Jedna beznadzieja i dwie nadzieje
Ks. Józef Tischner
O nadziei pisałem kiedyś, w czasach prawdziwej beznadziei. Dziś czasy są inne. To
nie znaczy, że temat przestał być ważny – to znaczy jedynie, iż sposób jego
opracowania powinien być inny. Trzeba wyjść od konkretu, a dopiero potem
postarać się o ostrożne uogólnienie. Zgodnie z tym założeniem powoli zbieram
materiał: patrzę, słucham, przeczytam jakąś gazetę... To, co w ten sposób
napotkam, czasem odbiera, a czasem buduje moją nadzieję. Skrupulatnie zapisuję
fakty. I choć do uogólnienia droga jeszcze daleka, podzielę się tu trzema
konkretnymi przypadkami: jednym, który odbierał nadzieję, i dwoma, które
nadzieję przywracały. Poprzez takie gromadzenie faktów ginięcia i powstawania
nadziei będzie można objąć spojrzeniem „barwę nadziei” naszych czasów.
Beznadzieja
„Czy warto było?” – Pytanie to pamiętam z Konwickiego. W „Kompleksie polskim” umieścił
on opowiadanie o powstaniu styczniowym, a właściwie o przygotowaniach do powstania, bo
w końcu do niczego nie doszło. Rzecz dzieje się w jakimś dworku, chyba na Litwie.
Mieszkańcy dworku spiskują. Raz po raz ktoś przyjeżdża, wyjeżdża, odbywają się spotkania,
narady, są jakieś strzelby i koni w stajni więcej niż potrzeba. Wszystko w największej
tajemnicy. Ale oczywiście pańszczyźniani chłopi, mieszkający w tej samej wsi, coś
wyczuwają. Przed nimi nic się ukryć nie może. Staje się więc to, co się stać musiało: ktoś
donosi na policję. Rewizja. Aresztowania. Spiskowcy, nie wystrzeliwszy ani jednego naboju,
wędrują na Sybir. Opowiadanie kończy się pytaniem: „Czy warto było?” Pytanie jest
wyrazem beznadziei.
Kiedyś przed laty miałem pewność, że trzeba pisać o nadziei. Pierwsza moja publikacja
książkowa nosi tytuł: „Świat ludzkiej nadziei”. Pisałem, że cała nasza duszpasterska praca
jest „pracą około nadziei”. I dziś pewnie też tak jest i też trzeba pisać o nadziei. Ale dziś
bliższy staje mi się jednak inny punkt widzenia. Jeśli piszę o nadziei, to jakby od odwrotnej
strony – od strony dopadającej nas beznadziei. Wiąże się to z pytaniem Tadeusza
Konwickiego: „Czy warto było?” Raz po raz napotykam przypadki, z których to właśnie
pytanie wyskakuje jak złośliwy bies. Obaliliśmy komunizm. Oczywiście, zmieniło się wiele.
Właściwie zmieniło się wszystko. A jednak mimo tych zmian wydarza się coś, co zmusza do
pytania: Czy warto było? Bo gdyby komunizm nadal trwał, to owo „coś” pozostałoby w
ukryciu.
Otwieram „Nasz Dziennik” (z 9 III br.) – pismo, które chce być przykładem pisma
katolickiego i narodowego. Przede wszystkim jednak nie chce kłamać. Pewnie dlatego nie
zamieszcza reklam. Czytam artykulik Michała Kozaka o Jacku Kuroniu, w związku z
otrzymaniem przez tego ostatniego Orderu Orła Białego. Tytuł artykułu: „Dżins z orderem”.
Nad tytułem nagłówek: „Specyficzne poczucie szacunku”. Z artykułu dowiaduję się, że
„ideał sięgnął bruku... Udekorowano człowieka, który nieraz ostentacyjnie wyrażał pogardę
dla idei wyznawanych przez Polaków, a teraz dał wyraz pogardy dla samego Orderu,
przychodząc na uroczystość w dżinsach i lekceważąco wyrażając się o samym fakcie
otrzymania tego odznaczenia”.
