Prolog
Komnata wibrowała cicho w rytm drgań ładunków elektrycznych płynących przez grube
kable podwieszone pod niskim sufitem pomieszczenia. Gdzieś z oddali dobiegał stłumiony
dźwięk pracującej rytmicznie ciężkiej maszynerii. Szklane lampy wbudowane w ściany
kwadratowego pomieszczenia zalewały pokój niespokojnym chorobliwym światłem.
Mechaniczny zamek zaszczękał głośno i zabezpieczający wejście okrągły właz zaczął obracać
się z piskiem zardzewiałego metalu. Przez otwarte drzwi do środka komnaty weszła postać
opatulona szczelnie długim czarnym płaszczem, wysoki kołnierz zasłaniał rysy jej twarzy.
Kiedy intruz ruszył w głąb pomieszczenia, został skąpany w żółtym blasku lamp nadającym
jego skórze chorobliwy kolor. Ciemne oczy spojrzały czujnie przez ramię na zamykające się
powtórnie drzwi wejściowe.
Znienacka mężczyzna zatrzymał się w miejscu, jego wzrok przykuł artefakt umieszczony
w samym środku pomieszczenia. Przedmiot przypominał kształtem trumnę postawioną na
sztorc, z pękami okablowania wychodzącymi u jej podstawy i biegnącymi ku sufitowi, ku
reszcie przewodów elektrycznych. Przeźroczysty wierzch trumny został rozbity, kawałki
szkła walały się po podłodze. Po zawartości kapsuły nie było śladu.
Otrząsając się w końcu z osłupienia mężczyzna poddał sarkofag szczegółowym
oględzinom, stukając niewprawnymi palcami po panelach kontrolnych umieszczonych na
bocznych ścianach przedmiotu. Cofnął się po chwili o krok i podrapał ukrytą w czarnej
rękawiczce dłonią po krótko przyciętej bródce, marszcząc z wściekłością czoło i krzywiąc
usta.
- Przeklęta kapsuła czasowa – wymamrotał do samego siebie – Powinienem był poprosić
jakiegoś techkapłana o jej konsekrację.
Okrążając sarkofag w celu zbadania jego tylnej części mężczyzna dostrzegł ciemniejszą od
otoczenia plamę w górnym lewym rogu pomieszczenia. Podchodząc bliżej przekonał się, że
patrzy w wylot szybu wentylacyjnego. Skorodowana kratownica strzegąca dostępu do
wnętrza szybu została wyrwana i pogięta. Mężczyzna stanął na czubkach palców i zajrzał do
środka otworu. Kiepskie światło komnaty pozwalało spojrzeć zaledwie na metr w głąb
biegnącego łagodnie ku górze szybu, dalsza jego część nikła w mroku. Odwracając się od
ściany człowiek uderzył zaciśniętą pięścią w udo w geście bezsilnej frustracji. Zdjął z prawej
dłoni rękawiczkę i sięgnął do jednej z kieszeni swego płaszcza, wyjmując z niej urządzenie
wielkości zaciśniętej ludzkiej pięści. Kiedy nacisnął niewielki przycisk na wierzchu
przedmiotu, blada poświata lamp odbiła się od złotego pierścienia na wskazującym palcu
mężczyzny, ozdobionego oczkiem ze stylizowaną literą „I” osadzoną na ludzkiej czaszce.
Mężczyzna przyłożył urządzenie do swych ust.
- Trzeci dzień Euphistlesa. Powróciłem do generatora tarczy czasowej, która najwyraźniej
uległa awarii. Obiekt uciekł. Przystępuję do natychmiastowej procedury poszukiwawczej z
zamiarem ponownego jego uwięzienia lub eliminacji. Modlę się do Imperatora, bym zdołał
schwytać tego potwora. Ta awaria może nas drogo kosztować.
I – Stacja „Wyzwolenie”
Araga stał na szczycie wzgórza, wsparty na drzewcu swej włóczni i przyglądając się
rozciągającej wszędzie wokół sawannie. Bezkresny dywan żółtej trawy falował poruszany
lekkim wiatrem, niczym morze z rzadka tylko poznaczone kępami kolczastych drzew i
skalnymi blokami. Daleko na horyzoncie widniała wąska ciemnozielona linia, granica
pomiędzy sawanną i dżunglą.
Wojownik wyciągnął ze skórzanej torby niewielki czerwony owoc i zaczął żuć go
niespiesznie. Rozgryzając twardą skórkę poczuł słodki sok. Magiczne właściwości owocu
zaczynały działać wyzwalając duszę z śmiertelnego ciała. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami
na ziemi gotów rozpocząć podróż do krainy duchów. Podniósł lekko już zamglony wzrok ku
żółtawemu niebu i zamarł w bezruchu widząc coś wysoko nad sobą.
Z nieboskłonu spadała gwiazda, prosto na Aragę, niczym wystrzelona ku ziemi strzała. To
był bez wątpienia znak, ale przestraszony wojownik nie wiedział, czy miał on dobre czy też
złe znaczenie. Przez czas równy blisko stu uderzeniom serca tubylec patrzył zafascynowany,
jak spadający obiekt rośnie i rośnie, dopóki z hukiem nie uderzył w ziemię u podstawy
wzgórza, wzbijając w powietrze chmurę kurzu i kamyków. Wyglądał jak gigantyczne jajo,
wykonane z grubej skóry i kościanych płytek. Na oczach Aragi jajo otworzyło się z
mlaśnięciem, niczym dziwny tropikalny kwiat. Strumienie purpurowej cieczy wylały się ze
środka, po czym wojownik dostrzegł wielki kształt wyślizgujący się z kokonu. Stwór
wyprostował się na całą wysokość, jego zwierzęce ciało ociekało zasychającym śluzem. Był
dwukrotnie wyższy od tubylca. Stał na dwóch potężnych łapach, zaś cztery inne uniósł przed
sobą. Wstrząśnięty Araga stwierdził, że jedna z par kończyn, długie i bez wątpienia ostre
szpony, jest większa od niego. Ciemnoczerwone ciało bestii chroniły chitynowe płytki
przypominające pancerzyki wielkich żuków, mięśnie pulsowały pod grubą skórą.
Serce wojownika zaczęło bić coraz szybciej, a jego ciałem wstrząsnęły niekontrolowane
dreszcze na widok stwora unoszącego łeb w górę i poruszającego nozdrzami. Wyglądał, jakby
węszył intensywnie. Smukła oślizgła czaszka odwróciła się gwałtownie w kierunku
nieruchomego tubylca. Czerwone ślepia bestii wlepiły zimne spojrzenie w swą ofiarę. Araga
stał sparaliżowany. Nie potrafił się poruszyć, nie potrafił krzyknąć. Patrzył tylko, jak
przybysz z gwiazd pędzi w jego kierunku wielkimi susami. Uświadomił sobie, że to musi być
jeden z tych drapieżników, o których wspominali nowi misjonarze, grasujący gdzieś po niebie
potwór, który przybył po jego duszę.
Nie odrywający wzroku od coraz bliższego stwora wojownik usłyszał dziwny dźwięk
gdzieś po prawej, za swymi plecami. Chciał tam spojrzeć, ale nie mógł. Widok
nadbiegającego demona przykuł go do skały. Jeszcze tylko dwa skoki dzieliły bestię od jej
zdobyczy, szpony uniosła wysoko w górę.
Bez ostrzeżenia, grad oślepiających błyskawic przeszył ciało stwora, powalając go w pół
skoku na ziemię. Demon wił się wściekle miażdżąc gęstą trawę, wymachiwał swymi łapami.
Smużki dymu uniosły się z jego przepalonego odwłoka. Uwolniony od hipnotycznego wzroku
bestii Araga spojrzał przez ramię za siebie i dostrzegł metalowe potwory sunące z warkotem
przez sawannę, plujące strumieniami światła w kierunku unieruchomionego stwora.
Wojownik upadł z niedowierzaniem na kolana. Podniebne duchy przybyły, aby go uratować !
* * * * *
Tubylec gapił się na nas z otwartymi szeroko ustami, kiedy zaczęliśmy strzelać. Jego
reakcja sprawiała wrażenie nabożnej czci wobec transporterów, ale to akurat mnie nie
zdziwiło, bo dla tych dzikusów zwykły monokrystaliczny nóż jest dziełem nieznanych
bogów. Zacofani barbarzyńcy, gdyby nie byli tak głupi jak są, nie musielibyśmy się tutaj
fatygować, by nadstawiać za nich karku. Złość na ciemnoskórego tubylca znikła bez śladu na
widok liktora zrywającego się ponownie na łapy. Chimery plunęły w jego stronę kolejnymi
wiązkami multilaserów. Kazałem wyskakującym z transporterów ludziom zająć pozycje
defensywne wokół maszyn i dołączyć do ostrzału. Zataczający się liktor skoczył w stronę
drużyny Franxa, sycząc niczym cholerna ovirańska kobra. Ich lasery i ciężki bolter powaliły
bydlaka ponownie na trawę. Tym razem przestał się w końcu ruszać, ale wolałem się
upewnić, że naprawdę nie żyje. Z tyranidami nigdy nic nie wiadomo. Nie uwierzyłbyś, jak
niektóre z nich potrafią regenerować rany ! Trawa wokół bestii była zbryzgana ciemną krwią,
a cielsko nawet nie drgnęło, gdy stanąłem ostrożnie obok, ale dla świętego spokoju wyjąłem z
kabury pistolet i strzeliłem jej sześć razy w obły owadzi łeb.
- Dobra, Synowie Marnotrawni, do wozów i wracamy - wydałem rozkaz reszcie plutonu.
Część żołnierzy zawróciła w kierunku transporterów, ale Franx, Letts i paru innych
naradzało się półgłosem przez krótką chwilę. Potrząsnęli zgodnie głowami i podeszli do mnie.
To Letts odezwał się pierwszy.
- Przemyśleliśmy sprawę, Kage. Mamy teraz idealną okazję. To może być jedyna szansa na
to, by wydostać się z tego gówna raz na zawsze.
Popatrzyłem na nich z ukosa nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
- Nad czym myśleliście ? - zapytałem.
- No - odezwał się Franx - To tylko dwadzieścia kilometrów do dżungli. Pułkownik nigdy
nas tam nie znajdzie. Będziemy mieli żarcie, schronienie, wszystko, czego potrzebujemy,
żeby przeżyć. Wystarczy zawrócić Chimery na południe, a znowu będziemy wolnymi ludźmi
- jego czy błyszczały podnieceniem, gdy zrobił krok w moim kierunku - Pomyśl o tym !
Żadnych Synów Marnotrawnych. Żadnych samobójczych misji dla pieprzonego pułkownika.
Żadnych rozmyślań nad tym, do jakiego piekła trafimy następnym razem. Wolni ludzie,
poruczniku, wolni ludzie !
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Służyłem razem z Franxem przez rok, a Letts był
w XIII Legionie Karnym dwa razy dłużej od nas. Podobnie jak ja, wszyscy pozostali Synowie
Marnotrawni zostali przeniesieni do tej formacji decyzją sądu wojskowego, za wykroczenia
przeciwko regulaminowi Imperialnej Gwardii. Resztę swojego życia mieliśmy spędzić w
batalionach karnych. Przeszliśmy już razem kilka frontów, i to tych najgorszych. To my
odwalaliśmy całą brudną robotę: samobójcze rajdy, tylna straż podczas odwrotów i wszystkie
inne zadania, których nie powierzono by regularnym oddziałom. Przeżycie tych atrakcji
wymagało czegoś więcej niż tylko mięśni i flaków, dlatego teraz nie potrafiłem uwierzyć, że
mogą być aż tak głupi.
- A co to za pieprzenie ? - parsknąłem z niedowierzaniem i szczęki im opadły. Twarz Franxa
poczerwieniała gwałtownie, jak zawsze kiedy się denerwował. Błysk w oczach pozostałych
wieścił kłopoty, więc musiałem coś szybko powiedzieć, żeby nie zrobili jakiegoś głupstwa.
- Słuchajcie, chłopaki - przybrałem najbardziej chłodny i protekcjonalny ton, jaki potrafiłem -
Przemyślcie to sobie jeszcze raz, dobrze ? Gdzieś tam nad nami na orbicie wisi tyranidzki
statek inwazyjny, pełny specjalnie wyhodowanych maszyn do zabijania, które mają tylko
jedno zadanie: żreć wszystko, co ucieka zbyt wolno. Jedyny powód, dla którego niebo nie jest
jeszcze pełne ich kokonów zrzutowych, to ten rozwalony liktor. Nie zdążył wywęszyć stacji,
więc te stwory na górze nie bardzo wiedzą, gdzie mają lądować - milczeli zgodnie, więc
ciągnąłem dalej - To, co teraz robimy, to tylko akcja opóźniająca, bo prędzej czy później te
skurwysyny zgłodnieją i wyślą tu na dół wszystko, co trzymają na statku - nadal nic nie
mówili - Macie dwie opcje do wyboru. Wiem, dżungla może być kusząca, ale oni dopadną
was nawet na drzewach, kiedy już wylądują i co wtedy zrobicie ? Możecie też wrócić ze mną
do stacji, gdzie jest duży mur, trzystu innych skazańców, Siostry Wojny i dwa tysiące
mających nam pomóc tubylców. Wasz wybór, ale jeśli nie wracacie ze mną, będziecie musieli
zapieprzać do lasu na piechotę. Pułkownik kazałby mnie obedrzeć ze skóry, jeśli
pozwoliłbym wam zabrać Chimery. Jest dopiero południe, więc macie co najmniej osiem
godzin do zachodu słońca, żeby się schować do jakiejś nory i czekać, aż tyranidy przybędą.
Przeciwstawne emocje grały na ich twarzach, kiedy przetrawiali moje słowa. Pomyślałem,
że może przycisnąłem ich trochę za mocno, ale niektórzy ludzie nigdy się niczego nie nauczą,
jeśli się ich porządnie nie przydepnie. A w batalionie karnym człowiek uczący się za pomocą
przydeptywania najczęściej kończy przedwcześnie naukę jako pokarm dla robali.
Nic nie powiedzieli, po prostu odwrócili się na piętach i poszli w stronę grzejących silniki
pojazdów. Rzuciłem ostatni raz okiem na martwego liktora, tak tylko żeby się upewnić. To
dziwne, każda inna padlina byłaby już pokryta chmarą mięsożernych mrówek, a na niebie
powinny krążyć czarne sylwetki drapieżnych ptaków. A tutaj nic, nawet robaki nie chciały
tknąć tyranida. Spośród wszystkich zmór galaktyki, te sukinsyny najczęściej przyprawiały
mnie o gęsią skórkę.
Kiedy już skończyliśmy wymiatanie okolicy i wróciłem do osady misjonarzy, poszedłem
złożyć raport pułkownikowi. Znalazłem go w największym baraku mieszkalnym,
wznoszącym się pośrodku osady. Ze swojego punktu obserwacyjnego przy oknie mogłem
obserwować resztę kościelnej stacji, skąpanej w żarze upalnego popołudnia. Nie była wielka,
niewiele większa od dużej tubylczej wioski, rozległa może na milę we wszystkich kierunkach.
Rozproszone baraki i składziki otaczały budynek, w którym stałem. Jak słyszałem, służył on
również za świątynię Eklezjarchii podczas obrzędów religijnych z udziałem nawróconych na
imperialną wiarę tubylców. Widziałem wyraźnie wartowników krążących po kamiennym
murze chroniącym osadę i nawet z tej odległość wyczuwałem ich niepokój skrywany pod
fałszywymi uśmiechami i pozornym spokojem.
- Kage ! - chrząknął pułkownik Schaffer wyrywając mnie z zamyślenia. Patrzyli na mnie
wszyscy trzej, on oraz dwaj inni porucznicy – Green i Kronin.
- Jak już powiedziałem - kontynuował pułkownik - nawiązaliśmy kontakt z grupą ratunkową.
Nie są od nas dalej jak dwa dni lotu. Jeśli utrzymamy się tutaj czterdzieści osiem godzin,
będziemy mieli wsparcie dwóch pełnych regimentów Gwardii. Mur bardzo nam ułatwi
sprawę. Jest wysoki na osiemnaście stóp, więc będzie trzeba uważać na liktory i
hormagaunty. One mogą przeskoczyć ogrodzenie, pozostałych wystrzelamy podczas
wspinania się na mur. Słabym punktem jest brama, ale strzegą jej dwie wieże ze
stanowiskami broni maszynowej. Możemy też zaparkować jedną z Chimer tuż za bramą, by ją
wzmocnić od wewnątrz i uniemożliwić wyłamanie. Macie jakieś pytania ?
Kronin podrapał się nerwowo po nosie. Był chudym mężczyzną o nieco roztrzęsionym
charakterze. Imperator jeden wie, jak on znalazł w sobie dość odwagi, by na czele swej
drużyny spalić jedną z naszych świątyń po tym, jak obrabował ją z relikwii. Jeszcze
dziwniejszy był fakt, że Eklezjarchia uznała przydział do batalionu karnego za wystarczającą
karę, a nie zażądała wbicia na pikę jego odciętej głowy i rozwłóczenia wnętrzności.
- Co z gargulcami, sir ? - zapytał Kronin.
- Żaden problem - odparł pułkownik lodowato zimnym, pewnym siebie tonem, jakby
zupełnie go nie wzruszał fakt, że już za parę godzin mieliśmy walczyć o nasze życia. Jak
zwykle miał na sobie kompletny mundur, czysty i wyprasowany tak dokładnie, że kantami
spodni można by ogolić miesięczny zarost. Był wielkim człowiekiem. Fizycznie, rzecz jasna.
Te przeklęte niebieskie oczy i niewiarygodna siła woli sprawiała, że stawał się dla nas
dwukrotnie wyższy niż był w rzeczywistości. Nie sposób nazwać tego charyzmą, bo
pułkownik był małomównym i niekomunikatywnym osobnikiem. On po prostu skupiał na
sobie uwagę.
- Mamy dwie Hydry, a we wszystkich czterech rogach muru znajdują się karabiny
maszynowe. Jeśli cokolwiek spróbuje przelecieć nad ogrodzeniem, dostanie się w ogień
krzyżowy. Kage i jego pluton będą działać jako mobilna rezerwa wewnątrz stacji. Jeśli
tyranidy przełamią obronę na murach lub bramie, albo jacyś nieoczekiwani goście spadną na
dziedziniec z góry, oni odpowiadają za zlikwidowanie zagrożenia. Coś jeszcze ?
Spojrzałem za okno, bo dostrzeżony tam nagły błysk słonecznego światła na
wypolerowanym pancerzu zwrócił moją uwagę na coś, o co już wcześniej chciałem zapytać.
- Siostry Wojny. Co z nimi ?
- Adepta Sororitas znajdują się pod jurysdykcją wojskową Ministorum i nie podlegają moim
rozkazom. Rozmawiałem z siostrą przełożoną tej grupy i zaakceptowała mój plan obrony. To
samo dotyczy tubylców. Oni będą pilnować murów wokół, a my skoncentrujemy siły przy
bramie. To o nią będą się toczyć najcięższe walki. Jeśli macie zamiar szukać mnie podczas
walki, będę właśnie tam.
Nic nowego, pomyślałem. Pułkownik zawsze pchał się w sam środek piekła i zawsze
stamtąd wychodził cało. Tylko Imperator wiedział, dlaczego on to robił. My trafiliśmy do
Legionu Karnego, bo otrzymaliśmy karę za popełnione błędy. Ale on ? Co on zrobił złego ?
No, bo jaki normalnie myślący człowiek zgodziłby się dobrowolnie służyć jako dowódca
imperialnych skazańców ? Służyć w jednostce, gdzie cały czas trzeba się modlić o łaskę
Imperatora, a ujście z życiem z jednej opresji natychmiast pakuje człowieka w następną, w
kolejne piekło gdzieś na bezdrożach galaktyki. I tak w kółko bez końca. On musiał być
szalony, naprawdę – autentyczny wariat. Ktoś mówił, że na pokładzie frachtowca pułkownik
cały wolny czas poświęcał doskonaleniu metod odebrania sobie życia na wypadek, gdyby
wpadł w ręce nieprzyjaciela. Na myśl nasunęły mi się tyranidy. Oprócz nich było jeszcze parę
innych rzeczy budzących mój dreszcz, może dlatego, że wiązały się z Schafferem. Prawdą
musiało być to, co o nim mówili – że nie jest człowiekiem, tylko diabłem w ludzkiej skórze.
Patrząc w te lodowate niebieskie oczy byłem w to gotów uwierzyć bez zastrzeżeń.
* * * * *
Dochodziło południe następnego dnia, kiedy tyranidy nas znalazły. Może jakiś liktor
podszedł wystarczająco blisko, co wcale by mnie nie zdziwiło, bo te bydlaki potrafią
prześlizgiwać się wszędzie niczym węże. Mogą cię wywęszyć z odległości dziesięciu mil, i to
pod wiatr, a ich skóra zmienia kolor w zależności od potrzeby, niczym kameleon. A może to
nie był liktor. Może tyranidy znudziły się czekaniem i zdecydowały zejść na dół, żeby nas
znaleźć, gdziekolwiek byśmy byli.
Stałem na murze ostatniej nocy i patrzyłem, jak w atmosferę wchodzą ich kokony
zrzutowe. Nieprawdopodobny widok, uwierz mi. To tak, jakby nagle rozpętało się dziesięć
deszczy meteorytów. Doskonale widoczne na czarnym niebie ogniste punkty sypały się
falami, jedna za drugą. Jest takie stare powiedzenie: Jeśli zobaczysz spadającą gwiazdę,
możesz złożyć Impea
ratorowi jedno życzenie, a on je spełni. Przy tych wszystkich spadających gwiazdach można
by składać setki życzeń, ale ja połączyłem je w jedną wielką, gorącą prośbę do Imperatora.
Chcesz wiedzieć, co sobie życzyłem ? Żeby te cholerne gwiazdy przestały w końcu spadać.
Ale nie przestały, więc pomyślałem, że morderca taki jak ja nie ma prawa prosić o cokolwiek
Świętego, tylko służyć mu pokornie w jedyny sposób, jaki mi pozostał.
Psiakrew, pobyt tutaj, w tej misjonarskiej stacji, pośród wszystkich tych typów w szatach
Eklezjarchii musiał nieźle wpłynąć na moją psychikę. Rozumiesz, ja wiem, że Imperator jest
naszym panem i czuwa nad nami, ale zawsze zaliczałem się do tych, którzy potrafili sami o
siebie zadbać i uważałem, że Święty jest po to, by dbać o tych nie potrafiących się o siebie
zatroszczyć. A teraz jestem tutaj, żeby bronić tych ciemnoskórych dzikusów przed obcymi, bo
oni mają tylko swoje noże i włócznie i dzielne serca wojowników, wystarczające w walkach
międzyplemiennych, ale w przypadku tyranidów równie efektywne jak złożone dłonie mające
powstrzymać wystrzelony w ciebie pocisk. Ale z drugiej strony, po spędzeniu kilku godzin na
patrzeniu, jak śmierć nadchodzi do ciebie z dalekich gwiazd, dobrze jest mieć świadomość, że
jeśli coś pójdzie nie tak i skończysz z flakami wyprutymi prze liktora albo rozdarty szponami
hormagaunta, to nie jest to koniec, że ktoś tam czeka na ciebie i że to wszystko nie było tylko
stratą czasu.
Wiedziałem, że najlepiej zagrzebać te ponure myśli głęboko w głowie i nie wypuszczać
stamtąd, ale nie potrafiłem. Wszystko wskazywało na to, że moja kariera w karnym legionie
dobiega końca. Podchodziłem realistycznie do naszych szans na przeżycie i optymizm byłby
zdecydowanie nie na miejscu. Tak się składa, że byłem na Icharze IV i widziałem, co te
stwory potrafią. Na Icharze były cztery tysiące Synów Marnotrawnych. Pozostało mniej niż
pięć setek. Regularne wojska straciły podobno milion żołnierzy. Były tam Tytany i
Kosmiczni Marines, a niektórzy mówili, że nawet Eldarowie pojawili się, by nam pomóc.
Wszystkie te działa, wszyscy ci ludzie, a z trudem zdołaliśmy się obronić. Widziałem w
swoim życiu tyle krwi i wyprutych wnętrzności, że nigdy już nie przyprawią mnie one o
nocne koszmary, ale tyranidy ciągle jeszcze mi się śnią. Te stwory są tak odmienne od
żywych istot, które znam. Nawet orki walczą dla swojego kodeksu, o terytorium i sławę. A
tyranidy po prostu jedzą, tak jakby były tu po to, by skonsumować każdą żywą komórkę w
całym wszechświecie. I nigdy, nigdy nie przestaną, dopóki nie skończą swej misji.
Stałem tak na murze przez całą noc pomimo zimnego wiatru. To niesamowite, jak tutaj jest
gorąco w dzień i jak temperatura potrafi nisko spaść po zachodzie słońca. Stałem i patrzyłem,
jak moja zagłada spada z nieba. Już czułem się jak trup, a zimny pot zrosił mi czoło.
Łudziłem się troszeczkę, że może Imperator wysłucha modlitw szeptanych cicho przez
obserwujących podniebne widowisko żołnierzy i nas wspomoże, bo wiedziałem, że
następnego dnia przyjdzie nam walczyć tak, jak jeszcze nigdy i że śmierć już stąpa po
trawiastej powierzchni tej planety.
* * * * *
Uderzyli na stację niczym żywa fala. Słońce zachodziło już z wolna i obcy podeszli nas
tak, by jego promienie świeciły prosto w oczy obrońców. Pułkownik miał rację ignorując
gargulce, w tym względzie obrona była wystarczająca. Ponad setka tych latających potworów
spadła na nas z góry, ale działa po prostu je zmiotły z nieba. Obie Hydry strzelały pociskami
eksplodującymi rozrywając w powietrzu całe stada bestii. To był przerażający widok, gdy z
nieba posypał się deszcz okrwawionych szczątków i kawałków przypalonego mięsa. Nie
mieliśmy nawet czasu, by uprzątnąć ten makabryczny bałagan, bo reszta stada już była pod
murem. Trudno opowiedzieć, co się tam działo jeśli człowiek musiał stać nerwowo na środku
osady w rezerwie, kilkaset kroków od ogrodzenia.
Poprzedniego dnia oczyściliśmy teren w osadzie wyburzając budynki mogące
przeszkadzać nam w szybkim przemieszczaniu się z jednego miejsca przy murze do drugiego.
Szczątki budowli zostały ułożone wokół świątyni, tak więc mieliśmy barykadę formującą
drugą linię obrony w przypadku, gdyby te stwory przełamały stanowiska na murze. Patrząc na
miotających się przy parapecie ludzi zrozumiałem, że najcięższe uderzenie poszło na bramę,
tak jak przewidywał pułkownik. Stali w potrójnych szeregach na południowym murze,
podczas gdy Siostry Wojny trzymały zachodnią ścianę. Sororitas było o połowę mniej od
skazańców, ale wyglądały na znacznie skuteczniejsze w szerzeniu śmierci. Chociaż z drugiej
strony, dajcie mi bolter i pancerz siłowy, a pokażę wam, jak może walczyć Syn Marnotrawny.
Minął może kwadrans od chwili, gdy stado uderzyło na mury, a już tyranidy dokonały
pierwszego wyłomu. Obserwowałem właśnie wschodni róg południowego muru, gdy
dostrzegłem termaganty skaczące zwinnie ponad parapetem.
- Dobra, Synowie ! Czas umierać ! - krzyknąłem i cały pluton popędził poprzez dziedziniec
stacji w kierunku rozbiegających się po murze obcych. Strzelcy w Chimerach również
zauważyli wyłom, bo nad naszymi głowami rozpętała się wściekła kanonada z ciężkich
bolterów i multilaserów. Trzydzieści uderzeń serca później wpadaliśmy już na szerokie
schody, strzelając w biegu z karabinów. Zaporowy ogień z wieżyczek Chimer umilkł tuż
przed tym, jak dostaliśmy się na szczyt ogrodzenia i znienacka znalazłem się pośród obcych.
Zobaczyłem, jak jeden z nich wymierza trzymaną w łapach żywą broń w moim kierunku i
uskoczyłem w bok, gdy strzelił. Runęli na nas z dziką furią, ledwie zdążyłem włączyć swój
miecz łańcuchowy, a moi ludzie sięgnąć po noże i bagnety. Te stwory gryzły i cięły szponami
ze zwierzęcą wściekłością i mógłbym przysiąc, że pozbawione są jakiegokolwiek umysłu,
gdyby nie koordynacja ich ataku. Kiedy mnie otoczyły, poczułem potworny strach skręcający
trzewia na widok tych wyszczerzonych pysków. Jakiś termagant skoczył na mnie unosząc do
ciosu wszystkie cztery łapy. Zasłoniłem się mieczem i łańcuchowe ostrze przegryzło gruby
pancerz potwora, ochlapując krwią obcego moją twarz. Posoka śmierdziała okropnie i
poczułem się, jakbym miał zaraz zwymiotować. Zaciskając z całej siły usta przestrzeliłem łeb
następnego zwierzaka i wtedy poczułem, jak coś ciężkiego ląduje na moich plecach. Upadłem
na kolana próbując desperacko zrzucić z siebie napastnika, ale nie potrafiłem. Czułem jego
pazury prujące moją kamizelkę na plecach, słyszałem trzask dartego materiału. Gorący
oddech obcego grzał mnie w kark, a długi jęzor ślizgał się obleśnie po szyi. Szczęka stwora
zacisnęła się na moim ramieniu. Miotałem się w miejscu z rozpaczą próbując przełożyć
pistolet do drugiej ręki i strzelić prosto w zaślinioną paszczę. Nie chciałem umierać
zagryziony przez jakiegoś pieprzonego termaganta, nie chciałem kończyć w taki sposób.
Nim obcy zdołał wbić pazury w moje plecy, tuż obok stanął Truko, jeden z ludzi Franxa.
Przebił termaganta trzymanym w ręce bagnetem i zrzucił trupa z parapetu. Nawet nie
zdążyłem mu podziękować, bo gdy zrywałem się na nogi, on leżał już na podeście z połową
twarzy rozprutą pociągnięciem zakrzywionego pazura. Kreatura przywarła do niego stojąc na
wszystkich sześciu spiętych do skoku łapach i gapiąc się na mnie tymi czerwonymi ślepiami.
Przepołowiłem ją mieczem i skopałem truchło z leżącego żołnierza. Truko żył jeszcze.
Krzyczał przeraźliwie rzucając się w konwulsjach, a krew tryskała z potwornej rany. Nie
skróciłem jego cierpień, bo nie miałem czasu. Nie ma łaski dla niegodziwców, dokładnie tak
nam powtarzano.
Zepchnęliśmy ich za mur, jeden krwawy cal po drugim. Widziałem Franxa chwytającego
jednego z tych stworów za ogon i rzucającego nim ponad parapetem. Wychylając głowę poza
mur zobaczyłem, jak te bestie zdołały się tu wedrzeć. Pod kamienną ścianą wznosiła się sterta
trupów, wysoka na jakieś dziesięć stóp. Ciała piętrzyły się na ciałach, tworząc ze zwłok
rampę dla żywych obcych.
- Granaty ! - krzyknąłem - Rozwalić to ! - ledwie zdążyłem się uchylić przed kolczastym
ogonem, który świsnął w powietrzu niebezpiecznie blisko mojej krtani. Miecz zazgrzytał
jękliwie prując chitynową skorupę termaganta. Inni usłyszeli mój okrzyk i zaczęli ciskać za
mur granaty, próbując rozwalić nimi koszmarny most. Marshall stanął w rozkroku na szczycie
parapetu i młócił trzymanym za lufę karabinem po łbach pnących się do góry obcych. Granaty
rozerwały się z hukiem rozrzucając na wszystkie strony strzępy mięsa. Wtedy termaganty
cofnęły się w końcu. Skacząc niczym małpy przesadziły ogrodzenie, uciekając pośpiesznie.
Nim ktokolwiek zdążył odetchnąć, groza ścięła nam krew w żyłach. One nie uciekały w
panice, one robiły miejsce dla innych napastników ! Posuwając się niewiarygodnie długimi
skokami stado hormagauntów pędziło prosto na nasz odcinek muru. Zaczęliśmy strzelać
szaleńczo, by skosić jak najwięcej z nich przed dotarciem pod ogrodzenie, ale były zbyt
liczne. Dwadzieścia, może nawet trzydzieści przedostało się pod mur. Zatrzymały się na
ułamek sekundy w miejscu napinając potężnie umięśnione tylne łapy, po czym wyskoczyły
prosto w górę. Trudno w to uwierzyć, ale one jednym skokiem znalazły się na parapecie,
unosząc przed sobą cztery pozostałe odnóża !
Jeden z nich przebił ramię Marshalla długim szponem i krzyczący z bólu mężczyzna
zacisnął okaleczoną rękę na pysku potwora. Gdy tuż obok wylądował drugi obcy, żołnierz
zacisnął zdrową rękę na jego gardle i ciągle krzycząc rzucił się z muru w dół, pociągając za
sobą obydwa stwory. W moim kierunku wystrzeliła szponiasta łapa gotowa wbić się prosto w
podbrzusze, ale odciąłem ją jednym uderzeniem miecza. Hormagaunt zaskowyczał z bólu, a
wtedy strzeliłem mu z pistoletu prosto w jedno z czerwonych ślepiów. Walka przemieniła się
w koszmar nieustającego cięcia mieczem, uskoków, ślizgania się na krwi poległych,
strzelania i krzyczenia, oślinionych pysków i cuchnących zgniłym mięsem oddechów,
prujących kombinezony i mięśnie pazurów – nie mająca końca męczarnia zmieniająca ciało w
kierowany instynktem automat, kiedy twój mózg nie potrafi już przyjąć więcej informacji i
najzwyczajniej w świecie się wyłącza, a zmęczone ponad wszelką miarę ręce opadają pod
ciężarem broni.
Odparliśmy ten szturm i zwycięska wrzawa wybuchła na murze na widok umykających
stworów. Pozwoliłem swoim ludziom dołączyć do wiwatujących towarzyszy, chociaż nie
sądziłem, byśmy mieli jakiś specjalny powód do radości. Wstrząs wywołany morderczym
starciem z termagantami rozstroił mnie nerwowo i desperacko szukałem jakiegoś punktu
zaczepienia dla oszołomionego umysłu, by wyrzucić z pamięci wspomnienie chwili, kiedy
stanąłem twarzą w twarz ze śmiercią. Dostrzegłem pułkownika, idącego w moim kierunku
przez dziedziniec z posępną miną. Pomyślałem, że jeszcze nigdy nie widziałem uśmiechu na
jego ustach, ani razu.
- Kage ! Oczyść mur z trupów. Wysłałem już miotacze ognia, żeby zajęły się przedpolem -
nim zdążyłem potwierdzić rozkaz, już był do mnie odwrócony tyłem. Maszerując pomiędzy
zgromadzonymi na dziedzińcu rannymi dzielił ich szybko na dwie grupy: zdolnych do walki i
umierających. Żadnych podziękowań, wyrazów uznania. Nawet zwykłego stwierdzenia
„Dobra robota, Kage”. Więcej rozkazów, więcej roboty. Kazałem swoim ludziom zrzucić za
parapet ogrodzenia zwłoki obcych. Operatorzy miotaczy ognia już zaczęli swoją pracę paląc
sterty trupów pośród potwornego smrodu zwęglonego mięsa. Zostawiłem ich przy tej brudnej
robocie i wróciłem na plac w poszukiwaniu pułkownika.
Znalazłem go przy drzwiach kościoła, pogrążonego w rozmowie z Nathanielem,
przełożonym misjonarzy. Wyglądało na to, że obaj mężczyźni kłócą się o coś zaciekle.
- ...potrzebują opieki, nie mogą walczyć ponownie - oponował Nathaniel.
- Jeśli nie mogą walczyć, umrą, misjonarzu. Potrzebuję każdej pary rąk na murze - odparł
pułkownik zimnym tonem. Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia walki mogłem mu się
przyjrzeć dokładniej. Mundur miał uwalony we krwi, ludzkiej i obcych, ale ani jedna kropla
nie należała do niego. Nie miał ani jednej cholernej rany ! Zrobiło mi się niedobrze, więc
przestałem myśleć, jak to możliwe. Nathaniel próbował coś jeszcze powiedzieć, ale Schaffer
uciszył go władczym gestem dłoni.
- Ci ludzie nie zasługują na twoje współczucie - powiedział, a jego oczy błyszczały jak
kawałki lodu - To złodzieje, mordercy, maruderzy i heretycy. Każdy grzech wymieniony w
twoich świętych księgach został popełniony przez przynajmniej jednego z nich. Co gorsza, to
są zdrajcy. Służyli kiedyś jako wolni ludzie w imperialnej armii. Zawiedli pokładaną w nich
wiarę i odwrócili się od Imperatora. Złamali prawo wojskowe i muszą za to zapłacić, a ja
odpowiadam za ich pokutę.
- Tylko Imperator może oceniać nasze grzechy - zaprotestował Nathaniel.
- A tylko po śmierci możemy stanąć przed jego sądem - dokończył formułę pułkownik.
Misjonarz popatrzył na niego w milczeniu, po czym odwrócił się i odszedł.
- Pamiętaj, Nathanielu - zawołał za nim pułkownik - Służ Imperatorowi dzisiaj, bo jutro
możesz już być martwy.
Wtedy przez moment, przez ułamek sekundy, na twarzy Schaffera pojawił się cień
uśmiechu, niczym ledwie zauważalny grymas satysfakcji, że wiedział coś, o czym reszta
galaktyki nie miała pojęcia.
- Kage ! - obrócił się w miejscu, jakby wiedział wcześniej, że stałem za jego plecami i
wycelował w moim kierunku wskazujący palec - Jak zapewne wiesz, to był pierwszy atak.
Nie wiadomo, kiedy nastąpi drugi, więc bądź czujny. Pozostała godzina do zachodu słońca,
dlatego myślę, że obcy poczekają do zmroku. Chcę, żebyś zebrał swój pluton przy bramie.
Pierwszy szturm miał tylko sprawdzić naszą linię obrony, rozstawienie ciężkiej broni. Wiedzą
już, jak bardzo bronimy bramy, więc następnym razem to na nią rzucą najsilniejszych
osobników. Musimy utrzymać bramę za wszelką cenę, Kage, w przeciwnym przypadku już
po nas. Bądź tam, ale czekaj na mój sygnał. Pod żadnym pozorem, słyszysz, pod żadnym
pozorem nie daj się odciągnąć od bramy. Czy to jest jasne ?
- Całkowicie, sir - odparłem nieco niezadowolony z faktu, że trafiłem na najbardziej
zagrożony odcinek obrony. Do tej pory napotkaliśmy gargoyle, termaganty i hormagaunty.
Następnym razem będzie ciężej. Przyjdą ich wojownicy, carnifexy i może nawet sam wielki
robal osobiście, tyrant.
- Masz swoje rozkazy, poruczniku. Za pół godziny wszyscy mają być na stanowiskach - i już
go nie było. Słyszałem tylko jak nawołuje za rogiem budynku Greena i Kronina.
* * * * *
Pułkownik miał rację, tak jak podejrzewałem. To niewiarygodne, ale ten sukinsyn zawsze
ma rację. Zmrok zapadł szybko. Jak się okazało, tyranidy czekały na ten moment. Pomogłem
ludziom z plutonu Kronina ustawić na murze reflektory zdjęte z transporterów. Hałas
pracujących generatorów mocy unosił się w powietrzu, ale nasłuchiwanie i tak nie miało
większego sensu. Obcy potrafią poruszać się bezszelestnie. To jedna z ich najbardziej
przerażających cech – żadnych okrzyków bojowych, żadnych śpiewów, tylko fala
poruszających się bezgłośnie ciał. Podczas walki te stwory syczą niczym rozdrażnione koty,
ale nie sądzę, by porozumiewały się między sobą za pomocą
za pomocą jakiejś normalnej mowy. To po prostu zwierzęta, wyrośnięte robale o
niewiarygodnie skomplikowanej organizacji stada. Przypominają mi osy, które widziałem na
Antreidesie. Tamte owady wiedziały w jakiś sposób, gdzie w danym momencie znajduje się
każdy członek roju. Wystarczyło, by jedna osa cię dostrzegła, a już miałeś na głowie całą
chmarę. Działały dokładnie w ten sam sposób co liktory, szukając ofiary dla reszty grupy.
Szedłem po parapecie wzdłuż muru sprawdzając stanowiska strzeleckie, gdy zapaliły się
ustawione na ogrodzeniu szperacze. Obsługujący je ludzie skierowali snopy światła daleko do
przodu, jakby chcieli jak najszybciej dostrzec nadciągające niebezpieczeństwo. Problem
polegał na tym, że świecili tak daleko w przód, iż promień stawał się zbyt słaby, by cokolwiek
ukazać w miejscu gdzie padał na ziemię. Doskoczyłem do najbliższego reflektora i
przesunąłem go w dół, na odległość jakiś siedemdziesięciu jardów od muru. Dostrzegłem
dziwny ruch i krzyknąłem do pozostałych, by zaświecili w to samo miejsce. Przerażenie
niemal mnie sparaliżowało. Wielkie stado termagantów biegło przez trawę w całkowitej
ciszy. Za nimi nadchodzili tyranidzcy wojownicy, bestie dwa razy większe od człowieka. Ich
cztery górne kończyny przekształcone były w koszmarne żywe bronie, chitynowy pancerz
pokrywał muskularne owadzie ciała. Światła szperaczy odbijały się w ich wielkich ślepiach.
Te oczy sprawiały wrażenie całkowicie martwych, nie wyrażały żadnych emocji. Nie było w
nich nawet głodu, który nakazywał drapieżnej rasie pożerać całe planety. Jedyne oczy
wyglądające zimniej i bardziej odstręczająco widziałem u pułkownika Schaffera, ale wszyscy
wiedzieliśmy, że nasz dowódca nie jest człowiekiem, tylko diabłem wcielonym.
- Wybrać cele ! Ognia ! - wrzasnąłem. Pierwsze odezwały się wyrzutnie rakiet i karabiny
maszynowe na wieżach, a potem mrok nocy rozjaśniły strumienie światła wyrzucane z luf
laserów. Tyranidy zrozumiały, że ich fortel został przejrzany i dalsze skradanie się nie ma
sensu. Przyśpieszyły pędząc prosto na mur, chmara chityny najeżona ostrymi jak brzytwa
szponami. Rzuciłem ostatni raz okiem na zewnątrz ogrodzenia czując dreszcz strachu na
widok refleksów światła odbijających się na pancerzach obcych, po czym zbiegając po trzy
schody na raz w dół pobiegłem do mojego plutonu.
- Dobra, ludzie - wydyszałem - Tylko spokojnie. Wykonywać rozkazy, nie myśleć o niczym
innym. Trzymać się w grupie. Jeśli ktoś pozwoli się oddzielić od reszty, już jest trupem. Jeśli
strzelacie, celujcie w odsłonięte części ciała. Przeciwko ich pancerzom wiązka waszych
laserów jest równie skuteczna jak przeciwko Leman Russowi. Pilnujcie cały czas
akumulatorów, bo to będzie długa noc, a nie mam zamiaru walczyć z tymi skurwielami na
pięści. I jeszcze jedno: nie dajcie się zabić, bo znowu się będę musiał męczyć z nowymi
skazańcami. Jeśli byście mnie przypadkiem zostawili samego, możecie być pewni, że wrócę i
dobiorę się wam do dupy, cholerni orczy mieszańcy !
Na ich twarzach pojawiły się uśmiechy. Szczerze mówiąc, nigdy nie lubiłem wygłaszać
tych przedbitewnych mów, ale niektórzy z nich tego naprawdę potrzebowali. Podobnie jak ja,
wszyscy byli strzępkami nerwów. Nie myśl sobie, że to mięczaki, po prostu nie ma
człowieka, który nie czułby strachu stając przed tyranidami. Wiesz, że one nie tylko cię
zabiją. One zrobią coś gorszego, pożrą cię do ostatniej kosteczki i przekształcą, zmienią w coś
innego, odrażającego. To koszmarna perspektywa, możesz mi wierzyć.
Kanonada na murach nie słabła nawet na chwilę, więc uznałem, że na razie sytuacja
przebiega po naszej myśli. Pozwoliłem sobie na chwilowy luksus dekoncentracji patrząc na
Siostry Wojny, walczące ramię w ramię z tubylcami. Przepiękny widok, mówię ci. Był tam
ponad tysiąc tych ciemnoskórych półnagich barbarzyńców, rzucających włócznie i
strzelających z łuków. Ich skóra błyszczała od potu, a bitewne okrzyki wzbijały się ponad huk
wystrzałów. I Sororitas. One też śpiewały, głośnym chórem chwaląc Imperatora. Nie
potrafiłem w całym tym chaosie wychwycić ich słów, ale dźwięk ich głosów uspokajał moje
zszargane nerwy. Było coś niezwykłego w tym śpiewie, nieprzerwanym pomimo ciągłej
walki. Po prostu śpiewały i strzelały, posyłając w mrok nocy metodyczne serie z bolterów. Ich
pociski jaśniały w ciemności niczym ogniki, pchane do przodu impetem rakietowych
silniczków.
Wtedy zobaczyłem, jak grupa tubylców skacze we wszystkich kierunkach krzycząc
szaleńczo i wymachując rękami. Miotani konwulsjami chwytali się za twarze i piersi. To
musiał być wyżeracz: symbiotyczna broń obcych strzelająca kwasem. Przy odpowiednio
długim czasie ta ciecz potrafiła przeżreć na wylot każdy pancerz, a w przypadku półnagich
tubylców okazała się śmiertelnie niebezpieczna. Odwracając oczy od tej koszmarnej sceny
usiłowałem nie zwracać uwagi na przeraźliwe krzyki agonii rozbrzmiewające na murze.
Spojrzałem w stronę bramy. Rozgorzała tam zaciekła walka wręcz, a pułkownik zdawał się
tkwić w samym jej środku, z mieczem energetycznym w jednej ręce i pistoletem boltowym w
drugiej. Podczas gdy wszyscy wokół skakali i padali w szaleńczym tańcu, ten drań po prostu
chodził tam i z powrotem, kładąc trupem obcych za każdym cięciem
ciem i każdym strzałem, tak jakby to była jakaś cholerna zabawa, a nie walka o życie.
Zobaczyłem cień liktora wyrastający tuż za plecami Schaffera, ale on wyczuł go jakimś
nadludzkim zmysłem, bo błyskawicznie odwrócił się w miejscu. Nim bestia zdążyła uderzyć,
naszpikował jej paszczę połową magazynka, a potem przeciągnął mieczem po obu kolanach
odcinając dolne kończyny. Ależ on był nieludzko opanowany, to wręcz niewiarygodne. Tak
chłodny, że nawet Siostry Wojny zdawały się przy nim nadpobudliwe emocjonalnie, a
przecież ich zimna rezerwa wobec takich szumowin jak my sprawiała teraz wrażenie mroźnej
nocy na Valhalli. I wtedy na murze przy zachodnim krańcu bramy pojawiło się coś, co
podniosło mi włosy na głowie i zmroziło w żyłach krew. Odcinając się wyraźnie na tle
wielkiej białej tarczy księżyca olbrzymia sylwetka tyranta znieruchomiała na moment w
miejscu. Ten stwór był niemal trzy razy wyższy niż otaczający go ludzie ! Dwie jego
kończyny przekształcone były na kształt żywych broni strzeleckich, dwie pozostałe kończyły
się kolczastym biczem i wielkim zębatym mieczem. Wielki ogon kołysał się pomiędzy
masywnymi łapami potwora, a tkwiący na jego końcu kolec był rozmiarów męskiego
ramienia. Owadzie szczęki bez wątpienia mogły przegryźć człowieka na dwie części za
jednym kłapnięciem, a gruba warstwa chityny pokrywała całe cielsko tyranida.
Patrzyłem zdjęty grozą, jak to coś strzela z jadownika prosto w kotłującą się nad bramą
gromadę ludzi i obcych, mordując ich wszystkich bez litości. Łeb tyranta uniósł się ku
nocnemu niebu i przeciągły ryk wstrząsnął całą osadą niczym fala uderzeniowa, zatrzymując
przerażonych ludzi w połowie ruchu. Wykorzystując to termaganty i wojownicy stada
uderzyli ze zdwojoną siłą siejąc śmierć na spływających krwią murach. Tyrant ruszył wolno
wzdłuż parapetu, a całe ogrodzenie drgało pod ciężarem jego potężnych łap. Rozglądająca się
wokół bestia zatrzymała wzrok na organizującym kontratak pułkowniku. Grupa żołnierzy
skoczyła z szaleńczą odwagą na potwora. Strzały z ich laserów jedynie przypaliły skorupę
tyranta, bagnety ześlizgnęły się po niej nieszkodliwie. Wtedy ten cholerny kościany miecz
opadł w dół i dostrzegłem gejzer krwi w miejscu, gdzie zębate ostrze przecięło za jednym
ciosem czterech mężczyzn. Bicz oplótł klatkę piersiową innego skazańca miażdżąc ją z
chrzęstem, ciśnięte wysoko w powietrze ciało poleciało łukiem nad naszymi głowami i spadło
na dziedziniec.
Tym razem pułkownik stanął twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem. Ciął niczym
szalony na prawo i lewo swym mieczem w drodze do tyranta. Zauważyłem, że przystaje na
moment i patrzy w naszym kierunku. Podniósł rękę w górę sygnalizując kontratak.
- Przyszła na nas pora, Synowie Marnotrawni ! - krzyknąłem i ruszyłem w kierunku muru.
Przebyłem może pięć kroków gdy uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Nikt za mną nie
biegł. Obejrzałem się przez ramię. Wszyscy stali w miejscu patrząc z otwartymi ustami jak
tyrant wyrzyna następną drużynę obrońców.
- Co jest, do kurwy nędzy ?! - wrzasnąłem chwytając za rękaw sierżanta Feonixa. Warknął na
mnie niczym pies.
- To szaleństwo - przekrzyknął skowyt konających i huk wystrzałów - To jest kurewsko
wielki tyrant, zabije nas wszystkich i wcale się tym nie zmęczy ! Musimy stąd spieprzać,
dopóki możemy ! Wyzwolenie jest już stracone, poruczniku, daj to sobie powiedzieć ! -
ochłonął trochę i zaczął mówić wolniej, ale oczy nadal błyszczały mu strachem - Nie możemy
już nic więcej zrobić. Musimy ratować siebie. Nie nadajesz się na pieprzonego męczennika,
Kage, i dobrze o tym wiesz.
Uświadomiłem sobie, że ma rację, ale wtedy dostrzegłem coś ponad ich głowami. Z
nocnego nieba ponownie spadały gwiazdy, zmierzające długim łukiem z orbity ku stacji.
Rzuciłem okiem przez ramię słysząc, jak jakaś niewidoczna jeszcze bestia próbuje wyważyć
wrota. Podjąłem decyzję.
- Idioci - pokazałem palcem ogniste punkty opadające na południe od osady - Z Wyzwolenia
nie ma ucieczki. Kolejne kokony zrzutowe już spadają na ziemię, jesteśmy otoczeni. Nie
mamy szans, żeby się stąd wyrwać, nim pierścień się zaciśnie wokół stacji - Kruzo, jeden z
ludzi Lettsa, otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nie dałem mu dojść do słowa.
- Nie ma stąd ucieczki, chłopcy. Wszyscy umrzemy w tej osadzie. Teraz macie dwa
wyjścia. Możecie umrzeć plecami do wroga, jak złodzieje i tchórze, którymi w rzeczywistości
jesteście. Pewnie, że możecie to zrobić, wystarczy przeskoczyć przez północny mur i wiać.
Ale nie potrwa długo i oni ruszą waszym śladem, a wtedy będziecie sami gdzieś tam w gęstej
trawie próbując nie... - huk pękającego metalu przerwał mi ponownie. Chimera zaparkowana
tuż za bramą zakołysała się ciężko na gąsienicach i przesunęła lekko po ziemi pod wpływem
niesamowitej siły napierającej na kompozytowe wrota. Poczułem, że mój czas się kończy.
- Do jasnej cholery ! Nie mamy już niczego, o co moglibyśmy walczyć poza naszą własną
dumą. Nie dbam już ani o tubylców, ani o Imperatora, ani o pułkownika ! Ale interesuje mnie
sposób, w jaki zginę i nie będzie to na pewno śmierć na kolanach. Mam zamiar umrzeć jak
żołnierz. Jeśli są tu jeszcze jacyś mężczyźni, niech idą ze mną, reszta chłopaczków może
uciekać,
kać, a nie zapomnijcie po drodze krzyczeć i czołgać się na brzuchach, parszywe śmiecie !
Splunąłem na ziemię tuż przed ich butami i rzuciłem się biegiem w stronę bramy.
Cholernie zaryzykowałem w tym momencie, bo jeśliby za mną nie poszli, musiałbym sam
stanąć przed wrotami, podczas gdy z drugiej strony próbowało do środka wejść coś zdolne
przedrzeć się przez kompozytowe płyty grube na trzy stopy. Zaraz usłyszałem jednak tupot
ich nóg i uśmiechnąłem się pod nosem. Kochane bękarty, posłuchali mnie !
Spojrzałem w górę i rozdziawiłem szeroko usta. Tyrant zniknął gdzieś bez śladu, za to
pułkownik nadal trwał na murze, wymachując dziarsko swoim mieczem. Jak on to zrobił, na
wszystko co święte ? Jeśli dożyję poranka, muszę się tego dowiedzieć ! Wrota wypadły z
przeraźliwym zgrzytem z framugi wyrywając mnie ze stanu cielęcego oszołomienia. Rozległ
się dźwięk przypominający zderzenie pojazdu z budynkiem i transporter opancerzony
wyleciał w powietrze przewracając się na lewą burtę. Przebity zbiornik paliwa eksplodował z
przytłumionym hukiem pogrążając Chimerę w morzu płomieni. Poprzez ogień i dym ujrzałem
widok, który będzie mnie pewnie prześladował aż do grobu, co wcale nie musi być długim
okresem czasu.
W czerwonej poświacie pojawiła się postać tego tyranida, wysoka na jakieś dwadzieścia
stóp i prawie tyle samo szeroka. To musiał być jakiś rodzaj carnifexa, ale nigdy wcześniej
takiego nie widziałem. Miał cztery odnóża w kształcie kościanych ostrzy przypominających
kosy. Cały chitynowy pancerz najeżony był naturalnymi szpikulcami, jakby tworzył żywy
taran. Umieszczona pomiędzy ramionami głowa zdawała się wrastać prosto w korpus bestii,
jej wielka paszczęka rozwarła się szeroko w przeraźliwym ryku. Resztki pogiętego metalu
wisiały na ciele potwora, a odbijające się na ich powierzchni płomienie nadawały mu wygląd
monstrualnego diabła z samego dna piekła. Bez chwili odpoczynku tyranid pochwycił w
uścisk swych szponów płonący wrak transportera i poczułem jak zimny pot ścieka mi po
plecach na widok rozdzieranego bez wysiłku pojazdu. Ogień spowił na moment cielsko
stwora, ale nie wyglądało na to, by sprawiał mu jakikolwiek ból. Ruszył prosto na nas !
- Rozwalić tego skurwiela ! - krzyknąłem i urok wiążący moich ludzi prysł niczym mydlana
bańka. Breiden strzelił z trzymanego na ramieniu laserowego działka, ale wiązka energii
mogąca przepalić czołowy pancerz czołgu jedynie prześlizgnęła się po czaszce potwora.
Czarna gęsta posoka zaczęła spływać z jego rany kapiąc na chitynowy egzoszkielet.
Zaterkotał ciężki bolter w drużynie Franxa, mikroładunki rozerwały się na powierzchni
dwóch olbrzymich łap, grubych niczym pnie drzew. A on dalej szedł na nas ! Ziemia drgała
rytmicznie pod ciężarem kolosa. Patrzył tymi małymi oczkami w przerażająco złośliwy
sposób. Wyrzucił wszystkie cztery ramiona w tył w szerokim wymachu i ryknął ponownie,
jakby doskonale wiedział o przerażeniu, które w nas budził. Ten ryk był pewnie słyszalny w
każdym zakątku cholernej planety ! Wiązki laserów i pociski boltera nie były w stanie
zatrzymać tej bestii. Już myślałem, że po nas, kiedy Breiden strzelił raz jeszcze z działka.
Laserowy promień trafił bydlaka prosto w szeroko otwarty pysk i rozerwał małą czaszkę
zmieniając ją w krwawą miazgę. Przez chwilę sądziłem, że mimo to bestia pójdzie dalej, ale
jej układ nerwowy musiał w końcu zrozumieć, że stało się coś krytycznego, bo potężne
cielsko runęło z głuchym hukiem na dziedziniec. Wokół mamuciego trupa szybko rosła
czarna kałuża posoki.
Odetchnąłem z głęboką ulgą dziękując w myślach Imperatorowi, że reszta skazańców
poszła za mną. Inaczej nie byłbym niczym więcej jak tylko krwawą plamą na szponach tego
potwora. Kiedy mój oddech nieco się uspokoił, a tętno spadło do zaledwie kilku milionów
uderzeń na minutę, ujrzałem resztę tyranidzkiej sfory skaczącą do środka przez wyłamaną
bramę. Na ich przedzie pędzili wojownicy stada, splugawiacze i jadowniki siały śmierć.
Ludzie padali wokół mnie jak muchy i poczułem strugę kwasu rozpryskującą się na
ramieniu. Eksplozja bólu wycisnęła mi łzy z oczu. Schyliłem się w miejscu i chwyciłem w
dłoń garść piasku, by zetrzeć to świństwo z ciała. Mimo to prawa ręka zdrętwiała niemal
natychmiast i stwierdziłem, że nie mogę już poruszać palcami. Pistolet wypadł z dłoni, ale
ciągle jeszcze miałem swój miecz. Wiodący stado wojownik upadł pod ogniem laserów, w
jego miejsce runęli jednak następni. Spojrzałem przez ramię na resztę plutonu i ze zgrozą
dostrzegłem, że zaledwie dwa tuziny ludzi trzymają się jeszcze na nogach.
Franx uchwycił moje spojrzenie i jego oczach zapalił się płomyk szaleństwa. Rozumiejąc
się bez słów skoczyliśmy na spotkanie stworom wdzierającym się do stacji. Mój łańcuchowy
miecz wył na najwyższych obrotach tnąc mięso obcych, ale w uszach słyszałem jedynie ich
przeraźliwy skowyt. Nie bardzo pamiętam, co się wtedy działo, po prostu uderzałem ostrzem
na prawo i lewo na oślep, bo w tej ciżbie obcych i tak nie mogłem chybić.
Potężna szponiasta łapa wychynęła w pewnej chwili z ciemności waląc mnie prosto w
twarz. Poczułem się, jakby mnie znokautował cthellański aaaa
niedźwiedź. Kiedy głowa leciała w tył, coś ostrego przejechało mi po czole. Gorąca krew
trysnęła z szerokiej rany oślepiając mnie dokumentnie. Spróbowałem zrobić krok w przód, by
utrzymać równowagę, ale nagle wszystkie siły opuściły zmęczone ciało. Upadłem na kolana
czując na ciele ocierającą się z wszystkich stron szorstką skórę obcych, prących
niepowstrzymanie do środka osady. Ostatni obraz, jaki pamiętam to zbliżająca się szybko do
twarzy ziemia.
Spadałem bez końca w ciemność, tak jakbym nagle wleciał do czarnej bezdennej dziury.
Usłyszałem odległy śpiew, chór anielskich głosów sławiących Imperatora. Więc to tak się
umiera, pomyślałem. Świadomość, iż zaraz stanę przed sądem Świętego wcale nie budziła we
mnie obawy. Wspominając rozmowę pomiędzy Nathanielem i pułkownikiem po raz pierwszy
od dziesięciu lat walki poczułem dumę. Nie uciekłem, biłem się do końca. To musiało coś
znaczyć, musiało być coś warte, do diabła !
* * * * *
Usłyszałem głosy, mówiące coś podniesionym tonem, wydające rozkazy. Pomyślałem, że
chyba jednak żyję i że chyba jednak nie myliłem się co do tych spadających świateł.
Spróbowałem otworzyć oczy, ale lewe za nic nie chciało słuchać rozkazu. Podniosłem rękę
pomimo ogromnej słabości i dotknąłem czaszki. Nagły wybuch bólu powiedział mi, że
zdobiący czoło guz ma rozmiary małego księżyca i że to zaschnięta krew uniemożliwia mi
otwarcie powieki. Wytrzeszczając zdrowe oko dostrzegłem żołnierzy kręcących się po
dziedzińcu osady i trzy Leman Russy grzejące silniki opodal wyłamanej bramy. Pokręciłem
głową w prawo i lewo uważając, by nie wykonać jakiegoś gwałtownego ruchu. Po moich
bokach leżeli inni, pokrwawieni, ale zawinięci w bandaże.
Pułkownik kręcił się w pobliżu i musiał zauważyć, że się ocknąłem, bo podszedł w moim
kierunku. Kiedy stanął tuż obok, jego sylwetka zasłoniła miłosiernie oślepiające słoneczne
promienie padające na moją twarz. Nie mogłem dostrzec rysów jego skrytej w cieniu twarzy,
ale patrzył prosto w moje oko.
- A więc nadal żyjemy, Kage ? - zapytał lekko drwiącym tonem.
- Tak jest, sir. Tym razem nie założę jeszcze całunu - spróbowałem się uśmiechnąć, ale
zrezygnowałem czując ból przy próbie wykrzywienia mięśni policzkowych.
- Widziałem, co się stało - przyklęknął na jedno kolano tak, że mogłem znowu dostrzec te
jego lodowato niebieskie oczy.
- Powiedz mi jedno, Kage. Mogłeś przecież uciec, miałeś szansę i nie skorzystałeś z niej.
Czemu walczyłeś ?
Zamrugałem zdrowym okiem próbując poskładać myśli.
- Więc... to było tak. Widziałem spadające na ziemię światła i wiedziałem, że to imperialne
transportowce. Kokony zrzutowe lecą prosto w dół, a te światła poruszały się po pewnej
trajektorii. Tak więc wiedziałem, że osada zostanie utrzymana. Problem w tym, że
musieliśmy jeszcze chwilę wytrzymać, bo tyranidy były już praktycznie w środku i ucieczka
zmieniłaby się w rzeź. Przed nimi nie można się skryć.
Pułkownik kiwnął głową.
- A więc powiedziałeś swoim ludziom, że te światła to kokony zrzutowe, a nie wsparcie ?
- Musi pan wiedzieć, dlaczego, sir - powiedziałem lekko zdziwiony, bo moje motywy
zdawały się być oczywiste - Jeśli zdradziłbym, że pomoc jest już w drodze, straciliby resztki
desperacji, jakie jeszcze im pozostały. Na pewno spróbowaliby ucieczki w stronę strefy
lądowania. A tak uwierzyli, że ze stacji nie mają szans ujść z życiem. Zabrałem im nadzieję i
nie zostawiłem nic oprócz możliwości dzielnej śmierci. Widzi pan... jeśli nie ma się nic
wartościowego, walczy się po to, by tylko zachować życie. Dać takiemu człowiekowi szansę
ucieczki, a na pewno z niej skorzysta. Postawić go pod ścianą, a będzie walczył gołymi
rękami i zębami, o każdy następny oddech, o każde uderzenie serca. Jak osaczony w kącie
szczur, który nie ma wyjścia z pułapki. Tak myślą Synowie Marnotrawni, sir, tego nas
nauczyliście. Musimy walczyć najlepiej jak potrafimy, bo alternatywą jest wyłącznie śmierć.
Żadnego z nas to nie pociąga, więc robimy co możemy, nawet podczas tych cholernych
samobójczych misji, które pan nam zleca.
Schaffer wstał i odwrócił się, by odejść w sobie tylko znanym kierunku. Krzyknąłem za
nim ochryple:
- Jest jeszcze jeden powód, dla którego to zrobiłem, sir ! - obrócił się na pięcie i spojrzał
pytająco marszcząc czoło.
- Niedoczekanie, żebym dał panu tę pieprzoną satysfakcję z faktu, że wreszcie pozwoliłem
się zabić !
II – Odlot z „Wyzwolenia”
+++ Jaki jest bieżący status operacji „Żniwa” ? +++
+++ Operacja „Żniwa” wchodzi w drugą fazę, zgodnie z planem +++
Nos gwardzisty eksplodował krwią w momencie, gdy moja pięść zetknęła się z twarzą jego
właściciela. Natychmiast poprawiłem ciosem w lewy policzek przeciwnika odrzucając go w
tył. Mężczyzna ugiął nogi w kolanach uciekając przed mym kolejnym uderzeniem, krew
ciekła z jego rozbitych ust. W nozdrzach czułem odór starego potu i świeżej krwi, słoneczny
żar prażył skórę twarzy i gardło. Zewsząd dobiegały mnie krzyki i gwizdy.
- Skręć mu pieprzony kark ! – poznałem głos Joretta.
- Rozerwij na strzępy tego orczego syna ! – wrzeszczał Franx.
Chorekańscy gwardziści podjudzali okrzykami swego kompana, ich opalone twarze
kontrastowały z bielą i lazurem maskujących bluz mundurowych i spodni.
Zamachnął się na mnie pięścią, z zakrwawioną twarzą, z mundurem poplamionym
licznymi czerwonymi strużkami. Bez trudu umknąłem przez jego niedźwiedzią szarżą i
wyrzuciłem w górę kolano wbijając je w klatkę piersiową przeciwnika. Poczułem jak niektóre
żebra pękają pod wpływem uderzenia. Zgiął się wpół z grymasem bólu, ale ja wcale nie
zamierzałem na tym poprzestać. Chwyciłem go obiema rękami za głowę i wyrżnąłem w twarz
kolanem. Usłyszałem jak pęka z cichym chrupnięciem jakaś kość policzkowa albo i żuchwa.
Gwardzista runął na ziemię, a kiedy padał, szpic mojego wojskowego buta trafił go w bok
szczęki omal nie łamiąc draniowi karku. Podniosłem nogę, by kopnąć go ponownie, ale
zorientowałem się, że wokół zapadła znienacka całkowita i nieprzenikniona cisza. Dysząc
ciężko podniosłem głowę, by sprawdzić, co u diabła się stało.
Przez gromadę Chorekan przepychał się potężnie zbudowany człowiek, na rękawach jego
niebieskiego munduru dostrzegłem insygnia starszego sierżanta. Przez lewe ramię
przerzucony miał ciężki płaszcz z czarnego futra jakiegoś włochatego zwierzaka. Oczy
płonęły mu żądzą mordu, w ręce ściskał długą na sześćdziesiąt centymetrów metalową
paradną pałkę ozdobioną na czubku wianuszkiem czerwonych klejnotów. Robiąc krok w
moją stronę przyłożył mi tą pałką prosto w brzuch. Tracąc oddech upadłem na kolana.
- Ty więzienna gnido ! – warknął sierżant – Teraz ci pokażę, co z tobą powinni robić dzień w
dzień w karnych batalionach !
Zamachnął się pałką, by nabrać większego impetu i zatrzymał się w tej pozycji. No dalej,
próbuj, powiedziałem w myślach, zabijałem gorsze istoty od ciebie. W żyłach wciąż
buzowała mi adrenalina i byłem gotów temu bydlakowi skoczyć do gardła, potraktować go w
ten sam sposób, co jego chłoptasia. Spojrzał na coś ponad moim ramieniem i wtedy poczułem
padający na siebie cień. Włoski na mym karku uniosły się nieznacznie, wzdłuż kręgosłupa
przebiegł zimny dreszcz. Odwróciłem głowę, by spojrzeć przez ramię, wciąż jeszcze zgięty
wpół i trzymający się kurczowo za brzuch. I wtedy go ujrzałem. Pułkownika. Pułkownika
Schaffera, dowódcę 13 Legionu Karnego i nieszczęśników mających pecha służyć pod jego
rozkazami, znanych potocznie pod nazwą Synów Marnotrawnych. Opasła tarcza
zachodzącego słońca płonęła za jego plecami – słońce zawsze w jakiś czarodziejski sposób
znajdowało się za nim, kiedy człowiek po raz pierwszy dostrzegał obecność oficera,
obramowując ciemną sylwetkę. Dostrzegałem jedynie lodowaty błysk jego niebieskich oczu,
wpatrujących się nie we mnie, tylko starszego sierżanta. Ucieszyłem się w głębi duszy, bo
twarz pułkownika wyglądała niczym kamienna maska, a to oznaczało, że jest w podłym
nastroju.
- Wystarczy, sierżancie – oświadczył chłodno pułkownik opierając lewą dłoń na rękojeści
swego energetycznego miecza.
- Ten człowiek potrzebuje dyscypliny – odparł Chorekanin wciąż trzymając w powietrzu
uniesioną pałkę. Miałem cichą nadzieję, że okaże się dostatecznie głupi i mnie jednak uderzy,
bo chętnie zobaczyłbym, co pułkownik z nim wtedy zrobi.
- Proszę zabrać swoich żołnierzy z lądowiska, sierżancie – wycedził przez zęby pułkownik –
Moi zaraz też się stąd wyniosą.
Chorekański podoficer najwyraźniej zamierzał wdać się w dysputę na temat otrzymanego
polecenia, ale popełnił zasadniczy błąd i spojrzał w oczy pułkownika. Dostrzegając lodowate
spojrzenie mojego przełożonego sierżant dosłownie skulił się w sobie. Uśmiechnąłem się w
duchu. Każdy człowiek dostrzegał w tych niebieskich oczach coś innego, ale zawsze
nieodłącznie kojarzącego się z bólem i nieprzyjemnymi wspomnieniami. Pułkownik nie
powiedział nic więcej, nie poruszył się też, kiedy Chorekanin zbierał swoich ludzi,
szturchając ich pałką, jeśli próbowali spoglądać przez ramię w naszą stronę. Sierżant
przywołał do siebie dwóch żołnierzy i kazał im zabrać poturbowanego przeze mnie
szeregowca, po czym posłał mi na pożegnanie aa
przeciągłe nienawistne spojrzenie. Znałem dobrze takich drani jak on i byłem pewien, że
Chorekanie dostaną za swoje, gdy tylko wrócą do obozu, bo sadystyczny sierżant musiał na
kimś rozładować nadmiar frustracji.
- Wstawaj na nogi, Kage ! – warknął pułkownik, wciąż nie poruszając nawet palcem.
Pozbierałem się z ziemi rozcierając bolący od uderzenia pałki brzuch. Przezornie unikałem
kontaktu wzrokowego z Schafferem, ale czułem jak moje ciało tężeje w oczekiwaniu na
nieoczekiwane konsekwencje.
- Proszę o wyjaśnienia, poruczniku – zażądał niskim tonem pułkownik krzyżując ręce na
piersiach niczym szkolny wykładowca.
- Ten chorekański skurwiel powiedział, że powinniśmy wszyscy umrzeć w stacji, sir –
odpowiedziałem – Że nie zasługujemy na życie. Tak się złożyło, sir, że właśnie wracałem z
pochówku blisko stu pięćdziesięciu Synów Marnotrawnych, więc poniosły mnie nerwy.
- Uważasz, że taki śmieć jak ty zasługuje na życie ? – zapytał tym samym cichym tonem
pułkownik.
- Uważam, że walczyliśmy równie ciężko jak ci cholerni Chorekanie, może nawet ciężej – po
raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzałem dowódcy prosto w oczy. Pułkownik zastanawiał
się nad czymś przez chwilę, później skinął nieoczekiwanie głową.
- Dobrze – oświadczył, a ja z wrażenia otworzyłem usta – Proszę zabrać ludzi na pokład
wahadłowca... bez dalszych bijatyk, poruczniku Kage – rozkazał Schaffer, odwrócił się na
pięcie i odszedł w kierunku budynków kościelnej misji.
Spojrzałem ze zdumieniem na stojących wokół skazańców, oni zaś odpowiedzieli mi
wzruszeniami ramion i uniesionymi brwiami. Myślałem intensywnie przez dłuższą chwilę
próbując dociec, czy pułkownik aby nas nie pochwalił, ale szybko się poddałem. Czasami dla
własnego dobra lepiej było nie analizować zachowań naszego przełożonego.
- No dobra, bando bezwartościowych zasrańców – warknąłem bezceremonialnie na resztki
swego plutonu – Słyszeliście, co powiedział pułkownik. Ruszcie tyłki i to biegiem, ładować
się do promu.
* * * * *
Kiedy biegłem truchtem w stronę kanciastej sylwety wahadłowca, po mojej lewej stronie
pojawił się nieoczekiwanie Franx. Próbowałem ignorować obecność wielkiego sierżanta, bo
wciąż byłem na niego wkurzony za kłopoty, których próbował mi narobić kilka dni temu.
- Kage – zaczął spoglądając na mnie z ukosa – Nie mieliśmy okazji pogadać od czasu... od
czasu ataku tyranidów.
- Raczej od czasu, kiedy próbowałeś zwiać razem z resztą plutonu w dżunglę – wycedziłem
przez zęby zawziętym tonem. Nie miał się z tego łatwo wykaraskać, nawet jeśli postrzegałem
go od dłuższego okresu za kogoś na podobieństwo przyjaciela. Naraził naszą przyjaźń na
szwank próbując zbuntować moich ludzi.
- Nie wściekaj się, Kage – odparł tym irytująco spokojnym głębokim głosem – Wszystko
wskazywało na to, że wyginiemy tu do ostatniego człowieka.
- Ja wciąż jestem żywy i wiem, że gdybym wam pozwolił dać nogę, już bym gryzł ziemię –
syknąłem nie trudząc się nawet tym, by spojrzeć na rozmówcę - Pułkownik by mnie za to
osobiście wykończył nie dając szansy tyrkom.
- Tak, wiem – pokiwał głową Franx.
- Słuchaj – spojrzałem w końcu w jego oczy – Nie winię cię za chęć ucieczki. Wszyscy tego
chcemy, Imperator wie. Ale kombinuj w jakiś rozsądniejszy sposób. Dobrze sobie coś takiego
przemyśl i nie próbuj pakować mnie swoją ucieczką w kłopoty.
- Rozumiem, Kage – odrzekł Franx, a potem ucichł. Jeden z marynarzy latających na
wahadłowcu stał przy wejściu do kabiny pasażerskiej, spocony i poczerwieniały w tym swoim
niebieskobiałym uniformie marynarki. Liczył nas rzucając jednocześnie wszystkim spojrzenia
sugerujące, że najchętniej zostawiłby nas wszystkich tu na dole. W kabinie promu panowało
nieznośne ciepło, maszyna stała od dłuższego czasu wystawiona na słoneczne promienie i
przypominała wielki metalowy piekarnik. Widziałem skazańców zajmujących miejsca w
potrójnych rzędach foteli i zapinających pasy bezpieczeństwa. Kiedy sam zająłem swoje
miejsce, na fotelu obok usiadł Franx.
- A gdzie jest Kronin ? – zapytał próbując ściągnąć ciaśniej opasającą jego tors skórzaną
uprząż.
- Nie widziałem go. Poleciał pierwszym kursem – odparłem rozglądając się jednocześnie
wokół. Wszyscy moi ludzie siedzieli w fotelach grzecznie niczym członkinie kółka
modlitewnego Sióstr Wojny, toteż pomachałem dłonią stojącemu na końcu przedziału
marynarzowi. Mężczyzna kiwnął głową i przeszedł przez właz do sekcji załogi. Czerwone
lampy na ścianach kabiny błysnęły trzykrotnie ostrzegając przed rychłym startem.
- Nie usłyszałem jeszcze całej tej historii z Kroninem – powiedziałem do Franxa opierając się
jednocześnie z całej siły o oparcie fotela. Franx otworzy
rzył usta chcąc mi odpowiedzieć i wtedy ryk dopalaczy wprawił w drżenie kadłub
wahadłowca. Natężenie tego hałasu zwiększyło się błyskawicznie, siła ciążenia wcisnęła mnie
jeszcze mocniej w siedzenie. Wciąż odczuwałem ból żołądka i nagła zmiana kursu startującej
maszyny omal nie przyprawiła mnie o wymioty. Długie na dwanaście centymetrów rozcięcie
na udzie otworzyło się ponownie pod wpływem nadmiaru spływającej do kończyn krwi.
Zacisnąłem zęby ignorując ból. Przez małe okienko w burcie przedziału dostrzegłem
oddalającą się szybko powierzchnię ziemi, zbiorowisko wahadłowców i kapsuł desantowych
tkwiących na sawannie jakiś kilometr od murów stacji. Sama osada nikła w oczach, po kilku
sekundach widziałem już tylko wysoki mur i kształt głównego budynku. Chwilę później i ten
obraz znikł zastąpiony mlecznobiałą warstwą chmur.
Kiedy prom przebił się przez górne warstwy atmosfery, ryk jego silników przeszedł w
głuchy pomruk, a błękit nieba zastąpiła upstrzona migotliwymi gwiazdami czerń kosmosu.
Franx przechylił się w moją stronę.
- Słyszałem, że Kronin doznał objawienia – oświadczył podkreślając swe słowa wymownym
stuknięciem palca w bok czaszki.
- To cholernie dziwna sprawa, możesz być pewien – mruknąłem – Coś się z nim stało w
kaplicy.
- W kaplicy ? – zdziwił się Franx próbując jednocześnie przeczesać palcami gęstą brązową
czuprynę.
- Dobra, co takiego słyszałeś ? – spytałem ciekaw plotek, jakie zaczynały już krążyć wśród
ludzi, zaledwie dzień po szaleńczej walce z tyranidami. Takie plotki to dobra forma relaksu
po akcji, sposób na rozluźnienie napięcia. Rzecz jasna nikt z nas nigdy nie czuje się
szczęśliwy, bo służba w karnym legionie kończy się jedynie w chwili śmierci, ale czasami
ludzie popadają w znacznie głębszą niż zazwyczaj depresję. Bitwa przeciwko gwiezdnym
drapieżcom była potwornym doświadczeniem i chciałem wiedzieć, na czym skupiają obecnie
swe myśli moi wyczerpani podwładni.
- Nic konkretnego – Franx próbował wzruszyć ramionami, ale przeszkodziła mu w tym
ciasna uprząż pasów bezpieczeństwa – Chłopaki mówią, że całkiem mu odbiło.
- Ja słyszałem, że razem z resztką drugiego plutonu wycofał się do kaplicy. Tyrki przedarły
się przez wschodni mur, były wszędzie. Najwięcej przelazło tych wielkich wojowników,
wyrwali drzwi do kaplicy, przecisnęli się też przez okna. Ci w środku nie mieli gdzie uciec,
obcy stratowali ich i zaczęli rozrywać wszystkich na strzępy. Wyrżnęli cały pluton z
wyjątkiem Kronina. Obcy musieli go uznać za martwego, bo pułkownik wyciągnął go potem
spod sterty trupów.
- Niejednemu to właśnie wystarczyłoby do zwariowania – odparł nostalgicznie Franx,
uśmiechając się kącikami ust.
- Jakby nie było, Kronin całkiem oszalał. Cały czas bredzi jakieś głupoty, nikt nie potrafi się
z nim dogadać, nikt go nie rozumie.
- Widziałem już kiedyś coś takiego – odezwał się siedzący po drugiej stronie Franxa Poal.
Jego pociągła spiczasta twarz miała w sobie coś z aury wiekowego mędrca dzielącego się ze
słuchaczami tajemną wiedzą – Znałem sierżanta, któremu mina urwała nogę na Gaulisie II.
Cały czas powtarzał imię swego brata, minuta po minucie, dzień po dniu. W końcu poderżnął
sobie gardło wyciągniętym z apteczki skalpelem.
Zapadła chwila milczenia. Widziałem, że wszyscy zastanawiają się w myślach nad
komentarzem Poala, toteż czym prędzej podjąłem konwersację, by żaden z nich nie wpadł
przypadkiem na pomysł samobójstwa.
- Przykra historia z tym sierżantem, ale z Kroninem jest jeszcze ciekawiej. Nie myślcie sobie,
że on mamrocze jakieś imiona, nie nie. On cytuje psalmy. Nathaniel, kaznodzieja z
Wyzwolenia, twierdzi, że to fragmenty Litanii Wiary. Coś w stylu: I Bestia z Otchłani
powstanie ze swym pomiotem, by nałożyć jarzmo na czcicieli Imperatora. Takie rzeczy.
- Psiakrew, nigdy nie widziałem w rękach Kronina modlitewnika, ani razu przez cholerne
dwa lata wspólnej służby z tym orczym synem – oświadczył siedzący rząd foteli z przodu
Jorett, rozglądając się przy tym wokół. Wszyscy siedzący w kabinie żołnierze przysłuchiwali
się naszej rozmowie, bo przyciszony dźwięk silników nie zagłuszał już słów. Czterdzieści par
oczu wpatrywało się we mnie intensywnie oczekując ciągu dalszego tej historii.
- Ja też – kiwnąłem empatycznie głową pozwalając sobie na nieco teatralny gest. W głębi
duszy cieszyłem się, że mam co opowiadać, bo dzięki temu przykuwałem ich uwagę, co
zapobiegało wybuchowi sprzeczek i bójek tak częstych po akcjach bojowych.
- Nathaniel siedział z nim przez parę godzin, kiedy my grzebaliśmy zabitych – powiedziałem
przesuwając wzrokiem po twarzach tych skazańców, którzy mogli mnie ze swoich miejsc
dostrzec – Słyszałem jak dyskutował na ten temat z pułkownikiem. Uważał, że Kronin doznał
boskiego objawienia, kiedy leżał na wpół martwy w kaplicy, że Imperator obdarzył go
nadludzką mądrością. Kronin oczywiście nic takiego wprost nie powiedział, co najwyżej
wybełkotał odpowiedni cytat z Litanii: Imperator pojawił się w jaskrawej poświacie i
przemówił do swych wiernych na Gathalamorze. I co na to powiecie ? Skąd on do cholery
może znać takie teksty ?
- Nie ma w tym nic mistycznego – odezwał się siedzący z tyłu przedziału Gappo. Prawie
wszyscy żołnierze wydali z siebie jednoczesny pomruk dezaprobaty, tylko kilku spojrzało na
nowego dyskutanta z błyskiem zainteresowania w oczach, licząc najwyraźniej na nowy zwrot
w dyskusji. Ja sam zaczynałem łapać się na tym, że chyba polubiłem Gappa; nie był on
bowiem takim ograniczonym półgłówkiem jak większość moich towarzyszy broni.
- Och, mądry kaznodziejo – warknął sarkastycznym tonem Poal – Zechciej oświecić nas
odrobiną swej nieocenionej wiedzy.
- Nie nazywaj mnie kaznodzieją ! – oburzył się Gappo, jego twarz wykrzywił gniewny
grymas – Wiesz doskonale, że zostawiłem cały ten fałsz za sobą !
- Chciałeś nam coś powiedzieć – głos Poala ociekał drwiną i niesmakiem.
- Wyjaśnienie jest proste – podjął wywód Gappo ignorując przy tym pełne złośliwości
spojrzenie Poala – Wszyscy uczestniczyliście w ceremoniach Eklezjarchii, w setkach mszy,
jeśli nie tysiącach. Chociaż dzisiaj może tego już nie pamiętacie, chyba wszyscy bez wyjątku
słyszeliście kiedyś Litanie Wiary, a wersety z Księgi Świętych pewnie wbijano wam do głów
na pamięć. Kronin przeżył wstrząs, pod wpływem którego pamięta wszystkie te nauki, a
zapomniał o innych formach wysławiania się. To jego jedyny sposób na komunikację z
otoczeniem.
Kilku słuchaczy pokiwało z akceptacją głowami. Po chwili zastanowienia również
skłoniłem się ku temu wnioskowi. Zdrowy rozsądek i nerwy żołnierzy zawsze balansowały na
krawędzi, z własnego doświadczenia wiedziałem jak łatwo o przekroczenie granicy
szaleństwa. Tylko Imperator jeden wie, ile razy ja sam omal nie postradałem zmysłów. Całe
szczęście, że jestem twardy jak skóra groksa i nie poddaję się łatwo.
- To ma więcej sensu niż cała ta gadka o mocy Imperatora, która miała na niego spłynąć –
oświadczył Mallory, łysiejący krępy malkontent siedzący obok Poala – Nie sądzę, by
Imperator był tak łaskawy wobec Kronina, skoro on trafił do legionu za ograbienie i spalenie
imperialnej świątyni.
- To również można wytłumaczyć – Gappo zniżył swój ton do konspiracyjnego szeptu –
Wcale nie musiał do niego przemówić Imperator.
- Zamknij swoją pieprzoną mordę, Gappo Elfinzo ! – wrzasnął Poal kreśląc jednocześnie
prawą dłonią znak dwugłowego orła na wysokości piersi – Ja mordowałem kobiety i dzieci i
wiem, że jestem mniej warty od kupy orczego gówna, ale nie zasłużyłem sobie na
przebywanie w jednej kabinie z jakimś zasranym heretykiem !
Poal zaczął szamotać się z pasem bezpieczeństwa, co nie szło mu specjalnie sprawnie,
ponieważ zamiast lewej dłoni miał wbudowany w nadgarstek metalowy hak. Sytuacja w
przedziale wahadłowca zaczynała wymykać się spod kontroli.
- Dość tego ! – krzyknąłem – Wszyscy znacie warunki służby. Nieważne, za co trafiliście
pod rozkazy pułkownika, teraz wszyscy jesteście Synami Marnotrawnymi. Stulcie gęby,
dopóki nie wrócimy na statek.
Jeden czy drugi wymamrotał coś pod nosem, ale nikt nie odważył się na głos
zaprotestować. Wielu z nich dostało po głowie albo obnosiło się ze złamanym nosem za
pyskowanie w mojej obecności. Nie myślcie sobie, że jestem jakimś sadystycznym
psychopatą – po prostu mam porywczy charakter i nie lubię, kiedy moi ludzie przestają
okazywać należny mi szacunek. Widząc, że skazańcy uspokoili się w końcu zamknąłem oczy
próbując zdrzemnąć się choć trochę. Prom miał dotrzeć do statku za jakieś dwie godziny.
* * * * *
Stukot ciężkich butów odbijał się od metalowych ścian korytarza w rytm kroków żołnierzy
służb bezpieczeństwa marynarki odprowadzających nas do pokładowych cel. Po lewej i
prawej stronie pozornie niekończącego się korytarza widniały masywne włazy prowadzące do
przebudowanych ładowni towarowych, przystosowanych pod kątem przewozu żywego
ładunku w warunkach całkowitej izolacji od reszty jednostki. Więziennych cel było w sumie
dwadzieścia. Na samym początku w każdej z nich mieszkało dwustu skazańców, ale po blisko
trzydziestu miesiącach ustawicznych misji bojowych tylko połowa była jeszcze używana. Po
tej operacji pokład więzienny wyludnił się jeszcze bardziej: obronę misjonarskiej stacji
przeżyło tylko dwustu pięćdziesięciu skazańców. Żołnierze ochrony pilnowali nas ze
strzelbami trzymanymi w okrytych rękawicami dłoniach lub przewieszonymi przez ramiona.
Na głowach nosili ciężkie hełmy o skrywających rysy twarzy przyłbicach z przyciemnionego
plastiku. Tylko naszywki z nazwiskami na mundurach mężczyzn pozwalały stwierdzić, że to
ta sama dziesiątka strażników, która pilnowała mojego plutonu od dwóch i pół roku służby w
legionie.
Dostrzegłem w głębi korytarza oczekującego na nasze przybycie pułkownika, stojącego
nieruchomo w towarzystwie drugiej osoby. Podchodząc bliżej rozpoznałem Kronina; jego
niskie, zgarbione ciało sprawiało wrażenie przygniecionego niewidzialnym, ale ogromnym
ciężarem. Nerwowe oczy pp
porucznika śmigały we wszystkich kierunkach przepatrując ustawicznie zalegające w kątach
korytarza strefy półmroku. Podskoczył w miejscu przestraszony, kiedy strzeliłem obcasami
oddając Schafferowi salut.
- Porucznik Kronin jest jedynym żyjącym członkiem trzeciego plutonu – oświadczył
pułkownik ruchem ręki nakazując jednocześnie żołnierzom ochrony zapędzić resztę
skazańców do otwartej więziennej ładowni – Z tego powodu przenoszę go do twojego
pododdziału. Zostało was już tak niewielu, że legion zostanie zreorganizowany w postaci
jednej samodzielnej jednostki. Ty dowodzisz, Green został zabity w Wyzwoleniu.
- Jak to się stało, sir ? – sapnąłem zdumiony i żądny informacji na temat śmierci drugiego
porucznika, jednego ze stu pięćdziesięciu Synów Marnotrawnych, którzy jeszcze dwa dni
temu chodzili obok mnie, a teraz byli tylko żarciem dla padlinożernych robaków na
bezimiennej planecie gdzieś poniżej naszego statku.
- Został pocięty przez organiczną siatkę – poinformował mnie chłodnym rzeczowym tonem
pułkownik, a na jego beznamiętnej twarzy nie pojawił się nawet cień jakichkolwiek emocji.
Wzdrygnąłem się w głębi serca, bo zgon poprzez powolne rozczłonkowywanie ciała pętami
zaciskającej się żywej kolczastej siatki nie należał do moich ulubionych sposobów na
opuszczenie tego padołu łez. Mówiąc szczerze, jak dotąd nie znalazłem jeszcze ani jednego
sposobu, który gotów bym był bez wahania zaakceptować.
- Pozostawiam na twojej głowie podział ludzi na drużyny i wyznaczenie ich dowódców –
dodał pułkownik i odszedł z powrotem w głąb korytarza. Skryba Departmento Munitorium
wychynął z jakiegoś kąta dołączając do mojego dowódcy z wielkim naręczem papierowych
zwojów w rękach, po czym obaj zniknęli za zakrętem przejścia.
- Do środka – odezwał się stojący za moimi plecami żołnierz ochrony, po zerknięciu na
naszywkę zidentyfikowany jako oficer porządkowy Hopkinsson.
Ciężki właz wejściowy ładowni zatrzasnął się z hukiem, gdy tylko przekroczyłem próg sali
i tak oto znalazłem się w towarzystwie półtorej setki morderców, złodziei, heretyków,
grabieżców, malwersantów, innowierców, nekrofilów, socjopatów, buntowników,
bluźnierców i wielu innych degeneratów wyłowionych z morza imperialnego rozkładu
moralnego. Cóż, muszę przyznać, że czasami udawało się nawet z nimi pogadać na ciekawy
temat.
- Słuchać ! – wydarłem się na całe gardło, a wysoki sufit ładowni odbił zwielokrotnionym
echem mój krzyk – Wszyscy sierżanci dupy w troki i biegiem do mnie !
Czekając na wykonanie polecenia przesunąłem wzrokiem po ładowni. Została nas jeszcze
setka z okładem, siedząca lub leżąca w niewielkich grupkach na metalowym pokładzie hali,
pogrążona w półmroku pomieszczenia. Gwar przyciszonych rozmów odbijał się od ścian celi,
w nozdrzach czułem wszechobecny odór ludzkiego potu. W przeciągu kilku minut wokół
mojej postaci zjawiło się ośmiu mężczyzn. Dostrzegłem wśród nich jedną niemile widzianą
twarz.
- Kto zrobił z ciebie sierżanta, Rollis ? – warknąłem robiąc krok w stronę intruza, wpatrując
się z niechęcią w jego czarne oczy i nalaną twarz
- Porucznik Green – odparł zaczepnym tonem patrząc mi prosto w twarz.
- Tak ? No to teraz jesteś znowu zwykłym szeregowcem, kutasie ! – wycedziłem przez zęby
odpychając go dłonią poza krąg podoficerów – Wynoś się stąd, cholerny zdrajco !
- Nie możesz tego zrobić ! – wrzasnął i podniósł jedną dłoń, zaciśniętą do połowy w pięść.
Bez chwili namysłu przyłożyłem mu kantem własnej dłoni w gardło, posyłając na podłogę
pośród spazmatycznego kaszlu.
- Nie mogę ? – wysyczałem – To pewnie tego też nie mogę ? – kopnąłem go czubkiem buta
w żebra. Mniejsza z seryjnymi mordercami, najbardziej wkurzali mnie właśnie tacy zdrajcy
jak on. Pozbierał się jakoś z podłogi i odpełzł na klęczkach rzucając mi na pożegnanie
mordercze spojrzenie.
- Dobra – odwróciłem się do pozostałych sierżantów wymazując z umysłu konfrontację z
odstręczającym grubasem – O czym to mówiłem ?
* * * * *
Alarmowe syreny wyły z każdej strony, ich przeraźliwy zgiełk przyprawiał mnie o ból
zębów. Stałem w miejscu z trzymanym oburącz pneumatycznym młotem, urządzenie
wibrowało rytmicznie w moich rękach, z jego wywietrzników buchały małe obłoczki spalin.
- Spieszcie się, rozwalić to miejsce ! – wrzasnął ktoś za moimi plecami. Słyszałem huk
roztrzaskiwanej maszynerii, syk pary buchającej z przebitych rur, trzasków snopów iskier
sypiących się z przeciętych przewodów. Widząc przed sobą wielką tablicę kontrolną
przyłożyłem do niej głowicę młota i włączyłem głowicę. W powietrzu rozprysły się drobiny
szkła, plastiku i metalu. Deszcz iskier obsypał mój kombinezon pozostawiając miniaturowe
plamki spalenizny na grubych rękawicach. Walnąłem młotem drugi raz, w jakiś rozbudowany
układ zestawionych ze sobą kół zębatych i łańcuchów, demolując go i rozrzucając wszędzie
wokół metalowe szczątki. Kawał solidaa
nego łańcucha świsnął tuż obok mojej skroni.
- Nadchodzą ! – krzyknął ostrzegawczym tonem ten sam głos, który słyszałem wcześniej.
Spojrzałem przez ramię dostrzegając grupę żołnierzy ochrony biegnących po metalowym
pomoście na lewo od mojej pozycji. Intruzi mieli na sobie ciemnoczerwone karapaksy z
żółtymi emblematami Unii Harpikonu w postaci oplatającego oko łańcucha. Wszyscy
trzymali w rękach automatyczne karabiny, emaliowane czarne kształty połyskujące
złowieszczo w świetle lamp pomieszczenia. Moi towarzysze rzucili się do ucieczki, ale nie
dostrzegałem wyraźnie ich twarzy, sprawiały wrażenie rozmazanych, ukrytych za warstewką
mgły. Odniosłem wrażenie, że widzę na wpół rozłożoną czaszkę Snowtona, ale to przecież
nie mógł być on – wiedziałem, że Snowton zginął rok temu podczas bitwy z piratami w Pasie
Zandis. Pochwyciłem wzrokiem mijające mnie oblicza innych od dawna nieżyjących ludzi.
Powietrzem wstrząsnął jakiś huk i pojąłem znienacka, że strażnicy Harpikonu otworzyli
ogień. Rykoszety gwizdały szaleńczo we wszystkich kierunkach dziurawiąc obudowy maszyn
i przebijając na wylot ciała moich towarzyszy. Chciałem uciekać, ale nogi dosłownie
przyrosły mi do posadzki. Potoczyłem z desperacją wzrokiem w poszukiwaniu kryjówki,
żadnej jednak nie dostrzegłem. Byłem już ostatnim żywym napastnikiem w tym
pomieszczeniu, dymiące lufy karabinów żołnierzy ochrony odwróciły się w moim kierunku.
Dostrzegłem błysk płomieni wylotowych i usłyszałem huk wystrzałów.
* * * * *
Wyrwałem się z sennego koszmaru dysząc ciężko. Pomimo panującego w celi chłodu
czoło miałem zroszone kroplami potu. Usiadłem na cienkim kocu służącym mi za materac
opierając się jednocześnie obiema rękami o podłogę, by nie stracić równowagi. Przełknąłem
przywodzącą na myśl wepchniętego w gardło zdechłego szczura grudę śliny i rozejrzałem się
wokół. W ładowni obowiązywał cykl nocy, ze wszystkich stron dobiegały mnie dźwięki
pochrapywania, sennych pomruków i ledwie zrozumiałych mamrotań, w większości będących
modlitwami szeptanymi bezwolnie przez nieszczęśników dręczonych sennymi koszmarami.
Zwidy i omamy często nękały śpiących w trakcie lotu przez Osnowę ludzi.
Ja śniłem ten sam koszmar każdej nocy pobytu w Immaterium, od pełnych trzech lat, od
chwili wstąpienia do Imperialnej Gwardii. W śnie powracam do rodzimej metropolii na
Olympasie biorąc udział w rajdzie na fabrykę konkurencyjnego kartelu. Czasami jest to
zakład Unii Harpikonu, czasami Joreańskich Konsulów, czasami zaś nawet szlachetnie
urodzonych Oświeconych, których tak naprawdę nigdy nie odważylibyśmy niepokoić.
Zawsze prześladowali mnie w tym śnie umarli: ludzie, których zabiłem, moi polegli
towarzysze broni, członkowie rodziny – wszyscy oni powracali z zaświatów. Dopiero po
pewnym czasie uświadomiłem sobie, że po każdej bitwie jest ich więcej, jakby kolejni zabici
znajomi dołączali do korowodu upiorów towarzyszących mi w śnie. I koszmar niezmiennie
kończył się moją śmiercią, co najbardziej mnie rozstrajało nerwowo. Ginąłem od kul albo
rozcinały mnie energetyczne ostrza albo też konałem w ogniu miotaczy płomieni. Jacyś ludzie
mówili mi kiedyś, że Osnowa jest wolna od ograniczeń fizycznego wymiaru i dzięki niej
można czasami ujrzeć obrazy ze swej przeszłości i przyszłości zmieszane ze sobą w niepojęty
sposób. Interpretacja snów zrodzonych w trakcie tranzytu przez podprzestrzeń była
specyficzną specjalizacją Lammaxa, jednego z byłych pracowników Departmento
Munitorium. Słyszałem, że Lammax trafił do karnego legionu po tym jak zaoferował
rozwikłanie znaczenia snu swemu przełożonemu kwatermistrzowi. Twierdził, że mój
powtarzający się koszmar jest w rzeczywistości obrazem zżerającego mnie lęku przed
śmiercią.
Gdzieś w głębi ładowni rozległ się nieoczekiwanie potępieńczy okrzyk, dobiegający ze
strefy, gdzie część lamp wysiadła, a reszta migotała w nieregularnym rytmie wywołując
szybko uciążliwy ból głowy. Nikt nie sypiał tam od miesięcy, bo dotychczas nie brakowało
miejsca w lepiej oświetlonych częściach celi, ale po stłoczeniu wszystkich skazańców w
jednej hali ktoś musiał się tam w końcu przenieść. Wciągnąłem na gołe stopy swe buty i
wstałem z posłania. Idąc w stronę źródła hałasu przesunąłem po odsłoniętej piersi dłonią
chcąc zetrzeć z niej warstewkę potu. Czułem dziwną energię wypełniającą wnętrze mego
ciała, przenikającą mięśnie. Siateczka przecinających się starych blizn na torsie sprawiała
wrażenie płonącej żywym ogniem pod czubkami muskających skórę palców. Spojrzałem w
dół spodziewając się wręcz widoku poświaty wzdłuż linii szram, ale nic takiego nie
dostrzegłem.
Szedłem poprzez półmrok śledzony zaspanymi spojrzeniami większości gwardzistów.
Koszmarne pokrzykiwania były wystarczająco głośne, by zdołały wyrwać ze snu śpiących
kilka pokładów wyżej marynarzy. Rozumiałem doskonale obawy i podejrzenia swych
towarzyszy, ponieważ czasami krzyk śpiącego w podprzestrzeni człowieka nie jest jego
własnym głosem. Chociaż szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie przydarzyło się to jeszcze
żadnemu z
z moich znajomych, kilku chłopaków opowiadało historie o ludziach opętanych przez istoty
pochodzące z Osnowy. Nieszczęśnicy tacy albo tracili całkowicie zmysły i zabijali sporą
gromadę kamratów przed własnym zgonem z wyczerpania albo też przeistaczali się w
bezwolną cielesną powłokę dla jaźni pochodzącej z innego wymiaru i stąpali
niepowstrzymani po korytarzach nawiedzonej jednostki mordując każdą napotkaną żywą
istotę. A przypadki takie zdarzały się nawet na pokładach okrętów chronionych cały czas
mentalnymi tarczami ! Naprawdę nie chcielibyście wiedzieć, co dzieje się na statku, na
którym w trakcie tranzytu nagle wysiądą ochronne ekrany przeciążone naporem
bezcielesnych widm kotłujących się w głębinach podprzestrzeni.
- Imperatorze Terry, strzeż mej duszy – wyszeptałem w połowie drogi do miejsca, z którego
dobiegał krzyk. Jeśli źródłem hałasu był jakiś Naznaczony, szykowały się makabryczne
kłopoty. Nie mogliśmy przechowywać w celach niczego przypominającego broń, toteż
byliśmy praktycznie bezbronni. Była to uzasadniona ostrożność, ponieważ zamknięcie w
ładowni uzbrojonych skazańców szybko przerzedziłoby ich szeregi. I tak już w regularnych
odstępach czasu wybuchały bójki, ale wbrew powszechnej opinii ignorantów skopanie kogoś
na śmierć wymaga pewnego czasu i wysiłku i zazwyczaj znajdzie się wtedy w pobliżu ktoś
zdolny do przerwania takiej bijatyki przed pojawieniem się śmiertelnych ofiar.
Dotyczyło to rzecz jasna zwykłych skazańców; ja sam mogłem zabić każdego z nich w
ułamku sekundy, zwłaszcza w trakcie snu.
Czułem drżenie całego ciała, chociaż nie wiedziałem, co właściwie było jego źródłem.
Wpierw próbowałem sobie wmówić, że to z powodu zimna, ale jestem w końcu dorosłym
mężczyzną i potrafię się przyznać sam przed sobą do strachu. Ludzie nie budzą we mnie lęku,
być może z wyjątkiem pułkownika. Obcy potrafią czasami wywołać u mnie strach, zwłaszcza
takie potwory jak tyranidzki pomiot, ale tylko istoty pochodzące z drugiego wymiaru są w
stanie zmrozić mi na wskroś ciało, choćby na samą myśl o nich, bo nigdy jeszcze żadnej nie
widziałem na własne oczy. Nie wiem, czy można znaleźć w całym wszechświecie coś
bardziej odrażającego i bluźnierczego od tych stworów.
Dostrzegłem czyjąś szarpiącą się na materacu sylwetkę, leżącą tuż za linią światła
padającego ze sprawnych żarówek. Chociaż gra cieni nie pozwalała mi na zyskanie całkowitej
pewności, odniosłem wrażenie, że widzę wykrzywioną w dziwnym grymasie twarz Kronina.
Usłyszałem tuż za plecami czyjeś kroki i odwróciłem się gwałtownie, omal nie uderzając
pięścią zbliżającego się cicho Franxa.
- To tylko majaki Osnowy – wymamrotał próbując mnie pocieszyć rzekomo beztroskim
uśmiechem, unosząc przed sobą dłonie w geście bloku.
- Bardzo mnie to podniosło na duchu – sarknąłem spoglądając ponownie na drgającą
spazmatycznie postać Kronina. W potoku pomruków dobiegających z jego ust
wychwytywałem ledwie czytelne słowa.
- A z głębin powstanie... potężna bestia o wielu oczach... i wielu kończynach... I bestia
zrodzona z ciemności... pochłonie światło ludzi... z nienawistną żądzą i nienasyconym
głodem...
- Nie budź go – syknął Franx widząc, że wyciągam dłoń w stronę ramienia Kronina.
- Dlaczego nie ? – wyszeptałem klękając obok skazańca i patrząc ostro w stronę sierżanta.
- Katecheta Durant powiedział kiedyś, że wyrwanie człowieka z majaków Osnowy może
rozedrzeć jego umysł i sprawić, że Chaos go pochłonie – odparł z grymasem lęku Franx.
- Dobra, zaryzykujemy – oświadczyłem szczerze zaniepokojony błyskiem strachu w oczach
potężnego sierżanta – Jeśli on dalej będzie się tak wydzierał, do końca nocnego cyklu nie
zmrużę oka.
Położyłem dłoń na ramieniu Kronina i potrząsnąłem nim, początkowo delikatnie, potem
coraz mocniej. W ogóle nie zareagował na moje zabiegi, więc pochyliłem się nad nim
mocniej i wymierzyłem śpiącemu siarczysty policzek. Otworzył raptownie oczy, a w ich głębi
na ułamek sekundy pojawił się niebezpieczny błysk, lecz zaraz zniknął zastąpiony wyrazem
radości. Nieszczęsny porucznik usiadł na materacu i spojrzał na mnie roziskrzonym
wzrokiem.
- Święty Lucjusz przemówił do tłumów na Belushidarze i wielki był ich krzyk radości –
oświadczył z ciepłym uśmiechem, ale jego spojrzenie zaraz utraciło swój blask powracając do
ponownego podejrzliwego wyrazu.
- Wydaje mi się, że podziękował – powiedziałem do Franxa podnosząc się z kolan i
spoglądając z góry na kładącego się ponownie do snu porucznika. Kronin przetoczył pustym
spojrzeniem po celi i zamknął oczy. Stałem w miejscu jeszcze przez kilka minut nasłuchując
jak oddycha w płytki, ale spokojny sposób. Albo rzeczywiście zasnął albo udawał. Było mi to
obojętne.
Dlaczego ten cholerny Green dał się zabić w stacji, zapytałem samego siebie wracając
powolnym krokiem w stronę swojego materaca. Nie bawiła mnie ani trochę perspektywa
niańczenia tej dzikiej bandy renegatów. Już normalna służba w szeregach Synów
Marnotrawnych była wystarczająco nie
niebezpieczna. Uznałem, że nie będę się o tych sukinsynów martwił. Niech każdy troszczy się
o siebie, a jak któryś zawali sprawę, potwierdzi tylko opinię, że nie zasługiwał na dalsze
życie.
