LEANDRA LOGAN
NIKT NIE POWINIEN BY
Ć
SAM
PROLOG
- Jestem woln
ą kobietą, Danny! - wykrzyknęła z ulgą Joy Jones. -
Już po wszystkim!
Bardzo si
ę myliła.
Detektyw Dan Burke - ciemna, pot
ężna postać w zimowym
płaszczu z postawionym kołnierzem - stał nieruchomo pośrodku
pokoju śródmiejskiego hotelu St. Paul, w którym mieszkali w czasie
procesu. Tego ranka spakowali już walizki, przewidując werdykt
„winny". Teraz, kiedy zmierzch ogarnął miasto, detektyw nie był już
taki pewien, czy los okaże się łaskawy dla Joy.
Jeszcze raz przebiega
ł w myśli własne wyjaśnienia -
wyczerpujące, odwołujące się do odczuć, które powinny pojawić się w
sposób naturalny. Koledzy z policji zdążyli już przywyknąć do jego
nieodgadnionej miny i śmiertelnie poważnego, formalnego stosunku
do spraw, nie tylko służbowych. Z tego względu w wydziale zarobił
sobie na przydomek Burke Paragraf. Jedynie Joy nie chciała
zaakceptować maski nieprzeniknionego twardziela, którą nosił.
Dan nadal nie m
ógł uwierzyć, że Joy znalazła sekretną furtkę do
jego
duszy i miała śmiałość bez przerwy jej używać. W czasie ośmiu
tygodni, które spędzili razem w zamknięciu - najpierw w specjalnie
zabezpieczonym domu należącym do wydziału, a potem w hotelu - ta
kobieta z lubością wyzwalała starannie skrywaną, radosną stronę jego
osobowości. Rutynowa czynność ochrony świadka stała się dla niego
przyjemnością, a sprawianie radości Joy - niemal obsesją. A teraz to
wszystko miało się skończyć... Życie nie znało litości.
- Wolna, wolna jak ptak... - zanuci
ła radośnie Joy.
Wirowa
ła po pokoju, w tańcu zdzierając z siebie skromny
kostium urzędniczki, który nosiła na rozprawach, by podkreślić swoją
wiarygodność jako świadka. A była typem jasnowłosej nimfy,
kształtnej i drobnej, żywej jak beztroski duszek, który za nic miał
sztywne
zasady Dana. I teraz rozkosznym gestem ciskała do kosza na
śmieci części swego przebrania.
Joy by
ła najbardziej pociągającą istotą, jaką Dan spotkał w ciągu
trzydziestu lat swego życia.
Teraz przysz
ła kolej na biustonosz. Zacisnął powieki, mając
płonną nadzieję, że uspokoi rozedrgane nerwy.
Uwaga, niebezpieczne zakr
ęty... Znał już tę drogę na pamięć. Ta
kobieta była pokusą, pierwszy i ostatni raz sprzeniewierzył się
służbowym obowiązkom. Ochroniarz nie miał prawa do rozkoszy.
Jednak Dan nie wyobrażał sobie, że mógłby się oprzeć tej kobiecie.
Od początku był skazany. Rzucając się z głową w ten gorący romans,
napawał się zakazaną radością - jakby wreszcie spełnił dawne, skryte
mar
zenia młodości, by ukraść super sportowy wóz i przejechać się
nim, dociskając gaz do dechy.
Czy jednak na ko
ńcu tej drogi groziła mu katastrofa?
Ka
żdy mieszkaniec Minnesoty, który oglądał telewizję albo
czytał gazety, znał Joy Jones jako Kodak Comic, głównego świadka
oskarżenia w procesie Jerome'a Berkleya o morderstwo. Berkley,
porucz
nik policji z St. Paul, zeznał, że nie było go w mieście, kiedy
jego żona została bestialsko zamordowana. Twierdził, że w tym czasie
przebywał w Laff Trak Comedy Club, oglądając spektakl w loży
właściciela klubu Theo Nelsona.
Tymczasem jedna z gwiazdek tej estrady, Joy, podwa
żyła alibi
Jerome'a Berkleya. Fenomenalna fotograficzna pamięć, a także
skromny i prosty kostiumik sprawiły, że stała się jednym z najbardziej
wiarygodnych świadków. Zaledwie przed kilkoma godzinami
porucznik został skazany za zamordowanie swojej żony.
Danowi zaimponowa
ła ogromnie odwaga Joy, ryzykującej życie,
by mogła zatriumfować sprawiedliwość. Sprawa należała do
wyjątkowo śliskich i ocierała się o płynną granicę, jaka dzieli
służbową i przyjacielską lojalność od przestępstwa i zdrady. Bowiem
Berkley pracował w tym samym wydziale co Dan, a Theo Nelson był
starym kumplem Joy.
Dlatego Joy by
ła wstrząśnięta, kiedy okazało się, że Laff Trak był
przykrywką dla lewych interesów i służył do prania brudnych
pieniędzy. Dan za wszelką cenę chciał uchronić ją przed przykrymi
przeżyciami, ale policjant musi być realistą. Wiedział, że będzie
musiał przerwać pieśń wolności Joy - bo wcale jej nie odzyskała.
Joy w
łączyła radio i dźwięki kolędy wypełniły bezosobowy
hotelowy pokój, zmieniając go w zaciszne gniazdko. Wyglądała tak
radośnie, tak pięknie, gdy kołysała się wdzięcznie przy muzyce w
delikatnej koronkowej bieliźnie. Jasne włosy spływały gęstą lśniącą
falą na nagie ramiona.
Pami
ętał ciemne ponure noce w twierdzy, w jaką zmienił się
pilnie strzeżony dom, kiedy drżała jak wystraszone dziecko, dzielnie
zmagając się z depresją, tak często towarzyszącą izolacji. Wystarczył
szelest gałęzi o mur czy dalekie szczeknięcie psa, by oboje wzdrygali
się, nasłuchując czujnie. A jednak potrafiła zachować tę uroczą wesołą
spontaniczność, rozpraszającą mroczne myśli Dana jak jasny ciepły
blask słońca. Coraz chętniej pozwalał się wciągać w kuszącą grę
uwodzenia, choć zdawał sobie sprawę, że oboje zachowują się jak
para dzieciaków, która wreszcie może spełnić zakazane marzenia.
Gdy odosobnienie i lęk już nieznośnie im dokuczały, obiecał, że po
procesie urządzi jej spokojne miłe święta w swoim domu. Ogromnie
zapaliła się do tego pomysłu i odtąd snucie marzeń o Bożym
Narodzeniu we dwoje stało się dla niej lekarstwem na wszystkie
trudne chwile. A Dan kłamał, opisując coraz to wspanialsze
szczegóły.
- Joy, nie podchod
ź do okna! Ostry rozkaz zatrzymał ją w
połowie obrotu, z ręką na zasłonie.
- Nie przesadzaj, przecie
ż jesteśmy na piętnastym piętrze. Nikt z
przeciwka nie b
ędzie mnie podglądał, chyba żeby miał teleskop.
Albo lunet
ę na lufie snajperskiej broni...
Pos
łuchała jednak, choć niechętnie. Dan odetchnął, gdy miękkim
krokiem podeszła ku niemu.
- Lepiej po
łóż się na łóżku - powiedział cicho.
- Jak zwykle nami
ętność pod maską służbisty - zaśmiała się
zmysłowo i otoczyła mu szyję ramionami, stając na palcach na
czubkach jego butów. Była tak wzruszająco drobna.
Pochyli
ł się i zaczął całować ją z pasją i pożądaniem. Język Joy
był jak płomień w jego ustach. Dan był podniecony do granic
wytrzymałości. Dotąd nie reagował tak gwałtownie na żadną kobietę.
Joy zaj
ęła się teraz jego ubraniem. Płaszcz opadł ciężko na
ziemię, a za nim marynarka. Smukłe palce błyskawicznie uporały się z
krawatem i guzikami koszuli, potem z paskiem.
Spodnie opadły na
buty, a ręce kobiety drażniąco powolnym ruchem przesunęły się po
udach mężczyzny.
Krew t
ętniła Danowi w żyłach, podbrzusze paliło pożądaniem.
Jednak wewnętrzny głos, tak często tłumiony przez tę szaloną
uwodzicielkę, ostrzegał go, żeby nie ulegał. Przywołując resztki woli,
chwycił Joy za przeguby i delikatnie pchnął na łóżko.
- Musimy porozmawia
ć, kochanie.
- Ale po...
- Teraz. Ci
ężki oddech unosił pierś Dana, kiedy przycisnął jej
palce do gor
ącej skóry. Były takie małe. Cała Joy była taka mała.
Gdyby tak mógł włożyć ją do kieszeni i przechować bezpiecznie aż do
następnych świąt...
- Przecie
ż już koniec z niebezpieczeństwem, tak? - Miękki, niski
głos i spojrzenie zielonych oczu były pełne obawy.
- Nie ca
łkiem - rzekł łagodnie. - A w każdym razie niezupełnie
tak, jak planowaliśmy.
- Ale obieca
łeś! - Odskoczyła od niego z wściekłością,
wyszarpując dłonie. - Współpracowałam i zeznawałam, więc teraz
powinnam być wolna!
- Joy, prosz
ę, posłuchaj - powiedział bardzo poważnie. Mierząc
go lod
owatym spojrzeniem, odsunęła się w kąt pokoju. - Ława
przysięgłych bez zastrzeżeń dała wiarę twoim zeznaniom i uznała
Jerome'a Berkleya winnym. Do tego czasu pewne kręgi nie brały cię
zbyt poważnie, ale teraz sytuacja się zmieniła.
S
łuchała w napięciu. Zobaczył, że dolna warga zaczyna jej drżeć.
- Dlaczego tak my
ślisz?
- Pami
ętasz, odebrałem telefon tam, w sądzie. Dzwonił mój
informator, który...
- Chcia
łeś powiedzieć: płatny kapuś - prychnęła z pogardą,
wyraźnie odzyskując rezon.
- Informator - powtórz
ył z naciskiem, zakładając koszulę. -
Człowiek, który często przekazuje mi istotne wiadomości.
Joy by
ła zdegustowana.
- Zwyk
ły donosiciel, który za parę dolarów podsłuchiwałby
własną matkę - oświadczyła, krzyżując ręce na piersi. - Gnida, która
stale potr
zebuje kasy, bo szwenda się po barach od St. Paul do
Minneapolis. Po sześciu latach pracy w nocnych klubach w Twin
Cities, mój drogi, wie się co nieco.
Dan wzi
ął głęboki oddech.
- Jak mo
żesz go osądzać, kiedy nawet nie chcesz wiedzieć, co
miał mi do powiedzenia?
- Nie chc
ę, bo to było o mnie! - wykrzyknęła łamiącym się
głosem. - Nie chcę, ponieważ mam już dosyć kłopotów - dodała,
odwracając się do niego plecami.
Chwyci
ł ją za ramiona i przygarnął.
- Wiem, ile przesz
łaś, kochanie - wyszeptał chrapliwie, gładząc
jej głowę, wtuloną w białą koszulę. - Klęska Theo i wszystkie te
sprawy...
Kiedy Joy po raz pierwszy pojawi
ła się na posterunku policji i
opowiedziała Danowi historię o Berkleyu, nie zdawała sobie sprawy,
jak bardzo tym zaszkodzi Theo Nelsonowi, szefowi i przyjacielowi
zarazem. Wiedziała oczywiście, że Theo nie jest niewiniątkiem, ale
nie przypuszczała, że w klubie Laff Trak, w którym pracowała, pierze
się brudne pieniądze. Chociaż to Jerome Berkley był mózgiem, udział
Theo w tym oszukańczym procederze był znaczny i wstrząsnął Joy.
Wobec jej świadectwa Nelson zręcznie wycofał poprzednie zeznanie o
obecności Berkleya w klubie w noc morderstwa. W rezultacie obronie
udało się wywalczyć dla niego łagodny, tylko dwuletni wyrok.
Joy westchn
ęła i uniosła na niego spojrzenie.
- Chyba jestem gotowa. Miejmy to ju
ż za sobą.
- Wed
ług mojego informatora jeszcze kilku skorumpowanych
policjantów kręci się po Twin Cities. Takich, którzy uważają, że nadal
im zagrażasz.
Niepewnie przest
ąpiła z nogi na nogę na miękkim dywanie.
- Ale dlaczego? Przecie
ż powiedziałam sądowi wszystko, co
wiem.
- Oni obawiaj
ą się twojej fotograficznej pamięci. Uważają, że w
każdej chwili może w niej coś zaskoczyć i nagle przypomnisz sobie,
że widziałaś ich w klubie, co automatycznie rzuciłoby na nich
podejrzenia.
- To,
że zapamiętałam porucznika Berkleya siedzącego w
prywatnej loży Theo w wieczór morderstwa, a potem opuszczającego
ją, nie znaczy jeszcze, że mogłabym równie dokładnie odtworzyć
okoliczności każdego z przedstawień! - żachnęła się.
- Wiem, Joy - Dan delikatnie uj
ął jej podbródek i pogładził
opuszkami palców gładką skórę - ale zauważyłaś też, z kim rozmawiał
wtedy Berkley, a nawet moment przekazania koperty wypchanej
pieniędzmi w tygodniu poprzedzającym przestępstwo. Była to z
pewnością łapówka dla Nelsona za stworzenie Berkleyowi fałszywego
alibi.
- Dobrze, tylko koperty nigdy nie odkryto! A Theo zaprzecza,
że
otrzymał choćby jednego centa.
- Ale nie zmienia to faktu,
że twój talent został doceniony przez
kilku wspólników Berkleya, którzy nadal
pozostają na wolności.
- Zapami
ętuję tylko rzeczy, na które zwracam uwagę -
usprawiedliwiała się z rozpaczą Joy. - Zauważyłam tego policjanta, bo
był bardzo przystojny. A noc, w czasie której zamordowano jego
żonę, zapadła mi w pamięć tylko dlatego, że Theo przyprowadził
jakieś namolne panienki, które się do niego kleiły. Słuchaj - zacisnęła
palce na jego przegubie -
czy nie mógłbyś rozpuścić przez tego
swojego informatora wiadomości, że już nic nie pamiętam, że chcę
zapomnieć o tym wszystkim jak najszybciej i żyć normalnie?
- Bardzo bym chcia
ł, Joy, ale to nie jest takie proste. I dobrzy, i
źli chłopcy noszą te same mundury. Nie wiem, komu teraz mogę ufać
w naszym wydziale.
- Co chcesz przez to powiedzie
ć?
-
Że nadal będziesz potrzebowała ochrony.
- Ukryj
ę się w suterenie twojego wspaniałego starego domu -
zaproponowała, w odruchu paniki. - I zrobimy sobie te nasze cudowne
święta, które mi obiecałeś.
- Nie, Joy. Rozmawia
łem już na ten temat z federalnymi. Nie
mieli zastrzeżeń, ponieważ pranie brudnych pieniędzy to przecież ich
działka.
Joy zesztywnia
ła w jego ramionach.
- Czy m
ówisz o tym, czego się domyślam?
- Tak, o federalnym programie ochrony
świadków. Wierz mi, nie
ma innego sposobu zapewnienia ci bezpieczeństwa.
- Mam ju
ż dosyć, z tylu rzeczy musiałam zrezygnować!
- Ale mo
żesz być z siebie dumna.
- Daj spok
ój, gdybym wiedziała, że spełnienie obywatelskiego
obowiązku będzie mnie tyle kosztować, nigdy nie zdecydowałabym
się na zeznania - powiedziała płaczliwie. - Straciłam przyjaźń Theo i
pracę, a także zaufanie ludzi z klubu i popularność u publiczności.
Niektórzy myślą, że specjalnie wymyśliłam tę scenę z kopertą, żeby
dodać sobie ważności. A ja przecież nigdy nie skrzywdziłabym Theo,
kłamiąc w ten sposób!
Dan skrzywi
ł się nieznacznie. Zupełnie nie podzielał jej
sentymentu dla Nelsona. Tylko taki drań jak on potrafiłby wziąć Joy
jako zakładniczkę, kiedy policja otoczyła Laff Trak. Ten kretyn, który
nigdy nie nauczył się dobrze prowadzić, w szale porwał ją do jej wozu
i z pist
oletem w jednej ręce, a figurką świętego Krzysztofa, patrona
kierowców, w drugiej, wystartował do szaleńczej ucieczki przed
radiowozami.
- Przyszed
ł czas pożegnania, co, gliniarzu? Ironia pytania
rozpłynęła się we łzach. Czyżby liczyła, że się z nią zwiąże? Nie,
niemożliwe, po prostu zareagowała zbyt emocjonalnie, tak jak zwykle.
Ale przecież nie brakuje jej inteligencji i na pewno będzie umiała
trzeźwo ocenić swoje uczucia. Zresztą, cokolwiek by mówić, zupełnie
do siebie nie pasują. Ona - żywiołowa, spontaniczna, prowadzi nocne
życie, ożywia się wieczorem i odsypia do południa, i on -
pedantyczny, opanowany, pracuje od świtu na dyżurze, a wieczór jest
dla niego
najlepszą porą na domowy relaks.
Dobrze, by
ł jeszcze cudowny seks. Ale na jak długo może
wystarc
zyć?
- Joy, teraz wiem o tobie wszystko i b
ędę wiedział, jak cię
znaleźć. Pojawię się na pewno, ale sama rozumiesz, że muszę
dokończyć tę sprawę.
- Zd
ążysz przed świętami?
- W pi
ęć dni? To cholernie mało czasu!
- Przecie
ż obiecałeś, a ja ci zaufałam.
- Joy, sam fakt,
że jeszcze żyjesz, świadczy, że chyba znam się
na tym, co robię - powiedział z urazą.
- Mam wra
żenie, że w ogóle nie żyję, bo zabrano mi wolność.
- Obiecuj
ę ci, że niedługo ją odzyskasz. Joy zacisnęła pięści.
- Jak
śmiesz składać mi kolejne kłamliwe obietnice! Jak śmiesz! -
wybuchnęła.
Dan zd
ążył chwycić ją za przeguby, zanim drobne piąstki
wylądowały na jego piersi. Wtedy zadzwonił telefon. Jednym ruchem
pchnął ją na łóżko.
- Sied
ź cicho - powiedział. - To może być jeden z tych, o których
mówiłem. - Sięgnął po telefon. Odęte usta Joy pozostawały na razie
zamknięte.
- A, to ty. - S
łuchał przez dłuższą chwilę, przytakując
kilkakrotnie. -
Tak, tak, wspaniale. Tak, za pięć minut.
- Jeszcze nie s
łyszałam, żebyś tyle razy mówił „tak" w ciągu paru
minut -
zakpiła, wyciągając się z pogardliwą miną na łóżku.
- No to us
łyszałaś - burknął, zły, że tak go traktuje. Ciekawe, czy
spróbowałaby to robić, gdyby pilnował jej jakiś tępy mięśniak. -
Wychodzę na chwilę. Tylko się stąd nie ruszaj i nie podchodź do okna
-
ostrzegł, sięgając po płaszcz. - I ubierz się - rzucił od drzwi.
- Danny? - zawo
łała za nim, nagle złagodniałym głosem.
Ścisnął klamkę, aż zbielały mu palce.
- Tak, kochanie? - zapyta
ł ze ściśniętym gardłem.
- Co b
ędzie z naszym Bożym Narodzeniem? Powiedz prawdę.
Usi
łowała go zatrzymać. Była jak dziecko, bo tylko dzieci
przywiązują taką wagę do świąt. Ale, do licha, przecież ma
dwadzieścia pięć lat! Rzucił jej ostatnie, zniecierpliwione spojrzenie.
- Teraz liczy si
ę tylko twoje bezpieczeństwo, Joy. Dla niego
można chyba odżałować jedne święta.
- Wiesz, kim jeste
ś, Danie Burke? Cynicznym łajdakiem!
Zabawiałeś się ze mną, kiedy była okazja, a teraz mnie odrzucasz,
jakbym była panienką na godziny!
Dan nie by
ł w stanie spojrzeć Joy w oczy.
- Je
śli dbasz o swoje życie tak samo jak ja, zachowuj się wreszcie
poważnie i rób, co ci każę - rzucił oficjalnym tonem, zamykając
drzwi. I nawet nie przyszło mu do głowy, że mogłaby go nie
posłuchać. Dlatego kiedy wróciwszy, zastał w pokoju tylko kartkę od
niej, poczuł się jak skończony dureń. Przesłanie było krótkie: nie jest
w stanie poświęcić swojej tożsamości za obietnicę bezpieczeństwa -
dlatego musi być wolna, żeby żyć.
Przeszuka
ł pokój, licząc, że znajdzie coś, co podsunęłoby mu
wskazówkę - kartkę z notatką albo chociaż książkę telefoniczną
otwartą na jakiejś stronie.
Nie znalaz
ł nic, poza drobnymi monetami, starą bawełnianą
koszulką i opakowaniami po hamburgerach. Potem przez całą noc na
próżno szukał jej po Twin Cities, po wszystkich dworcach i hotelach -
aż wreszcie zrozumiał, że odeszła i zabrała ze sobą coś jeszcze: jego
serce. A właściwie kradła je już wcześniej, kawałek po kawałku, tak
zręcznie, że nawet tego nie zauważył.
ROZDZIA
Ł 1
Joy Jones, alias Faye Fairway zamar
ła w pół kroku na chodniku
koło Tropical Arms Apartments w Orlando, budynku, w którym
wynajmowała mieszkanie. Niepowstrzymane fale emocji, potężne jak
grzywacze Atlantyku bijące w pobliską plażę, burzyły mur
samozadowolenia, którym starała się odgrodzić od przeszłości. Minął
już prawie rok, odkąd po raz ostatni słyszała z cudzych ust swoje
prawdziwe imię i nazwisko. Jak bardzo poruszyło ją to imię,
wymówione przez jowialnego właściciela domu, Henry Sheldona.
Joy... ( Joy - ang. rado
ść (przyp. wydawcy))... Ta chwila była tak
miła, że chciałaby ją zatrzymać. Nie poszła dalej. Stała patrząc, jak
Henry ustawia dużego, mechanicznego Mikołaja na trawiastym
placyku przed wejściem do trzypiętrowego mieszkalnego budynku z
cegły. Poły czerwonego kubraczka były rozchylone, ukazując sploty
kolo
rowych przewodów, którymi z powodzeniem można by
udekorować świąteczne drzewko.
Stary mi
ły gaduła w wypchanych na kolanach roboczych
spodniach pochyla
ł swoją okrągłą postać nad elektrycznymi
wnętrznościami Mikołaja i grzebał w nich śrubokrętem. Czerstwą
tw
arz zdobił szeroki uśmiech.
- W
łaśnie sobie mówiłem: „Radość temu światu", jak w kolędzie.
Dlaczego mia
łaby zmarnować jeden z nielicznych momentów
czystego szczęścia w tym swoim zwariowanym życiu? Czemu nie
mogłaby choć na chwilę uwierzyć, że ten miły człowiek naprawdę
zawołał ją po imieniu? Ciężka, wypchana torba z warzywami nagle
stała się lekka jak piórko, kiedy na ułamek sekundy poczuła się dawną
Joy Jones. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo było jej to
potrzebne. Jak cenny okazał się moment, w którym przestała być Faye
Fairway, kelnerką, zatrudnioną na pół etatu w kafejce na sąsiedniej
ulicy. Wróciła Joy Jones, aktorka estradowa z Minnesoty, którą ludzie
uwielbiali za wrażliwość i cięty dowcip i której występy
doprowadzały ich to do śmiechu przez łzy, to do płaczu ze śmiechu.
Ju
ż dwunasty miesiąc była w ciągłej podróży, zmieniając
osobowości tak często jak inne kobiety szminki. W ucieczce przed
nieznanymi wrogami i własnym złamanym sercem odgrywała dalszy
ciąg scenicznych wcieleń. Role sprawdzały się w życiu tak samo jak
w światłach sceny - wszystkie dopracowane do najdrobniejszych
szczegółów, przedstawiające pełnokrwiste kobiece postacie. Mimo to
zawsze Joy od jej kreacji dzieliła niewidzialna, cienka linia. Choć w
każdej chwili wcielała się w nie z przekonaniem, potrzebowała
świadomości, że w głębi duszy jest kimś innym.
- Podejd
ź tu, Faye, i powiedz, czy ci się podoba! - zawołał
Henry, radośnie machając do niej ręką.
Faye Fairway
świetnie wpasowała się w społeczność Tropical
Arms Apartments. M
iała swój pierwowzór w postaci wymyślonej
przez Joy przed procesem Berkleya - ambitnej, bystrej kelnerki z
włosami koloru meksykańskiej ostrej papryki i krągłymi biodrami, na
których potrafiła wdzięcznie opierać tacę z domowym obiadkiem i
zestawem przypraw
. Zresztą wybór profesji był koniecznością, gdyż
Joy, nadszarpnąwszy poważnie swoje oszczędności, potrzebowała
dopływu gotówki. A trzeba przyznać, że nie narzekała na brak sutych
napiwków. Inne wcielenia -
takie jak zbuntowana księżniczka z
mitycznego kraju Dubinspan czy postrzelona blondynka, specjalistka
od reklamy, nie zawsze dawały szansę zaczepienia się. Natomiast
zajęcie kelnerki było pewniakiem, dlatego już trzeci raz Joy wcielała
się w postać Faye.
Wci
ągnęła głęboki, orzeźwiający haust oceanicznego powietrza i
ruszyła przez trawnik, nieznacznym ruchem poprawiając rudą perukę
niemiłosiernie grzejącą w głowę.
- No, i co my
ślisz o moim plastykowym kumplu? - Henry
Sheldon ściągnął ze spoconego czoła sfatygowany rybacki kapelusik i
otarł je wierzchem dłoni.
Joy wiedzia
ła doskonale, że z niepokojem czeka na jej aprobatę.
Uśmiechnęła się do prawie trzymetrowego robota o poczciwej twarzy
i policzkach czerwonych jak jabłuszka, który stanął wciśnięty
pomiędzy dwa osypane kwieciem krzaczki.
- Jest wspania
ły! I tak szybko go ustawiłeś, zanim zdążyłam
wrócić ze sklepu.
- Ano... - Rozpromieni
ł się, opierając ręce na biodrach. - M o j a
pani b
ędzie zadowolona, kiedy jutro Wróci z wyprawy do Tampy.
Każdego roku narzekam, że za dużo jest kłopotu z ustawianiem
stareg
o Miko, a ona każdego roku podpuszcza dzieciaki z ulicy, żeby
mnie o niego prosiły. I oczywiście zawsze daję się nabrać.
- S
łyszałam, że sam jesteś niezłym Świętym Mikołajem na
wigilijnej kolacji w Tropical Arms.
- Fakt, ca
łkiem dobrze się bawię każdego roku - przyznał.
- Uwielbiam karnawa
ł - rozmarzyła się Joy.
- A ja uwielbiam doprowadza
ć moją panią do zazdrości -
powiedział, mrużąc oko.
- Poczucie humoru to warunek dobrych zwi
ązków - zauważyła
Joy.
Henry spojrza
ł na nią z uważną życzliwością.
- A
ż trudno uwierzyć, że jeszcze nie wpadłaś w oko jakiemuś
przystojniakowi.
Joy wzruszy
ła ramionami, a zdradzieckie wspomnienia o Danie
Burke zawirowały jej w głowie. Jej uda przeniknął mimowolny
dreszcz. T e n żałosny, trwający już rok dobrowolny celibat!
- Wiesz, zbyt cz
ęsto przenoszę się z miejsca na miejsce, by się z
kimś wiązać - mruknęła, wiercąc czubkiem tenisówki w żwirze alejki.
- W takim razie jestem dumny,
że zatrzymałaś się u nas na dłużej
-
zapewnił ją szczerze Henry. - Nie mówiąc już o tym, że ja i moja
pani będziemy ci dozgonnie wdzięczni za pożyczenie samochodu na
wyprawę do siostry. Wrzucanie biegów w naszej terenówce wykańcza
ją, zwłaszcza przy dłuższych jazdach. Twój plymouth okazał się
wybawieniem.
Joy u
śmiechnęła się skromnie, choć te ciepłe słowa zrobiły jej
ogromną przyjemność.
- Ciesz
ę się, że mogłam pomóc.
- Tak
ą właśnie masz naturę, dziewczyno, czystą i prostą. Aż się
prosi, żeby pojawił się jakiś młody człowiek, który doceniłby twoje
zalety. Przecież możesz poskładać swoje złamane serce.
- A wi
ęc zauważyłeś? - Zaczerwieniła się.
- Jasne, trudno nie zauwa
żyć. Cholera, pomyślała, a jednak źle
grałam!
- Przecie
ż widzę, że nawet nadchodzące święta cię nie cieszą -
dodał z troską.
- Wiesz, je
śli mam być szczera, to zawsze uważałam, że święta
powiększają tylko samotność tych, którzy są samotni.
- Ale ty nie jeste
ś samotną, Faye! Masz przyjaciół tu, u nas, w
Tropical Arms. Jesteśmy jak wielka rodzina i jedna potrzebująca
dusza więcej nie zrobi nam różnicy.
Joy s
łuchała z zadowoleniem, nie zauważywszy chytrego tonu w
jego głosie. Bardzo liczyła na świąteczną gościnność tych ludzi.
Będzie to skromne Boże Narodzenie, nieporównywalne do
wytęsknionych świąt z Danem w jego rodzinnym domu w St. Paul, ale
wszystko by
ło lepsze niż samotność. Postanowiła, że jeśli Dan nie
odpowie na kartkę, którą niedawno mu wysłała, podając aktualny
adres, zostanie tutaj na dłużej.
Dyskretnie podrapa
ła się pod peruką. Miłe, domowe Boże
Narodzenie w czterdziestostopniowym upale! Na
co ci przyszło,
śnieżny króliczku z Minnesoty...
Tymczasem Henry kl
ęknął przed Mikołajem i wpakował głowę
do otwartego brzucha, celując śrubokrętem w elektryczne
wnętrzności. Za chwilę wystawił rękę, dając Joy rozpaczliwe znaki, że
potrzebuje kombinerek. S
zybko odstawiła zakupy i ruszyła mu na
pomoc.
- Przytrzymaj go teraz - zadudni
ł głos Henry'ego. - To precyzyjna
robota, dziewczyno.
Joy stan
ęła za plecami kukły i objęła ją w pasie. Białe futerko
kaptura łaskotało ją w nos. Może Dan odpowie... Jeszcze jest czas. Do
świąt zostało sześć dni.
- Ju
ż wiem, przepalił się bezpiecznik pod pachą - oznajmił z
zadowoleniem Henry.
Kiedy si
ę poruszył, Joy mocniej chwyciła Mikołaja i nagle
plastykowy pas na okrągłym brzuszysku puścił i czerwone spodnie
opadły na lśniące buty. Teraz już nie wiedziała, czy ma śmiać się, czy
płakać, bo przypomniała sobie Dana w hotelu w takiej samej sytuacji.
Takim właśnie chciałaby go zapamiętać: wrażliwym i męskim
jednocześnie, seksownym i śmiesznym w opadniętych spodniach.
- Hej, co to, trz
ęsienie ziemi? - zaniepokoił się Henry.
- Przepraszam,
źle go chwyciłam - wyjąkała, tłumiąc łzy.
- Dobrze si
ę czujesz, Faye?
- Tak , oczywi
ście - odparła i wtuliła twarz w białe futerko.
- Wiesz, chcia
łem cię prosić o jeszcze jedną przysługę -
pow
iedział z wahaniem - ale teraz widzę, że może to nie...
- Ale
ż powiedz!
- No, po prostu potrzebuj
ę asystentki Mikołaja, która by chodziła
ze mną i rozdawała prezenty. Zwykle robiła to moja pani, ale ostatnio
kolano bardzo jej dokucza!
- Jasne,
że ci pomogę! - wykrzyknęła.
- Tylko lepiej schowaj gdzie
ś tę czarną torebkę, którą ciągle
nosisz. Nie bardzo będzie pasować do stroju.
Joy mimowolnie zerkn
ęła na czarną skórzaną saszetkę, przypiętą
przy jej wąskiej talii. I dziś nie bardzo pasowała do białego
płóciennego kostiumiku i jasnej bawełnianej bluzki. Ale nie
zdejmowała jej ani na chwilę i nawet w pracy zakładała na uniform
kelnerki. Ta torebka była jej gwarancją przetrwania, pakietem
ewakuacyjnym, gdyby nagle musiała rzucić wszystko i znów uciekać.
Dzięki niej zyskiwała poczucie, że jest wolna.
Wolna, by ucieka
ć... Co za ironia! Uciekła z domu, by chronić
swą tożsamość, ale właściwie z każdym krokiem oddalała się od niej.
Ale czy mogła inaczej wybrać?
Och, Danny... Tak bym chcia
ła, żeby choć na te parę dni świąt
wróciło dawne życie, pomyślała.
- Nie b
ój się, wystąpię z tej okazji bez torebki - zapewniła
Henry'ego.
- Fajnie. - Starszy pan wysun
ął się z robota i zatarł ręce. - No,
dobra, wypróbujemy go. Włącz go do gniazdka w ścianie, tam, za
krzakami.
Kiedy przycisn
ął guzik na karku Mikołaja, ten zaszumiał
radośnie. Sztywny tułów pochylił się w ukłonie, a prawe ramię
wykonało zapraszający ruch.
- Cudnie! - Joy by
ła naprawdę zachwycona.
- Brakuje mu jeszcze po
światy wokół głowy - stwierdził Henry. -
Muszę wymienić żarówkę.
Joy okr
ążała figurę, porządkując fałdy czerwonego ubrania.
- Wiesz, chyba b
ędziemy mieli jeszcze jednego gościa przy
świątecznym stole - powiedział nagle Henry.
Zerkn
ęła na niego. Dobrotliwa twarz promieniała radością jak u
dziecka, któ
re wreszcie wyjawiło sekret. Kiedyś Joy uwielbiała
tajemnice, ale teraz ryzyko było zbyt wysokie.
- Pewnie kto
ś, kogo nie znam - wymamrotała.
- No, nie wiem... Co
ś mi się zdaje, że nie jesteś wcale taka
samotna -
stwierdził z przekąsem.
Joy drgn
ęła. Może kartka wysłana do Dana podziałała?
- Czy kto
ś o mnie pytał, Henry?
- Tak, tw
ój kuzyn. Przedstawił się jako Pat Fairway. Nie, to nie w
stylu Dana. Coraz bardziej nie podobała się jej ta sprawa.
- Chyba nie pos
łałeś go do mojego mieszkania? - zaniepokoiła
się.
- Jasne,
że nie. Powiedziałem mu, że cię nie ma i nie wiem, kiedy
będziesz. Odpowiedział, że ma jeszcze parę spraw do załatwienia, a
potem tu wróci. Ale ty chyba znasz tego faceta?
Joy pokr
ęciła głową, mimowolnie rozglądając się po okolicy.
Fikcyjna Faye i jej fikcyjny kuzyn -
tego już było za dużo.
- Nie znam. Kto
ś się podszywa pod mojego kuzyna. Henry
szeroko otworzył oczy.
- Sk
ąd w takim razie tyle wie o tobie? Wie, że jesteś samotna,
tęsknisz za domem i masz już dosyć tej tułaczki. Zastanawiał się
nawet, czy ciągle jeszcze jeździsz starym zielonym plymouthem.
Nawet mi nie przyszło do głowy, że może coś kręcić.
Dan wiedzia
ł to wszystko, bo opisała mu w kartce swoje uczucia -
ale Dan nie straszyłby jej w ten sposób.'
- I co mu powiedzia
łeś?
- Nic specjalnego - zastrzeg
ł, wyraźnie przejęty. - Mówiłem, że
owszem, masz plymoutha, ale nie znam się na kolorach. Chciał
jeszcze pogadać, ale zjawiła się pani Min - ter spod 209. Kiedy
chciałem go jej przedstawić, ulotnił się.
Samoch
ód był zielony, kiedy uciekła. W pewnym momencie z
ostrożności załatwiła sobie nowe tablice i kazała go polakierować na
brązowo. Ten fałszywy kuzyn stanowczo za wiele wiedział!
- Mo
żesz mi go opisać?
- Z trudno
ścią, bo okulary zakładam tylko do pracy. W każdym
razie widziałem, że był raczej wysoki, miał ciemne włosy, kapelusz z
szerokim rondem, okulary słoneczne. No i wełniany płaszcz -
wyobrażasz sobie, w taki upał! A tak naprawdę - wyznał ściszonym
głosem - nie mogę ci nawet powiedzieć, czy to był mężczyzna. Miał -
albo miała - taki dziwny, wysoki głos. Joy czuła, że ogarnia ją panika.
- Nie jeste
ś nawet pewny płci?
- Czasem tak bywa. Mam na przyk
ład ciotkę w Oregonie, która
potrafi zgnieść w ręku puszkę konserw i regularnie goli wąsy -
usprawiedliwiał się.
Joy dr
żała pomimo upału i nawet tego nie kryła.
- Nie podoba mi si
ę ta sprawa, Henry.
- W co ty wdepn
ęłaś, dziewczyno? - zapytał, z troską patrząc jej
w oczy. -
Tylko nie zaprzeczaj. Nie jest normalne, żeby młoda, ładna
dziewczyna tułała się po świecie, stale oglądając się przez ramię, czy
nikt jej nie śledzi.
- Chcia
łabym ci wszystko wytłumaczyć, ale chyba nie ma już
czasu -
odparła cicho.
