Amanda Quick
Dolina Klejnotów
Ogłoszenie na ostatniej stronie katalogu księgarskiego było małe i dyskretne, toteż jedynie
doświadczony kolekcjoner białych kruków mógł się zorientować, że oferowany na sprzedaż
wolumin to unikatowy przykład osiemnastowiecznej erotyki. DO SPRZEDANIA: „Dolina
tajemniczych klejnotów" Burleigha. Pierwsze wydanie, . Plansze. Stan bardzo dobry.
Kontakt: Mercy Pennington, Pennington's Second Chance Bookshop, Ignatius Cove,
Waszyngton. Chociaż Croft Falconer spędził mnóstwo czasu nad tymi pięcioma linijkami, po
raz kolejny przeczytał ogłoszenie, mając nadzieję, że znajdzie wreszcie jakąś wskazówkę
pozwalającą się domyślić, jakim cudem książka pojawiła się na rynku po tylu latach. Croft
zignorował podany numer telefonu. W swoim domu na wybrzeżu nie miał telefonu. Nie miał
też telewizora, radia ani kuchenki mikrofalo- wej. Mógł wprawdzie pojechać do miasta i
zadzwonić z automatu, ale wiedział, iż będzie to daremny trud. Musiał na własne oczy
zobaczyć książkę, aby być pewnym, że jest to ta, o którą mu chodziło. Chciał także osobiście
poznać tę Mercy Pennington i dowiedzieć się, kim jest, ile wie i skąd ma książkę. Jedyną
bezsporną rzeczą był niepokojący fakt, iż ta książka nie miała prawa istnieć. Dolina powinna
była spłonąć w ogniu, który trzy lata wcześniej zniszczył znajdującą się na wyspie fortecę
Egana Gravesa. Croft był naocznym świadkiem pożaru. Czuł na sobie jego diabelski żar,
widział ogarniające wszystko płomienie i słyszał przeraźliwe okrzyki ofiar ognia. Jakim
cudem coś, co powinno było sczeznąć w płomieniach, pojawiło się znów w jakimś
prowincjonalnym katalogu księgarskim? Istnienie książki otwierało na nowo sprawę, którą
Croft uważał za zamkniętą na zawsze. Jeśli książka przetrwała pożar, to Croft musiał wziąć
pod uwagę również inną możliwość: iż jej dwczesny właściciel, Egan Graves, także wyszedł
cało z tego pożaru. A to by oznaczało, że Croft pokpił sprawę. Ogłoszenie o Dolinie dawało
asumpt do pewnych pytań, na które należało znaleźć odpowiedź. Wskazywało na ślad, którym
trzeba było podążyć. Ślad zaczynał się u panny Mercy Pennington w Ignatius Cove w stanie
Waszyngton. Croft spoglądał przez okno swego gabinetu na oświetlony wschodzącym
słońcem Pacyfik i rozmyślał o pannie Percy Pennington. Nim doszedł do jakichkolwiek
wniosków, rottweiler cicho zaskomlał mu za plecami. Croft rzucił okiem na wielkiego psa.
Zwierzę odpowiedziało mu pełnym nadziei spojrzeniem. - Masz rację, czas pobiegać -
powiedział Croft. - Chodźmy na plażę. Już dzisiaj na pewno nie będę medytował. Pies w
milczeniu zaakceptował odpowiedź swego pana i ruszył do drzwi. Gdyby ktoś zapytał Crofta
o jego związek z rottweilerem, odpowiedziałby, iż po prostu jest jednym z tych ludzi, którzy
lubią psy. W rzeczywistości miał o wiele więcej wspólnego ze stworzeniem, które szło teraz
obok niego. Odwie- czne, dzikie, myśliwskie instynkty nadal krążyły w żyłach rottweilera,
choć na ogół zwierzę zachowywało się poprawnie i było do przyjęcia w cywilizowanym
świecie. Jednakże w razie prowokacji fasada grzeczności zarówno u człowieka, jak i u psa,
znikała natychmiast, odsłaniając drapieżne instynkty. Croft odsunął japoński parawan i
wyszedł do holu. Pokój po przeciwnej stronie wyłożonego kafelkami korytarza wabił i kusił.
Croft zajrzał do środka, czując, jak przyciąga go czysta prostota. Surowa drewniana podłoga,
pleciona mata i wytwornie skromna dekoracja kwiatowa w niskim, czarnym wazonie z
ceramiki obiecywały schronienie. Okres spokojnej porannej medytacji był dla Crofta tak
samo ważną częścią jego codziennego życia, jak bieganie i wyczerpujące ćwiczenia, które
pomagały mu utrzymać się w szczytowej formie w walkach wschodnich. Croft przywiązywał
dużą wagę do swych przyzwyczajeń. Wszystkie, od porannej medytacji do późniejszej
filiżanki perfekcyjnie zaparzonej herbaty, były codziennymi składnikami jego doskonale
zorganizowanego, samowystarczalnego świata. Nie lubił rezygnować nawet z
najdrobniejszych elementów samodzielnie wypracowanych rytuałów. Tego ranka nie miał
wielkich nadziei na takie uspokojenie umysłu, które prowadziłoby do medytacyjnego transu.
