Chlopcy Jakub Cwiek

background image

background image

background image

background image

Anelii, Kevinowi oraz wszystkim wiecznym dziewczynkom

i chłopcom urodzonym pierwszego czerwca


background image

Znalezione, nie kradzione

background image

background image

To był całkiem udany wieczór, dopóki nie zjawili się Grzybiarze.

Za pół godziny Tinka kończyła wyjątkowo spokojną zmianę, sprzątania
zostało raptem na kwadrans, a w kieszeni dżinsów szeleściły napiwki.
Tak właśnie, szeleściły, a nie dzwoniły, bo Ruscy szastali szmalem jak
nigdy. Wkrótce też miał wpaść Marek, żeby zabrać ją do Vulcano na
imprezę. Zaproponował to sam z siebie, bez męczenia przyniósł
kwiatek, obiecał, że wymyje motor… Coś czuła, że da mu dzisiaj, skoro
tak się chłopak stara. Zasłużył.

– Tinka! Siódemka! – ryknął z kuchni Dymitr.

Dziewczyna podskoczyła nerwowo. Nieważne, ile razy go

słyszała, zawsze reagowała tak samo. Miał rację jej świętej pamięci
ojciec, który zwykł mawiać: „Dymitr to złoty człowiek, ale cios ma jak
głos, a głos – jak salwa z Aurory”.

– Tinka!

– Już, już!

Wzięła z okienka talerz ze schabowym wielkości dwóch jej dłoni,

górą podsmażanych ziemniaków i kopą czerwonej kapusty.
Zastanawiała się przez moment, kto to właściwie zamówił, lecz połapała
się szybko – możliwości nie było zbyt wiele. Wyszła zza kontuaru.

Minęła siedzące pod oknem dziewczyny czekające w milczeniu na

zbłąkanego kierowcę. One też dostąpiły dziś łaskawości Ruskich, ale
nawet jeśli cieszyły się, że dzięki premii nie będą musiały stać przy
drodze po nocy, to nie dawały tego po sobie poznać. Wysoka i chuda
Marika o wydatnych ustach, śniada Natasza ze śladami po trądziku
widocznymi nawet spod grubej warstwy pudru, orientalnej urody Azja.
A może Asia? Czasami dawało się z nimi rozmawiać, czasami nawet
pożartować, zwykle jednak Tinka wolała ich unikać. Niby dawaniem
dupy za pieniądze nie można się zarazić, ale…

„Złym dziewczynom dzieją się czasem złe rzeczy”, powiedział

kiedyś Dymitr. Tinka wolała nie znajdować się wtedy w pobliżu i teraz
też, przechodząc obok, mimowolnie przyspieszyła kroku. Nie
zatrzymały jej.

– Co tam u ciebie, Tinka? – zawołał Grzech od Ikei.

Tak, właśnie Grzech, nie Grzesiek. Że niby takie dwuznaczne

i przez to inteligentne. Woził meble na Poznań i Szczecin, zawsze

background image

wpadał na barszcz i krokiety, bo jego stara „wszystko umi, ale barszcz
ma taki, że by ją posrało”. Był dziwny i trochę obleśny z tym swoim
tłustym zaczesem i szczeciniastym wąsem, ale Tinka nawet go lubiła.

– To samo, co zwykle, Grzechu – odparła. – Idę dzisiaj tańczyć.

– Z tym twoim? – skrzywił się kierowca. – Mówię ci, złotko, on

nie jest wart takiej lali jak ty. Spław go, póki ci jeszcze brzucha nie
zrobił.

Roześmiała się i puściła do Grzecha oko, a potem dużym łukiem

minęła stolik z Ruskimi, zajętymi jak co wieczór piciem wódki na
szklanki i graniem w karty.

Ludzie, o których myślała „Ruscy”, nie byli zawsze ci sami. Jedni

przyjeżdżali, inni właśnie ruszali w trasę, ale nawet gdyby nic nie
mówili, i tak dałoby się poznać ich po zachowaniu. Wchodzili jak do
siebie, rżnęli dziwki w kiblu, a potem siadali z rodakami do kart i wódki.
Niektórzy, jak ci dzisiaj, byli mili i mieli gest, ale zdarzali się też tacy ze
skłonnością do rozróby i macanek. Wtedy z kuchni wychodził wkurzony
Dymitr, co kończyło się dla awanturników krwią, szwami i pustym
portfelem. Kucharz nazywał tego rodzaju opłatę „szkodliwym”.

Tinka dotarła do stolika, przy którym siedział mężczyzna

w czarnym, obcisłym T-shircie, skórzanej kurtce, z czerwoną bandaną
wokół szyi. Jego jako jedynego na sali nie znała; całkiem możliwe, że
był U Wujaszka po raz pierwszy. Gdy podniósł głowę, by na nią
spojrzeć, dostrzegła na jego twarzy kilka niepokojąco wyglądających
blizn.

– Pan chciał schabowy, tak? – zapytała.

Skinął głową i wymownie spojrzał na zegarek. A potem na nią.

– Się musiał usmażyć. – Tinka wzruszyła ramionami. – Mogę dać

panu kompot za to, że pan czekał. W sensie: w gratisie.

Ponownie skinął głową, widocznie pasował mu taki układ. Sięgnął

do koszyka po plastikowe sztućce, opuścił głowę i w milczeniu zabrał
się do jedzenia. Sądząc po tym, jak wrzucał w siebie ziemniaki i kawałki
kotleta, musiał być naprawdę bardzo, bardzo głodny. Właściwie w ogóle
ich nie gryzł, tylko chaps i gulp, chaps i gulp… Wyglądało to z jednej
strony trochę obrzydliwe, z drugiej jednak było na swój sposób
fascynujące i Tinka zorientowała się naraz, że trudno jej oderwać od

background image

niego oczy.

Był młodszy, niż mogło się to wydawać na pierwszy rzut oka.

Dwadzieścia, może dwadzieścia dwa lata, blond włosy przycięte krótko,
po żołniersku – góra dłuższa, boki do skóry – twarz pociągła
z wyraźnymi kośćmi policzkowymi. Nos lekko skrzywiony, zgrubiały
u nasady, głęboko osadzone jasne oczy. Mężczyzna na swój sposób był
nawet przystojny, a blizny, zwłaszcza ta pionowa, jakby rozcinająca
lewe oko, dodawały mu niepokojącego uroku. Kark miał szeroki,
napięty, na kurtce Tinka zauważyła klubowe godło, z którego udało się
jej odczytać tylko kawałek napisu: „UBIENI CHŁO”. Resztę zasłaniało
oparcie krzesła.

Musiał wyczuć na sobie jej spojrzenie, bo przerwał posiłek, uniósł

głowę i wyszczerzył się do dziewczyny jak zadowolony z siebie
dzieciak. Była to tak pogodna i niespodziewana reakcja, że kelnerka
mimowolnie odpowiedziała uśmiechem.

Jakby tylko na to czekał. Otarł usta rękawem kurtki i odsunął się

na krześle. Nie przestając się szczerzyć, wskazał kciukiem na nią, potem
na swoje krocze i znowu na nią, po czym pytająco uniósł brwi.

Tinka westchnęła z rezygnacją.

– Nie, dzięki – mruknęła.

Wzruszył ramionami, co miało pewnie znaczyć: „OK, trudno”.

Przysunął się do stołu i wrócił do jedzenia.

Jego reakcja zdenerwowała Tinkę jeszcze bardziej. Mrucząc coś

pod nosem, ruszyła między stolikami, by jak najszybciej skryć się za
ladą. Była zła tym bardziej, że przez chwilę, krótką, ale intensywną,
motocyklista naprawdę się jej podobał. I nawet to, co zrobił, było na
swój sposób…

– Och, zamknij się – warknęła na własne myśli.

I wtedy właśnie zabrzmiał dzwonek nad drzwiami.

* * *


Musieli przyjść prosto z lasu, pomyślała, przyglądając się

wchodzącym. Przyjść, bo inaczej usłyszałaby silnik albo przynajmniej

background image

trzask zamykanych drzwi samochodu. Była wyczulona na te dźwięki,
odkąd Dymitr obkleił okno reklamą i przestała widzieć, co się dzieje na
parkingu. Zwłaszcza pod koniec zmiany usłyszałaby każdy szmer
dochodzący z zewnątrz.

Jeszcze zanim usiedli, policzyła ich szybko, żeby przekazać

wiadomość Dymitrowi. Kucharz, przyzwyczajony do pracy w barze na
odludziu, lubił wiedzieć „ot, tak, na wszelki słuczaj”, ilu i jakich
klientów ma w lokalu.

– Pięciu, chyba grzybiarze – powiedziała do okienka.

Po chwili zorientowała się, że nie mieli przecież żadnych

koszyków czy plecaków. Cóż innego jednak mogliby robić w lesie taki
kawał od wioski?

– Mhm – mruknął tylko Dymitr.

Złapała za notes, poprawiła fartuszek i ruszyła do nowych

klientów. Idąc, rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę motocyklisty, ale
ten zwiesił głowę i wpatrywał się w swój pusty talerz. Zrobiło mu się
głupio po tym, jak się zachował? Miała nadzieję, że tak, bo naprawdę
wyglądał całkiem fajnie i szkoda, gdyby był tylko kolejnym dupkiem na
drodze. I bez tego było ich mrowie.

Podeszła do stolika nowych klientów, przewróciła kartkę

w notesie, kliknęła długopisem.

– Co podać? – zapytała.

Dopiero wtedy uniosła głowę znad kartki i przyjrzała się gościom

uważniej. Poczuła ukłucie niepokoju. A może strachu?

Coś było z tymi ludźmi nie tak. Żaden z nich nie wyglądał jak

grzybiarz ani w ogóle ktoś, kto znalazłby się w lesie z własnej
nieprzymuszonej woli. Trudno było ich też nazwać dopasowaną
kompanią: prosiak w golfie, monter, szpakowaty garniak i dwóch
dresów. Mogliby się niby spotkać U Wujaszka – takie właśnie są bary na
odludziu – ale raczej nie przyszliby razem i nie zajęliby jednego stolika,
prawda?

Ci przyszli, Tinka skarciła się w myślach. A ty masz zebrać od

nich zamówienia, a potem podać im żarcie, przebrać się i poczekać na
Marka. Za dużo główkujesz, dziewczyno. Stanowczo za dużo!

– Czy już się panowie zdecy… – zaczęła, ale wtedy Prosiak

background image

spojrzał na nią i przechylił głowę jak sroka.

– Mięso? – zapytał. – Macie jakieś mięso?

Przez moment Tince wydawało się, że jego oczy są zupełnie

czarne, a zęby to dwa rzędy pożółkłych, naostrzonych palików.
Wszystko to jednak minęło, ledwie mrugnęła. Wzięła więc głęboki
oddech i spróbowała się uśmiechnąć. To tylko zmęczenie, wmawiała
sobie. Ale przecież jeszcze tylko chwila, potem koniec zmiany, Marek
i…

– Został jeszcze schabowy – zaczęła wyliczać – filet z kurczaka,

golonka, ale na nią trzeba czekać…

– Nie chcemy czekać – stwierdził Monter i oblizał się powoli,

przymykając przy tym oczy. – Chcemy mięso. Teraz.

Tinka marzyła jedynie o tym, by odwrócić się na pięcie i pognać

za blat. Nieważne, czy wcześniej tylko jej się zdawało, czy nie, w tych
typach było coś przerażającego. Tak różni, wcale ze sobą nie
rozmawiali, tylko patrzyli, przyglądali się jej uważnie, a ich źrenice
z każdą chwilą wyglądały na większe i większe. Miała wrażenie, że
jeszcze chwila i zmienią się w szklane paciorki jak u przerażających
porcelanowych lalek cioci Natalii, tych, które przyglądały ci się nawet
wtedy, gdy spałeś, i wciąż myślały, jak…

Potrząsnęła głową. Skup się! Przyjmij zamówienie, a potem

będziesz mogła pójść do domu. Nie do Vulcano, już odechciało się jej
tańców, Marka i zalotów. Do domu, prosto do swojego pokoju, pod
własną kołdrę. Z dala od tych dziwnych ludzi.

– Dobrze. – Zapisała coś w notesie, bez znaczenia, szlaczek. –

Zobaczę, co się da przygotować najszybciej.

– Nie przygotować – powiedział szpakowaty. – Po prostu

przynieść. Mięso. Dla wszystkich to samo. Nic do picia. Zapłacimy
gotówką. Dziękuję.

Jak robot, pomyślała Tinka. Albo ktoś, kto za wszelką cenę chce

udawać, że jest normalnym, zwyczajnym człowiekiem.
W rzeczywistości to uciekinierzy z wariatkowa, którzy zatrzymali
przypadkowe samochody, pozabijali kierowców, a potem przebrali się…
Dość! Jeszcze jeden głęboki oddech, uśmiech i w tył zwrot. A w domu
koniec z chorymi filmami o psycholach, bo to siada na wyobraźnię!

background image

Podziękowała za zamówienie, odwróciła się i rozejrzała po sali.

Ruscy i Grzech nawet nie zwrócili uwagi na nowych, dziwki za to wręcz
przeciwnie. Zwłaszcza Marika wyglądała, jakby tylko czekała, aż
kelnerka odejdzie od stołu, by mogła zapolować. Pewnie na
Szpakowatego. Tinka ani myślała jej w tym przeszkadzać, o ile
oczywiście dziwka zdąży, zanim Dymitr ich wszystkich stąd wyrzuci.
Nie przygotować…? Czy on chciał, żeby dać im surowe mięso? Jezu!

Mimowolnie zerknęła w stronę motocyklisty i dostrzegła, że ten

wciąż gapi się w swój talerz i tylko ukradkiem zerka co jakiś czas. Na
krótki moment ich spojrzenia się spotkały, a wtedy przywołał ją
nerwowym ruchem głowy.

Podeszła na nieco drżących nogach.

– Smakowało? – zapytała, widząc stojący przed nim pusty talerz.

Niektórzy wybierali ten właśnie moment – tuż po posiłku – na

złożenie reklamacji i chyba miała nadzieję, że to jeden z tych głupich
przypadków, bo to byłoby takie… normalne? Zwyczajne? Zupełnie
niepodobne do tego, czego doświadczyła przed momentem, a czego nie
potrafiła nawet ogarnąć. Bo przecież w zasadzie nic się nie wydarzyło.
Nic się nie stało, a mimo to trzęsła się jak w febrze.

Motocyklista jednak nie zamierzał składać reklamacji. Przyłożył

palec do ust, a potem brodą wskazał na piątkę z lasu. Następnie sięgnął
po sól, rozsypał ją na stole i napisał palcem:

– TYLNE WYJŚCIE?

Czyżbyś ich znał? – pomyślała Tinka. Im też pokazywałeś coś

głupiego? A może ochlapałeś ich wodą z kałuży, gdy szli tu po swoje…
mięso.

Wzdrygnęła się na samo wspomnienie głosu Prosiaka. Zerknęła

w stronę stolika, przy którym siedzieli nieznajomi, a potem w kierunku
okienka, za którym krył się Dymitr. Wielki Dymitr ze swoim tasakiem
i „wypierdalaj” szorstkim i zimnym jak syberyjskie mrozy.

Motocyklista zamazał napis i skreślił kolejne koślawe litery:

– ZAPŁACĘ.

A potem z kieszeni wyciągnął zwitek stówek. Zamachał nim

i wcisnął dziewczynie do ręki. Gruby zwitek, mógłby spokojnie być
ceną za czyjeś życie. Ta myśl napełniła ją prawdziwym przerażeniem.

background image

Kim oni wszyscy są?!

Zważyła pieniądze w ręce i jeszcze raz zerknęła w stronę

Grzybiarzy. Tak jak podejrzewała, przy Szpakowatym stała już Marika
i próbowała roztaczać swe kurwie uroki. Na razie bez większego
powodzenia, ale przynajmniej skutecznie odwracała ich uwagę. Oby na
dość długo.

– Chodź – szepnęła Tinka do motocyklisty.

Posłusznie wstał i podążył za nią.

Zrobili mały łuk, minęli kilka pustych stolików i już, już mieli

wejść za ladę, gdy nagle od stolika Grzybiarzy dobiegł ich przeraźliwy
wrzask Mariki.

* * *


To nie mogło się dziać naprawdę! Trudno jednak było nie wierzyć

własnym oczom i uszom. Bo przecież Tinka tam była, słyszała wrzask
i widziała, jak Szpakowaty wgryza się w pierś dziwki i szarpie ją
zębami.

Marika próbowała się uwolnić, ale tylko przez moment, bo zaraz

potem naskoczył na nią jeden z Dresów, rozdziawił gębę pełną ostrych
jak paliki zębów i wpił się w jej szyję. Niemal w tej samej chwili jego
kompan doskoczył do dziewczyny, również gryząc i szarpiąc. We trzech
wyrywali z jej ciała krwawe ochłapy.

Wszystko to trwało ledwie chwilę, tak krótką, że nikt – ani Natasza

z Azją, ani Grzech czy Ruscy – nie zdążył nawet wstać. Wystarczająco
jednak długą, by ładną dziewczynę, jaką jeszcze przed chwilą była
Marika, zmienić w zalane krwią zwłoki, podrygujące w ostatnich
spazmach. By zmienić ją w…

Mięso, pomyślała Tinka i zgięła się w pół. Struga ciepłych

wymiocin poleciała na podłogę, obryzgując jej nogi. Poczuła dreszcz
przechodzący przez całe ciało, kolana się pod nią ugięły. Miała
wrażenie, że zaraz upadnie, ale na szczęście udało jej się oprzeć o blat
i utrzymać równowagę.

Nie chciała patrzeć, ale mimo to odruchowo zerknęła w stronę

background image

Grzybiarzy. Jak ten Morfeusz czy jak mu tam było, ten z mitów, co
poszedł po żonę do piekła. Zwyczajnie nie mogła się powstrzymać.
I tak, teraz już bez wątpienia wszyscy mieli oczy czarne jak szklane
paciorki, a spomiędzy rozciągniętych w uśmiechach warg wystawały im
zaostrzone paliki zębów. Co gorsza, dwóch właśnie wpatrywało się
w nią i jej towarzysza.

– Dymitr? – zawołała.

Wtedy zaatakowali. Byli szybcy, niesamowicie szybcy, a do tego

zwinni jak zwierzęta. Z ich ostrych jak szpikulce kłów kapała ślina,
języki błądziły po bladych wargach, a w oczach czaiły się głód i…
rozbawienie? Przerażona Tinka nie potrafiła tego stwierdzić.

– Dymitr! – krzyknęła raz jeszcze.

Drzwi od zaplecza odskoczyły z impetem, a w progu pojawił się

wielki, łysy wąsacz w białym fartuchu, spod którego wyzierała pasiasta
koszulka. W rękach trzymał myśliwską dwururkę.

Dymitr potrzebował ledwie chwili, by ocenić sytuację – dostrzec

zalaną krwią dziwkę i dwóch akrobatów pędzących po stołach w stronę
Tinki i motocyklisty. Złożył się do strzału i pociągnął za spust.

Rozległ się huk. Głowa Montera rozprysła się niczym zgniły

arbuz. Ciało drgnęło jeszcze w kilku nerwowych skurczach. Zanim
znieruchomiało, padł kolejny strzał, który w podobny sposób rozłożył
Prosiaka.

Tinka zamarła w bezruchu. Niezdolna do odwrócenia głowy

patrzyła na leżące na stolikach zwłoki z mieszaniną obrzydzenia
i niezwykłej, nieznanej jej dotąd fascynacji. Nie wiedziała wcześniej, że
z ciał zaraz po śmierci unosi się dym, zupełnie jakby dusza uciekała ku
niebu. Nie miała też pojęcia, że zaraz potem zwłoki zapadają się
w sobie, a ciało drga w konwulsjach, jakby kłębiło się w nim mnóstwo
małych stworzeń…

Ktoś mocno, boleśnie złapał ją za rękę i pociągnął w stronę

zaplecza. Motocyklista. Nie opierała się, miała wrażenie, że nawet
gdyby teraz chciała, nie byłaby w stanie. Jej oczy rejestrowały obojętnie
ożywionych nagle Ruskich, którzy rzucili się na pozostałych Grzybiarzy
z tulipanami z butelek. Do jej uszu docierały wrzaski Nataszy i Azji,
a także rechot Szpakowatego i mlaskanie Dresów. Nie myślała o tym, co

background image

widzi, nie zastanawiała się, jak to wszystko jest w ogóle możliwe i czy
będzie w stanie dzisiaj zasnąć. Przestała się nawet bać. „Reset”,
powiedziałby Marek, jej Marek, z którym miała iść dziś na tańce. Jej
mózg się zresetował.

Minęli Dymitra, który właśnie przeładowywał złamaną wpół

dwururkę, i wbiegli na zaplecze. Wtedy Tinka obejrzała się po raz
ostatni.

Zobaczyła szczury. A potem drzwi się zamknęły.

* * *


Wrzaski, piski i wystrzały docierały teraz do niej jak przez mgłę.

Motocyklista przeciągnął ją przez całe zaplecze, zatrzymał się dopiero
przy drzwiach na podwórze, gdzie z haka na ścianie ściągnął pęk kluczy.
Pokazał go Tince, ale dziewczyna nie była w stanie wskazać, który jest
właściwy, więc wściekły cisnął pęk w głąb kuchni i otworzył drzwi
kopnięciem. Wypchnął kelnerkę na zewnątrz.

Zatoczyła się, potykając na jednym z trzech koślawych schodków,

ale utrzymała równowagę. Zimne, wieczorne powietrze przyprawiało
o gęsią skórkę, ale również przyjemnie chłodziło i koiło piekące od
wymiocin gardło. Żyła, to było teraz najważniejsze. Żyła!

Za jej plecami motocyklista blokował drzwi za pomocą starej,

dębowej kłody. To był kawał drewna – Dymitr siedział na nim, gdy
wychodził zapalić te swoje cuchnące papierosy bez filtra – a mimo to jej
nowy towarzysz podniósł kłodę bez trudu i oparł o drzwi, tak by nikt nie
poszedł ich śladem.

To się nie zdarzy, chciała powiedzieć Tinka, musieliby przejść

przez Dymitra. Ale zmilczała, bo nagle przestała być tego taka pewna.

Motocyklista otrzepał ręce i podszedł do kelnerki.

Bezceremonialnie sięgnął do jej fartucha i wyjął z niego notes
i długopis. Skinął głową, dając jej znak, by podążyła za nim.

Obeszli budynek, zatrzymując się przy jednej z wielkich ruskich

ciężarówek. Tinka zastanawiała się, dlaczego tu, dlaczego nie idą prosto

background image

do jego motoru – wielkiej czarnej maszyny z kierownicą jak rogi bawołu
i przednim kołem wysuniętym daleko do przodu. Dlaczego nie wsiądą
na niego i nie sprowadzą pomocy, zanim Dymitrowi zabraknie pocisków
albo zanim te szczury…

Z całej siły uderzyła się w twarz.

– Tam nie było szczurów! – wycedziła.

Ale wtedy motocyklista spojrzał na nią i smętnie pokiwał głową.

„Niestety były”, mówił ten gest. „Nadal są”. Podał jej notes.

Spojrzała na pierwszą kartkę i dziwaczny obrazek przedstawiający

coś jakby krzyż w kółku i gwiazdkę w prawej górnej ćwiartce. Nigdy
wcześniej nie widziała tego znaku i z niczym jej się nie kojarzył. Zanim
jednak zdążyła o cokolwiek zapytać, motocyklista znowu zabrał jej
notes.

– NARYSUJ – napisał.

Wskazał wysypany żwirem parking, po czym schylił się po wielki

kamień i skoczył ku drzwiom do szoferki najbliższej z ciężarówek.

Tinka wzięła kilka głębokich oddechów. Nie myśl, nakazała sobie.

Nie myśl, tylko rób, co ci mówią, dobrze i szybko, a może uda ci się
ściągnąć pomoc i uratować Dymitra. Już!

Wybiegła na środek parkingu, starając się w ogóle nie patrzeć

w stronę baru. Wielkie okno było całkowicie zasłonięte reklamami, więc
i tak niczego by nie dojrzała, ale bała się, bała… szczurów? Idącej ku
niej, zalanej krwią Mariki? Grzybiarzy z oczami jak paciorki i zębami…

– Stul swą jebaną w pierdolony chuj mordę! – wrzasnęła

i wymierzyła sobie jeszcze jeden siarczysty policzek dla otrzeźwienia.

Za jej plecami ryknął silnik ciężarówki, ale się nie odwróciła.

Zaczęła rysować.

Najpierw krzyżyk. To było proste. Potem dwa razy próbowała

zamknąć go w kółku. Wreszcie gwiazdka. Ledwie skończyła, podbiegł
do niej motocyklista. Dopiero wtedy odważyła się obejrzeć i dostrzegła,
że zaparkował ciężarówkę tak, by zablokować nią okno i główne
wyjście. Zapamiętał, że drzwi otwierają się na zewnątrz, czy po prostu
miał fart?

Przyjrzał się uważnie rysunkowi i pokiwał głową z aprobatą.

Potem przykucnął, z buta wyciągnął krótki, wąski nóż, a zza skarpetki –

background image

maleńki woreczek białego proszku.

Diler, jęknęła w myślach Tinka. Absurdalnie, zważywszy na

okoliczności.

Otworzył woreczek i niemal całą jego zawartość wysypał na

gwiazdkę. Następnie naciął rękę nożem i pozwolił, by jego krew
zmieszała się z proszkiem.

Nie śmiała pytać. Zresztą nie zdążyłaby, bo ledwie na ziemię

upadła czwarta kropla, motocyklista poderwał się z klęczek, złapał
dziewczynę w pasie i odsunął ją od kręgu.

W samą porę. Nad symbolem nagle zafalowało powietrze, a potem

trzasnęło elektryczne wyładowanie, które na moment oślepiło Tinkę,
a jej włosy natychmiast postawiło na baczność. Zaraz potem rozległ się
niski, przepełniony dziecięcą pretensją głos:

– No żeż paciorek w dupie, Milczek! Musiałeś teraz, kiedy leję?

* * *


Mężczyzna w kręgu był i nie był podobny do motocyklisty.

Był, bo miał na sobie niemal identyczny strój i twarz poznaczoną

bliznami odcinającymi się sinym blaskiem w świetle pobliskiej latarni.
Gdy się szczerzył w głupim uśmiechu, prezentował ten sam grymas,
który zafundował Tince jej obecny towarzysz, jeszcze jako klient U
Wujaszka.

Nie był, bo miał blisko dwa metry wzrostu, gęstą, rudą brodę

i długie, kręcone włosy związane w koński ogon. No i mówił. To też
była wielka, zasadnicza wręcz różnica.

– Lepiej, żeby to było coś ważnego, Milczek – mruczał olbrzym,

dopinając rozporek. – Jak ona się dowie, że zmarnowałeś towar, bo
zabrakło ci paliwa, to wiesz co i z czego ci powyrywa. Rzecz jasna, jeśli
ja nie zrobię tego…

Przerwał, gdy Milczek zamachał rękami, wykonując serię gestów.

Olbrzym skrzywił się, splunął.

– Kurwa! – warknął. – Kurwa! Kurwa! Kurwa! Ilu?

Milczek pokazał pięć palców. A potem coś zamigał i pokazał

background image

ósemkę. A potem zamachał dłonią, jakby chciał powiedzieć „mniej
więcej”. Tinka domyśliła się, że ta druga liczba dotyczyła pozostałych.
Nie pomyliła się.

– I wszystkich masz, tak? Nikt i nic nie przelazło?

Milczek pokiwał głową, a potem wskazał na Tinkę. „Tylko ona”,

mówił ten gest.

Dopiero wtedy olbrzym zwrócił uwagę na kelnerkę. Zmierzył ją

wzrokiem z góry na dół, na chwilę zatrzymując się na drobnym biuście.
Gdy spojrzał jej w twarz, uśmiechał się jak dobrotliwy, rudy Mikołaj.

– Powiedz mi, piękna – zaczął ciepłym, niskim głosem. – Pewnie

masz tam kogoś, kogo chciałabyś uratować, prawda? Kogoś bliskiego?

Tinka pomyślała o Dymitrze i pokiwała energicznie głową.

Olbrzym westchnął.

– Tak myślałem – mruknął.

Jedną ręką rozpiął pasek spodni, a drugą błyskawicznie pochwycił

dziewczynę za nadgarstek i mocnym uściskiem zmusił ją, by uklęknęła.

Ból i narastająca bezsilność sprawiły, że Tinka poczuła, jak łzy

napływają jej do oczu. Odwróciła głowę w poszukiwaniu Milczka,
licząc, że jej pomoże, ale on tylko rozłożył ręce. „Co ja mogę?”, mówił
ten gest. A może: „Taki jest los ładnych dziewczyn zostawionych na
pastwę motocyklistów”.

Tymczasem olbrzym zdjął już pasek i owinął nim Tinkę tak, że

przycisnął jej ręce do tułowia. Zacisnął mocno, a na koniec ściągnął
z szyi bandanę, czymś ją pokropił i wepchnął Tince głęboko do ust.

– Ha! Mam cię – powiedział wyraźnie zadowolony z siebie. –

Przyznaj, nie tego się spodziewałaś, prawda? Siedź tu teraz grzecznie,
a my pójdziemy dopierdolić przybłędom. I ich nowemu mięsku też,
niestety. Sorry.

Odwrócił się, a wtedy zobaczyła wreszcie, co obaj – olbrzym

i Milczek – mają na plecach swych skórzanych kurtek. Napis, który
wcześniej udało jej się częściowo odczytać, brzmiał w całości:
„ZAGUBIENI CHŁOPCY”. Pod nim widniał roztrzaskany zegarek
cebula, a na samym dole napis: „NIBYLANDIA”.

To zupełnie jak z tej bajki… – zdążyła pomyśleć, a potem osunęła

się nieprzytomna na żwir.

background image

* * *


Obudził ją kręcący w nosie zapach dymu i wszechobecny żar.

Musiała tak leżeć dłuższą chwilę, bo czuła się, jakby za długo siedziała
przy ognisku. Twarz paliła ją żywym ogniem, do policzka przykleiły się
zlepione w strąki włosy, wargi i język wyschły na wiór. Zalepione oczy
za nic nie dawały się otworzyć.

Pociągnęła nosem i skrzywiła się, gdy poczuła obrzydliwą

mieszankę smrodów: spalonego mięsa, topionego plastiku oraz,
najbardziej niepokojącą, woń benzyny. Gdy była mała, lubiła ten
zapach, teraz to on z całej mieszanki najbardziej przyprawiał ją
o mdłości. Był taki… metalicznie słodko-słony. Jak krówka ciągutka
zmieszana z krwią i rozciągnięta na cynfolii. Jak…

– Nieważne – szepnęła ledwie słyszalnie. – Nieważne.

Spróbowała wstać, była jednak spętana grubym skórzanym

paskiem tuż nad linią bioder. Jej ręce ciasno przylegały do tułowia
i jedyne, co mogła robić, to rzucać się na żwirze jak wyciągnięta z wody
ryba. Drobne kamyczki wbijały się wówczas w ciało, raniły dłonie,
wdzierały pod fartuch i do spodni. Nie osiągnęła nic prócz bólu, więc
przestała, zastanawiając się, kto i dlaczego ją spętał. I gdzie właściwie
jest. I dlaczego. I co się z nią teraz…

Rozległ się huk i niemal jednocześnie głośny, przeszywający pisk.

I to właśnie ów dźwięk i towarzyszący mu strach sprawiły, że Tince
wreszcie udało się otworzyć oczy.

– Patrz, Milczek, obudziła się królewna – zawołał stojący nad nią

rudobrody olbrzym w skórzanej kurtce. – Najwyższa pora, bo mi już bez
tego paska gacie, kurwa, lecą.

W lewej ręce trzymał dubeltówkę z oberżniętą lufą, niemal

dokładnie taką samą, jak… jak… Tinka nie potrafiła sobie przypomnieć,
kto miał taką właśnie broń, zdawało jej się jednak, że był to ktoś dla niej
ważny.

– Gdzie… Gdzie ja jestem? – wychrypiała.

Olbrzym roześmiał się rubasznie.

background image

– W piekle, maleńka. Ale za to w doborowym towarzystwie.

Uniósł wyżej lewą rękę i nacisnął spust. Znowu rozległ się huk

i ten sam wysoki pisk, od którego włosy stawały dęba.

Tinka przekręciła się na żwirze, chcąc poznać cel olbrzyma,

i wtedy jej oczom ukazał się płonący przydrożny bar. Zwykła buda,
jakich wiele na każdej trasie w kraju, z tych lepszych, bo murowana, ale
oczywiście z nieodłączną – teraz sczerniałą – reklamą coca-coli na
szybie, z anteną satelitarną na dachu i rzędem małych kominów nad
kuchnią. Tuż przy drzwiach płonęła wielka ciężarówka z przyczepą,
było jednak zbyt gorąco, za daleko i z pewnością za późno, by można
stwierdzić na pewno, co zapaliło się pierwsze. Zresztą jakie to miało
teraz znaczenie?

Rozległ się kolejny huk, a potem pisk, tym razem z innej strony.

Tinka uniosła głowę i wtedy dostrzegła, że był jeszcze jeden mężczyzna.
Podobnie jak olbrzym miał na sobie skórzaną kurtkę ze znakiem zegara
na plecach. „Zagubieni chłopcy”, głosił napis nad godłem. „Nibylandia”,
mówił ten pod nim. Tinka była pewna, że już to kiedyś widziała.

Po raz kolejny rozległ się wystrzał, a potem tubalny głos olbrzyma:

– Dobra, Milczek. Koniec. Więcej nie ukręcimy, bo albo zwiały

w las, albo pluskają się już cholery w rajskim kanale. Szkoda naboi.

Drugi mężczyzna skinął głową, opuścił broń i bez słowa ruszył

w stronę stojącego nieopodal motoru.

Oczywiście, że bez słowa, skarciła się w myślach Tinka. Pewnie

dlatego nazywa się Milczek.

Olbrzym podszedł do niej. Prawą ręką złapał za dekolt fartuszka

i podniósł ją na nogi, lewą rozpiął pętający ją pasek. A potem przyjrzał
się Tince uważnie.

– Kurde, ładniutka jesteś, księżniczko – stwierdził. – Aż by się

chciało zapytać, co taka ładna dziewczyna robi z facetem takim jak
Milczek.

Pokręcił głową i westchnął, całkiem dobrze udając żal.

– Ale pewnie nie pamiętasz, co nie? Powiedz, pamiętasz?

Pokręciła głową. Chciała też wzruszyć ramionami, te jednak miała

tak odrętwiałe, że nie odważyła się spróbować.

– No dobra, ale skoro nie pamiętasz – ciągnął olbrzym zupełnie

background image

niezrażony jej milczeniem – to mogę powiedzieć, że cię znalazłem,
prawda? A wiesz, co mówią: znalezione nie kradzione.

Tinka nie odpowiedziała. Patrzyła tylko na wielkoluda,

zastanawiając się, kim jest, skąd się tu wziął i dlaczego jeszcze przed
chwilą była spętana jego paskiem. Oczywiście nawet gdyby była
w stanie, nie zadałaby głośno żadnego z tych pytań. Może i nie
pamiętała zbyt wiele, ale przecież nie była głupia.

W międzyczasie dołączył do nich drugi z mężczyzn. Nie miał

broni, najwyraźniej zostawił ją przy motorze, ale trzymał w ręku patyk
z nabitymi nań resztkami szczura. Szczerzył się głupkowato i zerkał to
na szczura, to znów na Tinkę, jakby pytał, czy jest głodna.

Dziewczyna zmarszczyła brwi. Była pewna, że już kiedyś widziała

tego mężczyznę, ten głupkowaty uśmiech i to, jak wodzi oczami od niej
do…

– Cholera! – wycharczała.

– O tak – zgodził się olbrzym. – Cholera jak kurwa mać! Trzeba

zawiadomić szefową, że znowu się zjebało. Dawaj kluczyki, Milczek.

Uśmiech w jednej chwili zniknął z twarzy drugiego nieznajomego,

zastąpiony gniewnym grymasem. Mężczyzna zamigał coś gwałtownie
wolną ręką.

– Nie spierdalaj, tylko dawaj. – Olbrzym pozostał niewzruszony. –

Ściągnąłeś mnie na to jebane pustkowie, robotę z tobą robię, ale stać tu,
kurwa, nie będę. I tak mnie czeka potem szukanie mojej pani
w szczerym polu na końcu świata.

Milczek cisnął na bok patyk i zamigał jeszcze gwałtowniej. Raz

czy drugi prawie uderzył Tinkę, a po jego twarzy widać było, że jest
naprawdę wściekły.

Na rudobrodym gesty towarzysza wciąż jednak nie robiły

wrażenia. Odczekał, aż tamten skończy swą niemą tyradę. Potem olał
propozycję kompromisu. Był za wielki na kompromisy i dobrze o tym
wiedział.

– Sam jesteś, kurwa, marynarz – stwierdził. – Dawaj kluczyki, bo

tak cię załatwię, że będziesz milczał falsetem.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, aż w końcu Milczek

zrezygnowany machnął ręką i sięgnął do kieszeni.

background image

– Bardzo dobrze. – Olbrzym skinął głową. – Masz tu spluwę, masz

drugą. Idź i poszukaj źródła. A ja zabiorę nową koleżankę do reszty
i wpadniemy tu za chwilę całą zgrają. Gra?

Milczek wskazał ręką na udo olbrzyma, ale tamten tylko pokręcił

głową.

– Nie, nie dam ci mojego noża. Trzeba było nie gubić swojego –

powiedział.

Złapał Tinkę za ramię i delikatnie, acz stanowczo pchnął ją

w stronę motoru.

– Mam nadzieję, że lubisz wiatr we włosach, mała? Bo kawałek się

przejedziemy.

Wyprzedził ją, wsiadł na motor, złożył stopkę i poklepał miejsce

przed sobą. Jednocześnie lewą ręką sięgnął do kieszeni i wyjął mały
przezroczysty woreczek z białym proszkiem.

Diler, jęknęła w myślach Tinka. Echem w jej głowie odezwało się

to dziwne uczucie, którego nazwa brzmiała z francuska.

Tymczasem olbrzym otworzył woreczek, przystawił do wielkiego

nosa i wciągnął niemal połowę zawartości do jednej dziurki. Otarł
przyprószone pyłem wąsy i jeszcze raz poklepał siedzenie przed sobą.

– A przy okazji, bo przecież się nie znamy. Jestem Kędzior.

– Tinka – odparła mimowolnie.

– Wsiadaj, Tinka. I lepiej zamknij oczy.

Wahała się, ale tylko przez moment. Przecież i tak nie miała

wyboru.

* * *


Tinka lubiła motocykle. Lubiła to, jak przyjemnie, podniecająco

pod nią wibrowały, jak mruczały cicho na jałowym biegu niczym
ogromne leniwe kociaki przeciągające się na słońcu. Zawsze nabierała
się na ten senny moment, mówiła, że to jej wystarczy, ale wiedziała, że
to bzdura, bo potem było jeszcze lepiej. Zryw i nagłe przyspieszenie,
zimny podmuch, przeszywający całe ciało po czubki palców, przegięcie
na bok przy wejściu w pierwszy zakręt z prędkością zredukowaną tylko

background image

tyle, ile to naprawdę konieczne. To wtedy twój błędnik szaleje,
wrzeszczy: „Upadniesz, upadniesz, zabijemy się!”. A potem żyjesz
dalej.

Czy to prawda? – pomyślała. To rzeczywiście moje wspomnienie

czy właśnie to sobie wymyśliłam?

Wyjechali właśnie na drogę, zostawiając za sobą żwirowy parking,

Milczka i resztki płonącego baru. Kędzior posadził ją przed sobą
bokiem, zamknął w klatce z szerokiej piersi i ogromnych przedramion.
Przed sobą miała stalowej barwy kierownicę wygiętą w bawole rogi,
a dalej snop światła robiący wyłom w ciemności. Motor pod nią
wibrował przyjemnie aż do omdlenia…

– Dobra, dziunia – zawołał do niej olbrzym – wjeżdżamy na

autostradę do piekła, więc lepiej zamknij oczka. Siwa nie będziesz już
taka gorąca.

Posłuchała. Zamknęła oczy i na wszelki wypadek odwróciła też

głowę, żeby żaden zbłąkany owad czy kamyczek nie uderzył jej
w twarz. Wtuliła się w pierś olbrzyma, pachnącą dymem i świeżym
potem. Było w tym zapachu coś kojącego, coś uspokajającego. Coś…

– No już, już, maleńka – mruknął Kędzior. – Jak to mawiają

Bliźniaki, loda w siodle nie ukręcisz, więc siedź spokojnie i poczekaj, aż
dojedziemy.

Silnik ryknął, motor szarpnął się i wyrwał do przodu. To było coś

więcej niż zwykłe przyspieszenie, przypominało raczej upadek z dużej
wysokości, ale w poziomie. Przeciążenie i trzask w uszach jak przy
zmianie ciśnienia. A potem nagle fala chłodu.

Co zaskakujące, Tinka wcale nie czuła pędu, zupełnie jakby wciąż

stali na jałowym biegu. Motor pracował miarowo, Kędzior mruczał coś
pod nosem. I tylko to zimno…

Otworzyła oczy, by sprawdzić, czy naprawdę jadą, i aż jęknęła

z przestrachem. Wokół panowała absolutna ciemność. Nie było ani
światła reflektora, ani blasku księżyca. Nic!

Oślepłam, pomyślała w pierwszym odruchu paniki. O Boże,

oślepłam!

– Nie wierzgaj, niunia – mruknął Kędzior. – Nie bój się, nie

oślepłaś, ale jeżeli zaraz nie zamkniesz oczu, to możesz mi wierzyć, że

background image

ci je wydłubię.

Uwierzyła. Posłusznie zamknęła oczy i jeszcze mocniej niż za

pierwszym razem wtuliła głowę w pierś olbrzyma.

Tym razem nie zażartował.

* * *


Milczek nie zamierzał słuchać Kędziora i ani mu w głowie było

szukanie źródła. Zamiast tego władował na kij kilka rozpaćkanych
szczurów, wystawił je nad płomienie, a potem usiadł w pewnym
oddaleniu i patrzył, jak się pieką. Nie zamierzał ich jeść – po
niedawnym obfitym obiedzie nie był wcale głodny – ale pieczenie
smakołyków nad ogniskiem zawsze sprawiało mu frajdę. W dawnych
czasach, gdy podczas biwaków inni śpiewali albo opowiadali sobie
historie o duchach, on siadał z kijem w ręku i gapił się w ogień.
Odgadywał kształty zaklęte w płomieniach. Kiedyś, co prawda, widział
tam roztańczonych Indian, dziś raczej roznegliżowane modelki
z „Hustlera”, najważniejsze jednak, że wciąż potrafił czerpać z tego
przyjemność. Dorósł, ale nie dojrzał.

Gdzieś z oddali dobiegł go nagle odgłos silnika, więc odłożył

patyk, wstał i wsunął za pasek trzydziestkę ósemkę otrzymaną od
Kędziora. Wyszedł na środek parkingu i stanął w rozkroku, splatając
ręce na piersi.

Zza zakrętu wyłonił się jakiś samochód, który zwolnił na widok

pożaru, ale się nie zatrzymał. Milczek dostrzegł dziecko na tylnym
siedzeniu, więc pomachał dyskretnie. Nie chciał przecież, by rodzice
małego pomyśleli, że to wołanie o pomoc.

Odczekał chwilę, na wypadek gdyby nadjeżdżało coś jeszcze, po

czym odwrócił się i ruszył w stronę pieńka. Gdy szedł, coś kazało mu
zerknąć w stronę ściany lasu.

Wtedy ich zobaczył.

* * *

background image

– Starczy tych pieszczot – powiedział wyraźnie rozluźniony

Kędzior. – Dojechaliśmy.

Rzeczywiście, dookoła nagle zrobiło się cieplej i głośniej. Tinka

jednak potrzebowała chwili, zanim odważyła się otworzyć oczy. Bo co,
jeśli – mówił w jej głowie piskliwy głosik paniki – otworzysz oczy,
a wokół wciąż będzie tylko ciemność? Co, jeśli jednak oślepłaś?

W końcu jednak przełamała się i rozchyliła powieki.

Jej oczom ukazała się brama lunaparku. Zbudowana na kształt

wielkiej, rozdziawionej gęby klauna, kiedyś mogła wyglądać nawet
sympatycznie, teraz jednak przypominała bardziej obrzydliwego stwora
z powieści Stephena Kinga. Łuszcząca się farba odpadająca pajacowi
z czoła, wyblakłe, jakby pokryte bielmem oczy, do tego przerdzewiałe
pręty dwuskrzydłowych wrót zamiast zębów. A wszystko
w trupiobladym blasku kilku koślawych latarni.

– Oto druga Nibylandia – powiedział Kędzior. – Wielka jak

dziecięce oczekiwania, ale też brudna, zniszczona i obdarta jak
dorosłość.

Tinka potrzebowała chwili, zanim dotarły do niej jego słowa.

– Chyba nie rozumiem – przyznała.

Olbrzym roześmiał się i poklepał ją po głowie.

– Spokojnie, chyba nikt nie rozumie. Nawet gość, który to

powiedział. Zeskoczysz otworzyć bramę?

Tinka skrzywiła się na widok pordzewiałych prętów. Już od

samego patrzenia można było dostać tężca.

– Wygląda na ciężką – stwierdziła.

– Motor jest cięższy.

– Tak, ale bramy nie postawisz na stopce.

Sama nie wiedziała, skąd jej się to wzięło. Przecież to był zupełnie

obcy mężczyzna, w dodatku wyglądał na jednego z tych, którzy nie
zwykli prosić nawet raz, a co dopiero dwa. Rany, nie dalej, jak pół
godziny temu obudziła się na parkingu spętana jego paskiem, podczas
gdy olbrzym i jego kompan zabawiali się paleniem baru i strzelaniem do
pieprzonych szczurów!

Już miała go przeprosić, ale niemal w tej samej chwili Kędzior

background image

odchylił głowę do tyłu i ryknął śmiechem.

– To było dobre, niunia! – zawołał. – Z tą bramą na stopce.

Naprawdę dobre.

Tinka zmarszczyła czoło zdumiona, ale rechot wielkoluda był

zaraźliwy i po chwili do niego dołączyła. Echo niosło ich śmiech daleko
ponad głowę klauna, w stronę podwójnej pętli górskiej kolejki
i górującego nad okolicą diabelskiego młyna. Przez chwilę było tak,
jakby lunaparku nigdy nie zamknięto, jakby wciąż działał napędzany
chichotami, rechotem i wesołymi okrzykami dorosłych i dzieci…

I wtedy olbrzym nagle spoważniał. Strzyknął śliną gdzieś w bok

i przeniósł wzrok na Tinkę.

– Dobra, a teraz już poważnie. Zapierdalaj otwierać bramę.

Tinka zeskoczyła z motoru. Zdążyła ujść dwa kroki, gdy nagle

usłyszała świst, a zaraz potem krzyk olbrzyma. Odwróciła się
błyskawicznie.

Kędzior wciąż siedział na motorze, teraz jednak przykładał wielką

jak bochen rękę do ogromnego czoła. Spomiędzy palców wyciekała mu
krew. Wiedziona odruchem rzuciła się w jego stronę, ale on tylko
pokręcił głową.

– Nie trzeba – wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby. – Za chwilę

to nie ja będę potrzebował pomocy. Bliźniaki! Jak was dorwę…

– … to będziesz przez tydzień pucował nasze motory do połysku –

odezwał się głos z góry.

– … albo mama się dowie, że znowu klniesz – dodał drugi,

podobny, ale nieco niższy. – I wiesz, co z czego ci powyrywa, nie?

– Chuja mi moż… Auu! No żeż kurw… Auu, no cholera!

Tinka patrzyła, jak z każdym przekleństwem olbrzym obrywa

czymś a to w głowę, a to w ramię. Jeden z pocisków odbił się od
skórzanej kurtki wielkoluda i potoczył pod nogi dziewczyny. Kucnęła,
by się przyjrzeć. Metalowa kulka.

– Rozwaliliście mi czoło, debile! – krzyknął Kędzior z wyraźną

pretensją w głosie. – I za co, ja się pytam!

– Boś głupi… – odparł pierwszy głos.

– … i nie wiesz, co się robi z dziewczynami – dodał drugi.

– Nic dziwnego, że nie chcą się z tobą ruchać.

background image

Tinka parsknęła cicho. Ostrożnie, powoli uniosła i odwróciła

głowę.

Siedzieli na szczycie głowy klauna, każdy na jednej z uniesionych

brwi. Byli niemal identyczni, a przynajmniej z tej odległości tak
wyglądali. Obaj trzymali w rękach proce. Gdy zauważyli, że na nich
patrzy, pomachali jej niemal równocześnie. Odmachała dyskretnie,
ledwie unosząc dłoń. Mimo wszystko nie chciała urazić olbrzyma.

Zerknęła na niego. Wiązał sobie na czole chustę i mruczał coś pod

nosem. Wyglądał jak wielki dzieciak i nie wiedzieć czemu poczuła nagle
wielką potrzebę, by go przytulić. Zrobiła nawet krok w jego stronę, ale
wtedy właśnie po obu jej stronach wylądowali Bliźniacy.

Teraz mogła to potwierdzić – byli identyczni, zupełnie nie do

odróżnienia. Mieli kruczoczarne włosy i ciemną karnację, a także
ciemne oczy i ostre nosy. Wyglądali trochę jak cygańscy książęta
z filmu, który oglądała dawno temu. Jeżeli dobrze pamiętała, to była
jakaś dziwna przeróbka baśni o książętach zaklętych w łabędzie.

Maniery też mieli iście książęce. Podczas gdy jeden skłonił się

dworsko, drugi ujął jej dłoń i przysunąwszy ją do swoich ust, musnął
delikatnie wargami.

– Jeżeli kiedykolwiek będziesz chciała przeżyć coś niezwykłego,

piękna – szepnął zmysłowo – albo potrzebne ci będzie wybawienie od
gburów takich jak ten tutaj, wystarczy, że zakrzykniesz w noc, a się
zjawię.

Puścił jej rękę i skłonił się lekko, po czym skinął bratu i obaj

rzucili się biegiem do bramy.

Tinka skonsternowana patrzyła za nimi przez chwilę. Zupełnie nie

wiedziała, co ma teraz powiedzieć albo zrobić. Nagle poczuła na
ramieniu wielką rękę.

– Wydaje się, że każdy z nich może długo, ale to dlatego, że

zmieniają się w trakcie – powiedział Kędzior. – A to o krzyczeniu
w noc, to też podpierdolił z jakiejś książki. I mówi to każdej.

Puścił jej ramię, podszedł do bramy, rozplątał wiszący na niej

łańcuch i mocno pchnął oba skrzydła, tak że wjazd stanął otworem.
A potem wrócił na motor i poklepał miejsce przed sobą.

– Chodź, przedstawię ci resztę. Tylko pamiętaj, tu wszyscy

background image

jesteśmy trochę jebnięci.

Trochę? – pomyślała Tinka. Ale nie odważyła się powiedzieć tego

na głos.

* * *


Dziwnie było jechać przez lunapark spowity mrokiem. Każda

buda, karuzela, zabawka na monety była teraz tylko dziwną cienistą
bryłą, kształtem-zagadką domagającym się rozwiązania. W tym
konkretnym parku było to trudne, gdyż nie brakowało w nim atrakcji
właściwych tylko miejscom opuszczonym. Zerwany samolot wbity
w ziemię dziobem, przewrócona karuzela łańcuchowa, bezgłowe konie
na dziecięcej. Tuż przy samym brzegu jeziora, nieopodal przystani dla
połamanych kajaków, stał szkielet gabinetu luster. Po ścianach zostały
tylko nadwęglone kikuty, ale lustra jakimś cudem przetrwały i teraz
dzielnie znosiły przejeżdżające przez nie koślawe odbicia Kędziora
i Tinki.

I jeszcze ten dźwięk. Dochodził z głośników na słupach, brzmiał

jak szum czy skrzek, ale niepokojąco bliski szeptowi. Tinka wbrew
sobie wsłuchiwała się w niego. Już była niemal pewna, że słyszy słowa,
które kierowane są właśnie do niej. Ciche, a jednak wystarczająco
głośne, by przebić się przez warkot motoru. Mówiły o cieniach, mroku
i miejscach, które odeszły. Mówiły: „Nie ma już innej drogi do
zapomnienia. Została już tylko…”.

– Normalnie nie daliby mi rady – odezwał się nagle Kędzior.

