46 Moreland Peggy Jedna dla pięciu

background image

PEGGY MORELAND

Jedna

dla pięciu

Harlequin

Toronto • Nowy Jork • Londyn

Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg

Madryt • Mediolan • Paryż • Sydney

Sztokholm • Tokio • Warszawa

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jack Brannan czuł się tak niepewnie jak dziwka

w kościele. Nigdy w życiu nie widział takiej ilości

koronek, falbanek i kokardek. Starając się nie dotknąć

żadnego z tych kobiecych fatałaszków wsadził ręce

głęboko w kieszenie.

Do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, w jak

męskim świecie żyje. Spodnie z suwakiem z przodu.

Koszule zapinane na lewą stronę. Szuflady stale

wysunięte. Głośne rozmowy, przekleństwa, poklepy­

wanie po plecach. Do tego był przyzwyczajony.

Rozejrzał się po zatłoczonym sklepie i z trudem

opanował dreszcz.

Za plecami usłyszał cienki pisk, uskoczył więc na

bok unikając w ostatniej chwili zderzenia z dwiema

dziewczynkami bawiącymi się wśród stojaków w berka.

Był to błąd, jeden z wielu, jakie popełnił, wpadł

bowiem na jakąś objuczoną górą ubrań kobietę.

Na moment oślepiony chmurą satyny i koronek,

wyciągnął rękę, by ją podtrzymać... i poczuł miękkie

nagie ciało. Zażenowany szybko opuścił ręce i bez­

radnie patrzył na leżące na podłodze sukienki.

Twarz mu płonęła z zakłopotania. Bąkając prze­

prosiny schylił się, by pozbierać rozrzucone rzeczy,

ale robił to ostrożnie, dotykając tylko metalowych

haczyków od wieszaków.

- Nic się nie stało - powiedziała z uśmiechem

background image

kobieta. Powiesiła na stojaku wieszaki i wyciągnęła

do niego rękę po sukienki.

- Po lekcji zawsze jest tu dom wariatów - dodała

z porozumiewawczym uśmiechem. - Czy przyszedł

pan po córkę?

- Nie. Chciałbym się widzieć z Malindą Compton.

Rozejrzał się po pokoju pełnym chichoczących

dziewczynek i plotkujących mam i powstrzymał kolejną

falę dreszczy. Naprawdę nie czuł się w swoim żywiole.

- Ach tak? Czy był pan umówiony? - Kobieta

uniosła brwi.

Wciągnął powietrze głęboko w płuca i żeby nie

narobić dalszych szkód, znowu wepchnął ręce w kie­

szenie.

- Nie. - Pożałował swej impulsywnej decyzji

w sprawie szukania pomocy u panny Compton

i odwrócił się, by wyjść. - Może przyjdę innym razem.

Kobieta była jednak szybsza i schwyciła go za ramię.

- Jestem Cecile, wspólniczka Malindy. To jest

Malinda - wskazała stojącą w sąsiednim pokoju

kobietę żegnającą się z grupą małych dziewczynek.

- Chyba właśnie skończyła lekcję.

Patrząc we wskazanym przez Cecile kierunku Jack

zobaczył, jak Malinda Compton z uśmiechem przy-

jmuje uścisk dłoni małej dziewczynki w białych

rękawiczkach. Dziecko złożyło iście królewski ukłon

i wybiegło ze śmiechem.

Zapominając o wcześniejszym zakłopotaniu, Jack

z trudem powstrzymał śmiech wyobraziwszy sobie

reakcję swoich dzieci, gdyby panna Compton zjawiła

się w ich domu.

Co prawda patrzenie na nią nie sprawiało przykrości,

przyznał obrzuciwszy ją szybkim, taksującym spo-

background image

jrzeniem. Gdyby jednak zastanowił się, jak może

wyglądać „Panna Doskonalska", autorka rad o dob­

rym wychowaniu w „Daily Oklahoma", na pewno

stworzyłby całkowicie odmienny obraz.

Stara panna. Tak by właśnie pomyślał. Od stóp do

głów przyobleczona w coś ciemnego i konser­

watywnego. Z miną jak po zjedzeniu kwaśnej cytryny.

Zamiast tego miał przed sobą młodą kobietę przy­

odzianą w sweter tak puszysty i rozkoszny jak różowa

wata cukrowa. Swoją obserwację zakończył na spód­

nicy, na tyle krótkiej, by widać było w całości bardzo

zgrabne łydki.

Jack pocieszał się, że mylił się tylko co do jej

wyglądu. Była subtelna. To pierwsze określenie, jakie

mu przyszło do głowy. Doskonała postawa, pełna

kontrola nad sytuacją. Ani jednego obwarzanka na

pończochach, ani jednego włoska nie na miejscu.

I wykrochmalona, dodał śmiejąc się w duchu. Ilość

krochmalu w jej kręgosłupie wystarczyłaby koszulom

urzędnika rady miejskiej na miesiąc.

Dziewczynki jedna po drugiej wychodziły z pokoju,

a ona każdą z nich obdarzała uśmiechem. Dwie

godziny z dwudziestoma pięcioma dziewczynkami

w jednym pokoju na pewno nie były łatwe. Jej wdzięk

i spokój pozostały jednak niezmącone.

Zauważył, że miała ładny uśmiech, serdeczny i ośmie­

lający. Dzieci też chyba ją lubią, stwierdził, patrząc, jak

ładna blondyneczka objęła pannę Compton w talii

i przytuliła się. Ale j e g o dzieci? Nie ma mowy!

- Może poczeka pan w gabinecie Malindy - zapro­

ponowała uprzejmie Cecile. - Powiem jej, że pan jest.

I nim Jack zdążył odmówić, już siedział na miękkim

krześle w gabinecie na zapleczu.

background image

Wręczywszy mu kubek parującej kawy Cecile

uśmiechnęła się i już w drzwiach powiedziała:

- Proszę się rozgościć. Malinda będzie za moment.

Drzwi zamknęły się, odgradzając go od głosów

i śmiechu ze sklepu. Jack odetchnął z ulgą. Ostrożnie ba­

lansując kubkiem na kolanie rozglądał się po gabinecie.

Już w sklepie czuł się nieswojo, tu wręcz przeszły

go ciarki. Boczne ściany obwieszone były maleńkimi

falbaniastymi sukieneczkami, naprzeciwko zaś, na

stole, leżały chyba setki falbaniastych majtek.

Czując, jak tężeją mu mięśnie, odwrócił wzrok od

tych intymnych części garderoby i skoncentrował się

na ścianie za biurkiem. Cała pokryta byłą rysunkami

przedstawiającymi kędzierzawe dziewczynki w naj­

lepszych niedzielnych sukienkach i małych chłopców

w ubrankach, które Jack określił jako strój małego

Lorda Fauntleroya - aksamitne pumpy, pończochy

i lakierki. Parsknął śmiechem na myśl, że mógłby coś

takiego zaproponować swoim dzieciom. Nigdy by się

na to nie zgodziły. Nawet na chwilę. Podarte dresy

i brudne adidasy były bardziej w ich stylu.

Wspomnienie dzieci starło uśmiech z jego twarzy.

Co ja tu robię? pytał samego siebie. Z faktu, że ta

kobieta potrafi nauczyć małe dziewczynki, jak zacho­

wywać się na przyjęciach, nie wynika, że będzie umiała

nauczyć tego samego jego dzieci. To chyba był najgłup­

szy pomysł, jaki mu przyszedł do głowy. Uświadomiw­

szy to sobie wstał i odstawił kubek na biurko. Postano­

wił wyjść, zanim zrobi z siebie kompletnego głupca.

Z tego pośpiechu strącił na podłogę leżącą na

biurku stertę listów. Przeklinając swą niezdarność

ukląkł i zaczął je zbierać. Nie był z natury wścibski,

ale nie mógł nie zauważyć, że koperty wyglądały jak

background image

rachunki. We wszystkich celofanowych okienkach

widniało nazwisko Malindy Compton.

- Jack Brannan czeka na ciebie w gabinecie.

Zmarszczywszy lekko brwi Malinda spojrzała na

swoją wspólniczkę.

- Jack Brannan? Mówił, o co chodzi?

Cecile wzruszywszy ramionami zamknęła szufladę

kasy.

- Nie. Powiedział tylko, że chce się z tobą zobaczyć.

Wciąż skrzywiona, Malinda ostrożnym spojrzeniem

obrzuciła zamknięte drzwi do swego gabinetu. Przy­

chodziły jej do głowy tylko dwa powody, dla których

jakiś mężczyzna mógłby ją odwiedzić w sklepie.

Wiedząc o tym z westchnieniem podeszła do stojącej

przy ladzie Cecile.

- Mam nadzieję, że przyszedł w odpowiedzi na

moje ogłoszenie w gazecie, a nie znowu z urzędu. Nie

mam już pomysłów na dalsze wymówki.

- Jeśli teraz takich ludzi przysyłają, by łamali kości

dłużnikom, to sama chętnie wezmę jakąś pożyczkę.

Malinda nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Zadzwoń do biura usług towarzyskich. Uwierz

mi, że to dużo przyjemniejszy sposób zawierania

znajomości.

Wzięła z lady plik kwitów i może przez dwie

sekundy zastanawiała się, czy nie wystawić trochę na

próbę cierpliwości swego gościa. Głos ciotki, brzmiący

tak wyraźnie, jakby ta była z nią razem w pokoju,

upomniał ją: Nigdy nie każ gościowi czekać, Malindo.

To przejaw złego wychowania.

- Ciociu Hattie, ale czasami... - mruknęła z rezyg­

nacją Malinda.

background image

- Mówiłaś coś? - Cecile spojrzała na nią znad

kwitu, który właśnie sprawdzała.

- Nic ważnego - pokręciła głową Malinda. - Życz

mi szczęścia. Wystarczy mi trzydzieści dni zwłoki.

- Potrzebny ci jest przede wszystkim psychiatra,

bo tak lubisz przejmować czyjeś zobowiązania.

- Lepiej nie zaczynaj - ostrzegła Malinda ruszając

na zaplecze.

Ktoś obcy mógłby zrozumieć tę rozmowę jako

przejaw złej woli. Ze strony Cecile Malinda odebrała

ją jednak jako jeszcze jeden dowód życzliwości. Status

wspólniczki dawał przyjaciółce z dzieciństwa nie­

kwestionowane prawo do wtrącania się w jej życie,

do wtrącania, które Malinda przyjęła równie ochoczo,

jak propozycję przyjaźni, złożoną jej przez Cecile

piętnaście lat temu.

Jeszcze teraz Malinda pamiętała ich pierwsze spotka­

nie. Dwie małe dziewczynki stojące po przeciwnych

stronach płotu. Jedna w dżinsach, adidasach i brudnym

podkoszulku, druga w falbaniastej sukience, białych

koronkowych skarpetkach i lakierkach. Malinda

uśmiechnęła się do siebie. Były różne jak dzień i noc.

Urwis i księżniczka, tak je nazywano. A jednak mimo

tych różnic zawiązała się między nimi przyjaźń, która

w wieku dorosłym zaowocowała wspólnym interesem.

Przed drzwiami do swego gabinetu Malinda przy­

stanęła. Przecież mnie nie zje, przekonywała samą

siebie. Obiecałam spłacić długi i zrobię to. Tylko

trochę cierpliwości.

Z głową podniesioną do góry, wyprostowana,

z wciągniętym brzuchem - tak jak codziennie pouczała

ją ciotka Hattie - otworzyła drzwi. Przez chwilę

myślała, że Cecile się pomyliła, wydawało się bowiem,

background image

że w gabinecie nie ma nikogo. Dopiero potem zobaczy­

ła go, przykucniętego na podłodze. A więc Cecile myliła

się. To był jeden z tych paskudnych typów, przy

pomocy których urząd ciągle przypominał jej o nie

spłaconych długach.

Po pierwsze włosy. Jak i inni przedstawiciele urzędu

miał najwyraźniej wstręt do fryzjerów. No i budowa.

Ten mężczyzna był twardy jak skała. Zaciekawiona,

a może i zła, podeszła bliżej, by zobaczyć, co ten

człowiek tak naprawdę robi w jej gabinecie.

- Czym mogę panu służyć?

Czując się winnym, gdyż przeglądał przecież czyjeś

listy, Jack próbował wstać, stracił jednak równowagę

i uderzył głową o biurko. Trzymając w jednej ręce

listy, drugą rozcierając czoło, odwrócił się.

Tuż za nim stała Malinda Compton czyli Panna

Doskonalska. Z daleka wydawała się tylko subtelna,

z bliska od razu wprawiała człowieka w zakłopotanie.

Arystokratyczna, nietykalna... obca. Od czubka

miodowozłotego koka po podeszwy eleganckich

pantofli reprezentowała dokładnie to, czym on nie

był. Słowem - osoba kulturalna. Mimowolnie zrobił

krok do tyłu, myśląc tylko o ucieczce.

Malinda podeszła do niego z wyciągniętą ręką.

- Jestem Malinda Compton. Cecile mówiła, że

chce się pan ze mną widzieć.

Wyciągnięta, ku niemu dłoń, tak jak cała reszta,

była pełna wdzięku i bardzo kobieca. Niechętnie

podał swoją.'

- Jack Brannan.

Miękkość jej dłoni uświadomiła mu twardość

własnej, a pewność uścisku skłoniła do szacunku.

Z uznaniem przyjął zarówno miękkość, jak i pewność.

background image

- Czym mogę panu służyć? - zapytała wskazując mu

krzesło.

Przypomniawszy sobie cel swojej wizyty zmarszczył

lekko brwi i opadł na miękkie poduszki krzesła.

Służyć mu? Ocalić wydawało się właściwszym słowem.

- Sam nie wiem.

Jego nerwowe stukanie listami o oparcie krzesła

zwróciło uwagę Malindy.

- Przepraszam, zrzuciłem je niechcący.

Wiedząc, co zawierają koperty, Jack zrozumiał

wyraz jej twarzy.

Malinda schowała listy do segregatora i na jej

twarz powrócił uśmiech.

- Proszę mi powiedzieć, jaki jest cel pańskiej wizyty?

I znowu zdumiała go słodycz jej uśmiechu. Nie

kończył się tylko na ustach. Ogarniał też oczy, których

błękitne tęczówki połyskiwały jak jezioro w słońcu.

A tam właśnie najchętniej by się znalazł. Nad jeziorem.

W łodzi, z synami, łowiąc ryby. Nie miał jednak

czasu na wędkowanie. Najpierw musiał rozwiązać

swój problem. I właśnie dlatego był tutaj, w gabinecie

Malindy Compton. To ona była rozwiązaniem jego

problemu.

Nadal patrząc jej w oczy znalazł w nich coś jeszcze.

Życzliwość, zaproszenie do zwierzeń. Zwalczył tę

pokusę. Z zasady nie ufał kobietom. A i mężczyznom

też rzadko. Jack Brannąn polegał tylko na sobie. Na

podstawie tej filozofii stworzył zakład budowlany,

który z jednoosobowej firmy wkrótce stać się miał

liczącym się w skali krajowej przedsiębiorstwem.

I aby to przedsiębiorstwo nadal mogło się rozwijać,

musiał najpierw rozwiązać swe problemy domowe.

To kazało mu zmienić zdanie na temat ucieczki z tego

background image

gabinetu. Czy chciał tego, czy nie, potrzebował Malindy

Compton. Wiedział, że nie będzie łatwo namówić ją, by

zajęła się jego dziećmi. Ale w życiu zdarzały mu się już

poważniejsze przeszkody i wygrywał.

- Chciałbym panią zatrudnić.

Malinda z trudem ukryła ulgę. A więc ten człowiek

jednak nie. był z urzędu. Przyszedł w odpowiedzi na

ogłoszenie. Zmówiła w myślach krótką, ale szczerą

modlitwę dziękczynną i wyjęła z szuflady formularze.

- Oto referencje i krótka historia mojej pracy.

- To zbyteczne. Wystarcza mi pani reputacja

w mieście.

- Bez referencji? - zdziwiła się Malinda.

- Po co mi referencje? Z pani rubryki i powodzenia,

jakim cieszą się pani zajęcia, jasno wynika, że zna się

pani na tej pracy.

- Wydawało mi się, że jak ktoś chce zatrudnić

kogoś, kto ma mieszkać w jego domu, to najpierw

chciałby zobaczyć jego referencje.

- Mieszkać w moim domu? - wykrzyknął zdziwiony

Jack.

- No tak - odparła nieco zakłopotana Malinda.

- W ogłoszeniu wyraźnie napisałam, że szukam pracy

jako gosposia i opiekunka do dzieci z zamieszkaniem.

Jack westchnął i pokręcił głową. Cóż za nieporozu­

mienie i cóż za ironia losu. Trzy tygodnie temu tak

bardzo przecież szukał odpowiedniej gosposi i opie­

kunki. I choć może nie była ona tak całkiem od­

powiednia, zatrudnił już panią O'Grady.

Nieźle gotowała, utrzymywała jaki taki porządek

w domu i dawała sobie radę z górami prania. Brak

jej tylko było serca. Zbyt mało uwagi poświęcała

dzieciom. Owszem, były czyste, nakarmione i przypil-

background image

nowane. Tyle tylko, że robiła to bez miłości. Jeśli zaś

chodzi o nauczenie dzieci dobrych manier, to tak jak

i on zupełnie się na tym nie znała. I właśnie dlatego

chciał' zatrudnić Malindę.

Czując, że Malinda miała raczej nadzieję na stałe

zatrudnienie, Jack uśmiechnął się przepraszająco.

- Niestety, nie przyszedłem tu w związku z ogło­

szeniem. Chciałbym tylko, żeby nauczyła pani moje

dzieci dobrych manier.

Przez moment Malinda poddała się uczuciu roz­

czarowania, ale potem skupiła na pozytywnych

aspektach propozycji Jacka. Nie chciał jej zatrudnić

na stałe, ale przynajmniej nie był z urzędu, a każda

nowa uczennica na zajęciach z etykiety oznaczała

więcej pieniędzy w banku. Otworzyła kalendarz i wyjęła

formularze.

- Następny kurs zaczynamy za sześć tygodni. Proszę

wypełnić formularze i wpłacić zaliczkę. Mówił pan

o dzieciach w liczbie mnogiej. Ile przygotować

formularzy?

- Cztery.

- Cztery? - Malinda z trudem ukryła radość.

- Tak, cztery.

Powstrzymując pragnienie pomnożenia przez cztery

zaliczki i wpisania sumy do książeczki czekowej

Malinda skoncentrowała się na siedzącym przed nią

mężczyźnie. Zupełnie nie wyglądał na ojca czwórki

dzieci. Raczej na boksera. Lekkie skrzywienie nosa

zdawało się potwierdzać tę opinię. Mógł też być

robotnikiem budowlanym. Szerokie ramiona i umięś­

niona klatka piersiowa świadczyły, że wykonywał

jakąś pracę fizyczną.

- W jakim wieku są pańskie dzieci?

background image

- Najstarsze ma osiem, bliźniaki mają po pięć lat,

najmłodsze dwa.

- Tworzymy klasy według wieku. W tej chwili

organizujemy grupę dziesięciolatków, gdzie moglibyś­

my umieścić najstarsze dziecko, będzie też grupa

mniejszych dziewczynek i tu widzę bliźniaki. Niestety,

nie mamy grupy maluchów. - Uśmiechnęła się i podała

mu trzy formularze.

- Chyba mnie pani nie zrozumiała. Nie chcę

zapisywać dzieci do grupy. Wątpię, czy by pasowały.

- Na samą myśl uśmiechnął się do siebie.

- Niektóre dzieci mają z początku trudności, ale

szybko się aklimatyzują.

- Moje na pewno nie. - Tym razem wybuchnął

niepohamowanym śmiechem.

Choć ciotka Hattie uczyła ją, że to nieładnie gapić

się na kogoś, Malinda nie mogła oderwać od niego

wzroku. Nigdy nie spotkała takiego mężczyzny jak

Jack Brannan. Miał budowę boksera, pewność siebie

pilota i urodę z okładki magazynu.

Patrząc jej w oczy Jack z trudem stłumił śmiech.

- Moje dzieci to chłopcy.

- Chłopcy? - Malinda wypuściła z ręki formularze.

- Tak jest.

- Ale ja nie uczę chłopców.

- Wiem, ale miałem nadzieję, że da się pani

namówić.

- Sama nie wiem... - Malinda nawet nie próbowała

ukryć zakłopotania.

Kurs etykiety dla chłopców. Taki pomysł nigdy nie

wpadł jej do głowy, ale po chwilowym szoku propozy­

cja wydała jej się nawet interesująca.

Będzie musiała opracować nowy plan, ale z pew-

background image

nością znajdą się chętni. Kiedyś uczono manier

w domu, ale dziś... To właśnie dlatego zorganizowała

kursy dla dziewczynek. Ale chłopcy?

Pozostała jeszcze kwestia czasu. Nie miała go za

wiele. Sklep, kursy i rubryka w gazecie. Ale perspek­

tywa zarobienia tak potrzebnych jej pieniędzy była

kusząca.

Mogłaby przecież pracować nocami. Przygotowanie

programu specjalnego kursu dla chłopców powinno

jej zająć około dwóch miesięcy. Pomysł zaczynał się

jej coraz bardziej podobać.

- Proszę podać mi swój numer telefonu. Przemyślę

to i dam panu znać.

- Nie mogę sobie pozwolić na czekanie. Muszę

mieć odpowiedź dzisiaj. Oczywiście wynagrodzę

odpowiednio pani czas i umiejętności.

Malinda miała co do tego wątpliwości. Jego wygląd

nie uwiarygodniał takiej deklaracji. Dżinsy, sportowa

koszulka i znoszona kurtka skórzana nie są chyba

atrybutami nieograniczonego bogactwa.

Nigdy nie sądź po pozorach.

Malinda jęknęła w duchu. Znowu te truizmy ciotki

Hattie. Chcąc nie chcąc zastosowała się do jej polecenia,

zignorowała wygląd Jacka i skoncentrowała się na

praktycznym aspekcie problemu.

- Nie mogę zorganizować kursu w jeden dzień,

a także muszę mieć co najmniej piętnastu uczniów, by

było to opłacalne, panie Brannan.

- Proszę mi mówić Jack - poprosił i przysunął

krzesło do biurka.

Był teraz blisko Malindy. Zbyt blisko jak na jej

gust. Mężczyźni na odległość wcale jej nie prze­

szkadzali, ale kiedy byli zbyt blisko, zapalało się

background image

wewnątrz niej jakieś światełko ostrzegawcze. Czuła

ucisk w gardle, dłonie stawały się lepkie, oczy łzawiły.

Zdaniem Cecile była to wina ciotki Hattie, która stale

mówiła, że mężczyznom nie można ufać i że dama musi

zawsze pamiętać o swej reputacji. Przyjaciółka twierdzi­

ła także, że to z powodu takiej filozofii ciotka Hattie

umarła jako stara panna. Malindzie osobiście było

wszystko jedno, czyja to wina, żałowała tylko, że nie

umie lepiej panować nad reakcjami swego ciała.

- Nie myślałem o zapisywaniu dzieci na normalny

kurs. Chodziło mi raczej o prywatne lekcje u nas

w domu - wyjaśnił Jack.

- Prywatne lekcje? W domu? - Ręce znieruchomiały

jej na spódnicy.

- Właśnie. Widzi pani, dzieciakom trzeba trochę

wyszlifować maniery. Myślałem, że mogłaby pani

przychodzić kilka razy w tygodniu na kolację i, że tak

powiem, pracować z nimi przy stole.

- Panie Bran... - Widząc jego uniesioną brew

poprawiła się: - Jack, rozumiem, że bardzo zależy

panu na dobrym wychowaniu dzieci, ale to niemożliwe.

- Nic nie jest niemożliwe, jeśli się tego bardzo

chce. A ja naprawdę chcę. A poza tym nikt tu nie

będzie stratny. Chłopcy nauczą się dobrych manier,

a pani - tu rzucił znaczące spojrzenie na plik kopert

leżących na biurku - będzie mogła spłacić część długów.

- Nie przypuszczam, by suma, jaką mógłby mi

pan zapłacić...

- A co powie pani na równy tysiąc?

- Czy dobrze usłyszałam?

- Tysiąc. Tyle gotów jestem zapłacić. Przez półtora

miesiąca będzie pani przychodziła do nas trzy razy

w tygodniu. Przy wspólnej kolacji pokaże pani

background image

chłopcom, jak zachowywać się przy stole, potem

jeszcze kilka ogólnych wskazówek i będzie pani mogła

iść do domu. Tylko tyle.

- Pan chyba żartuje.

- Od śmierci żony nie byłem bardziej poważny.

Otworzył usta, jakby chciał coś wytłumaczyć, ale

szybko zmienił zdanie.

- Mam swoje powody. No więc, czy to panią

interesuje?

Tysiąc dolarów. Kilka godzin, trzy wieczory w ty­

godniu za tysiąc dolarów. Rozejrzała się za ukrytą

kamerą, ale przypomniała sobie, że już od lat nie

nadają tego programu.

Nie zdając sobie sprawy, jak znaczące jest jej

zachowanie, Malinda obracała w palcach leżące

na biurku koperty z rachunkami. Tysiąc dolarów

poważnie zmniejszyłoby rachunki za leczenie ciotki

Hattie. Nie, to bez sensu. Przecież nie ma czasu

na prywatne lekcje. A poza tym nie wiedziała

nic zarówno o tym mężczyźnie, jak i o uczeniu

małych chłopców.

Ale tysiąc dolarów...

Wolno podniosła wzrok.

- Dobrze, zgadzam się.

Cecile nadal stała przy kasie. Malinda unikając jej

wzroku poprowadziła Jacka wśród półek i wieszaków.

Przy wyjściu ze sklepu Jack podał jej wizytówkę.

- Tu jest mój adres i telefon. W razie jakichś

trudności proszę dzwonić.

- Tak, oczywiście. - Malinda nadal jakby się

wahała.

- A wiec do piątku.

background image

Jack otworzył drzwi i chłodne powietrze owiało

policzki Malindy, a wiatr uniósł brzeg jej spódnicy.

Nieświadomie przytrzymała go ręką, patrząc na

idącego po parkingu Jacka.

Ten sam wiatr, który uniósł jej spódnicę, rozwiewał

jego włosy. Poprawił je jedną ręką, drugą wsadził na

nos motocyklowe okulary. Szkoda zakrywać takie

piękne oczy, pomyślała Malinda.

- Czy on był z urzędu?
- Nie - odparła Malinda nieco ochrypłym głosem.

- Czy coś się stało? - zapytała Cecile podchodząc

bliżej.

Malinda szybko opuściła żaluzję. Nie chciała, by

Cecile wiedziała, jak atrakcyjny wydał jej się Jack

Brannan. Odchrząknęła i ze sztucznym uśmiechem

odwróciła się do przyjaciółki.

- Nie, wszystko w porządku.
- Jasne, a ja jestem chińską cesarzową.

Malinda milczała.

- No dobrze, skoro nie był z urzędu, to kim jest

i czego chciał?

Unikając wzroku przyjaciółki Malinda podeszła do

jakiegoś manekina i poprawiła rękaw, który wcale nie

wymagał poprawienia.

- A więc? - nalegała Cecile.
- Nazywa się Jack Brannan i chce, żebym nauczyła

jego dzieci etykiety.

- Myślałam, że masz już komplet.

- Owszem. Będę dawać jego dzieciom prywatne

lekcje w domu.

- Co?!

- Wiem, nigdy tego nie robię, ale zaproponował

mi tysiąc dolarów.

background image

Cecile schwyciła Malindę za ręce i spojrzała jej

prosto w oczy.

- Posłuchaj. Nic nie mówiłam, kiedy przejęłaś

rubrykę ciotki Hattie. Mogłam zrozumieć, że czujesz

się jakoś zobowiązana. Nie oponowałam, kiedy

zorganizowałaś kursy. Potrzebne ci były pieniądze.

I nie bardzo protestowałam, kiedy powiedziałaś, że

chcesz się zatrudnić jako opiekunka do dzieci, bo

wtedy będziesz mogła wynająć dom ciotki Hattie. Ale

to już za dużo! Zamęczysz się. Wszystko ma swoje

granice.

Małinda próbowała się wyrwać, ale Cecile zaciągnęła

ją przed lustro.

- Przyjrzyj się sobie. Dokładnie. Jesteś chuda jak

patyk. Oczy masz czerwone, bo za mało sypiasz,

i gdyby nie makijaż, widać by było czarne obwódki

jak u szopa pracza. A teraz powiedz mi, skąd weźmiesz

siłę i czas na jeszcze jedno zajęcie?

Dotknięta uwagami przyjaciółki Malinda wpat­

rywała się w swoje odbicie.

- To aż tak widoczne?

Widząc cierpienie w oczach przyjaciółki, Cecile

przytuliła ją mocno do siebie.

- Tylko dla tych, którzy cię kochają. Więc czemu

nie zadzwonisz do rodziców i nie poprosisz ich

o pieniądze na spłacenie długów za leczenie ciotki

Hattie? Na pewno ci dadzą.

- Wiem. Ale chcę to zrobić dla ciotki. Ona tyle

zrobiła dla mnie.

Błagalnym wzrokiem prosiła przyjaciółkę o zro­

zumienie.

- O tym można by dyskutować - odparła sucho

Cecile. - Wiem, wiem. Dla ciebie ona zawsze będzie

background image

święta. A co z żoną tego faceta? Ona nie może uczyć

swoich dzieci?

- On jest wdowcem.

Cecile zamilkła na chwilę, ale Malinda prawie

słyszała, jak jej głowa pracuje.

- A więc wdowiec. Bogaty, przystojny, bez żony...

Może te prywatne lekcje to nie taki głupi pomysł.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Widok domu Jacka Brannana wstrząsnął Malindą.

Tak bardzo, że jeszcze raz sprawdziła adres. Zgadza

się. Numer na mosiężnej tabliczce przytwierdzonej do

ceglanej skrzynki na listy był ten sam co na wizytówce.

Ze wstydem przyznała, że spodziewała się mniej

prestiżowej lokalizacji. Skarciwszy się w duchu,

przyglądała się domowi.

Przychodziło jej do głowy tylko jedno słowo.

Doskonały. Położony z dala od ulicy i częściowo

zasłonięty ogromnymi sosnami, zbudowany z natural­

nego kamienia, stwarzał iście bajeczną scenerię.

- W porządku, ciociu Hattie. Miałaś rację. Nie

należy sądzić po pozorach - powiedziała sama do

siebie Malinda.

Rozmiar i lokalizacja domu były dowodem, że

Jack Brannan jest człowiekiem sukcesu.

To nieładnie się gapić. Malinda aż podskoczyła.

Ciociu, pomyślała, naprawdę jesteś niemożliwa.

Wysiadła z samochodu i ruszyła ku wejściu.

Drzwi frontowe otworzyły się i stanął w nich jakiś

chłopiec o posępnej twarzy. Malinda domyśliła się, że

to najstarszy, ośmiolatek, o którym mówił Jack.

Z głębi domu dochodził podniesiony damski głos,

wyraźnie zdenerwowany. Malinda uśmiechnęła się

i wyciągnęła do dziecka rękę.

- Dzień dobry. Jestem Malinda Compton.

background image

Dziecko nie poruszyło się. Malinda spróbowała

innej taktyki.

- Czy możesz powiedzieć tacie, że przyszłam?

Byliśmy umówieni.

Jeśli to możliwe, spojrzenie dziecka stało się jeszcze

bardziej ponure.

Jego dalsze słowa zagłuszyło pojawienie się jeszcze

dwojga dzieci. Były identyczne, więc Malinda domyśliła

się, że to wspomniane przez Jacka bliźniaki. Za nimi

wbiegła czerwona na twarzy kobieta w średnim wieku,

ź walizką w ręku.

- Dzięki Bogu, już pani jest! - Kobieta odstawiła

walizkę, wyciągnęła z szafy płaszcz i zaczęła się

ubierać. - To istne diabły. Nikt normalny tego

nie wytrzyma. Wychowałam dziewięciu własnych

synów, ale żaden nie ośmieliłby się na takie kawały

jak ci tutaj.

Podjechała taksówka, kobieta schwyciła walizkę

i popędziła, jakby gonił ją sam diabeł.

- Kto to był? - zapytała Malinda.

W odpowiedzi ośmiolatek zatrzasnął frontowe drzwi

i wojowniczo podparł się pod boki.

- Pani 0'Grady, nasza gospodyni.

Przeczuwając odpowiedź Malinda odważyła się

jednak na następne pytanie.

- Gdzie jest twój ojciec?

Zadzwonił telefon i chłopak jak strzała pomknął

korytarzem. Malinda chciała zadać to samo pytanie

bliźniakom, ale oni też zniknęli. Na ich miejscu stał

teraz dwulatek, z palcem w buzi i kocykiem w ob­

jęciach. Malinda podeszła do niego.

- Czy wiesz, gdzie jest tatuś? - zapytała z nadzieją.

-On....

background image

Maluch bez słowa podreptał w kierunku, gdzie

zniknęli jego bracia. Malinda poszła za nim i wkrótce

znaleźli się w kuchni, gdzie na blacie, przyciskając

słuchawkę ramieniem, siedział najstarszy brat i obierał

banana.

- Pani O'Grady właśnie się zmyła, tato. Przyjechała

taksówka i zabrała ją.

Chłopiec przez chwilę słuchał, potem spojrzał na

Malindę i podał jej słuchawkę.

- Tata chce z panią rozmawiać.

- Dziękuję - odparła grzecznie Malinda i ostrożnie,

żeby się nie pobrudzić, wzięła od niego słuchawkę.

