PEGGY MORELAND
Jedna
dla pięciu
Harlequin
Toronto • Nowy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg
Madryt • Mediolan • Paryż • Sydney
Sztokholm • Tokio • Warszawa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jack Brannan czuł się tak niepewnie jak dziwka
w kościele. Nigdy w życiu nie widział takiej ilości
koronek, falbanek i kokardek. Starając się nie dotknąć
żadnego z tych kobiecych fatałaszków wsadził ręce
głęboko w kieszenie.
Do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, w jak
męskim świecie żyje. Spodnie z suwakiem z przodu.
Koszule zapinane na lewą stronę. Szuflady stale
wysunięte. Głośne rozmowy, przekleństwa, poklepy
wanie po plecach. Do tego był przyzwyczajony.
Rozejrzał się po zatłoczonym sklepie i z trudem
opanował dreszcz.
Za plecami usłyszał cienki pisk, uskoczył więc na
bok unikając w ostatniej chwili zderzenia z dwiema
dziewczynkami bawiącymi się wśród stojaków w berka.
Był to błąd, jeden z wielu, jakie popełnił, wpadł
bowiem na jakąś objuczoną górą ubrań kobietę.
Na moment oślepiony chmurą satyny i koronek,
wyciągnął rękę, by ją podtrzymać... i poczuł miękkie
nagie ciało. Zażenowany szybko opuścił ręce i bez
radnie patrzył na leżące na podłodze sukienki.
Twarz mu płonęła z zakłopotania. Bąkając prze
prosiny schylił się, by pozbierać rozrzucone rzeczy,
ale robił to ostrożnie, dotykając tylko metalowych
haczyków od wieszaków.
- Nic się nie stało - powiedziała z uśmiechem
kobieta. Powiesiła na stojaku wieszaki i wyciągnęła
do niego rękę po sukienki.
- Po lekcji zawsze jest tu dom wariatów - dodała
z porozumiewawczym uśmiechem. - Czy przyszedł
pan po córkę?
- Nie. Chciałbym się widzieć z Malindą Compton.
Rozejrzał się po pokoju pełnym chichoczących
dziewczynek i plotkujących mam i powstrzymał kolejną
falę dreszczy. Naprawdę nie czuł się w swoim żywiole.
- Ach tak? Czy był pan umówiony? - Kobieta
uniosła brwi.
Wciągnął powietrze głęboko w płuca i żeby nie
narobić dalszych szkód, znowu wepchnął ręce w kie
szenie.
- Nie. - Pożałował swej impulsywnej decyzji
w sprawie szukania pomocy u panny Compton
i odwrócił się, by wyjść. - Może przyjdę innym razem.
Kobieta była jednak szybsza i schwyciła go za ramię.
- Jestem Cecile, wspólniczka Malindy. To jest
Malinda - wskazała stojącą w sąsiednim pokoju
kobietę żegnającą się z grupą małych dziewczynek.
- Chyba właśnie skończyła lekcję.
Patrząc we wskazanym przez Cecile kierunku Jack
zobaczył, jak Malinda Compton z uśmiechem przy-
jmuje uścisk dłoni małej dziewczynki w białych
rękawiczkach. Dziecko złożyło iście królewski ukłon
i wybiegło ze śmiechem.
Zapominając o wcześniejszym zakłopotaniu, Jack
z trudem powstrzymał śmiech wyobraziwszy sobie
reakcję swoich dzieci, gdyby panna Compton zjawiła
się w ich domu.
Co prawda patrzenie na nią nie sprawiało przykrości,
przyznał obrzuciwszy ją szybkim, taksującym spo-
jrzeniem. Gdyby jednak zastanowił się, jak może
wyglądać „Panna Doskonalska", autorka rad o dob
rym wychowaniu w „Daily Oklahoma", na pewno
stworzyłby całkowicie odmienny obraz.
Stara panna. Tak by właśnie pomyślał. Od stóp do
głów przyobleczona w coś ciemnego i konser
watywnego. Z miną jak po zjedzeniu kwaśnej cytryny.
Zamiast tego miał przed sobą młodą kobietę przy
odzianą w sweter tak puszysty i rozkoszny jak różowa
wata cukrowa. Swoją obserwację zakończył na spód
nicy, na tyle krótkiej, by widać było w całości bardzo
zgrabne łydki.
Jack pocieszał się, że mylił się tylko co do jej
wyglądu. Była subtelna. To pierwsze określenie, jakie
mu przyszło do głowy. Doskonała postawa, pełna
kontrola nad sytuacją. Ani jednego obwarzanka na
pończochach, ani jednego włoska nie na miejscu.
I wykrochmalona, dodał śmiejąc się w duchu. Ilość
krochmalu w jej kręgosłupie wystarczyłaby koszulom
urzędnika rady miejskiej na miesiąc.
Dziewczynki jedna po drugiej wychodziły z pokoju,
a ona każdą z nich obdarzała uśmiechem. Dwie
godziny z dwudziestoma pięcioma dziewczynkami
w jednym pokoju na pewno nie były łatwe. Jej wdzięk
i spokój pozostały jednak niezmącone.
Zauważył, że miała ładny uśmiech, serdeczny i ośmie
lający. Dzieci też chyba ją lubią, stwierdził, patrząc, jak
ładna blondyneczka objęła pannę Compton w talii
i przytuliła się. Ale j e g o dzieci? Nie ma mowy!
- Może poczeka pan w gabinecie Malindy - zapro
ponowała uprzejmie Cecile. - Powiem jej, że pan jest.
I nim Jack zdążył odmówić, już siedział na miękkim
krześle w gabinecie na zapleczu.
Wręczywszy mu kubek parującej kawy Cecile
uśmiechnęła się i już w drzwiach powiedziała:
- Proszę się rozgościć. Malinda będzie za moment.
Drzwi zamknęły się, odgradzając go od głosów
i śmiechu ze sklepu. Jack odetchnął z ulgą. Ostrożnie ba
lansując kubkiem na kolanie rozglądał się po gabinecie.
Już w sklepie czuł się nieswojo, tu wręcz przeszły
go ciarki. Boczne ściany obwieszone były maleńkimi
falbaniastymi sukieneczkami, naprzeciwko zaś, na
stole, leżały chyba setki falbaniastych majtek.
Czując, jak tężeją mu mięśnie, odwrócił wzrok od
tych intymnych części garderoby i skoncentrował się
na ścianie za biurkiem. Cała pokryta byłą rysunkami
przedstawiającymi kędzierzawe dziewczynki w naj
lepszych niedzielnych sukienkach i małych chłopców
w ubrankach, które Jack określił jako strój małego
Lorda Fauntleroya - aksamitne pumpy, pończochy
i lakierki. Parsknął śmiechem na myśl, że mógłby coś
takiego zaproponować swoim dzieciom. Nigdy by się
na to nie zgodziły. Nawet na chwilę. Podarte dresy
i brudne adidasy były bardziej w ich stylu.
Wspomnienie dzieci starło uśmiech z jego twarzy.
Co ja tu robię? pytał samego siebie. Z faktu, że ta
kobieta potrafi nauczyć małe dziewczynki, jak zacho
wywać się na przyjęciach, nie wynika, że będzie umiała
nauczyć tego samego jego dzieci. To chyba był najgłup
szy pomysł, jaki mu przyszedł do głowy. Uświadomiw
szy to sobie wstał i odstawił kubek na biurko. Postano
wił wyjść, zanim zrobi z siebie kompletnego głupca.
Z tego pośpiechu strącił na podłogę leżącą na
biurku stertę listów. Przeklinając swą niezdarność
ukląkł i zaczął je zbierać. Nie był z natury wścibski,
ale nie mógł nie zauważyć, że koperty wyglądały jak
rachunki. We wszystkich celofanowych okienkach
widniało nazwisko Malindy Compton.
- Jack Brannan czeka na ciebie w gabinecie.
Zmarszczywszy lekko brwi Malinda spojrzała na
swoją wspólniczkę.
- Jack Brannan? Mówił, o co chodzi?
Cecile wzruszywszy ramionami zamknęła szufladę
kasy.
- Nie. Powiedział tylko, że chce się z tobą zobaczyć.
Wciąż skrzywiona, Malinda ostrożnym spojrzeniem
obrzuciła zamknięte drzwi do swego gabinetu. Przy
chodziły jej do głowy tylko dwa powody, dla których
jakiś mężczyzna mógłby ją odwiedzić w sklepie.
Wiedząc o tym z westchnieniem podeszła do stojącej
przy ladzie Cecile.
- Mam nadzieję, że przyszedł w odpowiedzi na
moje ogłoszenie w gazecie, a nie znowu z urzędu. Nie
mam już pomysłów na dalsze wymówki.
- Jeśli teraz takich ludzi przysyłają, by łamali kości
dłużnikom, to sama chętnie wezmę jakąś pożyczkę.
Malinda nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Zadzwoń do biura usług towarzyskich. Uwierz
mi, że to dużo przyjemniejszy sposób zawierania
znajomości.
Wzięła z lady plik kwitów i może przez dwie
sekundy zastanawiała się, czy nie wystawić trochę na
próbę cierpliwości swego gościa. Głos ciotki, brzmiący
tak wyraźnie, jakby ta była z nią razem w pokoju,
upomniał ją: Nigdy nie każ gościowi czekać, Malindo.
To przejaw złego wychowania.
- Ciociu Hattie, ale czasami... - mruknęła z rezyg
nacją Malinda.
- Mówiłaś coś? - Cecile spojrzała na nią znad
kwitu, który właśnie sprawdzała.
- Nic ważnego - pokręciła głową Malinda. - Życz
mi szczęścia. Wystarczy mi trzydzieści dni zwłoki.
- Potrzebny ci jest przede wszystkim psychiatra,
bo tak lubisz przejmować czyjeś zobowiązania.
- Lepiej nie zaczynaj - ostrzegła Malinda ruszając
na zaplecze.
Ktoś obcy mógłby zrozumieć tę rozmowę jako
przejaw złej woli. Ze strony Cecile Malinda odebrała
ją jednak jako jeszcze jeden dowód życzliwości. Status
wspólniczki dawał przyjaciółce z dzieciństwa nie
kwestionowane prawo do wtrącania się w jej życie,
do wtrącania, które Malinda przyjęła równie ochoczo,
jak propozycję przyjaźni, złożoną jej przez Cecile
piętnaście lat temu.
Jeszcze teraz Malinda pamiętała ich pierwsze spotka
nie. Dwie małe dziewczynki stojące po przeciwnych
stronach płotu. Jedna w dżinsach, adidasach i brudnym
podkoszulku, druga w falbaniastej sukience, białych
koronkowych skarpetkach i lakierkach. Malinda
uśmiechnęła się do siebie. Były różne jak dzień i noc.
Urwis i księżniczka, tak je nazywano. A jednak mimo
tych różnic zawiązała się między nimi przyjaźń, która
w wieku dorosłym zaowocowała wspólnym interesem.
Przed drzwiami do swego gabinetu Malinda przy
stanęła. Przecież mnie nie zje, przekonywała samą
siebie. Obiecałam spłacić długi i zrobię to. Tylko
trochę cierpliwości.
Z głową podniesioną do góry, wyprostowana,
z wciągniętym brzuchem - tak jak codziennie pouczała
ją ciotka Hattie - otworzyła drzwi. Przez chwilę
myślała, że Cecile się pomyliła, wydawało się bowiem,
że w gabinecie nie ma nikogo. Dopiero potem zobaczy
ła go, przykucniętego na podłodze. A więc Cecile myliła
się. To był jeden z tych paskudnych typów, przy
pomocy których urząd ciągle przypominał jej o nie
spłaconych długach.
Po pierwsze włosy. Jak i inni przedstawiciele urzędu
miał najwyraźniej wstręt do fryzjerów. No i budowa.
Ten mężczyzna był twardy jak skała. Zaciekawiona,
a może i zła, podeszła bliżej, by zobaczyć, co ten
człowiek tak naprawdę robi w jej gabinecie.
- Czym mogę panu służyć?
Czując się winnym, gdyż przeglądał przecież czyjeś
listy, Jack próbował wstać, stracił jednak równowagę
i uderzył głową o biurko. Trzymając w jednej ręce
listy, drugą rozcierając czoło, odwrócił się.
Tuż za nim stała Malinda Compton czyli Panna
Doskonalska. Z daleka wydawała się tylko subtelna,
z bliska od razu wprawiała człowieka w zakłopotanie.
Arystokratyczna, nietykalna... obca. Od czubka
miodowozłotego koka po podeszwy eleganckich
pantofli reprezentowała dokładnie to, czym on nie
był. Słowem - osoba kulturalna. Mimowolnie zrobił
krok do tyłu, myśląc tylko o ucieczce.
Malinda podeszła do niego z wyciągniętą ręką.
- Jestem Malinda Compton. Cecile mówiła, że
chce się pan ze mną widzieć.
Wyciągnięta, ku niemu dłoń, tak jak cała reszta,
była pełna wdzięku i bardzo kobieca. Niechętnie
podał swoją.'
- Jack Brannan.
Miękkość jej dłoni uświadomiła mu twardość
własnej, a pewność uścisku skłoniła do szacunku.
Z uznaniem przyjął zarówno miękkość, jak i pewność.
- Czym mogę panu służyć? - zapytała wskazując mu
krzesło.
Przypomniawszy sobie cel swojej wizyty zmarszczył
lekko brwi i opadł na miękkie poduszki krzesła.
Służyć mu? Ocalić wydawało się właściwszym słowem.
- Sam nie wiem.
Jego nerwowe stukanie listami o oparcie krzesła
zwróciło uwagę Malindy.
- Przepraszam, zrzuciłem je niechcący.
Wiedząc, co zawierają koperty, Jack zrozumiał
wyraz jej twarzy.
Malinda schowała listy do segregatora i na jej
twarz powrócił uśmiech.
- Proszę mi powiedzieć, jaki jest cel pańskiej wizyty?
I znowu zdumiała go słodycz jej uśmiechu. Nie
kończył się tylko na ustach. Ogarniał też oczy, których
błękitne tęczówki połyskiwały jak jezioro w słońcu.
A tam właśnie najchętniej by się znalazł. Nad jeziorem.
W łodzi, z synami, łowiąc ryby. Nie miał jednak
czasu na wędkowanie. Najpierw musiał rozwiązać
swój problem. I właśnie dlatego był tutaj, w gabinecie
Malindy Compton. To ona była rozwiązaniem jego
problemu.
Nadal patrząc jej w oczy znalazł w nich coś jeszcze.
Życzliwość, zaproszenie do zwierzeń. Zwalczył tę
pokusę. Z zasady nie ufał kobietom. A i mężczyznom
też rzadko. Jack Brannąn polegał tylko na sobie. Na
podstawie tej filozofii stworzył zakład budowlany,
który z jednoosobowej firmy wkrótce stać się miał
liczącym się w skali krajowej przedsiębiorstwem.
I aby to przedsiębiorstwo nadal mogło się rozwijać,
musiał najpierw rozwiązać swe problemy domowe.
To kazało mu zmienić zdanie na temat ucieczki z tego
gabinetu. Czy chciał tego, czy nie, potrzebował Malindy
Compton. Wiedział, że nie będzie łatwo namówić ją, by
zajęła się jego dziećmi. Ale w życiu zdarzały mu się już
poważniejsze przeszkody i wygrywał.
- Chciałbym panią zatrudnić.
Malinda z trudem ukryła ulgę. A więc ten człowiek
jednak nie. był z urzędu. Przyszedł w odpowiedzi na
ogłoszenie. Zmówiła w myślach krótką, ale szczerą
modlitwę dziękczynną i wyjęła z szuflady formularze.
- Oto referencje i krótka historia mojej pracy.
- To zbyteczne. Wystarcza mi pani reputacja
w mieście.
- Bez referencji? - zdziwiła się Malinda.
- Po co mi referencje? Z pani rubryki i powodzenia,
jakim cieszą się pani zajęcia, jasno wynika, że zna się
pani na tej pracy.
- Wydawało mi się, że jak ktoś chce zatrudnić
kogoś, kto ma mieszkać w jego domu, to najpierw
chciałby zobaczyć jego referencje.
- Mieszkać w moim domu? - wykrzyknął zdziwiony
Jack.
- No tak - odparła nieco zakłopotana Malinda.
- W ogłoszeniu wyraźnie napisałam, że szukam pracy
jako gosposia i opiekunka do dzieci z zamieszkaniem.
Jack westchnął i pokręcił głową. Cóż za nieporozu
mienie i cóż za ironia losu. Trzy tygodnie temu tak
bardzo przecież szukał odpowiedniej gosposi i opie
kunki. I choć może nie była ona tak całkiem od
powiednia, zatrudnił już panią O'Grady.
Nieźle gotowała, utrzymywała jaki taki porządek
w domu i dawała sobie radę z górami prania. Brak
jej tylko było serca. Zbyt mało uwagi poświęcała
dzieciom. Owszem, były czyste, nakarmione i przypil-
nowane. Tyle tylko, że robiła to bez miłości. Jeśli zaś
chodzi o nauczenie dzieci dobrych manier, to tak jak
i on zupełnie się na tym nie znała. I właśnie dlatego
chciał' zatrudnić Malindę.
Czując, że Malinda miała raczej nadzieję na stałe
zatrudnienie, Jack uśmiechnął się przepraszająco.
- Niestety, nie przyszedłem tu w związku z ogło
szeniem. Chciałbym tylko, żeby nauczyła pani moje
dzieci dobrych manier.
Przez moment Malinda poddała się uczuciu roz
czarowania, ale potem skupiła na pozytywnych
aspektach propozycji Jacka. Nie chciał jej zatrudnić
na stałe, ale przynajmniej nie był z urzędu, a każda
nowa uczennica na zajęciach z etykiety oznaczała
więcej pieniędzy w banku. Otworzyła kalendarz i wyjęła
formularze.
- Następny kurs zaczynamy za sześć tygodni. Proszę
wypełnić formularze i wpłacić zaliczkę. Mówił pan
o dzieciach w liczbie mnogiej. Ile przygotować
formularzy?
- Cztery.
- Cztery? - Malinda z trudem ukryła radość.
- Tak, cztery.
Powstrzymując pragnienie pomnożenia przez cztery
zaliczki i wpisania sumy do książeczki czekowej
Malinda skoncentrowała się na siedzącym przed nią
mężczyźnie. Zupełnie nie wyglądał na ojca czwórki
dzieci. Raczej na boksera. Lekkie skrzywienie nosa
zdawało się potwierdzać tę opinię. Mógł też być
robotnikiem budowlanym. Szerokie ramiona i umięś
niona klatka piersiowa świadczyły, że wykonywał
jakąś pracę fizyczną.
- W jakim wieku są pańskie dzieci?
- Najstarsze ma osiem, bliźniaki mają po pięć lat,
najmłodsze dwa.
- Tworzymy klasy według wieku. W tej chwili
organizujemy grupę dziesięciolatków, gdzie moglibyś
my umieścić najstarsze dziecko, będzie też grupa
mniejszych dziewczynek i tu widzę bliźniaki. Niestety,
nie mamy grupy maluchów. - Uśmiechnęła się i podała
mu trzy formularze.
- Chyba mnie pani nie zrozumiała. Nie chcę
zapisywać dzieci do grupy. Wątpię, czy by pasowały.
- Na samą myśl uśmiechnął się do siebie.
- Niektóre dzieci mają z początku trudności, ale
szybko się aklimatyzują.
- Moje na pewno nie. - Tym razem wybuchnął
niepohamowanym śmiechem.
Choć ciotka Hattie uczyła ją, że to nieładnie gapić
się na kogoś, Malinda nie mogła oderwać od niego
wzroku. Nigdy nie spotkała takiego mężczyzny jak
Jack Brannan. Miał budowę boksera, pewność siebie
pilota i urodę z okładki magazynu.
Patrząc jej w oczy Jack z trudem stłumił śmiech.
- Moje dzieci to chłopcy.
- Chłopcy? - Malinda wypuściła z ręki formularze.
- Tak jest.
- Ale ja nie uczę chłopców.
- Wiem, ale miałem nadzieję, że da się pani
namówić.
- Sama nie wiem... - Malinda nawet nie próbowała
ukryć zakłopotania.
Kurs etykiety dla chłopców. Taki pomysł nigdy nie
wpadł jej do głowy, ale po chwilowym szoku propozy
cja wydała jej się nawet interesująca.
Będzie musiała opracować nowy plan, ale z pew-
nością znajdą się chętni. Kiedyś uczono manier
w domu, ale dziś... To właśnie dlatego zorganizowała
kursy dla dziewczynek. Ale chłopcy?
Pozostała jeszcze kwestia czasu. Nie miała go za
wiele. Sklep, kursy i rubryka w gazecie. Ale perspek
tywa zarobienia tak potrzebnych jej pieniędzy była
kusząca.
Mogłaby przecież pracować nocami. Przygotowanie
programu specjalnego kursu dla chłopców powinno
jej zająć około dwóch miesięcy. Pomysł zaczynał się
jej coraz bardziej podobać.
- Proszę podać mi swój numer telefonu. Przemyślę
to i dam panu znać.
- Nie mogę sobie pozwolić na czekanie. Muszę
mieć odpowiedź dzisiaj. Oczywiście wynagrodzę
odpowiednio pani czas i umiejętności.
Malinda miała co do tego wątpliwości. Jego wygląd
nie uwiarygodniał takiej deklaracji. Dżinsy, sportowa
koszulka i znoszona kurtka skórzana nie są chyba
atrybutami nieograniczonego bogactwa.
Nigdy nie sądź po pozorach.
Malinda jęknęła w duchu. Znowu te truizmy ciotki
Hattie. Chcąc nie chcąc zastosowała się do jej polecenia,
zignorowała wygląd Jacka i skoncentrowała się na
praktycznym aspekcie problemu.
- Nie mogę zorganizować kursu w jeden dzień,
a także muszę mieć co najmniej piętnastu uczniów, by
było to opłacalne, panie Brannan.
- Proszę mi mówić Jack - poprosił i przysunął
krzesło do biurka.
Był teraz blisko Malindy. Zbyt blisko jak na jej
gust. Mężczyźni na odległość wcale jej nie prze
szkadzali, ale kiedy byli zbyt blisko, zapalało się
wewnątrz niej jakieś światełko ostrzegawcze. Czuła
ucisk w gardle, dłonie stawały się lepkie, oczy łzawiły.
Zdaniem Cecile była to wina ciotki Hattie, która stale
mówiła, że mężczyznom nie można ufać i że dama musi
zawsze pamiętać o swej reputacji. Przyjaciółka twierdzi
ła także, że to z powodu takiej filozofii ciotka Hattie
umarła jako stara panna. Malindzie osobiście było
wszystko jedno, czyja to wina, żałowała tylko, że nie
umie lepiej panować nad reakcjami swego ciała.
- Nie myślałem o zapisywaniu dzieci na normalny
kurs. Chodziło mi raczej o prywatne lekcje u nas
w domu - wyjaśnił Jack.
- Prywatne lekcje? W domu? - Ręce znieruchomiały
jej na spódnicy.
- Właśnie. Widzi pani, dzieciakom trzeba trochę
wyszlifować maniery. Myślałem, że mogłaby pani
przychodzić kilka razy w tygodniu na kolację i, że tak
powiem, pracować z nimi przy stole.
- Panie Bran... - Widząc jego uniesioną brew
poprawiła się: - Jack, rozumiem, że bardzo zależy
panu na dobrym wychowaniu dzieci, ale to niemożliwe.
- Nic nie jest niemożliwe, jeśli się tego bardzo
chce. A ja naprawdę chcę. A poza tym nikt tu nie
będzie stratny. Chłopcy nauczą się dobrych manier,
a pani - tu rzucił znaczące spojrzenie na plik kopert
leżących na biurku - będzie mogła spłacić część długów.
- Nie przypuszczam, by suma, jaką mógłby mi
pan zapłacić...
- A co powie pani na równy tysiąc?
- Czy dobrze usłyszałam?
- Tysiąc. Tyle gotów jestem zapłacić. Przez półtora
miesiąca będzie pani przychodziła do nas trzy razy
w tygodniu. Przy wspólnej kolacji pokaże pani
chłopcom, jak zachowywać się przy stole, potem
jeszcze kilka ogólnych wskazówek i będzie pani mogła
iść do domu. Tylko tyle.
- Pan chyba żartuje.
- Od śmierci żony nie byłem bardziej poważny.
Otworzył usta, jakby chciał coś wytłumaczyć, ale
szybko zmienił zdanie.
- Mam swoje powody. No więc, czy to panią
interesuje?
Tysiąc dolarów. Kilka godzin, trzy wieczory w ty
godniu za tysiąc dolarów. Rozejrzała się za ukrytą
kamerą, ale przypomniała sobie, że już od lat nie
nadają tego programu.
Nie zdając sobie sprawy, jak znaczące jest jej
zachowanie, Malinda obracała w palcach leżące
na biurku koperty z rachunkami. Tysiąc dolarów
poważnie zmniejszyłoby rachunki za leczenie ciotki
Hattie. Nie, to bez sensu. Przecież nie ma czasu
na prywatne lekcje. A poza tym nie wiedziała
nic zarówno o tym mężczyźnie, jak i o uczeniu
małych chłopców.
Ale tysiąc dolarów...
Wolno podniosła wzrok.
- Dobrze, zgadzam się.
Cecile nadal stała przy kasie. Malinda unikając jej
wzroku poprowadziła Jacka wśród półek i wieszaków.
Przy wyjściu ze sklepu Jack podał jej wizytówkę.
- Tu jest mój adres i telefon. W razie jakichś
trudności proszę dzwonić.
- Tak, oczywiście. - Malinda nadal jakby się
wahała.
- A wiec do piątku.
Jack otworzył drzwi i chłodne powietrze owiało
policzki Malindy, a wiatr uniósł brzeg jej spódnicy.
Nieświadomie przytrzymała go ręką, patrząc na
idącego po parkingu Jacka.
Ten sam wiatr, który uniósł jej spódnicę, rozwiewał
jego włosy. Poprawił je jedną ręką, drugą wsadził na
nos motocyklowe okulary. Szkoda zakrywać takie
piękne oczy, pomyślała Malinda.
- Czy on był z urzędu?
- Nie - odparła Malinda nieco ochrypłym głosem.
- Czy coś się stało? - zapytała Cecile podchodząc
bliżej.
Malinda szybko opuściła żaluzję. Nie chciała, by
Cecile wiedziała, jak atrakcyjny wydał jej się Jack
Brannan. Odchrząknęła i ze sztucznym uśmiechem
odwróciła się do przyjaciółki.
- Nie, wszystko w porządku.
- Jasne, a ja jestem chińską cesarzową.
Malinda milczała.
- No dobrze, skoro nie był z urzędu, to kim jest
i czego chciał?
Unikając wzroku przyjaciółki Malinda podeszła do
jakiegoś manekina i poprawiła rękaw, który wcale nie
wymagał poprawienia.
- A więc? - nalegała Cecile.
- Nazywa się Jack Brannan i chce, żebym nauczyła
jego dzieci etykiety.
- Myślałam, że masz już komplet.
- Owszem. Będę dawać jego dzieciom prywatne
lekcje w domu.
- Co?!
- Wiem, nigdy tego nie robię, ale zaproponował
mi tysiąc dolarów.
Cecile schwyciła Malindę za ręce i spojrzała jej
prosto w oczy.
- Posłuchaj. Nic nie mówiłam, kiedy przejęłaś
rubrykę ciotki Hattie. Mogłam zrozumieć, że czujesz
się jakoś zobowiązana. Nie oponowałam, kiedy
zorganizowałaś kursy. Potrzebne ci były pieniądze.
I nie bardzo protestowałam, kiedy powiedziałaś, że
chcesz się zatrudnić jako opiekunka do dzieci, bo
wtedy będziesz mogła wynająć dom ciotki Hattie. Ale
to już za dużo! Zamęczysz się. Wszystko ma swoje
granice.
Małinda próbowała się wyrwać, ale Cecile zaciągnęła
ją przed lustro.
- Przyjrzyj się sobie. Dokładnie. Jesteś chuda jak
patyk. Oczy masz czerwone, bo za mało sypiasz,
i gdyby nie makijaż, widać by było czarne obwódki
jak u szopa pracza. A teraz powiedz mi, skąd weźmiesz
siłę i czas na jeszcze jedno zajęcie?
Dotknięta uwagami przyjaciółki Malinda wpat
rywała się w swoje odbicie.
- To aż tak widoczne?
Widząc cierpienie w oczach przyjaciółki, Cecile
przytuliła ją mocno do siebie.
- Tylko dla tych, którzy cię kochają. Więc czemu
nie zadzwonisz do rodziców i nie poprosisz ich
o pieniądze na spłacenie długów za leczenie ciotki
Hattie? Na pewno ci dadzą.
- Wiem. Ale chcę to zrobić dla ciotki. Ona tyle
zrobiła dla mnie.
Błagalnym wzrokiem prosiła przyjaciółkę o zro
zumienie.
- O tym można by dyskutować - odparła sucho
Cecile. - Wiem, wiem. Dla ciebie ona zawsze będzie
święta. A co z żoną tego faceta? Ona nie może uczyć
swoich dzieci?
- On jest wdowcem.
Cecile zamilkła na chwilę, ale Malinda prawie
słyszała, jak jej głowa pracuje.
- A więc wdowiec. Bogaty, przystojny, bez żony...
Może te prywatne lekcje to nie taki głupi pomysł.
ROZDZIAŁ DRUGI
Widok domu Jacka Brannana wstrząsnął Malindą.
Tak bardzo, że jeszcze raz sprawdziła adres. Zgadza
się. Numer na mosiężnej tabliczce przytwierdzonej do
ceglanej skrzynki na listy był ten sam co na wizytówce.
Ze wstydem przyznała, że spodziewała się mniej
prestiżowej lokalizacji. Skarciwszy się w duchu,
przyglądała się domowi.
Przychodziło jej do głowy tylko jedno słowo.
Doskonały. Położony z dala od ulicy i częściowo
zasłonięty ogromnymi sosnami, zbudowany z natural
nego kamienia, stwarzał iście bajeczną scenerię.
- W porządku, ciociu Hattie. Miałaś rację. Nie
należy sądzić po pozorach - powiedziała sama do
siebie Malinda.
Rozmiar i lokalizacja domu były dowodem, że
Jack Brannan jest człowiekiem sukcesu.
To nieładnie się gapić. Malinda aż podskoczyła.
Ciociu, pomyślała, naprawdę jesteś niemożliwa.
Wysiadła z samochodu i ruszyła ku wejściu.
Drzwi frontowe otworzyły się i stanął w nich jakiś
chłopiec o posępnej twarzy. Malinda domyśliła się, że
to najstarszy, ośmiolatek, o którym mówił Jack.
Z głębi domu dochodził podniesiony damski głos,
wyraźnie zdenerwowany. Malinda uśmiechnęła się
i wyciągnęła do dziecka rękę.
- Dzień dobry. Jestem Malinda Compton.
Dziecko nie poruszyło się. Malinda spróbowała
innej taktyki.
- Czy możesz powiedzieć tacie, że przyszłam?
Byliśmy umówieni.
Jeśli to możliwe, spojrzenie dziecka stało się jeszcze
bardziej ponure.
Jego dalsze słowa zagłuszyło pojawienie się jeszcze
dwojga dzieci. Były identyczne, więc Malinda domyśliła
się, że to wspomniane przez Jacka bliźniaki. Za nimi
wbiegła czerwona na twarzy kobieta w średnim wieku,
ź walizką w ręku.
- Dzięki Bogu, już pani jest! - Kobieta odstawiła
walizkę, wyciągnęła z szafy płaszcz i zaczęła się
ubierać. - To istne diabły. Nikt normalny tego
nie wytrzyma. Wychowałam dziewięciu własnych
synów, ale żaden nie ośmieliłby się na takie kawały
jak ci tutaj.
Podjechała taksówka, kobieta schwyciła walizkę
i popędziła, jakby gonił ją sam diabeł.
- Kto to był? - zapytała Malinda.
W odpowiedzi ośmiolatek zatrzasnął frontowe drzwi
i wojowniczo podparł się pod boki.
- Pani 0'Grady, nasza gospodyni.
Przeczuwając odpowiedź Malinda odważyła się
jednak na następne pytanie.
- Gdzie jest twój ojciec?
Zadzwonił telefon i chłopak jak strzała pomknął
korytarzem. Malinda chciała zadać to samo pytanie
bliźniakom, ale oni też zniknęli. Na ich miejscu stał
teraz dwulatek, z palcem w buzi i kocykiem w ob
jęciach. Malinda podeszła do niego.
- Czy wiesz, gdzie jest tatuś? - zapytała z nadzieją.
-On....
Maluch bez słowa podreptał w kierunku, gdzie
zniknęli jego bracia. Malinda poszła za nim i wkrótce
znaleźli się w kuchni, gdzie na blacie, przyciskając
słuchawkę ramieniem, siedział najstarszy brat i obierał
banana.
- Pani O'Grady właśnie się zmyła, tato. Przyjechała
taksówka i zabrała ją.
Chłopiec przez chwilę słuchał, potem spojrzał na
Malindę i podał jej słuchawkę.
- Tata chce z panią rozmawiać.