Zbyt wiele pytań wirowało mu w głowie; zbyt wiele materializowało się groźnych
możliwości. Postanowił, iż musi mu wystarczyć poranny bieg. Z psem u boku wyszedł z
domu tylnymi drzwiami. Croft miał na sobie tylko parę dżinsów i gdyby obserwowała go w
tym momencie jakaś kobieta, byłaby zafascynowana harmonijnymi ruchami mięśni jego
pleców i ramion. Emanował zdrową, wytrenowaną i kontrolowaną siłą. Nikt jednak nie
przyglądał się zgrabnej sylwetce mężczyzny. Croft nigdy nie sprowadzał kobiet do swego
samotnego domu na wybrzeżu Oregonu. Pięć minut później mężczyzna i pies biegli po
błyszczącym piasku na skraju wody. Powietrze pełne było światła i energii nowego dnia i
Croft razem z psem oddychali głęboko, biegnąc do odległego punktu na końcu plaży. Podczas
biegu Croft nadal zastanawiał się nad zupełnie nieznanym i nieprzewidywalnym kawałkiem
nowej układanki - nad panną Mercy Pennington. Mercy spojrzała na wielką stertę romansów i
kryminałów, które wylądowały przed chwilą na ladzie obok kasy. Uśmiechnęła się do kobiety
po drugiej stronie lady, usiłując nie okazywać satysfakcji. Christina Seaton była doskonałą
klientką. Można było liczyć, że kupi co miesiąc przynajmniej dwadzieścia książek. Za
każdym razem, kiedy Christina wchodziła do księgarni Pennington's Second Chance, Mercy
odczuwała przyjemny dreszczyk. W głębi duszy wiedziała, że tylko ktoś prowadzący, tak jak
ona, niewielki interes, zrozumie istotę jej uczucia wobec tej właśnie klientki. - Czy to już
wszystko, Christino? Klientka uśmiechnęła się. Miała lat trzydzieści, była więc o parę lat
starsza od Mercy i cechowała ją ta świeża atrakcyjność, która doskonale pasowała do
modnych dżinsów, luźnego swetra i drogich pantofli. - Jeszcze pytasz? Moje dzieciaki i tak
będą w tym miesiącu chodzić bez butów. Mercy roześmiała się głośno. Niewielu doprawdy
dzieciom w Ignatius Cove groziło chodzenie bez butów czy też bez czegokolwiek innego, o
czym by zamarzyły. Miasteczko, położone na północ od Seattle, było oazą bogatych,
odnoszących sukcesy ludzi, z których większość pracowała w dużym mieście, ale wolała
mieszkać z rodzinami w małym miasteczku. Ignatius Cove miało same zalety- leżało dość
blisko Seattle, aby można było korzystać z wielkomiejskich uciech, a mimo to symbolizowało
wszelkie radości i korzyści wynikające z wiejskiego położenia nad brzegiem morza. Mercy
świetnie zdawała sobie sprawę z charakterystycznych cech Ignatius Cove od chwili, gdy
odkryła tę miejscowość. Kiedy dwa lata wcześniej zaczęła szukać miejsca dla swojej
księgarni, dokładnie wiedziała, czego chce: dobrze sytuowanej i wykształconej zbiorowości,
potencjalnych klientów księgarni, którzy mieli możliwości, aby zaspokajać swe
zainteresowania. Ignatius Cove było miejscem idealnym. Mercy nie usiłowała nawet
konkurować z istniejącą już w miasteczku księgarnią, która specjalizowała się w najnowszych
bestsellerach i albumach sztuki. Postanowiła wypełnić lukę na rynku książki z drugiej ręki,
uzupełniając swoje bogate, uporządkowane zapasy nowymi popularnymi wydaniami w
miękkich okładkach. Takie połączenie okazało się udane i zyskowne. Pod koniec pierwszego
roku działalności księgarnia Pennington's Second Chance zarobiła tyle, aby utrzymać się na
rynku. Pod koniec drugiego roku Mercy miała już solidną klientelę. Swój sukces mierzyła
tym, że teraz kupowała wino korkowane zamiast kapslowanego. - Dorrie mówi, że jedziesz w
przyszłym tygodniu na urlop - stwierdziła Christina, kiedy Mercy przygotowywała jej
rachunek. - Najwyższy czas. Mercy uśmiechnęła się, a jej lekko skośne, zielone oczy zabłysły
z radości. Odruchowo uniosła rękę i założyła za ucho kosmyk złotobrązowych włosów. - Po
części jest to interes, po części - urlop. Okropnie się cieszę. W zeszłym miesiącu kupiłam na
pchlim targu pudło chłamu i znalazłam w nim bardzo ciekawą starą książkę, która ma pewną
wartość. Dałam ogłoszenie do katalogu starych książek. Po kilku dniach zadzwonił jakiś
człowiek z Kolorado, który chce ją kupić. Mam mu ją dostarczyć w przyszłym tygodniu,
kiedy pojadę na urlop. - Chcesz ją osobiście zawieźć do Kolorado? Czy to aby nie przesada?
Dlaczego nie możesz wysłać jej pocztą? - Ten człowiek chce, abym mu dostarczyła tę książkę
do rąk własnych. Powiedział, że nie ma zaufania do poczty, a ten egzemplarz jest bardzo
ważny dla jego kolekcji. Rozumiem, że poszukiwał go od jakiegoś czasu. Poza tym wlicza
koszty mojej podroży do Denver w cenę książki. Mdwi, że sam nie lubi podróżować. - Płaci
ci za podroż? Mercy skinęła głową, kończąc podliczanie rachunku. - Powiedział, żebym
leciała business class, ale nie mam takiego zamiaru. Już i tak dość go to wszystko kosztuje.
Polecę do Denver i wynajmę samochód, żeby dojechać na miejsce. To jest gdzieś w górach,
chyba na odludziu. Zaprosił mnie, abym spędziła u niego kilka dni. Później przejadę się bez
pośpiechu przez Góry Skaliste i wrócę do Denver. Stamtąd przylecę do domu. - Hmmm.
Brzmi interesująco. Młody czy stary? - Kto? - Twój klient - wyjaśniła niecierpliwie Christina.
- Jest młody czy stary? - Och. - Mercy zamyśliła się, marszcząc nos. - Prawdę mówiąc, nie
jestem pewna. Przez telefon miał bardzo miły głos. Kulturalny, jeśli wiesz, o co mi chodzi,
choć nie mam pojęcia, ile może mieć lat. Pewno ze czterdzieści. - Trochę za stary, ale w
granicach możliwości. Kobieta musi być dzisiaj elastyczna w swoich poglądach. - Niezależnie
od wieku nie jest najwyraźniej za stary, żeby wydać majątek na książkę. Wczoraj przesłał mi
pieniądze. Christina wybuchnęła śmiechem. - Jesteś za młoda, żeby pieniędzmi zastąpić w
życiu miłość. - Nic podobnego. Zajmowanie się interesami szybko człowieka postarza. Suma,
którą zapłacił za Dolinę, wystarczy mi na opłacenie wielomiesięcznego czynszu. Ponadto dał
mi do zrozumienia, że być może wliczy w cenę książki kilka egzemplarzy ze swojej kolekcji.