- Słucham?

- Malinda? Tu Jack. Muszę cię prosić o pomoc.

Utknąłem na lotnisku w Chicago. Jest burza śnieżna

i samoloty nie latają, a Mały Jack mówi, że pani

0'Grady właśnie opuściła statek.

- O co chodzi? - zapytała Malinda, spodziewając

się najgorszego.

- Czy możesz zostać z chłopcami, dopóki nie wrócę?

Malinda na szczęście nie zapomniała, co mówiła jej

gospodyni.

- Może zadzwonić do kogoś, żeby przyszedł? Do

babci albo cioci?

- Nie mamy nikogo.

Zatrudniono ją, by uczyła manier, a nie opie­

kowała się dziećmi. Malinda wcale nie miała zamiaru

odgrywać Mary Poppins przed tymi czterema roz­

puszczonymi chłopakami. To nie należało do jej

obowiązków... Musi się znaleźć jakieś inne roz­

wiązanie.

Wściekła rozejrzała się dookoła i napotkała wrogie

spojrzenie Małego Jacka. Odwróciła się i oto miała

background image

przed sobą dwulatka. Z kciukiem w buzi, wciąż tuląc

kocyk, patrzył na nią największymi i najsmutniejszymi

brązowymi oczami, jakie w życiu widziała. Serce

stopniało jej błyskawicznie.

Znała to uczucie. Tak zawsze się czuła, kiedy

spotkała bezdomnego kota albo psa. To przez tę

słabość sprowadzała do domu niezliczoną menażerię.

Jak mogła odejść i zostawić te maluchy bez opieki?

Zapomniała o wysmarowanej bananem słuchawce,

pokonana przymknęła oczy i zapytała cicho:

- O której mniej więcej wrócisz?

- Przed ósmą rano. Przyrzekam.

Malinda stała w sypialni tak pospiesznie opuszczonej

przez panią O'Grady i patrzyła na prążki na gołym

materacu. Była wykończona. Nawet nie pomyślała

o szukaniu pościeli i posłaniu łóżka. Oczy ją piekły,

nie czuła stóp i podejrzewała, że w żołądku zaczyna

jej się robić wrzód. A to wszystko przez czterech

małych chłopców.

Cztery potwory, mówiąc dokładnie. Nagle przypom­

niała sobie mokry uścisk, jakim po kąpieli obdarzył

ją najmłodszy. No, dobrze. Trzy potwory. Patryk jest

słodziutki.

Ale jego bracia to istne diabły. Minione pięć godzin

spędziła w piekle i już nigdy nie da się na coś takiego

namówić. Kolacja okazała się klapą, kąpiel ogólną

bijatyką, kładzenie spać naraziłoby na szwank cierp­

liwość świętego.

Spojrzała na stojący przy łóżku budzik. Dwunasta

trzydzieści. Nigdy się tak późno nie kładła. Czy zjawi

się jakiś dobry duszek i pościele łóżko? Nie, Malinda

już dawno przestała wierzyć w bajki.

background image

Sprawdziwszy jeszcze raz, czy chłopcy śpią spokojnie,

Malinda weszła do sypialni Jacka. Nie było co prawda

mowy, że ma spać w jego sypialni, ale na pewno nie

będzie miał nic przeciwko temu. Zdecydowana,

zatrzymała się jeszcze na chwilę przv drzwiach. Nigdy

nie spała w łóżku mężczyzny, nawet w pustym. Czuła

się dość nieswojo.

Łóżko było sprężyste i miękkie. Pokusa okazała się

zbyt silna. A poza tym Jack wróci dopiero rano,

a ona już dawno będzie na nogach.

Malinda nie skorzystała z oferowanego jej przez

Jacka przez telefon podkoszulka i postanowiła spać

we własnej halce.

Kobieta nigdy nie powinna dopuścić do sytuacji,

w której jej reputacja byłaby zagrożona.

Trzymając jedną nogę jeszcze na podłodze Malinda

zamarła. Och, ciociu, proszę, wymamrotała. Tak

bardzo chciało jej się spać, a łóżko wyglądało na

takie wygodne. Nie martw się, ciociu.

Rano świat będzie pogodniejszy. Jack wróci, Malin­

da wycofa się z umowy i, wolna od zobowiązań

wobec synów Brannana, podejmie znowu własne życie.

Płatki śniegu wielkie jak ćwierćdolarówki rozprys­

kiwały się o przednią szybę samochodu. Jack skrzywił

się i włączył wycieraczki. W Chicago miał śniegu po

uszy i wyglądało, że i w Oklahoma City wcale nie jest

lepiej.

Wiedział jednak, że nie powinien narzekać. Gdyby

nie przerwa w burzy i sprawność służb odśnieżających,

nadal siedziałby na lotnisku w Chicago. Czuł się

jednak zbyt zmęczony, by cieszyć się, że nie znajduje

się tam, ale w drodze do domu.

background image

Jazda z lotniska do domu w Edmond trwała niecałe

dwadzieścia minut. Jack bardzo się spieszył. Na

szczęście ruch o tak późnej porze był niewielki,

a i śniegu nie napadało jeszcze zbyt dużo.

A w domu z chłopcami była Malinda Compton.

Już ta myśl kazała mu mocniej naciskać gaz. Nie lubił

prosić ludzi o przysługi. Nie lubił się czuć komuś

dłużny. Jack Brannan od lat sam sobie, radził ze

swoimi problemami.

Postanowił, że zapłaci jej za tę przysługę i nic już

nie będzie dłużny. Ona potrzebowała pieniędzy, a on

kogoś, kto zostanie z dziećmi do jego powrotu.

W jego przekonaniu była to uczciwa transakcja.

Skręcił na podjazd, zapraszająco oświetlony wiszącą

nad wejściem lampą. Przez okno zauważył, że pali się

także lampka nad zlewem w kuchni. Ciepło rozeszło

mu się po całym ciele, roztapiając zarówno niecierp­

liwość, jak i zimno. Nareszcie w domu.

Ciepłe powietrze owiało go, gdy otworzył tylne

drzwi i wszedł do kuchni. Dom, pomyślał znowu,

chłonąc tę prostą przyjemność i rozglądał się po

słabo oświetlonym wnętrzu.

Palce zacisnęły mu się na klamce.

Zamrugał i rozejrzał się jeszcze raz. Czyżby pomylił

domy? Zamiast krajobrazu po bitwie, jaki go zazwyczaj

witał, miał przed sobą kuchnię czystą jak pudełeczko.

Stół wytarty, ani jednego brudnego talerza w zlewie,

a podłoga błyszcząca jak łysina jednego z jego

pracowników.

Zgasił światło w kuchni i korytarzem ruszył w głąb

domu. Był pewien, że za chwilę znajdzie gdzieś swoje

dzieci związane i zakneblowane. Innego wyjaśnienia

nie potrafił znaleźć.

background image

Nawet w ciemnościach zauważył, że w całym

domu panuje taki sam porządek jak w kuchni.

Ani jednej zabawki, o którą mógłby się potknąć

w salonie. Żadnej ciężarówki czy roweru w przed­

pokoju.

Zajrzał do łazienki. Żadnych mokrych ręczników

na pręcie od prysznica, żadnych ubrań na podłodze.

Na moment zapomniał, że przecież szuka synów,

i podziwiał kafelki na podłodze. Jego robota. Sam to

wszystko stworzył. Nawet nie pamięta, kiedy ostatnio

widział podłogę w łazience.

Nie jest normalnie, pomyślał. Coś jest nie w po­

rządku. Wyobraźnia podsuwała mu różne myśli.

Ruszył do pokoju pani 0'Grady, spodziewając się

zastać tam Malindę. Zajrzał do środka i ciarki przeszły

mu po plecach. Łóżko nie tylko było puste, ale i gołe

jak pupka nowo narodzonego niemowlęcia.

Z bijącym sercem pobiegł do wschodniego skrzydła

domu, gdzie znajdowały się pokoje chłopców. Wiedział

już, że Malinda Compton to wariatka, kidnaperka,

a sklep z ubraniami dla dzieci to tylko przykrywka,

bo naprawdę prowadzi czarnorynkową agencję adop­

cyjną.

Pierwszy był pokój Małego Jacka. Owinięty kocem,

z jedną nogą zwisającą z łóżeczka, jego najstarszy syn

spał w najlepsze. Jack z ulgą oparł się o framugę

drzwi. Śmiać mu się chciało z własnej głupoty.

A więc jeden jest w porządku, trzeba sprawdzić

pozostałych trzech. W pokoju bliźniaków łóżeczka,

choć rozścielone, były puste. W sąsiednim pokoju

najmłodszego też nikogo nie było.

Czemu zabrała młodszą trójkę, a zostawiła najstar­

szego? No pomyśl, głupcze. Bo młodszych chętniej

background image

adoptują. Powinieneś to wiedzieć z własnego do­

świadczenia.

Przerażony chciał obudzić Małego Jacka i poprosić

o wyjaśnienia. Nie, na razie lepiej go nie denerwować.

Trzeba zadzwonić na policję. Oni będą wiedzieli, co

robić. Najbliższy telefon znajdował się w jego sypialni.

Nie zapalając światła schwycił słuchawkę i przysiadł

na łóżku. Pełne zdziwienia westchnienie poderwało

go na nogi. Zaspany Darren siedział wyprostowany

i uśmiechnął się do niego.

- Cześć, tato.

- Co tu robisz? - wyszeptał Jack przez zaciśnięte

usta.

- Mnie i Dawidowi śniło się coś złego i przyszliśmy

spać tutaj.

Wciąż trzęsącą się ręką Jack zapalił lampę. Oprócz

Dawida i Darrena na łóżku leżały jeszcze dwie

przykryte postacie. Jedna malutka, druga o zdecydo­

wanie pełnych kształtach.

Jack wiedział, co to znaczy spać w jednym łóżku

z jego wiercącymi się i kopiącymi synami. Delikatnie,

nie budząc żadnego, zaniósł ich po kolei do łóżeczek.

Wrócił do sypialni, stanął przy łóżku i przez chwilę

przyglądał się śpiącej Malindzie. We śnie wyglądała

tak samo niewinnie i dziecinnie jak jego chłopcy.

Ubrana Malinda Compton była stuprocentową

damą. Półnaga i w jego łóżku - kusicielką.

Ach, jak pragnął położyć się obok niej i przytulić.

Malinda zamruczała i przekręciła się na plecy. Koc

zsunął się jej do pasa. Oddech zamarł Jackowi gdzieś

w głębi płuc. Dama, pomyślał, a dłonie zacisnęły mu

się w pięści. I to taka, której wcale by się nie

podobało, że ktoś ogląda ją śpiącą.

background image

Nie chciał jej budzić. Mógł po prostu, tak jak

chłopców, wziąć ją na ręce i zanieść do łóżka, ale

gdzie? Łóżko pani 0'Grady było nie posłane.

Wzruszył ramionami, przeszedł na drugą stronę

łóżka, zdjął buty, skarpetki i dżinsy i wsunął się pod

przykrycie.

Och, do cholery, przecież ona nawet nie będzie

wiedziała, że tam leżał.

Malinda poczuła, że palą ją plecy. Na wpół

rozbudzona odsunęła się odrobinę od tego ognia

i zagłębiła twarz w poduszkę. Gorąco natychmiast

powróciło. Uścisk w pasie także. Po kolei, pokonując

sen, zdała sobie sprawę i z innych rzeczy. Wilgotne

ciepło na szyi, jakiś ucisk na plecy i pod kolanami.

Nie było to bynajmniej nieprzyjemne. Dawało jakieś

dziwne poczucie bezpieczeństwa. Czy to sen? Malinda

otworzyła oczy.

Przypomniała sobie, gdzie jest i co robi. Dom Jacka

Brannana. Pilnowanie czterech małych potworów.

I jeden z tych potworów za chwilę straci rękę, jeśli nie

posunie się i nie zrobi jej miejsca w tym łóżku.

Odwróciła się i... napotkała wzrok Jacka Brannana.

- Co tu robisz? - wyjąkała z trudem.

- Mógłbym ci zadać to samo pytanie - uśmiechnął

się Jack.

- Wyłaź - zażądała Malinda i nasunęła prześcieradło

na piersi.

- Wyłaź?

- Tak! Wyłaź.

Pozbawiony przykrycia Jack wsunął ręce pod pachy,

przymknął oczy i wygodnie ułożył głowę na poduszce.

- To moje łóżko. I jeśli ktoś ma z niego wyjść, to ty.

background image

- Nie mogę. Jestem nie ubrana.

- Ja też.

- Więc co zrobimy? - zapytała niepewnym głosem.

- Nie wiem, jak ty, ale ja mam zamiar spać dalej.

Znów objął ją w pasie i przysunął bliżej głowę.

Zerwała się w mgnieniu oka, ciasno owinięta kocem.

- Ty - ty świnio! - wrzasnęła. - Nie obchodzą

mnie już twoje dzieciaki. Jak będą chciały pić albo

pójść do łazienki, albo będzie im się coś złego śniło,

albo cokolwiek jeszcze wymyślą, żeby wyjść z łóżka,

to ty się nimi zajmiesz.

Malinda odwróciła się i ruszyła ku drzwiom.

- Malindo?

- Słucham? - rzuciła przez ramię.

- Dokąd idziesz?

- Do domu! Nie zostanę ani chwili dłużej w tym

domu wariatów.

- Czy masz napęd na cztery koła?

Absurdalność tego pytania zaskoczyła ją.

- A co to ma do rzeczy?

- Bez napędu na cztery koła dojedziesz najwyżej

do końca podjazdu. Śnieg sypie od wielu godzin.

Wróć do łóżka. Rano cię odwiozę. - Poklepał ręką

miejsce obok siebie.

- Dama nigdy nie dzieli łoża z mężczyzną, który

nie jest jej mężem - wysyczała jadowicie Malinda.

- I wiedz, że wolę spać w wannie niż w jednym łóżku

z tobą!

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

- Nie, nie możesz jej obudzić - powiedział Jack

smarując grzankę dżemem.

- Ale już prawie dziewiąta. Nie obejrzy filmu.

Jack zaśmiał się i podał Darrenowi grzankę.

- Coś mi się wydaje, że panna Compton przeżyje

bez filmu.

- Jak było wczoraj? - Jack zwrócił się do całej

czwórki.

- Chyba w porządku - odparł Mały Jack wycierając

rękawem kakaowe wąsy.

- Nauczyliście się czegoś?

- Na przykład?

- Na przykład dobrych manier, do jasnej ciasnej!

Ta pani jest tu po to, żeby was nauczyć manier.

Popatrzył na synów i zauważył, że najstarszy patrzy

na bliźniaki ostrzegawczo.

- No, dobra, chłopaki. Mówcie. Coście zrobili

pannie Compton?

- Oczywiście poza spaleniem mnie na stosie, co?

W progu stała Malinda. Panna Doskonalska wróciła.

Elegancko ubrana, włosy związane w kok. Jack

przyznał w duchu, że bardziej podobała mu się nieco

potargana niż jako obraz doskonałości.

Malinda szybkim, zdecydowanym krokiem podeszła

do ekspresu i nalała sobie filiżankę kawy.

- Powinieneś mnie ostrzec. Gdybym wiedziała, że

background image

będę miała do czynienia z nieletnimi przestępcami,

nie tak łatwo oddałabym ci tę przysługę.

- Co takiego zrobili?
- Zrobili? - powtórzyła z sarkazmem. - Czemu nie

zapytasz Darrena?

Malinda stuknęła jednego z bliźniaków w ramię.

- To nie Darren. To Dawid.

Malinda była pewna, że się nie myli. Wczoraj,

kiedy miała już dość zabawy, jaką sobie z niej robili,

specjalnie włożyła Dawidowi czerwoną piżamę, a Dar-

renowi niebieską.

Obawiając się, że ostatnie słowo należy jednak do

chłopców, nachyliła się nad Darrenem.

- Jak masz na imię?

- Dawid - odparł, unikając jej wzroku.

- I to samo powiedziałeś mi wczoraj, kiedy wkła­

dałam ci piżamę?

- Nie.

- No i wyszło na moje - powiedziała z satysfakcją

Malinda.

- Dzieci po prostu chciały się trochę pobawić i...

- Pobawić? Zaraz ci powiem, jak znakomicie

ja się bawiłam! Przetykałam ubikację zatkaną trzema

folkami papieru toaletowego. Wycierałam wazelinę

ze wszystkich klamek w całym domu. Słuchałam

przez całą kolację, jak trzej chłopcy bekają jak

przygłupie pijaczki.

Malinda zaczerpnęła tchu, by kontynuować tę

wyliczankę, ale w tej chwili Jack wstał, gwałtownie

odsuwając krzesło. Jego onieśmielający wzrost, silna

budowa, a teraz na dodatek zaciśnięte gniewnie usta

sprawiły, że zamilkła.

- Chłopcy, proszę iść do swoich pokoi i tam na

background image

mnie poczekać - Jack zwrócił się do całej czwórki

głosem nie znoszącym sprzeciwu.

Powoli, ze spuszczonymi głowami, chłopcy odeszli

od stołu. Wiedzieli, co ich czeka i, co gorsza, Malinda

też wiedziała.

- Przepraszam za zachowanie chłopców - powie­

dział cicho Jack. - Chętnie bym skłamał i powiedział,

że nie zawsze są tacy okropni, ale cóż, nie byłaby to

prawda. Obiecuję, że zostaną porządnie ukarani.

Końcowe oświadczenie Jacka zwróciło szczególną

uwagę Malindy. Stojąc tuż obok niej wydawał się

taki ogromny w porównaniu z chłopcami. Wyobraziła

sobie, jak ich karze i zapomniała o wszystkich winach

tych małych potworów. To przez nią będą ukarani.

Przez nią dostaną lanie pewnie największe w życiu.

Gdyby tylko tyle nie gadała...

Na poprawę nigdy nie jest za późno. Znowu ciotka

Hattie. Malinda nie próbowała odrzucić nie proszonej

rady. Nawet po śmierci ciotki wciąż słyszała jej

truizmy. I choć jako dziecko często się przeciw nim

buntowała, będąc dorosłą nauczyła się je cenić.

- Właściwie to chłopcy nie byli tacy straszni. Po

prostu jestem zmęczona. To był bardzo długi wieczór,

a ja nie jestem przyzwyczajona do małych chłopców.

A oni, jak sam powiedziałeś, po prostu chcieli się bawić.

Malinda zdawała sobie sprawę ze swojej paplaniny,

ale za wszelką cenę chciała powstrzymać Jacka przed

karaniem chłopców.

- Zabawa to jedno, a dręczenie drugie. Nie pozwolę,

żeby chłopcy okazywali brak szacunku wobec dorosłego.

Surowość twarzy Jacka wstrząsnęła Malinda.

- Jak skończę z chłopcami, odwiozę cię do domu

- dodał Jack wychodząc z kuchni.

background image

Malinda opadła na krzesło i przycisnęła dłonie do

uszu. Biedni chłopcy. Nie zniosłaby ich płaczu. I to

wszystko przez nią.

Siedziała tak chyba wieczność - z łokciami wspar­

tymi o kolana, rękami przy uszach, z zamkniętymi

oczami. I nic nie słyszała. Ani podniesionego głosu,

ani płaczu. Powoli zwalniała ucisk dłoni.

To bez sensu, powiedziała sama do siebie i zerwała

się na równe nogi. Trzeba się czymś zająć, żeby nie

nasłuchiwać wciąż odgłosów z głębi domu. Podciągnęła

rękawy i zabrała się do zmywania sterty brudnych

naczyń. Po chwili zorientowała się, że choć jej ręce są

zajęte, to uszy nie. Nadal nasłuchiwała. Zaczęła więc

nucić.

I taką właśnie zastali ją Jack i chłopcy. Stała przy

zlewie w pianie po łokcie, tarła zawzięcie talerze

i nuciła tak głośno, że obudziłaby umarłego. Jack aż

trzy razy wołał, zanim go usłyszała przez ten raban.

- O raju, aleście mnie przestraszyli!

- Przepraszam, ale wołałem dwa razy, zanim mnie

usłyszałaś przez ten hałas. Chłopcy chcą ci coś

powiedzieć.

Ze zwieszonymi głowami chłopcy posłusznie wy­

stąpili naprzód. Malinda z trudem przełknęła ślinę

i z jeszcze większym trudem powstrzymała łzy.

Wolałaby wypić butelkę rycyny - ulubionego lekarstwa

cioci Hattie - niż przechodzić przez to wszystko.

- Przepraszamy, Malindo - wymamrotali chórem.

Widząc, że chłopcy czują się równie nieprzyjemnie

jak ona, Malinda uśmiechnęła się.

- Jestem pewna, że nie robiliście tego specjalnie.

Przeprosiny przyjęte.

Jack położył rękę na ramieniu Małego Jacka.

background image

- Ponieważ swoimi psotami obraziliście Malindę,

będzie sprawiedliwie, jeśli to ona wyznaczy wam karę.

- Co? - wykrzyknęła Malinda.

- Ich kara zależy od ciebie.

- Ale przecież przeprosili. Czy to nie wystarczy?

- Nie wydaje mi się. Miałaś przez nich dużo

dodatkowej pracy, muszą więc za to zapłacić.

Malinda wiedziała, że Jack ma rację. Nie miała

natomiast żadnego doświadczenia w wymyślaniu kar.

Stała tak, niepewna, co zrobić lub powiedzieć, i czuła

na sobie ciężar spojrzeń chłopców.

Aby zyskać na czasie, wzięła z lady ścierkę i długo

wycierała ręce. Musi coś wymyślić, żeby przestali tak

na nią patrzeć.

Kara musi być równa przewinieniu. Malinda

w myślach podziękowała ciotce Hattie.

- No dobrze - powiedziała, porządnie nadrabiając

miną. - Darren, to ty i Dawid zatkaliście toaletę

papierem. Za to wyczyścicie podłogę w łazience.

Szczoteczką do zębów - dodała po namyśle.

Spojrzała teraz na Małego Jacka. Przed chwilą

nawet przeprosił, ale jego mina świadczyła, że nie

były to szczere przeprosiny.

Malinda wyjrzała przez okno. Omiotła wzrokiem

zwały śniegu, które zasypały wejście do garażu

i podjazd do sąsiedniego domu.

- Kto mieszka w domu obok? - zapytała Małego

Jacka.

- Morganowie.

- Mają dzieci?

- Pięcioro.

- A naprzeciwko?

- Stara pani Harris.

background image

Malinda uniosła brwi do góry. Celny strzał!

- Stara pani Harris - powtórzyła. - Mieszka sama?

- Kto by chciał z nią mieszkać? Jest głupia jak but.

- Dzięki Bogu nie musisz z nią mieszkać. Musisz

tylko odgarnąć śnieg z jej chodnika.

- Co? Jej chodnik ma cały kilometr.

- Nie cały - wtrącił Jack. - Twój kombinezon

i rękawiczki są w szafie. A w garażu wisi szufla do

śniegu. A wy - zwrócił się do bliźniaków - weźcie starą

szczoteczkę z dolnej szuflady w łazience i do roboty.

- Jeszcze jeden nam został. Jaka będzie jego kara?

- zapytał Jack podrzucając Patryka na kolanie.

- Czterdzieści uderzeń mokrą kluską - zaśmiała

się Malinda, szczęśliwa, że najgorsze jest już poza nią.

Patryk rzucił jej się w ramiona. Objął ją za szyję

i wtulił nos, a Malinda przytuliła go mocno wdychając

zapach talku, którym posypała go wczoraj po kąpieli.

W pewnej chwili zauważyła, że Jack przygląda się tej

scenie z pewnym zdziwieniem i zbiło ją to z tropu.

Wypuściła Patryka z objęć.

- Mam nadzieję, że nie są to zbyt surowe kary. Nie

mam wprawy w takich sprawach.

- Nie, postąpiłaś całkiem w porządku - odparł

Jack i nie patrząc na nią wziął Patryka na ręce.

— Pójdę go położyć.

Zakłopotana dziwnym zachowaniem Jacka Malinda

zajęła się zmywaniem. Kiedy Jack wrócił, stała przy

zlewie i płukała talerze po śniadaniu.

- Nie powinnaś po nas zmywać - powiedział.

- Wcale mi to nie przeszkadza. To prawdziwa

przyjemność pracować w takiej dużej i nowoczesnej

kuchni. U mnie najnowszym urządzeniem jest dwu­

nastoletni elektryczny otwieracz do konserw.

background image

- Mimo to nie powinnaś.

Jack dla równowagi oparł się ręką o jej biodro

i odstawił umyty talerz na suszarkę.

Malinda otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.

Poczuła ucisk w żołądku. Ogarnęły ją dziwne uczucia,

podobne do tych, z jakimi obudziła się dziś rano.

Jego ręka na jej talii, jego ciało przyciśnięte do jej

pleców. Żaden mężczyzna nie dotykał jej tak mimo­

chodem, a równocześnie tak intymnie. Nigdy żaden

mężczyzna nie odważył się podejść tak blisko.

Malinda zacisnęła mocno ręce na brzegu zlewu.

- Znakomicie sobie poradziłaś z tymi karami.

Następnym razem na pewno dobrze się zastanowią,

zanim spróbują jakichś figlów.

Malinda spojrzała na niego zdziwiona. Następnym

razem? Czyżby spodziewał się, że po klęsce wczoraj­

szego wieczora nadal będzie chciała uczyć jego dzieci?

Sprawa jest przegrana. Tylko jak się z tego wyplątać?

Zanurzyła ręce w zlewie i wyciągnęła następny talerz.

- Ta nasza umowa - zaczęła, nerwowo przełykając

ślinę, nie wiedząc co zrobić, by nie urazić jego

ojcowskiej dumy.

Jack wyjął jej z rąk talerz i leciutko naciskając

biodrem odsunął ją od zlewu.

- Mam nadzieję, że wczorajsze figle chłopców nie

wystraszyły cię?

- Wystraszyły? - powtórzyła. - Ależ nie! Tylko...

tylko że chyba nie mam zdolności ani czasu, by

naprawdę im pomóc. Chłopcy są tak niepodobni do

dziewczynek.

- Naprawdę? Nie zauważyłem - zażartował Jack.

Malinda nagle uświadomiła sobie, że z tym oto

mężczyzną spędziła co najmniej pół nocy w jednym

background image

łóżku. Poczuła, że się czerwieni. Wyjęła mu z ręki

talerz i odstawiła na suszarkę.

- A twoja matka nie mogłaby się nimi zająć?

- zapytała zniecierpliwiona.

- Którą proponujesz?

- Masz więcej niż jedną? - zdziwiła się Malinda.

- Siedem. A właściwie osiem - poprawił się.

- Jasne, oczywiście.

- Naprawdę mam osiem matek. - Jack wetknął

ścierkę do szklanki. - Pani Carothers, pani Givens,

pani Lightfoot, pani Kern, pani Brown, pani Bowman,

pani Smith i pani Pringle - zakończył wręczając jej

wytartą szklankę.

- Brakuje chyba pani Brannan - zauważyła Ma­

linda.

- Zgadza się, ale ona się nie kwalifikuje.

Zakłopotana tą pełną zagadek rozmową Malinda

odstawiła szklankę na suszarkę i złożyła ręce na

piersiach.

- A kiedyż to matka nie k w a l i f i k u j e się jako

matka? - zapytała.

- Kiedy oddaje swoje dziecko pod opiekę państwa.

To chłodne, pozbawione emocji oświadczenie zmro­

ziło Malindę do szpiku kości. Wiedziała, jak to jest,

kiedy rodzice są nieobecni, ale nie miała pojęcia, jak

czuje się dziecko, kiedy matka go nie chce.

- Ile miałeś wtedy lat? - zapytała cicho, żałując

swego wcześniejszego sarkazmu.

- Dziesięć. Za dużo, żeby jakieś małżeństwo chciało

mnie adoptować, i za mało, żebym mógł być samo­

dzielny.

W jego spojrzeniu Malinda dostrzegła cień dawnego

bólu.

background image

- Współczuję ci. To musiało być straszne.

Jack zobaczył, na co się zanosi. Najpierw w jej

oczach, potem w delikatnym drżeniu warg. Litość.

O Boże, ależ tego nienawidził.

- Jakoś przeżyłem - odparł krótko, wyciągając

korek ze zlewu.

Czekał, aż spłynie woda i patrzył przez okno, jak

Mały Jack odgarnia śnieg z chodnika pani Harris.

Niech się wypchają ci wszyscy nauczyciele, pomyślał.

Moi chłopcy to dobre dzieciaki. Może trochę nie­

okrzesane, ale dobre. To nie ich wina, że nie mają już

matki, która mogłaby nauczyć ich przyzwoitego

zachowania, ani jego, że z kolei wie zbyt mało.

Mają za to ojca, którego stać, by mieli wszystko,

czego jemu brakowało w dzieciństwie. Potrzebna mu

tylko pomoc. A pomoc można kupić.

Jack spojrzał na stojącą obok Malindę. Głowa

uniesiona wysoko, plecy proste, ręce równo złożone

na parapecie. Panna Doskonalska. Idealna osoba do

tej roboty.

Kiedy przypomniał sobie, jak serdecznie tulił się do

niej Patryk, przyszedł mu do głowy pewien pomysł

- trochę zwariowany, ale jednak pomysł. Malinda

jest może trochę za młoda, zbyt krucha i delikatna,

ale Patryk ją lubi i ona jego najwyraźniej też. I,

sądząc po wyglądzie domu po tylko jednym wieczorze

jej pobytu, nieźle sobie radzi z pracami domowymi.

Dwie pieczenie przy jednym ogniu. Ktoś, kto na­

uczy dzieci manier, gospodyni i opiekunka w jednej

osobie.

Delikatnie wziął ją za ramię i posadził przy stole.

- Kiedy byłem u ciebie w sklepie, wspomniałaś coś

o ogłoszeniu?

background image

- Tak, szukam pracy z zamieszkaniem jako gos­

podyni i opiekunka do dzieci.

- Dlaczego?

Westchnąwszy Malinda wygładziła fałdy spódnicy

i położyła ręce na stole. Momentalnie zesztywniała

i pożałowała tego ruchu. Jej dłonie znajdowały się

tylko parę centymetrów od dłoni Jacka. W gardle jej

zaschło, ręce się spociły, oczy piekły.

- Malindo?

- Tak? - Chciała zyskać na czasie i opanować się.

- Pytałem, dlaczego. Dlaczego potrzebujesz dodat­

kowej pracy? Zdaje się, że masz pełno roboty - sklep,

kursy i na dodatek rubryka w gazecie.

- Zgadza się. Mam mnóstwo zajęć, ale nie pieniędzy.

- Ale jak przy takiej ilości roboty znajdziesz czas

na zajmowanie się czyimś domem i dziećmi?

- W ogłoszeniu podkreśliłam, że chodzi mi o dzieci

w wieku szkolnym. Sklep otwieramy o dziesiątej,

więc zdążę wyprawić dzieci do szkoły, posprzątać

dom i w porę otworzyć sklep. Cecile nie znosi wstawać

rano, więc za obopólną zgodą ja będę pracować

przed południem, a ona po. Będę miała czas na

pozaszkolne zajęcia z dziećmi.

>Fakt, że chodziło jej tylko o dzieci w wieku

szkolnym, stanowił pewien problem, ale Jack ani

myślał rezygnować.

- A gdyby zgłosił się ktoś, kto nie ma dziecka

w wieku szkolnym? Potrafiłabyś to jakoś ułożyć?

- Sama nie wiem - odparła wolno, niezdolna

odwrócić wzroku. Jack patrzył na nią z takim

napięciem, że czuła się zbita z tropu. - Gdyby rodzice

się zgodzili, to może dziecko przychodziłoby ze mną

do sklepu. Cecile czasami przyprowadza swoje dzieci.

background image

Mamy kącik z zabawkami i książeczkami do koloro­

wania.

- Cudownie! - wykrzyknął Jack i uderzył dłonią

w stół. - A więc co powiesz na pracę u nas?

Pracować u Brannanów? Na cały etat? Wiedziała,

że nie wytrzyma tych paru godzin nauki etykiety,

a on chce, żeby z nimi mieszkała? Pomysł był tak

niedorzeczny, że zaniemówiła.

Po minie Malindy Jack poznał, że dla niej nie jest

to takie cudowne. Ale bardzo jej potrzebował i chłopcy

też. A sądząc po sztywności pleców i zaciśniętych

ustach, ona też ich potrzebowała - żeby nauczyli ją

rozpuszczać włosy i mniej wszystko krochmalić.

Jack wiedział, że z czasem uda się ją przekonać. Że

zobaczy, iż propozycja jest korzystna dla obu stron.

- Nie musisz od razu podejmować decyzji. Pogoda

jest paskudna, więc może zostaniesz z nami? Tak, żeby

się lepiej poznać. Wtedy dopiero dasz mi odpowiedź.

Obiecuję, że z samego rana odwiozę cię do domu.

Brązowe oczy hipnotyzowały niebieskie oczy Malin­

dy. Ten człowiek jest niebezpieczny. Malinda była

tego pewna. Jak mogłaby mieszkać z nim pod jednym

dachem, jeśli trudno jej było nawet oddychać w jego

obecności?

Wiedziała, że to obłąkany pomysł. Nie potrafi dać

sobie rady z małymi Brannanami. Ani z ich ojcem...

Ale wciąż miała w pamięci słodki uścisk Patryka,

piękny dom, który aż się prosił o kobiecą rękę...

i ciepło dłoni Jacka Brannana.

Potrząsnęła głową, by wyzbyć się tych kuszących

myśli.