Tinka aż podskoczyła z zaskoczenia. Spadłaby z motoru, gdyby

nie otulały jej z obu stron ręce olbrzyma.

– Wzięli mnie z zaskoczenia. Zawsze tak robią, gnoje. A potem…

Ech, nieważne. Ale jakby się kto pytał, to powiesz, jak było, dobra?

– Jasne. – Pokiwała głową, choć w sumie prawda i tak

niespecjalnie działała na korzyść wielkoluda. – A powiesz mi, gdzie
jedziemy? I co to za miejsce?

– Mówiłem ci już. To Druga Nibylandia. A jedziemy po pomoc dla

Milczka. Jeżeli źródło jest mocne i ciągle otwarte…

background image

– Źródło? – zapytała Tinka.

Ale Kędzior nie odpowiedział. Skręcili właśnie w jedną

z bocznych uliczek i zatrzymali się pod zrujnowanym biurowcem. Tinka
zauważyła, że w kilku oknach świecą się światła, a na asfaltowym
parkingu przed budynkiem stoją furgonetka i inne motocykle z tym
samym logo rozbitego zegara.

– To wasza siedziba? – zdziwiła się Tinka. – Siedziba gangu?

– Jedyna w swoim rodzaju – odparł Kędzior. – Jak i sam klub.

Chodźmy. Czas, żebyś poznała mamę.

* * *


Milczek zrobił jeszcze jeden krok do tyłu. Ostrożnie, badając

uprzednio butem, czy nie trafi na wgłębienie albo suchy patyk.
Potknięcie, trzask – wszystko mogło ich teraz sprowokować do ataku.
A przecież nie miał szans dać rady aż tylu.

To musiał być autobus, przemknęło mu przez myśl. Najpewniej

autokar przewożący pielgrzymkę, bo wśród wychodzących z lasu
przeważali ludzie starzy, ubrani wygodnie, ale też odświętnie,
z niebieskimi chustami na szyjach. Szli równym tempem, lekko
powłócząc nogami, z głowami nieco opuszczonymi, ale oczami –
czarnymi jak paciorki – wpatrzonymi przed siebie. Czyli wprost
w Milczka. Zbliżali się w milczeniu, więc na parkingu słychać było
tylko trzaskający ogień, syk topiącego się plastiku i miarowe szuranie
nóg pielgrzymów.

Milczek cofnął się o kolejny krok, licząc w myślach, ile zdąży

oddać strzałów, zanim go dorwą. I czy w ogóle jest sens strzelać?
Przecież każdy trup to zaraz tuzin przeklętych gryzoni, a to z kolei…

Zamarł i lekko przesunął stopą suchą gałązkę. Dopiero wtedy

przeniósł ciężar na lewą nogę. Powolnym gestem wsunął pod pachę
obrzyn i sięgnął do kieszeni.

Ciekawe, czy to oni są źródłem, zastanawiał się, wodząc oczyma

od jednej pomarszczonej twarzy do drugiej. Miał wrażenie, że pod
obwisłą skórą pielgrzymów coś się kłębi, wierci… Czy to dlatego, że

background image

pojechali na skróty?

Wyciągnął rękę z lewej kieszeni, przełożył obrzyn pod drugą

pachę i spróbował z prawą. Nie miał pojęcia, ile jeszcze ma czasu, jak
długo będą się tak z nim bawić, sunąc powoli. Kiedy zaatakują?

To nie mogli być oni, myślał dalej. Musiało być coś jeszcze. Coś,

co otworzyło przejście. Wypadek? Kierowca autobusu zatrzymał się, by
udzielić pomocy, i wtedy…

Znalazł. Wyciągnął z kieszeni maleńki foliowy woreczek

i otworzył go ostrożnie. W środku była resztka białego pyłu, dosłownie
drobinka, osad. Wiedział jednak, że na nic więcej nie może liczyć. Jeżeli
tylko uda mu się…

Ale pielgrzymi już dostrzegli, co się święci. Będąca najbliżej stara

kobieta w spódnicy w kwiaty i bluzce z koronką zgięła się wpół,
wyszczerzyła ostre paliki zębów i rzuciła się do przodu, przebierając
rękami. Pozostali zerwali się w ślad za nią.

Milczek wiedział, że zostały mu ułamki sekund. Uniósł woreczek

nad głowę i oprószył się pyłem, po czym pomyślał szybko o jedynej
wspaniałej rzeczy, jaką zapamiętał. Zamknął oczy, by wzmocnić wizję
i… już. Unosił się w powietrzu. Teraz tylko pędem ku dachom
ciężarówek, zanim skończy się moc proszku. Brakowało raptem paru
metrów. Pięciu, może mniej.

Czterech, trzech…

Zaczął opadać, więc tym bardziej kurczowo uchwycił się swojej

dobrej myśli, swojego wspomnienia. Półtora metra, metr. Na
wyciągnięcie ręki.

Coś złapało go za nogę i pociągnęło w dół. Poczuł cienkie i ostre

zęby wbijające się łydkę. W pierwszej chwili prawie nie bolało, ale
zaraz potem pielgrzym szarpnął i wyrwał mu z nogi kawał mięsa.
Milczek wrzasnąłby, gdyby umiał. Zamiast tego zacisnął umysł na swej
myśli i raz jeszcze, minimalnie poderwał się w górę.

Wystarczyło. Opadł na dach, przetoczył się i poderwał do klęczek,

dobywając zza paska trzydziestkę ósemkę. Strzelił bez przymierzania do
pierwszego łba, jaki wychylił się znad krawędzi. Następnych nie było.

Może to ograniczenia ciał, pomyślał z nadzieją. Może nie umieją

się tu wspiąć.

background image

Wiedział jednak, że to nieprawda. Znał je. One po prostu bawiły

się jedzeniem.

* * *


Szli odrapanym korytarzem skąpanym w bladym świetle

migających jarzeniówek. Gdzieś z oddali dobiegała głośna, rockowa
muzyka, w pokoju z uchylonymi drzwiami jakaś para głośno uprawiała
seks, jakby wręcz prosili, by do nich zajrzeć i pochwalić. Tinka
zawahała się, kusiło ją, żeby chociaż zerknąć, odwróciła głowę…

– Uważaj! – zawołał Kędzior i pchnął ją na bok.

Przed nią przebiegł mały czarny kot z czerwonym krawatem na

szyi. Wyglądałby uroczo, jak jeden z tych słodkich, puchatych kociaków
z internetu, gdyby nie spojrzenie. W jego oczach kryła się cała kocia
pogarda dla świata. Dla wszystkiego i wszystkich. Teraz przede
wszystkim dla Tinki.

Dziewczyna przyglądała się zwierzakowi z rozbawieniem,

a jeszcze bardziej ubawiło ją, że Kędzior głośno odetchnął z ulgą, gdy
kot zniknął za uchylonymi drzwiami.

– Czarny kot? Serio? – parsknęła. – Naprawdę jesteś przesądny?

– Ten kociak ma stuprocentową skuteczność, niunia – mruknął

olbrzym. – Nadepnij na niego, to poznasz nowe znaczenia słowa
nieszczęście. Kruszynka już o to zadba.

Ruszyli dalej, mijając po drodze kuchnię ze stołem do ping-ponga

i salę pełną starych automatów pobrzękujących dźwiękami midi.
Wszędzie ktoś był, ktoś się krzątał, ale Tinka nie widziała żadnych
ludzi, tylko cienie rozciągające się na ścianach. Cienie, których nie
powinno tam być. Nie w tym świetle.

Nie zdążyła jednak o to zapytać, bo skręciwszy w lewo

i pokonawszy kilka niskich schodków, stanęli właśnie przed salą
konferencyjną. Kędzior wyminął Tinkę i pchnął skrzydło drzwi.
Dziewczyna weszła za nim.

Pomieszczenie nie było duże, a jego większą część zajmował

ogromny stół, na którym znajdował się jedyny podświetlony element

background image

w tej ciemnej sali – wielka, kolorowa makieta wyspy. Wykonana została
bardzo precyzyjnie i z dbałością o detale – w zatoce stał model statku
pirackiego, na rozłożystym drzewie w głębi wyspy znajdowały się
drewniane domki, a u podnóża szarych gór piraci znieruchomieli
w tańcu wokół totemu. Wszystko mimo swej baśniowości zostało
oddane tak realnie, że Tinka nie byłaby zaskoczona, gdyby nagle
maleńkie postacie ożyły i zaczęły się ruszać.

Boże, jakie to piękne, pomyślała. Jakie to… bajkowe.

I nagle zrozumiała. A może tylko przypomniała sobie coś, co

wiedziała już od dawna? Miała wrażenie, że od chwili przebudzenia na
parkingu umysł nieustannie płatał jej takie figle, zupełnie jakby własne
wspomnienia widziała tylko przez zamgloną szybkę. Przecież, cholera
jasna, kiedyś, dawno temu, to była jej ulubiona opowieść. A te napisy na
kurtkach, nazwa lunaparku, teraz ta makieta, to wszystko nawiązywało
do…

– Jesteście fanami Piotrusia Pana? – zapytała.

Kędzior otworzył usta, by odpowiedzieć, ale wtedy nagle

z ciemnego kąta pokoju dobiegł ich głos. Cichy, bliski szeptowi,
złowieszczy jak dźwięk ostrza dobywanego z ze skórzanej pochwy.

– Jesteśmy Zagubionymi Chłopcami, dziewczyno. A Piotruś nigdy

nie miał w nikim większych wrogów niż w nas.

Tinka wytężyła wzrok, by w ciemności dostrzec cokolwiek,

choćby sylwetkę. I w chwili, gdy już jej się wydawało, że kogoś
zobaczyła, tajemnicza postać wyłoniła się z mroku z zupełnie innej
strony.

Nieznajomy miał czerwone oczy, trupiobladą skórę i białą jak

śnieg brodę, równo przystrzyżoną i okalającą usta. Tatuaż wokół jego
lewego oka wyglądał początkowo jak wąż pożerający własny ogon, ale
po chwili okazał się zawiniętym w kółko wiecznym piórem. Łysą głowę
mężczyzny znaczyły rozliczne blizny i gdzieniegdzie cienkie linie żyłek.
Na jego widok dziewczyna odskoczyła z piskiem i wtuliła się
w stojącego za nią Kędziora.

– Co ci, Stalówka? – Olbrzym jedną ręką przytulił Tinkę do

siebie. – Siedzisz tu po ciemku, dziewczynę mi straszysz. Jeszcze się
lęków nabawi.

background image

Albinos wzruszył ramionami.

– Trzeba jej było nie prowadzić do sali makietowej – odparł nisko

i chrapliwie. – Dziewczyny tylko we własnych pokojach, wiesz, co
mówiła mama.

– Tak, kazała ci nie być takim pierdolonym dupkiem. – Kędzior

westchnął. – Gdzie ona jest? Milczek wpierdolił się na Szczury i teraz…

– Przyjechałeś jego motorem, tak? – Stalówka podrapał się po

brodzie. – Tak właśnie mi się wydawało. Muszę mu wziąć kobyłę na
warsztat i wyregulować wreszcie zawory, bo ma straszne luzy i klepią
jak…

– Stalówka. Mama!

– Ćwiczy. Znowu jej się śniło.

– Kurwa!

Albinos pokręcił głową.

– Lepiej się z tym dzisiaj pilnuj, duży. Wkurzysz ją. A przecież nie

chcemy jej wkurzać, nie?

Kędzior pokiwał głową i westchnął.

– Dobra, mała – powiedział do Tinki. – Idziemy na dół. A ty się

zbieraj, bo pewnie pojedziemy wszyscy.

– Bez Kruszyny. – Stalówka zniknął w mroku, a po chwili wrócił

ze skórzaną kurtką w rękach. – Jest u Dzieciaków. Ale Bliźniacy…

– Widziałem. – Olbrzym wskazał opaskę na czole. – Pogadaj

z nimi, bo przede mną zwieją, jebane cygańskie podrzutki.

Albinos pokręcił głową.

– Co z wami jest nie tak? – mruknął.

– Ty mi powiedz – odparł Kędzior. – To ty dorosłeś.

* * *


Kwadrans. Cztery strzały. Trzy w ciągu ostatnich pięciu minut.

Pielgrzymi najwyraźniej zaczynali się niecierpliwić.

Milczek jeszcze raz przeliczył zostawione mu przez Kędziora

naboje, a potem to samo zrobił z pielgrzymami. Jako szczury już tutaj
nie wejdą, więc wystarczyło, żeby ich teraz wystrzelał i…

background image

No właśnie, i co potem? Te szczury nie roznosiły zarazy, one same

nią były – wystarczyło, żeby ocalał jeden i potem kogoś ugryzł, a być
może już nigdy nie wygrzebią się z tego gówna. Zresztą naboi i tak miał
za mało, nawet do wykończenia samych pielgrzymów, więc w ogóle nie
było o czym mówić. Milczek mógł mieć tylko nadzieję, że Kędzior
wkrótce sprowadzi kawalerię.

Poderwał się na nogi, cofnął pół kroku i z impetem kopnął kolejny

łeb wyrastający znad krawędzi. Rozległ się głośny chrzęst i głowa
pielgrzyma wygięła się nienaturalnie, a z rozerwanej szyi trysnęła struga
krwi. Ciało targane drgawkami poleciało na ziemię, by zaraz wypuścić
z siebie stadko brunatnych, umazanych krwią gryzoni.

Jedna kula zaoszczędzona, pomyślał Milczek. Niemal w tym

samym momencie poczuł, jak ktoś łapie go od tyłu za ramię. Bydlak
miał silny uścisk, zdecydowanie zbyt silny jak na emeryta
z wykrzywionymi artretyzmem stawami. Motocyklista był jednak
silniejszy, szybszy i bardziej doświadczony. Jednocześnie obrócił się
i kucnął, a potem wygarnął z rewolweru najpierw w brzuch pielgrzyma,
a gdy tamten zgiął się wpół, także pod jego brodę. Tyle w kwestii
oszczędzania kul, ale czym jest oszczędność w obliczu walki o życie?
Kula w zamian za kolejnych kilka sekund? To brzmiało jak uczciwa
wymiana.

Strącił zwłoki, ale nie zdążył odetchnąć, bo kolejne cztery stwory

już szturmowały dach przyczepy. I albo to było tylko wrażenie, albo
z każdą chwilą pielgrzymi poruszali się szybciej i sprawniej. Zupełnie
jakby doszli do wniosku, że czas zabawy właśnie się skończył.

Czy też raczej przeszedł płynnie w czas posiłku.

* * *


Siłownia mieściła się w piwnicy. Choć była duża i przestronna,

bardziej przypominała magazyn sprzętu fitness niż miejsce ćwiczeń.
Atlasy, ławeczki i wieszaki na sztangi rozstawiono tak, jakby ktoś
wciskał je tu na siłę i próbował upchnąć w jeden kąt, żeby jak najwięcej
miejsca zrobić za filarem, gdzie leżała kwadratowa mata i wisiały

background image

wielkie, bokserskie worki. Śmierdziało tu potem i brudnymi skarpetami,
ale to akurat nie było dla Tinki niczym nowym. Bywała już w życiu na
kilku siłowniach i ta wcale nie cuchnęła najgorzej, choć pewnie dlatego,
że wszystkie okienka były otwarte, a na sali ćwiczyła tylko jedna osoba,
skryta teraz za szerokim, kanciastym filarem. Tylko jej cień tańczył na
burej ścianie.

Może i jest jedna, ale wali za dziesięciu, pomyślała Tinka,

wsłuchując się w rytmiczne serie uderzeń. Trzy ciosy i dwusekundowy
odstęp, trzy kolejne i znowu przerwa, dwa razy po trzy i huk kopnięcia
głośny jak wystrzał. A potem od nowa.

– Mamo? – zawołał Kędzior.

Żadnej reakcji, tylko kolejna seria w worek. Równo, szybko, bez

śladu zmęczenia. Tinka już bała się tej kobiety. Bardziej niż Kędziora
i Stalówki razem wziętych.

– Mamo? – ponowił olbrzym, ale i tym razem nie doczekał się

odzewu.

Przejechał ręką po twarzy.

– Dzwoneczek, no do kurwy jebanej w dupę jędzy!

Nagle zapadła cisza. Absolutna. Cień z burej ściany zamarł w pół

ruchu, a potem obrócił się powoli. Sięgnął po widmowy ręcznik i wytarł
nim głowę i pachy. Potem wsunął się pod luźną, widmową koszulkę.
Gdy skończył, przesunął się nieco w lewo. Zza filaru natomiast wyłoniła
się ta, którą nazywali mamą.

Drobna, filigranowa wręcz postać, z twarzyczką słodką i uroczą,

a jednocześnie o dzikim, wyzywającym spojrzeniu. Wargi miała pełne,
lekko wydęte, nos mały, delikatnie zadarty, na lewe oko opadała
postrzępiona, ruda grzywka. Ubrana była w krótkie, obcisłe szorty
i luźną, męską koszulkę na ramiączkach pod którą rysowały się nieduże,
ale kształtne, sterczące piersi. Ruchy miała kocie, gdy szła, stawiała
stopy w jednej linii niczym modelka, zmysłowo kręcąc biodrami.

Przeszła obok stojącej nieco z przodu Tinki, nie racząc jej nawet

spojrzeniem, i zatrzymała się dopiero przed Kędziorem. Uniosła głowę
i cmoknęła z dezaprobatą.

A potem z całej siły walnęła go pięścią między nogi. Olbrzym

w jednej chwili złamał się wpół, a gdy tylko jego głowa znalazła się na

background image

wysokości twarzy Dzwoneczka, dziewczyna złapała go za kucyk
i szarpnęła, tak, by spojrzał jej w oczy.

– Język, Kędziorku – szepnęła zmysłowo. – Ile razy mam ci

powtarzać? I nie waż się, po prostu nie waż się nazywać mnie więcej
tym imieniem, rozumiesz?

Olbrzym stęknął i spróbował pokiwać głową.

– Kim jestem? – zapytała Dzwoneczek.

– Mamą – wysapał olbrzym. – Naszą mamą.

Puściła jego włosy i uśmiechnęła się, otrzepując ręce.

– No właśnie. A co należy się mamie?

Kędzior westchnął cicho i pochylił się jeszcze bardziej, by

cmoknąć ją w policzek. Dopiero wtedy pozwolił sobie opaść na kolana
i w tej pozie, z jądrami blisko zimnej posadzki, znosić swój ból bez
śladu godności.

Dzwoneczek tymczasem odwróciła się z gracją na pięcie i po raz

pierwszy spojrzała na Tinkę.

– O, a ciebie nie znam – powiedziała. – Który cię znalazł?

Kędziorek?

Tinka nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko pokiwała głową.

– Ładna jesteś, zuch chłopiec – stwierdziła Dzwoneczek, mierząc

kelnerkę wzrokiem z góry na dół. – Chociaż wiesz, co mawiają
o pierwszych dziewczynach, prawda?

Postąpiła dwa kroki, tak że ich twarze prawie się stykały. Były

niemal tego samego wzrostu, Dzwoneczek niższa tylko odrobinę.

– Podobno zawsze przypominają chłopcom matki – szepnęła Tince

do ucha, jednocześnie prawą ręką sięgając do pośladka dziewczyny.
Przejechała po nim delikatnie, po czym nagle ścisnęła mocno. Do bólu.
I zaraz puściła.

– Wygląda jednak na to, że to gówno prawda – rzuciła, wracając za

filar.

Wróciła z bidonem.

– Czego ode mnie chciałeś, Kędzior?

– Milczek… – stęknął z wysiłkiem Kędzior. – Szczury…

Twarz Dzwoneczka natychmiast stężała.

– Szczury?! I zostawiłeś go tam samego?! – Przeniosła wzrok na

background image

Tinkę. – Ty, łania, wiesz coś więcej?

Dziewczyna skinęła głową i w kilku słowach streściła to, co

wydarzyło się na parkingu. A przynajmniej to, co z tego zapamiętała.

Dzwoneczkowi najwyraźniej to wystarczyło, bo rzuciła się ku

schodom.

– Pomóż mu się pozbierać i za chwilę spotykamy się przed

domem. Wszyscy!

* * *


To musiał być naprawdę mocny cios, bo Kędzior potrzebował

dłuższej chwili, zanim w końcu podniósł się z podłogi, a gdy szedł, kulał
i postękiwał cicho aż do samego wyjścia. Tinka już mu współczuła
wsiadania na motor. Chociaż nie, tak naprawdę współczucie było
ostatnim, co teraz czuła.

Jak zrobiła ci coś takiego za przeklinanie, ciekawe co by

powiedziała, gdyby się dowiedziała, jak do mnie mówiłeś, zadrwiła
w myślach. Zaraz jednak przypomniała sobie dłoń Dzwoneczka na
swoim pośladku, jej bolesny uścisk oraz pogardliwe spojrzenie i drwiący
uśmiech spełzł jej z twarzy. Była tylko… Jak ona to powiedziała? A,
tak. Była tylko łanią, którą zwozi się z trasy, by się z nią zabawić,
a potem wyrzuca gdzieś na poboczu, dobrze jeśli ubraną i z odrobiną
gotówki wystarczającą na autobus do pobliskiego miasta. Jeśli chciała
wyjść z tego cało, musiała się dostosować i przynajmniej udawać miłą.

Ostrożnie wsunęła się pod ramię Kędziora.

– Czekaj, pomogę ci – powiedziała.

Razem wyszli na zewnątrz.

Wszyscy pozostali już tu byli. Jedni dopinali spodnie i żegnali się

z roznegliżowanymi lalami, inni odpalali motocykle albo ładowali się do
czarnej furgonetki. Tinka zauważyła, że większość z nich nie miała
jeszcze na kurtkach godła, tylko napis "Zagubieni Chłopcy” i drugi,
mówiący: „Dzieciak”. To by się nawet zgadzało, bo tak na oko mało
który przekroczył osiemnastkę. Wszyscy za to byli uzbrojeni po zęby.

Dzwoneczek też już tam była, stała koło Stalówki i coś mu

background image

tłumaczyła, naciągając na dłoń rękawiczkę. Jej motor różnił się od
pozostałych – lśniący ścigacz zdobiony czymś, co z daleka wyglądało
jak gałązki metalowego bluszczu. Sprawiały wrażenie, jakby wyrastały
z pojazdu i jednocześnie oplatały go ciasno, wyciskając z niekształtnej
bryły idealnie opływowy kształt.

Być może czując na sobie spojrzenie kelnerki, Dzwoneczek

odwróciła się na moment w ich stronę, a wtedy Tinka dostrzegła, że
tamta ma pod skórzaną kurtką nową, ciasno przylegającą koszulkę.
Nawet z tej odległości bez trudu dało się odczytać zapisane na niej
słowa: „Lepiej we mnie uwierz, dziwko”.

Tinka szybko odwróciła wzrok.

– Pospieszmy się – powiedział Kędzior.

Pociągnąwszy dziewczynę za sobą, poczłapał w stronę motoru

Milczka. Usiadł na nim z trudem.

– Tym razem siadaj z tyłu, niunia – powiedział.

Posłusznie wsunęła się za mężczyznę i spróbowała go objąć. Był

jednak za szeroki, więc zamiast tego sięgnęła za siebie i złapała tylne
oparcie. Ruszyli i zajęli miejsce na początku formującej się kolumny,
tuż obok Dzwoneczka, Bliźniaków i Stalówki.

– Jedziecie za mną do momentu, aż się przebiję, a potem prowadzi

Kędzior – zakomenderowała Dzwoneczek. – Gdy dojedziemy,
niszczymy źródło i gasimy wszystkie ogniska. Dopiero wtedy szukamy,
kto spierdolił. Pytania?

Nie było żadnych.

– Dobrze. – Dzwoneczek przejechała językiem po wargach

i uśmiechnęła się złowieszczo. – Zatem graj muzyka!

Głośniki w całym lunaparku w jednej chwili zaskrzeczały

i popłynęły z nich pierwsze takty Sympathy for the devil Stonesów.

Z ogłuszającym rykiem silników kawaleria ruszyła na odsiecz.

* * *


– Zamknij oczy – polecił jej Kędzior – i spróbuj się nie wiercić ani

nic. Jak spadniesz, nikt się nie zatrzyma.

background image

– Jak spadnę, wlecę pod koła pozostałym – stwierdziła Tinka, ale

posłusznie zacisnęła powieki.

– W miejscu, w którym się znajdziemy, śmierć pod kołami byłaby

aktem łaski – mruknął jeszcze Kędzior, po czym pochylił się i dodał
gazu. Od razu zrobiło się chłodniej.

Myśl o czymś przyjemnym, mówiła sobie w duchu Tinka, ale jej

własny umysł ani myślał słuchać i podsyłał tylko paskudne obrazy.
Wśród nich na ułamek sekundy pojawiło się też wnętrze jakiegoś baru,
a w nim kilku mężczyzn rozrywających na strzępy dziewczynę ubraną
jak dziwka, a potem huk wystrzału i…

Dymitr, pomyślała. Ale to imię nie miało dla niej żadnego

znaczenia. Nic, zupełnie nic jej nie mówiło. A więc skąd…

Znowu zrobiło się cieplej, a zaraz potem do ryku silników dołączył

huk broni palnej. Tinka otworzyła oczy.

* * *


To znowu był ten sam parking, ten z płonącym barem, gdzie

zostawili Milczka. Jedyną różnicę stanowiła grupa starych ludzi
o czarnych oczach szturmująca jedną ze stojących na parkingu
ciężarówek. Część z nich z przerażającą gracją wspinała się po burtach,
część wdrapywała się po ścianach szoferki. Garstka już znajdująca się na
dachu próbowała dorwać stojącego w środku motocyklistę, ten jednak
dzielnie stawiał im opór. Strzelał, kopał i tłukł po łbach kolbą pistoletu,
jednak widać było, że już się słania, że goni resztką sił. Przybyli
w ostatniej chwili.

Dzwoneczek krzyknęła coś do Bliźniaków i w trójkę wyrwali do

przodu, by wbić się jak najbliżej ciężarówki. Gdy byli już prawie przy
niej, Dzwoneczek nagle stanęła na siedzeniu i skoczyła w bok,
pozwalając, by motocykl wbił się w tłum starców z pełną prędkością.

Przetoczyła się po żwirze i błyskawicznie poderwała na nogi,

dobywając broni z kabury umieszczonej z tyłu, na pasie. Oddała trzy
strzały, każdy do innego staruszka. Każdy prosto w głowę.

Bliźniacy natomiast dobili do burty przyczepy i z gracją, używając

background image

motorów jako odskoczni, wspięli się na dach przyczepy. Jeden
odepchnął najbliższego starca na bok, drugi dopadł Milczka i wysypał
na niego zawartość małego foliowego woreczka. Ku absolutnemu
zdumieniu Tinki wycieńczony motocyklista w jednej chwili… wzbił się
w powietrze i poszybował nad parkingiem, pozwalając, by Bliźniacy
dokończyli na dachu zaczęte przez niego dzieło.

* * *


Nie minęły dwie minuty, a na parkingu nie było już ani jednego

pielgrzyma. Prawie żaden nie zdążył się też przemienić, a pojedyncze
uwolnione szczury zginęły pod kołami rozpędzonych motocykli
Dzieciaków. Grupa z furgonetki ledwie zdążyła wysiąść, a Kędzior nie
miał nawet dość czasu, by zorientować się, że nie zabrał ani jednej
sztuki broni.

– Pierwszorzędna rozróba. Szkoda, że taka krótka – mruknął,

zsuwając się z motoru.

Podszedł do Bliźniaków i poklepał jednego z nich po plecach.

– Świetna robota, popaprańcu.

Ten machnął ręką.

– Mama pomogła – odparł. – Swoją drogą, ty mógłbyś jej teraz

pomóc z motorem, skoro spóźniłeś się na wszystko inne.

– Spier… – Kędzior opamiętał się w porę. – Spadaj znaczy. Gdzie

Stalówka?

– Zauważył na drodze autobus tych tutaj i teraz likwiduje źródło –

powiedział drugi Bliźniak. – Podobno niczyja wina, wypadek zwykły.
Co ty, radia też nie masz?

– Nie wziąłem – mruknął Kędzior i zadarł głowę, by spojrzeć

w niebo. – Ty, gaduła, może byś już opadł, co? Masz mojego gnata.

Ale Milczek ani myślał opadać. Szybował, pływał po niebie

i przebierał nogami, ciesząc się, że żyje. Kędzior machnął na niego ręką.

– Proszek nie działa w nieskończoność, więc zaraz zlezie i tak –

stwierdził.

Przeniósł wzrok na Tinkę, która wciąż siedziała na motorze, gapiąc

background image

się na Milczka i na przemian to otwierając, to znów zamykając usta.

– No co tak siedzisz, dziunia? – krzyknął. – Złaź i pomóż sprzątać.

Tinka pokręciła powoli głową, po czym nagle zgięła się wpół

i zwymiotowała żółcią. Chwilę potem bezwładnie osunęła się z motoru.
Prosto w ciemność.

* * *


Ocknęła się w szpitalu. To przynajmniej sugerował zapach

środków czyszczących i dochodzące do niej strzępki rozmów pełne
medycznych słów kluczy. Ostrożnie otworzyła oczy, podniosła się na
łokciu.

Rzeczywiście, to musi być szpital, pomyślała. W żadnym innym

miejscu nie było tak obrzydliwych zielonych lamperii i drzwi
pociągniętych obskurną olejną. Oczywiście nigdzie indziej nie było też
takich łóżek, stojaków na kroplówki, metalowych szafek z szufladami
otwieranymi w bok…

Bredzisz dziewczyno, skarciła się w myślach. Musiałaś oberwać

w głowę i teraz wpadłaś w jakiś dziwaczny myślotok. Musisz się
ogarnąć i przypomnieć sobie, co tu, do kurwy nędzy, robisz. I skąd się tu
wzięłaś.

Obok jej łóżka siedział teraz jakiś mężczyzna. Przystojny, choć

twarz miał zmęczoną i nieco opuchniętą, a oczy przekrwione. Wyglądał,
jakby nie spał całą noc, możliwe nawet, że niejedną. Gdy jednak
spojrzała na niego, uśmiechnął się całkiem ładnie, prezentując
wymiętolony garnitur pożółkłych zębów.

– Starszy aspirant Marcin Kozłowski – przedstawił się. – Bardzo

dobrze, że się obudziłaś, bo muszę ci zadać kilka pytań w sprawie
pożaru.

Tinka zmarszczyła czoło. Nie wiedziała nic o żadnym pożarze.

Przyjrzała się sobie, szukając śladów ewentualnych poparzeń na rękach
czy nogach. Dotknęła włosów. Nie, wszystko było w porządku.
Uśmiechnęła się do policjanta przepraszająco.

– Niestety, proszę pana. Nie mam pojęcia, o czym pan mówi –

background image

powiedziała. – Nie pamiętam żadnego pożaru.

Chciała dodać, że w ogóle nic nie pamięta, ale coś w jej głowie

szepnęło, że to mogłoby się wydać policjantowi podejrzane. Więc
zmilczała.

* * *


Milczek z Kędziorem siedzieli na motorach skrytych w cieniu

rozłożystego dębu i uważnie obserwowali wejście do szpitala. Olbrzym
bawił się swym ozdobnym nożem, Milczek skubał ziarna słonecznika.

– O, wyszedł wreszcie – powiedział Kędzior, wskazując na

mężczyznę w ciemnej marynarce, który właśnie wyłonił się
z budynku. – Mówię ci, nic z niej nie wyciągnął. Syrenie łzy są
niezawodne, a niunia dostała podwójną dawkę. Założę się, że nie
pamięta nawet, kiedy straciła dziewictwo.

Milczek wzruszył ramionami i wypluł czarną łupinkę. Resztę

słonecznika wysypał na ziemię i zabrał się do odpalania motocykla.

Kędzior schował nóż i poszedł w jego ślady.

– Swoją drogą, trochę zły jestem na mamuśkę, że nie pozwoliła mi

jej zatrzymać. Kurde, przecież wszystko się ułożyło, nie? Stalówka
skasował źródło, niczyja wina, a dziewczyna fajna. Szkoda taką
wypuścić.

Milczek zmarszczył czoło i zamigał coś w odpowiedzi.

– Chuja tam twoja – mruknął Kędzior. – Może i ty ją wyciągnąłeś

z baru, ale ja znalazłem ją, jak leżała na ziemi, a znalezione nie
kradzione.

Milczek pokręcił głową i znowu coś zamigał, a potem złożył

stopkę, wbił bieg i dodał gazu. Kędzior jeszcze raz popatrzył na szpital,
po czym westchnął i również wytoczył się na drogę.





background image

Co było, a nie jest

background image

background image

Jeszcze tylko jeden krok, pomyślał mężczyzna. Przeciągnąć

odrętwiałą nogę do przodu, postawić pokrytą pęcherzami stopę na
asfalcie spękanym jak spierzchnięte usta i przenieść na nią ciężar
wychudzonego, zmaltretowanego ciała, i będzie po wszystkim…

Zrobił kolejny krok. Skrzywił się, gdy ociekająca krwią i ropą

stopa w bucie bez podeszwy raz jeszcze dotknęła drogi i… nic się nie
stało. Musiał więc zrobić następny i następny, ku uciesze pochylających
się nad drogą cieni.

Jeszcze tylko myśl albo dwie, uznał. Ale może i tysiąc, bo

z myślami nigdy nic nie wiadomo. Czasem są jak szczury, zwłaszcza
gdy okręt umysłu pogrąża się w odmętach snu, a one wszystkie chcą
w jednej chwili uciec i mkną przez głowę, popiskując, szarpiąc, drapiąc
i gryząc. Rano zostają bolesne pamiątki po ich pazurach, ale po samych
szczuromyślach nie ma już śladu…

Ale szczury, które szły za nim przez te wszystkie mile, szczury,

które co rusz wymykały się z gęstego lasu po obu stronach drogi, by
dołączyć do żałobnego konduktu, ani myślały znikać. Wiedział, że tam
są, choć ich nie słyszał i bał się obejrzeć. Wiedział też, co zrobią, gdy się
zatrzyma.

Jeszcze tylko cztery uderzenia serca, przemknęło mu przez głowę.

Cztery razy cyk-cyk w odstępach równych jak tykanie zegara… a potem
umrę.

Ale nie umarł. Mimo kroków, mimo myśli, mimo szczurów. Wciąż

był na tej samej przeklętej drodze! Tu, gdzie asfalt w bladym świetle
księżyca wyglądał jak spękana skóra trędowatego, a kałuże jak krwawe
wybroczyny. Gdzie gałęzie od dawna już martwych drzew rzucały
upiorne cienie, a spomiędzy konarów spoglądały zaciekawione dzieci
o szklanych oczach.

– Lalki! – spróbował krzyknąć, ale zamiast tego zacharczał niemal

bezgłośnie.

To tylko lalki z pieprzonego dzikiego wysypiska. Ktoś je tam

wyrzucił, zaplątały się w korzenie i…

… idą za tobą przez tyle mil, tak? – zadrwił głos w jego głowie.

Głos, który tamtego wieczora kazał mu wsiąść wreszcie w samochód
i zostawić tę sukę, niech sobie radzi. Wtedy wydawało się, że to dobry

background image

głos. Że jest po jego stronie, ale teraz…

Odwróć głowę, upewnij się, czy są, czy ich nie ma. Może masz

rację, ale nigdy się nie dowiesz, jeśli nie sprawdzisz!

Ale nie sprawdzi! Zamiast tego zacisnął zęby, spuścił głowę,

zebrał resztkę sił i ruszył do przodu.

Jeszcze tylko mila, może dwie. Ta droga musi mieć koniec.

W końcu na coś trafi, dokądś dotrze. Choćby drogowskaz i…

Syknął z bólu i natychmiast odskoczył do tyłu, jednocześnie

zaciskając ręce w pięści. Bał się, że nadepnie na szczury, ale te musiały
się rozpierzchnąć, bo nie usłyszał żadnego pisku, nie poczuł pod stopami
żadnego wijącego się ciała. Tylko asfalt. Podniósł głowę, by zobaczyć,
w co uderzył.

– Nie – jęknął. – To niemożliwe! To, kurwa mać, niemożliwe!

Przed nim stał wrak jego samochodu. Pojazd wyglądał tak samo

jak w chwili, kiedy go opuszczał. Kiedy to było? Kilka godzin temu?
A może dni? W środku na siedzeniach coś się kłębiło, coś cicho
popiskiwało, wyłączone radio szeptało złowrogo w jakimś dawno
zapomnianym języku.

I wtedy właśnie zza zakrętu wystrzelił słup bladego światła,

a zaraz potem rozległ się stłumiony, miarowy warkot silnika. Ktoś
nadjeżdżał, więc mężczyzna, nie bacząc na poranione stopy, wybiegł na
środek drogi i zaczął machać gorączkowo, a nawet podskakiwać.

W bladym świetle reflektora nagle przypomniał sobie wszystko:

swoje imię, kim był jeszcze wczoraj – a może przed godziną –
i dlaczego właściwie wyruszył na tę eskapadę. Przypomniał sobie
powód kłótni, tak błahy, że niewart nawet wspomnienia, oraz to, że gdy
wsiadał za kierownicę, był zmęczony. Gdy wróci do domu, z pewnością
zaraz zaśnie.

Nadjeżdżającym pojazdem okazał się wielki, lśniący chromem

motocykl. Kierowca był łysy, miał białą brodę i czerwone oczy.

Jak szczur, pomyślał mężczyzna akurat w chwili, gdy motocyklista

mijał go drugim pasem, zachowując się tak, jakby nie widział ani
roztrzaskanego samochodu, ani człowieka, który stał obok.

– Proszę…

Cichy szept był jedynym, na co mężczyzna mógł się teraz zdobyć.

background image

Nie miał już siły na doskakiwanie do motoru, nie miał nawet siły, by
zrobić pół kroku.

– Proszę…

I wtedy motocyklista się odwrócił. Nie zwalniając, wymierzył do

mężczyzny z ogromnego rewolweru. Strzelił dwa razy, w pierś i głowę,
po czym schował broń i złapał drugą ręką za kierownicę. W samą porę,
bo jeszcze chwila i motocykl stoczyłby się do rowu.

– Dziękuję – szepnęły martwe już usta mężczyzny.

– Nie ma za co, stary – mruknął motocyklista, zjeżdżając

z powrotem do środka jezdni. – Naprawdę nie ma za co…

A potem motocykl rozpłynął się w mroku.

* * *


Pit jak zwykle obudził się kwadrans przed sygnałem budzika.

Usiadł na łóżku, wyłamał palce, rozejrzał się po pokoju. Z plakatu na
przeciwległej ścianie wypinała się do niego bezimienna gwiazdka porno.
Zerkała przy tym zalotnie, wydymała usta, kusząco potrząsała nagimi
pośladkami. Gdyby mogła, pojękiwałaby pewnie i szeptała jakieś
świństwa, bo nawet dziewczyny z plakatów wiedzą, że to działa.

I bez tego niewiele brakowało, by Pit się skusił. Rozsiadł się

wygodnie, sięgnął ręką do bokserek. W końcu jednak podrapał się tylko
po jajkach i zwlókł z posłania.

– Sorry, mała – mruknął, podchodząc do plakatu i klepiąc

dziewczynę w wypięty pośladek. – Nie dzisiaj.

Nie obraziła się, była tylko plakatem. Pit lubił ją za to i wróżył ich

związkowi długą przyszłość. Na pewno dłuższą niż wszystkim
dotychczasowym. Cóż, nie dołączył do Chłopców tak zupełnie
przypadkiem.

Wciągnął wytarte dżinsy i ze stosu pod oknem wygrzebał koszulkę

Iron Maiden. Pomalowany na Williama Wallace’a Eddie łypnął na niego
okiem i załopotał szkockim sztandarem. Pit odpowiedział skinieniem,
a potem powąchał koszulkę pod pachami. Uznał, że jeszcze się nadaje,
więc wciągnął ją na grzbiet, a potem zdjął z krzesła kamizelkę

background image

i krytycznie przyjrzał się naszytym na niej napisom. Wciąż „Dzieciak”
w miejscu „Nibylandii”, wciąż bez godła, choć był z nimi już prawie od
roku.

– No, mamo, mogłabyś się bardziej postarać – westchnął.

Nałożył kamizelkę i wyszedł na korytarz.

Jak zwykle większość pokoi była jeszcze zamknięta. Na

niektórych klamkach, zupełnie jak w akademiku za starych, ale
niekoniecznie dobrych czasów, wisiały ręczniki, krawaty czy kobiece
stringi. Kiedyś Dzieciaki były bardziej dosłowne i miast subtelnych
znaków wywieszały kartki z koślawymi napisami typu „Spierdalaj!”
albo „Jebię!”, ale to było jeszcze przed tym, zanim mama wzięła się za
czystość języka. Dziś tylko Kędziorowi zdarzało się być tak głupim.
A i jemu coraz rzadziej.

Pit ruszył przez korytarz, ale smród bijący od łazienki odrzucił go

już z daleka. Chwycił więc stojący pod drzwiami skórzany but i odlał się
do niego. Nie czuł wyrzutów sumienia – jak ktoś zostawia buty na
korytarzu, sam jest sobie winien.

– Nieładnie, Pit – rozległ się głos tuż za jego plecami. – A gdyby

tobie ktoś wyciął taki numer?

Dzieciak nie przejął się tym zbytnio.

– Pewnie kazałbym mu to wypić, a co? – odparł. – I gdzie zgubiłeś

brata, Bliźniak? Znowu panna na zmianę?

Strząsnął ostatnie krople, odstawił but i zapiął rozporek. Dopiero

wtedy odwrócił się i spojrzał prosto w cygańską gębę Bliźniaka.

Zaginiony chłopiec uśmiechał się krzywo, jak miał w zwyczaju,

a mogło to znaczyć absolutnie wszystko – od „cieszę się, że cię widzę”
po „szkoda, że nie patrzysz w dół, bo właśnie wbijam ci nóż
w wątrobę”.

– Zabawnie by było, gdyby mój brat stał teraz za twoimi plecami,

nie sądzisz Pit? – zapytał.

– Owszem – przyznał Dzieciak. – Wtedy okazałoby się, że tak

naprawdę jest tylko zaszczanym butem.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, aż w końcu Bliźniak parsknął

śmiechem i klepnął Pita w ramię.

– Dzwonił Kruszyna i powiedział, że namówił wreszcie ekipę na

background image

wycieczkę. Będą koło południa, więc wiesz… szykujemy atrakcje.

– I tak sami? – zdziwił się Pit. – Bez alarmu? Pozwalacie spać

Dzieciakom?

Bliźniak machnął ręką.

– Nie chcemy budzić Mamy. Wiesz, znowu ma… – zawahał się,

jakby dopiero zdał sobie sprawę, z kim rozmawia.

Pit wciąż jeszcze nie był Chłopcem i nie wszystkie sekrety mu

przysługiwały. A przynajmniej nie oficjalnie.

– Po prostu źle ostatnio sypia, więc jeśli nie trzeba, nie robimy

specjalnie hałasu. Zresztą wszystko i tak zacznie się pełną parą, gdy
wróci Stalówka. Czyli pewnie za godzinę, może szybciej, bo jedzie
Skrótem.

Pit pokiwał głową. Ta wiedza w zupełności mu wystarczała.

– Co mam robić? – zapytał.

– Idź do Kędziora. Jest koło młyna i mocuje urwane kabiny, więc

chyba chciałbyś przy tym być, nie? – odpowiedział Bliźniak. – Mógłbyś
też po drodze nakarmić Pana Propera, bo chyba nikt tego nie robił od
tygodnia.

– Ten kot nie potrzebuje karmienia, on… – Pit przerwał.

Przez chwilę nasłuchiwał dźwięków dochodzących zza drzwi.

Potem na wszelki wypadek odsunął się kawałek od miejsca swej
urynowej zbrodni i dodał już ciszej, prawie szeptem:

– Sam świetnie sobie radzi w tym i innych światach.

– Niby tak – zgodził się Bliźniak – ale wiesz, jaki jest Kruszyna.

„Na każdego przeklętego szczura z zaświatów przynajmniej jedna
paczuszka antykłaczkowych smakołyków”. To jego dewiza i lepiej się
jej trzymać, jak prosi. Nakarmimy bydlaka, maleńki braciszek wróci
i zobaczy pełną michę pupila, to się ucieszy, nie? I pamiętaj, źródlana
woda.

Pit pokiwał głową i ruszył w stronę kuchni. Był w połowie

korytarza, gdy rozdzwoniły się budziki.

* * *


background image

Zgodnie z zapowiedzią Bliźniaka Kędzior był przy młynie.

Rozebrany do pasa, ubabrany sadzą i smarem, mocował się właśnie
z jedną z kabin. Ściślej mówiąc, prężył i napinał ogromne mięśnie,
bezskutecznie próbując ją podnieść.

– One chyba nie mają miłych myśli – zauważył Pit, siadając na

pobliskim betonowym słupku.

– Co?

– Kabiny nie mają miłych myśli – wyjaśnił Dzieciak. – Nie polecą.

Kędzior przestał się prężyć, odstąpił o krok i sięgnął po

przewieszoną przez pas czerwoną bandanę. Otarł z twarzy pot i przy
okazji rozmazał sadzę. Wyglądał teraz trochę jak ogromny wojownik
ruszający na bitwę.

– Wody! – zawołał.

Pit rzucił mu trzymaną w rękach butelkę. Olbrzym złapał ją

zgrabnie, odkręcił i wypił wodę duszkiem. Dopiero wtedy podszedł do
Pita i przyjrzał się chłopakowi, jakby widział go pierwszy raz.

– Ty, młody. Jak długo jesteś z nami? – zapytał.

– No, będzie już kawałek. – Pit wiedział, że Chłopcom lepiej nie

podawać dokładnego czasu. Z jakiegoś powodu bardzo tego nie lubili. –
A co?

– I wciąż jeszcze nie wiesz, że jeżeli ja chcę, żeby coś poleciało, to

poleci, choćby się miało zesrać?

Pit podrapał się po nosie, splunął, po czym znowu zadarł głowę, by

spojrzeć olbrzymowi prosto w oczy. Skrzywił się przy tym, że niby od
słońca, ale kpiarsko wydymając usta.

– Wiem tylko tyle, że idzie ci ta robota jak Kruszynie odchudzanie

i bez wsparcia albo proszku gówno zrobisz.

Olbrzym sapnął i zgniótł trzymaną w rękach butelkę.

– To co, może zakład? – zaproponował. – Tydzień zabawy w dżina

i dwa tygodnie dyżurów w kuchni.

– Zgoda.

Pit poderwał się ze słupka, splunął na dłoń i wyciągnął ją do

olbrzyma. Ten zrobił to samo, zakład został przyklepany.

– No to teraz patrz – powiedział Kędzior.

Podszedł do kabiny, objął ją ogromnymi ramionami. Zaparł się raz

background image

jeszcze, prężąc mięśnie na potężnych plecach – wytatuowana nad lewą
łopatką papuga aż wybałuszyła oczy z tego wysiłku – i po kilku
sekundach poderwał kabinę wraz z przyspawaną do niej, zatopioną
w betonie i zakopaną w ziemi kotwicą. Sapiąc i dysząc, podniósł kabinę
nad głowę, przytrzymał chwilę i zaraz cisnął na bok. Znowu sięgnął po
bandanę, by otrzeć pot z czoła, po czym odwrócił się i wyszczerzył do
Pita.

– Na pytanie, jak długo z nami jesteś, Dzieciaku, powinieneś już

zawsze odpowiadać: „Za krótko” – stwierdził. – Naprawdę myślałeś, że
spiskowanie z Bliźniakami przeciwko mnie wyjdzie ci na dobre? Ten
numer…

Przerwał i skupił wzrok na ścieżce, którą zbliżał się właśnie

Stalówka. Albinos jechał powoli, odchylony do tyłu i wyraźnie
zrelaksowany.

– Oho, chyba szykuje się nam nowy biznes – powiedział

Kędzior. – Idź tam do niego i spróbuj się wywiedzieć co i jak, dobra?

– Jasne – mruknął Pit i strzyknął spomiędzy zębów gorzką

plwociną porażki.

Następnie, już bardziej wpasowując się w rolę, która przypadała

mu w najbliższym tygodniu, zapytał:

– Czy mój pan życzy sobie czegoś jeszcze od swego uniżonego

sługi?

Kędzior uśmiechnął się szeroko i sięgnął po leżący nieopodal młot

z wielkim drewnianym obuchem.

– No, skoro pytasz…

* * *


Stalówka zaparkował w cieniu rozłożystego dębu i przez chwilę

jeszcze wsłuchiwał się w cykanie stygnącego silnika. Wyjął z kieszeni
wymiętoloną paczkę lucky strike’ów i wsunął do ust pogiętego
papierosa. Zapalił.

Na parkingu kotłowały się już Dzieciaki, majstrując coś przy

swoich bablach, jak Chłopcy zwykli nazywać motory dla świeżaków.

background image

Chodziło o to, że składane były ze wszystkiego, co się Stalówce pod
rękę nawinęło, czy to ze ścigów, czy z chopperów, czasem nawet
uzupełniane częściami rowerowymi czy strzępami z samochodowych
wraków. Żadna część nie pasowała do drugiej, nic się ze sobą nie
dogadywało, zupełnie jak w wieży Babel.

I właśnie wokół tych maszyn uwijała się teraz klubowa

smarkateria. W swych pozbawionych godła kurtkach, ze zmierzwionymi
włosami i twarzami opuchniętymi od snu wyglądali niezwykle
pociesznie i zupełnie niegroźnie. Stalówka nie potrafił sobie wyobrazić,
że część z nich pewnego dnia dostanie naszywki i prawdziwy motocykl,
by móc wyruszyć w świat. Właściwie to gdyby się zastanowić, raptem
jeden czy dwóch dobrze rokowało. Resztę czekały syrenie łzy i życie
z dziurą w pamięci.

Z budynku wyłoniła się Dzwoneczek ubrana jedynie w bokserki

i przykrótką koszulkę z Garfieldem. Przeciągnęła się, stając na palcach,
zrobiła skłon i dwa przysiady, po czym oparła nogę o barierkę i wtedy
właśnie dostrzegła siedzącego w cieniu Stalówkę. Pomachała do niego,
a ten zasalutował niedbale. Ruszyła w jego stronę.

Stalówka odezwał się, gdy zbliżyła się na tyle, że nie musiał

krzyczeć.

– Nie powinnaś tak robić. Jeszcze sobie który pałą zęby wybije

i będzie płacz i nieszczęście.

Dzwoneczek wzruszyła ramionami.

– Jeżeli któryś rzeczywiście mógłby tego dokonać, to… raczej

chciałabym wiedzieć.

Wyjęła papierosa z dłoni Stalówki. Zaciągnęła się łapczywie

i wypuściła dym nosem.

– Jak poszło? – spytała.

– Jest nasz, ale będę potrzebował Młodego.

– W sensie Pita?

Skinął głową.

– I tak już najwyższa pora, by dostał wreszcie naszywki, nie

sądzisz? Wożę je dla niego już jakiś czas, bo przydałby nam się dla
odmiany ktoś poważny.

Jakby na potwierdzenie tych słów od strony młyna dobiegł ich

background image

głośny, dziki ryk. Odwrócili głowy i dostrzegli półnagiego Kędziora
z rozwichrzonymi, targanymi wiatrem włosami stojącego na dachu
najwyżej umieszczonej kabiny. W balansowaniu na niej wcale nie
pomagał mu trzymany w ręku drewniany młot, którym wywijał na
wszystkie strony.

– Jestem Thor, bóg piorunów! – darł się ku uciesze

zgromadzonych na parkingu Dzieciaków. – Niech świat drży przed moją
potęgą!

Dzwoneczek przejechała ręką po twarzy.

– Choć w sumie to i tak lepiej, niż kiedy Bliźniacy podpięli dwa

enduro do rollercoastera i urządzili wyścigi. – Westchnęła. – Rany, co
z nimi jest nie tak? Dlaczego nie mogą…

– Dorosnąć? – Stalówka zaciągnął się ostatni raz i cisnął

niedopałek na asfalt. – Jakby to rzeczywiście było takie zajebiste, co,
mamo?

Parsknęła śmiechem.

– Pierdol się, Stalówka! Nie wytyka się takich rzeczy kobiecie.

I jeśli chcesz zabrać Młodego, to zrób to teraz. Kruszyna nakręcił dziś
ustawkę i pewnie już tu jadą. Nie chcę, żeby cię widzieli.

Stalówka ponownie skinął głową i już miał odpalać silnik, gdy

nagle przypomniał sobie o czymś jeszcze. Sięgnął do kabury po
rewolwer, złamał go, uzupełnił brakujące naboje.

