Kałużyński Zygmunt
Do Czytania Pod Prysznicem
W
STĘP
Jestem dziennikarzem od spraw kultury i sprawowałem Itę funkcję przez wiele lat. Jednak w
trakcie mojej pracy natykałem się na ciekawostki, które nie mieściły się ^^ moich
obowiązkach redakcyjnych. Tymczasem zaczęły mnie one nachodzić. Wziąłem się więc do
ich notowania. Jest to zajęcie nonszalanckie oraz w tym fachu nie dość uzasadnione
zawodowo. Grozi, że nie przyniesie zarobku w robocie, która jest rzeczowa. Gdy się nią
człowiek zajmuje przez lata, bywa, że serce mu się kraje, gdy musi napisać do wujcia
pocztówkę z wakacji, bo nie będzie za ten tekst wierszówki. W tym miejscu nasuwa się
uwaga, że mógłbym po prostu wziąć się do pisania pamiętnika i zapomnieć z tej okazji o mo-
im branżowym zajęciu w gazecie. Jednak nie wygląda to dla mnie tak prosto. Zapewne nie
potrafiłbym albo robiłbym to w sposób sztuczny, nakręciwszy w sobie na siłę sprężynę „pa-
miętnikarza". Każdy jest, czym jest, przepraszam, że jakoś to tak banalnie sformułowałem,
ale idzie o to, że mamy swoje konieczne ograniczenia. A zresztą! Im dłużej tkwię w tym za-
wodzie, tym częściej dochodzę do wniosku, że właściwie każ- dy zawsze pisze o sobie.
Krytycy sztuki, ci, którzy przeprowadzają szczegółowe maniackie analizy, twierdzą, że w
każdym portrecie jest tyle samo portretującego co portretowanego.
Czy w ogóle istnieje pisanie obiektywne? Taine, jeden z najważniejszych kronikarzy wieku
XIX, stwierdza, że historia jest zawsze przebraną publicystyką i bezwiednie, nieświadomie,
bez woli piszącego odbija intencje swojego autora. Ale co mówić o historii, skoro nawet
słownikom wytyka się brak bezstronności! Współcześni leksykografowie skrytykowali
Johnsona, autora kapitalnego słownika angielszczyzny wie* ku XVIII, który jednak nie lubił
Irlandczyków i na przykład z okazji hasła „niedołęstwo" dodawał: „czego przykłady znaj'
dujemy w Irlandii".
A z pamiętnikami jest, być może, jeszcze gorzej. Stwarzają one okazję do obłudy, właśnie
dlatego, że ich założeniem jest szczere otworzenie swojego serca. Jest z nimi podobnie jak w
owym powiedzeniu o kimś występującym w masce, kto paradoksalnie jest bardziej uczciwy
od osoby z twarzą odkrytą. A to dlatego, że od razu pokazuje nam się zasłonięty i tym
sposobem daje do zrozumienia, że się ukrywa: zostajemy ostrzeżeni. Tymczasem inny
demonstruje nam swoje naturalne oblicze, budząc nasze zaufanie, że widzimy go, jaki na-
prawdę jest, a to właśnie jest maska, na którą się nabieramy (Dostojewski ma tu genialne
powiedzenie: „I popatrzył mu w oczy szczerym spojrzeniem Rosjanina, który kłamie"!). Gi-
cie zostawił monumentalny Dziennik, który uchodzi za jego najwybitniejsze dzieło; ale ile z
tej okazji pojawiło się sarka- zmów! Jeden z krytyków pisze, że Gide opowiada z wyzywa-
jącą otwartością o swoich nikczemnych posunięciach, ponieważ tym sposobem ukrywa o
wiele gorsze, o których się nigdy nie dowiemy. Zaś prawie każdy beletrysta opisuje w
gruncie rzeczy swoją młodość, kiedy jego wrażliwość była najświeższa, i wielu z nich poza
ten zakres nie wykracza: nawet pisarz tak olśniewający jak Joyce w gruncie rzeczy nie
opuszcza swojego Dublina. Każdy pisze o sobie, bez względu na gatunek, formułę literacką i
pozerstwo, jakie taka robota ciągnie za sobą. Zaś różnice między rodzajami? Czytam
w Kontynentach Miłosza, że pisanie powieści w XX wieku jest niedorzecznością; zaś
Gombrowicz w Dziennikach stwierdza, że robienie wierszy jest dzisiaj działalnością
absurdalną. Otóż jeden pisze poezję, zaś drugi beletrystykę. Autentyczne. Tak więc
znajdujące się tu zapiski robiłem bez zamówienia, bez potrzeby, bez planowanego celu:
dlatego tylko, że się nasunęły. Nie miałem zamiaru ich sprzedawać, mimo że niektóre udało
się następnie wydrukować. A jednak pozostają one w sferze mojej roboty publicystycznej; na
czym więc polega ich odrębność? Na tym, że mniej ciąży tu wymóg podstawowy: obowiązek
sprawdzalności. Jednak po prawdzie w publicystyce może być wszystko.
Fachowcy wiedzą o tym i potrafią ten żywioł wykorzystać. Jerzy Stempowski napomyka w
swoich wspomnieniach o rozmowie z redaktorem „Naszego Przeglądu", popularnego pisma
wychodzącego w Warszawie przed wojną. Roiło się ono od najgłupszych pomyłek oraz
rażących błędów drukarskich. Okazało się, że było to celowe. „Nasi czytelnicy — wyjaśnił
redaktor — są niewysokiego lotu i gdy otrzymują gazetę tak źle zrobioną, zauważają całe to
partactwo i zaraz czują się lepiej: widzą, że redakcja jest jeszcze gorsza od nich, tym
sposobem pismo okazuje się przeznaczone dla nich, bo nie jest dla nich za dobre. Gdyby było
doskonałe, uważaliby, że ono do nich nie pasuje. Otrzymujemy setki listów z wymysłami,
kpinami i poprawkami i w ten sposób nawiązujemy najserdeczniejszy kontakt z naszymi
odbiorcami". „Nasz Przegląd" słynął z tytułów. Samobójca Szlum Bocian wyskoczył z okna:
„Wiosna idzie, bociany już latają". Lejba Cukier i Daniel Żółtko ofiarami wypadku: „Kugiel
mugiel na szosie". Dzisiaj taki sposób nie byłby możliwy, mimo że i obecnie trafiają się
fachowcy w telewizji, którzy radzą, żeby się pomylić, przejęzyczyć albo się jąkać; wtedy
widzowie poprawiają mówcę na głos ku satysfakcji obecnej przy tym rodziny i tym
uważniej potem słuchają, czy referent znów się nie potknie. Ale nawet takie skromne
odruchy nie są dobrze widziane: tak czy inaczej najbardziej szanuje się odpowiedzialność.
Otóż kawałki, które w tej książce podaję, pisałem nie uwzględniając tych konieczności. Jak
jednak Państwo widzą, tłumaczę się rozwlekle. Ta potrzeba usprawiedliwienia się pochodzi z
żenady. Każde pisanie jest aktem arogancji: żeby go zmniejszyć, publicyści powołują się na
autorytety klasy' ków, na których jakoby się oparli. Ale w wypadku jak ten mój na żaden taki
wybieg liczyć się nie da. Dlatego tak roz- gadałem się w tym wstępie, że mogę mieć nadzieję
tylko na wyrozumiałą życzliwość Państwa. I jeszcze jedno. Uprawiam plotkarstwo i blagę.
Proszę nie brać zbyt serio pod uwagę tego co piszę.
I jeszcze jedno, czy raczej jeszcze drugie. Korzystając bezczelnie z okazji, pozwoliłem sobie
w drugiej części tej książeczki zamieścić reakcje — niemniej zresztą osobiste jak poprzednie
— z czasów tuż powojennych, gdy dla samego siebie usiłowałem uporządkować sobie
ówczesny stan kultury. Nie uniknąłem więc jednak pamiętnikarstwa, i to przestarzałego, ale
może to Państwa zabawi?
TO, CO ZAPISAŁEM
S
TYLISTYKA HANDLU MIŁOŚCIĄ
olega, który wrócił z Hamburga, opowiadał mi, że urodziwę dziewczęta, ubrane jak z rewii
hollywoodzkiej, zwracały się do niego z tekstem: „Pst, pst, fiinf hundert Mark. Komplett".
Znajomy miał znacznie mniej niż pięćset marek i przeznaczył je, jak zwykle Polak w
podróży, na wizytę w najtańszym domu towarowym, niemniej owo sformułowanie za-
intrygowało go. Przypuszczał, że idzie tu o „komplet pieszczot" (na żółwia, na oficerka,
podwójny skok, kogut itd., polscy specjaliści dr dr Imieliński i Wisłocka wymieniają od
ośmiu do dwunastu podobnych zasadniczych sytuacji). Jednak miejsco- wi objaśnili go, że
„Komplett" oznacza tylko globalne koszty hotelu, środków higienicznych, ubezpieczenia
policyjnego itd.
Nastąpiło tu nieporozumienie między, że tak powiem, romantyczną wyobraźnią rodaka a
niemiecką konkretnością propozycji. Wypadek ten stanowi ilustrację ciekawego problemu
językowego czy nawet więcej — literackiego, a mianowicie idzie o stylistykę, w jakiej osoby
sprzedające miłość zwracają się do klientów. Jest to sytuacja, która musi wytworzyć
wyjątkową dynamikę tekstową: przedstawicielka płci
wstydliwej obciążonej od wieków tysiącem tabu obyczajowych oferuje z miejsca obcemu
mężczyźnie absolutnie wszystko do samego dna. Zwrot taki nie może być jednak
bezpośredni, musi posłużyć się sugestią, intencja winna być przesłonięta, propozycja ukryta,
a przy tym sformułowanie powinno być zwięzłe. Mamy tu do czynienia z trudnym ga-
tunkiem, rzadko uprawianym nawet przez wybitnych fachowców we władaniu słowem, z
epigramatem, który łączy najkrótszą formę z uderzeniową dobitnością.
Ciekawe, że najstarsza dokumentacja, jaką tu rozporządzam, pochodzi od Polaka, mianowicie
od Karola Frankowskiego (krewnego Leona — późniejszego przywódcy w powstaniu z roku
1863, straconego), który odwiedził Paryż w roku 1846 i oto co pisze: „Ladacznice na ulicach
piękne, wiele fascynują- cych! Na ul. Richelieu, elegancko wystrojona, zwraca się: •Piękny
rycerzu, prowadź mnie do swojego zamku*. Na ul. Montmartre: kapelusz tiulowy,
wydekoltowana po pachy, ociera się łokciem i posługuje się słowem-rozkazem: «Miłość i
rozkosz!» Dzielnica du Tempie, włosy pod wytwornym fularem i nosi zapaskę z czarnej
latajki: «Piękny aniele, kup serce*. Baba z Hal, w czepku chłopki i w sabotach, ciągnie
gwałtownie za poły fraka: «Złoczyńco, pójdziesz?*". Jest to tekst niezwykły jak na nasze
ówczesne piśmiennictwo, tym więcej że widać z niego, iż Frankowski rozmyślnie wałęsał się
po mieście i dawał się zaczepiać. Inna rzecz, że nie pisał do publikacji (mimo że potem do
niej doszło), ale i tak jest to kuriozum, zważywszy na pruderię środowiska oraz klimat
romantyzmu, który był co prawda uczuciowy, lecz jednocześnie kryształowo antyseksualny.
Romantyzm był „czysty", jak zapewne żaden inny prąd kulturalny. Artur Grottger, autor
cyklów Polonia i Lituania, był w Paryżu mniej więcej w tymże czasie (1867) i przesłał w
liście do rodziny rysunek, jak wygląda kankan, oglądany przezeń pierwszy raz w życiu.
Taniec ten, jak wiadomo, ma figurę kulminacyjną,
w której wykonawczynie zadzierają nogi, odsłaniając dessous, zresztą bardzo przyzwoite,
obfite, koronkowe, obciągnięte za kolana itd. Otóż na rysunku Grottgera tancerki istotnie
podnoszą nogi, ale w ten sposób, że długa suknia do kostek nie przestaje zasłaniać
wszystkiego, co pod spodem, w dodatku wstydliwy Artur przedstawił je z boku, tak jakby
siedział przy kulisach od tyłu!
Jak wynika z pamiętnika Frankowskiego, język propozycji odzwierciedlał ówczesne mody
literackie, i to zróżnicowane, zależnie od okolicy. Zwrot o rycerzu i zamku nawiązuje do
oficjalnej poezji salonowej, jakiegoś Chateaubrianda czy La- martine'a, zaś osoba ubrana jest
jak dama i operuje na ul. Richelieu, w dzielnicy arystokratycznej. „Miłość i rozkosz!..". —
nie wiadomo, jak to brzmiało po francusku (mam dostęp tylko do przekładu pamiętnika
Frankowskiego, dokonanego przez J. Pieniążka), ale można przypuszczać, że było to coś w
rodzaju „extase et passion!" — czyli wściekły dramat romantyczny Dumasa-ojca, Hugo,
Delavigne..., w którym to gatunku kapelusz tiulowy jest regularnym rekwizytem, niemal jak
szpada w Ruy Blasie, we wszelakich „muszkieterach" itd. „Aniele, kup serce" — to ciepła
poezja mieszczańska, biedermeierowska, jakiś Bćranger, zaś „złoczyńco, pójdziesz?" („tu
viens, bandit?") — w dzielnicy targowej — zapowiada już naturalistę Emila Zolę z jego
Naną, UAssamoir (Mordownia) oraz późniejszą piosenkę apaszowską w rodzaju Delmeta
(„Dziś w nocy znów mnie będziesz bił, aż skonam w krzyku, lecz pójść od ciebie nie mam
sił, ty psie, nędzniku!").
To dostosowanie się do stylu czasów jest charakterystyczne dla Paryża i, zdaje się, trwa
ciągle. Tuż po wojnie, gdy egzy- stencjalizm wprowadził modę surowej prostoty, widywało
się po kawiarniach osóbki w skromnych sukienkach perka- lowych (materiał wprowadzony
przez pisarkę Simone de Beau- voir, genre „fałszywa kobieta z ludu") z krótkimi włosami
i z kilkoma luźnymi tomami, w broszurze, broń Boże, nie w oprawach, pod pachą. W
późniejszych latach dobrobyto- wych moda była „na modelkę" i panie taszczyły olbrzymie
walizy (bo w zawodzie „manekina" jakoby potrzeba masy rekwizytów, do charakteryzacji,
przebierania się itd.). W latach kontestacji i buntu młodzieżowego styl był na studentkę
intelektualistkę w okularach i fabrykanci szkieł zarobili worki pieniędzy, sprzedając kawałki
normalnej szyby za cenę szlifowanej. To ostatnie nie przeszłoby u nas, bo według odwiecznej
warszawskiej tradycji osoba oferująca się w szkłach, czyli „ślepa", nie może mieć
powodzenia. Trzy postaci, których nikt nigdy nie widział w ciągu dwudziestolecia i które wy-
mieniano jako fantastyczną legendę, były, jak następuje: 1) rudy ksiądz, 2) Żyd z paczkami w
dorożce (dorożkami wozili paczki tylko państwo z towarzystwa), 3) kurwa w okularach. To
ostatnie obowiązuje do dziś, jak zapewniają współcześni bywalcy lokalowcy; przez całe lata
nie spotykają oni osób krótkowzrocznych i mimo że podobno mamy do czynienia w tej
branży z jednym z największych obrotów finansowych w kraju, z twardą walutą łącznie, czy
nawet przede wszystkim, to jednak okulista nie zarobił tu nigdy grosza. Ale jeśli idzie o
sprawę interesującą nas, to znaczy słownictwo, panuje tu przygnębiające ubóstwo. Zwrot,
który klienci słyszą od lat bez zmiany, brzmi: „Czy pan ma zapałki" (podchodzi się z
papierosem w ustach), co reprezentuje znikomą wartość literacką i nawet jako technika jest
koślawe, bo może zdarzyć się niepalący. Przed wojną było cokolwiek lepiej i jest parę
tekstów do odnotowania. Malarz Marian Trzebiński, który przedstawia się jako regularny
klient pań do dyspozycji, zapisał w pamiętnikach: „Ty, zabawiemy się w dzikich ludzi?".
Uniłowski opisuje osobę o wydatnych pośladkach, która wy klaski wała się po nkh z
wypowiedzią następującą: „Będziemy dziś katować to dupsko?". Przykład ten powtarza
Hłasko w jednej ze swoich
powieści wydanych na emigracji. Nie pamiętam już kto — zdaje się dramatopisarz
Krzywoszewski — opowiada, że spotkał propozycję ze strony osoby pochodzenia
starozakonnego, mówiącej niegramatycznie: „Pójdziemy na d...ie?", na co odpowiedział:
„Nie jestem akrobatą", jednak kolega, z którym był, skarcił go za tę replikę jako arogancką i
po namyśle Krzywoszewski przyznał, że istotnie zachował się niegrzecznie.
Grzeczność odgrywała rolę, ponieważ przedwojenna prostytucja, szczególnie na prowincji,
miała charakter towarzyski, gościnny, gospodarski. Bywały panie, które przyjmowały w
przytulnych pokoikach, z pelargonią w oknie, z kanarkiem w klatce, z haftowanymi
poduszkami, i spędzało się u nich cały dzień, cokolwiek w nastroju „wizyty u cioci". Po-
dobnie było w Rosji; Izaak Babel opisuje w jednej ze swoich najlepszych nowel pobyt w
takim właśnie saloniku. Ktoś mi opowiadał, że w trakcie podobnego spotkania gospodyni za-
proponowała klientowi przerwę odpoczynkową — w słowach następujących: „Może kawaler
teraz trochę się pobawi moim czyczem, a ja tymczasem napiję się herbaty".
Ale był też inny rodzaj prostytucji — tak nędznej, że nie chce się wierzyć, gdy się ją dzisiaj
wspomina: a przecież była faktem. Jako chłopak widziałem na własne oczy w roku 1935
młode Hucułki, które przychodziły do obozu harcerskiego i były gotowe zrobić wszystko za
20 groszy. Należy sobie uświadomić, co to było 20 groszy: można było dostać za to kilka
jajek. Drużynowy ostrzegał, że wśród Hucułów panuje dziedziczny syfilis. Wspominam ten
wypadek i w ogóle to, czego zdążyłem doznać w dziedzinie, po prostu, zwykłego głodu —
ilekroć dzisiaj słyszę, jak to było pięknie za Marszałka i za kardynała Hlonda. Z tych czasów
zostało mi przekonanie, które mam do tej pory, że gdy człowiek nie ma co jeść, moralność
jest nic nie warta. W mieście Lublinie, gdzie spędziłem młodość, można było być
obsłużonym w dziedzinie damskiej już za 50 groszy, cenę biletu do kina: tyle kosztowała
„Lola", która zadawała się z uczniakami; w ich potocznej gwarze „dwie Lole" oznaczało
sumę jednego złotego. Serwis zazwyczaj odbywał się na stojąco, w bramie; korzystali też z
niego starsi obywatele. Podobno woźny z Sądu Grodzkiego był raz w takiej sytuacji za furtką
płotu przy ulicy Namiestnikowskiej, przy tym partnerka załatwiała go, posługując się jamą
ustną, co nazywa się naukowo, jeśli się nie mylę, „coitus ora- lis"; w trakcie czego odezwała
się, sepleniąc cokolwiek, jako że miała coś na języku: „Ty! Zdejm kapelus! Nie widzis, ze
po- gzeb idzie!". Gdy w dwadzieścia lat potem oglądałem Ladacz nicę z zasadami,
pomyślałem sobie, że tamten wypadek z polskiej prowincji więcej mówił o ludzkiej kondycji
niż cała dęta, wykombinowana i drewniana politurowana sztuka Sart- re'a. Pomijając już, że
Jan Kott przełożył ją źle, poczynając od samego tytułu: bo „la putain respectueuse" to nie
literacko brzmiąca „ladacznica", lecz „kurwa", i nie „z zasadami" (własnymi), lecz
„szanująca zasady cudze", „kurwa pełna poszanowania", i o to właśnie chodzi, że
wyzyskiwani jeszcze w dodatku poważają tych, którzy ich wyzyskują. Postarałem się
zakończyć te uwagi refleksją filologiczną, by nie zostało w samym finale wrażenie, że
zajmuję się świństwami.
dy byłem w Lublinie, moja piętnastoletnia znajoma zapy-
I tała mnie, co ostatnio rtosi się w Warszawie. Zaskoczyło mnie to całkowicie, nie tylko
dlatego, że nie pasuję do sprawy. Są również inne tematy obce mi, do których się jednak
przygotowuję z racji mojego zawodu. W tym celu obmyślam sam sobie, w ciągu bezsennych
nocy, możliwie najosobliwsze pytania i układam odpowiedzi, żeby w razie niespodzianki
mieć coś do powiedzenia: ot, ćwiczenia profesjonalne.
Tym razem jednak na nic mi się one nie przydały i dopiero po długiej chwili zabełkotałem
coś w rodzaju: „Jak to co się nosi... przecież są pokazy mody... nadają je w telewizji... czy
ty tego nie oglądasz?", i ośmieszyłem się jeszcze bardziej, niż gdybym w ogóle nic nie
powiedział. Bowiem dopiero po niejakim czasie zorientowałem się, że nie szło o m o d ę, ale
o fason. Jest to piramidalna różnica! Moda przychodzi z góry, często z zagranicy, zajmują się
nią instytucje i jest na* rzucona. Fason powstaje od dołu, jest spontaniczny, dyktuje go serce i
nie wymaga nakładów.
Zawstydzony, uświadomiłem sobie, że właściwie fason był u nas zawsze, nawet w
najcięższych latach. W Generalnej Guberni i jeszcze jakiś czas po wojnie panował styl
„powstaniec", czyli buty z cholewami, które bynajmniej nie były łatwe do zdobycia i w które
wpuszczone były zwykłe spodnie; niektórzy (ale to już była „pretensja") nosili marynarkę,
taką normalną, z piórem wiecznym w kieszonce, ściągniętą paskiem skórzanym tuż pod
pachami. W ówczesnych warunkach była to kłopotliwa niedorzeczność, bo miało się tam ma-
sę przedmiotów życiowych i żeby po nie sięgnąć, trzeba się było podwójnie rozpinać.
Dowódcy w AK zabraniali wysokich butów, ponieważ Niemcy automatycznie zatrzymywali
każdego, kto je nosił, bo bywał to niezawodnie ktoś z konspiracji.
Zaś w latach pięćdziesiątych „pryszczaci" (młodzi literaci rewolucyjni, Borowski, Konwicki,
Bratny) wprowadzili brodę dwudniową nie goloną, akcent kresowy zaciągający oraz kurtkę
jakoby ceratową, typu „marynarz z Kronsztadtu", zawsze szeroko rozpiętą (pod spodem
brudny sweter, może być z dziurą, niewykluczone, że od kuli). O kurtki było trudno,
pochodziły ze Szwecji, były z delikatnej skórki i kosztowały na czarnym rynku 2 tysiące
złotych, co wtedy stanowiło sumę. Mimo wystroju niechlujnego był to styl dbały i na własne
oczy widziałem, jak Konwicki omal nie pobił kogoś, kto ochlapał mu kawą kurtkę, która
zasadniczo winna była być spryskana smarami i zakrzepłą krwią.
Słonimski nazywał ten rodzaj wzgardliwie „bolszewik motocyklista", sam zaś nosił się tak
jak zawsze przed wojną i potem
do samego końca: w ciemnej angielskiej jesionce, skrojonej dokładnie na polskiej prowincji,
z tak zwanym żydowskim rozporkiem (rozcięcie z tyłu od dołu). Głośne były jego kłótnie z
pryszczatymi, które trwały do późnej nocy, po czym Słonimski żegnał się: „Panom to dobrze,
położycie się teraz". „A pan nie?" „Ja muszę się przedtem rozebrać" — co stanowiło aluzję,
że jego rozmówcy wchodzą pod kołdrę w butach. Ale oni sami pojmowali, że owego
fałszywie ascetycznego stylu długo utrzymać się nie da. Wtedy to szczęśliwie pojawił się
francuski film Fanfan Tulipan oraz pochodna od niego fryzura.
Nie należy jednak sądzić, że uczesanie na fanfana wyrażało „protest polityczny", jak to
czytałem kiedyś w „Tygodniku Powszechnym". Obecnie z byle okazji wszędzie widzi się
„protest", ale była to także tylko moda. Jednak nie o to chodziło. Owszem, istniał styl
demonstracyjny „anty", ale było też co innego: „bikiniarz" znajdujący się w posiadaniu resz-
tek po turyście amerykańskim (krawat z palmą hawajską itp.). Oczywiście, noszenie się
oznaczało postawę moralną, ale polegała ona na wprowadzeniu fantazji do dotychczasowego
profilu działacza. Fryzura fanfan nie miała nic wspólnego z późniejszym włosem
chrystusowym dziko rosnącym: szła z twarzą zdecydowaną i chociaż długa, była starannie
czesana. Gćrard Philipe w filmie miał ją nawet lekko sfalowaną (zgodnie z modą wieku
XVII, kiedy to wypadała akcja filmu), którego to fryzowania u nas nie stosowano. Styl ten
trwał blisko trzy lata i wyparł go dopiero Zbigniew Cybulski z czarnymi okularami (Popiół i
diament). Gdy dzisiaj o tym myślę, przekonuję się, że było wtedy wiele pozostałości
elegancji przedwojennej i że ciągnęły się one jeszcze długo: właściwie wygasają dopiero
teraz. Dowódcy z okresu okupacji słusznie zabraniali posługiwać się resztkami
odziedziczonego szyku, bo jego ofiarą padła jedna z pierwszych prób konspiracji, jeszcze w
roku 1939. Było to wydarzenie
paradoksalne, ponieważ Polacy byli przygotowani do spiskowania jak żaden inny naród
europejski. Gdy wkrótce po wojnie byłem we Francji, ze zdziwieniem dowiedziałem się, że
jedną z lektur zaleconych w tamtejszym ruchu oporu była książka Piłsudskiego Rok 1863,
przełożona w latach trzydziestych, zresztą staraniem ambasady — a to dlatego, że były w niej
zasady działania w podziemiu, nie znane Francuzom. Robili oni podstawowe błędy, na
przykład pozwalali się rewidować z listą adresów w kieszeni itp. Polacy mieli te przepisy we
krwi: ale — niestety! — trzymali też fason. Nowa organizacja była obmyślona szalenie
ostrożnie, do tego stopnia, że jej sztab zebrał się umyślnie w Pradze czeskiej, co
przeprowadzono z niemałym trudem transportowym. Jednakże w dniu spotkania dowódcy
stali przed drzwiami i wygłaszali do siebie: „Ależ proszę, panie poruczniku", „Nie, nie, pan
pierwszy, panie kapitanie"; ponieważ ani Czesi, ani Niemcy podobnego certowania się nie
uprawiali, aresztowano ich natychmiast.
dy przybyłem w roku 1952 do Warszawy, podobne po-
zostałości trwały, ale już zmodyfikowane. 1 tak na przykład uczęszczało się na tańce, ale z
nowymi dodatkami. Młody grafik Jan Lenica, wybitny ówczesny lokalowiec, wziął mnie do
tancbudy, ale zapowiedział, że są trzy fasony: 1) ar- gentyna, 2) guma, 3) salon. Guma
polegała na zgiętych elastycznie kolanach i miotaniu się z częstymi przykucami. Argentyna,
przeciwnie, była sztywna, z przytuleniem twarzą w twarz w sposób intymny. Salonu już nie
pamiętam, w każdym razie, gdy zapraszało się do tańca, należało podać jeden z tych stylów,
np. „Proszę panią do tanga, fokstrota, walca itd. w argentynie", na co można było usłyszeć:,
Ja tańczę tylko w gumie". Bez tej wiedzy nie należało się tam pokazywać, bo nomenklatura
klasyczna już nie wystarczała.
Ale jej echo jeszcze się obijało. W Łodzi, gdzie do roku 1950 były główne redakcje, dla
których brakło miejsca w zniszczonej Warszawie, trwał dawny stołeczny sposób ubierania się
i należało szyć sobie garnitur na obstalunek. Było kilka stylów: „angielski", „warszawski",
„ziemiański" i inne, któ- re konkurowały, co łączyło się z szyderstwami. Beletrysta Stanisław
Dygat odwiedził krawca i spytał, czy to u niego ubiera się poeta Paweł Hertz. „Owszem".
„Czy może mi pan powiedzieć, co ostatnio zamówił?" Krawiec streszcza: krój pleców,
wystrój rękawów itd. „A teraz czy może pan to wszystko zapomnieć? Jeżeli tak, to proszę
posłuchać" (i tu Dygat opisuje szczegółowo całkowicie inny, właściwy model). Było to,
dalibóg, uciążliwe! W ogóle trzymanie fasonu w typie przedwojennym mogło zabrać pół
życia. Ci, którzy nie mieli dosyć energii, woli, środków, posługiwali się namiastkami. W
tejże Łodzi widziałem, jeszcze w roku 1960 w sklepie z konfekcją „białe rękawiczki
zastępcze". Jest to rekwizyt potrzebny w trakcie ślubu; jak wiadomo, nie wkłada się ich
nigdy, toteż rzecz składała się zaledwie z trzech palców i kawałka materii, tak że niedbale
trzymana w ręku, mogła sprawiać wrażenie kompletnej pary, zaś cena tej namiastki była
zgoła przystępna. Co do mnie, zawsze byłem niechętny modzie, która jest i była
ceremonialna, i popieram fason, który można zrobić z niczego, za pomocą własnej decyzji.
Za moich młodych lat sposób noszenia się miał olbrzymie znaczenie i mógł wpłynąć na
wartość człowieka. Sytuację tę odtwarzają utwory takie jak Kapitan z Kópenick Zuckmayera,
w którym szewc, przebrawszy się pod wpływem straceńczej fantazji w mundur oficera,
stawia na nogi i bierze pod swoje rozkazy całą prowincję, czy u nas Kariera Nikodema
Dyzmy Dołęgi-Mostowicza, w której bezrobotny prostak, przypadkowy posiadacz fraka,
zaczyna trząść najlepszym towarzystwem stołecznym: taka była, w tych tekstach dziś już
przebrzmiałych, siła działania stosownego garnituru. Ci jednak, którzy byli zbyt ubodzy, by
wyglądać
jak należy, posługiwali się ersatzami, jak owe sfingowane rękawiczki ślubne, zaledwie z
trzema palcami.
W moim środowisku, niezbyt zamożnym, utrzymywała się legenda stroju uniwersalnego,
który nie wymagał zabiegów. Pamiętam sztywny kołnierzyk z kauczuku, tzw. gumola-
styczny, który wystarczało włożyć do wody i przetrzeć rękawem, by go oczyścić, ale który
miał tę wadę, że błyszczał i wyglądał znośnie tylko z daleka, na przykład na spacerze w par-
ku. Gdy skończyłem szkołę, wuj doradził mi obstalowanie garnituru, który miał pasować
wszędzie: klapy miał salonowe i można było iść w nim na przyjęcie, rozcięcie miał sportowe
i można było w nim grać w golfa itd. Sprawiłem go sobie z wyjątkowym wysiłkiem i
przekonałem się, że nie pasował nigdzie, w salonie wyglądało się w nim sportowo, na meczu
zaś salonowo itd. Rady mojego wuja w ogóle okazały się mało przydatne. Między innymi
wuj ostrzegał mnie przed zamawianiem w restauracji potraw, które nie znajdują się w karcie,
co mogło być rujnujące. Jako przykład mający odstraszyć służyła opowieść, długa i
szczegółowa, o rejencie Wą- sowskim z Łęcznej, który przyjechał do Resursy Kupieckiej i
miał kaprys, bo zachciało mu się kompotu, którego nie było w menu. Kelner spytał: „Pan
życzy kompot komponowany czy firmowy?". Rejent nie wiedział, na czym polega różnica,
ale powiedział w ślepo: firmowy, po czym czekał godzinę, czekał dwie, wreszcie drzwi się
otworzyły, weszło ośmiu kuchcików rzędem, jeden niósł ananasy kandyzowane w gałce
muszkatołowej, drugi banany duszone w trzcinie cukrowej itp., zmieszali to wszystko, było
to obrzydlistwo, ale rejent zjadł, bo mu było wstyd, i zapłacił tyle, że musiał sprzedać ogród
warzywny, zapożyczył się do końca życia, zmienił zawód i założył wypożyczalnię książek
(co oznaczało upadek). Ostrzeżenie to niewiele mi się przysłużyło, bo wówczas nie tylko nie
zamawiało się dań, których nie ma w karcie, ale nawet tych, które tam były, nie można było
dostać.
Ile nie skarżę się, bo terror wyglądu znacznie zmalał, (jiegdyś był dotkliwy. Rozumiem
owego studenta z genialnego Obłomowa Gonczarowa, który popełnił samobój' stwo, bo
znudziło mu się sznurować i rozsznurowywać trzewiki. A była to robota: czytam w The
Clothes Lawrence'a Langnera, że ubiór męski pod koniec wieku XIX wymagał zapięcia
około pięćdziesięciu guzików oraz około piętnastu haftek przy kamaszach. Natomiast moim
ideałem jest ów staruszek z kraju Jakutów, który włożył na siebie dwa futra, po czym opasał
się parokrotnie drutem, który energicznie zakręcił na końcach. Zapytany wyjaśnił: „A ja już
wziąłem zakutałem się na zimę". Szczęśliwy ten człowiek nie zajmował się strojem od
listopada do maja, wtedy dopiero brał obcęgi i przecinał druty, zapewne ze smutnym
westchnieniem, i może nawet tak źle nie wyglądał, zważywszy na filtra. Moim marzeniem
również jest ubiór, w który można by rano wskoczyć i wieczorem z niego wyskoczyć w trzy
sekundy, bez potrzeby czyszczenia go, cerowania i uzupełniania. Ciekawe, że pomimo
fantastycznego postępu do tego jeszcze daleko, i nie wiadomo czy w ogóle dojdzie. Langner
pisze, że technika nowoczesna nie wniosła prawie nic do kostiumologii: na przykład buty
wyrabia się dziś na tej samej zasadzie co w XV wieku, a buciki w rodzaju adidasów znane
były już w armii rzymskiej, tyle że z innych materiałów. Gdy zaś ogląda się stroje w
filmowych przyszłościowych science fiction, wydają się nawet bardziej skomplikowane niż
współczesne. Być może nie powinienem tu rozpisywać się o moim zdziwaczałym
charakterze. Chciałem tylko powiedzieć, że na szczęście szok społeczny naszego czasu
rozluźnił rygory. Ale moda ocalała, bo człowiek wciąż lubi się pokazać; może to i lepiej, bo
jest na co popatrzeć. Jednak — że tak powiem pseudonaukowo — mentalność noszenia się
uległa zmianie i przytoczone na początku pytanie mojej znajomej jest tu
ciekawym przykładem. W jej podejściu nowe przemieszało się ze starym. Stare jest
zainteresowanie, co nosi się w Warszawie. Otóż sądziłem, że podział na stolicę i prowincję
zatarł się, szczególnie jeśli idzie o obyczaje. Niegdyś było to ostre rozgraniczenie; a istniały
jeszcze dodatkowe pojęcia: prowincji głębokiej oraz prowincji „prawdziwej", czyli
atrakcyjnej (Pieniny, Łowicz ze swoimi obrzędami). Były to oddzielne światy, dziś zanikłe.
Jednak moja przyjaciółka wciąż docenia odrębność stolicy. Ale z drugiej strony nie idzie jej
już — jak dawniej bywało — o modę, którą prezentują modelki w TV, lecz o fason, który
powstaje z własnej fantazji i przenosi się przez plotkę. A zwolennicy fasonu mają
niepodległość duchową. Gdy styl „punk" (kunsztownie malowane włosy) stał się manierą,
odrzucili go i widziałem napisy: „Ludzie! Punk to syf'.
Otóż fason może zrobić każdy z byle czego. Ja sam odczułem to przypadkowo na sobie.
Mianowicie mam od lat stary płaszcz, poplamiony i pognieciony, w którym przed wojną
mógłby się pokazać tylko śmieciarz. Otóż — było to parę lat temu — wsiadłem do tramwaju
15 i nagle zauważam życzliwie zainteresowane, pełne uznania spojrzenia młodych osób,
które jeżdżą tamtędy na Politechnikę. Zaskoczony przyglądam się bliżej i widzę, że mają na
sobie płaszcze podobne do mojego, tyle tylko że pogniecione za pomocą sztucznego zabiegu
trzymania przez noc pod materacem. Był to bowiem fason pod detektywa, porucznika
Columbo, który wtedy szalał w telewizji i używał równie niechlujnego okrycia. Niestety,
tymczasem fason się zmienił, natomiast mój płaszcz nie i podobne poparcie już mnie nie
spotyka.
Jednak doświadczenie to przekonało mnie o twórczej roli fasonu i rozzuchwaliło mnie.
Obecnie, po namyśle, wtem już, co powinienem odpowiedzieć znajomej, mimo że jest już za
późno: ,Jak to co noszą w Warszawie! Popatrz tylko na mnie, moje dziecko".
Odbyłem ciekawą rozmowę z młodym reżyserem teatru Ina prowincji. Jego władze miejskie
sugerują, by w repertuarze było dużo klasyków „wystawionych w ludzki sposób", to znaczy
bez modnych w nowoczesnej inscenizacji dziwactw. Reżyser prze wertował spuściznę
dramatyczną zostawioną przez wieki i popadł w rozpacz. „Aktorzy, jakich mam w zespole,
przeważnie młodzi, nie wiedzą, co z tym robić". Na przykład: jak zachowywali się polscy
szlachcice, prowadząc rozmowę? Zdaje się, że nie siadali, tylko stali, poruszając się niewiele;
wyglądało to trochę jak na owych filmach japońskich z samurajami, co tkwią nieruchomo
przed obliczem szoguna, składając jednocześnie straszliwe deklaracje, po których zaraz krew
się poleje.
W feudalizmie rozmawiano niewiele oraz inaczej niż my, ponieważ wszystkie
osoby stykające się ze sobą były w zależności hierarchicznej jedna od drugiej: prawdziwa
rozmowa możliwa jest dopiero między równymi. Jak zaś nosiło się żupan, jakie wykonywało
się ruchy; słyszymy w dokumentach o zakładaniu rąk za pas słucki, ale czy zatykało się je na
brzuchu, czy też po obydwu bokach? Starzy aktorzy, którzy jeszcze widzieli tradycyjnych
ziemian, umieli chodzić w tych kostiumach, ale młodzi się gubią. Niewątpliwie inaczej
porusza się ubrany w spodnie, inaczej w togę rzymską, która zasłania nogi i skłania do zgoła
innego kroku. W wieku XVIII, gdy noszono krótkie jedwabne spodnie zapinane pod
kolanem, łydka była widoczna i należało ją pokazywać jako zgrabną, do tego służą kroki
menueta i także meble „ludwiki", które mają blaty cienkie, lekkie i wysokie, żeby było widać
za nimi całego człowieka. Dzisiaj, w ciężkich spodniach, ogląda go się tylko od pasa w górę i
występujący w TV mogliby tam siedzieć w kalesonach i moczyć nogi w miednicy. Inny
problem: wpływ alkoholu. Tu nie trzeba nawet sięgać do przeszłości, bo już współczesne
sztuki stwarzają problemy, gdy są importowane. Na przykład
Kto się boi Wirginii Woolf Albeego. Występują tam dwie pary małżeńskie, które przez trzy
akty się rozrywają, znieważają, poniżają, kłócą brutalnie i przepraszają itd. Otóż pociągają
oni przez cały czas whisky, to jest napój, po którym jest się podchmielonym, co jednak
szybko przechodzi i trzeba się znów napić, by się podniecić, po czym znów się trzeźwieje i
człowiek jest zakłopotany tym, co przed chwilą pochopnie powiedział po szklaneczce itd;
stąd owo falowanie nastrojów, bez końca. Zgoła inaczej upija się Słowianin wódą: od razu
pada mu na wszystkie pięć zmysłów, i to trwale, z uporem, na długo. Może dlatego wszystkie
inscenizacje Kto się boi..., jakie widziałem w Polsce, nie były zrozumiałe: wynikało po
naszemu, że postaci już po dziesięciu minutach powinny sobie nakłaść po mordzie, i nie
można było pojąć, dlaczego to się tak ciągnie i ciągnie, przepraszają się i znowu zaczynają od
nowa, i jeszcze, i jeszcze.
Może właśnie z tego względu — z powodu trudności w odtworzeniu dawnej czy obcej
prawdy obyczajowej — teatr współczesny ucieka się do wybiegu „awangardy", czyli fantazji
formalnych, i wystawia Sofoklesa w jaskini, Fredrę w fartuchach chirurgów przed operacją
oraz Słowackiego na motocyklu, co zwalnia od zastanawiania się, jak owo życie wtedy
naprawdę wyglądało. Ale za to fałszerstwo odpowiedzialna jest nie tylko scena współczesna,
lecz również sami w sobie klasycy. Powinni bowiem być — jak sama nazwa wskazuje —
wieczni, tymczasem nie są. Weźmy takiego Sha- wa, który uchodzi za największego
dramatopisarza angielskiego po Szekspirze i jest przecież prawie że współczesny; albo
Ibsena, owego kolosa teatru XIX wieku. Styl Shawa, konwersacyjny, salonowy, towarzysko
popisowy, w którym co kto powie, to zaraz błyszczy, wydaje nam się dzisiaj szczytem
sztuczności i nawet deklamowany wiersz tragedii klasycznej wygląda na bardziej
autentyczny, ponieważ jest w nim poezja, a ta zawsze ma coś z prawdy. Podobnie Ibsen:
prowadzi pedantyczne rezonerskie polemiki, uparte, nieznośne, zakochane w sobie, i
roztkliwia się nad gadułami cierpiącymi na gonitwę myśli.
Wrażenie takie mamy dlatego, że zmienił nam się sposób kontaktowania. Wiek XIX był
prawdopodobnie najbardziej rozgadany w historii, jeśli idzie o kontakty środowiska. Przy-
wołajmy teraz film taki jak Poszukiwacze zaginionej arki, który miał miliony widzów:
odbywają się w nim zaledwie cztery rozmowy, każda po dwie minuty. W westernie, tym
poemacie XX wieku, pada nie więcej niż pięćdziesiąt słów w ciągu całego spektaklu.
Przyjęcia w świecie współczesnym robi się na kilkadziesiąt osób, na stojąco, bo gdyby były
tylko cztery, już po krótkim czasie nie miałyby sobie nic do powiedzenia, a w dumie krąży
się z kieliszkiem i spotyka coraz kogoś nowego. Jest charakterystyczne, że typowy mebel
konwersacyjny, mianowicie kanapa, prawie zniknął z mieszkań.
Skoro już mowa o meblach: jest ciekawe, że to ich rolę właśnie niektórzy obserwatorzy
uważają za decydującą w kontaktach międzyludzkich. Mianowicie pojawił się dręczący pro-
blem samotności, wydawałoby się, paradoksalny w naszym wieku rozmachu: a jednak
dominuje on w kulturze; jak stwierdzają krytycy, jest głównym tematem w beletrystyce
amerykańskiej, zaś socjologowie wałkują „alienację", która trapi całe pokolenie
przemysłowe, urbanistyczne, komputerowe itd. Otóż nieszczęście to dumaczy się między
innymi właśnie meblami czy raczej urządzeniami. „Człowiek dobrobytu" może się odosobnić
bez porównania skuteczniej niż właściciel zamku w średniowieczu, który jednak był zależny
od otoczenia, dostawców, kontaktów. Dziś właściciel telewizora, telefonu i pralki może nie
widywać nikogo miesiącami. Co najwyżej pojedzie w zamkniętym samochodzie raz na parę
tygodni do selfserwisu, gdzie nakupi żywności do swojej lodówki, stykając się nawet tam
tylko z kasjerką przy wyjściu. Katherine
Mansfield pisze, że rozpusta we Francji brała się z braku angielskich foteli w tym kraju; żeby
się jako tako wygodnie umieścić, trzeba się było od razu położyć do łóżka.
roblem, jak wpływają przedmioty na charakter, jest szalenie ciekawy, tymczasem kultura
interesuje się nim niewiele. W Bibliotece Publicznej w dziale „psychologia" nie znalazłem
ani jednej pracy na ten temat. Zajmowali się nim socjaliści utopijni, Saint Simon, Fourier i
Proudhon, rozwiązując go radykalnie: posiadanie przedmiotów to egoizm: w sławnych
„falansterach", kooperatywach przyszłości projektowanych przez Fouriera, wszystkie rzeczy
miały należeć do wszystkich. Marks kpił z tych dziecinnych nienaukowych bajarzy i w
odpowiedzi na Filozofię nędzy Proudhona napisał Nędzę filozofii. Potrzeba posiadania jest
prawdopodobnie wrodzona biologicznie. Gdy zakładano pierwsze klasztory, reguły były
katorżnicze i mnisi nie mieli prawa mieć niczego, co doprowadziło ich do nienormalnego
stanu mentalnego; święta Teresa, reformując karmelitanki, uważała, że zakonnica powinna
jednak mieć parę własnych drobiazgów, na przykład krzyżyk drewniany na ścianie celi
należący tylko do niej, co jest wręcz niezbędne do przeżycia, jako warunek psychologiczny,
tak jak jedzenie, choćby najskromniejsze, jest koniecznością materialną. W przyrodzie
poczucie posiadania jest powszechne i tłumaczy ono zróżnicowane głosy zwierząt; śpiew
ptaka ostrzega, że jest on na swoim terenie i życzy sobie, żeby mu nie włazić.
Wpływ przedmiotów na psychologię studiował Konstanty Stanisławski; tym sposobem znów
wracamy do teatru. W swojej głośnej teorii Stanisławski żąda, by aktor wczuł się w
odtwarzany charakter tak dalece, jak to tylko jest możliwe. Celowi temu służą autentyczne
rekwizyty: jak wiadomo, Stanisławski puszczał na scenie prawdziwą wodę w strumieniu,
posyłał asystenta do Wenecji, by sprawdził, jak często i z ja- kim dźwiękiem klaszczą fale
poruszane przez gondolę w kanałach (w trakcie inscenizacji Otella, dziejącego się w mieście
dożów), w Na dnie porozrzucał karaluchy po dekoracji i nakłonił aktorów, by nosili również
u siebie w mieszkaniach — by się przyzwyczaić — brudne łachmany, w które ubrani są
wykolejeńcy w owej sztuce Gorkiego. Otóż Stani' sławski radzi aktorowi, który ma trudności
z wejściem w postać, by znalazł przedmiot charakterystyczny dla owej odtwarzanej figury i
starał się trzymać go w ręku w ciągu całego dnia. I tak — aktorce, która miała grać delikatną
Marię Stuart, zalecał, by postarała się o jedwabną chusteczkę koronkową i gładziła ją w
każdej wolnej chwili; aktorowi, który przygotowywał się do roli agresywnego brutala,
sugerował, by przed każdorazowym uczeniem się tekstu wziął szablę do ręki wymachiwał nią
przez parę minut itd. Jakkolwiek technika ta może wydać się dziecinna, jednak jest
skuteczna; sam się o tym przekonałem, i to właśnie w związku z bronią. Niewątpliwie
szlachcice, którzy stale nosili szable, nabierali poczucia nie znanego nam dzisiaj i gdy
musieli pozbyć się owej broni, popadali — jak świadczą dokumenty — w apatię i
przygnębienie; odpięcie szabli, w trakcie procesu przed trybunałem, już stanowiło cios
psychologiczny, jak to opisuje Rzewuski. Ze mną było akurat odwrotnie, mianowicie podczas
okupacji powierzono mi misję, z którą związany był pistolet. Było to w Lublinie, który z racji
znajdującego się tuż obok obozu w Majdanku był otoczony kordonem żandarmerii. Otóż
moim zadaniem było eskortowanie osób, które potajemnie należało wyprowadzić z miasta
bądź też wprowadzić. Nie wolno mi było wiedzieć, kim są przeprowadzani ani nawet
rozmawiać z nimi, żeby w razie wpadki Niemcy nie mogli się ode mnie niczego dowiedzieć.
Raz szedłem ze staruszkiem i dziewczynką ośmioletnią, w dziwacznym okrągłym
granatowym kapeluszu, i trząsłem
się ze strachu, żeby ten ubiór nie zwrócił uwagi. Kiedy indziej towarzyszyłem olbrzymiemu
chłopu, który najwyraźniej miał cały arsenał pod płaszczem, i do dziś nie rozumiem, na co
mu byłem potrzebny.
Otóż do tej roboty otrzymałem pistolet z bardzo długą lufą, prawdopodobnie była to broń
sportowa, co dawało niejaką równowagę wobec przeciwnika z karabinem, który był jednak
znacznie skuteczniejszy niż zwykły rewolwer. Urządzenie to jednak było niewygodne i
nosiłem je wpuszczone w nogawkę, tak że ciągnąłem ze sobą pistolet za każdym ruchem
biodra. Najgorsze jednak okazały się zmiany w mentalności. Mianowicie zacząłem oceniać
każdego spotkanego pod kątem, czy należy go zaatakować, czy jeszcze nie. Gdy przecho-
dziłem z kimś eskortowanym ścieżką wzdłuż lasu, spotykaliśmy patrole i nigdy nie było
wiadomo, czy nie zdecydują się nas zatrzymać. Oczywiście nie może być nic głupszego niż
dać się złapać z bronią. W dodatku Niemcy zastawiali pułapki: szedł cywil o byle jakim
wyglądzie, który w chwili gdy był o krok od nas, mógł nagle nas zatrzymać, a z krzaków
wychodzili ukryci tam żandarmi. Nabrałem więc nowego spojrzenia: wszyscy napotkani
nadawali się — lub też nie — do ewentualnego zamordowania, co mnie zmuszało przy
każdym kroku, do męczących decyzji i już nawet na siedzących na ławce w parku
reagowałem w sposób, jaki nie zdarzył mi się nigdy w życiu: zastanawiałem się, czy ich nie
zastrzelić. Po dwóch tygodniach tej działalności byłem chory i zwróciłem się do szefostwa z
błaganiem, by raczej wysłano mnie jako żywą torpedę, lecz od razu, co przyjęte zostało z
nieprawdopodobną pogardą, ponieważ każdy, przeciwnie niż ja, marzył, by dostać jakąś
broń. Odkomenderowano mnie do obserwacji, zajęcia, które wykonywały najgorsze łamagi:
kręciłem się po ulicach
i liczyłem samochody transportowe „Fernlast", z obowiązkiem zapamiętania numerów,
znaków i ewentualnie ładunków, co zresztą nie było łatwe, bo nie wolno było notować;
ćwiczyłem
Zapewne mój przykład nie jest typowy, jako że jestem za- awansowanym neurastenikiem i
cywilem z urodzenia, ale właśnie dlatego jest on potwierdzeniem, że przedmioty wywierają
nacisk na charaktery, w moim wypadku jaskrawy, w innym, być może, subtelny i nawet
niedostrzegalny dla posiadacza. Zaskakującą uwagę na temat przedmiotów znalazłem u
Huxleya. Zastanawia się on, jaka rzecz z tych, które pojawiły się ostatnio, najbardziej
wpłynęła na umysłowość jego pokolenia (zmarł w 1963 roku, mając siedemdziesiąt lat).
Wydawałoby się, że powinien on wymienić samochód, telewizor czy komputer, nowe,
nieznane przedtem urządzenia naszego wieku. Nic podobnego. Zdaniem Htudeya, owym
przedmiotem jest paszport. Wyłania się tu pytanie, czy paszport można uważać za „rzecz":
jest to raczej dokument i podobnych jest więcej w naszej codzienności. Jednak Huxley są- dzi
inaczej: dla niego paszport miał wagę materialną, a to dlatego, że miał też psychiczną i
zaciążył nad jego charakterem. Reakcja zgoła inna niż dla kogoś z naszej okolicy: ja,
przeciwnie, gdy dostaję paszport i szykuje mi się podróż, czuję się uskrzydlony; on
natomiast, zamożny intelektualista europejski, wychowany w tradycji liberalnej, przeciwnie.
Rzecz w tym, że w środowisku Huxleya, w okresie rozległego Imperium brytyjskiego,
bezustannie podróżowano, i on również: należało to wręcz do stylu życia, czego mamy
niezliczone przykłady w ówczesnej literaturze angielskiej. Otóż przed rokiem 1914 paszport
był nieznany i można było przejechać od
się do tej roboty, ucząc się na pamięć numerów z książki telefonicznej. Tym sposobem
zobaczyłem na własne oczy i nawet częściowo zliczyłem armię, która zaatakowała
ZSRR, na
trzy tygodnie przedtem; jest dla mnie do dziś nie do pojęcia, że nie spodziewano się tego po
tamtej stronie, skoro my, paru byle jakich szmondaków, wiedzieliśmy bez cienia
wątpliwości.
bieguna do bieguna, jeśli miało się na bilet, lub na gapę na dachu pociągu, nie będąc
nagabywanym przez jakąkolwiek kontrolę; jedynie w carskiej Rosji, jeśli się nie mylę,
obowiązywała wiza wjazdowa. Paszport pojawił się dopiero po pierwszej wojnie, za sprawą
— kto by się spodziewał! — Stanów Zjednoczonych. Mianowicie Ameryka, dotychczas
otwarta bez przeszkód, ograniczyła prawo wjazdu w celu zmniejszenia imigracji. Wtedy inne
państwa, w obawie, że zwali się na nie fala uchodźców licznych wówczas, a nie
wpuszczonych do Stanów, również wprowadziły kontrolę paszportową; tym sposobem
zresztą USA wpłynęły pośrednio na los Żydów za Hidera, utrudniwszy im ucieczkę. Później,
w miarę pogarszających się stosunków, paszport stał się kontrolą również polityczną.
Otóż dla Huxleya, który również po pierwszej wojnie dużo podróżował, była to nowa
sytuacja: świat w jego oczach został ujęty w kleszcze i odczuł on to osobiście. W jego
opisach wyjątkowo dużo miejsca zajmuje odtąd — nieznany dawniej
—
sam w sobie proceder przekraczania granic, których zresztą się namnożyło, w
związku z powstaniem licznych nowych państw w Europie i w koloniach. Przedmiot tak
niewielki jak fotografia paszportowa* jest przykładem, jak drobiazg może wpłynąć na
wrażliwość nowoczesnego człowieka i wywołać owo bezustanne poczucie
samoświadomości, że «jednak jestem zarejestrowany)*, oraz rosnącą, nabrzmiewającą,
ogarniającą nas coraz bardziej pogardę dla samych siebie, jako pomniejszonych
—
atmosfera dławiącego świata Kafki, która stopniowo przygniata, a wreszcie
całkowicie rozgniata Józefa K., bohatera jego Procesu. Huxley odczuł trafnie wiek XX, ale i
tak mu się udało, że otrzymał cios tylko w postaci paszportu ciążącego mu niby głaz w
kieszeni, nie zaś pałką od kapo w Oświęcimiu.
ajnudniejszym sportem, z jakim zetknąłem się kiedy-
kolwiek, jest baseball. Jednak Amerykanie za nim szaleją. To wręcz ich rozrywka narodowa,
być może bardziej niż cokolwiek innego. Jest to dla mnie męczący problem. Byłem na kilku
meczach baseballu, zaciągnięty przez mojego przyjaciela Chestera. Zasada jest prosta:
występują przeciwko sobie dwie drużyny. Gracz jednej z nich trzyma piłkę, gracz drugiej
pałkę palantową. Pierwszy rzuca piłkę, którą drugi stara się odbić; gdy mu się to uda, gracze
jego drużyny puszczają się biegiem, starając się osiągnąć wyznaczoną linię, zanim piłka
dostanie się w ręce przeciwników.
Serwujący piłkę jest obowiązany cisnąć ją na przewidzianej wysokości, ale oczywiście zależy
mu na tym, by kontrpartner jej nie odbił lub odbił źle. Rzuca więc piłkę, ale tamten jej nie
trafia bądź rozmyślnie nie odbija, przewidując, że kąt uderzenia będzie zły, bądź wreszcie
odbija nieprawidłowo poza granicę boiska. Trwa to bez końca: patrzę na zegarek, minęło 25
minut, lecz wciąż nic się nie dzieje. Wreszcie udaje się wybić piłkę pod niebiosa, i wtedy
gracze, którzy przez pół godziny tkwili nieruchomo na miejscu, rzucają się gwałtownie przed
siebie, a na stadionie pięćdziesiąt tysięcy widzów zrywa się z dzikim wyciem, od którego
można się przewrócić, i dziwne, że zawodnikom udaje się jako tako biegnąć. Trwa to od
dwudziestu sekund do pół minuty, po czym wszystko zaczyna się od początku. Gapię się na
to i niby wszystko rozumiem, lecz nic nie mogę zrozumieć. Widzę dokoła siebie
nieprawdopodobne podniecenie, zaczerwienione twarze, zagryzane wargi, zaciskające się
pięści, zaś Chester nie może oczu oderwać. W tej sytuacji budzi się we mnie nieokreślony
niepokój i wyłania się pytanie, które zresztą stawiam sobie nieraz, czy aby na pewno należę
do rodzaju ludzkiego?
A może jestem ofiarą zmowy trwającej od lat, tak jak w owym
sławnym doświadczeniu
I
przeprowadzonym w angielskim Instytucie Psychotechniki? Mianowicie nakreślono na
tablicy dwie linie, jedną niewątpliwie dłuższą, drugą niewątpliwie krótszą, po czym namó-
wiono trzydzieści osób, by zapytane, która jest dłuższa, wskazały stanowczo ową krótszą;
świadkiem tej ankiety był ktoś
I trzydziesty pierwszy; zagadnięty na końcu, odpowiadał zazwyczaj jak wszyscy, wbrew
jaskrawej oczywistości, lecz zgodnie z poprzednikami. No, ale ja — mówię sobie — nie
jestem taki i z uporem będę wskazywał na ową linię dłuższą. Tylko że każdy tak sobie
mówi, ale zazwyczaj tylko sobie. Problem zaczął we mnie nabrzmiewać; musiałem go
jakoś rozwiązać.
Niewątpliwie mamy tu do czynienia z praktyką, która ma własny rytuał. Zdarza się to
częściej, niż przypuszczamy, ponieważ każdy z nas obraca się w swoim środowisku i rzadko
przenika do innego. Czasem takie zetknięcie się budzi zdumienie. Spędziłem parę dni w
hotelu, w mieście, gdzie odbywał się turniej szachowy, i co wieczór słyszałem rozmowy
mniej więcej takie: „Wyobraźcie sobie, że on przesuwa gońca z b-2 na e-7". „Nie, nie, nie
mów mi tego, bo zdechnę ze śmiechu". „Ale to jeszcze nic, słuchajcie dalej: robi roszad ę!".
Ryk radości wybucha przy stole, jeden ze słuchaczy tana się, drugi bije się po bokach, trzeci
odwrócił się do kąta i tam dusi się z uciechy. Po tygodniu pobytu czułem się szalenie
nieswojo. Onegdaj stojąc w ogonku w aptece słyszę rozmowę za przepierzeniem: „Nie
uwierzy pani magister, ale ten praktykant miesza metol z hy-
Idrochinonem!". „Nieprawdopodobne! I co pani na to?". „Zwracam mu uwagę, na to on
mówi, że nie szkodzi, bo doda jeszcze sulfur na sulfonamid!". W tym miejscu obydwie
panie chwyciły się za ręce i popatrzyły sobie w oczy z uczuciem, które było dla mnie
całkowicie niedostępne. No tak, mówię sobie — ale gdybym przestudiował podręcznik
gry w szachy albo odbył kurs farmaceutyki, mógłbym uczestniczyć w owym bogatym
życiu wewnętrznym, o które tylko otarłem się bez zrozumienia. Postanowiłem więc dojść,
o co chodzi w tym baseballu. Co prawda przeszkadza mi w tym brak zmysłu sportowego.
Jestem jak ów szejk (przepraszam za aroganckie porównanie), który odwiedził króla
angielskiego i ten zaproponował mu wybranie się na wyścigi Derby, co jest w Londynie
najwspanialszą rozrywką. Arab podziękował i wyjaśnił, że co prawda wie, że jeden koń
jest szybszy od drugiego, ale nie interesuje go, który to. Jednak gdy się zawezmę, potrafię
się przekonać, i nauczyłem się oglądać niektóre rozgrywki z przyjemnością. Gdy w roku
1977, po meczu, jeśli się nie mylę, Holandii z RFN, komentator TV wyraził się:
„Mieliśmy dwie godziny uczty duchowe j", w prasie pojawiły się kpiny, moim zdaniem,
niesłuszne, ponieważ był to spektakl, który rzeczywiście przynosił satysfakcję estetyczną
i można było ją wyrazić terminem uczuciowym.
Inna rzecz, że takie przymuszanie się nie zawsze daje rezultaty. Mój znajomy przez parę lat
był na placówce w Madrycie i usiłował przekonać się do walki byków, która jest sportem
narodowym nie mniej niż baseball. Hiszpanie nie zaprzestali jej uprawiać nawet podczas
wojny domowej i podobno bywało, że pociski wybuchały na arenie, wtedy widzowie chowali
się pod ławkami, po czym wszystko toczyło się dalej. Czesio przestudiował całą literaturę na
ten temat; tłumaczono mu, że idzie tu o tryumf inteligencji nad ślepą siłą przyrody,
Hemingway napisał, że zabijając byka, toreador w imieniu publiczności zwycięża śmierć
zagrażającą każdemu itd., itd. Jednak Czesio nic z tego nie dostrzegał, widział natomiast, że
morduje się zwierzę ku radości tysięcy zebranych, co go stałe pogrążało w stanie
przygnębiającego poniżenia.
Z
WYCIĘSTWO
„C
ZERWONYCH
S
KARPETEK
"
Być może mnie uda się lepiej — mówię sobie; jestem przecież jako tako inteligentny,
dlaczego nie miałbym zrozumieć tego, co pojmuje byle ośmioletni Amerykanin, jako że na
każdym rogu widzę dzieciaki grające w baseball. Proszę
Chestera o objaśnienie, czego jednak unika; proponuje, że raczej kupi mi coś do poczytania.
W księgarniach na temat baseballu są działy po dwadzieścia półek i więcej oraz całe szafy
periodyków. Chester wybiera mi półtora kilo kolorowych druków, z których jednak nie
dowiaduję się niczego. Zawierają nie kończące się opisy meczów („W dziewiątej minucie
Jerry Schwanzbach z drużyny «Najeżdźców» odbił piłkę lewym trunkiem na trzecie pole
«Czerwonych Skarpę- tek*".) oraz życiorysy graczy, z których każdy jest mistrzem (wylicza
się dokładnie, co każdy robił miesiąc po miesiącu), zaś niektórzy bóstwami, jak Joe Di
Maggio, mąż Marilyn Monroe, stokrotnie bardziej adorowany od niej (tak jest, choć to nie do
wiary z naszej perspektywy!) i który omal nie został prezydentem USA. Zdaje się, że gdy się
czyta to wszystko, już trzeba wcześniej wiedzieć, o co chodzi.
Nie przestaję więc męczyć Chestera. I oto, nareszcie, na koniec, dowiaduję się. Chester z
widocznym wysiłkiem, dobierając słowo po słowie i coraz to wolniej, wygłasza teksty w
rodzaju: „Bo, widzisz, pitcher, czyli ten, co rzuca, musi planowo przewidzieć... czy raczej,
inaczej ci to powiem, batter, czyli ten, który odbija, powinien skalkulować.."., i tu nagle,
przez mgnienie oka, widzę w spojrzeniu Chestera pustkę, szczerą, autentyczną, nie do
naśladowania! Chester przyduszony do ściany sam staje wobec prawdy, którą przecież
rozumie, ale którą się nie zajmuje: mianowicie, że baseball, tak jak mi się to wydało od
początku, jest najnudniejszym sportem na północnej półkuli! Tak jest. Amerykanie go
uprawiają, ponieważ przyzwyczaili się od dziecka, podobnie jak Polacy do chodzenia na
mszę, na której żaden znany mi Jankes nie wytrzymałby pięciu minut (inna rzecz, że
obracałem się wśród protestantów); „zrozumiałem! — wołani — zrozumiałem!" — po co
bowiem mam dręczyć kochanego Chestera, który okazuje mi tyle dobrej woli.
Niemniej to odkrycie stawia mnie wobec zaskakującej, nie- przewidywanej wizji Nowego
Świata; czyżby Amerykanie
mogli być nudni i sami mogli się nudzić? Mnie, dla którego filmy hollywoodzkie są
najwspanialszą sensacją, z jaką się zetknąłem, podobne przypuszczenie nie może przejść
przez zwoje mózgowe, nawet owe najwyżej umieszczone. A jednak. Wkrótce mam następne
podobne doświadczenie.
Mianowicie Chester zaprasza mnie do odbycia podróży. Zgadzam się z radością: czy może
być coś bardziej podnieca- jącego, gdy jest się w Ameryce? Amerykanie szalenie duką się z
miejsca na miejsce i, co ciekawe, po własnym kraju. Wyjazd do Europy czy w daleki świat
ma inny charakter: wakacyjny, specjalny, jest to „travel"; natomiast jeździć tak sobie to jest
normalka. Wszyscy tu ciągle zmieniają miejsce pobytu: rzadko kogo można zastać po
czterech czy pięciu latach pod tym samym adresem: rzucają pracę, biorą inną, przemieszczają
się z całą rodziną. Głównie jeżdżą z Zachodu na Wschód i z powrotem. Słyszy się ciągle: „W
Nowym Jorku już nie można wytrzymać. Przenoszę się do San Francisco, to jest
najpiękniejsze miasto w USA" (rzeczywiście). W San Francisco zaś mówią: „Tu się nic nie
dzieje, wyjadę do Nowego Jorku albo lepiej do Chicago, tam jest życie". Przyglądanie się
Amerykanom nasuwa wątpliwości co do modnego ostatnio biadania socjologów na temat
„alienacji", że niby nieszczęściem naszych czasów jest utrata środowiska, oderwanie od
korzeni, odcięcie od miejsca pochodzenia — u milionów, które opuściły wieś i przeszły do
przemysłu, przeprowadziły się całymi prowincjami, zmieniły naturę na urbanistykę itd. Zdaje
się jednak, że w charakterze człowieka jest też obijanie się po świecie: skąd się wzięły te
ludy, które w V wieku tak się ruszały, że rozdeptały całe Cesarstwo Rzymskie? Istnieje też
teoria, że owe narody wędrowały pędzone bezustannym strachem, pragnąc wciąż zacierać
ślad po sobie. Tak czy inaczej, pogląd, że człowiek jest powołany, by być gdzieś wrośnięty,
jest dyskusyjny i Amerykanie ze swoim rwaniem w nogach podważają go.
T
RZYDZIEŚCI GATUNKÓW LODÓW
W każdym razie wyjeżdżamy. W samochodzie jest cie- _jpło, błogo, panuje jednostajny
cichy szum. „Może puścić muzykę?" — pyta Chester. Ta muzyka nas nie opus z- cza: jest w
sklepie, w windzie, w hotelu i robi wrażenie, że zaczęła się ze stworzeniem świata i nie
skończy się nigdy: gdy się na nią trafia, wygląda, jakby ciągnęła się dokładnie w tym samym
miejscu taktu, w jakim słyszeliśmy ją przerwaną ostatnio. Dla melomana przyzwyczajonego,
że kompozycja ma początek i koniec, że się do niej zasiada i że się jej wysłuchuje — jest to
cokolwiek obezwładniające. A nie jest to jakiś dziki rock, jazz czy piosenki, nie, lecz nie
kończąca się „symfonia", w rodzaju filmu hollywoodzkiego; jest naprawdę staranna, ale nie
ma w niej perkusji, nie ma instrumentów dętych, za to jest sto smyków, stale z tłumikiem:
nawet gdyby chciało się w nią wsłuchać, nie da się, bo jest zbyt dyskretna, a przecież brzmi
w każdej sekundzie. Za oknami pejzaż stale taki sam: wygładzona droga, jednopiętrowe
domki — cała Ameryka jest podobna; raz po raz motele, do których zajeżdżamy na noc:
wszystko płynne, sprawne, precyzyjne, ma się wrażenie, że jest się wyciągniętym na kanapie
i nie schodzi się z niej, podają nam do tych poduszek wszystko, co potrzebne. Odżywiamy się
w zajazdach, które robią wrażenie, że są po prostu wszędzie i że nie trzeba ich szukać, bo to
one same podjeżdżają; po czym natychmiast podchodzi kelnerka, wyglądająca jak wyprana
chemicznie i lekko świecąca się niby celofan, natychmiast podaje i natychmiast reguluje
rachunek. Menu wszędzie podobne: hamburger, kura pieczona, jajka. Jeżeli chce się inne
danie, odsyłają do restauracji, która jest pół mili dalej. Wygląda na to, że wszystkie te
zakłady zostały prefabrykowane, wraz z żywnością i z dziewczynami, według schematu
wyspecjalizowanego. Ale za to jest trzydzieści rodzajów „ice-cream", lodów, i Chester coraz
to namawia mnie na inne.