- Naprawdę nie mogę. Nie wzięłam żadnych

ubrań i...

background image

- Przecież to tylko jeden dzień.

- I muszę koniecznie popracować nad moją rubryką.

Mam ją oddać...

- Możesz pracować w moim gabinecie. Obiecuję,

że nie będziemy ci przeszkadzać.

- I mój dom...

- Jutro też będzie stał na swoim miejscu. - Na

twarzy Jacka pojawił się uśmiech, a Malindzie coraz

trudniej było mu się oprzeć. - Cóż to jest jeden dzień?

Powiedz, że zostajesz.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jack jednym ruchem ręki zgarnął wszystkie śmieci,

które leżały na biurku, i ułożył je w bezładną kupkę

na podłodze.

- Czuj się jak u siebie - powiedział przysuwając

Malindzie krzesło. - Papier jest w górnej szufladzie.

Ołówki i pióra tutaj. Wołaj, jakbyś czegoś po­

trzebowała.

Rozejrzał się jeszcze raz po gabinecie, obdarzył

Malindę zniewalającym uśmiechem i wyszedł.

A to łobuz, pomyślała Malinda patrząc na zamknięte

drzwi. Jeszcze dwie godziny temu nie miała zamiaru

spędzić w tym domu ani minuty dłużej, nie mówiąc

już o nocy, a teraz oto siedzi za jego biurkiem!

I bez zajmowania się Brannanami miała dosyć

roboty. Brakowało jej wprawy, by zajmować się

czterema chłopcami. I na pewno nie miała żadnego

doświadczenia, by poradzić sobie z takim czarusiem

jak Jack Brannan.

Jack obiecał, że przez godzinę nikt nie będzie jej

przeszkadzał. Z głębokim westchnieniem zdjęła łokcie

z biurka. A właściwie tylko spróbowała to zrobić. Coś

obrzydliwego i lepiącego się przywarło jej do rękawów.

Piętnaście minut trwało zdrapywanie z biurka gumy

arabskiej. Następne dziesięć uporządkowanie szuflady,

w której schowany był papier do maszyny. Po­

szukiwanie jakiegoś piszącego pióra w górnej szufladzie

background image

udowodniło, jakim bałaganiarzem jest Jack. Nie

namyślając się długo, Malinda zaczęła metodycznie

układać wszystko i porządkować.

Kiedy po godzinie Jack wszedł do gabinetu, zastał

Malindę nieco rozczochraną, z podciągniętymi ręka­

wami i plamą atramentu na policzku, obrywającą

zeschłe liście z drzewka figowego. Gabinet był

absolutnie bez skazy.

- Co ty, do cholery, wyrabiasz? - wykrzyknął.

- Co zrobiłaś z moimi rzeczami?

Jego pełen wyrzutu głos nie przestraszył Malindy.

Porządkowanie i sprzątanie zawsze dodawało jej

animuszu.

- Sprzątam. Każda rzecz ma swoje miejsce, a każde

miejsce swoją rzecz - wyrecytowała wesoło cytując

ciotkę Hattie.

- Miałaś chyba pracować?

- Owszem. Ale najpierw musiałam oderwać rękę od

biurka. To chyba była guma arabska - dodała znaczą­

co. - Już chciałam zaczynać, ale nie mogłam znaleźć

papieru, bo w szufladzie był taki bałagan. - Malinda

wysunęła rzeczoną szufladę. Wszystkie rzeczy w środku

zostały posortowane i ułożone w wojskowym porządku.

Ta kobieta jest niemożliwa, pomyślał Jack. Ale

potrzebuję jej. I choć znakomicie wiedział, że już

nigdy nie znajdzie żadnej rzeczy w swym gabinecie,

zdobył się na uśmiech.

- Dobra robota. Ale co z twoim tekstem?

- Już zaczynałam pisać, kiedy zauważyłam tę biedną

roślinę. Czy ty ją w ogóle podlewasz?

- Pani 0'Grady tym się zajmowała.

- Rozumiem - uśmiechnęła się Malinda. - A więc

teraz będziesz musiał to robić sam. Podlewaj co

background image

najmniej raz w tygodniu. Użyźniaj ziemię co miesiąc.

I dawaj jej dużo słońca. Coś jeszcze? - zapytała

wkręcając papier w maszynę.

- Nie, nic. Przyszedłem tylko, żeby powiedzieć, że

wychodzimy z chłopcami pobawić się na śniegu.

- Bawcie się dobrze. A chłopcy niech koniecznie

włożą kalosze.

Wcale nie zrobił tego specjalnie. To chłopcy wybrali

miejsce na bałwana. To nie jego wina, że upatrzyli

sobie teren tuż pod oknem gabinetu. Także nie jego

winą było, że mógł zapuszczać żurawia na pracującą

przy biurku Malindę.

Przez większość czasu po prostu siedziała wypros­

towana, patrzyła w przestrzeń i w zamyśleniu stukała

palcem w brodę. Potem nagle jej palce wręcz zaczynały

śmigać po klawiaturze. Gdy zabrakło jej pomysłu,

robiła przerwę, czytała to, co już napisała, kiwała

głową z zadowoleniem i znowu patrzyła przed siebie.

Jacka strasznie to irytowało. Sam nie wiedział

dlaczego. Nad czym ta kobieta tak się zastanawia.

Przecież pisze tylko rubrykę o manierach, a nie

wielką amerykańską powieść.

Im dłużej patrzył, tym bardziej go to irytowało.

Malinda ani razu się nie pochyliła ani nie przygarbiła,

a przecież nikt na nią nie patrzył. Jak można być cały

czas tak doskonałą?

- Z czego zrobimy oczy, tato?

Nie odrywając wzroku od Malindy, Jack wskazał

ręką taras.

- Idź zobacz, może w grillu są jakieś węgielki.

Malinda uniosła rękę do góry i poprawiła wysunięte

pasmo włosów. To już było dla Jacka za wiele.

Wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je wolno

background image

przez zaciśnięte zęby. Patrzył na jej piersi napięte pod

jedwabną bluzką.

Przymknął oczy i zobaczył ją lezącą w swoim

łóżku, z piersiami przysłoniętymi tylko odrobiną

koronki. Miękkie, okrągłe, perłowobiałe wzgórki. Do

całowania, do pieszczenia. Z westchnieniem otworzył

oczy i patrzył na to, czego zobaczyć nie mógł, co

jedwabna bluzka tak znakomicie ukrywała.

- Hej, tato!

- Co, synku? - Z poczuciem winy Jack oderwał

wzrok od kuszącej figury Malindy.

- Czy możemy wziąć dla bałwana twój rybacki

kapelusz?

- Jasne. Wisi w szafie w pralni.

Przez chwilę Jack udawał zainteresowanie bałwanem,

po chwili jednak jego wzrok znów powędrował

w kierunku okna gabinetu.

Malinda znowu pisała. Plecy proste jak trzcina,

broda równoległa do ciasno zsuniętych kolan. Ramiona

miała opuszczone, więc luźno dopasowana bluzka

ukrywała kształt jej piersi. Jack sam nie wiedział, co

go bardziej irytuje. Jej nienaganna postawa czy fakt,

że nie może już podziwiać krągłości piersi.

Co jest z tą kobietą? Nie powinno go obchodzić, że

siedzi w domu i tyra, podczas gdy on i chłopcy bawią

się na dworze. To jej problem, nie jego. I nie powinno

go obchodzić, czy bolą ją plecy, które od rana do

wieczora katuje taką postawą. To jej plecy, nie jego.

Może i nie powinno, ale jednak... I miał tego dość.

Odwrócił się na pięcie i ruszył do domu.

- Hej, tato! Dokąd idziesz? - zawołał Mały Jack.

- Do domu - odkrzyknął przez ramię. - Pilnuj

chłopców.

background image

Zatrzymał się dopiero w sypialni. Wyjął z komody

stary dres i grube skarpety.

Wciąż rozgniewany wpadł do gabinetu i rzucił

ubranie na biurko.

- Przebieraj się. Wychodzimy na dwór.

- Co?

- Powiedziałem, przebieraj się - powtórzył i podparł

się pod boki, zniechęcając ją do jakichkolwiek protes­

tów. - Idziesz na dwór bawić się z nami na śniegu.

- Ale...

- Nie ma żadnego ale. Bo inaczej ja cię przebiorę.

Malinda zdawała sobie sprawę, że Jack gotów jest

spełnić swoją groźbę. Wściekła zgarnęła ubranie.

- To nie będzie konieczne - odparła. - Ale naprawdę

nie widzę powodu...

- Dziesięć minut. - Jack pogroził jej palcem. - Jak

nie będziesz na dworze, przyjdę po ciebie.

Dziesięć minut później Malinda była w ogrodzie.

Czuła się jak głupia. Miała na sobie dres Jacka i jakąś

starą kurtkę, którą znalazła w pralni. Stopy tonęły jej

w o trzy numery za dużych kaloszach. Ze swoich

rzeczy miała na sobie tylko stanik i majtki oraz

wełniane rękawiczki.

Zanim zdążyła powiedzieć Jackowi, co myśli o takim

zachowaniu, śnieżna kula trafiła ją w ramię i śnieg

zasypał jej twarz.

- Ach, ty chuliganie! - Nie namyślając się Malinda

schwyciła garść śniegu i rzuciła prosto w uśmiechniętą

twarz Jacka. Jack uchylił się i śnieg rozprysnął się

o chodnik nieefektownym plaśnięciem.

To jeszcze bardziej rozwścieczyło Malindę. Chwytała

śnieg w obie ręce, rzucała, schylała się znowu, nawet

nie patrząc, czy wcelowała. Śnieżna kula trafiła ją

background image

w kołnierz i zsunęła się pod kurtkę. Skacząc na jednej

nodze Malinda próbowała wytrzepać śnieg.

Siedzący na masce samochodu mali Brannanowie

zagrzewali ojca do walki. Malinda spojrzała w ich

kierunku, a oni natychmiast przybrali niewinny,

anielski wyraz twarzy. Nie dała się nabrać. Wiedziała,

że znakomicie się bawią -jej kosztem.

Kątem oka dostrzegła leżącą na tarasie szuflę do

śniegu.

Niezależnie od okoliczności kobieta zawsze powinna

zachowywać się jak dama.

Dłonie Malindy nie schwyciły szufli.

- Tylko raz, ciociu - szepnęła. - Tylko ten jeden raz.

- Co pani mówiła, panno Doskonalska? - zapytał

Jack, skręcając się ze śmiechu.

Tego już było za wiele. Malinda schwyciła szuflę

mocno obiema rękami, zanurzyła w pryzmie śniegu

i napełniła po brzegi. Odwróciła się do Jacka. Oczy

płonęły jej z wściekłości.

- Ja tylko żartowałem, Malindo. Naprawdę. - Jack

śmiejąc się podniósł ręce do góry i zrobił krok do

tyłu. Potknął się o ukryty pod śniegiem krawężnik

i upadł na plecy. Malinda czuwała. Cała zawartość

szufli wylądowała na jego twarzy.

Choć oślepiony przez śnieg, Jack chwycił ją za

kostkę u nogi. Jeden ruch i już leżała na nim,

rozciągnięta wcale nie jak dama.

Upadek pozbawił ją nie tylko szufli, ale i tchu.

Przez moment leżała oszołomiona. W uszach jej

dzwoniło, nic nie słyszała. Za to czuła o wiele za dużo.

Najpierw tylko jego śmiech - w formie wibracji na

swoich piersiach. I jego oddech w swoim uchu. Potem

stopniowo zdawała sobie sprawę z silniejszych doznań.

background image

Ucisk jego ud na swojej nodze. Delikatna nabrzmiałość

jego męskości przytulona do jej brzucha. I... i jego ręce

obejmujące jej pupę.

Przerażona śmiertelnie intymnością tej pozycji,

Malinda próbowała wyswobodzić się z uścisku Jacka.

Uniosła się nieco na łokciach.

Szeroko otwarte błękitne oczy Malindy napotkały

śmiejące się oczy Jacka. Wzrok przestraszonej łani

zmazał uśmiech z jego twarzy. Choćby nawet chciał,

nie umiałby się powstrzymać. Ujął jej zaczerwienione

policzki w dłonie, uniósł jej głowę, ich wargi się

spotkały.

Zimno. To było pierwsze wrażenie. A potem

miękkość i słodycz nie do opisania. Poczuł, jak jej

palce zaciskają się na jego kurtce, ale twarz ani drgnęła.

Świadomy, że Malinda jest tak samo jak on

zaciekawiona tym, co się dzieje, Jack badał językiem

wewnętrzną miękkość jej warg. Palce, które poprzednio

ujmowały jej twarz, obejmowały teraz jej głowę. Ich

oddechy się wymieszały.

- Brawo, tato! Wygrałeś!

Głos syna przypomniał Jackowi, że, niestety, nie są

z Malinda sami. Possał przez moment jej dolną wargę

i zakończył pocałunek.

- No tak, ale co teraz?

Choć pytanie skierowane było do syna, Jack nie

odrywał wzroku od Malindy. Wargi miała leciutko

obrzmiałe, policzki zdrowo zaczerwienione, a oczy...

Było w nich i pożądanie, i zmieszanie. Jack wiedział

już, że pod fasadą damy kryje się bardzo zmysłowa

kobieta, ale sądząc po jej minie i bijącym jak oszalałe

sercu, sama jeszcze o tym nie wie.

background image

Malinda siedziała przy biurku i patrzyła przed siebie.

Myślami była daleko - no, może tylko w głębi domu.

Gdzie on jest? zastanawiała się. Co robi? Czy myśli

o mnie, jak ja o nim?

Koniuszkiem palca obwiodła zarys dolnej wargi.

Przymknęła oczy i wspominała pocałunek Jacka.

Fale pożądania rozpłynęły się po jej ciele jak ciepły

miód. Pocałunek był taki jak mężczyzna, który ją

nim obdarzył. Silny, rubaszny, namiętny, z odrobiną

delikatności. Nigdy w życiu nie doświadczyła takiego

pocałunku. Ciekawe, czy i on tak to odczuwał?

Natychmiast otworzyła oczy. Ty idiotko, zganiła

się. Głupia, naiwna, niedoświadczona idiotko. Taki

mężczyzna jak Jack Brannan całował na pewno miliony

kobiet i natychmiast o nich zapominał. Czemu więc

z nią miałoby być inaczej? Teraz na pewno zaśmiewa

się z całej tej sprawy.

Aż zaczerwieniła się z upokorzenia. Ciotka Hattie

miała rację - nie należy ufać mężczyznom. W przy­

szłości musi o tym pamiętać. A teraz nie ma czasu na

głupie marzenia. Robota czeka. Skupiła swą uwagę

na liście od czytelniczki.

Droga Panno Doskonalska,
Mam szesnaście lat i zakochałam się w chłopaku

z klasy. Niestety, on w ogóle nie zwraca na mnie uwagi.

Proszę mi powiedzieć, czy mogę do niego zadzwonić

i poprosić o spotkanie. Moja mama mówi, że nie. A pani?

Mama mówi, że podporządkuje się pani opinii.

List podpisany był po prostu „Zrozpaczona".

Jak zwykle Malinda próbowała sobie wyobrazić,

jaką odpowiedź dałaby tej nastolatce ciotka Hattie.

Nie musiała myśleć długo. Odpowiedź była oczywista.

Czyż nie wysłuchiwała codziennie tego kazania?

background image

Położyła list obok maszyny i zaczęła pisać.
Droga Zrozpaczona,
Rozumiem Twoją sytuację, ale muszę zgodzić się

z Twoją mamą. Młoda dama nigdy nie powinna dzwonić

do młodego człowieka prosząc go o spotkanie. To

powinna być jego propozycja. Jeśli chcesz, żeby zwrócił

na ciebie uwagę, spróbuj znaleźć się z nim w jednej

grupie wyznaczonej do jakiegoś zadania albo poproś go

o wyjaśnienie jakiegoś problemu.

Powodzenia!

-• W życiu nie czytałem czegoś równie głupiego!

Malinda podskoczyła na dźwięk głosu Jacka. Nie

słyszała, kiedy wszedł do gabinetu, i ogromnie się

zdziwiła widząc, że stoi za nią i czyta jej przez ramię.

Zdjął mokre ubranie i miał na sobie swój najwyraźniej

ulubiony strój - spłowiałe dżinsy i stary podkoszulek.

Wyglądał znakomicie... aż za bardzo.

Pamiętając, że postanowiła trzymać się od niego na

bezpieczną odległość, Malinda spojrzała z powrotem

na swój tekst.

- Co tu widzisz głupiego? - zapytała.

- Wszystko! - Jack machnął ręką w kierunku

maszyny do pisania. - Co złego, jeśli dziewczyna

zadzwoni do chłopaka, skoro ma na to ochotę?

- Po prostu nie wypada.

Jack usiadł okrakiem na krześle obok Malindy.

- Kto tak twierdzi? - zapytał.
- Na przykład ciotka Hattie. - Siedział tak blisko,

że trudno jej było się skoncentrować.

- Kto to, do cholery, jest ciotka Hattie?
- Agata Doskonalska. Autorka tej rubryki i moja

ciotka.

background image

- Doskonalską? - powtórzył Jack. - Nawet pasuje.

- Z trudem powstrzymywał śmiech.

Malinda wiedziała, że Jack ma rację, lecz mimo to

policzki paliły ją z upokorzenia. Nie znosiła nazwiska

„Doskonalską". Nikt nie śmiał mówić do ciotki Hattie

po imieniu. Wszyscy nazywali ją panną Doskonalską

i było to w porządku, bo tak się przecież nazywała.

Głupio zrobiło się dopiero po jej śmierci, kiedy Malinda

przejęła rubrykę i ludzie zaczęli nazywać ją tak samo.

Malinda poczuła się winna, bo ciotka Hattie bardzo

była dumna ze swego nazwiska i reputacji.

- Rzeczywiście pasuje. Ciotka Hattie była w stu

procentach damą - powiedziała dumnie Malinda.

Jack wyczuł, że trafił w czuły punkt. Zdrowy

rozsądek kazał mu się wycofać, ale ciekawość zwycię­

żyła.

- Jak to się stało, że ty redagujesz tę rubrykę?

- To długa historia. Znudziłaby cię.

- Ależ nie. Opowiedz, proszę.

Malinda popatrzyła na niego i uznała, że mówi

serio.

- Ciotka Hattie zaczęła prowadzić tę rubrykę

dwadzieścia lat temu i ludzie przyzwyczaili się do jej

rad. Pisali prosząc o pomoc w sprawach dobrych

manier i etykiety i tego, co wypada, a co nie, a ona

drukowała odpowiedzi w gazecie.

Bardzo się martwiła, kiedy zachorowała. Kto

przejmie po niej to zadanie, kogo ludzie będą prosić

o radę? Więc zaczęłam jej pomagać, wkrótce zaś

robiłam to już samodzielnie. Chyba lepiej się czuła

wiedząc, że jej praca będzie kontynuowana. A po jej

śmierci po prostu robię to dalej.

- Skąd znasz odpowiedzi na te pytania?

background image

- Opieram się głównie na naukach ciotki Hattie.

Wychowała mnie. Kiedy mam jakieś wątpliwości,

sięgam do książek.

- Czy zawsze zgadzasz się z radami, które dajesz?

Jego pytania zaczynały działać jej na nerwy.

Szczególnie na to ostatnie wolałaby nie odpowia­

dać.

- To bez znaczenia. Chodzi tylko o to, żeby

odpowiedź była właściwa.

- Właściwa według kogo?

- Autorytetów w danej sprawie.

- A kto to są te autorytety?

- Ludzie, którzy piszą podręczniki etykiety. Sama

nie wiem...

Chcąc zakończyć tę rozmowę, Malinda odwróciła

wzrok. Zapadła krępująca cisza. Równie krępująca

jak pytania Jacka. Kątem oka spojrzała w jego stronę.

Siedział z podpartą brodą i patrzył na nią. Kiedy ich

spojrzenia spotkały się, uśmiechnął się owym zniewa­

lającym uśmiechem, którego tak się bała.

- Ależ ty jesteś sfrustrowana.

- Co?! - wykrzyknęła zdziwiona Malinda.

- Jesteś sfrustrowana. Żyjesz według jakichś ar­

chaicznych norm, z którymi się nawet nie zgadzasz,

i jesteś wściekła, że tak jest.

- To nieprawda!

- Prawda i zaraz ci to udowodnię.

Jack odwrócił krzesło i usiadł twarzą do Malindy.

- Dotknij mnie.

Przerażona tym żądaniem Malinda próbowała się

odsunąć. Zablokowana między biurkiem a Jackiem

mogła tylko odsunąć się do tyłu. Jack wykluczył ten

ruch zaczepiając stopę o nogę jej krzesła.

background image

- No, dotknij mnie - zachęcał.

Malinda unikała jego wzroku.

- Nie chcę cię dotykać.

- Ależ chcesz. - Przysunął się jeszcze bliżej, a ich

kolana się zetknęły. Jego bliskość pozbawiła ją tchu.

- Chcesz wiedzieć, skąd wiem? Za każdym razem, kiedy

jestem blisko ciebie, sztywniejesz, chwytasz coś albo

splatasz palce, żeby nie ulec pokusie dotknięcia mnie.

Choć chętnie by zaprzeczyła, prawdziwość tego

stwierdzenia sprawiła, że policzki jej zapłonęły . Chcąc

ukryć ten fakt, opuściła głowę. W oczach stanęły jej

łzy. Oto miała przed sobą dowód - zbielałe, mocno

splecione palce,

- To nic złego, Malindo - powiedział cicho Jack.

Ujął jej dłonie i powoli rozginał palce. Skutek był

miażdżący. Malinda czuła, jak z każdym odgiętym

palcem topnieje jej opór.

Próbowała się wyswobodzić, ale Jack trzymał ją

mocno. Uniósł jedną jej dłoń do swojej twarzy.

Malinda poczuła drżenie jego mięśni. Spojrzała mu

w oczy.

- Jaka miękka - szepnęła.

- Co, Malindo?

- Twoja broda.

Malinda przesunęła dłonią po policzku Jacka.

- To zabawne - powiedziała odsuwając rękę. - Raz

jest miękka, a raz szorstka jak papier ścierny.

- Po prostu jestem nie ogolony - wyjaśnił Jack.

- Nie było takie straszne, co?

Malinda, zaczerwieniona, spuściła głowę.

- Nie martw się. Następnym razem będzie łatwiej,

zobaczysz. - Nachylił się i ustami dotknął jej policzka.
- Dobranoc, Malindo.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

- No i jak? Zgadzasz się?

Malinda miała oczywiście gotową całą przemowę.

Przygotowywała ją pół nocy. Teraz jednak nie mogła

wymówić ani jednego słowa.

Wiedząc, jak trudno jej będzie oprzeć się urokowi

Jacka, Malinda przygotowała się dokładnie do tej

konfrontacji. Uprała swoją bieliznę osobistą - jak

można być pewną siebie w noszonych drugi dzień

majtkach - i umyła włosy. Bluzka i spódnica były

oczywiście te same, w których przybyła do Brannanów

w piątek. Poza puderniczką i błyszczkiem nie nosiła

w torebce innych kosmetyków, jej makijaż więc też

był nieco ograniczony. Zrobiła jednak, co mogła.

Jedno spojrzenie na siedzącego przy kuchennym

stole Jacka uświadomiło jej, że to nie wystarczy.

Świeżo po kąpieli ubrany był w swój stały strój

- spłowiałe dżinsy i starą bluzę. Zazwyczaj taki strój

nie wywierał na niej żadnego wrażenia.

Ale nie wtedy, kiedy nosił go Jack. Dżinsy pod­

kreślały umięśnione uda i wąskie biodra. Bluza,

z podciągniętymi do łokci rękawami, skrywała pierś,

którą Malinda rozpoznałaby już z zamkniętymi oczami.

Dodajmy do tego jeszcze świeżo ogoloną twarz, włosy

wciąż wilgotne po kąpieli, uśmiech, który zniewoliłby

nawet diabła, i Malinda wiedziała już, że nie ma szans.

Wygląd, urok, wzruszająca historia dzieciństwa

background image

i czwórka najbardziej zaniedbanych dzieci, jakie

Malinda w życiu widziała - to wszystko przemawiało

za Jackiem.

Reputacja kobiety stanowi o jej sile.

Malinda miała ochotę otworzyć okno i wrzeszczeć co

sił w płucach. Czemu ciotka Hattie nie mogła choć raz

zostawić jej w spokoju? Malinda w i e d z i a ł a , że nie

powinna przyjmować jego propozycji. Czyż nie przele­

żała bezsennie pół nocy dochodząc do tego samego

wniosku? Problem polegał na tym, że c h c i a ł a ją

przyjąć. Wiedziała, że to obłąkany pomysł, biorąc pod

uwagę wszystko, co zdarzyło się w ciągu tych czterdzies­

tu ośmiu godzin, które spędziła z Brannanami.

Trzej najstarsi chłopcy to diablęta. Dom nie

zorganizowany i zaniedbany, a ojciec jest bez wątpienia

strasznym kobieciarzem. A jednak Malinda pragnęła

dać chłopcom miłość i wychowanie, których po­

trzebowali, by stać się kulturalnymi, małymi dżentel­

menami, i doprowadzić dom do ładu.

A po namyśle musiała przyznać, że to, co tutaj

przeżyła, nie było takie najgorsze. Nigdy w życiu nie

bawiła się w śnieżki - ciotka Hattie była przeciwna

takim bzdurom - i nigdy żaden mężczyzna nie dopro­

wadził jej do takiego stanu zwykłym pocałunkiem.

Malindo...

Dreszcz wstrząsnął ciałem Malindy. Ciotka Hattie

zawsze wymawiała jej imię z takim naciskiem na

ostatnią sylabę, że potem poczucie winy trwało w niej

co najmniej tydzień. Nawet zza grobu jej głos miał tę

samą moc.

- Bardzo żałuję, ale naprawdę nie mogę podjąć się

tej pracy - wymamrotała wbrew sobie Malinda.

- Nie możesz czy nie chcesz?

background image

Malinda jęknęła. Dlaczego ten człowiek nie chce

zadowolić się prostą odpowiedzią? Dlaczego nalega?

Na szczęście w tej chwili zadzwonił telefon i Malinda

nie musiała uzasadniać swej decyzji.

- Nie, nie. Przyjadę. Oddzwonię, jak tylko zamówię

lot - zakończył Jack krótką rozmowę.

Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Malindy.

- To Jim McIntire nadzorujący moją budowę - wy­

jaśnił. - Zawaliła się część dachu biurowca, który

buduję w Chicago. Muszę tam natychmiast jechać.

Malinda od razu pomyślała o wciąż jeszcze śpiących

dzieciach.

- A co z chłopcami?

- Będą musieli pojechać ze mną.

- Ale kto się nimi zajmie?

- W większości hoteli są opiekunki do dzieci. Jeśli

nie, zaangażuję kogoś z agencji.

Myśl o tym, że chłopcy mieliby siedzieć w pokoju

hotelowym z jakąś obcą osobą, zaniepokoiła Malindę.

Dziwne było to współczucie, biorąc pod uwagę

zachowanie chłopców wobec niej, ale miała na to taki

sam wpływ, jak na padający za oknem śnieg.

- A co ze szkołą?

- Będą musieli trochę opuścić. - Ze zmarszczonym

czołem Jack podszedł do zlewu.

Malinda też wstała.

- Nie możesz tego zrobić - powiedziała.

- Nie mów mi, co mogę, a czego nie mogę robić

- zwrócił się do niej ze złością. - Myślisz, że to łatwe

samemu wychowywać dzieci? Ręce sobie urabiam po

łokcie, żeby dzieciaki miały wszystko, czego ja nie

miałem. I jeszcze na dodatek muszę być matką i ojcem.

background image

I co z tego, że opuszczą parę dni szkoły? Poza tym

nie mam innego wyjścia. - Zniechęcony machnął ręką.

Malinda przypomniała sobie własne dzieciństwo

i z trudem przełknęła ślinę.

- Owszem, masz - powiedziała spokojnie, wiedząc,

że będzie tego żałować.

- Czyżby?

- Ja z nimi zostanę.

Przez chwilę Jack nic nie mówił, tylko patrzył na

nią zdumiony.

- Naprawdę?

- Przecież powiedziałam, że tak.

Ledwie wypowiedziała te słowa, Jack już biegł w jej

kierunku.

Malinda wiedziała, że za chwilę chwyci ją w ramiona

i zacznie tańczyć po kuchni. Powstrzymała go ruchem

dłoni.

- Zostanę do twojego powrotu z Chicago - powie­

działa z naciskiem. - Ani chwili dłużej. Więc lepiej

zacznij już szukać jakiejś opiekunki.

Jack wszedł do pokoju hotelowego i podszedł do

telefonu.

- Mówi Brannan, pokój sto czternasty. Czy są dla

mnie jakieś wiadomości? - zapytał recepcjonistkę.

- Owszem. Pańska sekretarka z Oklahoma City

prosi o natychmiastowy kontakt. I pan Phipps z inspek­

cji miejskiej dzwonił kilka razy. Mówi, że to pilne.

Jack rozłączył się i nakręcił numer swego biura.

Phipps może poczekać. Sekretarka nie. Na pewno

chce mu powiedzieć, że w domu jest istne piekło. I że

Malinda Compton zmieniła zdanie w sprawie opieki

nad chłopcami.

background image

Wiedział, że powinien był wziąć chłopców ze sobą.

- Tu biuro Jacka Brannana. Mówi Liz.

Jak zwykle świergotanie sekretarki działało na niego

jak balsam.

- Naprawdę? - zażartował.

- Przynajmniej tak było, kiedy ostatni raz patrzyłam

w lustro. Jak tam w Chicago?

- Śnieg topnieje.

- To tak jak w Oklahomie - zaśmiała się Liz. - Ale

nie po to do ciebie dzwoniłam, żeby rozmawiać

o pogodzie. Masz spotkać się z agentem ubez­

pieczeniowym, jutro o ósmej rano na terenie budowy.

Nie spóźnij się. Facet jest wściekły.

- Wszyscy są tacy sami. Coś jeszcze?

- Nic. Wszystko w porządku.

Jack zmarszczył czoło.

- Jakieś wiadomości z domu?

- Ani słowa.

- Na pewno? - Jack nie dowierzał.

- Na pewno.

- W razie czego dzwoń.

- Dobrze, szefie.

Jack odłożył słuchawkę i wyciągnął się na łóżku.

Żadnych wiadomości z domu. Nie mógł w to uwierzyć.

Zaczął wyobrażać sobie różne scenariusze sytuacji

domowej. Albo Malinda postraszyła ich gniewem bożym,

albo chłopcy w końcu naprawdę ułożyli ten stos i spalili

ją, a więc tylko dlatego nie mogła wołać o ratunek.

W duchu miał nadzieję, że prawdziwy jest ten

pierwszy scenariusz. Przymknął oczy. Tylko na

minutkę, przekonywał sam siebie, potem zadzwoni

do domu i... Zasnął, nim skończył myśl.

background image

Obudził się dopiero po kilku godzinach. Czuł się

fatalnie. Znał przyczynę tego samopoczucia. Znowu

te prześladujące go nieustannie sny.

Przypominał sobie kolejne lata swego życia. Od

jednej zastępczej rodziny do drugiej, bez żadnych

korzeni, rodziny czy poczucia przynależności. Przeżył

to jakoś, pozostały jednak nie zabliźnione psychiczne

rany, które starał się ukryć.

W pewnym momencie pojawiła się w jego życiu

Laurel. Śmiech, zabawa, kolor. Ależ ją kochał. Dopiero

potem dowiedział się, że nie był jedynym mężczyzną

w jej życiu.

Ucisk koło serca wskazywał, że wciąż było to wspom­

nienie bolesne. Od ciemności do światła i znów do ciem­

ności. Nie, tym razem nie była to całkowita ciemność.

Miał synów. Oni teraz nadawali koloru jego życiu. Dzię­

ki nim poznał uczucie przynależności i tego, że jest się

potrzebnym i chcianym. Tak samo jak on ich po­

trzebował, oni potrzebowali jego, i Jack wiedział, że nie

może ich zawieść. Nie zrobi tego, co zrobili jego rodzice.

Spojrzał na zegarek. O cholera, już dziesiąta. Może

jeszcze nie śpią. Nakręcił numer.

- Tu rezydencja pana Brannana.

Rozbawił go ten formalny ton Malindy. Nawet

o tej porze i przez telefon panna Doskonalska w całej

okazałości.

- Tu Jack. Co słychać?

- W porządku. A jak w Chicago?

- Zimno.

Śmiech Malindy miał w sobie coś kojącego. Jack

rozluźnił się.

- Załatwiłeś sprawę dachu? - zapytała.

- Jeszcze nie, ale próbuję. Chłopcy już w łóżkach?

background image

- Tak i nareszcie zasnęli.

Jack z trudem ukrył rozczarowanie. A więc dziś już

z nimi nie porozmawia.

- Jak sobie dajesz radę? Z pracą i całą resztą?

- Naprawdę wszystko w porządku. Razem z Pat­

rykiem odwieźliśmy chłopców do szkoły, a potem

byliśmy w sklepie. Po szkole wszyscy przyszli do

sklepu i odrabiali lekcje.

- Jak się zachowują?

- Dobrze. Zupełnie nieźle nam idzie.

Jack zdumiał się tą cudowną przemianą swoich

synów. Wiedział, że powinien się cieszyć, że wszystko

idzie dobrze, jednak z jakiegoś dziwnego powodu nie

potrafił.

