Logan Leandra Nikt nie powinien byc sam

background image




LEANDRA LOGAN

NIKT NIE POWINIEN BY

Ć

SAM

background image

PROLOG
- Jestem woln

ą kobietą, Danny! - wykrzyknęła z ulgą Joy Jones. -

Już po wszystkim!

Bardzo si

ę myliła.

Detektyw Dan Burke - ciemna, pot

ężna postać w zimowym

płaszczu z postawionym kołnierzem - stał nieruchomo pośrodku

pokoju śródmiejskiego hotelu St. Paul, w którym mieszkali w czasie

procesu. Tego ranka spakowali już walizki, przewidując werdykt

„winny". Teraz, kiedy zmierzch ogarnął miasto, detektyw nie był już

taki pewien, czy los okaże się łaskawy dla Joy.

Jeszcze raz przebiega

ł w myśli własne wyjaśnienia -

wyczerpujące, odwołujące się do odczuć, które powinny pojawić się w

sposób naturalny. Koledzy z policji zdążyli już przywyknąć do jego

nieodgadnionej miny i śmiertelnie poważnego, formalnego stosunku

do spraw, nie tylko służbowych. Z tego względu w wydziale zarobił

sobie na przydomek Burke Paragraf. Jedynie Joy nie chciała

zaakceptować maski nieprzeniknionego twardziela, którą nosił.

Dan nadal nie m

ógł uwierzyć, że Joy znalazła sekretną furtkę do

jego

duszy i miała śmiałość bez przerwy jej używać. W czasie ośmiu

tygodni, które spędzili razem w zamknięciu - najpierw w specjalnie

zabezpieczonym domu należącym do wydziału, a potem w hotelu - ta

kobieta z lubością wyzwalała starannie skrywaną, radosną stronę jego

osobowości. Rutynowa czynność ochrony świadka stała się dla niego

przyjemnością, a sprawianie radości Joy - niemal obsesją. A teraz to

wszystko miało się skończyć... Życie nie znało litości.

- Wolna, wolna jak ptak... - zanuci

ła radośnie Joy.

Wirowa

ła po pokoju, w tańcu zdzierając z siebie skromny

kostium urzędniczki, który nosiła na rozprawach, by podkreślić swoją

wiarygodność jako świadka. A była typem jasnowłosej nimfy,

kształtnej i drobnej, żywej jak beztroski duszek, który za nic miał
sztywne

zasady Dana. I teraz rozkosznym gestem ciskała do kosza na

śmieci części swego przebrania.

Joy by

ła najbardziej pociągającą istotą, jaką Dan spotkał w ciągu

trzydziestu lat swego życia.

Teraz przysz

ła kolej na biustonosz. Zacisnął powieki, mając

płonną nadzieję, że uspokoi rozedrgane nerwy.

Uwaga, niebezpieczne zakr

ęty... Znał już tę drogę na pamięć. Ta

kobieta była pokusą, pierwszy i ostatni raz sprzeniewierzył się

background image

służbowym obowiązkom. Ochroniarz nie miał prawa do rozkoszy.

Jednak Dan nie wyobrażał sobie, że mógłby się oprzeć tej kobiecie.

Od początku był skazany. Rzucając się z głową w ten gorący romans,

napawał się zakazaną radością - jakby wreszcie spełnił dawne, skryte
mar

zenia młodości, by ukraść super sportowy wóz i przejechać się

nim, dociskając gaz do dechy.

Czy jednak na ko

ńcu tej drogi groziła mu katastrofa?

Ka

żdy mieszkaniec Minnesoty, który oglądał telewizję albo

czytał gazety, znał Joy Jones jako Kodak Comic, głównego świadka

oskarżenia w procesie Jerome'a Berkleya o morderstwo. Berkley,
porucz

nik policji z St. Paul, zeznał, że nie było go w mieście, kiedy

jego żona została bestialsko zamordowana. Twierdził, że w tym czasie

przebywał w Laff Trak Comedy Club, oglądając spektakl w loży

właściciela klubu Theo Nelsona.

Tymczasem jedna z gwiazdek tej estrady, Joy, podwa

żyła alibi

Jerome'a Berkleya. Fenomenalna fotograficzna pamięć, a także

skromny i prosty kostiumik sprawiły, że stała się jednym z najbardziej

wiarygodnych świadków. Zaledwie przed kilkoma godzinami

porucznik został skazany za zamordowanie swojej żony.

Danowi zaimponowa

ła ogromnie odwaga Joy, ryzykującej życie,

by mogła zatriumfować sprawiedliwość. Sprawa należała do

wyjątkowo śliskich i ocierała się o płynną granicę, jaka dzieli

służbową i przyjacielską lojalność od przestępstwa i zdrady. Bowiem

Berkley pracował w tym samym wydziale co Dan, a Theo Nelson był
starym kumplem Joy.

Dlatego Joy by

ła wstrząśnięta, kiedy okazało się, że Laff Trak był

przykrywką dla lewych interesów i służył do prania brudnych

pieniędzy. Dan za wszelką cenę chciał uchronić ją przed przykrymi

przeżyciami, ale policjant musi być realistą. Wiedział, że będzie

musiał przerwać pieśń wolności Joy - bo wcale jej nie odzyskała.

Joy w

łączyła radio i dźwięki kolędy wypełniły bezosobowy

hotelowy pokój, zmieniając go w zaciszne gniazdko. Wyglądała tak

radośnie, tak pięknie, gdy kołysała się wdzięcznie przy muzyce w

delikatnej koronkowej bieliźnie. Jasne włosy spływały gęstą lśniącą

falą na nagie ramiona.

Pami

ętał ciemne ponure noce w twierdzy, w jaką zmienił się

pilnie strzeżony dom, kiedy drżała jak wystraszone dziecko, dzielnie

zmagając się z depresją, tak często towarzyszącą izolacji. Wystarczył

background image

szelest gałęzi o mur czy dalekie szczeknięcie psa, by oboje wzdrygali

się, nasłuchując czujnie. A jednak potrafiła zachować tę uroczą wesołą

spontaniczność, rozpraszającą mroczne myśli Dana jak jasny ciepły

blask słońca. Coraz chętniej pozwalał się wciągać w kuszącą grę

uwodzenia, choć zdawał sobie sprawę, że oboje zachowują się jak

para dzieciaków, która wreszcie może spełnić zakazane marzenia.

Gdy odosobnienie i lęk już nieznośnie im dokuczały, obiecał, że po

procesie urządzi jej spokojne miłe święta w swoim domu. Ogromnie

zapaliła się do tego pomysłu i odtąd snucie marzeń o Bożym

Narodzeniu we dwoje stało się dla niej lekarstwem na wszystkie

trudne chwile. A Dan kłamał, opisując coraz to wspanialsze

szczegóły.

- Joy, nie podchod

ź do okna! Ostry rozkaz zatrzymał ją w

połowie obrotu, z ręką na zasłonie.

- Nie przesadzaj, przecie

ż jesteśmy na piętnastym piętrze. Nikt z

przeciwka nie b

ędzie mnie podglądał, chyba żeby miał teleskop.

Albo lunet

ę na lufie snajperskiej broni...

Pos

łuchała jednak, choć niechętnie. Dan odetchnął, gdy miękkim

krokiem podeszła ku niemu.

- Lepiej po

łóż się na łóżku - powiedział cicho.

- Jak zwykle nami

ętność pod maską służbisty - zaśmiała się

zmysłowo i otoczyła mu szyję ramionami, stając na palcach na

czubkach jego butów. Była tak wzruszająco drobna.

Pochyli

ł się i zaczął całować ją z pasją i pożądaniem. Język Joy

był jak płomień w jego ustach. Dan był podniecony do granic

wytrzymałości. Dotąd nie reagował tak gwałtownie na żadną kobietę.

Joy zaj

ęła się teraz jego ubraniem. Płaszcz opadł ciężko na

ziemię, a za nim marynarka. Smukłe palce błyskawicznie uporały się z
krawatem i guzikami koszuli, potem z paskiem.

Spodnie opadły na

buty, a ręce kobiety drażniąco powolnym ruchem przesunęły się po

udach mężczyzny.

Krew t

ętniła Danowi w żyłach, podbrzusze paliło pożądaniem.

Jednak wewnętrzny głos, tak często tłumiony przez tę szaloną

uwodzicielkę, ostrzegał go, żeby nie ulegał. Przywołując resztki woli,

chwycił Joy za przeguby i delikatnie pchnął na łóżko.

- Musimy porozmawia

ć, kochanie.

- Ale po...

background image

- Teraz. Ci

ężki oddech unosił pierś Dana, kiedy przycisnął jej

palce do gor

ącej skóry. Były takie małe. Cała Joy była taka mała.

Gdyby tak mógł włożyć ją do kieszeni i przechować bezpiecznie aż do

następnych świąt...

- Przecie

ż już koniec z niebezpieczeństwem, tak? - Miękki, niski

głos i spojrzenie zielonych oczu były pełne obawy.

- Nie ca

łkiem - rzekł łagodnie. - A w każdym razie niezupełnie

tak, jak planowaliśmy.

- Ale obieca

łeś! - Odskoczyła od niego z wściekłością,

wyszarpując dłonie. - Współpracowałam i zeznawałam, więc teraz

powinnam być wolna!

- Joy, prosz

ę, posłuchaj - powiedział bardzo poważnie. Mierząc

go lod

owatym spojrzeniem, odsunęła się w kąt pokoju. - Ława

przysięgłych bez zastrzeżeń dała wiarę twoim zeznaniom i uznała

Jerome'a Berkleya winnym. Do tego czasu pewne kręgi nie brały cię

zbyt poważnie, ale teraz sytuacja się zmieniła.

S

łuchała w napięciu. Zobaczył, że dolna warga zaczyna jej drżeć.

- Dlaczego tak my

ślisz?

- Pami

ętasz, odebrałem telefon tam, w sądzie. Dzwonił mój

informator, który...

- Chcia

łeś powiedzieć: płatny kapuś - prychnęła z pogardą,

wyraźnie odzyskując rezon.

- Informator - powtórz

ył z naciskiem, zakładając koszulę. -

Człowiek, który często przekazuje mi istotne wiadomości.

Joy by

ła zdegustowana.

- Zwyk

ły donosiciel, który za parę dolarów podsłuchiwałby

własną matkę - oświadczyła, krzyżując ręce na piersi. - Gnida, która
stale potr

zebuje kasy, bo szwenda się po barach od St. Paul do

Minneapolis. Po sześciu latach pracy w nocnych klubach w Twin

Cities, mój drogi, wie się co nieco.

Dan wzi

ął głęboki oddech.

- Jak mo

żesz go osądzać, kiedy nawet nie chcesz wiedzieć, co

miał mi do powiedzenia?

- Nie chc

ę, bo to było o mnie! - wykrzyknęła łamiącym się

głosem. - Nie chcę, ponieważ mam już dosyć kłopotów - dodała,

odwracając się do niego plecami.

Chwyci

ł ją za ramiona i przygarnął.

background image

- Wiem, ile przesz

łaś, kochanie - wyszeptał chrapliwie, gładząc

jej głowę, wtuloną w białą koszulę. - Klęska Theo i wszystkie te
sprawy...

Kiedy Joy po raz pierwszy pojawi

ła się na posterunku policji i

opowiedziała Danowi historię o Berkleyu, nie zdawała sobie sprawy,
jak bardzo tym zaszkodzi Theo Nelsonowi, szefowi i przyjacielowi

zarazem. Wiedziała oczywiście, że Theo nie jest niewiniątkiem, ale

nie przypuszczała, że w klubie Laff Trak, w którym pracowała, pierze

się brudne pieniądze. Chociaż to Jerome Berkley był mózgiem, udział

Theo w tym oszukańczym procederze był znaczny i wstrząsnął Joy.

Wobec jej świadectwa Nelson zręcznie wycofał poprzednie zeznanie o

obecności Berkleya w klubie w noc morderstwa. W rezultacie obronie

udało się wywalczyć dla niego łagodny, tylko dwuletni wyrok.

Joy westchn

ęła i uniosła na niego spojrzenie.

- Chyba jestem gotowa. Miejmy to ju

ż za sobą.

- Wed

ług mojego informatora jeszcze kilku skorumpowanych

policjantów kręci się po Twin Cities. Takich, którzy uważają, że nadal

im zagrażasz.

Niepewnie przest

ąpiła z nogi na nogę na miękkim dywanie.

- Ale dlaczego? Przecie

ż powiedziałam sądowi wszystko, co

wiem.

- Oni obawiaj

ą się twojej fotograficznej pamięci. Uważają, że w

każdej chwili może w niej coś zaskoczyć i nagle przypomnisz sobie,

że widziałaś ich w klubie, co automatycznie rzuciłoby na nich
podejrzenia.

- To,

że zapamiętałam porucznika Berkleya siedzącego w

prywatnej loży Theo w wieczór morderstwa, a potem opuszczającego

ją, nie znaczy jeszcze, że mogłabym równie dokładnie odtworzyć

okoliczności każdego z przedstawień! - żachnęła się.

- Wiem, Joy - Dan delikatnie uj

ął jej podbródek i pogładził

opuszkami palców gładką skórę - ale zauważyłaś też, z kim rozmawiał
wtedy Berkley, a nawet moment przekazania koperty wypchanej

pieniędzmi w tygodniu poprzedzającym przestępstwo. Była to z

pewnością łapówka dla Nelsona za stworzenie Berkleyowi fałszywego
alibi.

- Dobrze, tylko koperty nigdy nie odkryto! A Theo zaprzecza,

że

otrzymał choćby jednego centa.

background image

- Ale nie zmienia to faktu,

że twój talent został doceniony przez

kilku wspólników Berkleya, którzy nadal

pozostają na wolności.

- Zapami

ętuję tylko rzeczy, na które zwracam uwagę -

usprawiedliwiała się z rozpaczą Joy. - Zauważyłam tego policjanta, bo

był bardzo przystojny. A noc, w czasie której zamordowano jego

żonę, zapadła mi w pamięć tylko dlatego, że Theo przyprowadził

jakieś namolne panienki, które się do niego kleiły. Słuchaj - zacisnęła
palce na jego przegubie -

czy nie mógłbyś rozpuścić przez tego

swojego informatora wiadomości, że już nic nie pamiętam, że chcę

zapomnieć o tym wszystkim jak najszybciej i żyć normalnie?

- Bardzo bym chcia

ł, Joy, ale to nie jest takie proste. I dobrzy, i

źli chłopcy noszą te same mundury. Nie wiem, komu teraz mogę ufać
w naszym wydziale.

- Co chcesz przez to powiedzie

ć?

-

Że nadal będziesz potrzebowała ochrony.

- Ukryj

ę się w suterenie twojego wspaniałego starego domu -

zaproponowała, w odruchu paniki. - I zrobimy sobie te nasze cudowne

święta, które mi obiecałeś.

- Nie, Joy. Rozmawia

łem już na ten temat z federalnymi. Nie

mieli zastrzeżeń, ponieważ pranie brudnych pieniędzy to przecież ich

działka.

Joy zesztywnia

ła w jego ramionach.

- Czy m

ówisz o tym, czego się domyślam?

- Tak, o federalnym programie ochrony

świadków. Wierz mi, nie

ma innego sposobu zapewnienia ci bezpieczeństwa.

- Mam ju

ż dosyć, z tylu rzeczy musiałam zrezygnować!

- Ale mo

żesz być z siebie dumna.

- Daj spok

ój, gdybym wiedziała, że spełnienie obywatelskiego

obowiązku będzie mnie tyle kosztować, nigdy nie zdecydowałabym

się na zeznania - powiedziała płaczliwie. - Straciłam przyjaźń Theo i

pracę, a także zaufanie ludzi z klubu i popularność u publiczności.

Niektórzy myślą, że specjalnie wymyśliłam tę scenę z kopertą, żeby

dodać sobie ważności. A ja przecież nigdy nie skrzywdziłabym Theo,

kłamiąc w ten sposób!

Dan skrzywi

ł się nieznacznie. Zupełnie nie podzielał jej

sentymentu dla Nelsona. Tylko taki drań jak on potrafiłby wziąć Joy

jako zakładniczkę, kiedy policja otoczyła Laff Trak. Ten kretyn, który

nigdy nie nauczył się dobrze prowadzić, w szale porwał ją do jej wozu

background image

i z pist

oletem w jednej ręce, a figurką świętego Krzysztofa, patrona

kierowców, w drugiej, wystartował do szaleńczej ucieczki przed
radiowozami.

- Przyszed

ł czas pożegnania, co, gliniarzu? Ironia pytania

rozpłynęła się we łzach. Czyżby liczyła, że się z nią zwiąże? Nie,

niemożliwe, po prostu zareagowała zbyt emocjonalnie, tak jak zwykle.

Ale przecież nie brakuje jej inteligencji i na pewno będzie umiała

trzeźwo ocenić swoje uczucia. Zresztą, cokolwiek by mówić, zupełnie

do siebie nie pasują. Ona - żywiołowa, spontaniczna, prowadzi nocne

życie, ożywia się wieczorem i odsypia do południa, i on -

pedantyczny, opanowany, pracuje od świtu na dyżurze, a wieczór jest
dla niego

najlepszą porą na domowy relaks.

Dobrze, by

ł jeszcze cudowny seks. Ale na jak długo może

wystarc

zyć?

- Joy, teraz wiem o tobie wszystko i b

ędę wiedział, jak cię

znaleźć. Pojawię się na pewno, ale sama rozumiesz, że muszę

dokończyć tę sprawę.

- Zd

ążysz przed świętami?

- W pi

ęć dni? To cholernie mało czasu!

- Przecie

ż obiecałeś, a ja ci zaufałam.

- Joy, sam fakt,

że jeszcze żyjesz, świadczy, że chyba znam się

na tym, co robię - powiedział z urazą.

- Mam wra

żenie, że w ogóle nie żyję, bo zabrano mi wolność.

- Obiecuj

ę ci, że niedługo ją odzyskasz. Joy zacisnęła pięści.

- Jak

śmiesz składać mi kolejne kłamliwe obietnice! Jak śmiesz! -

wybuchnęła.

Dan zd

ążył chwycić ją za przeguby, zanim drobne piąstki

wylądowały na jego piersi. Wtedy zadzwonił telefon. Jednym ruchem

pchnął ją na łóżko.

- Sied

ź cicho - powiedział. - To może być jeden z tych, o których

mówiłem. - Sięgnął po telefon. Odęte usta Joy pozostawały na razie

zamknięte.

- A, to ty. - S

łuchał przez dłuższą chwilę, przytakując

kilkakrotnie. -

Tak, tak, wspaniale. Tak, za pięć minut.

- Jeszcze nie s

łyszałam, żebyś tyle razy mówił „tak" w ciągu paru

minut -

zakpiła, wyciągając się z pogardliwą miną na łóżku.

- No to us

łyszałaś - burknął, zły, że tak go traktuje. Ciekawe, czy

spróbowałaby to robić, gdyby pilnował jej jakiś tępy mięśniak. -

background image

Wychodzę na chwilę. Tylko się stąd nie ruszaj i nie podchodź do okna
-

ostrzegł, sięgając po płaszcz. - I ubierz się - rzucił od drzwi.

- Danny? - zawo

łała za nim, nagle złagodniałym głosem.

Ścisnął klamkę, aż zbielały mu palce.
- Tak, kochanie? - zapyta

ł ze ściśniętym gardłem.

- Co b

ędzie z naszym Bożym Narodzeniem? Powiedz prawdę.

Usi

łowała go zatrzymać. Była jak dziecko, bo tylko dzieci

przywiązują taką wagę do świąt. Ale, do licha, przecież ma

dwadzieścia pięć lat! Rzucił jej ostatnie, zniecierpliwione spojrzenie.

- Teraz liczy si

ę tylko twoje bezpieczeństwo, Joy. Dla niego

można chyba odżałować jedne święta.

- Wiesz, kim jeste

ś, Danie Burke? Cynicznym łajdakiem!

Zabawiałeś się ze mną, kiedy była okazja, a teraz mnie odrzucasz,

jakbym była panienką na godziny!

Dan nie by

ł w stanie spojrzeć Joy w oczy.

- Je

śli dbasz o swoje życie tak samo jak ja, zachowuj się wreszcie

poważnie i rób, co ci każę - rzucił oficjalnym tonem, zamykając

drzwi. I nawet nie przyszło mu do głowy, że mogłaby go nie

posłuchać. Dlatego kiedy wróciwszy, zastał w pokoju tylko kartkę od

niej, poczuł się jak skończony dureń. Przesłanie było krótkie: nie jest

w stanie poświęcić swojej tożsamości za obietnicę bezpieczeństwa -

dlatego musi być wolna, żeby żyć.

Przeszuka

ł pokój, licząc, że znajdzie coś, co podsunęłoby mu

wskazówkę - kartkę z notatką albo chociaż książkę telefoniczną

otwartą na jakiejś stronie.

Nie znalaz

ł nic, poza drobnymi monetami, starą bawełnianą

koszulką i opakowaniami po hamburgerach. Potem przez całą noc na

próżno szukał jej po Twin Cities, po wszystkich dworcach i hotelach -

aż wreszcie zrozumiał, że odeszła i zabrała ze sobą coś jeszcze: jego

serce. A właściwie kradła je już wcześniej, kawałek po kawałku, tak

zręcznie, że nawet tego nie zauważył.

background image

ROZDZIA

Ł 1

Joy Jones, alias Faye Fairway zamar

ła w pół kroku na chodniku

koło Tropical Arms Apartments w Orlando, budynku, w którym

wynajmowała mieszkanie. Niepowstrzymane fale emocji, potężne jak

grzywacze Atlantyku bijące w pobliską plażę, burzyły mur

samozadowolenia, którym starała się odgrodzić od przeszłości. Minął

już prawie rok, odkąd po raz ostatni słyszała z cudzych ust swoje

prawdziwe imię i nazwisko. Jak bardzo poruszyło ją to imię,

wymówione przez jowialnego właściciela domu, Henry Sheldona.

Joy... ( Joy - ang. rado

ść (przyp. wydawcy))... Ta chwila była tak

miła, że chciałaby ją zatrzymać. Nie poszła dalej. Stała patrząc, jak

Henry ustawia dużego, mechanicznego Mikołaja na trawiastym

placyku przed wejściem do trzypiętrowego mieszkalnego budynku z

cegły. Poły czerwonego kubraczka były rozchylone, ukazując sploty
kolo

rowych przewodów, którymi z powodzeniem można by

udekorować świąteczne drzewko.

Stary mi

ły gaduła w wypchanych na kolanach roboczych

spodniach pochyla

ł swoją okrągłą postać nad elektrycznymi

wnętrznościami Mikołaja i grzebał w nich śrubokrętem. Czerstwą
tw

arz zdobił szeroki uśmiech.

- W

łaśnie sobie mówiłem: „Radość temu światu", jak w kolędzie.

Dlaczego mia

łaby zmarnować jeden z nielicznych momentów

czystego szczęścia w tym swoim zwariowanym życiu? Czemu nie

mogłaby choć na chwilę uwierzyć, że ten miły człowiek naprawdę

zawołał ją po imieniu? Ciężka, wypchana torba z warzywami nagle

stała się lekka jak piórko, kiedy na ułamek sekundy poczuła się dawną

Joy Jones. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo było jej to

potrzebne. Jak cenny okazał się moment, w którym przestała być Faye

Fairway, kelnerką, zatrudnioną na pół etatu w kafejce na sąsiedniej

ulicy. Wróciła Joy Jones, aktorka estradowa z Minnesoty, którą ludzie

uwielbiali za wrażliwość i cięty dowcip i której występy

doprowadzały ich to do śmiechu przez łzy, to do płaczu ze śmiechu.

Ju

ż dwunasty miesiąc była w ciągłej podróży, zmieniając

osobowości tak często jak inne kobiety szminki. W ucieczce przed

nieznanymi wrogami i własnym złamanym sercem odgrywała dalszy

ciąg scenicznych wcieleń. Role sprawdzały się w życiu tak samo jak

w światłach sceny - wszystkie dopracowane do najdrobniejszych

szczegółów, przedstawiające pełnokrwiste kobiece postacie. Mimo to

background image

zawsze Joy od jej kreacji dzieliła niewidzialna, cienka linia. Choć w

każdej chwili wcielała się w nie z przekonaniem, potrzebowała

świadomości, że w głębi duszy jest kimś innym.

- Podejd

ź tu, Faye, i powiedz, czy ci się podoba! - zawołał

Henry, radośnie machając do niej ręką.

Faye Fairway

świetnie wpasowała się w społeczność Tropical

Arms Apartments. M

iała swój pierwowzór w postaci wymyślonej

przez Joy przed procesem Berkleya - ambitnej, bystrej kelnerki z

włosami koloru meksykańskiej ostrej papryki i krągłymi biodrami, na

których potrafiła wdzięcznie opierać tacę z domowym obiadkiem i
zestawem przypraw

. Zresztą wybór profesji był koniecznością, gdyż

Joy, nadszarpnąwszy poważnie swoje oszczędności, potrzebowała

dopływu gotówki. A trzeba przyznać, że nie narzekała na brak sutych
napiwków. Inne wcielenia -

takie jak zbuntowana księżniczka z

mitycznego kraju Dubinspan czy postrzelona blondynka, specjalistka

od reklamy, nie zawsze dawały szansę zaczepienia się. Natomiast

zajęcie kelnerki było pewniakiem, dlatego już trzeci raz Joy wcielała

się w postać Faye.

Wci

ągnęła głęboki, orzeźwiający haust oceanicznego powietrza i

ruszyła przez trawnik, nieznacznym ruchem poprawiając rudą perukę

niemiłosiernie grzejącą w głowę.

- No, i co my

ślisz o moim plastykowym kumplu? - Henry

Sheldon ściągnął ze spoconego czoła sfatygowany rybacki kapelusik i

otarł je wierzchem dłoni.

Joy wiedzia

ła doskonale, że z niepokojem czeka na jej aprobatę.

Uśmiechnęła się do prawie trzymetrowego robota o poczciwej twarzy

i policzkach czerwonych jak jabłuszka, który stanął wciśnięty

pomiędzy dwa osypane kwieciem krzaczki.

- Jest wspania

ły! I tak szybko go ustawiłeś, zanim zdążyłam

wrócić ze sklepu.

- Ano... - Rozpromieni

ł się, opierając ręce na biodrach. - M o j a

pani b

ędzie zadowolona, kiedy jutro Wróci z wyprawy do Tampy.

Każdego roku narzekam, że za dużo jest kłopotu z ustawianiem
stareg

o Miko, a ona każdego roku podpuszcza dzieciaki z ulicy, żeby

mnie o niego prosiły. I oczywiście zawsze daję się nabrać.

- S

łyszałam, że sam jesteś niezłym Świętym Mikołajem na

wigilijnej kolacji w Tropical Arms.

- Fakt, ca

łkiem dobrze się bawię każdego roku - przyznał.

background image

- Uwielbiam karnawa

ł - rozmarzyła się Joy.

- A ja uwielbiam doprowadza

ć moją panią do zazdrości -

powiedział, mrużąc oko.

- Poczucie humoru to warunek dobrych zwi

ązków - zauważyła

Joy.

Henry spojrza

ł na nią z uważną życzliwością.

- A

ż trudno uwierzyć, że jeszcze nie wpadłaś w oko jakiemuś

przystojniakowi.

Joy wzruszy

ła ramionami, a zdradzieckie wspomnienia o Danie

Burke zawirowały jej w głowie. Jej uda przeniknął mimowolny

dreszcz. T e n żałosny, trwający już rok dobrowolny celibat!

- Wiesz, zbyt cz

ęsto przenoszę się z miejsca na miejsce, by się z

kimś wiązać - mruknęła, wiercąc czubkiem tenisówki w żwirze alejki.

- W takim razie jestem dumny,

że zatrzymałaś się u nas na dłużej

-

zapewnił ją szczerze Henry. - Nie mówiąc już o tym, że ja i moja

pani będziemy ci dozgonnie wdzięczni za pożyczenie samochodu na

wyprawę do siostry. Wrzucanie biegów w naszej terenówce wykańcza

ją, zwłaszcza przy dłuższych jazdach. Twój plymouth okazał się
wybawieniem.

Joy u

śmiechnęła się skromnie, choć te ciepłe słowa zrobiły jej

ogromną przyjemność.

- Ciesz

ę się, że mogłam pomóc.

- Tak

ą właśnie masz naturę, dziewczyno, czystą i prostą. Aż się

prosi, żeby pojawił się jakiś młody człowiek, który doceniłby twoje

zalety. Przecież możesz poskładać swoje złamane serce.

- A wi

ęc zauważyłeś? - Zaczerwieniła się.

- Jasne, trudno nie zauwa

żyć. Cholera, pomyślała, a jednak źle

grałam!

- Przecie

ż widzę, że nawet nadchodzące święta cię nie cieszą -

dodał z troską.

- Wiesz, je

śli mam być szczera, to zawsze uważałam, że święta

powiększają tylko samotność tych, którzy są samotni.

- Ale ty nie jeste

ś samotną, Faye! Masz przyjaciół tu, u nas, w

Tropical Arms. Jesteśmy jak wielka rodzina i jedna potrzebująca

dusza więcej nie zrobi nam różnicy.

Joy s

łuchała z zadowoleniem, nie zauważywszy chytrego tonu w

jego głosie. Bardzo liczyła na świąteczną gościnność tych ludzi.

Będzie to skromne Boże Narodzenie, nieporównywalne do

background image

wytęsknionych świąt z Danem w jego rodzinnym domu w St. Paul, ale
wszystko by

ło lepsze niż samotność. Postanowiła, że jeśli Dan nie

odpowie na kartkę, którą niedawno mu wysłała, podając aktualny

adres, zostanie tutaj na dłużej.

Dyskretnie podrapa

ła się pod peruką. Miłe, domowe Boże

Narodzenie w czterdziestostopniowym upale! Na

co ci przyszło,

śnieżny króliczku z Minnesoty...

Tymczasem Henry kl

ęknął przed Mikołajem i wpakował głowę

do otwartego brzucha, celując śrubokrętem w elektryczne

wnętrzności. Za chwilę wystawił rękę, dając Joy rozpaczliwe znaki, że
potrzebuje kombinerek. S

zybko odstawiła zakupy i ruszyła mu na

pomoc.

- Przytrzymaj go teraz - zadudni

ł głos Henry'ego. - To precyzyjna

robota, dziewczyno.

Joy stan

ęła za plecami kukły i objęła ją w pasie. Białe futerko

kaptura łaskotało ją w nos. Może Dan odpowie... Jeszcze jest czas. Do

świąt zostało sześć dni.

- Ju

ż wiem, przepalił się bezpiecznik pod pachą - oznajmił z

zadowoleniem Henry.

Kiedy si

ę poruszył, Joy mocniej chwyciła Mikołaja i nagle

plastykowy pas na okrągłym brzuszysku puścił i czerwone spodnie

opadły na lśniące buty. Teraz już nie wiedziała, czy ma śmiać się, czy

płakać, bo przypomniała sobie Dana w hotelu w takiej samej sytuacji.

Takim właśnie chciałaby go zapamiętać: wrażliwym i męskim

jednocześnie, seksownym i śmiesznym w opadniętych spodniach.

- Hej, co to, trz

ęsienie ziemi? - zaniepokoił się Henry.

- Przepraszam,

źle go chwyciłam - wyjąkała, tłumiąc łzy.

- Dobrze si

ę czujesz, Faye?

- Tak , oczywi

ście - odparła i wtuliła twarz w białe futerko.

- Wiesz, chcia

łem cię prosić o jeszcze jedną przysługę -

pow

iedział z wahaniem - ale teraz widzę, że może to nie...

- Ale

ż powiedz!

- No, po prostu potrzebuj

ę asystentki Mikołaja, która by chodziła

ze mną i rozdawała prezenty. Zwykle robiła to moja pani, ale ostatnio
kolano bardzo jej dokucza!

- Jasne,

że ci pomogę! - wykrzyknęła.

- Tylko lepiej schowaj gdzie

ś tę czarną torebkę, którą ciągle

nosisz. Nie bardzo będzie pasować do stroju.

background image

Joy mimowolnie zerkn

ęła na czarną skórzaną saszetkę, przypiętą

przy jej wąskiej talii. I dziś nie bardzo pasowała do białego

płóciennego kostiumiku i jasnej bawełnianej bluzki. Ale nie

zdejmowała jej ani na chwilę i nawet w pracy zakładała na uniform

kelnerki. Ta torebka była jej gwarancją przetrwania, pakietem

ewakuacyjnym, gdyby nagle musiała rzucić wszystko i znów uciekać.

Dzięki niej zyskiwała poczucie, że jest wolna.

Wolna, by ucieka

ć... Co za ironia! Uciekła z domu, by chronić

swą tożsamość, ale właściwie z każdym krokiem oddalała się od niej.

Ale czy mogła inaczej wybrać?

Och, Danny... Tak bym chcia

ła, żeby choć na te parę dni świąt

wróciło dawne życie, pomyślała.

- Nie b

ój się, wystąpię z tej okazji bez torebki - zapewniła

Henry'ego.

- Fajnie. - Starszy pan wysun

ął się z robota i zatarł ręce. - No,

dobra, wypróbujemy go. Włącz go do gniazdka w ścianie, tam, za
krzakami.

Kiedy przycisn

ął guzik na karku Mikołaja, ten zaszumiał

radośnie. Sztywny tułów pochylił się w ukłonie, a prawe ramię

wykonało zapraszający ruch.

- Cudnie! - Joy by

ła naprawdę zachwycona.

- Brakuje mu jeszcze po

światy wokół głowy - stwierdził Henry. -

Muszę wymienić żarówkę.

Joy okr

ążała figurę, porządkując fałdy czerwonego ubrania.

- Wiesz, chyba b

ędziemy mieli jeszcze jednego gościa przy

świątecznym stole - powiedział nagle Henry.

Zerkn

ęła na niego. Dobrotliwa twarz promieniała radością jak u

dziecka, któ

re wreszcie wyjawiło sekret. Kiedyś Joy uwielbiała

tajemnice, ale teraz ryzyko było zbyt wysokie.

- Pewnie kto

ś, kogo nie znam - wymamrotała.

- No, nie wiem... Co

ś mi się zdaje, że nie jesteś wcale taka

samotna -

stwierdził z przekąsem.

Joy drgn

ęła. Może kartka wysłana do Dana podziałała?

- Czy kto

ś o mnie pytał, Henry?

- Tak, tw

ój kuzyn. Przedstawił się jako Pat Fairway. Nie, to nie w

stylu Dana. Coraz bardziej nie podobała się jej ta sprawa.

- Chyba nie pos

łałeś go do mojego mieszkania? - zaniepokoiła

się.

background image

- Jasne,

że nie. Powiedziałem mu, że cię nie ma i nie wiem, kiedy

będziesz. Odpowiedział, że ma jeszcze parę spraw do załatwienia, a
potem tu wróci. Ale ty chyba znasz tego faceta?

Joy pokr

ęciła głową, mimowolnie rozglądając się po okolicy.

Fikcyjna Faye i jej fikcyjny kuzyn -

tego już było za dużo.

- Nie znam. Kto

ś się podszywa pod mojego kuzyna. Henry

szeroko otworzył oczy.

- Sk

ąd w takim razie tyle wie o tobie? Wie, że jesteś samotna,

tęsknisz za domem i masz już dosyć tej tułaczki. Zastanawiał się

nawet, czy ciągle jeszcze jeździsz starym zielonym plymouthem.

Nawet mi nie przyszło do głowy, że może coś kręcić.

Dan wiedzia

ł to wszystko, bo opisała mu w kartce swoje uczucia -

ale Dan nie straszyłby jej w ten sposób.'

- I co mu powiedzia

łeś?

- Nic specjalnego - zastrzeg

ł, wyraźnie przejęty. - Mówiłem, że

owszem, masz plymoutha, ale nie znam się na kolorach. Chciał

jeszcze pogadać, ale zjawiła się pani Min - ter spod 209. Kiedy

chciałem go jej przedstawić, ulotnił się.

Samoch

ód był zielony, kiedy uciekła. W pewnym momencie z

ostrożności załatwiła sobie nowe tablice i kazała go polakierować na

brązowo. Ten fałszywy kuzyn stanowczo za wiele wiedział!

- Mo

żesz mi go opisać?

- Z trudno

ścią, bo okulary zakładam tylko do pracy. W każdym

razie widziałem, że był raczej wysoki, miał ciemne włosy, kapelusz z

szerokim rondem, okulary słoneczne. No i wełniany płaszcz -

wyobrażasz sobie, w taki upał! A tak naprawdę - wyznał ściszonym

głosem - nie mogę ci nawet powiedzieć, czy to był mężczyzna. Miał -

albo miała - taki dziwny, wysoki głos. Joy czuła, że ogarnia ją panika.

- Nie jeste

ś nawet pewny płci?

- Czasem tak bywa. Mam na przyk

ład ciotkę w Oregonie, która

potrafi zgnieść w ręku puszkę konserw i regularnie goli wąsy -

usprawiedliwiał się.

Joy dr

żała pomimo upału i nawet tego nie kryła.

- Nie podoba mi si

ę ta sprawa, Henry.

- W co ty wdepn

ęłaś, dziewczyno? - zapytał, z troską patrząc jej

w oczy. -

Tylko nie zaprzeczaj. Nie jest normalne, żeby młoda, ładna

dziewczyna tułała się po świecie, stale oglądając się przez ramię, czy

nikt jej nie śledzi.

background image

- Chcia

łabym ci wszystko wytłumaczyć, ale chyba nie ma już

czasu -

odparła cicho.

- Tak, lepiej ju

ż idź. - Po ojcowsku poklepał ją po ramieniu. - Ja

się jeszcze tutaj pokręcę, a kiedy się zjawi, dam mu popalić!