Mogłabym dać ogłoszenie tak samo jak przy tej pierwszej książce. W ten sposób naprawdę
zajmowałabym się białymi krukami. Oto dobra strona prowadzenia antykwariatu. -
Rozumiem. - Christina zmrużyła oczy, jakby wypatrując czegoś w oddali. - Mercy
Pennington, antykwariuszka. - Nieźle to brzmi, musisz przyznać - stwierdziła Mercy z
zadowoleniem. - Pierwsze wydania, prywatne druki, piękne osiemnastowieczne oprawy,
miedziorytowe ilustracje. Francja elegancja. - Czy to znaczy, że mam gdzie indziej zacząć
szukać romansów i kryminałów? - Jeszcze nie. - Mercy roześmiała się. - Wejście na rynek
rzadkiej książki zabiera mnóstwo czasu i pieniędzy. Nawet jeśli wszystko dobrze pójdzie ze
sprzedażą tej książki, jeszcze bardzo długo będę sprzedawała te używane tytuły. Białe kruki
będą zajęciem ubocznym i nie wiadomo, czy staną się czymś bardziej znaczącym. - Cóż,
życzę ci szczęścia. I baw się dobrze na wycieczce do Kolorado. Czy Dorrie zajmie się
księgarnią podczas twojej nieobecności? Mercy kiwnęła głową. - Wydaje mi się, że z
przyjemnością zajmie się wszystkim przez tydzień. Nigdy nie zostawiałam jej samej na dłużej
niż parę godzin. W gruncie rzeczy Dorrie Jeffers była absolutnie zachwycona perspektywą
samodzielnego prowadzenia księgarni. Po kilku miesiącach pracy w niepełnym wymiarze
godzin chciała skorzystać z okazji. - Dlatego właśnie tak bardzo potrzebujesz urlopu.
Traktujesz ten sklep jak pierworodne dziecko. Poświęcasz mu stanowczo za dużo czasu.
Musisz się od czasu do czasu zająć czymś innym. - Christina wzięła z lady papierową torbę
pełną książek i odwróciła się w stronę wyjścia. - Baw się dobrze i uważaj za kierownicą.
Drogi w Górach Skalistych nie są zbyt bezpieczne. - Będę uważać. - I przyjrzyj się dobrze
swemu klientowi. Nie traktuj go wyłącznie jako środka do rozpoczęcia nowej kariery w
handlu białymi krukami. Nigdy nie wiadomo. To może być bardzo przystojny samotnik,
czekający na kobietę swego życia, która go wyprowadzi z górskiej pustelni. - Wątpię.
Dlaczego tak bardzo ci zależy, żebym wyszła za mąż? Nie czytałaś opracowań
socjologicznych, które mówią, iż kobiety stanu wolnego są szczęśliwsze niż mężatki? - My,
kobiety zamężne, nie lubimy patrzeć na panny, szczęśliwe, bogate i niezależne. - Christina
uśmiechnęła się. -To psuje obraz małżeństwa. Poza tym niedola lubi towarzystwo. Uważaj na
siebie, Mercy. Do zobaczenia po twoim powrocie. - Christina otworzyła drzwi i w sklepie
rozległ się wesoły dźwięk dzwoneczka. Mercy poczekała, aż dzwoneczek umilknie, po czym
wyszła zza lady, żeby poprawić krzywo stojące półki z tyłu sklepu. W księgarni nie było
nikogo, zbliżał się czas zamykania antykwariatu. Mercy zaczęła myśleć o kolacji. W domu w
szafce miała paczkę gryczanego makaronu. I była prawie pewna, że w zamrażarce jest jeszcze
trochę sosu pesto. W kuchni czekała także butelka zinfandela. Mercy czekał długi wieczór, w
dodatku był to wieczór piątkowy. Piątek zawsze oznaczał pewnego rodzaju uroczystość,
mimo iż księgarnia była otwarta również w soboty. Takie małe przedsięwzięcia wymagały
sześciodniowego tygodnia pracy. Po dwóch latach Mercy zdążyła się już przyzwyczaić do
takiego trybu życia. Wyjazd do Kolorado w poniedziałek rano miał być pierwszym
prawdziwym urlopem od dwdch lat. Nie wszyscy uważaliby zresztą tę wycieczkę za urlop,
pomyślała ironicznie Mercy. W końcu była to zdecydowanie wyprawa w interesach. Mercy
była jednak tak podekscytowana, jakby wypływała w rejs dookoła świata. Sprzedaż Doliny
tajemniczych klejnotów była kamieniem milowym w jej karierze. Otwierał się przed nią
nowy, wspaniały świat. Jeśli dobrze rozegra karty, znajdzie się w ekskluzywnej atmosferze
towarzystwa antykwariuszy. Ignatius Cove przyniosło jej szczęście. Jej życie bardzo się
zmieniło w ciągu ostatnich dwóch lat, pomyślała z satysfakcją Mercy. Dokładnie dwa lata
wcześniej przekonała się, do jakiego stopnia nie zna się na mężczyznach. Musiała odwołać
swój ślub i zrezygnować z pracy w bibliotece publicznej. Teraz mężczyzn traktowała z dużo
większą ostrożnością, nie miała żadnego stałego przyjaciela, była szczęśliwa i doskonale
urządzona w nowej pracy. Stając na palcach, aby dosięgnąć książki na górnej półce, Mercy
wróciła myślami do kolacji. Zacisnęła palce na książce i nagle poraziło ją wrażenie, iż ktoś ją
obserwuje. Było to nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza że nie słyszała dzwoneczka, który
dźwięczał przy każdym otwarciu drzwi. Mercy była absolutnie pewna, że nie jest w księgarni
sama. Znieruchomiała. - Szukam Mercy Pennington. Krzyknęła i gwałtownie się odwróciła.