– Wracając, prawie zahaczyłem o Straconego – powiedział, gdy

zobaczył minę Dzwoneczka. – Stanowczo za dobry się robię na starość.

Dziewczyna postąpiła krok do przodu i pocałowała go w policzek.

– Mój wrażliwy chłopiec. Ale następnym razem wystarczy jedna –

szepnęła mu do ucha. – Czy mama nie nauczyła cię oszczędności?

– Nie chcesz wiedzieć, co czasem myślę o mojej matce – odparł

Stalówka i przekręcił kluczyk w stacyjce. – Naprawdę nie chcesz.

Wycofał ostrożnie, wykręcił i pognał w stronę Młyna.

Dzwoneczek popatrzyła za nim, a potem przeniosła wzrok na

Kędziora, który wymachując młotem, opędzał się od lodowych
olbrzymów. Tę rolę, jak zawsze ochoczo, wzięli na siebie Bliźniacy.
Westchnęła, nawet przed sobą kryjąc myśl, że najchętniej by do nich
dołączyła.

background image

* * *


Pit potrzebował chwili, by przetrawić słowa Stalówki. Pewnie

gdyby powiedział to którykolwiek inny spośród Chłopców, wziąłby te
słowa za żart albo podstęp. Ale albinos był inny. Był… dorosły. I rzadko
robił sobie jaja.

– Czyli jeszcze raz – powiedział Pit. – Chcesz, żebym pojechał

z tobą nagrywać nowy biznes? W sensie taki prawdziwy? Z proszkiem?

Stalówka nie odpowiedział. Patrzył tylko tymi swoimi czerwonymi

oczami, lekko pochylony do przodu, z rękami wspartymi na kierownicy.
Był to wyraźny znak, że Pit nie powinien zadawać więcej pytań. Ten nie
mógł się jednak powstrzymać.

– Dlaczego ja? I czy załatwianie wszystkiego, co związane

z proszkiem, nie należy tylko do Chłopców? W sensie prawdziwych?

Stalówka, wciąż nie odrywając wzroku od Pita, odchylił się

i rozpiął jedną z sakw. Wyciągnął z niej zawiniątko opakowane w szary
papier i związane sznurkiem. Rzucił je chłopakowi.

– Najlepszego – mruknął. – A ciebie potrzebuję, bo przydałby się

ktoś rzeczowy. Studiowałeś prawo, prawda?

Pit skrzywił się, ale przytaknął. Niechętnie wracał pamięcią do

tamtych chwil i do tamtego życia. To już się skończyło. Teraz był
Dziecia… Gdzie tam! Był Chłopcem.

– No właśnie. – Stalówka sięgnął do kieszeni po papierosy. –

Potrzebny nam ktoś, kto ma gadane, wygląda jak aktor z reklamy i zna
się na rzeczy. No i oczywiście jeździł już Skrótem i zna zasady. Znasz
je, prawda?

– A czy słońce zachodzi na zachodzie? – Pit wyszczerzył się

w uśmiechu.

Zaraz jednak mina mu zrzedła, gdy zauważył, że Stalówka nie

podziela jego wesołości.

– Gdybym chciał słuchać, jak ktoś odpowiada pytaniem,

włączyłbym sobie któryś z tych jebanych teleturniejów. Znasz zasady
czy nie?

background image

Pit mocniej zacisnął ręce na pakunku, jakby bał się, że albinos

zaraz mu go odbierze, uznając, że jednak nie zasłużył.

– Znam. Kiedy chcesz ruszyć?

Stalówka wskazał ręką na papierosa.

– Jak dopalę. Masz czas, żeby…

Coś grzmotnęło o ziemię kilka metrów dalej, a zaraz potem

z połamanych krzaków wygrzebał się poobijany Kędzior. Gdy zobaczył
Stalówkę, uniósł ku niebu nadłamany młot.

– Thor! – stęknął. – Władca piorunów!

A potem zwalił się nieprzytomny na ziemię. Pit dostrzegł, że noga

olbrzyma wykrzywiona jest pod nienaturalnym kątem, a wokół głowy
tworzy się aureola krwi.

– Nie powinniśmy kogoś wezwać? – zaniepokoił się. – Mamy na

przykład?

– A po co? – Stalówka wzruszył ramionami. – Nie sądzisz, że już

sam upadek był dla niego wystarczającą karą? Dalej, zabierz mu
kluczyki, pojedziesz na jego Ślicznotce.

– Ale…

– Żadnego „ale”. – Albinos nie dał mu dokończyć. – Chłopcy nie

jeżdżą na bablach, zapamiętaj to sobie. A jak zobaczę, że krzywo
przyszyłeś godło, to zeżresz własne palce, jasne?

– Jasne. – Pit wyprężył się jak struna, po czym pognał w stronę

domu.

Dopiero wtedy Stalówka zsiadł z motoru i podszedł do Kędziora.

Bezceremonialnie odwrócił go na plecy i pokręcił głową.

– Dalibyście już dzieciakowi spokój z tymi wygłupami –

powiedział. – On naprawdę się przejął, że coś sobie zrobiłeś.

Olbrzym usiadł i wypluł rozerwany woreczek ze sztuczną krwią.

Ostrożnie, by nie powbijać sobie drzazg, wyjął z nogawki złamaną
deskę.

– Nie wyglądał na specjalnie przejętego. Poza tym chciał mnie

wkręcić w numer z kabiną – odparł. – Spiskował przeciwko mnie
z Bliźniakami, to musiałem mu pokazać.

– Ale przecież ta kabina to twój przekręt. Twój i Bliźniaków. Na

młodych właśnie.

background image

Olbrzym wzruszył ramionami.

– On tego nie wiedział, co nie, chłopaki?

Zza plecami Stalówki znikąd wyrośli Bliźniacy.

– Nie mógł wiedzieć – stwierdził jeden.

– Za dobrzy w tym jesteśmy – dodał drugi.

Kędzior rozłożył ręce.

– Sam widzisz. No i każ mu uważać na moją Ślicznotkę. Niech ją

zatankuje, wymyje porządnie i odkazi siedzenie. Nie chcę, żeby
śmierdziało durniem.

Od strony bramy głównej dobiegły ich dźwięki klaksonu, które

mogły oznaczać tylko jedno.

Przyjechał Kruszyna.

* * *


Pit wbiegł zdyszany na schody wiodące do budynku. W progu

o mało nie przewrócił chudego jak patyk Makarona. Ten kostropaty
sierota był jednym z najświeższych nabytków Klubu. Wcześniej
pracował w pizzerii, ale nienawidził tej roboty, więc rzucił ją w cholerę
i przyjechał pod bramę Drugiej Nibylandii furgonem wypełnionym
świeżą pizzą. To był, jak dotąd, jego jedyny wart odnotowania wyczyn,
bo poza tym chłopak tylko właził pod nogi i wkurwiał wszystkich
głupimi pytaniami. Jak teraz właśnie.

– Co tam się dzieje, bro? – chciał wiedzieć. – Co to za trąbienie

i czemu wszyscy tak ganiają?

Normalnie Pit olałby szczeniaka albo zbył go złośliwostką, ale

Makaron miał jeszcze jedną, dotąd nieznaną, ale paskudną cechę. Był
długi i z łatwością potrafił zatarasować swymi patykowatymi
kończynami całe wejście. Co oczywiście uczynił.

Pit westchnął ciężko.

– Kruszyna przywiózł wycieczkę z domu dziecka – wyjaśnił. –

Robi to co jakiś czas, żeby się dzieciaki rozerwały na atrakcjach, a przy
okazji Chłopcy patrzą, czy któreś z sierot są obiecujące.

– W sensie ładne? – Makaron zmarszczył brwi.

background image

– Nie, idioto! Użyteczne! Nie zauważyłeś, że tu wszyscy są

sierotami? Ty jesteś, kurwa, sierotą!

– Sam jesteś idiota! – odciął się Makaron. – Chłopcy przecież mają

mamę!

Pit wzniósł oczy ku niebu.

– Tak, mamę, która wygląda jakby… A zresztą…

Zacisnął rękę w pięść i z całej siły walnął chudzielca w brzuch.

Potem zgiętego wpół złapał za kark i pchnął na barierki.

– Sorry, za długo trzeba by to wszystko tłumaczyć – mruknął

w ramach wyjaśnienia i pognał korytarzem.

Wpadł do pokoju, usiadł na łóżku i dopiero wtedy, dysząc ciężko,

rozpakował papierowe zawiniątko. Wypadły z niego trzy naszywki.
Jedna z godłem – rozbitym zegarem cebulą i wysypującymi się z niego
trybami, jedna z napisem „Nibylandia” i wreszcie trzecia, maleńka,
z imieniem. Pit przyjrzał się im wszystkim uważnie, a potem pokazał je
dziewczynie z plakatu.

– Widziałaś? – zawołał. – Od dziś nie zadajesz się już

z Dzieciakiem. Zostałem prawdziwym Chłopcem! Chłopcem!

Jeżeli dla dziewczyny z plakatu zabrzmiało to śmiesznie, nie dała

tego po sobie poznać. Uśmiechnęła się tylko, puściła oko i zachęcająco
zakręciła pośladkami.

Pit pokręcił głową.

– Nie teraz, mała – powiedział. – Muszę to raz dwa przyszyć, bo

jadę ze Stalówką załatwiać biznes.

Nie był pewien, czy powinien jej o tym mówić, ale co tam,

najwyżej ją zerwie. A teraz był szczęśliwy, nawet bardziej niż w dniu,
gdy wygarnął wszystko nagrobkowi ojca i zaraz potem rzucił te
przeklęte studia. Swoją drogą, ależ mu wtedy nagadał!

Sięgnął do szuflady i wyciągnął specjalnie na ten dzień

naszykowaną igłę z nitką, a także posrebrzany całus, który wręczyła mu
Dzwoneczek wraz z kamizelką. Tak przygotowany zabrał się do szycia.

* * *


background image

Autobus – stary, ale odremontowany i kolorowo odmalowany

jelcz – ledwo mieścił się na niektórych lunaparkowych uliczkach, ale już
od pierwszej chwili było widać, że kierowca wie, jak radzić sobie z tą
niedogodnością. Bez skrupułów wjeżdżał na krawężniki, niektóre
odcinki pokonywał przez trawę, a na innych niemal ocierał się
o stragany i budki techniczne. Każdemu takiemu manewrowi, zwłaszcza
podskokom na wybojach, towarzyszył entuzjastyczny ryk zamkniętych
w autobusie maluchów i charkot opon ocierających się o blachę.

W końcu autobus zatrzymał się na parkingu pod bazą i zaraz

potem ze środka wybiegła rozwrzeszczana dzieciarnia. Byli niczym
szarańcza. Pędzili przed siebie, obsiadali, co tylko się dało – murki,
samochody, bable, nawet motocykle Chłopców – i nieustannie brzęczeli
o wszystkim i o niczym.

Stalówka z Kędziorem z pewnego dystansu przyglądali się tej

pladze, ale choć nie odzywali się ani słowem, po ich twarzach dało się
poznać, że ten widok ich cieszy. Potwierdzili to zresztą zaraz, gdy tylko
z autobusu wytoczył się Kruszyna.

Powiedzieć o ostatnim spośród Chłopców, że był gruby, to nic nie

powiedzieć. Był on tym specyficznym rodzajem tłuściocha, z którego
nie odważyłbyś się drwić, nawet mimo koszulki z wizerunkiem E.T.
w rozmiarze XXXXL. Kruszyna był trochę jak zawodnicy sumo albo
emerytowani bokserzy wagi ciężkiej – może ospały, może powolny, ale
gdy już ruszy, jest nie do zatrzymania.

– Co tam, chłopaki? – zawołał, przejeżdżając ręką po krótko

przystrzyżonym irokezie. – Gotowi na dzień pełen przygód?

– Ja nie – odparł Stalówka. – Zaraz biorę młodego i musimy

spadać. Robota.

– Coś nowego?

– Takie tam. – Albinos machnął ręką. – Standard, ale firma duża,

to i zamówienie… Ty, kto z tobą przyjechał? Czy to Napalona Rózia?

Brodą wskazał na szczupłą blondynkę po trzydziest-

ce, która właśnie wysiadła z autobusu. Miała na sobie letnią sukienkę,
białą w zielone kwiaty, i zupełnie do niej niepasujące sandałki na
wysokim obcasie. Trzeba było jednak przyznać, że jej nogi
prezentowały się całkiem nieźle, a i reszta była niczego sobie. Gdy

background image

Chłopcy widzieli ją po raz pierwszy, każdy choć na chwilę zawiesił na
niej oko. Zaliczył jednak tylko jeden.

– Milczek wie? – zapytał Stalówka.

Kruszyna zachichotał i zatarł pulchne ręce.

– Chciała mu zrobić niespodziankę – stwierdził. – Tylko dlatego

się zgodziła na tę wycieczkę. Wiecie, dyrekcja myśli, że my teraz kino,
dwa muzea, zoo i McDonald’s. Coraz trudniej ich wszystkich namówić
na te wypady.

Przez chwilę stali w milczeniu i przyglądali się szalejącym

dzieciakom. Na razie maluchy cieszyły się wolnością i nowym
miejscem. Prawdziwe atrakcje miały się zacząć dopiero za chwilę.

– Masz fart, grubasku, że Milczek nikogo sobie wczoraj nie

zwiózł. – Kędzior odwrócił się i kolejny raz splunął śliną różową od
sztucznej krwi. – Jeśli chodzi o seks, niespodzianki to pierdolona loteria.
Raz trafisz laskę marzeń, a raz Tajkę z fujarą większą niż twoja.

Parsknął pod nosem, ubawiony własnym żartem, ale

zorientowawszy się, że nikt inny się nie śmieje, ścisnął rękę w pięść,
przysunął do ust i chrząknął.

– Ekhem, no, także tego… to ja skoczę po tego Milczka, a ty,

Stalówka, pilnuj, żeby mi młody…

– … Ślicznotki nie skrzywdził, się wie.

Albinos raz jeszcze sięgnął do wymiętej paczki papierosów, ale po

namyśle schował ją z powrotem. Nie teraz. Nie przy dzieciakach.

– A, Kruszyna – przypomniał sobie. – W tunelu strachów mamy

parę świeżych… spraw, więc może lepiej tam nie idźcie, co?

– Dobra.

– I w ogóle bawcie się dobrze.

– Możesz być pewien, że będziemy.

* * *


Pit zjawił się po pół godzinie, w pełni gotowy do jazdy. Stalówka

darował mu opieprz, bo chłopak i bez tego był przejęty jak nigdy. Do
tego naszywki na jego kurtce prezentowały się doskonale, co, sądząc po

background image

czerwonych kropkach zdobiących palce młodego, nie przyszło mu
łatwo.

Zaraz też, ledwie się zjawił, grzecznie wskoczył na Ślicznotkę,

odpalił silnik, powoli, ostrożnie wycofał ją i ustawił się frontem do
wyjazdu. Stalówka stanął obok niego i po chwili przygotowań podał mu
lusterko z plastikową rurką i dwoma kreskami srebrzysto-złotego
proszku.

– Na pewno wiesz, co robić? – upewnił się.

Zamiast odpowiedzieć, Pit wziął od niego lusterko, podniósł rurkę

i wciągnął przez nią proszek. Otrząsnął się i na chwilę skupił wzrok na
kręcącym się diabelskim młynie i dzieciakach machających z kabin
czerwonymi chusteczkami.

– Nie powypadają tak same? – zapytał, oddając Stalówce lusterko

z drugą kreską.

– Nie powinny. – Albinos wciągnął proszek, skubnął się w nos

i schował lusterko. – Zresztą nawet jeśli, to wiesz, jaki jest świat. Kto by
tam płakał po sierocie.

– Ja bym płakał – stwierdził Pit.

Stalówka popatrzył na młodego z rozbawieniem.

– Ty sam jesteś sierotą – powiedział – więc się nie liczysz. Nie

wiedziałeś?

Nie czekając na odpowiedź, pognał alejką w stronę bramy. Pit

podążył w ślad za nim.

* * *


Napalona Rózia zatrzymała się na chwilę na środku parkingu, by

opanować drżenie nóg. Naprawdę nazywała się Małgorzata Grodzka i,
zanim poznała Milczka, mogła się określać mianem cnotliwej. Czy też
raczej wstrzemięźliwej, bo to jednak nie to samo. Nie miała męża ani
narzeczonego, była za to posiadaczką małego, dwupokojowego
mieszkanka po tragicznie zmarłych rodzicach, z którym ciężko jej się
było rozstać.

Kłopot w tym, że owo lokum mieściło się w okolicy rynku

background image

maleńkiego miasteczka. Jednego z tych, gdzie każdy jest sąsiadowi
etykiem, sędzią i towarzyskim katem. Więcej niż jeden mężczyzna na
pół roku wychodzący od niej po zmroku i już zostałaby kurwą.
A przecież trudno pogodzić rolę kurwy i pedagoga dziecięcego.
Przynajmniej według dyrekcji lokalnego domu dziecka…

Nie narzekała, bo nawet odpowiadało jej takie życie, problem

jednak zaczął się, gdy w ośrodku pojawił się gruby wolontariusz
w motocyklowej kamizelce. Pewnego dnia zaproponował, że zabierze
dzieciaki na wycieczkę swoim autobusem. Rózię mianowano opiekunką.
To właśnie wtedy poznała Milczka… i wkrótce potem zyskała swój
nowy, w pełni zasłużony przydomek.

Starała się, próbowała, ale nic nie mogła na to poradzić – ilekroć tu

przyjeżdżała, robiła się wilgotna już z chwilą wyjścia z autobusu.
A potem, gdy szła przez plac w stronę budynku, za każdym razem czuła
się jak ćpunka na głodzie odwiedzająca swojego dealera. Wstyd mieszał
się z przyjemnym podnieceniem, zażenowanie z narastającą żądzą.
Skupione na niej pożądliwe spojrzenia kilkunastu młodych mężczyzn na
przemian peszyły ją i napawały dumą.

Tak było i teraz, chociaż nie zdążyła się ponapawać wzbudzonym

zainteresowaniem, bo zaraz go dostrzegła. Wyłonił się z budynku
z jabłkiem w jednej ręce i nożem w drugiej. Gdy ją zobaczył,
uśmiechnął się łobuzersko. Ruchem głowy zaprosił ją do środka, a ona
z trudem powstrzymała się, by nie pobiec.

* * *


Wyłonili się na pustej drodze jakieś trzydzieści kilometrów od

celu. Pit zastanawiał się przez chwilę, czy to, że przy ich pojawianiu się
nigdy nikogo nie było, to tylko przypadek, czy też coś się za tym kryje.
Na przykład, czy da się opuścić Skrót, jeśli w prawdziwym świecie jest
w tym czasie korek albo gdy inny kierowca może zobaczyć, jak
wracasz? Uznał, że powinien o to zapytać Stalówkę jeszcze przed
spotkaniem.

Tuż przed samym miastem zatrzymali się na stacji na kawę i hot

background image

doga. Tam omówili sobie z grubsza plan rozmowy i ustalili to, co
wcześniej pojawiło się jedynie jako sugestia. To Pit dowodził tą akcją, to
on ustawiał biznes. Stalówka miał zamiar tylko się przyglądać, groźnie
wyglądać i w razie czego szepnąć słowo czy dwa, gdyby wszystko
zaczęło się sypać.

Gdy już wszystko mieli uzgodnione, Pit dopił kawę, raz jeszcze

zerknął w notatki i postukał palcem w kartkę.

– Ten cały prezes Jastrzębski.

– Gwidon. – Stalówka wszedł mu w słowo. – Będzie na to nalegał.

– Gdy zacznie nalegać, zostanie Gwidonem. – Pit posłał mu

drwiące spojrzenie, które mówiło: „Wchodzisz na mój teren, białasie.
Byłem prawnikiem”. – Na razie nazywa się Jastrzębski i jest prezesem.
Powinienem wiedzieć o nim coś więcej?

Albinos wzruszył ramionami i odparł:

– Że będzie nalegał na Gwidon.

Zgniótł papierowy kubek, cisnął nim do kosza i wyszedł.

Pit pognał za towarzyszem, o mało nie rozbijając nosa o szklane

drzwi. Dogonił Stalówkę koło dystrybutorów.

– Ej no, nie obrażaj się. Ja pierdolę!

– To nie pierdol, tylko wsiadaj na motocykl. – Albinos sięgnął po

wymiętą paczkę. – Wiesz, co najważniejsze, reszty się domyślisz albo
zauważysz, bo głupi nie jesteś.

Odpalił papierosa i zaciągnął się dymem. Dopiero wtedy rozwinął

myśl:

– Jeżeli masz się tym w przyszłości zajmować, a masz, to musisz

się od razu nauczyć improwizować. Handlujemy magią, brachu,
i wciskamy ją całkiem realnym ludziom. Do takich spotkań nie można
się po prostu przygotować.

Kątem oka dostrzegł idącego w ich stronę pracownika stacji, więc

odwrócił głowę i zmierzył gościa wzrokiem.

– Jakiś problem? – zapytał.

Chłopak zatrzymał się i zamrugał gwałtownie. Potrzebował chwili,

by do jego mózgu dotarło, że tak, ten łysy koleś w skórze naprawdę ma
czerwone oczy! Kolejną chwilę zajęło, zanim wydukał:

– Tu nie wolno palić. To grozi wybuchem.

background image

– Jasne – Stalówka pokiwał głową, po czym odchylił kamizelkę

i zaprezentował kaburę z glockiem – ale nie aż tak bardzo, jak kilka
strzałów w dystrybutor, nie sądzisz?

Pit parsknął śmiechem, bo widok miny chłopaka wart był każdych

pieniędzy.

– No już, znikaj – dodał od siebie. – Tam chyba ktoś chce się

sztachnąć gazem, nie?

– Rzeczywiście – zgodził się chłopak mechanicznie.

Wycofywał się teraz krok po kroku, wciąż gapiąc się to na

Stalówkę, to na kaburę, to znów na zapalony papieros. Dopiero gdy
potknął się o krawężnik przy dystrybutorach, odwrócił się na pięcie
i pognał w stronę sklepu.

Stalówka uznał, że to najwyższa pora, by się zbierać.

– Zapamiętaj sobie, młody, raz na zawsze – powiedział, dosiadłszy

motoru. – Żelazne zasady tylko na Skrótach. Reszta to improwizacja.

– Dobrze, panie Miyagi.

– Spierdalaj.

* * *


Napis nad bramą głosił „HAWKTRANS – TRANSPORT,

SPEDYCJA”, co brzmiało oczywiście dumnie i światowo – pomijając
skojarzenie z transseksualnym ptakiem – ale nijak się miało do
siermiężnej rzeczywistości. Zupełnie jak te tanie, przydrożne moteliki
z podstarzałymi kurwami i obleśnym densflorem w stołówce zwące się
Moulin Rouge albo oblepione neonami kioski z automatami noszące
szumną nazwę „Las Vegas”.

Wysypany żwirem parking otoczony powyginaną, przerdzewiałą

siatką, na nim kilka starych ciężarówek i luźno stojących przyczep,
a w głębi kompleks baraków z falowanej blachy – to było wszystko,
czym HawkTrans mógł się pochwalić, przynajmniej na pierwszy rzut
oka. Pit nie zakładał jednak, żeby w środku, rozumianym zarówno
dosłownie, jak i księgowo, było dużo lepiej. Jeżeli ktoś odpowiadał na
jedno z udziwnionych, niejasnych ogłoszeń Chłopców i prosił

background image

o spotkanie, to znaczy, że jechał wzdłuż krawędzi. I to na
scentrowanych kołach.

Ciekawe, czy w ogóle ich na nas stać, pomyślał Pit, gapiąc się na

obciągnięte brezentem przyczepy. Materiał tak ciasno opinał się na
metalowo-drewnianych szkieletach, że skojarzenie z wygłodzonymi
Etiopczykami nasuwało się samoistnie. Głośno jednak nic nie
powiedział.

Zatrzymali się przed głównym budynkiem. Zsiedli z maszyn

akurat w chwili, gdy na zewnątrz wyszli dwaj mężczyźni. Wyglądali na
kierowców.

– Niezłe cacka – mruknął jeden z nich.

Miał nalaną, czerwoną twarz i przepoconą koszulkę na

ramiączkach wystającą spod rozpiętej spranej flaneli.

– Można dosiąść? – zapytał.

– Jasne – odparł Stalówka, wchodząc na niskie schodki – ale pod

warunkiem, że ty pozwolisz mi dosiąść twojej starej.

Gdy to mówił, jego głowa znajdowała się akurat na wysokości

kolana kierowcy. Wystarczyłby zwykły odruch, jedno szybkie kopnięcie
i zaraz zrobiłoby się bardzo gorąco.

Dlaczego on to robi, dlaczego ich prowokuje? – pomyślał Pit,

jednocześnie skupiając wzrok na drugim z kierowców: żylastym
chudzielcu w T-shircie tyskiego. To był odruch, który Chłopcy wpoili
mu na początku. Gdy kroi się awantura, znajdź sobie kogoś, z kim
odtańczysz pierwszy taniec.

Tym razem jednak nie było tańca, bo grubszy kierowca zamiast się

wściec, ryknął ochrypłym śmiechem.

– Nie spodobałaby ci się taka zamiana, łysy – powiedział,

wyciągając do Stalówki rękę. – Moja jest bardziej przechodzona. Wiesz,
ja w trasie, a ona…

Albinos zrównał się z kierowcą i uścisnął podaną dłoń.

– To cię nauczy, brachu. Dobry zwyczaj: nie pożyczaj – stwierdził

z uśmiechem. – Stalówka. My do szefa.

– Gwidon jest u siebie – odezwał się ten chudy. – Drugie drzwi po

lewej. Stroił się dla was od rana i w ogóle bardzo jest przejęty, więc nie
wyruchajcie go za ostro, co? Nie na pierwszej randce.

background image

– To nasza druga – odparł Stalówka i wszedł do budynku.

Pit pokręcił głową z rozbawieniem. Zdał sobie sprawę, jak bardzo

jest tu teraz zbędny.

* * *


Napalona Rózia promieniała szczęściem. Znowu bowiem było tak,

jak to sobie wymarzyła. Jak wyśniła noc po nocy od ostatniego
spotkania.

Szli korytarzem, trzymając się za ręce. Oboje milczeli, ale przecież

komu były potrzebne słowa, kiedy wystarczyło ciepło splecionych dłoni,
dopasowany rytm kroków i – bez cienia wątpliwości – serc. Nawet
gdyby była to polna droga pod szpalerem zakwitających jabłoni, a nie
śmierdzący, zasprejowany korytarz, nie byłoby ani trochę romantyczniej
czy bardziej ekscytująco.

Skręcili w lewo i weszli po schodach na górę. Jak zawsze

zatrzymali się na moment na półpiętrze. On przyparł ją do ściany,
pocałował delikatnie, opuszkami palców powiódł po jej ciele,
niewątpliwie chcąc w ten sposób podkreślić jej smukłą figurę, idealne
wcięcie w talii, krągłość bioder, kształtne pośladki. I tym razem sięgnął
do krawędzi jej sukienki i zadarł ją odrobinkę. Tylko troszkę, żeby
pokazać jej, że niecierpliwie czeka na to, co zaraz nastąpi.

– Chodźmy już – szepnęła mu do ucha i lekko przygryzła

małżowinę. – Chcę cię. Pragnę. Chodź do mnie.

Odstąpił i uśmiechnął się słodko, jak tylko on potrafił. Ponownie

ujął jej dłoń w swoją i pobiegli na górę.

Tam rzucili się na siebie, ledwie tylko trzasnęły drzwi pokoju. Raz

jeszcze przyparł ją do ściany, tym razem jednak gwałtowniej,
drapieżniej, zupełnie jakby obudziła się w nim dzikość do tej pory
uwięziona w klatce konwenansów. Za tymi drzwiami mógł być sobą,
mógł uwolnić swoje prawdziwe ja i dać upust żądzom. Skorzystał
z tego, wpijając się w jej usta i błądząc rękami po jej ciele, napierając na
nią swą nabrzmiałą męskością.

W pewnej chwili, nie przestając jej całować, sięgnął ręką w dół

background image

i mocnym szarpnięciem zerwał z niej bieliznę. Zabolało, ale tylko
wtuliła się w niego mocniej, wciągając zapach dzikości i świeżego potu.
Rozpięła mu spodnie.

Jęknęła, najpierw gdy ją podniósł, a potem głośniej, gdy się w nią

wbił. Oplotła nogami jego biodra…

– O tak, mój wspaniały, mój dziki, mój cudowny – szeptała mu do

ucha, a każde jej słowo dodawało mu nowych sił, wzmagało jego
pożądanie. – Nie przestawaj, mój ty wspaniały, kochany. Zabierz mnie,
zabierz tam, gdzie… aaach.

Ale on wiedział, gdzie ma ją zabrać. Znał dobrze jej myśli

i pragnienia. Był jej rycerzem, dzikim wojownikiem, panem jej serca…
Przytuliła się do niego, objęła za szyję i pozwoliła, by wtulił twarz w jej
piersi. Wtedy zwolnił na chwilę, ale nie miała mu tego za złe. Wiedziała,
czego szuka, wiedziała, co to oznacza.

– Jeszcze chwila, kochany – szepnęła, wiedząc, że ta chwila jest

naprawdę blisko, że już, że dosłownie za moment. – Teraz!

Zamknęła oczy i poczuła na sobie coś jakby delikatne kropelki

wiosennego deszczu. Jednocześnie jej ukochany ponownie przyspieszył,
a każdy jego ruch wyzwalał w jej ciele fale rozkoszy.

Otworzyła oczy, gdy plecami dotknęła sufitu. Omiotła wzrokiem

pokój, a potem spojrzała w oczy swego kochanka, który teraz znalazł się
pod nią.

– Jesteś moim szczęściem – szepnęła. – Moją cudowną myślą.

A potem, odchyliwszy się do tyłu, zaczęła go ujeżdżać.

* * *


Po wszystkim Milczek nawet nie spojrzał na rozanieloną Rózię,

tylko wstał, wciągnął spodnie i wyszedł z pokoju. Na korytarzu już
czekał na niego Kędzior trzymający pod pachą siatkę pełną piłek.

– I co? – zapytał olbrzym.

Milczek wykonał ręką ruch, który wyglądał jak zwykłe

machnięcie.

– No wiem, że puknąłeś, kurwa! – mruknął olbrzym. – Ja się

background image

pytam raczej, jak było. Przyjadą znowu?

Milczek spojrzał na niego z politowaniem, a potem znowu coś

zamigał i ruszył w stronę automatu z batonikami.

– No, tylko nie dziwko. – Kędzior poprawił uchwyt worka. –

Idziesz z nami grać?

Najpierw rozległ się huk, gdy pięść uderzyła w automat, a potem

dźwięk spadających batoników. Zaraz potem Milczek wrócił, niosąc
naręcze snickersów, marsów i twixów. Zatrzymał się przy schodach,
skinął głową na olbrzyma i wyszczerzył się wesoło.

– Pierdolony, milczący casanowa – mruknął Kędzior, kręcąc głową

z rozbawieniem. – Stary, jak ty to robisz?

Zgodnie z oczekiwaniami jego przyjaciel nie odpowiedział.

* * *


Pit z pewnym niepokojem odkrył, że wystarczył krótki odcinek

dzielący wejście główne od gabinetu prezesa HawkTrans, by znowu
wszedł w dawną skórę. W ciągu tych paru chwil potrzebnych na
wykonanie kilkunastu kroków zdążył już bowiem ułożyć całą strategię
rozmowy, wymyślić odpowiedzi na kilka najbardziej prawdopodobnych
pytań i nawet tematy dygresji na wypadek, gdyby potrzebował chwili na
zebranie myśli. To było dobre i wiedział, że jeszcze parę lat temu byłby
z siebie dumny. Ale to już nieistotne. Teraz był Chłopcem.

Jeszcze raz odetchnął głęboko, pchnął uchylone drzwi do gabinetu

prezesa i pewnym krokiem wszedł do środka.

Biuro było obskurne i tandetne niczym scenografia

niskobudżetowego kryminału noir. Po lewej meblościanka pocięta na
pasy promieniami światła wpadającymi przez źle zaciągnięte żaluzje
w oknach naprzeciwko. Pod nogami kawał wydeptanej wykładziny
zastępującej dywan, po prawej przy samych drzwiach wieszak i kubeł na
parasol. W centralnym punkcie pomieszczenia znajdowało się natomiast
masywne biurko, a przed nim dwa ogromne fotele.

Pit dostrzegł, że albinos siedzi już w jednym z nich i pije wodę

z plastikowego kubeczka. Zachowywał się, jakby nie tylko się nie znali,

background image

ale wręcz jakby nie zauważył wejścia kolegi. Rozluźniony, spokojny,
niczym osoba towarzysząca choremu w poczekalni u dentysty. Niby na
miejscu, a jednak obok.

Dobra, łysielcu, pomyślał Pit. Niech będzie, że zacznę po twojemu.

Podszedł bliżej.

– Ty musisz być Gwidon – powiedział, wyciągając rękę do

krępego, spoconego mężczyzny po drugiej stronie biurka. – Stary,
wyglądasz dokładnie tak, jak cię Stalówka opisywał.

– To znaczy jak?

– Jak prawdziwy człowiek interesu, powiadasz? – spróbował Pit.

Trafił, bo Jastrzębski zarechotał paskudnie, ale wesoło, po czym

uścisnął podaną dłoń. Usiedli. Prezes odwrócił się na fotelu i zaczął
grzebać w małej komódce.

– Prawdziwy człowiek interesu, powiadasz? – mruczał przy tym. –

Czy taki zadawałby się z podobnymi do was?

Pit zerknął na Stalówkę, ale jego najwyraźniej interesował

wyłącznie plastikowy kubek. Było dokładnie tak, jak umówili się na
stacji, i albinos ani myślał się wtrącać. Chłopak podrapał się po potylicy.

– Wiesz, Gwidonie. Może nie jesteśmy tacy szykowni jak ty z tym

twoim biurem i w ogóle, ale my też robimy interesy. I właśnie po to tu
przyjechaliśmy. By ubić interes, czyż nie?

Jastrzębski wyłonił się zza biurka. W jednej ręce trzymał karafkę

do połowy wypełnioną złocistym płynem, a w drugiej trzy szklaneczki.
Nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo Pit natychmiast pokręcił głową.

– Nie możesz pić, Gwidonie – stwierdził. – Żaden z nas nie może,

a już za chwilę dowiesz się dlaczego. To nie będzie zresztą jedyna rzecz,
o której się zaraz dowiesz. Będą wśród nich, ostrzegam lojalnie, rzeczy,
w których istnienie w pierwszej chwili nie uwierzysz, ale ponieważ
jesteś prawdziwym człowiekiem interesu i nie należysz do frajerów,
którzy przepuszczają wielkie okazje, wysłuchasz mnie. Do końca, bez
słowa komentarza ani nawet głupiego skrzywienia, bo możesz być
pewien, że na końcu mojego wywodu będzie to, czego ci naprawdę
trzeba. Zajebisty, wielki zysk.

Przerwał na moment, by zaczerpnąć tchu, ale także by wybadać

reakcję słuchacza, która na szczęście była prawidłowa.

background image

Jastrzębski odstawił karafkę i szklanki, usiadł, złożył dłonie

w piramidkę i oparł nos na czubkach palców wskazujących.

– Zamieniam się w słuch – powiedział cicho. – I obiecuję nie

odezwać się ani słowem.

– Chyba że zapytam – uściślił Pit.

– Tylko wtedy.

– W porządku. Pozwól więc, że zacznę właśnie od pytania. Gdzie

jest woda?

Jastrzębski jeszcze raz sięgnął do barku i wyciągnął z niego małą,

półlitrową butelkę gazowanej mineralnej. Nakrył ją plastikowym
kubeczkiem i niczym wytrawny barman pchnął po blacie w stronę Pita.

Ten chwycił butelkę, cofnął się o krok i opadł na fotel.

– Podobno w okolicy są jeszcze dwie firmy spedycyjne, to

prawda? – zapytał.

Nie musiał, wiedział, ale nikt nie lubi takich, co są zbyt pewni

siebie. Poczekał, aż prezes skinie głową, po czym kontynuował:

– Słyszałem też plotkę, że niebawem mają się połączyć. Podobno

prezes…

– Tuchoszewski Express – podpowiedział Jastrzębski.

– Tak, właśnie, dzięki. – Pit uniósł butelkę do ust i upił łyk. – Ale

umawialiśmy się, że się nie odzywasz, Gwidonie, prawda? Dopóki nie
zapytam. A to nie było pytanie.

Nie był pewien, czy nie idzie za ostro. Nie wiedział też, czy to, co

dobiegło go z lewej, było sykiem niezadowolenia Stalówki, czy
dźwiękiem odkręcanej przez niego butelki. Jednak skoro już się
powiedziało „A”… Mrugnął do Jastrzębskiego i uniósł butelkę, jakby do
niego przepijał.

– Tym razem ci jeszcze wybaczę, ale nie rób tego więcej, dobra? –

powiedział. – Na to możesz odpowiedzieć.

Jastrzębski sapnął, ale zmełł cisnące się na usta słowa i pokiwał

głową.

Zadowolony Pit podjął przerwany wątek.

– Podobno prezes Tuchoszewski Express znalazł właśnie nowego

wspólnika i razem nie dość, że wykupują konkurencję, to jeszcze
wymieniają calutką flotę. Ich kierowcy będą się teraz pławić

background image

w nowiutkich, klimatyzowanych kabinach, z telewizorem na długie trasy
i apartamentem za plecami. Luksus taki, że przydrożne dziwki będą
dopłacać, byleby dostać się do kabiny. Mylę się, Gwidonie?

– Nie wiem. – Jastrzębski wzruszył ramionami. – Znaczy z tymi

dziwkami nie wiem, bo reszta się zgadza.

Pit pokiwał głową i upił kolejny łyk wody.

– Ilu ludzi ci już podkupili? – zapytał. – I jak myślisz, ile czasu

potrzeba, by w końcu dostali ich wszystkich?

– Nie wiem, kurwa! – Jastrzębski poderwał się z krzesła

i wymierzył w Pita palec wskazujący. – Nie mam pojęcia! Nie wiem też,
po jaki chuj tu właściwie jesteś, bo tylko bredzisz od rzeczy, ustalasz
jakieś gówniane zasady, jakbyś tu, szczeniaku, dowodził, i mówisz mi
to, co już dawno wiem! Powiesz wreszcie, co masz dla mnie? I jak mi to
niby pomoże, skoro idę o zakład, że nie jest to nowa, pierdolona w dupę
flota ciężarówek?!

Pit przeczekał ten wybuch gniewu, spokojnie pijąc wodę, a potem

tak długo wpatrywał się w prezesa Jastrzębskiego, aż ten znowu usiadł
i złożył ręce w piramidkę.

– Nie przebijesz konkurencji ani liczbą samochodów, ani ich

przepychem – powiedział w końcu, odkładając pustą butelkę. – Ale
możesz ją pokonać szybkością w realizacji zamówień. Wielu klientom
zależy przecież na czasie, prawda?

– Owszem – Jastrzębski przytaknął ostrożnie – ale obawiam się, że

nie rozumiem…

– Więc siedź cicho, bo po to tu jestem, żeby ci wyjaśnić. – Pit

wszedł mu w słowo. – Miałeś kiedyś może taką sytuację, że prowadziłeś
samochód nocą, sam, na pustej drodze i po dłuższym czasie wpadałeś
w taki stupor, że nie liczyło się nic oprócz paska asfaltu przed tobą? Nie
było ani drzew, pól czy domów na poboczu, ani barów, ani nawet blasku
księżyca, tylko ty, światło reflektorów i droga?

Prezes nie odpowiedział, patrzył tylko, mrużąc oczy. Kącik ust

drgał mu nerwowo, palce serdeczne w piramidce mijały się to z lewa, to
z prawa. Jastrzębski czekał na ciąg dalszy.

– Jeżeli doświadczyłeś tego stuporu – podjął Pit – z pewnością po

dojechaniu na miejsce miałeś wrażenie, że coś za szybko ci poszło. Że

background image

jesteś sporo przed czasem. Zegarek się nie zgadza, ale licznika przecież
nie zerowałeś, nie mogłeś więc na sto procent potwierdzić, że właśnie
oszczędziłeś kawał drogi. Dopiero wizyta na stacji benzynowej sprawia,
że się uśmiechasz. Myślisz: jak to auto mało pali na trasie. Ale to
nieprawda. Pali tyle, co zwykle. To ty pojechałeś na skróty.

Rozpadła się piramidka, brwi Jastrzębskiego uniosły się, a usta

lekko rozchyliły. Pit wiedział, że to jest właśnie ten moment, kiedy
trzeba docisnąć. Kiedy nie może już zwolnić czy zrobić pauzy choćby
na jedno zdanie.

Uniósł rękę na znak, by tamten mu nie przerywał.

– Skrót to przeskok w wymiar obok, na pewno słyszałeś z lekcji

fizyki albo filmów science fiction. Zamiast jechać z punktu A do punktu
B, zaginasz rzeczywistość i jedziesz na skróty, oszczędzając kilometr na
każdej mili. To znaczy dokładnie… och, nie chce mi się teraz liczyć.
Dużo w każdym razie.

Kolejny syk z boku, ale tym razem to na pewno była woda.

Gwidon, który znowu chciał się wtrącić, zerknął na Stalówkę. Tylko na
moment, ale to wystarczyło, żeby Pit nabrał powietrza i kontynuował.

– To się zdarza samoczynnie, taki przeskok – powiedział. – Ale

raz, że kierowca musi być wtedy zmęczony, dwa, że muszą być
właściwe warunki na drodze: noc, długa prosta i… trzeba jeszcze trochę
szczęścia. I tu właśnie wkraczamy my, Gwidonie. Twoi rycerze na
stalowych rumakach. Możemy nauczyć twoich ludzi jeżdżenia skrótem,
a ty zaoszczędzisz majątek.

Umilkł, pozwalając, by do prezesa dotarło to, co właśnie

powiedział. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaczął liczyć w myślach.
Jeden, dwa, trzy, cztery…

– I co, to już?

Jastrzębski podniósł się powoli z krzesła. Widać było, że gniew

w nim wzbiera, buzuje i lada chwila zacznie kipieć.

– Przychodzisz tu, obaj przychodzicie, prężycie kutasy i mądrzycie

się, jak to dobrze znacie moją sytuację, a potem wyjeżdżacie mi z czymś
takim? Skrót przez inny wymiar? Pierdolone sajens-kurwa-fikszon?!

– Tak właśnie, Gwidonie – uśmiechnął się Pit, składając ręce

w piramidkę, jakby przedrzeźniał prezesa. – Chcesz zobaczyć, jak to

background image

działa?

Jastrzębskiemu na moment odebrało mowę. Zaraz jednak podjął

wrzaski ze zdwojoną siłą.

– Mówisz, kurwa, poważnie?! – ryknął. – Naprawdę myślisz, że

uwierzę w to całe pierdolenie i…?

Pit podniósł się z fotela i otrzepał spodnie. Kątem oka dostrzegł, że

Stalówka również wstał i zbiera się do wyjścia. Z miny albinosa jak
zwykle trudno było cokolwiek wyczytać.

– Myślisz, że gdzie ty się wybierasz, w dupę jebany skurwysynu?!

Zdaje się wam, że gdzieś idziecie? Jeszcze z wami nie skończyłem,
pieprzeni żartownisie! – darł się za nimi Gwidon, gdy obaj ruszyli
w stronę drzwi. – Jeszcze nie skończyłem i…

– Czekamy na zewnątrz – powiedział Stalówka. – Masz czas, aż

spalę, a potem ruszamy i już więcej nas nie zobaczysz. A jeszcze jedno
przekleństwo i, klnę się na własną matkę, przestrzelę ci kolana.

Wyszedł, a gdy w chwilę potem dołączył do niego Pit, albinos

klepnął chłopaka w ramię.

– I widzisz, młody? Nie było najgorzej. Mówiłem ci,

improwizacja. Fajkę?

* * *


Potrzebowała chwili, by wrócić do siebie, i kolejnej, by się

pozbierać. Dłuższą chwilę szukała bielizny, aż w końcu dała sobie
spokój i cicho, z butami w ręku, wymknęła się na korytarz.

Pożądanie zostało zaspokojone i teraz do głosu zaczęły dochodzić

wyrzuty sumienia. Bo czy nie było tak, że dla zaspokojenia własnych
fantazji narażała te wszystkie powierzone jej dzieci, biedne sierotki, na
niebezpieczeństwo? Rany boskie, przecież przywoziła je, by bawiły się
z motocyklowym gangiem! Najdziwniejszym na świecie, to prawda, ale
wciąż gangiem. W dodatku te wszystkie zabawki, atrakcje
opuszczonego lunaparku… czy którakolwiek miała jakiś atest? Rózia
szczerze wątpiła. I jak to jest właściwie możliwe, że żadne z dzieci po
powrocie do bidul… znaczy do domu dziecka nikomu nie mówiło ani

background image

słowa, gdzie naprawdę były? Przecież to niemożliwe, dzieci nie
potrafiły…

Zatrzymała się na moment przy otwartych drzwiach wiodących na

taras i dostrzegła grupę swoich podopiecznych na karuzeli. Kilku innych
darło się ze szczęścia w barwnym pociągu jadącym powoli między
drzewami. Zauważyła, że na lokomotywie siedział okrakiem jeden
z młodszych motocyklistów w śmiesznej czapce i coś śpiewał. Trudno
było powiedzieć co, bo wszystko zagłuszał dochodzący z niedaleka
gwar.

Rózia weszła na balkon i dopiero wtedy dostrzegła, że to reszta

dzieciaków gra w piłkę na parkingu. Był tam też jej milczący kochanek,
jego kudłaty kolega, a także ten wielki, gruby – Kruszyna, którego znała
bardziej jako wolontariusza w ich ośrodku.

W aktualnie rozgrywanym meczu Milczek był sędzią głównym,

a czarny kot Kruszyny, ten z czerwonym krawatem i chorągiewką
w pyszczku – liniowym.

– Niepotrzebnie się zadręczasz – rozległ się nagle kobiecy głos tuż

obok.

Rózia obejrzała się i dostrzegła Dzwoneczka, w T-shircie z Black

Sabbath i dżinsach, siedzącą na poręczy z piwem jednej ręce
i papierosem w drugiej. Uśmiechnęła się do niej i wyciągnęła rękę.

– Nie wiedziałam, że ktoś tu jest – powiedziała, mierząc

Dzwoneczka wzrokiem. – Hmm, widziałam cię tu, ale chyba jeszcze nie
miałyśmy się okazji poznać. Róża.

– Mama. – Dzwoneczek włożyła papierosa do ust i uścisnęła

podaną dłoń. – A ty nie powinnaś się tak męczyć, Różo. Miałaś dobre
rżnięcie, a sieroty na cały dzień zapominają, że są gorsze. To dobry
układ, nie sądzisz? Najlepszy, na jaki i ty, i one możecie liczyć.

Rózia skrzywiła się, słysząc ostatnie zdanie, ale nie skomentowała.

Zamiast tego zadała pytanie, które nurtowało ją o wiele bardziej.
Pytanie, które wręcz wypalało w niej dziurę.

– Co tu robisz?

Dzwoneczek wzruszyła ramionami.

– Teraz? Oglądałam mecz – odparła. – A normalnie mieszkam.

– Sypiasz z nimi?

background image

Kolejne wzruszenie ramion.

– Czasami, gdy miewają koszmary. Ostatnio rzadko…

Przyjedziesz jeszcze?

– Nie wiem – odpowiedziała zgodnie z prawdą Rózia.

W pracy miała już takiego jednego, z administracji,

z uprawnieniami opiekuna, który chciał się zabrać. Bynajmniej nie dla
dzieci – Rózia wiedziała, że chodzi mu o nią – ale w tej sytuacji na
jedno wychodziło. Z nim nie mogła przyjechać do Drugiej Nibylandii.

– Nie mogę obiecać, ale spróbuję.

– No tak, nie możesz obiecać… – Dzwoneczek pokiwała głową.

Raz jeszcze zaciągnęła się dymem, po czym wyrzuciła niedopałek,

zeskoczyła z poręczy i minęła Rózię, ruszając w stronę wyjścia.

– Pamiętaj tylko, że Milczek cię kocha, Różo – powiedziała na

odchodne. – Więc może jednak nie spierdol tego marnym „spróbuję”,
co?

* * *


Jak w zegarku, pomyślał Pit, nie kryjąc rozbawienia. Gwidon

Jastrzębski stanął w progu baraku niemal w tym samym momencie, gdy
ciśnięty przez Stalówkę niedopałek dotknął ziemi.

– Robię to tylko dlatego, że jestem ciekaw waszych min, gdy już

przejrzę ten przekręt – powiedział, nieudolnie siląc się na
nonszalancję. – Mam nadzieję, że przygotowaliście tę sztuczkę na tyle,
by była choć troszkę zabawna?

– Zależy od poczucia humoru – stwierdził Stalówka. – Czym

chcesz jechać?

– Ja? – zdziwił się Jastrzębski.

Albinos wzruszył ramionami. Powiódł wzrokiem po parkingu,

wychudzonych ciężarówkach, artretycznie powyginanym płocie…

– Jak chcesz, mogę to zrobić sam – powiedział w końcu. –

Skoczyć tam i z powrotem, a potem powiedzieć ci, jak było, a ty
zapłacisz, bo uwierzysz w każde moje słowo. Mogę też…

– Stalówka! – wszedł mu w zdanie milczący dotąd Pit. – To moja

background image

akcja, pamiętasz? Gwidonie, powiedz, proszę, dokąd chciałbyś się
dostać. Wskaż dowolne miasto, w którym masz kogoś zaufanego.

Jastrzębski podrapał się po policzku.

– Nie rozumiem, czemu…

Pit wyszczerzył się w jednym ze swych starych, studenckich

grymasów. To nie był zwyczajny uśmiech – miał biały kołnierzyk,
krawat i obiecywał wygraną bez względu na koszta.

– Gwidonie, umówmy się, że zasady z gabinetu nadal

obowiązują – poprosił. – Ja mówię ci to, co jest potrzebne, a ty nie
zadajesz dodatkowych pytań. Nie ma co przedłużać, więc jeszcze raz:
które miasto?

Ręka Jastrzębskiego ponownie powędrowała do policzka, ale

mężczyzna powstrzymał się, jakby nieco zawstydzony, i wcisnął dłoń do
kieszeni.

– Gdańsk – zdecydował. – Niech będzie Gdańsk.

– Świetnie – ucieszył się Pit. – Masz tam kogoś zaufanego, tak?

Kogoś, o kim wiesz, że nie zbratałby się z nami, by cię oszukać?

– Nie rozumiem, dlacze… – zaczął Jastrzębski, ale przerwał i tylko

pokiwał głową. – Tak, w Gdańsku mieszka mój brat.

Pit sięgnął do kieszeni i wyjął z niej telefon komórkowy, na

szybko uruchomił kalkulator.

– No to jeszcze, zanim zaczniemy na dobre, szybka kalkulacja –

powiedział. – Stąd do Gdańska jest jakieś trzysta pięćdziesiąt
kilometrów, tak? Czyli dwieście siedemnaście mil. Podstawiamy do
wzoru podróży skrótem i mamy, znowu w kilometrach, sto trzydzieści
trzy. Przy średniej prędkości, powiedzmy sto osiemdziesiąt na godzinę,
która tam jest możliwa, bo droga jest prosta i pusta, powinniśmy być na
miejscu mniej więcej za czterdzieści pięć minut. No dobra, dołóż
kwadrans na korki przy wjeździe do miasta.

Gwidon przyglądał mu się zdumiony i przez chwilę tylko mrugał

bezmyślnie.

– Chcesz powiedzieć… – zaczął, ale Pit nie pozwolił mu

dokończyć.

– … że powinieneś zadzwonić do brata i powiedzieć mu, że za

godzinę wpadniesz z wizytą. I tak, mówię całkiem poważnie. Dzwoń!

background image

Jastrzębski zerknął na Stalówkę, ale jeśli liczył na cień

rozbawienia na twarzy albinosa czy cokolwiek sugerującego, że to tylko
żart, że właśnie próbują go nabrać, srogo się przeliczył. Nawet jeżeli tak
było, blada twarz Chłopca nie wyrażała absolutnie nic poza znudzeniem.

– No dobra – stwierdził w końcu biznesmen.