- Tak, lepiej ju
ż idź. - Po ojcowsku poklepał ją po ramieniu. - Ja
się jeszcze tutaj pokręcę, a kiedy się zjawi, dam mu popalić!
Joy wzruszona serdecznie uca
łowała rumiane policzki.
- Musz
ę stąd zniknąć, Henry. Przynajmniej na razie.
- Dlaczego? Po prostu id
ź na górę i zawołaj policję.
- Nie mog
ę, Henry. Ale odezwę się do ciebie. Obiecuję -
powiedziała łamiącym się głosem i ruszyła w stronę domu.
- Hej, a co z naszym
świątecznym przyjęciem? - zawołał za nią,
ale pomachała mu tylko i zniknęła w drzwiach.
ROZDZIA
Ł 2
W St. Paul w Minnesocie zapada
ł zmierzch i zbliżała się pora
kolacji. Reprezentacyjna Pendham Avenue, ciągnąca się daleko poza
gwarne śródmieście, wyglądała pięknie o tej porze roku. Puchate
czapy śniegu pyszniły się na wysokich, stromych dachach starych
rezydencji, ukrytych za drzewami. W ciepłym świetle stylowych
latarni dzieci w ciepłych kurtkach i kolorowych czapkach grały w
zaimprowizowanego hokeja na podjazdach, przewracając się i
pokrzykując.
Z
łocista limuzyna przesuwała się ostrożnie po śliskiej
nawierzchni. Detektyw policji w St. Paul, Dan Burke, siedząc obok
kierowcy, obserwował przez omiataną wycieraczkami szybę
rozbawione dzieci. Zdawało mu się, że wjechali w inny bajkowy
świat, zostawiając za sobą korki, smród i błoto śródmieścia.
- Dzieciaki,
święta i śnieg! - Twarz Rexa Camerona, siedzącego
za kierownicą nie oznaczonego policyjnego wozu, rozjaśnił pełen
zac
hwytu uśmiech. - Zazdroszczę ci, stary, że wracasz do takiej
sielanki po całym dniu tej cholernej policyjnej harówy.
- Fakt, ca
łkiem tu jest zacisznie - przyznał mrukliwie Dan,
żałując, że pozwolił się dzisiaj podrzucić swemu partnerowi do domu.
Rex chcia
ł pożyczyć limuzynę, ponieważ swój sportowy wóz wstawił
do warsztatu. Dan aż za dobrze wiedział, co się stanie, kiedy dzieciaki
rozpoznają samochód.
I sta
ło się. Zaledwie światła reflektorów padły na kolorową
gromadkę, gracze rozproszyli się gwałtownie i wrzeszcząc: „Sknerus,
Sknerus jedzie!", pochowali się za krzewami i pniami drzew.
- Wstydzi
łbyś się, Danny - powiedział z naganą Rex, odwracając
się ku niemu.
- Wiesz, jakie s
ą bachory. Uwzięły się na mnie.
Rex zatrzyma
ł się na podjeździe dwukondygnacyjnego domu
Dana. Była to istna twierdza o szarych ścianach i białych okiennicach,
zbudowana w 1890 roku. Zachowały się nawet oryginalne
architektoniczne ozdóbki -
bliźniacze wieżyczki, a także spatynowany
miedziany dach. Koledzy Danny'ego z pracy nazywali to miejsce
Zamkiem.
Zamek, tak jak i inne domy w starej dzielnicy Pendham, stanowi
ł
atrakcję St. Paul i jego chlubę. Ojciec Dana, nieżyjący już senator
Marcus Burke, spędził w tym domu całe swoje życie, podobnie jak
jego ojciec. Tu Marcus i jego żona Beth wychowali Dana oraz jego
starszą siostrę Gwen. Dan z przekonaniem kontynuował tradycje
rezydencji, przestrzegając odwiecznych reguł porządku dnia i spokoju
nocy.
Zanim jeszcze wysiad
ł z wozu, zerknął na teren posesji,
sprawdzaj
ąc, czy któryś z tych utrapionych smarkaczy nie zakradł się,
żeby nabroić. Duży ogród otoczony był oryginalnym, pozieleniałym
ze starości, kutym ogrodzeniem. W całej okolicy tylko Dan i Floyd
Bixley mogli się takim poszczycić. Tylko oni trzymali się swoich
rodzinnych siedzib. I choć mieli niewiele wspólnego - Dan miał
trzydzieści jeden lat, a stary Floyd siedemdziesiąt - jak więzy krwi
łączyło ich umiłowanie tradycji. Z wyższością dystansowali się od
dorobkiewiczowskich sąsiadów, którzy z kolei patrzyli na nich jak na
pustelników i dziwaków.
Rex r
ównież rozglądał się po okolicy, nie tylko z zawodowym
zainteresowaniem. Dan z niechęcią czekał, co jeszcze wypatrzy. Z
okien wszystkich domów padały na śnieg kolorowe smugi światła, we
wszystkich oknach pyszniły się pięknie ustrojone choinki. Nawet
Floyd Bixley wywiesił wieniec na drzwiach. Tylko Zamek Dana
pozostał nie udekorowany, jakby jego właściciel zupełnie zapomniał,
że zbliżają się święta.
- Wiem,
że masz naturę samotnika, ale czy aby nie przesadzasz?
-
zapytał z troską Rex, odwracając się ku partnerowi.
Ostry profil Dana zastyg
ł jak kamienna rzeźba.
- Przecie
ż cholernie dobrze wiesz, jak skończył się dla mnie ten
rok. Dotąd nie mogę sobie darować, że naopowiadałem Joy tych
wszystkich bajeczek o wesołych wspólnych świętach w mojej rodowej
siedzibie.
- A ja ci
ągle trzymam dla ciebie zabawki na choinkę, których nie
zdążyłem ci dać. Jutro ci je przywiozę.
- Nie, nie, to nie ma ju
ż sensu. W ostatnią sobotę napiekliśmy z
Gwen ciasteczek i umówiłem się z nią na świąteczną wizytę w
niedzielę, jak co roku. To wystarczy.
- Ja uwielbiam takie rodzinne pieczenie, Danny, Pewnie,
że
uwielbia. Rodzinny z niego facet, pomyślał gorzko Dan. Sam pokłócił
się z siostrą na temat Joy i omal nie spalili wypieków.
- Hej, popatrz! - wykrzykn
ął nagle Rex, pokazując palcem w
kierunku skrzyni na piasek, stojącej po drugiej stronie ulicy. - Ten
chłopaczek w niebieskim kombinezonie zahaczył się butem o jakiś
drut przy drzewie!
- Jeszcze nie znasz Timmy'ego Weavera! - za
śmiał się Dan. - Ma
sześć lat i cholerną fantazję. Teraz pewnie udaje, że to biedne drzewko
jest potworem, który złapał go za nogę i wciąga do swojej jaskini. Nie
bój się, jego mamusia czuwa. Widzisz ten cień w bocznym oknie?
- Aha. - Rex zmru
żył oczy. - Kawał baby z niej.
- Jane Weaver.
Ósmy miesiąc ciąży, ale stale ma oko na
Timmy'ego. Zaraz zapuka w szybę i zabawa się skończy.
- Sk
ąd ty to wszystko wiesz, Sknerusie? - zapytał Rex. Dan
westchnął.
- Pani Nettel, moja wspania
ła sąsiadka i gospodyni, w każdą
sobotę rano, sprzątając mi chałupę, raczy mnie porcją najnowszych
plotek z sąsiedztwa. A swoją drogą, gdyby nie porządne stare
ogrodzenie, te dzieciaki by mnie wykończyły.
Rex zmarszczy
ł brwi.
- Wiem,
że cenisz tę kobietę, ale ja nie mogę się jakoś do niej
przekonać. Tak nagle i tajemniczo wprowadziła się do sąsiedniego
domu na początku zeszłego roku i już następnego dnia zaproponowała
ci swoje usługi.
- Mo
że też czuła się samotna? - Dan wzruszył ramionami.
- Nie wiem, ale lepiej by
ś zadbał o znajomość z jakimiś
młodszymi i ciekawszymi sąsiadkami.
- Wiesz,
że nie lubię typowych sąsiedzkich pogaduszek.
- Ale przecie
ż rozmawiasz z panią Nettel.
- G
łównie o policyjnym życiu. Bardzo ją to interesuje. A co do
innych, to nie byłbym w stanie patrzeć, jak wyburzają ściany albo
zrywają stare rzeźbione boazerie.
- Nie przesadzaj, troch
ę zmian nie zaszkodzi, poza tym nie
wszyscy lubią starocie.
Dan zerkn
ął z dezaprobatą na mężczyznę za kierownicą, na jego
starannie przylizane włosy i krawat w niezbyt gustowny czerwono -
zielony wzór. Rex Cameron był rzetelnym gliną i najlepszym
partnerem, z jakim kiedykolwiek współpracował, ale nie miał za grosz
wyczucia stylu ani szacunku dla starych rzeczy i tradycji. Mieszkanie
urządził metalowymi meblami, a spał na wodnym łożu.
W pracy uwa
żano ich początkowo za niezbyt dobraną parę.
Ciemnowłosy poważny Dan, konserwatysta, który najlepiej
odpoczywał w samotności i Rex - jasnowłosy, żywy i kontaktowy.
Smutny wilczur w parze z radosnym złotym spanielem. Okazało się
jednak, że ich charaktery doskonale się równoważą, co znakomicie
przydawało się w pracy. Dlatego Dan zawsze potrafił zdobyć się na
cierpliwość wobec partnera.
- Rex, wiem,
że chcesz mi pomóc, ale proszę, daj spokój.
Na ganku naprzeciwko zamruga
ło światło. To był już ostatni
sygnał dla Tima. Chłopiec niechętnie ruszył w stronę domu. Dan
otworzył drzwiczki samochodu.
- Dobranoc, stary.
- S
łuchaj, może wejdę na chwilę i zadzwonię do warsztatu -
zdecydował nagle Rex, gasząc silnik i światła. - Jeśli mój fiero jest już
gotowy, sąsiad odbierze go i podjedzie po mnie. Dobrze jest mieć
takich sąsiadów, nie?
Kiedy weszli przez skrzypi
ącą bramę, natychmiast dostrzegli, że
ktoś już szedł tędy przed nimi.
- Spodziewa
łeś się jakichś gości, Danny?
- Nie. - Ciemnoniebieskie oczy Dana lustrowa
ły posesję z
czujnością drapieżnika. Odciski stóp były małe i ktoś je zostawił jakiś
czas temu. Nowy śnieg zaczynał już je zasypywać.
Pracuj
ąc ze sobą od lat, w różnych okolicznościach, obydwaj
mężczyźni rozwinęli niemal telepatyczną więź. Wystarczyło jedno
spojrzenie, by ocenić sytuację i porozumieć się bez słów. Dan ruszył
pierwszy alejką, uważnie wpatrując się w ślady, gotów do
natychmiastowej akcji. Rzadko sięgał po broń, ale wiedział, że ma ją
w kaburze na szelkach pod pachą. Czuł się odpowiedzialny za swoich
sąsiadów - jak zwykle policjanci. Zresztą odpłacali mu całkowitym
zaufaniem i zwracali się do niego w każdej potrzebie.
Doszed
ł do drzwi i ostrożnie nacisnął klamkę. Nie ustąpiła, ale
widać było, że ktoś usiłował się dostać do środka.
Da
ł znak Rexowi, ubezpieczającemu go z tyłu, i rozdzielili się,
okrążając domostwo z dwóch stron. Dan stwierdził, że na framugach
każdego z okien parteru poruszono śnieg, a ziemia pod nimi była
zdeptana. Widać ten ktoś - niski, o drobnych stopach - próbował
dostać się przez okna albo przynajmniej zajrzeć do środka.
Rex czeka
ł na niego przy tylnym wejściu, z nieco dziwnym
wyrazem twarzy.
- Chyba ci si
ę to nie spodoba - stwierdził. Dan wszedł na kilka
betonowych stopni, usiłując zajrzeć
przez rami
ę Rexa za firankę, którą pani Nettel zawiesiła w
kuchen
nych drzwiach. W głębi, na stole widać było na wpół
opróżniony dzbanek mleka i brudną szklankę. Duży niebieski talerz na
ciasteczka był pusty, za to okruchy walały się po całym obrusie. Ktoś
zrobił sobie ucztę z mistrzowskich wypieków Gwen.
Rex nacisn
ął na klamkę, lecz nie ustąpiła.
- Jakim cudem... Dan ju
ż znał odpowiedź. Zbiegł ku niskim
drzwiom do
piwnicy. Zamkni
ęte były na solidną kłódkę, ale pokazał Rexowi,
jak łatwo obluzować bolce skobla w spróchniałej desce. Dawno już
miał ją wymienić.
- Widzisz, tworzy si
ę szpara i mała, szczupła osoba może się
wślizgnąć. To musiał być dzieciak. I to odważny - dodał, zaglądając w
ponury mrok własnej piwnicy.
Otworzyli k
łódkę i weszli. W kwadracie światła na brązowym
linoleum zobaczyli wyraźne ślady wiodące do kuchni. Dan pokręcił
głową.
- Nigdy nie zostawiam tych drzwi otwartych, a zw
łaszcza teraz,
kiedy ci
ągnie zimnem. Te też zamykam - dodał z irytacją, widząc
otwarte na całą szerokość drzwi lodówki oraz szafek.
Kto
ś musiał tu myszkować - ale na oko nic wartościowego nie
zginęło ani nie zostało zniszczone. Kryształy, porcelana i różne cenne
bibeloty tkwiły na swoich miejscach. Spustoszenia dokonano jedynie
w zapasach świątecznych słodyczy - najwyraźniej chodziło o
młodocianego przestępcę.
Postanowili natychmiast przeszuka
ć dom. Rex, nie pytając,
sięgnął do szafki po latarkę i zszedł do piwnicy. Dobrze znał ten dom.
Dan zdjął gruby płaszcz i ruszył do holu. Powoli wchodził na górę po
trzeszczących mahoniowych schodach, przyświecając sobie
kieszonkową latarką. Przyćmione nocne oświetlenie domu dawało
jedynie poświatę, w której lśnił parkiet i meble. Miał do przeszukania
trzy pokoje i dwie łazienki. Wchodził po kolei do pomieszczeń,
sprawdzając je dokładnie. Pani Nettel posprzątała solidnie, jak zwykle
co dwa tygodnie.
W pokoju do szycia nieżyjącej już matki Dana
piętrzyły się stosy upranej i wymaglowanej bielizny. W powietrzu
unosił się świeży zapach pasty i środka do polerowania mebli.
Wszędzie panował absolutny porządek i wszystko wydawało się
nietknięte. Wszystko, poza jego własną łazienką.
To, co wy
łowił z mroku snop światła latarki, wystarczyło, by
Danny natychmiast sięgnął do kontaktu. Na chwilę dosłownie zamarł,
patrząc na horrendalny bałagan. W powietrzu ciągle jeszcze wisiała
mgła wilgoci, lustra były zaparowane, podłoga śliska i mokra, a
dywaniki nasiąknięte wodą. Ręczniki kąpielowe, zwinięte w kłąb,
walały się obok wanny. Schylił się, by podnieść swoją ulubioną
szczotkę do włosów, z której zwisały długie, bardzo jasne włosy. Z
irytacją zatkał tubkę wypluwającą z siebie czerwony żel, a potem
zacisnął Wargi, widząc własną szczoteczkę do zębów leżącą w kałuży
wody na podłodze. Żadne dziecko nie ukoronowałoby kradzieży
ciastek myciem zębów!
Jego spojrzenie przyci
ągnął stos rzeczy, zrzuconych za drzwiami,
jakby ktoś błyskawicznie się rozbierał. Zdumiał się, kiedy zaczął je
oglądać. Intruz chyba nie zauważył, że w Minnesocie jest ostra zima.
Ubrany był w jednorazowy płaszcz przeciwdeszczowy, który można
kupić w każdym supermarkecie, biały płócienny kostium, bawełnianą
koszulkę i wąziutkie figi. Dan znalazł jeszcze parę brudnych,
przemoczonych tenisówek, ale na próżno rozglądał się za stanikiem.
Nie musiałby mieć nawet umysłu policjanta, by stworzyć sobie portret
pamięciowy poszukiwanego przestępcy: mała, zgrabna blondynka z
kształtnym biustem, którego nie lubiła krępować.
Joy!
Dobrze, ale gdzie si
ę podziała? Dom jest cichy, a jego sypialnia
pusta. Postanowił sprawdzić jeszcze raz. Tym razem zobaczył drobną
postać skuloną na kanapce przy oknie wychodzącym na Pendham
Aven
ue. Spała, tuląc w ramionach czarną, przypinaną w pasie torebkę,
jakby to był ukochany miś.
S
łodka, śliczna Joy, tak niewinna i ponętna, otulona w jego zbyt
obszerny, biały frotowy szlafrok.
Podniecenie i
żal dławiły go w gardle, gdy zapalał lampę przy
sto
le, by się jej lepiej przyjrzeć. Jak mogła się tu wprosić bez pytania,
i to po numerze, jaki mu wykręciła? Ostrożność podpowiadała mu, że
to pułapka, której za wszelką cenę powinien uniknąć.
Joy poruszy
ła się i z niskim zmysłowym pomrukiem kotki zaczęła
mo
ścić się wygodniej w szlafrokowym gniazdku. Danny drgnął i
zacisnął pięści. Wiedział, że wpadnie w tę pułapkę. Grała, widział to
dobrze. Specjalnie upozorowała tę scenę, by wciągnąć go do łóżka i
uwieść, żeby zapomniał o wszystkim.
Bezsilny i zafascynowany, patrzy
ł na poróżowiałą od snu skórę i
pasma jasnych włosów zakrywające twarz z rozkosznie rozchylonymi
ustami. Pasek od szlafroka rozluźnił się, odsłaniając pożądliwym
oczom więcej ponętnych tajemnic, aż w wycięciu pomiędzy lekko
rozchylonymi udami ukaza
ły się złote kędziorki.
Żaden mężczyzna nie byłby w stanie patrzeć na to spokojnie, a
Danny nie należał do wyjątków. Joy była małym cudem natury, każdy
centymetr jej ciała podziwiał z zachwytem. Och, jaki męski i potężny
czuł się przy niej...
Zdradziecki skurcz w dole brzucha nagli
ł go natarczywie.
Niczego teraz nie pragnął, jak tylko poczuć się wielkim w niej,
wypełnić sobą to drobne, kształtne ciało.
Podszed
ł i uniósł ją w ramionach, nie po raz pierwszy dziwiąc się,
jak może być tak lekka przy swoim nienasyconym apetycie. Włosy
złotą falą spłynęły mu na ramię, a małe usta, przytulone do jego
policzka uśmiechały się tajemniczo. Czego oczekiwała od niego tym
razem? Przez chwilę kołysał ją w ramionach. Zdawało mu się, że
ziemia usuwa si
ę spod stóp jak na górskiej kolejce. Zamknął oczy i
znów powróciło szaleństwo - szum krwi w uszach, gwałtowny łomot
serca i uczucie wznoszenia się w górę, w górę, aż do szczytu i upadku.
Jazda bez hamulc
ów, z pedałem gazu wciśniętym do podłogi.
Taka, o jakiej zawsze marzył...
Joy...
Poruszy
ła się i mruknęła coś. Otworzył oczy, wracając do
rzeczywistości. Zauważył, że szlafrok rozchylił się jeszcze bardziej.
Ukazała się kształtna pierś, osypana czymś dziwnym, czyżby
okruchami ciasteczek? Ale przecież najpierw łasowała w kuchni, a
potem dopiero poszła pod prysznic... Jeszcze jedna tajemnica.
Pochylił się i ujął wargami słodki sutek, który momentalnie stwardniał
pod jego dotknięciem. Smakowała cudownie.
Musia
ł wytężyć całą siłę woli, żeby się oderwać i wreszcie
położyć ją na łóżku. Pasek od szlafroka rozluźnił się zupełnie i poły
opadły ciężko, jakby w kieszeniach był ołów.
Ale to nie by
ł ołów, tylko ciasteczka - chyba ze trzy tuziny. Miała
kieszenie wypchane ciasteczkami! Już rozumiał - po prostu, jak
dziecko, musiała mieć coś dobrego, żeby ukołysać się do snu. Ale nie
mógł jej wybaczyć, że tak nakruszyła mu w pościeli. Paskudny
zwyczaj! A przecież dobrze wiedziała, że nie znosi, kiedy ktoś je w
łóżku. Zabraniał jej tego nawet gdy pilnował jej w specjalnym domu
należącym do wydziału.
Irytacja otrze
źwiła go nieco. Musiał zrobić z tym porządek, i to
szybko. Rex za c
hwilę przyjdzie z dołu. Zamaszystym ruchem magika
ods
łaniającego skrzynię z przepiłowaną kobietą, ściągnął z niej
szlafrok, a potem zaczął energicznie przetrzepywać prześcieradła.
Joy, przetaczana bezceremonialnie po
łóżku, wcale się nie
obudziła - albo nie chciała się budzić. Wymamrotała coś tylko
niewyraźnie. Okrył ją, rozmyślając gorzko, że nie ten scenariusz
wyobrażał sobie w czasie ponurych godzin dyżurów - chłodny
pedanty
czny glina w konfrontacji z ciepłą śliczną dziewczyną, która z
niczym się nie liczy, tylko chce, żeby jej wybaczył i żeby już
wszystko było dobrze.
ROZDZIA
Ł 3
Dan wypad
ł z pokoju, z łomotem zbiegł po schodach i zatrzymał
się dopiero w holu. Dyszał ciężko, jak po wielkim wysiłku. Zaiste,
oderwanie się od Joy w takim momencie było wielkim wysiłkiem.
Z gabinetu po lewej dobiega
ła rozmowa telefoniczna.
Najwidoczniej Rex umawiał się z mechanikiem. Choć Dan już od
dawna zaakceptował obecność Rexa w swoim życiu, Joy pozostała
jego obsesją do tego stopnia prywatną, że wyjątkowo pragnął
rozpracować jej sprawę sam.
Jego elegancki partner ze s
łuchawką przy uchu rozpierał się w
kręconym fotelu, z nogami na wypolerowanej powierzchni
antycznego biurka.
- Wszystko w porz
ądku? - zagadnął Rex, odwracając się ku
niemu i odkładając słuchawkę.
- Tak. Na g
órze nie ma nikogo. To musiał być któryś z tych
wścibskich malców.
- To znaczy,
że wszystko gra. Ale najlepiej byłoby, Danny,
gdybyś zabił te drzwi na głucho.
Dan, zanim odpowiedzia
ł, podszedł i zgarnął nogi partnera z
biurka.
- Zrobi
ę to od razu jutro rano - powiedział spokojnie, choć w
głębi duszy pragnął natychmiast pozamykać cały dom, by chronić
swój skarb. Swój ukryty skarb - Joy.
- Zrobili twojego fiero? - zapyta
ł, chcąc jak najszybciej skłonić
Rexa do odejścia.
- Tak, i maj
ą otwarte do dziesiątej wieczorem, nie muszę się
spieszyć. - Rex wstał i przeciągnął się leniwie.
- W ka
żdym razie dzięki, że mi tu pomogłeś. Nigdy nie
wiadomo, co...
- Stary, daj spokój, przecie
ż jesteśmy partnerami, nie? Zrobiłbyś
tak samo.
Dan przytakn
ął, ale zmarszczył brwi, widząc, że Rex podchodzi
do sekretarzyka i zaczyna przeglądać świąteczne kartki, które pani
Nettel starannie, ułożyła.
- Co robisz?
- Przegl
ądam jeszcze raz, bo nie mogę się nadziwić, że tyle szych
pamiętało o skromnym gliniarzu.
- To znajomo
ści jeszcze z czasów kadencji ojca w Senacie.
- Pewnie te same szacowne pryki zwal
ą ci się w niedzielę na
przyjęcie, co? - zachichotał Rex.
- Owszem, taki zwyczaj wprowadzili rodzice - wyja
śnił sztywno
Dan. -
Staramy się z Gwen utrzymać tę tradycję.
- Czekaj, a gdzie jest kartka od Joy? M
ówiłeś przecież, że się
odezwała - zainteresował się na nagle Rex. - Chyba nie włożyłeś jej
pod poduszkę, żeby mieć miłe sny?
Gdyby
ś tylko wiedział, kto śpi na mojej poduszce...
- Nie wiem, gdzie
ś się musiała zawieruszyć. Może pani Nettel
wyrzuciła ją przy sprzątaniu?
- Ta stara pedantka? Chyba
żartujesz. - Rex przerzucił jeszcze
stertę kopert, które Dań odłożył, by mieć adresy nadawców. - Koperty
też nie ma. Na mój nos coś tu jest nie w porządku.
- Mo
że ktoś z moich bliskich chciał, żebym zapomniał o Joy? -
W głosie Dana zabrzmiał zaczepny ton. Czy ten facet wreszcie sobie
pójdzie?
- Nie ja - zaprzeczy
ł żywo Rex. - Chyba pamiętasz, jak mówiłem,
że jest dla ciebie stworzona? Ani twoja siostra Gwen, bo zdrowo
zmyła ci głowę za zwodzenie Joy, więc chyba ją lubiła. A swoją
drogą, może będziesz się śmiał, ale przez chwilę miałem wrażenie, że
Joy się znalazła.
Ten potw
ór był niesamowicie bystry!
- Sk
ąd taki pomysł, stary?
- Sam nie wiem. - Cameron wzruszy
ł ramionami. - Te małe
ślady, ciasteczka...
- Wiem, gdzie jest Joy, w
łaśnie dzięki tej kartce - wyjaśnił
pośpiesznie Dan.
- Dobrze, a obaj zdajemy sobie spraw
ę, że jest już bezpieczna i
że można ją zabrać z Orlando.
- Uhm... - Dan skrzy
żował ramiona na piersi.
- Czekaj, co ty masz na brodzie? - Rex przyjrza
ł mu się uważnie.
- Co? Gdzie? - Palce Danny'ego natrafi
ły na kryształki cukru,
przyczepione do odrastającego zarostu.
- Nie s
ądziłem, że jeszcze zostały w tym domu jakieś ciastka.
Cholera, ma na mnie dowód! -
pomyślał nerwowo Danny.
- Po
łakomiłem się na okruszki, niestety.
- Tak my
ślałem. Słuchaj, jeśli jesteś głodny, może byśmy zajrzeli
do twojej lodówki. Pomogę ci coś upichcić. A na początek
moglibyśmy uszczuplić twój zapas tej znakomitej brandy. Co ty na to?
-
Rex zatarł ręce.
Dzwonek telefonu wybawi
ł Dana od odpowiedzi. Jakiś głos pytał,
czy to Pizza Pantry. Musiał wykorzystać tę okazję, żeby wreszcie
pozbyć się Rexa.
- Nie. - Kiedy us
łyszał trzask odkładanej słuchawki, powtórzył z
przejęciem: - Nie, niestety nie wszystko jest w porządku. Och, pani
Nettel, pani szósty zmysł jest niesamowity. Ktoś się włamał przez
drzwi do piwnicy. Na szczęście nic nie zginęło. Intruz połakomił się
na ciast
eczka, a potem widać się spłoszył. Ależ proszę się tak nie
przejmować, nie może pani pilnować mi domu dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Sam posprzątam, to tylko trochę okruchów.
Naprawdę? No trudno, jeśli pani naprawdę chce... W takim razie
czekam.
Rex, kt
óry przysłuchiwał się uważnie rozmowie, zrobił ponurą
minę.
- Je
śli ona ma tu przyjść, to ja wybywam - oświadczył, w
pośpiechu ściągając swój płaszcz z wieszaka. - Nie mam ochoty
patrzeć, jak ten babsztyl będzie się tu panoszyć. Jeszcze, nie daj Boże,
z
rozpędu zacznie zdejmować nitki z mojej marynarki. A wiesz
dobrze, że możesz to robić tylko ty i moja żona.
- Dzi
ęki ci za wszystko, stary - powiedział Dan, odprowadzając
go do drzwi.
Kiedy tylko Rex wyszed
ł, jak młodzieniaszek pognał na górę.
Zapowiadało się naprawdę radosne Boże Narodzenie.
Joy obudzi
ła się i zobaczyła Dana siedzącego w fotelu przed
kominkiem. Przeglądał zawartość jej czarnej torebki. Przetarła oczy,
zastanawiając się przez chwilę, czy aby nie śni. Ale trzeszczące na
palenisku polana i
fala błogiego ciepła przekonały ją, że widok jest
realny.
Wyrazisty m
ęski profil wspaniale rysował się na tle płomieni.
Patrząc na niego, Joy po raz pierwszy od dawna poczuła, że jest
całkowicie bezpieczna.
- Hej, glino, a gdzie nakaz rewizji? - Pogrozi
ła mu żartobliwie
palcem na powitanie.
Dan wsta
ł z fotela i podszedł do łóżka.
- I to m
ówi ktoś, kto bez pytania używa mojej szczoteczki do
zębów i...
- Dobrze ju
ż, dobrze, grzeb sobie. I tak nic ciekawego nie
znajdziesz.
- Fakt, nie ma tam wiele - przyzna
ł, odkładając torebkę na stolik.
Wyciągnął ramiona w bok, prostując plecy. Mięśnie zaznaczyły się
pod nieskazitelnie białą koszulą. Dla Dana domowe pielesze
oznaczały jedynie zdjęcie marynarki, poluzowanie krawata i rozpięcie
guzika pod szyją. Dobrze, że chociaż odpiął kaburę spod pachy.
- Ostatnio straci
łam wszystko - westchnęła. - Szczęście, czas i
pieniądze.
- Ubranie chyba te
ż - zauważył, pokazując na przyniesione z
łazienki rzeczy.
- Zaraz ci wszystko wyt
łumaczę - zapewniła pospiesznie, bo
dopiero
teraz zdała sobie sprawę, że jest naga pod kocami.
- Zatrzyma
łem szlafrok do wyjaśnienia jako dowód - powiedział
oskarżycielsko.
Joy nerwowo obliza
ła wargi.
- Oddaj mi ciasteczka, a wszystko ci wyja
śnię.
- Wyrzuci
łem je, bo się pokruszyły.
- Jak mog
łeś!
- Tego ju
ż za wiele! - Dan porzucił żartobliwy ton. Był naprawdę
zły. - Nie dość, że narozrabiałaś, to jeszcze masz wymagania!
Joy zrobi
ło się przykro. Dan krytykował jej impulsywne i nie
przemyślane posunięcia. Być może powrót do niego był błędem. Ale
myśl, że Danny mógłby przestać za nią tęsknić i pożądać jej, była
przerażająca. Dopiero samotne życie przekonało ją, że właśnie ten
mężczyzna dawał jej wyjątkowe poczucie bezpieczeństwa, spokoju i
stabilizacji. Owszem, był konserwatywny, uparty i często zbyt
zamknięty w sobie, by do niego dotrzeć - ale odpowiadał jej.
Nale
ży wyjaśnić sprawę do końca, nawet gdyby prawda miała
okazać się bolesna. Musi zadać mu to pytanie.
- Danny, czy jeste
ś wściekły dlatego, że wróciłam? - Drżenie
głosu zdradzało jej napięcie.
- Przede wszystkim jestem w
ściekły, że odeszłaś - odparł. - Czy
rozumiesz tę różnicę, Joy?
- Jasne,
że rozumiem! Okropnie żałowałam odchodząc, uwierz
mi -
zapewniła pospiesznie. - Ale nie miałam wyjścia, bo chciałeś mi
zrujnować życie.
- Chcia
łem cię chronić najlepiej, jak potrafiłem! Nie będzie
wyjaśniał, że jej odejście stanowiło dla niego przykrą niespodziankę
nie tylko osobistą, ale i zawodową. Dotąd nie rozumiał, jak właściwie
udało się jej wymknąć spod kontroli.
Ze z
łością wycelował w stronę Joy palec,
- Mia
łem cię wtedy przekazać funkcjonariuszom federalnym
realizującym program ochrony świadków. Odtąd oni, nie ja,
czuwaliby nad tobą. A ty zniknęłaś i nie wiedziałem nawet, gdzie cię
szukać. I żadnego znaku życia, aż do tej kartki!
- Przykro mi, je
śli sprawiłam ci kłopot - powiedziała miękko.
- K
łopot? - Ciemne brwi Dana zbiegły się w jedną linię nad
nosem. -
Nazywasz to kłopotem?! Ty wydarłaś mi serce i zabrałaś ze
sobą.
- Naprawd
ę? - Uśmiechnęła się z zamglonymi szczęściem
oczami.
- Mog
łabyś przynajmniej udawać, że ci przykro - żachnął się,
przysiadając obok niej na krawędzi łóżka.
- Po prostu jestem szcz
ęśliwa, że mogę być tu z tobą - odważyła
się na szczerość i popatrzyła mu prosto w oczy.
- Po prostu masz szcz
ęście, że tu jesteś. Nawet nie
przefarbowałaś włosów - zauważył z naganą, przegarniając palcami
jasne, długie pasma.
Joy przeszed
ł dreszcz pod dotknięciem czułej męskiej dłoni, która
powoli przesuwała się ku jej piersiom.
- Nosi
łam perukę. Nie chciałam farbować - wyznała. - Masz
poj
ęcie, jak niewiele zostało na tym świecie prawdziwych blondynek?
- Nie wiem - burkn
ął, ciągle jeszcze rozżalony. - I nie wiem, ile
ich zostało w twoim świecie.
Joy zabawnie zmarszczy
ła nos.
- Peruka ca
łkowicie zmieniła mój wygląd. Jak nie wierzysz, to
popatrz na starego Szekspira -
wskazała gestem stojącą na komodzie
rzeźbę.
Dan chwil
ę patrzył na marmurowe popiersie szacownego
dramaturga, frywolnie przystrojone zmierzwioną rudą peruką.
- W porz
ądku. - Kiwnął głową, jakby wygląd rzeźby przekonał
go o sku
teczności zmiany. - Dzięki Bogu, że nie będziesz już jej
potrzebowała.
Tego akurat nie by
ła pewna, ale mogła pomyśleć o tym dopiero
rano. Teraz, gdy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, do głosu
doszła inna potrzeba - potrzeba fizycznego kontaktu. Dan też go
pragnął. Joy była tego pewna. Palce przeczesujące jej włosy i gładzące
twarz dosłownie iskrzyły napięciem.
- Dotykaj mnie, Danny - poprosi
ła ciężkim, omdlewającym
głosem.
W u
łamku uderzenia serca znalazła się w jego ramionach. A
potem, kiedy wgniatał ją w poduszki, chłodny i gładki materiał
koszuli drażniąco przesunął się po jej sutkach. Ciężar potężnego ciała
sprawiał, że czuła się zachwycająco drobna i kobieca.
Nie mog
ła się ruszyć, ą miała ochotę szaleć, zedrzeć z niego
ubranie, wić się, opleść nogami jego biodra. Ale wiedziała, że Dan jest
systematyczny i dokładny nawet w łóżku. Brał kobietę niespiesznie,
delektując się długą, wstępną grą.
- Najgorsze ju
ż za tobą, wiesz? - wyszeptał jej w ucho. -
Diabelnie kusiłaś los, zjawiając się tutaj nie zapowiedziana, ale teraz
już wszystko w porządku.
O Bo
że, czy on musi myśleć w takiej chwili? Wszystko popsuje.
Niechętnie uniosła się na łokciach.
- Okay, glino, o co ci chodzi? Dan z trudem oderwa
ł usta od jej
szyi.
- Ostatnich dw
óch przestępców zostało złapanych. Okazało się,
że są policjantami, o czym już wcześniej donosił mój informator.
- Kiedy to si
ę stało, Danny?
- Bo ja wiem? Dawno, jakie
ś pół roku temu. Gdybyś nie uciekła,
już wtedy byłabyś wolna.
Kto w takim razie
śledził ją w Orlando? Zimny dreszcz przeszedł
jej po krzyżu. Jednym pchnięciem zsunęła z siebie Dana i okryła się
prześcieradłem.
- Hej, co si
ę stało? - zaprotestował, a potem zaniepokoił się na
dobre, zobaczywszy w jej oczach lęk.
- Kto
ś ciągle na mnie poluje, Danny - wyznała cicho. W jego
spojrzeniu pojawił się ten sam strach. Nadzieja, którą łudziła się
jeszcze Joy, prysnęła. Opuściła głowę na piersi. Dan objął jej szczupłe
ramiona i potrząsnął nią.
- Opowiedz mi wszystko.
Teraz by
ł policjantem prowadzącym rutynowe przesłuchanie.
Zacz
ęła więc mówić. Kiedy doszła do Henry Sheldona i jego
opowie
ści o dziwnym kuzynie Faye Fairway, ożywił się.
- Jak on wygl
ądał?
- To by
ł ktoś w przebraniu. Dziwnym, bo wyglądał jak
mężczyzna, a mówił jak kobieta.
- Nie wierz
ę!
- Naprawd
ę, Dan. I w dodatku to wszystko twoja wina! -
wyrzuciła z siebie Joy, wybuchając płaczem.
- Moja wina? - zdumia
ł się.
- Tak -
łkała, zakrywając twarz dłońmi. - Ktokolwiek to był,
zdobył informacje ze świątecznej kartki, którą ci wysłałam - że jestem
w Orlando, nazywam si
ę Faye Fairway, że tęsknię...