I tu nagle puszcza mi zatrzask psychiczny. Oto bowiem co się dzieje. „A teraz — mówi
Chester — skosztujesz nowej mieszanki, pistacja z różą afrykańską i z orzeszkami
brazylijskimi". Rzeczywiście znakomite, pełnosłodkie, pełnoodżywcze, pełno- aromatyczne.
„No i jak — pyta Chester — czy lepsze od tych, co jadłeś rano, mieszanki kwiatu lotosu z
eukaliptusem oraz z owocem granatu?". Staram się odpowiedzieć i nagle — czyżbym stracił
smak? czyżbym stracił węch? czyżby język mi odpadł? Nie czuję żadnej różnicy! Tamte — a
było ich już dwadzieścia dziewięć — też były pełnosłodkie, pełnoodżywcze, peł-
noaromatyczne, ale jakie? Nie chcę jednak robić przykrości Chesterowi, więc bełkoczę:
„Tamte były... jakby silniejsze... bardziej esencjonalne... ale obydwa znakomite..". Wsiadam
do samochodu nieco przygłuszony. „Może puścić muzykę? — pyta Chester, ale zaraz dodaje:
— Zresztą nie warto. Jesteśmy już w San Francisco". Czy odbyła się jakaś podróż? Czy w
ogóle ruszyliśmy z miejsca? Do dziś nie jestem tego pewny. I dlatego, gdy obecnie czytam o
dramatycznym napięciu życia amerykańskiego, gdy oglądam filmy, które od początku do
końca składają się z samych „suspense", gdy rozmawiam z rodakami marzącymi o tym
podniecającym kraju — zresztą skądinąd rzeczywiście wspaniałym! — wspominam jednak
najdroższego Chestera, co wlókł mnie przez całą Amerykę tylko po to, żeby osobiście być
obecnym na meczu baseballu, który miał być wyjątkowy. Szczerze kocham Chestera, ale
bilet na ów stadion, który mi zafundował, okazał się bezpowrotnie stracony. Jeżeli teraz ktoś
z Państwa zapyta mnie, jako dziennikarza filmowego, skąd wzięło się kino hollywoodzkie,
tak wspaniale egzotyczne dla nas, odpowiem, że dla Amerykanów jest ono tak samo
wspaniale egzotyczne jak dla nas i stąd właśnie się wzięło: jako brakujące uzupełnienie
cywilizacji, której rezultatem jest eliminacja przeżycia; a czy ocenia to się jako sukces czy też
jako stratę, to już zależy od poglądów.
RESZTKI Z HISTORII
P
ODROBY I PODRÓBKI DZIEJOWE
Ilekroć czytam jakąś pracę historyczną — a właśnie mi się ■to zdarzyło — nie mogę pozbyć
się wrażenia, że jest sfałszowana. Zapewne każde pisanie o historii jest jakimś tam fał-
szerstwem, ale nie zawsze się na nie reaguje. Bywa nawet, że książka jest w oczywisty
sposób fałszywa, co dostrzega laik, a jednak nie ma się pretensji do autora.
Tak jest na przykład z historykami amerykańskimi, do których zresztą europejscy odnoszą się
z lekceważeniem. O książce Shirera o upadku Francji w roku 1940 napisano w „Les Temps
Modernes", że jest to „robota dziennikarska". Udało mi się przeczytać ją, jak również inną
pracę Shirera, The Rise and Fali of the Third Reich, i także dwie książki Barbary Tuchman.
Nie wiem czemu — może to przypadek, a może taki styl, ale historycy z USA używają w
swoim nazwisku jeszcze jednej dodatkowej litery, tajemniczej, umieszczonej między
imieniem i nazwiskiem: Barbara W. Tuchman, William L. Shirer, Arthur M. Schlesinger, Jr.
Itd. Być może jest to przejaw jakiegoś tamtejszego snobizmu, bo zapewne zajmowanie się
historią, jeśli jest się Amerykaninem, stanowi oryginalność.
I widać to po owym pisarstwie: jest ono zainteresowane, lecz | neutralne i z dystansu; miałem
wrażenie, jakbym czytał Faraona Prusa czy Sólambo Flauberta, opis cywilizacji minionej,
cokolwiek obojętnej. Ciekawe, że postawę tę widać już w tytułach: Wzrost i upadek Trzeciej
Rzeszy, Załamanie się Trzeciej Repu, bliki, Shirer opisuje „katastrofy" niby trzęsienie ziemi
na dalekich lądach, a książki Tuchman nazywają się The Proud Tower, A Distant Minor
(Dumna wieża, Odległe lustro), jakby szło o ciekawe, lecz dziwne i obce zjawiska. Jest to
punkt widzenia „przyjezdnego na niedługo", turystyczny; Shirer zresztą był istotnie
korespondentem prasowym w Berlinie w czasach hiderowskich. Jest to skądinąd postawa
typowa dla kultury amerykańskiej w ogóle; ileż to literatury tamtejszej napisano z
perspektywy Amerykanina przybyłego do innego środowiska, na przykład cała twórczość
Hemingwaya, który w gruncie rzeczy nie opisywał ojczyzny, lecz swoje awanturnictwo po
Paryżach, wojnach w Hiszpanii i gdzie indziej, safari w Afryce, połowy na Kubie itd.
Oglądałem właśnie film charakterystyczny pod tym względem: Zaginiony, w którym Jack
Lemmon, obywatel amerykański, poszukuje syna w Ameryce Południowej, w odmęcie
tamtejszego zamachu stanu interesuje go głównie odnalezienie potomka, a znacznie już mniej
tragedia polityczna, w której dosłownie dziesiątki ofiar padają na jego oczach, co naturalnie
budzi jego oburzenie, ale przedstawione jest jako mechaniczna i nie tycząca „nas" okropność,
coś w rodzaju King Konga, rekina ze Szczęk czy wampirów z horroru hollywoodzkiego.
Niemniej czytam chętnie i bez oporu wewnętrznego takiego na przykład Shirera, mimo
banałów w rodzaju, że Polacy we wrześniu 1939 wykazali „vain gallantry", czyli daremną
dzielność; kampanii tej poświęca on około dwudziestu wierszy w tomie liczącym stron 1250,
zaś powstanie warszawskie w ogóle u niego nie istnieje. Może właśnie dlatego, że historia
ta jest powierzchowna, szkicowa i zdystansowana, znoszę ją łatwiej; natomiast na naszych
pisarzy reaguję z irytacją i z poczuciem, że stykam się z oszustwem, mimo że w gruncie
rzeczy, unikają oni błędów, których pełno u Shirera.
Być może idzie tu o mentalność. I bynajmniej nie w związku z aktualnymi poglądami
politycznymi na dzieje najnowsze. Przeciwnie, najwięcej wątpliwości mnie ogarnia, gdy
czytam o odległej przeszłości narodowej, „jagiellońskiej", na przykład głośne książki
Jasienicy itp. Cały ten niepokój odżył we mnie, gdy oglądałem Dziady w inscenizacji
Swinar- skiego nadane przez TV na Zaduszki. W dramacie tym zawsze zastanawiał mnie
Salon warszawski, owo krwawe szydzenie Mickiewicza z obojętności, z jaką spotkało się
męczeństwo studentów, zbuntowanych na Litwie przeciwko caratowi. Otóż nasz Wieszcz,
mimo że potężny wizjoner, był też zdumiewająco dokładnym obserwatorem, co zresztą, mó-
wiąc nawiasem, często idzie w parze, na przykład u owych średniowiecznych malarzy
mistycznych, którzy odtwarzają każdy kwiatek z taką wiernością, że dzisiaj jeszcze można na
nich studiować botanikę. Może wręcz trzeba być metafizykiem, by się tak detalicznie
przyglądać. Toteż opis Moskwy u Mickiewicza jest przede wszystkim znakomitym reporta-
żem. Podobnie tutaj: mimo że Mickiewicz nigdy nie był w Warszawie, znał jednak
środowisko, i to się czuje: oddycha ono autentyzmem. Nawiasem mówiąc, występuje w tej
części moja ulubiona postać, mianowicie Senator, osiemnastowieczny sceptyk, połączenie
Sade'a z Wolterem. Gdy Rolli- sonowa rozpacza, że jej dziecko cierpi w więzieniu, i ona, in-
tuicyjnym uchem matki, słyszy poprzez mury jego jęk, Senator stwierdza: „Syn pani zdrów
być musi, gdy tak głośno wrzasnął". Gdy piorun, wykonując wyrok boży, zabił Doktora,
stopiwszy po drodze srebrne ruble carskie — co stanowi jeden z owych licznych
infantylizmów, utrudniających dzisiaj kontakt z dramatem, i przerażone otoczenie opuszcza
Senatora, ten wygłasza tekst wręcz nieprzepłacony: „Przeklęty doktor.' Za życia nudził mnie
do mdłości, I jeszcze teraz wypłasza mi gości". Myślę, że nieboszczyk Bufiuel, stary sur-
realista, byłby zachwycony tą postacią. Otóż towarzystwo w Dziadach nie chce w ogóle
słyszeć o buncie na Litwie i wykazuje wręcz kompletny brak ducha narodowego. Co więcej,
wydaje się, że postawa taka była generalna, i mamy na ten temat zatrzęsienie dokumentów.
Zawsze mnie uderzało, że literatura przedromantyczna oddycha pogodą, równowagą i
samozadowoleniem, jak może żadna inna w naszych dziejach, i odbija się to też w sztuce, w
promiennych pejzażach Canaletta, Norblina, Chodowieckiego czy w muzyce polskiej, która
nigdy nie wyprodukowała tylu tańców co wtedy — wówczas właśnie stabilizuje się polonez,
którego nazwa zresztą, paradoksalnie, pochodzi z francuskiego (danse polonaise). A jest to
już przecież parę dziesiątków lat po rozbiorach! Wygląda na to, że nasi przodkowie tą
tragedią zgoła się nie przejęli i tylko tu i ówdzie nieliczni awanturnicy zaczynali rozrabiać.
Być może właśnie zaciekłość, pasja, wręcz paranoiczna furia Mickiewicza w Dziar dach
bierze się z poczucia osamotnienia, odseparowania i także — pionierstwa; przewidywał
budzący się nacjonalizm polski. Nie musiałby przecież tak wykrzykiwać, gdyby miał więcej
życzliwych słuchaczy. Na razie było ich niewielu; Pan Tadeusz w nakładzie zaledwie 3
tysięcy egzemplarzy rozszedł się dopiero po dziesięciu latach. Wygląda na to, że odbiorców
brakowało. I to właśnie jest ta granica fałszerstwa w naszym pisarstwie historycznym.
Rozwinęło się ono w połowie wieku XIX, kiedy wybuchł nacjonalizm, i dokonało
fantastycznej deformacji: mianowicie wszystkim naszym przodkom aż do Mieszka
przypisano mentalność nowoczesną bądi przynajmniej oceniono ich z jej punktu widzenia
(Chrobry był dobry, bo zjednoczył Polaków, książęta piastowscy niedobrzy, bo dzielili, itd.).
Wprawdzie późniejsza historiografia skrytykowała tę metodę, jednak to nie pomogło, bo
czytam pozycje opublikowane ostatnio, które przyjmują stale ten sam punkt widzenia: patrzą
na przeszłość poprzez naszą aktualną mentalność.
W rezultacie sugerują nam wciąż ten sam monotonny wzór i sprawiają, że nasza historia nie
dostarcza szansy innych widoków, innych wyborów, w ogóle — rozmaitości myślenia.
Tymczasem prawda jest taka, że osoby, które mieszkały na naszym terenie i rozmawiały
językiem naszym bądź przybliżonym, różniły się jednak absolutnie mentalnością polityczną
od nas dzisiaj. „Być Polakiem" jest to program, który ustabilizował się dopiero w XIX wieku,
a więc jest świeżej daty. W Mazurku Dąbrowskiego jest zdanie: „Przejdziem Wisłę,
przejdziem Wartę, będziem Polakami", które wygląda dziś na zbędne, tymczasem wtedy
stanowiło hasło, wytyczenie kierunku, a także — nowość. Bowiem nasi przodkowie mieli
zgoła inne poczucie przynależności, w którym narodowość nie odgrywała roli decydującej.
Widać to najdobitniej w kulturze, która przez całe wieki jest wspólna dla narodów
europejskich: łacińska. Zarówno nasz Kochanowski jak Włoch Machiavelli czy Francuz
Racine mają tę samą przeszłość: grecko-rzymską, zaś „ich" historia jest po prostu historią
starożytną. To dopiero w XIX wieku Francuzi odkryli, że mieli Wercyngetoryksa, Niemcy
Nibelungów, Polacy Łokietka itd., i przeszłość historyczna narodów rozdrobniła się na sto
prowincjonalizmów. A jednak ten wpływ dawnej jedności kulturalnej był silny, ja sam
jeszcze miałem w szkole starych nauczycieli o mentalności „klasycznej", zaś mój kolega z
ławki układał wiersze o Juliuszu Cezarze. Właściwie duch ten rozwiał się kompletnie dopiero
po wojnie.
A przecież językiem oficjalnym państwa polskiego jeszcze w XVIII wieku, a więc prawie że
do utraty niepodległości, była łacina! Wyobraźmy sobie, że „Trybuna Ludu" drukuje
oświadczenia rządu po łacinie, co każdego obywatela zmusza
do nabycia słownika. Otóż dawniej wszyscy aktywni społecznie przez całe wieki byli
wielojęzyczni. Mozart pochodził z Salzburga, ale podróżował przez całe życie, rozmawiał w
czterech językach i większość jego oper jest po włosku. Przynależność polityczna wiązała się
z dworem bądź z religią, nie z narodem.
Ciekawy jest wypadek najazdu szwedzkiego, z którego Sienkiewicz w Potopie zrobił wojnę
narodową. 1 nie ma Polaka, który by sądził inaczej. A przecież nawet z amatorską
znajomością historii, wspartą na autorach, którzy starają się ją sfałszować, lecz nie bardzo
mogą — dochodzi się przecież do wniosku, że była to wojna jak najbardziej religijna, to jest
nie Polaków ze Szwedami, lecz katolików z protestantami, i nawet gdyby wygrał ją Radziwiłł
sprzymierzony z Karolem Gustawem, to wciąż nie bylibyśmy dziś Skandynawami, lecz
zawsze Polakami, ale za to — kalwinistami czy luteranami. Osobiście żałuję, że się tak nie
stało. Można więc, za pomocą niewielkiego wysiłku wyobraźni, odtworzyć sobie mentalność
osób zebranych w Salonie warszawskim, które Mickiewicz w zamiarze zdecydowanie publi-
cystycznym przedstawia karykaturalnie. „Choć po polsku umiem, to jednak polskich wierszy
nie rozumiem" — powiada jedna z dam, a inny bywalec narzeka, że kultura się obniżyła, bo
nie ma dworu w Warszawie. Zapewne przynależność do „dworu" dawała im orientację, a nie
kierowali się narodowością i nie rozróżniali cudzoziemców tak ostro jak my: na tronie
polskim zasiadał Francuz, Węgier, Sas, Szwed, gdy więc pojawiła się caryca bądź cesarz
Austrii, można było sądzić, że nie jest to jakaś szalona zmiana, tym bardziej iż nowi władcy
nie zagrażali szczególnie, jeśli się było lojalnym. Mieć pałac pod Augustem II Sasem czy pod
Katarzyną nie stanowiło wtedy różnicy odczuwalnej; jeszcze Czechow 'w połowie XIX
wieku opowiada o polskiej hrabinie, która w swoim dworze na Ukrainie tak się panoszyła, że
wszyscy
jej nie znosili, lecz nic jej nie można było zrobić. Jerzy Stem- powski pisze, że mieszkańcy
terenu podbitego czy odstąpionego nie zmieniali niczego w swoim życiu, wystarczyło tylko
dodać modlitwę za nowego monarchę na uroczystości raz do roku i ciągnąć dalej jak zawsze
bez żadnego odczuwalnego kłopotu.
Otóż polskie pisarstwo historyczne, a przede wszystkim beletrystyka, usiłuje w nas wmówić,
że wszyscy ci państwo z minionych stuleci byli naszymi prekursorami, czyli patriotami
nacjonalistami, jakimi stali się Polacy od czasów mniej więcej właśnie Mickiewicza. Jest to
mistyfikacja. Uprawiają ją również papiery państwowe, i tak na banknocie oglądam
brodatego pana o nieżyczliwym spojrzeniu, w niedorzecznej szlafmycy w prążki na głowie, z
podpisem „Mieszko 1", z którym, dalibóg, nic mnie nie łączy, prócz przywiązania, jakie mam
dla samego banknotu — mimo że bank chciałby najwyraźniej, by ta niezrozumiała postać
była mi bliska. Niestety jest obca, ponieważ cała nasza wyobraźnia narodowa powstała w
wieku co najwyżej XIX i przesuwanie jej bardziej wstecz jest tylko sztuczną, wymyśloną
projekcją, rzutowaniem do tyłu. Z okazji Wesela czytałem w recenzji, że postaciom
Wyspiańskiego, dręczonym przez zły los narodowy, ukazują się widma odwiecznych
archetypów plemiennych z niepamiętnej polskiej przeszłości. Otóż owe zjawy, czyli
Stańczyk, Wernyhora, Rycerz itd., pochodzą z obrazów Matejki, który wymyślił je gdzieś
około roku 1880; przedtem nikomu do głowy nie przyszło, że błazen królewski może roz-
paczać z powodu niepowodzeń narodowych czy że lirnik Wernyhora z przerażeniem widzi
proroczo zbliżające się rozbiory. Otóż Wyspiański napisał Wesele w roku 1901, gdy owe
archetypy jakoby z po mroki dziejów miały zaledwie lat około trzydziestu, zaś obecnie liczą
sto i parę, co wciąż nie jest szalenie dużo, jak na zjawy wyszłe z bezdennej otchłani duszy
narodowej.
Zastanawiam się, po co to wszystko wypisuję, i dochodzę do wniosku, że z nienawiści do
nacjonalizmu. Ta zaraza, wy* łoniona w wieku XIX, doprowadziła do największego mordu
zbiorowego historii, do hitleryzmu. Prawdziwym tryumfem było stłumienie jej po wojnie,
tymczasem upiór znów wraca. Słyszy się na jego usprawiedliwienie przedziwne sof}- zmaty,
na przykład, że nacjonalizm nie jest szkodliwy dla małych narodów. To tak jakby
powiedzieć, że trąd nie przeszkadza, gdy ma go ktoś nieduży wzrostem. W dodatku jest to
nieprawda: właśnie widzimy, jak na naszych oczach nacjonalizm małych narodów wciąga
wielkie narody, które z konieczności rozgrywkowej będą musiały wrócić do własnej z kolei
dżumy i już na nich pojawia się wysypka. Otóż nacjonalizm powszechny będzie miażdżący
właśnie dla narodów małych, co wynika z samej jego definicji: oznacza on adorację własnego
plemienia i w rezultacie konkurencji trzeba będzie poddać się najsilniejszemu narodowi,
który wygra. Zastanawiam się, czy można wymyślić coś głupszego, i jakoś nic mi nie
przychodzi do głowy. W dodatku zawsze znajdzie się kretyn, który nam powie, że nie
jesteśmy patriotami, bo odmawiamy bycia nacjonalistami, tymczasem to właśnie jest dziś
patriotyzm. Dla narodów mniej licznych wymyślono coś stosowniejszego, pod nazwą
socjalizmu; pogląd, z którym ci wielcy ciągle mają kłopoty.
PS Akurat w czasie, kiedy pisałem to co powyżej, trafiłem na parę dziwactw stanowiących
anegdotyczne uzupełnienie sprawy, która mnie zaprzątała. Skąd się to wzięło? Telepatia?
Czy też przypadek? W każdym razie dodaję tu te dwie ciekawostki bezwiednej ironii historii.
Historyk radziecki W. Siergiejew opisuje, jak do cara Aleksandra III przyprowadzono starego
chłopa, który był świadkiem bitwy pod Borodino w roku 1812. „Tak jest — opowiadał chłop
— wszedłem na drzewo i oglądałem całą bitwę od
początku do końca. Widziałem Napoleona — bolszoj czeławiek, olbrzymi wzrostem, z długą
białą brodą do samych kolan".
Najbardziej zdumiewający tekst historyczny, jaki czytałem ostatnio: „Fiihrer potrafi być
naprawdę uroczy. He jest w nim naturalnego ciepła, ile rozsiewa wokół siebie szczerej,
przyjacielskiej serdeczności. Nic dziwnego, że jest aż tak lav chany". (gen. Alfred Jodl, cyt.
za: Bernhard von Lossberg, Im Wehrmacht Fuhrungsstab).
Ta niezwykła notka łączy się z następnym tematem: prywat' nym portretem Adolfa.
trzymałem zamówienie, żeby napisać pracę o ekspre-
sjonizmie w filmie, w związku z czym grzebałem się w materiałach o kinie niemieckim
międzywojennym, które miało tu znaczny udział. Przy tej okazji natknąłem się na do*
kumenty na temat Adolfa Hidera, o ile mi wiadomo, nieznane u nas, z których wynika, że był
on zaciekłym kinomanem, i kto wie, czy nie była to jego główna prywatna pasja.
Stwierdzenie to jest przykre dla nas, amatorów kina, ale cóż robić, taka jest prawda. Jednak
zanim do tego przejdę, chciałbym podzielić się wspomnieniem z podróży. Byłem kiedyś
przejazdem w Dusseldorfie, gdzie zaprowadzono mnie do knajpki, na której szyldzie
znajdował się wierszyk, zaczynający się od słów. Adolf Hitler lebte fade Und dranic nur die
Liemonade...
Poemat ten był przełożony na osiem języków na tymże szyldzie, między innymi, co mnie
zaskoczyło, na polski: Adolf Hitler skromnie żył, Tylko lemoniadę pil Nagle go ogarnął szal!
Jak Tamerlan krew żłopaŁ Gdyby pijał sznaps i piwo, Wszystko by się nie zdarzyło.
Mimo niedostatków stylu i wersyfikacji, z wiersza wynikało, że stanowi on zachętę do
konsumpcji napojów wyskokowych, posługując się w tym celu negatywnym przykładem
Adolfa. Na ogół panuje przekonanie, że Hider był ascetą o surowym trybie życia. Czy jednak
odpowiada ono prawdzie? Należy pamiętać, że sylwetka Fuhrera była formowana przez jeden
z najsprawniejszych aparatów propagandy. I tak na przykład ustalono, że ulubionym kwiatem
Wodza jest szarotka górska (Edelweiss). Zapewne miało to nasuwać skojarzenie z kultem
prostoty, z czystością natury, z niemiecką tradycją alpejską. Jednak Hitler, wskutek
zaniedbania informacyjnego, nie wiedział o tym i w trakcie spotkania z dziennikarzem
japońskim zasunął coś o kwiecie wiśni, z czego wynikły kręte sprostowania. W
rzeczywistości Hider nie cierpiał kwiatów i tolerował tylko sztuczne, które do jego gabinetu
robiono specjalnie w zakładzie przetworów woskowych Hoechlera w Berlinie.
Wiele z tych fałszywych informacji krąży do dziś; jak się okazało, nie jest od nich wolna
książka Bullocka, która miała u nas wyjątkowe powodzenie. Ale czy warto grzebać się w
tych drobiazgach o zwyczajach satrapów? Lecz czy były to drobiazgi? Owe szczegóły miały,
bywało, wyjątkowy efekt społeczny. Tak było z „dyktatorką", czyli bluzą wojskową bez
dystynkcji, noszoną przez Hitlera, ale także przez wielu innych polityków, również na Zacho-
dzie: przywdziewał ją, od czasu do czasu, także Churchill. Była to, jeśli idzie o ówczesną
modę męską, kreacja genialna, godna jakiegoś Diora: ubrany w nią był pierwszym zarówno
wśród wojskowych (bo bez szarży), jak i cywilów (bo wojskowy), jednocześnie pozostawał
skromnym sługą wszystkich (bo w feyle jakim uniformie). Otóż nie wiem, czy Państwo
wiedzą, że tym, który pierwszy wy- lansował „dyktatorkę", był Józef Piłsudski. Niezbity fakt
historyczny.
Ale wracajmy do Adka. Rzeczywiście, miał on cechy ascety. Był jaroszem, jego ulubionym
daniem był kodet z jarzyn, zaś popijał co prawda nie lemoniadę, ale wodę mineralną
„Faschingen". Był jednak tolerancyjny i innym współbiesiadnikom polecał podawać piwo i
wino, ale nigdy wódkę. Gdy wnoszono dla niego wyciąg szczawiowy, a dla innych rosół,
Adofl płakał ze śmiechu, że spożywają „zupę z trupa". Ta wstrzemięźliwość różniła Adolfa
od kolegów dyktatorów, którzy byli na ogół, jak Mussolini, żarłokami, pijakami i dziw-
karzami. Co do tego ostatniego niektórzy świadkowie, jak Schmidt i Speer, również wyrażają
wątpliwości i przypuszczają, że Adolf i Ewa Braun zajmowali się sprawami męsko- -
damskimi szalenie rzadko, zaś Speer, który im towarzyszył niemal codziennie do końca,
sądzi, że w ogóle nie; nie zauważył ze strony Hitlera objawów czułości intymnej, „która
byłaby nie do ukrycia u kogoś tak impulsywnego jak on". Trzeba tu dodać, że Adolf
parokrotnie deklarował się jako członek Kościoła katolickiego, „tyle że rzadko praktykują-
cy", niemniej bywał na mszach oficjalnych, na przykład za duszę Piłsudskiego, gdzie
widziała go Pola Negri, co opisuje w swoich pamiętnikach; była zdziwiona, że klęczał w
czasie Podniesienia, i wyglądało, że modli się żarliwie. Adolf uważał religijny dramat
muzyczny Wagnera Parsifal za „najgłębsze dzieło sztuki niemieckiej".
Mimo jednak tej deklaracji nie opera Wagnerowska — jak uważa się zazwyczaj — była
faworytem Adolfa, lecz kino. Świadkowie z jego otoczenia wręcz twierdzą, że Hider nie znał
Wagnera i poza Złotem Renu nie wysłuchał Tetralogii. Hider miał imponującą kolekcję płyt:
gdy w roku 1942 Ge- wandhaus w Lipsku nagrał Pasję według świętego Mateusza Bacha na
dziewiętnastu płytach (wówczas na 78 obrotów na minutę), ofiarowano Hitlerowi komplet w
ozdobnym pudełku hebanowym; okazało się, że Fiihrer nawet go nie otworzył. Pod koniec
roku 1941 Hider, który miał zwyczaj po kolacji
oglądać filmy, postanowił wyrzec się tej przyjemności „ze względu na trudy żołnierzy na
froncie" i przerzucił się na muzykę. Oto jak świadkowie opisują program każdego wieczoru:
najpierw gra się kawałek Wagnera — nie operę, lecz fragment symfoniczny, na przykład
popularny Marsz pielgrzymów, przerywa się w połowie i przystępuje do operetek: to dopiero
bawi Ftihrera. Jego ulubiony utwór: Kraina uśmiechu Lehara. Hider praktykował z gośćmi
zgadywanki, kto śpiewa: on sam na ogół zgadywał i był z tego sukcesu zadowolony.
Wszyscy, którzy bywali na tych wieczorach, zgodnie stwierdzają, że nie słyszeli ani jednego
taktu innej, lepszej muzyki.
Ale nawet słuchanie walczyków to już było dla Hidera wyrzeczenie. Bo zrezygnował z kina,
z czego wynika, że było ono w jego życiorysie rozrywką główną. Ciekawe przy tym, że
Hider nie mieszał się do produkcji; zóstawiał ją, i to kompletnie, Goebbelsowi. Tylko raz
wszedł z nim w konflikt z okazji filmu. Goebbels zatrzymał Rozbity dzban według Kleista,
ponieważ w środowisku berlińskim rozeszła się plotka, że Jannings, grający kulawego
sędziego Adama, chciał sparodiować Goebbelsa, podobnie ułomnego. Bormann, intrygujący
przeciwko Goebbelsowi, doniósł o tym Hitlerowi, któremu film się podobał, nakazał więc
wprowadzić go znowu na ekrany. Goebbels jednak zwlekał przez parę miesięcy i ustąpił
dopiero po ponownej, ostrej interwencji Hitlera. Jannings, ciężki, afektowany, emfatyczny i
teatralny, był ulubionym aktorem Hitlera, prócz tego komik Heinz Ruhmann, który
występował również po wojnie i były u nas na ekranach trzy jego filmy produkcji RFN, oraz
piękności znane starszym amatorom kina, Olga Czechowa i Lii Dago- ver. Hider po kolacji
oglądał co wieczór dwa filmy; podkreślam, co wieczór dwa, to znaczy sześćdziesiąt co
miesiąc. Seans kończył się o pierwszej, czasem o drugiej w nocy. Speer wręcz dziwi się, w
jaki sposób Hitler mógł tracić tak wiele
czasu na kino, i dochodzi do wniosku, że zastanawiał się wówczas nad decyzjami, zaś kino
usposabiało go dobrze. Owe seanse podwójne ciągnęły się jeszcze w czasie wojny, aż do
roku 1941, kiedy to Hider nałożył sobie wyrzeczenie się kina, jako akt współczucia dla
żołnierzy, i przystąpił do słuchania walczyków Straussa i Lehara, o czym już była mowa.
Zresztą w repertuarze filmowym największe powodzenie u Wodza miały również komedie
muzyczne z tańcami, które powtarzał po parę razy. Filmów bowiem brakło; produkcja
niemiecka nie wystarczała i chociaż były filmy zagraniczne niedostępne dla publiczności,
lecz sprowadzane specjalnie dla Fiihrera, to jednak i tych nie było dosyć, tym bardziej że
Adolfowi nie wszystko podobało się. Nie lubił dramatów, ale nie znosił też fars typu
Keatona, Chaplina, Harolda Lloyda; gdy otoczenie namówiło go raz i drugi na ten rodzaj,
Adolf przerwał po paru minutach. Najbardziej odpowiadały mu komedie obyczajowe albo
widowiska kostiumowe, które — bywało — Adolf oglądał po parę razy. Po skończonym se-
ansie, gdy otoczenie już upadało ze znużenia, Hider jeszcze „na stojąco" wdawał się w
omówienie filmów, przy tym ograniczał się do wychwalania aktorek, rzadziej aktorów, nie
podejmując treści, a już nigdy charakteru czy stylu filmu.
Ulubionym zagranicznym filmem Adolfa byli Tr*ej lansjerzy z Bengalu, wyrób
hollywoodzki z Garym Cooperem. Otóż trzeba trafu, że oglądałem ten film w roku 1935 w
moim rodzinnym mieście, jako że — pamiętam jak dziś — dostałem od wujcia 50 groszy na
bilet. Cooper jako oficer brytyjski walczył z bandytami bengalskimi w turbanach i ginął z
flagą angielską w ręku, wysadzając w powietrze wieżę obronną nieprzyjaciela. Pamiętam też,
że był tam dowódca oddziału, służ- bista, który ukrywając uczucia ojcowskie, surowo
traktował własnego syna żołnierza. Była to szmira typu „heroizm przy- godowo-kolonialny".
Z tego wszystkiego widać, że Adolf był narkomanem filmowym, jakich trafiało się wówczas
wielu,
przesiadujących godzinami po kinach; wtedy było to zjawisko, dziś jest takich mniej, może
nie ma w ogóle, za to pojawili się telewizyjni. Może dlatego Adolf był wstrzemięźliwy na co
dzień, bo kokainizował się celuloidem. Jest to znane zjawisko, że maniacy kina wyżywający
się w nim są poza tym spokojnymi, grzecznymi obywatelami: czy słyszeliście kiedy, żeby
jaki krytyk filmowy upijał się, rozrabiał, zaczepiał dziewczynki, jak to robią inni
intelektualiści? W tym miejscu ogarną mnie strach bez nazwy na temat własny i kolegów;
zacząłem te anegdotki dla zabawy, kończę zdrętwiały z przerażenia.
W
IĘCEJ SZACUNKU DLA SĘPÓW
!
ZHwrot w stronę wartości z minionych epok jest u nas obecnie odruchowy, spontaniczny,
doraźny; jest to mętna skłonność emocjonalna. Trafiają się jednak próby sprecyzowania i są
one cenne, bo próbują uporządkować myślenie. Taki był na przykład odczyt prof.
Władysława Kowalczyka, którego wysłuchałem na początku kwietnia 1983. Proponował on,
by wrócić do tradycji klasycznej, z którą straciliśmy kontakt. Podobny dezyderat zgłosił
Artur Sandauer w „Polityce". Rzeczywiście, po wojnie dorobek grecko-rzymski przestał się
liczyć. Inaczej było jeszcze za moich młodych lat: ówczesny inteligent znał cokolwiek łacinę,
co dziś się rzadko spotyka. Ja sam, w różnych okolicznościach, zdołałem poznać osiągnięcia
kultury starożytnej. Jednak ma ona dla mnie wartość niewielką. Homer nudzi; znalazłem w
nim tylko jeden wiersz, który zwrócił moją uwagę, tam gdzie jest mowa o poległych
wojownikach, pozostawionych na polu walki na żer ptaków drapieżnych: „Okazali się
bardziej cenni dla sępów niż dla własnych żon". Z tych kilku słów powiało wielką satyrą na
wojnę, ale mam wrażenie, że wyszło to Homerowi przypadkowo: gdy się tłucze dziesięć
tysięcy wierszy, to zawsze jeden czy dwa się udadzą. Platon ględzi, sam sobie zaprzecza,
najwidoczniej nie umie pisać. Ciągnie bez końca
dialogi drepczące w miejscu: „Przyznaj, Archeontesie, że ten, kto chce coś osiągnąć,
powinien do tego dążyć". „Tak jest, ale żeby dążyć, trzeba się starać". „Właśnie, bez starania
nie uda się dojść do niczego". „Owszem, ale żeby się starać, trzeba się zdecydować". „Tak
więc dochodzimy do tego, że konieczna jest decyzja". „Oczywiście, należy najpierw posta-
nowić". „Naturalnie, bez postanowienia nie można niczego zacząć" itd., itd. Jest
zdumiewające, że w czasach, gdy pisało się z trudem, malując każdą literę oddzielnie na
pergaminie, chciało się komuś notować tyle gadulstwa. Sofokles jest więcej niż w połowie
niezrozumiały, gdy zaś się rozumie, okazuje się, że mówi ogólniki. Historycy są przeważnie
blagierami i nie trzeba być specjalistą, by się zorientować, że opowiadają bajki.
Nie mam również przekonania do architektury greckiej: jest szkicowa, monotonna,
niepomysłowa i nie rozwija się. Świątynie buduje się według tego samego schematu, zgoła
ubogiego, braknie również innego ciekawego budownictwa publicznego, nie mówiąc już o
prywatnym. Rzeźba doszła do znacznej imitacyjnej sprawności, lecz jest mdła, banalna i
wreszcie schematyczna w swoim teatralnym naturalizmie. Głośny humanizm wydaje mi się
wątpliwy i raz po raz zaskakuje wręcz coś nieludzkiego; może dlatego, że cywilizacja ta
miała niewolnictwo jako główną zasadę. Poza tym nie wiem czemu ze wszystkiego co
greckie udziela się jakaś trudna do określenia małostkowość, prowincjonalizm, ciasnota.
Z Rzymianami jest nawet gorzej. Zastanawiałem się zawsze, dlaczego renesans
przywiązywał tak wielką wagę do spadku starożytnego. Podejrzewam, że było to hasło o
znaczeniu emocjonalnym, by sprzeciwić się średniowieczu. Postulat inspirowania się
starożytnością w ogóle nie został wykonany przez renesans, wyjąwszy parę
powierzchownych aluzji. Stworzył on nową, inną, zupełnie odrębną kulturę. To przecież
rzuca się w oczy: nie widać nic podobnego, ale wierzymy, że
nastąpiło „odrodzenie starożytności", bo tak tłuką od wieków w szkołach. Ale po prawdzie
ubóstwienie kultury starożytnej jest to sztuczny schemat profesorski i słusznie odpadł on, za-
pewne raz na zawsze, w naszym wieku elektronicznym. Jednak jest wyjątek: bo w kulturze
zawsze tak się zdana, że trafia się wyjątek. Jest to Tukidydes. Uważam, że jego Woj- na
peloponeska to jedna z największych książek. Zetknąłem się z nią przypadkowo, ponieważ
nie ma ona uważania w szkolnym traktowaniu i wspomina się ją rzadko, może dla* tego, że
jest niewygodna w pedagogii, bo przynosi bezwzględne, przeraźliwe, jasne widzenie, czym
jest społeczeń- stwo. Wojnę peloponeską przeczytałem w roku 1953, w przekładzie
Kazimierza Kumanieckiego, wydanym wówczas przez „Czytelnika". Nie mogłem uwierzyć,
że w starożytności mogło powstać coś tak aktualnego! Tukidydes opisuje sytuację podobną
do obecnej, mianowicie konflikt dwóch państw z różnych obszarów kultury: Ateny są
oligarchią demokratyczną i dominują na morzach, zaś Sparta ma strukturę etatystyczną i
najsilniejszą armię lądową. Dochodzi do wojny, która w rezultacie zniszczyła Grecję raz na
zawsze; zdaniem Tukidydesa nie była nikomu potrzebna, a jednak nie dało się jej uniknąć.
Sytuację tę Tukidydes opisuje z zaciekłą trzeźwością, o którą nawet dzisiaj było trudno. Nie
ma tam słowa blagi o bogach, o etyce, o posłannictwie itd. Jest natomiast ta sama prawda,
którą stwierdza Makiawel oraz Marks: że prawa społeczne nie mają nic wspólnego z moral-
nością, że rządzi nimi konieczność, ta zaś bierze się z sytuacji materialnej. Jest tu niezwykły
opis losów Melos: była to kolonia sprzymierzona ze Spartą, która dostała się w ręce Ateń-
czyków: jej przywódcy mają być straceni, zaś mieszkańcy deportowani. Melijczycy błagają
Ateńczyków o litość w imię religii, w imię ludzkości, w imię sympatii, jaką w gruncie rzeczy
mają dla tradycji ateńskiej. Nie mówcie o bogach, bo i my w nich wierzymy §J odpowiadają
Ateńczycy; nie mówcie
o ludzkości, bo i my ją szanujemy, a takie nie żywimy wobec was cienia nienawiści. Naszym
zachowaniem wobec was kie- ruje konieczność wojny, która jest nie do uniknięcia, tządzi
ona takie naszymi nieprzyjaciółmi i również wami, bo na na* szym miejscu nie moglibyście
postąpić inaczej. „Nie my wymyśliliśmy to prawo, było ono już przed nami, ale podlegamy
mu wszyscy: w stosunkach między społeczeństwami jest tylko jedna siła, a jest nią siła". Po
czym Melijczycy zostali straceni lub wywiezieni. Jak zwykle bywa z książkami, które
przynoszą prawdę, Wojna peloponeska jest znakomicie napisana. Rozumie się każde słowo.
Jest to coś fantastycznego, że po upływie dwóch i pół tysiąca lat rozumiem wszystko, zaś
gazetę wydaną dzisiaj rano wertuję i wertuję i nic nie mogę zrozumieć.
N
OTATKI Z LEKTUR NA TEMAT
OSÓB WYSOKO POSTAWIONYCH
Historyk J. Breton ustalił, że Napoleon, z pochodzenia Korsykanin, mówił bardzo źle po
francusku. Mieszał słowa „amnistie" (amnestia) i „armistice" (zawieszenie broni); Breton
przytacza aż cztery teksty, z których wynika, że Cesarz mówił o amnestii, mając na myśli
przerwanie działań militarnych. Do swojej małżonki, cesarzowej Józefiny, Napoleon wysyłał
listy niegramatyczne, pisał np. Je m'ennui de toi", co z grubsza można by przełożyć: „Nudzi
mi się o Ciebie", zamiast, jak zapewne miało być: „Tęsknię za Tobą". Niektóre zwroty są tak
dziwaczne, że nie można zrozumieć, o co chodzi, i zapewne współcześni też nie rozumieli, na
przykład „rentes voyagćres", czyli coś w rodzaju „emerytur podróżniczych" bądź
„podróżujących"; być może idzie o zwrot kosztów wyjazdu. Cesarz nie odróżniał
„culminant" (szczytowy, najwyższy) od „fulminant" (wybuchowy) i mówił „Nous sommes
sur le point fulminant de la montagne", co tłumaczy się dosłownie: „Jesteśmy na gorejącym
punkcie góry",
a w jego intencji miało zapewne być: „Znaleźliśmy się w mo- I mencie rozstrzygającym". _|
Ciekawe, że całe to niechlujstwo językowe nie przeszkodziło I Napoleonowi w uzyskaniu
miejsca w literaturze francuskiej, I jak wiadomo, bynajmniej nie pobłażliwej dla braków
stylu. I Co prawda, olbrzymia większość pism napoleońskich została zredagowana przez
literatów z jego otoczenia, często wysokiej klasy jak Las Cases, autor Pamiętnika ze Świętej
Heleny. I Tekst ten uważa się za pochodzący od Napoleona, ponieważ składa on się z
rozmów z cesarzem, niemniej ostatecznej redakcji dokonał Las Cases. Jednak z drugiej
strony Napoleon miał zmysł skrótu myślowego i pozostała po nim antologia aforyzmów,
nieraz znakomicie sformułowanych, z których najsławniejszy jest „egipski" („Żołnierze, ze
szczytu tej piramidy czterdzieści wieków patrzy na was"). „Co to jest tron bez poparcia
opinii? Cztery deski, tyle ile potrzeba również na trumnę". O dyplomacie Talleyrandzie: „Jest
to gówno zrobione do jedwabnej pończochy". Jednak błędy językowe nie przeszkadzają w
aforyzmach, przeciwnie, mogą dodać im charakteru, jak było z owym Żydem, którego
szlachcic namawiał, by rozerwał się z panienkami („Dziękuję, ni mam głowy do d...y").
Skądinąd wygłaszanie aforyzmów należało do repertuaru męża stanu i prawie każde
nazwisko wieku XIX łączy się z jakimś charakterystycznym powiedzeniem. Politycy zwra-
cali się wówczas do „towarzystwa" i decyzje zapadały na salonach. Niektórzy, jak Ludwik
Bawarski, wynajmowali specjalistów układających im efektowne wypowiedzi. Styl ten zanikł
współcześnie, gdy polityk przemawia do mas i jego żarty intelektualne mogłyby być
odebrane przez widzów nie przyzwyczajonych jako niezrozumiała minoderia czy nawet
błazeństwo. Ostatnim mężem stanu, który posługiwał się aforyzmami, był Churchill (głos z
tłumu: „Winston, ty jesteś lew!", Churchill: „Lew to jesteście wy, ja załatwiam tylko ry-
czenie". Po układzie z Hiderem w Monachium w roku
1938: „Anglicy, mieliście do wyboru hańbę albo wojnę, wybraliście hańbę, ale wojnę
będziecie mieli również"; o Niemcach w roku 1945: „Są nie do pojęcia, albo ma się ich u gar-
dła, albo u stóp", itd.). Jest charakterystyczne, że po Hiderze nie został ani jeden podobny
zwrot, mimo że uchodził za elektryzującego oratora. Czy raczej — przepraszam — pozostał
jeden, ale nie więcej: przytacza go, po przeprowadzeniu poszukiwań, biograf Adolfa Joachim
Fest. W ostatnim roku wojny Hider dostał chorobliwego dygotu przedramienia, co nie zawsze
mógł ukryć i skomentował na spotkaniu z przywódcami Hitlerjugend: „Moja ręka drży, ale
serce nie"; zresztą nie było to ścisłe, bo aortę także miał już wtedy w stanie fatalnym. Magia
przemówień Hidera jest zagadką, ponieważ nie udziela się z nich nic, gdy czyta się owe
teksty, w których główną rolę odgrywają uporczywe refrenowe powtórzenia. Jeszcze gorzej
jest z Mein Kampf; wkrótce po wojnie przeczytałem tę książkę z ciekawości, by dowiedzieć
się, o co chodziło: była to jedna z moich najgorszych lektur, co jest silnie powiedziane,
zważywszy, ile muszę czytać grafomanii z racji zawodu. Gdy weźmie się pod uwagę
olbrzymi nakład tej książki — wręczano ją, jako prezent od państwa, każdemu nowemu
małżeństwu — wyłania się pytanie o jej czytelników i, dalibóg, nie potrafię sobie ich
wyobrazić; rzeczywiście nigdy nie słyszałem, żeby ktoś o niej mówił jako o lekturze, ani
przed wojną, ani w jej trakcie i tym bardziej potem. Tak więc nie tylko straciłem czas na
czytanie, ale w dodatku nie mam z kim o tym porozmawiać.
Car Mikołaj II Romanow podpisał akt abdykacji ołówkiem. Historyk radziecki Władimir
Siergiejew, który widział ten dokument w roku 1938, stwierdził już wtedy, że podpis był
prawie nieczytelny, a obecnie może zatarł się zupełnie, jako że grafit ulatnia się łatwo.
Dlaczego car użył ołówka, nie wiadomo, a jest to tym bardziej niezrozumiałe, że jednocze-
śnie świadkowie posłużyli się atramentem.
Sytuacja ta stwarza ciekawą komplikację prawną. Można wysunąć przypuszczenie, że
świadkowie nie byli obecni przy podpisywaniu dokumentu przez cara. Ewentualny preten-
dent może twierdzić, że car w ogóle nie abdykował, ponieważ nie widać podpisu, i zażądać
zwrotu tronu. Zapytałem o to znajomego prawnika i zacząłem od prośby, żeby się nie śmiał.
Odpowiedział, że wcale się nie śmieje, bo prawo miewa do czynienia z sytuacjami, wobec
których blednie problem liczb niewymiernych w wyższej matematyce. Jednak co do następcy
tronu, okazuje się, że nie ma on szansy, ponieważ likwidacja caratu zależy nie od abdykacji,
lecz od decyzji ciała konstytucyjnego, co nastąpiło. Natomiast sprawa abdykacji jest
oddzielna: jeżeliby się okazało, że car nie abdykował, byłyby pewne konsekwencje dla
pretendenta, mógłby domagać się odszkodowań, z racji dóbr przynależnych do korony itd.
Co spadłoby również na nas, bo car był także królem Polski i Litwy i miał tu posiadłości.
Jednak i w tym względzie mój znajomy nie widzi szansy, nawet gdyby podpis cara ulotnił
się, ponieważ prawo stosuje w takim wypadku „klauzulę powszechnego przekonania": gdy
panuje ustalone generalne przeświadczenie, że car abdykował, dowód materialny nie jest
niezbędny.
Znacznie bardziej kłopodiwe dla prawa są ustawy, które nie zostały wycofane i wciąż
obowiązują. Najwięcej kłopotów mają tu Anglicy; w innych krajach europejskich stare
kodeksy zostały zlikwidowane przez rewolucję, ale nie w Zjednoczonym Królestwie. I tak
według postanowienia Henryka VIII wszystkie ptaki znajdujące się na terenie City of
Westminster (a więc Londynu) są własnością króla i za zabijanie ich grozi kara śmierci. Tak
więc szofer, który przejechał gołębia, winien pójść na szubienicę, zaś królowa mogłaby
zażądać, by przysłano jej na kolację bezpłatnie wszystkie kury sprzedawane przez General
Poultry Company, a idzie tam podobno trzysta tysięcy sztuk dziennie. Jeżeli do tego nie
dochodzi, to
tylko dlatego, że nikt nie występuje z podobnymi pretensjami. Wystąpienie — czyli złożenie
doniesienia do władz — jest decydujące; tak było z głośnym procesem Oskara Wilde'a, który
w roku 1895 został skazany na dwa lata więzienia według starej ustawy karzącej
homoseksualizm. Otóż jego pe- dalstwo było powszechnie znane, zabawiał się on nim przez
całe lata za powszechną wiedzą Londynu i okolicy, a stanął przed sądem, dopiero gdy sam na
zgoła innej rozprawie przyznał się przed trybunałem do swojego odchylenia, co nie mogło
zostać pominięte, jako że weszło do oficjalnego protokołu. U nas też były podobne sytuacje
ze starymi ustawami, na przykład w rezultacie unii lubelskiej, która nie została unieważniona
(i właściwie nie jest do tej pory), powstały węzły prawne nie do rozsupłania; hrabia Olizar
opisuje skomplikowane procesy, jakie w XIX wieku toczyli ziemianie z Poznańskiego (zabór
pruski, lecz dawna Korona) o przynależne im tereny nad Bugiem (cesarstwo rosyjskie, lecz
dawna Litwa).
statnio w prasie światowej, i także rykoszetem w na-
Liśzej, zaroiło się na temat wojny chemicznej. Strony prowadzące akcje wojskowe w różnych
okolicach oskarżają się wzajemnie o atak gazowy. W ONZ i w różnych instytucjach
międzynarodowych stawia się żądania zakazu tego środka walki, w atmosferze wyjątkowego
sprzeciwu. Gdy się czyta wypowiedzi na ten temat, odnosi się wrażenie, że użycie broni
chemicznej stanowi zbrodnię gorszą nawet, niż gdyby to była atomowa.
Otóż przeglądam ja, zgoła przypadkowo, His tory o f the First World War (Dzieje pierwszej
wojny światowej) Liddel- la Harta, podobno najwybitniejszego angielskiego specjalisty
militarnego, i trafiam na taką oto opinię: „Broń chemiczna jest niewątpliwie najmniej
nieludzkim wśród nowoczesnych środków walki" (wyd. 1970, s. 196). Okazuje się, że
żołnierze pierwszej wojny, którzy cierpieli w okopach istne męczeństwo, odnosili się do
ataków gazowych z lekceważeniem. Rzeczywiście, jeśli się człowiek zastanowi, nawet gdy
jest w tej dziedzinie ignorantem, dochodzi do wniosku, że zagazowanie, z którego można
przyjść do siebie, jest mniej ryzykowne niż urwanie ręki i nogi lub rozerwanie brzucha przez
szrapnel. Straty śmiertelne od broni chemicznej były w pierwszej wojnie najmniej liczne.
Ofiarą wojny chemicznej była moja ulubiona postać Adolf Hider, którego Anglicy
zagazowali iperytem, tak że utracił czasowo wzrok. Stało się to 13 października 1918, co
Adolf opisuje w Mein Kampf: „Wycofałem się z okopu, pod powiekami mnie paliło; w parę
godzin potem moje oczy zamieniły się w płonące węgle i oślepłem całkowicie". W listopa-
dzie Adolf przebywał w szpitalu w Pasewalk, z opaską na oczach, i tam dowiedział się o
kapitulacji Niemiec: „Na wiadomość o tym zachwiałem się na nogach i ledwo znalazłem
drogę do łóżka, macając na oślep; rzuciłem się na posłanie i szlochałem, nakrywszy głowę
kocem i poduszką". Cierpienia Adolfa od gazu nie musiały więc być dotkliwe, jeżeli bardziej
rozpaczał z powodu zakończenia pierwszej wojny i potem miał dosyć zdrowia, żeby zacząć
drugą. A jednak broń chemiczna budzi panikę, jakby wyobraźnia nie mogła jej znieść i jakby
lepiej już było dostać granatem w żołądek. Główny specjalista filmowego suspensu
Hitchcock powiada, że groza, jeżeli ma być skuteczna, powinna być niewidoczna. Może
dlatego właśnie ta niemożność dostrzeżenia gazów potęguje lęk przed nimi. W ciągu
dwudziestolecia panowała istna obsesja wojny chemicznej, co widać dobitnie po sztuce
pacyfistycznej owego okresu: plastycy, jak Grosz, Dix czy Masereel, u nas zaś Linke, ilekroć
chcą pokazać potworność wojny, przedstawiają żołnierzy w nieludzko wyglądają* cych
maskach przeciwgazowych. To samo w poezji, również naszej (Iperyt zwycięzca: „To
dziadzio jest emeryt, rozdęty,
przez iperyt", „Łakoma i wietrzna Anetka przejadła się chloropikryną. 1 gnije, i flaczki z niej
płyną. Urocza, szampańska kobietka" — u Tuwima).
Byłem w tym czasie w szkole, gdzie na ćwiczeniach przysposobienia wojskowego uczono
nas przede wszystkim obrony przeciwgazowej, w związku z czym uzyskałem wiedzę na te-
mat trucizn chemicznych, szczególnie czterech, które, nie wiem czemu, były najbardziej
modne (fosgen, iperyt, luizyt, chloropikryna), i wytrenowałem się w nakładaniu maski ga-
zowej w ciągu przepisowych 6 sekund, co bynajmniej nie jest łatwe z powodu różnych
plączących się taśm, lecz co potrafię jeszcze dziś wykonać nagle obudzony w nocy. 9 wrze-
śnia 1939 byłem na ulicy Niecałej w Lublinie, gdzie spadły bomby, które zburzyły
kompletnie dwie kamienice, i roz- szedł się mdły, dławiący zapach, jak się później okazało,
pochodził on ze środków wybuchowych, ale my byliśmy przekonani, że to gaz, i widziałem
sąsiadów, którzy starali się oddać mocz na chustkę, by przyłożyć ją do nosa, co podobno
chroniło. Dzisiaj myślę o tym jak o grotesce, ale wtedy odbywało to się tak jakoś bez
humoru. Bo oczywiście, mimo owych ćwiczeń, nikt z nas nie miał żadnej maski. Czytałem
natomiast, że w Anglii w sierpniu 1939 rozdzielono 43 miliony masek. A jednak druga wojna
odbyła się bez chemii. Zapewne specjaliści wiedzieli, że się mało kalkuluje. Tymczasem
obecnie zaczyna się znowu na ten temat zastanawiający zgiełk. Teksty, z którymi się
zetknąłem, na przykład we francuskim „Observateur", mają tonację prawie że histeryczną.
Otóż można tu stwierdzić ciekawą dysproporcję. Mianowicie bardzo silny nacisk na wojnę
chemiczną, która — nie wiadomo, czy naprawdę grozi — odwraca uwagę od innych
sposobów prowadzenia wojny. To samo zresztą dzieje się z propagandą antynuklearną, która
przecież ma cel jak najszlachetniejszy, ale toczy się z takim napięciem, z takim uporem, |
taką jednostronnością, że odbierający ją przyzwyczajają się
bezwiednie do poglądu, że należy się sprzeciwiać atomowi, ale już mniej innym technikom
morderczym; że wojnę chemiczną należy absolutnie wykluczyć, ale tym samym utwierdza
się milczące założenie, że inne środki mogą być dopuszczalne. W rezultacie sprzeciwiamy się
wojnie atomowej, której nie ma, protestujemy przeciwko chemii, która jednak rzadko
występuje, natomiast tracimy uczulenie na wojnę zwykłą, wojnę przeciętną, wojnę normalną,
która już toczy się na różnych kontynentach.
Tu wyłania się interesujący problem odpowiedzialności opinii oraz mechanizmów, które ją
orientują. Wyłonił on się właśnie po pierwszej wojnie, która zmieniła sposób myślenia.
Bowiem do tego czasu uważano wojnę za brutalny, lecz nieunikniony sposób — jeden z
licznych — prowadzenia polityki: tak właśnie traktuje ją sławny Clausewitz. Ponieważ celem
polityki są zyski, wojna też była oceniana według opłacalności i pewne kampanie okazywały
się świetnym interesem, na przykład wojny kolonialne albo terytorialne, prowadzone przez
monarchów, jak Ludwik XIV, które przynosiły intratne zdobycze minimalnym wysiłkiem.
Otóż dopiero w roku 1914 okazało się, że nowoczesna wojna przemysłowa stanowi potworną
i niedorzeczną katastrofę dla wszystkich stron. Zaskoczenie i przerażenie było takie, że
szukano gorączkowo odpowiedzialnych. Był to klimat zupełnie inny niż po drugiej wojnie,
która miała jasny cel i niewątpliwych winnych. Ja sam pamiętam z moich młodych lat nie
kończące się dyskusje, bezustanne inwektywy w druku, ustawiczne oskarżanie się wzajemne.
Otóż jednym z ewentualnych winowajców była prasa. Czytałem na ten temat ciekawą
rozprawę G. Perreux La respon- sabiliti de la presse dam la l-ere Guerre Mondiale (Odpowie-
dzialność prasy w pierwszej wojnie światowej). Nie idzie tu jednak tylko o sprzedaj ność,
służenie interesom, powiązanie z grupami politycznymi itd., bo jest oczywiste, że dzienniki
wszystko to uprawiają, ale o kierunki myślenia, które spotyka się w prasie niezależnie od
tego, jakie biznesy ona załatwia;
0 „ducha prasy", o ogólne trendy, które nie muszą służyć bezpośrednio propagandzie,
reklamie, agitacji politycznej, lecz stanowią generalną otoczkę cywilizacji i stwarzają klimat
psychologiczny.
Otóż jednym z zarzutów postawionych wtedy prasie było, że przed wojną 1914 kreowała ona
„fałszywe kręgi zagrożenia" i odwracała uwagę od niebezpieczeństw prawdziwych.
1 tak obsesyjne zainteresowanie opinii zostało skierowane na okolice Bułgaria—Serbia—
Turcja, gdzie jakoby rozgrywała się decydująca rywalizacja światowa; powstał termin, który
był zgoła automatycznie używany: „kocioł bałkański", i reporterzy z Paryża, Londynu i
Berlina wypatrywali z godziny na godzinę, jakie to lokalne rozgrywki tam się odbywają,
przewidując, że mogą one w każdej chwili wywołać wojnę.
Co najciekawsze, tak właśnie się stało, bo zamach w Sarajewie istotnie stanowił pierwszy akt
wojny. A jednak był to tylko dziwaczny przypadek losowy, który zgoła niesłusznie
potwierdził — ale jednak potwierdził! — zainteresowanie prasy Bałkanami. Niemniej nie
była to konieczność, by wojna tam właśnie się zaczęła: historycy ustalili, że mógł ją też roz-
pętać pretekst zupełnie inny, a specjaliści przewidywali, że raczej konflikt kolonialny będzie
zapalnikiem, tak jak omal nie stała się nim Faszoda w roku 1898. A jednak bez porównania
ważniejszym terenem, gdzie starcie rzeczywiście się szykowało, były wielkie europejskie
centra przemysłowe i reporterzy wypatrujący wówczas niebezpieczeństwa wojny powinni
raczej dniem i nocą nie opuszczać Zagłębia Ruhry, Manchesteru i Uverpoolu, nie mówiąc już
o giełdzie londyńskiej; tymczasem o tych okolicach przed rokiem 1914 właśnie nie było
słychać.
Otóż wyłania się pytanie, czy i my dzisiaj nie jesteśmy zaprawiani ostrzeżeniami, które nie
ostrzegają, straszeni upiorami,
które nie grożą, i gazowani truciznami, które są lemoniadą. Zadaniem publicystyki jest się
zorientować: 1) jaka przyczyna może wywołać wojnę, 2) czym grozi jej przebieg. Ale czy
taka akcja się odbywa? Niewykluczone, że po trzeciej wojnie światowej też ktoś napisze
pracę „o odpowiedzialności opinii za wypadki..", itd., oczywiście jeśli będzie się jeszcze w
ogóle czytać.
KULTURA OD SAMEGO DNA
W
OJNA ATOMOWA TO TYLKO SEN
PHrzeczytałem w „Polityce" obszerną entuzjastyczną pracę HAdama Krzemińskiego o
wydanym po polsku Blaszanym bębenku Guntera Grassa. Mimo rozmiarów rozprawa robi
wrażenie, jakby autor nie przeczytał czy nie zrozumiał książki, jakkolwiek jest w osobistej
korespondencji z Grassem. Wymienia różne domniemane wartości humanistyczne powieści,
ale pomija to, co w niej jedynie oryginalne: sumie- nie niemieckie.
Tymczasem właśnie z powodu tego tematu książka była uderzeniem sensacyjnym prawie pół
wieku temu, bo przecież nie z racji wartości literackiej, która — jak możemy się przekonać,
czytając ją obecnie po polsku — jest raczej umiarkowana. Ale też istotny sens Bębenka nie
jest już dzisiaj tak dobitnie widoczny, jak był wówczas. Bowiem tymczasem nastąpiła w kul-
turze zmiana klimatu, jakiej być może nie było od stulecia. Przekonałem się nieraz, że utwory
powstałe w latach czterdziestych są wręcz nieuchwytne dla nowego odbiorcy współczesnego,
może bardziej niż klasycy sprzed paru wieków.' I tak jednym z wielkich zagadnień owych lat
była odpowiedzialność niemiecka. Społeczeństwo, w którym każdy
uczestniczył mniej lub więcej w największej zbrodni w historii, znalazło się, bezsilne, w
rękach swoich przeciwników: co też może ono myśleć w takiej chwili? Alianci zetknęli się z
nieprawdopodobnym serwilizmem: gdy żołnierz armii okupacyjnej wkładał do ust papierosa
na ulicy, przechodnie tłoczyli się, każdy z zapaloną zapałką. Co jednak odczuwali? Blaszany
bębenek przyniósł po raz pierwszy pełną, rozwiniętą odpowiedź, zapewne prawdziwą,
ponieważ została przyjęta gorąco przez samych Niemców. Była to deklaracja mentalnej
dezercji. Bohater Bębenka przestaje rosnąć, po prostu odmawia, decyduje się zostać na
zawsze małym chłopczykiem bawiącym się bębenkiem i z tej perspektywy ogląda cały
hideryzm, wojnę, klęskę... Podobnych powieści, imitujących Grassa, sypnął się zaraz cały
worek, co jest dowodem, że w tym ujęciu był generalny stan ducha. Almanach angielski
International Literary Annual wymienia 7 literackich naśladownictw Grassa do roku 1968.
Fragmenty jednej z takich powieści czytałem w przekładzie francuskim w „Les Lettres
Nouvelles", wojna była tu widziana, dosłownie, spod stołu, z pozycji osoby, która niby pies
nie wyłazi spod mebla. Rozmowa żołnierza, który udawał się na front, z żoną była opisana w
ten sposób, że autorka widziała tylko no- gi obydwu osób. „Byliśmy mali, byliśmy schowani,
byliśmy niedojrzali i wolimy tacy zostać, cała ta historia przewaliła się tylko nad nami". Jest
to zdumiewająca literatura uchylenia się, ukrycia, ucieczki od udziału, a więc zapewne i od
odpowiedzialności, nawet nie dlatego, że jest się łajdakiem, ale że jej ogrom nas przerasta: le-
piej być mentalnie nieobecnym. Pojawia się olbrzymia plama amnezji, wymazanie,
zniknięcie tematu ze świadomości, zaś przedmiotem analizy w owej literaturze staje się nie
sprawa zasadnicza — czyli historia — lecz sama w sobie amnezja. U Grassa ta postawa jest
jeszcze wzmocniona przez sposób, w jaki traktuje on pochodzenie — swoje i swojego
bohatera
— półkaszubskie. Podkreśla ono dodatkowo jego wyobcowanie, nie tylko jako wiecznie
małego dziecka, lecz również jako wyłonionego z niejasnej społeczności, która nie jest ani
polska, ani niemiecka i oznacza oderwanie, zawieszenie, brak umiejscowienia... Z okazji
wydania Bębenka nastąpiła w naszej prasie wymiana gniewnych korespondencji na temat,
kto jest odpowiedzialny za tak długie przetrzymywanie polskiego przekładu. Motywy, jakimi
kierowano się, byłyby ciekawe: w ogóle analiza cenzury w różnych okresach jest tematem
pasjonującym, istnym komentarzem do fluktuacji kultury i mam nadzieję, że badacze się nim
zajmą, sam chętnie wziąłbym się do tego! Jeśli idzie o Grassa, wymieniano różne powody
niechęci, by wydać go po polsku w swoim czasie: jego nihilizm w stosunku do Kościoła,
deprymujący opis wkroczenia armii radzieckiej itd. Wydaje mi się jednak, że przede wszyst-
kim dla Polaka o mentalności tuż powojennej trudny do przyjęcia był moralny dezercjonizm
Grassa i to był główny, choć nie sformułowany jasno powód ostrożności wobec książki.
Dzisiaj ten resentyment zataił się. Co jednak obecnie przynosi Bębenek? Dla Niemców
reprezentuje on wciąż ważny etap ich terapii, normalizacji, odchodzenia od przeszłości, co od
czasu Grassa pogłębiło się i rozwinęło dalej: „H i 11 e r s Krieg nur ein Traum" (Wojna
hiderowska to był tylko zły sen), jest to, do dzisiaj, wręcz program ozdrowieńczy w kulturze
niemieckiej. Amnezja, jak wiadomo, jest samoobroną umysłu zagrożonego sytuacją nie do
rozwiązania, która musiałaby skończyć się obłędem: organizm reaguje, wymazując całą
przeszłość. Inna jest nasza pozycja, w której, przeciwnie, by utrzymać się przy zdrowiu,
należy pamiętać. Ale jar ką wagę ma dzisiaj Bębenek dla czytelnika nieniemieckiego?
Inspirację dla Bębenka stanowił Kafka. We francuskiej książce o literaturze powojennej
Grass figuruje w rozdziale Romans kafkaćens (barwny przymiotnik!). A Kafka w tym czasie
był wielkością na pierwszym planie: nie bez powodu!
Odpowiadał bowiem ówczesnemu stanowi ducha, podobnie właśnie jak było z Grassem.
Bohater Procesu Kafki na próżno starał się dowiedzieć, dlaczego został aresztowany, osądzo-
ny i skazany, mimo że nie poczuwał się do cienia przestępstwa; bohater Zamku na próżno
starał się dotrzeć do decydującego o jego losie pana posiadłości i zdołał go zobaczyć za-
ledwie na chwilę przez dziurkę od klucza, i to od tyłu. Był równie mały, bezsilny i
wykluczony z biegu wypadków jak odmawiający rośnięcia karzełek z Bębenka. Co
odpowiadało abulicznemu, biernemu przygnębieniu, jakie ogarnęło europejską kulturę tuż
powojenną.
Ale nie tylko. W literaturze owej odbija się również zachowanie się społeczeństwa
niemieckiego podczas wojny, co stanowiło wypadek nieznany w historii. Olbrzymia
większość Niemców — jak wynika z późniejszych analiz — zdawała sobie sprawę ze
zbliżającej się katastrofy. Niemniej każdy stawał do pracy o oznaczonej godzinie, fabryki
broni funkcjonowały do ostatniej godziny klęski, zaś generałowie wydawali beznadziejne
rozkazy jeszcze na kwadrans przed kapitulacją. Obraz ludzkości, która równym krokiem
idzie ku przepaści, jednocześnie widząc ją dokładnie przed sobą, stanowi wizję, której
odpowiednik trudno znaleźć w przeszłości. Dziwny ten obraz rysował się przed naszymi
oczyma w latach, gdy powstał Bębenek; potem, w czasach bardziej pogodnych, zataił się i
mało kto go dziś wspomina; ale niewykluczone, że przypomni się w związku ze wspaniale
rozwijającą się fabrykacją nuklearną i wtedy powieść Grassa znów odzyska barwy, które
tymczasem straciła.
D
LACZEGO NIE CZYTAM POEZJI
Mój znajomy wydał tomik poezji, ale nie chciał mi go ofiarować. „Mam niewiele
egzemplarzy i nie mogę ich marnować, ty zaś zajmujesz się kinem i kulturą popularną, więc
poezja cię nie obchodzi". W ten sposób w codziennym
życiu towarzyskim zetknąłem się z istotnym obecnie podziałem kultury, czego przez długi
czas nie odczuwałem. Zacząłem się więc zastanawiać: rzeczywiście, w otoczeniu, w jakim
przebywam, nikt nie interesuje się poezją i w dodatku nikogo to nie niepokoi. A przecież jest
to środowisko kulturalne i także nowoczesne. Nastąpiła więc definitywna separacja działów;
skąd się ona wzięła? Bo dawniej nie było jej. Konsumenci kultury interesowali się
wszystkim: i powieścią, i teatrem, i poezją.