Przy końcu rzędu półek stał jakiś mężczyzna. Jej pierwsze wrażenie dotyczyło ciemności...
nieprzyjemnej, ogarniającej wszystko ciemności. Do sklepu wtargnął upiór nocy, szczupły,
ponury duch z włosami koloru kruczego skrzydła. Miał na sobie czarne spodnie, czarne buty i
czarną, rozpiętą pod szyją koszulę. Nawet dźwięk jego głosu przywodził na myśl noc i
wszystkie jej tajemnice. Echo własnego imienia i nazwiska wydało się Mercy głębokie i
ciemne jak dno oceanu. Jedynie w jego oczach dojrzała promień światła. Osadzone w ciemnej
twarzy, miały dziwny orzechowy odcień. Wyraz oczu był niepokojąco inteligentny i
przenikliwy. Patrząc w nie Mercy zastanawiała się, jak człowiek może osiągnąć tak głęboki,
wyrafinowany spokój. I co mogłoby zakłócić spokój tych oczu? Jakaś prymitywna, kobieca
cząstka Mercy chciała odkryć tę tajemnicę. Przez jedną krótką, kuszącą chwilę Mercy
zapragnęła uderzyć obcego w twarz albo go pocałować, aby sprawdzić, czy uda jej się
zmienić spokojny wyraz jego oczu. Z niepokojem stwierdziła, że jej reakcje wynikają z
zafascynowania obcym, który bez uprzedzenia pojawił się w jej życiu. Nigdy do tej pory nie
spotkała mężczyzny, który wywoływałby w niej natychmiastowe i gwałtowne poczucie
świadomości własnej kobiecości. Uczucie było tak silne i obezwładniające, że musiała
przytrzymać się najbliższej półki. Pomyślała, że nieznajomy ma jakieś trzydzieści parę lat,
może trochę więcej. W jego twarzy wszystko było kanciaste: wysokie kości policzkowe,
twardo zarysowana szczęka, arogancko sterczący nos. I stał przed nią z wyszukanym, niemal
erotycznym wdziękiem, atakującym jej zmysły. Jego usta zaciśnięte były w wąską linię i
powinny wyrażać całkowity brak emocji, ale z jakiegoś niejasnego powodu Mercy odnosiła
wprost przeciwne wrażenie. W twardo zaciśniętych ustach dostrzegła wielki potencjał
emocjonalny i umiejętność panowania nad sobą. Nie mogła jednak odkryć, czy za zimnym
wyrazem ust kryje się namiętność, czy też przemoc. Mercy pomyślała, że porywające byłoby
każde uczucie, jakim ten mężczyzna obdarzyłby kobietę. Usiłowała otrząsnąć się z
paraliżującej niemocy. - Jestem Mercy Pennington. Przestraszył mnie pan. Nie słyszałam,
kiedy pan wszedł. - Mocno wzięła się w garść. - Dzwonek nad drzwiami musiał się popsuć.
Mężczyzna rzucił okiem na drzwi. - Dzwonek nie jest zepsuty- stwierdził. - Przecież zawsze
dzwoni, kiedy drzwi się otwierają. - Tym razem nie zadzwonił. - Mężczyzna wzruszył
ramionami. Tajemnica bezgłośnego dzwonka najwyraźniej nie była dla niego niczym
ważnym. -Jeśli pani jest Mercy Pennington, ma pani na sprzedaż pewną książkę. Chciałbym
ją zobaczyć i jeśli to jest to, czego szukam, zapłacę każdą cenę. - Książkę? - Mercy niczego
nie kojarzyła. Coś w tym człowieku kompletnie ją dezorientowało. Pytał ją o książkę, a
przecież miała wrażenie, iż powinni rozmawiać o sprawach znacznie bardziej osobistych,
znacznie ważniejszych. Poczuła przelotne wrażenie porozumienia, coś takiego, jakby znała go
już pod pewnym względem, choć nie wiedziała nawet, jak się nazywa. - Mam na sprzedaż
setki książek. - Chodzi mi o Dolinę tajemniczych klejnotów Burleigha. Przyjechałem z
daleka. Zabrzmiało to tak, jakby przybył z zewnętrznych kręgów Hadesu. - Ach, o tę książkę
panu chodzi. - Mercy, zadowolona, że wszystko szybko się wyjaśni, dodała: - Przykro mi, ale
już ją sprzedałam. - Uśmiechnęła się szeroko. - Szkoda, że niepotrzebnie tak daleko pan
jechał. Mężczyzna zmrużył orzechowe oczy. - Kiedy pani ją sprzedała? - Parę dni temu.
Zadzwonił jakiś człowiek z Kolorado i powiedział, że kupuje w ciemno. - Odebrał już swój
zakup? ~ Nie, w gruncie rzeczy... - Zapłacę więcej. Mercy poczuła się zakłopotana. - Nie
mogę czegoś takiego zrobić. To byłoby nieetyczne. On już mi zapłacił za książkę i obiecałam
mu ją dostarczyć. - Uważa pani, że to... nieetyczne sprzedać temu, kto da więcej? - Tak -
odparła szybko Mercy, której nie podobało się nowe, jeszcze intensywniejsze zainteresowanie
nieznajomego. Usiłowała wyzwolić się z dziwnego uczucia, jakie ją pochłaniało. - A teraz,
jeśli pan wybaczy, mam jeszcze coś do zrobienia przed zamknięciem sklepu. Jest już po
piątej. Ruszyła w jego stronę, mając nadzieję, iż zrozumie aluzję i sobie pójdzie. Czuła się
lekko podenerwowana faktem, że byli w księgarni sami. Nie był to mężczyzna, którego
chciałoby się spotkać w wąskim przejęciu między półkami księgarni albo w ciemnym zaułku.
Ledwo sobie to uświadomiła, w wyobraźni ujrzała ciemną sypialnię. Niecierpliwie odrzuciła
na bok pomysł o znalezieniu się z tym człowiekiem w tak niebezpiecznym otoczeniu. Kiedy
dzielnie ruszyła w jego kierunku, przybyły ani drgnął. Przyglądał jej się uważnie, a jego
postać wyrażała spokój i równowagę, choć nieruchoma sylwetka wyglądała dość niepokojąco.
Na dwa kroki przed nim Mercy zmuszona była się zatrzymać. Zacisnęła palce na książkach,
która wzięła wcześniej, aby je przestawić na inną półkę, i zaczęła poważnie rozpatrywać
stopień grożącego jej niebezpieczeństwa. W Ignatius Cove nie popełniano wielkich
przestępstw, lecz samotna właścicielka sklepu pod koniec dnia pracy zawsze była łakomym
kaskiem. - Przepraszam, niech się pan odsunie - powiedziała z całą mocą, jaką udało jej się z
siebie wykrzesać. Czytała gdzieś kiedyś, że w takiej sytuacji należy zachować spokój i
opanowanie. Można było wówczas mieć nadzieję, że człowiek jakoś się obroni przed
niebezpieczeństwem. - Chciałbym zobaczyć tę książkę. - Nie mam jej tutaj. - A gdzie? -
spytał cierpliwie, co było bardzo denerwujące, ponieważ nie dawało się przewidzieć, jak
długo taka cierpliwość potrwa. - Mam ją w domu. - Mercy przełknęła ślinę. - Nie chciałam
tutaj jej trzymać. To cenna książka. Przyglądał się jej przez chwilę, wlepiając w nią
orzechowe oczy. Potem kiwnął głową, najwyraźniej pod wpływem podjętej decyzji. - Dobrze.