- Może powinienem wycofać to ogłoszenie i na­

mówić cię, żebyś została?

- Och, sama nie wiem...

Wahanie w jej głosie pozwoliło mu mieć nadzieję.

- W razie jakichś kłopotów dzwoń do mojej

sekretarki. Ona wie, jak się ze mną skontaktować.

A wieczorem jestem w hotelu.

- Na pewno wszystko będzie w porządku.

Jack chciał coś powiedzieć, znaleźć jakiś powód, by

jeszcze przez chwilę nie zrywać tej łączności z domem.

Jakiś pretekst, by móc słuchać głosu Malindy. Niczego

nie wymyślił.

- To chyba już wszystko, co? W razie czego...

- W razie czego dzwonię do twojej sekretarki. Wiem.

Jej śmiech zwiększył tylko jego frustrację. Bardzo

chciał być w domu. Lepić bałwana z dzieciakami i pić

gorącą czekoladę. I siedzieć razem z Malindą przy

kominku i rozpuszczać jej krochmal.

Pożegnał się i odłożył słuchawkę.

background image

To straszne czuć się niepotrzebnym.

Tysiąc trzysta kilometrów od Chicago Malinda

odłożyła słuchawkę. Kłamstwo nie przychodzi łatwo,

pomyślała. W obecnej sytuacji uznała je jednak za

konieczne. Jack ma tyle problemów. Z westchnieniem

zebrała z podłogi stertę brudnych ubrań i wepchnęła

je do pralki.

Przez chwilę stała wyprostowana, masując bolący

krzyż. Jak pracujące matki radzą sobie ze wszystkim,

zastanawiała się, wróciwszy do kuchni, gdzie czekał

na nią zlew pełen brudnych naczyń. Po zaledwie

dwudziestu czterech godzinach była wykończona

i gotowa się poddać.

„Wszystko w porządku", przedrzeźniała samą siebie.

Jasne, wszystko w porządku.

Jeśli wszystko jest w porządku, to dlaczego kark

boli ją tak, jakby ktoś wbił jej tam grubą stalową

rurę? I dlaczego jest przekonana, że musi spotkać się

z psychologiem dziecięcym?

I dlaczego tak bardzo chce po prostu usiąść i płakać?

Malinda wyprostowała ramiona, połknęła łzy

i mocniej zaczęła ścierać zeschnięte mleko ze szklanki.

- Bo jesteś zmęczona - udzieliła sobie sama

odpowiedzi zdecydowanym głosem. - Bo nigdy nie

zajmowałaś się takim dużym domem i czwórką

rozbrykanych dzieciaków. I rzeczywiście nie bardzo

potrafisz sobie dawać radę z dziećmi, które tak bardzo

potrzebują serdeczności, bo... - Głos łamał jej się ze

wzruszenia - bo dobrze wiesz, co to znaczy, kiedy

zostawiają cię z obcymi.

Wytarła oczy i ręce ścierką i, zlekceważywszy resztę

brudnych naczyń, wyszła do salonu.

background image

Przygnieciona wspomnieniem swego dzieciństwa

usiadła ciężko na kanapie.

O tak, Malinda dobrze wiedziała, jak to jest, kiedy

się zostaje z obcymi. Praca jej ojca, podobnie jak

Jacka, wymagała podróży. Nie tylko po Stanach, ale

także po świecie.

A kiedy jego interesy się rozwinęły, uznał, że

rozsądniej będzie mieszkać za granicą. W jego planach

przeprowadzki mieściła się żona, córka niestety nie.

Uważał, że dla Malindy będzie najlepiej, jeśli pozostanie

w Stanach, i zostawił ją pod opieką ciągle zmieniają­

cych się niań i opiekunek. Sam z żoną zamieszkał na

Bliskim Wschodzie.

Malinda buntowała się, zupełnie jak mali Bran-

nanowie. Zmęczeni zachowaniem córki zdesperowani

Comptonowie oddali ją pod opiekę niezamężnej ciotki.

Ciotki Hattie. Malinda uśmiechnęła się przez łzy na

to wspomnienie.

Sześćdziesięcioletnia stara panna i zbuntowana

ośmiolatka. Myśląc o tym dzisiaj Malinda zastanawiała

się, czemu ciotka zgodziła się na ten układ. Tak się

jednak stało i decyzja ta dramatycznie zmieniła życie

Malindy.

Dzieliły je ponad dwa pokolenia; różnice więc

między nimi były ogromne. Opinie ciotki na temat

tego, co przystoi młodej kobiecie, były według Malindy

przestarzałe, a bezustanne cytowanie przez ciotkę

truizmów i banałów przyprawiało dziewczynkę, delikat­

nie mówiąc, o ból zębów. Była jednak blisko, dawała

dom i poczucie bezpieczeństwa i za to Malinda zawsze

będzie jej wdzięczna.

I ona, Malinda, będzie blisko dla dzieci Jacka.

Zerwała się na nogi i ruszyła z powrotem do kuchni

background image

i sterty brudnych naczyń. Może nie zawsze. Ale teraz

tak. Bo najlepiej rozumie ich obawy i strach.

- Czy to dzisiaj masz zbiórkę zuchów?

Siedzący przy stole Mały Jack spuścił nisko głowę

nad talerzem i wepchnął do buzi kolejną łyżkę

owsianki.

- Tak, ale nie idę.

Karmiąca właśnie Patryka Malinda spojrzała na

niego przez ramię.

- Usiądź prosto i nie mów z pełnymi ustami

- pouczyła go automatycznie, a potem zapytała:

- Dlaczego?

- Bo oni są głupi.

- I bo to on dzisiaj ma przynieść poczęstunek

- dorzucił Darren.

Bliźniaki wybuchneły śmiechem. Mały Jack uciszył

ich jednym morderczym spojrzeniem.

- Jeśli martwisz się o poczęstunek, to zaraz coś

wymyślimy - zaproponowała Malinda, nie rozumiejąc,

co kryje się za tą dyskusją. - Co zazwyczaj przynosisz?

- Beznadziejną torbę ciastek - warknął Mały Jack

i wybiegł z kuchni.

- O co tu chodzi? - Malinda poprosiła Darrena

o wyjaśnienie.

- Mamy innych dzieci przygotowują pyszne kanapki

albo pieką ciasto i takie tam. Nikt nie lubi, kiedy jest

kolej Jacka, bo on zawsze przynosi nudne ciastka ze

sklepu.

Malinda na moment zapomniała o karmieniu

Patryka. A więc o to chodzi, pomyślała ze smutkiem.

Jest mu wstyd.

Zatopiona w myślach poruszała łyżką w przód

background image

i w tył, a Patryk na próżno próbował ją schwycić

w usta.

Syn Cecile, Jared, ma mniej więcej tyle lat co

Mały Jack. Malinda spędziła dużo czasu z rodziną

swej wspólniczki, wiedziała więc co nieco o upo­

dobaniach ośmiolatków... a także, jak potrafią być

okrutni.

Dwa miesiące temu były urodziny Jareda i Cecile

upiekła tort w kształcie jakiegoś potwora, który, jak

poinformowano Malindę, nazywał się Wojowniczy

Żółw Ninja. Malindzie zrobiło się niedobrze na sam

widok zgniłozielonego lukru. Dzieci były zachwycone.

Ku zdziwieniu Patryka Malinda odłożyła łyżkę,

sięgnęła po telefon i wykręciła numer wspólniczki.

- Cecile? Tu Malinda. Nie zadawaj pytań, tylko

słuchaj. Bardzo się spieszę. Muszę mieć przepis na ten

paskudny tort, który upiekłaś na urodziny Jareda.

Po sześciu dniach użerania się z podwykonawcami,

walkach z biurokracją inspekcji miejskiej i przewracania

się w obcym łóżku, Jack nareszcie był w domu. Czuł

się jak żołnierz wracający ze zwycięskiej wojny.

Wszedł do kuchni i natychmiast spłynęło z niego

całe napięcie i zmęczenie. Malinda stała tyłem do

niego przy zlewie i obierała kartofle. Miała na sobie

sukienkę, jedwabną sądząc po połysku, i fartuch.

Fartuch! Jack z trudem stłumił śmiech. Ostatnią

kobietą, jaką widział w fartuchu, była pani Lightfoot,

a to było ponad piętnaście lat temu.

Patrzył przez chwilę zafascynowany. Jej ruchy były

płynne i naturalne. Ta kobieta czuła się w kuchni jak

u siebie.

Tak właśnie powinno być. Mężczyzna wraca do

background image

domu po dniu ciężkiej pracy i zastaje żonę w kuchni,

przygotowującą mu obiad.

Z Laurel nigdy tak nie było. Kiedy wracał do

domu po dniu ciężkiej pracy, z dziećmi zazwyczaj

siedziała opiekunka, na stole stygła przyniesiona

z restauracji pizza i leżała kartka od Laurel, że wróci

późno. Nie o takim życiu marzył.

Z salonu dobiegły odgłosy kłótni. Jack już chciał

zawołać, żeby się uspokoili, ale Malinda była szybsza.

- Spory można rozsądzać bez podnoszenia głosu,

chłopcy.

Kłótnia natychmiast ustała. Jak ona to zrobiła?

Malinda najwyraźniej nie. słyszała jego wejścia, bo

nadal akompaniowała nuceniem płynącej z radia

muzyce. Nie przeszkadzało jej to w wyjmowaniu

z piekarnika parujących blach... Jack cicho przeszedł

przez kuchnię i stanął tuż za nią. Oparł głowę na jej

ramieniu i wdychał smakowite zapachy. I na dodatek

umie gotować, pomyślał.

Malinda krzyknęła i szybko, ale ostrożnie, odstawiła

gorące naczynie na blat.

- Na miłość boską - powiedziała odwracając się.

Jack stał tak blisko, że musiała ręką oprzeć się o jego

pierś. - Ależ mnie przestraszyłeś - dodała, świadoma,

gdzie spoczywa jej ręka, ale niezdolna jej odsunąć.

- Przepraszam - uśmiechnął się Jack. Ujął ją za

rękę i obrócił w powolnym piruecie. Oboje stali teraz

przodem do blatu. Jack opuścił rękę i objął Malindę

w pasie.

Ot, taki zwykły, codzienny gest. Jak mąż i żona.

Przez ostatni tydzień było więcej takich momentów i,

choć pozbawione fizycznego kontaktu, były one nie

mniej intymne. Cowieczorne rozmowy przez telefon,

background image

kiedy to opowiadali sobie o wydarzeniach danego dnia.

Opowiastki o zabawach i zajęciach dzieci. Nawet takie

pospolite czynności, jak sprzątanie jego domu, pranie

jego rzeczy i opieka nad jego dziećmi przybliżały ją do

Jacka.

Malinda zakazała sobie takich marzeń, zanim jeszcze

zdążyły rozkwitnąć. Jack Brannan n i e jest jej mężem,

a to nie jest jej dom. Jack to jej pracodawca,

człowiek zadowolony z siebie i świata.

Ale za to Malinda wcale nie była zadowolona.

Wszystkie mięśnie i nerwy miała napięte jak postronki.

Tak bardzo chciała, jako kobieta, wyjść mu naprzeciw,

objąć go w pasie i złożyć głowę na jego ramieniu. Ale

lata spędzone z ciotką Hattie, dla której fizyczne

objawianie uczuć stanowiło tabu, kazały jej zdławić

to pragnienie. Oparła ręce na biodrach.

Natychmiast przypomniała sobie wykład Jacka na

temat dotykania i pożałowała tego ruchu. Z nadzieją,

że nie zauważył tego wymownego gestu, opuściła

szybko ręce.

- Kolacja? - zapytał Jack nachylając się nad blachą

z plackiem brzoskwiniowym.

- Deser. A pieczeń...

- Tata! - krzyknęły chórem trzy głosy.

Jack odwrócił się, podbiegł dwa kroki i chwycił

w ramiona trzech starszych synów. Zapiszczeli z rado­

ści, a adidasy spadły im na podłogę.

Malinda patrzyła. Ach, jak bardzo chciała dołączyć

się do tego uścisku!

Ileż to razy w dzieciństwie marzyła o takim

powitaniu? Wyobrażała sobie, że ojciec wraca do

domu, a ona biegnie przez całe mieszkanie prosto

w jego ramiona. On śmieje się, przytula ją mocno do

background image

piersi albo podrzuca wysoko w powietrze i mówi, jak

bardzo za nią tęsknił.

Marzenia. Gdy rodzice mieszkają na drugim końcu

świata, dziecku pozostają tylko marzenia.

W tej chwili przydreptał Patryk, objął ojca za

kolana i piszczał: tato, tato. Wzruszona tą sceną

Malinda podeszła i wzięła małego na ręce.

- Jeszcze jeden pan chce się przywitać - powiedziała

ze śmiechem.

Jack postawił chłopców na ziemi i otworzył ramiona.

Patryk rzucił się w nie z radosnym piskiem i objął

ojca za szyję. Zadowolony, odsunął się nieco i wziął

twarz Jacka w swe tłuściutkie łapki.

- Lindę też trzeba przytulić - rzekł poważnie.

Gdyby na podłodze leżał dywan, Malinda natych­

miast by się pod niego schowała.

- A kto to jest Linda? - zapytał Jack głosem

zniekształconym przez ucisk rączek Patryka.

Patryk wskazał palcem na Malindę.

Upokorzona sugestią małego, jakoby ona też

potrzebowała przytulenia, Malinda wzruszyła ramio­

nami w geście, który, miała nadzieję, był nonszalancki.

- Patryk nie bardzo potrafi wymówić Malinda,

więc zrobił z tego Lindę.

Jack, rozbawiony, zwrócił się do Patryka.

- A więc uważasz, że i Lindę trzeba przytulić?

Patryk poważnie kiwnął głową.

- No cóż... - Jack przesunął Patryka na biodro

i objął Malindę. - Przytulimy więc i Lindę.

Choć Malinda wiedziała, co nastąpi, ów fizyczny

kontakt był nie mniej przejmujący. Ciepło, siła i, tak,

nawet poczucie bezpieczeństwa. Od tylu już lat nie

doznała takich uczuć.

background image

Drugie ramię - dużo mniejsze niż pierwsze - otoczyło

jej szyję. Wdzięczna za odciągnięcie uwagi, Malinda

otworzyła zapraszająco ramiona i przytuliła Patryka.

Śmiejąc się, Jack wziął z podłogi torbę podróżną.

- Patryk zawsze lubił kobiety. Kiedy obiad?

- Za jakieś pół godziny. Właśnie zastanawialiśmy

się, czyja dziś kolej nakrywać do stołu?

Jack przystanął tak nagle, że zderzył się z idącym

za nim Darrenem.

- Chłopcy nakrywają do stołu? - zdziwił się.

- Tak. Czy to coś złego?

- Nie, tylko nie wiedziałem, że potrafią.

- Rzeczywiście nie potrafili - odparła Malinda.

- Ale na moich kursach uczę też nakrywania do

stołu. Według mnie, dziecku będzie łatwiej w jakiejś

formalnej sytuacji, jeśli będzie wiedziało, co do czego

służy i jak się tym posługiwać. - Wskazała głową

w kierunku lodówki. - Narysowałam wzór właściwego

nakrycia i powiesiłam na lodówce. W razie jakichś

wątpliwości chłopcy mogą zawsze na to spojrzeć.

Jack rzucił okiem na rysunek. Przy każdym talerzu

leżało co najmniej pięć sztućców.

Według niego widelec i talerz to jedyne przyrządy

potrzebne przy jedzeniu. No, może czasem nóż do

mięsa. Cała reszta to ozdoby, coś, co ludzie wymyślili,

żeby się pokazać, żeby udowodnić swoją wyższość.

Przypomniał sobie jednak, że nauczyciele mówili,

że chłopcy są nieokrzesani. I jeśli od tego zależy, czy

będą akceptowani - cóż, niech się nauczą posługiwać

tym całym arsenałem.

Jack odwrócił się i bez słowa wyszedł z kuchni.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Fakt, że jego synowie uczą się nakrywać do stołu,

nie był jedyną zmianą, jaką Jack zauważył przechodząc

przez dom do swojej sypialni. Zmiany te, choć niby

subtelne, były ogromne.

Wiklinowy kosz, który dawno temu odstawił do

garażu, stał koło kanapy, po brzegi wypełniony

zazwyczaj walającymi się po podłodze zabawkami.

Telewizor, włączany na poranne filmy rysunkowe

i wyjący do samego wieczora, był ukryty za drzwicz­

kami regału. Na stole, zazwyczaj zarzuconym zabaw­

kami i przeróżnymi grami, leżało tylko kilka książek.

Jack podszedł do stołu i wziął do ręki jeden

z podręczników. Matematyka. Trzecia klasa. A obok

notatnik ze znajomym pismem najstarszego syna.

Jack wiedział, że Mały Jack nienawidzi odrabiania

lekcji, szczególnie matematyki, i robi to tylko pod

przymusem. Te notatki jednak wyglądały na robione

przez małego samodzielnie, bez dorosłego wiszącego

mu nad głową. Jack odłożył książkę i ruszył do sypialni.

Tydzień, pomyślał rzucając torbę na łóżko. Nie było

go tylko tydzień, a Malinda już dokonała takich

ogromnych zmian i w domu, i w chłopcach. Chłopcy

odrabiają lekcje, nakrywają do stołu, sprzątają po sobie.

Ale Jack nie lubił zmian. Nauczyło go tego małżeń­

stwo z Laurel.

Nagle zdał sobie sprawę, w jakim kierunku zdążają

background image

jego myśli. Złość. Niechęć. Uraza. Dobrze znał te

uczucia.

Nie, to bez sensu, pomyślał. Zatrudnił Malindę do

opieki nad dziećmi i ona dokładnie to robi. A jeśli

przy okazji dokonała w domu paru zmian, to cóż?

J e g o na pewno nie będzie próbowała zmienić.

A poza tym wraca dziś do domu. Prawdopodobnie

zaraz po kolacji. Wyraźnie mu to powiedziała, kiedy

wyjeżdżał.

Czemu więc tak się denerwuję, zapytywał sam siebie.

Zawarliśmy umowę i ona wywiązała się z niej co do

joty. Mimo to jego czoło cały czas było zmarszczone.

Wyjmując z szafy czystą koszulę przyznał w końcu,

że wcale nie chce, żeby wracała do domu. Polubił jej

obecność. To prawda, że jest nieco pruderyjna, ale

cóż, wychowała ją stara panna. Po tylu wieczornych

rozmowach przez telefon dużo już o niej wiedział.

Lubił te rozmowy. W ciągu dnia łapał się nawet na

tym, że patrzy na zegarek, bo chciałby już wrócić do

hotelu i zadzwonić. Potrzebował tego kontaktu

z domem... z nią.

Od dawna już nie potrzebował nikogo - oprócz,

oczywiście, synów. Nie był tym specjalnie zachwycony.

Odsuwając te niewygodne myśli, mechanicznie

wciągnął koszulę. Zapiął już trzy guziki, zanim dotarło

do niego, co robi. Palce zamarły na czwartej dziurce.

Spojrzał na gors koszuli. Ani jednej zmarszczki i,

sądząc po sztywności kołnierzyka i mankietów, ktoś

użył krochmalu.

Znał to dobrze. Laurel stosowała podobną taktykę.

Zaczęła od krochmalonych koszul, potem przyszły

trzyczęściowe garnitury, metki najlepszych krawców

i członkostwo w ekskluzywnym klubie.

background image

-

! - wrzasnął.

Otworzył szeroko drzwi szafy, szukając dalszych

dowodów naruszenia swojej prywatności. Wszystko

było widać jak na dłoni. Cała zawartość ułożona

inaczej. Dżinsy zniknęły, a spodnie, do tej pory leżące

w głębi, przesunięto na wierzch. Osobno koszule

sportowe i wizytowe. Buty równo ustawione w rzędach

na dnie szafy.-

- Malinda! Chodź tu natychmiast! - Z doświad­

czenia wiedział, że słychać go aż w kuchni.

Zdyszana, zarumieniona od gorącego piekarnika

Malinda stanęła w drzwiach.

- Czy coś się stało? - zapytała niepewnie, widząc

wściekłość na jego twarzy.

- Pewnie, że się stało! Kto wyprasował moją

koszulę?

- Ja.

- Dlaczego?

Malinda zdziwiła się absurdalnością tego pytania.

- Była w koszu z brudami, więc kiedy prałam

rzeczy dzieci, to uprałam i ją.

- Nie płacę ci za pranie moich ubrań. Ani za

wpychanie nosa w moje osobiste rzeczy.

Uraziło ją to głęboko. Tak głęboko, że z trudem

mogła to ukryć. Nie, nie płacił jej za pranie ani

porządkowanie jego osobistych rzeczy. Płacił jej za

nauczenie dzieci dobrych manier i, przez ostatni

tydzień, za opiekę nad nimi. W przyszłości lepiej

o tym pamiętać.

Jack zdjął koszulę i machnął nią Malindzie przed

nosem.

- I nie znoszę krochmalonych koszul. Nawet ich

nigdy nie prasuję.

Malinda

background image

Malinda patrzyła, jak Jack zwija koszulę w kłębek

i rzuca na łóżko... i żal jej się zrobiło godzin, jakie

spędziła prasując jego rzeczy i porządkując szafę.

Godzin, które powinna była poświęcić na pisanie.

Podparty pod boki Jack nadal jej wymyślał.

- Niech sobie nosi krochmalone koszule jakiś

kiepski adwokacina. Ja nie zamierzam. - Podkreślił

ostatnie zdanie stukając się palcem w pierś.

Malinda z trudem powstrzymywała łzy.

- Bardzo przepraszam, że przekroczyłam zakres

moich obowiązków. - Podniosła wzrok, ale tylko do

wysokości jego klatki piersiowej.

Widziała już Jacka bez koszuli. Ale to było w nocy,

w łóżku. A w ciemnościach jego muskularna, porośnięta

ciemnymi kręconymi włosami klatka piersiowa nie była

tak wyraźnie widoczna. W tej chwili pierś falowała mu

z gniewu, a lewy sutek pulsował w rytm bijącego serca.

Poczuła, jak gorąco oblewa całe jej ciało. Przerażona

swoją reakcją odwróciła się do niego plecami.

- Jeśli mamy kontynuować tę rozmowę, wolałabym,

żebyś się ubrał - powiedziała.

- Jasne, że byś wolała. Ale to jest mój dom

i moja sypialnia i będę się ubierał, jak mi się zechce.

- Jak sobie życzysz. - Na miękkich nogach ruszyła

ku drzwiom. - Spakuję rzeczy i pożegnam się

z chłopcami.

- No i dobrze.

Jack wyszedł do łazienki, trzaskając drzwiami.

Malinda opuściła sypialnię, delikatnie zamykając za

sobą drzwi.

Kiedy Jack wszedł do. kuchni, powitały go cztery

pary oskarżycielskich oczu.

background image

- Co z wami, chłopaki? - zapytał.

- Malinda sobie poszła.

- No to co? Miała zostać, dopóki nie wrócę.

Wróciłem, wiec odeszła.

- Nie chcemy, żeby odchodziła.

Ostatnie zdanie pochodziło od Małego Jacka

i zdziwiło ojca bardziej, niż gdyby mały oznajmił, że

chce zapisać się do baletu.

- I płakała przez ciebie - dodał Dawid. - Dlaczego

to zrobiłeś?

Płakała? Jack spojrzał na syna zdziwiony. Nie

wiedział, że płakała. Poczuł się paskudnie. No ale nie,

to nie jego wina, że płakała. To ona wtykała nos w nie

swoje sprawy, a jeśli ktoś wtyka nos w nie swoje

sprawy, to musi się liczyć z tym, że mu go przytrzasną.

- To nie przeze mnie płakała. Kobiety już takie są.

Łatwo się wzruszają. - Popatrzył na siedzących przy

stole synów. - O co chodzi? Zawsze się cieszycie, jak

uda się wam wykurzyć jakąś opiekunkę.

- Polubiliśmy ją - wymamrotał Mały Jack nie

patrząc na ojca.

- Tak, dawała nam ciasto do szkoły i czytała nam

na dobranoc. I nawet zrobiła Małemu Jackowi

żółwiowy tort na zbiórkę. - Dawid potarł nos,

wiadomy znak, że łzy są blisko. - Ona chyba też nas

lubi.

- Oczywiście, że was lubi. Jakżeby nie. - Jack

zwichrzył włosy Dawida. - Ale nie jest waszą opiekun­

ką. Zaangażowałem ją, żeby nauczyła was dobrych

manier, a ona była taka miła, że została z wami,

dopóki nie znajdę nowej gosposi.

- Mamy nową gosposię? - W oczach Małego

Jacka pojawił się strach.

background image

Jack bawił się jednym z dwóch widelców leżących

przy nakryciu i zastanawiał się, czy jego synowie

wiedzą, który do czego służy.

- Jeszcze nie, ale dałem ogłoszenie do gazety.

- A czemu nie zaangażujesz Malindy? - zapropo­

nował podnieconym głosem Mały Jack. - Założę się,

że się zgodzi.

- No nie wiem, synku...

- Na pewno tak. - Darren wspiął mu się na kolana

i spojrzał błagalnie w oczy. - Jak ją ładnie poprosisz.

Malinda wyjęła ze skrzynki pocztę, która na­

gromadziła się przez tydzień jej nieobecności. Niestety,

większość listów pochodziła z agencji.

Malindzie nie trzeba było o tym przypominać.

Długi były jej - albo raczej ciotki Hattie - i Malinda

miała zamiar je spłacić. Były jednak tak duże, że

nawet trzy posady nie wydawały się wystarczające.

Teraz już tylko dwie. Malinda przypomniała sobie

swój pospieszny odwrót z domu Brannanów. Nawet

nie poczekała na wypłatę. I, sądząc po ostatnim

zachowaniu Jacka, może nigdy jej nie dostać.

Łzy napełniły jej oczy. Malinda przysiadła na

podłodze przyciskając do siebie plik listów. Zdarzały

się takie dni - na przykład dzisiaj - kiedy gotowa

była przyjąć pieniądze od rodziców, spłacić długi

i zacząć życie na własny rachunek.

Oparła głowę o ścianę i popatrzyła w sufit. Sufit

ciotki Hattie. Dom ciotki Hattie. Malinda wiedziała,

że mogłaby sprzedać ten dom i spłacić długi. Ciotka

Hattie przed śmiercią namawiała ją do tego.

Malinda jednak nie umiała się na to zdobyć. To

był dom ciotki Hattie. Dom, w którym urodziła się

background image

i przeżyła całe życie. Dom, którego tak chętnie udzieliła

Malindzie. Nie, nie mogła go sprzedać. Jeszcze nie.

Jack stał przed drzwiami domu Malindy i wyzywał

się od głupców. Sam nie wiedział, czemu dał się

synom na to namówić. Malinda już raz odrzuciła

jego ofertę - nie, nawet dwa razy.

Spojrzał w kierunku zaparkowanego na podjeździe

samochodu. Wszyscy czterej chłopcy siedzieli w środku

z nosami przyklejonymi do szyby.

Nie da się uniknąć tej konfrontacji. Chłopcy też

mieli tu coś do powiedzenia.

Jack zastukał do drzwi. Malinda otworzyła prawie

natychmiast i oto stała przed nim z czerwonym

nosem i mokrymi oczami. Jack czuł się, jakby miał

w żołądku ołowianą kulę, i wiedział dlaczego. Poczucie

winy. Chłopcy mieli rację. Malinda płakała przez niego.

- Tak? - zapytała głosem tak lodowatym jak

przewiewający go wiatr. Nie miała najmniejszego

zamiaru ułatwić mu tych przeprosin.

- Czy mogę wejść? Strasznie zimno.

Malinda najchętniej zatrzasnęłaby mu drzwi przed

nosem, ale jej dobre wychowanie na to nie pozwoliło.

- O, tak, oczywiście.

Jack wszedł i rozejrzał się po wnętrzu. Dom był

stary, solidny, ale aż się prosił o remont. Temperatura

prawie taka sama jak na zewnątrz. Jack zatrząsł się

z zimna i mocniej wcisnął ręce do kieszeni. Malinda

zauważyła ten znaczący gest.

- Przepraszam, że tak tu zimno, ale ogrzewanie

było wyłączone.

Mogła dodać, że to dla oszczędności, ale nie zrobiła

tego. Była zbyt dumna.

background image

- Wejdź do kuchni. Tam jest cieplej i właśnie

robiłam kawę.

W kuchni Jack usiadł przy stole, a Malinda zajęła

się kawą. Zapadła niezręczna cisza.

- Ładny dom - odezwał się w końcu Jack.

Malinda odwróciła się i spojrzała na niego, myśląc,

że żartuje. Dom był pełen pamiątek rodzinnych i czysty

aż do przesady, ale Malinda zdawała sobie sprawę, że

jest stary, zniszczony i rozchodzi się w szwach.

W porównaniu z nim dom Jacka wydawał się pałacem.

Niewinny wyraz twarzy Jacka przekonał ją, że

mówi serio.

- Dziękuję - odparła.

- Jest twój czy wynajmujesz?

Malinda zupełnie nie miała ochoty na taką towarzys­

ką rozmowę o niczym. Jack Brannan przyszedł tu

w jakiejś sprawie i wyglądało na to, że sam z siebie

na pewno nie powie, o co chodzi. Malinda włączyła

ekspres do kawy i usiadła przy stole.

- Dom jest mój. Ciotka Hattie mi go zostawiła.

Nie przyszedłeś tu chyba po to, żeby dowiedzieć się

o stan mego posiadania. O co chodzi?

Bezpośredniość tego pytania zaskoczyła Jacka. Mógł

powiedzieć tylko prawdę.

- Dzieci mi kazały. Było im przykro, kiedy odeszłaś

i wściekli się, że przeze mnie płakałaś. Bardzo

przepraszam, że tak krzyczałem. - Chwycił ją za rękę.

Malinda wiedziała, że Jack wierzy w przekonywającą

siłę swego dotyku i doświadczyła tego już kilka razy,

ale znowu poczuła się dziwnie. Ciepło i delikatność

jego uścisku pozbawiły ją tchu, a poczucie winy

w jego spojrzeniu głęboko wzruszyło... Opuściła głowę

i patrzyła na ich złączone ręce.

background image

- Przeprosiny nie są konieczne - powiedziała cicho.

- Strasznie dużo rzeczy mi się przypomniało, kiedy

wyciągnąłem z szafy tę koszulę - mówił Jack i gładził

ją po ręce. - Laurel krochmaliła moje koszule albo

raczej odsyłała je do krochmalenia. To, według niej,

był dowód, że nam się powiodło. Poślubiła stolarza,

ale kiedy moje interesy zaczęły lepiej iść, spodziewała

się, że stanę się odpicowanym biznesmenem. Kimś,

kogo będzie mogła pokazywać. Myślała, że jeśli będzie

krochmalić moje koszule i wypełni moją szafę trzy­

częściowymi garniturami, to od razu się zmienię.

Niestety, nie spełniłem jej oczekiwań.

Po narodzinach bliźniaków nasze małżeństwo stało

się piekłem. Dwa razy ode mnie odchodziła, ostatni

raz, kiedy Patryk miał dwa miesiące. Zginęła w wypadku

samochodowym z mężczyzną, którego nawet nie znałem.

Wiem, że to paskudne wyładowywać na kimś własne

frustracje, ale jak zobaczyłem w szafie te wykroch-

malone koszule, przypomniały mi się rzeczy, o których

chciałem zapomnieć.

Nie wiedząc co powiedzieć, Malinda zacisnęła

mocniej palce na jego dłoni.

- Ale przeprosiny to nie jedyna sprawa, z jaką tu

przyszedłem - mówił dalej Jack z wymuszonym

uśmiechem. Wiedział, że najgorsze dopiero przed

nim... - Widzisz, chłopcy naprawdę cię polubili i chcą,

to znaczy my chcemy, żebyś do nas wróciła. - Poczuł,

jak jej palce sztywnieją, i zanim mogła powiedzieć

nie, dodał: - Daj nam jeszcze jedną szansę.

Malinda pokręciła głową.

- Nic z tego nie wyjdzie. Ja...

W tej właśnie chwili kropla wody rozprysnęła się

o ich złączone ręce. Druga spadła na obrus. Malinda

background image

i Jack spojrzeli na sufit. Widniała na nim mokra,

wybrzuszona plama.

- Och, nie! - krzyknęła Malinda, wyrwała rękę

i rzuciła się ku schodom. Jack biegł tuż za nią.

Malinda przerażona zatrzymała się na piętrze. Woda,

wydobywająca się spod drzwi łazienki, płynęła stru­

mieniami wzdłuż korytarza.

Jack błyskawicznie ocenił sytuację. Dom nie ogrze­

wany. Minusowe temperatury. Kiepska izolacja.

Głupiec by zrozumiał, że po prostu woda zamarzła

w rurach i rozsadziła je. Podłoga zaczęła się już

wybrzuszać.

Malinda nadal stała jak zamurowana.

- Gdzie jest główny zawór? - Jack przejął inicjatywę.

Musiał ją potrząsnąć za ramiona, żeby zrozumiała.

- W piwnicy - odparła ledwo słyszalnym szeptem

i dalej patrzyła na płynącą wodę.

Jej rozpacz poruszyła serce Jacka. Niepotrzebny był

mu jasnowidz, żeby poznać przyczynę. Kłopoty finan­

sowe. Wyglądało na to, że Malinda ma ich aż za wiele.

Ujął ją za łokieć i sprowadził po schodach, usuwając

jej sprzed oczu obraz zniszczenia.