Joy wzruszona serdecznie uca

łowała rumiane policzki.

- Musz

ę stąd zniknąć, Henry. Przynajmniej na razie.

- Dlaczego? Po prostu id

ź na górę i zawołaj policję.

- Nie mog

ę, Henry. Ale odezwę się do ciebie. Obiecuję -

powiedziała łamiącym się głosem i ruszyła w stronę domu.

- Hej, a co z naszym

świątecznym przyjęciem? - zawołał za nią,

ale pomachała mu tylko i zniknęła w drzwiach.

background image

ROZDZIA

Ł 2

W St. Paul w Minnesocie zapada

ł zmierzch i zbliżała się pora

kolacji. Reprezentacyjna Pendham Avenue, ciągnąca się daleko poza

gwarne śródmieście, wyglądała pięknie o tej porze roku. Puchate

czapy śniegu pyszniły się na wysokich, stromych dachach starych

rezydencji, ukrytych za drzewami. W ciepłym świetle stylowych

latarni dzieci w ciepłych kurtkach i kolorowych czapkach grały w

zaimprowizowanego hokeja na podjazdach, przewracając się i

pokrzykując.

Z

łocista limuzyna przesuwała się ostrożnie po śliskiej

nawierzchni. Detektyw policji w St. Paul, Dan Burke, siedząc obok

kierowcy, obserwował przez omiataną wycieraczkami szybę

rozbawione dzieci. Zdawało mu się, że wjechali w inny bajkowy

świat, zostawiając za sobą korki, smród i błoto śródmieścia.

- Dzieciaki,

święta i śnieg! - Twarz Rexa Camerona, siedzącego

za kierownicą nie oznaczonego policyjnego wozu, rozjaśnił pełen
zac

hwytu uśmiech. - Zazdroszczę ci, stary, że wracasz do takiej

sielanki po całym dniu tej cholernej policyjnej harówy.

- Fakt, ca

łkiem tu jest zacisznie - przyznał mrukliwie Dan,

żałując, że pozwolił się dzisiaj podrzucić swemu partnerowi do domu.
Rex chcia

ł pożyczyć limuzynę, ponieważ swój sportowy wóz wstawił

do warsztatu. Dan aż za dobrze wiedział, co się stanie, kiedy dzieciaki

rozpoznają samochód.

I sta

ło się. Zaledwie światła reflektorów padły na kolorową

gromadkę, gracze rozproszyli się gwałtownie i wrzeszcząc: „Sknerus,

Sknerus jedzie!", pochowali się za krzewami i pniami drzew.

- Wstydzi

łbyś się, Danny - powiedział z naganą Rex, odwracając

się ku niemu.

- Wiesz, jakie s

ą bachory. Uwzięły się na mnie.

Rex zatrzyma

ł się na podjeździe dwukondygnacyjnego domu

Dana. Była to istna twierdza o szarych ścianach i białych okiennicach,

zbudowana w 1890 roku. Zachowały się nawet oryginalne
architektoniczne ozdóbki -

bliźniacze wieżyczki, a także spatynowany

miedziany dach. Koledzy Danny'ego z pracy nazywali to miejsce
Zamkiem.

Zamek, tak jak i inne domy w starej dzielnicy Pendham, stanowi

ł

atrakcję St. Paul i jego chlubę. Ojciec Dana, nieżyjący już senator

Marcus Burke, spędził w tym domu całe swoje życie, podobnie jak

background image

jego ojciec. Tu Marcus i jego żona Beth wychowali Dana oraz jego

starszą siostrę Gwen. Dan z przekonaniem kontynuował tradycje

rezydencji, przestrzegając odwiecznych reguł porządku dnia i spokoju
nocy.

Zanim jeszcze wysiad

ł z wozu, zerknął na teren posesji,

sprawdzaj

ąc, czy któryś z tych utrapionych smarkaczy nie zakradł się,

żeby nabroić. Duży ogród otoczony był oryginalnym, pozieleniałym

ze starości, kutym ogrodzeniem. W całej okolicy tylko Dan i Floyd

Bixley mogli się takim poszczycić. Tylko oni trzymali się swoich

rodzinnych siedzib. I choć mieli niewiele wspólnego - Dan miał

trzydzieści jeden lat, a stary Floyd siedemdziesiąt - jak więzy krwi

łączyło ich umiłowanie tradycji. Z wyższością dystansowali się od

dorobkiewiczowskich sąsiadów, którzy z kolei patrzyli na nich jak na
pustelników i dziwaków.

Rex r

ównież rozglądał się po okolicy, nie tylko z zawodowym

zainteresowaniem. Dan z niechęcią czekał, co jeszcze wypatrzy. Z

okien wszystkich domów padały na śnieg kolorowe smugi światła, we

wszystkich oknach pyszniły się pięknie ustrojone choinki. Nawet

Floyd Bixley wywiesił wieniec na drzwiach. Tylko Zamek Dana

pozostał nie udekorowany, jakby jego właściciel zupełnie zapomniał,

że zbliżają się święta.

- Wiem,

że masz naturę samotnika, ale czy aby nie przesadzasz?

-

zapytał z troską Rex, odwracając się ku partnerowi.

Ostry profil Dana zastyg

ł jak kamienna rzeźba.

- Przecie

ż cholernie dobrze wiesz, jak skończył się dla mnie ten

rok. Dotąd nie mogę sobie darować, że naopowiadałem Joy tych

wszystkich bajeczek o wesołych wspólnych świętach w mojej rodowej
siedzibie.

- A ja ci

ągle trzymam dla ciebie zabawki na choinkę, których nie

zdążyłem ci dać. Jutro ci je przywiozę.

- Nie, nie, to nie ma ju

ż sensu. W ostatnią sobotę napiekliśmy z

Gwen ciasteczek i umówiłem się z nią na świąteczną wizytę w

niedzielę, jak co roku. To wystarczy.

- Ja uwielbiam takie rodzinne pieczenie, Danny, Pewnie,

że

uwielbia. Rodzinny z niego facet, pomyślał gorzko Dan. Sam pokłócił

się z siostrą na temat Joy i omal nie spalili wypieków.

- Hej, popatrz! - wykrzykn

ął nagle Rex, pokazując palcem w

kierunku skrzyni na piasek, stojącej po drugiej stronie ulicy. - Ten

background image

chłopaczek w niebieskim kombinezonie zahaczył się butem o jakiś
drut przy drzewie!

- Jeszcze nie znasz Timmy'ego Weavera! - za

śmiał się Dan. - Ma

sześć lat i cholerną fantazję. Teraz pewnie udaje, że to biedne drzewko

jest potworem, który złapał go za nogę i wciąga do swojej jaskini. Nie

bój się, jego mamusia czuwa. Widzisz ten cień w bocznym oknie?

- Aha. - Rex zmru

żył oczy. - Kawał baby z niej.

- Jane Weaver.

Ósmy miesiąc ciąży, ale stale ma oko na

Timmy'ego. Zaraz zapuka w szybę i zabawa się skończy.

- Sk

ąd ty to wszystko wiesz, Sknerusie? - zapytał Rex. Dan

westchnął.

- Pani Nettel, moja wspania

ła sąsiadka i gospodyni, w każdą

sobotę rano, sprzątając mi chałupę, raczy mnie porcją najnowszych

plotek z sąsiedztwa. A swoją drogą, gdyby nie porządne stare

ogrodzenie, te dzieciaki by mnie wykończyły.

Rex zmarszczy

ł brwi.

- Wiem,

że cenisz tę kobietę, ale ja nie mogę się jakoś do niej

przekonać. Tak nagle i tajemniczo wprowadziła się do sąsiedniego

domu na początku zeszłego roku i już następnego dnia zaproponowała

ci swoje usługi.

- Mo

że też czuła się samotna? - Dan wzruszył ramionami.

- Nie wiem, ale lepiej by

ś zadbał o znajomość z jakimiś

młodszymi i ciekawszymi sąsiadkami.

- Wiesz,

że nie lubię typowych sąsiedzkich pogaduszek.

- Ale przecie

ż rozmawiasz z panią Nettel.

- G

łównie o policyjnym życiu. Bardzo ją to interesuje. A co do

innych, to nie byłbym w stanie patrzeć, jak wyburzają ściany albo

zrywają stare rzeźbione boazerie.

- Nie przesadzaj, troch

ę zmian nie zaszkodzi, poza tym nie

wszyscy lubią starocie.

Dan zerkn

ął z dezaprobatą na mężczyznę za kierownicą, na jego

starannie przylizane włosy i krawat w niezbyt gustowny czerwono -

zielony wzór. Rex Cameron był rzetelnym gliną i najlepszym

partnerem, z jakim kiedykolwiek współpracował, ale nie miał za grosz
wyczucia stylu ani szacunku dla starych rzeczy i tradycji. Mieszkanie

urządził metalowymi meblami, a spał na wodnym łożu.

W pracy uwa

żano ich początkowo za niezbyt dobraną parę.

Ciemnowłosy poważny Dan, konserwatysta, który najlepiej

background image

odpoczywał w samotności i Rex - jasnowłosy, żywy i kontaktowy.

Smutny wilczur w parze z radosnym złotym spanielem. Okazało się

jednak, że ich charaktery doskonale się równoważą, co znakomicie

przydawało się w pracy. Dlatego Dan zawsze potrafił zdobyć się na

cierpliwość wobec partnera.

- Rex, wiem,

że chcesz mi pomóc, ale proszę, daj spokój.

Na ganku naprzeciwko zamruga

ło światło. To był już ostatni

sygnał dla Tima. Chłopiec niechętnie ruszył w stronę domu. Dan

otworzył drzwiczki samochodu.

- Dobranoc, stary.
- S

łuchaj, może wejdę na chwilę i zadzwonię do warsztatu -

zdecydował nagle Rex, gasząc silnik i światła. - Jeśli mój fiero jest już

gotowy, sąsiad odbierze go i podjedzie po mnie. Dobrze jest mieć

takich sąsiadów, nie?

Kiedy weszli przez skrzypi

ącą bramę, natychmiast dostrzegli, że

ktoś już szedł tędy przed nimi.

- Spodziewa

łeś się jakichś gości, Danny?

- Nie. - Ciemnoniebieskie oczy Dana lustrowa

ły posesję z

czujnością drapieżnika. Odciski stóp były małe i ktoś je zostawił jakiś

czas temu. Nowy śnieg zaczynał już je zasypywać.

Pracuj

ąc ze sobą od lat, w różnych okolicznościach, obydwaj

mężczyźni rozwinęli niemal telepatyczną więź. Wystarczyło jedno

spojrzenie, by ocenić sytuację i porozumieć się bez słów. Dan ruszył

pierwszy alejką, uważnie wpatrując się w ślady, gotów do

natychmiastowej akcji. Rzadko sięgał po broń, ale wiedział, że ma ją

w kaburze na szelkach pod pachą. Czuł się odpowiedzialny za swoich

sąsiadów - jak zwykle policjanci. Zresztą odpłacali mu całkowitym

zaufaniem i zwracali się do niego w każdej potrzebie.

Doszed

ł do drzwi i ostrożnie nacisnął klamkę. Nie ustąpiła, ale

widać było, że ktoś usiłował się dostać do środka.

Da

ł znak Rexowi, ubezpieczającemu go z tyłu, i rozdzielili się,

okrążając domostwo z dwóch stron. Dan stwierdził, że na framugach

każdego z okien parteru poruszono śnieg, a ziemia pod nimi była

zdeptana. Widać ten ktoś - niski, o drobnych stopach - próbował

dostać się przez okna albo przynajmniej zajrzeć do środka.

Rex czeka

ł na niego przy tylnym wejściu, z nieco dziwnym

wyrazem twarzy.

background image

- Chyba ci si

ę to nie spodoba - stwierdził. Dan wszedł na kilka

betonowych stopni, usiłując zajrzeć

przez rami

ę Rexa za firankę, którą pani Nettel zawiesiła w

kuchen

nych drzwiach. W głębi, na stole widać było na wpół

opróżniony dzbanek mleka i brudną szklankę. Duży niebieski talerz na

ciasteczka był pusty, za to okruchy walały się po całym obrusie. Ktoś

zrobił sobie ucztę z mistrzowskich wypieków Gwen.

Rex nacisn

ął na klamkę, lecz nie ustąpiła.

- Jakim cudem... Dan ju

ż znał odpowiedź. Zbiegł ku niskim

drzwiom do

piwnicy. Zamkni

ęte były na solidną kłódkę, ale pokazał Rexowi,

jak łatwo obluzować bolce skobla w spróchniałej desce. Dawno już

miał ją wymienić.

- Widzisz, tworzy si

ę szpara i mała, szczupła osoba może się

wślizgnąć. To musiał być dzieciak. I to odważny - dodał, zaglądając w

ponury mrok własnej piwnicy.

Otworzyli k

łódkę i weszli. W kwadracie światła na brązowym

linoleum zobaczyli wyraźne ślady wiodące do kuchni. Dan pokręcił

głową.

- Nigdy nie zostawiam tych drzwi otwartych, a zw

łaszcza teraz,

kiedy ci

ągnie zimnem. Te też zamykam - dodał z irytacją, widząc

otwarte na całą szerokość drzwi lodówki oraz szafek.

Kto

ś musiał tu myszkować - ale na oko nic wartościowego nie

zginęło ani nie zostało zniszczone. Kryształy, porcelana i różne cenne

bibeloty tkwiły na swoich miejscach. Spustoszenia dokonano jedynie

w zapasach świątecznych słodyczy - najwyraźniej chodziło o

młodocianego przestępcę.

Postanowili natychmiast przeszuka

ć dom. Rex, nie pytając,

sięgnął do szafki po latarkę i zszedł do piwnicy. Dobrze znał ten dom.

Dan zdjął gruby płaszcz i ruszył do holu. Powoli wchodził na górę po

trzeszczących mahoniowych schodach, przyświecając sobie

kieszonkową latarką. Przyćmione nocne oświetlenie domu dawało

jedynie poświatę, w której lśnił parkiet i meble. Miał do przeszukania

trzy pokoje i dwie łazienki. Wchodził po kolei do pomieszczeń,

sprawdzając je dokładnie. Pani Nettel posprzątała solidnie, jak zwykle
co dwa tygodnie.

W pokoju do szycia nieżyjącej już matki Dana

piętrzyły się stosy upranej i wymaglowanej bielizny. W powietrzu

unosił się świeży zapach pasty i środka do polerowania mebli.

background image

Wszędzie panował absolutny porządek i wszystko wydawało się

nietknięte. Wszystko, poza jego własną łazienką.

To, co wy

łowił z mroku snop światła latarki, wystarczyło, by

Danny natychmiast sięgnął do kontaktu. Na chwilę dosłownie zamarł,

patrząc na horrendalny bałagan. W powietrzu ciągle jeszcze wisiała

mgła wilgoci, lustra były zaparowane, podłoga śliska i mokra, a

dywaniki nasiąknięte wodą. Ręczniki kąpielowe, zwinięte w kłąb,

walały się obok wanny. Schylił się, by podnieść swoją ulubioną

szczotkę do włosów, z której zwisały długie, bardzo jasne włosy. Z

irytacją zatkał tubkę wypluwającą z siebie czerwony żel, a potem

zacisnął Wargi, widząc własną szczoteczkę do zębów leżącą w kałuży

wody na podłodze. Żadne dziecko nie ukoronowałoby kradzieży

ciastek myciem zębów!

Jego spojrzenie przyci

ągnął stos rzeczy, zrzuconych za drzwiami,

jakby ktoś błyskawicznie się rozbierał. Zdumiał się, kiedy zaczął je

oglądać. Intruz chyba nie zauważył, że w Minnesocie jest ostra zima.

Ubrany był w jednorazowy płaszcz przeciwdeszczowy, który można

kupić w każdym supermarkecie, biały płócienny kostium, bawełnianą

koszulkę i wąziutkie figi. Dan znalazł jeszcze parę brudnych,

przemoczonych tenisówek, ale na próżno rozglądał się za stanikiem.

Nie musiałby mieć nawet umysłu policjanta, by stworzyć sobie portret

pamięciowy poszukiwanego przestępcy: mała, zgrabna blondynka z

kształtnym biustem, którego nie lubiła krępować.

Joy!
Dobrze, ale gdzie si

ę podziała? Dom jest cichy, a jego sypialnia

pusta. Postanowił sprawdzić jeszcze raz. Tym razem zobaczył drobną

postać skuloną na kanapce przy oknie wychodzącym na Pendham
Aven

ue. Spała, tuląc w ramionach czarną, przypinaną w pasie torebkę,

jakby to był ukochany miś.

S

łodka, śliczna Joy, tak niewinna i ponętna, otulona w jego zbyt

obszerny, biały frotowy szlafrok.

Podniecenie i

żal dławiły go w gardle, gdy zapalał lampę przy

sto

le, by się jej lepiej przyjrzeć. Jak mogła się tu wprosić bez pytania,

i to po numerze, jaki mu wykręciła? Ostrożność podpowiadała mu, że

to pułapka, której za wszelką cenę powinien uniknąć.

Joy poruszy

ła się i z niskim zmysłowym pomrukiem kotki zaczęła

mo

ścić się wygodniej w szlafrokowym gniazdku. Danny drgnął i

zacisnął pięści. Wiedział, że wpadnie w tę pułapkę. Grała, widział to

background image

dobrze. Specjalnie upozorowała tę scenę, by wciągnąć go do łóżka i

uwieść, żeby zapomniał o wszystkim.

Bezsilny i zafascynowany, patrzy

ł na poróżowiałą od snu skórę i

pasma jasnych włosów zakrywające twarz z rozkosznie rozchylonymi

ustami. Pasek od szlafroka rozluźnił się, odsłaniając pożądliwym

oczom więcej ponętnych tajemnic, aż w wycięciu pomiędzy lekko
rozchylonymi udami ukaza

ły się złote kędziorki.

Żaden mężczyzna nie byłby w stanie patrzeć na to spokojnie, a

Danny nie należał do wyjątków. Joy była małym cudem natury, każdy

centymetr jej ciała podziwiał z zachwytem. Och, jaki męski i potężny

czuł się przy niej...

Zdradziecki skurcz w dole brzucha nagli

ł go natarczywie.

Niczego teraz nie pragnął, jak tylko poczuć się wielkim w niej,

wypełnić sobą to drobne, kształtne ciało.

Podszed

ł i uniósł ją w ramionach, nie po raz pierwszy dziwiąc się,

jak może być tak lekka przy swoim nienasyconym apetycie. Włosy

złotą falą spłynęły mu na ramię, a małe usta, przytulone do jego

policzka uśmiechały się tajemniczo. Czego oczekiwała od niego tym

razem? Przez chwilę kołysał ją w ramionach. Zdawało mu się, że
ziemia usuwa si

ę spod stóp jak na górskiej kolejce. Zamknął oczy i

znów powróciło szaleństwo - szum krwi w uszach, gwałtowny łomot

serca i uczucie wznoszenia się w górę, w górę, aż do szczytu i upadku.

Jazda bez hamulc

ów, z pedałem gazu wciśniętym do podłogi.

Taka, o jakiej zawsze marzył...

Joy...
Poruszy

ła się i mruknęła coś. Otworzył oczy, wracając do

rzeczywistości. Zauważył, że szlafrok rozchylił się jeszcze bardziej.

Ukazała się kształtna pierś, osypana czymś dziwnym, czyżby

okruchami ciasteczek? Ale przecież najpierw łasowała w kuchni, a

potem dopiero poszła pod prysznic... Jeszcze jedna tajemnica.

Pochylił się i ujął wargami słodki sutek, który momentalnie stwardniał

pod jego dotknięciem. Smakowała cudownie.

Musia

ł wytężyć całą siłę woli, żeby się oderwać i wreszcie

położyć ją na łóżku. Pasek od szlafroka rozluźnił się zupełnie i poły

opadły ciężko, jakby w kieszeniach był ołów.

Ale to nie by

ł ołów, tylko ciasteczka - chyba ze trzy tuziny. Miała

kieszenie wypchane ciasteczkami! Już rozumiał - po prostu, jak

dziecko, musiała mieć coś dobrego, żeby ukołysać się do snu. Ale nie

background image

mógł jej wybaczyć, że tak nakruszyła mu w pościeli. Paskudny

zwyczaj! A przecież dobrze wiedziała, że nie znosi, kiedy ktoś je w

łóżku. Zabraniał jej tego nawet gdy pilnował jej w specjalnym domu

należącym do wydziału.

Irytacja otrze

źwiła go nieco. Musiał zrobić z tym porządek, i to

szybko. Rex za c

hwilę przyjdzie z dołu. Zamaszystym ruchem magika

ods

łaniającego skrzynię z przepiłowaną kobietą, ściągnął z niej

szlafrok, a potem zaczął energicznie przetrzepywać prześcieradła.

Joy, przetaczana bezceremonialnie po

łóżku, wcale się nie

obudziła - albo nie chciała się budzić. Wymamrotała coś tylko

niewyraźnie. Okrył ją, rozmyślając gorzko, że nie ten scenariusz

wyobrażał sobie w czasie ponurych godzin dyżurów - chłodny
pedanty

czny glina w konfrontacji z ciepłą śliczną dziewczyną, która z

niczym się nie liczy, tylko chce, żeby jej wybaczył i żeby już

wszystko było dobrze.

background image

ROZDZIA

Ł 3

Dan wypad

ł z pokoju, z łomotem zbiegł po schodach i zatrzymał

się dopiero w holu. Dyszał ciężko, jak po wielkim wysiłku. Zaiste,

oderwanie się od Joy w takim momencie było wielkim wysiłkiem.

Z gabinetu po lewej dobiega

ła rozmowa telefoniczna.

Najwidoczniej Rex umawiał się z mechanikiem. Choć Dan już od

dawna zaakceptował obecność Rexa w swoim życiu, Joy pozostała

jego obsesją do tego stopnia prywatną, że wyjątkowo pragnął

rozpracować jej sprawę sam.

Jego elegancki partner ze s

łuchawką przy uchu rozpierał się w

kręconym fotelu, z nogami na wypolerowanej powierzchni
antycznego biurka.

- Wszystko w porz

ądku? - zagadnął Rex, odwracając się ku

niemu i odkładając słuchawkę.

- Tak. Na g

órze nie ma nikogo. To musiał być któryś z tych

wścibskich malców.

- To znaczy,

że wszystko gra. Ale najlepiej byłoby, Danny,

gdybyś zabił te drzwi na głucho.

Dan, zanim odpowiedzia

ł, podszedł i zgarnął nogi partnera z

biurka.

- Zrobi

ę to od razu jutro rano - powiedział spokojnie, choć w

głębi duszy pragnął natychmiast pozamykać cały dom, by chronić
swój skarb. Swój ukryty skarb - Joy.

- Zrobili twojego fiero? - zapyta

ł, chcąc jak najszybciej skłonić

Rexa do odejścia.

- Tak, i maj

ą otwarte do dziesiątej wieczorem, nie muszę się

spieszyć. - Rex wstał i przeciągnął się leniwie.

- W ka

żdym razie dzięki, że mi tu pomogłeś. Nigdy nie

wiadomo, co...

- Stary, daj spokój, przecie

ż jesteśmy partnerami, nie? Zrobiłbyś

tak samo.

Dan przytakn

ął, ale zmarszczył brwi, widząc, że Rex podchodzi

do sekretarzyka i zaczyna przeglądać świąteczne kartki, które pani

Nettel starannie, ułożyła.

- Co robisz?
- Przegl

ądam jeszcze raz, bo nie mogę się nadziwić, że tyle szych

pamiętało o skromnym gliniarzu.

- To znajomo

ści jeszcze z czasów kadencji ojca w Senacie.

background image

- Pewnie te same szacowne pryki zwal

ą ci się w niedzielę na

przyjęcie, co? - zachichotał Rex.

- Owszem, taki zwyczaj wprowadzili rodzice - wyja

śnił sztywno

Dan. -

Staramy się z Gwen utrzymać tę tradycję.

- Czekaj, a gdzie jest kartka od Joy? M

ówiłeś przecież, że się

odezwała - zainteresował się na nagle Rex. - Chyba nie włożyłeś jej

pod poduszkę, żeby mieć miłe sny?

Gdyby

ś tylko wiedział, kto śpi na mojej poduszce...

- Nie wiem, gdzie

ś się musiała zawieruszyć. Może pani Nettel

wyrzuciła ją przy sprzątaniu?

- Ta stara pedantka? Chyba

żartujesz. - Rex przerzucił jeszcze

stertę kopert, które Dań odłożył, by mieć adresy nadawców. - Koperty

też nie ma. Na mój nos coś tu jest nie w porządku.

- Mo

że ktoś z moich bliskich chciał, żebym zapomniał o Joy? -

W głosie Dana zabrzmiał zaczepny ton. Czy ten facet wreszcie sobie
pójdzie?

- Nie ja - zaprzeczy

ł żywo Rex. - Chyba pamiętasz, jak mówiłem,

że jest dla ciebie stworzona? Ani twoja siostra Gwen, bo zdrowo

zmyła ci głowę za zwodzenie Joy, więc chyba ją lubiła. A swoją

drogą, może będziesz się śmiał, ale przez chwilę miałem wrażenie, że

Joy się znalazła.

Ten potw

ór był niesamowicie bystry!

- Sk

ąd taki pomysł, stary?

- Sam nie wiem. - Cameron wzruszy

ł ramionami. - Te małe

ślady, ciasteczka...

- Wiem, gdzie jest Joy, w

łaśnie dzięki tej kartce - wyjaśnił

pośpiesznie Dan.

- Dobrze, a obaj zdajemy sobie spraw

ę, że jest już bezpieczna i

że można ją zabrać z Orlando.

- Uhm... - Dan skrzy

żował ramiona na piersi.

- Czekaj, co ty masz na brodzie? - Rex przyjrza

ł mu się uważnie.

- Co? Gdzie? - Palce Danny'ego natrafi

ły na kryształki cukru,

przyczepione do odrastającego zarostu.

- Nie s

ądziłem, że jeszcze zostały w tym domu jakieś ciastka.

Cholera, ma na mnie dowód! -

pomyślał nerwowo Danny.

- Po

łakomiłem się na okruszki, niestety.

- Tak my

ślałem. Słuchaj, jeśli jesteś głodny, może byśmy zajrzeli

do twojej lodówki. Pomogę ci coś upichcić. A na początek

background image

moglibyśmy uszczuplić twój zapas tej znakomitej brandy. Co ty na to?
-

Rex zatarł ręce.

Dzwonek telefonu wybawi

ł Dana od odpowiedzi. Jakiś głos pytał,

czy to Pizza Pantry. Musiał wykorzystać tę okazję, żeby wreszcie

pozbyć się Rexa.

- Nie. - Kiedy us

łyszał trzask odkładanej słuchawki, powtórzył z

przejęciem: - Nie, niestety nie wszystko jest w porządku. Och, pani

Nettel, pani szósty zmysł jest niesamowity. Ktoś się włamał przez

drzwi do piwnicy. Na szczęście nic nie zginęło. Intruz połakomił się
na ciast

eczka, a potem widać się spłoszył. Ależ proszę się tak nie

przejmować, nie może pani pilnować mi domu dwadzieścia cztery

godziny na dobę. Sam posprzątam, to tylko trochę okruchów.

Naprawdę? No trudno, jeśli pani naprawdę chce... W takim razie
czekam.

Rex, kt

óry przysłuchiwał się uważnie rozmowie, zrobił ponurą

minę.

- Je

śli ona ma tu przyjść, to ja wybywam - oświadczył, w

pośpiechu ściągając swój płaszcz z wieszaka. - Nie mam ochoty

patrzeć, jak ten babsztyl będzie się tu panoszyć. Jeszcze, nie daj Boże,
z

rozpędu zacznie zdejmować nitki z mojej marynarki. A wiesz

dobrze, że możesz to robić tylko ty i moja żona.

- Dzi

ęki ci za wszystko, stary - powiedział Dan, odprowadzając

go do drzwi.

Kiedy tylko Rex wyszed

ł, jak młodzieniaszek pognał na górę.

Zapowiadało się naprawdę radosne Boże Narodzenie.

Joy obudzi

ła się i zobaczyła Dana siedzącego w fotelu przed

kominkiem. Przeglądał zawartość jej czarnej torebki. Przetarła oczy,

zastanawiając się przez chwilę, czy aby nie śni. Ale trzeszczące na
palenisku polana i

fala błogiego ciepła przekonały ją, że widok jest

realny.

Wyrazisty m

ęski profil wspaniale rysował się na tle płomieni.

Patrząc na niego, Joy po raz pierwszy od dawna poczuła, że jest

całkowicie bezpieczna.

- Hej, glino, a gdzie nakaz rewizji? - Pogrozi

ła mu żartobliwie

palcem na powitanie.

Dan wsta

ł z fotela i podszedł do łóżka.

- I to m

ówi ktoś, kto bez pytania używa mojej szczoteczki do

zębów i...

background image

- Dobrze ju

ż, dobrze, grzeb sobie. I tak nic ciekawego nie

znajdziesz.

- Fakt, nie ma tam wiele - przyzna

ł, odkładając torebkę na stolik.

Wyciągnął ramiona w bok, prostując plecy. Mięśnie zaznaczyły się

pod nieskazitelnie białą koszulą. Dla Dana domowe pielesze

oznaczały jedynie zdjęcie marynarki, poluzowanie krawata i rozpięcie

guzika pod szyją. Dobrze, że chociaż odpiął kaburę spod pachy.

- Ostatnio straci

łam wszystko - westchnęła. - Szczęście, czas i

pieniądze.

- Ubranie chyba te

ż - zauważył, pokazując na przyniesione z

łazienki rzeczy.

- Zaraz ci wszystko wyt

łumaczę - zapewniła pospiesznie, bo

dopiero

teraz zdała sobie sprawę, że jest naga pod kocami.

- Zatrzyma

łem szlafrok do wyjaśnienia jako dowód - powiedział

oskarżycielsko.

Joy nerwowo obliza

ła wargi.

- Oddaj mi ciasteczka, a wszystko ci wyja

śnię.

- Wyrzuci

łem je, bo się pokruszyły.

- Jak mog

łeś!

- Tego ju

ż za wiele! - Dan porzucił żartobliwy ton. Był naprawdę

zły. - Nie dość, że narozrabiałaś, to jeszcze masz wymagania!

Joy zrobi

ło się przykro. Dan krytykował jej impulsywne i nie

przemyślane posunięcia. Być może powrót do niego był błędem. Ale

myśl, że Danny mógłby przestać za nią tęsknić i pożądać jej, była

przerażająca. Dopiero samotne życie przekonało ją, że właśnie ten

mężczyzna dawał jej wyjątkowe poczucie bezpieczeństwa, spokoju i

stabilizacji. Owszem, był konserwatywny, uparty i często zbyt

zamknięty w sobie, by do niego dotrzeć - ale odpowiadał jej.

Nale

ży wyjaśnić sprawę do końca, nawet gdyby prawda miała

okazać się bolesna. Musi zadać mu to pytanie.

- Danny, czy jeste

ś wściekły dlatego, że wróciłam? - Drżenie

głosu zdradzało jej napięcie.

- Przede wszystkim jestem w

ściekły, że odeszłaś - odparł. - Czy

rozumiesz tę różnicę, Joy?

- Jasne,

że rozumiem! Okropnie żałowałam odchodząc, uwierz

mi -

zapewniła pospiesznie. - Ale nie miałam wyjścia, bo chciałeś mi

zrujnować życie.

background image

- Chcia

łem cię chronić najlepiej, jak potrafiłem! Nie będzie

wyjaśniał, że jej odejście stanowiło dla niego przykrą niespodziankę

nie tylko osobistą, ale i zawodową. Dotąd nie rozumiał, jak właściwie

udało się jej wymknąć spod kontroli.

Ze z

łością wycelował w stronę Joy palec,

- Mia

łem cię wtedy przekazać funkcjonariuszom federalnym

realizującym program ochrony świadków. Odtąd oni, nie ja,

czuwaliby nad tobą. A ty zniknęłaś i nie wiedziałem nawet, gdzie cię

szukać. I żadnego znaku życia, aż do tej kartki!

- Przykro mi, je

śli sprawiłam ci kłopot - powiedziała miękko.

- K

łopot? - Ciemne brwi Dana zbiegły się w jedną linię nad

nosem. -

Nazywasz to kłopotem?! Ty wydarłaś mi serce i zabrałaś ze

sobą.

- Naprawd

ę? - Uśmiechnęła się z zamglonymi szczęściem

oczami.

- Mog

łabyś przynajmniej udawać, że ci przykro - żachnął się,

przysiadając obok niej na krawędzi łóżka.

- Po prostu jestem szcz

ęśliwa, że mogę być tu z tobą - odważyła

się na szczerość i popatrzyła mu prosto w oczy.

- Po prostu masz szcz

ęście, że tu jesteś. Nawet nie

przefarbowałaś włosów - zauważył z naganą, przegarniając palcami

jasne, długie pasma.

Joy przeszed

ł dreszcz pod dotknięciem czułej męskiej dłoni, która

powoli przesuwała się ku jej piersiom.

- Nosi

łam perukę. Nie chciałam farbować - wyznała. - Masz

poj

ęcie, jak niewiele zostało na tym świecie prawdziwych blondynek?

- Nie wiem - burkn

ął, ciągle jeszcze rozżalony. - I nie wiem, ile

ich zostało w twoim świecie.

Joy zabawnie zmarszczy

ła nos.

- Peruka ca

łkowicie zmieniła mój wygląd. Jak nie wierzysz, to

popatrz na starego Szekspira -

wskazała gestem stojącą na komodzie

rzeźbę.

Dan chwil

ę patrzył na marmurowe popiersie szacownego

dramaturga, frywolnie przystrojone zmierzwioną rudą peruką.

- W porz

ądku. - Kiwnął głową, jakby wygląd rzeźby przekonał

go o sku

teczności zmiany. - Dzięki Bogu, że nie będziesz już jej

potrzebowała.

background image

Tego akurat nie by

ła pewna, ale mogła pomyśleć o tym dopiero

rano. Teraz, gdy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, do głosu

doszła inna potrzeba - potrzeba fizycznego kontaktu. Dan też go

pragnął. Joy była tego pewna. Palce przeczesujące jej włosy i gładzące

twarz dosłownie iskrzyły napięciem.

- Dotykaj mnie, Danny - poprosi

ła ciężkim, omdlewającym

głosem.

W u

łamku uderzenia serca znalazła się w jego ramionach. A

potem, kiedy wgniatał ją w poduszki, chłodny i gładki materiał

koszuli drażniąco przesunął się po jej sutkach. Ciężar potężnego ciała

sprawiał, że czuła się zachwycająco drobna i kobieca.

Nie mog

ła się ruszyć, ą miała ochotę szaleć, zedrzeć z niego

ubranie, wić się, opleść nogami jego biodra. Ale wiedziała, że Dan jest

systematyczny i dokładny nawet w łóżku. Brał kobietę niespiesznie,

delektując się długą, wstępną grą.

- Najgorsze ju

ż za tobą, wiesz? - wyszeptał jej w ucho. -

Diabelnie kusiłaś los, zjawiając się tutaj nie zapowiedziana, ale teraz

już wszystko w porządku.

O Bo

że, czy on musi myśleć w takiej chwili? Wszystko popsuje.

Niechętnie uniosła się na łokciach.

- Okay, glino, o co ci chodzi? Dan z trudem oderwa

ł usta od jej

szyi.

- Ostatnich dw

óch przestępców zostało złapanych. Okazało się,

że są policjantami, o czym już wcześniej donosił mój informator.

- Kiedy to si

ę stało, Danny?

- Bo ja wiem? Dawno, jakie

ś pół roku temu. Gdybyś nie uciekła,

już wtedy byłabyś wolna.

Kto w takim razie

śledził ją w Orlando? Zimny dreszcz przeszedł

jej po krzyżu. Jednym pchnięciem zsunęła z siebie Dana i okryła się

prześcieradłem.

- Hej, co si

ę stało? - zaprotestował, a potem zaniepokoił się na

dobre, zobaczywszy w jej oczach lęk.

- Kto

ś ciągle na mnie poluje, Danny - wyznała cicho. W jego

spojrzeniu pojawił się ten sam strach. Nadzieja, którą łudziła się

jeszcze Joy, prysnęła. Opuściła głowę na piersi. Dan objął jej szczupłe

ramiona i potrząsnął nią.

- Opowiedz mi wszystko.
Teraz by

ł policjantem prowadzącym rutynowe przesłuchanie.

background image

Zacz

ęła więc mówić. Kiedy doszła do Henry Sheldona i jego

opowie

ści o dziwnym kuzynie Faye Fairway, ożywił się.

- Jak on wygl

ądał?

- To by

ł ktoś w przebraniu. Dziwnym, bo wyglądał jak

mężczyzna, a mówił jak kobieta.

- Nie wierz

ę!

- Naprawd

ę, Dan. I w dodatku to wszystko twoja wina! -

wyrzuciła z siebie Joy, wybuchając płaczem.

- Moja wina? - zdumia

ł się.

- Tak -

łkała, zakrywając twarz dłońmi. - Ktokolwiek to był,

zdobył informacje ze świątecznej kartki, którą ci wysłałam - że jestem
w Orlando, nazywam si

ę Faye Fairway, że tęsknię...

Zgubiona kartka, kt

órej tak szukał Rex! Czyżby instynkt

policjanta go nie zawiódł? Z drugiej strony, trudno było uwierzyć, że

zdrada zaczęła się tu, w jego własnym domu.

Joy natychmiast dostrzeg

ła wyraz powątpienia na jego twarzy.

- Danny, niestety, wszystkie informacje fa

łszywego kuzyna

mogły pochodzić tylko z kartki. Te zdania o mojej samotności,

tęsknocie za domem, wszystko...