Wyciągnął telefon i wybrał numer. Przez chwilę rozmawiał

z bratem, pytając, co u niego, i kłamiąc, że już jest w drodze i będzie za
godzinę. W razie czego, myślał, wykpi się ze spóźnienia korkami,
wypadkiem na drodze, a dawno się przecież nie widzieli, więc
wycieczka dobrze mu zrobi. Gdy skończył rozmowę, schował telefon do
kieszeni i ponownie spojrzał na Pita.

Ten rozłożył ręce, jakby chciał zapytać, czy naprawdę było tak

trudno.

– Skoro to mamy już za sobą, pozostaje jeszcze tylko pytanie

o wybór pojazdu i kilka zasad.

– Zasad?

Pit pokiwał głową.

– Coś jak przepisy drogowe, tylko że ważniejsze, bo tych nie

możesz olać – wyjaśnił. – Na skrócie nie ma policji, bo… nie jest
potrzebna.

Ruszyli we dwóch wzdłuż parkingu. Stalówka został z tyłu, przy

motorach. Jastrzębski obejrzał się za nim, ale Pit położył biznesmenowi
rękę na ramieniu.

– Stalówką się nie przejmuj – powiedział. – On tu na nas poczeka.

A ty lepiej się skup na tym, co najważniejsze, czyli na zasadach skrótu.
Po pierwsze: nigdy, przenigdy nie możesz się tam zatrzymać. Po drugie:
nie możesz zawrócić. Po trzecie: nie możesz opuścić drogi, czy to jasne?
Złamanie którejkolwiek z tych zasad to… no cóż, paskudne
konsekwencje.

Gwidon chciał, rzecz jasna, zapytać, o jakie konsekwencje chodzi,

ale właśnie zatrzymali się przy jego lexusie IS 250, sfatygowanym już
nieco, ale wciąż prezentującym się okazale i dostatnio. Ten samochód
był niczym wspomnienie dawnej chwały. A może zapowiedź lepszego
jutra? To wszystko zależało od tego, czy…

Dość, Jastrzębski skarcił się w myślach. Nie da się przejechać

background image

trzystu pięćdziesięciu kilometrów w czterdzieści pięć minut! To
wszystko tylko sztuczka, tania zgrywa jego kosztem, żeby…

– Gwidonie, słyszysz mnie?! – Pit potrząsnął jego ramieniem. –

Powtórz trzy zasady.

– Nie zatrzymuj się, nie zawracaj, nie zjeżdżaj z drogi –

wyrecytował Jastrzębski.

Zdał sobie sprawę, że, jak wszystko inne, te zasady również

brzmią niedorzecznie. Mimo to Pit wyglądał na usatysfakcjonowanego.
Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął z niej małą torebeczkę ze
srebrnym, błyszczącym w słońcu proszkiem. Wysypał go na maskę
samochodu, a następnie nożem dobytym z cholewki buta zrobił z niego
dwie kreski.

– Wiedziałem! – zawołał Gwidon tryumfalnie. – Chcesz mnie

naćpać, żebym stracił poczucie czasu, a potem mi wmówisz, że
przejechaliśmy te trzysta pięćdziesiąt kilometrów…

Pit uniósł rękę uzbrojoną w nóż i uśmiechnął się po swojemu.

– Twój brat, pamiętasz? Jeśli jemu nie ufasz wystarczająco, wskaż

dowolną inną osobę w dowolnym innym mieście.

Schował nóż, wyjął z kieszeni banknot i szybko zwinął go w rulon,

a następnie pochylił się, by wciągnąć kreskę. Otrzepał się i podał
banknot Jastrzębskiemu.

– Nie musisz się obawiać, Gwidonie – powiedział. – Bo to nie jest

żadna sztuczka. To najprawdziwsza magia.

* * *


Ktoś przyglądający się z boku mógłby odnieść mylne wrażenie, że

Chłopcy nie potrafią grać w piłkę, że kompletnie nie znają jej zasad.
W rzeczywistości znali je świetnie, po prostu… nic sobie z nich nie
robili, ponieważ dużo fajniej – i było to zdanie absolutnie wszystkich
biorących udział w zabawie – grało się wtedy, gdy można było
elastycznie zmieniać reguły. A te w wersji Chłopców bywały
najróżniejsze. Ot, na przykład dostosowywanie wielkości bramki do
stojącego w niej Kruszyny tak, by zasłaniał ją całkowicie. Trzeba go

background image

było wywabiać ciastkami, żeby strzelić bramkę. Albo łapanie małego
sieroty i rzucanie nim w innego, tego akurat przy piłce, co stanowiło
z kolei ulubioną zagrywką Kędziora. Bliźniacy zawsze pilnowali, by być
w przeciwnych drużynach, za to w identycznych koszulkach. Nikt inny
nie wiedział, czy dany z braci jest z nim, czy jednak przeciwko. No
a Milczek? Zwykle zgadzał się zostać sędzią, ale wyłącznie po to, by
machać rękami nad głową i gwizdać w losowych momentach. A to na
faul, a to na rękę, gdy ciśnięty przez Kędziora dzieciak walnął w piłkę
łokciem.

Oczywiście wadą takiego grania były nieustanne kłótnie, ale nawet

sieroty z bidula wiedziały, że nie ma dobrej, podwórkowej zabawy bez
solidnej awantury i co najmniej dwóch rozbitych nosów. Ewentualnie
podrapanych do krwi łokci czy kolan. Bo w ostatecznym rozrachunku
i tak liczą się tylko blizny i wspomnienia.

Gdy Dzwoneczek zeszła na dół, gracze akurat kończyli pierwszą

połowę. Większość sierot rozsiadła się na trawie z puszkami coli
przyniesionymi przez Dzieciaki. Na przemian trajkotali lub dyszeli
ciężko. Tylko mała gromadka zebrana wokół Kędziora słuchała uważnie
porad olbrzyma, jak się kradnie w marketach i na co należy zwrócić
uwagę, gdy się stoi na szpicy.

Dzwoneczek się uśmiechnęła. Było jak za starych czasów,

jeszcze… w domu. Zanim pojawiła się ta zdzira Wendy i Piotrusiowi
totalnie odwaliło. Ech…

– No, jak tam idzie? – zapytała.

Sięgnęła po, ha ha, osieroconą teraz piłkę i zgrabnie podbiła ją

najpierw kolanem, a potem dwa razy głową.

– Jaki wynik?

– Szesnaście do zera – odparł z rezygnacją jeden z bidulowych

brzdąców.

Miał może z siedem lat i uroczą przerwę w uzębieniu – brakowało

mu górnej jedynki.

– Pan Kruszyna dzisiaj wyjątkowo siedzi w bramce i nie daje się

wyciągnąć – dodał. – Nie mamy szans.

– Mało się staracie.

Dzwoneczek odłożyła piłkę, rozejrzała się uważnie na wszystkie

background image

strony, po czym przykucnęła przy chłopcu i szepnęła:

– Poproście któregoś z Dzieciaków o naleśnik z malinami. A jak

skołujecie jeszcze bitą śmietanę, to wynik nadrobicie w minutę osiem.

– Ale to będzie przekupstwo! – obruszył się inny malec, mały,

nieco pyzaty okularnik. – Nie wolno tak robić, bo to oszustwo!

Dzwoneczek przyjrzała mu się z dezaprobatą.

– Idź, poskarż się swojej mamie – powiedziała. – A nie, czekaj…

Nie możesz.

Wstała i poczochrała włosy szczerbatego.

– Pamiętaj, z malinami i bitą śmietaną – powtórzyła. – I lepiej się

postarajcie, bo wygrani idą na strzelnicę, a przegrani na karuzelę
z konikami.

To powiedziawszy, ruszyła w stronę siedzącego na murku

Milczka. Przysiadła się, wyciągnęła papierosy i wsunęła jednego do ust.
Milczek również sięgnął do paczki, ale uderzyła go w rękę.

– Za jaką matkę mnie masz?! – udała oburzenie.

Milczek zamigał coś w odpowiedzi, na co Dzwoneczek

wybuchnęła śmiechem.

– Stręczycielka, a to dobre! Że też ci się nadgarstek nie zwichnął

od wymachiwania takich słów.

Zaciągnęła się dymem i przez chwilę patrzyła na Kędziora

demonstrującego, jak prawidłowo „walnąć z basi”.

– Ta twoja Rózia… Tak, tak, wiem, że nie jest twoja, tak tylko

mówię. W każdym razie laska zaczęła mieć wątpliwości, więc musiałam
trochę podbić stawkę. Powiedziałam jej, że ją kochasz, więc postaraj się
trochę. Jakieś kwiaty ogarnij albo co, a ja następnym razem przygotuję
syrenie łzy i trochę jej przeczyścimy pamięć, dobrze?

Milczek wzruszył ramionami. Znowu coś zamigał, ale

Dzwoneczek tylko pokręciła głową.

– Nie, Milczek – odparła. – Nie dostaniesz za to noża, bo raz, że

nie mamy dodatkowych i któryś z Chłopców musiałby ci oddać swój,
a dwa, że, jak wiesz, nie jestem zwolenniczką nagradzania za domowe
obowiązki. No i trzeba było nie gubić swojego.

Ręce Milczka załopotały gwałtowniej.

– Już to mówiłeś i wszyscy wiemy, jak było – odparła

background image

Dzwoneczek. – Ale trzeba było sobie pilnować zabawki. I tyle.

Znowu się zaciągnęła, po czym cisnęła niedopałek w krzaki.

– Chyba powinniście już zaczynać drugą połowę, bo Bliźniacy

przynieśli linę i zaraz może się zrobić dziko. Idź grać, a potem wiesz,
bądź romantyczny. Tak, jak cię uczyłam… albo zupełnie inaczej.

Milczek wyszczerzył zęby i sięgnął po gwizdek. Drużyny wróciły

na boisko. Część zawodników miała w rękach talerze z naleśnikami.

* * *


Droga. Szeroka i prosta po horyzont. Asfalt niczym równo wycięty

pasek ze stalowoszarego nieba, a po obu stronach ściany drzew. Czarne,
jeśli nie liczyć połyskujących gdzieniegdzie świetlików. A może to były
oczy? Paskudne, wlepione w nich żółte ślepia bestii, która…

– Gwidon, zjeżdżasz – wycedził siedzący obok Pit.

A potem dodał nieco nerwowym szeptem:

– Pilnuj drogi, masz sto osiemdziesiąt na blaszce. Poza tym nie

powinieneś patrzeć na…

– Oj, zamknij się – parsknął Jastrzębski. – Po prostu się zamknij.

Jeszcze nigdy nie czuł się tak dobrze. Miał wrażenie, jakby

wciągnięty proszek łaskotał mu żyły od środka, jakby otaczał mózg
puchową chmurką. To było przyjemne i stymulujące. Jakby nagle
otworzyła mu się klapka w mózgu, jakby dopiero teraz zobaczył, jak
naprawdę wygląda świat! Co tam ślepia! Co tam cienie wyglądające jak
wychudzone sylwetki ghuli czy zombie! Wreszcie co tam drzewa
o gałęziach jak szpony i opuszczone domy na podmokłych,
zachwaszczonych polanach. Teraz liczyło się tylko, że mógł pędzić
opuszczoną drogą w tę niby-noc w środku dnia i że za chwilę dotrze na
drugi koniec kraju. W czasie krótszym, niż zwykle zajmował mu powrót
z pracy do domu!

Mocniej docisnął pedał gazu i przyspieszenie raz jeszcze wcisnęło

ich w fotele.

– Hej, hej! – zawołał Pit. – Wstrzymaj konie, stary, i zmruż oczy.

To nasz zjazd.

background image

Gwidon się skrzywił, ale posłusznie przymknął na moment oczy.

Gdy je otworzył, zorientował się, że pędzi już obwodnicą Trójmiasta.
I jeśli zegarek nie kłamał, podróż zajęła im dokładnie czterdzieści trzy
minuty.

* * *


Stalówka wsunął papierosa za ucho i dobył nóż. Jeszcze raz

zmierzył wzrokiem dwóch stojących przed nim kierowców i westchnął
głośno.

– Serio, chłopaki? – zapytał. – Serio nigdy nie graliście w noża?

Tamci pokręcili głowami, więc Stalówka rozkopał żwir, by dostać

się do gołej ziemi, kucnął i nakreślił wokół siebie tak wielki krąg, jak
tylko pozwalał mu zasięg ramienia. Potem podzielił koło na cztery
równe części i trzy z nich przydzielił kierowcom. Czwartą wziął dla
siebie.

– Zasady są proste – powiedział. – Rzucamy nożem na pole

przeciwnika i, jeżeli się wbije, to kroimy po kawałku, powiększając tym
samym swoje terytorium. Zawodnik rzuca tak długo, aż się nie wbije,
wtedy ostrze przejmuje ten, na czyim polu leży nóż. Jasne?

– Jasne – potwierdził żylasty.

Oprócz niego i jego kumpla, których Stalówka i Pit spotkali na

schodach do biura, był tam jeszcze brodacz wyglądający trochę jak
kujon marzący o karierze muzyka ZZ Top.

– Teraz, co by było zabawniej, każdy z nas wyciąga po dyszce

i kładzie ją na swoim polu – wyjaśniał dalej Stalówka i jednocześnie
demonstrował. – Przyciskacie ją kamieniem, żeby nie uciekła, i tak sobie
leży. Można ją potem przesuwać do woli, ale jeżeli wasze pole okaże się
za małe, żeby ją pomieścić, dyszka przepada na rzecz tego, kto was
skroił. Jasne?

Sądząc po minach kierowców, zrozumieli, ale ta zasada już mniej

im się podobała. Co innego porzucać nożem, a co innego zmarnować
dwa browary. Dlatego też Stalówka schował swoją dychę i zamiast niej
wyciągnął banknot stuzłotowy.

background image

– Ja znam zasady, więc gram większym nominałem. Wiecie, żeby

wyrównać.

Podziałało. Kierowcy sięgnęli po portfele i zaczęli rozglądać się za

odpowiednimi kamieniami. A potem rozpoczęła się rozgrywka.

Trzeba było przyznać, że kierowcy radzili sobie z nożami.

Naprawdę trudno byłoby wytypować zwycięzcę, gdyby nie to, że nóż
należał do Stalówki. A ten wiedział, jak w odpowiedni sposób
balansować wyważeniem, jak przestawiać w rękojeści maleńkie
dźwigienki i, przede wszystkim, jak sprawić, żeby każdy czuł, że
wygrywa, a potem – że przegrał o mały włos. W ten sposób po niespełna
dwóch godzinach albinos ograł w sumie jedenastu kierowców i zarobił
blisko dwieście złotych. Byłoby tego więcej, gdyby dwa czy trzy razy
nie przegrał spektakularnie na zachętę.

I właśnie wtedy, gdy Stalówka chował zarobione pieniądze

i czyścił przybrudzony nóż, mówiąc, że już ma trochę dosyć, na parking
wjechał lexus Jastrzębskiego.

Tym razem prowadził Pit, Gwidon drzemał na siedzeniu pasażera.

Motocyklista postanowił go nie budzić, wysiadł cicho i podszedł do
kompana.

– Mamy to – powiedział. – Gwidon chce nas tutaj w piątek,

żebyśmy mu przeszkolili kierowców i załatwili pierwszą partię. Zgodził
się na procent od zysków z sumą gwarantowaną.

Stalówka zmarszczył czoło.

– Sumą gwarantowaną? – zapytał. – To znaczy?

Pit klepnął go w ramię i wyszczerzył się w swym prawniczym

uśmiechu.

– To znaczy, że od dzisiaj ja załatwiam dla Chłopców kasę, bo

mogę wydoić więcej. To jak, spadamy?

Stalówka wyjął papierosa zza ucha i po namyśle włożył go

z powrotem do wymiętolonej paczki.

– Maleństwo dojrzało – mruknął z rozbawieniem. – Mama się

ucieszy.

Dosiadł motocykla.

* * *

background image


Dzwoneczek i Chłopcy stali na parkingu pod domem i długo

jeszcze machali odjeżdżającemu autokarowi sierot. Dzieciaki na bablach
robiły za eskortę przez całą Drugą Nibylandię. Mieli tak towarzyszyć
maluchom aż do granic najbliższego miasteczka. Wszystko po to, żeby
sieroty poczuły się jak najlepiej. I żeby chciały wrócić.

Gdy autobus zniknął za diabelskim młynem, Dzwoneczek usiadła

na murku i podciągnęła nogi pod brodę.

– Dobra, to teraz raport. Ilu było nowych?

– Czterech – odparł Kędzior. – Trzech złożyło przysięgę na własne

cienie, jednemu nalaliśmy łez do coli. Dużo, więc będzie rzygał
w podróży, a potem wszystko zapomni, ale to dobrze, bo należy się
skurwiel…

Dzwoneczek spojrzała na niego groźnie.

– Ekhem, znaczy gówniarzowi. Nakablował Napalonej Rózi, że

rzuciłem w niego okularnikiem.

– A, właśnie – przypomniała sobie Dzwoneczek – Rózia. Milczek,

jak poszło?

Milczek wzruszył ramionami i zamigał coś niedbale.

– Co?! – krzyknął Kędzior. – Niech mnie Hak hakiem w dupę

przerucha, co zrobiłeś?!

Tym razem wulgarność uszła mu płazem, bo Dzwoneczek również

nie mogła otrząsnąć się ze zdumienia. Przez chwilę poruszała ustami
niczym wyjęta z wody ryba, aż wreszcie nabrała powietrza, odchyliła
głowę i parsknęła śmiechem.

– Naprawdę, Milczek? – wołała. – Oświadczyłeś się jej?

Poważnie?!

Milczek najwyraźniej nie widział w tym nic dziwnego. Znowu

zamigał coś w odpowiedzi i kopnął leżący przy jego nodze kamień.

– No, ja wiem, że łzy i że zapomni, ale serio? – nie ustępowała

Dzwoneczek. – Oświadczyny? Ślub? Ty?! Oj, dorasta mi maleństwo,
dojrzewa. Jeszcze chwilę i zrobisz się tak stary, jak Stalówka.

Milczek pokazał jej środkowy palec, co rozbawiło wszystkich

zebranych.

background image

– Dała ci chociaż na odchodne? – zapytał jeden z Bliźniaków.

Milczek posłał mu spojrzenie z serii „naprawdę musisz pytać?”.

Bliźniak zarechotał paskudnie.

– No dobra. – Dzwoneczek uspokoiła się i otarła łzy. – To

rzeczywiście powinno nam zagwarantować przyjazdy maluchów na
najbliższe pół roku, a może rok. Milczek trochę się będzie musiał
naszukać kapeli, miejsca i takie tam, bo tak to tutaj wygląda, ale zniesie
to jak mężczyzna. A wy w tym czasie wybierzecie z sierot tych, którzy
się nadają. I… Nie, Milczek, opuść łapy. To, że czeka cię trochę
zachodu, nie znaczy, że zasłużyłeś na nóż. Mówiłam ci przecież, tak?
Tłumaczyłam!

Wstała, otrzepała dżinsy na pośladkach i ruszyła w stronę domu.

– Bliźniacy, jak Dzieciaki wrócą, dopilnujcie, żeby ogarnęli ten syf

na zewnątrz. Ja będę w laboratorium albo na siłowni, więc nie
przeszkadzać. Dajcie mi tylko znać, gdy wrócą Stalówka z Pitem.

– Jasne, mamo – odpowiedzieli chórem Chłopcy.

I przez chwilę oczy Dzwoneczka zaszkliły się od wspomnień. Bo

przez krótki czas było jak dawniej.

A potem, zanim jeszcze doszła do budynku, wrażenie minęło.

* * *


Stalówka zaciągnął się pyłkiem i potrząsnął głową.

– No dobra, Młody – powiedział. – Trzeba ci przyznać, że się

spisałeś. Parę rzeczy jeszcze dopracujemy, ale masz zadatki i lada dzień
będziesz jeździł już sam. Cieszysz się?

– Jak cholera. – Pit pochylił się nad kreską i wciągnął ją sprawnie,

zatykając palcem drugą dziurkę w nosie. – Jeszcze tylko odrobię dżina
u Kędziora i będzie totalnie jak w raju.

Albinos uśmiechnął się półgębkiem.

– W raju pewnie nie wali tak skarpetami – stwierdził, odpalając

motocykl. – I na bank nikt nie szcza ci do butów tylko dlatego, że
w kiblu śmierdzi.

Ruszył, a spod kół wyprysły śnieżnobiałe kamyczki.

background image

– Ale wiesz, młody. Jak tam sobie chcesz.

Pit pokręcił głową i również odpalił silnik. A potem, pochyliwszy

się nad kierownicą, dodał gazu i pognał ku bramie.

W Skrót przeszli prawie jednocześnie. Stalówka wciąż był jakieś

sto metrów z przodu, ale nie spieszył się specjalnie, zwolnił nawet,
wyraźnie dając młodszemu stażem Chłopcu do zrozumienia, że chce, by
ten się z nim zrównał.

I Pit spróbował, ale wtedy nagle Ślicznotka zakrztusiła się raz

i drugi, a potem zaczęła tracić moc. Spanikowany zerknął na zegary
i zdał sobie sprawę, że w całym tym zamieszaniu zapomniał
zatankować. A przecież Kędzior ostrzegał, przecież mówił, przecież…
Kurwa!

Motocykl znowu zakaszlał i teraz już toczył się tylko siłą rozpędu.

Pit przymknął oczy i spróbował wyjść ze skrótu, ale wiedział, że tak się
nie da. To miejsce nie wypuszczało tak łatwo, nie można było doń ani
wejść, ani z niego wyjść spacerkiem, trzeba się było wyrwać, mieć
prędkość i nie było wolno się bać. Ani drzew pochylających się nad
drogą coraz bardziej, ani cieni i oczu w ciemności, ani tych przeklętych
dźwięków, tego chrobotania i zgrzytania. Szczurów i węży. Ani…

– Stalówka! – wrzasnął Pit.

To, co wyrwało się z jego gardła, nie było krzykiem. Nie miało

barwy i brzmiało raczej jak teatralny szept.

Mimo to albinos usłyszał. Obejrzał się, zwolnił jeszcze trochę. Był

za daleko, by dostrzec błagalne, przerażone spojrzenie Pita, ale wiedział,
co musi zrobić. Dobył broni.

Strzelił dwa razy, w pierś i głowę, a potem wyrównał jazdę

i przyspieszył gwałtownie.

– Nie ma za co, stary – szepnął, zaciskając oczy. – Naprawdę, nie

ma za co…

I zaraz potem w pełnym pędzie opuścił Skrót. Resztę drogi

powrotnej przebył, jadąc normalną szosą.

* * *


background image

Dzwoneczek poczuła, że coś jest nie tak, już w chwili, gdy

usłyszała tylko jeden silnik w oddali. Akurat zrobiła sobie przerwę
w treningu i siedziała w wagoniku górskiej kolejki, pijąc piwo
wyciągnięte z ukrytej pod siedzeniem małej lodówki. Wiatr raz za razem
przyprawiał ją o przyjemne dreszcze, muskając jej kark i przyklejając do
pleców mokry od potu podkoszulek. Piwo smakowało gorzko, z oddali
dochodziły dźwięki muzyki, wrzaski i śmiechy. I wtedy właśnie
usłyszała ryk motoru. A zaraz potem zobaczyła snop światła. Jeden.

Cisnęła puszkę do jeziora i zeskoczyła z wagonika niemal prosto

na drogę. Zamachała na nadjeżdżającego Stalówkę, żeby się zatrzymał.

Wykonał polecenie, zjechał na bok i wyłączył silnik.

– Co się stało, Stalówka? – zapytała. – Ubiliście interes? I gdzie

jest Młody?

Albinos sięgnął do kieszeni i wyciągnął wymiętoloną paczkę.

Przyglądał się jej przez chwilę, jakby zastanawiał się, do czego służy, po
czym cisnął nią w krzaki.

– Kurwa! – zaklął. – Kurwa, kurwa, kurwa!

Przejechał rękami po twarzy, po czym docisnął złożone dłonie do

ust i wziął kilka głębokich oddechów.

– Wszystko szło dobrze, interes jak złoto, a umowa, jaką młody

wychapał…

– I co się z nim stało?! – Dzwoneczek weszła mu w słowo. – Co

z Pitem, Stalówka?! Upadł na Skrócie? Zjechał gdzieś w bok czy…

– Paliwo! – wrzasnął Stalówka. – Zabrakło mu jebanego paliwa,

bo jak byliśmy na stacji, żaden z nas nie zatankował!

Raz jeszcze przyłożył ręce do twarzy, a gdy je cofnął, widać było,

że oczy ma pełne łez.

– Spierdoliłem, Dzwoneczku! On był jeszcze szczylem, a ja…

– Ciii.

Przysunęła się do niego, objęła go rękami za szyję i z całej siły

przytuliła. Stała tak, na czubkach palców, głaszcząc Stalówkę po łysej
głowie i pozwalając, by łkał jak mały chłopiec. Czuła ciepło jego łez, żar
jego szarpanego spazmatycznie oddechu.

– Już dobrze, kochanie – powtarzała raz za razem. – Już dobrze.

Zaraz pójdziemy do domu, a tam zapomnisz…

background image

Odsunął się od niej gwałtownie.

– Nie! – powiedział, ocierając oczy rękawem skórzanej kurtki. –

Umowa była, że ja nie zapominam, pamiętasz? Wszyscy, tylko nie ja.
Nie będziemy robić wyjątków.

Dzwoneczek cofnęła się o krok i uważnie przyjrzała albinosowi.

Wreszcie skinęła głową.

– Schowasz się gdzieś i wrócisz po zmierzchu – powiedziała. –

Zmieszam łzy z czymś na sen, więc szybko pójdą spać, a wtedy
wyczyścimy pokój Pita i zrobimy luźniej w siódemce, bo tam Dzieciaki
gnieżdżą się w pięciu. Bajeczki biorę na siebie, ale musisz coś zrobić
z motocyklem dla Kędziora, skoro nie ma już Ślicznotki…

Stalówka skinął głową.

– Kończyłem maszynę dla Pita. Jak się zbiorę, zdążę do rana.

Tylko…

Widząc jego zmieszanie, postąpiła krok do przodu i przejechała

delikatnie po jego policzku.

– Co, Stalówka?

– Zastanawiam się, ile jeszcze razy nam się uda – odpowiedział. –

I czy naprawdę nie ma innego sposobu.

– Nie ma. – Dzwoneczek uśmiechnęła się smutno. – I to właśnie

jest dorosłość, kochanie.

Znowu stanęła na palcach, tym razem pocałowała go w policzek.

Następnie odskoczyła i jak gdyby nigdy nic zakręciła się w zgrabnym
piruecie.

– Milczek oświadczył się dzisiaj Napalonej Rózi – powiedziała

pogodnie.

Stalówka nie był pewien, czy jej wesołość jest dobrze udawana,

czy autentyczna.

– Aż mnie kusi, żeby mu tego potem nie przypominać i zobaczyć

ich reakcję, gdy spotkają się następnym razem.

– No, to może być całkiem zabawne – zgodził się albinos. – Wiesz,

jak mawiają: co było, a nie jest…

– … nie pisze się w rejestr – dokończyła Dzwoneczek. – Gnaj,

Stalówka, ja pędzę na kolację.

Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę budynku. A gdy była tuż

background image

przy nim, zza okna dobiegły ją strzępy rozmów Chłopców i Dzieciaków,
wspominających ten bogaty w wydarzenia dzień.

O którym jutro nie będą już pamiętać.

background image

To nie twoja baza!


background image

background image

Kubusiowi jak zwykle wystarczyły dwa dzwonki budzika. Jeden

wyrwał go ze snu, drugi skłonił do wstania i poczłapania do regału.
Tam, na półce, pośród książek i zestawów lego, stał prosty,
elektroniczny budzik. Na jego czarnym ekranie wyświetlały się
czerwone cyfry, które czasami, zwłaszcza o północy, wyglądały jak
przerażające ślepia robota zabójcy z głupiego filmu. Jednego z tych,
których Kubusiowi nie wolno było oglądać… a zatem jednego z jego
ulubionych.

Budzik rozdzwonił się po raz trzeci, ale chłopczyk stał już przy

nim, więc zaraz uciszył urządzenie mocnym pacnięciem. Potem założył
leżące na krześle ubranie, zapiął spodnie, wsunął rękę do kieszeni.

– Kubusiu, wstałeś? – dobiegł go z kuchni głos mamy. – Kubusiu,

bo słyszałam budzik…

– Wstałem, mamo! – odkrzyknął chłopiec. – Idę się umyć!

Wiedział, że powinien to zrobić, zanim się ubierze, ponieważ

mycie zębów w koszulce wyjściowej może się skończyć ukrywaniem
białych, zaschniętych plamek przez wszystkie lekcje aż do powrotu do
domu, ale i tak wolał to niż ganianie po piętrze w piżamie. W horrorach
dzieci, którym dzieje się krzywda, najczęściej ubrane są właśnie w luźne
gacie z Garfieldem albo nocne koszulki. A Kubuś uświadomiony przez
tatusia w kwestii tematów takich, jak filmowy motyw na faktach, nie
zamierzał kusić losu. Zresztą z tego samego powodu, zanim usiadł na
sedesie, zawsze sprawdzał, czy w środku nie ma węża, który przelazłby
kanalizacją od szalonych sąsiadów. Albo krwiożerczych crittersów. Ot,
na wszelki wypadek.

Z myciem uporał się szybciutko i raczej bezproblemowo, jeśli nie

liczyć kilku kropel wody na spodniach. Ale co tam, wyschną przecież.
Wracając z łazienki, zatrzymał się u szczytu schodów, zerknął na swój
zegarek ze Snoopym i zaczął odliczanie.

Gdy doszedł do jednego, usłyszał syk ciasta wylewanego na

patelnię, a zaraz potem poczuł wspaniały zapach naleśników. Stał tak
więc z rękami w kieszeniach i delektował się wonią śniadania, aż budzik
w pokoju rozdzwonił się ponownie.

– Kubusiu, śniadanie już prawie gotowe – zawołała z kuchni

mama. – I zaraz rozminiesz się z tatą.

background image

No tak, tata! – pomyślał chłopczyk, po czym raz dwa pognał do

pokoju. Wyłączył budzik, złapał za tornister i jak najszybciej popędził
ku schodom. Niestety, nie zdążył. Usłyszał jeszcze tylko, jak ojciec
powiedział głośno:

– Muszę pędzić! Do po szkole, szkrabie.

A potem rozległ się dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi

wyjściowych.

Kubuś westchnął, ale nie smucił się specjalnie długo.

– Następnym razem po prostu wstanę chwilę wcześniej –

powiedział sobie.

Podszedł do budzika i przestawił go o kwadrans, a potem zszedł na

śniadanie.

* * *


Za oknami było już jasno, gdy uderzone z potworną siłą drzwi

sypialni Kędziora wyleciały z zawiasów i z hukiem walnęły o podłogę.

Rudy olbrzym natychmiast poderwał się z łóżka i sięgnął do

uchylonej szuflady po leżącego tam glocka. Zaraz jednak cofnął rękę
i opadł zrezygnowany na wielką poduszkę.

Do pokoju wszedł nonszalanckim krokiem czarny kot

z czerwonym krawatem. Pan Proper. Usiadł na zniszczonych drzwiach,
wyprostował tylną nogę i zaczął się lizać po kroczu. Kędzior miał
ochotę rzucić w niego czymś ciężkim.

– No dobra, Kruszyna – mruknął, trąc wierzchem dłoni zaspane

oczy. – Co takiego zrobiłem?

W progu pojawiła się zwalista sylwetka grubasa, niemal

całkowicie przysłaniając bijące z korytarza światło. Kruszyna nie wszedł
jednak do pokoju. Zamiast niego zrobiła to Dzwoneczek.

Miała na sobie kombinezon do jazdy rozpięty tak, by było widać

prosty, czarny stanik, a przylizane włosy świadczyły wyraźnie, że
ledwie chwilę temu zdjęła kask. Zaspany umysł Kędziora potrzebował
chwili, nim przypomniał sobie, gdzie właściwie wyjeżdżała i po co. Ale
nawet gdy to do niego dotarło, wciąż nie miał pojęcia, co mogło

background image

wprawić ją we wściekłość taką, że aż odwołała się do gniewu Kruszyny.

– Nie wchodziłem do laboratorium, nie poprzestawiałem nic na

makiecie, nie bawiłem się z Dzieciakami w żadną z zakazanych gier, nie
zamawiałem kulawych panienek dla Stalówki, nie sikałem do jeziora ani
nie przeklinałem… dużo – wyrecytował szybko na głos, ale przede
wszystkim do siebie, niczym rachunek sumienia. – Naprawdę, mamo,
nie mam jebane… znaczy zielonego w dupę pojęcia, o co może ci…

Zawahał się. Dzwoneczek wciąż stała w progu w bojowej

postawie, z rękami na biodrach. Przed nią Pan Proper w popisie
wyuzdanego kociego autofellatio, za nią niczym złowrogi cień Jego
Tłustość Kruszyna, a ona w środku – wyzywająco, z wydętą wargą
i lekko przekrzywioną głową. Stojąc w ten sposób, wyglądała zupełnie
jak… no, jak On, pytający, który z Chłopców strzelał do nadlatującej
Wendy i jej braci. Tylko o co jej mogło tak zaraz po przyjeździe
chodz…

– O kurwa. – Kędzior klepnął się mocno w czoło. – O jasna dupa!

– No dupa – zgodziła się Dzwoneczek.

Kędzior usiadł na łóżku i pochylił się, by znaleźć spodnie. Było to

łatwe, bo w okolicy samego łóżka leżało co najmniej pięć par. Byłoby
gorzej, gdyby szukał czystych.

– Przepraszam, zupełnie na śmierć zapomniałem o tych zakupach.

To znaczy, miałem jechać, jak wstanę, ale nie wiedziałem, gdzie są
kluczyki do wozu, a w sakwy bym przecież nie zmieścił, więc…

– Więc teraz zostawiłeś wszystkich bez śniadania – dokończyła za

niego Dzwoneczek. – W dodatku powiedz mi, proszę, jak to jest
możliwe, żebyście, będąc tu raptem w pięciu, wyżarli wszystkie rodzaje
płatków śniadaniowych?

– Nie wszystkie. Kakaowych nikt nie lubi, więc… – zaczął

Kędzior, ale zdecydował się nie kończyć tego zdania.

Obwąchał koszulkę leżącą na butach, założył najpierw ją, a potem

buty. Wreszcie wstał i wyjętą z kieszeni gumką związał przetłuszczone
włosy.

– To ja może skoczę do miasteczka i kupię coś na już, a przed

obiadem wybiorę się do…

Kot przestał się lizać. Wstał, wyprężył grzbiet i równie

background image

nonszalancko jak wcześniej wyszedł z pokoju. Dzwoneczek
najwyraźniej uznała to za wystarczający komentarz, bo ona również
odwróciła się na pięcie.

– I jakiś sok z marchewką weź – dodała już z korytarza.

Kędzior założył kurtkę.

* * *


Istniały dwie drogi wiodące do szkoły. O pierwszej mówiło się

„grzeczna”, gdyż rodzice prowadzili nią pociechy szerokim chodnikiem,
oddzielonym od jezdni pasem zieleni i świeżo zasadzonych drzewek.
Nie była zła, zwłaszcza jeśli miało się trochę szczęścia i trafiło się na
wyjątkowo długie czerwone na skrzyżowaniu. Wtedy można było się nie
tylko spóźnić na pierwszą lekcję, lecz także namówić mamę czy tatę na
zakup czegoś słodkiego w małym sklepiku Grażynka przy samym
przejściu. Ale te korzyści były niczym wobec zalet i pokus, jakimi kusiła
druga droga.

Przede wszystkim, gdy się nią szło, często można było znaleźć

pieniądze zgubione przez pijaczków na opuszczonych torach. A jeśli
nawet nie pieniądze, to martwego ptaka czy kota bez oczu – zależy, co
kto lubił. Potem, już za torami, przechodziło się przez dwa podwórka
i tam było naprawdę fajnie, bo za garażem zawsze leżała piłka i można
było strzelić gola albo dwa w bramkę narysowaną na ścianie. Albo
porzucać kamieniami w szyby starej hali sportowej parę metrów dalej.
Ktoś je tam musiał ciągle wstawiać, bo nieważne, ile razy się tamtędy
szło, zawsze były i prowokująco lśniły w słońcu. A okoliczne dzieciaki
nigdy nie dawały się długo prosić.

W sumie, jeżeli dodać do tego jeszcze stary most kolejowy nad

drogą i śmietnisko pełne przeterminowanych, nadpsutych skarbów,
przewaga drugiej drogi wydawała się niezaprzeczalna. I rzeczywiście,
Kubuś wolał ją zdecydowanie za pierwszym czy drugim razem, gdy
szedł do szkoły sam. Ale wtedy był jeszcze dzieciakiem. Teraz
natomiast, w drugiej klasie, nie mógł sobie pozwalać na takie
szczeniactwo. Nie chciał, by ktoś wzywał rodziców do szkoły i mówił,

background image

jakim to Kubuś jest łobuzem.

Dlatego gdy już zamknęły się za nim drzwi wyjściowe, chłopczyk

nie wahał się ani chwili i ruszył szerokim chodnikiem „grzecznej” trasy.
W kieszeni pobrzękiwały mu drobne, za które miał sobie kupić drugie
śniadanie w Grażynce.

Był wtorek, godzina siódma trzydzieści. Dzień zapowiadał się

nadzwyczaj miło i pogodnie, więc chłopczyk, idąc, pogwizdywał wesoło
jedną z ulubionych piosenek tatusia.

* * *


Kędzior nie pamiętał, kiedy ostatni raz był w miasteczku. Tak

właśnie o nim mówili – „miasteczko”, bo choć miało swoją nazwę, to
jednak ani mu ona leżała, ani Chłopcom nie była do niczego potrzebna.
Miasteczko było jedno, raptem piętnaście mil od…

To znaczy kilometrów, poprawił się Kędzior w myślach. Ze

dwadzieścia kilometrów.

Wciąż nie mógł się przyzwyczaić, że tu wszystko mierzy się

inaczej. Choć już przecież dawno powinien.

Tak czy owak miasteczko było jedno, całkiem niedaleko Drugiej

Nibylandii, a jednocześnie w odpowiedniej odległości, by stary,
opuszczony lunapark nie ściągał wszystkich znudzonych
wagarowiczów, pijaczków i zbieraczy złomu. Dla tych bardziej
wytrwałych Chłopcy mieli oczywiście niespodzianki, ale Stalówka
twierdził, że lepiej z nich nie korzystać za często. Nawet jeśli są
zabawne.

– A są. Cholerny łysy zabawopsuj – mruknął Kędzior pod nosem.

Zmienił pas i wyprzedził rodzinnego vana. Pomachał do dzieciaka

siedzącego w foteliku z tyłu, a potem przyspieszył gwałtownie i zostawił
samochód za sobą. Zaraz potem przechylił się na bok, wchodząc ostro
w zakręt. Miło było to robić, miło było mijać na drodze inne samochody
i czuć na twarzy prawdziwy wiatr. Miło było wiedzieć, że w każdej
chwili można się zatrzymać i odlać na poboczu. Ostatnimi czasy za dużo
jeździł Skrótem, a to się odbijało – na nerwach, na przyjemności jazdy

background image

i na częstotliwości wizyt w miasteczku. A przecież kiedyś, na samym
początku, tak bardzo je lubił. Miał nawet swoje ulubione miejsca.

I właśnie w tym momencie przyszło mu do głowy, gdzie powinien

tego poranka zrobić zakupy. O ile tylko będzie już otwarte.

Na wszelki wypadek zwolnił.

* * *


Właścicielem sklepu wielobranżowego Grażynka był pan Darek.

Bardzo miły starszy pan, wyglądający trochę jak święty Mikołaj, tylko
bez brody, za to po solidnej dawce chemioterapii. Chudy, wysoki,
a jednocześnie cały pomarszczony, co było widać zwłaszcza na łokciach
albo zgięciach palców. W dodatku skórę miał barwy suszonej gliny,
z wyjątkiem tych miejsc, gdzie jego ciało pokrywały ciemne plamy
wątrobowe. I tylko zawsze wesołe oczy i uśmiech prezentujący
kompletny garnitur równiuteńkich, lekko pożółkłych od kawy zębów
pokazywały, że nawet jeśli był to człowiek chory, to na pewno nie
z tych, co dali się pokonać swojej chorobie. Co najwyżej zawarli z nią
długotrwałe zawieszenie broni.

Ludzie lubili pana Darka, jego uśmiech, wesołe oczy i opowieści

o córce, której nigdy nie miał, ale gdyby miał, na pewno nie nazwałby
jej Grażyna. Stąd zresztą wzięła się nazwa sklepu. „To na wszelki
wypadek – mówił. – Jakby mnie teraz jaka siksa zbałamuciła i dała
córcię, to przecież nie nazwalibyśmy jej po sklepie, nie? Więc skoro tak
nazwałem sklep, to mam już z tym imieniem spokój po zasrane amen”.

Sprzedawca słynął z takich historyjek, powiedzonek i ciekawostek.

I nieważne, ile razy klienci je słyszeli, zawsze wprawiały wszystkich
w dobry humor. A że przy tym ceny pan Darek miał zawsze przystępne
i dzieciakom to cukierka, to jabłko, to znów lizaka dawał w gratisie, nic
dziwnego, że jego interes kwitł, choć w okolicy upadły dwie Żabki,
jedna Biedronka i… no, coś tam jeszcze. Można powiedzieć, że pan
Darek i jego Grażynka byli poniekąd niezniszczalni. Choć chwilami
miało to swoją cenę…

Ten dzień zapowiadał się jednak przyjemnie i bezstresowo. Pan

background image

Darek siedział przy kasie nad świeżo zaparzoną kawą i nowym
numerem „Wyborczej”, zębami skubał paznokieć na kciuku i cieszył się
wpadającymi przez okno promieniami słońca. A potem, gdy odezwał się
zawieszony nad drzwiami dzwonek i do Grażynki wszedł mały Kubuś,
przywitał brzdąca szerokim uśmiechem.

– Dzień dobry – powiedział chłopczyk, wyjmując z uszu

słuchawki.

– Dzień dobry, mały. – Pan Darek uniósł parujący kubek i przepił

do chłopca. – Właśnie o tobie myślałem… chyba. Przypomnij mi, to ty
zbierasz etykiety z piw czy znowu coś pomyliłem?

– No, ja – potwierdził Kubuś. – To znaczy mój tata, ale ostatnio

przerwał, bo mu lekarz zabronił pić, no i nie ma czasu za tym chodzić.
A co, ma pan może jakieś nowe, fajne?

– Może mam. – Sklepikarz uśmiechnął się tajemniczo znad

kubka. – Może nie. To zależy od tego, czy komuś będzie się chciało
przyjść po szkole i poukładać trochę towaru. Dorzucę do tego parę
złotych, żeby nikt potem nie mówił, że stary Makowski żeruje na
dzieciakach. To jak?

Kubuś podrapał się za uchem. Niezupełnie to miał dzisiaj

w planach, ale wiedział, że staruszek chciał dobrze. A poza tym etykiety
mogły się przydać, żeby…

– Tata na pewno się ucieszy – stwierdził głośno. – To ja będę tak

po pierwszej, dobrze, proszę pana?

– Pewnie.

Sklepikarz chciał jeszcze coś dodać, ale wtedy właśnie dzwonek

nad drzwiami rozbrzmiał po raz kolejny i do sklepu ktoś wszedł. Pan
Darek natychmiast spochmurniał.

– Dobra, mały – powiedział ściszonym głosem. – Idź, wybierz, co

chcesz kupić, i poczekaj tam za regałem, aż cię zawołam, dobra?

Kubuś obejrzał się i ostrożnie pokiwał głową. Miał może tylko

osiem lat, ale przecież widział już w życiu parę filmów i doskonale
wiedział, o co chodzi.

– Dobrze, proszę pana – powiedział. – Poczekam.

Ruszył ku półkom z pieczywem, próbując jednocześnie dyskretnie

odpiąć empetrójkę od paska i schować ją w kieszeni. Co prawda facet

background image

w tanim garniturze, który właśnie wszedł, nie wyglądał na takiego, co by
ją ukradł, ale nigdy nic nie wiadomo. Dyskretnie wyciągnął z kieszeni
smartfona i włączył aparat fotograficzny.

Nieznajomy w garniturze podszedł tymczasem do lady i położył na

niej ręce. Nie odezwał się słowem, ale najwyraźniej nie musiał, bo pan
Darek uśmiechnął się słabo, wybąkał coś pod nosem i otworzył kasę,
z której wyciągnął białą, niezaklejoną kopertę.

– Proszę, jest wszystko – powiedział głosem ledwie tylko

głośniejszym od szeptu. – Może pan przeliczyć, jeśli…

Mężczyzna wziął do ręki kopertę i rozchylił ją, by przyjrzeć się

banknotom. Przejechał palcem po krawędziach ściśniętych
pięćdziesiątek, wysunął jedną, by obejrzeć z obu stron. I właśnie w tym
momencie dzwonek nad drzwiami zadźwięczał po raz trzeci.

Tym razem zabrzmiał głośniej niż zwykle, a do tego drzwi

otworzono z taką siłą i impetem, że aż zatrzeszczały zawiasy. Obaj, pan
Darek i mężczyzna w tanim garniturze, natychmiast odwrócili głowy, by
spojrzeć na potężnego, rudowłosego motocyklistę stojącego w progu.

– Kopę lat, panie Darku – rozległ się rubaszny głos wielkoluda. –

Jakoś tak nie było po drodze, ale… Ej, co jest, kurwa?!

Mężczyzna w tanim garniturze wykrzywił się w paskudnym

uśmiechu, po czym powoli, ostentacyjnie odchylił połę marynarki, by
zademonstrować zamocowaną do paska kaburę trzydziestki ósemki.

– Zamknięte – wycedził. – Znikaj.

Reakcja motocyklisty była zgodna z oczekiwaniami mężczyzny.

Olbrzym uniósł ręce w obronnym geście i uśmiechnął się
przepraszająco, jednocześnie robiąc mały krok wstecz.

– Ej, stary – powiedział łagodnie i przymilnie – spokojnie, nikt tu

nie chce kłopotów. Przyszedłem tylko po kumpla, bo się zastał przy
browarach jak ostatnia cipa i…

Mężczyzna w garniturze zmarszczył czoło i odruchowo obejrzał

się w stronę skrytych za regałem lodówek.

I wtedy właśnie Kędzior wyskoczył.

Trzeba było przyznać mężczyźnie, był szybki. Gdy tylko się

zorientował, co się dzieje, odstąpił krok do tyłu i sięgnął po broń. Zdążył
nawet jej dobyć, ale nie wystrzelił, bo ogromna łapa Kędziora zamknęła

background image

się na rewolwerze i wyrwała mu go z dłoni. Rozległ się chrzęst
łamanego palca, ręka mężczyzny eksplodowała bólem. A potem druga
łapa Kędziora zacisnęła się na szyi niedoszłego strzelca.

– Nie wiem, co ci się wydawało, że tutaj robisz, smętny chuju –

warknął olbrzym, podnosząc mężczyznę na wysokość wyciągniętej,
wyprostowanej w łokciu ręki – ale pan Darek to przyjaciel Chłopców
i Grażynka jest pod naszą ochroną, zrozumiałeś?! Jeśli jeszcze raz cię tu
zobaczę, lepiej żebyś miał gotówkę i listę zakupów! Jasne?!

Trudno było przyjąć przeciągłe, pełne bólu jękniecie za „tak”, ale

Kędzior uznał, że na nic lepszego nie może liczyć. Wolną ręką złapał
mężczyznę za krocze, uniósł nad głowę i cisnął w stronę drzwi.
A potem, wsparłszy się łokciem o ladę, patrzył, jak tamten powoli,
ostrożnie wstaje i wychodzi. Dopiero wtedy podniósł leżącą na ziemi
kopertę, wyjął z niej trzy banknoty i dołożył do nich własną
wymiętoloną listę zakupów.

– Jakby mógł mi pan, panie Darku, zapakować, dobrze? –

zapytał. – I spoko, reszty nie trzeba. Ja wyjrzę, czy mi skurwiel przy
maszynie nie majstruje.

Podniósł z ziemi trzydziestkę ósemkę, wetknął ją za pasek

i wyszedł ze sklepu.

Koło motocykla nikt się nie kręcił, co było dobrą wiadomością.

Ale zaraz potem doszła do niej ta zła. Kędzior dostrzegł bowiem, że
mężczyzna w garniaku nie był sam. Towarzyszył mu drugi, ubrany
identycznie i do tej pory siedzący w czarnym bmw z przyciemnionymi
szybami. Gdy Kędzior stanął w progu, gość ze sklepu pochylał się przy
samochodzie i coś tłumaczył, energicznie machając przy tym rękami.
A potem pokazał na olbrzyma.

Oho, pomyślał Kędzior, zaciskając pięści. Szykuje się zabawa.

I rzeczywiście, kierowca wysiadł z samochodu, a wtedy okazało

się, że jest niemal wzrostu motocyklisty. Łysy, z szerokim karkiem
i spojrzeniem szarżującego byka, wyglądał groźnie, nawet bardzo… ale
oczywiście nie dość, żeby przestraszyć Kędziora.

– Co, smętny fiutku? Pobiegłeś po kolegów, tak? – zawołał

Chłopiec, zstępując z dwóch nierównych schodków wiodących do
Grażynki. – Świetnie! Im więcej was, dupki, oberwie za jednym

background image

zamachem, tym luźniej będzie potem.

A potem nagle przyspieszył, prawie przechodząc w bieg i lekko

schylając głowę. Jego przeciwnik podłapał ten krok i już pędzili na
siebie niczym dwa pociągi na jednym torze, zupełnie nie zwracając
uwagi na to, że znajdują się właśnie na środku ulicy pełnej gapiów.

Łysy zaatakował pierwszy, ledwie tylko Kędzior wszedł w jego

zasięg. Wyprowadził prawą ręką potężny sierpowy.

Motocyklista uniknął uderzenia, złapał łysego za nadgarstek

i szarpnął, wykorzystując przy tym własny impet. Obrócił przeciwnik
tyłem do siebie, uderzył stopą w zgięcie kolana. Gdy tamten już opadł
na klęczki, Kędzior szarpnął go za głowę, odchylił ją i przywalił mu
pięścią w twarz. A potem ponownie. I jeszcze raz, aż ze złamanego nosa
chlusnęła fontanna krwi. Odstąpił o krok i po namyśle doprawił jeszcze
całość kopniakiem w plecy.

Wtedy dopiero dotarł do niego gwar. Uniósł głowę i dostrzegł

gromadzących się wokoło ludzi – tych, którzy tylko się przyglądali,
i tych, którzy już sięgali po telefony, by zadzwonić na policję. Niektórzy
komentowali rozbój w biały dzień, inni wprost mówili o panoszących się
bandytach na motorach.

To się Dzwoneczek nielicho wkurwi, pomyślał Kędzior. I będzie

miała rację. Mamy przewalone.

Znał kiedyś paru policjantów w miasteczku, ale to było dawno

temu, a poza tym nawet oni nie byliby w stanie zatuszować tak jawnej
i oczywistej sprawy. Nie przy tylu świadkach, nie przy takim
nastawieniu ludzi, którzy już…

Nie skończył tej myśli, bo nagle z Grażynki wybiegł mały

chłopiec, rzucił się do olbrzyma i z całej siły wtulił się w jego nogę.

– Dziękuję, wujku, dziękuję – mówił, szlochając przy tym

i smarkając. – To było straszne, kiedy tamten pan pokazał mi swojego
sisiorka, a potem zaczął dotykać mojego. To było takie złe. A potem
mówił jeszcze, że będę musiał iść z nim do jego kolegi i robić mu te
wszystkie brzydkie rzeczy, bo nigdy nie zobaczę mamy ani taty, ani
ciebie, wujku. Dziękuję, dziękuję…

Nagle wokoło zapadła zupełna cisza. Wzniesione do uszu telefony

opadły, ludzie przyglądali się to Kędziorowi, to znów leżącemu na ziemi

background image

łysemu. Coś zmieniło się w ich spojrzeniach i nastawieniu. Ktoś nawet
zaczął klaskać.

– Proszę się stąd zabierać – powiedział szpakowaty mężczyzna

pod pięćdziesiątkę, chowając telefon do kieszeni. – I najlepiej wziąć
dzieciaka do mamy.

Kędzior, poważnie zaskoczony rozwojem sytuacji, zdołał tylko

pokiwać głową, a potem objął dzieciaka ramieniem.

– Wezmę tylko zakupy i już nas tu nie ma – powiedział. –

Dziękujemy za pomoc… i zrozumienie.

