojrzeli po sobie. Ten, który prowadził, przysunął się i rzekł:

- Proszę pani, mamy rozkaz zawsze mieć panią na oku. - Rozejrzał się w otulonej mgłą okolicy. -W takich miejscach musimy być o krok od pani. Francesca potrząsnęła głową.

- Wchodzę do środka, a wy zostajecie tutaj. Będziecie mnie stąd widzieli i dopilnujecie, by nikt inny nie wszedł do środka. Zostawię otwarte drzwi, więc jeśli coś się stanie, zawsze mogę was zawołać, a wy mnie usłyszycie. -Podniosła dłoń, by powstrzymać ich protesty. - Dokładnie tak właśnie zrobicie. Zostańcie tutaj. Podeszła do drzwi kościoła pewna, że nie ośmielą się zignorować jej rozkazu.

Szybkie spojrzenie za siebie potwierdziło jej przypuszczenia. Stali obaj i patrzyli na nią. Francesca weszła do środka.

Kościół był stary, zabytkowy. Panował w nim chłód, wychodził jakby z murów. Francesca wzdrygnęła się, dobrze że miała płaszcz i mufkę. Nigdzie prócz odległej kaplicy nie paliło się światło. Na popękanej posadzce rozłożono maty i chodniki. Francesca czuła, jak stopy zapadają się w miękkim podłożu, kiedy szła w ciemnościach główną nawą, a potem skręciła w lewo. Na jej drodze wisiała ciężka zasłona, osłaniająca częściowo kaplicę. Po jej obu stronach znajdowały się łukowato sklepione przejścia. Hrabina ruszyła w stronę przejścia po lewej, bo stamtąd dobiegało silniejsze światło. Dostrzegła lampę stojącą na ołtarzu i chodzącą w tę i z powrotem Franni. Poczuła ulgę. Franni miała na sobie grubą pelerynę. Chodziła tak szybko, że rąbek sukni podwijał się z każdym krokiem. Z głowy zsunęła kaptur; światło lampy padało na jasne włosy spięte na karku w luźny kok. Francesca podeszła bliżej.

- Franni? Dziewczyna odwróciła się i uśmiechnęła.

- Wiedziałam, że przyjdziesz.

- Oczywiście. - Francesca spojrzała na pięć rzędów ławek. Wszystkie były puste. - A gdzie jest Ginny?

- Nie potrzebowałam jej, została w domu. Francesca zatrzymała się.

- Przyszłaś tu sama? Franni zachichotała, pochyliła głowę, a potem potrząsnęła nią i spojrzała na

Francescę.

- Nie. O nie. Hrabina patrzyła na Franni, na żar lśniący w jej oczach i słuchała jej

piskliwego chichotu. Poczuła lodowaty język strachu na plecach.

- Franni, powinnyśmy stąd wyjść. Mój powóz czeka. - Wyciągnęła dłoń i skinęła. - Chodź, lubisz przecież jeździć powozami.

- Owszem, lubię. Już niedługo będę częściej jeździła powozem. - Wysunęła spod peleryny pistolet i wycelowała we Francescę. - Kiedy ciebie nie będzie. Francesca spojrzała w czarny otwór lufy.

Strach ścisnął jej serce.

Nie znała się na broni palnej, która tak bardzo fascynowała Franni. Kuzynka potrafiła załadować i wystrzelić z pistoletu. Długa lufa była skierowana prosto w pierś Franceski. Franni trzymała broń obiema dłońmi, żeby lufa nie zadrżała.

Na twarzy Franni malował się triumf, a w jej oczach wyraźnie widać było, co ma zamiar uczynić.

- Wszystko zrozumiałam.

- Co zrozumiałaś? - wydusiła Francesca. Gdyby krzyknęła, byłaby martwa, zanim lokaje zdążyliby przybiec do kaplicy. Odwrót i ucieczka zakończyłyby się tak samo. Musiała coś mówić, zyskać na czasie, to było jej jedyne wyjście. Póki żyła,

była jeszcze nadzieja. Nic innego nie istniało. Z trudem dopuszczała do głowy myśl, że stała tu teraz i rozmawiała z Franni, która celowała do niej z pistoletu.

- To oczywiste, że ty niczego nie zrozumiałaś. Nie musiałam ci o niczym mówić, póki nie będzie trzeba. On ożenił się z tobą dla twoich ziem. Ja nie miałam ziem, a on musiał otrzymać posag. Rozumiem to dobrze. Ale kiedy mnie poznał, zakochał się we mnie, bo po co przychodziłby spotkać się ze mną po raz drugi? Nie przychodził przecież do ciebie.

- Gyles? - zdziwiła się Francesca. Franni skinęła głową. Uśmiechała się triumfalnie.

- Gyles Rawlings, tak się nazywa. Nie Chillingworth, jak twój hrabia.

- Franni, przecież to ta sama osoba.

- Nie, nieprawda! - Franni zmarszczyła gniewnie brwi. Mocniej ujęła w dłonie pistolet, który nie poruszył się ani o jotę. Zaciskanie rąk na drewnianej rękojeści najwyraźniej uspokajało Franni. Rozpogodziła się, opuściła ramiona. - Gyles chce się ze mną ożenić. Nie ma sensu zaprzeczać, bo ja o tym wiem! Wiem, jak się odbywają takie rzeczy. Czytałam w książkach. Spacerował ze mną i słuchał uprzejmie. Tak właśnie dżentelmen okazuje zainteresowanie. -Z uporem wpatrywała się we Francescę. - Możesz nie próbować mi nawet

mówić, że się mylę. Nie widziałaś wyrazu twarzy Gylesa, kiedy odwrócił się

na chwilę tuż przed twoim podejściem do ołtarza.

Nie, ale Francesca mogła sobie go wyobrazić. Jej wyobraźnia malowała zaskoczenie, chwilowe oszołomienie, nawet przerażenie. Gyles sądził, że żeni się z Franni. Pamiętała, że patrzył przez moment na kuzynkę, nim przeniósł wzrok na nią.

