450 Webber Meredith Lekarze z wyspy

background image
background image




Meredith Webber

Lekarze z wyspy


Tytuł oryginału: Children's Doctor, Meant-To-Be Wife


background image


ROZDZIAŁ PIERWSZY



To najlepsze z możliwych zajęć, stwierdziła Beth,

zabierając dzieci na wycieczkę z latarkami do lasu
deszczowego. Co prawda ominie ją impreza po oficjal-
nym otwarciu rozbudowanego Centrum Medycznego
na Wallaby, jednak radość z wyprawy z dziećmi zna-
czyła dla niej więcej niż elegancka suknia i tańce.

Rozbudowa lecznicy i zatrudnienie na stałe lekarza

- którym była właśnie Beth - oznaczały także rozwój
obozu dla najmłodszych. Teraz byli w stanie przyjąć
jednocześnie nawet dwadzieścioro dzieci, które nie
mogły korzystać z innych wakacyjnych wyjazdów,
i zapewnić im mnóstwo atrakcji. W tym tygodniu
ośrodek gościł dzieci z chorobami układu oddecho-
wego oraz nowotworami w stanie remisji.

- Nie, Sam, obok mnie usiądzie Ally. A ty usiądź

z tyłu i zaopiekuj się Dannym. Ally nie czuje się zbyt
dobrze, więc proszę, żebyś go nie drażnił.

Usadowiła trójkę dzieci, za które była odpowiedzial-

na, w jednym z elektrycznych wózków stanowiących
środek transportu na wyspie. Potem podjechała do nieco
większego wózka, którym kierował Pat, strażnik parku
narodowego. Zmieściło się tam siedmioro dzieci z opie-
kunem, oni także mieli latarki.

Pat sprawdził, czyjego pasażerowie siedzą wygod-

nie, po czym podszedł do Beth.

R

S

background image

- Jest pani z natury cierpiętnikiem, tak? - rzekł.

- Podobno zgłosiła się pani na tę wycieczkę zaraz po
dyżurze. Chyba powinna pani bawić się na przyjęciu.

- Wolę bawić się z dziećmi - odparła. - Poza tym

dla mnie to też jest przygoda. Nigdy dotąd nie byłam
w lesie deszczowym o tej porze.

- Ma pani latarkę?
Beth uniosła dużą latarkę, którą wręczył jej chwilę

wcześniej.

- Proszę świecić na zwierzęta. Ja będę im świecił

w oczy, żeby się nie ruszały.

- Chyba dam sobie radę - stwierdziła Beth, cho-

ciaż Sam już pytał, czy nie mógłby trzymać latarki.

Przeczuwała, że będą o nią targi. Sam był dosyć

drobny jak na osiem lat, miał za to silną wolę i walczył
o wszystko jak lew.

Pat wrócił do swojego wózka i ruszyli. Pięć minut

jechali drogą prowadzącą do kurortu na drugim końcu
wyspy, potem skręcili w stronę wzgórza.

Wózki toczyły się naprzód w ciszy zakłócanej tylko

terkotem ich kół. W pewnym momencie Pat zatrzymał
się i zgasił światła. Beth zahamowała tuż za nim.

- Musimy zachować całkowitą ciszę, inaczej zwie-

rzęta uciekną - szepnęła do swoich podopiecznych.

Pat skierował światło latarki na palmy i paprocie.
- Tam - rzekł cicho.
Dzieci aż westchnęły. Latarka wydobyła z ciemno-

ści szeroko otwarte zielono-żółte oczy. Beth zaświeci-
ła swoją latarką z bokur owych oczu i omal jej nie
upuściła. Patrzyli na niezaprzeczalnie pięknego węża.

Jego skóra pokryta była wzorem w romby. Owinął

R

S

background image

się wokół gałęzi. Beth oceniła, że miał około dwóch
i pół metra długości. Bała się węży. Ręka, w której
trzymała latarkę, zadrżała. Automatycznie uniosła sto-
py z podłogi wózka. Alły, zapewne przejęty tym sa-
mym atawistycznym lękiem, wśliznął się na jej kolana.

Tymczasem Pat przesunął latarkę i po drugiej stro-

nie drogi znalazł lotołapankę karłowatą. Pokryte fut-
rem zwierzątko znieruchomiało, otwierając ogromne
oczy. Dzieci zgodnie wzdychały z podziwu.

Jakim cudem zachowały milczenie? Zwłaszcza gdy

małe zwierzę poruszyło kończynami, rozciągając znaj-
dujące się między nimi fałdy skóry, i lotem ślizgowym
przemieściło się z gałęzi na gałąź, zupełnie jak ptak.

Następnie światło latarki wyłoniło kolejne zwierzę,

siedzące na ziemi i przeżuwające orzech.

- To należący do rzędu torbaczy szczur łysoogo-

niasty - wyjaśnił Pat, podczas gdy Beth oświetlała je-
go drobne ciało, a potem ogon.

Przyciszone głosy dzieci przestraszyły torbacza, któ-

ry umknął w zarośla. Pat wziął kolejną latarkę, która
świeciła światłem utrafiołetowym, i trafił na spory
grzyb w kształcie spodka, który w promieniach ultrafio-
letowych fosforyzował. Z ust zachwyconych dzieci
znów dobyły się okrzyki. Potem ruszyli dalej. Sam na
palcach liczył, ile zwierząt zobaczył do tej pory. Wkrót-
ce potrzebował już do tego palców Danny'ego.

- Niedługo nie wystarczy ci palców u rąk - powie-

działa Beth, kiedy Pat pokazywał im pająka o szma-
ragdowych oczach, który tkwił w sieci.

- Superwycieczka - szepnął Sam. - Prawda, Dan-

ny?

R

S

background image

Ale Danny dość szybko się zmęczył. Beth stwier-

dziła, że odwiezie go do ośrodka, zwłaszcza że w lecz-
nicy leżała już dwójka dzieci cierpiących na jakąś ta-
jemniczą chorobę. Ally również miał dosyć wrażeń.

- Przesiądź się do Pata, a ja zabiorę Ally'ego

i Danny'ego do ośrodka - Beth zwróciła się do Sama.

- Nie, Danny to mój przyjaciel, pojadę z nim.
- Ja pojadę z Patem - odezwał się Ally ku zdumie-

niu Beth.

Przeniosła zatem Ally'ego i zawróciła na wąskiej

drodze. Zatrzymywała się tylko wtedy, gdy w gąsz-
czu słyszała jakieś szelesty. Pozwoliła Samowi usiąść
z przodu, by szukał latarką w ciemności kolejnych
zwierząt.

- Słyszę coś w górze. Poświeć tam - szepnął

Danny, gdy zbliżali się do skrzyżowania z główną
drogą.

Beth zwolniła, a Sam zaświecił. Spodziewali się

ujrzeć jakieś zwierzę, a zobaczyli człowieka.
Bardzo wysokiego człowieka.

- A...Angus? - odezwała się Beth z wahaniem,

podnosząc wzrok, ale latarka właśnie zgasła.

Sam krzyknął, rzucił latarkę na ziemię, wyskoczył

z wózka i pognał drogą tak szybko, jak tylko pozwoliły
mu jego chude nogi.

Danny się rozpłakał, a Angus pobiegł za przerażo-

nym chłopcem. Beth wzięła Danny'ego na kolana, za-
pewniając go, że nic się nie stało. Ruszyła, trzymając
dziecko między sobą i kierownicą.

- On się tylko przestraszył - rzekła do Danny'ego.

- Zaraz go znajdziemy.

R

S

background image

Na szczęście po chwili ujrzeli Sama. Siedział na

ramionach Angusa i świecił jego latarką.

- To nie jest Yowie - oświadczył Sam, kiedy wózek

się zatrzymał. - Myślałem, że to Yowie. Ty też, Danny?

Danny przytaknął, chociaż Beth założyłaby się, że

słyszał to określenie pierwszy raz w życiu i nie wie-
dział, że Yowie to mityczny australijski stwór z buszu.

Jeżeli o nią chodzi, bała się raczej, że zobaczyła

ducha lasu deszczowego. Była przekonana, że Yowie to
paskudny stwór, a nie wysoki, silny i przystojny...

- Nie powinieneś tak biegać, Sam - skarciła chłop-

ca, kiedy Angus posadził go w wózku. Sam przytulił
się do Beth i Danny'ego. - Mogłeś zabłądzić w lesie.

- Nie. Nie biegłem do lasu, tam są węże.
- I Yowie - dodał zmęczonym głosem Danny.

Beth wiedziała, że musi go jak najszybciej odwieźć

do ośrodka. I musi powiedzieć coś Angusowi.
Ale co? Nie miała pojęcia, a ponieważ była roz-

trzęsiona, wpadła w złość.

- Co ty wyprawiasz? Czaisz się w zaroślach, a po-

tem nagle się wyłaniasz. Przeraziłeś nas śmiertelnie.

- Beth? To naprawdę ty?

Pochylił się, patrząc na nią z bliska.

- Kim jest ten pan? - spytał Sam, nim zapewniła

Angusa, że się nie myli. - I co on robi w lesie?

Sama chciałabym to wiedzieć, pomyślała Beth, ale

wargi jej zesztywniały i nie mogła wydobyć z siebie
głosu.

Szczęśliwie Angus nie miał z tym problemu.
- Mam na imię Angus i mieszkam w hotelu. Robi-

łem to samo co wy, obserwowałem zwierzęta w nocy.

R

S

background image

Pokazał latarkę Samowi, który wziął ją do ręki,

zapalił i poświecił na Danny'ego i Beth.

- Wyłącz ją - poprosiła Beth, odzyskując głos.

W świetle ujrzała pobladłą twarz Danny'ego. - Musi-
my wracać.

Nie była pewna, czy kierowała te słowa do dzieci

czy do Angusa, ale czuła, że musi jechać, bo Danny
powinien położyć się do łóżka.

Skinęła Angusowi głową - tyle chyba można zro-

bić, spotykając w nocy w lesie deszczowym swojego
byłego męża - i nacisnęła pedał gazu.

Wózek ruszył gwałtownie do tyłu. Sam roześmiał

się głośno, nawet Danny zachichotał.

- Niedobre dziecko - mruknęła Beth do Sama,

przekręcając kluczyk.

Raz jeszcze nacisnęła pedał gazu i tym razem wó-

zek ruszył godnie do przodu, mijając Angusa, który
wciąż stał na drodze. Jeżeli przeżył równie silny szok
co ja, pomyślała Beth, będzie tam stał do rana.

Kiedy znaleźli się w ośrodku, Beth przekazała chłop-

ców ich opiekunom, wyjaśniła, że Ally został z większą
grupą, a potem udała się do lecznicy. Czy w ten sposób
chciała odsunąć od siebie myśli o Angusie?

Gdy kończyła dyżur, mały Robbie Henderson spał.

Grace Blake była znakomitą pielęgniarką i z pewnoś-
cią zawiadomiłaby ją, gdyby działo się coś złego, mi-
mo to Beth chciała się przekonać, czy chłopiec nadal
śpi spokojnie. A przy okazji zajrzeć do pozostałych
pacjentów.

A to przecież oddali od niej myśli o Angusie.

Zaparkowała wózek przed lecznicą, marszcząc

R

S

background image

brwi na widok cienia na skraju parkingu. Czyżby ma-
rzec? Obserwowała cień przez chwilę, ale ptak się nie
poruszył.

Zdaje się, że poprzedniego dnia Lily znalazła mart-

wego ptaka. Ben, jeden ze strażników parku, który
zachorował, także znajdował martwe ptaki.


- Właśnie miałam cię wezwać pagerem - rzekła

Grace, gdy Beth weszła do części szpitalnej centrum.
- Spał ładnie przez godzinę, a potem obudził się bar-
dzo niespokojny. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy cał-
kiem się obudził. Jest tu Luke, ale u pana Woodsa,
którego przyjęłaś po południu z podejrzeniem zawału
serca.

Luke Bresciano był lekarzem w szpitalu w Croco-

dile Creek, a także ratownikiem. Jak cały personel
z Crocodile Creek dyżurował w centrum na Wallaby.
Oficjalnie tej nocy on miał dyżur, ale to Beth przyj-
mowała Robbiego, rozmawiała z nim o jego rodzinie,
i chłopiec czuł się spokojniejszy w jej obecności.

Weszła do pokoju Robbiego, który rzucał się na

łóżku. Lewą nogę i rękę miał zniekształcone przez
porażenie mózgowe, które nie oszczędziło także je-
go płuc. Nawet drobna infekcja mogła zakończyć
się u niego poważnymi problemami z układem odde-
chowym.

- Cześć, Robbie - rzekła łagodnie, siadając przy

łóżku i biorąc chłopca za rękę.

Robbie otworzył oczy i spojrzał na nią. Beth wie-

działa, że chłopiec jej nie widzi, zagubiony w dziw-
nym świecie będącym tworem jego choroby.

R

S

background image

- Zaśnij. - Delikatnie próbowała zamknąć mu oczy.

- Zostanę z tobą, kochanie.

Trzymając go za rękę, zaczęła cicho śpiewać zaba-

wną piosenkę o echu. Czyżby ta piosenka wypłynęła
z jej podświadomości na skutek spotkania z Angusem?
Angus wszak jest echem z jej przeszłości.

Oczywiście, że nie, a jednak widok Angusa ją za-

niepokoił, więc śpiewała, by ukoić Robbiego i siebie.
Potem przypomniała sobie inne piosenki, śmieszne
i niemądre, i śpiewała je do chwili, gdy panika, która
ścisnęła jej piersi, ustąpiła i powrócił spokój.

Co z tego, że Angus tutaj jest? Angus to przeszłość,

już nic dla niej nie znaczy. A jeśli nawet nie jest to
w stu procentach prawdą, wepchnęła go w odległy kąt
pamięci, niczym pamiątkę na strychu. Czy wspomnie-
nia mogą obrosnąć pajęczyną?

I stać się niewidzialne? Odejść w zapomnienie?
Nie, jeśli wciąż sprawiają ból.
- Do diabła z Angusem - mruknęła i czym prędzej

sprawdziła, czy nie zbudziła Robbiego.

Chłopiec spał. Beth ogarnęła złość, że spokój, który

odnalazła na wyspie, okazał się tak kruchy. Spotkanie
z Angusem wytrąciło ją z równowagi.

Praca w centrum i obozie wydawała jej się ideal-

nym zajęciem. Troska o dzieci, wspólna zabawa i zdo-
bywanie nowych doświadczeń pozwoliły jej w końcu
pogodzić się ze stratą własnego dziecka - dziecka jej
i Angusa. Bobby zmarł trzy lata temu, mając zaledwie
trzy lata. Trzy lata temu rozstała się z Angusem.

W tym momencie była bliska odzyskania równo-

wagi, a może nawet szczęścia. I to trwałego, nie tylko

R

S

background image

chwilowego. Z początku poważnie się zastanawiała,
jak da sobie radę, zwłaszcza że wiele dzieci z obozu
cierpiało na porażenie mózgowe, które zabrało jej sy-
na. Ale od dnia ich przyjazdu wiedziała, że, to bez
znaczenia. Tak jak Bobby dzielnie walczył z ograni-
czeniami, jakie narzucała mu choroba, z groźnymi
paraliżami, tak samo te dzieci, astmatycy, cukrzycy,
dzieci z remisją nowotworu czy porażeniem mózgo-
wym, żyły z radosną determinacją, ciesząc się każdą
chwilą. Zarażały tą radością personel oraz ochotni-
ków, którzy się nimi zajmowali.

Tak, to jest idealna praca, w idealnym miejscu - w ra-

ju tropikalnej wyspy. Czy kobieta może pragnąć czegoś
więcej? Do głowy wpadło jej pewne słowo na „m".

Doprawdy, jest żałosna!
Czy to spotkanie z Angusem zrodziło tę myśl?

Oczywiście. Angus wywołał w jej głowie mnóstwo
rozmaitych, a nawet dziwacznych wizji, biorąc pod
uwagę fakt, że nigdy jej nie kochał. Zresztą wiedziała
o tym od początku. Chociaż wówczas pozwoliła sobie
marzyć...

Ale już dość! Zepchnęła myśli w odległy kąt zaroś-

niętego pajęczynami strychu. Co z tego, że Angus jest
na wyspie? Mieszka w hotelu na jej drugim końcu,
z dala od obozu oraz centrum, więc się nie spotkają

Tyle że wyspa przestała być dla niej rajem, przy-

znała nazajutrz wczesnym rankiem. Robbie wciąż
spał, za to jej lęki się spotęgowały. Próbowała sobie
powiedzieć, że to z powodu incydentu z Angusem -
dlatego, że wymknął się ze schowka jej pamięci - ale

R

S

background image

mówiąc szczerze, na to, że była taka spięta, składało
się mnóstwo spraw.

Angus przywołał wspomnienie śmierci Bobby'ego.

Bobby zmarł w wyniku poważnej infekcji płuc, któ-
rą z początku wzięli za zwykłe przeziębienie. Czy
w przypadku tak wrażliwych dzieci można w ogóle
mówić o zwykłym przeziębieniu? I jeszcze te ptaki...

Jej raj stał się miejscem chorych dzieci i martwych

ptaków. Te słowa powracały do niej niczym echo, gdy
zaczęło świtać. Niebo za oknem było jeszcze szare.
Mimo zmęczenia Beth usiłowała odsunąć na bok emo-
cje i skupić się na faktach.

Nastroje na przyjęciu z okazji otwarcia centrum

były kiepskie, ponieważ połowa z dziesięciu łóżek
w części szpitalnej była zapełniona. Chorowali doro-
śli, ale chorowały też dzieci. Lily, Jack i Robbie leżeli
w szpitalu, Danny czuł się wczoraj źle. Dla tych dzie-
ci przeziębienie stanowiło poważny problem, a grypa
jeszcze większy.

Ptasia grypa! Nikt tego nie stwierdził, a jednak Beth

nie mogła uciec od tej myśli.

Zdawało jej się, że słyszy te przerażające słowa

niesione łagodnym tropikalnym wiatrem, szeptane
przez kołyszące się liście palm. Niepokojące było to,
że nikt nie sprawdził, czy to może być punkt zapalny
pandemii.

Charles Wetherby, szef szpitala w Crocodile Creek

i autor rozwoju centrum na Wallaby, z pewnością by
się tym zainteresował, gdyby nie oficjalni goście i uro-
czystości, nie wspominając już o chorobie jego pod-
opiecznej Lily.

R

S

background image

Swoją drogą Charles wydawał się rozkojarzony, ale

nie znała go dość dobrze. Może po prostu był taki
z natury.

Jeśli chodzi o tajemniczą chorobę, próbki krwi wy-

słano do analizy na kontynent. Istnieje jednak tyle od-
mian grypy! Czy zwykłe laboratorium w ogóle wzię-
łoby pod uwagę ptasią grypę? Czy posiada narzędzia
do zbadania krwi w tym kierunku?

Beth westchnęła. Wiedziała, że musi pogodzić się

z decyzją, którą podjęła o północy, siedząc przy łóżku
Robbiego. Patrzyła na niego, ale widziała inne, o wiele
młodsze dziecko - Bobby'ego. Później będziemy do
niego mówić Bob, rzekł kiedyś Angus. To brzmi bar-
dziej męsko.

Ale Bobby nigdy już nie będzie mężczyzną. A An-

gus?

Znowu westchnęła. Angus znajduje się w luksuso-

wym hotelu na południowym krańcu wyspy, od które-
go dzieli ją krótka podróż elektrycznym wózkiem.

Angus jest patologiem, epidemiologiem.
Angus wiedziałby, czy to ptasia grypa.
Musi tam pojechać. Musi go zapytać. Zanim zacho-

ruje kolejne dziecko, zanim kolejne dziecko umrze...


Beth zostawiła wózek na hotelowym parkingu.
- Zostań - powiedziała do Garfa, złotego labrado-

ra, który uważał jazdę wózkiem za najlepszą zabawę
na świecie i siedział obok niej, gdy wyjeżdżała z oś-
rodka. Garf wyszczerzył zęby w psim uśmiechu.

Wcale nie pilnował wózka, pozwoliłby wsiąść do

niego każdemu, kto zabrałby go na przejażdżkę.

R

S

background image

Uśmiechając się pod nosem na myśl o psie, którego

tak polubiła, Beth ruszyła ścieżką wzdłuż bujnej tropi-
kalnej zieleni odgradzającej parking od hotelu. Znalaz-
ła się obok olbrzymiego basenu. Zaprojektowano go
tak, by na pozór stanowił jedność z morzem. Pod
parasolami stały stoliki i krzesła, a bliżej basenu leżaki,
na których kilka osób pławiło się w porannym słońcu.

Na prawo od Beth widniał hotel, do którego prowa-

dziły tarasowe schody, wzorowane na rysunku zbocza
górującego nad nim wzgórza.

- No! No! - wymknęło się Beth, chociaż wcale nie

chciała ulec urodzie odremontowanego hotelu.

Skupiła się na okolicy, żeby się tak nie denerwować

spotkaniem z Angusem, ale zaraz potem przypomniała
sobie Robbiego - oraz Jacka, Lily i innych pacjentów
- i powód, dla którego tutaj przyjechała. Z walącym
sercem ruszyła do budynku.

Nie jesteś nieśmiałą panienką, która zakochuje się

w pierwszym specjaliście o orzechowych oczach, któ-
ry na nią spojrzał, zachwycona, że ktoś o takiej pozycji
zauważył studentkę pierwszego roku, mówiła do sie-
bie. Jesteś dorosłą kobietą, wykwalifikowanym leka-
rzem i szefową Centrum Medycznego. Robisz to, co
zrobiłby każdy rozsądny lekarz na twoim miejscu -
szukasz rady eksperta.

Który przypadkiem jest miłością twojego życia,

przypomniał jej jakiś cichy głos.

To już przeszłość, odpowiedziała mu, ale zwolniła

kroku. Żeby wejść na teren luksusowego hotelu, po-
trzebowała dodatkowych zapewnień.

Angus nie gryzie. Nie zaoferował dotąd pomocy

R

S

background image

tylko dlatego, że nie dotarła do niego wieść o chorych
dzieciach. To dobry człowiek, pracoholik, ale kiedy
nie pracuje, jest bardzo dobry...

Całą noc powtarzała sobie te słowa, przywoływała

je podczas jazdy przez las dzielący ośrodek od hotelu.
Emocje jednak nie osłabły.

- Telefon w jego pokoju nie odpowiada, ale jeśli

pójdzie pani tam, może znajdzie go pani przy śnia-
daniu.

Uprzejma recepcjonistka wyciągnęła rękę w kie-

runku oranżerii na tyłach hotelu. Ogromne palmy
w donicach i paprocie sprawiały, że trudno było po-
wiedzieć, gdzie kończy się prawdziwy las deszczowy,
a gdzie zaczyna ten stworzony przez człowieka.

Beth przystanęła w progu przestronnej oranżerii.

Potem rozejrzała się, szukając wzrokiem wysokiego
ciemnowłosego mężczyzny, skupionego na swoim
śniadaniu. Angus koncentrował się w stu procentach
na tym, co w danej chwili robił. Nagle go zobaczyła:
dzielił połówkę grejpfruta na cząstki, oddzielając
miąższ od skórki. Wkładał owoc do ust i go przeżuwał,
po czym zabierał się za następną cząstkę.

Kuchnie hotelowe nigdy nie kroją ich porządnie,

skarżył się podczas ich miesiąca miodowego, który
tak naprawdę trwał jedynie weekend. Spędzili go w ho-
telu w mieście. Od tamtej pory misją w życiu Beth
- albo też jedną z jej misji - stało się to, by grejpfrut
Angusa był zawsze odpowiednio podzielony na części.
Co prawda nie zajmowała się tym już od trzech dłu-
gich lat...

Zastanowiła się, czy ją to zasmuca, czy raczej

R

S

background image

cieszy, gdy ujrzała, że widelec z cząstką grejpfruta
zawisł w powietrzu. Wtedy dopiero zdała sobie spra-
wę, że Angus nie siedzi przy stoliku sam. Z początku
jego towarzyszkę krył przed wzrokiem Beth liść pal-
my. Teraz dostrzegła atrakcyjną blondynkę z długimi
włosami, które kołysały się, kiedy kobieta kręciła gło-
wą, zasłaniając na moment jej idealne rysy, po czym
znowu je odsłaniały.

Ta malownicza scenka ujawniała też, że kobieta

musiała być dość blisko z mężczyzną, który skupił się
znów na grejpfrucie.

Beth stała jak zamurowana, żałując, że nie zasłania

jej liść palmowy. Ale przecież nie jest już nieśmiałą
stażystką, której obecność lekarza specjalisty odbiera
głos. Jest profesjonalistką, a Robbie i jego koledzy
potrzebują pomocy.

Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, a jednak siłą

woli, poruszając się niczym robot, dotarła do stolika.

Pierwsza spojrzała na nią blondynka. Mało powie-

dzieć, że była atrakcyjna, ona była olśniewająca.

Beth kompletnie straciła zapał.
- Przepraszam za najście - rzekła cicho.

Angus podniósł wzrok. Beth z zadowoleniem

stwierdziła, że jego mina zdradza ogromne zdumienie,

intensywnością dorównujące jej zdenerwowaniu.

- Beth? - odezwał się chrapliwym głosem.
- Przepraszam, że nie mogliśmy wczoraj poroz-

mawiać, ale Danny, ten chłopiec, który siedział z tyłu,
poczuł się źle i chciałam go szybko odwieźć do oś-
rodka. Jak się masz, Angus? - wydukała, zaciskając
dłonie.

R

S

background image

Angus patrzył na nią. Może uznał spotkanie w lesie

za zły sen? Jego milczenie zwiększyło jej napięcie.
Zapomniała, że jest dorosła i podjęła:

- Naprawdę mi przykro, że ci przeszkadzam, ale

mamy poważny kłopot w centrum i ja...

Angus miał taką minę, jakby nic nie rozumiał.
- W centrum?
- Myślałam, że słyszałeś. Wczoraj było oficjalne

otwarcie i przyjęcie w hotelu. Centrum medyczne mie-
ści się na drugim końcu wyspy, jest oddziałem szpitala
w Crocodile Creek. Na wyspie zawsze istniała mała
przychodnia, ale została rozbudowana, ponieważ po
cyklonie Willie odremontowano obóz dla dzieci.

Beth wyklepała to w tempie karabinu maszynowe-

go. Wyrzucała z siebie słowa, jakby strzelała do An-
gusa prawdziwymi kulami.

- Crocodile Creek to dzieło Charlesa Wetherby,

jest tam też jednostka ratownicza. Tak, coś słyszałem
- odparł.

Nie musiał dodawać, że jeśli docierała do niego

informacja nie dotycząca bezpośrednio jego osoby,
uznawał ją za mało istotną i spychał w odległy zaką-
tek pamięci. Teraz jednak patrzył na Beth, marszcząc
czoło.

- A co to ma wspólnego z tobą?
Pytanie zabrzmiało tak nieprzyjaźnie, że Beth po

raz pierwszy pożałowała, że nie uprzedziła go o swym
przyjeździe telefonicznie, tylko gnała tu jak zrozpa-
czone dziecko. Tak, czuła się jak dziecko, a nie kobie-
ta, i stała przed Angusem jak uczeń przed dyrektorem
szkoły.

R

S

background image

Czyżby Angus czytał w jej myślach i dlatego wstał,

wyciągnął krzesło i poprosił, by usiadła?

Oczywiście bardzo dyrektorskim tonem!
Beth fatalnie spała w nocy, a spotkanie z Angusem

było dla niej ogromnym stresem. Posłuchała go zatem
bez słowa. Teraz przynajmniej mogła ukryć dłonie na
kolanach. Niech Angus nie widzi, jak się trzęsą.

Angus zajął swoje miejsce, odsunął talerz z grejp-

frutem i odwrócił się do Beth. Można powiedzieć, że
poświęcił jej większość swej uwagi. Bo jakąś część
poświęcił na to, by odsunąć od siebie wspomnienia
i niepotrzebne obserwacje, na przykład że Beth schud-
ła i wygląda na zmęczoną. A także, że pomimo upływu
trzech lat ręce go aż swędzą, by jej dotknąć.

- Więc co cię tu sprowadziło? - spytał z nadzieją, że

dzięki temu zapanuje znów nad ciałem i umysłem. - To
znaczy nie do oranżerii, tylko na tę wyspę, do centrum.

- Pracuję tam. Przeczytałam kiedyś ogłoszenie

i pomyślałam, że byłoby cudownie, gdybym dostała tę
pracę, że to coś, czego mi trzeba, coś nowego. - Za
dużo słów. Wprawdzie jest zdenerwowana, ale...

Tymczasem Angus zaczął szukać w skrytce swojej

pamięci przechowującej nieważne informacje. Ośro-
dek kolonijny na wyspie przeznaczony był dla dzieci
niepełnosprawnych i przewlekle chorych. Czy Beth
wybrała to miejsce z powodu Bobby'ego?

Oczywiście mogła się tym kierować, chociaż spra-

wa była chyba głębsza. Na wyspę dzieci przyjeżdża-
ły i odjeżdżały. Beth nie musiała się aż tak angażo-
wać, nie groziło jej, że ten kontakt będzie dla niej
bolesny. Jej instynkt samozachowawczy odegrał chy-

R

S

background image

ba największą rolę - ten sam instynkt, który kazał
jej się bronić przed urodzeniem kolejnego dziecka.
A może on zaproponował to zbyt wcześnie po śmierci
Bobby'ego...

- Angus?
To nie był głos Beth. Sally, bo tak miała na imię

blondynka, przypomniała mu o swojej obecności.

Odwrócił się do swojej towarzyszki - wysokiej,

eleganckiej, pięknej i inteligentnej. Niedawno dołą-
czyła do jego personelu. Czasem umawiali się na ran-
dki. Zaproponował jej wyjazd na konferencję, myś-
ląc...

Zerknął na Beth, dziwnie zawstydzony, a zaraz

potem wściekły za to chwilowe poczucie winy.

- Wybacz, Sally, to jest Beth, moja była żona.
- Zostawię was, porozmawiajcie sobie - rzekła

Sally chłodnym głosem.

Angus miał świadomość, że Sally chciałaby, by ją

zatrzymał. Nie zrobił tego jednak. Podniosła się z fili-
żanką kawy i pełnoziarnistą grzanką w ręce i przeszła
do stolika w odległym końcu sali, gdzie goście kon-
ferencji jedli śniadanie, głośno rozmawiając.

- Przepraszam, nie chciałam nikogo zdenerwować

- rzekła Beth. - Wyjaśnię ci wszystko szybko, a potem
ty wyjaśnisz to... Sally. Na pewno zrozumie.

Dla Angusa te słowa nie miały sensu. Dlaczego

Beth miałaby się przejmować Sally? Co prawda Beth
martwiła się o wszystkich. Przypomniał sobie to z u-
kłuciem żalu.

- Na naszej części wyspy szaleje jakiś wirus. Obja-

wy są podobne do grypy. Trójka dzieci, Jack i Robbie

R

S

background image

z obozu i Lily, podopieczna Charlesa, jest poważnie
chora. Mają wysoką gorączkę, której nie udaje się zbić
lekami. A do tego jeszcze te ptaki. Na całej wyspie
znajdowane są martwe nurce. - Rozejrzała się i doda-
ła: - Może nie tutaj, strażnicy by je zaraz usunęli, ale
na naszej części. Lily znalazła takiego ptaka i przynio-
sła go Charlesowi, żeby go wyleczył. Mamy w ośrod-
ku dzieci z obniżoną odpornością. Nikt tego głośno nie
powiedział, ale jestem pewna, że wszystkim chodzi po
głowie ptasia grypa.

Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, zadając

niewypowiedziane pytanie. Czy Angus jej pomoże?

Jakby musiała go o cokolwiek błagać! Zabolało go

to, a potem przypomniał sobie, że Beth, która miała tak
niewiele, nigdy nie uważała, że coś jej się należy.
A zwłaszcza od niego. Czy nie zaakceptował jej decy-
zji, że powinni się rozwieść? Odszedł bez słowa, od-
dając się pracy, korzystając ze swojej zdolności do
skupienia uwagi na bieżących problemach, co uśmie-
rzało ból rozstania. Dopiero później pojął, że powinien
był zostać, przedyskutować z nią to...

Ale to już przeszłość.
- Masz jakiś transport?
- Wózek elektryczny, zostawiłam go na parkingu.
- No to jedźmy.
Wstał i wyciągnął rękę, by pomóc jej się podnieść.

Zrobił to automatycznie, nim spostrzegł, że się cof-
nęła, jakby mógł ją poparzyć. To było przykre.

Co się z nimi stało, z nim i z Beth, i dlaczego?

R

S

background image




ROZDZIAŁ DRUGI



Beth szła na parking pełna niepokoju, jaki wzbu-

dzała w niej bliskość Angusa. Odetchnęła dopiero na
widok Garfa.