- Dziękuję - odparła grzecznie Malinda i ostrożnie,
żeby się nie pobrudzić, wzięła od niego słuchawkę.
- Słucham?
- Malinda? Tu Jack. Muszę cię prosić o pomoc.
Utknąłem na lotnisku w Chicago. Jest burza śnieżna
i samoloty nie latają, a Mały Jack mówi, że pani
0'Grady właśnie opuściła statek.
- O co chodzi? - zapytała Malinda, spodziewając
się najgorszego.
- Czy możesz zostać z chłopcami, dopóki nie wrócę?
Malinda na szczęście nie zapomniała, co mówiła jej
gospodyni.
- Może zadzwonić do kogoś, żeby przyszedł? Do
babci albo cioci?
- Nie mamy nikogo.
Zatrudniono ją, by uczyła manier, a nie opie
kowała się dziećmi. Malinda wcale nie miała zamiaru
odgrywać Mary Poppins przed tymi czterema roz
puszczonymi chłopakami. To nie należało do jej
obowiązków... Musi się znaleźć jakieś inne roz
wiązanie.
Wściekła rozejrzała się dookoła i napotkała wrogie
spojrzenie Małego Jacka. Odwróciła się i oto miała
przed sobą dwulatka. Z kciukiem w buzi, wciąż tuląc
kocyk, patrzył na nią największymi i najsmutniejszymi
brązowymi oczami, jakie w życiu widziała. Serce
stopniało jej błyskawicznie.
Znała to uczucie. Tak zawsze się czuła, kiedy
spotkała bezdomnego kota albo psa. To przez tę
słabość sprowadzała do domu niezliczoną menażerię.
Jak mogła odejść i zostawić te maluchy bez opieki?
Zapomniała o wysmarowanej bananem słuchawce,
pokonana przymknęła oczy i zapytała cicho:
- O której mniej więcej wrócisz?
- Przed ósmą rano. Przyrzekam.
Malinda stała w sypialni tak pospiesznie opuszczonej
przez panią O'Grady i patrzyła na prążki na gołym
materacu. Była wykończona. Nawet nie pomyślała
o szukaniu pościeli i posłaniu łóżka. Oczy ją piekły,
nie czuła stóp i podejrzewała, że w żołądku zaczyna
jej się robić wrzód. A to wszystko przez czterech
małych chłopców.
Cztery potwory, mówiąc dokładnie. Nagle przypom
niała sobie mokry uścisk, jakim po kąpieli obdarzył
ją najmłodszy. No, dobrze. Trzy potwory. Patryk jest
słodziutki.
Ale jego bracia to istne diabły. Minione pięć godzin
spędziła w piekle i już nigdy nie da się na coś takiego
namówić. Kolacja okazała się klapą, kąpiel ogólną
bijatyką, kładzenie spać naraziłoby na szwank cierp
liwość świętego.
Spojrzała na stojący przy łóżku budzik. Dwunasta
trzydzieści. Nigdy się tak późno nie kładła. Czy zjawi
się jakiś dobry duszek i pościele łóżko? Nie, Malinda
już dawno przestała wierzyć w bajki.
Sprawdziwszy jeszcze raz, czy chłopcy śpią spokojnie,
Malinda weszła do sypialni Jacka. Nie było co prawda
mowy, że ma spać w jego sypialni, ale na pewno nie
będzie miał nic przeciwko temu. Zdecydowana,
zatrzymała się jeszcze na chwilę przv drzwiach. Nigdy
nie spała w łóżku mężczyzny, nawet w pustym. Czuła
się dość nieswojo.
Łóżko było sprężyste i miękkie. Pokusa okazała się
zbyt silna. A poza tym Jack wróci dopiero rano,
a ona już dawno będzie na nogach.
Malinda nie skorzystała z oferowanego jej przez
Jacka przez telefon podkoszulka i postanowiła spać
we własnej halce.
Kobieta nigdy nie powinna dopuścić do sytuacji,
w której jej reputacja byłaby zagrożona.
Trzymając jedną nogę jeszcze na podłodze Malinda
zamarła. Och, ciociu, proszę, wymamrotała. Tak
bardzo chciało jej się spać, a łóżko wyglądało na
takie wygodne. Nie martw się, ciociu.
Rano świat będzie pogodniejszy. Jack wróci, Malin
da wycofa się z umowy i, wolna od zobowiązań
wobec synów Brannana, podejmie znowu własne życie.
Płatki śniegu wielkie jak ćwierćdolarówki rozprys
kiwały się o przednią szybę samochodu. Jack skrzywił
się i włączył wycieraczki. W Chicago miał śniegu po
uszy i wyglądało, że i w Oklahoma City wcale nie jest
lepiej.
Wiedział jednak, że nie powinien narzekać. Gdyby
nie przerwa w burzy i sprawność służb odśnieżających,
nadal siedziałby na lotnisku w Chicago. Czuł się
jednak zbyt zmęczony, by cieszyć się, że nie znajduje
się tam, ale w drodze do domu.
Jazda z lotniska do domu w Edmond trwała niecałe
dwadzieścia minut. Jack bardzo się spieszył. Na
szczęście ruch o tak późnej porze był niewielki,
a i śniegu nie napadało jeszcze zbyt dużo.
A w domu z chłopcami była Malinda Compton.
Już ta myśl kazała mu mocniej naciskać gaz. Nie lubił
prosić ludzi o przysługi. Nie lubił się czuć komuś
dłużny. Jack Brannan od lat sam sobie, radził ze
swoimi problemami.
Postanowił, że zapłaci jej za tę przysługę i nic już
nie będzie dłużny. Ona potrzebowała pieniędzy, a on
kogoś, kto zostanie z dziećmi do jego powrotu.
W jego przekonaniu była to uczciwa transakcja.
Skręcił na podjazd, zapraszająco oświetlony wiszącą
nad wejściem lampą. Przez okno zauważył, że pali się
także lampka nad zlewem w kuchni. Ciepło rozeszło
mu się po całym ciele, roztapiając zarówno niecierp
liwość, jak i zimno. Nareszcie w domu.
Ciepłe powietrze owiało go, gdy otworzył tylne
drzwi i wszedł do kuchni. Dom, pomyślał znowu,
chłonąc tę prostą przyjemność i rozglądał się po
słabo oświetlonym wnętrzu.
Palce zacisnęły mu się na klamce.
Zamrugał i rozejrzał się jeszcze raz. Czyżby pomylił
domy? Zamiast krajobrazu po bitwie, jaki go zazwyczaj
witał, miał przed sobą kuchnię czystą jak pudełeczko.
Stół wytarty, ani jednego brudnego talerza w zlewie,
a podłoga błyszcząca jak łysina jednego z jego
pracowników.
Zgasił światło w kuchni i korytarzem ruszył w głąb
domu. Był pewien, że za chwilę znajdzie gdzieś swoje
dzieci związane i zakneblowane. Innego wyjaśnienia
nie potrafił znaleźć.
Nawet w ciemnościach zauważył, że w całym
domu panuje taki sam porządek jak w kuchni.
Ani jednej zabawki, o którą mógłby się potknąć
w salonie. Żadnej ciężarówki czy roweru w przed
pokoju.
Zajrzał do łazienki. Żadnych mokrych ręczników
na pręcie od prysznica, żadnych ubrań na podłodze.
Na moment zapomniał, że przecież szuka synów,
i podziwiał kafelki na podłodze. Jego robota. Sam to
wszystko stworzył. Nawet nie pamięta, kiedy ostatnio
widział podłogę w łazience.
Nie jest normalnie, pomyślał. Coś jest nie w po
rządku. Wyobraźnia podsuwała mu różne myśli.
Ruszył do pokoju pani 0'Grady, spodziewając się
zastać tam Malindę. Zajrzał do środka i ciarki przeszły
mu po plecach. Łóżko nie tylko było puste, ale i gołe
jak pupka nowo narodzonego niemowlęcia.
Z bijącym sercem pobiegł do wschodniego skrzydła
domu, gdzie znajdowały się pokoje chłopców. Wiedział
już, że Malinda Compton to wariatka, kidnaperka,
a sklep z ubraniami dla dzieci to tylko przykrywka,
bo naprawdę prowadzi czarnorynkową agencję adop
cyjną.
Pierwszy był pokój Małego Jacka. Owinięty kocem,
z jedną nogą zwisającą z łóżeczka, jego najstarszy syn
spał w najlepsze. Jack z ulgą oparł się o framugę
drzwi. Śmiać mu się chciało z własnej głupoty.
A więc jeden jest w porządku, trzeba sprawdzić
pozostałych trzech. W pokoju bliźniaków łóżeczka,
choć rozścielone, były puste. W sąsiednim pokoju
najmłodszego też nikogo nie było.
Czemu zabrała młodszą trójkę, a zostawiła najstar
szego? No pomyśl, głupcze. Bo młodszych chętniej
adoptują. Powinieneś to wiedzieć z własnego do
świadczenia.
Przerażony chciał obudzić Małego Jacka i poprosić
o wyjaśnienia. Nie, na razie lepiej go nie denerwować.
Trzeba zadzwonić na policję. Oni będą wiedzieli, co
robić. Najbliższy telefon znajdował się w jego sypialni.
Nie zapalając światła schwycił słuchawkę i przysiadł
na łóżku. Pełne zdziwienia westchnienie poderwało
go na nogi. Zaspany Darren siedział wyprostowany
i uśmiechnął się do niego.
- Cześć, tato.
- Co tu robisz? - wyszeptał Jack przez zaciśnięte
usta.
- Mnie i Dawidowi śniło się coś złego i przyszliśmy
spać tutaj.
Wciąż trzęsącą się ręką Jack zapalił lampę. Oprócz
Dawida i Darrena na łóżku leżały jeszcze dwie
przykryte postacie. Jedna malutka, druga o zdecydo
wanie pełnych kształtach.
Jack wiedział, co to znaczy spać w jednym łóżku
z jego wiercącymi się i kopiącymi synami. Delikatnie,
nie budząc żadnego, zaniósł ich po kolei do łóżeczek.
Wrócił do sypialni, stanął przy łóżku i przez chwilę
przyglądał się śpiącej Malindzie. We śnie wyglądała
tak samo niewinnie i dziecinnie jak jego chłopcy.
Ubrana Malinda Compton była stuprocentową
damą. Półnaga i w jego łóżku - kusicielką.
Ach, jak pragnął położyć się obok niej i przytulić.
Malinda zamruczała i przekręciła się na plecy. Koc
zsunął się jej do pasa. Oddech zamarł Jackowi gdzieś
w głębi płuc. Dama, pomyślał, a dłonie zacisnęły mu
się w pięści. I to taka, której wcale by się nie
podobało, że ktoś ogląda ją śpiącą.
Nie chciał jej budzić. Mógł po prostu, tak jak
chłopców, wziąć ją na ręce i zanieść do łóżka, ale
gdzie? Łóżko pani 0'Grady było nie posłane.
Wzruszył ramionami, przeszedł na drugą stronę
łóżka, zdjął buty, skarpetki i dżinsy i wsunął się pod
przykrycie.
Och, do cholery, przecież ona nawet nie będzie
wiedziała, że tam leżał.
Malinda poczuła, że palą ją plecy. Na wpół
rozbudzona odsunęła się odrobinę od tego ognia
i zagłębiła twarz w poduszkę. Gorąco natychmiast
powróciło. Uścisk w pasie także. Po kolei, pokonując
sen, zdała sobie sprawę i z innych rzeczy. Wilgotne
ciepło na szyi, jakiś ucisk na plecy i pod kolanami.
Nie było to bynajmniej nieprzyjemne. Dawało jakieś
dziwne poczucie bezpieczeństwa. Czy to sen? Malinda
otworzyła oczy.
Przypomniała sobie, gdzie jest i co robi. Dom Jacka
Brannana. Pilnowanie czterech małych potworów.
I jeden z tych potworów za chwilę straci rękę, jeśli nie
posunie się i nie zrobi jej miejsca w tym łóżku.
Odwróciła się i... napotkała wzrok Jacka Brannana.
- Co tu robisz? - wyjąkała z trudem.
- Mógłbym ci zadać to samo pytanie - uśmiechnął
się Jack.
- Wyłaź - zażądała Malinda i nasunęła prześcieradło
na piersi.
- Wyłaź?
- Tak! Wyłaź.
Pozbawiony przykrycia Jack wsunął ręce pod pachy,
przymknął oczy i wygodnie ułożył głowę na poduszce.
- To moje łóżko. I jeśli ktoś ma z niego wyjść, to ty.
- Nie mogę. Jestem nie ubrana.
- Ja też.
- Więc co zrobimy? - zapytała niepewnym głosem.
- Nie wiem, jak ty, ale ja mam zamiar spać dalej.
Znów objął ją w pasie i przysunął bliżej głowę.
Zerwała się w mgnieniu oka, ciasno owinięta kocem.
- Ty - ty świnio! - wrzasnęła. - Nie obchodzą
mnie już twoje dzieciaki. Jak będą chciały pić albo
pójść do łazienki, albo będzie im się coś złego śniło,
albo cokolwiek jeszcze wymyślą, żeby wyjść z łóżka,
to ty się nimi zajmiesz.
Malinda odwróciła się i ruszyła ku drzwiom.
- Malindo?
- Słucham? - rzuciła przez ramię.
- Dokąd idziesz?
- Do domu! Nie zostanę ani chwili dłużej w tym
domu wariatów.
- Czy masz napęd na cztery koła?
Absurdalność tego pytania zaskoczyła ją.
- A co to ma do rzeczy?
- Bez napędu na cztery koła dojedziesz najwyżej
do końca podjazdu. Śnieg sypie od wielu godzin.
Wróć do łóżka. Rano cię odwiozę. - Poklepał ręką
miejsce obok siebie.
- Dama nigdy nie dzieli łoża z mężczyzną, który
nie jest jej mężem - wysyczała jadowicie Malinda.
- I wiedz, że wolę spać w wannie niż w jednym łóżku
z tobą!
ROZDZIAŁ TRZECI
- Nie, nie możesz jej obudzić - powiedział Jack
smarując grzankę dżemem.
- Ale już prawie dziewiąta. Nie obejrzy filmu.
Jack zaśmiał się i podał Darrenowi grzankę.
- Coś mi się wydaje, że panna Compton przeżyje
bez filmu.
- Jak było wczoraj? - Jack zwrócił się do całej
czwórki.
- Chyba w porządku - odparł Mały Jack wycierając
rękawem kakaowe wąsy.
- Nauczyliście się czegoś?
- Na przykład?
- Na przykład dobrych manier, do jasnej ciasnej!
Ta pani jest tu po to, żeby was nauczyć manier.
Popatrzył na synów i zauważył, że najstarszy patrzy
na bliźniaki ostrzegawczo.
- No, dobra, chłopaki. Mówcie. Coście zrobili
pannie Compton?
- Oczywiście poza spaleniem mnie na stosie, co?
W progu stała Malinda. Panna Doskonalska wróciła.
Elegancko ubrana, włosy związane w kok. Jack
przyznał w duchu, że bardziej podobała mu się nieco
potargana niż jako obraz doskonałości.
Malinda szybkim, zdecydowanym krokiem podeszła
do ekspresu i nalała sobie filiżankę kawy.
- Powinieneś mnie ostrzec. Gdybym wiedziała, że
będę miała do czynienia z nieletnimi przestępcami,
nie tak łatwo oddałabym ci tę przysługę.
- Co takiego zrobili?
- Zrobili? - powtórzyła z sarkazmem. - Czemu nie
zapytasz Darrena?
Malinda stuknęła jednego z bliźniaków w ramię.
- To nie Darren. To Dawid.
Malinda była pewna, że się nie myli. Wczoraj,
kiedy miała już dość zabawy, jaką sobie z niej robili,
specjalnie włożyła Dawidowi czerwoną piżamę, a Dar-
renowi niebieską.
Obawiając się, że ostatnie słowo należy jednak do
chłopców, nachyliła się nad Darrenem.
- Jak masz na imię?
- Dawid - odparł, unikając jej wzroku.
- I to samo powiedziałeś mi wczoraj, kiedy wkła
dałam ci piżamę?
- Nie.
- No i wyszło na moje - powiedziała z satysfakcją
Malinda.
- Dzieci po prostu chciały się trochę pobawić i...
- Pobawić? Zaraz ci powiem, jak znakomicie
ja się bawiłam! Przetykałam ubikację zatkaną trzema
folkami papieru toaletowego. Wycierałam wazelinę
ze wszystkich klamek w całym domu. Słuchałam
przez całą kolację, jak trzej chłopcy bekają jak
przygłupie pijaczki.
Malinda zaczerpnęła tchu, by kontynuować tę
wyliczankę, ale w tej chwili Jack wstał, gwałtownie
odsuwając krzesło. Jego onieśmielający wzrost, silna
budowa, a teraz na dodatek zaciśnięte gniewnie usta
sprawiły, że zamilkła.
- Chłopcy, proszę iść do swoich pokoi i tam na
mnie poczekać - Jack zwrócił się do całej czwórki
głosem nie znoszącym sprzeciwu.
Powoli, ze spuszczonymi głowami, chłopcy odeszli
od stołu. Wiedzieli, co ich czeka i, co gorsza, Malinda
też wiedziała.
- Przepraszam za zachowanie chłopców - powie
dział cicho Jack. - Chętnie bym skłamał i powiedział,
że nie zawsze są tacy okropni, ale cóż, nie byłaby to
prawda. Obiecuję, że zostaną porządnie ukarani.
Końcowe oświadczenie Jacka zwróciło szczególną
uwagę Malindy. Stojąc tuż obok niej wydawał się
taki ogromny w porównaniu z chłopcami. Wyobraziła
sobie, jak ich karze i zapomniała o wszystkich winach
tych małych potworów. To przez nią będą ukarani.
Przez nią dostaną lanie pewnie największe w życiu.
Gdyby tylko tyle nie gadała...
Na poprawę nigdy nie jest za późno. Znowu ciotka
Hattie. Malinda nie próbowała odrzucić nie proszonej
rady. Nawet po śmierci ciotki wciąż słyszała jej
truizmy. I choć jako dziecko często się przeciw nim
buntowała, będąc dorosłą nauczyła się je cenić.
- Właściwie to chłopcy nie byli tacy straszni. Po
prostu jestem zmęczona. To był bardzo długi wieczór,
a ja nie jestem przyzwyczajona do małych chłopców.
A oni, jak sam powiedziałeś, po prostu chcieli się bawić.
Malinda zdawała sobie sprawę ze swojej paplaniny,
ale za wszelką cenę chciała powstrzymać Jacka przed
karaniem chłopców.
- Zabawa to jedno, a dręczenie drugie. Nie pozwolę,
żeby chłopcy okazywali brak szacunku wobec dorosłego.
Surowość twarzy Jacka wstrząsnęła Malinda.
- Jak skończę z chłopcami, odwiozę cię do domu
- dodał Jack wychodząc z kuchni.
Malinda opadła na krzesło i przycisnęła dłonie do
uszu. Biedni chłopcy. Nie zniosłaby ich płaczu. I to
wszystko przez nią.
Siedziała tak chyba wieczność - z łokciami wspar
tymi o kolana, rękami przy uszach, z zamkniętymi
oczami. I nic nie słyszała. Ani podniesionego głosu,
ani płaczu. Powoli zwalniała ucisk dłoni.
To bez sensu, powiedziała sama do siebie i zerwała
się na równe nogi. Trzeba się czymś zająć, żeby nie
nasłuchiwać wciąż odgłosów z głębi domu. Podciągnęła
rękawy i zabrała się do zmywania sterty brudnych
naczyń. Po chwili zorientowała się, że choć jej ręce są
zajęte, to uszy nie. Nadal nasłuchiwała. Zaczęła więc
nucić.
I taką właśnie zastali ją Jack i chłopcy. Stała przy
zlewie w pianie po łokcie, tarła zawzięcie talerze
i nuciła tak głośno, że obudziłaby umarłego. Jack aż
trzy razy wołał, zanim go usłyszała przez ten raban.
- O raju, aleście mnie przestraszyli!
- Przepraszam, ale wołałem dwa razy, zanim mnie
usłyszałaś przez ten hałas. Chłopcy chcą ci coś
powiedzieć.
Ze zwieszonymi głowami chłopcy posłusznie wy
stąpili naprzód. Malinda z trudem przełknęła ślinę
i z jeszcze większym trudem powstrzymała łzy.
Wolałaby wypić butelkę rycyny - ulubionego lekarstwa
cioci Hattie - niż przechodzić przez to wszystko.
- Przepraszamy, Malindo - wymamrotali chórem.
Widząc, że chłopcy czują się równie nieprzyjemnie
jak ona, Malinda uśmiechnęła się.
- Jestem pewna, że nie robiliście tego specjalnie.
Przeprosiny przyjęte.
Jack położył rękę na ramieniu Małego Jacka.
- Ponieważ swoimi psotami obraziliście Malindę,
będzie sprawiedliwie, jeśli to ona wyznaczy wam karę.
- Co? - wykrzyknęła Malinda.
- Ich kara zależy od ciebie.
- Ale przecież przeprosili. Czy to nie wystarczy?
- Nie wydaje mi się. Miałaś przez nich dużo
dodatkowej pracy, muszą więc za to zapłacić.
Malinda wiedziała, że Jack ma rację. Nie miała
natomiast żadnego doświadczenia w wymyślaniu kar.
Stała tak, niepewna, co zrobić lub powiedzieć, i czuła
na sobie ciężar spojrzeń chłopców.
Aby zyskać na czasie, wzięła z lady ścierkę i długo
wycierała ręce. Musi coś wymyślić, żeby przestali tak
na nią patrzeć.
Kara musi być równa przewinieniu. Malinda
w myślach podziękowała ciotce Hattie.
- No dobrze - powiedziała, porządnie nadrabiając
miną. - Darren, to ty i Dawid zatkaliście toaletę
papierem. Za to wyczyścicie podłogę w łazience.
Szczoteczką do zębów - dodała po namyśle.
Spojrzała teraz na Małego Jacka. Przed chwilą
nawet przeprosił, ale jego mina świadczyła, że nie
były to szczere przeprosiny.
Malinda wyjrzała przez okno. Omiotła wzrokiem
zwały śniegu, które zasypały wejście do garażu
i podjazd do sąsiedniego domu.
- Kto mieszka w domu obok? - zapytała Małego
Jacka.
- Morganowie.
- Mają dzieci?
- Pięcioro.
- A naprzeciwko?
- Stara pani Harris.
Malinda uniosła brwi do góry. Celny strzał!
- Stara pani Harris - powtórzyła. - Mieszka sama?
- Kto by chciał z nią mieszkać? Jest głupia jak but.
- Dzięki Bogu nie musisz z nią mieszkać. Musisz
tylko odgarnąć śnieg z jej chodnika.
- Co? Jej chodnik ma cały kilometr.
- Nie cały - wtrącił Jack. - Twój kombinezon
i rękawiczki są w szafie. A w garażu wisi szufla do
śniegu. A wy - zwrócił się do bliźniaków - weźcie starą
szczoteczkę z dolnej szuflady w łazience i do roboty.
- Jeszcze jeden nam został. Jaka będzie jego kara?
- zapytał Jack podrzucając Patryka na kolanie.
- Czterdzieści uderzeń mokrą kluską - zaśmiała
się Malinda, szczęśliwa, że najgorsze jest już poza nią.
Patryk rzucił jej się w ramiona. Objął ją za szyję
i wtulił nos, a Malinda przytuliła go mocno wdychając
zapach talku, którym posypała go wczoraj po kąpieli.
W pewnej chwili zauważyła, że Jack przygląda się tej
scenie z pewnym zdziwieniem i zbiło ją to z tropu.
Wypuściła Patryka z objęć.
- Mam nadzieję, że nie są to zbyt surowe kary. Nie
mam wprawy w takich sprawach.
- Nie, postąpiłaś całkiem w porządku - odparł
Jack i nie patrząc na nią wziął Patryka na ręce.
— Pójdę go położyć.
Zakłopotana dziwnym zachowaniem Jacka Malinda
zajęła się zmywaniem. Kiedy Jack wrócił, stała przy
zlewie i płukała talerze po śniadaniu.
- Nie powinnaś po nas zmywać - powiedział.
- Wcale mi to nie przeszkadza. To prawdziwa
przyjemność pracować w takiej dużej i nowoczesnej
kuchni. U mnie najnowszym urządzeniem jest dwu
nastoletni elektryczny otwieracz do konserw.
- Mimo to nie powinnaś.
Jack dla równowagi oparł się ręką o jej biodro
i odstawił umyty talerz na suszarkę.
Malinda otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
Poczuła ucisk w żołądku. Ogarnęły ją dziwne uczucia,
podobne do tych, z jakimi obudziła się dziś rano.
Jego ręka na jej talii, jego ciało przyciśnięte do jej
pleców. Żaden mężczyzna nie dotykał jej tak mimo
chodem, a równocześnie tak intymnie. Nigdy żaden
mężczyzna nie odważył się podejść tak blisko.
Malinda zacisnęła mocno ręce na brzegu zlewu.
- Znakomicie sobie poradziłaś z tymi karami.
Następnym razem na pewno dobrze się zastanowią,
zanim spróbują jakichś figlów.
Malinda spojrzała na niego zdziwiona. Następnym
razem? Czyżby spodziewał się, że po klęsce wczoraj
szego wieczora nadal będzie chciała uczyć jego dzieci?
Sprawa jest przegrana. Tylko jak się z tego wyplątać?
Zanurzyła ręce w zlewie i wyciągnęła następny talerz.
- Ta nasza umowa - zaczęła, nerwowo przełykając
ślinę, nie wiedząc co zrobić, by nie urazić jego
ojcowskiej dumy.
Jack wyjął jej z rąk talerz i leciutko naciskając
biodrem odsunął ją od zlewu.
- Mam nadzieję, że wczorajsze figle chłopców nie
wystraszyły cię?
- Wystraszyły? - powtórzyła. - Ależ nie! Tylko...
tylko że chyba nie mam zdolności ani czasu, by
naprawdę im pomóc. Chłopcy są tak niepodobni do
dziewczynek.
- Naprawdę? Nie zauważyłem - zażartował Jack.
Malinda nagle uświadomiła sobie, że z tym oto
mężczyzną spędziła co najmniej pół nocy w jednym
łóżku. Poczuła, że się czerwieni. Wyjęła mu z ręki
talerz i odstawiła na suszarkę.
- A twoja matka nie mogłaby się nimi zająć?
- zapytała zniecierpliwiona.
- Którą proponujesz?
- Masz więcej niż jedną? - zdziwiła się Malinda.
- Siedem. A właściwie osiem - poprawił się.
- Jasne, oczywiście.
- Naprawdę mam osiem matek. - Jack wetknął
ścierkę do szklanki. - Pani Carothers, pani Givens,
pani Lightfoot, pani Kern, pani Brown, pani Bowman,
pani Smith i pani Pringle - zakończył wręczając jej
wytartą szklankę.
- Brakuje chyba pani Brannan - zauważyła Ma
linda.
- Zgadza się, ale ona się nie kwalifikuje.
Zakłopotana tą pełną zagadek rozmową Malinda
odstawiła szklankę na suszarkę i złożyła ręce na
piersiach.
- A kiedyż to matka nie k w a l i f i k u j e się jako
matka? - zapytała.
- Kiedy oddaje swoje dziecko pod opiekę państwa.
To chłodne, pozbawione emocji oświadczenie zmro
ziło Malindę do szpiku kości. Wiedziała, jak to jest,
kiedy rodzice są nieobecni, ale nie miała pojęcia, jak
czuje się dziecko, kiedy matka go nie chce.
- Ile miałeś wtedy lat? - zapytała cicho, żałując
swego wcześniejszego sarkazmu.
- Dziesięć. Za dużo, żeby jakieś małżeństwo chciało
mnie adoptować, i za mało, żebym mógł być samo
dzielny.
W jego spojrzeniu Malinda dostrzegła cień dawnego
bólu.
- Współczuję ci. To musiało być straszne.
Jack zobaczył, na co się zanosi. Najpierw w jej
oczach, potem w delikatnym drżeniu warg. Litość.
O Boże, ależ tego nienawidził.
- Jakoś przeżyłem - odparł krótko, wyciągając
korek ze zlewu.
Czekał, aż spłynie woda i patrzył przez okno, jak
Mały Jack odgarnia śnieg z chodnika pani Harris.
Niech się wypchają ci wszyscy nauczyciele, pomyślał.
Moi chłopcy to dobre dzieciaki. Może trochę nie
okrzesane, ale dobre. To nie ich wina, że nie mają już
matki, która mogłaby nauczyć ich przyzwoitego
zachowania, ani jego, że z kolei wie zbyt mało.
Mają za to ojca, którego stać, by mieli wszystko,
czego jemu brakowało w dzieciństwie. Potrzebna mu
tylko pomoc. A pomoc można kupić.
Jack spojrzał na stojącą obok Malindę. Głowa
uniesiona wysoko, plecy proste, ręce równo złożone
na parapecie. Panna Doskonalska. Idealna osoba do
tej roboty.
Kiedy przypomniał sobie, jak serdecznie tulił się do
niej Patryk, przyszedł mu do głowy pewien pomysł
- trochę zwariowany, ale jednak pomysł. Malinda
jest może trochę za młoda, zbyt krucha i delikatna,
ale Patryk ją lubi i ona jego najwyraźniej też. I,
sądząc po wyglądzie domu po tylko jednym wieczorze
jej pobytu, nieźle sobie radzi z pracami domowymi.
Dwie pieczenie przy jednym ogniu. Ktoś, kto na
uczy dzieci manier, gospodyni i opiekunka w jednej
osobie.
Delikatnie wziął ją za ramię i posadził przy stole.
- Kiedy byłem u ciebie w sklepie, wspomniałaś coś
o ogłoszeniu?
- Tak, szukam pracy z zamieszkaniem jako gos
podyni i opiekunka do dzieci.
- Dlaczego?
Westchnąwszy Malinda wygładziła fałdy spódnicy
i położyła ręce na stole. Momentalnie zesztywniała
i pożałowała tego ruchu. Jej dłonie znajdowały się
tylko parę centymetrów od dłoni Jacka. W gardle jej
zaschło, ręce się spociły, oczy piekły.
- Malindo?
- Tak? - Chciała zyskać na czasie i opanować się.
- Pytałem, dlaczego. Dlaczego potrzebujesz dodat
kowej pracy? Zdaje się, że masz pełno roboty - sklep,
kursy i na dodatek rubryka w gazecie.
- Zgadza się. Mam mnóstwo zajęć, ale nie pieniędzy.
- Ale jak przy takiej ilości roboty znajdziesz czas
na zajmowanie się czyimś domem i dziećmi?
- W ogłoszeniu podkreśliłam, że chodzi mi o dzieci
w wieku szkolnym. Sklep otwieramy o dziesiątej,
więc zdążę wyprawić dzieci do szkoły, posprzątać
dom i w porę otworzyć sklep. Cecile nie znosi wstawać
rano, więc za obopólną zgodą ja będę pracować
przed południem, a ona po. Będę miała czas na
pozaszkolne zajęcia z dziećmi.
>Fakt, że chodziło jej tylko o dzieci w wieku
szkolnym, stanowił pewien problem, ale Jack ani
myślał rezygnować.
- A gdyby zgłosił się ktoś, kto nie ma dziecka
w wieku szkolnym? Potrafiłabyś to jakoś ułożyć?
- Sama nie wiem - odparła wolno, niezdolna
odwrócić wzroku. Jack patrzył na nią z takim
napięciem, że czuła się zbita z tropu. - Gdyby rodzice
się zgodzili, to może dziecko przychodziłoby ze mną
do sklepu. Cecile czasami przyprowadza swoje dzieci.
Mamy kącik z zabawkami i książeczkami do koloro
wania.
- Cudownie! - wykrzyknął Jack i uderzył dłonią
w stół. - A więc co powiesz na pracę u nas?
Pracować u Brannanów? Na cały etat? Wiedziała,
że nie wytrzyma tych paru godzin nauki etykiety,
a on chce, żeby z nimi mieszkała? Pomysł był tak
niedorzeczny, że zaniemówiła.
Po minie Malindy Jack poznał, że dla niej nie jest
to takie cudowne. Ale bardzo jej potrzebował i chłopcy
też. A sądząc po sztywności pleców i zaciśniętych
ustach, ona też ich potrzebowała - żeby nauczyli ją
rozpuszczać włosy i mniej wszystko krochmalić.
Jack wiedział, że z czasem uda się ją przekonać. Że
zobaczy, iż propozycja jest korzystna dla obu stron.
- Nie musisz od razu podejmować decyzji. Pogoda
jest paskudna, więc może zostaniesz z nami? Tak, żeby
się lepiej poznać. Wtedy dopiero dasz mi odpowiedź.
Obiecuję, że z samego rana odwiozę cię do domu.
Brązowe oczy hipnotyzowały niebieskie oczy Malin
dy. Ten człowiek jest niebezpieczny. Malinda była
tego pewna. Jak mogłaby mieszkać z nim pod jednym
dachem, jeśli trudno jej było nawet oddychać w jego
obecności?
Wiedziała, że to obłąkany pomysł. Nie potrafi dać
sobie rady z małymi Brannanami. Ani z ich ojcem...