- Gyles chciał się ze mną ożenić, ale hrabia musiał ożenić się z tobą, bo byłaś dziedziczką majątku. -Zacisnęła szczęki, a w jej oczach płonęła złość. -Dziadek był głupcem! Powiedział mi, że jestem taka sama jak on i zapewni mi najlepszy spadek. Powiedział, że nie da go tobie, bo jesteś diabelskim pomiotłem. Zmienił swój testament i mój tata odziedziczył Rawlings Hall. Ale dziadek był głupi, bo najlepszym spadkiem był ten niemądry skrawek ziemi, który ty dostałaś! - Patrzyła na Francescę z zawiścią. - Ten majątek należał się mnie! - krzyknęła. - Gdyby nie ty, byłby mój. Francesca milczała. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, nagłe zdała sobie

sprawę, że nosi w sobie jeszcze jedno życie, niezwykle cenne. Powoli sięgnęła do tyłu i chwyciła się oparcia ławki. Zrobiło jej się słabo.

- To wszystko wina dziadka, ale on już nie żyje, więc nie mogę mu nawet powiedzieć... Franni wciąż krzyczała i rzucała pełne złości oskarżenia pod adresem

Francisa Rawlingsa, człowieka, na którego cześć obie zostały nazwane.

Była to najdłuższa podróż w życiu Gylesa. Jego żona znalazła się w niebezpieczeństwie, wiedział to na pewno, nie próbował nawet zaprzeczać. Wiele pokoleń wcześniej jego przodkowie kierowali się instynktem, który on po nich odziedziczył. Dar ten drzemał w nim przez wiele lat.

Dorożka jechała szybko ulicami miasta, przez plac Św. Pawła, a Gyles starał się odsuwać od siebie wszelkie myśli o tym, że Francesce mogła stać się krzywda. Gdy zaczynał o tym myśleć, czarny, zimny strach powracał.

Skoncentrował się na nadziei, że kiedy już znajdzie się przy niej, wszystko będzie dobrze. Na pewno uda mu się ją uratować. Już dwukrotnie mu się to udało i nie miał wątpliwości, że kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, uda mu się to po raz trzeci. Wiedział, że zrobi wszystko, co tylko można, cokolwiek będzie trzeba, nie zawaha się przed niczym.

Jechali już przez Cheapside, Dorożkarz okazał się świetnym woźnicą, który jednak przeklinał i bluźnił pokonując wyboistą drogę. Odległość od centrum do Cheapside pokonali w rekordowym czasie, choć droga zwężała się niebezpiecznie. Dorożkarz popędzał konie i jechał, nie zważając na nic.

- Dobrze mu zapłać i każ czekać - powiedział Gyles, kiedy zwalniali. Osbert nie mówił nic przez całą drogę, skinął tylko głową, kiedy jego kuzyn otwierał drzwi. Gyles wyskoczył z dorożki na bruk, nim woźnica zatrzymał konie. John czekał przy zajeździe dla powozów.

- Dzięki Bogu, że pan tu jest, milordzie. Jej lordowska mość poszła do kościoła dwadzieścia minut temu. Kazała nam tu czekać. Zabrała ze sobą dwóch lokajów, Cole'a i Nilesa. Są gdzieś tam - John wskazał dłonią zamglone podwórze przez kościołem - ale nie jestem pewien, nie chcieliśmy krzyczeć.

- Chodź ze mną. John, zaczekaj tutaj. Niedługo przyjedzie pan Charles Rawlings, wyślij go do kościoła.

Gyles otworzył bramę i wszedł na ścieżkę. Osbert podążał tuż za nim. Obaj zwolnili, kiedy po lewej stronie dostrzegli w oknie kościoła słabe światło. Gyles się zatrzymał. Widział postać w środku, ale była zbyt niewyraźna.

- Francesca? - szepnął Osbert. Gyles popatrzył uważnie na włosy.

- Nie, to chyba Franni.

Stała w miejscu. Gyles ruszył. Zaalarmowani odgłosem jego kroków Cole i Niles wynurzyli się z mgły.

- Jej lordowska mość jest w środku, panie. Kazała nam czekać. Drzwi są otwarte, żebyśmy słyszeli, gdyby nas wołała.

- Słyszeliście coś?

- Jakieś rozmowy, ale nie można nic zrozumieć. Gyles skinął głową.

- Zostańcie tutaj. Kiedy przyjedzie pan Charles Rawlings, skierujcie go tam. Powiedzcie, że ma zachowywać się cicho, dopóki się nie zorientujemy, co się dzieje. Mężczyźni cofnęli się, a Gyles skinął głową, na Osberta, by ten szedł za nim.

Sam wszedł do kościoła. Chodniki stłumiły kroki. Kierował się w stronę migoczącego w bocznej nawie światła. Kiedy się zbliżył, usłyszał głos Franni.

- Myślałam, że mnie kochał, ale to nieprawda. Tobie dał lepszy majątek w testamencie, a przecież nigdy nawet cię nie widział!

- Franni...

- Nie kłóć się ze mną! Wszyscy zawsze mi mówią, że czegoś nie rozumiem. Ale ja rozumiem! Wciąż trzymając się w cieniu, Gyles podszedł do miejsca, skąd mógł

zobaczyć obie kobiety, i zamarł. Wysunął za siebie dłoń, by powstrzymać Osberta.

- Jest z nią Franni - mówił szeptem, w którym słychać było ostrzeżenie. -Franni stoi przy ołtarzu, a Francesca przy drugim rzędzie ławek. Franni ma pistolet wycelowany we Francescę. Zostań tutaj i nie pokazuj im się -mruknął Gyles. - Franni jest płochliwa. Jeśli cię zobaczy, przestraszy się. Nie zna cię. Nie chcemy, żeby ze strachu pociągnęła za spust. -Przerwał i oblizał spierzchnięte usta. - Wejdę tam za chwilę. Zostań tu i się nie pokazuj, ale staraj się tak stanąć, byś mógł wiedzieć, co się dzieje. Żeby tylko ona cię nie zobaczyła.