Pies usiądzie między nami, pomyślała. Będą roz-

mawiać o zwierzaku, a ona nie będzie się głowić,
o czym by tu mówić.

- Mój Boże, co to?
Beth uśmiechnęła się. Garf bardziej niż psa przypo-

minał owcę albo kozę o kręconym runie.

- To Garf, wielbiciel jazdy meleksem. Przesuń się,

piesku.

Garf usiadł i zaszczekał na powitanie. Przyglądał

się z zainteresowaniem Angusowi.

Czy ten człowiek potrafi drapać psa za uchem?
- Sierść tego labradora nie powoduje alergii - rzek-

ła Beth. - Dzieci go uwielbiają, stale im towarzyszy.
A jego drugą wielką miłością jest jazda wózkiem. Nie
wytłumaczysz mu, że jest nieproszonym gościem, po
prostu wskakuje i już.

Ku jej zdziwieniu Angus i Garf przypadli sobie do

gustu, chociaż Angus odmówił wzięcia ponadtrzydzie-
stokilowego psa na kolana.

- On lubi wystawiać łeb na zewnątrz - wyjaśniła

przepraszająco Beth.

R

S

background image

Angus już się tego domyślił, przysunął się do Beth,

a psu zostawił miejsce z boku.

- Mogłabym kazać mu biec za nami, to niedale-

ko. - Beth była potwornie zdenerwowana bliskością
Angusa.

- Nie trzeba, tak mu dobrze - odparł nonszalancko.

Beth uświadomiła sobie, że nie odczuwał tego na-
pięcia co ona. Przyprawiało ją ono o gęsią skórkę.

- Przepraszam, że zakłóciłam ci śniadanie. - Beth

wiedziała, że to nie jej interes, ale brnęła dalej. - Jes-
teście z Sally parą? Cieszę się. Ja...

- Jeśli powiesz, że cię to uszczęśliwia, wysiądę

i wrócę do hotelu - burknął. - Sally i ja jesteśmy kole-
gami, przyjechaliśmy tu na konferencję. We wtorek
mam wykład.

- Aha! - Nie powinna się była tak ucieszyć, więc

czym prędzej dodała: - Dobrze wyglądasz. Pewnie jes-
teś zapracowany jak zawsze?

Angus obrzucił ją dziwnym spojrzeniem, a potem

zaczął mówić o małych ptakach z rodziny ziarnoja-
dów, które śmigały między liśćmi palm.

A zatem jego życie osobiste to temat tabu. Beth

poczuła współczucie dla Sally, która była zapewne
zainteresowana swoim szefem, ale nie znała go zbyt
dobrze.

Omówili już zdrowie i pracę. Co jeszcze im zostało?

Beth podjęła temat ptaków.

- Ptaki mają tutaj cudowne życie - powiedziała

głosem ochrypłym z wysiłku, by podtrzymać tę kuleją-
cą i pozbawioną sensu rozmowę.

- Nocne życie też jest zdumiewające - dodał An-

R

S

background image

gus lodowatym tonem, choć na wszelki wypadek, gdy-
by źle go zrozumiała, dołączył sardoniczny uśmiech.

- Cóż, wczoraj było - przyznała ze śmiechem,

przypominając sobie, jak bardzo dawniej ją dziwiło, że
Angus, który wydawał się niezwykle poważny, zawsze
potrafił ją rozbawić. To wspomnienie przyniosło jej
ulgę. - Mało nie umarłam ze strachu, jak zobaczyłam,
że ktoś tam stoi. A potem okazało się, że to ty. Niewia-
rygodne.

- Ale jak widać, bardzo się przydałem - odparł,

a ona spojrzała na niego, by sprawdzić, czy z niej
żartuje.

Tym razem jego twarz pozostała poważna.
- Bardzo - przyznała z mocno bijącym sercem.
- Długo jesteś na wyspie?
Zerknęła na niego. Znajomy profil przyprawił ją

o ucisk w piersi. Wysokie czoło, prosty nos, wargi,
które aż się prosiły, by przesunąć po nich palcem,
i broda, może nie wystająca, ale zdecydowana. Z takim
człowiekiem raczej się nie dyskutuje - to była pierw-
sza myśl, jaka wpadła jej do głowy na widok Angusa.

- Parę tygodni. Trochę czasu spędzam w szpitalu

w Crocodile Creek, poznaję personel, bo tamtejsi leka-
rze mają u nas dyżury. Oczywiście helikopter i służby
ratownicze szpitala są blisko związane z wyspą.

- Dlaczego tutaj? - spytał, a ona znów na niego

popatrzyła.

Wielki błąd, bo Angus właśnie zerknął na nią i uj-

rzała to samo pytanie w jego oczach. A może tylko
jej się wydawało? Miał piękne oczy, ale jeśli oczy
są zwierciadłem duszy, ona nigdy nie pozna duszy

R

S

background image

Angusa. Tylko wtedy, gdy patrzył na Bobby'ego, wi-
działa w nich miłość... i cierpienie.

- Bo to nowe miejsce, okazja zdobycia nowych

doświadczeń, poznania nowych ludzi.

- Tak, to było zawsze wysoko na liście twoich

priorytetów - rzekł sucho Angus.

Tym razem nie odwróciła wzroku od drogi.
- Zawsze lubiłam poznawać ludzi - odparła spo-

kojnie. - Nie jestem duszą towarzystwa i nie muszę
być bez przerwy otoczona gromadą przyjaciół, ale lu-
bię towarzystwo kolegów i pacjentów.

Czy ją zranił? Angus powtórzył w myślach jej sło-

wa i intonację. Stwierdziła tylko fakt, chyba trochę
złośliwie. A on pożałował swoich słów w chwili, gdy
je wypowiedział.

Mimo swojej nieśmiałości, a może dzięki niej, Beth

miała dobry kontakt z ludźmi. Wiedziała instynktow-
nie, jak się z nimi komunikować, intuicyjnie rozumiała
ich ból i słabości, łatwo zdobywała ich zaufanie.

- Podoba ci się tutaj? Wyspa i ludzie?

Znaleźli się na prostym odcinku drogi. Wyjechali

z gęstego lasu na bardziej otwartą, choć wciąż za-

drzewioną przestrzeń. Angus widział małe domy mię-
dzy drzewami. Beth poczuła się pewniej.

- O tak - rzekła bez wahania.

Potem ściągnęła brwi i westchnęła.

- A przynajmniej podobało mi się, póki dzieci nie

zaczęły chorować. Co my zrobimy, jeżeli to ptasia
grypa?

- Poczekajmy, przekonajmy się - odparł, dotyka-

jąc jej ręki, jakby chciał ją uspokoić.

R

S

background image

A może sprawdzić, czy jej skóra jest tak miękka

i delikatna, jak w jego pamięci...

Potrząsnął głową, zaniepokojony. Lata rozłąki nie

zmniejszyły jego zauroczenia Beth. Może to i dobrze,
że Beth ma kłopoty, to zajmie jego myśli.

Choć z drugiej strony chore dzieci trudno nazwać

odtrutką na wspomnienia.

Beth zaparkowała przed centrum. Na podjeździe

widniały wstążki serpentyn i sflaczałe balony. Pies
wyskoczył z meleksu i chwycił w zęby powiewającą
serpentynę. Czy to pozostałości po uroczystym otwar-
ciu? Budynek był nowy, świetnie wkomponowany
w otoczenie: tropikalna architektura z szerokimi oka-
pami i aluminiowymi żaluzjami od podłogi do sufitu,
które kierowały do wewnątrz każdy najmniejszy po-
wiew. Piękny budynek.

- Wejdziemy tylnym wejściem—rzekła Beth. - Od

frontu jest administracja i mały oddział ratunkowy.
Część szpitalna mieści się na tyłach budynku.

Kiedy podeszli, kobieta z rozwianymi włosami

i piegowatym nosem stanęła w drzwiach, witając Beth
z ulgą.

- Dzięki Bogu. Dzwoniłam do Charłesa, ale tylko

ty potrafisz uspokoić Robbiego. Ma halucynacje. A są-
dziliśmy, że mu się poprawiło.

- Już do niego idę - odparła Beth, po czym przypo-

mniała sobie, że nie jest sama. - Grace, to jest Angus.
Angus, to Grace. Angus jest tym lekarzem, o którym ci
mówiłam. Mogłabyś go oprowadzić, żeby zobaczył
naszych pacjentów? Przedstaw go Emily, jeśli jest,
i Charlesowi, jak przyjedzie.

R

S

background image

Lekarz, nie były mąż, pomyślał Angus niezadowo-

lony, przywitał się jednak uprzejmie z pielęgniarką.

Beth pospieszyła do pokoju Robbiego. Wirus, który

zaatakował mieszkańców ośrodka, z początku objawiał
się sennością. Pomiędzy atakami nadzwyczajnej aktyw-
ności chorzy jakby tracili przytomność. W tej chwili
Robbie rzucał się na łóżku, mamrotał, jego ruchy były
o wiele bardziej gwałtowne niż minionej nocy.

Beth sprawdziła kroplówkę, a potem dotknęła czoła

chłopca. Nie miał gorączki, ale na wszelki wypadek
sięgnęła po jego kartę, by to potwierdzić. Widocznie
podziałał paracetamol, który podała mu wcześniej.

- Cicho, kochanie, wszystko jest w porządku. Jes-

tem tutaj - szeptała do chłopca, jedną ręką trzymając
jego dłoń, a drugą odsuwając z czoła jego włosy.

Ale nawet kiedy Robbie się uspokoił, Beth nie po-

zbyła się lęku. Leczyli pacjentów objawowo, nie ma-
jąc pojęcia, czy cierpią na jakąś agresywną odmianę
grypy, czy coś groźniejszego. Alex Vavunis, neuro-
chirurg dziecięcy przebywający gościnnie na wyspie,
pobrał próbki płynu rdzeniowego od najbardziej cho-
rych, ale było jeszcze za wcześnie na wyniki.

Beth miała świadomość, że jej słowa otuchy mogą

okazać się puste. Może z Robbiem wcale nie jest
wszystko w porządku.

- Choruje trójka dzieci z ośrodka, ale stan Rob-

biego i Jacka jest najpoważniejszy. Moja podopieczna,
Lily, została wczoraj przyjęta na oddział. Dzisiaj ma
się trochę lepiej.

Beth usłyszała Charlesa, zanim go zobaczyła. Kie-

dy się odwróciła, wjeżdżał do pokoju swoim wózkiem

R

S

background image

inwalidzkim. Angus, idący obok, wydawał się przy nim
wyższy niż w rzeczywistości.

- Jak on się ma?

Charles podjechał bliżej.
Beth pokręciła głową.

- Jest bardzo niespokojny - odparła. - Jack wy-

glądał dziś rano trochę lepiej. A Lily?

Charles westchnął. Beth zrozumiała, że stan dziew-

czynki wciąż jest niestabilny.

- Jill była z nią w nocy. Grace mówiła mi, że ty

siedziałaś tutaj. Powinnaś pojechać do domu i odpo-
cząć.

- Drzemałam trochę - zapewniła go Beth. - Dzi-

siaj Emily ma dyżur, ale zostanę na wypadek, gdyby
Angus potrzebował pomocy czy informacji.

Spojrzała na mężczyznę, który zbliżył się do łóżka

Robbiego i czytał notatki z jego karty.

- Ilu macie chorych? - spytał Angus, patrząc na

Charlesa, który gestem poprosił Beth o odpowiedź.

- Jedna dorosła osoba z ekodomków, jeden ze straż-

ników parku i trójka dzieci, w sumie pięcioro. Troje
dzieci z ośrodka ma pewne objawy. Przenieśliśmy je
do osobnego domku, personel i ochotnicy dbają o to,
żeby wypijały dużo płynów. Zapewne wśród persone-
lu, strażników, a nawet gości w hotelu są osoby, które
nie czują się najlepiej, ale na razie nie zgłaszają się
do nas.

- Jaka odległość dzieli was od lądu?
- Helikopter leci pół godziny, hydroplanem jest

szybciej - odparł Charles.

- Musi pan zamknąć wyspę - oznajmił Angus. -

R

S

background image

Pewnie już pan o tym myślał, biorąc pod uwagę liczbę

padniętych ptaków. Trzeba poddać wyspę kwarantan-
nie - hotel, park narodowy, ośrodek kolonijny i eko-
domki - przynajmniej do chwili, gdy będziemy wie-
dzieć więcej. Szansa na to, że to coś groźnego, jest jak
jeden do tysiąca, ale nawet w takiej sytuacji nie wolno
ryzykować.

Beth wlepiła w niego wzrok.
- Mówisz serio? Uważasz, że to może być ptasia

grypa?

Przeniosła spojrzenie na chłopca, który wiercił się

na łóżku, i przeraziła się nie na żarty.

- Nie - szepnęła.
Mężczyźni jej nie słyszeli. Charles zadawał pyta-

nia, Angus mu odpowiadał. Charles chciał wiedzieć,
jak wymusić kwarantannę. Na otwarcie centrum przy-
jechało sporo oficjeli, którym się to nie spodoba. Poza
tym trzeba powiadomić władze.

- To musi być pełna kwarantanna, i to od tej chwili

- rzekł Angus kategorycznym tonem. - Popełnilibyś-
my zbrodnię, pozwalając choć jednej osobie, która
może być nosicielem śmiertelnego wirusa, opuścić
wyspę. Musimy poprosić policję i departament zdro-
wia, żeby odnaleźli wszystkich, którzy wyjechali
z wyspy w minionym tygodniu, i żeby jak najszybciej
izolowano te osoby.

- To nie będzie trudne. Większość ludzi została na

otwarcie centrum, a goście hotelowi zazwyczaj spę-
dzają tutaj tydzień, od niedzieli do niedzieli. Niektó-
rzy wybierali się dzisiaj do domu, ale dopiero późnym
popołudniem. Piloci helikoptera, który codziennie prze-

R

S

background image

wozi pasażerów, przemieszczają się w tę i z powrotem,
ale rzadko wysiadają z maszyn. Lista ich pasażerów
powie nam, kto wyjechał, więc będziemy mogli prze-
kazać te nazwiska władzom.

Mężczyźni odwrócili się do wyjścia. Zapowiadało

się, że wprowadzenie w życie kwarantanny będzie trud-
nym zadaniem i więcej niż parę osób się z tego powo-
du zirytuje.

Beth uśmiechnęła się pod nosem. Na przykład Alex

Vavunis, ten zadufany neurochirurg. Kilku osobom
uprzykrzył życie tylko dlatego, że jego córka Stella
dorośleje. Przymusowy pobyt na wyspie pozwoli mu
spędzić z córką więcej czasu i być może zaakceptować
tę nową Stellę. Przynajmniej tyle dobrego może wy-
niknąć z takiej fatalnej sytuacji.

Albo Nick Devlin, który został dłużej, niż zamie-

rzał, ponieważ jego synek Josh ogromnie polubił obóz.
Ale Josh był wątłym astmatykiem i każda infekcja
układu oddechowego może mieć dla niego poważne
konsekwencje. Beth zadrżała na myśl, że Josh mógłby
złapać wirusa, a potem poczuła współczucie dla An-
gusa. Jest epidemiologiem - to on musi wziąć na siebie
efekty uboczne smutnego obwieszczenia.

Zresztą Angus na pewno sobie poradzi - proble-

my zawodowe nigdy go nie zbijały z tropu. Tylko
uczucia...


- Ogłaszamy wyspę terenem zamkniętym. Charles

rozmawiał z szefową stanowego departamentu zdro-
wia, która przyznaje, że tak trzeba, ale nie chce tego
upubliczniać, aby nie wzbudzać paniki. Zatrzymanie

R

S

background image

wszystkich przebywających na wyspie zapobiegnie
rozprzestrzenianiu się złych wieści.

Angus wrócił do pokoju Robbiego sam. Stanął

w drzwiach i wyjaśniał Beth sytuację, obejmując
wzrokiem mały oddział i dziecko, które leżało już
spokojnie.

- W czasach e-maili i telefonów komórkowych

nie da się niczego ukryć - odparła cicho Beth. - Poza
tym na otwarciu byli obecni dziennikarze. Niektórzy
odpłynęli wczoraj ostatnim promem, ale dam głowę,
że szefowa miejscowej rubryki plotkarskiej została.
Ona uwielbia towarzystwo sławnych i bogatych. A sko-
ro miała okazję spędzić trochę czasu w luksusowym
hotelu...

Angus patrzył na nią bacznie.
- Jeśli nie wspomnimy o ptakach, tylko o wirusie

o nieznanej etiologii, który szybko się rozprzestrzenia,
prasa nie zainteresuje się tak bardzo.

- To się nie uda. Większość osób po tej stronie

wyspy wie o nurcach. Poza tym musisz ostrzec ludzi,
żeby trzymali się z dała od martwych ptaków, a może
wszystkich ptaków. W chwili, gdy to powiesz, każdy
od razu pomyśli o ptasiej grypie.

- Masz rację. Musimy poprosić ich o milczenie.

Ktoś powinien porozmawiać z tą dziennikarką. Wy-
tłumaczyć, że nie chcemy wywołać ogólnonarodowej
paniki.

- A może szczęście nam dopisze i jakaś gwiazda

filmowa przyciągnie uwagę mediów na tyle, że nikt
nawet nie zauważy kwarantanny na wyspie? - zasuge-
rowała Beth.

R

S

background image

Angus wzruszył ramionami.
- Czy to możliwe? - rzekł, a potem się uśmiechnął.
Beth poczuła dziwne wzruszenie - zawsze tak rea-

gowała na uśmiech Angusa. A tak dobrze jej szło
odgrywanie dorosłej profesjonalistki, już prawie o-
siągnęła w tym perfekcję, pomimo że bliskość An-
gusa boleśnie przypominała jej o dawnych dobrych
czasach.

- Charles chce, żeby cały personel szpitala, a także

hotelu, strażnicy z parku i zarządca ekodomków spot-
kali się w centrum konferencyjnym w hotelu. Możesz
mnie tam odwieźć?

Beth zawahała się. Wiedziała, że im mniej czasu

spędzi z Angusem, tym lepiej. Ale przecież to ona
zwróciła się do niego o pomoc.

Angus stanął obok niej, przyglądając się Robbiemu,

który spał spokojnie.

- Jedź, ja go popilnuję. - Grace weszła do pokoju

tuż za Angusem. Machała rękami, jakby wyganiała
kurczęta.

Beth nie miała wyboru. Wstała, nie patrząc na An-

gusa, chociaż czuła jego obecność każdą komórką
ciała.

- Sądzisz, że to ptasia grypa? - Nie musiała słyszeć

westchnienia Angusa, by wiedzieć, że to głupie pyta-
nie. - Oczywiście nie wiesz - ciągnęła. - Całą noc nie
dawało mi to spokoju. H5N1, pozornie niewinny zbiór
liter i cyfr, a jednak w każdym, kto wie, co się za nimi
kryje, budzi strach.

- Od lekarzy począwszy, na szefach rządów koń-

R

S

background image

cząc - potwierdził Angus głosem, w którym pobrzmie-
wała świadomość powagi sytuacji. - Nie wolno nam
dopuścić do paniki czy nawet okazywania niepokoju.
Każda epidemia wymaga określonej rutyny. Trzeba
zidentyfikować chorobę, stwierdzić, ile osób choruje...

- Pięć w szpitalu. Troje dzieci odosobnionych w o-

bozie i nie wiadomo ilu tych, którzy dotąd nie szuka-
li pomocy.

- To wystarczy, żeby wywołać niepokój w małej

społeczności - rzekł Angus, gdy dotarli do meleksu. -
Kolejny krok to zweryfikowanie diagnozy.

Angus był zasępiony. Beth spojrzała na niego i po

raz kolejny ujrzała zmarszczkę między jego brwiami.

- Są z tym problemy?
- Oczywiście. - Usiadł za kierownicą, nie pytając

Beth o pozwolenie. - Istnieje szybki i ostateczny test
dla wirusa H5N1 znany jako MChip, ale stosuje się go
tylko w laboratoriach w Stanach. Tutaj wciąż posługu-
jemy się testem zwanym FluChip, opartym na trzech
genach grypy. Daje nam informację na temat typu
wirusa, ale potem trzeba przeprowadzić dalsze testy,
by ustalić podtyp - na przykład zidentyfikować H5N1.

- To dosyć mętne - mruknęła Beth, choć dawniej

lubiła, jak Angus wyjaśniał jej rozmaite zagadnienia.

A może właśnie z tego powodu się zirytowała? Ze

strachu, że znów to polubi?

- Testy wymagają czasu - dodał Angus.
- Wiem. Chyba jestem bardziej zmęczona, niż my-

ślałam. Czy rozmawialiście z Charlesem tylko o kwa-
rantannie?

Czy naprawdę ją to interesuje, czy tylko podtrzy-

R

S

background image

muje rozmowę, zastanowił się Angus. Kiedyś potrafił-
by sam na to odpowiedzieć, ponieważ Beth była żądna
wiedzy.

A jeśli tylko udawała, świadoma, że on lubi opo-

wiadać o swojej pracy? Rozmawiał z nią również ojej
pracy, do czasu, gdy wzięła urlop macierzyński. Po-
tem, kiedy u Bobby'ego zdiagnozowano porażenie
mózgowe, została w domu i opiekowała się ich cho-
rym synem.

On zaś pogrążył się w pracy, by odsunąć od siebie

lęk. Skupił się na genetycznych mutacjach wirusa gry-
py, a może z początku to był HIV? Już tego nie
pamiętał, wiedział tylko, że praca stała się dla niego
ucieczką przed bólem, jaki sprawiał mu widok Bob-
by'ego walczącego o każdy oddech. Nie zawsze, nie
wtedy, kiedy Bobby czuł się dobrze i śmiał się z róż-
nych drobiazgów - ale dość często, kiedy było ciężko...

Odsunął od siebie wspomnienia, chociaż nie tak

daleko.

- Trudno ci było wrócić do pracy? - spytał i ze

zdziwieniem zobaczył, że Beth się wzdrygnęła.

- Wróciłam do pracy przed naszym rozstaniem -

przypomniała mu, a on się smutno uśmiechnął.

- Wkładałaś służbowe ubranie, jechałaś do szpitala

i robiłaś, co w twojej mocy. Ale chodziło bardziej o to,
żeby się czymś zająć, wyjść z domu, zapełnić pustkę,
a nie o radość z pracy czy zaangażowanie.

Zatrzymał meleks i zamierzał wysiąść, kiedy zdał

sobie sprawę, że Beth mu nie odpowiedziała. Co wię-
cej, patrzyła na niego w taki sposób, jakby przemienił
się w istotę z innej galaktyki.

R

S

background image

- Skąd wiesz? - zapytała.
Więc żyli razem, a jednak osobno, w gęstej emoc-

jonalnej mgle, która ich opadła po śmierci syna.

Złość paradoksalnie okazała się dla Angusa ratun-

kiem, zastępując ból.

- Myślisz, że ze mną było inaczej? Po śmierci

Bobby'ego czułem się, jakbym wypadł z toru. Nie
wiedziałem, czy wrócę do normalności.

Widząc pobladłą twarz Beth, trochę się uspokoił.
- Nigdy nic nie mówiłeś - szepnęła. - Nigdy...
- Bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy, prawda?

O tym, co naprawdę ważne. Zresztą to chyba nic
dziwnego. W dzieciństwie nikt nie rozmawiał z nami
o uczuciach. - Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.
- Dlatego było nam tak trudno.

Ruszył przed siebie, zanim mu odpowiedziała. Beth

patrzyła na jego szerokie plecy, idąc za nim do hotelu.
Przyjechał tam na konferencję, wiedział zatem, gdzie
znajduje się sala wykładowa. Myślami była jednak
daleko od czekającego ich spotkania.

Jak to się stało, że nie miała pojęcia, co czuł wtedy

Angus? Kochał Bobby'ego i cierpiał po jego śmierci,
ale fakt, że był równie zagubiony jak ona, był dla niej
czymś nowym.

Nic mi nie powiedziałeś, szepnęła pod nosem, u-

świadamiając sobie, że jej zdumienie jest nie na miejs-
cu. Angus ma rację, nie rozmawiali o uczuciach. Po
spotkaniu z ojcem Angusa pojęła, dlaczego Angus nie
potrafił o tym mówić. Jego ojciec był naukowcem.
Rozmowy w rodzinie Stuartów dotyczyły wielu roz-

R

S

background image

maitych rzeczy - nauki, polityki, nawet religii, ale nig-
dy uczuć.

Wizyty u ojca męża zawsze były dla Beth męczące.

Chłodna, nie, lodowata atmosfera tego domu i zimny,
jakby pozbawiony uczuć teść budziły w niej taki lęk,
że rzadko się odzywała. Nie widziała też sensu w za-
bieraniu ze sobą Bobby'ego. Doktor Stuart senior spło-
dził idealnego syna, podczas gdy Beth urodziła chłop-
ca, który z powodu przypadkowego niedotlenienia
mózgu podczas porodu, w oczach tych, którzy go nie
znali i nie kochali, nie był tak idealny.

Angus zatrzymał się przed schodami prowadzący-

mi do hotelu. Beth dogoniła go i spojrzała mu w twarz.
Chciała go przeprosić, choć nie wiedziała, za co. Czy
za to, że nie odgadła, co działo się w jego sercu, czy za
poród Bobby'ego, czy za to, że zaszła w ciążę.

Nie była w stanie wykrztusić słowa. Wszystko, co

miała do powiedzenia, uwięzło jej w gardle na widok
jego miny.

- Tędy.
Zrobił jej przykrość tą naglą obojętnością. A prze-

cież żyli osobno przez trzy długie lata, więc jak miał ją
traktować? Zresztą czy Angus po prostu nie był właś-
nie taki? Należał do najprzystojniejszych i najseksow-
niejszych mężczyzn w szpitalu, ale wystarczyło jedno
jego spojrzenie, jedno przechylenie głowy, a nawet
najbardziej zdesperowane kobiety wycofywały się na-
prędce.

Oczywiście na tym też polegał jego urok. Oczarował

wiele niezamężnych kobiet, a pewnie i sporo mężatek...
Angus prowadził Beth do skrzydła budynku miesz-

R

S

background image

czącego salę. wykładową. Byli razem niecałą godzinę,
a już zdołali wznieść między sobą mur.

A jednak widok Beth rozmroził w nim coś, co u-

ważał za zastygłe na zawsze...

Rozpalił coś, co piękna Sally ledwie poruszyła...
Jak to możliwe? Spojrzał na jej błyszczące włosy

i poczuł niepojęte zadowolenie, że jest obok niej.

Może działa tu dawna zażyłość, pewna swojskość,

wmawiał sobie, lecz nie wierzył w to ani przez sekun-
dę. Między nim i Beth była chemia, której nigdy nie
rozumiał, niezależnie od tego, jak często i dogłębnie to
analizował. To właśnie jego niezdolność do rozpra-
wienia się z tym doprowadziła do tego, że pozwolił, by
po śmierci Bobby'ego Beth go odtrąciła.

Powiedział sobie, że Beth jest jak lekarstwo, które

mu nie służy - tylko na takie wyjaśnienie było go stać.
I choć marzył o tym lekarstwie, rozstał się z nią,
mówiąc sobie, że tak jest najlepiej. Udawał, że robi to
dla Beth, gdyż ona tego pragnęła, i szukał zapomnienia
w pracy...

- Sala wykładowa jest tutaj - oznajmił, wyciągając

rękę, by przeprowadzić ją przez drzwi na końcu kory-
tarza. Dotknął jej skóry, dotknął Beth...

Charles już do nich machał. Wskazał im krzesła

w pierwszym rzędzie, sam zajął miejsce na mównicy.
Czekał na spóźnialskich, czekał, aż zapadnie cisza
i oznajmi wszystkim zebranym, że wyspa jest poddana
kwarantannie.

R

S

background image




ROZDZIAŁ TRZECI


Beth patrzyła na przemawiającego Angusa. Charles

przedstawił go jako eksperta epidemiologii. Angus tłu-
maczył, dlaczego kwarantanna jest niezbędna do mo-
mentu, gdy wyizolują źródło wirusa.

Ktoś z tyłu natychmiast zapytał, czy ma to związek

z padłymi ptakami. Angus lekko skinął głową w stronę
Beth, jakby chciał potwierdzić jej wcześniejsze słowa.

- Mało prawdopodobne, że to ptasia grypa - od-

parł. - Ale ponieważ jest ona podobna do wirusa
grypy, uważamy, że szczepionka przeciw grypie zapo-
biegnie infekcji u osób, które nie zostały dotąd zarażo-
ne. Są wśród nas pracownicy szpitala i inne osoby
związane ze służbą zdrowia. Oni zostali już w tym
roku zaszczepieni. Musimy podać szczepionkę wszys-
tkim innym na wyspie. To spore zadanie, ale jak każde
zadanie można je wykonać partiami.

W górę wystrzeliło wiele rąk. Charles włączył się

i poprosił zebranych, by poczekali, aż Angus skończy
mówić, a wtedy, jeśli nie usłyszą wszystkiego, co ich
interesuje, będą mogli zadawać pytania.

Potem dał Angusowi znak, żeby kontynuował.
- Rozpoczniemy szczepienia i przeprowadzimy tes-

ty. Wyniki powinniśmy otrzymać w ciągu czterdziestu
ośmiu godzin. W międzyczasie musimy zachowywać

R

S

background image

się tak, jakby to mogła być ptasia grypa, choć to
bardzo wątpliwe. Ponad dziewięćdziesiąt dziewięć pro-
cent przypadków ptasiej grypy u ludzi to skutek bez-
pośredniego kontaktu z zainfekowanymi ptakami. Trze-
ba ostrzec mieszkańców i gości wyspy, żeby trzymali
się z daleka od ptaków, żywych i martwych. Zamówiliś-
my transport specjalnych kombinezonów i masek. Gdy
tylko je otrzymamy, strażnicy parku będą zbierać padłe
ptactwo i bezpiecznie się go pozbywać.

Angus nie powiedział, że ubój może dotyczyć

wszystkich ptaków, nie tylko chorych. Beth podejrze-
wała, że tak właśnie się stanie. Było jej ogromnie żal,
gdyż rozmaitość ptactwa - nieustanne trele - stanowi-
ły o magii tej wyspy. Zastanawiała się, czy w ogóle
można uśmiercić ptaki w humanitarny sposób, kiedy
jakiś zirytowany głos przerwał jej rozmyślania.

- Mówi pan, że nie wolno dotykać ptaków. Gdyby

wszyscy zostali ewakuowani, nie byłoby powodu do
zmartwienia. Dlaczego zdrowi nie mogą opuścić wy-
spy? Potrafimy o siebie zadbać. Jak dostrzeżemy jakieś
objawy, pójdziemy do lekarza. Nie ma potrzeby, żeby-
śmy wszyscy uczestniczyli w tej kryzysowej sytuacji.

Beth nie znała użalającego się mężczyzny, rozu-

miała go jednak. Fala niezadowolenia rosła, ludzie
pomrukiwali za jej plecami, przyznając rację nieznajo-
memu.

- Nie ma żadnej sytuacji kryzysowej - odparł An-

gus spokojnym głosem, kontrastującym z pełnymi iry-
tacji odzywkami gości. - Kwarantanna jest czysto pre-
wencyjna. Izolujemy chorych i tych, u których zaob-
serwowano pewne objawy. Fakt, że wirus zaatakował

R

S

background image

tak gwałtownie, może oznaczać, że kwarantanna nie
będzie trwała długo. Według stosowanych w takich
przypadkach procedur dane miejsce wymaga izolacji
jeszcze przez określoną liczbę dni po ostatnim zacho-
rowaniu. W międzyczasie, jeśli nie chcą państwo kon-
taktować się z innymi, personel na pewno pomoże
państwu jakoś to urządzić.

Czy nieznajomy zaakceptuje to wyjaśnienie? Beth

odwróciła się i zobaczyła, że mężczyzna usiadł, ale
szeptał coś do swoich sąsiadów. Wśród otaczających
go osób podniósł się bunt, który łatwo mógłby wymk-
nąć się spod kontroli.

- Przepraszam! - Męski głos uciszył ognisko opo-

zycji. - Mówi pan o szczepionkach dla tych, którzy nie
szczepili się w tym roku przeciw grypie i twierdzi pan,
że tym, którzy się zaszczepili, nie jest to już potrzebne.
Ale czy szczepionki przeciw grypie nie działają na
określone wirusy?

Pytanie padło z ust Mike'a Poulosa, pilota helikop-

tera z Crocodile Creek. Rzeczowość pytania nie skryła
jednak troski w jego głosie.

Czy Mike martwi się o swoją żonę Emily, lekarkę,

która miała właśnie dyżur w szpitalu? Emily i Mike
pobrali się niedawno i byli tak w sobie zakochani, że
Beth z przyjemnością na nich patrzyła.