Ale wciąż miała w pamięci słodki uścisk Patryka,
piękny dom, który aż się prosił o kobiecą rękę...
i ciepło dłoni Jacka Brannana.
Potrząsnęła głową, by wyzbyć się tych kuszących
myśli.
- Naprawdę nie mogę. Nie wzięłam żadnych
ubrań i...
- Przecież to tylko jeden dzień.
- I muszę koniecznie popracować nad moją rubryką.
Mam ją oddać...
- Możesz pracować w moim gabinecie. Obiecuję,
że nie będziemy ci przeszkadzać.
- I mój dom...
- Jutro też będzie stał na swoim miejscu. - Na
twarzy Jacka pojawił się uśmiech, a Malindzie coraz
trudniej było mu się oprzeć. - Cóż to jest jeden dzień?
Powiedz, że zostajesz.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Jack jednym ruchem ręki zgarnął wszystkie śmieci,
które leżały na biurku, i ułożył je w bezładną kupkę
na podłodze.
- Czuj się jak u siebie - powiedział przysuwając
Malindzie krzesło. - Papier jest w górnej szufladzie.
Ołówki i pióra tutaj. Wołaj, jakbyś czegoś po
trzebowała.
Rozejrzał się jeszcze raz po gabinecie, obdarzył
Malindę zniewalającym uśmiechem i wyszedł.
A to łobuz, pomyślała Malinda patrząc na zamknięte
drzwi. Jeszcze dwie godziny temu nie miała zamiaru
spędzić w tym domu ani minuty dłużej, nie mówiąc
już o nocy, a teraz oto siedzi za jego biurkiem!
I bez zajmowania się Brannanami miała dosyć
roboty. Brakowało jej wprawy, by zajmować się
czterema chłopcami. I na pewno nie miała żadnego
doświadczenia, by poradzić sobie z takim czarusiem
jak Jack Brannan.
Jack obiecał, że przez godzinę nikt nie będzie jej
przeszkadzał. Z głębokim westchnieniem zdjęła łokcie
z biurka. A właściwie tylko spróbowała to zrobić. Coś
obrzydliwego i lepiącego się przywarło jej do rękawów.
Piętnaście minut trwało zdrapywanie z biurka gumy
arabskiej. Następne dziesięć uporządkowanie szuflady,
w której schowany był papier do maszyny. Po
szukiwanie jakiegoś piszącego pióra w górnej szufladzie
udowodniło, jakim bałaganiarzem jest Jack. Nie
namyślając się długo, Malinda zaczęła metodycznie
układać wszystko i porządkować.
Kiedy po godzinie Jack wszedł do gabinetu, zastał
Malindę nieco rozczochraną, z podciągniętymi ręka
wami i plamą atramentu na policzku, obrywającą
zeschłe liście z drzewka figowego. Gabinet był
absolutnie bez skazy.
- Co ty, do cholery, wyrabiasz? - wykrzyknął.
- Co zrobiłaś z moimi rzeczami?
Jego pełen wyrzutu głos nie przestraszył Malindy.
Porządkowanie i sprzątanie zawsze dodawało jej
animuszu.
- Sprzątam. Każda rzecz ma swoje miejsce, a każde
miejsce swoją rzecz - wyrecytowała wesoło cytując
ciotkę Hattie.
- Miałaś chyba pracować?
- Owszem. Ale najpierw musiałam oderwać rękę od
biurka. To chyba była guma arabska - dodała znaczą
co. - Już chciałam zaczynać, ale nie mogłam znaleźć
papieru, bo w szufladzie był taki bałagan. - Malinda
wysunęła rzeczoną szufladę. Wszystkie rzeczy w środku
zostały posortowane i ułożone w wojskowym porządku.
Ta kobieta jest niemożliwa, pomyślał Jack. Ale
potrzebuję jej. I choć znakomicie wiedział, że już
nigdy nie znajdzie żadnej rzeczy w swym gabinecie,
zdobył się na uśmiech.
- Dobra robota. Ale co z twoim tekstem?
- Już zaczynałam pisać, kiedy zauważyłam tę biedną
roślinę. Czy ty ją w ogóle podlewasz?
- Pani 0'Grady tym się zajmowała.
- Rozumiem - uśmiechnęła się Malinda. - A więc
teraz będziesz musiał to robić sam. Podlewaj co
najmniej raz w tygodniu. Użyźniaj ziemię co miesiąc.
I dawaj jej dużo słońca. Coś jeszcze? - zapytała
wkręcając papier w maszynę.
- Nie, nic. Przyszedłem tylko, żeby powiedzieć, że
wychodzimy z chłopcami pobawić się na śniegu.
- Bawcie się dobrze. A chłopcy niech koniecznie
włożą kalosze.
Wcale nie zrobił tego specjalnie. To chłopcy wybrali
miejsce na bałwana. To nie jego wina, że upatrzyli
sobie teren tuż pod oknem gabinetu. Także nie jego
winą było, że mógł zapuszczać żurawia na pracującą
przy biurku Malindę.
Przez większość czasu po prostu siedziała wypros
towana, patrzyła w przestrzeń i w zamyśleniu stukała
palcem w brodę. Potem nagle jej palce wręcz zaczynały
śmigać po klawiaturze. Gdy zabrakło jej pomysłu,
robiła przerwę, czytała to, co już napisała, kiwała
głową z zadowoleniem i znowu patrzyła przed siebie.
Jacka strasznie to irytowało. Sam nie wiedział
dlaczego. Nad czym ta kobieta tak się zastanawia.
Przecież pisze tylko rubrykę o manierach, a nie
wielką amerykańską powieść.
Im dłużej patrzył, tym bardziej go to irytowało.
Malinda ani razu się nie pochyliła ani nie przygarbiła,
a przecież nikt na nią nie patrzył. Jak można być cały
czas tak doskonałą?
- Z czego zrobimy oczy, tato?
Nie odrywając wzroku od Malindy, Jack wskazał
ręką taras.
- Idź zobacz, może w grillu są jakieś węgielki.
Malinda uniosła rękę do góry i poprawiła wysunięte
pasmo włosów. To już było dla Jacka za wiele.
Wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je wolno
przez zaciśnięte zęby. Patrzył na jej piersi napięte pod
jedwabną bluzką.
Przymknął oczy i zobaczył ją lezącą w swoim
łóżku, z piersiami przysłoniętymi tylko odrobiną
koronki. Miękkie, okrągłe, perłowobiałe wzgórki. Do
całowania, do pieszczenia. Z westchnieniem otworzył
oczy i patrzył na to, czego zobaczyć nie mógł, co
jedwabna bluzka tak znakomicie ukrywała.
- Hej, tato!
- Co, synku? - Z poczuciem winy Jack oderwał
wzrok od kuszącej figury Malindy.
- Czy możemy wziąć dla bałwana twój rybacki
kapelusz?
- Jasne. Wisi w szafie w pralni.
Przez chwilę Jack udawał zainteresowanie bałwanem,
po chwili jednak jego wzrok znów powędrował
w kierunku okna gabinetu.
Malinda znowu pisała. Plecy proste jak trzcina,
broda równoległa do ciasno zsuniętych kolan. Ramiona
miała opuszczone, więc luźno dopasowana bluzka
ukrywała kształt jej piersi. Jack sam nie wiedział, co
go bardziej irytuje. Jej nienaganna postawa czy fakt,
że nie może już podziwiać krągłości piersi.
Co jest z tą kobietą? Nie powinno go obchodzić, że
siedzi w domu i tyra, podczas gdy on i chłopcy bawią
się na dworze. To jej problem, nie jego. I nie powinno
go obchodzić, czy bolą ją plecy, które od rana do
wieczora katuje taką postawą. To jej plecy, nie jego.
Może i nie powinno, ale jednak... I miał tego dość.
Odwrócił się na pięcie i ruszył do domu.
- Hej, tato! Dokąd idziesz? - zawołał Mały Jack.
- Do domu - odkrzyknął przez ramię. - Pilnuj
chłopców.
Zatrzymał się dopiero w sypialni. Wyjął z komody
stary dres i grube skarpety.
Wciąż rozgniewany wpadł do gabinetu i rzucił
ubranie na biurko.
- Przebieraj się. Wychodzimy na dwór.
- Co?
- Powiedziałem, przebieraj się - powtórzył i podparł
się pod boki, zniechęcając ją do jakichkolwiek protes
tów. - Idziesz na dwór bawić się z nami na śniegu.
- Ale...
- Nie ma żadnego ale. Bo inaczej ja cię przebiorę.
Malinda zdawała sobie sprawę, że Jack gotów jest
spełnić swoją groźbę. Wściekła zgarnęła ubranie.
- To nie będzie konieczne - odparła. - Ale naprawdę
nie widzę powodu...
- Dziesięć minut. - Jack pogroził jej palcem. - Jak
nie będziesz na dworze, przyjdę po ciebie.
Dziesięć minut później Malinda była w ogrodzie.
Czuła się jak głupia. Miała na sobie dres Jacka i jakąś
starą kurtkę, którą znalazła w pralni. Stopy tonęły jej
w o trzy numery za dużych kaloszach. Ze swoich
rzeczy miała na sobie tylko stanik i majtki oraz
wełniane rękawiczki.
Zanim zdążyła powiedzieć Jackowi, co myśli o takim
zachowaniu, śnieżna kula trafiła ją w ramię i śnieg
zasypał jej twarz.
- Ach, ty chuliganie! - Nie namyślając się Malinda
schwyciła garść śniegu i rzuciła prosto w uśmiechniętą
twarz Jacka. Jack uchylił się i śnieg rozprysnął się
o chodnik nieefektownym plaśnięciem.
To jeszcze bardziej rozwścieczyło Malindę. Chwytała
śnieg w obie ręce, rzucała, schylała się znowu, nawet
nie patrząc, czy wcelowała. Śnieżna kula trafiła ją
w kołnierz i zsunęła się pod kurtkę. Skacząc na jednej
nodze Malinda próbowała wytrzepać śnieg.
Siedzący na masce samochodu mali Brannanowie
zagrzewali ojca do walki. Malinda spojrzała w ich
kierunku, a oni natychmiast przybrali niewinny,
anielski wyraz twarzy. Nie dała się nabrać. Wiedziała,
że znakomicie się bawią -jej kosztem.
Kątem oka dostrzegła leżącą na tarasie szuflę do
śniegu.
Niezależnie od okoliczności kobieta zawsze powinna
zachowywać się jak dama.
Dłonie Malindy nie schwyciły szufli.
- Tylko raz, ciociu - szepnęła. - Tylko ten jeden raz.
- Co pani mówiła, panno Doskonalska? - zapytał
Jack, skręcając się ze śmiechu.
Tego już było za wiele. Malinda schwyciła szuflę
mocno obiema rękami, zanurzyła w pryzmie śniegu
i napełniła po brzegi. Odwróciła się do Jacka. Oczy
płonęły jej z wściekłości.
- Ja tylko żartowałem, Malindo. Naprawdę. - Jack
śmiejąc się podniósł ręce do góry i zrobił krok do
tyłu. Potknął się o ukryty pod śniegiem krawężnik
i upadł na plecy. Malinda czuwała. Cała zawartość
szufli wylądowała na jego twarzy.
Choć oślepiony przez śnieg, Jack chwycił ją za
kostkę u nogi. Jeden ruch i już leżała na nim,
rozciągnięta wcale nie jak dama.
Upadek pozbawił ją nie tylko szufli, ale i tchu.
Przez moment leżała oszołomiona. W uszach jej
dzwoniło, nic nie słyszała. Za to czuła o wiele za dużo.
Najpierw tylko jego śmiech - w formie wibracji na
swoich piersiach. I jego oddech w swoim uchu. Potem
stopniowo zdawała sobie sprawę z silniejszych doznań.
Ucisk jego ud na swojej nodze. Delikatna nabrzmiałość
jego męskości przytulona do jej brzucha. I... i jego ręce
obejmujące jej pupę.
Przerażona śmiertelnie intymnością tej pozycji,
Malinda próbowała wyswobodzić się z uścisku Jacka.
Uniosła się nieco na łokciach.
Szeroko otwarte błękitne oczy Malindy napotkały
śmiejące się oczy Jacka. Wzrok przestraszonej łani
zmazał uśmiech z jego twarzy. Choćby nawet chciał,
nie umiałby się powstrzymać. Ujął jej zaczerwienione
policzki w dłonie, uniósł jej głowę, ich wargi się
spotkały.
Zimno. To było pierwsze wrażenie. A potem
miękkość i słodycz nie do opisania. Poczuł, jak jej
palce zaciskają się na jego kurtce, ale twarz ani drgnęła.
Świadomy, że Malinda jest tak samo jak on
zaciekawiona tym, co się dzieje, Jack badał językiem
wewnętrzną miękkość jej warg. Palce, które poprzednio
ujmowały jej twarz, obejmowały teraz jej głowę. Ich
oddechy się wymieszały.
- Brawo, tato! Wygrałeś!
Głos syna przypomniał Jackowi, że, niestety, nie są
z Malinda sami. Possał przez moment jej dolną wargę
i zakończył pocałunek.
- No tak, ale co teraz?
Choć pytanie skierowane było do syna, Jack nie
odrywał wzroku od Malindy. Wargi miała leciutko
obrzmiałe, policzki zdrowo zaczerwienione, a oczy...
Było w nich i pożądanie, i zmieszanie. Jack wiedział
już, że pod fasadą damy kryje się bardzo zmysłowa
kobieta, ale sądząc po jej minie i bijącym jak oszalałe
sercu, sama jeszcze o tym nie wie.
Malinda siedziała przy biurku i patrzyła przed siebie.
Myślami była daleko - no, może tylko w głębi domu.
Gdzie on jest? zastanawiała się. Co robi? Czy myśli
o mnie, jak ja o nim?
Koniuszkiem palca obwiodła zarys dolnej wargi.
Przymknęła oczy i wspominała pocałunek Jacka.
Fale pożądania rozpłynęły się po jej ciele jak ciepły
miód. Pocałunek był taki jak mężczyzna, który ją
nim obdarzył. Silny, rubaszny, namiętny, z odrobiną
delikatności. Nigdy w życiu nie doświadczyła takiego
pocałunku. Ciekawe, czy i on tak to odczuwał?
Natychmiast otworzyła oczy. Ty idiotko, zganiła
się. Głupia, naiwna, niedoświadczona idiotko. Taki
mężczyzna jak Jack Brannan całował na pewno miliony
kobiet i natychmiast o nich zapominał. Czemu więc
z nią miałoby być inaczej? Teraz na pewno zaśmiewa
się z całej tej sprawy.
Aż zaczerwieniła się z upokorzenia. Ciotka Hattie
miała rację - nie należy ufać mężczyznom. W przy
szłości musi o tym pamiętać. A teraz nie ma czasu na
głupie marzenia. Robota czeka. Skupiła swą uwagę
na liście od czytelniczki.
Droga Panno Doskonalska,
Mam szesnaście lat i zakochałam się w chłopaku
z klasy. Niestety, on w ogóle nie zwraca na mnie uwagi.
Proszę mi powiedzieć, czy mogę do niego zadzwonić
i poprosić o spotkanie. Moja mama mówi, że nie. A pani?
Mama mówi, że podporządkuje się pani opinii.
List podpisany był po prostu „Zrozpaczona".
Jak zwykle Malinda próbowała sobie wyobrazić,
jaką odpowiedź dałaby tej nastolatce ciotka Hattie.
Nie musiała myśleć długo. Odpowiedź była oczywista.
Czyż nie wysłuchiwała codziennie tego kazania?
Położyła list obok maszyny i zaczęła pisać.
Droga Zrozpaczona,
Rozumiem Twoją sytuację, ale muszę zgodzić się
z Twoją mamą. Młoda dama nigdy nie powinna dzwonić
do młodego człowieka prosząc go o spotkanie. To
powinna być jego propozycja. Jeśli chcesz, żeby zwrócił
na ciebie uwagę, spróbuj znaleźć się z nim w jednej
grupie wyznaczonej do jakiegoś zadania albo poproś go
o wyjaśnienie jakiegoś problemu.
Powodzenia!
-• W życiu nie czytałem czegoś równie głupiego!
Malinda podskoczyła na dźwięk głosu Jacka. Nie
słyszała, kiedy wszedł do gabinetu, i ogromnie się
zdziwiła widząc, że stoi za nią i czyta jej przez ramię.
Zdjął mokre ubranie i miał na sobie swój najwyraźniej
ulubiony strój - spłowiałe dżinsy i stary podkoszulek.
Wyglądał znakomicie... aż za bardzo.
Pamiętając, że postanowiła trzymać się od niego na
bezpieczną odległość, Malinda spojrzała z powrotem
na swój tekst.
- Co tu widzisz głupiego? - zapytała.
- Wszystko! - Jack machnął ręką w kierunku
maszyny do pisania. - Co złego, jeśli dziewczyna
zadzwoni do chłopaka, skoro ma na to ochotę?
- Po prostu nie wypada.
Jack usiadł okrakiem na krześle obok Malindy.
- Kto tak twierdzi? - zapytał.
- Na przykład ciotka Hattie. - Siedział tak blisko,
że trudno jej było się skoncentrować.
- Kto to, do cholery, jest ciotka Hattie?
- Agata Doskonalska. Autorka tej rubryki i moja
ciotka.
- Doskonalską? - powtórzył Jack. - Nawet pasuje.
- Z trudem powstrzymywał śmiech.
Malinda wiedziała, że Jack ma rację, lecz mimo to
policzki paliły ją z upokorzenia. Nie znosiła nazwiska
„Doskonalską". Nikt nie śmiał mówić do ciotki Hattie
po imieniu. Wszyscy nazywali ją panną Doskonalską
i było to w porządku, bo tak się przecież nazywała.
Głupio zrobiło się dopiero po jej śmierci, kiedy Malinda
przejęła rubrykę i ludzie zaczęli nazywać ją tak samo.
Malinda poczuła się winna, bo ciotka Hattie bardzo
była dumna ze swego nazwiska i reputacji.
- Rzeczywiście pasuje. Ciotka Hattie była w stu
procentach damą - powiedziała dumnie Malinda.
Jack wyczuł, że trafił w czuły punkt. Zdrowy
rozsądek kazał mu się wycofać, ale ciekawość zwycię
żyła.
- Jak to się stało, że ty redagujesz tę rubrykę?
- To długa historia. Znudziłaby cię.
- Ależ nie. Opowiedz, proszę.
Malinda popatrzyła na niego i uznała, że mówi
serio.
- Ciotka Hattie zaczęła prowadzić tę rubrykę
dwadzieścia lat temu i ludzie przyzwyczaili się do jej
rad. Pisali prosząc o pomoc w sprawach dobrych
manier i etykiety i tego, co wypada, a co nie, a ona
drukowała odpowiedzi w gazecie.
Bardzo się martwiła, kiedy zachorowała. Kto
przejmie po niej to zadanie, kogo ludzie będą prosić
o radę? Więc zaczęłam jej pomagać, wkrótce zaś
robiłam to już samodzielnie. Chyba lepiej się czuła
wiedząc, że jej praca będzie kontynuowana. A po jej
śmierci po prostu robię to dalej.
- Skąd znasz odpowiedzi na te pytania?
- Opieram się głównie na naukach ciotki Hattie.
Wychowała mnie. Kiedy mam jakieś wątpliwości,
sięgam do książek.
- Czy zawsze zgadzasz się z radami, które dajesz?
Jego pytania zaczynały działać jej na nerwy.
Szczególnie na to ostatnie wolałaby nie odpowia
dać.
- To bez znaczenia. Chodzi tylko o to, żeby
odpowiedź była właściwa.
- Właściwa według kogo?
- Autorytetów w danej sprawie.
- A kto to są te autorytety?
- Ludzie, którzy piszą podręczniki etykiety. Sama
nie wiem...
Chcąc zakończyć tę rozmowę, Malinda odwróciła
wzrok. Zapadła krępująca cisza. Równie krępująca
jak pytania Jacka. Kątem oka spojrzała w jego stronę.
Siedział z podpartą brodą i patrzył na nią. Kiedy ich
spojrzenia spotkały się, uśmiechnął się owym zniewa
lającym uśmiechem, którego tak się bała.
- Ależ ty jesteś sfrustrowana.
- Co?! - wykrzyknęła zdziwiona Malinda.
- Jesteś sfrustrowana. Żyjesz według jakichś ar
chaicznych norm, z którymi się nawet nie zgadzasz,
i jesteś wściekła, że tak jest.
- To nieprawda!
- Prawda i zaraz ci to udowodnię.
Jack odwrócił krzesło i usiadł twarzą do Malindy.
- Dotknij mnie.
Przerażona tym żądaniem Malinda próbowała się
odsunąć. Zablokowana między biurkiem a Jackiem
mogła tylko odsunąć się do tyłu. Jack wykluczył ten
ruch zaczepiając stopę o nogę jej krzesła.
- No, dotknij mnie - zachęcał.
Malinda unikała jego wzroku.
- Nie chcę cię dotykać.
- Ależ chcesz. - Przysunął się jeszcze bliżej, a ich
kolana się zetknęły. Jego bliskość pozbawiła ją tchu.
- Chcesz wiedzieć, skąd wiem? Za każdym razem, kiedy
jestem blisko ciebie, sztywniejesz, chwytasz coś albo
splatasz palce, żeby nie ulec pokusie dotknięcia mnie.
Choć chętnie by zaprzeczyła, prawdziwość tego
stwierdzenia sprawiła, że policzki jej zapłonęły . Chcąc
ukryć ten fakt, opuściła głowę. W oczach stanęły jej
łzy. Oto miała przed sobą dowód - zbielałe, mocno
splecione palce,
- To nic złego, Malindo - powiedział cicho Jack.
Ujął jej dłonie i powoli rozginał palce. Skutek był
miażdżący. Malinda czuła, jak z każdym odgiętym
palcem topnieje jej opór.
Próbowała się wyswobodzić, ale Jack trzymał ją
mocno. Uniósł jedną jej dłoń do swojej twarzy.
Malinda poczuła drżenie jego mięśni. Spojrzała mu
w oczy.
- Jaka miękka - szepnęła.
- Co, Malindo?
- Twoja broda.
Malinda przesunęła dłonią po policzku Jacka.
- To zabawne - powiedziała odsuwając rękę. - Raz
jest miękka, a raz szorstka jak papier ścierny.
- Po prostu jestem nie ogolony - wyjaśnił Jack.
- Nie było takie straszne, co?
Malinda, zaczerwieniona, spuściła głowę.
- Nie martw się. Następnym razem będzie łatwiej,
zobaczysz. - Nachylił się i ustami dotknął jej policzka.
- Dobranoc, Malindo.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- No i jak? Zgadzasz się?
Malinda miała oczywiście gotową całą przemowę.
Przygotowywała ją pół nocy. Teraz jednak nie mogła
wymówić ani jednego słowa.
Wiedząc, jak trudno jej będzie oprzeć się urokowi
Jacka, Malinda przygotowała się dokładnie do tej
konfrontacji. Uprała swoją bieliznę osobistą - jak
można być pewną siebie w noszonych drugi dzień
majtkach - i umyła włosy. Bluzka i spódnica były
oczywiście te same, w których przybyła do Brannanów
w piątek. Poza puderniczką i błyszczkiem nie nosiła
w torebce innych kosmetyków, jej makijaż więc też
był nieco ograniczony. Zrobiła jednak, co mogła.
Jedno spojrzenie na siedzącego przy kuchennym
stole Jacka uświadomiło jej, że to nie wystarczy.
Świeżo po kąpieli ubrany był w swój stały strój
- spłowiałe dżinsy i starą bluzę. Zazwyczaj taki strój
nie wywierał na niej żadnego wrażenia.
Ale nie wtedy, kiedy nosił go Jack. Dżinsy pod
kreślały umięśnione uda i wąskie biodra. Bluza,
z podciągniętymi do łokci rękawami, skrywała pierś,
którą Malinda rozpoznałaby już z zamkniętymi oczami.
Dodajmy do tego jeszcze świeżo ogoloną twarz, włosy
wciąż wilgotne po kąpieli, uśmiech, który zniewoliłby
nawet diabła, i Malinda wiedziała już, że nie ma szans.
Wygląd, urok, wzruszająca historia dzieciństwa
i czwórka najbardziej zaniedbanych dzieci, jakie
Malinda w życiu widziała - to wszystko przemawiało
za Jackiem.
Reputacja kobiety stanowi o jej sile.
Malinda miała ochotę otworzyć okno i wrzeszczeć co
sił w płucach. Czemu ciotka Hattie nie mogła choć raz
zostawić jej w spokoju? Malinda w i e d z i a ł a , że nie
powinna przyjmować jego propozycji. Czyż nie przele
żała bezsennie pół nocy dochodząc do tego samego
wniosku? Problem polegał na tym, że c h c i a ł a ją
przyjąć. Wiedziała, że to obłąkany pomysł, biorąc pod
uwagę wszystko, co zdarzyło się w ciągu tych czterdzies
tu ośmiu godzin, które spędziła z Brannanami.
Trzej najstarsi chłopcy to diablęta. Dom nie
zorganizowany i zaniedbany, a ojciec jest bez wątpienia
strasznym kobieciarzem. A jednak Malinda pragnęła
dać chłopcom miłość i wychowanie, których po
trzebowali, by stać się kulturalnymi, małymi dżentel
menami, i doprowadzić dom do ładu.
A po namyśle musiała przyznać, że to, co tutaj
przeżyła, nie było takie najgorsze. Nigdy w życiu nie
bawiła się w śnieżki - ciotka Hattie była przeciwna
takim bzdurom - i nigdy żaden mężczyzna nie dopro
wadził jej do takiego stanu zwykłym pocałunkiem.
Malindo...
Dreszcz wstrząsnął ciałem Malindy. Ciotka Hattie
zawsze wymawiała jej imię z takim naciskiem na
ostatnią sylabę, że potem poczucie winy trwało w niej
co najmniej tydzień. Nawet zza grobu jej głos miał tę
samą moc.
- Bardzo żałuję, ale naprawdę nie mogę podjąć się
tej pracy - wymamrotała wbrew sobie Malinda.
- Nie możesz czy nie chcesz?
Malinda jęknęła. Dlaczego ten człowiek nie chce
zadowolić się prostą odpowiedzią? Dlaczego nalega?
Na szczęście w tej chwili zadzwonił telefon i Malinda
nie musiała uzasadniać swej decyzji.
- Nie, nie. Przyjadę. Oddzwonię, jak tylko zamówię
lot - zakończył Jack krótką rozmowę.
Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Malindy.
- To Jim McIntire nadzorujący moją budowę - wy
jaśnił. - Zawaliła się część dachu biurowca, który
buduję w Chicago. Muszę tam natychmiast jechać.
Malinda od razu pomyślała o wciąż jeszcze śpiących
dzieciach.
- A co z chłopcami?
- Będą musieli pojechać ze mną.
- Ale kto się nimi zajmie?
- W większości hoteli są opiekunki do dzieci. Jeśli
nie, zaangażuję kogoś z agencji.
Myśl o tym, że chłopcy mieliby siedzieć w pokoju
hotelowym z jakąś obcą osobą, zaniepokoiła Malindę.
Dziwne było to współczucie, biorąc pod uwagę
zachowanie chłopców wobec niej, ale miała na to taki
sam wpływ, jak na padający za oknem śnieg.
- A co ze szkołą?
- Będą musieli trochę opuścić. - Ze zmarszczonym
czołem Jack podszedł do zlewu.
Malinda też wstała.
- Nie możesz tego zrobić - powiedziała.
- Nie mów mi, co mogę, a czego nie mogę robić
- zwrócił się do niej ze złością. - Myślisz, że to łatwe
samemu wychowywać dzieci? Ręce sobie urabiam po
łokcie, żeby dzieciaki miały wszystko, czego ja nie
miałem. I jeszcze na dodatek muszę być matką i ojcem.
I co z tego, że opuszczą parę dni szkoły? Poza tym
nie mam innego wyjścia. - Zniechęcony machnął ręką.
Malinda przypomniała sobie własne dzieciństwo
i z trudem przełknęła ślinę.
- Owszem, masz - powiedziała spokojnie, wiedząc,
że będzie tego żałować.
- Czyżby?
- Ja z nimi zostanę.
Przez chwilę Jack nic nie mówił, tylko patrzył na
nią zdumiony.
- Naprawdę?
- Przecież powiedziałam, że tak.
Ledwie wypowiedziała te słowa, Jack już biegł w jej
kierunku.
Malinda wiedziała, że za chwilę chwyci ją w ramiona
i zacznie tańczyć po kuchni. Powstrzymała go ruchem
dłoni.
- Zostanę do twojego powrotu z Chicago - powie
działa z naciskiem. - Ani chwili dłużej. Więc lepiej
zacznij już szukać jakiejś opiekunki.
Jack wszedł do pokoju hotelowego i podszedł do
telefonu.
- Mówi Brannan, pokój sto czternasty. Czy są dla
mnie jakieś wiadomości? - zapytał recepcjonistkę.
- Owszem. Pańska sekretarka z Oklahoma City
prosi o natychmiastowy kontakt. I pan Phipps z inspek
cji miejskiej dzwonił kilka razy. Mówi, że to pilne.
Jack rozłączył się i nakręcił numer swego biura.
Phipps może poczekać. Sekretarka nie. Na pewno
chce mu powiedzieć, że w domu jest istne piekło. I że
Malinda Compton zmieniła zdanie w sprawie opieki
nad chłopcami.
Wiedział, że powinien był wziąć chłopców ze sobą.
- Tu biuro Jacka Brannana. Mówi Liz.
Jak zwykle świergotanie sekretarki działało na niego
jak balsam.
- Naprawdę? - zażartował.
- Przynajmniej tak było, kiedy ostatni raz patrzyłam
w lustro. Jak tam w Chicago?
- Śnieg topnieje.
- To tak jak w Oklahomie - zaśmiała się Liz. - Ale
nie po to do ciebie dzwoniłam, żeby rozmawiać
o pogodzie. Masz spotkać się z agentem ubez
pieczeniowym, jutro o ósmej rano na terenie budowy.
Nie spóźnij się. Facet jest wściekły.
- Wszyscy są tacy sami. Coś jeszcze?
- Nic. Wszystko w porządku.
Jack zmarszczył czoło.
- Jakieś wiadomości z domu?
- Ani słowa.
- Na pewno? - Jack nie dowierzał.
- Na pewno.
- W razie czego dzwoń.
- Dobrze, szefie.
Jack odłożył słuchawkę i wyciągnął się na łóżku.
Żadnych wiadomości z domu. Nie mógł w to uwierzyć.
Zaczął wyobrażać sobie różne scenariusze sytuacji
domowej. Albo Malinda postraszyła ich gniewem bożym,
albo chłopcy w końcu naprawdę ułożyli ten stos i spalili
ją, a więc tylko dlatego nie mogła wołać o ratunek.
W duchu miał nadzieję, że prawdziwy jest ten
pierwszy scenariusz. Przymknął oczy. Tylko na
minutkę, przekonywał sam siebie, potem zadzwoni
do domu i... Zasnął, nim skończył myśl.
Obudził się dopiero po kilku godzinach. Czuł się
fatalnie. Znał przyczynę tego samopoczucia. Znowu
te prześladujące go nieustannie sny.
Przypominał sobie kolejne lata swego życia. Od
jednej zastępczej rodziny do drugiej, bez żadnych
korzeni, rodziny czy poczucia przynależności. Przeżył
to jakoś, pozostały jednak nie zabliźnione psychiczne
rany, które starał się ukryć.
W pewnym momencie pojawiła się w jego życiu
Laurel. Śmiech, zabawa, kolor. Ależ ją kochał. Dopiero
potem dowiedział się, że nie był jedynym mężczyzną
w jej życiu.
Ucisk koło serca wskazywał, że wciąż było to wspom
nienie bolesne. Od ciemności do światła i znów do ciem
ności. Nie, tym razem nie była to całkowita ciemność.
Miał synów. Oni teraz nadawali koloru jego życiu. Dzię
ki nim poznał uczucie przynależności i tego, że jest się
potrzebnym i chcianym. Tak samo jak on ich po
trzebował, oni potrzebowali jego, i Jack wiedział, że nie
może ich zawieść. Nie zrobi tego, co zrobili jego rodzice.
Spojrzał na zegarek. O cholera, już dziesiąta. Może
jeszcze nie śpią. Nakręcił numer.
- Tu rezydencja pana Brannana.
Rozbawił go ten formalny ton Malindy. Nawet
o tej porze i przez telefon panna Doskonalska w całej
okazałości.
- Tu Jack. Co słychać?
- W porządku. A jak w Chicago?
- Zimno.
Śmiech Malindy miał w sobie coś kojącego. Jack
rozluźnił się.
- Załatwiłeś sprawę dachu? - zapytała.
- Jeszcze nie, ale próbuję. Chłopcy już w łóżkach?
- Tak i nareszcie zasnęli.
Jack z trudem ukrył rozczarowanie. A więc dziś już
z nimi nie porozmawia.
- Jak sobie dajesz radę? Z pracą i całą resztą?