Osbert skinął głową. Kuzyn nie był może idealną pomocą w takich wypadkach, ale jak na razie nieźle sobie radził. Gyles zamarł i nasłuchiwał złorzeczenia Franni.

- Znam prawdę. Gyles mnie kocha. Mnie! Ale musiał ożenić się z tobą, żeby dostać tę ziemię. Teraz już ją ma i gdyby mógł, ożeniłby się ze mną. Ale nie może. Póki ty żyjesz. - Ściszyła głos. - Oczywiście to on powinien cię zabić. Tak, wiadomo. Ale on jest zbyt szlachetny i ma miękkie serce. - Franni wyprostowała się i uniosła głowę. - Dlatego ja cię zabiję, dla niego, a potem będzie mógł się ze mną ożenić. Zawsze tego właśnie pragnął - mówiła tak cicho i łagodnie, jakby opowiadała bajkę na dobranoc.

- Franni - odezwała się Francesca, wyciągając do niej dłoń. - To się nie uda.

- Uda się, uda, na pewno! - Franni tupnęła ze złością. Zaczęła mówić o tym, jak wszyscy mają ją za słabą istotkę. Gyles pomyślał,

że teraz już nie popełnią tego błędu.

Próbował jakoś dać znać Francescę, że jest przy niej, uspokoić ją, żeby nie robiła niczego pochopnie, a jednak jego uwaga była wciąż skupiona na Franni. Instynkt podpowiadał mu, że tak właśnie należy postąpić. Zerknął na żonę. Zorientował się, że Francesca wyczuwa jego obecność. Przechyliła lekko głowę, jakby próbowała sobie uzmysłowić, gdzie on jest, a potem oderwała dłoń od oparcia ławki.

- Dlatego zajmę się tym po swojemu - powiedziała Franni i machnęła pistoletem, aby po chwili znów skierować go na Francescę. Francesca splotła dłonie na brzuchu. Gyles zamarł, kiedy zrozumiał jej

instynktowną potrzebę chronienia nienarodzonego dziecka.

- Więc, co masz zamiar zrobić? - Francesca przemawiała ciepłym, ale nieco drżącym głosem. - Zabijesz mnie tu, w kościele? Franni uśmiechnęła się złowieszczo i okrutnie.

- Nie, to pistolet taty, wolałabym, żeby nie pachniał prochem, kiedy odniosę go do domu. Użyję go, jeśli będę musiała, ale przyszło mi do głowy coś

lepszego. - Uśmiechała się chłodno, a jej wzrok wydawał się pusty. - Mam znacznie lepszy plan. Po prostu znikniesz.

Nagle Franni spojrzała ponad ramieniem Franceski w stronę, gdzie nie dobiegało światło lampy.

- Ci ludzie cię zabiorą. Francesca obejrzała się. Trzech mężczyzn wyszło z cienia. Jak dotąd skupiała

uwagę na Franni i nie zauważyła żadnych ludzi. Przypomniała sobie słowa Johna, kiedy mówił o dwóch potężnie zbudowanych mężczyznach i jednym chudym. Tak właśnie opisał zbójów, którzy napadli na ich powóz.

Wszyscy trzej wpatrywali się w nią. Jeden oblizał usta. Francesca zauważyła płomień w jego wzroku i z trudem walczyła ze sobą, by się nie cofnąć. Rozdzielili się, zagradzając jej drogę. Z rozwartymi ramionami podchodzili coraz bliżej, jakby nie mogli się doczekać, by ją złapać.

Francesca zadrżała ze strachu. Wydawało jej się, że Gyles jest gdzieś blisko, ale czy to prawda? Lokaje są na zewnątrz... Nagle przypomniała sobie, że to kościół. Oprócz głównych drzwi było też wyjście przez zakrystię, prawdopodobnie po drugiej stronie, tam, gdzie nie dostrzegą ich lokaje. Kościół stał w rogu cmentarza, a za nim znajdowała się droga. Jeśli w tej mgle porwą ją i wyniosą, żaden z ludzi jej męża się nie zorientuje, co się stało.

- Nie. To się nie uda. - To jedyne, co przyszło Francesce do głowy.

- Owszem, uda się - odparła Franni. - Ci mężczyźni wezmą sobie ciebie, a kiedy urodzisz dziecko, przyniosą je mnie. Wtedy będą mogli sobie zrobić z tobą, co im się spodoba. To chyba sprawiedliwe. W końcu Gyles już nie będzie cię potrzebował, bo będzie miał mnie. Wtedy już o tobie zapomni. Francesca przyjrzała się uważnie Franni i instynktownie zakryła brzuch

dłońmi. Skąd Franni wiedziała? Nagle zrozumiała. Franni nie wiedziała. Rodzenie dzieci po ślubie to coś, o czym dowiedziała się z książek.

- Wszystko sobie ułożyłam. Ester powiedziała mi, że nie powinnam mieć własnych dzieci, więc zamiast tego wychowam twoje, kiedy cię już nie będzie. Gyles mnie poślubi i zostanę lady Chillingworth.

- Nie, Franni, to się nie zdarzy. Franni uśmiechnęła się tak słodko, z takim szczęściem na obliczu, że

Francesca o mało się nie rozpłakała.

- Przyszedłeś. Ciepło w głosie Franni było wyraźne i zmiana w jej zachowaniu

natychmiastowa. Z radością powitała jego pojawienie się. Gyles szedł w jej stronę. Obrzucił wzrokiem trzech mężczyzn i to wystarczyło, żeby się cofnęli.

- Tak, Franni, przyszedłem. - Zerknął na Francesce. - Siadaj. - Natychmiast zajęła miejsce w ławce. Przeszedł obok niej i podszedł do Franni, zasłaniając sobą żonę. - Oddaj mi pistolet - rozkazał, wyciągając przed siebie dłoń. Olśniona jego obecnością rozluźniła nieco uchwyt, ale nagle spoważniała.