- Szczepionka jest przygotowywana każdego roku

na określonego wirusa, który zdaniem specjalistów nas
zaatakuje. Ale wirusy murują w takim tempie, że
w chwili, gdy w Australii rozpoczyna się sezon grypo-
wy, zwykle nie powoduje go wirus, przeciwko któ-
remu się szczepiliśmy. Szczepionka pomaga jednak za-

R

S

background image

pobiec zakażeniu innymi szczepami grypy. A w tym
wypadku lepsza jest jakakolwiek ochrona niż żadna.

Niepodważalny autorytet i pewność w głosie Angu-

sa uciszyła szepty. Ludzie kiwali głowami z aprobatą.

- Proszę jednak pamiętać - podjął Angus - nie

mamy żadnej pewności, że to jest ptasia grypa czy
w ogóle jakaś odmiana grypy. Szczepionki są wyłącz-
nie środkiem ostrożności, nie są nawet obowiązko-
we. Podamy szczepionkę każdemu, kto tego zechce.
Charles wyznaczy osoby, które się tym zajmą.

Ktoś zadał znów pytanie, a Angus odwrócił głowę,

by mu odpowiedzieć. Beth starała się patrzeć na nie-
go obojętnie - jak na lekarza czy eksperta, a nie byłe-
go męża. Pewność siebie i autorytet pobrzmiewały
nie tylko w jego głosie, manifestował je całą swoją
postawą.

Co taki mężczyzna jak on dostrzegł w kimś takim

jak ona? Koleżankę po fachu, to jasne, ale gdy się
poznali, ona dopiero od roku była rezydentem - ku-
rzem pod stopami takich ludzi jak Angus, którzy już
zaznaczyli swoją pozycję i dążyli do zdobycia szczy-
tów na wybranym przez siebie polu. Pociągała go
fizycznie, to było jedyne wyjaśnienie. Chemia, coś,
czego żadne z nich nie kontrolowało.

Problem pojawił się dopiero później.
Świadomość winy ciążyła jej na sercu, chociaż An-

gus nie musiał jej poślubić. Zresztą sama mu to po-
wiedziała.

Ale on ze swoim poczuciem odpowiedzialności na-

legał na to. Ożenił się z nią, bo zaszła z nim w ciążę,
a nie dlatego, że ją kochał. To bolało.

R

S

background image

Zmartwiona, że przeszłość wciąż tak fatalnie na nią

działa, Beth usiłowała skupić się na teraźniejszości.

- Wszystkich, którzy nie szczepili się w tym roku

przeciw grypie, proszę o zapisanie nazwiska i numeru
pokoju w zeszycie przed salą, a my skontaktujemy się
co do terminu szczepienia - mówił Charles. Dodał, że
personel i goście hotelu zostaną zaszczepieni na miejs-
cu, a ci z domków ekologicznych i obozu mogą się
zgłosić do Centrum Medycznego.

- A jeśli to nie jest ptasia grypa? - spytał ktoś.
- Cóż, wtedy zyskacie odporność na następny se-

zon - odparł Charles z uśmiechem, chociaż Beth wie-
działa, że był przygnębiony. - Wysłaliśmy próbki na
ląd. Wyniki powinniśmy otrzymać jutro, najpóźniej
pojutrze.

Padło jeszcze więcej pytań, ale Charles ogłosił ko-

niec spotkania, mówiąc, że wszyscy otrzymają bieżące
informacje w codziennym biuletynie.

Czy to przypadek, że Beth wracała z hotelu w towa-

rzystwie Angusa? Oczywiście. Swoją drogą, dlaczego
wyszedł z hotelu? Żeby wytrącić ją z równowagi?

- Co z twoją konferencją? - spytała, kierując się

w stronę parkingu.

- Mam wykład we wtorek. Nie uniknę tego, ale

z pozostałej części konferencji zdobędę notatki.

- Chyba lepiej wysłuchać wykładu niż czytać cu-

dze notatki. Sama prosiłam cię o pomoc, ale tylko
z obawy, że to ptasia grypa, a ty wiesz wszystko na
temat kwarantanny. Nie brak nam lekarzy. Połowa per-
sonelu szpitala z Crocodile Creek przyjechała na ofi-
cjalne otwarcie centrum.

R

S

background image

Czy jej głos brzmi histerycznie? Angus przystanął.
- Naprawdę sądzisz, że będę bezużyteczny, czy nie

chcesz mnie widzieć na swojej części wyspy? - spytał
bez uśmiechu, ale też nie marszcząc czoła.

- Czuję się jakoś dziwnie - odparła szczerze. -

Trudno było mi przyjechać tutaj i prosić cię o pomoc,
a teraz, cóż, nie wiem... - Wsiadła do meleksu, za
kierownicę.

- Nie będziemy musieli często się widywać -' od-

parł, zajmując miejsce pasażera, jakby jej słowa nie
zrobiły na nim wrażenia. - Jesteś już po dyżurze,
a nawet jeśli wezwą cię do szczepień, nasze ścieżki nie
muszą się skrzyżować.

Beth uruchomiła wózek, zawracając w stronę lasu.

Pragnęła być blisko Angusa, a to świadczyło o jej
wielkiej niedojrzałości. Prawdę mówiąc, to żałosne.

Wlepiła wzrok w drogę, chociaż wózek jechał tak

powoli, że wystarczyłoby na nią tylko zerkać. Angus
uniósł rękę i dotknął jej policzka.

- A ty dobrze się czujesz? Jesteś bardzo blada.

Dotknij mnie raz jeszcze, krzyczało jej serce. Aż

dziw, że Angus tego nie słyszał.
- Czuję się dobrze - zapewniła, wciąż na niego nie

patrząc. Bała się, że zobaczyłby w jej oczach podnie-
cenie, które rozpaliło jej zmysły.

- Nie wyglądasz najlepiej. Ten chłopiec, który

miał halucynacje, siedziałaś z nim zeszłej nocy?

Przytaknęła ruchem głowy.
- Dlatego, że jest podobny do Bobby'ego?

Zatrzymała wózek i spojrzała na Angusa. Klakson
meleksu jadącego za nimi przypomniał jej, że więk-

R

S

background image

szość personelu centrum była na spotkaniu i wracała
na swoją część wyspy. Ruszyła zatem, patrząc przed
siebie.

- Tak, przypomina mi Bobby'ego, ale siedziałam

przy nim, bo jest tu sam. Jednym z celów tego obozu
jest chwilowe uwolnienie rodziców od opieki nad
dzieckiem wymagającym wyjątkowej troski, danie im
szansy na spędzenie czasu z pozostałymi dziećmi, jeśli
je posiadają. Kiedy Miranda, która opiekuje się dzieć-
mi z chorobami układu oddechowego, zatelefonowała
do matki Robbiego i powiedziała jej, że jest chory, ta
kobieta była zrozpaczona. Jest samotną matką z piątką
dzieci i nie może przyjechać.

- Więc zgłosiłaś się w jej zastępstwie.
Sposób, w jaki to powiedział - nie z sarkazmem, ale

jakoś znacząco - przypomniał Beth, że nawet kiedy
go najbardziej kochała, potrafił doprowadzić ją do
furii.

- Masz z tym jakiś problem? - warknęła. - Zrobisz

mi wykład na temat dystansu między lekarzem i pa-
cjentem? O tym, że nie wolno angażować się emocjo-
nalnie?

Słysząc jego westchnienie, zerknęła na niego z uko-

sa. Czyżby dostrzegła na jego twarzy cierpienie?

- A posłuchałabyś mnie?
Jego głos brzmiał łagodnie, otulił jej serce, schwy-

tał ją w sieć miłości.

- Nie - odburknęła. Nie mogła uwierzyć, że Angus

wciąż tak na nią działa. - Jeżeli czuję się związana
z jakimś dzieckiem, to nie z Robbiem, ale z Samem,
tym, który wczoraj w lesie wyskoczył z wózka. To

R

S

background image

największy zawadiaka, w stanie remisji po ostrej bia-
łaczce limfoblastycznej. Ma taką wolę walki, że jeśli
ktoś miałby pokonać chorobę, to na pewno on.

Powiedziawszy to, westchnęła i uśmiechnęła się do

swojego pasażera.

- Kocham te dzieci. Bardzo się cieszę, że mogę

uczestniczyć w ich życiu choć przez chwilę. Dzieci,
które przeszły tak wiele złego, są bardzo dojrzałe na
swój wiek, a z drugiej strony pozostają dziećmi.

- Mięczak - drażnił się z nią Angus. Pogładził

kciukiem jej policzek. - Oczywiście, że je kochasz. -
Kciuk zbliżył się do warg Beth, musnął je, a potem się
odsunął.

Beth milczała roztrzęsiona. Jak to możliwe, że An-

gus doprowadził ją do takiego stanu? Czy zdawał
sobie z tego sprawę? A myślała, że w ciągu minionych
lat dojrzała.

Zaparkowała przed centrum. Ludzie wracający z ho-

telu już się tam zebrali, czekali na polecenia Charle-
sa. Mike Poulos patrzył z niepokojem na swoją żonę
Emily.

- Musisz powiedzieć Charlesowi - mówił dość

głośno. - Jak się dowie, że jesteś w ciąży, on pierwszy
każe ci trzymać się od tego z daleka.

- To małżeństwo? - spytał Angus, a Beth skinęła

głową. Nie wiedziała o ciąży Emily. - Przedstawisz
mi ich?

Nie spodziewała się tej prośby, ale nie widziała

powodu, dla którego nie miałaby jej spełnić. Angus
zainteresował się cudzym problemem! Angus, którego
znała w przeszłości, unikałby tego ze wszystkich sił.

R

S

background image

Było to bowiem równoznaczne z zaangażowaniem -

właśnie z tego powodu przed chwilą z niej żartował.
No właśnie, żartował, nie prawił jej kazań...

- Mike, byłeś na spotkaniu, więc wiesz, kim jest

Angus. Emily, to Angus Stuart, patolog i epidemiolog.
Razem z Charlesem zajmują się kwarantanną.

- Angus Stuart? - Emily uniosła brwi.
- Mój były mąż - wydusiła Beth, chociaż te słowa

zabolały, jakby przełykała coś ostrego. - Angus, po-
znaj Mike'a i Emily Poulosów.

Odsunęła się, a Angus podszedł do małżonków.
- Niechcący słyszeliśmy waszą rozmowę. Pana

niepokój jest zrozumiały, ale jeśli to ptasia grypa,
a szanse są jak jeden do miliona, to ta grypa raczej nie
przenosi się z człowieka na człowieka. Pojawił się
tylko jeden taki przypadek, i to nie w pełni potwier-
dzony. We wszystkich innych wypadkach ludzie za-
razili się od ptaków.

- Mimo wszystko praca tutaj jest dla Emily ryzy-

kowna - odparł Mike. Jako uparty Grek bronił swojej
kobiety.

- Nie jest, jeśli Emily zachowa ostrożność. Per-

sonel otrzyma maski i podwójne rękawiczki, chociaż
ważniejsze jest mycie rąk. Sądząc z objawów wa-
szych chorych, przypuszczalnie mamy do czynienia
z wirusowym zapaleniem mózgu, również poważną
i niebezpieczną chorobą. Ale znowu, choć infekcje,
które do niej prowadzą - mononukleoza, opryszczka
czy odra - są zakaźne, samo zapalenie mózgu nie
jest.

Mike kiwał głową bez przekonania. Beth domyślała

R

S

background image

się, że nie będzie spokojny, dopóki nie zaniknie Emily
w jakimś bezpiecznym kokonie do końca ciąży.

- Pani doktor, pani doktor!
Cameron z grupy dzieci z chorobami nowotworo-

wymi pędził w stronę Beth.

- Danny zachorował. Jest obok domku Stelli.

Angus, Emily i Mike poszli w zapomnienie. Beth

sprawdziła tylko, czy w wózku znajduje się zestaw

pierwszej pomocy, i ruszyła na plażę. Garf pojawił się
nie wiadomo skąd i wskoczył na miejsce obok niej.

Susie, szpitalna fizjoterapeutka, biegła ścieżką, kie-

dy Beth zbliżała się do skrzyżowania.

- Ma atak - rzuciła bez tchu. - Jest z nim Alex.

Prosił, żebym sprawdziła, czy ma pani tlen i diazepam.

- Mam jedno i drugie - zapewniła Beth. Susie

biegła truchtem obok wózka. - Kto z nim był, jak to się
stało?

- Była z nim Benita, pielęgniarka opiekująca się tą

grupą. Wezwała pomoc, bo nie odzyskiwał przytom-
ności. Byliśmy z Aleksem niedaleko.

- Alex jest neurologiem, prawda? - spytała Beth.
- Danny miał szczęście, że Alex był obok.
Beth podjechała na miejsce zdarzenia, zatrzymała

wózek i wyjęła z niego butlę z tlenem i sprzęt do
udzielania pierwszej pomocy. Alex założył chłopcu
maskę na nos i usta i zaczął mu podawać tlen. Potem,
gdy Beth próbowała określić na oko wagę Danny'ego

- był bardzo drobny jak na sześciolatka - i obliczała

dawkę leku, Alex założył Danny'emu wenflon. Gdy
lekarstwo popłynęło do żyły chłopca, Alex go pod-
niósł. Susie niosła butlę z tlenem. Alex wsiadł do

R

S

background image

meleksu, trzymając chłopca na rękach, butlę z tlenem
umieścili między jego nogami.

Beth prowadziła bardzo ostrożnie. Podjechała od

tyłu budynku, żeby Alex wniósł chłopca do najbliż-
szego pokoju.

- Skończyłaś już dyżur - przypomniał jej Charles.

Jechał do nich na wózku, usłyszawszy o wypadku. Był
z nim Angus.

Wyglądało na to, że mężczyźni zdążyli się już za-

przyjaźnić. Obaj są pracoholikami, pomyślała Beth.

- Prosiłem, żeby wszyscy nie będący na dyżurze

opuścili centrum - odezwał się znów Charles. - Miej
pod ręką telefon komórkowy i pager, skontaktujemy
się z tobą, kiedy ustalimy z Jill harmonogram szcze-
pień.

Potem zwrócił się do Angusa.
- Zostanie pan tutaj? Zbadam jedno dziecko, póź-

niej zajmę się dyżurami. Jak z tym skończę, chciałbym
z panem porozmawiać o dalszych krokach, jakie po-
winniśmy przedsięwziąć.

- Przyjechałem zaraz po śniadaniu i nie mam przy

sobie komórki, ale odprowadzę Beth do domu. Tam
poczekam.

Beth chciała zaprotestować, ale ponieważ więk-

szość jej kolegów krążyła niedaleko, zamknęła usta.

Dlaczego to powiedziałem, zastanawiał się tymcza-

sem Angus. Przecież mógł poczekać w szpitalu, posie-
dzieć z tym chłopcem, do którego nie przyjechała
matka...

- Chciałabym zajrzeć do Robbiego - rzekła Beth.

Nie przyznała się do tego, że czuje się związana

R

S

background image

z Robbiem. Jej związek z Robbiem wciąż niepokoił
Angusa.

Ruszając jej śladem, natknął się po drodze na jakąś

kobietę o zmęczonej twarzy.

- Jill Shaw. - Wyciągnęła do niego rękę. - Prze-

łożona pielęgniarek w Crocodile Creek. A pan, jak
się domyślam, jest byłym mężem Beth. To miło, że
pan nam pomaga.

Angus wzruszył ramionami, dostrzegając cienie pod

jej szaroniebieskimi oczami.

- Więc ta chora dziewczynka jest pani krewną.
- Jest krewną Charlesa - odparła Jill, obracając na

palcu pierścionek z opalem. - A właściwie naszą pod-
opieczną.

Była tak zestresowana, że Angus położył rękę na jej

ramieniu.

- To trudne, kiedy nasze ukochane dziecko choruje

- rzekł cicho, a ona podniosła wzrok.

W oczach Angusa ujrzała coś, co ją uspokoiło. Zdo-

była się nawet na uśmiech i dotknęła jego ręki.

- To więcej niż trudne, ale dziękuję za zrozu-

mienie.

Pomknęła dalej, zostawiając Angusa z poczuciem,

że nie do końca pojął jej słowa. Wątpił też, by w czym-
kolwiek jej pomógł.

Beth wychodziła właśnie z pokoju Robbiego i An-

gus zapomniał o spotkaniu z Jill. Ogromny niepokój
budził w nim fakt, że wciąż czuje tak silny pociąg do
swojej byłej żony. Przyglądał się jej. Przystanęła, by
porozmawiać z pielęgniarką. Jak to się stało, że ta ko-
bieta spowodowała taki zamęt w jego życiu?

R

S

background image

Minęły trzy lata, chyba dość, by zapomniał.
Pogrążył się w pracy i przez ostatnie lata pracował

ciężej, dłużej, by jak najmniej czasu pozostawało mu
na myśli nie mające związku z jego zawodowymi
projektami.

Pomógł mu też wyjazd do Stanów, praca w Cent-

rum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom w Atlan-
cie. Niewiele osób dostało tę szansę, więc ko-
rzystał z niej i pracował coraz więcej.

- Śpi spokojnie - oznajmiła kobieta, o której właś-

nie dumał. Zmęczenie zniknęło z jej twarzy, jej oczy
błyszczały. Tak, wciąż go pociągała. Nie znał bardziej
autentycznej i szczerej osoby, a jeśli dodać do tego jej
niezaprzeczalny seksapil, nic dziwnego, że trudno by-
ło jej się oprzeć. Przynajmniej on miał z tym kłopot.

Beth opowiadała mu o Robbiem i drugim chłopcu,

Jacku, Angus zaś dręczył się podejrzeniem, że w jej
życiu pojawił się inny mężczyzna, który czeka na
nią. Ale wtedy chybaby się nie zgodziła, by ją odpro-
wadził?

- Nie musisz mnie odprowadzać - rzekła, jakby

czytała w jego myślach. Nabrał pewności, że się nie
pomylił.

I przekornie stwierdził, że będzie jej towarzyszył.

Mimo że była już mężatką, pozostała naiwna. Każ-
demu mężczyźnie dałaby się wykorzystać. W Angusie
obudził się instynkt opiekuńczy.

- Muszę gdzieś zaczekać na Charlesa. Chętnie zo-

baczę, jak mieszkasz.

Beth zwolniła kroku i odwróciła się do niego.
- Dlaczego?

R

S

background image

Proste pytanie i odpowiedź równie prosta. Ponie-

waż nadal nie jest mu obojętna. Ale to zabrzmiałoby
idiotycznie, a nie chciał się ośmieszyć.

- Po prostu jestem ciekaw.
Beth uśmiechnęła się pomimo zmęczenia.
- To mieszkanie nie różni się tak bardzo od tego,

które miałam, jak się poznaliśmy. Od razu będziesz
chciał stamtąd uciec. Pełno tam różnych śmieci; nie
wszystko należy do mnie, część rzeczy już zastałam.
Ale nadal jestem chomikiem, a zbieranie tego, co wy-
rzuci morze, wciąga i powiększa moją kolekcję o skar-
by, z którymi za nic się nie rozstanę.

Szli teraz wąską ścieżką, w cieniu ogromnych wie-

cznie zielonych drzew rosnących między palmami
i paprociami. Ptaki śpiewały nad ich głowami, przypo-
minając Angusowi o powadze sytuacji. Ale idąc tak
z Beth w chłodnym cieniu, nie myślał o chorobie.
Odczuwał dziwną radość, która powróciła do niego po
trzech długich latach.

- To tutaj - powiedziała, gdy wyszli na polanę.

Ujrzał drewniany dom posrebrzony przez czas

i słońce. Przeszklone drzwi prowadziły na taras. Wy-

blakły czerwono-biały leżak stał na skraju tarasu,
a obok niego stolik zrobiony z połowy beczki. Na
stoliku leżały muszle i wyrzucone przez fale kawałki
drewna.

W odległym końcu zielono-fioletowy hamak kusił

swoim widokiem. Starą sofę w salonie, który przy
otwartych drzwiach tworzył całość z tarasem, rozświe-
tlała tęcza barwnych poduszek. Angus miał wrażenie,
jakby ktoś ujął w dłoń jego serce. A potem ją zacisnął!

R

S

background image

Obok sofy zauważył plecione z trzciny dziecięce

krzesło. Prezent od jednego z jego kolegów dla Bob-
by'ego...

Odsunął od siebie obraz syna siedzącego na tym

krzesełku i skupił się na otaczających go kolorach.
Beth uwielbiała kolory.

Wrócił myślą do swojego mieszkania w mieście,

gdzie Beth wprowadziła się tuż po ślubie. Rok wcześ-
niej urządził je modny dekorator wnętrz, który kazał
sobie słono zapłacić. Mieszkanie było nowoczesne,
minimalistyczne, w szarościach, bieli i czerni. Funk-
cjonalne!

Kiedy Beth się do niego wprowadziła, rozświetliła

je miękkimi poduszkami, magazynami rozłożonymi na
stoliku do kawy, wielkimi bukietami kwiatów. Z cza-
sem swoją miłość do kolorów ograniczyła do pokoju
Bobby'ego, chociaż pomarańczowy koc, który po niej
został, wciąż leżał na czarnym skórzanym fotelu.

Poza dodaniem barwnych akcentów nie zmieniła

niczego w jego domu. Nie musiał pytać, dlaczego.
Pragnęła jedynie, by on czuł się komfortowo, a on
zaakceptował jej dyskretne zabiegi, nawet się nie za-
stanawiając, czy ona jest szczęśliwa, czy wystarczy jej
uszczęśliwianie jego.

- Napijesz się kawy? Nie dokończyłeś śniadania.

Mam płatki i owoce, jeśli masz ochotę. Zazwyczaj
jadam w centrum albo w ośrodku, więc nie mam w do-
mu wiele do jedzenia.

- Jak zwykle - burknął, ale pożałował swojego to-

nu, kiedy ujrzał jej przestraszone spojrzenie.

- Co?

R

S

background image

- Najpierw myślisz o innych - odparł. - Zawsze

tak było. Nie spałaś całą noc, na pewno jesteś wykoń-
czona, a mimo to proponujesz mi kawę. Martwisz się,
że nie zjadłem śniadania. Założę się, że ty też nie
jadłaś. Schudłaś, jesteś za szczupła. To był głupi po-
mysł, żeby uciekać na tę wyspę.

- Angus?
To nawet nie jego imię, ale jej uśmiech przerwał mu

ten wykład. Uśmiech ciepły i łagodny, a nawet czuły.

- Jak jesteś głodny, zawsze marudzisz. Usiądź.

Zrobię płatki dla ciebie i dla siebie, chociaż pewnie
zbliża się pora lunchu. Niestety, nic innego nie mam.
Może herbatę? Zaparzę w dzbanku. Potem odpocznę.
W nocy trochę spałam, chociaż sen w pozycji siedzą-
cej to nie to samo, prawda?

Miała nadzieję, że nie trajkocze bez sensu, ale nie

dość, że Angus jest w jej domu, jej azylu, to jeszcze
mówi tak, jakby nie była mu obojętna.

Co prawda mimo pozornego chłodu zawsze był

opiekuńczy. Oczywiście kiedy nie był skupiony na
pracy.

Nasypała płatki do dwóch misek, pokroiła papaję

rosnącą przed domem, wlała mleko, a potem zaparzyła
herbatę. Angus wałęsał się po małym zagraconym
pokoju, brał do ręki muszlę albo jakieś szkiełko, wresz-
cie zajrzał do wnęki, która służyła jej za kuchnię.
Stanął tak blisko, że Beth wpadła na niego, odwracając
się z tacą.

- Przepraszam. - Chwycił ją za łokieć.
- Nie szkodzi, trochę tu ciasno. - Skóra paliła ją

w miejscu, gdzie jej dotknął. I tylko dzięki silnej woli

R

S

background image

nie rzuciła się w jego ramiona, by uwolnić się od zmę-
czenia i troski o Robbiego.

Po trzech latach rozłąki nie powinna się tak za-

chowywać. Wątpiła jednak, by nawet milion lat zmie-
nił jej uczucia. To czysto fizyczne, wmawiała sobie
bez przekonania. Pożądanie to jedna strona medalu,
gorzej, że wciąż go kocha. I jest to miłość nieodwzaje-
mniona. Był dla niej czuły, kochał Bobby'ego, ale...

Angus wziął od niej tacę i bez pytania zaniósł ją na

taras. Rozejrzał się i dostrzegł drugi leżak oparty
o ścianę. Poszedł po niego, zadowolony z siebie, i po-
stawił go naprzeciwko tego, na którym siadywała Beth.

Gdyby mieszkał z nią jakiś mężczyzna, gdyby tylko

tu bywał, na tarasie stałyby dwa leżaki. Angus siadł
ostrożnie, wiedząc, że te zdradliwe przedmioty składa-
ją się w najmniej odpowiedniej chwili.

Potem przyjrzał się okolicy. Przez liście palm koko-

sowych o poszarpanych brzegach widział czysty biały
piasek i szmaragdowe wody laguny.

- Piękne miejsce - rzekł, kręcąc głową.
Beth patrzyła na niego z uśmiechem, jakby jego

zdziwienie ją cieszyło.

- Nie najgorsze schronienie - zażartowała, a on

znowu pokręcił głową.

Nikt nigdy nie żartował sobie z niego tak jak Beth:

łagodnie i serdecznie, a mimo to oszalał na jej punkcie.
Szczerze mówiąc, oszalał na jej punkcie sześć lat te-
mu, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, a teraz znowu. Może
nigdy nie przestał jej kochać, tylko zepchnął to do pod-
świadomości.

Musi zachować ostrożność. Nie chciał powtórki

R

S

background image

z przeszłości. Nigdy do końca nie dojdzie do siebie po
śmierci syna, ale utrata Beth spowodowała w jego
życiu takie zakłócenia, że stracił radość z pracy, jedy-
ną rzecz, która towarzyszyła mu od zawsze. I chociaż
nadal pracował jak szalony, wiedział, że nie osiąga
takich rezultatów jak wówczas, gdy był żonaty. Stracił
to wyjątkowe zaangażowanie pozwalające osiągać do-
skonale, a nie tylko satysfakcjonujące wyniki.

Zaproszenie do Stanów było jak koło ratunkowe.

Stanowiło wyzwanie, nowy cel - coś dość ważnego,
by przestał myśleć, wspominać...

I żałować...

R

S

background image




ROZDZIAŁ CZWARTY



- Co teraz? - Beth skończyła śniadanie.
Angus również skończył jeść i pijąc herbatę, przy-

glądał się okolicy. Odwrócił się, wypił łyk, westchnął.

- Chciałbym zrobić sekcję jednego z padłych pta-

ków.

- Wykluczone - rzuciła Beth i przeraziła się, że

powiedziała to zbyt głośno, z lękiem. - Właśnie przez
to umierali ludzie z zagranicznych laboratoriów, przed
wyizolowaniem wirusa. Badali padłe ptaki, nie zdając
sobie sprawy, że to śmiertelnie groźne. I to w labora-
torium, gdzie były odpowiednie warunki. Tutaj to sa-
mobójstwo.

- Jeszcze nie zwariowałem. W bazie strażników

parku jest jakieś laboratorium, chociaż wątpię, żeby
mieli tam urządzenia klimatyzacyjne z odpowiednimi
filtrami. Ale w ubraniu ochronnym i rękawiczkach...

- To zbyt ryzykowne - zaprotestowała.

Położył jej dłoń na ramieniu.

- Nie sądzę, że to ptasia grypa. Najgorsza epidemia

takiej grypy była w Chinach, gdzie na fermach są
miliony ptaków. Tam wystąpiły najgroźniejsze ogniska
choroby. Kury i kaczki są szczególnie podatne, także
inne ptactwo domowe. Znaleziono nawet zarażone łabę-
dzie. Ale wirus przenosi się w ramach jednego gatunku.

R

S

background image

Wciąż trzymał dłoń na jej ramieniu, delikatnie je

głaskał. Wiedziała, że robił to mimowolnie, więc powin-
na to zignorować, ale ten dotyk był równocześnie kojący
i elektryzujący. Skupiła się na swoich argumentach.

- Nie możesz być absolutnie pewny. Sam powie-

działeś, że nikt nigdy nie zna wszystkich najnowszych
odkryć.

- Cytujesz mnie, Beth?
Uśmiech i jakaś łagodność jego słów sprawiły, że jej

krew popłynęła szybciej. Musi j ednak zachować twarz,
udawać, że to zwyczajna rozmowa z kolegą po fachu.
Nie pozwoli, by uśmiech Angusa zawrócił jej w głowie.

- Bo akurat pasuje. - Dojrzała odpowiedź, nie ma

co. - Co nie zmienia faktu, że ptaki nadal padają.

Angus skinął głową.
- Sądzę, że jest proste wyjaśnienie.
Beth czekała na dalszy ciąg, idiotycznie szczęśliwa,

że siedzi tutaj z Angusem. Powinni jej chyba włożyć
kaftan bezpieczeństwa i zamknąć w pokoju bez okien,
dopóki nie wyleczy się z tego szaleństwa.

- Powiesz mi? - spytała, gdy cisza się przedłużała.

Znów się uśmiechnął.

- Jeszcze nie - odparł. - Ale kiedy będę to wie-

dział, wyjaśnię ci wszystko. Teraz powinnaś się prze-
spać. Zobaczymy się później? - Zabrzmiało to, jakby
uważał za rzecz oczywistą, że się spotkają.

Kiedy zasugerowała, że w ich małżeństwie źle się

dzieje, odszedł bez wahania, potwierdzając tym jej
podejrzenia. Ożenił się z nią dlatego, że zaszła z nim
w ciążę, nie kochał jej...

Ale to było wtedy, a teraz jest teraz.

R

S

background image

- Jeśli zostaniesz w szpitalu, nie unikniemy spot-

kania. - Mówiąc to, patrzyła na lagunę.

- Pytałem o bardziej osobisty kontakt.

Odwróciła się, by z wyrazu jego twarzy odczytać,

co miał na myśli, ale jak zwykle okazało się to niewy-

konalne. Musiała zatem spytać:

- Po co?
Przebiegł wzrokiem po jej twarzy. Była ciekawa, co

zobaczył. Strach? Oby tylko nie podniecenie!

- Masz coś przeciwko temu?
- To nie jest odpowiedź - wykrztusiła.
Angus westchnął i potarł policzki, jak zawsze, kie-

dy był zmęczony albo czymś się niepokoił.

- Spotykając cię po latach - zaczął tak powoli, że

jej zdaniem ważył każde słowo w myślach - zdałem
sobie sprawę, jak bardzo mi ciebie brakowało.

Beth ogarnęła szalona radość. Cóż za głupota! Musi

nad sobą panować. Przemeblowała swoje życie i nau-
czyła się być szczęśliwa na swój sposób, sama.

- Dopiero teraz to sobie uświadomiłeś?

Uniósł ramiona jakby zawstydzony.

- Byłem zajęty pracą. Znasz mnie, czasami tak się

w coś angażuję, że nic poza tym nie istnieje.

- Wiem - odparła.
Wstała, zebrała naczynia na tacę i wyszła.
Angus odprowadzał ją wzrokiem. Ciekawe, o czym

pomyślała, gdy wspomniał, że potrafi się w czymś
zatracić? O tym, jak do niego zadzwoniła, że ma skur-
cze co trzy minuty, a on zasugerował, by pojechała do
szpitala taksówką, a on dojedzie później? Od tamtej
chwili minęło sporo czasu, ale wciąż czuł żal i wstyd.

R

S

background image

W końcu przyjechał do szpitala, chociaż przez godzi-

nę wymawiał się ważnym etapem eksperymentu. Bał
się, że widok rodzącej Beth okaże się nie do zniesienia.
Bał się własnej reakcji na jej ból, bał się emocji - tego
niebezpiecznego czynnika X. Ojciec i doświadczenia
dzieciństwa nauczyły go odgradzać się od tego.

Kiedy pojawił się w szpitalu, okazało się, że pępo-

wina okręciła się wokół szyi Bobby'ego i wszyscy byli
zajęci ratowaniem jego dziecka.

Ratowali Bobby'ego...

Beth wstawiła naczynia do zlewu, by je później

pozmywać, po czym uznała, że zrobi to od razu, od-
suwając moment kolejnego spotkania z Angusem.
Dlaczego wyznał, że za nią tęsknił?

Nigdy nie mówił niczego, co zdradzałoby jego u-

czucia. Na początku ich małżeństwa zastanawiała się,
czyjej mąż w ogóle posiada jakieś uczucia - czyjego
nadzwyczajna inteligencja nie zajęła ich miejsca.

Później widziała go z Bobbym. Widziała delikat-

ność, z jaką brał na ręce syna, jak się do niego uśmie-
chał i głaskał go po głowie. Tak, Angus miał uczucia.

Ale czy także dla niej? Może tęsknił tylko za korzy-

ściami płynącymi z posiadania żony, która co rano kroi
mu grejpfruta?