- Wyciągnij chłopców z samochodu i posadź przed

telewizorem - polecił delikatnie. - A ja zakręcę zawór.

Wieszając w szafie sukienkę Malinda uznała umowę

za korzystną dla obu stron. W domu zostaną prze­

prowadzone wszystkie niezbędne naprawy, ona będzie

miała przez ten czas gdzie mieszkać, i to wszystko bez

wydawania pieniędzy.

Wyjęła z walizki bieliznę i zaczęła układać ją w ko­

modzie. Do zakończenia remontu Jack będzie miał

gosposię i opiekunkę do dzieci. Uczciwa wymiana usług.

background image

Czemu więc czuję się wystrychnięta na dudka?,

pytała swego odbicia w lustrze.

Bo Jack znowu postawił na swoim. Harował jak

wół, przesuwał meble, zwijał dywany, wycierał wodę.

Czy takiemu człowiekowi można powiedzieć - nie?

I w dodatku wyczekał, aż wszyscy będą siedzieli przy

stole i popijali gorącą czekoladę (Patryk na kolanach

Malindy) i dopiero wtedy przedstawił swoją propozycję.

Jak można odmówić, kiedy patrzą na ciebie cztery pary

smutnych oczu, błagając, byś powiedziała: tak?

Westchnąwszy zamknęła walizkę. Znowu czuła się

wmanewrowana.

- Potrzebujesz czegoś?

W drzwiach stał Jack. Nie można było uciec przed

tym człowiekiem.

- Nie, dziękuję - odparła i uniosła walizkę. Jack

natychmiast wyjął ją jej z rąk. Pokój jakby się skurczył.

- Pracujesz w tę w sobotę? - zapytał stawiając

walizkę na szafie. Bluza podjechała mu do góry

ukazując nagie plecy.

Malinda z trudem przełknęła ślinę.

- Nie, w soboty pracujemy z Cecile na zmianę.

- To dobrze. Będziemy mogli zabrać się za twój

dom.

Otrzepał ręce, spojrzał na zakłopotaną Malindę

i Westchnął zniecierpliwiony. Poprowadził ją za łokieć

do łóżka.

- Nie ugryzę cię.

- Wiem - odparła, nerwowo wygładzając spódnicę

na kolanach.

Ujął ją za ręce i przez chwilę masował je.

- Więc się rozluźnij.

- Jestem rozluźniona - skłamała.

background image

- Właśnie widzę. Nie martw się, Malindo. Wszystko

będzie dobrze. Zobaczysz.

Ten optymizm nie ukoił dziwnego niepokoju, który

wywołał w Malindzie dotyk Jacka.

- ...obustronnie korzystna umowa.

Słowa te stały się litanią, którą Malinda w cią­

gu ostatniego tygodnia powtórzyła chyba ze sto

razy. W tej chwili mówiła je akurat do Cecile, prasującej

wraz z nią najnowszą dostawę wiosennych sukienek.

- Korzystna dla kogo? - zapytała Cecile wyjmując

z pudła kolejną sukienkę.

- Dla Jacka - odparła Malinda i, widząc uniesione

brwi Cecile, dodała szybko: - I dla mnie.

Ignorując powątpiewające spojrzenie przyjaciółki

rozłożyła na desce następną sukienkę.

- Mój dom się remontuje, ja mam przez ten czas

gdzie mieszkać - to wszystko bez żadnych pieniędzy

- a Jack do końca remontu ma opiekunkę i gosposię.

Obustronnie korzystna umowa.

- Tak twierdzisz - skomentowała Cecile powstrzy­

mując uśmiech.

- Bo tak jest.

- Na jak długo zawarliście tę „obustronnie korzys­

tną umowę"?

- Nie było o tym mowy - odparła niepewnie

Malinda.

- A kto robi remont?

- Jack.

- Malindo, jesteś słodką i naiwną idiotką. Ten facet

cię załatwił na amen. Będzie miał opiekunkę do dzieci, wy­

sprzątany dom i przygotowane posiłki, jak długo zechce.

- Wcale nie, tylko do końca remontu.

background image

- Czyżbyś zapomniała o panu Adderly?

Nie, Malinda nie zapomniała o panu Adderly. To

on zeszłej zimy reperował piec u ciotki Hattie.

- A co to ma do rzeczy?

Cecile wzruszyła ramionami i podała Malindzie

następną sukienkę.

- W zasadzie nic. Ale czy pamiętasz, jak długo to

trwało?

Malindę przeszedł dreszcz.

- Trzy miesiące - powiedziała Cecile nie czeka­

jąc na odpowiedź. - Najpierw musiał zamówić części.

To trwało kilka tygodni. Części nie pasowały i musiał

zamówić następne. Kiedy je zamontował, okazało się,

że zepsute jest coś innego i cała sprawa zaczęła się od

nowa. Płaciłyście mu za godziny. Przez całą zimę

chodziłyście po domu w czterech swetrach.

- Jack to nie pan Adderly. - Malinda nie dopusz­

czała do siebie żadnych wątpliwości.

- I Jimmy Johnson też nie.

Malinda zaczerwieniła się na samo wspomnienie

Jimmy'ego Johnsona. Zdjęła z deski świeżo wy­

prasowaną sukienkę i podała ją Cecile.

- Nie, nie jest Jimmym - odparła poirytowana.

- Ale tak samo jak Jimmy nie zasługuje na to,

żebyś go broniła.

- Jimmy Johnson był dobrym chłopcem, tylko

ludzie go nie rozumieli.

- O, rozumieli go aż za dobrze. To był dwunasto­

letni chuligan i tylko ty dałaś się nabrać. Podkochiwałaś

się w nim nawet.

Malinda westchnęła głęboko. Kłóciły się już tak

wiele razy. Po raz pierwszy w wieku lat dwunastu.

W tej chwili wcale nie miała na to ochoty.

background image

- O co chodzi, Cecile?

- Czy podkochujesz się w Jacku Brannanie?

- Tylko dzieci się podkochują.

- No, dobrze. A więc - czy zakochałaś się w Jacku

Brannanie?

Zakochana w Jacku Brannanie? Aż wzdrygnęła się

na tę myśl.

- Bardzo krótko go znam.
-
Miłość nie ma poczucia czasu.

- Och, daj spokój, Cecile - zirytowała się Malinda.

- Całowałaś się z nim?

Malinda chwyciła nawilżacz.

- Woda się skończyła. Zaraz wracam.

- Tak czy nie? - Cecile przytrzymała ją za ło­

kieć.

- A jak tak, to co? — odparła zaczepnie Malinda.

- Wiedziałam! - zapiszczała Cecile. - I jak było?

Założę się, że nieźle.

Nieźle? Według Malindy to zbyt łagodne określenie,

ale przecież jej doświadczenie w sprawach męsko-

-damskich było raczej ograniczone. Tak bardzo chciała

się zwierzyć Cecile. Pocałunek. Jego dotyk. Jak ją to

paraliżowało. Jak sama obecność tego człowieka

pozbawiała ją tchu. Musiała o tym komuś powiedzieć.

Komuś, kto pomoże jej zrozumieć uczucia, jakie

wzbudzał w niej Jack.

Nie była pewna, czy Cecile jest właśnie kimś takim.

O, tak, Cecile na pewno miała doświadczenie.

Młoda wdowa zmieniała mężczyzn jak rękawi­

czki.

Miała także skłonności - kiedy okoliczności na to

pozwalały - do kierowania życiem Malindy.

Malinda spojrzała na kącik zabaw, gdzie mały

background image

Patryk z dużym przejęciem ustawiał i burzył wieże

z klocków. Ależ podobny do ojca. Jej dłonie i żołądek

zacisnęły się w mocny węzeł. Ten sam kolor włosów,

ta sama silna szczęka, te same cienkie usta. Przed

oczami stanęła jej dorosła wersja tych rysów.

- Owszem, całowaliśmy się - wypaliła. -I, owszem,

było cudownie.

Cecile zdarzało się szanować czyjąś prywatność,

ale w tej chwili nie miała na to ochoty.

- A więc podoba ci się sposób, w jaki całuje,

i głupio ci, że tak jest - mówiła wolno Cecile.

- Tak - odparła zakłopotana Malinda i znów

spojrzała na Patryka. - Co mam zrobić?

- Masz znowu mu na to pozwolić. - Cecile z trudem

udało się przytrzymać Malindę na miejscu. - I masz

nie mieć żadnych wyrzutów sumienia - zagroziła.

- Już za długo postępowałaś według zasad ciotki

Hattie. Najpierw musisz nauczyć się odprężać - mówiła

dalej przejęta swą rolą Cecile. - Oddechy brzuszne.

Tak. Co najmniej dwa, a potem...

- Oddechy brzuszne? - wykrzyknęła przerażona

Malinda. - A cóż to takiego?

- Takie głębokie oddechy. Spróbuj.

Pod czujnym spojrzeniem Cecile Malinda, chcąc

nie chcąc, spróbowała i poczuła się dziwnie.

- Znakomicie. Czujesz się odprężona?

- Nie, czuję się jak idiotka. - Malinda pokręciła

głową i wstała. - Nic z tego nie będzie. Doceniam

twoją pomoc, ale ja po prostu jestem inna. Nie

potrafię się rozluźnić przy mężczyźnie.

- Oczywiście że potrafisz. Musisz tylko trochę

poćwiczyć. Powinnaś...

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Jesteś pewien, że Jason da sobie radę z chłopcami?

- zapytała Malinda zapinając pasy.

- Na pewno. Ma siedemnaście lat, jest odpowiedzial­

ny i dzieciaki go uwielbiają.

- A jak się coś stanie?

- Zostawiłem twój numer obok telefonu. W razie

jakichś kłopotów będzie dzwonił. - Jack przekręcił

kluczyk w stacyjce i poklepał Malindę uspokajająco

po ramieniu. - Rozluźnij się. Wszystko będzie do­

brze.

Rozluźnij się. W ostatnim tygodniu Malinda słyszała

to słowo tyle razy, że wystarczy jej na całe życie.

A Cecile była w błędzie. To nie ćwiczenia były

potrzebne Malindzie. Może czołowa lobotomia, ale

nie ćwiczenia. Od oddechów brzusznych bolały ją

wszystkie mięśnie, a na niewiele to się zdało. Wciąż

sztywniała, gdy Jack podchodził do niej bliżej niż na

pół metra. A dzisiaj miała z nim spędzić cały dzień

- sam na sam!

Użyła wszelkich możliwych wymówek, by uniknąć

tej szczególnej formy tortur. Kiedy stwierdziła, że

zupełnie nie zna się na hydraulice, Jack powiedział,

że niepotrzebna mu jej wiedza, lecz dodatkowa para

rąk. Trudno było twierdzić, że urodziła się bez tych

narzędzi.

Potem próbowała zasłaniać się pracami domowymi

background image

- praniem i odkurzaniem, ale Jack zapewnił ją, że

zrobią to wszystko wieczorem - razem.

- Dwie osoby wykonują każdą pracę dwa razy

szybciej niż jedna - powiedział.

Malinda jęknęła na samo wspomnienie.

Jej ostatnią deską ratunku byli chłopcy. W domu

Malindy tylko plątaliby się pod nogami, a u siebie

nie mogli przecież zostać sami. Dokładnie w tym

momencie zadzwonił dzwonek u drzwi i zjawił

się Jason. Chłopcy nie mogli już być wymówką

i Malinda mogła spokojnie przez cały dzień stanowić

dodatkową parę rąk Jacka.

Czekając, aż Jack wyprowadzi auto z garażu,

Malinda próbowała znaleźć korzystne aspekty sytuacji.

Pomagając Jackowi przyspieszy prace, a i argumenty

Cecile przypominającej pana Adderly stracą swoje

podstawy.

Sama nie wiedziała, czemu myśli te nie bardzo ją

pocieszyły.

Dwie godziny później, kiedy stała przyparta ramie­

niem Jacka do ściany w łazience, też nie czuła się ani

trochę pocieszona. Przytrzymywała kluczem spawaną

przez Jacka rurę.

Jego ramię przyciśnięte było do jej brzucha, kolana

do goleni. Nawet gdyby chciała, nie mogłaby się

odsunąć.

Jack pracował jak wściekły. Od momentu wejścia

do domu nie spoczęli ani na moment. Meble zostały

usunięte, dywany zwinięte i wyniesione do garażu.

W ścianie łazienki ziała wybita wielka dziura. Malinda

była przerażona i miała tylko nadzieję, że Jack wie,

co robi.

- Już prawie koniec. Trzymaj mocno - poinstruował

background image

Malindę, ocierając pot z czoła i kierując palnik na

kolejny odcinek rury.

Malinda miała ogień na twarzy, sama nie wiedziała,

czy od palnika acetylenowego, czy od bliskości Jacka.

Nie mogła oderwać od niego oczu. Podciągnął do

łokci rękawy bluzy i na jego nagich przedramionach

błyszczały kropelki potu. Pod opaloną skórą widoczne

były napięte mięśnie i żyły. Malinda śledziła wzrokiem

jedną z żył od łokcia do nadgarstka i marzyła, by

zrobić to także palcem. Ręce Jacka były bardzo silne,

ale Malinda wiedziała, jak potrafią być delikatne.

Poznała ich delikatność tuż przed pocałunkiem na

śniegu. I jeszcze raz, w jego gabinecie. Mogła to

porównać jedynie do wkładania palca do kontaktu.

Zaabsorbowana tymi myślami zapomniała zupełnie

o swoich obowiązkach i wypuściła z ręki klucz.

Właśnie w tej chwili Jack przeciął palnikiem rurę,

a ta, pozbawiona uchwytu klucza, upadła na ziemię.

Odruchowo Malinda sięgnęła po kawałek rury.

- Nie dotykaj!

Ostrzeżenie przyszło za późno. Malinda krzyknęła

i wypuściła z ręki rurę jak gorący kartofel. Zanim

pierwsza łza zdążyła potoczyć się po jej policzku,

Jack już trzymał ją za ręce.

Jego dłonie obejmowały jej nadgarstki jak bran­

soletki. Na obu rękach Malindy widniały ogniście

czerwone pręgi.

- Nic mi nie jest - powiedziała Malinda próbując

się wyswobodzić. - Po prostu się przestraszyłam.

- Trzeba to jakoś opatrzyć - mówił Jack nie

zwalniając uścisku. - Jest tam coś na oparzenia?

- zapytał wskazując na szafkę wiszącą na ścianie.

Malinda tylko skinęła głową.

background image

Jack posadził ją na brzegu wanny. W szafce znalazł

tubkę maści i gazę. Przyklęknął przy Malindzie i dotknął

wargami najpierw jednej jej dłoni, a potem drugiej.

Nowe łzy napłynęły do oczu Malindy.

- Chłopcom też zawsze całuję ich kuku - powiedział

cicho. - Szybciej się goi.

Wycisnął trochę maści na palec i delikatnie smarował

czerwone pręgi. Bardzo, bardzo delikatnie. Jak

muskanie piórkiem. A jednak znowu gorący dreszcz

przeszył całe ciało Malindy.

-

?

- Nie. To tylko taki odruch - skłamała.

Jack nadal coś mówił, głosem delikatnym jak jego

dotyk, ale Malinda nic nie słyszała. Oczy jej się

zaszkliły, nie była w stanie myśleć.

Jack powoli owijał jej dłonie gazą. Malinda myślała,

że nie wytrzyma.

Oddechy brzuszne, przypomniała sobie. Dwa od­

dechy, mówiła Cecile, i napięcie zniknie. Malinda

przymknęła oczy i nabrała powietrza, policzyła do

dziesięciu i wypuściła.

Odczekała minutę. Nic. Jeden to za mało, pomyślała.

Znów nabrała powietrza. Zdążyła policzyć do sześciu,

kiedy poczuła ręce Jacka obejmujące ją w pasie.

Otworzyła oczy, ale zanim się zorientowała, Jack już

trzymał ją na kolanach.

- Co robisz? - zapytała dysząc.

- Wyglądałaś, jakbyś miała za chwilę zemdleć,

więc cię podtrzymałem.

Malinda wyprostowała się.

- Wcale nie mdlałam. To były ćwiczenia oddechowe.

Jack zwolnił nieco uścisk, ale nie na tyle, by mogła

wstać.

Boli

background image

- Żeby złagodzić ból? - zapytał z lekkim uśmiesz­

kiem.

- Nie - odparła zniecierpliwiona Malinda wy­

gładzając rąbek swetra. - Żeby się odprężyć.

- Jesteś spięta?

- A owszem, jestem - prawie krzyknęła Malinda.

- Z jakiegoś głupiego powodu, kiedy jestem blisko

ciebie, coś dzieje mi się w środku.

- Dlaczego? - Ujął ją pod brodę i zmusił, by

spojrzała mu w oczy.

Pytanie było proste i nieskomplikowane, ale wyraz

jego oczu mówił co innego. Było w nim zrozumienie,

współczucie i nawet pożądanie.

Malinda z trudem przełknęła ślinę.

- Sama nie wiem - skłamała, kierując wzrok na

dziurę w ścianie. - Po prostu tak jest.

Jack znowu ujął ją pod brodę.

- A ja chyba wiem, dlaczego.

- Naprawdę? - Przestraszona Malinda otworzyła

szeroko oczy.

- Yhm. - Posadził ją wygodniej na swoich kolanach.

- Ludzie są spięci, kiedy próbują coś w sobie zwalczyć.

Wydaje mi się, że ja ci się po prostu podobam i że to

cię przeraża.

Zaskoczona prawdziwością tego stwierdzenia Malin­

da próbowała wyswobodzić się z pułapki, jaką tworzyły

jego ramiona.

- To śmieszne. Puść mnie.

- To wcale nie jest śmieszne. Ty też mi się podobasz.

Takie bezpośrednie oświadczenie zaskoczyło Malin-

dę. Przestała się wyrywać i z otwartymi ustami patrzyła

na Jacka.

- Poważnie? - zapytała z niedowierzaniem.

background image

- Owszem. I też mnie to przeraża. - Jack odgarnął

włosy z czoła. - Ale to nie znaczy, żebym miał zaraz

uciekać. Wolę raczej sprawdzić.

- Sprawdzić? - powtórzyła szeptem Malinda.

- Tak, zobaczyć, jak się ma rzeczywistość do

marzeń.

Malinda poczerwieniała z zakłopotania. Wiedziała,

że taki sprawdzian przeprowadzony przez Jacka na

pewno będzie przyjemny. Wciąż pamiętała ten pierwszy

pocałunek na śniegu. Ale on jest doświadczony, a ona

nie. Nie ma mowy, żeby dobrze zaliczyła tę próbę.

- A jak się rozczarujesz? - zapytała niepewnie.

- Wtedy dla nas obojga sprawa będzie jasna,

prawda?

Malinda przez chwilę ssała dolną wargę, rozważając

konsekwencje.

- Na czym będzie polegał ten sprawdzian?

- Napięcie bierze się z tego, że człowiek stara się

ukryć pewne uczucia, musimy więc zacząć od od­

słonięcia tych uczuć. Na przykład... - Mówiąc to

uniósł rękę ku jej włosom i wyjął z nich spinkę.

- Zawsze nosisz upięte włosy, a ja wciąż pamiętam

twoją pierwszą noc w naszym domu. Wtedy je

rozpuściłaś.

Kolejne spinki upadły na podłogę.

- W koku wyglądasz jak zasuszona stara panna.

Słysząc to niepochlebne porównanie Malinda obron­

nym gestem uniosła rękę ku swoim włosom, ale Jack

natychmiast ją odsunął. Rozrzucił swobodnie jej włosy

i zanurzył w nie palce. Potem ujął w dłonie jej twarz

i przysunął do swojej. Na jego wargach błąkał się

uśmiech mogący stopić lód.

- A kiedy rozpuścisz włosy, stajesz się niezwykle

background image

przystojną kobietą. - Na moment dotknął leciutko

wargami jej ust. - Teraz twoja kolej. Powiedz, jakie

uczucia ukrywasz?

Powieki Malindy stały się nagle bardzo, bardzo

ciężkie.

- Zrób to jeszcze raz - szepnęła nieśmiało.

- Co?

- Pocałuj mnie.

Jack zdawał sobie sprawę z jej niewinności i braku

doświadczenia. Widział to w jej oczach, czuł na jej

wargach i w nieśmiałej wędrówce palców po swojej

piersi. Była mu przez to jeszcze droższa.

Usta Malindy rozchyliły się pod delikatnym nacis­

kiem warg Jacka. Jack nawet nie zdawał sobie sprawy,

do jakiej samokontroli jest zdolny. Objął ją ramionami,

przycisnął do siebie.

- Pocałuj mnie, Lindo - poprosił.

Malinda, przestraszona, otworzyła szeroko oczy.

- Nić mogę.

Jack pocałował najpierw jedną zamkniętą już

powiekę, potem drugą.

- Ależ możesz. Rozluźnij się i nie bój.

Nie poruszyła się i Jack zaczął obawiać się, że jej

stan emocjonalny jest dużo bardziej skomplikowany

niż przypuszczał. Wtem jej nieśmiała ręka wspięła się

do jego policzka i tam spoczęła. Poczuł dudnienie jej

tętna i zrozumiał, ile kosztował ją nawet taki drobny

gest. Zawstydził się. Wciąż trzymając ją w objęciach,

nie zważając na wodę i gruz, osunął się na podłogę.

Przez chwilę leżeli nieruchomo. Po latach powściąg­

liwości Malinda niezdolna była do najmniejszego

ruchu. Ale Jackowi powściągliwość była obca. Jego

palce rysowały małe, hipnotyczne kółka na jej plecach,

background image

unosiły sweter coraz wyżej. Malinda wzdrygnęła się,

może od chłodnego powietrza.

Napotkawszy zapięcie stanika palce Jacka za­

trzymały się, zrobiły, co należało i znów ruszyły

w górę, masując napięte mięśnie. Pod pieszczotami

Jacka ciało Malindy rozluźniło się, stało się bez­

władne i wrażliwe. Uniosła głowę, napotkała jego

spojrzenie... i zobaczyła diabła w jego oczach i w jego

uśmiechu.

Wiedziała, że to niebezpieczny człowiek. Nie miała

przy nim żadnych szans. Z pełną świadomością

pozwoliła swoim wargom poznawać nowe kształty

i smaki. Usta, które oczom wydawały się wąskie

i zacięte, rozchyliły się, zadziwiająco miękkie i pełne.

Do tej pory Malinda nawet nie przypuszczała, że

kiedykolwiek mogłaby oddać się takim zmysłowym

przyjemnościom. Ciotka Hattie dobrze ją wyszkoliła.

Nieliczni mężczyźni w jej życiu byli męskimi wersjami

jej samej - bezpieczni, niewymagający. Randki składały

się z cichej kolacji, koncertu w filharmonii, czasem

z podniecającego odczytu na uniwersytecie, i wszystkie

kończyły się niewinnym pocałunkiem przed jej drzwiami.

To, co przeżywała teraz, było czymś absolutnie

nieznanym. Dłonie Jacka wędrowały po jej plecach,

potem przesunęły się na boki i do przodu, na jej nagie

piersi.

Jego kciuki musnęły jej sutki, które natychmiast

stężały i jakby rozkwitły. Fala pożądania przecięła

Malindę jak nóż.

Mężczyzna z natury pozwala, by rządziły nim

namiętności, kobieta zaś musi stale je kontrolować.

Kubeł zimnej wody miałby pewnie w tej chwili

mniejszy wpływ na zachowanie Malindy niż owa

background image

zasada ciotki Hattie, o której przypomniała sobie tak

nie w porę. W mgnieniu oka Malinda była na nogach.

- Co się stało? - zapytał zaniepokojony Jack.

- Nic, przepraszam. Ja... - Unikając jego wzroku,

Malinda zapinała stanik.

Jack odsunął jej ręce, obrócił ją i chwycił zapięcie

stanika.

- Za co przepraszasz?

- Żałuję, że sprawy posunęły się tak daleko - od­

parła z trudem Malinda, bo Jack właśnie zapinał jej

stanik. - Dama nigdy nie powinna pozwolić mężczyźnie

na takie rzeczy.

Jack gwałtownie obciągnął jej sweter. Obrócił ją

i spojrzał jej prosto w oczy.

- No, cóż, ja nie żałuję - stwierdził zdecydowanie.

- Może tylko tego, że nie skończyliśmy tego, cośmy

zaczęli.

Na biurku leżały porozrzucane cenniki. Za drewno,

roboty hydrauliczne, farby, elektrykę. Długie kolumny

cyfr przy każdej pozycji. Obok projekt budynku

z uwagami architekta. Jack od wielu godzin siedział

przy biurku studiując plany, listę niezbędnych mate­

riałów i cennik. Teraz miał już tylko wszystko

podsumować.

Nie umiał jednak nawet prawidłowo dodać dwóch

do dwóch. Zupełnie nie potrafił się skoncentrować.

Myślał o wszystkim, tylko nie o pracy.

Nie, nie o wszystkim, poprawił się szybko. Tylko

o Malindzie. Ta kobieta doprowadzała go do wariac­

twa. Kręciła się co rano po jego domu, przygotowywała

śniadanie, słała łóżka, ubierała chłopców. Stojąc na

progu domu sprawdzała, czy wzięli kanapki do szkoły,

background image

włożyli czapki i rękawiczki, zapięli kurtki. Każdemu

miała coś ważnego do powiedzenia na pożegnanie.

Małemu Jackowi życzyła szczęścia na klasówce

z matematyki. Dawidowi przypominała, żeby dał

nauczycielce jabłko, które dołożyła mu do drugiego

śniadania. Darrenowi kazała nie zapomnieć o wypiciu

mleka. Wyprawiwszy ich na autobus, zabierała Patryka

i potężną, wypchaną torbę i ruszała do pracy.

I wszystko to robiła ubrana jak na proszony

podwieczorek. Kiedy znajdowała na to czas? O której

by wstał, ona zawsze była już na nogach, ubrana

i gotowa na przyjęcie kolejnego dnia. Umówili się, że

niedzielę będzie miała wolną, ale pierwszą z nich

spędziła porządkując szafy chłopców, drugą zaś

naszywając łaty na ich dżinsy i budując z Patrykiem

domki z klocków lego.

Kiedy wszyscy leżeli już w łóżkach, Jack słyszał,

jak pisze tę swoją śmieszną rubrykę. Miała czas na

wszystko... oprócz niego. I w tym sęk.

Nie wstydził się przyznać, że Malinda go pociąga,

ale... miał dość rozumu, by wiedzieć, że to nie

w porządku.

Tak bardzo się różnili. Ona była diamentem, on

bryłką węgla. Ona schludna aż do obsesji, on - no,

cóż - bałaganiarz. On nosił sportowe bluzy i dżinsy,

ona jedwab i koronki. On lubił zimne piwo i poniedział­

kowe mecze, ona wolała wino i muzykę klasyczną.

To wszystko powinno go zniechęcić. Niestety. Tym

bardziej czuł się zaintrygowany.

Podejrzewał także, że i on ją pociąga. Cholera,

przecież mężczyzna wyczuwa pewne rzeczy. Kiedy

jednak zbliżał się do niej, naprężała się jak struna.

Wiedząc o tym, celowo wmanewrował ją w to sam na

background image

sam przy remoncie jej domu. Miał nadzieję, że

przebywając z nim więcej, stopniowo, kroczek po

kroczku, poczuje się swobodniej. Do pewnego momen­

tu wszystko szło znakomicie.

I nagle, kiedy już wydawało mu się, że zniknęły

wszystkie bariery, Malinda znowu się wycofała. Dlacze­

go?, zastanawiał się patrząc na zaostrzony ołówek.

Żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy.

Nawet nie bardzo go to zdziwiło. Tylko Malinda

mogłaby odpowiedzieć na to pytanie, ale Jack nie był

pewien, czy nawet ona zna odpowiedź.

Od soboty unikał jej jak diabeł święconej wody.

Częściowo ze złości, częściowo z zakłopotania. I częś­

ciowo z nadmiaru roboty. Spojrzał z niechęcią na

rozrzucone na biurku papiery.

Czyż miłość nie jest piekłem?

Ołówek z trzaskiem złamał się w jego palcach. A to

skąd się wzięło? Uciekając przed tym paskudnym

pytaniem, zerwał się na nogi i zaczął spacerować po

pokoju.

Nic z tego. Słowo „miłość" prześladowało go, tkwiło

w napiętych mięśniach karku, pulsowało w skroniach.

Z westchnieniem opadł z powrotem na krzesło. To

wszystko jej wina. Wparadowała w ich życie, czyszcząc,

porządkując i odgadując każde życzenie. Nic więc

dziwnego, że przyzwyczaił się do niej. A, przekonywał

sam siebie, przyzwyczajenie to niekoniecznie miłość.

Czekał, aż te myśli przyniosą mu ulgę, aż zniknie

tępy ból w skroniach. Na próżno.

Spojrzał na zegarek. Dziewiąta. Był tak samo

zaawansowany w robocie, jak kiedy zaczynał ją

o szóstej.

Ponownie włączył kalkulator.

background image

Malinda siedziała w kuchni przy stole i układała

listę zakupów. Pobrzękiwaniu naczyń w zmywarce

towarzyszył szum pełnej ręczników suszarki. Były to

jedyne odgłosy w całym domu. Chłopcy dawno już

leżeli w łóżkach.

Przypomniawszy sobie, że skończył im się płyn do

prania, umieściła go na liście, dopisując na marginesie

„o podwójnej mocy". Papier toaletowy, płyn do

prania, płatki kukurydziane dla Patryka, owsiane dla

bliźniaków, kasza manna dla Małego Jacka, masło

orzechowe, dżem, chleb chrupki na drugie śniadania,

krem do golenia i ostrza dla Jacka. Malinda uśmiech­

nęła się, porównując tę listę z tymi, które jeszcze tak

niedawno robiła dla samej siebie.

Urozmaicenie. Na tym polegała różnica. Jej listy

były takie nudne i monotonne. Zupełnie inne niż listy

Brannanów. Każdy mężczyzna w tym domu miał

swoje upodobania. To, czego jeden nie znosił, inny

uwielbiał. Niełatwo było ich wszystkich zadowolić.

I bardzo ci się to podoba, powiedziała sama do

siebie Malinda, ziewając sennie. Spojrzała na zegar,

ziewnięcie ustąpiło miejsca grymasowi. Jack znowu

się spóźnia. Miał być przed siódmą, zjeść z nimi

kolację i pomóc Małemu Jackowi w geografii. Tym­

czasem kolacja była już dawno zjedzona, a na

kuchennym stole stał gotowy model wulkanu. Wszys­

tko to dokonało się pod nieobecność i bez pomocy

Jacka Brannana.

Malinda zmarszczyła nos, patrząc na ogromną

bryłę z masy papierowej. Drut, stare gazety, rozwod­

niony klej i trzy buteleczki farby. Jeśli chodzi o stronę

artystyczną, model był udany. Obawiała się tylko

o stronę techniczną. Nigdy nie była w tym mocna.

background image

Mały Jack potrzebował pomocy ojca i dlatego

Malinda jeszcze się nie położyła. Zamierzała odbyć

z Jackiem poważną rozmowę na temat jego oj­

cowskich obowiązków. Od tygodnia, od dnia wspó­

lnej pracy przy rurach w jej domu, unikał jej,

a co za tym idzie, i chłopców. Ich rozmowy były

krótkie i rzeczowe. Widywali się rzadko, w drodze

do pracy czy do łóżka.

I Malindzie było przykro. Przykro jej było także

dlatego, że powiedziała wtedy, iż żałuje, bo pozwoliła,

by sprawy zaszły tak daleko. Nigdy w życiu nie czuła

tak bardzo, że żyje, jak wtedy, przez tę krótką chwilę

na podłodze w łazience. Wszystkie zakończenia nerwów

w jej ciele pulsowały pragnieniem, którego nie potrafiła

nazwać ani zrozumieć... a tak bardzo chciała. O Boże,

ależ chciała znowu się tak poczuć.

Wyglądało jednak na to, że jeśli ma to zależeć od

Jacka, to nic z tego. Od tamtej pory unikał jakiegokol­

wiek z nią sam na sam. A jej było przykro.

Światło reflektorów omiotło ścianę kuchni. Wrócił.

Malinda wstała.

Na dźwięk klucza przekręcanego w zamku zamarła.

„Dwa oddechy brzuszne" wyszeptała, ale zanim

zdążyła wciągnąć powietrze po raz pierwszy, Jack był

już w drzwiach.

Oddychaj głęboko, krzyknęła Malinda w duchu.

Pamiętaj o oddechu!

- Cześć. - Nie patrząc na nią Jack zdjął płaszcz

i rzucił go na krzesło. - Chłopcy w łóżkach?

Zaskoczona w połowie oddechu, Malinda z trudem

wyjąkała potwierdzenie.

Jack, przyglądający się modelowi wulkanu, nawet

tego nie zauważył.

background image

- Cholera, zupełnie o tym zapomniałem. - Wściekły

stuknął się w czoło. - Dobra robota. Pomagałaś mu?

- Tak, ale większość zrobił sam. Budowa jest

w porządku, ale nie wychodziła nam erupcja.

- Proszek do pieczenia i ocet. - Jack wyjął umiesz­

czony w stożku pojemnik.

- Szkoda, że nie było cię wcześniej. Przydałyby się

nam twoje rady.

- Musiałem przygotować ofertę - wymamrotał

pochylony nad wulkanem. - Podaj mi proszek do

pieczenia.

- Mały był bardzo zawiedziony.

Gdy podawała mu pudełko, ich ręce na moment

zetknęły się. Malindzie wydawało się, że strzelił w nią

piorun. Jack na chwilę podniósł wzrok, potem znów

wrócił do wulkanu.