Chwyciła gwałtownie pistolet, odsunęła się i znów stała naprzeciw Franceski. Zmrużyła oczy i patrzyła na Gylesa, starając się odczytać jego zamiary.

- Nieeee! - krzyknęła głośno i z uporem. - Starasz się być szlachetny, jak rycerz. Panowie, podejdźcie tu i zwiążcie go!

- Nie radziłbym nawet próbować.

- Nie słuchajcie go! - rzuciła zmrużywszy groźnie oczy i zacisnąwszy szczęki. - Chce być szlachetny. Jest w końcu hrabią, więc powinien się tak zachować. Musi mówić, że nie chce jej śmierci, bo ona jest jego żoną. Miałby wyrzuty sumienia, gdyby powiedział prawdę, ale on szczerze pragnie jej śmierci, bo wtedy będzie mógł poślubić mnie. Mnie! - Rozejrzała się dziko i zwróciła do trzech opryszków: - Chodźcie tu i zwiążcie go! Mężczyźni zawahali się. Chudy odchrząknął i rzekł:

- Mówi pani, że ta piękna pani to jego żona, a on jest hrabią? Gyles zerknął na nich.

- Ile wam płaci?

- Obiecała nam sto, naprawdę - wyjaśniał chudy -ale na razie dała tylko gwineę. Gyles sięgnął do kieszeni, wyjął bilet wizytowy

- Proszę. - Wyciągnął przed siebie dłoń. - Dajcie to panu Waringowi pod tym adresem, a on da każdemu z was po sto funtów.

- Nie! - krzyknęła Franni. Mężczyźni spojrzeli na nią, a potem na Gylesa.

- Skąd wiemy, że to prawda?

- Nie wiecie, ale jeśli nie weźmiecie tego biletu i nie wyjdziecie teraz, gwarantuję, że nic nie dostaniecie, a jeśli będziecie tu jeszcze, kiedy wszystko załatwię, dopilnuję, żeby doprowadzono was przed straż i przesłuchano w sprawie niedawnego napadu na powóz w lesie Highgate. Jeden z potężnie zbudowanych mężczyzn zerknął na swego kompana i ruszył

w stronę Gylesa między ławkami. Wziął bilet wizytowy, a potem spojrzał na dwóch pozostałych.

- Chodźmy - powiedział. Cała trójka wycofała się i wyszła z kościoła bocznymi drzwiami.

- Nie, nie, nie, nie, nieeeeeeee! - jęczała Franni. Zgrzytała zębami i tupała nogami, cofając się, póki nie oparła się plecami o ołtarz. Machała głową, a pistolet kiwał się w jej dłoni; lecz już po chwili chwyciła go mocno i po raz kolejny wycelowała we Francescę. Gyles pchnął ławkę i stanął naprzeciw niej.

- Franni! Dość tego. Nic nie będzie tak, jak byś tego chciała.

- Będzie! Będzie! Francesca czuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Wstała.

- Franni... Gyles odwrócił się.

- Siadaj! Natychmiast wykonała rozkaz. Zmusiła się do tego. Franni miała tylko jeden

pistolet, jeden strzał. Gyles wolał, żeby celowała w niego niż w nią. Rozumiała, co czuł. Tylko że ona sama czuła co innego. Niestety, nie szafowała już jedynie swoim życiem. Zmusiła się, by siedzieć cicho. Zacisnęła dłonie w pięści i położyła je na kolanach. Słuchała, jak Gyles spokojnie tłumaczy Franni sytuację, jakby dziewczyna nie była rozhisteryzowana i nie trzymała naładowanej broni.

- Posłuchaj mnie, Franni. Wiem, że próbowałaś zrobić coś na własną rękę. Powiedz mi teraz, co zrobiłaś. Czy to ty rozpięłaś rzemień na ścieżce wiodącej do doliny w Lambourn? Francesca zmarszczyła brwi.

- Ale to się nie udało. Nie spadla z konia i nie zabiła się.

- Nie. Ale posłuchaj... ja częściej jeżdżę tą drogą niż Francesca. To ja znalazłem ten rzemień na drodze. To zupełny przypadek, że nie siedziałem wtedy w siodle, bo pewnie upadłbym i się zabił. Franni otworzyła usta ze zdziwienia. Z trudem wydusiła:

- Nie chciałam, żeby tak się stało. To nie miałeś być ty. To było przeznaczone dla niej. Wcisnęłam kamyk w kopyto jej klaczy, żeby musiała jeździć na twoich ogierach i żeby spadła. - Zamrugała. -Wszystko zrobiłam jak należy, ale się nie udało.

- Nie, nie udało się. Czy to również ty podarłaś kapelusz Franceski i wepchnęłaś go do wazonu?

- Tak. - Franni pokiwała głową. - To taki głupi kapelusik, było jej w nim do twarzy, wyglądała interesująco. Nie chciałam, żebyś ją w nim widywał.

- I to ty dodałaś trucizny do sosu Franceski? Franni zmarszczyła brwi.

- Dlaczego nie zadziałała? Sos był jej, tylko ona go używała.

- Ja chciałem spróbować i poczułem zapach trucizny.

- Och. - Franni wyglądała na załamaną, ale jeszcze nie opuściła pistoletu. Wpatrywała się w Gylesa. - Zawsze starałam się, żeby nikt inny nie ucierpiał. Nie chciałam skrzywdzić nikogo prócz niej. Przecież ona musi umrzeć, nie rozumiesz tego? Przekonanie co do słuszności toku rozumowania widoczne w jej oczach

sprawiło, że Gylesowi zrobiło się słabo. Biedna Franni. Rozumiał teraz, dlaczego Francesca, sir Charles i Ester tak się o nią troszczyli.

- W jaki sposób wynajęłaś tych zbirów? Franni poweselała.

- Ginny jest stara. Często śpi. Najmocniej wtedy, gdy dodam trochę mojego laudanum do jej herbaty.

- Uśpiłaś służącą i wyślizgnęłaś się z domu. Co potem zrobiłaś?

