"Komorowski powinien wstydzić się przed Obamą"
Żaden cywilizowany, suwerenny kraj na świecie nie wyrzuciłby 2 milionów mieszkańców z miasta po
to, aby prezydent obcego mocarstwa czuł się bezpiecznie. W żadnym kraju władza nie ma takiej
pogardy dla praw i swobód obywateli - tak się dzieje tylko w Warszawie i może w Kabulu. Obama był
w gorszej sytuacji niż Breżniew, bo zobaczył Warszawę wyglądającą jak wielki plac więzienny, gdzie
jest czysto i pusto. Dla Breżniewa przynajmniej zganiano tłumy - pisze Magdalena Środa w Wirtualnej
Polsce.
Wizyta Baracka Obamy pokazała, w jak wielkim stopniu nasze państwo dziedziczy kompleksy
polskiego zaścianka, komunistyczne metody sprawowania władzy i ogromną pogardę dla obywateli.
Władza uznała, że nic tak nie szkodzi bezpieczeństwu prezydenta, jak mieszkańcy miasta, w którym
przebywa. Toteż cały wysiłek i wielkie pieniądze skupiono na tym, by obywateli się pozbyć, a miasto
przedstawić jako wielki plac więzienny, gdzie jest czysto, pusto i gdzie przebywają wyłącznie specjalne
służby. Udało się!
Obama był w gorszej sytuacji niż Breżniew. I sekretarz ZSRR widział przynajmniej sztucznie zgonione
tłumy. Obama widział wyłącznie policję, straż miejską, ponure puste ulice, lub nielicznych kierowców,
którzy godzinami stali na skrzyżowaniach, bo przyzwolenie na jakikolwiek ruch zagrażało reputacji
polskiej władzy. Na miejscu Komorowskiego spaliłabym się ze wstydu, że państwo na czele którego
stoi, jest tak wystraszone, tak czołobitne wobec obcej władzy, że potrafi zamienić stolicę w pustynię,
byleby tylko pokazać, że prezydent USA jest znacznie ważniejszy niż obywatele.
To, co się działo w czasie wizyty Obamy w Warszawie dowodzi kompletnego braku profesjonalizmu
służb, bo co to za służby, który troszczą się o bezpieczeństwo jednej osoby kosztem dwóch milionów.
W żadnym innym cywilizowanym kraju na świece nie paraliżuje się życia miasta, by ubezpieczyć jedną
wizytę.
Być może wymagania takie stawiała strona amerykańska. Ale też żaden cywilizowany, suwerenny kraj
na świecie nie przystałby na takie warunki. Londyn, Paryż, Berlin czy Madryt nie wyrzucają swoich
mieszkańców, by prezydent obcego mocarstwa czuł się bezpiecznie. Robi się tak być może w Kabulu.
I w Warszawie. W żadnym kraju władza nie ma takiej pogardy dla praw i swobód obywateli. W
Warszawie było w jak w stanie wojennym, gdzie z obywatelami, dla zapewnienia spokoju można było
zrobić wszystko. Niewiele widać od tamtych czasów się zmieniło.
Wywożono samochody nawet z miejsc oddalonych o kilka kilometrów od trasy przejazdu, zamykano
restauracje i sklepy (czy państwo zwróci właścicielom za poniesione straty?), odstraszano turystów,
stawiano zasieki, wieszano sznury, które miały oddzielać radosny tłum od radosnego prezydenta, a
tymczasem one wisiały w pustce, jak liny czekająca na wisielca.
Oczywiście wszystko to ułatwiło pracę BOR-owi i innym dzielnym chłopcom od bezpieczeństwa. Mogli
bawić się swoimi gadżetami, bronią, nasłuchem, kamizelkami kuloodpornymi, bo mieli pewność, że
jeśli ktoś komuś zagraża to tylko oni samym sobie.
Magdalena Środa specjalnie dla Wirtualnej Polski
2011-05-30 (07:15)
(wp.pl)