Autor pisze to, co uważa za prawdę. Jestem przekonany, że ma poczucie czystego sumienia
i dobrze spełnionego obowiązku. On naprawdę widzi świat tak, jak pisze. Czy widzi go
własnymi oczami, czy przejął to widzenie od innych? Tego nie wiem.
Michał Kozak pyta: za co został odznaczony Jacek Kuroń? I wyjaśnia: „Nie za to, że stworzył
czerwone harcerstwo i w 1952 r. osobiście zrywał krzyże harcerskie uczniom szkół
warszawskich. Nie za obronę robotników w 1976 r. i nie za zupki dla bezrobotnych. Jego
główną zasługą okazało się poparcie dla tych, który w cieniu sowieckich bagnetów
wprowadzali w Polsce komunizm, a później w 1968 r. byli przez swych partyjnych
towarzyszy wyrzucanych [to chyba błąd gramatyczny; chyba powinno być: „wyrzucani”?] z
partii i z Polski”.
Co wynika z tych twierdzeń? Najpierw subtelne przypomnienie niektórych szczegółów
życiorysu. Po wtóre, wynika to, że w marcu 1968 r. partyjni pokłócili się z partyjnymi o
wyłącznie partyjne sprawy. Sprawy te nie miały żadnego znaczenia dla Polski. No a jak się
pokłócili, to się zaczęli z partii wyrzucać. Kto kogo wyrzucał? Wyrzucano tych, co „w cieniu
sowieckich bagnetów wprowadzali komunizm”. Skoro wiadomo, kogo wyrzucano, to widać
wyrzucali ci, którzy nie budowali komunizmu „w cieniu sowieckich bagnetów”. Jeśli tak, to ci
lepsi wyrzucali tych gorszych. A co robi Kuroń? Staje w obronie wyrzucanych, czyli
pośrednio sam włazi w „cień sowieckich bagnetów”. Zaś po latach dostaje order. Sumienie
autora jest oburzone – ono każe mu się solidaryzować z wyrzucaniem i z wyrzucającymi,
przeciw Kuroniowi i odznaczeniu.
Czytamy dalej: „...przecież udekorowany zawsze opowiadał się za internacjonalizmem, a nie
za patriotyzmem. Przeszkadzało mu nie wasalne uzależnienie Polski od ZSRS, lecz jedynie
brak demokracji wewnątrzpartyjnej”. „Zawsze” to znaczy w 1968 roku także. A
przeciwnikami „internacjonalizmu” byli wtedy „patrioci” – Moczar i inni. Słowa: „zawsze
opowiadał się za internacjonalizmem, a nie za patriotyzmem” – brzmią zdecydowanie. Kto
„od zawsze się opowiadał”, ten „na zawsze” taki będzie. A więc Kuroń nie był i nie będzie
patriotą. Wtedy, w 1968, chodziło tylko o brak „demokracji wewnątrzpartyjnej”, czyli o
wewnętrzną sprawę partii. A dziś „Orzeł Biały”! Niech partia nagradza, ale nie prezydent! To
skandal! Kuroń jest „obcy”! Nawet te dżinsy mówią, że jest „obcy”.
Autor jest przekonany, że pisze prawdę. Wszyscy inni są w błędzie. A ja, polemizując z nim,
chciałem najpierw napisać tak: „Jacek Kuroń walczył między innymi o to, żeby była wolność
prasy i żeby w kraju mogły się ukazywać nawet takie teksty, które go szkalują”. Może to
choć trochę zbliżyłoby autora do Kuronia? Uświadomiłem sobie jednak, że nie byłby to
dobry argument. Bowiem artykuł z „Naszego Dziennika” mógłby bez przeszkód ukazać się w
czasach szalejącej cenzury w marcu 1968 roku. Cenzura zakazała wtedy wystawiania
„Dziadów” Mickiewicza, ale taki komentarz o Kuroniu by puściła. Panu Michałowi Kozakowi
zmiana ustroju nie była więc do niczego potrzebna.