Co więcej, ja sam byłem taki. Zachowanie się kolegi, który odmówił mi wierszy, ubodło
mnie! Bowiem za moich młodych lat czytałem poezję namiętnie: było to w Lublinie. Z
miasta tego pochodził Józef Czechowicz, moim zdaniem, najwybitniejszy polski poeta
awangardy: zetknąłem się z nim raz i drugi, zaś mój kolega szkolny, Jerzy Pleśniaro- wicz,
autor Śpiewu pierwszego, wydanego w „Bibliotece Poetów" Hoesicka, był bliskim
Czechowicza. Polska poezja awangardowa była zjawiskiem niezwykłym, ponieważ po-
chodziła z prowincji, i to z owej zwanej wówczas „głęboką". Na Wileńszczyźnie
funkcjonowali Miłosz, Rymkiewicz, Zagórski; w Krakowie Peiper, Przyboś; w Samborze
Schulz, Sandauer, zaś w Lublinie Czechowicz i nie on jeden. Jest to dziwne, ponieważ
uprawiali oni poezję, która dzisiaj jeszcze uchodzi za trudną, a wtedy wyglądała wręcz na
obłąkaną, w dodatku miała mentalność pionierską i „oglądała się na wiek XXI".
Rezygnowała z tradycyjnej składni i logiki, z chwytów działających na wyobraźnię, zmysły i
uczucie i ograniczała się do ascetycznego, matematycznego lub, przeciwnie, przypadkowego
ciągu skojarzeń słownych. Twórczość podobnie ambitna nawet w Paryżu była wówczas
wyjątkowa: a co dopiero w Łęcznej pod Lublinem! Było to zjawisko kultury trudne do
wytłumaczenia. Co do mnie, objaśniam je sobie po swojemu. Jak wiadomo, definicji poezji
jest około dwóch tysięcy i na żadną się jeszcze
ostatecznie nie zgodzono. Jedna z nich jest następująca: po- _| eta zwraca uwagę na
przedmiot najzwyklejszy, bezbarwny, niedostrzegalny, który w jego ręku niespodziewanie
zaczyna promieniować jak klejnot. Zadaniem poezji byłoby więc przemienianie
najzwyklejszej codzienności. Definicja ta sprawdza się właśnie na de Lubelszczyzny. Jest to
kraj jeden z najbardziej pospolitych, w którym nawet natura jest szara, drobna, nieefektowna,
pejzaż monotonny, pogoda też zazwyczaj bywa smutnie przeciętna. Otoczenie podobne
skłania do przyglądania się uważnego szczegółom byle jakim: źdźbłu trawy, gałęziom drzew,
owadom, trochę przypadkowej wodzie. Jako chłopiec uczestniczyłem tam w pasaniu krów,
co jest zajęciem przygnębiająco pustym: pewien poeta ludowy określił je jako „niewolę u
bydła". Otóż w trakcie tych nie kończących się godzin uprawialiśmy ową skupioną „kontem-
plację byle czego". Gdy potem czytałem Czechowicza, uderzyło mnie, że jego poezja jest
właśnie intensyfikacją nieznacznych drobiazgów, które nagle zaczynają błyszczeć niby
królewskie korony.
W ogóle poezja polega na spotęgowaniu, często wręcz magicznym, działania zupełnie
zwykłych słów. Dzieje się tak również u poetów, którzy nie uprawiają trudnych poszukiwań
awangardowych, na przykład u Władysława Broniewskiego: Umierający republikanie,
brocząc po bruku krwią swoich ran, w krwi umaczanym palcem na ścianie wypisywali: no
pasaran!
Pierwsze dwa słowa w tym poemacie są jak najbardziej potoczne. „Umierający" — słyszy się
to często w każdym szpitalu z ciężko chorymi, „republikanin" występuje regularnie w
gazecie, a w USA, gdzie jest to określenie członka jednej z partii, daje się zapewne słyszeć
wielokrotnie dzień w dzień. Jak więc się to dzieje, że zestawienie tych dwóch przeciętnych
słów nabiera elektryzującej dynamiki: umierający republikanie!
Jednak wszystkie te rozważania brzmią dla mnie samego nieaktualnie, ponieważ przestałem
czytać poezję, a ci, którzy się nią obecnie zajmują, stracili publiczność i stanowią coś w
rodzaju ograniczonego klubu maniaków, jak szachiści, zbieracze pudełek od zapałek albo
badacze znaków Zodiaku* Dlaczego tak się stało i czy kultura popularna, którą się obecnie
zajmuję, jest za tę zmianę odpowiedzialna? Niewykluczone, że tak. Zdaje się, że słowa
szalenie zmieniły swoją wagę. Bowiem słowa mają nie tylko znaczenie, ale też natężenie,
barwę, wibrację, promieniowanie, nacisk i wagę omalże materialną. Nie zdajemy sobie
sprawy z tych przekształceń: ale ja sam pamiętam czasy, gdy mówiło się zupełnie inaczej,
mimo że, pozornie, tymi samymi słowami. Gdy na przyjęciu w salonie w roku 1930 ktoś coś
powiedział, brzmiało to kompletnie odmiennie, niż gdy ktoś mówi to samo w roku 2004 w
barze z fast-foodem albo na imieninach u kolegi z biura.
Uświadomiłem to sobie, gdy podróżowałem po kraju z pewnym działaczem; gdy raz miał
wygłosić przemówienie, zwrócił się do mnie, żebym przedtem zobaczył, ile osób jest na sali.
Zapytałem na co mu to potrzebne. „Ponieważ inaczej mówi się do dwudziestu osób, inaczej
do stu, a jeszcze inaczej do tysiąca". Uderzyło mnie to. Jezus powiada w Ewangelii, że „jeżeli
jest was dwóch albo trzech, wtedy i ja jestem z wami". Nie mówi „pięciu" czy „trzydziestu" i
coś w tym jest. Chciał powiedzieć, że gdy jest więcej obecnych, wtedy trudniej o niego i być
może pojawia się szatan. Zapewne dlatego święty Augustyn twierdzi,, że diabeł jest
społeczny. A więc słowa przekształcają się, płowieją, tracą ostrze, gdy są przeznaczone dla
setek tysięcy. Tak jest z prasą masową, z radiem, kinem, telewizją... Rzeczywiście, kultura
XX wieku sparaliżowała poezję i może miał rację kolega, który zaoszczędził na mnie tomik
swoich wierszy.
O GŁOWĘ NAD PUBLICZNOŚCIĄ
Tomasz Raczek, gwiazda TV, krytyk filmowy i telewizyj-
ny, autor Psa na telewizję i Karuzeli z madonnami, zaczynał jako krytyk teatralny i był wtedy
w tej branży najwyższym o jakim kiedykolwiek słyszałem. Liczył 1 m 90 cm wzrostu w
wieku dwudziestu sześciu lat, i było wtedy niewykluczone, że jeszcze będzie rósł. Według
sławnej Księgi rekordów Guin- nessa najwyższym człowiekiem wówczas żyjącym był Ame-
rykanin Don Koehler z Detroit, 2 m 48 cm, który przerastał Raczka zaledwie o 58 cm.
Natomiast Raczek jest wyższy o 10 cm od gwardzistów cesarzowej Katarzyny, którzy
obowiązkowo liczyli 1 m 80 cm. Historycy rosyjscy, jak Ka- ramzin, sugerują, że władczyni
używała ich w najbardziej prywatnych okolicznościach i że nie była zadowolona z ich usług.
W tym miejscu daję uroczyste słowo, że nie wiążę tych anegdot historycznych z Tomaszem i
zajmuję się jego rozmiarami dlatego, iż pasjonuje mnie pytanie, jak cechy fizyczne wpływają
na twórczość. Zastanawia mnie, czy wyjątkowy wzrost Raczka nie ma czegoś wspólnego z
jego traktowaniem sztuki teatru. Z właściwym mi brakiem taktu — jest to zresztą cecha,
której nie zamierzam się pozbyć — zwróciłem się o informacje do Raczka, który jednak
okazał dyskrecję co do siebie samego, tak że wszystko, co teraz napiszę, stanowi wyłącznie
moje własne przypuszczenia. Otóż Stanisławski w Pracy aktora nad sobą przywiązuje wy-
jątkową wagę do koncentracji wewnętrznej. Stanisławski opisuje złego aktora, który nie
potrafi się skupić, którego wyobraźnia się rozprasza i którego uwaga lata nerwowo na
wszystkie strony. Stanisławski przedstawia tę sytuację w postaci symbolicznych światełek,
które w trakcie gry migają aktorowi przed oczyma: sprawdza, czy sufler jest na miejscu, więc
zjawia się błysk tam, gdzie jest budka; boi się zapomnieć o szklance, którą za jakiś czas ma
wziąć do ręki, i widzi mignięcie tam, gdzie stoi ów rekwizyt; sprawdza, czy kolega, który ma
wejść
na scenę, czeka już, czy też nie, i wtedy „świeci mu się" w stronę kulis. Nagle zauważa, że w
pierwszym rzędzie siedzi krytyk
—
i wtedy tam zapala się kolosalna lampa, prawdziwy żyrandol, i zły aktor nie może już
do końca spektaklu oderwać się od owego fatalnego fotela na widowni.
Otóż Raczek, ze względu na swój wzrost, jest silnie widoczny, również gdy siedzi, i
niewykluczone, że już sama jego obecność psuła premierę po premierze, i może stąd się bra-
ło, że pisał on potem nieżyczliwie o licznych przedstawieniach, do których niepowodzenia
sam się przyczynił. Ale mogą też być inne rezultaty, które nie są łatwo uchwytne.
Mianowicie środowisko teatralne ma cechy, które ostro odróżniają je od wszystkich innych.
Freud twierdził, że teatr przyciąga osoby o mentalności „pożądliwej, lecz niepewnej siebie",
które pragną sukcesu, lecz czują się nie dość silne, są wyobcowane, a jednak chcą
dominować. Atmosfera teatru stwarza tu coś w rodzaju cieplarni, klubu, sztucznego salonu
dla owych wątłych, lecz upartych kwiatuszków. Ciekawe, że pomimo wstrząsów, jakie
przeszła kultura, ten klimat pozostał do dziś, być może podtrzymywany przez tych, którzy go
potrzebują. Toteż krytycy teatralni są zazwyczaj osobami wiekowymi, które płynnie przeszły
katastrofy naszych lat. Charakterystyczne pod tym względem — wciąż jeszcze, do dzisiaj
—
są premiery, na których bywa to samo znające się towarzystwo: podczas antraktu
wymienia się skinienia, rzucone zdania, stoi się w grupce, po czym przechodzi do innej, niby
na koktajlu w jakiejś ambasadzie, zaś powietrze jest nasycone wzajemną satysfakcją. Jestem
na to ciężko wrażliwy, ponieważ mam charakter odmienny i bliska mi jest kultura mrowiska
naszego wieku. Dlatego dobrze czuję się w kinie, w którym jest się zarazem i samotnym, i
związanym — ale anonimowo! — ze wszystkimi, których obok na sali film podświadomie
drąży, ponieważ kino jest psychoanalizą społeczną, lecz doznawaną w ciemności i w
milczeniu. Parokrotnie
w moim życiorysie zajmowałem się teatrem, skierowany przymusowo przez redakcję
pozbawioną chwilowo krytyka, i męczyłem się jak szczur w wannie: starałem się omijać pre-
miery i zabiegałem o miejsce z tyłu za kolumną, co mnie narażało na kłopoty, bo dyrekcje nie
lubią dawać miejscówek na zwykłe przedstawienia. Tak więc obecność Raczka, jako
młodego i w dodatku olbrzyma, zapewne budziła niepokój, jakby kosmita pojawił się wśród
towarzystwa z minionego stulecia. Wyobrażam go so- tjie podczas antraktu jako widocznego
z każdego korytarza, z szatniami włącznie. Toteż Raczek, mimo że przekonał do siebie
czytelników, spotykał się jednak z bezustannym odporem w środowisku, do czego
przyczyniał się sam jego wygląd. Thomas Wolfe, pisarz niemal u nas nie znany, może z po-
wodu wyjątkowych rozmiarów jego powieści, co utrudnia tłumaczenie, w Ameryce
traktowany jako jeden z klasyków tuż obok Hemingwaya i Faulknera, był olbrzymem
liczącym 1 m 98 cm i osądzał się jako kaleka, a swoją twórczość uważał za „pozbywanie się"
owego urazu: może dlatego zapisał aż paręnaście tysięcy stron. „Wszystko jest dla mnie za
małe — pisał Wolfe — jedzenia muszę brać dwie i trzy porcje, kuszet- ki w wagonach są nie
dla mnie i jeszcze gorzej jest z kobietami". Jednak najgorsze było dla niego poczucie, że
bezustannie znajduje się „gdzie indziej". Świat otaczający go był dla niego „bardziej odległy
niż Mars", właśnie dlatego, że jest tuż obok, i ma się poczucie, że wystarczy sięgnąć ręką, by
z niego korzystać, tymczasem za każdym razem trafia się na niewidoczne bariery. W każdej
chwili jest się nieznośnie blisko i jednocześnie nieznośnie daleko, a przecież tuż-tuż, ledwie o
parę centymetrów — tymczasem okazuje się, że wszystko jest nieużywalne. „Jest to
bezustanna niekomunikatywna samotność". „Odległości geograficzne uważane za wielkie są
właściwie bez znaczenia, bo wszędzie można dojechać; tymczasem przestrzenie rzeczywiście
nie do pokonania znajdują
się dla mnie w zasięgu dłoni". „Świat człowieka Uczącego 6 stóp 6 cali jest rozpaczliwie
pusty". „W dodatku nie ma dla niego ucieczki, choćby chciał; jest zarazem wygnańcem więź-
niem życia, które go ciągle i wszędzie dopada".
M
ASOCHIZM
Ż
EROMSKIEGO
To cierpienie było jednak dla Wolfe'a motorem twórczo- ści, bo postanowił sam sobie
stworzyć sztuczny świat, w którym mógłby się znaleźć, i napisał, dla własnego ratunku, owo
wspaniałe rozlewisko beletrystyczne. Wydaje mi się, że ciekawym polskim wypadkiem
podobnym Wolfe'owi jest Stefan Żeromski. Nie wszyscy jego czytelnicy zdają sobie sprawę,
że Żeromski był olbrzymiego wzrostu. Lechoń pisze o nim w pamiętnikach, że dostrzegał go
z odległości na ulicy, ponieważ Żeromski górował nad tłumem, głową i ramionami.
Dowiedziałem się o tym ze zdumieniem, ponieważ widziałem Żeromskiego przeciwnie, jako
drobnego, obolałego, umęczonego; zresztą jest ciekawe, że fotografował się z reguły na
siedząco i unikał okazywania swojego wzrostu, zaś wyraz twarzy miał zawsze cierpiący. Co
odpowiada też jego twórczości, na której podstawie wyobrażamy go sobie właśnie jako
niewielkiego wzrostu i obolałego; obraz psychiczny rzutuje tu na wizję fizyczną i tak Stalina
widzimy odwrotnie, jako postawnego i imponującego, gdy w rzeczywistości nie był duży.
Otóż jest możliwe, że Żeromski, podobnie jak Wolfe, odczuwał boleśnie niedostępność
świata tuż obok z powodu wzrostu, co jednak u niego objawiło się w inny sposób: jako ma-
sochizm. Był on nim zresztą dotknięty również w sensie dosłownym. Kolega, który
uczestniczył w redagowaniu Dzienni ków Żeromskiego, mówił mi, że są tam zapiski o
wizytach pisarza u dziewczyn publicznych, które na jego życzenie kłuły go szpilką.
Fragmenty te zostały usunięte z tekstu, który wydano w pruderyjnych latach pięćdziesiątych.
Ale masochizm Żeromskiego wybucha najdobitniej w jego twórczości. Scena
obsesyjnie powtarzająca się u niego to gwałt na kobiecie, do- konany na oczach zakochanego
w niej, lecz bezsilnego mężczyzny: tak jest w Udałym Walgierw, który przywiązany do słupa
musi patrzeć na pożycie ukochanej ze swoim najgorszym wrogiem, czy w trylogii Walka z
szatanem, gdzie cała banda, jeden po drugim, używa kolejno blondyny „o powłóczystych
włosach", czego świadkiem jest pobity przez nich jej cherlawy mąż, itp. No i oczywiście
masochizm moralny, którego szczytem są Ludzie bezdomni, rozstający się pod symboliczną
rozdartą sosną, mimo pochłaniającej ich miłości, bo połączenie się mogłoby im przeszkodzić
w posłannictwie. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego misja miałaby uniemożliwić
pieszczoty, a przecież książka ta, klasyk pedagogii narodowej, przyczyniła się do
psychologicznej impotencji Polaków.
Właściwości fizyczne są istotne i uważam, że krytyka nie dość na nie zwraca uwagę. Bywa,
że przejawiają się one w drobiazgach nie rzucających się w oczy, które jednak na koniec
nadają charakter dziełu sztukL Na przykład Tadeusz Borowski, który był drobny wzrostem,
pisze z reguły o dziewczynach, które zadają się z bohaterami jego nowel: „była nieco wyższa
od niego". Wkrótce potem osoba taka traktowana jest ze wzgardą, z cynizmem, a bywa, że i z
okrucieństwem, co skłoniło krytyków do stwierdzenia, że w świecie Borowskiego nie ma
miejsca na miłość. Taki pogląd na uczucia u Borowskiego może wynikać oczywiście z jego
wizji świata jako bezwzględnie nieludzkiego, ale może się tu też odbijać jego osobisty
kompleks: wobec kobiet „wyższych wzrostem" — nad którymi on jednak dominuje,
poniżając je. U Jerzego Andrzejewskiego, który był homoseksualistą, występuje często scena
mordowania młodego człowieka. Podczas okupacji, gdy Andrzejewski publikował swoje
nowele w drukach podziemnych, oczywiście anonimowo, znawcy rozpoznawali go od razu
po owych scenach gwałtownych śmierci
delikatnych wyrostków, co było opisane z niejakim babraniem się w szczegółach: „jego nogi
w agonii kopały bezsilnie piasek", „na ustach pojawiła się powolnie cieknąca strużka krwi",
itp. Na szczęście dla Andrzejewskiego Niemcy byli marnymi psychologami i nie studiowali
Zyda Freuda, dzięki czemu autor pozostał nie wykryty. Niemniej jego skłonność do wzru-
szania się cierpieniem młodzieńca wręcz jaskrawię rzuca się w oczy. Temat ten występu je
też u Iwaszkiewicza, przy tym przyczyną śmierci jest kobieta: w Matce Joannie od Aniołów
perwersyjna namiętność mniszki doprowadza do mordu dwóch młodych ludzi, w Ubraniu
prawie nowym egoistyczna chłopka zamęcza na śmierć męża suchotnika, w Lecie w No hant
pani Sand przyczynia się do zgonu Chopina, w Maskaradzie Puszkin ginie w rezultacie
puszczalstwa swojej żony; w Ikarze gestapowcy aresztują na ulicy młodego urodziwego
mężczyznę, pośród obojętnego dumu z przechodzącymi kobietami, co autorowi nasuwa
skojarzenie z obrazem Breughela, gdzie Ikar spada gdzieś z boku pejzażu, nie zauważony
przez nikogo. Być może wszystkim tym bohaterom powiodłoby się lepiej, gdyby nie
zadawali się z paniami.
P
ERŁA NA CZARNYM JEDWABIU
Ale przykładem najbardziej uderzającym, ze znanych mi, przeniesienia fizyczności na sztukę,
jest twórczość Józefa Gielniaka i Aleksandra Kobzdeja. Obydwaj oni przekształcili chorobę,
która ich zabiła, w dzieła, które pozostaną w naszej plastyce. Wpływ choroby na wyobraźnię
jest tajemniczy i niewiele o nim wiadomo. Freud próbował uchwycić ten mechanizm,
analizując sny związane z chorobą. Jego zdaniem, kształt cierpiącego organu zostaje
„przełożony" na obraz symboliczny, jednak podobny wyglądem, chore zęby mogą wystąpić
jako płot z desek, zaś kiszki zamienić się w kłąb węży, które usiłują obleźć bądź zadusić
śniącego. Freud uważał, że nasza podświadomość wie więcej o nas niż my sami
i daje nam sygnały co do szansy wyzdrowienia, która dla nas na trzeźwo jest nie znana; i tak,
jeśli uda nam się przeleźć przez płot we śnie bądź rozdeptać gady po nas pełzające, stanowi
to znak, że organizm się ocali, zaś jeśli we śnie się nie powiodło, może to zapowiadać
pogorszenie. Interpretacja ta wygląda na infantylną, jednak ciekawe, że przybliża się do
wypadku Gielniaka i Kobzdeja. Gielniak był chory na gruźlicę i większą część życia spędził
w sanatoriach. Otóż jego grafika wręcz narzuca skojarzenie z drążącą go chorobą, co zresztą
sugeruje sam artysta, dając tytuły takie jak Podróż dookoła karty gorączkowej. Na jego
linorytach często widnieje fantastyczny pejzaż, a w nim znajduje się rozległa fasada budynku,
zawsze symetrycznego: pośrodku figuruje wieża bądź kopuła, po prawej i lewej ciągną się
równoległe skrzydła; cała zaś wolna przestrzeń przed owym gmachem pokryta jest
roślinnością o ostrych konturach, pieniącą się niby na dnie morza, bądź też natłokiem
drobnych spiralnych kształtów zahaczających jeden o drugi albo znowu gąszczem krótkich
wijących się linijek, splątanych ze sobą kunsztownie niby na perskim ornamencie. Wydaje
się oczywiste, że obrazy te są aluzją do płuc, z ich symetrią, oraz do wypełniających je
prątków. Wypadek Kobzdeja jest bardziej zadziwiający. Gielniak znał swoją chorobę i
przenosił ją do swojej sztuki, natomiast choroba Kobzdeja była niespodzianką dla wszystkich
i zapewne dla niego samego. Jego żywotność, energia i pogoda były wyjątkowe w tym
środowisku raczej neurastenicznym, podobnie jak jego pasja towarzyska, sprawiająca, że był
otoczony istnym dworem przyjaciół. Jego nagłą chorobę traktowano jako okolicznościową i
oczekiwano z dnia na dzień wyzdrowienia, Kobzdej leżał w separatce w szpitalu przy Emilii
Plater i przyjmował delegacje znajomych.
W tym czasie uczestniczyliśmy co miesiąc, on, K.T. Toeplitz i ja, w audycji radiowej
omawiającej wydarzenia kulturalne.
Toeplitz i ja odwiedziliśmy go parę razy w trakcie choroby, planując kolejne wystąpienia.
Raz podczas takiej wizyty Kobzdej opowiedział swój sen. Śniła mu się rozpościerająca się
przed nim szeroka czarna płachta z miękkiego, falującego materiału: pośrodku niej
znajdowała się piękna perła o matowym blasku. Otóż — jak to bywa we śnie — Kobzdej
rozumiał konieczność, że musi przeskoczyć ową perłę, i starał się zebrać siły, by tego
dokonać, co jednak mu się nie udawało.
Gdy później dowiedziałem się o przyczynie śmierci Kobz- deja, ów sen nabrał znaczenia.
Kobzdej doznał przypadkowego zakażenia w organach trawienia, pojawił się tam wrzód,
który zoperowano. Jednak okazało się, że rozwija się też u niego cukrzyca: tym sposobem
cały jego organizm stał się jedną wielką hodowlą bakterii, odżywiających się glukozą, której
nie dawało się usunąć. Jego brzuch i kiszki zaczęły się rozkładać i procesu tego nie można
było już zatrzymać, a dat sze operacje stały się bezcelowe. O własnej swojej chorobie
Kobzdej mówił, że ma w brzuchu dziurę, która mu się ciągle zapełnia ropą. Pomyślałem
sobie wtedy, że owa perła ze snu pośrodku ciemnej materii oznaczała zatrucie pośrodku orga-
nizmu, a niemożność jej „przeskoczenia" zapowiadała przegraną.
Ale to nie wszystko. Ostatnia wystawa Kobzdeja w Zachęcie, na długo przed chorobą, kiedy,
dalibóg, wyglądał kwitnąco — jednak zaskoczyła jego gości. Nie było w tym zresztą nic
niezwykłego, ponieważ Kobzdej za każdym razem dawał próby nowe i był może najbardziej
dynamicznym, zmiennym, zaskakującym naszym malarzem abstrakcyjnym. Tym razem
zobaczyliśmy cykl płócien składających się z dwóch elementów: malowanego olejno oraz
plastycznego, ze specjalnej masy przymocowanej do blejtramu. Obrazy były podłużne,
pionowe, pokryte pasami równoległymi ostro zestawionych barw. Jednak pośrodku każdego
z nich znajdowała się szeroko rozwarta szpara, zrobiona w samym płótnie,
przez którą wylewał się kłąb bezładnych, nieregularnych, chaotycznych i gruzłowatych
elementów o kolorach wręcz pawich ukształtowanych przestrzennie, techniką bardziej
„rzeźbiarską" niż malarską, wykraczających poza granice obrazu, rozłażących się,
rozprzestrzeniających się poza jego ra- my. Ów niezwykły eksperyment Kobzdeja przyjęty
był przez niektórych jego amatorów krytycznie, jako zbyt ryzykownie niepowściągliwy,
napomykano o bałaganie kompozycyjnym, wykluczających się elementach, szoku
sprzecznych składników itp. Co do mnie, patrzyłem zachwycony: była to dla mnie nowa
eksplozja wyobraźni Kobzdeja, w której, jak zwykle u niego, łączyły się nierozerwalnie
energia, miłość do koloru oraz kpiarska, żywotna kpina wobec siebie samego. Dopiero po
jego śmierci okazało się, że było tam coś jeszcze: zdumiewające przeczucie, ostrzeżenie
organizmu, które przedostało się do jego sztuki.
TWARZE
P
OLITYCY I ICH MASKI
okazji wyborów samorządowych skarżono się, że nic nie
IHwiadomo o kandydatach. Ale czy jest o nich kiedykol- wiek wiadomo? Nieszczęsny
Tymiński, który omal nie został prezydentem, gdy wysunięto pretensję, że jest nieznany, od-
powiedział słusznie, że wszyscy politycy są tacy i że opinia łudzi się, jeżeli sądzi, że coś o
nich wie. Bywa, że dowiaduje się dopiero, gdy kończą kadencję. Kim był Adolf Hider czy w
wymiarze bardziej umiarkowanym Richard Nixon, ich wyborcy uświadomili sobie ze
znacznym opóźnieniem. Toteż teoretycy udzielający rad, bynajmniej nie uważają za najważ-
niejsze, by politycy rozgadywali się na swój temat. Walter Lipman, publicysta
wyspecjalizowany w zachodnim życiu parlamentarnym, uważał, że istotne jest, by kandydat
miał dobitną charakterystykę, łatwo uchwytną, zawierającą się w dwóch czy trzech słowach.
Gdy na spotkaniu przedwyborczym zapytano Churchilla, co zamierza, odpowiedział:
„Opierać się hideryzmowi", i unikał dalszego międlenia. Pod tym względem nasi zachowali
się akurat przeciwnie, czyli po partacku: każdy starał się rozmazać, rozetrzeć i zamglić, ile się
da, a więc „porządek", „sprawiedliwość", „szacunek
dla pracy" i tym podobne ogólniki, które w podobny sposób mógłby sformułować każdy
policjant na rogu, gdybyśmy wdali się z nim w konwersację. W rezultacie wyborcy zdani są
na fotografię jako główną informację; obejrzałem wówczas około osiemdziesięciu zdjęć.
Wnioski jednak były utrudnione, ponieważ portrety były typu paszportowego, to jest
pokazywały samą twarz bądź co najwyżej fragment torsu. Jest to ograniczenie. Byłem
przypadkowo we Francji w miesiącu wyborów prezydenta; kandydaci widnieli na
fotografiach w całej swojej postaci, w postawie stojącej. Giscard d'£staing na de biblioteki,
Mitterrand oparty ręką o biurko, przy tym obydwaj mieli miny, jakby już byli prezydentami i
pozowali do zdjęcia oficjalnego. Fotografia paszportowa ma zgoła inną psychologię.
Znajomy właściciel zakładu tak to określił: „Przy zdjęciu do celów osobistych klienci
zachowują się swobodnie, często nawet z nonszalancją, natomiast przy paszportowym starają
się wypaść jak najskromniej i nawet, paradoksalnie, być jak najmniej «widocznymi». Jest to
podświadome: zdjęcie jest przeznaczone do kontroli. Niektórzy, bezwiednie, przybierają
postawę, która ma budzić współczucie, a nawet litość. Czasem wręcz życzą sobie, by
ograniczyć się do twarzy i pokazywać możliwie niewiele ubrania — nie są zadowoleni, gdy
wypadają zbyt wesoło". Pamiętam dialog z jakiegoś filmu: „Co z tobą, Moniko, czy czujesz
się dobrze? Wyglądasz jak na zdjęciu paszportowym". Polityk ma do wyboru dwie postawy:
1. Jestem taki jak wy i rozumiem was; 2. Mam misję i potrafię ją wykonać. Fotografia
„mitterrandowska" obsługuje ów drugi wypadek, paszportowa zaś podkreśla obywatelską
zwyczajność, i taki też charakter miała nasza galeria kandydatów. Tu udało mi się dostrzec
pewne trendy. Na przykład zniknęły brody, które były typowe dla polityków z poprzednich
sezonów; być może miały one sugerować, że noszący zarost ma przeszłość podziemną, a
nawet
internowaną, bo osoby walczące mniej się golą. Broda nie jest jednak korzystna dla polityka,
który zabiega o popularność, ponieważ zasłania rysy twarzy i daje wrażenie ukrywania się.
Historyk starożytności Gibbon zwrócił uwagę, że cesarze rzymscy golili się w czasach, gdy
liczyli się z opinią, zaś zapuścili brody w okresie, gdy wybór ich zależał już tylko od ogra-
niczonego grona przywódców wojskowych. Podobnie działo się w wieku XIX: politycy nie
noszą bród, mimo że było to powszechnie przyjęte, a nawet stanowiło konieczność, twarz
wygolona oznaczała albo duchownego, albo profesjonalnego służącego, którzy wtedy byli
liczni. W innych branżach posiadanie zarostu było wręcz obowiązkiem. Nie zdajemy sobie
dzisiaj sprawy, w naszych czasach swobody ubraniowej, z ówczesnych rygorów co do stroju,
które ja sam pamiętam z dzieciństwa. Funkcja obywatela powinna być wtedy rozpoznawalna
po jego noszeniu się i osoby ubrane niewłaściwie narażały się na kłopoty. W Rosji carskiej
wręcz wszyscy byli mniej lub więcej umundurowani, w szczególności piastujący urzędy.
Nawet należący do wolnych zawodów nosili tzw. vic-mundiry, samą marynarkę z
dystynkcjami dodaną do stroju w pozostałych częściach cywilnego albo chociażby samą
czapkę, po której np. można było poznać kupców różnych gildii. Osobnik w normalnym
garniturze miał charakter wyzywający; zapewne tak jak u nas beatnik w swoim czasie.
Dostojewski w ten sposób opisuje prowokatora Swidrygajłowa w Zbrodni i karze.
Gdy dziś oglądamy portrety z wieku XIX, wydaje nam się dziwaczne, że nawet
najrozumniejsi nosili podobnie głupie brody, ale to było dla nich nie do uniknięcia. A jednak
politycy występowali z twarzą odsłoniętą, ponieważ sądzili, że ta otwartość daje im większą
szansę przekonania obywateli. Niektórzy, jak Disraeli albo Napoleon III, używali owłosienia
śladowego nie ukrywającego rysów, była to tzw. hiszpanka, zwana w mojej okolicy kozią
bródką. G.B. Shaw nosił sławną brodę do roku 1950, w którym zmarł, ale to dlatego,
ie miał twarz zniszczoną przez ospę i nie mógł się golić. Re- zygnacja z zarostu nie była
jedynym odstępstwem od mody, jakie robili politycy w przekonaniu, że tego wymaga ich
sukces. Eleganckim nakryciem głowy był wówczas cylinder, urządzenie w naszym odczuciu
pocieszne. Wzięło się ono stąd, że nasi przodkowie byli drobni wzrostem; ludzkość dopiero
ostatnio zrobiła się wyrośnięta. Bywa, że ze zdumieniem oglądamy w muzeach zbroje
rycerzy średniowiecznych: wyglądają, jakby nosili je dwunastoletni chłopcy. Otóż zadaniem
cylindra było podwyższyć dżentelmena, szczególnie wobec dam, które wtedy nie bywały
niższe niż panowie. Polityk również musiał używać cylindra, ale w III Republice Francuskiej
przyjęło się, że nie wkładał go na głowę, tylko trzymał w ręku, by nie wyglądać arogancko.
Zwyczaj ten miał decydujący wpływ na historię kina. Tak jest! Mianowicie przyczynił się do
powstania, z początkiem lat 60., jednego z najbardziej ożywczych kierunków w tej sztuce:
nowej fali. Jej pionierem był, paradoksalnie jak na ruch awangardo* wy, autor komedii
Jacques Tati. Był on adoratorem dawnej niemej farsy i rozpaczał, że przepadła z chwilą
wprowadzenia dźwięku. Panowała w niej dzika fantazja, która stała się niemożliwa w kinie
realistycznym i teatralnym, zaś taki właśnie był wtedy film mówiony. Otóż Tati trafił na
kronikę, w której ówczesny prezydent Francji Lebrun uroczyście kładł kamień węgielny.
Wręczono mu kielnię, by położył pierwszą cegłę, ale miał on cylinder, który musiał odłożyć.
Obrócił się więc do gwardzisty w galowym uniformie i w błyszczącym kasku, stojącego na
baczność. Ten jednak dał do rozumienia obłędnym spojrzeniem, że z wyciągniętą szablą nie
może podjąć się trzymania cylindra. Prezydent podał go więc stojącemu obok ministrowi,
który miał w ręku już swój własny. Widok ministra z dwoma cylindrami, gwardzisty zlanego
potem z przejęcia i prezydenta mocującego się z cegłą był taki, że sala dusiła się ze śmiechu,
przy tym — opowiada Tati
— operatorzy najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, jaką to farsę przypadkowo sfilmowali.
Ten wypadek uświadomił Tatie- mu, że motorem współczesnej komedii może być
najzwyklejsza obserwacja odruchów, przeciętnego zachowania się, po prostu byle czego. Tak
właśnie wyglądają komedie Tatiego: w Wakacjach pana Hulot plącze się w pensjonacie
kelner, który przez cały film nic nie mówi, lecz podaje talerze z miną tak wściekłą (bo on nie
ma wakacji!), że sam jego widok budzi śmiech. Był to wzór dla filmowców nowej fali, którzy
porzucili sztuczne atelier i przystąpili do przyglądania się codziennej potoczności. Na
fotografiach przedwyborczych rzadko który polityk nosi okulary, mimo że wielu robi
wrażenie krótkowzrocznych. W wypadku kobiety polityka może to być korzystne, bo płeć ta
uchodzi za emocjonalną i okulary mogą sugerować, że mamy do czynienia z osobą bardziej
rozważną. Na ogół jednak okulary robią wrażenie, że polityk niedowidzi, i wobec tego
słusznie stara się ich unikać, gdy pozuje do zdjęcia. Hitler nie pozwalał fotografować się w
okularach, zaś teksty, którymi posługiwał się publicznie, były pisane na maszynie o spe-
cjalnie powiększonych czcionkach. Również de Gaulle, który miał trudności z widzeniem,
nie nakładał szkieł; towarzyszył mu specjalny ochroniarz, który ostrzegał szeptem: „Uwaga,
stopień". Na temat krótkowzroczności de Gaulle'a był cały cykl anegdot. Dyrektor muzeum
oprowadza go: „Co za piękny Miró!" — wykrzykuje de Gaulle. „Nie, panie prezydencie, to
Klee" — prostuje dyrektor. „A to chyba Cćzan- ne?". „Nie, panie prezydencie, to Matisse".
„Ale tym razem poznałem! Te krzywe rysy! Picasso!". „Nie, panie prezydencie, to lustro". W
związku ze złym wzrokiem de Gaulle'a zdarzył się u nas konflikt. Jednym z nielicznych
polityków, kt6- rzy lekceważyli obowiązek ukrywania krótkowzroczności, był Gomułka:
określano go w narodzie „towarzysz w drucianych okularach". Zaś zasadą wtedy było
czytanie tekstu uprzednio
przygotowanego. Podobno jeden z ministrów, kładąc się wieczorem, wydobywał kartkę z
kieszeni szlafroka i sylabizował: „Dobranoc, Róziu". Według anegdoty, Gomułka zaczął jed-
no z wystąpień: „O-O-O-O-O", było to z okazji olimpiady i tyczyło symbolicznych pięciu
kółek — kontynentów, w nagłówku. Otóż, gdy de Gaulle przyjechał do Warszawy, wygłosił
na lotnisku przemówienie, które felietonista „Radaru" omówił żartobliwie: „Taki wielki mąż
stanu, a nie umie czytać, w dodatku ślepy", bo nie miał kartki ani okularów, co zostało po-
traktowane jako aluzja do naszego przywódcy, i ów kolega dostał zakaz pisania na pół roku.
Podobny los spotkał Kisiela, który został napiętnowany w pamiętnym przemówieniu w roku
1968, ponieważ stwierdził, że głównym naszym dorobkiem jest produkcja ciemniaków.
Kisiel podobno wyjaśniał, że był to błąd, bo miało być „ziemniaków", ale nie sposób było
sprostować, bo tekst potępienia stał się oficjalny. Rozgadałem się, ale wróćmy do fotografii.
Niestety, niewiele więcej ośmielę się powiedzieć, chociaż mógłbym, ale boję się represji, bo
dziś działają podobnie jak dawniej.' Ograniczę się więc do refleksji ogólnikowej. Jak już była
mowa, kandydaci starają się nie tyle przekonać nas do misji, ile upodobnić się do każdego z
nas. Z tego względu przed wyborami zabiegają o typowość: familijną, potoczną, tutejszą.
Głosujący widzi własne odbicie, tyle że uwyraźnione, podkreślone, reprezentacyjne.
Typowość ta ma odmiany, zależnie od przynależności. Najbardziej ogólnikowo określiłbym
to tak: tył godny szacunku, na zasadzie, że zdrowy, krwisty, z poczuciem zasobności:
prawica. Typ również podkreślający godność i budzący poważanie, ale mniej narzucający się,
może nawet cokolwiek zatarty, bardziej dyskretny (ale podkreślający tę dyskretność), z
akcentem „Europa, cywilizacja, wielki świat": Centrum. Typ intelektualny o tonacji „wiem
więcej, niż wyglądam", wyczuwa się niejaką przebiegłość, niby to ukrytą, ale która jednak się
pokazuje: lewica. Typ przebojowy „idziemy wprost
przed siebie": ludowcy. Na zakończenie pozwolę sobie przytoczyć wypowiedź Baudelaire'a.
Dziękował on komuś, kto stanął przed nim w przebraniu. „Oto prawdziwa uczciwość.
Ostrzega mnie: jestem w masce. Nie tak jak ci, którzy pokazują mi własne oblicze jako
odsłonięte, gdy to właśnie ono jest oszukańczą maską".
D
RAMAT MISTRZA BOKSU
leden z sukcesów czytelniczych na francuskim rynku księgarskim stanowił dokument
napisany przez byłego wówczas sześćdziesięcioletniego czempiona: „Mon match avec la vie"
(Mój mecz przeciw życiu) Georges'a Carpentiera. Stanowi on unikat: jest to spowiedź postaci
mitologicznej. Car- pentier, obok innego boksera, Amerykanina Dempseya oraz Lindbergha,
który pierwszy przeleciał Ocean Atlantycki, jest jedną z trzech najgłośniejszych postaci tzw.
The Golden Age of Sport (Złotego wieku sportu), obejmującego dobre czasy przed i po
pierwszej wojnie światowej do — mniej więcej — okresu „Wielkiego Kryzysu" (ok. 1930).
Mauriac przypuszcza, że Carpentier jest współczesnym Francuzem, znanym największej
ilości ludzi na zachodniej półkuli. Sława podobnych sportowców, wydęta do rozmiarów
histerycznych, jest dziełem instytucji propagandowych, wyspecjalizowanych w karmieniu
szerokich mas wartościami fikcyjnymi, jako to rekordami sportowymi, konkursami miss
piękności itd. Rekordsmani, wyniesieni w ten sposób na szczyt drabiny rozgłosu, stają się
niewolnikami formuły propagandowej, starannie pilnowanymi przez menażerów, i mówią
oraz piszą już tylko zdania zgodne z ustalonym dla nich mitem.
Wspomnienia Carpentiera stanowią tu rzadki wyjątek. Jest to rodzaj gorzkiego rachunku
sumienia, w którym stary czempion nie waha się odsłonić mało budujące sekrety swej
kariery, w szczególności kulisy tragicznego meczu z Batding Sikim w r. 1922. Spotkanie to
uchodziło dotychczas za jedną
z zagadek w historii sportu i było przedmiotem kontrowersji. Był to — wyznaje Carpentier
po 30 latach — mecz o wyniku przesądzonym z góry, ukartowany przez menażerów.
Wskutek przypadku zmienił się przewidywany przebieg spotkania i Carpentier w tej komedii
utracił mistrzostwo świata wagi średniej. Z klęski tej wyszedł też złamany moralnie, tak że
nigdy nie zdołał się już podnieść. Pamiętać trzeba, że ofiarą tego dramatu padł nie podrzędny
bokser, z trudem utrzymujący rodzinę przy życiu, ale jeden z najsławniejszych mistrzów w
kronikach sportowych, znany pod przydomkiem „prawdziwy dżentelmen ringu", wzór do
naśladowania dla milionów młodzieży — który mimo swej pozycji nie zdołał wyplątać się z
kombinacji rządzących sportem. Życiorys Carpentiera możemy uważać za przykładowy.
Wyjątkowa w nim jest tylko jego olśniewająca kariera. Carpentier pochodzi wszakże, tak jak
przygniatająca większość sportowców francuskich, z „Nordu" (z Lens), tj. prowincji kopalni
węgla. Brat jego już jako dwunastoletni chłopiec pracował po 10 godzin dziennie w kopalni,
co prawda „w otwartym szybie" (ustawa zabrania zatrudniania małoletnich pod ziemią).
Ekonomista prof. Gućrin podaje ciekawe wytłumaczenie faktu, dlaczego „czarna kraina" jest
wylęgarnią bokserów i piłkarzy, stanowiących dumę francuskich drużyn ligowych. Praca w
kopalniach Nordu i Pas-de-Calais jest ciężka wskutek przemieszania węgla z kamieniem, co
powoduje kurz osiadający na płucach, tak że górnicy wkrótce nabawiają się pylicy. W tych
warunkach do kopalni we Francji idzie tylko ten, kto musi (wielu Polaków i Włochów, którzy
również dochodzą w sporcie do sukcesów). Jedynym sposobem wyrwania się z kopalni jest
zrobienie kariery sportowej. Prawie 70 proc. zawodowych bokserów francuskich — również
siłaczy popisujących się na jarmarkach — pochodzi z Nordu. Kariera przeciętnego boksera
nie przynosi mu majątku i zaledwie jest on w stanie wykarmić rodzinę. Woli on
wszakże dać rozbijać sobie mięśnie i wyrywać ścięgna nalicz- nych, licho płatnych meczach
— zagrożony przekrwieniem mózgu i wczesną śmiercią — niż znosić katorżnicze warunki w
górnictwie francuskim.
Carpentier nie chcąc podzielić losu swego brata wybrał po- dobną drogę awansu życiowego.
W karierze pomógł mu prowincjonalny kierownik sali gimnastycznej Descamps, który
przyglądał się ze zdumieniem, jak dziesięcioletni Carpentier pobił na ulicy kupę wyrostków
starszych od niego. Przez parę lat chłopiec popisywał się na jarmarkach, pod patronatem
Descampsa, jako młodociany zawodowy bokser oraz „medium" (zgadywał pytania
postawione przez „hipnotyzera" — co było wcześniej starannie ukartowane). Carpentier nie
miał nigdy czasu na ukończenie szkoły i świadomie przygotowywał się do kariery
podwórkowego magika, w nadziei że w ten sposób przeżyje swoje lata. Był wszakże
fenomenalnie uzdolniony: w wieku 15 lat został mistrzem Francji wagi lekkiej, gdy miał lat
19 — mistrzem Europy wszystkich kategorii.
Carpentier był też ostatnim sportowcem, reprezentującym pewien typ życia,
charakterystyczny dla kończącego się okresu dobrobytu. Był uwielbiany w swojej ojczyźnie,
ponieważ, jak pisano o nim: „zachowywał się tak, jak Francuzi wyobrażają sobie
dżentelmena". „La belle Otóro" tancerka i sławna kurtyzana znana ze złośliwości, zaprosiła
go na obiad, po czym puściła plotkę, że Carpentier nie umie trzymać widelca. Carpentier
wyjaśnił, że zapatrzony w tak piękną kobietę może nie zwrócił dosyć uwagi na przybory do
jedzenia. Podobnie jak mieszczańska elita, opisana przez Prousta, Carpentier, w czarnym
meloniku, żółtych rękawiczkach i z laską o gałce z kości słoniowej, spacerował co rano po
Lasku Bulońskim. Podczas wojny zgłosił się na ochotnika do lotnictwa i zdobył krzyż „la
Croix de Guerre" w ciężkich walkach pod Verdim. Opiewali go poeci: Apollinaire poświęcił
mu wiersz, Mauriac pisał o nim, że Platon, gdyby szukał współbiesiadników do
Uczty wśród współczesnych, wybrałby Carpentiera, bo I grecki filozof cenił zalety ciała i
charakteru zarazem. Carpentier był też jedynym sportowcem — obok biegacza Nurmiego —
któremu wystawiono posąg za życia (dłuta Landowskiego).
Szowinizm francuski, który Carpentiera uważał za „swojego" sportowca, był również
motorem jego sławy. Mówiono, że był jedynym Francuzem, którego Anglicy traktowali se-
rio. Najbardziej arystokratyczny klub brytyjski zakupił mecz między Carpentierem a
mistrzem Anglii Wellsem. Na sali zasiadło 1 500 lordów, co do jednego ubranych we fraki, i
ani jednej kobiety (men only). Zapłacili oni ogromną sumę za widowisko, które trwało
zaledwie 50 sekund, bo Carpentier w tym czasie rozłożył Wellsa jednym ciosem w żołądek.
Na przyjęciu w pałacu St. James Carpentierowi rozsypały się papierosy, i dwaj przyszli
królowie, książę Walii (Edward VIII) i książę Yorku (Jerzy VI) zderzyli się głowami, żeby
mu je pozbierać. Carpentier wszakże, mimo pochlebstw lordów, zachował dumę narodową i
gdy w obecności króla Jerzego V ktoś wyraził przypuszczenie, że czempion ma w żyłach
krew angielską, Carpentier odparł: „Ja? Nigdy!", z takim obrzydzeniem, że monarcha do
końca wieczoru nie mógł się uspokoić ze śmiechu. Prasa francuska donosiła o tych snobi-
stycznych zdarzeniach czcionkami, jakimi zazwyczaj pisze się o trzęsieniach ziemi. Gdy 2
lipca 1921 r. Carpentier miał zmierzyć się z Amerykaninem Dempseyem, w jednym z naj-
głośniejszych meczów o mistrzostwo świata wagi najcięższej, prezydent Francji Millerand
prosił, by go z Nowego Jorku zawiadomiono telefonicznie o wyniku. Paryżanie wyszli na
ulice w oczekiwaniu na rezultat; samoloty krążące nad miastem miały wyrzucić kartki
czerwone w wypadku zwycięstwa Dempseya, zielone — Carpentiera. Mecz odbył się na
specjalnie zbudowanym stadionie na 120 000 miejsc. Carpentier pisze, że gdy wszedł na ring,
stał przez parę sekund jak ogłuszony, bo nigdy w życiu nie
widział tylu ludzi naraz. Jego przeciwnik Dempsey był istnym potworem, ważył o 12 kg
więcej od Carpentiera i był jednym z najsilniejszych „sierpowców" w dziejach boksu. Od
jednego ciosu złamał raz kontrpartnerowi szczękę w 13 miejscach. Już w drugiej rundzie
Dempsey zmiażdżył Car- pentierowi prawy kciuk. Pomimo bólu Carpentier bronił się długo i
został wreszcie pokonany przez knock-out. Dempsey zdobył tytuł mistrza świata i zachował
go przez 7 lat, co jest rzadkością w kromkach sportu.
Ta zaszczytna przegrana nie zmniejszyła sławy Carpentiera, tym więcej że zachował wciąż
tytuł mistrza wagi średnią. Klęskę prawdziwą — to znaczy moralną — stanowił zarówno dla
niego, jak dla reprezentowanego przezeń mitu — dopiero tragiczny mecz z Battling Sikim,
24 września 1922 r. W swoich wspomnieniach Carpentier odkrywa całą prawdę: on, bożysz-
cze stulecia, „prawdziwy rycerz ringu", któremu Churchill opowiadał anegdotki i na którego
stawiał prezydent Republiki — był li tylko figurą szachową w ręku potężnych koterii
finansujących życie sportowe Zachodu. Ponieważ menażerom potrzebny był pokaz
Carpentiera w Paryżu, gdzie czempion już dawno nie występował, postanowiono
zaaranżować rzekomy mecz „o mistrzostwo świata" w ogromnym stadionie Buffalo. Imprezę
organizował dziennik „L'Echo des Sports", własność potentata giełdowego Breyera. Udział w
fałszowanym meczu nie pasował do szlachetnej sylwetki Carpentiera, tak jak widziały go
miliony wielbicieli. Carpentier ugiął się jednak wobec woli menażerów, był bowiem zbyt
długo zawodowcem w ich ręku, by nie wiedzieć, ile może go kosztować opór. Przeciwnikiem
jego miał być Siki, Senegalczyk, który według umowy powinien był w piątej rundzie
symulować knock-out wskutek udanego ciosu Carpentiera. Mecz miał trwać długo (pięć
rund) na życzenie firmy, która nabyła prawo sfilmowania spotkania. Przeciwnik Carpentiera,
Battling Siki, był postacią ekscentryczną. Był on jednym z 22 dzieci ubogiego rolnika
murzyńskiego
z Senegalu. Do Europy przywiozła go stara i bogata Holen- derka, która się w nim zakochała.
Po jej śmierci Siki został siłaczem ulicznym, ale ponieważ był zdolny, zyskał sobie markę
jako zawodowy bokser. Głośny był ze swoich dziwactw. W restauracji zostawiał z reguły
napiwek dwa razy większy niż cały rachunek. Pewnego razu rozrzucił 20 000 franków
między manifestantów na ulicznym zebraniu. Przechadzał się po bulwarach, prowadząc na
smyczy trzy małe lewki pożyczone z zoo. Jedno z tych zwierząt pokaleczyło dziecko w
Lunaparku, co stało się przedmiotem przykrego procesu. Siki zginął w 1928 zamordowany w
Nowym Jorku pod linią metra nadziemnego, z wyroku bandy gangsterskiej. Siki nie
dotrzymywał z reguły zobowiązań i wbrew umowie kładł przez lco. młodych bokserów,
których nowojorscy gangsterzy pragnęli lansować. Morderca Sikiego strzelał do niego co
minuta, za każdym razem, gdy przechodził pociąg metra, co zagłuszało wystrzał. Ciało
Sikiego, zamordowanego w ten sposób „na raty", znaleziono w rynsztoku podziurawione jak
sito. Tę więc postać, charakterystyczną dla „nowego stylu" w sporcie zachodnim,
zamerykanizowanym po wojnie, miał przeciw sobie Carpentier, przedstawiciel „starej
dżentelmeńskiej szkoły"- Obydwa style — stary i nowy — zetknęły się na terenie
nieuczciwej, sfingowanej kombinacji stanowiącej zaplecze organizacyjne sportu, bez
względu na „style" i mity. Carpentier zapewnia, że mógł położyć Sikiego przez k.o. jednym
ciosem. W ciągu trzech pierwszych rund Siki, ogarnięty panicznym strachem, nie wykonał
jednego gestu i nietknięty przez Carpentiera kładł się co chwila na podłodze, tak że sędzia za-
groził mu dyskwalifikacją. Carpentier musiał dokonywać cudów, by sam jeden stworzyć
złudzenie walki, tańcząc dokoła zmartwiałego przeciwnika; publiczność zaczęła się jednak
niepokoić. W czwartej rundzie widząc, że Siki odkrywa się całkowicie, Carpentier, pragnąc
go zmobilizować do grania komedii, udał cios z boku i odsłonił się również. Wówczas Siki,
przez zwykły odruch strachu, nagle ugodził Carpentiera tak potężnym „prostym", że mistrz
świata upadł na chwilę na deski. Ta niespodzianka rozjuszyła Carpentiera; gniew jest jed' nak
zawsze szkodliwy dla boksera i Carpentier, atakując Si- kiego z nieopanowaną wściekłością,
wyłamał sobie prawą rękę na czaszce Murzyna. Menażer Sikiego zerwał wówczas zo-
bowiązanie, krzycząc: „Wal go, to kaleka!", Siki nabrał pewności siebie i zmasakrował
bezbronnego Carpentiera. Wyniesiono go z ringu nieprzytomnego, okrwawionego, ze
zwisającym językiem; trzeba było wezwać pluton policji, by go ochronić przed oburzonymi i
zawiedzionymi entuzjastami, którzy dosłownie opluli go od stóp do głów, tak że pokryty był
śliną. Ale był to dopiero początek skandalu. Sędzia mimo wszystko ogłosił Carpentiera
zwycięzcą, dyskwalifikując Sikiego za rzekome „podstawienie nogi". Rozgniewam widzowie
odmówili opuszczenia stadionu i zaczęli demolować krzesła. Trzeba było w pośpiechu
wzywać specjalną komisję, która zdezawuowała sędziego i ogłosiła Sikiego mistrzem świata.
Carpentier stał się ofiarą moralną tego machinacyjnego meczu. Menażerzy nie dopuścili
bowiem do ujawnienia prawdy i dopiero Carpentier odkrył ją w swoim pamiętniku. „UAu-
to", dziennik konkurencyjny wobec „UEcho des Sports", które zorganizowało spotkanie,
obrzucił Carpentiera błotem. Odezwanie się Carpentiera przed rozpoczęciem meczu:
„Spieszmy się, bo zacznie padać", przeszło do kroniki jako przykład zadufania i stało się
przysłowiem w prasie sportowej. Carpentier był skończony jako zawodnik. Wkrótce też
znalazł się w kłopotach pieniężnych — on, który brał setki tysięcy za byle występ.
„Czempion nie bogaci się nigdy" — pisze z goryczą Carpentier; im więcej staje się głośny,
tym bardziej rosną jego wydatki pod presją menażerów dbających o reklamę. Carpentier
musiał np. nabyć samochód pokryty srebrem, by nie dać się zdystansować w przepychu
innym mistrzom boksu (Ray Robinson miał auto z różowej emalii).
Carpentiera uratowały filmy, które przyniosły mu pewien dochód, za co nabył bar i żył z
niego jako „kawiarniarz". Na końcu swojej książki bohater „Złotego wieku sportu" pisze, co
sądzi o dzisiejszym boksie. „Szkoła amerykańska zmieniła boks w bójkę uliczną,
wyczerpującą i jałową. Uczy się publiczność, by podziwiała nie taktykę i inteligencję, nie
ładny styl, ale uparte tłuczenie połączone z rozlewem krwi. Walka przestała być pięknym
widowiskiem, gdzie k.o. jest przygotowaną i wypracowaną pointą, ale zmieniła się w bez-
płodne, buchalteryjne liczenie punktów, w mechaniczny konkurs siły, niby w jarmarcznej
zabawie »w młoty«". Surowa opinia Carpentiera o sporcie na Zachodzie ma tym większą
doniosłość, że pochodzi od jednej z najbardziej okrzyczanych postaci w dziejach sportu,
szczerość zaś i powaga, z jaką demaskuje on swój własny mit wobec milionów wielbicieli,
świadczy, że ci, którzy uważali tego niedoszłego górnika za „ostatniego dżentelmena ringu",
nie mylili się może tak bardzo.
S
KANDAL NA NAJWYŻSZEJ GÓRZE ŚWIATA
Zdobycie Mount Everestu przez ekipę brytyjskich wspinaczy wysokogórskich, po latach
daremnych usiłowań ze strony alpinistów francuskich, szwajcarskich, niemieckich itd. —
zamiast wywołać entuzjazm — stało się przyczyną polemiki, która ciągnęła się tygodniami.
Rozpoczęło się od zagadnienia, kto pierwszy wszedł na Eve- rest: Anglik Hillary czy
Tybetańczyk, obywatel Nepalu, Ten- sing? Z tych dwóch bowiem wspinaczy, brytyjskiego
Nowozelandczyka i miejscowego przewodnika — Azjaty, składał się patrol, któremu udało
się postawić nogę na szczycie. Obydwaj sportowcy należeli do dwudziestoosobowej
wyprawy, zorganizowanej przez pułkownika Hunta. Poprzedniego dnia przed zdobyciem
Everestu Hunt skierował na ostatni odcinek dwóch Anglików, Evansa i Bourdillona, którzy
powrócili do
obozu w stanie krańcowego wyczerpania, nie zdoławszy pokonać 100 metrów dzielących ich
od celu. Udało się to dopiero nazajutrz Hillary'emu i Tensingowi, jednemu z pomocniczych
tragarzy, „człowiekowi wynajętemu" — jak go określił organ brytyjskich alpinistów, usiłując
pomniejszyć znaczenie jego udziału.
Kimże jest ów czterdziestoletni Nepalczyk — czy też Hindus (bo zarówno Nepal, jak Indie
przyznają się do niego dzisiaj, gdy zdobył sławę), syn półkoczowniczego plemienia, żyjący w
jednej izbie z żoną i dwiema dorosłymi córkami, nie zarabiający więcej niż 400 dolarów. W
wywiadzie udzielonym korespondentowi „Life'u" Tensing opowiada o sobie łamaną
angielszczyzną: „Ja rzadko w domu z rodziną. Sześć miesięcy w roku. W ostatnim roku tylko
cztery miesiące. Ja nie lubić tego. Ale nie umieć innej pracy, tylko wspinać się. Sam jeden
pracować w mojej rodzinie. Ja mieć żonę, córki. One dobre, ale biedne. My nie mieć ani
domu, ani ziemi i mało pieniędzy. Rodzina głodować, gdy ja się nie wspinać". Tensing nie
umie czytać, potrafi tylko nakreślić swoje nazwisko. Takiemu więc nędzarzowi, który na
dodatek nie jest obywatelem brytyjskim, królowa Elżbieta nie mogła nadać szlachectwa,
przypadłego w udziale Hillary*emu i dowódcy wyprawy, płk. Huntowi, po ich wyczynie
(„Picture Post" zamieszcza zdjęcie z podpisem: „Sir Edmund Hillary... zdobywca Everestu"
itd.).
Wiadomość o tym pominięciu w odznaczeniu wywołała reakcję nacjonalizmu azjatyckiego w
Indiach: prasa hinduska podała wiadomość, że Tensing wszedł na szczyt pierwszy i wciągnął
wyczerpanego Hillary'ego na sznurze (czemu Tensing zaprzeczył). Pandit Nehru
demonstracyjnie udzielił Tensingowi wysokiego orderu „za zasługi cywilne"; zabrał z kolei
głos przywódca ekipy płk Hunt, specjalista od walk wysokogórskich później przydzielony do
sztabu SHAPE (armii atlantyckiej), twierdząc, że zdobycie Everestu jest zasługą
Hillary'ego, zaś Tensing był podrzędnym statystą. Miejscowy związek tragarzy Nepalczyków
złożył oświadczenie, że angielscy wspinacze, w przeciwieństwie do francuskich, zaopa-
trywali żółtych przewodników w gorszy ekwipunek przeciwko mrozowi, uniemożliwiając im
swobodę ruchów. W tej żenującej dyskusji uderza eleganckie zachowanie się analfabety
Tensinga wobec szowinistycznych i tak mało taktownych lordów. Na pytanie reportera, jakiej
jest narodowości — wobec sporu Nepalu i Indii o niego — Tensing wyjaśnia, że uważa się za
syna obydwu tych krajów i że na Mount Everest zostawił zarówno flagę nepalską, jak
hinduską, oraz ONZ. (Hillary zatknął brytyjską). Gdy pytają go, kto stanął pierwszy na
szczycie, Tensing odpowiada: „To może sprawić kłopoty. Jeśli ja powiedzieć: Hillary
pierwszy, naród indyjski, nepalski być nieszczęśliwy (unhappy). Jeśli ja powiedzieć: ja
pierwszy, europejski naród być nieszczęśliwy. Jeśli pan pozwoli, ja powiedzieć: my razem
dojść w tym samym czasie. Jeśli pan tak napisać, nie będzie kłopotu". Przyznać trzeba, że
Tensing znalazł godnego siebie partnera w Hilla- rym. Na pytanie, dlaczego wszedł na
Everest, Hillary (który z zawodu jest hodowcą pszczół) odpowiada: „Bo był na drodze", gdy
zagadnięto go zaś, kto był pierwszy, Hillary mówi: „Nie pamiętam". „Poza tymi dwoma
lakonicznymi zdaniami — pisze reporter — nie zdołaliśmy wydusić z niego nic prócz
szerokiego uśmiechu". Wobec upartego milczenia obydwóch zdobywców Everestu nigdy nie
będziemy zapewne widzieli, czy na najwyższym szczycie świata pierwszy stanął Azjata, czy
Europejczyk. Pytanie to jest zresztą niedorzeczne z punktu widzenia tradycji alpinistycznej,
która zwycięstwo przyznaje wspólnie wspinaczom powiązanym jednym sznurem podczas
wchodzenia. Wejście na Everest jest rezultatem doświadczenia, wysiłku, dzielności obydwu;
i nie tylko ich. Gdyby nie dziesiątki wypraw, trwających od lat, sukces Tensinga i Hillary ego
byłby
niemożliwy. Gdy jednak czytamy sensacyjne sprawozdania w prasie zachodniej,
uświadamiamy sobie ze zdumieniem, że bohaterstwo zdobywców Gverestu było daremne —
że raczej należałoby ich nazwać ofiarami dziwacznej i bezużytecznej manii rekordów.
Jakie bowiem znaczenie ma dla ludzkości zdobycie Evere- stu? Tryumf ten został okupiony
wielkimi stratami. Jeden ze sprawozdawców przyrównuje wspinaczkę na Everest do utrzy-
mania przyczółka mostowego w czasie wojny. By przenieść zapasy, zużyte przez wyprawę
płk. Hunta, trzeba było przeszło dwustu tragarzy, rozbito osiem kolejnych obozów-etapów na
rozmaitych wysokościach. Podobnych ekspedycji było dziesiątki; począwszy od roku 1922
siedem z nich dotarło do przedostatniego etapu, nie zdoławszy się jednak utrzymać. W ciągu
33 lat na Evereście zginęło tragicznie 16 „białych" wspinaczy (statystyka nie podaje strat
wśród tragarzy); dziesiątki innych zrujnowało tu zdrowie, zostając kalekami wskutek
amputacji kończyn po odmrożeniu. Na szczycie panują warunki podobne jak na Marsie.
Niebo jest tu zawsze ciemne, gwiazdy świecą podczas dnia. Ciśnienie jest mniejsze
O dwie trzecie niż na poziomie morza. Są to warunki, jakie znieść mogą tylko mężczyźni b.
silni, w wieku od 30 do 40 lat. Brak denu powoduje gwałtowną reakcję w organizmie, który
produkuje nadmierną ilość czerwonych ciałek krwi (6 i pół miliona zamiast 5 milionów na
cm sześcienny). Następuje zgęszczenie krwi i jej zwolniony obieg; mięśnie się rozluźniają,
palce sztywnieją, twarz staje się czarna. Przeżuwanie i łykanie staje się tak trudne, że
wspinacze odżywiają się wyłącznie mlekiem skondensowanym i sokiem z owoców. Senność
i bezustanny kaszel dręczy każdego, kto dotarł do 8 000 m wysokości; wola słabnie,
inteligencja się zaciera wskutek braku dopływu krwi do mózgu. Erie Shipton, jeden ze wspi-
naczy na Everest, opowiada, że schodząc z etapu stracił nagle możność porozumiewania się;
gdy chciał powiedzieć po
powrocie do obozu: „Dajcie mi herbaty", z ust jego wyszedł bełkot: „Tramwaj, kot, położyć".
Stan ten trwał wiele godzin; towarzysze jego sądzili, że oszalał.
Los ten — szaleństwo — nie jest obcy wspinaczom na Eve- rest; jego ofiarą stał się Maurice
Wilson w 1935 r., którego zwłoki znalazła ekspedycja Shiptona. Wilson w ataku de* mencji
postanowił wejść na Everest „sam jeden" i zginął z wyczerpania na wysokości 6 400 m. Bez
tych ofiar niemożliwy byłby sukces Tensinga i Hillary'ego; francuski alpinista Baleine pisze,
że dosłownie „weszli oni po plecach swoich poprzedników". Tensing opowiada zresztą, że na
kilka metrów przed szczytem ogarnęło ich takie osłabienie, że wzgórek śniegu wydał im się
przeszkodą nie do przebycia, i na jego przejście stracili więcej czasu niż na cały etap,
poświęcając wiele minut na jeden powolny ruch nogą.
Co przynoszą zdobywcy Everestu ze szczytu osiągniętego tak krwawym wysiłkiem? Byli oni
na „dachu świata" około 15 minut i wykonali 6 zdjęć przełęczy himalajskich, widzianych ze
szczytu. Zdjęcia nie są wyraźne; Hillary wyjaśnia, że maska od butli z tlenem oraz okulary
ochronne — których nie mógł zdjąć, bo natychmiast zostałby oślepiony przez miliardy
kryształków lodowych, wirujących w powietrzu — uniemożliwiły mu precyzyjne
fotografowanie. Prof. Dunadt, członek paryskiego Instytutu Geograficznego pisze, że zna-
czenie zdobycia Everestu z punktu widzenia naukowego jest żadne. Od dawna posiadamy
dokładne zdjęcia Everestu i okolicy z samolotu bez trudu przelatującego Himalaje. Dunadt
zarzuca organizatorom wyprawy, że nie dokonali pomiarów meteorologicznych — co
zresztą, jak sam wyjaśnia, było niemożliwe, ponieważ nie zdołaliby wnieść na szczyt
aparatów pomiarowych, na dodatek nie są uczonymi, lecz sportowcami („żaden ze znanych
mi specjalistów nie rozporządza siłami fizycznymi dostatecznymi, by pokusić się o to-
warzyszenie zawodowym wspinaczom").
„Prawdopodobnie nikt już nie wejdzie na Everest — pisze francuski alpinista Baleine. —
Któż chciałby znowu utopić miliony w tym daremnym przedsięwzięciu? Mógłby to tylko
zrobić alpinista-sportowiec, żądny palmy pierwszeństwa. Prawdę mówiąc, sukces Hillary'ego
i Tensinga oznacza koniec alpinizmu!". Zdanie to odsłania nonsens bohaterstwa zdobywców
Everestu. Nie byli oni pionierami nauki ani awangardą ludzkości pragnącej umocnić się na
niedostępnych krańcach świata; jedynym rezultatem ich wyprawy jest satysfakcja, że
„myśmy tam weszli", oraz rozgłos w sensacyjnej prasie. Zdobycia Everestu nie można żadną
miarą porównać np. z przelotem przez Adantyk Lindbergha, który utorował drogę no-
woczesnemu lotnictwu. Na dodatek pierwszeństwo ich jest wątpliwe, nigdy bowiem nie
będzie wiadomo, czy na Everest nie weszli przed nimi w czerwcu 1924 roku lrvine i Malory,
których widziano z obozu VII, gdy byli tuż przed celem. Nie wrócili oni nigdy; w siedem lat
potem znaleziono czekan Malory'ego, rzucony pod takim kątem, że jego dojście do szczytu
mogło wydać się pewne.
W świetle dziwacznej polemiki, rozgorzałej dokoła zdobycia Everestu, postaci dwóch
wspinaczy budzą raczej współczucie niż entuzjazm. Są to ludzie uparci, wytrzymali,
odważni, którzy zaryzykowali skórę w służbie chimery rekordu. Umiejętność karmienia
publiczności fikcyjnymi wartościami jako to wyczynami sportowymi, wdziękiem gwiazd
filmowych, reklamami o powierzchni wielu kilometrów — została doprowadzona do
doskonałości. Kto wie, czy jedynym konkretnym rezultatem zdobycia Everestu nie będzie
powstanie nowych perfum, reklamowanych na stronicach „Life'u" i „Picture Post":
„BOUQUET MOUNT-EVEREST"! Chyba... że ma rację alpinista francuski F. Germain,
który pociesza się w osobliwy sposób: „Everest, jak udowodnił prof. Wyss, podwyższa się
stale i wkrótce osiągnie 9 050 m; wtedy będzie można zdobyć go po raz drugi, jako szczyt
zupełnie nowy!".