Szpakowaty pokiwał głową.

– Mam trójkę dzieci. Gdyby to spotkało któreś z nich, zabiłbym

takiego sukinsyna – stwierdził, a jego słowom towarzyszył pomruk
powszechnej aprobaty.

Znowu rozległy się oklaski, tym razem dużo głośniejsze. Kędzior

zerknął na wtulonego w siebie dzieciaka.

– Dzięki, młody – powiedział.

Mały Kubuś wzruszył ramionami.

– Spoko, proszę pana – odparł rezolutnie. – Też lubię Grażynkę.

Poza tym dopiszę pana do tablicy.

* * *


Kędzior wiedział, że składanie obietnicy w imieniu Chłopców było

głupotą, ale wiedział też, że skoro już coś powiedział, to byłby dupkiem,
gdyby nie podtrzymał zdania później. Zwłaszcza że ani chybi władował
pana Darka w nieliche kłopoty. Nie trzeba być Stalówką, by się
domyślić, że raz pogonieni zbieracze haraczu wrócą większą siłą i będą
chcieli kogoś ukarać dla przykładu.

– Kurde – mruknął pod nosem. – Dzwoneczek naprawdę się

wkurwi.

Ale mimo to, biorąc od sklepikarza zakupy i wysłuchując pełnych

wzruszenia podziękowań za pomoc, troskę i wrażliwość, raz jeszcze
powtórzył, że nie ma się czym martwić.

– A swoją drogą, panie Darku, kto to właściwie był? – zapytał

background image

wreszcie. – Bo mam wrażenie, że pierwszy raz ich widziałem. Kiedyś
nie było w miasteczku takich praktyk, jak haracze, prawda?

Pan Darek wzruszył ramionami.

– Kiedyś nie było też innych rzeczy, a w sklepach na półkach tylko

ocet – odparł. – To miasto już nie jest i nie będzie takie, jak dawniej.

Sięgnął po kubek z letnią już kawą i przez chwilę przyglądał się

ciemnej tafli.

– Ten facet – powiedział w końcu, unosząc głowę i znowu się

uśmiechając – ten, który ich przysłał, niejaki Grzegorz Luby, krok po
kroku wykupuje tu wszystko. Czego nie da się legalnie… – rozłożył
ręce – … zdobywa inaczej, ale zachowuje się, jakby chciał mieć na
własność całe miasto i okolice. Ostatnio na sesji rady miejskiej pytał, kto
dzierżawi opuszczony lunapark.

Kędzior wyprostował się gwałtownie.

– Że co? Lunapark? Mówi pan o tym…

– Na granicy gminy, tak. – Właściciel sklepu pokiwał głową. –

Podobno Luby chce tam zrobić polski Disneyland. Oczywiście, jeśli
oddadzą mu to, co jest, za półdarmo. I pewnie oddadzą, bo łapówki
poszły w ruch i…

Kędzior już nie słuchał. Złapał kartkę i długopis, zostawił swój

numer telefonu, a potem wziął torbę i ruszył ku drzwiom. Wtedy jednak
zobaczył w odbiciu sklepowych drzwi, że cały jest umorusany krwią
łysego. Sapnął. Jeżeli nie chciał tłumaczyć się każdemu patrolowi po
drodze do domu, potrzebował albo magicznego pyłku, albo prysznica.
Zakładał, że o to drugie będzie jednak łatwiej.

– Panie Darku, ma pan tu łazienkę? – zapytał. – Tak raczej nie

pojadę.

Ale staruszek pokręcił głową.

– Tu na zapleczu to niestety tylko małą umywalkę przy toalecie,

ale jak trzeba, to…

– Ja mam prysznic! – zawołał mały Kubuś.

Obu zdziwiła jego obecność, bo zarówno sklepikarz, jak

i motocyklista byli przekonani, że brzdąc już sobie poszedł. On jednak
stał przy regale z tornistrem na plecach i słuchawkami zwisającym z szyi
i uśmiechał się szczerbato.

background image

– Mieszkam niedaleko i mam prysznic, a mama na pewno nie

będzie miała nic przeciwko. Zresztą o tej porze pewnie już jej nie ma.

Kędzior nie miał też specjalnie wyboru, więc pokiwał głową,

zapytał, czy pan Darek może rzucić okiem na motocykl i zakupy,
a potem wyszedł wraz z Kubusiem ze sklepu.

* * *


Kilka minut później stali już przed ozdobną furtką wiodącą na

podwórze przed domem, w którym mieszkał chłopczyk. Budynek był
dwupiętrowy, miał garaż, porośnięty bluszczem wąski ganek, ogromny
balkon ze zdobną poręczą i spadzisty czerwony dach.

Kubuś pchnął furtkę, ale motocyklista się zawahał.

– Hej, jesteś pewien, że rodzice nie będą mieli nic przeciwko?

– Mówiłem już, nikogo nie ma w domu – odparł chłopczyk,

wzruszając ramionami. – Poza tym jestem genialnym dzieckiem,
wyprzedzam program szkolny o jakieś cztery klasy, mówię w dwóch
językach i w wolnym czasie piszę programy komputerowe. Jak pan
myśli, czego, zdaniem mamy i taty, jeszcze mi brakuje, by być ideałem?

Kędzior podrapał się po głowie. Zdążył już zauważyć, że dzieciak

jest bystry, ale żeby od razu mały geniusz? Olbrzym był pewien, że
jeszcze nigdy nie widział żadnego… znaczy tak na żywo.

– Nie wiem – stwierdził w końcu. – Kolegów?

– Właśnie.

Kubuś sięgnął za pazuchę i wyciągnął zawieszoną na szyi

wstążeczkę z kluczem.

– Może pan więc być pewien, że ucieszą się, że kogoś

przyprowadzam.

Włożył klucz do zamka i przekręcił. Następnie przekroczył próg

i szybko wstukał kod na cyfrowym panelu alarmu. Dopiero wtedy
ruchem głowy zachęcił olbrzyma, by wszedł.

– Mamy dwie łazienki, ale lepiej, jak pan skorzysta z tej na górze –

powiedział, zrzucając tornister na kanapę. – Ja muszę sobie wydrukować
usprawiedliwienie, bo do szkoły już raczej dzisiaj nie pójdę. I znajdę

background image

panu jakąś koszulkę u taty. Miał kilka takich… no, za dużych.

Kędzior pokiwał głową.

– Spoko, młody – odparł. – I nie mów do mnie „pan”, bo źle mi się

kojarzy. Jestem Kędzior… Co to?

Wskazał na stojącą w kącie salonu niewielką białą tablicę pełną

magnesów, strzałek i małych kolorowych karteczek. Było też na nich
całkiem sporo nazwisk zapisanych starannym, dziecięcym pismem.

Kubuś spojrzał we wskazanym kierunku i klepnął się w czoło.

– O właśnie, świetnie, że pan… że przypomniałeś.

Podszedł do tablicy i wziął z podstawki pisak. Kucnął, zmrużył

oczy i wystawił koniuszek języka, po czym starannie napisał „Kędzior”
i narysował kilka strzałek. Gdy skończył, przyjrzał się krytycznie
swojemu dziełu i odłożył pisak.

– To moja tablica – wyjaśnił. – Zapisuję na niej ludzi, którzy są mi

winni przysługi, a także tych, którym ja jestem coś dłużny. Jak to dobrze
poukładać, porobić strzałki, kto do czego i w ogóle, to można się
zabezpieczyć na każdą…

Przerwał, zmarszczył czoło i wyciągnął smartfona. Przez chwilę

pisał coś na klawiaturze dotykowej, w końcu wyszczerzył się
w uśmiechu i schował urządzenie.

– … ewentualność. Czasem uciekają mi słowa, ale to się zdarza.

Wiesz, mam dopiero osiem lat.

Kędzior przyglądał się dzieciakowi z mieszaniną niedowierzania,

podziwu i przestrachu. Ten szczeniak był bardziej dorosły niż Stalówka
i Dzwoneczek razem wzięci. Dorosły jak… piraci. Aż się wzdrygnął na
tę myśl.

– Dobra, młody, gdzie ta łazienka?

– Na górze, po lewej, trzecie drzwi.

Kubuś rozsiadł się na kanapie i sięgnął po pilota do telewizora.

Zaraz jednak przypomniał sobie, że miał poszukać koszulki, więc zerwał
się i pognał w głąb mieszkania.

Kędzior pokręcił głową i ruszył na górę.

* * *

background image

W łazience rozebrał się do naga i wszedł do kabiny prysznicowej.

Prawdę mówiąc, ledwie się w niej mieścił, ale i tak zamknął za sobą
drzwiczki z pleksi, by za bardzo nie nachlapać. Dopiero wtedy odkręcił
wodę, wyregulował ją do właściwej temperatury i zaczął się myć.
I rozmyślać.

Niepokoił go ten cały Luby i jego zakusy na miasteczko. Już samo

to stanowiło pewien problem, a gdy dodać, że biznesmen bandzior
zamierza się na Drugą Nibylandię… Cóż, może nawet dobrze się stało,
że Kędzior był tu dzisiaj. Dzięki temu Dzwoneczek dowie się
o wszystkim wcześniej, może nawet dość wcześnie, żeby coś z tym
zrobić.

Kędzior przykucnął lekko, by zmoczyć włosy, z trudem otworzył

szampon i jedną ręką niezgrabnie namydlił głowę. Spłukiwał tak długo,
aż rozbolały go ugięte kolana.

Z drugiej strony, myślał dalej, jego dzisiejszy wyczyn

zdecydowanie przyspieszy pewne wydarzenia. Oto bowiem Luby
wiedział już nie tylko, że Chłopcy istnieją, lecz także że roszczą sobie
prawa do terenów, które chciał mieć. To zapowiadało wojnę. I to nie
taką, jak za dawnych dobrych czasów na wyspie. Taką prawdziwą,
z krwią, płaczem i smrodem flaków. Coś jak…

… Ostatnia bitwa Pana?

Kędzior aż się wzdrygnął. Miał wrażenie, że ta ostatnia myśl nie

była jego, że powiedział ją ktoś inny, siedzący w jego głowie. Zresztą
każde wspomnienie tamtej bitwy, tamtego dnia…

Zakręcił kurek i ostrożnie wygramolił się z kabiny. Przetarł ręką

zaparowane lustro, sięgnął po zawieszony na haku ręcznik. Niechcący
strącił zawieszone pod nim spodenki Kubusia. Upadły z tępym
stukotem.

Kędzior schylił się, by je podnieść, ale wiedziony ciekawością

sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niewielkiego pilota z szeregiem
ponumerowanych przycisków. Dla próby wcisnął jeden z nich.

– Kubuś, ścisz ten telewizor! – dobiegł go nagle z dołu kobiecy

głos.

Kędzior zamarł w bezruchu.

background image

Co jest? – pomyślał. Matka wróciła?!

Przez głowę przemknęło mu nagle tysiąc głupich wytłumaczeń, co

tu robi, dlaczego i jakim cudem jest w jej domu, nagi i w dodatku
w towarzystwie jej syna. Mógł się oczywiście ubrać, ale wątpił, by
splamione krwią motocyklowe ciuchy znacząco poprawiły sytuację.

– Myśl, Kędzior, myśl – powtarzał do siebie, obracając w palcach

znalezionego pilota.

Znowu coś nacisnął.

– Kubusiu, wstałeś? Kubusiu, bo słyszałam budzik…

Kędzior rozdziawił usta. Jaki, kurwa, budzik?! Szybko wciągnął

spodnie, buty i chwycił kurtkę. Na schodach słyszał już kroki. Brzmiało,
jakby ktoś biegł. Młody? Oby to był on, dzieciak miał łeb na karku,
razem na pewno coś wymyślą, jakoś się wytłumaczą i…

– Kubusiu – ponownie rozległ się głos matki – co ci mówiłam

o zostawianiu takiego bałaganu?

W tym momencie drzwi do łazienki stanęły otworem, a do środka

wpadł czerwony z wściekłości Kubuś. Chłopczyk cisnął trzymaną
w ręku koszulkę na podłogę, wyrwał Kędziorowi pilota i przytulił do
siebie jak ukochaną zabawkę.

– Gdzie to znalazłeś?! – warknął. – To mój zapasowy pilot i nie

wolno, słyszysz?! Nie wolno go dotykać!

Kędzior zgłupiał. Przez chwilę patrzył na dzieciaka, na przemian

otwierając i zamykając usta, szukając w głowie słów innych niż – jakże
przecież idiotyczne – „przepraszam, nie wiedziałem”. Przede wszystkim
jednak szukał odpowiedzi na pytanie, co się właśnie, do cholery jasnej,
stało?!

Dotarło to do niego, gdy Kubuś wyjął z kieszeni spodenek

drugiego pilota, niemal takiego samego jak pierwszy, jeśli nie liczyć
naklejki z Calvinem i Hobbesem. Patrzył, jak chłopczyk uważnie
przygląda się urządzeniom, jak gładzi gumowe klawisze ostrożnie, by
żadnego nie nacisnąć przez przypadek… i zrozumiał.

– To twoja mama, prawda? – zapytał.

Kubuś uniósł głowę i posłał mu gniewne spojrzenie, mówiące:

„Nie, durniu, to pilot. Ale, o dziwo, dobrze kombinujesz”.

– Przyniosłem ci koszulkę – powiedział. – Będę czekał na dole, aż

background image

już sobie pójdziesz.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł z łazienki, zamykając za sobą

drzwi.

* * *


Teraz, gdy Kędzior wiedział, czego ma szukać, dostrzeżenie kabli

i głośników rozmieszczonych w całym mieszkaniu nie było takie trudne.
Radiowęzeł ciągnął się wzdłuż całego piętra, osobny kabel wiódł do
niemal każdego pokoju, a także w dół schodów, do reszty pomieszczeń.
Na każdym głośniku migała maleńka, ciemnoczerwona dioda, przez co
niewielka czarna skrzyneczka wyglądała trochę jak czujnik dymu.

Olbrzym zszedł po schodach, uważnie się rozglądając. Kto i po

co? – myślał. Cholera jasna, kto i po co robi coś takiego?

Kubuś tymczasem siedział na kanapie i oglądał kreskówki.

Dostrzegłszy olbrzyma, prychnął cicho i mocniej wtulił się
w trzymanego na kolanach pluszowego R2D2.

– Czy możesz już sobie iść? – zapytał w założeniu stanowczym,

ale ostatecznie dość płaczliwym, dziecięcym głosikiem.

Kędziorowi zrobiło się go żal i przez moment był nawet skłonny

odpowiedzieć, że owszem, jasne, zrobił już wszystko, czego właściwie
potrzebował, więc może iść, ale z drugiej strony… No cóż, jak mawiają,
ciekawość zabiła kota.

Zrobił więc kilka szybkich kroków i zajrzał do kuchni. I tam

zamarł po raz kolejny.

To właściwie nie była kuchnia, raczej laboratorium pełne

kuchennych robotów, sztucznych ramion, migających kontrolek i innych
urządzeń, których olbrzym nawet nie potrafił nazwać. Przez całe
pomieszczenie, od lodówki po drzwi wyjściowe, ciągnął się pas
transmisyjny niczym w fabryce – to nad nim pochylały się automatyczne
ramiona. Drugi, niemal identyczny, szedł w stronę zmywarki. Nad
wszystkim niczym wielki brat czuwał ogromny głośnik z wielką diodą.

– Tygrysia Lilio, zawsze dziewico – wyszeptał z niedowierzaniem

Kędzior. – Co to w ogóle jest?!

background image

Zrobił krok do przodu, ale nagle poczuł, że ktoś łapie go za rękę.

Obejrzał się.

– Możesz tam nie wchodzić? – zapytał Kubuś.

W jego małych oczkach nie było już gniewu, nie było

naburmuszenia. Tylko strach.

– W ogóle nie powinieneś tego widzieć i nie wolno ci powiedzieć

nikomu. To był błąd, że cię tu zabrałem, ale myślałem, że…
Powiedzieli, że jak ktoś się dowie, to kaput. – Przejechał ręką po szyi. –
Koniec, przepadło. I nigdy więcej ich nie zobaczę.

Kędzior cofnął się o krok, wolną ręką przejechał po twarzy.

– Kto ci to powiedział, mały? I kto to wszystko zrobił?

Kubuś pociągnął go w stronę kanapy, a gdy byli już wystarczająco

blisko, usiadł na wolnej pufie. Poczekał, aż olbrzym zrobi to samo,
i dopiero wtedy zaczął wyjaśniać.

– Pewnego razu byłem bardzo zły na rodziców – powiedział. –

Właściwie nie pamiętam już za co, ale siedziałem na górze strasznie
wściekły i płakałem w poduszkę. To był wieczór, więc mama przyszła
do mnie do pokoju porozmawiać, żebyśmy nie kładli się w gniewie, ale
ja byłem strasznie zły. Tak strasznie…

Przerwał, przejechał rękawem po oczach i drugi raz po nosie;

przełknął łzy i gile. Dopiero wtedy podjął przerwany wątek.

– Życzyłem sobie, żeby ich nie było, żebym mógł żyć sam, bo

przecież jestem taki dorosły, taki mądry. Znam dwa języki i piszę
programy. Gdybym chciał, mógłbym sam zarabiać dużo pieniędzy
i robić, co mi się tylko podoba. Powiedziałem to głośno, gdy znowu
zapukali, kazałem im się wynosić, bo to moja baza, a potem zasnąłem.
A rano, gdy się obudziłem…

– … ich już nie było – dokończył za niego Kędzior.

Brzmiało to trochę jak historia, którą kiedyś, w dawnych czasach

na wyspie, opowiadała im Dzwoneczek. Historia o dziecku porwanym
przez Króla Goblinów. Tam życzenie wymówiła starsza siostra
zmuszona przez rodziców do opieki nad małym brzdącem, ale zasada
była podobna. Tyle że w przeciwieństwie do historii Dzwoneczka,
w opowieści Kubusia nie było dziwacznego labiryntu, tylko panowie od
kablówki.

background image

– Zjawili się wieczorem tego dnia, gdy zginęli rodzice – mówił

chłopczyk. – Już zaczynałem się trochę martwić, bo mama i tata nie
odbierali komórek, ale nie mamy innej rodziny, żebym mógł do nich
zadzwonić, a na policję nie chciałem, boby mnie zabrali. Więc czekałem
tutaj, płacząc, i wtedy właśnie przyszli. Jeden z nich, taki szary pan,
powiedział mi, żebym się nie martwił, że teraz pożyję troszkę sam, żeby
zobaczyć, jak to jest, ale jak wszystko będzie dobrze, to wyznaczy mi
zadanie i, gdy je spełnię, rodzice wrócą. Powiedział, że nic im nie jest
i że mam czekać. A potem zainstalowali to wszystko, te urządzenia
w kuchni i w drugiej łazience, te głosy na pilota, które nagrali już
kiedyś… Czasem nawet udaję, że te głosy to rzeczywiście mama i tata,
że jak rano zbiegnę wystarczająco szybko, to ich zobaczę, bo oni tak
tylko sprawdzają mój charakter. Ale nie. Nie ma ich, nie ma zadania.
Więc siedzę tutaj w domu, pilnuję, żeby nikt nie zwracał na mnie uwagi
i nie wzywał rodziców do szkoły. No i…

– No i dorastasz – wtrącił się znowu Kędzior, po czym wstał

i odruchowo otrzepał spodnie. – Cholera, młody, to najbardziej pojebana
historia, jaką słyszałem od dawna, a uwierz mi, niełatwo mnie
zaskoczyć.

Kubuś pokiwał głową. Wierzył albo było mu wszystko jedno.

– Myślę jednak – kontynuował Kędzior – że znam kogoś, kto może

ci pomóc. Spróbuję się dowiedzieć.

– Nie! – W oczach chłopczyka na nowo rozgorzał strach. – Nie

wolno ci, to tajemnica! Oni mówili…

– Spoko. – Olbrzym położył rękę na ramieniu Kubusia. – Nic się

nie bój, załatwię to po cichu.

I to, i inne sprawy, dodał w duchu. Raany, Dzwoneczek naprawdę,

naprawdę będzie przewściekła.

– Na razie, młody, trochę się ogarnij, buzię wymyj i w ogóle –

powiedział, ruszając w stronę drzwi. – Ja podziałam, a wtedy zmażesz
mnie z tej swojej tab-
licy.

Złapał za klamkę.

– A jak się nie uda, to życie bez starych nie musi być złe, mówię

ci…

background image

Dostrzegł, że buzia Kubusia wygina się w podkówkę, więc szybko

pokręcił głową.

– Nie, młody. Ty się tego nie dowiesz, powaga. Ogarniemy. –

Otworzył drzwi. – I jeszcze raz dzięki za tamto pod sklepem. I za
prysznic.

Wyszedł.

Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, przejechał ręką po twarzy.

Przypomniał sobie, jak kiedyś, zaraz po wylądowaniu w tym świecie,
Stalówka – wtedy jeszcze w ciele dzieciaka, ale już dorosły jak chuj –
powiedział: „Życie życiem, realność realnością, ale gdy raz wdepniesz
w jakąś bajkę, to twój świat będzie nią śmierdział, aż zdechniesz”.

– Dzwoneczek się wkurwi – powtórzył jeszcze raz niczym mantrę,

motto tego pieprzonego dnia, a potem ruszył „grzeczną” trasą w stronę
Grażynki.

* * *


Kubuś siedział na kanapie i bezmyślnie gapił się na zwariowane

wyczyny królika Bugsa. Źle zrobił, wiedział o tym dobrze. Nie powinien
nikogo tu zapraszać, nie powinien zdradzać tajemnicy. Nie powinien.

– Kubusiu – rozległ się głos mamy – pozwolisz na chwilkę do

kuchni?

Chłopczyk zamarł. Zerknął na blat, gdzie położył wcześniej oba

piloty, normalny i zapasowy. Wciąż tam były, niczym nieprzygniecione,
nic nie mogło wcisnąć przycisków. Poza tym zdanie, które właśnie
usłyszał, na pewno nie było żadnym z nagrań zakodowanych
w urządzeniu. Czyżby więc…

Kubuś zerwał się na równe nogi i pognał do kuchni.

– Mamo! Wróciłaś! – zawołał łamiącym się głosem, a do oczu

napłynęły mu łzy. – Mamo, ja przepraszam, ja już nigdy…

Nie dokończył, bo gdy wpadł do kuchni, zorientował się, że

nikogo tam nie ma. Tylko jedno z automatycznych ramion kiwało się
w lewo i prawo, jakby próbowało zwrócić na siebie uwagę.
W szczypcach trzymało zapisaną kartkę.

background image

Kubuś otarł łzy, pociągnął nosem i podszedł do urządzenia.

Wyrwał kartkę, obejrzał uważnie z obu stron i dopiero wtedy przeczytał:

Drogi Kubusiu,

jesteś dokładnie taki, jak się spodziewałem, i z przyjemnością

zawiadamiam, że dziś właśnie wypełniłeś pierwszą część zadania, które
dla Ciebie szykowałem. Druga część już wkrótce, a potem zobaczysz się
z mamą i tatą. Już nie mogą się doczekać tego spotkania. Na razie
rodzice pozdrawiają, a mama zrobiła ci nawet tort bezowy
z truskawkami, który tak bardzo lubisz. Kazała tylko powiedzieć, żebyś
nie zjadł całego naraz i nie nakruszył w łóżku. Ale oczywiście jak chcesz,
to możesz.

Jeszcze raz dziękuję za Twoją dyskrecję i, jak sądzę, do zobaczenia

wkrótce.

Twój szczerze oddany

Szary Pan (w stopniu kapitana)


Kubuś wrócił do salonu, usiadł na kanapie i przeczytał ten list

jeszcze dwa razy, a z każdym razem jego uśmiech poszerzał się coraz
bardziej. Choć ciekawiło go oczywiście, jakie zadanie właśnie niechcący
wykonał, to jednak wiedział, że to tak naprawdę nieważne.

Nieważne, bo, jak zawsze mówił tatuś, zanim zniknął: „Dopóki

idzie dobrze, nie pytasz”.

A Kubuś postanowił, że już zawsze, zawsze będzie słuchał

rodziców.

background image

Pobite gary!



background image

background image

Myśl o czymś przyjemnym, powtarzała sobie Marta, zaciskając

zęby. O wakacjach w tropikach, o fryzjerze, o tipsach i nowych butach,
które wczoraj widziałaś w tej opuszczonej przez Boga i klientów galerii
handlowej na cholernym Zadupiu Mniejszym. Myśl o czymkolwiek,
byle było przyjemniejsze niż to.

Przymknęła oczy i spróbowała poruszyć się lekko, tak by twardy

korzeń dębu, pod którym leżała, nie wbijał jej się w kręgosłup.
Wystarczyło, że cholerne igliwie doprowadzało ją do szału. Miną wieki,
zanim wytrzęsie wszystko z obcisłego topu, a pończochy już spokojnie
mogła spisać na straty.

Myśl o wszystkim, tylko nie o tym przeklętym lesie, powtarzała

sobie. Nie o palancie, który dyszy ci w twarz sosem czosnkowym
i wpycha swój zapakowany w gumkę karmelek między twoje nogi.
Cholera, czy on w ogóle coś czuje? Czy ma z tego coś więcej niż
świadomość, że właśnie leży na gorącej lasce, a jej nogi owijają się
wokół jego bioder? Czy można to naprawdę nazwać seksem?!

Westchnęła cicho. A on oczywiście – jakżeby, kurwa, inaczej –

wziął to za dobrą monetę.

– Dobrze ci? Dobrze? – wysapał.

Raz po raz wznosił i opuszczał biodra jak w pieprzonym zegarku.

Tik-tak, tik-tak…

– Czujesz to? Czujesz?

Czuła. Pieprzony czosnek. Zażenowanie. Igliwie, a przede

wszystkim ten cholerny korzeń. Kurwa, gdyby dał jej pięć minut z tym
kawałkiem drewna, wzbiłaby się pod ograzmowe niebo. Ale nie, on
musi swoje wydyszeć, swoje wykołysać. Ugnieść ją jak jebane ciasto.

Myśl o jego karcie kredytowej, jedynej małej rzeczy, która może

dać ci trochę przyjemności. Myśl o pieniądzach jego ojca.
O wakacjach…

Coś poruszyło się w krzakach nieopodal, po przeciwnej stronie

niewielkiej polanki. Marta natychmiast otworzyła oczy i poruszyła się
niespokojnie. Podglądacz? Niemożliwe, jechali przez ten cholerny las
dobre pół godziny, nie było szans, żeby znalazł się tu ktoś jeszcze, nie
w środku pierdolonej nocy.

Więc może zwierzę? Pewnie sarna albo zając, ale oczywiście

background image

wyobraźnia natychmiast podpowiedziała Marcie krwiożerczego wilka
o wściekłych żółtych oczach i kłach ociekających krwią. Obraz w jej
głowie był tak silny, że aż się wzdrygnęła.

– O tak! Czujesz to! Czujesz! – jęknął ten debil na niej i jeszcze

przyspieszył, unosząc się lekko i łapiąc ją za pierś.

Marta już wcale na to nie zważała, całą swoją uwagę poświęcając

krzakowi na drugim krańcu polany. Przestał drgać, więc może
rzeczywiście skrywał tylko sarnę albo zająca, w każdym razie nic
groźnego, nic, co byłoby ją w stanie wybawić od tego – jak mówił
kiedyś ksiądz na religii – wspaniałego zespolenia ciał i umysłów.
Komunii dusz. Tego…

Nagle krzaki poruszyły się raz jeszcze, tym razem gwałtowniej,

i spomiędzy nich wypadł jakiś mężczyzna. Miał na sobie potarganą
koszulę, resztki włosów na niemal łysej głowie sterczały mu na
wszystkie strony, oczy lśniły rubinową czerwienią, a z otwartej gęby
wystawały zęby ostre jak zaostrzone kołki. Potrząsnął głową, a gdy
dostrzegł parę pod drzewem, warknął i rzucił się do przodu.

Marta wrzasnęła, wierzgnęła i zaczęła z całych sił okładać debila

rękami.

– Złaź ze mnie! – krzyknęła. – Złaź natych…

Przerwał jej potworny huk. Facet we flaneli runął bez życia na

ziemię.

Zaraz potem z drzewa tuż obok stwora zeskoczył inny mężczyzna.

Serią wprawnych ruchów władował ciało do trzymanego w ręku
ogromnego worka. W samą porę, bo zwłoki już zaczynały dymić.

Debil wreszcie zsunął się z Marty i usiadł obok, posapując

z wysiłku, ale i ze strachu. Kilka razy na przemian otwierał i zamykał
usta, jakby się zastanawiał, czy chce być dziś bohaterem, czy jednak
niekoniecznie. Najwyraźniej uznał, że świat nie potrzebuje więcej
herosów, bo ostatecznie nie odezwał się słowem.

Dziewczyna natomiast obciągnęła top i plisowaną spódniczkę.

Spróbowała też wstać, ale ścierpnięte nogi odmówiły jej posłuszeństwa,
więc przesunęła się tylko, szorując gołą pupą po ziemi, i oparła się
plecami o pień drzewa.

Mężczyzna z workiem posłał jej wesołe spojrzenie i zasalutował.

background image

– Przepraszam, że musieliśmy się wtrącić, ale chyba nie

uderzaliście w trójkąt, co, złociutka? – powiedział, nie kryjąc
rozbawienia. – A wiesz, ten koleś tutaj – kopnął w worek – nie wyglądał
na takiego, który rozumie słowo „nie”. Zresztą, wybacz, kolego, jeśli to
było mylne wrażenie, ale zdawało mi się…

– … że już kończysz – rozległ się głos tuż nad głową Marty i jej…

debila.

Spojrzeli w górę niemal równocześnie i dostrzegli identycznego

mężczyznę ze strzelbą w ręku siedzącego wygodnie na grubym konarze.

Ten również uśmiechnął się i zasalutował.

– Mieliśmy wam powiedzieć wcześniej, że ten szczurzy skurwiel

się czai – powiedział. – Ale tak świetnie się bawiliście, że aż żal było
przerywać. I jeszcze te jęki. Znakomite, doprawdy. Pierwsza klasa. Aż
się zastanawiałem…

– … czy nie chciałabyś dla odmiany pojęczeć trochę z rozkoszy –

dokończył już ten z workiem.

Zaraz jednak odwrócił się gwałtownie i kilka razy kopnął

w zapakowane zwłoki.

– Ale to chyba jednak następnym razem, słodka – dodał. –

Pierwszy, spadamy, bo się przemienia.

– Jasne.

Mężczyzna zwany Pierwszym zeskoczył zgrabnie z drzewa

i wylądował tuż przy Marcie. Zawahał się przez moment, wreszcie
złapał ją za podbródek, przyciągnął do siebie i pocałował.

A ona z radością i wdzięcznością oddała pocałunek. Bo on

wiedział, co robi, umiał to robić i była to tak przyjemna odmiana po
panu Czosnkowym Tik-Tak, że aż…

– Brat, do kurwy, czekają na nas!

Mężczyzna odkleił swoje usta od ust Marty, językiem przerwał

łączącą ich niteczkę śliny cienką jak babie lato.

– Do zobaczenia, piękna – powiedział, patrząc jej w oczy. – Na

długo zostaniesz w moim sercu. I w telefonie, rzecz jasna, bo nagranie
pierwsza klasa.

Podniósł się z klęczek, posłał pogardliwe spojrzenie osłupiałemu

debilowi i ruszył w stronę brata. Kopnął ruszający się worek, a potem

background image

pomógł go podnieść i po chwili bliźniacy zniknęli w gęstwinie.

Marta patrzyła za nimi, starając się uspokoić serce po szaleństwie,

jakie wywołał pocałunek. Ten facet, on był taki, taki…

Przed jej oczami pojawiło się godło, które miał na plecach swojej

skórzanej kurtki: roztrzaskany zegarek i napis „… Chłopcy”.

– Chłopięcy – szepnęła nagle.

Tak, to było to słowo. W uroczy sposób chłopięcy i słodki.

Głęboko wciągnęła powietrze… i wtedy najwyraźniej jej mózg

postanowił, że dość tej cholernej sielanki, i przypomniał jej, czego
jeszcze była świadkiem. Przed oczami przeleciał jej obraz pękającej
głowy gościa we flaneli. Nagle targnęły nią torsje, a potem poczuła
palące ciepło rozlewające się po przełyku i jej usta wypełniły się
obrzydliwą mazią. Zwymiotowała.

* * *


Bliźniacy spalili worek w spękanym kamiennym grillu na

przydrożnym parkingu. Wciąż jeszcze brakowało paru godzin do świtu,
a choć noc była jasna, ciemnożółty ogień wyraźnie odcinał się na tle
czarnej ściany lasu. Wyglądał niemal jak portal do innego świata.

Jeden z Bliźniaków – ten, który zwykle kazał nazywać się

Pierwszym, chyba że akurat udawał Drugiego – przyglądał się
płomieniom i dłubał ogromnym nożem pod paznokciem lewego palca
wskazującego.

– Fajna była, nie? – zapytał, nie podnosząc wzroku. – Ta dziunia

w lesie. Całkiem spoko, prawda?

– Może, trochę.

Drugi strzyknął śliną i mocniej szarpnął pasek dopiętej na siłę

motocyklowej sakwy. Torba ustąpiła, wyjął ze środka niewielką,
przenośną lodówkę.

– Do pykania w lesie w sam raz. Kiełbaskę?

Pierwszy posłał bratu rozbawione spojrzenie.

– Mama ci nie mówiła, żebyś nie mówił o seksie i kiełbaskach

w jednym zdaniu, jeśli masz na myśli…

background image

– … dwie różne rzeczy? Mówiła. – Drugi postawił lodówkę na

drewnianej ławie, wyjął z niej dwie puszki piwa. – Ale skąd wiesz, może
wcale nie miałem…

– Spierdalaj, brat. Serio, stary. Spierdalaj!

Drugi zarechotał paskudnie, usiadł obok brata i położył mu rękę na

ramieniu.

– Wiesz, że to dla twojego dobra, nie? – powiedział, podając mu

puszkę. – Znam cię, wiem, że jakbym ci tak pozwolił o niej myśleć, to
jeszcze byś pojechał jej szukać. Twój kutas to prawdziwy romantyk.

– No i? Co w tym niby złego?

Drugi sięgnął po swoją puszkę, otworzył, upił łyk, strzyknął śliną.

Przetarł dłonią usta i dopiero wtedy, spokojnie, stonowanym głosem,
jakże teraz podobnym do szeptu Stalówki, odpowiedział:

– Wiesz, może to tylko moja paranoja, ale nie jestem przekonany,

czy powinieneś gonić za laską, która była świadkiem, jak odstrzeliłeś
jakiemuś frajerowi łeb. A nawet jeśli dla niej to spoko, bo czasem, jak
wiemy, kręcą je różne rzeczy, to jednak szczerze wątpię, by jej dziarski,
podskakujący towarzysz również podzielał ten fetysz. Słowem, brat…

Przerwał, by upić łyk piwa.

– … raczej nie tym razem.

I już wtedy, gdy kończył to zdanie, Drugi nagle zdał sobie sprawę,

że czasem nie wystarcza to, że znasz kogoś jak nikogo innego na
świecie. Że czasem, tak czy owak, powiesz lub zrobisz coś, co wywoła
lawinę zdarzeń, których wolałbyś uniknąć. Możesz potem przeklinać
swój długi jęzor, kląć i tłuc się otwartą ręką w czoło, ale i tak wiesz, że
nie możesz już zrobić nic… Chyba że pomóc.

Drugi westchnął, cisnął prawie pełną puszkę w krzaki, wstał

i otrzepał spodnie.

Pierwszy, widząc to, wyszczerzył się w głupim uśmiechu.

– Dzięki, brat. Jesteś najlepszy. Serio. I jak kiedyś będziesz…

– Oj, zamknij się. – Drugi wziął lodówkę i ruszył w stronę

motocykli. – Po prostu się, kurwa, zamknij.

* * *

background image

Zjawiskowy wschód słońca był nad Drugą Nibylandią rzeczą dość

zwyczajną. Jeżeli tylko niebo nie było zachmurzone lub – jak czasem się
zdarza – czarna bezgwiezdna noc przechodziła gładko w szaro mdły
poranek, niemal każdy świt nad opuszczonym lunaparkiem mógł
dostarczyć wrażeń i wzruszeń wrażliwym duszom.

Tak było i tego dnia, gdy pierwsze promienie słońca wzbiły się

ponad korony drzew i rozświetliły blaskiem kabiny diabelskiego młyna,
a potem rozlały się złotem na tafli jeziora. Sekunda po sekundzie
złowrogie cienie opuszczonych atrakcji rosły i wydłużały się, jakby
mimo wszystko chciały stanąć do nierównej walki z kroczącą zwycięsko
armią świtu. Przebudzone ptaki rozpoczęły swe trele, a jedyny
działający jeszcze zraszacz zamruczał cicho, wypryskując ku niebu
wodną mgiełkę; nad trawnikiem tęcza rozpostarła swe motyle skrzydła.

Nie na to jednak czekali Kędzior i Kruszyna siedzący na ławce pod

domem i popijający piwo z małych, zielonych butelek. Dla nich
właściwy świt jeszcze nie nastał. Ale miało się to stać lada chwila.

– Oho! – zawołał Kędzior, wskazując butelką balkon nad głównym

wejściem. – Jest i mama.

Rzeczywiście, szklane drzwi wiodące na balkon błysnęły

słonecznym refleksem i na balkonie pojawiła się Dzwoneczek. Podeszła
do barierki, przeciągnęła się, wznosząc ręce wysoko do góry, a potem
oparła się o poręcz, odchyliła głowę i wystawiła twarz do słońca.

– No to teraz patrz uważnie. – Kędzior klepnął Kruszynę w ramię

i wskazał drzwi wejściowe do budynku. – Pamiętasz, jak wyglądał
wczoraj, nie? Pamiętasz?

– No pamiętam – przyznał Kruszyna.

Sprawiał wrażenie, jakby zdecydowanie wolał być teraz gdzie

indziej. Potarł pięściami zaspane oczy i zerknął za siebie.

– Panie Proper? – zawołał. – Gdzie pan jest, Panie… au! Zabieraj

się z tymi łokciami Kędzior, bo jak ci walnę…

– To siedź cicho – mruknął rudowłosy olbrzym. – I patrz, bo się

zaraz zacznie.

– Co się zacznie? – usłyszeli głos.

Obejrzeli się i dostrzegli wspartego o pobliskie drzewo Stalówkę.

background image

Albinos trzymał na ręku Pana Propera i właśnie drapał go pod
poluzowanym krawatem.

– I co wy tu robicie o tak nieludzkiej porze?

– Czekamy na wczorajszego mamy – wyjaśnił Kruszyna. –

Widziałeś go? Taki wielki cwaniak w rozchełstanej koszuli, przyjechał
tu jak panisko, mówił do niej „dziunia” i łapał ją za tyłek…

– No i?

Stalówka wypuścił kota i podszedł do ławki. Z pojemnika z lodem

wyjął piwo i otworzył je kantem dłoni.

– W sensie dlaczego na niego czekacie? – zapytał. – Myślicie, że

da wam się przejechać swoim wozem czy jak?

Wskazał na stojący w cieniu drzew kabriolet, ale Kędzior tylko

prychnął.

– Wiesz, o której wczoraj przyszli? – powiedział. – Koło

pierwszej. A kiedy skończyli? Jakoś przed drugą. A teraz wstał świt,
mama nie śpi, ale stoi na balkonie. To znaczy…

– To znaczy, że zaraz zobaczymy sflaczały balon ego – dokończył

Kruszyna, drapiąc się po brzuchu. – No nie patrz tak. To Kędzior
wymyślił. Mnie nie obchodzi.

Stalówka pokręcił głową.

– Tak bardzo cię nie obchodzi, że siedzisz tu skoro świt, pijesz

piwo i…

– Cicho! – syknął Kruszyna. – Idzie!

Rzeczywiście, z budynku ktoś właśnie wyszedł. Zgodnie

z przewidywaniami rudowłosego olbrzyma, nie wyglądał jak
mężczyzna, który przyjechał wczoraj. Ten był zgarbiony, nieogolony
i z włosami sterczącymi na wszystkie strony. Krzywo zapięta koszula
i rozwiązane sznurówki świadczyły wyraźnie, że nie chciał zostawać
w budynku dłużej niż to konieczne.

– Panowie! – zawołał nagle Kędzior, wstając i wznosząc dłoń do

czoła w parodii salutu. – Tak wygląda sflaczały członek po stosunku.

Mężczyzna obejrzał się w jego stronę, ale zamiast zareagować,

przyspieszył tylko kroku. Zwłaszcza że odpowiedzią na okrzyk był
kobiecy śmiech z balkonu. Chwilę potem ryknął silnik i kabriolet pognał
alejką w stronę głównej bramy.

background image

– I co, to już? – mruknął zawiedziony Kruszyna. – To po to

wstawałem tak wcześnie?

– No… to wszystko.

Kędzior usiadł i sięgnął po kolejne, ostatnie już piwo.

– To sobie mogłeś wziąć Milczka. Idę spać! Panie Proper?

Kot patrzył przez chwilę za grubasem, a potem ruszył za nim,

udając jednak, że wcale nie podąża za Kruszyną, tylko tak się dziwnie
złożyło, że wybrał tę samą drogę.

Gdy obaj, Chłopiec i jego kot, weszli już do budynku, odezwał się

Stalówka:

– A właściwie to czemu nie wziąłeś tu Milczka? – zapytał. – Macie

podobne poczucie humoru, więc zdecydowanie on bawiłby się tu lepiej.

Olbrzym sapnął i spuścił wzrok.

– Wiem… ale on się do mnie nie odzywa.

Zapadła cisza, która przeciągnęła się dobrą chwilę, nim Kędzior

wreszcie się zorientował, że albinos wpatruje się w niego ze
zdumieniem. A potem jeszcze moment, by dotarło do niego dlaczego.

– Nie no, kurwa, Stalówka. Nie w tym sensie mówię – wyjaśnił. –

Po prostu ze mną nie rozmawia. Nawet migowym.

– Dlaczego?

– A bo ja wiem? – Kędzior wzruszył ramionami. – Znasz go,

wiesz, że…

– Kędzior!

Głos albinosa doskonale pasował teraz do jego imienia. Brzmiał

jak zbyt mocno dociśnięte pióro trące o pergamin. Jak paznokieć
drapiący tablicę…

– No dobra. – Olbrzym znów opuścił głowę i wlepił wzrok

w trzymaną w dłoniach butelkę. – Mogłem coś napomknąć, że
znalazłem jego nóż, a potem… potem podsunąć mu ostrze jednego
z Bliźniaków. Z tej całej radości nawet się nie zorientował, ale potem
Drugi to zauważył, wybuchła chryja i…

Stalówka poskubał się po nosie. Stanowczo zbyt dużo czasu

spędzał ostatnio w trasie i wiele go omijało, ale przez ostatnie dni
siedział przecież na miejscu, a taka awantura musiała być przecież
głośna. Na pewno by coś usłyszał.

background image

– Kiedy to było? – zapytał.

– Dwa tygodnie, trzy dni i ten poranek temu – odparł Kędzior. –

A co gorsza, nie daje się przeprosić i chyba będę musiał oddać mu swój
nóż, jeśli znowu ma być dobrze.

– Może i tak, ale… dwa tygodnie?! Jak to się stało, że nie

zauważyłem?

– Że Milczek się do kogoś nie odzywa? – mruknął olbrzym. –

Widzisz, teraz to już nie jest takie śmieszne, prawda?

Stalówka otworzył usta, by odpowiedzieć, ale nagle na progu

domu pojawił się Kruszyna.

– Bliźniacy mają kłopoty! – zawołał. – Szybko do makietowej!

Olbrzym i albinos natychmiast poderwali się z ławki i pognali do

budynku.

* * *


Odkąd Kędzior wrócił z Miasteczka z wieściami na temat

zachodzących tam zmian, sala makietowa zmieniła się nie do poznania.
Sama makieta wyspy powędrowała w kąt do wielkich kartonów, na stole
wylądował komputer, lokalne gazety z ostatniego roku i kilogramy
wydruków na temat Grzegorza Lubego i jego spółek. W kącie stały dwie
białe tablice pełne zdjęć, magnesów, kolorowych karteczek i nitek –
jakby wyjęte z policyjnego serialu. Taki był zresztą zamysł Bliźniaków,
gdy to przygotowywali, ale zapytani powtarzali, że to wszystko jest
konieczne. Podobnie jak składanie w specjalnym programie nic
niemówiących portretów pamięciowych, przygotowanie tarcz
strzelniczych z głową Lubego i wiele, wiele innych rzeczy
podkreślających powagę śledztwa. Słowem, było jak zawsze – choć nikt
się do tego nie przyznawał – i to, co miało być poważną sprawą, już po
dwóch dniach przemieniło się w nową zabawę dla całej ekipy,
z Dzieciakami włącznie.

Tym razem jednak nie chodziło ani o miasteczko, ani o Lubego,

nie działo się też – co wywnioskował Stalówka, patrząc na miny
zebranych – nic choćby umiarkowanie zabawnego. Wspomniane przez

background image

Kruszynę kłopoty Bliźniaków raczej nie zaliczały się do tych z serii:
„Spiliśmy się jak świnie i nie wiemy, gdzie jesteśmy” albo „Pamiętacie,
jak Drugi mówił, że nigdy więcej mężatek? No więc, jakby to… znowu
kłamał”. Nie, sądząc po twarzy Dzwoneczka, po zmrużonych oczach
Milczka i całkowicie już rozbudzonym obliczu Kruszyny, tym razem
szło o coś poważnego.

– Przebicie było? – zapytał Stalówka, siadając na najbliższym

wolnym krześle.

Dzwoneczek kiwnęła głową.

– Było, ale pojechali i załatwili.

– Więc w czym kłopot? – chciał wiedzieć Kędzior.

On również usiadł, jednak zanim to zrobił, posłał ukradkowe

spojrzenie Milczkowi, który, ku smutkowi olbrzyma, tylko spuścił
głowę.

– Są ranni – drążył olbrzym – brakuje im proszku na powrót,

rozwalili motor czy…

Dzwoneczek przyłożyła palec do ust, po czym odwróciła stojący

przed nią laptop tak, by każdy mógł zobaczyć nieco rozmytą twarz
jednego z Bliźniaków.

Był najpewniej w jakimś motelu, a może w domu fanatycznych

miłośników Ikea, co dało się wywnioskować po schludnym, skromnym
wystroju za jego plecami. Z całą pewnością nie można było tam palić,
jednak Bliźniak miał ten zakaz w głębokim poważaniu. W jednej dłoni
ściskał zapalonego papierosa, a w drugiej – roztrzaskany czujnik dymu.

– Wyrzuć tę fajkę, Drugi – powiedziała Dzwoneczek. – I jeszcze

raz od początku, bo nie wszyscy słyszeli, jak wielkich wychowałam
idiotów. No, dawaj!

Bliźniak ostatni raz zaciągnął się papierosem, po czym rozgniótł

go o czujnik i cisnął gdzieś na bok. A następnie splótł ręce jak do
modlitwy, pochylił się do przodu i zaczął mówić:

– No więc, byliśmy na tej akcji, nic poważnego, małe przebicie

trochę z dupy, dwóch przelazło, ale pierwszego załatwiliśmy raz-dwa,
a na drugiego zrobiliśmy przyczajkę. Sama się, wiecie, nadarzyła. Jakaś
parka urządziła sobie dmuchawkę w lesie, więc wystarczyło poczekać,
bo szczury ciągną w takie miejsca. A poza tym zawsze to fajnie sobie

background image

trochę popatrzeć, jak się niektórzy zabierają do roboty, o której chuja, za
mamy przeproszeniem, wiedzą i…

– Tu wszyscy wiemy, jak pszczółki dymają motylki – przerwała

mu Dzwoneczek. – Streszczaj się, Drugi. Do rzeczy!

Bliźniak pokiwał głową skwapliwie.

– Jasne, jasne. Już! – powiedział. – No więc, para się tam bawi, on

lepiej, ona gorzej, my w ukryciu, aż tu nagle wyłazi przemieniec i do
trójkąta. No to go Pierwszy jeb z obrzyna w czerep, wiecie, na
Terminatora, tyle że ten się nie poskładał. Ja z krzaków z workiem,
parka w szoku, a Pierwszy się gapi na dupę, bo ładna z twarzy i aż
szkoda ją taką zostawić. No ale nic, schodzi do mnie, pomaga,
a potem…

– … bierze się za pannę, standard – mruknął Kędzior. – Facet się

wyrwał, musiałeś mu przywalić i teraz…

Umilkł pod stutonowym spojrzeniem Dzwoneczka.

– No kiedy właśnie się nie bierze – wyjaśnił Drugi. – Wzięliśmy

zwłoki, spaliliśmy jak trzeba, jest ognisko, piwko, kiełbaski… I wtedy
dopiero go naszło. No to mu mówię, że pomysł głupi, ale znacie go, nas
znacie. To tylko nakręca. Więc na następny dzień jedziemy do miasta,
znajdujemy pannę. Pierwszy jej łezkę zapodał, żeby przełamać lody po
poprzednim dniu. Bierze ją do pokoju. I wszystko świetnie, ale widział
to ten jej koleś, ten z wczorajszej nocy, a to jakiś synalek kogoś
z merolem, więc zaraz się robi draka, młody chyba do taty, tata na gliny
i obława jak na Rambo. Wpadli Pierwszemu do pokoju. Panna widzi, że
coś się kroi, więc krzyczy, że gwałcą, no i…

– Pierwszy siedzi w areszcie za gwałt? – zdziwił się Stalówka. –

Serio?!

– Gorzej – odparł Bliźniak. – Za gwałt i za morderstwo, bo ten

fagasik widział przecież, jak zeszłej nocy odwaliliśmy kolesiowi łeb.
Tacy już są ludzie, ty do nich z życzliwością, a oni…

Trzasnął zamykany laptop, a Dzwoneczek podskoczyła zgrabnie

i usiadła na blacie.

– No to wiecie już, jak jest – powiedziała. – Zaczniemy od tego, że

w ramach kary zbiorowej żadnego seksu dla żadnego z was przez
miesiąc. Milczek, Rózia to wyjątek, ale żadna inna. Po drugie, z detali,

background image

o których wasz durny braciszek nie wspomniał, warto nadmienić, że
synalek bogatego tatusia jest teraz trzymany pod kluczem tutaj –
pokazała kilka świeżo wydrukowanych zdjęć przedstawiających
nowobogacką willę i jej okolicę – a to oznacza, że nie za bardzo
możemy dać mu choćby kropelkę czegokolwiek na zapomnienie.
A przydałoby się bardzo, bo to…

– … jedyny świadek – wyszeptał Stalówka. – Jedyny problem.

– Też o tym myślałam, ale to głupi pomysł – odparła

Dzwoneczek. – Nie zależy nam przecież na tym, by jego tatuś „użył
wszystkich środków”. Zresztą sami wiecie, bo i tak oglądacie za dużo
filmów. Najlepiej, żeby ten facet po prostu…

– Zniknął – mruknął Kędzior.

Raz jeszcze zerknął na Milczka. Tym razem jednak ich spojrzenia

się spotkały. Co więcej, Milczek się uśmiechał, wskazując palcem coś
na zdjęciach.

Kędzior najpierw zmarszczył czoło zdziwiony, ale gdy wstał

i przyjrzał się uważniej, zrozumiał. Powoli przeniósł wzrok na
Dzwoneczka.

– Chyba wiemy z Milczkiem, jak rozwiązać ten problem –

powiedział. – Ćwiczyliśmy od paru miesięcy taką nową sztuczkę, a że
pan „nie gadam” to naturalny talent do takich rzeczy, powinniśmy… No
cóż, jest szansa, że zadziała i tutaj.

– Hmm, ćwiczyliście, tak? – Dzwoneczek splotła ręce na piersi. –

A mogę wiedzieć, co to takiego i jak to niby ma nam pomóc?

Kędzior pokręcił głową.

– Nie, ale mogę ci powiedzieć, że to całkiem niezły plan i że

możemy to zrobić. Powodzenie całości zależy od jednego czynnika. No,
od kilku, ale ten jeden jest najważniejszy.

– Co to takiego? – zapytała Dzwoneczek.

Kędzior i Milczek raz jeszcze wymienili spojrzenia.

– Jak bardzo Pierwszy jest przywiązany do swojego noża – odparł

olbrzym.

A Milczek skwapliwie pokiwał głową.