Stąd pytanie: Czy warto było? Czy warto było obalać komunizm, żeby w wolnym kraju
powstawały takie same teksty, jak kiedyś w kraju zniewolonym?
Jest jakiś taki rodzaj polskiej beznadziei, który dopada nas i mówi: „Nie warto było”. On jest
i koniec. Nic na to nie poradzisz. Jest i będzie. Czego nie można zmienić, to należy
dokładnie opisać.
A teraz, miły Czytelniku, poczytaj od czasu do czasu „Nasz Dziennik” i zapytaj: Czy warto
było?
Nadzieja złośliwa
Gdy nadchodziła zima, mróz skuwał rzekę lodem. Robił to stopniowo: najpierw przy
brzegach, potem coraz dalej i dalej. Przez dłuższy czas środek rzeki był wolny od lodu.
Rzeka płynęła tam wartkim prądem. Nad rzeką stał stary kościółek. Gromada dzieci, które
wychodziły z kościoła po Mszy, zawsze z krzykiem wbiegała na lód. Lód to była tak wielka
pokusa, że żadna łaska nie dawała jej rady. Jeden z moich kolegów lat dzieciństwa dostał
właśnie buty – solidne, skórzane, podkute metalowymi podkówkami. Wymarzone na
ślizgawkę. Rozpędził się na brzegu, wpadł jak burza na lód i... pędził ku środkowi rzeki. Lód
zaczął się kończyć. A tu koledzy z brzegu wołają: „Stasiu, gazuuu!” Staś próbował
hamować, ale metalowe podkówki nie stawiały oporu. No i stało się. Na oczach ludzi, którzy
wracali z kościoła i właśnie przechodzili przez most, Staś wpadł do rzeki. Woda na szczęście
nie była zbyt głęboka, więc jakoś się wygramolił. W domu wybuchła awantura. Ojciec i
matka powtarzali: „A nie mówiliśmy?”
Te piękne słowa są ilustracją nadziei, która się – niestety – sprawdziła. Rodzice mieli
nadzieję, że jeśli synuś mimo ostrzeżeń wleci na lód, ich mądre przewidywania sprawdzą się
i syn będzie miał dodatkowy powód uznania ich mądrości. Nie jest ładnie mieć „złośliwą
nadzieję”. Ale skoro już się ją ma, trzeba prosić Boga, żeby się sprawdziła.
Wspomnienie to nawiedziło mnie przy lekturze książki Stanisława Krajskiego „Radio Maryja.
Droga do źródła prowadzi pod prąd”. Jest tam cały rozdział poświęcony ks. bpowi
Tadeuszowi Pieronkowi. Od wielu lat nie spotkałem takiego ataku na biskupa, sekretarza
Episkopatu Polski, ze strony kogoś, kto jako „wzorowy katolik” pragnie bronić Radia Maryja
przed krytyką Episkopatu. Kiedyś, owszem, były takie ataki w prasie paxowskiej, ale dziś?
Kiedy czytałem książkę Krajskiego, słyszałem echo rozmowy gen. Sierowa z Bolesławem
Piaseckim...
Nie chcę omawiać tutaj wszystkich aspektów tej książki, spróbuję przedstawić jedynie to, co
wydaje mi się istotne. Zacznijmy od końca rozdziału. Autor – oddany adwokat Radia Maryja
– wyznaje: „Osobiście czuję się zagrożony przez niego [Sekretarza Episkopatu], odczuwam,
że w istotny sposób narusza moją wolność i obraża wszystko, co cenię. Osobiście więc nie
zgadzam się z tym, co mówi, nie mogę się zgodzić i nie mogę przyjąć jego propozycji.