Zadzwonił telefon. Charles poprosił do aparatu An-

gusa. Zaniosła mu telefon, a potem się wycofała, by
nie wyglądało na to, że podsłuchuje. Rozmowa, przy-
najmniej ze strony Angusa, była zdawkowa. Powie-
dział dwa razy „dobrze" i raz „okej". Potem wstał
i wszedł do pokoju, gdzie siedziała na sofie.

R

S

background image

- Wracam do szpitala - oznajmił. Wziął głęboki

oddech i dodał: - Zadzwonię, jak skończę.

Beth chciała zapytać, o co chodzi, kiedy sobie przy-

pomniała, że zamierzał zrobić sekcję padłego ptaka.
Poderwała się na równe nogi.

- Chyba nie będziesz badał ptaków?

Angus się uśmiechnął.

- Zachowam wszelkie środki ostrożności. Musisz

przyznać, że to najszybszy i najprostszy sposób na
uspokojenie nastrojów.

- Tak czy owak musiałbyś wysłać próbki na ląd.

Nie wystarczy zajrzeć do trzewi ptaka, żeby stwier-
dzić, dlaczego padł - chyba że został uduszony albo
ma jakiś inny widoczny ślad wskazujący na powód
śmierci.

- No właśnie. Na przykład padł z głodu. Ptaki nie

cierpią na anoreksję.

- Z głodu? - powtórzyła.
Angus już szedł przez taras. Zatrzymał się jeszcze

i pomachał do niej.

- Do zobaczenia.
Przeskoczył dwa stopnie i oddalił się szybkim kro-

kiem, zanim Beth spytała znów, po co.

Nie ma sensu spekulować, co powoduje Angusem,

więc wróciła myślami do ich rozmowy.

- Głód? - mruknęła. Na wyspie pełnej życia? Więk-

szość ptaków żywiła się skorupiakami, których było tu
zatrzęsienie.

Sięgnęła na półkę za plecami po książkę o ptakach,

poszukała rozdziału poświęconego nurcom.

Czytała o migracji ptaków. To dlatego, że lecą na

R

S

background image

lato na północ, a potem wracają na południe, pomyś-
lała o ptasiej grypie. Szlak ptasich wędrówek prowadzi
przez Syberię, Koreę, Chiny i południowowschodnią
Azję. Zatrzymując się w którymś z tych miejsc w po-
szukiwaniu pożywienia, mogły zarazić się wirusem.

Ale według Angusa kaczki przekazują chorobę kacz-

kom, kury kurom, jak więc to możliwe, żeby nurce
zarażały się w drodze na południe?

Nie znała odpowiedzi, nie wiedziała też, gdzie jej

szukać. Ruszyła do sypialni. Sen nie pomoże jej upo-
rządkować zamętu, jaki zapanował w jej głowie
w związku z pojawieniem się Angusa. Nie da jej od-
powiedzi na pytania dotyczące ptaków. Ale za to doda
jej sił, dzięki którym lepiej poradzi sobie z tym, co ją
jeszcze czeka tego pełnego wrażeń dnia.


Angus pokonywał drogę do centrum długimi kro-

kami, starając się uciec od emocji, które owładnęły
nim w domu Beth. Czy naprawdę wyznał jej, że za
nią tęsknił? Odkrył przed nią swój stan emocjonalny,
który pozostawiał wiele do życzenia? Tak, ale czy to
takie złe?

Zbliżając się do budynku, zdał sobie sprawę, że robi

wrażenie człowieka, który ogromnie się spieszy, czym
mógłby wywołać panikę. Zwolnił kroku.

Teraz, kiedy już wspomniał o głodzie, spokoju nie

dawało mu coś, co miało związek z trasami przelotu
migrujących ptaków. Coś na temat Korei, pomyślał,
pewny, że jeśli o tym czytał, będzie w stanie odtwo-
rzyć to słowo po słowie, gdyż miał pamięć wzrokową.

A może o tym słyszał?

R

S

background image

- Nie da się utrzymać kwarantanny w tajemnicy

- rzekł ponuro Charles, kiedy Angus wszedł do biura
centrum. - Telefony się urywają, dziennikarze wypy-
tują. Nawet się nie obejrzymy, kiedy nad naszymi
głowami pojawią się helikoptery, żeby zrobić zdjęcia
martwych ptaków. Usiłujemy skontaktować się z ro-
dzicami wszystkich dzieci z obozu, żeby ich uspokoić,
zanim obejrzą wiadomości. Ale to nie takie proste.
Wielu rodziców pracuje.

- Ma pan kompetentną osobę, która odpowiadała-

by za kontakty z mediami? - spytał Angus.

Charles się uśmiechnął.
- Gina Jamieson jest kardiochirurgiem, ale poza

tym ma prawdziwy dar. Potrafi mówić przez godzinę
i nic konkretnego nie powiedzieć. I ma amerykański
akcent, więc brzmi, jakby znała się na rzeczy. Przełą-
czamy do niej wszystkich dziennikarzy.

- A co ze szczepieniami?
- Rozpoczniemy je, kiedy tylko otrzymamy szcze-

pionkę. Póki co Australijska Służba Kwarantanny
i Kontroli skontaktowała się z wojskiem. Dostarczą
nam przenośne laboratorium i kabinę do dekontamina-
cji. Wojskowy helikopter przewiezie je na wyspę. Po-
winniśmy mieć je na miejscu jutro po południu.

- Przyślą też personel, pracowników naukowych?

Charles potrząsnął głową.

- Chyba uznali, że mamy już jednego. Spędził

pan pewien czas w Centrum Zwalczania i Zapobiega-
nia Chorobom w Atlancie?

Angus przytaknął. Jak inni epidemiolodzy z całego

świata skorzystał z okazji, by popracować w tym waż-

R

S

background image

nym ośrodku. Jedną z rzeczy, które tam studiował, był
wirus ptasiej grypy. Ale to była teoria.

Co innego wykorzystać tę teorię w praktyce...
I to bez MChipa...

Łóżko było za bardzo rozgrzane albo za miękkie.

Beth przewracała się z boku na bok, wiedząc, że nie
zaśnie. W końcu wyszła na taras i położyła się w ha-
maku, który czasami ją zrzucał, jeśli wdrapywała się
nań pospiesznie. Słona bryza chłodziła jej ciało, z od-
dali płynął zapach raf. Zamknęła oczy i zapadła w sen.

I śniła...
Obudziły ją wrzaskliwe sprzeczki czarnych rybitw

walczących o kęs jedzenia. Rozejrzała się wokół za-
spanym wzrokiem. Prócz ptaków słyszała jeszcze jakiś
inny, większy hałas. Był to również znajomy dźwięk,
chociaż nie miała pojęcia, dlaczego helikopter miałby
krążyć nad jej głową. Maszyna zawisła na moment nad
plażą, po czym zatoczyła łuk i oddaliła się, a warkot
ucichł.

To dziennikarze, zdała sobie sprawę. Media już

o wszystkim wiedzą. Zdenerwowała się. Ale przecież
Angus powiedział, że to nie ptasia grypa, a kwarantan-
na jest tylko środkiem ostrożności.

Myśl o nim ukoiła jej lęk. Przez liście papai doj-

rzała na plaży wysoką postać, dziwny widok na tej
tropikalnej wyspie - mężczyzna w białej koszuli za-
piętej pod szyją, z rękawami podwiniętymi do łokci,
w szarych spodniach podwiniętych do kolan. Obok
niego był jakiś chłopiec - czyżby Sam? Wbiegał do
wody i wybiegał z niej, rozpryskując ją rękami. Spod-

R

S

background image

nie mężczyzny muszą być cale pochlapane słoną wo-
dą. Przypomniała sobie, w co Angus był ubrany pod-
czas śniadania. Sportowe krótkie spodnie i kwieciste
koszule to nie był jego styl. Poza tym.przyjechał tu na
konferencję, a do pracy nosił właśnie szare spodnie
i białe koszule. Ale żeby chlapał się w wodzie z małym
chłopcem?

Dziś rano pomyślała, że się zmienił, nie sądziła

jednak, że do tego stopnia. Brodził w płytkiej wodzie
na brzegu laguny, jakby sprawiało mu to radość.

Wygramoliła się z hamaka i ruszyła w ich stronę,

mijając ze zdziwieniem buty Angusa ustawione pod
jej schodami. Spacer na bosaka na plażę to była sama
przyjemność.

- Spałaś - rzekł Angus, gdy się do niego zbliżyła.

Sam powitał ją radosnym okrzykiem.

- Mogłeś wejść - odparła, niepewna, po co przy-

szedł.

- Twój mały przyjaciel wybierał się na plażę, cho-

ciaż to pora ciszy. Rozmawiałem z opiekunką, która
powiedziała, że jeśli będzie ze mną i nie zdejmie
kapelusza, może się pobawić w wodzie. Mnie też ta
woda kusiła.

Na pozór zwyczajne słowa, ale coś w jego głosie

sugerowało jakiś podtekst.

Przyjrzała mu się, a potem się uśmiechnęła z prze-

konaniem, że jednak nie miał na myśli nic poza tym,
co usłyszała.

- Zrezygnowałeś z sekcji?
- Jutro dostarczą laboratorium.
- Więc jesteś wolny? Odwieźć cię do hotelu? Sam

R

S

background image

chętnie by się przejechał, prawda? Czy chcesz się tu
rozejrzeć? Mógłbyś zostać na kolacji.

Czy ona postradała zmysły? Szuka pretekstu, żeby

go zatrzymać, kiedy każda minuta w jego towarzyst-
wie przypomina jej, co straciła.

- Chętnie obejrzę ośrodek. Mam włożyć buty?

Spojrzała na jego wąskie blade stopy, nie nawykłe

do chodzenia boso po wyspie ani gdziekolwiek indziej.

Stopy arystokraty, tak zawsze o nich myślała.

- Opowiesz nam ten dowcip?
Beth zdała sobie sprawę, że uśmiecha się pod nosem.
- Myślałam o stopach - odparła, nie dodając, czy-

ich. - Chyba możesz iść boso. Ja prawie stałe tak
chodzę, poza pracą oczywiście. Wątpię, żeby pacjenci
szanowali bosego lekarza.

Plotła bez sensu. Ruszyła do głównych budynków

ośrodka, gdzie mieściły się sypialnie, jadalnia i sala,
gdzie urządzano dyskoteki, koncerty i wszelkie inne za-
bawy. Sam pobiegł naprzód, a potem zawrócił biegiem.

- Gdzie są wszyscy, Sam? - zapytała.
- W sali. Słuchają jakiejś głupiej muzyki zmarłego

kompozytora. I oglądają zdjęcia ptaków.

- Po lunchu jest tak zwana cisza - Beth tłumaczyła

Angusowi. - Dzieci idą odpocząć do swoich pokoi
albo do sali, gdzie oglądają filmy, słuchają muzyki lub
ktoś im czyta. - Westchnęła. - Biedne dzieciaki. Przy-
jeżdżają tutaj, żeby przeżyć przygodę, a nie chorować.

- Te, które nie zachorowały, mogą cieszyć się

wszystkim, co dla nich przygotowano - rzekł Angus,
wyjmując z rąk Sama patyk, zanim Sam uderzył nim
w barwny kwiat na krzewie.

R

S

background image

- Owszem - przyznała Beth.
- Na pewno macie kompetentny personel, który

sobie z tym poradzi. - Angus zajrzał do jednego ze
starszych budynków, gdzie odbywały się zajęcia plas-
tyczne i muzyczne. - Ilu macie pracowników?

- Instytucja, która przysyła dzieci, wysyła z nimi

jednego opiekuna. Miranda ma grupę dzieci z choro-
bami układu oddechowego. Benita - dzieci z nowo-
tworami. Szpital w Crocodile Creek również nam po-
maga. Od nich jest Susie, fizjoterapeutka, i ktoś od
terapii zajęciowej. Poza tym są ochotnicy, którzy za-
angażowali się w tę pracę od samego początku. Na
przykład łowca krokodyli.

- Bruce to mój kolega. Obiecał, że zabierze mnie

na polowanie na krokodyle, zanim wrócę do domu.
- Sam podskakiwał z entuzjazmem.

- Łowca krokodyli? Przecież krokodyle są pod o-

chroną - zauważył Angus.

Beth posłała mu znaczący uśmiech.
- Tak, ale jeśli jesteś turystą i chcesz zobaczyć

krokodyle w ich naturalnym środowisku, wolałbyś po-
płynąć łodzią z przewodnikiem czy z kimś, kto nazywa
się łowcą krokodyli?

Angus odpowiedział Beth uśmiechem, przypomi-

nając jej, że popełnia głupstwo, spędzając z nim więcej
czasu, niż to absolutnie konieczne. Ale to ją uszczęś-
liwiało...

- Więc Bruce jest ochotnikiem? To imię nie pasuje

do bohaterskiego łowcy. Pewnie pozostali są równie
oryginalni.

- Owszem. Jest burmistrz i szef cukrowni. Jego syn

R

S

background image

Harry jest szefem miejscowego posterunku. Harry jest
żonaty z Grace, pielęgniarką, którą poznałeś.

- Harry'ego też poznałem. Przyjechał dzisiaj rano,

żeby upewnić się, że kwarantanna została wprowadzo-
na w życie. Jak rozumiem, to gruba ryba.

Dotarli do budynku, który zaprojektowano z myś-

lą o przyszłych cyklonach. Był wspaniale wtopiony
w otoczenie, wyrastał między palmami, jakby stanowił
z nimi jedność.

- Sypialnie są tam. - Beth wskazała dwa równie

doskonale zaprojektowane budynki. - A jadalnia za
nimi. Ścieżki są z ubitego piasku, żeby wózkiem łatwo
było jeździć. Przepraszam, czy wygodnie ci chodzić
boso?

Angus usłyszał niepokój w jej głosie i chciał nią

potrząsnąć delikatnie, by wreszcie przestała zamart-
wiać się o innych. Ale Beth taka jest i nic jej nie
zmieni. Więc zamiast nią potrząsać, może lepiej wziąć
ją w ramiona?

Tyle że to obudziłoby w nim inne chęci. W jego

głowie pojawiły się obrazy Beth, które, jak sądził,
wyrzucił stamtąd na dobre. Beth podająca mu gorący
posiłek o północy, gdy wrócił z pracy tak wykończony,
że jedzenie było ostatnią rzeczą, o której myślał. Wie-
dział jednak, że musi zjeść, zatem siadał do stołu,
a gdy on jadł, ona masowała mu ramiona i kark, aż
zrelaksowany brał ją na kolana. Miękkie ciało Beth
pozbawiało go resztek stresu długiego dnia.

Patrzył na nią, jak wchodziła do dużej sali, której

ściany ozdabiały plakaty przedstawiające rafy kora-
lowe i ryby. Na każdym kroku coś przypominało, że

R

S

background image

znajdują się na terenie parku narodowego, gdzie nie
wolno dotykać zwierząt ani roślin, na lądzie ani w wo-
dzie.

Nastoletnie i młodsze dzieci siedziały albo leżały

na podłodze, niektóre rozmawiały, inne słuchały ja-
kiejś opowieści. Angus nie słyszał żadnej muzyki.
Sam przysiadł się do mężczyzny w znoszonym ka-
peluszu z dziurami na wylot. Pewnie miały udawać
dziury po zębach krokodyla, choć Angus podejrzewał,
że zrobiono je nożem.

Nastoletni chłopiec z jasnymi spalonymi słońcem

włosami surfera zobaczył ich, jak wchodzili do sali.
Szturchnął siedzącą obok niego dziewczynkę, ładną
nastolatkę w besjbolówce, która sugerowała, że dziew-
czynka przeszła chemioterapię.

- Jest! - zawołał chłopiec. - Zatańcz, Beth.

Dziewczynka klasnęła w dłonie, a za nią pozostałe

dzieci.
- Zatańcz, Beth, zatańcz.
Beth uśmiechnęła się i spojrzała na Angusa.
- Wybacz, nie powinniśmy byli tutaj przychodzić.

To głupie, ale nie mogę im odmówić. - Wzruszyła
ramionami i posyłając Angusowi kolejny udręczony
uśmiech, ruszyła na koniec sali.

Sam, opuściwszy swojego towarzysza, dołączył do

niej z pluszowym psem w ręce.

Angus mógł opisać tę zabawkę, nawet na nią nie

patrząc: brązowy pies w cylindrze i fraku przednimi
łapami trzymał pałeczki, a do brzucha miał przycze-
piony bębenek. Kiedy Sam nacisnął przycisk, Angu-
sowi zabrakło tchu. Po raz pierwszy ujrzał Beth na

R

S

background image

oddziale dziecięcym, kiedy tańczyła w rytm melodyjki
granej przez podobnego psa z bębenkiem. Rok póź-
niej zaskoczył ją, kupując identycznego psa dla Bob-
by'ego. Bobby zasypiał codziennie przy wtórze melo-
dyjki płynącej z umieszczonej w zabawce pozytywki.
„Putting on the Ritz".

Czy to Beth kupiła tego psa dla dzieci z ośrodka?

Pewnie tak, bo przecież zabawka Bobby'ego była...

- Włącz go raz jeszcze - rzekła Beth do Sama. -

Zatańczę tylko wtedy, jeśli wszyscy, którzy znają kro-
ki, zatańczą ze mną.

Natychmiast otoczył ją wianuszek dzieci.
- Zaczynaj, Gwiazdo - powiedział nastolatek o wy-

glądzie surfera do siedzącej obok dziewczyny.

- Jeszcze nie umiem. Może potem...
Ku zdumieniu Angusa chłopiec wyciągnął rękę,

szepcząc dość głośno:

- Wiem, że potrafisz.
Znajoma melodia przyciągnęła uwagę Angusa do

końca sali. Beth stepowała, klaszcząc w dłonie. Angus
zrozumiał teraz jej zakłopotanie, a jednak patrząc na
nią, nie myślał o Bobbym, lecz o dniu, w którym po-
znał jego matkę...

O dniu, w którym skradła mu serce.
Tyle że zdał sobie z tego sprawę zbyt późno, gdy

i ona, i Bobby zniknęli z jego życia.

A jemu została tylko praca...

R

S

background image




ROZDZIAŁ PIĄTY



Angus wyszedł z sali, kierując się na plażę. Nie

chciał dłużej patrzeć na Beth, nie chciał, by dostrzegła
emocje, jakie budził w nim grający na bębenku pies.

Na środku ścieżki leżał martwy ptak. Angus wpadł

w panikę. Znajduje się na terenie ośrodka. A gdyby
ptaka podniosło któreś z dzieci?

Sięgnął do kieszeni, pewny, że ma tam foliowy

woreczek, ale okazało się, że się mylił. Jest na pięknej
turystycznej wyspie, na konferencji. Po co miałby no-
sić ze sobą foliowe woreczki?

- O, drugi.
Odwrócił się i zobaczył starszego mężczyznę, który

ciągnął wielką torbę i niósł narzędzie używane do
zbierania śmieci z poboczy. Szczęki na końcu długie-
go narzędzia rozwarły się, a potem zacisnęły na ptaku.
Mężczyzna wrzucił go do worka. Angus patrzył na to
z mieszaniną przerażenia i ulgi.

- Strażnicy mają zbierać padłe ptaki - zaprotesto-

wał . -I maj ą obowiązek nosić ochronne ubrania i maski.

- To nie jest ptasia grypa - stwierdził mężczyzna

z taką pewnością, że Angus był gotów mu uwierzyć,
choć nie miał na to żadnych dowodów. - One spadają
z nieba, te ptaki. Widziałem to. Rybacy też widzieli.
To nie jest tak, że przylatują tu zdrowe i u nas chorują.

R

S

background image

Nie jestem uczony, ale mnie się zdaje, że chore ptaki

padłyby, zanimby przeleciały taki szmat drogi. Mó-
wią, że one zarażają się w Chinach. Nie miałyby siły
lecieć tutaj przez tydzień. Te ptaki nie są chore, tylko
wyczerpane.

Angusowi znowu przypomniało się, że gdzieś czy-

tał o ptakach padających z wyczerpania. Niestety na-
dal nie pamiętał szczegółów.

- Mieszka pan na wyspie? - spytał Angus.
- Nie. Nazywam się Grubb, ale znany jestem jako

Grubby. Pracujemy z żoną w szpitalu na lądzie, już
ponad czterdzieści lat. Poznaliśmy się tam i pobraliś-
my się czterdzieści lat temu. Charles mówi, że powin-
niśmy świętować tę rocznicę, chciał nam dać wolne,
ale po co nam to? Przyjechaliśmy jako ochotnicy na
wyspę. Pani Grubb kocha dzieci.

Angus patrzył na mężczyznę, który opowiedział mu

w skrócie swoje życie.

- Ale pan coś wie o tych migrujących ptakach?

Grubby zawiązał worek, a potem odpowiedział:

- Od dziecka przyjeżdżam tu na wakacje. Byłem

tutaj, jak ci z uniwersytetu obrączkowali nurce i śledzili
ich wędrówki. Wie pan, że one lecą na Syberię? Zabaw-
ne, z tropików do śniegu. Oczywiście, eleganckim goś-
ciom nie podoba się taka zwyczajna nazwa. Mówią, że
to ptaki oceaniczne, ale to zawsze były i będą nurce.
Młode nurce wyłapuje się na pierze i olej. Łatwo je
złapać, wie pan, bo gniazda kopią sobie w ziemi.

Niezbyt pocieszające wieści, stwierdził Angus po

odejściu Grubby'ego z workiem przewieszonym przez
ramię. Ile martwych ptaków kryje się w norach w ziemi?

R

S

background image

Spiesząc za Grubbym, Angus przekonał się, że

idzie do Centrum Medycznego.

- Włożę je do beczek na niebezpieczne odpady,

zamknę szczelnie i wsadzę do chłodni, gdzie trzymają
szpitalne śmieci. Raz w tygodniu wywożą je helikop-
terem.

- Może pan chwilę poczekać, wezmę tylko buty?

Chciałbym zobaczyć, jak to się odbywa.

Grubby postawił worek na ziemi i czekał na po-

wrót Angusa. Gdy Angus zakończył obchód pomie-
szczeń, gdzie przechowuje się odpady i omówił
z Charlesem plany związane z dostawą i ulokowa-
niem przenośnego laboratorium, było już późne po-
południe.

Powinien wrócić do hotelu i zjeść kolację z kolega-

mi, ale nie miał najmniejszej ochoty na teoretyczne
rozważania, kiedy tu i teraz grozi epidemia. Poza tym
ciągnęło go do domu Beth.

Nie chciał jednak okazać, że jej potrzebuje. Czło-

wiek w potrzebie jest człowiekiem słabym. Ojciec
bezlitośnie oduczył Angusa słabości. Mówił, że czło-
wiek powinien się zadowolić własnym towarzyst-
wem, posługując się inteligencją, którą został obdaro-
wany, by osiągnąć perfekcję w życiu. Wspominał
o fizycznych potrzebach, które zawdzięczamy na-
szym genom dążącym do przedłużenia gatunku. Ale
twierdził, że można je zaspokoić dzięki obopólnej
zgodzie kobiety i mężczyzny. Nie musi im towarzy-
szyć romantyczna aura. Emocje to prosta droga do
katastrofy.

Przykazania ojca wciąż dźwięczały Angusowi

R

S

background image

w uszach. Jak to się stało, że on, w końcu nie po-
zbawiony inteligencji, pozwolił, by ojciec zrobił mu
takie pranie mózgu?

Co prawda nie mógł całą winą obarczać ojca. Pew-

nego dnia, kiedy miał siedem lat, wychodząc do szko-
ły, szepnął do matki te fatalne słowa: „Kocham cię,
mamusiu", a po powrocie po południu już nie zastał jej
w domu. Odsunął od siebie wspomnienia, które zawis-
ły nad jego głową niczym chmura. Postanowił od-
wiedzić tego chorego chłopca, który nie powinien wi-
dzieć żadnych czarnych chmur. Robbie...

To imię to oczywiście przypadek, ale kiedy wszedł

do jego pokoju i ujrzał Beth siedzącą obok łóżka,
wiedział, że ona także czuje szczególny związek z tym
dzieckiem.

Odwróciła się, jej oczy nad niebieską maską pocie-

mniały ze zmartwienia.

- Niedobrze? - spytał cicho, stawiając drugie krze-

sło obok Beth, i założył maskę.

- Traci i odzyskuje przytomność. A Danny, jeden

ze starszych chłopców, miał atak. No i Lily. Alex zro-
bił jej wczoraj po południu nakłucie lędźwiowe.

Robbie rzucał się na łóżku, mamrotał jak w gorącz-

ce, a potem milkł, by po chwili znów majaczyć.

- Wyniki badań jeszcze nie wróciły? - spytał An-

gus, a Beth pokręciła głową.

- Pomyłkowo wysłano krew do Brisbane, a potem

zawieruszyła się w laboratorium. Dlaczego zawsze
giną najważniejsze próbki? Charles spędził wiele go-
dzin przy telefonie, żeby je znaleźć. Na domiar złego
potwornie martwi się o Lily.

R

S

background image



- Zależnie od tego, co znajdę w przenośnym labo-

ratorium, mogę jutro zrobić kolejne testy.

Powiedział to z zadowoleniem i nadzieją. Beth mi-

mo to czuła się winna. Towarzyszyły jej też inne emo-
cje, gdy Angus siedział tak blisko, ale poczucie wi-
ny było najsilniejsze.

- Przykro mi, że cię w to wciągnęłam. Charles jest

ogromnie wdzięczny, że ma kogoś, kto go wspiera, ale
sytuacja jest już w miarę opanowana i możesz wrócić
na konferencję.

Angus patrzył na Robbiego, głaskał rękę chłopca.

Beth czekała, aż się do niej odwróci.

- Jutro, jak przywiozą laboratorium, będę tu po-

trzebny, więc równie dobrze mogę zostać. Problem
w tym, że według Charlesa po tej stronie wyspy nie
znajdę noclegu. Czy mam rację, myśląc, że twoja sofa
jest rozkładana?

Beth słyszała go wyraźnie, żadne z wypowiedzia-

nych przez niego słów nie było trudne, ale razem nie
miały wiele sensu. Albo miały, ale ten sens napawał ją
strachem.

- Chcesz zostać? Przecież to tylko piętnaście mi-

nut jazdy wózkiem, a w hotelu masz wygodne łóżko.
Dlaczego miałbyś spać na starej sofie?

- Wolałbym być blisko centrum wydarzeń.

Beth już poczuła to przyciąganie, które pojawiło się

w momencie, gdy zobaczyli się po raz pierwszy. Czuła

je gdzieś w głębi, w postaci gorączki i bólu piersi tęsk-
niących za pieszczotą.

- Tylko centrum wydarzeń?
Angus spojrzał jej w oczy. Jego policzki były lek-

R

S

background image

ko zaczerwienione. Czyżby to słońce musnęło go
na plaży?

- Nie - odparł.
Ale ona już zapomniała, jak brzmiało pytanie. Stra-

ciła zdolność logicznego myślenia.

- Ma... mo.
Płacz dziecka przerwał czar. Beth pochyliła się nad

Robbiem, szepcząc coś, dopóki się nie wyciszył.

- To pierwsze słowo, które powiedział tak wyraź-

nie - rzekła do Angusa zbolałym głosem. - A jego
mama nie może z nim być.

- On nie zdaje sobie z tego sprawy. - Objął ramio-

na Beth, podczas gdy ona wilgotną chusteczką wy-
cierała pot z czoła Robbiego. - Odpocznij, ja z nim
posiedzę.

- Oboje możecie już iść.
Odwrócili się. W drzwiach stała Marcia.
- Angus, to Marcia ze szpitala w Crocodile Creek.

Marcia, to Angus. Marcia, zdawało mi się, że prowa-
dzisz dzisiaj wieczorem konkurs dla dzieci?

- Odwołano go, dzieciaki oglądają Bonda. Mają

wymówkę, żeby pochrupać popcorn, więc przyszłam
powiedzieć ci, że posiedzę tutaj. Zmykaj stąd. Możesz
wrócić później, ale pamiętaj, że Robbie będzie w dob-
rych rękach. Wyśpisz się porządnie.

Zerknęła na Beth, a potem na Angusa, zatrzymując

wzrok na jego ręce obejmującej Beth.

- Albo nie - dodała, zanim skryła uśmiech.
Czy Beth każe mu wracać do hotelu? Angus nie

potrafił przewidzieć jej reakcji, ale przecież, wycho-

R

S

background image

wując się w rodzinach zastępczych, zbyt dobrze nau-
czyła się skrywać swoje uczucia. Pragnęła zrobić, co
w jej mocy, by uszczęśliwić wszystkich wokół.

- Jadalnia będzie już zamknięta, ale w kuchni znaj-

dę rybę albo steki. Zrobię jakąś sałatkę. To ci wystar-
czy na kolację?

Zrozumiał, że zaakceptowała jego decyzję. Mało

nie zatańczył z radości, chociaż Beth, mimo usilnych
starań, nie zdołała go nauczyć stepowania.

- Masz barbecue? Możemy sobie wybrać coś z ku-

chni? Lepiej wychodzą mi steki niż ryby.

Odwróciła się do niego z uśmiechem.
- Pewnie jedno i drugie świetnie ci wychodzi. Wąt-

pię, czy jest coś, poza stepowaniem, w czym nie od-
niosłeś sukcesu, jak już się za to wziąłeś.

Angus pokręcił głową, zdumiony, że Beth czyta mu

w myślach, chociaż to wcale nie należało do rzadkości.
Czy to ich wspólna trudność w wyrażaniu emocji słowa-
mi doprowadziła do tego, że porozumiewali się myśla-
mi? Kiedyś odrzucił ten pomysł jako niedorzeczny.

- Weźmy stek. Wczoraj wieczorem jadłem rybę.
Dotarli do budynku mieszczącego się za sypialnia-

mi. W oknach było ciemno, ale nad drzwiami na tyłach
paliła się lampa. Beth wyjęła pęk kluczy, wybrała ten
jaskrawo różowy i otworzyła drzwi.

- Zastępuje nam to osiedlowy sklepik - wyjaśniła.

- Cały personel ma tu dostęp. Zapisujemy wszystkie
artykuły, które zabieramy, a raz w miesiącu dostajemy
rachunek. To o wiele prostsze, niż zamawianie zaku-
pów z lądu.

Krzątała się po kuchni. Wzięła plastikowy koszyk

R

S

background image

i włożyła do niego mięso z chłodziarki, grzyby, awo-
kado, jakieś zielone liście w foliowym woreczku, po-
midorki koktajlowe i, z uśmiechem skierowanym do
Angusa, dwie cebule.

- Nie da się zrobić steku bez cebuli - zacytowała

go znowu.

Uśmiech w jej głosie sprawił, że Angus poczuł się

równocześnie zadowolony i zakłopotany.

To niemożliwe, by tak szybko odnaleźli wspólny

język. Oboje byli wtedy tak pogrążeni w goryczy i ża-
lu, że nie potrafili ich zwerbalizować.

W spokoju i zadowoleniu, które nim teraz owład-

nęło, kryło się niebezpieczeństwo - tak duże jak w ru-
chomych piaskach grożących zasypaniem. Jednak
przyjemność przebywania w towarzystwie Beth pocią-
gała go tak mocno, że nie mógł się jej oprzeć.

Kiedy znaleźli się w jej domu, Beth wyciągnęła

mały żeliwny piecyk z kratką do grillowania i płytką
do podgrzewania na górze.

- Barbecue samotnej kobiety - oznajmiła, kładąc

go na bocznym stoliku. - Ale wystarczy na dwa steki.
Pokroisz cebulę, jak będzie się rozgrzewać?

Pytanie to przypomniało mu po raz kolejny, że od

ich rozstania minęły trzy lata. Dawniej Beth pokroiła-
by cebulę sama, protestując, gdyby chciał ją wyręczyć,
bo lubiła się nim opiekować. Idąc za nią do kuchni, nie
był pewien, co sądzi o tej zmianie. Czy ta Beth jest
kimś obcym, niezależnie od tego, jak bardzo bliska mu
się wydaje?

Beth z kolei szybko zrozumiała, że popełniła błąd.

Wszedł za nią do ciasnej kuchni. Myjąc liście sałaty,

R

S

background image

starała się nie zajmować wiele miejsca. Pokroiła awo-
kado na plasterki. Mimo wszystko ocierali się o siebie,
to było nieuniknione. Kiedy Angus pokroił cebulę
i odwrócił się, by umyć ręce, zderzyli się. Chwycił ją
za ramiona, by nie straciła równowagi. Spotkali się
wzrokiem, a potem spotkały się ich wargi.

Ten pocałunek był jednocześnie pytaniem i potwier-

dzeniem. Czy tego właśnie pragnęli?

- Mam ręce w cebuli. - Angus odsunął się od niej.
- A ja zgniotłam awokado - wydusiła Beth, pewna,

że w jej głosie brak spokoju. - Muszę zrobić nowy
dressing.