- Zastanawiam si

ę, czy ten ktoś nie włamał się do ciebie tam, w

Orlando? Może czegoś szukał?

- Te

ż o tym pomyślałam. Dlatego kiedy zadzwoniłam do pana

Sheldona, aby mu zameldować, że jestem bezpieczna, zapytałam o to.

- Powiedzia

łaś, gdzie jesteś? - przerwał jej ostro.

- Ale

ż skąd! - oburzyła się. - On nadal myśli, że jestem Faye

Fairway. Powiedzia

ł, że tamten już nie wrócił, ale że nadal będzie

miał oko na moje mieszkanie. Tylko wiesz, Danny, ja naprawdę nie

miałam niczego wartościowego - tylko tę torebkę z dokumentami i

kartami, stary samochód i parę ciuchów. To mnie chciał złapać ten
dziwny przebieraniec!

Dan, cho

ć niechętnie, doszedł do wniosku, że jego dom był

ostatnim miejscem, w którym powinna znaleźć się Joy, zwłaszcza jeśli

to kartka naprowadziła tajemniczego osobnika na jej trop.

- Kartka, kt

órą wysłałaś, nabrała dla mnie wielkiego znaczenia -

zaczął powoli. - Ona... poruszyła mnie bardziej, niż się spodziewałem.

Ale powrót tutaj był nieodpowiedzialnym i nie przemyślanym
krokiem.

background image

- Taka ju

ż jestem, działam pod wpływem chwili i emocji -

usprawiedliwiała się drżącym głosem, choć w środku buntowała się

przeciwko zarzutom. Ten facet był nieznośny! - Ty mi już po prostu

nie chcesz pomagać - oświadczyła wyzywająco. - Teraz, kiedy

spełniłam swój obowiązek, nie obchodzi cię, że może ktoś chce mnie

zabić!

Danowi z trudem uda

ło się zachować spokój. Wiedział, co będzie,

jeśli wybuchnie. Już raz utracił ją w ten sposób.

- Nie wiemy na pewno, czy ten kto

ś chce cię zamordować.

Przecież nie musisz się już bać Jerome'a Berkleya. Został skazany w

Illinois na pięćdziesiąt lat.

Popatrzy

ła na niego ze zgrozą.

- Przypominam ci,

że on zabił własną żonę, ponieważ

dowiedziała się o jego nielegalnej działalności!

- Grunt pali

ł mu się pod nogami i próbował kryć brudne

machinacje w Laff Trak -

wyjaśnił Dan. - Ale teraz już mu nie w

g

łowie mścić się na tobie. Donoszą mi, że jest wzorowym więźniem i

stara się o wcześniejsze zwolnienie.

- Aha... Ale za

łożę się, że Theo Nelson jest nadal wściekły na

mnie za to, że go wsypałam - powiedziała, nerwowo szarpiąc palcami

rozluźniony węzeł krawata Dana.

Dan czule uj

ął jej drobną twarz w dłonie.

- Gdyby kto

ś naprawdę chciał cię zlikwidować w Or - lando, już

dawno byś nie żyła - zapewnił. Było to słabe pocieszenie, ale nie miał
lepszego.

- W takim razie to jakie

ś szaleństwo, Dan!

- Tylko z pozoru. I w tym szale

ństwie musi być metoda, jak

zawsze. Jeśli chcemy dalej żyć w spokoju, musimy ją znaleźć.

- A ty ju

ż nie masz na to ochoty, prawda? - Joy westchnęła z

rezygnacją. - Och, Danny... Czy możesz mnie objąć, choć na chwilę,

żebym mogła zapomnieć? Tylko tyle, niczego więcej nie będę od

ciebie chciała. Jeśli nie masz ochoty...

- Ale

ż oczywiście, że mam. - Szybko poprawił poduszki. Gdy się

o nie oparł i wyciągnął ku niej ramiona, Joy potulnie przylgnęła do

jego szerokiej piersi. Dan nie mógł się nadziwić, jak wiele postaci

zdążyła ukazać mu w czasie jednego tylko wieczoru - samodzielnej

impulsywnej kobiety, zmysłowej uwodzicielki, wściekłego

oskarżyciela i wreszcie teraz - przerażonej słabej istotki.

background image

- Tak si

ę boję - wyszeptała przepraszająco. - Ale wiem, że z tobą

jestem bezpieczna. Sam powiedz, czy to ma sens?

- Ma... - Delikatnie masowa

ł palcami jej gładki kark. Kiedy ufnie

wtuliła się w jego ramiona, odprężył się. Poczuł, że Joy wróciła

naprawdę. Wróciła do niego, w jego objęcia.

- Za

śnij, kochanie - wyszeptał jej we włosy.

- Zasn

ę. Tylko na dobranoc opowiedz mi o świątecznych

tradycjach tego domu, żeby mogły mi się przyśnić.

Dan zrobi

ł zbolałą minę.

- Dobrze...
- Powiedz o drzewku. Nie zd

ążyłam obejrzeć go, kiedy byłam na

dole.

- A... jeszcze nie jest ustawione. Joy otworzy

ła jedno oko i

popatrzyła na niego podejrzliwie.

- Kto zwykle to robi? Gwen?
- Nie. Wzywam dekoratorów z domu towarowego.
- Uu...
- Tak jest lepiej. Nie musz

ę się o to martwić. Joy nawet nie

usiłowała ukryć ziewnięcia.

- Poza tym mam szans

ę wziąć udział w twoim gwiazdkowym

przyjęciu.

- Masz. Odb

ędzie się w niedzielę. Danny patrzył, jak zasypia

ukołysana jego słowami.

Wiedzia

ł, że śni o wspaniałym rodzinnym Bożym Narodzeniu,

którego tak naprawdę nigdy w tym domu nie było.

background image

ROZDZIA

Ł 4

W czwartek rano zaspana Joy przydrepta

ła do kuchni, kiedy z

drzwi prowadzących do piwnicy wyłonił się Dan, owiany mroźnym

podmuchem. Był już ubrany do pracy, w szary garnitur i białą

koszulę.

- Gor

ąca dziewczyna z ciebie - powiedział na powitanie. Joy

wzdrygnęła się, kiedy chłód zakradł się pod luźną bawełnianą

koszulkę.

- Na Florydzie spa

łam nago.

- Wyobra

żam sobie, jakie tam miałaś komfortowe warunki -

mruknął, długo i z przesądną dokładnością szurając nogami na
wycieraczce.

Joy przygryz

ła wargę, zaniepokojona jego złym nastrojem. Sama

była w znakomitym humorze. Znalazła się dokładnie tam, gdzie

chciała, a Dan był najlepszym ochroniarzem, a w dodatku najbardziej

intrygującym mężczyzną, jakiego znała. Poza tym czekało ją

upragnione Boże Narodzenie. Tyle razy marzyła, że spędza je z

Danem w tym pięknym starym domu.

Tylko czy on by

ł równie zadowolony z rozwoju sytuacji, z jej

niespodziewanej wizyty?

- Co, glino, zgubi

łeś służbową broń? - zagadnęła ze śmiechem,

patrząc wymownie na młotek w jego ręce.

- Nie. Po prostu zabija

łem zewnętrzne drzwi do piwnicy na

głucho, żeby już nikogo nie kusiły - odparł, odkładając młotek na

półkę. - Mam jeszcze zamiar zainstalować przy drzwiach wejściowych

i kuchennych dodatkowe zasuwy. To powinno ostudzić zapały

nieproszonych gości.

Go

ści? Sądząc z lodowatego tonu, powinien raczej powiedzieć

„intruzów". Dobry humor Joy momentalnie się ulotnił.

- S

łuchaj, może ja też powinnam sobie pójść? - zapytała z

rozdrażnieniem, patrząc, jak Dan sadowi się w milczeniu przy stole.

- Nie b

ądź śmieszna!

- Naprawd

ę uważasz, że jestem śmieszna?

- Och, tylko nie

łap mnie za słówka - żachnął się, odgarniając

kosmyk z czoła.

- Wczoraj uzna

łeś, że mój przyjazd tutaj był nie przemyślany,

nieodpowiedzialny, więc niepotrzebny.

- Przemawia

ł przeze mnie zawodowy policjant.

background image

- Kto w takim razie tuli

ł mnie całą noc, Danny? Policjant? Kim

był ten mężczyzna?

Dan z niepewn

ą miną pokręcił głową. Zapędziła go w kozi róg!

Uważał, że zna samego siebie, a myśl, że mógłby wymazać z pamięci

Joy, była po prostu nie do przyjęcia. Dobrze, ale jak jej to wyjaśnić?

Tymczasem w Joy wzbiera

ła furia. Opacznie zrozumiała jego

milczenie.

- Jak w og

óle mogło mi powstać w głowie, że właśnie tu

powinnam si

ę schronić! - wybuchnęła. - Idę na górę spakować swoje

rzeczy. A ty się przez ten czas zdecyduj, którymi drzwiami powinnam

wyjść.

Dan b

łyskawicznie chwycił ją za przegub.

- Pu

ść! - wrzasnęła, usiłując się wyrwać z żelaznego uścisku.

Dan zerwał się na równe nogi, wywracając krzesło.

- Zostaniesz tutaj, dop

óki ta cała afera się nie wyjaśni! -

wykrzyknął, unieruchamiając jej drugą rękę.

- Masz refleks jak na my

śliciela, glino! - zakpiła. Dan oddychał

głośno, a krawat mu się przekrzywił.

- Wyobra

ź sobie, że tym razem wyjątkowo najpierw działałem, a

potem myślałem.

Joy przesta

ła się wyrywać. Tęskne, smutne spojrzenie zielonych

oczu pochwyciło spojrzenie oczu niebieskich. Padło pytanie, które

wreszcie musiało zostać zadane.

- Jak mo

żesz mi pomóc, jeśli nawet nie wiesz, co do mnie

czujesz?

- Chroni

łem wielu, nie tracąc czasu na analizowanie uczuć do

nich -

odparł sucho. Stalowe palce wpiły się w jej ramię. - To

zwyczajna rutyna.

- Sytuacja, w kt

órą zabrnęliśmy, nie jest już zwyczajna. Bliskość,

jaka...

- Dobrze, ju

ż dobrze - zbagatelizował - nie ma sensu teraz

roztrząsać tego tematu. Muszę wszystko jeszcze raz przeanalizować.

W każdym razie jednego jestem pewien, Joy - nikomu innemu nie

powierzyłbym pilnowania ciebie. Dlatego czuj się u mnie jak w domu.

- Och, dzi

ęki, Danny - powiedziała z westchnieniem ulgi. - Nie

wyobra

żałam sobie innego miejsca, gdzie mogłabym się podziać w te

święta.

background image

- Mo

że w takim razie napijemy się kawy? - spytał, wymownie

zerkając na ekspres.

Joy ze

śmiechem wyzwoliła się z jego rąk.

- Masz szcz

ęście, glino. Jako Faye Fairway byłam mistrzynią w

parzeniu i podawaniu

kawy. Usiądź.

- Dzi

ęki. - Dan z zadowoleniem usadowił się przy okrągłym

dębowym stole.

Od rana zaj

ął się nie tylko zabezpieczeniem drzwi. Na białym

obrusie nie było widać najmniejszego okrucha. Stół był już nakryty na

dwie osoby, sztućce i serwetki starannie porozkładane. Obok stały, do

wyboru, pudełka z najbardziej zdrowymi zbożowymi płatkami i
mieszankami.

Joy,

świadoma, że Dan śledzi każdy jej ruch, niespiesznie krzątała

się przy blacie. Humor i nadzieja wróciły. Kobiecy instynkt

podpowiadał jej, co ma robić.

- Prosz

ę - oznajmiła z uśmiechem, stawiając na stole dwie

filiżanki.

- Joy, jak chcesz, potrafisz by

ć aniołem. - Dan napawał się

zapachem świeżo parzonej kawy.

Anio

łem? - Joy zmarszczyła nos.

- Nie by

łabym tego pewna - mruknęła, ocierając się o niego jak

kotka. -

Uważaj, bo pokażę ci diabelskie sztuczki.

- Ale najpierw musisz co

ś zjeść. - Dan pogroził jej łyżeczką, jak

ojciec grymaszącemu dziecku.

Niech

ętnie sięgnęła po pudełko, nawet nie patrząc, co wybiera.

Przyrządziła sobie skromną porcję, ale Dan natychmiast dosypał jej

więcej i dolał mleka. Przez długą chwilę jedli w milczeniu. Wreszcie

Dan odłożył łyżkę i zapatrzył się przed siebie. Nie zauważał jej

znaczących spojrzeń. Joy nie znosiła chwil, gdy nie zwracał na nią
najmniejszej uwagi, ale w

iedziała z doświadczenia, że należy je

przeczekać.

Dan si

ęgnął po kawę i pociągnął łyk.

- My

ślałem o twojej świątecznej kartce. Nadal trudno mi

uwierzyć, że ktoś może jeszcze czegoś od ciebie chcieć. Dowody są
jednak ewidentne -

dodał szybko, widząc jej minę. - A jeśli dodać do

tego, że kartka zniknęła z mojego sekretarzyka...

- Trzyma

łeś ją na wierzchu? - Joy omal nie wypuściła z ręki

filiżanki.

background image

- No wiesz, pani Nettel, jak zwykle, uporz

ądkowała papiery na

biurku i odłożyła kartkę razem z innymi na sekretarzyk - tłumaczył

się. - Zawsze tak robi, a mnie nie przyszło do głowy, żeby chować

kartkę, skoro sprawa Berkleya została zamknięta.

- Ilu, wed

ług ciebie, podejrzanych wchodzi w rachubę?

- Troje.
- Och. - Joy usadowi

ła się wygodniej. Nic dziwnego, że rano

biedakowi nie dopisywał humor. - Sami swoi, co?

- Tak - przyzna

ł niechętnie. - Rex i Gwen byli tu w sobotę.

Piekliśmy ciasteczka.

- Ta trzecia osoba to pani Nettel. Kim ona w

łaściwie jest?

Dan u

śmiechnął się.

- Od roku jest moj

ą najbliższą sąsiadką, - Ile ma lat? - drążyła

Joy.

- Wygl

ąda na jakieś pięćdziesiąt pięć. Pozostajemy w

przyjacielskich stosunkach. Sprząta u mnie w środy i w soboty, a poza

tym niezmiernie interesuje ją moja policyjna praca. Zawsze mamy o

czym pogadać.

- Kobiety w

średnim wieku wyglądają teraz całkiem atrakcyjnie -

stwierdziła z przekąsem Joy.

- Nie b

ój się, ona na mnie nie dybie - zaśmiał się cicho. - To

klasyczny typ matrony zabawiającej się w detektywa. A do tego jest

wspaniałą uczynną sąsiadką.

- Jednak interesuje j

ą twoja praca w policji. Może kiedyś

zagadnęła cię o sprawę Laff Trak? Może czekała na jakąś informację

i... doczekała się, kiedy przysłałam kartkę? To przecież

zastanawiające, że wprowadziła się zaraz po procesie. Co ona

przedtem robiła? Co o niej wiesz?

- Przesta

ń, te podejrzenia wydają mi się bezsensowne. Nie tylko

mi nie pomagasz, ale jeszcze rozpraszasz -

westchnął.

- To wspaniale - przeci

ągnęła się - ale będziesz musiał coś

wymyślić. Nie mam cieplejszego ubrania, nie mówiąc już o
kosmetykach czy szczo

teczce do zębów. No, rozwiąż ten problem,

detektywie Burke.

- Nie ma

żadnego problemu. Gwen zostawiła trochę rzeczy w

swojej dawnej sypialni. Pierwsze drzwi, naprzeciwko schodów.

Joy zerwa

ła się natychmiast.

- Ale ona jest prawie tak wysoka jak ty!

background image

- No, nie a

ż tak. Coś sobie wybierzesz. Zaczekaj... jest jeszcze

parę pudeł ubrań, które zbierałem dla kościołów i szkół, do wysłania

za ocean. A jeśli chodzi o kosmetyki, to pewnie też coś się znajdzie.

Joy stan

ęła przed nim w wyzywającej pozie, z rękami na

b

iodrach. Właśnie te biodra, okryte krótką koszulką, przyciągnęły

wzrok Dana.

- Chyba wiesz, czego najbardziej potrzebuj

ę?

- Hm, podejrzewam,

że...

- Nic z tego! Nowego przebrania. Przecie

ż pojawi się pani Nettel.

Powinnam jednak kupić sobie coś do charakteryzacji. Jeżeli zostawisz

mi klucz, będę mogła na chwilę wyskoczyć na miasto...

- Wybij to sobie z g

łowy. Musisz zadowolić się tym, co

znajdziesz w domu. Ja też nie będę miał czasu, żeby ci coś kupić -

zapowiedział kategorycznie.

- Ale znajdziesz chocia

ż chwilę, żeby przepytać twojego

słynnego informatora? Może jest coś nowego w sprawie Berkleya?

- Zaczynasz by

ć całkiem niezła w tej robocie - burknął

ironicznie.

- Pani Nettel ma wreszcie konkurencj

ę. - Joy nie mogła się

powstrzymać, by nie objąć go za szyję i przytulić się do szerokiej

piersi. Biedaczysko. Jeszcze nigdy nie spotkała kogoś tak bardzo

potrzebującego zrozumienia i czułości.

- Wiem, jak b

ędziesz się musiał gimnastykować, żeby utrzymać

sprawę w sekrecie przed Rexem i innymi - powiedziała miękko.

- Mam nadziej

ę, że uda się jakoś zataić twoją obecność. W

niedzielę odbędzie się przyjęcie, a pani Nettel przychodzi sprzątać
dwa razy w tygodniu.

Joy wypr

ężyła pierś, gotowa na najwyższe poświęcenie.

- Zostaj

ę tu, nawet gdybym miała sama wysprzątać tę chałupę!

- Wystarczy, je

śli sprzątniesz po sobie łazienkę.

- Masz racj

ę, jak zwykle - pokiwała skruszona głową.

- Dobrze, kiedy wr

ócę, zastanowimy się, co dalej - powiedział,

zerkając na zegarek. - Rex będzie tu za chwilę i nie chciałbym, żeby
cz

ekał; Nie odbieraj telefonów, włączę sekretarkę, No, pójdę już. -

Usiłował podnieść się z krzesła, ale Joy przylgnęła do niego.

- Poudawajmy jeszcze troch

ę, zanim wyjdziesz - szepnęła mu do

uchą. - Udawajmy, że nad nami wisi wielka jemioła.

- Ale ja naprawd

ę...

background image

Joy zamkn

ęła mu usta długim namiętnym pocałunkiem.

W kilka chwil p

óźniej złocista limuzyną zahamowała na

podjeździe. Dan pojawił się w progu dopiero po trzecim klaksonie.

Gwałtownie wypadł z domu, z przekrzywionym krawatem i

rozwianym włosem. Płaszcz miał przerzucony przez ramię.

- Czy

żby Dan Burke wczoraj zabalował? - zachichotał na

powitanie Rex.

- Co

ś ty, byłem zajęty domową robotą - burknął Dan, ciskając

płaszcz na tylne siedzenie i zapinając pasy.

-

Żartujesz, ile czasu może zająć zabijanie drzwi do piwnicy i

zbieranie okruchów ze stołu?

- Musia

łem jeszcze odgarnąć śnieg z chodnika - tłumaczył się

niewyraźnie Dan, pilnie wpatrzony w widok za oknem. - Takie są
przepisy.

- O, bracie! - Rex komicznie wywr

ócił oczami.

- Mieszkasz w

śródmieściu, to nie wiesz, jakie utrapienia mają

właściciele posesji. Poza tym powinienem dawać dobry przykład -

stwierdził Dan tonem, który świadczył dobitnie, że nie ma ochoty na

dalszą rozmowę. Z irytacją skonstatował, że Rex zerka na niego znad
kierownicy.

A

ż do popołudnia Dan nie miał ani jednej wolnej chwili. Udało

mu się wydzwonić informatora, akurat Rex wyszedł po chińskie dania.

Umówił się na wpół do siódmej w The Jigger, niewielkim barze w

pobliżu. Jego informator często wybierał ten lokal na miejsce spotkań,

więc Dan przypuszczał, że musi mieszkać niedaleko. Nigdy jednak

tego nie sprawdził. Wzajemna dyskrecja była podstawą ich

współpracy.

Dan wszed

ł do ciemnawego wnętrza trochę spóźniony.

Informator czekał na niego przy stoliku w kącie, skąd łatwo mógł
obser

wować wejście, sam nie rzucając się w oczy. Dan nieznacznie

skinął mu głową, i podszedł do aparatu wiszącego na ścianie, by

przekazać Joy wiadomość, kiedy wróci. Potem zamówił w barku

napój imbirowy oraz whisky i ze szklankami w ręku przysiadł się do
informatora.

- Cholerny dzisiaj t

łok. Ludzie powariowali przed świętami -

zagaił, pociągając łyk.

- Ludzie w og

óle wariują. - Mężczyzna wzruszył ramionami,

przypalając papierosa. - Na szczęście mój biznes nie jest sezonowy.

background image

- Fakt. - Dan przygl

ądał się spod oka siedzącemu naprzeciw

mężczyźnie w sportowej kurtce, wyglądającemu o wiele starzej niż na

czterdzieści parę lat. Blizny na policzku świadczyły, że nie obce mu

były bójki. Cofająca się linia włosów wydłużała i tak już pociągłą

twarz, którą przecinały zbyt szerokie usta ukazujące w uśmiechu

pożółkłe krzywe zęby. Dan wiedział, że pod tą nieciekawą

powierzchownością kryje się spryciarz, którego wychowała ulica,

specjalista w swoim fachu. Informator uważał z kolei Dana za

profesjonalistę. Miał, jak zwykle, w zanadrzu ciekawe wiadomości

warte pieniędzy, które za nie otrzymywał, a poza tym uwielbiał gadać,

więc Dan nie musiał ciągnąć go za język. Dzisiaj jednak chciał jak

najszybciej zakończyć spotkanie, gdyż w domu czekała na niego Joy.

M

ężczyzna był najwyraźniej poirytowany. To zły znak. Danny

doskonale wiedział, że uwielbia sypać rewelacjami jak z rękawa, by

zrobić na detektywie jak największe wrażenie. Jeśli miałby jakieś

nowinki na temat Berkleya, prawdopodobnie przetrzymałby go

jeszcze trochę z tajemniczym uśmiechem, a potem zalał potokiem

słów, zanim Dan zdążyłby otworzyć usta. Teraz, niestety, było
inaczej.

- Jak my

ślisz, czy sprawa Berkleya już przyschła? - zagadnął od

niechcenia Dan, bawiąc się szklanką.

- Niekoniecznie, a co?
- Co

ś jest jeszcze na rzeczy? - sondował Dan.

- Ee, nie. - M

ężczyzna wychylił whisky do dna. Dan skinął na

kelnerkę.

- W takim razie co masz na my

śli?

- Ksi

ążkę. - Mężczyzna zachichotał. - Ten oskarżyciel, William

Harris, ten, co usadził Berkleya, więc on pisze książkę o procesie. Nie
wi

edziałeś o tym? - Spojrzał kpiąco na Dana poprzez kłęby

papierosowego dymu. -

Chyba twoja siostra dalej wodzi się z tym

palantem?

- Tak, dalej wodzi si

ę z tym palantem - potwierdził Dan,

zaciskając zęby. - Co z książką?

- Diabli, my

ślałem, że wiesz. Ja sam dostałem cynk prosto od

Theo Nelsona, z kicia w Stillwater, Zaglądam tam do niego parę razy

w miesiącu. Połówkę ze swoich dwóch lat odsiadki już zaliczył. A

Harris chce daleko zajść - myśli otworzyć prywatną kancelarię i

background image

zostać jednym z tych sławnych prawników, co to ich potem Oprah

albo Donahue zapraszają do siebie.

Dana ogarn

ął gniew na myśl, że taka miernota jak Harris miałaby

sobie przypisać sukces. To dzięki harówce całego zespołu i zeznaniu

Joy miał gotowe orzeczenie ławy przysięgłych, ale sam pewnie

uważał, że zawdzięcza je własnemu błyskotliwemu talentowi.

- Harris by

ł dwa razy u Theo. Pewnie liczył, że Theo jako szef

Laff Trak miał swoje wtyki i wiedział, jak kręci się cała pralnia
Berkleya.. -

Urwał na chwilę, by pociągnąć łyk whisky. - Sam pan

porucznik Berkley ni cholery nie ma zamiaru pomóc Harrisowi. Ten

facet marzy tylko, żeby cały świat zapomniał, jakim to jest

morderczym ścierwem.

- A Theo Nelson zgodzi

ł się na współpracę?

- Na razie nie. Tylko nie pytaj, dlaczego si

ę ociąga. Może lubi się

podrażnić z Harrisem. To w końcu niezła rozrywka, co?

- Jako

ś mnie to nie bawi - uciął Dan, myśląc w duchu, że sam z

lubością podpuściłby Harrisa. W trakcie procesu często ścinał się z

prokuratorem, gdyż nie zgadzał się, by dla przyspieszenia sprawy
nagina

ć zeznania do linii oskarżenia. Zasadą Dana była maksymalna

obiektywność.

- To wszystko, co masz? - zapyta

ł. Mężczyzna wyszczerzył

pożółkłe od tytoniu zęby.

- A czego by

ś chciał?

- Wiedzie

ć, czy sprawa naprawdę się skończyła.

- Znaczy si

ę, proces Berkleya o morderstwo? - upewnił się ze

zdziwioną miną mężczyzna. - Jasne. Gracze wypadli z gry,

komediowa buda Theo zamknięta - to co zostało jeszcze do

wychapania? Nic. A swoją szosą wpadka Berkleya była na rękę Theo.
-

Wydmuchał dwa kłęby dymu z nozdrzy i wgniótł kopcący

niedopałek w górę innych, piętrzących się w blaszanej popielniczce. -

Dostał lekki wyrok i jeszcze się w życiu odkuje. Nie podejrzewam,

żeby się brał za mokrą robotę. To tylko naiwniak, który myślał, że jest

cwany, a pozwolił, żeby Berkley robił go w konia w jego własnym
klubie.

W

ątpliwości Dana na temat Theo Nelsona odżyły. Ta góra sadła

lubiła pozować na faceta, który nie ma szczęścia, ale zmuszenie Joy

do nadstawiania głowy było zwyczajnym świństwem wobec
wieloletniej przyja

ciółki i lojalnego pracownika.

background image

- Nieraz my

ślę o forsie, którą Berkley przekazał Theo przed

morderstwem -

wymamrotał w zamyśleniu mężczyzna. - Wiesz, tę

działkę za stworzenie fałszywego alibi. Joy Jones nie wymyśliła sobie

tej koperty. Jasna sprawa, że Theo idzie w zaparte, ale skurczybyk

miał cały tydzień, żeby ją gdzieś ukryć.

- Mo

że, ale się pewnie nigdy nie dowiemy, jak naprawdę było -

stwierdził obojętnym tonem Dan i wysączył do końca swój ciepły już
teraz napój. -

Skontaktujemy się jeszcze. - Sięgnął do kieszeni

płaszcza po rękawiczki. Wraz z nimi niepostrzeżenie wyciągnął

banknot i dyskretnie wsunął go pod popielniczkę. - Daj mi znać, jak

coś wypłynie.

M

ężczyzna zręcznie przesunął banknot pod swoją paczkę

papierosów.

- B

ędziesz pierwszym, do którego zadzwonię.

- I ostatnim.
M

ężczyzna wysunął rożek banknotu, by zerknąć na nominał.

- Za t

ę cenę mogę ci to gwarantować.

background image

ROZDZIA

Ł 5

Dochodzi

ła ósma wieczór, kiedy Dan skręcił w Pendham Avenue.

Zaparkował służbowy, nie oznakowany samochód obok rzędu
skrzy

nek pocztowych i czujnym spojrzeniem obrzucił dom. Wszystko

wydawało się w porządku. Spuszczone żaluzje w oknach podkreślały

ponury wygląd domostwa, który pogłębiały świątecznie przybrane i

rozjarzone światłem sąsiednie posesje.

Dan wyszed

ł z wozu i w świetle reflektorów wyjął pocztę ze

swojej skrzynki. Westchnienie ulgi uleciało mu z warg. A właściwie

czego oczekiwał? Że szalona Joy zorganizuje orkiestrę dętą i' będzie

paradować po Pendham Avenue dyrygując „Jingle Bells"? Może

jednak powinien zaufać jej rozsądkowi i wręczyć klucze do domu, o

które tak się przymawiała?

Nie, za du

że ryzyko. Zaczęłoby się od kluczy do domu, potem do

skrzynki na listy, a potem do samochodu. Nie mógłby normalnie

funkcjonować, wiedząc, że Joy może w każdej chwili wybrać pocztę
ad

resowaną do niego albo uruchomić jego zamknięty w garażu na

tyłach domu wóz, żeby rozbijać się po okolicy. T e g o by już nie

zniósł, choćby nie wiem jak go prosiła i czarowała.

Niepokojem napawa

ł go fakt, że nie może nadążyć za tą szaloną

dziewczyną, za jej pomysłami, które fascynowały go i zarazem

irytowały. Zdawała się stale mu wymykać. Czasem aż trudno było

uwierzyć, że naprawdę go pragnie. Przecież jest spokojny i

systematyczny i lubi, żeby wszystko w życiu układało się według
ustalonego planu. Jest zu

pełnym jej przeciwieństwem.

Co j

ą w takim razie w nim pociąga?

Seks? Pokr

ęcił głową, uśmiechając się do siebie skrycie. Ta

możliwość pochlebiała mu, ale go nie satysfakcjonowała. Świąteczna

kartka od Joy zupełnie go rozkleiła i wyzwoliła sprzeczne uczucia -

gniew, ulgę, uniesienie, irytację. Nie potrafił się w nich wyznać. Sam

już nie wiedział, co naprawdę czuje do Joy. Czyżby zaangażował się

bardziej, niż przypuszczał?

Wzdychaj

ąc zamknął skrzynkę. Jeszcze dziesięć lat temu

listonosz wchodził na ganek i wrzucał pocztę przez szparę w
drzwiach. Dawne dobre czasy...

Odwracaj

ąc się, spostrzegł kątem oka Jane Weaver. Była już w

mocno zaawansowanej ciąży. Kiedy go zobaczyła, skręciła na jezdnię,

background image

kierując się w jego stronę. Dan natychmiast zesztywniał. Ludzie nie
m

ieli tu zwyczaju podchodzić do Sknerusa. Dlaczego w takim razie...

Nagle zrozumia

ł. Rany boskie, pewnie zaczyna rodzić! Tylko taki

powód wchodziłby w grę. Mógł się, co prawda, już pochwalić

odebraniem porodu na służbie, ale wtedy zaistniały wyjątkowe
okoli

czności.

- Dobry wieczór, detektywie Burke!
- Dobry wieczór, pani Weaver! -

Dan zacisnął dłoń na listach. -

Czy wszystko w porządku?

- Tak, oczywi

ście - odpowiedziała, obrzucając go wesołym

spojrzeniem.

Dan, nie nawyk

ły do żadnych kontaktów z sąsiadami, o

swobodnych pogaduszkach nie wspominając, nerwowo przestąpił z

nogi na nogę, starając się wytrzymać wzrok pani Weaver, z którego

wyzierała nie skrywana ciekawość.

- Czy mog

ę coś dla pani zrobić? - zapytał uprzejmie.

- Dzi

ękuję, nic mi nie potrzeba. Chciałam tylko złożyć panu

świąteczne życzenia.

- Ach, tak, wzajemnie. Mog

ę podać pani pocztę? - zapytał z

galanterią, wyciągając rękę po kluczyk,

- To mi

ło z pana strony, ale zabrałam ją wcześniej. Wtedy

właśnie zobaczyłam... - Popatrzyła na niego z ukosa. - Zresztą pan
wie.

- Ja?
Br

ązowe kombi zatrzymało się tuż obok z rykiem klaksonu.

Szyba od strony kierowcy opuściła się i rozległo się głośne:

- Cze

ść, Jane, cześć, detektywie! To był George Maynard,

trzydziestoośmioletni prawnik.

Pani Nettel twierdzi

ła, że bezskutecznie usiłuje opanować grę na

saksofonie.

- Dobry wieczór -

powtórzył Dan, usilnie starając się o uśmiech.

Co się stało? Od lat mieszkał w rodzinnym domu, samotnie, separując

się od sąsiadów, nie tracąc czasu na sąsiedzkie uprzejmości. Dlaczego

nagle, w ciągu jednego dnia, pracowicie wznoszony przez niego mur
oboj

ętności został sforsowany? Z jakiego powodu niespodziewanie

stał się atrakcyjny dla tych obcych przecież ludzi?

background image

- Pani, zdaje si

ę, chciała mi coś powiedzieć? - Odwrócił się znów

do J

ane. A ona... zrobiła coś niesłychanego: wyciągnęła rękę i

poklepała go po ramieniu!

- Chcia

łam tylko, żeby pan wiedział - mówię w imieniu nas

wszystkich - jak bardzo cenimy pana za to, co pan dla niej robi.

- Dla niej?
- Och, niech pan nie b

ędzie taki skromny - konspiracyjnie zniżyła

głos. - Pani Nettel powiedziała nam, że zbiera pan rzeczy dla misji, ale

jeszcze do tego zaprosił pan do siebie na święta samą misjonarkę!

Czekanie, by wreszcie pu

ściła jego dłoń, dłużyło się Danowi jak

żaden inny moment w jego życiu.

- Przepraszam, spiesz

ę się do domu - bąknął, nie patrząc jej w

oczy.

- Ach, oczywi

ście. Musi pan zobaczyć niespodziankę! Koniec

świata, jeszcze coś? Dan, zaciskając pięści w kieszeniach, zaczekał

cierpliwie, aż Jane Weaver zniknie za ogrodzeniem swego domu.

Dopiero wtedy usiadł za kierownicą i skręcił w alejkę za rogiem,

prowadzącą do garaży na tyłach domów. Senna zwykle uliczka

rozbrzmiewała radosnymi okrzykami. W światłach lamp kłębił się

kolorowy tłumek. A wszystko to działo się za jego własnym

ogrodzeniem, na rodzinnej posesji. Zahamował i zaskoczony

wpatrywał się w ruchliwą grupę małych postaci, którym przewodziła

inna, trochę większa.

Kto

śmiał naruszyć spokój jego azylu?

Dan zahamowa

ł przed bramą i wyskoczył z samochodu. Długie

poły zimowego płaszcza powiewały złowieszczo, gdy zmierzał

szybkim krokiem w stronę intruzów.

Zamarzni

ęty niewielki staw z tyłu domu został oczyszczony i

wygładzony na lodowisko. Na tafli wesoło uwijali się mali łyżwiarze.

Pomiędzy nimi, w samym środku, królowała Joy, wykręcając piruety

na śmiesznych, biało - czerwonych dziecięcych łyżwach.

Najwyraźniej skorzystała z jego rady i z paczek, które przygotował,

wybrała sobie ciepłe ubranie - niebieską kurtkę z kapturem i

workowate, powiewające brązowe spodnie.

Ta scena przypomnia

ła Danowi dzieciństwo. Przed świętami

Bożego Narodzenia ojciec, który pragnął zademonstrować opinii

publicznej nieco mniej oficjalny wizerunek, zwykł zapraszać na łyżwy

i gorącą czekoladę okoliczne dzieci. Zachęcał, żeby dobrze się bawiły,

background image

a pote

m, gdy zaproszeni jednocześnie goście i dziennikarze wyszli,

kazał im znikać grzecznie i szybko. Dan i Gwen po wspólnej zabawie

wracali wtedy do pustego domu, udając, że niczego nie rozumieją.

Prawdziwe oblicze powa

żanego senatora Burke i jego uroczej

żony Beth różniło się zasadniczo od lansowanego publicznie

wizerunku. Wyborcy uwielbiali dostojnego senatora i szykowną

kobietę u jego boku. Ta pokazowa para z uśmiechem patrzyła w

obiektywy kamer, wypychając naprzód milutkie dzieciaki o

zaróżowionych policzkach. Dla Dana i Gwen były to jedyne chwile,

gdy rodzice nie tylko ich zauważali, ale tulili i całowali. A w czterech

ścianach rodzinnej rezydencji starsza o cztery lata Gwen była dla brata

matką, siostrą i przyjaciółką. Nie pozwalano im bawić się w ogrodzie,

a tym bardziej na ulicy. Gdyby, nie daj Boże, zdenerwowali sąsiada,

zbili szybę czy podeptali kwiatki, prasa zaraz by roztrąbiła, że senator

Burke nie potrafi sobie poradzić z własnymi dziećmi.

Nawet po latach widok bawi

ących się wesoło dzieci wywoływał u

Dana ukłucie żalu. Ale najgorsze były święta. Oboje musieli siedzieć

ze służbą w domu, podczas gdy rodzice uświetniali swoją obecnością

najrozmaitsze spotkania towarzyskie, a w pięknie przystrojonych

domach inne dzieci spędzały święta ze swoimi bliskimi. Oczywiście

ich dom był zawsze udekorowany najokazalej... Dlatego właśnie teraz

Dan chciał, żeby stał pusty i ciemny. Bez ciepła domowego ogniska

świąteczne ozdoby niewiele znaczyły.

Rok temu

łudził się, że jest mu pisane szczęście rodzinne z Joy. -

ale on

a uciekła. Wróciła w najgorszym momencie. Musi być czujny.

Lepiej już w nic nie wierzyć. Rozczarowania są nazbyt bolesne.