... - Przejdzie mu to.

- Może.

- Może?

- Dzieci łatwo godzą się z sytuacją, ale niełatwo

zapominają.

- Jakoś mu to wynagrodzę - odparł Jack wracając

do wulkanu.

- Nie wątpię - zgodziła się Malinda - ale czy ta

oferta na pewno była ważniejsza?

- To nie kwestia ważności, tylko priorytetu. Praca

najpierw.

- Dlaczego?

Jack wsypał łyżkę proszku w wąski otwór wulkanu.

- Odpowiedź jest chyba oczywista.

- Może dla ciebie.

Jack westchnął głęboko i odłożył łyżkę na stół.

- Słuchaj, Malindo. Mały Jack był zawiedziony,

background image

bo mu nie pomogłem i bardzo mi z tego powodu

przykro. Ale ja muszę przede wszystkim pracować.

Muszę opracowywać oferty, żeby zdobyć kontrakty,

bo to nam daje chleb.

- Dajesz im dużo więcej niż tylko chleb. Spełniasz

wszystkie ich zachcianki. Kupujesz im zabawki

i wszystko, o czym zamarzą.

- I co w tym złego?

- Nic, gdyby i inne ich potrzeby były zaspokojone.

- A ty, oczywiście, jesteś w tych sprawach ekspertem

- odparł oschle.

- Nie, nie jestem ekspertem, ale pamiętam swoje

dzieciństwo. Moi rodzice dawali mi wszystko, co można

mieć za pieniądze, a ja chciałam tylko, żeby byli ze mną.

- Mówiłaś, że wychowywała cię ciotka Hattie.

- Owszem, od ósmego roku życia. Interesy mojego

ojca wymagały wyjazdu z kraju i matka pojechała

z nim. Zostawili mnie pod opieką różnych niań i gospoś

i przyjeżdżali do domu co parę miesięcy. Buntowałam

się. Z rozpaczy umieścili mnie u ciotki Hattie.

Jack bawił się buteleczką octu. Jego dzieciństwo

niewiele różniło się od dzieciństwa Malindy. Jego

rodzice też go nie chcieli. Ale nigdy nie przysyłali

pieniędzy ani go nie odwiedzali.

- Dobrana z nas para - powiedział. - Dwie nie

chciane sieroty. Jest jednak między nami jedna istotna

różnica. Pieniądze. Twoi rodzice cię utrzymywali.

Moi wydawali wszystko na wódkę. Czy wiesz, jak to

jest, gdy się niczego nie ma?

Nie czekał na odpowiedź. Nie potrzebował jej.

Znał ją aż za dobrze.

- Ubrania i czasem jakiś prezent na Boże Naro­

dzenie miałem wyłącznie z opieki społecznej. Mowy

background image

nie było o uprawianiu sportu, zbiórkach czy innych

zajęciach, które miały inne dzieci. Chcę, żeby moi

synowie mieli to, czego ja nie miałem. Rozumiesz to?

- Tak, rozumiem, ale to są t w o j e potrzeby, a nie

chłopców. - Malinda położyła rękę na dłoni Jacka.

- Jack, dzieci potrzebują c i e b i e . Twojej miłości

i twojej uwagi.

Jack nie odważył się nawet poruszyć. Przypuszczał,

że Malinda nawet nie zdała sobie sprawy, że go

dotknęła. Przejęta sprawą chłopców zapomniała o sobie

i swoich głupich oporach. Przez chwilę rozważał jej

słowa. Owszem, wiedział, że synowie go potrzebują.

I bardzo się starał zaspokoić wszystkie ich potrzeby

- fizyczne i uczuciowe. Ale był sam. Nie miał żony,

która dzieliłaby z nim ten ciężar. Czasami był tak

zmęczony, tak psychicznie wykończony pracą, że

obawiał się, że nie sprosta temu zadaniu. Ale starał

się, do cholery. Ciekawe, czy Malinda wie, jak bardzo.

Spojrzał na nią. Opowiedziała mu trochę o swoim

dzieciństwie. W jej oczach wciąż był ból wywołany

przez wspomnienia. Jej potrzeby w dzieciństwie były

zwyczajne. Matka, ojciec, dom. Dwóch z nich jej nie

dano. Czego potrzebowała w dorosłym życiu? Znał ją

już na tyle, by podejrzewać, że jej potrzeby niewiele

się zmieniły.

Oczywiście nie potrzebowała już ojca ani matki, ale

wciąż potrzebna jej była rodzina i dom. Widział ją

razem z chłopcami. Zauważył, jak błyszczą jej wtedy

oczy, jak śmieje się bawiąc z Patrykiem. Wydawało

mu się też, że potrzebuje i jego.

Ujął ją za rękę.

- A jakie są twoje potrzeby, Malindo? - zapytał

cicho.

background image

Ta nagła zmiana tematu zaskoczyła ją. Zarumieniła

się i próbowała wyswobodzić rękę... Jack wzmocnił

uścisk.

- Rozmawialiśmy o chłopcach, zapomniałeś?

- Zgadza się - przytaknął Jack. Kciukiem rysował

kółka na jej dłoni.

Malindzie coraz trudniej było się skoncentrować,

ale wiedziała, że musi. Dla dobra chłopców.

- Przez ostatni tydzień prawie ich nie widywałeś.

Wychodzisz rano i wracasz, kiedy już śpią. Czuję się

za to odpowiedzialna.

- O, a to dlaczego?

- Bo wydaje mi się, że mnie unikasz, a unikając

mnie, unikasz także ich.

- Naprawdę? A czemuż to miałbym cię unikać?

- Z po-powodu tego, co się stało - wyjąkała

Malinda.

- A co się stało, Malindo?

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Bardzo dobrze wiesz, co się stało.

Jack przyciągnął ją na kolana. Bardzo dobrze

wiedział, co się stało. Nie był tylko pewien, czy i ona wie.

Wyciągnął ręce po leżące na stole łyżki. Jego ramiona

musnęły jej piersi. Malinda poczuła oblewającą ją

falę gorąca.

Jack zanurzył łyżki w pudełku z proszkiem do

pieczenia.

- To jest mężczyzna - powiedział unosząc jedną

pełną proszku łyżkę do góry. - A to kobieta. - Uniósł

drugą.

Wsypał proszek do wnętrza wulkanu i wziął do

ręki buteleczkę z octem.

- A to - powiedział odkręcając ją - jest pożądanie.

background image

Wlał ocet do wulkanu. Płyn z sykiem połączył się

z proszkiem, pojawiły się bańki i ciecz gwałtownymi

falami zaczęła wydobywać się ze środka.

- Oto co dzieje się, kiedy, te składniki się połączą.

Malindzie zaschło w ustach. Nie mogła oderwać

wzroku od bulgoczącego płynu. Czuła, że to samo

dzieje się w jej żyłach i że gorąco bijące od ud Jacka

doprowadza jej krew do punktu wrzenia.

- Jak zauważyłaś, kiedy mężczyzna i kobieta

połączyli się, z początku nic się nie działo. Dopiero

kiedy dodaliśmy trzeci składnik, pożądanie, zaszła

reakcja chemiczna. To samo dzieje się w ludziach.

Jack zaczerpnął tchu i Malinda poczuła dotknięcie

jego piersi na swoich plecach.

- A wracając do twojego pytania. Rzeczywiście cię

unikałem. Właśnie z powodu tej chemicznej reakcji.

Ja osobiście potrafię sobie poradzić z pożądaniem.

Szczerze mówiąc, chętnie bym jeszcze poeksperymen-

tował. Niestety, nie jestem pewien co do ciebie.

. Malinda spuściła głowę, zakłopotana swą kobiecą

niedoskonałością.

- Chyba masz rację - szepnęła, a potem zadziwiła

go, unosząc głowę i patrząc mu prosto w oczy. - Ale

chciałabym spróbować.

Jack nie wierzył własnym uszom, nawet próbował

jedno przetkać.

- Co powiedziałaś?

- Powiedziałam, że chcę spróbować. Nie mówię,

że to od razu będzie łatwe, ale chcę spróbować.

- Unikając teraz jego wzroku, wygładziła spódnicę na

kolanach. - To znaczy, jeżeli i ty chcesz.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Czy chcę? Ogier prowadzony do klaczy nie byłby

bardziej chętny. Coś jednak mówiło Jackowi, ze

powinien być ostrożny. Malinda różniła się od innych

kobiet. Była delikatna, niewinna, skrępowana staro­

świeckimi zasadami.

Była również spragniona miłości - chciała ją dawać

i brać. Pamiętał, jak topniała, kiedy Patryk ją tulił

i całował. Widział, jak opiekowała się starszymi

chłopcami.

Przy nim sztywniała. I to go niepokoiło. Nie był

człowiekiem cierpliwym. Słowa „delikatnie" używał

tylko w odniesieniu do odpowiednio wysmażonego

kotleta. A Malinda potrzebowała i delikatności,

i czułości. Jack nie był pewien, czy potrafi jej to dać.

Ale kiedy uniosła głowę i ujrzał w jej oczach morze

niepewności i wątpliwości, zrozumiał, że będzie musiał

spróbować.

Ujął jej dłoń i wolno podniósł do ust.

- Chcę to za mało powiedziane - szepnął.

Jego język drgnął i rozpłomienił wnętrze jej dłoni.

Ogień poprzez ramię spłynął w dół, aż do stóp.

Malinda z trudem powstrzymała chęć ucieczki i spo­

jrzała na jego twarz. Włosy miał odgarnięte do tyłu,

czesane nie grzebieniem, lecz palcami. Łysiał lekko

nad czołem, linia włosów układała się w trójkąt

dobre siedem centymetrów nad nosem.

background image

Między brwiami widniały głębokie bruzdy. Malinda

zastanawiała się nad ich przyczyną. Praca? Obowiązki?

Zmęczenie? Równie dobrze wszystko razem, pomyślała

przesuwając po nich palcem. Pracował do późna, według

niej zbyt dużo. A chłopcy to też poważny obowiązek.

Miała nadzieję, że tutaj akurat trochę go odciąża.

Nie potrafiła powiedzieć, ile Jack sypia, ale często

w nocy słyszała, jak chodzi po domu. Zagląda do

chłopców, do kuchni, coś dłubie w gabinecie. Przeciąg­

nęła jeszcze raz palcem i z satysfakcją zauważyła, że

pod jej dotknięciem bruzdy nieco się wygładziły.

Poszukała jego wzroku. Brązowe oczy patrzyły na

nią spod zasłony rzęs bez śladu złości. Nie znalazła

też w nich niechęci ani wątpliwości, choć spodziewała

się obu. Nie spuszczając oczu przesunęła palec niżej,

wzdłuż lekko skrzywionego nosa, na usta.

Jack rozchylił nagle wargi, chwycił Malindę za rękę

i wsunął jej palec do swych ust. Malinda cała drżała,

kiedy przesuwał jej palcem wzdłuż swojego języka.

Czuła się jak owinięta w jeden wielki erotyczny kokon.

Jack bardzo, och jak bardzo powoli wysunął jej

palec ze swoich nabrzmiałych ust. Z uśmiechem

usadowił ją wygodniej.

Malinda poderwała się gwałtownie.

- Prze-przepraszam - wyjąkała. - Twoje nogi pewnie

już ledwo wytrzymują.

Jack chwycił ją za biodra i posadził z powrotem.

- Coś na pewno, ale raczej nie nogi - rzekł ze

śmiechem.

Teraz usadził ją bokiem, ale niewiele złagodziło to

ucisk, jaki czuł w spodniach.

- Może przeniesiemy się na kanapę? - zapytał

i wsunął jej rękę pod kolana.

background image

Kiedy uniósł ją w ramionach, nie wiedziała, co

chwytać najpierw - jego szyję, żeby nie upaść, czy

rąbek spódnicy. Błyskawicznie uznała, że bezpieczeń­

stwo jest ważniejsze niż skromność i obiema rękami

schwyciła go mocno za szyję.

Przy kanapie w salonie Jack zatrzymał się, czubkiem

buta przesunął poduszki w jeden róg i delikatnie

ułożył na nich Malindę. Sam, podparty na łokciu,

ułożył się obok.

- Robiłaś już to kiedyś? - zapytał patrząc jej w oczy.

Tak pytają dzieciaki w szkole, Malinda znała

to pytanie, ale nie z doświadczenia. Chciała tego,

ba, sama o to prosiła. Ale wszystko działo się

za szybko. Odsunęła się trochę, bo uwierał ją guzik

od kanapy.

- Oczywiście.

Jack zaśmiał się, przełożył nogę przez jej nogi

i przyciągnął ją do siebie.

- Nie nadajesz się na pokerzystkę - powiedział.

Chcąc zyskać na czasie Malinda nerwowo oblizała

wargi.

- Dlaczego?

Jack lekko dotknął kącika jej oka.

- Twoje oczy. One mówią za ciebie.

- Naprawdę?

- A tak. - Jack podniósł rękę ku jej włosom i wyjął

z nich szpilkę. Malinda poczuła, jak kok się rozluźnia,

a ona wręcz przeciwnie.

- I co mówią? - zapytała drżącym głosem.

- Mówią, że to po raz pierwszy w życiu. Ale nie

szkodzi - dodał szybko wyjmując następną szpilkę.

Rozrzucił jej włosy i spojrzał głęboko w oczy. - Mówią

też, że się boisz.

background image

Cała odwaga opuściła Malindę. Być niewinną, chcieć

czuć i poznać to, co mają inne kobiety, to jedno.

A kiedy mężczyzna, z którym postanowiłaś to przeżyć,

widzi, że jesteś przerażona, to zupełnie co innego. Nie

po raz pierwszy przekonała się, że Jack rozszyfruje

każde kłamstwo.

- Boję się - przyznała niechętnie.

- Dlaczego? Za nic w świecie nie chciałbym cię

skrzywdzić.

- Och, tu nie chodzi o ciebie - zapewniła go

gwałtownie. - To z powodu ciotki Hattie.

- Ciotki Hattie? Myślałem, że nie żyje.

- Zgadza się. Ale znakomicie jej się udało wychować

mnie na świętoszkę. Jeszcze dziś słyszę jej wykłady

o tym, co wypada.

- Nawiedzają cię jak duchy, co?

- Tak jakby. Kiedy zanosi się, że mogłabym

pogwałcić którąś z zasad ciotki, natychmiast słyszę jej

głos, jakby stała tuż obok mnie. To co najmniej

deprymujące.

Jack przypomniał sobie, jak nagle wycofała się,

kiedy po raz pierwszy byli ze sobą tak blisko. Wiedział,

że nie powinien przypominać jej takiej kłopotliwej

chwili, ale musiał wiedzieć.

- Czy słyszałaś jej głos wtedy u ciebie w domu,

kiedy...

Nie musiał kończyć tego pytania. Malinda dobrze

wiedziała, o co mu chodzi.

- Tak.

Jack poczuł ulgę. Tysiące razy analizował tamtą

scenę, próbując dopatrzyć się jakiegoś błędu ze swojej

strony. A więc to jednak nie on! To wszystko przez

ciotkę Hattie!

background image

Ujął w dłonie twarz Malindy i pocałował ją mocno

w usta.

- Dziękuję.

- Za co? - spytała zdziwiona.

- Za uratowanie mojego męskiego ego. Bałem się,

że może nie podobają ci się moje pocałunki.

Było to tak dalekie od prawdy, że Malinda omal

nie wybuchnęła śmiechem. Świadomość, że nie tylko

ona czuje się niepewna, uspokoiła nieco jej nerwy.

- Twoje pocałunki są wspaniałe - powiedziała

i nawet odważnie położyła mu rękę na sercu. -I właś­

ciwie nie miałabym nic przeciwko następnym.

Ku zdziwieniu i radości Jacka pocałowała go. I nie

było to ot, takie muśnięcie wargami. Zamknęła mu

usta pocałunkiem i powolutku sączyła jego oddech.

Coś się zmieniło. Jack nie wiedział dokładnie co, ale

na p e w n o coś się zmieniło. I zamierzał cieszyć się

każdą minutą. Nie przerywając pocałunku ułożył

głowę na poduszce obok Malindy.

Salon oświetlony był tylko światłem wpadającym

z przedpokoju. W całym domu panowała grobowa

cisza. W tej ciszy jedwab szeptał ocierając się o bawełnę,

guziki trzaskały.

Jack chciał więcej.

Delikatnie wsunął rękę pomiędzy ich ciała, chwycił

jedwabną kokardę pod jej szyją i pociągnął. Bez

najmniejszego szacunku dla delikatnego materiału

odrzucił apaszkę za siebie. Jego palce odnalazły

pierwszy guzik jej bluzki, odpięły go, przeszły do

następnego. Jack ani na moment nie przerywał

pocałunku. W mgnieniu oka trzymał w ręku przyob­

leczoną w koronkę pierś. Musnął kciukiem nabrzmie­

wający sutek. Poczuł, jak całe ciało Malindy napina się.

background image

- Wszystko jest dobrze - szepnął wytyczając linię

ognia wzdłuż delikatnej kolumny jej szyi. Zahaczył

palcem o koronkowe ramiączko, zsunął je i ustami

przywarł do obnażonej, gorącej półkuli.

Z ust Malindy wyrwało się pełne zdziwienia wes­

tchnienie. Palce u nóg podwinęły się i pierwszy pantofel

wylądował na dywanie. Niecierpliwie zrzuciła drugi

i zanurzyła palce we włosach Jacka. Czuła, jak pracują

jego mięśnie. Przymknęła oczy i poddała się cudow­

nemu uczuciu ogarniającemu całe jej ciało.

Jack zanurzył twarz w dolinę między jej piersiami.

- Malindo... - szepnął, z trudem panując nad

pożądaniem.

Malinda czule przytuliła jego głowę. Całe życie

czekała na te uczucia, na tego mężczyznę. Chciała mu

to powiedzieć, podzielić się z nim tymi wrażeniami,

słowa jednak nie przychodziły. Pozostały jej ręce.

Wysunęła mu koszulę ze spodni i obiema rękami

Objęła jego nagie plecy.

Skórę miał delikatną jak niemowlę, ale mięśnie pod

nią były twarde, męskie. Przeciągnęła palcem wzdłuż

kręgosłupa, poczuła, jak Jack drży i zachwyciła się

swoją zdolnością do wywoływania takich reakcji.

Z tłumionym jękiem Jack ciężarem całego ciała

przetoczył się na Malindę. Chwycił rąbek jej spódnicy

i podciągnął do góry, aż jego ręka napotkała miejsce

złączenia ud. Znowu koronka i jedwab. Zupełnie jak

ona. Miękkość i kobiecość.

Wsunął palec pod gumkę i delikatnie pieścił kolejne

centymetry jej nagiego ciała.

Malinda poczuła, że pragnie go jak powietrza.

Tuliła jego głowę, doświadczając siły jego mięśni.

Pod motylim dotykiem jego palców na samym

background image

rdzeniu kobiecości czuła rozlewające się na całe ciało

fale rozkoszy.

Dama przede wszystkim nie powinna...

Malinda struchlała. Palce Jacka wyczuły to i zamar­

ły. Odsunął się trochę, odszukał w ciemności jej oczy

i dojrzał w nich strach i poczucie winy. Ciotka Hattie.

Jak, do cholery, człowiek może walczyć z duchem?

Pokrywał pocałunkami jej czoło, kąciki oczu, czubek

nosa. W każdym pocałunku była wiadomość. Zaufaj

mi. Nie zrobię ci krzywdy. Poddaj się uczuciom.

Malinda objęła go za szyję i mocno się przytuliła.

- Och, Jack, chcę...

- Wiem, wiem - uspokoił ją głosem miękkim jak

aksamit. Szeptał jej do ucha jakieś nic nie znaczące

słowa. Czasem uspokajał tak chłopców, kiedy obudził

ich zły sen.

Malinda czuła, jak słabnie jej opór. Potem było już

tylko pożądanie. Zapominając o ciotce Hattie i latach

ograniczeń, po raz pierwszy w życiu poddała się

własnym doznaniom. Głód, jak pełzające zwierzę,

ogarniał ją całą. Chciała znowu czuć to, co przedtem.

Przywarła wargami do jego ust.

Nieśmiałość zniknęła. Wahanie też. Jack wyczuł

tę zmianę, tę niecierpliwość. Jego palce powróciły

do poprzedniego rytmu, jej ciało go zrozumiało

i uległo.

Jack znów objął prowadzenie. Jego język penetrował

głębię jej ust, a palec, wsunięty głęboko, przywłaszczał

sobie jej dziewictwo.

Malinda wbiła paznokcie w ramiona Jacka i wygięta

w łuk poddała się przeszywającym ją falom naj­

wspanialszej rozkoszy. Czuła się pełna, zaspokojona...

czuła się jak w pełni ukształtowana kobieta.

background image

Ujęła jego twarz w dłonie.

- Kocham cię, Jack - wyszeptała w ciemności.

Te słowa zmroziły go do szpiku kości, poczuł się

jak pod lodowatym prysznicem. Tego właśnie się

obawiał, choć raczej podświadomie. Kobieta, która

przed chwilą przeżyła swój pierwszy orgazm, zawsze

myśli, że kocha mężczyznę, który to sprawił. Malinda

nie była pierwszą, która myliła pożądanie z miłością.

Wierzył, że jej słowa były szczere, ale nie chciał dać

się nabrać. Jej też trzeba było to wyjaśnić umożliwić

jakieś późniejsze wyjście z sytuacji.

- Rozumiem, że teraz tak myślisz, kochanie, i to

normalne. Ale powodują tobą emocje. Jutro możesz

czuć inaczej.

Nie czuła inaczej. Obudziła się z pełnym zadowolenia

uśmiechem na twarzy. Nosiła ten uśmiech przez cały

dzień, wywołując złośliwe komentarze Cecile i zdzi­

wione spojrzenia redaktora i chłopców.

Nikt nie rozumiał jej wesołego nastroju, nowego,

sprężystego kroku, ogólnego zadowolenia ze świata

- z wyjątkiem może Cecile. Malinda zaś do niczego

się nie przyznawała.

Po raz pierwszy w życiu zakochała się i było to

uczucie zbyt cudowne, zbyt szczególne, zbyt nowe, by

się nim z kimś dzielić.

Nakrywając wieczorem stół do kolacji, dodając tu

i ówdzie kilka uroczystych akcentów, wiedziała coś,

o czym Jack Brannan nie miał pojęcia. Ojcem jej

miłości nie było pożądanie, ale on sam.

Jack nie czuł się dobrze w tym pokoju. Kiedy

budował dom przed czterema laty, Laurel nalegała

background image

na osobną jadalnię do przyjmowania gości. O ile

pamiętał, skorzystano z niej tylko dwa razy. Pierwszy

- na Boże Narodzenie. Drugi - na jakieś przyjęcie,

które według niego było nudną klapą.

Dziś chłopcy mieli tu zaprezentować swe nowo

nabyte maniery.

Stół nakryty był koronkowym obrusem. Jack widział

go po raz pierwszy, więc domyślił się, że Malinda

przyniosła go z domu. Porcelana była znajoma, srebra

też. Laurel zawsze lubiła luksusy.

Jack poprawił krawat, na który Malinda nalegała,

i po raz setny nakazał sobie, że dostosuje się do

sytuacji. Ta tortura, to znaczy posiłek, nie mogła

trwać długo.

Poczuł ucisk ręki na ramieniu i dłonie mu zamarły

na węźle krawata. Malinda nachyliła się, by nalać

wody do jego szklanki. Druga ręka nadal wypalała

dziurę w jego koszuli. Nie po raz pierwszy dziś go

dotykała... on zaś z kolei bardzo się starał trzymać

ręce z daleka. Jej miłosna deklaracja zabiła w nim

wszelką swobodę.

Malinda zdjęła dłoń z jego ramienia i Jack mógł

nareszcie swobodnie odetchnąć.

- Podaj kartofle.

- Proszę - poinstruowała automatycznie Malinda

przysuwając krzesło bliżej stołu.

- Poproszę o kartofle - zgodził się Mały Jack.

Malinda z uśmiechem podsunęła mu salaterkę.

- Darren, przy jedzeniu używamy jednej ręki. Druga

leży oparta na stole.

Ręka Jacka unosząca do ust kęs mięsa zamarła

w połowie drogi. Malinda nawet nie patrzyła na

Darrena. Spokojnie rozkładała na kolanach serwetkę.

background image

Darren posłusznie położył rękę na stole. Z poczuciem

winy Jack zrobił to samo.

- Odrobiłeś lekcje? - zwróciła się Malinda do

Dawida.

- No.

- Tak, odrobiłem - poprawiła Malinda. - A ty?

- spytała Darrena.

Darren był pojętnym uczniem. Uśmiechnął się

szeroko - co nie było łatwe, bo przed chwilą wepchnął

do ust co najmniej pół bułki - i dał poprawną

odpowiedź.

- Nie mów z pełnymi ustami - skarciła go Malinda.

Darren połknął bułkę bez gryzienia.

- Ale przecież zadałaś mi pytanie!

- Najpierw porządnie pogryź, potem połknij i od­

powiadaj.

Darren tylko jęknął.

Jack popatrzył na swój talerz, na cały arsenał

sztućców obok niego i z obrzydzeniem odłożył widelec.

Jeszcze pięć minut temu umierał z głodu. Teraz czuł,

jakby miał w żołądku jakąś ogromną kulę.

Serwetka na kolanach, łokcie ze stołu, proszę

i dziękuję, nie mów z pełnymi ustami, siedź prosto.

Kto by spamiętał te wszystkie głupoty? Spojrzał na

siedzącą naprzeciw niego Malindę. Wycierała serwetką

usta, jakby zedrzeć chciała z nich skórę.

Chciało mu się śmiać, ale nie odważył się. Na

pewno jest jakaś zasada zakazująca śmiechu przy

stole. Ich oczy się spotkały. Uśmiech Malindy był

uwodzicielski, ale i wstydliwy zarazem.

Natychmiast oblało go gorąco, najpierw żołądek,

potem całe ciało. Wczoraj dał Malindzie kilka lekcji

na temat jej samej, nauczył ją, jak się odprężyć

background image

i poddać uczuciom. Przy okazji nauczył się także paru

rzeczy o sobie. Odkrył cierpliwość, której istnienia nie

podejrzewał, czułość, która zadziwiła go, ale równocześ­

nie sprawiła przyjemność.

Dając, otrzymał jeszcze cenniejszy podarunek. Jej

miłość. A przynajmniej deklarację miłości. I to go

piekielnie przeraziło.

Chciał wierzyć, że Malinda go kocha, ale bał się.

Nie potrafił zapomnieć o dzielących ich ogromnych

różnicach, a on dobrze wiedział, że takie różnice

mogą zniszczyć każdy związek.

Od początku wiedział, że Malinda przewyższa go

klasą. Z czasem widział to coraz wyraźniej. Ale zaszły

w niej zmiany. Nauczyła się otwartości, najpierw

z chłopcami, potem z nim. Kilka razy nawet się

wściekła - za każdym razem na niego. Ale to było

w porządku. Złość to uczucie i Jack chciał, żeby nie

powstrzymywała ani złości, ani pożądania.

Z całych sił zapragnął zmniejszyć tę dzielącą ich

przepaść.

Na początek pokaże jej, że można jeść inaczej. Bez

tej całej teatralności. Bez pompy i ceremonii.

Co postanowiwszy wepchnął do ust górę kartofli.

- Dobre jedzenie, Malindo. - Pogryzł kartofle

dokładnie i połknął, a potem dodał: - Ale jutro nasza

kolej. Chłopcy i ja przygotujemy kolację, a ty będziesz

sobie odpoczywała wygodnie w fotelu.

- Nie trzeba. Ja naprawdę mogę...

- Na pewno - zapewnił ją. - Ale jutrzejsza kolacja

jest nasza.

Malinda siedziała w gabinecie Jacka. Obok leżały

listy od czytelników. W maszynę wkręcony był papier.

background image

Ale Malinda nie mogła pracować. Papier nie skalany

był ani jedną literą. Nasłuchiwała odgłosów z kuchni.

Siedzą tam już od godziny. Co robią? Zagryzła wargę.

Owszem, to bardzo ładnie z ich strony, że za­

proponowali, że sami zrobią kolację. Przyda jej się

trochę czasu na pisanie. Z niepokoju nie była jednak

w stanie pracować. Czy uważają na Patryka? Wiedziała,

jaki jest ciekawski. Rączka od garnka zwrócona

w jego stronę stanowiła zaproszenie, by sprawdzić, co

jest w środku. Wzdrygnęła się wyobraziwszy go sobie

poparzonego jakimś wrzącym płynem.

A bliźniaki! Są w takim trudnym wieku. Same ręce,

łokcie i nogi. Nie potrafią przejść przez pokój nie

zrzucając czegoś. Szczególnie Darren.

W tej chwili rozległ się głośny huk i mrożący krew

w żyłach wrzask. Malinda zerwała się na nogi, ale

Jack już był w pokoju.

- Nic się nie stało. Tylko Darren spuścił sobie

rondel na nogi. Kolacja będzie za pięć minut, więc

dokończ zdanie i przychodź.

Malinda spojrzała na nie tknięte listy i dziewiczą

kartkę.

- Już prawie skończyłam - skłamała z uśmiechem,

który, miała nadzieję, wyglądał przekonująco. - Może

coś pomóc?

Jack zastawił sobą drzwi.

- Nie ma mowy. Kolacja jest nasza, pamiętasz?

- Z uśmiechem zamknął jej drzwi przed nosem.

Malinda wściekła wróciła za biurko. Stopą wybijała

rytm, który tancerkę flamenco przyprawiłby o atak

serca. Tupała tak przez pięć minut, w każdym razie

do chwili, kiedy Darren zajrzał do gabinetu i oznajmił,

że kolacja gotowa.

background image

Spodziewając się najgorszego Malinda ruszyła

za nim. W kuchni stwierdziła, że spełniły się jej

najczarniejsze sny. Zobaczyła istne pobojowisko.

Wszystkie drzwiczki pootwierane, szuflady powy­

suwane. Blaty zarzucone garnkami, patelniami i mo­

krymi naczyniami. W powietrzu czuć było spaleniznę.

Na nakrytym biało-czerwonym obrusem stole

byle jak rozstawione papierowe talerze. Pośrodku

stał ogromny półmisek frytek pokrytych warstwą

tłuszczu tak grubą, że można ją było krajać. Na

drugim półmisku pyszniły się trzycentymetrowej

grubości hamburgery. Słoiki z majonezem i mu­

sztardą oraz litrowy dzban ketchupu dopełniały

obrazu.

- No? I jak ci się podoba?

Malinda spojrzała na dumnie uśmiechniętą piątkę

Brannanów. Co robić, zastanawiała się poważnie.

Postanowiła na początek uśmiechnąć się.

- Znakomicie! Naprawdę znakomicie!

Jack rzucił się w jej kierunku, odsunął krzesło.

- Krzesło dla pani - rzekł z ukłonem.

Malinda nie zdążyła jeszcze usiąść, a Dawid już

podsuwał jej salaterkę z frytkami.

Potem były hamburgery. Bułki wyglądały jak

ugniecione pięścią. Malinda ostrożnie chwyciła soczys­

tą, zniekształconą kulę i przy okazji potrąciła pod­

suwaną jej z drugiej strony butelkę z ketchupem.

Z palcami ociekającymi tłuszczem rozglądała się za

serwetką.

- O, przepraszam - Jack zerwał się od stołu.

Oderwał kawałek papierowego ręcznika z leżącej przy

zlewie rolki i podał Malindzie. - My lubimy bardzo

soczyste hamburgery - dodał puszczając do niej oko.

background image

Soczyste? Malinda popatrzyła na swój talerz. Nawet

cała rolka ręcznika nie wystarczy. Powstrzymując

westchnienie sięgnęła po widelec. Nie było go. Wsunęła

rękę pod brzeg talerza, potem uniosła go i zajrzała

pod spód.

- Jakiś problem? - zapytał Jack odgryzając ogromny

kęs hamburgera.

- Szukam widelca.

- Po co ci widelec? Hamburgery najlepiej je się ręką.

Uniósł swego hamburgera, żeby jej to udowodnić.

- A frytki? - Malinda niepewnie spojrzała na swój

talerz.

- Też palcami - doradził Darren. Wziął z półmiska

frytkę, zanurzył w ketchupie i wsadził do ust.

Uznawszy hamburgera za mniejsze zło Malinda

ostrożnie odgryzła kawałek. Otworzyła oczy ze

zdziwienia, a jej kubki smakowe stanęły na baczność.

Niemożliwe, by coś, co wygląda tak okropnie, mogło

być takie smaczne. Chcąc się upewnić, Malinda

odgryzła następny kęs.

- Niezłe, co? - zapytał wpatrzony w nią Jack.

- Niezłe? - wybełkotała poprzez trzeci kęs. - To

jest przepyszne.

Wytarła usta - wytarła właśnie, a nie osuszyła jak

dama, zauważył Jack - i sięgnęła po frytki.

W tej chwili panującą przy stole ciszę przeszyło

monstrualne beknięcie. Wszystkie ręce zamarły w pół

ruchu. Wszystkie głowy zwróciły się w stronę Jacka.

- To nie ja. - Popatrzył na nich niewinnie i za­

przeczył ruchem głowy.

Rozległo się kolejne beknięcie i tym razem wszystkie

głowy zwróciły się w stronę Patryka. Siedział zado­

wolony z siebie na wysokim krzesełku obok Jacka.

background image

Z uśmiechem na buzi wysmarowanej od ucha do

ucha ketchupem poklepał się po brzuchu. Tym gestem

w oczywisty sposób małpował ojca.