Wśród tego zgiełku sensacji najrozsądniejsza wydaje się postawa Tensinga, który ryzykuje co
prawda życie, ale robi to, by utrzymać rodzinę. W jego słowach surowych i prymitywnych
wydaje się być ukryta nagana pod adresem maniaków zdobycia Everestu: „Wspinać się na
górę, to znaczy być bliżej Buddy. Ja nie czuć tak jak angielscy sahibowie, którzy mówić, że
chcą zdobyć górę (conąuer). Ja czuć, jakby robić pielgrzymkę, bo taki los mi wypadł".
K
LĘSKA
A
NDRE
C
ITROENA
|e Francji odbył się ciekawy proces literacki. Rodzina BCitroena,
własnego fabrykanta samochodów oraz jego spadkobiercy handlowi żądają wycofania
książki La Tragedie d'Andrć Citroen, napisanej przez młodego powieś- ciopisarza, Silvain
Reinera. Polemika ta przynosi niespodziewane rewelacje na temat walki francuskiego
przemysłu z międzynarodowymi trustami, walki przegranej przez indywidualistów takich jak
CitroSn. Odkrycie tej klęski nie leżało bynajmniej w zamiarach ani Reinera, ani jego
wydawcy, zaś następcom Citroena było wręcz nie na rękę; sprawa została wywleczona
wskutek przypadku, tj. dzięki uporowi pisarza, który postanowił opracować monografię
Citroena. U genezy tej afery znajduje się ambitne zamówienie literackie. Wydawnictwo
Amiot-Dumont, specjalizujące się w wielkich problemach współczesnych, postanowiło
opracować cykl „przykładowych życiorysów", jakie w literaturze amerykańskiej istnieją od
lat w postaci książek o Fordzie, Rockefellerze, Edisonie itp. Do podobnej hagiografii
nadawał się przede wszystkim Andrć Citroen, jeden z nielicznych współczesnych
przemysłowców, który zasłużył na miejsce w encyklopedii Larousse'a. — „...Francuski inży-
nier konstruktor (1878—1935), wynalazca nowego systemu transmisji, założyciel jednej z
największych fabryk samochodów; rozpoczął pierwszy we Francji produkcję seryjną".
Wydawca porozumiał się z pisarzem, Józefem Kesselem, nakłaniając go do przygotowania
monografii Citroena. Kessel się zgodził i zwrócił się z kolei do Reinera, traktując go — jak
się późnią okazało — jako „murzyna literackiego", mającego zebrać materiały do książki,
która nosiłaby podpis Kessela. Reiner miał 30 lat i był autorem powieści Le piano du bou-
rreau (Fortepian kata), gdzie daje analizę romantycznej miłości skontrastowanej z warunkami
życia współczesnego. Mimo że krytyka przyznała mu talent, Reiner, podobnie jak wielu
innych, nie był w stanie utrzymać się z pióra i podejmował się przypadkowych zajęć; był
murarzem, potem agentem ubezpieczeniowym, nauczycielem w sierocińcu, kasjerem, sprze-
dawał lody w Brukseli, prowadził wreszcie w piśmie dla głuchoniemych rubrykę „Poczta
serc opuszczonych". Gdy Kessel go poznał, Reiner ubrany w barwną liberię pełnił funkcje
maitre d'hótel w nocnym lokalu rozrywkowym.
Współpraca przy monografii Citroena stała się dla Reinera szansą życiową, której pisarz nie
chciał porzucić. Kessel polecił Reinerowi zebrać dokumentację. Okazało się wówczas, że
postać Citroena okryta jest niezrozumiałą tajemnicą. Prócz wzmianki w encyklopedii
Larousse'a Reiner nie znalazł dosłownie nic, ani jednej broszury, ani jednego artykułu —
zaledwie parę teczek protokołów z posiedzeń rady nadzorczej zakładów Citroena,
omawiających błahe sprawy administracyjne, złożonych po śmierci przemysłowca w
Biblioth- eque Nationale. Jeden z recenzentów książki Reinera pisze: „Człowiek, którego
nazwisko błyszczy na reklamach samochodowych w najmniejszych miasteczkach
francuskich oraz widnieje na skrzyżowaniach autostrad całego świata, jest bardziej nieznany
niż faraon zmarły przed trzydziestu wiekami".
Mogło się wydawać, że w ciągu 20 lat od śmierci Citroena (w roku 1935) celowo zatarto
wszystkie ślady po przemysłowcu. Wobec braku dokumentów Kessel zniechęcony wycofał
się z zamiaru napisania książki. Wydawnictwo zwróciło się
jeszcze do dwóch autorów, specjalistów od reportażu, lecz obydwaj uznali, że są bezsilni
wobec muru milczenia wokół Citroena. Ale Reiner, „murzyn" Kessela, który wciągnął się
tymczasem w sprawę, nie chcąc powracać do liberii, podjął się doprowadzić dzieło do końca.
Było to na jesieni 1952 roku; w ciągu dwóch następnych lat Reiner z uporem zbierał
wiadomości o Citroenie. „Wszędzie napotykałem nieprzeniknioną ścianę, przyjmowano mnie
z zaciśniętymi ustami. Czułem się jak detektyw, na próżno usiłujący wykryć tajemnicę
wielkiego zbrodniarza. Nie mogłem pojąć przyczyny tego spisku milczenia. Praca moja stała
się podobna do wyprawy na nieznane tereny dorzecza Amazonki".
Reiner zwrócił się przede wszystkim do żony Citroena; pisał do niej łącznie piętnaście razy z
prośbą o przyjęcie, za każdym razem spotykała go odmowa. Udał się następnie do młodszego
syna Citroena, Bernarda, który się zajmuje literaturą (wydał zbiór wierszy), oraz do córki
Jacąueline; oboje go odprawili. Starszy syn Citroena, inżynier podobnie jak ojciec, przyjął
pisarza, ale udzielił mu demonstracyjnej odpowiedzi: „Nie pamiętam nic o moim ojcu".
Widząc, że niczego nie dowie się od rodziny, Reiner chwycił się innego, niezwykłego
sposobu; dał ogłoszenie do prasy: „Poszukuję wszystkich, którzy znali Andrć Citroena,
Otrzymał 1 500 zgłoszeń; w ciągu następnego roku Reiner podróżował po Francji,
przeprowadzając wywiady z autorami listów, robotnikami, inżynierami, handlowcami, którzy
współpracowali z Citroenem. Tak z wolna narastał reportaż na zasadzie — jak pisze Reiner
— „kuli śniegowej" (boule de neige). Jego rozmówcy kierowali go do następnych informa-
torów, których z trudem wyszukiwał; jeździł do Tunisu, gdzie się osiedlił jeden z towarzyszy
Citroena; wertował listy wyborców w małych miejscowościach, by znaleźć adresy za-
pomnianych znajomych Citroena. Wszystkie informacje
Reinera pochodzą od ludzi, którzy się przelotnie stykali z Ci* ^m troenem w trakcie pracy; w
ten sposób powstawał portret przemysłowca widziany „od dołu". U „góry" Reiner spoty- kał
się stale z tą samą zmową milczenia. Prosił o rozmowę „papieża poezji katolickiej" Paula
Claudela, który bywał często u Citroena. Sekretarz poety udzielił Reinerowi odpowiedzi w
pretensjonalnym „claudelowskim" stylu: „Mistrz myśli tylko o tym, o czym chce myśleć, zaś
o Citroenie nie myśli już nic". W zarządzie fabryki założonej przez Citroena odprawiono
Reinera z następującym komentarzem: „Pan Citroen zmarł w roku 1935, zaś jego zakłady
zostały przejęte przez firmę Michelin. Wszystkie archiwa Citroena spłonęły w czasie
bombardowania Paryża w roku 1940".
Po dwóch latach Reiner, dzięki uporowi, zgromadził 25 kg listów i przeszło 60 kg notatek
zebranych od rozmówców. Z materiałów tych odtworzył życie Citroena, miesiąc po miesiącu,
i na jesieni 1954 r. wydał biografię przemysłowca (550 stron). Spadkobiercy Citroena z
miejsca wytoczyli proces. Ponieważ książka nie tylko nie zawierała nic uwłaczającego, ale
przeciwnie, stanowiła gloryfikację Citroena — nie istniał prawny powód do konfiskaty
nakładu. Oskarżyciele starali się, przy pomocy presji moralnej, nakłonić wydawcę do
dobrowolnego wycofania książki. Żądali odszkodowania 2 500 franków za każdy
rozpowszechniony tom, czyli pięć razy więcej niż cena monografii. Ponieważ sprzedano 38
tysięcy nakładu, pretensja oskarżycieli reprezentowała sumę 95 milionów franków.
Pretekstem formalnym procesu było żądanie usunięcia 4 900 słów spośród 240 000 składają-
cych się na książkę. Idzie tu o informacje o życiu prywatnym Citroena: że kochał się
beznadziejnie w swojej brzydkiej sekretarce, która wolała futbolistę, i że umieścił na wieży
Eiffla swoje nazwisko — reklamę firmy literami o wielometrowych rozmiarach,
oświetlonych setkami żarówek — wyłącznie, by zaimponować dziewczynie. Poza tą plotką
o charakterze intymnym oskarżyciele domagali się skreślenia zwrotów zupełnie błahych,
tyczących rodziny przemysłowca, np. „W tym czasie pani Citroen wycofała się z życia
towarzyskiego".
Jest oczywiste, że sprawy osobiste były pretekstem do utrącenia książki, czego inaczej
dokonać nie sposób, ponieważ sąd może uwzględnić jedynie urazę prywatną jako ewentualny
— i to nie dość wystarczający — powód do konfiskaty. Nie wydaje się możliwe, by
rozpętano wielką kampanię przeciwko książce li tylko z powodu tak błahego, jak parę
anegdot o nieszczęśliwej miłości CitroSna, skoro podawanie drastycznych plotek nie tylko po
śmierci, ale i za życia delikwentów, należy do potocznej praktyki prasy francuskiej. Jest
jasne, że celem oskarżycieli — należała do nich nie tylko rodzina Citroena, ale i firma
Micheiin, która przejęła jego fabrykę — jest likwidacja książki w ogóle oraz stłumienie
zainteresowania dla postaci Citroena. „Zmowa milczenia", na którą się natknął Reiner,
oznacza po prostu, że wielki biznes francuski uważa gloryfikowanie Citroena za niewłaściwe.
Dlaczego? Książka Reinera nie przynosi wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie. Nad
monografią zaciążyło, że oparta jest na materiałach „od dołu" i podaje fakty, gesty,
posunięcia, nie wykrywając motywów, które je spowodowały. Citroen przedstawiony jest
tutaj jako ruchliwy pionier przemysłu, zrujnowany w epoce kryzysu przez bezwzględną
walkę konkurencyjną. Książka składa się z paru tysięcy oderwanych anegdot. Citroen
pochodził z żydowskiej rodziny jubilerskiej (Cytryn), przybyłej z Polski i naturalizowanej we
Francji. Jako młody inżynier przed pierwszą wojną światową odwiedził Kraków, miejsce
urodzenia swego dziadka. Poznał tu daleką kuzynkę, w której się zakochał; zwiedził z nią
cały kraj. W Łodzi zetknął się ze starym rzemieślnikiem, wynalazcą amatorem; ten pokazał
mu obmyśloną przez siebie transmisję: koło zębate przekazywało ruch prętowi nie prostemu,
jak bywa zazwyczaj, lecz zakrzywionemu — olśniony Citroen kupił ten pomysł i oparł na
nim konstrukcję samochodu o „przednim napędzie" (traction-avant), gdzie motor przekazuje
ruch nie tylnym, lecz przednim kołom, co pozwala szoferowi lepiej „trzymać drogę". W
realizację tak pomyślanej maszyny młody inżynier wpakował całą swoją energię i kapitał.
Wielokrotnie był bliski plajty, gdy się okazywało, że nie dość udoskonalona transmisja pęka
po dłuższym użyciu. Zdołał wreszcie zatryumfować, wypracowawszy projekt doskonały —
ale był to okres kryzysu, kredyty się wyczerpały; jeden z dostawców, poparty przez
konkurentów Citroena, zaskarżył jego dwa weksle po 30 000 franków i przemysłowiec
musiał ogłosić upadłość, odstępując fabrykę swemu zawziętemu wrogowi Michelinowi.
Citroen oświadczył: „Wbito mi nóż w plecy", wysłuchał ulubionej płyty Schumanna
i umarł. „Było to 6 lipca, gdy się zaczyna doroczny wyścig kolarski Tour de France;
dzienniki, pochłonięte tymi zawodami, podały w paru zaledwie linijkach wiadomość o zgonie
„tytana przemysłu".
Ton monografii Reinera dostosowany jest, jak widzimy, do balzakowsko-bohaterskiej
tradycji, obowiązującej w pionierskim okresie. Ton ten odpowiada zamiarowi wydawcy pra-
gnącego stworzyć francuski odpowiednik amerykańskiej literatury o rycerzach industrii.
Następcy Citro&na uważają wszakże ten zamiar za niestosowny. Jak wytłumaczyć tę po-
stawę pozornie niezrozumiałą? Postać Citroena wydaje się anachroniczna z punktu widzenia
dzisiejszej sytuacji przemysłu we Francji. Współczesna organizacja kapitalizmu zmierza do
stworzenia olbrzymich trustów międzynarodowych, zdominowanych przez przemysł
najsilniejszy, tj. amerykański. Tymczasem przemysł francuski wciąż jeszcze, jak w wieku
XIX, rozdrobniony jest na tysiące przedsiębiorstw. Amerykańscy mężowie stanu bez przerwy
narzekają na to zacofanie, hamujące konsolidację ekonomiczną świata atlantyckiego. Ta
struktura gospodarcza pociąga za sobą system parlamentarny — jedyny w tej chwili na kuli
ziemskiej — gdzie premier, kontrolowany przez posłów, wybranych przez właścicieli małych
zakładów, nie jest w stanie przeprowadzić żadnej ustawy zmierzającej do modernizacji
przemysłu. Postać Citroena — indywidualisty — niewątpliwie odpowiada tej przestarzałej
koncepcji, która wszak dla mieszczaństwa francuskiego oznacza źrenicę wolności, nie
istniejącej już nigdzie w świecie.
Citroen był nie na czasie i dlatego został zmiażdżony przez konkurencję. Epoka
romantycznych pionierów, w rodzaju Forda czy Rockefellera, należy do przeszłości.
Następcy Citroena, Michelin i Renault, zrozumieli tę ewolucję i podporządkowali się
systemowi amerykańskiemu, dzięki czemu w „Newsweeku" i „Time" znajdujemy reklamy
ich zakładów. Ci wielcy przemysłowcy, którzy kupili fabrykę Citroena wraz z jego rodziną,
radzi by pociągnąć za sobą całą rozdrobnioną, nieskonsolidowaną, anachroniczną rzeszę
producentów francuskich. W tych warunkach przykład Citroena, przemysłowca
anarchicznego, niepodległego, o ambicjach separaty- styczno-narodowych, może się okazać
pedagogicznie szkodliwy. Produkcja samochodów wygląda dziś inaczej niż w czasach
Citroena. Jeszcze parędziesiąt lat temu w Ameryce istniały dziesiątki firm wyrywających
sobie klientelę. Zróżnicowanie produkcji i cen było tak wielkie, że marki samochodów od-
powiadały określonym środowiskom. Gdy Sinclair Lewis przedstawiał w Babbitt'cie postać
przeciętnego biznesmena, mógł bez błędu napisać, że jeździ on Buickiem. Drobni sklepikarze
używali Forda, marki najbardziej „demokratycznej", ale bogatsi farmerzy kupowali już
Chevrolety, burżuazja amerykańska — posiadacze magazynów itd. — posługiwali się
Chryslerem, Studebackerem, Dodge'em, najzamożniejsi mieli Cadillaca lub Packarda,
milionerzy zaś Rolls-Royce'a lub Hispano-Suizę. W literaturze mówiło się o „pretensjonalnej
atmosferze Buicka" (a Buick surrounding). Dziś
takie określenie byłoby niemożliwe. Firmy porozumiały się między sobą i wypuściły na
rynek uzgodnione typy samochodów. Reklama nie ma już na celu walki o klienta, ale mo-
nitowanie go, by nie zaniedbał nabycia towaru. Przedsiębiorcy indywidualiści zniknęli. Sam
Ford zrezygnował z pozycji władcy udzielnego państwa, odstąpił własną linię kolejową,
własne kopalnie rudy żelaznej i związał się z międzynarodowym trustem.
W swej książce o Citroenie Reiner opisuje farsowe zdarzenie podczas pogrzebu
przemysłowca. Firma wyspecjalizowana w uroczystościach żałobnych przesłała samochód
obity kirem (używany we Francji jako katafalk); był to Renault. Sam Louis Renault,
asystujący na pogrzebie konkurenta w czarnym garniturze i cylindrze, był zażenowany tym
na poły symbolicznym incydentem: ostatni francuski przemysłowiec indywidualista
odjeżdżał na cmentarz, na motorze zamerykanizowanego adwersarza, przedstawiciela
nadchodzącej epoki koncentracji kapitału, gdzie nie ma już miejsca dla rozdrobnionej
industrii.
Słowniku myśli utartych Flauberta między definicja-
l_Jmi rozmaitych zawodów, tak jak je sobie wyobraża małoduszny mieszczuch („Rzeźnik
— może być straszny podczas rewolucji" itp.), znajdujemy też określenie artysty:
„GENIUSZ: zawsze graniczy z szaleństwem". Co dowodzi, że przeciętna opinia uważa
twórcę za wyobcowanego ze społeczeństwa, nienormalnego i osobliwego. Uderzającą ilustra-
cją tego poglądu są koleje głośnego malarza Utrilla, opisane przez prasę francuską z okazji
jego siedemdziesięciolecia. Warto zatrzymać się nad tym dokumentem, którego typo- wość o
tyle tylko jest niepełna, że żaden inny z podobnych tysięcy życiorysów nie kończy się
wiadomością o niedawnym sprzedaniu płótna artysty za 8 milionów franków — i to
w wypadku Utrilla... Znakomity ten malarz, jeden z najdroższych na rynku, był produktem
„cyganerii", tj. środowiska marginesowego, wy- odrębnionego z normalnego życia, getta
stworzonego dla artystów, z aprobatą samych zresztą ludzi sztuki, żywiących odrazę do
regularnego społeczeństwa i tworzących sobie własną antyfilisterską moralność. Matką
Utrilla była Zuzanna Valadon, uliczna akrobatka, potem modelka u Toulouse- -Lautreca,
Renoira i wreszcie Degasa, który nauczył ją malować. Valadon doszła do wybitnych
sukcesów, jej płótna wiszą dzisiaj w „Musće de Part moderne", jako przykłady szkoły post-
impresjonistycznej. Ojcem Utrilla był Boissy, cygan, poeta, pijak, oraz — przede wszystkim
— wykolejeniec. Gdy Utrillo miał 25 lat, matka pokazała mu na ulicy smutnego obdartusa w
dziurawych pantoflach: „To twój ojciec. Ale do metryki wybrałam ci kogoś lepszego". Tym
„lepszym" był grand hiszpański, przyjaciel „cyganów" i bogaty bywalec kabaretu
montmartryjskiego „Lapin Agile", ówczesnego sztabu koterii malarskiej. Ten wielbiciel
Valadon zgodził się adoptować jej nieślubnego syna, który do dziś nosi nazwisko „Utrillo y
Molino". W prawidłowym życiorysie artysty-cygana znajduje się próba — nieudana —
powrotu do ustabilizowanego życia mieszczańskiego. Szablonu tego nie uniknęła Valadon,
której następnym towarzyszem był mecenas Mousis, poważny adwokat, właściciel
posiadłości pod Paryżem. Utrillo zostaje zapisany do szkoły, musi się czesać codziennie itd.
Pewnego dnia, po lekcjach, chłopak wstępuje do baru, wypija absynt — tradycyjny alkohol
owego okresu — potem drugi, trzeci, nie przychodzi na noc do domu. W wieku lat 16 jest
nałogowym pijakiem. Wyrzucony z gimnazjum, wypędzony przez matkę, próbuje różnych
zawodów, jest gońcem w banku, koźlarzem na budowie, ale pozbywają się go zewsząd.
Gdy ma lat 18, zdarza mu się pierwszy atak szaleństwa, zosta- je internowany na dwa
miesiące w paryskim szpitalu dla wariatów. Lekarz radzi jego matce, by nauczyła Utrilla
malować — to zajęcie go rozerwie i uspokoi nerwowo. Tak też się staje: ale Utrillo nie chce
malować ogrodów i strumyczków, do czego zmusza go matka. Robi on dziwne, smutne
pejzaże małych uliczek z knajpą, nieodmiennie umieszczoną w kompozycji — barem, do
którego Utrillo tęskni, który staje się jego środkiem ucieczki od życia. Tymczasem jego
matka wchodzi w związek z malarzem Andrć Utterem, młodszym od niej
O lat 20, od Utrilla zaś o 3 lata. Tworzy się osobliwa rodzina czy raczej jej parodia: matka o
burzliwej przeszłości, jej młodociany amant-apasz i syn-wariat. Utrillo maluje, by móc pić.
Straganiarze z Montmartre'u płacą mu 10 franków za płótno — tyle akurat, ile trzeba, by spić
się do wieczora. Toteż Utrillo fabrykuje codziennie obraz. Wstaje rano i nie wychodząc ze
swego pokoiku, przykucnięty między łóżkiem i oknem, wzorując się na kartce pocztowej,
kupionej w kiosku, maluje pospiesznie, niesie płótno jeszcze mokre do handlarza, o 11 przed
południem jest kompletnie pijany, o północy podnoszą go nieprzytomnego z rynsztoka. Na
próżno matka i jej mąż Utter zamykają go na klucz; Utrillo wyskakuje oknem, gdy zaś
wstawiono mu kraty, wyłamuje drzwi, ma ataki szału, drze ubranie, dziurawi obrazy, ducze
głową o ściany. Parokrotnie jest internowany w zakładzie; gdy wraca na Montmartre,
koszmar rozpoczyna się od nowa. Półprzytomny, w łachmanach, pokrwawiony, Utrillo sypia
na śmietniku, wyzyskiwany bez litości przez sklepikarzy, którzy odmawiają mu kieliszka i
grożą policją, jeśli nie przyniesie obiecanego płótna.
Sława Utrilla jest dziełem szczęśliwego przypadku, owej jednej szansy na tysiąc, na jaką
czekają rzesze podobnych mu artystów-wykolejeńców. Znakomity pisarz Mirbeau w r. 1915
trafia na jedno z płócien Utrilla, sprzedawanych za grosze.
Jego entuzjastyczny artykuł wywołuje snobistyczną modę na Utrilla. Ceny rosną
błyskawicznie. W roku 1919 obraz Utrilla kosztuje 1 000 franków, w 6 lat potem — 50 000,
w roku 1950 na licytacji dorocznej za Utrilla płaci się 800 000 franków, podczas gdy płótno
Moneta Parlament w W^stminster osiąga ledwie 580 000. Krytyk amerykański Beachboard
pisze w roku 1952, że obrazy Utrilla w Nowym Jorku osiągają 2 800 000 franków, a w lalka
miesięcy potem milioner-ama- tor płaci za jego La Petite Communiante 8 milionów. Te
sukcesy niewiele zmieniają w życiu Utrilla. Jego matka i ojczym-rówieśnik stają się
handlarzami i nowobogackimi na wielką skalę; nabywają pałac w Paryżu, fermę pod
Lyonem, limuzynę z szoferem w białej liberii. Jedyny luksus dla Utrilla to kamerdyner-
siłacz, w każdej chwili gotowy na- łożyć kaftan bezpieczeństwa swojemu panu. Gdy w roku
1950 prezydent Auriol w salonie Pałacu Elizejskiego dekoruje Utrilla Legią Honorową,
dwóch pielęgniarzy czeka w przedpokoju „na wszelki wypadek". Rozgłos jest dla Utrilla
kompletnie obojętny. Staruszek bawi się koleją dla dzieci albo wyrzuca ołówki i pędzle przez
kratę w oknie, nasłuchując jak upadają — jest to jego ulubiona rozrywka. Po śmierci matki
opiekuje się nim jej przyjaciółka Lucie Valore, która trzyma go w willi pod Angouleme,
luksusowej, ale z oknami solidnie zakratowanymi.
Co wyraża sztuka Utrilla? Jego pejzaże, blade i melancholijne uliczki, malowane
niewprawnie, jakby ręką prymitywa, znane są w świecie. „Dziwiono się nieraz — pisze jeden
z krytyków — dlaczego ulice Utrilla są puste, perspektywa bezludna, czemu nie widać
nikogo w jego pejzażach? Utrillo lęka się ludzi. Poznał on sens owego zdania Rimbauda:
«Kiedy jesteś sam i głodny na ulicy, zawsze znajdzie się ktoś, żeby cię dręczyć*. Policjant
nie jest dla niego «stróżem porządku®, ale wrogiem, który bije w twarz i wlecze na
posterunek. Najspokojniejsi przechodnie są w oczach Utrilla przerażającymi
monstrami. Barman za ladą staje się kolosem o rękach mor* dercy, który chwyta za kark i
ciska o bruk. Ludzie na ulicy to złośliwe demony, śmiejące się szyderczo, gdy chwiejesz się i
walisz do rynsztoka. Handlarz starzyzną, z grymasem stręczyciela, to bandyta odmawiający
ci 10 franków za obraz i znieważający cię z całą satysfakcją. Utrillo nie może pozwolić, by te
istoty potworne i odrażające znalazły się na jego obrazach, stanowiących dla niego jedyny
świat znośny — poetycką wizję, schronienie, ucieczkę od strasznej rzeczywistości".
Reporterzy, którzy odwiedzili siedemdziesięcioletniego Utrilla z okazji jego urodzin, opisują
go jako chudego starca o zgorzkniałym wyrazie ust i wystraszonych oczach neurastenika.
Utrillo przyjął dziennikarzy w swym wytwornym więzieniu pod Angouleme, pod bacznym
okiem „zacnej Lucie", jego obecnej opiekunki. Ale dziennikarze niewiele się dowiedzieli:
jedyne zdanie, jakie Utrillo po długich namowach wybełkotał, było deklaracją osobliwą na
podobnej uroczystości: „Ludzie są głupi i źli..". To wszystko. Testamentowa opinia artysty o
owej formule: „Geniusz zawsze graniczy z szaleństwem"; najwidoczniej Flaubert odnotował
je nie bez powodu.
J
AK UMIERAJĄ POLSKIE HRABIANKI
Sensacyjna prasa angielska i amerykańska zajęła się zbrodnią, popełnioną na przedmieściu
Londynu na osobie polskiej hrabianki Krystyny Skarbek w końcu lipca 1953 r. Wielki
międzynarodowy tygodnik amerykański „Life" poświęcił jej trzy stronice obficie ilustrowane
dokumentami. „WHO WAS CHRISTINE GRANVILLE? A dramatic death uncovers a
melodramatic life" („KIM BYŁA CHRISTINE GRANVILLE? Dramatyczna śmierć odsłania
me- lodramatyczne życie") — głosi tytuł artykułu, zredagowanego na wzór powieści
kryminalnej.
„Około północy w ubiegłą niedzielę kobieta zameldowana jako Christine Granville weszła do
hoteliku «Shelbourne»
w Kensington pod Londynem. Była to osoba szczupła, piękna, o czarnych włosach i jasnej
cerze; miała 37 lat i pracowała ostatnio na parowcu pasażerskim na linii Anglia Afryka
Południowa. Pełna rezerwy, małomówna i niewątpliwie niezbyt zamożna, nosiła się, jakby
owinięta w niewidoczny szal — w patrycjuszowską godność urodzonej arystokratki" — tak
rozpoczyna się sprawozdanie, którego stylu nie powstydziliby się majstrowie klasycznego
romansu policyjnego, Edgar Wallace, Oppenheim czy Agatha Christie.
Gdy dama wchodziła po schodach do swego pokoju — czytamy dalej — zawołał na nią
pewien mężczyzna. Było to spotkanie nie przewidywane przez Christine. Po paru minutach
portier, usłyszawszy krzyk pani Granville: „Zabierzcie go stąd!" wpadł do pokoju wraz z
dwoma innymi mężczyznami i razem obezwładnili człowieka, który rozmawiał z Christine.
Był to Dennis Muldowney, członek załogi parowca, na którym zatrudniona była Christine.
Ona sama leżała na podłodze w kałuży krwi, z nożem o drewnianej rączce, pogrążonym w
piersi: zmarła w parę minut potem. Dochodzenie, wszczęte przez Scodand Yard — pisze
dalej „Life" — odkryło niezwykłą przeszłość ofiary. Przyszła ona na świat jako hrabianka
Krystyna Skarbek — „nazwisko głośne w Polsce od roku 1002, gdy przodek Krystyny dał
dumną odpowiedź późniejszemu cesarzowi Henrykowi II, który próbował mu zaimponować
swoimi skarbami i otworzył w jego obecności skrzynię z klejnotami. Skarbek zdjął pierścień
z palca i ze słowami: «Idź złoto do złota, my Polacy ufamy żelazu» (Let gold go to gold —
we Poles trust in iron), dorzucił go do zbiorów króla germańskiego". Ukochana i
rozpieszczona córka magnata, Krystyna, dojrzewała w majątku swego ojca pod Piotrkowem,
„jeździła na szlachetnych koniach, zimą zaś na nartach w Karpatach, zdobyła też nagrodę na
zimowym konkursie piękności".
W wieku lat 22 poślubiła pisarza polskiego (Giżyckiego,
autora
powieści dla młodzieży), z którym żyła w Addis Abebie (już po inwazji Włoch na Abisynię),
gdy wybuchła wojna 39 roku. Wówczas Krystyna udała się do Londynu i ofiarowała swoje
usługi wywiadowi angielskiemu. Skierowano ją najpierw do Budapesztu, skąd, pracując jako
dziennikarz, wie- lokrotnie udawała się do Polski, przemycając „oficerów i lot' ników
alianckich". Pomagał jej w tym „Andrzej Kowerski, obecnie Andrew Kennedy, również
pracujący dla Brytyjczyków", przyjaciel Krystyny z lat dziecinnych. Pewnego razu wpadli
oni w ręce gestapo, ale „zimna krew, przytomność umysłu, przede wszystkim zaś —
zdolności hipnotyczne (?) Krystyny ocaliły ich od śmierci". Ów nadprzyrodzony talent
hrabianki uratował ją niejednokrotnie, np. gdy przeprowadzała pięciu oficerów czeskich do
Jugosławii, zostali zatrzymani przez patrol, ale Krystyna skierowała na żołnierzy swoją siłę
magnetyczną i nie tylko ocaliła się, ale zmusiła Niemców do popychania przemycanego
samochodu, który utknął na drodze!
Gdy Hider zaatakował Bałkany w roku 1941, Krystyna i Kennedy przenieśli się na Środkowy
Wschód, gdzie przez półtora roku pracowali dla Brytyjczyków w Kairze. Ale spokój nie
odpowiadał hrabiance, zażądała roboty bardziej aktywnej. Została więc zrzucona na
spadochronie jako Jacąue- line Armand do francuskich „maąuisardów" w prowincji Vercors.
I tutaj imponowała „zimną zuchwałością". Dowiedziawszy się, że trzej schwytani przez
Niemców oficerowie alianccy mają być rozstrzelani, poszła wprost do komendanta obozu i
zapowiedziała mu, że będzie stracony jako zbrodniarz wojenny, co tak przeraziło Niemca, że
wypuścił uwięzionych.
Ale koniec wojny nie przyniósł korzystnej odmiany pannie Christine Granville (był to jeden z
jej pseudonimów konspiracyjnych). Pracowała dla British Intelligence przez sześć lat, „co
jest rekordem w tym zawodzie zrywającym nerwy — należy
wziąć pod uwagę, że inne kobiety-wywiadowczynie nie wyko- _Jnują więcej jak jedną lub
dwie misje". Otrzymała liczne odznaczenia. Lecz nikt jej nie znał — działalność jej z natury
rzeczy nie mogła przynieść rozgłosu. „Gdy wróciła do Anglii po wojnie, pragnąc zostać
obywatelem kraju, dla którego walczyła, okazało się to niemożliwe, ponieważ nie mogła się
wykazać pięcioma latami stałego pobytu na ziemi brytyjskiej, co jest wymagane przez
prawo". Jako cudzoziemiec miała trudności z otrzymaniem zajęcia. Zbyt dumna, by
handlować swoimi medalami, wzięła się do pracy fizycznej, jako robotnica w sklepie, za 14
dolarów tygodniowo (płaca najniższa), jako portier w magazynie, wreszcie jako służąca na
okręcie. Porzuciła tę pracę, gdy kazano jej zmywać klozety. Ale jej szef na okręcie, naczelny
steward Muldowney, naprzykrzał jej się, odwiedzając ją w Londynie, do tego stopnia, że
złożyła na niego skargę w policji. Sądziła, że pozbyła go się ostatecznie i chciała się wybrać
do Brukseli, do swego starego przyjaciela majora Andrew Kennedy'ego. „Właśnie w
przeddzień tej podróży, w małym hoteliku «Shelbourne», zakończyła się tragicznie
niezwykła kariera Krystyny Skarbek". Zdjęcia dołączone do reportażu pokazują „Krystynę z
uśmiechem wygrzewającą się na słońcu w jej rodzinnym majątku w Polsce", następnie scenę
na cmentarzu katolickim w Kensal Green, gdzie paru przyjaciół oddaje zamordowanej
ostatnią przysługę: „major Kennedy poprawia krzyż z jej nazwiskiem, przewrócony przez
wiatr", wreszcie medale Krystyny: „Order of the British Empire, odznaczenie za Rćsistance
(francuskie), Croix de Guerre" oraz „polski medal religijny, który włożono jej do trumny" —
jest to medalion srebrny z płaskorzeźbą Matki Boskiej Częstochowskiej. Po zamordowaniu
żony Rydza-Smigłego w lecie roku 1952 jest to druga podobna afera w środowisku emigracji
polskiej, rozwałkowana przez prasę rynsztokową. Pisma detektywistyczne wysunęły
wówczas przypuszczenie, że Rydzowa
(znaleziono ją w Monte Carlo, potwornie pokrajaną w kawałki) zginęła z ręki jednego z
młodzieńców, którym ofiarowywała prezenty, sprzedając klejnoty pozostawione jej przez
męża. Podobnie przykry ton ma historia „Christine Granvil- le"; ale cóż za los — niby skrót
historyczny — tej hrabianki, potomka „tysiącletniej rodziny polskich patriotów", wywia-
dowczym British Intelligence, kosmopolitki bez przydziału obywatelskiego, służącej na
okręcie, zamordowanej przez stewarda, który usiłował nadużyć jej jako kobiety. Jako nekro-
log po ostatniej pannie Skarbkównie pozostanie felieton kryminalny w amerykańskim piśmie,
pełen sensacyjnych szczegółów o „hipnotyzmie", który pomógł jej zwalczyć Hitlera, ale nie
obroni przed natrętnym żygolalaem z międzynarodowej linii okrętowej.
J
AK WYRZUCONO MNIE Z
K
OŚCIOŁA
Stwierdzam z niejaką czarną dumą, że za największe osiągnięcie mojej kariery
publicystycznej uważam potępienie, jakie spotkało mnie w wielkanocnym liście pasterskim
biskupa Jeża z Koszalina, który przyrównał mnie do Hidera, oraz jakie wyraził prymas
Glemp w homilii jasnogórskiej z okazji święta M.B. Częstochowskiej we wrześniu 1985,
zestawiwszy mnie z mordercami świętego Szczepana męczennika (dosłownie). Jednak wciąż
jeszcze nie zostałem ekskomunikowany, co rzeczywiście upodabnia mnie do nieboszczyka
Adolfa, katolika, który pozostał do końca w Kościele i nawet uzyskał błogosławieństwo
Piusa XII, sławne w historii, w dniu najazdu na ZSRR, natomiast różni mnie od Napoleona,
którego uroczyście wykluczono i po którego zgonie były kłopoty z pochowaniem go w
poświęconej ziemi. Jednak fizycznie zostałem z kościoła, czy raczej z zakrystii ss. Wizytek w
Lublinie, wyrzucony znacznie wcześniej, przed wojną, w wieku lat dwunastu, wyprowadzony
za ucho, co przeżyłem jako najboleśniejszą niesprawiedliwość mojego ówczesnego życia. A
było to tak:
Ksiądz Czesław opowiedział nam o komuniście, który podczas rozbiórki gmachu kościelnego
wziął, w celach szyderczych, figurę Matki Boskiej, zaczął z nią tańczyć i potem już do końca
życia nie mógł się zatrzymać, tylko kręcił się w kółko; karmiono go, rzucając mu jedzenie, i
gdy wreszcie przed śmiercią poprosił o spowiedź, kapłan, który mu tę przysługę
wyświadczał, musiał razem z nim wirować w tańcu. Otóż byłem ja, i pozostałem do dziś,
osobnikiem dociekliwym; w ogóle ciekawość jest główną cechą mojego charakteru, której
nie mogę się pozbyć i która naraża mnie na bezustanne kłopoty. Wtedy również; zacząłem się
zastanawiać, przy tym daję uroczyste słowo honoru, że nie wątpiłem w opowieść, lecz
zainteresowały mnie szczegóły. Jeżeli komunista był karmiony, musiał też wydalać, i
wyobraziłem sobie, że musiała powstać koło niego kolosalna kupa. Lękałem się jednak
zapytać księdza o ten szczegół nieprzyzwoity, natomiast zainteresowało mnie, gdzie to
wszystko się odbywało i czy tańczący został tam pochowany. „Było to w pobliżu Nowego
Targu" — odpowiedział ksiądz Czesław, lecz pominął sprawę grobu komunisty; wyczułem,
że zaczął mnie podejrzewać. I rzeczywiście, spotkała mnie represja: pogadanka odbyła się w
sobotę, natomiast już w niedzielę zostałem ukarany. Mianowicie służyliśmy wtedy namiętnie
do mszy, która to czynność była zhierarchizowana i stanowiła powód zażartej konkurencji.
Na szczeblu najniższym klęczało się w komży i tylko w odpowiednim momencie należało
powiedzieć „Et cum Spiritu tuo", gdy ksiądz wygłosił „Dominus vobiscum". Na wyższym
było się uprawnionym do przeniesienia mszału z jednej strony ołtarza na drugą. Na jeszcze
lepszym trzymało się tzw. trybularz, czyli naczynie metalowe z dwiema klapkami,
napełnione kadzidłem. Najwyżej cenione i pożądane było operowanie kadzielnicą, co
wymagało sprawności: składała się ona z żarzącej się węgielnicy oraz z nakrywki, którą
trzeba było zręcznie podnosić lub opuszczać za pomocą
łańcuszka, zaś całe urządzenie należało poruszać gestem wahadłowym, uważając, by nie
uderzyć o wyższy próg ołtarza, bo klęczało się na niższym. Ponieważ byłem i pozostałem
chłopcem starannym, dosłużyłem się rangi kadzielnicy, ku zazdrości kolegów. Otóż po tym
moim niefortunnym zapytaniu na temat tańczącego ksiądz odebrał mi kadzielnicę i przeniósł
mnie do trybularza. 1 od tej chwili zaczęło się moje staczanie się. Następnym etapem była
sprawa odpustów. Były one zróżnicowane i zależne od okoliczności, na przykład czy
uzyskiwało się je na klęcząco, czy na stojąco, w niedzielę przed mszą czy po niej, były
uzależnione od ilości dni postu, które poprzedziły otrzymanie ich, i były dokładnie określone:
5 lat i 200 dni itd. Wśród nich dwa szczególnie przemawiały do wyobraźni, zresztą były
wymienione jako wyjątkowy przykład, w celu zachęty do dbania o swoją przyszłość: jeden,
ustanowiony przez papieża Benedykta Xl, dawał 80 tysięcy lat odpustu, drugi, od Aleksandra
VI, 30 tysięcy lat. Jednak by uzyskać ów pierwszy, należało odmówić „Zdrowaś Maria",
klęcząc przed ołtarzem Matki Boskiej w kościele Augustynów w Padwie, co było dla nas
wówczas nieosiągalne. Gdy po latach znalazłem się w Padwie jako turysta, pomyślałem
sobie, że należy skorzystać, i na wszelki wypadek odbyłem wymaganą modlitwę. Dodam
nawiasem, że największe wrażenie podczas tego pobytu wywarła na mnie jedna z relikwii w
bazylice Świętego Antoniego: zwykły kamień brukowiec, za kryształową szybą, oprawiony
w parametrową, rzeźbioną w koronkę piramidkę ze złota. Był to kamień rzucony przez chu-
ligana w świętego, który jednak cudownie odbił się od niego i wybił zęby awanturnikowi.
Zębów wśród relikwii nie było, ale uważam, że powinny być rozrzucone wokół kamienia.
Jednak niesprawiedliwość tego odpustu, który uzyskiwało się w tak łatwy sposób, oraz jego
fantastyczna długość podnieciły nas tak bardzo, że nie mogłem powstrzymać się od
zapytania, do czego służy 80 tysięcy lat; okazało się, że jest tu wliczony czas, w którym
dusza trwa po śmierci, co skłoniło mnie do refleksji, że gdy okres ten skończy się na tamtym
świecie, dusza, od początku roku następnego, pozostanie bezbronna. Ksiądz odpowiedział,
zresztą — jak dziś uważam — słusznie, że nie należy stosować naszych kalkulacji do de-
cyzji Boga; niemniej nieufność księdza wobec mnie wzrosła. Wkrótce pogrążyłem się jeszcze
bardziej: mianowicie ksiądz podawał nam przykłady młodzieńców w naszym wieku, którzy
doszli do bogobojności. I tak święty Justyn umarł za wiarę w wieku lat dziewięciu, święty
Mames z Kapadocji został męczennikiem w wieku lat dwunastu, błogosławiony Piotr z
Luksemburga ślubował czystość mając lat sześć, zaś w wieku lat piętnastu był mianowany
kardynałem i zaraz potem zmarł, a święty Franciszek a Paulo mając lat czternaście został
pustelnikiem. Ale faworytem księdza był święty Stanisław Kostka, który jako dziecko mdlał
usłyszawszy nieprzyzwoite słowo. Nam również się to spodobało i z moim przyjacielem
Wiesiem bawiliśmy się w „świętego Kostkę" w ten sposób, że mówiłem „gówno", po czym
Wiesio padał zemdlony, następnie on oświadczał „dupa" i wtedy ja przewracałem się
nieprzytomny. Przy tym proszę mi wierzyć, daję na to uroczyste słowo, że nie było w tym
cienia złośliwości i że braliśmy świętego jak najbardziej poważnie, a zabawa nasza była
całkowicie dziecięca, to jest polegała na imitowaniu na swój sposób tego, co się zasłyszało.
Jednak pewien starszy zawistny kolega, szpic i kapuś, doniósł księdzu o naszych ćwiczeniach
duchowych i zostaliśmy obydwaj zdegradowani, ja zostałem przeniesiony do zwykłego
klęczenia jako ministrant, zaś Wiesio w ogóle został odesłany do zakrystii bez prawa służenia
do mszy i jego zadaniem było już tylko dosypywanie kadzidła z puszki w magazynie do
trybularza, w miarę wyczerpywania się zapasu. Ksiądz miał zresztą do Wiesia dodatkową
pretensję o wypijanie wina mszalnego.
Po tych doświadczeniach stałem się ostrożny, unikałem zadawania pytań i, przeciwnie,
starałem się obmyślić wypowiedź, która przywróciłaby zaufanie księdza do mnie. I to
właśnie, ta gorliwość, paradoksalnie, zgubiła mnie. Mianowicie z okazji zbliżającej się
Wielkanocy nastąpiły rekolekcje i ksiądz wdał się w rozważania o Eucharystii. Według
Kościoła rzymskiego hostia jest autentycznym, dosłownym, materialnym ciałem Chrystusa:
jest to dogmat i już samo powątpiewanie o nim stanowi grzech. Protestanci mają tu inny
pogląd: uważają komunię za symboliczną, zresztą wiele kościołów w ogóle nie uprawia tego
sakramentu. Dla mnie i moich kolegów w Lublinie dogmat ten był bardzo trudny do
zrozumienia i Wiesio planował nie przełknąć hostii do końca, by potem ją wyjąć i zobaczyć,
czy staje się kawałkiem ciała; w tym celu zamierzał umieścić poprzednio w gardle kawałek
papieru pergaminowego. Przerażony wybijałem mu to z głowy i opowiadałem, jak hostia
wybucha ogniem, zamienia się w krew i zalewa człowieka, a nawet może spowodować nagłą
śmierć, jeśli używa się jej w sposób bluźnierczy, które to wypadki nasz ksiądz nieraz
przytaczał. Najbardziej przerażający był „cud świętej Hostii", który zdarzył się w roku 1415 i
który jest tematem wspaniałego, naprawdę wspaniałego cyklu obrazów Uccella w Urbino
(mam reprodukcję). Pewien Żyd nabył hostię od wiernej, co jej nie przełknęła, położył ją na
ogień, i wylało się morze krwi, która popłynęła ulicą, Żyd został zdemaskowany i spalony na
stosie wraz z żoną i dwojgiem dzieci. Otóż ksiądz z tej okazji opowiedział nam o młodym
męczenniku św. Tarsycjuszu, który za czasów rzymskich przenosił potajemnie hostię dla
chrześcijan do katakumb, lecz został zatrzymany przez pogan na Via Appia i ukamienowany,
ponieważ nie chciał oddać świętego naczynia. W tym momencie wydało mi się, że mam
okazję do rehabilitacji, jeśli okażę troskę o sakrament, i zapytałem księdza z niepokojem, co
stało się z hostiami po zamordowaniu Tarsycjusza. Ksiądz
nie odpowiedzią! i wpatrywał się we mnie złowrogo, co od'
__ |czułem, i chcąc się ratować, brnąłem nieszczęśliwie dalej:
gdybym tam był, usiłowałbym ocalić Tarsycjusza, doradzając mu chwyty wystudiowane
przeze mnie w grze w „dwa ognie". Muszę się bowiem pochwalić, że byłem w tym zna-
komity: zabawa ta polega na rzucaniu piłką, by trafić przeciwnika, który wtedy jest spalony:
ale za pomocą zręcznego uchylania się można długo, nawet do końca gry, uniknąć uderzenia,
i święty podobnie mógłby umykać przed nadlatującymi kamieniami. Ksiądz wziął mnie za
ucho i wyprowadził na podwórko: moja kariera w parafii była skończona.
Dowiedziałem się potem, że do mojej klęski przyczyniło się podejrzenie, całkowicie
niesłuszne, o malwersację finansową. Mianowicie do naszych obowiązków należał dyżur
przy tacy w przedsionku kościoła, gdzie zbierało się na cele świeckie, na przykład
sprzedawało się prasę wydawaną w Niepokalanowie przez księdza Kolbego, którą czytaliśmy
pod specjalnym kątem, wyławiając informacje o plugawych zbrodniach żydowskich, jako to
handel żywym towarem — wywożenie za granicę uwiedzionych dziewcząt chrześcijańskich,
co uprawiał ku naszej radości niejaki Lejba Lerner, nazywający się litera w literę dokładnie
jak nasz kolega szkolny Lejbuś, który z tej zbieżności nazwisk był dumny (obecnie mieszka
w Kanadzie). W późniejszych latach zbierało się tu na „obrońców Alkazaru gen. Franco"
(faszystów oblężonych przez czerwonych w wojnie w Hiszpanii) itp. Otóż starszy brat
Wiesia doszedł do wprawy w następującym procederze: trzymając między kciukiem i palcem
wskazującym monetę pięciogroszową, rzucał ją z hałasem na tacę, jednocześnie podejmując
z niej palcami serdecznym i małym monetę 50 groszy, przy czym rozbestwił się do tego
stopnia, że używał zwykłego guzika, żałując nawet 5 groszy. Ponieważ Wiesio był
odkomenderowany do tacy, ksiądz podejrzewał jego wspólnictwo i również moje, jako
przyjaciela Wiesia.
W każdym razie był to jeden z największych ciosów mojego dzieciństwa i przysięgam, że
żywiłem tu całkowitą dobrą wolę, lecz padłem ofiarą absolutnego nieporozumienia. Mogło
ono mieć dla mnie konsekwencje, bo narażenie się Kościołowi groziło wtedy całej karierze w
szkole, ale na moje szczęście nasz katecheta był źle z księdzem Czesławem i nie korzystał z
jego sugestii. Do mojego ocalenia przyczynił się też konflikt z Kościołem, w jaki wtedy
popadła moja ciotka. Ksiądz na spowiedzi postawił jej pytania drastyczne, które ją oburzyły;
oczywiście ukrywano przede mną, o co chodziło, ale dzieci dowiadują się więcej niż starsi
przypuszczają, i zorientowałem się, że spowiednik przepytywał ciotkę o używanie palca w
trakcie pożycia męsko-damskiego. Ciotka napisała oburzony list do biskupa lubelskiego,
który jej odpowiedział, że duchowny ma prawo stawiać podobne pytania, i załączył spis
tematów oficjalnie zatwierdzonych przez Watykan po łacinie. List biskupa nie zachował się,
ale został mi do tej pory załącznik, z którego dla ciekawości przepiszę jedno z pytań: „Facisti
solus tecum fornicationem ut quidam facere so- lent; ita dico ut ipse tuum membrum virile in
manum tuam acciperes, et sic duceres praeputium tuum, et manu propria commoveres, ut sic,
per illam delectationem semen projice- res?". Nie jestem ja łacinnik, ale kolega filolog, który
to przeglądał, powiedział mi, że są tam kawałki, od których erotolog prof. Imieliński
zaczerwieniłby się. Może kto z państwa ma słownik? Może to państwa cokolwiek rozerwie
pod koniec tej mojej smutnej opowieści.
Nie żałuję jednak. Z czasem przekonałem się, że było to pożyteczne doświadczenie. Bowiem
w trakcie tych przejść sądziłem, że staram się, mimo wszystko, być chrześcijaninem i chęć ta
nie opuściła mnie również po przygodzie z moim uchem naderwanym przez księdza
Czesława. Otóż odróżnienie nauki Jezusa od zachowania się Kościoła jest ważną wskazówką
dla tego, kto usiłuje zostać chrześcijaninem. Ja wciąż usiłuję.
Idbyłem rozmowę tak oryginalną, że pozwalam sobie Ho niej opowiedzieć. Odwiedził mnie
po dwudziestu latach niewidzenia kolega z mojej okolicy, z zawodu proboszcz. Oczywiście
urżnęliśmy się jak dwa prosięta, po czym Kuba mówi jak następuje:
— Wybrałem się nie tylko po to, by cię zobaczyć, ale też żeby ci coś powiedzieć jako
dziennikarzowi mającemu kontakt z tygodnikiem „Nie". Otóż pismo to mogłoby nam pomóc.
Osłupiałem! Osoba duchowna liczy na pożytek z anarchicznego, skandalicznego,
antyklerykalnego „Nie"? Sądziłem, że nic mnie już nie zdoła zdziwić, a jednak.
— Otóż — tłumaczył mi Kuba — „Nie" popełnia uproszczenie traktując Kościół jako
monolit. Tymczasem składa się on z dygnitarzy oraz szeregowycvh księży, których sytuacja
pogorszyła się. Episkopat prowadzi wielką politykę, ale naszym kosztem. Ponieważ Kościół
obecnie odgrywa rolę, jakiej nie miał być może nigdy, wzrósł w nim rygoryzm, mobilizacja,
kontrola.
Kościół uważa, że ma obecnie wyjątkową odpowiedzialność, ale jej ciężar spada na nas.
Wybacz, że opowiem ci o kłopotach, z których świeccy nie zdają sobie sprawy, ale które
decydują o naszym losie. Na przykład noszenie sutanny: strój wymyślony we Włoszech, lecz
u nas uciążliwy. Podczas złej pogody czepia się jej błoto, latem staje się zbiornikiem kurzu,
w czasie wiatru krępuje ruchy do tego stoponia, że nie mogę nic mieć w ręku, bo muszę ją
podtrzymywać. Ona mnie naznacza: w tłumie, który bynajmniej nie zawsze jest życzliwy jak
się u nas pochopnie sądzi, jestem z miejsca napiętnowany — uwaga ksiądz! Zresztą może
jest to jedno z uzasadnień tego stroju w przekonaniu hierarchii: mimo że jest archaiczny, czy
też właśnie dlatego, ułatwia wszysktim dookoła szpiegowanie, co ksiądz robi.
Oczywiście, mogę włożyć ubiór cywilny, ale nie czuję się w nim pewnie: raz po raz bywam
rozpoznawany i zdaję sobie
sprawę, co się wtedy myśli — ksiądz chce uchylić się od kon- troli, być może idzie do
dziewczyny?
Paradoksalnie Kuba czuł się lepiej w prywatnym garniturze za czasów Systemu: „było wtedy
współczucie, że kapłan jest prześladowany, więc woli się nie rzucać w oczy". Ale nie dzisiaj.
„Dostaliśmy polecenie, by jak najrzadziej zdejmować sutannę". Dlaczego? Ponieważ Kościół
prowadzi politykę udając, że jej nie prowadzi. Obecnie ksiądz ubrany po cywilnemu może
nasuwać myśl, że udaje się do magistratu, by się tam panoszyć, intrygować, albo do banku po
pieniądze. Tymczasem sutanna jest niepraktyczna, plami się łatwo, niszczy, trzeba ją
zmieniać, a to kosztuje. W cenniku krawieckim jest to jeden z najdroższych strojów.
— Wydawałoby się, że mówię ci o drobiazgach, ale to z nich składa się życie księży. Na
przykład sprawa mszy. Powinna trwać około pięćdziesięciu minut Dawniej tak było, co
wierni znosili cierpliwie, bo była to demonstracja, ale dzisiaj kościoły się wyludniają i biskup
się niepokoi. Wierni przyzwyczaili się do spektaklu telewizyjnego i msza nie może trwać
zbyt długo. Otrzymałem sugestię, aby przyspieszać, ale nie może też być za krótko: msza
piętnastominutowa wygląda niepoważnie. Klepię więc, spoglądając ukradkiem na zegarek,
by zmieścić się w około dwudziestu pięciu minutach, ale jest to mało jak na pełny tekst, więc
opuszcza się go, mamrocze. A przecież idzie nacisk, by dbać o zainteresowanie! Wysłano
mnie do kolegi, księdza B, który to podobno wspaniale robi: zgina się, opuszcza oczy, po-
rusza łopatkami, wywraca białkami. Ja nie potrafię. Pomyśl, robię to od czterdziestu lat tak
samo: aktor, który bez końca gra jedną rolę. Do tej pory trzymałem się dzięki rutynie, dziś
wobec tych potrzeb audiowizualnych trzepię byle jak, sam nie ro zumiejąc mojej mszy, nie
mówiąc już o tym, by móc ją pizeżyć.
—
Kłopoty materialne — śmieję się. Kuba wzywa, bym przestał.
— Wiem, co myślisz, bo wszyscy to myślą: że Kościół jest obecnie potęgą finansową. Może
prałat Jankowski z Gdańska,
który podobno ma trzy samochody i szofera, może Episkopat, który dysponuje funduszami,
ale nie proboszcz na prowincji". Tu jest zawsze jak było: główne dochody to śluby i
pogrzeby; właściwie mój zawód to grabarz. Biskup wie o tym i sugeruje, by na pochówku
osób zamożnych było kilku księży, tak by więcej kolegów zarobiło. Ale główna przykrość
obecnie, to wypłata innym: pomoc dla zakrystiana, sprzątanie, dostarczyciele rekwizytów,
itp. Dawniej uważało się, że należy te usługi ofiarować kościołowi, wierni kupili tyle świec,
że mam zapas do tej pory. Obecnie panuje przekonanie, że ksiądz ma pieniądze, każdy
wyciąga łapę, tymczasem jest to nieprawda: kręcę, zwlekam ile się da, targuję się: ale teraz
nikt nie wierzy, myślą, że skąpię, by potem kupić dolary. Czuję rosnącą niechęć. Wiesz,
właściwie najlepiej było za Gomułki. Robiono wtedy surowe kontrole finansowe w celu
nacisku na Kościół, ale paradoksalnie sytuacja była jasna: wiedziałem, czym mogę
rozporządzać. Poza tym księża byli z powołania, a nie jak dzisiaj dla kariery. Do seminarium
zgłaszali się co prawda fanatyczni młodzieńcy, ale brano ich do służby wojskowej jak
każdego; po jej odbyciu nabierali chęci do innego życia, nie wracali już: księży było mniej,
ale byli poważni. Nie mówię już o tym, że wielu starało się rzeczywiście służyć Jezusowi, nie
polityce.
—
No dobrze — mówię ja na to — ale co tu może pomóc „Nie"?
— Właśnie — mówi Kuba — teraz powiem ci coś najważniejszego: celibat Jego znaczenie
zmienia się w sytuacji wolności obyczajowej, gdy w każdym kiosku leżą stosy zdjęć nagich
pięknotek. Oczywiście sądzi się, że ksiądz żyje ze swoją gospodynią lub ma dziewczynę na
mieście. Zdarzają się takie przypadki, ale wierzaj mi, że są szalenie rzadkie i nietypowe.
Osoba, która decyduje się zadać z księdzem, ma zazwyczaj charakter awanturnicy i prędzej
czy później dochodzi do kompromitacji. Takie pożycie jest praktycznie nie do ukrycia.
Prawda jest taka, że kler się globalnie onanizuje i to wszyscy bez wyjątku.
Przysięgam ci: proboszczowie, biskupi i jeszcze wyżej. Jest to wręcz instytucja, która ma
opracowaną tradycję, sposoby, interpretację. Gdy mi się w seminarium zdarzyła po raz
pierw- szy połucja, byłem przerażony. Walczyłem ze sobą cały dzień, zanim powiedziałem o
tym spowiednikowi, ale byłem zaskoczony jego miękką reakcją. Doradził mi: pomódl się do
Matki Boskiej i nie myśl o tych sprawach, to nie ma znaczenia. Następnym razem — ciągle
zaniepokojony — usłyszałem wręcz przyzwolenie na onanizm ze wskazówką, by robić to nie
oddając się marzeniom, automatycznie, bezmyślnie. Najwidoczniej mój spowiednik uprawiał
to od dawna. Następnie jako świeżo wyświęcony kapłan byłem przez jakiś czas
spowiednikiem w kieleckim klasztorze; uderzyło mnie, że mnisi nie napomykali o
popełnieniu grzechu nieczystości. Starałem się rozmawiać z nimi szczerze i wyjaśnili mi, że
przeor ich uczył, że wolno im sobie ulżyć, ale bez wyobrażania sobie przy tym stosunku z
kobietą, wtedy taki wypadek się nie liczy i nie wymaga spowiedzi. Miałem kolegę księdza
pederastę, który nie mógł się tego pozbyć i wreszcie udał się do znanego seksuologa (tu Kuba
wymienia mi głośne nazwisko), ten mu oświadczył, że owszem można poddać go terapii, ale
jej skutkiem co najwyżej będzie zmiana obiektu: dziewczyny zamiast chłopców. Na pozbycie
się seksualizmu sposobu nie ma. Ale mojemu koledze skłonność do kobiety wydawała się
nieszczęściem jeszcze gorszym, z punktu widzenia kościelnego, więc zrezygnował z kuracji.
Ale po co o tym mówię? Kontrast między powołaniem kapłana i jego autentyczną sytuacją
robi się coraz większy, zaś obecna rola Kościoła jako głównego autorytetu państwowego
zwiększa ten rozziew do wymiaru rozpaczliwego. Oto osoby, które mają służyć jako światli
przewodnicy, opiekunowie dusz, nosiciele wiedzy o życiu i śmierci, którzy są sami nienor-
malni, pokręceni, zagubieni i coraz bardziej odlegli mentalnie od współczesnego świata.
Kościołowi grozi katastrofa, jeżeli się
nie zmieni: w dodatku pociągnie za sobą w impas społeczeństwo, które mu ufa. Pierwszym
krokiem do takiego ratunku może być usunięcie celibatu, sutanny, mechanicznego rytuału,
czego dokonały prawie parę wieków temu kościoły protestanckie. Ale kto tego może obecnie
żądać? Jedynie pismo takie jak „Nie"! Pokazać hańbę, małostkowość, nieludzki oportunizm
kleru, powątpiewać w jego honor, pokazać społeczeństwu zwyrodnienie, do jakiego
doprowadziły owe rygory. Gdy ludzie będą potrafili sobie powiedzieć: ten a ten ksiądz jest
moralnie chory, nie będę się u niego spowiadać i gdy to stanie się powszechne, wtedy
Kościół będzie zmuszony do rewizji swoich zasad.
— Słuchaj Kubuś — mówię mu na to — czy chcesz powiedzieć, że tygodnik „Nie" ma
uratować Kościół?
— Tak jest — odpowiedział Kuba — i więcej, jako kapłan udzielam ci błogosławieństwa i
udzielam podobne dla redakcji na twoje ręce, per procura, ponieważ wyświęcenie bezpo-
średnie lokalu organu wolnomyślnego byłoby niewłaściwe. Uklęknij, Zygmusiu.
— Kubusiu — ciągnę ja na to — czy ty zdajesz sobie sprawę, co wygadujesz? Twoje
błogosławieństo nie ma znaczenia, ponieważ jesteśmy obaj pijani.
— Tu się mylisz — mówi na to Kuba — liturgia nie traci ważności bez względu na stan
kapłana. Czy wiesz w jaki sposób mnisi z zakonu Benedyktynów w Grazu utracili zęby? Brat
Serafin, który wyrabiał sławny likier, próbując nowych kombinacji urżnął się, udał się na
miasto i wyświęcił piekarnię, zamieniając wszystkie znajdujące się tam chleby w hostie.
Mnisi zadłużyli się, wykupili cały magazyn i spożywali ten zapas w trakcie komunii przez
następnych trzydzieści lat, bo było tego dużo, zaś ponieważ pieczywo stało się czerstwe,
odbiło się to fatalnie na ich uzębieniu.
Z NIEZNANYCH ARCHIWÓW TV
S
PECJALNY NAUKOWY PROGRAM TELEWIZYJNY
Redaktor Irena D.: Zaprosiliśmy do studia profesora Aleksandra Butzberga z Instytutu
Wyższej Etnologia- fu w celu wyjaśnienia sprawy żyrafy.
(Profesor jest pogodny, życzliwy, lecz wzgardliwy, i wygląda dokładnie tak, jak na ul. Nowy
Świat w Warszawie wyobrażają sobie Europejczyka, z lekkim akcentem staroświeckim: nosi
„motylek".)
Irena D.: Panie profesorze, nasi telewidzowie od dawna zapytują o żyrafę. Problem ten był
badany przez Instytut prowadzony przez pana; czy mógłby nam pan go zreferować?
Prof. Butzberg: Służę jak najchętniej. Oczywiście żyrafa nie istnieje.
Irena D.: Jednakże informacje o niej utrzymują się z uporem. Ostatnio Ryszard Kapuściński,
piszący o Afryce, bardzo czytany, wymienił żyrafę parokrotnie.
Prof. Butzberg: Mogę przedstawić pani wyniki analizy, dokonanej przez nasze Seminarium
Obserwacji Optycznej. Na pustyni istnieją specyficzne warunki cieplne, które ilustruje
diagram wykonany przez prof. Jerzego Gada-Płazińskiego.
(Na ekranie ukazuje się plansza przedstawiająca kilka linii poziomych, b. starannie
narysowanych, zapewne z pomocą ekierki.)
Prof. Butzberg: Temperatura na Saharze zmienia się, od bardzo gorącej za dnia do nader
zimnej w nocy. Wskutek tego w atmosferze układają się warstwy powietrza
na przemian ogrzanego i chłodnego, jak widzimy na wykresie, w sposób nie zdarzający się w
innych okolicach. Otóż podobna różnorodność powietrza sprawia, że promienie świetlne
załamują się, co daje złudzenie zwane mirażem: wydaje się wtedy, że przedmioty, na
przykład palma, znajdują się w innym miejscu niż w rzeczywistości. Irena D.: Jednak żyrafa,
choćby w innym miejscu, wciąż jest żyrafą.
Prof. Butzberg: Niezupełnie, ponieważ następuje jeszcze deformacja kształtów, podobnie jak
bywa z krzywymi lustrami w lunaparku. Tym sposobem jakieś najzupełniej normalne
rzeczywiste zwierzę znane każdemu, na przykład pegaz, może pokazać się z wydłużonymi
członkami. Wypadek ten ilustruje studium wykonane przez docent dr Alicję Hikman.
(Pojawia się rysunek pegaza z długą szyją.) Irena D.: Tylko widzi pan, iluzja zwykle jest
mglista, tymczasem przedstawienia żyrafy, jakie posiadamy, są dokładne. Prof. Butzberg: Bo
dochodzi tu jeszcze imaginaęja psychologiczna. Bywa, że podróżni na pustyni cierpią
pragnienie i wtedy wyobrażają sobie, że mają długą szyję, w celu dosięgnięcia wody w
odległej oazie. Podobne halucynacje bywają pełne szczegółów. Tak jest z wizjami
erotycznymi u osób niezaspokojonych, które wręcz zadziwiają zmysłową plastycznością. Tu
dochodzimy do najważniejszej przyczyny powstania mitu żyrafy. Zapoznam państwa z
rezultatami naszych badań opierających się na Freudzie. Idzie o tzw. przedstawienia fal-
liczne, związane z kultem członka męskiego, uprawianym przez Beduinów, Tuaregów oraz
Sandauerów. Fantastyczne zwierzę żyrafa jest właśnie symbolem fallicznym. Irena D. (jakby
usiłując coś sobie przypomnieć i jednak nie znajdując w pamięci, robi niepewną przerwę,
lecz wreszcie, żywo zainteresowana, decyduje się zapytać): Ale jakim sposobem... jeżeli to
ma być to, o czym pan profesor mówi... żyrafa przecież ma na końcu głowę?
Prof. Butzberg: Ależ proszę pani, jest to właśnie typowe w owych alegoriach, że są ożywione
i nawet uczłowieczone. Weźmy taki limeryk — idzie o dawny poemat celtycki, złożony z
pięciu wersów według schematu wersyfikacyjnego AABBA, uprawiany tradycyjnie na
wyspach szkockich. Oto on: Pewien młodzieniec z wyspy bucha Miał członek na kształt
obucha, Lecz ety wiarę pan dasz, Że ten organ miał twarz I śmiał się od ucha do ucha?
Dla ścisłości filologicznej wyjaśniam, że zwroty „członek" i „organ" są w oryginale bardziej
bezpośrednie, ale złagodziliśmy je dla potrzeb telewizji. Co więcej, podobna personifikacja
uprawiana jest również współcześnie i nawet spotyka się ją na naszym terenie. Oto
przedwojenny wypadek sławnej Ordonówny, która w czerwcu 1937 roku miała zapowiedzieć
w radio popularny wtedy zespół rewelersów: „A teraz zaśpiewa chór Juranda", lecz
przejęzyczyła się i przestawiła ostatnią literę w wyrazie „chór" z pierwszą w .Jurand", w re-
zultacie czego w Warszawie jeszcze długo potem kursowało przysłowie na określenie kogoś,
kto ma dobre ucho: „Muzykalny jak Rurand, który śpiewał wszystkimi członkami". Irena D.:
Zaraz, zaraz... czy to nie właśnie Ordonównę wspomina pan w swoim Ćwierć wieku na
festiwalach? Prof. Butzberg: Owszem, ale idzie o inny mój tom, Pół wieku na salonach.
Widzi pani, kochaliśmy się w Oidonównie, która miała głęboki kontralt, szalenie wtedy
modny, że wspomnę choćby podobnie niski głos, przejmująco seksualny, Marleny Dietrich.
Czatowaliśmy na wystąpienia naszej spikerki, przeżywając je zmysłowo, gdy zapowiadała
pogadankę rolniczą, po czym wyłączało się program i otwierało znowu, gdy była ona. Otóż
niech sobie pani wyobrazi... ten moment., gdy z ust jej padło owo słowo... moje przeżycie...
gdy powiedziała słowo... no wie pani, to słowo...
Irena D. (zaniepokojona, pospiesznie): Panie profesorze, jeśli idzie o pana wspomnienia,
może my zrobimy oddzielną audycję, ale teraz wróćmy do tematu.
Prof. Butzberg (przytomnieje): Właśnie. Humanizacja elementu fallicznego zdarza się ciągle,
nawet dzisiaj, że wspomnę wzruszający wypadek z ostatniej chwili, omawiany na
Międzynarodowym Kongresie Chirurgii Wyczynowej — gdzie prezentowano zaiste
zdumiewające operacje, jako to Boba Schwanza, który doznał zmiażdżenia nóg, ale po
brawurowym zabiegu zdobył mistrzostwo świata w konkurencji na 100 m, czy Lwa Paszoł,
któremu zwalił się pomnik na dłonie, a jednak jest obecnie światowym pianistą wirtuozem.