Pójdę do pani domu. Jak to daleko stąd? Mercy zawahała się, usiłując wymyślić
najbezpieczniejsze rozwiązanie. - Niedaleko. Można dojść piechotą. - Na ulicy miała szansę
zawezwania pomocy, gdyby zaszła taka potrzeba. Na ulicy były samochody, przechodnie i
inni właściciele sklepów zamykających je na noc. Poczuje się znacznie bezpieczniej. - Proszę
zaczekać na dworze, zaraz wyjdę. Znów kiwnął głową, odwrócił się, przeszedł do końca
regałów i znikł jej z oczu. Mercy patrzyła za nim, wstrzymując oddech i czekając na dźwięk
dzwonka, oznaczający, iż faktycznie opuścił księgar- nię. Nie mogła uwierzyć, że tak to łatwo
poszło. Jedna jej część, przekonana, iż znajduje się w niebezpieczeństwie, nadal wysyłała do
układu nerwowego sygnały mówiące o konieczności walki lub ucieczki, choć inna część jej
osobowości była nieprzyjemnie zdziwiona spokojnym wyjściem obcego. Nigdy dotąd nie
spotkała mężczyzny, który wywierałby taki natychmiastowy wpływ na jej uczucia. Było to
dziwnie zaskakujące, choć groźne doświadczenie. Dzwonek nie zadzwonił i nie słychać było
otwierania i zamykania drzwi, lecz Mercy wiedziała, iż została w księgarni sama. Ostrożnie
podeszła do okna i wyjrzała. Ciemnowłosy nieznajomy stał na chodniku, opierając się o
zderzak czarnego Porsche. Wpatrywał się w drzwi sklepu, czekając na wyjście Mercy, z
cierpliwością myśliwego, który osacza ofiarę. Mercy odłożyła trzymane w ręce książki.
Rzuciła się do drzwi, sięgając ręką do zasuwy. Gdyby ją zamknęła, mogłaby wyjść tylnym
wyjściem albo wezwać policję. Mężczyzna, jakby czytając w jej myślach, znalazł się przy
drzwiach wcześniej od niej. Drzwi otworzyły się na tyle, aby w szparze zmieścił się czubek
jego buta i Mercy wiedziała, że przegrała wyścig. Tym razem dzwonek zadzwonił, co było w
pewnym sensie absurdalnie uspokajające. Nagłe poczucie bezpieczeństwa w połączeniu z
adrenaliną pulsującą jej we krwi sprawiło, iż Mercy wpadła w złość. - Bardzo przepraszam -
warknęła, uderzając drzwiami w jego nogę - ale to mój sklep i chciałabym go zamknąć.
Proszę wyjść. Spojrzał na nią taksującym wzrokiem. - Boi się mnie pani, prawda? -
Powiedzmy, że nie jest pan klientem w moim typie. - Rozumiem, Mercy Pennington, nie ma
się pani czego bać. Chcę tylko zobaczyć książkę. Nic pani nie zrobię. Mercy otworzyła usta,
aby mu powiedzieć, że w tych warunkach trudno jej w to uwierzyć, kiedy jednak spojrzała mu
w oczy, protest zamarł jej w gardle. Z jakiegoś bezsensownego, nielogicznego powodu
naprawdę mu uwierzyła. Zdała sobie sprawę, iż rzeczywiście nic jej nie grozi. Gdyby tak
było, ujrzałaby to w jego oczach. W tej chwili była bezpieczna. Mercy nie miała pojęcia, skąd
się brała jej pewność. Dziwne poczucie porozumienia z obcym mężczyzną na poziomie
podświadomości powtórnie ją przeszyło, co jednocześnie uspokajało i niepokoiło. Mijały
sekundy, a oni patrzyli sobie w oczy. Żadne się nie poruszyło. Mercy pomyślała nagle, że nic
się nie stanie, jeśli pokaże mu cenny egzemplarz Doliny. Opuściła rękę, którą przytrzymywała
drzwi. - Wezmę torebkę - mruknęła i odwróciła się do lady. Mężczyzna z powrotem wyszedł
na chodnik. tym razem brak dzwonka świadczył o tym, że opuścił sklep. Kiedy w chwilę
później Mercy wyszła z księgarni i stanowczym ruchem zamknęła za sobą drzwi, dzwonek
zadźwięczał równie perliście co zawsze. Dziwny klient odezwał się, gdy przekręcała klucz w
drzwiach. - Czy ten dzwonek pani nie irytuje? Spojrzała na niego zaskoczona. - Dzięki niemu
wiem, kiedy ktoś wchodzi albo wychodzi. Nie irytuje, lecz ostrzega. - Dla mnie byłby
drażniący. Jest niepotrzebny. Nawet dźwięk ma dość nieprzyjemny. Są inne sposoby, żeby
wiedzieć, iż nie jest się samemu. Kiedy wszedł do księgarni po raz pierwszy, Mercy
wiedziała, że ktoś przyszedł, chociaż dzwonek nie zadzwonił. Zmarszczyła brwi na to
wspomnienie, a potem z głośnym brzękiem wrzuciła klucze do torebki. Zrobiła to celowo.