- Naprawdę wszystko w porządku. Razem z Pat
rykiem odwieźliśmy chłopców do szkoły, a potem
byliśmy w sklepie. Po szkole wszyscy przyszli do
sklepu i odrabiali lekcje.
- Jak się zachowują?
- Dobrze. Zupełnie nieźle nam idzie.
Jack zdumiał się tą cudowną przemianą swoich
synów. Wiedział, że powinien się cieszyć, że wszystko
idzie dobrze, jednak z jakiegoś dziwnego powodu nie
potrafił.
- Może powinienem wycofać to ogłoszenie i na
mówić cię, żebyś została?
- Och, sama nie wiem...
Wahanie w jej głosie pozwoliło mu mieć nadzieję.
- W razie jakichś kłopotów dzwoń do mojej
sekretarki. Ona wie, jak się ze mną skontaktować.
A wieczorem jestem w hotelu.
- Na pewno wszystko będzie w porządku.
Jack chciał coś powiedzieć, znaleźć jakiś powód, by
jeszcze przez chwilę nie zrywać tej łączności z domem.
Jakiś pretekst, by móc słuchać głosu Malindy. Niczego
nie wymyślił.
- To chyba już wszystko, co? W razie czego...
- W razie czego dzwonię do twojej sekretarki. Wiem.
Jej śmiech zwiększył tylko jego frustrację. Bardzo
chciał być w domu. Lepić bałwana z dzieciakami i pić
gorącą czekoladę. I siedzieć razem z Malindą przy
kominku i rozpuszczać jej krochmal.
Pożegnał się i odłożył słuchawkę.
To straszne czuć się niepotrzebnym.
Tysiąc trzysta kilometrów od Chicago Malinda
odłożyła słuchawkę. Kłamstwo nie przychodzi łatwo,
pomyślała. W obecnej sytuacji uznała je jednak za
konieczne. Jack ma tyle problemów. Z westchnieniem
zebrała z podłogi stertę brudnych ubrań i wepchnęła
je do pralki.
Przez chwilę stała wyprostowana, masując bolący
krzyż. Jak pracujące matki radzą sobie ze wszystkim,
zastanawiała się, wróciwszy do kuchni, gdzie czekał
na nią zlew pełen brudnych naczyń. Po zaledwie
dwudziestu czterech godzinach była wykończona
i gotowa się poddać.
„Wszystko w porządku", przedrzeźniała samą siebie.
Jasne, wszystko w porządku.
Jeśli wszystko jest w porządku, to dlaczego kark
boli ją tak, jakby ktoś wbił jej tam grubą stalową
rurę? I dlaczego jest przekonana, że musi spotkać się
z psychologiem dziecięcym?
I dlaczego tak bardzo chce po prostu usiąść i płakać?
Malinda wyprostowała ramiona, połknęła łzy
i mocniej zaczęła ścierać zeschnięte mleko ze szklanki.
- Bo jesteś zmęczona - udzieliła sobie sama
odpowiedzi zdecydowanym głosem. - Bo nigdy nie
zajmowałaś się takim dużym domem i czwórką
rozbrykanych dzieciaków. I rzeczywiście nie bardzo
potrafisz sobie dawać radę z dziećmi, które tak bardzo
potrzebują serdeczności, bo... - Głos łamał jej się ze
wzruszenia - bo dobrze wiesz, co to znaczy, kiedy
zostawiają cię z obcymi.
Wytarła oczy i ręce ścierką i, zlekceważywszy resztę
brudnych naczyń, wyszła do salonu.
Przygnieciona wspomnieniem swego dzieciństwa
usiadła ciężko na kanapie.
O tak, Malinda dobrze wiedziała, jak to jest, kiedy
się zostaje z obcymi. Praca jej ojca, podobnie jak
Jacka, wymagała podróży. Nie tylko po Stanach, ale
także po świecie.
A kiedy jego interesy się rozwinęły, uznał, że
rozsądniej będzie mieszkać za granicą. W jego planach
przeprowadzki mieściła się żona, córka niestety nie.
Uważał, że dla Malindy będzie najlepiej, jeśli pozostanie
w Stanach, i zostawił ją pod opieką ciągle zmieniają
cych się niań i opiekunek. Sam z żoną zamieszkał na
Bliskim Wschodzie.
Malinda buntowała się, zupełnie jak mali Bran-
nanowie. Zmęczeni zachowaniem córki zdesperowani
Comptonowie oddali ją pod opiekę niezamężnej ciotki.
Ciotki Hattie. Malinda uśmiechnęła się przez łzy na
to wspomnienie.
Sześćdziesięcioletnia stara panna i zbuntowana
ośmiolatka. Myśląc o tym dzisiaj Malinda zastanawiała
się, czemu ciotka zgodziła się na ten układ. Tak się
jednak stało i decyzja ta dramatycznie zmieniła życie
Malindy.
Dzieliły je ponad dwa pokolenia; różnice więc
między nimi były ogromne. Opinie ciotki na temat
tego, co przystoi młodej kobiecie, były według Malindy
przestarzałe, a bezustanne cytowanie przez ciotkę
truizmów i banałów przyprawiało dziewczynkę, delikat
nie mówiąc, o ból zębów. Była jednak blisko, dawała
dom i poczucie bezpieczeństwa i za to Malinda zawsze
będzie jej wdzięczna.
I ona, Malinda, będzie blisko dla dzieci Jacka.
Zerwała się na nogi i ruszyła z powrotem do kuchni
i sterty brudnych naczyń. Może nie zawsze. Ale teraz
tak. Bo najlepiej rozumie ich obawy i strach.
- Czy to dzisiaj masz zbiórkę zuchów?
Siedzący przy stole Mały Jack spuścił nisko głowę
nad talerzem i wepchnął do buzi kolejną łyżkę
owsianki.
- Tak, ale nie idę.
Karmiąca właśnie Patryka Malinda spojrzała na
niego przez ramię.
- Usiądź prosto i nie mów z pełnymi ustami
- pouczyła go automatycznie, a potem zapytała:
- Dlaczego?
- Bo oni są głupi.
- I bo to on dzisiaj ma przynieść poczęstunek
- dorzucił Darren.
Bliźniaki wybuchneły śmiechem. Mały Jack uciszył
ich jednym morderczym spojrzeniem.
- Jeśli martwisz się o poczęstunek, to zaraz coś
wymyślimy - zaproponowała Malinda, nie rozumiejąc,
co kryje się za tą dyskusją. - Co zazwyczaj przynosisz?
- Beznadziejną torbę ciastek - warknął Mały Jack
i wybiegł z kuchni.
- O co tu chodzi? - Malinda poprosiła Darrena
o wyjaśnienie.
- Mamy innych dzieci przygotowują pyszne kanapki
albo pieką ciasto i takie tam. Nikt nie lubi, kiedy jest
kolej Jacka, bo on zawsze przynosi nudne ciastka ze
sklepu.
Malinda na moment zapomniała o karmieniu
Patryka. A więc o to chodzi, pomyślała ze smutkiem.
Jest mu wstyd.
Zatopiona w myślach poruszała łyżką w przód
i w tył, a Patryk na próżno próbował ją schwycić
w usta.
Syn Cecile, Jared, ma mniej więcej tyle lat co
Mały Jack. Malinda spędziła dużo czasu z rodziną
swej wspólniczki, wiedziała więc co nieco o upo
dobaniach ośmiolatków... a także, jak potrafią być
okrutni.
Dwa miesiące temu były urodziny Jareda i Cecile
upiekła tort w kształcie jakiegoś potwora, który, jak
poinformowano Malindę, nazywał się Wojowniczy
Żółw Ninja. Malindzie zrobiło się niedobrze na sam
widok zgniłozielonego lukru. Dzieci były zachwycone.
Ku zdziwieniu Patryka Malinda odłożyła łyżkę,
sięgnęła po telefon i wykręciła numer wspólniczki.
- Cecile? Tu Malinda. Nie zadawaj pytań, tylko
słuchaj. Bardzo się spieszę. Muszę mieć przepis na ten
paskudny tort, który upiekłaś na urodziny Jareda.
Po sześciu dniach użerania się z podwykonawcami,
walkach z biurokracją inspekcji miejskiej i przewracania
się w obcym łóżku, Jack nareszcie był w domu. Czuł
się jak żołnierz wracający ze zwycięskiej wojny.
Wszedł do kuchni i natychmiast spłynęło z niego
całe napięcie i zmęczenie. Malinda stała tyłem do
niego przy zlewie i obierała kartofle. Miała na sobie
sukienkę, jedwabną sądząc po połysku, i fartuch.
Fartuch! Jack z trudem stłumił śmiech. Ostatnią
kobietą, jaką widział w fartuchu, była pani Lightfoot,
a to było ponad piętnaście lat temu.
Patrzył przez chwilę zafascynowany. Jej ruchy były
płynne i naturalne. Ta kobieta czuła się w kuchni jak
u siebie.
Tak właśnie powinno być. Mężczyzna wraca do
domu po dniu ciężkiej pracy i zastaje żonę w kuchni,
przygotowującą mu obiad.
Z Laurel nigdy tak nie było. Kiedy wracał do
domu po dniu ciężkiej pracy, z dziećmi zazwyczaj
siedziała opiekunka, na stole stygła przyniesiona
z restauracji pizza i leżała kartka od Laurel, że wróci
późno. Nie o takim życiu marzył.
Z salonu dobiegły odgłosy kłótni. Jack już chciał
zawołać, żeby się uspokoili, ale Malinda była szybsza.
- Spory można rozsądzać bez podnoszenia głosu,
chłopcy.
Kłótnia natychmiast ustała. Jak ona to zrobiła?
Malinda najwyraźniej nie. słyszała jego wejścia, bo
nadal akompaniowała nuceniem płynącej z radia
muzyce. Nie przeszkadzało jej to w wyjmowaniu
z piekarnika parujących blach... Jack cicho przeszedł
przez kuchnię i stanął tuż za nią. Oparł głowę na jej
ramieniu i wdychał smakowite zapachy. I na dodatek
umie gotować, pomyślał.
Malinda krzyknęła i szybko, ale ostrożnie, odstawiła
gorące naczynie na blat.
- Na miłość boską - powiedziała odwracając się.
Jack stał tak blisko, że musiała ręką oprzeć się o jego
pierś. - Ależ mnie przestraszyłeś - dodała, świadoma,
gdzie spoczywa jej ręka, ale niezdolna jej odsunąć.
- Przepraszam - uśmiechnął się Jack. Ujął ją za
rękę i obrócił w powolnym piruecie. Oboje stali teraz
przodem do blatu. Jack opuścił rękę i objął Malindę
w pasie.
Ot, taki zwykły, codzienny gest. Jak mąż i żona.
Przez ostatni tydzień było więcej takich momentów i,
choć pozbawione fizycznego kontaktu, były one nie
mniej intymne. Cowieczorne rozmowy przez telefon,
kiedy to opowiadali sobie o wydarzeniach danego dnia.
Opowiastki o zabawach i zajęciach dzieci. Nawet takie
pospolite czynności, jak sprzątanie jego domu, pranie
jego rzeczy i opieka nad jego dziećmi przybliżały ją do
Jacka.
Malinda zakazała sobie takich marzeń, zanim jeszcze
zdążyły rozkwitnąć. Jack Brannan n i e jest jej mężem,
a to nie jest jej dom. Jack to jej pracodawca,
człowiek zadowolony z siebie i świata.
Ale za to Malinda wcale nie była zadowolona.
Wszystkie mięśnie i nerwy miała napięte jak postronki.
Tak bardzo chciała, jako kobieta, wyjść mu naprzeciw,
objąć go w pasie i złożyć głowę na jego ramieniu. Ale
lata spędzone z ciotką Hattie, dla której fizyczne
objawianie uczuć stanowiło tabu, kazały jej zdławić
to pragnienie. Oparła ręce na biodrach.
Natychmiast przypomniała sobie wykład Jacka na
temat dotykania i pożałowała tego ruchu. Z nadzieją,
że nie zauważył tego wymownego gestu, opuściła
szybko ręce.
- Kolacja? - zapytał Jack nachylając się nad blachą
z plackiem brzoskwiniowym.
- Deser. A pieczeń...
- Tata! - krzyknęły chórem trzy głosy.
Jack odwrócił się, podbiegł dwa kroki i chwycił
w ramiona trzech starszych synów. Zapiszczeli z rado
ści, a adidasy spadły im na podłogę.
Malinda patrzyła. Ach, jak bardzo chciała dołączyć
się do tego uścisku!
Ileż to razy w dzieciństwie marzyła o takim
powitaniu? Wyobrażała sobie, że ojciec wraca do
domu, a ona biegnie przez całe mieszkanie prosto
w jego ramiona. On śmieje się, przytula ją mocno do
piersi albo podrzuca wysoko w powietrze i mówi, jak
bardzo za nią tęsknił.
Marzenia. Gdy rodzice mieszkają na drugim końcu
świata, dziecku pozostają tylko marzenia.
W tej chwili przydreptał Patryk, objął ojca za
kolana i piszczał: tato, tato. Wzruszona tą sceną
Malinda podeszła i wzięła małego na ręce.
- Jeszcze jeden pan chce się przywitać - powiedziała
ze śmiechem.
Jack postawił chłopców na ziemi i otworzył ramiona.
Patryk rzucił się w nie z radosnym piskiem i objął
ojca za szyję. Zadowolony, odsunął się nieco i wziął
twarz Jacka w swe tłuściutkie łapki.
- Lindę też trzeba przytulić - rzekł poważnie.
Gdyby na podłodze leżał dywan, Malinda natych
miast by się pod niego schowała.
- A kto to jest Linda? - zapytał Jack głosem
zniekształconym przez ucisk rączek Patryka.
Patryk wskazał palcem na Malindę.
Upokorzona sugestią małego, jakoby ona też
potrzebowała przytulenia, Malinda wzruszyła ramio
nami w geście, który, miała nadzieję, był nonszalancki.
- Patryk nie bardzo potrafi wymówić Malinda,
więc zrobił z tego Lindę.
Jack, rozbawiony, zwrócił się do Patryka.
- A więc uważasz, że i Lindę trzeba przytulić?
Patryk poważnie kiwnął głową.
- No cóż... - Jack przesunął Patryka na biodro
i objął Malindę. - Przytulimy więc i Lindę.
Choć Malinda wiedziała, co nastąpi, ów fizyczny
kontakt był nie mniej przejmujący. Ciepło, siła i, tak,
nawet poczucie bezpieczeństwa. Od tylu już lat nie
doznała takich uczuć.
Drugie ramię - dużo mniejsze niż pierwsze - otoczyło
jej szyję. Wdzięczna za odciągnięcie uwagi, Malinda
otworzyła zapraszająco ramiona i przytuliła Patryka.
Śmiejąc się, Jack wziął z podłogi torbę podróżną.
- Patryk zawsze lubił kobiety. Kiedy obiad?
- Za jakieś pół godziny. Właśnie zastanawialiśmy
się, czyja dziś kolej nakrywać do stołu?
Jack przystanął tak nagle, że zderzył się z idącym
za nim Darrenem.
- Chłopcy nakrywają do stołu? - zdziwił się.
- Tak. Czy to coś złego?
- Nie, tylko nie wiedziałem, że potrafią.
- Rzeczywiście nie potrafili - odparła Malinda.
- Ale na moich kursach uczę też nakrywania do
stołu. Według mnie, dziecku będzie łatwiej w jakiejś
formalnej sytuacji, jeśli będzie wiedziało, co do czego
służy i jak się tym posługiwać. - Wskazała głową
w kierunku lodówki. - Narysowałam wzór właściwego
nakrycia i powiesiłam na lodówce. W razie jakichś
wątpliwości chłopcy mogą zawsze na to spojrzeć.
Jack rzucił okiem na rysunek. Przy każdym talerzu
leżało co najmniej pięć sztućców.
Według niego widelec i talerz to jedyne przyrządy
potrzebne przy jedzeniu. No, może czasem nóż do
mięsa. Cała reszta to ozdoby, coś, co ludzie wymyślili,
żeby się pokazać, żeby udowodnić swoją wyższość.
Przypomniał sobie jednak, że nauczyciele mówili,
że chłopcy są nieokrzesani. I jeśli od tego zależy, czy
będą akceptowani - cóż, niech się nauczą posługiwać
tym całym arsenałem.
Jack odwrócił się i bez słowa wyszedł z kuchni.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Fakt, że jego synowie uczą się nakrywać do stołu,
nie był jedyną zmianą, jaką Jack zauważył przechodząc
przez dom do swojej sypialni. Zmiany te, choć niby
subtelne, były ogromne.
Wiklinowy kosz, który dawno temu odstawił do
garażu, stał koło kanapy, po brzegi wypełniony
zazwyczaj walającymi się po podłodze zabawkami.
Telewizor, włączany na poranne filmy rysunkowe
i wyjący do samego wieczora, był ukryty za drzwicz
kami regału. Na stole, zazwyczaj zarzuconym zabaw
kami i przeróżnymi grami, leżało tylko kilka książek.
Jack podszedł do stołu i wziął do ręki jeden
z podręczników. Matematyka. Trzecia klasa. A obok
notatnik ze znajomym pismem najstarszego syna.
Jack wiedział, że Mały Jack nienawidzi odrabiania
lekcji, szczególnie matematyki, i robi to tylko pod
przymusem. Te notatki jednak wyglądały na robione
przez małego samodzielnie, bez dorosłego wiszącego
mu nad głową. Jack odłożył książkę i ruszył do sypialni.
Tydzień, pomyślał rzucając torbę na łóżko. Nie było
go tylko tydzień, a Malinda już dokonała takich
ogromnych zmian i w domu, i w chłopcach. Chłopcy
odrabiają lekcje, nakrywają do stołu, sprzątają po sobie.
Ale Jack nie lubił zmian. Nauczyło go tego małżeń
stwo z Laurel.
Nagle zdał sobie sprawę, w jakim kierunku zdążają
jego myśli. Złość. Niechęć. Uraza. Dobrze znał te
uczucia.
Nie, to bez sensu, pomyślał. Zatrudnił Malindę do
opieki nad dziećmi i ona dokładnie to robi. A jeśli
przy okazji dokonała w domu paru zmian, to cóż?
J e g o na pewno nie będzie próbowała zmienić.
A poza tym wraca dziś do domu. Prawdopodobnie
zaraz po kolacji. Wyraźnie mu to powiedziała, kiedy
wyjeżdżał.
Czemu więc tak się denerwuję, zapytywał sam siebie.
Zawarliśmy umowę i ona wywiązała się z niej co do
joty. Mimo to jego czoło cały czas było zmarszczone.
Wyjmując z szafy czystą koszulę przyznał w końcu,
że wcale nie chce, żeby wracała do domu. Polubił jej
obecność. To prawda, że jest nieco pruderyjna, ale
cóż, wychowała ją stara panna. Po tylu wieczornych
rozmowach przez telefon dużo już o niej wiedział.
Lubił te rozmowy. W ciągu dnia łapał się nawet na
tym, że patrzy na zegarek, bo chciałby już wrócić do
hotelu i zadzwonić. Potrzebował tego kontaktu
z domem... z nią.
Od dawna już nie potrzebował nikogo - oprócz,
oczywiście, synów. Nie był tym specjalnie zachwycony.
Odsuwając te niewygodne myśli, mechanicznie
wciągnął koszulę. Zapiął już trzy guziki, zanim dotarło
do niego, co robi. Palce zamarły na czwartej dziurce.
Spojrzał na gors koszuli. Ani jednej zmarszczki i,
sądząc po sztywności kołnierzyka i mankietów, ktoś
użył krochmalu.
Znał to dobrze. Laurel stosowała podobną taktykę.
Zaczęła od krochmalonych koszul, potem przyszły
trzyczęściowe garnitury, metki najlepszych krawców
i członkostwo w ekskluzywnym klubie.
-
! - wrzasnął.
Otworzył szeroko drzwi szafy, szukając dalszych
dowodów naruszenia swojej prywatności. Wszystko
było widać jak na dłoni. Cała zawartość ułożona
inaczej. Dżinsy zniknęły, a spodnie, do tej pory leżące
w głębi, przesunięto na wierzch. Osobno koszule
sportowe i wizytowe. Buty równo ustawione w rzędach
na dnie szafy.-
- Malinda! Chodź tu natychmiast! - Z doświad
czenia wiedział, że słychać go aż w kuchni.
Zdyszana, zarumieniona od gorącego piekarnika
Malinda stanęła w drzwiach.
- Czy coś się stało? - zapytała niepewnie, widząc
wściekłość na jego twarzy.
- Pewnie, że się stało! Kto wyprasował moją
koszulę?
- Ja.
- Dlaczego?
Malinda zdziwiła się absurdalnością tego pytania.
- Była w koszu z brudami, więc kiedy prałam
rzeczy dzieci, to uprałam i ją.
- Nie płacę ci za pranie moich ubrań. Ani za
wpychanie nosa w moje osobiste rzeczy.
Uraziło ją to głęboko. Tak głęboko, że z trudem
mogła to ukryć. Nie, nie płacił jej za pranie ani
porządkowanie jego osobistych rzeczy. Płacił jej za
nauczenie dzieci dobrych manier i, przez ostatni
tydzień, za opiekę nad nimi. W przyszłości lepiej
o tym pamiętać.
Jack zdjął koszulę i machnął nią Malindzie przed
nosem.
- I nie znoszę krochmalonych koszul. Nawet ich
nigdy nie prasuję.
Malinda
Malinda patrzyła, jak Jack zwija koszulę w kłębek
i rzuca na łóżko... i żal jej się zrobiło godzin, jakie
spędziła prasując jego rzeczy i porządkując szafę.
Godzin, które powinna była poświęcić na pisanie.
Podparty pod boki Jack nadal jej wymyślał.
- Niech sobie nosi krochmalone koszule jakiś
kiepski adwokacina. Ja nie zamierzam. - Podkreślił
ostatnie zdanie stukając się palcem w pierś.
Malinda z trudem powstrzymywała łzy.
- Bardzo przepraszam, że przekroczyłam zakres
moich obowiązków. - Podniosła wzrok, ale tylko do
wysokości jego klatki piersiowej.
Widziała już Jacka bez koszuli. Ale to było w nocy,
w łóżku. A w ciemnościach jego muskularna, porośnięta
ciemnymi kręconymi włosami klatka piersiowa nie była
tak wyraźnie widoczna. W tej chwili pierś falowała mu
z gniewu, a lewy sutek pulsował w rytm bijącego serca.
Poczuła, jak gorąco oblewa całe jej ciało. Przerażona
swoją reakcją odwróciła się do niego plecami.
- Jeśli mamy kontynuować tę rozmowę, wolałabym,
żebyś się ubrał - powiedziała.
- Jasne, że byś wolała. Ale to jest mój dom
i moja sypialnia i będę się ubierał, jak mi się zechce.
- Jak sobie życzysz. - Na miękkich nogach ruszyła
ku drzwiom. - Spakuję rzeczy i pożegnam się
z chłopcami.
- No i dobrze.
Jack wyszedł do łazienki, trzaskając drzwiami.
Malinda opuściła sypialnię, delikatnie zamykając za
sobą drzwi.
Kiedy Jack wszedł do. kuchni, powitały go cztery
pary oskarżycielskich oczu.
- Co z wami, chłopaki? - zapytał.
- Malinda sobie poszła.
- No to co? Miała zostać, dopóki nie wrócę.
Wróciłem, wiec odeszła.
- Nie chcemy, żeby odchodziła.
Ostatnie zdanie pochodziło od Małego Jacka
i zdziwiło ojca bardziej, niż gdyby mały oznajmił, że
chce zapisać się do baletu.
- I płakała przez ciebie - dodał Dawid. - Dlaczego
to zrobiłeś?
Płakała? Jack spojrzał na syna zdziwiony. Nie
wiedział, że płakała. Poczuł się paskudnie. No ale nie,
to nie jego wina, że płakała. To ona wtykała nos w nie
swoje sprawy, a jeśli ktoś wtyka nos w nie swoje
sprawy, to musi się liczyć z tym, że mu go przytrzasną.
- To nie przeze mnie płakała. Kobiety już takie są.
Łatwo się wzruszają. - Popatrzył na siedzących przy
stole synów. - O co chodzi? Zawsze się cieszycie, jak
uda się wam wykurzyć jakąś opiekunkę.
- Polubiliśmy ją - wymamrotał Mały Jack nie
patrząc na ojca.
- Tak, dawała nam ciasto do szkoły i czytała nam
na dobranoc. I nawet zrobiła Małemu Jackowi
żółwiowy tort na zbiórkę. - Dawid potarł nos,
wiadomy znak, że łzy są blisko. - Ona chyba też nas
lubi.
- Oczywiście, że was lubi. Jakżeby nie. - Jack
zwichrzył włosy Dawida. - Ale nie jest waszą opiekun
ką. Zaangażowałem ją, żeby nauczyła was dobrych
manier, a ona była taka miła, że została z wami,
dopóki nie znajdę nowej gosposi.
- Mamy nową gosposię? - W oczach Małego
Jacka pojawił się strach.
Jack bawił się jednym z dwóch widelców leżących
przy nakryciu i zastanawiał się, czy jego synowie
wiedzą, który do czego służy.
- Jeszcze nie, ale dałem ogłoszenie do gazety.
- A czemu nie zaangażujesz Malindy? - zapropo
nował podnieconym głosem Mały Jack. - Założę się,
że się zgodzi.
- No nie wiem, synku...
- Na pewno tak. - Darren wspiął mu się na kolana
i spojrzał błagalnie w oczy. - Jak ją ładnie poprosisz.
Malinda wyjęła ze skrzynki pocztę, która na
gromadziła się przez tydzień jej nieobecności. Niestety,
większość listów pochodziła z agencji.
Malindzie nie trzeba było o tym przypominać.
Długi były jej - albo raczej ciotki Hattie - i Malinda
miała zamiar je spłacić. Były jednak tak duże, że
nawet trzy posady nie wydawały się wystarczające.
Teraz już tylko dwie. Malinda przypomniała sobie
swój pospieszny odwrót z domu Brannanów. Nawet
nie poczekała na wypłatę. I, sądząc po ostatnim
zachowaniu Jacka, może nigdy jej nie dostać.
Łzy napełniły jej oczy. Malinda przysiadła na
podłodze przyciskając do siebie plik listów. Zdarzały
się takie dni - na przykład dzisiaj - kiedy gotowa
była przyjąć pieniądze od rodziców, spłacić długi
i zacząć życie na własny rachunek.
Oparła głowę o ścianę i popatrzyła w sufit. Sufit
ciotki Hattie. Dom ciotki Hattie. Malinda wiedziała,
że mogłaby sprzedać ten dom i spłacić długi. Ciotka
Hattie przed śmiercią namawiała ją do tego.
Malinda jednak nie umiała się na to zdobyć. To
był dom ciotki Hattie. Dom, w którym urodziła się
i przeżyła całe życie. Dom, którego tak chętnie udzieliła
Malindzie. Nie, nie mogła go sprzedać. Jeszcze nie.
Jack stał przed drzwiami domu Malindy i wyzywał
się od głupców. Sam nie wiedział, czemu dał się
synom na to namówić. Malinda już raz odrzuciła
jego ofertę - nie, nawet dwa razy.
Spojrzał w kierunku zaparkowanego na podjeździe
samochodu. Wszyscy czterej chłopcy siedzieli w środku
z nosami przyklejonymi do szyby.
Nie da się uniknąć tej konfrontacji. Chłopcy też
mieli tu coś do powiedzenia.
Jack zastukał do drzwi. Malinda otworzyła prawie
natychmiast i oto stała przed nim z czerwonym
nosem i mokrymi oczami. Jack czuł się, jakby miał
w żołądku ołowianą kulę, i wiedział dlaczego. Poczucie
winy. Chłopcy mieli rację. Malinda płakała przez niego.
- Tak? - zapytała głosem tak lodowatym jak
przewiewający go wiatr. Nie miała najmniejszego
zamiaru ułatwić mu tych przeprosin.
- Czy mogę wejść? Strasznie zimno.
Malinda najchętniej zatrzasnęłaby mu drzwi przed
nosem, ale jej dobre wychowanie na to nie pozwoliło.
- O, tak, oczywiście.
Jack wszedł i rozejrzał się po wnętrzu. Dom był
stary, solidny, ale aż się prosił o remont. Temperatura
prawie taka sama jak na zewnątrz. Jack zatrząsł się
z zimna i mocniej wcisnął ręce do kieszeni. Malinda
zauważyła ten znaczący gest.
- Przepraszam, że tak tu zimno, ale ogrzewanie
było wyłączone.
Mogła dodać, że to dla oszczędności, ale nie zrobiła
tego. Była zbyt dumna.
- Wejdź do kuchni. Tam jest cieplej i właśnie
robiłam kawę.
W kuchni Jack usiadł przy stole, a Malinda zajęła
się kawą. Zapadła niezręczna cisza.
- Ładny dom - odezwał się w końcu Jack.
Malinda odwróciła się i spojrzała na niego, myśląc,
że żartuje. Dom był pełen pamiątek rodzinnych i czysty
aż do przesady, ale Malinda zdawała sobie sprawę, że
jest stary, zniszczony i rozchodzi się w szwach.
W porównaniu z nim dom Jacka wydawał się pałacem.
Niewinny wyraz twarzy Jacka przekonał ją, że
mówi serio.
- Dziękuję - odparła.
- Jest twój czy wynajmujesz?
Malinda zupełnie nie miała ochoty na taką towarzys
ką rozmowę o niczym. Jack Brannan przyszedł tu
w jakiejś sprawie i wyglądało na to, że sam z siebie
na pewno nie powie, o co chodzi. Malinda włączyła
ekspres do kawy i usiadła przy stole.
- Dom jest mój. Ciotka Hattie mi go zostawiła.
Nie przyszedłeś tu chyba po to, żeby dowiedzieć się
o stan mego posiadania. O co chodzi?
Bezpośredniość tego pytania zaskoczyła Jacka. Mógł
powiedzieć tylko prawdę.
- Dzieci mi kazały. Było im przykro, kiedy odeszłaś
i wściekli się, że przeze mnie płakałaś. Bardzo
przepraszam, że tak krzyczałem. - Chwycił ją za rękę.
Malinda wiedziała, że Jack wierzy w przekonywającą
siłę swego dotyku i doświadczyła tego już kilka razy,
ale znowu poczuła się dziwnie. Ciepło i delikatność
jego uścisku pozbawiły ją tchu, a poczucie winy
w jego spojrzeniu głęboko wzruszyło... Opuściła głowę
i patrzyła na ich złączone ręce.
- Przeprosiny nie są konieczne - powiedziała cicho.
- Strasznie dużo rzeczy mi się przypomniało, kiedy
wyciągnąłem z szafy tę koszulę - mówił Jack i gładził
ją po ręce. - Laurel krochmaliła moje koszule albo
raczej odsyłała je do krochmalenia. To, według niej,
był dowód, że nam się powiodło. Poślubiła stolarza,
ale kiedy moje interesy zaczęły lepiej iść, spodziewała
się, że stanę się odpicowanym biznesmenem. Kimś,
kogo będzie mogła pokazywać. Myślała, że jeśli będzie
krochmalić moje koszule i wypełni moją szafę trzy
częściowymi garniturami, to od razu się zmienię.
Niestety, nie spełniłem jej oczekiwań.
Po narodzinach bliźniaków nasze małżeństwo stało
się piekłem. Dwa razy ode mnie odchodziła, ostatni
raz, kiedy Patryk miał dwa miesiące. Zginęła w wypadku
samochodowym z mężczyzną, którego nawet nie znałem.
Wiem, że to paskudne wyładowywać na kimś własne
frustracje, ale jak zobaczyłem w szafie te wykroch-
malone koszule, przypomniały mi się rzeczy, o których
chciałem zapomnieć.
Nie wiedząc co powiedzieć, Malinda zacisnęła
mocniej palce na jego dłoni.
- Ale przeprosiny to nie jedyna sprawa, z jaką tu
przyszedłem - mówił dalej Jack z wymuszonym
uśmiechem. Wiedział, że najgorsze dopiero przed
nim... - Widzisz, chłopcy naprawdę cię polubili i chcą,
to znaczy my chcemy, żebyś do nas wróciła. - Poczuł,
jak jej palce sztywnieją, i zanim mogła powiedzieć
nie, dodał: - Daj nam jeszcze jedną szansę.
Malinda pokręciła głową.
- Nic z tego nie wyjdzie. Ja...
W tej właśnie chwili kropla wody rozprysnęła się
o ich złączone ręce. Druga spadła na obrus. Malinda
i Jack spojrzeli na sufit. Widniała na nim mokra,
wybrzuszona plama.
- Och, nie! - krzyknęła Malinda, wyrwała rękę
i rzuciła się ku schodom. Jack biegł tuż za nią.
Malinda przerażona zatrzymała się na piętrze. Woda,
wydobywająca się spod drzwi łazienki, płynęła stru
mieniami wzdłuż korytarza.
Jack błyskawicznie ocenił sytuację. Dom nie ogrze
wany. Minusowe temperatury. Kiepska izolacja.
Głupiec by zrozumiał, że po prostu woda zamarzła
w rurach i rozsadziła je. Podłoga zaczęła się już
wybrzuszać.
Malinda nadal stała jak zamurowana.