Zgubiona kartka, kt
órej tak szukał Rex! Czyżby instynkt
policjanta go nie zawiódł? Z drugiej strony, trudno było uwierzyć, że
zdrada zaczęła się tu, w jego własnym domu.
Joy natychmiast dostrzeg
ła wyraz powątpienia na jego twarzy.
- Danny, niestety, wszystkie informacje fa
łszywego kuzyna
mogły pochodzić tylko z kartki. Te zdania o mojej samotności,
tęsknocie za domem, wszystko...
- Zastanawiam si
ę, czy ten ktoś nie włamał się do ciebie tam, w
Orlando? Może czegoś szukał?
- Te
ż o tym pomyślałam. Dlatego kiedy zadzwoniłam do pana
Sheldona, aby mu zameldować, że jestem bezpieczna, zapytałam o to.
- Powiedzia
łaś, gdzie jesteś? - przerwał jej ostro.
- Ale
ż skąd! - oburzyła się. - On nadal myśli, że jestem Faye
Fairway. Powiedzia
ł, że tamten już nie wrócił, ale że nadal będzie
miał oko na moje mieszkanie. Tylko wiesz, Danny, ja naprawdę nie
miałam niczego wartościowego - tylko tę torebkę z dokumentami i
kartami, stary samochód i parę ciuchów. To mnie chciał złapać ten
dziwny przebieraniec!
Dan, cho
ć niechętnie, doszedł do wniosku, że jego dom był
ostatnim miejscem, w którym powinna znaleźć się Joy, zwłaszcza jeśli
to kartka naprowadziła tajemniczego osobnika na jej trop.
- Kartka, kt
órą wysłałaś, nabrała dla mnie wielkiego znaczenia -
zaczął powoli. - Ona... poruszyła mnie bardziej, niż się spodziewałem.
Ale powrót tutaj był nieodpowiedzialnym i nie przemyślanym
krokiem.
- Taka ju
ż jestem, działam pod wpływem chwili i emocji -
usprawiedliwiała się drżącym głosem, choć w środku buntowała się
przeciwko zarzutom. Ten facet był nieznośny! - Ty mi już po prostu
nie chcesz pomagać - oświadczyła wyzywająco. - Teraz, kiedy
spełniłam swój obowiązek, nie obchodzi cię, że może ktoś chce mnie
zabić!
Danowi z trudem uda
ło się zachować spokój. Wiedział, co będzie,
jeśli wybuchnie. Już raz utracił ją w ten sposób.
- Nie wiemy na pewno, czy ten kto
ś chce cię zamordować.
Przecież nie musisz się już bać Jerome'a Berkleya. Został skazany w
Illinois na pięćdziesiąt lat.
Popatrzy
ła na niego ze zgrozą.
- Przypominam ci,
że on zabił własną żonę, ponieważ
dowiedziała się o jego nielegalnej działalności!
- Grunt pali
ł mu się pod nogami i próbował kryć brudne
machinacje w Laff Trak -
wyjaśnił Dan. - Ale teraz już mu nie w
g
łowie mścić się na tobie. Donoszą mi, że jest wzorowym więźniem i
stara się o wcześniejsze zwolnienie.
- Aha... Ale za
łożę się, że Theo Nelson jest nadal wściekły na
mnie za to, że go wsypałam - powiedziała, nerwowo szarpiąc palcami
rozluźniony węzeł krawata Dana.
Dan czule uj
ął jej drobną twarz w dłonie.
- Gdyby kto
ś naprawdę chciał cię zlikwidować w Or - lando, już
dawno byś nie żyła - zapewnił. Było to słabe pocieszenie, ale nie miał
lepszego.
- W takim razie to jakie
ś szaleństwo, Dan!
- Tylko z pozoru. I w tym szale
ństwie musi być metoda, jak
zawsze. Jeśli chcemy dalej żyć w spokoju, musimy ją znaleźć.
- A ty ju
ż nie masz na to ochoty, prawda? - Joy westchnęła z
rezygnacją. - Och, Danny... Czy możesz mnie objąć, choć na chwilę,
żebym mogła zapomnieć? Tylko tyle, niczego więcej nie będę od
ciebie chciała. Jeśli nie masz ochoty...
- Ale
ż oczywiście, że mam. - Szybko poprawił poduszki. Gdy się
o nie oparł i wyciągnął ku niej ramiona, Joy potulnie przylgnęła do
jego szerokiej piersi. Dan nie mógł się nadziwić, jak wiele postaci
zdążyła ukazać mu w czasie jednego tylko wieczoru - samodzielnej
impulsywnej kobiety, zmysłowej uwodzicielki, wściekłego
oskarżyciela i wreszcie teraz - przerażonej słabej istotki.
- Tak si
ę boję - wyszeptała przepraszająco. - Ale wiem, że z tobą
jestem bezpieczna. Sam powiedz, czy to ma sens?
- Ma... - Delikatnie masowa
ł palcami jej gładki kark. Kiedy ufnie
wtuliła się w jego ramiona, odprężył się. Poczuł, że Joy wróciła
naprawdę. Wróciła do niego, w jego objęcia.
- Za
śnij, kochanie - wyszeptał jej we włosy.
- Zasn
ę. Tylko na dobranoc opowiedz mi o świątecznych
tradycjach tego domu, żeby mogły mi się przyśnić.
Dan zrobi
ł zbolałą minę.
- Dobrze...
- Powiedz o drzewku. Nie zd
ążyłam obejrzeć go, kiedy byłam na
dole.
- A... jeszcze nie jest ustawione. Joy otworzy
ła jedno oko i
popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Kto zwykle to robi? Gwen?
- Nie. Wzywam dekoratorów z domu towarowego.
- Uu...
- Tak jest lepiej. Nie musz
ę się o to martwić. Joy nawet nie
usiłowała ukryć ziewnięcia.
- Poza tym mam szans
ę wziąć udział w twoim gwiazdkowym
przyjęciu.
- Masz. Odb
ędzie się w niedzielę. Danny patrzył, jak zasypia
ukołysana jego słowami.
Wiedzia
ł, że śni o wspaniałym rodzinnym Bożym Narodzeniu,
którego tak naprawdę nigdy w tym domu nie było.
ROZDZIA
Ł 4
W czwartek rano zaspana Joy przydrepta
ła do kuchni, kiedy z
drzwi prowadzących do piwnicy wyłonił się Dan, owiany mroźnym
podmuchem. Był już ubrany do pracy, w szary garnitur i białą
koszulę.
- Gor
ąca dziewczyna z ciebie - powiedział na powitanie. Joy
wzdrygnęła się, kiedy chłód zakradł się pod luźną bawełnianą
koszulkę.
- Na Florydzie spa
łam nago.
- Wyobra
żam sobie, jakie tam miałaś komfortowe warunki -
mruknął, długo i z przesądną dokładnością szurając nogami na
wycieraczce.
Joy przygryz
ła wargę, zaniepokojona jego złym nastrojem. Sama
była w znakomitym humorze. Znalazła się dokładnie tam, gdzie
chciała, a Dan był najlepszym ochroniarzem, a w dodatku najbardziej
intrygującym mężczyzną, jakiego znała. Poza tym czekało ją
upragnione Boże Narodzenie. Tyle razy marzyła, że spędza je z
Danem w tym pięknym starym domu.
Tylko czy on by
ł równie zadowolony z rozwoju sytuacji, z jej
niespodziewanej wizyty?
- Co, glino, zgubi
łeś służbową broń? - zagadnęła ze śmiechem,
patrząc wymownie na młotek w jego ręce.
- Nie. Po prostu zabija
łem zewnętrzne drzwi do piwnicy na
głucho, żeby już nikogo nie kusiły - odparł, odkładając młotek na
półkę. - Mam jeszcze zamiar zainstalować przy drzwiach wejściowych
i kuchennych dodatkowe zasuwy. To powinno ostudzić zapały
nieproszonych gości.
Go
ści? Sądząc z lodowatego tonu, powinien raczej powiedzieć
„intruzów". Dobry humor Joy momentalnie się ulotnił.
- S
łuchaj, może ja też powinnam sobie pójść? - zapytała z
rozdrażnieniem, patrząc, jak Dan sadowi się w milczeniu przy stole.
- Nie b
ądź śmieszna!
- Naprawd
ę uważasz, że jestem śmieszna?
- Och, tylko nie
łap mnie za słówka - żachnął się, odgarniając
kosmyk z czoła.
- Wczoraj uzna
łeś, że mój przyjazd tutaj był nie przemyślany,
nieodpowiedzialny, więc niepotrzebny.
- Przemawia
ł przeze mnie zawodowy policjant.
- Kto w takim razie tuli
ł mnie całą noc, Danny? Policjant? Kim
był ten mężczyzna?
Dan z niepewn
ą miną pokręcił głową. Zapędziła go w kozi róg!
Uważał, że zna samego siebie, a myśl, że mógłby wymazać z pamięci
Joy, była po prostu nie do przyjęcia. Dobrze, ale jak jej to wyjaśnić?
Tymczasem w Joy wzbiera
ła furia. Opacznie zrozumiała jego
milczenie.
- Jak w og
óle mogło mi powstać w głowie, że właśnie tu
powinnam si
ę schronić! - wybuchnęła. - Idę na górę spakować swoje
rzeczy. A ty się przez ten czas zdecyduj, którymi drzwiami powinnam
wyjść.
Dan b
łyskawicznie chwycił ją za przegub.
- Pu
ść! - wrzasnęła, usiłując się wyrwać z żelaznego uścisku.
Dan zerwał się na równe nogi, wywracając krzesło.
- Zostaniesz tutaj, dop
óki ta cała afera się nie wyjaśni! -
wykrzyknął, unieruchamiając jej drugą rękę.
- Masz refleks jak na my
śliciela, glino! - zakpiła. Dan oddychał
głośno, a krawat mu się przekrzywił.
- Wyobra
ź sobie, że tym razem wyjątkowo najpierw działałem, a
potem myślałem.
Joy przesta
ła się wyrywać. Tęskne, smutne spojrzenie zielonych
oczu pochwyciło spojrzenie oczu niebieskich. Padło pytanie, które
wreszcie musiało zostać zadane.
- Jak mo
żesz mi pomóc, jeśli nawet nie wiesz, co do mnie
czujesz?
- Chroni
łem wielu, nie tracąc czasu na analizowanie uczuć do
nich -
odparł sucho. Stalowe palce wpiły się w jej ramię. - To
zwyczajna rutyna.
- Sytuacja, w kt
órą zabrnęliśmy, nie jest już zwyczajna. Bliskość,
jaka...
- Dobrze, ju
ż dobrze - zbagatelizował - nie ma sensu teraz
roztrząsać tego tematu. Muszę wszystko jeszcze raz przeanalizować.
W każdym razie jednego jestem pewien, Joy - nikomu innemu nie
powierzyłbym pilnowania ciebie. Dlatego czuj się u mnie jak w domu.
- Och, dzi
ęki, Danny - powiedziała z westchnieniem ulgi. - Nie
wyobra
żałam sobie innego miejsca, gdzie mogłabym się podziać w te
święta.
- Mo
że w takim razie napijemy się kawy? - spytał, wymownie
zerkając na ekspres.
Joy ze
śmiechem wyzwoliła się z jego rąk.
- Masz szcz
ęście, glino. Jako Faye Fairway byłam mistrzynią w
parzeniu i podawaniu
kawy. Usiądź.
- Dzi
ęki. - Dan z zadowoleniem usadowił się przy okrągłym
dębowym stole.
Od rana zaj
ął się nie tylko zabezpieczeniem drzwi. Na białym
obrusie nie było widać najmniejszego okrucha. Stół był już nakryty na
dwie osoby, sztućce i serwetki starannie porozkładane. Obok stały, do
wyboru, pudełka z najbardziej zdrowymi zbożowymi płatkami i
mieszankami.
Joy,
świadoma, że Dan śledzi każdy jej ruch, niespiesznie krzątała
się przy blacie. Humor i nadzieja wróciły. Kobiecy instynkt
podpowiadał jej, co ma robić.
- Prosz
ę - oznajmiła z uśmiechem, stawiając na stole dwie
filiżanki.
- Joy, jak chcesz, potrafisz by
ć aniołem. - Dan napawał się
zapachem świeżo parzonej kawy.
Anio
łem? - Joy zmarszczyła nos.
- Nie by
łabym tego pewna - mruknęła, ocierając się o niego jak
kotka. -
Uważaj, bo pokażę ci diabelskie sztuczki.
- Ale najpierw musisz co
ś zjeść. - Dan pogroził jej łyżeczką, jak
ojciec grymaszącemu dziecku.
Niech
ętnie sięgnęła po pudełko, nawet nie patrząc, co wybiera.
Przyrządziła sobie skromną porcję, ale Dan natychmiast dosypał jej
więcej i dolał mleka. Przez długą chwilę jedli w milczeniu. Wreszcie
Dan odłożył łyżkę i zapatrzył się przed siebie. Nie zauważał jej
znaczących spojrzeń. Joy nie znosiła chwil, gdy nie zwracał na nią
najmniejszej uwagi, ale w
iedziała z doświadczenia, że należy je
przeczekać.
Dan si
ęgnął po kawę i pociągnął łyk.
- My
ślałem o twojej świątecznej kartce. Nadal trudno mi
uwierzyć, że ktoś może jeszcze czegoś od ciebie chcieć. Dowody są
jednak ewidentne -
dodał szybko, widząc jej minę. - A jeśli dodać do
tego, że kartka zniknęła z mojego sekretarzyka...
- Trzyma
łeś ją na wierzchu? - Joy omal nie wypuściła z ręki
filiżanki.
- No wiesz, pani Nettel, jak zwykle, uporz
ądkowała papiery na
biurku i odłożyła kartkę razem z innymi na sekretarzyk - tłumaczył
się. - Zawsze tak robi, a mnie nie przyszło do głowy, żeby chować
kartkę, skoro sprawa Berkleya została zamknięta.
- Ilu, wed
ług ciebie, podejrzanych wchodzi w rachubę?
- Troje.
- Och. - Joy usadowi
ła się wygodniej. Nic dziwnego, że rano
biedakowi nie dopisywał humor. - Sami swoi, co?
- Tak - przyzna
ł niechętnie. - Rex i Gwen byli tu w sobotę.
Piekliśmy ciasteczka.
- Ta trzecia osoba to pani Nettel. Kim ona w
łaściwie jest?
Dan u
śmiechnął się.
- Od roku jest moj
ą najbliższą sąsiadką, - Ile ma lat? - drążyła
Joy.
- Wygl
ąda na jakieś pięćdziesiąt pięć. Pozostajemy w
przyjacielskich stosunkach. Sprząta u mnie w środy i w soboty, a poza
tym niezmiernie interesuje ją moja policyjna praca. Zawsze mamy o
czym pogadać.
- Kobiety w
średnim wieku wyglądają teraz całkiem atrakcyjnie -
stwierdziła z przekąsem Joy.
- Nie b
ój się, ona na mnie nie dybie - zaśmiał się cicho. - To
klasyczny typ matrony zabawiającej się w detektywa. A do tego jest
wspaniałą uczynną sąsiadką.
- Jednak interesuje j
ą twoja praca w policji. Może kiedyś
zagadnęła cię o sprawę Laff Trak? Może czekała na jakąś informację
i... doczekała się, kiedy przysłałam kartkę? To przecież
zastanawiające, że wprowadziła się zaraz po procesie. Co ona
przedtem robiła? Co o niej wiesz?
- Przesta
ń, te podejrzenia wydają mi się bezsensowne. Nie tylko
mi nie pomagasz, ale jeszcze rozpraszasz -
westchnął.
- To wspaniale - przeci
ągnęła się - ale będziesz musiał coś
wymyślić. Nie mam cieplejszego ubrania, nie mówiąc już o
kosmetykach czy szczo
teczce do zębów. No, rozwiąż ten problem,
detektywie Burke.
- Nie ma
żadnego problemu. Gwen zostawiła trochę rzeczy w
swojej dawnej sypialni. Pierwsze drzwi, naprzeciwko schodów.
Joy zerwa
ła się natychmiast.
- Ale ona jest prawie tak wysoka jak ty!
- No, nie a
ż tak. Coś sobie wybierzesz. Zaczekaj... jest jeszcze
parę pudeł ubrań, które zbierałem dla kościołów i szkół, do wysłania
za ocean. A jeśli chodzi o kosmetyki, to pewnie też coś się znajdzie.
Joy stan
ęła przed nim w wyzywającej pozie, z rękami na
b
iodrach. Właśnie te biodra, okryte krótką koszulką, przyciągnęły
wzrok Dana.
- Chyba wiesz, czego najbardziej potrzebuj
ę?
- Hm, podejrzewam,
że...
- Nic z tego! Nowego przebrania. Przecie
ż pojawi się pani Nettel.
Powinnam jednak kupić sobie coś do charakteryzacji. Jeżeli zostawisz
mi klucz, będę mogła na chwilę wyskoczyć na miasto...
- Wybij to sobie z g
łowy. Musisz zadowolić się tym, co
znajdziesz w domu. Ja też nie będę miał czasu, żeby ci coś kupić -
zapowiedział kategorycznie.
- Ale znajdziesz chocia
ż chwilę, żeby przepytać twojego
słynnego informatora? Może jest coś nowego w sprawie Berkleya?
- Zaczynasz by
ć całkiem niezła w tej robocie - burknął
ironicznie.
- Pani Nettel ma wreszcie konkurencj
ę. - Joy nie mogła się
powstrzymać, by nie objąć go za szyję i przytulić się do szerokiej
piersi. Biedaczysko. Jeszcze nigdy nie spotkała kogoś tak bardzo
potrzebującego zrozumienia i czułości.
- Wiem, jak b
ędziesz się musiał gimnastykować, żeby utrzymać
sprawę w sekrecie przed Rexem i innymi - powiedziała miękko.
- Mam nadziej
ę, że uda się jakoś zataić twoją obecność. W
niedzielę odbędzie się przyjęcie, a pani Nettel przychodzi sprzątać
dwa razy w tygodniu.
Joy wypr
ężyła pierś, gotowa na najwyższe poświęcenie.
- Zostaj
ę tu, nawet gdybym miała sama wysprzątać tę chałupę!
- Wystarczy, je
śli sprzątniesz po sobie łazienkę.
- Masz racj
ę, jak zwykle - pokiwała skruszona głową.
- Dobrze, kiedy wr
ócę, zastanowimy się, co dalej - powiedział,
zerkając na zegarek. - Rex będzie tu za chwilę i nie chciałbym, żeby
cz
ekał; Nie odbieraj telefonów, włączę sekretarkę, No, pójdę już. -
Usiłował podnieść się z krzesła, ale Joy przylgnęła do niego.
- Poudawajmy jeszcze troch
ę, zanim wyjdziesz - szepnęła mu do
uchą. - Udawajmy, że nad nami wisi wielka jemioła.
- Ale ja naprawd
ę...
Joy zamkn
ęła mu usta długim namiętnym pocałunkiem.
W kilka chwil p
óźniej złocista limuzyną zahamowała na
podjeździe. Dan pojawił się w progu dopiero po trzecim klaksonie.
Gwałtownie wypadł z domu, z przekrzywionym krawatem i
rozwianym włosem. Płaszcz miał przerzucony przez ramię.
- Czy
żby Dan Burke wczoraj zabalował? - zachichotał na
powitanie Rex.
- Co
ś ty, byłem zajęty domową robotą - burknął Dan, ciskając
płaszcz na tylne siedzenie i zapinając pasy.
-
Żartujesz, ile czasu może zająć zabijanie drzwi do piwnicy i
zbieranie okruchów ze stołu?
- Musia
łem jeszcze odgarnąć śnieg z chodnika - tłumaczył się
niewyraźnie Dan, pilnie wpatrzony w widok za oknem. - Takie są
przepisy.
- O, bracie! - Rex komicznie wywr
ócił oczami.
- Mieszkasz w
śródmieściu, to nie wiesz, jakie utrapienia mają
właściciele posesji. Poza tym powinienem dawać dobry przykład -
stwierdził Dan tonem, który świadczył dobitnie, że nie ma ochoty na
dalszą rozmowę. Z irytacją skonstatował, że Rex zerka na niego znad
kierownicy.
A
ż do popołudnia Dan nie miał ani jednej wolnej chwili. Udało
mu się wydzwonić informatora, akurat Rex wyszedł po chińskie dania.
Umówił się na wpół do siódmej w The Jigger, niewielkim barze w
pobliżu. Jego informator często wybierał ten lokal na miejsce spotkań,
więc Dan przypuszczał, że musi mieszkać niedaleko. Nigdy jednak
tego nie sprawdził. Wzajemna dyskrecja była podstawą ich
współpracy.
Dan wszed
ł do ciemnawego wnętrza trochę spóźniony.
Informator czekał na niego przy stoliku w kącie, skąd łatwo mógł
obser
wować wejście, sam nie rzucając się w oczy. Dan nieznacznie
skinął mu głową, i podszedł do aparatu wiszącego na ścianie, by
przekazać Joy wiadomość, kiedy wróci. Potem zamówił w barku
napój imbirowy oraz whisky i ze szklankami w ręku przysiadł się do
informatora.
- Cholerny dzisiaj t
łok. Ludzie powariowali przed świętami -
zagaił, pociągając łyk.
- Ludzie w og
óle wariują. - Mężczyzna wzruszył ramionami,
przypalając papierosa. - Na szczęście mój biznes nie jest sezonowy.
- Fakt. - Dan przygl
ądał się spod oka siedzącemu naprzeciw
mężczyźnie w sportowej kurtce, wyglądającemu o wiele starzej niż na
czterdzieści parę lat. Blizny na policzku świadczyły, że nie obce mu
były bójki. Cofająca się linia włosów wydłużała i tak już pociągłą
twarz, którą przecinały zbyt szerokie usta ukazujące w uśmiechu
pożółkłe krzywe zęby. Dan wiedział, że pod tą nieciekawą
powierzchownością kryje się spryciarz, którego wychowała ulica,
specjalista w swoim fachu. Informator uważał z kolei Dana za
profesjonalistę. Miał, jak zwykle, w zanadrzu ciekawe wiadomości
warte pieniędzy, które za nie otrzymywał, a poza tym uwielbiał gadać,
więc Dan nie musiał ciągnąć go za język. Dzisiaj jednak chciał jak
najszybciej zakończyć spotkanie, gdyż w domu czekała na niego Joy.
M
ężczyzna był najwyraźniej poirytowany. To zły znak. Danny
doskonale wiedział, że uwielbia sypać rewelacjami jak z rękawa, by
zrobić na detektywie jak największe wrażenie. Jeśli miałby jakieś
nowinki na temat Berkleya, prawdopodobnie przetrzymałby go
jeszcze trochę z tajemniczym uśmiechem, a potem zalał potokiem
słów, zanim Dan zdążyłby otworzyć usta. Teraz, niestety, było
inaczej.
- Jak my
ślisz, czy sprawa Berkleya już przyschła? - zagadnął od
niechcenia Dan, bawiąc się szklanką.
- Niekoniecznie, a co?
- Co
ś jest jeszcze na rzeczy? - sondował Dan.
- Ee, nie. - M
ężczyzna wychylił whisky do dna. Dan skinął na
kelnerkę.
- W takim razie co masz na my
śli?
- Ksi
ążkę. - Mężczyzna zachichotał. - Ten oskarżyciel, William
Harris, ten, co usadził Berkleya, więc on pisze książkę o procesie. Nie
wi
edziałeś o tym? - Spojrzał kpiąco na Dana poprzez kłęby
papierosowego dymu. -
Chyba twoja siostra dalej wodzi się z tym
palantem?
- Tak, dalej wodzi si
ę z tym palantem - potwierdził Dan,
zaciskając zęby. - Co z książką?
- Diabli, my
ślałem, że wiesz. Ja sam dostałem cynk prosto od
Theo Nelsona, z kicia w Stillwater, Zaglądam tam do niego parę razy
w miesiącu. Połówkę ze swoich dwóch lat odsiadki już zaliczył. A
Harris chce daleko zajść - myśli otworzyć prywatną kancelarię i
zostać jednym z tych sławnych prawników, co to ich potem Oprah
albo Donahue zapraszają do siebie.
Dana ogarn
ął gniew na myśl, że taka miernota jak Harris miałaby
sobie przypisać sukces. To dzięki harówce całego zespołu i zeznaniu
Joy miał gotowe orzeczenie ławy przysięgłych, ale sam pewnie
uważał, że zawdzięcza je własnemu błyskotliwemu talentowi.
- Harris by
ł dwa razy u Theo. Pewnie liczył, że Theo jako szef
Laff Trak miał swoje wtyki i wiedział, jak kręci się cała pralnia
Berkleya.. -
Urwał na chwilę, by pociągnąć łyk whisky. - Sam pan
porucznik Berkley ni cholery nie ma zamiaru pomóc Harrisowi. Ten
facet marzy tylko, żeby cały świat zapomniał, jakim to jest
morderczym ścierwem.
- A Theo Nelson zgodzi
ł się na współpracę?
- Na razie nie. Tylko nie pytaj, dlaczego si
ę ociąga. Może lubi się
podrażnić z Harrisem. To w końcu niezła rozrywka, co?
- Jako
ś mnie to nie bawi - uciął Dan, myśląc w duchu, że sam z
lubością podpuściłby Harrisa. W trakcie procesu często ścinał się z
prokuratorem, gdyż nie zgadzał się, by dla przyspieszenia sprawy
nagina
ć zeznania do linii oskarżenia. Zasadą Dana była maksymalna
obiektywność.
- To wszystko, co masz? - zapyta
ł. Mężczyzna wyszczerzył
pożółkłe od tytoniu zęby.
- A czego by
ś chciał?
- Wiedzie
ć, czy sprawa naprawdę się skończyła.
- Znaczy si
ę, proces Berkleya o morderstwo? - upewnił się ze
zdziwioną miną mężczyzna. - Jasne. Gracze wypadli z gry,
komediowa buda Theo zamknięta - to co zostało jeszcze do
wychapania? Nic. A swoją szosą wpadka Berkleya była na rękę Theo.
-
Wydmuchał dwa kłęby dymu z nozdrzy i wgniótł kopcący
niedopałek w górę innych, piętrzących się w blaszanej popielniczce. -
Dostał lekki wyrok i jeszcze się w życiu odkuje. Nie podejrzewam,
żeby się brał za mokrą robotę. To tylko naiwniak, który myślał, że jest
cwany, a pozwolił, żeby Berkley robił go w konia w jego własnym
klubie.
W
ątpliwości Dana na temat Theo Nelsona odżyły. Ta góra sadła
lubiła pozować na faceta, który nie ma szczęścia, ale zmuszenie Joy
do nadstawiania głowy było zwyczajnym świństwem wobec
wieloletniej przyja
ciółki i lojalnego pracownika.
- Nieraz my
ślę o forsie, którą Berkley przekazał Theo przed
morderstwem -
wymamrotał w zamyśleniu mężczyzna. - Wiesz, tę
działkę za stworzenie fałszywego alibi. Joy Jones nie wymyśliła sobie
tej koperty. Jasna sprawa, że Theo idzie w zaparte, ale skurczybyk
miał cały tydzień, żeby ją gdzieś ukryć.
- Mo
że, ale się pewnie nigdy nie dowiemy, jak naprawdę było -
stwierdził obojętnym tonem Dan i wysączył do końca swój ciepły już
teraz napój. -
Skontaktujemy się jeszcze. - Sięgnął do kieszeni
płaszcza po rękawiczki. Wraz z nimi niepostrzeżenie wyciągnął
banknot i dyskretnie wsunął go pod popielniczkę. - Daj mi znać, jak
coś wypłynie.
M
ężczyzna zręcznie przesunął banknot pod swoją paczkę
papierosów.
- B
ędziesz pierwszym, do którego zadzwonię.
- I ostatnim.
M
ężczyzna wysunął rożek banknotu, by zerknąć na nominał.
- Za t
ę cenę mogę ci to gwarantować.
ROZDZIA
Ł 5
Dochodzi
ła ósma wieczór, kiedy Dan skręcił w Pendham Avenue.
Zaparkował służbowy, nie oznakowany samochód obok rzędu
skrzy
nek pocztowych i czujnym spojrzeniem obrzucił dom. Wszystko
wydawało się w porządku. Spuszczone żaluzje w oknach podkreślały
ponury wygląd domostwa, który pogłębiały świątecznie przybrane i
rozjarzone światłem sąsiednie posesje.
Dan wyszed
ł z wozu i w świetle reflektorów wyjął pocztę ze
swojej skrzynki. Westchnienie ulgi uleciało mu z warg. A właściwie
czego oczekiwał? Że szalona Joy zorganizuje orkiestrę dętą i' będzie
paradować po Pendham Avenue dyrygując „Jingle Bells"? Może
jednak powinien zaufać jej rozsądkowi i wręczyć klucze do domu, o
które tak się przymawiała?
Nie, za du
że ryzyko. Zaczęłoby się od kluczy do domu, potem do
skrzynki na listy, a potem do samochodu. Nie mógłby normalnie
funkcjonować, wiedząc, że Joy może w każdej chwili wybrać pocztę
ad
resowaną do niego albo uruchomić jego zamknięty w garażu na
tyłach domu wóz, żeby rozbijać się po okolicy. T e g o by już nie
zniósł, choćby nie wiem jak go prosiła i czarowała.
Niepokojem napawa
ł go fakt, że nie może nadążyć za tą szaloną
dziewczyną, za jej pomysłami, które fascynowały go i zarazem
irytowały. Zdawała się stale mu wymykać. Czasem aż trudno było
uwierzyć, że naprawdę go pragnie. Przecież jest spokojny i
systematyczny i lubi, żeby wszystko w życiu układało się według
ustalonego planu. Jest zu
pełnym jej przeciwieństwem.
Co j
ą w takim razie w nim pociąga?
Seks? Pokr
ęcił głową, uśmiechając się do siebie skrycie. Ta
możliwość pochlebiała mu, ale go nie satysfakcjonowała. Świąteczna
kartka od Joy zupełnie go rozkleiła i wyzwoliła sprzeczne uczucia -
gniew, ulgę, uniesienie, irytację. Nie potrafił się w nich wyznać. Sam
już nie wiedział, co naprawdę czuje do Joy. Czyżby zaangażował się
bardziej, niż przypuszczał?
Wzdychaj
ąc zamknął skrzynkę. Jeszcze dziesięć lat temu
listonosz wchodził na ganek i wrzucał pocztę przez szparę w
drzwiach. Dawne dobre czasy...
Odwracaj
ąc się, spostrzegł kątem oka Jane Weaver. Była już w
mocno zaawansowanej ciąży. Kiedy go zobaczyła, skręciła na jezdnię,
kierując się w jego stronę. Dan natychmiast zesztywniał. Ludzie nie
m
ieli tu zwyczaju podchodzić do Sknerusa. Dlaczego w takim razie...
Nagle zrozumia
ł. Rany boskie, pewnie zaczyna rodzić! Tylko taki
powód wchodziłby w grę. Mógł się, co prawda, już pochwalić
odebraniem porodu na służbie, ale wtedy zaistniały wyjątkowe
okoli
czności.
- Dobry wieczór, detektywie Burke!
- Dobry wieczór, pani Weaver! -
Dan zacisnął dłoń na listach. -
Czy wszystko w porządku?
- Tak, oczywi
ście - odpowiedziała, obrzucając go wesołym
spojrzeniem.
Dan, nie nawyk
ły do żadnych kontaktów z sąsiadami, o
swobodnych pogaduszkach nie wspominając, nerwowo przestąpił z
nogi na nogę, starając się wytrzymać wzrok pani Weaver, z którego
wyzierała nie skrywana ciekawość.
- Czy mog
ę coś dla pani zrobić? - zapytał uprzejmie.
- Dzi
ękuję, nic mi nie potrzeba. Chciałam tylko złożyć panu
świąteczne życzenia.
- Ach, tak, wzajemnie. Mog
ę podać pani pocztę? - zapytał z
galanterią, wyciągając rękę po kluczyk,
- To mi
ło z pana strony, ale zabrałam ją wcześniej. Wtedy
właśnie zobaczyłam... - Popatrzyła na niego z ukosa. - Zresztą pan
wie.
- Ja?
Br
ązowe kombi zatrzymało się tuż obok z rykiem klaksonu.
Szyba od strony kierowcy opuściła się i rozległo się głośne:
- Cze
ść, Jane, cześć, detektywie! To był George Maynard,
trzydziestoośmioletni prawnik.
Pani Nettel twierdzi
ła, że bezskutecznie usiłuje opanować grę na
saksofonie.
- Dobry wieczór -
powtórzył Dan, usilnie starając się o uśmiech.
Co się stało? Od lat mieszkał w rodzinnym domu, samotnie, separując
się od sąsiadów, nie tracąc czasu na sąsiedzkie uprzejmości. Dlaczego
nagle, w ciągu jednego dnia, pracowicie wznoszony przez niego mur
oboj
ętności został sforsowany? Z jakiego powodu niespodziewanie
stał się atrakcyjny dla tych obcych przecież ludzi?
- Pani, zdaje si
ę, chciała mi coś powiedzieć? - Odwrócił się znów
do J
ane. A ona... zrobiła coś niesłychanego: wyciągnęła rękę i
poklepała go po ramieniu!
- Chcia
łam tylko, żeby pan wiedział - mówię w imieniu nas
wszystkich - jak bardzo cenimy pana za to, co pan dla niej robi.
- Dla niej?
- Och, niech pan nie b
ędzie taki skromny - konspiracyjnie zniżyła
głos. - Pani Nettel powiedziała nam, że zbiera pan rzeczy dla misji, ale
jeszcze do tego zaprosił pan do siebie na święta samą misjonarkę!
Czekanie, by wreszcie pu
ściła jego dłoń, dłużyło się Danowi jak
żaden inny moment w jego życiu.
- Przepraszam, spiesz
ę się do domu - bąknął, nie patrząc jej w
oczy.
- Ach, oczywi
ście. Musi pan zobaczyć niespodziankę! Koniec
świata, jeszcze coś? Dan, zaciskając pięści w kieszeniach, zaczekał
cierpliwie, aż Jane Weaver zniknie za ogrodzeniem swego domu.
Dopiero wtedy usiadł za kierownicą i skręcił w alejkę za rogiem,
prowadzącą do garaży na tyłach domów. Senna zwykle uliczka
rozbrzmiewała radosnymi okrzykami. W światłach lamp kłębił się
kolorowy tłumek. A wszystko to działo się za jego własnym
ogrodzeniem, na rodzinnej posesji. Zahamował i zaskoczony
wpatrywał się w ruchliwą grupę małych postaci, którym przewodziła
inna, trochę większa.
Kto
śmiał naruszyć spokój jego azylu?
Dan zahamowa
ł przed bramą i wyskoczył z samochodu. Długie
poły zimowego płaszcza powiewały złowieszczo, gdy zmierzał
szybkim krokiem w stronę intruzów.
Zamarzni
ęty niewielki staw z tyłu domu został oczyszczony i
wygładzony na lodowisko. Na tafli wesoło uwijali się mali łyżwiarze.
Pomiędzy nimi, w samym środku, królowała Joy, wykręcając piruety
na śmiesznych, biało - czerwonych dziecięcych łyżwach.
Najwyraźniej skorzystała z jego rady i z paczek, które przygotował,
wybrała sobie ciepłe ubranie - niebieską kurtkę z kapturem i
workowate, powiewające brązowe spodnie.
Ta scena przypomnia
ła Danowi dzieciństwo. Przed świętami
Bożego Narodzenia ojciec, który pragnął zademonstrować opinii
publicznej nieco mniej oficjalny wizerunek, zwykł zapraszać na łyżwy
i gorącą czekoladę okoliczne dzieci. Zachęcał, żeby dobrze się bawiły,
a pote
m, gdy zaproszeni jednocześnie goście i dziennikarze wyszli,
kazał im znikać grzecznie i szybko. Dan i Gwen po wspólnej zabawie
wracali wtedy do pustego domu, udając, że niczego nie rozumieją.
Prawdziwe oblicze powa
żanego senatora Burke i jego uroczej
żony Beth różniło się zasadniczo od lansowanego publicznie
wizerunku. Wyborcy uwielbiali dostojnego senatora i szykowną
kobietę u jego boku. Ta pokazowa para z uśmiechem patrzyła w
obiektywy kamer, wypychając naprzód milutkie dzieciaki o
zaróżowionych policzkach. Dla Dana i Gwen były to jedyne chwile,
gdy rodzice nie tylko ich zauważali, ale tulili i całowali. A w czterech
ścianach rodzinnej rezydencji starsza o cztery lata Gwen była dla brata
matką, siostrą i przyjaciółką. Nie pozwalano im bawić się w ogrodzie,
a tym bardziej na ulicy. Gdyby, nie daj Boże, zdenerwowali sąsiada,
zbili szybę czy podeptali kwiatki, prasa zaraz by roztrąbiła, że senator
Burke nie potrafi sobie poradzić z własnymi dziećmi.
Nawet po latach widok bawi
ących się wesoło dzieci wywoływał u
Dana ukłucie żalu. Ale najgorsze były święta. Oboje musieli siedzieć
ze służbą w domu, podczas gdy rodzice uświetniali swoją obecnością
najrozmaitsze spotkania towarzyskie, a w pięknie przystrojonych
domach inne dzieci spędzały święta ze swoimi bliskimi. Oczywiście
ich dom był zawsze udekorowany najokazalej... Dlatego właśnie teraz
Dan chciał, żeby stał pusty i ciemny. Bez ciepła domowego ogniska
świąteczne ozdoby niewiele znaczyły.