* * * * *
Od incydentu z Kroninem minęło kilka dni. Siedziałem na podłodze celi gdzieś w
okolicach środka pomieszczenia, przed płytką miską wypełnioną proteinową breją. Byliśmy
zmuszeni jeść ją palcami, strażnicy nie pozwalali nam korzystać z łyżek w obawie, że
przerobimy je na rodzaj prymitywnych ostrzy. Ten otwarcie demonstrowany brak zaufania
potrafił człowieka zaboleć – jakby wprost dawali ci do zrozumienia, że w ich opinii nawet
podczas posiłku myślisz tylko o poderżnięciu komuś innemu gardła. Samopoczucia nie
poprawiało również samo żarcie. Wiedziałem doskonale, że załoga wpędziła na pokład statku
setki sztuk bydła wypasanego na polach wokół kościelnej misji, lecz czy którykolwiek z nas
zobaczył od tego czasu choćby kawałeczek świeżego mięsa ? Nie ! Wciąż tylko żremy tę
brązową gęstą breję wpychaną do ust palcami, spływającą w głąb przełyku niczym zimne
wymiociny. Człowiek stara się nie zwracać na to uwagi. Po prostu nabierasz na palce,
wrzucasz do ust i połykasz starając się przy tym nie zakrztusić. Paskudztwo nawet nie ma
wyraźnego smaku. Kilka razy z trudem powstrzymałem się od ciśnięcia miską prosto w twarz
jakiegoś strażnika, ale to tylko naraziłoby mnie na niezłe lanie i brak kolacji. Pomimo
parszywego wyglądu ta breja wciąż potrafiła wypełnić ci żołądek i utrzymywała na nogach
Zazwyczaj jadałem w towarzystwie Franxa i Gappo, dwóch ludzi w największym stopniu
przypominających w tym karcerze przyjaciół. Poświęciliśmy kilka minut na staranne
wylizanie misek, po czym wypłukaliśmy usta potężnymi haustami owocowego soku. Taki
napój może się komuś wydać ekstrawagancją na więziennym statku, ale w kosmosie, gdzie
powietrze jest ustawicznie filtrowane, jedyne źródła światła mają sztuczne pochodzenie, a
przestrzeń ograniczona jest ciasnymi ścianami, taki sok to najlepszy sposób na ograniczenie
ryzyka wybuchu epidemii. Słyszało się nieraz opowieści o całych załogach kosmicznych
okrętów wymarłych na gorączkę Thaloisa czy muritańską cholettię, po co więc ryzykować,
skoro można przynajmniej częściowo czemuś takiemu zapobiec dając więźniowi pół litra
gęstego soku owocowego na dzień ?
- Myśleliście już o ucieczce z celi w trakcie tranzytu ? – zapytał Franx wycierając
jednocześnie małym palcem resztki proteinowej mazi z dna swojej miski.
- Słyszałem, że nie jest to niewykonalne – odparł Gappo ciskając puste naczynie w głąb sali i
wtykając jeden z palców do ust w próbie wydłubania kawałka jedzenia tkwiącego mu między
zębami.
- Niektórzy marynarze twierdzą, że są na pokładzie miejsca, gdzie człowiek może się
ukrywać przez całą wieczność – oświadczyłem wlewając do ust resztkę soku i wypłukując je
starannie z kleistej substancji – Ten statek nie jest wielki, ale nadal można tu znaleźć tysiące
kryjówek, do których nikt nie zagląda. Między pokładami, w szybach wentylacyjnych, na
dole przy maszynowni. Zawsze możesz się stamtąd wykraść i podprowadzić coś do żarcia, to
nie powinno być trudne.
- Być może – wydął usta Franx – ale tak naprawdę to żadna wolność.
- A co nazwałbyś wolnością ? – spytał Gappo leżąc na plecach, podpierając się łokciami i
krzyżując swoje długie nogi.
- Nie wiem – wzruszył ramionami sierżant – Chyba możliwość wyboru, co jem, gdzie idę, z
kim rozmawiam.
- Ja tak naprawdę nigdy nie byłem wolny – odezwałem się leniwie – W takiej metropolii jak
moja utrzymanie się przy życiu było równie trudne jak tutaj. Zabij albo zostaniesz zabity,
wygraj kupiecką wojnę albo zdechnij z głodu. Zasady były proste.
- Żaden z nas nie ma pojęcia, czym tak naprawdę jest wolność – powiedział Gappo kręcąc
jednocześnie silnie głową, by rozruszać mięśnie karku – Kiedy jeszcze byłem kaznodzieją,
cała moja wiedza ograniczała się do świętych ksiąg Eklezjarchii. To one dyktowały moje
zachowanie i odczucia w każdej sytuacji. One mówiły, kto jest dobry, a kto zły. Dopiero
potem uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nigdy nie byłem wolnym człowiekiem.
- A ja pochodzę z rolniczej planety – wyznał Franx – Byłem zwykłym farmerem i nie
skarżyłem się na swoje życie. Miałem dość maszyn, żeby w pojedynkę obrobić tysiąc pięćset
hektarów. Jedzenia nigdy nie brakowało, a kobiety były młode i piękne. Czego więcej mógł
chcieć od losu człowiek ?
- No to czego się cholera pchałeś do pieprzonej Gwardii ? – Gappo wyprostował się słysząc
słowa Franxa.
- Bo nie miałem pieprzonego wyboru – wycedził przez zęby sierżant – Trafiłem na listę
przymusowego poboru, kiedy orki najechały na Alris Colvin. Zaciągnięto mnie siłą. Nie było
opcji odmownej.
- No, dobrze – pokiwałem głową – ale mimo wszystko całkiem nieźle się urządziłeś w
wojsku, doszedłeś przecież aż do stopnia majora.
- Bo w Gwardii wcale nie jest źle – przyznał Franx rzucając swoją miskę na aa
naczynie Gappa – Szczerze mówiąc, zawsze podobała mi się wojskowa dyscyplina. Jako
żołnierz nie musiałem martwić się niczym innym od wykonania rozkazu. Byłem karmiony,
pojony i ubierany i żyłem w błogiej świadomości tego, że zawsze postępuję w słusznej
sprawie.
- Lecz to zmieniło się, kiedy awansowałeś, co ? – spytał Gappo.
- Owszem, to właśnie był problem – przyznał Franx przeczesując palcami swe włosy – Im
wyższy miałem stopień, tym mniej mi się wszystko podobało. Musiałem podejmować
decyzje, w wyniku których umierali ludzie, a ja byłem za to odpowiedzialny. Mój pułkownik
był urodzonym oficerem, jednym z tych liniowych twardzieli, nigdy nawet się nie zastanawiał
nad czymś takim jak swoi żołnierze, byle tylko po ich trupach wspiąć się na stopień generała
czy marszałka.
- To dlatego przekroczyłeś granicę ? – zapytałem wiedząc, że Franx trafił do karnej jednostki
za niesubordynację i odmowę wykonania rozkazu.
- Prawda – odparł ze zmarszczoną gniewnie twarzą, w jego głosie pojawił się ton goryczy –
Siedzieliśmy wtedy pośrodku lodowych wyżyn Fortuny II, na resztkach racji żywnościowych,
bo rebelianci bez przerwy zestrzeliwali nasze promy zaopatrzeniowe. Dostałem rozkaz ataku
na zamek zwany Cytadelą Lanskara, poprzez dwa tuziny mil odkrytej przestrzeni. Oficerowie
dzień w dzień żarli pieczeń ze śnieżnego jelenia i popijali chanalaińską brandy, a moi ludzie
musieli wsuwać suszone prefabrykaty i topić sobie lód do picia. Zabrałem do sztabu dwie
kompanie i zażądałem zaopatrzenia na czas marszu. Skurwiele z Departmento nas wyśmiali,
więc chłopcy wpadli w szał i zdemolowali cały obóz. Nawet ich nie próbowałem
powstrzymywać, umieraliśmy wszyscy z głodu. Co zresztą miałbym zrobić ? Kazać im
wracać z powrotem na stanowiska i atakować nieprzyjacielski fort z pustymi brzuchami ?
- Z tobą to była dużo śmieszniejsza sprawa – powiedziałem do Gappa kładąc się na plecach i
zakładając za głowę splecione dłonie.
- Doprawdy ? – burknął ekskaznodzieja nie oczekując bynajmniej odpowiedzi – Potrafię
dostrzec słuszność w tym, co uczynił Franx, ale sam do dnia dzisiejszego nie potrafię sobie
wytłumaczyć, co takiego skłoniło mnie do oskarżenia kardynała w obecności pół tuzina
oficerów Gwardii.
- Myślę, że miałeś rację – wtrącił się Franx – Kardynał nie powinien był rozstrzeliwać ludzi,
którzy ryzykowali życie w obronie jego pałacu.
- Ale ciebie poniosło, więc zacząłeś oskarżać o korupcję i degenerację całą Eklezjarchię –
uśmiechnąłem się pod nosem – Kwestionować istnienie samego Imperatora. Jak mogłeś być
tak głupi ?
- Nie wierzę, by ludzkość musiała ustawicznie cierpieć, gdyby czuwała nad nią jakaś
przyjazna nadnaturalna moc – odparł podniesionym głosem Gappo – Jeśli istnieje jakiś
Imperator, w co szczerze wątpię, jego kardynałowie i cała reszta kleru reprezentują swego
boga jako istotę niewybaczalnie flegmatyczną.
- Nie wyobrażam sobie życia ze świadomością braku Imperatora – mruknął Franx marszcząc
czoło i potrząsając głową w próbie uświadomienia sobie takiej perspektywy – Gdyby tak
było, sam bym się zabił zaraz po trafieniu w łapy pułkownika.
- Naprawdę wierzysz, że masz duszę do zbawienia ? – zapytał drwiącym tonem Gappo –
Wydaje ci się, że ten twój wspaniały Imperator dba o to, czy giniesz w jego służbie czy jako
zbuntowany złodziej ?
- Hej ! – warknąłem na nich obu – Odpuśćcie sobie ten temat, dobrze ?
Wtedy właśnie dostrzegłem idącego w naszym kierunku Poala, wyraźnie czymś
rozzłoszczonego.
- On znowu to zrobił – wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Rollis ? – zapytałem, choć znałem już odpowiedź. Wstałem pośpiesznie z podłogi. Poal
pokiwał głową, więc poszedłem za nim w ciemny kąt ładowni, gdzie kiedyś jadał wraz z
plutonem Kronina. Obłąkany porucznik siedział z podłodze z rozczarowaną miną.
- Będę kradł ze stołów bogaczy, by nasycić żołądki bezsilnych – powiedział proszącym
tonem.
- To z kazań Sebastiana Thora. Pamiętam ten kawałek – oświadczył stojący przy moim boku
Poal.
- Gdzie jest Rollis ? – zapytałem podniesionym głosem.
Jeden z leżących opodal mężczyzn kiwnął ręką w prawo. Zdrajca siedział oparty plecami o
ścianę celi, jakieś dziesięć metrów ode mnie. Wszyscy wokół najwyraźniej uważali, że
załatwienie tej sprawy należy do mnie. Nienawidzili sukinsyna równie mocno jak ja, ale bali
się tego, co mogło ich spotkać, gdyby odwrócili się do niego kiedyś plecami, a i kara ze
strony samego pułkownika nie była miłą perspektywą. Dobra, zrobimy to po mojemu. Już
sama świadomość, że oddycham tym samym powietrzem co on napawała mnie chęcią
wyrwania mu płuc. Podszedłem do sukinsyna ściskającego w rękach wypełnioną do połowy
miskę.
Oparłem dłonie na biodrach próbując powstrzymać dreszcze wściekłości. Jak ja nie
znosiłem tego drania !
- Powolutku sobie jesz, co ?– wysyczałem. Podniósł głowę mierząc mnie spojrzeniem swych
czarnych oczu.
- Ponieważ jestem bardziej cywilizowany od was wszystkich razem wziętych, nie zwrócę
uwagi na te zaczepki – odparł odkładając na bok miskę.
- Znowu zabrałeś jedzenie Kronina – warknąłem. Nie było to pytanie, raczej stwierdzenie.
- Spytałem go, czy się ze mną podzieli – uśmiechnął się złośliwie Rollis – Nie zaoponował.
- Powiedział „Dary Imperatora powinny trafić do tych, którzy ciężko na nie zapracowali” –
wtrącił się Poal – Dla mnie brzmi to jak wielkie „Odpierdol się”.
- Ostrzegałem cię poprzednim razem, Rollis – sarknąłem rozjuszony przymusem patrzenia na
tę przeklętą twarz – Jedno ostrzeżenie to wszystko, co ci przysługuje.
W jego oczach błysnął lęk. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale już nie zdążył:
zamknąłem mu je swoim butem. Wypluł wybity ząb, chwycił się oburącz za zakrwawioną
szczękę jęcząc głośno z bólu. Odwróciłem się do niego plecami, ale spojrzałem jeszcze na
moment przez ramię.
- Szkurwiel ! – charknął na podłogę krwistą flegmą – Dosztanę cię za to, ty zaszrany kutasie !
- Tylko tak dalej, a niedługo będziesz żarł wyłącznie zupę – zaśmiałem się złośliwie. Może i
żałowałbym tego sukinsyna, gdyby nie był taki odstręczający. Rollis usiadł z powrotem i
zaczął grzebać palcami w ustach sprawdzając resztę nadwerężonego uzębienia. W jego
oczach płonął gorączkowy jad. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, już byłbym nieboszczykiem.
- Jeśli spróbuje to zrobić ponownie – spojrzałem na Poala – połam mu palce lewej dłoni.
Będzie mu się trudniej jadło, ale ze spustem nadal sobie poradzi. Załatwię ci
usprawiedliwienie.
Poal zerknął na zdrajcę z rozmarzeniem w oczach, najwyraźniej ukontentowany moją
propozycją.
- Mam nadzieję, że spróbuje – mruknął złowieszczo – Mam cholernie wielką nadzieję...
Gdzieś w kosmosie
Tyranidzka flota inwazyjna dryfowała w rdzawym blasku starej gwiazdy. Mniejsze
organiczne sondy krążyły wokół masywnych chitynowych karapaksów wielkich jednostek,
szykujących się powoli do hibernacji przed kolejną podróżą pomiędzy gwiezdnymi układami.
W próżni unosiły się chmury miniaturowych zarodników rozsiewanych przez układy
oczyszczające wnętrza żywych statków. Jeden ze stworów był wciąż rozbudzony, jego
wielkie macki oplatały ciasno strzaskany kadłub imperialnego okrętu wojennego wysysając z
wnętrza wraku składniki mineralne, ciała załogi, powietrze.
Kierując się prastarym instynktem tyranidzka flota wchodziła w stan głębokiej śpiączki, z
której obudzić ją miał dopiero zew wieszczący obecność nowej ofiary. W tyle gigantycznej
flotylli wokół samotnego słońca orbitowała wolno bryła nagich skał, odarta z wszelkiej
materii organicznej, zredukowana do poziomu pozbawionej życia planetoidy. Nie pozostało
na niej nic mogącego przywieść na myśl wspomnienie po rolniczym świecie Langosta III.
Znikły wszelkie ślady po żyjących tu jeszcze niedawno ludziach, na orbicie słońca krążył
teraz pozbawiony atmosfery asteroid będący miejscem kaźni trzech milionów imperialnych
obywateli. Ich pozostałości znajdowały się obecnie we wnętrzach inwazyjnych statków
przybierając postać czystej organicznej masy, gotowej do przekształcenia w nowe, jeszcze
groźniejsze gatunki kosmicznych drapieżników.
III – Fałszywa Nadzieja
+++ Operacja „Nowe Słońce” przygotowana, czekam na przybycie +++
+++ Operacja „Żniwa” wchodzi w następną fazę realizacji +++
Tylko szaleńcy mogą przetrwać.
Można powiedzieć, że w trakcie wyjścia z Osnowy ludzkie wnętrzności kurczą się niczym
uchwycone żelazną rękawicą. Można powiedzieć, że człowiek czuje się jakby jego ciało
rozlatywało się na kawałki, a potem scalało ponownie w rzeczywistym wymiarze. Można
powiedzieć, że w umyśle dostrzega się wtedy ulotne obrazy narodzin i śmierci, migające w
szaleńczym kalejdoskopie. Słyszałem takie opisy i mnóstwo innych wielokrotnie z ust
żołnierzy i marynarzy, ale powiem krótko: to wszystko kłamstwa. Tak naprawdę praktycznie
nie zauważasz tego momentu, gdy okręt wyskakuje z Immaterium. Czujesz tylko lekki ucisk
w tyle głowy, a zaraz potem uczucie odprężenia, jakby ktoś właśnie wbił ci w żyłę
strzykawkę środków uspokajających. Czujesz się rozluźniony, lepiej ci się oddycha.
Cóż, tak przynajmniej ja się w tych chwilach czuję, podobnie jak większość moich
towarzyszy niedoli. Rzecz jasna poszczególni ludzie różnie to mogą odbierać, wszystko
zależy od ich umysłów. Mówiąc szczerze, cieszę się jak diabli za każdym razem, gdy
wyskakuję z Osnowy, tam jest bowiem niebezpieczniej dla mnie niż w wymiarze
rzeczywistym. Dużo powinno to wam mówić, skoro tak naprawdę każdy skok z Immaterium
oznacza dla mnie preludium do kolejnej krwawej konfrontacji, w której bez trudu mogę
postradać życie.
Stałem na jednej z prawoburtowych galerii widokowych statku wraz z dwudziestką innych
Synów Marnotrawnych. Rząd panoramicznych okien ciągnął się dobre kilkaset metrów.
Wyłożony drewnianymi panelami korytarz szeroki był na jakieś trzydzieści metrów
umożliwiając nam bieganie w tę i z powrotem, ale zarazem brakowało w nim
charakterystycznych wsporników i kolumn, za którymi można by się ukryć. Na każdym z
końców galerii znajdowały się pojedyncze drzwi, strzeżone przez drużynę uzbrojonych w
załadowane strzelby żołnierzy ochrony. Obszar zamknięty, sterylny, zabezpieczony – tak jak
sobie tego życzył pułkownik. Mieliśmy szczęście, że skok nastąpił w trakcie ćwiczeń
fizycznych. Kompozytowe pokrywy na oknach odsunęły się ukazując odległą niebieską
gwiazdę. Byliśmy jeszcze zbyt daleko serca systemu, by dostrzec jakiekolwiek planety, statek
leciał w głąb układu na standardowym plazmowym napędzie.
Poal podbiegł do mnie ociekając potem, zdyszany.
- Gdzie jesteśmy ? – zapytał ocierając czoło wierzchem zdrowej ręki.
- Nie mam pieprzonego pojęcia – odparłem wzruszając ramionami i zerknąłem na
obserwującego nas z krańca galerii oficera ochrony. Widząc moje spojrzenie podszedł bliżej,
niby pewien siebie, ale mimo to wyraźnie zdenerwowany. Nie pytajcie mnie jak on to robił,
ale roztaczał wokół siebie wyniosłą aurę kompetencji, a w oczach malował mu się niepokój.
Spojrzał przez ramię upewniając się, że ma w pobliżu czuwających wartowników, po czym
przystanął tuż przy mnie.
- Czego chcecie ? – spytał wydymając usta jakby mówił do kałuży szczyn.
- Zastanawiamy się tylko, gdzie jesteśmy – wyjaśniłem mu z przyjacielskim uśmiechem na
twarzy. Generalnie byłem w dobrym humorze, bo właśnie wyszliśmy z przeklętej
podprzestrzeni i samopoczucie z miejsca mi się poprawiło.
- System XV/108, tak to się nazywa – oświadczył oficer ze zgryźliwym grymasem.
- Ach tak – uśmiechnął się Poal opierając o mój bark swe ramię i pochylając się w stronę
dowódcy ochrony – XV/108 ? To zaraz obok XV/109. Słyszałem o tym miejscu.
- Słyszałeś ? – porucznik wyprostował się raptownie, w jego oczach pojawił się błysk
zainteresowania.
- Tak – odparł Poal z kamienną twarzą i poważnym tonem – To istna kraina groksów. Nic,
tylko rancza pełne groksów jak okiem sięgnąć wokół. Mówi się, że miejscowi tak
przywiązani są do bydła, że żyją z nim, sypiają z nim, nawet mają z nim dzieci.
- Naprawdę ? – wykrztusił osłupiały porucznik, na jego twarzy pojawił się wyraz
niedowierzania.
- Naprawdę – kiwnął głową Poal posyłając mi jednocześnie mrugnięcie, którego oficer nie
dostrzegł – Mówiąc szczerze, tak sobie na ciebie patrzę... Jesteś pewien, że twój ojciec nie był
aby hodowcą groksów ?
- Z pewnością... – zaczął porucznik, ale zaraz urwał uświadamiając sobie sens pytania Poala
– Ech, ty więzienna gnido ! Schaffer dowie się o twojej bezczelności !
- Dla ciebie to pułkownik Schaffer, groksiątko – odparł Poal spoglądając na o
oficera z błyskiem ostrzeżenia w oczach – Wy, ludzie z marynarki, nigdy nie powinniście o
tym zapominać.
- Doprawdy, żołnierzu ? – syknął porucznik – Kiedy bicz ci okrwawi plecy, będziesz
doskonale pamiętał, że trzyma go w ręce marynarz – odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim
krokiem, a jego błyszczące buty stukały donośnie na drewnianej wykładzinie korytarza.
Wybuchliśmy wraz z Poalem głośnym śmiechem i ramiona oficera jeszcze bardziej
zesztywniały. Dopiero po kilku minutach zdołałem opanować rozbawienie – za każdym
razem, gdy spoglądałem na dziecięco niewinną minę Poala, przypominałem sobie
rozwścieczony wzrok porucznika.
- Nie ma nawet cholernej nazwy – mruknął Poal, kiedy już się uspokoił. Sprawiał wrażenie
dziwnie bladego na tle czerni kosmosu widocznej za wysokim na ponad dziesięć metrów
oknem galerii.
- To niepokojące – zgodziłem się przystając u jego boku – Nawet świeżo odkryte systemy
mają własne nazwy, choćby nawet pochodzące od nazwy statku, który na nie natrafił.
- Brak nazwy, brak nazwy... – mruczał przez chwilę Poal, a potem odwrócił się w moim
kierunku, zakładając obie ręce za plecy i krzyżując zdrową dłoń wraz z hakiem niczym jakiś
oficer – Przyszła mi do głowy pewna myśl. Jak ten system nie ma własnej nazwy, to pewnie
jest martwy, co ? Pozbawiony wszelkiego życia ?
- Może – odparłem, chociaż nie miałem na ten temat zdania. W przeciwieństwie do
wychowanego w Schola Progenium Poala ja odebrałem w młodości edukację ograniczającą
się do zasad parowania siekiery za pomocą klucza francuskiego oraz operowania laserowym
palnikiem.
- A martwy system to takie miejsce, gdzie najczęściej zakłada się kolonie karne... –
zasugerował Poal wyglądając ponownie za okno, tym razem ze znacznie wyraźniejszym
zainteresowaniem.
- Myślisz, że zamierzają nas tutaj wyładować ? – spytałem marszcząc brwi.
- Pewnie, że nie – odparł nie odrywając wzroku od pustki kosmosu – Ale mogą nam dołożyć
nowych ludzi. To miałoby sens.
- Pewnie masz rację – przyłożyłem czoło do zimnej powierzchni okna – Od dwóch i pół roku
nie dostaliśmy nawet jednego nowego człowieka.
- Może właśnie dlatego zrobił z nas jeden wielki pluton, żeby mieć wolne miejsce dla
świeżego mięsa – na twarzy Poala malował się wyraz głębokiego zamyślenia.
- Coś tu nie gra – poczułem alarmowy sygnał gdzieś w głębi umysłu – Czy nie lepiej byłoby
dla niego, gdyby zrobił z weteranów dowódców plutonów i drużyn ?
- Co ? Żebyśmy nauczyli nowych wszystkich sztuczek jakie do tej pory opanowaliśmy ? –
roześmiał się Poal – Nie, przyjacielu, Schaffer dobrze wie, co robi.
Pobiegaliśmy sobie jeszcze trochę tam i z powrotem po galerii, bo jakiś żołnierz ochrony
zaczął się rzucać, że stoimy w miejscu i ględzimy zamiast ćwiczyć. Gadaliśmy właśnie
między sobą, co będziemy robić, jeśli kiedykolwiek zdołamy urwać się z legionu – i wtedy
ćwiczenia zostały przerwane nieoczekiwanie.
- Poruczniku Kage ! – z końca korytarza dobiegł mnie donośny głos i słysząc go machinalnie
stanąłem na baczność, kierowany podstawami wbitej mi dawno temu do głowy wojskowej
dyscypliny.
- Niech mnie Imperator przeklnie, to pułkownik ! – syknął Poal wyprężając się tuż przy
moim boku – Ten dupek z marynarki nas wsypał !
Pułkownik podszedł do nas od tyłu, słyszałem za swymi plecami dźwięk jego ciężkich
butów, uderzających w podłogę w powolnym wyważonym rytmie.
- Odwrócić się, gwardziści – powiedział i natychmiast obaj wykonaliśmy perfekcyjny zwrot
o sto osiemdziesiąt stopni, powodowani bardziej instynktem niż świadomym działaniem.
- Jeśli chodzi o porucznika marynarki, sir... – zacząłem, ale pułkownik przerwał mi
raptownym gestem uniesionej dłoni, a jego złote epolety błysnęły w świetle lamp.
- Tak między nami dwoma – powiedział cicho pochylając ku mnie twarz – Nie dbam o to, co
myślą na twój temat ludzie z marynarki. Ich opinia i tak nie może być gorsza od tej, którą ja
mam o tobie.
Tkwiliśmy przez chwilę w milczeniu i bezruchu, a pułkownik szacował nas uważnym
spojrzeniem. Chrząknął w końcu znacząco i ponownie się wyprostował.
- Kage – powiedział spoglądając na biegających w głębi korytarza Synów Marnotrawnych –
Zostaniesz po ćwiczeniach doprowadzony do mojej kwatery, żeby poznać szczegóły naszej
następnej misji.
- Tak jest, sir ! – odrzekłem zachowując beznamiętny wyraz twarzy, choć w głębi duszy
miałem ochotę rzucić się na drewnianą podłogę i zacząć walić w nią z rozpaczy głową.
Odprężenie towarzyszące mi od dobrej godziny teraz znikło bez śladu, w jego miejsce
pojawiło się irytujące napięcie. Więc znowu przyjdzie nam walczyć. Żadnych nowych
rekrutów, żadnej świeżej krwi, tylko znój i cierpienie w kolejnej krwawej akcji, w trakcie
której najpp
pewniej przyjdzie nam umrzeć. Cóż, taki właśnie był los Syna Marnotrawnego. Tylko tego
mogliśmy oczekiwać od życia i tylko takie przeznaczenie nas w przyszłości czekało.
* * * * *
Żołnierz ochrony zapukał grzecznie w lakierowaną powierzchnię drewnianych drzwi, po
czym otworzył je i nakazał mi wejść do środka kiwając lufą ściskanej w rękach strzelby.
Przekroczyłem próg po raz kolejny od wielu już miesięcy, stanąłem na baczność czują jak
moje buty toną w głębokim dywanie. Za plecami usłyszałem trzask zamykanych drzwi i tupot
butów żołnierzy stawiających na korytarzu wartę.
Pułkownik zerknął na mnie z drugiego końca wielkiego biurka, po czym powrócił do
studiowanego w chwili mojego wejścia elektronicznego notesu. Kiedy przyłożył swój kciuk
do płytki skanera linii papilarnych, usłyszałem niski pomruk urządzenia i przypomniałem
sobie, co taki dźwięk oznaczał: uruchomienie funkcji kasowania zawartości pamięci.
Pułkownik odłożył notes na blat biurka i spojrzał na mnie ponownie.
- Spocznij – powiedział, po czym zaczął krążyć za swoim fotelem z założonymi do tyłu
rękami, tam i z powrotem wzdłuż krawędzi biurka. Wtedy przypomniałem sobie niedawną
pozę Poala i pojąłem, kogo tak naprawdę parodiował. Nie zdołałem powstrzymać się od
lekkiego uśmieszku. Schaffer stanął w miejscu spoglądając na mnie badawczo i niemal
udławiłem się przełykaną pośpiesznie śliną, pewien, że ten diabeł jakimś cudem czyta w
moich myślach.
- Tyranidy, Kage – powiedział po chwili podejmując znów swój marsz, kierując spojrzenie
ku podłodze pokoju.
- Co... co z nimi, sir ? – wyjąkałem nieco bezsensownie uświadamiając sobie, że pułkownik
najwyraźniej oczekuje po mnie jakiegoś komentarza do swej wypowiedzi.
- Niektóre mogą być w tym systemie – oświadczył gapiąc się wciąż w podłogę, chociaż
pewien byłem, że wszystkimi zmysłami studiuje w tym właśnie momencie moją osobę.
- Więc najprawdopodobniej nic tu już nam nie pozostało do roboty – rzekłem stanowczo,
łudząc się nadzieją, że przybyliśmy zbyt późno i okazja do stoczenia bitwy przeszła nam koło
nosa.
- Możesz mieć rację, Kage – kiwnął głową pułkownik spoglądając w moim kierunku –
Przylecieliśmy tutaj, by zidentyfikować przyczyny braku łączności z małym posterunkiem na
trzecim świecie układu. Podejrzewamy, że w kierunku systemu kierowała się wcześniej
zwiadowcza odnoga tyranidzkiej floty Kraken.
Kiedy odwrócił się w kierunku biurka z zamiarem podniesienia kartki z jakimś
wydrukiem, zastanowiłem się w myśli nad formą jego wypowiedzi. Powiedział „my”, ale nie
miałem pojęcia, w czyim poza sobą imieniu się wypowiadał. Jak dotąd przekonany byłem, że
nasza jednostka nie podlegała ściśle pod stałe zwierzchnictwo tej czy innej instytucji
wojskowej, włócząc się po całym wszechświecie i pakując w każdą napotkaną wojnę. Nigdy
dotąd nie słyszałem o żadnych przełożonych pułkownika, jeśli jakichkolwiek miał.
- Pamiętasz pierwszą bitwę tych Synów Marnotrawnych ? – zapytał niespodziewanie,
siadając ponownie na fotelu, tym razem w nieco rozluźnionej pozie.
- Oczywiście, sir – odparłem bez chwili namysłu zastanawiając się jednocześnie nad
znaczeniem określenia „tych Synów” – Nigdy nie zapomnę Ichar IV. Choćbym tego chciał, a
już próbowałem, nigdy nie zapomnę.
Pułkownik chrząknął w pozbawiony wszelkich uczuć sposób i pokazał mi trzymaną w
dłoni kartkę. Widniały na niej linie i okręgi, w których z miejsca rozpoznałem jakiś rodzaj
kosmicznej mapy. Dostrzegłem też malutkie runiczne znaki nakreślone obok krzyżyków
pociągniętych poprzez mapę, ale autor tego opisu równie dobrze mógł go dla mnie sporządzić
w języku harangariańskim. Nie zrozumiałem ani słowa. Spojrzałem na pułkownika pustym
wzrokiem, toteż z miejsca pojął mą ignorancję w kwestii zawartości mapy.
- Wygląda na to, że obrona Ichar IV nie była najlepszym pomysłem – powiedział ciężkim
tonem Schaffer odbierając z moich rąk wydruk i wkładając go do leżącej na blacie biurka
teczki.
- Uratowanie stu dziewięćdziesięciu miliardów ludzi było złym planem ? – wykrztusiłem
zdumiony, nie mogąc pojąć sensu słów pułkownika.
- Tak, jeśli działając w ten sposób skazaliśmy na śmierć pięćset miliardów innych ludzi –
odparł ostro posyłając mi jednocześnie ostrzegawcze spojrzenie, zabraniające otwartego
krytykowania decyzji moich przełożonych.
- Pięćset miliardów, sir ? – powtórzyłem niepewnie, teraz już całkowicie zdezorientowany.
- Kiedy złamaliśmy tyranidzką flotę uderzającą na Ichar IV, znacząca jej część nie została
unicestwiona – wyjaśnił mi opierając łokcie na lśniącym blacie i splatając ukryte w czarnych
rękawiczkach palce obu dłoni – Ta odaa
noga Krakena została tylko rozproszona. Większość organicznych statków zdołaliśmy później
wytropić i zniszczyć wykorzystując ich zmieszanie po klęsce, lecz mamy podstawy
podejrzewać, że reszta armady obcych atakujących Ichar IV przekształciła się w nową flotę,
zmierzającą w innym kierunku. Nie sposób precyzyjnie określić jej trajektorii lotu, ale na
podstawie raportów stacji monitorujących i okrętów marynarki możemy uznać, że już
znajduje się w obrębie tego samego sektora, co my, sektora Typhon. Gdybyśmy zostawili im
wówczas Ichar IV, mielibyśmy dość czasu na zgromadzenie większych sił i całkowite
zniszczenie obcych, a nie tylko rozpędzenie ich po całej galaktyce i obecne bezsilne tropienie.
- I zamiast jednej planety możemy stracić teraz cały sektor ? – spytałem pojmując w końcu
sens słów pułkownika – Sektor zamieszkany przez pięćset miliardów ludzi ?
- Rozumiesz teraz jak ważne jest odkrycie kierunku lotu tej floty ? – pułkownik spojrzał na
mnie badawczo.
- Oczywiście, sir – odparłem próbując sobie wyobrazić w myślach tę rzeszę ludzkich istnień.
Nie potrafiłem. To więcej niż industrialna metropolia, więcej niż cały industrialny świat.
Pięćset miliardów ludzi, skazanych na pożarcie przez bezlitosną, wypraną z uczuć falę
drapieżników, jeśli nie zdołamy ich na czas powstrzymać.
* * * * *
Tym razem prześladował mnie nieco odmienny senny koszmar: broniliśmy jednej z
naszych fabryk przed atakiem zmiennokształtnych zielonych ludzi, których nigdy wcześniej
na oczy nie widziałem. Posykiwali i warczeli rzucając się w moim kierunku, ich pozornie
humanoidalne ciała zmieniały swe rozmiary i kształt, pozostawiając na sobie jedynie
zgrubienia przywodzące na myśl jakieś łuski.
Z majaków wyrwał mnie jakiś dźwięk, otworzyłem oczy dostrzegając nad sobą duży cień.
Zanim zdołałem cokolwiek zrobić, coś ciężkiego runęło mi na twarz przygniatając usta i nos,
dusząc mnie raptownie. Machnąłem zaciśniętymi pięściami, ale trafiłem w powietrze, a zaraz
potem poczułem silne uderzenie w brzuch, które pozbawiło mnie resztek oddechu. Młóciłem
rękami niczym oszalały czując na sobie ciężar napastnika, ciepło jego ciężkiego ciała, słysząc
chrapliwy oddech. Wepchnięta do moich ust szmata cuchnęła starym potem, przez co z
trudem powstrzymywałem się przed wymiotami.
Ciężar przeciwnika znikł nieoczekiwanie bez śladu, usłyszałem jakąś szamotaninę i
zdławiony wizg. Zrzuciłem z twarzy szmatę będącą czyimś podartym podkoszulkiem i
dostrzegłem rozchwianym wzrokiem Rollisa. Tuż za nim klęczał Kronin, zaciskający na szyi
zdrajcy cienki sznurek. Szalony porucznik roześmiał się maniakalnie.
- Zemsta będzie należeć do Imperatora, powiedział Święty Taphistis – zachichotał Kronin i
szarpnął mocniej improwizowaną garotą odciągając Rollisa w tył po podłodze celi. Przechylił
się nad ramieniem grubasa, ugryzł go w ucho i radośnie wyszczerzył w moim kierunku zęby.
Twarz Rollisa przybrała niebieskawego odcienia, jego oczy dosłownie wyłaziły z osadzonych
głęboko pod łukami brwiowymi oczodołów. Pozbierałem się z trudem z podłogi, wciąż
walcząc z zawrotami głowy.
- Puść go, Kronin – powiedziałem robiąc chwiejny krok do przodu. Zabicie Rollisa w taki
sposób doprowadziłoby do nieuniknionej egzekucji Kronina, a najpewniej także mnie.
Pułkownik wydawał już takie wyroki w przeszłości, toteż nie wątpiłem, że nie zawaha się
przed wymierzeniem kary również teraz.
- A wdzięczność Imperatora wobec tych, którzy innym nie skąpią darów, będzie trwała
wiecznie – oświadczył proszącym tonem szaleniec, zlizując brudzącą mu podbródek krew
zdrajcy.
- Zrób to – poleciłem cicho. Kronin spojrzał raz jeszcze z błagalnym wyrazem oczu, po czym
puścił niedoszłego mordercę. Rollis runął na podłogę dysząc spazmatycznie i charcząc.
Przyłożyłem mu do torsu stopę i przyszpiliłem do ziemi, co nie było specjalnie trudne
zważywszy na fakt, że wcale się nie próbował bronić. Pochyliłem się do przodu,
skrzyżowałem ręce i oparłem je na kolanie zwiększając nacisk na klatkę piersiową grubasa.
- Nie dość jeszcze wycierpiałeś za swoje grzechy, zbyt szybko wykpiłbyś się śmiercią –
wysyczałem – Jak przyjdzie twoja pora, osobiście wszystkiego dopilnuję.
* * * * *
- To nie jest dobry pomysł – powiedział Linskrug, po czym westchnął i pociągnął z
manierki spory łyk ciepłej wody. Robiliśmy właśnie krótki postój, siadając wprost na
grząskiej ziemi. Wszędzie wokół darły się ptaki, okupujące całymi chmarami gąszcz dżungli.
Muchy wielkości ludzkiego palca latały w powietrzu. Odpędziłem pośpiesznie jedną z nich,
gdy usiadła mi na ramieniu. Kto mógł wiedzieć, co takiego przydarzy się człowiekowi, któ
którego ugryzie taki insekt ? Jakieś odmienne owady śmigały wokół naszych głów na
wielkich wielobarwnych skrzydłach, a dobre trzy metry od mojego tyłka spod gęstych
krzaków wyślizgnął się chrząszcz wielkości ludzkiej stopy. Powietrze było duszne,
przesączało ubrania wilgocią i naszym własnym potem, ściekającym z wszystkich moich
porów nawet w chwili odpoczynku.
- Co niby nie jest dobrym pomysłem ? – spytałem zerkając na niego krzywo – Marsz przez to
zielone piekło, zżeranie po kawałku przez muchy, topienie się w pocie i wdychanie oparów
zgnilizny ? Nie rozumiem, dlaczego uważasz to za zły pomysł ?
- Nie, nie o to mi chodzi – machnął z roztargnieniem dłonią – Myślałem o dalszym marszu
po tej ścieżce.
- Znalezienie tego traktu to jedyna dobra rzecz, jaka nam się przytrafiła od momentu
lądowania na tym zasranym świecie – warknąłem zdejmując z prawej nogi but i masując
obolałą stopę – Czy może wolałbyś dalej wyrąbywać sobie przejście w tych chaszczach ?
Straciliśmy ośmiu ludzi w ciągu piętnastu godzin ! Utopieni w bagnach, pogrzebani w prawie
niewidocznych rozpadlinach, zatruci jadowitymi cierniami, zainfekowani czernicą wymiotną,
pogryzieni przez węże. Drokenowi pieprzony szczurozwierz odgryzł jedną nogę, a my sami
pewnie też tu wyzdychamy do ostatniego, jeśli w ciągu jednego, góra dwóch dni nie
znajdziemy tego posterunku !
- A wiesz, skąd tu się wzięła ta ścieżka ? – spytał Linskrug spoglądając na mnie kątem oka i
siadając na przewróconym pniu drzewa. Jego muskularny tors rysował się wyraźnie pod
cienką warstwą materiału, z którego uszyto jego koszulkę.
- Nie wiem. Bo Imperator nas kocha ? – zasugerowałem zdejmując mokrą skarpetkę i
wyżymając ją z bagiennej wody.
- Ponieważ regularnie krążą tędy zwierzęta – oświadczył marszcząc nos na widok moich
niehigienicznych zabiegów – Wędrują tam i z powrotem, dlatego wydeptały trakt.
- Bardzo interesujące – odparłem szorstko wkładając z powrotem but.
- Nauczyłem się tego polując na prowincji, w domu – dodał rozmarzonym głosem Linskrug
zakręcając swoją manierkę.
Pewnie, pomyślałem z ukłuciem zazdrości. Linskrug był baronem z Korallu. Twierdził, że
jego polityczni przeciwnicy spreparowali obciążające go dowody na nielegalny handel
niewolnikami. Ponieważ nigdy wcześniej nie służył w Gwardii, jego wrogowie musieli mieć
naprawdę dobre wtyki, że zdołali go wsadzić do wojskowego legionu karnego.
- A co w tym takiego użytecznego dla myśliwych ? – spytałem sznurując niewygodny mokry
but.
- Ponieważ to tutaj najlepiej zasadzić się na zwierzynę – wyjaśnił pełnym zrezygnowania
głosem, spoglądając na mnie przy tym z wyrazem ojcowskiego protekcjonalizmu.
- Lecz jeśli ty o tym wiesz – powiedziałem ubierając w słowa myśl, która narodziła się
pośród zgrzytu kręcących się wolno w moim otępiałym mózgu zębatych kółek – czy
zwierzęta też nie powinny być tego świadome ?
- Inne drapieżniki owszem... – odrzekł cicho.
- Co ?! – omal się na niego nie wydarłem. Siedzący najbliżej Synowie odwrócili w moją
stronę zaniepokojone spojrzenia, chwytając przy tym machinalnie za karabiny – Chcesz
powiedzieć, że... że coś może na tej ścieżce polować ?
- Tak – Linskrug kiwnął nonszalancko głową.
- Jak myślisz, może powiadomić o tym pułkownika ? – zaproponowałem próbując wziąć w
karby swoje zdenerwowanie.
- Och, jestem pewien, że on dobrze o tym wie – odparł Linskrug zdejmując na chwilę hełm i
przeczesując palcami długie włosy – Wygląda na prawdziwego myśliwego, ten nasz
pułkownik.
- Skoro wie, musimy być bezpieczniejsi na ścieżce niż w dżungli – orzekłem stanowczym
tonem uspokajając się nieco – Zresztą sam mówiłeś kiedyś, że największe drapieżniki
kontrolują rozległe terytorium łowieckie, więc nie może ich tutaj być zbyt wiele.
- Cóż, ja tam nie zauważyłem, żeby pułkownik był święcie przekonany o naszym
bezpieczeństwie – roześmiał się baron ubierając ponownie hełm.
- To fakt – przytaknąłem znowu posępniejąc.
- Koniec postoju ! – usłyszałem dobiegający gdzieś z przodu okrzyk pułkownika. Szliśmy z
Linskrugiem na końcu kolumny bacząc, by żaden ze skazańców nie wpadł przypadkiem na
pomysł odłączenia się od grupy i zaszycia gdzieś w głębi dżungli. Prywatnie przekonany
byłem, że każdy żołnierz głupi aż tak, by podjąć próbę ucieczki na tym tropikalnym świecie
powinien dostać swoją szansę, bo dzięki temu metodą selekcji naturalnej pozbylibyśmy się z
oddziału totalnych wariatów.
- Większość drapieżników zabija tylko wtedy, kiedy jest głodna, prawda ? – zapytałem
barona podejmując naszą rozmowę w nadziei na odrobinę pocieszenia, brnąc jednocześnie po
kostki w grząskim błocie.
- Nie, większość drapieżników jada tylko wtedy, gdy jest głodna – Linskrug pokręcił ze
smutkiem głową – Część zabija powodowana złośliwym oo
usposobieniem, większość zaś wykazuje wysoki poziom agresji i rzuci się do ataku na każde
stworzenie postrzegane za zagrożenie dla swego terenu łowieckiego.
- Jeśli o zagrożenie chodzi – przesunąłem kaburę z pistoletem na środek brzucha, bo mi w
trakcie marszu boleśnie uciskała bok – Chyba nie uznałbyś za zagrożenie dwustu uzbrojonych
facetów maszerujących przez środek twej spiżarni, prawda ?
- Cóż, nie mogę się wypowiadać za lokalne bestie – Linskrug uśmiechnął się nieznacznie –
ale na Korallu żyje wielki kot zwany krzywokłem, który bez wahania atakuje stworzenia
rozmiarów człowieka lub większe. Nie widzę powodu, dla którego tutejsze drapieżniki
miałyby być łagodniejsze.
Dalszy marsz spędziliśmy w ciężkim milczeniu. Zachmurzone niebo otworzyło podniebne
śluzy i na nasze głowy zaczęły lać się strugi deszczu. Od czasu wczorajszego lądowania
praktycznie cały czas padało, z kilkugodzinnymi przejaśnieniami. Pozwoliłem swojemu
umysłowi błądzić po manowcach, zapominając w ten sposób o bólu spuchniętych stóp.
Przylecieliśmy na Fałszywą Nadzieję, świat obdarzony raczej nieprzyjazną nazwą, ponieważ
stracono całkowicie kontakt radiowy z lokalnym posterunkiem, a po dwustu jego
mieszkańcach słuch zaginął. Nazwę nadali planecie pierwsi osadnicy, zmuszeni do lądowania
na niej po awarii silników podprzestrzennych i bezceremonialnym wyrzuceniu ich statku w
rzeczywisty wymiar. Statek był poważnie uszkodzony i stracili już nadzieję na ocalenie, kiedy
nieoczekiwanie natrafili na nadający się do kolonizacji świat. Zdołali bez większych
problemów wylądować na jego powierzchni i zbudować obóz. Siedemdziesiąt pięć lat później
okręt patrolowy marynarki przechwycił ich automatyczny sygnał ratunkowy, a wysłana na dół
ekspedycja odnalazła tylko wraku statku, niemal całkowicie pochłonięty przez dżunglę.
Kapitan osadników prowadził przez cały czas dziennik, w którym opisywał śmierć pięciuset
towarzyszy. Wyginęli w przeciągu jednego roku, on okazał się ostatnim. Ostatni wpis do
dziennika wyglądał mniej więcej tak: Wygląda na to, że wrażenie cudownego ocalenia
okazało się niczym więcej jak fałszywą nadzieją. Stąd wzięła się złowieszcza nazwa planety.
Dowiedziałem się tego wszystkiego od jednego z członków załogi promu, marynarza o
nazwisku Jamieson. Całkiem miły był z niego gość jak na człowieka z marynarki. Udaje nam
się utrzymywać o niebo lepsze stosunki z szeregowymi marynarzami niż z żołnierzami
ochrony i lepsze niż z oficerami. Podejrzewałem, że nasz przyjazne kontakty brały się z faktu,
że ci szeregowi marynarze trafiali do służby wbrew własnej woli, najczęściej łapani przez
gangi rekrutacyjne. Wiedziałem też, że ich przełożeni nie potrzebują wiele czasu na wbicie w
głowy nowych podkomendnych przekonania, że marynarka jest lepsza od Gwardii. Nie mam
pojęcia, od jak dawna trwa ten konflikt pomiędzy marynarką i Gwardią, być może od chwili
rozdziału obu tych formacji w czasach Wielkiej Herezji. To była pierwsza rzecz, jakiej
nauczyłem się po wstąpieniu do wojska – marynarze i gwardziści nie mieszają się ze sobą.
Jak możesz darzyć szacunkiem kogoś, kto jest święcie przekonany, że poradzi sobie z każdym
niebezpieczeństwem zatrzymując je przed dotarciem do planety. W połowie przypadków ci
zasrańcy nawet nie wiedzą, że gdzieś w pobliżu pojawiło się zagrożenie, dopóki nie będzie
już za późno na prewencję. A wtedy cała ich robota ogranicza się do rozwalenia wszystkiego
w drobny pył ostrzałem z orbity. Nie zaliczam się do strategów, ale bez zaangażowanej w
walki lądowe Gwardii marynarka byłaby praktycznie bezużyteczna. A tak przydają się nam
jako środek szybkiego transportu pomiędzy kolejnymi strefami frontowymi.
Krople deszczowej wody spływały mi po twarzy. Nie wyglądało to na burzę, tylko nie
mającą końca mżawkę, toteż człowiek nie miał szans na pozostanie przez dłuższy czas
suchym. Niektórzy ze skazańców znaleźli pierwsze ślady pleśni pokrywającej schowane w
plecakach racje żywnościowe, co na dłuższą metę wieściło poważne kłopoty.
Straciliśmy kontakt z Fałszywą Nadzieją i pułkownik oraz tajemniczy „my” uznali, że
winne za to są tyranidy, zapewne niewielki statek obcych. Było oczywiste, że nie dotarł tutaj
żaden statek inwazyjny roju, bo wtedy cała ta planeta byłaby już doszczętnie odarta do gołej
skały, a pasażerowie drapieżnej floty kończyliby wielki bankiet z wszystkimi lokalnymi
zwierzakami w roli dania głównego. Lecz jak pułkownik słusznie zauważył, gdzie pojawia się
kilka tyrków, tam wkrótce nadciągają ich kuzyni. Przekonałem się o słuszności tych słów na
Icharze IV i w Stacji Wyzwolenie. Wysyłają przodem zwiadowców, zrzucając na
powierzchnię planet zwinnych bękartów zwanych liktorami, mających za zadanie wywęszyć
największe skupisko żywej przekąski. Te liktory to wyśmienite drapieżniki, przynajmniej tak
się o nich mówi. Podobno potrafią wytropić jednego człowieka na pustyni, a przy tym są
cholernie niebezpieczne. Mają wielkie szpony gotowe posiekać człowieka na kawałki i
bardzo szybko nimi machają. A jeśli uznają jakieś miejsce za warte odwiedzenia, szybko
ściągają tam resztę towarzystwa. Nie pytajcie mnie, w jaki sposób te stwory utrzymują
między sobą kontakt, po prostu to potrafią. Jeżeli naprawdę znalazły się tutaj tyrki, w obrębie
sektora Typhon, musieliśmy wytropić je i unicestwić, zanim zdoaa
łają swoim kuzynom przetransmitować czy też w jakiś inny tylko sobie znany sposób wysłać
zaproszenie na obiad. Jeśli nie podołamy temu zadaniu, pułkownik nie omieszkał nas
poinformować, że do sektora zawita setka statków inwazyjnych roju, która w przeciągu
następnych paru lat zeżre wszystko, co żywe w promieniu kilkuset lat świetlnych.
- Kage ! – syknął mi do ucha Linskrug przerywając rozmyślania.
- Czego ? – warknąłem zirytowany.
- Zamknij się i słuchaj ! – odwarknął przystając w miejscu i przykładając palec do ust.
Spojrzał na mnie zwężonymi oczami.
Zrobiłem jak kazał, wstrzymując oddech i próbując przeniknąć słuchem otaczającą nas
dżunglę. Do moich uszu docierał jedynie dźwięk kropli deszczu rozpryskujących się o liście
tropikalnych drzew i spadających na wilgotną ziemię oraz lekkie zawodzenie wiatru
kołyszącego wyżej położonymi gałęziami.
- Nic nie słyszę – oświadczyłem po dobrej minucie.
- No właśnie – odparł z kiwnięciem głowy baron – Cała okolica pełna była drących się cały
czas ptaków i latających wszędzie owadów, a teraz nie ma tu śladu życia !
- Sierżancie Becksbauer ! – zawołałem do idącego nieco przed nami podoficera. Przystanął i
spojrzał w naszą stronę, z pewnością zastanawiając się, czy aby wbrew zdrowemu rozsądkowi
nie postanowiliśmy jednak dać nogę i zaszyć się gdzieś w dżungli – Zasuwaj do przodu i
ściągnij tu pułkownika. Chyba szykują się jakieś kłopoty.
Skinął mi lekko głową i pobiegł do przodu wyprzedzając brnącą w błocie kolumnę,
poklepując mijanych gwardzistów po ramionach i wskazując jednocześnie kciukiem w
naszym kierunku. Zobaczyłem Franxa zawracającego w tył oddziału. Biegł truchtem w naszą
stronę, ale znienacka stanął jak wryty w miejscu z rozszerzonymi szeroko oczami. Otworzył
usta, żeby coś krzyknąć, ale nie zdołał nic wykrztusić. Spróbował cofnąć się gwałtownie, lecz
but poślizgnął mu się na grząskiej ziemi i sierżant runął z głośnym pluskiem w błoto.
Usłyszałem pochodzące z ust Linskruga zdławione jęknięcie i spojrzałem poprzez ramię za
siebie, a wtedy moje serce przestało bić z przerażenia.
Jakieś pięćdziesiąt metrów za nami spomiędzy drzew wystawał jaszczurzy łeb, tak samo
długi jak ja byłem wysoki. Przypominające rozmiarami koło samochodu żółte oko gapiło się
wprost na nas, jego czarna tęczówka rozdzielona była wąziutką źrenicą.
- Nie ruszaj się – wyszeptał Linskrug – Niektóre gady nie postrzegają nieruchomych
stworzeń.
Pot wystąpił mi obficie na czoło, ściekając po policzkach i karku.
- Co my kurwa zrobimy ? – zapytałem cichym głosem przesuwając jednocześnie prawą dłoń
w kierunku schowanego w kaburze na brzuchu lasera.
- Myślisz, że dasz go tym radę zranić ? – odezwał się równie cicho baron.
Bestia postąpiła dwa kroki do przodu, a pod ciężarem jej potężnego cielska pnie drzew
ugięły się niczym naprężone zapałki. Cielsko jaszczura pokrywały łuski wielkości mojej
twarzy, zielone i połyskliwe, idealnie zlewające się ze szmaragdową barwą otoczenia.
Kamuflaż gada był niemal perfekcyjny, moglibyśmy przejść tuż przed jego pyskiem niczego
nie zauważając. Jaszczur zrobił kolejny krok, ujrzałem jego drgające nozdrza. Najwyraźniej
węszył.
- Jaka jest szansa, że to bydlę jada trawę i paprocie ? – wyszeptałem do Linskruga, chociaż
nie liczyłem na specjalne pocieszenie. Jakby słysząc me pytanie, bestia rozwarła pysk
demonstrując rzędy trójkątnych zębów bez wątpienia przeznaczonych do darcia na strzępy
mięsa i łamania kości.
- Czego tam stoicie ? – usłyszałem dobiegający gdzieś z przodu głos, ale nie odważyłem się
oderwać spojrzenia od jaszczura.
Łeb wielkiego gada odwracał się to w prawo, to w lewo, jakby zwierz próbował spojrzeć
na nas każdym z pary ślepi. Drapieżnik parsknął, a potem ruszył wzdłuż traktu na czterech
silnie umięśnionych łapach, machając silnie ogonem i łamiąc nim okoliczne gałęzie, niektóre
grubości mojego ramienia.
- Czy teraz możemy się już ruszać ? – wymamrotałem przez szczękające ze strachu zęby.
Czułem jak zaczynają mi się trząść zdrętwiałe dotąd nogi.
- Jeszcze nie – odpowiedział Linskrug niskim spokojnym tonem. Słyszałem jak oddycha w
powolny, uspokajający sposób – Jeszcze nie.
Jaszczur pędził w dół ścieżki nabierając szybkości, czułem jak ziemia drga w rytm uderzeń
jego potężnych łap. Był większy od czołgu, mierzył dobre jedenaście metrów nie licząc
ogona. Słyszałem już jego oddech, niski chrapliwy warkot, który wydawał się nabierać z
każdą sekundą mocy. Gad biegł już szybciej od pierzchającego co sił w nogach człowieka, a
chyba nie był to jeszcze szczyt jego sprinterskich możliwości. Dzieliło go od nas jeszcze tylko
dziesięć metrów, kiedy poczułem nagły ruch Linskruga.
- Już ! – wrzasnął mi do ucha, uderzając mnie jednocześnie w bok klatki piersiowej i
wpychając pomiędzy rosnące wzdłuż traktu drzewa. Runęliśmy obydwaj w chaszcze, baron
wylądował na moich plecach wyduszając mi z płuc resztki powietrza.
Łeb jaszczura odwrócił się w naszą stronę, szczęki trzasnęły głośno w chwili, gdy nas
mijał, ale impet szarży poniósł go dalej w głąb ścieżki. Kiedy tylko nas minął, czym prędzej
wyskoczyliśmy ponownie na trakt, świadomi tego jak wiele śmiercionośnych niespodzianek
skrywa w sobie gąszcz.
Synowie Marnotrawni skakali na wszystkie strony niczym pchły, niektórzy z nich
próbowali zatrzymać w jakiś sposób atakującą bestię. Dostrzegłem uciekającego w bok
Franxa i sprężysty ogon jaszczura uderzający go prosto w środek klatki piersiowej. Sierżant
przeleciał w powietrzu dobre dziesięć metrów zanim zatrzymał się jak szmaciana laleczka na
masywnym pniu drzewa.
W powietrzu poniósł się trzask laserowych wystrzałów. Wyszarpnąłem z kabury własny
pistolet i zacząłem naciskać spust posyłając w stronę zadu stwora wiązki skondensowanego
światła. Na grubych łuskach pojawiły się jaskrawe rozbłyski, ale zwierzak nie okazał żadnego
nimi zainteresowania. Linskrug również otworzył ogień ze swego karabinu, zaczęliśmy biec
ramię w ramię za szarżującym bydlakiem. Laserowy ogień przybierał na sile, jego trzask
mieszał się z wrzaskami bólu i przerażenia. Wielka sylweta jaszczura wypełniała sobą niemal
całą ścieżkę, toteż ciężko było cokolwiek przed nim dojrzeć, zaledwie zarysy ludzkich
sylwetek zmykających na pobocza traktu. Niektórzy gwardziści nie mieli szans na uniknięcie
potwornych szczęk, byli nimi przegryzani wpół albo całkowicie znikali w przepastnej
paszczy. Widziałem jak jedna ze szponiastych łap opada na tors próbującego się odczołgać w
bok żołnierza i rozpłaszcza go pośród eksplozji zmiażdżonych organów i rozbryzgów krwi.
- Jakieś pomysły ?! – krzyknąłem do Linskruga zatrzymując się w miejscu i próbując strzelić
bestii w tył wielkiej czaszki.
- Ucieczka ? – zasugerował przystając obok i wyciągając z komory broni zużyty akumulator.
Potoczył wokół wzrokiem zakładając nową baterię, najwyraźniej szukając jakiejś inspiracji.
- Laserowe wiązki nie przebiją jego łusek, musimy uderzyć i odskoczyć – oświadczył
wyjmując z pokrowca przy pasie bagnet i mocując go w zaczepie pod lufą karabinu.
- Walka wręcz ?! Myślałem, że to Kroninowi popieprzyło się w głowie ? – wrzasnąłem
przerażony perspektywą dobrowolnego zbliżenia się do tej masy mięśni i ostrych kłów.
- Trzeba wbić ostrze pod łuski, ustawić w stronę serca i mocno pchnąć – baron wyszczerzył
w posępnym uśmiechu zęby demonstrując niezrozumiałe rozbawienie, po czym rzucił się w
dół traktu. Widziałem co najmniej sześć okaleczonych ludzkich ciał leżących na ścieżce, kilka
innych wiło się z bólu na obrzeżu szlaku. Potwór zatrzymał w końcu swą szarżę i stał w
miejscu na wszystkich czterech łapach próbując pochwycić paszczą któregoś z uwijających
się przed jego nosem skazańców.
Linskrug przemknął pod smagającym powietrze ogonem i wbił bagnet w żółtawą skórę na
podbrzuszu gada. Widziałem jak baron rozstawia nogi w szerszym rozkroku i napina mięśnie
próbując wepchnąć ostrze głębiej w cielsko jaszczura. Drapieżnik wydał z siebie donośny ryk
bólu i zaczął kręcić łbem próbując nas dosięgnąć, ale jego krótka szyja znacząco utrudniała
taki manewr, a ograniczony z dwóch stron gęstym leśnym poszyciem nie potrafił dostatecznie
szybko obrócić się w miejscu. Stwór zrobił krok do tyłu zbijając z nóg ściskającego karabin
Linskruga.
- Och, kurwa – wymamrotałem, po czym skoczyłem do przodu łapiąc barona za kołnierz i
wywlekając go spod cielska gada. Słyszałem krzyki innych gwardzistów dobiegające zza
masywnego torsu jaszczura, krótkie ostre komendy rzucane przez pułkownika, ucinające w
pół słowa powszechne dotąd histeryczne wrzaski przerażenia. Drapieżnik zdołał odwrócić się
w poprzek ścieżki, wyprężając w łuk grzbiet, by tylko zyskać więcej miejsca. Przetoczyłem
się po ziemi między dwiema wielkimi łapami i zrywając się na nogi spróbowałem chwycić
karabin ciągle wiszący pod brzuchem gada. Nagły ruch zwierzaka sprawił, że kolba
wyślizgnęła mi się z dłoni, a kciukami uderzyłem boleśnie w twarde łuski jaszczura. Klnąc
jak oszalały rzuciłem się ponownie w stronę broni, podpierając barkiem jej kolbę i napierając
z całej siły na obudowę lasera, starając się nie poślizgnąć przy tym na grząskiej ziemi. Moje
wysiłki zostały nagrodzone przeraźliwym rykiem i jeszcze większą szamotaniną stwora.
Tylne łapy gada zaplątały się na moment pośród twardych pnączy i masywne cielsko opadło
w dół wbijając mi na głowę hełm. Runąłem płasko na brzuch, wryłem się twarzą w błoto.
Karabin ponownie wyślizgnął mi się z rąk.
Strumienie ciemnoczerwonej krwi ciekły z rany w podbrzuszu zwierzaka plamiąc mi
głowę i ramiona. Jaszczur przestępował z łapy na łapę to do przodu, to do tyłu, jakby
próbował wsadzić łeb pod brzuch w próbie złapania mnie zębami albo wyrwania z rany wciąż
tkwiącego w niej bagnetu. Nie potrafiłem przejrzeć prawdziwych zamiarów tego bydlaka.
Wytoczyłem się spod brzucha jaszczura na ułamek chwili przed tym jak wielka łapa wgniotła
ziemię w miejscu, gdzie przed momentem leżałem.
Byłem od stóp po głowę umazany błotem i krwią, plułem spazmatycznie brudną wodą.
Pełnymi drobinek ziemi oczami ujrzałem pułkownika skaczące
cego poprzez deszcz z energetycznym mieczem w ręce. Krople wody parowały z sykiem w
kontakcie z rozjarzonym niebieską poświatą ostrzem. Nie wydając z siebie żadnego dźwięku
pułkownik ciął z rozmachu mieczem i wielki kawał nozdrzy jaszczura opadł na ziemię
dymiąc jak zwęglony ochłap mięsa. Drapieżnik przysiadł na tylnych łapach, machając
przednimi i tnąc szponami miejsce, w którym chwilę wcześniej znajdował się pułkownik, ale
on zdążył już w międzyczasie uskoczyć w lewo. Kiedy gad ponownie opuścił w dół łeb
szukając ofiary, pułkownik uderzył mieczem w precyzyjny sposób wbijając energetyczne
ostrze prosto w prawe oko jaszczura. Ujrzałem czubek miecza sterczący pośrodku górnej
części czaszki gada. Zwierzę zaczęło szarpać się wściekle przez kilka sekund, wyrywając
miecz z ręki człowieka i zmuszając go do odskoku w tył. Wszyscy stojący w pobliżu
gwardziści cofali się pośpiesznie chcąc uniknąć zgniecenia, toteż ja sam też zerwałem się na
nogi zwiększając dystans dzielący mnie od konającej bestii.
Z wstrząsającym ziemię łomotem wielki drapieżnik zwalił się w końcu w błoto, wydając z
siebie ostatnie tchnienie. Pułkownik podszedł do niego i wyciągnął z czaszki przebijający ją
miecz, tak łatwo jakby wyjmował go z pokrowca. Rozejrzał się uważnie wokół chowając
jednocześnie broń do pochwy. Zerknął na moment w dół i z beznamiętnym spokojem
charakterystycznym właśnie dla niego wytarł z krwi rękojeść miecza posługując się w tym
celu jedwabną chusteczką wyjętą z kieszonki munduru.
- W porządku, ludzie – oświadczył poprawiając obciążony mieczem pas, by broń nie obijała
mu się o nogę – Sprawdzić, kto zginął, a kto może iść dalej.
I tymi słowami zakończył kolejny incydent będący dla niego jedynie egzekucją kary
wobec kilku Synów Marnotrawnych.
* * * * *
Dotarliśmy do posterunku Fałszywej Nadziei pod koniec tego samego dnia, niemal w
chwili zachodu słońca. W jednej chwili brnęliśmy przez gęstą tropikalną roślinność, w
następnej zaś minucie byliśmy już na utwardzonej drodze biegnącej pomiędzy kanciastymi
budynkami. Cała stacja obrośnięta była pnączami i porostami, pokrywającymi ściany i dachy
kompozytowych budowli zbitą zieloną masą. Chodniki nie były niczym lepszym od
zwierzęcych ścieżek, tylko gdzieniegdzie spod dywanu mchów wystawały kawałki
kamiennych płyt. Nigdzie nie dostrzegałem śladu życia, do mych uszu docierały wyłącznie
odgłosy codziennej aktywności mieszkańców dżungli. Osada sprawiała wrażenie wymarłej,
porzuconej na pastwę losu, pochłoniętej przez żarłoczną naturę. Pomimo dusznego upału
poczułem na karku zimny dreszcz lęku. Można było odnieść wrażenie, że mieszkający tu
ludzie zniknęli pochwyceni ręką nieznanego boga. Coś złego się tutaj wydarzyło, czułem to w
kościach.
Chcąc sprawdzić, czy osada na pewno całkiem opustoszała wyważyłem siłą drzwi
wejściowe do najbliższego budynku po lewej stronie. W środku było ciemno, ale dzięki
wpadającemu do pomieszczenia przez drzwi światłu mogłem stwierdzić, że nie ma tu żywej
duszy. Gdzieniegdzie poniewierały się drewniane meble, najprawdopodobniej wykonane z
miejscowego drewna. Dostrzegłem kominek ustawiony pośrodku jednego z pokoi, ale leżąca
w nim warstwa popiołu była stara, zawilgocona wodą spływającą w dół źle uszczelnionego
komina. Kiedy skradałem się ostrożnie w półmroku, trąciłem coś niechcący nogą. Przedmiot
zaszeleścił cicho. Ugiąłem nogi w kolanach macając wokół siebie na oślep, zacisnąłem palce
na czymś owalnym i skórzastym.
Wyniosłem znalezisko na zewnątrz chcąc przyjrzeć mu się bliżej i zaraz za progiem
wpadłem na Kronina i Gappa, podtrzymujących na wpół przytomnego Franxa. Sierżant
początkowo nie wyglądał na specjalnie poturbowanego w zderzeniu z jaszczurem, miał na
sobie jedynie kilka siniaków i skarżył się na ból złamanych żeber, ale po kilku godzinach
marszu pojawiła się u niego gorączka. Rozdarcia skóry na piersi zaczęły ropieć, bijący od ran
odór czuć było na kilka kroków wokół Franxa. Ustawicznie tracił i odzyskiwał z powrotem
świadomość, pogrążając się w wywołanych gorączką majakach. Prosił nas o jedzenie, nie
sądziłem jednak, by kierował się głodem, już prędzej jego biednemu umysłowi wydawało się,
że jest ponownie na Fortunie II. Wydawał się grzęznąć w pułapce wspomnień, ustawicznie
przeżywając na nowo prawdopodobnie najważniejsze wydarzenie swego życia.
Obiekt w moich rękach miał jakieś trzydzieści centymetrów długości i wyglądał zupełnie
jak pęk zeschłych liści oplecionych przy końcu łodyg zdrewniałym pnączem.
- Co to, jakaś roślina czy co ? – spytał Gappo zaglądając mi przez ramię.
- Cokolwiek to jest, może poczekać – sarknąłem na ciekawskiego ekskatechetę – Musimy jak
najszybciej wnieść wszystkich rannych do lazaretu.
Ciskając pęk liści w błoto chwyciłem Franxa za nogi. Pozostali dwaj ujęli go pod pachy i
wspólnymi siłami ponieśliśmy majaczącego w delirium sier
sierżanta w kierunku środka osady. Pułkownik już tam był, wydając zwięzłe rozkazy i
rozsyłając gwardzistów wszędzie wokół w poszukiwaniu śladów ludzkiej obecności. Dwaj
pozostali ranni, Oklar i Jereminus z sekcji Franxa, zostali ułożeni pod ścianą największego
budynku. Oklar jęczał ściskając obandażowany kikut prawej nogi, Jereminus przykładał kłąb
brudnych bandaży do okaleczonej lewej połowy twarzy. Na trakcie w miejscu bitwy z
jaszczurem pozostawiliśmy zwłoki siedmiu innych skazańców.
- Gdzie jest Droken, sir ? – spytałem pułkownika wychodząc z bocznej ulicy na główny plac
osady.
- Wykrwawił się na śmierć tuż przed naszym przybyciem – odparł chłodno i wskazał ruchem
głowy strukturę, pod której ścianą złożyliśmy pozostałych rannych – Ten budynek wygląda
na główną stację posterunku, tam powinniśmy znaleźć lazaret, stanowisko komunikacyjne i
magazyny. Wnieście rannych do środka, a potem rozejrzyj się i znajdź wytłumaczenie tego,
co tu znaleźliśmy.
Nieoczekiwanie pojąłem, że zupełnie zapomniałem o naszym polowaniu na tyrki i
wlazłem jak głupi w środek tego miejsca nawet go wcześniej nie kontrolując. Szczerze
mówiąc, zasłużyłem sobie na oderwanie durnego łba przez jakiego pazurzastego drapieżcę.
Zauważyłem, że pułkownik zarządził już przeczesanie całej osady w poszukiwaniu
ewentualnych przyczajonych gdzieś obcych, mnie natomiast zwalił na barki obowiązek
sprawdzenia głównego budynku. Przywołałem do siebie pięciu ocalałych skazańców z
drużyny Franxa, po czym nacisnąłem runiczny przycisk na panelu otwierającym drzwi.
Kompozytowy właz rozsunął się z syknięciem i do wnętrza korytarza wpadły słabe promienie
zachodzącego słońca.
Wyjąłem z kabury pistolet i zajrzałem ostrożnie za framugę wejścia, nie dostrzegając
niczego oprócz wyłożonego metalowymi płytami korytarza biegnącego gdzieś w ciemność
budowli. Jakieś pięć metrów w głębi przejścia zauważyłem parę zamkniętych drzwi, po
jednych z każdej strony korytarza.
- Dobrze, zasilanie ciągle działa – usłyszałem za plecami głos Cruncha i zakląłem plugawo w
myślach uświadamiając sobie, że akurat on okazał się jednym z ocalałych członków drużyny
Franxa. Wołaliśmy na niego Crunch, ponieważ był całkowitym beztalenciem w sztuce
skradania się. Zawsze znazał jakiś korzeń, na którym mógł sobie skręcić nogę, jakiś luźny
grzechotliwy kamyk lub kawałek szkła, nawet pośrodku pustyni. Taki właśnie człowiek miał
mnie osłaniać podczas skrytej infiltracji potencjalnie zajętego przez wroga budynku !
- Crunch, zostajesz tutaj i pilnujesz wejścia – powiedziałem mu nakazując jednocześnie
reszcie pakować się do środka budynku. Skinął z aprobatą głową i wyprężył się na baczność
układając broń w zgięciu ręki.
- Spocznij, żołnierzu – powiedziałem mijając go i natychmiast usłyszałem westchnienie ulgi.
Potrząsając z irytacją głową wślizgnąłem się skulony w półmrok korytarza. W wąskiej
szparze pod prawymi drzwiami dostrzegłem poświatę sztucznego oświetlenia, podczas gdy
delikatna próba otwarcia lewych skończyła się niepowodzeniem z powodu uaktywnionego
zamka. Nie zamierzałem sobie zawracać teraz głowy tą stroną korytarza, toteż nakazałem
czwórce towarzyszy, by udali się wraz ze mną w prawą stronę. Był to niewielki pokój
biurowy oświetlony żółtą lampą jarzeniową umieszczoną na przeciwległej do wejścia ścianie.
Na drewnianym stole przy drzwiach pomieszczenia stał przenośny terminal. Jego ekran był
wyłączony, klawiatura interfejsu tkwiła w uchwycie akumulatorowej ładowarki wiszącej na
bocznej ścianie obudowy banków pamięci. Zanotowałem w myślach powrót do tego
stanowiska po skontrolowaniu całego budynku i podjęcie próby uruchomienia terminala. Po
drugiej stronie pokoju stała półka pełna papierowych wydruków. Wziąłem do ręki arkusz
leżący na samej górze, a zatem najpewniej najnowszy. Treść pisma wydała mi się zapisana w
czymś na podobieństwo Technolingui, ale zdołałem rozpoznać umieszczoną w górnym
lewym rogu datę. Wydruk pochodził sprzed czterdziestu dni, mogłem się pomylić o góra
jeden, może dwa, dlatego należało przyjąć, że cokolwiek się tutaj przydarzyło, miało miejsce
równe sześć tygodni temu, chyba że jakieś niezrozumiałe okoliczności zmusiły osadników do
nieuzasadnionego normalnie zaprzestania prowadzenia elektronicznej rejestracji danych.
Wspominając los załogi pierwszego statku, jaki natrafił na Fałszywą Nadzieję zacząłem się
zastanawiać, czy aby tutejszych mieszkańców nie zabili członkowie autonomicznego
łańcucha pokarmowego fauny, a nie tyranidy, ale rozważania takie w najmniejszym stopniu
nie pozwalały mi na osłabienie czujności.
Kolejne pięć sprawdzonych pomieszczeń okazało się dormitoriami, w każdym z nich stały
po cztery piętrowe łóżka, choć nigdzie nie natrafiłem na ślad pościeli. Nie znaleźliśmy też
najmniejszego nawet egzemplarza rzeczy osobistych mieszkańców, co tylko pogłębiło
upiorną atmosferę tego opuszczonego miejsca. Czułem jak włosy unoszą mi się na karku,
kiedy toczyłem wzrokiem po tym cichym jak cmentarz budynku. Jedynymi znaleziskami
okazały się pęki liści, identyczne jak ten odkryty w pierwszym budynku na obrzeżach osady.
Do chwili przeczesania prawej strony korytarza aa
zebraliśmy przy progu głównego wejścia stertę blisko dwudziestu takich liściastych pęków.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, dlaczego miejscowi pozostawili je w pomieszczeniach
ogołoconych z wszelkiego majątku, ale była to zagadka na później, wpierw musiałem do
końca zabezpieczyć swoje otoczenie.
Zbadawszy wszystkie dostępne pokoje wróciłem z powrotem pod zablokowane drzwi w
lewej ścianie głównego korytarza. Mechanizmem otwierającym okazał się wyposażony w
niewielką klawiaturę panel kontrolny, wiszący tuż przy futrynie drzwi. Zerknąłem na niego
tylko i zaraz wiedziałem, że mogę tu siedzieć do pieprzonej śmierci próbując odgadnąć
właściwy ciąg znaków.
- Pierdolić to ! – warknąłem sam do siebie i strzeliłem w panel z pistoletu. Obudowa
dekodera rozpadła się pośród deszczu zielonych iskier. Usłyszałem dźwięk jakiegoś ciężkiego
obiektu spadającego po drugiej stronie ściany i naparłem na drzwi z całej siły. Jak się okazało,
niepotrzebnie, bo otworzyły się od razu, wystarczyło lekko pchnąć. Wślizgnąłem się do
środka z gotowym do strzału pistoletem, zgiąłem się wpół starając się zejść z pola widzenia
potencjalnego przeciwnika.
Wewnątrz pomieszczenia stało więcej terminali, najwyraźniej połączonych ze sobą w sieć,
ustawionych na metalowych biurkach. Pokój był długi na jakieś dwadzieścia metrów, na
dziesięć szeroki. Po jego drugiej stronie widniały otwarte drzwi, za progiem zauważyłem
poświatę zapalonych lamp i dwa rzędy łóżek. Wszędzie panowała nieprzenikniona cisza,
jedyne dobiegające do mych uszu dźwięki pochodziły z zewnątrz, zza grubych ścian
budynku. Wciąż żadnego śladu jakiegokolwiek rozumnego życia. Czułem rosnący niepokój.
Po prawej stronie zastawionego terminalami pokoju dostrzegłem futrynę zamkniętych
drzwi. Postanowiłem sprawdzić je w pierwszej kolejności, nie chcąc pozostawiać za sobą
potencjalnej kryjówki przeciwnika. Pomieszczenie, w którym akurat się znajdowaliśmy
musiało być główną salą kontrolną, być może to właśnie tutaj znajdowało się centrum
komunikacyjne kolonii.
Otworzyliśmy ostrożnie drzwi po prawej, wtykając za próg gotowe do strzału lufy laserów.
W środku nie było nikogo. Ujrzałem rozległą komnatę zapchaną metalowymi wózkami, na
których piętrzyły się skrzynki oznakowane emblematem dwugłowego orła i nalepkami z
datami.
Był to bez wątpienia miejscowy magazyn, wypchany po sufit racjami żywnościowymi,
środkami do oczyszczania wody, zapasowymi kombinezonami i urządzeniami technicznymi,
które nie były mi znane. Na wszystkich skrzynkach znajdowały się nienaruszone
elektroniczne zamki, nie noszące śladu prób wyłamania. To odkrycie raczej eliminowało
hipotezę związaną z pirackim rajdem, dręczącą mnie od chwili, kiedy w przeszukanych
wcześniej dormitoriach nie natrafiłem na żaden ślad osobistego majątku kolonistów.
- Dobra, sprawdzimy jeszcze ten otwarty pokój – powiedziałem do swoich ludzi
przepychając się obok nich w drodze do sali kontrolnej. Dwóch kryło mnie lufami
przyłożonych do ramion karabinów, pozostali dwaj stanęli po obu stronach futryny otwartych
na oścież drzwi. Zerknąłem ostrożnie do środka zauważając puste łóżka, ustawione po
dziesięć w każdym rzędzie, ciągnące się w głąb wąskiego pomieszczenia. Prześlizgnąłem się
przez próg i natychmiast kucnąłem za najbliższą pryczą po prawej stronie, przywołując
jednocześnie ruchem lewej ręki dwóch towarzyszy, Donalsona i Fredricksa.
Zerkając co chwila przez ramię, by zyskać pewność, że obaj za mną idą, zacząłem skradać
się przejściem między rzędami łóżek, trzymając przed sobą ściskany oburącz pistolet.
Byliśmy w połowie pomieszczenia, jakieś siedem, może osiem metrów od drzwi, kiedy kątem
oka dostrzegłem nagłe poruszenie gdzieś po prawej. Odwracając głowę w tamtym kierunku
ujrzałem niewielkie przejście do mniejszej przybudówki. Byłem pewien, że zauważyłem tam
jakiś ruch.
Przesunąłem się nieznacznie w lewo chcąc poszerzyć swoje pole widzenia i zostałem
nagrodzony obrazem wysokiego biurka ustawionego pośrodku małego ciasnego pokoiku o
ścianach obłożonych pełnymi książek półkami. Usłyszałem ciche skrzypienie podłogi,
sugerujące obecność czegoś najwyraźniej próbującego ukryć się po drugiej stronie biurka.
Wskazałem mebel swym kciukiem, Fredricks odpowiedział mi skinieniem głowy i zaczął
skradać się do przodu zasłaniając tors laserem. Oddychałem płytko, szybkim rytmem, czując
napięcie wszystkich mięśni w swym ciele. Moje serce biło wściekle, krew tętniła w żyłach z
siłą wodospadu. Miałem wrażenie, że Fredricks skrada się całą wieczność w stronę
przeklętego biurka.
Z głębi pomieszczenia znów dobiegł jakiś dźwięk i wszyscy trzej zareagowaliśmy nań
niemal równocześnie, prując ogniem seryjnym prosto w środek pokoju. Powietrze
momentalnie się naelektryzowało. Puls jeszcze mi przyśpieszył, ale jednocześnie poczułem
dziką ulgę, że mogę dać upust trzymanym na wodzy emocjom. Warczałem coś niezrozumiale
przez zaciśnięte zęby. Zza biurka dobiegł zdławiony krzyk, toteż natychmiast posłaliśmy w
tamtym kierunku kolejne serie. Donalson przeklinał zawzięcie pociągając za spust karabinu,
ja ograniczałem się do dalszego warczenia.
- Przestańcie strzelać, niech was Imperator skarze ! – usłyszałem przenikliwy rozedrgany
głos dobiegający zza biurka. Wszyscy trzej wymieniliśmy zaskoczone spojrzenia.
- Coś ty za jeden ? – odkrzyknąłem przesuwając lufę pistoletu wzdłuż pokoju na wypadek,
gdyby intruz pojawił się w naszym polu widzenia.
- Porucznik Hopkins – obcy wysunął się zza mebla, ręce trzymał uniesione wysoko nad
głową. Wydawał się nieco starszy ode mnie, z dziko zmierzwionymi włosami i gęstym
zarostem na brodzie i policzkach. Miał na sobie jakiś uniform: ciemnoczerwoną bluzę
mundurową, białe spodnie i wysokie do kolan skórzane buty. Na jednym ramieniu
dostrzegłem silnie potargany epolet. Odprężyłem się nieco, ale wciąż nie spuszczałem z niego
muszki pistoletu.
Obcy uśmiechnął się na widok naszych mundurów, opuścił ręce i zrobił krok do przodu.
- Stój tam, gdzie jesteś ! – krzyknąłem celując mu prosto między oczy.
- Jesteście z Imperialnej Gwardii ? Co to za regiment ? – spytał trzęsącym się głosem.
Widziałem już wyraźnie, że cały drży z nerwów, najwyraźniej przekonany, że jego
nieoczekiwani wybawcy mogą w każdej chwili przeistoczyć się w zabójców.
- W porządku – oświadczyłem opuszczając broń wzdłuż uda, ale nie przesuwając jeszcze jej
bezpiecznika – Jesteśmy z Trzynastego Legionu Karnego. Synowie Marnotrawni pułkownika
Schaffera.
- Legion karny ? – zdziwił się oficer wkładając na głowę czapkę i poprawiając palcami
wymykające się spod niej kosmyki – A co tu do diabła robi jednostka skazańców ?
- Myślę, że na to pytanie prędzej powinieneś odpowiedzieć ty – odrzekłem.
* * * * *
Donalson przyprowadził porucznika Hopkinsa z miejsca jego tymczasowego internowania
w pomieszczeniu biurowym budynku. Siedziałem w sali komunikacyjnej w towarzystwie
pułkownika oraz sierżantów Brokera i Roiselanda. Hopkins obrzucił nas uważnym
spojrzeniem, przyjrzał się terminalom, które próbowaliśmy uruchomić. Na zewnątrz budynku
panowała smoliście czarna noc, w wąskich okienkach obserwacyjnych dostrzegałem jedynie
odbicia wnętrza pokoju. Zza grubych ścian do naszych uszu dobiegał ustawiczny dźwięk
cykania owadów i okazyjne pokrzykiwania jakiegoś nocnego ptaka.
- Porucznik Hopkins z kompanii garnizonowej Fałszywej Nadziei – powiedział pułkownik
spoglądając na naszego gościa – Ja jestem pułkownik Schaffer, dowódca Trzynastego
Legionu Karnego. Chciałbym uzyskać od pana szczegółowe informacje na temat wydarzeń,
jakie miały tu ostatnio miejsce.
Hopkins zasalutował przykładając palce do skroni w miejscu, gdzie brzeg czapki stykał się
ze skorą jego czaszki, potem ręka opadła mu wzdłuż ciała w dziwnie zrezygnowanym geście.
- Chciałbym móc złożyć jakiekolwiek wyjaśnienia, pułkowniku – oświadczył spoglądając
jednocześnie znaczącym wzrokiem na puste krzesło ustawionego obok Brokera. Porucznik
wyglądał na skrajnie wyczerpanego, przy jego oczach dostrzegałem sine obwódki, skóra
wisiała mu na wychudzonych policzkach.
Pułkownik skinął z aprobatą głową i Hopkins usiadł czym prędzej na krześle, rozpierając
się na nim z wyraźnym zadowoleniem. Kazałem odejść Donalsonowi, po czym spojrzałem na
pułkownika. Jego lodowate niebieskie oczy wciąż były utkwione w poruczniku, przewiercały
go na wylot w próbie przejrzenia tego człowieka.
- Z ostatnich zapisków w rejestrach kolonii Fałszywej Nadziei wynika, że mieszkało tutaj
siedemdziesięciu pięciu gwardzistów oraz stu czterdziestu ośmiu cywilnych osadników –
oświadczył pułkownik zerkając z ukosa na trzymany w dłoni wydruk – Obecnie pozostał
tylko pan. Chyba zgodzimy się obaj, że powyższa sytuacja wymaga postępowania
wyjaśniającego ?
Hopkins spojrzał bezradnie na pułkownika i wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia, co stało się z resztą mieszkańców – oświadczył pełnym żalu tonem –
Siedzę tutaj sam od trzydziestu pięciu dni próbując rozpracować zasady funkcjonowania
systemu komunikacyjnego.
- Proszę mi opowiedzieć o tym, co wydarzyło się wcześniej – zażądał pułkownik podając
trzymany dotąd wydruk Roiselandowi.
- Leżałem w izolatce – wyjaśnił Hopkins spoglądając przez otwarte drzwi w stronę
pomieszczenia medycznego, gdzie ułożyliśmy na łóżkach Franxa i resztę rannych.
Zerwaliśmy kilka blokad na skrzynkach w magazynie, by zdobyć więcej bandaży i środków
przeciwbólowych, ale żaden z nas nie był wykwalifikowanym medykiem, dlatego to
Imperator miał zdecydować, kto z nich przeżyje, a kto umrze.
- Dostałem zatrucia krwi, lokalnej choroby zwanej też gorączką dżungli. Dowodziłem
ekspedycją prowadzącą badania na trzęsawiskach jakieś dwadzieścia kilometrów na zachód
stąd i tam właśnie złapałem zakażenie. Moi aa
ludzie przywlekli mnie z powrotem. Pamiętam jeszcze lekarza Murraysa wlewającego mi w
gardło jeden ze swoich eliksirów, potem chyba straciłem świadomość. Kiedy ocknąłem się
ponownie, to miejsce wyglądało identycznie jak teraz.
- A przed tą ekspedycją ? – zapytał pułkownik nie odrywając nawet na ułamek sekundy oczu
od Hopkinsa – Czy działo się tutaj coś dziwnego ? Czy zauważyliście jakiekolwiek ślady
zagrożenia dla kolonii ?
- Nasz dowódca, kapitan Nepetine, zachowywał się trochę nietypowo – odrzekł ze
zmarszczonym czołem porucznik – Prowadził badania topograficzne w rejonie Serca Dżungli
z dwudziestką innych ludzi, ale powrócił z tej akcji sam jeden. Twierdził, że znalazł lepszą
lokalizację pod osadę, mniej niebezpieczną od dotychczasowej.
- Serce Dżungli ? – nie zdołałem powstrzymać się od pytania, chociaż pułkownik z miejsca
obrzucił mnie pełnym przygany spojrzeniem.
- Tak – potwierdził Hopkins najwyraźniej nie zauważając naszej wymiany spojrzeń –
Najgęstsza część tropikalnej puszczy, jaką można na tej planecie znaleźć, jakieś trzy dni
marszu na północ od równika. To był głupi pomysł z tą przeprowadzką, ponieważ nigdzie nie
znajdziecie miejsca mniej niebezpiecznego od pozostałych. Rozumiecie, cała ta cholerna
planeta to jedna wielka dżungla, aż po bieguny. Każdy jej akr to plątanina drzew, siedlisko
obrzydliwych insektów, gadzich drapieżników i mnóstwa nieznanych nam chorób. Wyraziłem
otwarcie taką opinię, a pozostali oficerowie, porucznicy Korl i Paximan, zgodzili się ze mną.
- Sądzi pan, że kapitan Nepetine przekonał pozostałych zastępców do swego pomysłu w
trakcie pańskiej śpiączki ? – zapytał pułkownik stukając jednocześnie palcami jednej dłoni w
kolano.
- Nie sądzę, sir – oświadczył z powątpiewaniem Hopkins – Obaj w pełni popierali moje
stanowisko, kiedy rozmawialiśmy ostatnio.
Pułkownik skinął ręką w stronę sierżanta Brokera, ten zaś wyjął spod swojego krzesła
jeden ze znalezionych wcześniej pęków zaschniętych liści i podał go Hopkinsowi.
- Co to takiego ? – zapytał pułkownik wskazując palcem obracany przez Hopkinsa w rękach
przedmiot.
- Niczego takiego wcześniej nie widziałem – odparł porucznik – Nie jestem biomagusem, ale
to wygląda podobnie do pewnych zarodników wytwarzanych przez niektóre gatunki
miejscowych drzew. Niestety, to porucznik Paximan był naszym łącznikiem z Adeptus
Mechanicus, ja nie zajmowałem się praktycznie w ogóle tego rodzaju sprawami. Ten zarodnik
jest znacznie większy od wszystkich poprzednich, jakie miałem okazję widzieć, jestem
pewien, że zapamiętałbym inny taki egzemplarz. Jeśli to faktycznie jest zarodnik, to drzewo, z
którego pochodzi, musi być niezwykłych rozmiarów. O ile dobrze pamiętam, zarodniki z
drzew sięgających trzydziestu metrów wysokości miały rozmiar ludzkiej pięści. To jedna
czwarta tego kolosa.
- Czy to może pochodzić spoza tego świata ? – zasugerował pułkownik. Pojąłem z miejsca
jego intencję: uważał zapewne, że mamy do czynienia z jakąś formą tyranidzkiego
organizmu. Poczułem nagłą potrzebę spojrzenia przez ramię za plecy, zastanawiając się
nieoczekiwanie nad tym, jakie jeszcze potwory oprócz autochtonicznych drapieżników mogą
kryć się w tropikalnych lasach Fałszywej Nadziei.
- Jak sądzę może, ale nie potrafię jednoznacznie poprzeć ani jednej ani drugiej hipotezy –
poinformował nas Hopkins z wyrazem przykrości na twarzy – Nie jestem specjalistą od
roślin, ja zajmuję się tutaj... chciałem powiedzieć, że zajmowałem się kwestiami
organizacyjnymi kolonii.
- Może nas pan zabrać do Serca Dżungli ? – zapytał Schaffer wstając ze swego krzesła i
rozpoczynając wędrówkę poprzez pomieszczenie. Wcześniej zastanawiałem się już, ile czasu
minie, zanim przykucie do krzesła znuży go i zmusi do zwyczajowego spaceru. Musiał
układać w głowie jakiś plan, inaczej wciąż jeszcze maglowałby pytaniami porucznika
Hopkinsa.
- Mógłbym poprowadzić ekspedycję – przyznał niechętnie Hopkins.
- Ale ?
- Cały stosowny ekwipunek przepadł bez śladu – wyjaśnił z ponurym grymasem –
Sprawdziłem to już wcześniej, bo wpadłem na podobny pomysł. Chciałem pójść za nimi.
Lecz bez odpowiedniego sprzętu samotny człowiek nie przetrwałby pierwszej nocy w tej
dżungli.
- Cóż – mruknął pułkownik przesuwając po nas zimnym wzrokiem. Serce mi zamarło, bo
wiedziałem już, co zaraz powie – Jest nas tu znacznie więcej niż pojedynczy człowiek, toteż
myślę, że przetrwamy taką wyprawę.
- Sir ? – wtrąciłem się w jego wypowiedź – A co z rannymi ? Nie dadzą sobie rady z
kolejnym dniem marszu przez dżunglę.
- Jeśli zdołają jutro ustać na własnych nogach, pójdą z nami – oświadczył wypranym z uczuć
głosem pułkownik – Wszystkich niezdolnych do marszu zostawimy tutaj.
* * * * *
Nie pospałem tej nocy długo, obudził mnie dźwięk stawianych cicho na kompozytowej
podłodze kroków. Ktoś kaszlał chrapliwie na położonym niedaleko łóżku, opodal
pomieszczenia, w którym znaleźliśmy Hopkinsa. Spałem w pokoju komunikacyjnym, wraz z
Kroninem i parą sierżantów, gotów zareagować w każdej chwili na potencjalny sygnał z
orbity. W bladej poświacie księżycowego blasku wpadającego do sali poprzez wąskie okienka
dostrzegłem jakąś schylającą się nade mną postać. Natychmiast przyszedł mi na myśl
szukający zemsty Rollis. Wsunąłem dłoń pod poduszkę zaciskając palce na rękojeści
schowanego tam noża, ale zaraz spostrzegłem, że ludzka sylwetka jest zbyt wysoka jak na
Rollisa i odprężyłem się lekko.
- Kage ! – usłyszałem głośny szept Gappa – Franx się ocknął.
Odsunąłem na bok koc i wstałem z łóżka. Gappo był bosy, miał na sobie tylko bieliznę.
Wiedziałem, dlaczego – w pomieszczeniu panowała nieznośna duchota, wilgoć skraplała się
na powierzchni metalowej podłogi. Moją skórę pokrywała cieniutka warstewka potu.
Poszedłem w ślad za Gappo wzdłuż rzędów łóżek, kierując się w stronę źródła
intensywnego kaszlu.
- Zabij sukinsyna – mruknął ktoś w półmroku sali – Przez to cholerne charczenie nie da się
spać.
- Stul mordę, zanim ci ją skopię – warknąłem próbując zidentyfikować rozmówcę po głosie,
ale komentarz wypowiedziany został zbyt cicho, by mi się to powiodło.
Franx leżał nieruchomo na łóżku, skórę jego twarzy pokrywała warstwa potu, posklejane
kędziory włosów spadały na czoło. Miał zapadnięte policzki i nawet słabe księżycowe światło
nie potrafiło zamaskować żółtawej barwy jego skóry. Oddychał z przeciągłym świstem
powietrza na popękanych wargach. Co kilka sekund zaczynał kaszleć konwulsyjnie, a
wówczas na jego ustach pojawiały się kropelki krwi, lecz mimo to oczy błyszczały mu
mocniej niż dotychczas, z wyrazem inteligencji, którego nie widziałem w nich od wielu
godzin.
- Wyglądasz gorzej od dupy orka – powiedziałem do niego siadając ostrożnie na skraju
łóżka. Uśmiechnął się słabo demonstrując białe zęby upstrzone krwawymi zaciekami.
- Dasz radę jutro rano pójść razem z nami ? – Gappo pochylił się nad łóżkiem z drugiej
strony.
- Świeże powietrze dobrze mi zrobi. Nienawidzę lazaretów, pełno w nich chorych ludzi –
próbował zażartować sierżant.
Gappo spojrzał na mnie ze zmartwioną miną. Często się zastanawiałem jak zdołał z tak
miękkim sercem przetrwać tyle czasu w karnym legionie, ale muszę przyznać, że w walce jest
również bezwzględny jak wszyscy pozostali Synowie.
- Pewnie, że jutro z nami pójdziesz – pocieszyłem Franxa – A jeśli byś potrzebował pomocy,
zawsze znajdzie się paru chłopaków, którzy ci podadzą rękę.
Skinął mi nieznacznie głową i zamknął oczy.
- Co z pozostałymi dwoma ? – spytałem Gappa, pełniącego samorzutnie rolę medykaamatora
od chwili, w której usłyszał o decyzji pułkownika nakazującej porzucić na pastwę losu
wszystkich rannych niezdolnych do dalszego marszu.
- Oklar stracił nogę. Jak ci się wydaje, da radę ? – sarknął ze złością były kaznodzieja –
Jereminus się z tego wykaraska, jest tylko porządnie wstrząśnięty.
- A może napompujemy Oklara środkami przeciwbólowymi przed wymarszem i zmontujemy
mu jakieś prowizoryczne kule ? – zaproponowałem walcząc z myślami, zdecydowany
wyrwać pułkownikowi z rąk kolejną ofiarę.
- To może wypalić pod warunkiem, że zabierzemy całą torbę tabletek, żeby i jego i
Jereminusa utrzymać w stanie świadomości – mruknął Gappo zagryzając w zadumie wargi.
- Dobra, pomyśl o tym – powiedziałem – Ja wracam do łóżka.
* * * * *
Oklar wybawił Gappa z kłopotu – w nocy wbił sobie w oko długą igłę pozostawioną przez
przypadek obok jego łóżka. Czubek igły utkwił w mózgu mężczyzny powodując
natychmiastową śmierć.
Opuściliśmy osadę tuż po świcie, maszerując w ślad za Hopkinsem i pułkownikiem.
Kierując się w stronę zachodu zaczęliśmy wspinaczkę w górę rozległego masywu, który
wedle słów Hopkinsa ciągnął się wzdłuż całego równika planety. Szedłem w przedzie
kolumny, towarzyszyli mi Kronin, Gappo, Linskrug i ludzie z drużyny Franxa, na zmianę
wspierający na swoich ramionach chorego sierżanta. Przestał już krztusić się krwią, ale wciąż
miał kłopoty z regularnym oddechem. Drużyna Brokera wzięła pod swoją opiekę Jereminusa,
sierżant czujnie strzegł niewielkiego zapasu środków przeciwbólowych ukradzionych przez
Gappa z lazaretu osady.
Tropikalna gęstwina nie była w tym miejscu specjalnie gęsta, najwyraźnn
niej rośliny z trudem utrzymywały się na wulkanicznym podłożu. Powietrze dla odmiany
robiło się coraz duszniejsze, przesycał je odór siarki i metaliczny posmak nieznanych mi
gazowych wyziewów. Niczego nie potrafiłem dojrzeć za koronami drzew, ale Hopkins nie
omieszkał mnie poinformować, że kilka kilometrów na południe od naszej grupy wznoszą się
dwa wielkie wulkany zwane Bliźniętami Khorna – nazwą taką ochrzcili je nieszczęśni pierwsi
kolonizatorzy zapożyczając ją od miana jakiegoś bluźnierczego i złego bóstwa. Można to było
uznać za przejaw herezji, ale sądziłem, że wiara w boską opatrzność podupadła wtenczas
bardzo wśród wymierających w zastraszającym tempie osadników. Hopkins pocieszył mnie
informacją, że obydwa wulkany są uśpione, ale znając swoje parszywe szczęście wolałem
przyjąć, że lada moment nieoczekiwanie wybuchną. Pogrążony w posępnej zadumie
wyczułem obok obecność równającego ze mną krok człowieka. Zerkając w prawo
dostrzegłem porucznika Hopkinsa.
- To sierżant Franx, prawda ? – wskazał dłonią chorego podoficera, prawie leżącego na
barkach pomagającego mu iść Poala. Potwierdziłem kiwnięciem głowy.
- Musi być równie wytrzymały jak groks – dodał porucznik wciąż nie odrywając wzroku od
Franxa.
- Owszem – powiedziałem, chociaż wcale nie chciało mi się gadać – Ale ta planeta
najpewniej go zabije.
- Może tak być – przyznał ze zmartwioną miną Hopkins – Złapał dychawicę płucną, a
niewielu potrafi z tą chorobą wygrać.
- Masz jeszcze jakieś pocieszające wieści ? – burknąłem łudząc się nadzieją, że mój ton
skłoni porucznika od odczepienia się.
- Wciąż żyje, a to już prawie cud – odparł z niewinnym uśmiechem - Większość chorych
umiera pierwszego dnia. On wytrzymał dwie noce, obie po całodziennym marszu. Nie
zauważyłem, żeby jego stan się polepszył, ale też nie widać pogorszenia.
- Jeśli pogorszy się mu choć trochę, będzie martwy – stwierdziłem patrząc na udręczoną
postać wiszącą u opalonych ramion Poala – I mówiąc szczerze, nie wiem, czy nie byłoby to
dla niego najlepszym wyjściem.
- Nie mów tak ! – oburzył się Hopkins.
- A czemu nie ? – warknąłem – Wydaje ci się, że długo wytrzyma wśród Synów w takim
stanie ? Nawet jeśli ujdzie stąd z życiem, kolejna akcja na pewno go zabije.
- Jak długo jeszcze musi służyć w legionie karnym ? – spytał Hopkins zdejmując z pasa
manierkę i podając mi ją w geście poczęstunku. Machnąłem dłonią z irytacją odmawiając
przyjęcia napitku.
- Służymy tu wszyscy, dopóki nie zginiemy albo nie zostaniemy ułaskawieni przez
pułkownika – powiedziałem szorstkim tonem.
- A ilu ludzi dotąd ułaskawił ? – zapytał denerwujący ignorant w mundurze porucznika
Gwardii.
- Nikogo – sarknąłem i przyśpieszyłem krok pozostawiając za plecami zdumionego
Hopkinsa.
* * * * *
O poranku trzeciego dnia marszu znaleźliśmy się w miejscu, gdzie masyw górował ponad
rejonem zwanym Sercem Dżungli. Ze szczytu wzniesienia tropikalny las nie wyglądał ani
lepiej ani gorzej od tych wcześniej widzianych, ale Hopkins ostrzegł nas, że w jego głębi
poszycie jest znacznie gęściejsze, a drzewa dużo większe i ciaśniej obok siebie rosnące.
- Tam właśnie prowadził badania nasz kapitan – oświadczył Hopkins stojąc na zboczu
masywu w promieniach wschodzącego słońca i pokazując dłonią na południe, w stronę
fragmentu dżungli, który miał nieco ciemniejszą barwę zieleni od reszty lasu.
- Ten wasz kapitan musiał być trochę pieprznięty, co ? – pociągnąłem łyk elektrolitu z
manierki, przepłukałem nim usta, po czym splunąłem gęstą flegmą pod nogi porucznika.
- Nie do końca – zaprzeczył cofając się nieznacznie od miejsca, w którym wylądowała
plwocina i mierząc mnie pełnym dezaprobaty spojrzeniem – O ile mi wiadomo, był
całkowicie stabilny umysłowo i emocjonalnie.
Milczał przez krótką chwilę jakby chciał coś jeszcze dodać, ale chyba się rozmyślił, bo
zaraz odwrócił się i spojrzał w stronę tarczy słońca.
- O co chodzi ? – zapytałem. Hopkins zdjął z głowy czapkę i podrapał się po włosach gestem,
który zdradzał u niego niepewność i zdenerwowanie.
- Naprawdę myślisz, że te zarodniki mogą być jakimś rodzajem tyranidzkiej broni ? – spytał
gniotąc w dłoniach wierzch swojej czapki.
- Widywałem dziwniejsze rzeczy – oświadczyłem przysuwając się bliżej niego i zniżając ton
do poziomu poufnego wyznania – Na Icharze IV techkapłani wciąż polują na stada
drapieżców żrących wszystko, co tylko jest organiczne. Widziałem tam biotytany wielkie na
dwadzieścia pięć metrów, gigantyczne stwory o czterech łapach zdolne burzyć swą masą ciała
budynki i miażdżyć w pazurach czołgi. A ty widziałeś kiedyś tyranida ?
- Widziałem rysunki – przyznał niechętnie zakładając z powrotem czapkę.
- Rysunki ? – roześmiałem się szyderczo – Rysunki są gówno warte ! Jak staniesz twarzą w
twarz z wielkim na cztery metry tyranidzkim wojownikiem, to zrozumiesz, czym są naprawdę
te stwory. Chitynowa skorupa takiego potwora pokryta jest gęstym śluzem, który ma
zapewnić elastyczność jej poszczególnym fragmentom, w paszczy sterczą mu kły wielkości
twoich palców, a na dodatek ma cztery przednie łapy. Cuchnie śmiercią i jak podejdzie zbyt
blisko, to prawie można się tym odorem udusić. I nosi przy sobie całą masę symbiotycznych
broni służących do rozrywania, cięcia i patroszenia żywych stworzeń.
Przypomniałem sobie pierwsze spotkanie z obcymi, na Icharze IV. Trzech wojowników
zaskoczyło nas w chwili, gdy przetrząsaliśmy jakieś stare ruiny. W myślach wyraźnie
dostrzegałem ich ciemnoniebieską skórę i czerwonawoczarne kostne płytki karapaksu. Szok i
przerażenie praktycznie nas sparaliżowały na widok tych bestii, tak ogromny ładunek zła krył
się w ich zwinnych cielskach. Mieli broń strzelającą żywymi robakami przegryzającymi się z
przerażającą szybkością przez ludzkie ciała, dużo gorszymi od klasycznego pocisku. Wiązki
laserów tylko im przypalały pancerze, a ci nieszczęśnicy, którzy nie zginęli od żywych
pocisków, umierali rozdzierani potężnymi szponami. Tylko Craggon i jego plazmowy karabin
ocaliły nas tamtego dnia przed śmiercią unicestwiając ładunkami energii prących do przodu
obcych. Do chwili swego zgonu wojownicy zdążyli zabić piętnastu moich towarzyszy broni.
Pamiętałem, że Craggon zginął nieco później na Icharze IV, jego krew wsiąkła w pokryte
grubą warstwą popiołów pustkowia, gdy gargulec spadł nieoczekiwanie z nieba rozdzierając
mu gardło.
Hopkins był wyraźnie wstrząśnięty moimi słowami, twarz mu pobladła. Wskazałem
czubkami palców swoją twarz, a raczej pokrywającą ją siatkę krzyżujących się ze sobą
potwornych blizn. Wciąż nie byłem pewien, czy naprawdę pojął ogrom grozy uosabiany
przez tyranidy i zdecydowany byłem kontynuować naszą rozmowę. Ludzie powinni wiedzieć
o okropnościach, jakim my musimy stawiać czoło.
- To pamiątka po tyranidzkiej żywej minie – oświadczyłem pragnąc jednocześnie, by biedny
porucznik nigdy nie musiał poznać na własne oczy tych potwornych obcych, chcąc za
wszelką cenę pogrzebać wspomnienia rzezi na Icharze IV i wszechobecny lęk odczuwany na
samą myśl o tyranidach. Nikt, kto tam nie był, kto nie walczył wtedy z nimi, nigdy nie
pojmie, czym taka walka naprawdę jest: to tak jakbym chciał opisać ocean ślepemu
człowiekowi – Przeklęta rzecz wybuchła w takiej samej odległości ode mnie jak teraz ty
stoisz, podmuch gazów cisnął mną o ziemię. Kawałki chityny omal nie zdarły mi twarzy !
Franx obwiązał moją głowę swoją koszulą, żebym się nie wykrwawił. Myślałem przez kilka
tygodni, że oszaleję z bólu, nawet jadąc cały czas na prochach. Franx mówił, że miałem
szczęście nie tracąc jakimś cudem wzroku. Byli w moim plutonie tacy ludzie, którym ten
wybuch powyrywał ręce i nogi, powybijał w torsach dziury na wylot. Innym wypełniający
minę kwas wyżarł do kości skórę i mięśnie. Czy wiesz jak wygląda człowiek wytrawiany za
życia kwasem ? Potrafisz sobie wyobrazić jego skowyt ?
- Ja... ja... – zająknął się porucznik spoglądając na mnie w nowy, skrajnie przerażony sposób.
- Kiedy następnym razem spojrzysz na któryś z tych rysunków, wspomnij moje słowa i
spróbuj sobie to wszystko wyobrazić – powiedziałem cichym posępnym tonem.
Stał nieruchomo w miejscu, z otwartymi ustami i pustym wzrokiem. Parsknąłem ze złością
i zacząłem schodzić w dół zbocza, wściekły na Hopkinsa za to, że przez jego pytania znów
musiałem sobie przypomnieć grozę dni spędzonych na Icharze IV.
* * * * *
Poal przeklinał nieustannie machając ostrzem bagnetu w walce z grubymi pnączami i
gęstymi krzewami. Hopkins faktycznie nie przesadził stwierdzając, iż zmierzamy do
najgorszej części dżungli na całej Fałszywej Nadziei. Zbliżał się już wieczór, a my zdołaliśmy
wedrzeć się zaledwie jakieś dwa kilometry w głąb lasu. Byliśmy gdzieś u podstawy masywu,
tyle mogłem wywnioskować z pokonanego dystansu, ale wiedziałem też doskonale, że
jeszcze dzień lub dwa w tym zielonym piekle, a umrzemy wszyscy z wyczerpania i
pragnienia. Znaleźliśmy co prawda jeden staw, ale jego woda skażona była wulkanicznym
popiołem. Franx zaproponował łapanie w naczynia ściekającej po poszyciu deszczówki,
Hopkins jednak sprzeciwił się temu pomysłowi opowiadając o pewnych gatunkach
drzewpasożytów przenoszących swe zarodniki właśnie w kroplach deszczowej wody.