- Gdzie jest główny zawór? - Jack przejął inicjatywę.
Musiał ją potrząsnąć za ramiona, żeby zrozumiała.
- W piwnicy - odparła ledwo słyszalnym szeptem
i dalej patrzyła na płynącą wodę.
Jej rozpacz poruszyła serce Jacka. Niepotrzebny był
mu jasnowidz, żeby poznać przyczynę. Kłopoty finan
sowe. Wyglądało na to, że Malinda ma ich aż za wiele.
Ujął ją za łokieć i sprowadził po schodach, usuwając
jej sprzed oczu obraz zniszczenia.
- Wyciągnij chłopców z samochodu i posadź przed
telewizorem - polecił delikatnie. - A ja zakręcę zawór.
Wieszając w szafie sukienkę Malinda uznała umowę
za korzystną dla obu stron. W domu zostaną prze
prowadzone wszystkie niezbędne naprawy, ona będzie
miała przez ten czas gdzie mieszkać, i to wszystko bez
wydawania pieniędzy.
Wyjęła z walizki bieliznę i zaczęła układać ją w ko
modzie. Do zakończenia remontu Jack będzie miał
gosposię i opiekunkę do dzieci. Uczciwa wymiana usług.
Czemu więc czuję się wystrychnięta na dudka?,
pytała swego odbicia w lustrze.
Bo Jack znowu postawił na swoim. Harował jak
wół, przesuwał meble, zwijał dywany, wycierał wodę.
Czy takiemu człowiekowi można powiedzieć - nie?
I w dodatku wyczekał, aż wszyscy będą siedzieli przy
stole i popijali gorącą czekoladę (Patryk na kolanach
Malindy) i dopiero wtedy przedstawił swoją propozycję.
Jak można odmówić, kiedy patrzą na ciebie cztery pary
smutnych oczu, błagając, byś powiedziała: tak?
Westchnąwszy zamknęła walizkę. Znowu czuła się
wmanewrowana.
- Potrzebujesz czegoś?
W drzwiach stał Jack. Nie można było uciec przed
tym człowiekiem.
- Nie, dziękuję - odparła i uniosła walizkę. Jack
natychmiast wyjął ją jej z rąk. Pokój jakby się skurczył.
- Pracujesz w tę w sobotę? - zapytał stawiając
walizkę na szafie. Bluza podjechała mu do góry
ukazując nagie plecy.
Malinda z trudem przełknęła ślinę.
- Nie, w soboty pracujemy z Cecile na zmianę.
- To dobrze. Będziemy mogli zabrać się za twój
dom.
Otrzepał ręce, spojrzał na zakłopotaną Malindę
i Westchnął zniecierpliwiony. Poprowadził ją za łokieć
do łóżka.
- Nie ugryzę cię.
- Wiem - odparła, nerwowo wygładzając spódnicę
na kolanach.
Ujął ją za ręce i przez chwilę masował je.
- Więc się rozluźnij.
- Jestem rozluźniona - skłamała.
- Właśnie widzę. Nie martw się, Malindo. Wszystko
będzie dobrze. Zobaczysz.
Ten optymizm nie ukoił dziwnego niepokoju, który
wywołał w Malindzie dotyk Jacka.
- ...obustronnie korzystna umowa.
Słowa te stały się litanią, którą Malinda w cią
gu ostatniego tygodnia powtórzyła chyba ze sto
razy. W tej chwili mówiła je akurat do Cecile, prasującej
wraz z nią najnowszą dostawę wiosennych sukienek.
- Korzystna dla kogo? - zapytała Cecile wyjmując
z pudła kolejną sukienkę.
- Dla Jacka - odparła Malinda i, widząc uniesione
brwi Cecile, dodała szybko: - I dla mnie.
Ignorując powątpiewające spojrzenie przyjaciółki
rozłożyła na desce następną sukienkę.
- Mój dom się remontuje, ja mam przez ten czas
gdzie mieszkać - to wszystko bez żadnych pieniędzy
- a Jack do końca remontu ma opiekunkę i gosposię.
Obustronnie korzystna umowa.
- Tak twierdzisz - skomentowała Cecile powstrzy
mując uśmiech.
- Bo tak jest.
- Na jak długo zawarliście tę „obustronnie korzys
tną umowę"?
- Nie było o tym mowy - odparła niepewnie
Malinda.
- A kto robi remont?
- Jack.
- Malindo, jesteś słodką i naiwną idiotką. Ten facet
cię załatwił na amen. Będzie miał opiekunkę do dzieci, wy
sprzątany dom i przygotowane posiłki, jak długo zechce.
- Wcale nie, tylko do końca remontu.
- Czyżbyś zapomniała o panu Adderly?
Nie, Malinda nie zapomniała o panu Adderly. To
on zeszłej zimy reperował piec u ciotki Hattie.
- A co to ma do rzeczy?
Cecile wzruszyła ramionami i podała Malindzie
następną sukienkę.
- W zasadzie nic. Ale czy pamiętasz, jak długo to
trwało?
Malindę przeszedł dreszcz.
- Trzy miesiące - powiedziała Cecile nie czeka
jąc na odpowiedź. - Najpierw musiał zamówić części.
To trwało kilka tygodni. Części nie pasowały i musiał
zamówić następne. Kiedy je zamontował, okazało się,
że zepsute jest coś innego i cała sprawa zaczęła się od
nowa. Płaciłyście mu za godziny. Przez całą zimę
chodziłyście po domu w czterech swetrach.
- Jack to nie pan Adderly. - Malinda nie dopusz
czała do siebie żadnych wątpliwości.
- I Jimmy Johnson też nie.
Malinda zaczerwieniła się na samo wspomnienie
Jimmy'ego Johnsona. Zdjęła z deski świeżo wy
prasowaną sukienkę i podała ją Cecile.
- Nie, nie jest Jimmym - odparła poirytowana.
- Ale tak samo jak Jimmy nie zasługuje na to,
żebyś go broniła.
- Jimmy Johnson był dobrym chłopcem, tylko
ludzie go nie rozumieli.
- O, rozumieli go aż za dobrze. To był dwunasto
letni chuligan i tylko ty dałaś się nabrać. Podkochiwałaś
się w nim nawet.
Malinda westchnęła głęboko. Kłóciły się już tak
wiele razy. Po raz pierwszy w wieku lat dwunastu.
W tej chwili wcale nie miała na to ochoty.
- O co chodzi, Cecile?
- Czy podkochujesz się w Jacku Brannanie?
- Tylko dzieci się podkochują.
- No, dobrze. A więc - czy zakochałaś się w Jacku
Brannanie?
Zakochana w Jacku Brannanie? Aż wzdrygnęła się
na tę myśl.
- Bardzo krótko go znam.
- Miłość nie ma poczucia czasu.
- Och, daj spokój, Cecile - zirytowała się Malinda.
- Całowałaś się z nim?
Malinda chwyciła nawilżacz.
- Woda się skończyła. Zaraz wracam.
- Tak czy nie? - Cecile przytrzymała ją za ło
kieć.
- A jak tak, to co? — odparła zaczepnie Malinda.
- Wiedziałam! - zapiszczała Cecile. - I jak było?
Założę się, że nieźle.
Nieźle? Według Malindy to zbyt łagodne określenie,
ale przecież jej doświadczenie w sprawach męsko-
-damskich było raczej ograniczone. Tak bardzo chciała
się zwierzyć Cecile. Pocałunek. Jego dotyk. Jak ją to
paraliżowało. Jak sama obecność tego człowieka
pozbawiała ją tchu. Musiała o tym komuś powiedzieć.
Komuś, kto pomoże jej zrozumieć uczucia, jakie
wzbudzał w niej Jack.
Nie była pewna, czy Cecile jest właśnie kimś takim.
O, tak, Cecile na pewno miała doświadczenie.
Młoda wdowa zmieniała mężczyzn jak rękawi
czki.
Miała także skłonności - kiedy okoliczności na to
pozwalały - do kierowania życiem Malindy.
Malinda spojrzała na kącik zabaw, gdzie mały
Patryk z dużym przejęciem ustawiał i burzył wieże
z klocków. Ależ podobny do ojca. Jej dłonie i żołądek
zacisnęły się w mocny węzeł. Ten sam kolor włosów,
ta sama silna szczęka, te same cienkie usta. Przed
oczami stanęła jej dorosła wersja tych rysów.
- Owszem, całowaliśmy się - wypaliła. -I, owszem,
było cudownie.
Cecile zdarzało się szanować czyjąś prywatność,
ale w tej chwili nie miała na to ochoty.
- A więc podoba ci się sposób, w jaki całuje,
i głupio ci, że tak jest - mówiła wolno Cecile.
- Tak - odparła zakłopotana Malinda i znów
spojrzała na Patryka. - Co mam zrobić?
- Masz znowu mu na to pozwolić. - Cecile z trudem
udało się przytrzymać Malindę na miejscu. - I masz
nie mieć żadnych wyrzutów sumienia - zagroziła.
- Już za długo postępowałaś według zasad ciotki
Hattie. Najpierw musisz nauczyć się odprężać - mówiła
dalej przejęta swą rolą Cecile. - Oddechy brzuszne.
Tak. Co najmniej dwa, a potem...
- Oddechy brzuszne? - wykrzyknęła przerażona
Malinda. - A cóż to takiego?
- Takie głębokie oddechy. Spróbuj.
Pod czujnym spojrzeniem Cecile Malinda, chcąc
nie chcąc, spróbowała i poczuła się dziwnie.
- Znakomicie. Czujesz się odprężona?
- Nie, czuję się jak idiotka. - Malinda pokręciła
głową i wstała. - Nic z tego nie będzie. Doceniam
twoją pomoc, ale ja po prostu jestem inna. Nie
potrafię się rozluźnić przy mężczyźnie.
- Oczywiście że potrafisz. Musisz tylko trochę
poćwiczyć. Powinnaś...
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Jesteś pewien, że Jason da sobie radę z chłopcami?
- zapytała Malinda zapinając pasy.
- Na pewno. Ma siedemnaście lat, jest odpowiedzial
ny i dzieciaki go uwielbiają.
- A jak się coś stanie?
- Zostawiłem twój numer obok telefonu. W razie
jakichś kłopotów będzie dzwonił. - Jack przekręcił
kluczyk w stacyjce i poklepał Malindę uspokajająco
po ramieniu. - Rozluźnij się. Wszystko będzie do
brze.
Rozluźnij się. W ostatnim tygodniu Malinda słyszała
to słowo tyle razy, że wystarczy jej na całe życie.
A Cecile była w błędzie. To nie ćwiczenia były
potrzebne Malindzie. Może czołowa lobotomia, ale
nie ćwiczenia. Od oddechów brzusznych bolały ją
wszystkie mięśnie, a na niewiele to się zdało. Wciąż
sztywniała, gdy Jack podchodził do niej bliżej niż na
pół metra. A dzisiaj miała z nim spędzić cały dzień
- sam na sam!
Użyła wszelkich możliwych wymówek, by uniknąć
tej szczególnej formy tortur. Kiedy stwierdziła, że
zupełnie nie zna się na hydraulice, Jack powiedział,
że niepotrzebna mu jej wiedza, lecz dodatkowa para
rąk. Trudno było twierdzić, że urodziła się bez tych
narzędzi.
Potem próbowała zasłaniać się pracami domowymi
- praniem i odkurzaniem, ale Jack zapewnił ją, że
zrobią to wszystko wieczorem - razem.
- Dwie osoby wykonują każdą pracę dwa razy
szybciej niż jedna - powiedział.
Malinda jęknęła na samo wspomnienie.
Jej ostatnią deską ratunku byli chłopcy. W domu
Malindy tylko plątaliby się pod nogami, a u siebie
nie mogli przecież zostać sami. Dokładnie w tym
momencie zadzwonił dzwonek u drzwi i zjawił
się Jason. Chłopcy nie mogli już być wymówką
i Malinda mogła spokojnie przez cały dzień stanowić
dodatkową parę rąk Jacka.
Czekając, aż Jack wyprowadzi auto z garażu,
Malinda próbowała znaleźć korzystne aspekty sytuacji.
Pomagając Jackowi przyspieszy prace, a i argumenty
Cecile przypominającej pana Adderly stracą swoje
podstawy.
Sama nie wiedziała, czemu myśli te nie bardzo ją
pocieszyły.
Dwie godziny później, kiedy stała przyparta ramie
niem Jacka do ściany w łazience, też nie czuła się ani
trochę pocieszona. Przytrzymywała kluczem spawaną
przez Jacka rurę.
Jego ramię przyciśnięte było do jej brzucha, kolana
do goleni. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby się
odsunąć.
Jack pracował jak wściekły. Od momentu wejścia
do domu nie spoczęli ani na moment. Meble zostały
usunięte, dywany zwinięte i wyniesione do garażu.
W ścianie łazienki ziała wybita wielka dziura. Malinda
była przerażona i miała tylko nadzieję, że Jack wie,
co robi.
- Już prawie koniec. Trzymaj mocno - poinstruował
Malindę, ocierając pot z czoła i kierując palnik na
kolejny odcinek rury.
Malinda miała ogień na twarzy, sama nie wiedziała,
czy od palnika acetylenowego, czy od bliskości Jacka.
Nie mogła oderwać od niego oczu. Podciągnął do
łokci rękawy bluzy i na jego nagich przedramionach
błyszczały kropelki potu. Pod opaloną skórą widoczne
były napięte mięśnie i żyły. Malinda śledziła wzrokiem
jedną z żył od łokcia do nadgarstka i marzyła, by
zrobić to także palcem. Ręce Jacka były bardzo silne,
ale Malinda wiedziała, jak potrafią być delikatne.
Poznała ich delikatność tuż przed pocałunkiem na
śniegu. I jeszcze raz, w jego gabinecie. Mogła to
porównać jedynie do wkładania palca do kontaktu.
Zaabsorbowana tymi myślami zapomniała zupełnie
o swoich obowiązkach i wypuściła z ręki klucz.
Właśnie w tej chwili Jack przeciął palnikiem rurę,
a ta, pozbawiona uchwytu klucza, upadła na ziemię.
Odruchowo Malinda sięgnęła po kawałek rury.
- Nie dotykaj!
Ostrzeżenie przyszło za późno. Malinda krzyknęła
i wypuściła z ręki rurę jak gorący kartofel. Zanim
pierwsza łza zdążyła potoczyć się po jej policzku,
Jack już trzymał ją za ręce.
Jego dłonie obejmowały jej nadgarstki jak bran
soletki. Na obu rękach Malindy widniały ogniście
czerwone pręgi.
- Nic mi nie jest - powiedziała Malinda próbując
się wyswobodzić. - Po prostu się przestraszyłam.
- Trzeba to jakoś opatrzyć - mówił Jack nie
zwalniając uścisku. - Jest tam coś na oparzenia?
- zapytał wskazując na szafkę wiszącą na ścianie.
Malinda tylko skinęła głową.
Jack posadził ją na brzegu wanny. W szafce znalazł
tubkę maści i gazę. Przyklęknął przy Malindzie i dotknął
wargami najpierw jednej jej dłoni, a potem drugiej.
Nowe łzy napłynęły do oczu Malindy.
- Chłopcom też zawsze całuję ich kuku - powiedział
cicho. - Szybciej się goi.
Wycisnął trochę maści na palec i delikatnie smarował
czerwone pręgi. Bardzo, bardzo delikatnie. Jak
muskanie piórkiem. A jednak znowu gorący dreszcz
przeszył całe ciało Malindy.
-
?
- Nie. To tylko taki odruch - skłamała.
Jack nadal coś mówił, głosem delikatnym jak jego
dotyk, ale Malinda nic nie słyszała. Oczy jej się
zaszkliły, nie była w stanie myśleć.
Jack powoli owijał jej dłonie gazą. Malinda myślała,
że nie wytrzyma.
Oddechy brzuszne, przypomniała sobie. Dwa od
dechy, mówiła Cecile, i napięcie zniknie. Malinda
przymknęła oczy i nabrała powietrza, policzyła do
dziesięciu i wypuściła.
Odczekała minutę. Nic. Jeden to za mało, pomyślała.
Znów nabrała powietrza. Zdążyła policzyć do sześciu,
kiedy poczuła ręce Jacka obejmujące ją w pasie.
Otworzyła oczy, ale zanim się zorientowała, Jack już
trzymał ją na kolanach.
- Co robisz? - zapytała dysząc.
- Wyglądałaś, jakbyś miała za chwilę zemdleć,
więc cię podtrzymałem.
Malinda wyprostowała się.
- Wcale nie mdlałam. To były ćwiczenia oddechowe.
Jack zwolnił nieco uścisk, ale nie na tyle, by mogła
wstać.
Boli
- Żeby złagodzić ból? - zapytał z lekkim uśmiesz
kiem.
- Nie - odparła zniecierpliwiona Malinda wy
gładzając rąbek swetra. - Żeby się odprężyć.
- Jesteś spięta?
- A owszem, jestem - prawie krzyknęła Malinda.
- Z jakiegoś głupiego powodu, kiedy jestem blisko
ciebie, coś dzieje mi się w środku.
- Dlaczego? - Ujął ją pod brodę i zmusił, by
spojrzała mu w oczy.
Pytanie było proste i nieskomplikowane, ale wyraz
jego oczu mówił co innego. Było w nim zrozumienie,
współczucie i nawet pożądanie.
Malinda z trudem przełknęła ślinę.
- Sama nie wiem - skłamała, kierując wzrok na
dziurę w ścianie. - Po prostu tak jest.
Jack znowu ujął ją pod brodę.
- A ja chyba wiem, dlaczego.
- Naprawdę? - Przestraszona Malinda otworzyła
szeroko oczy.
- Yhm. - Posadził ją wygodniej na swoich kolanach.
- Ludzie są spięci, kiedy próbują coś w sobie zwalczyć.
Wydaje mi się, że ja ci się po prostu podobam i że to
cię przeraża.
Zaskoczona prawdziwością tego stwierdzenia Malin
da próbowała wyswobodzić się z pułapki, jaką tworzyły
jego ramiona.
- To śmieszne. Puść mnie.
- To wcale nie jest śmieszne. Ty też mi się podobasz.
Takie bezpośrednie oświadczenie zaskoczyło Malin-
dę. Przestała się wyrywać i z otwartymi ustami patrzyła
na Jacka.
- Poważnie? - zapytała z niedowierzaniem.
- Owszem. I też mnie to przeraża. - Jack odgarnął
włosy z czoła. - Ale to nie znaczy, żebym miał zaraz
uciekać. Wolę raczej sprawdzić.
- Sprawdzić? - powtórzyła szeptem Malinda.
- Tak, zobaczyć, jak się ma rzeczywistość do
marzeń.
Malinda poczerwieniała z zakłopotania. Wiedziała,
że taki sprawdzian przeprowadzony przez Jacka na
pewno będzie przyjemny. Wciąż pamiętała ten pierwszy
pocałunek na śniegu. Ale on jest doświadczony, a ona
nie. Nie ma mowy, żeby dobrze zaliczyła tę próbę.
- A jak się rozczarujesz? - zapytała niepewnie.
- Wtedy dla nas obojga sprawa będzie jasna,
prawda?
Malinda przez chwilę ssała dolną wargę, rozważając
konsekwencje.
- Na czym będzie polegał ten sprawdzian?
- Napięcie bierze się z tego, że człowiek stara się
ukryć pewne uczucia, musimy więc zacząć od od
słonięcia tych uczuć. Na przykład... - Mówiąc to
uniósł rękę ku jej włosom i wyjął z nich spinkę.
- Zawsze nosisz upięte włosy, a ja wciąż pamiętam
twoją pierwszą noc w naszym domu. Wtedy je
rozpuściłaś.
Kolejne spinki upadły na podłogę.
- W koku wyglądasz jak zasuszona stara panna.
Słysząc to niepochlebne porównanie Malinda obron
nym gestem uniosła rękę ku swoim włosom, ale Jack
natychmiast ją odsunął. Rozrzucił swobodnie jej włosy
i zanurzył w nie palce. Potem ujął w dłonie jej twarz
i przysunął do swojej. Na jego wargach błąkał się
uśmiech mogący stopić lód.
- A kiedy rozpuścisz włosy, stajesz się niezwykle
przystojną kobietą. - Na moment dotknął leciutko
wargami jej ust. - Teraz twoja kolej. Powiedz, jakie
uczucia ukrywasz?
Powieki Malindy stały się nagle bardzo, bardzo
ciężkie.
- Zrób to jeszcze raz - szepnęła nieśmiało.
- Co?
- Pocałuj mnie.
Jack zdawał sobie sprawę z jej niewinności i braku
doświadczenia. Widział to w jej oczach, czuł na jej
wargach i w nieśmiałej wędrówce palców po swojej
piersi. Była mu przez to jeszcze droższa.
Usta Malindy rozchyliły się pod delikatnym nacis
kiem warg Jacka. Jack nawet nie zdawał sobie sprawy,
do jakiej samokontroli jest zdolny. Objął ją ramionami,
przycisnął do siebie.
- Pocałuj mnie, Lindo - poprosił.
Malinda, przestraszona, otworzyła szeroko oczy.
- Nić mogę.
Jack pocałował najpierw jedną zamkniętą już
powiekę, potem drugą.
- Ależ możesz. Rozluźnij się i nie bój.
Nie poruszyła się i Jack zaczął obawiać się, że jej
stan emocjonalny jest dużo bardziej skomplikowany
niż przypuszczał. Wtem jej nieśmiała ręka wspięła się
do jego policzka i tam spoczęła. Poczuł dudnienie jej
tętna i zrozumiał, ile kosztował ją nawet taki drobny
gest. Zawstydził się. Wciąż trzymając ją w objęciach,
nie zważając na wodę i gruz, osunął się na podłogę.
Przez chwilę leżeli nieruchomo. Po latach powściąg
liwości Malinda niezdolna była do najmniejszego
ruchu. Ale Jackowi powściągliwość była obca. Jego
palce rysowały małe, hipnotyczne kółka na jej plecach,
unosiły sweter coraz wyżej. Malinda wzdrygnęła się,
może od chłodnego powietrza.
Napotkawszy zapięcie stanika palce Jacka za
trzymały się, zrobiły, co należało i znów ruszyły
w górę, masując napięte mięśnie. Pod pieszczotami
Jacka ciało Malindy rozluźniło się, stało się bez
władne i wrażliwe. Uniosła głowę, napotkała jego
spojrzenie... i zobaczyła diabła w jego oczach i w jego
uśmiechu.
Wiedziała, że to niebezpieczny człowiek. Nie miała
przy nim żadnych szans. Z pełną świadomością
pozwoliła swoim wargom poznawać nowe kształty
i smaki. Usta, które oczom wydawały się wąskie
i zacięte, rozchyliły się, zadziwiająco miękkie i pełne.
Do tej pory Malinda nawet nie przypuszczała, że
kiedykolwiek mogłaby oddać się takim zmysłowym
przyjemnościom. Ciotka Hattie dobrze ją wyszkoliła.
Nieliczni mężczyźni w jej życiu byli męskimi wersjami
jej samej - bezpieczni, niewymagający. Randki składały
się z cichej kolacji, koncertu w filharmonii, czasem
z podniecającego odczytu na uniwersytecie, i wszystkie
kończyły się niewinnym pocałunkiem przed jej drzwiami.
To, co przeżywała teraz, było czymś absolutnie
nieznanym. Dłonie Jacka wędrowały po jej plecach,
potem przesunęły się na boki i do przodu, na jej nagie
piersi.
Jego kciuki musnęły jej sutki, które natychmiast
stężały i jakby rozkwitły. Fala pożądania przecięła
Malindę jak nóż.
Mężczyzna z natury pozwala, by rządziły nim
namiętności, kobieta zaś musi stale je kontrolować.
Kubeł zimnej wody miałby pewnie w tej chwili
mniejszy wpływ na zachowanie Malindy niż owa
zasada ciotki Hattie, o której przypomniała sobie tak
nie w porę. W mgnieniu oka Malinda była na nogach.
- Co się stało? - zapytał zaniepokojony Jack.
- Nic, przepraszam. Ja... - Unikając jego wzroku,
Malinda zapinała stanik.
Jack odsunął jej ręce, obrócił ją i chwycił zapięcie
stanika.
- Za co przepraszasz?
- Żałuję, że sprawy posunęły się tak daleko - od
parła z trudem Malinda, bo Jack właśnie zapinał jej
stanik. - Dama nigdy nie powinna pozwolić mężczyźnie
na takie rzeczy.
Jack gwałtownie obciągnął jej sweter. Obrócił ją
i spojrzał jej prosto w oczy.
- No, cóż, ja nie żałuję - stwierdził zdecydowanie.
- Może tylko tego, że nie skończyliśmy tego, cośmy
zaczęli.
Na biurku leżały porozrzucane cenniki. Za drewno,
roboty hydrauliczne, farby, elektrykę. Długie kolumny
cyfr przy każdej pozycji. Obok projekt budynku
z uwagami architekta. Jack od wielu godzin siedział
przy biurku studiując plany, listę niezbędnych mate
riałów i cennik. Teraz miał już tylko wszystko
podsumować.
Nie umiał jednak nawet prawidłowo dodać dwóch
do dwóch. Zupełnie nie potrafił się skoncentrować.
Myślał o wszystkim, tylko nie o pracy.
Nie, nie o wszystkim, poprawił się szybko. Tylko
o Malindzie. Ta kobieta doprowadzała go do wariac
twa. Kręciła się co rano po jego domu, przygotowywała
śniadanie, słała łóżka, ubierała chłopców. Stojąc na
progu domu sprawdzała, czy wzięli kanapki do szkoły,
włożyli czapki i rękawiczki, zapięli kurtki. Każdemu
miała coś ważnego do powiedzenia na pożegnanie.
Małemu Jackowi życzyła szczęścia na klasówce
z matematyki. Dawidowi przypominała, żeby dał
nauczycielce jabłko, które dołożyła mu do drugiego
śniadania. Darrenowi kazała nie zapomnieć o wypiciu
mleka. Wyprawiwszy ich na autobus, zabierała Patryka
i potężną, wypchaną torbę i ruszała do pracy.
I wszystko to robiła ubrana jak na proszony
podwieczorek. Kiedy znajdowała na to czas? O której
by wstał, ona zawsze była już na nogach, ubrana
i gotowa na przyjęcie kolejnego dnia. Umówili się, że
niedzielę będzie miała wolną, ale pierwszą z nich
spędziła porządkując szafy chłopców, drugą zaś
naszywając łaty na ich dżinsy i budując z Patrykiem
domki z klocków lego.
Kiedy wszyscy leżeli już w łóżkach, Jack słyszał,
jak pisze tę swoją śmieszną rubrykę. Miała czas na
wszystko... oprócz niego. I w tym sęk.
Nie wstydził się przyznać, że Malinda go pociąga,
ale... miał dość rozumu, by wiedzieć, że to nie
w porządku.
Tak bardzo się różnili. Ona była diamentem, on
bryłką węgla. Ona schludna aż do obsesji, on - no,
cóż - bałaganiarz. On nosił sportowe bluzy i dżinsy,
ona jedwab i koronki. On lubił zimne piwo i poniedział
kowe mecze, ona wolała wino i muzykę klasyczną.
To wszystko powinno go zniechęcić. Niestety. Tym
bardziej czuł się zaintrygowany.
Podejrzewał także, że i on ją pociąga. Cholera,
przecież mężczyzna wyczuwa pewne rzeczy. Kiedy
jednak zbliżał się do niej, naprężała się jak struna.
Wiedząc o tym, celowo wmanewrował ją w to sam na
sam przy remoncie jej domu. Miał nadzieję, że
przebywając z nim więcej, stopniowo, kroczek po
kroczku, poczuje się swobodniej. Do pewnego momen
tu wszystko szło znakomicie.
I nagle, kiedy już wydawało mu się, że zniknęły
wszystkie bariery, Malinda znowu się wycofała. Dlacze
go?, zastanawiał się patrząc na zaostrzony ołówek.
Żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy.
Nawet nie bardzo go to zdziwiło. Tylko Malinda
mogłaby odpowiedzieć na to pytanie, ale Jack nie był
pewien, czy nawet ona zna odpowiedź.
Od soboty unikał jej jak diabeł święconej wody.
Częściowo ze złości, częściowo z zakłopotania. I częś
ciowo z nadmiaru roboty. Spojrzał z niechęcią na
rozrzucone na biurku papiery.
Czyż miłość nie jest piekłem?
Ołówek z trzaskiem złamał się w jego palcach. A to
skąd się wzięło? Uciekając przed tym paskudnym
pytaniem, zerwał się na nogi i zaczął spacerować po
pokoju.
Nic z tego. Słowo „miłość" prześladowało go, tkwiło
w napiętych mięśniach karku, pulsowało w skroniach.
Z westchnieniem opadł z powrotem na krzesło. To
wszystko jej wina. Wparadowała w ich życie, czyszcząc,
porządkując i odgadując każde życzenie. Nic więc
dziwnego, że przyzwyczaił się do niej. A, przekonywał
sam siebie, przyzwyczajenie to niekoniecznie miłość.
Czekał, aż te myśli przyniosą mu ulgę, aż zniknie
tępy ból w skroniach. Na próżno.
Spojrzał na zegarek. Dziewiąta. Był tak samo
zaawansowany w robocie, jak kiedy zaczynał ją
o szóstej.
Ponownie włączył kalkulator.
Malinda siedziała w kuchni przy stole i układała
listę zakupów. Pobrzękiwaniu naczyń w zmywarce
towarzyszył szum pełnej ręczników suszarki. Były to
jedyne odgłosy w całym domu. Chłopcy dawno już
leżeli w łóżkach.
Przypomniawszy sobie, że skończył im się płyn do
prania, umieściła go na liście, dopisując na marginesie
„o podwójnej mocy". Papier toaletowy, płyn do
prania, płatki kukurydziane dla Patryka, owsiane dla
bliźniaków, kasza manna dla Małego Jacka, masło
orzechowe, dżem, chleb chrupki na drugie śniadania,
krem do golenia i ostrza dla Jacka. Malinda uśmiech
nęła się, porównując tę listę z tymi, które jeszcze tak
niedawno robiła dla samej siebie.
Urozmaicenie. Na tym polegała różnica. Jej listy
były takie nudne i monotonne. Zupełnie inne niż listy
Brannanów. Każdy mężczyzna w tym domu miał
swoje upodobania. To, czego jeden nie znosił, inny
uwielbiał. Niełatwo było ich wszystkich zadowolić.
I bardzo ci się to podoba, powiedziała sama do
siebie Malinda, ziewając sennie. Spojrzała na zegar,
ziewnięcie ustąpiło miejsca grymasowi. Jack znowu
się spóźnia. Miał być przed siódmą, zjeść z nimi
kolację i pomóc Małemu Jackowi w geografii. Tym
czasem kolacja była już dawno zjedzona, a na
kuchennym stole stał gotowy model wulkanu. Wszys
tko to dokonało się pod nieobecność i bez pomocy
Jacka Brannana.
Malinda zmarszczyła nos, patrząc na ogromną
bryłę z masy papierowej. Drut, stare gazety, rozwod
niony klej i trzy buteleczki farby. Jeśli chodzi o stronę
artystyczną, model był udany. Obawiała się tylko
o stronę techniczną. Nigdy nie była w tym mocna.
Mały Jack potrzebował pomocy ojca i dlatego
Malinda jeszcze się nie położyła. Zamierzała odbyć
z Jackiem poważną rozmowę na temat jego oj
cowskich obowiązków. Od tygodnia, od dnia wspó
lnej pracy przy rurach w jej domu, unikał jej,
a co za tym idzie, i chłopców. Ich rozmowy były
krótkie i rzeczowe. Widywali się rzadko, w drodze
do pracy czy do łóżka.
I Malindzie było przykro. Przykro jej było także
dlatego, że powiedziała wtedy, iż żałuje, bo pozwoliła,
by sprawy zaszły tak daleko. Nigdy w życiu nie czuła
tak bardzo, że żyje, jak wtedy, przez tę krótką chwilę
na podłodze w łazience. Wszystkie zakończenia nerwów
w jej ciele pulsowały pragnieniem, którego nie potrafiła
nazwać ani zrozumieć... a tak bardzo chciała. O Boże,
ależ chciała znowu się tak poczuć.
Wyglądało jednak na to, że jeśli ma to zależeć od
Jacka, to nic z tego. Od tamtej pory unikał jakiegokol
wiek z nią sam na sam. A jej było przykro.
Światło reflektorów omiotło ścianę kuchni. Wrócił.
Malinda wstała.
Na dźwięk klucza przekręcanego w zamku zamarła.
„Dwa oddechy brzuszne" wyszeptała, ale zanim
zdążyła wciągnąć powietrze po raz pierwszy, Jack był
już w drzwiach.
Oddychaj głęboko, krzyknęła Malinda w duchu.
Pamiętaj o oddechu!
- Cześć. - Nie patrząc na nią Jack zdjął płaszcz
i rzucił go na krzesło. - Chłopcy w łóżkach?
Zaskoczona w połowie oddechu, Malinda z trudem
wyjąkała potwierdzenie.
Jack, przyglądający się modelowi wulkanu, nawet
tego nie zauważył.