Rok temu
łudził się, że jest mu pisane szczęście rodzinne z Joy. -
ale on
a uciekła. Wróciła w najgorszym momencie. Musi być czujny.
Lepiej już w nic nie wierzyć. Rozczarowania są nazbyt bolesne.
Nie wiedzia
ł, jak długo stał tak w półmroku, pogrążony w
niewesołych myślach. Nagle wyrwał go z zadumy ostry dziecięcy
głosik, oznajmiający z przerażeniem, że pojawił się Sknerus. Drobne
postacie błyskawicznie zjechały z lodowiska i zaczęły w pośpiechu
ściągać łyżwy. Po chwili z tupotem zniknęły za rogiem. Została tylko
Joy, kreśląca szybkie chaotyczne figury, i malec, który dłużej szukał
w śniegu swoich butów i teraz nakładając je w pośpiechu, przewrócił
się na lód.
Dan podszed
ł do niego niespiesznym sztywnym krokiem i
spojrza
ł z góry na piegowatą zarumienioną od mrozu twarzyczkę.
Przerażone oczy wpiły się w jego twarz.
- Spokojnie, Jeremy.
- Sk
ąd pan wie, jak mi na imię? Ja nic nie zrobiłem! -
wykrzyknął płaczliwie Jeremy.
- Znam was wszystkich. Policjanci wiedz
ą takie rzeczy.
- Ale nie zaaresztuje mnie pan? Dan zacisn
ął usta, kiedy
chłopczyk uskoczył przed jego wyciągniętą pomocną ręką. Ten
dzieciak się go bał! Doskonale znał ten strach. Taki sam odczuwał
kiedyś, gdy stawał nad nim surowy ojciec - senator. Ostatnią rzeczą,
jakiej pragnął, było wzbudzanie lęku, zwłaszcza w dzieciach.
- Jeremy, co ty opowiadasz, nie mam zamiaru ci
ę aresztować!
- Przecie
ż pan nie znosi dzieci. - zachlipał chłopiec. - Pan by nas
wszystkich powsadzał do więzienia! - Zerknął z nadzieją na Joy, ale
umyślnie odjechała w najdalszy kąt ślizgawki. Jednak jej zacięta mina
nie uszła uwagi Dana. Czy Joy go znienawidzi?
- To absolutna nieprawda! - zaprzeczy
ł gwałtownie i szybko
przykląkł na lodzie. - Posłuchaj, mały - uniósł palcem brodę chłopca -
nigdy nie byłem zły na dziecko. Mam po prostu bardzo ciężką i
denerwującą pracę, więc muszę mieć spokój w domu, żeby po niej
odpocząć.
- Och - sapn
ął Jeremy. Dan pogrzebał w kieszeni palta,
wyciągnął chusteczkę i podsunął małemu pod nos.
- Dmuchaj, mocno! Jeszcze raz - nakaza
ł. - Założę się, że twoi
rodzice też czasami proszą, żebyś był cicho i nie przeszkadzał,
prawda?
Kiedy Jeremy zn
ów podniósł na niego oczy, w jego spojrzeniu
było więcej zakłopotania niż strachu.
- Jasne, ale pan chce,
żeby tak było cały czas - odpowiedział
rezolutnie.
- Fakt. Chyba zapomnia
łem, jak to jest być dzieckiem, jak
myślisz?
- Na pewno pan zapomnia
ł - przytaknął bezlitośnie Jeremy.
- S
łuchaj, stary, mam pewną propozycję dla wszystkich dzieci z
okolicy -
uśmiechnął się Dan. - Co byście powiedzieli, gdybym
pozwolił wam tu jeździć - oczywiście w pewnych godzinach?
- Naprawd
ę, panie detektywie?
- Powiedz innym dzieciom,
że coś wymyślimy. - Dan pomógł
chłopcu zawiązać buty. - Ale będziecie musieli dotrzymać słowa i dać
mi spokój o innych porach, kiedy będę chciał odpocząć.
- Tak jest, detektywie Burke! - zawo
łał wesoło Jeremy i
zarzuciwszy łyżwy na plecy, pognał do bramy. - Cześć, siostro! -
zawołał w przelocie do Joy.
- Dobranoc, Jeremy! - odkrzykn
ęła z uśmiechem.
- Siostro? - zdziwi
ł się Dan, pewnym krokiem wchodząc na lód,
Uchwycił Joy, zanim zdołała mu się wyślizgnąć.
- Uwa
żaj - syknęła. - Z jednej strony śledzi cię z okna pani
Nettel, a z drugiej Jeremy z mamą.
Dan nie wiedzia
ł, jakie pomysły ma jeszcze w zanadrzu Joy, ale
uzna
ł, że trzeba stanowczo przerwać to przedstawienie.
- Och, twoja kostka, siostro! - wykrzykn
ął z komicznym
wsp
ółczuciem. - Zaraz ci pomogę! - Jednym ruchem zarzucił ją sobie
na ramię i zaniósł do domu.
- Hej, Dan, zostawi
łam tam tenisówki! - krzyczała bezsilnie.
Zamarła z wrażenia, kiedy wszedł do domu i bez najmniejszego
wahania w zaśnieżonych butach udał się na piętro, nie zważając na
mokre ślady. Dopiero na górze, w sypialni, zrzucił ją na łóżko, aż
podskoczyła do góry.
- Ooch, Danny. - Joy a
ż przymknęła zielone oczy. - Co za
cudowna gwałtowność!
- Przynios
łem cię tutaj tylko dlatego, żeby cię ustrzec przed
wzrokiem ciekawskich -
wyjaśnił, rozpinając jej kurtkę, pod którą
znalazł jaskrawoczerwoną koszulkę. Twarde czubki piersi prężyły się
pod bawełną. - Przecież ci mówiłem, że masz nie wychodzić z domu -
burknął, z trudem odwracając od nich wzrok.
- Musia
łam się trochę przewietrzyć, więc wyszłam do ogrodu -
wyjaśniła bez śladu zakłopotania. - Zauważyłam, że pod śniegiem jest
lód i od razu pomyślałam o łyżwach w garderobie Gwen. Oczyściłam
lodowisko i zaczęłam jeździć.
- A wtedy dzieci ci
ę zauważyły - domyślił się.
- Czy nigdy nie przysz
ło ci do głowy, żeby je zaprosić? I
dlaczego nazwały cię Sknerusem?
- Musz
ę przyznać, że nie utrzymywałem kontaktów z sąsiadami.
Starałem się raczej separować, żeby mieć spokój. Myślałem tylko o
sobie, nie zważając na innych.
- Wi
ęc niech te święta wszystko zmienią! - wykrzyknęła radośnie
Joy. -
Dlaczego nie zainstalowałeś jeszcze lampek? Tak wiele mi
opowiadałeś o świątecznej iluminacji.
Sk
ąd miała wiedzieć, że opisywał jej wyidealizowany obraz z
dawnych dziecięcych lat?
- Rex zawsze mi je w
łączał, ale kiedy zniknęłaś, nie miałem już
do tego głowy.
K
łamał. Kupił je w ostatniej chwili, w zeszłym roku, tylko po to,
żeby uświetnić ich wymarzone wspólne święta, do których nie doszło.
- W takim razie w
łączmy je teraz!
- Hej, czy
żbyś już zapomniała, że się ukrywasz? - upomniał ją
Dan. -
Trzeba siedzieć cicho i nie ściągać na siebie uwagi.
Joy spowa
żniała i przygryzła wargę.
- Masz racj
ę. Już sam mój przyjazd musiał wzbudzić
zainteresowanie.
- A za kogo w
łaściwie uważają cię moi sąsiedzi? - zapytał z
uśmiechem.
- No c
óż - skromnie spuściła oczy - wiesz, jaką mam
wyobraźnię... Sam mnie prosiłeś, żebym przejrzała rzeczy do wysyłki,
pamiętasz? I kiedy natrafiłam na stary habit, doznałam olśnienia.
- S
łowem, zyskałaś nowe wcielenie do kolekcji?
- W
łaśnie. Muszę powiedzieć, że to bardzo ambitne wcielenie.
Ale lubię takie wyzwania. - Oczy Joy zalśniły. - Potrzebuję nowego
audytorium. -
Usiadła na łóżku i zaczęła zdejmować łyżwy. - Dzieci to
znakomita publiczność - szczera, spontaniczna. Od razu po nich
wida
ć, co myślą i czują.
- Zupe
łnie jak ty...
- Mo
żliwe - zachichotała. - Przyznasz, że miałam dobry pomysł?
Niewinna zakonnica, którą zaprosiłeś na święta. Wszyscy wiedzą, że
zbierałeś rzeczy dla misji dobroczynnej. Oczywiście ta misja już ma
nazwę i swojego przedstawiciela. Światowa Misja Dobrej Woli,
siostra Constance Clarence, do usług. Wiesz, Dan, najbardziej
przekonujące są najprostsze kłamstwa.
- W ci
ągu ostatnich dwudziestu czterech godzin skłamałem
więcej razy niż w ciągu całego roku - sarknął i pochyliwszy się,
pomógł jej zdjąć buty. - Jakoś żadne z tych kłamstw nie wydawało mi
się proste.
- Mmm... Jak dobrze.
- Co dobrze? - Zmarszczy
ł brwi.
- Rozcierasz mi palce u nóg. -
Poruszyła nimi z rozkoszą. - Udało
mi się umalować kosmetykami Gwen. O zmroku jakoś uszło.
Dan przyjrza
ł się uważnie jej twarzy. Rzeczywiście, Joy była
mistrzynią wcieleń. Jasne, wąskie brwi zmieniły się w ciemne łuki.
Rzęsy zostały odpowiednio przyciemnione. Pełne wargi zwęziła
cielistą szminką. Nawet skórę miała bledszą niż zwykle.
- Jutro jeszcze udoskonal
ę to przebranie - szepnęła, przytulając
się do niego.
Och, jak dobrze by
łoby zamknąć ją w ramionach i trzymać
mocno, zanurzając twarz w pachnące włosy. Opanował się z trudem.
- Musz
ę przyznać, że to znakomite przebranie - pochwalił
profesjonalnym tonem. -
Ale proszę cię, dość tych niespodzianek.
Wiesz, że lubię planować i przewidywać.
- Och, ty stary glino!
- Po prostu nie chc
ę sobie i tobie szarpać nerwów.
Joy ucieszy
ła się skrycie. Dan, który tak się nią przejmował! To
było jak wchodzenie z nim na nowe nieznane terytorium.
- Och, Danny, gdyby
ś tylko potrafił być bardziej elastyczny w
pewnych sprawach, nie...
Drgn
ęli oboje, gdy zadźwięczał dzwonek u kuchennych drzwi.
- Cholera! - Dan zerwa
ł się z łóżka. - Zostań tu i siedź cicho -
polecił. - Zaraz wrócę.
Za zas
łonką na szybie zobaczył siwe loki pani Nettel. Na jego
widok podniosła do góry ośnieżone, stare tenisówki Joy.
- Witaj, Dan - powiedzia
ła z uśmiechem, wchodząc do środka. -
Siostra Clarence z
ostawiła je w śniegu, więc przyniosłam, bo później
mogłaby ich nie znaleźć w zaspie.
- Dzi
ęki. - Dan postawił zgubę na dywaniku. - Siostra
nadwerężyła sobie kostkę i musiałem ją tu przynieść.
- Czy to co
ś groźnego? - Zatroszczyła się natychmiast pani
Nettel.
- Och, nie, szybko minie. - Machn
ął ręką, z rozpaczą obserwując,
jak pani Nettel zdejmuje buty, sadowi się za kuchennym stołem i
zaczyna czyścić zaparowane szkła okularów. Było mu głupio,
ponieważ po raz pierwszy od kiedy poznał tę sympatyczną starszą
kobietę, chciał tak szybko się jej pozbyć.
- Mam nadziej
ę, że nie przejąłeś się zbytnio tym lodowiskiem,
Dan?
- Jako
ś przeżyłem.
- Siostra Clarence dos
łownie przyciąga dzieciaki jak magnes. W
życiu czegoś takiego nie widziałam!
Dan sta
ł oparty o blat, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Był
piekielnie głodny i zmęczony. Ale za żadne skarby nie mógł się do
tego przyznać, bo pani Nettel natychmiast zabrałaby się do
przygotowania kolacji.
- M
ówiła, że jest misjonarką? - zagadnął lekkim tonem.
- Tak. - Okulary wyl
ądowały na nosie. Niebieskie oczy
popatrzyły na niego. - Światowa Misja Dobrej Woli. Nie słyszałam o
takiej, ale tyle jest dzisiaj organizacji charytatywnych...
- Bardzo si
ę cieszę, że mogłem zaprosić ją na święta.
- Nie mog
ła lepiej trafić - powiedziała ciepło starsza pani.
- Dobry wieczór, kochana pani N.! -
dobiegł głos z góry. Dan
westchnął w duchu, słysząc skrót, którego używali tylko bliscy
znajomi pani Nettel. Joy jak zwykle zd
ążyła się już zaprzyjaźnić.
- Czy siostra nie powinna le
żeć? - zaniepokoiła się pani Nettel.
- Nic takiego mi nie jest, naprawd
ę. Dan patrzył zafascynowany,
jak kuśtykając weszła do kuchni, ubrana w habit. Przemiana była
zadziwiająca. Wyglądała zupełnie inaczej, z odświeżonym makijażem
i włosami schowanymi pod powiewającym czarnym welonem. Figurę
miała teraz pełniejszą. Nawet nie próbował się domyślać, jak to
osiągnęła - ale efekt był bardzo przekonujący. Duży biust i krągłe
biodra uwydatniały się wśród fałd habitu.
- Od lat nie widzia
łam zakonnicy w tak staromodnym habicie -
zauważyła pani Nettel.
- Jeste
śmy zakonem ubogim - wyjaśniła skromnie Joy, nabożnie
splatając ręce pod bujnym biustem. - Czy Dan pani nie mówił? -
zagadnęła, siadając wyprostowana na brzeżku krzesła.
- Co mia
ł mi powiedzieć, siostro?
Dan rzuci
ł Joy ostrzegawcze spojrzenie. Odpowiedziała mu
błyskiem oburzenia w oku, ganiąc go za wieczny brak zaufania.
Przecież byłą mistrzynią improwizacji i doskonale wiedziała, co robić,
kiedy się staje na scenie.
- Mamy do pani wielk
ą prośbę, pani Nettel - zaczęła poważnie,
patrząc z udaną nadzieją. - W końcu jest pani autorytetem w tej
okolicy.
- Naprawd
ę? - Starsza pani najwyraźniej poczuła się mile
połechtana.
- Ale
ż oczywiście! Chciałam powiedzieć, że kostka nie dolega mi
na tyle, bym nie mogła chodzić, ale czuję, że nie powinnam na razie
jeździć na łyżwach.
- Siostra powinna jednak i
ść do lekarza. Joy uspokoiła ją gestem
ręki.
- Nie ma najmniejszej potrzeby, prosz
ę mi wierzyć. Samo
przejdzie. Mam jednak nadzieję, że zdoła pani wytłumaczyć nas przed
dzie
ćmi. Za bardzo bym się denerwowała, gdyby jeździły beze mnie.
Pani Nettel skin
ęła głową ze zrozumieniem.
- Prosz
ę zostawić to mnie, siostro. Dan powie siostrze, jak
potrafię dbać o jego interesy tutaj.
- Potrafi, potrafi - westchn
ął z zabawną rezygnacją. - Jeszcze
jedna opiekuńcza siostra.
- Raczej mamusia - poprawi
ła go z dumą.
- W ka
żdym razie jestem pani bardzo wdzięczny, że zatroszczyła
się o siostrę pod moją nieobecność - powiedział tonem sugerującym
pożegnanie.
- Drobiazg. B
ędę mogła dzisiaj spokojnie wziąć się do robótki,
wiedząc, że siostra ma się lepiej. A zatem do soboty. W sobotę pięknie
tu posprzątam na niedzielną uroczystość.
- Cudownie - rozpromieni
ł się Dan, odprowadzając panią Nettel
do drzwi. -
Mnie nie będzie, bo niestety mam służbę. Siostra ustali z
dekoratorem, jak ma ozdobić drzewko i dom.
Joy specjalnie czeka
ła, aż położą się do łóżka, by porozmawiać o
pani Nettel. Dan przysypiał już ze zmęczenia. Chciał, by spali razem,
lecz jednocześnie prosił, by odsunęła się z poduszką na brzeg łóżka,
żeby zredukować pokusę do minimum. Joy przystała na wszystko,
choć niechętnie; Wiedziała jednak, że nie zmrużyłby oka, gdyby
przeniosła się do innego pokoju.
- Danny?
- Tak, kochanie? - Ci
ężko odwrócił się na bok.
- Nie
śpisz?
- Nie bardzo. Ci
ągle myślę o twoim wystrzałowym biuście.
- Och, to nic takiego. Tylko biustonosz z darów, i paczka waty.
- Rzeczywi
ście, w tej wersji mało pociągające - ziewnął. Joy
przestraszyła się, że zaraz zaśnie.
- Wyobra
żam sobie, jak ci ciężko, kiedy musisz podejrzewać
bliskich sobie ludzi -
powiedziała poważnie.
- Uhm...
- Lubisz pani
ą Nettel, prawda? - Nerwowo skubnęła brzeg
bawełnianej koszulki, służącej jej jako koszula nocna. - Ja też ją
polubiłam, ale ze wszystkich trzech podejrzanych...
- Joy, to nie jest tani krymina
ł - zaprotestował, nagle otwierając
oczy. -
Jak w ogóle można nazywać ich podejrzanymi? Gwen jest
moją siostrą, a Rexa traktuję jak brata. Owszem, oboje są
apodyktyczni i chcieliby mną rządzić, ale robią wszystko w jak
najlepszej wierze. Podo
bnie bliska jest mi pani Nettel. Zwątpiłbym w
ich uczciwość tylko wtedy, gdyby pojawiły się niepodważalne
dowody.
- Musi by
ć jakiś sposób na udowodnienie, kto jest winny -
nalegała - i jakie są jego powiązania z tym fałszywym kuzynem, który
pytał o mnie w Orlando.
- Te sprawy wymagaj
ą czasu. Pamiętasz, co mówiłem ci dzisiaj o
rozmowie z informatorem?
- Jasne. Nie rozumiem tylko, co tu mo
że mieć do rzeczy książka
Williama Harrisa?
- By
ć może nic - burknął, przekręcając się na drugi bok. - Na
wszelki wypa
dek nie ujawniaj się przed nim, dopóki nie będziemy
mieli pewności. Musisz być bardzo ostrożna podczas niedzielnej
uroczystości.
- A b
ędę na niej?
- Ciekawe, jak m
ógłbym cię powstrzymać?
- Oczywi
ście że byś mnie nie powstrzymał, ale zaproszenie
przyjmuj
ę. - Pochyliła się i ucałowała go w policzek kłujący zarostem.
- Kochanie, postaraj si
ę usnąć, a śledzenie i myślenie zostaw
mnie.
Joy patrzy
ła, jak Dan zamyka oczy i natychmiast odpływa w
krainę snu. Wątpiła w powodzenie jego śledztwa. Zbyt emocjonalnie
traktował owe trzy osoby, by podejść do nich w swój profesjonalny,
chłodny sposób. Potrzebował pomocy.
Musi mu pomóc - jako siostra Clarence, przedstawicielka
Światowej Misji Dobrej Woli. Przede wszystkim należy mieć oko na
tę panią Nettel. I odkryć prawdziwe motywy jej działania.
Tak, dopiero kiedy b
ędzie miała dowody, powie wszystko
Danowi. Powie mu, że nieraz widywała jego ukochaną panią N. w
klubie Laff Trak. I o jej wizytach w biurze Theo Nelsona, z których
zawsze wychodziła dziwne podekscytowana.
ROZDZIA
Ł 6
- A, tu jeste
ś! - Gwen Burke otworzyła drzwi do pokoju
przesłuchań i zobaczyła Dana zajadającego z apetytem gotowy lunch z
papierowej tacki.
Wygl
ądała bardzo szykownie w kostiumie morskiego koloru, z
ciemnymi włosami zaczesanymi w gładki węzeł. Była wysoką
posągową pięknością o wyrazistych jak u brata rysach i niebieskich
oczach. I podobnie jak Dan traktowała obowiązki zawodowe
nadzwyczaj sumiennie. Pracowała jako księgowa w dużej firmie
mającej swą siedzibę o kilka przecznic dalej.
- Lunch w pokoju przes
łuchań? - zaśmiała się. - Ładnie, ładnie.
- Oficjalnie to pomieszczenie nazywa si
ę pokojem wywiadów -
poprawił ją. - I ma tę wielką zaletę, że nikt mi tu nie przeszkadza.
Może się skusisz?
Gwen podesz
ła do biurka i zerknęła na tackę.
- Hm, szynka, salami i trzy rodzaje sera... Chyba rzeczywi
ście
podzielisz się ze mną, braciszku.
Przysun
ęła sobie krzesło i zabrała się do jedzenia.
- Najpierw zajrza
łam do twojego gabinetu - wyjaśniła, skubiąc
liść sałaty. - Rex rozmawiał przez telefon. Na mój widok odłożył
słuchawkę i wierz mi, popatrzył na mnie jak na raroga.
- Serio? - Dan wyj
ął dwa jogurty i podsunął jej jeden.
- To do niego niepodobne. Mo
że to była prywatna rozmowa?
Opowiedz dokładnie, co się stało.
- Kiedy wesz
łam, właśnie kładł do głowy komuś, jak
skomplikowane może okazać się dotrzymanie danego słowa. Na mój
widok burknął coś, cisnął słuchawkę i poinformował mnie, że jesteś
właśnie tutaj. Zostałam jeszcze przez chwilę i zaczęłam wspominać
ten sobotni wieczór, który tak miło spędziliśmy we troje, piekąc
ciasteczka. A potem rzuciłam niewinną uwagę na temat jego nowego
zegarka. Wyraźnie się spłoszył. Powiedział, że nie powinien nosić go
do pracy, a potem -
wyobraź sobie - kazał mi wyjść!
- Dlaczego zainteresowa
łaś się akurat jego zegarkiem?
- Bo to by
ł rolex!
- Poprzednio go nie nosi
ł. Na pewno bym zauważył.
- Dan spowa
żniał. - Jesteś pewna, siostrzyczko?
- Potrafi
ę rozpoznać rolexa, braciszku - stwierdziła sucho Gwen.
-
Widziałam takie zegarki nie tylko na wystawie.
Ciemne brwi Dana zbieg
ły się w wyrazistą linię.
- Sk
ąd wziął pieniądze na taki kosztowny i elegancki zegarek?
Jeździ wozem średniej klasy i ma małe mieszkanie.
- W dodatku z wodnym
łożem - uzupełniła Gwen. Dan w
zamyśleniu żuł kanapkę.
- Mo
że te panienki, na które chętnie przymyka oko, zrzuciły się
na prezent. Najlepiej jeśli sama zapytasz go o to, na przykład podczas
bożonarodzeniowego spotkania u mnie w domu.
- Mam nadziej
ę, że będzie mądry i od razu mnie przeprosi -
rzuciła, zerkając na swój własny, zdobiony brylancikami zegarek. -
No, dobrze, a dlaczego chciałeś się ze mną zobaczyć?
- Musimy om
ówić wszystkie sprawy związane z organizacją
przyjęcia i podjąć ostateczne decyzje. - Była to tylko częściowa
prawda. Dan chciał przede wszystkim wysondować, co Gwen wie na
temat za
ginionej kartki od Joy i podpytać ją o Williama Harrisa. Nie
mógł zrozumieć, co opętało jego tak zawsze rozsądną 1 ostrożną
siostrę. Ten Harris kompletnie zawrócił jej w głowie.
- Wyobra
ź sobie, że odezwali się Winstonowie, Prestonowie i
Calhounowie! - po
wiedziała podekscytowana.
- Bardzo si
ę cieszę. Gwen przyjrzała mu się badawczo.
- Braciszku, naprawd
ę się cieszysz?
- Jasne, przecie
ż to tradycja. Ludzie lubią się u nas spotkać, a
tobie się to podoba.
- To mi pomaga zwalczy
ć złe wspomnienia, wiesz o tym
doskonale -
wyjaśniła z urazą Gwen.
- Owszem, wiem. Po
śmierci rodziców dom wydawał mi się
pusty i też uważałem, że dobrze jest otoczyć się znanymi,
ustosunkowanymi ludźmi, w dodatku przyjaciółmi rodziców.
- I nadal tak jest. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Dan wzruszy
ł ramionami.
- Rex sugerowa
ł, żebym zaprosił naszą policyjną drużynę
baseballową.
- Co? T
ę bandę wielbicieli wodnych materacy i piwa w
puszkach?
- Daj spok
ój, Gwen, pytałaś mnie o zdanie, więc ci
powiedziałem.
- Ty naprawd
ę nie jesteś dziś sobą - stwierdziła oskarżycielskim
tonem. -
Co się z tobą dzieje? Dotąd nawet nie przyszłoby ci do głowy
zapraszać na przyjęcie ludzi z takich sfer. Chyba się na nich
zapatrzyłeś, bo przedziałek masz bardziej na lewo niż zwykle.
Jasne, czesa
ł się w samochodzie, bo Joy czule zwichrzyła mu
czuprynę na pożegnanie. On jej zresztą też. O mało nie spóźnił się do
pracy.
- Mo
że postanowiłem żyć bardziej na luzie - rzucił prowokująco.
- Luz do ciebie nie pasuje - uci
ęła, a potem pochyliła się i ujęła
go za rękę. - Mówię o tym, braciszku, bo martwię się o ciebie.
Pamiętaj, że w razie czego zawsze możesz na mnie liczyć.
- Daj mi spokój! -
Gwałtownie wyszarpnął rękę. - W y -
starczająco trzęsłaś się nade mną przez cały zeszły rok.
- Tylko dlatego,
że ta komediantka... jak jej tam, Kodak Comic
potraktowała cię w sposób bezceremonialny - oświadczyła sztywno
Gwen. -
Wygląda na to, że zepsuje ci i tegoroczne święta. Przecież
widzę, że wcale się nie cieszysz.
- Po pierwsze, ona ma imi
ę: Joy. A po drugie, nie ma nic
wspólnego z moimi nastrojami -
stwierdził kategorycznie, doskonale
wiedząc, że jest dokładnie odwrotnie. Gwen wyciągnęła mylne
wnioski. Był w znakomitym humorze. Całą noc leżał obok Joy, czuł
jej obecność, w każdej chwili, gdyby tylko chciał...
- S
łuchasz mnie, Dan?
- Tak, oczywi
ście. - W porę przypomniał sobie o obecności
siostry. -
Słuchaj, ktoś ukradł świąteczną kartkę, którą przysłała mi
Joy -
oznajmił lekkim tonem, czekając na efekt.
- Kartk
ę od Joy? Naprawdę? To dziwne.
- Bardzo.
- Dan, pos
łuchaj mojej rady, znajdź sobie nową dziewczynę i
zaproś ją na świąteczne przyjęcie.
- A ty przyjdziesz ze swoj
ą sympatią?
- Jasne. William bardzo si
ę na to cieszy.
- S
łyszałem, że pisze książkę o procesie Berkleya. Gwen drgnęła.
- W
łaśnie miałam ci o tym powiedzieć.
- Wcze
śniej doniósł mi o tym płatny informator - wyjaśnił Dan
nie bez złośliwej satysfakcji.
- William jest na razie na etapie opracowywania notatek i
robienia planu wywiadów.
- Ju
ż zaczął je przeprowadzać - sprostował Dan. - Dwa razy
odwiedził Theo Nelsona, właściciela Laff Trak Comedy Club w
więzieniu Stillwater.
Gwen westchn
ęła z rezygnacją.
- W porz
ądku, masz rację. William pracuje nad książką. Obawiał
się, że będziesz wściekły, i dlatego starał się trzymać to w tajemnicy
przed tob
ą.
- Dlaczego mia
łbym być wściekły?
- Zazdro
ść zawodowa. A poza tym uraza, że zajął miejsce w
moim sercu -
gładko wyrecytowała Owen.
- Bo
że, co za nonsensy - prychnął Dan. Albo Harris naprawdę
wierzył w te bzdury, albo wymyślił je specjalnie, by odciągnąć jego
uwagę od czegoś o wiele ważniejszego. Taki wybieg sprawdzał się na
rozprawie sądowej.
- My
ślę, że Theo Nelson nie był zachwycony, że prokurator,
który go wsadził do więzienia, pisze o nim książkę - zauważył
trzeźwo.
- William obieca
ł mu duży udział w zyskach ze sprzedaży
książki. - Gwen była wyraźnie dumna z narzeczonego. - Zresztą Theo
wyjdzie za rok.
- Harris by
ł zadowolony z tych wizyt?
- Niezupe
łnie. Pierwszy raz był wręcz zły. Za drugim razem
poszło trochę lepiej. To było tego dnia, kiedy piekliśmy ciasteczka.
Spotkałam się z nim, poszliśmy do mnie i... wreszcie się odprężył. -
Uciekła wzrokiem w bok.
- Czy rozmawia
ł z kimś jeszcze?
- Pr
óbował kontaktować się z Berkleyem, ale on nie życzył sobie,
by odgrzebywano jego sprawę. Prawdę mówiąc, nie chciał zamienić z
Williamem nawet słowa.
- Zastanawiam si
ę, czy rozmawiał też z Rexem. Oczy Gwen
rozszerzyły się.
- My
ślisz, że ten rolex mógłby być łapówką od Williama, a to, co
usłyszałam na temat lojalności, miałoby dotyczyć sprawy Berkleya? -
sp
ytała mocno zaniepokojona.
- Nie wiem, Gwen - odpar
ł Dan.
- Danny, to nie ma sensu.
Ma, stwierdzi
ł w duchu, jeśli Harris wynajął Rexa, by odnalazł
Joy. Czyżby aż tak bardzo chciał ją przepytać? Nie ma wyjścia, musi
odkryć karty.
- Gwen, czy William by
ł zainteresowany odszukaniem i
spotkaniem się z Joy?
- Ja przynajmniej nic o tym nie wiem. Zreszt
ą, co w tym złego,
gdyby nawet chciał z nią porozmawiać? Ona jest teraz w bezpiecznym
miejscu, prawda?
- Nie wiem - odpowiedzia
ł i uznał, że mimo wszystko jest
szczery.
- Jasne, sk
ąd masz wiedzieć, skoro ci uciekła. Dan, powiedz mi
wreszcie, dlaczego dopytujesz się, czy William pisze książkę i czy
rozmawia z połową miasta?
Oczywi
ście, że miałby w nosie tę książkę, gdyby nie Joy. Tego
jednak nie mógł Gwen zdradzić.
- S
łyszałem, że porzuca posadę i otwiera kancelarię? - zagadnął,
mając nadzieję, że zmiana tematu odwróci uwagę siostry.
- Dobrze s
łyszałeś. - W głosie Gwen znów zabrzmiała nuta
dumy. -
Chciałabym, żebyś aprobował mój wybór, Danny. William
okazał się mężczyzną, o jakim zawsze marzyłam. I tak świetnie pasuje
do naszego kręgu towarzyskiego!
Dan wiedzia
ł doskonale, że to aluzja do Joy. W przeciwieństwie
jednak do tego bezwzględnego typa, który dla kariery był gotów na
wszystko, Joy była uczciwa, serdeczna i dobra. No, może nazbyt
wybuchowa i uparta.
- Dobrze, Gwen, zostawi
ę Harrisa w spokoju, jeśli przestaniesz
tępić Joy, zgoda? - zaproponował.
- Zgoda. Tyle
że będziesz musiał znosić obecność Williama na
przyjęciu - zaśmiała się.
- Ju
ż dobrze, dziecino. - Puścił do niej oko. - Odtąd jestem dla
ciebie Świętym Mikołajem.
-
Święty Mikołaj... Tak o tobie mówi siostra Constance Clarence
ze Światowej Misji Dobrej Woli - wyrecytowała Gwen z
entuzjazmem. -
Ona jest zresztą niesłychanie tajemnicza.
Dan zacisn
ął pięści, ale pokręcił głową z uśmiechem.
- Pani Nettel jest niepoprawna.
- Sk
ądże, ona jest perłą wśród gospodyń - zaprzeczyła żarliwie
Gwen. -
Dzwoniłam do niej, żeby się upewnić, czy przyjdzie pomóc
nam w przygotowaniach do niedzielnego przyjęcia. Wtedy
wspomniała o twoim gościu. Szkoda, że sam mi o niej nie
powiedziałeś - zakończyła z wymówką.
- Wreszcie jeste
śmy kwita - odparował. - Ty milczałaś na temat
książki Harrisa, a ja o poczciwej siostrzyczce.
- Trudno, niech ci b
ędzie. Jesteśmy kwita - zgodziła się
niechętnie i wstała zza biurka, kierując się ku drzwiom,
- Chcia
łem opowiedzieć ci o siostrze, ale bałem się, że możesz
mieć zastrzeżenia.
- Ja? Zastrze
żenia? Zawsze popierałam akcje charytatywne!
- Siostra Constance Clarence jest kochan
ą, pełną poświęcenia
duszą, która nie ma się gdzie podziać w tym obcym mieście. Misja
wiedziała, że zbieram dla nich rzeczy, więc skontaktowała się ze mną,
prosząc o gościnę.
- Ale tamta misja nazywa
ła się chyba jakoś inaczej. - Gwen w
zamyśleniu zmarszczyła brwi.
- Och, wiesz jak szybko rozprzestrzeniaj
ą się wieści -
zbagatelizował. - Jedna siostrzyczka powie drugiej i tak to się
odbywa...
Gwen nie mia
ła powodu wątpić w wyjaśnienia brata.
- Ciesz
ę się, że siostra Clarence będzie na naszym przyjęciu -
rzekła, stojąc już z ręką na klamce. - A propos, czy poczęstowałeś ją
moimi ciasteczkami?
Ha! Pocz
ęstowałem!
- Co, pewnie nie przysz
ło ci to do głowy? - Gwen uśmiechnęła
się, widząc minę Dana. - Nic nie szkodzi, nadrobimy to przy deserze.
Podam je do kawy, razem z lodami pistacjowymi.
Dan poczu
ł się nieswojo. Przypomniał mu się zasypany
okruchami stół. Uświadomił też sobie, ile serca i pracy włożyła w te
wypieki Gwen. Trudno, Joy będzie musiała wziąć się dzisiaj do
roboty.
- No, dobrze, id
ę - oznajmiła Gwen. - Chciałabym wierzyć, że
wszystko z tobą w porządku. I dzięki za poczęstunek. Bardzo mi
smakował lunch w pokoju przesłuchań.
Otworzy
ła drzwi i cofnęła się, widząc, że w progu stoi William
Harris.
- To ty, kochanie! - wykrzykn
ął zdziwiony. Dan uśmiechnął się
do
przystojnego prokuratora. Mógł mu tylko pozazdrościć sukcesów.
Ten mężczyzna o młodzieńczej sylwetce, sympatycznej twarzy,
modnie ostrzyżonych włosach i niewielkiej wypielęgnowanej bródce
był w stanie owinąć sobie wokół palca każdą ławę przysięgłych.
Star
zał się dystyngowanie, zachowując znakomitą formę.
William obj
ął Gwen, zerkając podejrzliwie na Dana zza jej
ramienia.
- Czy
żbyś wstał lewą nogą? - spytał z przekąsem.
- William, on wie o ksi
ążce - szepnęła mu do ucha Gwen,
wysuwając się z jego objęć.
- W
łaśnie miałem mu o niej powiedzieć.
- Tak? I szuka
łeś mnie? - spytał ironicznie Dan.
- Owszem, ale skoro spotka
łem Gwen, najpierw odprowadzę ją
do biura.
- Harris, musz
ę z tobą pomówić - oznajmił Dan.
- Do
świąt mam urlop. Pewnie to nic pilnego. - Harris beztrosko
machnął ręką. - Pogadamy na przyjęciu.
Wyszli. Dan opar
ł łokcie o blat biurka i zamyślił się. Sporo się
dzisiaj dowiedział. Przede wszystkim zyskał pewność, że Gwen nie
ma
pojęcia o powrocie Joy, a Rex boryka się z problemami, o których
wola
łby nie mówić. Zabolało go, że siostra nie jest z nim szczera, gdy
w grę wchodzi jej ukochany William. Kto wie, czy nie byłaby zdolna
wykraść dla niego pocztówkę Joy, gdyby uznała, że przyda mu się
jako materiał do książki, albo jeszcze gorzej - gdyby chciał wyśledzić
Joy. Czy jednak okłamałaby brata? Uświadomił sobie, że gdy
wspomniał o kradzieży pocztówki, nie zaprzeczyła otwarcie.
- Je
żeli chodzi o świąteczne wypieki, to mam doświadczenie
jedynie w jedzeniu ich -
ostrzegła Joy, widząc, jak Dan stawia na stole
kuchennym dwie wielkie torby z zakupami.
- Tak w
łaśnie przypuszczałem. - Odwrócił się i ogarnął ją
spojrzeniem. -
Mimo wszystko cieszę się, że cię widzę - dodał i
uśmiechnął się czule.