Pocieszam się tu tym, że to, co zarysowuje, niewiele ma wspólnego z właściwym i
obowiązującym każdego katolika porządkiem wiary i moralności, że jest to bardziej zbiór,
moim zdaniem, nieudanych i chybionych, pomysłów duszpasterskich, pomysłów, jak ma
zachować się Kościół XXI w. w ekstremalnie trudnych warunkach. Pocieszam się też tym, że
te pomysły nie muszą być realizowane przez polski Kościół”.
Interesujące. To, co biskup głosi, „niewiele ma wspólnego z właściwym i obowiązującym
każdego katolika porządkiem wiary i moralności”. Znaczyłoby to, że bp Tadeusz Pieronek,
sekretarz Episkopatu i sekretarz Ogólnopolskiego Synodu Plenarnego, znalazł się poza
Kościołem. Wyrok wydaje wykładowca ATK. Duży to zaszczyt dla uczelni. Tylko czekać, aż
„zdrowa część Episkopatu” zrobi z tym porządek. Taki jest chyba cel publikacji. Trzeba
uczynić wszystko, co możliwe, by pan Stanisław Krajski przestał się bać.
Zapytajmy jednak, jakie argumenty dowodzą, że Sekretarz Episkopatu znalazł się w tak
„niezręcznej” sytuacji?
Najcięższy argument jest taki: Sekretarz Episkopatu jest zwolennikiem aborcji. A oto
dowód: „Coś we mnie pękło, gdy przeczytałem zamieszczony w »Gazecie Wyborczej«
wywiad z Księdzem Biskupem Tadeuszem Pieronkiem pt. »Jestem umiarkowanym
liberałem«, wywiad, w którym Ksiądz Biskup stwierdza, między innymi, że dotycząca życia
poczętego ustawa z 1993 roku »jest kompromisem, który akceptujemy«, wywiad, w którym
stanął w sposób wyraźny w obronie Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Unii Wolności.
Moją reakcją na ten wywiad byŁ artykuł w tygodniku »Myśl Polska«. Przytoczyłem tam
między innymi wypowiedź Księdza Arcybiskupa Kazimierza Majdańskiego, w której ustawę z
1993 roku nazwał polskim dramatem, ustawą o »uznaniu prawa śmierci«. Przytoczyłem tam
również wypowiedź senator Alicji Grześkowiak, w której mówi o tym, że ustawa ta »wysyła
przekaz o legalności takich czynów i jakby ukrytą zachętę zabicia«”.
Rozumiemy tło sporu. Wszystko zaczyna się od koncepcji cnoty. Autor nie znosi
kompromisów – na tym polega cnota, że nie uznaje kompromisu. A bp Tadeusz Pieronek
uznaje. Uważa zapewne – jak Arystoteles, a potem św. Tomasz z Akwinu – że cnota jest
„złotym środkiem” między skrajnościami.
Co z tego wynika dla p. Stanisława Krajskiego? Ano wynika, że jeśli w jakiejś sytuacji nie
można osiągnąć wszystkiego, nie należy sięgać po część, ponieważ może to być odebrane
jako „zły sygnał” zgody na rezygnację z drugiej części. W naszej sytuacji lepiej by było,
gdyby obowiązywała ustawa stalinowska, bo nie byłoby złudzenia, że coś gdzieś się
zmieniło. Kompromis aborcyjny jest – tak czy tak – akceptacją śmierci. Rozumując per
analogiam w oparciu o ideę takiej „cnoty”: lepiej by było, gdyby Józef Egipski umarł w
studni, niż żeby brat dopuścił się grzechu handlu bratem. „Mniejsze zło” jest tak samo złem,
jak większe zło, i w żadnym przypadku nie należy się na nie zgadzać. Autor w tym upatruje
istotę chrześcijaństwa. Ktoś może powiedzieć: no tak, ale bez kompromisu stalinowska
ustawa byłaby już nie „ukrytą”; ale „jawną” zachętą do aborcji, a jej owocem byłby jeszcze
większy przelew krwi. Usłyszy wtedy odpowiedź: „My jednak pozostalibyśmy czyści, a tak
mamy krew na rękach”. Napisano: „Bodaj byś był zimny albo gorący”. Kto nie jest gorący,
jest zimny. Autor tej książki jest gorący.