- Cholera, zupełnie o tym zapomniałem. - Wściekły
stuknął się w czoło. - Dobra robota. Pomagałaś mu?
- Tak, ale większość zrobił sam. Budowa jest
w porządku, ale nie wychodziła nam erupcja.
- Proszek do pieczenia i ocet. - Jack wyjął umiesz
czony w stożku pojemnik.
- Szkoda, że nie było cię wcześniej. Przydałyby się
nam twoje rady.
- Musiałem przygotować ofertę - wymamrotał
pochylony nad wulkanem. - Podaj mi proszek do
pieczenia.
- Mały był bardzo zawiedziony.
Gdy podawała mu pudełko, ich ręce na moment
zetknęły się. Malindzie wydawało się, że strzelił w nią
piorun. Jack na chwilę podniósł wzrok, potem znów
wrócił do wulkanu.
... - Przejdzie mu to.
- Może.
- Może?
- Dzieci łatwo godzą się z sytuacją, ale niełatwo
zapominają.
- Jakoś mu to wynagrodzę - odparł Jack wracając
do wulkanu.
- Nie wątpię - zgodziła się Malinda - ale czy ta
oferta na pewno była ważniejsza?
- To nie kwestia ważności, tylko priorytetu. Praca
najpierw.
- Dlaczego?
Jack wsypał łyżkę proszku w wąski otwór wulkanu.
- Odpowiedź jest chyba oczywista.
- Może dla ciebie.
Jack westchnął głęboko i odłożył łyżkę na stół.
- Słuchaj, Malindo. Mały Jack był zawiedziony,
bo mu nie pomogłem i bardzo mi z tego powodu
przykro. Ale ja muszę przede wszystkim pracować.
Muszę opracowywać oferty, żeby zdobyć kontrakty,
bo to nam daje chleb.
- Dajesz im dużo więcej niż tylko chleb. Spełniasz
wszystkie ich zachcianki. Kupujesz im zabawki
i wszystko, o czym zamarzą.
- I co w tym złego?
- Nic, gdyby i inne ich potrzeby były zaspokojone.
- A ty, oczywiście, jesteś w tych sprawach ekspertem
- odparł oschle.
- Nie, nie jestem ekspertem, ale pamiętam swoje
dzieciństwo. Moi rodzice dawali mi wszystko, co można
mieć za pieniądze, a ja chciałam tylko, żeby byli ze mną.
- Mówiłaś, że wychowywała cię ciotka Hattie.
- Owszem, od ósmego roku życia. Interesy mojego
ojca wymagały wyjazdu z kraju i matka pojechała
z nim. Zostawili mnie pod opieką różnych niań i gospoś
i przyjeżdżali do domu co parę miesięcy. Buntowałam
się. Z rozpaczy umieścili mnie u ciotki Hattie.
Jack bawił się buteleczką octu. Jego dzieciństwo
niewiele różniło się od dzieciństwa Malindy. Jego
rodzice też go nie chcieli. Ale nigdy nie przysyłali
pieniędzy ani go nie odwiedzali.
- Dobrana z nas para - powiedział. - Dwie nie
chciane sieroty. Jest jednak między nami jedna istotna
różnica. Pieniądze. Twoi rodzice cię utrzymywali.
Moi wydawali wszystko na wódkę. Czy wiesz, jak to
jest, gdy się niczego nie ma?
Nie czekał na odpowiedź. Nie potrzebował jej.
Znał ją aż za dobrze.
- Ubrania i czasem jakiś prezent na Boże Naro
dzenie miałem wyłącznie z opieki społecznej. Mowy
nie było o uprawianiu sportu, zbiórkach czy innych
zajęciach, które miały inne dzieci. Chcę, żeby moi
synowie mieli to, czego ja nie miałem. Rozumiesz to?
- Tak, rozumiem, ale to są t w o j e potrzeby, a nie
chłopców. - Malinda położyła rękę na dłoni Jacka.
- Jack, dzieci potrzebują c i e b i e . Twojej miłości
i twojej uwagi.
Jack nie odważył się nawet poruszyć. Przypuszczał,
że Malinda nawet nie zdała sobie sprawy, że go
dotknęła. Przejęta sprawą chłopców zapomniała o sobie
i swoich głupich oporach. Przez chwilę rozważał jej
słowa. Owszem, wiedział, że synowie go potrzebują.
I bardzo się starał zaspokoić wszystkie ich potrzeby
- fizyczne i uczuciowe. Ale był sam. Nie miał żony,
która dzieliłaby z nim ten ciężar. Czasami był tak
zmęczony, tak psychicznie wykończony pracą, że
obawiał się, że nie sprosta temu zadaniu. Ale starał
się, do cholery. Ciekawe, czy Malinda wie, jak bardzo.
Spojrzał na nią. Opowiedziała mu trochę o swoim
dzieciństwie. W jej oczach wciąż był ból wywołany
przez wspomnienia. Jej potrzeby w dzieciństwie były
zwyczajne. Matka, ojciec, dom. Dwóch z nich jej nie
dano. Czego potrzebowała w dorosłym życiu? Znał ją
już na tyle, by podejrzewać, że jej potrzeby niewiele
się zmieniły.
Oczywiście nie potrzebowała już ojca ani matki, ale
wciąż potrzebna jej była rodzina i dom. Widział ją
razem z chłopcami. Zauważył, jak błyszczą jej wtedy
oczy, jak śmieje się bawiąc z Patrykiem. Wydawało
mu się też, że potrzebuje i jego.
Ujął ją za rękę.
- A jakie są twoje potrzeby, Malindo? - zapytał
cicho.
Ta nagła zmiana tematu zaskoczyła ją. Zarumieniła
się i próbowała wyswobodzić rękę... Jack wzmocnił
uścisk.
- Rozmawialiśmy o chłopcach, zapomniałeś?
- Zgadza się - przytaknął Jack. Kciukiem rysował
kółka na jej dłoni.
Malindzie coraz trudniej było się skoncentrować,
ale wiedziała, że musi. Dla dobra chłopców.
- Przez ostatni tydzień prawie ich nie widywałeś.
Wychodzisz rano i wracasz, kiedy już śpią. Czuję się
za to odpowiedzialna.
- O, a to dlaczego?
- Bo wydaje mi się, że mnie unikasz, a unikając
mnie, unikasz także ich.
- Naprawdę? A czemuż to miałbym cię unikać?
- Z po-powodu tego, co się stało - wyjąkała
Malinda.
- A co się stało, Malindo?
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Bardzo dobrze wiesz, co się stało.
Jack przyciągnął ją na kolana. Bardzo dobrze
wiedział, co się stało. Nie był tylko pewien, czy i ona wie.
Wyciągnął ręce po leżące na stole łyżki. Jego ramiona
musnęły jej piersi. Malinda poczuła oblewającą ją
falę gorąca.
Jack zanurzył łyżki w pudełku z proszkiem do
pieczenia.
- To jest mężczyzna - powiedział unosząc jedną
pełną proszku łyżkę do góry. - A to kobieta. - Uniósł
drugą.
Wsypał proszek do wnętrza wulkanu i wziął do
ręki buteleczkę z octem.
- A to - powiedział odkręcając ją - jest pożądanie.
Wlał ocet do wulkanu. Płyn z sykiem połączył się
z proszkiem, pojawiły się bańki i ciecz gwałtownymi
falami zaczęła wydobywać się ze środka.
- Oto co dzieje się, kiedy, te składniki się połączą.
Malindzie zaschło w ustach. Nie mogła oderwać
wzroku od bulgoczącego płynu. Czuła, że to samo
dzieje się w jej żyłach i że gorąco bijące od ud Jacka
doprowadza jej krew do punktu wrzenia.
- Jak zauważyłaś, kiedy mężczyzna i kobieta
połączyli się, z początku nic się nie działo. Dopiero
kiedy dodaliśmy trzeci składnik, pożądanie, zaszła
reakcja chemiczna. To samo dzieje się w ludziach.
Jack zaczerpnął tchu i Malinda poczuła dotknięcie
jego piersi na swoich plecach.
- A wracając do twojego pytania. Rzeczywiście cię
unikałem. Właśnie z powodu tej chemicznej reakcji.
Ja osobiście potrafię sobie poradzić z pożądaniem.
Szczerze mówiąc, chętnie bym jeszcze poeksperymen-
tował. Niestety, nie jestem pewien co do ciebie.
. Malinda spuściła głowę, zakłopotana swą kobiecą
niedoskonałością.
- Chyba masz rację - szepnęła, a potem zadziwiła
go, unosząc głowę i patrząc mu prosto w oczy. - Ale
chciałabym spróbować.
Jack nie wierzył własnym uszom, nawet próbował
jedno przetkać.
- Co powiedziałaś?
- Powiedziałam, że chcę spróbować. Nie mówię,
że to od razu będzie łatwe, ale chcę spróbować.
- Unikając teraz jego wzroku, wygładziła spódnicę na
kolanach. - To znaczy, jeżeli i ty chcesz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Czy chcę? Ogier prowadzony do klaczy nie byłby
bardziej chętny. Coś jednak mówiło Jackowi, ze
powinien być ostrożny. Malinda różniła się od innych
kobiet. Była delikatna, niewinna, skrępowana staro
świeckimi zasadami.
Była również spragniona miłości - chciała ją dawać
i brać. Pamiętał, jak topniała, kiedy Patryk ją tulił
i całował. Widział, jak opiekowała się starszymi
chłopcami.
Przy nim sztywniała. I to go niepokoiło. Nie był
człowiekiem cierpliwym. Słowa „delikatnie" używał
tylko w odniesieniu do odpowiednio wysmażonego
kotleta. A Malinda potrzebowała i delikatności,
i czułości. Jack nie był pewien, czy potrafi jej to dać.
Ale kiedy uniosła głowę i ujrzał w jej oczach morze
niepewności i wątpliwości, zrozumiał, że będzie musiał
spróbować.
Ujął jej dłoń i wolno podniósł do ust.
- Chcę to za mało powiedziane - szepnął.
Jego język drgnął i rozpłomienił wnętrze jej dłoni.
Ogień poprzez ramię spłynął w dół, aż do stóp.
Malinda z trudem powstrzymała chęć ucieczki i spo
jrzała na jego twarz. Włosy miał odgarnięte do tyłu,
czesane nie grzebieniem, lecz palcami. Łysiał lekko
nad czołem, linia włosów układała się w trójkąt
dobre siedem centymetrów nad nosem.
Między brwiami widniały głębokie bruzdy. Malinda
zastanawiała się nad ich przyczyną. Praca? Obowiązki?
Zmęczenie? Równie dobrze wszystko razem, pomyślała
przesuwając po nich palcem. Pracował do późna, według
niej zbyt dużo. A chłopcy to też poważny obowiązek.
Miała nadzieję, że tutaj akurat trochę go odciąża.
Nie potrafiła powiedzieć, ile Jack sypia, ale często
w nocy słyszała, jak chodzi po domu. Zagląda do
chłopców, do kuchni, coś dłubie w gabinecie. Przeciąg
nęła jeszcze raz palcem i z satysfakcją zauważyła, że
pod jej dotknięciem bruzdy nieco się wygładziły.
Poszukała jego wzroku. Brązowe oczy patrzyły na
nią spod zasłony rzęs bez śladu złości. Nie znalazła
też w nich niechęci ani wątpliwości, choć spodziewała
się obu. Nie spuszczając oczu przesunęła palec niżej,
wzdłuż lekko skrzywionego nosa, na usta.
Jack rozchylił nagle wargi, chwycił Malindę za rękę
i wsunął jej palec do swych ust. Malinda cała drżała,
kiedy przesuwał jej palcem wzdłuż swojego języka.
Czuła się jak owinięta w jeden wielki erotyczny kokon.
Jack bardzo, och jak bardzo powoli wysunął jej
palec ze swoich nabrzmiałych ust. Z uśmiechem
usadowił ją wygodniej.
Malinda poderwała się gwałtownie.
- Prze-przepraszam - wyjąkała. - Twoje nogi pewnie
już ledwo wytrzymują.
Jack chwycił ją za biodra i posadził z powrotem.
- Coś na pewno, ale raczej nie nogi - rzekł ze
śmiechem.
Teraz usadził ją bokiem, ale niewiele złagodziło to
ucisk, jaki czuł w spodniach.
- Może przeniesiemy się na kanapę? - zapytał
i wsunął jej rękę pod kolana.
Kiedy uniósł ją w ramionach, nie wiedziała, co
chwytać najpierw - jego szyję, żeby nie upaść, czy
rąbek spódnicy. Błyskawicznie uznała, że bezpieczeń
stwo jest ważniejsze niż skromność i obiema rękami
schwyciła go mocno za szyję.
Przy kanapie w salonie Jack zatrzymał się, czubkiem
buta przesunął poduszki w jeden róg i delikatnie
ułożył na nich Malindę. Sam, podparty na łokciu,
ułożył się obok.
- Robiłaś już to kiedyś? - zapytał patrząc jej w oczy.
Tak pytają dzieciaki w szkole, Malinda znała
to pytanie, ale nie z doświadczenia. Chciała tego,
ba, sama o to prosiła. Ale wszystko działo się
za szybko. Odsunęła się trochę, bo uwierał ją guzik
od kanapy.
- Oczywiście.
Jack zaśmiał się, przełożył nogę przez jej nogi
i przyciągnął ją do siebie.
- Nie nadajesz się na pokerzystkę - powiedział.
Chcąc zyskać na czasie Malinda nerwowo oblizała
wargi.
- Dlaczego?
Jack lekko dotknął kącika jej oka.
- Twoje oczy. One mówią za ciebie.
- Naprawdę?
- A tak. - Jack podniósł rękę ku jej włosom i wyjął
z nich szpilkę. Malinda poczuła, jak kok się rozluźnia,
a ona wręcz przeciwnie.
- I co mówią? - zapytała drżącym głosem.
- Mówią, że to po raz pierwszy w życiu. Ale nie
szkodzi - dodał szybko wyjmując następną szpilkę.
Rozrzucił jej włosy i spojrzał głęboko w oczy. - Mówią
też, że się boisz.
Cała odwaga opuściła Malindę. Być niewinną, chcieć
czuć i poznać to, co mają inne kobiety, to jedno.
A kiedy mężczyzna, z którym postanowiłaś to przeżyć,
widzi, że jesteś przerażona, to zupełnie co innego. Nie
po raz pierwszy przekonała się, że Jack rozszyfruje
każde kłamstwo.
- Boję się - przyznała niechętnie.
- Dlaczego? Za nic w świecie nie chciałbym cię
skrzywdzić.
- Och, tu nie chodzi o ciebie - zapewniła go
gwałtownie. - To z powodu ciotki Hattie.
- Ciotki Hattie? Myślałem, że nie żyje.
- Zgadza się. Ale znakomicie jej się udało wychować
mnie na świętoszkę. Jeszcze dziś słyszę jej wykłady
o tym, co wypada.
- Nawiedzają cię jak duchy, co?
- Tak jakby. Kiedy zanosi się, że mogłabym
pogwałcić którąś z zasad ciotki, natychmiast słyszę jej
głos, jakby stała tuż obok mnie. To co najmniej
deprymujące.
Jack przypomniał sobie, jak nagle wycofała się,
kiedy po raz pierwszy byli ze sobą tak blisko. Wiedział,
że nie powinien przypominać jej takiej kłopotliwej
chwili, ale musiał wiedzieć.
- Czy słyszałaś jej głos wtedy u ciebie w domu,
kiedy...
Nie musiał kończyć tego pytania. Malinda dobrze
wiedziała, o co mu chodzi.
- Tak.
Jack poczuł ulgę. Tysiące razy analizował tamtą
scenę, próbując dopatrzyć się jakiegoś błędu ze swojej
strony. A więc to jednak nie on! To wszystko przez
ciotkę Hattie!
Ujął w dłonie twarz Malindy i pocałował ją mocno
w usta.
- Dziękuję.
- Za co? - spytała zdziwiona.
- Za uratowanie mojego męskiego ego. Bałem się,
że może nie podobają ci się moje pocałunki.
Było to tak dalekie od prawdy, że Malinda omal
nie wybuchnęła śmiechem. Świadomość, że nie tylko
ona czuje się niepewna, uspokoiła nieco jej nerwy.
- Twoje pocałunki są wspaniałe - powiedziała
i nawet odważnie położyła mu rękę na sercu. -I właś
ciwie nie miałabym nic przeciwko następnym.
Ku zdziwieniu i radości Jacka pocałowała go. I nie
było to ot, takie muśnięcie wargami. Zamknęła mu
usta pocałunkiem i powolutku sączyła jego oddech.
Coś się zmieniło. Jack nie wiedział dokładnie co, ale
na p e w n o coś się zmieniło. I zamierzał cieszyć się
każdą minutą. Nie przerywając pocałunku ułożył
głowę na poduszce obok Malindy.
Salon oświetlony był tylko światłem wpadającym
z przedpokoju. W całym domu panowała grobowa
cisza. W tej ciszy jedwab szeptał ocierając się o bawełnę,
guziki trzaskały.
Jack chciał więcej.
Delikatnie wsunął rękę pomiędzy ich ciała, chwycił
jedwabną kokardę pod jej szyją i pociągnął. Bez
najmniejszego szacunku dla delikatnego materiału
odrzucił apaszkę za siebie. Jego palce odnalazły
pierwszy guzik jej bluzki, odpięły go, przeszły do
następnego. Jack ani na moment nie przerywał
pocałunku. W mgnieniu oka trzymał w ręku przyob
leczoną w koronkę pierś. Musnął kciukiem nabrzmie
wający sutek. Poczuł, jak całe ciało Malindy napina się.
- Wszystko jest dobrze - szepnął wytyczając linię
ognia wzdłuż delikatnej kolumny jej szyi. Zahaczył
palcem o koronkowe ramiączko, zsunął je i ustami
przywarł do obnażonej, gorącej półkuli.
Z ust Malindy wyrwało się pełne zdziwienia wes
tchnienie. Palce u nóg podwinęły się i pierwszy pantofel
wylądował na dywanie. Niecierpliwie zrzuciła drugi
i zanurzyła palce we włosach Jacka. Czuła, jak pracują
jego mięśnie. Przymknęła oczy i poddała się cudow
nemu uczuciu ogarniającemu całe jej ciało.
Jack zanurzył twarz w dolinę między jej piersiami.
- Malindo... - szepnął, z trudem panując nad
pożądaniem.
Malinda czule przytuliła jego głowę. Całe życie
czekała na te uczucia, na tego mężczyznę. Chciała mu
to powiedzieć, podzielić się z nim tymi wrażeniami,
słowa jednak nie przychodziły. Pozostały jej ręce.
Wysunęła mu koszulę ze spodni i obiema rękami
Objęła jego nagie plecy.
Skórę miał delikatną jak niemowlę, ale mięśnie pod
nią były twarde, męskie. Przeciągnęła palcem wzdłuż
kręgosłupa, poczuła, jak Jack drży i zachwyciła się
swoją zdolnością do wywoływania takich reakcji.
Z tłumionym jękiem Jack ciężarem całego ciała
przetoczył się na Malindę. Chwycił rąbek jej spódnicy
i podciągnął do góry, aż jego ręka napotkała miejsce
złączenia ud. Znowu koronka i jedwab. Zupełnie jak
ona. Miękkość i kobiecość.
Wsunął palec pod gumkę i delikatnie pieścił kolejne
centymetry jej nagiego ciała.
Malinda poczuła, że pragnie go jak powietrza.
Tuliła jego głowę, doświadczając siły jego mięśni.
Pod motylim dotykiem jego palców na samym
rdzeniu kobiecości czuła rozlewające się na całe ciało
fale rozkoszy.
Dama przede wszystkim nie powinna...
Malinda struchlała. Palce Jacka wyczuły to i zamar
ły. Odsunął się trochę, odszukał w ciemności jej oczy
i dojrzał w nich strach i poczucie winy. Ciotka Hattie.
Jak, do cholery, człowiek może walczyć z duchem?
Pokrywał pocałunkami jej czoło, kąciki oczu, czubek
nosa. W każdym pocałunku była wiadomość. Zaufaj
mi. Nie zrobię ci krzywdy. Poddaj się uczuciom.
Malinda objęła go za szyję i mocno się przytuliła.
- Och, Jack, chcę...
- Wiem, wiem - uspokoił ją głosem miękkim jak
aksamit. Szeptał jej do ucha jakieś nic nie znaczące
słowa. Czasem uspokajał tak chłopców, kiedy obudził
ich zły sen.
Malinda czuła, jak słabnie jej opór. Potem było już
tylko pożądanie. Zapominając o ciotce Hattie i latach
ograniczeń, po raz pierwszy w życiu poddała się
własnym doznaniom. Głód, jak pełzające zwierzę,
ogarniał ją całą. Chciała znowu czuć to, co przedtem.
Przywarła wargami do jego ust.
Nieśmiałość zniknęła. Wahanie też. Jack wyczuł
tę zmianę, tę niecierpliwość. Jego palce powróciły
do poprzedniego rytmu, jej ciało go zrozumiało
i uległo.
Jack znów objął prowadzenie. Jego język penetrował
głębię jej ust, a palec, wsunięty głęboko, przywłaszczał
sobie jej dziewictwo.
Malinda wbiła paznokcie w ramiona Jacka i wygięta
w łuk poddała się przeszywającym ją falom naj
wspanialszej rozkoszy. Czuła się pełna, zaspokojona...
czuła się jak w pełni ukształtowana kobieta.
Ujęła jego twarz w dłonie.
- Kocham cię, Jack - wyszeptała w ciemności.
Te słowa zmroziły go do szpiku kości, poczuł się
jak pod lodowatym prysznicem. Tego właśnie się
obawiał, choć raczej podświadomie. Kobieta, która
przed chwilą przeżyła swój pierwszy orgazm, zawsze
myśli, że kocha mężczyznę, który to sprawił. Malinda
nie była pierwszą, która myliła pożądanie z miłością.
Wierzył, że jej słowa były szczere, ale nie chciał dać
się nabrać. Jej też trzeba było to wyjaśnić umożliwić
jakieś późniejsze wyjście z sytuacji.
- Rozumiem, że teraz tak myślisz, kochanie, i to
normalne. Ale powodują tobą emocje. Jutro możesz
czuć inaczej.
Nie czuła inaczej. Obudziła się z pełnym zadowolenia
uśmiechem na twarzy. Nosiła ten uśmiech przez cały
dzień, wywołując złośliwe komentarze Cecile i zdzi
wione spojrzenia redaktora i chłopców.
Nikt nie rozumiał jej wesołego nastroju, nowego,
sprężystego kroku, ogólnego zadowolenia ze świata
- z wyjątkiem może Cecile. Malinda zaś do niczego
się nie przyznawała.
Po raz pierwszy w życiu zakochała się i było to
uczucie zbyt cudowne, zbyt szczególne, zbyt nowe, by
się nim z kimś dzielić.
Nakrywając wieczorem stół do kolacji, dodając tu
i ówdzie kilka uroczystych akcentów, wiedziała coś,
o czym Jack Brannan nie miał pojęcia. Ojcem jej
miłości nie było pożądanie, ale on sam.
Jack nie czuł się dobrze w tym pokoju. Kiedy
budował dom przed czterema laty, Laurel nalegała
na osobną jadalnię do przyjmowania gości. O ile
pamiętał, skorzystano z niej tylko dwa razy. Pierwszy
- na Boże Narodzenie. Drugi - na jakieś przyjęcie,
które według niego było nudną klapą.
Dziś chłopcy mieli tu zaprezentować swe nowo
nabyte maniery.
Stół nakryty był koronkowym obrusem. Jack widział
go po raz pierwszy, więc domyślił się, że Malinda
przyniosła go z domu. Porcelana była znajoma, srebra
też. Laurel zawsze lubiła luksusy.
Jack poprawił krawat, na który Malinda nalegała,
i po raz setny nakazał sobie, że dostosuje się do
sytuacji. Ta tortura, to znaczy posiłek, nie mogła
trwać długo.
Poczuł ucisk ręki na ramieniu i dłonie mu zamarły
na węźle krawata. Malinda nachyliła się, by nalać
wody do jego szklanki. Druga ręka nadal wypalała
dziurę w jego koszuli. Nie po raz pierwszy dziś go
dotykała... on zaś z kolei bardzo się starał trzymać
ręce z daleka. Jej miłosna deklaracja zabiła w nim
wszelką swobodę.
Malinda zdjęła dłoń z jego ramienia i Jack mógł
nareszcie swobodnie odetchnąć.
- Podaj kartofle.
- Proszę - poinstruowała automatycznie Malinda
przysuwając krzesło bliżej stołu.
- Poproszę o kartofle - zgodził się Mały Jack.
Malinda z uśmiechem podsunęła mu salaterkę.
- Darren, przy jedzeniu używamy jednej ręki. Druga
leży oparta na stole.
Ręka Jacka unosząca do ust kęs mięsa zamarła
w połowie drogi. Malinda nawet nie patrzyła na
Darrena. Spokojnie rozkładała na kolanach serwetkę.
Darren posłusznie położył rękę na stole. Z poczuciem
winy Jack zrobił to samo.
- Odrobiłeś lekcje? - zwróciła się Malinda do
Dawida.
- No.
- Tak, odrobiłem - poprawiła Malinda. - A ty?
- spytała Darrena.
Darren był pojętnym uczniem. Uśmiechnął się
szeroko - co nie było łatwe, bo przed chwilą wepchnął
do ust co najmniej pół bułki - i dał poprawną
odpowiedź.
- Nie mów z pełnymi ustami - skarciła go Malinda.
Darren połknął bułkę bez gryzienia.
- Ale przecież zadałaś mi pytanie!
- Najpierw porządnie pogryź, potem połknij i od
powiadaj.
Darren tylko jęknął.
Jack popatrzył na swój talerz, na cały arsenał
sztućców obok niego i z obrzydzeniem odłożył widelec.
Jeszcze pięć minut temu umierał z głodu. Teraz czuł,
jakby miał w żołądku jakąś ogromną kulę.
Serwetka na kolanach, łokcie ze stołu, proszę
i dziękuję, nie mów z pełnymi ustami, siedź prosto.
Kto by spamiętał te wszystkie głupoty? Spojrzał na
siedzącą naprzeciw niego Malindę. Wycierała serwetką
usta, jakby zedrzeć chciała z nich skórę.
Chciało mu się śmiać, ale nie odważył się. Na
pewno jest jakaś zasada zakazująca śmiechu przy
stole. Ich oczy się spotkały. Uśmiech Malindy był
uwodzicielski, ale i wstydliwy zarazem.
Natychmiast oblało go gorąco, najpierw żołądek,
potem całe ciało. Wczoraj dał Malindzie kilka lekcji
na temat jej samej, nauczył ją, jak się odprężyć
i poddać uczuciom. Przy okazji nauczył się także paru
rzeczy o sobie. Odkrył cierpliwość, której istnienia nie
podejrzewał, czułość, która zadziwiła go, ale równocześ
nie sprawiła przyjemność.
Dając, otrzymał jeszcze cenniejszy podarunek. Jej
miłość. A przynajmniej deklarację miłości. I to go
piekielnie przeraziło.
Chciał wierzyć, że Malinda go kocha, ale bał się.
Nie potrafił zapomnieć o dzielących ich ogromnych
różnicach, a on dobrze wiedział, że takie różnice
mogą zniszczyć każdy związek.
Od początku wiedział, że Malinda przewyższa go
klasą. Z czasem widział to coraz wyraźniej. Ale zaszły
w niej zmiany. Nauczyła się otwartości, najpierw
z chłopcami, potem z nim. Kilka razy nawet się
wściekła - za każdym razem na niego. Ale to było
w porządku. Złość to uczucie i Jack chciał, żeby nie
powstrzymywała ani złości, ani pożądania.
Z całych sił zapragnął zmniejszyć tę dzielącą ich
przepaść.
Na początek pokaże jej, że można jeść inaczej. Bez
tej całej teatralności. Bez pompy i ceremonii.
Co postanowiwszy wepchnął do ust górę kartofli.
- Dobre jedzenie, Malindo. - Pogryzł kartofle
dokładnie i połknął, a potem dodał: - Ale jutro nasza
kolej. Chłopcy i ja przygotujemy kolację, a ty będziesz
sobie odpoczywała wygodnie w fotelu.
- Nie trzeba. Ja naprawdę mogę...
- Na pewno - zapewnił ją. - Ale jutrzejsza kolacja
jest nasza.
Malinda siedziała w gabinecie Jacka. Obok leżały
listy od czytelników. W maszynę wkręcony był papier.
Ale Malinda nie mogła pracować. Papier nie skalany
był ani jedną literą. Nasłuchiwała odgłosów z kuchni.
Siedzą tam już od godziny. Co robią? Zagryzła wargę.
Owszem, to bardzo ładnie z ich strony, że za
proponowali, że sami zrobią kolację. Przyda jej się
trochę czasu na pisanie. Z niepokoju nie była jednak
w stanie pracować. Czy uważają na Patryka? Wiedziała,
jaki jest ciekawski. Rączka od garnka zwrócona
w jego stronę stanowiła zaproszenie, by sprawdzić, co
jest w środku. Wzdrygnęła się wyobraziwszy go sobie
poparzonego jakimś wrzącym płynem.
A bliźniaki! Są w takim trudnym wieku. Same ręce,
łokcie i nogi. Nie potrafią przejść przez pokój nie
zrzucając czegoś. Szczególnie Darren.
W tej chwili rozległ się głośny huk i mrożący krew
w żyłach wrzask. Malinda zerwała się na nogi, ale
Jack już był w pokoju.
- Nic się nie stało. Tylko Darren spuścił sobie
rondel na nogi. Kolacja będzie za pięć minut, więc
dokończ zdanie i przychodź.
Malinda spojrzała na nie tknięte listy i dziewiczą
kartkę.
- Już prawie skończyłam - skłamała z uśmiechem,
który, miała nadzieję, wyglądał przekonująco. - Może
coś pomóc?
Jack zastawił sobą drzwi.
- Nie ma mowy. Kolacja jest nasza, pamiętasz?
- Z uśmiechem zamknął jej drzwi przed nosem.
Malinda wściekła wróciła za biurko. Stopą wybijała
rytm, który tancerkę flamenco przyprawiłby o atak
serca. Tupała tak przez pięć minut, w każdym razie
do chwili, kiedy Darren zajrzał do gabinetu i oznajmił,
że kolacja gotowa.
Spodziewając się najgorszego Malinda ruszyła
za nim. W kuchni stwierdziła, że spełniły się jej
najczarniejsze sny. Zobaczyła istne pobojowisko.
Wszystkie drzwiczki pootwierane, szuflady powy
suwane. Blaty zarzucone garnkami, patelniami i mo
krymi naczyniami. W powietrzu czuć było spaleniznę.
Na nakrytym biało-czerwonym obrusem stole
byle jak rozstawione papierowe talerze. Pośrodku
stał ogromny półmisek frytek pokrytych warstwą
tłuszczu tak grubą, że można ją było krajać. Na
drugim półmisku pyszniły się trzycentymetrowej
grubości hamburgery. Słoiki z majonezem i mu
sztardą oraz litrowy dzban ketchupu dopełniały
obrazu.
- No? I jak ci się podoba?
Malinda spojrzała na dumnie uśmiechniętą piątkę
Brannanów. Co robić, zastanawiała się poważnie.
Postanowiła na początek uśmiechnąć się.
- Znakomicie! Naprawdę znakomicie!
Jack rzucił się w jej kierunku, odsunął krzesło.
- Krzesło dla pani - rzekł z ukłonem.
Malinda nie zdążyła jeszcze usiąść, a Dawid już
podsuwał jej salaterkę z frytkami.
Potem były hamburgery. Bułki wyglądały jak
ugniecione pięścią. Malinda ostrożnie chwyciła soczys
tą, zniekształconą kulę i przy okazji potrąciła pod
suwaną jej z drugiej strony butelkę z ketchupem.
Z palcami ociekającymi tłuszczem rozglądała się za
serwetką.
- O, przepraszam - Jack zerwał się od stołu.
Oderwał kawałek papierowego ręcznika z leżącej przy
zlewie rolki i podał Malindzie. - My lubimy bardzo
soczyste hamburgery - dodał puszczając do niej oko.
Soczyste? Malinda popatrzyła na swój talerz. Nawet
cała rolka ręcznika nie wystarczy. Powstrzymując
westchnienie sięgnęła po widelec. Nie było go. Wsunęła
rękę pod brzeg talerza, potem uniosła go i zajrzała
pod spód.
- Jakiś problem? - zapytał Jack odgryzając ogromny
kęs hamburgera.
- Szukam widelca.
- Po co ci widelec? Hamburgery najlepiej je się ręką.
Uniósł swego hamburgera, żeby jej to udowodnić.
- A frytki? - Malinda niepewnie spojrzała na swój
talerz.
- Też palcami - doradził Darren. Wziął z półmiska
frytkę, zanurzył w ketchupie i wsadził do ust.
Uznawszy hamburgera za mniejsze zło Malinda
ostrożnie odgryzła kawałek. Otworzyła oczy ze
zdziwienia, a jej kubki smakowe stanęły na baczność.
Niemożliwe, by coś, co wygląda tak okropnie, mogło
być takie smaczne. Chcąc się upewnić, Malinda
odgryzła następny kęs.