Cho
ć Joy miała na sobie sprany bawełniany podkoszulek i białe,
nie pierwszej młodości spodnie, na szczęście nie aż tak workowate jak
te, w których jeździła na łyżwach, wyglądała świeżo i pociągająco.
Złote włosy lśniły, a w oczach miała radość. Dan najchętniej porwałby
ją w ramiona i zaniósł do sypialni.
- Znalaz
łam stację, która nadaje same kolędy - powiedziała cicho
Joy. Och, jeśli on tak jej pragnie, czemu jej nie przytuli?
Dan s
łuchał przez chwilę muzyki płynącej z radia, a potem
podszedł do Joy i zamknął ją w uścisku. Fala gorąca natychmiast
ogarnęła całe jej ciało. Przylgnęła żarliwie do Dana.
- Tak tego potrzebowa
łam,. Danny... - wyszeptała.
- Wiem, czego potrzebujesz - odpar
ł, opierając podbródek na
czubku jej głowy. - Ciągle o tym myślę i postaram się spełnić
wszystkie twoje marzenia. Chcę, żeby te święta były dla nas
najpiękniejsze. Musimy tylko...
Joy wspi
ęła się na palce i żartobliwym gestem rozwichrzyła mu
ciemne włosy. Kosmyki opadły na czoło, nadając mu rozkosznie
niedbały i seksowny wygląd, który sprawił, że Joy poczuła słabość w
kolanach.
- Co musimy? Mów szybko.
- Musimy wzi
ąć się za ciasteczka - oznajmił z niekłamanym
żalem.
- Najpierw wezm
ę się za ciebie - powiedziała głosem drżącym z
pożądania. - Chcę się z tobą kochać w kuchni, tak jak kiedyś.
Pieczenie może poczekać.
Dan spiorunowa
ł ją spojrzeniem i na wszelki wypadek
unieruchomił jej nadgarstki.
- Wyjad
łaś je, a dobrze wiesz, że nie może ich zabraknąć w
niedzielę.
- Nie mo
że... - powtórzyła smętnie.
- Chyba odebra
łaś moją wiadomość na automatycznej
sekretarce?
- A wysy
łałeś jakąś? Dan zagryzł wargi.
- Przecie
ż prosiłem, żebyś odbierała po pięciu sygnałach.
- No tak, ale wcze
śniej zapowiadałeś, żebym w ogóle nie
odbierała. Więc myślałam, że mnie sprawdzasz - tłumaczyła
nieporadnie.
- Mog
łaś odsłuchać taśmę potem.
- No, dobrze, nauczy
łam się tego na pamięć - przyznała z
wesołym błyskiem w oku i szeroko otworzyła drzwi lodówki.
Dan nie m
ógł się powstrzymać od głośnego westchnienia ulgi na
widok starej makutry, należącej jeszcze do jego babci, wypełnionej
pięknie wyrobionym ciastem.
- Od pocz
ątku wierzyłem w siostrę Constance Clarence -
powiedział i oblizując się łakomie, sięgnął do misy. Zanim Joy
zdążyła zaprotestować, nabrał ciasta na palec i spróbował.
- No, dziecino, zabieramy si
ę do roboty. - Energicznie zatarł ręce.
- Nie m
iej mi za złe, że tak się przejmuję, ale te ciasteczka przeszły do
rodzinnej tradycji. Musieliśmy z Gwen czymś wypełnić pierwsze
święta bez rodziców, kiedy zginęli w katastrofie lotniczej. Zabraliśmy
się do wypieków, prowadząc przy tym nie kończące się rozmowy.
Przeanalizowaliśmy wtedy całą historię rodziny. - Westchnął,
wyjmując z kredensu stolnicę. - A ciasteczka bardzo się udały i odtąd
zawsze je piekliśmy. Zwłaszcza Gwen niesłychanie się wprawiła.
- Twoja siostra od pocz
ątku mnie nie lubiła, prawda?
- Gwen uwa
ża, że wie najlepiej, co jest dla mnie dobre - przyznał
szczerze. -
Tylko dwa razy rozmawiała z tobą w czasie procesu i na tej
podstawie wydała osąd. Sama jest powściągliwa, więc raziła ją twoja
otwartość i żywiołowość. Ale największą pretensję miała do ciebie o
to, że mnie zostawiłaś, ponieważ wiedziała, jak bardzo mnie to
obeszło.
- Tak mi przykro, Dan - powiedzia
ła miękko Joy. - Odejście
wydawało mi się jedynym wyjściem. Przez cały czas myślałam o
powrocie.
Dan przygl
ądał się, jak Joy kuca przy piekarniku i nastawia go.
Zachowywała się tak naturalnie, jakby była w swoim mieszkaniu i
robiła to co dzień. Zaczął sobie wyobrażać, jak to by było, gdyby
wracając po pracy, zastawał w domu Joy.
- Spe
łnia się marzenie. - Cichy głoś Joy wdarł się w jego myśli.
- Taak...
- Bo
że Narodzenie w twoim domu. W tym wielkim, pięknym
starym domu.
Dan poczu
ł, że znów sztywnieje. Świąteczny kicz i farsa. Czy ta
obsesja nigdy go nie opuści? Sam jest sobie winien. Po co ją zwodził?
- Przesada, w tej cha
łupie hulają przeciągi jak w starej stodole -
burknął, wzruszając ramionami. - Idę na górę, przebrać się. I rozpalę
kominek w salonie.
Pracowali razem wytrwale, z przerw
ą na lekką kolację.
- Czy Rex te
ż się przyłączy do świątecznego szaleństwa? -
zagadnęła w pewnym momencie Joy.
- Och, nie przepu
ściłby takiej okazji - zaśmiał się Dan, wkładając
kolejną blachę do pieca. Za chwilę zmarszczył brwi, przypominając
sobie, co mówiła Gwen. - A jednak trudno przewidzieć jego reakcje.
Uwielbia towarzystwo, a odnosi się wrażenie, że nie zawsze potrafi
się dobrze bawić.
- Czasami, kiedy piskl
ęta są wypychane z gniazda, gdzie indziej
szukają ciepła - zauważyła łagodnie Joy.
- Mo
żliwe. Choć akurat rodziców wspomina bardzo dobrze.
- W takim razie zawa
żyły późniejsze doświadczenia. - Oczy Joy
zabłysły. - Ja aż do siedemnastego roku życia mieszkałam z matką w
eleganckim pensjonacie. Nigdy nie była ze mnie zadowolona. Kiedy
byłam jeszcze dzieckiem, miała wypadek samochodowy. Procesowała
się i dostała duże odszkodowanie. Odtąd nie pracowała. I nigdy nie
ruszyła się dalej niż do baru na rogu.
- A co si
ę stało z twoim ojcem?
- W og
óle go nie znałam - powiedziała drewnianym głosem Joy,
patrząc w okno. Pamięć podsunęła jej obraz matki - jej
niezadowoloną, zgorzkniałą twarz. - Przez całe lata utrzymywałyśmy
się dzięki tym pieniądzom, ale skąpiła mi wszystkiego. A potem
spotkała faceta i w ogóle zabrakło tam dla mnie miejsca. On chciał,
żebym została - wzdrygnęła się - a matka chciała mnie wyrzucić, bo
uważała, że go uwodzę. Sama stamtąd uciekłam! Pracowałam jako
kelnerka w różnych klubach w okolicy. Tak potrafiłam zabawiać
ludzi, że stałam się znana i pozwolili mi wystąpić na scenie. Dobrze
mi poszło. Resztę już znasz. - Odwróciła się od okna i popatrzyła
Danowi w oczy. - Teraz chyba rozumie
sz, że nie zwodziłam cię wtedy
w hotelu, mówiąc, że marzę o prawdziwych świętach. Och, Dan, jak
mi ciebie brakowało. - Nagle wtuliła się w jego ramiona. - Nigdy
nikogo tak nie potrzebowałam. Mój opiekunie, mój Święty Mikołaju...
Danny opar
ł podbródek na czubku jej głowy, przymykając oczy.
Ta kobieta bezustannie zmuszała go do obrachunków z samym sobą.
Niestety, prawda była smutna - łatwiej było mu odgrywać rolę
opiekuna i wybawcy niż Świętego Mikołaja, niosącego jej w
prezencie szczęście.
ROZDZIA
Ł 7
- Pobudka,
śpiochu!
Joy zamruga
ła i przeciągnęła się, słysząc głos Dana dobiegający z
sąsiadującej z sypialnią garderoby. Widziała go w otwartych
drzwiach. Kończył się ubierać i właśnie wybierał krawat.
- To okropne,
że muszę cię zostawić i iść do pracy w sobotę -
powiedział, starannie wiążąc węzeł.
- Nie trzeba by
ło tak późno kłaść się spać - ziewnęła.
- Nie
żałuję tego - zauważył z uśmiechem Dan.
Usiad
ła na łóżku, podciągając kolana. Przegadali cały wieczór.
Joy odważyła się powrócić do wspomnień z dzieciństwa i wczesnej
młodości, a Dan okazał się uważnym i pełnym zrozumienia
słuchaczem. Joy zrobiło się lekko na sercu - otworzyła się przed
Danem i zrzuciła ciążące jej brzemię.
- B
ędziesz dziś sprawdzał różne poszlaki? - zapytała, wracając
myślami do rzeczywistości.
- Musz
ę próbować, może coś się wyjaśni.
- S
łuchaj, a może ktoś sądzi, że to ja mam kopertę z pieniędzmi,
którą Berkley przekazał Theo tamtej nocy w klubie?
Dan zmarszczy
ł brwi i zbliżył się do łóżka.
- Rozwa
żałem taki wariant - przyznał. - O takiej możliwości
wspominał również mój informator. Ktoś mógłby liczyć na to, że
odbierze ci te pieniądze. Zadzwonię dzisiaj z biura do Henry'ego
Sheldona i dowiem się, czy ktoś jeszcze o ciebie pytał.
- Przeka
ż mu moje serdeczne pozdrowienia - powiedziała
miękko.
- Dobrze.
- Je
śli naprawdę chodzi o pieniądze, William Harris odpada -
stwierdziła nagle. Wiedziała, że ta uwaga nie zachwyci Dana i nie
pomyliła się. Włączył prokuratora do kręgu podejrzanych ze względu
na książkę. Natomiast Joy, tak samo jak Gwen, uważała, że William
jest uroczy i sympatyczny. Wyczuwała, że Dan go nie lubi i
najchętniej wsadziłby go za kratki, aby nie mógł spotykać się z Gwen.
Najwyraźniej uważał, że Harris nie jest wystarczająco dobry dla jego
siostry.
- Trzeba te
ż się dowiedzieć, dlaczego pani Nettel zamieszkała w
sąsiedztwie zaraz po procesie - stwierdził, zapinając marynarkę. -
Rexowi od początku to się nie podobało, tak samo jak jej natrętnie
oferowana pomoc. Nie słuchałem go, ponieważ zrobiła na mnie dobre
wrażenie. Była bardzo miła i wykonywała swoją pracę doskonale -
teraz zaczynam myśleć, że zbyt doskonale. A może to ona szukała cię
w Orlando?
Joy mia
ła wielką ochotę opowiedzieć mu o wizytach pani Nettel
w Laff Trak Comedy Club, u Theo Nelsona. Był kiedyś jej
przyjaciele
m i bez względu na wszystko, co się później wydarzyło,
była mu wdzięczna, że załatwił jej pierwszy angaż. Jeśli pani Nettel
wdała się z nim w interesy, powinna najpierw sama wyjaśnić, jaki
miały charakter. Dan najwyraźniej nie znosił nie dokończonych
spraw
. Ciążyły mu, nie dawały spokoju i nie pozwalały zapomnieć o
pracy nawet we własnym domu. Trochę się dziwiła, że nie jest w
stanie oddzielić czasu pracy i miłości. Jej przyszłoby to łatwo.
- Dasz sobie rad
ę sama? - zapytał z ukrytą troską. Każdy nerw
prof
esjonalistki w ciele Joy zadrżał, gotów do podjęcia wyznania.
Lekko zeskoczyła z łóżka, wspięła się na palce i pocałowała Dana
prosto w usta.
- Nie martw si
ę o mnie i pędź do pracy, gliniarzu. Wszystko
będzie w porządku, obiecuję.
Dana nie trzeba by
ło dwa razy prosić. Ruszył pospiesznie do
drzwi.
Kiedy zabrzmia
ł dzwonek u drzwi, Joy szybko włożyła habit i
okulary. Domyśliła się, że to pani Nettel, której Dan nie zostawił
kluczy do domu.
- Dzie
ń dobry. Przepraszam, że musiała pani chwilkę poczekać,
ale byłam zajęta na górze segregowaniem darów - powiedziała Joy,
otwierając drzwi.
- Nic nie szkodzi. - Starsza pani u
śmiechnęła się i dodała: -
Cieszę się, że będę dziś miała towarzystwo siostry. Zwykle w soboty,
gdy skończę pracę, ucinamy sobie z Da - nem pogawędkę, a czasem
nawet plotkujemy.
Joy rozumia
ła teraz, jakim sposobem pani Nettel przekonała Dana
do siebie. Zorientowała się, że nie utrzymuje kontaktów z sąsiadami i
wykorzystała jego samotność. Tym bardziej należało zbadać tę
sprawę. Joy już zdążyła zapomnieć, że ma trzymać się z daleka od
śledztwa i tylko grzecznie przyjąć posłańca ze świątecznym
drzewkiem.
- Zaraz sprawdz
ę, czy Dan nie zostawił mi czegoś do zszycia w
garderobie -
powiedziała pani Nettel. - O, jest kawa, jak zwykle. - Z
aprobatą zerknęła do kuchni, gdzie w ekspresie podgrzewała się kawa.
-
Chętnie się napiję, kiedy skończę porządki.
Nawet gdy usiad
ła wreszcie przy kuchennym stole, nie pozostała
bezczynna. Zaczęła polerować srebrną cukiernicę. Joy z filiżanką w
ręku stała przy oknie, zerkając na dziedziniec z tyłu domu.
- Brakuje siostrze dzieciaków, co?
- Jest pani spostrzegawcza, pani N. - przyzna
ła Joy.
- Rzeczywi
ście, od razu je polubiłam.
- Z wzajemno
ścią - uśmiechnęła się starsza pani. - Przepadają za
siostrą. Rodzice byli pełni podziwu, że tak od razu zorganizowała im
siostra znakomitą rozrywkę. Świetnie się bawiły. Potrafię to docenić,
niech siostra mi wierzy, przez lata byłam związana z show - biznesem.
Joy z trudem ukry
ła wrażenie, jakie zrobiły na niej słowa
„rozrywka" i „show -
biznes". Pani N. była stanowczo zbyt bystra.
Najwyższy czas przejść do ofensywy. Dolała jej kawy i usiadła przy
stole.
- Czy poza prac
ą u Dana ma pani jakieś inne zajęcia? -
zagadn
ęła, starając się mówić lekkim tonem.
- Teraz ju
ż nie, ale przez całe lata byłam księgową.
- Ruchy pani Nettel sta
ły się nagle szybsze. Ściereczka do
polerowania
śmigała jej w rękach. Najwidoczniej nie odpowiadał jej
temat rozmowy. Czyżby ż powodu Theo Nelsona?
Joy nasypa
ła sobie trzy łyżeczki cukru i zamyśliła się, mieszając
kawę. Wizyty pani Nettel jako księgowej w Laff Trak były jak
najbardziej usprawiedliwione. I nie musiało to wcale znaczyć, że brała
udział w praniu brudnych pieniędzy.
- Zapewne jest ju
ż pani na emeryturze - zagadnęła od niechcenia.
Pani
ą Nettel wyraźnie zaczęła dziwić jej ciekawość.
- Przez dwadzie
ścia pięć lat prowadziłam własną firmę, a teraz
moim głównym zajęciem jest dbanie o Dana. - Obfite łono
zafalowało; - On jest dla mnie jak rodzony syn. I tylko to się liczy.
Nie mam ochoty wracać do przeszłości.
Nawet je
śli w przeszłości była koperta z okrągłą sumką za
fałszywe alibi dla Theo? Joy bardzo chciałaby uwierzyć pani Nettel,
zwłaszcza że ją polubiła. Ale równie dobrze demonstracyjne
zainteresowanie losem Dana mogło posłużyć do innych celów.
- A skoro ju
ż rozmawiamy, siostro, chciałabym również o coś
spytać. Jakie siostra ma plany na najbliższą przyszłość?
- Czemu pani pyta? - Joy mocniej
ścisnęła uszko filiżanki.
- Mój znajomy jest producentem w lokalnej telewizji -
wyjaśniła
z ożywieniem starsza pani. - Szuka kogoś ciekawego, kto
poprowadziłby nowy program dla dzieci. Tylko obawiam się, że przy
tylu obowiązkach i tak tradycyjnej regule zakonu siostra nie mogłaby
przyjąć tej propozycji.
Niestety - to by
ła wymarzona propozycja dla Joy Jones, ale nie
dla siostry Clarence. Wspaniałe, twórcze zajęcie. Kontakty z ludźmi, a
zwłaszcza z ukochanymi dzieciakami... Lepiej nie robić sobie nadziei.
Musiałaby ujawnić swoją tożsamość, żeby przyjąć tę posadę.
- Mam zbyt du
żo zajęć, a poza tym w każdej chwili mogę być
skierowana gdzie indziej -
powiedziała ze skrywanym żalem Joy.
- Szkoda, wielka szkoda. - Pani Nettel a
ż cmoknęła.
- Siostra zd
ążyła już zżyć się z naszą społecznością, a na dodatek
sprawić, że Dan wreszcie poweselał. Ludzie są zachwyceni, ponieważ
mogą zamienić z nim parę słów, jak to z sąsiadem. Od dawna
tłumaczyłam im, że to nie żaden zrzęda i sknerus, ale przekonali się
dopiero dzięki siostrze.
- Nie mog
ę powiedzieć, że moja świąteczna misja zakończyła się
całkowitym sukcesem. To sztuczne bezduszne drzewko, które zaraz
przyniosą ze sklepu, będzie moją klęską.
- Zgadzam si
ę całkowicie! - przyklasnęła starsza pani.
- Przecie
ż to cała przyjemność pojechać i wybrać żywe drzewko.
Zawsze mają jakieś wady, nierówne gałązki - ale przynajmniej są
praw
dziwe i pachnące.
Joy unios
ła oczy ku niebu.
-
Święte słowa.
- Dawniej w tym domu musiano ubiera
ć choinkę. Wiem, bo
kiedyś znalazłam na strychu piękne stare bombki. Niektóre są nawet
ręcznie malowane.
- Mog
łybyśmy to zrobić - zaproponowała Joy.
- Znalaz
łam przy telefonie wizytówkę z nazwiskiem tej
ekspedientki z domu towarowego, u której Dan zamawiał choinkę -
powiedziała pani Nettel. - Zadzwonię do niej i odwołam zamówienie.
A potem pojedziemy wybrać prawdziwe drzewko.
- Cudownie! - Joy a
ż zapiszczała z zachwytu. Wiedziała, że Dan
zapomni o złości, kiedy zobaczy prawdziwe, pachnące drzewko
ustrojone w stare bombki. Nie, pani Nettel nie mogła być wrogiem
Dana. Kto chciałby jeździć w taki mróz po mieście, żeby wyszukać
choinkę, a potem dusić się w kurzu na strychu - tylko po to, by
ucieszyć swego sąsiada?
Podczas gdy Joy wsiada
ła do samochodu pani Nettel, Dan zmagał
się z obowiązkami, usiłując dzielić czas pomiędzy bieżącą robotę a
sprawę Joy. Czas uciekał. Joy nie mogła bez końca ukrywać się u
niego jako siostra Clarence.
Dzie
ń zaczął od wizyty w laboratorium. Gdy poprosił o
sprawdzenie pani Nettel, wyjmując z torby żelazko z odciskami jej
palców, młody pracownik nieznacznie uniósł brwi. Dan nieraz
opowiadał o starszej pani w samych superlatywach i żartowano nawet
z niego, że na stare lata znalazł sobie opiekuńczą mamusię. Wypełnił
jednak polecenie bez słowa.
Nast
ępnym posunięciem było skontaktowanie się z gospodarzem
apartamentów w Orlando. Znając życzliwość, jaką Henry Sheldon
miał dla Joy, wiedział, że będzie musiał rozmawiać bardzo
dyplomatycznie. Powoli wystukał numer Tropical Arms Apartments.
- Halo, pan Sheldon? Tu m
ówi detektyw Dan Burke z Wydziału
Policji St. Paul. Badam sprawę Faye Fairway... Tak, jest w tej chwili
bezpieczna i ma się dobrze. Chciałem zapytać, czy po jej wyjeździe
nie zaobserwował pan czegoś podejrzanego? Może ktoś się kręcił,
rozpytywał o nią? Spokojnie, jak zwykle, powiada pan.... Dobrze, jeśli
coś się zdarzy, proszę mnie zawiadomić. Nie, lepiej do domu. Proszę
zapisać numer.
Dan sko
ńczył rozmowę i skrzywił się z niezadowoleniem. Już
miał odłożyć telefon na stos papierów, kiedy rozległ się sygnał.
- Detektyw Burke, s
łucham.
- Chcia
łbym mówić z Rexem Cameronem. - Głos był męski,
ostry i zupełnie mu nie znany.
- Nie ma go dzisiaj.
- Nie zasta
łem go w domu, a mam pilną sprawę.
- Rex bierze czasami dy
żury na mieście w soboty - poinformował
Dan, obracając w palcach ołówek. - Czy mam mu przekazać, kto
dzwonił?
- Tak. Prosz
ę powtórzyć mu, że dzwonię od Thackera,
potwierdzić, iż zadanie na wczoraj zostało wykonane.
- Pod jakim numerem jest pan osi
ągalny? - Dan tak mocno
przycisnął ołówek do kartki w notesie, że złamał grafit. Podany przez
nieznajomego kod kierunkowy był identyczny z tym, którego sam
przed chwilą użył, telefonując do Orlando. Człowiek od Thackera,
kimkolwiek był, znajdował się na Florydzie.
Dan zamy
ślił się. Jakie sprawy mógł mieć Rex w tej części kraju i
co zlecił temu osobnikowi od Thackera? Najchętniej wolałby nie
dociekać. Ktoś jednak wykradł kartkę od Joy... I jeszcze ten cholerny
rolex. Z westchnieniem wystukał zapisany przed chwilą numer.
- Agencja Thackera. W czym mo
żemy panu pomóc? - zapytał
miły kobiecy głos.
- Rozwa
żam możliwość skorzystania z waszych usług.
- Polecamy si
ę, proszę pana.
- Czy mo
że mi pani podać wysokość stawki godzinowej?
- Raczej nie, prosz
ę pana, gdyż zależy ona od rodzaju usługi. Na
początku umawiamy klientów z pracownikiem operacyjnym.
Zapotrzebowanie jest rozpatrywane i dopiero wówczas przedstawiamy
nasze warunki.
No, je
śli to nie jest agencja detektywistyczna, jutro pojawia się na
własnym przyjęciu w rudej peruce Joy!
- Nie pomyli
łem się chyba - jesteście agencją detektywistyczną?
- Zgadza si
ę, proszę pana.
- Dobrze. Pozwol
ę sobie zadzwonić za parę dni. Do widzenia i
dziękuję.
Dan d
ługo jeszcze nie odejmował słuchawki od ucha, a jego palec
tkwił na przycisku rozłączenia. Traktował Rexa niemal jak brata, ale
musiał stawić czoło sytuacji, choćby podejrzenia miały się okazać
prawdziwe. Jeśli to rzeczywiście Rex ścigał Joy, jaki mógłby mieć
motyw? Złoty zegarek sugerowałby, że działa na czyjeś zlecenie.
Dobrze płatne zlecenie. William Harris nie należał do biednych. Gwen
także trudno byłoby do nich zaliczyć. Theo Nelson również powinien
mieć pieniądze - jeśli istniała koperta i udało mu się ją w porę ukryć.
W ka
żdym razie należało jak najszybciej porozmawiać z Rexem
By
ła już dziesiąta, gdy Dan dotarł do domu i stanął w drzwiach
własnej sypialni, Joy tkwiła w fotelu skulona i owinięta pledem,
zaczytana w jakimś tanim wydawnictwie z kolorową okładką. Z
pewnością nie z jego biblioteki. Nie podejrzewał też, by podsunęła je
pani Nettel. Skąd w takim razie wytrzasnęła to czytadło?
- P
óźniej już nie mogłeś przyjść, glino - powiedziała
niezadowolonym tonem, sięgając po elegancką skórzaną zakładkę.
- Przepraszam, ale mia
łem włamanie w północnej stronie miasta.
- A widzia
łeś drzewko? - zapytała niecierpliwie.
- Nie, od razu wszed
łem na górę. A w ogóle, gdzie się
podziewałaś? Telefonowałem parę razy w ciągu dnia.
Joy przygryz
ła wargę.
- Moja wina. Powinnam w
łączyć automatyczną sekretarkę.
- Zadzwoni
łem, kiedy tylko zdobyłem parę informacji o pani
Nettel.
- Och...
- Poniewa
ż się nie odżywałaś i nie zastałem cię w domu, na
wszelki wypadek zadzwoniłem do niej. Była miła, jak zwykle, i
wydawało się, że wszystko jest w porządku.
Na twarzy Joy pojawi
ł się niepokój.
- Kim ona jest, Danny?
- Jeszcze nie wiem. Musia
ła znakomicie zatrzeć za sobą ślady,
ponieważ jest osobą bez przeszłości, jak gdyby pojawiła się na świecie
w momencie kupna domu w sąsiedztwie.
- Czy... czy to ona? Dan zacz
ął przemierzać pokój wielkimi
niespokojnymi krokami.
- Nie mam poj
ęcia, ale z całą pewnością coś tu jest nie w
porządku. Sprawa Rexa też nie wygląda za dobrze. Agencja
detektywistyczna z Florydy rzeczywiście działa z jego polecenia.
Tym, kto o ciebie rozpytywała mógł być prywatny detektyw. Być
może chciał potwierdzić twoją tożsamość albo zadać ci parę pytań.
Tylko po co? O co tu chodzi?
- W takim razie ju
ż lepiej ci powiem - westchnęła Joy z
poczuciem winy.
- Co takiego? - Odwr
ócił się z miną, która nie wróżyła niczego
dobrego.
- Widzia
łam panią Nettel kilka razy w klubie u Theo.
Odpowiedzią był wściekły, nieartykułowany pomruk.
- Nie denerwuj si
ę. - Wyciągnęła rękę i pogładziła go
uspokajająco. - Nie chciałam zawracać ci głowy, dopóki sama nie
sprawdzę. W końcu Theo był moim przyjacielem. Przyjrzałam się dziś
uważnie pani Nettel i trochę pociągnęłam ją za język. Rozmawiała ze
mną bardzo szczerze.
- Mo
że w takim razie powiesz mi o niej coś, czego nie udało mi
się dowiedzieć, na przykład dlaczego zmieniła nazwisko?
- Co? Nie mam zielonego poj
ęcia. Doszłam do wniosku, że jest
niewinna i spotykała się z Theo wyłącznie w sprawach służbowych,
jako księgowa.
- Ksi
ęgowa?
- Tak sobie wydedukowa
łam, ponieważ opowiadała, że przez
dwadzieścia pięć lat wykonywała ten zawód i miała nawet własną
firmę. Wspomniała, że bardzo cię polubiła i uważa niemal za syna.
- Nie jeste
ś pewna, czy była księgową w Laff Trak?
- Na sto procent nie. Spotykali si
ę tylko w biurze, a nie na scenie
czy za kulisami. I często przynosiła ze sobą teczkę.
- Sam nie wiem, co o tym s
ądzić... Gdyby pani Nettel miała złe
zamiary, w ciągu tego roku mogłaby je wiele razy zrealizować -
powiedział, marszcząc brwi.
- Dlatego te
ż na pewno nie zatrudniła się u ciebie, żeby wpaść na
mój trop.
- S
ą jeszcze inne motywy - zemsta za Theo Nelsona, koperta z
pieniędzmi...
- To nie mog
ła być ona, Danny. Dzisiaj zaoferowała mi - jako
siostrze zakonnej -
możliwość pracy w lokalnej telewizji w
specjalnym programie dla dzieci.
Danny w desperacji roz
łożył ręce.
- Rany boskie, przecie
ż ona miała mi tylko sprzątać dom!
Dlaczego wszystko kręci się wokół niej?
- A mo
że raczej wokół mnie?
- W takim razie propozycja pracy by
łaby prowokacją obliczoną
na to, że się ujawnisz.
Joy prze
łknęła ślinę. Jeżeli naprawdę o to chodziło, to pani Nettel
prawie się udało. Ale nie powiedziała tego głośno.
- Nie b
ój się - uspokajała. - Pani Nettel wierzy święcie, że jestem
siostrą Clarence.
- Chcia
łbym być pewien, że tak jest.
- Przekonasz si
ę. - Szybkim ruchem odrzuciła koc i zerwała się z
fotela. -
A teraz zapomnij o kłopotach i chodź obejrzeć drzewko.
Dan powi
ódł za nią zmęczonym spojrzeniem.
- Najch
ętniej poszedłbym po prostu do łóżka, kochanie. Marzę
tylko o gorącym prysznicu i pościeli.
- Panny, prosz
ę, zrób to dla mnie.
- A co tu mo
że być ciekawego? Przecież wiem, co zamawiałem.
Chyba nie brakuje gałązek?
Joy niecierpliwym ruchem odrzuci
ła grzywkę znad czoła.
- Sam m
ówiłeś, że chciałbyś, żebym miała swoją wymarzoną
Gwiazdkę.
Dan usi
łował rozmasować sobie obolały, zesztywniały kark.
- Dobrze, p
ójdę, ale tylko rzucę okiem.
- Stój, glino! -
krzyknęła, gdy tylko przestąpił próg ciemnego
pokoju, -
Zawsze chciałam to powiedzieć - usprawiedliwiała się z
chichotem. Namacała kontakt i zapaliła światło. W rogu pokoju, obok
fortepianu, coś zalśniło kolorowo.
Dan stan
ął jak wryty, ze zdumieniem przyglądając się
cherlawemu świerczkowi przystrojonemu w stare bombki.
- To... Ty chyba nie... - wyj
ąkał. - Gdzie jest moje śliczne
drzewko z równiutkimi
gałązkami, dokładnie wymierzone, sięgające
sufitu? -
W jego głosie zabrzmiała irytacja.
- Twoje cudo zosta
ło w sklepie - poinformowała z satysfakcją
Joy.
- Pos
łuchaj, jestem bardzo tolerancyjny, ale wszystko ma swoje
granice. Przywyk
łem wybierać sobie takie choinki, jakie lubię.
- Dan, prosz
ę, popatrz jeszcze raz. - Ujęła go za rękę i
podprowadziła bliżej. - Czy nie jest piękniejsze i prawdziwsze?
Dan uj
ął w palce pachnącą lasem gałązkę. Ręcznie malowana
kolorowa bombka, na której uśmiechał się dobrotliwie Święty Mikołaj
jadący na saneczkach, zakołysała się i zamigotała. Przymknął oczy,
jakby poraził go nagły blask wspomnień.
Joy czeka
ła w napięciu, co powie, a kiedy uparcie milczał,
odezwała się:
- Dan, nie masz poj
ęcia, jaka byłam szczęśliwa, kiedy
zg
adałyśmy się z panią Nettel, że obie nie lubimy sztucznych
drzewek! Zjeździłyśmy pół miasta, zanim znalazłyśmy tę choinkę,
wyobrażasz sobie? - Zacisnęła palce, widząc jego surową minę. -
Dobrze, wiem, że nie powinnam się ruszać z domu, ale już wszyscy w
ok
olicy znają mnie jako siostrę Clarence. Chyba że chodzi ci o ten
romans? Zapewniam cię, że pani Nettel nie widziała, jak go kupuję.
Sama poszłam do księgarni. Sprzedawca nawet mrugnął do mnie,
kiedy płaciłam. Pewnie myślał, że to coś jak owoc zakazany albo
prezent dla...
- Dosy
ć! - uciął. - Nie chodzi o książkę ani o jazdę po mieście.
- Ale jeste
ś wściekły. Nie urażony, tylko po prostu wściekły.
Dlaczego? -
nalegała.
- Ju
ż ci mówiłem, przekroczyłaś pewną granicę. - Puścił ozdobny
choinkowy łańcuch, jakby nagle sparzył mu rękę. - Posunęłaś się za
daleko. Nie chcę, żeby cokolwiek przypominało mi święta z
dzieciństwa, ten udawany gwiazdkowy nastrój, tę sztuczną rodzinną
życzliwość. Przez lata męczyłem się, żeby o nich zapomnieć. Wiem,
jakie są twoje oczekiwania, Joy, ale i ty powinnaś zrozumieć, że na
pewne rzeczy nie mogę się zgodzić - mówił coraz szybciej i z coraz
większą złością. - Jaki byłem naiwny, kiedy myślałem, że uszanujesz
moje obyczaje. Ale ty musiałaś koniecznie zrobić wszystko po
swojemu!
- Pró
bowałam tylko zmienić coś na lepsze. - Łzy napłynęły jej do
oczu.
- Dla mnie to wcale nie jest lepsze - stwierdzi
ł zimno.
- Danny, powiedz, w czym naprawd
ę zawiniłam? - zawołała
płaczliwie, rzucając się ku niemu, ale odsunął się sztywno i wyszedł z
pokoj
u. Czekała jeszcze chwilę, nie wierząc, że mógł ją tak zostawić.
Ale z góry, z łazienki, dobiegł ją szum napuszczanej do wanny wody.
Dan brał kąpiel, o której tak marzył...
Ten d
źwięk przywrócił Joy do rzeczywistości. Podeszła do
choinki i z wściekłością zaczęła zdzierać z niej ozdoby, aż na dywan
posypały się igły. Potem odwróciła się na pięcie i zbiegła ze schodów.
Jednym ruchem zgarnęła z wieszaka płaszcz Dana i nie zważając, że
pod spodem ma tylko bawełnianą koszulkę, legginsy, a na nogach
tenisówki, wy
biegła na dwór, zamiatając śnieg połami zbyt długiego
okrycia.
S
ąsiedzi, z panią Nettel na czele zdziwiliby się, widząc siostrę
Clarence z burzą jasnych włosów, biegnącą w rozwianym męskim
płaszczu, w tenisówkach, prosto przed siebie, w zimowy pejzaż parku.
Zatrzyma
ła się na chwilę na chodniku, poznaczonym kolorowymi
światełkami rozjarzonych świątecznych dekoracji. Teraz wydały się
jej takie puste i fałszywe. Rozmyły się, gdy nowa fala łez napłynęła
jej do oczu.
Sama w taki mr
óz. I nie ma dokąd pójść...
ROZDZIA
Ł 8
Dan zakr
ęcił wodę i dobiegło go z dołu trzaśniecie frontowych
drzwi. Wytarł się z piorunującą szybkością, narzucił szlafrok i pędem
zbiegł do holu, uspokajając się w myśli, że Joy na pewno nie wpadła
na pomysł, aby wyjść. A jednak jego płaszcz zniknął z wieszaka. Miał
jeszcze nadzieję, że wybiegła tylko do ogrodu. Jednak widok
półotwartej bramy upewnił go, że stało się najgorsze. Potykając się,
wsunął nogi w wysokie buty, mocniej zacisnął pasek szlafroka i
wybiegł z domu.
Zobaczy
ł Joy daleko, u wylotu ulicy. Złożył dłonie w trąbkę i nie
zważając na sąsiadów, krzyknął, żeby natychmiast wracała. Na
dźwięk jego głosu podskoczyła nerwowo, a jasne włosy zalśniły w
świetle lamp.
Buty Dana zadudni
ły na chodniku. Zimne powietrze dostało się
pod rozwiewający się w biegu szlafrok. Na szczęście temperatura
powietrza zaczynała się podnosić.
Joy przyspieszy
ła kroku. Czarne poły obszernego płaszcza
powiewały, gdy pędziła w stronę parku pod zbawczą osłonę drzew.
Tylko nie tam, Joy! - b
łagał ją przyspieszając.
Park Pendham by
ł miłym miejscem w dzień, szczególnie w porze
letniej. Sieć wyasfaltowanych ścieżek, które schodziły się w środku
parku, przy niewielkim jeziorku, ściągała tu tłumy rowerzystów,
wrotkarzy i biegaczy. Zimą ruch był mniejszy, choć w ciągu dnia
przychodzili tu spacerowicze, co wytrwalsi biegacze i - dla odmiany -
łyżwiarze. Wieczorami park pustoszał i raczej nie należało kusić
losu...
Dan przebieg
ł przez ulicę i zatrzymał się przed ceglaną bramą. Do
parku w szlafroku?! Zgroza!
- Joy! - zawo
łał rozpaczliwie. - Joy, wracaj! - Odpowiedziała mu
cisza. Nadjeżdżał samochód. Dan skrył się przed jego światłami,
przekraczając bramę. Ruszył alejką, potem skręcił w drugą, od czasu
do czasu uważnie nasłuchując. Dopiero po dłuższej chwili jego
wprawne ucho wychwy
ciło w zimowej ciszy słaby okrzyk.
- Joy, kochana! - wykrzykn
ął i rzucił się w mrok.
- No, no, wygl
ądasz jeszcze lepiej ode mnie. - Joy wyłoniła się
zza drzewa otulona w zbyt obszerny płaszcz. - Ale nawet teraz się
kontrolujesz, ty superglino. -
Oskarżycielko wyciągnęła palec w jego
stronę.