Angus mył ręce, a ona przyglądała się jego szero-

kim plecom. Pocałunek sugerował, że czuł to samo
pożądanie, które ją ogarnęło. A może tylko podziałało
wspomnienie dawnej fizycznej rozkoszy?

Zakładając, że to drugie jest prawdą, najlepiej było-

by zignorować pocałunek. I spłukać awokado z pal-
ców, nim zapaskudzi cały dom...

- Najpierw podpiekę cebulę - oświadczył Angus,

trzymając w dłoni mały ręcznik w kolorze dyni. - Dasz
mi jakiś talerz?

Beth wyciągnęła szufladę, gdzie trzymała talerze

kupione głównie na targach staroci albo w antykwaria-
tach. Podała mu pierwszy z brzegu, zła, że akurat ten
znalazł się na górze. Kto wie, co Angus pomyśli o pa-
miątce z Disneylandu z wizerunkiem Kaczora Donal-
da, którą nabyła na targu w Eumundi?

Angus spojrzał na talerz, potem na nią, unosząc

brwi, ale nie skomentował tego ani słowem. Położył na
talerzu cebulę i steki i wyszedł na taras.

R

S

background image

Jak ona mogła kiedykolwiek liczyć na to, że ich

małżeństwo będzie udane? Ten talerz symbolizował
przepaść dzielącą ich światy. Naczynia stołowe An-
gusa stanowiły komplet, białe kwadratowe talerze
i czarne kwadratowe talerze, różnej wielkości, żeby do
siebie pasowały. Czarno-biała harmonia, a nie jakieś
dziwolągi!

Kiedy wniosła tacę z miską sałaty, sztućcami i dwo-

ma talerzami, Angus pochylał się nad jej małym bar-
becue. Zupełnie jakby był we własnym domu.

Niebo nad jego głową pociemniało, noc w tropikach

zapada bardzo szybko. Bledsza plama laguny wyzna-
czała granicę między ziemią a niebem. Angus stał
pewny siebie, skupiony, samowystarczalny. To właś-
nie owa samowystarczalność fascynowała Beth. Ona,
niepewna siebie i bezbronna, była z nim związana tak
silnie jak fale oceanu z księżycem.

- Nadal lubisz średnio wysmażone?
Kiwnęła głową, bo bała się odezwać, zastanawiając

się, czy tym razem mogłoby być inaczej...

Nie ma żadnego „tym razem", powiedziała sobie.

Spotkali się przypadkiem jak dwa mijające się nocą
statki. Kryzys zostanie zażegnany i Angus zniknie,
a jej, jeśli będzie tak głupia i znowu się w nim zakocha,
pozostanie cierpienie. Znowu? Przecież ona nie prze-
stała go kochać...

Nie! To tylko pożądanie...
Zapach mięsa i cebuli wypełnił nocne powietrze,

uświadamiając Beth, że tego dnia prawie nic nie jadła.
Przesunęła muszle na stoliku i postawiła dwa talerze.
Gdy pomyślała, że razem z Angusem usiądą do kolacji

R

S

background image

w tym odległym od świata zakątku, ogarnęło ją dziwne
uczucie.

- Ale zapachy. - Głos dobiegł z ciemności, ale

Beth go rozpoznała.

- Wyprawa z latarkami, Jamie? - spytała, kiedy

chłopak pojawił się w świetle tarasu ze Stellą Vavunis
u boku.

- Nie, chciałem, żeby Gwiazda poćwiczyła nogę.

Łatwiej jej, jak inni nie patrzą. Większość dzieciaków
jest w porządku, ale te, które mieszkają w ekodomkach
i przychodzą popływać w lagunie, trochę ją wkurzają.
Najtrudniej jej chodzić po piasku, więc idziemy na
plażę.

Beth uśmiechnęła się do pary młodych.
- I nie ma to nic wspólnego z pełnią księżyca -

zażartowała.

Stella się zaśmiała.
- Jamie wie o księżycu w pełni tylko tyle, że wtedy

lepiej pływa się na desce - odparła, żartując z kolei
z chłopaka.

- No to bawcie się dobrze - rzekła Beth.

Kiedy się oddalali, Jamie obejmował Stellę w talii,

pewnie dlatego, by nie straciła równowagi.
- Rak? - spytał Angus.
- Tak, rak kości. Po niej widać, ile dobrego robi ten

ośrodek. Kiedy przyjechała, trudno ją było namówić
do założenia protezy, upierała się, że będzie nosić
dżinsy i chodzić o kulach. Susie, fizjoterapeutka z Cro-
codile Creek, pracowała nie tylko nad jej mięśniami,
ale także nad jej charakterem, i zdziałała cuda.

- Jamie chyba też się przysłużył. - Angus kiwnął

R

S

background image

głową w stronę pary młodych, którzy zbliżali się już
do ubitego piasku na brzegu. - Dzielny chłopak.
Beth przytaknęła.

- Jamie też chorował na nowotwór, więc ma dla

niej więcej zrozumienia. A może wyrośnie z niego
wyjątkowy mężczyzna? Tak czy owak jest naprawdę
świetny, a Stella, którą nazywa Gwiazdą, rozkwitła
dzięki tej przyjaźni.

- Młodzieńcza miłość. - Angus spojrzał na Beth

przez stół. - Przeżyłaś ją kiedyś?

Beth właśnie odkroiła kawałek mięsa i nabiła go

wraz z cebulą na widelec.

„Tylko raz, kiedy ciebie poznałam". Miała wów-

czas dwadzieścia pięć lat, ale czuła się jak zadurzona
nastolatka, która wpadła w coś, czego do końca nie
rozumiała.

Potrząsnęła głową.
- Za często się przeprowadzałam. Najpierw miesz-

kałam z rodziną zastępczą w Brisbane, potem moja
babka z Gympie wzięła mnie do siebie, a później
wylądowałam u innej rodziny zastępczej. Często opusz-
czałam przez to szkołę i wciąż musiałam nadrabiać
zaległości.

- A mimo to zdałaś na studia.
Angus mówił tak cicho, że Beth musiała na niego

spojrzeć, by przekonać się, że dobrze go usłyszała.

- Na pewno mówiłam ci już, że moją jedyną ambi-

cją było zostanie lekarzem. Jak miałam pięć lat, wycię-
to mi migdałki. Lekarz, który wykonywał zabieg, był
tak miły, że tamtego dnia postanowiłam, że zostanę
lekarzem.

R

S

background image

Owszem, Angus słyszał tę historię, ale teraz wzru-

szył się na myśl, że małe dziecko podjęło tak poważną
decyzję wyłącznie dlatego, że ktoś był dla niego miły.

Skoro zrobiło to na Beth tak ogromne wrażenie,

widocznie nie zaznała w dzieciństwie wiele ciepła.

Co prawda mówiła o życzliwości zastępczych ro-

dzin i twierdziła, że nikt jej źle nie traktował, ale nie
była też naprawdę kochana. A jeśli ktoś zasługiwał na
miłość, to właśnie Beth. To dlatego odszedł do niej bez
słowa sprzeciwu. Ponieważ Beth zasługiwała na coś
więcej niż mężczyzna, który nie potrafi kochać...

Nie tak, jak trzeba kochać Beth.
Jadł i myślał o tym wszystkim, kiedy płacz dziecka

zatrzymał jego widelec w połowie drogi do ust.

- Macie w ośrodku niemowlęta?

Beth posłała mu uśmiech.

- To nurce. Zaczynają swoje trele, jak zapada ciem-

ność, słychać je przez całą noc.

- Ich głos przypomina płacz dziecka. Kopią sobie

gniazda w ziemi, co jeszcze robią te oryginalne ptaki?

- Dla mnie najoryginalniejsze jest to, że dorosłe

ptaki migrują, zanim młode nabiorą dość siły, żeby
lecieć taki kawał drogi. A jednak młode wiedzą, dokąd
lecieć i gdzie się zatrzymać, żeby się pożywić.

- Dzięki, Beth. Oświeciłaś mnie. Cały dzień mnie

to męczyło, wiedziałem, że coś czytałem albo sły-
szałem na temat naszych ptaków. Teraz mi się przy-
pomniało, że na Półwyspie Koreańskim, gdzie mnó-
stwo ptaków migrujących przerywa podróż do Austra-
lii, są tereny zalewane przez przypływy. Ostatnio te
tereny zostały odcięte przez wał, miliony skorupiaków

R

S

background image

zginęło, a migrujące ptaki zostały pozbawione poży-
wienia. Może Grubby ma rację, może ptaki padają
z głodu.

- Poznałeś Grubby'ego?
Beth wydawała się zaskoczona, więc Angus uśmie-

chnął się i dotknął jej ręki. Pomyślał, że nic się nie
stanie, kiedy przez chwilę potrzyma swoją dłoń na jej
dłoni.

- Tak. Jeśli skończyłaś jeść, może poszlibyśmy

na plażę? Niekoniecznie w tę samą stronę co Stella
i Jamie. Popatrzylibyśmy, jak księżyc wschodzi nad
wodą?

Beth wlepiła w niego wzrok. Nie mogła uwierzyć,

że Angus zaproponował romantyczny spacer. A może
wcale nie to miał na myśli, może księżyc ma mu
pomóc przypomnieć sobie więcej danych na temat
ptaków?

Rozum podpowiadał jej, że spacer po plaży w towa-

rzystwie Angusa to prawie szaleństwo, za to serce
zapewniało, że da sobie radę. W końcu zmieniła się,
dojrzała, zyskała pewność siebie. Mały flirt na plaży
nie zburzy jej spokoju. Jeżeli Angusowi o to chodzi...

Zaniosła brudne naczynia do domu, zauważając, że

do tej pory nie pozmywała po śniadaniu.

Rozsądek kazał jej zająć się tym od razu, ale Angus

wszedł za nią do kuchni z miską po sałacie, a kiedy się
odwróciła, wziął ją w ramiona. Jej ostatnia rozsądna
myśl była taka, że tego wieczoru pewnie nie zobaczą
wschodu księżyca. Całowanie się z Angusem nie było
dla niej niczym nowym, a równocześnie było takie
inne niż kiedyś. Smak był ten sam, ona reagowała tak

R

S

background image

samo - jakąś gorączką i zawrotem głowy. A jednak,
gdy trzymał ją w objęciach, ledwie jej dotykał, jakby
bał się, że go odepchnie. Jak mogłaby go odtrącić, gdy
nie minął czar, jaki rzucił na nią podczas ich pierw-
szego pocałunku?

Wyszeptała jego imię i usłyszała swoje. Zawsze

kochali się w milczeniu - nie padały żadne inne słowa
prócz ich imion, jakby całując się, dotykając, mogli się
zgubić i potrzebowali potwierdzenia, kim są.

Angus trzymał ją tak blisko, że poczuła się bez-

pieczna. Zawsze tak było. W jego ramionach pozby-
wała się uczucia zagubienia i niepewności, które nęka-
ły ją całe życie. Żyła wtedy chwilą, dla niego, a potem
dla Bobby'ego...

Angus obsypywał pocałunkami jej szyję, miejsce,

gdzie wyczuwał jej puls, przyspieszony i nierówny.
Później znowu całował ją w usta, jakby chciał po-
zbawić ją oddechu. Czy wciąż potrafi czytać w jej
myślach? Wziął ją na ręce jak dziecko i zaniósł do
sypialni.

Położył ją i uklęknął obok. Głaskał ją po głowie,

powtarzał jej imię, a w jego głosie pobrzmiewała nuta
zdumienia, której nigdy nie słyszała. Ale ta krótka
podróż w jego ramionach wskrzesiła jej obawy. Jak
mogła pomyśleć o powrocie do... do czego? Ich mał-
żeństwo trudno nazwać udanym związkiem.

Angus całował ją, a jej imię wypowiadał niczym

mantrę. Co on właściwie robi? Ten Angus, który zaw-
sze nad sobą panuje? Który musiał przemyśleć każdy
swój ruch... Mężczyzna, którego kochała...

A może wciąż kocha?

R

S

background image

Oddawała mu pocałunki. W jej głowie panował

zamęt. Nic nie mogło powstrzymać pożądania, które
rosło w niej niczym fala, grożąc, że ją porwie.

Dłonie Angusa znalazły się na jej piersiach, wez-

branych z pożądania, a potem znowu z jego ust padło
jej imię, ze znakiem zapytania na końcu. Jego palce
zbliżyły się do guzików jej bluzki. Usiadła i zdjęła
bluzkę przez głowę, a następnie zaczęła rozpinać jego
białą koszulę, by dotknąć jego skóry. Pożądanie ją
zamroczyło, przytępiło jej rozum.

Dłonie jej drżały. Kiedy zmagała się z guzikami

koszuli, Angus wstał i rozebrał się. Położył się obok
niej. W pośpiechu ściągała krótkie spodnie i bieliznę,
by jak najszybciej znaleźć się jak najbliżej Angusa, by
ją objął. Ale on się nie spieszył. Drażnił się z nią,
dotykał jej, jakby chciał sobie i jej wszystko przypo-
mnieć: pocałunki, doznania, niecierpliwość, żądzę.

- Chcę być w tobie - szepnął.
W odpowiedzi Beth uniosła biodra i mocno chwy-

ciła go za ręce. Tyle że chwilę później odezwało się ja-
kieś echo przeszłości, najpierw słabe, a potem wrzask-
liwe.

Wykrzykiwało jej do ucha, że nie powinna iść z An-

gusem do łóżka jakby nigdy nic, jakby się nie rozstali,
jakby nie istniał Bobby...

- Nie, Angus, nie jestem zabezpieczona.

Wysunęła się spod niego, tak zażenowana, że naj-
chętniej by zniknęła. Angus usiadł i zapalił lampkę.

- Nadal masz tę obsesję? Boisz się zajść w ciążę?

Z innymi mężczyznami też tak się bawisz? Najpierw
ich przyciągasz, a potem odtrącasz? Czy może przy-

R

S

background image

chodzą już z prezerwatywą? Dlaczego, na Boga, jeżeli
jesteś tak zdeterminowana, żeby nie mieć dzieci, nie
bierzesz pigułki? Jesteś lekarzem, chyba nie masz
z tym problemu.

Beth patrzyła na niego osłupiała.
- Nie jesteśmy już małżeństwem - odparła - a ja

myślałam tylko, żeby nie powtórzyć błędu z przeszło-
ści, żeby nie postawić cię w sytuacji, kiedy będziesz
musiał się ze mną ożenić.

Mówiła tak cicho, że ledwie się słyszała. Angus

chyba w ogóle jej nie słyszał. Zaczął ubierać się w po-
śpiechu sugerującym, że chce jak najszybciej wyjść.

Z butami w ręce ruszył do drzwi, mrucząc pod

nosem coś, czego z kolei Beth nie słyszała. Potem, gdy
już myślała, że się nigdy więcej do niej nie odezwie,
objął ją nieprzyjaznym spojrzeniem i rzekł:

- Nie musiałem się z tobą żenić.

R

S

background image




ROZDZIAŁ SZÓSTY



Po godzinie Beth pogodziła się z tym, że nie zaśnie.

Wstała i poszła do łazienki. Postanowiła udać się do
szpitala i zastąpić Marcie przy łóżku Robbiego.

Pod prysznicem powrócił do niej niepokój o dzieci,

które przyjechały tutaj na wakacje. Na chwilę przy-
tłumiły go burzliwe emocje wywołane przez kontakt
z Angusem.

Teraz Angus znów odszedł, niewątpliwie ostatecz-

nie, więc nawet jeśli się na niego natknie, będzie to
spotkanie kolegów z pracy.

Byłaby ostatnią idiotką, gdyby żałowała tego, co się

stało. Co z tego, że nadal czuli do siebie fizyczny
pociąg? Co z tego, że go zezłościła, nie godząc się na
seks bez zabezpieczeń? Była zła na siebie, że za nim
tęskni. A jednak nie uległa całkiem pożądaniu, skoro
wycofała się w ostatniej chwili.

Jeżeli uznał, że go odtrąciła z powodu obsesji, by

nie mieć więcej dzieci, nie wyprowadzi go z błędu.
Lepiej, by uważał ją za wariatkę, niż zdał sobie spra-
wę, jak straszne wyrzuty sumienia dręczą ją po tej
pierwszej ciąży.

Woda spływała jej po twarzy, spłukując łzy, do

których nie chciała się przyznać. Kiedy się wysuszyła

R

S

background image

i ubrała, znowu była doktor Stuart, szefową Centrum
Medycznego.

Ten wizerunek zachwiał się tylko odrobinę, gdy

w pokoju Robbiego zastała Angusa. Siedział przy bla-
dym, nieruchomym dziecku. Chciała się odwrócić
i odejść, ale było już za późno.

- Nie miałem nic lepszego do roboty. Tutaj łatwiej

mi się skupić. Muszę zastanowić się, co to za choroba.

- Ty... - zaczęła Beth, ale zabrakło jej słów, więc

tylko patrzyła na Angusa z niedowierzaniem i złością.
Złość zwyciężyła tę rywalizację. - Wypadłeś z moje-
go domu rozwścieczony, bo jedno z nas miało dość
rozsądku, żeby pomyśleć o niechcianej ciąży. A po-
tem przychodzisz tutaj i siedzisz obok dziecka, któ-
rego nawet nie znasz. Wiem, nigdy cię nie rozumia-
łam, ale, do diabła, ty mnie też.

Teraz on zmarszczył czoło.
- O co ci chodzi?
Złość nie przychodziła Beth łatwo i też nie trwała

długo. Zdołała w tej chwili przynajmniej powściągnąć
westchnienie.

- Nie zrobiłam tego z powodu mojej tak zwanej

obsesji - rzekła z nadzieją, że mówi dość rzeczowo. -
Przerwałam to, bo nie chcę kolejnej wpadki. Nie chcę,
żebyś żenił się ze mną pod przymusem. Oczywiście,
że nie musiałeś tego robić, ale twoje zasady nie po-
zwoliły ci postąpić inaczej. I nie mam obsesji na punk-
cie ciąży.

Angus słuchał jej ze spokojem do tego momentu.

Miała obsesję. Wściekała się - tak jak Beth potrafi się
wściekać - kiedy zasugerował to po śmierci Bobby'ego.

R

S

background image

- Czy nie dlatego się rozstaliśmy? - zapytał, świa-

dom, że porusza się po omacku i nie wie, na jakie
pułapki trafi. - Jeśli chcesz mieć dziecko, możesz je
mieć z kimś innym. Tak mi wtedy powiedziałaś.

Beth pokręciła głową.
- Żyliśmy w różnych światach - stwierdziła z ża-

lem. - Razem, a jednak osobno. Mówiliśmy innymi
językami i nie mogliśmy się zrozumieć. Swoją drogą
nieczęsto próbowaliśmy się porozumieć.

- Cały czas rozmawialiśmy - zaprotestował An-

gus, wiedząc, że to puste słowa, zanim Beth uniosła
brwi. Rozmawiali, ale nigdy o swoich uczuciach.

- Tak czy owak - podjęła - to już przeszłość i pew-

nie dobrze się stało, że się nie kochaliśmy. Nawet
przez moment się nad tym nie zastanowiliśmy. Nasze
motywacje były złe.

Angus patrzył na nią niepewny, czy ta kobieta, tak

swobodnie i spokojnie mówiąca o ich wspólnej prze-
szłości i czysto fizycznym związku, to naprawdę jego
Beth.

Tak, ta ona. Nie uważał jej oczywiście za swoją

własność, ale odkąd się znowu spotkali, nabrał głębo-
kiego przekonania, że są sobie przeznaczeni.

I zawsze byli...
Powtórzył w myślach jej ostatnie słowa i znalazł

coś, do czego mógł nawiązać.

- Czy można w ogóle mówić o dobrych i złych

motywacjach, jeśli chodzi o seks? - zapytał.

Beth nie stała już w progu, skąd mogła jeszcze

uciec, tylko usiadła obok niego na krześle.

- Oczywiście, że tak - odrzekła, głaszcząc chłop-

R

S

background image

ca. Czy to była wymówka, by nie patrzeć na byłego
męża? - Czysto fizyczny związek jest w porządku,
jeżeli obie strony akceptują sytuację - czyli to, że będą
dawać i dostawać tylko fizyczną rozkosz. Jeżeli jednak
pojawiają się wątpliwości, jeżeli strony się nie dogada-
ły, nie przedyskutowały, do czego to może prowadzić,
robi się niebezpiecznie.

- Przemawia przez ciebie doświadczenie?
- Moje jedyne doświadczenie łączy się z tobą - od-

parła cicho - więc w pewnym sensie mówię z do-
świadczenia. Weszłam w ten związek, myśląc, że to
nic więcej poza pożądaniem i chociaż nie rozmawia-
liśmy o tym, byłam pewna, że ty jesteś tego samego
zdania. Że połączyła nas tak zwana chemia. Pochodzi-
my z tak różnych światów, że naprawdę nie sądziłam,
żeby łączyło nas coś poza seksem. Moja ciąża...
- Wzruszyła z rezygnacją ramionami. - Kto wie, co
mogło się zdarzyć?

Przeniosła spojrzenie na dziecko. Tak jest lepiej, bo

Angus nie miał pojęcia, co powiedzieć. Ona ma rację,
pochodzą z różnych światów.

Nie potrafił wyrazić słowami, co czuł, kiedy zaczął

się ich romans, nie pamiętał nic poza pożądaniem
i potrzebą bycia z Beth, i dziwną melancholią, która
ogarniała go, gdy jej nie było...

- Tutaj jesteś, Beth. - Marcia stanęła w drzwiach. -

Charles kazał ci przekazać, że Lily odzyskała przy-
tomność. Jest słaba, ale rozmawiała z nim i z Jill.

- To bardzo dobra wiadomość - odparła Beth. -

A Jack wrócił do domku kolonijnego. Zastanawiam
się, czy nie za wcześnie podnieśliśmy alarm. Dwoje

R

S

background image

dorosłych pacjentów czuło się całkiem nieźle, jak do
nich zaglądałam, i tylko stan Danny'ego wciąż budzi
obawy.

- W takiej sytuacji nic nie dzieje się za wcześnie

- rzekł Angus, zadowolony, że może zmienić temat
i zająć się teraźniejszością. Z takim problemem sobie
poradzi, a emocje to zupełnie inna bajka. - Skoro
mamy jednego czy dwójkę chorych i padłe ptaki, może
się wydawać, że panikujemy, ale było pięcioro cho-
rych. To dobrze, że zarządziliśmy kwarantannę i dal-
sze badania.

- Więc przenośne laboratorium i kabina do dekon-

taminacji przyjadą do nas jutro? - spytała Beth, a po-
tem zerknęła na zegar. - A raczej dzisiaj?

- Tak - potwierdził. - Coś wywołało tę chorobę,

a jeśli nie ptaki, to co? Poza tym musimy się dowie-
dzieć, dlaczego ptaki padają. Spotkałem niejakiego
Grubby'ego, miał cały worek martwych ptaków.

- I jak tu zaufać Grubby'emu? - odezwała się Mar-

cia. - Na pewno nie miał maski ani rękawiczek.

- Nie, ale ma za to interesującą teorię. Dzwoni-

łem do ornitologa z pytaniem, czy da się ją jakoś
sprawdzić.

- Ale dopiero, jak dostaniemy laboratorium - rzek-

ła Beth, zirytowana, że na myśl o grożącym Angusowi
niebezpieczeństwie wpada w panikę.

I ona twierdzi, że jest dojrzała?
- To bardzo ekscytujące, prawda? - zauważyła

Marcia. - Zupełnie jak w telewizji, kiedy pokazują,
jak ktoś wysyła komuś biały proszek i wszyscy myślą,
że to wąglik.

R

S

background image

- Nie wiem, czy słowo ekscytujące jest właściwe

- odparła Beth. - Spójrz na Robbiego, on nie jest pod-
ekscytowany, jego mama na pewno też nie.

- Och, rozmawiałam z nią. Powiedziałam jej, że

drugi chłopiec ma się lepiej i że Lily ma już najgor-
sze za sobą, a Robbie śpi spokojnie. Sądzę, że przywy-
kła jakoś do jego choroby, więc tak bardzo się nie
denerwuje.

Angus chyba odgadł, co Beth miała na końcu języ-

ka, bo położył jej rękę na ramieniu. Chciała powie-
dzieć Marcii, że dla rodzica niepełnosprawnego dziec-
ka najlżejsza choroba to ogromny stres.

- Tak, chyba jest z nim lepiej - stwierdził Angus.

Teraz, kiedy Beth całą uwagę przeniosła na dziec-
ko, zdała sobie sprawę, że Robbie śpi spokojniej.

- Nie musisz tutaj siedzieć całą noc - rzekła Mar-

cia. - Żadne z was nie musi - dodała z uśmiechem.

- Dam ci znać, Beth, gdyby zaczął się rzucać.
Po tych słowach wyszła, ale najpierw posłała im

wymowny uśmiech, który powinien zirytować Beth,
a tymczasem ją zasmucił. Ale tylko na chwilę. Piesz-
czoty z Angusem przypomniały jej, że byli dobranymi
kochankami, a jej ciało dało znać o swoich potrzebach.
Tęskniło za rozkoszą, którą tylko Angus mógł jej
ofiarować.

Czy stałoby się coś złego, gdyby jeszcze raz tego

doświadczyła? Jasne, że nie.

Ale czy może kochać się z Angusem, jeżeli on nie

zdaje sobie sprawy z jej miłości do niego?

Oczywiście, że tak. Czyż nie kryła się z tą miłością

przez wszystkie lata małżeństwa? Czy nie powstrzy-

R

S

background image

mywała się przed wypowiedzeniem pewnych słów,
wiedząc, że dla niego brzmiałyby dziwacznie, że ich
nie oczekiwał?

I czy nie jest teraz o wiele dojrzalsza? Zdolna pora-

dzić sobie z taką sytuacją?

Poza tym, czy nie lepiej wspominać kiedyś romans

z Angusem - czysto fizyczny, oczywiście - niż roz-
pacz, którą przeżywała po rozstaniu? Przestraszona
i zarazem podniecona swymi dywagacjami, wzięła głę-
boki oddech.

- Pojedziemy do mnie? - zwróciła się do mężczyz-

ny, który chwilę wcześniej wzbudził w niej złość.

- Zwariowałaś? - burknął cicho, żeby nie zbudzić

dziecka, a mimo to przekazać swój szok i oburzenie.
- Po co? Żebyśmy znowu prawie się kochali?

Wzruszyła ramionami, zacisnęła kciuki na szczęś-

cie i powiedziała najspokojniej, jak potrafiła:

- Raczej po to, żebyś mógł spędzić tutaj resztę

nocy i być na miejscu rano. W końcu o to ci chodziło.
A jeśli zaczniemy się znów kochać, możemy skoń-
czyć. - Czy głos jej zadrżał? Czy jej niepokój był
widoczny? - Ja jestem tutaj szefem. Wiem, gdzie są
prezerwatywy.

Angus patrzył na nią osłupiały. Powinien poczuć się

obrażony jej słowami, a jednak zbyt go zaskoczyło, że
powiedziała to wstydliwa i naiwna Beth.

- Dopiero co mówiłaś, że trzeba mieć dobry po-

wód, żeby zaczynać romans. Czy resztki pożądania,
jakie łączyło nas w małżeństwie, to nie za mało?

Ku jego zdziwieniu Beth się uśmiechnęła.
- Myślałam, że to najlepszy powód do romansu.

R

S

background image

Żadnych zobowiązań. Rozmawiamy o tym, więc nie

działamy impulsywnie. Oboje wiemy, że to nie ma
przyszłości, bo ty wyjedziesz po zakończeniu konfe-
rencji albo odwołaniu kwarantanny, a ja tu zostanę.

Nie wiedział, co robić. Ciało kazało mu zgodzić się

z Beth, przyjąć jej zaproszenie i zaakceptować jej
analizę sytuacji. Rozum nie był przekonany, czy to
naprawdę Beth, czy ktoś inny w jej ciele - cudownym,
seksownym i kuszącym. Ale chyba znowu odezwało
się jego ciało...

Otworzył usta, a potem sobie uświadomił, że za-

mierzał wypowiedzieć ciąg niekompletnych zdań, na
przykład: „Ty i ja..." albo „My...". Nawet nie zdań,
tylko zaimków, ponieważ nie miał zielonego pojęcia,
co powiedzieć.

- Zrobisz, co zechcesz - stwierdziła Beth.

Wydawało mu się, że słyszy w jej głosie napięcie.

Czy ta niezależna flirtująca Beth to tylko poza?
- Jeśli chcesz wrócić do hotelu, odwiozę cię. Spot-

kamy się na zewnątrz - oznajmiła.

Potem wyszła. Po prezerwatywy?
Ta myśl go podnieciła - podobnie ja ta nowa Beth,

niezależnie od tego, czy faktycznie się zmieniła, czy
tylko udawała. Co prawda podczas ich małżeństwa
nigdy nie szukała oparcia u innych. Po prostu była
i pragnęła się jakoś dopasować do sytuacji - dziecińst-
wo wyrobiło w niej potrzebę uszczęśliwiania innych,
ale nie natrętnie.

Na myśl o tym poczuł ucisk w piersi. Wyobraził

sobie dziecko wychowywane w rodzinie zastępczej,
które stara się być równocześnie dobre i niewidzialne,

R

S

background image

z nadzieją, że jeśli nie będzie rzucać się w oczy,
pozwolą mu zostać. Poznał tylko jedną z jej zastęp-
czych matek, która twierdziła, że chciała adoptować
Beth, ale wtedy babka ze strony matki była jej praw-
nym opiekunem i nie zgodziła się oddać wnuczki do
adopcji. Na krótki czas zabrała ją do siebie, a potem
zmęczona oddała ją do pogotowia opiekuńczego.

Babka Beth, jedyna krewna, którą Beth znała, zmarła

wkrótce po tym, jak Angus poznał Beth. Ta kobieta
postąpiła z Beth bardzo źle. Ale Beth ją kochała, na
swój łagodny ufny sposób, i niczego nie kwestionowała.

Czy te myśli pomogą mu podjąć decyzję?
Jeszcze bardziej namieszały mu w głowie. Chociaż,

gdyby przyjął, że Beth, która zaproponowała mu noc-
leg - i romans - bardzo różni się od Beth, którą po-
ślubił, nie powinien się wahać.

Dotknął czoła śpiącego dziecka, zastanawiając się

z kolei, co by było, gdyby się zgodził.

Beth dała mu szansę na odkupienie win. Może na-

wet o tym nie wie, może w istocie chodzi jej o romans
- choć było to niepodobne do tej Beth, którą znał. Ale
nie musi się na to godzić.

Pochylił się i pocałował policzek chłopca z nadzie-

ją, że Robbie przez sen poczuje tę pieszczotę, a potem
ruszył do frontowej części pogrążonego w ciszy bu-
dynku.

Ten chłopiec, który miał wczoraj atak, wciąż był

bardzo chory. Według tego, co mówił lekarz o imieniu
Luke, stan jednego z dorosłych pacjentów nie popra-
wił się ani trochę. Cały czas był monitorowany, dostał
kroplówkę i niesterydowe leki przeciwzapalne, został

R

S

background image

podłączony do respiratora. Nic więcej nie mogli zro-
bić, póki nie odkryją źródła choroby. To przypomniało
Angusowi, po co został wezwany do centrum.

Nie po to, by romansować z byłą żoną, to pewne, ale

dopóki nie dostarczą im laboratorium, niewiele może
zdziałać.

Beth siedziała za kierownicą wózka. Angus poczuł,

jak panika ściska mu żołądek.

- A więc zmieniłaś zdanie...
- Pomyślałam, że potrzebne ci świeże ubrania, nie

mówiąc o maszynce do golenia i szczotce do zębów.
Podwiozę cię do hotelu, a ty albo zostaniesz, albo weź-
miesz rzeczy i wrócisz do mnie.

Z rezerwą wsiadł do wózka i zerknął na siedzącą

obok kobietę, na którą padało światło księżyca.

Czy w kieszeni jej spodni jest paczka prezerwatyw?

Podniecił się i raz jeszcze na nią zerknął. Wyglądała
jak Beth, jej głos brzmiał tak samo, tyle że...

Nie miał pojęcia, co to było, ale najwyższa pora

się dowiedzieć. Ludzie nie zmieniają się tak bardzo
bez powodu. Ze słów Beth wynika, że był jedynym
mężczyzną w jej życiu. Zaczął podejrzewać, że to nie-
prawda.

- Wezmę rzeczy i wrócę - rzekł, patrząc na nią

bacznie, by widzieć jej reakcję.

Okazało się to niemożliwe, nawet gdy zerknęła

na niego, zanim uruchomiła wózek. Wjechali na wąs-
ką drogę prowadzącą do lasu. Beth sięgnęła na półkę
pod deską rozdzielczą i podała mu środek przeciw
komarom.