- Niezłe, co? - zapytał wpatrzony w nią Jack.
- Niezłe? - wybełkotała poprzez trzeci kęs. - To
jest przepyszne.
Wytarła usta - wytarła właśnie, a nie osuszyła jak
dama, zauważył Jack - i sięgnęła po frytki.
W tej chwili panującą przy stole ciszę przeszyło
monstrualne beknięcie. Wszystkie ręce zamarły w pół
ruchu. Wszystkie głowy zwróciły się w stronę Jacka.
- To nie ja. - Popatrzył na nich niewinnie i za
przeczył ruchem głowy.
Rozległo się kolejne beknięcie i tym razem wszystkie
głowy zwróciły się w stronę Patryka. Siedział zado
wolony z siebie na wysokim krzesełku obok Jacka.
Z uśmiechem na buzi wysmarowanej od ucha do
ucha ketchupem poklepał się po brzuchu. Tym gestem
w oczywisty sposób małpował ojca.
- Dobre piwko - powiedział głębokim dziecięcym
basem.
Przez chwilę Malinda patrzyła na niego z otwartymi
ustami. Potem wybuchnęła śmiechem. Nie był to
żaden cichy chichot, lecz prawdziwy, głęboki, przy
prawiający o ból brzucha śmiech.
Jack też się uśmiechnął. Z zadowoleniem.
- Malindo, źle się czuję.
Od trzech dni co rano Darren mówił, że źle się
czuje. Poprzednio, upewniwszy się, że fizycznie nic
mu nie dolega, Malinda kazała mu iść do szkoły.
- Co cię boli?
- Brzuch.
Malinda uśmiechnęła się do siebie zsuwając z patelni
ostatni naleśnik. Nic dziwnego, że boli go brzuch.
Wczoraj na kolację zjadł cztery kawałki pizzy i popił
butlą coli.
- Może jak coś zjesz, poczujesz się lepiej.
- Wątpię.
Darren wprost uwielbiał naleśniki, więc Malinda
zaniepokoiła się. Był trochę blady. Przyłożyła mu
rękę do czoła. Wilgotne, ale raczej chłodne.
- Od kiedy cię boli?
- Od samego rana.
- A teraz jest gorzej?
- Aha.
Malinda uklękła przy nim i odgarnęła mu włosy
z czoła.
- Może będzie lepiej, jak zostaniesz dziś w domu?
Na moment w jego oczach pojawił się wyraz ulgi,
potem znów wróciło cierpienie.
- Tak, chyba tak.
Ten błysk ulgi zastanowił Malindę. Zawsze uważała,
że dopiero bardzo chore dziecko może opuścić szkołę.
Uznała, że nie zaszkodzi mały sprawdzianik.
- Idź prosto do łóżka. Za chwilę przyniosę ci
grzankę i sok.
Kiedy Darren nie zwracając uwagi na górę naleś
ników wyszedł z kuchni, Malinda była już pewna.
Dziecko naprawdę jest chore. Trzeba zmienić plan
dnia.
Właśnie uzgodniła z Cecile, że ta zastąpi ją w sklepie,
kiedy w kuchni zjawił się Jack.
- Dzień dobry - powiedział zaspanym głosem.
- Dzień dobry. - Malinda nie patrząc podała mu
kubek z kawą i wróciła do przygotowywania drugiego
śniadania.
Malinda co rano kręciła się po kuchni jak fryga,
ale zazwyczaj - a przynajmniej od kilku dni - zwalniała
nieco, kiedy się pojawiał. Urażony trochę takim
lekceważeniem, Jack zastanawiał się, o co chodzi.
- Darren jest chory.
Jack uspokoił się.
- Nic poważnego - dodała smarując kromki masłem
orzechowym. - Po prostu boli go brzuch.
Owinęła w papier kanapkę i zabrała się za następne.
- Nie trzeba wzywać lekarza. Gorączki chyba nie...
Jack wyjął jej z ręki nóż, obrócił do siebie i objął
w pasie.
- A jak się czuje Malinda?
Wyczuwał ją aż za dobrze. Oparła czoło o jego
ramię.
- Zmęczona. Mam dziś tysiąc rzeczy do zrobienia
i wcale nie jestem pewna, czy Darren naprawdę jest
chory.
Uniosła głowę i otoczyła go ramionami. Jej uśmiech
był tak samo naturalny jak ten gest.
- Od trzech dni skarży się rano na ból brzucha.
Coś mi mówi, że on po prostu nie chce iść do szkoły.
Masz jakiś pomysł? - zapytała z nadzieją.
- Tak - odparł całując ją. - Ja zostanę w domu,
a ty zrobisz te swoje tysiąc rzeczy.
Śmiejąc się Malinda pokręciła głową.
- Nie, nie trzeba. Mnie jest łatwiej zmienić plany.
Już rozmawiałam z Cecile. A teraz zwiewaj, bo chłopcy
pójdą do szkoły bez śniadania.
- Zajrzę do twojego domu. Sprawdzę, jak idzie
hydraulikowi. Miał dziś skończyć. Zadzwonię później,
dowiedzieć się, co z Darrenem.
Był już za drzwiami, kiedy Malinda zawołała go
z powrotem.
- Tak?
- Nie zapomnij, że dziś jest wywiadówka w szkole.
- Mam jakieś spotkanie o szóstej. - Dostrzegł
rozczarowanie na jej twarzy i dodał: - Ale nie martw
się, postaram się być.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Rodzice przechadzali się po klasie, rozmawiali cicho
i podziwiali wiszące na ścianach prace swoich dzieci.
Malinda krążyła wśród nich, uśmiechała się do kilku
znajomych twarzy, popijała drobnymi łyczkami przygo
towany przez Komitet Rodzicielski poncz. Nikt, ale to
nikt nie domyśliłby się, że pod tym miłym uśmiechem
prawdziwej damy wrze wściekły gniew. I to jaki!
Byłą już w klasie Małego Jacka i Dawida. Siedziała
na malutkich krzesełkach, przeglądała teczki z rysunka
mi i zachwycała się wulkanem Małego Jacka, Rozma
wiała z nauczycielkami, które długo rozwodziły się nad
postępami obu chłopców w ciągu ostatniego miesiąca.
Malinda była z tego oczywiście bardzo dumna. Nie
zmniejszyło to jednak jej wściekłości. Gromadziła się
w niej przez cały dzień.
Przez zatłoczoną klasę przedarła się w pobliże
nauczycielki Darrena.
- Czy pani Gordon? - zapytała.
- Tak - odpowiedziała kobieta i odwróciła się.
Malinda od razu zrozumiała, dlaczego Darren i jego
koledzy mówią o niej buldog. Wychowawczynie
młodszych dzieci powinny mieć rumiane policzki, być
wesołe i pełne entuzjazmu. Stojąca przed Malinda
kobieta nie miała nic z tych rzeczy. Jej skóra była
bladożółta i obwisła jak stary koc, kąciki ust opadały
w pełnym niezadowolenia grymasie.
- Jestem Malinda Compton, opiekunka Darrena
- powiedziała Malinda wyciągając ku niej rękę.
Pani Gordon zignorowała gest Malindy.
- Tak - odparła, spoglądając znad haczykowatego
nosa. - Słyszałam, że mają kogoś nowego.
Trudno było nie usłyszeć nuty pogardy w tej
odpowiedzi. Trzeba przyznać Malindzie, że była bardzo
cierpliwa.
- Słyszałam, że pani i Darren mieliście jakiś problem
w stołówce - powiedziała spokojnie.
- To D a r r e n miał problem - poprawiła ją pani
Gordon.
Malinda musiała głęboko odetchnąć, żeby się
uspokoić, bo wszystko się w niej gotowało.
- Właśnie, mówił mi, że niechcący wylał mleko.
Nauczycielka uniosła brwi, ale urody jej to nie
poprawiło.
- Wygląda na to, że panią oszukał. - Pani Gordon
wygładziła rękaw sukienki. - Na szczęście ze mną to
się nie udało. Mam nadzieję, że tym razem dostał
dobrą nauczkę.
- Czy pani naprawdę uważa, że wylewając mu
resztę mleka na głowę dała mu pani nauczkę?
- Malinda nie pozwoliła sobie przerwać. - Otóż myli
się pani. Udało się pani tylko tak bardzo zawstydzić
go przed klasą, że teraz nie chce chodzić do szkoły.
- To tylko histeria. Dzieci często tak robią, kiedy
chcą postawić na swoim.
Pokusa była zbyt wielka. Malinda uniosła rękę
i przechyliła szklankę z ponczem nad głową pani
Gordon. Gęsty czerwony płyn spłynął po twarzy
nauczycielki.
Stojący w pobliżu rodzice z okrzykiem przerażenia
odskoczyli w bok. Wszyscy patrzyli teraz na Malindę
i panią Gordon.
Malinda odstawiła szklankę na biurko i otrzepała
ręce. Obrzuciła panią Gordon morderczym spo
jrzeniem.
- Teraz już pani wie, co czuje człowiek publicznie
ośmieszony - powiedziała i obróciwszy się na pięcie,
z wysoko uniesioną głową pomaszerowała do drzwi.
Prawie zmyliła krok, kiedy zobaczyła stojącego
w progu Jacka. Uśmiech na jego twarzy był większy
niż Teksas.
Minęła go z uniesioną wysoko brodą.
- Nic nie mów - rzuciła przez zęby. - Proszę cię,
nic nie mów.
- Nawet bym się nie odważył - zaśmiał się Jack
i ruszył za nią.
Malindzie tak trzęsły się ręce, że nie była w stanie
włożyć głupiego kluczyka do zamka drzwi swego
auta. Zniechęcona i zdenerwowana spojrzała na
Jacka.
- Czy wiesz, co ta kobieta zrobiła Darrenowi?
- Tak. Słyszałem.
- Przy wszystkich jego kolegach wylała mu karton
mleka na głowę. - Malinda chodziła w tę i z powrotem
wzdłuż samochodu. - To dlatego mówił, że boli go
brzuch. Dlatego nie chciał iść do szkoły.
- Wiem.
Nadal chodziła w tę i z powrotem, a Jackowi
kręciło się od tego w głowie. Przysiadł na masce
samochodu i przyglądał się jej z bezpiecznej odległości.
- Ona jest okrutna i podła, i niesympatyczna, i...
- Przerwała, bo dopiero w tej chwili dotarła do niej
odpowiedź Jacka. - Skąd wiedziałeś, co się stało?
- Darren mi powiedział, kiedy dzwoniłem zapytać,
jak się czuje.
Malinda zasłoniła twarz rękami.
- Sama nie mogę uwierzyć, że wylałam jej poncz
na głowę.
Dopiero teraz Malindę zawiodły nerwy. Jack i tak
dziwił się, że trwało to tak długo, bo przecież Malinda
była z natury spokojna. Chwycił ją za ręce i przyciągnął
do siebie. W nikłym świetle parkingowych latarni
dostrzegł rumieniec na jej policzkach i łzy w oczach.
- Byłaś wściekła.
- Jasne, że byłam - odparła gwałtownie. - Ona
zraniła uczucia Darrena, ale ja tylko pogorszyłam
sprawę. Darren już nigdy nie zechce iść do szkoły.
- Nie będzie tak źle.
- Czemu jesteś taki pewny?
- Zajrzałem dzisiaj do dyrektora i poprosiłem,
żeby przeniósł Darrena do innej klasy.
- Poważnie?
- Tak. Już dawno powinienem to zrobić. Ta kobieta
od początku była do niego uprzedzona.
Malinda przypomniała sobie znowu całą awanturę
i przytuliła się mocniej do Jacka.
- Czemu mnie nie powstrzymałeś?
- Ominęłaby mnie cała przyjemność.
- Też mi przyjemność - warknęła Malinda.
Jack ze śmiechem zamknął ją w swych ramionach.
- Byłaś wspaniała. Jak lwica broniąca swoich
małych. Jesteś cudowną kobietą.
Jack, z rękami w kieszeniach, wyglądał przez okno
gabinetu. Po raz pierwszy od wielu dni świeciło
słońce. Na biurku leżały liczne rachunki i faktury.
Czekały na niego tony roboty, ale jego bardziej
interesowało to, co działo się na dworze.
Malinda i chłopcy klęczeli na trawie wzdłuż płotu
otaczającego jego posiadłość. Z powodu niepewnej
oklahomskiej pogody ubrani byli w dresy i kurtki.
Nawet Malinda.
Mały Jack trzymał w ręku dziwnego kształtu łopatkę
i, niczym kret, kopał nią kolejne dołki. Za nim
posuwali się Darren i Dawid i wkładali w nie jakieś
cebulki. Był to na pewno ciekawy widok, ale najbar
dziej zafascynowali go Patryk i Malinda.
Najwyraźniej przypadło im zadanie zakopywania
dołków. Jasne też było, że Patryk nie bardzo rozumie,
na czym to ma polegać. Malinda delikatnie uklepywała
ziemię nad kolejną cebulką i przesuwała się do
następnej, a podążający za nią Patryk równie meto
dycznie ją rozsypywał.
Z trudem powstrzymując śmiech Jack w milczeniu
obserwował wydarzenia. W pewnym momencie Malin
da odwróciła się, żeby zobaczyć, jak idzie Patrykowi.
Otworzyła usta ze zdziwienia, gdy zobaczyła małego
siedzącego w ziemi wśród porozgrzebywanych cebulek.
Chwyciła go pod pachy, przewróciła na ziemię i zaczęła
łaskotać. Po chwili cała piątka tarzała się po trawie
i zaśmiewała.
Mimo zamkniętego okna Jack słyszał te odgłosy
i zrobiło mu się smutno. Jego synowie. Zmiany
zachodziły tak wolno, że nawet nie zdawał sobie
z nich sprawy, najsmutniejsze było to, że zajęty
zarabianiem na życie nie dostrzegł, jak bardzo były
konieczne. Teraz widział, że chłopcy są swobodniejsi,
mniej buntowniczy. Patryk już nie ssie kciuka. Darren
i Dawid nie mają złych snów. Mały Jack nie siedzi
zamknięty w swoim pokoju, częściej się uśmiecha
i bierze udział w życiu rodziny.
Ich zachowanie w ciągu ostatniego półtora roku
Jack usprawiedliwiał stratą matki. Liczył na to, że
wkrótce się przyzwyczają. Częściowo miał rację. Ale
najważniejsza okazała się osoba Malindy. Ona wypeł
niła w ich życiu puste miejsce, on nie był w stanie.
Docierała tam, gdzie on nie potrafił.
Oparł się łokciami o parapet i nadal patrzył
przez okno. Zmienili się nie tylko chłopcy. Sama
Malinda przeszła ogromną metamorfozę. Fakt, że
teraz miała na sobie dres, był tego znakomitym
przykładem.
Przez ostatnie tygodnie patrzył na nią jak na
rozkwitający kwiat na przyspieszonym filmie. Kiedy
ją poznał, była jak ciasno stulony pączek, delikatny
i piękny, ale wciąż skrywający jeszcze większe piękno.
Stopniowo, w miarę rozchylania się kolejnych płatków,
Jack odkrywał nowe aspekty jej osobowości, cechy,
które przez lata ukrywała, mniej lub bardziej świa
domie.
Jeszcze miesiąc temu nie odważyłaby się na zabawę
na trawie. Nigdy by sobie nie pozwoliła na taką
swobodę. Nigdy też nie pokazałaby się w męskim
dresie z dziurami na kolanach i z ziemią za paznok
ciami.
Tymczasem, wciąż chichocząc, chłopcy wrócili do
pracy. Zapasy się skończyły. Jack przeciągnął się. Na
niego też czeka robota. Ręce mu zamarły nad głową.
Zobaczył, że Malinda potknęła się i przytrzymała
płotu. Uśmiech zniknął z jej twarzy. Była blada.
Kolana jej się ugięły i opadła na ziemię jak pozbawiony
wiatru latawiec.
Biegnący co sił w nogach Jack zetknął się w progu
z przerażonym Małym Jackiem.
- Malinda upadła i...
- Wiem - odkrzyknął Jack nie odrywając wzroku od
bezwładnego ciała Malindy. - Zadzwoń po pogotowie.
Po chwili już klęczał przy niej, odgarniał włosy
z twarzy, sprawdzał puls.
- Czy ona umarła? - W głosie Dawida był strach.
Jack czuł się podobnie. Nie zdążył odpowiedzieć,
kiedy powietrze przeszył sygnał karetki. Darren chwycił
Dawida za rękę. Patryk zaszlochał.
Nie wypuszczając dłoni Malindy Jack przyciągnął
do siebie Patryka.
- Malinda wyzdrowieje, synku. Obiecuję.
I modlił się całą duszą, żeby mógł dotrzymać tej
obietnicy.
- To zupełnie bez sensu. Wcale nie jestem chora
- przekonywała Malinda Cecile.
- Oczywiście że nie - zgodziła się Cecile i nadal
krążyła po pokoju, poprawiając poduszki, zaciągając
zasłony. - Jesteś tylko przemęczona.
- To dobrze. - Malinda spuściła jedną nogę z łóżka.
- Więc po prostu dzisiaj pójdę wcześniej spać
i odpocznę.
Cecile natychmiast przygwoździła ją z powrotem
do łóżka.
- Nie ma mowy. Doktor powiedział: dwa dni
w łóżku i tak właśnie będzie.
Malinda znów opuściła nogę.
- Nie mam czasu na leżenie w łóżku. Kto się
zajmie dziećmi?
- Zabieram chłopców do siebie.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi i Jack wsunął
głowę do pokoju.
- Jakieś kłopoty?
- Owszem. Może ty coś z nią zrobisz. Ja się poddaję.
Widząc wściekły bunt w oczach Malindy Jack
zaśmiał się i wszedł do pokoju.
- Jakoś sobie poradzę. Chłopcy już siedzą w twoim
aucie.
Cecile narzuciła futro i spojrzała na Malindę.
- A ty leż w łóżku. - Pochyliła się nad nią,
pocałowała i już łagodniej dodała: - Trzymaj się.
Kocham cię.
Oczy Malindy napełniły się łzami. Pociągnęła nosem
i obtarła go wierzchem dłoni.
Jack zauważył ten mało kulturalny gest i uśmiechnął
się.
- Zażyj to - powiedział podając jej pigułkę i szklan
kę z wodą.
Malinda odwróciła się.
- To polecenie lekarza - przypomniał Jack.
- Po tym będzie mi się tylko chciało spać - po
skarżyła się Malinda.
- I o to chodzi.
Łzy spłynęły jej po policzkach.
- Ale ja nie mam czasu na spanie. Moja rubryka...
- Zadzwonię do gazety i powiem, żeby wydrukowali
coś starego.
- Jest cała góra prania...
- Możesz mi wierzyć lub nie, ale potrafię i uprać.
- Ale przecież za to mi płacisz. - Szloch wstrząsnął
ramionami Malindy.
Jack zawsze był bardzo wrażliwy na kobiece łzy.
Przysiadł na łóżku i pogłaskał ją po głowie.
- Nie płacz, Malindo. Wszystko będzie dobrze.
Musisz tylko nieco odpocząć. Za ciężko pracujesz.
To wszystko trochę nasza wina. Zatrudnię kogoś do
pomocy w domu...
- Nie potrzebuję żadnej pomocy. - Czkawka
zdławiła jej protest. - Muszę tylko być lepiej zor
ganizowana.
Dobre sobie! Już teraz ta kobieta jest lepiej
zorganizowana niż armia Stanów Zjednoczonych.
Więcej mogłaby robić chyba tylko wtedy, gdyby się
rozdwoiła. Przekonywanie jej do niczego jednak nie
doprowadzi. Jest przemęczona i walczy z sennością.
Z chłopcami też tak czasem bywało i Jack z doświad
czenia wiedział, że musi ją po prostu przytrzymać
w pozycji leżącej, a wtedy sen sam przyjdzie.
- Jak sobie życzysz - zgodził się ochoczo. Wyciągnął
się obok niej i zamknął ją w uścisku. - A teraz
odpoczywaj.
Ciche chrapanie obudziło Malindę. W pokoju
panował popołudniowy półmrok. To pokój Jacka.
Przez chwilę Malinda nie mogła sobie przypomnieć,
jak się tam znalazła. A, tak. Omdlenie w ogrodzie,
odzyskanie przytomności w pokoju Jacka, pielęgniarze.
Wizyta osobistego lekarza Jacka. Strach. Zakłopotanie.
Wzdrygnęła się na to wspomnienie.
Spojrzała na budzik i z przerażeniem stwierdziła,
że przespała cały dzień. Jack najwyraźniej też. Oboje
potrzebowali odpoczynku. Palcem dotknęła ciemnych
kół pod jego oczami i głębokich bruzd między brwiami.
Zbyt ciężko pracował, zbyt mało sypiał, miał za wiele
obowiązków, choć prędzej by umarł, niż się do tego
przyznał. Uśmiechnęła się smutno.
Kochała go. Jack był w błędzie myśląc, że nie
potrafi odróżnić pożądania od miłości. Kochała go
całym sercem, całą duszą. Kochała go ponad życie.
Jego synów też kochała. Wszystkich czterech. I tak
bardzo chciała, żeby jej uwierzył.
Jack zamrugał oczami i przyciągnął ją do siebie.
- Myślałem, że śpisz - zamruczał.
- Spałam.
Przez chwilę, kiedy ją przytulił, Malinda miała
nadzieję, że będą się kochać, Jack jednak znowu
zamknął oczy i zaczął miarowo oddychać. Rozczarowa
na i znudzona zaczęła palcem rysować wzory na jego
bluzie. W górę, w dół, pętle i kółka. Jack ani drgnął.
Przesunęła palec nieco niżej. Nabrała nadziei, kiedy pod
dotykiem jej ręki mięśnie brzucha Jacka napięły się.
Spojrzał na nią półprzymkniętym okiem.
- Co robisz?
- Nic - odparła niewinnie.
Jack chwycił jej rękę, położył sobie na piersi. Oczy
miał nadal zamknięte, ale o śnie nie było już mowy.
Aż do bólu czuł każdą wypukłość jej ciała.
Kiedy po omdleniu przyniósł ją do domu, była
ubrudzona ziemią jak dwuletnie dziecko. Później
jednak, może kiedy pomagał chłopcom się pakować,
zdjęła z siebie brudny dres i wykąpała się. Dopiero
teraz to zauważył. Cienka bawełniana nocna koszula
o niebezpiecznym dekolcie była równie słodka jak
zapach samej Malindy.
Spokojnie, Brannan, skarcił się Jack. Ona jest
chora, zmęczona i bardzo wrażliwa.
Już był prawie przekonany, że uda mu się oprzeć
pokusie, kiedy palce Malindy znowu zaczęły wędrować
po jego bluzie. Gorąco oblało całe jego ciało.
- Malindo?
- Tak? - odparła nieobecnym głosem.
- Nie rób tego, kochanie.
- Czego?
Popatrzył na nią. Tym razem dwojgiem oczu.
Spojrzenie, które napotkał, było gorące, rozmarzone
i pełne pożądania.
- Kochaj się ze mną, Jack - szepnęła.
Jack próbował się odsunąć.
- Nie mogę.
- Nie mogę czy nie chcę? - zapytała przysuwając
się Malinda.
Kiedyś to samo pytanie Jack zadał jej. Wtedy
przekonywał ją, że powinna robić to, co czuje. Teraz
zamienili się rolami.
- Nie chodzi o to, czy nie chcę, czy nie mogę
- tłumaczył delikatnie. - Chodzi mi o ciebie. Jesteś
przecież chora.
Ułożyła mu się na piersi i uśmiechnęła figlarnie.
- Czy wyglądam na chorą?
Jack zrozumiał, co czuł doktor Frankenstein.
Namawiając Malindę, by poddała się emocjom,
stworzył potwora.
- Nie - wyjąkał odwracając wzrok od jej nagich
piersi widocznych w dekolcie. - Nie wyglądasz na
chorą. Ale jesteś osłabiona. Doktor mówił, że powinnaś
leżeć w łóżku.
- Leżę w łóżku.
- Ależ, Malindo - Jack cierpliwie próbował ją
przekonać.
- Ależ, Jack - przedrzeźniała go ze śmiechem
i pocałowała w usta. - A więc to ja będę musiała się
z tobą kochać.
Palcami chwyciła dół jego bluzy i podciągnęła do
góry.
Jack natychmiast obciągnął ją z powrotem.
- Malin...
Malinda zamknęła mu usta pocałunkiem, potem
usiadła na nim okrakiem, wciskając głęboko w pościel.
Ramionami objęła go za szyję i poczuła mięśnie
napięte bardziej niż guma od najlepszych podwiązek
ciotki Hattie.
- Jesteś spięty - skarciła go delikatnie i przysiadła
mu na udach. Pięknie wymanikiurowanym paznokciem
stukała się w policzek i patrzyła na niego uważnie.
- Napięcie jest wynikiem powstrzymywania uczuć.
Ciekawe, jakie uczucia powstrzymujesz?
Pytanie było niewinne, ale zdradził ją figlarny
błysk w oku i zaczepny ton. Jack przyznał, że
rzeczywiście stworzył potwora. W najlepszym razie
czarownicę lub flirciarę. I wcale tego nie żałował.
Szybkim ruchem przewrócił Malindę na plecy
i wsparł się nad nią łokciami.
- Zaraz ci pokażę, co powstrzymuję - ostrzegł.
- I to od wielu dni.
Jeśli chciał ją nastraszyć, to zupełnie mu się to nie
udało. Malinda zaśmiała się radośnie, objęła go za
szyję i przyciągnęła do siebie.
Jack pokazał jej, co powstrzymywał. Pokazał jej to
rękami i wargami. I powiedział. Szeptał jej słowa
i miłosne obietnice, które rozgrzewały te części jej
ciała, których ręce nie mogły dotknąć.
Zabrał ją w podróż, którą znają tylko zakochani.
Ścieżkami usłanymi miękkimi, pachnącymi płatkami
kwiatów. Na szczyty tak wysokie, że zapierało jej
dech w piersiach. Na przejażdżki po puszystych
chmurach zawieszonych ponad światem, w dół o-
śnieżonymi zboczami gór. Wszystkiego tego doświad
czyła w jego ciepłych i bezpiecznych ramionach.
Kiedy wydawało jej się, że widziała już wszystko,
że zasmakowała wszystkich przyjemności miłości,
z oczami zatopionymi w jej oczach wszedł w nią
głęboko. Głowa opadła jej na poduszkę, oczy same
się zamknęły i razem osiągnęli cel podróży. Raj.
Jack patrzył, jak te wszystkie odczucia pojawiają
się kolejno na jej twarzy, słuchał, jak szepce jego imię.
Nie miał żadnych wątpliwości, że ta kobieta została
dla niego stworzona. Można to nazwać przeznacze
niem. Można to nazwać zrządzeniem losu.
- Kocham cię - wyszeptał.
Ona też go kochała... ale chciała się z nim jeszcze
trochę podroczyć.
- Wiem, że teraz tak ci się wydaje - zacytowała
naśladując jego głęboki bas. - I to normalne. Ale
działasz pod wpływem emocji. Jutro może będziesz
czuł co innego.
Jack patrzył na nią słuchając swych własnych słów.
Wybuchnął śmiechem aż pod sufit i pociągnął ją na
siebie.
- No, cóż, wobec tego musimy poczekać do jutra.
Jutro świeciło słońce. Malinda i Jack mieli dom
tylko dla siebie.
Przestrzegając zaleceń lekarza Jack trzymał Malindę
w łóżku prawie do południa. Ciężkie to było zadanie,
przyznał z uśmiechem przytulając się do jej nagiego
ciała, ale ktoś musiał to zrobić.
Malindę można było pokochać za samą urodę, ale
uczucia Jacka były głębsze. Znalazł w niej pokrewną
duszę, kogoś, kto podziela jego marzenia, poglądy na
rodzinę i życie. Oczywiście nadal występowały między
nimi różnice, lecz nie stanowiły teraz przeszkody. To
właśnie dzięki nim tworzyli silny związek, a dla Jacka
małżeństwo i rodzina wymagały zespołowego wysiłku.
Zdawał sobie sprawę, że jego plany są samolubne,
że powinni robić je wspólnie, ale obawiał się, że jest
na to jeszcze za wcześnie.
Najpierw powinien uporządkować parę spraw
w swoim życiu, zanim zaproponuje Malindzie coś
głębszego i trwalszego. Chce jej dać wszystko to,
czego nie miała w dzieciństwie, ale przedtem musi
zlikwidować bałagan we własnym życiu.
Głód sprowadził w końcu Jacka do kuchni. Przy
gotował kanapki z masłem orzechowym i dżemem
i podał je Malindzie na srebrnej tacy, co ją ogromnie
rozśmieszyło. Popołudnie spędzili wsparci o poduszki,
pojadając prażoną w kuchence mikrofalowej kukurydzę
i popijając soki. Jack zabawiał też Malindę na
kręconymi na wideo filmami z dzieciństwa chłopców.
Malinda po raz pierwszy zobaczyła Laurel, żonę
Jacka i matkę chłopców. I choć wolałaby, żeby było
odwrotnie, musiała przyznać, że była to piękna kobieta.
Jej włosy wyglądały jak rozświetlone słońcem, oczy
miała brązowe. Chłopcy byli bardzo podobni do
Jacka, ale Malinda wyraźnie widziała też cechy, które
odziedziczyli po matce. Szczególnie bliźniaki.
Czuła się dziwnie, leżąc tak z Jackiem i patrząc na
część jego życia, którą dzielił z inną kobietą. Owszem,
mówił jej czasem o swej przeszłości. Ale dopiero
widząc to na własne oczy poczuła się jak intruz.
Nawet na filmie widoczny był awans, o którym
wspominał Jack - od ich pierwszego domku z byle
jakimi meblami po obecną okazałą posiadłość. Każde
narodziny, urodziny i Boże Narodzenie w żywych
kolorach. Mały Jack jako tłuściutkie niemowlę wyry
wające się kąpiącej go matce. Bliźniaki na wysokich
krzesłach, przed każdym tort z jedną świeczką i „Sto
lat" w tle. Patryk, nie większy od lalki, śpiący na
piersi ojca.
Mimo że Laurel pojawiała się na wszystkich taśmach,
Malinda miała wrażenie, jakby była nieobecna. Było
w niej coś - może w oczach albo w nerwowych
ruchach - co sprawiało wrażenie, jakby szukała
sposobu ucieczki. I, w pewien sposób, rzeczywiście jej
się to udało.
Jack dzielił się z Malindą niepokojem Laurel, jej
ciągłym poszukiwaniem szczęścia. Według Malindy
miała ona wszystkie potrzebne składniki: dom z czwór
ką zdrowych dzieci i kochającego męża: Czegóż chcieć
więcej?
Kiedy na ekranie pojawił się śnieg, a dźwięk
przypominał szum oceanu, Jack wstał i wyłączył wideo.
- Aż trudno uwierzyć, że to te same dzieci - po
wiedział.
Wzruszona tym komentarzem Malinda wzięła go
za rękę i przytuliła.
- Właściwie są tacy sami, może tylko trochę więksi.
- No, może. Chłopcy bardzo przeżyli śmierć Laurel.
Mnie też było ciężko i nie bardzo potrafiłem im
pomóc. Ty ich z tego wyciągnęłaś i jestem ci za to
bardzo wdzięczny.
- Nic takiego nie zrobiłam. - Malinda z za
kłopotania spuściła oczy.
- Ależ tak. Kochasz ich i wierzysz w nich.
- Bo są łatwi do kochania.
Stwierdzenie Malindy niesamowicie rozśmieszyło
Jacka.
- Łatwi do kochania? Malindo, bądź realistką.
Zrobili wszystko, co w ich mocy, żebyś ich znienawi
dziła.
- Ich psoty były tylko wołaniem o miłość i uwagę.
- Uwierz mi, że przed tobą mieli pięć opiekunek
i żadna nie uważała ich psot za wołanie o miłość
i uwagę.
Malinda ze swoją gromadką, jak już przyzwyczaiła
się nazywać chłopców, stała przed drzwiami do szkolnej
auli. Nerwowo spoglądała to na zegarek, to na drzwi
wejściowe.
- Nie przyjdzie.
To oczywiste stwierdzenie padło z ust Małego
Jacka i stanowiło dokładnie odbicie własnych myśli
Malindy. Nie mogła jednak tego powiedzieć Małemu.
Musiała dać jakąś nadzieję. Nachyliła się, żeby
poprawić mu krawat.
- Na pewno przyjdzie - powiedziała starając się
nadać swemu głosowi maksimum pewności. - Wiesz,
jak to jest. Pewnie spóźnił się samolot. Zdąży,
zobaczysz. Lepiej wejdźmy do środka.
Przez cały występ Malinda dzieliła swoją uwagę
między to, co działo się na scenie, a drzwi do sali. Na
kolanach miała Patryka, bliźniaki siedziały po prawej
stronie. Miejsce po lewej było puste.
Do mikrofonu podszedł pan Humphrey, kierownik
szkoły.
- Teraz uczeń czwartej klasy, Jack Brannan, powie
fragment przemówienia prezydenta Lincolna z tysiąc
osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku.