- Dobre piwko - powiedział głębokim dziecięcym

basem.

Przez chwilę Malinda patrzyła na niego z otwartymi

ustami. Potem wybuchnęła śmiechem. Nie był to

żaden cichy chichot, lecz prawdziwy, głęboki, przy­

prawiający o ból brzucha śmiech.

Jack też się uśmiechnął. Z zadowoleniem.

- Malindo, źle się czuję.

Od trzech dni co rano Darren mówił, że źle się

czuje. Poprzednio, upewniwszy się, że fizycznie nic

mu nie dolega, Malinda kazała mu iść do szkoły.

- Co cię boli?
- Brzuch.

Malinda uśmiechnęła się do siebie zsuwając z patelni

ostatni naleśnik. Nic dziwnego, że boli go brzuch.

Wczoraj na kolację zjadł cztery kawałki pizzy i popił

butlą coli.

- Może jak coś zjesz, poczujesz się lepiej.

- Wątpię.

Darren wprost uwielbiał naleśniki, więc Malinda

zaniepokoiła się. Był trochę blady. Przyłożyła mu

rękę do czoła. Wilgotne, ale raczej chłodne.

- Od kiedy cię boli?

- Od samego rana.

- A teraz jest gorzej?

- Aha.

Malinda uklękła przy nim i odgarnęła mu włosy

z czoła.

- Może będzie lepiej, jak zostaniesz dziś w domu?

background image

Na moment w jego oczach pojawił się wyraz ulgi,

potem znów wróciło cierpienie.

- Tak, chyba tak.

Ten błysk ulgi zastanowił Malindę. Zawsze uważała,

że dopiero bardzo chore dziecko może opuścić szkołę.

Uznała, że nie zaszkodzi mały sprawdzianik.

- Idź prosto do łóżka. Za chwilę przyniosę ci

grzankę i sok.

Kiedy Darren nie zwracając uwagi na górę naleś­

ników wyszedł z kuchni, Malinda była już pewna.

Dziecko naprawdę jest chore. Trzeba zmienić plan

dnia.

Właśnie uzgodniła z Cecile, że ta zastąpi ją w sklepie,

kiedy w kuchni zjawił się Jack.

- Dzień dobry - powiedział zaspanym głosem.

- Dzień dobry. - Malinda nie patrząc podała mu

kubek z kawą i wróciła do przygotowywania drugiego

śniadania.

Malinda co rano kręciła się po kuchni jak fryga,

ale zazwyczaj - a przynajmniej od kilku dni - zwalniała

nieco, kiedy się pojawiał. Urażony trochę takim

lekceważeniem, Jack zastanawiał się, o co chodzi.

- Darren jest chory.

Jack uspokoił się.

- Nic poważnego - dodała smarując kromki masłem

orzechowym. - Po prostu boli go brzuch.

Owinęła w papier kanapkę i zabrała się za następne.

- Nie trzeba wzywać lekarza. Gorączki chyba nie...

Jack wyjął jej z ręki nóż, obrócił do siebie i objął

w pasie.

- A jak się czuje Malinda?

Wyczuwał ją aż za dobrze. Oparła czoło o jego

ramię.

background image

- Zmęczona. Mam dziś tysiąc rzeczy do zrobienia

i wcale nie jestem pewna, czy Darren naprawdę jest

chory.

Uniosła głowę i otoczyła go ramionami. Jej uśmiech

był tak samo naturalny jak ten gest.

- Od trzech dni skarży się rano na ból brzucha.

Coś mi mówi, że on po prostu nie chce iść do szkoły.

Masz jakiś pomysł? - zapytała z nadzieją.

- Tak - odparł całując ją. - Ja zostanę w domu,

a ty zrobisz te swoje tysiąc rzeczy.

Śmiejąc się Malinda pokręciła głową.

- Nie, nie trzeba. Mnie jest łatwiej zmienić plany.

Już rozmawiałam z Cecile. A teraz zwiewaj, bo chłopcy

pójdą do szkoły bez śniadania.

- Zajrzę do twojego domu. Sprawdzę, jak idzie

hydraulikowi. Miał dziś skończyć. Zadzwonię później,

dowiedzieć się, co z Darrenem.

Był już za drzwiami, kiedy Malinda zawołała go

z powrotem.

- Tak?

- Nie zapomnij, że dziś jest wywiadówka w szkole.

- Mam jakieś spotkanie o szóstej. - Dostrzegł

rozczarowanie na jej twarzy i dodał: - Ale nie martw

się, postaram się być.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Rodzice przechadzali się po klasie, rozmawiali cicho

i podziwiali wiszące na ścianach prace swoich dzieci.

Malinda krążyła wśród nich, uśmiechała się do kilku

znajomych twarzy, popijała drobnymi łyczkami przygo­

towany przez Komitet Rodzicielski poncz. Nikt, ale to

nikt nie domyśliłby się, że pod tym miłym uśmiechem

prawdziwej damy wrze wściekły gniew. I to jaki!

Byłą już w klasie Małego Jacka i Dawida. Siedziała

na malutkich krzesełkach, przeglądała teczki z rysunka­

mi i zachwycała się wulkanem Małego Jacka, Rozma­

wiała z nauczycielkami, które długo rozwodziły się nad

postępami obu chłopców w ciągu ostatniego miesiąca.

Malinda była z tego oczywiście bardzo dumna. Nie

zmniejszyło to jednak jej wściekłości. Gromadziła się

w niej przez cały dzień.

Przez zatłoczoną klasę przedarła się w pobliże

nauczycielki Darrena.

- Czy pani Gordon? - zapytała.

- Tak - odpowiedziała kobieta i odwróciła się.

Malinda od razu zrozumiała, dlaczego Darren i jego

koledzy mówią o niej buldog. Wychowawczynie

młodszych dzieci powinny mieć rumiane policzki, być

wesołe i pełne entuzjazmu. Stojąca przed Malinda

kobieta nie miała nic z tych rzeczy. Jej skóra była

bladożółta i obwisła jak stary koc, kąciki ust opadały

w pełnym niezadowolenia grymasie.

background image

- Jestem Malinda Compton, opiekunka Darrena

- powiedziała Malinda wyciągając ku niej rękę.

Pani Gordon zignorowała gest Malindy.

- Tak - odparła, spoglądając znad haczykowatego

nosa. - Słyszałam, że mają kogoś nowego.

Trudno było nie usłyszeć nuty pogardy w tej

odpowiedzi. Trzeba przyznać Malindzie, że była bardzo

cierpliwa.

- Słyszałam, że pani i Darren mieliście jakiś problem

w stołówce - powiedziała spokojnie.

- To D a r r e n miał problem - poprawiła ją pani

Gordon.

Malinda musiała głęboko odetchnąć, żeby się

uspokoić, bo wszystko się w niej gotowało.

- Właśnie, mówił mi, że niechcący wylał mleko.

Nauczycielka uniosła brwi, ale urody jej to nie

poprawiło.

- Wygląda na to, że panią oszukał. - Pani Gordon

wygładziła rękaw sukienki. - Na szczęście ze mną to

się nie udało. Mam nadzieję, że tym razem dostał

dobrą nauczkę.

- Czy pani naprawdę uważa, że wylewając mu

resztę mleka na głowę dała mu pani nauczkę?

- Malinda nie pozwoliła sobie przerwać. - Otóż myli

się pani. Udało się pani tylko tak bardzo zawstydzić

go przed klasą, że teraz nie chce chodzić do szkoły.

- To tylko histeria. Dzieci często tak robią, kiedy

chcą postawić na swoim.

Pokusa była zbyt wielka. Malinda uniosła rękę

i przechyliła szklankę z ponczem nad głową pani

Gordon. Gęsty czerwony płyn spłynął po twarzy

nauczycielki.

Stojący w pobliżu rodzice z okrzykiem przerażenia

background image

odskoczyli w bok. Wszyscy patrzyli teraz na Malindę

i panią Gordon.

Malinda odstawiła szklankę na biurko i otrzepała

ręce. Obrzuciła panią Gordon morderczym spo­

jrzeniem.

- Teraz już pani wie, co czuje człowiek publicznie

ośmieszony - powiedziała i obróciwszy się na pięcie,

z wysoko uniesioną głową pomaszerowała do drzwi.

Prawie zmyliła krok, kiedy zobaczyła stojącego

w progu Jacka. Uśmiech na jego twarzy był większy

niż Teksas.

Minęła go z uniesioną wysoko brodą.

- Nic nie mów - rzuciła przez zęby. - Proszę cię,

nic nie mów.

- Nawet bym się nie odważył - zaśmiał się Jack

i ruszył za nią.

Malindzie tak trzęsły się ręce, że nie była w stanie

włożyć głupiego kluczyka do zamka drzwi swego

auta. Zniechęcona i zdenerwowana spojrzała na

Jacka.

- Czy wiesz, co ta kobieta zrobiła Darrenowi?

- Tak. Słyszałem.

- Przy wszystkich jego kolegach wylała mu karton

mleka na głowę. - Malinda chodziła w tę i z powrotem

wzdłuż samochodu. - To dlatego mówił, że boli go

brzuch. Dlatego nie chciał iść do szkoły.

- Wiem.

Nadal chodziła w tę i z powrotem, a Jackowi

kręciło się od tego w głowie. Przysiadł na masce

samochodu i przyglądał się jej z bezpiecznej odległości.

- Ona jest okrutna i podła, i niesympatyczna, i...

- Przerwała, bo dopiero w tej chwili dotarła do niej

odpowiedź Jacka. - Skąd wiedziałeś, co się stało?

background image

- Darren mi powiedział, kiedy dzwoniłem zapytać,

jak się czuje.

Malinda zasłoniła twarz rękami.

- Sama nie mogę uwierzyć, że wylałam jej poncz

na głowę.

Dopiero teraz Malindę zawiodły nerwy. Jack i tak

dziwił się, że trwało to tak długo, bo przecież Malinda

była z natury spokojna. Chwycił ją za ręce i przyciągnął

do siebie. W nikłym świetle parkingowych latarni

dostrzegł rumieniec na jej policzkach i łzy w oczach.

- Byłaś wściekła.

- Jasne, że byłam - odparła gwałtownie. - Ona

zraniła uczucia Darrena, ale ja tylko pogorszyłam

sprawę. Darren już nigdy nie zechce iść do szkoły.

- Nie będzie tak źle.

- Czemu jesteś taki pewny?

- Zajrzałem dzisiaj do dyrektora i poprosiłem,

żeby przeniósł Darrena do innej klasy.

- Poważnie?

- Tak. Już dawno powinienem to zrobić. Ta kobieta

od początku była do niego uprzedzona.

Malinda przypomniała sobie znowu całą awanturę

i przytuliła się mocniej do Jacka.

- Czemu mnie nie powstrzymałeś?

- Ominęłaby mnie cała przyjemność.

- Też mi przyjemność - warknęła Malinda.

Jack ze śmiechem zamknął ją w swych ramionach.

- Byłaś wspaniała. Jak lwica broniąca swoich

małych. Jesteś cudowną kobietą.

Jack, z rękami w kieszeniach, wyglądał przez okno

gabinetu. Po raz pierwszy od wielu dni świeciło

słońce. Na biurku leżały liczne rachunki i faktury.

background image

Czekały na niego tony roboty, ale jego bardziej

interesowało to, co działo się na dworze.

Malinda i chłopcy klęczeli na trawie wzdłuż płotu

otaczającego jego posiadłość. Z powodu niepewnej

oklahomskiej pogody ubrani byli w dresy i kurtki.

Nawet Malinda.

Mały Jack trzymał w ręku dziwnego kształtu łopatkę

i, niczym kret, kopał nią kolejne dołki. Za nim

posuwali się Darren i Dawid i wkładali w nie jakieś

cebulki. Był to na pewno ciekawy widok, ale najbar­

dziej zafascynowali go Patryk i Malinda.

Najwyraźniej przypadło im zadanie zakopywania

dołków. Jasne też było, że Patryk nie bardzo rozumie,

na czym to ma polegać. Malinda delikatnie uklepywała

ziemię nad kolejną cebulką i przesuwała się do

następnej, a podążający za nią Patryk równie meto­

dycznie ją rozsypywał.

Z trudem powstrzymując śmiech Jack w milczeniu

obserwował wydarzenia. W pewnym momencie Malin­

da odwróciła się, żeby zobaczyć, jak idzie Patrykowi.

Otworzyła usta ze zdziwienia, gdy zobaczyła małego

siedzącego w ziemi wśród porozgrzebywanych cebulek.

Chwyciła go pod pachy, przewróciła na ziemię i zaczęła

łaskotać. Po chwili cała piątka tarzała się po trawie

i zaśmiewała.

Mimo zamkniętego okna Jack słyszał te odgłosy

i zrobiło mu się smutno. Jego synowie. Zmiany

zachodziły tak wolno, że nawet nie zdawał sobie

z nich sprawy, najsmutniejsze było to, że zajęty

zarabianiem na życie nie dostrzegł, jak bardzo były

konieczne. Teraz widział, że chłopcy są swobodniejsi,

mniej buntowniczy. Patryk już nie ssie kciuka. Darren

i Dawid nie mają złych snów. Mały Jack nie siedzi

background image

zamknięty w swoim pokoju, częściej się uśmiecha

i bierze udział w życiu rodziny.

Ich zachowanie w ciągu ostatniego półtora roku

Jack usprawiedliwiał stratą matki. Liczył na to, że

wkrótce się przyzwyczają. Częściowo miał rację. Ale

najważniejsza okazała się osoba Malindy. Ona wypeł­

niła w ich życiu puste miejsce, on nie był w stanie.

Docierała tam, gdzie on nie potrafił.

Oparł się łokciami o parapet i nadal patrzył

przez okno. Zmienili się nie tylko chłopcy. Sama

Malinda przeszła ogromną metamorfozę. Fakt, że

teraz miała na sobie dres, był tego znakomitym

przykładem.

Przez ostatnie tygodnie patrzył na nią jak na

rozkwitający kwiat na przyspieszonym filmie. Kiedy

ją poznał, była jak ciasno stulony pączek, delikatny

i piękny, ale wciąż skrywający jeszcze większe piękno.

Stopniowo, w miarę rozchylania się kolejnych płatków,

Jack odkrywał nowe aspekty jej osobowości, cechy,

które przez lata ukrywała, mniej lub bardziej świa­

domie.

Jeszcze miesiąc temu nie odważyłaby się na zabawę

na trawie. Nigdy by sobie nie pozwoliła na taką

swobodę. Nigdy też nie pokazałaby się w męskim

dresie z dziurami na kolanach i z ziemią za paznok­

ciami.

Tymczasem, wciąż chichocząc, chłopcy wrócili do

pracy. Zapasy się skończyły. Jack przeciągnął się. Na

niego też czeka robota. Ręce mu zamarły nad głową.

Zobaczył, że Malinda potknęła się i przytrzymała

płotu. Uśmiech zniknął z jej twarzy. Była blada.

Kolana jej się ugięły i opadła na ziemię jak pozbawiony

wiatru latawiec.

background image

Biegnący co sił w nogach Jack zetknął się w progu

z przerażonym Małym Jackiem.

- Malinda upadła i...

- Wiem - odkrzyknął Jack nie odrywając wzroku od

bezwładnego ciała Malindy. - Zadzwoń po pogotowie.

Po chwili już klęczał przy niej, odgarniał włosy

z twarzy, sprawdzał puls.

- Czy ona umarła? - W głosie Dawida był strach.

Jack czuł się podobnie. Nie zdążył odpowiedzieć,

kiedy powietrze przeszył sygnał karetki. Darren chwycił

Dawida za rękę. Patryk zaszlochał.

Nie wypuszczając dłoni Malindy Jack przyciągnął

do siebie Patryka.

- Malinda wyzdrowieje, synku. Obiecuję.

I modlił się całą duszą, żeby mógł dotrzymać tej

obietnicy.

- To zupełnie bez sensu. Wcale nie jestem chora

- przekonywała Malinda Cecile.

- Oczywiście że nie - zgodziła się Cecile i nadal

krążyła po pokoju, poprawiając poduszki, zaciągając

zasłony. - Jesteś tylko przemęczona.

- To dobrze. - Malinda spuściła jedną nogę z łóżka.

- Więc po prostu dzisiaj pójdę wcześniej spać

i odpocznę.

Cecile natychmiast przygwoździła ją z powrotem

do łóżka.

- Nie ma mowy. Doktor powiedział: dwa dni

w łóżku i tak właśnie będzie.

Malinda znów opuściła nogę.

- Nie mam czasu na leżenie w łóżku. Kto się

zajmie dziećmi?

- Zabieram chłopców do siebie.

background image

Rozległo się ciche pukanie do drzwi i Jack wsunął

głowę do pokoju.

- Jakieś kłopoty?

- Owszem. Może ty coś z nią zrobisz. Ja się poddaję.

Widząc wściekły bunt w oczach Malindy Jack

zaśmiał się i wszedł do pokoju.

- Jakoś sobie poradzę. Chłopcy już siedzą w twoim

aucie.

Cecile narzuciła futro i spojrzała na Malindę.

- A ty leż w łóżku. - Pochyliła się nad nią,

pocałowała i już łagodniej dodała: - Trzymaj się.

Kocham cię.

Oczy Malindy napełniły się łzami. Pociągnęła nosem

i obtarła go wierzchem dłoni.

Jack zauważył ten mało kulturalny gest i uśmiechnął

się.

- Zażyj to - powiedział podając jej pigułkę i szklan­

kę z wodą.

Malinda odwróciła się.

- To polecenie lekarza - przypomniał Jack.

- Po tym będzie mi się tylko chciało spać - po­

skarżyła się Malinda.

- I o to chodzi.

Łzy spłynęły jej po policzkach.

- Ale ja nie mam czasu na spanie. Moja rubryka...

- Zadzwonię do gazety i powiem, żeby wydrukowali

coś starego.

- Jest cała góra prania...

- Możesz mi wierzyć lub nie, ale potrafię i uprać.

- Ale przecież za to mi płacisz. - Szloch wstrząsnął

ramionami Malindy.

Jack zawsze był bardzo wrażliwy na kobiece łzy.

Przysiadł na łóżku i pogłaskał ją po głowie.

background image

- Nie płacz, Malindo. Wszystko będzie dobrze.

Musisz tylko nieco odpocząć. Za ciężko pracujesz.

To wszystko trochę nasza wina. Zatrudnię kogoś do

pomocy w domu...

- Nie potrzebuję żadnej pomocy. - Czkawka

zdławiła jej protest. - Muszę tylko być lepiej zor­

ganizowana.

Dobre sobie! Już teraz ta kobieta jest lepiej

zorganizowana niż armia Stanów Zjednoczonych.

Więcej mogłaby robić chyba tylko wtedy, gdyby się

rozdwoiła. Przekonywanie jej do niczego jednak nie

doprowadzi. Jest przemęczona i walczy z sennością.

Z chłopcami też tak czasem bywało i Jack z doświad­

czenia wiedział, że musi ją po prostu przytrzymać

w pozycji leżącej, a wtedy sen sam przyjdzie.

- Jak sobie życzysz - zgodził się ochoczo. Wyciągnął

się obok niej i zamknął ją w uścisku. - A teraz

odpoczywaj.

Ciche chrapanie obudziło Malindę. W pokoju

panował popołudniowy półmrok. To pokój Jacka.

Przez chwilę Malinda nie mogła sobie przypomnieć,

jak się tam znalazła. A, tak. Omdlenie w ogrodzie,

odzyskanie przytomności w pokoju Jacka, pielęgniarze.

Wizyta osobistego lekarza Jacka. Strach. Zakłopotanie.

Wzdrygnęła się na to wspomnienie.

Spojrzała na budzik i z przerażeniem stwierdziła,

że przespała cały dzień. Jack najwyraźniej też. Oboje

potrzebowali odpoczynku. Palcem dotknęła ciemnych

kół pod jego oczami i głębokich bruzd między brwiami.

Zbyt ciężko pracował, zbyt mało sypiał, miał za wiele

obowiązków, choć prędzej by umarł, niż się do tego

przyznał. Uśmiechnęła się smutno.

background image

Kochała go. Jack był w błędzie myśląc, że nie

potrafi odróżnić pożądania od miłości. Kochała go

całym sercem, całą duszą. Kochała go ponad życie.

Jego synów też kochała. Wszystkich czterech. I tak

bardzo chciała, żeby jej uwierzył.

Jack zamrugał oczami i przyciągnął ją do siebie.

- Myślałem, że śpisz - zamruczał.

- Spałam.

Przez chwilę, kiedy ją przytulił, Malinda miała

nadzieję, że będą się kochać, Jack jednak znowu

zamknął oczy i zaczął miarowo oddychać. Rozczarowa­

na i znudzona zaczęła palcem rysować wzory na jego

bluzie. W górę, w dół, pętle i kółka. Jack ani drgnął.

Przesunęła palec nieco niżej. Nabrała nadziei, kiedy pod

dotykiem jej ręki mięśnie brzucha Jacka napięły się.

Spojrzał na nią półprzymkniętym okiem.

- Co robisz?

- Nic - odparła niewinnie.

Jack chwycił jej rękę, położył sobie na piersi. Oczy

miał nadal zamknięte, ale o śnie nie było już mowy.

Aż do bólu czuł każdą wypukłość jej ciała.

Kiedy po omdleniu przyniósł ją do domu, była

ubrudzona ziemią jak dwuletnie dziecko. Później

jednak, może kiedy pomagał chłopcom się pakować,

zdjęła z siebie brudny dres i wykąpała się. Dopiero

teraz to zauważył. Cienka bawełniana nocna koszula

o niebezpiecznym dekolcie była równie słodka jak

zapach samej Malindy.

Spokojnie, Brannan, skarcił się Jack. Ona jest

chora, zmęczona i bardzo wrażliwa.

Już był prawie przekonany, że uda mu się oprzeć

pokusie, kiedy palce Malindy znowu zaczęły wędrować

po jego bluzie. Gorąco oblało całe jego ciało.

background image

- Malindo?

- Tak? - odparła nieobecnym głosem.

- Nie rób tego, kochanie.

- Czego?

Popatrzył na nią. Tym razem dwojgiem oczu.

Spojrzenie, które napotkał, było gorące, rozmarzone

i pełne pożądania.

- Kochaj się ze mną, Jack - szepnęła.

Jack próbował się odsunąć.

- Nie mogę.

- Nie mogę czy nie chcę? - zapytała przysuwając

się Malinda.

Kiedyś to samo pytanie Jack zadał jej. Wtedy

przekonywał ją, że powinna robić to, co czuje. Teraz

zamienili się rolami.

- Nie chodzi o to, czy nie chcę, czy nie mogę

- tłumaczył delikatnie. - Chodzi mi o ciebie. Jesteś

przecież chora.

Ułożyła mu się na piersi i uśmiechnęła figlarnie.

- Czy wyglądam na chorą?

Jack zrozumiał, co czuł doktor Frankenstein.

Namawiając Malindę, by poddała się emocjom,

stworzył potwora.

- Nie - wyjąkał odwracając wzrok od jej nagich

piersi widocznych w dekolcie. - Nie wyglądasz na

chorą. Ale jesteś osłabiona. Doktor mówił, że powinnaś

leżeć w łóżku.

- Leżę w łóżku.

- Ależ, Malindo - Jack cierpliwie próbował ją

przekonać.

- Ależ, Jack - przedrzeźniała go ze śmiechem

i pocałowała w usta. - A więc to ja będę musiała się

z tobą kochać.

background image

Palcami chwyciła dół jego bluzy i podciągnęła do

góry.

Jack natychmiast obciągnął ją z powrotem.

- Malin...

Malinda zamknęła mu usta pocałunkiem, potem

usiadła na nim okrakiem, wciskając głęboko w pościel.

Ramionami objęła go za szyję i poczuła mięśnie

napięte bardziej niż guma od najlepszych podwiązek

ciotki Hattie.

- Jesteś spięty - skarciła go delikatnie i przysiadła

mu na udach. Pięknie wymanikiurowanym paznokciem

stukała się w policzek i patrzyła na niego uważnie.

- Napięcie jest wynikiem powstrzymywania uczuć.

Ciekawe, jakie uczucia powstrzymujesz?

Pytanie było niewinne, ale zdradził ją figlarny

błysk w oku i zaczepny ton. Jack przyznał, że

rzeczywiście stworzył potwora. W najlepszym razie

czarownicę lub flirciarę. I wcale tego nie żałował.

Szybkim ruchem przewrócił Malindę na plecy

i wsparł się nad nią łokciami.

- Zaraz ci pokażę, co powstrzymuję - ostrzegł.

- I to od wielu dni.

Jeśli chciał ją nastraszyć, to zupełnie mu się to nie

udało. Malinda zaśmiała się radośnie, objęła go za

szyję i przyciągnęła do siebie.

Jack pokazał jej, co powstrzymywał. Pokazał jej to

rękami i wargami. I powiedział. Szeptał jej słowa

i miłosne obietnice, które rozgrzewały te części jej

ciała, których ręce nie mogły dotknąć.

Zabrał ją w podróż, którą znają tylko zakochani.

Ścieżkami usłanymi miękkimi, pachnącymi płatkami

kwiatów. Na szczyty tak wysokie, że zapierało jej

dech w piersiach. Na przejażdżki po puszystych

background image

chmurach zawieszonych ponad światem, w dół o-

śnieżonymi zboczami gór. Wszystkiego tego doświad­

czyła w jego ciepłych i bezpiecznych ramionach.

Kiedy wydawało jej się, że widziała już wszystko,

że zasmakowała wszystkich przyjemności miłości,

z oczami zatopionymi w jej oczach wszedł w nią

głęboko. Głowa opadła jej na poduszkę, oczy same

się zamknęły i razem osiągnęli cel podróży. Raj.

Jack patrzył, jak te wszystkie odczucia pojawiają

się kolejno na jej twarzy, słuchał, jak szepce jego imię.

Nie miał żadnych wątpliwości, że ta kobieta została

dla niego stworzona. Można to nazwać przeznacze­

niem. Można to nazwać zrządzeniem losu.

- Kocham cię - wyszeptał.

Ona też go kochała... ale chciała się z nim jeszcze

trochę podroczyć.

- Wiem, że teraz tak ci się wydaje - zacytowała

naśladując jego głęboki bas. - I to normalne. Ale

działasz pod wpływem emocji. Jutro może będziesz

czuł co innego.

Jack patrzył na nią słuchając swych własnych słów.

Wybuchnął śmiechem aż pod sufit i pociągnął ją na

siebie.

- No, cóż, wobec tego musimy poczekać do jutra.

Jutro świeciło słońce. Malinda i Jack mieli dom

tylko dla siebie.

Przestrzegając zaleceń lekarza Jack trzymał Malindę

w łóżku prawie do południa. Ciężkie to było zadanie,

przyznał z uśmiechem przytulając się do jej nagiego

ciała, ale ktoś musiał to zrobić.

Malindę można było pokochać za samą urodę, ale

uczucia Jacka były głębsze. Znalazł w niej pokrewną

background image

duszę, kogoś, kto podziela jego marzenia, poglądy na

rodzinę i życie. Oczywiście nadal występowały między

nimi różnice, lecz nie stanowiły teraz przeszkody. To

właśnie dzięki nim tworzyli silny związek, a dla Jacka

małżeństwo i rodzina wymagały zespołowego wysiłku.

Zdawał sobie sprawę, że jego plany są samolubne,

że powinni robić je wspólnie, ale obawiał się, że jest

na to jeszcze za wcześnie.

Najpierw powinien uporządkować parę spraw

w swoim życiu, zanim zaproponuje Malindzie coś

głębszego i trwalszego. Chce jej dać wszystko to,

czego nie miała w dzieciństwie, ale przedtem musi

zlikwidować bałagan we własnym życiu.

Głód sprowadził w końcu Jacka do kuchni. Przy­

gotował kanapki z masłem orzechowym i dżemem

i podał je Malindzie na srebrnej tacy, co ją ogromnie

rozśmieszyło. Popołudnie spędzili wsparci o poduszki,

pojadając prażoną w kuchence mikrofalowej kukurydzę

i popijając soki. Jack zabawiał też Malindę na­

kręconymi na wideo filmami z dzieciństwa chłopców.

Malinda po raz pierwszy zobaczyła Laurel, żonę

Jacka i matkę chłopców. I choć wolałaby, żeby było

odwrotnie, musiała przyznać, że była to piękna kobieta.

Jej włosy wyglądały jak rozświetlone słońcem, oczy

miała brązowe. Chłopcy byli bardzo podobni do

Jacka, ale Malinda wyraźnie widziała też cechy, które

odziedziczyli po matce. Szczególnie bliźniaki.

Czuła się dziwnie, leżąc tak z Jackiem i patrząc na

część jego życia, którą dzielił z inną kobietą. Owszem,

mówił jej czasem o swej przeszłości. Ale dopiero

widząc to na własne oczy poczuła się jak intruz.

Nawet na filmie widoczny był awans, o którym

wspominał Jack - od ich pierwszego domku z byle

background image

jakimi meblami po obecną okazałą posiadłość. Każde

narodziny, urodziny i Boże Narodzenie w żywych

kolorach. Mały Jack jako tłuściutkie niemowlę wyry­

wające się kąpiącej go matce. Bliźniaki na wysokich

krzesłach, przed każdym tort z jedną świeczką i „Sto

lat" w tle. Patryk, nie większy od lalki, śpiący na

piersi ojca.

Mimo że Laurel pojawiała się na wszystkich taśmach,

Malinda miała wrażenie, jakby była nieobecna. Było

w niej coś - może w oczach albo w nerwowych

ruchach - co sprawiało wrażenie, jakby szukała

sposobu ucieczki. I, w pewien sposób, rzeczywiście jej

się to udało.

Jack dzielił się z Malindą niepokojem Laurel, jej

ciągłym poszukiwaniem szczęścia. Według Malindy

miała ona wszystkie potrzebne składniki: dom z czwór­

ką zdrowych dzieci i kochającego męża: Czegóż chcieć

więcej?

Kiedy na ekranie pojawił się śnieg, a dźwięk

przypominał szum oceanu, Jack wstał i wyłączył wideo.

- Aż trudno uwierzyć, że to te same dzieci - po­

wiedział.

Wzruszona tym komentarzem Malinda wzięła go

za rękę i przytuliła.

- Właściwie są tacy sami, może tylko trochę więksi.

- No, może. Chłopcy bardzo przeżyli śmierć Laurel.

Mnie też było ciężko i nie bardzo potrafiłem im

pomóc. Ty ich z tego wyciągnęłaś i jestem ci za to

bardzo wdzięczny.

- Nic takiego nie zrobiłam. - Malinda z za­

kłopotania spuściła oczy.

- Ależ tak. Kochasz ich i wierzysz w nich.

- Bo są łatwi do kochania.

background image

Stwierdzenie Malindy niesamowicie rozśmieszyło

Jacka.

- Łatwi do kochania? Malindo, bądź realistką.

Zrobili wszystko, co w ich mocy, żebyś ich znienawi­

dziła.

- Ich psoty były tylko wołaniem o miłość i uwagę.

- Uwierz mi, że przed tobą mieli pięć opiekunek

i żadna nie uważała ich psot za wołanie o miłość

i uwagę.

Malinda ze swoją gromadką, jak już przyzwyczaiła

się nazywać chłopców, stała przed drzwiami do szkolnej

auli. Nerwowo spoglądała to na zegarek, to na drzwi

wejściowe.

- Nie przyjdzie.

To oczywiste stwierdzenie padło z ust Małego

Jacka i stanowiło dokładnie odbicie własnych myśli

Malindy. Nie mogła jednak tego powiedzieć Małemu.

Musiała dać jakąś nadzieję. Nachyliła się, żeby

poprawić mu krawat.

- Na pewno przyjdzie - powiedziała starając się

nadać swemu głosowi maksimum pewności. - Wiesz,

jak to jest. Pewnie spóźnił się samolot. Zdąży,

zobaczysz. Lepiej wejdźmy do środka.

Przez cały występ Malinda dzieliła swoją uwagę

między to, co działo się na scenie, a drzwi do sali. Na

kolanach miała Patryka, bliźniaki siedziały po prawej

stronie. Miejsce po lewej było puste.

Do mikrofonu podszedł pan Humphrey, kierownik

szkoły.

- Teraz uczeń czwartej klasy, Jack Brannan, powie

fragment przemówienia prezydenta Lincolna z tysiąc

osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku.

background image

Malinda z dumą patrzyła na zbliżającego się do

mikrofonu Małego Jacka. W niebieskiej koszuli

i granatowych spodniach, z przedziałkiem pośrodku,

wyglądał jak mały mężczyzna. Miniaturowa wersja

ojca. Wyprostowany i dumny mówił do mikrofonu:

- W tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym

roku nasi przodkowie...

Jego silny głos wypełniał całą aulę. Malindzie

napłynęły łzy do oczu. Przez dwa tygodnie ciężko nad

tym pracowali, a teraz taki sukces!

Mały Jack przesuwał spojrzeniem po publiczności,

tak jak nauczyła go Malinda. Ani razu się nie zająknął

i nie zawahał... dopóki jego wzrok nie napotkał

Malindy i braci i pustego miejsca obok nich.

Malinda dostrzegła w jego oczach rozczarowanie.

I choć trwało to ułamek sekundy, dla Malindy było

długie jak cały rok.

- ...i ten rząd ludzi, przez ludzi i dla ludzi będzie

trwał wiecznie - zakończył Mały Jack.

Przejęta publiczność wstała i mocno biła brawo.

