Cieniasy i debeściaki. Polacy są najlepsi?
Jakie ci Brytyjczycy mają absurdalne przepisy i nawyki. Kupuje Anglik toster, taki sam jak
miał poprzednio i zaczyna od... czytania instrukcji obsługi. W naszych opiniach, Wyspiarze
wypadają często mocno nieciekawie.
To słychać i widać. Słychać w rozmowach, widać w polonijnych mediach. Brytyjskie
absurdy robią za temat dyżurny. Swoją drogą, ciekawe co by się działo, gdyby w Polsce
jakaś mniejszość narodowa w swojej gazetce szydziła, że przyszło jej żyć w kraju, gdzie
wprowadzanie nowego rozkładu jazdy na kolei o mało co nie wywołało wojny domowej.
Brytyjczycy są jednak zdystansowani sami do siebie, niespecjalnie przejmują się tym co o
nich mówią inne nacje, a ich organizacje społeczne nie stawiają sobie tak ambitnych celów,
jak tropienie publikacji szkalujących dobre imię poddanych Jej Królewskiej Mości. Toteż
bezkompromisowe wytykanie im wszelakich wad oraz rozlicznych "błędów systemowych"
jest przyjemniejsze i bezpieczniejsze.
Jedna, wielka porażka
Ogólnie rzecz biorąc, większość brytyjskich przepisów - przynajmniej widzianych naszymi
oczami - to jedna, wielka porażka. Bezsensowne, nieżyciowe, w ogóle traktujące ludzi jak
półgłówków. Tradycyjnie, zawsze wdzięcznym tematem drwin są przepisy Health and
Safety, czyli brytyjskiego odpowiednika BHP. Ponoć gdyby pracownik chciał się do
wszystkiego zastosować, to nie zrobiłby ani kroku. W jednym z polonijnych pism obśmiano
zalecenie stosowania w stolarniach urządzeń odpylających. Przecież jak dobrze zamieść
miotłą, to się żaden pyłek nie uchowa. Co tam zresztą jakaś stolarnia - świetnie radzimy
sobie bez niewygodnych masek i krepującej ruchy odzieży ochronnej nawet przy azbeście.
Uznanie za "bohaterstwo" w tej dziedzinie zyskaliśmy nawet w USA.
O tym, że na Wyspach dzielnie bronimy się przed spełnianiem wymogów Health and Safety
świadczą liczne i pokaźne reklamy kancelarii prawnych oferujące pomoc w uzyskaniu
odszkodowania za wypadki przy pracy. Pełno ich w polonijnych magazynach. Nie bez
powodu - jesteśmy dla tych usług wiodącą grupą docelową, znaczy targetem.
Według Healt and Safety Executive (coś w rodzaju polskiej Państwowej Inspekcji Pracy), to
właśnie Polacy, procentowo, najczęściej ulegającym wypadkom na budowach wśród
wszystkich innych mniejszości narodowych. Aczkolwiek, śledząc doniesienia medialne o
takich zdarzeniach, nie znajdziemy tam raczej sugestii, że to pracownik świadomie
zlekceważył zasady bezpieczeństwa, bo uznał je za kretyńskie. Już prędzej, że kapitaliści -
krwiopijcy chcą się dorabiać kosztem zdrowia lub życia biednego emigranta.
Jakiś czas temu Healt and Safety Executive Construction Division zorganizowało kampanię
społeczną dla Polaków i uruchomiło specjalną linię telefoniczną, gdzie można było zgłaszać
- anonimowo i w języku polskim - przypadki zagrożeń bezpieczeństwa na budowach. Linia
nie była ponoć zbytnio przeciążona. Podobnie umiarkowany skutek przyniosła kampania
Straży Pożarnej, która zachęcała Polaków aby łaskawie zgodzili się wziąć za darmo czujniki
wykrywające dym w pomieszczeniu. Ściągnięto nawet w celu promocji projektu
najpopularniejszego w Polsce strażaka - Kevina Aistona.
1
Jest ryzyko, jest zabawa
W tonie politowania można czasem usłyszeć opinie naszych rodaków o możliwościach
intelektualnych, a także zdolnościach manualnych Wyspiarzy. Mówiąc krótko - zero
pomyślunku, zaradności, żadnej smykałki politechnicznej. Po prostu rozpacz. Zepsuje się
coś takiemu Anglikowi, to ani mu przez myśl nie przejdzie, że można to rozkręcić i
spróbować naprawić. Kupuje nowe, często takie samo jak miał i zaczyna od... czytania
instrukcji obsługi. Choćby był to prymitywny toster.