- Posmaruj tym twarz i ręce.

R

S

background image

Angus wziął od niej krem i posmarował się. Zapach

był paskudny, ale nie chciał zostać pogryziony.

Jechali przez ciemny las. Płaczliwe głosy nurców,

bzyczenie insektów i szelesty w paprociach mówiły
im, że las żyje w nocy tak samo jak w ciągu dnia.

- Dach z roślin i pnączy, na przykład widłaka goź-

dzistego, zasłania światło księżyca i dlatego jest tak
ciemno. - Beth czuła, że musi przerwać ciszę, która
dzieliła ich jak szklana ściana. - Dalej, u podnóża
wzgórza, strażnicy zbudowali przejście po tym dachu.
Można zobaczyć życie tam na górze.

Angus milczał. Beth zaczęła się zastanawiać, co do

diabła narobiła, prosząc go, by wrócił z nią do domu.
Paczka prezerwatyw wypaliła już chyba dziurę w jej
kieszeni. I wszystko to tylko po to, żeby zaspokoić
pożądanie?

Gdzieś w głębi serca czuła, że to nie ma nic wspól-

nego z żądzą. Pragnęła spędzić jeszcze trochę czasu
z Angusem, a potem zapakować te wspólne chwile
jak paczkę i przechować w sercu, by kiedyś, gdy
poczuje się samotna i smutna, wyciągnąć je i przeżyć
raz jeszcze.

Niczym brylant odłożony w bezpieczne miejsce,

tylko czasem wyjmowany na światło dzienne. Lepsze
takie wspomnienia niż czarny głaz, jakim była śmierć
Bobby'ego i ostre słowa wymienione z Angusem
wkrótce potem, nim każde z nich zamknęło się
w swym kokonie żalu...

Zatrzymała wózek tam, gdzie poprzedniego ranka.

Nagle poczuła, że ma za sobą bardzo długi dzień.

Męczący i dezorientujący...

R

S

background image

Czy Angus pójdzie do hotelu i wróci, czy już żałuje

swojej wcześniejszej decyzji?

- Wejdziesz ze mną? - spytał.
Serce Beth zabiło gwałtownie: Angus wróci. Zer-

knęła na swoje krótkie spodnie i koszulę i uznała, że
nie pasują do pięciogwiazdkowego hotelu.

- Zaczekam - odparła.
Ściana została skruszona. Angus pochylił się i przy-

ciągnął ją do siebie, a potem pocałował tak namiętnie,
że znów ogarnęło ją pożądanie.

- Tylko nie ucieknij - powiedział, a potem poma-

szerował ścieżką wzdłuż basenu i wszedł do holu.

Telefon komórkowy Beth zadzwonił w momencie,

kiedy Angus pojawił się z powrotem z małą torbą
w ręce. Beth wiedziała, że wzywają ją do szpitala.

- Możesz przyjechać? Spokojny sen nie trwał dłu-

go, niestety - oznajmiła Marcia.

Angus spojrzał na Beth pytająco. Skinęła głową,

zdenerwowana. Czy teraz Angus odejdzie?
Czy brylant zgaśnie, nim weźmie go do ręki?
Wrzucił torbę na siedzenie i usiadł obok niej.

- Jeśli ci to nie przeszkadza - zaczął, a Beth, tak

wzruszona, że nie mogła mówić, kiwnęła głową.


- Miałem szansę wrócić do hotelu - mruknął An-

gus, gdy wziął prysznic i wycierał się w łazience Beth.

Próbował zrozumieć własną irytację i w końcu

stwierdził, że nie chodzi mu o to, że Beth nie ma
w domu. Był zły, że w tym małym drewnianym domu
jej obecność jest tak silnie wyczuwalna. Mydło, któ-
rym się mył i którym teraz pachniał, miało zapach

R

S

background image

Beth. Moskitiera w kolorze zieleni mchu, którą roz-
kładał nad łóżkiem, pachniała jak świece, które Beth
zapalała w ich sypialni. Wówczas traktował ten ro-
mantyczny gest z pobłażaniem, ale po jej odejściu
tęsknił za nim aż do bólu.

I jeszcze łóżko z górą poduszek we wszystkich

rozmiarach i kolorach. W jej małym mieszkaniu zrzu-
cał je na podłogę, zanim się położył. A potem, gdy
rano podkładała mu je pod plecy, by wypił wygodnie
herbatę, którą mu zawsze przynosiła, dopiero wtedy je
doceniał.

Do diabła! Jest chyba najbardziej rozpuszczonym

i niewdzięcznym draniem na świecie. Pozwalał, żeby
Beth we wszystkim mu dogadzała.

Wszedł pod moskitierę, przesunął milion poduszek

i oparł głowę o jedną z nich. Pachnącą jej szamponem...

Westchnął i akceptując nieuniknione, wciągnął

w nozdrza zapach Beth i spokojnie zasnął.

R

S

background image




ROZDZIAŁ SIÓDMY



Robbie pojękiwał, majaczył i rzucał się na łóżku,

jakby potwornie cierpiał. Charles był w jego pokoju,
kiedy weszła tam Beth. Wyglądał na wykończonego.

- Może źle zrobiliśmy, zarządzając kwarantannę

- rzekł, gdy Robbie odrobinę się uspokoił i zapadł
w sen. - Mogliśmy przewieźć Robbiego i pana Todda,
który jest w bardzo złym stanie, helikopterem na ląd.

- I co wtedy? - spytała Beth.
Charles podniósł na nią wzrok i potrząsnął głową.
- Obserwowalibyśmy ich tak samo j ak tutaj - przy-

znał. - Kontrolowalibyśmy ilość płynów, żeby nie
zwiększać ciśnienia mózgowego, podawalibyśmy leki
przeciwpadaczkowe, monitorowalibyśmy oddychanie,
puls i poziom tlenu we krwi, sprawdzalibyśmy, ile
moczu oddają i badalibyśmy ten mocz. Wiesz, co mnie
naprawdę martwi? Że mimo naszej wiedzy medycznej
nie można by tam zrobić dla nich więcej niż tutaj.

Posłał jej pełen żalu uśmiech.
- Mimo to czuję się winny, że są tutaj. Szaleństwo,

prawda?

- Niezupełnie. Zaczynamy wierzyć, że przy pomo-

cy urządzeń i leków zdziałamy cuda. Robimy dzie-
ciom przeszczepy serca, operujemy je jeszcze w ma-
cicy, rozpracowaliśmy ludzki organizm i większość

R

S

background image

chorób. A jednak nie jesteśmy nieomylni, podobnie
jak współczesna medycyna. Robimy tylko, co w naszej
mocy.

Tym razem uśmiech Charlesa był wymuszony.
- Przypuszczam, że ta prawda dotyczy większości

sytuacji w życiu - rzekł cicho, a potem cofnął wózek,
by Beth mogła usiąść przy łóżku Robbiego.

Mówiła do chłopca spokojnie, z nadzieją, że do jego

świadomości dociera to, że ona jest obok i że jej obec-
ność mu pomaga.


Beth spała z głową na łóżku Robbiego, trzymając

go za rękę. Angus dostrzegł cienie pod jej oczami
i zmierzwione włosy. On spał tak smacznie, otulony jej
zapachem, że miał wyrzuty sumienia, widząc ją umę-
czoną. Swoją drogą w domu też by nie zasnęła, gdyby
martwiła się o chłopca.

Robbie wyglądał lepiej, oddychał głęboko. Chyba

kryzys minął i szło ku lepszemu. Dwoje innych dzieci
dość szybko doszło do siebie. Jeszcze nie do końca
wyzdrowiały, były słabe i trochę apatyczne, ale ich
stan poprawił się na tyle, że opuściły szpital.

Może to dobrze, że zarządzono kwarantannę. Rob-

bie spędzi na wyspie okres rekonwalescencji, zamiast
wracać do matki, która ma już na głowie czwórkę
dzieci.

Angus ściągnął brwi na wspomnienie przywołane

przez to ostatnie słowo. Minionej nocy Beth zaprze-
czyła, by obsesyjnie bała się zajść w ciążę, a przecież
jedyna kłótnia z nią, jaką pamiętał, dotyczyła właś-
nie kolejnego dziecka. Próbował ją pocieszyć po śmier-

R

S

background image

ci synka, mówiąc, że będą jeszcze mieli dzieci. Wtedy
nawrzeszczała na niego jak obłąkana. Pokłócili się,
a potem ukryli każde w swym kokonie, i trwali tam
przez okres żałoby.

Przyglądał się Beth przez chwilę. Los rozdzielił ich

tej nocy. Czy rozmawialiby ze sobą, gdyby było ina-
czej? Czy rozmawialiby ze sobą szczerze i otwarcie?

Potrząsnął z żalem głową. Kochaliby się tej nocy,

szukaliby przyjemności. Jego ciało reagowało na samą
myśl o tym. Zastanawiał się, czy powinien zbudzić
Beth, ale w końcu wyszedł, stwierdziwszy, że bardziej
potrzebuje snu niż byłego męża.

A może się myli? Może nie zna tej Beth, chociaż

wygląda i pachnie tak samo jak tamta sprzed lat? Nie
był pewien, czego ona potrzebuje, a czego sobie nie
życzy...


- Dostaliśmy informację, że laboratorium i kabina

do dekontaminacji będą w Crocodile Creek w połowie
dnia. Na wyspę przewiezie je wojskowy helikopter.

Wysoki mężczyzna, który przedstawił się jako Cal

Jamieson, siedział za biurkiem w pokoju, gdzie urzą-
dzono centrum zarządzania kwarantanną.

- Przekonałem Charlesa, żeby pojechał do domu

i przespał się - ciągnął Cal. - Ten stan wyjątkowy na-
prawdę go wykończył, a do tego choroba Lily.

- Jak ona się ma? - spytał Angus.

Cal uśmiechnął się.

- Było ciężko, uwierzy pan? To słowo nigdy nie

łączyło się z Lily. Owszem, broi jak wszystkie dziecia-
ki, ale zwykle jest posłuszna. A dzisiaj rano siedziała

R

S

background image

w łóżku jak mała księżniczka i żądała powrotu do
domu. Kiedy Gina, moja żona, wyjaśniła jej, że niko-
mu nie wolno opuszczać wyspy, Lily oznajmiła, że nie
chce opuszczać wyspy, chce tylko wrócić do swoich
nowych rodziców.

- Nowych rodziców? - zdziwił się Angus.
W tym momencie zadzwonił telefon. Cal sięgnął po

słuchawkę, mówiąc:

- Proszę zapytać Beth, ona panu wytłumaczy. - Po

czym rzekł uprzejmie: - Cal Jamieson, słucham?

Nie wiedząc, co ze sobą począć, Angus krążył po

budynku. Sprawdził, czy Beth nadal śpi, a potem wy-
szedł na dwór, oganiając się od komara. Postanowił
sprawdzić, czy we wszystkich meleksach znajduje się
środek przeciw komarom. Znalazł go w pierwszym
wózku, do którego zajrzał. Posmarował się, zauważa-
jąc, że krem ma faktor trzydzieści i chroni też przed
słońcem.

Komar nadal latał wokół jego głowy i bzyczał. An-

gus wrócił do budynku. Cal już skończył rozmowę.

- Jakie były pierwsze objawy tej choroby? - spytał,

a Cal zmarszczył czoło.

- Beth wymieniłaby je od ręki. Nie było mnie tutaj,

kiedy to się zaczęło. O ile wiem, to było ogólne roz-
bicie, niepokój, ból głowy, niektórzy też wymiotowali.

- Żadnych objawów grypy? - pytał dalej Angus.
- Pewnie były - odparł Cal - bo mówiliśmy o wiru-

sie grypy. Przypuszczam, że ogólne bóle to częsty
objaw grypy. Chyba to doprowadziło nas do takiego
wniosku.

Urwał, patrząc badawczo na Angusa, jakby próbo-

R

S

background image

wał czytać w jego myślach. Po chwili poddał się i za-
pytał:

- Ma pan jakiś pomysł?

Angus machnął ręką.

- To raczej przeczucie. Mój komputer jest w domu

Beth. Muszę coś sprawdzić. Czy tutejsze komary są
słodkowodne?

Cal spojrzał na niego zagubiony.
- Chyba wszystkie komary są słodkowodne. Ma-

my długą porę deszczową, a las jest pełen miejsc,
gdzie woda stale się utrzymuje i gdzie komary mogą
się wykluwać.

- Jak daleko jesteście od lądu?
- Helikopterem leci się pół godziny, dwie godziny

zajmuje podróż szybkim katamaranem. To jakieś sto
kilometrów.

- To dość daleko - stwierdził Angus, myśląc, czy

wirus nie rozprzestrzeni się na lądzie, jeżeli jego pode-
jrzenia okażą się słuszne.

Tylko jak dostał się na wyspę?
Dzięki Bogu, wyspa miała bezprzewodowe połą-

czenie z internetem. Wróciwszy do domu Beth, Angus
położył komputer na stoliku na tarasie i go włączył.
Przeglądał wszystkie strony na temat komarów. Japoń-
skie zapalenie mózgu było dobrze znane - istniała
nawet szczepionka dla podróżujących do Japonii oraz
pobliskich krajów azjatyckich. Chorobie tej towarzy-
szy gorączka, bóle głowy, wymioty i splątanie. Nie wy-
naleziono dotąd środka antywirusowego. Specjaliści
radzili leczyć ją objawowo.

Następnie Angus sprawdził, jaka odległość dzieli

R

S

background image

Wallaby od Japonii - chociaż wirus japońskiego zapa-
lenia mózgu znaleziono też w południowo-wschodniej
Azji. Śledząc drogę, jaką musiałyby przebyć komary,
trafił na Nową Gwineę.

I znowu coś mu zaświtało. Początki kolonizacji

Nowej Gwinei - ludzie cierpiący na nieznaną chorobę
związaną z bezsennością. Ale w owym czasie szalała
tam przede wszystkim malaria i na nią głównie szuka-
no lekarstwa. A ta druga choroba była bardziej mitem,
nie doczekała się analiz.

Przerzucił się na strony dotyczące komarów.
- Problem w tym - rzekł do Beth, która się właśnie

pojawiła - że komary rzadko podróżują dalej niż kilka-
set metrów, chyba że pomaga im wiatr. Ale jeżeli
wykluwają się w lesie deszczowym... Tam prawie nie
ma wiatru.

Beth pomimo ogromnego zmęczenia poczuła ciep-

ło, które zawsze czuła, gdy Angus mówił jej o swojej
pracy. Stanowiła płytę rezonansową, na której spraw-
dzał swoje pomysły. On nie przykładał do tego wiel-
kiej wagi. Po prostu było mu łatwiej zebrać myśli,
gdy je wypowiadał na głos. Pewnie wystarczyłby mu
Garf.

- Dzień dobry - powiedziała, wchodząc na taras.

- Jadłeś śniadanie? Napijesz się herbaty?

Te zwyczajne pytania, tak odległe od podróżują-

cych daleko komarów, trochę zbiły go z tropu.

- Usiądź, ja zaparzę herbatę. Już się zorientowa-

łem w twojej kuchni. Byłem też w szpitalu. Spałaś,
więc cię nie budziłem.

Trochę ją zaniepokoiło, że Angus orientuje się w jej

R

S

background image

kuchni, chociaż sama prosiła go, by został. Ale skoro
on zachowuje się, jakby nigdy nic, to ona też potrafi.

- Jak się ma Robbie?
- Śpi spokojnie. Wczoraj też tak spał, myśleliśmy

już, że mu się polepszyło. Więc kto wie? Stan Dan-
ny'ego jest wciąż zły. Był u niego Alex Vavunis,
neurochirurg.

Martwiła się o chłopca, to było widać. Angus pod-

szedł do niej, objął ją i uścisnął. Był to kojący uścisk,
chociaż trwał odrobinę dłużej niż uściski tego rodzaju.
I przypomniał Beth o paczce prezerwatyw w kieszeni.

Czy naprawdę zaproponowała Angusowi romans

i spokojnie rozmawiała z nim o kondomach? Jedynym
wytłumaczeniem tak nienormalnego zachowania był
brak snu. Chociaż - wtuliła się w Angusa - czy to taki
zły pomysł? Czy może w świetle dziennym prezer-
watywy zaczęły jej ciążyć i wydały jej się... żałosne?

- Usiądź, zaparzę herbatę - powtórzył Angus, naj-

wyraźniej myśląc o czymś innym. - Może zjesz płatki?

Potrząsnęła głową, ale usiadła, głównie po to, by

uciec z jego ramion. Ale gdy tylko Angus wyszedł,
wstała i poszła za nim. Czuła się nieświeża, chciała
wziąć prysznic i się przebrać. Poza tym musi pozbyć
się prezerwatyw.

Zresztą może je zostawić w kieszeni szortów, które

wrzuci do kosza na brudy.

Skup się na komarach, powiedziała sobie, zamiast

rozmyślać o Angusie. Strażnicy parku twierdzą, że
tego roku komary bardziej dają się we znaki. Radzono
wszystkim, którzy pracowali na wyspie albo ją od-
wiedzali, by smarowali się odpowiednimi środkami.

R

S

background image

Beth wzięła prysznic, potem owinęła się sarongiem,

jak zwykle w wolne dni, i poszła do kuchni, gdzie
Angus robił właśnie grzanki. Jej niespełniony kocha-
nek z minionego wieczoru zamienił się w człowieka
czynu.

- Dzieci z ośrodka dwa razy były na wycieczce

w lesie, żeby wypatrywać zwierząt. Podczas jednej
z tych wycieczek Sam cię zobaczył i przestraszył się,
że to Yowie.

- A komary są najgorsze późnym wieczorem -

rzekł Angus, smarując grzankę masłem i dżemem trus-
kawkowym, a potem krojąc ją na wąskie kawałki.

Beth przytaknęła i uśmiechnęła się na myśl, że tak

łatwo wrócili do rozmowy.

- Więc trzeba odwiedzić bazę strażników - stwier-

dził Angus. - Wypijemy herbatę i zjemy grzanki, a po-
tem pokażesz mi, gdzie to jest.

Uniósł brwi, a Beth kiwnęła głową. Musi się tylko

przebrać. Nie będzie przecież włóczyć się po wyspie
w samym sarongu. Chociaż szkoda...

Ale jak może myśleć o flirtowaniu z Angusem, kie-

dy ludziom na wyspie grozi wirus? Warkot helikoptera
przypomniał jej, że sytuacja jest krytyczna.

Z kawałkiem grzanki poszła do sypialni. Włożyła

przyzwoite i wygodne szorty oraz T-shirt.

Czyste szorty - bez prezerwatyw w kieszeni. Roz-

sądna praktyczna Beth, jak dawniej.

- Pojedziemy wózkiem - oznajmiła.
Gdy tylko wsiedli do meleksu, nie wiadomo skąd

pojawił się Garf. Angus przesunął się bliżej Beth.

R

S

background image

- O rety, nie powinieneś z nami jechać, Garf. Jak

się uwolniłeś? - Beth karciła psa, który zachowywał
się, jakby nie widział jej od miesiąca.

Stanął na kolanach Angusa, by polizać jej policzek,

a wtedy Beth się poddała.

- No dobrze, ale nie wolno ci wysiadać - ostrzegła

Garfa z powagą.

- Czy cała wyspa jest parkiem narodowym?
- Formalnie nie - odparła Beth. - Po naszej stronie

od ponad stu lat istnieje coś w rodzaju kempingu.
Początki sięgają czasów, kiedy istniał tu zakład produ-
kujący olej z nurców. Z lądu przyjeżdżali tutaj ludzie.
Potem ktoś mądry wpadł na pomysł, że na turystyce
można zarobić i zbudował hotel na drugim końcu
wyspy. Kiedy Wielką Rafę Koralową uznano za park
narodowy, wody wokół wyspy objęto ochroną. Wkrót-
ce potem władze uznały ziemie w środkowej części
wyspy, należące do państwa, za park narodowy. Ośro-
dek kolonijny i ekodomki na naszym końcu wyspy
oraz hotel na drugim końcu są tutaj ledwie tolerowane.
Ale jaki byłby sens posiadania nieskazitelnie czyste-
go lasu deszczowego i olśniewających raf, gdyby nikt
nie mógł ich zobaczyć?

- Więc Garf może legalnie mieszkać na obu krań-

cach wyspy, ale nie w środkowej części? - spytał An-
gus, a pies, słysząc swoje imię, polizał tym razem jego
policzek.

- Mniej więcej - odrzekła Beth, skręcając w wąską

drogę prowadzącą do bazy strażników parku. - Poza
terenem ośrodka i lecznicy musimy go pilnować, żeby
nie dotykał padłych ptaków. Kiedy ostatnio go widzia-

R

S

background image

łam, był przywiązany na szpitalnej werandzie. I tam
powinien zostać. Niedobry pies!

Przed jej oczami w gąszczu mignęło coś białego.

Zatrzymała wózek.

- To pewnie strażnik - rzekła, wskazując palcem.
- Chodź, zobaczymy, czy znalazł kolejne martwe ptaki.
Ale zanim zbliżyli się do drzewa, za którym znaj-

dował się mężczyzna w białym kombinezonie, nie-
znajomy zniknął w zaroślach. Beth ruszyła za nim.
Garf, czując, że szykuje się świetna zabawa, wysko-
czył z wózka i pognał naprzód, dziko szczekając.

- Do diabła, Garf!- Beth krzyknęła na psa, który

natychmiast do niej wrócił, patrząc na nią z wyrzutem.

- Wsiadaj do wózka, ty niedobry psie - poleciła.
Odwróciła się do Angusa, marszcząc czoło.
- Dlaczego ten człowiek uciekł?

Ciarki przebiegły jej po plecach.

- Może boi się psów? - zasugerował Angus.
- Uciekł, zanim Garf go pogonił - zauważyła. -

Może ktoś w bazie nam odpowie.

Ale żaden ze strażników nie potrafił im nic powie-

dzieć o tajemniczej postaci.

- Moi ludzie pracują na obrzeżach parku, bo głów-

nie tam turyści są narażeni na kontakt z ptakami. Robią
przegląd parku od granic ku środkowi, ale mam tylko
sześć osób i zajmie im to kilka dni, nim dotrą do
miejsca, gdzie widzieliście człowieka w bieli.

Angus miał własne podejrzenia co do tajemniczej

postaci, ale nie chciał denerwować Beth ani szefa
strażników. Poza tym przyjechał tu po informacje.

- Jaki typ komarów występuje na wyspie? - spytał.

R

S

background image

Strażnik zabrał ich do biura i wyjął książkę.
- Od lat nie mieliśmy tutaj entomologa, ale pod-

czas ostatnich badań znaleziono takie.

Pokazał im ilustracje i łacińskie nazwy.
- Należą do rodziny culicidae. Anopheles, komar

widliszek, jest najbardziej znany, bo przenosi malarię
w regionie, gdzie jest ona wciąż chorobą endemiczną.
Ale mamy także odmiany aedes i culex. Ma pan jakieś
sugestie?

- Jeśli to nie jest ptasia grypa, to może jakiś rodzaj

arbowirusa - odparł Angus. - Coraz więcej przypad-
ków wirusowego zapalenia mózgu łączy się obecnie
z komarami. W Stanach pojawia się zachodnie
i wschodnie końskie zapalenie mózgu, które przecho-
dzi na ludzi, a także wirus zachodniego nilu. Jest też
gorączka la crosse, dość nowa w Stanach, atakuje
głównie dzieci, i chikungunya, po raz pierwszy wyizo-
lowana w Tanzanii, ale teraz występująca w całej
Afryce i Azji. Z początku sądzono, że to komar egipski
jest jej jedynym nosicielem, ale odkryto, że przenosi ją
także komar azjatycki. - Wskazał na jedną z ilustracji.
- Spiczasty brzuch i blade paski u podstawy - to on.

- A co znaczy chikun coś tam? - spytał Pat, strażnik.
- To osłabiająca choroba z gorączką, bólami głowy,

mdłościami, bólami mięśni i stawów. Pacjenci zdro-
wieją dość szybko, ale mogą czuć zmęczenie i niepokój.
Nie twierdzę, że mamy akurat z tym do czynienia,
niewykluczone jednak, że to jakaś odmiana wirusowe-
go zapalenia mózgu.

- Ale dlaczego teraz? - spytała Beth. - Przecież na

wyspie zawsze są komary.

R

S

background image

- Jadąc z hotelu do centrum, a potem tutaj, widzia-

łem ogromne drzewa zniszczone przez cyklon. Zostały
wyrwane z korzeniami. W ziemi powstała depresja,
która napełnia się wodą i tworzy idealne miejsce do
gniazdowania. Cyklon daje nam jeszcze inną podpo-
wiedz. Z moich poszukiwań w internecie wynika, że
większość komarów nosicieli wirusów żyje w Azji i na
kilku wyspach na Pacyfiku. W Nowej Gwinei, nie tak
daleko na północ, zawsze występowały choroby wy-
woływane przez arbo wirusy - malaria i denga to naj-
częstsze. Więc może cyklon przywiał tutaj nowe ko-
mary, będące nosicielami jakiegoś wirusowego zapa-
lenia mózgu?

- I ludzie, którzy nie nosili ochronnych ubrań i nie

smarowali się środkiem przeciw komarom, a zostali
ukąszeni, zarazili się tym wirusem? - szepnęła Beth.

- To ma sens.
- Chce pan powiedzieć, że to nie jest ptasia grypa?

- spytał Pat, na co Angus potrząsnął głową.

- Jeszcze nie wiem. Po prostu głośno myślę. Po

południu dostarczą przenośne laboratorium. Jeżeli
szczęście mi dopisze, zbadam krew padłych ptaków
i albo potwierdzę, albo wyeliminuję wirusa ptasiej gry-
py. Fakt, że dzieci zdrowieją, daje mi nadzieję, że to nie
jest H5N1, bo ten wirus bywał śmiertelny.

- Więc moi ludzie mają nadal zbierać martwe

ptaki?

Angus przytaknął.
- To w waszym interesie, tak czy owak, jeśli coś

im dolega. Nie chciałby pan, żeby karmiły się nimi
i chorowały inne ptaki.

R

S

background image

- Dobry Boże, nie - mruknął Pat, jakby po raz

pierwszy sięgnął myślą dalej, poza etap zbierania pta-
ków. - A ta postać w bieli? - Zmarszczył czoło. -
Może to jeden z moich ludzi, który uciekł, bo nie po-
winno go tam być.

- Albo wścibski dziennikarz - zasugerował Angus.

- Słychać helikoptery. Czy trudno by im było zrzucić
kogoś na wyspę?

- Ale czy ktoś chciałby tak ryzykować? - spytała

Beth. - Potencjalnie grozi to śmiertelną chorobą.

- Ten człowiek był w kombinezonie i pewnie miał

maskę - rzekł Angus, a potem się uśmiechnął. - Wąt-
pię, żeby w takim stroju przeprowadził jakiś wywiad.

- Ale mógł robić zdjęcia. Jeżeli sfotografuje mart-

we ptaki, chorych albo laboratorium, które nam dostar-
czą, to będzie miał świetny materiał na pierwszą stronę

- zauważyła Beth.

Angus zgodził się z nią.

- Zdjęcia bardziej niż słowa działają na emocje.

Pomyśl, jak zdenerwują się mieszkańcy wyspy, kiedy
je zobaczą. Trzeba znaleźć tego człowieka.

- Ale jak? - spytał Pat. - Poza tym mamy na

miejscu reportera lokalnej gazety, a ludzie wysyłają
zdjęcia przez komórki.

- Te zdjęcia nigdy nie są wyraźne - powiedział

Angus. - Robili je tylko goście hotelu. Proszę mi
wierzyć, że trzeba by na nich mocno naciskać, żeby
szukali martwych ptaków. Pewnie jakiś naczelny po-
trzebuje atrakcyjnych fotek, może nawet dla telewizji.
Ten policjant, Beth, jak on ma na imię?

- Harry Blake. Będzie teraz w domu.

R

S

background image

- Poszukajmy go. Aha, Pat, proszę przekazać swo-

im ludziom, żeby byli czujni, i niech koniecznie sma-
rują się środkiem przeciw komarom. Niech pan pomy-
śli, jak pozbyć się komarów w bezpieczny sposób, nie
zagrażający zwierzętom ani roślinom w parku.

- Świetnie - mruknął Pat. - Ryby są najlepsze, bo

zjadają larwy, ale to działanie długoterminowe, które
sprawdza się tylko w stałych zbiornikach wody. Szyb-
ko działa jedynie trucizna, ale zwierzęta w lesie piją
wodę z zagłębień, w których się zbiera. Zatruta woda
dostałaby się też przez korzenie do palm.

- Niech pan wejdzie do internetu i poszuka. Musi

istnieć jakiś szybko działający środek - rzekł Angus.

- To wcale nie jest pewne, że mamy do czynienia

z arbo wirusem, ale jeśli tak, zyskamy szansę znisz-
czenia go, nim dotrze do lądu. Denga jeszcze do nieda-
wna była nieznana i proszę, jak daleko na zachód się
rozprzestrzeniła.

Pat skinął głową, pożegnał się z Beth i usiadł do

komputera.

- To dobry człowiek - rzekła Beth, gdy wrócili do

wózka.

- Dobry człowiek z poważnym zmartwieniem. -

Angus kazał Garfowi się posunąć. - Chcę coś widzieć

- powiedział do psa, który był wyraźnie urażony.
Angus nie wypatrywał w lesie tajemniczej postaci,

lecz zbiorników wody, gdzie mogą żyć larwy ko-
marów.

- Dawno nie padało? - spytał.
- Przynajmniej dwa tygodnie. Mieliśmy burzę, ale

przed rozpoczęciem turnusu.

R

S

background image

- Na liściach palmy nadal jest woda - zauważył.

- Jeśli od ostatnich opadów minęły dwa tygodnie, nie
da się pozbawić lasu wody. Woda jest wszędzie.

- To las deszczowy - przypomniała Beth, a on się

uśmiechnął.

Zmartwiony wirusem, cieszył się, że siedzi obok

Beth, że z nią rozmawia. Nawet pies go uszczęśliwiał.

- Moglibyśmy mieć psa - wyrwało mu się, zanim

ugryzł się w język.

Beth spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Angus - odezwała się ostrożnie, jakby słowa

paliły jej wargi. - Nie ma żadnych nas. Ty mieszkasz
w apartamencie, a ja już mam psa. - Na moment
przytuliła się do Garfa. - Prawda, Garf? - szepnęła ze
smutkiem.

Podrzuciła Angusa do szpitala, przywiązała Garfa,

a potem zostawiła wózek na parkingu i poszła do
domu, zastanawiając się, jakim cudem wpadli w taki
emocjonalny chaos. I to obydwoje, nie tylko ona,
o czym świadczyła uwaga Angusa o psie. Czy on, po-
dobnie jak ona, uznał, że razem było im dobrze?

Zakładała, że tak, a jednak zadowolenie ze wspól-

nego życia to nie wszystko. Wystarcza w dobrych
chwilach, ale kiedy przychodzą gorsze, potrzeba cze-
goś więcej.

Trzeba rozmawiać, a nie tylko porozumiewać się

w łóżku, zaś rozmowa sprawiała im kłopot.

Potrafią rozmawiać o komarach i wirusach. Emocje

stanowią zbyt trudny temat. Nie potrafią nawet powie-
dzieć: „Kocham cię", ale przecież Angus nigdy jej nie
kochał...

R

S

background image

Zawstydziła się, że przyniosła do domu prezerwaty-

wy, a co gorsza, sugerowała przelotny romans.

Nie jest osobą, którą interesują takie przygody, a ro-

mans z Angusem tylko bardziej by ją unieszczęśliwił,
bo przecież on stąd wyjedzie, a ona zostanie. Więc?

- Nie mam pojęcia - szepnęła do małego ptaka,

który zatrzepotał skrzydłami, a potem wzleciał i usiadł
na balustradzie jej tarasu, jakby prowadził ją do domu.

Może kiedy porządnie się wyśpi, będzie w stanie

rozsądnie myśleć i znajdzie rozwiązanie.

Poduszka pachniała Angusem. Objęła ją i wdychała

ten zapach, aż zasnęła.

R

S

background image




ROZDZIAŁ ÓSMY



Domem zatrzęsły wibracje, którym towarzyszył

przeraźliwy ryk. Beth przestraszyła się, że to tsunami
uderzyło w wyspę, ale zaraz potem zdała sobie sprawę,
że obudził ją wojskowy helikopter wiozący przenośne
laboratorium dla Angusa.

Wyskoczyła z łóżka, ale niczego nie zobaczyła.

Oczywiście, że nie - helikopter miał wylądować od
strony lądu, z dala od ośrodka i tras turystycznych.

Angus na pewno już tam jest, pomyślała, gotowy do

pracy. Marudził tylko, że wyniki prawdopodobnie nie
będą tak szybko, jak by sobie życzył.