- Czy ja naprawd
ę wyglądam na faceta, który się kontroluje? Co
wobec tego powinienem zrobić, żebyś uznała, że straciłem kontrolę? -
zapytał rozżalony, spoglądając na swoje gołe, owłosione nogi.
- Daj spok
ój, to się nie liczy. - Pokręciła głową, otulając się
ciaśniej połami płaszcza. - Jeśli nawet Joy Jones nie zdołała skruszyć
twojej skorupy, nikt już tego nie zrobi.
Dan podszed
ł bliżej i ujął w dłonie jej drobną twarz.
- Nie doceniasz si
ę. Właśnie ci się to udało. Przez ciebie się
rozkleiłem.
Zadr
żała pod smutnym spojrzeniem ciemnych oczu.
- Te ozdoby choinkowe specjalnie schowali
śmy z Gwen na
strychu, żeby nigdy nie ujrzały światła dziennego. Są dla nas
symbolem fałszu, samotności i bólu. Nie mogliśmy się zdobyć na to,
żeby je wyrzucić.
Wargi Joy zacz
ęły drżeć.
- Och, Dan, czemu mi tego wcze
śniej nie powiedziałeś?
Dlaczego nie byłeś ze mną szczery, tak jak ja byłam z tobą?
- Ja... nie s
ądziłem, że to będzie konieczne.
- Nie b
ędzie konieczne otwarcie przede mną swego serca? Czy
wiesz, jak to boli, kiedy się kocha?
D
łonie Dana zabłądziły pod płaszczem na jej ramiona i zacisnęły
się na nich kurczowo.
- Ty mnie kochasz?
- Jasne, g
łuptasie!
- Wcze
śniej usłyszałem od ciebie tyle różnych rzeczy, że skąd
mogłem wiedzieć - powiedział z wyrzutem.
- Ba
łam się - odwróciła wzrok - że nie usłyszę tego samego od
ciebie.
- Us
łyszysz. Kocham cię - wyznał ze spokojną pewnością. -
Naprawdę, Joy. Widzisz, Gwen i ja byliśmy parą samotnych
dzieciaków, pozbawionych miłości rodziców. Dla ojca liczyła się
jedynie jego kariera polityczna, podobnie jak dla matki, która
przypominała sobie, że ma dzieci tylko wtedy, gdy trzeba było
stworzyć wizerunek męża, a zarazem troskliwego i kochającego ojca
rodziny. Życie rodzinne było dla nich jedynie nudną koniecznością,
której za wszelką cenę starali się unikać. Wszystkie święta
celebrowane były na pokaz, wobec tłumu zaproszonych gości i
dziennikarzy. Na co dzień zajmowała się nami służba. Przetrwaliśmy
to jakoś tylko dzięki silnej więzi, jaka nas połączyła. - Jego usta
wykrzywił na moment lekki uśmieszek. - Ktoś patrzący z boku
powiedziałby, że jako rodzeństwo jesteśmy wobec siebie zaborczy,
nadopiekuńczy i nazbyt wścibscy, ale taka była cena przetrwania.
- Dobrze, jestem w stanie zrozumie
ć wszystko poza jednym -
dlaczego wciąż wydajecie przyjęcia bożonarodzeniowe, na które
zapraszacie starych znajomych rodziców?
- W czasie tych przyj
ęć rodzice byli razem z nami w domu. I
chcieli, żebyśmy się cieszyli i bawili, przynajmniej dopóki nie rozeszli
się goście i prasa. Ale nawet to było dla nas bezcenne. Głupie,
prawda?
- Nie, Danny! - zaprzeczy
ła gorąco. - Na pewno nie głupie. Może
tylko trochę sentymentalne i szalone.
Dan chwyci
ł Joy za ramiona i pociągnął w stronę kępy drzew.
- Je
śli myślisz, że tylko na takie szaleństwa mnie stać, to się
mylisz -
powiedział. - Zaraz ci to udowodnię. - Przyparł ją do
szerokiego pnia dębu, z satysfakcją zauważając drżenie drobnego ciała
i gwałtowne pulsowanie tętna w odchylonej szyi. Zawładnął
gwałtownie jej ustami, a gdy na chwilę się od niej oderwał, usłyszał
to, na co czekał - niski, namiętny pomruk kobiety, która pożąda
mężczyzny.
- Och, Danny, tak bardzo ci
ę pragnę. Była taka piękna w blasku
zimowego księżyca, odbitym od śniegu. Jej oczy błyszczały, jasne
lśniące włosy okalały twarz o porcelanowej cerze. Była samą pokusą.
Dan nie miał zamiaru dłużej się jej opierać.
Do licha z twoj
ą samokontrolą, ty głupku! Do licha z całym
cholernym światem!
Niecierpliwym ruchem rozpi
ął jedyne dwa guziki płaszcza. Zbyt
obszerne o
krycie spłynęło jej z ramion, odsłaniając smukłą, drobną
postać. Pod koszulką rysowały się piersi. Pochwycił je chciwymi
rękami, a kiedy cienka bawełna zaczęła mu przeszkadzać, odsłonił
nagie ciało. Joy spazmatycznie wciągnęła powietrze, gdy gorące wargi
D
ana przypadły do jej skóry.
- A mo
że to nie jest szaleństwo? - wyszeptał chrapliwie.
- Jest! Wspania
łe! - zapewniła bez tchu.
- Zimowe warunki, co? - za
żartował, ale ciało Joy wychynęło
właśnie z ciemności i przylgnęło do niego jak palący płomień.
Ciemn
ość stała się nagle przyjazna jak mrok ciepłej sypialni.
- Chc
ę być w tobie, cały - szepnął.
- To na co czekasz, glino? - ponagli
ła przez zaciśnięte zęby.
Dan w
ślizgnął się pod rozchylone poły płaszcza, jednocześnie
ujmując Joy pod ramiona i unosząc w górę. Potem odwrócił się tak, że
teraz on opierał się plecami o drzewo. Z przewrotnym uśmieszkiem
okryła ich połami płaszcza, odgradzając od krainy zimy.
Dan przymkn
ął oczy, gdy fala wewnętrznego napięcia wznosiła
się, w miarę jak wchodził w miękką kobiecość Joy. Pod powiekami
rozjarzył się czerwony punkt. Od nieznośnie długiego czasu
przypominał wulkan na krawędzi wybuchu. I teraz żar jak lawa pędził
przez jego żyły z dziką siłą, zmiatając po drodze wszystkie opory i
wahania. Nie liczyło się już nic, poza słodkim wyzwoleniem.
Po chwili rozkosz spe
łnienia ogarnęła ich oboje. Dan mocno oparł
się o twardy pień dębu. Szeroką pierś unosił ciężki oddech. Joy tuliła
się do niego czule i miękko, okrywając jego twarz drobnymi
pocałunkami. Stopniowo pomiędzy ich rozgrzane ciała zaczęły się
zakradać kąśliwe jęzory zimna.
- Chod
źmy do domu - mruknął Dan, wzdrygając się i
przyciągając ją mocniej do siebie.
- Chod
źmy... - powtórzyła jak echo. Przytuleni, szybko ruszyli
alejką.
Kiedy dochodzili do drzwi domu, kulili si
ę już z zimna na
wietrze. Temperatura znów zaczęła spadać. Dan chwycił klamkę i
naparł na drzwi, ale nie ustąpiły. Kiedy zrobił to po raz drugi i trzeci,
coraz bardziej nerwowo, Joy skojarzyła wreszcie, co się stało.
- Bo
że, to niemożliwe - załkała w poczuciu bezsilności.
- Niestety, drzwi si
ę zatrzasnęły i nie mamy kluczy - potwierdził
sucho Dan. -
Trzeba zapukać do pani Nettel.
- Do pani Nettel? Po co? -
żachnęła się Joy. - Żeby nas zaprosiła
na gorące kakao?
- Po klucz.
- Ona ma klucz od twojego domu?
- Ma. Da
łem go jej, żeby się zabezpieczyć przed przypadkami
takimi jak ten - t
łumaczył się, zakłopotany. - Tak się przecież robi. W
końcu to moją gospodyni.
Joy westchn
ęła tylko i z rezygnacją ruszyła do bramy.
- Zaraz, koteczku - zatrzyma
ł ją za łokieć. - Najpierw musimy
zamienić ubranka, nie uważasz?
Pani Nettel d
ługo nie otwierała. Tak długo, że stracili już
nadzieję. Stali, trzęsąc się z zimna i wpatrując w oświetlony
świątecznie dom. Dopiero kiedy Joy wpadła na pomysł, by załomotać
srebrną kołatką, dały się wreszcie słyszeć szurające kroki i przez
szparę wyjrzała podejrzliwie głowa w papilotach.
- Dan, na Boga, co si
ę stało? - wykrzyknęła, składając ręce do
piersi. -
Złapałeś złodzieja?
- Nie, pani Nettel, niech si
ę pani nie denerwuje. Po prostu
przy
padkiem zatrzasnęły mi się drzwi i muszę prosić o zapasowy
klucz.
- Ach,
żebym ja tylko wiedziała, gdzie go mam! - Starsza pani
nerwowo splotła palce. - Wejdź do środka, a ja poszukam.
Dan odm
ówił uprzejmie, a w tym momencie rozległo się donośne
kichnięcie. Pani Nettel natychmiast wyjrzała na ganek.
- Tam za krzakami jest jaka
ś blondynka - oznajmiła, patrząc
podejrzliwie na złotą głowę Joy, sterczącą z daleka pośród gałązek.
Joy mocniej otuli
ła się szlafrokiem. Niestety, był o wiele mniej
ciepły niż płaszcz.
Pani Nettel w
łożyła ręce w kieszenie domowej sukni i ogarnęła
Dana uważnym spojrzeniem. Nie uszły jej uwagi nie zasznurowane
buty i go
łe łydki, podejrzanie kontrastujące z zapiętym na ostatni
guzik płaszczem.
Danny wi
ł się pod jej spojrzeniem jak złapany na gorącym
uczynku nastolatek.
- Niech mi pani wierzy, nie
śmiałbym pani niepokoić, gdyby nie
wyjątkowe okoliczności. Zdaję sobie sprawę, że...
- Nie musisz si
ę tłumaczyć, chłopcze - przerwała mu
wyrozumiale. -
Ja też kiedyś byłam młoda. Powiedz mi tylko, co się
stało z moją kochaną siostrą Clarence? Chyba oszczędziłeś jej widoku
swoich hm... swobodnych poczynań?
- Sk
ąd, gdzież bym śmiał robić coś, co mogłoby urazić siostrę
Clarence -
zapewnił solennie. - Siostra wyjechała i wróci dopiero
jutro.
- Na ca
łe szczęście. - Pani Nettel pokiwała głową. - Trzeba dbać
o to urocze stworzenie. No, dobrze, idę wreszcie poszukać tego
klucza. -
Pospiesznie podreptała do holu, przymykając za sobą drzwi.
- Wytrzymaj jeszcze troch
ę - rzucił w stronę krzaków. - Zaraz go
znajdzie.
- Gdybym ja mia
ła ten klucz, od razu. wiedziałabym, gdzie go
położyłam - pomstowała Joy.
- Nast
ępnym razem dostaniesz swój. I zostawisz go w domu -
zaśmiał się.
Drzwi otworzy
ły się i klucz został wsunięty w dłoń Dana.
- Bardzo pani dzi
ękuję i jeszcze raz przepraszam!
- Na twoim miejscu nie wpu
ściłabym tej blondynki do domu -
szepnęła konfidencjonalnie starsza pani. - Potrzebujesz takiej kobiety
jak nasza siostra Clarence. Oczywi
ście, gdyby nie składała ślubów
zakonnych. Dobranoc państwu - zakończyła głośno, zamykając drzwi.
-
„Nie wpuściłabym tej blondynki do domu" - powtórzyła z
oburzeniem Joy, wyciągając się w łóżku Dana. - „Potrzebujesz takiej
kobiety jak siostra Clarence". Jak ona mogła tak powiedzieć!
- Nie dziw si
ę, przecież ledwo cię widziała w tych krzakach.
Joy opar
ła mu głowę na piersi i przeczesywała palcami szorstkie
włosy.
- Rzeczywi
ście, chyba mnie polubiła w tym cnotliwym
wcieleniu. Ja też jestem skłonna ją polubić - jeśli nie okaże się, że to
właśnie ona mnie prześladuje.
Umilkli na chwil
ę, delektując się własną bliskością i komfortem
iście królewskiego łoża. Joy zmrużyła oczy i już prawie zasypiała,
kiedy ożywiła ją nagła myśl.
- Danny, czy my
ślisz, że zrobiłeś błąd, tracąc swoją słynną
samokontrolę i kochając się ze mną?
- Przesta
łem już być zdolny do myślenia, Joy - wyznał szczerze.
- Dan, b
ądź poważny. - Uszczypnęła go delikatnie.
- Jestem, kochanie. - Przygarn
ął ją do siebie, by ułożyła głowę w
zagłębieniu jego ramienia.
- Nic tak naprawd
ę się nie zmieniło. Nadal jesteś tym samym
sztywnym facetem -
powiedziała poważnie.
Dan zmarszczy
ł ciemne brwi.
- Czy
żby, kotku? Nie czujesz, jak moje emocje burzą się pod
powierzchnią, w każdej chwili grożąc wybuchem?
- Dobrze, ju
ż nie będę cię kusić. Przynajmniej dzisiaj
- obieca
ła łaskawie.
- Dzi
ęki, bo nie mam siły ruszyć nawet palcem - zaśmiał się.
Joy z b
łogim westchnieniem wtuliła się w niego mocniej i
wsunęła nogę pomiędzy jego nogi.
- Chcesz, zawrzyjmy uk
ład, Danny: już więcej nie będę cię
bezecnie kusić, dobrze?
- Jasne. - Obj
ął ją mocno, zaborczo i z zadowoleniem.
- Tylko mam tak
ą małą uwagę: ty w ogóle nie potrafisz robić nic
innego, jak tylko bezecnie mnie kusić, dniem i nocą.
ROZDZIA
Ł 9
Stan
ąć twarzą w twarz z Nelsonem okazało się dla Joy niełatwym
przeżyciem. Nie było już jednak odwrotu sprzed szyby więziennej
rozmównicy. Joy nie przypuszczała, że znajdzie się w takim miejscu
przed samym Bożym Narodzeniem.
Patrzy
ła na mięsistą okrągłą twarz o wydatnych wargach i
przenikliwym spojrzeniu małych oczu. Dopóki nie wyszły na jaw
brudne machinacje, traktowała Theo jak dobrodusznego i zabawnego,
choć nieco humorzastego wujka. Potrafił się dobrze maskować.
Dopiero później, w dramatycznych okolicznościach, poznała jego
prawdziwe oblicze. Kiedy przy śniadaniu wpadła na pomysł, żeby
odwiedzić Theo i spróbować trochę go wybadać, Dan miał poważne
obiekcje. Nie zaprzeczał, że Nelson może wiedzieć coś, co pomoże im
rozwikłać zagadkę i wpaść na ślad tajemniczego osobnika, ale obawiał
się, że Joy źle zniesie spotkanie z Theo - dawnym przyjacielem i
byłym szefem, na którym tak bardzo się zawiodła i z którym łączą się
złe wspomnienia.
- Co u ciebie s
łychać, Theo?
Skrzywi
ł się i wzruszył ramionami, obrzucając krytycznym
spojrzeniem jej sceniczny makijaż i tandetną zieloną garsonkę.
- I to ma by
ć Esther Emerson, sąsiadka, która się o mnie martwi?
- Mam du
żo takich postaci w zapasie, przecież wiesz. - Machnęła
lekceważąco ręką.
- Dobra, mniejsza o nazwisko, ale my
ślałem, że to jakaś
poczciwa dusza, która chce mi pomóc.
- Chc
ę ci pomóc, Theo.
- Ty? Przecie
ż to przez ciebie mnie zapudłowali. Ten drań śmie
ją jeszcze oskarżać! Sam bez mrugnięcia okiem oświadczył w sądzie,
że nie rozstawał się z Jerome'em Berkleyem podczas przedstawienia.
W ten sposób krył nie tylko wspólnika w podejrzanych interesach, ale
mordercę... I jeszcze teraz ma czelność zgłaszać pretensje! Z gniewu
zacisnęła pięści, ale nadal się uśmiechała. Przyjechała tu w
określonym celu i osiągnie go. Wyśle sygnał, który zmusi
prześladowcę, by się ujawnił. Wizyta u Theo miała dać początek całej
akcji.
- Donosicielka, kt
óra mnie wsypała, pojawia się po roku i mówi,
że chce mi pomóc! - Theo nie krył wrogości. - Nie opowiadaj
bajeczek, i tak nie dam się nabrać, dziecino.
- Miej pretensj
ę do Berkleya, że zamordował swoją żonę -
od
paliła.
- Ten dure
ń wszystko zaprzepaścił, i to z powodu baby.
- Wiedzia
łeś, dlaczego potrzebuje alibi?
- Nie, ja... - urwa
ł, zerknął na nią podejrzliwie i wycelował w nią
gruby paluch. -
Posłuchaj, dziewczyno, Berkley mnie nie kupił. Był
szefem w tym i
nteresie, a ja tylko wykonywałem polecenia. I tyle.
- Uhm... - przytakn
ęła sceptycznie Joy. Dałaby wiarę tym
opowieściom, gdyby na własne oczy nie widziała wędrującej z rąk do
rąk koperty.
- Gliny mi uwierzy
ły - przypomniał skwapliwie. - Nie miałem
wyjścia, bałem się. - Odchrząknął, nie patrząc jej w oczy. - Lepiej
powiedz, po co tu przyjechałaś.
- Chcia
łam się z tobą zobaczyć. - . Nie odwiedzałaś mnie
wcześniej.
- Ukrywa
łam się - oznajmiła obojętnym tonem.
- Co
ś chyba o tym słyszałem. - Theo przeczesał palcami rzadkie
włosy. - I co, już w porządku?
- Nie. Kto
ś jeszcze za mną chodzi. - Pilnowała się, by niczego
nie sugerować. - Stąd to przebranie. Wróciłam do Twin Cities, ale
musiałam się przyczaić.
- I wyobra
żasz sobie, że dobry wujek Theo tu, zza kratek,
zadziała i namierzy twojego cienia, co? - Z kpiącym uśmiechem
rozparł się w krześle.
By
ł ostatnią osobą, na jaką by liczyła. Chciała, by pomyślał, że
nie miała do kogo się zwrócić i że go potrzebuje. O to właśnie
chodziło.
- Przecie
ż jesteś moim przyjacielem i masz tyle kontaktów...
- Nasza przyja
źń skończyła się, kiedy wygadałaś wszystko
glinom, koteczku -
sarknął.
Joy z trudem opanowa
ła się, by nie wybuchnąć.
- Najpierw ty, szefu
ńciu, wziąłeś mnie jako zakładniczkę! -
wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Pistolet nie by
ł nawet naładowany - sapnął Theo, splatając
palce na wydatnym brzuchu. -
A ja musiałem wiać. Mam nadzieję, że
nie mówiłaś nikomu, jakiego miałem pietra w czasie tego pościgu? -
dodał żałośnie.
- Tak si
ę bałeś, że musiałeś mi przez cały czas trzymać pistolet
przy głowie.
- Och, przesta
ń, powtarzam, że nie był naładowany. A swoją
drogą, masz jeszcze tego śmiesznego grata? - zagadnął.
- No, no, tylko nie grat! Trudno,
żeby był szybszy od
podrasowanych wozów policji, ścigających nas na pełnym gazie.
- Tak tylko sobie powiedzia
łem. Pomyślałem, że pewnie nim już
nie jeździsz.
- Na razie po
życzyłam go znajomym, a tu przyjechałam
taksówką.
- W ka
żdym razie zapamiętaj, Joy, naprawdę nie chciałem cię
skrzywdzić - powiedział miękko.
- Chyba ju
ż pójdę - stwierdziła nagle.
Dan mia
ł rację. Niełatwo było stanąć oko w oko z przeszłością.
Zresztą już osiągnęła cel - dała znać o swoim powrocie. Teraz, jeśli
przypuszczenie o powiązaniach Theo jest słuszne, tropiący ją
nieznajomy powinien złapać przynętę i wyjść z cienia.
- Nie id
ź jeszcze - poprosił nieoczekiwanie Theo. - Nie
spodziewam się gości a zaraz święta...
Dobrze wiedzia
ł, drań, jak grać na jej sentymentach! Opadła z
powrotem na krzesło.
- Wyst
ępowałaś gdzieś od tamtego czasu? - zagadnął.
- Nie by
ło okazji. Podróżowałam - odparła krótko.
- Masz talent - przyzna
ł z ociąganiem. - Powinnaś wrócić na
scenę.
- Nie martw si
ę, wrócę. A jakie są twoje plany? Odsiedziałeś już
pół wyroku. Co będziesz robił po wyjściu z więzienia?
- Jedno wiem na pewno. Pozb
ędę się klubu - stwierdził
niechętnie. - Wiesz, kiedy zaczynałem dziesięć lat temu, grałem
uczciwie. A potem okazało się, że nie było to możliwe...
Joy pokiwa
ła głową. Theo zawsze będzie uważał się za ofiarę
fatalnego zbiegu okoliczności.
- W takim razie zacznij od nowa - poradzi
ła z pokrzepiającym
uśmiechem.
- Kto wie, kto wie... Ale gdzie
ś daleko stąd. Joy gorączkowo
zastanawiała się, jak wprowadzić do rozmowy wątek pani Nettel.
Theo nie mógł się dowiedzieć, że poznała starszą panią przez Dana.
- Nikt z klubu ci
ę nie odwiedza? - zapytała podchwytliwie.
- Kelnerki, Gina i Jackie. I Barry.
- A ta starsza pani?
- Która?
- No wiesz, ta... kt
óra ci tak działała na nerwy . Księgowa. Theo
stał się czujny.
- Zaraz, zaraz, a ja ci o niej m
ówiłem?
- Oczywi
ście. Nie pamiętasz?
- Pami
ętam, ale lepiej nie mówmy o niej, dobra?
- W porz
ądku. Zresztą nawet nie wiem, jak się nazywa... -
Zawiesi
ła głos w nadziei, że Nelsonowi niechcący wymknie się
prawdziwe nazwisko pani Nettel, ale on tylko zacisnął usta.
- No, nie b
ędę cię zatrzymywał - stwierdził po chwili Theo. -
Trochę poprawiłaś mi humor. Trzymaj się.
- Ty te
ż, Theo. Joy opuściła więzienie i wsiadła do czekającej na
nią taksówki.
- Dok
ąd mam panią teraz zawieźć? - zapytał kierowca.
- Z powrotem do Bayport, do restauracji, z której pan mnie
zabrał.
Jazda by
ła zbyt krótka, by Joy zdążyła przemyśleć rozmowę z
Theo. Kiedy zatrzymali się pod niewielką skromną restauracją,
zapłaciła i pospiesznie wysiadła.
Nikt z go
ści nie poświęcił nawet spojrzenia niskiej kobiecie w
niemodnym, tandetnym kostiumie i narzuconej na niego męskiej
dżinsowej kurtce. Rozglądała się bezradnie po zatłoczonej sali,
szukając stolika, przy którym uprzednio piła kawę. Nagle ktoś chwycił
ją za ramię i szarpnął.
- O, to ty! - wyszepta
ła, szybko przysiadając się do Dana.
- A kt
óżby inny? Już zdążyłaś narobić tu nowych znajomości? -
syknął.
- Co
ś ty, w tym koszmarnym wcieleniu? - zachichotała. -
Dlaczego zmieniłeś miejsce?
- Ten stolik jest bardziej na uboczu. D
ługo cię nie było -
powiedział z wyrzutem.
Joy uspokoi
ła go promiennym uśmiechem. Dan zachował się
cudownie. Kiedy w
reszcie przekonała go przy śniadaniu, że musi się
zobaczyć z Nelsonem, bardzo jej pomógł. Zadzwonił do więzienia
Stillwater i uzyskał widzenie dla niejakiej Esther Emerson. Potem
pojechali pod miasto, do Bayport. Z niechęcią musiał przyznać, że od
tego momentu powinien trzymać się na uboczu i pozwolić działać Joy.
Uzgodnili, że nie odwiezie jej pod więzienie swoim samochodem.
Z u
śmiechem słuchał, jak Joy składa kelnerce duże zamówienie.
Nawet nie mrugnął okiem, kiedy na deser poprosiła o dwa rodzaje
szarlotki.
Kiedy kelnerka przynios
ła napoje, nie wytrzymał i poprosił, żeby
zaczęła opowiadać.
- Theo s
ądził, że chcę posłużyć się jego kontaktami, aby wykryć,
kto mnie szpieguje -
zaczęła z ożywieniem.
Rysy Dana st
ężały.
- S
ądzisz, że jednak je uruchomi?
- Nie mam poj
ęcia. Ciągle ma do mnie żal.
- Pyta
ł cię o coś?
- Tak. Zainteresowa
ł się na przykład, czy nadal jeżdżę swoim
samochodem. Pytał, czy mówiłam komuś, jak bardzo się bał w czasie
pościgu. Chyba mu ulżyło, kiedy powiedziałam, że nie. Chciał też
chyba wysondować, gdzie teraz mieszkam.
Dan s
łuchał uważnie, obracając w palcach szklankę.
- Czy wspomina
ł coś o pani Nettel?
- Sam z siebie - nie. Stara
łam się skierować rozmowę na jej temat
i dowiedzieć, jak brzmi jej prawdziwe nazwisko, ale oznajmił, że w
ogóle nie chce o niej mówić.
- My
ślisz, że ma jej coś za złe?
- Nie mam poj
ęcia.
- R
ównie dobrze może mieć coś do ukrycia w związku z osobą
pani Nettel.
- Tak, Danny. Przykro mi,
że tak niewiele udało mi się uzyskać.
Praktycznie nic. Tyle że Theo wie, że znowu tu jestem. Miałeś rację,
trzeba było dać sobie spokój - westchnęła.
- Nie martw si
ę, nie spodziewałem się wiele po twoim spotkaniu
z Nelsonem. To śliski typ. Gra na dwa fronty. Miejmy nadzieję, że w
końcu wyjaśni się sprawa nieznajomego, który depcze ci po piętach.
Na razie zapomnij o nim i bierzmy się do jedzenia. Nie możemy za
długo tutaj siedzieć, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
Skin
ął na kelnerkę.
- Czy mo
że pani przynieść mi taką samą szarlotkę jak dla tej
pani?
- Trzeba si
ę pospieszyć, niedługo przyjdą goście - zawołał Dan z
łazienki. Za chwilę pojawił się w progu sypialni, wykąpany i świeżo
ogolony. Popatrzył na Joy, która stała przy komodzie w różowych
majteczkach i dużych rozmiarów biustonoszu, który wypychała
gąbkami zabranymi z łazienki.
- Tylko si
ę nie śmiej - ostrzegła, oglądając rezultat swoich
wysiłków w lustrze. - Pewnie byś wolał, żebym zawsze miała taki
wystrzałowy biust, co?
- Wcale nie - powiedzia
ł niskim głosem, podchodząc i
przyciągając ją do siebie.
Joy zarzuci
ła Danowi ręce na szyję i przytuliła się całym ciąłem.
Połączyli się w namiętnym pocałunku, gotowi natychmiast zapomnieć
o całym świecie. Byli jak dwie połówki tego samego jabłka i niewiele
było trzeba, by ich ciała przeniknął dreszcz zapowiadający cudowne
przeżycia. Jeden pocałunek, jedna pieszczota wzniecała gorące
pożądanie domagające się spełnienia.
- Danny, nied
ługo zacznie się przyjęcie - wyszeptała bez
przekonania Joy. -
Zaraz tu będzie pani Nettel.
Dan wymamrota
ł coś niewyraźnie w odpowiedzi i rozpoczął
podniecającą wędrówkę po ciele Joy. Jego wilgotne wargi i czułe
dłonie docierały do najbardziej odległych zakątków, wzbudzając
pożar w sercu Joy i doprowadzając ją do granicy wytrzymałości.
Teraz nic już nie było ważne, poza pochłaniającą wszystko falą
żarliwego pożądania i naglącego wyczekiwania. Zdążyła jeszcze
pomyśleć, że Dan stracił wreszcie swą słynną powściągliwość i płonie
tak jak ona. A potem, gdy Dan wyzwo
lił ją z fig i wypchanego
biustonosza, dała się poprowadzić fali, która miała wynieść ją na
szczyt rozkoszy. Krzyknęła i wpiła paznokcie w ramiona Dana, który
wypełnił ją sobą i podjął odwieczny miłosny rytm, przedłużając
moment spełnienia, by dać im obojgu jak największą satysfakcję.
Chwila ekstazy wybuchła wszystkimi kolorami tęczy i wydarła z ich
gardeł miłosne okrzyki. Nieprzytomni, bezsilni, zapadli się w sobie,
by jak najdłużej zachować to niezwykłe wrażenie bliskości i oddania.
- Mo
że zamkniemy drzwi od środka - wyszeptał Dan w chwilę
później - i będziemy się kochać i kochać, bez końca, Joy, siedząc na
łóżku ze skrzyżowanymi nogami, mrugnęła do niego z zachwytem.
- Nie mia
łabym nic przeciwko temu, ale... ktoś tu musi wykazać
się rozsądkiem. Idziesz ze mną pod prysznic?
ROZDZIA
Ł 10
- Oto osoba, kt
órą chciałam poznać! Choć Joy, przebrana za
siostrę Constance Clarence, stała tyłem do kuchennych drzwi,
rozpoznała głos Gwen, wybijający się spośród gwaru rozmów w
salonie. Właśnie układała na srebrnej paterze świąteczne wypieki, gdy
w progu pojawiła się siostra Dana.
- Domy
ślam się, że jesteś Gwen - powiedziała Joy głosem siostry
Clarence. -
Korzystam z gościny u Dana i staram się odwdzięczyć,
pomagając w pracach domowych.
- I to wspaniale pomagaj
ąc - wtrąciła z przekonaniem pani
Nettel, wchodząc do kuchni z pustą tacą.
- Mam nadziej
ę, że nie jest to przytyk do mnie - powiedziała ze
śmiechem Gwen. - Wiem, obiecałam pomóc i kajam się, ale William
dał tak doskonały popis przy fortepianie, że nie mogłam sobie
odmówić przyjemności posłuchania, jak gra.
- Mam a
ż za wielu pomocników - sarknęła pani Nettel. - Nie
wiem
po co Dan zaangażował tyle osób.
Joy i Gwen wymieni
ły porozumiewawcze spojrzenia.
Pani Nettel uwa
żała, że organizowanie przyjęcia to wyłącznie jej
specjalność.
- Wynajmowanie student
ów jako kelnerów to tradycja, którą
utrzymuję od dawna - wyjaśniła Gwen, po czym wyciągnęła rękę do
Joy. -
Miło mi poznać siostrę - powiedziała serdecznie.
- Dan wiele mi o tobie opowiada
ł. Choć, zdaniem Joy, Gwen
prz
ywiązywała zbytnią wagę do form towarzyskich, była inteligentna i
sympatyczna. Ta kobieta nie dbała o pozory skromności, nosiła głowę
wysoko i trzeba przyznać, że miała klasę. Tego wieczoru wyglądała
szczególnie elegancko. Ciemne lśniące włosy były spięte perłową
klamrą, a wąska tunika z przezroczystymi rękawami podkreślała
figurę. Szyję i przegub ręki zdobiła skromna złota biżuteria. Joy sama
by się tak ubrała, gdyby nie krępowały jej zakonne reguły
najnowszego wcielenia.
- To bardzo mi
ło ze strony siostry, że zgodziła się spędzić okres
świąt w domu mojego brata - powiedziała Gwen z uśmiechem, który
wydawał się szczery. - Dana trzeba przed każdymi świętami wprawić
w odpowiedni nastrój. -
Wycelowała wymanikiurowany palec w Joy. -
Jest w siostrze coś wyjątkowego, coś...
Joy zamruga
ła spłoszona. Czyżby Gwen zaczęła domyślać się
czegoś?
- ...co
ś, co napełnia nas nadzieją i każe myśleć a świecie bardziej
radośnie - ciągnęła z entuzjazmem Gwen.
Joy u
śmiechnęła się, skrywając ulgę. Wzrok miała skromnie
opuszczony
, jak na zakonnicę przystało.
- Czasem tak mi m
ówią - przyznała cicho, usiłując sobie
jednocze
śnie wyobrazić, co zrobiłaby Gwen, gdyby dowiedziała się,
że komplementuje tę narwaną Joy Jones!
- Ona jest
święta - oznajmiła z przekonaniem pani Nettel.
- Och, pani Nettel, prosz
ę tak nie mówić.
- Widz
ę, że zadbała siostra nawet o ułożenie moich ciasteczek -
zauważyła Gwen z dumą.
- A, tak. - Joy splot
ła ręce, by ukryć ich drżenie. Na razie Gwen
nie zauważyła różnicy, ale jeśli smak będzie inny... Wstrzymała
oddech, kiedy siostra Dany'ego wzięła jedno na spróbowanie.
- Mmm, musz
ę przyznać, że się udały - stwierdziła, przymykając
oczy z lubością.
-
Święta racja! - rozpromieniła się Joy. - Jeśli mam być szczera,
już się zdążyłam poczęstować. Nie mogłam się po prostu oprzeć.
Spojrzenie Gwen ogarn
ęło pulchny biust siostry Clarence i jej
rozłożyste biodra.
- C
óż, wszystkie mamy swoje słabości - powiedziała znacząco.
Sztuka u
śmiechania się przez zaciśnięte zęby nie jest łatwa, ale
Joy się udało. Gwen sugerowała, że siostra Constance jest gruba! Jaka
szkoda, że nie mogła zobaczyć, co kryje się pod habitem.
- Widz
ę, że najciekawsza część przyjęcia odbywa się tutaj -
zawołał Dan, wchodząc do kuchni i ogarniając kobiety bystrym
spojrzeniem niebieskich oczu. Joy mrugn
ęła do niego ukradkiem na
znak, że wszystko jest w porządku.
- Staram si
ę, żeby siostra czuła się u nas dobrze - powiedziała
Gwen, sięgając po następne ciasteczko.
Dan obserwowa
ł ją z równym niepokojem jak przed chwilą Joy.
- Pycha! - oceni
ła Gwen, popijając szampanem. Joy i Dan znów
wymienili konspiracyjne spojrzenia.
- No dobrze, a gdzie jest William?
- Niestety, ci
ągle zabawia gości w salonie, bębniąc na moim
starym steinwayu -
odparł Dan, nalewając sobie szampana.
- Braciszku, obieca
łeś, że będziesz dla niego miły - upomniała
Gwen.
- Po prostu powinienem dba
ć o dobry humor moich gości -
wzruszył ramionami. - Być może nie wszyscy są miłośnikami talentu
Williama.
- Czy Rex si
ę pojawił? - Gwen pospiesznie zmieniła temat. - Z
reguły przychodzi pierwszy, ubrany w jeden z tych swoich
krzykliwych garniturów i dopada stołu, żeby zdążyć się objeść.
- Tym razem jeszcze go nie ma, ale czekam na niego z
ut
ęsknieniem - odparł Dan.
- Mo
że wypadł mu dyżur? - poddała Joy.
- No c
óż, nie należy tak długo zostawiać gości samych -
stwierdziła Gwen - chodźmy.
- Id
ź, a my za chwilę przyjdziemy - powiedział Dan.
- O, nie, braciszku! Wiem,
że najchętniej spędziłbyś całe
przyjęcie w kuchni, ale na to ci nie pozwolę. I nie będziesz mi tu
ukrywał siostry Clarence!
Joy pos
łusznie ruszyła za rodzeństwem. Kiedy weszli do salonu,
Dan zauwa
żył z ulgą, że klawiatury dotykała o wiele wprawniejsza
ręka. Miejsce Harrisa przy imponującym czarnym instrumencie zajęła
sędzina Sądu Najwyższego, która w wolnym czasie grywała z
Orkiestrą Kameralną St. Paul. William stał przy stole z zakąskami, z
zapałem pochłaniając apetyczne kanapeczki. Z wypiętą piersią,
łypiący okiem - nieodparcie przypominał Danowi pawia. Kiedy
dostrzegł wchodzącą trójkę, natychmiast ruszył w ich stronę.
- Kochanie, strasznie d
ługo poprawiałaś sobie makijaż -
powiedział, głośno cmokając Gwen w policzek. Nie omieszkał też
poklepać po plecach Dana.
- Williamie, poznaj siostr
ę Constance Clarence ze Światowej
Misji Dobrej Woli.
- Mi
ło mi. Wiele o siostrze słyszałem. Joy skinęła głową, starając
się jak najlepiej wcielić w postać skromnej zakonnicy. Przydało się jej
dotychczasowe doświadczenie wyniesione ze sceny. Kiedy wreszcie
będzie znowu mogła na nią powrócić? - pomyślała z utęsknieniem.
- S
łyszałam, że pisze pan książkę o procesie Jerome'a Berkleya -
zagadnęła, jak gdyby chciała okazać swemu rozmówcy specjalne
zainteresowanie.
- Rzeczywi
ście, piszę. - Harris był zachwycony. - Czy siostra
miała okazję zapoznać się z tą sprawą?
- Rozpisywa
ła się o niej cała prasa.