Była pewna, że ten człowiek nigdy nie brzęczał kluczami. Bezgłośnie wsunąłby je do
kieszeni. - Chciałabym wiedzieć - zaczęła Mercy lekko agresywnym tonem, ruszając szybkim
krokiem - dlaczego dzwonek nie dzwonił, kiedy wchodził pan i wychodził z księgarni. - Już
mówiłem - odparł, idąc obok niej. - Nie podoba mi się jego dźwięk. Mercy obrzuciła go
ostrym spojrzeniem, ale nie zwrócił na to uwagi. Przyglądał się eleganckiej, wysadzanej
drzewami, widocznie bogatej ulicy. Większość butików i sklepów była już zamknięta. Fasady
sklepów epatowały elegancką, stylizowaną wiejskością, wystawy były dyskretne i pełne
drogich towarów. Wśród nielicznych samochodów parkujących jeszcze przy krawężniku
przeważały BMW, Volvo i Mercedesy. Przechodnie nosili koszulki polo z wyhaftowanymi
zwierząt- kami, markowe szorty i porządne buty. Wyglądali na zdrowych i zadowolonych z
siebie. - Dotąd nie wiem, kim pan jest - stwierdziła Mercy. - Nazywam się Croft Falconer. -
Skąd pan przyjechał? - Mow mi Croft albo Falconer, jeśli wolisz, tylko daruj sobie tego
„pana". Jestem z Oregonu. - Rozumiem. Czyli nie przyjechałeś po Dolinę aż tak bardzo z
daleka, prawda? Oregon to trzy, cztery godziny jazdy stąd. - Nie wszystkie odległości mierzy
się w kilometrach. Nie wiedząc, co powiedzieć na ten suchy komentarz, Mercy postanowiła
zmienić temat. Wiedziała, że nie obawia się już tego człowieka, lecz zdecydowanie była
świadoma jego obecności. Nie pasował do żadnej kategorii mężczyzn, którą mogłaby jakoś
sklasyfikować. Było to równie intrygujące, co niepokojące. - Co z samochodem? Jesteś
pewien, że chcesz go tu zostawić? Na ulicy? - Chyba przez jakiś czas nic mu się nie stanie?
Ignatius Cove nie wygląda mi na taką miejscowość, gdzie gangi zaczynają okradać
samochody na głównej ulicy w pięć minut po zachodzie słońca. - Nie, ale... - Nie przejmuj się
moim samochodem, Mercy. - Nie mam zamiaru - odparła oschle. - W końcu to jest twój
samochód, nie mój. Przeszli dwie przecznice, minęli mały placyk z fontanną na końcu ulicy, a
potem skręcili w lewo, aby wejść na wzgórze, gdzie mieszkała Mercy. Kiedy doszli do końca
dość stromej ulicy, Mercy, jak zwykle, była trochę zdyszana. Spacer do domu stanowił niezłe
ćwiczenie. Kiedy przystanęli przed jej blokiem, Mercy stwierdziła, iż oddech obcego w ogóle
się nie zmienił. To ją lekko zirytowało. Przecież ten człowiek musiał mieć jakieś słabe
punkty. - Czym się interesujesz, Croft? - spytała, wyciągając klucze z torebki. - Czym się
interesuję?-Rzucił jej zagadkowe spojrzenie. - Mówię o twojej kolekcji książek - wyjaśniła
niecierpliwie, idąc schodami do swego mieszkania na pierwszym piętrze. - Przyjechałeś z
Oregonu, żeby zobaczyć Dolinę, musisz więc kolekcjonować książki. Co cię przede
wszystkim interesuje? Po raz pierwszy się uśmiechnął, choć było to tylko lekkie uniesienie
kącików stanowczych ust. Mercy odniosła wrażenie, iż nieznajomy nie miał wielkiej wprawy
w uśmiechaniu się. Był to jednak autentyczny uśmiech i Mercy odczuła niejakie zadowolenie,
iż udało jej się go do tego sprowokować. - Chcesz wiedzieć, dlaczego usiłuję zdobyć Dolinę
tajemniczych klejnotów? - spytał z lekkim rozbawieniem. Mercy odchrząknęła i otworzyła
drzwi do mieszkania. - Hmm, to raczej niezwykła książka. - To czysta erotyka - stwierdził
rzeczowo. -Jedna z najlepszych, jakie kiedykolwiek napisano. - Tak. Mercy nie bardzo
wiedziała, co dodać. Przypomniała sobie wcześniejszą fantazję o spotkaniu z Croftem w
ciemnej sypialni. Cóż tu dopiero mówić o erotyce? Celowo zmusiła się do zadania logicznego
pytania: - Czy to właśnie zbierasz? Erotyki? - Nie, Mercy. Moje zainteresowania dotyczą
czegoś innego. - Czego? - Odwróciła się do niego w drzwiach, czując, iż znów jest
zdenerwowana. Szybko przeanalizowała swoją reakcję i doszła do wniosku, że wprawdzie się
go nie boi, lecz nie potrafi się wyzwolić spod jego zmysłowego oddziaływania. Uświadomiła
sobie, że duchy, nawet te, które nie są niebezpieczne, zawsze przyprawiają ludzi o dreszcze. -
Można by powiedzieć, iż głównie interesuję się filozofią przemocy. Wszedł do środka i
zamknął za sobą drzwi, nim znaczenie jego słów dotarło do Mercy. Zrobiła krok w tył,
odruchowo się od niego odsuwając. Jej oczy rozrzeszyły się. - Przemocy?-szepnęła. - jestem
w tej dziedzinie ekspertem. Croft spostrzegł, że dobrze przyjęła jego słowa. Ucieszyło go, że
nie jest typem histeryczki. Oczywiście, mógłby zachować się subtelniej. Nadal jednak był na
nia zły za to, że chciała się przed nim zamknąć w sklepie, i dlatego chciał ją zaszokować.