Nie wiedzia

ł, jak długo stał tak w półmroku, pogrążony w

niewesołych myślach. Nagle wyrwał go z zadumy ostry dziecięcy

głosik, oznajmiający z przerażeniem, że pojawił się Sknerus. Drobne

postacie błyskawicznie zjechały z lodowiska i zaczęły w pośpiechu

ściągać łyżwy. Po chwili z tupotem zniknęły za rogiem. Została tylko

Joy, kreśląca szybkie chaotyczne figury, i malec, który dłużej szukał

w śniegu swoich butów i teraz nakładając je w pośpiechu, przewrócił

się na lód.

Dan podszed

ł do niego niespiesznym sztywnym krokiem i

spojrza

ł z góry na piegowatą zarumienioną od mrozu twarzyczkę.

Przerażone oczy wpiły się w jego twarz.

- Spokojnie, Jeremy.

background image

- Sk

ąd pan wie, jak mi na imię? Ja nic nie zrobiłem! -

wykrzyknął płaczliwie Jeremy.

- Znam was wszystkich. Policjanci wiedz

ą takie rzeczy.

- Ale nie zaaresztuje mnie pan? Dan zacisn

ął usta, kiedy

chłopczyk uskoczył przed jego wyciągniętą pomocną ręką. Ten

dzieciak się go bał! Doskonale znał ten strach. Taki sam odczuwał

kiedyś, gdy stawał nad nim surowy ojciec - senator. Ostatnią rzeczą,

jakiej pragnął, było wzbudzanie lęku, zwłaszcza w dzieciach.

- Jeremy, co ty opowiadasz, nie mam zamiaru ci

ę aresztować!

- Przecie

ż pan nie znosi dzieci. - zachlipał chłopiec. - Pan by nas

wszystkich powsadzał do więzienia! - Zerknął z nadzieją na Joy, ale

umyślnie odjechała w najdalszy kąt ślizgawki. Jednak jej zacięta mina

nie uszła uwagi Dana. Czy Joy go znienawidzi?

- To absolutna nieprawda! - zaprzeczy

ł gwałtownie i szybko

przykląkł na lodzie. - Posłuchaj, mały - uniósł palcem brodę chłopca -

nigdy nie byłem zły na dziecko. Mam po prostu bardzo ciężką i

denerwującą pracę, więc muszę mieć spokój w domu, żeby po niej

odpocząć.

- Och - sapn

ął Jeremy. Dan pogrzebał w kieszeni palta,

wyciągnął chusteczkę i podsunął małemu pod nos.

- Dmuchaj, mocno! Jeszcze raz - nakaza

ł. - Założę się, że twoi

rodzice też czasami proszą, żebyś był cicho i nie przeszkadzał,
prawda?

Kiedy Jeremy zn

ów podniósł na niego oczy, w jego spojrzeniu

było więcej zakłopotania niż strachu.

- Jasne, ale pan chce,

żeby tak było cały czas - odpowiedział

rezolutnie.

- Fakt. Chyba zapomnia

łem, jak to jest być dzieckiem, jak

myślisz?

- Na pewno pan zapomnia

ł - przytaknął bezlitośnie Jeremy.

- S

łuchaj, stary, mam pewną propozycję dla wszystkich dzieci z

okolicy -

uśmiechnął się Dan. - Co byście powiedzieli, gdybym

pozwolił wam tu jeździć - oczywiście w pewnych godzinach?

- Naprawd

ę, panie detektywie?

- Powiedz innym dzieciom,

że coś wymyślimy. - Dan pomógł

chłopcu zawiązać buty. - Ale będziecie musieli dotrzymać słowa i dać

mi spokój o innych porach, kiedy będę chciał odpocząć.

background image

- Tak jest, detektywie Burke! - zawo

łał wesoło Jeremy i

zarzuciwszy łyżwy na plecy, pognał do bramy. - Cześć, siostro! -

zawołał w przelocie do Joy.

- Dobranoc, Jeremy! - odkrzykn

ęła z uśmiechem.

- Siostro? - zdziwi

ł się Dan, pewnym krokiem wchodząc na lód,

Uchwycił Joy, zanim zdołała mu się wyślizgnąć.

- Uwa

żaj - syknęła. - Z jednej strony śledzi cię z okna pani

Nettel, a z drugiej Jeremy z mamą.

Dan nie wiedzia

ł, jakie pomysły ma jeszcze w zanadrzu Joy, ale

uzna

ł, że trzeba stanowczo przerwać to przedstawienie.

- Och, twoja kostka, siostro! - wykrzykn

ął z komicznym

wsp

ółczuciem. - Zaraz ci pomogę! - Jednym ruchem zarzucił ją sobie

na ramię i zaniósł do domu.

- Hej, Dan, zostawi

łam tam tenisówki! - krzyczała bezsilnie.

Zamarła z wrażenia, kiedy wszedł do domu i bez najmniejszego

wahania w zaśnieżonych butach udał się na piętro, nie zważając na

mokre ślady. Dopiero na górze, w sypialni, zrzucił ją na łóżko, aż

podskoczyła do góry.

- Ooch, Danny. - Joy a

ż przymknęła zielone oczy. - Co za

cudowna gwałtowność!

- Przynios

łem cię tutaj tylko dlatego, żeby cię ustrzec przed

wzrokiem ciekawskich -

wyjaśnił, rozpinając jej kurtkę, pod którą

znalazł jaskrawoczerwoną koszulkę. Twarde czubki piersi prężyły się

pod bawełną. - Przecież ci mówiłem, że masz nie wychodzić z domu -

burknął, z trudem odwracając od nich wzrok.

- Musia

łam się trochę przewietrzyć, więc wyszłam do ogrodu -

wyjaśniła bez śladu zakłopotania. - Zauważyłam, że pod śniegiem jest

lód i od razu pomyślałam o łyżwach w garderobie Gwen. Oczyściłam

lodowisko i zaczęłam jeździć.

- A wtedy dzieci ci

ę zauważyły - domyślił się.

- Czy nigdy nie przysz

ło ci do głowy, żeby je zaprosić? I

dlaczego nazwały cię Sknerusem?

- Musz

ę przyznać, że nie utrzymywałem kontaktów z sąsiadami.

Starałem się raczej separować, żeby mieć spokój. Myślałem tylko o

sobie, nie zważając na innych.

- Wi

ęc niech te święta wszystko zmienią! - wykrzyknęła radośnie

Joy. -

Dlaczego nie zainstalowałeś jeszcze lampek? Tak wiele mi

opowiadałeś o świątecznej iluminacji.

background image

Sk

ąd miała wiedzieć, że opisywał jej wyidealizowany obraz z

dawnych dziecięcych lat?

- Rex zawsze mi je w

łączał, ale kiedy zniknęłaś, nie miałem już

do tego głowy.

K

łamał. Kupił je w ostatniej chwili, w zeszłym roku, tylko po to,

żeby uświetnić ich wymarzone wspólne święta, do których nie doszło.

- W takim razie w

łączmy je teraz!

- Hej, czy

żbyś już zapomniała, że się ukrywasz? - upomniał ją

Dan. -

Trzeba siedzieć cicho i nie ściągać na siebie uwagi.

Joy spowa

żniała i przygryzła wargę.

- Masz racj

ę. Już sam mój przyjazd musiał wzbudzić

zainteresowanie.

- A za kogo w

łaściwie uważają cię moi sąsiedzi? - zapytał z

uśmiechem.

- No c

óż - skromnie spuściła oczy - wiesz, jaką mam

wyobraźnię... Sam mnie prosiłeś, żebym przejrzała rzeczy do wysyłki,

pamiętasz? I kiedy natrafiłam na stary habit, doznałam olśnienia.

- S

łowem, zyskałaś nowe wcielenie do kolekcji?

- W

łaśnie. Muszę powiedzieć, że to bardzo ambitne wcielenie.

Ale lubię takie wyzwania. - Oczy Joy zalśniły. - Potrzebuję nowego
audytorium. -

Usiadła na łóżku i zaczęła zdejmować łyżwy. - Dzieci to

znakomita publiczność - szczera, spontaniczna. Od razu po nich
wida

ć, co myślą i czują.

- Zupe

łnie jak ty...

- Mo

żliwe - zachichotała. - Przyznasz, że miałam dobry pomysł?

Niewinna zakonnica, którą zaprosiłeś na święta. Wszyscy wiedzą, że

zbierałeś rzeczy dla misji dobroczynnej. Oczywiście ta misja już ma

nazwę i swojego przedstawiciela. Światowa Misja Dobrej Woli,

siostra Constance Clarence, do usług. Wiesz, Dan, najbardziej

przekonujące są najprostsze kłamstwa.

- W ci

ągu ostatnich dwudziestu czterech godzin skłamałem

więcej razy niż w ciągu całego roku - sarknął i pochyliwszy się,

pomógł jej zdjąć buty. - Jakoś żadne z tych kłamstw nie wydawało mi

się proste.

- Mmm... Jak dobrze.
- Co dobrze? - Zmarszczy

ł brwi.

- Rozcierasz mi palce u nóg. -

Poruszyła nimi z rozkoszą. - Udało

mi się umalować kosmetykami Gwen. O zmroku jakoś uszło.

background image

Dan przyjrza

ł się uważnie jej twarzy. Rzeczywiście, Joy była

mistrzynią wcieleń. Jasne, wąskie brwi zmieniły się w ciemne łuki.

Rzęsy zostały odpowiednio przyciemnione. Pełne wargi zwęziła

cielistą szminką. Nawet skórę miała bledszą niż zwykle.

- Jutro jeszcze udoskonal

ę to przebranie - szepnęła, przytulając

się do niego.

Och, jak dobrze by

łoby zamknąć ją w ramionach i trzymać

mocno, zanurzając twarz w pachnące włosy. Opanował się z trudem.

- Musz

ę przyznać, że to znakomite przebranie - pochwalił

profesjonalnym tonem. -

Ale proszę cię, dość tych niespodzianek.

Wiesz, że lubię planować i przewidywać.

- Och, ty stary glino!
- Po prostu nie chc

ę sobie i tobie szarpać nerwów.

Joy ucieszy

ła się skrycie. Dan, który tak się nią przejmował! To

było jak wchodzenie z nim na nowe nieznane terytorium.

- Och, Danny, gdyby

ś tylko potrafił być bardziej elastyczny w

pewnych sprawach, nie...

Drgn

ęli oboje, gdy zadźwięczał dzwonek u kuchennych drzwi.

- Cholera! - Dan zerwa

ł się z łóżka. - Zostań tu i siedź cicho -

polecił. - Zaraz wrócę.

Za zas

łonką na szybie zobaczył siwe loki pani Nettel. Na jego

widok podniosła do góry ośnieżone, stare tenisówki Joy.

- Witaj, Dan - powiedzia

ła z uśmiechem, wchodząc do środka. -

Siostra Clarence z

ostawiła je w śniegu, więc przyniosłam, bo później

mogłaby ich nie znaleźć w zaspie.

- Dzi

ęki. - Dan postawił zgubę na dywaniku. - Siostra

nadwerężyła sobie kostkę i musiałem ją tu przynieść.

- Czy to co

ś groźnego? - Zatroszczyła się natychmiast pani

Nettel.

- Och, nie, szybko minie. - Machn

ął ręką, z rozpaczą obserwując,

jak pani Nettel zdejmuje buty, sadowi się za kuchennym stołem i

zaczyna czyścić zaparowane szkła okularów. Było mu głupio,

ponieważ po raz pierwszy od kiedy poznał tę sympatyczną starszą

kobietę, chciał tak szybko się jej pozbyć.

- Mam nadziej

ę, że nie przejąłeś się zbytnio tym lodowiskiem,

Dan?

- Jako

ś przeżyłem.

background image

- Siostra Clarence dos

łownie przyciąga dzieciaki jak magnes. W

życiu czegoś takiego nie widziałam!

Dan sta

ł oparty o blat, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Był

piekielnie głodny i zmęczony. Ale za żadne skarby nie mógł się do

tego przyznać, bo pani Nettel natychmiast zabrałaby się do
przygotowania kolacji.

- M

ówiła, że jest misjonarką? - zagadnął lekkim tonem.

- Tak. - Okulary wyl

ądowały na nosie. Niebieskie oczy

popatrzyły na niego. - Światowa Misja Dobrej Woli. Nie słyszałam o
takiej, ale tyle jest dzisiaj organizacji charytatywnych...

- Bardzo si

ę cieszę, że mogłem zaprosić ją na święta.

- Nie mog

ła lepiej trafić - powiedziała ciepło starsza pani.

- Dobry wieczór, kochana pani N.! -

dobiegł głos z góry. Dan

westchnął w duchu, słysząc skrót, którego używali tylko bliscy
znajomi pani Nettel. Joy jak zwykle zd

ążyła się już zaprzyjaźnić.

- Czy siostra nie powinna le

żeć? - zaniepokoiła się pani Nettel.

- Nic takiego mi nie jest, naprawd

ę. Dan patrzył zafascynowany,

jak kuśtykając weszła do kuchni, ubrana w habit. Przemiana była

zadziwiająca. Wyglądała zupełnie inaczej, z odświeżonym makijażem

i włosami schowanymi pod powiewającym czarnym welonem. Figurę

miała teraz pełniejszą. Nawet nie próbował się domyślać, jak to

osiągnęła - ale efekt był bardzo przekonujący. Duży biust i krągłe

biodra uwydatniały się wśród fałd habitu.

- Od lat nie widzia

łam zakonnicy w tak staromodnym habicie -

zauważyła pani Nettel.

- Jeste

śmy zakonem ubogim - wyjaśniła skromnie Joy, nabożnie

splatając ręce pod bujnym biustem. - Czy Dan pani nie mówił? -

zagadnęła, siadając wyprostowana na brzeżku krzesła.

- Co mia

ł mi powiedzieć, siostro?

Dan rzuci

ł Joy ostrzegawcze spojrzenie. Odpowiedziała mu

błyskiem oburzenia w oku, ganiąc go za wieczny brak zaufania.

Przecież byłą mistrzynią improwizacji i doskonale wiedziała, co robić,

kiedy się staje na scenie.

- Mamy do pani wielk

ą prośbę, pani Nettel - zaczęła poważnie,

patrząc z udaną nadzieją. - W końcu jest pani autorytetem w tej
okolicy.

- Naprawd

ę? - Starsza pani najwyraźniej poczuła się mile

połechtana.

background image

- Ale

ż oczywiście! Chciałam powiedzieć, że kostka nie dolega mi

na tyle, bym nie mogła chodzić, ale czuję, że nie powinnam na razie

jeździć na łyżwach.

- Siostra powinna jednak i

ść do lekarza. Joy uspokoiła ją gestem

ręki.

- Nie ma najmniejszej potrzeby, prosz

ę mi wierzyć. Samo

przejdzie. Mam jednak nadzieję, że zdoła pani wytłumaczyć nas przed
dzie

ćmi. Za bardzo bym się denerwowała, gdyby jeździły beze mnie.

Pani Nettel skin

ęła głową ze zrozumieniem.

- Prosz

ę zostawić to mnie, siostro. Dan powie siostrze, jak

potrafię dbać o jego interesy tutaj.

- Potrafi, potrafi - westchn

ął z zabawną rezygnacją. - Jeszcze

jedna opiekuńcza siostra.

- Raczej mamusia - poprawi

ła go z dumą.

- W ka

żdym razie jestem pani bardzo wdzięczny, że zatroszczyła

się o siostrę pod moją nieobecność - powiedział tonem sugerującym

pożegnanie.

- Drobiazg. B

ędę mogła dzisiaj spokojnie wziąć się do robótki,

wiedząc, że siostra ma się lepiej. A zatem do soboty. W sobotę pięknie

tu posprzątam na niedzielną uroczystość.

- Cudownie - rozpromieni

ł się Dan, odprowadzając panią Nettel

do drzwi. -

Mnie nie będzie, bo niestety mam służbę. Siostra ustali z

dekoratorem, jak ma ozdobić drzewko i dom.

Joy specjalnie czeka

ła, aż położą się do łóżka, by porozmawiać o

pani Nettel. Dan przysypiał już ze zmęczenia. Chciał, by spali razem,

lecz jednocześnie prosił, by odsunęła się z poduszką na brzeg łóżka,

żeby zredukować pokusę do minimum. Joy przystała na wszystko,

choć niechętnie; Wiedziała jednak, że nie zmrużyłby oka, gdyby

przeniosła się do innego pokoju.

- Danny?
- Tak, kochanie? - Ci

ężko odwrócił się na bok.

- Nie

śpisz?

- Nie bardzo. Ci

ągle myślę o twoim wystrzałowym biuście.

- Och, to nic takiego. Tylko biustonosz z darów, i paczka waty.
- Rzeczywi

ście, w tej wersji mało pociągające - ziewnął. Joy

przestraszyła się, że zaraz zaśnie.

- Wyobra

żam sobie, jak ci ciężko, kiedy musisz podejrzewać

bliskich sobie ludzi -

powiedziała poważnie.

background image

- Uhm...
- Lubisz pani

ą Nettel, prawda? - Nerwowo skubnęła brzeg

bawełnianej koszulki, służącej jej jako koszula nocna. - Ja też ją

polubiłam, ale ze wszystkich trzech podejrzanych...

- Joy, to nie jest tani krymina

ł - zaprotestował, nagle otwierając

oczy. -

Jak w ogóle można nazywać ich podejrzanymi? Gwen jest

moją siostrą, a Rexa traktuję jak brata. Owszem, oboje są

apodyktyczni i chcieliby mną rządzić, ale robią wszystko w jak
najlepszej wierze. Podo

bnie bliska jest mi pani Nettel. Zwątpiłbym w

ich uczciwość tylko wtedy, gdyby pojawiły się niepodważalne
dowody.

- Musi by

ć jakiś sposób na udowodnienie, kto jest winny -

nalegała - i jakie są jego powiązania z tym fałszywym kuzynem, który

pytał o mnie w Orlando.

- Te sprawy wymagaj

ą czasu. Pamiętasz, co mówiłem ci dzisiaj o

rozmowie z informatorem?

- Jasne. Nie rozumiem tylko, co tu mo

że mieć do rzeczy książka

Williama Harrisa?

- By

ć może nic - burknął, przekręcając się na drugi bok. - Na

wszelki wypa

dek nie ujawniaj się przed nim, dopóki nie będziemy

mieli pewności. Musisz być bardzo ostrożna podczas niedzielnej

uroczystości.

- A b

ędę na niej?

- Ciekawe, jak m

ógłbym cię powstrzymać?

- Oczywi

ście że byś mnie nie powstrzymał, ale zaproszenie

przyjmuj

ę. - Pochyliła się i ucałowała go w policzek kłujący zarostem.

- Kochanie, postaraj si

ę usnąć, a śledzenie i myślenie zostaw

mnie.

Joy patrzy

ła, jak Dan zamyka oczy i natychmiast odpływa w

krainę snu. Wątpiła w powodzenie jego śledztwa. Zbyt emocjonalnie

traktował owe trzy osoby, by podejść do nich w swój profesjonalny,

chłodny sposób. Potrzebował pomocy.

Musi mu pomóc - jako siostra Clarence, przedstawicielka

Światowej Misji Dobrej Woli. Przede wszystkim należy mieć oko na

tę panią Nettel. I odkryć prawdziwe motywy jej działania.

Tak, dopiero kiedy b

ędzie miała dowody, powie wszystko

Danowi. Powie mu, że nieraz widywała jego ukochaną panią N. w

background image

klubie Laff Trak. I o jej wizytach w biurze Theo Nelsona, z których

zawsze wychodziła dziwne podekscytowana.

background image

ROZDZIA

Ł 6

- A, tu jeste

ś! - Gwen Burke otworzyła drzwi do pokoju

przesłuchań i zobaczyła Dana zajadającego z apetytem gotowy lunch z
papierowej tacki.

Wygl

ądała bardzo szykownie w kostiumie morskiego koloru, z

ciemnymi włosami zaczesanymi w gładki węzeł. Była wysoką

posągową pięknością o wyrazistych jak u brata rysach i niebieskich

oczach. I podobnie jak Dan traktowała obowiązki zawodowe

nadzwyczaj sumiennie. Pracowała jako księgowa w dużej firmie

mającej swą siedzibę o kilka przecznic dalej.

- Lunch w pokoju przes

łuchań? - zaśmiała się. - Ładnie, ładnie.

- Oficjalnie to pomieszczenie nazywa si

ę pokojem wywiadów -

poprawił ją. - I ma tę wielką zaletę, że nikt mi tu nie przeszkadza.

Może się skusisz?

Gwen podesz

ła do biurka i zerknęła na tackę.

- Hm, szynka, salami i trzy rodzaje sera... Chyba rzeczywi

ście

podzielisz się ze mną, braciszku.

Przysun

ęła sobie krzesło i zabrała się do jedzenia.

- Najpierw zajrza

łam do twojego gabinetu - wyjaśniła, skubiąc

liść sałaty. - Rex rozmawiał przez telefon. Na mój widok odłożył

słuchawkę i wierz mi, popatrzył na mnie jak na raroga.

- Serio? - Dan wyj

ął dwa jogurty i podsunął jej jeden.

- To do niego niepodobne. Mo

że to była prywatna rozmowa?

Opowiedz dokładnie, co się stało.

- Kiedy wesz

łam, właśnie kładł do głowy komuś, jak

skomplikowane może okazać się dotrzymanie danego słowa. Na mój

widok burknął coś, cisnął słuchawkę i poinformował mnie, że jesteś

właśnie tutaj. Zostałam jeszcze przez chwilę i zaczęłam wspominać

ten sobotni wieczór, który tak miło spędziliśmy we troje, piekąc

ciasteczka. A potem rzuciłam niewinną uwagę na temat jego nowego

zegarka. Wyraźnie się spłoszył. Powiedział, że nie powinien nosić go
do pracy, a potem -

wyobraź sobie - kazał mi wyjść!

- Dlaczego zainteresowa

łaś się akurat jego zegarkiem?

- Bo to by

ł rolex!

- Poprzednio go nie nosi

ł. Na pewno bym zauważył.

- Dan spowa

żniał. - Jesteś pewna, siostrzyczko?

- Potrafi

ę rozpoznać rolexa, braciszku - stwierdziła sucho Gwen.

-

Widziałam takie zegarki nie tylko na wystawie.

background image

Ciemne brwi Dana zbieg

ły się w wyrazistą linię.

- Sk

ąd wziął pieniądze na taki kosztowny i elegancki zegarek?

Jeździ wozem średniej klasy i ma małe mieszkanie.

- W dodatku z wodnym

łożem - uzupełniła Gwen. Dan w

zamyśleniu żuł kanapkę.

- Mo

że te panienki, na które chętnie przymyka oko, zrzuciły się

na prezent. Najlepiej jeśli sama zapytasz go o to, na przykład podczas

bożonarodzeniowego spotkania u mnie w domu.

- Mam nadziej

ę, że będzie mądry i od razu mnie przeprosi -

rzuciła, zerkając na swój własny, zdobiony brylancikami zegarek. -

No, dobrze, a dlaczego chciałeś się ze mną zobaczyć?

- Musimy om

ówić wszystkie sprawy związane z organizacją

przyjęcia i podjąć ostateczne decyzje. - Była to tylko częściowa

prawda. Dan chciał przede wszystkim wysondować, co Gwen wie na
temat za

ginionej kartki od Joy i podpytać ją o Williama Harrisa. Nie

mógł zrozumieć, co opętało jego tak zawsze rozsądną 1 ostrożną

siostrę. Ten Harris kompletnie zawrócił jej w głowie.

- Wyobra

ź sobie, że odezwali się Winstonowie, Prestonowie i

Calhounowie! - po

wiedziała podekscytowana.

- Bardzo si

ę cieszę. Gwen przyjrzała mu się badawczo.

- Braciszku, naprawd

ę się cieszysz?

- Jasne, przecie

ż to tradycja. Ludzie lubią się u nas spotkać, a

tobie się to podoba.

- To mi pomaga zwalczy

ć złe wspomnienia, wiesz o tym

doskonale -

wyjaśniła z urazą Gwen.

- Owszem, wiem. Po

śmierci rodziców dom wydawał mi się

pusty i też uważałem, że dobrze jest otoczyć się znanymi,

ustosunkowanymi ludźmi, w dodatku przyjaciółmi rodziców.

- I nadal tak jest. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Dan wzruszy

ł ramionami.

- Rex sugerowa

ł, żebym zaprosił naszą policyjną drużynę

baseballową.

- Co? T

ę bandę wielbicieli wodnych materacy i piwa w

puszkach?

- Daj spok

ój, Gwen, pytałaś mnie o zdanie, więc ci

powiedziałem.

- Ty naprawd

ę nie jesteś dziś sobą - stwierdziła oskarżycielskim

tonem. -

Co się z tobą dzieje? Dotąd nawet nie przyszłoby ci do głowy

background image

zapraszać na przyjęcie ludzi z takich sfer. Chyba się na nich

zapatrzyłeś, bo przedziałek masz bardziej na lewo niż zwykle.

Jasne, czesa

ł się w samochodzie, bo Joy czule zwichrzyła mu

czuprynę na pożegnanie. On jej zresztą też. O mało nie spóźnił się do
pracy.

- Mo

że postanowiłem żyć bardziej na luzie - rzucił prowokująco.

- Luz do ciebie nie pasuje - uci

ęła, a potem pochyliła się i ujęła

go za rękę. - Mówię o tym, braciszku, bo martwię się o ciebie.

Pamiętaj, że w razie czego zawsze możesz na mnie liczyć.

- Daj mi spokój! -

Gwałtownie wyszarpnął rękę. - W y -

starczająco trzęsłaś się nade mną przez cały zeszły rok.

- Tylko dlatego,

że ta komediantka... jak jej tam, Kodak Comic

potraktowała cię w sposób bezceremonialny - oświadczyła sztywno
Gwen. -

Wygląda na to, że zepsuje ci i tegoroczne święta. Przecież

widzę, że wcale się nie cieszysz.

- Po pierwsze, ona ma imi

ę: Joy. A po drugie, nie ma nic

wspólnego z moimi nastrojami -

stwierdził kategorycznie, doskonale

wiedząc, że jest dokładnie odwrotnie. Gwen wyciągnęła mylne

wnioski. Był w znakomitym humorze. Całą noc leżał obok Joy, czuł

jej obecność, w każdej chwili, gdyby tylko chciał...

- S

łuchasz mnie, Dan?

- Tak, oczywi

ście. - W porę przypomniał sobie o obecności

siostry. -

Słuchaj, ktoś ukradł świąteczną kartkę, którą przysłała mi

Joy -

oznajmił lekkim tonem, czekając na efekt.

- Kartk

ę od Joy? Naprawdę? To dziwne.

- Bardzo.
- Dan, pos

łuchaj mojej rady, znajdź sobie nową dziewczynę i

zaproś ją na świąteczne przyjęcie.

- A ty przyjdziesz ze swoj

ą sympatią?

- Jasne. William bardzo si

ę na to cieszy.

- S

łyszałem, że pisze książkę o procesie Berkleya. Gwen drgnęła.

- W

łaśnie miałam ci o tym powiedzieć.

- Wcze

śniej doniósł mi o tym płatny informator - wyjaśnił Dan

nie bez złośliwej satysfakcji.

- William jest na razie na etapie opracowywania notatek i

robienia planu wywiadów.

background image

- Ju

ż zaczął je przeprowadzać - sprostował Dan. - Dwa razy

odwiedził Theo Nelsona, właściciela Laff Trak Comedy Club w

więzieniu Stillwater.

Gwen westchn

ęła z rezygnacją.

- W porz

ądku, masz rację. William pracuje nad książką. Obawiał

się, że będziesz wściekły, i dlatego starał się trzymać to w tajemnicy
przed tob

ą.

- Dlaczego mia

łbym być wściekły?

- Zazdro

ść zawodowa. A poza tym uraza, że zajął miejsce w

moim sercu -

gładko wyrecytowała Owen.

- Bo

że, co za nonsensy - prychnął Dan. Albo Harris naprawdę

wierzył w te bzdury, albo wymyślił je specjalnie, by odciągnąć jego

uwagę od czegoś o wiele ważniejszego. Taki wybieg sprawdzał się na

rozprawie sądowej.

- My

ślę, że Theo Nelson nie był zachwycony, że prokurator,

który go wsadził do więzienia, pisze o nim książkę - zauważył

trzeźwo.

- William obieca

ł mu duży udział w zyskach ze sprzedaży

książki. - Gwen była wyraźnie dumna z narzeczonego. - Zresztą Theo
wyjdzie za rok.

- Harris by

ł zadowolony z tych wizyt?

- Niezupe

łnie. Pierwszy raz był wręcz zły. Za drugim razem

poszło trochę lepiej. To było tego dnia, kiedy piekliśmy ciasteczka.

Spotkałam się z nim, poszliśmy do mnie i... wreszcie się odprężył. -

Uciekła wzrokiem w bok.

- Czy rozmawia

ł z kimś jeszcze?

- Pr

óbował kontaktować się z Berkleyem, ale on nie życzył sobie,

by odgrzebywano jego sprawę. Prawdę mówiąc, nie chciał zamienić z

Williamem nawet słowa.

- Zastanawiam si

ę, czy rozmawiał też z Rexem. Oczy Gwen

rozszerzyły się.

- My

ślisz, że ten rolex mógłby być łapówką od Williama, a to, co

usłyszałam na temat lojalności, miałoby dotyczyć sprawy Berkleya? -
sp

ytała mocno zaniepokojona.

- Nie wiem, Gwen - odpar

ł Dan.

- Danny, to nie ma sensu.

background image

Ma, stwierdzi

ł w duchu, jeśli Harris wynajął Rexa, by odnalazł

Joy. Czyżby aż tak bardzo chciał ją przepytać? Nie ma wyjścia, musi

odkryć karty.

- Gwen, czy William by

ł zainteresowany odszukaniem i

spotkaniem się z Joy?

- Ja przynajmniej nic o tym nie wiem. Zreszt

ą, co w tym złego,

gdyby nawet chciał z nią porozmawiać? Ona jest teraz w bezpiecznym
miejscu, prawda?

- Nie wiem - odpowiedzia

ł i uznał, że mimo wszystko jest

szczery.

- Jasne, sk

ąd masz wiedzieć, skoro ci uciekła. Dan, powiedz mi

wreszcie, dlaczego dopytujesz się, czy William pisze książkę i czy

rozmawia z połową miasta?

Oczywi

ście, że miałby w nosie tę książkę, gdyby nie Joy. Tego

jednak nie mógł Gwen zdradzić.

- S

łyszałem, że porzuca posadę i otwiera kancelarię? - zagadnął,

mając nadzieję, że zmiana tematu odwróci uwagę siostry.

- Dobrze s

łyszałeś. - W głosie Gwen znów zabrzmiała nuta

dumy. -

Chciałabym, żebyś aprobował mój wybór, Danny. William

okazał się mężczyzną, o jakim zawsze marzyłam. I tak świetnie pasuje

do naszego kręgu towarzyskiego!

Dan wiedzia

ł doskonale, że to aluzja do Joy. W przeciwieństwie

jednak do tego bezwzględnego typa, który dla kariery był gotów na

wszystko, Joy była uczciwa, serdeczna i dobra. No, może nazbyt
wybuchowa i uparta.

- Dobrze, Gwen, zostawi

ę Harrisa w spokoju, jeśli przestaniesz

tępić Joy, zgoda? - zaproponował.

- Zgoda. Tyle

że będziesz musiał znosić obecność Williama na

przyjęciu - zaśmiała się.

- Ju

ż dobrze, dziecino. - Puścił do niej oko. - Odtąd jestem dla

ciebie Świętym Mikołajem.

-

Święty Mikołaj... Tak o tobie mówi siostra Constance Clarence

ze Światowej Misji Dobrej Woli - wyrecytowała Gwen z
entuzjazmem. -

Ona jest zresztą niesłychanie tajemnicza.

Dan zacisn

ął pięści, ale pokręcił głową z uśmiechem.

- Pani Nettel jest niepoprawna.
- Sk

ądże, ona jest perłą wśród gospodyń - zaprzeczyła żarliwie

Gwen. -

Dzwoniłam do niej, żeby się upewnić, czy przyjdzie pomóc

background image

nam w przygotowaniach do niedzielnego przyjęcia. Wtedy

wspomniała o twoim gościu. Szkoda, że sam mi o niej nie

powiedziałeś - zakończyła z wymówką.

- Wreszcie jeste

śmy kwita - odparował. - Ty milczałaś na temat

książki Harrisa, a ja o poczciwej siostrzyczce.

- Trudno, niech ci b

ędzie. Jesteśmy kwita - zgodziła się

niechętnie i wstała zza biurka, kierując się ku drzwiom,

- Chcia

łem opowiedzieć ci o siostrze, ale bałem się, że możesz

mieć zastrzeżenia.

- Ja? Zastrze

żenia? Zawsze popierałam akcje charytatywne!

- Siostra Constance Clarence jest kochan

ą, pełną poświęcenia

duszą, która nie ma się gdzie podziać w tym obcym mieście. Misja

wiedziała, że zbieram dla nich rzeczy, więc skontaktowała się ze mną,

prosząc o gościnę.

- Ale tamta misja nazywa

ła się chyba jakoś inaczej. - Gwen w

zamyśleniu zmarszczyła brwi.

- Och, wiesz jak szybko rozprzestrzeniaj

ą się wieści -

zbagatelizował. - Jedna siostrzyczka powie drugiej i tak to się
odbywa...

Gwen nie mia

ła powodu wątpić w wyjaśnienia brata.

- Ciesz

ę się, że siostra Clarence będzie na naszym przyjęciu -

rzekła, stojąc już z ręką na klamce. - A propos, czy poczęstowałeś ją
moimi ciasteczkami?

Ha! Pocz

ęstowałem!

- Co, pewnie nie przysz

ło ci to do głowy? - Gwen uśmiechnęła

się, widząc minę Dana. - Nic nie szkodzi, nadrobimy to przy deserze.
Podam je do kawy, razem z lodami pistacjowymi.

Dan poczu

ł się nieswojo. Przypomniał mu się zasypany

okruchami stół. Uświadomił też sobie, ile serca i pracy włożyła w te

wypieki Gwen. Trudno, Joy będzie musiała wziąć się dzisiaj do
roboty.

- No, dobrze, id

ę - oznajmiła Gwen. - Chciałabym wierzyć, że

wszystko z tobą w porządku. I dzięki za poczęstunek. Bardzo mi

smakował lunch w pokoju przesłuchań.

Otworzy

ła drzwi i cofnęła się, widząc, że w progu stoi William

Harris.

- To ty, kochanie! - wykrzykn

ął zdziwiony. Dan uśmiechnął się

do

przystojnego prokuratora. Mógł mu tylko pozazdrościć sukcesów.

background image

Ten mężczyzna o młodzieńczej sylwetce, sympatycznej twarzy,

modnie ostrzyżonych włosach i niewielkiej wypielęgnowanej bródce

był w stanie owinąć sobie wokół palca każdą ławę przysięgłych.
Star

zał się dystyngowanie, zachowując znakomitą formę.

William obj

ął Gwen, zerkając podejrzliwie na Dana zza jej

ramienia.

- Czy

żbyś wstał lewą nogą? - spytał z przekąsem.

- William, on wie o ksi

ążce - szepnęła mu do ucha Gwen,

wysuwając się z jego objęć.

- W

łaśnie miałem mu o niej powiedzieć.

- Tak? I szuka

łeś mnie? - spytał ironicznie Dan.

- Owszem, ale skoro spotka

łem Gwen, najpierw odprowadzę ją

do biura.

- Harris, musz

ę z tobą pomówić - oznajmił Dan.

- Do

świąt mam urlop. Pewnie to nic pilnego. - Harris beztrosko

machnął ręką. - Pogadamy na przyjęciu.

Wyszli. Dan opar

ł łokcie o blat biurka i zamyślił się. Sporo się

dzisiaj dowiedział. Przede wszystkim zyskał pewność, że Gwen nie
ma

pojęcia o powrocie Joy, a Rex boryka się z problemami, o których

wola

łby nie mówić. Zabolało go, że siostra nie jest z nim szczera, gdy

w grę wchodzi jej ukochany William. Kto wie, czy nie byłaby zdolna

wykraść dla niego pocztówkę Joy, gdyby uznała, że przyda mu się

jako materiał do książki, albo jeszcze gorzej - gdyby chciał wyśledzić

Joy. Czy jednak okłamałaby brata? Uświadomił sobie, że gdy

wspomniał o kradzieży pocztówki, nie zaprzeczyła otwarcie.

- Je

żeli chodzi o świąteczne wypieki, to mam doświadczenie

jedynie w jedzeniu ich -

ostrzegła Joy, widząc, jak Dan stawia na stole

kuchennym dwie wielkie torby z zakupami.

- Tak w

łaśnie przypuszczałem. - Odwrócił się i ogarnął ją

spojrzeniem. -

Mimo wszystko cieszę się, że cię widzę - dodał i

uśmiechnął się czule.

Cho

ć Joy miała na sobie sprany bawełniany podkoszulek i białe,

nie pierwszej młodości spodnie, na szczęście nie aż tak workowate jak

te, w których jeździła na łyżwach, wyglądała świeżo i pociągająco.

Złote włosy lśniły, a w oczach miała radość. Dan najchętniej porwałby

ją w ramiona i zaniósł do sypialni.

- Znalaz

łam stację, która nadaje same kolędy - powiedziała cicho

Joy. Och, jeśli on tak jej pragnie, czemu jej nie przytuli?

background image

Dan s

łuchał przez chwilę muzyki płynącej z radia, a potem

podszedł do Joy i zamknął ją w uścisku. Fala gorąca natychmiast

ogarnęła całe jej ciało. Przylgnęła żarliwie do Dana.

- Tak tego potrzebowa

łam,. Danny... - wyszeptała.