Jeden z żołnierzy nie uwierzył w słowa porucznika i mimo jego ostrzeżeń napił się
deszczówki. Jego gardło spuchło w ciągu zaledwie godziny i udusił się na naszych oczach.
Drugiego człowieka straciliśmy podczas przeprawy przez kolczaste zarośla, które podrapały
mu cierniami skórę na nodze. Skaleczenia niemal natychmiast wypełniły się cuchnącą
wydzieliną. Zastrzeliłem skazańca zaraz po tym jak mnie o to poprosił. Hopkins poparł aa
ten drastyczny akt miłosierdzia oświadczając, że trucizna dotarłaby prędzej czy później za
pomocą krwioobiegu do mózgu mężczyzny i wpędziłaby go w pełne bólu cierpienie. Po tym
wydarzeniu zacząłem żywić wobec porucznika pewną dozę respektu, doceniając fakt, że
również on musiał w tym przeklętym miejscu doświadczyć niejednego koszmaru.
- Musimy znaleźć jakieś miejsce na nocleg – Hopkins odwrócił się w stronę pułkownika,
kiedy staliśmy razem w milczeniu czekając, aż idący w forpoczcie kolumny żołnierze wyrąbią
w gęstym poszyciu ścieżkę.
- Rozejrzymy się za nim, kiedy już zejdziemy na dno zapadliska – odparł pułkownik
ścierając pot z czoła za pomocą chusteczki wciąż ubrudzonej zaschniętą krwią drapieżnego
jaszczura. Głośny okrzyk Poala zwrócił naszą uwagę na pracujących w gąszczu gwardzistów,
wołających o odnalezieniu jakiejś ścieżki. Dostrzegłem stojącego opodal Linskruga,
wymieniliśmy w milczeniu znaczące spojrzenia. Ścieżki w dżungli oznaczały złe wieści.
Nie okazując niepokoju pułkownik wszedł na szlak, toteż ruszyłem w ślad za nim czując
za plecami obecność Hopkinsa. Znaleźliśmy się wewnątrz żywego zielonego tunelu, z gęstym
liściastym sufitem i ścianami z pnączy grubości męskiego ramienia praktycznie
uniemożliwiającymi przedarcie się na drugą ich stronę. Pułkownik rzucił okiem przez ramię
chcąc się upewnić, że nadal wszyscy za nim idziemy, po czym ruszył w głąb tunelu.
Pomaszerowaliśmy rzędem w ślad za nim.
* * * * *
Nie sposób powiedzieć jak długo wędrowaliśmy liściastą ścieżką, upływ czasu mogłem
szacować jedynie spadkiem intensywności słonecznej poświaty z trudem przebijającej się
poprzez gęste poszycie. Skupiska fosforyzujących grzybów rzucały chorobliwy żółtawy
poblask na nasze skupione twarze, wypełniając przy tym powietrze silnym odorem zgnilizny.
Boczne tunele, bo tak chyba należało nazwać te ścieżki, pojawiały się co jakiś czas to z lewej,
to z prawej i wkrótce uświadomiłem sobie, że wokół naszej kolumny rozciąga się istny
labirynt przejść i szlaków. Korzenie drzew wyższych niż szczyty masywu wiły się po ziemi
oplatając wężowymi splotami pnie swych rywali, pokonanych w trwającej setki lat walce o
dostęp do życiodajnego słonecznego światła. Nie słyszałem żadnego innego dźwięku oprócz
ciężkich oddechów gwardzistów, bo o ile wcześniej przeszkadzało nam gorąco, to teraz
dosłownie topiliśmy się we własnym pocie. Miałem przemoczone nim ubranie, w butach
słyszałem chlupot.
Gęste duszne powietrze stało w miejscu, nie poruszał go żaden powiew, żaden wiatr. W
ustach wciąż czułem słony posmak, toteż nieustannie oblizywałem je próbując się tego
uczucia pozbyć. Oczy mi się kleiły, musiałem je cały czas mrużyć, a przez to w półmroku
zmierzchu potykałem się co chwila o jakieś korzenie. Franx szedł tuż za mną, dostatecznie
silny, by podjąć wędrówkę na własną rękę, ale wciąż jeszcze daleki od powrotu do pełni
kondycji. Wilgotność powietrza wyczyniała straszne rzeczy z jego osłabionymi płucami,
kaszlał cały czas spazmatycznie. Maszerowaliśmy niczym automaty, starając się nie tracić z
oczu sylwetki idącego przodem pułkownika.
I wtedy znienacka znaleźliśmy się na odkrytej przestrzeni. Odniosłem wrażenie, że ciężar
przygniatającego nas do ziemi dusznego powietrza zelżał wyraźnie. Rozciągające się nad
naszymi głowami gałęzie poruszały się nieznacznie, poczułem lekki miłosierny powiew.
Kiedy reszta żołnierzy gramoliła się przez wylot tunelu do tej zielonej komnaty, usiadłem z
ulgą na ziemi, zamknąłem oczy i wciągnąłem w płuca wielki haust powietrza. Nie było tak
przesycone wilgocią jak to w tunelu, ale wychwyciłem w nim inny posmak. Wciąż nie
otwierając oczu zacząłem węszyć próbując zidentyfikować znajomy zapach. Na myśl przyszła
mi rozkładająca się padlina. Chyba gdzieś w pobliżu musiało leżeć jakieś zdechłe zwierzę.
- Kage... – wyszeptał Franx. Spojrzałem w jego stronę. Leżał na plecach kilka metrów po
prawej stronie.
- Co jest ? – zapytałem dostrzegając grymas niepokoju na jego twarzy.
- Chyba mam jakieś omamy – odparł wskazując palcem prosto w górę, nad siebie – Widzę
ludzi na drzewach.
Podążyłem za jego wzrokiem spoglądając ku gęstej kopule gałęzi wiszącej w najwyżej
położonym punkcie jakieś trzydzieści metrów nad naszymi głowami. Dostrzegając
nieznaczne poruszenie zamrugałem rozpaczliwie próbując pozbyć się oblepiającego powieki
potu i skoncentrować spojrzenie na liściastym suficie. Po kręgosłupie przebiegł mi lodowaty
dreszcz strachu. Mógłbym przysiąc, że dostrzegam jakąś kobietę wiszącą dokładnie nad moją
głową, ukrytą w kokonie z liści i pnączy.
- Ppułkowniku... – wymamrotałem dostrzegając coraz więcej ciał wiszących pośród gałęzi,
zastanawiając się idiotycznie nad tym jak ci ludzie tam wleźli.
- Zauważyłem – odparł z szorstką powagą pułkownik wyciągając ze swego pokrowca
energetyczny miecz. Włączona broń zaczęła rzucać niebieską poświatę na otaczające nas
morze ciemnej zieleni. Reszta żołnierzy zauważyła a
już przyczynę naszego lęku i gapiła się w górę z niedowierzaniem.
- Kage ! – krzyknął Linskrug. Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem to samo, co on: wejście
do zielonej komnaty znikło, w jego miejscu pojawiła się zbita ściana tropikalnej gęstwiny.
- Włączyć miotacze ognia ! – wrzasnąłem do najbliższych ludzi zauważając przy tym, że
prawie jedna czwarta grupy znikła bez śladu, prawdopodobnie uwięziona po drugiej stronie
zielonego muru, w tunelu.
- Niektórzy z nich jeszcze żyją – wysyczał ktoś stojący obok mnie, więc poderwałem w górę
głowę. Niemal natychmiast dostrzegłem ludzkie ramię wystające spośród listowia, wychudłe,
jakby wyssane z krwi, a mimo to bardzo wolno poruszające palcami. Przesuwając wzrokiem
po ścianach zielonej sali zauważyłem ruch w wielu innych miejscach i pojąłem, że to nie
wiaterek wprawia w drżenie gałęzie i pnącze lasu. To byli ludzie, praktycznie niewidoczni
pod plątaniną zieleni, wijący się ospale w niewyobrażalnym cierpieniu. Wyszarpnąłem z
pochwy przy pasie nóż i rzuciłem się w stronę roślinnej ściany tnąc ostrzem gałązki
oplatające najbliższą ofiarę.
Ujrzałem oczy młodej dziewczyny, jasnozielone i przejmująco puste, jej ubrudzone błotem
jasne włosy, rozpuszczone wśród tworzącego koszmarny grobowiec listowia. Była uwięziona
w poszyciu lasu jakiś metr nad powierzchnią ziemi. Oberwałem wolną ręką liście zasłaniające
jej tors, odsłoniłem grubą gałąź oplatającą dziewczynę w pasie. Kobieta wyszeptała coś
chrapliwie, ale nie zrozumiałem jej słów. Miała zapadniętą twarz, skórę suchą niczym
pergamin. Po prawej i lewej stronie żołnierze rozdzierali gęstwinę próbując uwolnić innych
więźniów. Zdołałem objąć dziewczynę w pasię, unikając przy tym uparcie jej przeraźliwie
smutnego wzroku. Kiedy pociągnąłem ją ku górze, wydała z siebie zduszony okrzyk bólu.
Napiąłem mocniej mięśnie i zdołałem wyciągnąć jej głowę oraz tors z kokonu, lecz wówczas
dostrzegłem ciernie długie jak moje przedramię, ale cienkie niczym ludzki palec, wbijające
się w plecy kobiety. W dół wygiętego kręgosłupa ciekły kropelki krwi. Chwyciłem za
najbliższy korzeń i spróbowałem wyrwać go z ciała dziewczyny, ale w tej samej chwili
poczułem jak coś owija mi się wokół lewej stopy.
Spojrzałem gwałtownie w dół i ujrzałem wysuwający się z ziemi gruby ruchliwy korzeń
oplatający moją stopę na wysokości kostki. Roślina szarpnęła mocno i straciłem równowagę
upadając na plecy, nóż wyleciał mi z ręki. Zginając się wpół zacząłem targać oburącz zielsko
w próbie uwolnienia stopy, ale korzeń był niesamowicie silny. Franx znalazł się tuż przy
mnie, tnąc pnącze ostrzem bagnetu. Pociągnął mnie do tyłu, potoczyliśmy się razem po ziemi.
Pozostali żołnierze wycofywali się już w stronę centrum komnaty, zacieśniając szyk wokół
stojącego pośrodku pułkownika, niektórzy jednak nie zdążyli uciec w porę – widziałem ich
szamoczące się ciała unoszone przez ruchliwe gałęzie, znikające w zielonej gęstwinie.
Na prawo ode mnie powietrzem wstrząsnęła głośna detonacja znacząca miejsce, w którym
eksplodował zgnieciony pnączami zbiornik miotacza płomieni. Gałązki zatrzepotały
szaleńczo odrzucając płonącą broń w naszą stronę, z dala od siebie.
- Musimy stąd spadać ! – krzyknął Poal tocząc wokół wzrokiem w poszukiwaniu jakiejś
drogi ucieczki. Lecz żadnej nie było i pojąłem, że zostaliśmy w tym miejscu uwięzieni.
Tkwiliśmy pod kopułą splątanych ze sobą gałęzi, pnączy i liści mierzącą u podstawy
sześćdziesiąt metrów średnicy. Cała ta masa roślin pełzła powoli w naszą stronę, nieubłaganie
spychając ludzi w kierunku środka otwartej przestrzeni. Żołnierze zaczęli strzelać ze swoich
laserów rozdzierając leśne poszycie wiązkami skondensowanego światła, ale w miejscu
każdej spalonej rośliny pojawiały się natychmiast kolejne pędy. Coś świsnęło obok mojego
ucha, usłyszałem zdławiony krzyk Warnicka. Z tchawicy żołnierza wystawał płaski ostry
kawałek liścia, gorąca krew zbryzgała mi ubranie. Kiedy skazaniec upadł w drgawkach na
ziemię, wysunęły się z niej ruchliwe korzenie i oplotły go momentalnie. Odskoczyłem do tyłu
chcąc zwiększyć dystans dzielący mnie od zwłok i zderzyłem się z kimś plecami. Rzut okiem
przez ramię powiedział mi, że to pułkownik, zaciskający z wysiłku zęby i tnący atakujące
pnącza ostrzem swego energetycznego miecza.
Poczułem przemożną ochotę wrzaśnięcia i rzucenia się na oślep do ucieczki, do próby
wyrwania się z tej drapieżnej pajęczyny roślin.
Ktoś złapał mnie za łokieć. Odwróciłem się i dostrzegłem Hopkinsa, stojącego z wyrazem
grozy w oczach i patrzącego na pełznący nieubłaganie las.
- Zdradziecki skurwysynu ! – krzyknąłem czując jak mój strach zmienia się nieoczekiwanie
w dziką wściekłość. Przyłożyłem porucznikowi do czoła lufę pistoletu i nacisnąłem mocno
broń zmuszając go do uklęknięcia – Wiedziałeś, co jest grane ! Wprowadziłeś nas w pułapkę !
Byłeś przynętą, prawda ? Rozwalę cię, zanim sam zginę !
Wydał z siebie przerażony wizg i upadł na ziemię zwijając się w kłębek. Słyszałem jak
płacze histerycznie.
- Nie zabijaj mnie ! – prosił roztrzęsionym głosem – Nie zabijaj mnie, nie wiedziałem nic o
tym miejscu ! Nie chcę umierać !
Jego zachowanie przekonało mnie, że faktycznie nie miał nic wspólnego z pułapką
zastawioną przez drapieżny las, a ponieważ był już takim samym trupem jak reszta nas, nie
było najmniejszego sensu we własnoręcznym zabijaniu go.
Kiedy ściany komnaty zbliżyły się na jakieś dziesięć, dwanaście metrów od środka
otwartej przestrzeni, dostrzegałem już wyraźnie kształty ludzi uwięzionych w zielonych
kokonach. Niektórzy z nich byli bez wątpienia martwi, widać to było po ich zmumifikowanej
skórze i pustych oczodołach. Inni wciąż jeszcze żyli, ich usta szeptały cicho jakieś
niezrozumiałe słowa, ich pełne grozy oczy wpatrywały się we mnie błagalnie, ale ja byłem
przecież równie bezsilny jak oni !
- To kapitan ! – usłyszałem okrzyk Hopkinsa i podążyłem wzrokiem za wyciągniętą ręką
porucznika. Dostrzegłem mężczyznę w oficerskim płaszczu tego samego koloru co kurtka
Hopkinsa, jego brązowe oczy mierzyły nas inteligentnym spojrzeniem z odległości kilku
metrów. Miał skórę wręcz pulsującą zdrowiem, stanowiącą jaskrawy kontrast wobec
wynędzniałych oblicz innych ofiar pasożytniczych roślin. Postąpiłem krok ku niemu i wtedy
w powietrzu pojawiła się dziwna mgiełka, jakaś chmura, która z miejsca wypełniła mi nos i
usta. Czułem ciężki zapach, bardzo podobny do woni kadzideł Eklezjarchii, silny tak bardzo,
że miałem ochotę zwymiotować.
Dostrzegając nad sobą brązowe kształty ukryte wśród liści pojąłem, że patrzę na zarodniki
identyczne jak te znalezione przez nas w osadzie. Kręciło mi się w głowie, nie potrafiłem
zebrać myśli na wpół uduszony tym pyłkiem wypełniającym mi wnętrze ust.
I wtedy usłyszałem głos, wydający się rozbrzmiewać wprost w mej głowie.
- Nie walcz z tym – oświadczył melodyjnym tonem głos – Bógroślina uczyni cię
nieśmiertelnym. Oddaj cześć boguroślinie, a otrzymasz swą nagrodę. Czcij go w taki sposób
jak ja. Podziwiaj boskie piękno, stań się częścią jego majestatu.
Potoczyłem wokół zamroczonym wzrokiem i spostrzegłem, że wielu ludzi przestaje
walczyć nieruchomiejąc w miejscu i spoglądając z ogłupiałym zachwytem na spadające w
kierunku ich głów pęki liści. Powietrze nabrało rdzawej poświaty, wydawało się migotać mi
w oczach. Poczułem jak moje mięśnie rozluźniają się coraz bardziej, walczyłem o to, by nie
wypuścić z dłoni ściskanego w niej pistoletu.
- Dalszy opór nie ma sensu – kontynuował kojącym tonem głos – Nie poczujesz żadnego
bólu, bógroślina zatroszczy się o twoje potrzeby. Będzie cię utrzymywać przy życiu tak jak ty
posłużysz do podtrzymania jego życia. Podaruj siebie samego boguroślinie, a on złoży ci w
zamian dar z siebie.
Chmura zarodników zgęstniała jeszcze bardziej, purpurowa mgiełka wirowała mi wokół
głowy oślepiając oczy i mącąc umysł. Czułem obecność liściastego pnącza pełznącego po
moim ramieniu, sunącego w kierunku głowy. Kolana dygotały mi coraz mocniej i
pomyślałem z ulgą, że przecież tak łatwo można było tę udrękę zakończyć i stać się jednością
z bogiemrośliną. Czułem wyraźnie otaczający mnie majestat tej istoty, jej życie tętniące w
korzeniach i gałęziach dżungli na obszarze wielu kilometrów.
Coś pociekło mi po karku. Pochyliłem ospale głowę ku szyi i ujrzałem kropelki krwi
brudzące mi przednią część podkoszulka. Jakiś inny głos darł się w głębi mojego umysłu –
mój własny głos, dopiero po chwili sobie to uświadomiłem – krzycząc, że to moja własna
krew, ale nie zwróciłem na to odległe ostrzeżenie większej uwagi. Czułem rosnące ciepło w
karku i gardle, rozlewające się po ciele niczym życiodajny płyn.
Instynkt samozachowawczy wciąż krzyczał żądając, bym stanął mocno na nogach, zerwał
mentalną więź z pasożytem. Czułem się potwornie zmęczony, ale w żyłach nieoczekiwanie
pojawiły się zasoby energii. Pomachałem przed twarzą rękami rozpędzając nieco
zarodnikową mgiełkę. Potrząsając głową próbowałem dostrzec coś wokół siebie. Za chmurą
pyłków widziałem kształty innych żołnierzy, niektóre tkwiące w bezruchu, inne szamoczące
się zaciekle. Dobiegające zewsząd dźwięki zaczynały przebijać się ponad miarowym
dudnieniem w moich skroniach, słyszałem ludzkie okrzyki i przekleństwa.
Wracałem do stanu pełnej świadomości niczym człowiek wyrwany z głębokiej śpiączki,
czułem ukłucie coraz silniejszego bólu na karku. Otrząsając się z resztek transu pochwyciłem
dłonią wbijający mi się w kark korzeń i wyszarpnąłem go z ciała. Krople krwi lśniły
karmazynową barwą na zielonych liściach. Nagle stałem się ponownie w pełni świadom
sytuacji. Pułkownik stał tuż obok mnie tnąc mieczem podpełzające do niego pnącza. Franx
klęczał z drugiej strony na jednym kolanie, ściskał oburącz jakiś korzeń próbujący dosięgnąć
jego twarzy.
Reagując instynktownie, bez namysłu poderwałem pistolet i zacząłem strzelać w gąszcz
wiązkami laserowej energii, rozdzierając i spopielając giętkie gałązki.
- Kage ! – wykrzyczał ponad moim ramieniem pułkownik – Zrób coś z tymi pnączami przy
mnie ! Ja zajmę się Nepetine !
Pułkownik zrobił krok w stronę Nepetine, ja zaś natychmiast wskoczyłem
łem na zajmowane przez niego miejsce odpędzając od siebie sięgające ku mym nogom
korzenie. Atak zielonych drapieżców zelżał nieco, bógroślina skoncentrował uwagę w
pierwszej kolejności na tych żołnierzach, którzy ulegli jego podszeptom. Gałęzie oplatały ich
i wciągały w górę, ku gęstej kopule lasu, ludzie wisieli w ich uścisku niczym szmaciane
laleczki. Kątem oka dojrzałem pułkownika walczącego z Nepetine. Kapitan machał słabo
rękami próbując odepchnąć od siebie Schaffera, podczas gdy ten grzebał dłońmi w gęstym
poszyciu wokół rzecznika pasożyta.
- Cofnąć się ! – krzyknął chwilę później pułkownik odpychając mnie i kilku innych żołnierzy
jak najdalej od ciała kapitana. Powietrzem wstrząsnął donośny huk, języki ognia ogarnęły
postać Nepetine rozdzierając poszycie bogarośliny, siejąc na wszystkie strony kawałkami
wilgotnej roślinnej papki i strzępami ludzkiej tkanki, obryzgując nas świeżą krwią.
Pasożytnicze pnącza cofnęły się nieco do tyłu, gałęzie miotały się szaleńczo próbując usunąć
się poza zasięg płomieni. Zyskaliśmy nieco miejsca mogąc rozluźnić stłoczone szeregi.
- Ma ktoś wciąż miotacz ? - krzyknąłem przesuwając wzrokiem po gromadce ocalałych
Synów, zdecydowany wykorzystać jak najszybciej tę kruchą chwilę przewagi.
Clain - psychopatyczny zabójca siedemnastu kobiet - zrobił krok w moją stronę, na krańcu
palnika jego broni dostrzegłem błękitny płomyk, świecący jaskrawo w półmroku rzucanym
przez gęstą kopułę gałęzi bogarośliny.
- Wypal nam drogę ! - warknąłem jadowitym tonem wskazując palcem mniej więcej w
kierunku, z którego przyszliśmy. Clain uśmiechnął się złowieszczo i potruchtał w stronę
cofającej się powoli zielonej ściany. Z lufy miotacza wystrzeliła smuga płynnego ognia
oślepiająca boleśnie moje oczy, obryzgująca płomieniami gałęzie i liście, zmieniając je w
dymiący popiół. Żołnierz omiatał umykający gąszcz strumieniami chemikaliów, ponad
sykiem jego miotacza niósł się trzask trawionych ogniem pnączy i pękających zarodników.
Listowie przyśpieszyło swój odwrót, uciekając jak najdalej przed dotykiem płomieni.
Dołączyliśmy do Claina otwierając ogień z reszty broni, strzelając ponad strugą ognia,
zmuszając bogaroślinę do rozstąpienia się przed naszą gromadką. Choć wypaliliśmy sobie
głęboki na dobre sto metrów korytarz wiodący z morderczej komnaty, wciąż nie dostrzegałem
nigdzie śladu ludzi pochłoniętych przez ściany pierwszego tunelu, uznałem ich zatem za
umarłych.
Nieliczne pnącze próbowały sięgać ku naszym głowom spod zielonego sufitu korytarza,
ale pułkownik odcinał je bez specjalnego trudu ostrzem swego miecza. Parliśmy przed siebie
powoli, ale nieustannie, zmuszając las do rozstąpienia się przed frontem naszej kolumny.
Bógroślina zasklepiał przejście za plecami tylnej straży, ale jego pasożytnicze gałęzie
trzymały się dostatecznie od nas daleko, by nie stanowiły zagrożenia. Nie wiem, skąd ta
pewność, ale byłem wtedy przekonany, że jaźnią roślinnego drapieżcy kieruje rosnąca z każdą
chwilą desperacja – wyczuwałem to w jego nieskoordynowanych próbach zasypania nas
ostrymi liśćmi, w barwie żółciejącej coraz szybciej gęstwiny. Szliśmy cały czas do przodu
ubezpieczając forpocztę miotaczami ognia.
Powietrze przesycone było zapachem paliwa i spalenizny, gęste wyziewy dusiły mnie i
powodowały łzawienie oczu. Franx rozkaszlał się tak spazmatycznie, że Poal i jeszcze jeden
żołnierz musieli go wlec za sobą całą drogę powrotną. Filtrowane przez liście zielonkawe
światło słoneczne, punktowane żółcią i czerwienią strug miotaczy ognia, wirowało w moich
oczach niczym w jakimś chorym kalejdoskopie. Brnęliśmy po pogorzelisku przez istną
wieczność, ustawicznie dając odpór rachitycznym atakom bogarośliny. Poczułem, że teren
zaczyna iść pod górę i pojąłem, iż dotarliśmy do podstawy górskiego grzbietu. To
niesamowite jak daleko sięgały korzenie i pnącza tej istoty, jak długo błądziliśmy wcześniej
w jej drapieżnych ostępach całkowicie nieświadomi otaczającego nas niebezpieczeństwa,
zmierzający coraz bliżej serca pasożyta, z którego w mniemaniu tej istoty nie mieliśmy szans
na ucieczkę.
Znienacka podpalany gąszcz rozstąpił się szerzej i wpadliśmy na odkrytą skalistą
przestrzeń. Spoglądając przez ramię ujrzałem pozostałych gwardzistów wytaczających się
chwiejnie z lasu, odwracających się i strzelających na oślep w kierunku próbującej nas ścigać
dżungli. Dysząc ciężko i przeklinając zdołaliśmy wspiąć się na strome zbocze masywu.
Nigdzie wokół nie dostrzegałem śladu autonomicznej roślinności, najwyraźniej
zaabsorbowanej przez bogaroślinę w próbie odzyskania swych nadwerężonych sił witalnych.
Po kilku dalszych godzinach byliśmy już w połowie wzniesienia, poruszając się znacznie
szybciej niż w ciasnej przestrzeni liściastej gęstwiny. Przystanąłem na zboczu i przyjrzałem
się przestrzeni zajmowanej dotąd przez pasożytniczy las. Krawędzie puszczy przybrały
chorowity żółty kolor, przypominający wyschniętą jesienną trawę. W miejscach, gdzie las się
wycofał w głąb swego terytorium widziałem gołą ziemię, wyssaną z wszelkich składników
odżywczych.
- Sierżancie Poal – usłyszałem za swymi plecami głos pułkownika – Ściągaaa
nijcie przez radio wahadłowiec i przygotujcie bombardowanie tego... czegoś.
Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, że pułkownikowi też może zabraknąć słów.
Odrywając wzrok od niezwykłego stwora jakim był bógroślina ruszyłem wolno w górę
zbocza, w stronę stojącego kilka metrów wyżej dowódcy. Był z nim Hopkins, z rozcięcia nad
prawym okiem porucznika ciekła strużka krwi.
- Cóż, to było niezłe przeżycie – wymamrotał Hopkins wpatrując się wciąż zszokowanym
wzrokiem w drapieżną puszczę.
- Co to takiego było ? - wydyszał Franx siadając wprost na skale tuż obok mnie. Inni
żołnierze rzucali się na ziemię wokół nas wlepiając puste wyczerpane spojrzenia w niebo,
niektórzy z nich klękali składając ręce do dziękczynnej modlitwy. Pułkownik zrobił krok w
dół zbocza, nie odrywając wzroku od gęstwin bogarośliny.
- Cokolwiek to było – wycedził przez zęby z posępną satysfakcją – już wkrótce będzie
martwe. Mimo to zamierzam doprowadzić do wirusowego bombardowania całej planety,
żeby zyskać całkowitą pewność.
- Co takiego pan tam zrobił, sir ? - spytał Hopkins zakładając sobie na rozcięcie niewielki
plaster.
- Granaty odłamkowe – wyjaśnił pułkownik odrywając wzrok od dżungli i spoglądając na
porucznika – Słyszałem już kiedyś opowieści o takich symbiotycznych stworach, chociaż
żadna z nich nie wspominała, że mogą one przybierać formę rośliny. Istoty te potrafią
wegetować w uśpieniu przez setki czy nawet tysiące lat, dopóki nie przejmą we władanie
czyjegoś żywego umysłu. Tworzą wówczas mentalną więź z ofiarą, starają się w jakiś sposób
korzystać z jej inteligencji. Kapitan Nepetine był bez wątpienia takim właśnie symbiontem,
toteż wysadziłem go granatami odłamkowymi. Sądzę, że znaleźliśmy się wtedy w samym
sercu tego pasożyta i zadane w ten sposób obrażenia były naprawdę poważne.
Przesunął wzrokiem po odpoczywających skazańcach, a potem spojrzał na mnie.
- Ci, którzy pozostali w lesie okazali się słabi – powiedział twardym tonem – Poddanie się
woli obcej istoty to jedna z największych zbrodni przeciwko Imperatorowi. Zapamiętajcie to
sobie dobrze.
Pamiętałem jak blisko kapitulacji znalazłem się na tamtej przeklętej leśnej polanie, toteż
nie odrzekłem ani słowa.
* * * * *
Czułem ogromną ulgę i zadowolenie wyglądając przez jedno z okienek w przedziale
pasażerskim wspinającego się ku orbicie Fałszywej Nadziei wahadłowca. Za szybą
dostrzegałem ogniste piekło pożarów obracające w zgliszcza setki kilometrów kwadratowych
dżungli. Kolejna oślepiająca kolumna ognia runęła ku powierzchni planety z jej orbity – to
nasz statek transportowy, Pride of Lothus, wystrzelił następną salwę plazmowej energii
wymierzonej w siedzibę bogarośliny.
- Płoń, ty cholerny zasrańcu – wyszeptałem drapiąc się po swędzącej ranie na karku – Płoń !
IV – Kraksa
Atmosfera w celi była jeszcze bardziej napięta niż dotychczas. Wydarzenia na Fałszywej
Nadziei wstrząsnęły głęboko każdym z nas, wspomnienia towarzyszy broni pochłanianych
przez roślinnego pasożyta wciąż nie opuszczały ludzkich myśli. Co gorsza, od dobrych trzech
tygodni nie widzieliśmy pułkownika. Z rozmowy z kilkoma marynarzami dowiedziałem się,
że odleciał szybkim promem kurierskim dwa dni po opuszczeniu orbity Fałszywej Nadziei,
zabierając ze sobą Hopkinsa.
Nie chcąc rozmyślać o przyszłości i zdecydowany pozostawić za sobą koszmar ostatnich
tygodni, pogrążyłem się całkowicie w codziennych obowiązkach. Musiałem ponownie
przeorganizować strukturę oddziału: zostało nas tylko czterdziestu siedmiu. Stworzyłem sobie
naprędce drużynę przyboczną, do której wcieliłem Franxa, Kronina, Gappa, Linskruga,
Becksbauera i Friedricksa. Pozostali ludzie utworzyli cztery drużyny, nad którymi komendę
otrzymali sierżanci Poal, Donalson, Jorett i Slavini. Napięcie wśród skazańców sięgało zenitu,
potrzebowałem w charakterze dowódców najtrzeźwiej myślących ludzi, jeśli chciałem ujść z
życiem z tego syfu. Nie licząc nawet pełnej pięćdziesiątki byliśmy zdekompletowanym
plutonem i chociaż nikt tego nie powiedział na głos, wszyscy przeczuwali rychły koniec
naszej jednostki. Równe trzy tysiące dziewięciuset pięćdziesięciu Synów Marnotrawnych
zginęło w przeciągu ostatnich dwóch i pół roku, toteż nie widziałem szans na przetrwanie dla
marnych czterdziestu siedmiu niedobitków. A przynajmniej nie mieliśmy żadnych szans,
gdyby pułkownik powrócił.
Myśl o porzuceniu nas przez pułkownika wbrew pozorom nie napawała mnie
optymizmem. Było nas tak niewielu, że nie stanowiliśmy już praktycznie żadnej wartości
bojowej. Skoro Departmento Munitorium mogło w każdej chwili zaciągnąć tysiące nowych
gwardzistów, ile mogło dla nich znaczyć pół setki żołnierzy legionu karnego ? W trakcie
luźnych pogawędek z marynarzami dowiedziałem się, że lecimy do systemu Hypernol z
zamiarem uzupełnienia zapasów. Z jednej strony mogła to być standardowa procedura, z
drugiej jednak pamiętałem pewnych skazańców, dawno już nie żyjących, pochodzących z
kolonii karnej Hypernolu. Pułkownik opuszczający nas bez słowa i tranzyt do systemu
posiadającego kolonię karną – czy to mógł być przypadek ? Z każdą chwilą zyskiwałem
pewność, że Schaffer odszedł skazując nas na gnicie w więzieniu.
Nie byłem jedynym człowiekiem w legionie potrafiącym dodać dwa do dwóch. Kilka cykli
dziennych po wejściu w Osnowę, jakieś trzy tygodnie po opuszczeniu Fałszywej Nadziei,
siedziałem w towarzystwie Franxa i Gappa na podłodze celi uczestnicząc w rytuale
codziennego karmienia.
- Nie potrafię w to uwierzyć – powiedział chrapliwym szeptem Franx, wciąż jeszcze kurujący
gardło po złapanej na Fałszywej Nadziei infekcji – Cztery tysiące ludzi zginęły i oto koniec ?
Tak po prostu ? To bez sensu. Co zdołaliśmy osiągnąć ? Walczyliśmy w kilkunastu
kampaniach płacąc życiem tylu chłopaków, a przecież niczego nie dokonaliśmy. Nie mogę
uwierzyć, że to już koniec.
- A co, chciałbyś w tym dostrzec jakiś większy schemat ? - wybuchnął śmiechem Gappo –
Nie bądź naiwny ! Jesteśmy tylko befsztykiem w imperialnej maszynce do mięsa.
- Co chcesz przez to powiedzieć ? - odwróciłem głowę w stronę ekskaznodziei marszcząc z
irytacją czoło.
- Czy siedzimy na więziennym statku czy w kolonii karnej, jesteśmy tylko żywym mięsem,
ochłapami wiszącymi o stóp mocarstwa – oświadczył Gappo po chwili namysłu – Dla
pułkownika stanowimy bandę kryminalistów, którzy zaprzepaścili swe życie
sprzeniewierzając się ideałom służby Imperium. Nie ma znaczenia, czy żyjemy czy
umieramy, dopóki można z nas wycisnąć coś użytecznego. To dlatego wkładają nam w ręce
broń i wysyłają na front.
- Idiotyczne założenie – parsknął Franx – Zdajesz sobie sprawę, jakie trzeba ponieść koszty,
by utrzymać jednostkę karną i transferować ją z jednej strefy frontowej do drugiej ? Taniej
wychodzi zabić nas na miejscu. Ludzie są rozstrzeliwani, ścinani i wieszani, Codex Imperialis
zawiera mnóstwo odmian najwyższego wymiaru kary. Praktycznie się nie słyszy, żeby jacyś
skazańcy mieli na własne potrzeby statek kosmiczny, takie zasoby nie są tanie. Marynarka
jest chyba komuś coś winna.
- Faktycznie coś w tym jest – mruknął Gappo analizując słowa Franxa – No, ale wszyscy
mieliśmy już okazję nieraz słuchać pułkownika. On święcie wierzy w ostatnią szansę dla
grzeszników, możliwość wyrwania naszych dusz Chaosowi poprzez złożenie ich w ofierze
Imperium.
- Jakoś nie wierzę w to, by pułkownik miał wpływy wystarczające do załatwienie sobie na
wyłączność statku kosmicznej marynarki – oświadczył Franx wysuwając oskarżycielskim
gestem palec i wskazując nim Gappa – aaa
Bez względu na to jak bardzo wierzy w misję ratowania naszych dusz, nie jest ona chyba
argumentem zdolnym przekonać jakiegoś lorda admirała do przekazania mu jednostki zdolnej
przewozić pięćdziesiąt tysięcy pasażerów po to tylko, by transportowała to tu, to tam kilka
setek skazańców. To po prostu nielogiczne.
- Tutaj nie chodzi wyłącznie o logikę – powiedziałem spoglądając w stronę obu rozmówców
– Gdybyście wcześniej wiedzieli, jaki los was czeka, czy wciąż bylibyście zdecydowani
oskarżać publicznie kardynała albo tolerować niesubordynację swoich podwładnych ?
- Nie wiem – Franx przygryzł w zamyśleniu dolną wargę – Nigdy się nad tym specjalnie nie
zastanawiałem.
- Wiem, co masz na myśli – odezwał się Gappo, z takim podekscytowaniem w głosie, jakby
właśnie odkrył jeden z największych sekretów wszechświata – Twierdzisz, że to akcja
pokazowa ?
- Byliśmy dotąd w dwunastu strefach frontowych – przypomniałem – Z jak wieloma innymi
regimentami mieliśmy kontakt ? Około trzydziestu na Icharze IV, perditiańscy gwardziści z
Octo Genesis, Chorekanie w Stacji Wyzwolenie i może jeszcze dziesięć w pozostałych
kampaniach. Wszyscy widzieli albo przynajmniej słyszeli o czarnej robocie, jaką musimy
odwalać, o potwornych stratach. Gdybym był na ich miejscu i dowiedział się o karnym
przeniesieniu do legionu, zawczasu własnymi rękami wyprułbym sobie bebechy.
- Dobrze, ale to wciąż nie tłumaczy naszej obecnej sytuacji – zaoponował ściszonym głosem
Franx. Gappo otworzył usta szykując jakąś odpowiedź, ale sierżant uciszył go ruchem
uniesionej dłoni. Upił nieco soku, zanim podjął dalszą wypowiedź – Cholera, gardło pali mnie
okropnie... Więc nie sądzicie, że wskazane byłoby ustawiczne dołączanie do takiego
pokazowego legionu nowych skazańców ? Cztery tysiące więźniów robi równie dobre
wrażenie jak pięćdziesięciu, a przy tym ma znacznie wyższą wartość bojową.
- Może właśnie dlatego zniknął pułkownik ? - zaproponowałem z cynicznym uśmieszkiem –
Poleciał przodem do karnej kolonii, żeby nam zorganizować dostawę świeżego mięsa. Pewnie
już tam czekają na nasze przybycie.
- Sam nie wiem, co może być gorsze – zaczął lamentować Gappo przybierając zbolałą minę –
Dożywocie w więzieniu w jakiejś zapadłej dziurze czy śmierć na polu bitwy ?
- Ja tam wolę umrzeć walcząc – oświadczyłem – Czy pułkownik ma rację co do mej
nieśmiertelnej duszy czy nie, chcę skonać wiedząc, że zrobiłem coś cholernie wartościowego.
Wstąpiłem do Gwardii, żeby walczyć dla Imperatora i nie zamierzam gnić w więzieniu, tego
możecie być pewni.
- Zgadzam się, stary – wyszczerzył zęby Franx – Dajcie mi karabin i jakiegoś obcego do
rozwalenia, a umrę jako szczęśliwy człowiek.
* * * * *
Minęło kolejne dwadzieścia cykli, zanim wyskoczyliśmy z podprzestrzeni na obrzeżach
systemu Hypernol. Nerwy, niepewność i złe przeczucia doprowadzały ludzi do stanu wrzenia.
Szeregowiec Dress został zastrzelony przez żołnierzy ochrony, kiedy podczas ćwiczeń
zaatakował oficera marynarki. Inny skazaniec, Krilbourne, padł ofiarą wypadku w sali
treningowej – Donalson złamał mu w walce na gołe ręce jedno ramię. Wszyscy mieliśmy po
kilka siniaków i rozcięć zarobionych w ustawicznych sprzeczkach i przepychankach.
Próbowałem wszystkiego, by tylko rozładować złe emocje żołnierzy: wdrożyłem im tak
zaawansowany program ćwiczeń, że padali z wyczerpania zaraz po końcowym gwizdku,
przestawiałem kolejność wydawania posiłków w sposób pozwalający kontrolować to, kto z
kim jada i zmniejszający izolację poszczególnych drużyn. Pomimo tych wysiłków nie
zauważyłem specjalnie owocnych rezultatów, ale pocieszałem się, że zaniechawszy takich
zabiegów miałbym szybko znacznie gorsze kłopoty na głowie.
Mówiąc szczerze, nie miałem pojęcia, dlaczego właściwie tak się tym martwię. Niechby
się i podusili nawzajem we śnie, nawet Franx i Gappo, a ja nie uroniłbym po nich kropli łez.
Blisko cztery tysiące towarzyszy broni zginęło w ostatnich miesiącach, a ja nie poświęciłem
im praktycznie żadnych wspomnień, może z wyjątkiem nocnych koszmarów dręczących mnie
w tranzycie poprzez Osnowę. To, to nie troska o indywidualnych skazańców tak mnie
martwiła, tylko kwestia własnego przeżycia. Jeśli Synowie Marnotrawni wciąż mieli być
zdolni do akcji, musiałem ostro ich trzymać, kontrolować za pomocą smyczy. W walce
zawsze okazywali się zawzięci i twardzi, często dużo lepsi od zwykłych gwardzistów, lecz
jednocześnie w zaskakujący sposób pilnowali sobie wzajemnie pleców.
Jest coś takiego w walce na śmierć i życie, co wytwarza specyficzne więzi między ludźmi
takimi jak my, bez względu na znaczenie samego konfliktu. Siedzimy wszyscy w tym samym
gównie, a to stanowi źródło uczuć znacznie intensywniejszych niż te spotkane w rodzinie czy
pośród przyjaciół. Lecz zarazem w chwili ustania zagrożenia więzi te pryskają w okam- aaa
Wracaliśmy z sali ćwiczebnej pełni zdenerwowania i ekscytacji - plotki mówiły, że
właśnie powrócił statek kurierski, którym odleciał wcześniej pułkownik. Miałem mieszane
uczucia, toteż zdecydowałem, że najpierw na spokojnie sprawdzę, kto też z nim przyleciał –
jeśli w ogóle ktoś miał się zjawić – a dopiero potem zacznę się martwić o najbliższą
przyszłość.
gnieniu do czasu następnej akcji. Wiele się nauczyłem o tych ludziach i o mnie samym w
przeciągu ostatnich trzydziestu miesięcy. Urodzeni wojow- nicy, fachowcy spełniający się w
ogniu walki. W każdej innej sytuacji i otoczeniu nic nie byliby warci, ale wystarczy im
wsadzić w dłoń nóż lub pistolet, by z miejsca poczuli się uszczęśliwieni. Wiem, że ja sam
jestem wówczas wyjątkowo rozradowany. Lubię mieć świadomość, że człowiek przede mną
jest wrogiem, a ten za moimi plecami sojusznikiem. Wtedy można sobie poradzić z każdym
problemem. To całej tej reszty nie potrafię strawić: polityki kadrowej, odpowiedzialności oraz
wiążących się z nią nierozerwalnie frustracji i uczucia bezsilności. Jeśli nigdy nie znalazłeś
się w takiej sytuacji jak ja, może nawet coś tam sobie na ten temat zdołasz wyobrazić, ale
żeby pojąć to w pełni, musiałbyś trafić tutaj, gdzie ja.
* * * * *
Wracaliśmy z sali ćwiczebnej pełni zdenerwowania i ekscytacji - plotki mówiły, że
właśnie powrócił statek kurierski, którym odleciał wcześniej pułkownik. Miałem mieszane
uczucia, toteż zdecydowałem, że najpierw na spokojnie sprawdzę, kto też z nim przyleciał –
jeśli w ogóle ktoś miał się zjawić – a dopiero potem zacznę się martwić o najbliższą
przyszłość.
Godzinę później metalowe drzwi celi otworzyły się ze szczękiem i pułkownik wszedł do
środka. Rzuciłem krótkie komendy w kierunku gromady Synów formując szyk pod
nieoczekiwaną inspekcję. Pułkownik przeszedł wzdłuż pięciu szeregów ludzi spoglądając na
każdego z nich wnikliwie, potem zaś odwrócił się w moją stronę.
- Wyglądają na gotowych do akcji, poruczniku Kage – powiedział cicho.
- Są gotowi, sir – odparłem patrząc wprost przed siebie, w pustą przestrzeń celi, przyjmując
postawę wbitą mi do głowy przez pierwszego w życiu instruktora musztry.
- Dobrze się sprawiłeś, Kage – oświadczył pułkownik, a moje serce zaczęło bić szaleńczym
rytmem na dźwięk tych słów. Z trudem powstrzymałem się przed zerknięciem na twarz
dowódcy. Po raz pierwszy w czasie naszej znajomości usłyszałem jakąkolwiek pochwałę z ust
Schaffera. Wiem, że brzmi to głupio, ale wyraz jego satysfakcji sprawił mi niekwestionowaną
przyjemność. Tak, pochwała wygłoszona przez tego morderczego sukinsyna, tego zapiekłego
tyrana wprawiła mnie w radość. Trochę się czułem zdrajcą przed innymi Synami, ale nic nie
mogłem na to poradzić.
- Przeorganizuje pan nieco strukturę drużyn – dodał pułkownik – Mamy nowych rekrutów.
Schaffer cofnął się kilka kroków w stronę otwartych drzwi i skinął dłonią stojącemu na
korytarzu żołnierzowi ochrony. Reagując na rozkaz marynarza do pomieszczenia weszły dwie
osoby. Wlepiłem w nie pełen niedowierzania i zaskoczenia wzrok.
Przybysze byli niemal identyczni. Obaj wysocy, szczupli, ubrani w kombinezony pokryte
miejskim kamuflażem. Nawet w kiepskim świetle lamp wiszących pod sufitem celi
zauważyłem niezwykle bladą barwę ich skóry, niemal białą, i podobny kolor włosów. Nie
była to zwykła siwizna, tylko śnieżna biel, przycięta równo na długości dwóch centymetrów.
Kiedy weszli do komnaty i stanęli na baczność przed pułkownikiem, ujrzałem ich oczy,
uderzająco niebieskie, o wiele ciemniejsze od lodowatych oczu Schaffera, ale wciąż
niepokojąco przenikliwe. Przyglądając się im bliżej pojąłem znienacka, że osoba stojąca po
lewej jest kobietą. Dostrzegałem krągłość niewielkich kształtnych piersi i miły dla oczu łuk
bioder. Kiedy zaczynaliśmy służbę w legionie, było wśród nas jakieś czterdzieści kobiet, ale
ostatnia z nich, Aliss, została zabita na Promorze jakiś rok temu. Jedynymi widzianymi od
tego czasu kobietami były dla nas Siostry Wojny ze Stacji Wyzwolenie, ale one nosiły mało
pociągające pancerze siłowe.
- Proszę się nimi zająć, poruczniku – polecił pułkownik wyrywając mnie z marzycielskiej
kontemplacji kobiecej sylwetki. Kiedy wyszedł z celi zamykając za sobą drzwi, wszyscy
odetchnęli z wyraźną ulgą.
- Jak się nazywacie ? - zapytałem podchodząc do dwójki rekrutów i gapiąc się dalej na
kobietę.
- Jestem Loron – przedstawił się mężczyzna mówiąc cichym, niemal dziewczęcym głosem,
po czym wskazał dłonią towarzyszkę – To moja siostra Lorii.
- Ja jestem Kage. Dołączycie oboje do mojej drużyny – pokazałem im palcem miejsce, w
którym siedział Franx i reszta naszej paczki. Bez słowa podeszli bliżej i usiedli obok siebie
pod ścianą, w polu widzenia członków mej drużyny, ale poza zasięgiem zwykłej konwersacji.
Franx przywołał mnie ruchami rąk.
- Co to za jedni ? - zapytał się szacując wzrokiem parę przybyszów.
- Loron i Lorii – odparłem – Bliźniaki, jak sądzę.
- Nie wyglądają na twoich zwyczajowych gwardzistów, co ? - mruknął Linskrug stając przy
Franxiei podążając z ciekawością za naszym wzrokiem.
- A kogo masz na myśli mówiąc o zwykłym gwardziście, baronie ? - syknął jadowitym
tonem Franx. Wiedziałem, że obaj skazańcy nie przepadają spec-
specjalnie za swoim towarzystwem. W myślach uznałem, że winę za te napięte stosunki
ponoszą złe doświadczenia sierżanta z czasów regularnej służby i kontaktów ze szlachetnie
urodzonymi przełożonymi. Linskrug dla odmiany sam sobie na początku szkodził okazując
sporo buty i arogancji po swoim wcieleniu do legionu. Z biegiem czas pojął, że siedzi w tym
samym bagnie, co i pozostali i spuścił z tonu, ale Franx najwyraźniej nie chciał tej zmiany
nastawienia zauważyć.
- Kogoś o normalnym kolorze skóry, na przykład ! - roześmiał się Linskrug klepiąc sierżanta
w ramię – Zresztą ci tutaj wyglądają na odrobinę nieśmiałych.
- No to się przestańcie na nich gapić, obaj ! - warknąłem odrywając w końcu własne
spojrzenie od bliźniaków – Rozkręcą się na pewno po kilku sesjach ćwiczebnych i wspólnych
obiadach. Na pewno nie miałbyś ochoty siadać z marszu obok kogoś, kto przez cały czas
wlepia w ciebie wybałuszone gały.
- Dziwne wrażenie na mnie robią – stwierdził Franx, po czym wzruszył ramionami i odszedł
w głąb celi. Linskrug odczepił się chwilę później pozostawiając mnie samemu sobie.
Pogrążyłem się w myślach spoglądając ponownie ku nowym skazańcom. To dziwne,
człowiekowi mogłoby się wydawać, że wojskowy ubiór nadaje kobiecie męskiego wyglądu,
ale w mojej opinii kombinezon wręcz uwypuklał jej cielesne atrybuty. Udzieliłem sobie
ostrego mentalnego pouczenia przerywając nieoczekiwane fantazje i wzywając ludzi Poala i
Joretta na kolejną sesję ćwiczebną.
* * * * *
- Wiedźmiarstwo, mówię ci – oświadczył Slavini kucając tuż przy mnie i kręcąc głową w
próbie rozluźnienia napiętych mięśni karku.
- Nie wydaje mi się, żeby byli psionikami – odparłem nie przerywając własnej rozgrzewki.
- Nikt nie słyszał, żeby wymienili między sobą choć jedno słowo – zaprotestował sierżant
podnosząc się do wyprostowanej postawy – Wszyscy wiedzą, że bliźnięta są znacznie
podatniejsze na czarnoksięską infekcję od jedynaków.
- Fakt, trzymają się we własnym towarzystwie, ale bardziej mi się to podoba, niż
wysłuchiwanie zrzędzenia starych bab i przesądnych tumanów, takich jak choćby ty.
- Ha ! - Slavini spojrzał na mnie z tryumfalnym błyskiem w oczach – Jest w nich coś jeszcze.
Są tu od tygodnia i nie sprawili ci w tym czasie żadnych kłopotów. Żadnego wszczęcia bójki.
Żadnej próby kradzieży.
- Ano nie – pokręciłem głową na prawo i lewo – I mówiąc szczerze, życzyłbym sobie,
żebyście też się zachowywali tak jak ta dwójka.
- Zatem to oczywisty dowód, prawda ? - sierżant patrzył na mnie wyczekująco, najwyraźniej
domagając się potwierdzenia swych zarzutów.
- Na co niby dowód ? - burknąłem z rosnącą irytacją pragnąc skrycie, by sierżant zaczął w
końcu mówić z sensem.
- Bliźniaki o nienagannym zachowaniu – wyjaśnił mi sfrustrowanym tonem jakby musiał
wykładać oczywistą prawdę mało rozgarniętemu dziecku – Czy istnieje jakikolwiek inny
powód, dla którego mogliby trafić między Synów Marnotrawnych ? To mogło być tylko
wiedźmiarstwo.
- Coś się tak uparł ?! - zdenerwowałem się nie na żarty – Może to tchórze, to by tłumaczyło
ich zachowanie i unikanie towarzystwa. Może odmówili wykonania rozkazu ataku czy coś
podobnego.
- Nie, na pewno nie wyglądają na tchórzy – zaprzeczył Slavini opierając się jedną ręką o
ścianę, a drugą pociągając za objętą palcami stopę – Jest w nich jakaś twardość, a nie strach,
kiedy im patrzysz w oczy.
- Niech ci będzie – poddałem się – Mogą nie wyglądać na cykorów, ale to wcale nie robi z
nich psioników.
- Dla mnie tak – wydął usta Slavini tuż przed rozpoczęciem biegu wzdłuż galerii widokowej.
Pobiegłem w ślad za nim, niemo kręcąc głową z dezaprobatą.
* * * * *
Podobnie jak reszta siedzących w celi mężczyzn otworzyłem z wrażenia usta, kiedy tylko
bliźnięta wróciły z sali treningowej. Lorii była rozebrana do pasa prezentując wszystkim
wokół swój piękny biust, na jej gładkiej alabastrowej skórze lśniła cienka warstewka potu.
Rozmawiała cicho z Loronem, omal nie stykając się z nim głową w trakcie ruchu i
najwyraźniej nie zauważając oszołomienia wywołanego swą osobą.
- Okay, patrzeć gdzie indziej ! - warknąłem na najbliżej siedzących skazańców i większość z
nich odwróciła niechętnie głowy. Spostrzegłem tkwiącego pod ścianą Rollisa, wciąż
gapiącego się na dziewczynę, i zacząłem rozważać w myślach opcję przyłożenia mu nieco po
to, by przypomniał sobie, kto tutaj rządzi. Wtedy właśnie spostrzegłem źródło szykujących się
kłopotów. Donovan, cwany sukinsyn z Korolisu, szedł w stronę bliźniąt wyciera- sss
jąc zapocone dłonie w nogawki spodni. Skoczyłem do przodu zamierzając przechwycić go w
drodze, ale się spóźniłem. Stanął przed Lorii zagradzając jej drogę. Poczułem lodowaty ucisk
żołądka, bo pojąłem, że cokolwiek się teraz wydarzy, będzie miało bardzo nieprzyjemne
konsekwencje.
- Cóż za śliczne cycki, Lorii – uśmiechnął się obleśnie Donovan, po czym położył prawą
dłoń na jednej z jej nagich piersi.
Dziewczyna syknęła coś, odtrąciła gniewnym ruchem jego rękę i zrobiła krok w bok
próbując obejść napastliwego amanta, ale mężczyzna oplótł ją rękami w pasie i przyciągnął
do siebie ze śmiechem. Nie widziałem tego, co wydarzyło się chwilę potem, ponieważ oboje
byli odwróceni do mnie plecami, ale po zaledwie sekundzie Donovan zaczął wrzeszczeć
przeraźliwie. Upadł na kolana kryjąc twarz w dłoniach. Lorii obeszła go zgrabnym ruchem i
dołączyła do czekającego na nią Lorona. Kiedy wykrzyczałem jej imię, zatrzymała się, a
potem podeszła do mnie. Uśmiechała się słodko trzymając przed sobą zaciśniętą prawą dłoń.
- Nie życzę sobie, żeby mnie dotykali jacyś zboczeńcy – oświadczyła miłym tonem, a jej
niezwykłe niebieskie oczy spojrzały mi prosto w twarz. Nie odrywając od nich wzroku
poczułem, że wkłada mi coś wilgotnego do dłoni. Odwróciła się i odeszła w stronę brata.
Spojrzałem w dół, na swoją rękę i ujrzałem jedną z gałek ocznych Donovana rewanżującą mi
się pustym spojrzeniem. Moje zainteresowanie ciałem dziewczyny momentalnie spadło grubo
poniżej zera.
* * * * *
Spoglądając przez niewielkie okrągłe okienko w ścianie kabiny pułkownika
kontemplowałem wzrokiem świat, na którego orbicie parkowaliśmy. Był szary, przysłonięty
pasmami chmur, nie przykuwał niczym szczególnym uwagi. Pułkownik obserwował mnie
uważnie, jak zwykle zresztą, ja zaś instynktownie usiłowałem tego lodowatego spojrzenia
unikać.
- Kolonia karna Hypernol znajduje się na księżycu tej planety – oświadczył potwierdzając
moje wcześniejsze podejrzenia – Polecimy tam na początku ostatniego cyklu średniego. Pride
of Lothus uzupełni w tym czasie zapasy żywności w orbitalnej stacji. Po lądowaniu w kolonii
zamierzam wycofać ze służby pewnych członków pańskiego plutonu, których potencjał
bojowy nie jest w mej opinii satysfakcjonujący.
- Mogę zapytać, kogo ma pan na myśli, sir ? - odezwałem się zaintrygowany usłyszanymi
słowami. Do tej pory pułkownik nigdy nie wspominał o możliwości wyrzucenia kogokolwiek
z legionu, jedynymi opcjami były śmierć lub legendarne ułaskawienie. Byłem głęboko
przekonany, że wszyscy zdechniemy w tej jednostce.
- Nie możesz – odparł zimno pułkownik przypominając mi z miejsca, że nadal jestem w jego
oczach niczym więcej jak tylko pozbawionym praw i szacunku kryminalistą, nawet w obliczu
pewnych pozytywnych zachowań Schaffera względem mej osoby, jakich doświadczyłem w
ostatnim czasie. Odwrócił się wyglądając przez okno. Oderwałem wzrok od jego pleców,
ponieważ kątem oka zauważyłem coś na biurku. Był to papierowy wydruk z przypiętym z
wierzchu zdjęciem Lorona. Widząc, że pułkownik wciąż obserwuje coś za oknem stanąłem na
palcach chcąc lepiej przyjrzeć się aktom skazańca.
- Mogłeś po prostu zapytać, Kage – odezwał się Schaffer nie odrywając wzroku od szyby.
- Słucham, sir ? - wyjąkałem zmieszany.
- Wystarczyło zapytać, o jaką zbrodnię zostali oskarżeni Lorii i Loron – wyjaśnił posyłając
mi ponad swym ramieniem spojrzenie niebieskich oczu.
- A co takiego zrobili ? - spytałem niepewnie, zastanawiając się, czy aby nie padłem właśnie
ofiarą jakiejś słownej pułapki albo testu przygotowanego przez pułkownika.
- Nieposłuszeństwo – oświadczył Schaffer odwracając się ponownie w moją stronę –
Odmowa wykonania rozkazu.
- Rozumiem, sir – skinąłem głową czując zadowolenie z faktu, iż to ja miałem rację w
sporze, a nie Slavini. Wiedźmy sobie wymyślił, ha !
- Jestem pewien, że pan zrozumiał – skomentował moją odpowiedź pułkownik, a w jego
wzroku dostrzegłem jakiś dziwny błysk – Proszę przygotować się do wylotu za sześćdziesiąt
minut.
Nie dodając nic więcej nakazał mi machnięciem ręki opuścić pokój.
* * * * *
- W porządku – zgodził się Slavini, gdy tylko napadłem go w kącie celi, a zrobiłem to
natychmiast po powrocie z kwatery pułkownika – Lecz to wcale nie oznacza, że się myliłem.
Akta mogły być niekompletne albo sfałszowane.
- Na litość boską, ależ z ciebie tępy burak, Slavini ! - warknąłem nie mogąc uwierzyć, że
sierżant nadal trwa przy swojej hipotezie – Chodź ze mną, załatwimy to raz na zawsze.
Chwyciłem go za ramię i prawie zaciągnąłem do miejsca, w którym siedział oparty o
ścianę Loron, samotny, ze spuszczoną głową i wzrokiem wędrującym po podłodze celi.
Rozdzieliłem go z siostrą kierując bliźnięta na różne ćwiczenia w nadziei, że separacja taka
skłoni je do nawiązania kontaktu z resztą oddziału, ale zabieg ten najwyraźniej tylko pogłębił
niechęć białowłosej pary do zawierania nowych znajomości. Trochę mnie to zirytowało, ale
zdecydowany byłem zrobić z nich członków całego zespołu, prędzej czy później.
- Za co tutaj trafiłeś ? - zapytałem ostrym tonem kładąc ręce na biodrach i spoglądając z góry
na Lorona. Podniósł głowę i zmierzył mnie tymi niebieskimi oczami, ale nic nie odrzekł.
- Jako twój porucznik nakazuję ci udzielić odpowiedzi – wycedziłem polecenie szczerze
wkurzony jego milczeniem – Czy też może jest to kolejny rozkaz, którego nie masz zamiaru
zaaprobować ? - dodałem złośliwie.
Podniósł się z podłogi i stanął twarzą w twarz ze mną.
- To nie tak jak myślicie – odpowiedział w końcu, wodząc wzrokiem od twarzy Slaviniego
do mojej i z powrotem.
- To powiedz nam, jaka jest prawda – naciskałem uparcie. Milczał jeszcze chwilę, potem
westchnął.
- Prawda jest taka, że Lorii odmówiła wykonania rozkazu – przyznał wolno. Zerknąłem
tryumfalnie na sierżanta, Slavini zaś tylko parsknął i zmarszczył czoło.
- To był rozkaz odwrotu, nie ataku – dodał Loron i obaj natychmiast wlepiliśmy w niego
zdumione spojrzenia.
- Mieliście się wycofać i odmówiliście ? - wykrztusił Slavini – Pasujecie całkiem nieźle do
Synów Marnotrawnych. Kto wy jesteście, jakieś świrysamobójcy, czy co ?
- Byłem ranny w nogę – oświadczył posępnym tonem Loron – Lorii nie posłuchała wezwania
do generalnego odwrotu i wróciła po mnie. Przeniosła mnie na plecach kilka kilometrów,
zanim dotarliśmy do własnych pozycji. Oskarżono ją o nieposłuszeństwo i formalnie skazano
w trakcie posiedzenia sądu wojennego.
- A ciebie pewnie wrobili w konspirację, co ? - spytałem ciekaw, za co Loron trafił do
legionu w ślad za Lorii.
- Nie – zaprzeczył – Nalegałem, by skazano mnie wraz z nią. Sąd odmówił, więc pobiłem
kapitana swojej kompanii. Po tym incydencie bardzo chętnie pozbyli się z jednostki również
mnie.
- Pobiłeś oficera, żeby zostać z siostrą ? - roześmiał się z niedowierzaniem Slavini – Nie
myliłem się biorąc cię za jakiegoś pieprzonego wariata, człowieku.
Spojrzałem w twarz albinosa dostrzegając dziwny błysk jego oczu. Rozmowa ta jeszcze
bardziej wzmogła me zainteresowanie parą bliźniąt. Wiele bym dał, żeby się na przykład
dowiedzieć, skąd właściwie pochodzą.
- Dobrze – skinąłem lekko głową – Będę was od tej chwili trzymał razem, jeśli to poprawi
wam samopoczucie.
- Poprawi – odparł z nieznacznym uśmiechem Loron. Zrobił krok, by minąć sierżanta, ale
nagle zatrzymał się tuż przy nim. Spojrzał w oczy Slaviniego, a jego uśmiech nieoczekiwanie
znikł bez śladu.
- Sugerowałbym, byś nie używał słów takich jak świr i wariat w towarzystwie Lorii –
oświadczył zniżając głos do poziomu złowieszczego szeptu – Jest dużo wrażliwsza ode mnie i
gorzej nad sobą panuje.
W to mogę uwierzyć bez zastrzeżeń, pomyślałem patrząc jak Loron odchodzi
pozostawiając za sobą wyraźnie wstrząśniętego sierżanta. Slavini mimowolnie potarł
kciukiem powiekę zamkniętego oka, a potem poszedł w swoją stronę, myśląc nad czymś
intensywnie.
* * * * *
- Hej, Lorii – powiedział Linskrug wychylając się w przód fotela tak daleko, na ile
pozwalały mu pasy bezpieczeństwa – Idę w zakład, że nie spodziewałaś się tak szybko trafić z
powrotem do karnej kolonii ?
- Nie siedzieliśmy w tym obozie – zaprzeczyła dziewczyna. Bliźnięta zaczynały powoli
integrować się z resztą grupy, zauważając widać, że nikt nie próbuje im robić krzywdy ani
przykrości. Oboje wdawali się już w luźne konwersacje, więc uznałem, że poszli za głosem
rozsądku i przestali izolować się od pozostałych skazańców. Co więcej, mógłbym przysiąc, że
Lorii czuje jakąś słabość do Linskruga, chociaż nie miałem pojęcia, co ona mogła widzieć w
tym faktycznie dość przystojnym byłym baronie. Kronin spał sobie smacznie w fotelu
pomiędzy Lorii i Linskrugiem, chrapiąc cicho od momentu startu wahadłowca.
- Co mówiłaś ? - odezwałem się spoglądając ponad oparciem fotela, bo Lorii siedziała w
rzędzie za mną – To znaczy, że pułkownik nie zwerbował was w na tym więziennym
księżycu, na który właśnie lecimy ?
- Nie – zaprzeczyła ponownie kręcąc głową – Przez ostatnie osiemnaście miesięcy
walczyliśmy w batalionie karnym na Proximie Finalis.
- Czemu pułkownik wybrał właśnie was ? - indagowałem dalej.
- Nie wybrał nas – odezwał się Loron i wszyscy natychmiast spojrzeli w lewo, w kierunku
białowłosego mężczyzny – Byliśmy ostatnimi ocalałymi z jednostki
- Ostatnimi ? - powtórzył chrapliwym głosem Franx – Jak to się stało ?
- Bomby rozpryskowe zrzucone z orczych samolotów wybuchły prosto między oddziałami
batalionu, kiedy prowadziliśmy szturm na nieprzyjacielskie pozycje – wyjaśniła Lorii
przyciągając ponownie wzrok wszystkich słuchaczy – Odłamki rozerwały na strzępy dwustu
żołnierzy, wszystkich prócz nas dwojga.
- Woah – powiedział Broker z wyraźnie wstrząśniętą miną – To faktycznie niezła historia.
- Co stało się potem ? - spytałem dziewczynę zainteresowany szczegółami transferu bliźniąt.
- Komisarze nie mieli pojęcia, co z nami zrobić – podjął opowieść Loron i spojrzenie
słuchaczy powędrowało w jego stronę – Wtedy zjawił się ponownie pułkownik Schaffer,
porozmawiał z komisarzami i zabrał nas ze sobą.
- Zjawił się ponownie ? - Gappo okazał się szybszy i ubiegł moje pytanie – Czyli widzieliście
go już wcześniej ?
- Tak – potwierdził kiwnięciem głowy Loron – To było ponad rok temu, kiedy formowano
batalion karny. Przyleciał, żeby porozmawiać z naszym kapitanem. Nie mamy pojęcia, o
czym gadali.
Próbowałem przypomnieć sobie, co robiliśmy rok temu z okładem. Nie była to prosta
zagadka, z kilku różnych powodów. Po pierwsze, ostatnie półtora roku spędziliśmy na pięciu
różnych światach i pobyty te zaczęły mi się już zlewać w jedną całość. Ponadto to, co
Loronowi i Lorii mogło się wydawać rokiem z kawałkiem, wcale nie musiało stanowić
takiego samego okresu czasu dla nas, z powodu podróży podprzestrzennych i całej tej reszty.
Statek w Osnowie porusza się tak szybko, ponieważ tam nie obowiązuje zwykły upływ czasu
– tak mi to przynajmniej próbował wytłumaczyć pewien techkapłan podczas pierwszej
kosmicznej podróży, odlotu z Olympasu. W naszym wymiarze czas biegnie normalnie,
dlatego lecący drugą stroną ludzie mogą przeżyć tygodniową lub miesięczną podróż, podczas
gdy tak naprawdę mijają trzy miesiące. Nie miałem pojęcia, jak dokładne są moje szacunki
określające czas przeżyty po wojnie o Ichar IV na dwa lata: równie dobrze mogło ich już
minąć dziesięć.
Wahadłowiec zatrząsł się gwałtownie, uderzyłem skronią w metalową burtę przerywając w
ułamku sekundy rozmyślania nad mało istotnymi problemami. Pozostali skazańcy obrzucali
się nawzajem pytającymi spojrzeniami.
- Co jest, kurwa ? - zdążyłem przekląć, zanim prom szarpnął się ponownie omal nie
wyrywając mnie z pasów bezpieczeństwa.
- Turbulencje ? - zaproponował Linskrug, najspokojniejszy z wszystkich pasażerów.
Przekręciłem w bok głowę spoglądając przez małe okienko. Gdzieś w dole dostrzegłem obrys
księżyca, zbyt odległy, byśmy mogli już znaleźć się w jego atmosferze.
- Wykluczone – odparłem i nacisnąłem przycisk wyłączający pasy, po czym wstałem
chwiejnie z fotela – Zostańcie na swoich miejscach !
Dostałem się do przejścia między fotelami pełznąc po kolanach innych pasażerów w
swoim rzędzie. Kiedy tylko stanąłem jako tako na nogi, wahadłowiec zaczął trząść się i
szarpać tak mocno, że z miejsca upadłem na czworaki. Trzymając się kurczowo oparć foteli
popełzłem w kierunku przedniej ściany kabiny i wiszącego na niej interkomu pozwalającego
na kontakt radiowy z siedzącym w kokpicie promu pułkownikiem. Naciskając klawisz
aktywujący urządzenie stanąłem jednocześnie na szeroko rozstawionych nogach, próbując
kompensować nagłe skoki maszyny zmianami punktu ciężkości ciała.
- Co się dzieje, sir ? - wykrzyczałem do interkomu. Urządzenie trzaskało sucho przez krótką
chwilę, potem usłyszałem odpowiedź dowódcy, dziwnie odległą i zniekształconą radiowymi
szumami.
- Proszę wracać na swoje miejsce, Kage – rozkazał – Pilot dostał zawału. Przygotować się do
awaryjnego lądowania.
Wszyscy żołnierze gapili się w moją stronę, toteż bez problemu usłyszeli odpowiedź
pułkownika. W kabinie wybuchła kakofonia podniesionych ludzkich głosów, z której nie
byłem w stanie wyłonić ani jednego zrozumiałego słowa.
- Zamknijcie się ! - krzyknąłem wyłączając interkom i przyciskając się plecami do przedniej
ściany przedziału – Upewnijcie się, że wasze pasy są ciasno zaciągnięte. Naprawdę ciasno.
Kiedy będziemy lądować, przyciśnijcie ręce do twarzy, łokcie trzymać przy ciele, kolana
razem. Jeśli będziemy musieli zabezpieczyć teren po kapotażu, pierwsza wychodzi drużyna
Brokera, potem Donalson, Jorett i Slavini. Do odwołania trzymać gęby na kłódkę.
Następne kilka minut płynęło upiornie powolnym tempem. Wróciłem na swój fotel i
zapiąłem się starannie. Byliśmy całkowicie bezradni w tej sytuacji, mogliśmy tylko liczyć, że
pilot zdoła jednak odzyskać kontrolę nad maszyną. Więzienny księżyc posiadał warstwę
atmosfery wystarczającą do aa
spalenia wahadłowca w przypadku wejścia w jej górne warstwy pod niewłaściwym kątem, a
jeśli nawet przeżylibyśmy ten etap lądowania, wciąż istniało spore prawdopodobieństwo, że
silniki korekcyjne nie zadziałają i walniemy w powierzchnię planetoidy z prędkością tysiąca
kilometrów na godzinę. No i mogło się też zdarzyć, że w momencie kontaktu z ziemią
zaczniemy koziołkować rozwalając całą maszynę na kawałki. Przyjmując założenie, że
plazmowe reaktory nie eksplodują w chwili kraksy i nie spopielą nas wszystkich, istniała
szansa, że ktoś wyjdzie jednak z tego wypadku z życiem.
Minęło może dziesięć minut od pierwszego wstrząsu, gdy poczułem lekkie wibrowanie
kadłuba świadczące o pracy silniczków manewrowych, korygujących nasz kąt opadania
względem księżyca. Ucieszyłem się, ponieważ świadczyło to o tym, że ktoś jednak odzyskał
przynajmniej po części kontrolę nad promem. Kiedy wyjrzałem przez okienko, ujrzałem
tarczę planetoidy, tym razem znacznie większą niż poprzednio. Księżyc miał piaskowożółty
kolor, w jego atmosferze dostrzegałem pasy pomarańczowych chmur. Metalowe płyty
ochronne zasunęły się na zewnątrz okien zasłaniając dalszy widok i chroniąc nas jednocześnie
przed oślepieniem blaskiem rozżarzonej zewnętrznej warstwy kadłuba. Pół minuty później
wahadłowiec zaczął skakać szaleńczo. Podskakiwałem w fotelu na kilka centymetrów w górę,
chociaż pasy wrzynały mi się jednocześnie głęboko w ciało. W uszach dudnił mi rosnący z
każdą chwilą ryk silników stratosferycznych i pojąłem z ulgą, że jednak się nie spalimy
żywcem. Lecz powodów do optymizmu więcej już nie było – spadaliśmy ku powierzchni
księżyca z prędkością dwukrotnie wyższą od dopuszczalnej. Jeśli pilot użyłby silników
korekcyjnych zbyt gwałtownie, groziło to przełamaniem wahadłowca, natomiast
niezdecydowana reakcja mogła się skończyć wyłącznie wbiciem zgruchotanego wraku
głęboko w ziemię.
Na ścianach przedziału zapłonęły czerwone lampy sygnalizujące rychły kontakt z
powierzchnią księżyca.
- Przygotować się ! - wrzasnąłem. Poświęciłem kilka sekund na obrzucenie kabiny wzrokiem
i upewnienie się, że wszyscy siedzą zapięci w pasy, a potem zasłoniłem twarz rękami
zaciskając palce na uszach, by żadna nagła zmiana poziomu ciśnienia w kabinie nie rozerwała
mi bębenków. Czułem jak moje serce wali niczym młot, a kolana drżą, kiedy próbowałem
ścisnąć je razem. Przeżywałem właśnie najbardziej przerażające wydarzenie w całym swym
życiu, ponieważ byłem całkowicie bezradny i bezbronny. Nie mogłem zrobić niczego
mogącego zwiększyć swoje szanse na przeżycie poza zasłonięciem twarzy i próbą
rozluźnienia mięśni. To ostatnie nie przychodziło mi zresztą łatwo, gdyż dużo łatwiej ćwiczyć
taką procedurę, kiedy się nie siedzi w wahadłowcu spadającym z upiorną prędkością ku
powierzchni ziemi.
Powietrze wibrowało w rytm upiornego wizgu. Zaciskałem szaleńczo zęby do chwili, w
której uświadomiłem sobie, że powinienem trzymać usta szeroko otwarte. Słysząc modlitwy
niektórych żołnierzy zmówiłem w myślach swoją własną. Nie daj mi zginąć tutaj. Ocal mnie,
a już nigdy nie zwątpię w Ciebie.
Uderzyliśmy w ziemię z ogłuszającym hukiem, a impet lądowania omal nie wyrwał mnie z
fotela. Czułem jak wahadłowiec odbija się od powierzchni niczym piłka, podskakuje
obracając się jednocześnie to w prawo, to w lewo.
- Kurwakurwakurwakurwa – charczał jednym nieprzerwanym ciągiem Franx, ale ja
odprężyłem się już odrobinę, ponieważ wiedziałem, że jesteśmy na dole i wciąż żyjemy. I
wtedy poczułem znienacka jak moje ciało staje się dziwnie lekkie, a sam prom spada
gwałtownie w dół. Wyglądało to tak jakbyśmy ześlizgnęli się z krawędzi jakiegoś klifu.
Maszyna spadała nosem w dół, przez co praktycznie wisieliśmy w pasach bezpieczeństwa. W
gardle rodził mi się dziki skowyt, ale zdławiłem go resztką sił. Cały świat wirował i trząsł się
wariacko wywołując zawroty głowy. Poczułem silne uderzenie i kąt opadania zelżał
znacząco. Mallory stęknął głucho i runął na moje stopy wyrwany z uprzęży. W uszach wciąż
słyszałem przekleństwa Franxa.
- Kurwakurwakurwakurwa ! - syczał przez zaciśnięte zęby. Zerknąłem na niego dostrzegając
śnieżnobiałe kciuki, tak mocno zaciskał na oparciach fotela pięści. Dopiero teraz poczułem
niewielki ból w dłoniach i spoglądając na nie pojąłem, że wbijam sobie paznokcie zagiętych
palców w spody dłoni pomimo chroniących je rękawic. Zmuszając się do rozluźnienia palców
skoncentrowałem rozbiegany wzrok na kolanach, z trudem ignorując buntujący się żołądek i
suchość w gardle.
Kolejny wstrząs sprawił, że zgiąłem się wpół, powietrze przeszył przeraźliwy dźwięk
dartego metalu i prom stanął w miejscu. Znienacka i całkowicie – zatrzymaliśmy się w
bezruchu.
- Pieprzyć was ! - krzyknął Slavini przerywając głuchą ciszę i boksując pięściami powietrze.
Na jego twarzy widniał uśmiech dzikiej radości. Wyszczerzyłem zęby. Ktoś w tyle zaczął
pohukiwać, ktoś inny śmiać się. Czując ogarniającą mnie histeryczną euforię uderzyłem
głową w metalową ścianę aaa
kabiny, a przenikliwy ból z miejsca mnie otrzeźwił.
- Koniec tej fiesty ! - warknąłem – Wszyscy w porządku ?
Usłyszałem serię potwierdzeń, a potem melodyjny głos Lorii.
- Coś złego stało się z Crunchem – oświadczyła wskazując ręką krępego gwardzistę
siedzącego po jej lewej stronie. Odpiąłem pasy i ruszyłem w ich stronę nakazując
jednocześnie reszcie pasażerów pozostać na swoich miejscach na wypadek, gdyby prom miał
potoczyć się gdzieś dalej. Crunch wisiał w uprzęży z głową opartą o klatkę piersiową.
Przykucnąłem przed nim spoglądając w szeroko otwarte oczy, ale nie dostrzegłem w nich
śladu życia. Dopiero wstając z klęczek zauważyłem wielki siniak na karku mężczyzny.
Obawiając się najgorszego oparłem palec wskazujący o jego podbródek i pociągnąłem głowę
ku górze. Przekręciła się bez oporu pod nienaturalnym kątem.
- Cholera – powiedziałem sam do siebie – Skręcił sobie kark.
Puszczając głowę Cruncha ruszyłem w stronę interkomu wiszącego na przedniej ścianie
przedziału.
- Wszystko u pana w porządku, sir ? - zapytałem po włączeniu urządzenia.
- Pilot jest nieprzytomny, to wszystko – odparł pułkownik – Jak wygląda sytuacja u was ?
Przed udzieleniem odpowiedzi rozejrzałem się raz jeszcze po kabinie.
- Jedna ofiara śmiertelna, potłuczenia i posiniaczenia, być może kilka złamań –
zameldowałem.
- Wygląda na to, że przebiliśmy powierzchnię księżyca i wpadliśmy do jakiejś jaskini –
oświadczył metaliczny głos pułkownika – Proszę przygotować grupę rozpoznania, dziesięciu
ludzi, niebawem do was dołączę.
Wyłączyłem komunikator i obrzuciłem wzrokiem przedział. Skazańcy otrząsnęli się już z
początkowej euforii pojmując, że utknęliśmy gdzieś na pustkowiach planetoidy. Nie mieliśmy
pojęcia, czy powietrze na zewnątrz kabiny nadaje się do oddychania, nie wiedzieliśmy
praktycznie nic o tym przeklętym księżycu. Silniki mogły się nadal zająć ogniem, a to groziło
spektakularnym wysłaniem całej naszej gromadki do Osnowy.
- Jorett, co z twoją drużyną ? - zapytałem idąc w stronę sierżanta przejściem między fotelami.
Obrzucił wzrokiem swoich ludzi, zanim odpowiedział.
- Wszyscy cali i zdrowi, Kage – oświadczył z lekkim uśmiechem na ustach – Zasrane
szczęście znowu nas uratowało, co ?
- Dobra, jak pułkownik tu przyjdzie, rozejrzymy się wokół i sprawdzimy, w jakim gównie
siedzimy tym razem – powiedziałem siadając na pustym fotelu obok Joretta. Westchnąłem
ciężko. Coś musiało się wydarzyć – klątwa Synów Marnotrawnych uderzała zawsze wtedy,
kiedy człowiek zupełnie się jej nie spodziewał. Nawet zwykły cholerny prom nie mógł
spokojnie dolecieć na miejsce !
* * * * *
- Co to cholera za dźwięk ? - zapytał Jorett, kiedy wyciągałem ręce po maskę tlenową i
lampę. Nasłuchiwałem przez moment ze zmarszczonym czołem i wtedy również to
usłyszałem. Brzmiało niczym drapanie dobiegając gdzieś z zewnątrz kadłuba.
- Nie mam pojęcia – wzruszyłem bezradnie ramionami i zdjąłem z wieszaka maskę. Okazało
się, że atmosfera księżyca zawiera zbyt wiele szkodliwych związków, by móc nią swobodnie
oddychać, zaś w samej jaskini panowały upiorne ciemności, ale poza tym sytuacja nie
wyglądała beznadziejnie. Pułkownik stał z boku obserwując ludzi próbujących
prowizorycznie naprawić system zasilania – w trakcie kraksy zerwane zostały niektóre
przewody doprowadzające energię do sekcji napędowej maszyny. Techadept pilotujący prom
co chwila to odzyskiwał przytomność, to ją tracił, z jego mamrotania zdołaliśmy jednak
wywnioskować, że wahadłowiec nigdzie nie odleci, jeśli wcześniej nie uruchomimy silników
i nie usuniemy kilku pomniejszych awarii. Oficer ochrony, który przejął stery po zawale
pilota twierdził, że ostatni kontakt nawigacyjny określił naszą pozycję na jakieś trzydzieści
kilometrów od więziennej kolonii, daleko poza zasięgiem pieszego marszu.
Mieliśmy respiratory dla zaledwie tuzina osób, a zresztą nawet mając po jednym na
każdego po pół godzinie używania musielibyśmy napełnić ponownie butle korzystając z
pokładowych kompresorów promu, pracującego teraz na rezerwowym generatorze energii.
Musieliśmy wyjść na zewnątrz i sprawdzić, czy kadłub wahadłowca nie uległ znaczącym
uszkodzeniom, ale jak dotąd nie zauważyłem nigdzie śladów przebicia. Rzecz jasna zawsze
istniała ta ewentualność, że czujniki systemu podtrzymywania życia uległy uszkodzeniu i
mamiły nas błędnymi odczytami.
Silniki promu były wyłączone, a elektryka pracowała na ledwie zipiącym generatorze
awaryjnym, toteż tylną rampę musieliśmy sobie otworzyć ręcznie. Była to dość męcząca
robota, wymagająca w pierwszej kolejności opuszczenia dwóch poprzecznych włazów
mających posłużyć za ściany prowizorycznej śluzy. Zziajaliśmy się nieźle, a cyrkulatory
powietrza w ciasnej kabinie omal się nie zadławiły zapachem potu jedenastu zdyszanych
mężczyzn. Po godzinnej walce ze śluzą byliśmy gotowi do otwarcia promu.
- Dobra, zakładać maski – poleciłem zakładając jednocześnie własny respirator.
Zaczerpnąłem na próbę kilka oddechów chcąc sprawdzić, czy urządzenie działa poprawnie,
potem wetknąłem sobie w nozdrza wtyczki maski. Pociągnąłem wizjer w dół opierając go o
nasadę nosa i zacząłem sprawdzać resztę ludzi. Widząc, że wszyscy są gotowi postawiłem po
trzech przy każdym kole zamachowym Zaczęli je obracać, opuszczając rampę centymetr po
centymetrze, poczułem powiew powietrza wdzierającego się z zewnątrz do środka śluzy. Pięć
minut później schodziłem w dół rampy naciskając włącznik swojej fotolampy. W rzucanej
przez nią rdzawej poświacie dostrzegłem warstwy różnych skał tworzących ściany pieczary.
Kiedy uniosłem lampę w górę, jej promień zniknął w ciemnościach, a zatem kopuła jaskini
musiała znajdować się wyżej niż dziesięć metrów. Przywołałem ruchem dłoni resztę żołnierzy
i ruszyłem w stronę sekcji napędowej maszyny, najważniejszego dla nas w tym momencie
elementu wahadłowca. Kawałki skał zgrzytały mi pod butami, dno jaskini pokrywał gruz
rozrzucony impetem naszej kraksy. Zbliżając się do silników ponownie usłyszałem ten
dziwny dźwięk. Buchające z turbin ciepło sprawiało, że cały oblałem się potem.
Przesunąłem snopem światła po wylotach silników szukając śladu pęknięć albo wgnieceń,
nic takiego jednak nie odkryłem. Jorett przeszedł obok mnie schylając się pod brzuchem
promu, omiatając promieniem lampy drugą stronę sekcji napędowej. Zrobił krok do przodu,
by się czemuś przyjrzeć, a potem wyprostował się raptownie ze zmarszczonym czołem.
- Kage – powiedział zduszonym przez respirator głosem – Popatrz na to.
Stając u jego boku pobiegłem wzrokiem w miejsce wskazywane przez snop światła. W
jego czerwonawej poświacie dostrzegłem jakiś cień w połowie obudowy turbiny, dokładnie
nad moją głową. Wyglądało to na dziurę, toteż zakląłem obelżywie. Jeśli poszycie silnika
było w tym miejscu przebite, musiałem załatać pęknięcie zanim do środka turbiny mogliby
wejść ludzie gotowi do połączenia zerwanego okablowania. Wtedy dziura poruszyła się
nieznacznie zmieniając swój kształt.
- Co to jest ? - usłyszałem mamrotanie Joretta. Wspinając się w górę drabinki serwisowej
spojrzałem uważniej na dziwny obiekt. Okazało się, że to nie dziura, tylko jakiś zwierzak o
licznych łapach, wielkości mojej dłoni. W świetle fotolampy widziałem wyraźnie migotanie
jego ślepiów. Pięć par odnóży rozłożył szeroko na boki przywierając do kadłuba wahadłowca,
a jego długie na trzy centymetry żuwaczki poruszały się rytmicznie. Dostrzegłem podobną do
piany wydzielinę wokół pyszczka stwora. Intruz całkowicie ignorował moją obecność.
Trąciłem go czubkiem lampy, lecz nawet nie drgnął. Moją uwagę zwróciło jakieś poruszenie,
więc poświeciłem wzdłuż kadłuba i zobaczyłem dwa tuziny podobnych stworów
rozpłaszczonych na burcie promu. Strużki ich śliny spływały po blachach pozostawiając jasne
metaliczne ślady na poczerniałym od żaru kadłubie.
- Wyślij dwóch ludzi do składzika w przedziale desantowym, niech przyniosą każdy
znaleziony miotacz płomieni – rozkazałem Jorettowi. Zawahał się na moment – Zrób to, ale
już !
- Zżerają nam wahadłowiec – wyjaśniłem sierżantowi, kiedy już posłał parę swoich
chłopaków do środka maszyny – Sprawdź przód, zobacz, czy tam też nie siedzą. Jeśli
przegryzą kadłub, dojdzie do dehermetyzacji i wszyscy w środku się poduszą.
Kiedy odbiegł wykonać polecenie, powróciłem myślami do dziwnych insektów. Oglądając
uważnie całą sekcję napędową naliczyłem dalszych dwadzieścia stworów. Musieli to być
jacyś pobratymcy ferrozwierzów z Epsionu Octarius, trawiących ukryte w skałach rudy
metali. Nasz prom musiał być dla tych istot prawdziwym stołem bankietowym, tego byłem
pewien.
- Jest tu jakieś czterdzieści sztuk ! - zawołał sprzed nosa wahadłowca Jorett. Dwaj wysłani do
składzika żołnierze powrócili dźwigając po parze miotacze. Zabrałem im dwa i poleciłem
pobiec do sierżanta.
- Pomożesz mi wypalić to świństwo – powiedziałem wciskając jeden miotacz w ręce
Lammaxa, interpretatora snów. Cofnąłem się o krok i nacisnąłem włącznik mechanizmu
zapłonowego. Pod lufą miotacza pojawił się niebieski język ognia. Oddając swoją fotolampę
w ręce jednego z żołnierzy objąłem broń oburącz i rozstawiłem szeroko nogi. Pociągnąłem za
spust, a struga płomieni tańczyła przez kilka sekund na szerokości sześciu metrów
rozgrzewając kadłub promu. W przerwach pomiędzy kolejnymi pociągnięciami za spust
dostrzegałem ponad maszyną blask pomarańczowej poświaty zdradzający, iż Jorett odwala
taką samą robotę z przodu wahadłowca. Lammax dołączył do mnie, kątem oka dostrzegłem
zwęglone zezwłoki spadające z miejsc, gdzie wcześniej żerowały insekty. Lammax przesunął
nieco lufę miotacza i ściekające z kadłuba promu strugi płonącego paliwa zaczęły
rozpryskiwać się zaledwie metr od mojej nogi.
- Uważaj, gdzie celujesz, do cholery ! - wrzasnąłem i skazaniec natychmiast odsunął lufę w
drugą stronę. Omiotłem strumieniem płomieni wyloty sekcji napędowej upewniając się, że
żaden stwór nie zdoła ukryć się wewnątrz obudowy silników. Poświęciłem jedną minutę na
spacer wzdłuż promu posyłając co kilka metrów strugę ognia na dach maszyny. Kałuże
płonących chemikaliów iluminowały pieczarę migotliwą poświatą.
- Dobra, wstrzymać ogień ! - wymieniłem trzymany dotąd miotacz z powrotem na swoją
fotolampę, po czym wdrapałem się za pomocą drabinki serwisowej na dach wahadłowca.
Przesuwając snopem światła po wierzchu promu nie spostrzegłem niczego więcej prócz
osmalonej popękanej farby. Zamierzałem właśnie zawołać do pozostałych, że wszystko jest w
porządku, kiedy od ścian jaskini zaczął się odbijać dziwaczny dźwięk, przywodzący na myśl
ciche drapanie. Przeczesując otoczenie promieniem lampy odkryłem tunel w ścianie jaskini,
jakieś dwadzieścia metrów za tylną częścią promu. Kiedy wysilałem wzrok usiłując spojrzeć
w jego głąb, dostrzegłem jakiś cień zmierzający w naszą stronę, wytwarzający coraz
wyraźniejszy dźwięk drapania, podobny do tego usłyszanego jeszcze w środku maszyny, ale
teraz znacznie silniejszy.
- O kurwa – jęknąłem, kiedy fala stworów wylała się z tunelu na dno jaskini niczym żywy
dywan.
- Miotacze ! - wrzasnąłem do zaniepokojonych gwardzistów stojących przy maszynie,
wskazując im jednocześnie ręką kierunek, z którego nadciągały zwierzęta. Jorett obiegł
pośpiesznie nos wahadłowca, kiedy mrok jaskini zastąpiła ponownie pomarańczowa łuna.
Sierżant stanął obok Lammaxa, ustawiał coś przez moment przy lufie miotacza, po czym
omiótł pieczarę szerokim jęzorem ognia. Zlazłem pośpiesznie po drabince zerkając
jednocześnie ponad ramieniem w stronę tunelu.
- Trzymamy ich w miejscu ! - oświadczył Jorett posyłając w głąb jaskini kolejny strumień
paliwa.
- Tak, ale nie na długo, obłażą nas z boku ! – odezwał się Lammax pokazując ręką w lewo.
Faktycznie, część insektów omijała nas szerokim łukiem grożąc okrążeniem.
- Darvon ! Thensson ! - przywołałem pozostałych żołnierzy z miotaczami – Stańcie w
tamtym miejscu i spychajcie to świństwo do tunelu ! - kiedy obaj zajęli wyznaczone
stanowiska, stanąłem pomiędzy Jorettem i Lammaxem – Musimy tych skubańców trzymać
wewnątrz tunelu, wtedy się nam nie rozlezą !
Kiedy powoli spychaliśmy stado pod ścianę jaskini, krok po kroku, tknęła mnie
niepokojąca myśl.
- Nie widziałeś gdzieś tutaj innych tuneli ? - spytałem spanikowanym głosem Joretta.
- Wyluzuj – odpowiedział sierżant – To była pierwsza rzecz, jaką sprawdziłem.
Westchnąłem z ulgą i cofnąłem się o krok pozwalając chłopakom kontynuować robotę. Po
kilku dalszych minutach staliśmy już u wylotu tunelu. Korytarz był szeroki na jakieś dwa i
pół metra, prawie tak samo wysoki, miał prawie cylindryczny przekrój.
- Kończy mi się paliwo – oznajmił Thensson wieszając sobie miotacz na ramieniu.
- Leć do schowka, w środku powinny być zapasowe kanistry – poleciłem natychmiast.
- Przestały leźć ! - zawołał Darvon. Spoglądając ponad jego ramieniem dostrzegłem pusty
tunel, biegnący na jakieś dwadzieścia metrów w głąb skały, a potem znikający nam z oczu
pod łagodnym kątem.
- Wrócą – oświadczyłem posępnym tonem – Muszą mieć gniazdo gdzieś w pobliżu, za
szybko tutaj przypełzła taka horda. Musimy pójść za nimi i wybić resztę.
- Jesteś pewien ? - wyraził wątpliwości sierżant – Jesteśmy na zewnątrz od dziesięciu minut.
Zostało nam w butlach powietrza na jakieś dwadzieścia.
- Imperator jeden wie, ile tych stworów się tutaj gnieździ – oznajmiłem – Kończy się paliwo
do miotaczy. Nie mam pojęcia, ile jeszcze ataków na nas przypuszczą. Nie, musimy sami
znaleźć gniazdo, dorwać je wszystkie w jednym miejscu i wysmażyć za jednym zamachem.
- Nie jestem... - zaczął Jorett.
- Ja tu dowodzę – warknąłem, toteż umilkł kiwając tylko z dezaprobatą głową.
* * * * *
Miałem rację: tunel zaprowadził nas wprost do gniazda insektów, znajdującego się jakieś
dwieście metrów od promu. Była to olbrzymia pieczara, tak rozległa, że nasze lampy nie
pozwalały wyłuskać z ciemności jej przeciwległych ścian. Nieśliśmy po jednym zapasowym
kanistrze do każdego miotacza, ale nawet to mogło nie wystarczyć, ponieważ w jaskini
kręciły się tysiące tych stworów. Wydawały się poruszać bez większego sensu, biegając tam i
z powrotem po dnie jaskini, jej ścianach i suficie. Jak poprzednio, również teraz nie zwracały
na nas najmniejszej uwagi. Poprowadziłem drużynę w głąb groty. Spostrzegłem wyloty
czterech innych tuneli, biegnących w dół lub pnących się w górę i pojąłem, że te zwierzaki
stworzyły tutaj istny labirynt korytarzy, wygryzając je w skałach. Zastanawiałem się, czy
władze kolonii karnej mają pojęcie o tym, co wałęsało się praktycznie pod ich podłogą.
- Hej – Jorett zwrócił moją uwagę nieznacznym kiwnięciem głowy w bok. Spoglądając we
wskazanym kierunku ujrzałem masę żółtych jaj, skórzastych kształtów wielkości kciuka.
Oblepiały dno jaskini całymi tysiącami niknąc w ciemności poza zasięgiem światła naszych
lamp. W czerwonawej poświacie urządzeń wychwyciłem jakiś ciemniejszy kształt. Miał
około metra wysokości, wznosił się na tuzinie odnóży ponad stertą jaj w centrum pieczary.
- To chyba królowa – wyszeptał znaczącym tonem Darvon.
- No to ją spalmy ! - wycedziłem przez zęby zabierając mu miotacz i zmierzając w kierunku
matki roju. Królowa odwróciła głowę w moją stronę, a w jej licznych owadzich oczach
pojawił się błysk obcej inteligencji. Podniosłem lufę miotacza i wymierzyłem w matkę
szczerząc jednocześnie zęby w ukrytym pod maską mściwym uśmiechu. Wtedy właśnie
zauważyłem jakieś poruszenie po lewej i prawej. Inni gwardziści też je spostrzegli, bo zaczęli
ostrożnie cofać się od jaj. Z bocznych tuneli zaczęły wybiegać większe insekty, do tej pory
nam nieznane. Sięgały nam do pasa, poruszały się na dziesięciu giętkich łapach, a z przodu
podłużnych łbów miały nieprzyjemnie wyglądające żuwaczki. Coraz więcej tych stworzeń
wpadało do pieczary próbując nas odciąć od tunelu, którym przyszliśmy.
- Spieprzamy ! - krzyknąłem i pociągnąłem za spust miotacza pogrążając królową w
płomieniach. Dygotała przez moment konwulsyjnie, po czym runęła na stertę dymiących jaj.
W powietrzu rozległ się przeciągły syk i wojownicy roju rzucili się w naszą stronę
przebierając błyskawicznie licznymi odnóżami. Reszta żołnierzy biegła już w stronę tunelu,
więc rzuciłem się w ślad za nim strzelając z miotacza na boki, gdy tylko stwory podchodziły
zbyt blisko.
Jeden z wojowników pobiegł ukośnie po ścianie pieczary tuż przy wejściu do tunelu i
skoczył na Joretta zaciskając łapy na twarzy człowieka. Sierżant wrzasnął krótko, kiedy ostre
żuwaczki rozdarły mu gardło, upadł na dno jaskini dławiąc się krwią. Targany agonalnym
spazmem palec wskazujący gwardzisty zacisnął się na spuście jego miotacza posyłając jęzor
płomieni wprost na plecy biegnącego przodem Mallory'ego. Żołnierz zaczął szarpać się
szaleńczo, gdy płomienie pożerały jego ubranie i włosy. Runął w moją stronę młócąc
powietrze rękami, wytrzeszczając oczy za plastikiem wizjerów. Uskoczyłem w bok nie dając
mu się pochwycić. Upadł płasko na brzuch skrzecząc upiornie. Przez chwilę darł
zakrzywionymi palcami za stopioną ze skórą gumą respiratora, potem znieruchomiał. Nie
mogłem poświęcić mu nawet sekundy uwagi, bo pomiędzy moją osobą i wylotem tunelu
pojawili się znienacka dwaj wojownicy, przywierający do skały na ugiętych łapach i gotowi
do skoku. Z głębi korytarza wystrzelił jęzor ognia unicestwiając w ułamku chwili oba insekty,
pozostawiając po nich zaledwie kupki popiołu. Ponad płomieniami dostrzegłem machającego
do mnie ręką Thenssona. Przeskakując nad resztkami wojowników wpadłem prosto do tunelu.
* * * * *
Wycofywaliśmy się w kierunku wahadłowca. Thensson, Lammax i ja na przemian
przypalaliśmy ścigających nas obcych ubezpieczając się wzajemnie. Powrót do jaskini zajął
nam dalsze dziesięć minut, zajęliśmy pozycje przy wylocie tunelu. Tylną straż przejął właśnie
Lammax i spostrzegłem, że mierzy z miotacza zbyt nisko – niektórzy wojownicy biegli po
suficie korytarza. Krzyknąłem, ale ostrzeżenie przyszło zbyt późno. Jeden ze stworów spadł
na żołnierza przebijając mu żuwaczkami ramię. Darvon oderwał stworzenie od ciała
Lammaxa i cisnął natychmiast w głąb tunelu, ja zaś odciągnąłem rannego od ściany pieczary
robiąc miejsce czekającemu za mną Thenssonowi, który z miejsca zaczął posyłać strugi ognia
w stronę stada obcych.
Lammax próbował zacisnąć dłonie na ramie, ale odtrąciłem jego rękę w bok i
przycisnąłem kolanem pierś próbując przycisnąć wijącego się mężczyznę do ziemi.
Ugryzienie było głębokie, ale nie wyglądało tragicznie do momentu, w którym dostrzegłem
gęstą ciemną substancję zmieszaną z krwią – zapewne truciznę. Lammax rozpoznał wyraz
mojej twarzy, bo przekręcił głowę spoglądając rozszerzonymi oczami na ranę. Łzy bólu
ciekły mu po policzkach zbierając się w dolnej części wizjera maski. Wierzgnął dziko
zrzucając mnie ze swej piersi i jednocześnie chwytając za wiszący przy moim pasie nóż.
Próbowałem mu odebrać broń, ale okazałem się nie dość szybki: wbił sobie ostrze po rękojeść
w serce.
- Dobra ! - krzyknąłem podrywając się z kolan i odpychając pozostałych żołnierzy od ciała
Lammaxa – Bierzecie jeden respirator na spółę i wynocha do promu ! Resztę oddajcie mnie !
- Co ty kurwa kombinujesz ?! - odkrzyknął ponad swym ramieniem Thensson.
- Nie wiadomo jak wiele czasu zajmie naprawianie silników – wyjaśniłem pośpiesznie
wskazując jednocześnie palcem w stronę tunelu, by przypomnieć Thenssonowi, że ma cały
czas pilnować wylotu korytarza – Jeden człowiek może utrzymać w tym miejscu stado równie
sprawnie jak cała drużyna
żyna. Jeśli oddacie mi swoje maski, wytrzymam dłużej niż wszyscy naraz.
- Wracaj na pokład – zaprotestował Darvon podnosząc miotacz Lammaxa – Ja się nimi
zajmę.
- Nawet nie próbujcie ze mną dyskutować na ten temat – warknąłem – To nie jest żadne
zasrane poświęcenie, po prostu wam nie ufam, pewnie dalibyście się przedwcześnie zabić !
Oddawaj ten cholerny miotacz i wszyscy spieprzajcie na prom !
Wymienili między sobą spojrzenia, ale zdeterminowany wyraz mojej twarzy przekonał
ich, że dalsza dysputa nie ma sensu. Thensson posłał w głąb tunelu ostatnią strugę ognia, po
czym zdjął z ramienia uprząż miotacza i oparł broń o ścianę pieczary.
- Jak tylko skończy ci się paliwo albo powietrze, zasuwaj do środka – oświadczył ostrym
tonem patrząc mi wyzywająco w oczy.
- Spływaj już – powiedziałem odganiając go lufą swej broni.
I tak zostałem sam, z trzema miotaczami ognia i zapasem powietrza na prawie całą
godzinę. Miałem nadzieję, że to wystarczy, bo jeśli skończyłoby się jedno albo drugie, byłem
już trupem.
* * * * *
W ciągu kwadransa odparłem pół tuzina ataków. Nieoczekiwanie przybiegł Thensson.
Zdążyłem do tego czasu raz zmienić respirator, a aktualnie używana butla wskazywała
rezerwę tlenu.
- Co ty tu kurwa robisz ?! - naskoczyłem na niego odpychając żołnierza w stronę promu.
- Pułkownik kazał ci powiedzieć, że główny napęd jest naprawiony – oznajmił odtrącając w
bok moją rękę – Potrzebujemy jeszcze jakieś pół godziny na odpalenie silników
korekcyjnych. Myślisz, że tyle wytrzymasz ?
- Ten miotacz jest prawie pusty, dwa mają po połowie baku – pocieszyłem go. Skinął głową i
pobiegł z powrotem do wahadłowca, spoglądając na mnie przez ramię. Skupiłem ponownie
uwagę na tunelu, bo w jego głębi dostrzegłem kolejną pędzącą ku mnie chmarę insektów.
Wystrzeliłem resztkę paliwa z miotacza i odrzuciłem go na ziemię sięgając po kolejny. To
miało być wyjątkowo długie pół godziny.
* * * * *
Uznałem, że zostały mi cztery, może pięć strzałów z ostatniego miotacza. Ponieważ
miałem na ustach ostatni respirator, zerkałem coraz częściej w stronę promu szukając
wzrokiem śladów mogących upewnić mnie, że silniki korekcyjne już działają. Nic takiego nie
dostrzegłem. Spoglądając w tunel widziałem tarasującą go do połowy pryzmę poczerniałych
trucheł. Te stwory były zadziwiające, rzucały się raz za razem na pewną śmierć. Nie
potrafiłem odgadnąć kierujących nimi motywów. Nie wyglądały na dostatecznie inteligentne,
by odczuwać chęć zemsty za śmierć królowej, a nasz prom nie był chyba wart życia tylu setek
osobników. Przypomniałem sobie, że ludzie nieraz mnie pytali, czy nie lepiej byłoby odebrać
sobie własnoręcznie życie zamiast męczyć się w legionie misja za misją. Mieli po części
rację, bo gdybym zdecydował się na samobójstwo, mógłbym zabić się w sposób, szybki,
czysty i praktycznie bezbolesny, nie ryzykując cierpienia i kalectwa tak częstego na
bitewnych polach. Lecz nie brałem tej opcji pod uwagę. Nie zamierzałem umierać dla
pułkownika.
Tak, kiedyś bez wahania oddałbym życie dla Imperatora i ludzkiego mocarstwa, ale im
bardziej poznawałem prawdziwe oblicze Imperium, tym mniej warte mojego poświęcenia się
ono wydawało. Zdążyłem poznać trochę świata w przeciągu trzech ostatnich lat i nie
zobaczyłem jak dotąd niczego, co usprawiedliwiałoby wszystkie nasze straty. Miliony
gwardzistów i chłopaków z marynarki umierają cały czas wokół nas i po co ? Żeby
gubernatorzy, kardynałowie i oficerowie Gwardii mogli celebrować kolejne zwycięstwo ?
Żeby jacyś skrybowie Departmento Munitorium albo Administratum mogli naskrobać na
gwiezdnych mapach adnotację, że oto kawał bezwartościowej skały wciąż pozostaje pod
imperialną kontrolą ? Dlatego właśnie stałem na tym zasranym księżycu próbując w
pojedynkę pokonać stado obcych zwierzaków, z jedną tylko perspektywą na przyszłość:
transferem do następnej strefy frontowej.
Zacząłem odczuwać pierwsze zawroty głowy – tlen w butli praktycznie się wyczerpał.
Kilka razy przetarłem dłonią wizjery maski zanim pojąłem, że czarne punkciki nie są brudem
na powierzchni plastiku, tylko wytworem mojego ogłupiałego umysłu. Zauważyłem jakieś
poruszenie na pryzmie trupów: kolejni obcy pełzli w moim kierunku. Włączyłem kolejny raz
miotacz, lecz teraz broń wydała mi się znacznie cięższa niż wcześniej. Pociągnąłem za spust,
a strumień płynnego ognia obrócił w popiół kolejne stwory.
Zakrztusiłem się próbując zaczerpnąć następny haust powietrza i pojąłem w ataku paniki,
że butla z tlenem jest już pusta i do mojej dyspozycji pozostało już tylko powietrze znajdujące
się wewnątrz samej maski. Stado znów rzuciło się w stronę wylotu tunelu, powstrzymywałem
je jęzorami ogaaa
nia usiłując jednocześnie nie oddychać. Zawroty głowy przybrały na sile, poczułem uginające
się pode mną nogi. Z trudem się poruszałem, ale wciąż widziałem wyraźnie przeklętą chmarę
obcych rysujących się złowieszczym cieniem w głębi korytarza. Dusiłem się, lecz raz jeszcze
pociągnąłem za spust, po raz ostatni odpędzając płomieniami wojowników. Straciłem czucie
w dłoniach, miotacz wypadł z mojego uścisku. Rozpaczliwie szukałem jakiejś ukrytej
rezerwy sił, ale tym razem nic już nie znalazłem. Usłyszałem narastający ryk w uszach i
ogarnęła mnie ciemność.
* * * * *
Ocknąłem się czując, ze coś mnie dotyka. Młócąc rachitycznie rękami próbowałem
odpędzić wojownicze insekty. Jeden z nich musiał mi zerwać maskę, bo poczułem jakiś dotyk
na twarzy. Moje płuca wypełniły się znienacka świeżym powietrzem, poczułem się unoszony
w górę. Odzyskałem po części wzrok, dostrzegłem Thenssona strzelającego z miotacza w
głąb tunelu, a potem łapiącego broń za kolbę i ciskającego nią z niezrozumiałym okrzykiem w
korytarzyk. Kiedy byłem wciągany w górę rampy, widziałem jak czarna fala stworów
przewraca gwardzistę i zakrywa go sobą. Wielkie żuwaczki podnosiły się i opadały
rozdzierając ciało żołnierza, jego krew tryskała z głębokich ran. Rampa zaczęła się podnosić z
mechanicznym jękiem zasłaniając widok na pieczarę.