Zaskoczył go fakt, iż udało jej się sprowokować w nim taką reakcję. Zazwyczaj nie poddawał
się drobnym emocjonalnym szturchnięciom. Przyzwyczajony był do tego, że ludzie źle się
czuli w jego obecności. Czasem mieli ku temu rzeczywiste powody. Mercy wciąż cofała się,
prawdopodobnie zmierzając do kuchni, gdzie było przypuszczalnie tylne wyjście. Uważnie go
obserwowała, spodziewając się z jego strony jakiegoś gwałtownego gestu, ale w jej oczach
widniało wyzwanie. Nie była tchórzem. - Co pan właściwie ma na myśli, mówiąc, że jest pan
ekspertem od przemocy? Croft westchnął i wsunął ręce do kieszeni. Ludzie zazwyczaj czuli
się uspokojeni, kiedy potencjalny napastnik chował ręce. - Jestem właścicielem trzech szkół
samoobrony. Dwóch w Kalifornii i jednej w Portland, w Oregonie. Mercy zamrugała oczyma
i lekko się rozluźniła. - To znaczy, że jesteś ekspertem od dżudo czy karate? - Coś w tym
rodzaju - odparł zdawkowo. - Uczę swoją własną metodą. Opiera się na starych technikach
walk wschodnich, których zachodni świat na ogół nie zna. Nagle się uśmiechnęła,
najwidoczniej zadowolona z logicznego wyjaśnienia. - To fascynujące. wszystko tłumaczy. -
Co tłumaczy? - Sposób, w jaki się poruszasz. Jakbyś płynął w powietrzu. To bardzo
niepokojące. - Zrezygnowała z prób wyjaśnienia, o co jej chodzi. - Nie ma sprawy. Przyniosę
Dolinę. Mam ją w pudełku w szafce w kuchni. Możesz ją sobie obejrzeć, skoro przyjechałeś
aż z Oregonu, ale pamiętaj, że nie jest na sprzedaż. - Mercy rzuciła torebkę na sofę, odwróciła
się i poszła do kuchni. Croft spoglądał za nią, zdając sobie sprawę, że chętnie popatrzyłby
dłużej na jej uśmiech. Podobał mu się sposób, w jaki rozświetlały się jej oczy. Miała bardzo
ładne oczy. Ich zielony odcień wyraźnie odzwierciedlał jej emocje. Jakby się spoglądało
przez kawałek przezroczystego jadeitu. Od chwili gdy ją poznał, widział już w jej spojrzeniu
wszystkie uczucia, od ciekawości do strachu. Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób oczy
Mercy odzwierciedliłyby namiętność. Croft potrząsnął głową, trochę zdumiony kierunkiem
swych myśli. Przyjechał tutaj w interesach i nigdy nie pozwalał, aby cokolwiek, zwłaszcza
seks, przeszkadzało mu w pracy. jednakże musiał uczciwie przyznać sam przed sobą, że
Mercy Pennington go zainteresowała. Nie była wprawdzie olśniewająco piękna, jednakże
wcześniejsze porównanie do jadeitu pasowało do niej całej. Jadeit jest subtelnym kamieniem,
który tylko uważny obserwator potrafi docenić. Jadeit należy dokładnie zbadać i poznać, żeby
zdołać go prawidłowo ocenić. Sposób, w jaki kamień odbija światło, jego wewnętrzna moc i
cień, sposób, w jaki nabiera ciepła pod wpływem dotyku, wszystko to wynika z jego
charakteru i nie daje się zauważyć na pierwszy rzut oka. Croft dużo wcześniej nauczył się
dokładnie obserwować to, co go interesowało. A Mercy z jakiegoś powodu, zapewne w
związku z książką, zdecydowanie go zainteresowała. Oceniał, iż dobiega trzydziestki. Nie
była wysoka, miała jakieś sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Dobre dwadzieścia
centymetrów mniej od niego. Jej włosy przypominały brązową sierść psa Crofta. Miały ten
sam bogaty, ciepły odcień brązu, który sprawiał, iż chciało się je głaskać. Z wewnętrznym
rozbawieniem zastanawiał się, jak Mercy przyjęłaby wiadomość, że porównuje ją z psem.
Chwilowo jej włosy były zwinięte w gładki węzeł. Croft przypuszczał, że opadłyby poniżej
ramion, gdyby wyjęło się spinki podtrzymujące jedwabiste kosmyki. Teraz fryzura odsłaniała
szyję, której miękki, delikatny zarys przypominał Croftowi łodygę kwiatu. Ten widok był dla
niego trochę zmysłowy i prowokacyjny. Croft wyczuł poruszenie swego ciała i rozzłościł się.
W ciągu minionych lat nauczył się panować nad sobą i zaniepokoiło go to, że ta zielonooka,
drobna kobieta mogła zachwiać jego umiejętnością kontrolowania siebie. Jej twarz składała
się z ładnie zarysowanych, w miarę atrakcyjnych rysów: duże oczy w lekko migdałowym
kształcie, z troszeczkę uniesionymi w górę zewnętrznymi kącikami, impertynencki nosek,
miękkie usta z dolną wargą nieco bardziej wydatną od górnej. Miała na sobie rodzaj
miejscowego uniformu: zielone spodnie i dopasowaną, zieloną, bawełnianą koszulkę poio.
Jednakże koszulka nie miała na lewej piersi wyhaftowanego zwierzaka, a spodnie nie
posiadały firmowego logo. Pantofle Mercy miały zdarte podeszwy i przyjemnie podstarzały
wygląd. Croft pomyślał o lewej piersi, tej bez firmowego wizerunku. Ani ona, ani jej
towarzyszka z prawej strony nie odznaczały się dużymi rozmiarami, lecz miały w sobie
rozkoszną pełność. Crofta nie pociągały przesadnie obfite kształty. We wszystkich sprawach
pociągała go głównie subtelność. Spodnie w kolorze khaki doskonale opinały łagodnie
zaokrąglone biodra. Croft z łatwością mógł sobie wyobrazić, jak obejmuje dłońmi kształtne
pośladki i podnosi Mercy w gorę, przytulając ją do swych bioder. - Cholera - mruknął pod
nosem. - Co się stało? - zawołała z kuchni Mercy. Trzasnęły drzwi od szafki. - Nic. - W żaden
sposób nie mógłby jej wytłumaczyć, co się stało. Sam tego nie rozumiał. Lepiej wszystkiego
się wyprzeć. Usłyszał stukot kroków na kuchennej posadzce i zrozumiał, że Mercy wraca z
książką. Przyszedł tu, żeby zająć się książką, a nie Mercy Pennington. Powinien o tym
pamiętać. Na ogół nie musiał się pilnować przed dystrakcjami. Jego uwagę zaprzątało jedynie
to, co sam wybrał. W oczekiwaniu na przyjście dziewczyny rozejrzał się po pokoju,
podświadomie zbierając o niej informacje. Pomieszczenie było bardzo kolorowe i lekko
zagracone. Mercy najwidoczniej lubiła wyraziste, jaskrawe barwy. W niewielkim, dobrze
oświetlonym pokoju nie było beżów, miętowych zieleni ani rozwodnionych błękitów.
Cytrynowożółty kolor kanapy podkreślały turkusowe poduszki. Ciemnopomarańczowe lampy
reprezentowały najnowszą myśl techniczną w formie najrozmaitszych wygięć i odgałęzień.