- Wiem, czego potrzebujesz - odpar

ł, opierając podbródek na

czubku jej głowy. - Ciągle o tym myślę i postaram się spełnić

wszystkie twoje marzenia. Chcę, żeby te święta były dla nas

najpiękniejsze. Musimy tylko...

Joy wspi

ęła się na palce i żartobliwym gestem rozwichrzyła mu

ciemne włosy. Kosmyki opadły na czoło, nadając mu rozkosznie

niedbały i seksowny wygląd, który sprawił, że Joy poczuła słabość w
kolanach.

- Co musimy? Mów szybko.
- Musimy wzi

ąć się za ciasteczka - oznajmił z niekłamanym

żalem.

- Najpierw wezm

ę się za ciebie - powiedziała głosem drżącym z

pożądania. - Chcę się z tobą kochać w kuchni, tak jak kiedyś.

Pieczenie może poczekać.

Dan spiorunowa

ł ją spojrzeniem i na wszelki wypadek

unieruchomił jej nadgarstki.

- Wyjad

łaś je, a dobrze wiesz, że nie może ich zabraknąć w

niedzielę.

- Nie mo

że... - powtórzyła smętnie.

- Chyba odebra

łaś moją wiadomość na automatycznej

sekretarce?

- A wysy

łałeś jakąś? Dan zagryzł wargi.

- Przecie

ż prosiłem, żebyś odbierała po pięciu sygnałach.

- No tak, ale wcze

śniej zapowiadałeś, żebym w ogóle nie

odbierała. Więc myślałam, że mnie sprawdzasz - tłumaczyła
nieporadnie.

- Mog

łaś odsłuchać taśmę potem.

- No, dobrze, nauczy

łam się tego na pamięć - przyznała z

wesołym błyskiem w oku i szeroko otworzyła drzwi lodówki.

Dan nie m

ógł się powstrzymać od głośnego westchnienia ulgi na

widok starej makutry, należącej jeszcze do jego babci, wypełnionej

pięknie wyrobionym ciastem.

background image

- Od pocz

ątku wierzyłem w siostrę Constance Clarence -

powiedział i oblizując się łakomie, sięgnął do misy. Zanim Joy

zdążyła zaprotestować, nabrał ciasta na palec i spróbował.

- No, dziecino, zabieramy si

ę do roboty. - Energicznie zatarł ręce.

- Nie m

iej mi za złe, że tak się przejmuję, ale te ciasteczka przeszły do

rodzinnej tradycji. Musieliśmy z Gwen czymś wypełnić pierwsze

święta bez rodziców, kiedy zginęli w katastrofie lotniczej. Zabraliśmy

się do wypieków, prowadząc przy tym nie kończące się rozmowy.

Przeanalizowaliśmy wtedy całą historię rodziny. - Westchnął,

wyjmując z kredensu stolnicę. - A ciasteczka bardzo się udały i odtąd

zawsze je piekliśmy. Zwłaszcza Gwen niesłychanie się wprawiła.

- Twoja siostra od pocz

ątku mnie nie lubiła, prawda?

- Gwen uwa

ża, że wie najlepiej, co jest dla mnie dobre - przyznał

szczerze. -

Tylko dwa razy rozmawiała z tobą w czasie procesu i na tej

podstawie wydała osąd. Sama jest powściągliwa, więc raziła ją twoja

otwartość i żywiołowość. Ale największą pretensję miała do ciebie o

to, że mnie zostawiłaś, ponieważ wiedziała, jak bardzo mnie to

obeszło.

- Tak mi przykro, Dan - powiedzia

ła miękko Joy. - Odejście

wydawało mi się jedynym wyjściem. Przez cały czas myślałam o
powrocie.

Dan przygl

ądał się, jak Joy kuca przy piekarniku i nastawia go.

Zachowywała się tak naturalnie, jakby była w swoim mieszkaniu i

robiła to co dzień. Zaczął sobie wyobrażać, jak to by było, gdyby

wracając po pracy, zastawał w domu Joy.

- Spe

łnia się marzenie. - Cichy głoś Joy wdarł się w jego myśli.

- Taak...
- Bo

że Narodzenie w twoim domu. W tym wielkim, pięknym

starym domu.

Dan poczu

ł, że znów sztywnieje. Świąteczny kicz i farsa. Czy ta

obsesja nigdy go nie opuści? Sam jest sobie winien. Po co ją zwodził?

- Przesada, w tej cha

łupie hulają przeciągi jak w starej stodole -

burknął, wzruszając ramionami. - Idę na górę, przebrać się. I rozpalę
kominek w salonie.

Pracowali razem wytrwale, z przerw

ą na lekką kolację.

- Czy Rex te

ż się przyłączy do świątecznego szaleństwa? -

zagadnęła w pewnym momencie Joy.

background image

- Och, nie przepu

ściłby takiej okazji - zaśmiał się Dan, wkładając

kolejną blachę do pieca. Za chwilę zmarszczył brwi, przypominając

sobie, co mówiła Gwen. - A jednak trudno przewidzieć jego reakcje.

Uwielbia towarzystwo, a odnosi się wrażenie, że nie zawsze potrafi

się dobrze bawić.

- Czasami, kiedy piskl

ęta są wypychane z gniazda, gdzie indziej

szukają ciepła - zauważyła łagodnie Joy.

- Mo

żliwe. Choć akurat rodziców wspomina bardzo dobrze.

- W takim razie zawa

żyły późniejsze doświadczenia. - Oczy Joy

zabłysły. - Ja aż do siedemnastego roku życia mieszkałam z matką w

eleganckim pensjonacie. Nigdy nie była ze mnie zadowolona. Kiedy

byłam jeszcze dzieckiem, miała wypadek samochodowy. Procesowała

się i dostała duże odszkodowanie. Odtąd nie pracowała. I nigdy nie

ruszyła się dalej niż do baru na rogu.

- A co si

ę stało z twoim ojcem?

- W og

óle go nie znałam - powiedziała drewnianym głosem Joy,

patrząc w okno. Pamięć podsunęła jej obraz matki - jej

niezadowoloną, zgorzkniałą twarz. - Przez całe lata utrzymywałyśmy

się dzięki tym pieniądzom, ale skąpiła mi wszystkiego. A potem

spotkała faceta i w ogóle zabrakło tam dla mnie miejsca. On chciał,

żebym została - wzdrygnęła się - a matka chciała mnie wyrzucić, bo

uważała, że go uwodzę. Sama stamtąd uciekłam! Pracowałam jako

kelnerka w różnych klubach w okolicy. Tak potrafiłam zabawiać

ludzi, że stałam się znana i pozwolili mi wystąpić na scenie. Dobrze

mi poszło. Resztę już znasz. - Odwróciła się od okna i popatrzyła
Danowi w oczy. - Teraz chyba rozumie

sz, że nie zwodziłam cię wtedy

w hotelu, mówiąc, że marzę o prawdziwych świętach. Och, Dan, jak

mi ciebie brakowało. - Nagle wtuliła się w jego ramiona. - Nigdy

nikogo tak nie potrzebowałam. Mój opiekunie, mój Święty Mikołaju...

Danny opar

ł podbródek na czubku jej głowy, przymykając oczy.

Ta kobieta bezustannie zmuszała go do obrachunków z samym sobą.

Niestety, prawda była smutna - łatwiej było mu odgrywać rolę

opiekuna i wybawcy niż Świętego Mikołaja, niosącego jej w

prezencie szczęście.

background image

ROZDZIA

Ł 7

- Pobudka,

śpiochu!

Joy zamruga

ła i przeciągnęła się, słysząc głos Dana dobiegający z

sąsiadującej z sypialnią garderoby. Widziała go w otwartych

drzwiach. Kończył się ubierać i właśnie wybierał krawat.

- To okropne,

że muszę cię zostawić i iść do pracy w sobotę -

powiedział, starannie wiążąc węzeł.

- Nie trzeba by

ło tak późno kłaść się spać - ziewnęła.

- Nie

żałuję tego - zauważył z uśmiechem Dan.

Usiad

ła na łóżku, podciągając kolana. Przegadali cały wieczór.

Joy odważyła się powrócić do wspomnień z dzieciństwa i wczesnej

młodości, a Dan okazał się uważnym i pełnym zrozumienia

słuchaczem. Joy zrobiło się lekko na sercu - otworzyła się przed

Danem i zrzuciła ciążące jej brzemię.

- B

ędziesz dziś sprawdzał różne poszlaki? - zapytała, wracając

myślami do rzeczywistości.

- Musz

ę próbować, może coś się wyjaśni.

- S

łuchaj, a może ktoś sądzi, że to ja mam kopertę z pieniędzmi,

którą Berkley przekazał Theo tamtej nocy w klubie?

Dan zmarszczy

ł brwi i zbliżył się do łóżka.

- Rozwa

żałem taki wariant - przyznał. - O takiej możliwości

wspominał również mój informator. Ktoś mógłby liczyć na to, że

odbierze ci te pieniądze. Zadzwonię dzisiaj z biura do Henry'ego

Sheldona i dowiem się, czy ktoś jeszcze o ciebie pytał.

- Przeka

ż mu moje serdeczne pozdrowienia - powiedziała

miękko.

- Dobrze.
- Je

śli naprawdę chodzi o pieniądze, William Harris odpada -

stwierdziła nagle. Wiedziała, że ta uwaga nie zachwyci Dana i nie

pomyliła się. Włączył prokuratora do kręgu podejrzanych ze względu

na książkę. Natomiast Joy, tak samo jak Gwen, uważała, że William

jest uroczy i sympatyczny. Wyczuwała, że Dan go nie lubi i

najchętniej wsadziłby go za kratki, aby nie mógł spotykać się z Gwen.

Najwyraźniej uważał, że Harris nie jest wystarczająco dobry dla jego
siostry.

- Trzeba te

ż się dowiedzieć, dlaczego pani Nettel zamieszkała w

sąsiedztwie zaraz po procesie - stwierdził, zapinając marynarkę. -

Rexowi od początku to się nie podobało, tak samo jak jej natrętnie

background image

oferowana pomoc. Nie słuchałem go, ponieważ zrobiła na mnie dobre

wrażenie. Była bardzo miła i wykonywała swoją pracę doskonale -

teraz zaczynam myśleć, że zbyt doskonale. A może to ona szukała cię
w Orlando?

Joy mia

ła wielką ochotę opowiedzieć mu o wizytach pani Nettel

w Laff Trak Comedy Club, u Theo Nelsona. Był kiedyś jej
przyjaciele

m i bez względu na wszystko, co się później wydarzyło,

była mu wdzięczna, że załatwił jej pierwszy angaż. Jeśli pani Nettel

wdała się z nim w interesy, powinna najpierw sama wyjaśnić, jaki

miały charakter. Dan najwyraźniej nie znosił nie dokończonych
spraw

. Ciążyły mu, nie dawały spokoju i nie pozwalały zapomnieć o

pracy nawet we własnym domu. Trochę się dziwiła, że nie jest w

stanie oddzielić czasu pracy i miłości. Jej przyszłoby to łatwo.

- Dasz sobie rad

ę sama? - zapytał z ukrytą troską. Każdy nerw

prof

esjonalistki w ciele Joy zadrżał, gotów do podjęcia wyznania.

Lekko zeskoczyła z łóżka, wspięła się na palce i pocałowała Dana
prosto w usta.

- Nie martw si

ę o mnie i pędź do pracy, gliniarzu. Wszystko

będzie w porządku, obiecuję.

Dana nie trzeba by

ło dwa razy prosić. Ruszył pospiesznie do

drzwi.

Kiedy zabrzmia

ł dzwonek u drzwi, Joy szybko włożyła habit i

okulary. Domyśliła się, że to pani Nettel, której Dan nie zostawił
kluczy do domu.

- Dzie

ń dobry. Przepraszam, że musiała pani chwilkę poczekać,

ale byłam zajęta na górze segregowaniem darów - powiedziała Joy,

otwierając drzwi.

- Nic nie szkodzi. - Starsza pani u

śmiechnęła się i dodała: -

Cieszę się, że będę dziś miała towarzystwo siostry. Zwykle w soboty,

gdy skończę pracę, ucinamy sobie z Da - nem pogawędkę, a czasem
nawet plotkujemy.

Joy rozumia

ła teraz, jakim sposobem pani Nettel przekonała Dana

do siebie. Zorientowała się, że nie utrzymuje kontaktów z sąsiadami i

wykorzystała jego samotność. Tym bardziej należało zbadać tę

sprawę. Joy już zdążyła zapomnieć, że ma trzymać się z daleka od

śledztwa i tylko grzecznie przyjąć posłańca ze świątecznym
drzewkiem.

background image

- Zaraz sprawdz

ę, czy Dan nie zostawił mi czegoś do zszycia w

garderobie -

powiedziała pani Nettel. - O, jest kawa, jak zwykle. - Z

aprobatą zerknęła do kuchni, gdzie w ekspresie podgrzewała się kawa.
-

Chętnie się napiję, kiedy skończę porządki.

Nawet gdy usiad

ła wreszcie przy kuchennym stole, nie pozostała

bezczynna. Zaczęła polerować srebrną cukiernicę. Joy z filiżanką w

ręku stała przy oknie, zerkając na dziedziniec z tyłu domu.

- Brakuje siostrze dzieciaków, co?
- Jest pani spostrzegawcza, pani N. - przyzna

ła Joy.

- Rzeczywi

ście, od razu je polubiłam.

- Z wzajemno

ścią - uśmiechnęła się starsza pani. - Przepadają za

siostrą. Rodzice byli pełni podziwu, że tak od razu zorganizowała im

siostra znakomitą rozrywkę. Świetnie się bawiły. Potrafię to docenić,

niech siostra mi wierzy, przez lata byłam związana z show - biznesem.

Joy z trudem ukry

ła wrażenie, jakie zrobiły na niej słowa

„rozrywka" i „show -

biznes". Pani N. była stanowczo zbyt bystra.

Najwyższy czas przejść do ofensywy. Dolała jej kawy i usiadła przy
stole.

- Czy poza prac

ą u Dana ma pani jakieś inne zajęcia? -

zagadn

ęła, starając się mówić lekkim tonem.

- Teraz ju

ż nie, ale przez całe lata byłam księgową.

- Ruchy pani Nettel sta

ły się nagle szybsze. Ściereczka do

polerowania

śmigała jej w rękach. Najwidoczniej nie odpowiadał jej

temat rozmowy. Czyżby ż powodu Theo Nelsona?

Joy nasypa

ła sobie trzy łyżeczki cukru i zamyśliła się, mieszając

kawę. Wizyty pani Nettel jako księgowej w Laff Trak były jak

najbardziej usprawiedliwione. I nie musiało to wcale znaczyć, że brała

udział w praniu brudnych pieniędzy.

- Zapewne jest ju

ż pani na emeryturze - zagadnęła od niechcenia.

Pani

ą Nettel wyraźnie zaczęła dziwić jej ciekawość.

- Przez dwadzie

ścia pięć lat prowadziłam własną firmę, a teraz

moim głównym zajęciem jest dbanie o Dana. - Obfite łono

zafalowało; - On jest dla mnie jak rodzony syn. I tylko to się liczy.

Nie mam ochoty wracać do przeszłości.

Nawet je

śli w przeszłości była koperta z okrągłą sumką za

fałszywe alibi dla Theo? Joy bardzo chciałaby uwierzyć pani Nettel,

zwłaszcza że ją polubiła. Ale równie dobrze demonstracyjne

zainteresowanie losem Dana mogło posłużyć do innych celów.

background image

- A skoro ju

ż rozmawiamy, siostro, chciałabym również o coś

spytać. Jakie siostra ma plany na najbliższą przyszłość?

- Czemu pani pyta? - Joy mocniej

ścisnęła uszko filiżanki.

- Mój znajomy jest producentem w lokalnej telewizji -

wyjaśniła

z ożywieniem starsza pani. - Szuka kogoś ciekawego, kto

poprowadziłby nowy program dla dzieci. Tylko obawiam się, że przy

tylu obowiązkach i tak tradycyjnej regule zakonu siostra nie mogłaby

przyjąć tej propozycji.

Niestety - to by

ła wymarzona propozycja dla Joy Jones, ale nie

dla siostry Clarence. Wspaniałe, twórcze zajęcie. Kontakty z ludźmi, a

zwłaszcza z ukochanymi dzieciakami... Lepiej nie robić sobie nadziei.

Musiałaby ujawnić swoją tożsamość, żeby przyjąć tę posadę.

- Mam zbyt du

żo zajęć, a poza tym w każdej chwili mogę być

skierowana gdzie indziej -

powiedziała ze skrywanym żalem Joy.

- Szkoda, wielka szkoda. - Pani Nettel a

ż cmoknęła.

- Siostra zd

ążyła już zżyć się z naszą społecznością, a na dodatek

sprawić, że Dan wreszcie poweselał. Ludzie są zachwyceni, ponieważ

mogą zamienić z nim parę słów, jak to z sąsiadem. Od dawna

tłumaczyłam im, że to nie żaden zrzęda i sknerus, ale przekonali się

dopiero dzięki siostrze.

- Nie mog

ę powiedzieć, że moja świąteczna misja zakończyła się

całkowitym sukcesem. To sztuczne bezduszne drzewko, które zaraz

przyniosą ze sklepu, będzie moją klęską.

- Zgadzam si

ę całkowicie! - przyklasnęła starsza pani.

- Przecie

ż to cała przyjemność pojechać i wybrać żywe drzewko.

Zawsze mają jakieś wady, nierówne gałązki - ale przynajmniej są
praw

dziwe i pachnące.

Joy unios

ła oczy ku niebu.

-

Święte słowa.

- Dawniej w tym domu musiano ubiera

ć choinkę. Wiem, bo

kiedyś znalazłam na strychu piękne stare bombki. Niektóre są nawet

ręcznie malowane.

- Mog

łybyśmy to zrobić - zaproponowała Joy.

- Znalaz

łam przy telefonie wizytówkę z nazwiskiem tej

ekspedientki z domu towarowego, u której Dan zamawiał choinkę -

powiedziała pani Nettel. - Zadzwonię do niej i odwołam zamówienie.

A potem pojedziemy wybrać prawdziwe drzewko.

background image

- Cudownie! - Joy a

ż zapiszczała z zachwytu. Wiedziała, że Dan

zapomni o złości, kiedy zobaczy prawdziwe, pachnące drzewko

ustrojone w stare bombki. Nie, pani Nettel nie mogła być wrogiem

Dana. Kto chciałby jeździć w taki mróz po mieście, żeby wyszukać

choinkę, a potem dusić się w kurzu na strychu - tylko po to, by

ucieszyć swego sąsiada?

Podczas gdy Joy wsiada

ła do samochodu pani Nettel, Dan zmagał

się z obowiązkami, usiłując dzielić czas pomiędzy bieżącą robotę a

sprawę Joy. Czas uciekał. Joy nie mogła bez końca ukrywać się u
niego jako siostra Clarence.

Dzie

ń zaczął od wizyty w laboratorium. Gdy poprosił o

sprawdzenie pani Nettel, wyjmując z torby żelazko z odciskami jej

palców, młody pracownik nieznacznie uniósł brwi. Dan nieraz

opowiadał o starszej pani w samych superlatywach i żartowano nawet

z niego, że na stare lata znalazł sobie opiekuńczą mamusię. Wypełnił

jednak polecenie bez słowa.

Nast

ępnym posunięciem było skontaktowanie się z gospodarzem

apartamentów w Orlando. Znając życzliwość, jaką Henry Sheldon

miał dla Joy, wiedział, że będzie musiał rozmawiać bardzo

dyplomatycznie. Powoli wystukał numer Tropical Arms Apartments.

- Halo, pan Sheldon? Tu m

ówi detektyw Dan Burke z Wydziału

Policji St. Paul. Badam sprawę Faye Fairway... Tak, jest w tej chwili

bezpieczna i ma się dobrze. Chciałem zapytać, czy po jej wyjeździe

nie zaobserwował pan czegoś podejrzanego? Może ktoś się kręcił,

rozpytywał o nią? Spokojnie, jak zwykle, powiada pan.... Dobrze, jeśli

coś się zdarzy, proszę mnie zawiadomić. Nie, lepiej do domu. Proszę

zapisać numer.

Dan sko

ńczył rozmowę i skrzywił się z niezadowoleniem. Już

miał odłożyć telefon na stos papierów, kiedy rozległ się sygnał.

- Detektyw Burke, s

łucham.

- Chcia

łbym mówić z Rexem Cameronem. - Głos był męski,

ostry i zupełnie mu nie znany.

- Nie ma go dzisiaj.
- Nie zasta

łem go w domu, a mam pilną sprawę.

- Rex bierze czasami dy

żury na mieście w soboty - poinformował

Dan, obracając w palcach ołówek. - Czy mam mu przekazać, kto

dzwonił?

background image

- Tak. Prosz

ę powtórzyć mu, że dzwonię od Thackera,

potwierdzić, iż zadanie na wczoraj zostało wykonane.

- Pod jakim numerem jest pan osi

ągalny? - Dan tak mocno

przycisnął ołówek do kartki w notesie, że złamał grafit. Podany przez

nieznajomego kod kierunkowy był identyczny z tym, którego sam

przed chwilą użył, telefonując do Orlando. Człowiek od Thackera,

kimkolwiek był, znajdował się na Florydzie.

Dan zamy

ślił się. Jakie sprawy mógł mieć Rex w tej części kraju i

co zlecił temu osobnikowi od Thackera? Najchętniej wolałby nie

dociekać. Ktoś jednak wykradł kartkę od Joy... I jeszcze ten cholerny

rolex. Z westchnieniem wystukał zapisany przed chwilą numer.

- Agencja Thackera. W czym mo

żemy panu pomóc? - zapytał

miły kobiecy głos.

- Rozwa

żam możliwość skorzystania z waszych usług.

- Polecamy si

ę, proszę pana.

- Czy mo

że mi pani podać wysokość stawki godzinowej?

- Raczej nie, prosz

ę pana, gdyż zależy ona od rodzaju usługi. Na

początku umawiamy klientów z pracownikiem operacyjnym.
Zapotrzebowanie jest rozpatrywane i dopiero wówczas przedstawiamy
nasze warunki.

No, je

śli to nie jest agencja detektywistyczna, jutro pojawia się na

własnym przyjęciu w rudej peruce Joy!

- Nie pomyli

łem się chyba - jesteście agencją detektywistyczną?

- Zgadza si

ę, proszę pana.

- Dobrze. Pozwol

ę sobie zadzwonić za parę dni. Do widzenia i

dziękuję.

Dan d

ługo jeszcze nie odejmował słuchawki od ucha, a jego palec

tkwił na przycisku rozłączenia. Traktował Rexa niemal jak brata, ale

musiał stawić czoło sytuacji, choćby podejrzenia miały się okazać

prawdziwe. Jeśli to rzeczywiście Rex ścigał Joy, jaki mógłby mieć

motyw? Złoty zegarek sugerowałby, że działa na czyjeś zlecenie.

Dobrze płatne zlecenie. William Harris nie należał do biednych. Gwen

także trudno byłoby do nich zaliczyć. Theo Nelson również powinien

mieć pieniądze - jeśli istniała koperta i udało mu się ją w porę ukryć.

W ka

żdym razie należało jak najszybciej porozmawiać z Rexem

By

ła już dziesiąta, gdy Dan dotarł do domu i stanął w drzwiach

własnej sypialni, Joy tkwiła w fotelu skulona i owinięta pledem,

zaczytana w jakimś tanim wydawnictwie z kolorową okładką. Z

background image

pewnością nie z jego biblioteki. Nie podejrzewał też, by podsunęła je

pani Nettel. Skąd w takim razie wytrzasnęła to czytadło?

- P

óźniej już nie mogłeś przyjść, glino - powiedziała

niezadowolonym tonem, sięgając po elegancką skórzaną zakładkę.

- Przepraszam, ale mia

łem włamanie w północnej stronie miasta.

- A widzia

łeś drzewko? - zapytała niecierpliwie.

- Nie, od razu wszed

łem na górę. A w ogóle, gdzie się

podziewałaś? Telefonowałem parę razy w ciągu dnia.

Joy przygryz

ła wargę.

- Moja wina. Powinnam w

łączyć automatyczną sekretarkę.

- Zadzwoni

łem, kiedy tylko zdobyłem parę informacji o pani

Nettel.

- Och...
- Poniewa

ż się nie odżywałaś i nie zastałem cię w domu, na

wszelki wypadek zadzwoniłem do niej. Była miła, jak zwykle, i

wydawało się, że wszystko jest w porządku.

Na twarzy Joy pojawi

ł się niepokój.

- Kim ona jest, Danny?
- Jeszcze nie wiem. Musia

ła znakomicie zatrzeć za sobą ślady,

ponieważ jest osobą bez przeszłości, jak gdyby pojawiła się na świecie

w momencie kupna domu w sąsiedztwie.

- Czy... czy to ona? Dan zacz

ął przemierzać pokój wielkimi

niespokojnymi krokami.

- Nie mam poj

ęcia, ale z całą pewnością coś tu jest nie w

porządku. Sprawa Rexa też nie wygląda za dobrze. Agencja

detektywistyczna z Florydy rzeczywiście działa z jego polecenia.

Tym, kto o ciebie rozpytywała mógł być prywatny detektyw. Być

może chciał potwierdzić twoją tożsamość albo zadać ci parę pytań.
Tylko po co? O co tu chodzi?

- W takim razie ju

ż lepiej ci powiem - westchnęła Joy z

poczuciem winy.

- Co takiego? - Odwr

ócił się z miną, która nie wróżyła niczego

dobrego.

- Widzia

łam panią Nettel kilka razy w klubie u Theo.

Odpowiedzią był wściekły, nieartykułowany pomruk.

- Nie denerwuj si

ę. - Wyciągnęła rękę i pogładziła go

uspokajająco. - Nie chciałam zawracać ci głowy, dopóki sama nie

sprawdzę. W końcu Theo był moim przyjacielem. Przyjrzałam się dziś

background image

uważnie pani Nettel i trochę pociągnęłam ją za język. Rozmawiała ze

mną bardzo szczerze.

- Mo

że w takim razie powiesz mi o niej coś, czego nie udało mi

się dowiedzieć, na przykład dlaczego zmieniła nazwisko?

- Co? Nie mam zielonego poj

ęcia. Doszłam do wniosku, że jest

niewinna i spotykała się z Theo wyłącznie w sprawach służbowych,

jako księgowa.

- Ksi

ęgowa?

- Tak sobie wydedukowa

łam, ponieważ opowiadała, że przez

dwadzieścia pięć lat wykonywała ten zawód i miała nawet własną

firmę. Wspomniała, że bardzo cię polubiła i uważa niemal za syna.

- Nie jeste

ś pewna, czy była księgową w Laff Trak?

- Na sto procent nie. Spotykali si

ę tylko w biurze, a nie na scenie

czy za kulisami. I często przynosiła ze sobą teczkę.

- Sam nie wiem, co o tym s

ądzić... Gdyby pani Nettel miała złe

zamiary, w ciągu tego roku mogłaby je wiele razy zrealizować -

powiedział, marszcząc brwi.

- Dlatego te

ż na pewno nie zatrudniła się u ciebie, żeby wpaść na

mój trop.

- S

ą jeszcze inne motywy - zemsta za Theo Nelsona, koperta z

pieniędzmi...

- To nie mog

ła być ona, Danny. Dzisiaj zaoferowała mi - jako

siostrze zakonnej -

możliwość pracy w lokalnej telewizji w

specjalnym programie dla dzieci.

Danny w desperacji roz

łożył ręce.

- Rany boskie, przecie

ż ona miała mi tylko sprzątać dom!

Dlaczego wszystko kręci się wokół niej?

- A mo

że raczej wokół mnie?

- W takim razie propozycja pracy by

łaby prowokacją obliczoną

na to, że się ujawnisz.

Joy prze

łknęła ślinę. Jeżeli naprawdę o to chodziło, to pani Nettel

prawie się udało. Ale nie powiedziała tego głośno.

- Nie b

ój się - uspokajała. - Pani Nettel wierzy święcie, że jestem

siostrą Clarence.

- Chcia

łbym być pewien, że tak jest.

- Przekonasz si

ę. - Szybkim ruchem odrzuciła koc i zerwała się z

fotela. -

A teraz zapomnij o kłopotach i chodź obejrzeć drzewko.

Dan powi

ódł za nią zmęczonym spojrzeniem.

background image

- Najch

ętniej poszedłbym po prostu do łóżka, kochanie. Marzę

tylko o gorącym prysznicu i pościeli.

- Panny, prosz

ę, zrób to dla mnie.

- A co tu mo

że być ciekawego? Przecież wiem, co zamawiałem.

Chyba nie brakuje gałązek?

Joy niecierpliwym ruchem odrzuci

ła grzywkę znad czoła.

- Sam m

ówiłeś, że chciałbyś, żebym miała swoją wymarzoną

Gwiazdkę.

Dan usi

łował rozmasować sobie obolały, zesztywniały kark.

- Dobrze, p

ójdę, ale tylko rzucę okiem.

- Stój, glino! -

krzyknęła, gdy tylko przestąpił próg ciemnego

pokoju, -

Zawsze chciałam to powiedzieć - usprawiedliwiała się z

chichotem. Namacała kontakt i zapaliła światło. W rogu pokoju, obok

fortepianu, coś zalśniło kolorowo.

Dan stan

ął jak wryty, ze zdumieniem przyglądając się

cherlawemu świerczkowi przystrojonemu w stare bombki.

- To... Ty chyba nie... - wyj

ąkał. - Gdzie jest moje śliczne

drzewko z równiutkimi

gałązkami, dokładnie wymierzone, sięgające

sufitu? -

W jego głosie zabrzmiała irytacja.

- Twoje cudo zosta

ło w sklepie - poinformowała z satysfakcją

Joy.

- Pos

łuchaj, jestem bardzo tolerancyjny, ale wszystko ma swoje

granice. Przywyk

łem wybierać sobie takie choinki, jakie lubię.

- Dan, prosz

ę, popatrz jeszcze raz. - Ujęła go za rękę i

podprowadziła bliżej. - Czy nie jest piękniejsze i prawdziwsze?

Dan uj

ął w palce pachnącą lasem gałązkę. Ręcznie malowana

kolorowa bombka, na której uśmiechał się dobrotliwie Święty Mikołaj

jadący na saneczkach, zakołysała się i zamigotała. Przymknął oczy,

jakby poraził go nagły blask wspomnień.

Joy czeka

ła w napięciu, co powie, a kiedy uparcie milczał,

odezwała się:

- Dan, nie masz poj

ęcia, jaka byłam szczęśliwa, kiedy

zg

adałyśmy się z panią Nettel, że obie nie lubimy sztucznych

drzewek! Zjeździłyśmy pół miasta, zanim znalazłyśmy tę choinkę,

wyobrażasz sobie? - Zacisnęła palce, widząc jego surową minę. -

Dobrze, wiem, że nie powinnam się ruszać z domu, ale już wszyscy w
ok

olicy znają mnie jako siostrę Clarence. Chyba że chodzi ci o ten

romans? Zapewniam cię, że pani Nettel nie widziała, jak go kupuję.

background image

Sama poszłam do księgarni. Sprzedawca nawet mrugnął do mnie,

kiedy płaciłam. Pewnie myślał, że to coś jak owoc zakazany albo
prezent dla...

- Dosy

ć! - uciął. - Nie chodzi o książkę ani o jazdę po mieście.

- Ale jeste

ś wściekły. Nie urażony, tylko po prostu wściekły.

Dlaczego? -

nalegała.

- Ju

ż ci mówiłem, przekroczyłaś pewną granicę. - Puścił ozdobny

choinkowy łańcuch, jakby nagle sparzył mu rękę. - Posunęłaś się za

daleko. Nie chcę, żeby cokolwiek przypominało mi święta z

dzieciństwa, ten udawany gwiazdkowy nastrój, tę sztuczną rodzinną

życzliwość. Przez lata męczyłem się, żeby o nich zapomnieć. Wiem,

jakie są twoje oczekiwania, Joy, ale i ty powinnaś zrozumieć, że na

pewne rzeczy nie mogę się zgodzić - mówił coraz szybciej i z coraz

większą złością. - Jaki byłem naiwny, kiedy myślałem, że uszanujesz

moje obyczaje. Ale ty musiałaś koniecznie zrobić wszystko po
swojemu!

- Pró

bowałam tylko zmienić coś na lepsze. - Łzy napłynęły jej do

oczu.

- Dla mnie to wcale nie jest lepsze - stwierdzi

ł zimno.

- Danny, powiedz, w czym naprawd

ę zawiniłam? - zawołała

płaczliwie, rzucając się ku niemu, ale odsunął się sztywno i wyszedł z
pokoj

u. Czekała jeszcze chwilę, nie wierząc, że mógł ją tak zostawić.

Ale z góry, z łazienki, dobiegł ją szum napuszczanej do wanny wody.

Dan brał kąpiel, o której tak marzył...

Ten d

źwięk przywrócił Joy do rzeczywistości. Podeszła do

choinki i z wściekłością zaczęła zdzierać z niej ozdoby, aż na dywan

posypały się igły. Potem odwróciła się na pięcie i zbiegła ze schodów.

Jednym ruchem zgarnęła z wieszaka płaszcz Dana i nie zważając, że

pod spodem ma tylko bawełnianą koszulkę, legginsy, a na nogach
tenisówki, wy

biegła na dwór, zamiatając śnieg połami zbyt długiego

okrycia.

S

ąsiedzi, z panią Nettel na czele zdziwiliby się, widząc siostrę

Clarence z burzą jasnych włosów, biegnącą w rozwianym męskim

płaszczu, w tenisówkach, prosto przed siebie, w zimowy pejzaż parku.

Zatrzyma

ła się na chwilę na chodniku, poznaczonym kolorowymi

światełkami rozjarzonych świątecznych dekoracji. Teraz wydały się

jej takie puste i fałszywe. Rozmyły się, gdy nowa fala łez napłynęła
jej do oczu.

background image

Sama w taki mr

óz. I nie ma dokąd pójść...

background image

ROZDZIA

Ł 8

Dan zakr

ęcił wodę i dobiegło go z dołu trzaśniecie frontowych

drzwi. Wytarł się z piorunującą szybkością, narzucił szlafrok i pędem

zbiegł do holu, uspokajając się w myśli, że Joy na pewno nie wpadła

na pomysł, aby wyjść. A jednak jego płaszcz zniknął z wieszaka. Miał

jeszcze nadzieję, że wybiegła tylko do ogrodu. Jednak widok

półotwartej bramy upewnił go, że stało się najgorsze. Potykając się,

wsunął nogi w wysokie buty, mocniej zacisnął pasek szlafroka i

wybiegł z domu.

Zobaczy

ł Joy daleko, u wylotu ulicy. Złożył dłonie w trąbkę i nie

zważając na sąsiadów, krzyknął, żeby natychmiast wracała. Na

dźwięk jego głosu podskoczyła nerwowo, a jasne włosy zalśniły w

świetle lamp.

Buty Dana zadudni

ły na chodniku. Zimne powietrze dostało się

pod rozwiewający się w biegu szlafrok. Na szczęście temperatura

powietrza zaczynała się podnosić.

Joy przyspieszy

ła kroku. Czarne poły obszernego płaszcza

powiewały, gdy pędziła w stronę parku pod zbawczą osłonę drzew.

Tylko nie tam, Joy! - b

łagał ją przyspieszając.

Park Pendham by

ł miłym miejscem w dzień, szczególnie w porze

letniej. Sieć wyasfaltowanych ścieżek, które schodziły się w środku

parku, przy niewielkim jeziorku, ściągała tu tłumy rowerzystów,

wrotkarzy i biegaczy. Zimą ruch był mniejszy, choć w ciągu dnia
przychodzili tu spacerowicze, co wytrwalsi biegacze i - dla odmiany -

łyżwiarze. Wieczorami park pustoszał i raczej nie należało kusić
losu...

Dan przebieg

ł przez ulicę i zatrzymał się przed ceglaną bramą. Do

parku w szlafroku?! Zgroza!

- Joy! - zawo

łał rozpaczliwie. - Joy, wracaj! - Odpowiedziała mu

cisza. Nadjeżdżał samochód. Dan skrył się przed jego światłami,

przekraczając bramę. Ruszył alejką, potem skręcił w drugą, od czasu

do czasu uważnie nasłuchując. Dopiero po dłuższej chwili jego
wprawne ucho wychwy

ciło w zimowej ciszy słaby okrzyk.

- Joy, kochana! - wykrzykn

ął i rzucił się w mrok.

- No, no, wygl

ądasz jeszcze lepiej ode mnie. - Joy wyłoniła się

zza drzewa otulona w zbyt obszerny płaszcz. - Ale nawet teraz się
kontrolujesz, ty superglino. -

Oskarżycielko wyciągnęła palec w jego

stronę.

background image

- Czy ja naprawd

ę wyglądam na faceta, który się kontroluje? Co

wobec tego powinienem zrobić, żebyś uznała, że straciłem kontrolę? -

zapytał rozżalony, spoglądając na swoje gołe, owłosione nogi.

- Daj spok

ój, to się nie liczy. - Pokręciła głową, otulając się

ciaśniej połami płaszcza. - Jeśli nawet Joy Jones nie zdołała skruszyć

twojej skorupy, nikt już tego nie zrobi.

Dan podszed

ł bliżej i ujął w dłonie jej drobną twarz.

- Nie doceniasz si

ę. Właśnie ci się to udało. Przez ciebie się

rozkleiłem.

Zadr

żała pod smutnym spojrzeniem ciemnych oczu.

- Te ozdoby choinkowe specjalnie schowali

śmy z Gwen na

strychu, żeby nigdy nie ujrzały światła dziennego. Są dla nas

symbolem fałszu, samotności i bólu. Nie mogliśmy się zdobyć na to,

żeby je wyrzucić.