Otóż nasz znajomy, którego podam tylko inicjały, niejaki M.R., ofiara tragicznego
uszkodzenia dyskretnej części ciała, wskutek runięcia na niego dawno nie remontowanej
ubikacji publicznej, jednak wyleczony przez naszych mistrzów skalpela — został następnie
dyrektorem Generalnego Instytutu Seksuologicznego! (Ukazują się dwie fotografie
zoperowanego M.R., którego cały wygląd rzeczywiście przywodzi na myśl omawianą żyrafę:
na pierwszej jest silnie obandażowany w dolnej okolicy ciała, na drugiej z tymże wyrazem
siedzi za biurkiem.) Irena D.: Ponieważ pan profesor życzył sobie mieć wypowiedź opinii,
nasza koleżanka nagrała sondaż. (Następuje wywiad red. Niny Tupolew z rolnikiem Józefem
Moidasem z Rozprzy, który jest krótki, węzłowa ty i ma wszystko kwadratowe, począwszy
od oblicza, skończywszy na butach z cholewami z plastiku, w których stoi na środku
gnojówki. Pojawia się napis:,Józef Mordas, Rozprza".) Nina Tupolew (na brzegu rozlewiska,
pochylając się ostrożnie, podaje Mordasowi fotografię, którą trzyma w dwóch palcach przez
rękawiczkę, niby brudną ścierkę): Co pan powie, panie Józefie, o żyrafie? Józef Mordas (głos
zwany naukowo Bierbass, potocznie: przepity): Nie ma nic takiego.
DO CZYTANIA TOP PRYSZNICEM
Prof. Butzberg: Wspaniała ludowa odpowiedź. Potwierdza ona raz jeszcze znaną prawdę —
że prosty rozum zgadza się z wynikami nauki.
(W tym momencie asystent podaje Irenie D. pismo, które ona po przeczytaniu wręcza prof.;
następuje wymiana szeptów.)
Prof. Butzberg: Nie, pani Ireno, nie będziemy niczego ukrywali przed naszymi kochanymi
telewidzami. Proszę państwa, wpłynął dokument od dyrektora ogrodu zoologicznego, który
stwierdza, że posiada żyrafę. Fakt ten w niczym nie zmienia ścisłości naszego dowodu,
przeprowadzonego z absolutną naukową rzetelnością.
N
IEZNANY WYWIAD TELEWIZYJNY Z RED
.
J
ERZYM W
.
S p i k e r: A teraz redaktor Irena D. rozmawia z naszym najwybitniejszym krytykiem
muzycznym (tu spiker robi przerwę, nabiera oddechu i kończy w tonie o tercję wyższym),
samym Jerzym W.!
(Za stolikiem z blatem marmurowym wyglądającym na ceratę, na de kolumny z granitu
wyglądającego na tekturę siedzi red. Irena D. oraz Jerzy W., który niecierpliwymi szybkimi
ruchami wachlarzowymi dłoni daje do zrozumienia spikerowi, by się wyniósł, gest nieco
spóźniony, jako że tamten już zniknął z wizji. Redaktor na kolanach trzyma cienką laskę z
czarnego polerowanego hebanu wyglądającą na gaz- rurkę i jest imponujący: nawet gdy
patrzy wprost, wygląda, jakby był z profilu, zaś są to rysy cesarza rzymskiego na starej
monecie ze srebra wyglądającego na blachę. Redaktor wypowiada niektóre słowa, raczej
niespodziewanie wybrane, przeciągając sylabę instrumentalnie, co wygląda na czkawkę;
efekt ten zaznaczamy przez powtórzenie litery.)
Irena D.: Drogi panie Jerzy, ostami raz widziałam pana na koncercie Artura Rubinsteina,
siedział pan w pierwszym rzędzie, w towarzystwie damy zdecydowanie wiekowej, która
zresztą, jak zauważyłam, klaskała słabo, bo klejnoty jej przeszkadzały, nie mówiąc już, że
grzechot jej brylantów zagłuszył cokolwiek sławne pianissimo w Balladzie f-moll. R e d. J.
W.: Ach tale, ach tak, byłem rzeczywiście wtedy na recitalu kochanego A-arturka, razem z
Sarą, niech pa-ani sobie wyobrazi, gdy odegrał on piramidalnie Poloneza As- -dur i
publiczność klaszcząc jak szalona wstała z miejsc, z istnym wyciem szczęścia, ona nachyla
się do mnie: „I pomyśl, Je-erzy, że Sabina chciała go wyskroobać".
Irena D.: (niezbyt zadowolona z pointy, ostro przechodzi do innego tematu): Zdziwiło mnie,
że był pan w pierwszym rzędzie, bo zazwyczaj siaduje pan w loży. Red. J.W.: Owszem, ale
gdy koncertują ciche instrumenty, jak właśnie fortepian, puzon bądź czynele, wolę się
przesiąść, bo ostatnio dźwięki mnie nie dobiegają, ale pierwszy rząd jest ry-yzykowny, i to
nie ze względu na słuch, lecz na nos (redaktor pokazuje ów organ laską, co jest gestem
nadmiernym, jako że tę część jego twarzy i tak widać prawie że wyłącznie). (Irena D.
objawia salonowe, cokolwiek teatralne zdziwienie.) Red. J.W.: Tak jest, droga pani, krytyk
muzyczny naraża nie tylko uszy, lecz i węch, i dlatego może mam ten narząd rozwinięty! Z
okazji muzyki można cierpieć fizycznie! Sławny Serge Li- fan został solistą, bo jego nogi tak
było czuć, że nikt z nim nie mógł tańczyć w duecie, i podobnie było z Ułanową, która pusz-
czała bąki tak dotkliwe, że partnerzy woleli ją zostawiać samą. (Irena D. nadaje sobie kształt
salonowego pytajnika.) Irena D.: Właśnie, panie redaktorze, że znoszenie drgań zbyt niskich
bądź zbyt wysokich jest uciążliwe.
Red. J.W.: Rzeczywiście, także wielka Callas, gdy brała wysokie „c", powodowała wibrację,
od której pękały kieliszki w rękach statystów w Traviacie w scenie przyjęcia i oblewało im
kostiumy, zaś koszty stłuczonych naczyń i pralni potrącano z gaży artystki Atooli Callas była
oszczędna, jak to zwykle Greczynki, i postanowiła nieco obniżyć nucę, nieskończenie mało,
proszę
pani, o jedną setną dźwięku, co wystarczało, by nie tłuc szkieł i właściwie było
niezauważalne! Nawet komputer by tego nie dostrzegł! Ale nie dla publiczności „La Scali"
takie chwyty! O, nie! Tam słuchają najlepsze uszy na świeecie i gdy CaDas wzięła niżej,
rozległ się ryk wściekłości: „Dać ją do szatni!".
I dali, proszę pani, dali. Tam to traktują rzetelnie, nie tak jak u nas. Nie zapomnę nigdy tego
wieczoru najboleśniejszego w moim życiu, gdy przyszedłem na Zaczarowany flet Pucci'
niego, i kto odbiera ode mnie płaszcz? Sama Ca-allas! Osłupiałem — zapadłem się w sobie
— zaś ona zwraca się do mnie tym swoim przejmującym sopranem dramatycznym: „Cinqu-
anta lire, il vecchio ladre!, co się tłumaczy: „Piękny dżentelmenie, należy się pięćdziesiąt
lirów". Zasłoniwszy twarz dłonią, skulony pod ścianą, uszedłem pospiesznie, ścigany jej
krzykiem... (tu red. J.W., pokazując, jak to było, zasłania twarz, jednocześnie drugą ręką
maca się po kieszeniach, jakby sprawdzając, czy nie nastąpił jaki ubytek).
Irena D. (nawiązując zręcznie do tego gestu): Właśnie, pa- nie redaktorze, czy pan wciąż
jeszcze zbiera datki na pamiątkową willę Szymanowskiego „Astma", to jest, przepraszam,
chciałam powiedzieć „Atma", akcja, którą rozpoczął pan w roku 1937 i która trwa do tej
pory, oraz na Cmentarz Powązkowski?
Red J.W. (niezadowolony z przytoczenia daty, szybko bierze się do drugiego tematu):
Właśnie, słusznie pani zauważa, że opiekuję się zabytkami na cmentarzu, jest to moje drugie
wielkie hobby obok muzyki! 1 muszę powiedzieć, że jestem z tego równie znany, na
przykład będąc ostatnio na Powązkach pobłądziłem nieco i zwróciłem się do grabarza
zatrudnionego przy kopaniu, z pytaniem o wyjście, na co ten dobry człowiek, przypatrzywszy
mi się, odpowiedział: „Ale czy panu w ogóle warto stąd wychodzić?" — najwyraźniej
rozpoznał we mnie miłośnika pomników. A-a-toli, przepraszam panią, lecz muszę kończyć,
ponieważ spieszę na galowy jubileusz kochanego Bodzia Paprockiego, który wykona rolę
Jontka w Halce po raz 4253.
I Irena D.: Pan redaktor zdąży, bo uroczysty spektakl zaczyna się dopiero o godzinie
dziewiętnastej. Red. J.W. (z pobłażliwością, nie bez lekkiego zabarwienia wzgardliwego
wobec ignorancji Ireny D.): Ale sza-anowna pa- _|ni nie uwzględnia, że muszę zajść
przedtem do mojego kochanego Zorża, mistrza sztuki fryzjerskiej, jedynego w kraju, który
potrafi czesać „na dyrygenta", i robił to już Paderewskiemu! Irena D. (z bezbrzeżną
naiwnością): Na czym polega fryzura „na dyrygenta"?
Red. J.W. (spogląda na nią okiem zdumionym, jakby zupełnie nowym, odkrywszy
niespodziewanie dla siebie otchłań niewiedzy): Ależ proszę pa-ani! Jest to specjalne ucze-
sanie do oglądania wyłącznie od tyłu, jako że dyrygent prezentuje się plecami do
publiczności — czyż pani tego nigdy nie zauważyła?
Irena D. (cokolwiek dotknięta): Owszem, ale o ile wiem pan nie udaje się dyrygować
Paprockim w Halce? Red. J.W. (jego zdumienie brakiem informacji ze strony Ireny D. rośnie
niebotycznie): Czyżby pa-ani nie było wiadomo, że siaduję w przedniej łoży tyłem do
publiczności? Irena D. (tym razem szczerze zirytowana): W takim razie szkoda, że pan w
trakcie naszej obecnej rozmowy nie usiadł od razu tyłem do kamery! Red. J.W.: Dla kogo,
pro-oszę pani, dla ko-ogo? Pub -Mczność telewizyjna to nie jest publiczność! To żadna
publiczność! To jest ---------------------
W tym miejscu obraz raptownie się urywa i pojawia się spiker z łagodnym hipokrytycznym
uśmiechem. Spiker Przepraszamy państwa za przerwę z powodu usterki i prosimy obejrzeć
film Przygody myszki Miki.
PS Czy osoba redaktora ma coś wspólnego z muzykologiem Jerzym Waldorffem? Życzliwi
Czytelnicy zdecydują.
SEKRETY NIEDOSTĘPNE
R
YWIN I
R
ÓŻYCZKA
I prawa Lwa Rywina, głośna z początkiem XXI stulecia, H łączy się
z tematem, którym parokrotnie zajmowało się kino. Podobieństwo to nasunęło mi się jako
dziennikarzowi filmowemu, czym zajmowałem się głównie w trakcie mojej kariery, i może
warto je z tej okazji przypomnieć. Maniak ekranu taki jak ja szuka każdej sposobności, by się
ze swoją obsesją podłączyć, tu zaś nasuwa się taka. Mianowicie Lew Rywin był w posiadaniu
informacji, której wyjaśnienia odmawiał, pomimo działania władz oraz nacisku mediów i
presji opinii. Szło o wyjawienie osób, które jakoby były władne zmienić ustawę za sumę
wielu milionów dolarów, i jakoby korzystały z pośrednictwa Rywina. Jednak długotrwałe
śledztwo nie zdołało wskazać mocodawców Rywina. Ustalono tylko rozmówców, z którymi
Rywin napomykał o sprawie, oraz stwierdzono, że ustawa o TV, bo o nią chodzi, w trakcie
jej przygotowania ulegała zmianom. Co jest zjawiskiem normalnym przy formułowaniu
ustaw, bo każda z nich, czy o paliwach, czy o ubezpieczeniach, czy o ruchu granicznym,
załatwia bądź nie załatwia takich czy owakich interesów, i różne siły starają się wywrzeć
na nią presję. „Nie ma ustawy, która zadowoliłaby wszystkich", jak powiedział de Gaulle.
W rezultacie Rywin sam jeden przeciwko całemu narodowi posiadał informację, którą tylko
on mógł podać do wiadomości. Być może była to mistyfikacja, którą nieraz uprawia się jako
blef biznesowy. Jeżeli jednak był to fakt, to Rywin, nawet skazany, nie odkryje prawdy. Ale
dlaczego o tym piszę? Bo występuje tu temat, może w wymiarze kryminalnym i ciasno
publicystycznym, ale jednak! — który interesował już Platona, i który podjęli w naszych
czasach egzystencjaliści oraz nasz Gombrowicz: sekret charakteru, którego nie są w stanie
rozszyfrować najsprawniejsi detektywi oraz żadne siły badawcze czy społeczne. Zajęło się
nim również lano. Przepraszam, że powołam się na przykład, który może będzie raził
dysproporcją wobec naszego Lwa, ale który w historii kina jest w tym względzie cha-
rakterystyczny: sławny Obywatel Kane Orsona Wellesa. Konający wielki nabab wypowiada
jako ostatnie słowo „Różyczka", i rusza machina dochodzenia, co by wyznanie to mogło
znaczyć, jednak bez rezultatu, i tylko my widzowie dowiadujemy się, że szło o kwiat
namalowany na sankach; umierający wspominał dzieciństwo. Co zresztą jest odkryciem
niewielkiej wagi, bo oznacza tylko, że w chwili śmierci nasunęła mu się myśl o jego
wczesnych latach, ale wciąż nie wyjaśnia tajemnicy charakteru. Film o nieprzystępności in-
dywidualnego wnętrza, do którego nie może dotrzeć ani otoczenie, ani urzędy, ani śledczy
najbardziej przenikliwy. Zapewne wniosek Obywatela Kane, ze względu na ambicję, jest
odległy od wypadku Rywina, ale są filmy o sytuacjach podobnych, np. o dwóch głośnych
procesach: Sprawa Gor- gonowej Janusza Majewskiego (1977), oraz afera Landru, którą
podjęły dwa filmy znane u nas, Mr. Verdoux Chaplina (1946) oraz Claude Chabrola (1962).
Otóż ani Gorgo- nowa, ani Landru nigdy, do samego końca, nieustępliwie
nie przyznali się do winy, ale obydwoje zostali skazani, które to wyroki długo potem,
również do naszych czasów, budziły wątpliwości. Są to zarazem przykłady, jak cała
aparatura, jaką rozporządza społeczeństwo, nie jest w stanie wniknąć w motywy osoby
indywidualnej, która — trzeba tu dodać! — może sama nie zdawać sobie jasno sprawy z
własnych swoich motywów.
G
ORGONOWA NIE UWAŻA SIĘ ZA WINNĄ
SH prawa Gorgonowej, konkubiny inżyniera Zaremby, H oskarżonej o zamordowanie córki
jej towarzysza życia z jego poprzedniego małżeństwa, stanowiła bodaj najgłośniejszą aferę
kryminalną dwudziestolecia i została podjęta po latach przeszło czterdziestu przez film
Majewskiego. Wziął się on z sentymentu, jaki w latach 70. odżył wobec czasów
przedwojennych, ale też wyrażał intencję: było nią wezwanie do tolerancji, której, zdaniem
autorów, zabrakło podczas procesu. Gorgonowa przedstawiona była jako prześladowana
przez gorliwy szowinistyczny urząd śledczy we Lwowie oraz jako ofiara wstecznej opinii
rasistowskiej. Ode czytany zostaje anonimowy list, w którym jest ona znieważona jako
obcokrajowiec (była Dalmatynką z Jugosławii), zaś jej obrońca mecenas Maurycy Axer
określony jest jako „gu- dłaj". Jednak w tej sprawie inny temat był najważniejszy, dramat
„podwójnej rodziny", skądinąd aktualny również dzisiaj. To właśnie był powód, że proces ten
stał się jednym z najgłośniejszych w dwudziestoleciu. Dotykał on problemu, który zadręczał
wszystkich. Pamiętam tę atmosferę, bo jako chłopiec czytałem sprawozdania — gazety
podawały, dzień w dzień, przebieg posiedzeń sądu i emocje rzeczywiście były szalone, ale
nie tyczyły rasizmu. Przeciwnie, fakt, że Gorgonowa była cudzoziemką, i to z kraju, który
rysował się wówczas jako egzotyczny (kto wtedy wiedział, co to jest Dalmacja?), budził
życzliwość dla niej: działał raczej snobizm, nie
■szowinizm. W dodatku Gorgonowa była istną czarnowłosą pięknością, rodzaj urody
tradycyjnie w Polsce adorowany. Pamiętam, że w jakiejś gazecie (czy nie w „Wieczorze
Warszawskim" za 10 groszy?) toczyła się dyskusja, zaczęta przez czytelnika, który nadesłał
list z żądaniem, by nie podawano nazwiska Gorgonowej, tylko literę alfabetu, bo ma ono
brzmienie posępne (potworne Gorgony z mitologii greckiej); inaczej byłoby, gdyby nazywała
się Irena Króliczek albo Zofia Fiołek.
Tak więc afera Gorgonowej była niezupełnie odpowiednim przykładem, by zilustrować
nietolerancję w ówczesnej Polsce, ale autorom filmu szło o krytykę wobec minionej polityki.
Jednak temat główny procesu był inny: rozpaczliwa, nie do rozwikłania sytuacja familijna.
Ponieważ każdy miał w swojej rodzinie podobną, sprawa wywołała wręcz dzikie pasje. Roz-
wiązanie małżeństwa było szalenie trudne: nie było ślubów cywilnych, tylko wyznaniowe i
raz po raz słyszało się, że ktoś zmienia religię, by się wywikłać i uzyskać rozwód protestanc-
ki, skoro katolicki był niemożliwy (wykonał to nawet Piłsudski). W rezultacie na każdym
kroku zdarzały się podobne układy jak w rodzinie Gorgonowej. Mąż rozchodził się z żoną, z
którą jednak prawnie pozostawał zaślubiony; brał inną towarzyszkę, której statut był
prowizoryczny, dwuznaczny i ubliżający: szarpali się wszyscy troje w atmosferze
przewlekłego nieszczęścia. 1 do tego sytuacja dzieci w tym kłębowisku! Zapewne myśl o
mordzie unosiła się w powietrzu. Zastanawiające było współczucie dla Gorgonowej,
odwrotnie niż sugerował film — że była nagonka, bez którego sprawa nie miałaby rozgłosu!
Charakterystyczna była plotka już powojenna (nieprawdziwa), jakoby ogrodnik przyznał się
do zbrodni na łożu śmierci. Czyli jeszcze w 30 lat potem ktoś tam myślał o
usprawiedliwieniu. Warto tu przypomnieć reportaże Ireny Krzywickiej w „Wiadomościach
Literackich''. Autorka przypuszczała, że
Gorgonowa była winna, niemniej uważała ją za ofiarę: kobieta poniżana, bez nadziei, by
znaleźć jakieś miejsce w społeczeństwie dla siebie i swoich „nielegalnych" dzieci, bezradna,
zaszczuta, wiecznie pod presją; morderstwo dokonane przez nią mogło być aktem
rozpaczliwej zemsty. Dla autorów filmu starających się sprawę przedstawić jako krytykę
ówczesnego reżimu, dyskusja ta nie była wygodna. Świadczy o tym obraz dziennikarstwa w
filmie. Co prawda, w ówczesnej kinematografii polskiej reporter był z reguły kanalią. Niena-
wiść ta mogła pochodzić z chęci zemsty na krytykach, ale była też wybiegiem: dziennikarz
oznaczał przedstawiciela władzy, której nie można było zaatakować.
Co prawda scenarzystą filmu był krytyk Bolesław Michałek, co jednak nie wpłynęło na
rehabilitację zawodu dziennikarskiego, sponiewieranego na polskich ekranach. Reporterzy po
łajdacku zwabiają inżyniera Zarembę na cmentarz, by zrobić sensacyjne zdjęcie, jak modli
się na grobie zamordowanej córki. Kupa drani. Można sobie oczywiście powiedzieć, że idzie
o przedwojenną prasę skandaliczną, a jednak jest to niesprawiedliwość. Sprawa Gorgonowej
jest bowiem jednym z pozytywów ówczesnego dziennikarstwa. Był to typowy proces
poszlakowy; prawodawstwa nowoczesne są ostrożne w takich wypadkach. W Polsce jednak
procedura nie była subtelna: w pierwszej instancji Gorgonową skazano na śmierć po
powierzchownej procedurze. Otóż gdy zaczęła się druga rozprawa apelacyjna, prasa wręcz
stanęła na głowie — zresztą we własnym interesie — by wywlec najdrobniejsze wątpliwości.
Gorgonową skazano wreszcie na osiem lat bez zaostrzeń. Nie przyznała się nigdy i
odmawiała nawet odpowiedzi na pytania swoich obrońców na temat jej stanu życiowego, co
mogłoby złagodzić oskarżenie. Nawet jeśli rzeczywiście zaplanowała zabójstwo Lusi
Zarembianki, byłaby to decyzja obłędna, która nie mogłaby poprawić jej losu, przeciwnie.
Charakter Gorgonowej pozostał tajemnicą.
L
ANDRU NIE UWAŻA SIĘ ZA WINNEGO
L^ftmdru zgładził dziesięć kobiet i zwłoki ich spalił w piecyku
__ lv willi podmiejskiej, w latach I wojny światowej w Paryżu.
Był to szczupły drobny pan po pięćdziesiątce, łysy, z piękną czarną brodą, starannie ubrany,
zawsze na ciemno. Nie miał aspiracji i to jest rys jego charakteru, który zastanawia naj-
bardziej. Kto wie, czy nie był on prekursorem sposobu myślenia, który potem zrobił karierę.
Landru działał w okresie, gdy zaczęły się czasy być może najcięższe, jakie przeszła ludzkość.
Wpadł on na pomysł, by zrobić ze zbrodni interes handlowy, i w dodatku niewielki: na
średnie oprocentowanie. Uprawiany ostrożnie, z unikaniem ryzyka, wymagający jednak
pracowitej eksploatacji: Landru miał wzorowe cechy obywatelskie.
Mianowicie Landru postanowił mordować kobiety samotne, w pewnym wieku, średnio
zamożne i zabierać im ich umiarkowane oszczędności. Jego ofiary nie były bogate: służące,
wdowy po sklepikarzach, rentierki. Landru uważał, że ta sfera jest najbardziej bezpieczna,
ponieważ zniknięcie pani nie rzucającej się w. oczy nie wywołuje skandalu. Zbrodnie Landru
nie przyniosły mu majątku, lecz dostarczały stałego umiarkowanego dochodu. By go zdobyć,
Landru ciężko pracował. Umieszczał ogłoszenia matrymonialne w gazetach, prowadził
korespondencję oraz rejestr — który zresztą go zgubił; ale, co było robić, nie ma interesu bez
biurokracji, zaś Landru, to była po prostu firma. Spotkania, pertraktacje, zabiegi zabierały mu
dzień i noc; był stale niedospany. Nie mógł podołać harmonogramowi, odkładał likwidację
jednej damy, bo trzeba było zająć się inną, i do tamtej poprzedniej wracał po pół roku z
bukietem kwiatów, z drobnym klejnocikiem, by znów nawiązać rozmowy. Można też sobie
wyobrazić, że usuwanie zwłok wymagało energii i wysiłku: w domku, który wynajął za
miastem, Landru rozporządzał tylko kuchenką dwufajerkową i trupy musiał krajać
(znaleziono ząb od piły,
którą zapewne piłował kości); była to cała technika, o której nic nie wiadomo, ponieważ
Landru nie przyznał się i nie miał żadnego świadka.
Jego rodzina nie wiedziała o niczym. A przecież to dla niej Landru funkcjonował. Cały utarg,
czy raczej ubój, rozdzielał między żonę, dwie córki i dwóch synów, którzy uważali, że tatuś
jest pracowitym handlowcem w branży meblowej. Tu znajduje się klucz do jego postaci.
Podczas wojny nastąpił kryzys w obrocie ruchomościami i Landru zagrożony obmyślił sobie
nowy sposób zarobkowania i w tym właśnie okazał się pionierem.
Jego rozumowanie zostało podjęte. Wyraził je Brecht w sławnym dwuwierszu: „Panowie, po
co puszczać w oczy dym? Człek żyje tylko dzięki zbrodniom swym!". Idea ta została
rozwinięta przez faszyzm. Tak jak Landru dzielił ludzkość na siebie, swoją rodzinę, oraz na
zbędne panie nadające się do spalenia, podobnie hiderowcy posegregowali Europę na swoich
i na rasy do przemiału. Landru sprzedawał garderobę ofiar i odnotowywał, ile uzyskał za
każdą sztukę, podobnie jak w obozach koncentracyjnych ważono wyrwane złote zęby i
ostrzyżone włosy. Holocaust, to była zbrodnia również rabunkowa. Landru był prekursorem
— zapowiadał coś, co już wisiało w powietrzu. W ten właśnie sposób pokazał go Chaplin w
Mr. Verdoux: jako przeciętnego, poczciwego, zadbanego pana, który skazany, oświadcza
trybunałowi, że w czasach gdy wysyła się na śmierć miliony jakoby w interesie zbiorowym,
on sam nie robi nic innego, tyle że w prywatnej skali, zaś jego ofiary są podobnie
przypadkowe, jak owe masowo poległe.
Możliwe, że Landru żywił podobny pogląd. Wskazywałby na to upór, z jakim odmawiał
przyznania się do winy. Znaleziono ząb od piły? Bo robił deski do komórki. W jego notesie
były nazwiska osób zaginionych? Bo stykał się z nimi, zresztą są też tam inne znajome panie,
które wciąż można
znaleźć pod wymienionymi adresami (rzeczywiście tak było). Gdy jego obrońca, znakomity
adwokat Moro-Giafferi, który bronił klienta z pasją do ostatka, zapytał Landru na chwilę
przed jego egzekucją, czy rzeczywiście popełnił owe zbrodnie i wezwał go, by „nie
odchodził ze świata z tym sekretem", Landru zimno odpowiedział: „Owszem, odejdę z nim;
to jest mój bagaż". Proces Landru był bowiem poszlakowy: nie znaleziono zwłok. A jednak
sąd nie omylił się: nigdy potem żadna z zaginionych ofiar Landru nie odnalazła się.
Niemniej, charakter Landru jest tak samo trudny do zrozu- mienia i niemożliwy do
przeniknięcia jak w wypadku Gorgonowej. Dlaczego jednak film się nimi zainteresował? Po-
nieważ ich tajemnice osobiste łączą się z aktualnymi ówczesnymi obsesjami społecznymi. W
sprawie Gorgonowej był to problem oficjalnie zorganizowanej pruderii unieszczęśli- wiającej
rodzinę, zaś Landru zapowiadał zbrodniczy absurd minionego stulecia. Sekret Rywina wiązał
się z narastającym niepokojem opinii z powodu korupcji politycznej. Może i o nim powinien
powstać film? On sam mógłby być jego autorem, bo trzeba niespodziewanego paradoksu, że
był właścicielem firmy produkującej filmy.
chichot i ryk
W NIEMYM KINIE
JHestem istnym katorżnikiem sal kinowych (mam przygoto- wany tytuł autobiografii, której
jednak zdaje się nie napiszę: Pół wieku w ciemnościach). W wątpliwym bowiem skądinąd
zawodzie dziennikarza filmowego wyłania się pokusa, by zorganizować się serio; zaczyna się
robić zapiski, które się może przydadzą.
Bywają w naszej branży koledzy, którzy działają wręcz z dokumentalną dokładnością, np.
krytyk, zwany w środowisku Profesorem, który posiada pióro połączone z latarką, miał je już
za czasów Systemu, gdy o taki rekwizyt było niełatwo, i z jego pomocą w trakcie seansu
zapisuje on na gorąco dane, zapewne potrzebne do pogłębionej analizy. W związku z czym
stał on się ofiarą kłopotliwego incydentu.
W swoim czasie przyjechał do Warszawy Walerian Borowczyk, przebywający w Paryżu, ze
swoim filmem tam nakręconym Goto — wyspa miłości, i odbył się pokaz dla dziennikarzy,
w trakcie którego Profesor zapalił swoją lampkę z piórem. Borowczyk, znany z
nadwrażliwości — potrafi wymyślać widzom, którzy jedzą cukierki i nie tylko nie dość
uważają, ale jeszcze szeleszczą papierkiem — udał się do kabiny i przerwał
I projekcję, po czym wystąpił do Profesora z pretensją, te nie ogląda filmu. „Ależ jak
najbardziej oglądam — protestował Profesor — notowanie nie przeszkadza mi w
uczestniczeniu". „Owszem, musi panu przeszkadzać — upierał się Borowczyk. — Czy pan
zdaje sobie sprawę, że ja nie śpię po nocy i zastanawiam się, czy wyciąć dwie klatki, by
osiągnąć potrzebny rytm? Czy pan wie, jak długo trwa wyświedanie dwóch klatek? Jest
prawie niezauważalne. Ale jest wyczuwalne! Jak pan może to odczuć, skoro pan pisze w tym
czasie!". Ówczesny dyrektor Centrali Wynajmu Filmów Henryk Mocek, który pokaz
zorganizował, musiał się sporo nagimnastykować, zanim udało mu się Borowczyka uspokoić
i doprowadzić do zakończenia projekcji. Mnie nie stać na tak poważne podejście, jakie
uprawia Profesor, i moje notatki są innego rodzaju: są to ciekawostki, w nadziei, że gdy będę
się zanadto mądrzył, doczepię jakąś anegdotkę, by zneutralizować ewentualną irytację
Czytelników. Zajęcie krytyka łączy się bowiem z bezczelnością: kto mu dał prawo, skąd
posiada on mandat, z jakiej racji wypowiada on publicznie sądy? Bywa, że krytycy
odczuwają tę uzurpację, i starają się ją załagodzić, powołując się na autorytety z
uniwersytetów, z encyklopedii czy na powagi zagraniczne; pewien nieżyjący już kolega
przytaczał opinie francuskiego filmologa J. Riviere'a, którego poza nim nikomu nie udało się
zidentyfikować, przynajmniej jak dotychczas. W trakcie grzebania w tych notatkach nasunęło
mi się pytanie, które narzuca się w miarę oddalania się przeszłości kina: czy było coś w
historii tej sztuki, co przepadło bezpowrotnie? Wydaje się, że nie jest to możliwe: przeciwnie,
fantas- magoryczny wręcz rozwój techniki sprawia, że wszystko, co ekran uprawiał
kiedykolwiek, można dziś powtórzyć, i nie tylko ocalić, lecz spotęgować. Otóż nie. Istniał
bowiem — jak to określić? Nie gatunek, nie sposób, nie styl, bo te wciąż można
reprodukować — ale, powiedzmy: klimat, do którego
kino już nie powróciło. Jest to farsa epoki niemej. Przy tym nie chodzi o osiągnięcia
zaliczone przez historię: Chaplina, Keatona, Lloyda czy Maxa Lindera we Francji, ale o
generalną orientację tego działu, uprawianego przez setki filmów, często trwających nie
dłużej niż kwadrans, reprezentujących mentalność komiczną, z którą zresztą wymienieni
klasycy korzystali, każdy na swój sposób, ale idzie o to, że była to dyscyplina oddzielna,
sama w sobie, stanowiąca generalny zasób.
Ciekawe przy tym, że jak na dziką eksplozję wesołości, była to branża skodyfikowana i miała
reguły, które mogą się wydawać skostniałe; ale w praktyce nie były nigdy. Specjaliści mieli
zakresy, podzielone niby w muzyce, na cztery kategorie: 1. chichot, 2. śmiech serdeczny, 3.
śmiech szalony, 4. ryk śmiechu. Każdej z tych grup odpowiadał własny rodzaj humoru,
zależnie od natężenia. Podobno można było nawet umrzeć ze śmiechu, i tu badacze
przytaczali przykład ze starożytności, jak powinno być w stylu naukowym: według
Arystotelesa, niejaki Prokros skonał ze śmiechu na widok osła jedzącego figi. Kino wielkiego
okresu komedii nie posuwało się do takiej ostateczności, dbając o zdrowie widzów, niemniej
komizm był opracowany fachowo przez specjalistów zwanych gagmanami. Gag, czyli numer
komiczny, miał swoje zasady: narastał stopniowo i dążył do finału, który określano jako
„topping", czyli „sam szczyt", który bywał podwójny, a nawet potrójny.
Zobaczmy to na przykładzie. Zajeżdża nieduży samochodzik. Wysiada z niego grubas
olbrzymiego wzrostu, następnie drugi podobny i jeszcze trzeci, i tak dalej, jest ich
nieprawdopodobnie dużo, ze dwa tuziny. Po czym wysiada karzełek, nie większy jak pół
metra. To jest „pierwszy szczyt". Ale to nie koniec: z samochodziku wyłazi nieduża psinka,
jest to „drugi szczyt". Ale to wciąż nie wszystko, bo pojazd zapada się i zostaje kupka blachy,
pojawia się zamiatacz uliczny i zmiata ją do kubełka, to jest „trzeci szczyt", czyli
ukoronowanie gagu.
Otóż czy była w tej kinematografii wartość następnie nie podjęta, która zniknęła wraz z nią?
Paradoks polegał na tym, że istotnie mogła ona powstać, ale to dlatego, ponieważ kino nieme
znajdowało się na samym dole kultury i nie musiało liczyć się z ograniczeniami.
Więcej nawet: uważane było za anty kulturalne. Karol Irzykowski, jeden z pierwszych, który
u nas zainteresował się kinem jako gatunkiem, przygotował odczyt: „Śmierć kina?" (ze
znakiem zapytania), co w prasie ukazało się z błędem: „Śmierć kinu!", po czym otrzymał
dziesiątki gratulacji, że walczy z kinem, tą zarazą cywilizacji. Co prawda, kino nieme miało
próby ambitne, które jednak uważano za wyjątki, kaprys artystów, którzy wzięli się do tego
rodzaju, np. jak poeta, który pisze kryminał, albo malarz wytępiający obraz ze skrawków ga-
zet. Kino zaczęto traktować jako sztukę dopiero w latach 30.: do tego czasu, mimo że już
miało milionową publiczność — czy może właśnie dlatego! — uważano je za rozrywkę
motło- chu, i sam motłoch (na przykład ja) też tak sądził.
Z
ACZĘŁO SIĘ OD KATASTROFY
DHlaczego tak się stało? Tu warto wspomnieć fakt, który ■wtedy miał znaczenie
symboliczne, mimo że historycy kina z uporem go przemilczają. W maju 1897 — zaledwie w
dwa lata po pierwszym historycznym seansie filmowym wynalazców kinematografii braci
Lumi&re — w trakcie uroczystego dorocznego benefisu charytatywnego, w którym
uczestniczyło najlepsze towarzystwo paryskie, wyświetlano jako ciekawostkę jeden z
pierwszych filmów. Nastąpił wybuch lampy w projektorze oraz pożar, w którym zginęło
przeszło sto osób, zaś dwieście odniosło ciężkie obrażenia. Jedną z ofiar była żona hrabiego
de Montesquiou, czołowej postaci ówczesnej arystokracji; posłużył on Proustowi w jego
pomnikowym Poszukiwaniu straconego czasu jako model dla postaci eleganckiego, wysoce
kulturalnego, lecz
skorumpowanego barona de Charlus. Hrabia, wezwany by rozpoznać zwłoki żony, odsunął
niedbale nakrywający ją całun laską z gałką z kości słoniowej. Poeta de Rćgnier puścił
plotkę, że hrabia nie próbował ocalić żony, zaś sam uratował się, waląc na prawo i lewo tą
właśnie laską. Montesquiou wyzwał de Rćgmera na pojedynek białą bronią, i de Rćgnier
zranił hrabiego, ale rozstali się niepogodzeni.
Było to głośne wydarzenie, które napiętnowało kino przy samym jego starcie. Efekt
psychologiczny był podobny jak ostatnio po katastrofie World Trade Center, która spowodo-
wała światowy kryzys w lotnictwie. Ustaliło się przekonanie, że kino nie jest dla dobrego
towarzystwa, lecz dla plebsu, jako że „proletariatowi jest wszystko jedno, żyje czy nie", jak
powiedział Bismarck. Może się to wydać przesadzone, niemniej jest faktem, który ja sam
pamiętam: jeszcze po latach od wypadku słyszało się, że kino jest niebezpieczne, „bo taśma
może się zapalić" — zresztą rzeczywiście była łatwopalna; no i, naturalnie, nadaje się dla
osób niskiej kondycji.
Wszystko to wtedy była prawda, a jednak, a przecież, ośmielę się powiedzieć, że kino to
skłaniało do uwagi bardziej niż współczesne. Kino dźwiękowe pozwala na swobodę: można
żuć popcorn, popatrzeć na zegarek, słuchać niedbale. W kinie niemym było się uzależnionym
od napisów, które, bywało, stanowiły więcej niż połowę spektaklu. Czytałem w jakiejś
historii kina, pogardliwej dla owego okresu, że napisy były kalectwem, bo przerywały ciąg
akcji. Było odwrotnie: dawały one rytm, grały na naszych nerwach i potęgowały napięcie.
Oto pojawiały się postaci w emocjonalnych sytuacjach, poruszające ustami: czuliśmy, że
zbliża się dramat, ale jaki? Co prawda ówczesny wykonawca był obowiązany do zagrania mi-
micznie również dialogu, ale nawet najbardziej sugestywny aktor mógł zaznaczyć tę treść
jedynie szkicowo. Trzeba było czekać na napis, by zrozumieć, jakie nieszczęście grozi, ale
zanim to nastąpiło, widz przeżywał sekundy niepewności, a jego
wyobraźnia działała, starając się domyślić... pojawiał się napis i wreszcie dowiadywaliśmy
się, ale już następna scena powtarzała cały ów proceder: było to bezustanne falowanie
między domniemaniem i wyjaśnieniem. W tym trybie napisy były nie mniej uderzające jak
obraz, bywały nawet więcej! Chaplin wołał do swojej dziewczyny w Gorączce złota:
„Georgia! GEORGIA! G-E-O-R-G-I-A!!!" W rezultacie każdy, najgłup- szy nawet film, miał
SUSPENS. Co więcej, kino nieme bynajmniej nie było nieme, ale do owego dodanego
dźwięku odnosiliśmy się inaczej niż dzisiaj: nie pochodził on z ekranu, oddzielaliśmy go od
przeżycia samego filmu. Na sali siedział pianista, w kinach uboższych bywał to skrzypek, bo
tańszy: wprowadzali oni akcent ludzkiej żywej obecności. W dodatku po każdej rolce
robiono przerwę i zapalano świado, bo sala z reguły miała tylko jeden aparat. Przez widownię
przechodziło głębokie westchnienie (znowu przerwali w najciekawszym miejscu!), był to
zabieg, w gruncie rzeczy, podwyższający temperaturę! — wtedy grajek kłaniał się, my zaś
klaskaliśmy. W niektórych salach była aparatura, fabrykowana specjalnie dla kin, kombinacja
perkusji, dzwonków i organków — zetknąłem się z podobną w kinie „Apollo" w Lublinie —
naśladująca wystrzały z rewolweru, gwizd lokomotywy, stukot kopyt końskich i nawet cmok
pocałunku. Kompozytor Ligeti ułożył, w latach już 50., sonatę na ten instrument. Muzyka
odgrywała też rolę w kręceniu filmów: wprowadzała aktorów w nastrój, oraz zagłuszała
terkot korbki kamery, i wytwórnie w tym celu wynajmowały orkiestry. Głośno było o
złośliwości, jaką zrobiła Gloria Swanson (Państwo pamiętają Bulwar Zachodzącego Słońca?)
naszej rodaczce Poli Negri, z którą się nienawidziły. Kręcono wówczas po kilka filmów
jednocześnie w atelier przylegających do siebie; Pola zamówiła kameralny skład smyczkowy
do sceny sentymentalnej, zaś Gloria sprowadziła wojskową dętą orkiestrę z puzonami i
zagłuszyła Połę.
U
CIECHA NA SAMYM DNIE
BHyło to więc kino, które potrzebowało napisów, by je zro- _|zumieć, klezmera
przygrywającego jak w kawiarni, by mu pomóc, dmuchawki do udawania rewolweru by
zrobić złudzenie, oraz liczące na publiczność wyzbytą pretensji. Wszystkie te warunki, godne
ubolewania jako wymagania kulturalne, dawały sytuację wyjątkową: bezczelną wolność. To
z niej narodziło się widowisko, które już potem się nie powtórzyło: niema burleska.
Oczywiście, dała też ona początek oryginalnej komedii Chaplina, Keatona, Lloyda, ale byli to
autorzy konsekwentni, którzy wypracowali każdy swój styl, i ciągnęli go jeszcze w czasach
dźwiękowych. Lecz nie ich mam na myśli. Bowiem na co dzień kino nieme żyło czymś
innym: groteskową jednoaktówką wyświetlaną przed programem, która wybuchała niby
wariactwo. Ile rozmachowej, fantastycznej, nie kończącej się wyobraźni mieli owi dawni
klowni ekranowi! Robią oni wrażenie, jakby dawali z siebie wszystko w jednej sekundzie,
każda scena jest tak wystrzałowa, że wydaje się, iż spalili się całkowicie i już nic silniejszego
nastąpić nie może; cóż za brak ekonomii i lekceważenie dla oszczędzania siebie samego!
Złudzenie, bo już za chwilę mamy następną eksplozję, nie widać końca tej imaginacji.
„Drewniak" (Boireau), komik kompletnie zapomniany, mały ruchliwy człowieczek, który
kapelusz przechowuje w wazie chińskiej wysokiej na metr i roztrzaskuje ją w drobiazgi, by
wyjść na miasto w tym nakryciu głowy, jest maltretowany przez dwóch eleganckich
dryblasów w lśniących cylindrach, przeto zdobywa rękawice bokserskie i jednego rozkłada
knock-outem, po czym podnosi go z rynsztoka w postaci szmaty — dosłownie, jako ścierkę
zwisającą, którą wpycha przez kratkę w chodniku, by spłynęła z kanalizacją. Drugiego
napastnika wali rytmicznie w szczękę, tak że za każdym ciosem przeciwnikowi głowa
puchnie o stopień więcej i kiedy odchodzi wreszcie krokiem chwiejnym, ma
O
BRAZ
,
KTÓRY SAM MÓWI
IHnne komedyjki zastanawiają swoją nowoczesnością, nie Iw technice oczywiście, lecz w
mentalności: na przykład Rozpychacz kubista. Jeszcze jeden zapomniany komik Rigadin,
ubiega się o rękę panny, której tata, zwolennik nowoczesności, adoruje kubizm. Rigadin
odwiedza wystawę tego kierunku: wszystko geometryczne, księżyc kwadratowy, koty mają
łby prostokątne. W rezultacie Rigadin zamienia wszystko w sześciany i sam wkłada spodnie
na wzór twierdzenia Pitagorasa, podobnie przebiera gospodynię, która początkowo
przerażona, widzi za chwilę, że z kostiumu owego można czerpać korzyści; gdy ktoś chce ją
zaczepić, nie może jej dosięgnąć poprzez biust sześcienny, gdy zaś zamiata ona ulicę, może
sobie w swojej kwadratowej spódnicy zasiąść niby w fotelu i odpocząć. Już wtedy więc
łeb kolosalny do pierwszego piętra — niby maska z pochodu karnawałowego.
Dlaczego ta żywiołowa fantazja, która natychmiast pokazuje, co wymyśli, zniknęła z kina?
Jej wrogiem okazało się słowo; czyli rozmowa potoczna jak w życiu, a co za tym idzie,
upodobnienie się kina do codziennej zwykłości, któremu to odczuciu stara się służyć również
najbardziej wyrafinowana technika komputerowa. Ale nie należy sądzić, że dawna komedia
to była tylko niepohamowana wyobraźnia. Daje ona również obraz ówczesnych obyczajów.
Na przykład Max Lin- der, który zdążył nakręcić już przed I wojną około 500 krótkich
filmów, był elegantem w białych getrach i wśliznął się do damy, którą nagle mąż zaskoczył,
więc Max udaje pedi- kiurzystę, ale pan domu życzy sobie, by to jemu zrobić zabieg:
ponieważ Max nie ma o tym pojęcia, goli stopę mydłem i brzytwą, i zostaje wyrzucony za
drzwi jako partacz; podobny los spotyka prawdziwego pedikiurzystę, który zjawia się i z
kolei zostaje wzięty za kochanka.
abstrakcja w sztuce była okrzyczana, opatrzona i nawet wyśmiana: był to zaś rok produkcji
(francuskiej), jeśli się nie mylę, 1908.
A oto jeden z pierwszych filmów Renć Claira Dwaj nieśmiali. Zaczyna się od posępnej
sceny: do zaniedbanej izby wkracza brutalnie mężczyzna o postawie kanibalicznej, bije
kobietę, tarza ją po ziemi, wyrzuca zawartość szuflady szukając pieniędzy. Dramat w
podejrzanym środowisku? Ależ skąd. Pojawia się napis: „Oto jak podsądny traktował swoją
żonę!". Jesteśmy bowiem na sali sądowej i to, co widzieliśmy przed chwilą, to było
uwidocznienie mowy prokuratora w procesie rozwodowym. Teraz natomiast wystąpi
obrońca, młody człowiek cokolwiek nerwowy. Oto oglądamy w jego ujęciu z kolei pożycie
podsądnego: ten sam pokój, ta sama żona, ten sam mąż, tyle że wchodzi on delikatnie na
palcach z bukietem w ręku, składa go u stóp żony, wydobywa skrzypce, nachyla się nad jej
uchem, zaczyna słodko grać. W tym momencie wzruszający obraz zostaje przerwany, bo na
sali sądowej pojawia się mysz, co wprowadza zamieszanie i adwokat zatrzymuje się w
połowie. Więc zaczyna od początku: podsądny wchodzi z kwiatami, całuje tkliwie żonę,
sięga po skrzypce... i znowu wchodzi z kwiatami, całuje żonę, i tak dalej! Adwokat, po
prostu, wytrącony z równowagi jąka się i przegrywa sprawę. Słowo przekształciło się tu w
obraz, litera po literze.
Całe to kino tryska pomysłami i poezją w każdej minucie. Suita fajerwerków, końca nie
widać: wydaje się, że można bez przerwy czerpać i czerpać. A jednak podobne obrazowanie
nie byłoby możliwe w kinie współczesnym: jest ono tak dalece obce jego mentalności, że
gdyby nawet próbowano je powtórzyć, byłoby to maniacko sztuczne. Niemożliwość nawrotu:
owa sztuka wydaje się bardziej przepadła, jak prehistoryczne zabytki w grotach Lascaux.
S
TO LAT KINA W KAWAŁKACH
|e wspomnienia rozzuchwaliły mnie: dalsze cisną mi się Hz
zapisków. Czy Państwo pozwolą, że otworzę ten brulion i przepiszę z niego to i owo, w
nadziei że to Was zabawi? A więc zaczynam. W 1901 r. jednemu z głównych
przedsiębiorców teatralnych na Broadwayu Samuelowi Lubinowi zaproponowano, by
przystąpił do produkcji filmów. Jego odpowiedź: „W żadnym wypadku. Chyba bym oszalał.
W teatrze wystarczy, gdy aktor wbiegnie na scenę z okrzykiem: «Okręt zatonął, wszyscy
zginęli. W filmie trzeba to pokazać; kosztowa- łoby około 5 tys. dolarów (ówczesnych —
przyp. mój), aktor mógłby się utopić czy przynajmniej się przeziębić i podać mnie do sądu.
Nie ma frajerów". Zdzisław U., kolekcjoner starych afiszy i programów kinowych, pokazuje
mi klisze używane przez operatorów na prowincji, zdaje się w Rzeszowie, jeszcze przed I
wojną i wyświetlane w razie potrzeby: „Panie są proszone o zdjęcie kapeluszy", „Prosimy
uciszyć dziecko". Najlepszą scenę gry w karty w kinie widziałem jako chłopiec w westernie,
który potem, jako dziennikarz, starałem się odnaleźć, ale nie udało mi się go zidentyfikować.
Kowboje siedzą, trzymając po pięć kart, jak to przy pokerze. Jeden z nich wykłada. Ma trzy
asy i wyciąga łapę, by zgarnąć co w banku. „Chwileczkę, przegrałeś" — mówi drugi — „ja
mam cztery asy". „Ile asów jest w talii?" — pyta pierwszy. „To zależy od talii, w tej jest
siedem". „Mylisz się, jest dziewięć, bo ja mam jeszcze dwa" .— wykłada pozostałe dwie
karty trzymane w ręku. Widząc to barman pospiesznie zdejmuje lustro ze ściany i kładzie się
pod kontuarem. Rzeczywiście wybucha palba i wkrótce w salonie wszyscy leżą pokotem.
Barman wiesza lustro z powrotem i krąży między powalonymi, zbierając puste szklanki po
whisky. Nad kontuarem widnieje napis: „Klienci są proszeni pluć jeden na drugiego, nie na
ściany ani na podłogę".
Rewolucja seksualna w kinie nie zaczęła się bynajmniej po drugiej wojnie, jak zazwyczaj się
uważa, ani nie od postaci damskiej w rodzaju Brigitte Bardot i Marylin Monroe, lecz od
mężczyzny: Rudolfa Valentino, zmarłego w roku 1926 w wieku lat 31 po operacji wyrostka
robaczkowego. Był to brunet typu południowego, z lśniącą od brylantyny fryzurą, o
spojrzeniu zwanym wówczas aksamitnym, z powiekami stale półprzymkniętymi. Jego
ostatnią towarzyszką życia była Pola Negri, nasza rodaczka o właściwym nazwisku Apolonia
Chałupiec, półkrwi Cyganka, i po prawdzie jedyna Polka, która zrobiła międzynarodową
karierę filmową.
Śmierć Valentina rozpętała istną histerię wśród publiczności damskiej: kroniki prasowe
wyliczają 11 kobiet (tak jest, sprawdzone), które popełniły samobójstwo, podając jako
przyczynę jego zgon. Socjolog Vance Packard komentuje: „Po 1 wojnie pojawiło się wśród
kobiet dążenie do emancypacji. Valentino stał się symbolem wszystkiego co dzikie, wy-
buchowo wolne, a co było dotychczas niedozwolone: oswobodzone, naturalne uczucie doszło
do głosu. Wyrażał marzenie wyrwania się z bezpiecznego, lecz jałowo nudnego, na-
piętnowanego prowincjonalnością nawet w wielkich metropoliach, życia ówczesnej kobiety.
Był jedynym, który wtedy dostarczał powiewu erotyzmu, jakiego gdzie indziej nie znaj-
dowano: inne męskie gwiazdy, w rodzaju Douglasa Fair- banksa wyspecjalizowanego w
Robin Hoodach, reprezentowały wesołego, wiecznie niedojrzałego młodzieńca, uprawia-
jącego sportowe przygody mające na celu odwrócenie uwagi jego i widzów od seksu".
Valentino był znienawidzony przez panów. „Time" przeprowadził ankietę — dlaczego.
Większość odpowiedzi: „Nauczył kobiety, żeby się do nich zalecać długo, serio, grając ko-
medię. My na to nie mamy czasu. Jesteśmy biznesmenami ciężko pracującymi, by zapewnić
naszym kobietom dostatnie życie, ale one marzą tylko o nim".
Starano się przedstawić Valentina jako zniewieściałego homoseksualistę. Przesyłano mu
pocztą puchowe puszki do pudernic, co było wówczas popularnym obelżywym gestem
wobec „pedała". Jego impresario po jego śmierci oświadczył, że było ich tyle, iż można by
nimi napełnić materace załogi wielkiego krążownika. Producenci usiłowali zastąpić go Ra-
monę m Novarro, który jednak nie był dosyć męski i budził raczej opiekuńcze uczucia
matczyne. Niemniej moi koledzy szkolni nie cierpieli go podobnie jak dorośli panowie
Valen- tina, i nazywali go „Ramol Nawalony". Producent Goldwyn („Metro-Goldwyn-
Mayer") był sławny ze swoich powiedzeń. Urodził się jako Samuel Goldfish w Radomiu w
1884 r. Zrobił majątek na handlu eleganckimi rękawiczkami, za które zamożne środowisko w
Nowym Jorku płaciło wówczas olbrzymie sumy. Cło na ten luksus było wysokie, ale Samuel
sprowadzał z Paryża wagony rękawiczek wyłącznie lewych, co jako towar zdefektowany
było uwolnione od opłaty, następnie otrzymywał transport prawych, odprawionych za darmo
na podobnej zasadzie.
Zmienił nazwisko na „Goldwyn" w przekonaniu, że będzie sugerowało sukces („Gold" —
złoto, „win" — zwycięstwo). Rzeczywiście operował angielszczyzną, która z natury jest
zwięzłą, we własny sposób, jeszcze bardziej zwięzły. Oto jego wypowiedź w związku z
propozycją przystąpienia do jakiegoś interesu: Include me out („Dołączcie mnie jako wy-
łączonego"). Usiłowano nakłonić go do przeczytania bestsellera H. Allena Anthony Ądferse,
800 stron, z którego zresztą następnie zrobiono film: „Mam to przeczytać? Nie mogę nawet
tego udźwignąć". „Przeczytałem od początku do końca cały jeden kawałek tego". „Każdy
głupi, kto chodzi do psychiatry, powinien dać się zbadać w szpitalu wariatów", i jego
najgłośniejsza wypowiedź: „Nie zależy mi, by moje filmy zarobiły choćby centa, jeżeli tylko
wszyscy będą na nie chodzili".
Ten macher, uchodzący za osobnika bez kultury, był twórczym menedżerem; jego gabinet
był zastawiony zdobytymi Oscarami, i jeden z najpiękniejszych filmów traktujących o
moralnych skutkach wojny, Najlepsze lata naszego życia z Frederikiem Marchem i Daną
Andrews (1946), bez niego zapewne by nie powstał. „Gdyby nie upór Sama — oświadczył
jego reżyser William Wyler — nigdy w ówczesnych warunkach nie doszłoby do tej
realizacji".
Stary zasłużony aktor Juliusz Lubicz Lisowski, opowiadał, jak jego zdaniem po raz pierwszy
w filmie polskim zastosowano artystyczne zbliżenie. Było to z okazji Kościuszki pod
Racławicami, grał go Białoszczyński, który miał przez cały czas podwiązany nos, by
wyglądał na zadarty, jak był u Wodza, co go męczyło. W scenie bitwy, chcąc uniknąć tej drę-
czącej charakteryzacji, zaproponował, by pokazać zbliżenie tylko oczu, co następnie zostało
przyjęte jako pomysłowe nowatorstwo.
Teksty z filmów polskich, które uzyskały popularność. W Kanale (1957) oddział powstańczy
usiłuje przedrzeć się do Śródmieścia. Wieńczysław Gliński jako dowódca raz po raz pyta
wlokącego się za nim sierżanta: „Gdzie chłopcy?". „Idą, idą" (tymczasem zginęli wszyscy).
Otóż przyjęło się, że na towarzyskich zebraniach alkoholowych ktoś od czasu do czasu
wykrzykiwał: „Gdzie chłopcy?". Po czym reszta obecnych oświadczała chórem: „Idą, idą".
W Ogniomistrzu Kaleniu (1961) banderowcy wzięli do niewoli żołnierzy polskich (zabrali im
buty, tak że stoją boso na śniegu), po czym przystępują do ścinania ich toporem jednego po
drugim. Jeńcy przerażeni zbili się w grupę, na co dowódca bandy, Bir, grany przez Leona
Niemczyka: „Nie pchać się, panowie, najpierw oficery!". Co również przyjęło się na
koleżeńskich spotkaniach: gdy wysłany po butelkę wracał z nią, oświadczał: „Nie pchać się,
panowie, najpierw oficery!".
Artur Sandauer, zapytany, jaki tekst w znanych sobie filmach uważa za najgłupszy
(uczęszczał głównie na ekranizacje literatury), optował za sceną, gdy w Potopie Olbrychski
jako Kmicic przekradający się z oblężonej Częstochowy, zatrzymany nagle przez strażnika
Szweda, oświadcza akcentując dumnie każdą sylabę: „To ja, Hans". Jest to ciekawy
paradoks, że dźwięk w filmie był jak najgorzej przyjęty przez wybitnych aktorów z praktyką
teatralną. Zapewne uważali ówczesne teksty za prymitywne w porównaniu ze scenicznymi i
woleli film niemy, dostarczający okazji do bogactwa mimicznego. John Barrymore twierdził,
że dźwiękowce są do zniesienia wyłącznie dzięki umiejętnemu manewrowaniu papierosami.
„Opracowałem 20 sposobów zapalania oraz tyleż pozycji przy wypuszczaniu dymu — mó-
wił. — Ocaliłem kupę filmów w ten sposób, tytoń był lepszy od dialogu".
Spencer Trący również gardził dźwiękowcami, mimo że miał w nich osiągnięcia;
utrzymywał, że gra byle jak, i gdy mu zarzucano, że „ciągle robi Trący
1
ego", odpowiadał:
„A kogo mam robić, Bogarta?". Zaś sztukę grania w dźwiękowcu definiował jak następuje:
„Nauczyć się tekstu i uważać, by się nie obijać o meble". Zresztą producenci też mieli obawy,
głównie wobec muzyki: publiczność może zapytać, dlaczego nagle zabrzmiała od tyłu?
Hitchcock w iLifebóat, filmie, który odbywa się w całości w łodzi ratunkowej na morzu, nie
chciał muzyki, bo widzowie byliby zdziwieni, skąd wzięła się ona na oceanie. Odprawiony
przez niego szef sekcji muzycznej zapytał zirytowany, skąd w takim razie wzięła się tam
kamera? Zbigniew Cybulski dostał od Zofii Czerwińskiej z okazji ślubu nocnik z kolorową
kokardą przy uchu i karteczką: „Gdybyś się, Zbyszku, zesrał ze szczęścia!". Jego tryb życia
był wyczerpujący i był stale niedospany. W trakcie kręcenia na prowincji w hotelu miał
miskę z wodą przy łóżku, gdy pukali wczesnym rankiem z ekipy filmowej, pluskał ręką:
„Właśnie się
kąpię", i znów zasypiał. Z tej racji budzik odgrywał specjalną rolę w jego życiorysie i dlatego
jego przyjaciele postawili mu go na grobie. Co oznaczało, że pozostawiona przez niego sztu-
ka ciągle żyje i zjawi się na dzwonek. Trudno byłoby o piękniejszy symbol.
Na zakończenie pozwolę sobie na coś prywatnego. Za Systemu dziennikarze udawali się na
festiwale zagraniczne, co prawda bez pieniędzy, na zaproszenie organizatorów, ale często,
korzystając z każdej okazji. Jednym z kłopotów tam było brzmienie naszych nazwisk, ciężko
czytelnych dla cudzo- ziemców. Gdy siedziałem w hallu festiwalu w Clermont-Fer- rand, nie
zdołałem zorientować się, że wywoływana przez tubę osoba „kaljozęskaj" to byłem ja,
potrzebny na konferencji prasowej, i koledzy musieli łazić po sali i zaglądać w gęby
wszystkim tam obecnym, by mnie odnaleźć.
Najwięcej niepokoju było z Konwickim we Francji, ponieważ „eon" oznacza delikatną część
damską, zaś „sla" — narty, więc dźwięczało to jakby „cipa na nartach", i portier hotelu w
Paryżu mało nie udławił się ze śmiechu przy jakimś tam artykułowaniu klientów.
Jeden jedyny kolega: Pitera, miał brzmienie, które nie było nigdzie deformowane. Budziło to
zawiść i ktoś złośliwy puścił, że co prawda można go wysłać wszędzie, ale nie na festiwal
kina afrykańskiego w Nairobi w Kenii, bo „pitera" w języku swahili oznacza delikatną część
ciała pawiana.
Obrzydliwe jest środowisko dziennikarzy filmowych, istny worek z krabami, jeden drugiemu
łapę urywa. Zbigniew Pitera nigdy nie wybierał się do Nairobi, jest wybitnym pisarzem
filmowym, autorem najpoważniejszego wydanego po polsku Leksykonu reżyserów
filmowych.
moja kariera pieniacza
P
OD SĄD
!
założeniem tej książeczki było, że znalazły się tu re- _Jfleksje, jakie trafiły się
dziennikarzowi takiemu jak ja spisane na zasadzie pamiętnikarskiej, to może byłoby do-
puszczalne, gdybym w zamiarze zabawienia życzliwych Czytelników, dał jakąś osobistą
ciekawostkę z tego, co spotkało mnie w moim zawodowym rutyniarstwie. Rzeczywiście,
przytrafiło mi się parę malowniczych wydarzeń. Jednym z nich był proces, w który byłem
wmieszany przeszło trzydzieści lat temu. Zaryzykuję więc i podam omówienie, jakie ukazało
się po jego zakończeniu. Mam wrażenie, że główną atrakcją humorystyczną w tym
sprawozdaniu są wymienione w nim sumy w złotych, które wtedy wyglądały na oburzająco
wysokie. Być może główną trudność w tej historycznej lekturze sprawi dziś — dewaluacja i
zmiana walutowa, która tymczasem nastąpiła! A oto jak wyglądał tekst zamieszczony wtedy
w „Polityce".
Proszę o wybaczenie Szanownych Czytelników, którzy znają mnie jako sprawozdawcę
filmowego, że ośmielę się zaprezentować im również jako awanturnik sądowy. Tak jest. W
ciągu trzech lat byłem uwikłany w proces.
Zastanawiałem się, czy warto zaprzątać uwagę czytelników owym wydarzeniem, tym więcej
że dla mnie samego było ono nużące. W dodatku nie da się przy tym uniknąć opisu
monotonnych zabiegów biurokratycznych; ale w nich właśnie mieści się temat. Spróbuję
jednak: Państwo zaś, jak zwykle, będziecie tu sędziami definitywnymi. Pozwalam sobie przy
tym zapewnić — jako że jestem jedną ze stron — że podaję tu tylko te fakty, które są
niezbite. A więc na wiosnę 1967 roku władze kinematograficzne wystąpiły z pretensją pod
adresem krytyki: to ona jakoby była winna klęski naszej sztuki ekranu! (Żądają od krytyka,
by kamienie uczynił strawnymi! — jak powiada Irzykowski.) Odpowiedziałem felietonem
Nieśmiała propozycja krytyka filmowego („Polityka" 1967, nr 10). Nie było to wystąpienie
poważne. Zawierało żądanie łapówki. Krytycy filmowi żyją w ubóstwie (rzeczywiście: do
dzisiaj!). Inaczej ma się rzecz na Zachodzie: tam producent zaprasza krytyka na Riwierę...
przysyła mu tort do domu... pod wieczór, na polecenie producenta, krytyka odwiedza
gwiazda filmowa... czy u nas nie można by wprowadzić czegoś podobnego? Po czym
następowało zdanie: „Proszę na przykład, co dzieje się z krytyką teatralną. Recenzenci
zajmują się jednocześnie tłumaczeniem sztuk. W poprzednim sezonie grano w samej
Warszawie dwanaście pozycji w przekładach czołowych sprawozdawców teatralnych. Jest to
piękny dochód, który przy pełną sali wynosi około 500 złotych co wieczór dla tłumacza".
Było to spostrzeżenie uboczne, w tonie kpiarskim. Wymienione fakty były autentyczne. A
jednak! Oto co może spotkać kogoś, kto pozwoli sobie napisać żartem prawdę. Powtarzam:
żartem prawdę. I tak już w parę dni potem, 14 marca, wystąpiło „Zycie Warszawy" z notatką,
która mimo że krótka, zawierała parę obelg. Nazwany tam zostałem: 1) kłamcą, 2) oszczercą.
Poza tym tekst wyrażał przekonanie, że osoba taka jak ja winna
stanąć przed sądem dziennikarskim; idzie tu o wybryk, który ukazał się, miejmy nadzieję,
przez niedopatrzenie. Następowała sugestia do kolegów z „Polityki", żeby się mnie pozbyli.
Ot, przykrość! Ale cóż było robić. Redaktor „Polityki" postanowił na razie jeszcze mnie nie
wyrzucać. Na tym stanęło i mogło się wydawać, że incydent został zamknięty. Jedno
wszakże zastanawiało. Zazwyczaj, gdy kto czuje się dotknięty wystąpieniem w prasie takim
jak moje, stara się uzyskać satysfakcję w gazecie, gdzie rzecz wydrukowano. Gdyby
panowie, niezadowoleni z mojego żarciku, zgłosili protest, ich wypowiedzi byłyby
opublikowane. Powiem więcej, gdyby zwrócono mi uwagę, że uraziłem kogoś, i żądano
przeproszenia, dostarczyłbym go jak najchętniej. Jeżeli jednak nie podejmuje się dyskusji,
lecz występuje się z miejsca z obelgami, świadczy to z reguły o pokazowej akcji szykanowej.
I rzeczywiście! W półtora miesiąca potem, gdy już sądziłem, że wszyscy wszystko
zapomnieli, nadszedł list podpisany przez panią Olgę Andrzejewską, jako rzecznika
dyscyplinarnego przy zarządzie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, z zawiadomieniem,
że wszczęto dochodzenie przeciwko mnie, na życzenie zarządu Klubu Krytyki Teatralnej
(pod tym pseudonimem zbiorowym, jak się potem okazało, występował p. Roman
Szydłowski). Tak się jednak złożyło, że nie byłem członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy.
Miałem z tym ciekawe przejście. Kilka lat temu zawiadomiono mnie, że jury za krytykę
filmową przyznało mi nagrodę 6 tysięcy złotych. Co za radość! Niestety, odmówiono mi
wypłacenia, bo nie należę do Stowarzyszenia. Teraz zaś Stowarzyszenie powołuje mnie
przed swój sąd. Oskarżenie zredagowane przez Olgę Andrzejewską opiewało, że
„podniesiony przez Kałużyńskiego zarzut korupcji wobec polskich krytyków teatralnych
sformułowany jest wbrew dobrym obyczajom dziennikarskim, przy czym mające ten zarzut
uprawdopodobnić twierdzenia są niezgodne ze stanem
faktycznym. Godząc w dobre imię recenzentów teatralnych, wyrządzając im szkodę moralną
i podrywając zaufanie opinii publicznej, niezbędne do wykonywania ich zawodu — Kału-
żyński dopuścił się zniesławienia, tj. czynu przewidzianego w art. 25 Dziennikarskiego
Kodeksu Obyczajowego [...] Wnoszę o wydanie opinii potępiającej postępek Kałużyńskiego,
jako wykroczenia przeciwko etyce dziennikarskiej". Następnie we wszystkich pismach Sądu
występowałem jako „oskarżony" bądź „obwiniony".
S
TRACH BEZ NAZWY
—
PO RAZ PIERWSZY
WHjaki sposób jednak, u licha, mogłem wykroczyć przeciwko etyce organizacji, skoro
niedawno dano mi boleśnie odczuć, że nie mam z nią nic wspólnego? Bez znaczenia —
usłyszałem surowe stwierdzenie — sądzimy każdego, kto tylko publikuje w prasie. Mamy
taki punkt w regulaminie. Panowie może mają, ale to nie jest mój regulamin. Nasz regulamin
obowiązuje wszystkich. Muszę powiedzieć, że dopiero w tym momencie ogarnął mnie strach
bez nazwy po raz pierwszy; potem zdarzyło mi się to jeszcze raz (o czym za chwilę).
Postawiłem ostatnie pytanie: przecież zostałem już znieważony przez „Życie Warszawy",
gdzie nazwano mnie kłamcą, oszczercą itd. Czy używanie podobnych obelg nie jest
naruszeniem etyki dziennikarskiej? Czy panowie wytoczą proces również „Życiu
Warszawy"? Nie, ponieważ „Życie Warszawy" było w swoim prawie, odpowiadając na moje
wystąpienie.
W rezultacie, odmawiając reakcji na atak na mnie w „Życiu Warszawy", Sąd Dziennikarski
postawił się w szalenie oryginalnej sytuacji. Uznał mianowicie za dopuszczalny czyn, za
który p. Grodzicki (bo to on okazał się autorem notatki w „Życiu Warszawy") został potem
skazany na pełny wymiar kary przez sąd państwowy. Czyli inaczej mówiąc, to, co jest
przestępstwem wobec prawa tego kraju, nie jest nim w przekonaniu Szanownych Państwa od
Etyki Dziennikarskiej.
Jak teraz postąpić? Reakcja osób, z którymi rozmawiałem o sprawie, była zastanawiająca!