* * *

background image


Zielenina siedział na ogrodowej huśtawce i wgapiony tępo

w parkan kołysał się leniwie to w przód, to w tył. Palce, pięty, palce,
pięty, zupełnie jak na lekcjach tańca, gdy uczył się walca dla tej zdziry.
Trzy miesiące prostowania pleców i mruczenia „raz, dwa, trzy, raz, dwa,
trzy”, wszystko to bez choćby piwka z kumplami wieczorkiem, bez
nawet jednego numerka, bo katoliczka to nawet loda z oporami, a już na
bank nie w trakcie przedmałżeńskich nauk. A potem co? Potem okazało
się, że zdzira woli tańce latynoskie i zwiała z hiszpańskim instruktorem
do Meksyku. Zieleninie natomiast zostały żarty kolegów, prostsze plecy
i to cholerne palce, pięty, palce, pięty, palce…

– Ty, tłuku!

Zielenina podniósł głowę, przysłonił oczy ręką i spojrzał w stronę

ogromnego balkonu na piętrze, gdzie zza balustrady wychylał się
pryszczaty synalek szefa.

– Jestem, proszę pana – powiedział, choć ten „pan” pasował do

chłystka równie dobrze, jak do samego Zieleniny. Wszak dopiero schnął
tusz na jego kupionej maturze. – Coś się stało?

– Zaraz się stanie, jeżeli będziesz tam siedział jak debil – odparł

chłystek, wachlując się gazetą. – Grozi mi śmiertelne
niebezpieczeństwo, a tam po ulicy chodzą jacyś ludzie.

– Tak, proszę pana. – Zielenina nawet nie musiał się oglądać. – To

ludzie, których wynajął pana ojciec, żeby zapewnić panu
bezpieczeństwo.

– Nie mówię o nich, tylko o tamtych z ciężarówką.

Chłystek wskazał ich gazetą, ale Zieleninie wszystko zasłaniał

parkan. Ochroniarz podrapał się więc po łysej głowie, przeprosił na
chwilę i ruszył w stronę furtki. Już po chwili zobaczył manewrującą
ciężarówkę bez naczepy, która ustawiała się, jakby zamierzała stanąć
w poprzek wąskiej drogi, wjechać na podjazd domu naprzeciwko,
a może po prostu zawrócić. Wokół zgromadziło się już kilku gapiów,
w tym paru innych ochroniarzy – jeden z nich właśnie rozmawiał
z rudowłosym olbrzymem w poplamionych ogrodniczkach, który
z zewnątrz nieudolnie sugerował kierowcy, jak manewrować pojazdem.

background image

– Ej, Franek, co tam się dzieje? – ryknął Zielenina zza zamkniętej

furtki. – Każ im spierdalać.

– Dokładnie to samo powiedziała dziś rano moja stara – zawołał

rudowłosy olbrzym. – I wie pan co? Nie przejąłem się specjalnie,
zawiozłem ją na pogotowie, a potem spokojnie pojechałem do pracy.

Odwrócił się na moment, pokazał kierowcy, żeby ten odrobinkę

cofnął, jeszcze troszkę, o, tak jest świetnie, i dopiero wtedy przeniósł
wzrok na furtkę i stojącego za nią Zieleninę.

– Bo taki już jestem – spokojny gość, co to zaraz się stąd zwinie.

Jak tylko dacie nam chwilę, by spokojnie, kurwa, zawrócić na tej
pierdolonej uliczce!

Zielenina jeszcze przez chwilę mierzył wzrokiem olbrzyma, ale

w końcu machnął ręką. Kazał Frankowi i chłopakom wracać do zajęć
i rozgonić tę całą hałastrę. Im szybciej ciężarówka zniknie z ulicy, tym
lepiej dla wszystkich. Ruszył ścieżką w stronę huśtawki. Usłyszał
charakterystyczny dźwięk pracującego układu hydraulicznego i niemal
równocześnie łoskot otwierającego się garażu.

Tknięty przeczuciem odwrócił się na pięcie i dopadł do bramki.

Zdążył dostrzec, jak z głębi garażu w domu naprzeciwko wypada
motocyklista na enduro i pędzi wprost na ciężarówkę… a raczej na
idealnie w tej chwili przygotowaną rampę, dzięki której…

Nie! – przemknęło Zieleninie przez myśl. Ten koleś chce

przeskoczyć parkan i dostać się na podwórze. Błyskawicznie dobył
broni i wycelował w motocyklistę, który właśnie wybił się z rampy i…
Zniknął, jak zdzira kocha Boga! Po prostu zniknął.

* * *


Milczek dodał gazu, wzbił się w powietrze. Na moment przymknął

oczy i przeszedł w Skrót. W myślach zaczął liczyć: jeden całus, dwa
całusy, trzy całusy… Czuł, jak cienkie gałązki pochylonych nad drogą
drzew próbują go dorwać, złapać choć na chwilę, odrobinę spowolnić.
Wiedział, że gdyby tu, na Skrócie, spadł z takiej wysokości, gdyby
cokolwiek zachwiało w tym momencie jego równowagą, na pewno by

background image

upadł, na pewno złamałby zasadę i wtedy… Spojrzał w dół na szarą,
wijącą się drogę, na oślizłe, pokryte mchem korzenie drzew, które
wyglądały jak ogromne węże próbujące wypełznąć z bocznych rowów.
Dziewiąty całus, dziesiąty…

Ponownie przymknął oczy i otworzył je już w naszym świecie.

Tylne koło motocykla lekko musnęło balustradę.

– Co, do chuja? Jak ty… – zdążył powiedzieć stojący obok

chłopak w kąpielówkach i z gazetą w ręce.

Milczek wyciągnął z rękawa kartonik wielkości wizytówki i rzucił

go chłopakowi pod nogi, po czym skręcił manetkę i wyrwał do przodu,
by rozpłynąć się w połowie ogromnego balkonu.

* * *


– Proszę pana, proszę pana! – darł się Zielenina, biegnąc przez

mieszkanie do pokoju na górze.

Mijał zaskoczonych ochroniarzy, jeden nawet próbował go

zatrzymać, ale dostał z pięści i osunął się na schody. Bo to był ważny
moment w życiu Zieleniny. Jeżeli to rzeczywiście zamach, jeśli jakaś
sztuczka wrogów chłopaka i jego ojca, a on to skrewi… Nie, nie chciał
nawet myśleć.

Wpadł na balkon, wciąż się drąc, i dopiero gdy dostrzegł chłopaka

wspartego o balustradę, zgiął się w pół, oparł ręce na kolanach
i spróbował złapać oddech. I to właśnie za sprawą zmęczenia nie
zauważył bladości chłystka. Ani tego, jak kurczowo ściska on małą
karteczkę, na której sympatycznym, zanikającym już powoli atramentem
napisano:

Jakie to szczęście, że ludzie nie strzelają do zombie w lesie,

a motocykliści nie pojawiają się znikąd na balkonach, prawda? Gdyby
tak było, pomyśl, co jeszcze mogłoby się zdarzyć…

* * *

background image

Dzwoneczek nie wyglądała na zadowoloną. Siedziała w sali

makietowej z bosymi stopami na stole, rękami za głową i tym
przeszywającym spojrzeniem matki, która próbuje się dowiedzieć, co
właśnie zmajstrowały jej nieco zbyt cwane dzieci.

Tyle że ona wiedziała. Powiedzieli jej, przyznali się, a właściwie

pochwalili wszystkim, każdym krokiem, każdym elementem pomysłu od
ćwiczeń, przez kradzież ciężarówki, aż po wyprawę we trójkę – jeszcze
z Drugim – pod dom świadka. Wysłuchała uważnie, jak mówili jej
o karteczce i o tym, co na niej napisali. Nie mieli przed nią żadnych
sekretów w tej sprawie, a przynajmniej nie na tym etapie. Lecz mimo to,
mimo szczerości i powodzenia misji, Dzwoneczek wciąż nie wyglądała
na zadowoloną. Podobnie zresztą jak stojący przy niej Stalówka, który
na głos wyraził swoje wątpliwości.

– No dobra, a co będzie, jeśli zastraszenie nie zadziała? –

zapytał. – Spróbujecie jeszcze raz tego samego czy może macie inne
plany i pomysły związane z tym niezwykłym, przyznaję, talentem
Milczka?

Kędzior wzruszył ramionami.

– Jeśli to nie zadziała, to na pewno spiszą się butelki – odparł.

Dzwoneczek i Stalówka wymienili zdumione spojrzenia.

– Jakie butelki? – zapytała Dzwoneczek.

– Przepłaciłem gościa od dostaw wody do domu – odparł olbrzym,

uśmiechając się tryumfalnie. – Wszystkie butelki soku i wody, jakie
znajdują się obecnie w domu tego małego dupka, zawierają kropelkę
syrenich łez. Więc, tak czy siak, nie mamy się czym martwić.

Stalówka parsknął, a Dzwoneczek przez chwilę bezdźwięcznie

poruszała ustami, wodząc wzrokiem od Milczka do Kędziora
i z powrotem. W końcu ona też nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem.

– Wszystko po to, żeby Milczek dostał swój nóż? – zapytała

wreszcie.

Kędzior jednak pokręcił głową.

– Nie tylko – odparł. – Najważniejsza jest zawsze dobra zabawa.

Czy nie tego nas uczyłaś… mamo?

Dzwoneczek ściągnęła nogi ze stołu. Wstała i podeszła do

background image

Kędziora, a gdy się schylił, musnęła ustami jego czoło.

– Nauczyłam was więcej, niż myślałam. Więcej, niż chciałam,

Kędzior. Zupełnie jak kiedyś jego…

Gdy wyszła, nikomu już nie było do śmiechu.


background image

Kukuryku!



background image


background image

I to w zasadzie wszystko z rzeczy, które powinniście dzisiaj

wiedzieć na ten temat – powiedział ksiądz Jan. – Do reszty wrócimy,
gdy już trochę podrośniecie. O ile wciąż będziecie zainteresowani.

Odłożył kredę i powiódł wzrokiem po klasie. Jak zwykle spora

część uczniów przyglądała mu się z uwagą, niektórzy nawet
przepisywali to, co właśnie napisał na tablicy. A nawet ci, którzy grali
w statki czy piłkę z kresek albo odrabiali lekcje z matematyki, by mieć
potem wolne popołudnie, starali się to robić cicho, żeby nie
przeszkadzać. Mogli nie mieć szacunku do – jak mówili – wymysłu
naćpanych proroków, ale księdza Jana, tego pogodnego, pyzatego
knypka o wiecznie zmrużonych oczkach, wielkim nosie i czole tak
wysokim, że prawie załapała się potylica, uwielbiali całymi swymi
sierocymi sercami. A serce sieroty, jak zwykle mawiał katecheta, liczy
się podwójnie, bo ma w sobie dużo niespożytkowanej, skumulowanej
miłości.

– Dobra, moi kochani – powiedział, wskakując niezgrabnie na blat

biurka i łapiąc za gryf gitary stojącej obok na stojaku. – Czas na szybkie
pytania i odpowiedzi, a potem gramy w „Gdyby Jezus…”, co wy na to?

Głośny okrzyk entuzjazmu był jedyną odpowiedzią, jakiej kapłan

mógł się spodziewać. Podczas tej części lekcji już nikt nie odrabiał
zadań, nikt nie grał w statki, ponieważ w trakcie „pytań i odpowiedzi”
naprawdę mogli zapytać o cokolwiek, a ksiądz odpowiadał, jak tylko
mógł najuczciwiej. I nigdy nie unikał trudnych tematów, a z tych
przetestowali go najlepiej, jak umieli, przepytując z wiedzy o seksie,
celibacie, antykoncepcji, o kamieniu, którego Bóg nie umiałby podnieść,
i z kwestii Bóg a Holocaust.

– No dobra, to ma ktoś jakieś pytania na dzisiaj? – zachęcił ksiądz

Jan, gdyż ostatnio jakby trochę brakowało tematów; wszystkim było
spieszno do piosenki.

Tym razem jednak znalazła się chętna, Małgosia z czwartej ławki.

Pytanie tym cenniejsze, że dziewczynka rzadko kiedy odzywała się do
kogokolwiek, za jedynych przyjaciół mając książki.

– Proszę księdza, bo ja już wcześniej chciałam… ale… Dlaczego

Bóg nie lubi Harry’ego Pottera? – zapytała, czym oczywiście bardzo
rozbawiła kolegów i koleżanki.

background image

Ale ksiądz Jan przyłożył palec do ust, uśmiechnął się smutno

i powiedział:

– To nieprawda, że Bóg nie lubi Pottera, Małgosiu. W Kościele są

jednak ludzie, jak biskupi, jak papież, których zadaniem jest
wskazywanie właściwej drogi. W przypadku tak popularnych książek
dla młodzieży powinni wyrazić swoje zdanie i to zrobili. Osobiście
ubolewam, że ulegli mocy słowa „magia” i nie dostrzegli, że to tylko
przebranie dla opowiastki o przyjaźni i walce dobra ze złem. Ale to dla
nas lekcja, żebyśmy nie oceniali po pozorach, prawda?

– Czy tak samo jest ze Zmierzchem? – zapytała Weronika siedząca

z Małgosią w jednej ławce.

– Nie – odparł ksiądz. – Akurat dla miłośników Zmierzchu Bóg

planuje obecnie drugi potop, więc nie mów potem, że nie
przestrzegałem.

Klasa ryknęła śmiechem, a z przeciwległego końca sali podniosła

się ręka. Bartek.

– A czy może ksiądz dzisiaj zacząć od Batmana?

Ksiądz Jan pogroził chłopakowi palcem, że tak się wyrywa przed

szereg, ale zaraz potem ułożył palce na gryfie, trącił struny.

– Chyba rzeczywiście nie ma dzisiaj więcej pytań, prawda? Czyli

co, od Batmana? Hmmm, dajcie mi chwilę… jeszcze moment… O,
chyba mam.

Poprawił ułożenie gitary na kolanie i zaczął śpiewać:

Jezus mógłby być Batmanem,


gdyby tylko tego chciał,


przecież tak jak heros z Gotham


bogatego tatę miał.


Byłby nawet bardziej eko,


mógłbyś z nim oszczędzać prąd.

background image


Jezusowym bat-sygnałem


byłby gest złożonych rąk.


Rozległy się oklaski i śmiechy, a zaraz potem posypały się kolejne

propozycje: kucharz, Zorro, Godzilla.

– Szatan! – zawołał Bartek.

Ksiądz posłał mu spojrzenie pełne udanego oburzenia.

– Po pierwsze, twój był Batman – powiedział. – Po drugie, trzeba

było nie wagarować w zeszły wtorek, to usłyszałbyś i szatana. No dalej,
kto jeszcze?

– Mike Tyson? – zawołał ktoś z ostatniej ławki, chyba Krzyś

Spadochroniarz, ale w ogólnym jazgocie ciężko było stwierdzić na
pewno.

– Tyson? Poważnie? – Katecheta pokręcił głową

z niedowierzaniem. – No dobra, to akurat będzie proste:

Jezus mógłby być Tysonem,


gdyby taki kaprys miał.


Kiedyś, gdy mu groził nokaut,


On na „trzy” już prosto stał.


Ale zamiast skakać w ringu,


bić się o swój złoty pas,


Jezus walczy z twym lenistwem,


byś na modły znalazł czas.

background image


I znowu wybuch prawdziwej euforii, znowu krzyki i propozycje:

kolarz, Bruce Lee, Vegeta… Ale wtedy właśnie rozległ się dźwięk
dzwonka i ksiądz Jan przerwał granie.

– O rety, rety – mruknął, dobywając z kieszeni zegarek na

łańcuszku i wystawiając zęby w parodii królika z Alicji w Krainie
Czarów
. – Spóźniłem się, na pewno się spóźniłem.

Szybciutko zeskoczył z blatu i złożył ręce.

– Jeszcze zanim modlitwa, przypominam wszystkim, że kto się

spóźni na autobus albo będzie dzisiaj w teatrze gadał, tym osobiście
zajmie się pan Kruszyna. Wiecie, jak bardzo wzrusza się zawsze na
Piotrusiu Panie, prawda?

Uczniowie przytaknęli.

– No właśnie. To teraz za szczęśliwy wyjazd i żeby przedstawienie

nie było nudne. W imię Ojca…

* * *


Kruszyna siedział na ławeczce i powolnymi, miarowymi ruchami

noża strugał gruby patyk. Nie robił tego w żadnym konkretnym celu,
naostrzony kij nie był mu do niczego potrzebny. Kruszyna jednak tak
już miał, że w jednej chwili chciał czegoś, a w następnej siedział już
skupiony na bezmyślnej czynności, takiej jak: puszczanie kaczek na
rzece, powtarzanie słowa „klekot” albo właśnie struganie kijków. Nie
liczył przy tym powtórzeń, nie myślał, czy robi to dobrze, czy źle. Po
prostu robił, aż coś w głowie mówiło mu, żeby przestał. Wtedy
przestawał i zapominał o sprawie.

Z wnętrza szkoły dobiegł go dzwonek, a zaraz potem z budynku

wypadła gromadka dzieci, które jak zwykle otoczyły motocyklistę
ciasnym kółkiem.

– Świetny nóż, panie Kruszyna – skomentował Bartek. – Mogę

potrzymać?

Kruszyna podniósł głowę, przez chwilę patrzył prosto na chłopca,

background image

po czym opuścił wzrok.

– Nie – mruknął.

Pewnie gdyby sieroty nie znały go wcześniej, na tym ponurym

mruknięciu by się skończyło. W całym bidulu jednak wszyscy, od
dyrektorki po Jarka Smarka, wiedzieli, że pan Kruszyna to tylko tak
udaje, ale w sercu to taki misiu, co by nikomu krzywdy nie zrobił… bez
prawdziwego powodu. Dlatego mimo mruknięcia nie krępowali się
pytać dalej.

– Panie Kruszyna, a w tym Piotrusiu Panie będą walki karate? –

chciał wiedzieć Krzyś Spadochroniarz.

Zanim jednak Kruszyna zdążył zareagować, stojąca obok Mysza

wyciągnęła słuchawkę z ucha i strzeliła balonem z gumy Orbit.

– Jaki ty jesteś głupi czasem – powiedziała. – To klasyczny Piotruś

będzie, żadnych udziwnień. Trochę jak film Hogana z dwa tysiące
trzeciego. Ten z Isaacsem jako… – Machnęła ręką i przewróciła
oczami. – Boże, jaki ty jesteś głupi.

– Za takie coś, Myszko, jeszcze w średniowieczu czekałby cię

stos – rozległ się gdzieś zza jej pleców głos księdza Jana. – Zresztą
sugestia, że Bóg jest głupi, obraża nas wszystkich, nie?

Katecheta przepchnął się między dzieciakami, zgonił Bartka

z ławki gestem, jakim płoszy się gołębie, i sam usiadł na jego miejscu.

– Skoro bowiem wszyscy jesteśmy na Jego podobieństwo… –

dokończył, a potem rozsiadł się wygodnie. – No nie patrz tak na mnie,
Myszo, ksiądz też człowiek i czasem czepia się słówek. Poza tym ja też,
ja też, ja też wierzę we wróżki. Tak to szło?

Dziewczyna rozpromieniła się, prezentując dołeczki

w pucułowatych policzkach zaróżowionych jak u rosyjskiej matrioszki.

– Tak, psze księdza. I cieszę się, że nareszcie wierzymy w to

samo – odpowiedziała.

Wsunęła słuchawkę do ucha, odwróciła się na pięcie i ruszyła

w stronę boiska.

Ksiądz uśmiechnął się, po czym powiódł wzrokiem po

pozostałych, zgromadzonych wkoło dzieciach.

– Czy ja was aby nie musiałem znosić przez całą ostatnią

godzinę? – zapytał z rozbawieniem. – I czy nie czeka mnie dzisiaj

background image

z wami całe późne popołudnie i kawał wieczora aż do nocy? Pan
Kruszyna zresztą też musi zebrać siły, jak ma nas tam wszystkich
zawieźć, tak?

Sieroty popatrzyły po sobie. Ktoś z tyłu zaszurał butem, ktoś

mruknął ciche „mhm”.

– No właśnie. – Ksiądz Jan zamachał rękami, jakby strzepywał

z palców kropelki wody. – Więc wypad. Bawcie się, pakujcie,
odrabiajcie lekcje. Róbcie cokolwiek, byle nie coś, z czego będziecie się
musieli spowiadać. I byle nie tutaj.

Dzieci niechętnie, ale posłusznie rozeszły się na wszystkie strony,

grupkami bądź pojedynczo. Niektóre zerkały za siebie, by zobaczyć, co
takiego dzieje się przy ławce, że nie mogą sobie tam po prostu postać,
ale nikt nie próbował marudzić ani się kłócić. Ksiądz naprawdę miał
powody do dumy i radości.

– Wiesz, Kruszyna – odezwał się, sięgając do kieszeni po paczkę

gum do żucia – ktoś powiedział kiedyś, że wszystkie sieroty są takie
same. To oczywiście bzdura, ale chyba widzę, skąd się wzięła.

Kruszyna nie odezwał się słowem, tylko nadal strugał patyk.

Katechecie to jednak nie przeszkadzało. Znali się nie od dzisiaj,
przyzwyczaił się do dziwactw motocyklisty.

– Chodzi mi o to, że sieroty są czarne albo białe, zimne albo

gorące. Układne do przesady albo całkowicie zbuntowane. Bez
światłocienia, że pojadę poetą.

Kruszyna przerwał, uniósł głowę i przez chwilę patrzył

w przestrzeń przed siebie. Może przyglądał się Gosi i Weronice
grającym w gumę z Grubą Kaśką i Ewą zwaną Szczerbusem. Może
patrzył na siedzącą pod drzewem Myszę, która wyciągała przed siebie
ręce, śpiewając z przejęciem piosenki z broadwayowskich musicali.
Może wreszcie obserwował chłopców grających w masę na
narysowanym kredą boisku. Trudno powiedzieć, zwłaszcza że potem
znowu zwiesił głowę i wrócił do strugania kija.

– Masz jakieś kłopoty, Kruszyna? – zapytał ksiądz. – Ty albo

twoi… bracia? Nie chcę się wtrącać, ale jeżeli tylko mógłbym pomóc…

Motocyklista wzruszył ramionami.

– Nie, ja tylko… – Podniósł patyk i nóż, przyjrzał im się, jakby

background image

widział je po raz pierwszy w życiu, opuścił. – Ja tylko strugam kij.
Właściwie nie wiem po co.

Wbił patyk w ziemię i schował ostrze do skórzanej pochwy.

Podrapał się po nosie.

– To przedstawienie dzisiaj – powiedział – budzi pewne

wspomnienia. Wiesz, ksiądz, z dawnych czasów. I to nie są dobre
wspomnienia, ale jednak chcesz je pamiętać, bo się plączą z tymi
dobrymi, rozumiesz?

– Tak, chyba tak.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Katecheta szukał co prawda

słów, którymi mógłby skomentować to, co właśnie usłyszał, ale
wszystko, co przychodziło mu do głowy, na kilometr śmierdziało
truizmem. Więc siedzieli tak sobie cicho, aż wreszcie ksiądz klepnął się
w czoło.

– Właśnie! – zawołał. – A propos dawnych czasów, pamiętasz, jak

kiedyś opowiedziałeś mi tę historyjkę, którą wymyśliłeś? Te dalsze
przygody Piotrusia Pana?

Kruszyna pokiwał głową. Kiedyś rzeczywiście siedzieli sobie

z księdzem jak teraz – choć nie w tym miejscu i raczej późną nocą –
a on był bardzo zły na mamę i Chłopców, więc pili dużo piwa
i rozmawiali. Wtedy opowiedział katechecie wszystko, całą historię, ze
szczegółami, najlepiej, jak potrafił. Tamten oczywiście nie uwierzył,
nawet się nie domyślił, że ma wierzyć, bowiem od początku uznał to
jedynie za pomysł na książkę. Co było nawet dobre – inaczej musiałby
przyjechać Kędzior, Milczek albo Stalówka i dać księdzu łzy. A łzy były
gorzkie i zapominało się wszystko prócz ich smaku. Ten zostawał z tobą
na zawsze.

Tak czy owak Kruszyna pamiętał tamtą rozmowę bardzo dobrze.

– Jasne – powiedział teraz. – Takie tam…

– Nie takie tam, tylko to był naprawdę świetny pomysł

i powinieneś się kiedyś za niego wziąć – stwierdził ksiądz Jan. – Na
razie jednak napisałem ci na podstawie tej historii piosenkę i chciałbym,
żebyś jej posłuchał. Przyniosę ci, jeśli chcesz, a jak ci się spodoba… jest
twoja, dobrze?

– Piosenka? Pewnie.

background image

– No to dzisiaj w autobusie. – Ksiądz wstał i otrzepał tył spodni. –

Będziesz mógł sobie posłuchać, jak już wszyscy posną w drodze
powrotnej. Bo że posną, masz jak amen w pacierzu. Swoją drogą,
naprawdę uważam, że powinni dać ci zmiennika. To jednak jest kawałek
drogi i…

– Martw się, ksiądz, lepiej o zbłąkane dusze. – Kruszyna wreszcie

się uśmiechnął. – A prowadzenie autobusu zostaw mnie.

– Mam w sobie dość miejsca, by pomieścić więcej niż jedno

zmartwienie, więc bądź spokojny. – Ksiądz zasalutował niedbale. –
Adios, amigo. I do zobaczenia wieczorem.

Ruszył przez boisko, podśpiewując z cicha Gdyby Jezus był

Pikachu, zwrotkę sprzed dwóch tygodni, która wyjątkowo głęboko
wryła mu się w mózg.

* * *


Autokar wycieczkowy był darem dla Ośrodka – oficjalnie od

właściciela Firmy Transportowej Bednarczyk spod Kalisza, a naprawdę
od Chłopców, którzy wiedzeni kaprysem Dzwoneczka wzięli go kiedyś
w rozliczeniu. Nie był najnowszy, miał też trochę uszkodzeń, ale
najpierw Stalówka zrobił z nim trochę swoich sztuczek, a potem
pozwolono dzieciom z bidula namalować na nim wszystko, o czym
tylko marzą. Burty pojazdu pełne więc były koślawych kucyków,
domków z ogródkami, patyczkowatych rodzin i worków ze znaczkiem
dolara. Były też rakiety, kamery, statuetki Oscara i wyjątkowo dobrze
namalowany kabriolet z dwoma cycatymi blondynkami. Cokolwiek by
bowiem mówić o Krzysiu Spadochroniarzu, chłopak miał prawdziwy
talent plastyczny.

Jeszcze lepiej było w środku, bo na specjalnych zajęciach każdy

mógł sobie uszyć pokrowiec na własny fotel, więc wnętrze pojazdu
wyglądało jakby wyłożone pozszywaną ze szmatek kołdrą babci. Na
fotelu kierowcy zaś, jako niespodzianka dla Kruszyny, znajdował się
pokrowiec z rozbitym zegarkiem cebulą, takim samym, jaki
motocyklista miał na plecach swojej skórzanej kurtki. Tak żeby nikt nie

background image

miał wątpliwości, kto na tym pokładzie jest i zawsze będzie sternikiem.

Chociaż od początku było wiadomo, kto, gdzie i z kim siedzi,

każdorazowo przed najkrótszą nawet wycieczką zaczynały się walki
i przepychanki o to, kto pierwszy wsiądzie. I nie miało znaczenia, kto
jedzie, młodsi, starsi czy – jak tego dnia – grupa mieszana. Nikogo nie
obchodziło, czy przez to się spóźnią albo czy komuś stanie się krzywda.
Gdy przychodziło do ustawiania się przed autokarem, wszyscy dostawali
małpiego rozumu.

Tak było i tym razem, aż w końcu musiał zainterweniować

Kruszyna, podnosząc dwoje najbardziej rozwydrzonych dzieciaków
i puszczając przodem najpierw młodsze dzieci. Te, zamiast
podziękować, oczywiście pognały do środka na wyścigi, co skończyło
się tym, że Weronika rozbiła kolano, a Mysza zgubiła gumową nakładkę
na słuchawkę. Znowu zrobił się zator, bo dziewczynka stwierdziła, że
nie wsiądzie, dopóki maleńki jak paznokieć kawałek gumy się nie
znajdzie.

Słysząc to, Kruszyna opuścił dwóch łobuzów na ziemię i pokręcił

głową z rezygnacją, a stojący obok ksiądz Jan stwierdził:

– Idę o zakład, że Noe miał łatwiej. W końcu u niego to były tylko

zwierzęta, a w dodatku już dobrane w pary.

Wreszcie jednak udało się załadować wszystkich na pokład

autokaru. Gdy każdy usiadł już na swoim miejscu, Kruszyna odpalił
silnik, a ksiądz złapał za mikrofon.

– Witajcie, kochani, na pokładzie naszego wesołego autobusu! –

zawołał wesoło niczym telewizyjny prezenter. – Znacie zasady naszej
gry? Jeśli nie, przypomnę je pokrótce. Wesoły autobus, jak łatwo się
domyślić, to miejsce wesołe i każdy się tu świetnie bawi. Dla tych
jednak, którzy nie mają własnych pomysłów, jak mądrze i z pożytkiem
spędzić czas na pokładzie, mam specjalnie zebrane zadania od innych
pań i panów nauczycieli. Powiedzieli, że mogę je rozdawać spokojnie,
a oni, gdy będzie trzeba, sprawdzą ich poprawność. To jak? Ktoś chce
już na początek?

Nagła cisza, jaka zapanowała w pojeździe, świadczyła wyraźnie,

że nikt nie był szczególnie zainteresowany ofertą.

– Świetnie, zatem…

background image

Nie dokończył, ponieważ zagłuszył go nagły wybuch ogólnej

radości, gdy wszyscy w jednej chwili rzucili się do okien. Katecheta
również zerknął, po czym z szerokim uśmiechem na twarzy powiedział:

– Panie i panowie, powitajmy naszą wspaniałą, motocyklową

eskortę! Oto bracia naszego cudownego kierowcy, pana Kruszyny,
którzy z pewnością zasługują na jakąś piosenkę. To co? I nie, Bartek nie
podnosi ręki, bo Highway to hell to był jednorazowy wybryk
i rzeczywiście nie powinniśmy… Że jak? Rock me sexy Jesus? No to
jedziemy!

Zawiesił mikrofon, chwycił gitarę leżącą na wolnym siedzeniu,

przerzucił pasek przez głowę.

– No, dziewczyny, zaczynacie! – zawołał, wystukując rytm.

Nie musiał powtarzać, gdyż dziewczęta poderwały się z siedzeń

i zaczęły recytować tekst piosenki:

To total super gość,


taki, co ma plan.


Przybył poprzez czas,


bo ma wypasiony van.



Umoralnił świat,


nauczył godnie żyć,


jak dusz uwolnić szmat,


i jak grzecznym, kurde, być.*


Ksiądz przestał wybijać rytm, ale już nie musiał. Wystukiwali go

background image

bowiem wszyscy pozostali, chłopcy na siedzeniach, Kruszyna na kole
kierownicy, równo, miarowo, idealnie, choć nie był to wcale najprostszy
rytm świata. Dziewczyny recytowały dalej, z każdym słowem zbliżając
się do chwili, gdy wejdzie muzyka i refren:

Dobro czynimy wciąż,


chodzimy też na mszę,


już nie palimy gandzi…


To małe kłamstwo jest.



Jest też złota reguła,


którą znasz:


Czyńcie innym tak,


jak chcecie, byy…


Bara bara, twoja stara!


– Czyniono wam! – wyśpiewała głośno Mysza, wspinając się na

siedzenie.

Wraz z tym jej solo, fragmentem, który od zawsze, od kiedy tylko

pierwszy raz usłyszeli tę piosenkę, należał do niej, weszły równe,
rytmiczne dźwięki gitary w krótkiej przygrywce, a potem cały autobus
wspólnie wyśpiewał refren:

Baw mnie, zbaw mnie, baw mnie, sexy Jezu!

background image

Odkupił nasz świat,


niech wszyscy uwierzą!


Baw mnie, zbaw mnie, baw mnie, sexy Jezu,


całą noc!


Śpiewali tak, darli się piosenka po piosence aż po sam parking

przed teatrem. Śpiewali prawie wszystko, co przychodziło im do głów,
co chwila całkowicie zmieniając repertuar, a wszystkie piosenki
przeplatali nowymi i starymi zwrotkami Gdyby Jezus

A potem w teatralnej szatni za numerki wszyscy dziękowali

schrypniętym szeptem.

* * *


Pierwszy stał oparty o ścianę i w blasku latarni kartkował komiks –

stary zeszyt MakaBryczek, serii groteskowo-obrzydliwych historyjek
obrazkowych. W każdej z nich ważną rolę odgrywał jakiś pojazd. Tym
razem był to akurat szkolny autobus, który kiedyś zatonął w jeziorze
i teraz wrócił na drogi, by jadące nim małe, krwiożercze utopce mogły
zniszczyć pewne przydrożne miasteczko.

Komiks był całkiem niezły, przesycony czarnym humorem,

przewrotny i fajnie rysowany, ale nawet się nie umywał do ulubionej
MakaBryczki Pierwszego – tej, w której dwóch facetów zjechało do
piekła na motorze z II wojny światowej, by uwolnić potępioną
dziewczynę i urządzić diabłom masakrę za jej krzywdy. Mimo to
Bliźniak wolał taki sobie komiks od najlepszej nawet adaptacji
opowieści o Piotrusiu. Tylko Kruszyna był tak porąbany, by ciągle je
oglądać.

– W sumie nie rozumiem, co ja tu robię i po co w ogóle tu

jesteśmy – mruknął, nawet nie patrząc na przewracane strony. –

background image

Jechaliśmy taki kawał, żeby co? Sprawić frajdę sierotom?

– Tak. Tylko po to – odparł Kędzior rozpostarty na swej

Ślicznotce.

Ręce splótł za głową, nogi oparł na kierownicy, a w ustach trzymał

źdźbło trawy zerwane przy wjeździe na parking.

– A co, jakiś problem z poleceniami od mamy?

Bliźniak posłał mu spojrzenie spode łba, a potem zerknął

ukradkiem na Milczka bawiącego się jego nożem. Doprowadzało go to
do szału bardziej niż cały ten bezsensowny wyjazd. Z nożem jednak nie
mógł już nic zrobić, natomiast z wypadem…

Ech, cholera, pomyślał. Gdyby tylko jego brat nie został w domu

ze zwichniętą nogą, jakże inaczej mogłaby wyglądać ta rozmowa.
Wtedy byłby równy układ sił i pewnie udałoby się wspólnie ustalić, że
mama mówiła o eskorcie w jedną stronę, tak dla uciechy szczeniaków.
Przecież sierotom w ich autokarze nic nie groziło, w dodatku w drodze
powrotnej będą spać, więc nawet nie zobaczą eskortujących ich
motocykli. Wszystko bez sensu…

Teraz jednak rozmowa mijała się z celem, bo Kędzior i Milczek

trzymali razem, a na dodatek mieli za sobą Kruszynę. To znaczyło, że
jeśli Pierwszy chciał wrócić do domu szybciej, nie mógł odwoływać się
do niczyjego rozsądku. Musiał być sprytny i uderzyć w pierwotne lęki
i instynkty.

Przewrócił jeszcze parę kartek komiksu, po czym wyciągnął

telefon i udał, że odczytuje wiadomość. Uśmiechnął się pod nosem,
prychnął nawet cicho, ale tak, żeby pozostali go usłyszeli. Potem
schował telefon i oparł się wygodniej. Kartkował komiks dalej, nie
przestając się uśmiechać, aż w końcu, jak się spodziewał, zwrócił na
siebie uwagę Kędziora.

– Ty, co się tak szczerzysz? – zapytał olbrzym. – Fotkę od jakiejś

dziuni dostałeś?

Bliźniak pokręcił głową, nie odrywając wzroku od komiksowych

plansz.

– Nie, esemesa – odparł. – I nie od dziuni, od brata.

– I co pisze?

– Nic takiego.

background image

Pierwszy przerwał czytanie, zamknął komiks i zwinął go w ciasny

rulon. Kilka razy uderzył nim w otwartą dłoń, marszcząc przy tym
czoło, jakby się nad czymś naprawdę poważnie zastanawiał.

– Kurczę – powiedział w końcu. – A może, skoro już tu jestem,

powinienem jednak zobaczyć to przedstawienie? A po spektaklu spotkać
się z aktorami, zwłaszcza tym, który gra mnie i brata. Hmm…

Wiedział, że to będzie zdanie zapalnik. Rzeczywiście, Ślicznotka

aż się zatrzęsła, gdy Kędzior poderwał się do pozycji siedzącej, Milczek
natomiast opuścił nóż i przyglądał się bliźniakowi uważnie.

– Ty, Pierwszy, co ty tam, u licha, kombinujesz? – zapytał

olbrzym. – Mów zaraz, bo…

– Bo co? – wycedził Pierwszy przez zaciśnięte zęby.

Wciąż się uśmiechał, lecz teraz już drapieżnie, dziko. Bliźniak był

najwyraźniej nie tyle gotowy, ile skory do bójki.

– No, dawaj, możesz spróbować mnie złapać, a potem nawet mi

wtłuc, jeśli ci się uda. Ale to nie w moich rzeczach będzie za chwilę
grzebać mama w poszukiwaniu…

Nie zdążył dokończyć, bo Kędzior z Milczkiem błyskawicznie

wymienili spojrzenia i rzucili się, by odpalać motocykle. Zaraz potem
pognali w stronę drogi, zupełnie jakby uciekali przed pożarem. Albo
pędzili go gasić.

Pierwszy natomiast spacerkiem doszedł do swojej maszyny, wsiadł

na nią, pokazał środkowy palec zarówno afiszowi teatru, jak i pustemu
teraz autokarowi, po czym wyjechał na drogę.

– Eskorta honorowa dla sierot – mruknął i splunął na asfalt. –

Ostatnio to wszystko zdziwniej i, kurwa, zdziwniej. Słowo daję.

* * *


Przedstawienie było naprawdę dobre. Nawet Krzyś

Spadochroniarz ocierał ukradkiem łzy wzruszenia, a Mysza, która
nagrywała cały spektakl na dyktafon, już w szatni znała na pamięć
połowę piosenek i śpiewała je na głos, budząc zdziwienie innych dzieci,
pań w szatni i aktorów. Ci ostatni wyszli do sierot po szybkiej

background image

interwencji księdza Jana, który był mistrzem załatwiania podobnych
spraw. Jak sam utrzymywał, gdziekolwiek szedł, miał za sobą dwóch
aniołów, którzy torują mu drogę do dobrego. Tym razem anioł był
jednak tylko jeden, za to w stroju potężnego motocyklisty.

Spotkanie z obsadą przeciągnęło się z szybkiego kwadransa do

blisko godziny, bo na życzenie dzieci aktorzy odśpiewali jeszcze kilka
piosenek, a potem pozwolili co śmielszym przymierzyć parę
rekwizytów. A to czapkę z piórkiem Piotrusia, a to skórzaną uprząż do
haka. Na pożegnanie Mysza wspięła się na scenę i zaśpiewała jakąś
szantę, wymachując piracką banderą.

A potem wszyscy przeszczęśliwi wrócili do autokaru. Byli tak

podekscytowani, że prawie nikt nie zauważył braku eskorty.
W pierwszej chwili zorientował się tylko Kruszyna i natychmiast sięgnął
po telefon.

– Gdzie jesteście? – syknął do słuchawki, gdy po dłuższej chwili

usłyszał głos Kędziora. – Co się takiego stało, że…

– Ważna sprawa, bracie – mruknął olbrzym. – Nic strasznego, ale

musimy szybko wrócić do chaty. Dasz sobie radę?

– Teraz już muszę, nie? – warknął Kruszyna i rozłączył się, zanim

Kędzior zdążył odpowiedzieć.

Przysłuchujący się rozmowie ksiądz Jan machnął ręką.

– Nie będą nam potrzebni, zaraz wszyscy i tak padną jak muchy.

I dobrze, bo ja sam jestem trochę zmęczony. Jeśli nie będzie ci
przeszkadzało, też zdrzemnę się chwilkę.

– Nie będzie, ksiądz – odparł Kruszyna zgodnie z prawdą.

Był nieco zły, nade wszystko jednak wciąż podekscytowany

spektaklem na tyle mocno, by nie czuć zmęczenia. Jednocześnie myśli,
które krążyły mu po głowie, nie tylko te o wyrodnych braciach, lecz
także przywołane wspomnienia, zdecydowanie nie wymagały rozmowy
z nikim. A już na pewno nie z kimś, kto – mimo wszystko – jest obcy.

– Możesz spać, dowiozę nas bezpiecznie.

– Nie wątpię.

Katecheta uśmiechnął się i poklepał Kruszynę po przedramieniu.

Wszedł na pierwszy schodek.

– A właśnie, bo prawie zapomniałem – powiedział, odwracając się

background image

i sięgając za pazuchę. – Moja piosenka dla ciebie. Możesz posłuchać
w drodze, jeśli chcesz. Możesz też w domu albo wcale, jak uważasz. Ale
chyba wyszło nieźle.

Kruszyna wziął płytę, podziękował, rozejrzał się ostatni raz po

parkingu, czy aby ktoś nie został, po czym wsiadł do autobusu. Ruszyli
minutę później. A po kwadransie wszyscy za wyjątkiem kierowcy już
spali.

* * *


Tuż za ostatnią stroną książeczki,


dzień ledwie od tamtej przygody,


siedzi samotny Pan Piotruś na skale,


śledzi żałobne obchody


i widzi piracki okręt! Z banderą!


I działa na burtach gotowe.


I słyszy salwę, głośną, straszliwą;


już wie, że zaczęło się nowe.



To była naprawdę ładna piosenka. Głos księdza Jana dochodzący

z przyciszonego głośnika był ciepły i głęboki, stłumione gitarowe riffy
nadawały rytm, a flety w tle budowały nastrój. Do tego deszcz, który
właśnie się rozpadał, tłukł wielkimi kroplami niemal do taktu,
a wycieraczki tykały jak wielki metronom. I jeszcze te słowa, zupełnie

background image

nieoddające nastroju tamtego dnia, ale jednocześnie znakomicie go
przywołujące.

Kruszyna czuł, jak podnoszą mu się włoski na rękach i karku, a po

plecach przebiega dreszcz. Wzdrygnął się, pogłośnił lekko radio…

Bo nie ma dorosłych! Jest on, ci bez Haka


i Chłopcy, co w tyle zostali.


Bo teraz, wie o tym, sam musi dorosnąć,


a oni są wciąż tacy mali…


Po Haku huk to start nowej ery,


to sen, który wreszcie się ziścił,


lecz Piotruś schodzi ze szczytu piechotą,


brak w głowie szczęśliwych myśli.


Z każdą kolejną zwrotką myśli w głowie Kruszyny huczały coraz

mocniej, przed oczami pełnymi łez jawiły się obrazy, w tym ten jeden,
ten najbardziej pamiętny, przedstawiający Piotrusia na skale. Piotrusia,
który wcale nie był przygnębiony. On się cieszył, szalał wręcz z radości.
Był…

* * *


Dumny. To właściwe słowo. Dumny, że Bangarang! Że

Kukuryku!! Dumny jak Pan! Byli wtedy na plaży. Wszyscy. Zagubieni
Chłopcy, Dzwoneczek i inne Wróżki z okolicznych lasów, Indianie
z Tygrysią Lilią i jej ojcem. Na skałach wystających z morza przysiadły

background image

syreny, jak zwykle bezwstydnie obnosząc się z nagością swych
nabrzmiałych piersi.

Był też i triumfujący Piotruś, który, właśnie powrócił z podróży,

by cieszyć się zwycięstwem nad swym odwiecznym wrogiem,
kapitanem Jakubem Hakiem.

Kruszyna znalazł wtedy konchę, piękną i ogromną. Oczywiście

zaraz dał ją przywódcy, bo on przecież najbardziej z nich wszystkich
zasługiwał na tak niezwykły dar morza. Piotruś ucieszył się z prezentu
i ogłosił, że to właśnie na niej odegra swoje zwycięstwo, że skomponuje
pieśń na swoją cześć, którą wszyscy będą mogli nucić rano, przy
obiedzie i nawet przez sen.

I tak właśnie zrobił. Wzleciał w powietrze i zadął co sił w konchę,

wydobywając z niej dźwięki tak piękne i przeszywające, że każdy, kto
jeszcze nie kochał go z całych sił, właśnie w tym momencie musiał już
całkowicie oddać mu swoje serce.

A potem Piotruś wylądował na skale, wziął się pod boki, jak to

miał w zwyczaju, i zawołał:

– Jaka szkoda, że krokodyl połknął Haka w całości i nie dał mi

choćby głowy, bym mógł ją zatknąć na kiju pod naszym drzewem, tak
żeby każdy mógł wiedzieć, co grozi tym, którzy chcą nam zepsuć
zabawę!

I oczywiście wszyscy wiwatowali, choć chyba nikt – a już na

pewno nie Kruszyna – nie chciałby mieć pod domem śmierdzącej,
gnijącej głowy pirata nabitej na drąg. Ale skoro Piotruś uważał, że
byłoby to dobre…

Więc klaskali, wiwatowali i robili fikołki, a Wróżki na lewo

i prawo sypały swym pyłkiem, tak że po chwili wszyscy tańczyli już
w powietrzu na największym balu, jaki kiedykolwiek widziała
Nibylandia.

Dopiero wtedy, gdy wszyscy byli już w powietrzu, Kruszyna

dostrzegł, że Pan nagle posmutniał i przysiadłszy na kamieniu, wpatruje
się w morze i stojący na redzie okręt. To był moment, gdy piraci
symbolicznie wrzucali do morza pustą skrzynię po swoim kapitanie. Bez
choćby jednej salwy armatniej, po cichu. Tak jakoś poważnie…
i prawdziwie.

background image

Potem Piotruś już nigdy nie wspomniał słowem o Jakubie Haku,

z każdym dniem jednak smutniał i smutniał, aż pewnej nocy odciął
nożem swój cień i odleciał w stronę portu…

* * *


Zwycięstwo szkarłatem mu plami koszulę,


niesie się okrzyk zdumienia,


bo nie przewidział autor książeczki


mrocznego tak zakończenia.


Dziś Piotr kapitan mógłby powiedzieć,


wznosząc szklanicę bourbona:


„Bajka z radosnym finałem to taka…


nieco przedwcześnie skończona”.


Kruszyna westchnął głęboko, przetarł oczy i nagle zamrugał

gwałtownie.

– O jejuśku! – sapnął przerażony.

Zdał sobie bowiem sprawę, że ta przeklęta piosenka i towarzyszące

jej wspomnienia wprowadziły go w stupor i przeniosły na Skrót. A na
dodatek właśnie złamał jedną z trzech najważniejszych zasad.

Zjechał z Drogi.

* * *


background image

Księdza Jana obudziła cisza. A także wyboje, ale to cisza była

najbardziej niesamowita. Nie tylko bowiem ucichł deszcz tłukący
miarowo o dach autobusu, lecz także dźwięk silnika czy skrzypienie
wycieraczek. Nagle zmieniła się też temperatura i w jednej chwili
zrobiło się chłodno. Wtedy właśnie autobus wpadł w dziurę, a zaraz
potem podskoczył na wyboju. Kapłan otworzył oczy.

– O mój Boże! – szepnął.

Za oknem zobaczył krwawy księżyc i zalane szkarłatnym blaskiem

pole porośnięte najwyższym zbożem, jakie kiedykolwiek widział.
Łodygi uginały się pod ciężarem nabrzmiałych, przegniłych
i robaczywych kłosów, zupełnie jakby składały pokłon stojącemu
między nimi strachowi. I to właśnie ten strach – ludzka skóra rozpięta na
dwóch skrzyżowanych kijach, a nad nimi wyszczerzona w szaleńczym
grymasie głowa – sprawił, że ksiądz szepnął, a potem przeżegnał się
pospiesznie.

Niewiele dalej stał kolejny taki strach, i jeszcze jeden, i następny.

A między kłosami raz za razem rozbłyskiwały żółte ślepia… i kły.

To tylko halucynacja, pomyślał katecheta. Po prostu nadal śpisz

i wiesz o tym, ale z jakiegoś powodu nie jesteś w stanie się obudzić.

Mimo tej świadomości, a może właśnie nią wiedziony,

przekonany, że winien kierować się teraz logiką snu, zsunął się ostrożnie
z fotela i na czworaka ruszył w stronę kierowcy. W przedniej szybie
widział niebo skąpane w czerni i czerwieni, a także przelatujące raz za
razem jakieś stworzenie.

Czy to mógł być nietoperz? – pytał się w myślach, ale zaraz głos

w jego głowie mówił mu, że nietoperze nie są aż tak wielkie. I,
o Jezusie, nie mają ludzkich twarzy!

– Kruszyna, mój Boże, gdzie my jesteśmy? – zapytał, gdy wreszcie

dotarł na sam przód autokaru.

Przez kilka długich jak wieczność sekund kierowca nie odpowiadał

i ksiądz był już pewien, że gdy ten wreszcie się odwróci, ukaże mu
przegniłą twarz i uśmiech równie przerażający jak tamte strachy w polu.
Ale wtedy Kruszyna odezwał się cicho:

– Pamiętasz, ksiądz, jak mówiłeś kiedyś na lekcji o ciemnej

dolinie? – zapytał i zaraz dodał: – No to właśnie tu jesteśmy. I do tego

background image

pomyliliśmy drogę.

Ksiądz uniósł głowę i dostrzegł, że palce Kruszyny są białe, a sam

kierowca trzęsie się bardziej, niż wymuszały to na nim wywołane
wertepami wstrząsy fotela. Świadomość, że ten nieustraszony olbrzym
jest teraz niemal sparaliżowany strachem, przeraziła księdza bardziej niż
widok strachów, larw na skąpanych we krwi księżyca kłosach i tych
straszliwych, żółtych oczu.

Ale przecież nie możesz się bać – głos w jego głowie przybrał

teraz inny ton. Nieważne, czy śnisz, czy nie, jeżeli to rzeczywiście jest
ciemna dolina, to strach jest ostatnim, czemu możesz się poddać. Bo
przecież mówi Pismo: „Choćbym nawet szedł ciemną doliną…”.

– … zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną – dokończył ksiądz już

na głos, podnosząc się z klęczek. – A laska Twoja i kij Twój mnie
pocieszają.

– Zamknij się – syknął przerażony Kruszyna. – Siedź cicho i…

Ale było już za późno. Ksiądz obejrzał się i zobaczył, że strachy są

teraz bliżej, niemal przy samej drodze. Wciąż nieruchome, wciąż
wyszczerzone w swych przerażających, trupich uśmiechach, lecz teraz
tuż obok burt autokaru, prawie mogły dotknąć szyb. A tuż za nimi coś
się ruszało, zgarbione, ohydne i z całą pewnością nieludzkie. Stwór
pędził wzdłuż drogi, raz za razem pojawiał się i znikał z pola widzenia,
aż wreszcie skrył się pomiędzy kłosami. Coś z impetem uderzyło
w dach.

To obudziło część dzieci i do reszty przekonało księdza, że nie śpi.

Paradoksalnie, pchnęło go też do działania. Bo nieważne, gdzie był,
odpowiadał za nie. Nawet jeśli, jak czasem mawiał Kruszyna, za
sierotami i tak nikt by nie płakał.

– No dobra, stary druhu – powiedział nieco łamiącym się

głosem. – Byłeś tu już kiedyś? W tej… dolinie?

– Kilka razy.

Kruszyna skręcił gwałtownie, by wyminąć zjawę, która

zmaterializowała się na drodze i zaraz rozwiała w czarny, smolisty dym.

– Ale nigdy wcześniej nie zjechałem z Drogi. To złamanie zasady.

Coś ponownie uderzyło o dach, a zaraz potem rozległy się dźwięki,

jakby ktoś po nim chodził. A nawet więcej niż jedna osoba. Autobusem

background image

trzęsło coraz bardziej. Rozległy się piski i wrzaski. To rozbudzone
dzieci dostrzegły za oknem armię strachów.

– Musimy coś zrobić – krzyknął ksiądz, łapiąc za mikrofon. –

Wrócić na drogę albo coś. Kruszyna, zabierz nas stąd, na litość boską!
I przestań się tak trząść…

Podniósł mikrofon do ust i zawołał:

– A wy, dzieciaki, na środek autobusu, z dala od okien!

Przerażone sieroty posłusznie wykonały polecenie i teraz tłoczyły

się w przejściu między siedzeniami. Niektórzy zerkali w stronę okien,
inni patrzyli na sufit, w który od drugiej strony ktoś uderzał miarowo,
jakby chciał się przebić. Do uszu księdza dobiegły modlitwy. Najwięcej
do aniołów stróżów.