- Jesteśmy ! - wykrzyczał ktoś za moimi plecami. Leżałem na plecach gapiąc się tępo na sufit
przedziału pasażerskiego, jakby zauroczony żółtą poświatą pokładowych lamp. Wydawała mi
się oślepiająco jaskrawa po ciemnościach pieczary, ale nie odrywałem od niej oczu. Podłoga
pod moimi plecami zaczęła dygotać gwałtownie, poczułem nagły spadek wagi świadczący o
ekspresowym oderwaniu się od ziemi. Obraz otoczenia wydawał się dziwnie odległy i obcy:
ludzie mówili coś do siebie, ale ich głosy zlewały mi się w jeden niezrozumiały bełkot.
Zamknąłem oczy i zacząłem oddychać głęboko.
* * * * *
Poobijany wahadłowiec zdołał się jakoś dowlec do kolonii karnej, tam zaś pułkownik
przejął na swoje potrzeby jeden z miejscowych promów. Pilotujący pierwszą maszynę
techadept zmarł tuż przed dotarciem do kolonii, pozostawiliśmy jego ciało na miejscu. Kiedy
opuszczaliśmy wahadłowiec w hangarze Pride of Lothus, podszedłem do pułkownika.
- Nikogo pan za sobą nie pozostawia, sir – zauważyłem.
- Owszem, nikogo – odparł obserwując znużonych gwardzistów schodzących w dół rampy
promu.
- I nie dostaniemy żadnych nowych rekrutów, prawda ? - nie odpuszczałem spoglądając na
jego twarz w poszukiwaniu jakiegoś śladu szykowanej skrycie zdrady. Oblicze pułkownika
nie ukazywało żadnych emocji.
- Nie dostaniecie – potwierdził i spojrzał w końcu w moją stronę.
- Dlaczego, sir ? - zapytałem po chwili ciszy zastanawiając się, czy wystarczy zadać to
pytanie, podobnie jak w przypadku incydentu z Loronem i Lorii.
- Żaden z nich nie był dostatecznie dobry – tylko tyle powiedział, po czym odwrócił się i
poszedł w stronę wyjścia z hangaru.
- Dostatecznie dobry do czego ? - nie dawałem za wygraną depcząc mu po piętach.
- Jesteś dzisiaj pełny pytań, Kage – stwierdził. Spojrzał na mnie przez ramię i chyba podjął
jakąś decyzję – Chodź ze mną do mojej kabiny, żołnierze ochrony wiedzą jak odprowadzić
twoich ludzi do celi.
Szliśmy w milczeniu, a w mojej głowie kłębiły się rozmaite myśli. Co on chciał mi
pokazać ? A może zamierzał mnie zgnoić sam na sam, nie chcąc podważać mojego autorytetu
w oczach podwładnych ? Nie, wcześniej nigdy nie miał takich skrupułów.
Pułkownik obserwował mnie z ukosa w trakcie tej wycieczki. Nagły bieg wypadków
podekscytował mnie i zatroskał jednocześnie. Kiedy skręciliśmy w korytarz prowadzący do
jego gabinetu, wpadł na nas idący z drugiej strony zakapturzony skryba. Spojrzał na mnie
wyraźnie zdziwiony, ale nic nie powiedział. Weszliśmy obaj do pomieszczenia, a pułkownik
zamknął za nami drzwi.
- Proszę pokazać porucznikowi dokumenty – polecił klerkowi Schaffer siadając za swoim
biurkiem. Skryba wyjął z podłużnego pokrowca kilka zwiniętych w rulony arkuszy papieru i
wręczył mi je ostrożnie.
Rozwinąłem pierwszy odkładając resztę ostrożnie na krawędź biurka. Dokument został
nakreślony wielkimi starannymi literami. Napisano go w wysokim gothicu, toteż niewiele
zrozumiałem, ale rozpoznałem tytuł. Głosił Absolvus Imperius Felonium Omna, co oznacza
Imperator odpuszcza ci wszystkie twoje grzechy. W dolnej części pisma widniała wielka
woskowa pieczęć Komisariatu i nazwisko Joretta. Zaskoczony sięgnąłem szybko po pozostałe
arkusze znajdując na nich personalia Lammaxa, Thenssona i pozostałych.
stałych.
- Ułaskawienia dla poległych ? - wybąkałem nieporadnie.
- Odpuszczenia win można dostąpić również pośmiertnie – wyjaśnił poważnym tonem klerk
– Równie łatwo jak otrzymać oznaczenia czy awanse.
- Każdy coś takiego dostaje ? - zapytałem odwracając się w stronę pułkownika. Skinął
potakująco głową wpatrując się we mnie intensywnie.
Ty jesteś naprawdę porąbany, pomyślałem spoglądając na niego w milczeniu, siedzącego
w swym skórzanym fotelu ze splecionymi palcami obu dłoni.
- Tylko Imperator może obdarzyć człowieka całkowitym odpuszczeniem grzechów –
wymruczał stojący za moimi plecami skryba.
- Wszyscy znacie dobrze moją obietnicę – oświadczył pułkownik, a były to pierwsze słowa
jakie do mnie wyrzekł od chwili opuszczenia hangaru – Oferuję wam ostatnią szansę. Jeśli
umrzecie pod moimi rozkazami, zyskacie możliwość odpuszczenia grzechów. Oznacza to
kilka istotnych korzyści, nie jest jedynie pustą deklaracją. Wasze personalia zostaną wpisane
do imperialnych rejestrów ze wzmianką, iż oddaliście życie w służbie Imperium. Jeśli
zdołamy je odnaleźć, wasze dzieci zostaną przyjęte do Schola Progenium. Skontaktujemy się
z waszymi rodzinami informując je o zgonie.
- A jeśli nie umrzemy ? - zapytałem tknięty nagłą myślą.
- Każdy umrze, poruczniku – odparł cicho skryba. Odwróciłem się spoglądając na niego
pytająco – Prędzej czy później, każdy umrze – dodał niewzruszonym tonem. Odwróciłem się
w stronę pułkownika chcąc potwierdzić to, że naprawdę chce śmierci nas wszystkich, ale on
zdążył odezwać się pierwszy.
- To wszystko, poruczniku Kage – oznajmił mi bez śladu jakichkolwiek emocji. Zacisnąłem
zęby i zasalutowałem, chociaż w środku wszystko we mnie wrzało.
- Klerk Amadiel wezwie żołnierzy ochrony, by odprowadzili cię do celi – zakończył
spotkanie pułkownik wskazując mi ruchem ręki i kiwnięciem głowy drzwi swej kabiny.
Gdzieś w kosmosie
Dźwięk odległego bombardowania odbijał się od ścian centrum dowodzenia, silnie
stłumiony metrami kompozytowych umocnień. W pokoju operacyjnym panował
zorganizowany chaos: skrybowie i logistycy kręcili się wszędzie wokół przenosząc i
analizując dane związane z ostatnią ofensywą nieprzyjaciela. Pośrodku pomieszczenia,
między obudowami terminali i stacji roboczych, holograficzny projektor emitował
schematyczny obraz fortecy znakując czerwonymi ikonami bieżące pozycje przeciwnika.
Niebieski symbole reprezentowały obrońców, przemieszczających się w odpowiedzi na atak
wroga. Przed projektorem stali w bezruchu dwaj oficerowie, okryci ciemnoniebieskimi
płaszczami ze złotym szamerunkiem. Jeden z nich, noszący na rękawach pięć generalskich
pasków, wskazał południowozachodni obszar cytadeli.
- To mi wygląda na atak pozoracyjny – oświadczyłem swemu towarzyszowi, oficerowi w
randze kapitana – Wycofaj na zachodni wał brygadę Epsilon i uderz z Dwudziestym Trzecim
na jej flance.
Kapitan przywołał krótkim ruchem dłoni najbliższego skrybę, podyktował mu zwięzłe
rozkazy. Potem odwrócił się z powrotem w stronę siwowłosego zwierzchnika. Na jego twarzy
malował się wyraz głębokiej troski.
- Jak możemy kontynuować walkę, sir ? – zapytał stukając nerwowo palcami po rękojeści
wiszącego przy pasie paradnego miecza – Oni wydają się mieć niewyczerpalne rezerwy.
Rzucają ludzi tysiącami tylko po to, by testować nasze linie obrony.
- Nie martw się, Jonathanie – pocieszył go generał – Pomoc jest już w drodze. Kiedy
przybędzie, będziemy bezpieczni.
- A co z tym drugim problemem ? – kapitan zniżył głos do szeptu – Co z nieprzyjacielem w
naszych szeregach ?
- Jest tylko jeden – odparł takim samym szeptem generał – Dopadniemy go, wyeliminujemy i
ten mały kłopot przestanie nam zawracać głowy. Nic już nie może nas zatrzymać.
V – Zdrada
+++ Operacja „Żniwa” wkracza w finalną fazę.
Jak wygląda status „Nowego Słońca” ? +++
+++ „Nowe Słońce” jest w fazie kluczowej. Należy jak najszybciej
ukończyć operację „Żniwa”. Coraz mniej czasu +++
+++ Udajemy się do lokalizacji „Nowego Słońca” +++
Nigdy jeszcze nie widziałem pułkownika w stanie takiej furii. Rzecz jasna wcześniej
nieraz wydawało mi się, że wpadał w stan wściekłości, ale te poprzednie napady złości były
niczym w porównaniu z jego obecnym stanem. Wzrok miał tak lodowaty, że mógłby nim
łupać ceramit, skórę niemal śnieżnobiałą, a szczęki tak zaciśnięte, że aż mu chodziły mięśnie.
Kapitan Ferrin nie wyglądał na wiele bardziej odprężonego. Dowódca statku był czerwony na
twarzy, skórę pokrywały mu kropelki potu. A ja znalazłem się dokładnie pomiędzy nimi !
Właśnie składałem raport z ostatniego przeglądu broni, kiedy kapitan wpadł do kabiny i
oświadczył, że zmieniamy kurs w odpowiedzi na wezwanie o pomoc. Pułkownik odparł na to,
że nigdzie się nie wybieramy i mamy natychmiast wrócić na dotychczasowy kurs. Wtedy
właśnie rozpętała się cała ta paskudna awantura.
- Zna pan moje standardowe obowiązku, pułkowniku Schaffer – syknął kapitan opierając się
zaciśniętymi w pięści dłońmi o blat biurka, a jego masywne ramiona zrównały się z
podbródkiem.
- Pozwolę sobie przypomnieć, że ta jednostka została oddana do mojej dyspozycji –
odwarknął Schaffer wstając z fotela i podchodząc do okna w bocznej ścianie kabiny.
- Brak reakcji na wezwanie o pomoc to ciężkie wykroczenie przeciwko prawu wojskowemu
– podniósł głos kapitan – Nie dostrzegam obecnie żadnych czynników mogących uzasadnić
zignorowanie tego sygnału.
- Ten statek jest pod moją komendą – oświadczył cicho pułkownik i wtedy zrozumiałem, że
sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna. Pułkownik należał do tych ludzi, którzy mówili
coraz ciszej w miarę jak coraz bardziej zbliżali się do krawędzi – Wydaję panu rozkaz
powrotu na dotychczasowy kurs, kapitanie.
- Wciąż pozostaję najwyższym rangą oficerem na pokładzie tej jednostki, pułkowniku –
wyprostował się kapitan zakładając ręce za plecy i na przemian to rozluźniając, to zaciskając
dłonie w pięści – Ta kwestia podlega jurysdykcji marynarki. To ja dowodzę tym statkiem.
- Posiadam wyższe pełnomocnictwa ! Doskonale pan wie, o czym mówię, kapitanie ! –
krzyknął Schaffer odwracając się na obcasach, by stanąć twarzą w twarz z Ferrinem – W
oparciu o te pełnomocnictwa wydaję panu bezpośredni rozkaz ! Powróci pan natychmiast na
kurs na Typhos Prime !
- Te pełnomocnictwa nie posiadają priorytetu wobec regulaminu marynarki, pułkowniku –
powiedział kapitan kręcąc powoli głową – Polecimy na Kragmeer, tam rozważę raz jeszcze
pańskie słowa. To moja ostateczna wypowiedź w tej dyskusji. Jeśli pan jej nie akceptuje,
proszę udać się w stronę najbliższej śluzy i kontynuować podróż na własną rękę.
Kapitan wypadł z gabinetu, a ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nim z donośnym hukiem.
Nie potrafiłem pozbyć się z myśli widoku pułkownika ustawiającego nas zgodnie z sugestią
Ferrina w kolejce przed włazem do śluzy. Ten człowiek był dostatecznie szalony, by coś
takiego zrobić. Pułkownik sprawiał przez chwilę takie wrażenie, jakby chciał udać się w ślad
za Ferrinem, ale zaraz się pozbierał. Odetchnął głęboko, poprawił swój uniform, a potem
spojrzał wprost na mnie.
- Jak wygląda stan naszego zimowego ekwipunku, Kage ? – zapytał znienacka. Oniemiałem
zaskoczony, więc niecierpliwym gestem wskazał notes inwentaryzacyjny, który trzymałem w
dłoni.
- Jak... czego ? – wyjąkałem i natychmiast pożałowałem tych nieskładnych słów.
- Wynoś się stąd, Kage ! – warknął wyrywając mi z ręki notes. Zasalutowałem pośpiesznie i
wystrzeliłem w stronę drzwi niczym pocisk, szczęśliwy z możliwości opuszczenia pola
widzenia dowódcy w chwili, gdy gnębił go tak paskudny nastrój.
* * * * *
Kolejne dwa tygodnie sennych koszmarów skończyły się, kiedy statek wyskoczył z
Osnowy na obrzeżach systemu Kragmeer. Pułkownik poinformował mnie, że przylecieliśmy
tutaj walczyć z orkami, na polarnym świecie. Skuty wieczną zmarzliną Kragmeer był jedną
wielką tundrą, pełną lodowców i nagich górskich masywów, omiataną ustawicznie śnieżnymi
burzami. Wojna z orkami sama w sobie była ciężkim zadaniem, ale wojna w aaa
tak nieprzyjaznych warunkach graniczyła z samobójstwem. Walczyłem już kiedyś z
zielonoskórymi, gdy banda ich łowców niewolników próbowała napaść na świat strzeżony
przez mój garnizon – miało to miejsce w czasach przed przeniesieniem do karnej jednostki.
Są to wielkie zielone potwory, nieznacznie wyższe od dorosłego człowieka tylko dlatego, że
mają tendencję do ciągłego garbienia się, szerokie w barach i silnie umięśnione, o długich
małpich rękach. Potrafią człowiekowi odgryźć głowę jednym kłapnięciem szczęk, a do tego
mają też ostre pazury. No i noszą cholernie skuteczne karabiny, choć dla odmiany ich
pancerze są niewiele warte.
Myślę, że tak naprawdę za bardzo tych pancerzy nie potrzebują – potrafią przeżyć
obrażenia, które na miejscu zabiłyby każdego człowieka. Nie wiem, jaka jest tego przyczyna,
ale orki praktycznie wcale nie krwawią, prawie wcale nie zwracają uwagi na ból, a zszywane,
składane i łatane na rozmaite sposoby szybko powracają do pełni życia. Widziałem ich
wojowników wyposażonych w prymitywne hydrauliczne implanty zastępujące ręce lub nogi,
zwiększające siłę fizyczną właścicieli, najeżone lufami karabinów i ostrzami. Nie próbujcie
tych obcych lekceważyć, już konfrontacja z kilkoma orkami może przyprawić o ból głowy, a
pogłoski mówiły, że kilka tygodni temu na Kragmeerze wylądowały ich tysiące.
Przed wejściem na orbitę planety czekał nas jeszcze tydzień lotu na konwencjonalnym
napędzie, toteż wraz z trzema tuzinami innych Synów zabrałem się za przegląd zimowego
ekwipunku. Większość prowadzonych w trakcie tej roboty rozmów koncentrowała się na
naszej nikłej przydatności w rychłej operacji pacyfikacyjnej, liczyliśmy już bowiem niepełny
pluton. Słyszałem, że na Kragmeerze jest już inny legion karny w składzie trzech pełnych
kompanii. To w zależności od struktury tych kompanii oznaczałoby pięciuset do tysiąca
skazańców. Kto wie: może pułkownik zamierzał przenieść nas do tego legionu i odlecieć ?
W głębi duszy wątpiłem, by czekało nas właśnie coś takiego. Franx zgadzał się ze mną w
tej kwestii, bo im więcej się wokół działo, tym pewniejszy byłem, że pułkownik szykuje dla
nas coś specjalnego. Jeśli nosiłby się z zamiarem zwykłego uśmiercenia nas wszystkich,
Kragmeer doskonale się do tego nadawał, po co zatem cała ta awantura z kapitanem Ferrinem
? I na jakie właściwie pełnomocnictwa się powoływał ? O ile się dobrze orientowałem, szarża
spoza marynarki pozwalająca objąć bezpośrednie dowodzenie nad kosmicznym statkiem
zaczynała się od marszałka wojny, ponieważ nominacja do tej funkcji wymagała uprzedniej
aprobaty przynajmniej dwóch admirałów marynarki. Tak to przynajmniej tłumaczyli moi
instruktorzy w trakcie podstawowego szkolenia tłumacząc imperialne przeliczniki szarż. I
jeszcze ten komentarz pułkownika o skazańcach z odwiedzonej ostatnio kolonii karnej. Nie
byli dostatecznie dobrzy. Wszystko to sprawiało, że z niepokojem myślałem o naszej
przyszłości.
* * * * *
Miarowy pomruk dobrze ustawionych silników odbijał się od wysoko sklepionej kopuły
hangaru, powietrze przesycały buchające z rur wydechowych spaliny. Marynarze z grup
roboczych krzątali się wokół nas szykując pomieszczenie do procedury wystrzelenia
wahadłowca. Pułkownik przysłał nam do pomocy techkapłana marynarki, mającego
nadzorować przystosowanie Chimer do polarnych warunków panujących na powierzchni
planety. Zamontowaliśmy w przedziałach napędowych transporterów spalinowe generatory
energii przystosowane do spalania w formie paliwa drewna. Na wyloty rur wydechowych
założyliśmy specjalne osłony chroniące je przed zasypaniem śniegiem, zamontowaliśmy też
podwójny system zapłonu zabezpieczony przed zamarznięciem układów rozrusznika.
Świadomość faktu, że oszczędzone nam będzie wędrowanie na piechotę poprzez śniegi
Kragmeeru budziła nie tylko moją radość. Mieliśmy udać się w pierwszej kolejności do jednej
z imperialnych baz na polarnych pustkowiach planety, stamtąd zaś wyruszyć w stronę linii
frontu. Sezon burzowy dopiero co się rozpoczął uniemożliwiając wszelką komunikację
powietrzną poza niewielkim, w miarę jeszcze spokojnym obszarem wyznaczonym na naszą
strefę lądowania, położonym jakieś czterdzieści pięć kilometrów od linii frontu.
Ponad pomrukiem silników transporterów poniósł się znienacka przeraźliwy jazgot
alarmowych klaksonów, stawiający na baczność wszystkich pracujących w hangarze ludzi.
- Alarm bojowy ! - krzyknął jeden z pomagających nam marynarzy, mój dobry znajomy
Jamieson – Kage ! Dawaj swoich ludzi na pomost widokowy, jeśli chcą obejrzeć coś
ciekawego !
Wszyscy skazańcy rzucili się niemal równocześnie w górę metalowych schodków chcąc
jak najszybciej dotrzeć do wielkich pancernych okien wbudowanych w jedną ze ścian
hangaru. W pierwszej chwili nie dostrzegłem za szybą niczego poza warkoczami plazmowego
ognia wyrzucanymi w próżnię przez turbiny dwóch eskortujących nas fregat. Wiedziałem, że
gdzieś po drugiej stronie statku leci krążownik Justice of Terra, ale jego akurat nie miałem
możliwości dojrzeć.
- Tam ! - syknął Jamieson wskazując dłonią jakiś punkt po swojej lewej stronie. Osłoniłem
oczy rękami przyciskając nos do szyby, by lepiej skupić się na widoku. Zauważyłem jakiś
punkcik, przy tej odległości przywodzący na myśl spadającą gwiazdę, przesuwający się
gdzieś za bardziej oddaloną fregatą.
- Mam nadzieję, że nie ma tu zbyt wielu Eldarów – oświadczył Jamieson kręcąc z
niepokojem głową – Ten statek nie został zaprojektowany do walki, tylko do przewozu
pasażerów.
- Skąd u diabła wiesz, że to Eldarowie ? - zapytał z niedowierzaniem Gappo, stojący tuż przy
oknie po mojej prawicy.
- Popatrz na sposób, w jaki się poruszają – oświadczył Jamieson wskazując ruchem głowy za
szybę. Zacząłem ponownie przeczesywać wzrokiem czerń kosmosu i po kilku minutach znów
dostrzegłem znajomą pomarańczowoczerwoną iskrę. Wtedy pojąłem znaczenie słów
marynarza. Punkcik światła zwolnił na sekundę czy dwie, a potem znienacka ruszył w
zupełnie innym kierunku. Nawet odpalając wszystkie silniki korekcyjne i manewrowe z pełną
ich mocą żaden z naszych okrętów nie zdołałby wykonać takiego manewru. Nie dałby rady
nawet w połowie tak sprawnie go powtórzyć.
Na moich oczach wokół jasnego punktu znaczącego pozycję naszej fregaty pojawiła się
nagle niebieska poświata. Eskortowiec wydawał się pulsować silniejszym blaskiem pod
wpływem absorbującej ostrzał napastników tarczy siłowej. Czułem pod stopami wibracje
wytwarzane przez potężne silniki transportowca oddalającego się coraz bardziej od miejsca
potyczki, drganie podłogi hangaru wywoływało u mnie niewielkie sensacje żołądkowe.
- A niech mnie... - wyszeptał Franx. Podniosłem głowę spoglądając przez szybę tuż pod jej
górną krawędzią i dostrzegłem rzędy przesuwających się szybko świateł. Pojąłem, iż widzę
Justice of Terra przelatujący kilka kilometrów ponad statkiem transportowym. Krążownik
budził należyte wrażenie: w moim polu widzenia pojawiały się kolejne rzędy artyleryjskich
baterii. Nawet poprzez przyciemniane szkło okna widokowego zauważyłem jaskrawe jęzory
płomieni buchających z silników manewrowych okrętu, odpychających krążownik od
konwoju. W ograniczone oknem pole widzenia zaczęły wsuwać się plazmowe turbiny –
gigantyczne cylindry połączone ze sobą niezliczonymi kilometrami rur i kabli przesyłającymi
energię z plazmowych generatorów ukrytych głęboko wewnątrz ciężko opancerzonego
kadłuba jednostki. Blask turbin wręcz oślepiał pomimo przyciemnionych szyb, strumienie
tryskającego z cylindrów białego żaru pchały krążownik do przodu z ogromną szybkością,
chociaż jego rozmiary nadawały okrętowi wygląd niezdarnego kolosa. Chociaż nie, nie był
niezdarny, raczej stateczny, niczym uosobienie spokoju wypełnione drzemiącą wewnątrz
ujarzmioną furią. Krążownik sprawiał ogromne wrażenie i teraz nie dziwiłem się już wcale
fantazjom wielu młodych ludzi marzących o tym, by dosłużyć się stopnia kapitana na jednym
z takich morderczych behemotów.
Obserwując zmierzający w stronę Eldarów krążownik odczułem nieoczekiwanie falę
odprężającego poczucia bezpieczeństwa. Nie wierzyłem, by cokolwiek mogło stawić czoła
takiej machinie zniszczenia. Marynarka miała dziwaczne pojęcia na temat ogólnej strategii,
ale bez wątpienia znała się na wykorzystaniu monstrualnej siły ognia. Wieżyczki
antyrakietowe na burtach krążownika były większe od dział montowanych na Tytanach, ich
lufy mierzyły dobre dziesięć metrów długości, otaczały je tuziny mniejszych miotaczy
materii. Główne baterie poszczególnych okrętów znacząco się między sobą różniły – jedne
jednostki miały plazmowe działa zdolne obrócić w popiół i żużel całe miasta, inne
dysponowały akceleratorami liniowymi rozbijającymi w proch metal i skałę. Wyrzutnie rakiet
krótkiego zasięgu potrafiły bez większego trudu rozprawić się z pomniejszym wrogiem,
podczas gdy ciężkie lasery – określane przez Jamiesona mianem lanc – mogły jedną wiązką
przetopić się przez trzymetrowej grubości pancerz wykonany z najtrwalszych kompozytów.
Większość krążowników przenosiła też na pokładach olbrzymie torpedy wyposażone w
plazmowe głowice, zdolne wyzwolić w chwili detonacji energię małej gwiazdy. Przy takim
okręcie mój laserowy pistolet przypominał splunięcie w wody oceanu. Co tam, pewnie w
setkę oceanów.
Kiedy Justice of Terra stał się niczym więcej jak kolejną iskrą w odległej bitwie,
zaczęliśmy tracić zainteresowanie całym tym widowiskiem. Widać było co prawda jakieś
migotanie sygnalizujące wymianę ognia, ale z odległości kilku tysięcy metrów nie wyglądało
to zbyt ciekawie. Wiedziałem, że na pokładach artyleryjskich i na mostku znajdują się sensory
optyczne pozwalające dokładniej śledzić przebieg wydarzeń, ale dla ludzi zgromadzonych w
hangarze konfrontacja wydawała się niezwykle odległa i mało interesująca.
- W porządku – powiedziałem do odchodzących od okien żołnierzy – Kończymy załadunek
tych Chimer.
* * * * *
Wprowadziliśmy trzy transportery na pokład jednego z promów i kończyliśmy właśnie
przygotowywać dwa dalsze, kiedy marynarze zaczęli nagle biegać tam i z powrotem z
wyraźną paniką. Udało mi się chwycić za ramię przebiegającego tuż obok oficera
porządkowego.
- Co się dzieje ? - zapytałem obserwując jednocześnie marynarzy zbierających się w grupę w
tylnej części hangaru.
- Dostaliśmy rozkaz przygotowania się do odparcia abordażu – warknął oficer strząsając z
niesmakiem moją dłoń – Jeden z eldarskich piratów zdołał przedrzeć się przez blokadę i
zmierza w naszą stronę. Sukinsyny odciągnęły krążownik i jesteśmy teraz zdani na siebie.
Patrz ! - wskazał palcem za okno i podążając wzrokiem za jego ręką dostrzegłem migotliwy
punkt zbliżający się do nas z dużą szybkością. Nie widziałem wyraźnie nieprzyjacielskiego
okrętu, chroniło go coś, co my nazywamy holopolami - urządzenia wypaczające światło i
obraz w taki sposób, by ukryć za tą zasłoną strzeżony obiekt i oszukać zarówno ludzkie oko
jak i pokładowe czujniki. Kolejny przykład piekielnej wiedźmiej technologii
wykorzystywanej powszechnie przez Eldarów.
Zamierzałem właśnie zapytać jak mogę się skontaktować z pułkownikiem, gdy
dostrzegłem jego samego, wchodzącego przez wielkie rozsuwane drzwi na końcu hangaru.
Oderwał spojrzenie od szyb dostrzegając kątem oka moją nadbiegającą postać.
- Musimy dostać broń, sir – wyrzuciłem z siebie – Marynarze przygotowują się do odparcia
abordażu.
- Wiem – odparł spoglądając na mnie uważnie. Spostrzegłem jego przytroczony do pasa
energetyczny miecz i odpiętą kaburę ze schowanym w środku boltowym pistoletem –
Poinformowałem już o tym żołnierzy ochrony. Dostarczą wam uzbrojenie, gdy tylko skończą
formować grupy obronne.
- Jakie będzie nasze zadanie, sir ? - spytałem, gdy szybkim krokiem zmierzaliśmy w stronę
plutonu – Chłopaki z marynarki wyglądają na takich, co znają się na swej robocie. Gdzie my
możemy pomóc ?
- Masz rację. Poradzą sobie bez nas mieszających im szyki – zgodził się ze mną pułkownik
wyjmując z kabury boltowy pistolet i odciągając jego bezpiecznik – Będziemy działać jako
rezerwa, za plecami marynarzy. Jeśli zaczną się łamać, udzielimy im wsparcia.
Pomysł ten z miejsca przypadł mi do gustu, skwapliwie zaakceptowałem opcję trzymania
się za plecami żołnierzy ochrony i marynarzy. W końcu to oni byli szkoleni do walki w takich
warunkach, na bezpośrednim dystansie, mieli też na sobie ciężkie pancerze osobiste mające
chronić ich w zwarciu. W oczekiwaniu na dostawę broni poleciłem swym ludziom
zabezpieczyć wszystkie wahadłowce, głównie po to, by ich czymś zająć.
Właśnie kończyliśmy robotę, gdy żołnierze wtoczyli do hangaru wózek z bronią, po czym
zaczęli rozdawać wszystkim strzelby i pasy z nabojami. Zarzuciłem sobie jedną na ramię i
wziąłem do dłoni pęk elektrycznych pałek wstrząsowych. Jedną zostawiłem dla siebie,
pozostałe dałem dowódcom poszczególnych drużyn. Spoglądając za okno hangaru
dostrzegłem wiązki ognia naszych mizernych baterii ścigające plamę barw będącą eldarskim
okrętem. Przeciwnik wcale nie wyglądał na uszkodzonego. Zgrabnie zmienił kurs zrównując
się z nami i zmniejszając prędkość.
Cały statek zadygotał potwornie w odpowiedzi na rozkaz kapitana nakazujący odpalenie
silników manewrowych, redukcję prędkości i gwałtowny zwrot. Dało nam to dodatkowe
trzydzieści sekund czy trochę więcej, zanim z wnętrza kolorowej chmury trysnął snop
fioletowego światła uderzając transportowiec w okolicach rufy. Jednostka zatrzęsła się
ponownie, tym razem pod wpływem serii detonacji.
- Unieruchomili sekcję napędową – oświadczył stojący za mną pułkownik. Na jego twarzy
widniał doskonale nam już znany posępny grymas – Teraz zaczną abordaż.
Ujrzałem mniejsze kształty wystrzeliwujące z chmury barw i zmierzające w naszym
kierunku. Łodzie desantowe, wydedukowałem natychmiast. Naliczyłem ich z pół tuzina,
pędzących wprost na transportowiec. W pierwszej chwili pomyślałem nawet, że to jakaś
kolejna iluzja, ale nie, one naprawdę rwały wprost na nas. Rosły mi coraz bardziej w oczach.
Wszędzie wokół słyszałem tupot butów kolejnych obrońców wbiegających do hangaru
wahadłowców. Wsadziłem garść śrutowych ładunków do komory strzelby i przygotowałem
broń do strzału. Chowając pałkę po lewą pachę poleciłem reszcie plutonu wycofać się pod
wewnętrzną ścianę hali, z dala od wszelkich okien i wrót korytarzy startowych.
- Czekacie na sygnał pułkownika, potem idziecie za mną ! - krzyknąłem. Dostrzegłem, że
niektórzy rozglądają się ukradkowo na boki szukając jakiejś drogi ucieczki, ale podążając za
ich wzrokiem uświadomiłem sobie, że wszystkie drzwi wiodące do hangaru zostały starannie
zaryglowane. Podnosząc głowę ujrzałem trzech oficerów marynarki stojących w sali kontroli
lotów, spoglądających do wnętrza hangaru poprzez wielkie opancerzone okna.
- Już są ! - wrzasnął ktoś w przedniej części hangaru. Dostrzegłem smukłe złowieszcze
sylwetki łodzi szturmowych przemykających tuż obok okien, bokach
pomalowanych na dziwaczną mieszankę zachodzących na siebie odcieni czerni, purpury i
czerwieni. Kilka sekund później fragmenty ścian po bokach wrót startowych zaczęły
rozjarzać się niebieskawym światłem – pojazdy napastników najwyraźniej korzystały z pól
siłowych przepalających burty atakowanych okrętów. Pośród jaskrawego rozbłysku światła
gdzieś po mojej prawej stronie pojawił się pierwszy wyłom, na pokład posypały się snopy
iskier i kawałki kompozytu. Niemal równocześnie identyczne wybuchy rozbłysły w innych
miejscach burty i powietrzem wstrząsnął huk wystrzałów ze strzelb żołnierzy ochrony.
Wpierw dostrzegałem jedynie ogniki płomieni wylotowych naszej broni, zaraz jednak
pojawiły się wiązki czegoś na podobieństwo laserowych działek.
Z miejsca, w którym stałem nie potrafiłem dojrzeć żadnego z napastników, mogłem za to
obserwować do woli ludzi rzucanych na pokład detonacjami krech mrocznej energii albo
ciętych na strzępy seriami konwencjonalnych pocisków. Dokładnie na wprost mojej twarzy
jakaś kula czerni eksplodowała w szeregach marynarzy ciskając w powietrze poczerniałe
ciała, sypiąc na wszystkie strony oderwanymi głowami i kończynami. Wszyscy wydawali się
krzyczeć jednocześnie, co tylko pogłębiało panującą w hangarze upiorną kakofonię. Dzikie
wrzaski agonii i bólu odbijały się od ścian pomieszczenia tonąc w trzasku sypiących się na
podłogę pustych łusek po nabojach. Powietrze było ciężkie od odoru kordytu buchającego z
luf dwustu strzelb, smrodu spalonego mięsa i słodkawego zapachu rozdartych ludzkich
wnętrzności. Toczyłem wciąż w kółko wzrokiem próbując się jakoś połapać w rozwoju
sytuacji, wszędzie jednak dostrzegałem identyczne piekło wystrzałów z laserów i strzelb
mieszających się z dziwnym jękiem eldarskich karabinów.
Nie potrafiłem oszacować, z jak liczną grupą napastników przyszło nam walczyć ani czy
mieliśmy szanse na ich powstrzymanie. Wszędzie widziałem istne sterty trupów, ludzi
próbujących czołgać się na kikutach oderwanych rąk, ściskających kurczowo porozbijane
głowy. Kolejna detonacja wstrząsnęła pokładem, po mojej lewej stronie wykwitła kula
jaskrawego światła znacząca miejsce, w którym wybuchł jakiś generator energii. Krechy
laserowego światła zaczęły świstać nam nad głowami uderzając w metalowe podpory
szkieletu wieży kontrolnej, znajdującej się ponad dziesięć metrów nad poziomem podłogi
hangaru. Gdzieś z prawej jakiś wahadłowiec zmienił się nagle w kulę ognia, grad szrapneli
omiótł szeregi najbliższych obrońców kosząc ich morderczym deszczem ostrych jak brzytwa
metalowych szczątków.
- Przyszedł na nas czas – oświadczył pułkownik robiąc krok do przodu, niebieska poświata
włączonego miecza iluminowała rysy jego twarzy. Kiwnął głową w prawo. Spojrzałem w tym
kierunku i ujrzałem pierwszych wojowników wroga napierających na coraz wątlejsze szeregi
żołnierzy ochrony i marynarzy. Obcy mieli na sobie elastyczne pancerze w identycznych
kolorach jak te pokrywające kadłuby ich łodzi. Zbroje te składały się z giętkich płytek
najeżonych kolcami i ostrzami, połyskujących złowrogo w migotliwej poświacie
wypełniającej wnętrze hali. Wydawali się wyżsi o dobrą głowę od normalnych ludzi, ale byli
przy tym niezwykle szczupli, wręcz dziwacznie wychudzeni. Poruszali się z niezwykłą gracją
i szybkością, najwyraźniej wcale się przy tym nie męcząc. Z refleksem, jaki najbardziej
wprawni ludzcy wojownicy uznaliby za szokujący obcy cięli na prawo i lewo bronią w
kształcie plątaniny ostrzy i kolczastych biczów. Jakaś głowa potoczyła się po podłodze, kiedy
jej właściciel został zdekapitowany jednym pociągnięciem miecza. Nie przerywając płynnego
obrotu zabójca przebił swym ostrzem żołądek stojącego obok marynarza. Czaiło się w tych
Eldarach jakieś potworne zło, jakaś mrożąca krew bezwzględność zdradzana szyderczym
śmiechem i ekstrawaganckimi gestami pogardy.
I nagle nadeszła chwila, gdy dwa tuziny wrogów stanęły naprzeciw naszego plutonu, z
martwymi lub konającymi marynarzami wokół swych stóp. Nie musiałem wydawać żadnych
rozkazów, wszyscy gwardziści niemal jednocześnie wypalili ze strzelb. Aż się spociłem pod
wpływem żaru tej salwy. Przeładowałem strzelbę i wystrzeliłem ponownie, ściskając
jednocześnie pod pachą wyślizgującą mi się pałkę. Dostrzegłem jakiegoś Eldara
przewracającego się pod impetem trafienia, jasnoczerwona krew rozbryznęła się w powietrzu.
Gdzieś po lewej nadbiegała następna ich grupa, ścinając po drodze garstkę próbujących ich
zatrzymać marynarzy.
Usłyszałem głośny tupot butów i nagle zrównała się z nami drużyna żołnierzy ochrony.
- Próbują przebić sobie drogę do głównego korytarza ! - krzyknął ich oficer wskazując lufą
automatycznej strzelby wrota w wewnętrznej ścianie hangaru. Miał odsunięty wizjer swego
hełmu, toteż bez trudu dostrzegłem jego wykrzywioną w grymasie nienawiści twarz, kiedy
nacisnął spust broni. Tuzin ładunków omiótł w ciągu kilku sekund grupę napastników.
Wyszarpując z obudowy strzelby bębnowy magazynek i zakładając w jego miejsce pełny
oficer pociągnął swych żołnierzy za sobą, w stronę obcych. Donalson i jego drużyna skoczyli
w ślad za nim. Pułkownik stanął przy mnie z mieczem w jednej dłoni i wymierzonym w
Eldarów pistoletem w drugiej.
- Odwrót taktyczny do wieży kontrolnej ! - krzyknął posyłając jednocześnie kilka pocisków
w stronę atakujących.
- Odskok drużynami ! - próbowałem przekrzyczeć zgiełk kanonady – Drużyna dowodzenia
pierwsza ! - kątem oka ujrzałem innych obrońców wycofujących się w stronę wewnętrznej
ściany hangaru, kiedy przypadłem na jedno kolano wciskając do komory strzelby kolejne
sześć naboi. Gdy zerwałem się ponownie na nogi, dostrzegłem gotowych do wykonania
rozkazu Synów. Zacząłem wycofywać się w stronę wieży kontrolnej, wypalając raz za razem
z ustawicznie przeładowywanej strzelby. Pozostali skazańcy ubezpieczali moją drużynę
ogniem. Trupy walały się dosłownie wszędzie, nasze i ich, poszarpane szczątki
porozrywanych ciał zaścielały podłogę hangaru, ciemnoczerwona krew ludzi mieszała się ze
znacznie jaśniejszą posoką obcych. Nie potrafiłem ocenić jak jeszcze wielu Eldarów walczyło
w hangarze, ale w trakcie wycofywania się dostrzegałem po swojej lewej stronie zaciekłą i
bezlitosną konfrontację – obcy próbowali przebić się przez główne wrota pomieszczania i
wejść na korytarz łączący wszystkie sekcje statku.
- Jeśli się przedrą, będą mieli niemal otwartą drogę na mostek – poinformował mnie
pułkownik wyrzucając z pistoletu pusty magazynek i zakładając w jego miejsce nowy – Nie
możemy ich wypuścić z hangaru.
Zerkając przez ramię ujrzałem tuż za sobą schodki prowadzące na szczyt wieży kontrolnej.
Wprawny obserwator bez trudu dostrzegłby drogę naszego odwrotu, znaczyły ją ciała pięciu
Synów Marnotrawnych leżące pośród dwóch tuzinów zwłok obcych oraz mnóstwa łusek i
magazynków. Kilku Eldarów zdołało przedostać się przez naszą ścianę ognia. Byli niemal
nadzy, nosili na sobie jedynie skąpe fragmenty czerwonych pancerzy zasłaniających
najwrażliwsze punkty ciała. Wręcz ślizgając się w powietrzu rozdzielali na prawo i lewo
niewiarygodnie szybkie ciosy. Uzbrojeni byli w niebezpiecznie wyglądające bicze i sztylety o
podwójnych ostrzach, z których kapała jakaś substancja dymiąca po zetknięciu się z metalową
powierzchnią podłogi. Dzikie nieludzkie uśmiechy odsłaniały rzędy idealnie białych zębów,
w wielkich błyszczących oczach płonęła niezdrowa pasja.
Pułkownik skoczył do przodu, Loron i Lorii natychmiast poszli w jego ślady. Umykając
przed ciosem zatrutego ostrza Schaffer podniósł dłoń i jednym strzałem z pistoletu zmienił w
krwawą maskę twarz swego przeciwnika. Loron zawirował w obrocie, uderzył Eldara kolbą
strzelby w żołądek. Gdy obcy zgiął się wpół, gwardzista uniósł trzymaną oburącz broń i
spuścił ją na głowę wojownika łamiąc mu kark. Lorii wylądowała na ugiętych nogach
pomiędzy dwoma obcymi, odwróciła się w prawo dostrzegając wyprowadzane uderzenie
przeciwniczki. Chwytając eldarską kobietę za łokieć szarpnęła nią zastawiając się smukłym
ciałem wojowniczki przed ostrzem jej towarzysza. Nie wypuszczając umierającego ciała z
uścisku podniosła drugą rękę i wypaliła z trzymanej w niej strzelby w brzuch zabójcy. Krople
krwi opryskały jej białą skórę i włosy.
- Zabierz ludzi do wieży kontrolnej ! - krzyknął pułkownik mijając mnie i pędząc w górę
schodów. Obcy przez cały czas do nas strzelali zabijając dwóch ludzi z drużyny Slaviniego;
ich ciała przeleciały przez barierkę schodów spadając na podłogę hangaru. Dostrzegłem
sierżanta zatrzymującego się w miejscu, a następnie zawracającego wraz z podkomendnymi
kilka schodków w dół. Zajęli pozycje w dolnej części wieży odpowiadając ogniem i
rozpraszając nadbiegających napastników. Pędząc w górę pomostu czułem jakbym zaraz miał
wypluć płuca. Zmuszając nogi do żwawszego ruchu napierałem na szerokie bary biegnącego
przede mną Franxa. Zerkając kątem oka w głąb hangaru ujrzałem Eldarów docierających już
pod główne wyjście z hali. Między obcymi i pancernymi drzwiami stały zaledwie dwa tuziny
żołnierzy ochrony.
Wpadłem do pomieszczenia wieży kontrolnej z wizgiem ulgi na ustach, prący za mną
żołnierze przewrócili mnie na podłogę. Poczułem uchwyt dłoni na rękawie kamizelki – to
pułkownik zmusił mnie silnym szarpnięciem do podniesienia się na nogi.
- Zamknijcie to – powiedział komuś stojącemu za moimi plecami pokazując dłonią ponad
moim ramieniem w stronę drzwi wejściowych do wieży. Zasunęły się niemal natychmiast
pośród przeciągłego syku. Trzej oniemiali oficerowie marynarki spoglądali na nas z
mieszaniną zaskoczenia i grozy na twarzach.
- W jaki sposób można wysadzić wrota tunelu startowego ? - zapytał pułkownik puszczając
mój rękaw i robiąc krok w stronę marynarzy.
- Wysadzić wrota ?! Tam wciąż walczą nasi ludzie ! - odpowiedział z grymasem przerażenia
najbliższy oficer.
- Lada chwila i tak będą martwi – warknął posępnie pułkownik i odtrącając rozmówcę
podszedł do drugiego oficera – Wrota, poruczniku ?
- Nie można tak po prostu nacisnąć guzika, sir – wyjaśnił tamten – To koło zamachowe na
tylnej ścianie jest zaworem regulatorów ciśnienia – wskazał palcem koło o średnicy trzech
metrów, o dwudziestu uchwytach na obudowie. Przymocowane do urządzenia grube łańcuchy
biegły w górę niknąc w hermetycznych kaftanach pod sufitem wieży – Łańcuchy są
połączone z mechanizmem zabezpieczającym wrota. Trzeba je odkręcić, a wtedy ciśnienie
nie panujące w hangarze samo wyrwie z zawiasów śluzy hangaru. Ta wieża posiada
dodatkowy system zabezpieczeń, powinna wytrzymać dehermetyzację.
- Zróbcie to ! - syknął pułkownik spoglądając w naszą stronę, po czym odwrócił się w
kierunku pancernego okna pozwalającego obserwować wnętrze hangaru.
- Tam są ciągle drużyny Slaviniego i Donalsona ! - zaprotestowałem czując jak żołądek
zmienia mi się w lodowatą bryłę – Nie może mi pan kazać zabić własnych ludzi !
- Wydałem przed momentem bezpośredni rozkaz, poruczniku Kage – odparł zwracając się w
moją stronę. Mówił bardzo cichym tonem, jego oczy błyszczały złowieszczo – Wszyscy
zginiemy, kiedy obcy dotrą do mostku.
- Ja... ja nie mogę tego zrobić, sir – wyjąkałem mając przed oczami Slaviniego,
zawracającego w dół schodów, by kupić nam więcej czasu na ucieczkę i osłonić plecy.
- Proszę zrobić to natychmiast, poruczniku Kage – wyszeptał Schaffer niemal przystawiając
swoją twarz do mojej i wbijając mi w mózg spojrzenie niebieskich oczu. Nie potrafiłem
znieść jego wzroku.
- Dobra, łapcie za uchwyty na kole ! – krzyknąłem do reszty skazańców odwracając się
pośpiesznie od pułkownika. Próbowali się sprzeciwiać, ale szybko zdławiłem te protesty,
kolbą strzelby łamiąc szczękę Kordinary po tym jak zaczął na mnie miotać obelżywe
wyzwiska.
- Zadbaj o poziom dyscypliny, Kage – sarknął stojący za moimi plecami pułkownik.
- Macie pięć sekund na przekręcenie tego koła, zanim rozstrzelam pierwszego z was ! –
wrzasnąłem zastanawiając się jednocześnie szaleńczo, czy moje spojrzenie przynajmniej po
części podobne jest do psychopatycznego wzroku Schaffera.
Nie dyskutując już dłużej rzucili się wszyscy w stronę koła zamachowego. Mechanizm
trzeszczał i stukał w trakcie obracania, strzałki na okrągłych zegarach wiszących ponad kołem
zaczęły przesuwać się w dół. Raz poruszone, koło zaczęło się znienacka kręcić obracane
własną siłą, przewracając trzymających je ludzi na podłogę. Kiedy wszyscy podnosili się na
nogi, usłyszałem dziwaczny zgrzyt odbijający się od ścian hangaru. Doskoczyłem do okna na
czas, by dojrzeć wyginające się pod wpływem ciśnienia wrota tunelu startowego. Olbrzymie
włazy, grube na dobre trzy metry, trzasnęły z przeraźliwym hukiem i poleciały w czerń
kosmosu. W hali rozpętało się prawdziwe piekło – wahadłowce, kapsuły desantowe, Chimery,
ludzie i Eldarowie zostali porwani strumieniem uciekającej na zewnątrz kadłuba atmosfery.
Ludzkie sylwetki wirowały w powietrzu niczym szmaciane kukiełki. Ktoś kto wyglądał
jak Slavini odbił się od kadłuba sunącego poprzez hangar promu, krew tryskała z ran na jego
twarzy. Pośród przeraźliwego ryku powietrza nie mogłem dosłyszeć krzyków, upiorne wycie
wichru zagłuszało wszystko. Miałem przed oczami najbardziej przerażający widok, jakiego w
życiu doświadczyłem, widziałem zawartość całego hangaru wsysaną do środka czarnej
dziury, wyrzucaną w próżnię ku potwornej i nieuniknionej śmierci. Na ścianie wieży
kontrolnej zaczęły formować się kryształki lodu, szyby zaparowały pod wpływem naszych
gorących oddechów. Rzuciłem przestraszone spojrzenie na oficerów marynarki, ale ci tkwili
w bezruchu gapiąc się struchlałym wzrokiem na koszmar w hangarze. Słyszałem
przekleństwa i modlitwy szeptane przez kilku Synów Marnotrawnych. Przesunąłem
spojrzenie na pułkownika. Stał w miejscu patrząc za szybę wieży kontrolnej, na jego twarzy
nie sposób było dostrzec żadnego śladu emocji.
Poczułem wzbierającą wściekłość. Wiedział, że tak się to skończy. Kiedy tylko Eldarowie
zaatakowali, wiedział już, co zrobi. Nie pytajcie mnie, skąd on to wiedział, ani skąd ja miałem
tę pewność na temat jego zaplanowanego działania – po prostu to czułem. Wypuściłem z rąk
strzelbę i elektryczny porażacz, zacisnąłem dłonie w pięści. Po moim ciele rozlewało się
ciepło gniewu, rozpalające ręce i nogi. Napiąłem mięśnie gotów rzucić się na Schaffera i
właśnie w tym momencie pułkownik odwrócił głowę spoglądając w moją stronę. Dostrzegłem
drgnięcie mięśni jego szczęk i jakiś dziwnie zrezygnowany wyraz wzroku, a wtedy pojąłem,
że on nie był całkowicie obojętny na wydarzenia w hangarze. Mógł wiedzieć, że tak się to
wszystko skończy, ale nie był z tego powodu szczęśliwy. Gniew i wzburzenie ustąpiły
nieoczekiwanie, w zamian poczułem się nagle wyczerpany i chory. Osuwając się na kolana
skryłem twarz w dłoniach, kciukami tarłem bolące powieki. Zaczęły mną wstrząsać dreszcze
grozy, kiedy uświadomiłem sobie, że zabiłem wszystkich tych ludzi w hangarze. Pułkownik
zmusił mnie, bym ich zabił: marynarzy, żołnierzy ochrony, gwardzistów i obcych. Zmusił
mnie, ja zaś zmusiłem innych. Nienawidziłem go za to, bardziej niż za wszystkie inne
cierpienia jakich doświadczyłem z jego ręki. Klęcząc na podłodze wieży kontrolnej z całego
serca życzyłem mu śmierci.
* * * * *
Siedzieliśmy zamknięci w wieży kontrolnej, dwadzieścia cztery stłoczone ciasno osoby,
przez następne sześć godzin. Ukryte w próżniowych skafandrach zespoły naprawcze łatały w
tym czasie wyrwy w ścianach hangaru. Nikt nie odważył się odezwać zwykłym tonem, co
najwyżej niektórzy szeptali między sobą cichutko od czasu do czasu. Kiedy po odzyskaniu
hermetyczności hali zeszliśmy na główny pokład hangaru, wokół nie było już żadnych śladów
po bitwie mającej tam miejsce zaledwie pół wachty wcześniej. Wszystko zostało wyssane w
próżnię. Każda luźna część maszynerii, każde ciało, każda żywa istota, puste łuski i rozmaite
szczątki – wszystko poleciało ku odległym gwiazdom. Tylko widoczne gdzieniegdzie ślady
spalenizny stanowiły dowód przerażającej konfrontacji.
Kiedy wracaliśmy do celi, zwróciłem uwagę na wymianę zdań pomiędzy eskortującymi
nas żołnierzami ochrony. Na ich kombinezonach widniały inne identyfikatory; nie byli to ci
sami ludzie, którzy pilnowali nas w przeciągu ostatnich trzech lat. Żołnierze strzegący dotąd
legionu musieli zginąć w hangarze. Eldarski atak był morderczo skuteczny. Obcy wydawali
się wiedzieć, że hangar będzie słabo bronionym fragmentem statku i że przebijając się przez
halę zyskają dostęp do głównego korytarza pozwalającego przemierzyć całą jednostkę.
Eldarowie to bardzo bystre i inteligentne istoty, jestem tego pewien, ale tak doskonale
przygotowany plan abordażu budził głębokie podejrzenia.
Rozmyślałem o tym wszystkim wchodząc do celi. Nikt nic nie mówił, gdy siadaliśmy na
swoich miejscach. Wielka sala wydawała się jeszcze bardziej opustoszała niż zwykle, jakby
strata dwudziestu osób nagle ją wyludniła. Nigdy wcześnie nie zwróciłem na to uwagi.
Mówiąc szczerze, nigdy wcześniej nie zaprzątałem sobie głowy śmiercią innych Synów
Marnotrawnych. Oczekiwano od nas śmierci, prędzej czy później – pojęliśmy to dostatecznie
jasno zaraz po pierwszej bitwie. W hangarze umarło zaledwie dwudziestu skazańców spośród
czterech tysięcy, skąd zatem wzięły się te nagłe emocje ? I zaraz pojąłem, skąd. Ci ludzie nie
dostali swojej szansy. Po to właśnie służyliśmy wszyscy w karnej jednostce – by skorzystać z
prawa do ostatniej szansy. Jeśli walczymy dobrze, wychodzimy z kampanii z życiem. Jeśli
walczymy kiepsko, umieramy. Brzmi to wręcz brutalnie w swej prostocie. To jakby urywek
nieformalnego kodeksu Podkopca: silny przetrwa, słaby zostanie zabity i pożarty.
Przypomniałem sobie znowu komentarze pułkownika na temat potencjalnych rekrutów,
którzy okazali się nie dość dobrzy dla naszej jednostki. Szykowało się coś wielkiego, byłem
tego pewien, ale brakowało mi jeszcze sporo elementów do poskładania całej tej układanki.
Powróciłem myślą do martwych ludzi, którzy zaczęli ten cały mój niemy monolog. Tym
razem nie dano im żadnej szansy, znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwej
chwili, a my ich zabiliśmy. Ja i reszta Synów przekręciliśmy to cholerne koło wyrywając
wrota hangaru. Zabiliśmy swoich towarzyszy broni, a to od niepamiętnych czasów było
największą zbrodnią wśród żołnierzy. Eldarscy piraci nie pozostawili nam wyboru, nie
pozostawili wyboru pułkownikowi: musieliśmy wyrzucić ich w kosmos. Nikt z nas nie chciał
o tym mówić, o tym rozmawiać. Nikt nie chciał pogodzić się ze świadomością, iż staliśmy się
najgorszymi spośród kreatur: zdrajcami.
Nikt, z wyjątkiem jednego człowieka. Jeden z nas zrobił już kiedyś coś podobnego. Ten
człowiek mógłby wydać nas krwiożerczym obcym, zdradzić bez chwili wahania własnych
towarzyszy. Człowiek od dawna już wymykający się zasłużonej karze. Człowiek nie
zasługujący na dzielenie z nami tej trudnej więzi, na którą mógł liczyć nawet najbardziej
szalony psychopata wcielony do legionu. Człowiek, który próbował zabić mnie we śnie,
człowiek całe życie skradający się w półmroku. Poczułem falę gniewu wypełniającą mój
umysł i serce. Trzymałem ją przez długi czas na wodzy, ale teraz powróciła, znacznie
silniejsza niż w wieży kontrolnej, precyzyjnie ukierunkowana trzema latami nienawiści i
pogardy. Prawie słyszałem jak coś mi trzeszczy w mózgu.
- Nigdy więcej – powiedziałem sam do siebie, a siedzący najbliżej skazańcy spojrzeli na
mnie uważnie, wyraźnie zatroskani tym, co dostrzegli w mych oczach.
Rozpalony nagłą gorączką ruszyłem poprzez celę w poszukiwaniu Rollisa. Znalazłem go w
tym samym miejscu co zazwyczaj, siedzącego samotnie z plecami opartymi o ścianę
pomieszczenia. O tak, człowiek mógł być pewien, że ta gnida zawsze przeżyje tam, gdzie
porządni ludzie musieli umrzeć ! Miał zamknięte oczy, głowa opadała mu na pierś. Wydał z
siebie zdławiony okrzyk, kiedy chwyciłem go za koszulkę i pociągnąłem w górę stawiając na
nogi. Pchnąłem skazańca na ścianę, jego głowa uderzyła z trzaskiem w metalową
powierzchnię.
- Kage ! - wrzasnął z szeroko otwartymi oczami – Odpieprz się ode mnie !
- Ty zdradziecki skurwysynu ! – wysyczałem zaciskając jedną dłoń na jego gardle i odginając
mu głowę w tył – Sprzedałeś nas ! Zdradziłeś nas Eldarom !
- Co się dzieje ? – zapytał Loron przystając za moimi plecami. Zerknąłem przez ramię
dostrzegając obok siebie wszystkich pozostałych Synów.
- To zdrajca – odpowiedział za mnie Linskrug. Przepchnął się przez ludzi i stanął tuż przy
moim boku – Mógł sprzedać nas Eldarom.
- Nic takiego nie zrobiłem – wydyszał Rollis wyrywając się z mojego uścisku i odpychając
mnie o krok.
- Był radiooperatorem – odezwał się Gappo nie odrywając wzroku od sukinsyna pod ścianą –
Z premedytacją nadawał niezaszyfrowane przekazy informując obcych o pozycji naszych
jednostek. Cała jego kompania została wyrżnięta w zasadzce. Wszyscy oprócz niego. Trochę
to dziwne, nieprawdaż ?
Na ślicznej twarzy Lorii pojawił się wyraz zdumienia.
- Jak u diabła mógłby przesłać im informacje tym razem ? – zapytała. Wszyscy umilkli na
chwilę próbując znaleźć w myślach jakieś rozsądne wyjaśnienie.
- Ja wiem – warknął złowieszczo Franx – Wprowadzał jedną z Chimer do wahadłowca, kiedy
obcy zaczęli abordaż. Siedział ciągle w środku, gdy to wszystko się zaczęło. Mógł skorzystać
z nadajnika krótkiego zasięgu. Wystarcza na piętnaście kilometrów. Miałby dość czasu, by się
skomunikować z obcymi.
- To jest całkiem popieprzona gadka ! – rozdarł się Rollis pryskając kropelkami śliny – We
łbach całkiem wam się pomieszało !
Niektórzy ze skazańców mruknęli z aprobatą, kiedy rozważaliśmy propozycję Franxa. Bez
zaskoczenia odkryłem, że byłem jednym z nich. Przed oczami ujrzałem ponownie krwawiącą
twarz Slaviniego i coś we mnie pękło. Nie namyślając się wcale pochwyciłem Rollisa za
ramiona i wbiłem mu podniesione gwałtownie kolano w brzuch. Krzyknął z bólu i wygiął się
w bok, ale zbyt mocno go trzymałem. Uderzyłem czaszką w jego twarz, swoim czołem łamiąc
nos skazańca, potem odstąpiłem o krok zdyszany puszczając go wolno. Stał pod ścianą na
ugiętych nogach, wciąż jeszcze oszołomiony po otrzymanych razach, ze strużką krwi
cieknącą po wargach i tłustym podbródku.
- Ty zasrany skurwielu ! – wycharczał znienacka i uderzył prawą pięścią trafiając mnie w
policzek. Głowa odskoczyła mi do tyłu pod wpływem tego ciosu. Rollis postąpił o krok
podnosząc drugą rękę, ale zareagowałem szybciej niż się tego spodziewał, wbijając palce w
jego poczerwieniałe gardło i zaciskając je na tchawicy. Kiedy zgiął się wpół próbując złapać
oddech, chwyciłem go oburącz za głowę i przyłożyłem w nią kolanem. Świat poczerwieniał
mi w oczach i ponownie ujrzałem Slaviniego, innych ludzi latających w powietrzu niczym
papierowe śmieci. Zacząłem kopać brzuch zdrajcy, łamać mu kolejne żebra do chwili, w
której zwymiotował krwią brudząc mi ubranie. Nie potrafiłem się powstrzymać – wciąż
widziałem towarzyszy broni wysysanych w czerń próżni, ich krew skrzącą się w powietrzu na
podobieństwo rubinowych kryształów. Odciągnąłem lewą dłoń, a potem uderzyłem nią
wbijając wyprostowane palce w oczodoły Rollisa.
Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że nie byłem jedynym bijącym zdrajcę człowiekiem.
Pięści i buty śmigały po obu moich stronach, więc cofnąłem się przepuszczając resztę ludzi
do przodu. Rollis leżał na podłodze kopany dziesiątkami butów. Kronin stanął nad nim
okrakiem opierając ręce na biodrach i nie zwracając uwagi na plamiącą mu podeszwy strugę
gorącej krwi.
- I zmietli wrogów Imperatora niesieni świętym gniewem, albowiem wiedzieli, że czynią to
w Jego imieniu – oświadczył obłąkany porucznik z błyskiem wyszczerzonych zębów i
rozgorączkowanym spojrzeniem. Schylił się i wbił zęby w policzek tłuściocha rozbryzgując w
powietrzu kolejne kropelki krwi. Na zdrajcę posypały się dalsze ciosy, usłyszałem trzask
pękających kości.
Rollis nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nawet charkotu. Wtedy wszyscy zrozumieli, że
to już koniec. Bez zbędnych słów skazańcy rozeszli się pośpiesznie w stronę swoich
legowisk. Patrzyłem na skurczone zmasakrowane zwłoki Rollisa i nie czułem kompletnie nic.
Żadnej nienawiści, żadnego zadowolenia. Ani też żalu. Rollis był skończonym draniem i bez
względu na to, czy nas wydał Eldarom czy też nie, już dawno zasłużył na podobny los.
Czując się bardziej wyczerpanym niż kiedykolwiek w przeciągu ostatnich trzech lat
padłem na swoje posłanie. Kilka minut później światła zgasły wieszcząc początek cyklu
nocnego. Leżąc na wznak uświadomiłem sobie, że mam pusty żołądek. W całym zamieszaniu
związanym z bitwą marynarze zapomnieli nas tego wieczoru nakarmić. Zasnąłem ignorując
coraz silniejsze skurcze głodu.
* * * * *
Obudziłem się ścigany wspomnieniem koszmaru pełnego krwi i krzyków, w którym
pułkownik śmiał się głośno, kiedy my umieraliśmy jeden po drugim. Kręcąc głową na prawo i
lewo w próbie rozluźnienia zesztywniałych mięśni karku pojąłem, że właśnie zaczął się
kolejny cykl aaaa
dzienny. Wtedy dostrzegłem leżący pod ścianą kształt i pojąłem, że część snu związana z
Rollisem nie była wyłącznie ułudą. Pozbierałem się z posłania i podszedłem do zwłok. Na
ścianie tuż nad głową trupa ktoś nabazgrał jego krwią napis „Zdrajca”. Kiedy tam stałem tam
i patrzyłem, poczułem jak ktoś ociera się o moje ramię. Odwróciłem głowę natrafiając
wzrokiem na Lorii. Odpowiedziała mi spojrzeniem.
- Naprawdę myślisz, że on to zrobił ? – spytałem, na poły przerażony, na poły zadowolony z
tego, co zrobiliśmy poprzedniego wieczoru.
- Czy to jakiekolwiek znaczenie ? – odpowiedziała pytaniem wpatrując się we mnie swymi
wielkimi niebieskimi oczami.
- Nie – zdecydowałem – On nigdy nie zasługiwał na ostatnią szansę, już dawno miał trafić na
stryczek. Pewne czyny nie doczekają się nigdy wybaczenia. Szczerze mówiąc zaskoczył mnie
fakt, że ta banda kryminalistów tak długo musiała dochodzić do podobnego wniosku.
- Sprawiedliwość Synów Marnotrawnych – uśmiechnęła się słodko Lorii.
Gdzieś w kosmosie
- Admirale Becks, pański plan jest absolutnie bezzasadny – oświadczył podstarzały
marszałek wojny wygładzając zmarszczki na swym długim czarnym płaszczu – Coritanorum
nie sposób zniszczyć z orbity.
- Nie ma rzeczy niemożliwej do zniszczenia, marszałku Menitusie – odpowiedział admirał
floty, a jego pociągłą jastrzębią twarz wykrzywił nieznaczny uśmiech – Może to potrwać i
dekadę, ale w końcu zdołamy unicestwić tę zbuntowaną fortece i wszystko, co w niej żyje.
- Taka opcja nie wchodzi w grę i doskonale pan o tym wie – sarknął z irytacją marszałek
Menitus – Dopóki Coritanorum istnieje, zgodnie ze starożytnym dekretem Typhos Prime
pozostaje stołecznym światem sektora Typhon, a tutejsza Gwardia zwolniona jest z
obowiązku służby poza tym światem. Moi przełożeni nie zrobią niczego, co mogłoby
zagrozić tym przywilejom.
- Więc pośle pan do bezsensownego szturmu kolejne dziesięć tysięcy żołnierzy po to tylko,
by obrońcy ich zmasakrowali ? – zapytał ostro admirał Becks – Jeśli nie potraficie zadbać o
własne podwórko, może przyszedł już czas odebrania tych osławionych przywilejów ? W
końcu, kto właściwie może zaufać ludziom, którzy pozwolili, by ich stolica wpadła w ręce
rebeliantów ?
- Powinien się pan raczej skoncentrować na zagrożeniu ze strony tyranidzkiej floty Dagon,
admirale – odparował marszałek – Czy też może znowu zgubił pan jej trop ? Kwestie wojny
lądowej proszę zostawić nam, a samemu zająć się bezpiecznym dostarczeniem tu reszty
wsparcia.
- Proszę się nie martwić Dagonem, marszałku – zapewnił szyderczo Becks – Marynarka
zatroszczy się o to, byście byli bezpieczni. Jesteśmy najlepszą linią obrony...
- Najlepszą linią czego ?! – Menitus poczerwieniał ze złości – Gdybyście na sprawne
przewożenie Gwardii poświęcili przynajmniej połowę zasobów marnotrawionych na wożenie
z jednego końca mocarstwa na drugi bezwartościowych dyplomatów i polityków, już dawno
nie byłoby Dagona.
- Ośmiela się pan sugerować, że marynarka kosmiczna Jego Boskiego Majestatu powinna
pełnić na zawołanie usługi kurierskie ?! – zdenerwował się admirał floty Becks – Wy
gwardziści nie macie pojęcia, nie macie najmniejszego pojęcia o tym jak wielka jest
galaktyka. Bez kosmicznej marynarki nawet potężna Terra upadłaby już tysiące lat temu.
Zresztą, niech i tak będzie, może pan marnotrawić życia tylu żołnierzy Gwardii, ilu tylko
zechce. To pańska głupota i nie moja odpowiedzialność.
VI – Zimna stal
+++ Operacja „Żniwa” dobiega końca +++
+++ To dobrze. Oczekujemy waszego przybycia +++
Widziałem na jakieś pięć metrów do przodu, potem świat niknął w białej kurzawie.
Podniosłem ukryte w grubych rękawicach dłonie i ściągnąłem mocniej kaptur zimowego
płaszcza, brnąc powoli, ale wytrwale poprzez głęboki po kolana śnieg. Okazało się, że nasze
Chimery tak czy owak byłyby tu bezużyteczne – miejscowi na środek podróży zaadaptowali
przeróbkę transportera umieszczoną na płozach i napędzaną wirnikiem zabudowanym w
tylnej części kadłuba. Od ogrzewanego lądowiska do stacji Epsilon, gdzie mieliśmy dołączyć
do drugiego legionu karnego, dzielił nas kilometr, może dwa marszu. Potem mieliśmy udać
się w kierunku górskiej przełęczy nie mogącej wpaść w łapy zielonoskórych. Od tamtego
miejsca dzieliło nas w tej chwili jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Nikt nie oczekiwał, byśmy
uszli z tej misji z życiem, mieliśmy po prostu kupić więcej czasu przygotowującym się do
walki obrońcom. Dwie polarne stacje wpadły już w ręce orków, toteż rzucono nas im na
pożarcie, by nieco zwolnić postępy nieprzyjaciela.
Marsz poprzez śnieżne pustkowie nie był specjalnie uciążliwy, wystarczyło przeć wzdłuż
zbocza rozległej doliny w kierunku wejścia do kompleksu Epsilon. Tuż przed moim nosem, z
rozwianym dziko czarnym płaszczem, szedł pułkownik. Tuż obok niego jechał kapitan Olos z
kragmeerańskiej Imperialnej Gwardii, siedzący okrakiem na wielkim kudłatym czworonogu o
szarej sierści zwanym przez niego pługołapem. Wiedziałem już, skąd wzięła się ta nazwa:
zwierzak miał kopyta zakończone kościanymi naroślami odgarniającymi śnieg na boki w
trakcie ruchu. Kapitan był opatulony od czubka głowy po palce stóp w grube furta, ściśnięte
lśniącymi paskami z czarnej skóry na udach, w pasie i na bicepsach. Jechał przechylony w
siodle, by móc w miarę swobodnie rozmawiać z pułkownikiem. Przyśpieszyłem nieco kroku
ciekaw szczegółów ich konwersacji.
- Wysłałem przodem jednego z moich ludzi, ma powiadomić stację, że prawie już jesteśmy
na miejscu – wykrzyczał Olos próbując przebić się ponad zawodzenie silnego wiatru. Jego
twarz naznaczona była śladami wieloletniej służby w tundrze, skórę miał pomarszczoną,
grubą, niezbyt elastyczną.
- Jak jeszcze daleko ? – odkrzyknął pułkownik przykładając do ust złożone w trąbkę dłonie.
Oprócz płaszcza i czapki miał na sobie gruby szal omotany wokół dolnej części twarzy.
- Jakieś pięćset metrów – oszacował kapitan – To jakieś pół godziny marszu przy tym
tempie.
- Po co wysyłać jeźdźca ? Nie lepiej było skorzystać z radia ? – zapytałem zza ich pleców
wskazując palcem jeźdźca po mojej lewej wiozącego przypasany do pleców przenośny
komunikator.
- Zaczął się sezon zimowy – wyjaśnił Olos – Śnieżyce z południowej półkuli niosą ze sobą
jakieś śmieci, które ekranują pracę urządzeń komunikacyjnych na dystansie większym niż
dwieście metrów. Każda stacja ma własnego astropatę. W lecie nie jest to specjalnie
uciążliwe, ale tym razem zielonoskórzy nie mogli wybrać sobie gorszego terminu na
lądowanie.
Słysząc za sobą czyjeś kroki spojrzałem przez ramię i ujrzałem Lorona. Jego blada twarz
przybrała pod wpływem zimna sinoniebieski odcień. Podobnie jak reszta skazańców okutany
był w długi ciepły płaszcz otrzymany zaraz po opuszczeniu przytulnego wnętrza wahadłowca.
Swój laser zawinął pieczołowicie w płachtę włochatego materiału i niósł teraz niczym
podłużny pakunek.
- Dlaczego ktokolwiek miałby ochotę mieszkać w takim miejscu ? – zapytał szczękając z
zimna zębami.
Olos pomachał kilkakrotnie palcem wskazując ziemię pod łapami swego wierzchowca.
- Ansidium dziewięćdziesiąt ! – oświadczył z lekkim uśmiechem – W tych skałach pod nami
są miliony ton ansidium.
- A co jest tak cholernie użytecznego w tym ansidium ? – zapytałem szukając w myślach
dostatecznie poważnego powodu, dla którego trzy miliony ludzi męczyły się na powierzchni
tej lodowatej planety.
- Wytwarza się z niego katalizator używany w reaktorach plazmowych – wyjaśnił kapitan
wyciągając jednocześnie plazmowy pistolet schowany dotąd w kaburze przyczepionej do
juków pługołapa – To jeden z najbardziej stabilnych elementów zapłonowych dla broni tego
typu. Podobno kragmeerański karabin plazmowy ma tylko czterdzieści cztery procent w skali
zawodności.
- Wygląda pan na wyraźnie zadowolonego z możliwości konwersacji z przestępcami –
oświadczył pułkownik. Nie widziałem jego twarzy, ale pewien byłem, że posłał kapitanowi
jedno ze swych najostrzejszych spojrzeń.
- Służą odpracowując w ten sposób winę ? – zapytał Olos chowając pistolet z powrotem do
kabury.
- Tak – potwierdził po chwili namysłu pułkownik – Próbują zmazać w ten sposób swe
grzechy.
- Więc nic do nich nie mam – zaśmiał się kapitan – To przestępcy, którzy wciąż krążą gdzieś
nieukarani budzą mój niepokój. W chwili obecnej znajdujemy się w tak dramatycznej
sytuacji, że wdzięczni będziemy za każdą pomoc.
- Uważa pan, że dwudziestu dwóch ludzi może stanowić jakąkolwiek różnicę na linii frontu ?
– spytał Loron wygrzebując się z wyjątkowo głębokiej zaspy.
- Kiedy Kragmeer został zaatakowany poprzednim razem, jakieś siedem lat temu, dziesięciu
ludzi przez sześć dni broniło przed piratami wejścia do stacji Gamma. W pewnych sytuacjach
dziesięciu ludzi może być wartych więcej niż setka.
- Biorę cię za słowo – usłyszałem zniżony głos Lorona na chwilę przed tym jak znów się
poślizgnął padając w śnieg.
* * * * *
W sali wejściowej stacji pracowało w chwili naszego przybycia kilka tuzinów ludzi. Kiedy
przechodziliśmy przez wielkie podwójne wrota, połowa z nich przerwała robotę, żeby się na
nas pogapić. Takie spojrzenia to rzecz, która wyjątkowo mnie wkurza. Nie wiem, jak chcecie,
możecie to nazwać irytacją, ale dlaczego wszyscy w naszym towarzystwie muszą z miejsca
wytrzeszczać oczy ? No dobra, fakt, że nie każdego dnia w progi wchodzi ci banda Synów
Marnotrawnych, ale to chyba nie znaczy, że musisz stać z szeroko otwartą gębą jak jakiś
wioskowy głupek ? Przyznaję szczerze, że nasza jednostka cieszyła się już pewnym
prestiżem, a reputacja ta wydawała się wzrastać z każdym dniem. Nie wiem, czy pułkownik
był z tego powodu zadowolony czy też raczej nieszczęśliwy. Z jednej strony, im więcej osób
o nas słyszało, tym większej wartości propagandowej nabierał legion karny. Z drugiej jednak,
niektórzy ludzie zaczynali traktować nas jak bohaterów, a Schaffer na pewno nie życzyłby
sobie, by jakiś szeregowy gwardzista żywił przekonanie, że służba w legionie jest formą
egzotycznej drogi kariery. Gdyby którykolwiek z nich tak sądził, okazałby się skończonym
idiotą. Osobiście było mi wszystko jedno, co o mnie myślą inni, byle tylko nie gapili się na
mnie niczym jakiegoś zwierzaka w klatce.
Nawet wewnątrz murów stacji Epsilon, wyciętej w skałach górskiego masywu, panował
dokuczliwy chłód. Upiorny chłód. Miejscowi twierdzili, że na zewnątrz człowiek bez
odpowiedniego okrycia nie miał szans na przeżycie pięciu minut i bez sprzeciwu gotów
byłem przyznać im rację, bo moje palce wciąż jeszcze nie odtajały od czasu marszu z
lądowiska. Mieliśmy przenocować w stacji, a o poranku następnego dnia ruszyć na przełęcz.
Kiedy prowadziłem żołnierzy do załatwionych nam przez pułkownika kwater, Franx zrównał
ze mną krok.
- Ta planeta mnie zabije, Kage – oświadczył posępnym tonem sierżant z trudem odpinając
guziki swego płaszcza.
- Jeśli Fałszywa Nadzieja cię nie wykończyła, to miejsce będzie zwykłym spacerkiem po
parku – spróbowałem go pocieszyć.
- Fałszywa Nadzieja wciąż jeszcze może mnie mieć na koncie – zakaszlał – Ten chłód
wyczynia dziwne rzeczy z moimi płucami, ledwie potrafię oddychać.
- Przetrzymasz – powiedziałem z naciskiem – W tym właśnie jesteśmy dobrzy.
- Może – odparł wciąż wyglądając na nieprzekonanego – To tylko kwestia czasu, zanim
wszyscy nie umrzemy. Jeśli pogoda mnie nie wykończy, zrobią to orki. Jak długo możemy
żyć ?
- Tak długo jak tego sami chcemy – ścisnąłem go palcami za ramię – Słuchaj, moja filozofia
jest prosta: jeśli się poddajesz, dostajesz czapę. Musisz mieć coś, czego się będziesz cały czas
trzymał. Dla mnie czymś takim jest pułkownik. Za każdym razem, kiedy go widzę, mówię
sam sobie, że nie dam mu się zabić. Nie ma szans, żebym mu zrobił tę przyjemność i pozwolił
się wykończyć. Jak dotąd to działało.
- Wierzysz w to, co on opowiadał o naszym zbawieniu duszy ? – spytał z nadzieją w głosie
Franx.
- Nieważne, w co ja wierzę – odparłem wzruszając ramionami – Ważne jest to, w co
wierzysz ty. Każdy z nas radzi sobie na własny sposób. Linskrug ma nadzieję, że jeśli
przetrwa, odzyska swą baronię i zemści się na wrogach. Kronin oszalał, ale jest święcie
przekonany, że nawiedza go Imperator i to właśnie trzyma go przy życiu. Każdy ma coś
takiego. Ci, którzy zginęli, nie wierzyli w to dość mocno. Jeśli ty akurat chcesz walczyć o
swoją duszę, nie mam żadnych zastrzeżeń.
* * * * *
- Na Imperatora, poparzyłeś mnie ! – Gappo wrzasnął głośno na chłopca obsługującego
pokrętła podgrzewacza wody. Para buchała z okrągłego basenu skraplając się na oświetlonych
niebieskimi lampami ścianach łaźni. Gappo wyskoczył z wody siadając na brzegu zbiornika i
zanurzając jedynie swe nogi.
- Trzymaj dalej taką temperaturę, synku – zawołał Poal, były gwardyjski szturmowiec – Ten
cholerny mróz wlazł mi w szpik kości, muszę je porządnie wygrzać.
- Uważaj, żeby ci hak nie zardzewiał – zadrwił Gappo zanurzając się ponownie z ociąganiem.
- To najlepsza kąpiel od niepamiętnych czasów – oświadczyłem swoim towarzyszom
sięgając po butelkę z szamponem – To całe ansidium musi nieźle kosztować, skoro tak
przyjemnie sobie tutaj wszyscy żyją.
- Słyszałem, że Cult Mechanicus oddałby ręce i nogi za ten towar – przyznał Poal zanurzając
się w gorącej wodzie aż po brodę – Pomyślcie tylko jakiej energii potrzeba na ogrzanie tej
łaźni w czasie gdy na zewnątrz wszystko natychmiast zamarza.
- Rozsuńcie się trochę, zróbcie miejsce staremu człowiekowi ! – zawołał Franx stąpając po
posadzce łaźni niczym baletnica, na czubkach palców, nie chcąc dotykać gołymi stopami
zimnej podłogi. W jego słowach kryło się sporo prawdy, teraz dopiero widać było jak
wyniszczyły go ostatnie miesiące. Masywne niegdyś ciało wydawało się wisieć na szkielecie.
Wciąż jeszcze mógł się pochwalić prężną muskulaturą, ale wyraźnie stracił na wadze.
Zamoczył palce jednej stopy, po czym natychmiast uniósł ją w górę z przeciągłym
syknięciem, budząc powszechną wesołość naszej grupy.
- Za gorąca dla twojej delikatnej skóry ? – roześmiał się Poal i chlapnął na sierżanta wodą.
Franx natychmiast oparł stopę na jego głowie i wcisnął ją pod powierzchnię basenu. Kiedy
Poal wynurzył się parskając i plując, Franx wskoczył do zbiornika na jego miejsce.
- Aieee ! – skrzywił się – Kurewsko gorąca !
- Nie omieszkaj z niej skorzystać – zachęciłem go wylewając szampon na swoją czaszkę i
próbując wyszorować meszek, który od biedy można było uznać za włosy.
- Nie zapomnij umyć się za uszami – zachichotał Gappo zabierając mi butelkę. Jego ruch
wywołał falę, która z donośnym chapnięciem przelała się przez krawędź zbiornika. Słysząc
czyjeś kroki podniosłem głowę i ujrzałem nadchodzącego Kronina, stąpającego ostrożnie po
mokrych płytkach posadzki.
- W sercu Imperatora znajdzie się miejsce dla wszystkich jego wiernych – oświadczył
zatrzymując się na brzegu basenu i spoglądając podejrzliwie na wodę.
- To znaczyło: ściśnijcie się trochę, Synowie Marnotrawni – wyjaśniłem odpychając Poala z
myślą o zrobieniu miejsca po swojej prawicy. Kronin wziął głęboki oddech i przeszedł ponad
brzegiem zbiornika. Kiedy wpadł z głośnym pluskiem do wody, zniknął nam całkowicie z
oczu pod jej powierzchnią. Kilka sekund później wystrzelił spod jej lustra obdarzając nas
jednym z najszerszych uśmiechów jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się ujrzeć na jego twarzy.
- Mógłbym się tak moczyć całymi dniami – rozmarzył się Franx zamykając oczy i opierając
głowę o krawędź basenu. Teraz już wiem, dlaczego Kragmeeranie nie psioczą na te zasrane
patrole, skoro po powrocie czeka ich właśnie coś takiego.
- Myślę, że to Kragmeeryci – poprawił go Gappo przekazując pojemnik z szamponem w ręce
Poala.
- Kragmeeranie, Kragmeeryci, co to za różnica ? – skomentował sennym głosem Franx.
- Jestem pewien, że tutejsza arystokracja odpuszcza sobie po tuzinie takich patroli – ciągnął
dalej były kaznodzieja – Miałem okazję porozmawiać z jednym z tutejszych sierżantów.
Nawet najbardziej doświadczeni zwiadowcy regularnie tutaj giną. Odmrożenia, ukryte pod
śniegiem przepaście, śnieżne niedźwiedzie, całe multum innych nieprzyjemnych
niespodzianek czeka na każdego nieostrożnego wędrowca.
- I tak nie może tu być gorzej niż na Fałszywej Nadziei – przypomniałem im wszystkim – To
dopiero była paskudna dziura.
- Amen – zgodził się ze mną Franx. Miał więcej powodów niż ktokolwiek inny z nas, by
zapomnieć o tamtym piekielnym świecie.
- Pojawiło się wielkie światło, a wszyscy wokół dojrzeli piękno Imperatora – oświadczył
Kronin machając rękami w próbie pochwycenia śliskiego mydła.
- Hę ? Co to niby znaczyło ? - spytał Poal. Nasze jednoczesne wzruszenie ramion wywołało
falowanie lustra wody. Kronin zmarszczył czoło spoglądając na nas z dezaprobatą.
- Wyszli świętować na Aleję Wieczystej Nocy, albowiem ciemność przeminęła, a światło
wróciło – spróbował ponownie i westchnął z frustracją widząc jak kiwamy przecząco
głowami.
- Spróbuj czegoś z kazań Thora – zasugerował Gappo – Kiedyś dogłębnie aaa
je przestudiowałem. Napisałem nawet wykład na ten temat opublikowany w Magnamina
Liber.
- Ja tam zawsze uważałem kazania Thora za nudne – burknął Poal ciskając pojemnik po
szamponie na płytki posadzki – Dawaj lepiej jakieś hymny z Wersetów Krucjat.
- Tylko pomyśl o śpiewaniu, a z miejsca cię utopię ! - zagroził mu Franx. Wszyscy mieliśmy
szczerze dosyć wokalnych popisów Poala pod pokładowym prysznicem.
- Ah ! - oświadczył znienacka Kronin unosząc w powietrzu palec niczym podekscytowany
naukowiec, który właśnie odkrył przepis na miksturę dającą nieśmiertelność i mieszającą w
głowach płci przeciwnej – Wierni zgromadzili się wokół Thora i upadli na kolana oddając mu
cześć, gdyż pojęli, że wszystko co było złe odeszło i pozostała tylko przyszłość,
opromieniona miłością Imperatora.
- Thor, pięć sześć osiem – skomentował Gappo przygryzając lekko górną wargę – To
fragment opowiadający o tym jak ludzie z San Sebacle przetrwali koszmar Rządów Krwi.
- Wszystko będzie dobrze ! - pojął znienacka Franx, otwierając oczy i spoglądając w stronę
Kronina – Masz dobre przeczucia ?
Kronin uśmiechnął się szeroko i pokiwał energicznie głową, omal jej nie wsadzając pod
powierzchnię wody.
- To miłe – oznajmił Poal – Ostatni raz Kronin miał dobre przeczucia w trakcie misji na
Harrifaxie. Skończyłem ją okładając po mordzie Moraga Claptina.
- Masz na myśli porucznika Claptina ? To dlatego tak szybko zrobił z ciebie sierżanta, ty
bandziorze ! - na twarzy Gappo pojawił się grymas zdruzgotanej niewinności. Przykucnąłem i
zacząłem spłukiwać włosy, kiedy Poal opowiadał po raz kolejny swoją historię. Już ją
wcześniej słyszałem. Znaliśmy zresztą doskonale wszystkie te opowieści, lecz to w
najmniejszym stopniu nie przeszkadzało w kolejnym ich wysłuchaniu. Jak się jest z kimś
przez dwa i pół roku, to nie sposób nie poznać historii jego życia. I nie ma się też właściwie
nic nowego do opowiedzenia.
- Cholera ! - wynurzając głowę spod wody usłyszałem przekleństwo Poliwicza. Siedział po
drugiej stronie basenu szorując zawzięcie skórę – Wiedziałem, że to nie zadziała.
- Co ? - zapytał Poal przepływając trzy dzielącego go od Poliwicza metry.
- Zastanawiałem się, czy ten szampon zadziała na tatuaż – przyznał się skazaniec wyciągając
spod wody swoje ramię i demonstrując poczerwieniałą od tarcia skórę. Mówił o więziennym
tatuażu, który każdy z nas otrzymał w chwili przeniesienia do karnego legionu.
- Tego nic nie usunie – zapewnił go Poal – No, może z wyjątkiem robaków. Zapytaj Kage'a,
co stało się z jego znamieniem – dodał płynąc z powrotem w naszą stronę i pokazując na moją
rękę hakiem. Kryształowa drzazga wystrzelona z eldarskiego karabinu rozharatała mi skórę i
mięśnie, ale pod siatką blizn wciąż można było dostrzec zarys tatuażu.
- Pamiętacie Thempera ? - spytałem, a wszyscy pozostali kiwnęli w odpowiedzi głowami –
Pamiętacie jak bagnetem wyciął sobie biceps na grubość trzech palców, żeby się tego
pozbyć ?
- Pewnie ! - odparł Poal – Krwawił jak wieprzek przez cały tydzień, a potem wytatuowali mu
drugą rękę. Pułkownik mu powiedział, że jak to spróbuje usunąć, to następny tatuaż zrobią
mu na twarzy.
- Powinien był mu raczej fiuta wytatuować ! - roześmiał się głośno Poliwicz – Między nogi
nigdy by noża nie wsadził !
- I tak umarł na zakażenie krwi – tym razem Gappo dokończył smutną historię Thempera –
Tak się właśnie dzieje jak ktoś nie dba o regularną zmianę opatrunków.
- Stąd właśnie tak ważna jest kwestia czystości i higieny osobistej – oświadczyłem tonem
akademickiego wykładowcy, po czym plasnąłem dłonią w powierzchnię wody obryzgując
twarz Franxa. Sierżant z miejsca odpowiedział mi tym samym, a chwilę potem Kronin
zanurkował i pociągnął mnie za nogi. Świat przeistoczył się w dziką wilgotną anarchię, kiedy
pozostali runęli mi na grzbiet wtłaczając na dno basenu.
* * * * *
Im głębiej wdzieraliśmy się pomiędzy góry, tym gorsza robiła się pogoda, możecie mi
wierzyć na słowo. Wicher szarpał nami w niektórych momentach tak silnie, że utrzymywałem
wyprostowaną pozycję tylko dzięki temu, iż tkwiłem po uda w śniegu. Marsz był w tych
warunkach wyjątkowo ślamazarny, zwłaszcza przy wspinaniu się na strome zbocza.
Miejscowi zakładali, że orki dotrą do wyznaczonej nam przełęczy za pięć dni, toteż
musieliśmy w tym czasie pokonać ponad czterdzieści pięć kilometrów. Co gorsza, targaliśmy
przy tym cały ekwipunek obozowy. Fakt, że kilka pługołapów niosło na grzbietach cięższe
pakunki, ale resztę musieliśmy ciągnąć sami. Nigdy wcześniej nie czułem się równie
wyczerpany jak w trakcie tej wędrówki. W poprzednie dwa wieczory po prostu przewracałem
się na koc aaa
zasypiając w locie. Całe szczęście, że dostaliśmy jakieś normalne żarcie: pieczone mięso,
chleb i takie rzeczy. Jedzenie nas ratowało. Pułkownik musiał pójść po rozum do głowy i
pojął, że sama miska protein nie zregeneruje naszych sił.
Najgorszym problemem była nierytmiczna monotonia. Człowiek może bez problemu
maszerować przez jedną, dwie godziny, po czym wpada w rodzaj transu, w którym nogi
pracują mechanicznie, a jego umysł błądzi gdzieś zajęty własnymi sprawami nie zwracając
uwagi na przenikliwe zimno i ból krzyża. Lecz jeśli co chwila przychodziło ci wdrapywać się
na kolejne wzgórze albo wygrzebywać się z zaspy albo skakać nad rozpadliną, do której omal
nie wleciałeś z rozpędu, to z miejsca traciłeś wypracowany rytm i od nowa musiałeś
wprawiać się w ten zbawczy trans.
Myśli zaprzątała mi cała ta sprawa z ekranowaniem łączności, zastanawiałem się nad tym
problemem od chwili opuszczenia stacji. Absolutny brak komunikacji z bazą czy nawet całą
armią w sąsiedniej dolinie. Byliśmy całkowicie odizolowani od świata, mogliśmy tylko przeć
w kierunku oczekującej nas już śmierci. Nikt z miejscowych nie wierzył w to, że wrócimy,
wszyscy liczyli tylko na to, że opóźnimy marsz zielonoskórych o jeden, góra dwa dni, dzięki
czemu zdążą postawić więcej barykad i ściągnąć posiłki z dalej położonych posterunków.
Mięso armatnie, tym właśnie byliśmy. Mięsem ciskanym przed nos orków, żeby się
zatrzymali na jego przeżucie, może lekkie zakrztuszenie. Imperator jeden wie, z czego tak się
cieszył Kronin. Od gorącej łaźni wydawało się dzielić nas tysiąc kilometrów i cały rok życia,
chociaż kąpaliśmy się zaledwie trzy dni temu.
Uznałem, że na Kragmeer składają się dwa odmienne światy. Jeden znajdował się
wewnątrz stacji. Miły, cywilizowany, ciepły. Drugim była powierzchnia, gdzie szalały
śnieżne wichury, porywy powietrza potrafiły odrzeć człowieka ze skóry, a drapieżniki
wielkości czołgów walczyły pomiędzy sobą o każdy kawałek soczystego mięska. Jedna
planeta, dwa światy. A my tradycyjnie musieliśmy trafić do tego drugiego.
Obserwowałem uważnie pułkownika w przeciągu tych ostatnich dni, ponieważ miałem
wrażenie, że coś w nim uległo zmianie. Wyglądał na bardzo ożywionego, popędzał nas
ustawicznie z jeszcze większą niż zazwyczaj bezwzględnością. Cała ta afera ze zmianą kursu
na Kragmeer najwyraźniej bardzo go zdenerwowała i to właśnie budziło moją troskę. Jeśli coś
denerwowało pułkownika, ciebie dla odmiany powinno bardzo, bardzo martwić. Lecz
ponieważ i tak nie miałem większego wpływu na rozwój najbliższej przyszłości, próbowałem
przestać się zamartwiać. Cały problem w tym, że w trakcie takiego marszu człowiek ma za
dużo wolnego czasu na rozmyślania – stąd właśnie moja pogłębiająca się depresja. Nie
lubiłem rozmyślać o przyszłości, bo nigdy nie mogłem mieć pewność, że w ogóle mam jakąś
przed sobą.
* * * * *
Dziś umarł Braxton. Głupi sukinsyn wymknął się w nocy ze swojego namiotu próbując
ucieczki, ale pobiegł w złym kierunku, jeszcze głębiej w pustkowie. Znaleźliśmy jego ciało
po kilku godzinach marszu. Ześlizgnął się w dół płytkiej rozpadliny, ostre kawałki lodu
pocięły na strzępy jego ubranie. Zastygła w bezruchu twarz miała bardzo spokojny wyraz
zważywszy na fakt, że cała krew zamarzła mu w żyłach. Gappo uznał, że stracił przed
śmiercią przytomność.
Nadszedł koniec kolejnego długiego dnia. Nie mam tutaj na myśli wyłącznie faktu, że był
cholernie wyczerpujący, po prostu tutaj dni są naprawdę długie. Trwają o połowę dłużej niż
standardowy dzień terrański, według którego działa przełącznik cyklu na pokładzie naszego
statku. Nawet w środku zimy jest jasno przez całe dwanaście godzin. W marszu praktycznie
w ogóle nie jemy, bo jeśli człowiek zatrzyma się z jakiegoś powodu choć na moment,
cholernie mu potem ciężko ruszyć ponownie do przodu. Nabawiłem się na stopach pęcherzy
wielkości gałki ocznej, a Poliwicz głośno prorokował, że straci wskutek odmrożeń jeden czy
dwa palce u nóg. Kazałem mu pogadać z kragmeerańskimi przewodnikami i zapytać o jakieś
cieplejsze buty. Tamci powiedzieli mu, żeby sobie w buty wsadził łajno pługołapów. Poal
uznał, że zrobili sobie z Poliwicza żarty, ale ja wypróbowałem ten pomysł wczoraj i chyba
poskutkowało. Jeśli ogrzewanie stóp bydlęcym gównem miało mnie utrzymać przy życiu,
zdecydowany byłem stosować się przez cały czas do tej recepty.
Istnieje szacunek dla siebie i istnieje duma, a pewni ludzie nie potrafią tych dwóch pojęć
odróżnić. Dla mnie różnica ta polega na robieniu czegoś, czego nie lubisz, ale musisz oraz
upartym nierobieniu wszystkiego, czego nie lubisz. Nie pozwoliłbym nikomu twierdzić
bezkarnie, że jestem bezwartościowy, nawet jeśli byłem kryminalistą, lecz zarazem pchałem
sobie do butów łajno, żeby ogrzać stopy. Na tym właśnie polega szacunek do siebie samego, a
nie duma własna.
Słońce systemu Kragmeer wydaje się potwornie odległe i ledwie widoczne ponad
grzbietami górskich masywów. Wszystko w tym miejscu wydaje aaa
się lodowate, nawet światło. Spojrzałem na pozostałych skazańców, męczących się z
rozstawieniem trzech przeciwburzowych namiotów – kopuł z wyprawionych skór
zwierzęcych. Wewnątrz tych konstrukcji odbywa się praktycznie wszystko, gotowanie, mycie
się. Nawet opróżnianie jelit, co jest wyjątkowo nieprzyjemne dla współlokatorów, ponieważ
mięso z tutejszego bydła jest wyjątkowo tłustawe... jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Lecz i
tak lepsze to niż odmrożenie sobie tyłka w śnieżnej zadymce.
Zaraz po rozstawieniu namiotów poleciłem Gappo zająć się kolacją. Skuleni pod niskim
dachem schronienia garnęliśmy się rozpaczliwie do płytkowego kochera, spragnieni choć
odrobiny ciepła. Kilku skazańców wgramoliło się z marszu do śpiworów szukając tam
możliwości wygrzania kości. Podobnie jak w przypadku każdego innego ekwipunku
używanego na Kragmeerze kochery płytkowe zostały wybrane właśnie ze względu na brak
otwartego płomienia, mogącego zagrozić łatwopalnym namiotom. Czerwona poświata
urządzenia była jedynym źródłem światła wewnątrz namiotu, jej nikły blask wypełniał
pomieszczenie rdzawym półmrokiem, który w jednej chwili sprawiał wrażenie ciepłego i
przytulnego, a moment potem przywodził na myśl krwawe piekło. Próbowałem koncentrować
myśli na ciepłym i przytulnym wrażeniu.
- Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak zmarzłem – powiedział Poal unosząc swą zdrową dłoń
nad płytką grzejnika i patrząc jak Gappo rozpakowuje racje żywnościowe.
- Pewnie, że pamiętasz – upomniał go Poliwicz zdejmując z głowy kaptur i ukazując
wszystkim swe płaskie policzki i szeroki nos, charakterystyczne cechy mieszkańców
Myrmidii – To było wtedy, kiedy poszedłeś do łóżka z siostrą Gappa.
- Nie mam siostry – burknął Gappo nie zwracając większej uwagi na sens wypowiedzi
Poliwicza i wyjmując z plecaka kawał mięsa wielkości mego przedramienia. Otrzepał pieczeń
ze szronu rąbkiem rękawa.
- Czy wy tam w tej Eklezjarchii wcale nie macie poczucia humoru ? – zapytał Poliwicz
przeciskając się obok mnie i pomagając kaznodziei w przygotowaniu posiłku.
- Hmm ? No, na początku mamy, ale tam wybija się go człowiekowi z głowy pałką – odparł
niechętnie Gappo – Utrzymywanie duszy w stanie czystości to bardzo poważne wyzwanie,
możesz mi wierzyć.
- Myślę, że masz rację – zgodził się nieoczekiwanie Poliwicz wyciągając z naszych zapasów
drugi kawał mięsa i rzucając go na posykującą pod wpływem topniejącego lodu płytkę
kochera.
- Ale nie aż tak poważne jak napełnianie kufrów podatkami i wyznaczanie innym wiernym
pokut – dodał jeszcze posępniejszym tonem Gappo.
- Darujcie sobie ten temat ! - warknąłem, zanim ktokolwiek zdążył wtrącić swój komentarz –
Nie możemy pogadać o czymś innym ? Jestem zbyt zmęczony odrywaniem was od swoich
gardeł za każdym razem, kiedy dyskutujecie o religii !
Wszyscy zamilkli na dłuższą chwilę, jedynymi dźwiękami słyszanymi w namiocie było
wycie wiatru i trzask tłuszczu na kocherze. Skórzane ściany łopotały, powietrze wygrywało
jękliwe melodie na linkach. Usłyszałem śmiech dobiegający z drugiego namiotu, gdzie
komendę sprawował Franx. Pułkownik miał swój własny namiot, jak zwykle trzymał się od
nas z daleka. Plotki głosiły, że w wolnym czasie nasz dowódca ćwiczył rozmaite sposoby na
odebranie sobie życia w przypadku dostania się do niewoli. Cóż, gdyby dorwały go w swoje
łapy orki, musiałby tylko rozebrać się do naga, a w ciągu kilku minut pozostałby z niego
sopel. Zapach grilowanego mięsa wypełnił ciasne wnętrze namiotu wywołując u wszystkich
ślinotok. Mój żołądek z miejsca przypomniał mi, że jest pusty, ale zaraz zaburczało w
brzuchu komuś innemu, więc nie poczułem się osamotniony.
- A ja mam siostrę – odezwał się w końcu Poal.
- Och, naprawdę ? - zapytałem powątpiewająco, pewien, że to wstęp do następnego dowcipu.
- Tak, naprawdę – zapewnił nas pośpiesznie – Była, to znaczy, mam nadzieję, że dalej jest
jedną z członkiń zakonu szpitalnego, Sororitas.
- Leczy rannych żołnierzy ? - spytał Gappo.
- Tak – kiwnął głową Poal – Kiedy ostatni raz miałem od niej wiadomość, tuż przed tym
nieszczęsnym wypadkiem ze źle ustawionym zegarem detonatora, pracowała w szpitalu
polowym gdzieś niedaleko Macragge.
- Mówcie sobie, co chcecie na temat Ministorum i ich podatków, ale ja myślę, że naprawdę
dostajemy od nich coś w zamian – oświadczył Poliwicz.
- A to niby co ? - odezwał się zaczepnym tonem Gappo.
- Cóż – zaczął wyjaśniać Myrmidianin siadając na worku ziarna – W końcu to oni fundują te
przytułki Schola Progenium. Stamtąd właśnie mamy siostrzyczki, komisarzy, szturmowców
Gwardii czy skrybów. To chyba jest trochę warte.
- Wiele jest darów i nagród dla tych, którzy prawdziwie wierzą – oznajmił Kronin odzywając
się po raz pierwszy dzisiejszego dnia. Coraz rzadziej zabierał głos w trakcie naszej wędrówki,
wyraźnie odizolowując się od reszty grupy, nie potrafiąc w szybki sposób dogadać się z
towarzyszami niedoli. aaa
Ten przeklęty polarny świat nie ułatwiał mu życia, bo wiedziałem z własnego doświadczenia
jak łatwo poczuć się niepozornym i maleńkim w obliczu żywiołów podobnych do tych, które
szalały teraz na zewnątrz namiotów. Wyraźnie wyczuwałem nadchodzący nastrój głębokiej
melancholii, podsycanej ludzką frustracją i zmęczeniem.
- A z wszystkich tych darów – odezwał się Gappo – nam musiał przypaść w udziale właśnie
cholerny Poal !
- Więc masz trochę poczucia humoru – zaśmiał się Poliwicz, a reszta grupy zaczęła
chichotać.
- Stulcie mordy i przewróćcie na drugą stronę te steki, bo nie lubię przypalonych ! - zirytował
się Poal wywołując kolejną falę chichotów.
- Ciekaw jestem, czy Franx już udusił Linskruga ? - zastanowiłem się na głos w czasie gdy
Gappo rozkładał miski.
- Właśnie, czemu wsadziłeś ich razem do jednego namiotu ? - spytał Kyle siadając w swoim
śpiworze.
- Nie wiesz ? - odparłem czując znienacka ukłucie złości na myśl o tym zimnym wstrętnym
miejscu i czającej się niedaleko bolesnej śmierci – Z tego samego powodu, dla którego
wszyscy tu trafiliśmy. Cierpienie uszlachetnia duszę.
* * * * *
Przyszło nam czekać na orki dwa dni na tej zapomnianej przez Imperatora przełęczy. Dwa
dni dygotania na przeklętym mrozie i wietrze. Znajdowaliśmy się tuż pod dolnymi warstwami
chmur, toteż czasami opadały one tak nisko, że zasłaniały całą okolicę – człowiek nie
dostrzegał wtedy trzymanej przed twarzą dłoni. Powietrze było tu strasznie rozrzedzone,
wywołujące ustawiczne zawroty głowy i krwawienie z nosów, niskie ciśnienie powodowało
ciągłe wydalanie gazów z ludzkich organizmów. Na początku objawy te budziły raczej
rozbawienie, ale szybko stały się bardzo uciążliwe. Niektórzy z chłopaków zmarli wskutek
efektów ubocznych pobytu na tak dużej wysokości.
Jedynym sposobem wejścia na równiny, z których przybyliśmy, było przejście przez
górski grzbiet wznoszący się po drugiej stronie doliny. Tak przynajmniej twierdzili
przewodnicy. Podobno kilku wyjątkowo dzielnych śmiałków próbowało wyznaczyć nowe
szlaki po północnej i zachodniej stronie przełęczy, ale żaden z nich nie powrócił do domu.
Mieliśmy przy sobie trochę materiałów wybuchowych mających posłużyć do spuszczenia
zielonoskórym na głowy lawiny, ale osobiście uważałem, że to ich tylko jeszcze bardziej
nakręci. Miałem nadzieję, że Kragmeeranie znają się na minierskiej robocie, bo nie chciałbym
znaleźć się w źle spuszczonej lawinie, kiedy zabawa zacznie się na dobre.
Teraz, kiedy już dowlekliśmy się na miejsce, ktoś mógłby pomyśleć, że cięższa część
wyprawy już za nami. Nic bardziej mylnego. Z miejsca zagoniono nas do kopania okopów.
Jeśli myślicie, że śnieg jest miękki, jesteście w grubym błędzie. Śnieg wokół przełęczy leżał
nienaruszony od setek lat i mógłbym przysiąc, że zrobił się twardszy od skały. Daliśmy radę
wykopać rowy głębokie na półtora metra, ani centymetra więcej. Noszone przez nas grube
ubrania utrudniały machanie szpadlami i Poliwicz omal sobie jednego poranka nie odrąbał
kilofem stopy. Słabe światło słoneczne rozlało się tuż ponad chmurami wieszcząc poprawę
pogody. Faktycznie, niemal natychmiast śnieg przestał sypać, to znaczy spadał teraz pionowo
z nieba niewielkimi płatkami, a nie tłukł w nas lecącymi poziomo zbitymi bryłami.
- Wiatr zawraca na południe – wyjaśnił mi Ekul, jeden z przewodników, kiedy poprosiłem go
o wyjaśnienie nagłej zmiany pogody – Ale dla nas to zła wiadomość.
- Dlaczego ? - zapytałem chcąc dowiedzieć się zawczasu nieprzyjemnych nowin. Zwiadowca
popatrzył przez chwilę na południe ukazując mi ostry profil swej twarzy wystającej spod
białoszarego futrzanego kaptura. Podobnie jak reszta Kragmeeran miał pomarszczoną,
wysuszoną skórę, a jego ciemne oczy wydawały się spoglądać w przestrzeń zamglonym,
zamyślonym wzrokiem. Odwrócił w końcu głowę szacując mnie oczami osadzonymi nad
wąskimi kościami policzkowymi, bardziej wyrzeźbionymi za pomocą dłuta niż naturalnie
ukształtowanymi.
- Prądy powietrzne wywołują efekt zawirowań w głębi dolin, co pociąga za sobą silne burze
śnieżne – wyjaśnił kreśląc palcem w śniegu spiralne linie – Ciśnienie wzrasta i wzrasta, a
potem znienacka eksploduje rwąc ponad górskimi grzbietami. Nazywamy to Gniewem
Imperatora. Może i brzmi trochę poetycko, ale potrafisz chyba zrozumieć sens tej nazwy.
- Lepiej nie dać się w to pochwycić – skinąłem ze zrozumieniem głową.
- Widziałem już ludzi ciskanych w górę na trzydzieści metrów, to nie kłamstwo – pokręcił
głową w geście smutku zwiadowca.
Staliśmy na zboczu wzniesienia obserwując biegnące poniżej zygzaki okopów. Zajęliśmy
pozycje na zachodnim krańcu doliny, tym łagodniejszym. Drugi legion karny został
podzielony na dwa kontyngenty, tworzące odpowiednio pierwszą i drugą linię obrony. Plan
zakładał konfrontację orków
orków z pierwszą linią defensywy, rozbicie ich szyku, a następnie odskok ocalałych z walki
obrońców do drugiego rzędu okopów. Na początku uważałem, że lepiej byłoby okopać się na
wschodnim zboczu doliny, bardziej stromym i przez to zdolnym znacznie spowolnić tempo
szarży zielonoskórych, ale pułkownik wszystko już rzecz jasna przeanalizował i na dźwięk
mojej propozycji natychmiast wskazał ręką spore wybrzuszenie śnieżnego nawisu kilometr od
sugerowanych pozycji. Zwały ubitego śniegu uniemożliwiłyby żołnierzom stojącym na
wschodnim zboczu pokrycie ogniem sporej części doliny. Orki musiałyby tylko przebiec
pierwszy kilometr pod silnym ostrzałem, potem schowałyby się za zaspami, a z drugiej strony
nawisu wylazłyby już bezpieczne poza zasięgiem naszych karabinów. Ja sam nie zgadzałem
się do końca z tym założeniem, ponieważ walczyłem już wcześniej z orkami i nie
wyobrażałem sobie, by potrafili przejść obok sześciu tysięcy strzelających do nich
gwardzistów bez próby zaszarżowania. Tak właśnie pracują ich mózgi – to prymitywne
bestie, niezbyt rozgarnięte, za to wiecznie skore do rozlewu krwi i głodne walki. Tak jakby
natura specjalnie stworzyła ten gatunek do toczenia wojen. I jak już wcześniej wspominałem,
człowiek może tych bydlaków rozstrzeliwać, dźgać i patroszyć, a oni wciąż się podnoszą i prą
do przodu.