Zastanawiam się tylko, dlaczego adresatem ataku na kompromis jest sam bp Tadeusz
Pieronek. Wszak były też wypowiedzi Księdza Prymasa np. o „kroku w dobrym kierunku”.
Czy i Prymas nie powinien się więc znaleźć „poza Kościołem”? Poza tym zastanawia mnie,
dlaczego autor nie wychwycił oczywistej różnicy w ocenie ustawy między stanowiskiem abpa
Majdańskiego a stanowiskiem Pani Senator, którą to różnicę widać w przytoczonych
cytatach? Gdy pierwszy powiada „polski dramat” i „uznanie prawa śmierci”, to Pani Senator
wyraźnie bagatelizuje sprawę, mówiąc o „jakby ukrytej zachęcie do zabijania”. Czy
prawdziwa cnota może tolerować takie różnice zdań?
O tym, że słowa o cnocie nie są żadną przesadą, dowodzi następujący fragment: „Uczono
mnie, że my, chrześcijanie, mamy być bezwzględnie wierni Chrystusowi, wierni niezależnie
od tego, co powie na to i jak zareaguje świat, wierni niezależnie od wszelkich konsekwencji
aż do narażenia zdrowia i życia, aż do męczeńskiej śmierci za wiarę. Mamy mówić: »tak,
tak« i »nie, nie« (można to oczywiście mówić w różny sposób). Inni albo przyjmą tę prawdę
do wiadomości, albo odrzucą. Trzeba jednak mówić prawdę, całą prawdę”. No tak, ale cóż z
tego, skoro: „Ksiądz Biskup Tadeusz Pieronek jest zwolennikiem społeczeństwa (i Kościoła)
pluralistycznego, zwolennikiem szerokiej współpracy i szerokiego dialogu. Jest też, jak
wszystko na to wskazuje, pragmatykiem”. I dalej: „Zarysowana przez Księdza Biskupa
Tadeusza Pieronka jego – mam głęboką nadzieję – prywatna, wizja polskiego Kościoła jest
w sposób ewidentny wizją, w której nie ma żadnego miejsca dla Radia Maryja (chyba że
ograniczy się do modlitwy i egzegezy biblijnej) i dla całego Kościoła tradycyjnego,
polskiego. Jest to dla mnie wizja już nie tylko Kościoła europejskiego, ale bardziej
Katolicyzmu Nowej Ery”.
W porządku. Cnota jest godna podziwu. Widzę na niej tylko mały pyłek – autor pisze w
nawiasie: „chyba że ograniczy się do modlitwy...” Jak można mówić „ograniczy się”? Czyż
modlitwa nie jest najważniejsza? Czyż nie od modlitwy zależy wszystko? A tu czytamy:
„ograniczy się”. Czy Radio Maryja, które się modli, „ogranicza się”? Oj, cnoto, cnoto, trzeba
wciąż czuwać, bo „lew ryczący krąży...” i zaszczepia do serca grzech „naturalizmu” –
typowy grzech naszych czasów.
Jest jeszcze trzecia skaza. Ksiądz biskup Pieronek odpowiada na pytanie o istotę wiary (w
wywiadzie dla „Wprost”): „...wiara to nie jest kwestia wykucia na pamięć doktryny, lecz
sprawa zaufania, jakie człowiek pokłada w Bogu”. Pan Stanisław Krajski pyta: „Czyżby
zatem katolikiem był już ten, kto ma tylko zaufanie do Boga, ale nie zna doktryny (nauki
Chrystusa) i w związku z tym, siłą rzeczy jej nie realizuje? To jest jakieś przerażające
minimum. Pytanie: czy takie minimum wystarczy? Czy wystarczy tylko zaufanie do Boga?
Czy nie powinniśmy Go kochać? Czy miłość nie pociąga za sobą poznania, pewnej
podstawowej wiedzy?”