- Zapytałam dorożkarza, gdzie znajdę ludzi, którzy zabijają dla pieniędzy. Gyles zamrugał.

- Czy ci ludzie cię skrzywdzili? Franni spojrzała mu prosto w oczy. -Nie. Nie wiedział, czy ma jej wierzyć, czy nie. Poczuł szarpnięcie za połę surduta

i usłyszał cichy szept Franceski.

- Jeśli zadajesz proste pytanie, odpowiada zawsze dosłownie i uczciwie. Przynajmniej tyle.

- Dobrze więc - wrócił do Franni. - A teraz powiedz mi, czy chcesz mnie skrzywdzić?

- Oczywiście, że nie.

- Chcesz, żebym był szczęśliwy? Uśmiechnęła się.

- Tak, właśnie.

- Więc oddaj mi pistolet. Zastanawiała się chwilę, a potem skinęła.

- Oddam ci, jak już ją zabiję. Przesunęła się, by widzieć Francescę, ale Gyles również się przesunął i

zasłonił ją sobą. Franni spojrzała na niego z niezadowoleniem.

- Dlaczego mnie powstrzymujesz? Musimy się jej pozbyć. Sam przecież wiesz. Ja to zrobię. Ty nie musisz.

- Franni - westchnął - gotów jestem przysiąc na tę Biblię, która jest za tobą, że będę szczęśliwy tylko wtedy, jeśli Francesca wciąż będzie żyła i pozostanie moją żoną. Jeśli chcesz mnie uszczęśliwić, to nie uczynisz tego, strzelając do niej. Franni zamyśliła się. Widać było, że rozważa to, co powiedział. Poczuł, jak

dotykają go palce Franceski. Uścisnął je i trzymał. Zastanawiał się, czy nie starała się go przed czymś ostrzec.

- Nie! - ryknęła Franni. Gyles skupił na niej wzrok i dostrzegł zmianę. Uniosła wysoko głowę,

wyprostowała się, a jej oczy rzucały gromy w jego stronę. Mocniej ścisnęła pistolet w dłoni.

- Nie pozwolę na to! Nie tak się to skończy. Masz mnie poślubić i koniec! Ja tego chcę i tak musi być! Zastrzelę ją... Uskoczyła w bok, starając się wycelować we Francescę, ale Gyles trzymał

dłoń żony i nie pozwalał jej się ruszyć. Zasłaniał ją sobą.

- Zastrzelę ją, tak właśnie zrobię. Chcę tego, tak chcę i tak musi być! Nie potrzebujesz już jej. Masz jej ziemie. Nie jest ci już potrzebna. To mnie masz teraz pragnąć. Musisz mnie pragnąć! Tupanie Franni rozległo się echem w kaplicy. Francesca starała się uwolnić

dłoń. Gyles bezlitośnie ściskał jej palce. Unieruchomiona, nie mogła wstać, nie mogła odciągnąć uwagi Franni od męża. Jej kuzynka była szalona, gdzieś w głębi serca Francesca wiedziała to od dawna, ale nie śmiała przyznać tego nawet sama przed samą sobą. Teraz jej .szaleństwo zagrażało Gylesowi. Czyżby jej mąż nie wiedział, jak dalej toczyły się losy bohaterów czytanych przez Franni powieści? Jeśli nie mogła mieć go dla siebie, to będzie wolała, według tego, co wyczytała w książkach, zabić go niż oddać Francesce.

Tak bardzo teraz przypominała dziadka. Sir Francis nie był szalony, ale na tyle uparty, by zawsze chcieć postawić na swoim. Franni była jeszcze gorsza.

- Pozwól mi wstać! - syknęła.

- Nie - szepnął Gyles. Nawet się nie odwrócił. Francesca była zdesperowana. Wiedziała, że Franni

strzeli...

- Franni, przestań! - W głosie Gylesa było tyle stanowczości, że mógłby powstrzymać każdego. Tuż za nim Francesca zamarła, drżała ze strachu i czekała...

- Franni, chcę, żebyś mnie uważnie posłuchała, ponieważ pragnę, żebyś dobrze zrozumiała to, co mam zamiar powiedzieć. Spójrz mi w oczy, żebyś się przekonała, że mówię prawdę - przerwał, a potem zapytał: - Dobrze? Francesca czekała. Czuła, jak uścisk dłoni Gylesa rozluźnia się nieco i doszła

do wniosku, że Franni skinęła głową.

- Dobrze, słuchaj uważnie. Kocham Francesce i zawsze kochałem, od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem. Kocham ją całym sercem, bez zastrzeżeń, a ty chyba wiesz, co to znaczy, Franni?

- Kochasz ją?

- Tak. - Bez wątpienia była to prawda, bo przekonanie w jego glosie miało wielką moc. - Byłaś na ślubie, słyszałaś słowa przysięgi. „Przyrzekam kochać cię i szanować w zdrowiu i chorobie...". Tak mówiłem i tego właśnie dotrzymam. Nastała cisza, chłodna, nieruchoma. Mijały minuty, a potem nagle Francesca

usłyszała, jakby z oddali, głośny szloch. Uniosła głowę i wstała. Gyles zwolnił uścisk. Franni wciąż trzymała pistolet w dłoni, ale kiedy płakała, zaczął się chwiać. Pochyliła się, dając upust żalowi...

- Franni!

- Aaaaa! - dziewczyna krzyknęła, chwyciła pistolet... Gyles zaklął, odwrócił się w stronę Franceski i rzucił się na nią, podczas gdy

ona szarpnęła go w swoją stronę. Wystrzał rozległ się głuchym echem w całym kościele. Francesca i Gyles upadli na podłogę między ławkami. Ona przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Kiedy wreszcie jej się to udało, krzyknęła:

- Mój Boże! Postrzeliła cię? - Szarpała ubranie Gylesa i obmacywała go dłońmi, starając się znaleźć...

- Nie, do diaska! A tobie? -Nie. Zmarszczył brwi.

- Na litość boską! Usiądź. Starał sieją podnieść, ale jego ramiona zaklinowały się między ławkami.