Dostrzegłem jakiegoś brnącego przez śnieg człowieka i z miejsca rozpoznałem w nim
pułkownika. Obserwowałem jak wspina się po stromym skalistym zboczu grożącym
poważnymi potłuczeniami w przypadku poślizgnięcia się. Kiedy już do nas dotarł, oddychał
przez chwilę ciężko spoglądając na widoczne w dole umocnienia.
- Z jakim wyprzedzeniem możesz mi dać ostrzeżenie ? - spytał Ekula odwracając głowę w
stronę przewodnika.
- To zależy od tempa przemieszczania się orków, sir – odparł zwiadowca wzruszając
ramionami – Pługołap pokona dystans między czujkami i waszą pozycję w dwie godziny, a
jeśli chmury nadal utrzymają się na tak wysokim pułapie, grupę takiej wielkości można
dostrzec z odległości dziesięciu kilometrów.
- Zatem pięć lub sześć godzin ? - upewnił się pułkownik, a potem spojrzał znienacka na mnie
– Co tutaj robisz, Kage ?
- Oglądam schemat linii umocnień, sir – odparłem szybko. Nie kłamałem. Wdrapałem się
wraz z Ekulem na tę wysokość, by móc przyjrzeć się lepiej naszym pozycjom obronnym.
- Nie będziesz próbował oddalić się nigdzie w pojedynkę, prawda ? - spytał znacząco
Schaffer.
- A gdzie miałbym pójść ? - nie zdołałem powstrzymać się od sarkastycznego tonu –
Zamieszkać razem z orkami ?
- I jakie są twoje wnioski, poruczniku ? - zapytał pułkownik puszczając koło uszu moją
jawną niesubordynację.
- Musimy przedłużyć pierwszą linię okopów na lewej flance – wyjaśniłem wskazując ręką
omawiany fragment umocnień – Powinny być o kilkaset metrów dłuższe od drugiej linii.
- A od kiedy to jesteś takim znawcą sztuki militarnej ? - spytał cichym tonem spoglądając na
mnie uważnie.
- Od kiedy wpadliśmy na coś takiego, gdy kazał nam pan szturmować zamek Shornigar na
Harrifaxie, sir – odparłem się próbując stłumić gniewny akcent wypowiedzi.
- Pamiętam – mruknął – To faktycznie była mordercza strefa ostrzału.
- Tak jest, sir – odpowiedziałem sucho. Trzysta osiemnaście kobiet i mężczyzn zginęło w
tamtej strefie ognia, ty cholerny psychopato, dodałem w myślach.
- Porozmawiam z pułkownikiem Greavesem na temat poszerzenia fortyfikacji – kiwnął mi
nieznacznie głową – Dziękuję, poruczniku.
Schodząc w dół zbocza rozmyślałem o Greavesie, dowódcy drugiego legionu karnego. Był
to prawdziwy niedźwiedź, kilka centymetrów niższy ode mnie, ale chlubiący się barami i
klatą mogącymi wprawić w zakłopotanie ogryna. Bezustannie pastwił się nad swymi ludźmi,
wyzywając ich i obrażając, przeklinając ich grzeszne dusze. Miał nawet przy sobie grupę
strażników – zbirów z Adeptus Arbites lubiących wywijać pałkami wstrząsowymi. W
przeciwieństwie do Synów Marnotrawnych członkowie drugiego legionu byli cywilami,
wszyscy bez wyjątku, skazanymi na służbę w tej formacji przez sędziów i magistrów Arbites.
Ich dowódca nie mógł się już chyba bardziej różnić od naszego. Nigdy nie widziałem
Schaffera uderzającego człowieka, który by nie zaatakował go pierwszy. Było kilka takich
przypadków w tych ostatnich latach i wszyscy ich bohaterowie kończyli plując zębami,
możecie mi wierzyć. Traktował nas z pogardą zarezerwowaną dla kryminalistów, ale nie
wyglądało na to, by żywił do nas indywidualną nienawiść – w przeciwieństwie do Greavesa,
lubującego się w opowiadaniu wszystkim wokół o wadach i słabościach swych
podkomendnych. Obaj oficerowie wyznawali skrajnie odmienną filozofię. Biedne sukinsyny
służące w legionie Greavesa miały najwyraźniej walczyć tylko przez określony czas i
wykrwawić się do ostatniej duszy, toteż pułkownik robił wszystko, co w jego mocy, by ich
ostatnie chwile były aaa
jak najbardziej poniżające i bolesne. Schaffer dla odmiany działał tak, jakby kierowały nim
jakieś wyższe cele. Nie pretendował do roli naszego sędziego, zrzucił to zadanie na barki
Imperatora. A to oznaczało oczywiście, że prędzej czy później musieliśmy umrzeć, by trafić
przed boski trybunał. To tak jakby porównać Fałszywą Nadzieję do Kragmeeru. Jeden z tych
światów to oczywista pułapka, pełna morderczych niebezpieczeństw. Drugi działa subtelnie,
wysysa z ciebie życie ciągiem kolejnych wyzwań, tysiącami testów siły i wytrzymałości. Oba
są jednak tak samo zabójcze.
* * * * *
- Matko Dolana – zaklął Poal siedząc na parapecie okopu – Ich są tysiące. Tysiące...
Wspiąłem się na szczyt umocnień stając obok skazańca. Powietrze przejaśniało nieco, po
części dzięki zawirowaniom wiatru tworzącym powoli niesławny Gniew Imperatora, toteż z
miejsca pojąłem, o czym mówił mój towarzysz broni. U wylotu doliny, jakieś dwa kilometry
na południe od naszych pozycji, po śniegu rozlewała się zielonoskóra horda. Nie
dostrzegałem w niej żadnych śladów zorganizowanego szyku, to była zbita masa barczystych
diabłów maszerujących wytrwale poprzez głęboki śnieg. Zdołałem wypatrzeć kilka
masywnych pojazdów, zwanych przez nas bojowymi wagonami. Odległość była wciąż
znaczna, więc trudno mi było dojrzeć więcej szczegółów – horda sprawiała wrażenie czarnej
fali ogarniającej białe połacie doliny.
Kiedy wróg zbliżył się na kilometr z hakiem, wychwyciłem wzrokiem kształty idących
pośród wojowników dreadnoughtów. Te ciężkie maszyny były dwa do trzech razy wyższe od
dorosłego człowieka, obwieszone ciężkimi działkami, łańcuchowymi ostrzami, piłami i
metalowymi pięściami. Od ścian doliny zaczynało odbijać się echo hałasu wywołanego przez
nadciągającą hordę. Dźwięk ten przywodził na myśl przeciągły grzmot; basowe porykiwania i
wycie obcych zlewały się w jeden kakofoniczny bełkot. Kiedy orki podeszły jeszcze bliżej,
stwierdziłem, że noszą na sobie ciemne futrzane okrycia. Nad ich głowami powiewały
sztandary pokryte białoczarną szachownicą, podobny wzór dostrzegałem gdzieniegdzie na
kadłubach pojazdów. Z rur wydechowych hałaśliwych wozów buchały kłęby oleistego dymu.
Zielonoskórzy wcale nie byli głupi. Dostrzegając nasze umocnienia obcy zaczęli skręcać
szerokim łukiem wchodząc na zbocze z ukosa, łagodząc w ten sposób jego stromiznę.
Żołnierze okupujący pierwszą linię otworzyli ogień z broni ciężkiej na dystansie ośmiuset
metrów, powietrzem wstrząsnął huk małokalibrowych działek automatycznych. Dostrzegałem
sporadyczne rozbłyski płomieni wylotowych w gniazdach strzeleckich położonych jakieś
trzysta metrów w dole mojej własnej pozycji. Orki odpowiedziały na nasz ostrzał chrapliwym
zaśpiewem, który rósł w miarę ich postępów, dopóki nie utonął w huku ciężkich bolterów i
szczęku laserowych działek.
- Waaork ! Waaork ! Waaork ! Waaork ! Waaork ! – ryczeli na nas, a echo ich wrzasków
odbijało się od ścian doliny. Zielonoskórzy przygotowywali się do ostatniej szarży.
Wtedy właśnie ich ryki przygłuszyła seria stłumionych eksplozji. Wielkie fontanny śniegu
wystrzeliły w niebo gdzieś po naszej prawej stronie, tuż nad głowami orczej forpoczty. Biała
lawina runęła w dół, osuwało się praktycznie całe zbocze, śnieg wymieszany z wielkimi
głazami. Nieliczne drzewa zostały wyrwane wraz z korzeniami, kiedy kataklizm zwiększał
swój pęd. Porykiwania zaskoczonych orków utonęły w grzmocie lawiny, tony śniegu i skał
pochłonęły ich w ułamku chwili, kiedy pozornie spokojne dno doliny przeistoczyło się w
piekło.
Umowny szyk orczej armii przestał istnieć, obcy rozpierzchli się na wszystkie strony
umykając przed ścianą śniegu. Ziemia dygotała pod naszymi stopami jak w trakcie
bombardowania, toteż co chwila zerkałem nerwowo w stronę najbliższego nam zbocza, chcąc
się upewnić, że lawina nie wymyka się przypadkiem spod kontroli. Przyznaję, że odetchnąłem
z ulgą widząc nienaruszony lodowy nawis błyszczący w całej swej okazałości. Ekul i jego
zwiadowcy wykonali świetną robotę. Żołnierze w pierwszym okopie nie przerywali ostrzału
nawet wtedy, kiedy lawina zmiatała najbliższych zbocza zielonoskórych. W jednej chwili
widziałem uciekających w panice obcych, w drugiej widok ten zastąpiła płaska biała
powierzchnia naznaczona ciemniejszymi punktami ciał obcych i wraków pojazdów.
Kolejne warstwy śniegu osuwały się na pozostałości pierwszej lawiny grzebiąc coraz
głębiej pochwyconych w pułapkę obcych. Ludzie Greavesa zaczęli krzyczeć tryumfalnie, a
ich głosy niosły się ponad cichnącym echem lawiny. Zauważyłem, że do tych owacji nie
dołączył ani jeden Syn Marnotrawny, wszyscy skazańcy obserwowali dno doliny z
grymasami zawziętej determinacji. Wiedziałem, o czym teraz myśleli. To byłoby zbyt łatwe,
jedna lawina i mamy komplet martwych orków. Synowie Marnotrawni nigdy dotąd nie
wykpili się od roboty tak tanim kosztem. I faktycznie, gdy tylko płatki wirującego w
powietrzu śniegu opadły, dostrzegłem sporą część orczej
czej armii stojącą w tyle doliny. Zielonoskórzy byli oszołomieni i zaskoczeni, ale wciąż
pozostawało ich wystarczająco wielu, by sobie z nami poradzić, kiedy już odzyskają
nadwerężony wigor. I wiedziałem, że teraz będą walczyć jeszcze zacieklej, jeszcze brutalniej.
Stojący w pierwszym okopie Greaves wrzeszczał na swoich ludzi każąc im kontynuować
ostrzał. Pomysł niezły sam w sobie, chociaż sądziłem, że pułkownik darł się tylko po to, by
wykorzystać kolejną okazję do rozładowania złości na swych nieszczęsnych podwładnych.
Jaskrawa kula ognia rozświetliła orczą hordę w miejscu, gdzie wiązka wystrzelona z
laserowego działka zdetonowała zbiorniki paliwa dreadnoughta. Lawinę przetrwały jeszcze
dwa inne dreadnoughty oraz pojedynczy samochód pancerny, ale ludzie Greavesa nieźle
strzelali i ogień automatycznych działek szybko zredukował wszystkie trzy maszyny do
poziomu dopalających się wraków.
Dziwna myśl mnie tknęła, kiedy tak patrzyłem na zielonoskórych pnących się ku nam po
pochyłości zbocza. Pojazdy potrzebują paliwa, a tego niewiele można na tych mroźnych
pustkowiach uświadczyć. Kragmeeranie przerobili na własny użytek co trzeci ze swoich
płozowych wariantów Chimery tworząc z nich cysterny, więc logiczne było, że i orki
potrzebują jakiegoś środka transportu dla siebie. Nie tylko do przewozu paliwa, ale też
amunicji i żywności. Nie potrafiłem sobie wyobrazić jak ta armia, chociaż nadal całkiem
liczna, mogła zdobyć chociaż jedną miejscową stację, a przecież już trzy padły jej ofiarą. W
dodatku od najbliższej zdobytej osady dzielił nas dystans ośmiuset kilometrów. Jak oni chcieli
go pokonać ? Orki były wyśmienitymi grabieżcami, potrafiły wykorzystać praktycznie każdy
łup, toteż faktycznie spodziewałem się ujrzeć w szeregach hordy przechwycone
kragmeerańskie transportery. Nie miałem pojęcia jak te kilka tysięcy orków, choćby i dużo
twardszych od ludzi, chciało przetrwać na tym pustkowiu. Nie umiałem sobie odpowiedzieć
na własne wątpliwości i to sprawiało, że czułem się coraz bardziej zaniepokojony.
Próbowałem zagadać o to pułkownika, ten jednak mnie zignorował, chociaż widziałem, że
nim też targają wątpliwości.
Ponad terkotem cięższej broni zaczęły górować salwy z laserowych karabinów. Orki były
coraz bliżej. Pierwsze szeregi obcych zaczynały odpowiadać ogniem, na tle czarnej masy
pojawiły się liczne ogniki płomieni wylotowych ich broni. Ponownie zaczęli ryczeć swą
pieśń, tym razem jeszcze głośniej i szybciej. Trzask laserowych wystrzałów tworzył teraz
jeden nieprzerwany dźwięk; Greaves pozwolił swym ludziom strzelać wedle uznania.
Dziesiątki zielonoskórych waliły się na śnieg, ale reszta wciąż parła do przodu jak oszalała
pędząc w górę zbocza niczym żywa fala bestialskiej złości.
- Nie utrzymają się – oświadczył patrzący ponad moim ramieniem Poal, a jego laser zabuczał
przeciągle sygnalizując włączenie akumulatora.
- Zobaczymy – odparłem wpatrując się w pierwszy okop. Orki wpadły na ludzi Greavesa
niczym burza, kiepsko wyszkoleni gwardziści nie stanowili równorzędnych przeciwników dla
dyszących żądzą mordu obcych.
- Wycofaj ich teraz – usłyszałem zdesperowany szept Poala – Wycofaj ich, zanim będzie za
późno !
Pojąłem zasadność jego słów widząc jak coraz więcej zielonoskórych wskakuje do okopu.
Jeśli Greaves wyda rozkaz odwrotu w przeciągu następnych paru sekund, zdołamy osłonić go
ogniem własnej broni; jeśli się z wydaniem rozkazu spóźni, jego ludzie wymieszają się z
orkami i nie będziemy mogli skutecznie prowadzić ostrzału w obawie o trafienie swoich.
- Teraz, ty zasrany idioto ! – wrzasnął Poal przestępując z nogi na nogę.
Przez chwilę sądziłem, że ten tępak Greaves faktycznie będzie walczył do ostatniego
człowieka chcąc zabrać wszystkich swych kryminalistów do piekła razem ze sobą. Wtedy
dostrzegłem jakieś poruszenie przy bliższym naszej pozycji krańcu pierwszego okopu.
Mężczyźni i kobiety wspinali się na tylną ścianę umocnień umykając z zagrożonych
stanowisk zanim obcy zdołali się przebić do nich prąc wzdłuż zatłoczonego okopu. Uznałem,
że to instynkt samozachowawczy Greavesa zwyciężył w końcu z jego oślim uporem.
Widziałem jak pogania swoich ludzi i wymachuje w naszym kierunku ręką biegnąc poprzez
głęboki śnieg.
- Osłaniać ich ogniem ! – usłyszałem dobiegający z głębi naszego okopu rozkaz. Poal zaczął
posyłać wiązkę za wiązką na prawą flankę zbocza, gdzie kilka tuzinów zielonoskórych
przesadziło pierwszą linię obrony i rzuciło się w pościg za uciekającymi żołnierzami
Greavesa. Ponad laserowymi wystrzałami zagórował znienacka terkot ciężkiego boltera i w
szeregach grupy obcych pojawiła się skrwawiona wyrwa.
Pułkownik Graves prowadził swych ludzi na naszą lewą flankę. Siedzieliśmy w prawej
połowie drugiego okopu, jakieś pięćset metrów w górę zbocza. Orki nie traciły czasu na
konsolidację swoich sił pod osłoną zdobytych umocnień, przewaliły się przez nie pędząc w
naszą stronę. Wyjąłem z kabury pistolet i zacząłem oddawać strzał za strzałem – obcy byli tak
gęsto upchani, że praktycznie nie mogłem chybić, nawet z tej odległości. Zielonoskórzy
zaczęli się rozpraszać przegrupowując szyki i próbując natrzeć na szerszym odcinku,
niektórzy z nich skręcili w lewo chcąc obejść okop z flanki i zajść nas od tyłu.
Pociski obcych wyrzucały w powietrze bryły śniegu. Dostrzegając niebezpieczeństwo
zsunąłem się wraz z Poalem z parapetu okopu szukając nieco lepszej osłony. Orki parły teraz
szeroką linią, najliczniej pośrodku, ale też rozwijając oba skrzydła.
- Przygotować się do walki wręcz ! – wzdłuż okopu poniósł się okrzyk jednego ze strażników
drugiego legionu.
- Nie utrzymamy tego miejsca – usłyszałem słowa stojącego tuż obok mnie Schaffera.
- Sir ? – odezwałem się przekręcając lekko głowę, by na niego spojrzeć.
- W walce jeden na jednego ci ludzie nie mogą mierzyć się z orkami – zaczął pośpiesznie
wyjaśniać – Kiedy obcy wedrą się do okopu, nie zdołamy wykorzystać przeciwko nim naszej
przewagi liczebnej. Wyparcie ich będzie koszmarnym wysiłkiem.
- Kontratak, sir ? – zasugerowałem czytając w jego myślach i chociaż wizja przyśpieszenia
konfrontacji z brutalnymi bestiami budziła moją grozę, dojrzałem w niej promyk nadziei –
Zetrzemy się z nimi na otwartym terenie ?
- Podać sygnał do szarży ! – krzyknął w lewą stronę pułkownik. Moment później piął się już
po drabince w górę okopu. Skoczyłem w ślad za nim czując wokół ruch zrywających się do
biegu ludzkich ciał.
Powietrze przeszywały ludzkie krzyki i huk wystrzałów. Byliśmy jakieś pięćdziesiąt
metrów od zielonoskórych, gnając na złamanie karku po śliskim śniegu, potykając się
ustawicznie. Obcy pędzili nam na spotkanie, chociaż i oni mieli kłopoty z biegiem po
zaśnieżonym zboczu. Otworzyłem ponownie ogień z pistoletu, lecz mimo dostrzeganych
rozbłysków energii na cielskach orków nie zauważyłem żadnych szczególnych rezultatów
trafień. Obcy cały czas ryczeli coś niezrozumiale, ich gardłowe głosy mieszały się z hukiem
pocisków i szczękiem laserowych wiązek. Nagła zmiana kierunku wiatru zaatakowała nasze
nozdrza zapachem ich ciał i omal się nie zadusiłem tym fetorem – okropną mieszaniną odoru
śmierci i brudu, upiornie nieludzką.
Znajdując się tuż przed zielonoskórymi widziałem wyraźnie ich prymitywnie wyglądające
pistolety i pozornie nieporęczne bronie do walki wręcz. Ogniki płomieni wylotowych
punktowały ciemną ścianę napastników, słoneczne światło odbijało się od ostrzy
pieczołowicie ostrzonych tak, by jednym ciosem przechodziły na wylot przez mięśnie i kości.
Wybrałem z tej żywej masy jednego przeciwnika, wyszarpując nóż z pochwy w odległości
dwudziestu metrów od orka. Obcy miał na sobie odzienie w barwach czerni, z kawałkami
futra naszytego na wyprawioną skórę. Metalowe ochraniacze na jego potężnych barkach oraz
kiepsko wyklepany napierśnik pokryte były plamami białej farby. Zbroja zielonoskórego
nosiła na sobie liczne rysy i wgniecenia, pamiątki z wcześniejszych potyczek. Skrzywiłem z
odrazą usta dostrzegając dwie ludzkie głowy dyndające przy pasie obcego, wiszące na
zakrzywionych hakach wbitych w ich oczodoły. Ork chyba czytał w moich myślach, bo
dostrzegłem błysk jego rubinowych ślepiów, kiedy skręcał w moją stronę. Znienacka
zapomniałem o reszcie oddziału, o całym świecie, koncentrując się wyłącznie na
nadbiegającym zielonoskórym, rejestrując wzrokiem pulsujące węzły mięśni i poszarpaną
bliznę przecinającą oblicze potwora od szerokiego podbródka poprzez najeżoną kłami
paszczę aż ponad lewy policzek. Skóra bestii miała ciemnozielony kolor, sprawiała wrażenie
zaschniętej, szorstkiej, pełnej blizn i szram, bez wątpienia bardzo odpornej na temperaturę
mogącą w przeciągu chwili zamrozić na śmierć człowieka. Ork rozwarł gębę i zaryczał
demonstrując komplet pożółkłych zębów zdolnych przegryźć moje kości jednym solidnym
kłapnięciem.
Będąc w odległości pięciu metrów ode mnie zielonoskóry podniósł ściskany w łapie
pękaty pistolet i wypalił z niego, ale pociski chybiły tnąc powietrze dobre pół metra na lewo
od mojej głowy. W drugiej dłoni obcy dzierżył iście rzeźnicki tasak, o ostrzu mierzącym jakiś
metr szerokości. Zamachnął się tym toporem mierząc w moją pierś, ale uskoczyłem
błyskawicznie w lewo czując jak buty ślizgają mi się na śniegu. Pchnąłem z miejsca własnym
nożem, ork jednak bez trudu odtrącił ostrze masywnym ramieniem tnąc jednocześnie drugi
raz tasakiem. Ponownie wykonałem unik, ten jednak okazał się nie dość szybki – ostrze
obcego rozcięło lewy rękaw mojego płaszcza. Lodowate powietrze natychmiast zmroziło mi
skórę ręki, lecz zignorowałem pulsujący ból celując z pistoletu w twarz zielonoskórego. Ten
w odpowiedzi przykucnął chcąc zejść z linii strzału i podstawił się w ten sposób prosto pod
mój czekający nóż. Pchnąłem ku górze gardła przeciwnika, naciskając z całej siły i szarpiąc
ostrzem na boki. Ciemna posoka, niemalże czarna i bardzo gęsta, bryznęła na śnieg brudząc
mi przy okazji spodnie.
Zrobiłem krok do tyłu i natychmiast spostrzegłem innego orka, walącego wprost na mnie z
dwoma zakrzywionymi nożami w rękach. Strzeliłem mu prosto w lewe oko, zwalił się na
śnieg z wyrwaną tylnią częścią czaszki.
Poal zmagał się z jakimś obcym odpędzając go wymachami haka. Zdołał rozpruć skórę na
brzuchu orka, po czym odskoczył umykając przed uderzeniem ciężkiego kastetu, najeżonego
krótkimi ostrzami. Obracając w dłoni rękojeść noża pociągnąłem nim poprzez kark obcego,
tnąc grube mięśnie i naruszając jeszcze grubsze kości. Zielonoskóry machnął na odlew łapą
mierząc za
rząc za swe plecy i powalił mnie tym ciosem na kolana. Obrócił się w moją stronę warcząc i
sapiąc złowieszczo, krew tryskała z szerokiej rany u podstawy jego czaszki. Kopnął masywną
nogą i obity metalem czubek jego buciora trafił mnie w udo prawie druzgocząc kość. Hak
Poala błysnął w powietrzu wbijając się w usta obcego i rozrywając mu silnym szarpnięciem
prawie cały policzek. Plując krwią i zębami potwór skoczył na Poala, ale ten machnął raz
jeszcze hakiem, a czubek ostrza wbił się w nos obcego idąc w górę nozdrzy, prosto w mózg.
Zielonoskóry dygotał konwulsyjnie kopiąc śnieg, ale żaden z nas nie poświęcił mu sekundy
dalszej uwagi. Obrzuciłem wzrokiem pole walki. Większość orków cofała się w stronę
pierwszego okopu, najwyraźniej zaskoczona naszym kontruderzeniem. Te, które wciąż
walczyły, były szybko otaczane i dorzynane. Setki ciał obcych i jeszcze więcej od nich
trupów w mundurach gwardyjskich leżały nieruchomo na zboczu plamiąc biel śniegu
szkarłatnymi plamami. Odrąbane kończyny i bezgłowe torsy piętrzyły się po pas w miejscach,
gdzie konfrontacja okazała się najzacieklejsza.
* * * * *
- Dał się złapać na dziecinną sztuczkę – skomentował Poal, kiedy skończyłem opowiadać
o walce z pierwszym orkiem. Siedzieliśmy całą grupką na dnie okopu – Myślałem, że
zielonoskórzy są dostateczni bystrzy, by nie dać się podpuścić na tak prostacki fortel.
- To chyba najstarsza sztuczka w świecie – dodał Poliwicz wycierając w grudę śniegu swój
bagnet.
- Tak, najprostsza ze zmyłek... – mruknąłem sam do siebie porażony znienacka mętnym, ale
rosnącym niepokojem. Rozejrzałem się wokół szukając wzrokiem pułkownika. Stał nieco
dalej w głębi okopu, rozmawiając z Ekulem i Greavesem. Przepchnąłem się pomiędzy
wyczerpanymi gwardzistami, nie zważając na jęki i złorzeczenia roztrącanych rannych.
- Sir ! – zawołałem widząc, że Schaffer zamierza odejść w przeciwną stronę.
- Tak, Kage ? – odparł przystając w miejscu i spoglądając pytająco w moim kierunku.
- Myślę, że zostaliśmy oszukani, sir – oświadczyłem pośpiesznie, zerkając jednocześnie
ponad ramieniem w dół zbocza.
- Oszukani ? – zapytał z dezaprobatą stojący za Schafferem Greaves – Co takiego chcesz
przez to powiedzieć ?
- Ten atak to zmyłka, dywersja – zacząłem tłumaczyć wymachując empatycznie rękami, by
podkreślić w ten sposób wagę mych podejrzeń – To takie logiczne, chociaż dopiero teraz się
nad tym zastanowiłem. Ci tam w dole przeszli przez tundrę wraz z głównym zgrupowaniem
armii, a potem się oddzielili.
- Co to za brednie ? – warknął zirytowany Greaves – Wracaj na swoje stanowisko,
żołnierzu !
- Chwileczkę, pułkowniku – wtrącił się Ekul omijając Greavesa i spoglądając na mnie
uważnie – Jakiego rodzaju dywersję masz na myśli, Kage ?
- To nie jest główna armia orków, tylko grupa mająca odciągnąć naszą uwagę w czasie, gdy
trzon inwazji będzie okrążał ten masyw inną drogą – wyrzuciłem z siebie najbardziej
prawdopodobne wyjaśnienie próbując jednocześnie wyobrazić sobie najbliższe konsekwencje
takiego biegu wypadków.
- Możesz mieć rację – skinął głową Schaffer – Ta armia niewiele ma wspólnego z opisem
zamieszczonym w raportach. Osobiście byłem przekonany, że to straż przednia
nieprzyjaciela.
- Ale gdzie oni mogli poleźć ? – burknął powątpiewająco Greaves – Ekul mówił przecież, że
żaden człowiek nie przejdzie przez pozostałe przełęcze.
- Żaden człowiek, sir – zgodził się Ekul – Lecz porucznik może mieć rację. Nie walczymy z
ludźmi. Całkiem możliwe, że orki obrały inną drogę marszu do stacji Epsilon, omijając tę
dolinę.
- Ale co my możemy teraz zrobić ? Rozkazy nakazują nam utrzymać tę przełęcz ? – upór
Greavesa nie słabł – Zresztą Kage na pewno się myli.
- Wciąż jednak istnieje taka hipoteza – odparł pułkownik mrużąc jednocześnie oczy, co
świadczyło o intensywnym namyśle – Pański regiment będzie nadal blokował przełęcz.
Odejście mojej grupy nie wpłynie w znaczący sposób na potencjał obronny legionu. Musimy
przedostać się do stacji Epsilon i ostrzec jej załogę.
Na myśl o powrocie do stacji poczułem nagły przypływ nadziei. Znacznie łatwiej przeżyć
oblężenie niż otwartą bitwę, a poza tym wtedy bylibyśmy w środku, z dala od tego
przeklętego mrozu i wiatru.
- Moi jeźdźcy dotrą tam znacznie szybciej – odezwał się Ekul tłumiąc w zarodku radosne
myśli – Znają też lepiej teren.
- Nie byłoby zatem lepiej, gdybyś zabrał ich i poszukał głównego korpusu zielonoskórych ? –
zasugerowałem myśląc intensywnie i starając się zarazem ukryć pobrzmiewającą w głosie
desperację.
- Oni znowu wracają ! – gdzieś za naszymi plecami rozległ się ostrzegawczy okrzyk jednego
ze strażników.
- Wyruszamy natychmiast ! – rozkazał zdecydowanym tonem pułkownik – Spakujcie cały
przydatny ekwipunek, Kage, a potem zbierzcie się wszyscy w tym miejscu.
* * * * *
Pięć minut później wszyscy wciąż żyjący Synowie Marnotrawni stali już wokół mnie, w
szaleńczym pośpiechu pakując zebrane zapasy na parę sań, do których zaprzęgnięto dwa
pługołapy. Wiatr znów przybierał na sile wbijając w powietrze tumany śnieżnych płatków,
ponad jego jękliwym zawodzeniem słyszałem grzechot karabinów maszynowych i trzask
laserów. Żołnierze Greavesa próbowali powstrzymać obcych wylewających się szeroką falą z
pierwszego okopu. Z śnieżnej zadymki wychynął pułkownik.
- Jesteście gotowi ? – zapytał spoglądając jednocześnie w stronę odległych o kilkadziesiąt
metrów stanowisk obrońców. Jakiś zbłąkany pocisk wroga gwizdnął ponad naszymi głowami,
nikomu nie robiąc krzywdy. Chwilę później w polu widzenia pojawił się Greaves. Dowódca
drugiego legionu stanął przed Schafferem z rękami opartymi wyzywająco o biodra.
- Łamiesz rozkazy, Schaffer – wysyczał i wycelował w naszego pułkownika palcem
wskazującym – Porzucasz wyznaczoną pozycję.
- Jeśli zyskacie taką sposobność, ruszajcie w ślad za nami – odparł beznamiętnym tonem
Schaffer, ignorując oskarżycielski ton rozmówcy.
- Jesteś tchórzem, Schaffer – ciągnął swą tyradę Greaves – Niczym się nie różnisz od tych
gnid, którymi dowodzisz.
- Żegnam, pułkowniku Greaves – powiedział krótko nasz dowódca. Czułem, że z trudem
utrzymuje nerwy na wodzy – Prawdopodobnie nie zobaczymy się już więcej.
Greaves wciąż nam złorzeczył, gdy wyruszaliśmy poprzez głęboki śnieg. Franx i Loron
prowadzili pługołapy, pułkownik zamykał szyk.
* * * * *
Dotarliśmy już prawie do grzbietu masywu, kiedy wicher zaczął naprawdę dogryzać,
wciskając się uparcie w głąb mojego obszytego grubym futrem kaptura. Nogi zaczynały mnie
powoli boleć, chociaż pokonaliśmy dopiero kilka kilometrów. Pułkownik gnał nas bez litości,
nie odzywając się nawet słowem i patrząc tylko złowieszczo na każdego nieszczęśnika, który
odważył się zwolnić kroku. Skoncentrowałem wszystkie swoje myśli na rytmicznym
podnoszeniu stóp, gapiąc się cały czas na plecy Lorii i próbując nie zwracać uwagi na
otaczający mnie świat.
Zmierzch nadszedł niepostrzeżenie. Słońce opadło za górskie szczyty rzucając rubinową
poświatę na śnieżnobiałe zbocza. Może i byłby to piękny widok, gdybym nie odnosił
ustawicznie wrażenia, że śnieg jest zbryzgany krwią. Zachód słońca natychmiast przypomniał
mi odrąbane ręce i nogi, rozczłonkowane zwłoki. Wydaje mi się, że nie posiadam żadnych
wspomnień, które nie były splamione brutalnymi obrazami. Za każdym razem, gdy widzę
dzieci, przypominałem sobie sterty małych ciałek, które znaleźliśmy w Ravensbroście na
Carlille Dwa. Kiedy myślę o kwiatach, natychmiast wspominam Fałszywą Nadzieję i bestię
zamieszkującą Serce Dżungli. Słoneczny dzień kojarzy mi się z potwornym żarem jałowych
wydm Gathalonu, gdzie dwustu skazańców przepadło w ruchomych piaskach, trawionych
żywcem przez korodujące związki chemiczne. A kiedy widzę insekty... chyba już wiecie, z
czym kojarzą mi się robale. Życie nie skrywa już w sobie żadnych przyjemności poza
towarzystwem reszty Synów Marnotrawnych, a i te chwile są wyjątkowo rzadkie. Dlaczego
wszystko musi mi przypominać o szaleństwie przeżytych wojen ? Ciekawe, czy pułkownik
zdaje sobie z tego prawdę ? A może to element nałożonej na nas kary, forma obdarcia
człowieka z wszystkiego, co osobiste i intymne ? Minione trzy lata pozbawiły mnie wszelkich
iluzji. Kiedy zaciągałem się do Gwardii, miałem nadzieję na odmianę swego życia. Co za
złośliwa ironia losu ! Widywałem bitwy, w których w przeciągu jednego popołudnia umierało
dziesięć tysięcy żołnierzy, gdzie artyleryjskie i rakietowe pociski spadały z niebios niczym
deszcz całymi godzinami. Zastrzeliłem, zadusiłem i zadźgałem więcej wrogów, niż byłbym w
stanie spamiętać. Nie istniały chyba żadne emocje, które nie byłyby w jakiś sposób
splugawione. Nawet brnąc poprzez ten przeklęty śnieg miałem przed oczami przeprawę
rzeczną na Juno. Okaleczone ciała unosiły się w wodzie. Próbowaliśmy płynąć, ludzie
walczyli z wartkim nurtem, serie pocisków smugowych cięły ciemność nocy zmierzając w
naszą stronę.
* * * * *
Dochodziła już północ, kiedy pułkownik się zlitował i zezwolił na odpoczynek. Nikt nawet
sobie nie zawracał głowy rozstawianiem namiotów czy gotowaniem, przełknęliśmy po kilka
kęsów solonego mięsa i zasnęliśmy zagrzebani w śpiwory. Zapadłem w niespokojną drzemkę,
budzony co jakiś czas przez krążącego po obozie pułkownika, pilnującego, by żaden z nas nie
zapadł w śpiączkę, z której nie było już powrotu. Minęły chyba tylko dwie godziny, zanim
obudził nas wszystkich silnymi kopniakami. Wokół wciąż panowała ciemność, potykaliśmy
się i wpadaliśmy na siebie mając w uszach ustawiczne ponaglenia pułkownika. Znów
rozpoczął się morderczy marsz, zmuszanie nóg do męczącego ruchu, w niektórych miejscach
wręcz brnięcie na czworakach, zapadanie się w zimny biały puch po pas.
Nagły wrzask paniki sprawił, że każdy z nas sięgnął instynktownie po broń. Gappo
wyjaśnił natychmiast pułkownikowi, że ktoś w ciemnościach wpakował się do ukrytej pod
warstwą śniegu rozpadliny. Poszedłem w ślad za pułkownikiem, prowadzonym przez Gappa
do miejsca, w którym ziała dziura. Nic w niej nie można była dostrzec, tak było ciemno.
Schaffer zapytał, kto wleciał do środka, odpowiedział mu tylko niezrozumiały jęk. Szybko
wywołaliśmy imiennie wszystkich członków grupy i okazało się, że zaginął cholerny Poal.
- Nie możemy tracić czasu na ratunek – oświadczył pułkownik odstępując od krawędzi
rozpadliny – Nie sposób stwierdzić jak głęboko spadł, zresztą nie mamy nawet
odpowiedniego ekwipunku.
Rozległo się co prawda kilka pomruków dezaprobaty, ale wszyscy byliśmy zbyt
zziębnięci, aby wdawać się w gorętszą dysputę. Gappo stał nad rozpadliną najdłużej, wszyscy
inni zdążyli już odejść. Kiedy się odwrócił w moją stronę, dostrzegłem w jego oczach
przeraźliwą pustkę.
- To potrwa tylko kilka minut – wyszeptał, chyba do siebie samego – Po prostu zaśnie. Nawet
nie będzie wiedział, co się stało.
- Jeśli spadł głęboko, pewnie już jest po wszystkim – oświadczyłem kładąc dłoń na jego
ramieniu i próbując odciągnąć go od dziury. Zrobił kilka kroków, potem znowu przystanął.
- Musimy iść dalej ! – warknąłem pociągając go mocniej za ubranie – Albo dotrzemy do
Epsilonu albo wszyscy tu umrzemy.
* * * * *
Pułkownik gonił nas bez litości przez cały następny dzień. Minąłem kogoś leżącego
nieruchomo w śniegu tuż po południu, ale nie widziałem jego twarzy, a byłem zbyt
zmęczony, by się schylać i sprawdzać tożsamość tego człowieka. Próbowałem przyjrzeć się
reszcie towarzyszy, kiedy stanęliśmy na chwilę i zorientować się, kto zniknął, lecz oczy mi
marzły, a zresztą każdy wyglądał tak samo w grubym płaszczu i naciągniętym po nos
kapturze. Ledwie zdołałem się zmusić do przełknięcia odrobiny jedzenia. Nikt się nie
odzywał, nawet pułkownik milczał jak zaklęty. Siedziałem w miejscu drżący, przemarznięty,
z rękami splecionymi na piersiach, czując przeraźliwy ból w każdym mięśniu i kości. Głowa
zaczęła mi opadać w dół i kiedy już poddawałem się napastliwemu zimnu zapadając w
wieczny sen, ktoś zaczął potrząsać mnie za ramię.
- Czego do... – sarknąłem odtrącając czyjąś dłoń.
- To Franx – powiedział Gappo.
Te słowa wystarczyły, nie musiał nic dodawać. Pomogłem mu się podnieść na nogi i
razem poszliśmy do miejsca, w którym leżał Franx. Kucnąłem obok sierżanta i zajrzałem pod
jego kaptur. Skórę na twarzy pokrywała mu cieniutka warstwa lodu, wyglądał potwornie
blado. Chwilę później dołączyła do mnie Lorii. Klęknęła przy moim przyjacielu i przyłożyła
policzek do jego ust.
- Wciąż oddycha – oświadczyła prostując się po chwili – Ledwie, ledwie.
- Nie mogę go porzucić – powiedział Gappo. Skinąłem głową z aprobatą. Obiecałem sobie w
myślach, że zrobię wszystko, by Franx wyszedł z tej opresji cało – I co zrobimy ? Jestem zbyt
słaby, by udźwignąć coś więcej niż jego płaszcz.
- Połóżmy go na saniach – zaproponowała Lorii.
- Pługołapy już ciągną maksymalny ładunek – zastrzegł Gappo przestępując z nogi na nogę,
by choć trochę się rozgrzać.
- No to popracują trochę ciężej. Będą go ciągnęły na zmiany – zdecydowałem. Nikt się nie
sprzeciwił.
* * * * *
Pługołap idący na czele kolumny wydawał z siebie dziwne wizgi bólu. Dwaj skazańcy nie
obudzili się tego ranka, dwaj inni zmarli w trakcie marszu. Popołudniowe słońce skrzyło się
na śniegu oślepiając nas równie skutecznie jak nocne ciemności.
- Kage ! – ruszyłem do przodu słysząc okrzyk pułkownika. Pługołap leżał na śniegu, jedna z
jego tylnych nóg była wykrzywiona pod dziwacznym kątem. Sanie stały przekrzywione na
wystającej spod śniegu bryle skały.
- Sir ? – spytałem. Klęczący obok zwierzęcia Schaffer podniósł się na nogi.
- Podziel ludzi na dwa zespoły po sześciu i przygotuj uprzęże – powiedział, wyjął z kabury
boltowy pistolet, przyłożył lufę do łba pługołapa i pociągnął za spust. Pierwszą myślą, jaka mi
przyszła do głowy było świeże mięso, ale jeden rzut oka na pułkownika zdradził, że nie
pozwoli nam na stratę ani jednnn
nej sekundy. Coś we mnie pękło, poczułem nagły przypływ dzikiej nienawiści.
- Dla nas nie zrobiłby pan czegoś takiego ! – warknąłem na Schaffera wskazując palcem
dymiący wciąż pistolet w jego dłoni.
- Gdybyś służył Imperatorowi równie wiernie jak to zwierzę, miałbyś prawo do aktu
miłosierdzia – odparł chowając broń do kabury – Nie służyłeś, więc nie zasługujesz na nic.
* * * * *
Zostało nas dwunastu nie licząc pułkownika, zmienialiśmy się przy ciągnięciu sań co dwie
godziny. Schaffer próbował mnie przekonać do porzucenia Franxa twierdząc, że sierżant jest
dla nas jedynie niepotrzebnym obciążeniem, ale Gappo, Loron, Lorii i Kronin zgłosili się
wraz ze mną na ochotnika do niesienia nieprzytomnego towarzysza w chwilach, gdy
musieliśmy dać odsapnąć pługołapowi.
Szybko straciłem rachubę czasu, postoje o północy każdego dnia zaczęły się zlewać w
jeden ciąg. Mogliśmy wędrować trzy dni albo i cały tydzień, nie potrafiłem tego określić.
Wiatr hulał coraz mocniej, śnieg walił wielkimi płatami. Przypomniałem sobie ostrzeżenia
Ekula przed Gniewem Imperatora i bałem się najgorszego. Podzieliłem się podejrzeniami z
resztą skazańców i wszyscy zwiększyli swe wysiłki, ale mówiąc szczerze, już dawno
znaleźliśmy się w sytuacji, kiedy nawet tak proste czynności jak wstanie ze śpiwora
wymagały niezwykłej siły woli, że o maszerowaniu czy ciągnięciu sań nie wspomnę. Szybko
opróżniliśmy z zapasów żywności jedne sanie i zdecydowaliśmy się na wyrzucenie
namiotów, i tak nikt nie miał siły ani ochoty na ich rozstawianie w trakcie postojów. Podróż
nieznacznie przyśpieszyła, dwa zespoły ludzi i pługołap ciągnęły drugie sanie na zmiany.
- Jeżeli orki też muszą przejść przez coś takiego, nigdy nie dotrą do stacji – zasugerował
pewnego wieczoru Kyle, gryząc jednocześnie paski zamarzniętego mięsa.
- Nie wierz w to – odparłem – To twarde sukinsyny, dobrze o tym wiesz. Poza tym złupili i
obrabowali Imperator jeden wie ile miejsc, zanim rozpoczęli marsz. Jeśli ich wódz miał dość
rozumu we łbie, by przygotować atak dywersyjny, z pewnością zadbał o odpowiednie
przygotowanie do wyprawy. Na pewno mają pojazdy i całą resztę.
- A co, jeśli się spóźnimy ? – odezwał się ponownie Kyle, w ułamku chwili przechodząc z
wyżyn optymizmu do skrajnej rozpaczy. Nigdy wcześniej nie zauważyłem u niego takiej
zmienności nastroju, ale sądzę, że wszyscy byliśmy dostatecznie roztrzęsieni, by lawirować
cały czas pomiędzy nadzieją i depresją.
- Zawrócimy i pójdziemy z powrotem na przełęcz – zaproponował Poliwicz rozrywając
solone mięso zębami.
- Wszystkie miejsca na tej przeklętej planecie wyglądają tak samo – zmełł w ustach
przekleństwo Kyle – Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy ani jak daleko dotąd zaszliśmy.
Nikt nie pokusił się o komentarz, z trudem koncentrowaliśmy się na kilku najbliższych
minutach, o jutrze nie mieliśmy siły myśleć. Wyrzuciłem resztki swego posiłku nie potrafiąc
go przeżuć i przewróciłem się na plecy, a litościwy sen ogarnął mnie niemal natychmiast
przynosząc ulgę obolałemu ciału.
* * * * *
Dobiegające gdzieś z przodu ochrypłe pokrzykiwania wyrwały mnie z wywołanego
monotonnym marszem letargu.
- Co się dzieje ? – spytałem zaspanym głosem docierając do grupki stojących w miejscu
Synów Marnotrawnych.
- Jeden ze strażników stacji – wyjaśnił pułkownik – Posłałem go z powrotem z ostrzeżeniem
przed orkami.
Uświadomiłem sobie, że usłyszane okrzyki były dowodem radości, a nie wrzaskami
rozpaczy, ale w swym pożałowania godnym stanie zinterpretowałem je opatrznie jako skargę
kolejnej skrzywdzonej przez los duszy.
- Wciąż idziemy do stacji, prawda ? – zapytałem pośpiesznie, lękając się, że pułkownik może
nam kazać zawrócić na przełęcz.
- Tak, idziemy. To trwało już zbyt długo – zapewnił mnie i wtedy po raz pierwszy
zauważyłem jak źle on sam wygląda. Pod oczami miał wielkie sińce będące pozostałością po
nieprzespanych nocach, a nogami powłóczył z równym wysiłkiem jak my sami.
Wędrówka do bram stacji zajęła nam dalsze dwie godziny. Na miejscu czekała już mała
delegacja oficerów należących do kragmeerańskich regimentów. Miny mieli nietęgie, ale
zarazem nie okazywali nam zwyczajowej niechęci, kiedy na rozkaz pułkownika runęliśmy na
śnieg kilka metrów od nich, całkowicie wyczerpani.
Nie słyszałem, o czym rozmawiali, uszy odmawiały mi posłuszeństwa od kilku dni
pomimo noszonych cały czas futrzanych ochraniaczy. Dyskutowali
li nad czymś z ożywieniem i zacząłem się zastanawiać, czy aby na podobieństwo Greavesa
nie oskarżają nas o porzucenia wyznaczonych stanowisk. Widziałem Schaffera kręcącego
zaciekle głową i wskazującego dłonią na niebo. Docierały do mnie pojedyncze słowa, takie
jak oblężenie, czas, ważne i orbita, ale słyszane fragmenty rozmowy nie tworzyły żadnej
sensownej całości. Jeden z kragmeerańskich oficerów, jakiś szlachetnie urodzony palant
sądząc po ilości złotych obszyć na mundurze, zrobił krok do przodu i zaprzeczył czemuś
gestem ręki, po czym wskazał za siebie, na bramę stacji. Dyskusja przybrała na sile, a potem
pułkownik obrócił się na pięcie i niemal na nas nie nadepnął.
- Wstawać, Synowie Marnotrawni – warknął ze złością, po czym ruszył w górę doliny
oddalając się od wejścia do Epsilonu.
- Kurwa mać, gdzie teraz idziemy ? – nie wytrzymał Poliwicz.
- Może bronić lądowiska ? – wzruszył ramionami Gappo.
Po krótkim przypływie energii wywołanym świadomością powrotu do stacji zmęczenie
zaatakowało mnie ze zdwojoną siłą. Mój mózg praktycznie się wyłączył kontrolując tylko
czynności marszu i oddychania. Wydarzenia ostatnich kilku tygodni zlały mi się w myślach w
jeden bezsensowny ciąg nieczytelnych obrazów.
Kiedy dowlekliśmy się do lądowiska, zastaliśmy zamknięte wrota. Zerkając poprzez
szczeliny w ogrodzeniu dostrzegłem nasz wahadłowiec, wciąż stojący na rampie startowej,
pieczołowicie odśnieżony przez miejscowych pracowników.
- To bezpośredni rozkaz wydany przez wyższego stopniem oficera – usłyszałem podniesiony
głos pułkownika i z trudem skupiłem na nim uwagę. Schaffer stał przy drzwiach niewielkiej
wartowni położonej tuż przy bramie. Rozmawiający z naszym dowódcą kragmeerański
sierżant kręcił przecząco głową.
- Przykro mi, pułkowniku – oświadczył rozkładając bezradnie dłonie – Bez autoryzacji
mojego przełożonego nie mogę panu pozwolić na zabranie promu.
Mój mózg zaczął znienacka ponownie pracować. Zabranie promu ? Czy to oznaczało, że
się stąd wynosimy ?
- Poruczniku Kage ! – warknął pułkownik. Podszedłem do niego pośpiesznie i przyjąłem
regulaminową postawę – Jeśli ten człowiek nie otworzy natychmiast bramy i nie przygotuje
lądowiska do procedury startowej, proszę go zastrzelić.
Sierżant zaczął coś mamrotać, ale nie zwracałem na to uwagi wyjmując pistolet z kabury i
wymierzając broń w jego głowę. Naprawdę było mi obojętne, czy mu rozwalę łeb czy nie,
zbyt zmęczony się czułem, by kłopotały mnie moralne dylematy. Jeśli ten frajer próbował
mnie powstrzymać przed daniem nogi z przeklętej lodowej planety, bez skrupułów go
załatwię.
Sierżant dostrzegł moje zdecydowane i pozbawione subtelności spojrzenie, toteż zmądrzał,
wszedł do swojej budki i pociągnął za dźwignię otwierającą bramę. Dźwięk ostrzegawczych
klaksonów zaczął odbijać się echem od zboczy pobliskich wzgórz, z hangarów i naprawczych
warsztatów wyjrzeli zaciekawieni hałasem ludzie.
- Odlatujemy – oświadczył pułkownik przechodząc przez bramę.
- Odlatujemy ? – powtórzył pytającym tonem Linskrug – Dokąd ?
- Dowiesz się tego, kiedy dotrzemy na miejsce, żołnierzu – odparł tajemniczo Schaffer.
VII – Typhos Prime
+++ Operacja „Żniwa” zakończona. Przygotowujemy się
do rozpoczęcia operacji „Nowe Słońce” +++
+++ Żadnych więcej opóźnień. „Nowe Słońce” musi rozpocząć się
zgodnie z planem albo wszystko będzie stracone +++
W porównaniu z miejscami, w których dotąd bywali Synowie Marnotrawni i zważywszy
na trwającą tutaj od dwóch lat krwawą wojnę domową, Typhos Prime sprawiał wrażenie
bardzo cywilizowanego świata. Po lądowaniu w jednym z licznych portów kosmicznych
oddział miejscowego Komisariatu przeprowadził nas zatłoczonymi ulicami miasta, pełnymi
ludzi zaprzątniętych codziennymi obowiązkami. Cywile chodzili sobie tu i tam, jakby wcale
nie wiedzieli, że dwieście kilometrów dalej toczy się wojna. Rozglądając się uważnie
dostrzegłem kilka śladów stanu wyjątkowego – na każdym skrzyżowaniu znajdowały się
syreny alarmowe, wysokie na sześć metrów maszty z przymocowanymi do ich szczytów
głośnikami; widziałem też drogowskazy wskazujące najbliżej położone schrony. Po
chodnikach krążyły patrole arbitratorów w złowieszczych czarnych pancerzach, uzbrojonych
w pałki wstrząsowe i tarcze.
Kiedy przechodziliśmy jedną z bocznych ulic, zauważyłem, że większość wystawowych
okien była zamknięta. Na chodnikach spacerowało też mniej ludzi niż na głównej ulicy,
osłoniętych przed jesiennym chłodem brązowymi płaszczami i wielkimi kapeluszami. Na ich
szyjach wisiały jakieś kolorowe wstążki. W górze wisiała zasłona smogu, doskonale
widoczna w przerwach między bryłami budynków, mieszająca się z położonymi niżej
warstwami chmur i przysłaniająca słoneczne światło. Prowadzona przez dwa Conquerory
kolumna Chimer w złotoniebieskich barwach przetoczyła się z rykiem silników i łoskotem
gąsienic wzdłuż ulicy, jadące w obie strony dorożki i samochody silnikowe natychmiast
zjechały na boki ustępując konwojowi miejsca.
Dotarliśmy w końcu do wielkiego podziemnego parkingu, gdzie załadowano nas na pokład
potężnego ośmiokołowego pojazdu służącego do transportu pasażerskiego na dalekim
dystansie. Dwunastka skazańców rozsiadła się wygodnie na wybranych spośród trzystu
miejsc fotelach. Pułkownik zostawił nas samych sobie wsiadając do kabiny kierowcy.
- Przypominają mi się szkolne czasy – roześmiał się Franx – W ostatnich ławkach zawsze
siadali źli chłopcy !
Uwierzyłem mu na słowo, ja sam nie miałem takich doświadczeń. Urodziłem się w bardzo
dużej rodzinie, pośród tuzina braci, sióstr i kuzynów; moje pierwsze wspomnienia pochodziły
z okresu nauki w posługiwaniu się dłutem i młotkiem na hałdach fabrycznych odpadów, gdzie
szukałem kawałków żelaza i stali. Ciężarówka ożyła, basowy pomruk jej elektrycznego
napędu szybko odpłynął w głąb mojej świadomości. Dołączyli do nas Linskrug i Gappo,
razem rozłożyliśmy się z wesołymi uśmiechami w poprzek rzędów siedzeń.
- No, to jest faktycznie królewski komfort, nieprawdaż ? – oświadczył Linskrug wyglądając
jednocześnie za okno i śledząc wzrokiem migające za szybą pobocze. Zaczął padać lekki
deszczyk, kropelki wody ściekały po szkle – To znacznie lepsze wygody, niż te, do których
przywykłem.
- Tak czy owak stara się nas trzymać w zamknięciu – zauważyłem – Jak na razie, z
wszystkich odwiedzonych miejsc tutaj mamy najlepsze widoki na zniknięcie bez śladu. Na
Typhos Prime żyją miliardy ludzi. Człowiek mógłby między nimi przepaść i nigdy już by go
nie znaleziono.
- Hej ! – szepnął ponaglająco Gappo, leżący po drugiej stronie pojazdu – Tu jest awaryjne
wyjście, za tymi schodkami.
Przesiedliśmy się na sąsiednie fotele dokonując szybkich oględzin. Faktycznie, w bocznej
ścianie kabiny znajdowały się niewielkie drzwiczki, położone na końcu czterech metalowych
stopni.
- Jak myślicie, są zamknięte ? – szepnął konspiracyjnym tonem Franx. Wyciągnąłem dłoń i
przekręciłem klamkę. Drzwiczki uchyliły się lekko. Spojrzałem na towarzyszy i
wyszczerzyłem w uśmiechu zęby. Gappo zerknął ponad oparciami foteli, a potem przyklęknął
obok schodków.
- Nikt nie zwraca na nas uwagi – oświadczył z uśmieszkiem i błyskiem w oczach – Nie
sądzę, by ktokolwiek za nami tęsknił.
- Trochę szybko zasuwamy – zauważył Linskrug wskazując palcem przesuwający się za
oknem rozmazany krajobraz.
- Trudno – sarknął Franx zacierając dłonie – Mogę przeboleć kilka siniaków.
Przesunąłem po nich wzrokiem, oni zaś zrewanżowali mi się równie badawczymi
spojrzeniami jakby próbowali odczytać moje myśli. Znali doskonale historię wszystkich
moich prób ucieczki i wiedzieli też, jak usilnie nama
starałem się zniechęcać do tego pozostałych skazańców. Myślę, że nigdy nie
przygotowywałem tych ucieczek zbyt dokładnie, ponieważ cząstką serca zgadzałem się z
przekonaniami pułkownika. Być może naprawdę zmarnowałem szansę otrzymaną od
Imperatora, zdradziłem złożone przysięgi. Nie zrobiłem tego rzecz jasna z premedytacją,
ponieważ do zaciągu zgłosiłem się ze szczerymi intencjami i tylko troszeczkę powodowała
mną chęć wyniesienia się z przeklętego Olympasu. Cóż, jak to mówi przysłowie: droga do
Chaosu jest wybrukowana dobrymi uczynkami. Lecz z drugiej strony, ile jeszcze przelanej
krwi żądał ode mnie Imperator ? Tradycja nakazuje rozwiązanie regimentu, który przesłużył
dziesięć lat. Jego członkowie mogą wtedy powrócić do domu lub przyłączyć się do armad
Exploratorów i nieść światło Imperatora na nowe światy. Wielu z nich nawet połowy tego
czasu nie spędzało w strefach frontowych. Ja w przeciągu trzech ostatnich lat siedziałem po
szyję w krwi i wyprutych bebechach, widząc martwych lub konających mężczyzn, kobiety i
dzieci. Czyż nie wytrwałem dostatecznie długo ? Myślę, że tak. Myślę, że odpracowałem już
swoją ostatnią szansę. Pułkownik nigdy nie zamierzał darować nam życia, byłem pewien, że
pragnie naszej śmierci. Niech to Imperator będzie moim sędzią, kiedy już umrę, a mam
nadzieję, że nie nastąpi to zbyt szybko.
- Kurwa, róbmy to ! – wychrypiałem i pchnąłem drzwiczki. Otworzyły się na całą szerokość,
ujrzałem czerń nawierzchni śmigającą na zewnątrz. Gdzieś z przodu ciężarówki usłyszałem
dźwięk brzęczyka. Drzwi musiały być podłączone do systemu alarmowego. Wziąłem głęboki
oddech, a potem skoczyłem, nogami do przodu. Spadając na jezdnię zacząłem koziołkować
szaleńczo, niczym żywy bączek. Rozpłaszczyłem się na poboczu i uniosłem głowę
dostrzegając wypadające z pojazdu sylwetki towarzyszy ucieczki.
Zerwałem się na nogi i popędziłem w ich stronę.
- Udało się ! – wrzasnął Linskrug, a jego oczy błyszczały euforią. Obok jezdni szło właśnie
kilka osób ukrytych w płaszczach z wysokimi kołnierzami, parę z nich obejrzało się w naszą
stronę słysząc okrzyk barona – Schaffer nie zdąży zawrócić tego wozu na czas, by nas złapać.
Wtedy właśnie usłyszałem przeraźliwy pisk opon i tuż za naszymi plecami zahamował
czarny opancerzony samochód. Podwójnie sprzężony karabin maszynowy na dachu pancerki
wymierzył lufy prosto w nasze ciała. Jakiś mężczyzna wyskoczył z kabiny wozu. Miał na
sobie uniform komisarza, w dłoni trzymał boltowy pistolet. Wąskie usta oficera wykrzywiły
się w niemiłym uśmiechu.
- Spróbujcie ucieczki, bardzo proszę – oświadczył idąc w naszą stronę wymachując
beztrosko pistoletem – To rozwiąże mi całą masę kłopotów.
Żaden z nas nawet nie drgnął. Dziesięciu ubranych na czarno żołnierzy wysiadło z
pancerki, ich torsy okrywały kompozytowe karapaksy, twarze chowali pod opuszczonymi
przyłbicami hełmów. Otoczyli nas w kilka sekund i tak skończyła się krótka chwila wolności.
Odetchnąłem głęboko wciągając w płuca wilgotne powietrze, czując drobinki deszczu kapiące
mi na odsłoniętą twarz. Nie chciałem z tego uczucia łatwo zrezygnować, nie potrafiłem
zaakceptować faktu, że tak łatwo wpadliśmy z powrotem w niewolę pułkownika. Obrzuciłem
wzrokiem żandarmów i wymierzone w nas laserowe karabiny, zastanawiając się szybko czy
aby sobie z nimi nie poradzimy. Cała nasza czwórka była zaprawionymi w bojach
weteranami. Przeciwnicy specjalizowali się w zastraszaniu gwardzistów, nie mieli żadnego
liniowego doświadczenia. Dostrzegłem zarysy ich zaciętych twarzy pod przyciemnianymi
przyłbicami i pojąłem, że żandarmi nie zawahają się przed użyciem broni. Komisarz miał
rację – oni tylko czekali na pierwszy lepszy pretekst do otwarcia ognia.
- Nie wierzę, że Schaffer posłał za nami eskortę – jęknął Gappo, gdy byliśmy wpychani do
pancerki. Kucaliśmy ściśnięci na podłodze pojazdu, między żandarmami, nie mając dość
miejsca, by normalnie usiąść ani stać. Komisarz pochylił się nade mną, po czym pochwycił
mój podbródek między swój kciuk i palec wskazujący.
- Jestem pewien, że pułkownik Schaffer ucieszy się z waszego widoku – oświadczył ze
złośliwym uśmieszkiem oficer – Bardzo się ucieszy.
* * * * *
Brnąc poprzez błoto, z deszczem ściekającym z krawędzi hełmu, pojąłem, iż Typhos
Prime wcale nie jest aż tak przyjemnym miejscem jak mi się początkowo wydawało.
Transporter podwiózł nas na jakieś szesnaście kilometrów przed umowną linię frontu. Wojna
trwała już tutaj od kilku lat, od czasu pierwszego nieudanego szturmu na zbuntowaną fortecę.
Obie strony zbudowały wtedy szereg imponujących fortyfikacji kilka kilometrów od wałów
Coritanorum i rozpoczęły ustawiczną wymianę artyleryjskich nawał.
Oprócz naszej grupy w stronę frontu zmierzała kolumna mordiańskich żołnierzy,
próbujących zachować szyk i połysk swych ślicznych niebieskich mundurów. Cały ten efekt
psuły jednak rozbryzgi błota na ubraniach oraz rozmiękczone deszczem czapki, które traciły
sztywność i zjeżdżały swoim właścicielom aż po nosy, co sprawiało wręcz żałosne wrażenie.
Przez ostatnie
nie osiem kilometrów ignorowali nas uparcie, a pułkownik nawet nie silił się na reprymendy,
kiedy Kyle prowokował ich docinkami na temat paradnych żołnierzyków i oficerskich
przydupasów.
Wyglądał na bardzo rozproszonego, ten nasz pułkownik. Wspólnie z Franxem doszliśmy
do wniosku, że nasza wyprawa dotarła w końcu do miejsca przeznaczenia. Schaffer nas tutaj
sprowadził, ponieważ planował dla nas coś wyjątkowo przerażającego. Co takiego dokładnie,
nie mieliśmy pojęcia, ale nie potrafiłem się oprzeć wrażeniu, że rozwiązanie zagadki stanie
się już niedługo znane. Cóż mógł zdziałać tuzin Synów Marnotrawnych w wojnie, w której
każda ze stron straciła już pół miliona żołnierzy ?
- Padnij ! – wrzasnął Linskrug i sekundę później usłyszałem dźwięk, który zaalarmował
czujnego barona: wizg silników nurkującego samolotu. Rozproszyliśmy się w ułamku chwili,
skacząc do wypełnionych wodą kraterów, za kawałki skał, unosząc głowy w poszukiwaniu
śladu podniebnego niebezpieczeństwa. Wytrzeszczyłem oczy na widok wciąż maszerujących
Mordian i z grozą uświadomiłem sobie, że ci szaleńcy nie złamią szyku, jeśli im nie wyda
stosownego zezwolenia któryś z ich oficerów. Usłyszałem terkot automatycznych działek i
kilkunastu gwardzistów runęło na ziemię. Podrywając głowę ku górze dostrzegłem
przelatujący rebeliancki samolot. Na krańcach skrzydeł maszyny migotały cztery ogniki
płomieni wylotowych. Mordianie wciąż maszerowali, nie zwracając pozornie uwagi na
podchodzący do drugiego ataku samolot. Działka zaterkotały ponownie i kolejnych
dwudziestu, a może i więcej gwardzistów, wszystkich idących w dwóch następujących po
sobie szeregach, zostało przestębnowanych pociskami.
- Kryjcie się, wy popierdoleni idioci ! – wrzasnął Gappo. Pierwszy raz w życiu usłyszałem
padające z jego ust przekleństwo. Mordianie nie zwrócili na Gappa żadnej uwagi. Myśliwiec
runął do kolejnego nalotu, serie pocisków wyrywały w błocie fontanny biegnące z upiorną
szybkością w stronę wojskowej kolumny. Samolot skręcił nieco próbując przelecieć wzdłuż
szyku jednostki i wtedy z przerażeniem uświadomiłem sobie, że kieruje się prosto na nas.
Zanim zdążyłem w jakikolwiek sposób zareagować, coś walnęło mnie w czoło. Runąłem
bezwładnie w błoto, oszołomiony i zdezorientowany.
- Na Imperatora, mamy rannych ! Kage oberwał ! Porucznik oberwał ! – z trudem docierały
mnie czyjeś krzyki, chociaż wywnioskowałem z akcentu, że wrzeszczy Poliwicz. Jacyś ludzie
padali w błoto wokół mnie, ale ja leżałem w absolutnym bezruchu niczym nieboszczyk. Dwie
sposobności do ucieczki w tym samym dniu po prostu musiały oznaczać miłosierdzie i
błogosławieństwo Imperatora.
Poczułem jak ktoś wyciera mi krew z czoła, usłyszałem siarczyste przekleństwa. Linskrug.
Chwycił mnie za ramiona, więc zwiotczałem tak bardzo jak to tylko było możliwe.
Skrzyżował mi ręce na piersi, a ktoś inny zsunął mój hełm na twarz.
- Pułkownik każe natychmiast ruszać w dalszą drogę ! – usłyszałem chrapliwy głos Gappa,
zniekształcony czymś w rodzaju powstrzymywanego płaczu. Sentymentalny głupiec,
pomyślałem. Linskrug zniknął, a wtedy na moją twarz padł inny cień.
- W śmierci będę jemu służył – powiedział Kronin – Wracając do życia on będzie służył
Imperatorowi.
* * * * *
Zwlekałem z podniesieniem się z ziemi jeszcze długo po tym jak w oddali umilkły ludzkie
głosy. Noc nadciągała bardzo szybko, wokół nie widziałem śladu żadnej żywej istoty. Zimny
deszcz wciąż padał z zachmurzonego nieba, ale zignorowałem go zdejmując z siebie
przeciwodłamkową kamizelkę i ubranie, po czym ściągnąłem mundur z leżącego obok
martwego Mordianina. Nie do końca mi pasował, ale jakoś to przebolałem. Wciskając na
głowę czapkę i rozejrzałem się uważniej wokół, by zaplanować następne posunięcie.
Wtedy właśnie zobaczyłem Franxa, do połowy pogrzebanego w kraterze, w którym się
ukrył. Wisiał przechylony przez krawędź dziury, z wyciągniętą przed siebie ręką.
Dostrzegałem wyraźnie trzy otwory w jego piersi w miejscach, gdzie trafiły wystrzelone z
samolotu pociski. Strużka zakrzepłej krwi biegła w dół jego brody świadcząc o przebiciu
udręczonych wieloma przejściami płuc sierżanta. Znieruchomiałem na chwilę zszokowany
tym widokiem. Franx od zawsze sprawiał wrażenie nieśmiertelnego, na taki czy inny sposób.
I tak przyszło mu zginąć, od pocisków wystrzelonych na oślep z nurkującego samolotu.
Żadnego heroizmu, żadnej chwały, po prostu kilka spadających z niebios kul. Prawdę
mówiąc, bardziej zasmuciły mnie okoliczności śmierci towarzysza broni niż ona sama. Nie
otrzymał swojej szansy. Co to za ostatnia szansa, kiedy zabija cię pilot przelatującego
samolotu ? Miałem ogromną nadzieję, że tego rodzaju śmierć też się liczyła i że dusza Franxa
znalazła się już pod opieką Imperatora. Poliwicz i Kyle leżeli z rozkrzyżowanymi rękami w
kraterze obok, niedaleko miejsca mojego upadku, ich przemoczone wodą i krwią ubrania
przylegały szczelnie do stygnących ciał
ciał. Poliwicz nie miał połowy twarzy, jego zmasakrowana czaszka szczerzyła w upiornym
uśmiechu odsłonięte zęby. W pierwszej chwili nie potrafiłem powiedzieć wprost jak zginął
Kyle. Przewróciłem jego ciało na wznak i wtedy dostrzegłem cztery dziury tuż poniżej
przeciwodłamkowej kamizelki, u podstawy kręgosłupa. Obaj wyglądali tak jakby umarli od
razu i bezboleśnie, co było w mej opinii formą boskiego miłosierdzia.
Wypychając z umysłu myśli o Franxie i pozostałych towarzyszach starałem się
skoncentrować uwagę na własnym przetrwaniu. Zastanawiałem się, w jakim właściwie
kierunku udała się reszta mojej grupy. Nieustanny deszcz zatarł wszystkie ślady, a wszędzie,
gdzie tylko spojrzałem, migotały jakieś światła, więc nie było żadnego sposobu na to, by
precyzyjnie określić, gdzie są tyły, a gdzie linia frontowa. Uznając, że lepszy już ruch od
siedzenia w miejscu, obrałem kierunek biegu na oślep, po czym ruszyłem przed siebie.
* * * * *
Maszerowałem ponad godzinę poprzez gęstniejące ciemności, zanim ponownie usłyszałem
ludzkie głosy. Upadłem płasko na brzuch i wytężyłem słuch próbując zlokalizować kierunek,
z którego docierały do mnie odgłosy konwersacji. Gdzieś po lewej, nieco z przodu.
Przekręcając nieznacznie głowę spojrzałem w tamtą stronę i dostrzegłem rachityczną
poświatę, przywodzącą na myśl niewielkie palenisko. Podkradłem się nieco bliżej i po
pokonaniu dziesięciu metrów widziałem już niewyraźne kształty dwóch ludzkich sylwetek
pochylonych nad przenośnym kocherem.
- Przeklęty deszcz – jęknęła jedna z nich – Chciałbym, żeby ten cholerny patrol już się
skończył.
- Zawsze narzekasz na pogodę. Jeszcze tylko dwa dni – odparł drugi mężczyzna – Potem
wrócimy do starego Corry i trochę odpoczniemy.
- Tak, i możesz być pewien, że zaraz wpiszą nas do rejestru patrolowego na następne trzy
zmiany – narzekał dalej pierwszy człowiek. Konwersacja między mężczyznami przestała
mnie na chwilę interesować, ponieważ podświadomość uparcie alarmowała mój umysł
jakimiś niepokojącymi wnioskami. Wrócimy do starego Corry, tak powiedział jeden z nich.
Musiał mieć zatem na myśli Coritanorum, oblężoną cytadelę ! A to znaczyło, że
napatoczyłem się na rebeliantów ! Leżałem parę metrów od nich w mordiańskim, czyli
inaczej mówiąc lojalistycznym mundurze. O kurwa, przepełzłem przez własną linię frontu
nawet jej nie zauważając i wpakowałem się prosto na jeden z posterunków zwiadowczych
nieprzyjaciela. Co takiego powinienem był teraz zrobić ?
Podjąłem decyzję o natychmiastowym odczołganiu się, ale usłyszane w tej samej chwili
słowa zatrzymały mnie w miejscu.
- Mam nadzieję, że komandosi Renova zdążą na czas – powiedział jeden z rebeliantów – Po
zbadaniu wschodniej flanki możemy im wskazać bezpieczną drogę na tyły zdrajców i z
powrotem.
- Tak, a jeśli ten słaby punkt faktycznie prowadzi do stanowisk ich artylerii, chłopcy Renova
będą mieli swój wielki dzień – roześmiał się drugi z nich.
To musieli być jacyś zwiadowcy, w dodatku odkryli źle strzeżone miejsce w naszych
umocnieniach. Jeśli zdołają to wykorzystać, kto wie, jakich szkód narobią ci cholerni
komandosi ? Odczołgałem się nieco bardziej w ciemność chcąc dobrze przemyśleć swoje
położenie. Znalazłem prowizoryczną kryjówkę wśród korzeni strzaskanego wybuchami
drzewa. Wiecie, nie jestem żadnym pieprzonym bohaterem, każdy wam to powie, ale jeśli ci
rebelianci naprawdę wykonają swoją misję, Imperator tylko wie, jak ciężki cios mogą nam
zadać. To zadziwiające, ale gdyby to pułkownik kazał mi rozwiązać ten problem, zrobiłbym
wszystko, by natychmiast dać stąd nogę. A tak leżałem sobie tutaj sam i rozmyślałem, czy nie
miałbym przypadkiem szans na wykończenie tego oddziałku. Jakby nie patrzeć, zaciągnąłem
się do Gwardii po to, by walczyć dla Imperatora i chociaż bardzo zbłądziłem od tego czasu,
wciąż pamiętałem złożoną lata temu przysięgę. Wiedząc, że stanę się winny aktu zdrady, jeśli
zignoruję potencjalne zagrożenie dla tysięcy imperialnych żołnierzy, wyjąłem z pochwy przy
pasie mordiański nóż i podniosłem się z ziemi kucając ostrożnie.
Przemieściłem się nieco w prawo, skradając się ostrożnie do chwili, w której ponownie
ujrzałem poświatę rzucaną przez kocher. Stawiałem stopę za stopą starając się nie czynić
żadnego hałasu. Oddychałem płytkimi haustami, chociaż pewien byłem, że wszędzie wokół
słychać walenie mojego serca. Krok po kroku, coraz bliżej. W niemal całkowitych
ciemnościach z trudem dostrzegałem sylwetki obu rebeliantów. Ten siedzący bliżej mnie
wyglądał na masywnego typu, drugiego nie potrafiłem oszacować wzrokiem. Uświadamiając
sobie, że obaj mogą w mroku dostrzec mą twarz, nabrałem na dłoń nieco błota i rozmazałem
grząską ziemię po czole, policzkach oraz rękach. Grubas wydawał się drzemać, słyszałem
wyraźnie jego rytmiczny oddech. Podkradłem się do drugiego mężczyzny, przełknąłem ślinę
dusząc nagłe ukłucie strachu, po czym skoczyłem na rebelianta kładąc mu dłoń na ustach i
wbijając jednocześnie ostrze noża w gardło. Człowiek dygotał przez chwilę, poczułem
przeciekającą mi przez palce gorącą krew. Uło-
Ułożyłem ostrożnie bezwładne ciało ofiary i rzuciłem szybkie spojrzenie na drugiego
rebelianta. Spał dalej nie zdradzając żadnych śladów niepokoju. Kucnąłem przy nim,
przyłożyłem ostrze noża do szyi, po czym trąciłem mężczyznę delikatnie w nos. Otworzył
zaspane oczy, zamrugał nimi, a potem wytrzeszczył je w wyrazie skrajnego przerażenia.
- Tylko wrzaśnij – wyszeptałem chrapliwym głosem – a z miejsca potnę cię na kawałki.
Pokiwał szybko głową, próbując jednocześnie dostrzec tkwiący poniżej pulchnego
podbródka nóż.
- Zadam ci teraz kilka pytań – powiedziałem cicho drapiąc go jednocześnie leciutko ostrzem
po gardle, by z powrotem na mnie spojrzał – Masz na nie odpowiadać szybko, cicho i
szczerze.
Ponownie kiwnął głową, z jego gardła wydobył się pełny lęku pisk.
- Ilu was tutaj jest ? – spytałem pochylając się nad jeńcem tak bardzo, że słyszałem każdy
jego oddech.
- Jedna drużyna... dwunastu ludzi – wyszeptał drżąc na całym ciele.
- Gdzie pozostała dziesiątka ?
- Pięćdziesiąt metrów w tamtą stronę – oświadczył podnosząc ostrożnie rękę i wskazując
gdzieś na prawo. Zauważyłem, że cała jego ręka trzęsie się ze strachu.
- Dziękuję – uśmiechnąłem się nieznacznie i grubasek wyraźnie się odprężył. Szybkim
pociągnięciem dłoni poderżnąłem mu gardło, strumień krwi bryznął z przeciętej czysto arterii.
Facet sflaczał cały, wyciągnięta w powietrze ręka opadła ciężko na ziemię.
Tak jak podejrzewałem, cała reszta drużyny pogrążona była w głębokim śnie, mrucząc coś
i przewracając się z boku na bok, być może przeżywając urojone spotkania ze swymi
przyjaciółmi i rodzinami. Niektórzy mogliby powiedzieć, że podrzynanie im gardeł we śnie
jest aktem barbarzyństwa, ale mnie takie osądy nigdy nie obchodziły. Gdyby te sukinsyny nie
odrzuciły zwierzchniej władzy Imperium, ja nie musiałbym tutaj teraz siedzieć, cały mokry
od deszczu i krwi, Imperator jeden wie jak daleko od miejsca, w którym przyszedłem na
świat. Na samą myśl o tym, że złamali składane kiedyś przysięgi lojalności rzygać mi się
chciało z odrazy. Zasłużyli sobie na taki los, jaki im gotowałem, a ja sam miałem zamiar
zrobić to z nieskrywaną wręcz przyjemnością. Oni byli wrogami. Skradałem się wzdłuż rzędu
leżących w wodoszczelnych śpiworach ludzi, wbijając im nóż między żebra albo podcinając
gardła. Kiedy wsadziłem ostrze w oczodół dziewiątego z kolei rebelianta, dostrzegłem jakieś
poruszenie po lewej stronie.
- Co się dzieje ? – wymamrotał sennym głosem jakiś mężczyzna siadając nieporadnie w
swym śpiworze. Wysyczałem przekleństwo skacząc jednocześnie w jego stronę, ale nie byłem
dość szybki. Przetoczył się w lewo i chwycił leżący tuż obok karabin. Wygiąłem się w skoku,
wiązka lasera mignęła mi obok twarzy. Machnąłem butem odtrącając lufę broni w bok, zanim
przeciwnik zdążył drugi raz pociągnąć za spust. Próbował odepchnąć mnie karabinem, ale
zbyt pewnie stałem na nogach. Ominąłem jego broń kopiąc jednocześnie frajera w twarz.
Runąłem na niego całym ciężarem ciała, a wtedy upuścił laser i złapał obiema dłońmi za
nadgarstek mojej uzbrojonej w nóż ręki próbując odepchnąć ją jak najdalej od swojej twarzy.
Walnąłem go kantem dłoni w tchawicę. Wydał z siebie zdławiony wizg, jego opór
wyraźnie zelżał. Wyszarpnąłem z uścisku rękę i pchnąłem nożem w dół, mężczyzna młócił
jednak swoim ramieniem uderzając w ostrze i zmieniając nieco jego trajektorię opadania. Nóż
rozciął prawy policzek rebelianta i pozbawił go sporej części ucha. Wciąż jeszcze nie potrafił
wydać z siebie żadnego krzyku, więc uderzyłem ostrzem po raz drugi, przebijając cienką kość
czaszkową na wysokości skroni przeciwnika. Przez sekundę wierzgał jak szalony, potem
zastygł w bezruchu.
Rozglądając się wokół w poszukiwaniu jakiegoś przeoczonego wroga wytarłem ostrze
noża w śpiwór, a potem podniosłem z ziemi laserowy karabin. Wytarłem zabłoconą broń w
mundur martwego rebelianta. Nie miałem pojęcia, dlaczego nie zabrałem wcześniej któregoś
z mordiańskich laserów, najwyraźniej zbyt zaprzątała mi głowę chęć ucieczki z miejsca
masakry.
- W porządku – mruknąłem sam do siebie – I gdzie pójść teraz ?
Dostrzegłem nagłe przejaśnienie w burzowym froncie gdzieś po tej stronie, z której
nadszedłem. Na tle migoczących słabo gwiazd ujrzałem poruszające się światła, unoszące się
w górę bądź opadające w dół. Z miejsca rozpoznałem w nich wahadłowce. W porządku, gdzie
są promy, tam znajdzie się z pewnością jakaś droga ucieczki. Wsuwając nóż z powrotem do
pochwy ruszyłem biegiem w kierunku tych światełek.
* * * * *
Ryk artyleryjskiej nawałnicy zagłuszał odgłosy burzy dobiegające spośród czarnych chmur
ponad starożytną fortecą. Zygzaki błyskawic były zaledwie nikłymi rozbłyskami światła
pośród pajęczyny pocisków smugowych i płomieni wylotowych rakiet, iluminujących
bezustannie dolne warstwy chmur. Setki stanowisk ogniowych zrzucały morze pocisków
ciężkiego ka- aa
libru i wiązek laserów na głowy imperialnych gwardzistów oblegających rebeliancką cytadelę
Coritanorum.
Ludzkiego głosu nie sposób było usłyszeć w tym jednostajnym grzmocie, jedynie
niekończący się huk detonacji wyrzucających w powietrze tony rozmiękłej ziemi. Z
przeciągłym trzaskiem elektrycznych wyładowań niebiosa otworzyły się w końcu i deszcz
zaczął wsiąkać w glebę. Niczym pociski, ciężkie krople wody rozpryskiwały się na kadłubach
okopanych czołgów i opancerzonych dachach bunkrów.
Porucznik Martinez szedł dnem okopu czując jak deszcz przemacza mu płaszcz i skapuje z
daszka oficerskiej czapki. Jego sięgające kolan skórzane buty, niedawno idealnie
wyczyszczone i lśniące, były wysmarowane mieszaniną błota, krwi i oleju. Widząc oficera
gwardziści wyprężali się podnosząc złożone palce do salutu.
Martinez zignorował ich i zaczął wspinać się po szczeblach stalowej drabinki wiodącej na
wieżę obserwacyjną. Nazwa ta było nieco przesadnym określeniem dla prowizorycznej
konstrukcji wystającej około metra ponad skraj okopu. Worki z piaskiem, bezkształtne i
brązowe od wszechobecnej wilgoci, piętrzyły się wokół stanowiska obserwatora. Gwardzista
pełniący wartę zasalutował, kiedy Martinez kucnął tuż przy nim.
- Raport, żołnierzu - warknął porucznik. Był w paskudnym nastroju. Nie spał poprzedniej
nocy z powodu ciągłych wezwań radiowych sztabu i ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwał był
jakiś głupi szeregowiec wyciągający go z bunkra w paskudną pogodę z powodu wartownika,
który zaczynał miewać omamy.
- Jestem pewien, że widziałem ruch, sir ! Dokładnie za tamtym nasypem po lewej. Od
dłuższej chwili nic tam się nie rusza.
- Nieprzyjacielscy dywersanci? Jak sądzisz ?
- To stało się w chwili, kiedy runął deszcz, sir ! Niewiele dostrzegłem, a zanim zdążyłem
skalibrować magnokulary, już nikogo nie było.
- Dobrze, miej oko na... - Martinez urwał i zmrużył oczy zauważając sylwetkę skradającą się
w stronę okopu. Postać poruszała się ostrożnie od krateru do krateru, zamierając na chwilę
pod każdym pniakiem okaleczonego drzewa i resztkami ścian budynków. Znajdowała się
jakieś sto metrów od pozycji gwardzistów, ale wciąż zmniejszała dystans. Wartownik
podniósł do oczu magnokulary i westchnął z zaskoczeniem.
- To jeden z naszych, sir... Przeszedł przez druty kolczaste, ale musi jeszcze przeskoczyć
Pole Snajperów, żeby się do nas dostać.
Szeregowiec i porucznik nie odrywali wzroku od ludzkiej sylwetki, która znienacka
zerwała się na nogi i nie kryjąc się dłużej popędziła co sił prosto w ich kierunku.
* * * * *
Byliście kiedyś dziesięć kroków od śmierci ? To niezbyt przyjemne doświadczenie. Okop
był siedemnaście kroków ode mnie, a byłem pewien, że na szesnastym snajperzy w końcu
mnie dorwą i wytrepanują pociskiem czaszkę. Zawsze byłem szybki w nogach, ale nikt nie
zdoła uciec przeznaczeniu, jak mawiał mój sierżant.
Pięćdziesiąt kroków do bezpiecznego schronienia i pierwsze kule zaczęły mi gwizdać nad
głową. Przy czterdziestu rzuciłem karabin w błoto. Chociaż nie był specjalnie ciężki,
utrudniał machanie ramionami w sposób niezbędny dla rodzaju biegów, jaki uprawiałem. Jeśli
okazałbym się zbyt wolny, posiadanie lasera w najmniejszym stopnia nie poprawiłoby mojej
sytuacji.
Przy trzydziestu krokach ktoś wezwał obsługę moździerzy i znienacka wszędzie wokół
zaczęły wykwitać fontanny wody i błota, obryzgując mnie szlamem od stóp po głowę.
Szczęśliwie pamiętałem o tym, by kluczyć w prawo i lewo, dlatego tylko przypadek mógłby
im pomóc, bo nikt nie zdoła dostatecznie szybko skorygować ustawienia moździerza, aby
dorwać pojedynczego uciekiniera.
Coś innego, większego od karabinowej kuli, przeleciało obok i rozerwało się z hukiem
siejąc na wszystkie strony kawałkami gruzu. Cholera ! Jakiś bystrzejszy gnojek użył
granatnika ! Piętnaście kroków od życia, pięć od śmierci. Nikt nie postawiłby na mnie
zakładu w tym wyścigu.
Kula plazmy ryknęła opodal i wybuchła trafiając w roztrzaskany kadłub porzuconego
Leman Russa, niemal całkowicie mnie oślepiając. Brakowało mi już tylko osiem kroków do
okopu, kiedy poczułem coś uderzającego w mojej lewe ramię. Instynkt przeważył nad
przerażeniem. Skoczyłem do przodu. Cholera ! Wpadłem prosto do okopu ! Kurwa !
Grzmotnąłem głową w błoto i mógłbym przysiąc, że usłyszałem trzask obojczyków, kiedy
wyrżnąłem w dno okopu dwa metry niżej, niż się go spodziewałem.
* * * * *
Ociekające deszczem twarze gapiły się na mnie z niemą ciekawością. Siedząc w błocie na
dnie okopu usłyszałem znienacka czyjś ostry głos i tłumek żołnierzy cofnął się na boki
odsłaniając wysokiego mężczyznę tuż po aaa
dwudziestce, ubranego w mundur mordiańskiego porucznika. Naszywka na jego bluzie nosiła
nazwisko Martinez. Na Typhos Prime walczyły regimenty z ponad pół tuzina różnych
światów, a ja musiałem się władować akurat do okopu pełnego cholernych Mordian.
Zważywszy na fakt, iż miałem na sobie skradziony mordiański mundur, nie wieściło to nic
dobrego.
Martinez spojrzał na mnie z nieskrywaną odrazą i mówiąc szczerze, nie potrafiłem go za to
winić. Twarz pokrywała mi warstwa błota i zakrzepłej krwi, a bezcenny gwardyjski uniform
wyglądał gorzej od robotniczych łachmanów.
- Wstawaj, żołnierzu ! – warknął porucznik.
Posłałem mu nieprzyjazne spojrzenie i podniosłem się na nogi, opierając się o metalową
drabinkę przymocowaną do ściany okopu i chowając pod parapetem przed siąpiącym
ustawicznie deszczem. Wyraz spojrzenia oficera zmienił się na widok mojej twarzy.
W porządku, wiem, że nie należę do najprzystojniejszych facetów pod słońcem, ale
oczekuję od innych przynajmniej podstaw dobrego wychowania ! Oczy porucznika
przesunęły się po szerokim rozcięciu nad moją lewą powieką i to przypomniało mi o
konieczności przemycia rany, zanim wda się w nią jakaś infekcja.
- Twoje nazwisko, żołnierzu ! - powiedział Martinez próbując nie okazywać swego
oczywistego niepokoju.
Spróbowałem się wyprostować i niemal zaraz poraziła mnie fala słabości. Nie spałem
półtora dnia, jeszcze dłużej nic nie jadłem.
- Kage - wymamrotałem w końcu, zwalczając przynajmniej na chwilę zawwroty głowy.
- Co ma oznaczać twój stan ? Wyglądasz tragicznie. Nie wiem, jaki poziom dyscypliny jest
utrzymywany w twoim plutonie, żołnierzu, ale tutaj oczekuję od każdego gwardzisty
spełniania norm wymaganych przez regulamin. Oczyść swój mundur ! I będziesz się do mnie
zwracał per sir albo każę cię wychłostać. Jasne ?
- Tak... sir - sarknąłem. Nie masz pojęcia o dyscyplinie w moim oddziale, poruczniku,
pomyślałem złośliwie wiedząc, że jego zachowanie zabiłoby go już z dziesięć razy, gdyby
tylko w przeciągu minionych trzech lat służył wraz ze mną.
* * * * *
Ten cholerny porucznik zaczynał mi grać na nerwach. Po części to była rzeczywiście moja
wina, wiedziałem przecież, jaką ci Mordianie przykładają wagę do defiladowej prezencji.
Powinienem był poszukać trupa zbliżonego wymiarami do mnie, a nie obdzierać z munduru
pierwsze ciało, na jakie natrafiłem. Z drugiej strony, mimo wszystko dotarłem do okopu.
Pierwsza faza mojego planu zakończyła się sukcesem.
Poczułem charakterystyczny zapach smaru tuż obok głowy, usłyszałem szczęk
odciąganego bezpiecznika i ktoś przytknął zimny metalowy wylot lufy do mojego karku.
Odwróciłem powoli głowę i ujrzałem masywny wysunięty podbródek zdolny zburzyć ścianę
budynku. Przeskoczyłem wzrokiem twarz i skupiłem spojrzenie na czapce komisarza,
ozdobionej emblematem złotego orła. Kurwa, ten gość wyglądał prawie tak złowieszczo jak
sam pułkownik !
- Kage ? Naszywka na twoim mundurze nosi nazwisko Hernandez, żołnierzu. Kim jesteś i co
tutaj robisz ?
Głos komisarza był grobowy, dokładnie taki jak głosy innych komisarzy. Czy oni szkolą
ich do mówienia w taki sposób każąc żuć żyletki ? Nie potrafiłem uwierzyć w swoją głupotę.
Jak mogłem nie sprawdzić identyfikatora tamtego trupa, zanim ubrałem jego mundur !
Cholera, robiło się gorąco !
- Porucznik Kage, sir ! Oddziały specjalne, prowadzimy tu operację dywersyjną.
- Nic mi nie wiadomo o jednostkach specjalnych w tym sektorze.
- Z całym szacunkiem, sir, na tym polega istota naszej formacji. Trudno wykonywać misje
specjalne, jeśli wszyscy wokół wiedzą o naszej obecności.
Na razie dobrze, jeszcze nie skłamałem. Szczerze mówiąc, nie ma chyba bardziej
specjalnej jednostki od mojej.
- Kto jest twoim oficerem przełożonym ?
- Przykro mi, ale nie mogę ujawnić tej informacji żadnej osobie spoza oddziału specjalnego.
- Zostawiam cię pod strażą do chwili, w której sztab potwierdzi twoją historyjkę. Poruczniku
Martinez, proszę wyznaczyć pięciu ludzi do pilnowania więźnia. Jeśli tylko spróbuje wyjrzeć
z tego okopu, zastrzelcie go !
Kiedy porucznik wyznaczał grupkę moich strażników, komisarz pomaszerował w kierunku
sztabowego bunkra. Porucznik również zniknął po chwili, nakazując wszystkim powrót na
swoje stanowiska i pozostawiając mnie z pięcioma żałosnymi żółtodziobami.
* * * * *
Przeszedłem na środek okopu ignorując ciągle padający deszcz. Wreszcie mogłem
sprawdzić swoje lewe ramię. To był zwykły postrzał, kula rozdarła skórę i tkankę na długość
palca. Rana bolała jak cholera, ale kość nie była uszkodzona. Wyjąłem igłę i chirurgiczną nić
schowane w lewym bucie i zacząłem zszywać ranę zagryzając do krwi usta.
Moi strażnicy gapili się na zabieg okrągłymi ze zdumienia oczami i po raz pierwszy
dotarło do mnie coś, co kołatało w mózgu od chwili lądowania w okopie. Oni byli młodzi.
Naprawdę młodzi, niektórzy z nich wyglądali na szesnastolatków, najstarszy nie mógł mieć
więcej jak dwadzieścia. Banda frajerów świeżo wysłanych na front. I wtedy dostrzegłem
plecak tuż obok mojej nogi. Wisiały przy nim zabezpieczone złotą folią paczuszki. Kiwnąłem
głową w kierunku najmłodszego wartownika.
- To racje żywnościowe ? Na to mi wyglądają. Jadacie tu regularnie ? Cholera, nie macie
pojęcia, jaki byłbym wdzięczny za możliwość zjedzenia czegokolwiek. Jest na to jakaś szansa
?
Młodzik wymienił niespokojne spojrzenie z towarzyszami, po czym odczepił od plecaka
jedną paczkę i wyjął z jej środka duży suchar.
- Jedz to szybko - powiedział - Deszcz je rozmiękcza, a wtedy paskudnie smakują - mówił
wysokim piskliwym głosem i nerwowo zerkał ponad ramieniem na kolegów. Roześmiałem
się.
- Chciałeś powiedzieć „jedz to szybko, zanim przyjdzie tu ten wyszczekany porucznik albo
tępy komisarz”, prawda ? - moja imitacja jego piskliwego głosu przywołała niepewne
uśmiechy na twarze pozostałych, ale znikły one niemal natychmiast.
Młodziutki gwardzista cofnął się do tyłu i kucnął pod ścianą okopu kładąc karabin między
nogami. Jeden ze starszych odezwał się nieco pewniejszym głosem.
- Tak między nami, skąd się tu wziąłeś ? Należysz rzeczywiście do oddziałów specjalnych ?
Spojrzałem w jego zmrużone brązowe oczy. Krople deszczu spływały po policzkach
gwardzisty przypominając jak bardzo chce mi się pić. Nie mogłem jednak ufać tej cieczy,
która kapała z nieba.
- Skombinujecie manierkę z wodą, a oczyszczę gardło z dymu i wam wszystko opowiem -
zaproponowałem. Butelka niemal natychmiast pojawiła się w mojej dłoni, więc przez chwilę
krzywiłem się tylko głupawo czując, jak rozkoszny płyn wypełnia mi przełyk. Nie oddając
manierki zakręciłem korek i wetknąłem ją w błoto obok mojej nogi.
- Jestem naprawdę specjalny, chłopcy, możecie mi wierzyć. Nie wiem, czy wy żółtodzioby
słyszeliście kiedyś o nas. Widzicie, należę do Synów Marnotrawnych.
Tak jak oczekiwałem, moje słowa nic im nie mówiły. Ci rekruci nie mieli pojęcia o
niczym poza swoim plutonem, ale miałem to zamiar szybko zmienić.
- Wasz porucznik jest bardzo drażliwy na punkcie dyscypliny, prawda ?
Pokiwali jednomyślnie głowami.
- Jestem pewien, że wyjaśnił wam już, jakie kary dyscyplinarne grożą za naruszenie
regulaminu. Służba porządkowa, chłosta, pluton egzekucyjny i cała reszta. Mówił wam o
Vincularum ? Nie ? Cóż, to obóz karny. Wysyłają was na świat więzienny, żebyście tam gnili
przez resztę swego życia. Jest taka planeta na południowym obrzeżu Segmentu, nie pamiętam
jej nazwy. Tam właśnie zostałem wysłany.
Jeden z gwardzistów, szczupły młodzik o szeroko otwartych oczach, odezwał się
niepewnie.
- Co takiego zrobiłeś ?
- Cóż, to długa historia. Mój pluton pełnił służbę strażniczą na zabitym dechami świecie
zwanym Stygies, niedaleko Ophelii. To była łatwa robota, obserwować gromadę zacofanych
chłopów grzebiących się w brudzie i dbać o to, by nie przytrafiło im się żadne nieszczęście.
W takich sytuacjach człowiek zaczyna poszukiwać jakiejś rozrywki, rozumiecie ?
Nikt się nie odezwał. Mniejsza z tym.
- Na Stygies miejscowi mieli taki rodzaj rywalizacji nazywany Ścieżką Wiary. Było to
podobne do tych torów z przeszkodami, które z tysiąc razy musieliście pokonywać w trakcie
szkolenia, tylko troszkę trudniejsze. Tubylcy traktowali to jako test męskości. Raz w miesiącu
najodważniejsi z nich zbierali się do biegu po Ścieżce. Są tam doły z gorącą wodą, zapadnie i
ukryte ostrza, że nie wspomnę o tym, iż na ostatniej połowie mili masz prawo do atakowania
innych zawodników. Po obejrzeniu tych zawodów kilka miesięcy z rzędu mój sierżant zaczął
prowadzić rejestr wyników. Na podstawie tych zapisków i reputacji zawodników wśród
miejscowych zaczęliśmy robić zakłady z tubylcami. Rozumiecie, ci ludzie są rzeczywiście
twardzi jak gwoździe, ale niektórzy z nich to istna skała.
Tym razem dostrzegłem kilka skinięć głowami.
- Używaliśmy do gry racji żywnościowych, ale to szybko nam się znudziło. Potem
zaczęliśmy szukać bardziej wartościowych fantów, takich jak złote naszyjniki czy kamienie
szlachetne. Zresztą, wystarczyło sprezentować miejscowym kilka pakietów żywnościowych,
aby ci w zamian odsprzedali swe
swe córki. To było zadziwiające. A mówiąc o młodych paniach, miałem na oku jedną
ślicznotkę - wyszczerzyłem w uśmiechu zęby - Sierżant też czuł do niej miętę, więc
postanowiliśmy o nią zagrać na Ścieżce Wiary. Wygrałem, ale sierżant nie odpuścił. Takie
tłuściochy jak on nie lubią przegrywać, za bardzo są przyzwyczajone do wygodnego życia i
przywilejów. Więc jednego dnia skopał mnie i zagroził, że złoży skargę u porucznika za
podniesienie ręki na przełożonego. Wyciągnąłem nóż i wypatroszyłem tłustego skurwysyna.
Rzecz jasna dorwano mnie szybciej niż to sobie możecie wyobrazić i tak skończyłem w
obozie karnym.
Ich wiecznie otwarte usta sprawiały komiczne wrażenie. Jeden z młodzików wymamrotał
coś niezrozumiale gapiąc się na mnie jakby mi wyrosła dodatkowa głowa albo coś jeszcze
gorszego. Potem jakiś starszy chłopak wykrztusił cienkim głosem pytanie.
- Zamordowałeś swojego sierżanta z powodu kobiety ?
- Tak, a co najgorsze, nawet nie miałem okazji się do niej dobrać – pociągnąłem następny łyk
wody, by zwilżyć gardło, po czym przechyliłem głowę na bok nasłuchując hałasu
dobiegającego z zewnątrz okopu.
- Lepiej podejdźcie pod tę ścianę okopu, chłopaki.
Strażnik Wielkie Oczy zmarszczył czoło. Najstarszy z gwardzistów nadal patrzył na mnie
z otwartymi ustami, inni zdawali się nie słyszeć propozycji.
- Przejdźcie tu ! Natychmiast !
Władczy ton w moim głosie ruszył ich z miejsca. Doskoczyli do mnie i przywarli do
błotnistej ściany. Grzmot wybuchów zbliżył się raptownie i znienacka cały ciąg fortyfikacji
został skąpany w ogniu. Krwawoczerwone rozbłyski wykwitały wszędzie wokół, a buchająca
żarem plazma ściekała po ścianie okopu, pod którą jeszcze chwilę temu tkwili moi strażnicy.
Biedni frajerzy, czy nikt im nie powiedział, że mają chronić się pod frontową ścianą okopu
podczas bombardowania ? Byłem pewien, że żaden z nich nie zwrócił uwagi na krótką
przerwę w artyleryjskim ostrzale, która wieściła zmianę koordynatów, żaden też nie usłyszał
świstu pierwszych nadlatujących pocisków. Na krew Imperatora, jakim byłbym doskonałym
oficerem szkoleniowym, gdybym tylko nie miał tak porywczego charakteru !
To zadziwiające, że nawet nieustanny grzmot wybuchów może szybko przeistoczyć się w
hałas postrzegany gdzieś na krawędzi słuchu. Człowiek uczy się nawet ignorować ciągle
drżący pod nogami grunt.
To Wielkie Oczy odezwał się pierwszy, stawiając wyżej kołnierz płaszcza, bo powiew
wiatru zaciął drobnym deszczem siąpiącym do środka okopu.
- Dlaczego jesteś tutaj, skoro zesłano cię na więzienną planetę ? Uciekłeś stamtąd ?
- Jeślibym uciekł, sądzisz, że pakowałbym się prosto w środek tej cholernej wojny ? Ale raz
spróbowałem dać stamtąd nogę. Musicie zrozumieć, że ten obóz to nie więzienie takie jak
bryg na statku. Jest tam tylko garstka strażników, mieszkających w ufortyfikowanej wieży na
środku równin. Po przylocie wykopują cię na pustkowie i po prostu zapominają. Naprawdę !
Tam jest jak na każdym innym świecie, istnieją państwa i ich władcy. Silni zdobywają władzę
i majątek, słabi są zabijani albo się na nich żeruje. Jeśli jesteś mocny, przeżyjesz tam, w
przeciwnym przypadku... - zawiesiłem na chwilę wymownie głos.
- W każdym razie, dostałem się do obstawy gościa o imieniu Tagel. Wielki sukinsyn z
Catachanu, a w tamtej piekielnej dziurze rodzą się naprawdę olbrzymi ludzie. Ściągnął ostrzał
artyleryjski na własną jednostkę, bo jego kapitan obrzucił go wyzwiskami czy coś takiego.
Tagel walczył przeciwko bandzie łobuzów z drugiego krańca kotliny, opiekujących się małą
destylarnią miejscowego alkoholu. Wciągnąłem chłopców Tagela w zasadzkę, ale zanim
zdążyłem prysnąć na drugą stronę, zaczęło się na mnie polowanie. To nie była mała planeta,
ale kiedy czerwono gęby kolos następuje ci bez przerwy na pięty, człowiek dochodzi do
wniosku, że najlepiej byłoby zmienić miejsce zamieszkania. Rozumiecie, co mam na myśli ?
- Wiedziałem, że co cztery miesiące przylatuje prom zaopatrzeniowy. Przeczekałem w
bezpiecznym miejscu, a potem powędrowałem na równinę. Tam kryłem się cierpliwie przez
kilka dni. Prom przyleciał tak, jak tego oczekiwałem. Podkradłem się naprawdę blisko, bo
strażnicy byli jak zwykle podekscytowani swymi nowymi gośćmi. Potem bramy wartowni
otworzyły się, żeby wypuścić najnowszą dostawę zesłańców. W całym tym zamieszaniu
udusiłem jednego ze strażników i ukradłem jego mundur. Dostałem się do kompleksu tuż
przed zamknięciem wejść i ruszyłem prosto do promu. Byłem już na platformie startowej,
kiedy ktoś znalazł trupa i podniósł alarm.
Oczy gwardzistów świdrowały mnie na wylot niczym snajperskie lunety, spijali mi z ust
każde słowo. Umiem opowiadać te historie, prawda ?
- Zadźgałem paru frajerów, którzy próbowali zagrodzić mi przejście, skoczyłem na rampę i
po niej do środka promu. Zaraz po tym jak zatrzasnąłem właz, ktoś znalazł się tuż przede
mną. Bez namysłu wpakowałem mu nóż w ramię. A on po prostu przyjął cios, uwierzycie ?
Miał kawał monokrystalicznego ostrza w ręce, a tylko cofnął się o krok. Spojrzałem na jego
twarz. To był naprawdę masywny gość, a jego zimne niebieskie oczy aż mroziły krew. aa
Przyłożył mi, złamał szczękę i przewrócił na podłogę. Najpierw dostałem butem w brzuch,
potem kolbą pistoletu w potylicę. Ostatnią rzeczą, jaką słyszałem był śmiech tego faceta.
Śmiał się ! Usłyszałem jak mówi coś, czego nie zapomnę do końca życia.
Z oczu gwardzistów wyzierało niewypowiedziane pytanie.
- Ten śmieć jest dokładnie w moim typie, to właśnie powiedział.
Bombardowanie z Coritanorum przesunęło się w inny sektor, niosąc śmierć i zniszczenie
innym nieszczęsnym duszom. Specjalnie mnie zresztą nie obchodziło, kto tam umierał.
Chłopiec, który mnie poczęstował sucharem zadał oczywiste pytanie.
- Kto to był i jak znalazłeś się tutaj ?
- Pułkownik. To był pułkownik Schaffer, nikt inny. Dowódca Synów Marnotrawnych.
Wielkie Oczy wtrącił się z następnym pytaniem.
- Kim są Synowie Marnotrawni ?
- Trzynasty Legion Karny. Rzecz jasna istnieją setki karnych batalionów, nie tylko
trzynaście, ale nas zawsze nazywano Trzynastką ze względu na parszywego pecha.
Wielkie Oczy wręcz emanował z trudem powstrzymywanymi pytaniami. Zdjął swoją
czapkę i starł palcami wodę zbierającą się na jej daszku, odkrywając jasne, krótko przycięte
włosy. Były poznaczone brązowoczarnymi plamami błota i brudu zalegającego na każdym
metrze kwadratowym tego przeklętego świata.
- Co to za parszywy pech ?
- Och, naszym pechem jest fakt, że służymy pod Schafferem - skrzywiłem usta -
Wykonujemy najbrudniejsze misje, jakie jest w stanie zaplanować. Samobójcze rajdy, tylna
straż, pierwsza linia w szturmach. Wymieńcie najgorszą sytuację, w jakiej moglibyście się
znaleźć, a idę o tygodniowe racje, że pułkownik tam będzie. I co lepsze, przeżyje. Choćby
setka luf wypaliła w pierwszej salwie, ten sukinsyn przejdzie przez całą bitwę bez draśnięcia.
Bez jednego pieprzonego draśnięcia !
Jeden z pozostałych, dotąd milczący, otworzył usta by zadać jedno z najbardziej
sensownych pytań.
- Więc dlaczego jesteś tutaj ? Wiemy, że ja i moi koledzy nie mamy doświadczenia we
frontowej służbie, ale to nie jest misja samobójcza. Znaczy się, jesteśmy tutaj nowi. Jaki jest
sens formowania nowego regimentu po to tylko, by go gdzieś rzucić jak mięso armatnie ?
- Taki jesteś pewny z tą misją samobójczą ? Widzieliście na niebie światła, kierujące się w
górę, na zachodzie ? - pokiwali głowami potakująco - To nie flary, tylko transportowce
ewakuujące oddziały z tamtej strefy. Na orbicie czeka dwadzieścia, może trzydzieści
gwardyjskich liniowców, gotowych do załadunku. Myślę, że nasi mają zamiar rozwalić tu
wszystko z orbity: bombami wirusowymi, miotaczami materii i innymi takimi. Twierdza w
Coritanorum to już przegrana sprawa, rebelianci za dobrze się okopali. Wykonaliśmy
trzydzieści osiem szturmów w ostatnich osiemnastu miesiącach i nie posunęliśmy się nawet o
cal. Tamci zaczęli przechodzić do kontrataku i zgadnijcie tylko, komu przyszło trzymać teraz
przednie linie ?