Dan rzuci
ł Joy ostrzegawcze spojrzenie, widząc, że zaczyna igrać
z ogniem. Harris dostrzegł je i zinterpretował po swojemu.
- Tw
ój dobroczyńca, siostro, niezbyt lubi ten temat. Może w
ogóle uważa, że książki nie są potrzebne - stwierdził zgryźliwie.
- Nie widz
ę niczego złego w samym opisaniu sprawy Berkleya -
zaoponował Dan, starając się powściągnąć narastającą złość. -
Znajomość okoliczności zbrodni może być pouczająca.
- Albo lukratywna - uzupe
łnił bez skrępowania Harris. -
Spodziewam się niezłych zysków.
- M
ógłbym sam śmiało opisać niejedną historię wziętą z życia,
ale uważam, że nie należy nadużywać funkcji pełnionych w służbie
społecznej - żachnął się Dan. Niecierpliwym gestem strząsnął rękę
Gwen ze swojego ramienia. -
A skoro już jesteśmy przy tym temacie,
to uważam, że nie powinieneś wciągać w swoje podejrzane sprawy
mojej siostry.
Joy z niepokojem patrzy
ła na Dana. Nie zwykł do tego stopnia
tracić panowania nad sobą. Najpierw w sposób widoczny zirytował się
na wzmiankę o Reksie, a teraz niepotrzebnie napadł na Williama
Harrisa. Czuła się po trosze odpowiedzialna za jego stan ducha, gdyż
robiła mu wyrzuty, że trzyma na wodzy swoje emocje i bezustannie
stara się kontrolować. Nie wzięła pod uwagę, że człowiek, który przez
trzydzieści jeden lat był skryty i zamknięty w sobie, nie potrafi
odnaleźć się w tej nowej dla niego sytuacji.
- Nie rozumiem, dlaczego ca
ła sprawa była trzymana przede mną
w tajemnicy -
ciągnął Dan, odpowiadając zdawkowym uśmiechem na
pozdrowienia gości.
- Nie wspomnia
łem ci o książce, ponieważ nie chciałem, żebyś
odniósł wrażenie, że wciskam się za jednym zamachem w twoje
zawodowe i prywatne życie - wyznał cicho Harris.
- Prywatne? - Czarne brwi Dana zbieg
ły się w jedną linię.
- Chodzi o moje oficjalne zar
ęczyny z Gwen. Od kilku tygodni
nosiłem się z zamiarem zakomunikowania ci tego w Boże Narodzenie.
Wiem, że potrzebujesz czasu, żeby to przetrawić. Po ślubie
prawdopodobnie przeniesiemy się do Kalifornii. Chcę tam rozpocząć
prywatną praktykę, kiedy tylko książka wyrobi mi nazwisko.
- Mia
łam powiedzieć ci o tym dzisiaj sama - wtrąciła nerwowo
Gwen.
- Nie martw si
ę, nie stracisz swojej siostrzyczki - szybko dodał
Harris. -
Co roku będziemy zjawiać się na święta w tym zacisznym
gniazdku. -
Spojrzeniem pełnym zadowolenia ogarnął tłum gości. -
Tyle wpływowych osób w jednym miejscu, takiej okazji nie można
zmarnować!
Dan ju
ż miał wybuchnąć, ale poczuł dłoń Joy, delikatnie, lecz
stanowczo przytrzymującą jego zaciśniętą pięść. Dotknięcie było tak
uspokajające, jakby wzięła go w ramiona.
- No c
óż, w takim razie gratuluję wam obojgu - powiedział
sztywno i z wysiłkiem.
- Dzi
ęki, braciszku. - Gwen wyraźnie ulżyło.
- Dan chcia
ł przedstawić mnie paru osobom - odezwała się Joy. -
Jeśli pozwolicie....
- Jestem ci wdzi
ęczny, kochanie - szepnął Dan, gdy się oddalili. -
To był ciężki moment.
- Gwen jest du
żą dziewczynką i wie, co robi - powiedziała Joy. Z
przerażeniem spostrzegła, że jej ręka zmierza w czułym geście ku
policzkowi Dana. W takich momentach odgrywanie roli siostry
Clarence stawało się szczególnie uciążliwe.
- Wcale nie uwa
żam Gwen za dziecko. - Dan z rozbawieniem
patrzył, jak gwałtownie cofnęła rękę. - Najwyższy czas, by założyła
własną rodzinę i razem z nią pielęgnowała świąteczną tradycję na
własną rękę. W tym domu my będziemy dbali o święta.
- B
ędziemy? - Joy popatrzyła na niego błyszczącymi oczami.
- Jasne. Gwen dojrza
ła do własnego życia, zresztą tak jak i ja.
Gdyby tylko wykazała lepszy gust...
- To jej wybór, Dan -
przypomniała mu Joy.
- Racja. A teraz chod
ź, przedstawię cię. To ostatnia okazja, byś
poznała tyle ważnych osobistości. Za rok będziemy obchodzili święta
w mniejszym gronie.
Kiedy o pierwszej w nocy przyj
ęcie powoli zmierzało do końca,
pojawił się Rex.
- Hej! - wtargn
ął do salonu energicznym krokiem, gotowy do
zabawy, w czerwonej sportowej marynarce, zielonej koszuli i
obcisłych czarnych dżinsach. Joy śledziła go z głębi przejścia do
jadalni.
Z nieco ospa
łej i przerzedzonej grupy gości odezwały się
życzliwe pozdrowienia. Rex znany był tu od dawna.
Dan, rozmawiaj
ący z senatorem z Maryland na temat rozgrywek
hokeja, zerknął na zegarek. Kiedy tylko był wolny, podszedł do Rexa.
- Stary, gdzie si
ę, do cholery, podziewałeś?
- Spokojnie, zgredzie, niby co si
ę takiego stało?
- Przyj
ęcie już się prawie kończy.
- Mia
łem randkę. - Rex wprawnym gestem przeczesał złote
kędziory. - Z dziewczyną niezbyt pasującą do tych dam, które noszą
majątek na szyi, i facetów, których smokingi na pewno nie są
wypożyczone.
- Taak, rozumiem. - Dan nie rozwija
ł tematu. Miał świadomość,
że i tak czeka ich rozmowa w sprawie powiązań Rexa z agencją
detektywistyczną z Florydy.
- Dan, przy wej
ściu ktoś poczęstował mnie bombową
wiadomością. Podobno zawitała do ciebie zakonnica. To prawda?
- W Bo
że Narodzenie zdarzają się cuda - odparł enigmatycznie
Dan.
- No dobra, ale... - urwa
ł Rex, kiedy spostrzegł postać w habicie
wkraczającą do salonu ze srebrną tacą pełną parujących filiżanek.
- Siostra Constance Clarence ze
Światowej Misji Dobrej Woli -
oznajmił ceremonialnie Dan, rozbawiony zdumieniem przyjaciela.
Jednak Rex szybko si
ę pozbierał.
- A, rozumiem. Wynaj
ąłeś siostrę do pomocy.
- Wynaj
ąłem studentów, ale już sobie poszli. Siostra Clarence
pomaga mi z własnej woli.
- W takim razie przyprowadzi
ła ją tu jedna z szanownych dam -
próbował Rex.
- Nie.
- M
ów, bo nie zgadnę!
- Goszcz
ę ją u siebie przez święta. Rex w zdumieniu otworzył
usta.
- Stary, co ci odbi
ło?
- Mog
ę cię zapytać o to samo.
- Rany boskie, Dan, przesta
ń się bawić w kotka i myszkę!
- Wczoraj przyj
ąłem telefon do ciebie, partnerze - rzucił
gniewnie Dan. -
Potem sprawdziłem to i owo i odkryłem, że na boku
przeprowadzasz małe prywatne śledztwo.
Rex straci
ł nagle humor.
- Jakim prawem...
- Dan - zawo
łała Gwen z holu - chodź, Frysowie i Spenserowie
już się żegnają. O, cześć, Rex.
- Cze
ść, staruszko! - Wzniósł ku niej swój kieliszek.
- Zaraz wracam - powiedzia
ł Dan i szybko się wycofał. Był tak
wściekły, że bał się własnych reakcji. Za dużo jak na jeden wieczór.
Wystarczyłaby najmniejsza prowokacja Rexa, żeby wybuchnął. A za
wszelk
ą cenę chciał uniknąć sceny przy gościach. Szanował dawnych
przyjaciół ojca. To przyjęcie było ostatnim i pragnął, by zachowali o
nim jak najlepsze wspomnienia.
W ko
ńcu zostało tylko najściślejsze grono - Gwen, Joy, pani
Nettel i raczący się obficie szampanem Rex. Zgromadzili się wokół
fortepianu i słuchali, jak Harris gra ckliwą wiązankę kolęd i
świątecznych piosenek. Nikt poza Joy nie zauważył, że Dan trącił
Rexa w łokieć i wywabił go z pokoju.
Szybko wybieg
ła za nimi do kuchni, ale nikogo nie zastała.
Sp
ostrzegła tylko nie domknięte tylne wyjściowe drzwi. Wyjrzała
oknem, a to, co zobaczyła, sprawiło, że z ust wyrwał jej się głośny
okrzyk.
- Co si
ę stało, siostro? - Gwen stanęła obok niej.
- Eee... w
łaśnie podziwiam, jak obaj panowie szaleją tam w
śniegu, zupełnie jak chłopcy - improwizowała Joy z wymuszoną
wesołością.
Tymczasem Rex uraczy
ł Dana silnym ciosem w szczękę. Dan
rzucił się na niego wściekle i obaj przetoczyli się po oblodzonym
chodniku, wpadając w zaspę. To jeden, to drugi był górą, a przez cały
czas bez opamiętania okładali się pięściami.
- Co
ś mi to nie wygląda na zabawę niewinnych chłopczyków -
skomentowała Gwen.
- Och, obaj troch
ę wypili i pewnie muszą się wyżyć - usiłowała
bagatelizować sprawę Joy.
- To w ogóle niepodobne do Dana, siostro. -
Gwen była coraz
bardziej zaniepokojona.
Rex zdecydowanie podziela
ł jej opinię, zwłaszcza że został
gwałtownie postawiony na nogi i chwycony za klapy.
- Cz
łowieku, co cię napadło? - sapnął, usiłując wyrwać się
Danowi. -
Błagam, uważaj, ta marynarka kosztowała mnie aż trzy
paczki!
-
Żartujesz?! - Na moment Dan zwolnił chwyt.
- Jakbym ci kiedy
ś skłamał! Dan znów rzucił się Rexa i wcisnął
mu twarz w śnieg.
- Chyba do nich p
ójdę - stwierdziła Joy, kiedy pani Nettel i
William Harris weszli do kuchni.
- Siostro, nie! - zaprotestowa
ła Gwen, chwytając ją za rękę. -
Siostra jest zbyt subtelna, żeby mieszać się w tak niesmaczne sceny.
Joy odsun
ęła ją jednak grzecznie, lecz stanowczo i ruszyła do
drzwi.
- Siostro, prosz
ę! Lepiej niech William... Joy była już na dworze.
Mężczyźni mocowali się zapamiętale i nawet nie zauważyli, gdy
stanęła nad nimi.
- Przesta
ńcie, idioci - krzyknęła, aż echo rozległo się po ogrodzie
i szarpnęła Dana za kołnierz, próbując odciągnąć go od przeciwnika.
Dan, który w szale walki uz
nał to za kolejny atak Rexa, gwałtownym
chwytem odepchnął ją od siebie. Rex, widząc, co się dzieje, rzucił się,
by
zaasekurować jej upadek. Niestety, zdołał tylko pochwycić
skrawek długiego, czarnego welonu. Siostra Clarence z głuchym
stęknięciem wylądowała na ziemi. Welon i. kornet zostały w ręku
Rexa. Fala bujnych, złotych włosów rozsypała się po śniegu.
- Wi
ęc to ty, Joy! - wykrzyknął triumfalnie Rex. - Chwała Bogu,
Dan jest uratowany!
Joy le
żała nieruchomo na śniegu, z wzrokiem wbitym w czarne,
aksamit
ne niebo nad sobą. Nagle wypełniła je twarz Dana. Minę miał
bardzo przejętą, gdy zdejmował jej z nosa pogięte metalowe okulary.
- Nie wiedzia
łem, że to ty, kochanie - wykrztusił, czule gładząc
jej czoło.
- Nie wiedzia
łeś, że była przebrana za zakonnicę? - zdziwił się
jego partner.
- Durniu, nie wiedzia
łem, że siedzi mi na plecach! Pozostali już
wylegli przed dom i otoczyli ich kręgiem.
- Joy Jones! - krzykn
ęła wysokim głosem Gwen, zaciskając
pięści. - O, nie, tylko nie to! Ty nie możesz być siostrą Constance
Clarence.
Joy usiad
ła wreszcie, przyglądając się kręgowi twarzy nad swoją
głową. William Harris patrzył z góry, z wyniosłym uśmiechem. Pani
Nettel stała z boku z miną pełną dezaprobaty.
- Nie do wiary, to ta blondynka, kt
óra ukrywała się wczoraj w
krzakach pod moim domem -
wykrztusiła,
- Co? Blondynka? W krzakach? - dopytywa
ła się Gwen. - No nie,
Joy Jones, już myślałam, że niczym mnie nie zaskoczysz!
- Przymknij si
ę, Gwen - burknął Dan, opiekuńczym gestem
obejmując Joy.
- Co
ś takiego, nigdy bym nie pomyślał, że ona tu wróci - mruknął
pod nosem William Harris. -
A w każdym razie, nie do ciebie, Dan.
- Co to wszystko ma znaczy
ć? - dopytywała się Gwen.
Przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę i poślizgnęła się w
pantofelkach na oblodzonej ścieżce. Narzeczony podtrzymał ją
niezgrabnie. -
Zrobiła idiotów z nas wszystkich - powiedziała
oskarżycielsko.
- Joy musia
ła udawać dla własnego bezpieczeństwa - odparował
Dan. -
Nie istnieje coś takiego jak Światowa Misja Dobrej Woli.
Na twarzy jego siostry pojawi
ł się złośliwy uśmieszek.
- Joy Jones, odk
ąd się tylko pojawiłaś, zaczęły się kłopoty.
Najpierw zawróciłaś w głowie Danowi, uwodząc go w czasie procesu.
Potem złamałaś mu serce, odchodząc, a wreszcie nastawiłaś go
przeciwko jego najbliższym, narzucając mu ten głupi pomysł z
przebieraniem się.
- Chcia
łbym usłyszeć wyjaśnienie - wtrącił William Harris
ch
łodnym, zawodowym tonem. - Dlaczego mianowicie Joy Jones
potrzebowała dalszej ochrony? Proces dawno już się skończył, a
wszyscy wspólnicy Berkleya z Laff T
rak siedzą.
- Kto
ś ciągle na mnie poluje, William - powiedziała Joy drżącym
głosem. - I chcę, żeby wreszcie przestał! Rozumiesz? Niech to się
wreszcie skończy!
Dr
żała w ramionach Dana. Nie dawały jej ochrony. Któraś z tych
otaczających ich kręgiem osób była jej wrogiem. Joy czuła, że koniec
rozwiązania zagadki jest już bliski.
Łza stoczyła się jej po policzku, a potem następna. Zamrugała i
spojrzała na Rexa.
- Nie wiem niczego, co mog
łoby zaszkodzić komukolwiek z was
-
powiedziała cicho i płaczliwie. - Ale ktoś zobaczył moją kartkę w
poczcie Dana i znalazł mnie. Proszę, zostawcie mnie w spokoju.
Naprawdę nic nie wiem; Chcę po prostu wreszcie żyć normalnie.
- Nie powiniene
ś jej tu ukrywać, Dan - stwierdził Harris. Jego
spojrzenie złagodniało. - Przykro mi, Joy, że nie zwróciłaś się po
ochronę do mnie, tylko do tego detektywa. A przecież tak ufałaś mi w
czasie procesu. Jeszcze nie jest za późno. Jeszcze możesz przejść pod
opiekę mojego urzędu. Choćby zaraz.
Joy mocniej wtuli
ła się w ramiona Dana.
- Zm
ęczyła mnie biurokracja panująca w urzędzie, Williamie. Ja
naprawdę nie jestem bazą danych, pełną kompromitujących
informacji. Jeśli ktokolwiek z was obawia się mojej fotograficznej
pamięci, to jest po prostu głupi. A jeśli myślicie, że mam forsę, którą
Theo Nel
son dostał za fałszywe alibi, to jesteście jeszcze głupsi.
Zapomnijcie o tym, dobrze wam radżę. Tylko Theo wie, gdzie ona
jest, A on nie będzie mówił. Nadal zapiera się wszystkiego.
- Widzia
łaś się z Theo Nelsonem w więzieniu bez oficjalnego
pozwolenia? -
oburzył się Harris.
- Ty te
ż nie pytałeś o pozwolenie, kiedy zbierałeś materiały do
swojej książki - wtrącił zimno Dan.
- Nelson ci to powiedzia
ł?
- Ja powiedzia
łam Danowi, Williamie - przyznała niechętnie
Gwen.
Harris przygryz
ł wargę.
- A, rozumiem. Braciszek ci
ągle nie może się bez ciebie obejść.
- Harris, uwa
żaj, co mówisz. - Dan pogroził mu pięścią.
- Je
śli Theo znów coś kombinuje - Harris, ignorując go, zwrócił
się do Joy - wolałbym to wiedzieć. Czy powiedział ci coś
interesującego?
Joy zerkn
ęła na Dana i napotkała jego ostrzegawcze spojrzenie.
- Raczej nie. Rozmawiali
śmy o moich planach artystycznych i
wspominaliśmy o tej szalonej ucieczce, po której trafił do więzienia.
- Tchórzliwy hipokryta -
skrzywił się z niesmakiem Harris. - W
jednej ręce trzymał pistolet, którym cię terroryzował, a w drugiej
świętą figurkę!
- Chyba nie s
ądzisz, że Joy łączy coś z Theo i jego brudnymi
interesami? -
zapytał zaczepnie Dan.
Harris nie spuszcza
ł oczu z Joy.
- Ucieczka z nim mog
ła się wydawać podejrzana - powiedział o
ton mniej uprzejmym głosem. - Po namyśle wykluczyłem tę
możliwość. Natomiast chętnie porozmawiałbym z tobą na użytek
mojej książki.
- Do licha z t
ą twoją książką! - zagrzmiał Dan.
- Wi
ęc przez cały czas ją tu ukrywałeś? - powiedziała z urazą
Gwen. -
Nie rozumiem, Dan, co chciałeś przez to osiągnąć.
Pier
ś Dana unosił ciężki oddech.
- Chcia
łem odkryć, kto ją śledził, a jednocześnie mieć pewność,
że będzie bezpieczna.
- Tak, jasne! - ironicznie pokiwa
ła głową. - I nie zaufałeś nawet
rodzonej sio
strze. Mało tego, posunąłeś się do oskarżeń pod adresem
nas wszystkich. Mam tego dosyć, wracam do siebie.
- Gwen, poczekaj, musimy porozmawia
ć. - Dan usiłował
chwycić za powiewny rękaw sukni, ale wyrwała mu się ze złością.
- Nie ma mowy! - sykn
ęła rozzłoszczona. - Co sobie goście
pomyślą, kiedy się o tym dowiedzą? Dla nich Constance Clarence
była poczciwą siostrzyczką o złotym sercu.
- Serce Joy jest tak samo z
łote jak serce siostry miłosierdzia -
oświadczył z mocą Dan. - I mało mnie obchodzi, co sobie ludzie
pomyślą. Mam swoje własne życie i obchodzą mnie tylko ludzie mi
bliscy - Joy, ty, przyjaciele.
- Pozw
ól jej iść, Danny - poprosiła zmęczonym głosem Joy.
- Tak, Dan, musia
łbyś mnie chyba zaaresztować, żeby mnie teraz
zatrzymać - skwapliwie dodała Gwen.
- Nie wpad
łem na to. - Oczy zwęziły mu się w szparki.
- Dzi
ęki, braciszku! - krzyknęła łamiącym się głosem. - A
łudziłam się, że wreszcie będę miała prawdziwe, szczęśliwe Boże
Narodzenie. Jestem zaręczona z człowiekiem, którego kocham,
zamierzam stwo
rzyć z nim dom - a ty zrobiłeś z tego farsę, Dan!
Lekceważysz i wyśmiewasz książkę Williama, a panna Jones robi
niesmaczny popis przed naszymi gośćmi. Jeśli rzeczywiście miałeś
zamiar ją ukryć, dlaczego nie wynająłeś dla niej czegoś po cichu?
- Mo
że ty byś tak zrobiła, ale ja nie! - oburzył się Dan.
- Ty w og
óle myślisz, że jesteśmy bandą kryminalistów, którzy
dybią na twoją bezcenną Joy. Jeszcze nigdy nikt tak mnie nie obraził
jak ty.
- Wiedzia
łem, że tak powiesz. Tego nie dało się uniknąć. Spróbuj
mnie
zrozumieć - musiałem albo ukryć Joy i jakoś to zakamuflować,
albo powiedzieć ci wszystko i oczekiwać takiego właśnie wybuchu
oburzenia. -
Dan wzruszył ramionami. - Ciekawe, co ty byś zrobiła,
siostrzyczko, gdyby na miejscu Joy był twój ukochany William? -
Gwen już otwierała usta, ale nie dał jej dojść do słowa. - I nie
zapominaj, że jednak ktoś z was musiał zabrać tę kartkę świąteczną.
Krąg podejrzanych jest bardzo wąski, a ten, kto przeprowadzał
wywiad w Orlando, znał wszystkie zawarte w kartce informacje.
- Co
ś takiego! - zdumiał się Rex.
- Ja jej nie zabra
łam - zastrzegła Gwen. - Czy widziała tego, kto
ją śledził?
- Je
śli chcecie się dowiedzieć więcej, chodźcie do środka. - Dan
wzdrygnął się. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ciągle stali na
mrozie. -
Usiądziemy przy kominku i wszystko sobie wyjaśnimy.
- Nie ma mowy! - naburmuszy
ła się Gwen. - Chodź, Williamie.
M a m już dosyć.
Harris spojrza
ł na nią z wahaniem.
- Chyba powinni
śmy zostać, kochanie. - Niepewnie przestąpił z
nogi na nogę na oblodzonym chodniku.
- Zapomnij wreszcie o tej cholernej ksi
ążce! - wybuchnęła i
energicznie szarpiąc go za ramię, zmusiła do odejścia.
- Jeszcze porozmawiamy, Dan - rzuci
ł Harris, oglądając się przez
ramię.
- Ja te
ż wracam do siebie, Dan - oświadczyła sucho pani Nettel. -
Stanowczo za dużo wrażeń jak na jeden wieczór.
- Nie martw si
ę, stary - pocieszał swego partnera Rex, gdy szli w
stronę domu. - Ja zostanę. Usiądziemy przed kominkiem, nalejemy
sobie brandy i wreszcie szczerze pogadamy o przyjaźni i urwanych
k
lapach mojej pięknej marynarki.
ROZDZIA
Ł 11
Dan nape
łnił już trzy pękate kieliszki brandy, gdy do pokoju
weszła Joy, tym razem bez kornetu i habitu.
- Z
łapiecie katar, jeśli dalej będziecie siedzieć w tych mokrych
rzeczach -
powiedziała z naganą.
- Z
łapiesz coś gorszego, Rex, jeśli nie zaczniesz wreszcie gadać -
ostrzegł Dan, zdejmując marynarkę.
- W porz
ądku, przestań się złościć. Tylko pod tym warunkiem
wybaczę ci, że tak paskudnie potraktowałeś gościa, który w dodatku
jest twoim przyjacielem, nie wsp
ominając już o mojej wyjściowej
marynarce. Powinienem był domyślić się, że zjawiła się Joy, kiedy
odkryłeś to nietypowe włamanie - mówiąc to, Rex zdjął czerwoną
marynarkę i z troską obejrzał nadszarpnięte klapy.
- Zostaw to! - ofukn
ął go Dan.
- Dobra, zostawi
ę, jak wystawisz mi czek na trzysta dolarów.
- Wola
łbym już kupić ci coś, w czym nie wyglądałbyś jak pajac -
stwierdził Dan, mierząc Rexa niechętnym spojrzeniem. Niełatwo
przychodziło mu zadać to pytanie. Musiał jednak wyjaśnić raz na
zawsze całą sprawę. - Jak to jest, przyjacielu, że facet z raczej
skromną pensyjką policjanta kupuje sobie ekstrawagancką marynarkę
i jeszcze dokłada do niej rolexa, co?
- Oho, widz
ę, że stałem się prawdziwym podejrzanym. Dla
świętego spokoju ci odpowiem. Mam takie małe źródełko pieniędzy,
na boku, rozumiesz? Czasem kupię sobie coś ekstra. A rolex...
dostałem go w prezencie.
Dan niecierpliwie kr
ążył wokół fotela, na którym usiadł Rex z
kieliszkiem w ręku.
- Dosta
łeś w spadku?
- Nie. Zas
łużyłem sobie na niego.
- A co ci
ę łączy z Florydą?
Rex nie usi
łował już obrócić sprawy w żart. Jasne krzaczaste brwi
zbiegły się nad ostrym nosem.
- Cz
łowieku, mówię ci jeszcze raz, że to nie twoja sprawa. Ale
widzę, że...
- Spr
óbuj zrozumieć moją sytuację. - Dan starał się uspokoić. -
Myślałem tylko o tym, jak ochronić Joy. Żeby tego dokonać, byłem
gotów na wszystko.
- Rex, powiedz mu - poprosi
ła łagodnie Joy. - On się zadręczy.
- Tak, rozumiem. Zreszt
ą przyjaźń zobowiązuje, nie? Więc,
Danny, jest tak, że ciągną się moje dawne sprawy natury osobistej i
przez to zaniedbałem przyjacielskie i służbowe obowiązki.
- I chcesz pewnie powiedzie
ć, że nie zabrałeś tamtej pocztówki?
- Absolutnie nie! - zaprzeczy
ł żywo Rex. - Dostaję własne
pocztówki i też mam kłopoty z pewną kobietą.
- Ciekawe - wycedzi
ł powoli Dan. - Zawsze chwaliłeś się
kawalerską swobodą.
- Cz
łowieku, skończyłem już trzydzieści pięć lat i miałem swoje
życie, zanim wstąpiłem do policji. Tylko nie patrz tak na mnie!
Zawsze byłem prawomyślnym obywatelem. Po prostu, kilkanaście lat
temu... można powiedzieć.. . zmieniłem skórę i narodziłem się na
nowo.
- Czy by
łbyś łaskaw się streszczać?
- Dobra. Kr
ótko mówiąc, w młodości byłem znanym
piosenkarzem -
wyznał Rex z ironicznym uśmiechem. - Dziewczyny
wprost szalały za mną. Nie mogłem spokojnie pokazać się w hotelu
czy na ulicy.
Dan zatrzyma
ł się tak gwałtownie, że brandy chlusnęła mu z
kieliszka.
- Teraz rozumiem, sk
ąd ten dopływ pieniędzy. - Joy pokiwała
głową.
Rex z powa
żną miną wychylił się do przodu w fotelu.
- To prawda, kochani, przysi
ęgam. I łatwo będzie mi to
udowodnić. O, posłuchajcie!
Wyprostowa
ł się, nabrał powietrza i pełnym głosem zaśpiewał
początek jednego ze swoich przebojów.
- Znam ten g
łos! - wykrzyknęła z podnieceniem Joy. - To Velvet.
- Jaki Velvet? - Dan by
ł już u kresu wytrzymałości.
- Taki duet, niesamowicie popularny w latach siedemdziesi
ątych
-
wyjaśniła Joy. - Miał w repertuarze sentymentalne ballady, a
nastolatki w całej Ameryce łkały.
- Cholera, jakim cudem mi to umkn
ęło? - Dan pociągnął głębszy
łyk.
- Rzeczywi
ście, jak? Rex i Mandy Velvet wykonywali parę
naprawdę znanych utworów.
- Konkretnie cztery, Joy - skromnie u
ściślił Rex. -
Utrzymywaliśmy się na listach przebojów przez kilka lat. A kiedy to
się skończyło, byłem zadowolony, że występowałem pod
pseudonimem. Mogłem spokojnie zejść z estrady i rozpocząć nowe
życie pod prawdziwym nazwiskiem, bez kostiumów i polakierowanej
szopy na głowie. Teraz na zdjęciach z tamtych lat wydaję się sobie
dziwaczny, ale wtedy byłem naprawdę popularny.
- Wi
ęc nie byliście z Mandy małżeństwem? - dopytywała się z
ciekawością Joy.
- A jak
że, pobraliśmy się pod nazwiskiem Cameron. - Rex przez
chwilę kontemplował bursztynowy płyn przelewający się w pękatym
kieliszku, jakby patrzył w szklaną kulę wróżki. - Mandy i ja byliśmy
jak woda i ogień. A kiedy nasza gwiazda zbladła, jakoś to zniosłem,
ale ona się załamała. Z początku prasa się nami interesowała, a potem
już nikt nawet nie wiedział, czy w ogóle żyjemy.
- Smutne. - Joy pokiwa
ła głową ze zrozumieniem.
- Po prostu tak jakby
śmy umarli. I wierz mi albo nie, Danny, ale
przez cały czas w tamtym wariackim, włóczęgowskim życiu tęskniłem
za stabilizacją. Jeszcze dziś potrafię się cieszyć, że nikt mnie nie
nachodzi w moim własnym domu, że moje zdjęcia nie trafiają na
pierwszą stronę jakiegoś brukowca, a moje życie prywatne nikogo nie
interesuje. Sława ma swoje drugie oblicze. Nie ma sposobu, żeby
zamknąć drzwi przed publiką.
- Dobrze, ale co to wszystko ma wsp
ólnego z agencją
detektywistyczną z Florydy? - nie ustępował Dan.
- C
óż, Mandy w końcu się pozbierała. Minęło parę lat od naszego
rozwodu i, jak się pewnie domyślacie, znów spróbowała w branży. I
udało się jej. Pewnie słyszeliście o Amandzie Germain?
- Amanda Germain mia
łaby mieć coś wspólnego z takim typem
jak ty? - za
śmiał się sceptycznie Dan.
- Tak - naje
żył się Rex.
- Przecie
ż to gwiazda!
- Zgadza si
ę. Spełniły się jej marzenia. Teraz mieszka na
Florydzie. Niedawno zwróciła się do mnie o pomoc. - Westchnął. - Na
samą myśl o naszym spotkaniu po tylu latach poczułem się nieswojo. -
Potrząsnął głową, najwyraźniej odpędzając wspomnienia. - Od razu
głupio się zaczęło, bo przysłała mi rolexa, zupełnie jak gdybym
potrzebował łapówki. Ja wynająłem dla niej detektywa z agencji,
działając jako pośrednik.
- Rozmawia
łeś właśnie z nią, kiedy Gwen weszła do gabinetu? -
domyślił się Dan.
- Tak. Wiesz, podejrzewa
łem, że te jej kłopoty to jakiś pretekst.
- Czy wszystko ju
ż w porządku, Rex? - zatroszczył się jego
partner.
- Niestety, nie. Wygl
ąda na to, że będę musiał po świętach wziąć
wolne, żeby do niej polecieć.
- Nie martw si
ę, stary, wszystko będzie dobrze. - Dan podszedł i
serdecznie poklepał go po ramieniu. - Nie masz pojęcia, chłopie, jak
mi ulżyło. I wreszcie przestałem ci zazdrościć, że umiesz sobie
poradzić ze zwariowanymi babami - zaśmiał się cicho, nasłuchując,
jak zareaguje Joy. Ponieważ milczała, odwrócił się i zobaczył, że
zasnęła w fotelu, z pustym kieliszkiem w dłoniach. Przeżycia
wieczoru i brandy zrobiły swoje. Dan uśmiechnął się i pogładził ją po
włosach.
- Chod
źmy się przespać, a jutro popatrzymy na sprawy świeżym
okiem -
powiedział Rex, wstając i przeciągając się, aż zatrzeszczały
mu kości.
- Dzi
ęki ci, stary. I przepraszam. - Dan wyciągnął do niego rękę.
- W porz
ądku, nie ma sprawy. Czy nie uważasz, że powinniśmy
wywieźć stąd Joy w bezpieczne miejsce?
- Zapomnia
łeś, że to już Wigilia, - Dan zerknął na zegarek. - A
poza tym ona śpi. Nie chciałbym jej budzić.
- W porz
ądku, w takim razie daj mi tylko koc i poduszkę.
Prześpię się na kanapie - powiedział Rex, ziewając.
Nad ranem, jeszcze przed bladym zimowym
świtem, ciszę
uśpionego domu rozdarł dzwonek telefonu. Chwilę później w
drzwiach sypialni zamajaczyła wysoka postać.
- Dan! - Na wp
ół rozbudzona Joy przylgnęła lękliwie do jego
ranienia.
- Spokojnie, dziecinko, to tylko ja - odszepn
ął Rex, ubrany w
szary dres Dana, przykucając przy łóżku.
- Prze
łączę na głośnik - zdecydował szybko Dan i podniósł
słuchawkę.
- S
łucham, Burke.
- Dan?
- To ty? - Dan z Rexem wymienili zaskoczone spojrzenia,
- Ja. Mog
ę mówić?
- Wyrwa
łeś mnie z łóżka i jeszcze się pytasz?
- Dosta
łem pięćdziesiąt dolców za ten telefon.
- Od kogo?
- Nie mam poj
ęcia. Wsunięto mi pod drzwi kartkę z banknotem
w środku.
- Co na niej by
ło? - niecierpliwił się Dan.
-
Że twój dom jest udekorowany - odczytał jego płatny
informator. - Wiesz, o co tu chodzi?
- Nie. Mój dom jest jedynym nie udekorowanym domem w
okolicy.
- W ka
żdym razie jeszcze nigdy nie kapnęła mi taka łatwa forsa -
zachichotał informator.
- Pos
łuchaj...
- Wiem, wiem, mam nie wyrzuca
ć tego świstka. Ale to nić ci nie
da. Parę liter wyciętych z gazety, nic więcej.
Powiedziawszy to, wy
łączył się. Rex zmarszczył brwi w namyśle.
- Mo
że to ktoś z naszego komisariatu wpadł na głupi pomysł -
stwierdził z namysłem. - Chłopaki często podśmiewają się z twojego
zamku. A twoja niechęć do dekoracji jest znana.
Dan wzruszy
ł ramionami.
- W takim razie nie by
łoby źle, gdyby ktoś powiesił mi na
drzwiach wieniec.
- Och, ja ju
ż nie zasnę - poskarżyła się Joy, odrzucając kołdrę.
- Dlaczego, przecie
ż dopiero szósta - zaprotestował Rex.
Ale Joy ju
ż uwijała się po pokoju, zbierając ubranie.
- Ju
ż ty się lepiej nie odzywaj, Velvecie! - prychnęła. - Najpierw
mnie straszysz, a potem dziwisz się, że nie mogę zasnąć.
- Zapomnia
łaś, że uśpiła cię historia mojego życia - odparował ze
śmiechem.
Jasna g
łowa Joy mignęła na schodach.
- Id
ę sprawdzić, co to za dekoracja! - krzyknęła z dołu.
- Poczekaj, zaraz schodzimy - zawo
łał za nią Rex.
- Nie powiniene
ś pozwolić, żeby nazywała mnie Velvetem,
Danny - poska
rżył się Rex. - Tyle lat trzymałem to w tajemnicy.
- Dobrze, pogadam z ni
ą.
- Powiedz jej, niech wie, kto tu jest szefem!
- Tak,
łatwo ci mówić - mruknął Dan. - Kobiety takie jak Joy są
nie do okiełznania.
- Wiem co
ś o tym - westchnął Rex. - Mogłyby sobie podać ręce z
moją Mandy. Ależ mi ta baba dała szkołę!
- A jednak polecisz do niej - u
śmiechnął się Dan, podając mu
świeżą bieliznę z komody.
Rex z niedowierzaniem obejrza
ł slipy.
- Stary, one s
ą wyprasowane!
- Tak, przez pani
ą Nettel.
- Nie rozumiem tej kobiety. - Rex potrz
ąsnął jasną głową. -
Przecież nie płacisz jej fortuny ani nie uratowałeś jej życia, a ona dba
o ciebie wręcz chorobliwie.
- Po prostu mnie lubi. Nie przysz
ło ci to do głowy?
- Joy te
ż cię lubi, a jednak nie wpadła na pomysł, żeby prasować
ci gacie.
- Dlatego potrzebne mi s
ą obie panie - wyznał z szelmowskim
uśmiechem Dan, zapinając dżinsy. - A jeśli już mowa o moich
kobietach, to wybieram się dzisiaj do Gwen. - Spoważniał. - Po raz
pierwszy nie wiem, czy mogę jej zaufać.
Rex przytakn
ął ze zrozumieniem.
- Ja tymczasem pow
ęszę koło pani Nettel.
- Cholera, czuj
ę, że odpowiedź jest blisko, a ciągle nie mogę jej
znaleźć.
- Cierpliwo
ści, stary. To już niedługo.
- Gdybym tylko mia
ł tę fotograficzną pamięć Joy! Byłbym
Sherlockiem Holmesem w Twin Cities.
Wreszcie, ubrani, zeszli na d
ół. Hol był pusty.
- Ona wysz
ła. A mówiłem, żeby poczekała - zdenerwował się
Dan, zerkając przez okno.