Malinda wytarła oczy, postawiła Patryka na pustym

krześle i klaskała, aż piekły ją dłonie.

Niestety, podziw ze strony publiczności nie usatys­

fakcjonował Małego Jacka. Malinda widziała to w jego

zaciśniętych ustach, kiedy schodził ze sceny.

Człowiek, którego podziw był mu najbardziej

potrzebny, nie zjawił się. Ta świadomość raniła serce

Malindy.

Malinda wypuściła chłopców z samochodu i od­

pinała pasy od fotelika Patryka.

- Nie patrz się na mnie - ostrzegł Mały Jack.

- Wcale nie patrzę na ciebie, tylko na księżyc.

background image

- Akurat.

Malinda westchnęła głęboko. Trzy kroki do przodu,

dziesięć do tyłu.

- Dosyć, chłopcy - powiedziała wyjmując zaspanego

Patryka.

W tej chwili zajechał przed dom Jack. Radośnie

uśmiechnięty wysiadł z samochodu.

- Cześć, chłopaki! Jak tam występ? .

Mały Jack odwrócił się i ruszył do domu.

- Akurat cię to obchodzi - rzucił przez ramię,

wszedł do domu i zatrzasnął drzwi.

- Co się tu dzieje? - zapytał nic nie rozumiejący

Jack;

- Wytłumaczę ci później - powiedziała cicho

Malinda. - Przebierz bliźniaki w piżamy, a ja

tymczasem położę Patryka.

Patryk był tak zmęczony, że zasnął natychmiast,

ale Malinda jeszcze przez chwilę pozostała w jego

pokoju. Krzątała się, układała ubrania i zabawki

i rozmyślała. Potrzebowała chwili spokoju, żeby

wszystko przemyśleć.

Nie tylko Mały Jack był rozczarowany nieobecnością

ojca. Ona także. Rozumiała chłopca jak mało kto.

W dzieciństwie też często bywało jej smutno, kiedy

rodzice zapominali o ważnych wydarzeniach w jej

życiu. Ileż to razy szukała ich twarzy w tłumie

rodziców, z nieuzasadnioną nadzieją, że jednak się

pojawią.

Zawsze była tam jednak ciotka Hattie. Ona nigdy

nie opuszczała szkolnych występów Malindy. Ale to

nie było to samo. Małemu Jackowi obecność Malindy

też nie wystarczała. Potrzebny był mu tata.

background image

Malinda miała wrażenie, że to ona komplikuje

sytuację. Jej obecność w domu Brannanow dawała

Jackowi nieograniczoną ilość czasu na pracę. Ona

zajmowała się chłopcami, a Jack mógł więcej podróżo­

wać, pracować dłużej i zawierać więcej kontraktów.

Malinda zrozumiała, że musi odejść, choć wcale

tego nie chciała. Łzy napłynęły jej do oczu, a serce

mało nie pękło. Kochała małych Brannanow. Prawie

tak bardzo jak ich ojca. Kochała ich na tyle, by

zwrócić ich sobie nawzajem.

Wytarła oczy i ruszyła w poszukiwaniu Jacka.

Był w kuchni, nalewał kawę dla nich dwojga.

- Patryk śpi? - zapytał wręczając jej kubek.

- Był tak zmęczony, że zasnął, zanim jego głowa

dotknęła poduszki.

- Bliźniaki też. - Jack rozmieszał cukier i pociągnął

łyk kawy. Z zadowoleniem rozparł się na krześle.

- No, a jak tam występ?

- Znakomicie. Mały Jack był cudowny.

- Wiedziałem. Ten dzieciak to urodzony zwycięzca.

Malinda przypomniała sobie rozczarowanie na

twarzy chłopca, kiedy zobaczył puste krzesło.

- Owszem. Był także bardzo zawiedziony, że nie

może się podzielić swoim sukcesem z ojcem.

Jack usiadł prosto i zacisnął ręce na kubku.

- Spotkanie w Chicago się przedłużyło i musiałem

lecieć późniejszym samolotem. Wiedziałem, że dasz

sobie radę sama.

Malinda straciła ostatnią odrobinę nadziei. Chciała,

żeby powodem nieobecności Jacka było coś, na co

nie miał wpływu. Opóźniony lot, awaria silnika

w samochodzie. Cokolwiek, tylko nie świadoma

decyzja, że można opuścić występ syna.

background image

Chcąc ukryć drżenie warg, Malinda mocno zacisnęła

usta.

- Teraz to i tak bez znaczenia. Już po występie.

Dzwonił dziś malarz i obiecał, że do piątku wszystko

będzie gotowe. Skończył już piętro i został mu tylko

sufit w kuchni.

Nagła zmiana tematu rozmowy zaskoczyła Jacka.

Zaniepokoił go także chłodny ton Malindy.

- Co mówisz?

- Że wyprowadzam się w piątek. Pamiętasz, że

taka była nasza umowa?

- Owszem, ale myślałem...

- Może za dużo myślałeś.

Poczuł, jakby dostał w twarz. Zdrada i odrzucenie.

To samo czuł, kiedy Laurel odeszła po raz ostatni.

Jego serce zamieniło się w kamień.

- Możliwe - rzucił wściekle i wyszedł z kuchni.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Cicho tu teraz bez Patryka, prawda?

Malinda nie schwyciła przynęty. Cecile od paru

tygodni zarzucała wędkę, próbując w ten niezbyt

subtelny sposób zmusić Malindę do mówienia. Malinda

pozostała nieugięta, rany były zbyt świeże.

- Nie ma teraz żadnych klientów, więc może

trochę poodkurzam - powiedziała Malinda ignorując

Cecile.

Cecile rzuciła na ladę plik rachunków.

- Na miłość boską, Malindo. Musimy porozmawiać

o...

Słowa Cecile utonęły w szumie odkurzacza.

Nie, nie chcę o tym rozmawiać, mówiła do siebie

Malinda, szybkimi ruchami przesuwając szczotką

odkurzacza po dywanie. W każdym razie jeszcze nie

teraz. Rany muszą się zabliźnić. Przynajmniej na tyle,

żeby nie zbierało się jej na płacz, ile razy pomyśli

o Jacku i chłopcach.

A jeśli Cecile uważa, że w sklepie jest cicho, to

powinna pomieszkać trochę w domu ciotki Hattie.

W porównaniu z nim sklep był wesołym miasteczkiem

- pełnym światła, ludzi, hałasu i śmiechu. Nie

przypuszczała, że cisza może być tak bolesna. Teraz

już wiedziała.

Życie z Brannanami rozpuściło ją. Od świtu do

nocy dni pełne były zajęć, śmiechu i hałasu. Teraz

background image

snuła się samotna po swoim domu i wiodła życie

starej panny, jak to jej zawsze przepowiadała Cecile.

Zza pleców Malindy wynurzyła się nagle Cecile,

wyłączyła odkurzacz i podała jej plik kopert.

- Poczta do ciebie - powiedziała. - A może i z tej

formy porozumiewania się postanowiłaś zrezygnować?

- spytała złośliwie.

Z poczuciem winy Malinda przyjęła listy.

- Nie, pocztę nadal odbieram.

- To może i ja powinnam się zwrócić do ciebie

listownie?

- Przepraszam - szepnęła zawstydzona Malinda.

Cecile dostrzegła smutek w jej oczach i chwyciła ją

w ramiona. Przez całe życie starała się chronić Malindę

przed przeciwnościami losu. Przyjęła tę rolę w wieku

lat dziesięciu i nigdy tego nie żałowała. Według niej,

z nich dwóch to Malinda była tą delikatniejszą,

bardziej podatną na cierpienie.

W swej roli protektora Cecile nieraz musiała podbić

komuś oko. Czując na policzku łzy przyjaciółki gotowa

była zrobić to Jackowi Brannanowi, gdyby miało to

pomóc Malindzie. Nie była jednak wcale pewna, czy

w tej sytuacji to właściwe rozwiązanie. Jack znakomicie

się sprawdził tego dnia, kiedy Malinda zemdlała.

Wszystkim się zajął i trząsł się nad nią jak kura nad

kurczęciem. Tego dnia Cecile przekazała władzę w jego

ręce. Jack kocha Malindę, a ona jego. Cecile była

tego pewna. Żeby tylko nie byli tacy uparci i przyznali

się do tego.

Pogroziła Malindzie palcem.

- Tylko sobie nie myśl, że ci wybaczyłam. Jesteśmy

siostrami, pamiętasz? Nakłułyśmy sobie palce i zmie­

szałyśmy naszą krew. Miałyśmy wtedy dziesięć lat

background image

i przyrzekłyśmy nie mieć przed sobą sekretów. Do tej

pory zawsze tak było.

- Wiem.

- Więc dlaczego teraz nie chcesz ze mną rozmawiać?

- wykrzyknęła Cecile.

W oczach Malindy pojawiły się łzy.

- Bo to boli.

Wzruszona tą odpowiedzią Cecile chwyciła Malindę

za ręce.

- Wiem, kochanie, ale naprawdę musisz o tym

porozmawiać. Nie możesz wszystkiego dusić w sobie.

- Tęsknię za nimi - odparła Malinda i wybuchnęła

płaczem.

Cecile podprowadziła szlochającą przyjaciółkę do

krzesła.

- Wiem o tym - powiedziała ze współczuciem.

- Ciągle się o nich martwię. Wiesz, Patryk czasami

dostaje wysypki i trzeba go od razu posmarować.

A Mały Jack, on jest bardzo zdolny, ale potrzebuje

zachęty i w ogóle. A bliźniaki niby same się pilnują,

ale też trzeba na nie uważać.

Te informacje powiedziały Cecile wszystko i nic.

Wszystko o uczuciach Malindy do chłopców i nic

o jej uczuciach do ich ojca. Cierpliwość nie była

mocną stroną Cecile. Uważała, że zawsze należy

dotrzeć do sedna sprawy bez straty czasu. Ale biorąc

pod uwagę obecny stan Malindy uznała, że najlepiej

będzie okazać zrozumienie.

- Tak, wiem, ale czy ich ojciec nie da sobie z tym

wszystkim rady?

- Jack? Finansowo tak. Ale emocjonalnie... Sama

nie wiem. Wiem, że ich kocha. Spędza z nimi dużo

czasu. Ale ma to śmieszne przekonanie, że powinien

background image

jak najwięcej pracować, żeby móc spełnić wszystkie

ich zachcianki.

Malinda spojrzała na trzymaną w ręku kopertę

i skrzywiła się stwierdziwszy, że nadawcą jest agencja.

Zirytowana rozerwała kopertę.

- Oni chyba już wydali więcej na znaczki pocztowe

niż wynosi mój dług.

Przebiegła szybko wzrokiem treść zawiadomienia.

- To niemożliwe! - wykrzyknęła ze zdziwieniem.
-•Co?
- Na pewno się pomylili. Piszą, że mój dług został

spłacony.

- Może to twoi rodzice?

- Nie - pokręciła głową Malinda. - Oni nic o tym

nie wiedzą.

- Więc kto?

Obie kobiety uniosły głowy i spojrzały sobie w oczy.

- Jack - wyszeptały równocześnie.

Malinda wstała zrzucając resztę kopert na podłogę.

- Ale dlaczego?

- Nie mam pojęcia.

- Nie pozwolę mu na to.

- Masz rację - zgodziła się Cecile. W duchu jednak

była bardzo zadowolona. Punkt dla ciebie, Jack,

pomyślała.

- Sądzi, że wystarczy sypnąć pieniędzmi i problem

zniknie. Tym razem to nie przejdzie. Powiem mu coś

do słuchu.

Cecile ukryła swe zadowolenie.

- Tak jest, Malindo. Powiedz temu Brannanowi,

że nie pozwolisz się tak traktować. - Mówiąc to

podała Malindzie płaszcz i torebkę. - Idź prosto do

niego i powiedz, że nie życzysz sobie jego jałmużny.

background image

Bojąc się, że Malinda może się rozmyślić, Cecile

szybko wypchnęła ją za drzwi.

Trudno byłoby wymyślić lepszy sposób, by Jack

i Malinda znowu się spotkali.

- Tak? - Jack z irytacją podniósł słuchawkę.

- Ktoś chce się z tobą widzieć - powiedziała

sekretarka.

To już po raz trzeci jakiś interesant przerywał mu

dzisiaj pracę.

- Powiedz, że jestem zajęty.

- Wydaje mi się, że tego interesanta będziesz chciał

przyjąć.

- Mówiłem ci, że nie chcę, żeby mi przeszkadzano.

Niech przyjdzie innego dnia.

Westchnąwszy wrócił do obliczeń. Kiedy drzwi się

otworzyły, Jack nawet nie podniósł głowy.

- Mówiłem ci, że nie chcę, żeby mi przeszkadzano.

Jakaś koperta wylądowała na biurku, ale Jack

odsunął ją na bok.

- Widzę, że bardzo lubisz narażać swoje życie.

- Swoje długi spłacam sama.

To nie była sekretarka, tylko Malinda. Z wysoko

uniesioną głową i zarumienionymi policzkami, nigdy

nie wyglądała piękniej.

- Nie wątpię. Ale byłem ci winien za opiekę na

dziećmi.

- Zawarliśmy umowę. Ja miałam opiekować się

twoimi dziećmi, ty wyremontować mój dom, usługa

za usługę.

- Zgadza się. Ale według mnie szala przechyliła

się na twoją stronę. Dałaś dużo więcej niż otrzy­

małaś.

background image

- Owszem, dałam - potwierdziła, z naciskiem na

ostatnie słowo. - A to nieładnie płacić za podarunki.

- Malindo, ja tylko chciałem ci pomóc. Nawet nie

odczuję braku tych pieniędzy.

- Może. Ale, jak powiedziałam, swoje długi spłacam

sama.

- Więc potraktuj to jak pożyczkę.

- Dobrze. - Malinda wyjęła książeczkę czekową i,

wiedząc, że do końca miesiąca będzie jadła tylko

chleb z masłem orzechowym, wypisała czek na sumę

prawie równą stanowi swego konta. - Proszę, oto

pierwsza rata - powiedziała rzucając czek na biurko.

- Nie chcę twoich pieniędzy.

- A ja twojego współczucia i dobroczynności

- odparła już od drzwi Malinda.

- Malindo?

- Tak? - zapytała nie odwracając się.

- Chłopcy za tobą tęsknią.

To nie było fair.

- Ja za nimi też - szepnęła. I za tobą, dodała

w myśli i z obawy, że się rozpłacze, szybko wyszła

z pokoju.

Cecile z pełnym nadziei uśmiechem powitała Malindę

przed sklepem.

- No i jak poszło?

- Dobrze. - Nie zatrzymując się Malinda weszła

do środka. Cecile pospieszyła za nią.

- Wyjaśniłaś sprawę pieniędzy?

- Tak. Nazwaliśmy to pożyczką i wręczyłam mu

pierwszą ratę.

Cecile otworzyła usta ze zdziwienia.

- Ale myślałam, że jak się spotkacie, to...

background image

Malinda spojrzała na nią surowo.

- To co, Cecile? Pocałujemy się i pogodzimy, tak?

Malinda zdała sobie sprawę, że Cecile nie zasłużyła

na taki atak. To na Jacka przecież była wściekła. I na

samą siebie.

- Nie. On po prostu uznał, że ma wobec mnie

dług. Spłacił go i pozbył się wszelkich zobowiązań.

Wszystko było gotowe i czekało tylko na jego

ostateczną akceptację.

Złożony na dokumentach podpis uwalniałby Jacka

od podróży. Tę część działalności firmy przejąć miał

nowy wspólnik, Collin Ryan.

Nagle całe to przedsięwzięcie straciło dla Jacka

sens. Zrobił to dla Malindy, a ona odeszła.

- A co tam - mruknął i szybkim ruchem podpisał

umowę. Dawał już sobie w życiu radę z poważniejszymi

przeszkodami niż Malinda Compton.

Zabrzęczał wewnętrzny telefon i Jack podniósł

słuchawkę.

- Tak?

- Jack - rozległ się zdenerwowany głos sekretarki.

- Dzwoni pani Dunlap. Mówi, że to pilne. Chłopcy...

Jack błyskawicznie przełączył się na telefon miejski.

- Co się stało?

- Chłopcy zniknęli - krzyczała histerycznie gos­

podyni. - Nigdzie ich nie ma.

To było coś nowego. Owszem, chłopcy płatali

różne figle, ale nigdy jeszcze nie uciekali.

- Jadę natychmiast.

Drzewa wzdłuż ulicy oblepione były ciasno za­

mkniętymi pączkami. Na trawnikach wśród żółto-

background image

brązowej trawy tu i ówdzie pojawiły się zielone plamy.

Na klombie pyszniły się bratki.

Taki widok zazwyczaj bardzo cieszył Malindę, ale

dzisiaj w ogóle nie zwróciła nań uwagi. Zamyślona

wsiadła do samochodu. Rozpamiętywała swoje ostatnie

spotkanie z Jackiem. Wiedziała, że on też ciężko

przeżywa ich rozstanie.

Zajechała na podjazd swego domu i oniemiała ze

zdziwienia. Na ganku siedzieli Mały Jack, Dawid

i Darren. Obok bawił się Patryk.

Zacisnęła dłonie na kierownicy i przymknęła oczy,

myśląc, że śni. Kiedy spojrzała znowu, nadal tam byli.

Malinda błyskawicznie otworzyła drzwi i pobiegła

w ich stronę. Spotkali się w połowie drogi. Malinda

uklękła i uchwyciła ich w ramiona, śmiejąc się

i rozmawiając jednocześnie.

- Jak się tu dostaliście? - pytała rozglądając się za

samochodem Jacka.

- Piechotą. Mały Jack znał drogę. - Darren

promieniał dumą.

Malindzie stanęły przed oczami całe te dwa kilo­

metry, jakie dzieliły ich domy, i liczne skrzyżowania

po drodze. Wzdrygnęła się i przytuliła mocniej Patryka.

- Ogromnie się cieszę, chłopaki, że was widzę, ale

dlaczego właściwie przyszliście?

- Uciekliśmy.

- Uciekliście? Ależ dlaczego?

- Pani Dunlap powiedziała, że pośle nas do

poprawczaka.

Malinda, wściekła, zerwała się na nogi.

- Że co zrobi?

- No tak. Nazwała nas młodocianymi przestępcami

i powiedziała, że nasze miejsce jest za kratkami.

background image

Dawid patrzył na Malindę. W jego oczach był strach.

- Nie pozwól, żeby posłano nas do więzienia.

Malinda objęła chłopców i ruszyła z nimi do domu.

- Na pewno nikt was nie pośłe do więzienia,

kochanie -uspokoiła Dawida.

Posadziła chłopców przy stole w kuchni, przygoto­

wała kanapki i dzbanek lemoniady. Dzieci rzuciły się

na to, jakby nie jadły od tygodnia.

Ignorując serwetkę, którą Malinda położyła przy

jego talerzu, Dawid wytarł usta ręką.

- To zdecydowanie lepsze niż kasza. Pani Dunlap

mówi, że za kratkami dają tylko kaszę.

Choć wydawało się to niemożliwe, Malinda wściekła

się jeszcze bardziej. Chwyciła słuchawkę telefonu

i wystukała numer biura Jacka. Po trzech sygnałach

odezwała się automatyczna sekretarka.

- Tu biuro Jacka Brannana. Dziś już nie pracujemy.

Po sygnale prosimy podać swoje nazwisko i numer

telefonu. Dziękuję.

Bip.

- Jack, tu Malinda. Jest szósta piętnaście. Chłopcy

są u mnie i...

Bip.

Malinda rozłączyła się i nakręciła tym razem

domowy numer Brannanów. Telefon dzwonił i dzwonił.

Co teraz?

- Kończcie jeść, chłopaki. Zawiozę was do domu.

Darren siedział tak blisko Malindy, jak tylko

pozwalał mu pas bezpieczeństwa.

- Czy tata będzie zły?
- Może trochę. - Malinda uśmiechnęła się uspoka­

jająco.

background image

- Ukarze nas?

- Pewnie tak. Ale tylko dlatego, że was kocha

- dodała szybko. - Ucieczka z domu to bardzo

poważne przewinienie. I wcale nie rozwiązuje pro­

blemu. Tatuś bardzo was kocha i nigdy nie pozwoli

nikomu was zabrać. Jasne?

Trzy głowy skinęły niepewnie. Patryk, przypięty

wraz z Małym Jackiem, popatrzył, co robią bracia

i też pomachał główką.

Przez resztę jazdy w samochodzie panowała ciężka

cisza. Dopiero kiedy zajechali przed dom Bran-

nanów, z tylnego siedzenia rozległo się głębokie

westchnienie. Na ganku stał Jack. Na jego twarzy

malowała się taka złość, że Malinda zapragnęła

zawrócić i uwieźć chłopców z powrotem. Wiedziała

jednak, że to nic nie da. Zawinili i muszą ponieść

konsekwencje.

Chłopcy ze spuszczonymi głowami stanęli przy

samochodzie. Tylko nieświadomy niczego Patryk

podbiegł do ojca i przytulił mu się do nóg.

Ten gest momentalnie rozbroił Jacka. Wziął Patryka

na ręce i mocno przycisnął do piersi. Malinda

zauważyła, jak nerwowo drga mu grdyka.

Sama z trudem powstrzymywała się od łez.

- Mamy sobie coś do wyjaśnienia, chłopcy. Po­

czekajcie na mnie w salonie. - Jack postawił Patryka

na ziemi i otworzył drzwi do domu. Wrócił mu

surowy wyraz twarzy. - Chciałbym, żebyś i ty była

obecna przy tej rozmowie - zwrócił się do Malindy.

- To chyba nie najlepszy pomysł. Załatwcie to

w gronie rodzinnym.

- Uciekając do ciebie, chłopcy włączyli cię w całą

sprawę. Proszę - dodał, widząc wahanie Malindy.

background image

Malinda nie chciała zostać. Pragnęła wrócić do

domu. Spotkanie z nim było po prostu zbyt bolesne.

Ale to „proszę" sprawiło, że nie była w stanie odmówić.

Niechętnie poszła za Jackiem do salonu.

- A więc, chłopaki, zaczynajcie. Może ty. - Jack

spojrzał groźnie na Małego Jacka.

- No - zaczął z trudem Mały Jack - bo pani

Dunlap powiedziała, że odda nas do poprawczaka,

więc jak przygotowywała kolację, to wymknęliśmy

się z domu.

Jack spojrzał uważnie na syna.

-Pani Dunlap tak powiedziała?

- Noo... coś takiego.

- Co dokładnie powiedziała?

Mały Jack spuścił głowę.

- Powiedziała, że jeśli nie zmienimy swego za­

chowania, to skończymy w poprawczaku.

- A więc nie powiedziała, że was tam pośle, prawda?

- No nie.

- Więc po co zmyśliliście tę całą historyjkę?

- Bo myśleliśmy, że jak Linda dowie się, że pani

Dunlap jest dla nas niedobra, to do nas wróci.

Malinda otworzyła usta ze zdziwienia. Jack spojrzał

krótko na nią, potem zwrócił się znów do chłopców.

- Zachowaliście się paskudnie. Przestraszyliście

panią Dunlap. Skłamaliście Malindzie. Ty w dodatku

naraziłeś wasze życie. Co masz na swoje usprawied­

liwienie?

- Przepraszamy, tato - wymamrotał Mały Jack.

- Tak, przepraszamy - dodali bliźniacy.

- Przepraszam to za mało. Zostaniecie ukarani.

Teraz idźcie do łóżek. Rano dokończymy rozmowę.

Jeden za drugim chłopcy ruszyli ku drzwiom. Darren

background image

zatrzymał się przed Malindą. Smutek w jego oczach

jeszcze pogłębił jej własny smutek.

- Przepraszamy, że kłamaliśmy, Lindo. Nie chcieliś­

my źle.

Z sercem w gardle Malinda przyklękła i wzięła go

za ręce.

- Wiem, kochanie. - Nie była w stanie wykrztusić

nic więcej, więc tylko uśmiechnęła się i pogłaskała go

po włosach.

- Wykąpiesz nas? - zapytał.

Malinda spojrzała na Jacka.

- Ja nie mam nic przeciwko temu. Muszę zadzwonić

do pani Dunlap. Na pewno umiera ze zdenerwowania.

Malinda z trudem przeżyła rytuał kąpieli. Na prośbę

chłopców nadzorowała też sprzątanie pokoi. Ale kiedy

zaczęli błagać, żeby przeczytała im coś na dobranoc,

prawie straciła panowanie nad swymi uczuciami. Ze

wszystkich istniejących bajek wybrali akurat „Śpiącą

królewnę".

W dzieciństwie była to ulubiona bajka Malindy.

Często wyobrażała sobie, że oto budzi ją pocałunek

księcia i odtąd żyje długo i szczęśliwie z mężczyzną,

którego kocha. Teraz dorosłej Malindzie wydawało

się, że odnalazła swego księcia w Jacku Brannanie.

Jego pocałunek niewątpliwie obudził ją do życia.

Ożywił uczucia, które od tylu lat drzemały w niej

Ukryte.

Malinda otrząsnęła się z tych myśli i zmusiła do

przeczytania ostatniej linijki.

- I odtąd żyli długo i szczęśliwie.

- Jeszcze jedną, Lindo. Proszę - błagał Dawid.

- Na dziś wystarczy - zdecydował Jack stając

w drzwiach.

background image

Malinda została, żeby otulić Patryka, a Jack

odprowadził chłopców do ich pokoi. Wychodząc do

przedpokoju Malinda zderzyła się z Jackiem. Atmo-

sfera od razu zrobiła się napięta.

Malinda spojrzała na zamknięte drzwi do pokoi

dzieci. Ależ będzie za nimi tęskniła.

Czując, że jej rola w tym dramacie jest już skończona

i obecność niepotrzebna, Malinda wzięła do ręki

torebkę.

- Lepiej już pójdę do domu - powiedziała.

- Chciałbym jeszcze chwilę porozmawiać.

Malinda zamarła w pół kroku, sparaliżowana

błaganiem w głosie Jacka. Każde zakończenie nerwu

w jej ciele wołało, by szła dalej, prosto przez drzwi

z ich życia. Nie odwracając się, z obawy, że rzuci się

po prostu Jackowi w ramiona, Malinda powiedziała:

- Przepraszam, że mimo woli wzięłam udział w tym

buncie.

- Właśnie o tym chcę porozmawiać.

Jego głos brzmiał teraz tuż za nią. Poczuła na

ramieniu rękę, potwierdzającą tę bliskość. Odwróciła

się.

- Dzieci tęsknią za tobą, Malindo. I chcą, żebyś

wróciła do domu.

Do domu? Malinda z całych sił starała się nie ulec

pokusie. Niełatwo było być opiekunką chłopców.

A w dodatku Malinda chciała więcej. Zanim zdążyła

coś powiedzieć, Jack położył palec na jej wargach.

- Wysłuchaj mnie, proszę. - Objął ją w pasie

i podprowadził do kanapy. - Szczerze mówiąc, pani

Dunlap jest naprawdę porządną kobietą. Ale od

kiedy odeszłaś, chłopcy rzeczywiście zachowują się

skandalicznie.

background image

Jack usiadł tuż obok Malindy i spojrzał jej prosto

w oczy.

- I, jak zwykle, mnie obwiniają za twoje odejście.

- Bardzo mi przykro. Nie powinni tego robić.

- Nie musi ci być przykro. Oni chyba mają rację.

Jack założył ręce pod głowę i odprężył się.

Malinda daleka była od tego. Stykali się ramionami,

łokciami, udami. Nerwowo zwilżyła wargi.

- Problem polega na tym - mówił dalej Jack - że

nie wiem, co tym razem zrobiłem, że odeszłaś.

- Mnie nie zrobiłeś nic. Tylko chłopcom. Kiedy ja tu

byłam, ty spędzałeś coraz więcej czasu poza domem.

To, że opuściłeś występ Małego Jacka, jest tego najlep­

szym przykładem. Miałam nadzieję, że jak odejdę, bę­

dziesz zmuszony brać bardziej aktywny udział w ich życiu.

- Nie mogę w to uwierzyć - zaśmiał się Jack.

- W co? - zapytała zakłopotana Malinda.

- Nie mogę uwierzyć, że odeszłaś dlatego, że nie

przyszedłem na występ.

Wściekła, że Jack traktuje ten incydent tak lekko,

Malinda obciągnęła spódnicę na kolanach i odsunęła

się nieco od Jacka.

- Powinieneś tam być.

- Ty byłaś - odparł spokojnie.

- Ale on potrzebował c i e b i e .

- Nie. - Jack ujął ją za rękę. - Potrzebował nas

obojga. Czy zastanawiałaś się może, dlaczego się

wtedy spóźniłem?

- Nie musiałam się zastanawiać. Mówiłeś, że prze­

dłużyło ci się spotkanie.

- Zgadza się. A nie byłaś ciekawa, czemu mam

tyle spotkań w Chicago?

- Nie. Dla mnie praca to praca.

background image

- Zgadza się, ale niezupełnie. - Machinalnie bawił

się palcami Malindy, ale ona czuła, jak przeszywa ją

prąd. - Pracowałem tak długo, bo nie chcę już więcej

opuścić żadnego występu chłopców. Robiłem to i dla

ciebie, i dla nich.

- Dla mnie? - powtórzyła zdziwiona Malinda.

- Tak. A mówiąc dokładniej - dla nas.

- Dla nas?

- Przez ten krótki czas, kiedy byłaś z nami, chłopcy

bardzo dużo się od ciebie nauczyli. Ale ja też. Przedtem

uważałem, że dla chłopców rzeczy są tak samo ważne

jak ja. Zaharowywałem się, żeby mieli wszystko,

tymczasem oni potrzebowali przede wszystkim mnie.

Po twoim odejściu zrozumiałem, że potrzebują także

ciebie. A więc chcę cię zapytać, czy zamieszkasz

z nami znowu?

- Miałabym zamieszkać z wami! - Malinda zerwała

się z kanapy i szybkim krokiem, nie patrząc na Jacka,

podeszła do okna.

A więc znowu wszystko zepsułem, pomyślał Jack.

Malinda źle zrozumiała, co chciał jej powiedzieć. Ale

czyż można ją za to winić? Nigdy nie umiał prawić

pięknych słówek. Może powinien poprosić chłopców

o radę? Oni zawsze potrafili ją oczarować.

Podszedł do niej i błagalnie położył rękę na jej

ramieniu.

- Malindo?

- Co? - Malinda ze złością zrzuciła jego rękę.

- Chyba mnie nie zrozumiałaś.

- Bardzo dobrze cię zrozumiałam. Chcesz, żebym

wprowadziła się z powrotem jako twoja gospodyni

i opiekunka twoich dzieci.

- Miałem na myśli bardziej trwały układ.

background image

Malinda starała się nie czytać między wierszami.

Jack znowu położył jej rękę na ramieniu i delikatnie

obrócił w swoją stronę.

- Nie potrzebuję cię jako gosposi czy opiekunki.

Tymi obowiązkami zajmie się pani Dunlap. W Chicago

też wynająłem kogoś. Te długie spotkania były z nim.

Prawnicy przygotowali potrzebne dokumenty i teraz

on przejmie wszystkie sprawy wyjazdowe. Nadal będę

musiał trochę wyjeżdżać, ale większość wieczorów

będę spędzał w domu. Muszę mieć rodzinę, Malindo.

Zawsze tego chciałem.

Nie potrafił znaleźć słów, które oddałyby to, co czuł.

- Kocham cię, Malindo - rzekł po prostu. - Chcę,

żebyś została moją żoną i matką moich synów. Chcę,

żebyś dzieliła z nami nasz dom i nasze życie.

O tym marzyła. Dom, rodzina. Szczęśliwe zakoń­

czenie, którego zawsze pragnęła, ale o którym obawiała

się myśleć. Z drżącymi wargami rzuciła mu się na szyję.

Zaskoczony Jack prawie stracił równowagę.

- Czy to znaczy tak? - zapytał ze śmiechem.

Śmiejąc się przez łzy Malinda spojrzała mu w oczy.

- Dopiero jak powiesz „proszę".

Drzwi łączące salon z kuchnią otworzyły się

gwałtownie i wszyscy czterej mali Brannanowie wpadli

do pokoju.

- Powiedz to, tato - błagał Darren. - Po prostu

powiedz!

Jack chwycił Malindę w ramiona.

- Proszę - szepnął i zamknął jej usta pocałunkiem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0692 Moreland Peggy Dom dla Laury
46 IV 20 PRZEJŚCIA DLA PIESZYCH ZASADY RUCHU PIESZYCH, PRZEJEŻDŻANIE OBOK PRZYSTANKÓW TRAMWAJOW (5
GR702 Moreland Peggy Rodzina Tannerów 03 W pogoni za marzeniem
417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
GRD0799 Moreland Peggy Narodziny milosci
417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
D417 Moreland Peggy Miłość i medycyna
423 Moreland Peggy Anioł w za dużej sukience
46 Cartland Barbara Kwiaty dla boga miłości(1)
Moreland Peggy Narodziny milosci
0796 Moreland Peggy Dziedzictwo
Moreland Peggy Dziedzictwo
Moreland Peggy Narodziny milosci
GRD0796 Moreland Peggy Dziedzictwo
2 Miasteczko Szczęścia Moreland Peggy Ucieczka [371 Harlequin Desire]
1 Miasteczko Szczęścia Moreland Peggy Ożeń się ze mną, proszę! [359 Harlequin Desire]
Moreland Peggy Narodziny milosci
Moreland Peggy Milosc i medycyna

więcej podobnych podstron