Beth wzięła prysznic, włożyła szorty i T-shirt. An-

gus będzie potrzebował asystentki, a nawet jeśli nie,
będzie ją miał. Chciała tam być razem z nim.

Nie dlatego, że miała złe przeczucia, ani z powodu

romantycznych mrzonek, że powinni umrzeć razem.
Angus był zbyt ostrożny, by ryzykować podczas ta-
kiej pracy. Wiedziała jednak, że obecność drugiego
człowieka złagodzi napięcie, naturalne w tej ciasnej
zamkniętej przestrzeni. Rozmowa pomoże mu w myś-
leniu.

Wsiadła do wózka i pojechała rzadko używaną dro-

gą na odległy kraniec wyspy. Helikopter zniknął, zo-
stawiając za sobą ciężką i groźną ciszę.

R

S

background image

- Nawet ptaki nie śpiewają - szepnęła do siebie,

modląc się, żeby to huk maszyny je uciszył, żeby cała
populacja ptaków na wyspie nie padła.

Było późne popołudnie, pora, gdy ptaki całymi sta-

dami powracają z polowania nad morzem. A potem
usłyszała ptasi śpiew i odetchnęła. Jej piękna wyspa
żyje.

Charles i Angus siedzieli w wózku na plaży i pa-

trzyli na lśniący biały sześcian zostawiony przez heli-
kopter. Grubby okrążał go, jakby szukał wejścia, cho-
ciaż pewnie po prostu sprawdzał, czy wielkie pudło
stoi bezpiecznie.

- Przepraszam, że pana zostawiłem, ale wysłaliś-

my Danny'ego helikopterem do Brisbane i musiałem
się tłumaczyć z naruszenia kwarantanny - powiedział
Charles do Angusa, który wysiadł z wózka na widok
Beth.

- Przyjechałaś zobaczyć pudełko, które nam spad-

ło z nieba?

Uśmiechnęła się na ten kiepski żart.
- Przyjechałam pomóc. Nie jestem pewnie na bie-

żąco z patologią ani technikami laboratoryjnymi, ale
większość laboratoriów mą asystentów.

Charles nie odpowiadał jej bardzo długo.
- Nie musisz tego robić - rzekł z powagą. - Angus

wie, jakie ryzyko pociąga za sobą takie badanie.

- Zgłaszam się na ochotnika - zapewniła, zaniepo-

kojona zmęczeniem w głosie Charlesa.

Charles jest jej szefem, lecz nie znała go zbyt dobrze.

Nie rozumiała na przykład, dlaczego, skoro Charles
i Jill zamierzają się pobrać, nie widać w nich radości.

R

S

background image

Swoją drogą ona też nie okazywała entuzjazmu,

wychodząc za Angusa. Przeszkadzał jej w tym lęk
i wyrzuty sumienia.

Charles zawrócił do centrum.
- Nie musisz tego robić. Nie potrzebuję pomocy -

oznajmił Angus rzeczowym tonem.

- Mogę umyć probówki albo coś ci potrzymać.
- Wszystko będzie pod kontrolą, nie ma żadnego

niebezpieczeństwa. Wiesz o tym.

- Oczywiście. Dlatego chętnie ci pomogę.

Spojrzał na nią jeszcze raz i przeniósł wzrok na

morze. Czuła, że wolałby odrzucić jej pomoc, ale nie

wiedział, jak to zrobić, nie przyznając, że w jego bada-
niach tkwi pewien element zagrożenia.

- Przywieźli tylko laboratorium. Prosiłem, żeby

wstrzymali się z kabiną do dekontaminacji. Jeśli stwier-
dzę, że to nie ptasia grypa, nie będzie potrzebna.

- Więc zaczynajmy. - Beth kiwnęła głową w stro-

nę Grubby'ego, który najwyraźniej uznał, że laborato-
rium stoi bezpiecznie. Wyjął z wózka worek z mart-
wymi ptakami i postawił go przed drzwiami.

Angus zawahał się. Chciał odesłać Beth, ale wtedy

musiałby jej wyznać, że sekcja ptaków i analiza krwi
chorych nie jest w stu procentach bezpieczna. Znał ją
dość dobrze i wiedział, że uparłaby się dzielić z nim to
zagrożenie. A zatem musi zrobić wszystko, by je wy-
eliminować.

- Okej - rzekł. - Za drzwiami jest pomieszczenie,

gdzie są ubrania ochronne, butle z tlenem i maski.
Tam się przebierzemy. Sprawdzimy, czy wszystko
działa, a potem przejdziemy do drugiego, mniejszego

R

S

background image

pomieszczenia. Są tam podwójne drzwi, hermetycznie
zamykane. W suficie znajdują się filtry, które zatrzy-
mują wydzielane gazy. Oddychamy wyłącznie przez
maski, powietrzem z butli. Nie zdejmuj maski, rękawi-
czek ani żadnej innej części ubrania, dobrze?
Beth skinęła głową z uśmiechem.

- To nie jest miejsce na romans - zażartowała.

Angus wiedział, że powiedziała to, by zmniejszyć

napięcie. A jednak słowo romans obudziło w nim po-

żądanie i jakaś część jego umysłu, która nie była cał-
kiem skupiona na pracy, zaczęła bawić się tą myślą.

- Porozmawiamy o tym później - burknął, wyjmu-

jąc klucz ze skórzanej torby, którą dostarczył helikop-
ter, i wkładając go do zamka.

Drzwi otworzyły się bez trudu. Angus wrzucił do

środka worek z ptakami, wpuścił Beth, a potem sam
wszedł, wnosząc małą chłodziarkę z krwią i plwociną
chorych.

Kiedy otworzył drzwi, zapaliło się światło. Na da-

chu znajdowały się baterie słoneczne. Z informacji,
jakie dostał od wojska, wynikało, że baterie wystarczą
na cztery godziny, a potem włączy się generator na
kolejne cztery godziny. Ale dużo wcześniej Grubby
doprowadzi do nich kable. Przebrali się w milczeniu
i przeszli do właściwego laboratorium.

To dziwne, pomyślała Beth, być zamkniętym w tak

małej przestrzeni z kimś, kogo zna się tak dobrze,
a jednocześnie być od niego tak daleko. Właściwie
mogliby być robotami. A może pomyślała tak z powo-
du zniekształconych przez maski głosów?

R

S

background image

Angus pokroił trzy ptaki, cały czas mówiąc do mik-

rofonu nad stołem, wyszczególniając swoje odkrycia
i przypuszczenia. Zobaczył ciemnoczerwone mięś-
nie klatki piersiowej niemal przyschnięte do kości.
Pobrał próbki i podał je Beth, by je szczelnie zamknęła
i opisała.

Nie pozwolił jej dotykać ptaków, sam wyrzucał je

do pojemnika na odpady, chociaż zgodził się, by go
zamknęła, gdy trafił tam ostatni ptak. Zaprotestował
też, gdy chciała umyć stół z nierdzewnej stali. Sam
wytarł go papierowymi ręcznikami, które wyrzucił do
drugiego pojemnika, a potem spryskał silnym środ-
kiem i wytarł powtórnie.

- Teraz krew. - Przeszedł do drugiego stołu i obej-

rzał nowoczesny sprzęt. Westchnął z satysfakcją. - Ma-
my najnowocześniejszy sprzęt, MChip. Mimo to test
potrwa dwie godziny, za to wynik będzie wiarygodny.

Przygotowywał próbki. Beth stała z tyłu, podawała

mu to, czego potrzebował. Opisywała próbki, świado-
ma, że mógł to robić sam, ciesząc się, że jest obok.

Jego „porozmawiamy o tym później" wciąż nie

dawało jej spokoju. O czym mieliby porozmawiać?

A przecież dopiero co sama doszła do przekonania,

że powinni porozmawiać o swoich uczuciach. Ale to
marzenie nie do spełnienia...

- Słyszałaś mnie?

Potrząsnęła głową.

- Powiedziałem, żebyś usiadła albo wyszła, nie ma

już nic do roboty. - Angus wskazał ręką urządzenia,
które zajęły się próbkami. - Wyjdź tymi drzwiami.
- Pokazał jej drzwi na drugim końcu laboratorium.

R

S

background image

- Jest tam druga hermetyczna kabina, a potem prysz-

nic. Rozbierz się, wrzuć wszystko, co masz na sobie,
do pojemnika i zamknij go szczelnie, a potem weź
prysznic. Z drugiej strony kabiny prysznicowej znaj-
dziesz czyste ubranie.

Zobaczyła błysk w jego oczach za ochronnymi oku-

larami.

- Może to nie plażowy strój, ale lepszy niż ten.

Wyglądasz jak mała gruba gąsienica.

Mówił łagodnie i ciepło. Beth wiedziała, że to pew-

nie maska zniekształca mu głos, a nie emocje, ale
wzruszyła się i szepnęła:

- Och, Angus.
Położył ręce na jej ramionach, a ona patrzyła na

wysoką postać w bieli i przez szkło widziała tylko jego
oczy. Te oczy, które zawsze stanowiły dla niej zagad-
kę, coś do niej mówiły. To przez te okulary, a może
nadmiar tlenu. Przecież oczy Angusa nie mogą jej mó-
wić: „Kocham cię".

- Zostanę - powiedziała. - Ja też chcę jak najszyb-

ciej znać wyniki.

- Na lądzie powinni je już mieć. FluChip zabiera

więcej czasu.

- Próbki krwi zaginęły - przypomniała. - Chwilę

trwało, zanim się znalazły.

Angus skinął głową.
- A próbki płynu rdzeniowego wróciły z wynikiem

ujemnym dla zapalenia opon mózgowych i fałszywie
dodatnim dla zapalenia mózgu.

- Fałszywie dodatnim? - powtórzyła Beth z ulgą,

a jednocześnie żalem, że znów mówią o pracy.

R

S

background image

- Wygląda jak zapalenie mózgu, ale jak dotąd jest

niezidentyfikowane. Muszą zrobić więcej testów.

- To pasuje do twojej teorii o komarach, prawda?
- W każdym razie Pat powinien rozmieścić pułap-

ki na komary w całym lesie i poprosić, żeby jakiś
entomolog przyleciał tutaj po odwołaniu kwarantan-
ny. Ktoś musi mu pomóc w kontrolowaniu populacji
komarów, jeśli to nowy rodzaj wirusowego zapalenia
mózgu.

Za plecami Angusa coś zapiszczało. Odwrócił się,

a Beth zastanowiła się, czy naprawdę ma ochotę zostać
z nim tutaj przez kolejne parę godzin.

Alternatywą było jednak siedzenie w domu i zamar-

twianie się, czy nic mu się nie stało. Wyobrażałaby
sobie, że upadł i uderzył się w głowę, że zabrakło mu
tlenu. Już go widziała, jak leży sam na podłodze małe-
go laboratorium. To idiotyczne, oczywiście, ale już
dawno pogodziła się z faktem, że kiedy się kogoś ko-
cha, człowiek zawsze wyobraża sobie najgorsze.

Przysiadła na ławce w kącie i patrzyła na ukochane-

go, który majstrował coś przy pokrętłach i przycis-
kach, wpisywał informacje do komputera, wkładał
próbki do maszyny, a jego dłonie działały tak pewnie
jak wtedy, gdy się kochali, jak wówczas, gdy trzymał
Bobby'ego...

Czy powiedziała, że nie chce kolejnego dziecka?
Na pewno nie. Wróciła pamięcią do tamtych chwil

żałoby, bólu i potwornej samotności.

- Nie chciałam go nikim zastępować - mruknęła.

Gdy Angus odwrócił się, unosząc brwi, zdała sobie

sprawę, że wypowiedziała swoje myśli na głos. Po-

R

S

background image

trzasnęła głową, a on znów się odwrócił. Miała na-
dzieję, że słyszał tylko jej westchnienie. Zagłębiła się
znów we wspomnienia i zaczęła sobie uświadamiać,
że nie potrafili dawniej odczytywać wysyłanych przez
siebie sygnałów.

I znowu ten brak porozumienia.
Tym razem westchnęła i oparła głowę o ścianę.

- W porządku!
Wyrwana z rozmyślań stłumionym przez maskę o-

krzykiem, Beth spojrzała na Angusa.

- Widzisz to? - spytał, pokazując utworzony z punk-

tów wzór na ekranie. - A teraz zobacz to.

„To" było zupełnie innym wzorem z kropek - świe-

cących kropek.

- To drugie to ptasia grypa, a nasz wzór zdecydo-

wanie nie jest ptasią grypą. Prawdę mówiąc, to w ogó-
le nie jest wirus grypy, więc wracamy do komarów
i zapalenia mózgu, które też ma groźne konsekwencje.
Wyślę czym prędzej próbki i ptaki na ląd. Mogą prze-
wieźć je w laboratorium, tak będzie bezpiecznie. A my
już skończyliśmy. Chodź, ogłosimy dobrą nowinę.
Charles może odwołać kwarantannę, ludzie mogą wy-
jechać z wyspy...

- Jest dziesiąta wieczór. Wątpię, żeby ktoś siedział

na walizkach i chciał teraz opuścić wyspę, a Charles
pewnie śpi. Wyglądał na wykończonego.

Beth była pewna, że Angus uśmiechał się, mówiąc:
- Masz rację co do odwołania kwarantanny, ale

Charles na pewno siedzi przed laboratorium i czeka na
wyniki.

R

S

background image

- Mam nadzieję, że nie - odparła.
Angus włożył probówki do małej chłodziarki.
- Czy ona pracuje cały czas? - spytała Beth.

Teraz, uspokojona, że to nie ptasia grypa, zaintere-
sowała się specjalistycznym sprzętem.

- Tak, ma swoją baterię i inwertor oraz mały gene-

rator, który włącza się, kiedy bateria siada. A jak do-
staje prąd z sieci, ładuje też baterie, więc chłodzi bez
przerwy. - Zamknął chłodziarkę i skinął głową w stro-
nę wyjścia. - Idź pierwsza i weź prysznic. Ja będę
za parę minut.

W ten sposób oszczędził im rozmowy o wspólnym

prysznicu, pomyślała Beth, przypominając sobie zno-
wu jego słowa, że później porozmawiają.

Ruszyła przed siebie. Zdjęła ubranie ochronne i to,

co miała pod spodem, i wrzuciła wszystko do kosza.
Wzięła prysznic, włożyła wiszące w kolejnym pomiesz-
czeniu ubranie i wyszła na zewnątrz.

Charles, jak podejrzewał Angus, siedział w wózku

na plaży. Kiedy szła w jego stronę, zabłysło jakieś
światło. Czy to Charles włączył reflektory wózka?

Pokręciła głową, zbyt zmęczona, by myśleć. Gdy

już zbliżyła się do wózka, uśmiechnęła się z wysiłkiem
i zawołała do Charlesa, że ma dobre wiadomości. Zza
pleców dobiegł ją odgłos zamykanych drzwi labora-
torium.

- Angus wszystko panu wytłumaczy - rzekła, gdy

pojawił się kolejny błysk. - Widział pan to światło? To
chyba strażnik prowadzi wycieczkę z latarkami.

Charles mruknął coś wymijająco.
- Dobrze się pan czuje? - spytała zaniepokojona.

R

S

background image

- A powinienem? - spytał. - Podejrzewaliśmy, że

mamy na wyspie potencjalnie śmiertelną chorobę, pta-
sią grypę. Zapalenie mózgu jest równie groźne. Moja
podopieczna Lily wylądowała w szpitalu. Zerwaliśmy
kwarantannę, żeby przetransportować ciężko chore
dziecko na ląd, a teraz jeszcze Susie zachorowała.
Pewnie dopadł ją ten sam wirus co pozostałych, cho-
ciaż Miranda sądzi, że to ostra niewydolność odde-
chowa.

- Och, tak mi przykro. - Beth chciała położyć dłoń

na jego ramieniu. Charles często pomagał innym i do-
dawał im otuchy. Skąd brał na to wszystko siły? Od
Jill?

Wątpiła, by Jill miała w tej chwili wiele do zaofero-

wania. Ona też wyglądała na zmęczoną.

- Czy mam wrócić na dyżur? - spytała, stwier-

dzając, że tylko tak może pomóc.

Charles posłał jej zmęczony uśmiech.
- Dość się napracowałaś - rzekł. - Wiem, że nie

należysz do osób, które by marudziły, ale byłaś wy-
starczająco dzielna, pracując dzisiaj w laboratorium.
Nie byłabyś człowiekiem, gdybyś nie miała obaw.

Beth potrząsnęła głową. Nie musiała mówić, że

miała obawy - ale bardziej bała się o Angusa niż

o siebie.
Angus dołączył do nich. Beth poszła do meleksa,

którym przyjechała na plażę. Charles i Angus muszą
jeszcze rozważyć dalsze kroki. A co będzie z nią
i Angusem, to zupełnie inna historia.

Zostawiła wózek na parkingu centrum. Charles

R

S

background image

i Angus zaparkowali obok, pogrążeni w rozmowie.
Beth zajrzała do pokoju Susie, której towarzyszył
Alex. Kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Panuję
nad sytuacją". Beth poszła do pokoju Robbiego. Chło-
piec spał, więc nie miała tam nic do roboty.

Ruszyła do domu, słuchając po drodze ptasich treli.

Co teraz zrobić? Wśliznąć się nago do łóżka? Czy to
by wyglądało, jakby na coś czekała?

I co począć z tymi nieszczęsnymi prezerwatywa-

mi? Zapomnieć o nich? Zostawić je na półce w ła-
zience, gdzie Angus z pewnością je zobaczy? Położyć
na szafce nocnej, pod ręką? Głupie pomysły. Angus na
pewno ledwo żyje i marzy tylko o spaniu. Ona też
powinna się wyspać.

Dotarła do domu, który stał się jej azylem, ale, nie

znając odpowiedzi na swoje pytania, szła dalej, tam,
gdzie krystalicznie czyste fale muskają koralowy pia-
sek. Widziała małe płaskie ryby śmigające na płyciź-
nie. Weszła do wody po kolana, a potem odwróciła się
i szła wzdłuż plaży, nie wychodząc z wody, nie wcho-
dząc też głębiej, i patrzyła na rozbryzgujące się lśniące
jak brylanty kropelki.

Jej fantazja na temat brylantów była śmieszna.
Romans z Angusem przyniósłby tylko ból, z którym

tak długo walczyła po rozstaniu. Może udawać, że
jest wystarczająco dojrzała, by sobie z tym poradzić,
może nawet zdołałaby oszukać Angusa, ale siebie nie
oszuka.

- Jutro odwołujemy kwarantannę. Muszę wygłosić

referat na konferencji, czyli nie wezmę udziału w spot-
kaniu z prasą. Pomyślałem, że lepiej wrócę do hotelu.

R

S

background image

Stanął za nią, kiedy rozpryskiwała posrebrzoną księ-

życem lagunę. Tuż za nią, ale jej nie dotykał.

- Mógłbyś zostać.
Nie odwróciła się do niego, chociaż słyszała, że on

też wszedł do wody. Poczuła jego dłonie na ramio-
nach, obrócił ją ku sobie.

- Żeby mieć z tobą romans? - szepnął, patrząc jej

w oczy. Jego twarz pozostała nieczytelna.

Zostać na zawsze, chciała odpowiedzieć, wykrzy-

czeć to, żeby nie było żadnych wątpliwości.
Ale tylko kiwnęła głową.

- Chyba mi to nie odpowiada. - Pocałował ją. -

Ani tobie, chociaż mogę mówić tylko za siebie.

Znowu ją pocałował, tym razem namiętniej, aż roz-

chyliła wargi, pragnąc go coraz bardziej. Przytulił ją
mocno, czuła każdy centymetr jego ciała. Była pewna,
że wszystkie jej wątpliwości znikną, gdy tylko...

Nie, nie myśl, tylko całuj. Czy jest coś przyjemniej-

szego niż całowanie Angusa i bycie przez niego ca-
łowaną? Jej myśli zbłądziły, przytłumione gorączką
zmysłów. Drżała w jego ramionach.

Ale po chwili jej nabrzmiałe wargi muskało już

tylko chłodne nocne powietrze. Słyszała głos Angusa,
lecz nie rozumiała słów. Mówił, że nie chce romansu,
że nie podoba mu się jej motywacja, i że powinna już
spać.

- Angus?
Nienawidziła swojego błagalnego tonu.
- Teraz nie pora na rozmowy - rzekł zmęczonym

głosem. - Ale porozmawiamy. Jutro rano będę zajęty.
Porozmawiamy później.

R

S

background image

Kiedy wychodziła z wody, trzymał ją za łokieć, do

końca uprzejmy. Co ma odpowiedzieć? Umówić się na
tę rozmowę jak na wizytę u dentysty?

- Nigdy nie rozmawialiśmy. - Złość zbudziła ją

z letargu. - Nie rozmawialiśmy o uczuciach.

Uśmiech Angusa rozsierdził ją na dobre, ale nim

coś powiedziała - czy znalazła wyrzucony przez mo-
rze kawałek drewna, żeby go uderzyć - Angus podjął:

- To prawda. Dlatego powinniśmy pogadać.

Chciała na niego wrzasnąć, ale nie wiedziała, co

miałaby wykrzyczeć. Kiedy się nad tym zastanawiała,

on przejął znów inicjatywę: zamknął jej usta pocałun-
kiem, wprawiając ją w konsternację.

- Dobranoc, Beth - rzekł cicho, a potem pchnął ją

lekko w stronę domu.

Poruszając się jak robot, ruszyła wolnym krokiem.

Nie miała pojęcia, jak rozplatać swoje poplątane myśli.
Od czego zacząć, by im się przyjrzeć i zrozumieć, co
się stało. Rozebrała się i poszła do łazienki. Paczka
prezerwatyw wyglądała na nią szyderczo z kosza na
bieliznę. Z jej ust padło ciche przekleństwo, dobrze jej
znane, choć nigdy go nie używała. Wyjęła prezerwaty-
wy i wyrzuciła je przez okno. Dopiero gdy położyła się
do łóżka w wygodnej piżamie ozdobionej wzorem
w zielony groszek, uświadomiła sobie, że dzieci prze-
chodzą obok jej domu rano na zajęcia plastyczne.

Wstała i z latarką zaczęła przeszukiwać krzewy

przed domem. Ciernie kłuły ją w stopy. Po raz kolejny
przeklęła, walcząc z plątaniną pnących roślin i myśląc
o wężach. Strach walczył w niej o lepsze z chęcią zna-
lezienia przeklętej paczuszki.

R

S

background image

Podniosła z ziemi patyk, który ukłuł ją w udo, i rzu-

ciła go dalej w krzaki. Wtedy, nie wiadomo skąd, coś
dużego i żółtawego rzuciło się za patykiem.

- Idź sobie, głupi psie - krzyknęła, ale Garf wie-

dział, że Beth go lubi i nie zwracał uwagi na jej krzyk.
Aż nagle usiadł ze wzrokiem wlepionym czujnie
w drzewa.

Zanim Beth zdążyła pomyśleć, co wyczuł pies, doj-

rzała prezerwatywy. Rzuciła się naprzód, wkładając
rękę pomiędzy gałęzie, a potem triumfalnie się wy-
prostowała. Garf chwycił pudełko zębami, ale ona go
nie puściła.

- To nie patyk, uciekaj! - krzyknęła znowu, ale

pies za dobrze się bawił. Trzymał zębami pudełko
i trząsł łbem, by wyrwać je z ręki Beth.

Zaczęła się martwić o zawartość pudełka, gdy błys-

nęło jakieś światło. Towarzyszyły mu odgłosy prze-
pychanki. Garf zapomniał o pudełku. Ostro szczeknął
i skoczył w krzaki. Beth nie miała pojęcia, co się dzieje.

Zawołała psa, bo nie wolno mu było biegać luzem

po parku. Gdy niechętnie wrócił, a ona zebrała roz-
sypane prezerwatywy, zastanowiła się, kim był intruz.
Może to wcale nie strażnik z wycieczką - może to
podglądacz.

Nie, to niemożliwe. Dzieciaki bawią się latarkami.

Na kempingu było dwóch chłopców, którzy straszyli
dzieci z ośrodka. Pewnie im się nudzi...

Pospieszyła do domu i wrzuciła podarte pudełko do

kosza na śmieci.


Ku jej wielkiemu zdziwieniu spała spokojnym głę-

R

S

background image

bokim snem. Gdy obudziła się rano i zobaczyła słońce,
nie mogła uwierzyć, że tak smacznie spała.

- Jestem wyczerpana psychicznie - mruknęła, jak-

by musiała się przed sobą wytłumaczyć z przespanej
nocy. - Angus na pewno nie wie, co to znaczy.

Świetnie, nadal jest zła na Angusa.
Czy on nie zdaje sobie sprawy, ile ją kosztowała

propozycja romansu? Z jakim trudem przeszło jej to
przez gardło? I nie chodziło tylko o słowa, ale również
o ton, wyważony, bardzo dojrzały. A on ją odtrącił.

Nie podobały mu się jej motywacje - cokolwiek to

znaczy. Do diabła z nim. Już jej na nim nie zależy.
Dobrze, że go znowu spotkała, dzięki temu wie, że nie
jest nią zainteresowany. Może przejść do następnego
etapu swojego życia i znaleźć kogoś, dla kogo będzie
ważna.

Ból w piersi sugerował, że się oszukuje, ale ona

wiedziała wszystko o cierpieniu. Z czasem mija. Nie
znika całkowicie, ale człowiek je oswaja, a w końcu
lepiej czy gorzej ignoruje. To także przejdzie.

- Pani doktor?

To był głos Sama.

- Wejdź - zawołała, wyskakując z łóżka.
Chłopiec wszedł ze ściągniętą ze zmartwienia bu-

zią. Pospieszyła do niego i objęła jego szczupłe ra-
miona.

- Co się stało, kochanie?

Wtulił się w nią.

- Zabrali Danny'ego. Powiedzieli, że jest za bar-

dzo chory, żeby zostać, a Robbie też jest chory i został.
Czy Danny umrze?

R

S

background image

- Och, Sam, nie - zapewniła, sadzając go sobie na

kolanach. - Musieli mu zrobić specjalne przeświet-
lenie głowy, a my nie mamy odpowiednich urządzeń.
Pojechał do Crocodile Creek, a potem do Brisbane.

Sam spojrzał jej prosto w oczy.
- Nie wolno okłamywać dzieci.

Uściskała go i uśmiechnęła się.

- To nie jest kłamstwo, kochanie - szepnęła, koły-

sząc go w ramionach, zasmucona, że dziecko wie tyle
o śmierci. - Danny jest chory, ale pojechał na prze-
świetlenie. Wiesz, co to jest. Wczoraj wieczorem do-
staliśmy informację, że wyniki są dobre. Operacja
głowy, którą zrobił mu tata Stelli, bardzo poprawiła
stan jego zdrowia.

Sam kiwnął głową i przytulił się mocniej, a potem

zmienił temat. Nastrój mu się polepszył.

- CJ pochodzi z Crocodile Creek - oznajmił, mó-

wiąc o synu Cala i Giny Jamiesonów. -I Lily. Lily jest
w domu, wie pani?

Beth przyznała, że wie, słyszała, że Lily chciała

wrócić do Charlesa i Jill.

- Zgodziła się ze mną chodzić.
Lily wydawała się taka krucha. Beth nie była prze-

konana, czy wypuszczenie jej ze szpitala to dobry
pomysł. Słowa Sama nie od razu do niej dotarły.

- Chodzić? - powtórzyła. Sam miał chyba osiem

lat.

- Jak Stella z Jamiem - wyjaśnił.
- Aha - odparła, jakby po raz pierwszy zrozumiała,

na czym polega „chodzenie ze sobą".

- Zaniosłem jej kwiatki - ciągnął Sam.

R

S

background image

Beth uśmiechnęła się, chociaż powinna go zbesztać

za to, że zerwał kwiaty w parku.

- Podobały jej się?
- Nie wiem. W domu było tak cicho, że zostawiłem

je na tarasie.

- To miło z twojej strony. Liły musi dużo spać,

więc lepiej jej nie budzić. A gdzie ty teraz powinieneś
być? Gdzie jest Benita i reszta dzieci?

- Poszli na plażę przed śniadaniem. Ja pobiegłem

i byłem tu pierwszy, żeby zdążyć z kwiatkami.

Jeszcze nie skończył mówić, kiedy Beth usłyszała

radosny gwar dzieci.

- Muszę się ubrać i zajrzeć do Robbiego, więc mo-

że dołączysz do nich? Spotkamy się po śniadaniu.

- Nie dzisiaj - odparł Sam, kiedy zszedł z jej

kolan. - Płyniemy łódką na ryby. Chcę złapać rybę
królewską.

- Makrelę królewską? - zgadła Beth.

Sam potrząsnął głową.

- Nie, inną. Jest duża i różowa. Pokażę ją pani, jak

wrócimy na lunch.

Po tych słowach wybiegł - mały chłopiec, którego

życie trzymało się na włosku. Ale on wykorzystywał
każdą sekundę tego życia.

Podczas gdy ona swoje marnowała...
Och, myślała już, że robi postępy, a tymczasem jed-

no spojrzenie Angusa udowodniło jej, że jest inaczej.

Zresztą jakie to ma znaczenie, skoro i tak nosi ze

sobą swój ból, bo on w niej tkwi niczym choroba
w remisji.

R

S

background image

Nadszedł czas, by zostawiła go za sobą. Czy roz-

mowa z Angusem pomogłaby jej w tym, czy raczej
powinna do niego zadzwonić z prośbą, by już nie
przychodził?

Ubrała się i poszła do szpitala. Ciekawe, jakie będą

efekty uboczne zniesienia kwarantanny?

- Pokazują nas w telewizji. - Grace zaprosiła ją do

pokoju, gdzie kilku członków personelu patrzyło na
mały ekran. Beth poznała przenośne laboratorium
i Grubby'ego, który krążył wokół niego z workiem
martwych ptaków. Następnie pokazano zdjęcie czło-
wieka w lekarskim fartuchu, który idzie plażą.

- Doktor Angus Stuart, znany epidemiolog, opusz-

cza laboratorium na wyspie Wallaby.

- Widziałam w nocy jakieś błyski. Więc to był

fotograf - mruknęła Beth. - Ta postać w bieli w le-
sie. Był tutaj od dwóch dni. Kto wie, jakie zdjęcia
zrobił?

W wiadomościach prezentowano jeszcze inne zdję-

cia wyspy, głównie centrum, zrobione z helikoptera.
Kolejne ujęcie zaskoczyło wszystkich.

- To Charles - szepnęła Grace. - I Jill oraz Lily,

kiedy była jeszcze w szpitalu. Jak oni to zrobili?

Zdjęcie pokazywało wnętrze szpitala, ale mogło

być zrobione przez okno. Widniały na nim dwie zroz-
paczone dorosłe osoby siedzące po dwóch stronach
szpitalnego łóżka, na którym leżała dziewczynka. Beth
w duchu przeklęła, że nie pobiegli z Angusem za tą
postacią w bieli. Nagle Grace się zaśmiała.

- Patrz, to ty.
Beth wróciła wzrokiem do ekranu i pokręciła gło-

R

S

background image

wą. Groszki na jej piżamie prezentowały się świetnie.
Garf też wyszedł nieźle. Ale to prezerwatywy wypada-
jące mu z pyska zwracały uwagę. Gdyby widzowie nie
wiedzieli, na co patrzą, w zbliżeniu pokazano im na-
zwę znanej marki widniejącą na podartym pudełku.
Beth stała w krzakach, walcząc z psem o paczkę, a głos
w tle informował, że to jest szefowa centrum.

- Och nie - szepnęła.
Nawet Grace przestała się śmiać i patrzyła na nią

ze współczuciem. Zdjęcie sugerowało, że jeśli to jest
szefowa centrum, nic dziwnego, że na wyspie wybuch-
ła ptasia grypa. A także że wszyscy przebywający na
wyspie, w tym bezbronne dzieci, są w niebezpieczeń-
stwie.

- Nie do wiary.
- To bez znaczenia - rzekła Grace, ale Beth już

słyszała urywający się w biurze telefon.

Chciała uciec, więc poszła do Robbiego. Siedział na

łóżku i bawił się grą komputerową.

- Pani doktor, proszę zobaczyć. Właśnie trafiłem

ostatniego.

Patrzyła na niego bacznie. Czy to możliwe, że do-

piero co był tak bardzo chory? Usiadła i zerknęła na
mały ekran, a potem spytała chłopca, jak się czuje.

- Jestem trochę zmęczony, ale czy mogę już wró-

cić do ośrodka? Jack już wrócił i Lily.

Beth spojrzała na jego kartę.
- Może później - odparła, myśląc o chwilach, gdy

sądzili, że Robbie zdrowieje, a jemu znów się pogar-
szało. - Zajrzę do ciebie po lunchu.