Wyglądało tak: 1) przyznawano mi rację od początku do końca, 2) jednocześnie wyrażano
przekonanie, że „proces" muszę przegrać. Opinia charakterystyczna, świadcząca, jak silne
jest przekonanie, że nie da się nic zrobić, gdyż Szanowni Panowie już się naradzili. Wyrażali
ją jednak obserwatorzy należący do środowiska. Zrozumiałem, że powinienem wyjść poza
sferę fachowców. Jak to zrobić? W sposób najprostszy. Czy nie należy zachować się jak
regularny obywatel, kiedy sądzi on, że dzieje się bezprawie? Ze też taka myśl przychodzi do
głowy dopiero na ostatku. Okazała się ona zbawienna. Udałem się mianowicie po poradę do
Zespołu Adwokackiego, najbliższego, na mojej ulicy, i trafiłem na panią mecenas Krystynę
Kawiecką. Uważała ona, że najlepszym sposobem obrony będzie wytoczenie procesu „Życiu
Warszawy". Na życzenie Zespołu redakcja „Życia" była zmuszona ujawnić autora notatki
szkalującej waszego sługę; okazał się nim p. August Grodzicki, redaktor działu kulturalnego.
Tym sposobem sprawa przeniosła się do sali VI Wydziału Karnego. Przyznam się, że
podejmowałem ten proces z zażenowaniem. Ile słyszało się o głupich „pyskówkach" o
zniesławienie, zawalających nasze sądy; jak sam występowałem teraz jako podobna zakała.
W ciągu procesu trzykrotnie proponowałem p. Grodzickiemu pogodzenie się. Na próżno.
Było to dla mnie niezrozumiałe. Gdy ostatni raz zwróciłem się do Sz. Przeciwnika z
propozycją rozwiązania polubownego, było już oczywiste, że p. Grodzicki sprawę przegrał.
Jednak można było jeszcze nie dopuścić do wyroku i upór Sz. Oponenta wyglądał na
masochizm: Po co mu to? Będzie miał w aktach „karany" i będzie musiał wymieniać ten fakt,
ilekroć wystąpi o wyjazd zagraniczny. Dopiero potem pojąłem, że p. Grodzicki działał do
końca w ramach strategii. Pan Bóg z Nim. W rezultacie ów paragraf o zniesławieniu, nad
PO CZYTANIA POD PRYSZNICEM
którym tyle się wydziwia, że jest powodem straty czasu sądów, okazał się istną okazją
społeczną; pozwolił przeprowadzić dyskusję, do której w innych okolicznościach, w ramach
„środowiska", zapewne dojść by nie mogło.
Sąd był twardy; co prawda docenił charakter humorystyczny mojego felietonu (czemu dano
wyraz w wyroku), niemniej byłem traktowany przez Kolegium surowo i na żądanie Prze-
wodniczącej B. Krukowicz musiałem udowodnić każdą literę z tego, co napisałem. Była to
ciężka praca, która trwała wiele miesięcy, pełny materiał sprawy obejmuje 170 stron,
zeznania 19 świadków, oraz dowody różnego rodzaju, wagi łącznej dwa kilo! Stwierdzono
autentyczność faktów, podanych w moim felietonie, zaś w jednym wypadku nawet więcej.
Wyliczyłem mianowicie, że „w poprzednim sezonie (to jest w ciągu roku 1966) w Warszawie
grano 12 sztuk w przekładach krytyków". Okazało się, że sztuk tych było dwa razy więcej,
ale Sąd sprawdzał pozycje z pedantyczną ostrożnością. Przyznał mi ich wreszcie 13, czyli o
jedną więcej, niż wydrukowałem.
Sąd odrzucił niejedną pozycję, która wydawała mi się oczywista. Tak było w wypadku p.
Adama Tarna, który wówczas pełnił funkcję redaktora naczelnego „Dialogu" oraz kierownika
literackiego różnych teatrów. Udało mu się osiągnięcie fantastyczne, jedyne w dziejach
teatru. Mianowicie w dwóch teatrach warszawskich przez niego prowadzonych grano jed-
nego dnia cztery różne sztuki, lecz wszystkie w jego przekładach, oraz dwie sztuki w teatrach
na prowincji. Jego utarg za tę dobę wyniósł 3300 złotych, nie licząc oczywiście pensji
kierownika w teatrze oraz redaktora pisma. Tak piękny wypadek nie zdarzył się podobno od
czasów Ajschylosa.
Inne osiągnięcie p. Tarna to było uzyskanie praw do sztuki Czechowa, po czym p. Tarn
zabronił wystawiać ją teatrom amatorskim, ponieważ płaciły za mało. Tarn był też autorem
recenzji ze sztuk we własnym przekładzie, na przykład Pintera Powrót do domu w Teatrze
imienia Słowackiego w Krakowie.
Zdarzenie to p. Grodzicki usiłował zneutralizować, twierdząc, że w recenzji p. Tama z
własnego tłumaczenia są akcenty krytyczne pod adresem teatru — co przypomina historię
owego dyrektora z afery mięsnej, który przyznał, że wziął 50 tysięcy łapówki, ale potem nie
spełnił nadziei dawcy; był to jeden z wesołych momentów procesu! Mimo wszystko powstał
problem, czy Tarn jest krytykiem; prowadził on swoją rubrykę w każdym numerze
„Dialogu", w której napominał teatry, by płaciły („lekceważenie praw autorskich nie będzie
tolerowane (...) niektóre teatry mają dziwne o tym pojęcie"), i jak stwierdzili świadkowie,
„miał ogromny wpływ na życie teatralne", również sam o sobie pisał jako o krytyku (na
przykład w numerze 7 „Dialogu" z 1961 roku). Jednak zeznając przed sądem Tarn
powiedział, że nie jest krytykiem, i sąd uznał to oświadczenie za decydujące. Poza p. Tarnem
właściwie nikt ze świadków nie podtrzymywał punktu widzenia p. Grodzickiego, co było dla
mnie zaskoczeniem, ponieważ w rozmowach przeprowadzonych przed procesem „w
środowisku" wyrażano sceptyczne przekonanie, że nikt nie będzie miał ochoty stawić czoła
Szan. Przeciwnikom. Stało się jednak inaczej! Być może dlatego, że eksperci, przypadkowo,
reprezentowali kaliber niezależności raczej nietypowy. K.T.Teoplitz: „Jest wątpliwe, by oso-
ba, która jest materialnie związana z teatrem, była obiektywna w krytyce. [...] Krytyk, który
jest powiązany nićmi finansowymi z teatrami, dla których tłumaczy, nie ma czystych rąk, gdy
o nich pisze". Stefan Treugutt, który sam był krytykiem teatralnym: „Nie ma przepisów
ustalonych, ale nie wypada praktykować rzeczy tego rodzaju. [...] Nie powinno się pisać o
sztuce, w której jest się zaangażowanym przez duma- czenie jej; jest to naganne. [...] Jeśli
ktoś jest zainteresowany tłumaczeniem jakiegoś autora i postuluje [w prasie] jego
wystawienie, to można myśleć, że chodzi tu o interes osobisty". Wreszcie prof. Henryk
Szletyński, na którego opinie
sąd powołał się w wyroku, stwierdzając, że „jego zeznanie ma znaczenie, z uwagi na jego
stanowisko i pozycję w życiu teatralnym": „Zasadą normatywną jest, że krytyk nie powinien
wchodzić w żadne umowy natury finansowej z tą instytucją, o której pisze. Budzi to
nieufność do jego postawy i pracy. [...] Fakt pisania krytyk i jednocześnie robienia prze-
kładów przez tę samą osobę może stworzyć poszlakę nie' uczciwości. Tymczasem normą
etyczną jest, że praca krytyka nie może budzić żadnych skojarzeń ani wywoływać najmniej-
szego cienia. W przeciwnym wypadku krytyk może być posądzony o nieuczciwość".
S
TRACH BEZ NAZWY
—
PO RAZ DRUOI
rzechodząc do zeznań moich Szan. Przeciwników,
Jośmielam się jeszcze raz zapewnić Państwa, że mimo iż byłem stroną, podaję wyłącznie, co
się zdarzyło oraz co jest uwidocznione w protokole. P. Roman Szydłowski przedstawił się
jako prezes Klubu Krytyki Teatralnej, liczącego „sto kilkadziesiąt osób", w których imieniu
wystąpił. P. Szydłowski scharakteryzował moją skromną osobę jako 1) nienormalnego
umysłowo, 2) symulanta, 3) fałszerza, 4) wyrzuconego z różnych redakcji. Po czym nastąpiła
scena, która w przekonaniu zgromadzonych na sali — jak potem mi o niej mówili —
stanowiła szczyt w procesie. Mianowicie sąd, pragnąc ustalić, czy podana przeze mnie cyfra
12 przekładów dokonanych przez krytyków w Warszawie w sezonie 1966 jest ścisła, zadaje
pytanie: Czy Jan Kott jest bądź był krytykiem teatralnym? Nie — mówi p. Szydłowski.
Andrzej Wirth? Nie - ciągnie p. Szydłowski. Sąd pyta o jedenaście nazwisk i jedenaście razy
p. Szydłowski odpowiada: Nie! W ogóle nie ma krytyków! Krytycy nagle zniknęli. Polska
jest to kraj bez krytyków! Kim są w takim razie, skąd się wzięło owych „sto kilkadziesiąt
osób" w Klubie Krytyki reprezentowanym przez p. Szydłowskiego? Zeznania p.
Szydłowskiego
były tak barwne, że sąd poświęcił mu w wyroku specjalny ■akapit, mówiąc o świadkach,
którzy „są zainteresowani w wyniku toczącego się procesu (św. Szydłowski), dlatego też
zeznają w sposób, który może budzić zastrzeżenia co do ich obiektywności". P. Szydłowski
zeznawał pod przysięgą.
P. August Grodzicki przedstawił się jako posiadacz „Kizy- ża Oficerskiego Polonia Restituta
i wielu innych", czym z miejsca szalenie mnie skonfundował, ponieważ nie miałem
odznaczeń ani nawet nagrody za krytykę, jak już Państwo wiedzą. „Co do charakterystyki
pana Kałużyńskiego, to po- wiem tylko tyle, że sami koledzy redakcyjni Kałużyńskiego
nazywają jego działalność rzucaniem pomówień" — powiedział p. Grodzicki, podtrzymując
tezę, że redakcja „Polityki" powinna się mnie pozbyć. I on również — podobnie jak p.
Szydłowski — reprezentował nie tylko swoje własne zdanie. „Mój felieton w «Życiu
Warszawy* był aprobowany przez kie- rownictwo mojego pisma i jest wypowiedzią całego
zespołu" (s. 25 protokołu). Rzeczywiście, redaktor „Życia Warszawy" Henryk Korotyński
poparł następnie akcję Grodzickiego w dużym artykule, w którym określił mnie aż
czterokrotnie jako „kłamcę".
W tym miejscu dotykamy punktu interesującego. Jakkolwiek mój felieton, od którego sprawa
się zaczęła, ukazał się w „Polityce", uważałem zawsze, że tylko ja jestem za niego
odpowiedzialny. Proces prowadziłem na koszt własny i we własnym imieniu, unikając
posługiwania się autorytetem redakcji. Jest na ogół przyjęte, że w trakcie trwania podobnego
procesu redakcja nie wypowiada się aż do jego zakończę* nia, by nie przeszkadzać sądowi
poprzez wpływ na opinię. Rzeczywiście, od chwili ukazania się mojego felietonu, to jest od
11 marca 1967, na łamach „Polityki" nie wydrukowano ani słowa na temat tej sprawy i
obecne rozważania — jeśli zostaną zamieszczone — są pierwszym odezwaniem się o
procesie w tym piśmie.
Inaczej rzecz miała się, jeśli idzie o Szan. Przeciwników. 8 marca 1968 w „Życiu Warszawy"
ukazało się sprawozdanie w rubryce „Kronika sądowa" pod znamiennym tytułem: O pewnym
kłamstwie (to znaczy o moim!). Wynikało z niego, że p. Grodzicki i p. Szydłowski mają rację
od początku do końca, te „fakty podane przez Kałużyńskiego nie są prawdziwe oraz stanowią
oszczerstwo uwłaczające czci krytyków, bo tłumaczenie sztuk nie jest sprzeczne z etyką
krytyka", że Sąd Dziennikarski uznał za niedopuszczalne takie zarzuty pod adresem
krytyków, że dane, jakoby w sezonie poprzednim grano 12 sztuk tłumaczonych przez recen-
zentów, są gołosłowne, i udowodniono na podstawie jakichś „almanachów", że niczego
takiego nie było itd.! Na końcu znajdowało się sensacyjne oświadczenie, moje, Kału-
żyńskiego (tak jest), że artykuł pisałem — cytuję słowo w słowo — „na podstawie mglistych
i niejasnych wiadomości" i że „nie upieram się przy liczbie 12 osób!". To ja miałem
powiedzieć na własnym procesie! Co daje taki efekt, jakbym wyciągnął brzytwę i poderżnął
sobie gardło! Czytelnicy „Życia", z którymi zetknąłem się, byli przeświadczeni, że
przegrałem, i dostałem nawet życzliwy list, wzywający, żebym się nie załamał.
Sprawozdanie było jednym fałszerstwem. Tegoż dnia wysłałem list (polecony) do „Życia",
zapytując o autora. Nie otrzymałem odpowiedzi do tej pory. Dopiero potem dowiedziałem
się, że autorem jest p. Danuta Kaczyńska. W tym miej- scu ogarnął mnie strach bez nazwy,
po raz drugi. Bowiem p. Kaczyńska jest „stałym sprawozdawcą sądowym". Jeżeli inne jej
teksty pisane są w sposób podobny... W trakcie moich rozmów z panami z Sądu
Dziennikarskiego zapytałem, co o tym myślą, w ramach etyki dziennikarskiej, i usłyszałem,
że wystąpienie p. Kaczyńskiej jest w porządku. Wszystko ich zdaniem było w porządku,
prócz jednej tylko osoby nie w porządku, niejakiego Kałużyńskiego.
Z chwilą kiedy p. Grodzicki zaczął przegrywać, „Życie Warszawy" nie odezwało się już
nigdy, nigdzie i ani słówkiem. Tyle tylko, że obrońcą p. Grodzickiego był mecenas de Virion,
zaprzyjaźniony z redakcją, który uchodzi za najgłośniejszego adwokata w stolicy.
D
OŚWIADCZENIE NA KRÓTKĄ LINIJKĘ
A przecież, mimo wszystko, wyrok był surowy. P. Gro- _Bdzicki został skazany na dwa
miesiące aresztu (z zawieszeniem na dwa lata), 2000 złotych grzywny lub 40 dni aresztu i
zwrot kosztów procesu. Sąd uznał pełną złą wolę winnego: „Nie został przeprowadzony
dowód dobrej wiary Augusta Grodzickiego, który mógłby uchylić przestępczość działania
umyślnego. Sąd wziął pod uwagę szkodliwość społeczną czynu, polegającą na tym, że
zniesławienie dokonane zostało przy użyciu środka informacji mającego olbrzymi zasięg".
Bardzo ważne jest stwierdzenie sądu, które oczywiście nie przeszłoby przez gardło nikomu
związanemu ze środowiskiem: „Fakt jednoczesnego dumaczenia i zajmowania się
działalnością krytyczną budzi wątpliwość co do obiektywności krytyki".
P. Grodzicki zażądał rewizji wyroku i sprawa przeszła do sądu wojewódzkiego, gdzie
prowadził ją osobiście przewodniczący wydziału J. Wieczorek. Jednak i tutaj p. Grodzicki
nie miał powodzenia: sąd utrzymał wyrok w mocy i dodał komentarz, który pozwolę sobie
przytoczyć: „Kałużyński w sposób nie pozbawiony złośliwości, humoru i groteskowo- ści
przedstawił sytuację krytyka filmowego oraz, dygresyjnie, teatralnych. Na marginesie należy
zauważyć, że felieton jego napisany jest błyskotliwie i inteligentnie. Nawet gdyby wia-
domości podane przez Kałużyńskiego były nieprawdziwe, to również w tym wypadku
należało to w y k a z a ć, ale w formie podobnej. [...] W każdym sporze — nawet towa-
rzyskim — wymagane jest, aby strony stosowały podobne
formy. Tym bardziej powinno wymagać się tego w prasie. Nie można zastępować dowodów,
mających wykazać niesłuszność wywodów przeciwnika, obelgami w postaci: kłamca,
oszczerca, które poza krzykliwością i brakiem argumentacji ze strony tego, kto ich używa,
nie są w stanie nic więcej wykazać".
Mój Boże! Tu wrócę do doświadczenia pewnego perfidnego psychologa, który umówił się z
trzydziestoma osobami, że gdy pokaże im dwie linijki i zapyta, która jest krótsza, wszyscy
zgodnie, lecz wbrew rzeczywistości, odpowiedzą, że ta dłuższa jest krótsza. Po czym
wprowadzano osobę trzydziestą pierwszą, nieświadomą zmowy. Wysłuchawszy trzydziestu
opinii fałszywych, nowi delikwenci na ogół przyłączali się do niej, wbrew oczywistości. Co
prawda, jeśli o mnie chodzi, mam charakter paskudny i byłbym zepsuł psychologowi eks-
peryment. Niemniej taki upór zostawia na człowieku osad: jakiegoż więc doznaje się uczucia
wyzwolenia, gdy słyszy się wreszcie: „Pan ma rację, to, co krótkie, jest krótkie". Jakże jestem
wdzięczny Przewodniczącemu Wieczorkowi za parę słów zrozumienia! Daję słowo, że w
tym przykrym procesie chwila ta była dla mnie warta więcej niż dziesięć straconych nagród
jury za krytykę.
: wróćmy do seminarium psychologa od linijek. Czyli
Ho Sądu Dziennikarskiego. Zawiadomiłem Sąd, że stawię się jako ów „oskarżony",
jakkolwiek nie jestem członkiem SDP. Było to 10 lipca 1967. Po czym nastąpiła cisza, która
trwała 10 (słownie: dziesięć) miesięcy. Sąd coś pracuje rzadko, myślałem sobie. Tymczasem
nadszedł termin rozprawy przed Sądem Powiatowym i cóż się dzieje? Oto pp. Grodzicki i
Szydłowski wyciągają, jak to nazwali, „wyrok Sądu Dziennikarskiego", który zostaje z
tryumfem odczytany. Stwierdza on, że dokonałem „pomówienia", że dane w moim
felietonie są nieprawdziwe, oraz zawiera traktat na temat „odpowiedzialności za słowo i
zasad sumienności dziennikarskiej". Okazało się, że Sąd zebrał się pospiesznie, bez mojego
udziału, by dostarczyć p. Grodzickiemu dokumentu na rozprawę przed Sądem Powiatowym.
Osłupiałem! Co prawda ani Sąd Powiatowy, ani wojewódzki nie wziął pod uwagę tego
pisma, niemniej znalazłem się w sytuacji surrealistycznej. Byłem teraz w posiadaniu dwóch
wyroków wykluczających się! Jeden stwierdzał, że jestem kłamcą, drugi, że wprost
przeciwnie! Ale o jakich fałszywych danych była tu mowa? Dokument Sądu
Dziennikarskiego nie wymieniał takich szczegółów.
Zwróciłem się więc listownie do p. Jerzego Śląskiego, który podpisał dokument jako
przewodniczący Sądu. Czy nie mógłby mi wyliczyć tytułem inłbrmaqi, jakie były te moje
łgarstwa? Nic. Napisałem drugi list. Pan Śląski nie odpowiedział mi do tej pory. Zwróciłem
się więc do p. Olgi Andrzejewskiej, która jako rzecznik dyscyplinarny sporządziła pismo (z
pieczęcią okrągłą!, tak jest!) o moich „twierdzeniach niezgodnych ze stanem faktycznym".
Pani Andrzejewska odpowiedziała mi, że odesłała mój list do niej na ręce innego rzecznika
dyscyplinarnego, żeby wyciągnął konsekwencje, że śmiem ją zapytywać. Dosłownie. Zdaje
się, że znowu naruszyłem Etykę Dziennikarską, która zapewne zabrania dowiadywać się. A
jednak sytuacja szalenie zmieniła się. Wyrok sądu państwowego wprowadził zamieszanie do
programu Szan. Przeciwników. Jak mnie poinformował doradca prawny, pisma p.
Andrzejewskiej i p. Śląskiego, które były użyte przeciwko mnie na sali sądowej oraz w druku
(w sprawozdaniu „Życia Warszawy"), mogą być zaskarżone z art. 255 (zniesławienie,
sporządzenie fałszywego dokumentu, udział w przestępstwie, za które p. Grodzicki został już
skazany). Toteż Sąd Dziennikarski postarał się szybko o pismo dodatkowe, ratujące Szan.
Kolegów, które jest swojego rodzaju wyczynem
W punkcie 1 jest mowa, że Kałużyński nie zniesławił, w 2 zaś, że jego akcja była jednak
zniesławiająca; w 3, że ten piec jest biały, zaś w 4, że jednak okazał się czarny itd. Tekst
oczywiście stwierdza, że krytykom wolno tłumaczyć sztuki i pobierać honoraria z teatrów.
Od tej chwili marzeniem Sądu Dziennikarskiego było po- zbyć się mnie czym prędzej. Ja
jednak tymczasem nabyłem „Regulamin Sądu" i na jego podstawie prosiłem o sprostowanie.
Wdałem się w przewlekłą korespondencję z przewodniczącym Sądu, p. Edmundem
Grzybowskim. W ciągu 1968 roku wysłałem 8 (słownie: osiem) listów z petycjami o
rozpatrzenie dodatkowe, o wyjaśnienie, o spotkanie z Sądem. Wszystkie moje wnioski
zostały załatwione odmownie. Tym sposobem nie udało mi się nigdy zobaczyć na oczy p.
Andrzejewskiej, p. Śląskiego i p. Grzybowskiego, jakkolwiek w swoim czasie przesłali wiele
groźnych pism na ręce moje i redakcji „Polityki": tak bardzo pragnęli mnie sądzić i chętnie
bym służył, ale niestety, nie sposób dopaść tego przedziwnego trybunału-widma.
D
WIE LICZBY
,
CZYLI WNIOSEK
Jak Państwo zapewne zwrócili uwagę, w ciągu procesu jeden jedyny punkt był omijany. W
felietonie, od którego afera zaczęła się, napomyka się, że dochód tłumacza za jedno
przedstawienie wynosi około 500 złotych. Okazało się zresztą, że więcej: wynosi on 5—8
proc. brutto z kasy teatru i może dochodzić do 1000 złotych za spektakl. Trzymajmy się
jednak sumy 500 zł! Oznacza to, że jeżeli sztuka idzie miesiąc, przynosi ona dumaczowi 15
tysięcy złotych. Jeżeli idzie w trzech teatrach (na prowincji), a tak jest z każdą wziętą sztuką
u nas tłumaczoną, mamy około 50 tysięcy złotych miesięcznie. A jeżeli idzie 200 razy, jak to
zdarzyło się w wypadku... nie podam przykładu, żeby nie wyglądało, że znów czepiam się
moich Szan. Przeciwników.
Jak jednak się dzieje, że tłumaczy ta, a nie inna osoba? Dla- czego krytycy teatralni zajmują
się gremialnie tą działalno- ścią? Prawa do przekładów dzierży na zasadzie monopolu or-
ganizacja ZAIKS. Sąd Powiatowy zainteresował się tym mechanizmem i powołał jako
świadka prezesa ZAIKS, p. Dobrowolskiego.
Było to najbardziej zdumiewające wystąpienie na procesie, który przecie obfitował w
dziwności. Przede wszystkim prezes długo się nie pokazywał. Nie przyjął wezwania,
twierdząc, że osób o tym nazwisku jest dużo i nie jest pewien, czy o niego chodzi.
Rzeczywiście, w spisie telefonów figuruje wielu Dobrowolskich, ale prezes ZAIKS jest tam
tylko jeden.
Sąd jednak ponawiał wezwanie i podwyższał grzywny za niestawiennictwo. Gdy kary
osiągnęły 2000 zł, prezes ZAIKS zjawił się. Niestety, okazało się, że nie tylko ma
wątpliwości, czy on to on, ale w ogóle niczego nie jest pewien. Jakkolwiek jest prezesem od
roku 1948, nie był poinformowany, jakie bywają stawki. Któż więc to wie? Buchalterzy. Czy
nie mógłby wskazać jakiego, żeby przyszedł nas powiadomić? Niestety, on nie zna takiego.
W jaki sposób otrzymuje się prawo du- maczenia? „Przez kwalifikacje". Jakie? „Wiedzę".
Jednak sam prezes miał braki w wiedzy. Ponieważ Jan Kott przełożył liczne sztuki, sąd
zapytał, czy takowy pisał recenzje. „Nie potrafię odpowiedzieć". Sędzia Krukowicz nalega:
ona sama pamięta, że czytała recenzje Kotta. Prezes ZAIKS: „Nie przypominam sobie jego
recenzji" (s. 45 protokołu). Jednak pomimo ignorancji prezesa stało się oczywiste, że
tantiemy przynoszą znaczne sumy. W jednym wiadomym wypadku dochód za tłumaczenie,
które było długo grane, wyniósł 450 tysięcy złotych, czyli prawie pół miliona. Na tej pięknej
sumie wypadnie zakończyć.
gwiazdy w moim życiu
PHonieważ zajmuję się od lat sprawozdawczością filmową, niektórzy życzliwi Czytelnicy
zapytywali mnie o moje osobiste kontakty z gwiazdami kina. Inni krytycy wypowiadają się
obficie na ten temat. Jak wynika z gawęd telewizyjnych Aleksandra Jackiewicza oraz z jego
książki o światowych reżyserach, zadawał się on prawie z każdym z nich i nawet wszedł w
posiadanie pantofla, który zgubiła Gina Lollobrigida w doku w wieczór premierowy na
schodach Pałacu Festiwalowego w Cannes. Co prawda krąży wersja, że agenci reklamowi
Giny rozrzucili wtedy wśród tłumu trzy walizki podobnych pantofli, ale informacja ta być
może pochodzi od zawistnych. Również red. Leon Bukowiecki opowiadał mi o swoim
pożyciu w zagranicznym hotelu z aktorką Yvette Mimieux, którą następnie polecił paru
znanym reżyserom, tak że zrobiła karierę międzynarodową; wystąpiła w amerykańskiej
produkcji science fiction Wehikuł czasu według Wellsa, który to film miał u nas powodzenie
w latach sześćdziesiątych. Znajomy działacz klubowy mówił mi też, że red. Bukowiecki jest
w posiadaniu pończochy (jednej) Grety Garbo, uzyskanej być może również w podobnych
okolicznościach.
Wspomnieniom takim mogę przeciwstawić tylko niewiele, ale pomyślałem sobie, że nawet te
moje ubogie kontakty kogoś zainteresują, pozwoliłem więc sobie je tutaj spisać, dokładnie
tak jak wyglądały.
P
OŻYCIE SALONOWE Z
M
ARLENĄ
D
IETRICH
W Biele lat temu zostałem wysłany na festiwal do Locarno. Urządzono tam spotkanie dla
dziennikarzy, na które przybyła też Marlena Dietrich. Ponieważ przyjezdni z naszego kraju
nie bywali wtedy często na podobnych zjazdach, byłem tam cokolwiek wyjątkiem i
organizatorzy przedstawili mnie jej jako rzadki przykład „krytyka z Polski". Nie bardzo wie-
działem, co powiedzieć, i stwierdziłem, że „pani ma u nas wielbicieli", co zdaje się aktorka
słyszała już wiele razy w związku z różnymi innymi krajami, niemniej wysłuchała mnie
grzecznie. Za chwilę podano po kawałku tortu i kawę i usiadłem obok Marleny. Na stole
znajdowało się naczynie w postaci stożka z błyszczącego metalu, urządzenie nie znane mi,
była to cukiernica, z której wysypywała się odmierzona porcja przy odpowiednim nachyleniu
— tak się domyśliłem. „Ile pani słodzi? — zapytałem Marlenę. .Jedną łyżkę". Obróciłem
więc stożek dzióbkiem do filiżanki Marleny i przechyliłem, ale cukier wysypał się z zupełnie
innego końca na moje spodnie. „Ach przepraszam" — powiedziałem i obróciłem urządzenie
drugim końcem. Marlena miała na sobie bardzo obcisłą, przylegającą do sylwetki suknię ze
lśniących „paillet- tes", drobnych srebrnych blaszek metalowych. Cukier począł sypać się
ciurkiem po tej sukni. Do dziś jeszcze mam w uszach ten nie kończący się szelest sypiącego
się cukru.
P
IJAŃSTWO Z
R
ICHARDEM
B
UKTONEM
Na festiwal w Moskwie przybył Richard Burton. Jak wiadomo, gwiazdorzy mają
charakterystyczne style, tiki, niejako swój gest-copyright, zapewniający im sławę: Henry
Fonda kołyszący się krok, Clint Eastwood nieprawdopodobną powolność (samo wysiadanie z
dyliżansu w westernie zabiera mu 3 do 5 minut) itd. Burton bezustannie chwiał się na nogach
i spoglądał pustym, osłupiałym spojrzeniem, co dawało takie napięcie, że nie można było od
niego oczu oderwać. Styl ten
można określić jako alkoholiczny i rzeczywiście Burton w Moskwie przez bite dwa tygodnie
nie opuścił pokoju hotelowego, z którego służba wynosiła puste butelki „Stolicz- nej". Jednak
dostał się do niego dziennikarz radziecki, ale Burton niewiele mógł mu powiedzieć. „Cieszę
się, że jestem w Moskwie — wydusił wreszcie — bo dzieci mówiły mi, że to piękne miasto".
Po długiej przerwie dodał: „Chętnie bym ją zobaczył", i tu wykonał ruch, jakby chciał
podejść do okna i przyjrzeć się miastu, ale jakoś nie udało mu się podjąć decyzji. Radziecki
kolega wszystko to wydrukował, słowo daję, najpierw w biuletynie festiwalowym, potem w
„Sowietskim Ekranie", pod tytułem Burton chciałby kiedyś zobaczyć Mo- sfiwę. Był to
zapewne najkrótszy wywiad, jaki kiedykolwiek ukazał się w tym tygodniku.
Również Czesław, kolega z warszawskiego tygodnika „Ekran", zawziął się, że przeprowadzi
wywiad z Burtonem. „Musisz mi pomóc — powiedział mi — bo mówisz trochę po angielsku,
weźmiesz słownik i pójdziemy". Burton przyjął nas w podobnej postawie jak radzieckiego
kolegę. „Czy może nam pan coś powiedzieć o pańskiej roli w Kleopatrze, który to film miał u
nas powodzenie?" — zapytał Czesław. Cokolwiek zastygłe oblicze Burtona zareagowało
nieprawdopodobnym wysiłkiem intelektualnym, po czym usłyszeliśmy słabe: „W czym?"
„W Kleopatrze" — wyjaśnił Czesław. Zapadło długie milczenie, w trakcie którego na twarzy
Burtona widoczna była intensywna praca myślowa. „Ach tak" — powiedział wreszcie i jasne
się stało, że więcej nie usłyszymy. Podnieśliśmy się więc do wyjścia, co zauważywszy,
Burton jakby się ożywił i zwrócił się do mnie w tonie cokolwiek dramatycznym: „Błagam,
postarajcie mi się o butelkę whisky, ale żeby to był «Burbon»". Zakłopotało mnie to, bo w
Moskwie rzadko posyłano mnie po wódkę, w dodatku „Burbona" trzeba by kupić w sklepie
„Bieriozla", odpowiedniku naszego Pewe- xu, za dolary, zaś Burton nie sięgał po portfel.
Widząc moje
wahanie, Burton utkwił we mnie spojrzenie rozpaczliwe, wyrażające w sposób oczywisty:
„Wszystko zrobię, co zechcesz, jeśli mi pomożesz", i wybełkotał: „Please, please, miss",
czyli: „Bardzo proszę, panienko". Zrozumiałem, że mogę mieć z Burtonem niezapomniane
przeżycie, jeśli pójdę mu na rękę, mimo że tak jakby niezupełnie dokładnie rozpoznał moją
płeć. Do czego jednak wówczas nie doszło, zaś ostatnio dowiedzieliśmy się, że Burton zmarł
śmiercią artysty, bowiem na „hemorrage and chronic liver cirrhosic", czyli na marskość
wątroby, jak czytam w tygodniku „Reader"; tym sposobem bezpowrotnie straciłem okazję.
P
OŻYCIE Z
G
ERARDEM
P
HILIPEM
lytuacja zupełnie odwrotna zdarzyła się, gdy do
Warszawy przyjechał Gćraid Philipe z teatrem Vii ara, z przedstawieniem Ruy Blasa Victora
Hugo. Philipe był z pochodzenia Rumunem starozakonnym, który reprezentował wdzięk
francuski i uwielbiały go kobiety całej kuli ziemskiej, lecz on sam, że tak powiem,
uczuciowo był całkiem przeciwnie. Gdy aktor zmarł przedwcześnie w roku 1959, jego
nekrologi pełne były dyskretnych aluzji typu „kijem po łbie" na ten temat, w rodzaju:
„wspaniały artysta, adorowany przez młodzież płci żeńskiej i jeszcze więcej męskiej" itp.
Francuzi pod tym względem są niezastąpieni. Gdy prezydent Fćlix Faure zmarł na atak serca
na sofie w Pałacu Elizejskim w trakcie pożycia z panią Steinlen, żoną wybitnego grafika, nie
było wzmianki w prasie, która by o tym nie napomykała w sposób zawoalo- wany, a mówcy
na pogrzebie raz po raz podkreślali: „Nasz prezydent, szczęśliwy do ostatniej chwili swojego
życia" itp., do tego stopnia, że grabarze dusili się ze śmiechu i omal nie wysypali
nieboszczyka z trumny. Pogrzeb ten opisuje Paul Lćautaud w swoich pamiętnikach. Jednak w
Warszawie nie wszyscy wiedzieli, zaś w „Nowej Kulturze", gdzie wtedy pracowałem, w
ogóle nikt. Ówczesny
redaktor Leon Przemski powiedział mi: „Słuchajcie, Kałużyński, wy mówicie trochę po
francusku, weźmiecie słownik i zrobicie wywiad z Philipe'em, z podkreśleniem jego udziału
w Ruchu Pokoju". Francuzi stacjonowali w „Bristolu" i Gćrard stał w hallu otoczony
czterema blondynami o wyglądzie aniołów z obrazów Wyspiańskiego. Jeden z nich był
studentem Wyższej Szkoły Teatralnej, zaangażowanym doraźnie jako statysta-halabardnik w
Rwy Blosie, i tak przywiązał się do artysty, że pojechał potem z teatrem również do
Krakowa, nie uzyskawszy jednak zezwolenia od rektora. Był nim wówczas Jan Kreczmar,
który dyscyplinarnie zwolnił młodzieńca, i trzeba było potem aż interwencji ambasady, by
jednak studentowi wybaczyć, co ciągnęło się i Warszawa trzęsła się z tego powodu jeszcze
długo.
Podchodzę więc do Philipe'a z tekstem: „Przepraszam pana, jestem dziennikarzem.."., lecz
artysta wziął się i po prostu ode mnie odwrócił. Odczekałem więc nieco, znowu zbliżyłem się
z drugiej strony z tąż samą wypowiedzią i uzyskałem tąż samą reakcję; to jeszcze powtórzyło
się dwa razy. Zdezorientowany usiadłem pod ścianą, zastanawiając się, czy może w oczach
rasy francuskiej czy raczej rumuńskiej jestem „człowiek niewidzialny" ze science fiction
Wellsa, ale po chwili przysiadł się do mnie stary znajomy Władzio G., który zajmował się
wizytą Francuzów z ramienia MSZ. „Widzę, że masz trudności — powiada mi on — pomogę
ci, ale muszę z tobą rozmawiać w sposób otwarty, a więc przykry, a nawet bolesny. Są trzy
powody, dla których nie uda ci się przeprowadzić wywiadu".
Powody te zapadły mi na zawsze w pamięć, nie zapomnę ich nigdy, będą tkwiły w moim
sercu już do końca. Oto one, słowo po słowie: „1) jesteś stary [było to pół wieku temu], 2)
ciężkiej budowy [Władzio delikatnie poprawił następnie ten zwrot: czy raczej adetycznęj], 3)
masz siedzenie rozklepane od pisania na maszynie". Jeżeli „Nowa Kultura" chce
mieć wywiad, należy skierować kogoś o cechach wręcz przeciwnych. Jednak w owym
sezonie w redakcji nie było nikogo o właściwej urodzie i wywiad nie ukazał się nigdy.
M
OJA OSTATNIA NADZIEJA
Więcej przypomnieć sobie nie mogę i oto uświadamiam sobie, że już nie będę bratał się z
gwiazdami, bo skoro
nie miałem okazji do tej pory, to tym bardziej nie przytrafi mi się to u schyłku życia. A więc
ani Marłon Brandzlo!, ani Brud Lancaster!, ani Raquel Wesz!, ani Gregory Pec!, ani Dżon
Łajno!, ani Jacek Palant!, ani Marcello Masturbani!, ani Lizak Minetti!, ani faja Durnawaja!
nie będą się ze mną zadawali i mój snobizm nie będzie nigdy zaspokojony.
Ostatnia dla niego szansa to zgon, który mógłby wywołać niejakie komentarze. Najbardziej
pod tym względem skuteczna jest śmierć zawodowa: aktora na scenie, i to w dodatku w roli
konającego (Molier), generała w polu, ginekologa w trakcie wglądu w organy wybitnej
pisarki itp. Dwaj polscy krytycy zmarli na festiwalach międzynarodowych: Zygmunt
Chrzanowski, redaktor tygodnika „Film" w Cannes, Tadeusz Kowalski w Wenecji. Kowalski,
który przed wojną odegrał poważną rolę przy założeniu grupy filmowej „Start", był garbaty,
lecz mimo tego kalectwa był to kolega najpogodniej- szy na kuli ziemskiej. Jednak cierpiał
na serce i lekarz odradzał mu wyjazd, bo w Wenecji były wtedy skoki ciśnienia, ale Tadeusz
zaryzykował. Według nie sprawdzonej relacji zmarł w trakcie seansu, siedząc obok reżysera
Makarczyń- skiego, który miał opowiadać, że krytyk jęknął i zapytał, czy Makarczyński wie,
jak ten film się kończy, tak jakby nie chciał odchodzić, nie znając happy endu. Makarczyński,
któ- ry nie zdawał sobie sprawy ze stanu sąsiada, komentował potem, że gdyby rozumiał, co
się dzieje, właściwą odpowiedzią byłoby: „Panie Tadeuszu, wkrótce pan będzie wiedział
wszystko".
Nie wiem, czy to prawda, ale wydarzenie to dowodziłoby wyjątkowej rzetelności
profesjonalnej. Sprawdziłem natomiast dalszy bieg wypadków. Zwłoki Tadeusza zostały
zapieczętowane w metalowej trumnie, zgodnie z przepisami międzynarodowymi, i wiozła je
Giga Koralowa, przedstawicielka „Filmu Polskiego" w Wenecji; powierzono jej także nagro-
dę, jaką zdobył wtedy film Marii Kaniewskiej w dziale młodzieżowym. Była to statuetka
zamknięta w pudełku metalowym. Tym sposobem Koralowa miała dwa bagaże: duży me-
talowy i niewielki metalowy. Włoscy celnicy, zaintrygowani wyglądem tego transportu,
zapytali, co to, wskazując na mniejsze: „II premio per un film polacco'' — mówi Koralowa.
A ten większy? „II cadavere del critico polacco" — wyjaśniła Koralowa, co mogło sprawiać
wrażenie, że film polski zdobywa nagrody po trupach swoich krytyków.
Bywa, że w chwili rozgoryczenia człowiek marzy, jak będzie wyglądał jego pogrzeb.
Przedstawiciel władzy stwierdza z bólem „nie doceniliśmy go", koledzy dziennikarze, którzy
dawniej z nieboszczykiem dyskutowali, ze wstydu łamią i depczą długopisy, czytelnicy drą
zaświadczenia prenumeraty i wyrzucają do dołu, bo już więcej nie warto brać gazety do ręki
itd. Ponieważ wizja podobna stanowi dla mnie ostatnią możliwość satysfakcji snobistycznej,
pozwolą Państwo, że ją tu przedstawię w postaci nekrologu, jaki mi się marzy.
ytyk Kałużyński skonał z nudów na pokazie ostatnie-
Ho filmu reżysera Zanudziego. Jakkolwiek zgon ten wywołał powszechną radość w
środowisku, zaś Roman Boniecki, dyrektor Przedsiębiorstwa Dystrybucji Filmów, wyraził
się: „Nareszcie odetchnąłem", to jednak trzeba przyznać, że zmarły padł ofiarą obowiązku.
Mianowicie w poprzednim tygodniu obejrzał serię filmów „moralnego niepokoju", reżyserów
Koślawskiego, Bujdona, panny Niderland oraz pani
Ś
MIBRĆ NA POSTERUNKU
Sadz, i poczuł się niedobrze. Znajomi, którzy film Zanudzić go już widzieli, ostrzegali K.,
który jednak uważał, że należy dopełnić powinności, co mu definitywnie zaszkodziło. Zmarły
zdążył jeszcze przekazać na ręce sąsiada na sali bilet wstępu tylko częściowo wykorzystany,
a więc ciągle ważny, na użytek głośnego Klubu Filozofów i Myślicieli Kina przy
Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. Cześć jego pamięci!
CZĘŚĆ
D
RUGA
moja pretensja kijlturalna
roku 1950 koleje losu zaprowadziły mnie do Francji.
■Było to po blisko dziesięciu latach utraty kontaktu z kulturą Zachodu i moim oczywistym
odruchem było ten brak uzupełnić. Stąd wzięły się notatki, które, cokolwiek chaotycznie,
starałem się wtedy robić. Minęło pół wieku i może się wydawać, że te zapiski stały się
nieaktualne. Zapewne; ale jednocześnie odnotowują one ówczesny klimat kultury, co może
zainteresować, właśnie ze względu na odległość. Dlatego ośmielam się powtórzyć je tutaj, z
nastawieniem jakie miałem wówczas. Moja uwaga skupiła się na trzech centrach: Francja,
Ameryka, Niemcy i w tym układzie je przedstawiam.
Zaś na końcu pozwoliłem sobie dołączyć omówienie, które również pochodzi z tych czasów,
lecz być może nigdy nie straci na aktualności, bo tyczy naszego zdrowia: przemożnej władzy
nad nami medycyny, na który to temat wkrótce po wojnie wybuchła polemika właśnie tu
opisana.
francja
ŻYCIE SALONOWE
jnalazlem się w środowisku obcym mi do tej pory. By się Hzbliżyć, by
zrozumieć, zaryzykowałem swego rodzaju przechadzkę literacką: przez dwa tygodnie
notowałem wyjątki z lektury prasy kulturalnej. Oto one. Na przykład, jest okazja, by
posłuchać rozmów towarzystwa paryskiego, gdyż felietonista Bernard Minoret opublikował
Petit Sottisier de la Bornge- oisie (Mały zbiór głupstw mieszczańskich). Wyraz „sottisier" ma
swoją tradycję: jakkolwiek nie należy do klasycznego leksykonu i nie jest wymieniony w
słowniku Laroussę'ą, używany był już przez Woltera, który kolekcjonował „myśli utarte",
krążące w pretensjonalnym towarzystwie. Dokumentem najbardziej miażdżącym w tym
rodzaju jest Dictionnaire des Idies Reóues (Słowniku komunałów), w którym Flaubert ułożył
według alfabetu zwroty używane około roku 1850.
Kolekcja Flauberta odtwarza jego nienawiść do banału, tymczasem Henri Monnier, twórca
postaci „wzorowego obywatela pana Prudhomme", nadaje głupocie swego bohatera dobro-
duszne ciepło („Ostrzegam! Okręt państwa żegluje po wulkanie!". „Ta szabla jest
najpiękniejszym dniem mego życia; będę nią bronił naszych republikańskich instytucji, a w
razie
potrzeby zwalczał je"; „Napoleon, gdyby był pozostał skromnym porucznikiem artylerii, do
dziś może byłby cesarzem"; „To jest moja opinia i ja ją podzielam"). Zbiory Flauberta i
Monniera są literacko podbarwione w celu wydobycia nonsensu; współczesny ich
kontynuator Mi- noret, ograniczył się do dosłownego zapisywania tego, co usłyszał, „nie
przekształcając ani jednej litery". „Jesteśmy w salonie przy avenue Victor Hugo
(reprezentacyjna dzielnica Paryża), na wiosnę 1954 roku, godzina 10 wieczór..".
„Co się dzieje z Erykiem? — Pewnie znów wałęsa się po piwniczkach (modne bary
egzystencjalis tyczne w podziemiach). Najwyższy czas wysłać go do Oxfordu! — Rzeczy-
wiście, nie ma lepszej edukacji jak brytyjska. — Młody człowiek powinien umieć trzy
rzeczy: znać angielski, dobrze tańczyć i grać w brydża. — Żeby tylko w Oxfbrdzie nie został
pe- derastą! — Niech pan o nich źle nie mówi, oni są czarującymi towarzyszami dla kobiety.
Wrażliwi, wyrafinowani. Wiedzą, co to znaczy cierpieć jak my! — Ameryka mnie interesuje,
ale nie chciałabym tam żyć. Brakłoby mi kultury. Mimo wszystko oni nie są artystami jak
my. — Amerykanie to duże dzieci. To trzeba zrozumieć. — Moje marzenie to dom na wsi, z
kominkiem i zapasem drzewa, rasowy owczarek, parę płyt Bacha i Vivaldiego... nie pragnę
nic więcej. — A wielka miłość? Nie będzie tego pani brakować? — Miłość? Nie w naszej
epoce. Co innego dawniej, gdy kobieta mogła dzielić radości i cierpienia geniusza takiego jak
Byron czy Chopin. — On jest brudny jak stary grzebień, nie myje się nigdy! Pozuje na
egzystencjalistę. — Ale, | propos! Może mi pan wyjaśni wreszcie, co to jest egzystencjalizm!
Nikt nie potrafi na to odpowiedzieć. — Wenecja to miasto z bajki. — Cóż pan chce,
robotnicy jedzą dziś znacznie lepiej niż podczas wojny. — I niech mi pan powie, co by robili,
gdyby nie było pracodawców, kto by im płacił? — Co za czasy! Robi się bombę wodorową,
tymczasem rak wciąż jest nieuleczalny. — Nauka
zawraca nas do barbarzyństwa. W średniowieczu byli bardziej kulturalni niż my. — Mozart
nie jest tak głęboki jak Beetho- ven, jego muzyka to czarująca rozmowa salonowa i nic
więcej. — Niech mi pan powie, bo mnie to interesuje, ile biorą panienki z me de Sfeze?
(prostytutki). — Droga pani, wszystko, co wiem, to to, że widziałem jedną na rogu w futrze
nurkowym. — W gruncie rzeczy monarchowie są zwykłymi ludźmi jak wszyscy. — Zawsze
mówię, że tego nam braknie we Francji: małej królowej jak Elżbieta, to by zjednoczyło
naród. — Ale wie pan, że będąc w Biarritz, widziałam księcia Windsoru? Postarzał się. —
Był sam? — Nie, z nią (tj. z panią Simpson, dla której zrzekł się tronu). — Ta ma szczęście!
Nie przestał jej kochać po 15 latach. — Odkąd jest pan antysemitą? — Ależ... od czasu
okupacji! — Komunizm jest piękną ideą, ale na nieszczęście nie do zrealizowania. Zawsze
będą bogaci i biedni, nic na to nie poradzimy! — Gdzie pani kupiła ten wspaniały naszyjnik?
— Ach, to były smutne czasy... podczas wojny! — Swoją drogą, nie chciałbym być na ich
miejscu na Kremlu. — Tam się nic nie zmieniło od caratu. Słowianie zawsze pozostaną
Słowianami! — Możliwe, że Francja upadła jako państwo. Ale czyż jest cokolwiek na
świecie, co by warte było Paryża na wiosnę, z jego niebem, kawiarniami, bulwarami... — To
nam przynajmniej zostało. Umiar, wdzięk! Niech pan znajdzie za granicą takiego Fragonaida
czy Marivaux. — Ach, gdybyśmy mieli dziś władcę jak Ludwik XIV! Upadliśmy przez
rewolucję. — Biedna Maria Antonina! Pocieszam się myślą, że miała trochę przyjemności z
tym kochankiem Fersenem. — Inteligencja to jest fluid, coś trudnego do określenia. Są
tysiące gatunków inteligencji. Np. mój mleczarz jest w pewnym sensie człowiekiem
inteligentnym, chciałabym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał! Prawda, że atmosfera jest tu
dzisiaj, powiedziałabym, surrealistyczna?". Gatunkiem reprezentującym wyższy stopień
rozmowy salonowej jest ankieta uprawiana przez tygodniki literackie.
„Kogo chciałaby pani widzieć wieczorem wchodzącego do Jej alkowy?". Malarka Leonora
Fini: Adonisa. Pani de Villebo- in, przewodnicząca towarzystwa dobroczynności: Mozarta.
Pewna pisarka, która nie chce podać nazwiska: markiza de Sade. „Co by pan powiedział na
pięć minut przed śmiercią?". Mauriac: „Odejdźcie! Zostawcie mnie samego twarzą w twarz z
wiecznością, której posłannictwo zagłuszacie od chwili, gdy się urodziłem". Louis de Broglie
(znakomity fizyk, laureat Nobla): „Być może cały nasz kosmos, od najdrobniejszego
elektronu do najdalszych mgławic, jest małą plamką na powierzchni jeszcze bardziej
kolosalnej". Simenon (autor powieści sensacyjnych, zwolennik Sartre'a): „Nie jestem niczego
pewien".
Rodzaj salonowy na szczeblu jeszcze wyższym to „Dziennik". Miesięczniki literackie,
reprezentujące najambitniejszą sferę wymagań, publikują dziesiątki „Notatników pisarskich".
Weźmy dla przykładu Journal Juliena Greena, drama- topisarza i eseisty. Jego lektura:
„Czytałem biografię Byrona. Cierpiał całe życie z powodu krótszej nogi, wymyślił specjalny
sposób chodzenia «posuwiście romantyczny*, który usiłował narzucić jako modę swojemu
towarzystwu, wszystko, by ukryć kalectwo. Co za cios dla jego dumy! Mimo że wrażliwy i
delikatny, wynajął jednak za grube pieniądze miejsce w oknie naprzeciw rynku, by się
przyglądać, jak publicznie wieszają złoczyńcę. Rozpaczał znajdując siwy włos, nie chciał
patrzeć w lustro, ponieważ tył. Wszystko to jest dziwnie smutne. Życiorys tego sławnego
człowieka przygnębia jak historia wykolejeńca. Wszyscy jesteśmy tacy". Wrażenia z
przedstawienia dramatu Le Diable et le Bon Dieu, w którym Sartre daje obraz swojej
filozofii: „Wspaniała scena, gdy kapitan Goetz mówi do księdza: «Jeśli Bóg istnieje,
człowiek nie może istnieć; ponieważ zaś człowiek istnieje, jest to dowód, że Boga nie ma».
Ksiądz ucieka krzycząc przeraźliwie, boi się nawet wysłuchać tego zdania do końca.
Po skompromitowaniu Boga Sartre rozprawia się z możliwościami człowieka. Wszystko, co
robi kapitan Goetz (rzecz dzieje się w czasie wojny trzydziestoletniej, w okresie, gdy się
zaczyna nowoczesny ferment myślowy), obraca się przeciw niemu: gdy chce być dobry —
czyni zło, gdy pragnie przeprowadzić rewolucję — zyskują na niej ci, których chciał znisz-
czyć. Człowiek jest bezradny: zostaje mu jedno — być sobą przeciw moralności,
społeczeństwu, dogmatom, ale nie liczyć na sukces, czerpać jedyną satysfakcję z siły swego
trwania indywidualnego. Bileter wpuszczający widzów na ten dramat powinien ostrzegać
słowami Dantego: eSzatnia na prawo... i jeśli zdecydował się pan wejść, proszę porzucić
wszelką nadzieję*".
Rozmowa z pisarzem amerykańskim (prawdopodobnie ze Steinbeckiem): „Posiwiał od czasu,
gdy go ostatni raz widziałem. Mówi mi, że chorował na wrzód w ustach, bo Pan Bóg skarał
go za rozprawianie o miłości fizycznej. Gdy pomyślał, że umrze, ogarnęła go rozpacz, że nie
usłyszy już kantat Bacha. To go wszakże nie wyleczyło z pasji erotycznej. Złożył swoją
ankietę Kinseyowi (profesorowi seksuologowi) i nakłania mnie, bym zrobił to samo,
ponieważ intelektualiści wnoszą wiele do tych badań. Opowiada mi z oburzeniem, że
spalono, z pruderii, nowele pornograficzne Melville'a. On sam zamierza pisać już tylko o
własnych sprawach najintym- niejszych, powieści będzie wydawał wyłącznie dla zarobku.
Prosił mnie, bym wydrukował te jego prywatne pisma po jego śmierci, we Francji lub
Szwajcarii, bo w Ameryce nigdy nie pozwolą na coś tak drastycznego". Autor Dziennika
również podróżuje i w ten sposób styka się ze współczesnością; oko jego reaguje jednak z
dziwnym kone- serskim automatyzmem. „Ruiny Monachium są ohydne. Cocteau pisał, że
Paryż byłby piękny jako ruina, ale ruiny nie dają się zaimprowizować. Całe wieki muszą
pracować, byśmy mieli taką satysfakcję, jak np. przy oglądaniu willi Hadriana.
Miasta zburzone od jednego zamachu są po prostu brzydkie: Hamburg, Brema, Hawr.
Kamienie muszą kruszeć pod działaniem czasu, mchy z wolna narastać, słońce winno
spatynować to wszystko. Na Maximilianstrasse widzę na gruzach osobliwą wywieszkę:
„Ruina do sprzedania" (Ruinę zu verkaufen). Ale nie warto: nie ma nic pięknego w tych
poczerniałych szczątkach zalegających Europę. Pracują tu dużo, wszędzie słychać łoskot
młotów. Musiałem z tego powodu zmienić pokój w hotelu, to było nieznośne". Istnieje
wszakże jeszcze jeden gatunek „literatury salonowej", który wydaje się najbardziej
bezinteresowny; tzw. L e -x i q u e, złożone z poetycznych aforyzmów, ułożonych al-
fabetycznie. Precyzja francuszczyzny, języka kapitalnych antologii, podręczników i
słowników, sprawia, że rodzaj „Lexique" stanowi tu tradycyjną zabawę intelektualną.
Mistrzem gatunku jest Cocteau; gdy reporter pytał go, co wyniósłby z domu na wypadek
ognia, Cocteau odpowiedział: „Ogień". Jego definicje należą już do dziejów „małej
literatury": o Co- lette, która łączyła śliskie sytuacje łóżkowe z pensjonarską wrażliwością:,
Jedyna, która umiała robić tęczowe bańki mydlane z błota". O Giraudoux, znakomitym
klasycyzującym styliście, który w swych dramatach unika deklaracji ideologicznej — pod
fotografią wyobrażającą go w kapeluszu: „Gi- raudoux nie kłania się ani wam, ani żadnej
idei, mimo że jest świetnie wychowany".
W Pamiętniku literackim Paula Lćautaud znajdujemy opis niezwykłej jego rozmowy z
wielkim poetą francuskim Valćrym, członkiem Akademii Francuskiej, „mistrzem słowa,
który odrodził język Racine'a w wieku XX", jak pisze o nim podręcznik literatury. Lćautaud,
zmarły w wieku lat osiemdziesięciu sześciu, zyskał sobie epitet „okropnego starca" wskutek
otwartości swoich wspomnień. W ciągu wielu lat prowadził on kronikę teatralną w „Mercure
de France" i „No- uvelle Revue Franęaise", tzn. w redakcjach koncentrujących
życie literackie Francji ostatnich trzech pokoleń. Pamiętnik tego fachowca, szanowanego i
ubogiego starego kawalera, wykształconego na tradycji klasycznej, przypomina tonem
notatnik Rzecki ego, ale zjadliwego i bynajmniej nie naiwnego. Widząc znaną pisarkę, z nogą
w bandażu po wypadku samochodowym, Lćautaud pyta: „Znowu cierpi pani na opuchliznę
od pisania?".
Lćautaud spotkał Vałćry'ego w roku 1926, gdy poeta był u szczytu sławy. Rozmowa jednak
nie miała nic wspólnego z literaturą: „Valćry zaczął z miejsca wykład na temat, jak naj-
więcej zarobić: «Nie ma sensu zawierać umowy procentowej,
jak robią wszyscy. Ja mam inny sposób. Wydaję niewiele egzemplarzy, pięćset sztuk, na
papierze japońskim, po wysokiej cenie, każdy egzemplarz numerowany — edycja
luksusowa! Zarabiam bez porównania więcej. Zwracam się do publiczności wybranej (tu
zrobił dwoma palcami gest, jakby brał szczyptę soli — parę ziarnek tylko!) — wyłącznie do
najbogatszych! Trzeba to robić konsekwentnie, nie wolno wypuszczać w tym czasie wydań
tańszych, bo to deprecjonuje edycję numerowaną! Nie mogę inaczej, kochany. Nie posiadam
kamienicy ani majątku ziemskiego. I mam troje dzieci! Muszę się jakoś wygrzebać. Ale
zorientowałem się prędko, że wydawcy nas grabią, autor dostaje ochłapy. Trudno, czasy są
takie. Trzeba korzystać ze snobów. Pan też powinien tak zrobić: parę kartek wytwornego
papieru, efektowny rysunek na okładkę, jak najmniej egzemplarzy, po cenie najwyższej, jaką
się da wyśrubować. Zobaczy pan, jak wzrośnie pański zarobek!*". „Po tej rozmowie
uwierzyłem w to, co mi opowiadała pani Harting (sekretarz wydawnictwa Gałlimarda), że
Valćry sprzedaje bogatym kolekcjonerom własne rękopisy, z -błędami, od* mianami i
poprawkami*, które wstawia umyślnie. Valćry opowiadał mi bowiem dalej o handlu jego
autografami i rozpaczał, że nie może czerpać z niego dochodu. «Są ludzie, którzy sprzedają,
inni kupują najmniejszy świstek zabazgrany przeze
mnie, ale ja nic z tego nie mam! Na przykład moje listy do Piotra Louys (pisarza z okresu
„modernizmu"). Sprzedano je na licytacji. Wczoraj byłem u Championa (handel rzadkimi
drukami). Widzę tam wystawione na sprzedaż moje listy do... nie powiem panu, do kogo,
pisane zaraz po moim małżeństwie, o moich trudnościach, sprawy intymne... sprzedał
wszystko Championowi! Chciałem do niego napisać: Kochany, ukradziono panu moje listy,
by na nich zarobić, prawda? Ale potem pomyślałem: czy warto? Odpisałby mi: Drogi
przyjacielu, co miałem robić — w czasach, w jakich żyjemy!*".
Lćautaud w swoim pamiętniku wraca jeszcze raz do tej sprawy, notuje mianowicie rozmowę
z księgarzem Tćlin, któremu sprzedawał stare druki ze swej biblioteki, przyciśnięty brakiem
gotówki. „Tćlin mi mówi, że na rynku zjawiło się tyle listów Valćry'ego, że ich cena spada i
w pierwszym rzędzie tracą na tym księgarze. Valćry nie bardzo ma prawo oburzać się na ten
handel, skoro sam go rozpoczął. Tćlin mi opowiada, że przed paroma laty antykwariusz Lang
zawiadomił Valćry'ego, że zgłosił się amator, gotowy dobrze zapłacić — 4 do 5 000 franków
— za rękopis poematu Eupalinos. Otóż rękopisu nie było — Valćry napisał Eupalinosa na
maszynie, posługując się notatkami, które potem zniszczył. «Skoro dają 5 000, postaram się
zrobić panu rękopis*. Valćry przepisał Eupalinosa z wydrukowanego egzemplarza i
manuskrypt został sprzedany. Za jakiś czas rękopis ten znalazł się na aukcji autografów: gdy
Valćry się o tym dowiedział, przyszedł do Langa z pretensją i żalił się, że nic na tym nie
zarabia, chociaż cena manuskryptu wzrasta. Lang mu odpowiedział, że nie można zabronić
kolekcjonerowi sprzedaży nabytych przez niego zbiorów. Valćry podrobił wiele swoich
rękopisów, m.in. La Jeune Parque, którą sfabrykował w kilku egzemplarzach «z wariantami i
skreśleniami autorskimi*".
Dzięki niedyskrecji Lćautauda dowiedzieliśmy się więc, że jeden z najgłośniejszych poetów
francuskich w okresie
W
IELKI ARCHITEKT
:
L
E
C
ORBUSIER
Głośny architekt Le Corbusier wznowił książkę
Quand les
!cathedrales etaient blanches (Gdy katedry były białe). Ironiczny ten tytuł,
stwierdzający, że budowle gotyckie, dziś pokryte patyną, były niegdyś jaskrawo jasne, miał
być odpowiedzią na zarzut bezustannie spotykający Le Corbusiera, że jego kompozycje to
„góry wapna, od którego bolą oczy". W wywiadzie prasowym, ogłoszonym wówczas, Le
Corbusier zapowiedział z goryczą, że weźmie się do literatury, bo jako budowniczy od dawna
nie jest nikomu potrzebny. Książka obudziła zainteresowanie niemalże zapomnianą osobą
architekta, z którego nazwiskiem swego czasu wiązano pojęcie rewolucji urbanistycznej
stulecia. Ostatnio opublikowano kilka ciekawych dokumentów — m.in. zbiór artykułów Le
Corbusiera, z których możemy odtworzyć niezwykły dramat artysty. Le Corbusier dostrzega
perspektywy, jakie przynosi nowoczesna technika. Zrealizować wszakże swych pomysłów
nie jest w stanie — uniemożliwia mu to zarówno przestarzały system, paraliżujący prace
publiczne na wielką skalę, jak i własna doktryna fbrmalistyczna, od której Le Corbusier, syn
swojej epoki i swojej klasy, nie chce czy nie potrafi się uwolnić.
względnej prosperity, w latach około 1926 r., wolał ograniczyć swoją publiczność do garstki
snobów i trudnił się upokarzającym fałszowaniem własnych rękopisów, by móc tylko
uprawiać lirykę — a wszystko dlatego, że „nie posiadał kamienicy, miał za to troje dzieci na
utrzymaniu". W tym samym czasie Apollinaire żył z pólpotajemnych druków por-
nograficznych. Fakty te stanowią pouczający przyczynek do refleksji, jaką zrobił niedawno
kronikarz „Lettres Franęa- ises", pisząc o zamieraniu liryki francuskiej, przed 30 laty tak
jeszcze bujnej: „Dzisiaj nie ma nawet tych kilku poetów, których po pierwszej wojnie stać
było na pisanie, bo mieli dochód z ruchomości, ale i ci wymarli lub stracili rentę".
Gdy czytamy historię osobliwej kariery Le Corbusiera, jesteśmy skłonni uwierzyć w
deklarację, wygłoszoną przez siedem* dziesięcioletniego wówczas artystę, z okazji
przyznania mu „złotego medalu" przez Królewską Akademię Architektury w Londynie:
Jestem wykolęjeócem. Nie udało mi się w życiu niczego dokonać". W reportażu o
„największym z żyjących architektów świata", w jednym z tygodników francuskich,
znajdujemy konkluzję: „Od 30 lat Le Corbusier prowadził walkę o zmianę oblicza naszego
kontynentu. Dziś wiadomo już na pewno, że ją przegrał". W życiorysie Le Corbusiera dwie
jego cechy zwracają uwagę: upór — daremny, oraz umiejętność widzenia przyszłości —
bezużyteczna. W roku 1925 na wystawie „Salon des Arts Dćcoratifs" Le Corbusier
przedstawia swój projekt przebudowy Paryża, głównego miasta Europy, co ma dać przykład
wszystkim krajom świata. Jest to tak zwany Scandale Le Corbusier: krytyka określa go w
najlepszym razie jako „materialistę", „utylitarystę", „suchego teoretyka", w gorszym — jako
„wroga rodziny, ojczyzny oraz ludzkości", w najgorszym — jako „bolszewika" i chorego
umysłowo. Krytyk Mauclair miażdży go w „Figaro" w artykule Grabarz architektury. Za
obelgami tymi, jak się przekonamy, kryją się konkretne interesy właścicieli terenów
paryskich oraz wielkich zakładów murarskich, blacharskich i instalacyjnych, zagrożonych
planem Le Corbusiera, niemożliwym do zrealizowania bez przymusu państwowego. Ten plan
Le Corbusier z maniacką zawziętością demonstruje przy każdej okazji, na wystawach w
1932,1935, 1937. W styczniu 1954 artysta znów wydobywa swoje projekty — oglądamy je w
jednym z tygodników: Le Corbusier nie zmienił w ich ani kreski w ciągu 29 lat, ale też w tym
czasie nie położono ani jednej cegły zgodnie z jego propozycją.
Przesłanki Le Corbusiera, dziwaczne w roku 1925, stały się bardziej zrozumiałe w ciągu lat
następnych; trudno mu też odmówić daru śmiałego przewidywania. Jego rozumowanie
może nas zainteresować z okazji dyskusji o odbudowie Warszawy, w której powołano się na
Paryż jako wzór logiki architektonicznej. Otóż Le Corbusier twierdzi: „Paryż jest
potwornością" (Paris est un monstre). Nie ma on oczywiście na myśli arcydzieł dawnego
budownictwa ani przejrzystego rozplanowania arterii paryskich, sławnych w świecie; Le
Corbusier chce powiedzieć, że Paryż jest dziełem XIX stulecia, należy do innej epoki i z
punktu widzenia czasów nadchodzących będzie coraz bardziej stawał się anachronizmem. Le
Corbusier ocenia architekturę Paryża — i całego świata — z pozycji wieku już nie XX, ale
XXI. Tutaj Le Corbusier kieruje się przewidywaniem przyszłości nie tyle społecznej, co
technicznej. Wynalazek samochodu niszczy raz na zawsze dawne koncepcje urbanistyczne.
„Ulica stała się niedorzecznością, stała się zakałą naszego życia: musimy usunąć ulicę".
Dysproporcja między przechodniem a ruchem kołowym powiększa się coraz bardziej,
wreszcie doszła do absurdu; skrzyżowanie się tych dwóch „ruchów" paraliżuje życie
metropolii. Gdy Haussmann przed stu laty wytyczył „wielkie bulwary", wziął pod uwagę, że
w Paryżu było sto tysięcy pojazdów konnych. „My dziś udajemy, że nie wiemy, co to
automobil". Gdyby starożytni Egipcjanie — jedni z najświetniejszych architektów historii —
mogli zobaczyć nasze miasta, pochorowaliby się ze śmiechu, uderzeni nielogicznością, która
uchodzi naszej uwagi: że na tej samej linii, w tym samym kierunku, posuwają się dwa
wykluczające się wzajemnie światy: przechodniów — z szybkością 4 km na godzinę i
samochodów — 100 km na godzinę, W Nowym Jorku posiadacz wozu jest bezradny:
wjeżdżając do miasta woli on zostawić swoje auto w podmiejskim garażu i dojść do centrum
na piechotę, straci w ten sposób tylko trzy godziny — z autem straciłby osiem. Widzowie,
przybyli na wielkie zawody sportowe, czekają do trzeciej rano, by móc ruszyć swój
samochód, obstawiony przez setki innych, zaparkowanych przed stadionem. Środek Paryża
jest martwy jak ogródek freblowski: turyści przybywają tu metrem lub po wielogodzinnym
marszu, by nie narazić się na przestoje ruchu motorowego trwające — jak wykazuje
statystyka — do osiemdziesięciu minut. Le Corbusier wyszydza ślepotę cywilizacji, która
„rozpętała siły techniki, ale przez małoduszność nie umie ich skanalizować". Miasta
zbudowane w XIX wieku skazane są na zagładę. Nie trzeba bomby atomowej, by je
zniszczyć: „zginą one przez głupotę swych oligarchów, z uduszenia; pewnego dnia trzeba
będzie je opuścić niby ruiny antyczne i założyć nowe metropolie sto kilometrów dalej na
pustyni".