Szarpała się, nie mogąc uwolnić.

- Upadłaś pode mną na kamienną podłogę, na litość boską! Jesteś pewna... Francesca objęła dłońmi jego twarz. Wokół rozlegał się hałas, ale nie

zwracali na to uwagi. Patrzyli sobie głęboko w oczy.

- Czy to, co powiedziałeś, jest prawdą? Sir Charles i Ester byli już na miejscu i szarpali się z rozhisteryzowaną

Franni. Wpadł Osbert i starał się im pomóc. Wszystko nagle ucichło, kiedy Gyles powiedział:

- Każde słowo. Odnalazł jej dłoń i pocałował.

- Nigdy nie pragnąłem miłości, a teraz za nic bym się jej nie wyrzekł. - Patrzył jej w oczy. Francesca dostrzegła w jego wzroku zmianę, jakby wahanie, niepewność. - A ty? Uśmiechnęła się radośnie, podniosła głowę i dotknęła ustami jego ust.

- Wiesz dobrze, że cię kocham... - Przez chwilę szukała odpowiednich słów. -Tak, jak ty kochasz mnie. Pochylił się i pocałował ją delikatnie, łagodnie, a ona oddała pocałunek,

który oboje mieli zapamiętać na zawsze,

Kiedy się cofnął, Francesca uśmiechała się przez łzy.

- Kiedy tylko cię zobaczyłam, wiedziałam, że nie będzie z tobą nudno.

- Nudno? Czy rozrywka to dla ciebie najważniejsza rzecz w małżeństwie? Wstał i pomógł podnieść się żonie.

- Między innymi. Ale teraz wiem, że mogę pragnąć więcej.

Spojrzał na nią uważnie.

- Postaram się o tym pamiętać. Jęki i napominania stawały się coraz głośniejsze. Gyles i Francesca odwrócili

głowy i dostrzegli Franni machającą z furią rękami, szlochającą. Osbert i dwaj lokaje trzymali ją, starając się nie zrobić jej krzywdy, ale też nie dać się uderzyć. Ester z rozczochranymi włosami od wcześniejszego mocowania się z siostrzenicą starała się ująć w dłonie jej twarz. Mówiła do niej łagodnie, próbując ją uspokoić.

Charles stał obok, zwrócony w stronę Franni. Twarz miał szarą jak popiół. Podszedł do nich.

- Tak mi przykro. - Wyglądał, jakby wypowiedzenie tych słów zabrało mu resztki siły. Był bardziej roztrzęsiony niż oni. Francesca i Gyles wymienili spojrzenia.

- To nic - powiedziała hrabina i ujęła dłoń sir Charlesa. Uścisnął jej palce i starał się uśmiechnąć.

- Ester i ja obawialiśmy się, że coś podobnego może się wydarzyć. Obserwowałem Franni od lat, zastanawiając się, mając nadzieję... -Westchnął, a potem spojrzał na Francescę i puścił jej dłoń. - Niestety, nie to nam było pisane. Jestem wam winien wyjaśnienie. Pozwólcie mi opowiedzieć, żebyście sami ocenili moje postępowanie i mogli zrozumieć. Gyles skinął głową. - Jak sobie życzysz.

- Słyszeliście pewnie, że Elise, moja żona, rzuciła się z wieży w Rawlings Hall. To nie jest cała prawda. Byłem wtedy z nią. Nie rzuciła się. - Sir Charles spochmurniał. - Spadła, próbując mnie zepchnąć.

- Chciała cię zabić?

- Tak. - Westchnął boleśnie. - Nie pytajcie dlaczego, bo nigdy się nie dowiedziałem. Ale to nie wszystko. Nie od niej się to zaczęło. Jej matka też była szalona. Przez jakiś czas była zamykana, ale w końcu zmarła. Nie znam szczegółów, nikt nic nie mówił, póki jakiś rok po narodzinach Franni nie

zamieszkała z nami Ester. Elise zaczęła się wtedy... zmieniać. -Sir Charles znów westchnął. - Dziedziczą to kobiety z tego rodu, ale nie wszystkie, bo Ester jest zdrowa. Problem zaczyna się, jeśli w ogóle się zaczyna, kiedy mają około dwudziestu lat. Elise... - Zamyślił się. -Była taka urocza, byliśmy szczęśliwi. Potem wszystko zmieniło się w koszmar. Przywidzenia zaczęły zmieniać się w prawdziwy obłęd, a potem stała się niebezpieczna. I tak się skończyło.

Francesca schwyciła dłoń Gylesa, wdzięczna za to, że może poczuć jego ciepło.

Sir Charles westchnął znów i potrząsnął głową.

- Ester wiedziała o chorobie matki i była zdania, że Elise nie powinna wychodzić za mąż. To dlatego właśnie Ester nigdy nie zdecydowała się na zamążpójście. Niestety nasi ojcowie, mój i Elsie, bardzo chcieli tego związku. Jestem pewien, że tata nie wiedział wtedy o jej szaleństwie. Potem, oczywiście, dowiedział się. Jak zwykle, takie sprawy się ukrywa. Ester wysłano pod opiekę ciotki do Yorkshire do czasu naszego ślubu i narodzin Franni. - Wzrok miał smutny i zmęczony, kiedy patrzył na Francescę. -Przykro mi, moja droga, że cię w to wszystko wplątaliśmy. Tak długo miałem nadzieję, że Franni to nie dotyczy... Ciągle mieliśmy nadzieję. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje, póki nie przyjechałaś tutaj, do Londynu. Wtedy zrozumieliśmy, że jej stan się pogarsza. Musisz mi uwierzyć, nie spodziewałem się, że to... pójdzie tak szybko. Sir Charles starał się opanować.

- Co teraz zrobicie? Gyles patrzył na niego ze współczuciem. Widział w nim mężczyznę, który

kochał swoją żonę i chciał chronić jedyną córkę.