Wargi Joy zacz

ęły drżeć.

- Och, Dan, czemu mi tego wcze

śniej nie powiedziałeś?

Dlaczego nie byłeś ze mną szczery, tak jak ja byłam z tobą?

- Ja... nie s

ądziłem, że to będzie konieczne.

- Nie b

ędzie konieczne otwarcie przede mną swego serca? Czy

wiesz, jak to boli, kiedy się kocha?

D

łonie Dana zabłądziły pod płaszczem na jej ramiona i zacisnęły

się na nich kurczowo.

- Ty mnie kochasz?
- Jasne, g

łuptasie!

- Wcze

śniej usłyszałem od ciebie tyle różnych rzeczy, że skąd

mogłem wiedzieć - powiedział z wyrzutem.

- Ba

łam się - odwróciła wzrok - że nie usłyszę tego samego od

ciebie.

- Us

łyszysz. Kocham cię - wyznał ze spokojną pewnością. -

Naprawdę, Joy. Widzisz, Gwen i ja byliśmy parą samotnych

dzieciaków, pozbawionych miłości rodziców. Dla ojca liczyła się
jedynie jego kariera polityczna, podobnie jak dla matki, która

przypominała sobie, że ma dzieci tylko wtedy, gdy trzeba było

stworzyć wizerunek męża, a zarazem troskliwego i kochającego ojca

rodziny. Życie rodzinne było dla nich jedynie nudną koniecznością,

której za wszelką cenę starali się unikać. Wszystkie święta

celebrowane były na pokaz, wobec tłumu zaproszonych gości i

dziennikarzy. Na co dzień zajmowała się nami służba. Przetrwaliśmy

background image

to jakoś tylko dzięki silnej więzi, jaka nas połączyła. - Jego usta

wykrzywił na moment lekki uśmieszek. - Ktoś patrzący z boku

powiedziałby, że jako rodzeństwo jesteśmy wobec siebie zaborczy,

nadopiekuńczy i nazbyt wścibscy, ale taka była cena przetrwania.

- Dobrze, jestem w stanie zrozumie

ć wszystko poza jednym -

dlaczego wciąż wydajecie przyjęcia bożonarodzeniowe, na które
zapraszacie starych znajomych rodziców?

- W czasie tych przyj

ęć rodzice byli razem z nami w domu. I

chcieli, żebyśmy się cieszyli i bawili, przynajmniej dopóki nie rozeszli

się goście i prasa. Ale nawet to było dla nas bezcenne. Głupie,
prawda?

- Nie, Danny! - zaprzeczy

ła gorąco. - Na pewno nie głupie. Może

tylko trochę sentymentalne i szalone.

Dan chwyci

ł Joy za ramiona i pociągnął w stronę kępy drzew.

- Je

śli myślisz, że tylko na takie szaleństwa mnie stać, to się

mylisz -

powiedział. - Zaraz ci to udowodnię. - Przyparł ją do

szerokiego pnia dębu, z satysfakcją zauważając drżenie drobnego ciała

i gwałtowne pulsowanie tętna w odchylonej szyi. Zawładnął

gwałtownie jej ustami, a gdy na chwilę się od niej oderwał, usłyszał

to, na co czekał - niski, namiętny pomruk kobiety, która pożąda

mężczyzny.

- Och, Danny, tak bardzo ci

ę pragnę. Była taka piękna w blasku

zimowego księżyca, odbitym od śniegu. Jej oczy błyszczały, jasne

lśniące włosy okalały twarz o porcelanowej cerze. Była samą pokusą.

Dan nie miał zamiaru dłużej się jej opierać.

Do licha z twoj

ą samokontrolą, ty głupku! Do licha z całym

cholernym światem!

Niecierpliwym ruchem rozpi

ął jedyne dwa guziki płaszcza. Zbyt

obszerne o

krycie spłynęło jej z ramion, odsłaniając smukłą, drobną

postać. Pod koszulką rysowały się piersi. Pochwycił je chciwymi

rękami, a kiedy cienka bawełna zaczęła mu przeszkadzać, odsłonił

nagie ciało. Joy spazmatycznie wciągnęła powietrze, gdy gorące wargi
D

ana przypadły do jej skóry.

- A mo

że to nie jest szaleństwo? - wyszeptał chrapliwie.

- Jest! Wspania

łe! - zapewniła bez tchu.

- Zimowe warunki, co? - za

żartował, ale ciało Joy wychynęło

właśnie z ciemności i przylgnęło do niego jak palący płomień.
Ciemn

ość stała się nagle przyjazna jak mrok ciepłej sypialni.

background image

- Chc

ę być w tobie, cały - szepnął.

- To na co czekasz, glino? - ponagli

ła przez zaciśnięte zęby.

Dan w

ślizgnął się pod rozchylone poły płaszcza, jednocześnie

ujmując Joy pod ramiona i unosząc w górę. Potem odwrócił się tak, że

teraz on opierał się plecami o drzewo. Z przewrotnym uśmieszkiem

okryła ich połami płaszcza, odgradzając od krainy zimy.

Dan przymkn

ął oczy, gdy fala wewnętrznego napięcia wznosiła

się, w miarę jak wchodził w miękką kobiecość Joy. Pod powiekami

rozjarzył się czerwony punkt. Od nieznośnie długiego czasu

przypominał wulkan na krawędzi wybuchu. I teraz żar jak lawa pędził

przez jego żyły z dziką siłą, zmiatając po drodze wszystkie opory i

wahania. Nie liczyło się już nic, poza słodkim wyzwoleniem.

Po chwili rozkosz spe

łnienia ogarnęła ich oboje. Dan mocno oparł

się o twardy pień dębu. Szeroką pierś unosił ciężki oddech. Joy tuliła

się do niego czule i miękko, okrywając jego twarz drobnymi

pocałunkami. Stopniowo pomiędzy ich rozgrzane ciała zaczęły się

zakradać kąśliwe jęzory zimna.

- Chod

źmy do domu - mruknął Dan, wzdrygając się i

przyciągając ją mocniej do siebie.

- Chod

źmy... - powtórzyła jak echo. Przytuleni, szybko ruszyli

alejką.

Kiedy dochodzili do drzwi domu, kulili si

ę już z zimna na

wietrze. Temperatura znów zaczęła spadać. Dan chwycił klamkę i

naparł na drzwi, ale nie ustąpiły. Kiedy zrobił to po raz drugi i trzeci,

coraz bardziej nerwowo, Joy skojarzyła wreszcie, co się stało.

- Bo

że, to niemożliwe - załkała w poczuciu bezsilności.

- Niestety, drzwi si

ę zatrzasnęły i nie mamy kluczy - potwierdził

sucho Dan. -

Trzeba zapukać do pani Nettel.

- Do pani Nettel? Po co? -

żachnęła się Joy. - Żeby nas zaprosiła

na gorące kakao?

- Po klucz.
- Ona ma klucz od twojego domu?
- Ma. Da

łem go jej, żeby się zabezpieczyć przed przypadkami

takimi jak ten - t

łumaczył się, zakłopotany. - Tak się przecież robi. W

końcu to moją gospodyni.

Joy westchn

ęła tylko i z rezygnacją ruszyła do bramy.

- Zaraz, koteczku - zatrzyma

ł ją za łokieć. - Najpierw musimy

zamienić ubranka, nie uważasz?

background image

Pani Nettel d

ługo nie otwierała. Tak długo, że stracili już

nadzieję. Stali, trzęsąc się z zimna i wpatrując w oświetlony

świątecznie dom. Dopiero kiedy Joy wpadła na pomysł, by załomotać

srebrną kołatką, dały się wreszcie słyszeć szurające kroki i przez

szparę wyjrzała podejrzliwie głowa w papilotach.

- Dan, na Boga, co si

ę stało? - wykrzyknęła, składając ręce do

piersi. -

Złapałeś złodzieja?

- Nie, pani Nettel, niech si

ę pani nie denerwuje. Po prostu

przy

padkiem zatrzasnęły mi się drzwi i muszę prosić o zapasowy

klucz.

- Ach,

żebym ja tylko wiedziała, gdzie go mam! - Starsza pani

nerwowo splotła palce. - Wejdź do środka, a ja poszukam.

Dan odm

ówił uprzejmie, a w tym momencie rozległo się donośne

kichnięcie. Pani Nettel natychmiast wyjrzała na ganek.

- Tam za krzakami jest jaka

ś blondynka - oznajmiła, patrząc

podejrzliwie na złotą głowę Joy, sterczącą z daleka pośród gałązek.

Joy mocniej otuli

ła się szlafrokiem. Niestety, był o wiele mniej

ciepły niż płaszcz.

Pani Nettel w

łożyła ręce w kieszenie domowej sukni i ogarnęła

Dana uważnym spojrzeniem. Nie uszły jej uwagi nie zasznurowane
buty i go

łe łydki, podejrzanie kontrastujące z zapiętym na ostatni

guzik płaszczem.

Danny wi

ł się pod jej spojrzeniem jak złapany na gorącym

uczynku nastolatek.

- Niech mi pani wierzy, nie

śmiałbym pani niepokoić, gdyby nie

wyjątkowe okoliczności. Zdaję sobie sprawę, że...

- Nie musisz si

ę tłumaczyć, chłopcze - przerwała mu

wyrozumiale. -

Ja też kiedyś byłam młoda. Powiedz mi tylko, co się

stało z moją kochaną siostrą Clarence? Chyba oszczędziłeś jej widoku

swoich hm... swobodnych poczynań?

- Sk

ąd, gdzież bym śmiał robić coś, co mogłoby urazić siostrę

Clarence -

zapewnił solennie. - Siostra wyjechała i wróci dopiero

jutro.

- Na ca

łe szczęście. - Pani Nettel pokiwała głową. - Trzeba dbać

o to urocze stworzenie. No, dobrze, idę wreszcie poszukać tego
klucza. -

Pospiesznie podreptała do holu, przymykając za sobą drzwi.

- Wytrzymaj jeszcze troch

ę - rzucił w stronę krzaków. - Zaraz go

znajdzie.

background image

- Gdybym ja mia

ła ten klucz, od razu. wiedziałabym, gdzie go

położyłam - pomstowała Joy.

- Nast

ępnym razem dostaniesz swój. I zostawisz go w domu -

zaśmiał się.

Drzwi otworzy

ły się i klucz został wsunięty w dłoń Dana.

- Bardzo pani dzi

ękuję i jeszcze raz przepraszam!

- Na twoim miejscu nie wpu

ściłabym tej blondynki do domu -

szepnęła konfidencjonalnie starsza pani. - Potrzebujesz takiej kobiety
jak nasza siostra Clarence. Oczywi

ście, gdyby nie składała ślubów

zakonnych. Dobranoc państwu - zakończyła głośno, zamykając drzwi.

-

„Nie wpuściłabym tej blondynki do domu" - powtórzyła z

oburzeniem Joy, wyciągając się w łóżku Dana. - „Potrzebujesz takiej

kobiety jak siostra Clarence". Jak ona mogła tak powiedzieć!

- Nie dziw si

ę, przecież ledwo cię widziała w tych krzakach.

Joy opar

ła mu głowę na piersi i przeczesywała palcami szorstkie

włosy.

- Rzeczywi

ście, chyba mnie polubiła w tym cnotliwym

wcieleniu. Ja też jestem skłonna ją polubić - jeśli nie okaże się, że to

właśnie ona mnie prześladuje.

Umilkli na chwil

ę, delektując się własną bliskością i komfortem

iście królewskiego łoża. Joy zmrużyła oczy i już prawie zasypiała,

kiedy ożywiła ją nagła myśl.

- Danny, czy my

ślisz, że zrobiłeś błąd, tracąc swoją słynną

samokontrolę i kochając się ze mną?

- Przesta

łem już być zdolny do myślenia, Joy - wyznał szczerze.

- Dan, b

ądź poważny. - Uszczypnęła go delikatnie.

- Jestem, kochanie. - Przygarn

ął ją do siebie, by ułożyła głowę w

zagłębieniu jego ramienia.

- Nic tak naprawd

ę się nie zmieniło. Nadal jesteś tym samym

sztywnym facetem -

powiedziała poważnie.

Dan zmarszczy

ł ciemne brwi.

- Czy

żby, kotku? Nie czujesz, jak moje emocje burzą się pod

powierzchnią, w każdej chwili grożąc wybuchem?

- Dobrze, ju

ż nie będę cię kusić. Przynajmniej dzisiaj

- obieca

ła łaskawie.

- Dzi

ęki, bo nie mam siły ruszyć nawet palcem - zaśmiał się.

Joy z b

łogim westchnieniem wtuliła się w niego mocniej i

wsunęła nogę pomiędzy jego nogi.

background image

- Chcesz, zawrzyjmy uk

ład, Danny: już więcej nie będę cię

bezecnie kusić, dobrze?

- Jasne. - Obj

ął ją mocno, zaborczo i z zadowoleniem.

- Tylko mam tak

ą małą uwagę: ty w ogóle nie potrafisz robić nic

innego, jak tylko bezecnie mnie kusić, dniem i nocą.

background image

ROZDZIA

Ł 9

Stan

ąć twarzą w twarz z Nelsonem okazało się dla Joy niełatwym

przeżyciem. Nie było już jednak odwrotu sprzed szyby więziennej

rozmównicy. Joy nie przypuszczała, że znajdzie się w takim miejscu

przed samym Bożym Narodzeniem.

Patrzy

ła na mięsistą okrągłą twarz o wydatnych wargach i

przenikliwym spojrzeniu małych oczu. Dopóki nie wyszły na jaw

brudne machinacje, traktowała Theo jak dobrodusznego i zabawnego,

choć nieco humorzastego wujka. Potrafił się dobrze maskować.

Dopiero później, w dramatycznych okolicznościach, poznała jego

prawdziwe oblicze. Kiedy przy śniadaniu wpadła na pomysł, żeby

odwiedzić Theo i spróbować trochę go wybadać, Dan miał poważne

obiekcje. Nie zaprzeczał, że Nelson może wiedzieć coś, co pomoże im

rozwikłać zagadkę i wpaść na ślad tajemniczego osobnika, ale obawiał

się, że Joy źle zniesie spotkanie z Theo - dawnym przyjacielem i

byłym szefem, na którym tak bardzo się zawiodła i z którym łączą się

złe wspomnienia.

- Co u ciebie s

łychać, Theo?

Skrzywi

ł się i wzruszył ramionami, obrzucając krytycznym

spojrzeniem jej sceniczny makijaż i tandetną zieloną garsonkę.

- I to ma by

ć Esther Emerson, sąsiadka, która się o mnie martwi?

- Mam du

żo takich postaci w zapasie, przecież wiesz. - Machnęła

lekceważąco ręką.

- Dobra, mniejsza o nazwisko, ale my

ślałem, że to jakaś

poczciwa dusza, która chce mi pomóc.

- Chc

ę ci pomóc, Theo.

- Ty? Przecie

ż to przez ciebie mnie zapudłowali. Ten drań śmie

ją jeszcze oskarżać! Sam bez mrugnięcia okiem oświadczył w sądzie,

że nie rozstawał się z Jerome'em Berkleyem podczas przedstawienia.

W ten sposób krył nie tylko wspólnika w podejrzanych interesach, ale

mordercę... I jeszcze teraz ma czelność zgłaszać pretensje! Z gniewu

zacisnęła pięści, ale nadal się uśmiechała. Przyjechała tu w

określonym celu i osiągnie go. Wyśle sygnał, który zmusi

prześladowcę, by się ujawnił. Wizyta u Theo miała dać początek całej
akcji.

- Donosicielka, kt

óra mnie wsypała, pojawia się po roku i mówi,

że chce mi pomóc! - Theo nie krył wrogości. - Nie opowiadaj

bajeczek, i tak nie dam się nabrać, dziecino.

background image

- Miej pretensj

ę do Berkleya, że zamordował swoją żonę -

od

paliła.

- Ten dure

ń wszystko zaprzepaścił, i to z powodu baby.

- Wiedzia

łeś, dlaczego potrzebuje alibi?

- Nie, ja... - urwa

ł, zerknął na nią podejrzliwie i wycelował w nią

gruby paluch. -

Posłuchaj, dziewczyno, Berkley mnie nie kupił. Był

szefem w tym i

nteresie, a ja tylko wykonywałem polecenia. I tyle.

- Uhm... - przytakn

ęła sceptycznie Joy. Dałaby wiarę tym

opowieściom, gdyby na własne oczy nie widziała wędrującej z rąk do

rąk koperty.

- Gliny mi uwierzy

ły - przypomniał skwapliwie. - Nie miałem

wyjścia, bałem się. - Odchrząknął, nie patrząc jej w oczy. - Lepiej

powiedz, po co tu przyjechałaś.

- Chcia

łam się z tobą zobaczyć. - . Nie odwiedzałaś mnie

wcześniej.

- Ukrywa

łam się - oznajmiła obojętnym tonem.

- Co

ś chyba o tym słyszałem. - Theo przeczesał palcami rzadkie

włosy. - I co, już w porządku?

- Nie. Kto

ś jeszcze za mną chodzi. - Pilnowała się, by niczego

nie sugerować. - Stąd to przebranie. Wróciłam do Twin Cities, ale

musiałam się przyczaić.

- I wyobra

żasz sobie, że dobry wujek Theo tu, zza kratek,

zadziała i namierzy twojego cienia, co? - Z kpiącym uśmiechem

rozparł się w krześle.

By

ł ostatnią osobą, na jaką by liczyła. Chciała, by pomyślał, że

nie miała do kogo się zwrócić i że go potrzebuje. O to właśnie

chodziło.

- Przecie

ż jesteś moim przyjacielem i masz tyle kontaktów...

- Nasza przyja

źń skończyła się, kiedy wygadałaś wszystko

glinom, koteczku -

sarknął.

Joy z trudem opanowa

ła się, by nie wybuchnąć.

- Najpierw ty, szefu

ńciu, wziąłeś mnie jako zakładniczkę! -

wycedziła przez zaciśnięte zęby.

- Pistolet nie by

ł nawet naładowany - sapnął Theo, splatając

palce na wydatnym brzuchu. -

A ja musiałem wiać. Mam nadzieję, że

nie mówiłaś nikomu, jakiego miałem pietra w czasie tego pościgu? -

dodał żałośnie.

background image

- Tak si

ę bałeś, że musiałeś mi przez cały czas trzymać pistolet

przy głowie.

- Och, przesta

ń, powtarzam, że nie był naładowany. A swoją

drogą, masz jeszcze tego śmiesznego grata? - zagadnął.

- No, no, tylko nie grat! Trudno,

żeby był szybszy od

podrasowanych wozów policji, ścigających nas na pełnym gazie.

- Tak tylko sobie powiedzia

łem. Pomyślałem, że pewnie nim już

nie jeździsz.

- Na razie po

życzyłam go znajomym, a tu przyjechałam

taksówką.

- W ka

żdym razie zapamiętaj, Joy, naprawdę nie chciałem cię

skrzywdzić - powiedział miękko.

- Chyba ju

ż pójdę - stwierdziła nagle.

Dan mia

ł rację. Niełatwo było stanąć oko w oko z przeszłością.

Zresztą już osiągnęła cel - dała znać o swoim powrocie. Teraz, jeśli

przypuszczenie o powiązaniach Theo jest słuszne, tropiący ją

nieznajomy powinien złapać przynętę i wyjść z cienia.

- Nie id

ź jeszcze - poprosił nieoczekiwanie Theo. - Nie

spodziewam się gości a zaraz święta...

Dobrze wiedzia

ł, drań, jak grać na jej sentymentach! Opadła z

powrotem na krzesło.

- Wyst

ępowałaś gdzieś od tamtego czasu? - zagadnął.

- Nie by

ło okazji. Podróżowałam - odparła krótko.

- Masz talent - przyzna

ł z ociąganiem. - Powinnaś wrócić na

scenę.

- Nie martw si

ę, wrócę. A jakie są twoje plany? Odsiedziałeś już

pół wyroku. Co będziesz robił po wyjściu z więzienia?

- Jedno wiem na pewno. Pozb

ędę się klubu - stwierdził

niechętnie. - Wiesz, kiedy zaczynałem dziesięć lat temu, grałem

uczciwie. A potem okazało się, że nie było to możliwe...

Joy pokiwa

ła głową. Theo zawsze będzie uważał się za ofiarę

fatalnego zbiegu okoliczności.

- W takim razie zacznij od nowa - poradzi

ła z pokrzepiającym

uśmiechem.

- Kto wie, kto wie... Ale gdzie

ś daleko stąd. Joy gorączkowo

zastanawiała się, jak wprowadzić do rozmowy wątek pani Nettel.

Theo nie mógł się dowiedzieć, że poznała starszą panią przez Dana.

- Nikt z klubu ci

ę nie odwiedza? - zapytała podchwytliwie.

background image

- Kelnerki, Gina i Jackie. I Barry.
- A ta starsza pani?
- Która?
- No wiesz, ta... kt

óra ci tak działała na nerwy . Księgowa. Theo

stał się czujny.

- Zaraz, zaraz, a ja ci o niej m

ówiłem?

- Oczywi

ście. Nie pamiętasz?

- Pami

ętam, ale lepiej nie mówmy o niej, dobra?

- W porz

ądku. Zresztą nawet nie wiem, jak się nazywa... -

Zawiesi

ła głos w nadziei, że Nelsonowi niechcący wymknie się

prawdziwe nazwisko pani Nettel, ale on tylko zacisnął usta.

- No, nie b

ędę cię zatrzymywał - stwierdził po chwili Theo. -

Trochę poprawiłaś mi humor. Trzymaj się.

- Ty te

ż, Theo. Joy opuściła więzienie i wsiadła do czekającej na

nią taksówki.

- Dok

ąd mam panią teraz zawieźć? - zapytał kierowca.

- Z powrotem do Bayport, do restauracji, z której pan mnie

zabrał.

Jazda by

ła zbyt krótka, by Joy zdążyła przemyśleć rozmowę z

Theo. Kiedy zatrzymali się pod niewielką skromną restauracją,

zapłaciła i pospiesznie wysiadła.

Nikt z go

ści nie poświęcił nawet spojrzenia niskiej kobiecie w

niemodnym, tandetnym kostiumie i narzuconej na niego męskiej

dżinsowej kurtce. Rozglądała się bezradnie po zatłoczonej sali,

szukając stolika, przy którym uprzednio piła kawę. Nagle ktoś chwycił

ją za ramię i szarpnął.

- O, to ty! - wyszepta

ła, szybko przysiadając się do Dana.

- A kt

óżby inny? Już zdążyłaś narobić tu nowych znajomości? -

syknął.

- Co

ś ty, w tym koszmarnym wcieleniu? - zachichotała. -

Dlaczego zmieniłeś miejsce?

- Ten stolik jest bardziej na uboczu. D

ługo cię nie było -

powiedział z wyrzutem.

Joy uspokoi

ła go promiennym uśmiechem. Dan zachował się

cudownie. Kiedy w

reszcie przekonała go przy śniadaniu, że musi się

zobaczyć z Nelsonem, bardzo jej pomógł. Zadzwonił do więzienia

Stillwater i uzyskał widzenie dla niejakiej Esther Emerson. Potem

pojechali pod miasto, do Bayport. Z niechęcią musiał przyznać, że od

background image

tego momentu powinien trzymać się na uboczu i pozwolić działać Joy.

Uzgodnili, że nie odwiezie jej pod więzienie swoim samochodem.

Z u

śmiechem słuchał, jak Joy składa kelnerce duże zamówienie.

Nawet nie mrugnął okiem, kiedy na deser poprosiła o dwa rodzaje
szarlotki.

Kiedy kelnerka przynios

ła napoje, nie wytrzymał i poprosił, żeby

zaczęła opowiadać.

- Theo s

ądził, że chcę posłużyć się jego kontaktami, aby wykryć,

kto mnie szpieguje -

zaczęła z ożywieniem.

Rysy Dana st

ężały.

- S

ądzisz, że jednak je uruchomi?

- Nie mam poj

ęcia. Ciągle ma do mnie żal.

- Pyta

ł cię o coś?

- Tak. Zainteresowa

ł się na przykład, czy nadal jeżdżę swoim

samochodem. Pytał, czy mówiłam komuś, jak bardzo się bał w czasie

pościgu. Chyba mu ulżyło, kiedy powiedziałam, że nie. Chciał też

chyba wysondować, gdzie teraz mieszkam.

Dan s

łuchał uważnie, obracając w palcach szklankę.

- Czy wspomina

ł coś o pani Nettel?

- Sam z siebie - nie. Stara

łam się skierować rozmowę na jej temat

i dowiedzieć, jak brzmi jej prawdziwe nazwisko, ale oznajmił, że w

ogóle nie chce o niej mówić.

- My

ślisz, że ma jej coś za złe?

- Nie mam poj

ęcia.

- R

ównie dobrze może mieć coś do ukrycia w związku z osobą

pani Nettel.

- Tak, Danny. Przykro mi,

że tak niewiele udało mi się uzyskać.

Praktycznie nic. Tyle że Theo wie, że znowu tu jestem. Miałeś rację,

trzeba było dać sobie spokój - westchnęła.

- Nie martw si

ę, nie spodziewałem się wiele po twoim spotkaniu

z Nelsonem. To śliski typ. Gra na dwa fronty. Miejmy nadzieję, że w

końcu wyjaśni się sprawa nieznajomego, który depcze ci po piętach.

Na razie zapomnij o nim i bierzmy się do jedzenia. Nie możemy za

długo tutaj siedzieć, żeby nie zwracać na siebie uwagi.

Skin

ął na kelnerkę.

- Czy mo

że pani przynieść mi taką samą szarlotkę jak dla tej

pani?

background image

- Trzeba si

ę pospieszyć, niedługo przyjdą goście - zawołał Dan z

łazienki. Za chwilę pojawił się w progu sypialni, wykąpany i świeżo

ogolony. Popatrzył na Joy, która stała przy komodzie w różowych

majteczkach i dużych rozmiarów biustonoszu, który wypychała

gąbkami zabranymi z łazienki.

- Tylko si

ę nie śmiej - ostrzegła, oglądając rezultat swoich

wysiłków w lustrze. - Pewnie byś wolał, żebym zawsze miała taki

wystrzałowy biust, co?

- Wcale nie - powiedzia

ł niskim głosem, podchodząc i

przyciągając ją do siebie.

Joy zarzuci

ła Danowi ręce na szyję i przytuliła się całym ciąłem.

Połączyli się w namiętnym pocałunku, gotowi natychmiast zapomnieć

o całym świecie. Byli jak dwie połówki tego samego jabłka i niewiele

było trzeba, by ich ciała przeniknął dreszcz zapowiadający cudowne

przeżycia. Jeden pocałunek, jedna pieszczota wzniecała gorące

pożądanie domagające się spełnienia.

- Danny, nied

ługo zacznie się przyjęcie - wyszeptała bez

przekonania Joy. -

Zaraz tu będzie pani Nettel.

Dan wymamrota

ł coś niewyraźnie w odpowiedzi i rozpoczął

podniecającą wędrówkę po ciele Joy. Jego wilgotne wargi i czułe

dłonie docierały do najbardziej odległych zakątków, wzbudzając

pożar w sercu Joy i doprowadzając ją do granicy wytrzymałości.

Teraz nic już nie było ważne, poza pochłaniającą wszystko falą

żarliwego pożądania i naglącego wyczekiwania. Zdążyła jeszcze

pomyśleć, że Dan stracił wreszcie swą słynną powściągliwość i płonie
tak jak ona. A potem, gdy Dan wyzwo

lił ją z fig i wypchanego

biustonosza, dała się poprowadzić fali, która miała wynieść ją na

szczyt rozkoszy. Krzyknęła i wpiła paznokcie w ramiona Dana, który

wypełnił ją sobą i podjął odwieczny miłosny rytm, przedłużając

moment spełnienia, by dać im obojgu jak największą satysfakcję.

Chwila ekstazy wybuchła wszystkimi kolorami tęczy i wydarła z ich

gardeł miłosne okrzyki. Nieprzytomni, bezsilni, zapadli się w sobie,

by jak najdłużej zachować to niezwykłe wrażenie bliskości i oddania.

- Mo

że zamkniemy drzwi od środka - wyszeptał Dan w chwilę

później - i będziemy się kochać i kochać, bez końca, Joy, siedząc na

łóżku ze skrzyżowanymi nogami, mrugnęła do niego z zachwytem.

- Nie mia

łabym nic przeciwko temu, ale... ktoś tu musi wykazać

się rozsądkiem. Idziesz ze mną pod prysznic?

background image

ROZDZIA

Ł 10

- Oto osoba, kt

órą chciałam poznać! Choć Joy, przebrana za

siostrę Constance Clarence, stała tyłem do kuchennych drzwi,

rozpoznała głos Gwen, wybijający się spośród gwaru rozmów w

salonie. Właśnie układała na srebrnej paterze świąteczne wypieki, gdy

w progu pojawiła się siostra Dana.

- Domy

ślam się, że jesteś Gwen - powiedziała Joy głosem siostry

Clarence. -

Korzystam z gościny u Dana i staram się odwdzięczyć,

pomagając w pracach domowych.

- I to wspaniale pomagaj

ąc - wtrąciła z przekonaniem pani

Nettel, wchodząc do kuchni z pustą tacą.

- Mam nadziej

ę, że nie jest to przytyk do mnie - powiedziała ze

śmiechem Gwen. - Wiem, obiecałam pomóc i kajam się, ale William

dał tak doskonały popis przy fortepianie, że nie mogłam sobie

odmówić przyjemności posłuchania, jak gra.

- Mam a

ż za wielu pomocników - sarknęła pani Nettel. - Nie

wiem

po co Dan zaangażował tyle osób.

Joy i Gwen wymieni

ły porozumiewawcze spojrzenia.

Pani Nettel uwa

żała, że organizowanie przyjęcia to wyłącznie jej

specjalność.

- Wynajmowanie student

ów jako kelnerów to tradycja, którą

utrzymuję od dawna - wyjaśniła Gwen, po czym wyciągnęła rękę do
Joy. -

Miło mi poznać siostrę - powiedziała serdecznie.

- Dan wiele mi o tobie opowiada

ł. Choć, zdaniem Joy, Gwen

prz

ywiązywała zbytnią wagę do form towarzyskich, była inteligentna i

sympatyczna. Ta kobieta nie dbała o pozory skromności, nosiła głowę

wysoko i trzeba przyznać, że miała klasę. Tego wieczoru wyglądała

szczególnie elegancko. Ciemne lśniące włosy były spięte perłową

klamrą, a wąska tunika z przezroczystymi rękawami podkreślała

figurę. Szyję i przegub ręki zdobiła skromna złota biżuteria. Joy sama

by się tak ubrała, gdyby nie krępowały jej zakonne reguły
najnowszego wcielenia.

- To bardzo mi

ło ze strony siostry, że zgodziła się spędzić okres

świąt w domu mojego brata - powiedziała Gwen z uśmiechem, który

wydawał się szczery. - Dana trzeba przed każdymi świętami wprawić
w odpowiedni nastrój. -

Wycelowała wymanikiurowany palec w Joy. -

Jest w siostrze coś wyjątkowego, coś...

background image

Joy zamruga

ła spłoszona. Czyżby Gwen zaczęła domyślać się

czegoś?

- ...co

ś, co napełnia nas nadzieją i każe myśleć a świecie bardziej

radośnie - ciągnęła z entuzjazmem Gwen.

Joy u

śmiechnęła się, skrywając ulgę. Wzrok miała skromnie

opuszczony

, jak na zakonnicę przystało.

- Czasem tak mi m

ówią - przyznała cicho, usiłując sobie

jednocze

śnie wyobrazić, co zrobiłaby Gwen, gdyby dowiedziała się,

że komplementuje tę narwaną Joy Jones!

- Ona jest

święta - oznajmiła z przekonaniem pani Nettel.

- Och, pani Nettel, prosz

ę tak nie mówić.

- Widz

ę, że zadbała siostra nawet o ułożenie moich ciasteczek -

zauważyła Gwen z dumą.

- A, tak. - Joy splot

ła ręce, by ukryć ich drżenie. Na razie Gwen

nie zauważyła różnicy, ale jeśli smak będzie inny... Wstrzymała

oddech, kiedy siostra Dany'ego wzięła jedno na spróbowanie.

- Mmm, musz

ę przyznać, że się udały - stwierdziła, przymykając

oczy z lubością.

-

Święta racja! - rozpromieniła się Joy. - Jeśli mam być szczera,

już się zdążyłam poczęstować. Nie mogłam się po prostu oprzeć.

Spojrzenie Gwen ogarn

ęło pulchny biust siostry Clarence i jej

rozłożyste biodra.

- C

óż, wszystkie mamy swoje słabości - powiedziała znacząco.

Sztuka u

śmiechania się przez zaciśnięte zęby nie jest łatwa, ale

Joy się udało. Gwen sugerowała, że siostra Constance jest gruba! Jaka

szkoda, że nie mogła zobaczyć, co kryje się pod habitem.

- Widz

ę, że najciekawsza część przyjęcia odbywa się tutaj -

zawołał Dan, wchodząc do kuchni i ogarniając kobiety bystrym
spojrzeniem niebieskich oczu. Joy mrugn

ęła do niego ukradkiem na

znak, że wszystko jest w porządku.

- Staram si

ę, żeby siostra czuła się u nas dobrze - powiedziała

Gwen, sięgając po następne ciasteczko.

Dan obserwowa

ł ją z równym niepokojem jak przed chwilą Joy.

- Pycha! - oceni

ła Gwen, popijając szampanem. Joy i Dan znów

wymienili konspiracyjne spojrzenia.

- No dobrze, a gdzie jest William?
- Niestety, ci

ągle zabawia gości w salonie, bębniąc na moim

starym steinwayu -

odparł Dan, nalewając sobie szampana.

background image

- Braciszku, obieca

łeś, że będziesz dla niego miły - upomniała

Gwen.

- Po prostu powinienem dba

ć o dobry humor moich gości -

wzruszył ramionami. - Być może nie wszyscy są miłośnikami talentu
Williama.

- Czy Rex si

ę pojawił? - Gwen pospiesznie zmieniła temat. - Z

reguły przychodzi pierwszy, ubrany w jeden z tych swoich

krzykliwych garniturów i dopada stołu, żeby zdążyć się objeść.

- Tym razem jeszcze go nie ma, ale czekam na niego z

ut

ęsknieniem - odparł Dan.

- Mo

że wypadł mu dyżur? - poddała Joy.

- No c

óż, nie należy tak długo zostawiać gości samych -

stwierdziła Gwen - chodźmy.

- Id

ź, a my za chwilę przyjdziemy - powiedział Dan.

- O, nie, braciszku! Wiem,

że najchętniej spędziłbyś całe

przyjęcie w kuchni, ale na to ci nie pozwolę. I nie będziesz mi tu

ukrywał siostry Clarence!

Joy pos

łusznie ruszyła za rodzeństwem. Kiedy weszli do salonu,

Dan zauwa

żył z ulgą, że klawiatury dotykała o wiele wprawniejsza

ręka. Miejsce Harrisa przy imponującym czarnym instrumencie zajęła

sędzina Sądu Najwyższego, która w wolnym czasie grywała z

Orkiestrą Kameralną St. Paul. William stał przy stole z zakąskami, z

zapałem pochłaniając apetyczne kanapeczki. Z wypiętą piersią,

łypiący okiem - nieodparcie przypominał Danowi pawia. Kiedy

dostrzegł wchodzącą trójkę, natychmiast ruszył w ich stronę.

- Kochanie, strasznie d

ługo poprawiałaś sobie makijaż -

powiedział, głośno cmokając Gwen w policzek. Nie omieszkał też

poklepać po plecach Dana.

- Williamie, poznaj siostr

ę Constance Clarence ze Światowej

Misji Dobrej Woli.

- Mi

ło mi. Wiele o siostrze słyszałem. Joy skinęła głową, starając

się jak najlepiej wcielić w postać skromnej zakonnicy. Przydało się jej

dotychczasowe doświadczenie wyniesione ze sceny. Kiedy wreszcie

będzie znowu mogła na nią powrócić? - pomyślała z utęsknieniem.

- S

łyszałam, że pisze pan książkę o procesie Jerome'a Berkleya -

zagadnęła, jak gdyby chciała okazać swemu rozmówcy specjalne
zainteresowanie.

background image

- Rzeczywi

ście, piszę. - Harris był zachwycony. - Czy siostra

miała okazję zapoznać się z tą sprawą?

- Rozpisywa

ła się o niej cała prasa.

Dan rzuci

ł Joy ostrzegawcze spojrzenie, widząc, że zaczyna igrać

z ogniem. Harris dostrzegł je i zinterpretował po swojemu.

- Tw

ój dobroczyńca, siostro, niezbyt lubi ten temat. Może w

ogóle uważa, że książki nie są potrzebne - stwierdził zgryźliwie.

- Nie widz

ę niczego złego w samym opisaniu sprawy Berkleya -

zaoponował Dan, starając się powściągnąć narastającą złość. -

Znajomość okoliczności zbrodni może być pouczająca.

- Albo lukratywna - uzupe

łnił bez skrępowania Harris. -

Spodziewam się niezłych zysków.

- M

ógłbym sam śmiało opisać niejedną historię wziętą z życia,

ale uważam, że nie należy nadużywać funkcji pełnionych w służbie

społecznej - żachnął się Dan. Niecierpliwym gestem strząsnął rękę
Gwen ze swojego ramienia. -

A skoro już jesteśmy przy tym temacie,

to uważam, że nie powinieneś wciągać w swoje podejrzane sprawy
mojej siostry.