- Ale my jesteśmy za strefą frontu, więc co tutaj robisz ?
Usłyszałem gdzieś za plecami miarowy huk, narastający coraz bardziej. Rekruci
przykucnęli w okopie, ja jednak wiedziałem, co to za dźwięk i wyjrzałem na zewnątrz. Huk
przeszedł znienacka w ogłuszający grzmot dobiegający prosto z góry i eskadra Marauderów
przeleciała nad moją głową, eskortowana przez Thunderbolty. Kiedy inni kryli się ze strachu,
oglądałem kule ognia wykwitające pośród nieprzyjacielskich pozycji. To nasza własna
artyleria odpowiedziała w końcu ostrzałem i wrogie działa umilkły. Wtedy Maraudery
uderzyły z nieba, wypełniając przestrzeń przed moimi oczami rozbłyskami eksplodujących
bomb i krechami wiązek wystrzeliwanych z laserowych dział. Gdzieś chyba wybuchły składy
amunicji. Bombowce włączyły dopalacze i znikły pośród burzowych chmur.
- Hej, chłopaki ! Popatrzcie na to, długo nie będziecie mieli okazji oglądać takiego
widowiska ponownie !
Rekruci wysunęli głowy ponad skraj okopu i obdarzyli mnie pytającymi spojrzeniami.
- Ostrzał artyleryjski, bombardowanie - następna będzie kontra z orbity. Cholernym
rebeliantom zrobi się naprawdę gorąco dzisiejszej nocy !
Ledwie skończyłem mówić, gdy chmury w pewnym miejscu rozjarzyły się nieziemskim
blaskiem i chwilę później wielka smuga ognia spadła na Coritanorum. Fuzyjna torpeda
przebiła opancerzone mury twierdzy wchodząc w kompozytowe fortyfikacje niczym nóż w
masło. Kilka kolejnych spadło w ślad za nią, niektóre wyrzuciły w niebo gigantyczne kłęby
pary po wpadnięciu w błoto, inne nadtopiły mury twierdzy zmieniając ceramit w płynny
metal ściekający z wałów niczym lawa.
Wtedy odezwały się baterie antyorbitalne rebeliantów. Wielkie kopuły laserów zaczęły
obracać się w miejscu i pluć w czarne przestworza snopami światła. Kanonada trwała blisko
minutę, dosłownie dezintegrując z powodu upiornego żaru kłębiące się ponad twierdzą
chmury. Okręty krążące nad Coaaa
ritanorum musiały wycofać się na bezpieczny dystans, bo nie spadły już żadne dalsze torpedy.
Pół minuty później zawyły syreny alarmowe rozmieszczone wzdłuż okopu. Chłopiec,
który poczęstował mnie sucharami zbladł raptownie i zaczął drżeć.
- Sygnał gotowości bojowej. Następny będzie oznaczał atak.
To była moja wielka szansa. W zamieszaniu wywołanym atakiem z łatwością mógłbym
wyślizgnąć się na drugą stronę okopu i dać nogę. Nie miałem zamiaru pozostawać w
towarzystwie tych żółtodziobów ani minuty dłużej.
- Chciałbym wam życzyć szczęścia, ale obawiam się, że cały jego zapas będzie teraz
potrzebny mi - posłałem im porozumiewawczy uśmiech, ale żaden nie zareagował. Mniejsza
z tym.
W tym samym momencie posępny komisarz stanął na rogu okopu i wlepił we mnie wzrok.
- Zabierzcie więźnia i chodźcie ze mną. Jeśli ucieknie, wszyscy zostaniecie ukarani za
niedopełnienie obowiązków.
Cholera ! Kary regulaminowe to jedno, a polowa egzekucja to zupełnie inna sprawa.
Syreny alarmowe zawyły ponownie. Pchnięto mnie przodem, co świadczyło, że moi nowi
przyjaciele czegoś się jednak nauczyli. Wyskoczyłem z okopu i popędziłem poprzez odkryty
teren w kierunku następnej transzei. Rebelianccy snajperzy, których tak umiejętnie
zwodziłem poprzednim razem, otrzymali drugą szansę na wpakowanie mi kuli. Usłyszałem
zdławiony krzyk i rekrut o szeroko otwartych oczach runął z przestrzelonym karkiem w błoto,
opryskując krwią i kawałkami kręgosłupa mój skradziony mundur. Chwyciłem jego laser i
posłałem z biodra kilka wiązek w okolice miejsca, z którego prawdopodobnie strzelał snajper.
Żadne strzały już z tamtej strony nie padły.
Ktoś złapał mnie znienacka za nogę. Patrząc w dół ujrzałem komisarza, klęczącego
chwiejnie i plującego krwią. Spojrzał na mnie tymi świdrującymi oczami.
- Zrób coś dobrego w swym życiu, ty zdradziecki sukinsynu ! - wycharczał. Bez chwili
namysłu odwróciłem w jego kierunku karabin i spełniłem życzenie. Krecha morderczego
światła uciszyła go raz na zawsze. Musiałem chyba zmięknąć ostatnimi czasy. Nigdy
wcześniej nie bawiłem się w strzały litości, zwłaszcza w takich tarapatach jak te.
* * * * *
Pozbywszy się komisarza otrzymałem szansę na ucieczkę. Odwróciłem się w miejscu i
popędziłem w przeciwną stronę. Nie sądziłem, by snajperzy zawracali sobie teraz głowy
człowiekiem pędzącym w drugim kierunku. Zaraz potem dostrzegłem kogoś, sylwetki
oświetlone blaskiem błyskawicy, przed sobą po prawej. Przeklęci snajperzy musieli
dzisiejszej nocy zacierać ręce z radości. Jakiś pocisk rozdarł mi wierzch bluzy. Pokręciłem
desperacko głową. Po lewej stronie majaczyły ruiny małej farmy, więc pobiegłem w jej
kierunku. Część mordiańskiego plutonu leżała w błocie, martwa lub próbująca wtopić się w
ziemię, pozostali kręcili się w miejscu całkowicie zdezorientowani i oszołomieni. Któryś z
rekrutów ruszył w moją stronę, przerażony widokiem umierających towarzyszy. Przyłożyłem
mu pięścią w szczupłą twarz i poleciał w bok, z piersią przestrzeloną pociskiem, który był
przeznaczony dla mnie. Jeszcze dwa uderzenia serca i znalazłem się w obejściu farmy,
padając na kolana w zagrodzie dla zwierząt.
Po uwolnieniu się od tych nieudaczników należało sformułować plan dalszej ucieczki.
Właśnie zacząłem nad nim myśleć, gdy za plecami usłyszałem tupot butów i uświadomiłem
sobie, że pluton wpakował się w ślad za mną do farmy zamiast popędzić swoją drogą w
kierunku następnej sekcji okopów. Do których, szczerze mówiąc, żaden z nich żywy by nie
dotarł.
Jeden z tych żołnierzyków złapał mnie za kołnierz i zaczął krzyczeć do ucha.
- Dobry pomysł, sir ! Wybiliby nas do nogi, gdy nas pan tu nie zabrał !
- Zabrał was tutaj ?! Nie miałem zamiaru zabierać was gdziekolwiek, głupi szczeniaku !
Kurwa, wy mi tylko ściągacie śmierć na głowę, szwendając się wkoło jak pięciometrowe
podświetlane tarcze strzeleckie. Odczep się ode mnie natychmiast, ty mały głupi gówniarzu !
Kawałki cegieł latały w powietrzu, rozwalane pociskami ze snajperskich karabinów. No
dobra, mając wokół tych frajerów mogłem ich ostatecznie do czegoś wykorzystać. Tagel
powiedział kiedyś: Nawet uwiązaną do nogi żelazną kulą można komuś rozwalić łeb. Była to
najdłuższa sentencja, jaką ten ograniczony bydlak kiedykolwiek wydukał, więc
podejrzewałem, że zasłyszał ją od kogoś innego. Powracając myślami do bieżącej sytuacji
wskazałem palcem wzniesienie terenu, za którym leżeli dręczący nas snajperzy.
- Ogień zaporowy na tamten wał ! - wrzasnąłem. Musztrowany przez miesiące tranzytu do tej
dziury pluton zareagował na rozkaz bez chwili namysłu. Dzieciaki naokoło mnie zaczęły
strzelać z laserów zmieniając mrok nocy aaa
w migotliwe piekło. Znalazłem w błocie metalową pokrywę bojlera i zasłoniłem się nią, by
chociaż odrobinę zmniejszyć ryzyko trafienia kulą snajpera. Moi chłopcy mogli tego nie
wiedzieć, ale statki ewakuacyjne nie miały tkwić w miejscu wiecznie, a ja wciąż planowałem
grzać sobie tyłek w jednym z ich pasażerskich foteli.
Usłyszałem przyciszone okrzyki i dołączyły do nas resztki innej drużyny. Dwaj gwardziści
trzymali ręczne granatniki. Zaczęli bawić się z celownikami, by ustawić odpowiednią
trajektorię strzału. W tym czasie ostrzał wroga znacznie się nasilił, najwidoczniej snajperzy za
wzniesieniem otrzymali posiłki. Chwyciłem jeden z granatników, wybrałem odłamkowy i
posłałem za wał. Wykrzywiłem usta - podobnie jak i pozostali - widząc trzy podrzucone
wybuchem w powietrze ciała. Oddając granatnik żołnierzowi wyszarpnąłem zza cholewy nóż
i skoczyłem do przodu. Nie trzeba było biec daleko.
Kiedy przeskakiwałem ponad trupami, reszta plutonu parła tuż za mną, prosto na
wzniesienie. Zdrajców zaskoczyła nagła szarża i szybko wykończyliśmy ich strzałami z
laserów i pchnięciami bagnetów. Ja sam zadźgałem dwie rebelianckie świnie. Z tego miejsca
bieg do następnej sekcji okopów był kwestią trzydziestu sekund. Kiedy pozostali pobiegli w
tamtym kierunku, ja zawróciłem planując powrót do opustoszałych już umocnień. Po prawej
dostrzegłem nagle porucznika. On zauważył mnie również. Nim zdołał cokolwiek wrzasnąć,
ściana ognia zmieniła go i towarzyszących mu żołnierzy z obstawy w krwawą mgiełkę.
Ujrzałem cienie przemykające się po lewej, odcinające mi ostatecznie drogę ucieczki do
promów.
Wpadając do najbliższej transzei usłyszałem sierżantów sprawdzających stan liczebny
oddziału. Wielu gwardzistów nie odpowiadało na swoje nazwisko i oszacowałem, że
straciliśmy prawie trzy czwarte plutonu. Reszta miała zginąć podczas rychłego kontrataku
rebeliantów, a ja nie zamierzałem podzielić ich losu. Nagle uświadomiłem sobie, że wszyscy
patrzą na mnie z dziwnym wyczekiwaniem.
- Co jest, kurwa ? Co się tak gapicie, na litość Imperatora ?
Odezwał się najstarszy z moich byłych strażników.
- Porucznik Martinez nie żyje ! Wszyscy z sekcji dowódczej nie żyją !
- I co z tego ?
- A pan wie, co stało się z komisarzem Caeditzem.
- Więc ? - nie podobał mi się jego tok rozumowania. Nie chciałem wierzyć w swe
podejrzenia, ale szykowało się coś bardzo nieprzyjemnego.
- Ugrzęźliśmy tu do chwili, w której pojawi się inny oficer. Nie ma nikogo wyższego szarżą.
Oprócz pana. Przecież jest pan porucznikiem.
- Pewnie, w cholernych karnych batalionach. Ta ranga nic nie znaczy w regularnym wojsku !
- Wyciągnął nas pan już wcześniej z kłopotów - odezwał się inny młokos, umorusany błotem
i krwią, ociekający deszczem.
- Słuchajcie. Bez urazy, ale ostatnią rzeczą, jakiej mi teraz potrzeba są takie bezmyślne
szczeniaki jak wy. Do tej pory wyciągałem siebie z kłopotów, wy po prostu podczepiliście się
pod mój tyłek. Na jednym z tych promów jest fotel z moim nazwiskiem i mam zamiar szybko
zająć tam miejsce. Rozumiecie ?
- Ale pan nie może nas tak zostawić ! - wrzasnął ktoś z tyłu.
Ich żałośnie proszące spojrzenia były okropne. Nic z tego, nie miałem zamiaru się wiązać
z tymi frajerami. Zacząłem przekopywać ich pakunki szukając racji żywnościowych i wtedy
poczułem lekkie drżenie gruntu pod nogami. W mroku poruszało się coś dużego, a powiew
wiatru przyniósł zapach spalin. Pomimo nocnych ciemności rozpoznałem ten kształt. To był
rebeliancki Demolisher. Byłem pewien, że jego załoga jeszcze nas nie zauważyła, ale to była
tylko kwestia minięcia przez czołg sterty poskręcanych kompozytowych filarów po prawej
stronie farmy. Wtedy mieliśmy stać się kaczkami na strzelnicy. Niedobrze, bardzo niedobrze.
- Słuchajcie ! Nie jestem waszym dowódcą i nie interesuje mnie wasz zasrany los, ale zrobię
jeden wyjątek. Jedzie tu wrogi Demolisher i rozwali nas wszystkich na drobne kawałki, jeśli
damy mu szansę.
Myślałem teraz naprawdę intensywnie. Być może młokosy mogły wybawić mnie raz
jeszcze z opresji. Od lat polegałem wyłącznie na swoim instynkcie i nie zamierzałem
zmieniać tego teraz. Uchodzenie z życiem z kłopotów było moim hobby.
- Róbcie dokładnie to, co wam powiem, a wyjdziemy stąd z głową na karku.
Słuchali uważnie, gapiąc się na mnie wyczekująco. Upewniłem się, że zapamiętali
wszystkie elementy planu, a kiedy potwierdzili odbiór rozkazów, wysłałem ich na stanowiska.
Na wieżyczce nadjeżdżającego Demolishera ktoś włączył szperacz. W świetle reflektora
kadłub czołgu błyszczał migotliwie, mokry od deszczu. Cholera ! O tym nie pomyślałem. Tak
czy owak, było już za późno, plan został wprawiony w ruch i jakikolwiek hałas w tej chwili
oznaczał pewną śmierć. Machnąłem swojej ekipie nakazując jej przywarcie do ziemi podczas
gdy inni przemieszczali się w ciemnościach. Nie odrywałem wzroku od Demolishera,
toczącego się powoli po stertach ludzkich kości, miażdżącego aa
pod gąsienicami niskie murki, orzącego błoto podwieszonym z przodu spychaczem. Szperacz
poruszał się na prawo i lewo, ale teraz kryliśmy się nieco z tyłu czołgu, a jego dowódca nie
przeglądał dokładnie wszystkich kątów. Gdyby nas zauważył, wieżyczka czołgu odwróciłaby
się w miejscu i jeden z tych opasłych pocisków burzących wylądowałby prosto na mojej
głowie.
Znienacka snop światła poleciał prosto w moim kierunku iluminując nieruchome ciała
zabitych, naszych i ich. Wstrzymałem oddech przerażony, ale na kilka kroków przed moim
nosem promień szperacza zawrócił i powędrował w drugą stronę, tym razem bardzo szybko.
Patrząc za snopem światła – czołg był jakieś czterdzieści kroków ode mnie – ujrzałem
jaskrawo oświetloną grupę gwardzistów, struchlałych z zaskoczenia. Miałem ochotę wrzasnąć
na całe gardło Wiejcie stamtąd !, ale to by oznaczało dekonspirację naszych pozycji i pewną
śmierć. A ja jeszcze długo nie miałem zamiaru umierać.
Tak jak oczekiwałem, wieżyczka Demolishera odwróciła się w bok i lufa działa
dostatecznie szeroka, by wczołgał się do niej człowiek, opadła w dół. Pośród rozbłysku ognia
i kłębów dymu czołg wystrzelił. Światło szperacza znikło na moment przyćmione blaskiem
eksplozji. Wydawało mi się, że widzę ludzkie ciała latające w powietrzu, ale to musiało być
złudzenie, bo pocisk armatni Demolishera zazwyczaj nie pozostawiał po ofierze szczątków
dostatecznie dużych, aby latały sobie zauważalne w powietrzu. Kiedy płomienie przygasły,
szperacz omiótł teren i zaterkotał ciężki bolter wbudowany w kadłub czołgu. W świetle
reflektora widziałem gwardzistów ścinanych z nóg przez bolty wybuchające wewnątrz ich
ciał oraz bryzgające na wszystkie strony strzępy tkanki, kości i krew.
Trzeba brać się do roboty. Podniosłem pięść sygnalizując rozpoczęcie ataku. Ruszyliśmy
bezszelestnie na czołg, bez okrzyków, przekleństw i modlitw. Mimo to moi chłopcy mieli
jeszcze jakieś dwadzieścia kroków do burty pojazdu, kiedy obudził się jego boczny strzelec i
włączył swój miotacz płomieni. Piekielny strumień śmierci trysnął z kadłuba czołgu i
zdławione krzyki moich żołnierzy umilkły pośród trzasku żarłocznych płomieni.
Reflektor na wieży zaczął obracać się w naszym kierunku. Skoczyłem na równe nogi i w
biegu strzeliłem dwa razy z lasera, rozbijając szperacz. Ktoś zaczął krzyczeć ostrzegawczo,
kiedy znalazłem się za czołgiem. Jego kierowca zaczął kręcić się w miejscu, by złapać resztę
grupy w pole ostrzału ciężkiego boltera.
Kiedy jedna z tych szerokich metalowych gąsienic przeleciała tuż przed moim nosem,
odbiłem się od ziemi i skoczyłem na osłonę silnika. Trzymając się kurczowo pancerza
wyszarpnąłem sworzeń zabezpieczający osłonę i otworzyłem klapę zakrywającą silnik. Moi
chłopcy zaczęli pruć z laserów prosto w odsłoniętą maszynerię, ja zaś wspinałem się dalej, na
wieżę.
Zszokowana twarz dowódcy czołgu wzbudziła we mnie niezrozumiałą wesołość.
Grzmotnąłem kolbą karabinu w bok głowy pancerniaka łamiąc mu kark, a kiedy wpadł do
środka maszyny, posłałem przez luk kilka wiązek lasera i wskoczyłem w ślad za nim.
Członkowie załogi Demolishera gapili się na mnie skamieniali, bo unurzany w błocie i krwi
musiałem wyglądać jak jakiś koszmarny obcy przybywający po ich serca. Niewiele się
pomylili. Zawsze byłem dumny z moich umiejętności w posługiwaniu się nożem. W kilka
sekund było po wszystkim.
Ktoś zajrzał do środka przez właz i wrzasnął, żebym natychmiast wyłaził.
* * * * *
Siedziałem w okopie i gapiłem się z satysfakcją na czołg rozrywany detonacją ładunków
wybuchowych. Teraz, kiedy okolica została ostatecznie oczyszczona z rebeliantów, trzeba
było w końcu poszukać tych cholernych promów. Ktoś złapał mnie za ramię w chwili, gdy
zamierzałem pomaszerować w stronę ziemi niczyjej. Był to ktoś, kogo nie znałem, o twarzy
przeciętej krwawiącą szramą i lewym boku poparzonym płonącymi chemikaliami.
- Nie możesz odejść, Kage ! Znaczy sir ! Potrzebujemy pana, a pan nas !
- Ja was ?! Ja WAS ?! – wrzasnąłem wściekły – Synku, właśnie sobie stąd idę. Jeśli
ktokolwiek z was spróbuje ruszyć za mną, zacznę strzelać. Nie potrzebuję was, wy żałosni
nieudacznicy, czy wreszcie to zrozumiecie ?
Zapanowała cisza. Przez chwilę myślałem, że kilku z nich się rozpłacze, tak drżały im
usta. Nic z tego, takie sztuczki nie działały na starego Kage’a. Odwróciłem się do nich
plecami i zacząłem wspinać po pionowej ścianie okopu w stronę naszych tyłów.
- Podać ci rękę, żołnierzu ? – zapytał ktoś.
Chwyciłem podaną dłoń bez chwili namysłu i zostałem dosłownie wydarty z okopu. Kiedy
upadłem na kolana, poczułem lodowate ciarki na kręgosłupie. Spojrzałem w górę.
Odpowiedziały mi dwie studnie lodu, wdzierające się prosto w umysł. Pułkownik celował ze
swego pistoletu prosto pomiędzy moje oczy !
- Ty zasrany dezerterze ! Zmarnowałeś swoją ostatnią szansę. Czas zapłacić za swe grzechy.
Nagle spojrzał na coś ponad moją głową i wtedy usłyszałem charakterystyczny szczęk
metalu połączony z basowym pomrukiem akumulatorów. Oglądając się przez ramię ujrzałem
pluton, całą tę brudną bandę, celującą w pułkownika z laserów, karabinów plazmowych i
nawet jednego granatnika. Cudem zdołałem stłumić ochotę do histerycznego śmiechu.
Niektórzy z nich dygotali ze strachu, inni byli niewzruszeni niczym skały, każdy jednak
patrzył na pułkownika z lodowatą furią. Sprawiali niesamowite wrażenie, byli niczym stado
drapieżników obnażających ostrzegawczo kły.
Chłopiec, który nakarmił mnie w okopie odezwał się pierwszy.
- Ja.. ja przepraszam, sir, ale Kage na to nie zasłużył. Jeśli pan strzeli, my również to
zrobimy.
Ktoś inny postąpił krok do przodu, trzymając swój karabin w zgięciu połamanej ręki.
- To prawda, sir. Trzy razy zdążylibyśmy już umrzeć, gdyby nie jego pomoc. Nie pozwolimy
go zabić.
Ich zachowanie zmieniło się teraz, wszyscy sprężyli się w miejscu. Broń mieli gotową do
strzału i widziałem wyraźnie żądzę mordu w ich oczach. Adrenalina krążyła w żyłach tych
ludzi i teraz byli gotowi zabić każdego głupca gotowego stanąć im na drodze. Ktoś
powiedział to wprost. Usłyszałem te słowa i słyszał je też pułkownik. Przez chwilę wydającą
się trwać wieczność patrzył na nich tym lodowatym spojrzeniem, ale żaden nie odwrócił
głowy i to o czymś świadczyło ! Ale pułkownik był po prostu Pułkownikiem i tylko parsknął
z dezaprobatą.
- Ten sukinsyn nie jest wart waszego wstawiennictwa. Zalecałbym użyć amunicji do bardziej
adekwatnych celów – nikt nawet nie drgnął i drwiący uśmieszek znikł z twarzy pułkownika.
- W porządku, gwardziści, przyjąłem do wiadomości wasze opinie – tym razem dosłownie
wypluł słowa.
Lufy karabinów wciąż mierzyły w jego twarz. Głos Schaffera zniżył się do szeptu,
przechodząc w upiorny ton, który nawet Synom Marnotrawnym mroził krew w żyłach.
- Rozkazuję wam natychmiast... opuścić broń...
Nadal żadnej reakcji.
- Jak wolicie. Niebawem wszyscy traficie za to pod moje rozkazy.
Po kilku głębokich, niezdecydowanych oddechach pierwsi z nich opuścili lasery,
odrywając w końcu wzrok od pułkownika. Zrozumiałem, że teraz wypali mi mózg.
- Wstawaj, Kage – podniosłem się powoli na nogi, próbując wcale nie oddychać – Dalej,
ściągaj natychmiast ten mundur, nie zasługujesz, by go nosić !
Kiedy rozpinałem bluzę, pułkownik odwrócił mnie szarpnięciem w stronę Coritanorum,
serca rebelianckiej armii. Jeszcze przed rewoltą zdrajców forteca okryta była mianem
niezdobytej twierdzy. Mur za murem wznosił się na wzgórzach, stanowiska ciężkiej artylerii
błyskały ognikami bombardując segment frontu kilka mil na zachód od nas. Potężne
reflektory omiatały ziemię niczyją wokół fortecy, ukazując rzędy zasieków z drutu
kolczastego, pola minowe usiane ładunkami plazmowymi i odłamkowymi, zapory
przeciwczołgowe i zapadnie najeżone ostrzami. Na moich oczach gigantyczna opancerzona
brama otworzyła się i ze środka wyjechały cztery Leman Russy, toczące się poprzez
zwodzony most na pełnej kwasu fosie gdzieś w kierunku południowej linii frontu.
- Co teraz, sir ? – zapytałem cichutko.
Pułkownik pokazał palcem wewnętrzny zamek fortecy i zaczął szeptać mi do ucha. W jego
głosie wychwyciłem sadystyczną wesołość.
- Oto, co nas czeka, Kage. Właśnie tam się wybierzemy.
O, kurwa.
Gdzieś indziej
Zdyszany oddech mężczyzny odbijał się od zawilgoconych rur biegnących po obu
stronach korytarza, przed jego ustami tańczyły w powietrzu malutkie obłoczki pary. Wisząca
smętnie u sufitu samotna żółta lampa rzucała słabą poświatę na jego gładko ogoloną twarz.
Mężczyzna zerknął nerwowo przez ramię, przykucnął na chwilę, by złapać oddech, oparł
dłonie o kolana. Dostrzegając jakieś poruszenie wśród półmroku korytarza zerwał się do
dalszego biegu, wyszarpując jednocześnie spod niebieskiej kurtki pękaty automatyczny
pistolet. Do dźwięku jego oddechu dołączył dobiegający z tyłu klekot czegoś twardego na
metalowej posadzce, zniekształcony odgłosem przypominającym przeciąganie twardej
szorstkiej skóry po skorodowanej powierzchni rury.
- Na krew Imperatora, myśliwy stał się zwierzyną – wysyczał przez zęby mężczyzna
oglądając się ponownie za siebie.
W kręgu światła rzucanego przez żółtą lampę coś poruszyło się nieoczekiwanie,
korytarzem runął do przodu dziwny kształt w kolorach czerni i purpury. Człowiek uniósł
wyżej pistolet i pociągnął za spust. Rozbłysk płomieni wylotowych był wręcz oślepiający w
półmroku przejścia, kule gwizdnęły w powietrzu. Poruszający się z nadludzką prędkością
kształt uskoczył w bok, jego białoszare pazury wbiły się w rdzewiejący metal rur. Głośny
zgrzyt zdradzał zbliżanie się ukrytego teraz za rurami prześladowcy.
Mężczyzna rzucił się do dalszej ucieczki, sprintem wpadł na najbliższe skrzyżowanie
korytarzy. Jego oczy prześlizgiwały się po ścianach i suficie, gdy pędził jednym z krętych
korytarzy desperacko szukając wyjścia z labiryntu. Przebiegł trzydzieści metrów, cały czas
słysząc za sobą stukanie pazurów bestii, i wtedy dostrzegł po lewej stronie korytarza otwarte
drzwi. Skoczył za próg i odwracając się w biegu uderzył pięścią w przycisk zamykający
wejście. Kompozytowa płyta zaczęła opadać z przeciągłym sykiem, lecz zaledwie sekundę
później pod jego dolną krawędzią prześlizgnął się znienacka nieludzki prześladowca.
Drapieżnik podniósł się na swą pełną wysokość mierząc człowieka pustym spojrzeniem
czarnych oczu.
Mężczyzna wypalił na oślep z pistoletu i skoczył pod opadający właz wytaczając się na
drugą stronę przejścia. Sekundę później drzwi zatrzasnęły się z głuchym hukiem odgradzając
go od drapieżnika. Człowiek odetchnął z ogromną ulgą i podniósł się na nogi słysząc
dobiegające zza drzwi drapanie pazurów o metal. Odgłosy darcia umilkły po kilku sekundach
zastąpione klekotaniem chityny o podłogę, oddalającym się szybko w głąb korytarza za
drzwiami.
- Imperator mi świadkiem, jeszcze cię dorwę – powiedział z mściwym uśmieszkiem
mężczyzna, po czym pobiegł w drugą stronę korytarza.
VIII – Nowe Słońce
+++ Rozpoczynamy operację „Nowe Słońce” +++
+++ Oczekuję rychłego spotkania +++
Wlokąc się w towarzystwie pułkownika dotarłem w końcu do sporych rozmiarów bunkra,
złożonego z czterech czy pięciu ciężko opancerzonych segmentów połączonych ze sobą
zamkniętymi korytarzami. Najbliższy właz był pilnowany przez dwóch żandarmów
Komisariatu, ich czarne karapaksy lśniły od deszczu. Pełne obrzydzenia spojrzenia, jakie mi
posłali, zakłuły bardziej od zimnego wiatru i zacinającej ulewy, siekącej bezlitośnie moją
nagą skórę. Z miejsca przypomniałem sobie, że muszę okropnie wyglądać. Szczękałem
zębami z zimna, miałem gęsią skórę, a stopy zesztywniały mi od brodzenia w błocie. Pół
twarzy uwaliłem sobie wilgotną ziemią, bo po drodze zdarzyło mi się poślizgnąć, a łydki
krwawiły w kilku miejscach, pocięte przeoczonym zwojem drutu kolczastego. Ramionami
oplotłem szczelnie klatkę piersiową próbując rozgrzać się choć odrobinkę. Spojrzenia
żandarmów pobiegły w ślad za mną, kiedy pułkownik otwierał właz i ponaglał mnie gestem
ręki wskazując wnętrze bunkra. Kilka metrów w głębi krótkiego korytarzyka znajdowały się
kolejne drzwi. Widząc wskazujący ruch ręki pułkownika otworzyłem je i wszedłem do środka
pomieszczenia.
W niewielkim pokoju siedzieli na polowych łóżkach pozostali skazańcy: Linskrug, Lorii,
Loron i Kronin. Pułkownik powiadomił mnie w drodze do bunkra, że krótko po rebelianckim
nalocie Gappo natrafił na plazmową minę, demaskując jej położenie w ten mniej przyjemny
sposób i rozbryzgując się praktycznie po całej okolicy. Wieść ta była dla mnie prawdziwym
ciosem, chociaż pocieszałem się, że Gappo pewnie poszedł w zaświaty szczęśliwy z faktu, iż
jego śmierć ostrzegła resztę Synów Marnotrawnych.
Towarzysze broni spojrzeli na mnie ze zdumieniem i niedowierzaniem. Co prawda
stawałem już wcześniej przed nimi nagi, chociażby w trakcie codziennych kąpieli na
pokładzie transportowca, teraz jednak musiałem wyglądać naprawdę pociesznie.
- I wszedł święty Phidinius pomiędzy swych nieprzyjaciół, bez broni ni pancerza – odezwał
się żartobliwym tonem Kronin i wszyscy zaczęli śmiać się równocześnie. Stałem w milczeniu
przez krótką chwilę, nie wiedzieć czemu zawstydzony, zaraz jednak dołączyłem do tego
wybuchu wesołości pojmując, że faktycznie przedstawiam sobą żałosny widok.
- Nie taki do końca bezbronny – odgryzłem się spoglądając znacząco w dół nagiego
podbrzusza i wywołując kolejną falę śmiechu.
- Cóż, bardziej z tego pukawka niż prawdziwa armata – zauważyła z przekąsem Lorii.
Zachichotaliśmy wszyscy. Słysząc za plecami jakieś dźwięk obejrzałem się do tyłu i ujrzałem
pułkownika. Niósł w rękach zwinięty w kostkę polowy mundur i kamizelkę
przeciwodłamkową. Rzucił ubranie na jedno z łóżek. Idący za Schafferem żandarm dołożył
do tej sterty parę butów i standardowy gwardyjski hełm.
- Nowe buty trzeba stawiać na podłodze, inaczej przynoszą pecha – powiedziałem do
wychodzącego żandarma, ale przez wzgląd na opuszczoną przyłbicę hełmu nie dostrzegłem
śladu jego reakcji.
- Zamknij się, Kage – powiedział pułkownik, po czym wskazał mi małe drzwi prowadzące do
bocznego pomieszczenia. W miniaturowej łazience stał jeszcze mniejszy prysznic. Znalazłem
dość szybko potarganą gąbkę oraz kawał szarego mydła i zacząłem doprowadzać się do
porządku pod strumieniem zimnej wody tryskającej z prysznica.
Wciąż wyziębiony, ale czysty i znów pełen wigoru, wróciłem do pokoju i wciągnąłem na
siebie mundur, po raz pierwszy od półtora dnia swej wymarzonej wolności czując się jak
normalny człowiek. Pułkownik gdzieś zniknął, a reszta skazańców siedziała na łóżkach w
milczeniu obserwując moje zmagania z niedopasowanym ubraniem.
- Wiedziałem, że nie zginąłeś – oświadczył Linskrug, kiedy już skończyłem się ubierać –
Domyśliłem się, co zaplanowałeś. Szkoda, że się nie udało.
- Mimo wszystko dzięki – odparłem wzruszając ramionami – Tylko jak pułkownik mnie
przejrzał ?
- Kiedy nas tutaj doprowadzono, nadeszły pewne dziwne meldunki – odezwał się Loron
siedząc na krawędzi pryczy i kopiąc piętą w podłogę – Żandarmi powiedzieli pułkownikowi,
że patrol szturmowców znalazł oddział dywersyjny wroga, wymordowany we własnym
obozie jakieś trzy kilometry od linii frontu. Nikt z naszych nie miał prawa kręcić się w tamtej
okolicy, a pułkownik powiedział, że jedynym takim głupkiem mogłeś być ty. Zamknął nas
tutaj i poszedł cię szukać.
- Ty wyrżnąłeś tamtą drużynę, Kage ? – zapytał stojący w progu pułkownik, zaskakując nas
całkowicie swym bezszelestnym powrotem.
- Tak, sir – przyznałem się siadając jednocześnie na podłodze z zamiarem aaa
wciągnięcia na nogi butów – Jestem zadowolony, że to zrobiłem, nawet jeśli ułatwiłem w ten
sposób swoje złapanie. W przeciwnym razie wszędzie tutaj roiłoby się teraz od rebeliantów.
Schaffer kiwnął głową i mruknął coś beznamiętnie.
- Chcę, żebyście poznali kogoś nowego – oświadczył po chwili milczenia przechodząc pod
ścianę pokoju i przywołując jednocześnie dłonią jakąś osobę stojącą dotąd za progiem. Do
pomieszczenia wszedł mężczyzna w ciemnoczerwonym płaszczu z kapturem ozdobionym
emblematami czaszki i koła zębatego. Z miejsca poznaliśmy w nim techkapłana Adeptus
Mechanicus.
- To adept Gudmanz, ze świata zbrojeniowego Fractrix – przedstawił gościa pułkownik –
Chcąc wam oszczędzić zbędnych spekulacji powiem od razu, iż jest tutaj razem z nami za
sprzedaż wojskowego ekwipunku piratom nękającym konwoje marynarki. Ekstremalnie
karygodne wykroczenie z jego strony, na pewno się ze mną zgodzicie.
Gudmanz podszedł bliżej łóżek ściągając z głowy kaptur i odsłaniając zmęczoną
postarzałą twarz. Był łysy, skórę jego czaszki znaczyły szramy po usuniętych niedawno
wszczepach. Oczy miał załzawione, a kiedy patrzył na nas uważnie, słyszałem jego chrapliwy
starczy oddech.
- Zechciejcie go grzecznie przywitać – polecił pułkownik – Ja muszę na chwilę wyjść.
Kiedy tylko Schaffer zniknął za drzwiami, przystąpiliśmy do ożywionego maglowania
nowego rekruta.
- Trafił ci się wyjątkowo kiepski przydział, dziadku – oświadczył Loron wyciągając się
nonszalancko na swoim łóżku i podkładając ręce pod kark.
- Lepsze to niż alternatywa – odparł Gudmanz z grymasem przygnębienia na twarzy, siadając
ostrożnie na najbliższej wolnej pryczy.
- Wyglądasz na całkowicie wykończonego – zauważyłem szacując wzrokiem jego kruchą
zgarbioną sylwetkę.
- Mam dwieście osiemdziesiąt sześć lat – wyjaśnił spoglądając smętnie na podłogę –
Wymontowano mi za karę implanty, a bez regularnych dostaw oleju konserwującego będę w
przeciągu najbliższego miesiąca cierpiał na szereg coraz poważniejszych dysfunkcji.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu próbując przetrawić usłyszane wiadomości.
Skupioną kontemplację przerwał w końcu Loron.
- Myślę, że na twoim miejscu wolałbym, aby mnie powieszono – oświadczył zdecydowanym
tonem.
- Oni by mnie nie powiesili, młody człowieku – zaprzeczył techkapłan, a jego mętne dotąd
oczy nabrały znienacka skupionego wyrazu. Spojrzał po kolei na każdego z nas – Moi
przełożeni przeistoczyliby mnie w serwitora. Moja pamięć zostałaby wykasowana, organiczne
komponenty trwale scalone z jakimś mechanicznym systemem sterowania. Stałbym się żywą
maszyną obliczeniową, niczym więcej. W głębi podświadomości zdawałbym sobie sprawę z
faktu, że wciąż żyję, ale jednocześnie nigdy już nie stanę się jednością z BogiemMaszyną.
Ani bym prawdziwie żył ani był martwy. Oto zwyczajowa kara dla tych, którzy zdradzają
Adeptus Mechanicus. Wasz pułkownik musi mieć ogromne wpływy, jeśli zdołał mnie ocalić
od tego losu.
- Jakbym o tym nie wiedział – burknął Linskrug. Dalszą część jego wypowiedzi przerwało
ponowne nadejście pułkownika. Tym razem towarzyszył mu skryba, którego często
widywałem wcześniej w kabinie Schaffera na pokładzie Pride of Lothus, klerk Amadiel.
Pisarczyk ściskał w rękach zwój pergaminów, w których od razu rozpoznałem ułaskawienia.
- Nadszedł czas, byście poznali prawdziwą przyczynę, dla której znaleźliście się tutaj –
oświadczył posępnym tonem pułkownik zabierając klerkowi pergaminy i kładąc je na łóżku
obok pryczy Lorona. Wszyscy patrzyliśmy z najwyższym skupieniem na krążącego od ściany
do ściany dowódcę – Nadszedł czas, kiedy wasza służba w szeregach Synów Marnotrawnych
się zakończy, w taki czy inny sposób.
Atmosfera wewnątrz bunkra uległa zauważalnej zmianie, każdy ze słuchaczy zaczerpnął
oddech w tym samym momencie. O ile uszy mnie nie myliły, a chyba nie, bo świadczyła
przeciwko temu reakcja moich towarzyszy broni, właśnie usłyszałem o możliwości
opuszczenia 13 Legionu.
- Te dokumenty – pułkownik wskazał palcem stertę pergaminów – to ułaskawienia, dla
każdego z was. Podpiszę je i zatwierdzę po ukończeniu naszej ostatniej misji. Możecie
odmówić udziału w niej, a wówczas żandarmi przeniosą was do innej jednostki karnej.
- Heretyccy kapłani z Eidoline przybyli niosąc zwodnicze przesłanie utraconemu ludowi –
odezwał się Kronin marszcząc silnie czoło.
- Co takiego ? – zdumiał się wyraźnie pułkownik.
- On chciał powiedzieć, że to brzmi zbyt prosto – przetłumaczyła wypoiedź szalonego
porucznika Lorii. Zgodziłem się z nią w myślach, oferta Schaffera wydawała się zbyt
wspaniałomyślna, by mogła być prawdziwa. I wtedy nagle pojąłem, iż to jednak prawda –
wiedziałem, co pułkownik dla nas przygotował
- Mówił pan serio o tej wyprawie do Coritanorum – stwierdziłem starannie wa
ważąc słowa i wypowiadając je dostatecznie wolno, by pozostali skazańcy zrozumieli sens
mego stwierdzenia.
- Oczywiście, że mówiłem poważnie, Kage – potwierdził pułkownik – Dlaczego miałbym
żartować ?
- Cóż – wtrącił Linskrug pochylając do przodu głowę – Jest taka mała sprawa, o której lepiej
nie zapominać: Coritanorum to najbardziej niedostępna twierdza w całym sektorze, najlepiej
strzeżona forteca w promieniu miesiąca tranzytu w Osnowie.
- Żadna twierdza nie jest całkowicie niedostępna – oświadczył z powagą i zarazem niezwykłą
pewnością siebie pułkownik.
- A fakt, że ponad pięćset tysięcy gwardzistów wspieranych przez kosmiczną marynarkę nie
zdołało tam dotąd wleźć nie ma tutaj żadnego znaczenia, tak ?! – krzyknął Linskrug, wyraźnie
wzburzony propozycją Schaffera.
- Nie będziemy szturmować Coritanorum, to byłoby bezsensowne – wyjaśnił zirytowanym
tonem pułkownik – Przenikniemy do kompleksu i dokonamy aktu dywersji od wewnątrz.
- Zakładając, że zdoła nas pan wprowadzić do środka, co będzie cholernie trudnym
zadaniem, pamiętajmy jeszcze o trzech milionach ludzi, którzy tam żyją – odezwałem się
marszcząc czoło i rozważając gorączkowo w myślach plan pułkownika – Jesteśmy skazani na
dekonspirację. Kurwa, ja nie mogę się skutecznie ukryć nawet pomiędzy własnymi ludźmi.
- Więc przyjdzie nam zastosować skuteczniejsze metody niż te przedsięwzięte dotąd przez
ciebie – uciął Schaffer, w oczywisty sposób poirytowany naszymi obiekcjami – Podejmujcie
decyzje. Idziecie ze mną czy decydujecie się na transfer do innego legionu ?
- O mnie zapomnijcie – oświadczył Linskrug kręcąc gniewnie głową. Przesuwając po nas
wzrokiem zaczął mówić wolniejszym i staranniej artykułowanym tonem – To wariactwo,
niewyobrażalnie idiotyczne szaleństwo. Próba ataku na Coritanorum w siedem osób to czyste
samobójstwo. Chcę przeżyć to piekło i odzyskać swoją baronię, a rajd do serca rebelianckiej
cytadeli wcale mi w tym nie pomoże. Wy róbcie, co chcecie, ja się na to nie piszę.
- W porządku – powiedział lodowatym tonem pułkownik, po czym podszedł do łóżka z
pardonami. Przerzucił je szybko szukając ułaskawienia Linskruga i podniósł dokument tak,
abyśmy wszyscy mogli go zobaczyć. Powoli i z przerażającą dokładnością zaczął drzeć
pergamin. Rozerwał go do połowy, a potem złożył razem obie połówki i przedarł ponownie.
Zrobił to kilka razy, aż w jego dłoniach znalazło się szesnaście osobnych kawałków papieru.
Cisnął strzępki pardonu na podłogę i rozdeptał je obcasami butów. Patrzyliśmy na to w
pełnym przerażenia milczeniu. Miałem wrażenie, że pułkownik nie niszczy ułaskawienia,
tylko samego Linskruga.
Schylił się nad łóżkiem i podniósł kolejny dokument, pokazując nam jego treść. Serce mi
zatrzepotało na widok swojego nazwiska. Linskrug miał rację: cała ta wyprawa do
Coritanorum zakrawała na szaleństwo. Miałem od dawna własną filozofię przetrwania i dotąd
wiernie się jej trzymałem. Rajd na nieprzyjacielską fortecę zdecydowanie przeczył moim
planom utrzymania się przy życiu. Lecz z drugiej strony, właśnie moje życie tkwiło teraz
między palcem wskazującym i kciukiem pułkownika. Jeśli powiem tak i przeżyję tę przeklętą
misję, będę wolny. Będę mógł zrobić, co tylko zechcę. Może pozostać w Gwardii, może
osiedlić się tutaj, na Typhosie Prime, a może nawet wrócić na swój ojczysty Olympas.
Jeśli tylko przeżyję...
Pułkownik wbijał we mnie te swoje kawałki lodu, które zastępowały mu oczy, na twarzy
miał wyraz niecierpliwego wyczekiwania. Pomyślałem o całym tym cierpieniu, rozpaczy i
udręce, jakie towarzyszyły mi przez ostatnie trzy lata i spróbowałem wyobrazić sobie resztę
spędzonego w ten sposób życia. Teraz zyskałem jedyną okazję na to, by wyrwać się z karnego
legionu. Jeśli wybiorę przeniesienie do innej jednostki, będę trupem, wcześniej czy później.
Taki będzie mój los – może zdołam przetrwać jeszcze kilka dalszych lat zastanawiając się,
kiedy dosięgnie mnie ta pisana od zawsze kula. Może skończę tak jak Kronin, z psychiką
pękniętą pod wpływem zbyt potwornych doznań. I czy znajdzie się wtedy w pobliżu ktoś, kto
będzie się troszczył o moje plecy tak jak ja o plecy Kronina ? Może tak, może nie, ale czy
naprawdę chciałem zaryzykować i sprawdzić to na własnej skórze ? Jeden wybór to prawie
pewna śmierć, ale i wolność w zasięgu ręki. Drugi to niemal równie pewna śmierć i żadnych
szans na ucieczkę z tego piekła. Tak się starałem, by dać nogę tutaj, na Typhosie Prime, i co z
tego wyszło ? A zresztą, czy naprawdę chciałem całą resztę życia zastanawiać się nad tym,
czy dokonałem słusznego wyboru ?
Wszystkie te myśli przelatywały przez mój umysł z prędkością laserowej wiązki, całe
otoczenie sprawiało wrażenie zastygłego w bezruchu, jakby cały wszechświat nabrał oddechu
oczekując na moją decyzję. Gdzieś w głębi mej czaszki rozległ się jakiś głos. Jesteś
imperialnym gwardzistą, powieział. Oto szansa, abyś udowodnił swą wartość przed nimi
wszystkimi. Wtedy pułkownik przekona się, jakim naprawdę człowiekiem jesteś.
Człowiekiem, nie kryminalistą i pozbawionym godności malkontentem.
- Wchodzę w to, pułkowniku – usłyszałem swój własny głos, czując się tak jakby mój umysł
wirował stopę nad głową, a kontrolę nad ciałem przejęła jakaś inna cząstka mej jaźni.
Pozostali skazańcy podjęli własne decyzje, ja jednak nie usłyszałem ani jednego ich słowa,
wciąż oszołomiony wagą podjętej właśnie decyzji. Pierwsze dotarły do mnie pomrukiwania
Gudmanza o tym jakim wybawieniem będzie dla niego śmierć w Coritanorum i wtedy raz
jeszcze ogarnąłem myślami konsekwencje swej decyzji.
Jeśli przeżyję tę misję, stanę się wolnym człowiekiem.
Nie wątpiłem ani przez moment w to, że pułkownik dotrzyma swojej obietnicy. Jedyne,
czego musiałem dokonać to przetrwanie jeszcze jednej akcji. W porządku, to Coritanorum,
ale ja też siedziałem już w niejednym gównie przez te ostatnie trzy lata i mimo to wciąż
żyłem. Kto wie, może i ta ostatnia misja okaże się dla odmiany łatwa, jeśli pułkownik
wszystko dobrze zaplanował.
Pogodzony z dokonanym wyborem zwróciłem w końcu uwagę na swoich towarzyszy
niedoli. Na podłodze wciąż poniewierały się szczątki jednego zniszczonego pardonu, z czego
wywnioskowałem, że reszta skazańców wyraziła zgodę na udział w misji. Patrzyli właśnie na
mnie, wszyscy z pułkownikiem włącznie, i zrozumiałem, że ktoś coś do mnie mówi, chociaż
głęboko zamyślony nie słyszałem wcześniej jego słów.
- Słucham ? – zmarszczyłem czoło próbując skoncentrować uwagę. Od tej chwili musiałem
myśleć naprawdę intensywnie, jeśli chciałem ponownie ujrzeć ten pardon.
- Powiedzieliśmy, że idziemy z tobą, a nie z pułkownikiem – powtórzyła Lorii i mrugnęła do
mnie porozumiewawczo.
- Co ? – warknąłem, zły sam na siebie z powodu zdezorientowania – Co to do diabła ma
znaczyć ?
- Jeśli ty uważasz, że damy radę, to my też chcemy spróbować – wyjaśnił poważnym tonem
Loron.
- W porządku, gwardziści – powiedział pułkownik – Wyruszamy o zmierzchu. Macie dwie
godziny na przygotowanie swoich rzeczy.
* * * * *
Burzowy front zdawał się przechodzić, grzmot elektrycznych wyładowań cichł zastąpiony
hukiem odległej artylerii. Siedzieliśmy na skalistym wzniesieniu, jakieś osiemset metrów
przed bieżącą linią frontu. Z przodu rozciągała się na kilka kilometrów odkryta przestrzeń,
pełna rebeliantów. Może był to jakiś punkt zbiorczy, bo równina wręcz kipiała ludzką
aktywnością. Dalej w głębi dostrzegałem jedną z bram Coritanorum. Dwie masywne wieże
strzegły ciężko opancerzonego portalu tkwiącego w ścianie masywu górskiego, w którym
wykuto większą część cytadeli. To właśnie ta przeklęta góra sprawiała, że forteca była
niezwyciężona, że nie mogło jej naruszyć nic prócz długotrwałego ciężkiego bombardowania
orbitalnego. Kto wie jak głęboko sięgają jej najniższe poziomy ? Budowle wystające ponad
powierzchnię ziemi tworzyły pierścienie wysokich wałów, grubych na wiele metrów,
wykonanych z plastelu i stali, wyjątkowo odpornych na pociski konwencjonalne i wiązki
energii. Ich kształt miał za zadanie odbijać ogień nieprzyjaciela ku odkrytym polom przed
cytadelą. Równina była strefą śmierci, pozbawioną jakiejkolwiek osłony dla każdego
napastnika, który zdołałby podejść tak blisko murów twierdzy. Teraz już rozumiałem,
dlaczego pięćset tysięcy imperialnych gwardzistów nie potrafiło złamać rebelianckiej linii
fortyfikacji.
Poderwałem głowę dostrzegając na niebie gdzieś po zachodniej stronie naszych pozycji
mrowie eksplodujących flar.
- To sygnał, na który czekaliśmy – oświadczył pułkownik, stojący nieruchomo przy
parapecie porzuconego rebelianckiego okopu.
Walki w tym rejonie ustały jakiś czas temu, toteż bez trudu mogliśmy wykorzystać na
wpół zawalony łącznikowy okop do schronienia się przed wścibskim wzrokiem
obserwatorów na murach Coritanorum. Czekający w punkcie zbiorczym rebelianci
najwyraźniej zamierzali uderzyć na południową flankę imperialnego kontyngentu, być może z
nadzieją na przerwanie naszych linii i uwięzienie części lojalistycznych wojsk pomiędzy
portalem tranzytowym, a swymi grupami uderzeniowymi.
- Atak pozoracyjny właśnie się rozpoczął – dodał pułkownik zamykając wieczko złotego
chronometru zabranego z bunkra Komisariatu. Chowając zegarek do głębokiej kieszeni swego
płaszcza wyprostował się i wyraźnie odprężył. Aż za bardzo jak na mój gust, w końcu to
miała być nasza najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna misja.
Słysząc gdzieś w górze stukot poruszonych butem kamyczków podnieśliśmy niemal
jednocześnie karabiny – wszyscy z wyjątkiem pułkownika: on nadal stał chowając dłonie w
kieszeniach i mierząc wzrokiem twierdzę.
- Dobry wieczór, poruczniku Striden – powiedział Schaffer nie odwracając głowy. Ujrzałem
młodego mężczyznę ześlizgującego się z krawędzi okopu. Na jego twarzy widniał szeroki
uśmiech.
- Dobrze pana widzieć, pułkowniku Schaffer – odparł przybysz, po czym ski
skinął każdemu z nas głową na powitanie. Od uszu po stopy okrywała go kamuflująca
peleryna, pozwalająca niemal perfekcyjnie wtapiać się w szarobrązowe skały otaczające
Coritanorum. Zeskoczył na dno okopu i stanął obok pułkownika. Maskujący płaszcz
mężczyzny powiewał lekko.
- Teraz, pułkowniku Schaffer ? – spytał z zauważalną ekscytacją Striden.
- Jeśli jest pan gotowy, poruczniku – potwierdził kiwnięciem głowy nasz dowódca.
- Co się dzieje, sir ? – odezwała się Lorii zerkając przy tym podejrzliwie na przybysza.
- Porucznik Striden ściągnie nawałę artyleryjską na tych rebeliantów, żeby oczyścić nam
drogę do portalu tranzytowego – wyjaśnił pułkownik cofając się w głąb okopu.
- Będziesz potrzebował paru niezłych armat, żeby ich wykończyć – zauważyłem z
sarkazmem. Porucznik spojrzał na mnie z tym swoim permanentnym uśmiechem na ustach.
- Och, mamy do dyspozycji naprawdę porządne armaty, panie Kage – powiedział wyciągając
spod płaszcza jakieś pozornie skomplikowane urządzenie. Otworzył klapkę w obudowie
skrzynki nie większej od męskiej pięści, po czym przyłożył ją do oczu. Jego palce przesuwały
się po serii przełączników i pokręteł na bocznej ściance urządzenia, bez wątpienia kalibrując
jakiś namiernik optyczny czy coś podobnego. Odsuwając pudełko od twarzy spojrzał uważnie
na jego ekranik. Zerknąłem również w tym kierunku, dostrzegając rzędy cyfr i liczb palące się
na miniaturowym wyświetlaczu. Porucznik zrobił wielce zadowoloną minę, po czym podniósł
głowę i zmierzył wzrokiem przestworza.
- Wiatr wieje na południe, południowy zachód, nie sądzi pan, panie Kage ? – zapytał mnie
nieoczekiwanie.
- Wiatr ? – wydukałem nieskładnie, całkowicie tym pytaniem zaskoczony.
- Tak – potwierdził zerkając na mnie z uśmieszkiem – I chyba mamy silny prąd powietrzny w
przeciwną stronę na sześciu tysiącach metrów.
- Te twoje działa muszą mieć cholernie wysoką trajektorię lotu, jeżeli bierzesz poprawkę na
takie czynniki – zauważył stojący po drugiej stronie porucznika Loron.
- Och, nie. One nie wystrzeliwują pocisków w górę, tylko spuszczają je w dół – wyjaśnił
oficer naciskając jakiś guzik u spodu pudełka i unosząc swe urządzenie wysoko ponad głowę.
- Nie wystrzeliwują w górę ? – mruknął pytającym tonem Gudmanz – Czyli mówimy o
ostrzale z orbity ?
- Owszem – kiwnął potakująco głową Striden – Jestem oficerem obserwacyjnym z
pancernika Emperor’s Benevolence. Okręt rozpocznie za chwilę procedurę ogniową.
- Pancernik ? – zapytałem oszołomiony, przywołując natychmiast wspomnienie krążownika
eskortującego nas w systemie Kragmeer, a w szczególności rzędów jego pokładów
artyleryjskich. Imperator jeden wie, jaką siłą ognia może dysponować taki pancernik !
- No to zaczynamy – oświadczył wesoło Striden. Nasze spojrzenia podążyły w górę w ślad za
jego wzrokiem.
Przestworza nad Coritanorum pojaśniały i chwilę potem dostrzegłem warkocze ognia
ciągnące się za dziesięcioma spadającymi ku powierzchni ziemi głowicami. Mój wzrok
przyciągnęło nagłe poruszenie na równinie – to rebelianci pierzchali na wszystkie strony w
ślepej panice, uświadamiając sobie znienacka skalę nieoczekiwanego zagrożenia. Torpedy
uderzyły w ziemię z potwornym, głuchym rykiem, w powietrzu wykwitły kule ognia o blisko
pięćdziesięciometrowej średnicy, wyrzucające czołgi niczym dziecięce zabawki na trzydzieści
metrów w górę. Nie zauważyłem żadnych latających ciał, dlatego przyjąłem, że piesi
żołnierze zostali wręcz spopieleni. Równina przeistoczyła się w ogniste piekło, a moment
później runęła na nas fala uderzeniowa odległego o kilometr wybuchu. Płaszcz oficera
marynarki łopotał szaleńczo na wietrze, nasza skóra czerwieniała pod wpływem gorącego
powietrza, podrażnione oczy zaczynały łzawić. Powietrze nad równiną wydawało się stać w
ogniu, podsycanym jeszcze detonacjami zniszczonych pojazdów. Striden klepnął mnie w
ramię i wskazał na coś palcem. Patrząc w tamtym kierunku dostrzegłem kolejne smugi
przecinające nieboskłon.
Eksplozje pocisków okazały się jeszcze bardziej niszczycielskie od torped. Wybuchały w
czterech równoległych liniach pędząc w naszą stronę, wyrywając w ziemi gigantyczne dziury
i miotając ludźmi oraz maszynami we wszystkich kierunkach. Huk detonacji zagłuszał
przeraźliwe wrzaski rebeliantów i zgrzyt dartego metalu. Rozrzucana wokół ziemia i kawałki
skał szybko przysypały płonącą plazmę, nocne niebo wypełniło się kłębami gęstego dymu
przysłaniając blask odległych, niezliczonych okien cytadeli. Bombardowanie nie ustawało,
dziesiątki wybuchów przesuwały się po równinie zmierzając w stronę naszego okopu. Ostrzał
trwał już minutę i zaczynałem się obawiać o trwałe uszkodzenie swego słuchu, tak potworny
huk wstrząsał punktem zbiorczym nieprzyjaciela.
Lęk o stan uszu znikł szybko, zastąpiony dużo silniejszym strachem. Mijała druga minuta
bombardowania i wszystko wskazywało na to, że goście na
na pancerniku chyba trochę przeholowali. Kiedy pociski zaczęły rozrywać się u podstawy
skalistego wzniesienia, na grzbiecie którego wyryto okop, ogarnęła nas panika. Wszyscy
skuliliśmy się pod przeciwną ścianą transzei. Szczerze bałem się o własne życie. Nigdy nie
zaufałbym żadnej baterii naziemnej w kwestii tak bliskiego ostrzału, a co dopiero strzelcom
na pancerniku wiszącym ponad sto kilometrów nad moją głową ! Pułkownik zeskoczył do
okopu w ślad za nami, z wyraźną troską na twarzy, Striden pozostał jednak na swoim miejscu.
Stał na parapecie transzei gapiąc się z niemym podziwem na porażający spektakl. Kawałki
rozłupanych skał świstały nie dalej jak pięćdziesiąt metrów od naszej kryjówki. W jaskrawej
poświacie eksplozji widziałem wyraźnie Stridena wznoszącego ręce ku niebu i śmiejącego się
szaleńczo. Jego płaszcz był niemal całkiem podarty uderzeniami fal powietrza, ale porucznik
trwał w miejscu niewzruszony niczym skalna opoka.
Wtedy znienacka zapadła cisza i zrobiło się ciemno. Przez kilka sekund czułem się
oślepiony i głuchy jak pień, moje zmysły przyzwyczajały się do nagłego braku
niszczycielskich stymulacji. Striden wciąż jeszcze się śmiał, podczas gdy pułkownik
marszczył czoło i otrzepywał z ziemi swój płaszcz. Porucznik marynarki oparł dłonie na
biodrach i spojrzał na nas ponad ramieniem rozszerzonymi z ekscytacji oczami.
- Niech mi Imperator wybaczy, ale nie ma znaczenia jak często to oglądam, panie Kage.
Zawsze wpadam w ten sam zachwyt – porucznik błysnął śnieżnobiałymi zębami.
- Było kurewsko blisko ! – wrzasnąłem na niego z wściekłością wdrapując się jednocześnie
na krawędź okopu.
- Przykro mi, takie otrzymałem rozkazy – odparł przepraszającym tonem – Zazwyczaj
wyznaczamy szerszą strefę bombardowania, ale tym razem mi na to nie pozwolono. W końcu
siedzimy w tym miejscu, a chyba nie chcielibyście, żeby ta nawała spadła też na nasze
głowy ? Kazano mi również ominąć ogniem baszty wartownicze, co samo w sobie jest dość
dziwne. Ale rozkazy to rozkazy. Niepotrzebnie się martwiliście, mamy naprawdę sporą
praktykę w takich bombardowaniach.
- Myślę, że zniszczenie wież bardzo utrudniłoby nam wejście do środka cytadeli –
powiedziała Lorii wspinając się z gracją po wbudowanej w ścianę okopu drabince.
Przetoczyłem wzrokiem po równinie uświadamiając sobie, że nie minęło jeszcze nawet pięć
minut od rozpoczęcia ostrzału. Odkryta przestrzeń przed portalem tranzytowym zryta była
setkami kraterów. Mrugając załzawionymi wciąż oczami z trudem dostrzegałem szczątki
walających się tu i ówdzie wraków. W promieniu sześciu kilometrów od miejsca upadku
pierwszych głowic równina została dosłownie wyrwana w powietrze, a następnie z powrotem
ułożona na ziemi. Gęsta powłoka dymu unosiła się jakiś metr nad powierzchnią, rozwiewana
z wolna podmuchami nocnego wiatru. Zapach fosforu był porażający, wręcz dusił w gardle.
Nic nie mogło przeżyć tak potwornej furii, żadna śmiertelna istota kiedykolwiek stąpająca po
ziemi.
- Wejście do środka ? – powiedział znienacka Striden, najwyraźniej zaskoczony słowami
Lorii – Na Tron Imperatora, to brzmi bardzo ekscytująco ! Bardziej niż stanie tutaj i czekanie
na kolejne zlecenie z orbity. Będziecie mieli coś przeciwko, jeśli się dołączę ?
- Czego ? – wychrypiałem – Całkiem ci odwaliło ?
Porucznik posłał mi przyjacielski uśmiech, a potem wlepił te swoje płonące podnieceniem
oczy w Coritanorum.
- Może z nami pójść – usłyszałem wypowiedzianą ciężkim tonem zgodę pułkownika,
stojącego kawałek dalej i lustrującego wzrokiem pobojowisko pozostawione przez załogę
pancernika. Zauważyłem, że nawet on był poruszony skalą rzezi dokonanej na równinie.
Jeszcze pięć minut temu mieliśmy przed oczami prawie dziesięć tysięcy nieprzyjacielskich
żołnierzy i około setki czołgów, teraz zaś nie było tam dosłownie nic całego.
- Mówiąc szczerze, nie sądzę, byśmy go mogli w jakikolwiek sposób od tego powstrzymać –
dodał znaczącym tonem Schaffer. Wiedziałem, co takiego miał na myśli. Striden i tak
polazłby w ślad za nami, moglibyśmy go zatrzymać jedynie poprzez zabicie, a tego
marynarka z pewnością by nie pochwaliła.
* * * * *
Podróż poprzez spustoszoną równinę kosztowała nas wiele czasu. Musieliśmy działać
szybko, ale drogę do Coritanorum tarasowały nam płonące wraki czołgów i pryzmy martwych
ciał, że nie wspomnę o kraterach po wybuchach, które w pewnych miejscach sięgały sześciu
metrów głębokości i pięćdziesięciu średnicy. Kiedy zbliżyliśmy się na kilkaset metrów do
bramy, przyszło nam brnąć poprzez warstwę popiołu sięgającą gdzieniegdzie po kolana.
Przypomniałem sobie, że to właśnie gdzieś tutaj spadły plazmowe torpedy.
- Wiecie, co dzieje się z człowiekiem stojącym w epicentrum wybuchu plazmowej głowicy ?
– odezwał się Gudmanz nie kierując pytania do nikogo
go w szczególności, wspinając się z wysiłkiem ponad krawędź kolejnego krateru i podnosząc
rąbek ubrudzonych popiołem szat. Wszyscy pokręciliśmy przecząco głowami albo
wzruszyliśmy ramionami. Gudmanz schylił się, nabrał w dłoń nieco popiołu i pozwolił jego
płatkom przesypywać się pomiędzy palcami przy wtórze chrapliwego chichotu.
- Chyba nie twierdzisz... – zaczęła Lorii, ale urwała z grymasem niesmaku, kiedy techkapłan
pokiwał głową.
- Na Imperatora, połknąłem niektórych z nich – syknął Loron spluwając siarczyście na
ziemię w próbie oczyszczenia gardła.
- Zamknijcie się wszyscy ! – warknął pułkownik – Już prawie dotarliśmy do baszty.
* * * * *
Wślizgnąłem się do lewej wieży poprzez niewielkie drzwiczki, z gotowym do strzału
laserem w dłoni. Kiedy już znalazłem się w środku, zrozumiałem tę zastanawiającą pewność
siebie, z jaką pułkownik zaprowadził nas pod bramę. Stacjonujący w baszcie mężczyźni i
kobiety leżeli na podłodze i krętych schodach, z wykrzywionymi w agonalnych grymasach
twarzami. Ich skóra miała niebieskawą barwę.
- Mam wrażenie, że to jakaś trucizna rozpowszechniająca się za pomocą powietrza –
oznajmił Gudmanz oglądając jedno z ciał, kobietę w wieku około dwudziestu lat noszącą
mundur sierżanta.
- Skąd się tutaj wzięła ? – to Striden zadał dręczące mnie pytanie.
- Ruszać się – polecił stojący w połowie schodów pułkownik. Docierając na piętro
stwierdziłem, że składa się ono z pojedynczego pomieszczenia. Przy kilku szczelinach
obserwacyjnych stały automatyczne działka, ale obsługujący je żołnierze leżeli martwi na
podłodze piętra.
- Gudmanz – pułkownik zwrócił na siebie uwagę techkpałana, po czym wskazał mu dłonią
wbudowany w jedną ze ścian pomieszczenia terminal. Adept podszedł do konsolety i wsparł
się o nią wyciągając coś jednocześnie zza ucha. Przyjrzałem mu się uważniej i dostrzegłem
miniaturową wtyczkę, nie większą od paznokcia. Kiedy ją ciągnął w stronę terminalu,
spostrzegłem połyskliwą cieniutką linkę biegnącą od wtyczki do otworu w czaszce
Gudmanza. Techkapłan nacisnął kilka runicznych klawiszy, a potem wsadził wtyczkę do
jednego z licznych gniazdek i zamknął oczy. Na ekranie konsolety pojawiły się jakieś znaki,
jego blask barwił zieloną poświatą rysy twarzy starego człowieka. Przez wyświetlacz
przemknęła seria obrazów, zmieniających się zbyt szybko, by oko zdążyło je zarejestrować w
bardziej szczegółowy sposób, lecz sprawiających wrażenie ciągu map czy też raczej
schematów. Potem pojawiły się całe kolumny numerów, również przewijane w zbyt szybkim
tempie – ciągi znaków zaledwie zapaliły się na ekranie, a już gasły ustępując miejsca nowym
informacjom. Gudmanz sapnął i cofnął się o krok od terminalu chowając wtyczkę z powrotem
do slotu w swej czaszce.
- Dane pobrane – powiedział do pułkownika – Zmienili niektóre z protokołów
bezpieczeństwa w wewnętrznych obwodach i przestawili miejsca dostępu do generarium.
- Zdobyłeś mapy tego miejsca ? – zdumiała się Lorii – Jak możesz zapamiętać takie ilości
informacji ? Przecież cytadela ma dobre czterdzieści kilometrów średnicy !
- Podskórny memograf neuralny – wyjaśnił Gudmanz stukając palcem w kość czaszkową tuż
za prawym uchem – Moi zwierzchnicy nie pozbawili mnie wszystkich wszczepów.
- Nie będę udawał, że rozumiem z tego choć słowo – wtrąciłem się do rozmowy – ale
domyślam się, że masz teraz w głowie dokładną kopię map twierdzy, tak ?
- Tak – potwierdził kiwnięciem głowy, po czym naciągnął na swą czaszkę kaptur.
Odwróciłem się w stronę pułkownika.
- On wspominał o generarium, sir – oświadczyłem – Co my właściwie mamy tutaj zrobić ?
- Coritanorum jest zasilane przez trzy plazmowe reaktory – wyjaśnił pułkownik –
Przedostaniemy się do nich i wyłączymy. Każdy system elektroniczny, każda tarcza ochronna
i stanowisko ogniowe są podłączone do tego właśnie układu zasilającego.
- Na razie wszystko rozumiem – skomentowała Lorii – Ale jak przedostaniemy się do
generarium ?
Schaffer nie odpowiedział, wskazując w zamian palcem jedno z leżących na posadzce ciał.
* * * * *
- Przeniknięcie do kolejnego kręgu będzie trudniejsze – ostrzegł pułkownika Gudmanz.
W zdjętych z trupów mundurach, pasujących do nas znacznie lepiej niż mój wcześniejszy
źle dobrany mordiański uniform, nie mieliśmy większych p
problemów z poruszaniem się po pierwszym kręgu twierdzy. Nikt nie przyglądał się uważniej
oficerowi i grupie żołnierzy idących w asyście techkapłana. Miasto znajdowało się w stanie
wojny od ponad dwóch lat i najwyraźniej procedury bezpieczeństwa uległy stępieniu. Zresztą,
nikt nie byłby chyba tak głupi, żeby się tutaj wdzierać nie mając ze sobą armii popleczników.
Nikt z wyjątkiem nas, rzecz jasna.
Z włosami ukrytymi pod typhońskimi hełmami i twarzami przysłoniętymi wysokimi
kołnierzami niebieskich kurtek, nawet Lorii i Loron nie wyróżniali się niczym szczególnym.
Nie wiem, jakiś właściwie uniform wybrał dla siebie pułkownik, ale najwyraźniej był to
mundur skutecznie negujący ciekawość przechodniów. Ubranie miało czarny kolor,
pozbawione było jakichkolwiek dystynkcji – podejrzewałem, że był to strój miejscowego
Komisariatu. Nawet w skradzionym mundurze Schaffer potrafił zastraszać samym swym
wyglądem. Pozbawiony kamuflującego płaszcza Striden okazał się szczupłym młodym
mężczyzną tuż po dwudziestce, niemal patyczkowatym, choć pozbawionym typowej dla swej
postury niezgrabności.
Zaczynałem powoli rozumieć jak beznadziejnym zadaniem byłoby zdobycie Coritanorum
poprzez otwarty atak. Nawet gdyby odpowiednio silna grupa zdołała wedrzeć się do środka
przez którąś z bram tranzytowych, niższe poziomy metropolii miały cylindryczny kształt,
opasując twierdzę czterema hermetycznymi kręgami. Poszczególne pierścienie były ze sobą
połączone pojedynczymi wrotami położonymi po przeciwnych stronach miasta, toteż chcąc
dostać się od jednej bramy do drugiej należało wpierw przejść przez połowę poziomu. Ludzie
budujący twierdzę skonstruowali nawet cylindryczne szyby wentylacyjne i układy zasilające,
przez co wyeliminowali możliwość szybkiego przemknięcia się w górne części cytadeli.
Pokonanie pierwszego kręgu zajęło nam półtora dnia. Po świcie przespaliśmy kilka godzin w
opuszczonym bloku koszarowym, teraz zaś, na kilka minut przed południem, siedzieliśmy w
niewielkiej komnacie przylegającej do korytarza prowadzącego pod bramę drugiego poziomu.
- Co musimy zrobić teraz ? – zapytał Schaffer wyciągając zza dużego biurka krzesło i
siadając na nim wygodnie. Pokój był całkowicie ogołocony z wyposażenia, stały w nim tylko
biurko i krzesło. Najwidoczniej nikt już od dawna z tego pokoju nie korzystał, co czyniło z
niego bezpieczną kryjówkę.
- Potrzebujemy jednego z oficerów służb bezpieczeństwa, najlepiej wyższego rangą –
wyjaśnił Gudmanz. Pułkownik spojrzał w moją stronę, ledwie zdążyłem oprzeć się o ścianę.
- Kage, zabierz Lorii i idź po jakiegoś oficera bezpieczeństwa – powiedział takim tonem
jakby sobie życzył wypastowania butów. Wymieniłem spojrzenia z Lorii, po czym wyszliśmy
oboje z pokoju. Korytarz pachniał środkami dezynfekującymi, jego podłoga lśniła świadcząc
o niedawnym myciu. Był szeroki i wysoki zarazem, jego romboidalny przekrój miał pięć
metrów wysokości i dziesięć metrów szerokości przy podłodze, potem ściany zwężały się
nieco biegnąc ku sufitowi. Każdy metr kwadratowy korytarza pokryty był błyszczącymi
metalowymi płytami, przynitowanymi do nagiej skały. Jacyś ludzie chodzili przejściem w
jedną i drugą stronę, nie zwracając na nas praktycznie żadnej uwagi. Większość z nich miała
na sobie wojskowe mundury, ale zauważyłem też paru skrybów Administratum. Razem z
Lorii spacerowaliśmy korytarzem tam i z powrotem, dopóki nie natrafiliśmy na małe
skrzyżowanie z biegnącą po łuku w prawo węższą odnogą. Oparci o ścianę zaczęliśmy
rozmawiać zerkając jednocześnie ponad swoimi ramionami w poszukiwaniu człowieka,
którego kazał nam sprowadzić pułkownik. Dla nielicznych przechodniów byliśmy jedynie
parą znudzonych żołnierzy odpoczywających po swojej zmianie.
- Sądzisz, że zdołamy się z tego wykaraskać ? – spytała cicho Lorii marszcząc swoje wysokie
czoło.
- Jeśli ktokolwiek jest w stanie, to właśnie my – zapewniłem ją drapiąc się po udzie w
miejscu, gdzie obcierał mnie szorstki materiał białych spodni.
- Zdobycie tego miasta nie będzie łatwe nawet po wyłączeniu zasilania – powiedziała z
posępnym brzmieniem głosu.
- Już nad tym myślałem i wydaje mi się, że po naszej akcji nie będzie czego tutaj zdobywać
– odparłem wyrażając po raz pierwszy na głos podejrzenia, które rosły we mnie od chwili
ujawnienia planów pułkownika.
- Nie bardzo rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć – stwierdziła mrużąc oczy.
- Ten pomysł z wejściem do generarium i wyłączeniem reaktorów... – urwałem widząc jej
ostrzegawcze spojrzenie przesuwające się ponad moim ramieniem w stronę głównego
korytarza. Odsunąłem się od ściany samemu spoglądając w tamtą stronę. Szło ku nam trzech
mężczyzn. Dwaj z nich mieli na sobie mundury ochrony, które widzieliśmy już wcześniej –
ciemnoniebieskie uniformy, metalowe pałki przy skórzanych pasach i czapki z daszkiem
zamiast hełmów. Człowiek idący pomiędzy nimi miał podobny mundur, ale odróżniały go
czerwone paski wszyte w materiał na rękawach i kantach spodni. Pod pachą trzymał krótką
laseczkę, niczym jakiś instruktor musztry, a całym swym zachowaniem wyraźnie dawał do
zrozumienia, że nie jest człowiekiem, z którym opłacało się zadzierać. Kiedy nas minęli, ru
szyliśmy w ślad za nimi zachowując odstęp kilku metrów. Wsunąłem do dłoni nóż o krótkim
ostrzu skradziony ze splądrowanej przez nas w nocy kuchni i przyśpieszyliśmy krok.
Rozglądając się wokół i nie dostrzegając żadnych świadków zaczęliśmy działać.
Żołnierz ochrony idący po prawej stronie, tuż przede mną, usłyszał nasze kroki i obejrzał
się przez ramię. Lorii skoczyła do przodu w tym samym momencie, co ja. Wbiłem ostrze
noża w lewe oko spoglądającego na nas człowieka, Lorii opasała ramieniem szyję drugiego i
jednym szarpnięciem złamała mu z głuchym trzaskiem kark. Oficer zareagował
błyskawicznie uderzając mnie swoją laseczką. Przedmiot tylko mnie drasnął, ale jego
końcówka musiała być naładowana elektrycznym ładunkiem, bo całe ramię niemal
natychmiast mi zdrętwiało. Lorii okazała się zbyt szybka dla ofiary, nie pozwoliła mężczyźnie
na zadanie drugiego ciosu. Wyrzuciła nogę w górę uderzając od spodu w jego wyciągniętą
rękę i jednocześnie walnęła w nią z góry kantem swojej dłoni. Kość ramienia oficera pękła,
laseczka wypadła mu z ręki. Jęknął z bólu, a wtedy dziewczyna trzasnęła go dłonią w nasadę
nosa. Głowa człowieka odskoczyła w tył. Zwalił się z nóg, ale nie uchroniło go to przed
jeszcze jednym ciosem, tym razem kopniakiem, który trafił oficera w policzek i pozbawił go
zupełnie przytomności.
Oddychaliśmy pośpiesznie zastanawiając się przy tym, co u diabła zrobić teraz, kiedy z
drugiej strony bocznego korytarzyka wychynął nagle jakiś klerk. Ujrzawszy nas stanął z
szeroko otwartymi ustami, trzymane w rękach pergaminy omal nie wypadły mu z dłoni.
- Kurwa ! – warknąłem. Oczy skryby rozszerzyły się komicznie na widok dwóch
gwardzistów pochylonych nad czymś, co wyglądało jak ciała trzech martwych żołnierzy
ochrony. Skoczyłem w jego stronę, ale cały lewy bok zdążył mi już zesztywnieć po bolesnym
kontakcie z laseczką oficera i straciłem równowagę. Klerk wydał z siebie zdławiony wrzask,
cisnął na ziemię pergaminy i rzucił się do ucieczki. Lorii dopadła go pięcioma wielkimi
susami. Wybiła się w powietrze i kopnęła uciekiniera w kark posyłając go na podłogę.
Wylądowała zgrabnie na jego plecach, chwyciła rękami za głowę i podobnie jak w przypadku
żołnierza ochrony skręciła kark niczym jakiemuś przeznaczonemu na obiad kurczakowi.
Całe szczęście dla nas, że nikt inny już się na korytarzu nie pojawił. Za pierwszymi
otwartymi drzwiami znalazłem pusty pokój zastawiony wyłączonymi z użytku terminalami.
Wrzucając zwłoki do środka zamknęliśmy drzwi, a potem wcisnąłem do zamka ostrze noża i
szarpnąłem nim łamiąc klingę u nasady.
- Mam nadzieję, że nikt nie będzie tu niczego szukał – powiedziałem, po czym złapaliśmy
oboje za ramiona nieprzytomnego oficera i zaczęliśmy go ciągnąć w stronę głównego
korytarza.
- Masz w zapasie kilka całkiem ciekawych sztuczek – skomentowałem, gdy dotarliśmy do
skrzyżowania i Lorii wystawiła za róg swoją głowę szukając śladu zagrożenia.
- Specjalny trening – wyjaśniła nakazując mi jednocześnie ruchem dłoni podejść bliżej.
- W jakiej ty właściwie służyłaś jednostce przed przeniesieniem do karnego legionu ? –
zapytałem uświadamiając sobie, że tak naprawdę wszystko, co wiedzieliśmy o bliźniętach
zaczynało się od historii z ich wydaleniem z regularnego wojska.
- Specjalny oddział infiltracyjny. Było nas pięćdziesięciu – powiedziała chwytając od swojej
strony ciało oficera – Naprawdę nie mogę nic więcej na ten temat zdradzić.
- A byłaś... kimś specjalnym w tej jednostce ? – nie ustępowałem starannie formułując
pytanie, świadom przestróg Lorona na temat wrażliwości jego siostry na uwagi pod adresem
ich wyglądu i zachowania.
- Och, nie – odparła zerkając na mnie z przekornym uśmieszkiem – Byliśmy wszyscy tacy
sami. Techniki walki wręcz były jednym z wielu elementów naszego... unikalnego systemu
szkolenia.
Moje zdrętwiałe ramię wracało powoli do stanu użyteczności, toteż złapałem
nieprzytomnego rebelianta za pasek spodni i zarzuciłem sobie na bark – dzięki temu
mogliśmy ruszyć biegiem. Dopadliśmy drzwi pokoju, w którym ukrywała się reszta grupy,
zabębniłem w nie butem.
- Tak ? – ze środka dobiegł mnie pytający głos pułkownika.
- To my, idioci, otwierajcie natychmiast ! – warknąłem w szczelinę pomiędzy uchylonymi
drzwiami i futryną, opierając się czołem o metalowe obicie i czując jak bark boli mnie coraz
bardziej od niesionego brzemienia. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadłem do środka
przewracając przy okazji Stridena. Pistolet wypadł porucznikowi z ręki i zaklekotał po
podłodze. Bezceremonialnie zrzuciłem oficera prosto pod nogi Gudmanza i westchnąłem z
ulgą podczas gdy Lorii zamykała pośpiesznie drzwi.
- Taki ci wystarczy ? – zapytałem techkapłana – Lepiej, żeby pasował, bo jeśli będziesz
niezadowolony, po następnego pójdziesz sobie sam, kurwa !
- On żyje ? – zapytał niepotrzebnie pułkownik słysząc zdławiony jęk bólu i dostrzegając
poruszające się niezdarnie ciało naszego więźnia.
- Och, to akurat nie jest konieczne – machnął dłonią Gudmanz klękając przy
przy leżącym na brzuchu rebeliancie. Coś tam zrobił palcami przy jego szyi, ale nie zdołałem
zauważyć żadnych szczegółów. Kiedy już skończył, nasz jeniec był trupem o poczerwieniałej
okropnie twarzy.
- Coś ty mu zrobił ? – zapytał Striden podchodząc bliżej i zerkając na zwłoki z niezdrową
ciekawością.
- Dokonałem manipulacji przy przepływie krwi przez jego tętnicę szyjną, co doprowadziło
do wylewu krwi do mózgu – wyjaśnił techkapłan mówiąc takim tonem jakby tłumaczył nam
zasadę działania radionadajnika. Poczułem mimowolny dreszcz i cofnąłem się o krok od
starego adepta.
- I co teraz z nim zrobimy ? – spytał pułkownik, wciąż siedzący na tym samym krześle, na
którym pozostawiliśmy go wychodząc na łowy. Gudmanz spojrzał na mnie podnosząc się
niezgrabnie z kolan.
- Potrzebujemy jakiejś piły – oświadczył posyłając mi wyczekujące spojrzenie i przechylając
głowę w bok.
- O żesz kurwa – jęknąłem zrezygnowanym głosem.
* * * * *
Jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie problemy, z jakimi przyszło nam się uporać przy
kompletowaniu listy niezbędnych Gudmanzowi przedmiotów, lepiej już chyba było wziąć tę
przeklętą bramę szturmem. Maszerując głównym korytarzem w stronę dwóch wartowników
strzegących wrót do drugiego pierścienia modliłem się w duchu o powodzenie tej misji.
Kiedy już zapoznałem się z zapotrzebowaniem techkapłana, postanowiłem włamać się do
jakiegoś punktu medycznego. W towarzystwie pułkownika, Lorona i Stridena cofnąłem się
parę kilometrów wzdłuż trasy naszej marszruty wracając do ominiętego wcześniej
traumarium. Wiedzieliśmy, że nie znajdziemy nigdy placówki medycznej, która nie byłaby
zatłoczona pacjentami, więc udaliśmy się po prostu do najbliższej. Wlekliśmy Stridena,
wierzgającego nogami i drącego się na całe gardło z rękami zaciśniętymi na twarzy.
- Bliski rozbłysk plazmy – pułkownik poinformował rzeczowym tonem miejscowych
sanitariuszy, podchodzących do nas zaraz po wejściu za próg placówki.
Upuściłem na posadzkę Stridena i przeszedłem szybkim krokiem w kierunku najbliższego
pokoju, gdzie leżało blisko pięćdziesięciu rannych żołnierzy, niektórzy na polowych łóżkach,
większość na drewnianych paletach ustawionych na podłodze. Sala cuchnęła krwią i
gangreną, przesycał ją zapach środków dezynfekujących. Loron stanął w drzwiach poczekalni
blokując przejście. Nie widziałem tego, co wydarzyło się w pierwszym pomieszczeniu, ale
moment później do sali wszedł trzymający w rękach pęk kluczy pułkownik. Polecił mi
szeptem usunąć ciała z poczekalni, po czym zaczął wyjmować z pobliskiej szafki potrzebne
Gudmanzowi chirurgiczne narzędzia. Wróciłem pośpiesznie do pierwszego pokoju i
spojrzałem na gapiących się na siebie wzajemnie Lorona i Stridena. Opuszczając wzrok ku
podłodze ujrzałem dwóch martwych sanitariuszy. Ich twarze były wykrzywione jakby
próbowali krzyczeć, ale na ciałach nie dostrzegałem żadnych obrażeń. Spytałem towarzyszy
broni, co takiego zrobił medykom pułkownik, oni jednak odmówili wyjaśnień wyrażając się
przy tym w sposób, którego lepiej nie wspominać.
I tak znaleźliśmy się pod bramą, z pułkownikiem ubranym w mundur oficera ochrony i
maszerującym dziarsko w kierunku dwóch wartowników. Wyprostowali się na nasz widok i
wymienili między sobą krótkie spojrzenia. Żaden z nich nie wypowiedział ani słowa, kiedy
pułkownik podszedł wraz z Gudmanzem do wykonanej z czerwonego szkła konsolety
osadzonej w ścianie po prawej stronie wrót. Techkapłan stanął pomiędzy Schafferem i
strażnikami z rękami założonymi za plecy, zasłaniając im pole widzenia na zabieg, którego
szczegóły ja widziałem doskonale.
Pułkownik wyciągnął z rękawa techkapłana odciętą dłoń oficera służb bezpieczeństwa i
założył przyszytą do niej tubę transmisyjną na neuralny przekaźnik wszczepiony mu
wcześniej przez Gudmanza we wierzch własnego ramienia. Wykorzystując własny puls do
ożywienia martwej dłoni pułkownik przycisnął ją do szklanego czytnika i promień żółtego
światła przesunął się po czubkach palców odczytując ich linie papilarne. Ekran zmienił kolor
na zielony, z głośnika podwieszonego pod sufitem korytarza dobiegł krótki sygnał
dźwiękowy. Równie szybko jak ją podłączył, pułkownik odczepił martwą dłoń i podał ją
ponownie Gudmanzowi.
Obaj wartownicy zasalutowali, kiedy przechodziliśmy przez otwartą bramę. Karabiny
trzymali przy prawych nogach, patrzyli gdzieś przed siebie w przestrzeń korytarza. Znałem
doskonale tę pozycję, przećwiczyłem ją wielokrotnie podczas służby w regularnej armii.
- Pośpieszcie się – syknął przez zaciśnięte zęby pułkownik, gdy już znaleźliśmy się kilka
metrów za bramą. Kiedy zbliżyłem się do niego, dostrzegłem, że spogląda na ułamek chwili
ku swoim nogom, a potem ponownie unosi głowę. Zerknąłem na jego opuszczoną wzdłuż uda
prawą rękę i poczułem, że coś ściska mi gardło. Po dłoni Schaffera spływały kropelki krwi,
zbierające się na czubkach palców i skapujące co chwila na podłogę. Rzucc
ciłem okiem ponad ramieniem patrząc na dwójkę wartowników i chociaż obaj patrzyli wciąż
przed siebie, wiedziałem, że już niedługo przynajmniej jeden z nich obejrzy się do tyłu i
dostrzeże ślady krwi na posadzce. Skręciliśmy w bok na najbliższym skrzyżowaniu mijając
kilku przechodniów, a kiedy już znikli nam z oczu, ruszyliśmy biegiem przed siebie z Lorii
wysuniętą do przodu. Poprowadziła nas od dawna nie użytkowaną trasą wiodącą do pustego
budynku mieszkalnego. Droga wyłożona była czerwonobiałymi trójkątnymi płytkami –
zaczynałem odnosić wrażenie, że Typhończycy lubowali się w trójkątach. Podziemne
poziomy mieszkalne nosiły ślady zamieszkania, ale w obecnej chwili nie było tu żywej duszy.
Loron zaczął sprawdzać klamki drzwi wejściowych w dwudziestu mieszkaniach i już za
trzecim razem natrafił na otwarty zamek.
- Pamiętam jeszcze czasy, kiedy człowiek mógł wyjść zostawiając otwarte mieszkanie –
zażartowała Lorii.
Wślizgując się pośpiesznie do domu odkryliśmy niewielką jadalnię, z jednej strony
przechodzącą w kuchnię. Na podłodze i ścianach pomieszczeń lśniły niebieskie kafelki.
Pułkownik zerwał z ramienia neuralny przekaźnik i cisnął go do skrzynki na odpady
ustawionej przy piecyku.
- Myślałem, że drzwi zasuwają się automatycznie po odłączeniu tuby ! – warknął na
Gudmanza. Techkapłan skulił się widząc gniew naszego dowódcy.
- To pewnie jakieś zakłócenia w odczycie martwych linii papilarnych – wyjaśnił unosząc
przed siebie obronnym gestem dłonie – Proszę pamiętać, że przekaźniki nie zostały
skonstruowane do polowych zastosowań.
Pułkownik uspokoił się trochę, my zaś zaczęliśmy myszkować po mieszkaniu odkrywając
dwie sypialnie z własnymi łazienkami. Każda z nich była wyposażona w wannę i prysznic.
- Szczęśliwe sukinsyny – powiedziałem do opryskującego twarz zimną wodą Stridena – W
życiu nie mieszkałem w takich koszarach.
- To nie są koszary, Kage – usłyszałem dobiegający z jadalni głos Schaffera – Drugi i trzeci
pierścień fortecy to poziomy fabryczne. Tutaj właśnie mieszkają cywile.
- Cywile ? – spytała Lorii wystawiając głowę zza drzwi jednej z sypialń. Włosy skrywał jej
wielki ciemnoczerwony kapelusz.
- Tak, cywile – powtórzył pułkownik – Ta metropolia to stolica Typhos Prime, a nie tylko
warowna cytadela. I zdejmij ten przeklęty kapelusz !
Lorii zniknęła w głębi sypialni mrucząc pod nosem coś na temat pasującego jej
wyśmienicie nakrycia głowy. Czuwający przy drzwiach wejściowych Loron syknął znienacka
ostrzegawczo.
- Ktoś tutaj idzie ! – szepnął cofając się od przeszklonego wejścia.
Wtłoczyliśmy się do jednej z sypialń w tej samej chwili, kiedy za barwionym szkłem
drzwi wejściowych zamajaczyła jakaś postać. Usłyszałem trzask otwieranych, a następnie
zamykanych drzwi. Zerkający do jadalni pułkownik zmarszczył czoło z widoczną
konsternacją. To zadziwiające jak wiele życia pojawiło się w jego twarzy od chwili przybycia
do Coritanorum. Odnosiłem wręcz wrażenie, że dla tej właśnie chwili żył. A może i było tak
naprawdę ?
Do sypialni weszła niska kobieta w średnim wieku. Przesuwając się niczym cień Kronin
wślizgnął się za jej plecy i zacisnął kościstą dłoń na ustach niespodziewanego gościa.
- Rzekł Imperator: cisi i spokojnego ducha zostaną nagrodzeni – szepnął kobiecie prosto do
ucha. Jej rozszerzone oczy przesuwały się tam i z powrotem lustrując intruzów, była wyraźnie
przerażona.
- I co my z nią teraz zrobimy ? – spytałem pułkownika, kiedy Kronin kazał kobiecie ruchem
ręki usiąść na łóżku. Przyłożył palec do ust, ona zaś skinęła głową na znak, że zrozumiała
polecenie i przysiadła na skraju łóżka. Kronin puścił ją i choć natychmiast jęknęła cicho ze
strachu, nie próbowała krzyczeć.
- Nie możemy jej zabrać ze sobą, a jeśli zostanie tutaj, podniesie alarm zaraz po naszym
wyjściu – oświadczyła Lorii patrząc na naszego więźnia ze zmarszczonym czołem.
- Nie możecie jej tak po prostu zabić ! – zaprotestował Striden stając pomiędzy kobietą, a
pułkownikiem.
- Ona już nie żyje – wyjaśnił zmęczonym tonem Gudmanz. Schaffer zerknął na mnie z ukosa
i posłał porozumiewawcze spojrzenie. Gapiąc się na pułkownika Striden nie zauważył, że
przemieszczam się powoli w stronę łóżka. Kobieta również nie odrywała wzroku od
Schaffera, najwyraźniej zachodząc w głowę, co takiego robił w jej mieszkaniu oficer służb
bezpiezeństwa.
Przesadziłem łóżko i nim kobieta zorientowała się, że coś jest nie tak, już trzymałem ją
oburącz za gardło. Wydała z siebie zduszony wizg, machając szaleńczo rękami i orząc mi
paznokciami twarz. Wzmocniłem uścisk patrząc jej prosto w oczy, pełne błagalnej grozy.
Czułem jak ktoś szarpie mnie za ramiona, Striden wrzeszczał mi coś do ucha, lecz dla mnie
cały świat przestał istnieć. Konwulsje mojej ofiary zaczęły słabnąć, jej ręce opadły na
pogniecioną pościel. Nie dostrzegając śladu życia w wytrzeszczoaaa
nych pustych oczach zacząłem rozluźniać palce. Ktoś zwlókł mi z pleców porucznika
marynarki, więc puściłem gardło kobiety i spojrzałem na jej poczerwieniałą twarz. Niczego
nie poczułem, żadnego żalu ani poczucia winy.
Gdzieś w głębi mojej duszy umarła kolejna cząstka człowieczeństwa.
- To było zbyt ekstremalne rozwiązanie – oświadczył pełnym powątpiewania tonem Loron,
kiedy podnosiłem się z łóżka.
- Gudmanz już wam powiedział, że ona i tak była trupem – wyjaśniłem – Ci ludzie będą
martwi, jeśli wykonamy misję, całe trzy miliony.
- Dlaczego ? – spytała Lorii podchodząc do martwej kobiety i zamykając jej oczy czubkami
palców.
- My wcale nie zamierzamy wyłączyć tych reaktorów, prawda, pułkowniku ? – zapytałem
Schaffera.
- Nie – przyznał tak po prostu, potrząsając jedynie głową.
- Nie jestem techkapłanem, ale miasto, w którym się urodziłem pracowało na plazmowych
reaktorach – ciągnąłem dalej siadając na niewielkim plastikowym krzesełku przed garderobą
– Kiedy już nastąpi rozruch, nie da się ich ot tak wyłączyć, to samoczynnie napędzający się
proces wytwarzania energii. Można natomiast doprowadzić do ich przeładowania.
- Mamy przeciążyć jeden z reaktorów ? – zapytał Loron spoglądając na stojących przy
drzwiach Gudmanza i pułkownika.
- Wszystkie trzy, mówiąc szczerze – odparł Gudmanz - Są ze sobą połączone, jeśli padnie
jeden z nich, przeciążą się również pozostałe.
- Nazwijcie mnie głupią blondynką – powiedziała siedząca na skraju łóżka Lorii – ale nadal
nie rozumiem, do czego ma to doprowadzić. Wyłączymy sieć zasilania poprzez przeciążenie
reaktorów, a nie ich wygaszenie, więc efekt końcowy i tak będzie taki sam. O co chodzi ?
Gudmanz westchnął ciężko i usiadł na łóżku obok Lorii prostując z wysiłkiem starcze
ciało.
- Pozwólcie, że wytłumaczę wam to w bardziej przystępny sposób – popatrzył na nas po
kolei – Plazmowy reaktor to taka miniaturowa gwiazda uwięziona w grawitacyjnych i
elektromagnetycznych polach. Jeśli usunie się z tych pól błogosławieństwo BogaMaszyny,
gwiazda rozpocznie procesy reakcji łańcuchowych kończących się nieuniknioną eksplozją.
Trzy plazmowe reaktory podsycające swe reakcje łańcuchowe nawzajem doprowadzą do
wybuchu o średnicy sześćdziesięciu kilometrów.
- Nie pozostanie tu nic prócz popiołu – dodał pułkownik – a w epicentrum eksplozji nawet
popiół się nie ostanie.
- To bardzo ekstremalna forma wygrywania wojen – sarknął Striden, wciąż wzburzony
zabójstwem kobiety.
- Musimy zrobić to właśnie w ten sposób. Nic więcej nie mogę wam powiedzieć – odparł z
naciskiem pułkownik – A teraz w drogę, chcę znaleźć następny terminal, żeby Gudmanz mógł
przyjrzeć się poczynaniom służb bezpieczeństwa. Sądzę, że do chwili obecnej wróg odkrył
przynajmniej jedno ciało naszych ofiar, dlatego muszę wiedzieć, czy podejrzewają obecność
w twierdzy jakichkolwiek infiltratorów. Od teraz musimy działać ze wzmożoną czujnością.
* * * * *
Pół godziny później maszerowaliśmy już szeroką arterią komunikacyjną wiodącą przez
kompleks fabryczny. Gigantyczne opancerzone wrota tkwiły w ścianie po jednej naszej
stronie, najpewniej odgradzając korytarz od hal produkcyjnych, w których wytwarzano
amunicję. Sufit i ściany wyłożone były ceramicznymi płytkami, a nie kawałkami metalu, ale i
tutaj dostrzegałem zamiłowanie mieszkańców do wzorów geometrycznych, tworzących
barwną mozaikę na szerokiej na dwadzieścia metrów posadzce korytarza.
Z wyjątkiem Gudmanza, okrytego swymi szatami techkapłana, wszyscy mieliśmy na sobie
cywilne ciuchy skradzione z mieszkania, w którym udusiłem kobietę. Lorii miała na sobie
obcisłe niebieskie ubranie i kapelusz, z którego była taka zadowolona, natomiast jej brat,
Striden i ja wciągnęliśmy ciemnoszare robocze kombinezony.
Pułkownik, oby jego dusza zgniła w piekle, znalazł dla siebie czarne bryczesy oraz długi
ciemnoniebieski płaszcz. Nawet nie zwracał na siebie większej uwagi w tym stroju, ponieważ
wyglądał on na ubranie wyższego rangą cywilnego mieszkańca cytadeli. Kronin dostał
skórzaną kurtkę oraz legginsy, które doskonale pasowały do jego niewielkich rozmiarów. Z
odnalezionych w domu narzędzi wywnioskowałem, że strój musiał należeć do mieszkającego
tam kluczarza. Robotnicy tacy byli powszechnie wykorzystywani na Olympasie i
najwidoczniej tutaj też istniało zapotrzebowanie na ich usługi. Kluczarze czołgali się w
tunelach serwisowych ciężkich maszynerii dociągając za pomocą kluczy francuskich zbyt
luźne łańcuchy i koła zębate. To niebezpieczna robota, ponieważ nikt nie pozwala sobie na
luksus wyłączenia maszyn i bardzo łatwo stracić ramię albo i głowę pośród wirujących
ustawicznie trybów czy poruszających się podnośników – jednym z najgorszych zadań
kluczarzy jest wyciąganie z maszynerii resztek swego ko,
nieostrożnego lub pechowego kumpla. W czasach wojen kupieckich ludzie ci pełnią inne
zadania: muszą mianowicie zakradać się do konkurencyjnych fabryk z misjami
dywersyjnymi.
Byliśmy praktycznie bezbronni, nasze zdobyczne lasery wrzuciliśmy wcześniej do jednego
ze śmietników w sektorze mieszkalnym. Z natury przezorny, pozostawiłem sobie ukryty w
kieszeni kombinezonu nóż. Wokół krążyło znacznie więcej ludzi niż dotychczas. Słysząc
kilka minut wcześniej głośny ryk syren domyśliłem się, że natrafiliśmy akurat na zmianę
obsady w fabrykach. Ulice kompleksu – nazwijmy je ulicami, chociaż tak naprawdę to tylko
bardzo szerokie korytarze – wypełniły się ludzkim tłumem. Miałem niejasne wrażenie jakbym
wrócił do domu. Bywając wcześniej w innych metropoliach niezmiennie czułem się jakby
ktoś skradł mi sufit – to efekt uboczny młodości spędzonej w mieściekopcu
charakterystycznym dla przemysłowych światów. Rozdzieliliśmy się nieco po tym jak
Gudmanz wyjaśnił, że mamy przemieszczać się po pierścieniu w kierunku przeciwnym do
ruchu wskazówek zegara.
Techkapłan znalazł inny aktywny terminal, podpiął się do niego przeglądając zapisy
systemu ochrony, po czym poinformował nas, że służby bezpieczeństwa bardzo zaostrzyły
procedury kontrolne. Jakiś bystry oficer domyślił się, że musi istnieć jakiś związek pomiędzy
serią morderstw w zewnętrznym kręgu metropolii, a śladami krwi odkrytymi przy bramie
wiodącej do drugiego pierścienia. Pojawiła się również kwestia martwych żołnierzy
odnalezionych w baszcie przy portalu tranzytowym. Służby ochrony wzmocniły poziom
bezpieczeństwa przy wejściu na trzeci poziom miasta, ten sam, w stronę którego właśnie
zmierzaliśmy. Gudmanz zapewniał nas co prawda, że pomiędzy drugim i trzecim
pierścieniem istniało więcej dróg dostępu ze względu na ich cywilny charakter, lecz jeśli
żołnierze stali się bardziej niż dotychczas skrupulatni, mogły nas czekać niemałe kłopoty.
Idąc ramię w ramię ze Stridenem, milczącym i spiętym od chwili zabójstwa kobiety w
kompleksie mieszkalnym, wsłuchiwałem się w konwersację miejscowych robotników.
Większość z nich rozprawiała na tematy życia codziennego – jak to ich szef władował się w
romans z szeregową robotnicą albo o tym, że jakiś znajomy zamierza się żenić albo o
kolejnym pogorszeniu się jakości posiłków wydawanych w fabrycznych stołówkach.
Codzienny trud wydawał się brać górę nad konfliktem zbrojnym gorzejącym tak niedaleko
zakładów tych ludzi.
Lecz na temat wojny też rozmawiali i to właśnie te podsłuchane słowa budziły moje
rosnące zmieszanie. Cały czas wspominali o „rebeliantach” i „zdradzieckiej armii”
stacjonującej wokół ich metropolii. Ci ludzie uważali, że to my jesteśmy rebeliantami, a nie
oni ! Oskarżali buntowników, czyli Imperium właśnie, o rozpoczęcie konfliktu, o
niesprowokowany atak. Zamierzałem poprosić pułkownika o jakiś komentarz do tych opinii,
ale nie sądziłem, by udzielił mi zadowalającej odpowiedzi.
Kiedy tłum wokół nieco się rozszedł, dostrzegłem plecy idącego z przodu Kronina,
dyskutującego z parą miejscowych robotników. Obłąkany porucznik najwyraźniej odłączył
się od mającego go pilnować Lorona. Klnąc pod nosem przyśpieszyłem kroku zmierzając w
jego stronę.
- Mógłbyś przynajmniej przeprosić – mówił właśnie ze złością jeden z robotników, opierając
swe ręce na biodrach. Jego twarz oszpecona była śladami licznych oparzeń, czaszka
zaczynała powoli łysieć. Kronin nie należał do wysokich ludzi, ale i tak przewyższał
wzrostem swego rozmówcę o kilka centymetrów.
- Wszyscy jesteśmy pobłogosławieni w oczach Imperatora – oświadczył Kronin
sfrustrowanym tonem, chyba nie za bardzo potrafiąc się dogadać z rozmówcą.
- Przestań pleść te bzdury – warknął drugi robotnik – Masz się za jakiegoś kaznodzieję czy
co ?
- Po co te nerwy ? – zapytał Striden, kiedy zatrzymaliśmy się tuż obok całej trójki.
- A coś ty za jeden, obcoświatowcu ? – burknął pierwszy z mężczyzn odwracając się w naszą
stronę. Jego przyjaciel też na nas spojrzał udzielając wsparciu druhowi swą masywną posturą.
Był wyższy ode mnie, a jego potężne muskuły świadczyły dobitnie, iż nieobca mu była praca
fizyczna. Sprawiał wrażenie człowieka, który bez trudu sam sobie radzi w opresji, ale ja też
nie dawałem sobie w kaszę dmuchać.
- Będziecie mieli kłopoty, jeśli się natychmiast od niego nie odwalicie ! – syknąłem mierząc
obu robotników złym wzrokiem.
- Wszyscy jesteście tacy sami, złazicie tu na dół, żeby wielkopańsko uczyć nas jak mamy
pracować ! – odparł podniesionym głosem drugi z robotników celując we mnie podniesionym
oskarżycielsko palcem – Traktujecie nas jakbyśmy właśnie spadli z choinki. Ktoś wam kiedyś
za to odpłaci, możecie być tego pewni.
Roześmiałem się, po prostu nie mogłem się od tego powstrzymać. To była taka ironia
losu ! Brałem wcześniej udział w tuzinie wojen, a teraz stałem na krawędzi bijatyki z powodu
swojego obcego akcentu. Histeryczny ton mego śmiechu najwyraźniej ich zaniepokoił,
ponieważ spięli się i zaczęaa
li patrzeć na mnie czujniejszym wzrokiem.
- Jesteście szaleni ! – burknął pierwszy z nich rozkładając z niesmakiem ramiona – Wszyscy
obcoświatowcy !
- Wystarczająco szaleni – odparłem złowieszczym tonem. Wyższy z robotników pojął w
końcu, że nie żartuję i zaczął odciągać od nas swojego kolegę. Niższy wciąż się denerwował,
miotając na nas wyzwiskami i zwracając uwagę najbliższych przechodniów.
- Ty ! – warknąłem na Kronina łapiąc go za wierzch kurtki i podnosząc na czubki palców –
Masz się trzymać mojego boku i nic już więcej nie gadać, zrozumiałeś ?!
Popychając obu towarzyszy przed sobą rozejrzałem się po raz ostatni po korytarzu. Trzech
facetów ze jednostki ochrony nadchodziło właśnie od strony, którą przyszliśmy, a jakaś
młoda kobieta zmierzała w ich kierunku szybkim krokiem zerkając jednocześnie na nas.
Przyśpieszyłem natychmiast, ale ruch ten tylko bardziej wyróżnił mnie z tłumu. W tyle
usłyszałem okrzyk nakazujący mi się zatrzymać.
- Kurwa – krzyknąłem rzucając się do biegu i chwytając pod ramiona obu towarzyszy –
Spieprzamy stąd !
* * * * *
Następne dwie godziny należały do najgorszych w moim życiu. Nigdzie nie potrafiłem
odnaleźć śladu po pułkowniku, Lorii, Loronie i Gudmanzie, a nasza trójka cały czas bawiła
się w kotka i myszkę z patrolami ochrony przeczesującymi kompleks fabryczny. W pewnym
momencie wypadliśmy zza rogu korytarza wprost na grupę pięciu żołnierzy, ale szczęśliwym
dla nas zbiegiem okoliczności Kronin i ja szybciej od nich otrząsnęliśmy się z zaskoczenia.
Walka okazała wyjątkowo krótka. Patrol był uzbrojony w ciężkie pistolety automatyczne,
które natychmiast sobie zawłaszczyliśmy.
I tak dotarliśmy do miejscu, w którym stałem teraz. Kucałem z dwoma pistoletami w
dłoniach przy niewielkiej metalowej drabinie podczas gdy Kronin i Striden wisieli na niej
próbując podnieść klapę szybu wentylacyjnego. Doprowadził nas tutaj czysty łut szczęścia,
ponieważ na skrzyżowaniach korytarzy wybieraliśmy drogę ucieczki na oślep i bez namysłu,
nie mając pojęcia, że dotrzemy w ten sposób do dystryktu opuszczonych zakładów. Chowając
się w stacji filtracyjnej powietrza podjęliśmy decyzję o czasowym zniknięciu z ulic miasta.
Nie byliśmy w dystrykcie sami, co jakiś czas docierały do mnie pokrzykiwania krążących w
okolicy żołnierzy sił bezpieczeństwa. Nie miałem pojęcia, co dzieje się na zewnątrz, ale jak
dotąd do naszego budynku nikt jeszcze nie wszedł.