W dalszym ciągu Le Corbusier wykpiwa „paliatywy", środki zaradcze chaotycznie
stosowane, „plasterek angielski na ropiejący wrzód". Paryż, dławiący się w swoich granicach,
rozrasta się bezplanowo, prowizorycznie, byle jak — pod naciskiem konieczności. Tworzy
się ogromna okolica podmiejska, złożona z tysięcy smutnych domków, kosztowna — ze
względu na komunikację niezbędną, by dostać się do pracy; brzydka — bo nie
skomponowana, nie przemyślana, nie kończąca się nigdy, bez zieleni — bo przestronne parki
i lasy poświęcono pod tysiące domków, z kilkoma ledwie rachitycznymi krzakami na wąskiej
parceli. Tymczasem centrum miasta z wolna zamiera w „ogromnym obłoku dymu
benzynowego". Ruch, zgiełk, barwność Paryża są iluzją, miasto „przestało istnieć" w poczu-
ciu swoich mieszkańców — uważają się oni albo za „dojeżdżających", więc
„nieautentycznych" paryżan, albo — skoro obracają się w centrum — zdają sobie sprawę z
tymczasowości panującego tu ruchu, zasilanego z zewnątrz i wygasającego z odpływem
dziesiątków tysięcy „przejezdnych". Tę samą katastrofę Le Corbusier widzi w Nowym Jorku,
największym przykładowym mieście kontynentu amerykańskiego, podobnie jak Paryż dla
Europy. Bezładność zabudowy Nowego Jorku doprowadziła do takiego nonsensu, że
w mieście położonym, niby Wenecja na wyspach, nad oceanem — nie widzi się kawałka
morza, wspaniałe perspekty-
____ |wy East River i Hudsonu są niedostrzegalne. Zycie koduje
się w ciasnych wąwozach, stłoczone, potwornie hałaśliwe. „Nowy Jork jest więzieniem,
gdzie ludzie poruszają się jak w mazi, gniotąc się wśród ścian i wehikułów rozpaczliwie
szukających wyjścia — gdy o parę kilometrów dalej rozpoczyna się jedna z najwspanialszych
perspektyw". Tutaj Le Corbusier wyraża niespodziewaną opinię: „Wasze drapacze chmur są
za małe" — mówi Amerykanom. To ostatnie zdanie streszcza doktrynę Le Corbusiera. Być
może ma on słuszność jako krytyk urbanistyki lat minionych; czy trafny jest jednak jego plan
przebudowy, oparty na systemie „wieżowców", pomyślanych jako formalistyczne zespoły
monumentalnych brył geometrycznych? Le Corbusier atakuje prawo budowlane, pochodzące
jeszcze z czasów Ludwika XIV, zakazujące wznosić w Paryżu gmachy zbyt wysokie — co
uzasadnione było ograniczoną wytrzymałością kamienia. Dziś jednak mamy żelazobeton —
stwierdza Le Corbusier — i możemy budować 60 pięter. Jego plan przebudowy Paryża
przewiduje zburzenie całej dzielnicy północno- -wschodniej, gdzie w „wąskich uliczkach
dzieci umierają z zimna, braku świada i gruźlicy". „Beton pozwala pomnożyć przestrzeń". Le
Corbusier proponuje wzniesienie dwustumetrowych drapaczy chmur, ale nie jeden obok
drugiego, jak w Nowym Jorku, lecz rozdzielonych olbrzymimi parkami. „Budynki zajmą
tylko 10 proc. przestrzeni, zamiast dotychczasowych siedmiopiętrowych kamienic na 80
proc. terenu". W dodatku drapacze umieszczone są na słupach, co daje dodatkową przestrzeń
pod nimi, „plus ogrody na dachach" — pisze naiwnie Le Corbusier — bo ziemia pokryta
roślinnością stanowi zabezpieczenie wierzchu betonowego. Miasto staje się parkiem,
przedmieście wraca do centrum, las zjawia się na głównych placach. W każdym drapaczu Le
Corbusier
przewiduje sklepy, magazyny, restauracje, umożliwiające samowystarczalność gmachu,
gdzie żyje 2 000 ludzi. „Znika archaiczny system zaopatrywania przez Hale Centralne,
pochodzący — w Paryżu — z początku XIX wieku". „Wszystko, co proponuję — pisze Le
Corbusier — istnieje już w postaci nie kończących się wiosek podmiejskich, mających wła-
sne sklepiki, fryzjerów, pralnie itd. Wnoszę li tylko, by ustawić pionowo to, co leży
rozklepane na poziomie". „Moje miasto jest pięciokrotnie gęściej zaludnione niż dzisiejszy
Paryż, a przecie jest w nim dziesięć razy więcej światła i o 70 proc. więcej nagiego terenu".
Przechodnie poruszają się po ziemi, podczas gdy samochody mają szerokie autostrady na
nasypach: świat motorów i ludzi nie spotyka się nigdy. Przechodnie wymijają drogi
mechaniczne z pomocą tuneli lub mostów. Nie ma mowy o zakorkowaniach, postrach
„czerwonego sygnału" znika na zawsze.
W tym miejscu zaczyna się tragedia Le Corbusiera. Plan jego — zgodnie z jego założeniem
— usuwa ulicę. Jego gmachy nie stoją wzdłuż arterii, ale są rozrzucone w obszernej płasz-
czyźnie. Z tego względu nie muszą mieć „przodu" ani „tyłu", bo nie są ustawione „frontem
do ulicy". Le Corbusier rysuje nowy typ budynku: szkielet żalazo betonowy, wypełniony
szkłem, ale bez fasady. Dom taki jest logiczny wówczas, gdy umieszczony zostaje w całości
planu Corhusierowskiego.
Otóż takiego planu Le Corbusierowi nie udało się nigdy wykonać. Wynajmowano go do
pojedynczych budynków — Le Corbusier wznosił gmachy dla snobów w Brazylii,
multimilio- nerów w Rio, radżów w Indiach. Wieżowce Le Corbusiera, wepchnięte w stary
plan miasta, budzą nie mniejszy śmiech, jakim — według jego opinii — wybuchnęłiby
starożytni Egipcjanie na widok nielogiczności miast burżuazyjnych. Zrozpaczony Le
Corbusier ogłosił manifest stwierdzający, że „mieszkanie stało się najdroższą rzeczą w naszej
niedorzecznej cywilizacji". Europejczyka nie stać na to, co ma Buszmen afrykański: własną
I chatę. „Mogę kupić samochód za 700 000 franków — ale za tę ™ ogromną sumę nie uda mi
się dostać pokoju z kuchnią". To wy- stąpienie Le Corbusiera obróciło przeciwko niemu
wszystkich drobniejszych producentów betonu, rur gazowych, części mu- rarskich itd.,
obawiających się, że apel architekta będzie wyko- rzystany przez wielki przemysł i monopole
państwowe. W ciągu 30 lat Le Corbusier nie otrzymał ani jednego zamówienia publicznego.
Poza „Dzielnicą słoneczną" w Marsylii, zbudowaną wśród nagonki prasowej, Le
Corbusierowi niczego nie udało się wznieść we Francji. Po wojnie powierzono mu nadzór
nad „Monuments civils", odebrany mu wkrótce wskutek intryg parlamentarnych. Miał
odbudować zburzone w czasie walk miasta S
L
Dić i La Rochelle; wszystkie jego projekty
zostają odrzucone wśród tradycyjnych już kpin. Historia Le Corbusiera daje nam pouczający
przykład artysty, który wybiegając myślą w przyszłość, nie jest jednak w stanie uwolnić się
od krępującej jego ręce, niedorzecznej i anachronicznej organizacji społecznej. Dlatego Le
Corbusier kieruje słowa wyrzutu do oligarchów odpowiedzialnych za wygląd współczesnych
metropolii Zachodu: „Gdyby budowniczowie katedr gotyckich ożyli, zawołaliby z
pewnością: Jak to, wy z waszą stalą, waszym betonem, maszynami dźwigającymi,
kopiącymi, przenoszącymi całe skały, z waszymi obliczeniami, z waszą zdumiewającą
wiedzą — nie zbudowaliście niczego godnego człowieka! My, z kamieni cierpliwie
szlifowanych i układanych bez cementu jeden na drugim, wznieśliśmy katedry!".
N
AJWIĘKSZY POETA
:
P
AUL
C
LAUDEL
Paul Claudel umarł w wieku lat 87, od dawna oficjalnie konsekrowany jako „największy
współczesny poeta francuski", członek Akademii oraz — jak obliczył jeden z tygodników —
posiadacz wszystkich zachodnich odznaczeń literackich z wyjątkiem Nagrody Nobla (której
zresztą
nie otrzymałby nigdy nie względu na jaskrawy ton propagandy katolickiej w jego dziele,
niemiły dla protestanckich umiarkowanych liberałów, fundatorów owego wawrzynu). W ne-
krologach uderza ton patosu, rzadki w prasie francuskiej: „Odchodzi potęga niemal
nadludzka", „Był wśród nas niby żyjący posąg spiżowy", „stanowił szczyt ulubiony przez
pioruny". Przed śmiercią Claudel rozesłał do tygodników literackich swoje fotografie
pieczołowicie dobrane, przeważnie z profilu, „bo lubił się w tej postawie", zarządził, jak ma
wyglądać jego pomnik („Na piedestale należy umieścić Matkę Boską z Dzieciątkiem, które
tuląc się do Niej, jednocześnie bierze Ją za podbródek, by zwrócić uwagę na mnie; ja zaś
niżej, obrócony tyłem do widza, z głową ku Najświętszej Rodzinie, przyciskam słup do piersi
— obok mnie kij podróżny i kilka rozrzuconych rękopisów"), włożył głośny w
podręcznikach literatury „szlafrok koloru wiśniowego", w którym zwykł się był modlić,
przyjął sakramenty, wygłosił „ostatnie słowo" („Dajcie mi umrzeć spokojnie, nie boję się
niczego"), i w ten sposób wyreżyserowawszy swój zgon, spełnił przepowiednię swego
zawziętego przeciwnika Andrć Gide'a, który już 20 lat temu pokpiwał, że „Claudel
przygotowuje swój odjazd do nieba wagonem I klasy z wyściełanymi siedzeniami".
Spełniło się co prawda również proroctwo Claudela, przewidującego, że Gide „pojedzie do
piekła w wagonie III klasy". Gide umarł po cichu i nieefektownie, jak przystało racjonaliście.
Na krótko przed zgonem zgodził się na interview radiowy. „Co reprezentuje dla pana postać
Bernarda w Fałszerzach? — pytał speaker. — Bernarda? Jakiego Bernarda? Aha, Bernarda...
(dłuższe milczenie). Wie pan, nie przypominam już sobie dokładnie". Wielbiciele Gide'a,
słuchając jego głosu drżącego, stawiali sobie pytanie, czy jest to nowe sceptyczne szyderstwo
mistrza, czy też są świadkami dziwnego seansu spirytystycznego jeszcze za życia pisarza,
którego tkanka biologiczna okazała się trwalsza niż jego umysł, materialnie już nieobecny.
Jakby tam było, ostatnie chwile tych dwóch przeciwników Hodpowiadają całemu ich życiu:
Gide umarł w atmosferze po- I wątpiewania, półkpiarskiego, półtragicznego; Claudel zaś
oddał ducha w klimacie pretensjonalnego patosu, kadzidlanego uwielbienia — oraz poezji.
Obydwaj od dawna przeżyli swój wiek. Należą oni do pokolenia Prousta (młodszego
O dwa lata od Gide'a, o trzy lata od Claudela), zmarłego wraz ze swoją epoką; ci trzej pisarze
reprezentują ostatni rozkwit sztuki pisarskiej we Francji, stanowiący jakby podsumowanie
wieku XIX. Idee wyrażane kiedyś przez nich przekształciły się i zaadaptowały się po
klęskach wieku XX. W miejsce heroicznego, szyderczego, bezwzględnego indywidualizmu
Gide'a przyszedł kunktatorski, irracjonalistyczny pseudoracjonalizm, małostkowy, ostrożny,
obstawiony ubezpieczeniami, skłonny do ustępstw. Monumentalna analiza psychologiczna
Prousta zmniejszyła się we współczesnych powieściach do opisu surrealistycznych wizji
wygrzebywanych z „podświadomości". Wreszcie katolicki imperializm Claudela,
szturmujący, imperatywny, zachłanny w swoim kosmicznym mistycyzmie — rozmienił się
na drobnotowarową analizę duszy grzesznika u Mauriaca i Bernanosa, ograniczył swoje
ambicje, występując w postaci umiarkowanego „intelektualizmu tomistyczne- go" w filozofii
Maritaina.
Claudel wyznaczył sobie cel ambitny: przeprowadzenie katolickiej rewolucji moralnej. Gdy
się ukazały jego pierwsze utwory, w roku 1890, we Francji panowała jeszcze liberalna myśl
pozytywistyczna. W sławnej prowokacyjnej modlitwie, stanowiącej jego credo, Claudel
wyszydzał współczesne bożki racjonalistyczne: „Bądź pochwalony, Boże, że wyzwoliłeś
mnie od bałwanów. Dzięki Ci, że pozwoliłeś mi adorować Ciebie, a nie Izydę czy Ozyrysa,
lub jakąś tam sprawiedliwość, Postęp, Prawdę, Ludzkość czy Prawa Natury..". Piewców
owych „fałszywych bóstw" Claudel atakował z inkwizytorską zawziętością. „Ich słowo jest
próżnym klekotem,
a ich książki kupą papieru". W kogo godzi to przekleństwo? Claudel nie ukrywa: „Nie
opuszczaj mnie, Boże, gdyż wieczór się zbliża, błagam, pozostać ze mną, nie gub mnie, nie
mieszaj z tymi przeklętymi Wolterami, Renanami, Michele- tami, Wiktorem Hugo..".
(Magnificat). Claudel nienawidził w szczególności Hugo, który był jego sobowtórem- -
antypodą, jako patetyczny poeta również ideologiczny. Nic tak nie rozwścieczało Claudela,
jak często powtarzany epitet: „katolicki Hugo", nadany mu przez pewnego dziennikarza.
Claudel prześladował Hugo do ostatniej chwili swego życia. Gdy mu powiedziano, że krytyk
literacki Gutt- lemin przygotowuje pracę o „twórczej myśli Hugo", Claudel odparł,
„zgrzytając zębami, jakby gryzł orzechy": „Nie będzie miał wiele roboty". Ostatnie słowa
nakreślone przez Claudela na parę godzin przed śmiercią i pozostawione na biurku (Claudel
pracował nad komentarzem do „Księgi Izajasza") godzą w Wiktora Hugo, który w
„Legendzie wieków" — „w głupiej pogoni za rymem" — popełnił jakąś nieścisłość biblijną.
Jest to bodaj jedyny wypadek, gdzie Claudel wdaje się w polemikę na konkretny temat;
zwykle ogranicza się do obrzucenia swych przeciwników-racjonalistów obelgami w formie
litanii.
To są wrogowie Claudela: Kartezjusz i jego następcy. Jaka jest z kolei jego ideologia
pozytywna? „Jest we mnie ktoś, kto jest więcej niż ja sam". Jest to Bóg; Claudel mówi o
swoim teatrze, że „źródłem jego siły dramatycznej jest głos z zaświatów potężniejszy od nas,
interweniujący w nasze życie indywidualne i codzienne". Dobiega on do nas — twierdzi
Claudel w swej Sztuce poetyckiej (Art poćtiąue) — z przeszłości, w którą należy się
wsłuchiwać; „nie istniejemy przez siebie samych, ale przez nie kończący się związek z tymi,
którzy byli". W teraźniejszości interesuje Claudela tylko to, co trwa jako żyjąca pozostałość
czasów minionych. Wszystkie jego dramaty są historyczne, umieszczone przeważnie w
średniowieczu (Zwiastowanie"),
w epoce rozkwitu monarchii hiszpańskiej (Trzewik atłasowy) czy wczesnego romantyzmu —
tzn. w okresach triumfu katolicyzmu. Gdy Claudel podejmuje temat współcze- sny (Partage
de midi), robi to z powodów autobiograficznych — jako własny rachunek sumienia (są to
dzieje jego osobistej walki wewnętrznej: powołania religijnego i miłości do kobiety
zamężnej), nie szczędząc ironii wobec pustki duchowej, charakteryzującej naszą epokę. W
dramatach tych Claudel pragnie dać ludziom wskazówkę postępowania: wyrzeczenie się.
„Skazany na wieczne nie- usatysfakcjonowanie, noszę w sobie odrazę do wszystkiego, co nie
jest Absolutem; jedyna droga ratunku, to powierzyć się Bogu". Tu zaczyna się zdumiewająca
niekonsekwencja ideologiczna Claudela. Ten piewca oddania się w ręce Boga —
rozmiłowany jest w biologu: „Kto się wgryzł w ziemię, nie zapomni jej smaku między
zębami. Kto skosztował krwi, nie zadowoli się już lśniącą wodą i ciepłym miodem. Kto
kochał, kto się zjednoczył z drugą istotą żyjącą, ten nie da się już oderwać.'". Zawarte między
tymi dwoma antypodami: mistycyzmem i zwierzęcą żądzą życia, dzieło Claudela staje się
dziwną mieszaniną ascetyzmu i erotyzmu, modlitw i kultu siły, zaświatowej nostalgii i
biologicznej zachłanności. Mieszanina Pana Boga i orgii u Claudela ma coś z szaleństwa
średniowiecza, gdy żałobnicy i płaczki, odprowadziwszy na cmentarz kondukt pogrzebowy,
ulegali następnie na świeżych grobach atakowi furii seksualnej. Literatura ta budzi w
nowoczesnym intelektualiście zdziwienie na widok wyzwolonych z człowieka prymitywnych
i pozarozumowych sil, które winny wykluczać się wzajemnie, gdy tutaj współistnieją w
symbiozie sprzecznej z logiką.
Ta dwoistość, gdzie tęsknota metafizyczna miesza się z kultem natury, doprowadziła
Claudela do osobliwego „imperializmu katolickiego"; celem poety staje się poszerzenie
władzy Kościoła, przy tym granica między jego duchowym
i fizycznym terenem zostaje zatarta. „Świat stał się za krótki dla Niego (Kościoła). Rozszerzy
On swą potęgę do dna Oceanów. Od jednego do drugiego końca Stworzenia, wszystkie dzieci
Boga, wszystkich ras i wszystkich czasów, staną Mu na świadectwo!" Bohater Soulier de
satin, dramatu, z którego pochodzą te słowa, don Rodryg, mówi wręcz, imitując Chrystusa
(„Przyszedłem, abym świadectwo dał prawdzie"): „Przyszedłem, aby poszerzyć ziemię". Tu
nowe źródło aberracji Claudela. Soulier de satin, olbrzymi dramat, którego akcja toczy się na
przestrzeni kilkudziesięciu lat (skrócone wykonanie sceniczne w „Comćdie Franęa- ise"
trwało cztery godziny), ma za miejsce akcji całą ziemię — Sudan, Mogador, Hiszpanię,
Amerykę Południową; uczestniczą w nim święci oraz postaci fantastyczne, jak np. księżyc
deklamujący wprost z niebios, przedstawiony jako kobieta w jasnym trykocie, stojąca na tle
tarczy, fale morskie przemawiające chórem itd. Ten kosmiczny dramat, dla którego Claudel
porusza — dosłownie — całą planetę, ma za temat historię nieszczęśliwą miłości. Rodryg —
wódz, zdobywca, kolonizator, prawa ręka monarchy władającego światem z Madrytu —
kocha damę równie jak on wspaniałą. Dońa Prouheze jednak, poślubiona innemu, ucieka
przed grzeszną miłością do Afryki. Skrupuły ideologiczno- •religijne jeszcze wiele razy
rozdzielają umęczonych kochanków i w ostatniej scenie oglądamy nieszczęsnego Rodryga
jako starca rozpiętego na symbolicznym krzyżu — dwóch deskach wyłowionych
przypadkiem z fal morskich — co ma zapewne oznaczać palec Opatrzności. W dramacie tym
uderza znamienna dysproporcja problemów: Claudel przywiązuje wielką wagę do zbawienia
dwojga dworzan, szarpiących się z występną miłością, ale wymija zbrodnię dziejącą się od
pierwszej do ostatniej sceny: kolonizację Indian przez Rodryga. „Krew plebsu błyszcząca
niby abstrakcyjny ornament wśród złoceń, broderii i szkarłatów starego arrasu"
— jest tylko rekwizytem estetycznym i historycznym, deko- racyjnym dem dla dramatu
amantów o wrażliwym (dość jednostronnie.') sumieniu. W Soulier de satin jest scena, gdy
Rodryg w swoim pałacu gubernatorslam, przeglądając rachunki kompanii handlowej i
kontrolując zdobyte beczki z rumem i worki kawy, znajduje zapomniany list ukochanej i
zalewa się łzami.
W tym arcykatolickim dramacie zniknęła główna idea chrześcijańska: sprawiedliwość dla
wszystkich ludzi. Oślepiony marzeniem o „Wszech-lmperium Katolickim", Claudel nie
zamierza występować przeciwko władzy i deklamuje ogarnięty masochistyczną żądzą
oddania się „Potędze": „Niech nie zdaję sobie sam sprawy z tego, co mówię! Niech się stanę
nutą w chorale, pojedynczą literą w książce! Niech mój ruch indywidualny zostanie
unicestwiony! Niech mi zostanie tyle tylko wagi, co jednej gwieździe w rojącym się hymnie
gwiazd!" (Les Muses). W Soulier de satin jest niezwykła scena poddania, gdy Ałmagro,
dowódca Indian, nagi, przywiązany do pala, pokonany przez hiszpańskich najeźdźców,
ofiarowuje się w służbę zwycięskiemu wicekrólowi i jedynym jego zmartwieniem jest, że
„nigdy dotychczas nie wiedział, co to znaczy służyć innemu". Zdobywca odpowiada: „Tu
verras comme c'est intóressant de 1'apprendre" (Zobaczysz, jak ciekawe będzie uczyć się
tego!).
Tak więc poddana analizie twórczość Claudela odsłania rozgardiasz myślowy. Gołosłowne
obelgi pod adresem przodujących umysłów ludzkości; przemieszanie kultu wyrzeczenia z
żądzą użycia; maniacki imperializm religijny w połączeniu z kompleksem służalstwa; poemat
chrześcijański mający za tło ostentacyjną i bezkarną zbrodnię. Cechy podobnego galimatiasu
moralnego znajdujemy w życiorysie Claudela, „treuhandera" mienia żydowskiego w czasie
okupacji i autora poematu gloryfikującego francuski korpus ekspedycyjny w Indochinach,
„przed którym sztandar
niesie sam Archanioł Michał". Dodajmy do tego pretensjonalny język, o którym wyrozumiały
krytyk (G. Picon) powiada, że „jego uregulowana uroczystość ukrywa pustkę"; klęczenie nad
przepaścią, ogień zniszczenia, potęga nasienia itd. itd. Czyż więc w przeszło 50 tomach
Claudela nie ma nic godnego uwagi? Krytycy francuscy zapewniają, że są tam diamenty, co
prawda nie szlifowane, ale „czyż mamy prawo wymagać od górnika dobywającego klejnoty z
ziemi, by je jeszcze przebierał?". Claudel zapewne tam jest najlepszy, gdzie kpi ze swych nie
dość gorących współwyznawców („Ja też noszę swój krzyż, ale wyłożony poduszkami",
mówi jedna z postaci Claudela), albo gdy parodiuje scholastyczną kazuistykę („Ciekawe, że
trzej królowie zauważyli gwiazdę na Wschodzie, po czym udali się na Zachód"). Claudel jest
poetą żarliwości i sukces pisarski osiąga, gdy odtwarza naiwną wiarę średniowiecza. W
Zwiastowaniu, dramacie uchodzącym za arcydzieło Claudela, czysta dziewczyna Violena
całuje trędowatego, przez miłość boga spędza życie w grocie jako święta; pewnego dnia czy-
ni cud, ożywiając dziecko swojej zawistnej i nieludzkiej siostry. W tym moralitecie
przypominającym pełne gorącej wiary historyjki witrażowe, owe „komiksy" oprawione w
ołów w oknach kościołów romańskich, Claudel rzeczywiście jest piewcą wyrzeczenia, bez
budzących wątpliwości zawijasów filozoficznych, dzięki czemu trafia do serca — jeśli nie do
umysłu — nawet sceptycznego czytelnika racjonalisty. Podobny wdzięk ma Joanna d'Arc na
stosie, librętto-ora- torium do muzyki Honeggera, gdzie Claudel imituje prostotę moralną
bajki ludowej w scenie, gdy po wycofaniu się Tygrysa i Lisa Świnia obejmuje
przewodnictwo nad trybunałem mającym sądzić Joannę (historyczna postać biskupa
Cauchon), albo gdy król angielski, król francuski i książę Bedford, w asyście swych żon:
Pychy, Skąpstwa i Głupoty, grają w karty o los Joanny i mimo że wydają ją
na śmierć, nikt z nich nic nie traci, bo „władcy nigdy nic przegrywają".
To poetyczne pastisze ma zapewne na myśli Aragon, gdy wspomina rozmowę ze zmarłym
pisarzem. Claudel powiedział: „Nienawidzę wszystkiego, czego wy bronicie". „Ja nie
nienawidzę wszystkiego z tego, co lubił Claudel — pisze Aragon. — Łącznikiem między
nami była Francja; a Claudel reprezentował głos rozbrzmiewający z głębi naszej historii".
Claudel jest dla Aragona ostatnim artystą średniowiecznym; pisarz komunista patrzy na jego
dzieło tak, jak się ogląda rzeźbione portale sprzed stuleci, należące przecież do dorobku
kultury narodowej ameryki
P
ISARZ NAJGŁOŚNIEJSZY
:
E
RNEST
H
EMINGWAY
OHstatni utwór Hemingwaya wywołał polemikę wśród Hczytelników, którzy oczekują na
manifestacje ideowe, ułatwiające zrozumienie przemian zachodzących w Nowym Świecie.
Powieść Hemingwaya jest jego jedyną poważniejszą publikacją od 13 lat, tj. od roku 1940,
gdy wydał Komu bije dzwon, „epopeję wojny w Hiszpanii", uchodzącą dotychczas za jego
najwybitniejsze dzieło*).
Nowy jego utwór jest jednakże, zdaniem krytyków amerykańskich, szczytowym
osiągnięciem Hemingwaya. Sam autor stwierdza w wywiadzie prasowym: „Przeczytałem
moją nowelę przeszło dwieście razy i za każdym razem daje mi ona coś nowego. Myślę, że
osiągnąłem wreszcie cel, nad którym pracuję w ciągu całego życia".
Gdy po tym patetycznym oświadczeniu bierzemy do ręki książkę Hemingwaya, zaskoczeni
jesteśmy jej niewielkimi rozmiarami i wąskim tematem. The O Id Man and the Sea
*) Od tego czasu Hemingway opublikował tylko b. słabą, niewielką rozmiarami powieść
Acrow the Rluer and fnto the TVees. przyjętą tym bardziej nieprzychylnie. te Je) autor
manifestacyjnie oświadczył, te pokonał przez k-o.. .lub przynajmniej na punkty",
Maupassanta, Turgieniewa itd. — jedynie Tołstoj jakoby mu się Jeszcze opierał.
(Stary człowiek i morze) jest nowelą liczącą 85 stron, opisującą dramatyczne polowanie na
wielką rybę oceaniczną: marłina. Połów wielkich ryb jest ulubionym sportem Hemingwaya
(obok walki byków, o której napisał całą rozprawę), zaś miejsce akcji — Kuba — kraj, który
go najbardziej pasjonuje — „zwrotnikowym rajem silnych ludzi", jak sam pisze. Hemingway
przebywał w tej republice środkowo amerykańskiej podczas wojny — jako agent policji
politycznej USA (FBI). Stany Zjednoczone wysłały w tym czasie wielu podobnych
„delegatów" do Ameryki Południowej, chcąc zapewnić sobie wpływy na tym terenie w
ękresie ofensywy na Pacyfiku. Ten nieznany, ukrywany przez samego Hemingwaya szczegół
jego życiorysu został niedawno ogłoszony w prasie zachodniej. Bohaterem The Old Man and
the Sea jest stary rybak, wdowiec, mieszkający samotnie w małej chatce w pobliżu portu. W
ciągu trzech miesięcy nie udało mu się złapać ani jednej ryby. Jego pomocnik, młody chłopak
Manolin, przywiązany gorąco do rybaka, musi na żądanie rodziny opuścić starca, któremu się
nie wiedzie, i szukać zajęcia na innym kutrze. Odwiedza go jednakże, przynosi mu żywność i
przynętę dla ryb. Mimo że pozbawiony pomocy, starzec postanawia raz jeszcze spróbować
szczęścia i wyrusza sam na morze.
Zapuszcza się w potężny prąd oceaniczny, docierający do wybrzeży Kuby — Golfstrom.
Nagle olbrzymia ryba chwyta przynętę. Jest to miecznik, „o dziobie sterczącym niby kij od
palanta, z ogonem lśniącym jak ostrze kosy, o potężnym ciele wzdymającym wodę oceanu",
wspaniały okaz, jakiego star rzec nigdy nie widział. Zaczyna się rozpaczliwa walka między
człowiekiem i zwierzęciem, które zranione ciągnie za sobą łódkę w nurty Golfstromu. Przez
dwa dni i dwie noce rybak z uporem daje się wlec miecznikowi, nie zmrużywszy oka, wy-
tężając wszystkie swoje siły, i — wreszcie pokonuje potwora. Uszczęśliwiony „stary
człowiek" przymocowuje do burty zabitą rybę, przeszło pięciometrową, dłuższą niż cała łódź,
i zawraca do portu. Ale w drodze powrotnej rekiny rzucają się na zdobyty przez niego
wspaniały łup. Na próżno rybak usiłuje odpędzić drapieżników i roztrzaskuje na ich ciałach
swój harpun, bosak, wiosła, drążek od steru i łamie nóż; rekinów jest zbyt dużo i wkrótce z
upolowanej ryby zostaje tylko kolosalny szkielet z ogonem i łbem. Z tymi żałosnymi
szczątkami swego tryumfu „stary człowiek" ostatkiem sil zajeżdża do portu i półprzytomny
zasypia w chatce pod strażą wiernego Manolina, podczas gdy marynarze ze zdumieniem
oglądają nagi szkielet ryby niezwykłych rozmiarów.
Nowela ta, napisana z niewątpliwym nerwem, ma pozory surowego, a nawet brutalnego
realizmu. Są to tylko pozory; gwałtowność akcji daje tu złudzenie prawdy, ale fabuła Starego
człowieka i morza jest w gruncie rzeczy fantastyczna. Jest mało prawdopodobne, by
zawodowy rybak w ciągu trzech miesięcy nie zdołał schwytać nawet płotki w jednej z
najbardziej obfitych w ryby okolic świata. Z noweli Hemingwaya wynikałoby, że poluje się
tam przede wszystkim na sześciometrowe potwory. Czy jest możliwe, by pojedynczy rybak
mógł pokonać tak wielki okaz?
W dodatku Hemingway nie maluje żadnego tła społecznego, otoczenie „starego człowieka":
marynarze, wierny młodzieniec Manolin są konwencjonalnymi postaciami z nieokreślonej
ballady. Czas akcji jest niejasny: może się to dziać zarówno współcześnie, jak sto lat temu
(mimo że w tekście jest mowa o samolocie). Ta nierealność klimatu podkreślona jest jeszcze
przez egzotyczność kraju zwrotnikowego; cha? rakterystyczne jest, że ten pisarz amerykański
nie przedstawia własnego społeczeństwa — w Pożegnaniu z bronią dem jest front włoski w
1917 r., gdzie Hemingway był ochotnikiem, w Komu bije dzwon — wojna domowa w
Hiszpanii, w której uczestniczył jako korespondent.
Dzieje się tak dlatego, że Hemingwaya interesuje nie rzeczywistość, ale napięcie nerwowe.
We wstępie do swej książki
o walce byków (Death in the Afternoon) Hemingway pisze, że „jedynym miejscem, gdzie
można widzieć śmierć gwałtowną — jest dzisiaj, w okresie gdy wojny się skończyły (był to
rok 1932) — wyłącznie arena matadorów; dlatego postanowiłem udać się do Hiszpanii".
Hemingway deklaruje się tu jako intelektualny awanturnik, pasjonujący się niebezpieczeń-
stwem, który nawet podczas pokoju poszukuje namiastki wojny. Bohaterowie jego powieści
po bliższym zbadaniu nie są osadzeni w rzeczywistości naszych lat — są to abstrakcyjne
figury graczy, ryzykantów, wyzywających śmierć z czystej zuchwałości; walka, w której
uczestniczą, stanowi dla nich pretekst, okazję wyżycia się. Podobnie w Starym człowieku i
morzu, „utworze, który ma dla Hemingwaya znaczenie Fausta Goethego — zasadniczego
credo filozoficznego jego życia" (pisze krytyk francuski Brion) — rzeczywistość otaczająca
bohatera nie jest ważna. Nowela ta ma charakter symbolicznej bajki filozoficznej na temat
przeznaczenia człowieka. Dlatego Hemingway odbarwił swego bohatera, nie podając o nim
żadnych szczegółów, przemilczając nawet jego nazwisko — jest to „człowiek w ogóle" w
walce ze swoim „losem". Zobaczmy, jaka treść myślowa ukrywa się pod tym symbolem.
Bohater Hemingwaya sam jeden podejmuje walkę przeciwko naturze, przeciwko olbrzymiej
rybie, przeciwko rozszalałemu oceanowi. Znajduje się on w sytuacji podobnej jak wiele in-
nych postaci anglosaskiej literatury, jak bohaterowie Londona, niby Robinson zdany na
własne siły wobec potęgi przyrody. Krytycy wskazują na podobieństwo noweli Hemingwaya
do klasycznej powieści amerykańskiej Melville'aMoby Duje, której bohater, kapitan Ahab,
również walczy z potężnym zwierzęciem mordom, z półlegendarnym białym wielorybem.
Hemingway nawiązuje więc do określonego mitu literackiego. Nowość utworu Hemingwaya
polega na wniosku odmiennym od jego poprzedników. Cóż bowiem kieruje „starym
człowiekiem", i jaki jest rezultat jego walki? Kapitan Ahab z Moby Dicka pragnął pomścić
okręt zatopiony przez „białego potwora", postawa jego przypomina Heraklesa walczące- go
ze smokami w celu uwolnienia świata od grozy przez wymiar ludzkiej sprawiedliwości
wobec okrutnej natury. Inni bohaterowie epopei „antyprzyrodniczych" są pionierami cy-
wilizacji, karczownikami dżungli na korzyść swojego społeczeństwa, Tymczasem „stary
człowiek" nie reprezentuje żadnej grupy socjalnej ani żadnej przyszłości, znajduje się u
schyłku życia, jego pomocnik Manolin jest towarzyszem przypadkowym i starzec nie
przekazuje mu niczego, nawet wniosku moralnego ze swojej przygody tak wyjątkowej, że
wiadomość o niej na nic się młodzieńcowi nie przyda. Dlaczego „stary człowiek" walczy z
rybą? W istocie rzeczy nie zmusza go do tego głód ani nędza; nie trawi go żądza bogactwa,
żywność zaś otrzymuje od Manolina. Jedynym motywem postępowania „starego człowieka"
jest pycha, do czego zresztą sam się przyznaje: „Zabiłeś tę rybę — mówi on do siebie — nie
z głodu ani nie żeby ją sprzedać — zrobiłeś to z dumy (pride)". Bohater Hemingwaya jest
ofiarą manii rekordu, kultu wyjątkowości, niezwykłości, pogoni za rozmiarami nadludzkimi
dla samych rozmiarów.
Postępowanie „starego człowieka" nie da się usprawiedliwić nawet przeciwieństwem między
istotą rozumną a przyrodą; konflikt z naturą jest zatarty, bo bohater Hemingwaya uważa się
za przynależnego do otaczającego go świata, utożsamia się z nim, jest „częścią morza i
nieba". Podczas gdy miecznik z wbitym harpunem ciągnie jego łódź w otchłanie oceanu,
„stary człowiek" przemawia do ryby: „Towarzyszu — nigdy nie widziałem nic tak wielkiego,
tak szlachetnego, tak pięknego jak ty. Jeżeli chcesz, jeżeli możesz — zabij mnie. Jest mi
wszystko jedno, który z nas dwóch zginie. Trzymaj się silnie i znoś niebezpieczeństwo jak
człowiek. Albo jak ryba". Bohaterowi Hemingwaya nie zależy nawet na zwycięstwie —
zależy
mu na walce, na grze, na „godności samej w sobie", polega* jącej na tym, by się zmierzyć z
potęgą większą od siebie, przy tym zwycięstwo czy cel tego starcia nie jest już ważny. J
Toteż „stary człowiek" przegrywa: tak wielkie poświęcenie, upór, odwaga, okazały się
daremne; najszlachetniejsze przed' sięwzięcia ludzkie są absurdalne, zostają unicestwione
przez ironiczne fatum — walka jest bezcelowa, życie nieużyteczne. Tak brzmi ostateczny
wniosek noweli Hemingwaya. Jedyna wartość, trwająca w oczach autora, to „duma",
żywiona przez jego bohatera. Jest to wszakże uczucie nieludzkie, ponieważ nie służy żadnej
sprawie, żadnemu człowiekowi-bliźniemu i nie wiąże się z żadną nadzieją. Jest to pusty gest
zawieszony w powietrzu. Znajdujemy się w próżni moralnej, przypominającej atmosferę
Conrada: kult „honoru" dla samego honoru, nie kontrolowanego intelektualnie, nie
zastanawiającego się nad celem walki — skoro wystarczy poczucie „godności". Nowela
Hemingwaya jest antyracjonalistyczna. Wyraził to krytyk „Science and Śociety" (Nowy Jork)
L. Barnes w artykule Bezradny bohater Hemingwaya (The Helpless Hero of Hemingway).
„Bohater Hemingwaya nie jest żywy, tylko w ruchu; nie prosty, tylko wewnętrznie próżny;
nie kocha, tylko się zabawia; nie jest silny, tylko agresywny, nie jest godny, lecz nie ma nic
do powiedzenia; jednym słowem, jest nieludzki". Zawód, jaki sprawia książka Hemingwaya
jego zwolennikom, jest tym większy, że przychodzi on po długim okresie oczekiwania, po
latach milczenia nie tylko autora The OId Man and the Sea, ale wszystkich czołowych
pisarzy amerykańskich; Steinbecka, Caldwella, Dos Passosa, którzy od 15 lat nie dali rzeczy
godnej uwagi.
P
ISARZ NAJWAŻNIEJSZY
:
W
ILLIAM
F
AULKNER
Francuskie pisma literackie poświęcają wiele miejsca powieści Williama Faulknera
Absalomie! Abscdomie!, wydanej w przekładzie francuskim. Książka ta, opublikowana
w USA w roku 1938, przeszła wówczas bez echa, podobnie jak cała twórczość Faulknera,
najmniej popularnego spośród „wielkiej piątki" pisarzy amerykańskich (Hemingway, Dos
Pas sos, Steinbeck, Caldwell, Faulkner). Żadna z jego powieści nie była bestsellerem
(sukcesem wydawniczym), z wyjątkiem Sanctuary, którą Faulkner napisał, jak sam
oświadczył, „dla pieniędzy — starając się nadać jej charakter romansu kryminalnego".
Sanctuary osiągnęła 250 000 nakładu — stosunkowo niewiele w porównaniu z sukcesami
Hemingwaya i Caldwella — i to tylko dzięki głośnej scenie zgwałcenia bohaterki przez
wariata, z pomocą kiści kukurydzy. „Jednakże czytelnicy, którzy z niezdrowym zapałem wer-
towali książkę, by trafić na drastyczny rozdział — pisze krytyk francuski — musieli doznać
zawodu, przedzierając się przez Faulknerowski gąszcz analizy psychologicznej, zacierający
wszelką tanią skandaliczność".
Jednakże mimo oporu, na jaki napotyka w USA trudna twórczość Faulknera, krytyka —
szczególnie w Europie — nie waha się przyznać mu pierwszego miejsca nie tylko w
literaturze amerykańskiej, ale wręcz w światowej. Jedno z trzech wielkich nazwisk naszego
stulecia" — twierdzi krytyk francuski. „Największy pisań Nowego Świata" — czytamy w
„Les Temps Modernes".
Powieść Absalomie! Absalomie! staje się jednym z głównych zdarzeń kulturalnych roku, tym
więcej że zbiega się z przyznaniem Faulknerowi nagrody Nobla, „pierwszym rozsądnym
posunięciem fundacji Nobla od wielu lat". Jest to może jedyny sukces publiczny Faulknera,
na progu sześćdziesiątego roku jego życia, i to nie w ojczyźnie pisana zgotowany. Zresztą i
we Francji Absalomie! Absalomie! zjawia się po piętnastu latach spóźnienia; ostatni twórczy
okres w literaturze Stanów Zjednoczonych przypada na lata 1935—40. Europa dopiero w
roku 1946 zaczęła poznawać nową powieść amerykańską, przy czym wydawcy przyswajali
przede wszystkim pisarzy
łatwiejszych: Hemingwaya, Steinbecka, Caldwella i wahali się I długo, czy przełożyć
Faulknera, mało mającego szans — nawet we Francji — na sukces handlowy.
To ociąganie się księgarzy łatwo zrozumieć, gdy się bierze do ręki Absalomie! Absalomie!,
powieść, do której pasuje znane powiedzenie, sprawdzone na Balzaku, Tołstoju, Mannie —
że do lektury wybitnego dzieła przystępujemy z trudem, przedzieramy się przez nie z
wysiłkiem — ale też zamykamy je z uczuciem głębokiego żalu, gdy przyjdzie rozstać się ze
światem stworzonym przez sugestię pisarza. Można sobie wyobrazić, że niejeden czytelnik,
znękany skomplikowanymi monologami wewnętrznymi bohaterów Faulknera, zgubiony Iw
bezustannie mieszającym się porządku chronologicznym, znudzony relacjami osób
usiłujących z mozołem odtworzyć przebieg wypadków, które odbyły się przed
kilkudziesięciu laty, że czytelnik zniechęcony porzuci ten ogromny tom w połowie lektury,
tym bardziej jeśli jest przyzwyczajony do efektownej spontaniczności romansu
amerykańskiego. (Trudności, jakie piętrzy Faulkner, wyglądają nieraz na świadomą
prowokację; jest on autorem najdłuższego jednego zdania w literaturze amerykańskiej, w
Requiem for a Nutu 49 stron bez przerwy.) Faulkner nie uczynił swojej prawdy przystępną,
ale przez to staje się ona — niełatwo zdobyta przez czytelnika — tym bardziej nie do
odparcia, osadza się w nas w formie głębokiego przekonania, jako jedyna możliwa
konieczność. Podobnie, być może, jak jest u Balzaka.
Jest to prawda rzędu moralnego. Nie sposób omówić dzieło tak bogate w pobieżnym
felietonie, spróbujmy jednak dać o nim choćby ogólnikowe i zdeformowane pojęcie.
Faulkner opisuje wiele straszliwych zdarzeń, które wymienione w suchym streszczeniu,
mogą dać wrażenie makabryczne, gdy w całości jego dzieła są elementami tragizmu,
podobnie jak liczne, gwałtowne śmierci u Sofoklesa i Szekspira. Pamiętać
też trzeba, że twórczość Faulknera obraca się dokoła wojny, że jest on pisarzem kataklizmu,
mało lub wcale u nas nie znane- go: wojny domowej, prowadzonej z bezwzględnością i okru-
cieństwem, które omalże dorównuje — gdy zagłębiamy się w dokumenty — naszym
doświadczeniom z lat 39—45. Krytyk Atkinson pisze, że po śmierci Lincolna nastąpił istny
„spisek milczenia" dokoła minionej wojny: politycy, mówcy, dziennikarze unikają
powoływania się na nią, znika ona z literatury itd. Ten udany brak zainteresowania udziela
się Europie, nie przywiązującej dosyć wagi do katastrofy, która lat temu sto pochłonęła pół
miliona ofiar, tj. prawie tyle, ile wynosił największy upust krwi w historii Stanów
Zjednoczonych w drugiej wojnie światowej. Jest wszakże złudzeniem wyobrażać sobie, że
skutki moralne wojny domowej zatarły się tak szybko, jak to chcieliby wmówić w opinię
światową — nie bez sukcesu zresztą — propagandziści okresu Zjednoczenia.
Siłę Faulknera stanowi to właśnie, że w przeciwieństwie do Hemingwaya opisującego
przygody na dalekich lądach, W przeciwieństwie do autorów science fictiOn szukających
tematu W nowoczesnej mikrobiologii, genetyce, podróżach międzyplanetarnych, czy
grzebiących się w dziwach psychologii freudystycznej — Faulkner z uporem wraca do swej
amerykańskiej ojczyzny. Stara się on sięgnąć w jej historię najgłębiej, jak pamięć żyjących
na to pozwala, by znaleźć przyczynę rozterki wewnętrznej, drążącej jego rodaków, w
chwilach gdy nie udają oni niefrasobliwości, której pozór niesłusznie zyskał im w świecie
opinię narodu pozbawionego trosk, zgryzot i złego sumienia. W Absalomie! Absalomie!
Faulkner opowiada przerażającą historię zagłady rodziny amerykańskiej, przywodzącą na
myśl dzieje Atrydów. Tytuł stanowi aluzję do biblijnej tragedii króla Dawida, przeciwko
któremu zbuntował się jego ukochany syn Absalom, zamordowany następnie przez
gwardzistów Dawida. Bohater Faulknera Tomasz Sutpen marzy o założeniu rodziny; jest to
jeden z wielkich awanturników, ludzi silnych, pionierów, których czci historia Stanów jako
założycieli państwa. Sut- pen przybywa około roku 1830 do Jefferson nad Missisipi, na
Południu, gdzie powstaje nowe życie na wielką skalę. Nikt nie zna jego przeszłości i Sutpen
przyjęty jest zrazu niechętnie przez miejscową oligarchię; ale ma pieniądze, ma wielu
niewolników — Murzynów, jego indywidualność wreszcie tryumfuje. Marzenie realizuje się:
jego posiadłości rosną, wżenią się w rodzinę miejscowego biznesmena, ma syna Henryka i
córkę Judytę. Około roku 1860 jego syn Henryk podczas studiów poznaje Karola Bon.
Przywiązuje się całym sercem do tego chłop- ca o parę lat starszego, przywozi go do domu
Sutpenów, popycha go w objęcia siostry Judyty: chciałby w nim widzieć swego szwagra,
członka rodziny. Ale stary Sutpen z uporem nie zgadza się na małżeństwo Karola i Judyty i
po długiej walce z sobą wyznaje synowi Henrykowi „hańbę swego życia". Sutpen, zanim
przyjechał do Jefferson, miał na Haiti żonę, którą porzucił, gdy się dowiedział, że jest ona
Metyską (miała ćwierć krwi murzyńskiej, była „ąuarter", przy tej proporcji cechy rasowe
negroidalne zacierają się i można uchodzić za białego). Karol Bon jest jego synem z tego
związku — czyli bratem Henryka i Judyty. Gdyby Judyta go poślubiła, popełniłaby nie tylko
kazirodztwo, ale — według obowiązujących tu przesądów społecznych — przestępstwo
rasowe. Karol Bon, zrozpaczony i oburzony, nie chce 6ię wycofać i żąda uznania go przez
ojca — gdy ten odmawia, Karol domaga się demonstracyjnie ręki Judyty — własnej siostry
— szantażując Sutpe- na, że publicznie wyjawi prawdę, rujnując zbudowaną z trudem
pozycję społeczną starego pioniera. Wojna domowa, niby dramatyczny akcent, przerywa ten
spór: obydwaj bracia, Henryk i Karol, biorą w niej udział i gdy wracają po czterech latach po
klęsce, która wszak daje Murzynom ludzkie prawa — Henryk, nie widząc innego wyjścia,
morduje Karola na
progu rodzinnego domu — „nie dlatego, źe był kłopotliwym bratem, ale był Negrem; nie
dlatego, źe pragnął żyć z własną siostrą, ale ponieważ był czarnym, który wyciągnął rękę po .
białą kobietę".
Od zbrodni tej zaczyna się degeneracja rodziny, z takim wysiłkiem zbudowanej przez
Sutpena. Henryk ucieka, żona Sutpena umiera, on sam, zrujnowany przez wojnę, żyje na
opuszczonej plantacji wśród Murzynów, którzy zostali tu z przyzwyczajenia. Stoczywszy się
do stanu niemalże dzikości, Sutpen przejmuje obyczaje wodza klanu na wzór indiański,
porzuca społeczeństwo ludzi białych, otacza się Metyska- mi, z którymi ma nielegalne dzieci,
życie jego zmienia się w bezsensowną rozpustę. Ginie wreszcie, zasztyletowany przez
swojego ekonoma, któremu uwiódł córkę. Jego ukochana córka Judyta, stara i samotna,
dziedziczy po nim plantację. Przybywa też po latach tułaczki morderca Karola H Henryk,
posiwiały już, w nadziei, że spędzi tu resztę życia. Ale ostatnia z Mulatek, córek naturalnych
Sutpena, podpala plantację w akcie zemsty. W czasie gdy odbywa się akcja powieści, z
całego „klanu" Sutpenów, legalnego i nielegalnego, zostaje jedynie zdegenerowany Metys,
wegetujący w stanie półdzikim na zgliszczach domostwa.
W czasie gdy odbywa się akcja powieści — tzn. około roku 1910 — Faulkner bowiem nie
opowiada wypadków w porządku chronologicznym, ale rekonstruuje je z mozołem, strzęp po
strzępie, w ciągu trzech olbrzymich rozmów, jakie przeprowadza jego bohater Quentin
Compson. (Compson występuje też w The Sound and the Fury — powieści Faulknera dają
łącznie obraz kilku pokoleń mieszkańców fikcyjnego stanu na wybrzeżu Missisipi.)
Zarzucano nieraz Faulknerowi, że niepomiernie zwikłał historię rodziny Sutpenów, zaciera-
jąc chronologię, gmatwając relacje — sprzeczne często — rozmaitych osób, czyniąc z
Absalomie! Absalomie! jedną z najtrudniej czytelnych powieści ostatnich lat. Przekonujemy
się
jednak, że ta skomplikowana technika nie jest dowolną wirtuozerią formalną, ale ze jest
ściśle związana z ideą utworu. Absalomie! Absalomie! jest bowiem w gruncie rzeczy olbrzy-
mim rachunkiem sumienia, dokonanym z pomocą mozolnej analizy wypadków. Niejasność
narracji jest rezultatem półmroku moralnego, w jakim żyją bohaterowie Faulknera, stopniowo
dopiero odkrywający prawdę. Tej prawdy szuka sam pisarz i on również z wysiłkiem posuwa
się po splątanej drodze. Quentin, jego bohater, chciałby się dowiedzieć, dlaczego Henryk
Sutpen zamordował Karola Bon. Wypadki wszakże rozegrały się na przestrzeni stu lat i
wiadomość o nich, jeśli ma być pewna, musi być sprawdzona w opowieściach osób, które
znają ją z relacji świadków mniej lub więcej zaocznych. Jeden z krytyków nazywa
Absalomie! Absalomie! „nie kończącym się i bolesnym znakiem zapytania". Prawda, którą
odkrywa wreszcie Faulkner, jest prosta i wydaje się niewspółmierna wobec
skomplikowanego dochodzenia, przeprowadzonego, by ją znaleźć. Pamiętajmy jednak, że jej
wartość mierzy się nie prostą formą aforystyczną, ale ludzkim wysiłkiem, jaki kosztowało jej
zdobycie, ustalenie, przekonanie się o niej. Pani Beecher Stowe mówi to samo co Faulkner:
potępia nienawiść rasową. Jakaż jednak różnica między łzawą tandetą Chaty wuja Toma, tak
łatwego do wykpienia romansidła kazalniano-protekcyjnego, i wstrząsającą tragedią
faulknerowską, której argumentacja moralna dzięki swej wszechstronności, dogłębności,
autentyczności ludzkiej jest nie do obalenia. Słowa Faulknera muszą mieć szczególne
znaczenie dla Amerykanów. Jeśli wolno kierować się intuicją — bo nie znam na tyle
stosunków Nowego Świata, by mieć rzeczowe potwierdzenie — to wydaje się, że pisarz ten
odgrzebuje głęboką prawdę o swoim narodzie, starając się uświadomić ją własnym
zagubionym rodakom. Z powieści jego paruje ów dziwny klimat szerokiego i
melancholijnego dorzecza Missisipi,
niemożliwy do podrobienia, którego dalekie echo słyszymy w pieśniach Paula Robesona.
Bohater Faulknera Quentin w latach prosperity, pogody i równowagi ducha, jakim jest w
USA okres przed pierwszą wojną światową — są to zarazem czasy dzieciństwa pisarza, gdy
zetknął się z ostatnimi świadkami wojny domowej — zastanawia się nad losem otaczających
go i minionych bliskich. Pod pozorem spokoju, ładu, obojętności odkrywa on straszliwe
tragedie, widzi sławne rodziny — dumę Ameryki — rozdzielone niezrozumieniem,
nienawiścią, wreszcie zbrodnią. Żyli oni w świecie, gdzie zbliżenie się wzajemne było
niemożliwe, bo był to świat oparty na niewoli, na wyzysku jednych przez drugich. To zatruło
ich życie, tak że nie widzieli innego sposobu, by rozwiązać swoje problemy — prócz śmierci.
„Nie widzieli innego sposobu..". Nie zgodzimy się na ten pesymistyczny wniosek Faulknera,
który pomija możliwość ratunku przez rozwój społeczny i zacieśnia się do granic sumienia
indywidualnego. Obcy nam pewnie będzie jego pu- rytanizm, jego desperacja, jego
spojrzenie zamknięte na ruch murzyński, nieobecny w jego powieści. Faulkner wszakże, ów
„amerykański Żeromski", z całą dobitnością wyraża ową podstawową prawdę, od jakiej
zaczyna się sprawiedliwość społeczna: „Oni zginęli przez samobójstwo, rozszarpując siebie
samych, rozszarpując swego brata: czarnego. Byli skazani na śmierć, odkąd odrzucili swego
brata". Gdy więc myślimy czasem o tym, co jest najlepszego w narodzie amerykańskim, nie
powinniśmy zapominać — by użyć drogiej temu autorowi terminologii biblijnej — o głosie
sprawiedliwego, przemawiającym przez usta Williama Faulknera.
O
BYCZAJE
:
C
O KOBIETY WYZNAŁY DOKTOROWI
K
INSEYOWI
Seksuolog prof. Kinsey, w ankiecie, która stała się sensacją, stwierdził, że wśród mężczyzn w
USA panuje daleko posunięta rozwiązłość. Kinsey staje w obronie osób o gustach
uchodzących za nienormalne i twierdzi, że są one „wzorowymi obywatelami we wszystkich
dziedzinach życia". Z kolei ukazał się drugi tom dzieła Kinseya Sexual Behauior in the
Humań Female (Zycie seksualne kobiety). W ciągu paru tygodni sprzedano 250 000
egzemplarzy tego liczącego blisko tysiąc stron dzieła, upstrzonego wykresami, statystykami i
indeksami. Wielki tygodnik polityczny „Life" poświęca mu 14 stron, usprawiedliwiając się,
że „chociaż nigdy nie zamieszcza omówień książek, odstępuje tym razem od zasady ze
względu na wyjątkowość wydarzenia". „Jedno z największych — być może — odkryć o
człowieku" — czytamy w dodatku literackim do „New York Times". „Klasyk naszych
czasów": „Książka Kinseya stanowi dokument sytuacji moralnej kobiety". Staje się ona
„ofiarą obyczajową" pod naciskiem form życia, narzuconych przez silniejszego — przez
mężczyznę; obronić się zaś, zachować niezależność, może tylko, jeśli ma środki materialne.
Blisko 6 000 wywiadów, przeprowadzonych z różnymi „samicami ludzkimi" (human
female — brzmi zimny naukowy termin, stosowany przez Kinseya), dowodzi, że żyją one w
obcym sobie świecie wyobrażeń erotycznych, stworzonych przez mężczyzn. Otóż system
seksualny dwóch płci — twierdzi Kin- sey — różni się. Gdy ukazał się pierwszy tom
Raportu, z którego wynika, że potrzeby erotyczne u mężczyzn budzą się wcześnie (15 proc.
chłopców w wieku lat 12 ma za sobą w statystyce Kinseya pełny akt seksualny), wygasa
późno i odznacza się intensywnością, popychającą mężczyzn do zboczeń — wówczas Kinsey
otrzymał list od pewnej czytelniczki, z wyrazami ubolewania, że stracił tyle czasu na
odkrycie prawdy, którą zna każda kobieta: „że społeczeństwo męskie jest to stado podska-
kujących rozjuszonych, roznamiętnionych kozłów".
Kinsey, przytaczając ten list, stwierdza, że zachowanie się mężczyzn zasługuje w oczach
kobiet na określenie, jakiego używa owa czytelniczka. Dojrzewanie erotyczne kobiety
rozpoczyna się znacznie później (pełnię osiąga dopiero około 30. roku życia) i jest
wielokrotnie mniej intensywne, niż to przypuszczają mężczyźni, tworzący sobie, na
podstawie własnej pożądliwości, fałszywy obraz uczuć drugiej płci. Kinsey daje obraz
cywilizacji, gdzie na każdym kroku panuje egzaltacja erotyzmu. Olbrzymia literatura
pornograficzna — pisze Kinsey — „wyolbrzymia rzekomą rozwiązłość kobiet,
przedstawiając je jako nienasycone: występuje tu typ namiętnej samicy, jakiej nie spotkałem
w moich badaniach — jest to postać fantastyczna, uformowana przez wyobraźnię męż-
czyzn,.którzy życzyliby sobie, by kobiety były właśnie takie". „Na filmie oglądamy stale
bohaterkę, jak z zamkniętymi oczyma, oddychając ciężko, rozpływa się w ramionach męż-
czyzny. Marilyn Monroe osiągnęła sławę, ponieważ każdy jej ruch — nawet gdy biegnie —
nacechowany jest gotowością natychmiastowego oddania się". „W piosenkach słyszymy stale
dziewczynę, wołającą głosem nabrzmiałym zmysłowością: «trzymaj mnie, szarp mnie, całuj
mnie*". „Postać kusząco rozebranej damy widnieje na każdym afiszu", bez względu na to,
czy reklamuje on dropsy eukaliptusowe, czy jachty na podróże dalekomorskie.
W dalszym ciągu Kinsey ostro potępia „ekspertów" od spraw seksualnych, przede wszystkim
autorów „podręczników małżeńskich", sprzedawanych w USA w milionach egzemplarzy.
Książki takie, reprezentujące punkt widzenia mężczyzny, rozpowszechniają opinię, że jeśli
mąż opanuje technikę pożycia, pozna mechaniczną metodę pieszczot, wystarczy mu to, by
uszczęśliwić partnerkę. Dzieła podobne zakładają z góry, że kobieta gwałtownie pragnie
satysfakcji zmysłowej: występuje tu znów sfałszowany „męski" obraz drugiej płci. Nie mniej
negatywnie odnosi się Kinsey do psychoanalityków, zapewniających, że życie płciowe
zależne jest od stanu duchowego i wystarczy pozbyć się nerwic, kompleksów, uprzedzeń, by
osiągnąć porozumienie seksualne.
Teoria taka możliwa była tylko dzięki głęboko zakorzenione- mu, narzuconemu przez
mężczyzn przekonaniu, że obydwie płci jednakowo pragną zaspokojenia erotycznego.
Z ankiet przeprowadzonych przez Kinseya wynika jednak, że uczucia kobiet są różne od
męskich. „Przeciętna kobieta, przytłoczona panującym dokoła erotyzmem, ulegająca naci-
skowi tego, co uważa za opinię powszechną, sądzi, że sama jest nienormalna i udaje uczucia,
jakich nie doznaje, byle tylko nie odróżniać się od nasyconego zmysłowością otoczenia.
Czyta ona książki napisane przez mężczyzn o bujnej wy- obraźni, chodzi na rewie
reżyserowane przez mężczyzn i czuje się zgubiona, obca, niezdolna dostosować się do
wzoru, jaki się jej podsuwa". Mężczyzna ze swej strony, oczekujący na roznamiętnioną
towarzyszkę, jaką stwarza jego własna wyobraźnia, doznaje zawodu, sądzi, że nie miał
szczęścia i trafił na osobę upartą, nieśmiałą czy nawet nienormalną! Stąd legenda o
„frigiditas" (chorobliwej niewrażliwości) kobiet. Kinsey twierdzi, że wśród zebranych przez
niego ankiet ledwie 1 proc. kobiet można uznać za dotknięte tym brakiem, gdy freudyści
obliczali, że 40 proc. wszystkich kobiet jest „zimnych", tzn. podejrzewali prawie ćwierć
ludzkości o chroniczną nienormalność.
System zmysłowy kobiety, zdaniem Kinseya, jest — po prostu — odmienny od męskiego.
„Mężczyzna żeni się pod wpływem namiętności i gdy nie znajduje satysfakcji erotycznej w
małżeństwie — albo stara się o rozwód, albo bierze kochankę, albo popada w alkoholizm.
Kobieta natomiast wychodzi za mąż, by założyć dom, nawiązać trwały stosunek uczuciowy z
jednym mężczyzną oraz mieć dzieci, które stać się mogą główną treścią jej życia". „Jeśli
pożycie zmysłowe z mężem nie przynosi jej satysfakcji — pisze dalej Kinsey — przeciętna
kobieta skłonna jest się z tym pogodzić, ponieważ aktywność erotyczna nie jest dla niej tak
ważna jak dla męż-
rozwiązłość, różnorodność i ruchliwość erotyczną mężczyzn, opinia wyraziła zaciekawienie,
co przyniesie drugi, w nadziei że zdradzi on podobne bogactwo życia kobiet. Pod tym
względem drugi tom był niespodzianką: podejrzewane i przypuszczane zepsucie kobiet
okazało się mitem ukutym przez mężczyzn. Ilość odchyleń od normalności (np. homo-
erotyzm) jest znikoma, zaś procent niewierności małżeńskiej, mimo że dość duży (wynosi u
kobiet 40 proc., ale u mężczyzn liczył 87 proc.!), z punktu widzenia moralnego jest mniej
doniosły, bo idzie tu przeważnie o nie więcej niż jeden akt zdrady i to dokonany najczęściej z
ciekawości albo z szacunku dla wybitnej osoby oraz pod wpływem uporczywych nagabywań
mężczyzny, który i w tym wypadku jest sprawcą nieregularności obyczajowej.
To obciążenie mężczyzny odpowiedzialnością jest charakterystyczną cechą książki Kinseya i
decyduje o moralnym znaczeniu jego pracy. Przyczynia się ona do rozproszenia przesądów,
trwających w społeczeństwie amerykańskim jeszcze od czasów, gdy kobieta była zawsze
winna i gdy topiono w Missisipi dziewczyny, których uroda „opętana przez diabła" prze-
szkadzała nadmiernie zmysłowym purytanom w odmawianiu pacierzy. „Nie dziw się —
pisze Kinsey — gdy towarzyszka pozostaje obojętna na widok twej dumnie wypiętej piersi
na plaży; to na nią nie działa — inaczej jest z tobą, który reagujesz na widok każdej zgrabnej
kostki u nogi czy na zapach perfum przyniesionych byle powiewem. Gdy zrozumiesz różnice
między wami, może zmniejszy się ilość nieudanych małżeństw w Ameryce — których jest 80
proc.".
Mimo tej pożytecznej zapewne rady oraz mimo ciekawych informacji, jakie przynosi książka
Kinseya na temat obyczajów współczesnej Ameryki, pomniejszona jest ona przez metodę
statystycznego socjologizmu.
Zastrzeżenie takie sformułowali pod adresem Kinseya krytycy amerykańscy i angielscy.
Stwierdzają oni, że Kinsey
— w przeciwieństwie do innych wybitnych seksuologów jak Havelock Ellis, Lindsay, Stekel
etc. — nie jest ani teoretykiem, ani lekarzem, ani odkrywcą, tylko „statystykiem" (ta-
xonomist). Otóż w statystyce znaczenie faktu zależy od częstości jego powtarzania. Statystyk
tworzy sobie bezwiedny I „ideał", jakby wzór doskonałości, do którego przymierza J
wszystkie zebrane materiały; praca jego — często wbrew jego intencjom — jest przeniknięta
„tęsknotą do szczytu podział- ki", jaką sobie ustalił, wyraża ona — w swoistej formie — kult
rekordu. U Kinseya owym „rekordem" jest „jak najwięcej i jak najlepiej": obfitość stosunków
fizycznych. Jeden z krytyków pisze, że Kinsey — szczególnie w pierwszym tomie — uległ
sam sugestii męskiego „atletyzmu seksualnego", który potem krytykuje. „Czytając drugi tom,
czujemy zawód autora, że kobiety nie wypełniły przygotowanych dla nich, wielopiętrowych
drabinek statystycznych". „Stanowisko Kinseya jest niedorzeczne również z lekarskiego
punktu widzenia: każdy dietetyk potwierdzi, że ten, kto zjada najwięcej, bynajmniej nie
odżywia się najlepiej". Statystyka prowadzi do mechanicznego traktowania życia uczu-
ciowego. W „Science and Society" pisze dr Mennigen „U Kinseya najwyższe kryterium
stanowi satysfakcja erotyczna. Tymczasem życie uczuciowe człowieka jest zróżnicowane,
każde odczucie jest inne, np. pocałunki: inaczej całuje Wenus, inaczej matka, gdy wysyła
dziecko do szkoły, zaś pocałunek Judasza był czymś jeszcze innym. Podobnie różnią się
uściski małżonków od np. uczuć sadysty mordującego dziecko czy straceńca na szubienicy,
który doznaje skurczu mięśni". Objawy fizyczne są takie same, ale treść ludzka jest za
każdym razem odmienna. Można nie doznawać „satysfakcji erotycznej", a mieć przecie
bogate życie uczuciowe: serce Wertera w sławnej powieści Goethego było pełne po brzegi,
mimo że był młodzieńcem wstrzemięźliwym. Tymczasem prostytutka, sprzedająca się co
dzień z nędzy, może
być niewrażliwa jak drewno. U Kinseya ci dwoje stanowili- by identycznie cyfrę na maszynie
do dodawania — gdy w ich ludzkim życiu różnica jest olbrzymia.
W dodatku uczuciowość Wertera czy też owej prostytutki nie jest dziełem ślepego
biologicznego przypadku, ale rezultatem wychowania i sytuacji społecznej.* Romantyzm
Wertera wyrasta z mody idealistyczną, typowej dla mieszczaństwa w okresie jego ofensywy,
zaś wyzysk prostytutki jest rezultatem nędzy. Engels opisuje w Pochodzeniu rodowy, jak w
miarę rozwijania się cywilizacji dojrzewa „nowoczesna miłość seksualna", wypierając
zwierzęce, biologiczne pragnienie społeczeństw pierwotnych oraz skostniałą galanterię klas
schyłkowych. Doskonalenie się obyczajów, wzrost szczęścia, powstanie nowoczesnego
uczucia, o którym mówi Engels, łączy się z postępem społecznym. Powinny zniknąć
przyczyny rozbijające rodzinę, mobilizujące kobietę przeciwko mężczyźnie, rozdzielające
kochanków w imię interesu materialnego.
Charakterystyczne jest, że słowo „miłość" nie zjawia się na kartach książki Kinseya. Nie
można zaś odłączyć — jak robi Kinsey — „życia seksualnego" od ludzkich uczuć: miłości i
nienawiści, podobnie jak tych z kolei sentymentów nie można oddzielić od losu swego
społeczeństwa. „Kinsey może nie powiedział ostatniego słowa — pisze komentator JLi- fe"
— niemniej z jego statystyki udziela się przekonanie, mimo że nie zostało ono tam
sformułowane, że mimo całej efektownej rozwiązłości na pokaz, zasadą powszechnie wciąż
szanowaną w Ameryce jest sentymentalny purytanizm".