Joy z niepokojem patrzy

ła na Dana. Nie zwykł do tego stopnia

tracić panowania nad sobą. Najpierw w sposób widoczny zirytował się

na wzmiankę o Reksie, a teraz niepotrzebnie napadł na Williama

Harrisa. Czuła się po trosze odpowiedzialna za jego stan ducha, gdyż

robiła mu wyrzuty, że trzyma na wodzy swoje emocje i bezustannie

stara się kontrolować. Nie wzięła pod uwagę, że człowiek, który przez

trzydzieści jeden lat był skryty i zamknięty w sobie, nie potrafi

odnaleźć się w tej nowej dla niego sytuacji.

- Nie rozumiem, dlaczego ca

ła sprawa była trzymana przede mną

w tajemnicy -

ciągnął Dan, odpowiadając zdawkowym uśmiechem na

pozdrowienia gości.

- Nie wspomnia

łem ci o książce, ponieważ nie chciałem, żebyś

odniósł wrażenie, że wciskam się za jednym zamachem w twoje

zawodowe i prywatne życie - wyznał cicho Harris.

- Prywatne? - Czarne brwi Dana zbieg

ły się w jedną linię.

- Chodzi o moje oficjalne zar

ęczyny z Gwen. Od kilku tygodni

nosiłem się z zamiarem zakomunikowania ci tego w Boże Narodzenie.

Wiem, że potrzebujesz czasu, żeby to przetrawić. Po ślubie

prawdopodobnie przeniesiemy się do Kalifornii. Chcę tam rozpocząć

prywatną praktykę, kiedy tylko książka wyrobi mi nazwisko.

background image

- Mia

łam powiedzieć ci o tym dzisiaj sama - wtrąciła nerwowo

Gwen.

- Nie martw si

ę, nie stracisz swojej siostrzyczki - szybko dodał

Harris. -

Co roku będziemy zjawiać się na święta w tym zacisznym

gniazdku. -

Spojrzeniem pełnym zadowolenia ogarnął tłum gości. -

Tyle wpływowych osób w jednym miejscu, takiej okazji nie można

zmarnować!

Dan ju

ż miał wybuchnąć, ale poczuł dłoń Joy, delikatnie, lecz

stanowczo przytrzymującą jego zaciśniętą pięść. Dotknięcie było tak

uspokajające, jakby wzięła go w ramiona.

- No c

óż, w takim razie gratuluję wam obojgu - powiedział

sztywno i z wysiłkiem.

- Dzi

ęki, braciszku. - Gwen wyraźnie ulżyło.

- Dan chcia

ł przedstawić mnie paru osobom - odezwała się Joy. -

Jeśli pozwolicie....

- Jestem ci wdzi

ęczny, kochanie - szepnął Dan, gdy się oddalili. -

To był ciężki moment.

- Gwen jest du

żą dziewczynką i wie, co robi - powiedziała Joy. Z

przerażeniem spostrzegła, że jej ręka zmierza w czułym geście ku
policzkowi Dana. W takich momentach odgrywanie roli siostry

Clarence stawało się szczególnie uciążliwe.

- Wcale nie uwa

żam Gwen za dziecko. - Dan z rozbawieniem

patrzył, jak gwałtownie cofnęła rękę. - Najwyższy czas, by założyła

własną rodzinę i razem z nią pielęgnowała świąteczną tradycję na

własną rękę. W tym domu my będziemy dbali o święta.

- B

ędziemy? - Joy popatrzyła na niego błyszczącymi oczami.

- Jasne. Gwen dojrza

ła do własnego życia, zresztą tak jak i ja.

Gdyby tylko wykazała lepszy gust...

- To jej wybór, Dan -

przypomniała mu Joy.

- Racja. A teraz chod

ź, przedstawię cię. To ostatnia okazja, byś

poznała tyle ważnych osobistości. Za rok będziemy obchodzili święta
w mniejszym gronie.

Kiedy o pierwszej w nocy przyj

ęcie powoli zmierzało do końca,

pojawił się Rex.

- Hej! - wtargn

ął do salonu energicznym krokiem, gotowy do

zabawy, w czerwonej sportowej marynarce, zielonej koszuli i

obcisłych czarnych dżinsach. Joy śledziła go z głębi przejścia do
jadalni.

background image

Z nieco ospa

łej i przerzedzonej grupy gości odezwały się

życzliwe pozdrowienia. Rex znany był tu od dawna.

Dan, rozmawiaj

ący z senatorem z Maryland na temat rozgrywek

hokeja, zerknął na zegarek. Kiedy tylko był wolny, podszedł do Rexa.

- Stary, gdzie si

ę, do cholery, podziewałeś?

- Spokojnie, zgredzie, niby co si

ę takiego stało?

- Przyj

ęcie już się prawie kończy.

- Mia

łem randkę. - Rex wprawnym gestem przeczesał złote

kędziory. - Z dziewczyną niezbyt pasującą do tych dam, które noszą

majątek na szyi, i facetów, których smokingi na pewno nie są

wypożyczone.

- Taak, rozumiem. - Dan nie rozwija

ł tematu. Miał świadomość,

że i tak czeka ich rozmowa w sprawie powiązań Rexa z agencją

detektywistyczną z Florydy.

- Dan, przy wej

ściu ktoś poczęstował mnie bombową

wiadomością. Podobno zawitała do ciebie zakonnica. To prawda?

- W Bo

że Narodzenie zdarzają się cuda - odparł enigmatycznie

Dan.

- No dobra, ale... - urwa

ł Rex, kiedy spostrzegł postać w habicie

wkraczającą do salonu ze srebrną tacą pełną parujących filiżanek.

- Siostra Constance Clarence ze

Światowej Misji Dobrej Woli -

oznajmił ceremonialnie Dan, rozbawiony zdumieniem przyjaciela.

Jednak Rex szybko si

ę pozbierał.

- A, rozumiem. Wynaj

ąłeś siostrę do pomocy.

- Wynaj

ąłem studentów, ale już sobie poszli. Siostra Clarence

pomaga mi z własnej woli.

- W takim razie przyprowadzi

ła ją tu jedna z szanownych dam -

próbował Rex.

- Nie.
- M

ów, bo nie zgadnę!

- Goszcz

ę ją u siebie przez święta. Rex w zdumieniu otworzył

usta.

- Stary, co ci odbi

ło?

- Mog

ę cię zapytać o to samo.

- Rany boskie, Dan, przesta

ń się bawić w kotka i myszkę!

- Wczoraj przyj

ąłem telefon do ciebie, partnerze - rzucił

gniewnie Dan. -

Potem sprawdziłem to i owo i odkryłem, że na boku

przeprowadzasz małe prywatne śledztwo.

background image

Rex straci

ł nagle humor.

- Jakim prawem...
- Dan - zawo

łała Gwen z holu - chodź, Frysowie i Spenserowie

już się żegnają. O, cześć, Rex.

- Cze

ść, staruszko! - Wzniósł ku niej swój kieliszek.

- Zaraz wracam - powiedzia

ł Dan i szybko się wycofał. Był tak

wściekły, że bał się własnych reakcji. Za dużo jak na jeden wieczór.

Wystarczyłaby najmniejsza prowokacja Rexa, żeby wybuchnął. A za
wszelk

ą cenę chciał uniknąć sceny przy gościach. Szanował dawnych

przyjaciół ojca. To przyjęcie było ostatnim i pragnął, by zachowali o
nim jak najlepsze wspomnienia.

W ko

ńcu zostało tylko najściślejsze grono - Gwen, Joy, pani

Nettel i raczący się obficie szampanem Rex. Zgromadzili się wokół

fortepianu i słuchali, jak Harris gra ckliwą wiązankę kolęd i

świątecznych piosenek. Nikt poza Joy nie zauważył, że Dan trącił

Rexa w łokieć i wywabił go z pokoju.

Szybko wybieg

ła za nimi do kuchni, ale nikogo nie zastała.

Sp

ostrzegła tylko nie domknięte tylne wyjściowe drzwi. Wyjrzała

oknem, a to, co zobaczyła, sprawiło, że z ust wyrwał jej się głośny
okrzyk.

- Co si

ę stało, siostro? - Gwen stanęła obok niej.

- Eee... w

łaśnie podziwiam, jak obaj panowie szaleją tam w

śniegu, zupełnie jak chłopcy - improwizowała Joy z wymuszoną

wesołością.

Tymczasem Rex uraczy

ł Dana silnym ciosem w szczękę. Dan

rzucił się na niego wściekle i obaj przetoczyli się po oblodzonym

chodniku, wpadając w zaspę. To jeden, to drugi był górą, a przez cały

czas bez opamiętania okładali się pięściami.

- Co

ś mi to nie wygląda na zabawę niewinnych chłopczyków -

skomentowała Gwen.

- Och, obaj troch

ę wypili i pewnie muszą się wyżyć - usiłowała

bagatelizować sprawę Joy.

- To w ogóle niepodobne do Dana, siostro. -

Gwen była coraz

bardziej zaniepokojona.

Rex zdecydowanie podziela

ł jej opinię, zwłaszcza że został

gwałtownie postawiony na nogi i chwycony za klapy.

background image

- Cz

łowieku, co cię napadło? - sapnął, usiłując wyrwać się

Danowi. -

Błagam, uważaj, ta marynarka kosztowała mnie aż trzy

paczki!

-

Żartujesz?! - Na moment Dan zwolnił chwyt.

- Jakbym ci kiedy

ś skłamał! Dan znów rzucił się Rexa i wcisnął

mu twarz w śnieg.

- Chyba do nich p

ójdę - stwierdziła Joy, kiedy pani Nettel i

William Harris weszli do kuchni.

- Siostro, nie! - zaprotestowa

ła Gwen, chwytając ją za rękę. -

Siostra jest zbyt subtelna, żeby mieszać się w tak niesmaczne sceny.

Joy odsun

ęła ją jednak grzecznie, lecz stanowczo i ruszyła do

drzwi.

- Siostro, prosz

ę! Lepiej niech William... Joy była już na dworze.

Mężczyźni mocowali się zapamiętale i nawet nie zauważyli, gdy

stanęła nad nimi.

- Przesta

ńcie, idioci - krzyknęła, aż echo rozległo się po ogrodzie

i szarpnęła Dana za kołnierz, próbując odciągnąć go od przeciwnika.
Dan, który w szale walki uz

nał to za kolejny atak Rexa, gwałtownym

chwytem odepchnął ją od siebie. Rex, widząc, co się dzieje, rzucił się,
by

zaasekurować jej upadek. Niestety, zdołał tylko pochwycić

skrawek długiego, czarnego welonu. Siostra Clarence z głuchym

stęknięciem wylądowała na ziemi. Welon i. kornet zostały w ręku

Rexa. Fala bujnych, złotych włosów rozsypała się po śniegu.

- Wi

ęc to ty, Joy! - wykrzyknął triumfalnie Rex. - Chwała Bogu,

Dan jest uratowany!

Joy le

żała nieruchomo na śniegu, z wzrokiem wbitym w czarne,

aksamit

ne niebo nad sobą. Nagle wypełniła je twarz Dana. Minę miał

bardzo przejętą, gdy zdejmował jej z nosa pogięte metalowe okulary.

- Nie wiedzia

łem, że to ty, kochanie - wykrztusił, czule gładząc

jej czoło.

- Nie wiedzia

łeś, że była przebrana za zakonnicę? - zdziwił się

jego partner.

- Durniu, nie wiedzia

łem, że siedzi mi na plecach! Pozostali już

wylegli przed dom i otoczyli ich kręgiem.

- Joy Jones! - krzykn

ęła wysokim głosem Gwen, zaciskając

pięści. - O, nie, tylko nie to! Ty nie możesz być siostrą Constance
Clarence.

background image

Joy usiad

ła wreszcie, przyglądając się kręgowi twarzy nad swoją

głową. William Harris patrzył z góry, z wyniosłym uśmiechem. Pani

Nettel stała z boku z miną pełną dezaprobaty.

- Nie do wiary, to ta blondynka, kt

óra ukrywała się wczoraj w

krzakach pod moim domem -

wykrztusiła,

- Co? Blondynka? W krzakach? - dopytywa

ła się Gwen. - No nie,

Joy Jones, już myślałam, że niczym mnie nie zaskoczysz!

- Przymknij si

ę, Gwen - burknął Dan, opiekuńczym gestem

obejmując Joy.

- Co

ś takiego, nigdy bym nie pomyślał, że ona tu wróci - mruknął

pod nosem William Harris. -

A w każdym razie, nie do ciebie, Dan.

- Co to wszystko ma znaczy

ć? - dopytywała się Gwen.

Przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę i poślizgnęła się w

pantofelkach na oblodzonej ścieżce. Narzeczony podtrzymał ją
niezgrabnie. -

Zrobiła idiotów z nas wszystkich - powiedziała

oskarżycielsko.

- Joy musia

ła udawać dla własnego bezpieczeństwa - odparował

Dan. -

Nie istnieje coś takiego jak Światowa Misja Dobrej Woli.

Na twarzy jego siostry pojawi

ł się złośliwy uśmieszek.

- Joy Jones, odk

ąd się tylko pojawiłaś, zaczęły się kłopoty.

Najpierw zawróciłaś w głowie Danowi, uwodząc go w czasie procesu.

Potem złamałaś mu serce, odchodząc, a wreszcie nastawiłaś go

przeciwko jego najbliższym, narzucając mu ten głupi pomysł z

przebieraniem się.

- Chcia

łbym usłyszeć wyjaśnienie - wtrącił William Harris

ch

łodnym, zawodowym tonem. - Dlaczego mianowicie Joy Jones

potrzebowała dalszej ochrony? Proces dawno już się skończył, a
wszyscy wspólnicy Berkleya z Laff T

rak siedzą.

- Kto

ś ciągle na mnie poluje, William - powiedziała Joy drżącym

głosem. - I chcę, żeby wreszcie przestał! Rozumiesz? Niech to się

wreszcie skończy!

Dr

żała w ramionach Dana. Nie dawały jej ochrony. Któraś z tych

otaczających ich kręgiem osób była jej wrogiem. Joy czuła, że koniec

rozwiązania zagadki jest już bliski.

Łza stoczyła się jej po policzku, a potem następna. Zamrugała i

spojrzała na Rexa.

- Nie wiem niczego, co mog

łoby zaszkodzić komukolwiek z was

-

powiedziała cicho i płaczliwie. - Ale ktoś zobaczył moją kartkę w

background image

poczcie Dana i znalazł mnie. Proszę, zostawcie mnie w spokoju.

Naprawdę nic nie wiem; Chcę po prostu wreszcie żyć normalnie.

- Nie powiniene

ś jej tu ukrywać, Dan - stwierdził Harris. Jego

spojrzenie złagodniało. - Przykro mi, Joy, że nie zwróciłaś się po

ochronę do mnie, tylko do tego detektywa. A przecież tak ufałaś mi w

czasie procesu. Jeszcze nie jest za późno. Jeszcze możesz przejść pod

opiekę mojego urzędu. Choćby zaraz.

Joy mocniej wtuli

ła się w ramiona Dana.

- Zm

ęczyła mnie biurokracja panująca w urzędzie, Williamie. Ja

naprawdę nie jestem bazą danych, pełną kompromitujących

informacji. Jeśli ktokolwiek z was obawia się mojej fotograficznej

pamięci, to jest po prostu głupi. A jeśli myślicie, że mam forsę, którą
Theo Nel

son dostał za fałszywe alibi, to jesteście jeszcze głupsi.

Zapomnijcie o tym, dobrze wam radżę. Tylko Theo wie, gdzie ona

jest, A on nie będzie mówił. Nadal zapiera się wszystkiego.

- Widzia

łaś się z Theo Nelsonem w więzieniu bez oficjalnego

pozwolenia? -

oburzył się Harris.

- Ty te

ż nie pytałeś o pozwolenie, kiedy zbierałeś materiały do

swojej książki - wtrącił zimno Dan.

- Nelson ci to powiedzia

ł?

- Ja powiedzia

łam Danowi, Williamie - przyznała niechętnie

Gwen.

Harris przygryz

ł wargę.

- A, rozumiem. Braciszek ci

ągle nie może się bez ciebie obejść.

- Harris, uwa

żaj, co mówisz. - Dan pogroził mu pięścią.

- Je

śli Theo znów coś kombinuje - Harris, ignorując go, zwrócił

się do Joy - wolałbym to wiedzieć. Czy powiedział ci coś

interesującego?

Joy zerkn

ęła na Dana i napotkała jego ostrzegawcze spojrzenie.

- Raczej nie. Rozmawiali

śmy o moich planach artystycznych i

wspominaliśmy o tej szalonej ucieczce, po której trafił do więzienia.

- Tchórzliwy hipokryta -

skrzywił się z niesmakiem Harris. - W

jednej ręce trzymał pistolet, którym cię terroryzował, a w drugiej

świętą figurkę!

- Chyba nie s

ądzisz, że Joy łączy coś z Theo i jego brudnymi

interesami? -

zapytał zaczepnie Dan.

Harris nie spuszcza

ł oczu z Joy.

background image

- Ucieczka z nim mog

ła się wydawać podejrzana - powiedział o

ton mniej uprzejmym głosem. - Po namyśle wykluczyłem tę

możliwość. Natomiast chętnie porozmawiałbym z tobą na użytek

mojej książki.

- Do licha z t

ą twoją książką! - zagrzmiał Dan.

- Wi

ęc przez cały czas ją tu ukrywałeś? - powiedziała z urazą

Gwen. -

Nie rozumiem, Dan, co chciałeś przez to osiągnąć.

Pier

ś Dana unosił ciężki oddech.

- Chcia

łem odkryć, kto ją śledził, a jednocześnie mieć pewność,

że będzie bezpieczna.

- Tak, jasne! - ironicznie pokiwa

ła głową. - I nie zaufałeś nawet

rodzonej sio

strze. Mało tego, posunąłeś się do oskarżeń pod adresem

nas wszystkich. Mam tego dosyć, wracam do siebie.

- Gwen, poczekaj, musimy porozmawia

ć. - Dan usiłował

chwycić za powiewny rękaw sukni, ale wyrwała mu się ze złością.

- Nie ma mowy! - sykn

ęła rozzłoszczona. - Co sobie goście

pomyślą, kiedy się o tym dowiedzą? Dla nich Constance Clarence

była poczciwą siostrzyczką o złotym sercu.

- Serce Joy jest tak samo z

łote jak serce siostry miłosierdzia -

oświadczył z mocą Dan. - I mało mnie obchodzi, co sobie ludzie

pomyślą. Mam swoje własne życie i obchodzą mnie tylko ludzie mi
bliscy - Joy, ty, przyjaciele.

- Pozw

ól jej iść, Danny - poprosiła zmęczonym głosem Joy.

- Tak, Dan, musia

łbyś mnie chyba zaaresztować, żeby mnie teraz

zatrzymać - skwapliwie dodała Gwen.

- Nie wpad

łem na to. - Oczy zwęziły mu się w szparki.

- Dzi

ęki, braciszku! - krzyknęła łamiącym się głosem. - A

łudziłam się, że wreszcie będę miała prawdziwe, szczęśliwe Boże

Narodzenie. Jestem zaręczona z człowiekiem, którego kocham,
zamierzam stwo

rzyć z nim dom - a ty zrobiłeś z tego farsę, Dan!

Lekceważysz i wyśmiewasz książkę Williama, a panna Jones robi

niesmaczny popis przed naszymi gośćmi. Jeśli rzeczywiście miałeś

zamiar ją ukryć, dlaczego nie wynająłeś dla niej czegoś po cichu?

- Mo

że ty byś tak zrobiła, ale ja nie! - oburzył się Dan.

- Ty w og

óle myślisz, że jesteśmy bandą kryminalistów, którzy

dybią na twoją bezcenną Joy. Jeszcze nigdy nikt tak mnie nie obraził
jak ty.

background image

- Wiedzia

łem, że tak powiesz. Tego nie dało się uniknąć. Spróbuj

mnie

zrozumieć - musiałem albo ukryć Joy i jakoś to zakamuflować,

albo powiedzieć ci wszystko i oczekiwać takiego właśnie wybuchu
oburzenia. -

Dan wzruszył ramionami. - Ciekawe, co ty byś zrobiła,

siostrzyczko, gdyby na miejscu Joy był twój ukochany William? -

Gwen już otwierała usta, ale nie dał jej dojść do słowa. - I nie

zapominaj, że jednak ktoś z was musiał zabrać tę kartkę świąteczną.

Krąg podejrzanych jest bardzo wąski, a ten, kto przeprowadzał

wywiad w Orlando, znał wszystkie zawarte w kartce informacje.

- Co

ś takiego! - zdumiał się Rex.

- Ja jej nie zabra

łam - zastrzegła Gwen. - Czy widziała tego, kto

ją śledził?

- Je

śli chcecie się dowiedzieć więcej, chodźcie do środka. - Dan

wzdrygnął się. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ciągle stali na
mrozie. -

Usiądziemy przy kominku i wszystko sobie wyjaśnimy.

- Nie ma mowy! - naburmuszy

ła się Gwen. - Chodź, Williamie.

M a m już dosyć.

Harris spojrza

ł na nią z wahaniem.

- Chyba powinni

śmy zostać, kochanie. - Niepewnie przestąpił z

nogi na nogę na oblodzonym chodniku.

- Zapomnij wreszcie o tej cholernej ksi

ążce! - wybuchnęła i

energicznie szarpiąc go za ramię, zmusiła do odejścia.

- Jeszcze porozmawiamy, Dan - rzuci

ł Harris, oglądając się przez

ramię.

- Ja te

ż wracam do siebie, Dan - oświadczyła sucho pani Nettel. -

Stanowczo za dużo wrażeń jak na jeden wieczór.

- Nie martw si

ę, stary - pocieszał swego partnera Rex, gdy szli w

stronę domu. - Ja zostanę. Usiądziemy przed kominkiem, nalejemy

sobie brandy i wreszcie szczerze pogadamy o przyjaźni i urwanych
k

lapach mojej pięknej marynarki.

background image

ROZDZIA

Ł 11

Dan nape

łnił już trzy pękate kieliszki brandy, gdy do pokoju

weszła Joy, tym razem bez kornetu i habitu.

- Z

łapiecie katar, jeśli dalej będziecie siedzieć w tych mokrych

rzeczach -

powiedziała z naganą.

- Z

łapiesz coś gorszego, Rex, jeśli nie zaczniesz wreszcie gadać -

ostrzegł Dan, zdejmując marynarkę.

- W porz

ądku, przestań się złościć. Tylko pod tym warunkiem

wybaczę ci, że tak paskudnie potraktowałeś gościa, który w dodatku
jest twoim przyjacielem, nie wsp

ominając już o mojej wyjściowej

marynarce. Powinienem był domyślić się, że zjawiła się Joy, kiedy

odkryłeś to nietypowe włamanie - mówiąc to, Rex zdjął czerwoną

marynarkę i z troską obejrzał nadszarpnięte klapy.

- Zostaw to! - ofukn

ął go Dan.

- Dobra, zostawi

ę, jak wystawisz mi czek na trzysta dolarów.

- Wola

łbym już kupić ci coś, w czym nie wyglądałbyś jak pajac -

stwierdził Dan, mierząc Rexa niechętnym spojrzeniem. Niełatwo

przychodziło mu zadać to pytanie. Musiał jednak wyjaśnić raz na

zawsze całą sprawę. - Jak to jest, przyjacielu, że facet z raczej

skromną pensyjką policjanta kupuje sobie ekstrawagancką marynarkę

i jeszcze dokłada do niej rolexa, co?

- Oho, widz

ę, że stałem się prawdziwym podejrzanym. Dla

świętego spokoju ci odpowiem. Mam takie małe źródełko pieniędzy,

na boku, rozumiesz? Czasem kupię sobie coś ekstra. A rolex...

dostałem go w prezencie.

Dan niecierpliwie kr

ążył wokół fotela, na którym usiadł Rex z

kieliszkiem w ręku.

- Dosta

łeś w spadku?

- Nie. Zas

łużyłem sobie na niego.

- A co ci

ę łączy z Florydą?

Rex nie usi

łował już obrócić sprawy w żart. Jasne krzaczaste brwi

zbiegły się nad ostrym nosem.

- Cz

łowieku, mówię ci jeszcze raz, że to nie twoja sprawa. Ale

widzę, że...

- Spr

óbuj zrozumieć moją sytuację. - Dan starał się uspokoić. -

Myślałem tylko o tym, jak ochronić Joy. Żeby tego dokonać, byłem
gotów na wszystko.

- Rex, powiedz mu - poprosi

ła łagodnie Joy. - On się zadręczy.

background image

- Tak, rozumiem. Zreszt

ą przyjaźń zobowiązuje, nie? Więc,

Danny, jest tak, że ciągną się moje dawne sprawy natury osobistej i

przez to zaniedbałem przyjacielskie i służbowe obowiązki.

- I chcesz pewnie powiedzie

ć, że nie zabrałeś tamtej pocztówki?

- Absolutnie nie! - zaprzeczy

ł żywo Rex. - Dostaję własne

pocztówki i też mam kłopoty z pewną kobietą.

- Ciekawe - wycedzi

ł powoli Dan. - Zawsze chwaliłeś się

kawalerską swobodą.

- Cz

łowieku, skończyłem już trzydzieści pięć lat i miałem swoje

życie, zanim wstąpiłem do policji. Tylko nie patrz tak na mnie!

Zawsze byłem prawomyślnym obywatelem. Po prostu, kilkanaście lat

temu... można powiedzieć.. . zmieniłem skórę i narodziłem się na
nowo.

- Czy by

łbyś łaskaw się streszczać?

- Dobra. Kr

ótko mówiąc, w młodości byłem znanym

piosenkarzem -

wyznał Rex z ironicznym uśmiechem. - Dziewczyny

wprost szalały za mną. Nie mogłem spokojnie pokazać się w hotelu
czy na ulicy.

Dan zatrzyma

ł się tak gwałtownie, że brandy chlusnęła mu z

kieliszka.

- Teraz rozumiem, sk

ąd ten dopływ pieniędzy. - Joy pokiwała

głową.

Rex z powa

żną miną wychylił się do przodu w fotelu.

- To prawda, kochani, przysi

ęgam. I łatwo będzie mi to

udowodnić. O, posłuchajcie!

Wyprostowa

ł się, nabrał powietrza i pełnym głosem zaśpiewał

początek jednego ze swoich przebojów.

- Znam ten g

łos! - wykrzyknęła z podnieceniem Joy. - To Velvet.

- Jaki Velvet? - Dan by

ł już u kresu wytrzymałości.

- Taki duet, niesamowicie popularny w latach siedemdziesi

ątych

-

wyjaśniła Joy. - Miał w repertuarze sentymentalne ballady, a

nastolatki w całej Ameryce łkały.

- Cholera, jakim cudem mi to umkn

ęło? - Dan pociągnął głębszy

łyk.

- Rzeczywi

ście, jak? Rex i Mandy Velvet wykonywali parę

naprawdę znanych utworów.

- Konkretnie cztery, Joy - skromnie u

ściślił Rex. -

Utrzymywaliśmy się na listach przebojów przez kilka lat. A kiedy to

background image

się skończyło, byłem zadowolony, że występowałem pod

pseudonimem. Mogłem spokojnie zejść z estrady i rozpocząć nowe

życie pod prawdziwym nazwiskiem, bez kostiumów i polakierowanej

szopy na głowie. Teraz na zdjęciach z tamtych lat wydaję się sobie

dziwaczny, ale wtedy byłem naprawdę popularny.

- Wi

ęc nie byliście z Mandy małżeństwem? - dopytywała się z

ciekawością Joy.

- A jak

że, pobraliśmy się pod nazwiskiem Cameron. - Rex przez

chwilę kontemplował bursztynowy płyn przelewający się w pękatym

kieliszku, jakby patrzył w szklaną kulę wróżki. - Mandy i ja byliśmy

jak woda i ogień. A kiedy nasza gwiazda zbladła, jakoś to zniosłem,

ale ona się załamała. Z początku prasa się nami interesowała, a potem

już nikt nawet nie wiedział, czy w ogóle żyjemy.

- Smutne. - Joy pokiwa

ła głową ze zrozumieniem.

- Po prostu tak jakby

śmy umarli. I wierz mi albo nie, Danny, ale

przez cały czas w tamtym wariackim, włóczęgowskim życiu tęskniłem

za stabilizacją. Jeszcze dziś potrafię się cieszyć, że nikt mnie nie

nachodzi w moim własnym domu, że moje zdjęcia nie trafiają na

pierwszą stronę jakiegoś brukowca, a moje życie prywatne nikogo nie

interesuje. Sława ma swoje drugie oblicze. Nie ma sposobu, żeby

zamknąć drzwi przed publiką.

- Dobrze, ale co to wszystko ma wsp

ólnego z agencją

detektywistyczną z Florydy? - nie ustępował Dan.

- C

óż, Mandy w końcu się pozbierała. Minęło parę lat od naszego

rozwodu i, jak się pewnie domyślacie, znów spróbowała w branży. I

udało się jej. Pewnie słyszeliście o Amandzie Germain?

- Amanda Germain mia

łaby mieć coś wspólnego z takim typem

jak ty? - za

śmiał się sceptycznie Dan.

- Tak - naje

żył się Rex.

- Przecie

ż to gwiazda!

- Zgadza si

ę. Spełniły się jej marzenia. Teraz mieszka na

Florydzie. Niedawno zwróciła się do mnie o pomoc. - Westchnął. - Na

samą myśl o naszym spotkaniu po tylu latach poczułem się nieswojo. -

Potrząsnął głową, najwyraźniej odpędzając wspomnienia. - Od razu

głupio się zaczęło, bo przysłała mi rolexa, zupełnie jak gdybym

potrzebował łapówki. Ja wynająłem dla niej detektywa z agencji,

działając jako pośrednik.

background image

- Rozmawia

łeś właśnie z nią, kiedy Gwen weszła do gabinetu? -

domyślił się Dan.

- Tak. Wiesz, podejrzewa

łem, że te jej kłopoty to jakiś pretekst.

- Czy wszystko ju

ż w porządku, Rex? - zatroszczył się jego

partner.

- Niestety, nie. Wygl

ąda na to, że będę musiał po świętach wziąć

wolne, żeby do niej polecieć.

- Nie martw si

ę, stary, wszystko będzie dobrze. - Dan podszedł i

serdecznie poklepał go po ramieniu. - Nie masz pojęcia, chłopie, jak

mi ulżyło. I wreszcie przestałem ci zazdrościć, że umiesz sobie

poradzić ze zwariowanymi babami - zaśmiał się cicho, nasłuchując,

jak zareaguje Joy. Ponieważ milczała, odwrócił się i zobaczył, że

zasnęła w fotelu, z pustym kieliszkiem w dłoniach. Przeżycia

wieczoru i brandy zrobiły swoje. Dan uśmiechnął się i pogładził ją po

włosach.

- Chod

źmy się przespać, a jutro popatrzymy na sprawy świeżym

okiem -

powiedział Rex, wstając i przeciągając się, aż zatrzeszczały

mu kości.

- Dzi

ęki ci, stary. I przepraszam. - Dan wyciągnął do niego rękę.

- W porz

ądku, nie ma sprawy. Czy nie uważasz, że powinniśmy

wywieźć stąd Joy w bezpieczne miejsce?

- Zapomnia

łeś, że to już Wigilia, - Dan zerknął na zegarek. - A

poza tym ona śpi. Nie chciałbym jej budzić.

- W porz

ądku, w takim razie daj mi tylko koc i poduszkę.

Prześpię się na kanapie - powiedział Rex, ziewając.

Nad ranem, jeszcze przed bladym zimowym

świtem, ciszę

uśpionego domu rozdarł dzwonek telefonu. Chwilę później w

drzwiach sypialni zamajaczyła wysoka postać.

- Dan! - Na wp

ół rozbudzona Joy przylgnęła lękliwie do jego

ranienia.

- Spokojnie, dziecinko, to tylko ja - odszepn

ął Rex, ubrany w

szary dres Dana, przykucając przy łóżku.

- Prze

łączę na głośnik - zdecydował szybko Dan i podniósł

słuchawkę.

- S

łucham, Burke.

- Dan?
- To ty? - Dan z Rexem wymienili zaskoczone spojrzenia,
- Ja. Mog

ę mówić?

background image

- Wyrwa

łeś mnie z łóżka i jeszcze się pytasz?

- Dosta

łem pięćdziesiąt dolców za ten telefon.

- Od kogo?
- Nie mam poj

ęcia. Wsunięto mi pod drzwi kartkę z banknotem

w środku.

- Co na niej by

ło? - niecierpliwił się Dan.

-

Że twój dom jest udekorowany - odczytał jego płatny

informator. - Wiesz, o co tu chodzi?

- Nie. Mój dom jest jedynym nie udekorowanym domem w

okolicy.

- W ka

żdym razie jeszcze nigdy nie kapnęła mi taka łatwa forsa -

zachichotał informator.

- Pos

łuchaj...

- Wiem, wiem, mam nie wyrzuca

ć tego świstka. Ale to nić ci nie

da. Parę liter wyciętych z gazety, nic więcej.

Powiedziawszy to, wy

łączył się. Rex zmarszczył brwi w namyśle.

- Mo

że to ktoś z naszego komisariatu wpadł na głupi pomysł -

stwierdził z namysłem. - Chłopaki często podśmiewają się z twojego

zamku. A twoja niechęć do dekoracji jest znana.

Dan wzruszy

ł ramionami.

- W takim razie nie by

łoby źle, gdyby ktoś powiesił mi na

drzwiach wieniec.

- Och, ja ju

ż nie zasnę - poskarżyła się Joy, odrzucając kołdrę.

- Dlaczego, przecie

ż dopiero szósta - zaprotestował Rex.

Ale Joy ju

ż uwijała się po pokoju, zbierając ubranie.

- Ju

ż ty się lepiej nie odzywaj, Velvecie! - prychnęła. - Najpierw

mnie straszysz, a potem dziwisz się, że nie mogę zasnąć.

- Zapomnia

łaś, że uśpiła cię historia mojego życia - odparował ze

śmiechem.

Jasna g

łowa Joy mignęła na schodach.

- Id

ę sprawdzić, co to za dekoracja! - krzyknęła z dołu.

- Poczekaj, zaraz schodzimy - zawo

łał za nią Rex.

- Nie powiniene

ś pozwolić, żeby nazywała mnie Velvetem,

Danny - poska

rżył się Rex. - Tyle lat trzymałem to w tajemnicy.

- Dobrze, pogadam z ni

ą.

- Powiedz jej, niech wie, kto tu jest szefem!
- Tak,

łatwo ci mówić - mruknął Dan. - Kobiety takie jak Joy są

nie do okiełznania.

background image

- Wiem co

ś o tym - westchnął Rex. - Mogłyby sobie podać ręce z

moją Mandy. Ależ mi ta baba dała szkołę!

- A jednak polecisz do niej - u

śmiechnął się Dan, podając mu

świeżą bieliznę z komody.

Rex z niedowierzaniem obejrza

ł slipy.

- Stary, one s

ą wyprasowane!

- Tak, przez pani

ą Nettel.

- Nie rozumiem tej kobiety. - Rex potrz

ąsnął jasną głową. -

Przecież nie płacisz jej fortuny ani nie uratowałeś jej życia, a ona dba

o ciebie wręcz chorobliwie.

- Po prostu mnie lubi. Nie przysz

ło ci to do głowy?

- Joy te

ż cię lubi, a jednak nie wpadła na pomysł, żeby prasować

ci gacie.

- Dlatego potrzebne mi s

ą obie panie - wyznał z szelmowskim

uśmiechem Dan, zapinając dżinsy. - A jeśli już mowa o moich

kobietach, to wybieram się dzisiaj do Gwen. - Spoważniał. - Po raz

pierwszy nie wiem, czy mogę jej zaufać.

Rex przytakn

ął ze zrozumieniem.

- Ja tymczasem pow

ęszę koło pani Nettel.

- Cholera, czuj

ę, że odpowiedź jest blisko, a ciągle nie mogę jej

znaleźć.

- Cierpliwo

ści, stary. To już niedługo.

- Gdybym tylko mia

ł tę fotograficzną pamięć Joy! Byłbym

Sherlockiem Holmesem w Twin Cities.

Wreszcie, ubrani, zeszli na d

ół. Hol był pusty.

- Ona wysz

ła. A mówiłem, żeby poczekała - zdenerwował się

Dan, zerkając przez okno.

Joy, ubrana w jego star

ą kurtkę, rękawiczki i wełnianą czapkę,

zdążyła już wyjąć z szopy szuflę i zabierała się właśnie do
zasypywania makabrycznego napisu, wymalowanego czerwonym

sprayem na zaśnieżonym trawniku.

- Widzisz, co tam jest napisane? - Rex wyjrza

ł mu przez ramię.

- Kill joy...(Kill - ang. zabi

ć, joy - ang. radość, również imię

bohaterki - prz

yp. tłum.) Rany, boskie, Rex, zaczyna się! -

Błyskawicznie włożył buty i bez kurtki wyskoczył na dwór.

- Uwa

żaj, jakiś facet biegnie ulicą i ma coś w ręku - krzyknął za

nim Rex.

background image

Na szcz

ęście to sąsiad, George Maynard, spieszył na pomoc z

własną szuflą do śniegu.

- Dzie

ń dobry, detektywie. Jakiemuś łobuzowi należałoby

przetrzepać skórę - powiedział z dezaprobatą.

- Niech go tylko dopadn

ę! - powiedział groźnie Dan. Za chwilę

do pomocy pojawił się mąż Jane Weaver.

Razem z Rexem, kt

óry również zaopatrzył się w łopatę, stanowili

grupę ochotników zdolnych do uprzątnięcia śniegu z całej posesji.