Metaliczny huk obwieścił upadek podważanej przez Synów klapy. Podskoczyłem w
miejscu machinalnie, zastanawiając się natychmiast, czy ktoś inny też usłyszał ten hałas.
Spojrzałem przez ramię w górę dostrzegając szczerzącego zęby Stridena.
- Wy dwaj włazicie pierwsi. Skręcicie w lewo, a potem będziecie pełzli w tym kierunku tak
długo, dopóki nie obmyślę jakiegoś planu – poleciłem wspinając się w górę drabiny i
obrzucając jednocześnie wzrokiem wnętrze stacji. Zakład nadal sprawiał wrażenie
opuszczonego. Zadowolony z wyniku inspekcji wpełzłem do szybu wentylacyjnego i
ruszyłem śladem swoich towarzyszy.
* * * * *
- Kurwa mać ! – wrzasnąłem waląc zaciśniętą pięścią po ścianie szybu – Na Imperatora, za
jakie to grzechy ?!
Kucnąłem na dnie tunelu zgrzytając ze złością zębami. Przez ostatnie pół godziny
pełzliśmy cierpliwie tą odnogą systemu wentylacyjnego i kiedy szyb zaczął się poszerzać,
przekonany byłem, iż docieramy do jakiegoś pomieszczenia. Byłem w błędzie. Jakieś
dwadzieścia metrów przed nami wirował wielki wentylator, całkowicie blokujący przejście.
W tych upiornych ciemnościach, wlokąc się przed siebie z lękiem, że człowiek lada moment
wpadnie do jakiejś dziury, nerwy zaczynały mi powoli puszczać. Jedyne, czego w tej chwili
potrzebowałem, to cofanie się jakieś dwieście metrów w stronę ostatniego rozwidlenia szybu.
Zbierając się jakoś do kupy wstałem z klęczek i zbliżyłem się do wentylatora. Jego łopatki
nie obracały się zbyt szybko, chociaż i tak uniemożliwiały swym tempem przeskoczenie na
drugą stronę. W oddali za piórami urządzenia dostrzegałem koniec szybu i kawałek
pomieszczenia, który wydawał mi się podłogą jakiejś sali. Podobnie jak w wielu innych
miejscach Coritanorum, również ta posadzka wyłożona była płytkami o różnych kolorach i
kształtach, stanowiących silny kontrast w stosunku do odstręczającej szarej barwy
dominującej w innych miastachkopcach. Dostrzegłem dwójkę dzieci siedzących na posadzce i
zajętych dziwną grą z użyciem dłoni. Cóż, twierdza wcale nie sprawiała wrażenia
zamkniętego kotła, nawet ze świadomością szalejącej na jej zewnątrz wojny. Powracając do
oględzin wentylatora stwierdziłem, że jest on wykonany z pewnego rodzaju ceramiki, o
łopaaa
tach dwa razy szerszych od długości mego ramienia. Przy wylocie szybu tkwiła cienka
metalowa siatka, zatkana w niektórych miejscach śmieciami i kłębkami kurzu.
- Cofnijcie się trochę – rozkazałem pozostałym Synom odchodząc nieco od wentylatora i
wyciągając zza pasa wetknięte tam pistolety.
- Co chcesz zrobić ? – spytał Striden zerkając na moją broń.
- Przejąć inicjatywę – odparłem celując z pistoletów w wentylator. Błysk płomieni
wylotowych okazał się wręcz oślepiający w wąskim metalowym szybie, huk wystrzałów
wstrząsnął ciasną przestrzenią. Tak jak się spodziewałem, kawałki roztrzaskanych łopatek
poleciały na wszystkie strony. Pomimo głośnego dźwięczenia w uszach pochwyciłem
słuchem ludzkie krzyki dobiegające zza metalowej siatki. Przebiegłem obok szczątków
wentylatora dobiegając do końca tunelu. W dużej sali znajdowały się jakieś dwa tuziny
mieszkańców cytadeli, gapiące się na mnie z niemą grozą, kiedy tak stałem z dymiącą bronią
w rękach w otworze szybu. Kopnąłem z całej siły kratkę i najbliżsi cywile odskoczyli w
chwili, gdy siatka grzmotnęła o podłogę.
- Jeśli ktoś się poruszy, zastrzelę go – poinformowałem zebranych w sali mieszkańców
starając się nadać swemu głosowi spokojny i wyważony ton. Nie żartowałem. Patrzyłem na
oszołomione twarze tych ludzi i widziałem przed oczami tylko małe kupki popiołu. Wszyscy
skazani byli na śmierci, jeśli nasza misja ukończyłaby się powodzeniem. Miałem przed sobą
chodzące trupy. Słysząc za plecami oddechy Kronina i Stridena zeskoczyłem na odległą o
dwa metry podłogę, ustawicznie omiatając salę lufami swoich pistoletów. Spostrzegłem
dwójkę małych dzieci tulących się do matki, młodej zgrabnej kobiety w czerwonym stroju.
Oczy dzieciaków były szeroko rozszerzone lękiem, lecz dla mnie one nie były już dziećmi,
tylko małymi żałosnymi kupkami popiołu. Usłyszałem odgłos lądujących na posadzce
towarzyszy, Kronin stanął u mojego boku z własnym pistoletem w dłoni.
Kiedy ruszyliśmy do przodu, tłum rozstępował się w milczeniu, patrząc z pełną grozy
fascynacją na trzech dziwnych intruzów, którzy bez ostrzeżenia wdarli się w ich
uporządkowany bezpieczny świat. Już prawie dotarliśmy do wyjścia na korytarz przylegający
do sali spotkań towarzyskich, kiedy jakiś głupiec postanowił zrobić z siebie bohatera i rzucił
się na Kronina chcąc wyrwać mu broń. Wypaliłem z pistoletów ciskając podziurawionym
ciałem desperata prosto w tłum. Jeszcze nie przebrzmiało echo wystrzałów, a już wokół
rozpętało się istne pandemonium wrzasków histerii. Rzuciliśmy się do ucieczki pierzchając w
głąb korytarza. Zastrzelonemu w sali człowiekowi nie poświęciłem nawet jednej myśli.
* * * * *
Po wrzuceniu pistoletów do najbliższego zsypu – broń była zbyt nieporęczna w ukryciu i z
miejsca zdradzała nasze intencje – ruszyliśmy w dalszą drogę ku bramie łączącej poziomy
metropolii. Nie byłem do końca pewien, czy zmierzamy we właściwym kierunku, mój zmysł
orientacji doznał silnego wstrząsu w trakcie wędrówek szybami wentylacyjnymi. Przeszliśmy
przez wielki targ, pełen stoisk, z których zdecydowana większość miała opuszczone żaluzje.
Uznałem to za normalne, w końcu w oblężonym mieście drobny handel nie miał szans na
rozkwit. Pośrodku placu wznosił się na marmurowym piedestale wielki pomnik z brązu,
chyba Machariusa, dobre trzy metry wyższy ode mnie. Pomimo zamknięcia wielu sklepów po
targu kręciło się wielu przekupniów, co pozwalało nam wtopić się niepostrzeżenie w tłum i
skutecznie unikać patroli ochrony. Większość z przechodniów to kobiety i dzieci, małe dzieci
– te większe zapewne pracowały razem z dorosłymi w fabrykach produkujących zaopatrzenie
dla uwięzionej w coraz silniejszym pierścieniu oblężenia metropolii. Zachodziłem w głowę,
co też robili teraz pozostali Synowie Marnotrawni i mówiąc szczerze, chętnie zaszyłbym się
w jakiejś norze pozwalając im dokończyć misję, gdyby nie jeden drobny fakt – nie miałem
najmniejszego zamiaru dać się usmażyć w plazmowej hekatombie.
Zdołaliśmy w końcu powrócić na główny korytarz komunikacyjny, obiegający wokół
drugi krąg metropolii. Od tego momentu nie miałem już kłopotów z orientacją w terenie, toteż
nasza wędrówka zdecydowanie nabrała tempa. Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, co
powinniśmy zrobić po dotarciu do bramy ani jak zdołamy się połączyć z grupą pułkownika –
uznałem, że będę się tym martwił w swoim czasie. Wzrastająca liczba patroli ostrzegła nas o
zbliżaniu się do tunelu bramy, toteż minęliśmy go idąc dalej przed siebie i zerkając
jednocześnie w stronę wrót w próbie oszacowania poziomu zabezpieczeń. Nie mogłem się ot
tak zatrzymać i policzyć wartowników, bo to z miejsca wzbudziłoby ich podejrzenia, ale
uznałem, że pod bramą stoi ponad dziesięciu strażników. Pomaszerowaliśmy jakieś sto
metrów w głąb głównego korytarza docierając do czegoś, co przywodziło na myśl wartownię.
Na solidnych podwójnych drzwiach budynku widniały wielkie emblematy lokalnych służb
bezpieczeństwa. Nikogo nie było w pobliżu, nawet małego patrolu, więc podszedłem trochę
bliżej chcąc się przyjrzeć wartowni. Moi towarzysze maszerowali w ślad za mną, zbyt
zmęczeni, aaa
by zastanawiać się, co właściwie robią i szczęśliwi, że mogą po prostu leźć za moimi plecami.
Uświadamiając sobie, że nie mam tu właściwie nic do szukania, odwróciłem się plecami do
wartowni i ruszyłem w przeciwną stronę. W tym właśnie momencie usłyszałem zgrzyt
otwieranych drzwi i po karku przebiegł mi zimny dreszcz lęku. Ktoś wychodził na zewnątrz
strażnicy.
Tuż za plecami usłyszałem ponaglający szept pułkownika.
- Właźcie do środka, idioci !
* * * * *
W środku wartowni, składającej się z pojedynczej sali pełnej stacji roboczych oraz kilku
niewielkich cel, leżały ciała dwudziestu żołnierzy ochrony. Również tutaj podłogę pokrywała
mozaika, tym razem przedstawiająca jakieś epickie sceny z dawnych bitew, a nie abstrakcyjne
wzory. Nie potrafiłem ogarnąć wzrokiem całej mozaiki, zwłoki funkcjonariuszy ochrony
zasłaniały zbyt wiele detali. Wykrzywione, opuchnięte twarze trupów natychmiast skojarzyły
mi się z ciałami odkrytymi w zewnętrznej baszcie fortecy przypominając, że nie jesteśmy
jedynymi ludźmi walczącymi wewnątrz cytadeli.
- Niezbyt się śpieszyliście – oświadczył z przekąsem Loron.
- Co tu się stało ? – zignorował jego przytyk Striden wodząc wzrokiem po ciałach żołnierzy.
- Byli już martwi, kiedy przyszliśmy – wzruszyła ramionami Lorii – Sądzę, że nasz
niewidzialny sojusznik z baszty wciąż nad nami czuwa.
- Chciałeś się z premedytacją dać schwytać, Kage ? – zapytał pułkownik zamykając za nami
drzwi wejściowe. Wskazał palcem siedzącego przy największym terminalu Gudmanza,
podpiętego do neuralnego złącza – Mamy z tego miejsca dostęp do całej sieci ochrony i
monitorujemy kanały łączności. Śledziliśmy informacje na temat waszych wyczynów od
ostatnich czterech godzin. Macie szczęście, że Gudmanz zdołał wprowadzić w obieg kilka
fałszywych danych i informacji o rzekomych pożarach, co odciągnęło od was część pościgu.
- Jak przejdziemy przez następną bramę ? – odezwał się Striden – Teraz będą już naprawdę
czujni.
- Po prostu sobie przejdziemy, tak jak w przypadku poprzedniej – wyjaśnił Schaffer
wskazując palcem umundurowane zwłoki leżące wszędzie wokół – Patrole służb
bezpieczeństwa kursują ustawicznie pomiędzy kręgami, tam i z powrotem, jeden więcej nie
zwróci niczyjej uwagi.
Wszyscy odwrócili raptownie głowy spoglądając w stronę dyszącego z wysiłkiem
Gudmanza. Na moich oczach neuralna wtyczka wsunęła się z powrotem w slot z boku czaszki
techkapłana, a on sam opadł na oparcie fotela.
- Co się stało ? – zapytał pułkownik przechylając się ponad oparciem siedzenia i spoglądając
na rzędy monitorów wieńczących wierzch terminalu.
- Nie mogę już dłużej korzystać z sieci – powiedział powolnym tonem techkapłan,
najwyraźniej odzyskujący siły po jakimś wewnętrznym wstrząsie – Uświadomili sobie w
końcu, co takiego robię i inni techkapłani zaczęli przeszukiwać sieć. Zdołałem się wyłączyć
na moment przed lokalizacją, ale tylko dlatego, że przez ostatnie dwa dni nabrałem sporej
wprawy w takich operacjach. Jeśli spróbuję zalogować się ponownie, z miejsca mnie
wytropią.
- Co jeszcze zdołałeś odkryć ? – spytał Schaffer odrywając wzrok od monitorów i
spoglądając na Gudmanza.
- Nie mam żadnych dowodów na to, że odkryli prawdziwy cel naszej misji. Myślą, że
chcemy przedrzeć się do systemu sterowania wieżami artyleryjskimi w centralnym segmencie
fortecy. Nie mają pojęcia o tym, że szykujemy coś więcej niż tylko wyłączenie kilku baterii.
- Dobrze, powinniśmy zatem ruszać w dalszą drogę – oświadczył pułkownik prostując się i
spoglądając na ciała martwych żołnierzy – Powinniśmy dotrzeć do ostatniego tunelu
łącznikowego przed zapadnięciem zmierzchu, trzeci krąg nie jest tak duży jak wcześniejsze.
- A co potem ? – spytał Loron zabierając się jednocześnie do zdejmowania spodni z
podobnego do niego rozmiarami trupa.
- Potem wykonamy nasze zadanie – odparł posępnym tonem Schaffer.
* * * * *
- Tak sobie rozmyślałam o tym naszym tajemniczym opiekunie – odezwała się Lorii, kiedy
schodziliśmy w dół niewielkich schodów oddalając się od głównego korytarza trzeciego
pierścienia – Dlaczego on sam nie wysadzi tych reaktorów w powietrze ?
- To bardzo skomplikowany proces, takie przeklęcie ducha pól ochronnych strzegących
reaktora – wyjaśnił idący przed nami Gudmanz – Obudowa plazmowego reaktora jest
wyposażona w szereg zabezpieczeń i heliogramów mających nie dopuścić do naruszenia
błogosławieństwa BogaMaszyaaa
ny. Istnieje szereg bezpieczników, nie wystarczy tylko dotknąć kilku runów i zaśpiewać parę
kantyczek. Tylko członek mojego bractwa potrafiłby coś takiego zrobić.
- A ja wiem, dlaczego nikt nie zdecydował się wysłać cię samego – powiedział Loron
nawiązując do coraz wyraźniej dostrzegalnej słabości sędziwego techkapłana. Miałem
wrażenie, że z każdą mijającą godziną starzeje się o cały rok. Twierdził, że wytrzyma jeszcze
miesiąc, ale patrząc na jego pogarszający się stan wątpiłem, by dożył do końca tego dnia.
Pułkownik znów przybrał pozę manekina, najwyraźniej spięty przed rychłym końcem naszej
misji. Przez jakiś czas zachowywał się niemal jak człowiek, teraz jednak ponownie zmienił
się w dobrze naoliwioną maszynę.
Trzeci pierścień cytadeli był bardzo podobny do drugiego, kompleksy fabryczne mieszały
się z dzielnicami mieszkalnymi. Dostrzegałem wokół dziwaczną kompozycję metalowych
płytek, cegieł i ceramicznych kostek. Próbując przypomnieć sobie wszystkie ujrzane dotąd
wzory zdobnicze i łącząc je ze skąpą wiedzą na temat samego Coritanorum, uznałem, że
kiedyś miejsce to musiało składać się z kilku osobnych cytadel, które z biegiem czasu
rozrastały się łącząc ze sobą za pomocą centralnych tuneli komunikacyjnych.
Kiedy na zewnątrz fortecy nadciągał zmierzch, na ulicach robiło się coraz ciszej i bardziej
pustawo. Większość spotykanych teraz ludzi należała do oddziałów służb bezpieczeństwa.
Wymienialiśmy z nimi pośpieszne saluty nie przystając nawet na moment w trosce o
dekonspirację. Obchodząc pierścień i zbliżając się do ostatniej bramy stwierdziłem, że
otoczenie coraz bardziej nabiera militarnego charakteru. Mijaliśmy sale pełne terminali
sieciowych i budynki przywodzące na myśl koszary. Wyczuwałem rosnące w mych
towarzyszach napięcie, toteż postanowiłem je choć trochę rozładować, zanim zaczną
podskakiwać w powietrze na dźwięk najmniejszego hałasu.
- Ciekaw jestem, co teraz robi Linskrug ? – odezwałem się nie pytając w zasadzie nikogo
konkretnego.
- Na pewno jest szczęśliwy, że nie musi być tutaj razem z nami, idę w zakład – odparła Lorii
spoglądając czujnie w głąb mijanego bocznego korytarza.
- On nie żyje – poinformował nas cichym głosem idący z przodu pułkownik.
- Skąd pan może to wiedzieć ? – zdumiał się Loron.
- Ponieważ legion karny, do którego go przeniesiono, został wyznaczony do ataku
pozoracyjnego mającego odwrócić uwagę obrońców od naszego portalu tranzytowego –
wyjaśnił Schaffer nie odwracając w naszą stronę głowy.
- Odwracając się od płomieni święty Baxter zeskoczył z krawędzi klifu – wymruczał sam do
siebie Kronin.
- Mógł mimo wszystko przeżyć – Loron czepiał się ostatniego skrawka nadziei na przeżycie
naszego towarzysza niedoli.
- Nie – zaprzeczył pułkownik – Osobiście wydałem komisarzowi Handelowi dokładne
instrukcje. Mieli walczyć do ostatniego człowieka. Komisarz na pewno wykonał swe rozkazy
co do joty.
Szliśmy w milczeniu przez następne kilka minut rozważając w myślach usłyszane wieści.
- Co by pan zrobił, gdybyśmy wszyscy odmówili udziału w misji ? – zapytał Loron, kiedy
pułkownik nakazał nam skręcić w lewo na długi metalowy most biegnący ponad czymś, co
przypominało mi kompleks hutniczy, w tej chwili wygaszony i cichy – Nie miałby pan szans,
gdyby choć połowa z nas odmówiła.
- Przyznaję, że nie spodziewałem się rezygnacji Linskruga – odezwał się Schaffer wciąż
unikając naszego wzroku – Nie wierzyłem, by ktokolwiek z was odrzucił taką ofertę.
Linskrug miał mniej ikry niż sądziłem.
- A skąd taka pewność, że się zgodzimy ? – nie ustępował Loron przyśpieszając kroku i
zrównując się z Schafferem.
- Ze względu na to, co sprawiło, że wciąż tutaj jesteście. Macie w sobie żądzę życia, która
jest w stanie pokonać wszelkie przeszkody. Wiedziałem, że przyjmiecie ofertę wolności,
kiedy tylko ją wam złożę.
- Ale Linskrug jej nie zaakceptował – burknął Loron. Zapadło kolejnych kilka minut
milczenia, kiedy dotarliśmy do końca mostu i skręciliśmy w obity metalowymi płytami
korytarz. Para idących z przeciwnej strony skrybów minęła nas rzucając podejrzliwe
spojrzenia.
- To musiała być niezła niespodzianka – podjęła rozmowę Lorii, gdy dwaj Typhończycy
znikli z naszego pola widzenia – Pewnie poczuł się pan zaskoczony, gdy Linskrug powiedział
nie.
Pułkownik zatrzymał się gwałtownie w miejscu i odwrócił twarz w naszą stronę.
- Nie ja wybrałem Linskruga do Synów Marnotrawnych, wciśnięto mi go na siłę – warknął
złym tonem – Wszystkich pozostałych z was zrekrutowałem osobiście. Studiowałem wasze
życiorysy, obserwowałem w walce, szacowałem umiejętności. Nie bez powodu stoczyliśmy w
ubiegłych trzech laaaa
tach wojny na tuzinie różnych światów. Chciałem mieć co do was całkowitą pewność.
Odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Wymieniliśmy między sobą pełne zdumienia
spojrzenia, po czym puściliśmy się truchtem w ślad za dowódcą.
- Czy to znaczy, że pan cały czas wiedział o tym, co tutaj będzie trzeba zrobić ? – zapytałem
oszołomiony i zmieszany zarazem.
- Tak – tyle tylko odpowiedział.
- Zaciągnął pan do służby cztery tysiące ludzi wiedząc od początku, że tylko garstka zdoła
wytrwać do tego momentu ? – naciskałem z uporem.
- Tak – powtórzył i nagle poczułem jak w głębi serca narasta we mnie fala wzburzenia.
- Dlaczego ? – spytałem podniesionym głosem – Dlaczego do diabła zrobił pan to wszystko ?
- Ponieważ potrzebowaliśmy najlepszych ludzi, Kage – wycedził przez zaciśnięte zęby – Czy
się wam to podoba czy nie, Synowie Marnotrawni rodzą najlepszych wojowników w tej
części galaktyki. Wszyscy wykazaliście umiejętności bojowe i siłę charakteru niezbędną do
podjęcia tej misji. Testowałem was do granic ludzkich możliwości, a nie zdołałem zniszczyć.
- Testowałem ? – omal nie krzyknąłem, w ostatniej chwili ściszając głos, by moje wzburzenie
nie zwróciło na nas uwagi przypadkowego przechodnia. Łatwo przyszło mi zapomnieć, że
znajdowaliśmy się praktycznie w sercu nieprzyjacielskiej fortecy. Jarzeniowe lampy na
suficie korytarza zamigotały nieznacznie, a kiedy weszliśmy w inny korytarz, wokół zrobiło
się jakby ciemniej. Kłopoty z dystrybucją energii elektrycznej, uznałem. Jeśli dokończymy
misję, problemy Typhończyków z zasilaniem znacznie się pogłębią.
- To prawda – przyznał pułkownik drapiąc się jednocześnie po nasadzie nosa – Wiele
wydarzeń mających miejsce w przeciągu ostatnich trzech lat zostało zainscenizowanych lub
wybranych w celu skoncentrowania się na waszych odmiennych zdolnościach militarnych i
cechach osobowości. Miały przetestować w praktyce waszą inteligencję i zdolność
samodzielnego działania. Przyznaję, że nie jest to zbyt precyzyjny proces eliminacji, ale
sądzę, że zdołałem wykorzystać wszystkie te wydarzenia na swoją korzyść, a przy okazji
wygraliśmy kilka wojen. Czy to takie złe ?
- Niezbyt precyzyjny proces ? – warknąłem ze złością – Jak sądzę, Serce Dżungli było raczej
niespodzianką, nieprawdaż ? A co z tym atakiem Eldarów na nasz transportowiec ? Też był
zaplanowany ? A wypadek promu na Hypernolu ?
Nic nie odparł, maszerował dalej w milczeniu korytarzem. Zyskałem chwilę czasu na
zebranie myśli i wtedy właśnie dotarł do mnie sens jego wcześniejszej wypowiedzi.
- Powiedział pan: zainscenizowanych ? – wydyszałem. To dziwne, że mogłem wciąż jeszcze
tak bardzo się wściekać na to, co nam ten człowiek robił przez te wszystkie lata.
- Tak – potwierdził zerkając na mnie przez ramię – W większości przypadków wybierałem
takie sytuacje, które same z siebie miały doprowadzić do pożądanego efektu, ale niektóre
zostały przygotowane z rozmysłem. Jak chociażby awaryjne lądowanie promu na Hypernolu.
Człowiek nie może czegoś takiego zaplanować z góry i liczyć na to, że się samo z siebie
wydarzy.
Coś w końcu we mnie pękło. Postąpiłem krok do przodu, położyłem dłoń na ramieniu
Schaffera i pociągnąłem go za mundur próbując odwrócić w moją stronę. Spoliczkował mnie
siarczyście, nim zdołałem zrobić cokolwiek innego, omal nie zwalając mnie z nóg. Zaskoczył
mnie całkowicie tym aktem agresji, chociaż bólu praktycznie nie poczułem – nigdy wcześniej
nie widziałem, by pułkownik uderzył jakiegokolwiek Syna Marnotrawnego, który by go
uprzednio nie zaatakował.
- Proszę zapanować nad dyscypliną, poruczniku Kage – powiedział lodowatym tonem
wwiercając we mnie swe niebieskie oczy – Nie będę ani chwili dłużej tolerował tej
niesubordynacji.
Po części zszokowały mnie usłyszane przed chwilą wieści, po części zaś potwierdziły
moje narastające od kilku miesięcy podejrzenia, lecz wciąż miałem kłopoty z
zaakceptowaniem świadomości, że pułkownik własnoręcznie stworzył cały ten upiorny ciąg
krwawych wydarzeń. Zacząłem się zastanawiać jak często wcześniej robił coś takiego. Ile
razy doprowadził do śmierci tysięcy żołnierzy po to tylko, by sprawdzić, ilu z nich zdoła
przeżyć bezlitosną selekcję ? Ile razy jeszcze zamierzał powtarzać tę eliminację słabych
ogniw ? Schaffer sprawiał wrażenie bezdusznego okrutnego potwora, ale w pewnym stopniu
potrafiłem zrozumieć jego motywy. Przyszło nam żyć w bezdusznym okrutnym
wszechświecie i jeśli inne straceńcze misje były równie ważne jak nasza, jeśli miały pomóc w
uratowaniu całych światów, gotów mu byłem to wybaczyć. Prawie gotów. Wciąż nie
wiedziałem, dlaczego tak obsesyjnie ukrywał przed nami prawdziwy cel istnienia całego
legionu. Czyżby sądził, że zwątpimy w swe siły znając z góry wyznaczone nam zadanie ? Tak
nisko nas cenił, że nie wierzył, iż zachowamy odwagę i determinację wiedząc, że przyjdzie
nam walczyć o ocalenie całego świata, aaa
o zachowanie życia setek tysięcy gwardzistów i marynarzy kosmicznej floty, skazanych na
nieuniknioną śmierć przy dalszych próbach zajęcia tego miasta siłą z zewnątrz.
Szliśmy do przodu w całkowitym milczeniu.
* * * * *
Odnalazłszy pomieszczenie przypominające jakieś archiwum weszliśmy do środka i
przystąpiliśmy do debaty nad następnym etapem operacji. Otaczały nas rzędy regałów
pełnych opasłych ksiąg, skoroszytów i kryształów będących nośnikami informacji.
Przytłoczeni wręcz ogromem zgromadzonej w tym miejscu wiedzy usiedliśmy przy
zakurzonym drewnianym stole studiując uważnie precyzyjną mapę wewnętrznego sektora
metropolii, wyjętą z głębokiego rękawa Gudmanza.
- Nasz mocodawca przygotował nam jakieś ułatwienia na ostatnim etapie misji ? – zapytał
siedzący na samym końcu stołu Loron.
- Musimy poradzić sobie sami – odparł pułkownik kręcąc przecząco głową. Wszyscy
spojrzeliśmy wyczekująco na Gudmanza.
- To nie będzie łatwe – westchnął ciężko techkapłan – Do otwarcia bramy wymagany jest
odczyt siatkówki upoważnionej do wejścia osoby.
- Odczyt czego ? – spytała Lorii podnosząc głowę znad mapy.
- Pamiętacie pierwszą bramę i czytnik linii papilarnych – odparł pytaniem. Wszyscy
pokiwaliśmy głowami. Kto mógłby puścić w niepamięć taki makabryczny epizod ? – Cóż, ta
brama ma urządzenie kontrolne skanujące układ naczyń krwionośnych w gałce ocznej.
- Gałka oczna ? – powtórzył Striden unosząc brwi. Zauważyłem, że jakoś się już pozbierał od
chwili zabójstwa kobiety w jednym z habitatów – To będzie jeszcze trudniejsze od zdobycia
dłoni !
- Zapomnijcie o gałkach ocznych – oświadczył cichym tonem pułkownik. Spojrzeliśmy na
niego pytająco. Siedział na odchylonym na tylnych nogach krześle, z założonymi na piersiach
ramionami. Palcami lewej dłoni uderzał leciutko w podbródek – Zrobimy to w łatwiejszy
sposób.
* * * * *
Cóż, nie powiedziałbym, że wybrane przez pułkownika rozwiązanie było łatwiejszym
sposobem, ale przynajmniej wydawało się proste w realizacji. Przed wrotami wybranej przez
nas zbrojowni stało dwóch wartowników, z gotowymi do strzału laserami w rękach.
Rozluźnili się co prawda nieznacznie na widok oficerskiego munduru Schaffera, ale i tak
wyglądali na wyjątkowo zdenerwowanych i spiętych. Pułkownik podszedł do niewielkiej
kamery wbudowanej w opancerzone drzwi arsenału.
- Cel wizyty ? – w zawieszonym nad kamerą głośniku rozległ się czyjś anonimowy głos.
- Proszę o pozwolenie na wejście – odparł wymijająco pułkownik demonstrując przy tym
niemal perfekcyjną znajomość typhońskiego akcentu.
- Otrzymaliśmy zakaz wpuszczania kogokolwiek do środka – oświadczył jeden ze stojących
przed zbrojownią żołnierzy.
- Mam pisemne upoważnienie – odparł Schaffer wymachując plikiem znalezionych w
archiwum dokumentów. Czekaliśmy jakieś pół minuty, wymieniając rzekomo znudzone
spojrzenia z parą wartowników i zastanawiając się, jaką też decyzję podejmie człowiek za
drzwiami arsenału.
- Te rozkazy. Muszę je zobaczyć – zdecydował w końcu kontroler. Rozległ się donośny huk
dźwiganej metalowej sztaby i zgrzyt masywnych zawiasów drzwi. Pułkownik wszedł do
środka zbrojowni, a drzwi zatrzasnęły się natychmiast za jego plecami.
Striden prawie przestępował z nogi na nogę, tak był zdenerwowany. Posłałem mu
ostrzegawcze spojrzenie mając nadzieję, że się zmityguje zanim dwaj wartownicy nabiorą
podejrzeń co do jego zachowania. Czując kroplę zimnego potu cieknącą w dół prawej skroni z
trudem zwalczałem własne napięcie.
- Coś mu tam długo schodzi – skomentował jeden z wartowników zerkając ponad ramieniem
na ciężko opancerzone drzwi arsenału. Odburknąłem niezrozumiale i pokiwałem głową,
niezbyt ufając lingwistycznemu talentowi i zdolności do naśladowania miejscowego akcentu.
Zostawienie Lorii, Lorona i Gudmanza w archiwum było bardzo mądrym posunięciem.
Wartownicy wyglądali na dobrze poinformowanych i z pewnością cały czas wypatrywali
bladoskórych odmieńców poruszających się w towarzystwie techkapłana. Uznałem, że plan
pułkownika zyskiwał z każdą chwilą na czasie – jakiekolwiek próby dyskretnego przejścia
przez bramę nie miały już chyba żadnych szans powodzenia.
Niezręczna i przedłużająca się cisza została przerwana zgrzytem otwieranych drzwi.
Pułkownik stanął w progu z niewielkim automatycznym pistoletem w prawej ręce, na końcu
jego lufy tkwił masywny tłumik. Rozmowny wartownik obejrzał się do tyłu i otworzył
szeroko oczy. Sekundę później pocisk trafił go w skroń rozbryzgując w powietrzu krew i
kawałki kości.
Drugi żołnierz zareagował natychmiast, obracając się na pięcie i podnosząc swą broń, nie
był jednak dość szybki. Kula trafiła go w środek klatki piersiowej odrzucając wartownika na
najbliższą ścianę.
- Łapcie ich i wciągajcie do środka – polecił pułkownik wychodząc na krok z arsenału –
Skontaktowałem się już z grupą czekającą w archiwum, zaraz do nas dołączą. I znajdźcie
jakieś szmaty, żeby tu trochę posprzątać.
* * * * *
- Czas na poważną robotę – mruknęła Lorii, kiedy szliśmy ramię w ramię pomiędzy
pełnymi broni i amunicji szafkami.
- Mam nadzieję, że nikt nie wpadnie tu zaraz po uzupełnienie zapasów – wtrącił idący za
naszymi plecami Loron.
- Potrzebujemy broni o większej sile rażenia niż nasze lasery – oświadczył pułkownik
przyglądając się etykietom na licznych metalowych skrzyniach i szafach – Jeśli chcemy
skutecznie zniwelować ich przewagę liczebną, każdy strzał musi zabijać.
Grzebaliśmy w arsenale przez dalsze kilka minut, dopóki Gudmanz nie natrafił na regał z
piętnastoma bolterami. Błyszczały nowością lśniąc w białym świetle jarzeniowych lamp, dla
moich oczarowanych oczu równie przepiękne, co mordercze.
- Amunicja jest w tamtych skrzynkach na górze – oznajmił Gudmanz pokazując palcem
czarne kontenery wiszące ponad bolterami. Lorii zdjęła jeden z nich z haka i cisnęła na
posadzkę. Kiedy otworzyła pojemnik, ujrzałem całe mnóstwo magazynków do bolterów.
Bliźniaki zaczęły ładować amunicję na ciężki transportowy wózek pchany przez Stridena.
- Potrzebuję czegoś o większej szybkostrzelności – wymamrotałem pod nosem kręcąc głową
na wszystkie strony w poszukiwaniu bardziej adekwatnej broni.
- Niezliczone są nagrody Imperatora dla tych, którzy czczą Jego imię – oświadczył z
szerokim uśmiechem Kronin, podważając łomem wieko drewnianej skrzyni i odkrywając
ułożone w niej równiutko odłamkowe granaty. Zaczął ciskać je pośpiesznie w wyciągnięte
ręce Stridena, upychającego ładunki na swój wózek tuż obok bolterów.
- Może to ci się spodoba – zasugerował Gudmanz podając mi jakiś ciężki karabin. Broń
pokryta była czarną matową emalią, sprawiała wrażenie równie złowrogiej, co skutecznej.
- No, to wygląda całkiem ciekawie – powiedziałem ożywiając się i podchodząc bliżej – Co to
za broń ?
- Laser szturmowy klasy Fractrix – wyjaśnił z uśmiechem na ustach i przesunął zgrabiałymi
palcami po lufie karabinu w dziwnie pieszczotliwym geście. Chyba pierwszy raz w czasie
naszej znajomości spostrzegłem na jego twarzy wyraz radości – Pięć wiązek na sekundę,
zasilanie z dwóch równolegle podłączonych akumulatorów umożliwiających prowadzenie
ciągłego ognia przez piętnaście sekund. Komputerowy celownik pozwalający na śledzenie
wielu celów jednocześnie. Pracowałem kiedyś w nadzorze linii produkcyjnej wytwarzającej te
lasery – dodał spoglądając na mnie z ukosa.
- A niezawodność ? – zapytałem świadom faktu, że broń musi mieć jakiś defekt; w
przeciwnym razie mieliby ją już wszyscy.
- Cóż, jest wyjątkowo niezawodna – zapewnił mnie techkapłan – Jedyną jej wadą jest
konieczność wymiany głównego pryzmatu po oddaniu tysiąca strzałów, a to może zrobić
tylko techadept. Dlatego laser tego typu jest niepraktyczny w standardowych działaniach
bojowych, nam jednak przyda się wyśmienicie.
Zabrałem Gudmanzowi broń i przyłożyłem ją do ramienia spoglądając w głąb optycznego
celownika. Nic nie zobaczyłem, toteż posłałem techkapłanowi pełny wyrzutu grymas.
- Musisz przestawić bezpiecznik, w tej pozycji odcina zasilanie systemu celowniczego –
wyjaśnił Gudmanz pokazując mi przycisk wielkości paznokcia umieszczony tuż nad
języczkiem spustowym lasera. Nacisnąłem go i natychmiast usłyszałem niski pomruk
uruchomionych baterii. Przykładając broń z powrotem do ramienia zerknąłem przez celownik
na swoich towarzyszy. Każda postać obramowana była niebieską poświatą.
- Celownik odczytuje sygnatury cieplne obiektów – oświadczył z dumą Gudmanz – Może się
zdarzyć, że nie zauważysz samego celu, ale na pewno będziesz widział jego zarys.
Wyszczerzyłem zęby odwracając broń w stronę pułkownika. Jeden ruch spoczywającego
na spuście palca i seria laserowych wiązek zmieniłaby go w dymiące zwłoki. Zapytałem sam
siebie w myślach, dlaczego właściwie nie miałbym tego zrobić ? Dlaczego nie mógłbym
pociągnąć za spust ? I zaraz sam sobie na te pytania odpowiedziałem. Od jakiegoś czasu
uważałem, że pułkownik nie zrobiłby nam tego wszystkiego, gdyby wierzył, że istnieje
jakakolwiek alternatywa. Miał swoje powody i nimi się kierując gotów był uśmiercić trzy
miliony ludzkich istnień. Posiadałem nieco własnych teorii na temat owych powodów, ale
żadnej z nich nie byłem na razie pewien. Po drugie, w zasadzie tylko pułkownik mógł nas z
Coritanorum wy
wyciągnąć po wykonaniu misji. Miał gdzieś tutaj tajemniczego sojusznika, studiował plany
cytadeli dłużej niż my wszyscy razem wzięci i sądzę, że dysponował na jej temat wiedzą
większą od Gudmanza. Pewnie od dobrych trzech lat planował szczegóły tej operacji i
niewątpliwie zawczasu przygotował też plan ucieczki. Być może nie uwzględnił w tym planie
nas, lecz trzymając się Schaffera dostatecznie blisko miałem spore szanse na ujście stąd z
życiem. Przestawiłem bezpiecznik lasera i celownik zgasł bezgłośnie.
- Kamizelki przeciwodłamkowe i hełmy są w tamtej szafce – powiedział pułkownik
wskazując dłonią w lewo. Odwracając się dostrzegł, że nadal w niego celuję z lasera. W jego
spojrzeniu nie dostrzegłem śladu jakichkolwiek emocji.
- Do twarzy ci z nim – oświadczył i odwrócił się w inną stronę. Doskonale wiedział, że nic
mu nie groziło z mojej strony. Cholerny drań.
- Dobra – mruknąłem wieszając laser na ramieniu – Teraz potrzeba mi jeszcze paru
porządnych noży.
* * * * *
- Pamiętajcie, że jednego musimy wziąć żywcem – przypomniał nam Gudmanz, kiedy
pchaliśmy wyładowany bronią i amunicją wózek środkiem korytarza tranzytowego. Ładunek
przykryty był siatką maskującą, by nikt zbyt wcześnie nie spostrzegł jego zawartości. Na
zewnątrz musiała dochodzić północ, ale w murach cytadeli jarzeniowe lampy płonęły tym
samym blaskiem co zwykle. Wszyscy nie pełniący służby mieszkańcy spali, a przynajmniej
taką mieliśmy nadzieję. Zgodnie z naszymi planami najbliższa komnata generarium
znajdowała się osiemset metrów od bramy kręgu, więc musieliśmy uderzyć szybko i mocno.
Mieliśmy zamiar zdjąć strażników przejścia, jednego z nich złapać żywcem, by oszukać
skaner siatkówki, przedostać się na drugą stronę, a potem popędzić co sił w nogach do
pomieszczenia reaktora i pilnować jej do chwili, w której Gudmanz skończy swoją robotę.
Techkapłan szacował, że do zdjęcia wszystkich zabezpieczeń będzie potrzebował co najmniej
dwóch godzin, stąd właśnie tak duży zapas amunicji na pchanym przez Stridena wózku.
Sześciu ludzi walczących z całą twierdzą ? Miałem nadzieję, że Imperator będzie nad nami
czuwał. Po przeciążeniu reaktora pozostawało nam już tylko kilka godzin na ucieczkę w
bezpieczne miejsce.
Skręciliśmy szybkim krokiem za róg korytarza i nawet nie musiałem wydawać rozkazu
otwarcia ognia. Strzelałem z biodra zasypując Typhończyków tuzinami czerwonych wiązek,
zwalając ludzi z nóg, wypalając w ścianach dymiące szramy. Loron i Lorii otworzyli ogień ze
swoich bolterów, miniaturowe rakiety eksplodowały mrowiem niewielkich ogników
wyrywając dziury wielkości pięści w ludzkich piersiach. Dostrzegłem głowę jakiegoś
żołnierza rozpryskującą się po bezpośrednim trafieniu z pistoletu pułkownika. Jeden z
wartowników zdołał podnieść broń i odpowiedzieć ogniem, trzask jego lasera był ledwie
słyszalny wśród huku bolterów. Wiązka energii przecięła powietrze tuż przy ścianie i trafiła
Lorii w jedno z ramion. Dziewczyna straciła równowagę, przewróciła się na posadzkę
korytarza. Striden wypalił na oślep ze swojej strzelby faszerując strzelca śrutem i
rozbryzgując znaczną część jego ciała po korytarzu. I wtedy walka ustała, równie szybko i
zaskakująco jak się zaczęła. Kilka sekund zażartego starcia i robota była skończona.
Pułkownik rzucił się do przodu i zaczął przeszukiwać pobojowisko obmacująć leżące w
korytarzu ciała obrońców, my zaś zmienialiśmy pośpiesznie magazynki. Loron uklęknął przy
swojej siostrze z zatroskaną miną.
- Co z nią ? – zapytałem podbiegając do bliźniąt.
- Wszystko w porządku – odparła Lorii podnosząc się chwiejnie na nogi. Z jej ramienia
ciekła krew. Loron oddarł materiał z rękawa munduru jakiegoś zabitego żołnierza podczas
gdy jego siostra zdejmowała z siebie kamizelkę i bluzę. Pozostawiając bandażowanie rany
Loronowi pobiegłem do Kronina i Stridena, pilnujących skrzyżowania z głównym
korytarzem. Usłyszałem za plecami chrząknięcie satysfakcji i odwróciłem głowę na czas, by
ujrzeć pułkownika wlokącego w stronę czytnika siatkówki jednego z wartowników.
Przycisnął twarz człowieka do obudowy skanera i chwilę później brama zaczęła się otwierać.
- Weszliśmy – oświadczył Schaffer podkładając lufę boltowego pistoletu pod brodę żołnierza
i rozwalając mu jednym strzałem czaszkę. Staliśmy przez sekundę jak wryci patrząc na
trzymającego w objęciach bezgłowe ciało dowódcę.
- Ruszać się ! – krzyknął. Rzuciliśmy się w stronę bramy, Kronin i Striden z wózkiem w
środku, Gudmanz i pułkownik na przedzie, ja zaś z bliźniętami z tyłu. Kiedy już znaleźliśmy
się po drugiej stronie, pociągnąłem za dźwignię zamykającą wrota. Brama zasunęła się z
łoskotem, toteż natychmiast cisnąłem jeden granat do skrzynki rozdzielczej i rzuciłem się do
ucieczki. Słysząc za plecami huk eksplozji spojrzałem ponad ramieniem i uśmiechnąłem się
sam do siebie na widok pęków rozerwanych, nadpalonych kabli wiszących ze zdemolowanej
obudowy.
Moją uwagę zwrócił dźwięk wystrzałów z pistoletu pułkownika. Pobiegłem do przodu
ściskając mocniej szturmowy laser. Jacyś żołnierze znajdowali się również po drugiej stronie
bramy, w głównym korytarzu. Schowani za ściennymi filarami strzelali do nas z laserów,
wiązki energii śmigały po całym przejściu nadpalając ściany i podłogę. Pułkownik kucał w
progu drzwi prowadzących na główny korytarz wystawiając co chwila głowę i broń, oddając
strzał i chowając się z powrotem.
Przeskoczyłem obok niego tocząc się po posadzce korytarza i uderzając ciałem w futrynę
drzwi po drugiej stronie przejścia. Podniosłem się na kolana celując jednocześnie w
najbliższego Typhończyka, ukrytego jakieś dwadzieścia metrów dalej po tej samej stronie
korytarza. W optycznym celowniku lasera ujrzałem wyraźnie jego głowę i ramiona, gdy
wychylał się zza filara chcąc oddać kolejny strzał. Nacisnąłem delikatnie spust. Pół tuzina
czerwonych krech energii trafiło mężczyznę w tors, niektóre z nich przepaliły na wylot przez
ciało człowieka. Schowałem się za futryną drzwi, gdy nasi przeciwnicy zwiększyli siłę ognia.
To będzie trwało całą wieczność, powiedziałem sam do siebie pojmując, że im dłużej
siedzimy w tym korytarzu, tym większe posiłki obrońcy zdążą tutaj ściągnąć.
- Granaty ! – krzyknąłem zrywając z pasa jeden ładunek. Kiedy cisnąłem go w głąb
korytarza, na metalowej posadzce zaklekotały dalsze trzy. Jakiś naprawdę dzielny człowiek
wyskoczył zza osłony chcąc chwycić je i odrzucić w naszą stronę, ale zaraz został trafiony w
nogę przez Lorii albo Lorona. Boltowy pocisk urwał mu kończynę tuż poniżej kolana.
Żołnierz krzyczał przeraźliwie jeszcze przez parę sekund, zanim granaty nie wybuchły z
głośnym hukiem ciskając jego ciało wysoko w powietrze. Nim jeszcze odłamki opadły na
ziemię, ja byłem już w biegu szarżując z przyłożonym do barku laserem i rozstrzeliwując
zagubionych pośród kłębów dymu Typhończyków.
Jednego jakimś cudem przegapiłem w bocznym korytarzyku, bo kiedy mijałem
skrzyżowanie, coś walnęło mnie z potworną siłą w prawą stronę głowy. W uszach mi
zadzwoniło, poczułem uginające się nogi. Odwracając w tamtym kierunku wzrok ujrzałem
mężczyznę w średnim wieku, w nieco zbyt ciasnym na jego sylwetkę mundurze. Zwęził oczy
przymierzając się do drugiego strzału, lufa jego lasera mierzyła mi prosto w twarz. Ktoś we
mnie uderzył, runąłem na podłogę czując jedynie charakterystyczny zapach Lorii. Nad
naszymi toczącymi się ciałami śmignęły wiązki laserowej energii. Jasnowłosa bliźniaczka
pierwsza zerwała się na nogi, w prawej dłoni ściskała pistolet. Jej pierwszy strzał poszedł zbyt
nisko, ugodził przeciwnika w udo. Żołnierz przewrócił się na bok, jego oddana na oślep seria
poszła w sufit. Lorii pociągnęła raz jeszcze za spust, tym razem trafiając prosto w pulchną
twarz rebelianta.
- Jesteś albo bohaterem albo idiotą – uśmiechnęła się pomagając mi podnieść się z podłogi –
Na szczęście dla ciebie, ja jestem równie dzielna czy też może głupia.
Pośród dzwoniącej w uszach ciszy niosło się pełne bólu jęczenie jakiegoś człowieka,
szybko uciszone wystrzałem ze strzelby Stridena. Zdjąłem z głowy hełm i zacząłem go
oglądać, wciąż nieco oszołomiony. Na wysokości swego prawego ucha ujrzałem wielkie
wgłębienie, niemalże wypalone na wylot. Wsadziłem do otworu palec wskazujący i
zmartwiałem widząc jak paznokieć przebija resztkę kompozytu wchodząc do środka hełmu.
Laserowa wiązka straciła swą energię kinetyczną w odległości równej grubości pergaminu od
mojej czaszki ! Bełkocząc jakieś nieskładne podziękowania za boską protekcję wsadziłem
hełm z powrotem na głowę i podniosłem z podłogi szturmowy laser.
Gdzieś z tyłu rozległ się terkot boltera Lorona – najwyraźniej Typhończycy zaczynali nam
deptać po piętach. Zza łuku korytarza wypadł ciągnący za sobą Gudmanza pułkownik, tuż za
nim pchał swój wózek Kronin.
- Zabierz go do komnaty reaktora ! – krzyknął Schaffer wpychając Gudmanza pomiędzy
mnie i Lorii. Chwyciliśmy techkapłana pod pachy i popędziliśmy w głąb korytarza. Za
plecami słyszałem ludzkie krzyki i dźwięk wystrzałów. Głuchy huk strzelby Stridena mieszał
się z terkotem boltera Lorona i trzaskiem pistoletu pułkownika. Cienie moich towarzyszy
kładły się na ścianach korytarza.
Gudmanz dyszał szaleńczo, ledwie utrzymując się na nogach.
- Jak jeszcze daleko ?! – wycedziła przez zaciśnięte zęby Lorii.
- Jakieś... jeszcze jakieś dwieście metrów – wycharczał techkapłan. Jego twarz miała kolor
szarego papieru, w oczach dostrzec można było ból.
Jakiś okrągły przedmiot wielkości mej pięści odbił się od ściany i spadł mi prosto pod
nogi.
- Granat ! – syknęła Lorii puszczając ramię Gudmanza i skacząc do przodu. Kopnęła leżący
na posadzce granat posyłając go ostrym łukiem z powrotem w stronę, z której nadleciał. Z
głębi korytarza dobiegł nas ostrzegawczy krzyk urwany głuchą detonacją. Pchnąłem
techkapłana na ścianę i podniosłem do ramienia laser. Lorii rzuciła się płasko na brzuch i
zdjęła z pleców przytroczony do bandolieru boltowy magazynek.
- Jest ich z tuzin – odkrzyknęła przed naciśnięciem spustu. Metalowe łuski posypały się z
brzękiem na posadzkę.
- Drzwi po lewej – usłyszałem zdyszany głos Gudmanza.
- Co ?! – warknąłem strzelając na oślep wzdłuż korytarza.
- Drzwi po lewej... prowadzą przez... pięć pomieszczeń koszarowych – powiedział
urywanymi słowami – Dasz radę... ich obejść...
- Ściągaj na siebie ich uwagę ! – krzyknąłem do Lorii i rzuciłem się w próg wskazanych
drzwi.
- Nie ma sprawy ! – usłyszałem odpowiedź Lorii.
Gudmanz miał rację: znalazłem się w jednym z kilku połączonych z sobą pokojów
dziesięciometrowej długości, zastawionych piętrowymi łóżkami po lewej stronie i
metalowymi szafkami na rzeczy osobiste po prawej. Mogłem co prawda rzucić okiem do
dwóch następnych pomieszczeń, ale pozostałe nikły za łagodnym łukiem wewnętrznego
pierścienia cytadeli. Nie wierzyłem, żeby nikt nie pilnował tego przejścia, toteż przykucnąłem
w progu. Chciałem jak najdłużej zachować element zaskoczenia, więc rzuciłem laser na jedno
z łóżek i sięgnąłem po jeden z sześciu noży wiszących na mej piersi i udzie.
Dobrze było znów poczuć w dłoni nóż, od dzieciństwa miałem do nich słabość. Chyba
dotąd wam jeszcze nie mówiłem, że preferuję ten bliski kontakt z ofiarą, kiedy zadaję jej cios
ostrzem – strzelanie do ludzi z daleka wydaje mi się jakoś urągające ich godności. Lecz
oczywiście zawsze odpowiadam ogniem, gdy jakiś drań do mnie strzela i zazwyczaj nie
zawracam sobie głowy narażaniem karku po to tylko, by dla własnej satysfakcji sprzedać
takiemu typowi kosę między żebra.
Przytuliłem się do ściany na widok pilnującego przejścia żołnierza. Pod najbliższym
dolnym łóżkiem było sporo wolnego miejsca, więc bez namysłu się pod nie wślizgnąłem.
Leżąc na brzuchu śledziłem wzrokiem buty idącego w moją stronę gwardzisty.
Uświadomiłem sobie, że przez cały czas wstrzymuję oddech, więc wypuściłem powietrze z
ust. Nie musiałem się specjalnie troszczyć o zachowanie dyskrecji, ponieważ dobiegające z
korytarza wystrzały i tak zagłuszyłyby każdy przypadkiem spowodowany hałas. Popełzłem
pod łóżkiem kilkanaście centymetrów mijając w ten sposób Typhończyka.
Przywarłem do podłogi na dalsze kilka sekund zastanawiając się nad najlepszym
sposobem eliminacji wartownika. Zerkając w górę stwierdziłem, że materac nie jest na stałe
przymocowany do obudowy, tylko leży na drucianej siatce. Przekręciłem się na plecy i
zmieniłem pozycję ciała tak, by moje stopy skierowane były w stronę gwardzisty. Szarpnąłem
się w górę z głuchym stęknięciem i cisnąłem materacem prosto w przeciwnika. Nagły
rozbłysk światła zlał się ze szczękiem laserowego wystrzału – zaskoczony żołnierz pociągnął
za spust strzelając prosto w jedną z szafek. Zanim zdążył się otrząsnąć z szoku, przygniotłem
go ciężarem swego ciała i na oślep zadałem kilkanaście ciosów nożem poprzez materac i
pościel. Słyszałem ostrze tnące mięśnie i zgrzytające po kościach. Mężczyzna przestał się
szamotać, a spod materaca wyciekła kałuża gęstej krwi.
Zrywając się na nogi ujrzałem innego gwardzistę, klęczącego w progu drugiego pokoju i
strzelającego z lasera za futrynę drzwi prowadzących na główny korytarz. Nie zauważył mnie
do ostatniej chwili i tylko krzyknął krótko, gdy czubek mojego noża wbił mu się od spodu w
podbródek. Przekręciłem ostrze próbując wyszarpnąć je z rany, ale zaklinowało się na kości
szczękowej ofiary i nie chciało puścić. Puściłem rękojeść broni i zdjąłem z pasa inny
egzemplarz. Robiąc to podniosłem jednocześnie wzrok i wtedy ujrzałem następnego
Typhończyka, stojącego jakieś dziesięć metrów ode mnie. On też mnie zauważył i kiedy
podniósł laser do strzału, cofnąłem się o kilka kroków zasłaniając się ciałem
zasztyletowanego żołnierza. Laserowe wiązki przez kilka sekund trafiały w zwłoki
wprawiając je w upiorne konwulsje. Zaciskając zęby wymacałem prawą ręką wciąż wiszącą
na ramieniu zabitego broń. Potknąłem się i runąłem na plecy, kolejne strzały ugodziły martwe
ciało, jedna z wiązek przepaliła mi wierzch nogawki. Zacisnąłem palce na spuście
odnalezionego lasera i celując mniej więcej w stronę korytarza pociągałem za języczek przez
dobre pięć sekund.
Znieruchomiałem na chwilę spodziewając się kolejnej odpowiedzi w postaci laserowych
krech, lecz kiedy żaden następny strzał nie padł, uniosłem ostrożnie zmasakrowane ciało.
Drzwi, za którymi ukrywał się żołnierz były puste, dopiero po chwili dostrzegłem wystającą
za próg ludzką stopę i kałużę krwi rozlewającą się szeroko po błyszczących podłogowych
płytkach. Oddychając płytko postanowiłem poleżeć jeszcze chwilkę i uspokoić swój oszalały
puls.
Ktoś stanął nade mną i pociągnął za ramię stawiając brutalnie na nogi. To Schaffer.
Gudmanz stał tuż za nim opierając się z ulgą o jedno z łóżek i podając mi w wyciągniętej ręce
szturmowy laser. Drugą dłonią wycierał zroszone potem czoło.
- Nie ma czasu na wylegiwanie się, Kage – skarcił mnie pułkownik wychylająć się
jednocześnie za futrynę drzwi i omiatając lufą boltowego pistoletu korytarz – Na następnym
skrzyżowaniu biegniemy w lewo i do końca, aż do aa
drzwi hali reaktora.
Gdzieś z tyłu nadbiegli Loron i Lorii. Wyraźnie się odprężyli widząc moją brzydką
pokiereszowaną twarz.
- Ciekawa byłam, czy ci się uda – powiedziała Lorii oglądając mnie uważnie w poszukiwaniu
śladu obrażeń. Cały zbryzgany byłem krwią i kawałkami skóry, ale większość z nich nie
należała do mnie.
- Kronin, Striden – zawołał pułkownik, kiedy para straceńców przetoczyła wózek przez
pomieszczenia koszarowe. Schaffer chwycił za wózek i wypchnął go poprzez drzwi na
główny korytarz – Wy dwaj pilnujcie przejścia, my w tym czasie zajmiemy się forsowaniem
drzwi do hali reaktora.
Pobiegliśmy w ciasnym szyku w stronę wejścia do generarium, z bronią gotową do strzału
– jak się okazało, niepotrzebnie. Kronin i porucznik marynarki zabezpieczyli skrzyżowanie,
my zaś stłoczyliśmy się pod ciężko opancerzonymi drzwiami generarium.
- Jakieś ciekawe pomysły ? – zapytał Loron. Cóż, wystarczyło zerknąć na ten właz, by się
domyślić, że jest naprawdę cholernie gruby.
- Wygląda na to, że całe życie przyjdzie mi przebijać się przez pieprzone drzwi – burknęła
Lorii spoglądając na wejście ze zmarszczonym czołem.
- Mamy ładunki termiczne – zauważył Gudmanz wyciągając ze środka dużo już teraz
mniejszej sterty amunicji na wózku jakiś cylindryczny obiekt. Odkręcając pokrywkę
pojemnika wysypał na podłogę dziesięć płaskich dysków, wszystkie wielkości męskiej dłoni.
- Ile potrzebujemy ? – spytał techkapłana Schaffer podnosząc jedną z bomb z posadzki i
ważąc ją na dłoni. Dysk miał jakieś cztery centymetry grubości i mały czerwony przycisk na
wierzchu.
- A czy ja wyglądam na eksperta od materiałów wybuchowych, pułkowniku Schaffer ? –
burknął Gudmanz siadając z wysiłkiem pod jedną ze ścian – Prawie wszystkie moje
memografy zostały wymontowane, chyba pan pamięta ? – dodał z posępnym grymasem.
- Pieprzyć to, użyjemy wszystkich – zdecydowała Lorii łapiąc za dyski, w których Gudmanz
przekręcił tarcze detonatorów czasowych. Zaczęliśmy przyklejać ładunki do powierzchni
drzwi, większość z nich w okolicach masywnych zawiasów.
- Może jednak parę zostawimy na zapas ? – zaproponował Loron widząc, że ściągam z
wózka ostatni, czwarty pojemnik z bombami. Odłożyłem cylinder na miejsce i wzruszyłem
ramionami.
- Musicie uaktywnić detonatory – poinformował nas z ciężkim westchnięciem Gudmanz,
podnosząc się z nóg przy pomocy ściany – Pojedyncze naciśnięcie czerwonego guzika
ustawia czas opóźnienia na pięć sekund. Musicie jak najszybciej wycofać się na bezpieczny
dystans, bo mimo ukierunkowania ładunków w stronę drzwi pojawi się niewielka wsteczna
fala uderzeniowa.
- Kage i ja ustawimy zegary – zdecydował pułkownik odpychając w tył wózek. W tym
samym momencie usłyszałem charakterystyczny szczęk lasera. Kronin krzyknął i upadł na
plecy tuż za rogiem skrzyżowania, strużka dymu unosiła się z jego kamizelki
przeciwodłamkowej tuż powyżej serca.
- Pośpieszcie się ! – krzyknął Striden i wypalił ze strzelby w głąb korytarza. Wymieniłem
spojrzenie z pułkownikiem, po czym obaj zaczęliśmy bez słowa naciskać przyciski ładunków.
Zdołaliśmy ustawić góra połowę detonatorów, zanim pułkownik nie złapał mnie za kołnierz i
nie odciągnął od drzwi. Rzuciliśmy się obaj na podłogę. Za naszymi plecami rozległ się syk
rozpalonego powietrza i usłyszałem grzmot przewracających się na posadzkę drzwi. Zerkając
ponad ramieniem dostrzegłem wielką wyrwę ziejącą w miejscu włazu. W powietrzu unosiła
się chmura gęstego dymu, po ścianach spływały kropelki płynnego materiału.
- Ruszać się ! – warknął pułkownik skacząc na równe nogi i wyszarpując z kabury schowany
tam pistolet. Zrobił kilka kroków w stronę wysadzonych drzwi i zaraz się cofał ścigany
gradem laserowych wiązek. Za plecami usłyszałem okrzyki Stridena i huk wystrzałów z jego
strzelby, nie zdołałem jednak zrozumieć słów porucznika. Loron zatrzymał się z piskiem
obcasów tuż przy mnie, ciągnąc oburącz nieprzytomnego Kronina.
- Ilu tam się pcha za nami ? – zapytał pułkownik strzelając na oślep w głąb komnaty reaktora.
- Chyba wszyscy – bąknął zatroskany Loron. Spojrzałem z niepokojem w stronę
skrzyżowania. Lorii zajęła miejsce Kronina, rysy jej twarzy przybrały w świetle płomieni
wylotowych boltera żółtego koloru.
Przysunąłem się bliżej zniszczonego wejścia do generarium i zerknąłem tak ostrożnie jak
to tylko było możliwe do środka pomieszczenia. Dojrzałem tuzin Typhończyków kryjących
się za obudowami terminali i grubymi rurami wijącymi się po całej komnacie. Generarium
było wielkie, chyba o cylindrycznym kształcie, choć nie byłem tego do końca pewien ze
względu na zasłaniającą ściany maszynerię. Na przeciwległej ścianie wisiał ogromny ekran
pulsujący rzędami zmieniających się co chwila znaków. Nie zauważyłem nigdzie żadnych
innych drzwi poza tymi, które przed momentem zniszczyliśmy. Odskoczyłem czym prędzej
od wyrwy, bo obrońcy zauważyli mnie i zasypali wejście gradem energetycznych ładunków.
- Musimy się dostać do środka – oznajmił niepotrzebnie Gudmanz.
- A masz jakieś pomysły ? – warknąłem zdejmując z ramienia szturmowy laser i posyłając
serię krech światła w kierunku jakiejś wystającej zza stacji roboczej głowy. Zaglądając
ponownie do komnaty spostrzegłem człowieka przemieszczającego się po metalowym
pomoście jakieś pięć metrów nad podłogą. Miał na sobie roboczy kombinezon, powszechnie
spotykany w lokalnych fabrykach, w dłoniach zaś ściskał dwa automatyczne pistolety. Pas
obwieszony dodatkowymi magazynkami przecinał skośnie jego klatkę piersiową. Sapnąłem
ze zdumienia widząc jak obcy otwiera ogień w plecy kryjących się w komnacie
Typhończyków, zabijając w ułamku chwili połowę obrońców. Kiedy równie jak ja zaskoczeni
żołnierze odwracali się w kierunku nowego źródła zagrożenia, runąłem do wnętrza komnaty
prując jak szalony z lasera. Tuż za plecami słyszałem huk pistoletu pułkownika. Laserowe
wiązki uderzały w metal pomostu, ale obcy zwinnie przypadł do najbliższej drabinki i zjechał
po niej na podłogę generarium, cały czas strzelając przy tym z jednej wolnej ręki. Pochwyceni
w ogień krzyżowy, typhońscy gwardziści zginęli w przeciągu kilku sekund.
- Wszyscy do środka ! – krzyknął pułkownik. Wyjrzałem na korytarzyk i ujrzałem
biegnących w naszą stronę Stridena i Lorii. Jakiś Typhończyk wyjrzał za róg skrzyżowania,
ale natychmiast się schował odpędzony pociskami wystrzelonymi z boltera Lorona.
- Nasz tajemniczy opiekun, jak mniemam – mruknęła Lorii studiując wzrokiem postać
nieznajomego, zerkającego w dół korytarza i ładującego jednocześnie oba pistolety.
- Synowie Marnotrawni – pułkownik wskazał dłonią mężczyznę z pistoletami – Pozwólcie,
że przedstawię wam człowieka, dla którego pracujemy. Oto inkwizytor Oriel.
* * * * *
- Chyba na razie zrezygnowali ze szturmu – krzyknął w naszą stronę pilnujący wejścia
Loron.
- Ich dowódcy zapewne przeklinają teraz architektów Coritanorum – odparł inkwizytor Oriel
wsadzając pistolety za pas swego kombinezonu. Był gładko ogolony, z pociągłą twarzą i
gęstymi czarnymi włosami. Roztaczał wokół siebie namacalną aurę spokoju i rozwagi, z
niewielką domieszką złowieszczości – Cały wewnętrzny krąg cytadeli został zaprojektowany
jako ostatni bastion, co w obecnej chwili faworyzuje raczej nas. Tylko dlatego ta misja ma
jakiekolwiek szanse powodzenia.
Przyznałem mu w myślach rację. Komnata generarium miała ośmiokątny kształt, jej
średnica wynosiła jakieś dwadzieścia metrów. W środku stało kilka stacji roboczych, wciąż
przygniecionych ciałami zastrzelonych żołnierzy, grube rury biegły z otworów w ścianach do
aparatury umieszczonej za wielkim ściennym ekranem. Korytarzyk prowadzący do hali
reaktora miał szerokość czterech, góra pięciu metrów, co pozwalało na jednoczesne natarcie
czterech ludzi, a przy tym długi był na trzydzieści metrów – prawdziwa strefa śmierci.
- Inkwizycja ? – zapytała Lorii, wciąż wyraźnie zdziwiona. Klęczała obok Kronina, opartego
o ścianę komnaty i wciąż nieprzytomnego. Ledwie oddychał, laserowa wiązka trafiła go
prosto w klatkę piersiową.
- To całkiem wiarygodne – mruknąłem w odpowiedzi – Kto inny miałby dostatecznie duże
wpływy, by doprowadzić do unicestwienia głównej bazy sektora ?
- Niedługo spróbują kolejnego ataku – stwierdził pułkownik przywołując nas ponownie do
rzeczywistości – Gudmanz, podłącz się do terminala i rozpocznij procedurę przeciążenia.
Inkwizytorze, ile dróg prowadzi bezpośrednio do tej komnaty ?
- Główne wejście oraz mały tunel serwisowy, którym tutaj wpełzłem – odpowiedział
wskazując dłonią obiegający ściany komnaty pomost – To dlatego jesteśmy się tutaj w stanie
bronić tak małą grupą.
- Co z tym tunelem ? – zapytałem zerkając z niepokojem w górę.
- Zostawiłem tam małą niespodziankę dla każdego, kto spróbuje wejść nim do środka –
uspokoił mnie ze złowieszczym uśmiechem na ustach.
- Zmieniłeś się – oświadczył Schaffer spoglądając na inkwizytora. Zdumiały mnie w
pierwszej chwili te słowa, bo świadczyły o tym, że obaj znali się od dłuższego czasu, ale
zaraz uznałem, że właściwie nie mam się czemu dziwić. Poza spotkaniami z inkwizytorem i
dowódcą batalionu karnego, w którym służyły bliźnięta, Schaffer miał przez te wszystkie lata
mnóstwo sposobności do nieznanych nam rozmów z rozmaitymi osobnikami.
- Mmm ? Chodzi ci o brodę ? – Musiałem zmienić wygląd po tym jak sztab twierdzy odkrył
moją prawdziwą tożsamość – wyjaśnił Oriel – To był najprostszy sposób, broda i nowa
przykrywa w postaci robotnika.
- Coś się dzieje ! – zawołał Loron zwracając naszą uwagę na korytarz. Coś faktycznie się
działo na drugim jego końcu, dostrzegłem ludzkie głowy wyglądające zza rogów
skrzyżowania i spoglądające w naszą stronę.
- Zmasowany atak ? – zasugerowała Lorii klękając tuż przy pozostałościach
ciach nadtopionej futryny drzwi i przyciskając do piersi ciężki bolter.
- Mówiąc szczerze, nie mają żadnej innej możliwości – skinął głową pułkownik.
- Może powinniśmy zbudować jakąś barykadę albo coś takiego ? – zapytał Striden
wpychając jednocześnie nowe naboje do komory swej strzelby.
- Jedna droga do środka, jedna na zewnątrz – zaprzeczyła ruchem głowy Lorii, po czym
wskazała kciukiem drugi kraniec korytarzyka – Kiedy już tu skończymy, będziemy musieli
się bardzo szybko stąd wynosić.
- Nawet nie pomyślałem o tym, że będziemy stąd musieli pryskać – przyz- nał Striden
przeczesując palcami lepkie od potu włosy – Już samo wejście do środka wydawało się
niewiarygodnie trudne.
- Ciebie nawet tu nie powinno być ! – nakrzyczałem na niego – Siedź cicho i nie
przeszkadzaj !
Rozpoczęcie ataku obwieściła kanonada z broni laserowej. Morderczy deszcz wiązek
zasypał ściany korytarza i framugę wyrwanych drzwi, niektóre z nich wpadły do środka
generarium. Kiedy my chowaliśmy się przed salwą rebeliantów, grupa typhońskich
gwardzistów wpadła do korytarza i rzuciła się w naszą stronę wykrzykując jakieś bitewne
zawołanie.
Razem z pułkownikiem wrzuciliśmy do korytarza po granacie odłamkowym i bitewne
okrzyki zmieniły się natychmiast we wrzaski paniki. Huk eksplozji wstrząsnął powietrzem,
dziesiątki ostrych jak brzytwa szrapneli odbiły się z metalicznym szczękiem od ścian
korytarza. Gdy dym nieco się rozszedł, wyjrzałem za framugę drzwi i ujrzałem stertę
pokiereszowanych ciał. Niektórzy żołnierze najwyraźniej próbowali wycofać się na widok
granatów, ale powstrzymali ich od tego nieświadomie napierający od tyłu towarzysze,
szykując w rezultacie śmierć całej drużynie.
- Jeden zero dla Synów Marnotrawnych – roześmiała się Lorii zerkając ponad moim barkiem.
- Ilu jeszcze musimy zabić ? – spytałem ją z przekąsem. Wzruszyła w odpowiedzi
ramionami.
- Z trzech i pół miliona mieszkańców Coritanorum – odezwał się nieoczekiwanie inkwizytor
– siedemset tysięcy przeszło pełne przeszkolenie wojskowe. Tylu właśnie musimy zabić.
- Siedemset cholernych tysięcy ?! – sarknąłem – To jak do kurwy nędzy mamy się stąd
wydostać ?!
- Kiedy reaktory zostaną przeciążone, każdy będzie myślał tylko o ucieczce, Kage – wtrącił
stojący za Orielem pułkownik – Nikt tu nie będzie specjalnie zainteresowany pozostaniem na
stanowisku i walką.
- No, z tym gotów jestem się zgodzić – kiwnął głową Loron – Prawdziwa walka zostanie
stoczona o fotele w promach ewakuacyjnych.
- Imperialne jednostki na północy właśnie rozpoczęły kolejny szturm na wały – dodał
inkwizytor – Typhończycy muszą teraz walczyć na dwóch frontach jednocześnie.
- A co się stanie z naszymi gwardzistami, kiedy to miejsce wybuchnie ? – zapytał znienacka
Loron. Nie doczekał się odpowiedzi, bo w tej samej chwili usłyszeliśmy dziwne stuknięcia i
do komnaty reaktora wpadło pięć kulistych kształtów.
- Pieprzone granatniki ! – krzyknęła Lorii i rzuciła się na brzuch przykrywając swym ciałem
Kronina. Granaty wybuchły z głośnym hukiem, odłamki zadzwoniły na ścianach i posadzce,
jeden z nich utkwił mi w przedramieniu. Kolejna salwa z granatników zaklekotała na
podłodze, toteż starałem się jak najszybciej odpełznąć w odległy kąt komnaty. Posypały się
następne detonacje, na nasze głowy spadły kawałki zniszczonej maszynerii.
- Próbujecie wysadzić w powietrze reaktor ? – krzyknął w głąb korytarza inkwizytor Oriel.
Ostrzał z granatników natychmiast ustał. Oriel spojrzał na nas z pełnym satysfakcji
uśmieszkiem.
- Oni nie mają pojęcia, co zamierzamy zrobić – zachichotał – Od tej chwili nie będą już
próbowali używać cięższej broni.
* * * * *
W przeciągu następnych trzydziestu minut żołnierze podjęli pięć prób wdarcia się do
komnaty reaktora. W korytarzu piętrzyły się zwłoki ponad setki gwardzistów, każda kolejna
fala napastników grzęzła pomiędzy stertami trupów swych towarzyszy. Stłumiona eksplozja
dobiegła gdzieś z góry tuż przed czwartym atakiem świadcząc o tym, że ktoś wpakował się na
pułapkę zostawioną w szybie przez inkwizytora.
Od piętnastu minut panowała cisza. Gudmanz wciąż siedział podłączony do terminala,
jego twarz przywodziła mi na myśl woskową maskę. Musiał tkwić w jakimś transie. Kilka
razy byłem już pewien, że wyzionął ducha, ale Lorii upewniała mnie, że techkapłan cały czas
oddycha. Kto mógł wiedzieć, jakiego rodzaju prywatną wojnę toczył teraz w strzeżonej przez
innych adeptów BogaMaszyny sieci ? Kończyła się nam amunicja, musiałem odstawić pod
ścianę szturmowy laser w trakcie czwartego ataku – chyba wyczerpałem już swój limit tysiąca
strzałów. Trzymałem teraz jeden z zapass
sowych bolterów, wielki kawał metalu ciążący mi w rękach, zupełnie niepodobny do
leciutkiego szturmowego lasera.
- Nie bardzo wiem, czego jeszcze mogliby spróbować ? – przyznał Loron.
- Kurwa – mruknąłem, bo zaraz przyszła mi na myśl pewna możliwość.
- Co ? – odezwał się pułkownik mierząc mnie jadowitym wzrokiem.
- Gaz – odparłem krótko – Żadnego zagrożenia dla reaktora, natomiast my jesteśmy sztywni
albo uśpieni.
- Nie mogą użyć normalnej broni gazowej – rozwiał nasze obawy inkwizytor – Wentylacja w
każdym pierścieniu jest zamknięta na granicach kręgów, by uniemożliwić obcym
przedostanie się przez szyby, ale jednocześnie jej wywietrzniki znajdują się we wszystkich
pomieszczeniach danego poziomu. Jeśli wtłoczą tu gaz, natychmiast rozniesie się po
okolicznych korytarzach. To kolejny błąd architektoniczny, który działa na naszą korzyść.
- Słyszałem o działających ograniczony czas wirusach – oświadczył Striden – Mamy nawet
kilka takich głowic na pokładzie Emperor’s Benevolence. Zabijają w przeciągu kilku sekund i
same umierają. W bazie takiej jak Coritanorum też powinno się znaleźć kilka podobnych
ładunków.
- A tak, były tutaj – skinął głową Oriel i uśmiechnął się złowieszczo – Lecz pechowym
zbiegiem okoliczności ktoś już je wykorzystał.
- Baszta strażnicza i wartownia służb bezpieczeństwa – zmrużyła oczy Lorii – To było niezłe
posunięcie.
- Też tak sądzę – odparł inkwizytor drapiąc się po uchu.
Ktoś zaczął do nas wołać z drugiego krańca korytarza.
- Złóżcie broń, a czeka was uczciwy sąd ! – usłyszałem czyjś anonimowy głos – Proście
Imperatora o wybaczenie, a wasza śmierć będzie szybka i bezbolesna !
- Pewnie, już wam wierzę – burknął Loron.
- To wy jesteście pieprzonymi rebeliantami ! – wrzasnęła w odpowiedzi Lorii – Sami
błagajcie Go o wybaczenie !
- To da im trochę do myślenia – skomentował Oriel – Tylko najwyżsi rangą oficerowie
sztabu są prawdziwymi rebeliantami.
- To dlaczego każdy z nich z nami walczy ? – spytałem – Jeśli wciąż pozostają lojalni,
mogliby już dawno samodzielnie obalić buntowników.
- A dlaczego mieliby to robić ? – odparł inkwizytor wzruszając nieznacznie ramionami.
- Tak właśnie zachowałby się człowiek wierny Imperatorowi – oświadczyłem urażonym
tonem, było to dla mnie oczywiste.
- Też nie rozumiem – dodał Striden – Podzielam punkt widzenia Kage’a.
- A czemu uważacie, że to oni są buntownikami ? – zerknął na nas z zagadkowym błyskiem
oczu Oriel.
- Cóż, pan, pułkownik, każdy inny oficer ciągle nam to mówi – odpowiedział Loron
spoglądając w stronę inkwizytora i Schaffera.
- Otóż to – uśmiechnął się w końcu Oriel – Wiecie o tym, ponieważ ja wam tak
powiedziałem.
- A tym Typhończykom powiedziano, że zdrajcami jesteśmy właśnie my – przejrzałem w
końcu na oczy – Moglibyśmy spekulować na ten temat, ale wolimy wierzyć pułkownikowi.
Nie decydujemy, kto jest naszym wrogiem, wykonujemy rozkazy i zabijamy tych, których się
nam wskaże...
- Podobnie jak ci żołnierze po drugiej stronie korytarza – dokończył moją wypowiedź
inkwizytor.
- A więc to dlatego zdławienie tej rewolty jest tak ważne – włączył się do rozmowy Loron –
Jeśli dowództwo sektora się odpowiednio postara, być może zdoła przeciągnąć na swoją
stronę wielu admirałów i wysokich oficerów Gwardii. Jeszcze gotowi naprawdę uwierzyć, że
każda ruszająca na Coritanorum armia składa się z rebeliantów.
- Owszem, to jeden z powodów opracowania tej misji – przyznał Schaffer.
Posępne rozmyślania nad potencjalnymi konsekwencjami zdrady tak wysokiego szczebla
urwały się wraz ze szczękiem pierwszych laserowych wystrzałów.
- Niektórzy próbują przekradać się pomiędzy trupami – zawołał pułkownik cofając się za
futrynę drzwi – Reszta właśnie szykuje się do natarcia.
- Sprytne sukinsyny – warknęła Lorii klękając z bolterem w ręku tuż za moimi plecami.
- Odpowiedzieć ogniem – rozkazał pułkownik, po czym wystawił boltowy pistolet za
krawędź drzwi i pociągnął za spust broni.
* * * * *
Sporadyczna wymiana ognia ciągnęła się przez następną godzinę. Nie sposób było
oszacować liczby Typhończyków skradających się wzdłuż tunelu, niemal perfekcyjnie
zakamuflowanych stertami umundurowanych trupów. Od dłuższej chwili nie strzelałem.
Kurczące się zapasy amunicji zaczęły budzić naszą poważną troskę, teraz liczył się już każdy
boltowy pocisk i każda bateria do lasera. Typhończycy dla odmiany na brak amunicji nie
narzekali, toteż pruli do nas z wszystkich luf za każdym razem, gdy tylko próbowaliśmy
wyjrzeć za krawędź drzwi.
Leżałem na brzuchu tuż przy prawej futrynie wejścia, Lorii klęczała mi praktycznie na
plecach. Po drugiej stronie drzwi czaili się pułkownik i Loron, natomiast Oriel i Striden
siedzieli za przewróconą konsoletą przepchaną po posadzce komnaty dokładnie na wprost
korytarza. Usłyszałem bolesny jęk Gudmanza i przekręciłem głowę ryzykując rzut okiem w
stronę techkapłana. Starzec odsunął się od swego terminala, neuralny kabel wsunął się z
mlaśnięciem w jego czaszkę.
- Już skończone ? – zawołał Schaffer.
- A słyszy pan jakieś syreny, pułkowniku Schaffer ? – syknął z rozdrażnieniem Gudmanz –
Ustawiłem sieciowe pułapki i blokady, żeby proces przeciążenia reaktorów można było
zatrzymać wyłącznie z tego pokoju, a nie stacji awaryjnych.
- Jak to jeszcze długo będzie trwało ? – wrzasnąłem ze złością.
- Już niedługo, ale będę potrzebował pomocy – odparł techkapłan. Pułkownik kiwnął głową
w kierunku Stridena. Porucznik marynarki zerwał się zza swojej osłony i wypalił ze strzelby
w głąb korytarza, skacząc jednocześnie w bok. Salwa Typhończyków zasypała metalową
obudowę konsolety, w powietrzu świsnęły kawałki rozgrzanej blachy. Gudmanz złapał
Stridena za rękaw i wciągnął za jakiś terminal, obaj zniknęli mi z pola widzenia. Odwróciłem
głowę w stronę korytarza, ostrzeżony nagłym tupotem ciężkich butów.
- Szarżują ! – syknął Loron i jego bolter ożył z hukiem, a ogniki miniaturowych rakiet
rozjaśniły półmrok tunelu. Kątem oka dostrzegłem wyskakującego zza konsolety Oriela.
Inkwizytor potoczył się po podłodze strzelając z obu ściskanych w dłoniach pistoletów, a
kiedy zatrzymał się przy pułkowniku, cisnął jeden z nich na posadzkę i wyciągnął z pokrowca
energetyczny miecz Schaffera. Wrzasnął coś i runął poprzez otwór wejściowy prosto na
szarżujących Typhończyków. Niebieska poświata rzucana przez ostrze odbijała się od
metalowych ścian korytarza.
Zderzając się z przeciwnikami inkwizytor rozpruł pierwszym pociągnięciem miecza
brzuch najbliższego gwardzisty i cofnął ostrze łukiem rozcinając gardło drugiego mężczyzny.
Przykucnął uchylając się przed dźgnięciem bagnetem i odciął nogę atakującego Typhończyka
w połowie uda. Krew obryzgała kombinezon inkwizytora. Jakaś cząstka mojego umysłu
zaczęła analizować styl walki Oriela - płynny, podobny do tańca, zupełnie inny niż
mechanicznie precyzyjny fechtunek pułkownika. Pistolet ściskany w prawej ręce inkwizytora
pluł kulami, jakiś Typhończyk dostał z niego prosto między oczy. Cięcie energetycznego
ostrza spadło na wzniesiony w daremnej próbie parowania karabin, połyskująca klinga miecza
rozpołowiła broń na dwie części. Oriel wykrzyczał coś, ale jego słowa utonęły we wrzaskach
umierających ludzi i huku wystrzałów z pistoletu. Twarz inkwizytora wykrzywiona była w
grymasie wściekłości
Dostrzegłem Typhończyka zrywającego się z pryzmy trupów za plecami Oriela. Jedna
ręka gwardzisty kończyła się kikutem na wysokości łokcia, w drugiej ściskał kurczowo
bagnet. Bez namysłu pociągnąłem za spust i dolna część pleców żołnierza eksplodowała
kawałkami strzaskanego kręgosłupa. Reszta gwardzistów odwróciła się i zaczęła uciekać
przed przerażającym napastnikiem, najwolniejszy z nich runął na ziemię rozcięty wpół
ostrzem Oriela. Z końca korytarza posypał się deszcz laserowych wiązek, trafiane nimi
zwłoki podskakiwały w upiornym tańcu. Jeden z ładunków ugodził inkwizytora prosto w
środek klatki piersiowej i oślepiający rozbłysk bieli odebrał mi na chwilę wzrok. Kiedy
zamrugałem próbując pozbyć się purpurowych mroczków przed oczami, ujrzałem Oriela
wciąż stojącego na nogach i próbującego schronić się za stertą ciał.
- Imperator go strzeże – wyszeptała z nabożnym podziwem Lorii.
- Czarnoksięstwo ! – wrzasnął zdjęty grozą Striden.
- Albo technologia – dodał równie przestraszonym tonem Loron.
- Konwertujące pole ochronne – wyjaśnił beznamiętnym głosem pułkownik nie przerywając
ładowania nabojów do swego pistoletu. Wymieniliśmy zmieszane spojrzenia nie wiedząc za
bardzo, o czym on mówi. Zapadła cisza, Oriel doczołgał się do drzwi i wślizgnął do środka
komnaty. Usłyszałem za plecami niski chrapliwy śpiew Gudmanza.
- Czwarta pieczęć winna zostać zerwana, chwała za to BoguMaszynie – intonował
techkapłan, a jego głos odbijał się echem od ścian pomieszczenia – A przełamanie czwartej
pieczęci oznajmi dźwięk zadowolenia BogaMaszyny. Teraz, poruczniku Striden.
Usłyszałem szczęk metalu i syk pary gdzieś po mojej lewej stronie. Z zawieszonych
wysoko pod sufitem komnaty głośników dobiegł przeraźliwy, trzykrotny wizg alarmowej
syreny.
- Jak jeszcze długo ? – wykrzyknął pułkownik odbierając z rąk Oriela swój miecz. Ostrze
broni miało teraz matową szarą barwę, jej generator energii został wyłączony.
- Zdjęliśmy cztery z siedmiu pieczęci, pułkowniku Schaffer ! – odkrzyknął Striden – Już
niedługo, przynajmniej taką mam nadzieję !
- Znowu wracają, robią się zdesperowani ! – zawołał Loron. Wąski tunel sprawiał wrażenie
zatłoczonego prącymi w naszą stronę Typhończykami. aaa
Na ich twarzach dostrzegałem wyraz grozy i rozpaczy. Teraz już na pewno wiedzieli, co
zamierzaliśmy zrobić, nawet jeśli wcześniej na to nie wpadli. Walczyli jeszcze zażarciej,
próbując ratować swe domy, rodziny i przyjaciół. Podobnie jak my, nie mieli już nic do
stracenia, musieli nas powstrzymać, jeśli nie chcieli swej śmierci.
Gdyby nie wspomnienie ułaskawienia majaczące w mej podświadomości, pewnie bym
zwymiotował z odrazy na widok tej rzezi. Widziałem przed oczami pędzące kupki popiołu
zamiast dzielnych mężczyzn i kobiet, i to tylko dlatego, że jacyś wysocy rangą dygnitarze
zaryzykowali gniew Imperatora i postanowili zagarnąć dla siebie władzę sprawowaną w
imieniu naszego mocarstwa. Nie widziałem w tym cholernym korytarzu żadnego z nich,
żaden nie próbował rzucić się na nasze lufy w imię swych idei.
To nie była równorzędna walka, oni naprawdę nie mieli szans. Przestawiając bolter w tryb
ognia automatycznego słałem w głąb korytarza jeden pocisk za drugim, zwalając
Typhończyków z nóg, wyrywając wielkie dziury w zwłokach zabitych wcześniej
nieszczęśników. Gwardziści ostrzeliwali nas na oślep, większość ich laserowych wiązek
trafiała w ściany tunelu niż wpadała przez otwór wejściowy do generarium. Wciąż parli do
przodu, potykając się o trupy, wrzeszczeli coś niezrozumiale, do nas czy też do siebie
samych, tego nie wiedziałem.
Dopiero gdy mój bolter zaczął szczękać metalicznie zdradzając wyczerpanie magazynka,
uświadomiłem sobie, że działam niczym bezrozumny automat. Moje ciało pracowało
polegając na wyuczonych odruchach, bez odwoływania się do przeciążonego mózgu. Lorii
rzuciła mi jeden ze swoich magazynków. Chwyciłem go, wyrzuciłem z broni pusty i
zatrzasnąłem pełny w uchwycie boltera. Atak żołnierzy utknął w miejscu, bo rzuciliśmy w
korytarz tak ogromną siłę ognia, że fizycznie nie byli w stanie postąpić już ani kroku dalej.
Strzeliłem: czyjaś ręka poleciała ku sufitowi. Kolejny strzał: mężczyzna poleciał do tyłu z
rozkrzyżowanymi rękami, z rozerwanego brzucha wypadły mu kłęby wnętrzności. Następny
strzał: pół czaszki gwardzisty zmieniło się w krwawą mgiełkę. Następny: trafiony boltowym
pociskiem laser eksplodował w rękach właściciela. Następny strzał: ukryta w hełmie głowa
odskoczyła do tyłu pod nienaturalnym kątem. Następny: jakaś kobieta poleciała na ścianę z
oderwaną ręką, jej włosy sklejone były krwią towarzyszy. To nie miało nic wspólnego z
walką, braliśmy udział w ćwiczeniach na strzelnicy z udziałem żywych celów.
Typhończycy pękli w końcu i zaczęli uciekać, posłałem w ich plecy jeszcze kilka
pocisków. Każdy podskok boltera w moich dłoniach oznaczał koniec życia dla jakiegoś
mężczyzny czy kobiety. Ktoś szarpał mnie za rękę, krzyczał mi coś do ucha, ale nie słyszałem
niczego poza przeraźliwym skowytem syren. Mój umysł filtrował ospale napływające z
otoczenia informacje i wtedy poczułem jakbym się nagle obudził. Tak ! W generarium wyły
alarmowe klaksony, ich dźwięk odbijał się echem od ścian komnaty.
- Zrobiliśmy to ! – wrzeszczała mi do ucha Lorii – Uciekają ! Udało nam się !
- Kronin nie żyje – usłyszałem słowa Stridena. Wszyscy odwróciliśmy głowy w stronę
porucznika marynarki klęczącego przy opartym plecami o ścianę skazańcu.
- Nie żyje ? – wykrztusił zszokowany Loron. Sam też nie potrafiłem ukryć swego wstrząsu,
w trakcie zaciekłej walki o życie nie poświęciłem rannemu przyjacielowi ani jednej myśli.
Nagle zrobiło mi się ogromnie żal, że umarł zupełnie niepostrzeżenie, samotny. Był
przeraźliwie sam, kiedy jeszcze żył, dlatego ta śmierć wydała mi się upiornie
niesprawiedliwa. Zmówiłem w myślach krótką modlitwę za jego udręczoną duszę, mając
nadzieję, że nie było już na nią za późno.
- To chyba wewnętrzny krwotok – oświadczył Oriel wyrywając mnie z zamyślenia –
Przyszedł już na mnie czas, muszę się stąd zabierać.
* * * * *
- Nie udało nam się – wyjęczał Gudmanz. Byliśmy już o rzut kamieniem od najbliższego
hangaru wahadłowców, naszej przepustki do wolności, ale grupka typhońskich żołnierzy
postanowiła zabrać nas do piekła razem ze sobą i zablokowała korytarz. Schowaliśmy się w
niewielkiej niszy zapchanej roboczymi konsolami. Oriel pobiegł w drugą stronę, Imperator
jeden wie dokąd. Kilka minut wcześniej syreny przestały w końcu wyć, co przyjąłem z
niewysłowioną wręcz ulgą, bo uszy już mi pękały od tego jazgotu. Wcale nie potrzebowałem
hałaśliwego przypomnienia, że całe te przeklęte miasto niedługo wyleci w powietrze.
- Co ty tam bełkoczesz ?! – Schaffer odwrócił się na pięcie i chwycił techkapłana za wierzch
jego szat.
- Syreny nie powinny się wyłączyć – odparł Gudmanz odpychając ręce pułkownika i
wskazując palcem najbliższy terminal – Sprawdzę, co się stało.
Wszyscy gapiliśmy się na manipulującego przy klawiaturze techkapłana. Jego ramiona
wyraźnie opadły, zgarbił się, a kiedy w końcu na nas spojrzał, w
w jego oczach dostrzegłem wyraz rozpaczy.
- Przykro mi, zawiodłem – wyszeptał osuwając się wzdłuż ściany na podłogę – Przeoczyłem
ukryte zabezpieczenie. Reaktory nie ulegną przeciążeniu.
- O kurwa – sapnąłem upadając bezsilnie na kolana.
- Czy naprawdę niczego nie możemy zrobić ? – wycedził przez zaciśnięte zęby pułkownik,
ledwie panując nad rozsadzającą go furią.
- Tablica rozrządowa systemu chłodzenia jest niedaleko od tego miejsca i może dałoby się ją
zniszczyć – odparł bez większego przekonania w głosie Gudmanz.
- W którą stronę ? – zawarczał niczym zwierzę Schaffer podnosząc techkapłana na nogi.
- Z powrotem do komnaty generarium. Musimy skręcić na skrzyżowaniu w lewo, do
pomieszczenia opisanego strzałkami o nazwie „dystrybucja energii” – wyjaśnił adept – Nie
sądziłem wcześniej, że to może być ważne.
- Ty idioto ! – ryknął Loron chwytając Gudmanza na ubranie i ciskając nim w ścianę – Ty
bezużyteczny głupi dziadzie !
- Spierdalajmy stąd ! – wrzasnąłem – To jedyna szansa na wyjście z tego miasta z życiem !
- Dość tego ! – krzyknął pułkownik odrywając Lorona od Gudmanza – Pójdziemy do tej
tablicy i rozwalimy ją. Musimy się pośpieszyć, zanim obrońcy pojmą, że niebezpieczeństwo
minęło, bo rzucą na nas wszystko, co będą mieli pod ręką. Póki co, panika wroga nam
sprzyja.
- Misja zakończyła się niepowodzeniem – warknąłem Schafferowi prosto w twarz – Musimy
stąd spadać !
- Ta misja nie może się skończyć fiaskiem – wycedził pułkownik odpychając Lorona w bok.
- A niby dlaczego ?! – wyrzuciła z siebie Lorii z poczerwieniałą od złości twarzą – Bo pan
tak twierdzi ?
- Nie próbuj nas powstrzymywać – rzucił ostrzegawczo jej brat podnosząc bolter w kierunku
pułkownika.
- Nie odważysz się – wysyczał Schaffer patrząc białoskóremu żołnierzowi prosto w oczy.
- Spadamy stąd ! – odparł Loron mierząc go równie zawziętym wzrokiem.
- Coritanorum musi zostać zniszczone ! – oświadczył pułkownik i wtedy po raz pierwszy w
życiu usłyszałem ten ton w jego głosie; ton ledwie maskowanej desperacji. Odsunąłem dłonią
lufę boltera Lorona i spojrzałem na naszego dowódcę.
- W porządku, proszę nam powiedzieć – odezwałem się cichym głosem stając pomiędzy
Schafferem i resztą skazańców. Jeśli ktoś strzeli teraz do pułkownika, z premedytacją albo
przez przypadek, nigdy nie wydostaniemy się z tego miejsca – Dlaczego ? Czemu nie
dopuszcza pan fiaska naszej misji ?
- Nie mamy czasu na wyjaśnienia – odparł przez zaciśnięte zęby. Pochyliłem się nieco do
przodu wciąż nie odrywając wzroku od jego lodowatych oczu.
- Powiedz nam – syknąłem mu do ucha. Westchnął ciężko.
- Jeśli zawiedziemy, zniszczony zostanie cały sektor Typhos – oznajmił zmęczonym tonem.
Widząc nasze niedowierzanie udzielił dalszych wyjaśnień – Nie znam wszystkich
szczegółów, w tej kwestii dużo lepiej orientuje się inkwizytor Oriel – urwał na dźwięk
trzaskających gdzieś niedaleko drzwi. Patrol żołnierzy przeczesywał pokój za pokojem
pomieszczenia przylegające do głównego korytarza.
- Mówiąc krótko – zniżył głos pułkownik – Dowództwo twierdzy znalazło się pod wpływami
obcej rasy. Dokładniej, pod wpływem genokrada.
- Genokrada ? – stęknąłem zdumiony – Mówi pan o jednym z tych zasranych zwierzaków, z
którymi walczyliśmy na Icharze IV ? To były tyranidzkie stada szturmowe, faktycznie
szybkie i zabójcze, ale tutaj potrzeba by całej ich armii, żeby pokonać siedemset tysięcy
wyszkolonych żołnierzy. Jak to możliwe ?
- Już wam mówiłem, że sam tego do końca nie rozumiem – odparował pułkownik – Te
stwory to nie tylko wyborni mordercy, ale i infiltratorzy. Genokrady posiadają zdolność
mentalnego kontrolowania innych istot, chyba opartą w głównej mierze na mesmeryzmie.
Tworzą wewnątrz zainfekowanej społeczności element sympatyzujący z obcym. Członkowie
tej grupy strzegą genokrada, podstawiają mu nowe ofiary, budują własną agenturę. Taka
infekcja może doprowadzić do buntu, rewolty takiej jak ta tutaj. Co gorsza, rosnący w siłę
kult obcych zaczyna nieświadomie wytwarzać pewien rodzaj psionicznego sygnału, tak mi
przynajmniej powiedziano, podobny do transmisji nadawanej w Osnowie przez astropatów.
Tyranidzkie floty inwazyjne potrafią przechwycić taki sygnał i podążyć w stronę jego źródła.
Tyranidzki rój o nazwie kodowej Dagon najwyraźniej odkrył już obecność genokradzkiej
infekcji na Typhos Prime i zmierza w naszą stronę.
- Ta układanka ciągle do siebie nie pasuje – bąknęła Lorii – Nasze działania wydają się zbyt
ekstremalne, zwłaszcza jeśli tyranidy faktycznie już nadciągają. Mógłbym zrozumieć próbę
przejęcia kontroli nad Coritanorum w celu stworzenia z twierdzy centrum dowodzenia, ale my
tutaj robimy coś zz
zupełnie innego. Jaka to właściwie różnica, czy sami zniszczymy cytadelę czy też zrobią to za
nas tyranidy ?
- Utrata Coritanorum jako imperialnej fortecy będzie faktycznie bardzo ciężką stratą – odparł
szybko pułkownik – Lecz nie tak ciężką jak wpadnięcie cytadeli w łapy obcych. Marynarka
kosmiczna będzie próbowała powstrzymać Dagona, ale sądzimy, że jej się to nie powiedzie.
Kiedy rój już tutaj dotrze, zasymiluje wszystkie informacje posiadane przez skorumpowany
personel twierdzy i pozna w ten sposób najpilniej strzeżone tajemnice tego sektora. Odnajdą
lokalizacje baz marynarki, światy gotowe do poboru nowych regimentów Gwardii, nasze
założenia taktyczne i możliwości. Bez Coritanorum walka będzie bardzo ciężka, lecz jeśli
tyranidy zdołają zdobyć tę twierdzę, pochłoną w krótkim czasie cały sektor. Mówiąc szczerze,
nie sądzę, byśmy mieli wówczas jakiekolwiek szanse przeciwstawienia się im.
- Pięćset miliardów ludzi – wydyszałem – Taka jest stawka w tej grze ? Zniszczenie
Coritanorum i zagłada trzech i pół miliona jej mieszkańców to znacznie łatwiejsza do
przełknięcia alternatywa niż śmierć pięciuset miliardów żyjących w tym sektorze.
- Ludzi można zastąpić innymi – skrzywił usta pułkownik spoglądając na każdego z nas po
kolei – Zdolnych do zasiedlenia światów nie zastąpi się w żaden sposób. Planety spustoszone
przez tyranidów nie nadają się już do wtórnej kolonizacji.
Kolejne drzwi trzasnęły z hukiem, tym razem znacznie bliżej.
- Jak uważacie, czy wasze życia są tego warte ? – zapytał nieoczekiwanie Schaffer – Czy
gotowi jesteście na takie poświęcenie ? A może popełniłem błąd dając szumowinom waszego
pokroju szansę na odwrócenie biegu historii ? Czy jesteście faktycznie tak bezwartościowymi
kryminalistami, za jakich mają was wszyscy wokół ?
Wymieniłem spojrzenia z pozostałymi Synami Marnotrawnymi, a wymiana ta, choć trwała
zaledwie kilka sekund, zawierała w sobie setki niemych słów. Nie chodziło już o te przeklęte
ułaskawienia ani nawet uratowanie całego sektora. Na szali położone zostało nasze poczucie
obowiązku, przysięgi składane w chwili wstępowania do Imperialnej Gwardii. Ślubowaliśmy
strzec Imperatora, jego mocarstwo i jego poddanych. Chociaż nie sami wybraliśmy sobie
przydział do Synów Marnotrawnych, od początku byliśmy zdecydowani zaryzykować
własnym życiem dla tych ideałów.
- Ruszać się ! – warknął pułkownik, po czym otworzył drzwi uderzeniem barku i wypadł na
korytarz. Jego boltowy pistolet huknął donośnie. Pobiegliśmy wraz za nim szaleńczym
sprintem, krechy laserowego światła śmigały wokół naszych spoconych ciał. Gudmanz wydał
z siebie krótki okrzyk i runął na twarz, w jego grzbiecie widniała spora dymiąca dziura.
Striden zwolnił kroku próbując podnieść techkapłana, ale natychmiast złapałem go za rękaw
ciągnąc do przodu.
- On nie żyje ! – wykrzyczałem w twarz opierającego się porucznika marynarki – Podobnie
jak każda inna istota na pięćdziesięciu światach, jeśli się nam nie uda !
* * * * *
Na szczęście dla nas Typhończycy w ogóle nie spodziewali się naszego powrotu,
najwyraźniej pewni byli, że nadal wiejemy w przeciwnym kierunku. Nie mogłem ich za to
winić, w końcu tylko najwyżsi rangą oficerowie wiedzieli, o jaką stawkę toczyła się gra.
Obrońcy byli całkowicie zdezorganizowani: nieoczekiwany atak z wewnątrz, przerażające
wycie alarmowych syren, wyścig do hangarów, uderzenie imperialnych jednostek na wały
cytadeli. Typhońscy oficerowie pewnie wyrywali teraz sobie włosy z głowy.
Gudmanz miał rację. Wpadliśmy na kierunkowskaz z napisem „Dystrybucja energii”, a
niewielki korytarzyk doprowadził nas do pomieszczenia stanowiącego mniejszą kopię hali
reaktora, szerokiego góra na cztery metry. Pełno w nim było rur, zbiorników i kabli, na
wielkich zegarach podskakiwały wskazówki, konsolety mrugały czerwonymi kontrolkami.
- Co możemy tu zdziałać bez Gudmanza ? – żachnął się Striden tocząc wokół wzrokiem.
Spojrzeliśmy po sobie szukając nawzajem inspiracji.
- Pięknie – jęknął Loron opuszczając w geście rezygnacji ręce – Wszystko zrobiliśmy jak
trzeba, ale cholerny techkapłan dał się zabić i wpakował nas przez to po uszy w gówno !
- Musi być jakiś sposób – nie poddawał się Striden.
- Jesteśmy Synami Marnotrawnymi – wyszczerzyłem zęby w pozbawionym wesołości
uśmiechu – W razie wątpliwości korzystamy z jednego i tego samego narzędzia.
Nacisnąłem spust boltera waląc pociskami po rurach i pracującej z hałasem maszynerii.
Reszta straceńców dołączyła do mnie otwierając ogień z własnej broni, w powietrzu sypały
się wielkie snopy iskier. Strzelaliśmy tak przez dłuższą chwilę, ale w końcu przestaliśmy
widząc, że nasze pociski nie robią większej szkody ciężko opancerzonym elementom maszyn.
- Hej ! – zawołała Lorii zdejmując coś z pasa. To był ostatni cylinder z bombami
termicznymi – Chyba się przydadzą !
- Jesteś cudowna – odparłem łapiąc w dłonie rzucony mi pojemnik. Wybrałem za swój cel
wielką rurę biegnącą pionowo od podłogi do sufitu, tak grubą, że nie zdołałbym jej objąć
rękami. Wciskając tarcze detonatorów rzuciłem się do tyłu zerkając jednocześnie przez ramię
na rezultat zabiegu. Rura rozjarzyła się białym blaskiem, a sekundę później eksplodowała
sypiąc na wszystkie strony kawałkami metali i plastiku. Kolejne detonacje wstrząsnęły
pokojem, w powietrze wyleciały stacje robocze i terminale. Przeraźliwy skowyt syren
ponownie wdarł mi się do uszu. Striden wybuchnął szaleńćzym śmiechem, Lorii
wyszczerzyła śnieżnobiałe zęby waląc mnie z euforią po ramieniu.
- Czas się stąd zabierać ! – zawołał pułkownik wskazując dłonią drzwi.
Loron ruszył przodem, reszta grupy deptała mu po piętach. Musieliśmy jedynie pokonać
krótki dystans dzielący nas od najbliższego lądowiska promów i misja miała dobiec
szczęśliwego końca. Loron zerknął na mnie nad swym ramieniem i uśmiechnął się
porozumiewawczo w chwili, gdy wbiegał na główny korytarz pierścienia. Jego głowa
eksplodowała ułamek sekundy później obryzgując krwią mknącą w tyle Lorii.
Dziewczyna wrzasnęła rozdzierająco, kropelki krwi lśniły na jej alabastrowej skórze,
błękitne oczy wyglądały tak jakby miały wyjść na wierzch. Chwyciłem ją za ubranie i
pociągnąłem w tył w tej samej chwili, gdy dalsze laserowe wiązki przecięły powietrze, ale
ona z miejsca odwróciła się orząc mi paznokciami twarz. Wzmocniłem swój uścisk chcąc
osadzić kobietę w bezruchu, Lorii przyłożyła mi jednak kolanem w przyrodzenie z iście
potworną siłą. Zgiąłem się wpół i runąłem na podłogę. Striden minął mnie próbując złapać
dziewczynę i celny cios pięścią w szczękę natychmiast odrzucił go do tyłu. Chwytając w
biegu upuszczony bolter brata Lorii runęła w głąb korytarza, strzelając z obu opartych o
biodra broni jednocześnie.
- Pobiegła w złą stronę ! – wrzasnąłem z rozpaczą widząc, że skręciła w lewą odnogę
korytarza oddalając się od hangaru.
- Zyskamy dzięki niej dodatkowy czas – odparł zimnym głosem pułkownik ruszając w
prawo. Wciąż słyszałem dobiegający z lewej huk wystrzałów z boltera, sama Lorii znikła mi
jednak z oczu za łukiem tunelu. Wahałem się przez moment rozdarty zwątpieniem, a potem
wstałem chwiejnie na nogi chcąc pobiec w ślad za nią. Striden zastąpił mi drogę kładąc dłoń
na mojej piersi.
- Ona i tak nie chciała już żyć, Kage – oświadczył ze smutną miną – Dając się zabić w żaden
sposób jej nie pomożesz.
Właśnie miałem go odepchnąć na bok, gdy gdzieś z głębi korytarza dobiegł nas
przeraźliwy kobiecy krzyk. Buty pułkownika zatupotały na metalowej posadzce, Striden
ruszył pośpiesznie w ślad za Schafferem. Stałem jeszcze chwilę w bezruchu wytężając słuch
w nadziei na usłyszenie kolejnego wystrzału z boltera. Niczego prócz wycia syren już nie
usłyszałem. Nagle pojąłem, że zostałem ostatnim żywym Synem Marnotrawnym. Czułem się
potwornie pusty, potwornie osamotniony, równie fizycznie co duchowo. Śmierć Lorii wydała
mi się katalizatorem negatywnych emocji. Cała ta misja była jedną wielką bezsensowną
porażką. Dlaczego w ogóle zechciałem wziąć w niej udział ? Czy naprawdę wierzyłem w to,
ze swymi czynami zdołam odwrócić bieg wydarzeń ? W obecnych czasach nie było już
bohaterów na miarę Machariusa czy Dolana, tylko miliardy mężczyzn i kobiet umierających
w przeraźliwej samotności, nieznanych historykom, nigdy nie wspominanych. Pomyślałem,
że mógłbym bez trudu paść teraz na kolana i po prostu się poddać. Desperacka chęć życia
gnająca mnie do przodu przez te ostatnie trzy lata piekła nagle wygasła bez śladu. Bolter
ciążył mi w rękach tak bardzo, że niemal go upuściłem.
Poczułem w ustach smak krwi i zrozumiałem, że rozgryzłem sobie zębami wargę. Ten
ciepły metaliczny smak przywrócił mi trzeźwość umysłu. Nadal żyłem i w równym stopniu
zawdzięczałem to sobie, co moim przyjaciołom. Póki żyłem, nie miałem ich zapomnieć – ich
cierpienia i poświęcenia dla wspólnej sprawy. Ścisnąłem mocniej bolter i pobiegłem w ślad za
Stridenem, rozpalony nową determinacją.
* * * * *
- Tędy ! – krzyknął Striden wskazując odbiegający w lewo tunel.