- Podejrzewam, że chcecie ją bezzwłocznie zabrać do Rawlings Hall? Czy to możliwe? Jak możemy wam pomóc? Sir Charles zamrugał. Patrzył z niedowierzaniem w oczy Gylesa.

- Nie zgłosicie tego? Gyles odpowiedział mu szczerym spojrzeniem.

- Franni jest z rodu Rawlings. Mimo choroby należy do rodziny i to nie jej wina, że taka jest. Charles spuścił wzrok. Francesca uścisnęła jego dłoń. Mężczyzna z trudem

wydusił:

- Dziękuję. Gyles westchnął i spojrzał na Franni, która już opadła z sił. Stała zmęczona,

podpierana przez Ester i jednego z lokajów.

- Pomógłbym ją zanieść do powozu, ale chyba lepiej zrobimy z Francesca, odjeżdżając stąd. Franni będzie spokojniejsza, jeśli znikniemy. Sir Charles skinął głową.

- Jeśli się panu uda, proszę wstąpić do nas przed wyjazdem z Londynu. Chcemy wiedzieć, czy z nią jest wszystko dobrze - powiedział Gyles, wyciągając dłoń.

- Bądźcie zdrowi - rzekła Francesca, całując stryja w policzek. - Wszyscy. Charles uśmiechnął się niewyraźnie. Odwrócił się, gdy Osbert podszedł do

Franceski z poważną miną. Jeszcze go takim nie widziała.

- Zostanę z sir Charlesem i pomogę zanieść dziewczynę do dorożki. Gyles poklepał go po ramieniu.

- Wstąp jutro do nas, by wszystko opowiedzieć. Osbert skinął głową i wrócił do grupy ludzi przy ołtarzu. Francesca po raz

ostatni spojrzała na Franni, która miała zamknięte oczy i opierała się całym ciężarem na Ester.

- Chodźmy - Gyles zwrócił się do Franceski. Objął ją ramieniem i wyprowadził z kaplicy.

Chcę tego, tak, chcę i tak musi być. W ciemnym, ciepłym powozie, osłonięta ramionami Gylesa, Francesca powtarzała litanię Franni.

- Kuzynka przejęła to po dziadku. To było jego ulubione powiedzonko. Gyles przytulił ją mocniej. Nie opierała się, kiedy posadził ją sobie na

kolanach, gdy tylko ruszyli spod kościoła. Bardzo pragnął ją przytulić, drzemiący w nim barbarzyńca musiał poczuć, że wszystko się dobrze skończyło, że nic jej już nie grozi. Ona była równie zadowolona z tego, że może oprzeć na nim głowę i położyć dłonie na jego piersi, na jego sercu.

- Sądziłem, że nie znałaś sir Francisa.

- Nie znałam. Tata mi o nim opowiadał - wyjaśniła. - Mówił o tym, jaki uparty był dziadek. Tata chciał, żebym to wiedziała, na wypadek... Gyles próbował sobie wyobrazić tego mężczyznę, na tyle dalekowzrocznego,

by starać się obronić córkę przed wszelkimi możliwymi wydarzeniami w przyszłości.

- Polubiłby cię, na pewno byś mu się spodobał. Gyles nigdy nie czuł się bardziej szczęśliwy i przekonany o tym, jak

wspaniale potraktował go los. Rozmyślał o tym, co ma, o wszystkim, czym sir Charles nigdy nie mógł się cieszyć.

- Biedna Franni.

- Nie mówiłam nic wcześniej stryjowi, bo to jeszcze bardziej by go przygnębiło, ale ciotka Ester opowiadała mi, że dziadek Francis sporo czasu spędzał z Franni, a stryj Charles się z tego cieszył. Gyles ucałował głowę Franceski.

- Lepiej niech mu zostaną dobre wspomnienia. Powóz jechał dalej. Gyles zsunął skórzane przesłony w oknach, by odgrodzić

się od chłodu nocy i pobyć w przytulnej ciemności.

- Dziękuję, że nie chciałeś tego zgłosić straży.

- Mówiłem szczerze o tym, że Franni jest rodziną.

To ona go tego nauczyła, sprawiła, że zrozumiał, na czym polega bycie częścią wielkiej rodziny, opieka i przynależność do grupy spokrewnionych osób. Po chwili Gyles odezwał się znowu:

- W pewnym sensie jestem dłużnikiem Franni. Gdyby nie wydała mi się tak łagodna i układna, pewnie bym się dowiedział, kim jest Francesca Rawlings, zanim podpisałem papiery, a wtedy prawdopodobnie nie podpisałbym ich wcale.

- Naprawdę być się ze mną nie ożenił, gdybyś wiedział, że Francesca Rawlings to ja? Gyles się zaśmiał.

- Kiedy tylko na ciebie spojrzałem, wiedziałem, że jesteś ostatnią kobietą na ziemi, którą powinienem poślubić. Chciałem za żonę układną i posłuszną damę. I miałem rację. Kiedy usłyszał ciche prychnięcie, uśmiechnął się.

- Gdyby Franni tam nie było, pewnie nie bylibyśmy małżeństwem, zakochanym i oczekującym pierwszego dziecka. Żałuję jedynie, że moje pojawienie się w Rawlings Hall stało się kluczem do jej obłędu.

- Gdyby nie ty, stałby się nim ktoś inny - powiedziała, zamilkła na chwilę, a potem mruknęła: - Los wiedzie nas krętymi drogami. Gyles pogłaskał ją po głowie.

- Niestety, nie będziemy mogli jeździć z wizytą do Rawlings Hall. Lepiej żeby Franni więcej nas nie widywała.

- Żal mi stryja i Ester. Obserwowali ją tylko po to, by spełniły się ich najgorsze obawy.

- Możemy im pomóc. Pomożemy sir Charlesowi znaleźć najlepszą opiekę dla córki. Możemy się też postarać, by od czasu do czasu mogli nas odwiedzić latem w Lambourn.

- Moglibyśmy uczynić z tego coroczną tradycję, żeby nie zostali całkiem odcięci od rodziny, a rodzina od nich.