Joy, ubrana w jego star
ą kurtkę, rękawiczki i wełnianą czapkę,
zdążyła już wyjąć z szopy szuflę i zabierała się właśnie do
zasypywania makabrycznego napisu, wymalowanego czerwonym
sprayem na zaśnieżonym trawniku.
- Widzisz, co tam jest napisane? - Rex wyjrza
ł mu przez ramię.
- Kill joy...(Kill - ang. zabi
ć, joy - ang. radość, również imię
bohaterki - prz
yp. tłum.) Rany, boskie, Rex, zaczyna się! -
Błyskawicznie włożył buty i bez kurtki wyskoczył na dwór.
- Uwa
żaj, jakiś facet biegnie ulicą i ma coś w ręku - krzyknął za
nim Rex.
Na szcz
ęście to sąsiad, George Maynard, spieszył na pomoc z
własną szuflą do śniegu.
- Dzie
ń dobry, detektywie. Jakiemuś łobuzowi należałoby
przetrzepać skórę - powiedział z dezaprobatą.
- Niech go tylko dopadn
ę! - powiedział groźnie Dan. Za chwilę
do pomocy pojawił się mąż Jane Weaver.
Razem z Rexem, kt
óry również zaopatrzył się w łopatę, stanowili
grupę ochotników zdolnych do uprzątnięcia śniegu z całej posesji.
Dan poczuł nagle radość z poczucia wspólnoty z tymi ludźmi. Teraz
zrozumiał, co tracił przez całe lata izolowania się. Tę cudowną
odmianę sprawiła Joy. Boże, dlaczego właśnie teraz musi ją stąd
wysłać? Lecz nie miał innego wyboru.
- Chodzi o zagro
żenie twojego życia - oświadczył Dan w godzinę
później, myjąc w zlewie szklankę po soku pomarańczowym. Joy
podeszła i przytuliła się do niego czule.
- Ale ja nie chc
ę się z tobą rozstawać. Ujął w dłonie jej drobną
twarz.
- B
ędziesz musiała, kochanie. Muszę rozmówić się z Gwen, sam.
Przez ten czas popilnuje cię Rex.
- Dzieciaku, chcemy,
żebyś miała swoje wymarzone święta. -
Rex uspokajająco poklepał ją po plecach.
- Ale dzisiaj, kiedy sko
ńczysz, będziemy razem, prawda, Danny?
-
zapytała płaczliwie.
Dan pog
ładził ją po policzku.
- Joy, nie b
ędę kłamał. Rex zabierze cię stąd do... Jej oczy
zapłonęły zielonym ogniem.
- O, nie! Nie ma mowy!
- Zabierze ci
ę na nasz posterunek, bo jeszcze raz trzeba
spróbować zebrać informacje o pani Nettel. Poczekasz tam na mnie.
Kiedy przyjadę, będę już pewnie coś wiedział.
- I wtedy wrócimy tutaj? -
zapytała z nadzieją.
- Nie wcze
śniej, aż dopadnę tego, kto ci grozi - powiedział
twardo Dan.
- I nasze kolejne Bo
że Narodzenie przepadnie...
- Joy, zrozum, robi
ę co mogę, żebyśmy je spokojnie spędzili
razem.
- Po co te wszystkie podchody - naburmuszy
ła się. - Nie mógłbyś
po prostu zamknąć drzwi na cztery spusty, włączyć nastrojowej
muzyki, przygas
ić światła i...
- Nie mog
ę - uciął z irytacją. - To by niczego nie załatwiło.
Tym razem Joy wyczu
ła, że nic już nie zyska. Dan był znów tym
dawnym, apodyktycznym przedstawicielem prawa.
- Dobrze - skrzywi
ła się niechętnie. - Widzę, że nic do ciebie nie
dociera.
Nawet nie zauwa
żył, jak bardzo była urażona. Nie spostrzegł też,
że kiedy w kwadrans później wychodziła z Rexem, pod luźnym
niebieskim swetrem przypięła czarną torebkę, z którą nie rozstawała
się w podróżach. Z sypialni zdążyła zadzwonić do pana Sheldona i
podała mu numer karty kredytowej, by zarezerwował i opłacił w jej
imieniu lot na Florydę. Pozostało tylko jak najszybciej dotrzeć na
lotnisko.
ROZDZIA
Ł 12
- Jestem na ciebie w
ściekła, Dan! - Tymi słowami Gwen
przywitała Dana już od progu. - I wytrzyj porządnie buty, zanim
wejdziesz.
Dan pos
łuchał odruchowo, gdyż przed oczami miał jeszcze obraz
rozczarowanej Joy. Zawiódł ją na całej linii. Nie potrafił jej ochronić,
nie potrafił być nawet Świętym Mikołajem. Wszedł do słonecznego
salonu i z ciężkim westchnieniem opadł na kanapę.
Gwen w domowej sukni odwr
óciła się, by zgasić telewizor.
Lśniące, zielone poły rozwiały się jak skrzydła.
- Czemu zawdzi
ęczam twą wizytę, braciszku? - zapytała
sztywno.
Dan odpowiedzia
ł jej chłodnym spojrzeniem.
- Musimy porozmawia
ć.
- Kto tak zadecydowa
ł? - Niebieskie oczy zalśniły wyzywająco.
- Siadaj - powiedzia
ł niemal służbowym tonem.
- Traktujesz mnie jak jakiego
ś przestępcę - poskarżyła się,
splatając ręce na kolanach.
- Gwen, ci
ągle miałem nadzieję, że nie dojdzie do tej rozmowy,
ale niestety, potrzebuj
ę konkretnych odpowiedzi. I to szybko!
- Spos
ób, w jaki podstępnie przemyciłeś pod swój dach tę Jones
w przebraniu zakonnicy, był niesmaczny!
- Nie, Gwen. Szukasz dziury w ca
łym, bo drażni cię to, co czuję
do Joy
, i fakt, że zataiłem przed tobą jej powrót.
- A dlaczego nie mia
łoby mnie drażnić? - żachnęła się.
- Musia
łem chronić Joy przed wszystkimi, nawet przed tobą, z
wielu powodów -
odparł i widząc, że siostra chce coś powiedzieć,
szybko dodał: - Joy była koronnym świadkiem w poważnej sprawie.
Ten, kto ją prześladuje, dobrze o tym wie. Już w czasie procesu
wyznaczono mnie, bym ją chronił. I nawet gdyby ona dla mnie nic nie
znaczyła, spełniałbym swój obowiązek jako policjant i ochroniarz.
Ciemne brwi Gwen zbieg
ły się pod jego ostrym spojrzeniem.
- Wydajesz si
ę cały czas sugerować, że też jestem w to
zamieszana.
- Czy znienawidzisz mnie, Gwen? - zapyta
ł niespodziewanie. -
Za to, że muszę zadać parę pytań? Za to, że być może popsuję ci
święta?
- Wi
ęc o co chodzi, Dan? - Zacisnęła usta i wyprostowała się,
cała napięta.
Odchrz
ąknął, usiłując zapomnieć o emocjach.
- Niezbyt podoba mi si
ę to, co robi William Harris. Dlatego chcę
od ciebie jasnych odpowiedzi.
- No wiesz! - Wykona
ła gwałtowny ruch głową, aż zalśniły
czarne włosy. - Owszem, przyznaję, że William zapędził się za daleko
w krytyce. Z pewnością wydaje ci się rywalem i pod względem
profesjonalnym, i osobistym. Być może też przyjęłam wiele jego
opinii na wiarę, ale nie zapominaj, że go kocham. Natomiast o jedno
możesz być spokojny: nasze stosunki nie mają z tym nic wspólnego. -
Westchnęła ciężko. - Jesteś moim bratem. Chcę ci tylko pomóc.
Dan kiwn
ął głową, częściowo tylko ułagodzony.
- Powiedzmy raczej,
że niekoniecznie chciałaś mi dokuczyć.
Usiłowałaś się mną zaopiekować jak troskliwa matka, której rolę już
dawno przyjęłaś. Postanowiłaś więc, że trzeba coś zrobić z Joy. Na
przykład śledzić ją, żeby się wystraszyła. Świąteczna kartka okazała
się bardzo pomocna.
- To nielogiczne. - Gwen spojrza
ła mu prosto w oczy. - Przecież
Joy, przerażona, że ktoś ją śledzi, rzuciła się w twoje ramiona, a na
tym właśnie najmniej mi zależało.
Dan z trudem ukry
ł ulgę.
- Ciesz
ę się, że to słyszę, siostrzyczko - powiedział, podrywając
się z kanapy. - I obiecuję, że spróbuję się jakoś przyzwyczaić do
Williama. Wydaje się, że niedługo wejdzie do naszej rodziny.
- Och, braciszku, nie mog
łeś mi zrobić lepszego świątecznego
prezentu. -
Rzuciła mu się na szyję i uściskała serdecznie.
- Dobrze ju
ż, Gwen - powiedział z uśmiechem. - Teraz muszę
iść. Rex pilnuje Joy i szuka jakichś danych o pani Nettel. Tylko ona
mogła zabrać tę pocztówkę, nikt inny.
- Danny?
Mia
ła dziwnie niepewną minę.
- Co si
ę stało?
- Czy nie bra
łeś pod uwagę możliwości, że osoba, która wzięła
kartkę, jest poza tym absolutnie niewinna?
- Nie.
- A jednak. To by
łam ja. Twarz Dana poczerwieniała
gwałtownie.
- I przez ca
ły czas ją miałaś?
- Zrobi
łam to, bo cię kocham, Dan, a nie dlatego, że nienawidzę
Joy. Przypadkiem zobaczyłam, jak smęcisz się nad tą kartką w sobotę
i w odruchu współczucia schowałam ją do torby. William też uznał, że
dobrze zrobiłam.
- W takim razie Harris j
ą czytał?
- No tak. I to on wrzuci
ł ją w ogień. Ale powtarzam ci, braciszku,
że nawet nie przyszłoby mi do głowy ścigać tej dziewczyny.
Jednak William Harris m
ógł wpaść na taki pomysł...
- Musz
ę już iść, Gwen - powtórzył. - Nie mów nikomu o naszej
rozmowie. Pamiętaj, nikomu. Zrobisz to dla mnie?
Odprowadzi
ła go do drzwi.
- Mo
żesz na mnie liczyć, Dan. Wiesz, że cię kocham.
- Weso
łych Świąt, Gwen - powiedział, całując ją serdecznie.
Śródmieście St. Paul wypełniał świąteczny tłum. Dan
manewrował wozem w plątaninie wąskich uliczek koło katedry, by
podjechać do komendy od tyłu. W gabinecie zastał Rexa.
- W
łaśnie szukałem cię u Gwen - powiedział na widok Dana.
- A gdzie Joy? Zesz
ła do bufetu? Rex zagryzł wargę.
- Zgubi
łem ją, Dan.
- Cz
łowieku, nie mogłeś jej upilnować przez głupie dwie
godziny! -
wykrzyknął Danny, zaciskając pięści.
- Teraz wiem,
że ona to zaplanowała, stary. Wylała sobie sok na
sweter i pobiegła do łazienki. Nie spodziewałem się tego.
- Cholera, powinienem si
ę domyślić, że tak będzie - zaklął
Danny.
- Jeszcze nie koniec z
łych wieści - kontynuował Rex z
zafrasowaną miną. - Sprawdziłem tę Nettel. Pomyślałem, że skoro jest
ksi
ęgową, powinna być zarejestrowana w związku. Trop był dobry.
Okazało się, że naprawdę nazywa się Shirley Nelson i jest siostrą
Theo.
- O rany!
- Przykro mi, stary. Zdaj
ę sobie sprawę, jak ją ceniłeś. Ale sam
wiesz najlepiej, jak opiekuńcze potrafią być siostrzyczki. Cud, że nie
udusiła cię w twojej własnej piwnicy.
- Natomiast kartk
ę od Joy ukradła moja siostra - dorzucił Dan.
- My
ślisz, że jest czysta, prawda?
- Ona - tak, ale czyta
ł to też William Harris.
- K
ółko się zamyka. Musimy natychmiast odnaleźć Joy.
Dan z trosk
ą potarł skronie.
- Ale od czego zacz
ąć?
- Spr
óbuj postawić się na jej miejscu, Danny.
- Nie potrafi
ę. Za bardzo się o nią martwię. Może ty spróbuj.
- Hm, gdybym to by
ł ja... poszukałbym jakiejś miłej bezpiecznej
przystani na święta.
- Dobrze! - rozpromieni
ł się Dan. - Jesteś genialny.
- Przysiad
ł na krawędzi biurka i przysunął sobie telefon.
- Dzwoni
ę na lotnisko i sprawdzam ostatni lot do Orlando, a
potem do kompanii telefonicznej, żeby dowiedzieć się, czy z mojego
domu przeprow
adzono rozmowę międzystanową.
- A dlaczego po prostu nie zadzwonisz do Sheldona? - zapyta
ł
Rex.
- Poniewa
ż nie chcę, żeby Joy znów uciekła.
Kiedy Joy zesz
ła na płytę lotniska w Orlando, od razu spostrzegła
Henry'ego Sheldona z żoną Alice. Uprzedziła ich przez telefon, że nie
będzie miała na głowie rudej peruki, więc rozpoznali ją od razu.
- Cudownie,
że przyjechałaś, spędzisz z nami święta. Właśnie
pakowałam zabawki dla dzieci z sąsiedztwa, kiedy zadzwoniłaś. -
Alice Sheldon ucałowała ją w oba policzki.
- No, w sam
ą porę odzyskałem moją małą pomocnicę -
rozpromieni
ł się Henry Sheldon, zamykając ją w niedźwiedzim
uścisku. - Masz jakiś bagaż, dziecinko?
-
Żadnego. - Joy z trudem łykała łzy. Ci ludzie byli tacy dobrzy,
tacy serdeczni.
- Oczywi
ście wszystkie twoje rzeczy są tak, jak je zostawiłaś,
Faye, a samochód stoi bezpiecznie w garażu.
- Och, mam wam tyle do powiedzenia - westchn
ęła Joy, kiedy
szli w stronę wyjścia. - Zaczynając od tego, kim naprawdę jestem i
dlaczego w ogóle do was trafiłam.
- Wspaniale - ucieszy
ł się Sheldon. - Moja pani uwielbia ciekawe
historie.
Joy sp
ędziła popołudnie na dekorowaniu jadalni. Jej okna
wychodziły na ulicę i często łapała się na tym, że zerka na samochody
i przechodniów z wyczekiwaniem i obawą jednocześnie. Zaczęła już
żałować swojej impulsywnej decyzji. Dan na pewno się zamartwia.
Ale należy mu się! Czy musiał postawić na swoim, jak zwykle?
Dan bez trudu dowiedzia
ł się, że z jego domowego numeru
przeprowadzono rozmowę telefoniczną z Orlando, a także że
dokonano rezerwacji dla Faye Fairway na lot do Orlando. Lotnisko w
Orlando potwierdziło, że samolot wylądował czterdzieści minut temu.
Steward zapamiętał Faye, ponieważ bez przerwy popłakiwała, Dan
poprzysiągł sobie, że osobiście obetrze te łzy i nigdy już nie pozwoli
Joy odejść.
Kiedy Rex wszed
ł do gabinetu z kanapkami i mlekiem, Dan
obracał w palcach swój portfel.
- Jaki masz plan?
- Lec
ę do Orlando. Wybierasz się ze mną?
- Spr
óbowałbyś mnie nie wziąć! - zaperzył się Rex.
- Mamy kup
ę czasu, samolot odlatuje za dziewięćdziesiąt minut.
Rex popatrzy
ł na niego sceptycznie.
- Wcale nie by
łbym taki pewien. Może powinniśmy pojechać tam
osobno, wtedy któryś z nas będzie miał szansę odlecieć.
- Nie panikuj. Dlaczego mia
łbym sterczeć na lotnisku, kiedy
mogę tu coś jeszcze zrobić? Na pewno zdążę.
- A jest jeszcze jaki
ś lot?
- Jest, ale za dwadzie
ścia minut. Nie dam rady.
- S
łuchaj, gdybyśmy się nie spotkali, umówmy się tam na
miejscu, u Sheldona. Uważaj na siebie. Shirley Nelson może być nie
gorsza od swojego braciszka.
- Nie martw si
ę, partnerze. - Dan wepchnął kanapkę w kieszeń i
ruszył do wyjścia. - Jadę do domu. Jeśli pani Nettel jest u siebie, Joy
powinna być bezpieczna na Florydzie.
Bo
żonarodzeniowe przyjęcie u Sheldonów było w pełnym toku.
Joy bezwiednie porównywała ten radosny tłumek z nobliwymi gośćmi
Dana. Już na pierwszy rzut oka było widać, że ludzie zebrani w
jadalni Tropical Arms Apartments znają się dobrze, co więcej, lubią.
Joy z u
śmiechem obciągnęła krótką czerwoną spódniczkę. Stroju
dopełniała biała bluzka, czerwone bolerko i białe skarpetki. Tylko
nieodłączna torebka i pasek wyróżniały się czernią. W takim stroju
zmarzłaby na kość w Minnesocie. Chyba że ktoś ogrzałby ją przy
kominku... Przeszła do kuchni, by pomóc Alice Sheldon. Właśnie
pochyliła się nad wazą i ująwszy łyżkę, miała nalewać sorbet, kiedy
ktoś mocno uszczypnął ją w pupę. Z piskiem wypuściła łyżkę z ręki,
aż chlusnął zielony napój, i oburzona odwróciła się do stojących z tyłu
chłopców.
- Kt
óry to taki mądry?
Kilka par oczu patrzy
ło na nią ze zdziwieniem.
- Dlaczego si
ę złościsz? Pewien Mikołaj powiedział, że jak się
podszczypuje elfa, to sanki z prezentami jadą szybciej - wyjaśnił mały
rudzielec.
- I to wcale nie by
ł wujo Sheldon! - wykrzyknął z podnieceniem
jego kumpel.
- Nie wierzcie w takie bajeczki - uci
ęła, żartobliwie grożąc im
palcem. -
A teraz idźcie pomóc pani Sheldon roznosić ciasteczka.
W chwil
ę później coś trąciło ją w bok.
- Znowu? Czy wy... - nie doko
ńczyła. Tknięta przeczuciem
odwróciła się i zobaczyła wysoką postać Świętego Mikołaja z potężną
białą brodą i krzaczastymi brwiami. Wcale nie był dobroduszny.
Brutalnie przypierał ją do stołu, a ucisk na jej żebra bynajmniej nie był
żartobliwym
uszczypnięciem.
Było
to
dotknięcie
luty
małokalibrowego, ale groźnego pistoletu, dyskretnie ukrytego w dłoni
odzianej w białą rękawiczkę.
- Kto... - Joy poczu
ła nagle, że mą sucho w ustach.
- Wychod
ź stąd. Już! - rozkazał chrapliwy, szorstki głos. Kiedy
się zawahała, spod białych brwi zabłysło groźne spojrzenie. - Jeśli
zacznę strzelać tutaj, komuś może stać się krzywda. Chyba nie
chciałabyś psuć dzieciom świąt. No, jazda!
Pos
łusznie wyszła z kuchni i zaczęła razem z nim przepychać się
przez tłum do wyjścia. Pomimo upału strumyczek zimnego potu
spływał jej po plecach. Czy ktokolwiek zorientował się, że coś jest nie
w porządku? Miała taką nadzieję. Przecież opowiedziała Sheldonom
wszystko. Prędzej czy później zaniepokoją się jej nieobecnością. Musi
tylko zwlekać jak najdłużej.
- Pos
łuchaj, wiem, że nie chcesz mnie skrzywdzić - zaczęła
niepew
nie. Kiedy jednak spróbowała się odwrócić, żeby spojrzeć w
twarz prześladowcy, lufa jeszcze boleśniej wpiła się w jej żebra. -
Rozumiem, pewnie nie chcesz, żebym cię rozpoznała.
- Tak b
ędzie lepiej i dla ciebie.
- Powiedz mi tylko, czego ode mnie chcesz - wyj
ąkała błagalnie.
- Twojego wozu - sykn
ął głos. Wszystkiego się spodziewała,
tylko nie tego.
- M
ój wóz jest w garażu.
- Nie k
łam! Tydzień temu go nie było. I teraz też nie ma. - W
głosie nieznajomego pojawił się ton groźby.
- Po
życzyłam go pani Sheldon, kiedy jechała do Tampy -
wyjaśniła, siląc się na spokój. - Już dawno nim wróciła, naprawdę.
- Poka
ż mi go. - Brutalnym pchnięciem lufy skierował ją do
garażu.
Joy, potykaj
ąc się, ruszyła przez trawnik, mijając mechaniczną,
kiwającą się postać Świętego Mikołaja.
Zamek by
ł wyłamany. Ciemne wnętrze garażu kontrastowało z
zalanym słońcem podwórzem. Obawy Joy rosły. Mimochodem
pomyślała o kolejnych nieudanych świętach.
- Ruszaj si
ę! - warknął głos, a twarda dłoń w rękawicy gniewnie
pchnęła ją do przodu. Lufa pistoletu ani na moment nie oderwała się
od jej boku.
- Tu jest. - Joy z ulg
ą pokazała starego, brązowego plymoutha,
stojącego w ostatnim boksie.
- Mia
łaś zielony wóz!
- Kaza
łam przemalować na brązowo. Krzyknęła, kiedy
niecierpliwa ręka ześlizgnęła się na jej brzuch. Zorientowała się, że
napastnikowi chodzi o torebkę. Nagle chwycił ją garścią za włosy i
zmusił, by uklękła przy stalowym filarze, podtrzymującym sklepienie.
- Obejmij s
łup rękami!
- Nie, prosz
ę - jęknęła rozpaczliwie Joy.
- Ju
ż! Jęknęła jeszcze głośniej, kiedy twardy but kopnął ją w
łydkę. Już nie protestowała, gdy napastnik ciasno związał jej
przeguby, przyciskając je do filaru. Potem szybko otworzył samochód
i zaklął paskudnie. Serce Joy zabiło pod wyszywanym bolerkiem.
Tym razem lu
fa pistoletu znalazła się przy jej skroni.
- Gdzie jest figurka
świętego Krzysztofa?
- Co? - Jej m
ózg w panice pracował na najwyższych obrotach.
- By
ła na desce rozdzielczej! Bezlitosny but znów dosięgnął jej
łydki.
- To naprawd
ę twój stary wóz?
- Tak, i figurka tam by
ła, musi tam być - wyszeptała histerycznie
Joy. Łzy spływały jej po twarzy.
- My
śl!
- Nie wiem!
Tym razem dosta
ła cios w twarz. Krew popłynęła z rozbitej
wargi.
- Tylko nie pr
óbuj ze mną grać! Joy myślała gorączkowo i nagle
z ulgą przypomniała sobie, jak Alice Sheldon, sadowiąc się za
kierownicą jej samochodu przed odjazdem do Tampy, wyśmiewała się
z naiwnych kierowców, którzy wierzą w opiekę świętych. Joy śmiała
się w duchu, przypominając sobie Theo Nelsona, który w czasie jazdy
kurczo
wo ściskał figurkę. Dlatego nie protestowała, gdy Alice zdjęła
świętego, by zrobić miejsce dla torby z termosem i kanapkami.
Zamruga
ła opuchniętymi od płaczu oczami. Boże, ale gdzie Alice
wsadziła tego świętego? Do... do...
- Schowek! - wykrzykn
ęła. Fałszywy Mikołaj natychmiast rzucił
się do wozu, dudniąc buciorami po betonowej posadzce. Po chwili
wrócił, triumfalnie unosząc w dłoni tandetną plastykową statuetkę.
Potem odczepił jej dno i podłubawszy chwilę we wnętrzu, wyciągnął
jakiś pakiecik.
Joy nie chcia
ła już nic więcej wiedzieć.
- Id
ź stąd! - krzyknęła. - Proszę, zostaw mnie już!
- Daj kluczyki. Do samochodu.
- Aa... ju
ż wiem, powinny być schowane pod fotelem kierowcy -
wykrztusiła, drżąc z obawy, by znów do niej nie podszedł.
Musia
ły tam być, bo kroki skierowały się do zasuwanych drzwi
garażu. Ożywczy strumień morskiego powietrza uderzył w nozdrza
Joy. Ostrożnie wyjrzała zza zasłony skrępowanych rak. Zaraz będzie
po wszystkim, powtarzała sobie w duchu, walcząc z ogarniającą ją
histerią. Czerwona czapka mignęła nad dachami wozów. Miała
nadzieję, że stary gruchot zapali. Zapalił! Nierówny odgłos
zapuszczanego silnika był dla niej najpiękniejszą kolędą. Zabłysły
reflektory i maszyna zaczęła wytaczać się z boksu. Joy oparła czoło o
zimną stal filaru, łkając - tym razem z radości.
Nagle zapiszcza
ły hamulce, rozległy się okrzyki i zatupotały
kroki. W garażu czy na zewnątrz?
Po chwili w jej polu widzenia pojawi
ł się Święty Mikołaj, ale na
jego futrzanym kołnierzu spoczywała silna dłoń. Dłoń Dana. Był tutaj
i
kipiał gniewem. Jednym ruchem cisnął przebierańca na ziemię.
Joy z trudem pr
óbowała wstać, opierając się o słup.
- Dan! - Nawet nie usi
łowała opanować łez. Ich oczy spotkały
się, a wtedy Dan błyskawicznym gestem zerwał kaptur z głowy
napastnika, razem z
brodą i wąsami.
- Ty draniu - wycedzi
ł przez zęby. - Pluję sobie w brodę, że
wcześniej się nie domyśliłem. - Z obrzydzeniem pchnął narzeczonego
Gwen w stronę dwóch umundurowanych funkcjonariuszy z Orlando. -
Joy, kochana! -
Przykucnął przy niej i szybko oswobodził z więzów.
By
łaby upadła, gdyby nie podtrzymał jej i nie przytulił, nie
zważając na krew plamiącą flanelową koszulę.
- Lepiej zawie
źmy ją do szpitala - odezwał się z boku Rex.
Joy stanowczo pokr
ęciła głową.
- Nie, nie trzeba. Zaraz poczuj
ę się lepiej - wyszeptała, wtulając
twarz w miękkie fałdy koszuli - tej samej, którą założył dziś rano. Jaki
długi był ten straszny dzień!
- Glino, powiedz mi tylko jedn
ą rzecz.
- Co, Joy? - Delikatnie poca
łował ją w czoło.
- Dlaczego tak cholernie d
ługo się nie zjawiałeś?
EPILOG
- Dobrze ci, kotku?
- Jak nigdy! - Joy wygodniej umo
ściła się na sofie i tuląc się do
Dana, popatrzyła na drzewko, błyszczące od ozdób i świateł. Był
wieczór. Cudem udało im się wrócić w porę, by spędzić go w domu.
Joy miała parę siniaków i zadrapań, ale czuła się już dobrze i niemal
zapomniała o niedawnych chwilach grozy. I choć nadeszły
wymarzone wspólne święta i wreszcie mogli posiedzieć w domu przy
choince, świadomi, że Joy nic już nie zagraża, niedawno wyjaśniona
sprawa nie dawa
ła im spokoju.
- Kto by wpad
ł na pomysł, że Williamowi Harrisowi tak zależało
na książce, że przystał na układ z Nelsonem w zamian za rewelacje,
jakie ten mu zdradzi? -
odezwała się w pewnym momencie Joy.
- Theo musia
ł dostawać szału w tej celi, wiedząc, że kluczyk od
schowka bankowego, który ukrył w figurce świętego Krzysztofa,
może przepaść na zawsze.
- I wtedy pojawi
ł się William Harris zbierający materiały do
książki. Co za okazja, czyż nie? Któż mógłby lepiej mnie wyśledzić i
zdobyć upragniony kluczyk jak nie prokurator?
- T o porozumienie pomi
ędzy dwoma zdeterminowanymi
facetami wymusiły okoliczności - stwierdził Dan. - Nelson, wiedząc,
że ma szansę na wyjście, za wszelką cenę chciał odzyskać pieniądze,
które przekazał mu Berkley. Harris gotów był zrobić wszystko dla
sławy, jaką miałaby mu przynieść książka. Mogę sobie tylko
wyobrazić, jaki był wściekły, kiedy Theo zaproponował mu ten układ.
-
Tak, Theo okaza
ł się większym spryciarzem, niż
przypuszczałam - przyznała Joy. - Porwał mnie w moim własnym
wozie po to, by niepostrzeżenie schować kluczyk w figurce. A ja,
naiwna, myślałam, że ściska tego świętego, bo boi się Szybkiej jazdy!
- Nigdy nie wygl
ądał mi na osobę, która powierza swój los niebu
-
zachichotał Dan. - Myślę, że ważył po prostu swoje szanse. Gdybyś
wywiozła go w bezpieczne miejsce, pewnie uciekłby z figurką.
Tymczasem, widząc, co się święci, zdążył ją odstawić, jeszcze zanim
cię zatrzymali. I nie mógł wiedzieć, że dybali na ciebie ludzie z siatki
Jerome'a Berkleya. Ani tego, że wyjedziesz z miasta. Być może potem
miał zamiar jakoś wyłudzić od ciebie tę figurkę.
- Tak, je
śli chodzi o Theo, przejrzałam na oczy głównie dzięki
tobie -
przyznała.
- Pilnowa
ł się, żeby nie pisnąć słowa na temat pieniędzy. W
śledztwie przez cały czas uparcie zaprzeczał, że Jerome zapłacił mu za
milczenie.
- W
łaśnie, A kiedy go odwiedziłam, odgrywał starego dobrego
przyjaciela -
skrzywiła się Joy. - Założę się, że tylko czekał, aż pan
prokurator Harris zawiadomi go, że wróciłam i mam jeszcze swój
samochód.
- Tak, tw
ój stary gruchot okazał się kluczem do całej sprawy -
potwierdził Dan.
- Harris mia
ł związane ręce, ponieważ włączyłeś mnie do
Programu Ochrony Świadków.
- W
łaśnie. Sam przyznał, że nie mógł wtedy nic wskórać. Potem,
kiedy uciekłaś, dobrze zacierałaś za sobą ślady - aż do momentu
wysłania do mnie kartki świątecznej. To była wielka gratka dla
Harrisa, kiedy Gwen przyniosła ją do domu i pokazała mu. Nareszcie
miał twój adres! Teraz zaczął się starać, żeby jak najszybciej zdobyć
klucz dla Nelsona. Poje
chał do Orlando i najpierw przeszukał garaż.
Zobaczył, że nie ma wozu, ale nie wiedział, czy wyjechałaś na dłużej
czy tylko na trochę. Skąd mógł przypuszczać, że pożyczyłaś
samochód Alice Sheldon i teraz jest w Tampie? Chciał to zbadać,
więc przedstawił się panu Sheldonowi jako twój kuzyn. Nie miał
ochoty na bezpośrednią konfrontację z tobą, bo bał się, że może zostać
rozpoznany. Dlatego czaił się po drugiej stronie ulicy, czekając, aż
nadejdziesz i dowiesz się o wizycie tajemniczego kuzyna.
- Musia
ł dostać szału, kiedy połapał się, że uciekłam na piechotę
-
z satysfakcją powiedziała Joy.
- Zgadza si
ę. Był zrozpaczony. Liczył, że kiedyś wreszcie
przyjdziesz do niego, bo będziesz chciała znać odpowiedzi. Nie
przypuszczał, że dasz mi jeszcze jedną szansę. Pewnie nie wziął pod
uwagę tego, jak działam na kobiety - uśmiechnął się Dan.
- I tak jak wszyscy da
ł się zwieść mojemu przebraniu zakonnicy -
podkreśliła z dumą.
- Przynajmniej do momentu, w kt
órym Rex ściągnął ci kornet.
Musiał być pod wrażeniem, bo wtedy przestał się pilnować i
wspomniał o Theo, trzymającym w czasie ucieczki rewolwer w
jednym ręku, a figurkę w drugiej. O tym nie mówiono przecież na
procesie! Później próbował zmusić cię, byś wróciła do samochodu.
Dlatego zostawił ten krwawy napis na śniegu i zapłacił mojemu
informatorowi za powiadomienie nas o tym. Liczył, że znów będę
chciał cię ukryć, a ty postanowisz uciec na własną rękę, bo już cię
znał. Uciec tam, gdzie jest samochód, żeby mieć swobodę ruchów.
Ale nie przypuszczał, że wóz jest nadal w Orlando.
- W takim razie musia
ł śledzić twój dom, a potem mnie i Rexa,
czyhając na moment, kiedy ucieknę - kontynuowana z podnieceniem
Joy. -
Dobrze mnie wyczuł, drań.
- Ale nie wzi
ął pod uwagę mnie - stwierdził nie bez dumy Dan.
Potem, poważniejszym tonem, dodał: - Mam nadzieję, że Gwen
potrafi znaleźć w sobie siłę i pogodzi się z sytuacją.
- Bardzo jej wsp
ółczuję - powiedziała łagodnie Joy. Dan
delikatnie przeciągnął opuszkami palców po świeżym zadrapaniu na
jej policzku.
- Jestem ci wdzi
ęczny, że tak ją dzisiaj pocieszałaś. Nie była dla
ciebie zbyt miła. Podziwiam twoją cierpliwość i wyrozumiałość.
-
Żadnej kobiecie nie życzyłabym takiego cynicznego - drania
jak Harris.
- Je
śli jeszcze się łudziła, wystarczyło, by zobaczyła, jak cię
potraktował. Harris ostro się kontrolował i odgrywał przed nią
zakochanego przez całe osiemnaście miesięcy. Przede wszystkim
liczył na jej towarzyskie koneksje, bo wiedział, że mogą mu być
potrzebne.
- Twoja siostr
ą będzie się znów musiała nauczyć ufać i kochać -
stwier
dziła z powagą Joy. - Pomożemy jej, prawda?
- Jasne, je
śli tylko będziemy mogli.
- Jak my
ślisz, czy pani Nettel wybaczy nam podejrzenia? -
zastanawiała się głośno, obwodząc palcem krawędź jego ucha.
- Na pewno - o
świadczył Dan, krzywiąc się pod łaskoczącym
dotknięciem. - Ta biedna kobieta po prostu chciała mi się
odwdzięczyć, że uniemożliwiłem jej bratu dalsze podejrzane
machinacje. Zmieniła nawet nazwisko, żeby uniknąć plotek po
procesie.
- Nie s
ądzę, żebyś w natłoku spraw pamiętał o zaproszeniu do
tel
ewizji od jej znajomego producenta, ale dla porządku spytam.
- Owszem, pami
ętałem i zapytałem o to, kiedy poszedłem do niej
z butelką wina na przeprosiny - oświadczył z dumą, wypinając pierś. -
Ale nie łudź się, przemawiał przeze mnie egoizm. Po prostu wiem, że
jeśli w jakiś sposób nie wyciągnę cię z tych zadymionych lokali i nie
zmuszę do pracy w dzień, nie będziemy mieli dla siebie ani jednej
nocy. Pani Nettel była wspaniała, bo od razu do niego zadzwoniła.
Masz spotkanie jutro o drugiej.
- Ooch, kocham ci
ę, gliniarzu! Dan z błogim uśmiechem
przyciągnął Joy do siebie.
- Tylko nie wsi
ąknij w to z głową, kochanie. Musi ci jeszcze
zostać trochę czasu dla męża i domu. Dla prawdziwego domu i całej
bandy dzieciaków.
- To brzmi po prostu bosko! - rozpromieni
ła się Joy.
- Nie mog
ę się doczekać, kiedy będę mogła wymyślać imiona dla
tych Wszystkich małych brzdąców.
- Hola! - zaprotestowa
ł Dan. - Ty masz po prostu jakąś estradową
obsesję, jeśli chodzi o imiona i nazwiska, zwłaszcza zaczynające się
na te same lit
ery. Mam już dosyć Constance Clarence, Esther Emerson
czy Faye Fairway. Nie mógłbym znieść Buddy, Balbiny, a zwłaszcza
już Bobo! Dlatego ustalmy od razu, że to ja wymyślę imiona dla
dzieci.
- Ciekawe! - Zjadliwie pokiwa
ła głową. - A do Joy Jones jakoś
nie
masz zastrzeżeń?
- Sk
ądże, kochanie - zapewnił, gładząc ją po włosach. - Kocham
ją.
- I pewnie nie wiesz,
że to całkiem świeże nazwisko? - zapytała
niewinnie.
- Co takiego?!
- To co s
łyszysz. Przybrałam je, kiedy zaczęłam występować w
klubie.
- Jak si
ę w takim razie naprawdę nazywasz? - Dan zręcznie udał,
że wziął to za dobry dowcip.
- To ty jeste
ś detektywem, Danny Burke, więc bierz się do roboty
-
odparła Joy z przewrotnym uśmieszkiem.
- Dobrze, skoro sama si
ę napraszasz - stwierdził groźnie. -
Wy
cisnę z ciebie całą prawdę, i to gołymi rękami. Wyśpiewasz
wszystko, ptaszyno.
Joy unios
ła brwi, aż zetknęły się z jasną grzywką. Już czuła
szorstkie palce mężczyzny błądzące pod jej koszulką.
- My
ślisz, że ci się uda, glino?
- Mam swoje sposoby, dziecinko. I ostrzegam, wezm
ę cię W
obroty na całą noc.
Zielone oczy Joy rozb
łysły oczekiwaniem.
- W takim razie bierz si
ę do roboty, glino - zamruczała jak kotka.
-
Pokaż, co potrafisz.