Rzecz jasna, mówimy tutaj o pewnym stereotypie, bo oczywiście nie wszyscy Brytyjczycy
mają tę cechę, podobnie jak nie wszyscy ściśle stosują się do najróżniejszych przepisów i
obowiązującego prawa. Z drugiej jednak strony, nie żyli od dzieciństwa wśród "ludowych
mądrości" jakie my słyszeliśmy aż nadto często - na przykład, że "po to są przepisy żeby je
łamać", "kto ryzykuje, ten w pudle nie siedzi" albo "jest ryzyko, jest zabawa". Nie musieli
także rozwijać zdolności politechnicznych robiąc obejścia licznika energii elektrycznej, bo
stać ich raczej było na zapłacenie rachunku za prąd. Ale rzeczywiście, spora część
mieszkańców Wysp czyta różne instrukcje, a nawet stosuje się do nich. To łatwo zauważyć
na przykładzie fajerwerków, odpalanych tutaj nie tylko w Sylwestra, ale wiele razy w roku z
różnych okazji. Choć naprawdę, przynajmniej jeśli idzie o Londyn, fajerwerkowej
strzelaniny jest niemało, to bardzo rzadko pojawiają się doniesienia o wypadkach przy tej
zabawie. Może dlatego, że pozbawieni kawaleryjskiej fantazji Wyspiarze odpalają je według
instrukcji. Niektórych może dziwić, że zadali sobie w ogóle trud jej przeczytania. Przecież
każdy wie, jak się obchodzić ze sztucznymi ogniami. I w ogóle, ile to zabawy, gdy uda się
wrzucić komuś petardę do kaptura kurtki, albo jak się puści rakietę po ziemi - prosto pod
nogi przechodniów. Kupa śmiechu.
Akurat po ostatnim Sylwestrze w Polsce na portalach było sporo doniesień o skutkach takiej
"zabawy". Tyle tylko, że gdy ktoś ulegnie poparzeniu, straci palce albo nawet życie,
wówczas robi się już mniej zabawnie. - Pozamykać te budy z fajerwerkami, gonić
gówniarzerię, solić mandaty, zmieniać prawo - grzmią głosy oburzenia. Nie słychać
tymczasem, że tej gówniarzerii nikt nie wpoił nawyku dbania o bezpieczeństwo swoje i
innych.
Debeściaki i cieniasy
Śnieg na Wyspach, to katastrofa. Kilka centymetrów białego puchu i tragedia. Przynajmniej,
tak się mówi w polskich mediach. Czy dla Brytyjczyka, to rzeczywiście taka katastrofa i
tragedia? Niekoniecznie. Nierzadko, po prostu dzwoni do pracy i mówi, że nie przyjedzie.
Taki John, czy inny William wcale nie uważa, że z powodu jego nieprzybycia do pracy
zawali się cały świat. Nie uważa tak również jego szef.
John obawia się natomiast, że jeśli po drodze ulegnie wypadkowi, to jego własny świat
może się zawalić i owszem. Słuszność tej tezy potwierdza fakt, że nawet idące w miliony
funtów straty nie starły Wielkiej Brytanii z mapy świata. Ten strach Wyspiarzy przed
śniegiem jest czasem obiektem złośliwych komentarzy ze strony Polaków. Jako urodzone
debeściaki nie wymiękniemy przecież przed kilkoma płatkami śniegu. Skoro nie kursuje
metro i stanęły autobusy jest jeszcze rower. Cztery razy po drodze zaliczona gleba, kilka
siniaków, rozkwaszony nos ale po dwugodzinnej jeździe debeściak jest w robocie.
Zadowolony z siebie myśli z wyższością o tych cieniasach, co bali się wystawić nos za próg.
2
Cieniasy tymczasem cali, zdrowi piją sobie w domu herbatę i coś jeszcze.
Przy okazji skojarzyłem sobie coś średnio sympatycznego - przez wiele lat sam byłem
właśnie takim debeściakiem. Zwyczajnie nie miałem pojęcia, że można inaczej. Mieszkając
w Polsce, dwukrotnie rozbiłem zimą samochód jadąc do pracy. Na ponad 15 lat jeżdżenia
nie jest to jakiś rekord świata. Rzecz w czymś innym - wówczas nie przyszło mi po prostu
do głowy, że mógłbym zatelefonować do redakcji i powiedzieć, że nie przyjadę, bo na
drodze jest szklanka.
Myślę zresztą, że gdyby mi jakimś cudem przyszło, to usłyszałbym coś w stylu: "A co mnie
to obchodzi, musisz sobie jakoś poradzić. Inni dojechali". Oczywiście, moja ówczesna
gazeta nie poczuła się nawet do obowiązku zainteresowania, czy mam za co naprawić
samochód. Chwalić Boga, z obu kolizji sam wyszedłem bez szwanku. Jeśli dobrze
pamiętam, redaktor naczelna raz powiedziała kurtuazyjnie: "Dobrze, że nic ci się nie stało".
Pewnie, że dobrze. Gdyby się stało, to siedziałbym teraz na wózku inwalidzkim pod
kościołem żebrząc na życie.
Przy bliższym poznaniu, przynajmniej niektóre brytyjskie absurdy, stają się nieco mniej
absurdalne - bywa, że można dostrzec w nich pewien sens. Nawet głębszy sens. Można też,
żyjąc tu wiele lat, nie dostrzec tego sensu nigdy. Ale życie debeściaka również bywa
ciekawe. Tylko czasem krótkie.
Z Londynu dla polonia.wp.pl
Robert Małolepszy
(wp.pl)
2011-01-11 (09:24)
3