Dan poczuł nagle radość z poczucia wspólnoty z tymi ludźmi. Teraz

zrozumiał, co tracił przez całe lata izolowania się. Tę cudowną

odmianę sprawiła Joy. Boże, dlaczego właśnie teraz musi ją stąd

wysłać? Lecz nie miał innego wyboru.

- Chodzi o zagro

żenie twojego życia - oświadczył Dan w godzinę

później, myjąc w zlewie szklankę po soku pomarańczowym. Joy

podeszła i przytuliła się do niego czule.

- Ale ja nie chc

ę się z tobą rozstawać. Ujął w dłonie jej drobną

twarz.

- B

ędziesz musiała, kochanie. Muszę rozmówić się z Gwen, sam.

Przez ten czas popilnuje cię Rex.

- Dzieciaku, chcemy,

żebyś miała swoje wymarzone święta. -

Rex uspokajająco poklepał ją po plecach.

- Ale dzisiaj, kiedy sko

ńczysz, będziemy razem, prawda, Danny?

-

zapytała płaczliwie.

Dan pog

ładził ją po policzku.

- Joy, nie b

ędę kłamał. Rex zabierze cię stąd do... Jej oczy

zapłonęły zielonym ogniem.

- O, nie! Nie ma mowy!
- Zabierze ci

ę na nasz posterunek, bo jeszcze raz trzeba

spróbować zebrać informacje o pani Nettel. Poczekasz tam na mnie.

Kiedy przyjadę, będę już pewnie coś wiedział.

- I wtedy wrócimy tutaj? -

zapytała z nadzieją.

- Nie wcze

śniej, aż dopadnę tego, kto ci grozi - powiedział

twardo Dan.

- I nasze kolejne Bo

że Narodzenie przepadnie...

- Joy, zrozum, robi

ę co mogę, żebyśmy je spokojnie spędzili

razem.

background image

- Po co te wszystkie podchody - naburmuszy

ła się. - Nie mógłbyś

po prostu zamknąć drzwi na cztery spusty, włączyć nastrojowej
muzyki, przygas

ić światła i...

- Nie mog

ę - uciął z irytacją. - To by niczego nie załatwiło.

Tym razem Joy wyczu

ła, że nic już nie zyska. Dan był znów tym

dawnym, apodyktycznym przedstawicielem prawa.

- Dobrze - skrzywi

ła się niechętnie. - Widzę, że nic do ciebie nie

dociera.

Nawet nie zauwa

żył, jak bardzo była urażona. Nie spostrzegł też,

że kiedy w kwadrans później wychodziła z Rexem, pod luźnym

niebieskim swetrem przypięła czarną torebkę, z którą nie rozstawała

się w podróżach. Z sypialni zdążyła zadzwonić do pana Sheldona i

podała mu numer karty kredytowej, by zarezerwował i opłacił w jej

imieniu lot na Florydę. Pozostało tylko jak najszybciej dotrzeć na
lotnisko.

background image

ROZDZIA

Ł 12

- Jestem na ciebie w

ściekła, Dan! - Tymi słowami Gwen

przywitała Dana już od progu. - I wytrzyj porządnie buty, zanim
wejdziesz.

Dan pos

łuchał odruchowo, gdyż przed oczami miał jeszcze obraz

rozczarowanej Joy. Zawiódł ją na całej linii. Nie potrafił jej ochronić,

nie potrafił być nawet Świętym Mikołajem. Wszedł do słonecznego

salonu i z ciężkim westchnieniem opadł na kanapę.

Gwen w domowej sukni odwr

óciła się, by zgasić telewizor.

Lśniące, zielone poły rozwiały się jak skrzydła.

- Czemu zawdzi

ęczam twą wizytę, braciszku? - zapytała

sztywno.

Dan odpowiedzia

ł jej chłodnym spojrzeniem.

- Musimy porozmawia

ć.

- Kto tak zadecydowa

ł? - Niebieskie oczy zalśniły wyzywająco.

- Siadaj - powiedzia

ł niemal służbowym tonem.

- Traktujesz mnie jak jakiego

ś przestępcę - poskarżyła się,

splatając ręce na kolanach.

- Gwen, ci

ągle miałem nadzieję, że nie dojdzie do tej rozmowy,

ale niestety, potrzebuj

ę konkretnych odpowiedzi. I to szybko!

- Spos

ób, w jaki podstępnie przemyciłeś pod swój dach tę Jones

w przebraniu zakonnicy, był niesmaczny!

- Nie, Gwen. Szukasz dziury w ca

łym, bo drażni cię to, co czuję

do Joy

, i fakt, że zataiłem przed tobą jej powrót.

- A dlaczego nie mia

łoby mnie drażnić? - żachnęła się.

- Musia

łem chronić Joy przed wszystkimi, nawet przed tobą, z

wielu powodów -

odparł i widząc, że siostra chce coś powiedzieć,

szybko dodał: - Joy była koronnym świadkiem w poważnej sprawie.

Ten, kto ją prześladuje, dobrze o tym wie. Już w czasie procesu

wyznaczono mnie, bym ją chronił. I nawet gdyby ona dla mnie nic nie

znaczyła, spełniałbym swój obowiązek jako policjant i ochroniarz.

Ciemne brwi Gwen zbieg

ły się pod jego ostrym spojrzeniem.

- Wydajesz si

ę cały czas sugerować, że też jestem w to

zamieszana.

- Czy znienawidzisz mnie, Gwen? - zapyta

ł niespodziewanie. -

Za to, że muszę zadać parę pytań? Za to, że być może popsuję ci

święta?

background image

- Wi

ęc o co chodzi, Dan? - Zacisnęła usta i wyprostowała się,

cała napięta.

Odchrz

ąknął, usiłując zapomnieć o emocjach.

- Niezbyt podoba mi si

ę to, co robi William Harris. Dlatego chcę

od ciebie jasnych odpowiedzi.

- No wiesz! - Wykona

ła gwałtowny ruch głową, aż zalśniły

czarne włosy. - Owszem, przyznaję, że William zapędził się za daleko

w krytyce. Z pewnością wydaje ci się rywalem i pod względem

profesjonalnym, i osobistym. Być może też przyjęłam wiele jego

opinii na wiarę, ale nie zapominaj, że go kocham. Natomiast o jedno

możesz być spokojny: nasze stosunki nie mają z tym nic wspólnego. -

Westchnęła ciężko. - Jesteś moim bratem. Chcę ci tylko pomóc.

Dan kiwn

ął głową, częściowo tylko ułagodzony.

- Powiedzmy raczej,

że niekoniecznie chciałaś mi dokuczyć.

Usiłowałaś się mną zaopiekować jak troskliwa matka, której rolę już

dawno przyjęłaś. Postanowiłaś więc, że trzeba coś zrobić z Joy. Na

przykład śledzić ją, żeby się wystraszyła. Świąteczna kartka okazała

się bardzo pomocna.

- To nielogiczne. - Gwen spojrza

ła mu prosto w oczy. - Przecież

Joy, przerażona, że ktoś ją śledzi, rzuciła się w twoje ramiona, a na

tym właśnie najmniej mi zależało.

Dan z trudem ukry

ł ulgę.

- Ciesz

ę się, że to słyszę, siostrzyczko - powiedział, podrywając

się z kanapy. - I obiecuję, że spróbuję się jakoś przyzwyczaić do

Williama. Wydaje się, że niedługo wejdzie do naszej rodziny.

- Och, braciszku, nie mog

łeś mi zrobić lepszego świątecznego

prezentu. -

Rzuciła mu się na szyję i uściskała serdecznie.

- Dobrze ju

ż, Gwen - powiedział z uśmiechem. - Teraz muszę

iść. Rex pilnuje Joy i szuka jakichś danych o pani Nettel. Tylko ona

mogła zabrać tę pocztówkę, nikt inny.

- Danny?
Mia

ła dziwnie niepewną minę.

- Co si

ę stało?

- Czy nie bra

łeś pod uwagę możliwości, że osoba, która wzięła

kartkę, jest poza tym absolutnie niewinna?

- Nie.
- A jednak. To by

łam ja. Twarz Dana poczerwieniała

gwałtownie.

background image

- I przez ca

ły czas ją miałaś?

- Zrobi

łam to, bo cię kocham, Dan, a nie dlatego, że nienawidzę

Joy. Przypadkiem zobaczyłam, jak smęcisz się nad tą kartką w sobotę

i w odruchu współczucia schowałam ją do torby. William też uznał, że

dobrze zrobiłam.

- W takim razie Harris j

ą czytał?

- No tak. I to on wrzuci

ł ją w ogień. Ale powtarzam ci, braciszku,

że nawet nie przyszłoby mi do głowy ścigać tej dziewczyny.

Jednak William Harris m

ógł wpaść na taki pomysł...

- Musz

ę już iść, Gwen - powtórzył. - Nie mów nikomu o naszej

rozmowie. Pamiętaj, nikomu. Zrobisz to dla mnie?

Odprowadzi

ła go do drzwi.

- Mo

żesz na mnie liczyć, Dan. Wiesz, że cię kocham.

- Weso

łych Świąt, Gwen - powiedział, całując ją serdecznie.

Śródmieście St. Paul wypełniał świąteczny tłum. Dan

manewrował wozem w plątaninie wąskich uliczek koło katedry, by

podjechać do komendy od tyłu. W gabinecie zastał Rexa.

- W

łaśnie szukałem cię u Gwen - powiedział na widok Dana.

- A gdzie Joy? Zesz

ła do bufetu? Rex zagryzł wargę.

- Zgubi

łem ją, Dan.

- Cz

łowieku, nie mogłeś jej upilnować przez głupie dwie

godziny! -

wykrzyknął Danny, zaciskając pięści.

- Teraz wiem,

że ona to zaplanowała, stary. Wylała sobie sok na

sweter i pobiegła do łazienki. Nie spodziewałem się tego.

- Cholera, powinienem si

ę domyślić, że tak będzie - zaklął

Danny.

- Jeszcze nie koniec z

łych wieści - kontynuował Rex z

zafrasowaną miną. - Sprawdziłem tę Nettel. Pomyślałem, że skoro jest
ksi

ęgową, powinna być zarejestrowana w związku. Trop był dobry.

Okazało się, że naprawdę nazywa się Shirley Nelson i jest siostrą
Theo.

- O rany!
- Przykro mi, stary. Zdaj

ę sobie sprawę, jak ją ceniłeś. Ale sam

wiesz najlepiej, jak opiekuńcze potrafią być siostrzyczki. Cud, że nie

udusiła cię w twojej własnej piwnicy.

- Natomiast kartk

ę od Joy ukradła moja siostra - dorzucił Dan.

- My

ślisz, że jest czysta, prawda?

- Ona - tak, ale czyta

ł to też William Harris.

background image

- K

ółko się zamyka. Musimy natychmiast odnaleźć Joy.

Dan z trosk

ą potarł skronie.

- Ale od czego zacz

ąć?

- Spr

óbuj postawić się na jej miejscu, Danny.

- Nie potrafi

ę. Za bardzo się o nią martwię. Może ty spróbuj.

- Hm, gdybym to by

ł ja... poszukałbym jakiejś miłej bezpiecznej

przystani na święta.

- Dobrze! - rozpromieni

ł się Dan. - Jesteś genialny.

- Przysiad

ł na krawędzi biurka i przysunął sobie telefon.

- Dzwoni

ę na lotnisko i sprawdzam ostatni lot do Orlando, a

potem do kompanii telefonicznej, żeby dowiedzieć się, czy z mojego
domu przeprow

adzono rozmowę międzystanową.

- A dlaczego po prostu nie zadzwonisz do Sheldona? - zapyta

ł

Rex.

- Poniewa

ż nie chcę, żeby Joy znów uciekła.

Kiedy Joy zesz

ła na płytę lotniska w Orlando, od razu spostrzegła

Henry'ego Sheldona z żoną Alice. Uprzedziła ich przez telefon, że nie

będzie miała na głowie rudej peruki, więc rozpoznali ją od razu.

- Cudownie,

że przyjechałaś, spędzisz z nami święta. Właśnie

pakowałam zabawki dla dzieci z sąsiedztwa, kiedy zadzwoniłaś. -

Alice Sheldon ucałowała ją w oba policzki.

- No, w sam

ą porę odzyskałem moją małą pomocnicę -

rozpromieni

ł się Henry Sheldon, zamykając ją w niedźwiedzim

uścisku. - Masz jakiś bagaż, dziecinko?

-

Żadnego. - Joy z trudem łykała łzy. Ci ludzie byli tacy dobrzy,

tacy serdeczni.

- Oczywi

ście wszystkie twoje rzeczy są tak, jak je zostawiłaś,

Faye, a samochód stoi bezpiecznie w garażu.

- Och, mam wam tyle do powiedzenia - westchn

ęła Joy, kiedy

szli w stronę wyjścia. - Zaczynając od tego, kim naprawdę jestem i

dlaczego w ogóle do was trafiłam.

- Wspaniale - ucieszy

ł się Sheldon. - Moja pani uwielbia ciekawe

historie.

Joy sp

ędziła popołudnie na dekorowaniu jadalni. Jej okna

wychodziły na ulicę i często łapała się na tym, że zerka na samochody

i przechodniów z wyczekiwaniem i obawą jednocześnie. Zaczęła już

żałować swojej impulsywnej decyzji. Dan na pewno się zamartwia.

Ale należy mu się! Czy musiał postawić na swoim, jak zwykle?

background image

Dan bez trudu dowiedzia

ł się, że z jego domowego numeru

przeprowadzono rozmowę telefoniczną z Orlando, a także że
dokonano rezerwacji dla Faye Fairway na lot do Orlando. Lotnisko w

Orlando potwierdziło, że samolot wylądował czterdzieści minut temu.

Steward zapamiętał Faye, ponieważ bez przerwy popłakiwała, Dan

poprzysiągł sobie, że osobiście obetrze te łzy i nigdy już nie pozwoli

Joy odejść.

Kiedy Rex wszed

ł do gabinetu z kanapkami i mlekiem, Dan

obracał w palcach swój portfel.

- Jaki masz plan?
- Lec

ę do Orlando. Wybierasz się ze mną?

- Spr

óbowałbyś mnie nie wziąć! - zaperzył się Rex.

- Mamy kup

ę czasu, samolot odlatuje za dziewięćdziesiąt minut.

Rex popatrzy

ł na niego sceptycznie.

- Wcale nie by

łbym taki pewien. Może powinniśmy pojechać tam

osobno, wtedy któryś z nas będzie miał szansę odlecieć.

- Nie panikuj. Dlaczego mia

łbym sterczeć na lotnisku, kiedy

mogę tu coś jeszcze zrobić? Na pewno zdążę.

- A jest jeszcze jaki

ś lot?

- Jest, ale za dwadzie

ścia minut. Nie dam rady.

- S

łuchaj, gdybyśmy się nie spotkali, umówmy się tam na

miejscu, u Sheldona. Uważaj na siebie. Shirley Nelson może być nie
gorsza od swojego braciszka.

- Nie martw si

ę, partnerze. - Dan wepchnął kanapkę w kieszeń i

ruszył do wyjścia. - Jadę do domu. Jeśli pani Nettel jest u siebie, Joy

powinna być bezpieczna na Florydzie.

Bo

żonarodzeniowe przyjęcie u Sheldonów było w pełnym toku.

Joy bezwiednie porównywała ten radosny tłumek z nobliwymi gośćmi

Dana. Już na pierwszy rzut oka było widać, że ludzie zebrani w

jadalni Tropical Arms Apartments znają się dobrze, co więcej, lubią.

Joy z u

śmiechem obciągnęła krótką czerwoną spódniczkę. Stroju

dopełniała biała bluzka, czerwone bolerko i białe skarpetki. Tylko

nieodłączna torebka i pasek wyróżniały się czernią. W takim stroju

zmarzłaby na kość w Minnesocie. Chyba że ktoś ogrzałby ją przy

kominku... Przeszła do kuchni, by pomóc Alice Sheldon. Właśnie

pochyliła się nad wazą i ująwszy łyżkę, miała nalewać sorbet, kiedy

ktoś mocno uszczypnął ją w pupę. Z piskiem wypuściła łyżkę z ręki,

background image

aż chlusnął zielony napój, i oburzona odwróciła się do stojących z tyłu

chłopców.

- Kt

óry to taki mądry?

Kilka par oczu patrzy

ło na nią ze zdziwieniem.

- Dlaczego si

ę złościsz? Pewien Mikołaj powiedział, że jak się

podszczypuje elfa, to sanki z prezentami jadą szybciej - wyjaśnił mały
rudzielec.

- I to wcale nie by

ł wujo Sheldon! - wykrzyknął z podnieceniem

jego kumpel.

- Nie wierzcie w takie bajeczki - uci

ęła, żartobliwie grożąc im

palcem. -

A teraz idźcie pomóc pani Sheldon roznosić ciasteczka.

W chwil

ę później coś trąciło ją w bok.

- Znowu? Czy wy... - nie doko

ńczyła. Tknięta przeczuciem

odwróciła się i zobaczyła wysoką postać Świętego Mikołaja z potężną

białą brodą i krzaczastymi brwiami. Wcale nie był dobroduszny.

Brutalnie przypierał ją do stołu, a ucisk na jej żebra bynajmniej nie był

żartobliwym

uszczypnięciem.

Było

to

dotknięcie

luty

małokalibrowego, ale groźnego pistoletu, dyskretnie ukrytego w dłoni

odzianej w białą rękawiczkę.

- Kto... - Joy poczu

ła nagle, że mą sucho w ustach.

- Wychod

ź stąd. Już! - rozkazał chrapliwy, szorstki głos. Kiedy

się zawahała, spod białych brwi zabłysło groźne spojrzenie. - Jeśli

zacznę strzelać tutaj, komuś może stać się krzywda. Chyba nie

chciałabyś psuć dzieciom świąt. No, jazda!

Pos

łusznie wyszła z kuchni i zaczęła razem z nim przepychać się

przez tłum do wyjścia. Pomimo upału strumyczek zimnego potu

spływał jej po plecach. Czy ktokolwiek zorientował się, że coś jest nie

w porządku? Miała taką nadzieję. Przecież opowiedziała Sheldonom

wszystko. Prędzej czy później zaniepokoją się jej nieobecnością. Musi

tylko zwlekać jak najdłużej.

- Pos

łuchaj, wiem, że nie chcesz mnie skrzywdzić - zaczęła

niepew

nie. Kiedy jednak spróbowała się odwrócić, żeby spojrzeć w

twarz prześladowcy, lufa jeszcze boleśniej wpiła się w jej żebra. -

Rozumiem, pewnie nie chcesz, żebym cię rozpoznała.

- Tak b

ędzie lepiej i dla ciebie.

- Powiedz mi tylko, czego ode mnie chcesz - wyj

ąkała błagalnie.

- Twojego wozu - sykn

ął głos. Wszystkiego się spodziewała,

tylko nie tego.

background image

- M

ój wóz jest w garażu.

- Nie k

łam! Tydzień temu go nie było. I teraz też nie ma. - W

głosie nieznajomego pojawił się ton groźby.

- Po

życzyłam go pani Sheldon, kiedy jechała do Tampy -

wyjaśniła, siląc się na spokój. - Już dawno nim wróciła, naprawdę.

- Poka

ż mi go. - Brutalnym pchnięciem lufy skierował ją do

garażu.

Joy, potykaj

ąc się, ruszyła przez trawnik, mijając mechaniczną,

kiwającą się postać Świętego Mikołaja.

Zamek by

ł wyłamany. Ciemne wnętrze garażu kontrastowało z

zalanym słońcem podwórzem. Obawy Joy rosły. Mimochodem

pomyślała o kolejnych nieudanych świętach.

- Ruszaj si

ę! - warknął głos, a twarda dłoń w rękawicy gniewnie

pchnęła ją do przodu. Lufa pistoletu ani na moment nie oderwała się
od jej boku.

- Tu jest. - Joy z ulg

ą pokazała starego, brązowego plymoutha,

stojącego w ostatnim boksie.

- Mia

łaś zielony wóz!

- Kaza

łam przemalować na brązowo. Krzyknęła, kiedy

niecierpliwa ręka ześlizgnęła się na jej brzuch. Zorientowała się, że

napastnikowi chodzi o torebkę. Nagle chwycił ją garścią za włosy i

zmusił, by uklękła przy stalowym filarze, podtrzymującym sklepienie.

- Obejmij s

łup rękami!

- Nie, prosz

ę - jęknęła rozpaczliwie Joy.

- Ju

ż! Jęknęła jeszcze głośniej, kiedy twardy but kopnął ją w

łydkę. Już nie protestowała, gdy napastnik ciasno związał jej

przeguby, przyciskając je do filaru. Potem szybko otworzył samochód

i zaklął paskudnie. Serce Joy zabiło pod wyszywanym bolerkiem.
Tym razem lu

fa pistoletu znalazła się przy jej skroni.

- Gdzie jest figurka

świętego Krzysztofa?

- Co? - Jej m

ózg w panice pracował na najwyższych obrotach.

- By

ła na desce rozdzielczej! Bezlitosny but znów dosięgnął jej

łydki.

- To naprawd

ę twój stary wóz?

- Tak, i figurka tam by

ła, musi tam być - wyszeptała histerycznie

Joy. Łzy spływały jej po twarzy.

- My

śl!

- Nie wiem!

background image

Tym razem dosta

ła cios w twarz. Krew popłynęła z rozbitej

wargi.

- Tylko nie pr

óbuj ze mną grać! Joy myślała gorączkowo i nagle

z ulgą przypomniała sobie, jak Alice Sheldon, sadowiąc się za

kierownicą jej samochodu przed odjazdem do Tampy, wyśmiewała się

z naiwnych kierowców, którzy wierzą w opiekę świętych. Joy śmiała

się w duchu, przypominając sobie Theo Nelsona, który w czasie jazdy
kurczo

wo ściskał figurkę. Dlatego nie protestowała, gdy Alice zdjęła

świętego, by zrobić miejsce dla torby z termosem i kanapkami.

Zamruga

ła opuchniętymi od płaczu oczami. Boże, ale gdzie Alice

wsadziła tego świętego? Do... do...

- Schowek! - wykrzykn

ęła. Fałszywy Mikołaj natychmiast rzucił

się do wozu, dudniąc buciorami po betonowej posadzce. Po chwili

wrócił, triumfalnie unosząc w dłoni tandetną plastykową statuetkę.

Potem odczepił jej dno i podłubawszy chwilę we wnętrzu, wyciągnął

jakiś pakiecik.

Joy nie chcia

ła już nic więcej wiedzieć.

- Id

ź stąd! - krzyknęła. - Proszę, zostaw mnie już!

- Daj kluczyki. Do samochodu.
- Aa... ju

ż wiem, powinny być schowane pod fotelem kierowcy -

wykrztusiła, drżąc z obawy, by znów do niej nie podszedł.

Musia

ły tam być, bo kroki skierowały się do zasuwanych drzwi

garażu. Ożywczy strumień morskiego powietrza uderzył w nozdrza

Joy. Ostrożnie wyjrzała zza zasłony skrępowanych rak. Zaraz będzie

po wszystkim, powtarzała sobie w duchu, walcząc z ogarniającą ją

histerią. Czerwona czapka mignęła nad dachami wozów. Miała

nadzieję, że stary gruchot zapali. Zapalił! Nierówny odgłos

zapuszczanego silnika był dla niej najpiękniejszą kolędą. Zabłysły

reflektory i maszyna zaczęła wytaczać się z boksu. Joy oparła czoło o

zimną stal filaru, łkając - tym razem z radości.

Nagle zapiszcza

ły hamulce, rozległy się okrzyki i zatupotały

kroki. W garażu czy na zewnątrz?

Po chwili w jej polu widzenia pojawi

ł się Święty Mikołaj, ale na

jego futrzanym kołnierzu spoczywała silna dłoń. Dłoń Dana. Był tutaj
i

kipiał gniewem. Jednym ruchem cisnął przebierańca na ziemię.

Joy z trudem pr

óbowała wstać, opierając się o słup.

background image

- Dan! - Nawet nie usi

łowała opanować łez. Ich oczy spotkały

się, a wtedy Dan błyskawicznym gestem zerwał kaptur z głowy
napastnika, razem z

brodą i wąsami.

- Ty draniu - wycedzi

ł przez zęby. - Pluję sobie w brodę, że

wcześniej się nie domyśliłem. - Z obrzydzeniem pchnął narzeczonego

Gwen w stronę dwóch umundurowanych funkcjonariuszy z Orlando. -
Joy, kochana! -

Przykucnął przy niej i szybko oswobodził z więzów.

By

łaby upadła, gdyby nie podtrzymał jej i nie przytulił, nie

zważając na krew plamiącą flanelową koszulę.

- Lepiej zawie

źmy ją do szpitala - odezwał się z boku Rex.

Joy stanowczo pokr

ęciła głową.

- Nie, nie trzeba. Zaraz poczuj

ę się lepiej - wyszeptała, wtulając

twarz w miękkie fałdy koszuli - tej samej, którą założył dziś rano. Jaki

długi był ten straszny dzień!

- Glino, powiedz mi tylko jedn

ą rzecz.

- Co, Joy? - Delikatnie poca

łował ją w czoło.

- Dlaczego tak cholernie d

ługo się nie zjawiałeś?

background image

EPILOG
- Dobrze ci, kotku?
- Jak nigdy! - Joy wygodniej umo

ściła się na sofie i tuląc się do

Dana, popatrzyła na drzewko, błyszczące od ozdób i świateł. Był

wieczór. Cudem udało im się wrócić w porę, by spędzić go w domu.

Joy miała parę siniaków i zadrapań, ale czuła się już dobrze i niemal

zapomniała o niedawnych chwilach grozy. I choć nadeszły

wymarzone wspólne święta i wreszcie mogli posiedzieć w domu przy

choince, świadomi, że Joy nic już nie zagraża, niedawno wyjaśniona
sprawa nie dawa

ła im spokoju.

- Kto by wpad

ł na pomysł, że Williamowi Harrisowi tak zależało

na książce, że przystał na układ z Nelsonem w zamian za rewelacje,
jakie ten mu zdradzi? -

odezwała się w pewnym momencie Joy.

- Theo musia

ł dostawać szału w tej celi, wiedząc, że kluczyk od

schowka bankowego, który ukrył w figurce świętego Krzysztofa,

może przepaść na zawsze.

- I wtedy pojawi

ł się William Harris zbierający materiały do

książki. Co za okazja, czyż nie? Któż mógłby lepiej mnie wyśledzić i

zdobyć upragniony kluczyk jak nie prokurator?

- T o porozumienie pomi

ędzy dwoma zdeterminowanymi

facetami wymusiły okoliczności - stwierdził Dan. - Nelson, wiedząc,

że ma szansę na wyjście, za wszelką cenę chciał odzyskać pieniądze,

które przekazał mu Berkley. Harris gotów był zrobić wszystko dla

sławy, jaką miałaby mu przynieść książka. Mogę sobie tylko

wyobrazić, jaki był wściekły, kiedy Theo zaproponował mu ten układ.

-

Tak, Theo okaza

ł się większym spryciarzem, niż

przypuszczałam - przyznała Joy. - Porwał mnie w moim własnym

wozie po to, by niepostrzeżenie schować kluczyk w figurce. A ja,

naiwna, myślałam, że ściska tego świętego, bo boi się Szybkiej jazdy!

- Nigdy nie wygl

ądał mi na osobę, która powierza swój los niebu

-

zachichotał Dan. - Myślę, że ważył po prostu swoje szanse. Gdybyś

wywiozła go w bezpieczne miejsce, pewnie uciekłby z figurką.

Tymczasem, widząc, co się święci, zdążył ją odstawić, jeszcze zanim

cię zatrzymali. I nie mógł wiedzieć, że dybali na ciebie ludzie z siatki

Jerome'a Berkleya. Ani tego, że wyjedziesz z miasta. Być może potem

miał zamiar jakoś wyłudzić od ciebie tę figurkę.

- Tak, je

śli chodzi o Theo, przejrzałam na oczy głównie dzięki

tobie -

przyznała.

background image

- Pilnowa

ł się, żeby nie pisnąć słowa na temat pieniędzy. W

śledztwie przez cały czas uparcie zaprzeczał, że Jerome zapłacił mu za
milczenie.

- W

łaśnie, A kiedy go odwiedziłam, odgrywał starego dobrego

przyjaciela -

skrzywiła się Joy. - Założę się, że tylko czekał, aż pan

prokurator Harris zawiadomi go, że wróciłam i mam jeszcze swój
samochód.

- Tak, tw

ój stary gruchot okazał się kluczem do całej sprawy -

potwierdził Dan.

- Harris mia

ł związane ręce, ponieważ włączyłeś mnie do

Programu Ochrony Świadków.

- W

łaśnie. Sam przyznał, że nie mógł wtedy nic wskórać. Potem,

kiedy uciekłaś, dobrze zacierałaś za sobą ślady - aż do momentu

wysłania do mnie kartki świątecznej. To była wielka gratka dla

Harrisa, kiedy Gwen przyniosła ją do domu i pokazała mu. Nareszcie

miał twój adres! Teraz zaczął się starać, żeby jak najszybciej zdobyć
klucz dla Nelsona. Poje

chał do Orlando i najpierw przeszukał garaż.

Zobaczył, że nie ma wozu, ale nie wiedział, czy wyjechałaś na dłużej

czy tylko na trochę. Skąd mógł przypuszczać, że pożyczyłaś

samochód Alice Sheldon i teraz jest w Tampie? Chciał to zbadać,

więc przedstawił się panu Sheldonowi jako twój kuzyn. Nie miał

ochoty na bezpośrednią konfrontację z tobą, bo bał się, że może zostać

rozpoznany. Dlatego czaił się po drugiej stronie ulicy, czekając, aż

nadejdziesz i dowiesz się o wizycie tajemniczego kuzyna.

- Musia

ł dostać szału, kiedy połapał się, że uciekłam na piechotę

-

z satysfakcją powiedziała Joy.

- Zgadza si

ę. Był zrozpaczony. Liczył, że kiedyś wreszcie

przyjdziesz do niego, bo będziesz chciała znać odpowiedzi. Nie

przypuszczał, że dasz mi jeszcze jedną szansę. Pewnie nie wziął pod

uwagę tego, jak działam na kobiety - uśmiechnął się Dan.

- I tak jak wszyscy da

ł się zwieść mojemu przebraniu zakonnicy -

podkreśliła z dumą.

- Przynajmniej do momentu, w kt

órym Rex ściągnął ci kornet.

Musiał być pod wrażeniem, bo wtedy przestał się pilnować i

wspomniał o Theo, trzymającym w czasie ucieczki rewolwer w

jednym ręku, a figurkę w drugiej. O tym nie mówiono przecież na

procesie! Później próbował zmusić cię, byś wróciła do samochodu.

Dlatego zostawił ten krwawy napis na śniegu i zapłacił mojemu

background image

informatorowi za powiadomienie nas o tym. Liczył, że znów będę

chciał cię ukryć, a ty postanowisz uciec na własną rękę, bo już cię

znał. Uciec tam, gdzie jest samochód, żeby mieć swobodę ruchów.

Ale nie przypuszczał, że wóz jest nadal w Orlando.

- W takim razie musia

ł śledzić twój dom, a potem mnie i Rexa,

czyhając na moment, kiedy ucieknę - kontynuowana z podnieceniem
Joy. -

Dobrze mnie wyczuł, drań.

- Ale nie wzi

ął pod uwagę mnie - stwierdził nie bez dumy Dan.

Potem, poważniejszym tonem, dodał: - Mam nadzieję, że Gwen

potrafi znaleźć w sobie siłę i pogodzi się z sytuacją.

- Bardzo jej wsp

ółczuję - powiedziała łagodnie Joy. Dan

delikatnie przeciągnął opuszkami palców po świeżym zadrapaniu na
jej policzku.

- Jestem ci wdzi

ęczny, że tak ją dzisiaj pocieszałaś. Nie była dla

ciebie zbyt miła. Podziwiam twoją cierpliwość i wyrozumiałość.

-

Żadnej kobiecie nie życzyłabym takiego cynicznego - drania

jak Harris.

- Je

śli jeszcze się łudziła, wystarczyło, by zobaczyła, jak cię

potraktował. Harris ostro się kontrolował i odgrywał przed nią

zakochanego przez całe osiemnaście miesięcy. Przede wszystkim

liczył na jej towarzyskie koneksje, bo wiedział, że mogą mu być
potrzebne.

- Twoja siostr

ą będzie się znów musiała nauczyć ufać i kochać -

stwier

dziła z powagą Joy. - Pomożemy jej, prawda?

- Jasne, je

śli tylko będziemy mogli.

- Jak my

ślisz, czy pani Nettel wybaczy nam podejrzenia? -

zastanawiała się głośno, obwodząc palcem krawędź jego ucha.

- Na pewno - o

świadczył Dan, krzywiąc się pod łaskoczącym

dotknięciem. - Ta biedna kobieta po prostu chciała mi się

odwdzięczyć, że uniemożliwiłem jej bratu dalsze podejrzane

machinacje. Zmieniła nawet nazwisko, żeby uniknąć plotek po
procesie.

- Nie s

ądzę, żebyś w natłoku spraw pamiętał o zaproszeniu do

tel

ewizji od jej znajomego producenta, ale dla porządku spytam.

- Owszem, pami

ętałem i zapytałem o to, kiedy poszedłem do niej

z butelką wina na przeprosiny - oświadczył z dumą, wypinając pierś. -

Ale nie łudź się, przemawiał przeze mnie egoizm. Po prostu wiem, że

jeśli w jakiś sposób nie wyciągnę cię z tych zadymionych lokali i nie

background image

zmuszę do pracy w dzień, nie będziemy mieli dla siebie ani jednej

nocy. Pani Nettel była wspaniała, bo od razu do niego zadzwoniła.
Masz spotkanie jutro o drugiej.

- Ooch, kocham ci

ę, gliniarzu! Dan z błogim uśmiechem

przyciągnął Joy do siebie.

- Tylko nie wsi

ąknij w to z głową, kochanie. Musi ci jeszcze

zostać trochę czasu dla męża i domu. Dla prawdziwego domu i całej
bandy dzieciaków.

- To brzmi po prostu bosko! - rozpromieni

ła się Joy.

- Nie mog

ę się doczekać, kiedy będę mogła wymyślać imiona dla

tych Wszystkich małych brzdąców.

- Hola! - zaprotestowa

ł Dan. - Ty masz po prostu jakąś estradową

obsesję, jeśli chodzi o imiona i nazwiska, zwłaszcza zaczynające się
na te same lit

ery. Mam już dosyć Constance Clarence, Esther Emerson

czy Faye Fairway. Nie mógłbym znieść Buddy, Balbiny, a zwłaszcza

już Bobo! Dlatego ustalmy od razu, że to ja wymyślę imiona dla
dzieci.

- Ciekawe! - Zjadliwie pokiwa

ła głową. - A do Joy Jones jakoś

nie

masz zastrzeżeń?

- Sk

ądże, kochanie - zapewnił, gładząc ją po włosach. - Kocham

ją.

- I pewnie nie wiesz,

że to całkiem świeże nazwisko? - zapytała

niewinnie.

- Co takiego?!
- To co s

łyszysz. Przybrałam je, kiedy zaczęłam występować w

klubie.

- Jak si

ę w takim razie naprawdę nazywasz? - Dan zręcznie udał,

że wziął to za dobry dowcip.

- To ty jeste

ś detektywem, Danny Burke, więc bierz się do roboty

-

odparła Joy z przewrotnym uśmieszkiem.

- Dobrze, skoro sama si

ę napraszasz - stwierdził groźnie. -

Wy

cisnę z ciebie całą prawdę, i to gołymi rękami. Wyśpiewasz

wszystko, ptaszyno.

Joy unios

ła brwi, aż zetknęły się z jasną grzywką. Już czuła

szorstkie palce mężczyzny błądzące pod jej koszulką.

- My

ślisz, że ci się uda, glino?

- Mam swoje sposoby, dziecinko. I ostrzegam, wezm

ę cię W

obroty na całą noc.

background image

Zielone oczy Joy rozb

łysły oczekiwaniem.

- W takim razie bierz si

ę do roboty, glino - zamruczała jak kotka.

-

Pokaż, co potrafisz.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
155 Logan Leandra Nikt nie powinien być sam
155 Logan Leandra Nikt nie powinien być sam
Nie musisz i nie powinieneś być samotnym strzelcem
pan wołodyjowski, 39, Tuhaj-bejowicza nikt nie my˙la˙ szuka˙, wi˙c le˙a˙ w pustkowiu, p˙ki sam nie o
Nikt nie uczy nas być rodzicem
Tożsamość i postawa wychowawcy - Kim jest i jaki powinien być wychowawca, MGR
W jaki sposób powinien być przeprowadzany instruktaż higieny jamy ustnej
Nikt nie wie, kiedy tupolew zniknął z radarów!
Bo nikt nie ma z Nas, Teksty piosenek i pieśni liturgicznych wraz z akordami
Nikt Nie Widzial Nikt Nie Slyszal
W jaki sposób powinien być przeprowadzany instruktaż higieny jamy ustnej
Najzdrowsza roślina,o kturej nikt nie słyszał
1 Nikt nie rodzi się kobietą Społeczne i kulturowe normy płci
Jak powinien być prawidłowo zbudowany paznokieć, Stylizacja Paznokci 1, pazurki żelowe-mini kurs
Nikt nie jest prorokiem między swymi-opracowanie, Filologia polska, Pozytywizm
Woodstock powinien być zamknięty
Dlaczego depresja nie może być Bożą pedagogią
bojar pomocne od ponki, Uzasadnij dlaczego obwód rezonansowy szeregowy nie powinien współpracować z
bojar pomocne od ponki, Uzasadnij dlaczego obwód rezonansowy szeregowy nie powinien współpracować z

więcej podobnych podstron