Zaczynała dyżur wieczorem, ale poszła jeszcze do

R

S

background image

Suzie. Alex i jego córka Stella siedzieli w jej pokoju,
trzymali ją za ręce. Susie na pewno wyzdrowieje.

Beth nie chciała zakłócać im spokoju, ruszyła za-

tem do biura. Zastała tam Cala Jamiesona.

- Co słychać poza tym, że poważna pani doktor

występuje w telewizji w piżamie? - spytał z uśmie-
chem. - Kwarantanna została odwołana. Mike odwie-
zie dziś helikopterem większość personelu z Crocodile
Creek. A hotel zamówił dodatkową łódź i helikopter.
Luke zostanie tutaj w tym tygodniu. Masz dzisiaj dy-
żur, prawda?

Beth popatrzyła na niego z wahaniem.
- Jeśli mnie nie zwolnicie - powiedziała. - Po tym,

co pokazano w telewizji, byłoby wam łatwiej prze-
trwać ten trudny okres beze mnie.

- Myślisz, że tylko ciebie przyłapali w piżamie czy

w innej równie kłopotliwej sytuacji? - spytał z powa-
gą, a potem znów się uśmiechnął. - Chętnie posłuchał-
bym kiedyś historii o pudełku prezerwatyw.

Beth miała wrażenie, że roztopi się z gorąca.
- Nie chciałam, żeby dzieci znalazły je w krza-

kach, a potem przybiegł Garf i uznał, że to świetna
zabawa - wyjąkała w pośpiechu.

- Jasne - odparł Cal, wciąż z uśmiechem.

Drzwi otworzyły się i weszła Gina.

- Pytałeś ją o prezerwatywy? - spytała męża bez-

ceremonialnie.

- Jasne. Nie chciała, żeby dzieci je znalazły.
- O? - Gina uniosła brwi, ale jej uśmiech był

serdeczny. - Biedactwo. - Uściskała Beth. - Na twoim
miejscu ukryłabym się gdzieś do wieczora. Sprawa

R

S

background image

spowszednieje, prasa zniknie, a wyspa wróci do nor-
malności. - Wypuściła Beth z objęć i dodała: - Masz
fantastyczną piżamę.

Beth wybuchnęła śmiechem, co było o wiele lepsze

niż pogrążanie się w żalu i wstydzie.

Nie straciła pracy, a Gina miała rację - dziennikarze

znikną, a wyspa wróci do normalności.

Chociaż dla niej już nigdy nie będzie tak samo...

R

S

background image




ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY



Beth ukrywała się do lunchu.
- Złapałem rybę - oznajmił Sam. - To nie jest kró-

lowa, ale cesarz. Czerwony cesarz. Musi pani przyjść
i zobaczyć, zanim Grubby i Bruce ją zabiorą.

Chwycił Beth za rękę i pociągnął na tyły jadalni.

Beth zastanawiała się, co Angus miał na myśli, mó-
wiąc „Później" i czy idąc na spotkanie z „cesarzem",
nie minie się z nim. Zresztą wyszłoby jej to na dobre.
Obraz, który widziała w telewizji, zachwiał jej pew-
nością siebie. Czuła się bezbronna jak stażystka.

- Widzi pani?
Grubby i Bruce stali przy stole z nierdzewnej stali,

gdzie patroszyli ryby. Beth nie była przekonana, czy
dzieci powinny to oglądać, ale chociaż większość
dziewczynek prychała z obrzydzenia, chłopcy wybału-
szali oczy z podziwem.

- No, no! - zawołała Beth. Była to naprawdę wspa-

niała ryba. Różowawa, z prawdziwie cesarskim łbem.
- Niesamowita. Zrobiłeś jej zdjęcie? - zapytała Sama.

- Benita zrobiła komórką i wysłała do rodziców,

a oni jej odpisali „No, no!", tak jak pani powiedziała.
Grubby ją teraz pokroi. Chcę dać kawałek Lily, bo
ryby są bardzo zdrowe.

- Tylko nie zostawiaj jej na tarasie - poradziła Beth.

R

S

background image

- Nie. Malcolm ją ugotuje specjalnie dla Lily i dla

mnie, i dla Benity i dla reszty. Chce pani kawałek?

Beth pokręciła głową.
- Zjedzcie ją sami. Ale dziękuję, że mi ją pokazałeś.
- Proszę. Teraz idę na lunch - oznajmił Sam i od-

dalił się. Mały chłopiec, który starał się przeżyć każdy
dzień tak, jakby był jego ostatnim dniem.

Beth zawróciła do domu. Nie chciała wdawać się

w rozmowy o piżamie ani prezerwatywach z kolegami
z pracy. Zje płatki na lunch, potem sprawdzi pocztę
w komputerze, może odpocznie...

Brzmiało to świetnie, ale kiedy weszła na taras,

wiedziała, że wraca do domu na wypadek, gdyby poja-
wił się tam Angus. Choć trudno o większą głupotę.

I symbol niedojrzałości.
Znajdowała sobie rozmaite zajęcia aż do popołu-

dnia, kiedy to dobiegły ją głosy dzieci wracających
z wycieczki do raf koralowych. W tenisówkach na
grubej gumowej podeszwie wchodziły do płytkiej wo-
dy i podziwiały barwne koralowe polipy i falujące
wąsy anemonów, obserwowały małe ryby i mięczaki
brnące po piasku na dnie w poszukiwaniu pożywienia.

W poprzednim tygodniu Beth uczestniczyła w po-

dobnej wyprawie na rafy i podziwiała podwodne ży-
cie. Teraz, gdy patrzyła na grupę dzieci idących brze-
giem przezroczystej laguny, ich śmiech i głośne roz-
mowy przypomniały jej o radości, jaką dawała jej ta
praca. Po raz pierwszy tego dnia poczuła spokój.

A zatem krzyk z początku nie zrobił na niej wraże-

nia. Dzieci często krzyczą - śmieją się głośno albo
udają przerażenie, czasami bez żadnego powodu.

R

S

background image

Drugi krzyk był jednak pełen bólu. Beth pognała na

plażę, gdzie zobaczyła dzieci zbite w ciasny krąg.

- Proszę je zabrać - zwróciła się do Benity klęczą-

cej na piasku obok Sama. - Co się stało?

Benita pokręciła głową.
- Krzyknął i upadł - odparła zdumiona.
- Zabierz dzieci do ośrodka i poproś, żeby przysłali

wózek z zestawem pierwszej pomocy.

Mówiąc to, Beth badała puls Sama. Był przyspieszo-

ny. Klatka piersiowa chłopca prawie się nie poruszała.

- Wezmę ten ręcznik. - Jedno z dzieci sięgnęło po

niebieski ręcznik, który wypadł Samowi z ręki.

- Nie dotykaj go! - Beth pochyliła głowę, by zro-

bić Samowi sztuczne oddychanie - Idźcie już.

Nie chciała przestraszyć dzieci, miała nadzieję, że

spojrzenie, które posłała Benicie, było dość wymowne.

- Oddychaj, Sam - błagała, klęcząc na piasku.
Zatkała mu nos i rytmicznie wdmuchiwała powiet-

rze do jego ust, w przerwach odwracając głowę, by
widzieć, czy klatka piersiowa chłopca się unosi. Nic
więcej nie mogła zrobić do przyjazdu wózka z tlenem.

Od czasu do czasu zerkała na ręcznik.
- Zatrzymanie oddechu?
To był Angus. Uklęknął po drugiej stronie Sama.
- Teraz ja, ty odpocznij - rzekł. - Spotkałem dzie-

ci. Pomoc powinna zaraz przyjechać.

Beth usiadła na piętach i patrzyła na Angusa, który

robił Samowi sztuczne oddychanie. Po chwili rozej-
rzała się za jakimś patykiem. Zobaczyła go kilka met-
rów dalej i poszła po niego. Przy jego pomocy roz-
winęła ręcznik.

R

S

background image

- Cholera - mruknęła, a kiedy Angus podniósł gło-

wę, wskazała na muszlę.

- To stożek - powiedział jakiś obcy głos.
Beth odwróciła się i ujrzała opalonego mężczyznę

w wyblakłych szortach.

- Muszla jadowitego ślimaka - dodał.
Ale Beth nie miała czasu na pogawędki z nieznajo-

mym, który potwierdził jej obawy. Przypomniała so-
bie, że ręcznik leżał obok ręki Sama. Sprawdziła, czy
na skórze chłopca jest ranka, przez którą mogła dostać
się trucizna.

- Tutaj!
Ujrzała ją na małym palcu. Wyjęła chusteczkę

z kieszeni Angusa. Dzięki Bogu nie zmienił przyzwy-
czajeń.

Owinęła chusteczką palec, a potem dłoń, niepewna,

czy to coś da. Pamiętała tylko z lektury o zagroże-
niach, jakie niosą ze sobą rafy koralowe, że należy
ucisnąć i unieruchomić zainfekowane miejsce.

- Cztery godziny - mruknęła pod nosem. - Wyka-

zano, że stan poprawia się po czterech godzinach.

Angus spojrzał na nią pytająco, ale ona była skupio-

na na Samie. Przyjechał wózek, z którego wyskoczył
Luke. Beth przy pomocy patyka odsunęła na bok ręcz-
nik z niewinnie wyglądającą muszlą.

- Trzeba mu podać tlen i łagodny środek uspo-

kajający - powiedziała. - Pewnie stracił przytomność
z bólu.

Kiedy Luke założył Samowi wenflon, chłopiec u-

niósł powieki.

- Boli - powiedział.

R

S

background image

Beth trzymała jego zabandażowaną rękę.
- Wiem, kochanie - szepnęła. - Leż spokojnie,

doktor Luke ci pomoże.

Chłopiec znów zamknął oczy. Beth się rozejrzała.

Czy powinni zostać z nim tutaj, czy przewieźć go do
szpitala?

- Myślisz, że jest dość stabilny, żeby go ruszyć? -

spytał Luke, jakby czytał w jej myślach.

- Zostańmy tu jeszcze chwilę. Chciałabym zoba-

czyć, że oddycha samodzielnie, ale jeśli się nie uda,
weźmiemy go do szpitala i podłączymy do respiratora.

- Na szczęście odłączyliśmy już Susie - rzekł

Luke. - Co się właściwie stało?

Beth wskazała na ręcznik, ale muszla zniknęła.
- Znalazł muszlę z jadowitym ślimakiem. Przed

chwilą był tu jakiś mężczyzna, wiedział, że to trucizna.
Podejrzewam, że ją zabrał. Widocznie wie, jak się
z tym obchodzić. Nie znam nazw tych wszystkich
ślimaków, ale to wyglądało mi na geographusa, naj-
bardziej jadowitego.

Luke słuchał jej zdumiony.
- Przyjechałam pracować na wyspie, gdzie żyją te

wszystkie stworzenia, więc się z nimi zapoznałam.
Meduzy irukandji, węże morskie, szkaradnice i trujące
muszle. To był niewinnie wyglądający stożek. Gruczoł
jadowy ślimaka połączony jest z ostrym kolcem
w kształcie harpuna w węższej części. Ślimak wysuwa
go i wstrzykuje truciznę. Pewnie Sam podniósł muszlę
za grubszą część i owinął ją w ręcznik, żeby ją ukryć.
Dzieci wiedzą, że w parku narodowym niczego nie
wolno dotykać. Ślimak ukłuł go przez ręcznik, co

R

S

background image

powinno zminimalizować ilość trucizny, która dostała
się do organizmu, ale on jest mały...

Urwała i zadrżała na myśl, jak niewiele brakowało,

by stało się nieszczęście.

- Oddycha samodzielnie - oznajmił Angus.

Beth spuściła wzrok. Klatka piersiowa Sama unosi-
ła się i opadała w naturalny sposób.

- Zawieźmy go do centrum - rzekł Luke.
- Wsiądź do wózka, Beth. - Angus nie spuszczał

wzroku z chłopca. - Ja ci go podam.

Czy Angus też drży?
Jakie to ma znaczenie? Patrzyła, jak Angus ostroż-

nie podniósł Sama, podczas gdy Luke trzymał butlę
tlenową. Potem Angus położył Sama w ramionach
Beth. Ich oczy się spotkały. Tyle wspomnień!

Chyba zwariowała, łudząc się, że mogą cofnąć czas

albo że romans z Angusem pozostawi jej jakieś wyjąt-
kowe wspomnienia. Raczej ból serca...

- Ręcznik.
Dzięki Bogu wymiana spojrzeń nie wytrąciła An-

gusa z równowagi.

- Ręcznik... - zawahała się. - Nie wiem, czy ten ko-

lec ślimaka odpada, bo wtedy mógłby zostać w ręczniku.

- Wrzucę go do worka i dopilnuję, żeby go znisz-

czono - odparł Angus. - W hotelu jest sklep, kupimy
Samowi nowy ręcznik.

My? Brzmi to tak miło, ale Beth wiedziała, że nie

powinna przykładać do tego wagi. Tak się tylko mówi.

A jednak Angus przyjechał pewnie po to, by się

z nią zobaczyć i porozmawiać. Ogarnął ją niepokój.

Trzymała Sama ostrożnie, zapewniała go, że wszyst-

R

S

background image

ko będzie dobrze. Z premedytacją odsuwała myśli od
Angusa. Jakie to dziwne, że powtarza się scena sprzed
dwóch dni, kiedy to zabierali z plaży Danny'ego.
Ale Sam wydobrzeje, była tego pewna.

Dwie godziny później wyczerpana, z ramionami

spieczonymi słońcem, Beth wlokła się do domu.

Położenie Sama do łóżka zabrało im więcej czasu,

niż się spodziewała, i chociaż to Luke miał dyżur,
została z chłopcem. Ufał jej i chciał, by przy nim była.
Pragnął jej opowiedzieć, jak znalazł muszlę, którą
zamierzał pokazać Lily, bo ona nie może chodzić na
spacery.

Gdy rana została opatrzona, a do żył sączył się

łagodny środek uspokajający, Sam zasnął. Beth była
wolna, przynajmniej do ósmej, gdy rozpoczynała dyżur.

Słońce skryło się już za wzgórzem i jej dom okrył

cień. Nie tak głęboki jednak, by nie dostrzegła ruchu na
tarasie. Przystanęła, przypominając sobie intruza, któ-
ry sfotografował ją minionej nocy, ale poznała Angusa.

- Przepraszam, sądziłam, że pojechałeś do hotelu.

Powinnam była dać ci znać, że wrócę później.

- Nic nie powinnaś. Domyśliłem się, że zostaniesz

z Samem. Dobrze się czuje?

Beth przytaknęła, zatrzymując się u stóp schodów.

Nie miała ochoty znaleźć się blisko Angusa.

Ale nie może tam stać kolejne cztery godziny, poza

tym ramiona ją piekły. Przydałby jej się prysznic. Gdy
ruszyła naprzód, usłyszała, że Angus przeklął. Spoj-
rzała na niego zdumiona.

- Na Boga, Beth, to jeden z najgłupszych pomys-

R

S

background image

łów, żeby ktoś o tak jasnej skórze jak twoja zamieszkał
na tropikalnej wyspie. Idź pod prysznic i puść chłodną
wodę, tylko nie za zimną. A ja zaraz wrócę.

Wyszedł długimi krokami, zdenerwowany.
W łazience Beth ujrzała to, co widział Angus - swo-

je spalone słońcem ramiona.

- Cholera - mruknęła.
Usiadła na muszli klozetowej i miała ochotę po-

rządnie się wypłakać, ale myśl, że Angus wróci i zoba-
czy nie tylko jej czerwone ramiona, ale też czerwone
oczy, położyła temu kres. Beth odkręciła kurek i stanę-
ła pod chłodnym strumieniem. Było jej tak dobrze, że
najchętniej by tam została. Do chwili, gdy usłyszała
kroki. Nie chciała, by Angus ujrzał ją nagą. Naga zna-
czy bezbronna.

Wytarła się, delikatnie obchodząc się ze spieczony-

mi ramionami i owinęła się czystym sarongiem. An-
gusa zastała w kuchni, gdzie obierał ogórki.

- Usiądź na stołku - polecił tonem nieznoszącym

sprzeciwu. - Spróbujemy, co to da.

Speszona usiadła i westchnęła z ulgą, kiedy chłodna

skórka z ogórka znalazła się na jej rozpalonej skórze.

- Nie wiem, czy udowodniono naukowo, że ogórek

pomaga w tym wypadku, ale kiedy miałem pięć lat,
podczas wakacji nad morzem spiekłem się na raka.
Mama obkładała mnie wtedy taką skórką.

Beth siedziała bez ruchu. Nawet gdyby chciała się

ruszyć, wątpiła, czy byłoby to możliwe. Nie przypomi-
nała sobie, by Angus kiedykolwiek wspominał o swo-
jej matce. Nigdy nawet nie wspomniał, że jego rodzina
spędzała wakacje nad morzem.

R

S

background image

- Ale, jak już mówiłem, ktoś o tak jasnej karnacji

nie powinien mieszkać w tropikach. To głupota.

Znowu ją karcił, a jednak w jego głosie pobrzmie-

wała jakaś inna nuta. Łagodna, niemal czuła...

- A ucieczka - ciągnął - niczego nie rozwiązuje.

Wiem, że oboje uciekliśmy.

Sięgnął po świeże skórki, które położył na jej ra-

miona, wyrzuciwszy zużyte do zlewu.

- Nie rozmawialiśmy. To naprawdę głupie, bo wie-

działem, dlaczego ty nie mówisz o uczuciach. Nie mog-
łem mieć ci tego za złe, znając twoją przeszłość. A ja?
Cóż, poznałaś mojego ojca, wiesz, jak mnie wychowa-
no. Ale skoro uważam się za człowieka inteligentnego,
powinienem zdawać sobie sprawę, że źle postępuję.

Angus mówił spokojnie, lecz bez sensu. Beth czuła

tylko w głębi serca, że to ważne słowa.

- Nigdy dotąd nie mówiłeś o matce - zauważyła,

czując, jak skórka ogórka ześlizguje się po jej plecach.

Angus westchnął.
- Bo nie rozmawialiśmy - powtórzył. - Rodzice

wciąż się kłócili, tylko tak ich pamiętam: podniesione
głosy, pełne goryczy i oskarżeń. Pewnego ranka, mia-
łem wtedy siedem lat... - Głos mu się załamał. Przy-
cisnął ogórek do ramienia Beth, jakby chciał się jej-
uchwycić. - Potwornie krzyczeli. Siedziałem w swoim
pokoju, myśląc, żeby uciec i już nigdy ich nie widzieć,
ale wtedy ojciec wyszedł, a ja pobiegłem do drzwi. Po-
drodze usłyszałem, jak matka płacze w kuchni.

Beth wstrzymała oddech. Chciała usłyszeć resztę

tej historii, chciała, by Angus do niej mówił.

- Wszedłem tam, a ona udawała, że nic się nie

R

S

background image

stało, ale miała czerwone oczy. Objąłem ją i powie-
działem, że ją kocham, a potem poszedłem do szkoły.
Po długiej chwili dodał:

- Jak wróciłem, już jej nie było. Nigdy więcej jej

nie widziałem.

Beth ukryła twarz w dłoniach - nie płakała, ale

ledwie oddychała. Potem wstała, zapominając o skór-
kach, które spłynęły na podłogę, i podeszła do męż-
czyzny, który stał pobladły po drugiej stronie kuchni.

- Och, Angus - szepnęła i otoczyła go ramionami.

Co więcej mogła powiedzieć? Jak wytłumaczyć

ból, który czuła na myśl o tamtym chłopcu i o męż-

czyźnie, który z niego wyrósł, tym, który nie umiał jej
powiedzieć „Kocham cię" ze strachu, że ją straci?

Oparł brodę na jej głowie. Poczuła taki spokój, że

dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Angus coś
mówi.

- Od tamtej pory bałem się miłości. Potem zaszłaś

w ciążę i pobraliśmy się. Wtedy powinienem był to
powiedzieć, ale ty nigdy nie mówiłaś o miłości, więc
bałem się, że jeśli coś powiem, przestraszę cię. Byłem
taki szczęśliwy, myślałem, że ty także, nawet bez
słów. Ale gdzieś w głębi nie wierzyłem, że ktoś tak
pełen życia jak ty może kochać kogoś tak pozbawione-
go emocji jak ja.

Znowu zawiesił głos. Beth wiedziała, że to nie ko-

niec, i czekała w ramionach Angusa.

- Byłem słaby i okazałem jeszcze większą słabość,

kiedy zaczęłaś rodzić. Nie mogłem znieść myśli, że
cierpisz, bałem się, że będę musiał wyznać ci to, co
dotąd przemilczałem, a wtedy cię stracę. Zawiodłem

R

S

background image

cię, nie będąc przy narodzinach Bobby'ego. Ale siebie
zawiodłem jeszcze bardziej, zwłaszcza, gdy odszed-
łem od ciebie po jego śmierci i pogrążyłem się w pra-
cy. Nie walczyłem o ciebie. Wmówiłem sobie, że ro-
bię to dla twojego dobra. A powinienem był walczyć
o twoją miłość.

Słowa te nie przyniosły jej zrozumienia, ale tysiące

pytań, i chociaż Beth czuła się dobrze w ramionach
Angusa, odsunęła się od niego.

- Powiedziałeś przed chwilą, że mnie kochałeś, jak

Bobby przyszedł na świat.

Skinął głową z cieniem uśmiechu.
- Jak mógłbym cię nie kochać, Beth? Byłaś moim

słońcem, spotkanie z tobą to najlepsza rzecz, jaka mo-
gła mi się zdarzyć.

Beth ściągnęła brwi. Brzmiało to cudownie, ale

czegoś jej jeszcze brakowało.

- Ale ukrywałeś przede mną swoje lęki?

Znowu skinął głową, tym razem bez uśmiechu.

- I nadal coś do mnie czujesz? To zrzędzenie i ogór-

ki, to miłość?

Angus wyglądał na ogromnie zakłopotanego.
- Tylko tak potrafię okazywać uczucia. Rozmowa

sprawia mi trudność, już to ustaliliśmy.

Beth machnęła ręką, bo wymówka była żałosna.
- Powiedz mi to. - Splotła ręce na piersi.

Wzruszył ramionami zdenerwowany, a potem rzekł:

4

- Kocham cię, Beth.
- Nie uściskasz mnie?
Angus stał w miejscu. Jakby zapuścił korzenie

w kuchennej podłodze. Patrzył na tę kobietę - drugą

R

S

background image

kobietę w swoim życiu, której powiedział: „Kocham
cię", i zastanawiał się, jak wielki błąd popełnił.
Czy bardzo się spóźnił?

Czekał, aż to czekanie stało się nie do zniesienia.
- Powinnaś odpowiedzieć mi tym samym - dodał

wreszcie, zaskoczony swoim stanowczym tonem,
zwłaszcza że w środku trząsł się jak galareta.

- Nie zrobię tego - odparła, kręcąc głową. Jego

posłuszna Beth! - dopóki nie skończymy tej rozmowy.
Skoro kochasz mnie, dlaczego nie zgodziłeś się na
romans?

- Powinnaś wiedzieć - odparł.

Ha! Ucieka od trudnej rozmowy.

- Nie wiem. Dla mnie to wszystko nie ma sensu.

Angus nabrał powietrza, przysunął się do niej, objął

ją i patrząc jej w oczy, wyjaśnił:
- Nie chcę wakacyjnego romansu.
Czuł, jak wstrząsnął nią dreszcz. Chciał ją mocno

przytulić, ale to skończyłoby się pocałunkami. Wylą-
dowaliby w łóżku i zamiast rozmawiać, kochaliby się,
porozumiewając się znowu językiem ciała. Wiedział
już, że to nie wystarczy.

Beth czekała pełna nadziei. Angus ją kocha, ale

seks i nadzieja to za mało. Musi paść więcej słów. -

- Więc czego chcesz? - spytała, a potem zastano-

wiła się, czy nie posunęła się za daleko. Kusiła los.

- Ciebie - odparł, patrząc jej w oczy. - Ciebie na

zawsze. Chcę budzić się i zasypiać przy tobie. Chcę
dzielić z tobą moje zwycięstwa i porażki. I chcę dzielić
twoje. Chcę się z tobą ożenić, ponieważ bez ciebie
moje życie jest puste i bez sensu.

R

S

background image

Jego niepewny uśmiech wzruszył Beth.
- Czy to wystarczy? - spytał.
- Niezupełnie.
Ujrzała jego zaskoczoną minę.
- Beth?
Powiedział to błagalnie, ale ona milczała. Był w koń-

cu inteligentny, powinien się domyślić, na co czeka.

Tyle że dla niego rozmowy o uczuciach były tak

obce jak Islandia.

- Nie chcesz wiedzieć, co ja czuję?
Pobladł, zacisnął ręce na jej talii, a potem je opuścił.
- Nie kochasz mnie? Oczywiście, dlaczego miała-

byś mnie kochać. Nie byłem przy tobie, kiedy mnie
potrzebowałaś. Odszedłem od ciebie. Mężczyźni by-
wają strasznie głupi. Stoję i plotę coś, żebyś była ze
mną do końca życia, i oczekuję, że powiesz mi to
samo. Wybacz.

Chwyciła go za rękę i przyciągnęła do siebie.
- Jak na inteligentnego faceta jesteś niewiarygod-

nie głupi. Powiedz mi, dlaczego się pobraliśmy?

- Bo zaszłaś w ciążę?
- No właśnie.
- Do czego zmierzasz?
- Jak myślisz, co wtedy czułam?
- W kwestii małżeństwa? - Chwilami jej nie rozu-

miał, z braku doświadczenia w tego rodzaju rozmo-
wach.

- Tak - potwierdziła.
Myślał gorączkowo. Dałby głowę, że byli szczęśli-

wi. Znaleźli celebrantkę, która zgodziła się udzielić
im ślubu na oddziale dziecięcym. Beth chciała, by

R

S

background image

dzieci dzieliły ich radość, a on był szczęśliwy, bo tam
właśnie się poznali.

- Nie wiem - przyznał w końcu.
- Czułam się winna - szepnęła. - Jakbym złapała

cię w pułapkę. Wydawałeś się samowystarczalny, jak-
byś nikogo nie potrzebował. Myślałam wtedy, że je-
dyne, co mogę zrobić, to nie komplikować sytuacji głu-
pimi deklaracjami miłości. Byłam pewna, że nie chcia-
łeś tego słyszeć.

- Kochałaś mnie? - spytał, choć znał już odpowiedź.

Oczywiście, że go kochała, okazywała mu to na

setki sposobów każdego dnia. A on ją taką zaakcep-

tował. Ale to było wtedy, a tej Beth do końca nie znał.

- A teraz?
Uśmiechnęła się. Poczuł jakiś ból w piersi.
- Oczywiście, że cię kocham, głuptasie. Zawsze

cię kochałam.

Wziął ją w ramiona i zaczął ją całować, głaszcząc

jej jedwabistą skórę.

- Au! Boli!
Odsunął się natychmiast i zaczął szukać wśród skó-

rek ogórka na podłodze choć jednej nieużywanej.
Beth dotknęła jego ręki.

- W centrum na pewno jest jakiś krem, który po-

działa lepiej niż ogórek - zauważyła z uśmiechem. -
A skoro prezerwatywy wylądowały w śmieciach, i tak
powinniśmy się tam wybrać.

Angus wziął ją za rękę. Starał się nie dotykać popa-

rzonej skóry...

R

S

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY



W centrum panowała cisza. Po odwołaniu kwarantan-

ny dziennikarze, kiedy zamiast o ptasiej grypie mogli
pisać tylko o komarach, stracili zainteresowanie. Przyle-
cieli za to entomolodzy, którzy zaproponowali strażni-
kom parku, by na razie walczyli z komarami przy pomo-
cy specjalnego spreju. Zaś wszyscy przebywający na
wyspie mieli smarować się środkiem przeciw komarom.

Luke wypisał Robbiego po lunchu. Sama zatrzyma-

no na obserwacji. Marcia, która miała akurat dyżur,
powiedziała, że Sam zjadł kolację - rybę, którą sam
złowił - a teraz spał. Ben i pan Woods wyjechali tego
ranka, ale Susie została. Beth miała dwójkę pacjentów.

- Masz pełny oddział - zażartował Angus, kiedy

prowadziła go do magazynu leków.

- Mam więcej pacjentów, niż się spodziewałam -

odparła. - Centrum jest niezbędne dla obozu, ale właś-
ciciele hotelu też się do niego dokładają, bo chcą
zapewnić opiekę medyczną swoim gościom. Nikt jed-
nak nie przewidział tego, co stało się w tym tygodniu.

- A teraz? - powtórzył.
Beth znalazła krem na oparzenia. Angus zsunął jej,

koszulę z ramion i posmarował skórę.
A teraz?

- Czego byś chciał? - spytała.

R

S

background image

- Powiedziałem ci już. Chcę, żebyś została ze mną

na zawsze. Wiem, że masz tutaj pracę i zobowiązania
i musisz to przemyśleć, ale ja chcę, żebyśmy byli razem.

Spojrzała na niego. Był skupiony na tubce kremu,

którą właśnie zakręcał.

- Tylko my dwoje? - Te słowa z trudem przeszły

jej przez gardło.

Angus podniósł wzrok z półuśmiechem.
- Chciałbym mieć z tobą dziecko, ale to zależy od

ciebie. - Dotknął jej policzka. - Kolejne dziecko nie
zastąpi Bobby'ego w moim ani w twoim sercu. Będzie
po prostu naszym kolejnym dzieckiem. Pomyśl, jaka
to dla nas szansa: mieć dzieci czy dziecko, które ob-
darzymy miłością. Obojgu nam brakowało miłości
w dzieciństwie. Czasami zastanawiam się, czy to nie
z tego powodu tak mocno kochaliśmy Bobby'ego, i tak
trudno nam pogodzić się z jego śmiercią.

Beth złożyła głowę na jego piersi, a on przytulił ją

do serca, które właśnie jej oddał.

Kolejne dziecko, które można obdarzyć miłością?

Dziecko, z którym nie będzie musiała rozstać się po
zakończeniu turnusu? Dziecko Angusa?

- Boję się - szepnęła. - Tak cierpiałam po śmier-

ci Bobby'ego. Myślałam, że drugi raz bym tego nie
przeżyła.

Angus przytulił ją mocniej.
- A teraz?
To powtarza się już jak refren.
- A teraz... Kiedy jesteś obok, kochasz mnie...
- Och, przepraszam. Beth, Sam się obudził, chce

psa, nie wiem...

R

S

background image

Beth cofnęła się zaczerwieniona.
- Okej, Marcia. Angus smarował mi ramiona.
- Widzę. - Marcia uśmiechała się szeroko.
- Ale - podjęła zażenowana Beth - nie możemy

wpuścić Garfa do budynku.

- Nie mówię o Garfie - wyjaśniła Marcia. - Chodzi

o tego psa w cylindrze, którego dałaś dzieciom. Sam
mówi, że przy nim łatwiej zaśnie.

Beth pomyślała, a potem pokręciła głową.
- To niemożliwe. Jeśli jedno dziecko dostanie zaba-

wkę z ośrodka, żeby łatwiej zasnąć, wszystkie będą ją
chciały mieć. Wiem, że on jest chory, ale to byłby
precedens. Och, do diabła...

- Chyba wiem, jak to rozwiązać - wtrącił Angus.

Beth odwróciła się do niego.

- Mam podobnego psa - przyznał cicho. - Pożyczę

go Samowi na noc. - Spojrzał w oczy Beth i potrząsnął
głową. - Zauważyłem, że ty masz jego krzesełko -
bronił się.

Beth się uśmiechnęła, chociaż była bliska łez. Pomy-

śleć, że Angus zachował zabawkę Bobby'ego, i na
dodatek z nią podróżuje.

- Powiedz Samowi, że zaraz do niego przyjdziemy

- zwróciła się do Marcii. A kiedy ta wyszła, Beth objęła
swojego byłego męża. - Oczywiście, że będziemy mieć
dzieci. Mamy tyle miłości, trzeba się nią podzielić.

R

S


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
384 Webber Meredith Lekarz do wzięcia
Webber Meredith Lekarz do wzięcia
Webber Meredith Lekarz do wzięcia
Webber Meredith Lekarz do wziecia
Meredith Webber Lekarze z wyspy
Webber Meredith Przyjaciółki z Westside 03 Nowy lekarz
057 Webber Meredith Subtelny urok
196 Webber Meredith Gwiazdki dzwoneczki, niespodzianki
261 Webber Meredith Przyjaciółki z Westside 01 Rozwód przez pomyłkę
Webber Meredith Spotkanie w przestworzach
Webber Meredith Harlequin Medical Duo 243 Nieznosny adorator
291 Webber Meredith Pierścionek zaręczynowy
Webber Meredith Zagadkowy opiekun
068 Webber Meredith Spotkanie w przestworzach
Webber Meredith Niebezpieczne slonce

więcej podobnych podstron