Powóz dotarł już do centrum. Dzięki lampom ulicznym więcej światła wpadało do środka powozu.

- Myślałam sobie... Honoria powiedziała mi o dorocznych spotkaniach Cynsterów w Somersham. Chyba powinniśmy zorganizować coś podobnego w Lambourn, nie sądzisz? Gyles się uśmiechnął.

- Jeśli ci to sprawi radość, moja pani. Możesz tworzyć nowe tradycje, jeśli masz ochotę. Jestem na twoje rozkazy wraz ze wszystkim, co posiadam. Uszczęśliwiona, nie tyle jego słowami, co wyrazem jego twarzy, kiedy je

wypowiadał, Francesca uśmiechnęła się. W sercu czuła wielką radość.

Wszystko, czego zawsze pragnęła, wszystko, czego oczekiwała od losu, należało teraz do niej. Po ostatniej nocy była gotowa cieszyć się jego miłością bez żadnych deklaracji. Teraz usłyszała to, co pragnęła usłyszeć. Wszystko zostało powiedziane. Patrzyła mu w oczy, przyglądała się jego twarzy. Niewiele zdradzała. Może oboje wiele zawdzięczali Franni.

- Dlaczego tak trudno było ci to powiedzieć? Roześmiał się, choć nie było mu do śmiechu.

- Tylko kobietę może to dziwić. Nie odpowiedział na pytanie. Francesca czekała cierpliwie.

- Trudno to wyjaśnić, ale dopóki nie powiedziałem tego na głos, dopóki sam się do tego nie przyznałem, dopóty istniała szansa na to, że nie ryzykuję nieszczęścia i upadku z powodu czegoś tak niemądrego, jak miłość do ciebie. Zmarszczyła brwi. Teraz dopiero zrozumiała, co miał na myśli. Ujęła jego

twarz i spojrzała głęboko w oczy.

- Zawsze tu będę, zawsze będę z tobą. Możesz kazać za mną chodzić, ilu sobie chcesz, lokajom, i jak długo ci to będzie potrzebne.

- Dawno temu dowiedziałem się, że kiedy się kocha, człowiek naraża się na niewysłowiony ból.

- Wiem, ale i tak warto.

Przytulił żonę, opierając policzek o jej głowę. Miała rację. Nic nie było bardziej zagmatwane niż miłość. Nic nie sprawiało, że człowiek był tak podatny na zranienie, ale też nic nie czyniło go bardziej szczęśliwym. By zbierać plony miłości, trzeba pogodzić się z możliwością utraty. Miłość jest jak moneta, która po jednej stronie ma zysk, a po drugiej stratę. By zyskać, trzeba zaryzykować stratę.

Jak bardzo się zmienił od swego wyjazdu do Rawlings Hall. Jego dom był zimny, brakowało w nim życia. Wybrał się w podróż po żonę, która miała uzupełnić ten brak. Znalazł ją i teraz należała do niego. Była słońcem rozświetlającym jego dom, żywiącym rodzinę i nadającym sens życiu. Dla niego była dosłownie pępkiem świata.

Postanowił, że powinien jej o tym powiedzieć.

- Wiesz, to się nie stało nagle. Ujął jej dłoń i podniósł do ust.

- Ciałem, umysłem, sercem i duszą. Moje ciało należało do ciebie od pierwszego naszego spotkania, objęłaś je w posiadanie podczas naszej nocy poślubnej. O umysł i serce walczyłaś i zwyciężyłaś, więc są twoje na zawsze. Co zaś dotyczy duszy, ofiarowuję ci ją teraz, możesz z nią uczynić, co zechcesz. Nie odwracała wzroku, miała wrażenie, że serce pęknie jej z nadmiaru

radości, pod naporem wielkiego szczęścia, którego nie mogło zmieścić. Objęła męża za szyję i wyszeptała:

- Dziękuję, mój panie, przyjmuję. Umowę przypieczętowała pocałunkiem, który stał się obietnicą szczęścia i

trwałej miłości.

Przed wyjazdem z Londynu pozostało już tylko jedno spotkanie, na którym musieli się pojawić. Była to świąteczna kolacja u lady Dalrymple. Gyles wolał-

by już dawno uciec do Lambourn i uniknąć wzroku swoich przyjaciół, którzy na pewno też mieli pojawić się na tej kolacji.

Niestety, nie było od tego ucieczki.

Francesca wyglądała przepięknie w sukni z jedwabiu koloru morza, przyciągała wzrok wszystkich, ale nie tylko ze względu na swoje piękne kształty, lecz również dlatego, że emanowała radością. Szczęście widać było w jej oczach, w każdym geście, słychać było w głosie. Gyles nie potrafił zachowywać się inaczej, niż tryskać dumą.

Diabeł, oczywiście, dostrzegł to i zrozumiał. Siedząc po drugiej stronie stołu, uniósł kryształowy kielich, uśmiechnął się szatańsko i powiedział tylko do Gylesa: - Witam w klubie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Laurens Stephanie 07 Wszystko o namiętności
Laurens Stephanie Rodzina Lesterów 00 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie Cynsterowie 10 Kochanek doskonały
Laurens Stephanie Rodzina Lesterów 03 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie Rodzina Lesterów 00 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie Mastered By Love 08 Klub Niezdobytych
Laurens Stephanie Cykl Rodzina Lesterów 03 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie Cykl Cynsterowie 02 Przysięga
Laurens Stephanie 13 Cena miłości
Laurens Stephanie Jak usidlic kawalera
Laurens Stephanie 04 Oświadczyny Demona
Laurens Stephanie Rodzina Lesterow 03 Jak usidlić kawalera
Laurens Stephanie Cykl Cynsterowie 00 Obietnica w pocałunku
nr 07 Wszystko jest muzyką
Brooke Lauren Heartland 07 Blizny przeszłości
Brooke Lauren Heartland 07 Blizny przeszłości
Laurens Stephanie Cena miłości
Laurens Stephanie Jak usidlić kawalera 03
Namiętne pytania prof ?lickiego 07

więcej podobnych podstron