Kinsey sam podaje — ale nie wyciąga wniosku z tego faktu - że kobiecy wykształcone lepiej
dają sobie rade w życiu erotycznym, gdy w sferach niższych .kobieta jest zdezorientowana i
staje się ofiarą regularnego gwałtu, bez udziału zmysłów". Wychowanie i zrozumienie może
wyrównać piz*- paść umieszczoną przez naturę między dwiema płciami
NIEMCY
P
ISARZ NAJBARDZIEJ POPULARNY
:
E
RICH
M
ARIA
R
EMARQUE
W'dziesięć lat po zakończeniu II wojny światowej Erich Maria Remarguę wydał powieść,
której ambicją jest stworzenie paraleli do jego głośnej książki Na Zachodzie bez zmian,
opublikowanej w roku 1929, tj. w okresie również dziesięcioletnim po I wojnie. Termin ten,
w obydwu wypadkach, nie jest przypadkowy; z okazji Na Zachodzie bez zmian Remarque
przyznał, że powieść tę miał gotową wcześniej, ale „czekał na uspokojenie umysłów, które
pozwoliłoby spojrzeć na kataklizm z dystansu". Obecnie Remarąue powtarza swój
eksperyment, usiłując dać moralną ocenę wojny z tych samych pozycji co w Na Zachodzie
bez zmian. Z tego względu nowa jego powieść jest materiałem do konfrontacji: pozwala ona
zrozumieć fiasko ideologii Remarque'a — tzn. pacyfizmu — w ciągu ostatnich lat. Powieść
Na Zachodzie bez zmian była bowiem literacką ilustracją antywojennego ruchu umysłowego,
charakterystycznego dla lat trzydziestych w Europie. Remarąue (pseudonim ten jest
anagramem jego prawdziwego, często spotykanego w Niemczech nazwiska — Kramer) jako
osiemnastoletni
chłopiec wstąpił do armii kajzera wprost ze szkoły i powieść jego jest w znacznej części
autobiografią. Jest to melancholijny pamiętnik piechura przeżywającego piekło okopowej
wojny pozycyjnej, charakterystycznej dla frontu zachodniego w latach 1915—18. Bohater
Remarque'a, który przystąpił do wojny w nastroju naiwnego młodzieńczego patriotyzmu,
przekonuje się rychło, że został oszukany, narażając się na potworne cierpienia za sprawę
niejasną i nie wartą tak wielkiego poświęcenia. Część centralną powieści stanowi opis urlopu,
w trakcie którego bohater styka się z małodusznością, głupim hura patriotyzmem i myślową
dezorientacją cywilnego zaplecza, nie zdającego sobie sprawy z tragedii dziejącej się na
froncie. Mimo że pojmuje teraz niedorzeczność wojny, bohater wraca na front i ginie tuż
niemal przed zawieszeniem broni, w dniu tak spokojnym, że komunikat wojenny stwierdza w
jednym zaledwie zdaniu: Na Zachodzie bez zmian. To ironiczne zakończenie podkreślało
symbolicznie niepotrzebność tej śmierci — oraz wszystkich innych.
Powieść Remarque'a nie przedstawiała wielkiej wartości intelektualnej; przewyższali go
Zweig, Renn, Romains, Dor- geles i inni autorzy — pacyfiści, odsłaniający głęboki kryzys
umysłowy mieszczaństwa w okresie wojny. Bohater Rema- rque'a nie jest zdolny do
wyciągnięcia wniosków z odniesionego zawodu i bunt swój ogranicza do zwymyślania
złośliwego feldfebla; los swój uważa za konieczność. Remarąue nie był też wolny od
mazgajowatego sentymentalizmu w tradycyjnym niemieckim guście; jego bohater z
upodobaniem zrywał rzadkie kwiatki w straszliwym błocie artyleryjskim, przemieszanym z
kiszkami i mózgami. Te jednak cechy: brak ambicji intelektualnej i łatwa uczuciowość,
zdecydowały o sukcesie książki. Przełożono ją na 18 języków, nakręcono film w Ameryce,
zaś jej tytuł — Na Zachodzie bez zmian — stał się sloganem oznaczającym ruch
pacyfistyczny liberalnego mieszczaństwa. Ja też, jako chłopiec, czytałem ją
z przejęciem; była to zapewne, w 20-leciu międzywojennym, najbardziej popularna powieść
niemiecka. | Krytyk L. Cahen pisze, że książka Remarque'a odpowiada polityce Brianda,
premiera francuskiego, który po okresie antyniemieckiego bojkotu rzucił hasło przebaczenia i
porozumienia. Ówcześni publicyści liberalni wyrażają pogląd, że wojna zaczęta z powodów
nacjonalistycznych była nieporozumieniem. Z okresu tego pochodzi wiele charakterystycz-
nych dzieł, stanowiących kontynuację Na zachodzie bez zmian. W głośnym filmie Renoira
La Grandę IUusion (Wielkie złudzenie) francuski major, jeniec wojenny, hałaśliwie symuluje
ucieczkę, by odwrócić uwagę od innych kolegów-jeń- ców, którzy rzeczywiście uchodzą z
obozu. Dowódca obozu, wysoki oficer niemiecki o cechach dżentelmena, trzykrotnie wzywa
Francuza do powrotu, wreszcie strzela. Rana jest śmiertelna i dowódca obozu nie opuszcza
łoża ranionego, przy czym toczy się taka rozmowa: „Przepraszam, że pana postrzeliłem,
mierzyłem w nogę", na co konający Francuz odpowiada: „Ach, to zrozumiałe, odległość była
za duża i ciemno". Podobna rycerskość cechuje osławioną sztukę M. Rostanda Człowiek,
którego zabiłem (sfilmowaną w USA), której bohater — Francuz nie może zaznać spokoju,
ponieważ zgładził Niemca w walce na bagnety. Odnajduje wreszcie w małym miasteczku w
Wirtemberdze rodzinę poległego, nawiązuje przyjaźń z jego ojcem, siwym i czarującym sta-
ruszkiem, poślubia jego siostrę. Utopijny pacyfizm liberalny skompromitował się szybko w
obliczu faszyzmu. Powieść Remarque'a została zakazana przez Hidera, bo deprecjonowała
kult wojny. Remarque uszedł do Paryża, napisał Drogę powrotną i Trzej towarzysze o życiu
w Niemczech po wojnie oraz Łuk Triumfalny — powieść, która mimo pozorów dzieła
politycznego jest Ii tylko melodramatem, czemu zawdzięcza popularność. Bohater Łuku,
doktor Rawik, ma reprezentować emigrację niemiecką w Paryżu,
ale jego anty hitleryzm ogranicza się do melancholijnych deklaracji; poza tym bohater spędza
życie na piciu „calvadosu" i na wielkiej miłości, co pokazano na ekranie w interpretacji
Ingrid Bergman i Charles'a Boyer. Łuk Triumfalny ma również charakter autobiograficzny,
ponieważ Remarąue, który tymczasem osiedlił się w Ameryce, cieszy się tam — w wieku lat
55 — opinią bon vivanta, jednego z najelegantszych literatów, znawcy sztuki i muzyki oraz
wyszukanych alkoholi.
Jego nowa książka, Czas życia i czas śmiem, wydana po angielsku (A Time to Love and a
Time to Die — wydanie niemieckie ukazało się później, skrócone o niektóre ostre sfor-
mułowania antyhiderowskie), oznaczona została przez poważny „Book-of-the-Month-Club"
jako najwybitniejsze dzieło w USA za czerwiec 1954. Mimo tego wyróżnienia, krytycy nie są
jednomyślni: „Times Litterary Supplement" pisze, że „jest to blada dziesiąta kopia przez
kalkę maszynową z Na Zachodzie bez zmian".
Przy czytaniu Czasu życia i czasu śmierci uderza rzeczywiście analogia do pierwszej książki
Remarque'a, wyglądająca na celowo zamierzoną. Bohater, Ernst Graeber, jest zwykłym
piechurem, podobnie jak w Na Zachodzie bez zmian, co już zmienia proporcje prawdy: II
wojna światowa — z wyjątkiem Stalingradu — nie toczyła się w okopach i dla żołnierzy Hi-
dera składała się raczej z krótkich i gwałtownych akcji oraz z wielomiesięcznych przerzutów
transportowych przez okupowane tereny Europy i Azji. (Najciekawsza bodaj powieść za-
chodnio niemiecka o wojnie, Pociąg przybył punktualnie H. Bólla ma za temat dzieje
eszelonu wojskowego, podróżującego tygodniami w kierunku niejasnego, moralnie abs-
trakcyjnego frontu „gdzieś w Rosji"). Poza tym wobec daleko posuniętej motoryzacji,
żołnierz nowego Wehrmachtu — jak to stwierdzają pamiętniki — zdany był w ogniu raczej
na obsługiwaną przez siebie maszynę, nie na zmysł koleżeństwa najbliższej kompanii, co
stworzyło charakterystyczną,
fatalistyczną psychologię „mechanicznej samotności", nie Imającą nic wspólnego ze stanem
ducha piechura spod Ver- dun, który zanurzony po szyję w błoto, z bagnetem w ręku, z
wiernym towarzyszem broni u boku, nie ruszając się w ciągu lat, dźwigał osobiście, na
własnym niejako karku, całą konkretnie wyczuwalną linię frontu. Tymczasem armia Hi- dera
przypominała raczej mrowisko, zautomatyzowane technicznie i moralnie, niewiele
dostarczające sposobności do indywidualnej rozterki psychologicznej. Bohatera swego
Remarąue pokazuje nam na wiosnę po bitwie stalingradzldęj (1943), na froncie wschodnim,
tj. już w atmosferze klęski — co ma również dawać paralelę do atmosfery Na Zachodzie bez
zmian. Nie wiemy jednak, jak się czuł Graeber w ciągu poprzednich łat hitlerowskich
triumfów. Okropności walki opisane są językiem koszmaru frontowego I wojny. Gdy
następuje odwilż, trupy poległych i zamarzniętych Niemców wyłaniają się spod śniegu
ułożone w warstwy, „niby pokłady makabrycznego tortowego ciasta" — na spodzie zabici w
październiku, na wierzchu w styczniu. Rosjanie rozpoczynają męczący ostrzał artyleryjski i
Graeber jest szczęśliwy, gdy udaje mu się uzyskać urlop, po raz pierwszy od dwóch laL Opis
tego urlopu stanowi znowu analogię do Na Zachodzie bez zmian, z tą różnicą, że Remarąue
dodaje wątek miłosny. W rodzinnym miasteczku Graeber zastaje kupy gruzów, ale spotyka
Elżbietę, młodą, dwudziestoletnią piękność, opisaną w tonie sentymentalnej naiwności (miała
brwi wysoko narysowane, ciemne oczy i włosy o barwie mahoniu, stale miękko falujące). Tu
miejsce na obraz terroru hiderowskiego, w tonacji równie dziecinnej. Ojciec Elżbiety, lekarz
humanista, człowiek przemiły i kulturalny, zostaje zadenuncjowany przez współlokatora i
wysłany do obozu koncentracyjnego, skąd wkrótce nadchodzą jego popioły w drewnianym
pudełku. Graeber usiłuje zatrzeć te okropności, oddając się marzycielskim wizjom, do czego
dostarcza sobie pretekstu, obserwując lipę
kwitnącą symbolicznie i „mimo wszystko" na rynku miastecz- ka, pośród ruin. Przenika go
głęboka i mętna wiara w piękną przyszłość, niezrozumiała dla czytelnika wobec braku prze-
słanek rozumowych. Graeber poślubia Elżbietę i powraca na front, gdzie zostaje zabity tui
przed końcem wojny, przez podejrzliwych muzyków — rosyjskich jeńców wojennych,
którzy mimo że przedstawieni jako dzielni i uczciwi, nie rozumieli, że Ernst chciał ich
uwolnić z obozu, i zgładzili go biorąc za strażnika. Zakończenie to budzi wesołość
niezamierzoną przez autora, gdy zacni i bezbronni Rosjanie niechcący mordują poczciwego
Niemca, który zbliża się do nich z wyciągniętymi ramionami tylko po to, by spełnił się
zamierzony od początku fatalizm powieściowy.
Ten bezwiedny śmiech czytelnika ma swoje racje. Remarąue nie tylko nie budzi litości dla
swego bohatera, ale przeciwnie
—
złośliwą satysfakcję, jaką odczuwamy widząc, że głupca spotkał zasłużony los.
Graeber obraca się w umysłowym półmroku: dostrzega zbliżającą się klęskę, nienawidzi
sprawy, za którą walczy, mimo to stoi do końca na froncie z anachronicznym karabinem w
ręku, przygotowując w ten sposób własną zagładę. Reprezentuje on psychologię barana w
stadzie, które widząc własnymi oczami przepaść na swojej drodze, zmierza wszakże ku niej
nieuchronnie, pod przewodem szaleńca czy mistyfikatora. Oczywiście, bierność Graebera
—
podobnie jak wielu innych w służbie hiderowców — wytłumaczyć można terrorem,
brakiem zorganizowanego oporu czy ignorancją ideologiczną. Remarąue jednak tego wyja-
śnienia nie podaje; przeciwnie, sugeruje, że Graeber dojrzał do głębokiego zrozumienia
własnej tragedii.
Sugestia ta nie jest w stanie przekonać. Postać Graebera stanowi mechaniczną odbitkę
pacyfistycznego motywu literackiego z lat trzydziestych. Motyw ten był wówczas myślowo
uzasadniony, ponieważ I wojna światowa była niedorzecznym i bezcelowym wzajemnym
rozszarpywaniem się między imperiami,
kierującymi się w gruncie rzeczy tą samą ideologią. Nonsensowi temu pisarze pacyfiści
przeciwstawili tragedię „małego człowieczka" jako zniszczoną w kataklizmie wartość
humanistyczną, wyższą nad niejasny cel wojny. W Sporze o sierżanta Griszę Zweiga
wojskowe sądy i najwyżsi sztabowcy kłócili się w ogniu wojny, gdzie ginęły tysiące ludzi, na
przestrzeni paru- set stronic powieści, o los niesłusznie skazanego, niezbyt rozgarniętego
podoficera. Zweig sugerował, że śmierć tej niewinnej ofiary dyscypliny jest większą ludzką
stratą niż załamanie się któregoś z idiotycznych frontów. Remarąue nie dostrzegł zgoła
odmiennej treści II wojny. Starły się tutaj dwie koncepcje uporządkowania świata, od czego
została uzależniona przyszłość ludzkości - wojna miała tym razem jasny cel ideologiczny.
Zwycięstwo hideryzmu uczyniłoby nierzeczowymi zmartwienia sierżanta Griszy, szeregowca
Graebera czy smutnego kolekcjonera kwiatków z Na Zachodzie bez zmian.
Ernst Graeber z Czasu życia i czasu śmierci, zapatrzony w swoje drzewo lipowe z marzeń —
w chwili gdy całe narody znikają z powierzchni ziemi — niezdolny, by rozpoznać znaczenie
dziejącej się historii, staje się znakiem bez treści, papierową figurą, dzięki małostkowemu
zatarciu proporcji między cierpieniami jednostki i nowoczesnego mrowiska, jakim stała się
ludzkość. Na próżno Remarąue zasłania się szlachetnością swego pacyfizmu: jest on
myślowo pusty. Słowo „pokój" nigdy nie jest bezprzymiotnikowe. Zawsze ciągnie za sobą
ukryty, przemilczany, domyślny dopełniacz: Ernst Graeber, w którym Remarąue upatruje
ofiarę walki o utopijny, fantastyczny, nie oparty dziś na żadnej szansie społecznej „pokój",
jest w gruncie rzeczy bezwiednym pionkiem w walce o „pokój hiderowski", przeciw
pokojowi ludowemu.
Nie wydaje się, by Remarąue uzyskał poparcie. Jego nowa powieść jest jego starą klęską:
jest od pierwszej do ostatniej stronicy anachronizmem.
O
STATNI FILOZOF
:
K
ARL
J
ASPERS
KKsiążka Karla Jaspersa Sens historii potraktowana została
|przez krytykę zachodnią jako zasadnicze dzieło wyznaw- cze, rodzaj summy myślowej, jaką
„najwybitniejszy z żyjących filozofów niemieckich, następca Fichtego, Kanta i Schlegla"
(pisze jeden z recenzentów) wydobył z analizy epoki współczesnej, u schyłku swego życia,
po katastrofie drugiej wojny światowej.
W okresie powojennym Jaspers opublikował tylko
rozprawę o niemieckim poczuciu winy, gdzie zarzuca bliżej nieokreślonej „świadomości
narodowej", że „oddzieliła się od poczucia wspólnoty z ludzkością". W pracy tej Jaspers nie
analizuje materialnych powodów katastrofy. Idealistyczna, ogólnie moralizująca rozprawa Ja-
spersa Problem winy, jakkolwiek przyjęta z aprobatą przez krytykę Zachodu, nie przyniosła
mu takiego rozgłosu jak „Sens historii''.
Jaspers zaczyna od stwierdzenia, że chcąc „ocenić historię", trzeba mieć jakiś miernik.
Zachodnia filozofia historii — pisze dalej — miernik ów znalazła w chrześcijaństwie, wyzna-
czając datę narodzenia Chrystusa jako początek nowej ery. Ale podobna zasada nie daje się
zastosować do całej ludzkości, tylko do jej — małej procentowo — części, gdzie sięgał au-
torytet chrystianizmu. Jaspers proponuje więc inny miernik: twierdzi on, że decydującym dla
świata okresem jest piąty wiek przed naszą erą. „W tym czasie dzieją się we wszystkich
krajach rzeczy niezwykłe. W Chinach naucza Konfucjusz i LaoTse, w Indiach jest to epoka
Buddy, w Persji zjawia się Zaratustra, w Palestynie jest to okres wielkich proroków, Izajasza
i Jeremiasza — wreszcie Grecja osiąga szczyty swej myśli: w filozofii Platon, w tragedii
Ajschylos, Sofbkles i Eurypides. Ci myśliciele działają w tym samym czasie, nie wiedząc o
sobie nawzajem. Ludzkość po raz pierwszy stawia sobie pytanie: kim jest człowiek, jakie jest
jego zadanie w świecie, jakie są granice jego możliwości".
Jaspers nie próbuje wyjaśnić przyczyny tego rozkwitu my- Hśli, stwierdza tylko, że ów, jak
go nazywa, „okres osiowy" stanowi miernik, podziałkę, jakby drabinkę wartości, według
której możemy ocenić wszystko, co po owym rozstrzygającym wieku nastąpiło. Oznacza to,
że Jaspers uważa piąty wiek p.n.e. za okres szczytowy, któremu żadna inna epoka dotychczas
nie dorównała. Nie należy też przewidywać — jego zdaniem — poprawy w najbliższym
czasie; przeciwnie, ludzkość zbliża się do najgorszego okresu: „Głównym uczuciem naszych
czasów jest przewidywanie kryzysu, narastającego od przeszło stu lat". W innym miejscu
Jaspers pisze, że „ocenić właściwie nasz wiek możemy wówczas, gdy spojrzymy na niego z
jak największej perspektywy: dostrzeżemy wtedy, że ciągłość dziejów została gwałtownie
przerwana mniej więcej przed dwustu laty" (Rewolucja Francuska). „Po szoku tym nie
nastąpił nawrót do dawnej wiekowej linii, ale odwrócenie biegu dziejów wstecz, co
przygotowuje katastrofę czekającą nas w przyszłości". Świadomość tej klęski jest
najsilniejsza w latach ostatnich: „Po pierwszej wojnie światowej zmrok padł na Europę;
milionowe rzesze kodowały się w potwornym tyglu, przepowiadano koniec ludzkości.
Zaczęło się życie pełne grozy, wylękłego oczekiwania, zapanował zrezygnowany fatalizm.
Powstały teorie uzasadniające zbliżający się koniec, jak Klagesa, według którego nasza pla-
neta traciła swoją «esencję telluryczną» i bliska była zgaśnię- cia. Inni, jak Spengler czy
Alfred Weber, tłumaczyli to zjawisko zamieraniem sił żywotnych cywilizacji. Mimo różnic,
wszyscy zgadzali się, że nadchodzi kryzys tak poważny, jakiego nie znają dzieje".
Te stronice Sernu historii już wystarczają,' by zorientować się, w jakim to zaułku
myślowym znalazł się „patriarcha z Heidelbergu". Zaczyna on od zamiaru, by znaleźć
miernik dla historii całej ludzkości. Miernik ów następnie ustala — dowolnie i bez próby
uzasadnienia — powołując się na kilku
filozofów idealistów oraz twórców religii, wyrosłych na de pierwotnej cywilizacji
patriarchalnej. W ciągu dziejów formacja ta zniknęła pod naciskiem nowych, dojrzewających
klas społecznych, wskutek czego musiało się zmniejszyć znaczenie myślicieli z piątego
stulecia. Nic więc dziwnego, że Ja- spers nie znajduje podobnych objawów w wiekach
następnych, które rozwinęły myśl materialistyczną, ale fakt ten — przeciwnie niż go Jasper
ocenia — dowodzi nie degeneracji ludzkości, lecz jej doskonalenia się, postępu i rozwoju.
Szczytowy okres dziejów Jaspers tymczasem oznacza — z zupełną dowolnością — przed 25
wiekami, twierdząc, że od tego czasu ludzkość już tylko się stacza. Dzieło Jaspersa staje się
zaprzeczeniem postępu.
W dalszym ciągu widzimy, jak szeroko zakreślone przez filozofa pole badań zwęża się do
prywatnej perspektywy. Zamierzał on stworzyć regułę dla wszystkich kontynentów, ale
wkrótce mówi wyłącznie o Europie, a następnie już tylko o europejskim mieszczaństwie.
Owo „przerwanie ciągłości dziejów mniej więcej przed 200 laty" to narodziny nowoczesnego
racjonalizmu i Rewolucja Francuska, fakty niekoniecznie wiążące się z wymienionym na
początku Izajaszem w Palestynie, Buddą w Indiach i Lao-Tse w Chinach. Owo zaś
przewidywanie nadchodzącej katastrofy po drugiej wojnie światowej, wyrażone przez
niejakiego Klagesa, Spengle- ra i Alfreda Webera, było sentymentem żywionym przez grupę
inteligentów, i nie jest prawdą, co pisze Jaspers, że „Każdy, kto żyje w naszej epoce, lęka się
kataklizmu, co do którego zgodni są wszyscy współcześni filozofowie". Obawy tej nie
znajdujemy np. w pismach myślicieli postępowych, których poglądy podziela znacznie
więcej osób niż teorię Klagesa o „utracie energii tellurycznej" przez naszą nieszczęsną
planetę. Nie ma również racji Jaspers, gdy twierdzi, że poczucie końca świata, podobnie
intensywne, nie istniało dotąd w historii. Poematy z okresu upadku cesarstwa
rzymskiego, wróżby o ogniu z nieba mającym zniszczyć świat w epoce agonii feudalizmu,
katastroficzne deklamacje surre- alistów świadczyły i świadczą, że upadająca klasa ulega
żałosnemu złudzeniu, że wraz z nią pogrąża się cała ludzkość.
Sens historii, mimo zamierzeń uniwersalnych jego autora, okazuje się więc studium na
ograniczony temat: jak środowisko Jaspersa pojmuje historię w okresie schyłku swej klasy.
W dalszym ciągu książka staje się wręcz manifestem niewiary w wiedzę ludzką. Jaspers
próbuje mianowicie określić, „co człowiek może poprawić w świecie", jakie są jego
możliwości interwencji, wynikające z poprzedniej „analizy historii". Ponieważ filozofowie z
V stulecia zniknęli raz na zawsze i od tego czasu staczamy się ku zamieszaniu i kryzysom,
najświetniejsze umysły popadły w dezorientację. „Najdoskonalsze wyliczenia — pisze
Jaspers — okazują się fałszywe (?), najwspanialsze plany spotyka fiasko, spadają na nas
katastrofy społeczne, których nie umiemy powstrzymać. Wiedza wszystkiego nie może.
Medycyna nie jest w stanie opanować chorób, nie umie też zahamować śmierci". (Jaspers
przemilcza, że medycyna w ciągu ostatnich stu lat zdołała usunąć klęski tak niegdyś
straszliwe, jak ospę, syfilis, cholerę i nic na razie nie wskazuje, że ten proces odkrywczy się
zatrzymał.) Nieszczęścia ludzkości Jaspers przypisuje „fałszywej koncepcji świata" —
mianowicie odejściu od filozofów V wieku, tj. od idealizmu! „Zakładamy — pisze Jaspers —
że świat można poznać, zapominając, że poznanie to ma dwa różne znaczenia: 1) zbadanie
przedmiotów znajdujących się w świecie, czego dokonują nauki laboratoryjne — to poznanie
częściowo jest możliwe — oraz 2) określenie świata jako jedności, całości, jego celu, jego
sensu w ogóle H tutaj jesteśmy bezradni, świat się uchyla, nie dając się objąć naszym
umysłem". „Najwybitniejsi myśliciele, jak np. Hegel, przyznawali, że są bezradni". W
dalszym ciągu Jaspers ostro zarzuca filozofom materialistycznym „fałszowanie świata":
„Najpierw myśliciele greccy zbudowali schemat porządku świata, pojęcie kosmosu, usiłowali
tłumaczyć go logicznie. Znaleźli oni następców na tej niewłaściwej drodze: Demo- kryt,
Arystoteles, Descartes odpowiedzialni są za sparaliżowanie naszej wiedzy przez zamiłowanie
do jasnego określania"! Właściwa wiedza — twierdzi bowiem Jaspers — jest inna: „Istnienie
faktów dostępnych naszym badaniom jest bez znaczenia. Świat nam dostępny jest
pozbawiony sensu, bo jego istota jest gdzie indziej, w wielkim Innym. Nasze poznanie nie
może go objąć. Świat nie daje się uchwycić jako realność absolutna i skończona, jest on
odbiciem czegoś odmiennego, nieosiągalnego dla nas, co jednak wypełnia wszystkie
przedmioty: «Bóg-stworzyciel — mówił Luter — jest wszędzie, nawet we wnętrznościach
pchły. Poznać świat — to znaczy przejąć w siebie poczucie boskiej myśli»". Tak wygląda
„summa filozoficzna" przyjęta z entuzjazmem przez inteligencję Zachodu. W czasach
wyjątkowych, gdy tworzy się nowe życie w rozmiarach nieznanych w dziejach, Jaspers
ubolewa nad rzekomą degeneracją ludzkości i zaleca nawrót do Buddy i Jeremiasza. Książka
Jaspersa jest dowodem myślowym „wyrzucenia za burtę" pionierskiego sztandaru.
Współczesny filozof wypiera się Rewolucji Francuskiej, uważając ją za skok, który przerwał
linię dziejową, wyrzeka się Kartezjusza i jego dziedzictwa, neguje wiarę w twórczą myśl
racjonalistyczną. Na próżno jednak usiłuje on rozszerzyć swoje smutne doświadczenie na
cały świat. „Zbliżający się z wolna koniec rzuca już na nas swój cień" — te słowa Jaspersa są
słuszne, ale tylko w odniesieniu do niego samego i jego wielbicieli, dla których staje się on
prorokiem zagłady. Książka Jaspersa jest jeszcze jedną ilustracją faktu znanego historii, że
upadający ulega złudzeniu, że wraz z nim pogrąża się cała ludzkość. Sens historii zapewne
jest dokumentem bankructwa myślowego, owszem, ale tyczącego tylko pesymistów
podobnych do autora.
D
OKTOR
K
NOCK
(F
RANCJA
)
KONTRA
P
ROFESOR
H
AUSER
(USA)
Szlachetne zdrowie Nikt się nie dowie Jako smakujesz Aż się zepsujesz
Jan Kochanowski (1530-1584)
Pojedynek między dwoma szarlatanami: profesorem Hauserem, autorem książki o dietetyce
praktycznej, czyli sztuce racjonalnego odżywiania, które to dzieło w samych Stanach
Zjednoczonych osiągnęło nakład miliona egzemplarzy, oraz doktorem Knockiem, postacią
fikcyjną, bohaterem komedii Jules'a Romains, napisanej w roku 1924, niespodziewanie przez
wypadki zaktualizowanej, pozwala uchwycić rolę, jaką odgrywa medycyna; złośliwie przez
kogoś rzucony termin „kapłaństwa lekarskiego" nie wydaje się przesadą.
W sztuce Jules'a Romains doktor Knock, mężczyzna w wieku nieokreślonym, o przeszłości
nieznanej, o nazwisku nic nie mówiącym (bo dla ucha francuskiego nazwisko to nie kojarzy
się z niczym), stale ubrany w czarny tużurek, o twarzy nieruchomej
i pozbawionej wyrazu, o spojrzeniu ukrytym za grubym szkłem okularów, z
nieprzenikliwości swej uczynił główny atut sugestii zawodu, który reprezentuje, i pacjenci z
drżeniem wpatrują się w jego zawsze stężałe oblicze, na próżno usiłując odczytać z wyrazu
twarzy doktora istotny sens diagnozy. Knock tylko jeden raz odsłania swoje sentymenty i
daje się ponieść uczuciu, gdy rozmawiając ze starym lekarzem, prowincjonalnym niedołęgą,
opowiada mu o postępach medycyny w małym miasteczku, gdzie przed przybyciem Knocka
było dwóch chorych w ciągu roku, dziś zaś buduje się specjalne sanatorium, jedno z
największych w okolicy, by pomieścić klientów, w których Knock wmówił chorobę. Bije
właśnie godzina jedenasta. „Niech pan pomyśli, drogi kolego — mówi Knock — kilka
miesięcy temu te uderzenia zegara oznaczały po prostu, że wszyscy śpią od dwóch godzin.
Dzisiaj dla setki ludzi jest to hasło, by zmierzyć wieczorną temperaturę; dla drugiej setki to
sygnał do lewatywy lub zmiany okładu. W tej właśnie chwili dziesiątki rąk sięgają w
kierunku nocnego stolika, dziesiątki oczu śledzą staranne odmierzanie kropli zapisanego
przeze mnie lekarstwa... Te światła w oknach, dawniej nieobecne czy obojętne, dzisiaj płoną
na chwałę... medycy- n y!". Stary doktor Parpalaid słucha tego poematu wypowiedzianego
przez Knocka niemal z mistycznym patosem i sam także ulega sugestii „wielkiej sprawy".
Jedna tylko budzi się w nim wątpliwość: „Drogi kolego! Czy tym ludziom... to jest
potrzebne?". Knock nie może opanować wzgardy dla niepojętnego konowała: „Wystarczy, że
to jest potrzebne medycy- n i e!". „Promienie nieznanego pochodzenia zalewają scenę
tworząc nad głową doktora Knocka świetlistą i tęczową aureolę... Skłońmy i my głowę przed
misterium medycyny" — kończy Romains z ironią.
Medycyna cieszy się nie tylko powagą moralną, ale przenika w życie codzienne w stopniu, o
jakim nie mamy pojęcia. Każdy tu ma swego „lekarza domowego" czy „rodzinnego",
I u którego bywa przynajmniej raz na kwartał, jak u spowiedzi. Doktorzy interesują się nie
tylko zdrowiem swych pacjentów, ale są często, z pokolenia na pokolenie, powiernikami
familii i znają sekrety ojców i matek, skrywane przed najbliższymi. Do tradycyjnego
umeblowania należy apteczka — która u nas nie jest sprzętem popularnym — i proponowana
jest w inseratach jako niezbędny składnik najskromniejszego „kompletu": „Łóżko, stół, pięć
krzeseł, szafa i apteczka — estetyczna całość dla samotnego pana, tylko za sto czterdzieści
pięć tysięcy franków!". Wszyscy tu się leczą na przypadłości, które u nas przechodzą nie
zauważone, jak „opóźnienie trawienia", „ciężkie przebudzenie" (le rćveil pćnible) czy po
prostu skłonność do denerwowania się. W momencie deseru każdy z uczestników obiadu, od
najmłodszych począwszy, wydobywa pigułkę lub odmierza kropelki medykamentu. Ten
zbiorowy odruch trzeźwości Polakowi przyzwyczajonemu, że u nas w tym momencie
„proszonego" przyjęcia, zakropionego alkoholem, atmosfera bywa mało racjonalistyczna,
wydaje się humorystyczny. Związek medycyny z życiem i obyczajami stworzył interesujące
zjawisko chorób „modnych", które zniknęły wraz z grupami społecznymi o określonych
manierach. Badacze historii medycyny do dziś nie zdołali ustalić — z punktu widzenia
klinicznego — jak wyglądał na początku XIX wieku przebieg dolegliwości, określanej w
salonach jako wapory. Choroba ta objawiała się w cyklu nagłych zasłabnięć, powodowanych
często tokiem rozmowy; leczono ją zaś, zarówno u mężczyzn, jak kobiet, za pomocą soli
trzeźwiących. W zachowanych fiolkach z tym medykamentem znajdujemy mieszaninę per-
fum z amoniakiem; wąchanie tego płynu, w świetle chemii medycznej, nie może mieć
żadnego wpływu na stan zdrowia. Stylizowanie się na choroby płucne występuje jako moda
w okresie cyganerii i trwa do pierwszej wojny światowej, w której owi domniemani
suchotnicy wykazali wiele niespodziewanego uporu, wytrzymałości, a nawet męstwa.
Moda na chorobę stworzyła przedziwną instytucję sztucznego raju, jakim do roku 1914 jest
kurort, miejsce obyczajowych zjazdów pod pretekstem leczenia. Francja i południowe
Niemcy pokryte są miejscowościami zbudowanymi w sposób standardowy, dla owych
właśnie celów, w końcu XIX i z początkiem XX stulecia. Do dziś możemy oglądać na
Dolnym Śląsku kilkanaście zabytków tej mody, niby dokument minionej cywilizacji. Kurort
składa się z trzech dominujących punktów architektury, zazwyczaj utrzymanych w stylu
pseudochińskięj secesji: dom zdrojowy, kasyno gry, muszla do słuchania koncertów pod
gołym niebem. Punkty te połączone są malowniczymi ścieżkami oraz promenadą, po której z
wolna kroczyli panowie w białych spodniach i panie w długich sukniach, popijając przez
rurkę wodę mineralną ze szklaneczek. W kurorcie panowała kompletna cisza, strzeżona
surowymi przepisami; pojazdy mechaniczne i konne nie miały wstępu na teren zdrojowy,
były też kurorty, gdzie zabroniono sprzedaży gazet. Odcięcie od świata podkreślała specjalna
„literatura kurortowa", której autorzy, dziś kompletnie zapomniani, w rodzaju G. Ohneta czy
P. de Kocka, stwarzali cieplarnianą atmosferę fikcji obyczajowej. Wśród różnorodnych form
ćvasion, ucieczki od groźnego świata, dezercja w chorobę zajmuje miejsce honorowe.
Nienaruszalność postaci lekarza jest uderzającą cechą kultury, która pokpiwa z wielu spraw
zasadniczych. Ciekawa pod tym względem byłaby analiza kluczowego dzieła, mianowicie
Czarodziejskiej góry Tomasza Manna. Bohater tej powieści Hans Castorp, dotknięty gruźlicą,
zmuszony jest spędzić lata młodzieńcze w odciętym od świata wysokogórskim sanatorium,
gdzie spotyka reprezentantów wszystkich narodowości i przedstawicieli głównych ideologii
naszego wieku. Otoczenie to, przewijając się przed oczyma bohatera, demonstruje
najrozmaitsze drogi wyboru i powieść Manna z wolna przekształca się w rodzaj
psychomachii, walki o duszę
młodzieńca wchodzącego w życie. Ale te różne zasady: ate- izm, katolicyzm,
wolnomularstwo, socjalizm, erotyzm biologiczny — reprezentowane przez nosicieli owych
idei, patetyczne postacie chorych, współtowarzyszy Castorpa — traktowane są przez Manna
ze sceptycyzmem utrudniającym i nawet uniemożliwiającym bohaterowi dokonanie wyboru.
Jedna tylko osoba w Czarodziejskiej górze nie budzi wątpliwości i nie naraża Castorpa na
rozterkę: jest to postać naczelnego lekarza, doktora Behrensa, który na de jaskrawego
jarmarku zdań, idei, charakterów nabiera wymiarów monumentalnych. Pomimo że w jego
ręku spoczywają losy wszystkich pacjentów, Behrens rzadko zabiera głos i tylko widzimy
jego lwią głowę i kwadratową sylwetkę, gdy doktor bez słowa, szerokim krokiem, szybko
przemierza park sanatoryjny. Jedną z kulminacyjnych scen powieści jest wizyta Hansa
Castorpa u lekarza naczelnego, tym bardziej dramatyczna, że odbywająca się bez żadnej
wymiany zdań. Castorp, pod wpływem swego brata Joachima i ponadto znękany przedłu-
żającą się kuracją, postanawia opuścić sanatorium, mimo że jego płuca nie są —
prawdopodobnie — zaleczone. Od początku jest jasne, że ta rozpaczliwa próba dezercji nie
może ostać się wobec diagnozy. Dla doktora Behrensa jest to rodzaj zdrady ze strony
pacjenta. Mann opisuje dokładnie au- skultację dokonaną przez Behrensa, w której myśli
uczestników wyrażają się jedynie przez gesty. W czasie niezwykle starannego badania doktor
Behrens nie mówi nic, ale jego żyły nabrzmiewają, ruchy zaś stają się ostre. „Jeśli pan chce,
może pan jechać" — oświadcza wreszcie Hansowi i wychodzi nie podając mu ręki. Bohater
rozumie, że opuścić sanatorium nie może; zdecydowała o tym bardziej powaga moralna
lekarza i reprezentowaną przez niego zasady niż sam fakt niebezpieczeństwa grożącego
życiu. Nacisk tej powagi wydaje się autorowi tak słuszny, że próbę wyłamania się spod jej
wpływu Mann uważa za dowód
DO CZYTANIA POP PRYSZNICEM
desperacji ze strony swojego bohatera. Czarodziejską górę próbowano objaśniać jako utwór
symboliczny, w którym sanatorium jest obrazem współczesnej ludzkości. W interpretacji
takiej doktor Behrens awansuje do rangi Boga lub szatana w każdym razie demona
kierującego światem. W żadnym może dziele literatury mieszczańskiej nie widać tak dobitnie
jak u Manna mistycznego znaczenia medycyny jako gałęzi nauk biologicznych, poświęconej
opiece nad ciałem, umysłem i psychiką obywateli. Komedia Jules'a Romains Knock, jako
satyra na medycynę, jest niezwykłym wyjątkiem. Autor usiłuje wykryć mechanizm
powstawania kultu. W tym celu analizuje wypadek oderwany, niejako spreparowany w
celach demonstracji — co stanowi główną słabość komedii. By przedstawić sposób
organizowania „tryumfu medycyny", Romains przenosi swego bohatera w miejsce, gdzie
owego kultu nie ma, przez co wyrywa go ze środowiska rzeczywistego i umieszcza w
półabstrakcji. Zamiast pokazać nam lekarza na de całego aparatu konwencji społecznych,
komediopisarz wysyła Knocka „misją cywilizacyjną" w środowisko ludowe, do małego
miasteczka, oddzielonego od świata górami.
Zobaczymy, za pomocą jakich sposobów Knock umacnia „panowanie medycyny". Jest to
najcenniejsza część satyry Romains. Knock przystępuje do działania, rozporządzając
wyłącznie swoim autorytetem, nie mając żadnej realnej siły, żadnych wpływów, żadnej
znajomości, przybywając w teren, gdzie było tylko dwóch chorych w ciągu roku, w
środowisko wieśniaków mających słabe pojęcie, czym są w ogóle zabiegi lekarskie, do
miasteczka, gdzie jego niedołężny poprzednik nie zostawił żadnej tradycji poza
wspomnieniem, że był bon compagnon.
Zapewnia sobie przede wszystkim poparcie powag już istniejących, wtartych w okolicę:
nauczyciela i aptekarza. „Jak to, w szkole tutejszej nie przedstawia pan śmiertelnych
niebezpieczeństw, wykrytych przez naukę? Więc młodzież nie zdaje sobie sprawy, że jeden
niebaczny oddech, wprowadzający do organizmu niedostrzegalne bakterie może nas zgubić
na zawsze?" — woła do nauczyciela nakłaniając go do zainicjowania w szkole wykładów
„higieny" dla dzieci i dorosłych. Obiecuje mu za to w przyszłości pewne korzyści i wręcza
szereg tablic obrazujących straszliwe skutki chorób. „Przede wszystkim niech pan pokazuje
te kolorowe — barwy są bardzo ważne!". Zorganizowawszy w ten sposób swój wydział
wychowaw- czo-propagandowy Knock udaje się do aptekarza. W rozmowie z farmaceutą,
który niejako „należy do sprawy", lekarz — stale nieodgadniony, zamknięty w sobie, o
twarzy nie zmieniającej wyrazu — staje się na krótko bardziej intymny i głos jego nabiera
tonacji cieplejszej. „Ile recept przysyłał dziennie mój poprzednik doktor Parpalaid?"
„Dziennie?... pan doktor raczy żartować! Jeśli było ich pięć miesięcznie, to był dobry
miesiąc"... „Pięć? Powinien pan mieć pięćdziesiąt w ciągu dnia!" Knock smutnie kiwał
głową: „Kochany kolego! Gdybym nie znał osobiście doktora Parpalaida jako uczciwego
lekarza, powiedziałbym, że to... s a b o t a ż!". Teraz Knock sam przystępuje do kampanii; te
właśnie sceny komedii, mało docenione trzydzieści lat temu, nabrały niespodziewanej
aktualności w roku 1951, w okresie ofensywy medycyny amerykańskiej na Europę. Knock
operuje dwoma czynnikami sugestii psychologicznej: wykorzystuje chciwość, a następnie lęk
swych ofiar. „Chciwość" jest może słowem zbyt silnym; idzie tu raczej o jeden z
mistrzowskich tricków handlu liberalnego, polegający na stworzeniu złudzenia, że instytucja
chce coś ofiarować klientowi. Knock ogłasza mianowicie, że w celu podniesienia
zdrowotności okolicy będzie udzielał bezpłatnych porad, ale tylko w dzień targowy o
określonych godzinach. Na szeregu przykładów Romains pokazuje, jak ludzie trzeźwi i
pozbawieni wyobraźni, którzy nie ulegliby kaznodziejstwu
najbardziej przekonującej religii, uginają się pod autorytetem wiedzy ścisłej, stwierdzonej
doświadczalnie, niewątpliwie pewnej. Tryskająca zdrowiem zamożna chłopka, herod- -baba,
o twarzy czerwonej jak burak, ze skąpstwa korzystająca z bezpłatnej wizyty, musi
odpowiedzieć lekarzowi na dzie- siątki pytań tyczących jej przeszłości, trybu życia, majątku.
Knock tymczasem robi „notatki", pozornie facnowe, w rzeczywistości jednak zapisuje ilość
świń, krów i drobiu swej pacjentki. Połowa jej skarbów przejdzie niebawem w ręce doktora,
który kurować ją będzie ze skutków upadku z drabiny przed dwudziestu pięciu laty, bo mimo
swej pomysłowości Knock nie zdoła znaleźć bardziej konkretnego pretekstu leczenia tej
zdrowej kobiety. Mimo pozorów rzeczowości, obrządek, celebracja i zabiegi mające
charakter magiczny, odgrywają olbrzymią rolę w akcji Knocka. Cechy te wydobył Louis
Jouvet, jeden z najwybitniejszych aktorów współczesnego teatru, który Tryumf medycyny
włączył do swego repertuaru. Jouvet potrafił wyzyskać nawet wądość literacką komedii, to
jest schematyczność Knocka i uczynił z milczącego doktora postać zagadkową,
wieloznaczną, pozwalającą się domyślać znacznie więcej, niż wynika z jego skąpych słów.
Knock w interpretacji jouveta, przy całej swej konkretności, często małostkowej, stał się nie-
mal symbolicznym typem hipokryty-filozofa, spoglądającego na świat z mądrą i nie
pozbawioną życzliwości pogardą, właściwą wyższym umysłom. O ile czytając komedię
mamy pewność, że Knock jest szarlatanem pokroju prawie że sprzedawców jarmarcznych,
wmawiających w „publikę" pokost do butów jako lek na wszystkie choroby, o tyle oglądając
tę sztukę u Jouveta, raz po raz szarpani jesteśmy wątpliwościami: czy Knock jest oszustem,
czy mędrcem zaspokajającym potrzebę ludzi, by się nimi opiekowano — kimś z rasy
wielkich mobilizatorów? Opuszczamy teatr mając przed oczami tę niepokojącą postać
w wiecznym czarnym tużurku, długą, posępną, z grymasem szyderstwa na ustach, ale i
zainteresowania dla ludzi — i nie jesteśmy pewni, czy sam Knock wierzy, czy nie wierzy w
zastanawiającą maksymę, którą wygłasza: „K ażdy tak zwany zdrowy jest chorym, nie
zdającym sobie sprawy ze swego stan u". W sezonie 1950 — 51 Jouvet nakręcił film o
Knocku, zresztą przeciętny, okrojony i nie dający pojęcia o sugestii przedstawienia
teatralnego. Przypadek sprawił, że film ten stał się przyczyną skandalu, zjawił się bowiem w
tym czasie — nie na scenie, lecz w życiu — doktor Knock, przybyły ze Stanów
Zjednoczonych, figura rzeczywista, która rozmachem zaćmiła „kochanego kolegę" z małej
mieściny francuskiej, mimo że metoda stosowana przez obydwóch okazała się uderzająco ta
sama.
Nie jest zresztą ważna postać samego „profesora" Gaylorda Hausera, którego książka po
fantastycznym sukcesie w USA przełożona została na francuski i włoski, on sam zaś zjawił
się w Paryżu jako delegat i misjonarz medycyny Nowego Kontynentu.
Otóż charakter medycyny amerykańskiej może na Francuzach robić wrażenie, że jakiś
monstrualny Knock przybył do ich wioski. Nawet paradoksy, wypowiadane przez bohatera
Jules'a Romains pół serio, stały się pewnikami po tamtej stronie Atlantyku. „Każdy tak
zwany zdrowy jest chorym, nie zdającym sobie sprawy ze swego stanu"; teza ta jest przecież
wersją podstawowej zasady organizacji popytu i podaży na rynku wielkokapitalistycznym:
„Budzić potrzeby, by je potem zaspokajać". Każdy sezon przewiduje kilka takich
„kampanii"; w latach 1950 — 51 szczególnie uderza swoją „knockowością": organizacja
właściwego sposobu spania (bo podobno nawet ten, co dziesięć godzin bez przerwy smacznie
chrapie, marnuje wiele energii i nerwów na niepotrzebne ruchy, zmiany pozycji,
półsen niecałkowitej wartości. Walczą z tą klęską pigułki, aparaty, maski na oczy, korki do
uszu, elektryczne poduszki, metronomy wydające regularne szmery itd.).
Wszystkie te cechy nosi bestseller 1950 roku, dzieło profesora Gaylorda Hausera, specjalisty
od dietetyki, czyli wiedzy
0 właściwym odżywianiu. Live longer — live younger („Żyj dłużej — zachowaj młodość")
— głosi tytuł, z którego wydział propagandy mydła Palmolive nie byłby niezadowolony.
„Pięć lat życia więcej da Ci metoda pięciu cudownych pokarmów profesora Hausera!" —
czytamy na następnej stronie. Od tej chwili widmo Knocka nie opuści nas ani na chwilę
1 akcję jego amerykańskiego sobowtóra możemy obserwować prawie w tej kolejności, w
jakiej następowały po sobie sceny francuskiej komedii. Knock „ofiarował" swym pacjentom
pierwszą wizytę bezpłatną — doktor Hauser daje im kawał życia więcej. Pierwsze kroki
Knocka w miasteczku skierowały go do nauczyciela, któremu zlecił prowadzenie wykładów
„higieny" — doktor Hauser rozpoczyna również od objaśnienia grożącego nam
niebezpieczeństwa. „Tłuszcz — pisze profesor — skraca nam życie, postarza nas i zatruwa
organizm". Obowiązkiem każdego jest uwolnić się od zbędnych toksyn, odkładających się w
tkankach i obciążających ciało, co pozbawia je sprężystości. Diety jednakże nie są wskazane,
bo choć usuwają nadmiar tłuszczu, jednak w tym samym czasie nas osłabiają. Trzeba
wyselekcjonować pokarmy pełnowartościowe, nie wytwarzające szkodliwych nadmiarów. Tu
doktor Hauser wymienia pięć produktów, „z których jakikolwiek bądź, spożywany
codziennie, przysporzy wam pięć lat życia": DROŻDŻE - MLEKO W PROSZKU OD-
TŁUSZCZONE - KIEŁKI ZBOŻOWE - JOGURT - MELASA. Autor szczegółowo tłumaczy
wartość tych składników, obfitujących w witaminę B, która jego zdaniem ma decydujące
znaczenie w odżywianiu, objaśnia, dlaczego mleko w proszku i dlaczego odtłuszczone
(doświadczenia wykazały,
że w tym stanie najlepiej się je absorbuje, witaminy bowiem występują tu w najlepszym
układzie), a melasa — bo cukier rafinowany nie posiada witamin, zniszczonych przy oczysz-
czaniu, miód zaś je zawiera itd., itd.
Książka podaje dziesiątki przepisów na mieszanki owocowe i jarzynowe — które należy
spożywać w różnych kombinacjach, przeważnie na surowo i posiekane, zaprawiając je to
mlekiem w proszku, to drożdżami — następnie różne przykładowe menu codzienne itd.
Knock, jak pamiętamy, udał się z kolei do aptekarza. Po sukcesie książki doktora Hausera
okazało się, że nie ma w handlu dosyć melasy, mleko w proszku jest, ale tłuste, drożdże zaś
tylko wypiekowe — wilgotne, czego doktor nie zaleca itd. Wobec tego doktor Hauser
zmuszony był zacząć produkcję pięciu cudów żywnościowych. Ukazały się więc puszki ze
znakiem w kształcie litery V (marka profesora), z jego portretem i podpisem oraz
zastrzeżeniem: „Kiełki zbożowe — jedyne zatwierdzone przez doktora H". (we francuskiej
edycji to brzmi: Germes de bić — les seuls approuvćs par le Dr Gaylord Hauser). Doktor
zawarł także umowy z dostawcami marchewek, truskawek, melonów i innych
przewidzianych w jego programie produktów. W krótkim czasie Ameryka poddała się
dyktaturze żywnościowej Hausera. Jak to wygląda, można było się przekonać potem we
Francji: przy Champs-Elysćes otwarto restaurację „podającą wyłącznie menu według diet
profesora Hausera". Trzy dzienniki paryskie i jeden tygodnik dla kobiet rezerwują sobie
prawo „codziennego przepisu, doktora H.'\ W specjalnej rubryce i zamieszczają stałe „porady
żywnościowe dla naszych czytelników".
Nie ma dnia, by prasa nie przyniosła jakiegoś zdarzenia z kampanii profesora, ogarniającej
cały świat! Gwiazdy filmowe są na jego diecie i on ustala dla nich specjalne potrawy,
dostosowane do ich temperamentu i potrzeb. W dniu
3 czerwca 1951 roku w całej Anglii nie można było dostać kawałka wątroby, bo
poprzedniego dnia ukazał się artykuł Hausera: „60 proc. kobiet i 40 proc. dzieci czuje się ile z
braku witaminy B; by temu zapobiec, jedzcie wątróbkę!". 4 czerwca
—
doktor Colvert, lekarz akredytowany przy Kongresie Stanów Zjednoczonych, potępia
Hausera: „Wielu posłów choruje ostatnio, ponieważ spożyli za dużo siekanej marchwi na su-
rowo, według wskazówek profesora!" — itd., itd.
Po tryumfalnym zorganizowaniu spraw żołądkowych w krajach anglosaskich profesor
Hauser zjawił się na wiosnę 1951 roku w Paryżu. Doktryna jego została wyłożona w jednym
z największych magazynów popularnych, „Match", rozchodzącym się w nakładzie 350 000
egzemplarzy (tygodnik), redagowanym na wzór amerykański. W „Match" można było
oglądać całostronicowe obrazy, przedstawiające „doktora Hausera przy wzorowym obiedzie",
jak z miną skupioną i zagadkową siedzi przy stole zastawionym pięcioma cudownymi
potrawami. Doktor Hauser jest mężczyzną niestarym
—
ledwie przekroczył czterdziestkę — ma spojrzenie „uciekające" i nie śmieje się nigdy
— w czym przypomina Knocka. Doktor Hauser jednak, zmuszony do operowania nie na
prowincji, ale w stolicach świata, różni się od Knocka wyszukaną elegancją, co ma niemałe
znaczenie, jako że księżna de Noailles zasięga u niego porad, co podawać na five o'dock, by
zaproszonym gościom przysporzyć pięć lat życia.
Czy doktor ma rację? Wydawałoby się, że istnieje niezawodny środek sprawdzenia
doktora Hausera: zbadanie jego doktryny, opartej przecież na „najnowszych badaniach na-
uki". Okazało się jednak, że tutaj amerykański lekarz skorzystał z atutu Knocka, i to jednego
z najpotężniejszych, tego, który Jouvet podkreślił w swej interpretacji: niepewności,
dwuznaczności i niesprawdzalności zasady! Tak samo bowiem, jak nie ustalono drogą
naukową, w którym miejscu „kończy się" człowiek zdrowy, a „zaczyna" chory — dzięki
czemu paradoks Knocka: „Wszyscy pozornie zdrowi są ■w rzeczywistości chorzy", „Nie ma
ludzi zdrowych" nie może być od razu zdyskwalifikowany, ale najwyżej, jako wątpliwy,
odłożony ad acta do dalszej dyskusji — podobnie w dziedzinie dietetyki najwybitniejsze
autorytety laboratoryjne nie wychodzą poza hipotezy. Polemika w medycznych pismach fran-
cuskich nie dała rezultatu, który mógłby zorientować laika. Doktor Hauser został zrazu
gwałtownie zaatakowany, zaś jego cudowne pokarmy „zdemaskowane". Oto wyjątek z arty-
kułu francuskiego specjalisty: „Drożdże obfitują co prawda w witaminę B, ale badacze tego
składnika (Plimmer, Bigwo- od, Cowgill i inni) dotychczas nie doszli do porozumienia na
temat codziennej dozy witaminy B, niezbędnej dla organizmu. Jeśli idzie o B, jedni zalecają
200 jednostek (tak zwanych międzynarodowych), inni 300, jeszcze inni 750. Otóż pół
kilograma chleba francuskiego zawiera 127 jednostek; ta sama ilość wieprzowiny 1 486; funt
owoców 200 jednostek. Przeciętny Francuz spożywa więc wystarczającą ilość witaminy B, a
nawet więcej. Jeśli zaś idzie o drożdże, profesor Soll- mann ostrzega, że produkt ten może
spowodować groźne zaburzenia w trawieniu („Pharmacologie", s. 47. wyd. 1948). Na temat
mleka odduszczonego w proszku doktor Maurycy Lust w „Traitć de dićtćtique du nourisson"
pisze: „Produkt ten, dawniej zalecany, dziś wyszedł z użycia, bo w wypadkach alergii okazał
się nieskuteczny, może zaś spowodować niedomagania takie, jak xćrophtalmie. Jogurt
podawany przez Miecznikowa jako środek bakteriobójczy, oczyszczający jelita, w nowszych
pracach traktowany jest z wielką ostrożnością, na przykład Hutchinson stwierdza jego
«szkodliwość dla żołądka o pewnej nierównowadze w wydzielaniu kwasów, a takich jest
bardzo wiele*. I tak dalej... Specjalista, który przytacza te wszystkie opinie, wymienia
następnie około dwudziestu „hipotez nie potwierdzonych", które Hauser w swej książce
wymienia jako pewniki, i około
czterdziestu „błędów drobniejszych", że na przykład „witaminy A i E mogą zapobiec
powstawaniu raka, jak udowodniły doświadczenia na świnkach morskich" (przeciwnik
Hausera twierdzi, że nie udowodniły) itd.
Orientacja w tym lesie dyskusji przekracza możliwości nawet kogoś o przygotowaniu
laboratoryjnym, tym więcej że Hauser znalazł obrońców, co świadczy, iż na poruszone przez
niego tematy nawet w świecie fachowców nie wiadomo nic pewnego; czyta się więc z kolei,
w rozprawach autorów utytułowanych, że „jednakże jogurt posiada układ protein korzystny,
odmienny niż w innych pokarmach" — tu znów następują cytaty, ilości jednostek
witaminowych, przykłady kliniczne...
Ostatnie słowo w aferze doktora Hausera wypowiedziane zostało jednak nie przez lekarzy.
Premiera filmu Jouveta Knock, on le triomphe de la medecine zbiegła się przez przypadek z
najazdem doktora Hausera na Paryż, co dało powód do dziesiątków humorystycznych
porównań, przeciwko którym profesor Hauser publicznie protestował, ogłaszając w
dziennikach wieczornych swoje zamiary serio, konkludujące, że zestawianie go z „błazeńską
postacią" Knocka jest wysoce krzywdzące dla reprezentowanej przez niego misji. Wypadki te
nakłoniły przeszło osiemdziesięcioletniego wówczas Romains do aktu zemsty i w ten sposób
powstała książeczka Wyjątki z tajnej doktryny doktora Knocka.
Z
BMSTA
F
RANCJI
:
D
OKTOR
K
NOCK JEDZIE DO
N
OWEGO
J
ORKU
...
A
LE TYLKO W
LITERATURZE
Poznanie medycyny amerykańskiej, z którą kultura francuska zderza się po raz pierwszy na
tak szerokim froncie, pozwoliło wreszcie znaleźć właściwe ramy działania dla Knocka, który
wszakże nie był typem lekarza europejskiego i talent swój marnował w małej mieścinie...
Romains wie już, skąd wziął się Knock i gdzie zabłyśnie dla niego wspaniała przyszłość:
pana w tużurku odnajdujemy w Nowym Jorku
jako dyrektora olbrzymiego zakładu medycznego, wykładowcę bałwochwalczo wielbionego
przez tysiące studentów- H-medyków. Prelekcje jego jednak są zarezerwowane dla wy-
branych, książka zaś wyrażająca jego idee, opublikowana pół- potajemnie, krąży tylko wśród
lekarzy i farmaceutów. Zawarte w niej wskazówki stanowią monstrualną syntezę sprawy,
którą tu omawiamy: władzy medycyny nad społeczeństwami burżuazyjnymi z tej i tamtej
strony Ad antyku. „Nie należy pacjenta zbyt lekkomyślnie wyleczyć... Równowaga
organizmu domaga się choroby! Każdy człowiek winien mieć «swoją chorobę*, która ma dla
niego znaczenie podobne, jak mądra opozycja w dobrej demokracji. Usunąć chorobę — to
znaczy ustanowić dyktaturę zdrowia, kończącą się fatalnie. Dziesiątki milionów ludzi
umarło, ponieważ nieroztropnie wyleczono ich z choroby, której właśnie potrzebowali".
„Chorobę należy dostosować do budżetu pacjenta. Dobry lekarz w wyborze choroby
powinien wziąć pod uwagę zawód pacjenta, jego położenie rodzinne i zapasy oszczędności.
Niezbędne jest w interesie wszystkich, by każdy wybrał sobie jakąś dolegliwość i trzymał się
jej, jeśli zaś sam tego nie potrafi, lekarz powinien coś dla niego znaleźć". „W ten sposób z
wolna władza przejdzie w ręce medycyny, co jedynie może zbawić ludzkość. Świat
zagrożony jest dzisiaj przez «hiperenergicznych» polityków. Mamy na nich środki: do łóżka!
Gdy będą zmuszeni mierzyć temperaturę, nastanie pokój powszechny".
I Knock marzy: „W każdym kraju zastąpimy Parlament Najwyższą Radą Medyczną o władzy
dyktatorskiej... W razie oporu trzeba będzie wywołać nieszkodliwą epidemię, ale powszechną
i o pozorach groźnych. W tym celu przygotowujemy już hodowlę specjalnych mikrobów. Po
zwycięstwie stworzymy w narodach stałą ^obsesję medyczno-aptekarską». Obchody i
wielkie święta: Dzień Chininy... Święto Witamin... (na wiosnę, to będzie pasowało), Święto
Proszków od
Bólu Głowy, z wielkim spektaklem w Operze i Baletem Salicylowym... Opornych będziemy
likwidowali za pomocą środka przeciw śmierci; opracowałem już taki: anathanatol".
Wkrótce po wojnie żywo była dyskutowana teoria socjologa Davida Burnhama, który
twierdził, że w świecie przyszłości władza będzie należała nie do komunistów, kapitalistów
czy liberałów, lecz do techników rozporządzających wiedzą, która tylko dla nich jest
dostępna; wśród nich, siłą decydującą będzie medycyna. Burnham przewidywał, że
rywalizacja polityczna będzie wymagała rozbudowania techniki militarnej. W rezultacie
coraz bardziej będą potrzebni, a w rezultacie będą też coraz bardziej wpływowi specjaliści,
produkujący coraz bardziej skomplikowane bronie. Nie mogą się zaś oni obejść bez
fachowców od wszelakich innych dziedzin. W ten sposób powstanie klasa „menedżerów"
technicznych, którzy dojdą między sobą do porozumienia i będą w stanie przejąć rządy bez
względu na różnice ustrojowe. Ale nawet oni, w swoim gronie, będą musieli liczyć się z
lekarzami, od których będzie zależało życie każdego, od przeciętniaka do mistrza
elektrotechniki.
I tak oto ostatnie słowa tej pisaniny traktują o lęku i szacunku wobec medycyny. Może stało
się tak nie bez powodu, zważywszy na osobisty charakter tej książeczki: jej autor jest
sędziwy i prześladowany chorobami. Z tego względu odnoszę się jak najgrzeczniej do służby
zdrowia i pozwalam sobie zaproponować życzliwym Czytelnikom, którzy dobrnęli do końca,
by postępowali podobnie: w ten sposób, poddając się nieuniknionej konieczności
historycznej, ocalą to co już stary Jan Kochanowski uważał za najcenniejsze.
Z
AKOŃCZENIE
D
LACZEGO NIE UDAJĄ MI SIĘ INTERWENCJE
?
mo że od wielu lat jestem dziennikarzem, nie
mam
Szczęścia do interwencji, które przecież są ważną częścią działalności w tym zawodzie. A
przecież przygotowuję się starannie; gdy jednak dochodzi do decydującej rozmowy, wy-
pływa jakiś fakt, nie znany mi, który niszczy cały mój wysiłek.
Moi sąsiedzi, którzy są namiętnymi odbiorcami TV, zwrócili się do mnie, w przekonaniu, że
mam coś wspólnego z tą firmą, z życzeniem, bym przedstawił ich pretensję co do programów
dla osób źle słyszących, z tłumaczeniem posługującym się alfabetem gestów: blokują one na
długo kanał, powtarzając to, co już było, albo co właśnie idzie na sąsiednim kanale, co po-
chłania czas, zaś przecież w naszej TV nie ma go za dużo.
Udałem się więc do odpowiedniego kierownika, który przyjął mnie grzecznie i polecił podać
herbatę, po czym wygłosiłem co następuje: „Panie redaktorze, odzywają się głosy, że TV ma
braki w rozeznaniu potrzeb widzów. 1 tak np. traci się wiele godzin na dublowanie
programów, powtarzając je dla osób głuchoniemych; a przecież można by je nadawać, dajmy
na to, po północy: odbiorcy źle słyszący mogliby przystać na tę niedogodność, tym więcej że
ich odsetek jest
znikomy, w porównaniu z milionową publicznością, dla której każda minuta jest
wartościowa".
„Myli się pan zasadniczo — odpowiada mi na to redaktor — może dlatego, że spędzając
wiele czasu w lanie, nie ma pan kontaktu z życiem. Według naszych informacji, głucho-
niemych jest wyjątkowo wielu i jeszcze więcej, są głuchoniemi brzuchomówcy, dla których,
kto wie, może też trzeba będzie postarać się u nas o jakieś okienko. Proszę, opowiem panu,
co mi się wczoraj zdarzyło na linii kolejki Mielęcin- -Rozprza. W przedziale jedzie ze mną
młoda dziewczyna i starszy zażywny pan. Otóż słyszę nagle, wypowiedziane dźwięcznym
soczystym głosem: „Cóż za sympatyczna osóbka, szkoda że taka nietowarzyska". Rozglądam
się zdziwiony, bo nikt w przedziale ust nie otworzył, zaś w sąsiednim też nie było nikogo. Na
to nasza towarzyszka podróży zwraca się ostro do starszego pana: „Niech się pan nie wysila,
nic to panu nie da, bo jestem głuchoniema, i w ogóle proszę mnie nie zaczepiać". Starszy pan
wyglądał za zawstydzonego, spuścił smutno głowę i poszedł do innego wagonu. Zdziwiony
szalenie, zwracam się do dziewczyny: „Przepraszam, że ja z kolei panią nagabuję, ale nie
mogę się powstrzymać — co właściwie się stało?". „Ten pan, który wyszedł — odpowiada
mi owa panna — jest brzuchomówcą, zaś my głuchoniemi potrafimy czytać z ruchu ust".
„Ale jakim sposobem — ciągnę dalej — zrozumiała pani jego słowa, skoro przecież nie
poruszał ustami?". „Tak, ale ruszał fałdami brzucha, i po tym falowaniu zrozumiałam
dokładnie co mówił".
Osłupiałem, ale wypadek był tak ciekawy, że postanowiłem być do końca natrętny, i pytam
dalej:, Jak to jednak się dzieje, że pani, chociaż głuchoniema, potrafi przemawiać?". „Bo
widzi pan, ja również jestem brzuchomówczynią, i to co pan słyszy, pochodzi z tej
umiejętności, niezależnej od mojej głuchoniemoty". „Ale przecież pani prawidłowo porusza
ustami?" Dziewczyna zaśmiała się brzuchowo: „Po prostu, robię
to bezdźwięcznie, dostosowując kształt warg do odpowiednich sylab, bo nie chcę niepokoić
otoczenia, i żeby nie narażać się na nużące wyjaśnienia, takie na przykład, jakich teraz muszę
panu udzielać". „Widzi więc pan — ciągnął dalej redaktor — że nie można mieć zaufania do
powierzchownych wniosków, na jakich niestety opiera się pana interwencja. Co potwierdzają
też zamówione przez nas specjalne statystyki, które zaraz panu pokażę" — tu redaktor sięgnął
do szuflady, ale poprosiłem, by się już nie fatygował i wyszedłem bełkocząc o mojej winie za
stracony czas. Otóż z podobnymi sytuacjami mam ciągle do czynienia: spotykam
kierowników, dyrektorów i nawet raz czy dwa udało mi się wkręcić do ministra i zawsze
kończy się podobnie: przytoczone zostają fakty, o których nie słyszałem i okazuje się, że
istnieją niewątpliwe statystyki. To moje wieloletnie niedołęstwo w statusie dziennikarza
wprowadza mnie w taką frustrację, że myślę na stare lata o przekwalifikowaniu się: redakcja
„Polityki" ma otworzyć dział nekrologów, którym chętnie się zajmę w przekonaniu, że
nieboszczycy nie przytaczają nieznanych faktów.
M
OJA ANTOLOGIA EKSPERTYZ
BHędąc udręczony przez osoby mające prawo decydowa- nia, które jednak wygłaszają opinie
dla mnie wątpliwe, pocieszam się moralnie w ten sposób, że zbieram wypowiedzi wybitnych
specjalistów, które tak jakby się nie sprawdziły. Pozwolę sobie tutaj przytoczyć, w celu
mojego podreperowania się na duchu, parę deklaracji z tej antologii. Jej wielkim patronem
jest Szwejk z genialnej powieści Haszka, który na dzień przed wybuchem I wojny światowej
przewidywał, że Niemcy napadną na jego Austrię, której był obywatelem, ale spodziewał się,
że z pomocą Rosji i Francji ten podły atak uda się odeprzeć, co jednak niezupełnie zgadzało
się z póź» niejszym rozkładem sił, ale co zawsze czytam podniesiony na
duchu. Mam jeszcze w moich notatkach wypowiedź prof. Alberta Einsteina (tak jest) z 1932
r., w „Quarterly of Natu- ral Sciences", dosłownie jak następuje: „Nie ma najmniej' szego
powodu by przypuszczać, że uda się kiedykolwiek otrzymać jakiekolwiek praktyczne
wykorzystanie energii atomowej" (that nuclear energy ever be obtainable" — absolutnie
autentyczne). Wielki wynalazca Tomasz Edison powiedział w 1880 r.: „Gramofon nie ma
żadnej przyszłości handlowej" (cytuję za Księgą odkryć i podróży, wyd. Warszawa, M. Arct,
1928). Laureat Nobla lord Kelvin oświadczył w 1901 r.: „Promienie Roentgena jakoby
prześwietlające ciało, jest to po prostu mistyfikacja" (cytuję za książką The experts speak,
Cerf and Navasky, 1979). Henri Lćpine, dyrektor paryskiego Instytutu Patentów, oświadczył
w 1897 r.: „Wszystko co można było wynaleźć, zostało już wymyślone, i nie należy się
spodziewać żadnych więcej nowości" (cytuję za „Journal", Paul Lćautand, tom 3). Jednak
ukochaną dla mnie wypowiedzią, od której wprost nie mogę się oderwać, są ostatnie przed
zgonem słowa generała Johna B. Sedgwicka, który w czasie wojny domowej w USA w 1864
r. wyraził się jak następuje: „Te osły artylerzyści strony przeciwnej z takiej odległości nie
zdołają trafić nawet", ale nie zdążył dokończyć zdania, bo go już rąbnęło (w oryginale brzmi
to: The couldn't hit an elephant at this dis... — miało być „distance" — i tu generał przepadł,
cytuję za The Short History of USA, J. Schlesinger). Osobistą, drogą dla mnie opinią jest
wygłoszona do mnie w listopadzie 1958 r. przez ówczesnego redaktora „Polityki"
Mieczysława R Rakowskiego, o brzmieniu jak następuje: „wie pan, redaktorze Kałużyński,
pan to raczej powinien zostać prawnikiem".