Och, Boże, przemknęło katechecie przez głowę, jeśli dopuszczasz

takie miejsca, to spraw, żeby i aniołowie okazali się prawdą.
Potrzebujemy tu teraz paru tych świetlistych osiłków. Naprawdę
potrzebujemy…

Z tyłu rozległ się brzęk tłuczonej szyby, a do środka wsunęła się

deska jednego ze strachów. Wyglądało to, jakby zwyczajnie się
zaczepiła, ale coś przecież musiało uderzyć w szybę, coś…

Ze zgrzytem, niczym konserwa, otworzył się nagle kawałek dachu.

– Chryste Wszechmocny! – zawołał ksiądz.

Do środka zajrzał stwór o zdeformowanej, pokrytej dziwną błoną

twarzy. Po jego ramionach i karku biegało robactwo, którego część
wpadła do środka, prosto na sieroty. Rozległy się wrzaski przerażenia.

– Chryste, odpędź te stwory nocy! Niech już nastanie świt!

Usłyszał za sobą śmiech. Obejrzał się i dostrzegł, że Kruszyna już

się nie trzęsie. Przeciwnie, wyglądał jakby świetnie się bawił,
powtarzając raz za razem jedno słowo.

Świt. Świt. Świt. Świt.

– Kruszyna, co do… – zaczął kapłan.

Nie zdążył jednak dokończyć pytania, bo kierowca nagle uniósł

głowę i ile sił w piersiach ryknął:

– Zwiastun świtu! KUKUKRYKU!!!

A potem jeszcze raz, aż autobus zadrżał od siły jego głosu,

a potwór z dachu schował się za wygiętą blachą.

background image

– KUKURYKU!!! – zapiał jeszcze raz Kruszyna, dodając gazu.

Zaczęły rozlegać się następne piania, najpierw ciche, potem coraz

głośniejsze. Dochodziły spomiędzy siedzeń. Piały już Małgosia
i Weronika, Krzyś Spadochroniarz piał, depcząc robale, Bartek darł się
prawie falsetem, dołączali do nich pozostali. A Mysza, wspiąwszy się na
fotel, wrzeszczała, ile sił w gardle:

– Wierzę we wróżki! Bangarang!

Ksiądz pokręcił głową, zaraz jednak chwycił za mikrofon

i krzyknął:

– No, maluchy, świetna robota! Dalej, uważajcie na tył i boki, ja

w razie czego zajmę się dachem! Krzyczymy, śpiewamy! Nie
przestawać! To działa! Głośniej, z uczuciem!

Odwrócił się do Kruszyny i złapał go za ramię.

– Świetna robota. A teraz wyprowadzisz nas stąd, wiem o tym!

Wierzę w ciebie, Kruszyna. Tylko… Ej, stary, co ty robisz?!

– Wyprowadzam nas – mruknął kierowca. – Chyba.

– Ale otwórz oczy! Oczy, Kruszyna, na litość!!!

– Trochę wiary, ksiądz. I kukuryku aż do świtu.

Ksiądz Jan próbował sam złapać za kierownicę, ale pchnięty na

oślep przez kierowcę poleciał w dół schodków i uderzył głową o drzwi.
A potem cały autokar grzmotnął w coś z potężnym impetem… i się
zatrzymał.

* * *


Kruszyna powoli otworzył oczy i z prawdziwą radością spostrzegł,

że właśnie rozbił autokar o przydrożne drzewo. Normalne drzewo
w normalnym świecie. Z rozbitego okna z tyłu wystawała gruba,
uschnięta gałąź, a przez dziurę w dachu wpadały krople deszczu.

Spróbował się podnieść, ale zdał sobie sprawę, że kierownica

wbija mu się w ciało, blokując ruchy. Na pewno miał połamanych kilka
żeber, a może jakiś wewnętrzny krwotok. W każdym razie bolało, bolało
jak diabli.

Mimo wszystko udało mu się obejrzeć i zobaczyć, że spora część

background image

dzieci się rusza i nie odniosła większych obrażeń. Tym kazał zająć się
resztą, a także sprawdzić, co stało się wciąż nieprzytomnemu księdzu.
Potem z niemałym trudem wygrzebał z kieszeni telefon, który
szczęśliwie nie był uszkodzony. Wybrał numer Dzwoneczka.

– Mamo – powiedział do słuchawki – chyba musisz po mnie

przyjechać, bo trochę narozrabiałem… Tak, weź też Chłopców. I łzy,
dużo łez.

Rozłączył się, a potem przez chwilę przyglądał blokującej go

kierownicy. Myślał o tym, co się właśnie stało i jak wiele mieli
szczęścia, że na Skrócie zjechał akurat w pole, a nie pomiędzy drzewa,
skąd ani chybi już by się nie uratowali. Zastanawiał się też, co sprawiło,
że stwory Skrótu potraktowały ich dziś tak łagodnie i że tak łatwo udało
mu się stamtąd wyrwać.

Nade wszystko myślał jednak o tym, jak cudownie było znowu

mieć powód, by zapiać. Zapiać tak naprawdę, jak za starych dobrych
czasów, gdy żaden z nich nie umiał się jeszcze bać.

* * *


– Jak ci się podobała piosenka? – zapytał ksiądz Jan.

Niecały tydzień później siedzieli razem z Kruszyną na ławce obok

boiska i patrzyli na bawiące się na placu dzieci.

– Bardzo ładna – stwierdził Kruszyna. – Ale chyba nie chcę jej

więcej słuchać.

Ksiądz roześmiał się i pokiwał głową. A potem przez chwilę

siedzieli w milczeniu.

– Tak sobie myślę… – powiedział w końcu katecheta. – Dobrze

rozumiem, że musieliście zrobić to wszystko z ich pamięcią i w ogóle.
Przy okazji dzięki, że mi darowaliście…

Kruszyna skinął głową. To on nalegał przed Dzwoneczkiem,

ręcząc głową za milczenie księdza.

– W każdym razie – ksiądz podjął przerwany wątek – z jednej

strony to dobrze, że usunęliście im z głowy to wspomnienie, ale
z drugiej, to tak sobie dumam, że takie stawienie czoła koszmarowi,

background image

wspólne, absurdalne, ale pełne wiary, mogłoby im dodać sił
w codziennym życiu. Wiesz, mogło ich zahartować.

– Im później nauczysz się bać, ksiądz – Kruszyna dobył noża

i rozejrzał się za jakimś patykiem – tym później dorośniesz.

I w tamtej chwili zabrzmiało to tak mądrze, że ksiądz Jan nie miał

innego wyboru, jak tylko umilknąć.

background image

Będziesz to prać!

background image


background image

Tej nocy spłonęła niemal cała karuzela z kucykami.

Chociaż stało się to za sprawą Kędziora i Milczka, Dzwoneczek

i tak wiedziała, że nie może winić nikogo oprócz siebie. W końcu to ona
wysłała po drewno na ognisko dwóch największych obiboków w całej
Drugiej Nibylandii. Mogła przecież, jak zwykle, pogonić któregoś
z Dzieciaków i pewnie każdy zrobiłby to z ochotą, dumny, że go
zauważono. Ale nie, musiała być mądrzejsza. Musiała pokazać, kto tu
rządzi.

– No i teraz mam – westchnęła, patrząc na stos czerniejących

końskich łbów, na ich lakierowane korpusy porąbane na kawałki
i trawione przez ogień. Cholera, kiedyś naprawdę lubiła tę karuzelę!

Chłodny wiatr od strony jeziorka sprawił, że zadygotała i objęła się

ramionami. Wiedziała, że to najprawdopodobniej ostatnie ognisko
w tym roku. Według kalendarza wciąż jeszcze trwało lato, ale noce
robiły się już chłodne, a wiatr coraz bardziej przeszywający. Lada
chwila lunapark pokryje się kolorowymi liśćmi, a potem śniegiem…
o ile zima w tym roku znowu nie da dupy.

Do Dzwoneczka przysiadł się Stalówka. Bez słowa podał jej kij

z nabitym nań rzędem śnieżnobiałych pianek, a drugi taki badyl
wycelował w płomienie.

– Zapomniałeś o krakersach – upomniała go. – I czekoladzie.

Albinos wolną ręką poklepał się po wypchanej kieszeni.

– Spokojnie, wszystko jest. Będą s’more’y jak się patrzy.

Obrócił patyk, by nadtopić pianki również z drugiej strony, po

czym cofnął rękę i oparł kij na kolanie. Sięgnął do kieszeni.

– Nie wiesz, co się dzieje z Kruszyną? – zapytał.

Wyciągnął z kieszeni przygotowane uprzednio pół tabliczki

czekolady i dwa krakersy. Następnie rozsmarował nadtopioną piankę na
czekoladzie i złożył wszystko razem w chrupiącą kanapkę.

– Czy to tylko moje wrażenie, czy od czasu tej przygody

z autobusem jest jakiś nieswój? – dodał.

– Też to zauważyłam – odparła Dzwoneczek.

Ona również obróciła swój patyk, ale zamiast w porę ściągnąć

pianki, patrzyła, jak czernieją i skapują do ognia. Prosto w koński
oczodół.

background image

– Nawet próbowałam o tym z nim pogadać, ale ostatnio jakoś… Ta

sprawa z lunaparkiem, nowi klienci. Nie miałam czasu, cholera.

Stalówka skinął głową, ugryzł kanapkę i przetarł usta rękawem

skórzanej kurtki.

– Podobno przez sen mamrotał coś o łzach – odezwał się po

chwili. – Kędzior mówił, że słyszał, jak Kruszyna płakał przez sen,
żebyś mu ich nie podawała. Że on chce pamiętać i… Dawałaś mu coś
ostatnio?

Pokręciła głową.

– Pojęcia nie mam, o co mu chodzi – odpowiedziała. – Do tych

dzieciaków w autobusie to też przecież on mnie wezwał. A potem
powiedział, żeby nie dawać księdzu, to nie dałam, choć kusiło… Nie
wiem, zwyczajnie nie mam pojęcia, co mu jest.

Stalówka odgryzł kolejny kęs s’more’a i przez chwilę gapił się na

współbraci siedzących nieco w oddali, po drugiej stronie ogniska.
Kędzior próbował śpiewać, Milczek towarzyszył mu, migając słowa,
Bliźniacy urządzili sobie konkurs picia. Kruszyna siedział tyłem do nich,
a bokiem do albinosa i Dzwoneczka. Metodycznie, wypracowanym
ruchem głaskał Pana Propera. Kot, sądząc po tym, jak wściekle
wymachiwał ogonem, wcale nie był rad z tej pieszczoty.

– Cóż, myślę, że powinnaś go zwyczajnie zapytać – stwierdził po

namyśle Stalówka. – I to najlepiej dzisiaj, kiedy nie pałętają nam się
tutaj Dzieciaki.

– Tak. – Dzwoneczek pokiwała głową w zamyśleniu.

Nagle odrzuciła kij na bok, wstała i otrzepała spodnie.

– Co robisz? – zdziwił się Stalówka.

– Chyba mam pomysł – powiedziała. – Załatwimy to tu i teraz.

* * *


– „Prawda czy wyzwanie”? – Kędzior zmarszczył czoło. – To nie

lepiej: „Zachlejmy w trupa i kto ostatni na drzewie”? Tam przynajmniej
znam zasady.

Pozostali Chłopcy również nie wyrażali specjalnego entuzjazmu.

background image

Bliźniacy łypali tęsknie w stronę skrzynki pełnej butelek, a Kruszyna nie
przestawał głaskać kota. Milczek zamigał kilka znaków i bezradnie
rozłożył ręce.

– Zgadza się, bro. – Kędzior pokiwał głową. – Też mi się wydaje,

że z takimi rzeczami to jak z rozbieranym pokerem. Ma sens tylko
wtedy, jak wokoło są pijane dupy, którym przyzwoitość każe znaleźć
wymówkę, by się rozebrać czy…

Chciał jeszcze coś dodać, ale nagle zdał sobie sprawę, że

cokolwiek powie, i tak nie będzie to miało większego sensu, bo mama
już postanowiła. Widział to wyraźnie w jej lekko zmrużonych oczach,
dostrzegał w zaciskających się z wolna piąstkach. Machnął więc ręką
i usiadł na szerokiej kłodzie.

– Dobra, niech będzie – stwierdził z rezygnacją. – To kto

pierwszy?

– Ja – odparła Dzwoneczek.

Przytoczyła sobie leżący z boku pieniek, gestem poprosiła

Stalówkę, by dołączył do reszty, po czym usiadła i założyła nogę na
nogę.

– Wybieram prawdę. O ile Kruszyna zada pytanie.

– Ej, nie można dodawać takiej zasa… – zaprotestował Drugi, lecz

umilkł pod ciężarem spojrzenia Dzwoneczka.

Wszyscy skupili wzrok na odwróconym do nich plecami grubasie.

Ten jednak milczał tak długo, aż w końcu zaczęło się im nudzić
czekanie.

W końcu Drugi nie wytrzymał.

– Jak on nie chce, to ja mam pytanie. Czy sypiałaś z Piotrusiem,

kiedy byłaś jeszcze taka mała i ze skrzydełkami? – zapytał. – I jeżeli tak,
to…

– Czy żałowałaś kiedyś podania komuś łez?

To był Kruszyna. Nie odwrócił się, nie przestał głaskać kota, ale

jego pytanie wybrzmiało głośno i wyraźnie niczym grzmot dobiegający
z oddali. Dawno go takim nie słyszeli i raczej woleli nie słyszeć.

Dzwoneczek zerknęła na Stalówkę, uśmiechając się z satysfakcją.

Potem przeniosła wzrok na czarne, pokryte gwiazdami niebo,
przymknęła oczy i odpowiedziała:

background image

– Tak. Był kiedyś taki przypadek. Jakiś rok po przyjeździe do tego

kraju, gdy mieszkaliśmy jeszcze w… no, w tym miasteczku z papiernią,
pamiętacie?

Pokiwali głowami.

– To było zimą, jakoś tuż przed feriami albo raczej zaraz po nich,

bo pamiętam, że wyjątkowo opornie szło wam wstawanie. Najgorszy był
jak zawsze Kędzior z tym swoim…

* * *


– … jeszcze chwila, proszę – mruknął Kędzior bardziej do

poduszki niż do stojącej w progu mamy. – Mam na dziewiątą.

– Ciekawe, jak to możliwe, cwaniaku – zaśmiała się

Dzwoneczek – skoro prawie wszyscy jesteście w jednej klasie, a reszta
ma normalnie na ósmą?

Jeżeli jednak myślała, że weźmie go logiką, to srogo się zawiodła.

Mało kto bowiem potrafi kłamać tak sprawnie, jak niewyspany
jedenastolatek próbujący kupić sobie ekstra kwadrans w łóżku.

– Oni odrabiają za zeszły tydzień. Nie chcieli zostać po lekcjach

i… Auuu, zimne! Oszalałaś?!

– Nie, jeszcze nie – Dzwoneczek, nie przestając się śmiać,

odstawiła pusty kubek na szafkę – ale sądzę, że przy was długo mi to nie
zajmie. Ręcznik i ubranie masz na krześle. Radzę ci się pospieszyć.

Kędzior mruknął coś w odpowiedzi, przejechał ręką po mokrych

sprężynkach włosów, wreszcie usiadł na łóżku. Sprawnym ruchem zdjął
przemoczoną górę od piżamy, a potem zsunął stopy na podłogę,
próbując wymacać kapcie. Potarł zaspane oczy i skinął plakatowi
Arnolda na przeciwległej ścianie.

– Ja tu wrócę – szepnął i sięgnął do poręczy krzesła.

Ubrany wyszedł do dużego pokoju, gdzie wszyscy jego przybrani

bracia już siedzieli przy stole. Na talerzach parowała mocno ścięta
jajecznica z cebulą, w koszyku leżał chleb, a nad wszystkim unosił się
zapach kawy zbożowej.

– Siadaj i jedz – poleciła Dzwoneczek.

background image

– Ale Milczek siedzi na moim miejscu – jęknął Kędzior

w odpowiedzi.

– To go strąć albo usiądź na jego. Tylko jedz już wreszcie, bo

obiecałam waszej pani, że od tego semestru nie będziecie się więcej
spóźniać i… Kędzior, do cholery! Powiedziałam „strąć”, a nie „podnoś
razem z krzesłem”! Naprawdę mi tego nie ułatwiacie…

Dzwoneczek odłożyła trzymany właśnie talerz, podeszła do stołu,

złapała Kędziora za ucho i posadziła go przy stole. Wracając, zdzieliła
w tył głowy Pierwszego, który dłubał w nosie.

– Ty, górnik, mało ci śniadania?

Ponownie wzięła do ręki ten sam talerz i zaczęła go wycierać

okrężnymi ruchami.

– A w ogóle przypominam, że jak jeszcze raz pozwolicie komuś

pobić Milczka, to spuszczę łomot wszystkim naraz i każdemu z osobna.
Co z tego, że jest w innej klasie? Macie o siebie dbać! Wszyscy, jasne?!

Pokiwali głowami i posłusznie dokończyli jedzenie. Potem jeszcze

tylko krótka, acz zażarta przepychanka w przedpokoju i już byli gotowi
do wyjścia.

– Pa, mamo! – zawołał Stalówka, który wychodził jako ostatni.

Jego słowa zagłuszył huk, jakim niósł się po klatce schodowej

tupot sześciu par zimowych butów.

Dopiero gdy wszystko ucichło, Dzwoneczek przekręciła klucz

w zamku i odsapnęła z ulgą.

* * *


Chłopcy z krzykiem wypadli na ośnieżoną ulicę. Wyglądali trochę

jak nietypowi kolędnicy – na plecach zimowej kurtki Stalówki widniała
naszywka kręgosłupa i odrastających od niego żeber, Kruszyna miał
pluszową czapkę z misiowymi uszkami – a trochę jak młodociany gang.
Przemawiały za tym zwłaszcza naszywki zrobione przez mamę i naszyte
tuż nad szkolną tarczą. Widniał na nich rozbity zegarek oraz napis
„TIK-TAK-ARGH!”. Nauczyciele z początku byli im bardzo przeciwni,
ale wtedy Stalówka wytłumaczył dyrektorowi, że to znaczek

background image

angielskiego ruchu katolickiej młodzieży obrazujący hasło „Znajdź czas
dla Boga”. Doszło do tego, że ksiądz katecheta usiłował zamówić takie
naszywki dla reszty klasy.

Szli teraz główną drogą, wzdłuż zaspy. Rano musiała tędy

przejeżdżać odśnieżarka, bo ulica pokryta była tylko cienką warstwą
delikatnego puchu, który przyklejał się do butów i nogawek. Pozlepiane
płatki niczym maleńkie piórka wirowały w powietrzu.

– Dobra, to tak – powiedział Stalówka, gdy przed nimi zamajaczył

już budynek szkoły, wielka bura budowla z czerwonym dachem,
z którego łypało pojedyncze okno w kształcie oka. – Bliźniaki lecą na
skrytki i przynoszą wszystko, co zwinęliśmy z papierni przez ferie.
Komiksy tylko aktualne: Batman, Superman i Spiderman, bo reszta idzie
słabo, ale gazetki z babami mogą być też z archiwum. Tylko nie za
dużo, parę „Twoich weekendów”, ze dwa „Catsy”. Poza tym karty
z samochodami, trzy talie, karteczki z gum Turbo, bo to zawsze idzie,
i albumy do Kukuruku, bo ostatnio jakieś baby pytały. Kędzior, dzisiaj
ty szukasz frajera, który nam zrobi zakupy, tylko nie przepłać go jak
ostatnio. Pięć fajek, nie więcej.

– Się rozumie.

Rudowłosy skinął głową i zsunął z ust szalik, by móc wyraźniej

mówić.

– A jakie mamy kupić? – spytał. – Marlborasy, klubowe

i carmeny?

– Tak. – Albinos kopnął grudę lodu. – Tylko tym razem żadnego

palenia. Mama znowu wyczuje i jesteśmy w dupie.

– Chyba ty – parsknął Pierwszy.

– Tak, albo twoja stara – odparł Drugi ze śmiechem.

Zaraz umilkł, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak palnął. Pozostali,

nawet jego bliźniak, przystanęli.

– Coś powiedział? – syknął Stalówka, zdejmując tornister. – Co

powiedziałeś o mamie?

Bliźniak ściągnął czapkę i pochylił głowę, karnie przyjmując na

nią razy ze śnieżnych piguł. Gdy skończyli, otrzepał głowę i naciągnął
czapkę na uszy. Ruszyli, a Stalówka jakby nigdy nic podjął wątek.

– Handluje jak zawsze Kędzior, Pierwszy i Milczek na czujce,

background image

Drugi zbiera zapisy na wideo, a Kruszyna musi się przejść po ludziach
i odzyskać przetrzymane filmy. A, jeszcze jedno. – Albinos przystanął. –
Te dupki z siódmej i ósmej będą się czaić pod klasą specjalną, żeby
wziąć odwet na Milczku za ostatnie, więc zanim idziemy na lekcje,
odprowadzamy go do klasy. I to samo po lekcji. Od razu gonimy pod
specjalną, żeby go odebrać, jasne?

– Tak, ale nie rozumiem, czemu nie możemy tego załatwić po

prostu, raz na zawsze – westchnął Kędzior. – Przecież gdybyśmy…

– Dość! – warknął Stalówka. – Powiedziałem, jak będzie,

i powiedziałem, że się tym zajmę, tak? Więc zostaw myślenie mnie
i rób, co ci kazałem. Mama sama nas nie utrzyma.

Kędzior mruknął coś jeszcze pod nosem, ale słowa poszły

w szalik. Schylił się i zebrał śnieżny pył w ręce. Ulepiwszy pigułę,
cisnął nią w znak ostrzegawczy przed pasami, na który mówili: „Uwaga,
pedofil”. Mężczyznę goniącego za dziewczynką trafił prosto w głowę.

– Spedofiluj to – wycedził i wszedł na zaśnieżone, ledwie

widoczne pasy.

* * *


Jeszcze dwa lata temu Radek Pałka nie mógł się doczekać ósmej

klasy. Mówił na nią „żniwa” i był przekonany, że będzie to czas, gdy
uda mu się wreszcie trząść całą szkołą, zaspokajać wszelkie uczniowskie
potrzeby i kosić tyle szmalu, by wystarczyło na dobry start w ogólniaku.
Od ojca nie chciał brać, wystarczyło już, że korzystał z jego dwóch
magnetowidów i pracy w papierni.

Miał dryg, był obrotny, więc od początku jakoś tam sobie radził

i utrzymywał się na fali. Zawsze jednak był ktoś starszy, ktoś z lepszymi
układami i towarem. Ktoś, kto kradł jego pomysły i rozwijał je na
szerszą skalę. Komiksy, a potem gazetki porno, sprzedawanie całych
„Bravo” i „Popcornów” zamiast handlu samymi plakatami. Zestaw piwo
plus miętówki. Wszystko to ktoś mu podbierał, ale Radek był naprawdę
cierpliwy i tylko powtarzał swoim kumplom: „Przyjdzie ósma klasa,
będą żniwa. Wtedy się obłowimy”.

background image

A potem pojawili się oni. Sześciu szczeniaków. Ledwie trzecio-,

czwartoklasiści w durnych czapkach i z kretyńskimi naszywkami, ale
zgrani jak wojsko pod wodzą tego czerwonookiego, bladego odmieńca.
Weszli i przejęli niemal wszystko. Potrzebowali tygodnia, by ośmieszyć
Radka przed uczniami, dwóch, by pokazać nauczycielom jego skrytki
z piwem i gazetkami. W dodatku nie dawali się dorwać, zawsze trzymali
się razem, a dyrektor chyba leciał na ich matkę.

Ostatecznie udało się wszystko jakoś ustawić, ale żniwa szlag

trafił. Ilekroć bowiem Radek wyściubił choćby nos z dołka, do którego
go wepchnęli, zaraz robili taki numer, jak przed feriami. Co prawda
dorwali tego niemowę, kiedy szczał im w skrytce na gazetki, ale co
z tego, skoro towar poszedł się walić? Nawet spuszczenie dupkowi
łomotu nie poprawiło Radkowi humoru.

– Ale teraz wszystko się zmieni – mruknął do siebie, wchodząc na

teren szkoły.

Skinął głową Danielowi opartemu o murek i przybił piątkę temu

nowemu z siódmej, którego zwerbowali na feriach. Miał ksywę Siwy
i pokazał, że umie się bić, a także szybko biegać. Takich ludzi Radek
potrzebował. Zwłaszcza teraz, kiedy szedł na wojnę.

– Siema, Radziu. Jak dzisiaj? – zapytał w progu Bartek.

Był kędzierzawym osiłkiem o kwadratowej szczęce, z dołeczkiem

w brodzie niczym ślad po kuli. Razem ruszyli na piętro.

– Spoko, mam parę nowych filmów. Dwa z van Damme’em,

niemiecki pornol i jakiś Łowca androidów z Fordem. Jak będzie tak
dobry, jak Cyborg, to mamy hita. – Cisnął tornister pod klasę i zabrał się
do rozpinania kurtki. – A jak gówniarze?

– Okupują cały damski. – Po minie Bartka widać było, jak bardzo

jest wściekły. – Dziewczyny mają teraz dodatkową promocję i za sikanie
przy otwartych drzwiach dostają zniżki i gratisy. Bliźniaki to wymyśliły.

– Zboki. Któraś się już zgodziła?

– Strońska.

– Ożeż kurwa! – wyrwało mu się stanowczo za głośno.

Stojący parę metrów dalej fizyk, doktor Zabłocki, prawdziwy

postrach szkoły, odwrócił się i posłał mu jedno ze swoich spojrzeń
z kategorii „szukam cię w archiwum pamięci”. W końcu znalazł, bo

background image

uśmiechnął się paskudnie.

– I tymi samymi ustami recytuje pan potem wzory, panie Pałka? –

zapytał. – No cóż, do zobaczenia później na lekcji. Sprawdzimy, jak się
pan przygotował.

Radek tylko westchnął. Ten dzień zdecydowanie nie zaczął się tak,

jak powinien.

* * *


– Na krechę to twój stary może się twojej starej spuścić – mruknął

Kędzior do małego, chuderlawego wyrostka w czarnym wełnianym
sweterku. – Nie masz kasy, to przyjdź, jak znajdziesz. I spoko, te dziunie
może są wilgotne, ale gazety ci przez ten czas nie zmoczą. Następny.

Do ławki podszedł wyrośnięty piegus i bez słowa położył na blacie

piętnaście tysięcy. Kędzior obejrzał się przez ramię.

– Drugi, podaj „Twój weekend” i dwie fajki.

– Wcześniej było pięć – żachnął się piegus.

– Telewizji w domu nie masz? – mruknął Drugi siedzący na

sedesie w otwartej kabinie. – Inflacja jest.

– No właśnie – poparł go Kędzior. – Ale jak dołożysz jeszcze

jednego szopena, dam ci trzy malborasy zamiast radomskich. Stoi?

Piegus skinął głową i wyciągnął jeszcze jeden banknot

pięciotysięczny.

– A macie też gumy?

– Nie w twoim rozmiarze – odparł Kędzior i parsknął śmiechem. –

A serio, to po gumy idź sobie na sklepik albo znajdź tych z ósmej. Tu się
robi poważne biznesy. Następny.

Na minutę przed dzwonkiem Pierwszy dał znak i zamknęli interes

do następnej przerwy. Przesunęli ławkę, towar popakowali do foliowych
toreb i ukryli w spłuczkach. Gdy kończyli, zjawił się Stalówka.

– Nie mamy dzisiaj matmy. Gruzia się pochorowała. Dobrze się

składa, bo jest szansa na nowy, fajny towar, ale to znaczy, że jednak
zmiana planów i Milczek wraca dzisiaj sam. Ale spoko, tragedii nie ma,
starszaki chyba odpuściły. Tylko się nie zgub po drodze i nie daj pobić,

background image

bo nam mama nogi z dup powyrywa.

Milczek wyszczerzył zęby i zasalutował.

– No – Stalówka odpowiedział uśmiechem – to gnaj już do tych

swoich specjali, bo się zaślinią z tęsknoty. A wy raz-raz. Nie chcemy,
żeby nas biologica przetrzymała po dzwonku, nie?

Opuścili toalety i ruszyli dziarsko korytarzem. A chwilę potem,

gdy na dobre ucichły już ich głosy, z męskiego wyszedł Siwy. Był tak
podekscytowany, że zapomniał zapiąć rozporek.

* * *


Radek siedział na parapecie i z rosnącym uśmiechem słuchał

raportu Siwego. Zaraz też przybiegł Bartek i potwierdził słowa
siódmoklasisty – rzeczywiście Gruzia rozchorowała się i musiała iść do
domu, a gnojki miały z nią ostatnią lekcję. Ogłoszenie, że są z niej
zwolnieni, wisiało już na tablicy obok „szczęśliwego numerka”.

– Czyli rzeczywiście niemowa zostaje sam – powiedział Łukasz,

długowłosy metal, który nigdy nie był zbyt bystry, ale za to bił się jak
szatan. – Więc co? Łapiemy go po lekcjach i…

Uderzył pięścią w otwartą dłoń.

– Dziel i rządź – powiedział Radek. – Tak było na historii, nie?

Dziel i rządź.

Łukasz nie zrozumiał. A może tylko wolał się upewnić?

– To znaczy wpierdol, nie?

Pałka pokiwał głową.

– Tak, stary, to właśnie to znaczy. Zobaczymy, czy niemowy

potrafią głośno płakać.

* * *


Gdy zadzwonił ostatni tego dnia dzwonek, Milczek już był

spakowany. Mimo to musiał jeszcze raz wysłuchać całego zadania
domowego, właściwie wyjaśnienia krok po kroku, jak je zrobić.

background image

Czasami to, że wszystkich w klasie specjalnej traktowano jak
niedorozwiniętych umysłowo, było naprawdę upierdliwe.

W końcu jednak udało mu się wyjść. Bez większych przeszkód

spakował resztkę towaru z damskiej toalety i opuścił szkołę
niezaczepiony przez nikogo. Szybko przebiegł przez boisko, cisnął
tornistrem za ogrodzenie, a potem przeskoczył je na przerzutkę i ruszył
przez park.

Znał to miejsce dość dobrze. Tu przesiadywali, wagarując, kiedy

nie chciało im się włóczyć, tu jesienią zbierali żółte mirabelki, a za
obalonym pomnikiem przyjaźni polsko-radzieckiej chowali towar
w jednej z wodoodpornych skrytek. Tuż obok mieli też ławkę i stary,
rozkładany stolik, który przenieśli w krzaki, by grać z laskami
w rozbieranego znaczonymi kartami.

Milczek minął pomnik oraz krzaki z ławką i skręcił w boczną

alejkę. Szedł teraz po nieodgarniętym śniegu. Po jednej stronie ciągnął
się rząd porozbijanych, powyginanych latarni, a po drugiej – artretycznie
powykrzywianych nagich drzew. Gdzieniegdzie przechadzała się
samotna wrona, tu i tam było też widać pojedyncze ludzkie ślady,
częściowo już wypełnione świeżym puchem. Milczek przystanął, by
przyjrzeć się tym wyglądającym na najświeższe… i wtedy zarobił
pigułą.

Padł na ziemię, a przed oczami zrobiło mu się czarno. Przez głowę

przemknęła mu myśl, że to nie była zwykła śnieżka, a raczej jedna
z tych specjalnych. Oblepia się kamień białym puchem, a potem ugniata
mocno, polewa wodą i zostawia do zamarznięcia. Gdy rzucasz takimi,
na pewno nie chodzi ci o zwykłą zabawę na śniegu.

I rzeczywiście, gdy lekko zadarł głowę, dostrzegł, jak znikąd

wyrastają nad nim Pałka, Siwy, Daniel i Łukasz. Bartek stał w pewnym
oddaleniu, najwyraźniej na czujce. Każdy z nich trzymał w ręku pigułę
z kamulcem. Sądząc po minach, zamierzali ich użyć.

– I co teraz, smarkaty chujku? – zapytał Radek. – Nadal masz

ochotę szczać na mój towar? Już nie jest ci tak wesoło, nie?

Milczek patrzył na niego przez chwilę, po czym powoli,

z wysiłkiem, podniósł się na kolana i zdjął czapkę. Pomacał tył głowy
i zobaczył, że rękę ma we krwi. Zlizał ją i wyszczerzył się, prezentując

background image

czerwone zęby.

– Kurwa, obrzydliwe – jęknął Łukasz i uniósł w górę pigułę.

Wtedy dostał w głowę.

Tym razem była to zwykła śnieżka, która całkowicie rozprysła się

na czapce ósmoklasisty, ale też skutecznie wytrąciła go z równowagi.
Łukasz obejrzał się i dostrzegł stojącego przed sobą grubego Kruszynę
w czapeczce z misiowymi uszkami, który ugniatał w rękach kolejną
kulkę i uśmiechał się półgębkiem. A potem grubas ruchem głowy
wskazał starszemu chłopakowi na niebo.

Spojrzał odruchowo… i mało nie zemdlał. Nad ich głowami

unosili się swobodnie pozostali Chłopcy, uzbrojeni teraz nie w piguły,
a w kije, pałki, a nawet – jak w przypadku Kędziora – noże.

– Wszystko w porządku, Milczek? – zawołał Stalówka.

Niemowa pokiwał głową i jeszcze bardziej się wyszczerzył.

Albinos przeniósł wzrok na Kędziora.

– Gotowy?

W odpowiedzi rudy chłopiec wyjął nóż z ust i z całej siły wrzasnął:

– BANGARANG!

A potem cała czwórka zapikowała w dół, prosto na bandę Radka.

* * *


To była dla niej najlepsza chwila każdego dnia. Ten moment,

kiedy zdążyła już odespać pracowitą noc, a Chłopcy wciąż jeszcze byli
w szkole i mogła sobie pozwolić na gorącą, relaksującą kąpiel z pianą.
Po prostu kładła się w wannie, bez żadnej książki, bez muzyki w tle,
w całkowitej ciemności. Pozwalała, by woda wypłukała z niej
zmęczenie, by usunęła ból z mięśni. By zmyła obleśne, lepkie ślady,
jakie – była tego pewna – zostawiały na niej nawet same spojrzenia
zboczeńców wpychających jej do majtek wymiętolone złotówki i marki.

Przymknęła oczy i powoli zanurzyła głowę. Tafla wody zamknęła

się nad nią, serce zwolniło, a myśli pognały dobrze znaną ścieżką
w stronę drugiej gwiazdy na prawo i…

Ktoś zapalił światło w łazience. Dzwoneczek wynurzyła się

background image

błyskawicznie i zobaczyła przed sobą zdyszanego Bliźniaka. Miała
wrażenie, że to Drugi, ale w tym stanie, gdy ubranie miał w strzępach,
a twarz brudną od krwi, trudno było stwierdzić z całą pewnością.
Chłopiec cały trząsł się i płakał.

– Co się stało? – zapytała, wychodząc z wanny i sięgając po

ręcznik.

– W parku… my… oni…

Uderzyła go otwartą ręką w twarz. Mocno, aż go odrzuciło.

– Jeszcze raz, tylko bez paniki. Co robiliście w tym parku? Co się

stało?

– Urządziliśmy zasadzkę – wystękał Bliźniak już składniej, cios

najwyraźniej nieco go otrzeźwił. – Taką jak na piratów, ale poszło źle.

– Jak bardzo źle?

– Bardzo – odparł Chłopiec. – Jak wtedy.

– Kurwa mać!

Dzwoneczek cisnęła ręcznik na podłogę i błyskawicznie wciągnęła

koszulkę i spodnie, dopięła pasek.

– Ktoś was widział? W której to części parku?

– Przy złamanych lampach. I nikt nie widział, nikogo tam nie było.

Zresztą Stalówka już się zabrał do sprzątania i…

Dzwoneczek odepchnęła go na bok i wybiegła do przedpokoju.

Założyła buty i kurtkę, złapała torebkę i kluczyki.

– Prowadź! – rozkazała, puszczając chłopca przodem.

Wybiegli na korytarz.

„Bardzo źle”, huczały jej w głowie słowa Bliźniaka. „Jak

wtedy”… A jakiś natrętny, nieznany jej wcześniej głos pytał, czy nadal
sądzi, że chłopców da się jeszcze uratować.

* * *


Gdy dotarła na miejsce, zobaczyła Chłopców skrzętnie

uwijających się przy robocie. Trzeba im było przyznać, że pod czujnym
okiem Stalówki spisywali się całkiem nieźle. Ciała ukryli w zaspie,
a potem zabrali się do wymiatania i wykuwania skrwawionego śniegu aż

background image

do chodnika. Wrzucali go do nieco już przemoczonych, ale wyłożonych
folią kartonów przyniesionych z zaplecza pobliskiego sklepu. Wszystko
sprawnie, bez słowa skargi, ale Dzwoneczek nie była pewna, czy
powinna cieszyć się z tej zaradności. Poza tym, co im, kurwa, odbiło?!

– Myśleliśmy, że będą się bronić – wystękał Kruszyna

roztrzęsionym, piskliwym głosem. – Że będzie jak zawsze na wyspie,
kiedy to była tylko zabawa. Ale nie było jak zawsze. Było…

– Jak wtedy – szepnął Kędzior.

Nawet on, zazwyczaj pewny siebie, miał teraz oczy wielkie jak

spodki i trzęsła mu się dolna warga. Jednak jeszcze się trzymał
w przeciwieństwie do Milczka, który siedział na ziemi i płakał, kołysząc
się w przód i w tył.

Dzwoneczek kucnęła przy nim i pogładziła go po blond włosach.

Spojrzał na nią, a ona pocałowała go najpierw w czoło, a potem w oba
policzki. Kantem dłoni otarła zasmarkany nos.

– Stalówka! – zawołała, nie podnosząc głowy. – Zabierz ich do

domu, natychmiast. Macie iść tak, żeby nikt was nie zobaczył, a w domu
natychmiast się przebrać i wszystkie, wszystkie ubrania, jakie macie na
sobie, wrzucić do wanny, jasne?

Albinos pokiwał głową. Włożył palce do ust, gwizdnął, a wtedy

wszyscy chłopcy, nawet Milczek, poderwali się i ustawili w równym
rządku. Potem, na kolejny gwizd, ruszyli.

I gdy tak szli jeden za drugim, Dzwoneczek nagle przypomniała

sobie dzień, w którym Piotruś sprowadził na wyspę Wendy, Janka
i Michasia. Wtedy Chłopcy maszerowali niemal tak samo, choć weselej,
bo ku przygodzie…

– Wtedy wszyscy byli jeszcze niewinni – mruknęła pod nosem.

A potem zabrała się do odkopywania zwłok.

* * *


Gdy wróciła do domu, Chłopcy siedzieli na jej łóżku. Wszyscy

w samych majtkach, wciąż brudni i roztrzęsieni. Wszyscy wpatrzeni
w nią jak w obrazek.

background image

– Co zrobiłaś? – zapytał Stalówka.

– To, co należy – odparła. – Umyjcie się i ubierzcie, zrobię wam

kakao.

– Wanna jest pełna – zauważył Pierwszy.

– Więc nad umywalką.

Ruszyła w stronę kuchni, po drodze sięgając do torebki.

Przygotowała kubki, nastawiła mleko do gotowania i dodała do niego
dwie krople łez. To, uznała, powinno wymazać im z pamięci cały
dzisiejszy dzień, ale raczej nie więcej.

Podniosła głowę i dostrzegła, że jej własne odbicie w małym

lusterku patrzy na nią z wyrzutem. Wzruszyła ramionami.

– Nie są jeszcze gotowi, by brać na siebie coś takiego –

mruknęła. – To jeszcze chłopcy.

Odbicie jednak nie dawało za wygraną, więc w końcu Dzwoneczek

zdjęła lusterko i włożyła je do szuflady.

To się więcej nie wydarzy, powtarzała sobie. Już ona o to zadba.

Będzie im wyjaśniała tak długo, aż zrozumieją różnicę między tym, co
było na wyspie, a tym, co jest tutaj.

Sięgnęła do apteczki i wyjęła z niej fiolkę z tabletkami na sen.

Rozkruszyła trzy i dodała do mleka. Potem zalała kubeczki do pełna
i zaniosła chłopcom. A gdy już posnęli, zabrała się do prania, mając
nadzieję, że opuszczony, zrujnowany dom na obrzeżach miasta zajął się
już przypadkowo zaprószonym ogniem…

* * *


Gdy Dzwoneczek skończyła mówić, przez dłuższą chwilę

panowała niemal absolutna cisza. Nawet wiatr ucichł na moment,
a drewniane łby w ognisku przestały trzaskać. W końcu jednak Kędzior
nie wytrzymał.

– Widzisz, Stalówka? – zawołał tryumfalnie. – Mówiłem ci, że ta

plama na kurtce to nie był keczup. Gdzie ja bym się tak keczupem
upierdolił?

Zorientował się, że zaklął, więc zerknął na Dzwoneczka, ale ona

background image

patrzyła teraz w ziemię, mrużąc oczy. Zdawała się nie zauważać ani ich,
ani ognia, ani nawet tego, że Kruszyna odłożył na bok kota, wstał
i ruszył w jej kierunku. Podniosła głowę dopiero wtedy, gdy stanął przed
nią.

– Tak, Kruszynko? – zapytała.

Grubas uśmiechnął się głupim uśmiechem małego dziecka,

a potem pogłaskał ją po włosach.

– Nic się nie stało, mamo – szepnął. – I tak bylibyśmy tacy sami

jak dzisiaj, tylko… wcześniej.

Odpowiedziała uśmiechem i położyła jego dłonie na swoich

policzkach.

– To miło, że tak mówisz, ale…

– Ma całkowitą rację – wszedł jej w słowo Stalówka.

Zaciągnął się dopiero co zapalonym papierosem, a potem spojrzał

na Dzwoneczka, uśmiechając się krzywo. W blasku ognia jego czerwone
oczy wyglądały jeszcze bardziej demonicznie i złowieszczo.

– A ty, droga mamo – dodał – powinnaś pamiętać, że ja nigdy nie

lubiłem…

Nie dokończył, ale Dzwoneczek bez trudu domyśliła się, co chciał

powiedzieć.

Że też nigdy wcześniej nie pokojarzyłam tych faktów, pomyślała

zdumiona. Przez te wszystkie lata nie przyszło mi to do głowy…

Parsknęła śmiechem. Chłopcy jeden po drugim dołączali do niej,

aż po całym lunaparku poniósł się ich rechot. Koniki czerniały w ogniu,
wiatr kołysał czubkami drzew, a z siedmiu kubków kakao, które
Dzwoneczek przygotowała dla nich na ten wieczór w ramach
niespodzianki… sześć czekało na wypicie.

background image

Ostatni całus



background image


background image

No ty chyba sobie jaja robisz! – parsknął Stalówka, pojawiając się

w progu pokoju Dzwoneczka.

– Zaraz zrobię coś z twoimi, jeśli nie nauczysz się pukać – odparła

gospodyni.

Stała właśnie przed lustrem i uparcie walczyła z grzywką, która

mimo pianki i starannego zaczesania na bok wciąż opadała jej na oko.
W końcu Dzwoneczek się poddała.

– Kurwa, potrzebuję jakiejś spinki.

Stalówka tymczasem wszedł do pokoju, opadł na fotel i upił łyk

piwa z trzymanej w ręce puszki. Lewą ręką wymacał pod prawym
podłokietnikiem przycisk, który regulował oparcie i rozkładał podnóżek.
Nacisnął go.

– Chcesz, żeby pukać, to się zamykaj – powiedział, rozsiadając się

wygodniej. – I chyba zdajesz sobie sprawę, że twoje groźby nie brzmią
tak strasznie, gdy masz na sobie to wakacyjne coś utkane z kwiatów
i tęczy, co ledwo zasłania ci tyłek, prawda? I jeszcze te ramiączka…

– Spierdalaj, Stalówka – mruknęła Dzwoneczek, po czym

przysunęła twarz do lustra i wydęła usta. – Nie masz wrażenia, że ten
odcień czerwieni jest nieco zbyt wulgarny?

Albinos upił kolejny łyk piwa, udając, że nie dosłyszał pytania.

– Cholera jasna, mamo – mruknął jednak po chwili. – Widziałem

cię już chyba we wszystkim, od wdzianka wróżki po lateksy, ale teraz
naprawdę przeszłaś samą siebie. Wyglądasz jak z cholernego, tego, no…
Tołstoja!

Dzwoneczek odwróciła się gwałtownie – letnia sukienka

zawirowała i uniosła się, na moment odsłaniając białe, bawełniane
majteczki – a potem posłała Stalówce jedno ze swych najgroźniejszych
spojrzeń.

– Po pierwsze, miałeś raczej na myśli Nabokova. Po drugie,

powiesz mi, czego chcesz, czy może wolisz sprawdzić, jak głęboko
mogę wsadzić ci w dupę jeden z tych delikatnych, lekkich sandałków?

– O i jeszcze sandałki – parsknął Stalówka. – Zdecydowanie

przechodzisz dziś samą… auu! Szminką? Zwariowałaś?!

– Nie.

Dzwoneczek zrobiła krok w bok i lekko poruszyła ogromnym

background image

zwierciadłem, tak by albinos mógł się w nim przejrzeć i dostrzec
ogromną czerwoną kropkę na swoim czole.

– Tylko znaczyłam cel. I jeśli zaraz mi nie powiesz, po co tu

przylazłeś, dowiesz się, co jeszcze kryje w sobie damska torebka.

– Dobra, dobra, już. – Stalówka przewrócił oczami. – Raz na

miesiąc się człowiekowi zdarza dobry dzień, to zaraz wszystko musisz
popsuć. Rany!

Upił kolejny łyk piwa i rozejrzał się po pokoju. To była prawdziwa

sypialnia Dzwoneczka, w przeciwieństwie do tej, gdzie zabierała tych
wszystkich facetów. Tamten pokój miał wielkie łóżko, białe ściany
i właściwie nic poza tym, tu wszędzie walały się zniszczone książki,
broń i, często nadtłuczone, kolby z laboratorium.

Oprócz fotela i obracanego lustra na ozdobnym stelażu

wyposażenie stanowiły jeszcze szafa z kotarą zamiast drzwi i rzucony
w kąt stos wojskowych materaców obciągnięty frotowym
prześcieradłem. Obok niego leżały żółty, gumowy kombinezon i maska
gazowa z wizjerem pokrytym drobinami lśniącego pyłku.

Skoro kombinezon leżał tu, a nie w piwnicy wraz z innymi,

Dzwoneczek musiała bardzo pracowicie spędzić ostatnią noc. Stalówka
postanowił trochę jej odpuścić.

– Przyszedłem z raportem, żebyś wiedziała co i jak – powiedział. –

W sprawie tego Lubego z miasteczka żadnych postępów, nadal nie
mamy pojęcia ani kim jest, ani skąd pochodzi. Jego ludzie coraz pewniej
się czują, ale odpuścili temu sklepikowi Kędziora, więc jest szansa, że
trochę się przestraszyli. O przejmowaniu lunaparku na razie cisza.

Dzwoneczek nie odpowiedziała. Znów zwrócona w stronę lustra

bezskutecznie próbowała zamaskować jasnobrązowym podkładem
cienką bliznę na szyi. W końcu odpuściła i starła podkład nawilżoną
chusteczką.

Stalówka łyknął piwa.

– Z innych spraw: parę firm opóźnia się z płaceniem za dostawy,

ale od incydentu z Kruszyną chłopaki jakoś mniej chętnie jeżdżą
Skrótem, więc na razie odpuściłem. Jak będzie trzeba, wezmę paru
Dzieciaków i pojadę normalnie, ale na razie grzebię przy tym autobusie,
a jeszcze czeka mnie parę napraw, w tym pilna dla Milczka, i dwa nowe

background image

bable do zrobienia. Więc…

– Spokojnie, Stalówka.

Dzwoneczek jeszcze raz przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze

i najwyraźniej uznała rezultat za zadowalający, bo zdjęła z ramy
rozpinany sweterek i narzuciła go na ramiona.

– Z niczym nam się teraz nie pali, a pieniędzy i tak mamy na razie

dość, nawet na to, żeby powalczyć o lunapark. Naprawdę, nie musisz
wszystkiego brać aż tak serio.

– Ciebie nie biorę. – Albinos wzruszył ramionami. – Nie w tej

sukience. Powiesz mi wreszcie, czemu właściwie tak się ubrałaś?

Dzwoneczek podeszła do niego i wyciągnęła rękę, by pomóc mu

wstać.

– Dawno nie tańczyłam – powiedziała w końcu, gdy ruszyli

w stronę drzwi. – Więc myślę, że fajnie byłoby wybrać się do jakiegoś
miejsca, gdzie będzie miło…

– A znasz jakieś? – zdziwił się Stalówka. – W sensie: miłe

miejsca?

Dzwoneczek przystanęła i uśmiechnęła się złowieszczo.

– Głuptas – powiedziała. – Będzie miło, bo ja taka będę. To nie

zależy od miejsca.

Zamknęła drzwi, ucałowała Stalówkę w policzek i pognała

schodami w dół.

– Tylko nie wpakujcie się w żadne kłopoty, kiedy mnie nie

będzie! – zawołała jeszcze.

Kilkanaście godzin później Stalówka powiedział reszcie, że to

właśnie wtedy widział ją po raz ostatni.

* * *


– To dokąd jedziemy, panienko?

Taksówkarz był miłym, pucułowatym mężczyzną w okularach

połówkach i z policzkami różowymi jak u świętego Mikołaja.
Dzwoneczek podejrzewała, że akurat ten róż miał wiele wspólnego
z usilnymi próbami mężczyzny, by nie patrzeć w jej głęboki dekolt.

background image

Uznała, że to urocze, i postanowiła darować mu tę „panienkę”.

– Bar Rodeo – powiedziała. – To jakieś dwadzieścia kilometrów

na wschód od miasteczka i…

– Wiem, gdzie jest Rodeo, złociutka – przerwał jej taksówkarz. –

Ale czy na pewno chcesz tam jechać? Nie jestem pewien, czy to miejsce
odpowiednie dla ciebie.

Dzwoneczek się uśmiechnęła. Zabierał ją późnym wieczorem spod

bramy opuszczonego lunaparku, więc rzeczywiście mógł zakładać, że
jest głupia i szuka kłopotów. Spojrzała w lusterko, prosto w stroskane
oczy taksówkarza, i energicznie pokiwała głową.

– Jest odpowiednie. Na pewno kryje się tam ktoś, kto zasłużył,

żeby spotkać dziś wróżkę, która spełni jego marzenie.

Z oczu kierowcy natychmiast zniknęła troska. Poprawił lusterko,

potrząsnął głową, mrucząc coś pod nosem, i podkręcił radio. Akurat
Sinatra śpiewał, jak to bardzo chciałby swingować pośród gwiazd.

Oj, naprawdę chciałbyś, Frank, pomyślała rozbawiona

Dzwoneczek. Tego doświadczenia nie da się z niczym porównać… Ani
zapomnieć.

* * *


Wacek mocnym szarpnięciem odkleił butelkę od stołu i upił łyk

ciepłego już piwa. Smakowało jak szczyny, ale nie stać go było na
następne, a stojący dziś za barem Rumun krzywo patrzył na tych, co
siedzieli tylko, by na krzywy ryj pogapić się na gołe dupy.

Choć tak po prawdzie dzisiaj niespecjalnie było na kogo.

Wyginającą się na podeście Baśkę, jej obwisłe cyce, rozstępy i szparę
rozciągniętą tak, że kiedy otwierała usta, to wiatr gwizdał jak
w kominie, miał już chyba każdy, kto chciał albo komu zwyczajnie było
już wszystko jedno. Nawet Wacek kiedyś skorzystał, choć zwykle
mierzył jednak wyżej.

O, na przykład w taką Ankę. W tę to by wymierzył jak nic i gdyby

dziś tańczyła, to choćby miał ludzi napierdalać na ulicy, stać by go było
na stolik przy samym podeście, a nawet na parę napiwków. Bo to była

background image

dziewczyna z klasą, taka, która na scenie rozbierała się tylko do
stringów i nie pozwalała nikomu polewać się piwem. Była tancerką,
a nie tanią wywłoką jak Baśka.