Malinda z dumą patrzyła na zbliżającego się do
mikrofonu Małego Jacka. W niebieskiej koszuli
i granatowych spodniach, z przedziałkiem pośrodku,
wyglądał jak mały mężczyzna. Miniaturowa wersja
ojca. Wyprostowany i dumny mówił do mikrofonu:
- W tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym
roku nasi przodkowie...
Jego silny głos wypełniał całą aulę. Malindzie
napłynęły łzy do oczu. Przez dwa tygodnie ciężko nad
tym pracowali, a teraz taki sukces!
Mały Jack przesuwał spojrzeniem po publiczności,
tak jak nauczyła go Malinda. Ani razu się nie zająknął
i nie zawahał... dopóki jego wzrok nie napotkał
Malindy i braci i pustego miejsca obok nich.
Malinda dostrzegła w jego oczach rozczarowanie.
I choć trwało to ułamek sekundy, dla Malindy było
długie jak cały rok.
- ...i ten rząd ludzi, przez ludzi i dla ludzi będzie
trwał wiecznie - zakończył Mały Jack.
Przejęta publiczność wstała i mocno biła brawo.
Malinda wytarła oczy, postawiła Patryka na pustym
krześle i klaskała, aż piekły ją dłonie.
Niestety, podziw ze strony publiczności nie usatys
fakcjonował Małego Jacka. Malinda widziała to w jego
zaciśniętych ustach, kiedy schodził ze sceny.
Człowiek, którego podziw był mu najbardziej
potrzebny, nie zjawił się. Ta świadomość raniła serce
Malindy.
Malinda wypuściła chłopców z samochodu i od
pinała pasy od fotelika Patryka.
- Nie patrz się na mnie - ostrzegł Mały Jack.
- Wcale nie patrzę na ciebie, tylko na księżyc.
- Akurat.
Malinda westchnęła głęboko. Trzy kroki do przodu,
dziesięć do tyłu.
- Dosyć, chłopcy - powiedziała wyjmując zaspanego
Patryka.
W tej chwili zajechał przed dom Jack. Radośnie
uśmiechnięty wysiadł z samochodu.
- Cześć, chłopaki! Jak tam występ? .
Mały Jack odwrócił się i ruszył do domu.
- Akurat cię to obchodzi - rzucił przez ramię,
wszedł do domu i zatrzasnął drzwi.
- Co się tu dzieje? - zapytał nic nie rozumiejący
Jack;
- Wytłumaczę ci później - powiedziała cicho
Malinda. - Przebierz bliźniaki w piżamy, a ja
tymczasem położę Patryka.
Patryk był tak zmęczony, że zasnął natychmiast,
ale Malinda jeszcze przez chwilę pozostała w jego
pokoju. Krzątała się, układała ubrania i zabawki
i rozmyślała. Potrzebowała chwili spokoju, żeby
wszystko przemyśleć.
Nie tylko Mały Jack był rozczarowany nieobecnością
ojca. Ona także. Rozumiała chłopca jak mało kto.
W dzieciństwie też często bywało jej smutno, kiedy
rodzice zapominali o ważnych wydarzeniach w jej
życiu. Ileż to razy szukała ich twarzy w tłumie
rodziców, z nieuzasadnioną nadzieją, że jednak się
pojawią.
Zawsze była tam jednak ciotka Hattie. Ona nigdy
nie opuszczała szkolnych występów Malindy. Ale to
nie było to samo. Małemu Jackowi obecność Malindy
też nie wystarczała. Potrzebny był mu tata.
Malinda miała wrażenie, że to ona komplikuje
sytuację. Jej obecność w domu Brannanow dawała
Jackowi nieograniczoną ilość czasu na pracę. Ona
zajmowała się chłopcami, a Jack mógł więcej podróżo
wać, pracować dłużej i zawierać więcej kontraktów.
Malinda zrozumiała, że musi odejść, choć wcale
tego nie chciała. Łzy napłynęły jej do oczu, a serce
mało nie pękło. Kochała małych Brannanow. Prawie
tak bardzo jak ich ojca. Kochała ich na tyle, by
zwrócić ich sobie nawzajem.
Wytarła oczy i ruszyła w poszukiwaniu Jacka.
Był w kuchni, nalewał kawę dla nich dwojga.
- Patryk śpi? - zapytał wręczając jej kubek.
- Był tak zmęczony, że zasnął, zanim jego głowa
dotknęła poduszki.
- Bliźniaki też. - Jack rozmieszał cukier i pociągnął
łyk kawy. Z zadowoleniem rozparł się na krześle.
- No, a jak tam występ?
- Znakomicie. Mały Jack był cudowny.
- Wiedziałem. Ten dzieciak to urodzony zwycięzca.
Malinda przypomniała sobie rozczarowanie na
twarzy chłopca, kiedy zobaczył puste krzesło.
- Owszem. Był także bardzo zawiedziony, że nie
może się podzielić swoim sukcesem z ojcem.
Jack usiadł prosto i zacisnął ręce na kubku.
- Spotkanie w Chicago się przedłużyło i musiałem
lecieć późniejszym samolotem. Wiedziałem, że dasz
sobie radę sama.
Malinda straciła ostatnią odrobinę nadziei. Chciała,
żeby powodem nieobecności Jacka było coś, na co
nie miał wpływu. Opóźniony lot, awaria silnika
w samochodzie. Cokolwiek, tylko nie świadoma
decyzja, że można opuścić występ syna.
Chcąc ukryć drżenie warg, Malinda mocno zacisnęła
usta.
- Teraz to i tak bez znaczenia. Już po występie.
Dzwonił dziś malarz i obiecał, że do piątku wszystko
będzie gotowe. Skończył już piętro i został mu tylko
sufit w kuchni.
Nagła zmiana tematu rozmowy zaskoczyła Jacka.
Zaniepokoił go także chłodny ton Malindy.
- Co mówisz?
- Że wyprowadzam się w piątek. Pamiętasz, że
taka była nasza umowa?
- Owszem, ale myślałem...
- Może za dużo myślałeś.
Poczuł, jakby dostał w twarz. Zdrada i odrzucenie.
To samo czuł, kiedy Laurel odeszła po raz ostatni.
Jego serce zamieniło się w kamień.
- Możliwe - rzucił wściekle i wyszedł z kuchni.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Cicho tu teraz bez Patryka, prawda?
Malinda nie schwyciła przynęty. Cecile od paru
tygodni zarzucała wędkę, próbując w ten niezbyt
subtelny sposób zmusić Malindę do mówienia. Malinda
pozostała nieugięta, rany były zbyt świeże.
- Nie ma teraz żadnych klientów, więc może
trochę poodkurzam - powiedziała Malinda ignorując
Cecile.
Cecile rzuciła na ladę plik rachunków.
- Na miłość boską, Malindo. Musimy porozmawiać
o...
Słowa Cecile utonęły w szumie odkurzacza.
Nie, nie chcę o tym rozmawiać, mówiła do siebie
Malinda, szybkimi ruchami przesuwając szczotką
odkurzacza po dywanie. W każdym razie jeszcze nie
teraz. Rany muszą się zabliźnić. Przynajmniej na tyle,
żeby nie zbierało się jej na płacz, ile razy pomyśli
o Jacku i chłopcach.
A jeśli Cecile uważa, że w sklepie jest cicho, to
powinna pomieszkać trochę w domu ciotki Hattie.
W porównaniu z nim sklep był wesołym miasteczkiem
- pełnym światła, ludzi, hałasu i śmiechu. Nie
przypuszczała, że cisza może być tak bolesna. Teraz
już wiedziała.
Życie z Brannanami rozpuściło ją. Od świtu do
nocy dni pełne były zajęć, śmiechu i hałasu. Teraz
snuła się samotna po swoim domu i wiodła życie
starej panny, jak to jej zawsze przepowiadała Cecile.
Zza pleców Malindy wynurzyła się nagle Cecile,
wyłączyła odkurzacz i podała jej plik kopert.
- Poczta do ciebie - powiedziała. - A może i z tej
formy porozumiewania się postanowiłaś zrezygnować?
- spytała złośliwie.
Z poczuciem winy Malinda przyjęła listy.
- Nie, pocztę nadal odbieram.
- To może i ja powinnam się zwrócić do ciebie
listownie?
- Przepraszam - szepnęła zawstydzona Malinda.
Cecile dostrzegła smutek w jej oczach i chwyciła ją
w ramiona. Przez całe życie starała się chronić Malindę
przed przeciwnościami losu. Przyjęła tę rolę w wieku
lat dziesięciu i nigdy tego nie żałowała. Według niej,
z nich dwóch to Malinda była tą delikatniejszą,
bardziej podatną na cierpienie.
W swej roli protektora Cecile nieraz musiała podbić
komuś oko. Czując na policzku łzy przyjaciółki gotowa
była zrobić to Jackowi Brannanowi, gdyby miało to
pomóc Malindzie. Nie była jednak wcale pewna, czy
w tej sytuacji to właściwe rozwiązanie. Jack znakomicie
się sprawdził tego dnia, kiedy Malinda zemdlała.
Wszystkim się zajął i trząsł się nad nią jak kura nad
kurczęciem. Tego dnia Cecile przekazała władzę w jego
ręce. Jack kocha Malindę, a ona jego. Cecile była
tego pewna. Żeby tylko nie byli tacy uparci i przyznali
się do tego.
Pogroziła Malindzie palcem.
- Tylko sobie nie myśl, że ci wybaczyłam. Jesteśmy
siostrami, pamiętasz? Nakłułyśmy sobie palce i zmie
szałyśmy naszą krew. Miałyśmy wtedy dziesięć lat
i przyrzekłyśmy nie mieć przed sobą sekretów. Do tej
pory zawsze tak było.
- Wiem.
- Więc dlaczego teraz nie chcesz ze mną rozmawiać?
- wykrzyknęła Cecile.
W oczach Malindy pojawiły się łzy.
- Bo to boli.
Wzruszona tą odpowiedzią Cecile chwyciła Malindę
za ręce.
- Wiem, kochanie, ale naprawdę musisz o tym
porozmawiać. Nie możesz wszystkiego dusić w sobie.
- Tęsknię za nimi - odparła Malinda i wybuchnęła
płaczem.
Cecile podprowadziła szlochającą przyjaciółkę do
krzesła.
- Wiem o tym - powiedziała ze współczuciem.
- Ciągle się o nich martwię. Wiesz, Patryk czasami
dostaje wysypki i trzeba go od razu posmarować.
A Mały Jack, on jest bardzo zdolny, ale potrzebuje
zachęty i w ogóle. A bliźniaki niby same się pilnują,
ale też trzeba na nie uważać.
Te informacje powiedziały Cecile wszystko i nic.
Wszystko o uczuciach Malindy do chłopców i nic
o jej uczuciach do ich ojca. Cierpliwość nie była
mocną stroną Cecile. Uważała, że zawsze należy
dotrzeć do sedna sprawy bez straty czasu. Ale biorąc
pod uwagę obecny stan Malindy uznała, że najlepiej
będzie okazać zrozumienie.
- Tak, wiem, ale czy ich ojciec nie da sobie z tym
wszystkim rady?
- Jack? Finansowo tak. Ale emocjonalnie... Sama
nie wiem. Wiem, że ich kocha. Spędza z nimi dużo
czasu. Ale ma to śmieszne przekonanie, że powinien
jak najwięcej pracować, żeby móc spełnić wszystkie
ich zachcianki.
Malinda spojrzała na trzymaną w ręku kopertę
i skrzywiła się stwierdziwszy, że nadawcą jest agencja.
Zirytowana rozerwała kopertę.
- Oni chyba już wydali więcej na znaczki pocztowe
niż wynosi mój dług.
Przebiegła szybko wzrokiem treść zawiadomienia.
- To niemożliwe! - wykrzyknęła ze zdziwieniem.
-•Co?
- Na pewno się pomylili. Piszą, że mój dług został
spłacony.
- Może to twoi rodzice?
- Nie - pokręciła głową Malinda. - Oni nic o tym
nie wiedzą.
- Więc kto?
Obie kobiety uniosły głowy i spojrzały sobie w oczy.
- Jack - wyszeptały równocześnie.
Malinda wstała zrzucając resztę kopert na podłogę.
- Ale dlaczego?
- Nie mam pojęcia.
- Nie pozwolę mu na to.
- Masz rację - zgodziła się Cecile. W duchu jednak
była bardzo zadowolona. Punkt dla ciebie, Jack,
pomyślała.
- Sądzi, że wystarczy sypnąć pieniędzmi i problem
zniknie. Tym razem to nie przejdzie. Powiem mu coś
do słuchu.
Cecile ukryła swe zadowolenie.
- Tak jest, Malindo. Powiedz temu Brannanowi,
że nie pozwolisz się tak traktować. - Mówiąc to
podała Malindzie płaszcz i torebkę. - Idź prosto do
niego i powiedz, że nie życzysz sobie jego jałmużny.
Bojąc się, że Malinda może się rozmyślić, Cecile
szybko wypchnęła ją za drzwi.
Trudno byłoby wymyślić lepszy sposób, by Jack
i Malinda znowu się spotkali.
- Tak? - Jack z irytacją podniósł słuchawkę.
- Ktoś chce się z tobą widzieć - powiedziała
sekretarka.
To już po raz trzeci jakiś interesant przerywał mu
dzisiaj pracę.
- Powiedz, że jestem zajęty.
- Wydaje mi się, że tego interesanta będziesz chciał
przyjąć.
- Mówiłem ci, że nie chcę, żeby mi przeszkadzano.
Niech przyjdzie innego dnia.
Westchnąwszy wrócił do obliczeń. Kiedy drzwi się
otworzyły, Jack nawet nie podniósł głowy.
- Mówiłem ci, że nie chcę, żeby mi przeszkadzano.
Jakaś koperta wylądowała na biurku, ale Jack
odsunął ją na bok.
- Widzę, że bardzo lubisz narażać swoje życie.
- Swoje długi spłacam sama.
To nie była sekretarka, tylko Malinda. Z wysoko
uniesioną głową i zarumienionymi policzkami, nigdy
nie wyglądała piękniej.
- Nie wątpię. Ale byłem ci winien za opiekę na
dziećmi.
- Zawarliśmy umowę. Ja miałam opiekować się
twoimi dziećmi, ty wyremontować mój dom, usługa
za usługę.
- Zgadza się. Ale według mnie szala przechyliła
się na twoją stronę. Dałaś dużo więcej niż otrzy
małaś.
- Owszem, dałam - potwierdziła, z naciskiem na
ostatnie słowo. - A to nieładnie płacić za podarunki.
- Malindo, ja tylko chciałem ci pomóc. Nawet nie
odczuję braku tych pieniędzy.
- Może. Ale, jak powiedziałam, swoje długi spłacam
sama.
- Więc potraktuj to jak pożyczkę.
- Dobrze. - Malinda wyjęła książeczkę czekową i,
wiedząc, że do końca miesiąca będzie jadła tylko
chleb z masłem orzechowym, wypisała czek na sumę
prawie równą stanowi swego konta. - Proszę, oto
pierwsza rata - powiedziała rzucając czek na biurko.
- Nie chcę twoich pieniędzy.
- A ja twojego współczucia i dobroczynności
- odparła już od drzwi Malinda.
- Malindo?
- Tak? - zapytała nie odwracając się.
- Chłopcy za tobą tęsknią.
To nie było fair.
- Ja za nimi też - szepnęła. I za tobą, dodała
w myśli i z obawy, że się rozpłacze, szybko wyszła
z pokoju.
Cecile z pełnym nadziei uśmiechem powitała Malindę
przed sklepem.
- No i jak poszło?
- Dobrze. - Nie zatrzymując się Malinda weszła
do środka. Cecile pospieszyła za nią.
- Wyjaśniłaś sprawę pieniędzy?
- Tak. Nazwaliśmy to pożyczką i wręczyłam mu
pierwszą ratę.
Cecile otworzyła usta ze zdziwienia.
- Ale myślałam, że jak się spotkacie, to...
Malinda spojrzała na nią surowo.
- To co, Cecile? Pocałujemy się i pogodzimy, tak?
Malinda zdała sobie sprawę, że Cecile nie zasłużyła
na taki atak. To na Jacka przecież była wściekła. I na
samą siebie.
- Nie. On po prostu uznał, że ma wobec mnie
dług. Spłacił go i pozbył się wszelkich zobowiązań.
Wszystko było gotowe i czekało tylko na jego
ostateczną akceptację.
Złożony na dokumentach podpis uwalniałby Jacka
od podróży. Tę część działalności firmy przejąć miał
nowy wspólnik, Collin Ryan.
Nagle całe to przedsięwzięcie straciło dla Jacka
sens. Zrobił to dla Malindy, a ona odeszła.
- A co tam - mruknął i szybkim ruchem podpisał
umowę. Dawał już sobie w życiu radę z poważniejszymi
przeszkodami niż Malinda Compton.
Zabrzęczał wewnętrzny telefon i Jack podniósł
słuchawkę.
- Tak?
- Jack - rozległ się zdenerwowany głos sekretarki.
- Dzwoni pani Dunlap. Mówi, że to pilne. Chłopcy...
Jack błyskawicznie przełączył się na telefon miejski.
- Co się stało?
- Chłopcy zniknęli - krzyczała histerycznie gos
podyni. - Nigdzie ich nie ma.
To było coś nowego. Owszem, chłopcy płatali
różne figle, ale nigdy jeszcze nie uciekali.
- Jadę natychmiast.
Drzewa wzdłuż ulicy oblepione były ciasno za
mkniętymi pączkami. Na trawnikach wśród żółto-
brązowej trawy tu i ówdzie pojawiły się zielone plamy.
Na klombie pyszniły się bratki.
Taki widok zazwyczaj bardzo cieszył Malindę, ale
dzisiaj w ogóle nie zwróciła nań uwagi. Zamyślona
wsiadła do samochodu. Rozpamiętywała swoje ostatnie
spotkanie z Jackiem. Wiedziała, że on też ciężko
przeżywa ich rozstanie.
Zajechała na podjazd swego domu i oniemiała ze
zdziwienia. Na ganku siedzieli Mały Jack, Dawid
i Darren. Obok bawił się Patryk.
Zacisnęła dłonie na kierownicy i przymknęła oczy,
myśląc, że śni. Kiedy spojrzała znowu, nadal tam byli.
Malinda błyskawicznie otworzyła drzwi i pobiegła
w ich stronę. Spotkali się w połowie drogi. Malinda
uklękła i uchwyciła ich w ramiona, śmiejąc się
i rozmawiając jednocześnie.
- Jak się tu dostaliście? - pytała rozglądając się za
samochodem Jacka.
- Piechotą. Mały Jack znał drogę. - Darren
promieniał dumą.
Malindzie stanęły przed oczami całe te dwa kilo
metry, jakie dzieliły ich domy, i liczne skrzyżowania
po drodze. Wzdrygnęła się i przytuliła mocniej Patryka.
- Ogromnie się cieszę, chłopaki, że was widzę, ale
dlaczego właściwie przyszliście?
- Uciekliśmy.
- Uciekliście? Ależ dlaczego?
- Pani Dunlap powiedziała, że pośle nas do
poprawczaka.
Malinda, wściekła, zerwała się na nogi.
- Że co zrobi?
- No tak. Nazwała nas młodocianymi przestępcami
i powiedziała, że nasze miejsce jest za kratkami.
Dawid patrzył na Malindę. W jego oczach był strach.
- Nie pozwól, żeby posłano nas do więzienia.
Malinda objęła chłopców i ruszyła z nimi do domu.
- Na pewno nikt was nie pośłe do więzienia,
kochanie -uspokoiła Dawida.
Posadziła chłopców przy stole w kuchni, przygoto
wała kanapki i dzbanek lemoniady. Dzieci rzuciły się
na to, jakby nie jadły od tygodnia.
Ignorując serwetkę, którą Malinda położyła przy
jego talerzu, Dawid wytarł usta ręką.
- To zdecydowanie lepsze niż kasza. Pani Dunlap
mówi, że za kratkami dają tylko kaszę.
Choć wydawało się to niemożliwe, Malinda wściekła
się jeszcze bardziej. Chwyciła słuchawkę telefonu
i wystukała numer biura Jacka. Po trzech sygnałach
odezwała się automatyczna sekretarka.
- Tu biuro Jacka Brannana. Dziś już nie pracujemy.
Po sygnale prosimy podać swoje nazwisko i numer
telefonu. Dziękuję.
Bip.
- Jack, tu Malinda. Jest szósta piętnaście. Chłopcy
są u mnie i...
Bip.
Malinda rozłączyła się i nakręciła tym razem
domowy numer Brannanów. Telefon dzwonił i dzwonił.
Co teraz?
- Kończcie jeść, chłopaki. Zawiozę was do domu.
Darren siedział tak blisko Malindy, jak tylko
pozwalał mu pas bezpieczeństwa.
- Czy tata będzie zły?
- Może trochę. - Malinda uśmiechnęła się uspoka
jająco.
- Ukarze nas?
- Pewnie tak. Ale tylko dlatego, że was kocha
- dodała szybko. - Ucieczka z domu to bardzo
poważne przewinienie. I wcale nie rozwiązuje pro
blemu. Tatuś bardzo was kocha i nigdy nie pozwoli
nikomu was zabrać. Jasne?
Trzy głowy skinęły niepewnie. Patryk, przypięty
wraz z Małym Jackiem, popatrzył, co robią bracia
i też pomachał główką.
Przez resztę jazdy w samochodzie panowała ciężka
cisza. Dopiero kiedy zajechali przed dom Bran-
nanów, z tylnego siedzenia rozległo się głębokie
westchnienie. Na ganku stał Jack. Na jego twarzy
malowała się taka złość, że Malinda zapragnęła
zawrócić i uwieźć chłopców z powrotem. Wiedziała
jednak, że to nic nie da. Zawinili i muszą ponieść
konsekwencje.
Chłopcy ze spuszczonymi głowami stanęli przy
samochodzie. Tylko nieświadomy niczego Patryk
podbiegł do ojca i przytulił mu się do nóg.
Ten gest momentalnie rozbroił Jacka. Wziął Patryka
na ręce i mocno przycisnął do piersi. Malinda
zauważyła, jak nerwowo drga mu grdyka.
Sama z trudem powstrzymywała się od łez.
- Mamy sobie coś do wyjaśnienia, chłopcy. Po
czekajcie na mnie w salonie. - Jack postawił Patryka
na ziemi i otworzył drzwi do domu. Wrócił mu
surowy wyraz twarzy. - Chciałbym, żebyś i ty była
obecna przy tej rozmowie - zwrócił się do Malindy.
- To chyba nie najlepszy pomysł. Załatwcie to
w gronie rodzinnym.
- Uciekając do ciebie, chłopcy włączyli cię w całą
sprawę. Proszę - dodał, widząc wahanie Malindy.
Malinda nie chciała zostać. Pragnęła wrócić do
domu. Spotkanie z nim było po prostu zbyt bolesne.
Ale to „proszę" sprawiło, że nie była w stanie odmówić.
Niechętnie poszła za Jackiem do salonu.
- A więc, chłopaki, zaczynajcie. Może ty. - Jack
spojrzał groźnie na Małego Jacka.
- No - zaczął z trudem Mały Jack - bo pani
Dunlap powiedziała, że odda nas do poprawczaka,
więc jak przygotowywała kolację, to wymknęliśmy
się z domu.
Jack spojrzał uważnie na syna.
-Pani Dunlap tak powiedziała?
- Noo... coś takiego.
- Co dokładnie powiedziała?
Mały Jack spuścił głowę.
- Powiedziała, że jeśli nie zmienimy swego za
chowania, to skończymy w poprawczaku.
- A więc nie powiedziała, że was tam pośle, prawda?
- No nie.
- Więc po co zmyśliliście tę całą historyjkę?
- Bo myśleliśmy, że jak Linda dowie się, że pani
Dunlap jest dla nas niedobra, to do nas wróci.
Malinda otworzyła usta ze zdziwienia. Jack spojrzał
krótko na nią, potem zwrócił się znów do chłopców.
- Zachowaliście się paskudnie. Przestraszyliście
panią Dunlap. Skłamaliście Malindzie. Ty w dodatku
naraziłeś wasze życie. Co masz na swoje usprawied
liwienie?
- Przepraszamy, tato - wymamrotał Mały Jack.
- Tak, przepraszamy - dodali bliźniacy.
- Przepraszam to za mało. Zostaniecie ukarani.
Teraz idźcie do łóżek. Rano dokończymy rozmowę.
Jeden za drugim chłopcy ruszyli ku drzwiom. Darren
zatrzymał się przed Malindą. Smutek w jego oczach
jeszcze pogłębił jej własny smutek.
- Przepraszamy, że kłamaliśmy, Lindo. Nie chcieliś
my źle.
Z sercem w gardle Malinda przyklękła i wzięła go
za ręce.
- Wiem, kochanie. - Nie była w stanie wykrztusić
nic więcej, więc tylko uśmiechnęła się i pogłaskała go
po włosach.
- Wykąpiesz nas? - zapytał.
Malinda spojrzała na Jacka.
- Ja nie mam nic przeciwko temu. Muszę zadzwonić
do pani Dunlap. Na pewno umiera ze zdenerwowania.
Malinda z trudem przeżyła rytuał kąpieli. Na prośbę
chłopców nadzorowała też sprzątanie pokoi. Ale kiedy
zaczęli błagać, żeby przeczytała im coś na dobranoc,
prawie straciła panowanie nad swymi uczuciami. Ze
wszystkich istniejących bajek wybrali akurat „Śpiącą
królewnę".
W dzieciństwie była to ulubiona bajka Malindy.
Często wyobrażała sobie, że oto budzi ją pocałunek
księcia i odtąd żyje długo i szczęśliwie z mężczyzną,
którego kocha. Teraz dorosłej Malindzie wydawało
się, że odnalazła swego księcia w Jacku Brannanie.
Jego pocałunek niewątpliwie obudził ją do życia.
Ożywił uczucia, które od tylu lat drzemały w niej
Ukryte.
Malinda otrząsnęła się z tych myśli i zmusiła do
przeczytania ostatniej linijki.
- I odtąd żyli długo i szczęśliwie.
- Jeszcze jedną, Lindo. Proszę - błagał Dawid.
- Na dziś wystarczy - zdecydował Jack stając
w drzwiach.
Malinda została, żeby otulić Patryka, a Jack
odprowadził chłopców do ich pokoi. Wychodząc do
przedpokoju Malinda zderzyła się z Jackiem. Atmo-
sfera od razu zrobiła się napięta.
Malinda spojrzała na zamknięte drzwi do pokoi
dzieci. Ależ będzie za nimi tęskniła.
Czując, że jej rola w tym dramacie jest już skończona
i obecność niepotrzebna, Malinda wzięła do ręki
torebkę.
- Lepiej już pójdę do domu - powiedziała.
- Chciałbym jeszcze chwilę porozmawiać.
Malinda zamarła w pół kroku, sparaliżowana
błaganiem w głosie Jacka. Każde zakończenie nerwu
w jej ciele wołało, by szła dalej, prosto przez drzwi
z ich życia. Nie odwracając się, z obawy, że rzuci się
po prostu Jackowi w ramiona, Malinda powiedziała:
- Przepraszam, że mimo woli wzięłam udział w tym
buncie.
- Właśnie o tym chcę porozmawiać.
Jego głos brzmiał teraz tuż za nią. Poczuła na
ramieniu rękę, potwierdzającą tę bliskość. Odwróciła
się.
- Dzieci tęsknią za tobą, Malindo. I chcą, żebyś
wróciła do domu.
Do domu? Malinda z całych sił starała się nie ulec
pokusie. Niełatwo było być opiekunką chłopców.
A w dodatku Malinda chciała więcej. Zanim zdążyła
coś powiedzieć, Jack położył palec na jej wargach.
- Wysłuchaj mnie, proszę. - Objął ją w pasie
i podprowadził do kanapy. - Szczerze mówiąc, pani
Dunlap jest naprawdę porządną kobietą. Ale od
kiedy odeszłaś, chłopcy rzeczywiście zachowują się
skandalicznie.
Jack usiadł tuż obok Malindy i spojrzał jej prosto
w oczy.
- I, jak zwykle, mnie obwiniają za twoje odejście.
- Bardzo mi przykro. Nie powinni tego robić.
- Nie musi ci być przykro. Oni chyba mają rację.
Jack założył ręce pod głowę i odprężył się.
Malinda daleka była od tego. Stykali się ramionami,
łokciami, udami. Nerwowo zwilżyła wargi.
- Problem polega na tym - mówił dalej Jack - że
nie wiem, co tym razem zrobiłem, że odeszłaś.
- Mnie nie zrobiłeś nic. Tylko chłopcom. Kiedy ja tu
byłam, ty spędzałeś coraz więcej czasu poza domem.
To, że opuściłeś występ Małego Jacka, jest tego najlep
szym przykładem. Miałam nadzieję, że jak odejdę, bę
dziesz zmuszony brać bardziej aktywny udział w ich życiu.
- Nie mogę w to uwierzyć - zaśmiał się Jack.
- W co? - zapytała zakłopotana Malinda.
- Nie mogę uwierzyć, że odeszłaś dlatego, że nie
przyszedłem na występ.
Wściekła, że Jack traktuje ten incydent tak lekko,
Malinda obciągnęła spódnicę na kolanach i odsunęła
się nieco od Jacka.
- Powinieneś tam być.
- Ty byłaś - odparł spokojnie.
- Ale on potrzebował c i e b i e .
- Nie. - Jack ujął ją za rękę. - Potrzebował nas
obojga. Czy zastanawiałaś się może, dlaczego się
wtedy spóźniłem?
- Nie musiałam się zastanawiać. Mówiłeś, że prze
dłużyło ci się spotkanie.
- Zgadza się. A nie byłaś ciekawa, czemu mam
tyle spotkań w Chicago?
- Nie. Dla mnie praca to praca.
- Zgadza się, ale niezupełnie. - Machinalnie bawił
się palcami Malindy, ale ona czuła, jak przeszywa ją
prąd. - Pracowałem tak długo, bo nie chcę już więcej
opuścić żadnego występu chłopców. Robiłem to i dla
ciebie, i dla nich.
- Dla mnie? - powtórzyła zdziwiona Malinda.
- Tak. A mówiąc dokładniej - dla nas.
- Dla nas?
- Przez ten krótki czas, kiedy byłaś z nami, chłopcy
bardzo dużo się od ciebie nauczyli. Ale ja też. Przedtem
uważałem, że dla chłopców rzeczy są tak samo ważne
jak ja. Zaharowywałem się, żeby mieli wszystko,
tymczasem oni potrzebowali przede wszystkim mnie.
Po twoim odejściu zrozumiałem, że potrzebują także
ciebie. A więc chcę cię zapytać, czy zamieszkasz
z nami znowu?
- Miałabym zamieszkać z wami! - Malinda zerwała
się z kanapy i szybkim krokiem, nie patrząc na Jacka,
podeszła do okna.
A więc znowu wszystko zepsułem, pomyślał Jack.
Malinda źle zrozumiała, co chciał jej powiedzieć. Ale
czyż można ją za to winić? Nigdy nie umiał prawić
pięknych słówek. Może powinien poprosić chłopców
o radę? Oni zawsze potrafili ją oczarować.
Podszedł do niej i błagalnie położył rękę na jej
ramieniu.
- Malindo?
- Co? - Malinda ze złością zrzuciła jego rękę.
- Chyba mnie nie zrozumiałaś.
- Bardzo dobrze cię zrozumiałam. Chcesz, żebym
wprowadziła się z powrotem jako twoja gospodyni
i opiekunka twoich dzieci.
- Miałem na myśli bardziej trwały układ.
Malinda starała się nie czytać między wierszami.
Jack znowu położył jej rękę na ramieniu i delikatnie
obrócił w swoją stronę.
- Nie potrzebuję cię jako gosposi czy opiekunki.
Tymi obowiązkami zajmie się pani Dunlap. W Chicago
też wynająłem kogoś. Te długie spotkania były z nim.
Prawnicy przygotowali potrzebne dokumenty i teraz
on przejmie wszystkie sprawy wyjazdowe. Nadal będę
musiał trochę wyjeżdżać, ale większość wieczorów
będę spędzał w domu. Muszę mieć rodzinę, Malindo.
Zawsze tego chciałem.
Nie potrafił znaleźć słów, które oddałyby to, co czuł.
- Kocham cię, Malindo - rzekł po prostu. - Chcę,
żebyś została moją żoną i matką moich synów. Chcę,
żebyś dzieliła z nami nasz dom i nasze życie.
O tym marzyła. Dom, rodzina. Szczęśliwe zakoń
czenie, którego zawsze pragnęła, ale o którym obawiała
się myśleć. Z drżącymi wargami rzuciła mu się na szyję.
Zaskoczony Jack prawie stracił równowagę.
- Czy to znaczy tak? - zapytał ze śmiechem.
Śmiejąc się przez łzy Malinda spojrzała mu w oczy.
- Dopiero jak powiesz „proszę".
Drzwi łączące salon z kuchnią otworzyły się
gwałtownie i wszyscy czterej mali Brannanowie wpadli
do pokoju.
- Powiedz to, tato - błagał Darren. - Po prostu
powiedz!
Jack chwycił Malindę w ramiona.
- Proszę - szepnął i zamknął jej usta pocałunkiem.