- Nie, prosto ! – zaprzeczył pułkownik spoglądając w głąb głównego korytarza.
- Dobrze zapamiętałem mapę ! – obruszył się porucznik ruszając w stronę bocznego
korytarza. Nawet się nie pofatygował, by spojrzeć za siebie i upewnić się, że my też idziemy.
Gdzieś za plecami usłyszałem huk kolejnych zatrzaskujących się drzwi przeciwpożarowych.
Uznałem, że to robota jakiegoś automatycznego systemu, bo chyba żaden Typhończyk nie
byłby tak szalony, by siedzieć teraz za konsoletą i ręcznie zamykać ognioodporne grodzie,
zwłaszcza że w obliczu rozpętanego przez nas kataklizmu i tak na nic nie miały się one
przydać. Kolejny szczęk metalu zwrócił mą uwagą na zamykające się drzwi w prawej ścianie
tuż za moimi plecami. Pułkownik przyśpieszył krok i pociągnął Stridena za kołnierz wlokąc
go przed siebie. W
W tej samej chwili spod sufitu wysunęła się gruba metalowa płyta i opadła na posadzkę
korytarzu odcinając mnie w ułamku sekundy od pary oficerów. Stanąłem w miejscu jak
wryty, nie mogąc uwierzyć w to, że znikli mi tak nagle z oczu.
Usłyszałem za plecami pośpieszny tupot butów. Zza łuku korytarza wypadło siedmiu
zdyszanych gwardzistów. Nawet mnie nie zaszczycili spojrzeniem pędząc przed siebie na
złamanie karku. Uznałem, że uciekają w stronę hangaru, toteż ruszyłem biegiem ich śladem,
skręcając w najbliższą otwartą jeszcze odnogę labiryntu. Nieustanne wycie syren
doprowadzało mnie do furii, od skowytu klaksonów zaczynałem odczuwać ból zębów.
Niemal zderzyłem się z parą Typhończyków, którzy wyskoczyli z niewielkiego przejścia
w lewej ścianie korytarza. Zdzieliłem pierwszego z nich, młodzieńca o długim nosie, kolbą
boltera w szczękę. Drugi żołnierz wlepił we mnie zdumione spojrzenie. Pociągnąłem za spust
wyrywając mu w klatce piersiowej wielką dziurę. Tkwiące w okrągłej twarzy oczy nabrały
wyrazu dziecięcej grozy, ciało człowieka runęło na wznak. Obracając się w miejscu kopnąłem
powalonego kolbą gwardzistę obcasem buta w twarz, odpowiedział mi chrzęst miażdżonych
kości czaszkowych.
Wynikłe z nieoczekiwanej konfrontacji opóźnienie sprawiło, że zgubiłem z pola widzenia
ściganych przeze mnie żołnierzy, przystanąłem zatem na moment nasłuchując uważnie, a
potem ruszyłem wolno przed siebie. Po kilku minutach uznałem, że słyszę odgłos ich kroków
dobiegający z najbliższego korytarza po lewej stronie. Skręcając w tamtą stronę stałem się
nagle świadom jakiegoś poruszenia w korytarzyku po drugiej stronie skrzyżowania.
Odwróciłem w tamtą stronę głowę, a wtedy palce zdrętwiały mi i bolter upadł z metalicznym
trzaskiem na podłogę. W oczy spoglądał mi genokrad, taki sam jak te, które widziałem
wcześniej na Icharze IV. Jego czarne ślepia, osadzone w wielkiej podłużnej czaszce, nie
odrywały spojrzenia od moich oczu. Wyczytałem w nich śmierć. Stwór ruszył w moją stronę
poruszając się zwinnie na dolnych łapach o podwójnych giętkich stawach kolanowych, lekko
się przygarbił. Jego pozostałe dwie pary odnóży wysunięte były do przodu w celu zachowania
równowagi – dwie łapy kończyły się kościanymi naroślami w postaci zakrzywionych
szponów, dwie zaś miały humanoidalne dłonie zaciskające się i rozkurczające rytmicznie w
rytm kroków bestii.
Gapiąc się w ślepia potwora odniosłem wrażenie, że genokrad jakimś cudem wysysa ze
mnie na odległość życie. Jego oczy były dwoma kręgami bezdennej ciemności, w którą coraz
szybciej się zapadałem. Instynkt samozachowawczy krzyczał w głębi mej jaźni, że obcy stoi
tuż przede mną, ale zignorowałem ostrzeżenie – liczyły się tylko i wyłącznie te smoliście
czarne oczy, studnie bez dna.
Bestia rozwarła podłużną paszczę ukazując mrowie ostrych jak brzytwa kłów. Więc tak
przyjdzie mi zginąć, pomyślałem ospale i bez większego zainteresowania. Stwór pochylił się
nade mną, dostrzegłem giętki jęzor wysuwający się spomiędzy jego szczęk. Na końcu języka
znajdowała się jakaś szczelina, poszerzająca się z każdą chwilą. Dziwnie był piękny ten
morderczy drapieżca, pociągał mnie kontrast ciemnoniebieskich płytek chityny zachodzących
na purpurową, pulsującą węzłami mięśni skórę. Kształt szponów i kłów sprawiał wrażenie
perfekcyjnego dzieła natury.
Serce Dżungli.
Myśl wychynęła z głębi mej podświadomości poruszając ukrytą dotąd nutę. Przypominała
czyjś anonimowy głos ostrzegający mnie przed popadnięciem w kontrolę ze strony obcych
istot, przynosiła wspomnienia bezsilności i walki o odzyskanie władzy nad swym ciałem i
umysłem.
Ichar IV.
Tym razem obraz był wyraźniejszy. Sterty ciał rozdartych przez stwory takie jak ten
stojący przede mną. Lasy pożarte do gołej ziemi, włącznie ze ściółką. Wielki biotytan
kroczący po gruzach oczyszczalni wody, miażdżący pod łapami budynki, siejący na wszystkie
strony strumieniami organicznego kwasu i żywych pocisków pod postacią żarłocznych
insektów.
Sektor Typhon.
W ułamku sekundy mój rozkojarzony dotąd umysł przemnożył ten kalejdoskop obrazów
przez pięćdziesiąt światów. Taki gotowano im los.
Wyzwoliłem się z hipnotycznego transu w tym samym momencie, kiedy jęzor genokrada
przesunął się po moim gardle.
- Spierdalaj ! – warknąłem niczym zwierzę kierując się samym instynktem i waląc stwora
pięścią. Wyrżnąłem go kostkami prawej dłoni w łeb wyprowadzając perfekcyjny prawy
sierpowy. Całkowicie zaskoczony tym aktem agresji genokrad stracił równowagę i przewrócił
się na grzbiet, jego łapy nie zdołały złapać stabilnego oparcia na śliskiej podłodze. Leżał tak
przez chwilę w absolutnym bezruchu, a potem wystrzelił w powietrze lądując na nogach i
napiął mięśnie gotów do ataku. Przyjąłem ten fakt z zadziwiającym spokojem.
Ściana za moimi plecami eksplodowała pośród deszczu odłamków. Genokrad obrócił się
zwinnie na łapach i runął do ucieczki. Kolejne detonacje, tym razem mniejsze, wyrywały w
podłodze i ścianach dymiące wyrwy tuż za
za cielskiem drapieżnika. Obcy wybił się na tylnych łapach i wskoczył do otwartego szybu
wentylacyjnego. Przez ułamek chwili widziałem jeszcze jego ogon, a potem przepadł bez
śladu.
- Dziękuję, pułkowniku – powiedziałem nie oglądając się za siebie.
- Nie tym razem – odpowiedział inkwizytor Oriel mijając mnie w biegu z dymiącym
pistoletem boltowym w dłoni – Powstrzymałem tego potwora przed ucieczką z miasta, ale
znowu zdołał mi się wymknąć. Już prawie go miałem.
Wciąż jeszcze nie potrafiłem się zmusić do ruchu. Inkwizytor przystanął przy mnie, schylił
się podnosząc z podłogi bolter, po czym wcisnął mi broń w zdrętwiałe dłonie.
- Muszę to załatwić osobiście – oświadczył Oriel mamrocząc raczej sam do siebie niż do
mnie – Tym razem mi nie zwieje. Zdechnie w Coritanorum.
Pokiwałem tylko bezwiednie głową, dopiero teraz czując silny dreszcz grozy. Miałem
genokrada na wyciągnięcie ręki, a mimo to żyłem. Wciąż żyłem. Oriel chyba o mnie
zapomniał, popędził korytarzem w stronę otworu szybu wentylacyjnego krzycząc coś sam do
siebie.
Dźwięk budzących się do życia silników z miejsca przywrócił mi jasność umysłu,
rzuciłem się sprintem w stronę hangaru. Jakieś sto metrów dalej w dole korytarza usłyszałem
wyraźniejszy wizg turbin, dobiegający gdzieś z prawej. Stanąłem w progu rozsuniętych
podwójnych drzwi zaglądająć do hali lądowiska. Około dwudziestu Typhończyków walczyło
zażarcie o miejsca na pokładzie jednego z dwóch wciąż stojących w hangarze promów. Ci
znajdujący się na wierzchu rampy załadunkowej próbowali odepchnąć włażących im na plecy
kompanów, by otworzyć właz. Reszta pomieszczenia zawalona była porozbijanymi
skrzyniami i beczkami, najwyraźniej w pośpiechu wyrzuconymi z ładowni tych maszyn, które
już odleciały. Powietrze przesycone było żarem silników i kłębami spalin. Nikt nie zwracał na
mnie najmniejszej uwagi.
- Cóż, to akurat jest mój prom – mruknąłem zdejmując z pasa ostatni granat odłamkowy i
ciskając go na szczyt rampy załadunkowej. Eksplozja rzuciła ludźmi na wszystkie strony,
spadli z łoskotem na metalową podłogę, niektórzy z nich w krwawych strzępach. Bolter
ryknął w moich dłoniach, pociski zaczęły stębnować ciała tych nieszczęśników, którzy
przeżyli wybuch granatu. Żaden z nich nie miał broni, toteż egzekucja dobiegła końca w
przeciągu kilku sekund.
Sadząc w górę rampy po ciałach jęczących z bólu rannych czułem wstępujący w me serce
odnowiony wigor. Tylko kilka minut dzieliło mnie od upragnionej wolności. Jeszcze tylko
krótka podróż do krainy szczęśliwości po kres mego życia. Otworzyłem właz i przebiegłem
przez kabinę pasażerską kierując się w stronę kokpitu. Pilot odwrócił się w fotelu nakazując
mi krzykiem wynieść się z maszyny. Jego złość przeszła w przerażenie na widok
wyciąganego z pochwy na przecinającym pierś pasie noża. Zaczął młócić szaleńczo rękami,
unieruchomiony w fotelu i skrępowany pasami. Pociąłem mu ręce i ramiona na sieczkę, tak
dziko się szarpał w próbie obrony, wyjąc przy tym przeraźliwie. Zwierzęcy skowyt zmienił
się w bełkotliwy charkot, kiedy zdołałem w końcu wepchnąć mu ostrze w gardło.
Rzucając bolter i nóż na podłogę kokpitu siadłem w fotelu drugiego pilota. Przesunąłem
wzrokiem po pulpicie i przyrządach sterowniczych czując nagły atak zwątpienia. Jak do
diabła prowadziło się taki prom ? W porządku, chyba to rozgryzę, w końcu taki pilotaż nie
może być trudniejszy od prowadzenia Chimery, prawda ? Jeśli moja wolność była
uwarunkowana poprowadzeniem tej maszyny na dystans kilkunastu kilometrów, mogłem tego
dokonać – przynajmniej tyle sam sobie byłem dłużny. Omal się nie roześmiałem na myśl o
ironii losu. To próba kradzieży promu wepchnęła mnie prosto w ramiona pułkownika i Synów
Marnotrawnych, a teraz kradłem prom, aby się od Schaffera uwolnić. Przez szyby kokpitu
dostrzegłem grupkę typhońskich gwardzistów wpadających do hangaru i strzelających w
biegu za siebie. Domyśliłem się, że uciekają przed pułkownikiem, ale to nie był już mój
problem. W hali stał jeszcze jeden prom, niech go sobie Schaffer bierze. Typhończykom mógł
przecież strzelić do głowy pomysł, żeby władować się na pokład mojej maszyny i jak niby
miałbym ich przed tym powstrzymać ? Nic z tego, nie zamierzałem na pułkownika czekać.
Obiecał mi ułaskawienie i wolność i nie zamierzałem z tego rezygnować.
Nagła myśl poraziła mnie niczym pocisk snajpera. Ułaskawienie było gówno warte bez
podpisu i pieczęci Schaffera, pozostawało bezwartościowym świstkiem spisanym w dialekcie,
którego tak naprawdę nawet do końca nie rozumiałem. A zresztą, do diabła z pardonem ! Po
całej tej akcji wszyscy wojskowi na cholernej planecie będą się miotać niby bezgłowe
bagienne pajęczaki. Kto właściwie miałbym mnie przyłapać, jednego gwardzistę pośród
miliona innych. Może pułkownik będzie mnie ścigał, jeśli się stąd wydostanie, a może nie.
Mógłby przecież uznać, że zginąłem albo ułaskawić mnie zaocznie. Zresztą skąd miałby
wiedzieć, że siedziałem w promie w hangarze zastanawiając się, czy mu pomóc czy też nie ?
Czy mógł mnie za cokolwiek winić ?
Odpowiedź przyszła sama: nie winiłby mnie i tutaj właśnie był pies pogrze
Grzebany. Czego, jeśli nie właśnie ucieczki mógłby się po mnie spodziewać pułkownik ?
Uciążliwa drażniąca myśl prześladująca mnie od chwili postawienia stopy na Typhon Prime
powróciła ze zdwojoną siłą. Uczciwy człowiek czy kryminalista ? Cenny żołnierz czy śmieć ?
Wyjrzałem za szybę dostrzegając jednego z typhońskich gwardzistów klękającego z
plazmowym karabinem przyłożonym do ramienia i posyłającego oślepiającą kulę energii w
głąb korytarza. Na jej widok podjąłem decyzję.
Chwytając bolter rzuciłem się poprzez ładownię do włazu promu. W biegu sprawdziłem
magazynek i odkryłem cztery pociski. Nie miałem już więcej w zapasie. Psiakrew ! Pięciu
gwardzistów i cztery pociski. Dlaczego cholerny Imperator nie mógł chociaż na chwilę
odpuścić i dać mi odrobinę wytchnienia ?! Klnąc bluźnierczo zbiegłem po schodkach rampy,
skacząc po trzy na raz.
Jeden z Typhończyków dostrzegł mnie w trakcie wybiegania z maszyny, toteż z miejsca
skoczyłem w lewo, za jakieś skrzynie, umykając przed śmigającymi w powietrzu laserowymi
krechami. Cztery pociski, pięciu gwardzistów. Przyłożyłem bolter do ramienia i wyjrzałem
ponad krawędzią paki. Wiązka energii świsnęła mi tuż koło ucha. Pociągnąłem za spust
śledząc wzrokiem płomyk mknącego poprzez hangar pocisku. Mikrorakieta urwała jednemu z
żołnierzy ramię zwalając go z nóg. Drugi zginął od strzału w głowę, ale trzeciego tylko
zraniłem. Trzej wciąż żyjący rebelianci zerkali to ku mnie, to ku drzwiom hangaru i wtedy
jeden z nich runął na podłogę z rozerwaną boltowym pociskiem piersią. Widząc jak
odwracają się w stronę szarżującego poprzez hangar pułkownika wystrzeliłem na oślep ostatni
nabój i rzecz jasna chybiłem. Striden sadził wielkimi susami za Schafferem ściskając oburącz
jego boltowy pistolet. Wypalił z ciężkiej broni i przedostatni Typhończyk pojechał po śliskiej
podłodze dobre dziesięć metrów, tak nim cisnął do tyłu impet trafienia. Ostatni gwardzista
poddał się nagle, znieruchomiał opuszczając bezradnie ramiona i tylko czekał, aż pułkownik
wbije mu metr pokrytego energetycznymi wyładowaniami ostrza w tors na wysokości
mostka.
Wyskoczyłem zza skrzyń krzycząc głośno, przestraszony Striden mało mnie przez to nie
zastrzelił.
- Kage ? – zdumiał się pułkownik patrząc w moją stronę – Byłem pewien, że to inkwizytor
Oriel nas wybawił z opresji.
- Nigdy nie spisujcie dobrego żołnierza na straty – odparłem. Kiedy pułkownik odwrócił się
przodem do mnie, przełknąłem zszokowany ślinę. Schaffer nie miał lewej ręki, kończyła się
kikutem powyżej łokcia. Nigdy wcześniej nie widziałem, by nasz dowódca odniósł
jakiekolwiek obrażenia. Nigdy nawet się nie skaleczył, a teraz nie miał praktycznie całej
ręki ! Przeraziłem się i lęk ten zarazem mnie zdziwił. Myślę, że zawsze postrzegałem
Schaffera za nieśmiertelnego, niezniszczalnego. Chyba się nawet bardziej przejąłem tą raną
od niego samego – rozglądał się po hangarze ze zwyczajowym zimnym spojrzeniem, jakby
nie zauważył, że urwało mu rękę. Pamiętam, że kiedyś nazwałem go diabłem w ludzkiej
skórze. Przypomniało mi się to, kiedy tak patrzyłem na niego stojącego czujnie na lądowisku,
jak zwykle spiętego i niebezpiecznego.
- Plazmowy ładunek – wyjaśnił podążając za moim spojrzeniem.
Zaczęliśmy się pośpiesznie wspinać po rampie mojego promu, pułkownik i Striden
przodem, ja za nim. Za plecami usłyszałem znienacka czyjś okrzyk. Spojrzałem przez ramię i
dostrzegłem gnającego co sił inkwizytora Oriela.
- Maszyna jest gotowa do startu ! – wrzasnął siadający w kokpicie Striden.
Oriel wpadł na schody rampy, ale nieoczekiwanie zagrodziłem mu swym ciałem drogę.
- Co to ma znaczyć, poruczniku ? – syknął naprężając mięśnie.
- Jak ten genokrad się tutaj dostał, przecież od najbliższego roju dzielą nas miesiące albo
nawet lata kosmicznego lotu ? – zapytałem czując, że wszystkie elementy tej koszmarnej
układanki zaczynają nagle do siebie pasować.
- Jestem przedstawicielem Świętej Inkwizycji Imperatora – wycedził przez zęby Oriel –
Mogę na tobie wykonać wyrok śmierci za tę bezczelność.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – skrzyżowałem ręce na piersi. Ten człowiek miał mi
wiele do wyjaśnienia.
- Odsuń się ! – krzyknął i zamachnął się na mnie pięścią. Cofnąłem się o krok i kopnąłem go
prosto w żołądek. Zgiął się wpół i osunął na kolana, w jego rozszerzonych bólem oczach
dostrzegłem grymas całkowitego zaskoczenia. Moje szczęście, że się tego nie spodziewał;
gdyby był przygotowany na mój atak, pewnie nawet bym go palcem nie zdołał tknąć.
- Powiedziałeś, że nie pozwolisz, żeby ten stwór uciekł ci ponownie – oświadczyłem patrząc
jak Oriel łapie z trudem powietrze – Więc pozwoliłeś mu uciec wcześniej, tak ? Kurwa, być
może to ty go tutaj nawet sprowadziłeś, mogłem się tego wcześniej domyślić !
- Nie zrozumiesz tego – wydyszał podnosząc się z klęczek – To był tylko nieszczęśliwy
wypadek, cała ta sprawa.
Sięgnął ręką do kabury, ale stwierdził z zaskoczeniem, że jest pusta.
- Tego szukasz ? – spytałem pokazując boltowy pistolet, który wyciągnąłem
łem mu z kabury w chwili, gdy dostał z buta – Cztery tysiące martwych Synów
Marnotrawnych. Nieszczęśliwy wypadek. Trzy i pół miliona martwych Typhończyków.
Nieszczęśliwy wypadek. Milion zabitych gwardzistów w tym sektorze. Nieszczęśliwy
wypadek. Zagrożenie dla pięćdziesięciu zamieszkanych światów. Nieszczęśliwy wypadek ?
- Nigdy tego nie zrozumiesz – warknął cofając się o krok – Chcąc pokonać tyranidy musimy
je dogłębnie zbadać. To coś więcej niż tylko życia kilku milionów ludzi, coś więcej niż
pięćdziesiąt światów. Te bestie mogą unicestwić całe Imperium. Musimy je zatrzymać bez
względu na koszty. Jakiekolwiek by one nie były.
- Cóż, sądzę, że to też możemy podciągnąć do kategorii nieszczęśliwych wypadków –
odparłem uderzając go z zaskoczenia kolbą pistoletu w policzek i zrzucając z rampy.
Wskoczyłem przez właz do środka promu, zamknąłem wejście i przekręciłem wszystkie
zamki.
- Ruszaj ! – krzyknąłem do Stridena. Kiedy zapinałem pasy siedząc w fotelu tuż obok
Schaffera, silniki maszyny ponownie zawyły, a potem rzygnęły ogniem unosząc nas ponad
powierzchnię lądowiska. Poczułem jak potworna siła wpycha mnie w siedzenie, kiedy
porucznik włączył dopalacze i maszyna wystrzeliła z doku niczym pocisk. Wpadliśmy do
krótkiego tunelu, zahaczając co chwila o jego ściany, bo Striden miał jakieś kłopoty z
pilotażem. Kiedy przez okienka ładowni wpadło do środka słoneczne światło, poczułem się
oślepiony – w końcu przez ostatnie dni oglądałem cały czas poświatę jarzeniówek.
Wykręciłem się w fotelu zerkając przez okienko i zobaczyłem Coritanorum, rozciągające się
pod brzuchem promu na dobre pięćdziesiąt kilometrów we wszystkich kierunkach.
Kula pomarańczowego światła zaczęła rosnąć gdzieś w tyle, za ogonem promu, tworząc
ścianę oślepiającej energii przecinaną łukami wyładowań. Dwie inne kule plazmy
eksplodowały moment potem tworząc trzy odrębne punkty detonacji, które rosnąc szybko
zlały się po chwili w jeden gigantyczny wir. Wielkie bryły kamienia i metalu śmigały na setki
metrów w górę i dosłownie parowały w upiornym gorącu. Przyciskając twarz do szyby byłem
gotów przysiąc, że dostrzegam mały czarny punkt mknący tuż przed ścianą plazmowego
ognia, ale mogło to rzecz jasna być tylko złudzenie. Z drugiej strony, w hangarze pozostał
przecież jeszcze jeden prom, gdy startowaliśmy. Góry zaczęły się walić pod wpływem
monstrualnej eksplozji, w oczach widziałem już teraz wyłącznie wielką kupę popiołu, która
miała pojawić się na miejscu metropolii. Góra popiołu utworzona z trzech i pół miliona
ludzkich istot tylko dlatego, że ktoś gdzieś się pomylił. Widząc skrzącą się światłem falę
uderzeniową, szybko doganiającą nasz pędzący na dopalaczach prom, powróciłem myślami
do kwestii własnej skóry.
- Szybciej ! – ryknąłem do Stridena. Kopuły miasta pod brzuchem promu zaczęły pękać i
rozsypywać się wskutek coraz silniejszych drgań ziemi, wały cytadeli dosłownie
eksplodowały od wewnątrz siejąc na wszystkie strony milionami gigantycznych odłamków.
Morze plazmy pochłonęło Coritanorum sekundę później. Przestałem widzieć cokolwiek,
oślepiony nieludzkim blaskiem, moje bębenki prawie pękły od huku fali uderzeniowej.
Targany nią prom wystrzelił chwiejnie w górę, ku warstwom gęstych chmur. Kadłub jęczał
bombardowany gradem szczątków miasta, zawirowania powietrza miotały nami tak silnie, że
omal nie pozrywaliśmy pasów bezpieczeństwa.
Słyszałem dobiegający z kokpitu szaleńczy śmiech Stridena, ale bardziej interesował mnie
w tym momencie mój buntujący się przeciwko takiemu traktowaniu żołądek oraz potencjalnie
katastrofalna trajektoria lotu maszyny. Kiedy prom przestał się w końcu trząść, usłyszałem
inny, znacznie dziwniejszy dźwięk. Spojrzałem zaskoczony na pułkownika.
Schaffer śmiał się na całe gardło. Siedział w swoim fotelu, z kikutem urwanej ręki,
umazany krwią i płynami ustrojowymi zabitych ludzi i śmiał się do rozpuku. Odwzajemnił
moje spojrzenie, a jego zimne zazwyczaj oczy błyszczały gorączkowo.
- Jak to jest poczuć się bohaterem, Kage ? – zapytał.
IX - Ułaskawienie
Pułkownik przepędził zirytowanym gestem próbującego poprawić mu opatrunek na ręce
medyka. Stałem opodal, wręcz chory z niecierpliwości. Znajdowaliśmy się w tym samym
bunkrze Komisariatu, z którego wyruszyliśmy na ostatnią misję. Drzwi za moimi plecami
otworzyły się z trzaskiem, do środka pomieszczenia wszedł szeleszczący swymi brązowymi
szatami klerk Amadiel. Towarzyszył mu ktoś jeszcze, młody mężczyzna o twarzy pokrytej
wielkim tatuażem w postaci czaszki i koła zębatego Adeptus Mechanicus. Amadiel ściskał w
rękach pęk pardonów, natomiast techkapłan przyniósł ze sobą dziwaczne urządzenie
przypominające pistolet laserowy połączony z mechanicznym pająkiem.
- Oto dokumenty, pułkowniku – oświadczył ospale Amadiel kładąc każdy pardon z osobna
na biurku Schaffera.
Z trudem powstrzymywałem się przed dopadnięciem biurka i własnoręcznym
odszukaniem swego ułaskawienia. Pułkownik z premedytacją wypisał w pierwszej kolejności
pardony dla poległych – Kronina, Lorii, Lorona i Gudmanza. Ułaskawienia dla martwych
ludzi wpierw, żywi mogli poczekać ! Schaffer pisał na papierach powoli i starannie,
posługując się swą zdrową ręką, klerk zaś przytrzymywał mu palcami zwijające się co chwila
pergaminy. Kiedy kaligrafowanie dobiegło końca, Amadiel zapalił niewielką czerwoną
świecę i z podobnie wkurzającą ospałością nakapał na każdy pardon kilkanaście kropel
rozpuszczonego wosku, pułkownik zaś odcisnął w nim podany mu przez asystenta stempel. I
wtedy, po niemal całej wieczności, sięgnął po mój dokument.
- Istnieje cały szereg zastrzeżeń do twojego ułaskawienia, Kage – powiedział surowym
tonem po raz pierwszy w czasie pobytu w bunkrze spoglądając wprost na mnie.
- Tak ? – odezwałem się zaalarmowany jego słowami. Nie sądziłem, by się próbował
wymigać od danej nam obietnicy, honor by mu na to nie pozwolił.
- Po pierwsze, nie wolno ci rozmawiać na temat misji Synów Marnotrawnych w Coritanorum
z nikim prócz upoważnionego do przesłuchań agenta Świętej Inkwizycji albo mnie samego –
oświadczył unosząc w powietrze wskazujący palec prawej dłoni.
- Mam zapomnieć, że kiedykolwiek tu byłem, sir ? – spytałem chcąc się upewnić.
- Tak – odparł kiwając głową – Nigdy nas tu nie było, unicestwienie Coritanorum
spowodowane zostało przypadkowym defektem jednego z reaktorów. Akt gniewu Imperatora.
- Rozumiem – mruknąłem. Spodziewałem się czegoś podobnego od chwili, w której nasz
prom wylądował po właściwej stronie frontu, a my sami zostaliśmy wsadzeni do jednego z
tych czarnych opancerzonych samochodów żandarmerii.
- Po drugie – pułkownik uniósł drugi palec – twoje ułaskawienie ma ograniczony charakter i
zostanie anulowane, jeśli naruszysz jakikolwiek artykuł dowolnego kodeksu imperialnego
prawa lub, jeśli zechcesz pozostać w Imperialnej Gwardii, stosownego regulaminu
wojskowego – wyrecytował takim tonem jakby czytał z głowy przygotowany wcześniej tekst.
- Będę pilnował czystych rąk, sir – zapewniłem go ochoczo.
- Szczerze w to wątpię – odpowiedział z nieznacznym skrzywieniem ust i omal mnie tym
grymasem nie zwalił z nóg. On prawie zażartował ! – Staraj się działać tak, żeby cię nie
złapano na jakimś poważnym wykroczeniu.
- Ma pan na to moje słowo, pułkowniku – pokiwałem gorliwie głową – Chociaż bardzo mi
było przyjemnie w pana towarzystwie, nie mam ochoty już nigdy więcej pana oglądać.
- Takie właśnie były warunki ułaskawienia – mruknął podpisując pardon i przykładając do
wosku swój stempel. Podał mi dokument nonszalanckim gestem, ale ja sięgnąłem po niego
podejrzliwie, bojąc się, że Schaffer w ostatniej chwili cofnie dłoń i roześmieje mi się
złośliwie w twarz.
Przyznam szczerze, że wyrwałem mu ten pergamin z dłoni, czytając pośpiesznie treść
ułaskawienia: wolność... oczyszczony z wszystkich zarzutów... Byłem wolny !
- I co zamierzasz teraz robić, Kage ? – spytał pułkownik opierając się wygodniej o drewniane
krzesło, które zatrzeszczało groźnie pod ciężarem jego ciała.
- Zostanę w Gwardii, sir – odparłem bez namysłu. Rozważałem tę opcję przez większość z
trzydziestu minut lotu promem, w głównej mierze po to, aby zająć czymś umysł roztrzęsiony
technikami pilotażu prezentowanymi przez porucznika Stridena. Pułkownik uniósł pytająco
brwi, więc zaraz dodałem – Wstąpiłem do Gwardii, aby walczyć dla Imperatora. Ślubowałem
bronić jego mocarstwa. Mam zamiar dotrzymać tej przysięgi.
- Doskonale – Schaffer kiwnął głową w geście aprobaty – twój stopień porucznika zostanie
przetransferowany do tego regimentu, który sobie wybieaaa
rzesz. Mamy ich tutaj całkiem sporo, chociaż osobiście doradzam, żebyś trzymał się z daleka
od Mordian.
- O, tego może pan być pewien – odparłem – Podobają mi się mundury trobarańskich
rangerów, chyba spróbuję dołączyć do nich.
- Powiadom jak najszybciej klerka Amadiela o dokonanym wyborze, on zaś zadba o to, by
wszelkie formalności zostały poprawnie załatwione – polecił pułkownik wskazując mi dłonią
swego asystenta. Sam Amadiel zmierzył mnie tylko pustym, wypranym z emocji spojrzeniem.
- Jeszcze jedna sprawa – osadził mnie w miejscu Schaffer, kiedy już odwracałem się w stronę
drzwi. Ruchem dłoni polecił zbliżyć się stojącemu w kącie techkapłanowi.
- Mogę usunąć twój więzienny tatuaż – oświadczył adept unosząc trzymany w rękach
przyrząd.
Podwinąłem rękaw i spojrzałem na swoje ramię, z trudem dostrzegając zarys emblematu w
postaci czaszki i skrzyżowanych mieczy. Ponad tym symbolem można było jeszcze odczytać
napis „13 Legion Karny”, zaś pod spodem widniał kiedyś ciąg znaków „143889: Kage, N.”,
chociaż teraz zakrywała go już całkowicie siateczka białych blizn.
- Zostawię go sobie – zdecydowałem opuszczając rękaw w dół.
- Zostawisz ? – tym razem zdumienie wzięło górę nad zwykle stoickim usposobieniem
Amadiela.
- Żeby pamiętać – wyjaśniłem, a pułkownik najwyraźniej to zrozumiał. Pamięć o czterech
tysiącach skazańców na zawsze wryła mi się w umysł, toteż uznałem w przypływie emocji, że
na skórze też powinienem nosić upamiętniający ich ślad.
Nie mówiąc już nic więcej zasalutowałem, odwróciłem się na pięcie i wyszedłem z
pomieszczenia, ściskając przy tym pardon tak mocno, że aż mi kostki dłoni zbielały. Dwaj
stojący na zewnątrz bunkra żandarmi wyprężyli się na mój widok, ale olałem ich
demonstracyjnie, bo dobrze wiedziałem, że jeszcze dzień wcześniej bez skrupułów strzeliliby
mi przy najmniejszej okazji w łeb.
Idąc ostrożnie przez zryte kraterami pobojowisko zerknąłem ponad swym ramieniem i
dostrzegłem wychodzącego z bunkra pułkownika. Nagły wizg silników i silny podmuch
ciepłego powietrza oznajmił przybycie jakiegoś rodzaju pojazdu stratosferycznego –
podłużnego, zgrabnego, o matowoczarnym kadłubie pozbawionym jakichkolwiek oznaczeń.
W jego burcie syknął otwierany właz i na zewnątrz maszyny wyskoczyły trzy postacie w
ciemnoczerwonych płaszczach, łopoczących wściekle na wietrze. Pułkownik powitał ich
nieznacznym ukłonem głowy, po czym cała czwórka wsiadła z powrotem do maszyny. Pojazd
oderwał się z rykiem od ziemi i w przeciągu niecałych dziesięciu sekund przyśpieszył tak
bardzo, że zniknął mi z oczu pośród chmur. Pomyślałem, że siedzący na pokładzie samolotu
pułkownik pewnie już zaczynał planować pierwszą samobójczą misję dla bandy nowych
nieszczęśników wcielonych do legionu Synów Marnotrawnych.
* * * * *
Pusta butelka roztrzaskała się hałaśliwie, jej szczątki spoczęły wśród pozostałości po
czterech wcześniejszych flaszkach. Byłem pijany. Bardzo pijany. Nie piłem praktycznie od
trzech lat i alkohol uderzał mi ostatnimi czasy do głowy. Pierwsza szklanka zmąciła mi myśli,
druga osłabiła nogi, reszta poszła diabli wiedzą gdzie. Tak właśnie spędzałem od dwóch
miesięcy noce, upijając się do nieprzytomności i wracając na czworakach do koszar po tym
jak obsługa lokalu wywalała mnie na zbity pysk.
Znajdowałem się na Glacis Formundus, pełniąc służbę garnizonową w towarzystwie
Trobaran i Typhończyków. Wciąż nikogo tu nie poznałem bliżej, bo cały wolny czas
spędzałem na zapijaniu smętnych wspomnień. Ćwiczenia i musztra były tak przeraźliwie
nudne, że aż mi się mózg od tego lasował. Wracałem wtedy myślami do stacji Wyzwolenie,
do Promixima Finalis i Fałszywej Nadziei i wszystkich innych miejsc, w których umierali
setkami moi towarzysze niedoli. Rozlałem po stoliku trochę stojącego w srebrnym kubku
wina, by sprawdzić, czy poczuję jego zapach ponad zasłoną tytoniowego dymu
produkowanego przez tkwiące w kąciku moich ust cygaro. Podnosząc głowę przesunąłem
wzrokiem po kilku gigantycznych kandelabrach pełnych zapalonych świec. Zastanowiłem się
mętnie, czy jest ich dostatecznie wiele, by starczyło po jednej dla każdego poległego Syna
Marnotrawnego.
W kantynie było dzisiaj pełno Typhończyków. Gapili się na mnie z takim wyrazem twarzy
jakby coś wiedzieli, ale przecież nie mogli wiedzieć, byłem tego całkowicie pewien.
Zwyciężyliśmy pod Coritanorum, stłumiliśmy rebelię, a teraz trwały przygotowania do
odparcia roju Dagon. To właśnie z powodu tych przygotowań przerzucono nas na ten świat.
Tak, to było wielkie zwycięstwo, ale nikt wokół nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego.
Żaden Typhończyk nie okazywał radości. Nie miałem pojęcia, czemu były z nich takie
smutasy, w końcu dostawali tu świeże mięso, prawdziwe w
warzywa, pili alkohol, grali w karty, posuwali miejscowe panienki i generalnie wałkonili się
zamiast walczyć na froncie. Mówiąc szczerze, zaczynało mi już brakować prawdziwej akcji.
Wykrzykiwanie rozkazów do bandy umundurowanych trolli łażących tam i z powrotem po
placu parad jest kiepskim substytutem dla brnięcia w błocie i kałużach krwi, pośród
świszczących wszędzie pocisków. Żałosne skurwysyny, czy oni naprawdę nie wiedzieli, że
wygraliśmy tę wojnę ?
Posępny nastrój otoczenia udzielił się w końcu i mnie, zacząłem myśleć o reszcie Synów
Marnotrawnych. O tych nie żyjących skazańcach; tych, którzy swoje pardony dostali zbyt
późno. Trzy tysiące dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu żołnierzy. Wszyscy zginęli
oprócz mnie. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego właściwie los wyróżnił moją osobę. Czy
miałem tak ogromne szczęście czy też czuwała nade mną boska opatrzność. Podejrzewałem
raczej to drugie, dlatego właśnie postanowiłem zaciągnąć się ponownie – by spłacić
zaciągnięty w przeciągu ostatnich trzech lat dług. Na Imperatora, gdyby tylko ci Typhończycy
byli chociaż trochę milsi, głupie kutasy.
- Co powiedziałeś ? – warknął mężczyzna siedzący przy kontuarze baru po mojej prawej
stronie. Miał na sobie białoniebieski mundur, w kolorach Typhonu, na jego lewej piersi
widniały złote naszywki, na prawej zaś rzędy baretek. Uznałem, że to jakiś pułkownik. Chyba
musiałem wcześniej myśleć na głos.
- Hę ? – wymamrotałem nie mogąc sobie przypomnieć, co takiego powiedziałem w pijackim
zamroczeniu, ledwie zdolny do składnego myślenia.
- Nazwałeś mnie głupim kutasem – podniósł głos oficer wstając ze swojego miejsca i
zatrzymując się tuż obok mojego stolika. Wyprostowałem się na krześle opuszczając ręce
wzdłuż ciała i spojrzałem na niego mętnym wzrokiem.
- Właśnie ocaliliśmy pieprzony sektor, ale tutaj każdy ma minę taką, jakby był na pogrzebie
siostry – oświadczyłem mierząc jednocześnie spojrzeniem dwóch dalszych Typhończyków
podchodzących do mego rozmówcy. Mieli na mundurach naszywki majorów czy kapitanów,
nie byłem tego pewien.
- Musiałem zostawić żonę i polecieć do zasranej dziury pośrodku wielkiego niczego – dźgnął
palcem w powietrze ten stojący po lewej stronie pułkownika, wciąż jeszcze mający w kąciku
szerokich ust resztki piany z wypitego piwa – Co niby ma mnie tu cieszyć ?
- Witamy w pieprzonej Gwardii – wzruszyłem bez cienia współczucia ramionami i
wychyliłem do dna ostatnią szklankę wina.
Spróbowałem podnieść się z krzesła, ale ten po lewej, łysy facet w średnim wieku, pchnął
mnie rękami zmuszając do powrotu na miejsce. Kiedy grzmotnąłem tyłkiem w krzesło, jeden
z dwóch pozostałych wyszarpnął z kieszeni mojej kamizelki rulon ułaskawienia. Zawsze
nosiłem pardon przy sobie, traktowałem go bowiem niczym prywatny talizman. Rozżarzony
czubek cygara spadł mi na udo, strzepnąłem go czym prędzej na podłogę.
- Co to jest ? Ścierwo z legionu karnego ! – syknął oficer przeczytawszy treść ułaskawienia.
- Nigdy więcej, teraz jestem oficerem regularnej armii – odparłem potrząsając zamroczoną
głową - Popatrzcie tylko, siedzę na tłustej dupie nic nie robiąc oprócz pokrzykiwania na
żołnierzy i zarywania lasek z miasteczka. Z tego wynika, że muszę być oficerem.
- Powinni cię byli powiesić ! – oświadczył Wielkie Usta zerkając ponad ramieniem swego
kompana – Jesteś hańbą dla Imperialnej Gwardii !
- Wszyscy byście nie żyli, gdyby nie my – wymamrotałem – Powinniście mi być za to
wdzięczni.
- Tak ci się wydaje ?! – wykrzyknął trzeci z oficerów, mężczyzna o małym świńskim nosie –
Jesteś niczym ! Jesteś śmieciem !
- Wszystkich was powinno się zabić ! – dodał podniesionym głosem Łysy, a jego twarz
przybrała kolor żywej czerwieni.
- Zabito ich ! – warknąłem nie panując już nad nerwami – To byli prawdziwi bohaterowie.
Tacy sezonowi żołnierze jak wy nie zasługują nawet na to, żeby im buty lizać !
- Ty zdradziecki sukinsynu ! – wybuchnął Świński Nos wyrywając z ozdobnej pochwy
oficerski miecz i wymachując mi nim przed nosem. Coś we mnie pękło na widok tych
nadętych, aroganckich palantów. Fala emocji odczuwana ostatni raz w murach Coritanorum
rozlała się po mym ciele wypełniajac je energią i witalnością, siłą i wściekłością.
- Jestem żołnierzem ! – wrzasnąłem podnosząc się z krzesła – Oni wszyscy byli żołnierzami,
prawdziwymi mężczyznami i kobietami. Nie śmieciami !
Świński Nos próbował zamachnąć się mocniej mieczem, ale stał zbyt blisko i bez trudu
chwyciłem go za nadgarstek. Wyszarpnąłem mu broń z ręki równie łatwo jakby odbierał lalkę
z rąk małej dziewczynki.
- Chcecie kłopotów ? – wyrżnąłem oficera gałką miecza prosto w nos i krew bryznęła
szerokim strumieniem na jego biały uniform. Wszyscy trzej zaczęli się cofać, w
pomieszczeniu narastał gwar ludzkich głosów – Jesteście gwardzistami, dlaczego nie chcecie
ze mną walczyć ?! Za co dostaliście te swoje medale ? Za polerowanie guzików ?
Wydzieranie się na swoich żoł
żołnierzy ? Walczcie, do kurwy nędzy !
Postąpiłem krok do przodu i zdzieliłem końcem rękojeści miecza Wielkie Usta, prosto w
żołądek. Typhończyk zgiął się wpół, jego towarzysze zaczęli strzelać oczami na boki szukając
w tłumie żołnierzy, którzy gotowi byliby przyjść im z pomocą.
- Nikt za was tej bitwy nie stoczy – zawarczałem – Tym razem to wy będziecie zakrwawieni
i brudni.
Z wszystkich stron dobiegał mnie trzask przewracanych krzeseł i tupot butów
uciekających ludzi, pierzchających jak najdalej od szaleńcza wymachującego mieczem.
Połowa z nich pewnie jeszcze nigdy nie była świadkiem tak niebezpiecznego zajścia, o
prawdziwej walce już nawet nie wspominam. Alkoholowe upojenie zmieszane z gorącym
gniewem wywołało u mnie iście morderczą gorączkę. W oczach ujrzałem purpurowe mroczki
i małe kupki popiołu. Anonimowi ludzie krzyczeli do mnie z głębi mej pamięci – ludzie,
których w swym życiu zabiłem. Poczułem zawroty głowy, miałem wrażenie, że słyszę pod
czaszką głosy czterech tysięcy osób domagających się krwi; cztery tysiące mężczyzn i kobiet
żądało zemsty i zadośćuczynienia.
- To za Franxa ! – krzyknąłem i wbiłem miecz w brzuch Świńskiego Nosa. Dwaj pozostali
oficerowie próbowali mnie obezwładnić, ale z miejsca zasypałem ich gradem cięć i sztychów.
- Za Poala ! Poliwicza ! Gudmanza ! Gappo ! Kyle’a ! Aliss ! Densela ! Harlona ! Lorona !
Joretta ! Mallory’ego ! Donaldsona ! Fredricksa ! Brokera ! Roiselanda ! Slaviniego ! Kronina
! Linskruga ! – litania nazwisk sypała się z moich ust, kiedy rąbałem trzech typhońskich
oficerów na krwawą sieczkę rozbryzgując krew po puszystym niebieskim dywanie. Każdym
ciosem punktowałem czyjąś śmierć. Wszyscy polegli towarzysze niedoli wydawali się
umykać z mojej głowy nasyceni tym aktem zemsty – Za nich wszystkich ! I za Lorii ! –
skończyłem krzyczeć i puściłem miecz pozostawiając go w piersi Świńskiego Nosa.
Znajdujący się w kantynie ludzie wrzeszczeli przeraźliwie, niektórzy próbowali mnie
szarpać za ubranie, inni uciekali tchórzliwie, gdy odwracałem się w ich stronę.
Przypomniawszy sobie coś ważnego zawróciłem po kilku krokach, schyliłem się nad trupem
Łysego i wyrwałem z jego zaciśniętej dłoni mój pardon. Wytoczyłem się chwiejnie na
zewnątrz lokalu i pobiegłem przed siebie w ulewnym deszczu, wciskając zakrwawionymi
palcami do kieszeni decyzję o ułaskawieniu.
* * * * *
Obudziłem się z dudnieniem w głowie tak potwornym jakbym wylądował w jednej z
marsjańskich kuźni. W gardle mi zaschło, ledwie potrafiłem poruszać rękami. Wspomnienia
minione nocy napływały powoli, chaotycznymi strzępkami. Czułem, że dłonie pokryte mam
zakrzepłą krwią typhońskich oficerów. Cholera, powinienem bardziej panować nad swoim
temperamentem ! Pomyślałem o pardonie i sięgnąłem do kieszonki, by upewnić się, że wciąż
go mam. Serce podskoczyło mi do gardła – papieru nie było.
Wtedy właśnie usłyszałem odgłos darcia i zmusiłem się do dźwignięcia powiek. Ktoś stał
nade mną w zabłoconym kącie alejki, gdzie spędziłem resztę minionej nocy. Promienie
światła odbijały się od szyby za jego plecami, toteż widziałem tylko ciemny zarys sylwetki i
dwa niebieskie punkty na wysokości oczy. Dwa błyszczące kawałki lodu. Człowiek upuścił
coś na ziemię, dostrzegłem swój podarty pardon, toczony podmuchami wiatru po mokrej
ziemi. Mężczyzna wyjął z kabury boltowy pistolet i wymierzył go w moją głowę.
Moja pierwsza myśl brzmiała: skąd on się tutaj wziął ?
A druga: jak na wszystko, co święte on ma znowu obie ręce ?
- Wiedziałem, że do mnie wrócisz, Kage – oświadczył złowieszczo pułkownik – Należysz do
mnie, zawsze będziesz należał. Mogę cię zabić tu i teraz albo zaoferować jeszcze jedną
ostatnią szansę.
O kurwa.
X - Wolność
Strażnik więzienny Serpival Lance ziewnął szeroko i wycofał się w głąb niszy
wartowniczej próbując znaleźć jakieś schronienie przed tumanami nawiewanego pyłu.
Niekończąca się wichura szalała na szczycie wieży ograniczając widoczność do zaledwie
tuzina metrów, w kurzawie ledwie można było dostrzec czerwoną poświatę lamp
wyznaczających krawędzie rampy startowej. Strażnik stał na warcie od trzech godzin i ciągle
miał dalsze trzy do odstania, ale już zerkał z utęsknieniem na zachęcające światło sączące się
zza drzwi pobliskiej wartowni. On tkwił na stanowisku owinięty w gruby płaszcz i
zakapturzony aż po nos, a reszta kolegów wylegiwała się w tym samym czasie albo grała w
karty. To było niesprawiedliwe w przypadku człowieka o takim stażu. Służył Imperatorowi na
tej więziennej planecie od blisko trzydziestu lat, a mimo to wciąż musiał wystawać na
posterunku w przeklęte noce.
Pełne goryczy myśli strażnika przerwało piśnięcie wbudowanego w tylną ścianę niszy
komunikatora. Nacisnął guzik odbioru i przyłożył głowę do głośnika urządzenia.
- On wraca. Lądowanie za kilka minut – w głośniku zatrzeszczał głos kapitana służby
więziennej. Serpival wymamrotał potwierdzenie i uniósł wzrok ku zachmurzonemu niebu.
Chwilę później uaktywnił się układ naprowadzający lądowiska i promień lasera wiodącego
wystrzelił w powietrze migotliwą kreską. Po kilkunastu sekundach odpowiedziały mu światła
pozycyjne spadającego z przestworzy wahadłowca. Ryk silników promu narastał z każdą
chwilą, aż zaczął górować nad zawodzeniem wichru.
Wysunięte łapy promu uderzyły z głośnym klangiem w metalową płytę lądowiska,
podmuch silników wzbił w powietrze jeszcze większe tumany pyłu zanim pilot przełączył je
w jałowy tryb pracy. Złożona z kilku segmentów rampa przysunęła się do kadłuba maszyny
uderzając w podstawę drzwi kabiny pasażerskiej. Właz otworzył się i przesunął z
metalicznym szczękiem odsłaniając stojącą za nim wysoką umundurowaną postać. Trzej
strażnicy pilnujący lądowiska wyprężyli się stając na baczność. Oficer Imperialnej Gwardii
coś do nich powiedział, a potem wskazał palcem wejście do wahadłowca. Wartownicy
zasalutowali potwierdzając odbiór rozkazu, po czym weszli pośpiesznie na pokład promu, a
kiedy opuścili go chwilę potem, nieśli w czwórkę jakiś sporych rozmiarów pakunek.
Zaciekawiony Serpival zeskoczył ze swojej niszy i podbiegł do kolegów z nocnej zmiany,
świadomy faktu, że łamie przepisy, ale nie mogąc się od tego powstrzymać. Strażnicy nieśli
człowieka, najwyraźniej nieprzytomnego, ubranego w pełny strój bojowy o czarnoniebieskich
barwach kamuflujących. Kiedy wnieśli go do pokoju wartowników, głowa obcego przekręciła
się w bok i Serpival omal nie zadrżał na widok twarzy tego człowieka. Nieprzytomny
człowiek był potwornie oszpecony siatką blizn będących pozostałością po rozcięciach,
postrzałach i poparzeniach.
- Gubernator otrzymał już wszystkie stosowne dokumenty. Zamknijcie go razem z resztą –
powiedział sucho oficer, po czym odwrócił się i pomaszerował z powrotem do wahadłowca.
Nowy więzień jęknął i zaczął kręcić głową, więc strażnicy rzucili go na podłogę wartowni i
rzucili wzrokiem za odchodzącym oficerem. Gwardzista pozbierał się jakoś z podłogi i zaczął
trzeć opuchnięte powieki.
- Co to kurwa za miejsce ? – wymamrotał zdezorientowanym tonem.
- Ghovul vincularum – odpowiedział Serpival.
- Planeta więzienna ? – spytał obcy odzyskując w ułamku chwili bystrość wzroku i wbijając
badawcze spojrzenie w strażnika. Serpival nie mógł się oprzeć wrażeniu, że patrzy prosto w
bliźniacze wyloty luf broni.
- Tak, więzienie – potwierdził strażnik czując się coraz bardziej nieswojo pod wpływem
złowrogiego spojrzenia skazańca.
Wtedy właśnie obcy podążył za wzrokiem pozostałych wartowników. Oficer wspinał się
po rampie do włazu promu.
- Wracaj tutaj, ty sukinsynu ! Schaffer, ty skończony skurwielu ! – więzień wrzasnął jak
szalony, odepchnął Serpivala na bok i wypadł z wartowni na lądowisko. Oficer przystanął w
progu na krótką chwilę, zmierzył człowieka o pokiereszowanej twarzy wzrokiem, po czym
zatrzasnął bez słowa właz. Więzień zaczął biec w stronę wahadłowca krzycząc coś
chrapliwie, strażnicy popędzili natychmiast w ślad za nim.
Shrank pierwszy dopadł obcego, zacisnął dłoń na rękawie jego munduru. Więzień
zachwiał się na moment, ale zaraz odzyskał równowagę i uderzył zagiętymi palcami prawej
ręki w twarz strażnika. Shrank zawył niczym zranione zwierzę i runął na płytę lądowiska
zasłaniając palcami oczy. Frentz zamachnął się na skazańca pięścią próbując wyprowadzić
sierpowy, ale obcy bez trudu przed nim uskoczył i kopnął strażnika w kolano tak mocno, że
jego noga złamała się w przeciwną do naturalnej stronę. Frentz zaczął wić się na ziemi z
dzikim wrzaskiem.
Silniki wahadłowca ryknęły kąpiąc wyloty obudów oślepiającym blaskiem, na ich tle
sylwetka krzyczącego i wymachującego rękami mężczyzny tworzyła czarny zarys. Wrzask
nienawiści obcego utonął w ryku silników.
Sarpival i ostatni strażnik z wartowni, Jannsen, wyciągnęli z kabur pistolety mierząc z nich
w stojącego na krawędzi lądowiska więźnia, wciąż trzymającego w górze zaciśniętą pięść i
patrzącego na odlatujący prom.
- Spróbuj jeszcze czegoś, a odstrzelę ci łeb, draniu ! – krzyknął Jannsen.
Więzień odwrócił się powoli, czerwona poświata rzucana przez lampy lądowiska kąpała w
upiornym blasku jego oszpeconą twarz. Ruszył z powrotem w ich stronę. Serpival ścisnął
mocniej rękojeść pistoletu próbując opanować drżenie rąk, ale morderczy blask gorzejący w
oczach więźnia coraz bardziej go przerażał. Więzień zatrzymał się parę metrów od
strażników.
- Zabierz mnie do mojej pieprzonej celi, zanim ja zabiorę ci ten pistolet – warknął mężczyzna
spoglądając na broń w ręce Jannsena.
- Więzień położy się twarzą do ziemi i będzie wykonywał wszystkie polecenia – odparł
Jannsen głosem całkowicie pozbawionym pewności siebie i autorytetu.
- Kage – powiedział więzień spoglądając na każdego ze strażników po kolei, a potem
przeszedł pomiędzy nimi kierując się w stronę wartowni. Spojrzał przez ramię na Serpivala –
Nazywam się Kage.
* * * * *
Stałem na baczność błagając w myślach, żeby ten idiota w końcu się zamknął. Gubernator
więziennej planety był pulchnym pękatym facetem rozpartym niczym jakiś utuczony gryzoń
za swoim masywnym biurkiem. Mebel mówił wiele o właścicielu: miał rozmiary trzy na dwa
metry, z wielkim emblematem Imperialnego Orła wyrzeźbionym na blacie. Gubernator
siedział za biurkiem z łokciami opartymi o krawędź ciemnoczerwonego mebla, pod brodę
podłożył sobie splecione dłonie. I plótł, plótł, plótł bez końca. Za jego plecami stali dwaj
strażnicy ze strzelbami i wiedziałem, że dwaj dalsi mierząc w mój grzbiet. Najwyraźniej nie
ufano mi dostatecznie, bym mógł spotkać się ich zwierzchnikiem w cztery oczy.
- Dlatego właśnie będziesz przestrzegał wszystkich tych zasad – gubernator Skandlegrist
ciągnął dalej swój monolog spoglądając na mnie ponad szkłami swych okularów. Miał na
sobie ubranie w kolorach czerni i czerwieni, dopasowane barwą do biurka – Rodzaj kary jest
uzależniony od stopnia wykroczenia. Otrzymałem od pułkownika Schaffera ścisłe instrukcje
co do twojej osoby, Kage, i zamierzam ich przestrzegać. Będę cię obserwował niczym
jastrząb i jeśli tylko przekroczysz granice, na twe barki spadnie cała siła mego autorytetu.
Czuj się ostrzeżony, ponieważ będziesz dobrze obserwowany i nie myśl, że uda ci się złamać
jakikolwiek punkt regulaminu.
- Dobra, łapię, o co chodzi – wtrąciłem z desperacją i postąpiłem krok do przodu. Strażnicy z
miejsca podnieśli lufy strzelb, co jasno dowodziło, że w przeciwieństwie do mnie oni zwracali
uwagę na przebieg spotkania z gubernatorem – Czy teraz mogę już pójść do swojej celi ?
- Twój brak szacunku wobec przełożonego jest szokujący, podobnie jak stosunek do
regulaminu Gwardii i kodeksów prawa Imperium – odrzekł Skandlegrist – Jesteś złym
nasieniem, Kage, i nie mam pojęcia, dlaczego pułkownik Schaffer polecił cię tutaj trzymać
zamiast postawić przed plutonem egzekucyjnym. Lecz w przeciwieństwie do ciebie ja
wykonuję otrzymane rozkazy i ściśle się do nich stosuję, zważ na moje słowa. Tak, będę cię
dobrze obserwował, bardzo, bardzo uważnie.
Machnięciem swych grubych paluchów polecił strażnikom odprowadzić mnie do celi.
Byliśmy gdzieś w pobliżu szczytu wieży, może dwa lub trzy piętra poniżej płyty lądowiska.
Cała konstrukcja budowli była czymś w rodzaju wielkiego cylindra, z pojedynczym szybem
windy obsługującym wszystkie piętra. Staliśmy przy drzwiach szybu dłuższą chwilę czekając
na wspinającą się w górę windę, klekoczącą metalicznie. Strażnicy nadal byli spięci i
nerwowi.
Kiedy klatka windy zatrzymała się w końcu na naszym piętrze, jeden z wartowników
otworzył zakratowane drzwi, potwornie zgrzytające z powodu zardzewiałych zawiasów.
Poczułem zadane w plecy uderzenie kolbą strzelby, więc wlazłem do środka klatki. Strażnicy
wcisnęli się do niej w ślad za mną zachowując rozsądny dystans i mierząc mi w brzuch. Jeden
z nich przestawił dźwignię na jazdę do poziomu osiemnastego piętra i winda zaczęła opadać z
głośnym klekotem.
- Shrank jest moim przyjacielem, ty skurwielu – wysyczał mi do ucha jeden z wartowników –
Zapłacisz nam kiedyś za to, że go oślepiłeś.
Odwróciłem w bok głowę spoglądając na niego z wyniosłym wyrazem twarzy.
- Tylko spróbuj, a wyrwę ci ramię i wsadzę w tę niewyparzoną gębę – odparłem spoglądając
mu w oczy. Cofnął się o krok.
- Chcesz się założyć ? – spytał odzyskując szybko rezon. Zanim zrozumiałem, co kombinuje,
zdzielił mnie kolbą swej strzelby w podbródek. Głowa mi
mi odskoczyła i wyrżnąłem nią w metalową obudowę klatki. Drugi ze strażników skopał mnie
po brzuchu, natomiast ten pierwszy ponownie spuścił mi na głowę kolbę strzelby, tym razem
uderzając mnie w policzek. Dołożyli mi jeszcze z cztery, pięć razy, więc zwinąłem się w
kłębek na podłodze, dopóki się nie zmęczyli i nie cofnęli pod ścianę windy.
Podniosłem się na kolana czując jak wokół prawego oka robi mi się porządna opuchlizna.
Pokręciłem karkiem w obie strony wywołując trzask kręgów szyjnych, a potem przyjrzałem
się uważnie moim prześladowcom, śledząc zdrowym okiem naszywki ich bluz i zapamiętując
nazwiska strażników.
- Prędzej czy później zabiję was i będę to robił bardzo powoli – obiecałem im grobowym
tonem.
* * * * *
Kiedy wszedłem do celi, drzwi zatrzasnęły się za mną z donośnym hukiem. W
pomieszczeniu znajdowały się dwa metalowe łóżka, na pryczy po lewej stronie ktoś leżał.
Gość chrząknął i pozbierał się z łóżka demonstrując rozmiary godne spasionego
niedźwiedzia. Kiedy zdjął z siebie gruby wełniany koc, ujrzałem gęsty zarost pokrywający
jego klatkę piersiową, ramiona i grzbiet. Spoglądał na mnie ciemnymi oczami ledwie
dostrzegalnymi w słabej poświacie pojedynczej żarówki. Miał krótko przycięte włosy,
zadbaną brodę oraz tatuaż nad prawą powieką w postaci dwóch kostek do gry, odbitych
niczym w zwierciadle na lewym policzku.
- Witaj na Ghovulu – powiedział ochrypłym głosem. Zignorowałem go siadając na łóżku i
oglądając uważnie nowo nabyte siniaki.
- Strażnicy bardzo cię nie lubią, człowieku – oświadczył mój towarzysz, więc spojrzałem na
niego z byka.
- Nikt mnie nie lubi – powiedziałem cicho – Bardzo mi to pasuje, mogę sobie podzielić
wszystko na dwie strony. Mnie i całą resztę. Kurwa, sam siebie też nie lubię.
- Na zęby Thora, widzę, że się przy tobie nieźle ubawię – roześmiał się niedźwiedź w
ludzkiej skórze – Nazywam się Marn.
- Kage – przedstawiłem się podając mu rękę. Kiedy pochylił się w moją stronę, stwierdziłem,
że faktycznie jest niewiarygodnie owłosiony. Uścisnął mi rękę swą wielką dłonią, po czym
zaczęliśmy się sobie przyglądać wzajemnie w milczeniu.
- Nie będziesz mi tu robił żadnych kłopotów, co ? – spytał - Pilnuję swoich spraw i jeśli ty
też tak będziesz robił, może tu jakoś wytrzymamy razem.
- Nie jestem rozrywkowym typem – zapewniłem go – Mówiąc szczerze, nie będę rozpaczał,
jeśli okaże się, że ta rozmowa jest zarazem naszą ostatnią.
- W porządku – odrzekł kładąc się z powrotem na łóżko i drapiąc się po włochatej głowie –
Aż tak daleko nie musisz się posuwać, człowieku, ale pamiętaj, że jesteśmy współlokatorami,
a nie przyjaciółmi.
- Spoko – zdjąłem buty i wsunąłem je pod pryczę – Wszyscy moi przyjaciele dawno już nie
żyją.
Ściągnąłem spodnie i koszulę, wślizgnąłem się pod koc i zamknąłem oczy. Byłem
wykończony niczym piechur po tygodniowym marszu, ale sen nie chciał nadejść. Mój umysł
wypełniały gorączkowe rozważania. Od chwili, w której pułkownik mnie ponownie dopadł w
swe ręce, siedziałem w celi na pokładzie Pride of Lothos. Podróż musiała trwać kilka tygodni,
byłem pewien kilku skoków w Osnowę. Samego pułkownika nie ujrzałem aż do momentu
spotkania na lądowisku, kiedy wydało się, że zamierza mnie tu zostawić na pastwę losu.
Imperator jeden wiedział, co takiego Schaffer mi szykował. Ostatnie słowa jakie
usłyszałem z jego ust brzmiały „Mogę cię zabić tu i teraz albo zaoferować jeszcze jedną
ostatnią szansę”. W ręce trzymał wycelowany w mą głowę pistolet, więc powiedziałem tak.
To wszystko, co w tej chwili wiedziałem. Dostałem jeszcze jedną szansę, a zatem byłem
pewien, że niebawem udam się na kolejną samobójczą misję w wykonaniu 13 Legionu. I
znowu ktoś zyska szansę do odstrzelenia mi głowy. Przyjdzie mi walczyć z następnymi
heretykami i obcymi, którzy mieli pecha postawić się na armię Imperium. Kto wie, może
nawet otrzymam rozkaz, by wysadzić w powietrze kolejne miasto ?
Pewny byłem jedynie dwóch faktów. Po pierwsze, gdyby pułkownik chciał, bym zgnił w
więzieniu, nie zabierałby mnie z planety karnej, na którą trafiłem za pierwszym razem. Gdyby
zaś chciał mej śmierci, rozwaliłby mi łeb w uliczce na Glacis Formundus. Nie, on
definitywnie coś dla mnie szykował, lecz nie ja zamierzałem czekać bezczynnie na
rozwiązanie tej zagadki.
Rozmyślając nad sposobem ucieczki z tego miejsca i próbując nie zwracać uwagi na
chrapanie Marna zapadłem w utęskniony sen.
* * * * *
Kantynę wypełniał szczęk rozkładanych talerzy i kubków. Siedziałem na ławce
dostawionej do długiego drewnianego stołu, służącego za miejsce posiłku dla czterdziestki
skazańców. Miałem przed nosem miskę zupy, kromkę ciemnego chleba oraz kawałek czegoś,
co kiedyś mogło być mięsem, teraz jednak przypominało wielokrotnie gotowany skórzany
but. Siedzieliśmy wszyscy w bezruchu czekając dobre pół minuty na rozpoczęcie modłów w
wykonaniu więziennego kapelana Cleatora. Jak zwykle odbębnił je szybko, niech Imperator
pobłogosławi tego starego mruka, burknął tylko kilka słów o darach dla wiernych i pokucie za
grzechy. Modlitwa przypominała kropka w kropkę wszystkie te, które usłyszałem w
przeciągu ostatnich szesnastu dni. Skończył znaczącym chrząknięciem.
- Chwała Imperatorowi – odkrzyknęliśmy jednym głosem, po czym sięgnęliśmy po swoje
noże i łyżki. Żarcie smakowało obrzydliwie, ale jak się dostaje jedynie zimną breję na
śniadanie, a dwanaście godzin później to coś, to człowiek wsuwa bez szemrania cały posiłek.
Mówiąc szczerze, obiady są stosunkowo urozmaicone. Czasami mięso bliżej
niezidentyfikowanego pochodzenia jest tak przypalone, że można je pomylić z węglem,
innym razem ocieka krwią i mógłbym przysiąc, że jeszcze oddycha. Nigdy nie upieką tego
tak jak trzeba, nigdy nie zrobią obiadu porządnie. A ta wodnista, słona zupa, której zupą
nawet nazywać nie można – cóż, zapewne przygotowywano ją z tego samego stworzenia, z
którego wycinano pieczeń. Oczywiście nie przeszkadzało mi to w codziennym wylizaniu
miski i wypucowaniu jej dna pajdą gliniastego chleba. Lepsze to niż chodzenie z pustym
żołądkiem, uznałem wspominając trzy lata w Synach Marnotrawnych i okropną dietę opartą
na proteinowej paście.
Marn siedział po przeciwnej stronie stołu, wręcz pożerając swoją porcję. Na Thora, jakim
cudem on potrafił jeść tak szybko ! Nie marnował nawet okruszka jedzenia, wszystko ładował
do tej swojej paszczy. Sprawiał wrażenie dobrze naoliwionej maszyny, obie jego ręce
pracowały niezależnie od siebie, a usta poruszały się rytmicznie otwierając się jedynie na czas
niezbędny do wpakowania w nie kolejnej pełnej łyżki. Trzydzieści sekund i jego miska była
pusta, podczas gdy ja znajdowałem się właśnie w połowie konsumpcji tej cholernie gorącej
zupy. Imperator jeden wie, jakim on cudem zdołał zachować swoją wagę przy tak nędznych
posiłkach, skoro jego masa ciała dwukrotnie przewyższała moją.
Wszyscy jedliśmy w milczeniu, praktycznie nikt z nikim nie rozmawiał. Czułem się przez
to nieswojo, gdyż pamiętałem jeszcze wspólne posiłki na więziennym statku Pride of Lothus.
W każdej z ładowni tłoczyło się ponad dwustu skazańców, najczęściej szczerze
nienawidzących swych towarzyszy niedoli, lecz zarazem tworzących jednostkę liniową,
podzielonych na drużyny i plutony, posiadających świadomość istnienia pewnej specyficznej
więzi. Skupialiśmy się w niewielkich grupkach przebywając we wzajemnym towarzystwie i
starając się nie popaść w stan psychozy pchającej człowiekowi nóż do ręki w akcie napadu
niepoczytalności. Pamiętam, że po przydziale na Ichar IV, do naszej pierwszej strefy
frontowej, około osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu skazańców pozabijało się nawzajem
albo popełniło samobójstwa. Nie wiedziałem po dziś dzień, czy było to spowodowane stresem
wynikłym z walk z tyranidami czy też świadomością tego, iż po kres swoich dni mieli się
zmagać z beznadzieją aż po śmierć, bez szans na ułaskawienie. A przynajmniej jeszcze wtedy
nikt z nas nie wiedział o takiej możliwości.
Tutaj człowiek skazany był wyłącznie na siebie samego. Byłeś ty oraz twój niekoniecznie
towarzyski współmieszkaniec w celi. Powoli wpadałem w szaleństwo. Budziłem się, gdy
tylko robiło się widno, czyli wtedy, kiedy podwieszone pod sufitem lampy zaczynały świecić
mocniej wieszcząc nadejście cyklu dziennego. Nigdy nie byłem śpiochem, zazwyczaj
wstawałem o brzasku. Po codziennym przebudzeniu się leżałem pogrążony w myślach przez
jakieś trzy godziny, aż do gongu oznajmiającego porę śniadania. Wyganiano nas wtedy z cel,
prowadzono do łaźni, a następnie zwożono na dno wieży do kantyny. Procedura ta wydawała
się trwać całe wieki, ponieważ jednorazowo do windy mieściło się tylko kilku więźniów i
dwa razy tylu strażników. Cóż, był to bardzo mało wydajny system przewożenia dużych grup
skazańców i zastanawiałem się, czy aby nie wspomnieć o tym przy najbliższej okazji
gubernatorowi. Tak czy owak, na zwiezienie dwustu osób do kantyny traciliśmy dziennie
godzinę z okładem. Siadaliśmy w milczeniu przy stołach czekając, aż strażnicy rozdadzą
wszystkim sztućce, a kaznodzieja odbębni swoje trzy grosze potrząsając przy tym
zawieszonym u pasa kadzidłem, brudzącym mu brązowymi zaciekami białe niegdyś szaty.
Potem mieliśmy pięć minut na zjedzenie posiłku i znowu przychodziła pora czekać, aż
strażnicy przeliczą noże i zbiorą resztę sztućców i naczyń. Po posiłku udawaliśmy się w
grupach po dwudziestu na salą ćwiczebną gdzieś w połowie wysokości wieży, gdzie wolno
nam było trenować i podnosić ciężary przez jakieś dwie godziny dziennie. Potem powrót do
celi i ciche towarzystwo Marna na dziewięć godzin – do chwili, kiedy cała procedura zjazdu
powtarzała się z powodu kolacji. Monotonia życia codziennego w więzieniu zaczynała mnie
wykańczać psychicznie.
Na zadek świętego Deacisa, nuda dosłownie mnie zżerała. Odkładając na bok lęki przed
kolejną samobójczą misją i tym ostatnim strzałem wroga, który miał mi roztrzaskać czaszkę,
wolałbym teraz robić następną szaloną rzecz pod rozkazami pułkownika zamiast gnić w tej
przeklętej pace. Jeszcze miesiąc odsiadki i skończę waląc łbem o ścianę, nad zakrwawionym
ciałem Marna, z wrzaskiem na ustach.
Musiałem wydostać się z tej pułapki.
* * * * *
Osiemnastego dnia moja frustracja zdawała się sięgać zenitu. Ostatniej nocy chrapanie
Marna było tak nieznośne, że nie zdołałem zmrużyć oka, nawet po dwóch godzinach
wyczerpujących ćwiczeń fizycznych. Czułem się jakbym popadał w jakiś letarg – to ta
bezczynność powoli mnie zabijała. Jeśli pułkownik po mnie nie wróci – a zaczynałem w to
wątpić coraz bardziej – stanę się zwiotczałym nieborakiem, a nie wysportowanym silnym
żołnierzem. Nie, nie wierzę, by Schaffer pozwolił na zmarnowanie takiego profesjonalisty jak
ja. Tak czy owak, chrapanie Marna przywodziło na myśl syrenę przeciwpożarową, odbijało
się od ścian celi wnikając głęboko w mój nieszczęsny mózg. Ocknąłem się z drzemki stojąc
nad jego pryczą, z czubkami palców kilka metrów od gardła mężczyzny. Cóż, nawet by nie
wiedział, co tak właściwie się stało, mógłbym mu zmiażdżyć tchawicę w ułamku chwili i
pewnie nawet wyświadczyłbym mu w ten sposób przysługę. Tkwiłem tak nad nim dobrą
godzinę, ledwie panując nad morderczymi intencjami.
Starałem się rozładować jak największy ładunek frustracji na skórzanym worku w sali
ćwiczebnej, tłukąc go gołymi pięściami i wyobrażając sobie na przemian kudłatą twarz Marna
oraz surowe oblicze Schaffera. Byłem tylko ja i oni, ciosy podbródkowe i sierpowe,
mordercze uderzenia w żywotne organy, kopniaki zdolne połamać człowiekowi żebra.
Wyobrażałem sobie to wszystko w głowie, a nie było to specjalnie trudne, ponieważ
wcześniej robiłem już takie rzeczy wielu ludziom i widziałem efekty. Potrafiłem sobie
wyobrazić krew tryskającą z nosa Marna po trafieniu go łokciem i dyszącego z wysiłkiem
pułkownika, zdzielonego moją pięścią w mostek. Raz po raz wymierzałem im zasłużoną karę,
aż moje kostki same zaczynały spływać krwią w miejscach, gdzie pozdzierałem sobie z nich
skórę. Pot ściekał ze mnie istnymi strugami, czułem go na całym ciele. Walnąłem
wyimaginowane oblicze Marna pięścią mierząc prosto w jedno z jego oczu. Serce biło mi jak
oszalałe, żyły pulsowały pompowaną wartko krwią.
Znienacka uświadomiłem sobie, że ktoś za mną stoi. Obróciłem się w miejscu z
uniesionymi pięściami. Stał przede mną jakiś więzień. Widywałem go już wcześniej, w
zasadzie każdego dnia, nie znałem jednak jego imienia. Nie zawarłem tu znajomości z nikim
oprócz Marna. Facet był nieco wyższy ode mnie, z mięśniami dosłownie wylewającymi się
spod ciasnego podkoszulka. Sprawiał wrażenie wyrąbanego z bryły granitu. Jego łysa czaszka
pokryta była tatuażami w kształcie niebieskich płomieni, podobnie jak skóra na masywnej
klatce piersiowej i ramionach.
- Walisz w ten worek od wieków. Teraz moja kolej, żołnierzu – powiedział wskazując
ruchem głowy zakrwawiony worek treningowy – Toto chyba już wie, że go nie lubisz.
- Jeszcze nie skończyłem – warknąłem odwracając się do gościa plecami i przyjmując
ponownie bokserską postawę.
- Wcale o to nie pytałem – wycedził przez zęby i odepchnął mnie w bok tak mocno, że omal
nie upadłem.
- Spierdalaj albo cię zabiję – ostrzegłem go napinając mięśnie.
- Idź się pobawić z innymi więźniami, chłoptasiu – roześmiał się wytatuowany skazaniec.
Przestał się śmiać w tym samym momencie, kiedy moje wyprostowane palce wbiły się w
jego tchawicę. Poleciał do tyłu kilka kroków, więc natychmiast naparłem na niego
wyprowadzając silny podbródkowy z lewej strony. Jego twarz przybrała czerwonego koloru,
najwyraźniej nie potrafił zaczerpnąć oddechu. Trafiłem go ponownie w brodę, tym razem
prawą pięścią. Słyszałem wokół przybierające na sile ludzkie krzyki, ale nie zwracałem na nie
uwagi, skoncentrowany wyłącznie na słaniającym się przede mną sukinsynu. Młócił
chaotycznie rękami, bez większego trudu umknąłem przed jego ciosem przykucając
błyskawicznie, a potem wyrzuciłem ciało w górę i uderzeniem prawej ręki zmiażdżyłem mu
nos. Więzień runął plecami na kamienną ścianę sali. Bardziej wyczuwałem niż dostrzegałem
obecność innych skazańców i strażników, gromadzących się wokół nas w ciasnej grupie.
Tętniąca w moich uszach gorąca krew całkowicie zagłuszała ich okrzyki.
Przeciwnik odbił się od ściany i poleciał z powrotem w moją stronę, prosto na wyrzuconą
w kopniaku nogę. Ułamek sekundy potem włożyłem całą siłę swych mięśni w jeden potężny
cios pięścią, który trafił więźnia między oczy. Facet wyrżnął głową o ścianę i osunął się po
niej zostawiając na kamieniu krwawą smugę.
- Wystarczy – krzyknął ktoś za moimi plecami i skryta w rękawicy dłoń strażnika zacisnęła
się na moim prawym przedramieniu. Jednym płynnym ruchem złamałem ją na wysokości
łokcia, po czym kopnąłem leżącego nieruchomo skazańca lewym butem w twarz. Trzasnęła
pękająca kość policzkowa i żuchwa, podrzucona kopniakiem głowa znów walnęła w ścianę.
Zrobiłem krok do przodu i nadepnąłem z całej siły na kark swego przeciwnika łamiąc mu
kręgosłup. Wtedy właśnie coś walnęło mnie w tył głowy i poleciałem na kolana tracąc jasność
widzenia. Przed moimi oczami pojawiła się nieoczekiwanie tnąca powietrze pałka i czaszkę
gdzieś na wysokości czoła rozsadził upiorny wręcz ból. Straciłem przytomność.
* * * * *
Stałem na baczność w gabinecie gubernatora czując jak na czole rośnie mi guz wielkości
Terry. Tym razem towarzyszyło mi sześciu strażników – najwyraźniej gubernator znalazł się
pod wrażeniem mojej kondycji.
- Zapewne nie muszę ci mówić, że tego rodzaju zachowanie jest całkowicie nieakceptowalne,
absolutnie nieakceptowalne w każdej wojskowej placówce, bez względu na to, czy jest to
wojskowe więzienie czy regularny garnizon – oświadczył pan i władca tego miejsca.
- Rozumiem doskonale presję otoczenia wywieraną na naszych skazańców i zdaję sobie
sprawę z faktu, iż czasami może ona doprowadzić do wybuchu emocji. Mówiąc szczerze,
zważywszy na charakter naszej populacji spodziewam się takich wypadków na co dzień.
Trzymamy tutaj doskonale wyszkolonych i agresywnych żołnierzy, skłonnych do
rozładowywania swego gniewu w najprostszy możliwy sposób. W większości takich
przypadków jestem cierpliwy i wyrozumiały.
- To bardzo wielkoduszne z pana strony, sir – wtrąciłem walcząc jednocześnie z dziką ochotą
do podrapania swędzącego okrutnie guza.
- Niemniej jednak – Skandlegrist ciągnął dalej obrzucając mnie zdegustowanym spojrzeniem
– nie zamierzam puścić płazem zabójstwa więźnia. Bijatyki i sprzeczki traktuję jako mało
przyjemny, ale konieczny element naszego życia codziennego. Morderstwo tu zupełnie inna
sprawa. Morderstwo, popełnione z premedytacją czy w afekcie, nie ma tutaj prawa bytu, toteż
zostaniesz za nie ukarany w pokazowy sposób.
- To bzdura – sarknąłem zyskując kolejne nieprzyjazne spojrzenie gubernatora – Zostałem
wyszkolony do zabijania. To wszystko, co potrafię. Czego pan ode mnie oczekuje ? Czy nie
takie zachowanie jest sensem mojego życia ?
- Wyszkolono cię, byś walczył i zabijał na rozkaz, Kage – odparł Skandlegrist wstając z
posępną miną ze swego fotela – Stworzono z ciebie zdyscyplinowanego zabójcę, narzędzie
eksterminacji wrogów Imperium w myśl poleceń przełożonych. Nie wolno ci zabijać każdego
mężczyzny i kobiety tylko dlatego, że się z nimi w jakiejś kwestii nie zgadzasz. Przekroczyłeś
krawędź dawno temu, Kage, i nawet tego nie zauważyłeś. Skoro moje słowa nie potrafią cię
przekonać, może dokona tego bat. Jako przedstawiciel imperialnego Komisariatu na tym
świecie wymierzam ci karę chłosty w wysokości dwóch tuzinów uderzeń. Zostanie wykonana
jutro przed śniadaniem, na oczach reszty więźniów. W normalnych okolicznościach bez
wahania nakazałbym cię rozstrzelać, ale przez wzgląd na specyficzne rozkazy otrzymane od
pułkownika Schaffera opcja taka nie wchodzi niestety w grę. Wyprowadzić więźnia !
Odwrócił się ode mnie z niesmakiem splatając ręce za plecami. Strażnicy pochwycili mnie
za ramiona i bez specjalnej delikatności wywlekli z gabinetu.
- Costaz powinien to zrobić – odezwał się jeden z nich. Rozpoznałem wypowiedziane
nazwisko, widziałem je wcześniej na mundurze strażnika, który zaatakował mnie w windzie.
* * * * *
Od ścian wypełnionej więźniami i strażnikami sali treningowej odbijał się irytujący
dźwięk werbli. Na przeciwnym jej końcu zawieszono na ścianie drewniany kozioł z parą
masywnych łańcuchów przeciągniętych przez wielkie obręcze. Dwaj strażnicy szli przede
mną, czterech dalszych pilnowało mi pleców. Maszerowaliśmy wolno poprzez salę w rytm
dźwięku werbli, zmierzając w stronę kozła i stojącego obok niego gubernatora. Przesunąłem
wzrokiem po morzu obserwujących mnie twarzy, ale żadnej z nich nie rozpoznawałem –
wszystkie były jedynie postaciami o różnej barwy skórze, odzianymi w jednakowe
musztardowe uniformy więzienne.
- Więzień i eskorta, stać ! - rozkazał zaskakująco twardym i zdecydowanym głosem
gubernator. Zatrzymaliśmy się uderzając obcasami unisono w kamienną posadzkę sali.
- Więzień naprzód ! - słysząc kolejne polecenie gubernatora postąpiłem do przodu z dumnie
uniesioną głową. Przywarłem do kozła rozkrzyżowując ręce, a dwaj strażnicy natychmiast
założyli mi na nadgarstki żelazne obręaaa
cze. Pociągnęli za łańcuchy rozciągając mocno moje kończyny, a potem przywiązali ich
ostatnie ogniwa do klamer w podłodze. Jeden z nich zaoferował mi w milczeniu skórzany
pasek. Otworzyłem usta pozwalając, by strażnik włożył mi przedmiot między zęby. Nie był to
pierwszy raz, kiedy miałem zostać biczowany, znałem dobrze tę procedurę. Wbiłem zęby z
całej siły w pasek zastanawiając się jałowo, kto też gryzł go przede mną i w jakich
okolicznościach.
Słysząc stukot butów oddalających się strażników skupiłem swą uwagę na fakturze ściany,
na której zamocowano kozioł. Drewniana wykładzina miała jasną barwę, ale dostrzegałem na
niej purpurowe zacieki, które bez wątpienia były zaschniętą krwią. Krwią ludzi, którym
wymierzano tu karę przede mną. Nad swoim prawym ramieniem dostrzegłem kilka głębokich
szram w drewnie, nie miałem jednak pojęcia, co mogło je spowodować.
Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że gubernator cały czas coś gada.
- ...w myśl regulaminu Imperialnej Gwardii – usłyszałem jego słowa.
Gdzieś za moimi plecami rozległ się syk i trzask, a zaraz potem pomiędzy łopatkami
zapłonął upiorny ból znacząc miejsce, w którym końcówka bata okaleczyła moją skórę.
Zacisnąłem zęby przewracając szeroko otwartymi oczami. Krew wciąż jeszcze nie kapała,
miała trysnąć dopiero po pięciu, sześciu uderzeniach. Kolejny syk i trzask i kolejna eksplozja
bólu, tym razem niżej, nad nerkami. Moje mięśnie były w tym miejscu lepiej ukrwione, toteż
odniosłem wrażenie, że bat odarł mi plecy ze skóry aż po biodra. Zacisnąłem usta walcząc o
kontrolę nad cierpieniem. Początek był łatwy, bardziej bolało mnie, kiedy kostny miecz
tyranidzkiego wojownika wbił mi się w udo w Stacji Wyzwolenie. Cholernie bardziej
cierpiałem, gdy zarodnikowa mina eksplodowała tuż przed moją twarzą okaleczając ją
groteskowo i sprawiając, że połowa mego oblicza praktycznie straciła właściwości mimiczne.
Następny syk i trzask – ból eksplodował ponownie między moimi łopatkami. Nie wiedziałem,
czy bat dzierży ten strażnik, który spuścił mi lanie w windzie, ale musiałem przyznać, że gość
zna się na swojej robocie. Jeszcze cztery razy bat naznaczył mi plecy, zanim poczułem
pierwsze krople ściekającej po skórze krwi.
Zacisnąłem powieki tak mocno, że oczy zaczęły mi łzawić podczas gdy strażnik
metodycznie darł mi z pleców paski skóry i tkanki tłuszczowej. Szybko straciłem rachubę
uderzeń. Otworzyłem oczy wbijając wzrok w drewnianą okładzinę i udając, że znajduję się w
zupełnie innym miejscu. Żar upiornego bólu płonął w mych żyłach. W krótkiej przerwie
pomiędzy ciosami zerknąłem w górę i dostrzegłem krople krwi ściekające z moich
zaciśniętych w pięści dłoni w dół łańcuchów. Nawet nie zauważyłem, że przebiłem sobie
paznokciami skórę rąk. Rozluźniłem je po to tylko, by zaraz zacisnąć ponownie pod
wpływem kolejnego bolesnego smagnięcia.
I tak to trwało aż do wymierzenia mi wszystkich należnych batów. Moje oczy łzawiły,
gardło ścisnęło się niczym dławione garotą, a serce waliło dziko o żebra, ale ani razu nie
krzyknąłem z bólu. Wchłaniałem zadawany mi ból i kumulowałem go w swoim umyśle.
Miałem zamiar uczynić cierpienie swym paliwem. Całe moje życie zbudowane zostało na
bólu – bólu, który później wykorzystywałem przeciwko swoim wrogom. Obracałem
przeciwko pułkownikowi. Kiedy strażnicy otwierali moje obręcze, wydałem z siebie głuche
stęknięcie, jedyny dźwięk, który opuścił me usta w trakcie chłosty. Było to stęknięcie
satysfakcji – czułem, że cały ten zmagazynowany w pamięci ból kotłował się gdzieś w głębi
mojej podświadomości gotowy do wybuchu w chwili, gdy będę go potrzebował. Tego dnia,
kiedy będę zaciskał palce na gardle pułkownika. Przeżyłem właśnie kolejny bolesny epizod
życia, które zaplanował dla mnie Schaffer i miałem zamiar odpłacić mu za każdą sekundę
swych cierpień. Za każdą sekundę.
* * * * *
Musiały minąć cztery pełne cierpienia dni, zanim w ogóle mogłem pomyśleć o
podniesieniu się z łóżka więziennej izolatki. Plecy miałem obłożone namoczonymi słoną
wodą bandażami. Bolało to jak diabli, ale sól podobno pomagała w gojeniu moich ran.
Garnizonowy lekarz, więzień o nazwisku Stroniberg, założył mi kilka szwów na najgorzej
wyglądające rozcięcia, ale w tamtym czasie nawet nie poczułem wbijanej mi w plecy igły.
Następnego dnia po wyjściu z izolatki zacząłem planować swoją ucieczkę.
Na zewnątrz wieży wiodła tylko jedna droga – poprzez dach. Gdybym dostał się na dach
kompleksu, najlepiej z liną czy podobnym narzędziem, miałbym spore szanse na zejście na
dół i zaszycie się w jakiejś kryjówce. Miałem tylko jeden problem: na dach można było
dostać się wyłącznie za pomocą windy. Musiałem wpierw opracować sposób przejęcia
kontroli nad windą do chwili jej zatrzymania się na szczyt wieży. Nie wiedziałem jeszcze, jak
mógłbym tego dokonać, ale musiałem zdobyć w pierwszej kolejności odpowiednio skuteczną
broń, łatwą do ukrycia i śmiercionośną zarazem.
Rozwiązanie problemu broni przyszło mi na myśl następnego ranka w trakcie śniadania.
Jak zwykle po posiłku strażnicy najpierw pozbierali noże, licząc je starannie. Nigdy nie
zdołałbym gwizdnąć żadnego z nich. Nikt za aa
to nie zwracał większej uwagi na łyżki, po prosto zabierano je razem z miskami bez
specjalnego przeliczania. Podczas śniadania następnego dnia wykonałem swój ruch.
Każdy siedzący przy stole więzień kończył swoją zupę – każdy z wyjątkiem mojego
towarzysza z celi, który swoją porcję zdążył już pochłonąć. Tuż obok mnie pożywiał się
szczupły mężczyzna z krótko przyciętymi włosami i pociągłą twarzą. Mówiąc szczerze, nigdy
wcześniej nie zwróciłem na niego uwagi, zawsze byłem zbyt pochłonięty obserwacją
konsumpcji w wykonaniu Marna. Dziś nieznajomy miał pecha zawrzeć ze mną bliższą
znajomość.
Zerwałem się z krzesła z dzikim okrzykiem zgarniając ręką ze stołu moją miskę i jego przy
okazji.
- Coś powiedział o mojej matce ?! – ryknąłem łapiąc go za kołnierz więziennej bluzy.
Warknął coś niezrozumiale i zamierzył się na mnie pięścią, ale błyskawicznie pochyliłem
głowę w dół. Kostki pięści współwięźnia uderzyły mnie z trzaskiem w twardą kość.
Chwytając go za ubranie uniosłem całego mężczyznę ponad swą głowę, a potem walnąłem
nim z całej siły w blat stołu, zmiatając na podłogę resztę misek i sztućców. Więzień siedzący
na prawo od Marna wstał próbując przyłożyć mi w twarz, ale zasłoniłem się ofiarą całego
tego incydentu i to szarpiący się wściekle chudzielec dostał po grzbiecie, a nie ja. Puszczając
ubranie nieszczęśnika odwróciłem się w stronę skazańca po mojej lewej, kątem oka
dostrzegając jednocześnie Marna biorącego się za lanie gościa, który próbował mnie uderzyć.
W ułamku chwili wokół stołu rozgorzała walka na siedem, może osiem osób. Oberwałem
pięścią w brodę i poleciałem na podłogę, wtaczając się natychmiast skwapliwie pod stół.
Szybko chwyciłem jedną z porzuconych łyżek i wsadziłem ją do buta ściągając w dół
nogawkę, by przysłoniła mi zdobycz. Siedziałem pod stołem jeszcze jakieś pół minuty, po
czym wylazłem w tej samej chwili, w której strażnicy kończyli pałować resztę uczestników
bijatyki. Jeden z nich złapał mnie za ubranie i odepchnął na bok.
- Posprzątasz ten burdel, gnojku – warknął wskazując dłonią walające się po podłodze miski i
sztućce.
- Oczywiście, sir, przepraszam bardzo – wymamrotałem padając na kolana i zbierając
pośpiesznie cały ten bajzel. Trzymając w rękach stertę misek czekałem, aż inny strażnik
przyniesie metalowy pojemnik, do którego mógłbym je wrzucić.
- Nie będzie dzisiaj obiadu, Kage – powiedział strażnik z pojemnikiem – Jeśli nie potrafisz
jeść jak człowiek, nie będziesz jadł wcale.
- Przepraszam, sir – ukorzyłem się ponownie – Będę bardziej uważał na swoje zachowanie w
przyszłości.
W myślach śmiałem się jak szalony. Mój plan nabierał coraz bardziej realnego kształtu.
* * * * *
Naostrzenie krawędzi łyżki zajęło mi trzy pracowite noce. Korzystając z przeraźliwego
chrapania Marna tarłem narzędziem po kamiennej ścianie celi, na wysokości materaca, by
rutynowe inspekcje nie zauważyły szram na ścianach. Po czterech dalszych nocach pomimo
licznych skaleczeń zdołałem przeistoczyć koniec rączki łyżki w ostry jak igła szpic. Zyskałem
perfekcyjne narzędzie do przebijania płuc i tchawic. Rozwiązawszy problem broni zacząłem
myśleć nad swoim kolejnym posunięciem.
Winda zatrzymywała się na danym piętrze tylko wtedy, gdy nadchodziła pora posiłku,
kąpieli lub zajęć w sali gimnastycznej, a za każdym takim razem na korytarzu znajdowało się
paru więźniów i drugie tyle strażników. Zdecydowanie zbyt wiele osób jak na próbę ucieczki.
Musiałem wymyślić jakiś sposób na zmuszenie strażników do złożenia mi specjalnej wizyty,
najlepiej w pojedynkę lub w parze, i jeszcze skłonić ich do wejścia do celi.
* * * * *
Potrzebowałem dwóch bezsennych, przepełnionych chrapaniem Marna nocy, abym znalazł
odpowiednie rozwiązanie. Kiedy o nim pomyślałem, na moich ustach pojawił się ironiczny
uśmieszek. Wstałem z łóżka obserwując snop mętnego światła padający przez wizjer w
drzwiach i sięgnąłem cicho po swoją poduszkę. Stając nad śpiącym Marnem rozważyłem w
myślach wszystkie możliwości i uznałem, że ta jest najlepsza.
Pochylając się nad współtowarzyszem niedoli przyłożyłem mu poduszkę do twarzy,
bardzo delikatnie na początku, ale stopniowo ją dociskając. Ocknął się w ostatniej chwili
przewracając oczami, ale kilka sekund później stracił przytomność. Cofnąłem poduszkę
upewniając się, że mężczyzna wciąż oddycha – nie chciałem, by zbyt szybko wyzionął ducha.
Wyciągając spod materaca prymitywny nóż obróciłem Marna na bok i przesunąłem palcem
po jego żebrach licząc je w myślach. Wbiłem ostry szpic łyżeczki pomiędzy piąte i szóste
żebro więźnia dziurawiąc mu płuco, po czym przykryłem go kocem i wróciłem na własne
łóżko.
Kilka minut później płytki oddech Marna stał się bardziej hałaśliwy, chrapliwy, potem na
jego ustach pojawiły się pierwsze krwiste bąbelki. Kiedy po policzku mężczyzny pociekła
strużka krwi, zacząłem działać.
Doskoczyłem do drzwi i zacząłem wzywać strażnika siedzącego kilkanaście metrów w
głębi piętra.
- Szybko ! - krzyknąłem – Coś niedobrego dzieje się z Marnem ! Chyba złapał jakieś
zakażenie albo ma krwotok !
Strażnik podniósł się z krzesła spoglądając podejrzliwie w moją stronę.
- Sam zobacz ! - dodałem cofając się od wizjera. Strażnik poświecił przez okienko ręczną
latarką, snop światła padł na charczącego głośno Marna i zatrzymał się na jego
zakrwawionych ustach. Usłyszałem krótkie przekleństwo i oddalający się tupot butów. Kilka
minut później gdzieś z góry dobiegł mnie szczęk ruszającej w dół windy. Zgrzytnęły
zardzewiałe zawiasy wieszcząc otwarcie klatki.
- Cofnij się do kąta, Kage – polecił mi strażnik, toteż wycofałem się skwapliwie w
wyznaczone miejsce krzyżując za plecami ręce i kryjąc w nich swoją broń.
Usłyszałem głośny szczęk kluczy i drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Za progiem stało
trzech strażników oraz towarzyszący im medyk. Sanitariusz miał na sobie więzienny uniform
z naszywką świadczącą o przynależności do kręgu skazańców cieszących się zaufaniem
gubernatora i nadzorców. Cała czwórka weszła do środka, medyk pochylił się nad Marnem
sprawdzając jego puls. Odczekałem jeszcze moment chcąc, by wszyscy strażnicy spojrzeli na
mego umierającego kompana.
Pokonałem celę trzema krokami i przeciągnąłem ostrzem po gardle najbliższego strażnika.
Krew trysnęła szeroką strugą z rany. Wyrzuciłem nogę w górę kopiąc drugiego mężczyznę w
klatkę piersiową, a gdy poleciał bezwładnie na ścianę, oplotłem ramieniem szyję medyka
przykładając mu czubek noża do oka. Trzeci strażnik zamarł na ten widok z dłonią tuż nad
kaburą pistoletu.
- Jeden głupi ruch i ten człowiek zginie – warknąłem obserwując kątem oka podnoszącego
się na nogi wojskowego. Jego pobladła od bólu twarz kontrastowała z ciemnymi włosami.
- Co ty robisz, Kage ? - zapytał cichym tonem spoglądając na leżące w rosnącej kałuży krwi
ciało towarzysza.
- Wychodzimy do windy, frajerzy – oświadczyłem wzmacniając ucisk na gardle mojego
zakładnika. Medyk jęknął zdławionym głosem.
- Stąd nie ma ucieczki – oświadczył ciemnowłosy strażnik próbując zajść mnie od prawej, ale
pociągnąłem medyka ze sobą obracając się w miejscu w próbie utrzymania przeciwnika w
polu widzenia.
- Powiedziałem, żadnych głupich ruchów ! - krzyknąłem i wepchnąłem szpic łyżeczki w oko
zakładnika. Medyk wrzasnął przeraźliwie, zaszamotał się i zwiotczał. Cisnąłem jego ciałem w
chcącego mnie obejść strażnika skacząc jednocześnie na drugiego nadzorcę. Ten zdążył
wyciągnąć broń z kabury, zanim złamałem mu prawą rękę w przedramieniu i nadgarstku.
Przejąłem pistolet w tym samym momencie, gdy krzyczący z bólu mężczyzna padał na
podłogę i wycelowałem w głowę trzeciego strażnika.
- Nawet nie próbuj ! - syknąłem mierząc mu prosto między oczy.
- Rzuć broń – poleciłem. Wykonał rozkaz bez gadania, rozpinając pas i pozwalając, by upadł
wraz z kaburą na posadzkę – A teraz za drzwi – dodałem wskazując wyjście lufą broni.
Rzuciłem okiem na strażnika ze złamaną ręką, ale ten leżał pod ścianą pojękując
rozdzierająco i nie wykazując żadnej ochoty do przeszkodzenia mi w działaniu. Przerzucając
sobie przez ramię podniesiony z podłogi pas wyszedłem w ślad za strażnikiem na korytarz.
Kiedy dotarliśmy do windy, wepchnąłem go do kabiny i zaciągnąłem wolną dłonią drzwi.
Cały czas mierząc w głowę zakładnika przestawiłem dźwignię sterowniczą do końca w prawo
i winda zaczęła wspinać się z łoskotem ku szczytowi wieży.
Pokonywaliśmy w mozolnym tempie piętro za piętrem, obserwując postępy windy na
cyfrowym wyświetlaczu umieszczonym nad drzwiami kabiny. Brakowało mi do dachu
jeszcze jakieś dwadzieścia pięter, kiedy ciszą więzienia wstrząsnęły klaksony alarmowe.
Odkryto moją ucieczkę !
- Dopadną cię – oświadczył z tonem satysfakcji strażnik – Otrzymali pozwolenie na zabicie
cię, jeśli będziesz stawiał opór. Złóż broń albo zginiesz.
- Ty już tego nie zobaczysz – odparłem pociągając za spust i odstrzeliwując mu pół twarzy.
Echo wystrzału wciąż odbijało się od ścian wieży, kiedy winda stanęła zgrzytliwie w miejscu,
a potem zaczęła zjeżdżać powoli w dół. Machnąłem z desperacją dźwignią, ale najwyraźniej
istniał też jakiś zewnętrzny mechanizm sterowania o wyższym priorytecie ważności.
Rozglądając się po kabinie dostrzegłem w suficie niewielki właz serwisowy.
Wpychając pistolet za pas podskoczyłem w górę i uderzyłem rękami w klapę otwierając ją
z hukiem. Podskakując ponownie złapałem za krawędź otworu i wciągnąłem się na dach
kabiny. Nad moją głową wznosił się skąpo oświetlony szyb, po bokach dostrzegałem
przesuwające się w górę drzwi kolejnych poziomów. Dotarłem na ugiętych nogach do
krawędzi kabiny i zerknąłem w dół spostrzegając plamy światła w miejscach, gdzie niektóre
wychodzące
wychodzące na szyb drzwi zostały siłą otwarte przez czekających już strażników. Nie
mogłem ani chwili dłużej stać na dachu windy, byłem tu zbyt łatwym celem.
Po jednej ze ścian szybu biegła niewielka drabinka, od krawędzi kabiny dzieliła mnie od
niej niewielka szczelina. Wskoczenie na drabinę przy niewielkiej prędkości windy nie było
specjalnie trudnym zadaniem. Zawisłem na metalowych szczeblach, po czym wyszarpnąłem
zza pasa pistolet i strzeliłem dwa razy w bloczki hamulcowe na dachu kabiny. Pośród syku
rozpryskującego się pod ciśnieniem płynu hamulcowego winda nabrała prędkości i popędziła
w dół. Po kilku sekundach wspinaczki w górę szybu usłyszałem dobiegający gdzieś spod
moich stóp potworny huk świadczący o zderzeniu kabiny z dnem wieży.
Parłem po szczeblach tak szybko jak tylko mogłem, śledząc wzrokiem kolejne otwierane
powyżej i poniżej mnie drzwi szybu. Coś odbiło się z wizgiem tuż obok mojej głowy, dźwięk
ten zlał się w jedno z trzaskiem pistoletowego wystrzału. Zaraz potem posypały się dalsze
pociski, wśród nich również smugowe – niektóre trafiały w ściany wokół mnie, inne
pudłowały haniebnie. Pojąłem, że strażnicy tak naprawdę wcale mnie nie wiedzą i strzelają na
oślep. Pokonałem jeszcze kilka pięter starając się ignorować kanonadę, po czym zamarłem na
chwilę w bezruchu łapiąc zdyszany oddech.
Wtedy właśnie otworzyły się drzwi w ścianie po przeciwnej stronie drabinki i znalazłem
się twarzą w twarz z parą zaufanych więźniów i dwójką strażników.
Zdążyłem zareagować pierwszy, podnosząc pistolet i faszerując czwórkę mężczyzn
gradem ołowiu. Wszyscy runęli na posadzkę korytarza podziurawieni kulami. Strzelanina nad
moją głową przybrała na sile, toteż wskoczyłem czym prędzej do niewielkiej niszy w ścianie
szybu tuż po mojej lewej stronie. Przykucnąłem tam wyrzucając pusty pistolet i wyciągając z
kabury drugi. Pas również rzuciłem w dół szybu.
Podkradłem się do krawędzi niszy i strzeliłem kilka razy w górę, starając się mierzyć w
owale światła znaczące otwarte drzwi. Usłyszałem zdławiony wrzask i jakiś strażnik
przeleciał tuż obok mnie spadając w dół szybu. Świadom faktu, że pościg dorwie mnie, jeśli
pozostanę w tym miejscu choćby chwilę dłużej, wskoczyłem ponownie na drabinkę.
Dłonie i ramiona płonęły mi żywym ogniem, kiedy piąłem się jak szalony w górę. Pod
wpływem wysiłku popękały szwy założone na moje plecy, bo cały czas czułem ściekającą mi
po skórze krew. Od czasu do czasu przystawałem na moment, by posłać pocisk w kierunku
nazbyt aktywnych strażników wystawiających głowy za progi otwartych powyżej drzwi.
Nikogo w ten sposób nie trafiłem, ale metoda zniechęcania potencjalnych strzelców
najwyraźniej się sprawdzała.
Pokonałem w ten sposób jakieś dwadzieścia pięter, kiedy w dole usłyszałem szczęk
ruszającej windy – widocznie moje zabiegi nie wyeliminowały jej z użytku całkowicie.
Zwiększyłem wysiłki chcąc uciec przed nadjeżdżającą klatką przy jednoczesnym
ostrzeliwaniu strażników znajdujących się ponad moją głową.
Z dołu posypało się więcej pocisków, więc zerknąłem pod nogi i ujrzałem ścigających
mnie mężczyzn strzelających ze środka windy przez otwór włazu serwisowego. Winda była
jakieś dziesięć pięter poniżej mojej obecnej pozycji. Pochwycony w przerażający ogień
krzyżowy, wypaliłem kilka razy w jej stronę. Kręcąc się jak szalony na drabinie odczekałem
jeszcze kilka sekund, a potem zeskoczyłem prosto na klatkę windy, strzelając w locie.
Wylądowałem na dachu z głośnym trzaskiem butów, przetoczyłem się przez ramię i
wpadłem prosto do środka kabiny, między stłoczonych tam strażników.
Wypaliłem z przystawionego do brzucha pierwszego mężczyzny pistoletu i nie tracąc ani
sekundy złamałem drugiemu szczękę rękojeścią broni. Trzeci dostał w tchawicę uniesionymi
palcami drugiej dłoni, z miejsca stracił oddech, natomiast czwarty osunął się po ścianie windy
z krwawymi dziurami po kulach w klatce piersiowej. Przystanąłem w miejscu oddychając
ciężko i śledząc wzrokiem cyfrowy wskaźnik pięter.
Zanim winda dotarła do ostatniego piętra, szarpnąłem mocno za dźwignię sterowniczą i
hamulce urządzenia zazgrzytały przeraźliwie. Winda stanęła w miejscu. Wspiąłem się
ponownie na jej dach i przeskoczyłem na próg najwyższych drzwi. Uzbrojony w pistolety
zabrane strażnikom leżącym w klatce windy przycisnąłem się do drzwi próbując pochwycić
słuchem jakikolwiek ruch po drugiej ich stronie. Niczego nie usłyszałem.
Walnąłem z całej siły w drzwi otwierając je szeroko i jeden ze schowanych po drugiej
stronie strażników wrzasnął przeraźliwie zdzielony nimi w twarz. Wypadłem za próg z
rozłożonymi na boki rękami i wypaliłem z nich jednocześnie. Skoczyłem kilka kroków do
przodu, odwróciłem się znowu i pociągnąłem za spusty drugi raz. Biegnąc w stronę krawędzi
wieży zostawiłem za swoimi plecami trzy nieruchome ciała w mundurach więziennej straży.
Na zewnątrz szalała potworna burza, niebiosami wstrząsały gigantyczne bb
błyskawice. Wiatr wył dziko smagając moją skórę drobinkami pyłu. Za plecami usłyszałem
stłumione krzyki kolejnych strażników, wybiegających z wartowni położonej przy elewatorze
windy. Nie miałem chwili czasu do stracenia. Rzuciłem się w stronę krawędzi wieży. Byłem
gotów zleźć w dół wbijając palce w zaprawę między kamiennymi blokami, byle tylko dać
stąd nogę.
* * * * *
Wskoczyłem na szeroki parapet dachu wieży i zamarłem w bezruchu. Przed moimi oczami
roztoczyła się panorama Ghovulu, skąpana w bladym świetle gigantycznych błyskawic.
Daleko w dole dostrzegłem skaliste pustkowie, płaskie, szare, pozbawione jakiejkolwiek
osłony, kryjówki. Tam nie było nic do jedzenia, nic do picia, tylko szare kamienie i pył, aż po
horyzont we wszystkich kierunkach. W świetle błyskawic widziałem ciągnące się bez końca
bezdroża. Żadnych gór, żadnych wzgórz – pustka absolutna.
Nie miałem gdzie uciec.
Usłyszałem szaleńcze krzyki, nad głową gwizdnęły mi kule. Podniosłem wysoko ręce i
wypuściłem ze zdrętwiałych palców pistolety.
Nie miałem żadnych szans na ucieczkę, mogłem tylko tkwić w tym przeklętym więzieniu
czekając na zmiłowanie ze strony pułkownika.
Pułkownik. Na myśl o tym człowieku w moim sercu zapłonęła dzika, nieposkromiona
nienawiść. Zacisnąłem dłonie w pięści grożąc niebiosom i zacząłem krzyczeć w grzmot
nawałnicy.
- Schaffer ! Wracaj tutaj, ty skurwysynu !
KONIEC