Pytania te sugerują, że ksiądz biskup Pieronek nie tylko nie widzi potrzeby wiedzy religijnej,
ale jest również przeciwnikiem miłości do Boga. To wielkie odkrycie, do którego prowadzi
wyłącznie wielka cnota. Wydaje mi się jednak, że cnota byłaby jeszcze większa, gdyby
zapytać, skąd biorą się poglądy Sekretarza Episkopatu. Otóż podane przez niego określenie
wiary jako „zaufania” znajduje się w Katechizmie Kościoła katolickiego. Byłoby więc dobrze,
gdyby pan Stanistaw Krajski wypowiedział się również o tym Katechizmie. To tam właśnie
jest „inaczej niż go uczono”. Potem byłby też czas na dalsze pociągnięcie tematu: a skąd
coś takiego w Katechizmie? Podejrzewam, że trop poprowadzi do Soboru, a następnie do
protestantyzmu, liberalizmu, a w końcu do masonerii. A propos: czy to prawda, że to
masoneria zrobiła Sobór? Tak uważa abp Marcel Lefebvre. Co na to nasz adwokat?
Autor broni cnoty „bezkompromisowości”. Sam przedstawia się jako wcielenie tej cnoty.
Wierzymy mu. Radio Maryja z takiej właśnie cnoty uczyniło sobie adwokata. Cała książeczka
jest apologią tego Radia. A nawet więcej: jest jego ideologią! Wzrusza wyznanie, że „cnota”
ta boi się jednak bpa Tadeusza Pieronka. Widać cnota autora ma również ludzką twarz. Ale
z drugiej strony: „Cóż jest warta cnota nie napastowana?”
No i co? Miało być o nadziei. Nadzieja pojawiła się w związku ze ślizgawką. Ktoś wpadł na
lód i teraz nie potrafi zahamować. A lód równiusieńki i buty podkute podkówkami. A koledzy
wołają: „Stasiu, gazuuu!” Ci, co stoją na moście, przewidują wpadkę. Im bardziej
przewidują, tym bardziej ich przewidywanie staje się ich nadzieją. To normalne, bo któż
chciałby się mylić. No i wpadka następuje. Radio wpada. Z mostu słychać okrzyki: „A nie
mówiłem”. Nie przez wrogów wpada, ale przez adwokatów, przez cnotliwych przyjaciół.
Trudno, stało się. Nie ma lodu, któryby się gdzieś nie kończył. Najważniejsze, że na moście
wyszła na jaw nadzieja – złośliwa polska nadzieja.
Godność człeka
Przed kilkoma laty święciłem nowy dom w Zakopanem. W uroczystości święcenia brali
również udział „budorze” – majster i kilku cieśli. Dom bowiem był drewniany. Po
poświęceniu, już przy stole, majster – nie bez poczucia dumy – wspominał budowę. Jak się
okazało, w jego ekipie pracował jako cieśla sołtys sąsiedniej wsi. Sołtys był sołtysem we
wsi, ale na budowie podlegał majstrowi. Majster z rozrzewnieniem wspominał „wiechę”:
„Wypili my tak, ze my sytka rzygali, nawet sołtys wymiotowoł”. Znamienna jest ta różnica
określeń. Różnica ta dowodzi ni mniej ni więcej, ale właśnie tego, że w naszym kraju
krystalizuje się już poczucie godności, które – jak wiadomo – jest fundamentem
społeczeństwa obywatelskiego. Takie przypadki uzdrawiają nadzieję. Więc może jednak
„warto było”. I może nie wszystko, co się nam przydarza, jest dziełem „cnoty”, po popisach
której słychać szmer: „A nie mówiłem?”
Na tym kończę relację z poszukiwań naszej dzisiejszej polskiej nadziei. Relację kończę, ale
nie kończę poszukiwań. Dalej szukam. Gdyby łaskawi Czytelnicy zechcieli mi pomóc,
niechże się podzielą tym, co znaleźli. Polska nadzieja jest wśród nas! Któż zdoła przeliczyć
jej oblicza?