Wacek westchnął i rozejrzał się po barze. Większość dzisiejszej

klienteli Rodeo stanowili stali bywalcy: znudzeni gówniarze
z okolicznych wiosek, paru wyżelowanych cwaniaczków z rolniczej
zawodówki, kilku kierowców. Część z nich, jak Wacek, bywała tu
jeszcze za starego właściciela, gdy nie było ani porządnego,
podświetlanego densfloru, ani podestu z go-go, ale chyba nikt nie tęsknił
za tamtymi czasami. Teraz przynajmniej leciało tu normalne disco, a nie
jakieś tam kowbojskie smęty, co to ich nikt nie rozumiał, a w miejsce
dansingująch starych dziadków pojawiły się młode siksy w miniówach,
które spokojnie mogły uchodzić za szerokie paski. Mało która
kosztowała więcej niż dwa, trzy drinki.

– Co z tego, skoro nie mam na następne piwo – wybełkotał pod

nosem Wacek, drapiąc się po łysej głowie.

Powoli zwlókł się z barowego stołka. Dla niepoznaki wziął ze sobą

pustą butelkę i powoli ruszył pod podest. Baśka powoli już kończyła –
właśnie zeszła do parteru i na czworaka łasiła się do gościa
wymachującego plikiem dziesiątek – więc zaraz pod sceną zrobi się
luźniej i zacznie się dyskoteka. Wacek miał nadzieję, że może trochę się
poociera, a jak któraś będzie z fagasem, to i nieco się rozerwie. Zawsze
to lepsze niż powrót do domu i własna ręka, pomyślał.

Potknął się o wystającą klepkę.

Zatoczył się, zamachał rękami, łapiąc równowagę, i niechcący

uderzył mężczyznę przy barze. Ten odwrócił się błyskawicznie,
wznosząc zaciśnięte pięści, ale gdy zorientował się, że oberwał przez
przypadek, chwycił Wacka za ramię i pomógł mu wrócić do pionu.

– Już w porządku, stary – mruknął cichym, niskim głosem. –

Stoisz prosto?

– Zabieraj łapy! – odparł Wacek i zmrużył oczy, by uważniej

przyjrzeć się facetowi.

Nie sądził, by widział go tu wcześniej, choć z drugiej strony trudno

było powiedzieć, bo facet nie wyróżniał się jakoś specjalnie. Był niższy,
starszy i drobniejszej budowy niż Wacek, miał trzydzieści pięć, może

background image

czterdzieści lat, czarne, lekko przyprószone siwizną włosy zaczesane do
tyłu, wydatny, kanciasty podbródek porośnięty dwudniową szczeciną
i oczy tak ciemne, że w tym świetle prawie czarne. Wyglądał jak jeden
z tych pozujących na twardzieli wymoczków z gazet dla bab. Wacek
mógł iść o zakład, że koleś nie ma nawet jednego włosa na klacie czy na
jajach.

– Może nie pij już dzisiaj więcej, kolego – powiedział jeszcze

pozer i odwrócił się do swojej szklanki z colą.

– Coś ty, chuju, powiedział? – warknął Wacek.

Był już o pół myśli i jeden ruch od przyjebania facetowi butelką,

gdy nagle drzwi lokalu się otworzyły i do środka weszła dziewczyna ze
snów.

W swojej letniej, lekko prześwitującej sukience w kwiaty

i w leciutkich sandałkach pasowała bardziej do nazwy lokalu niż jego
klimatu i obecnego wystroju, ale Wacek nie wierzył, żeby trafiła tu
przypadkiem, zmylona szyldem. To była właśnie zaleta Rodeo – jeżeli
jakaś dziunia tu wchodziła, znaczyło to, że wiedziała, na co się pisze,
i można było odpuścić całe to owijanie w bawełnę. A już zwłaszcza
wtedy, gdy jak ta tutaj, szła pewnie, prostą drogą do najbliższego stolika.

Wacek patrzył jak zahipnotyzowany. Dziewczyna była trochę zbyt

drobna jak na jego gust, ale, Chrystusie, jakie ona miała nogi, jakie
cudne sterczące cycki i tyłek w idealną śliweczkę! A do tego krótkie
włosy, a przecież każdy wie, że jak dziewczyna tak się nosi, to
w sypialni jest jak dziki zwierzak.

Ich spojrzenia się spotkały. Tylko na moment, ale laska

uśmiechnęła się lekko i chyba nawet mrugnęła, choć równie dobrze
mógł to być refleks światła. Ale nawet jeśli, to uśmiech był pewny
i prawdziwy, więc Wacek postanowił przyatakować. Trudno, najwyżej
odda dziś Rumunowi zegarek pod zastaw, ale ta dupa warta była drinka
czy dwóch. Gdzie tam, z takim ciałem, z tymi ustami jakby stworzonymi
do szybkiego loda w kiblu, była warta nawet trzech. Wacek nie był
w końcu głupi, wiedział, co to inwestycja.

Ruszył więc w stronę jej stolika, nie spuszczając oczu

z dziewczyny, ale jednocześnie ostrożnie stawiając stopy, by nie
powtórzyła się akcja jak z pozerem. Nie chciał zaczynać rozmowy od

background image

zrobienia z siebie totalnego frajera.

– Hej, mała, to miejsce wolne? – zapytał.

Nie czekając na odpowiedź, odsunął krzesło i usiadł. Wyciągnął

rękę ponad stołem.

– Wacek jestem.

Dziewczyna pokiwała głową.

– Widzę, że rodzice byli przewidujący – stwierdziła. – Rum z colą.

– Tak się nazywasz? – Wacek wyszczerzył się w głupim uśmiechu,

który zaraz zgasł, gdy posłała mu znudzone spojrzenie.

– Dobra – mruknął, wstając. – Nigdzie nie idź.

– Nie zamierzam.

Wrócił po chwili, bez zegarka, za to z drinkiem i kuflem piwa.

Postawił przed nią szklankę i pochyliwszy się nad stołem, spróbował
jeszcze raz.

– To powiesz mi, jak masz na imię? – zapytał.

Sięgnęła po drinka, pochwyciła ustami słomkę i delikatnie

pociągnęła. Rurka wypełniła się ciemnym płynem.

– A jak byś chciał, żebym miała, kochaniutki? – odpowiedziała

pytaniem, również pochylając się do przodu. – I powiedz, wystarcza ci
trzymanie mnie za kolano? Nie chciałbyś sięgnąć wyżej?

Wacek aż zamrugał z niedowierzania. Czy to w ogóle możliwe, że

miał dzisiaj aż taki fart?

– Oj, mała – mruknął. – Aż tak jesteś napalona?

– Nie – dziewczyna pociągnęła kolejny łyk przez słomkę – ale to,

co ci zaraz zrobię, zostawi ci bolesną pamiątkę do końca życia,
i wolałabym, żebyś kiedyś, myśląc o tym dniu, stwierdził, że mimo
wszystko było warto.

Było w jej spojrzeniu i uśmiechu coś, co sprawiło, że Wacek się

zawahał. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, jak mała jest ta ubrana
w kwiecistą sukieneczkę dziwka po drugiej stronie. Niewiele brakowało,
by mogła mu robić loda na stojąco. Zamiast zabrać rękę uśmiechnął się
więc paskudnie.

– Sprawdzam – powiedział i pochyliwszy się bardziej, sięgnął ręką

dalej.

– Jak chcesz – odparła dziewczyna.

background image

Rzuciła się do tyłu, a potem, ledwie oparcie dotknęło ziemi,

podkurczyła nogi i obiema stopami z całej siły uderzyła od dołu
w stolik.

Rozległ się głuchy dźwięk, gdy blat uderzył Wacka w głowę,

a potem huk i dźwięk tłuczonego szkła, gdy mężczyzna runął na ziemię
przygnieciony stolikiem. Dziewczyna błyskawicznie poderwała się na
nogi i postąpiła krok do przodu, niby przypadkiem następując
mężczyźnie na krocze. Wacek stęknął.

– Kto by pomyślał – powiedziała, przyczesując grzywkę. – Dama

bije asa.

Zupełnie lekceważąc zdumione spojrzenia ludzi wokół, przestąpiła

nad wijącym się ciałem i ruszyła w stronę baru.

* * *


– Barman, poproszę…

Przerwała, bo tuż pod jej nos podjechała szklaneczka wypełniona

brunatnym płynem, w którym pływały lód i cytryna.

– … jeszcze raz to samo? – zapytał z uśmiechem ten, którego

Wacek nazwał pozerem. – Tylko mnie za to nie bij. Pomyślałem, że
bicie idiotów wzmaga pragnienie.

Pokiwała głową i tym razem to ona wyciągnęła rękę.

– Wendy – powiedziała Dzwoneczek.

– Michał. – Uścisnął podaną dłoń. – Też nie stąd. I miałem się

właśnie zbierać, ale teraz…

– … nie możesz zostawić damy w opresji?

Pokręcił głową.

– Raczej odpuścić widowiska – stwierdził.

Rozejrzał się po sali. Dostrzegł wolny boks i wskazał go ręką,

w której trzymał szklankę.

– Siądziemy?

– Właściwie to przyjechałam tu potańczyć – odparła

Dzwoneczek. – Ale widzę, że na to jestem trochę za ciepło ubrana.

Ruchem głowy wskazała na Baśkę leżącą na podeście i wijącą się

background image

w ekstazie pod strumieniami wylewanego na nią piwa. Michał rozłożył
ręce w geście bezradności.

– Jedyne, co mogę zrobić, to przeprosić za rodzaj ludzki –

powiedział z dobrze udawanym żalem. – A także stawiać ci drinki tak
długo, aż przestanie ci to przeszkadzać.

Dzwoneczek objęła ustami słomkę.

– Uważaj – ostrzegła. – To może poważnie zaszkodzić temu, co

masz w spodniach.

Widząc, jak bardzo się zmieszał, parsknęła śmiechem.

– Portfel – wyjaśniła. – Mam na myśli twój portfel. Mam

naprawdę mocną głowę, choć chyba średnio odporną na ten jazgot.

Wyjęła słomkę i resztę drinka dopiła jednym haustem.

– Wyjdziesz ze mną na chwilę?

– Nawet na całą wieczność – odparł, po czym natychmiast się

skrzywił. – Słabe, nie? Przepraszam, to chyba to miejsce.

– Możliwe.

Skierowała się w stronę wyjścia. Mijając siedzącego w kącie

Wacka, posłała mu gorącego całusa.

Nie mogła się powstrzymać.

* * *


Chłodne wieczorne powietrze było miłą odmianą po mieszaninie

zapachów, jaką zafundowało jej Rodeo. Stanęła więc nieco z boku,
objęła się rękami i ze wzrokiem wlepionym w niebo zastanawiała się, co
jeszcze przyniesie jej ta noc. I gdzie właściwie zostawiła sweterek.
W środku czy może w taksówce?

Ktoś za jej plecami chrząknął cicho, ale się nie odwróciła. Jeśli

intuicja jej nie myliła, wiele wskazywało, że to jej dzisiejsza randka.
Uśmiechnęła się więc tylko i przechyliła lekko głowę.

– Na wypadek, gdybyś znowu chciała zaprezentować światu to

swoje karate – powiedział Michał – lojalnie ostrzegam, że zamierzam
położyć na twoich ramionach kurtkę, którą właśnie bohatersko zdjąłem.
A potem, jeśli nie napotkam oporu, zamierzam cię zupełnie niewinnie

background image

objąć w pasie. Co ty na to?

Roześmiała się.

– Ja na to, że jeśli musisz pytać, to chyba nie jesteś facetem,

którego szukam.

– Znaczy masochistą? Wiesz, jak chcesz, to tamten łysy chyba już

się pozbierał i…

Odwróciła się i spojrzała mu w oczy.

– Masz samochód? – zapytała.

Przez ułamek sekundy wyglądał na zmieszanego. Jakby zupełnie

zaskoczyła go tym pytaniem. A kto wie, może nawet przestraszyła? Cóż,
pomyślała, jeśli tak, to rzeczywiście nie był mężczyzną, którego dziś
szukała.

Na szczęście zaraz wrażenie prysło, a Michał uśmiechnął się

i położył ręce na jej ramionach. Delikatnie ją odwrócił, by wskazać
stojącego pod drzewem szarego sportowego forda capri.

– Zależy, co masz w związku z nim w planach – powiedział. – Ale

jeśli zamierzasz powiedzieć: „Przystojny nieznajomy, na swym szarym
rumaku zabierz mnie w dal”, to chętnie służę choćby zaraz.

Zamiast odpowiedzieć, Dzwoneczek wyciągnęła rękę do tyłu,

a gdy ją pochwycił, pociągnęła go za sobą w stronę samochodu.
Pozwoliła, by otworzył jej drzwi i wpuścił ją do środka, a potem, gdy
obchodził samochód, szybko przejrzała się w bocznym lusterku.

– Przystojny nieznajomy – szepnęła, wydymając usta do własnego

odbicia – na swym szarym rumaku zabierz…

Nagle poczuła potworny ból, który zaczął się od szyi, ale

w ułamku sekundy rozlał po całym ciele. Targnęła się w spazmie.
Zdążyła jeszcze dostrzec w szybie odbicie Michała z paralizatorem
w ręku. Straciła przytomność.

* * *


Kędzior poderwał się z łóżka zlany potem. Przez chwilę dyszał

ciężko, a jego oczy o rozszerzonych do granic źrenicach próbowały
przystosować się do panującego w pomieszczeniu mroku.

background image

To nie był jego pokój. Nie wiedzieć czemu Kędzior znowu obudził

się w którymś z tych niezamieszkałych albo opuszczonych przez
jednego z Dzieciaków, który mianowany Chłopcem wyruszył daleko, by
szukać przygód na własną rękę.

Skąd się tu wziął? Lunatykował czy może Bliźniacy przenieśli go

tu dla żartu, by się potem głowił? To było w ich stylu, ale chcąc być
szczerym przed samym sobą, musiał przyznać, że ostatnimi czasy spał
raczej czujnie.

– Więc jak? – zapytał prężącą się na plakacie ślicznotkę.

Puściła do niego oko i delikatnie poruszyła pośladkami. Miłe, ale

w żaden sposób nie pomocne.

Kędzior westchnął, zwlókł się z posłania i wyszedł na korytarz. Po

drodze na górę przyglądał się tańczącym na ścianach cieniom i nie
przestawał się zastanawiać. Czy to możliwe, że to przez koszmary?

Miał je od kilku nocy, ale tym razem znów śnił o tamtym dniu, gdy

Piotruś, już w kapitańskim szkarłacie, rozkazał spalić Drzewo. Śniło mu
się, że znowu uciekali plątaniną korytarzy, potykając się o korzenie,
kaszląc i krztusząc się dymem. Prowadził ich porzucony cień Pana, ale
to Dzwoneczek trzymała ich razem, to ona szeptała słowa z książeczki,
którą w tym świecie o nich napisano. Te, w których wszyscy trafili do
domu państwa Darling, by żyć szczęśliwie i bez przygód. „Znajdę wam
wasze szczęśliwe zakończenie, Chłopcy”, mówiła wtedy raz za razem,
jakby zaklinała rzeczywistość. „Będę waszą mamą i dam wam
najpiękniejsze zakończenie, jakie zna świat”.

Kędzior przystanął i cicho zapukał do uchylonych drzwi pokoju

mamy.

– Otwarte – odpowiedział mu z wnętrza Stalówka.

Olbrzym wszedł i rozejrzał się po pokoju nieco zaniepokojony. Nie

dostrzegł jednak nikogo więcej prócz albinosa półleżącego na
rozłożonym fotelu z książką w ręku.

– Gdzie mama? – zapytał.

– Nie wróciła jeszcze – odparł Stalówka. – A co, koszmary?

Kędzior skinął głową, przeszedł przez pokój i walnął się na stos

materaców.

– Nie będzie ci przeszkadzało?

background image

– Nic a nic. – Stalówka pokazał mu trzymaną w ręku książkę

założoną palcem wskazującym mniej więcej w połowie. – Też nie mogę
spać. Śnią mi się… różne rzeczy… Wspomnienia i… – Machnął ręką. –
Śpij, obudzę cię, jak wróci, dobrze?

– Jasne. – Kędzior wepchnął pod głowę zrolowany koc. – Dzięki,

Stalówka, jesteś najlepszy!

– Się wie – odparł albinos i wrócił do czytania.

* * *


Obudził ją chłód i szczękanie własnych zębów. Świadomość

wracała do niej powoli, przynosząc najpierw przeszywający ból,
a dopiero potem jedno po drugim wspomnienia, jak się tu znalazła. Bar,
samochód, taser, a teraz to zimne, wilgotne miejsce, najpewniej piwnica
Michała czy jak mu tam było naprawdę. Nie miała pojęcia, jak długo tu
jest.

Zgodnie z oczekiwaniami otworzenie oczu niewiele dało,

dostrzegła tylko zarys schodów i wąski pasek światła w szczelinie pod
drzwiami. Oprócz tego czerń. Ciemność, w której równie dobrze mogła
kryć się ceglana ściana, jak i ciągnąca się w nieskończoność pustka.

Dzwoneczek zaklęła pod nosem, a potem delikatnie, najostrożniej

jak tylko potrafiła, podniosła się na klęczki. Spróbowała wstać, ale nogi
odmówiły jej posłuszeństwa, więc usiadła tylko, zdjęła z nóg sandały
i odrętwiałymi dłońmi zaczęła masować jeszcze bardziej odrętwiałe
stopy. Jednocześnie myślała intensywnie nad swoim aktualnym
położeniem.

Przede wszystkim, co mogła stwierdzić z pewnością, nie została

zgwałcona. Właściwie nie miała też żadnych obrażeń, jeśli nie liczyć
oparzenia na szyi i zapewne paru siniaków tu i ówdzie. Nie była też
specjalnie zmęczona, a głód i pragnienie nie dawały się jej jeszcze we
znaki. Tu jednak kończyły się pozytywy, a zaczynała ta przeklęta
piwnica należąca do człowieka, z którym w zasadzie nie wiązał
Dzwoneczka żaden trop. Bo o ile mogła jeszcze zakładać, że ktoś
w Rodeo byłby w stanie ją skojarzyć – czy to za sprawą stroju, czy też

background image

nauczki, jakiej udzieliła tamtemu palantowi – to na pewno nikt nie
zwrócił uwagi na zwykłego, niewyróżniającego się niczym faceta,
z którym wyszła. A już z pewnością nikt nie mógł wiedzieć, czym
i dokąd odjechali.

– Wygląda na to, dziwko, że jesteś zdana tylko i wyłącznie na

siebie – mruknęła pod nosem.

Jakby w odpowiedzi coś przy ścianie zachrobotało, a potem rozległ

się cichy, stłumiony dźwięk.

Szczury, pomyślała Dzwoneczek. Oczyma wyobraźni natychmiast

zobaczyła stwory podobne do tych z opowiadania Stephena Kinga,
czerwonookie mutanty, niekiedy niemal całkowicie wyliniałe, za to
rozmiarami przywodzące na myśl kota czy nawet szczeniaka. A może po
prostu obrzydliwe szczury ze Skrótu?

Zaraz jednak zdała sobie sprawę, że dźwięk nie brzmiał jak

popiskiwanie gryzonia. Brzmiał raczej jak głos gruźlika w ostatnim
stadium choroby. Ciąg nieregularnych oddechów i świstów, w którym
najbliżsi w niewyjaśniony sposób słyszeli słowa.

Dzwoneczek pochyliła się, przykładając ucho najpierw do

wymacanej ściany, a potem schodząc coraz niżej, aż wreszcie położyła
się i nasłuchiwała w miejscu, z którego, jak się jej zdawało, dochodził
dźwięk. Najwyraźniej jednak to, co go wydawało, właśnie postanowiło
umilknąć, bo w piwnicy znów zapanowała niemal całkowita cisza.

– Halo – szepnęła Dzwoneczek bez większej nadziei. – Halo, czy

jest tam ktoś?

Znowu rozległo się ciche chrobotanie, a potem ledwie słyszalny

kobiecy głos.

– Nie mogę umrzeć – mówiła. – Mój synek… mój Kubuś… na

mnie czeka.

Dzwoneczek zmarszczyła brwi. Synek? Kubuś? To przecież

pasowało do historii, którą nie tak dawno opowiedział jej Kędzior, tej
o samotnym chłopcu w domu pełnym elektroniki. Czyżby więc właśnie
rozwiązała się zagadka? Ale chłopiec czekał podobno na oboje
rodziców…

Przesunęła się po mokrej podłodze i jeszcze mocniej docisnęła

głowę do ściany. Ustami niemal dotykała punktu, gdzie ściana stykała

background image

się z podłożem.

– Kubuś ma się dobrze, widziałam go – szepnęła. – Ciągle pyta

o ciebie i twojego męża.

Dźwięk, który dobiegł zza ściany, przypominał chrząkanie.

Dzwoneczek domyśliła się, że kobieta płacze.

– Nie martw się, wyjdziemy stąd – spróbowała ją pocieszyć. – Coś

wymyślę, żeby ułożyć nam szczęśliwe zakończenie.

– Och, nawet nie wiesz, jak bardzo jestem go ciekaw – rozległo się

od strony drzwi.

Głośny, bezbarwny, teatralny szept.

Dzwoneczek natychmiast poderwała się z ziemi.

* * *


Stalówka zakończył połączenie i popatrzył na pozostałych.

– No, to już pewne – stwierdził. – Kostnice, posterunki, szpitale

i wszystkie znane nam bary odpadają. Przynajmniej w okolicy, choć
z drugiej strony, jeśli zabrała proszek, to po takim czasie może być
wszędzie. Nawet w pierdolonej Azji.

Bracia pokiwali głowami. Od kilku godzin siedzieli w komplecie

w sali makietowej: on, Kruszyna, Kędzior, Milczek i Bliźniacy.
Dzieciaki, do których też zdążyła już dojść wieść o tym, że mama nie
wróciła ani na noc, ani przez prawie cały następny dzień, siedziały albo
na korytarzu, albo na podwórzu, grzejąc i szykując bable. Każdy z nich
miał nadzieję, że to na misję ratunkową, ale druga opcja wielu już
huczała w głowach. Wszyscy bowiem wiedzieli, że tak czy siak
kolumna wyruszy dziś w nocy.

– Ty, a czym ona właściwie pojechała – zapytał nagle Drugi. – Bo

skoro motor stoi, samochód stoi…

– … to zostaje tylko taksówka – dopowiedział Pierwszy.

Niepotrzebnie. Stalówka był już w trakcie wyszukiwania numeru.

Odczekał sygnał, potem drugi, wreszcie zgłosiła się dyspozytorka.

– Dobry wieczór. Chciałem zapytać, czy ktoś zamawiał wczoraj

u państwa kurs ze starego lunaparku… Tak, wie pani, moja dziewczyna

background image

jechała stąd wczoraj taksówką i gdzieś zgubiła pamiątkowy kolczyk,
a bardzo jej zależy i… No właśnie nie pamięta, z jakiego numeru
zamawiała, a nie zapytam jej teraz, bo leży w drugim pokoju i wyje
w poduszkę… Tak, oczywiście poczekam.

Popatrzył po Chłopcach i wzruszył ramionami.

– No co miałem powiedzieć? – zapytał.

Milczek zamigał coś w odpowiedzi, ale Stalówka tylko postukał

się w czoło.

– Tak, prawdę. Zaginęła wróżka Dzwoneczek i szukają jej

Zaginieni Chłopcy, będę wdzięczny za każdą… – Przerwał i szybko
zmienił ton. – Tak?… O, to fantastycznie. Tak, zgadza się, kurs spod
lunaparku do klubu Rodeo, tak, letnia sukienka w kwiaty i krótkie
włosy, to ona. Dziękuję.

Rozłączył się i wepchnął telefon do kieszeni.

– Odpalać maszyny, ruszamy.

Wszyscy zerwali się z krzeseł i rzucili ku wyjściu. Tylko Milczek

odwrócił się w progu, uniósł brwi i zamigał pytanie.

– Tak, Milczek, poważnie. Sukienka w kwiaty – odparł Stalówka

i westchnął. – Nie pytaj.

Kilka minut później kolumna złożona z blisko dwudziestu

motocykli ruszyła w trasę. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi.

* * *


– Kim jesteś? – zapytała Dzwoneczek.

Skupiła wzrok na wąskiej szczelinie pod drzwiami. Ktokolwiek to

był, musiał z nią tutaj siedzieć przez cały czas, bo przecież nikt do
piwnicy nie wchodził, nie wpadł ani jeden przypadkowy promyczek, nie
rozległo się choćby najcichsze skrzypnięcie za wyjątkiem chrobotu zza
ściany. Cichej, monotonnej litanii do małego Kubusia…

A mimo wszystko nieznajomy tu był, bo głos rozległ się z tej

strony drzwi, ze szczytu trzech, może czterech piwnicznych schodków.
Czyli dokładnie z miejsca, w które teraz patrzyła, próbując wzrokiem
przebić mrok.

background image

– Michale, jeśli to ty, mam dla ciebie propozycję – powiedziała.

Wstawała powoli. Liczyła na to, że jej głos zagłuszy w razie czego

trzaśnięcie kolan, i miała szczerą nadzieję, że jej oprawca nie naoglądał
się za dużo Milczenia owiec i nie gapi się na nią przez noktowizor.
Wtedy cały plan był na nic i mogła się w każdej chwili nastawiać na
nową porcję bólu.

– Jestem twardą dziewczyną, która lubi czasem na ostro, więc

przyjmijmy, że to była taka właśnie gra wstępna – mówiła dalej,
jednocześnie się prostując.

Miała nadzieję, że stawy kolanowe nie zastrajkują, gdy skoczy.

I że nie nadzieje się prosto na jego taser albo spluwę.

– Ale teraz przeskoczmy klasycznie na kajdanki i nazywanie cię

moim panem, a potem…

Skoczyła, mierząc w wąską szczelinę pod drzwiami i rozkładając

ręce jak najszerzej, żeby, nawet gdy nie trafi, chociaż o niego zahaczyć,
upewnić się, gdzie skurwiel jest. Zmuszone do wysiłku kolana zapiekły
żywym ogniem, ale nie zważała teraz na to, skupiona tylko i wyłącznie
na jednym. Jeśli tam jest…

Nie było go. Z całej siły walnęła barkiem o schodek numer trzy.

Syknęła z bólu i przetoczyła się na bok, spadając na mokrą ziemię.
Chlupnęło i niemal natychmiast rozległ się śmiech. Dziwny, bo
bezbarwny, jakby szeptany, a jednocześnie dudniący jak z wnętrza
studni. A potem znowu ten głos.

– Och, Dzwoneczku, moja piękna – powiedział. – Zrobiłaś się

niezdarna jak Piotruś, gdy próbował mnie złapać w domu Darlingów. Ta
ludzka powłoka zupełnie ci nie służy. Choć przyznać trzeba, ciałko
pierwsza klasa.

– Cień? – Dzwoneczek przetoczyła się po mokrej ziemi i z trudem

usiadła. – Ty… Ty mówisz?

– Jak słyszysz – odpowiedział głos. – Brzmi to raczej, jakbym nie

miał tchawicy, ale… Ale w sumie rzeczywiście jej nie mam, więc może
i dobrze. Trochę się musiałem usamodzielnić, odkąd twój kochany
Piotruś mnie odciął, więc proszę bardzo, oto… A nie, zapomniałem, że
mnie nie widzisz. Swoją drogą, nie chcę ci nic mówić, ale chyba się
posikałaś, złociutka.

background image

Dzwoneczek nie zwróciła na to uwagi. Ostrożnie podciągnęła nogi

pod brodę i objęła kolana rękami.

– Jak mnie znalazłeś? – zapytała.

– Ponieważ nie widzisz mojej mowy ciała, to znaczy cienia,

informuję, że właśnie wzruszyłem ramionami – odparł Cień. – A miało
to znaczyć mniej więcej tyle, że nigdy was tak naprawdę nie zgubiłem.
Czekałem tylko na odpowiednią okazję.

– Okazję? – zdziwiła się Dzwoneczek.

– Kiwam głową. Okazję, jak ta z panem

„Porywam-i-gwałcę-bo-mam-problem-z-budowaniem-relacji”. Taką,
kiedy będę mógł powiedzieć wszystko, co chcę, a ty nie każesz mi
spierdalać po pierwszym zdaniu. Bo to, co zamierzam…

Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk otwieranego zamka, a później

ciężkie kroki.

– Krzycz, Dzwoneczku – szepnął Cień. – Nie daj po sobie poznać,

że masz w tym pokoju waleta.

Więc krzyknęła. Wyrzuciła z siebie największą porcję bluzgów,

jaką tylko była w stanie, umiejętnie doprawiając ją błaganiem i goryczką
bezsilności. Klęła i obiecywała na przemian, jednocześnie spinając się
w sobie na wypadek, gdyby drzwi miały się nagle otworzyć. Bo Cień
Cieniem, ale nie mogła przecież marnować okazji.

Zaraz zdała sobie jednak sprawę, że to nie do niej wybrał się jej

oprawca. Zamek zazgrzytał w drzwiach obok. Kobieta, która nie tak
dawno ledwie szeptała, wrzasnęła po chwili tak strasznie, tak
przeraźliwie, że Dzwoneczka aż przeszedł dreszcz. A potem coś
trzasnęło i dźwięk urwał się w jednej chwili. Znów rozległy się ciężkie
kroki, ale nikt już nie ryglował drzwi na dole. W końcu szczęknął
w oddali zamek górnych drzwi i zapadła cisza.

– Kurwa – szepnęła Dzwoneczek.

– No, krzynkę przesrane – zgodził się Cień Piotrusia.

* * *


„Jak jebniesz z konia, właź na niego z powrotem, zanim się

background image

przestraszysz i chuj z ciebie będzie”, zwykł mawiać kiedyś ojciec
Wacka. Choć miał na myśli dosłowne włażenie na konia, to jednak biła
z tych słów jakaś uniwersalna mądrość. Tak, Wacek wiedział, co
znaczyło słowo „uniwersalny” – zobaczył je kiedyś po pijaku na oleju
i sprawdził potem w internecie.

Tak czy owak, Wacek wiedział, że wczoraj zjebał, narobił sobie

wstydu i w ogóle, ale przecież z powodu jednej dupy nie miał zamiaru
rezygnować z miejscówki, jaką było Rodeo. Dlatego tego wieczoru był
tu znowu, zapożyczony na pięć stów u jebanego szwagra, niech mu się
chwaści, w świeżo wypranych ciuchach, ale za to z jednodniowym
zarostem. Zajął stolik niemal przy samym podeście i rozmienił stówkę
na dychacze, żeby w razie czego mieć co wcisnąć której w rowek.

I pewnie, ludzie gadali i trochę się gapili, ale wcale nie tak długo,

jak można się było spodziewać, zwłaszcza gdy Wacek postawił
chłopakom parę piwek i przymacał na szybko ze dwie dziunie. Słowem,
nie tylko wsiadł z powrotem na tę pierdoloną kobyłę, on ją ujeździł
i robił wolta, wolto… no, sztuczki.

Rozejrzał się. Powoli dochodziła dziesiąta, a to znaczyło, że lada

chwila któraś wyskoczy na scenę. Wcześniej Wackowi mignęła gdzieś
Anka, więc całkiem możliwe, że jednak ona, co byłoby naprawdę super.
Kto wie, może nawet poświęciłby tak ze dwie stówki i sprawdził, gdzie
kończy się jej bycie damą?

Rozważania przerwał mu nagły hałas na zewnątrz, brzmiący jak

ryk startującego samolotu. Trwał przez chwilę, skutecznie zagłuszając
muzykę w lokalu, a potem nagle ucichł. Minutę później do lokalu
wtoczyli się harleyowcy.

Było ich w cholerę. W większości dzieciaki, ale kilku na przedzie

mogło mieć pod trzydziestkę. Ci wyglądali naprawdę groźnie, zwłaszcza
rudy olbrzym i grubas z irokezem. No i łysy, który był tak blady i chudy,
że wyglądał jak pieprzony wampir.

To właśnie on podszedł do baru, zagadał coś do stojącego dziś za

kontuarem Majkela. Poczekał, aż tamten wyciszy muzykę, po czym
wspiął się na blat i powiódł wzrokiem po sali.

– Szukamy dziewczyny! – zawołał. – Dwadzieścia parę lat,

krótkie, rude włosy, była tu wczoraj, ubrana w letnią sukienkę w kwiaty.

background image

Widział ją kto…

Nie zdążył dokończyć, bo w tym momencie, zupełnie jak na tych

głupich komediach w telewizji, wszyscy nagle spojrzeli w stronę
struchlałego Wacka.

– Dziękuję. – Łysy się uśmiechnął.

Skinął głową olbrzymiemu, brodatemu rudzielcowi, a ten ruszył

w stronę sceny, już po drodze dobywając ogromnego noża.

– Cześć, nazywam się Kędzior – powiedział, siadając przy stoliku

Wacka i wbijając nóż w stolik tak, że sterczał między nimi jak świecznik
podczas kolacji dla dwojga. – A ty chyba poznałeś wczoraj moją mamę.

Wacek zmrużył oczy i podrapał się po potylicy. Czy na pewno

usłyszał, co usłyszał? Nie dziewczynę, nie dupę, tylko… mamę? Zaraz
jednak przypomniał sobie, że tacy jak Rudy mówią czasem na swoje
kobiety „mamuśka”, więc pokiwał energicznie głową.

– Ja… Ja nie wiedziałem, że… Nie miałem pojęcia, że jest z tobą –

wydusił.

Olbrzym roześmiał się, odchylając głowę do tyłu.

– Stary, jak mogłeś wiedzieć, skoro wczoraj mnie nie znałeś? –

zapytał.

Nagle pochylił się do przodu, kładąc dłoń na rękojeści noża

i marszcząc gniewnie czoło. Wyszczerzył też zęby tak, że z tą brodą
i włosami wyglądał jak jebany wilkołak.

– Ale nie mamy czasu na śmichy-chichy. Chuj mnie obchodzi, co

sobie myślałeś, a nawet czy była na tyle pijana, że udało ci się coś ugrać.
Chcę tylko wiedzieć, gdzie teraz jest.

– Nie wiem – sapnął Wacek.

Kątem oka dostrzegł, że do stolika zbliżają się kolejni kolesie

ubrani w skóry. Dwaj bliźniacy, obcięty po żołniersku blondyn, grubas
z irokezem. Wiedział, że jeśli zaraz im czegoś nie da, spuszczą mu taki
wpierdol, że wczorajszy dzień będzie wspominał jak najsłodszą
pieszczotę. Przesunął się więc lekko, ręce wyciągnął przed siebie
w obronnym geście i powiedział:

– Mnie nie wyszło, ale znalazła sobie zaraz takiego faceta, trochę

w waszym stylu, ale pozer. Ciemne włosy, jednodniowy zarost, nieźle
zbudowany. Nietutejszy, pierwszy raz gościa widziałem. Wyszli razem

background image

jakoś tak po występie i już nie wrócili. To mogła być, nie wiem,
jedenasta?

Rudy przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, wciąż szczerząc

zębiska, aż w końcu wyszarpnął nóż z blatu i schował do pochwy na
udzie.

– Widzisz? – mruknął. – Nie było tak trudno.

A potem ryknął na cały głos:

– Kto tu jeszcze był wczoraj?

Zgłosiło się sporo osób, więc zaraz do każdego ze stolików dosiadł

się Chłopiec albo Dzieciak i zaczęli przesłuchanie.

* * *


– Pomożesz mi? – zapytała Dzwoneczek, przerywając trwające

milczenie.

– Wzruszam ramionami – odparł Cień. – Nie wiem, czy umiem.

Znaleźć cię to jedno, ale zrobić coś…

– Mógłbyś powiadomić Chłopców – zasugerowała. – Powiedzieć

im, gdzie jestem, sprowadzić tutaj.

– Wzruszam ramionami jeszcze raz, trochę zażenowany, że

wchodzi mi to w nawyk. Poza tym już od dawna chciałem porozmawiać
z tobą sam na sam i Chłopcy tylko by przeszkadzali. Wiesz, kocham ich
jak samego siebie, ale to dzieci. Nie nadają się do poważnych rozmów.

Dzwoneczek westchnęła. No tak, Cień Piotrusia nigdy bardzo się

od niego samego nie różnił, więc niby dlaczego teraz miałby przestać?
Wiedziała, że jest tylko jeden sposób, by przejść do jej problemu.
Wysłuchać, co Cień ma do powiedzenia.

– Słucham zatem – mruknęła. – Byle szybko.

– Naprawdę szybko? Proszę bardzo.

Piotruśzeswojąpirackązałogąpopłynęlinakoniecświatai…

– No dobra, trochę wolniej – przerwała Dzwoneczek.

– Chichoczę rozbawiony – odparł Cień.

– Wiesz, że to akurat mogłeś załatwić dźwiękiem, bez tej

autonarracji?

background image

– Kręcę głową. Ja chichoczę całym ciałem.

– Wzdycham, kurwa – sapnęła Dzwoneczek. – Słucham dalej,

choć nie wiem, dlaczego ma mnie obchodzić ten mały skurwiel i jego
chrzaniony stateczek?

Ostatnie słowa powiedziała, odruchowo odwracając głowę

i wtulając ją w przedramię, by nie dało się dojrzeć łez. Była dumna, że
udało jej się opanować drżenie głosu.

Przez chwilę w piwnicy panowała cisza.

– Wcale nie musi – przemówił w końcu Cień. – Ale powinno cię

interesować, że nie uciekliście dość daleko, bo on zna już drogę nie
tylko do Anglii. Czasy, gdy mógł pojawiać się tylko w jednym miejscu,
w mieście zerowego południka, minęły. Teraz, gdy obudził śpiące pod
oceanem przedwieczne zło…

– Przedwieczne zło?! Pod oceanem?! – parsknęła Dzwoneczek. –

Cieniu, zapominasz chyba, z kim rozmawiasz! To ja wymyśliłam
Piotrusiowi i Chłopcom zabawę „Przeczytaj książkę i baw się
w bohaterów”, żeby zaczęli więcej czytać. Nie wciskaj mi tu więc
pierdolonego Lovecrafta i zostańmy przy naszej bajce!

– Przykładam palec do ust, by cię uciszyć – szepnął Cień. – Nie

uratuję cię, jeśli ten z góry przyjdzie tu przed końcem opowieści,
rozumiesz? I nie wiem, co to Lovecraft, ale wiem, że jeśli szybko czegoś
nie zrobimy, on przyjdzie. Odmieniony przez to, co odkrył, i potężny jak
nikt nigdy.

Nagle Dzwoneczek poczuła widmowy uścisk na obu ramionach,

a na twarzy opar, jakby wdychała parę wodną. W jej głowie pojawiły się
naraz obrazy, tysiące obrazów. Wszystkie były przerażające, a na wielu
z nich była ona i Chłopcy. Martwi.

– Jesteśmy teraz jego wrogami, wróżko – szeptał Cień z wyraźnym

przejęciem. – Jak kiedyś Hak, tak teraz, gdy role się odwróciły, my.
I znajdzie nas, wytropi, chyba że odetniemy mu drogę.

– Jak? – zapytała Dzwoneczek.

Wtedy Cień szepnął jej wprost do ucha: „Wiesz jak”. A może to

była jej własna myśl?

– Jeśli kochasz Chłopców i chcesz żyć, nie pozwolisz zawitać tu

Piotrusiowi nigdy więcej. A to – Cień włożył jej coś do otwartej dłoni

background image

i zacisnął ją w pięść – to będzie twój ostatni całus w życiu.

Dzwoneczek poderwała się z miejsca.

– Czekaj! – zawołała, ale wiedziała już, że na próżno.

Cień odszedł, a w piwnicy natychmiast zrobiło się chłodniej.

Ostrożnie otworzyła dłoń. Tak jak się spodziewała, trzymała

w ręce naparstek, a w nim połyskujący, świecący pyłek. Przesypała go
ostrożnie do drugiej ręki, a naparstek położyła na ziemi i przygniotła
sandałem, aż udało jej się go zgnieść na blaszkę. Potem starannie, wciąż
jedną ręką, naostrzyła naparstek o kamień. Wreszcie z proszku usypała
na ziemi symbol przejścia, nacięła sobie dłoń i upuściła na znak kilka
kropel krwi.

* * *


Kędzior podszedł do Stalówki i z rezygnacją pokręcił głową.

– Niewiele tego jest, stary – powiedział. – Opis faceta zgadza się

u wszystkich, ale nikt go tu nie zna, nikt wcześniej nie widział, nie
wiedzą, czym przyjechał. Zawęziliśmy pole do dwóch ciężarówek,
škody fabii, jakiegoś sportowego starego forda i dużego fiata
przerobionego na kombi, ale nie mamy numeru żadnego z tych
samochodów, więc…

Przerwał i lekko się zatoczył, zdążył jednak oprzeć się o stolik

i dzięki temu nie upadł. Kątem oka dostrzegł, że pod Stalówką też ugięły
się kolana. W dodatku albinos zamigotał niczym hologram ze starego
filmu science fiction.

– Oho – uśmiechnął się olbrzym – czyżby zguba się znalazła?

– Tak – zgodził się Stalówka. – I wygląda na to, że próbuje

ściągnąć nas do siebie, ale jest za słaba, żeby…

Nie dokończył, bo nagle wokół niego rozbłysnęło światło.

Następnie Stalówka zniknął, a wraz z nim reszta Chłopców.

* * *


background image

Michał odciął nożem ostatnią skórkę chleba i przyjrzał się

krytycznie zrobionym przez siebie kanapkom. Nie prezentowały się
najlepiej – chleb trochę się rozłaził i masła dał stanowczo za dużo – ale
to w sumie nie był aż tak wielki problem, prawda? W końcu ich nie
zobaczy, a w dodatku… będzie głodna. Tak, to dawało mu ze dwa
punkty do przodu.

A potrzebował tych punktów, wiedział o tym. Jeszcze za dawnych

czasów, kiedy robił to sam z siebie, porywał dziewczyny nie dlatego, że
mówiły mu to jakieś głosy, ale ponieważ miał taki kaprys. Wymyślił
grę. Miała bardzo proste zasady, ale jednocześnie była diablo wręcz
trudna. Zrób dziewczynie krzywdę, przeraź ją i zraź do siebie, a potem
krok po kroku nadrób stracone punkty bez jej wypuszczania. Dostanie
sztokholma i rzuci się, by cię objąć? Wygrałeś. Zwariuje i podgryzie
sobie nadgarstki? Minus dwadzieścia punktów.

Michał wziął talerz i ruszył w stronę obitych blachą drzwi do

piwnicy. Musiał przyznać przed samym sobą, że choć to była jego gra
i trenował ją kiedyś przez prawie dziesięć lat, nie był w nią za dobry.
Trzysta sześćdziesiąt punktów w plecy i żadnego zwycięstwa, a potem
trwająca całe trzy lata, pełna goryczy emerytura, kiedy doszedł do
wniosku, że robi się coraz niebezpieczniej i musi odpuścić, jeśli nie chce
złapać poważnej kontuzji.

– Ale ci, co mają zadatki na mistrzów, zawsze wracają –

powiedział, zstępując na pierwszy z piwnicznych schodków.

Te słowa powiedział mu głos, gdy zrodził się w jego głowie.

– Nie ma przegranych, dopóki piłka w grze.

Pamiętał, jak bardzo wziął to sobie do serca. Jak zaczął

remontować piwnicę starego domu, a potem trenował, zapuszczając się
gdzieś daleko w Polskę i wyłapując pijane zawodniczki spod barów.
Wszystko po to, by stoczyć zwycięską walkę. Potrzebował tylko
jednego, jedynego zwycięstwa i dla niego był gotów nawet zastosować
sztuczki podpowiadane mu przez głos. Przez mrocznego pasażera, który
tak dobrze go rozumiał. I który podpowiedział mu, że ta dziewczyna
w sukience w kwiaty jest dość silna, by się nie złamać…

Powoli doszedł do ostatniego schodka i położył talerz na podłodze.

Dopiero wtedy jedną dłonią złapał uchwyt stalowej sztaby, a drugą

background image

wydobył z kieszeni taser i sprawdził, czy działa. Oczywiście działał.
Gdy podążasz ścieżką wszechświata, on nie staje ci na drodze.

Szarpnął za sztabę i… natychmiast poleciał do tyłu, uderzając

plecami o przeciwległą ścianę. W progu stanął potężny grubas
w skórzanej kurtce i koszulce z E.T.

– Niespodzianka – mruknął i postąpił krok do przodu.

Michał, choć w szoku, zareagował błyskawicznie. Przetoczył się

na bok, poderwał na nogi i wycelował w grubasa paralizatorem, ale
niemal w tym samym momencie rozległ się świst i taser dosłownie
eksplodował w jego ręce. Zza grubasa wyłonili się dwaj niemal
identyczni faceci. Jeden z nich trzymał w ręku procę, a drugi nóż.

– Chodźcie, chłopaki! – zawołał ten z nożem. – Podpiszemy mu

się na niby-gipsie, co?

* * *


Dzwoneczek owinięta w kurtkę Kędziora bez satysfakcji

przysłuchiwała się wrzaskom Michała dochodzącym z korytarza. Sądząc
po tym, jak głośno się darł i jak bardzo śmiali się Bliźniacy, jej oprawca
musiał straszliwie cierpieć, zapewne niewspółmiernie do tego, co jej
zrobił. Choć jeśli wziąć pod uwagę jej sąsiadkę i kto wie ile kobiet przed
nimi…

– Pamiętasz, Kędzior, tego chłopca, o którym mi opowiadałeś?

Tego, co mieszka sam, bez rodziców i ciągle na nich czeka?

Olbrzym pokiwał głową.

– Jego matka była w celi obok – powiedziała Dzwoneczek. –

Teraz, jak sądzę, oboje już nie żyją, więc napoimy małego łzami
i weźmiemy go do siebie.

– Jasne, mamo. To dobry dzieciak i całkiem łebski. Przyda się.

– Dobra, zabierzcie mnie teraz do domu, bo muszę wziąć kąpiel

i trochę się wyspać. Jutro czeka nas bardzo poważna rozmowa, a potem
równie poważne zmiany.

Siedzący na schodku Stalówka zaciągnął się papierosem. Żar

rozjaśnił jego czerwone oczy, nadając im demoniczny wygląd.

background image

– Masz na myśli całkowity zakaz takich durnych wypadów jak

ten?

– Nie.

Dzwoneczek pokręciła głową. Ścisnęła trzymany w dłoni

zgnieciony naparstek.

– Mam na myśli całkowity zakaz używania Skrótu, proszku czy

jakichkolwiek innych magicznych ułatwiaczy. Najwyższa pora
dorosnąć, Chłopcy.

Wstała i powoli, podtrzymywana z jednej strony przez Kędziora,

a z drugiej przez Milczka, ruszyła do wyjścia.

background image

Epilog


background image

Kubuś poderwał się z łóżka zbudzony głośnym rykiem motocykli.

Musiały parkować po drugiej stronie ulicy, bo ich reflektory
rozświetlały teraz niemal cały jego pokój, wydłużając cienie na ścianach
i topiąc wszystko w niezwykłej, biało-niebieskiej poświacie jak
z filmów o UFO.

– Mamo! – krzyknął chłopczyk, sięgając po leżącego na stoliku

pilota. – Mamo! Jesteś tam?

– Nic się nie bój, synku – odpowiedziała mu mama. – To tylko zły

sen.

Zły sen, akurat, pomyślał chłopczyk i już, już miał wstać

i powędrować do sypialni rodziców, gdy nagle zauważył przymocowaną
do poręczy łóżka małą, obwiązaną kokardą buteleczkę. Na przypiętej do
niej karteczce widniał napis:

WYPIJ MNIE


A ponieważ Kubuś znał ten charakter pisma, znał go bardzo

dobrze, sięgnął po buteleczkę, otworzył ją i wypił do dna.

background image


background image

Dzwoneczek

background image

Pierwszy

background image

Drugi


background image

Kruszyna

background image

Stalówka


background image

Milczek

background image

Kedzior


background image

Posłowie


To była moja ulubiona bajka z dzieciństwa. Co prawda, nie

poznałem jej od razu w wersji Barriego, tylko z nagranej na płycie,
pełnej piosenek Bajki-Grajki, a potem z animowanej wersji Disneya, ale
szaleństwa wiecznego chłopca, jego nieustanne potyczki z piratami,
tańce wśród Indian i pływanie z syrenami bawiły mnie tak bardzo, że
swego czasu był to jedyny sposób, by zagonić mnie do łóżka.

„Idź spać, to ci włączę płytę”, mówiła mama. A ja szedłem,

a potem leżałem w łóżku, śpiewałem piosenkę o strasznym szponie
Haka i o tym, jak to Zagubieni Chłopcy się zatrują, bo dostaną zbyt
świeże, jeszcze ciepłe ciasto. A potem, zasypiając, śniłem o… Dobra,
koloryzuję. Rzadko pamiętam swoje sny.

W każdym razie uwielbiałem opowieść o Piotrusiu i chłonąłem

wszystko, co mogłem dorwać na jego temat, każdą głupią książeczkę dla
maluchów, każdą ekranizację. W wieku lat dwunastu dowiedziałem się,
co to jest „syndrom Piotrusia Pana” i już wtedy zrozumiałem, że ja to
chcę. Na gwiazdkę, ładnie zapakowane. Z zielonym kapelusikiem
w bonusie.

A potem, nie wiedzieć czemu, zrobiłem sobie przerwę. Może

przesyt, może nie zostało już w temacie nic do czytania i oglądania?
Trudno powiedzieć. Ważne jest jednak to, że gdy wróciłem do
książeczki Barriego tuż po seansie filmu Marzyciel, byłem już po
lekturze Władcy much Goldinga – również opowieści o chłopcach na
wyspie, o potyczkach, przygodach i grze wyobraźni. Ale jakże innej.

I przypomniało mi się, co kiedyś opowiadał mi tata, jak to

pewnego dnia wybrał się do kina na dwa filmy, jeden po drugim.
Pierwszym było uskrzydlające, ładujące akumulatory Wejście smoka. Po
obejrzeniu go każdy był niepokonanym mistrzem. Drugim było Karate
po polsku
, w którym mistrz sztuk walki, rozprawiwszy się niemal
z całym mazurskim gangiem… ginie od strzału w brzuch.

Czy po tamtej lekturze Piotruś przestał mi się podobać? Ależ skąd,

wręcz przeciwnie, doszedłem do tego, jakim geniuszem był Barrie, jak

background image

bardzo prawdziwie i szczerze pisał. Nie umiem już tylko dostrzegać tej
wesołości, radości w harcach i tańcach Pana i Chłopców. Bo to
w rzeczywistości książeczka podszyta smutkiem i prawdą o tym, że
beztroska dzieciństwa to tylko brak świadomości, co jest dobre, co złe
i czego tak naprawdę nie wolno. Dzieci o tym nie myślą, bo mają od
tego innych. A co się dzieje, kiedy nie mają?

Piszę to wszystko, by wytłumaczyć samemu sobie, dlaczego

pomysł na „gang wiecznych chłopców, który robi zadymę, gdzie się da,
dyma, co się da, i jest śmiesznie” wyewoluował w to, co właśnie
przeczytaliście.

A może tak mi się tylko zdaje? Może wcale nie wyewoluował,

a tylko mnie jest troszkę smutno? Nie wiem, trudno powiedzieć
i najlepiej zrobię, jeśli zostawię rozważania nad tym innym, lepszym,
a na pewno lepiej wykształconym od siebie.

Tak czy owak, dzięki, że dobrnęliście ze mną aż tutaj, niedługo

wrócę znów do Dzwoneczka i Chłopców, ale na razie idę posłuchać
piotrusiowej Bajki-Grajki. Miłego dnia… a jeśli to akurat noc, myślę, że
znacie drogę, którą powinniście się zaraz udać. Wystarczy popatrzeć
w niebo i poszukać tej drugiej na prawo. Bo potem to już prościutko…

Głuchołazy 19.08.2012


background image

* Ten i pozostałe fragmenty piosenki Rock me sexy Jesus z filmu

Hamlet 2 w tłumaczeniu Anny
Piotrowskiej.

background image

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Chlopcy Jakub Cwiek
Jakub Ćwiek Krzyż Południa Rozdroża darmowy e book
Jakub Ćwiek Ofensywa szulerów darmowy e book
Krzyż Południa Rozdroża Jakub Ćwiek ebook
Jakub Ćwiek Kot
Ćwiek Jakub Liżąc ostrze
Cwiek Jakub Heroldowie Joe Blacka
Ćwiek Jakub Heroldowie Joe Blacka
Cwiek Jakub Anamaria
Cwiek Jakub Szarosc flow
Cwiek Jakub Writers INC exact
Cwiek Jakub Szarosc exact
Ćwiek Jakub Liżąc ostrze
Cwiek Jakub Szarosc
Ćwiek Jakub Heroldowie Joe Blacka
Ćwiek Jakub Anamaria

więcej podobnych podstron