Półka na książki, także pomarańczowa, pociągnięta była błyszczącym lakierem, który
dodawał pomieszczeniu blasku. Dodatkowy blask pochodził z luster wiszących na ścianie nad
kanapą - odbijały skrawek widoku na zatokę. Dywan był ciemnoszary, a ściany zupełnie
białe. Uwagę Crofta przyciągnęły obrazy na ścianach. Było ich bardzo dużo, same akwarele,
malowane wyraźnie tą samą ręka, tą samą ~ okropną - techniką i bez śladu zrozumienia
natury farb wodnych. Przedstawiały zatoczkę widzianą z balkonu, zachody słońca, żaglówki,
wyspy na horyzoncie. Kolor nieba i wody naniesiono ciężką ręką- Mnóstwo purpury i
kobaltowego błękitu. Żagle łódek były stanowczo za jaskrawe. Wyspy wydawały się
grubymi, zielonymi plamami na horyzoncie, a nie zamglonymi, na wpół widocznymi
zjawiskami. Zachodzące słońce miało ten sam pomarańczowy kolor co półka na książki.
Jakakolwiek zapowiedź delikatnej kreski czy subtelnej barwy została zniszczona od początku
pędzlem, który wiodła stanowcza, kiepsko wyszkolona i wyraźnie niesiona entuzjazmem
ręka. Croft ze zdumieniem odkrył, iż wesołe akwarele oddziałują nań pewnym urokiem. Na
ogół nie podobał mu się tak wyrazisty entuzjazm. Jednocześnie czuł nieodpartą chęć, aby
wziąć za kark malarkę, posadzić ją nad papierem i pokazać, jak powinno się malować
akwarelami. Nie miał wątpliwości, że obrazy malowała Mercy Pennington. Drugą, wyłącznie
ozdobną rzeczą w tym pokoju był wielobarwny, drewniany parawan. Składał się z trzech
części i miał blisko dwa metry wysokości. Było to dzieło profesjonalisty. Deseczki zdobiły
zdumiewająco egzotyczne i tropikalne motywy: soczyste zielone liście, turkusowe niebiosa,
lśniące barwami tęczy kwiaty i jaskrawopomarańczowe owoce, które brały się wprost z
wyobraźni artysty. Nie przypominały żadnych owoców, jakie Croft kiedykolwiek widział.
Namalowana scena uosabiała pierwotną niewinność, tropikalny raj, nierzeczywisty, zbyt
wyraźny sen. W centralnym miejscu parawanu czaił się smukły, złotooki jaguar. Był tu
intruzem, śmiertelnie niebezpiecznym gościem, nie pasującym do otoczenia. Był stworzeniem
z innego, znacznie bardziej złowieszczego świata i zagrażał niewinności raju. Jaguar
dominował w otoczeniu, w jakim się znalazł, lekko pogardliwy wobec otaczającego go
miękkiego, jaskrawego piękna. Spoglądał wzrokiem wyniosłym, aroganckim i odległym. Tak
jakby jaguar znał inną rzeczywistość i wolał ją jako coś bardziej dla siebie naturalnego. W
jego wielkich, złotych oczach widniała jednak również tęsknota: milczące, tajemnicze
pragnienie, aby stać się częścią widocznej wokal bogatej, słodkiej jasności. Niemożność
zaakceptowania zwierzęcia w raju sprawiła, iż Croft odwrócił się od parawanu. Dla własnego
spokoju nocne stworzenie powinno raczej cieszyć się właściwą sobie, bardziej niebezpieczną
rzeczywistością. Croft zakończył przegląd dużego pokoju Mercy w chwili, kiedy dziewczyna
weszła do środka trzymając w dłoni starą, oprawną w skórę książkę. - Czy dobierałaś meble
do parawanu, czy parawan do mebli? - zapytał z ciekawości. Mercy uśmiechnęła się,
doceniając jego spostrzeżenie. - Najpierw kupiłam parawan, a później musiałam zmie- nić
meble. Nie najmądrzejszy sposób meblowania mieszkania. - Jest w tym pewna logika. -
Rozumiem, że nie odpowiada ci mój gust? Gdy Croft zastanawiał się nad jej pytaniem, Mercy
uniosła wyczekująco brwi. - Pasuje do ciebie - stwierdził wreszcie, usatysfakcjonowany
podjętą decyzją. - Dzięki. Chybabym zgadła, jaki masz dom. Prawie pusty, bez żadnych
niepotrzebnych ozddbek, co? Może w surowym stylu japońskim, z malowanymi parawanami,
drewnianymi podłogami i kilkoma eleganckimi, prostymi meblami? To by pasowało do
twojej pracy i do twojego wizerunku. Zaskoczyło go, że tak łatwo to odgadła. Fakt, iż bez
trudu odkryła jego upodobania, był lekko niepokojący, ale uznał, że to był tylko przypadek. -
Skąd wiesz? - Ja też mam swoje metody - odparła uśmiechając się wymownie, wyraźnie
uradowana z sukcesu. Oczy zabłysły jej zadowoleniem. Stawała się wobec niego coraz
bardziej przyjazna, coraz milej w jego obecności zrelaksowana. - Jedni potrafią powstrzymać
dzwonek od dzwonienia, inni odgadują wygląd domu kogoś obcego. Nie było to zresztą
specjalnie trudne. Jest w tobie coś, co przywodzi na myśl prostotę i całkowitą niezależność.
Nie chciałabym znać twoich poglądów politycznych. Nie sądzę, abyś był człowiekiem
liberalnym. Czy jesteś jednym z tych zwariowanych facetów nastawionych wyłącznie na
przetrwanie, którzy mieszkają w lasach Oregonu i kolekcjonują luksusowe strzelby i małe
czołgi? Nie wiedział, czy żartuje, czy mówi poważnie, i to go niepokoiło. - A jak myślisz? -
Myślę, że kimkolwiek jesteś, nie jesteś wariatem. - Mercy westchnęła. - Za bardzo nad sobą
panujesz. - Do tej pory udało mi się przetrwać - stwierdził ostrożnie. - Ale strzelby mnie nie
interesują. Są zbyt bezosobowe. nie mam ani jednego czołgu. - Tylko Porsche. Pokiwała
głową, jakby to coś wyjaśniało. Miał zamiar zapy- tać, co według niej oznacza taka, a nie inna
marka samochodu, kiedy wyciągnęła do niego książkę. - Proszę. Może nie jest to egzemplarz,
którego szukasz. Wtedy nie będzie ci żal, że się spóźniłeś. - Istnieje zaledwie kilka
egzemplarzy. O ile wiem, wszystkie są w rękach kolekcjonerów europejskich. Jestem prawie
pewien, że to jest poszukiwana przeze mnie książka. Dlatego przyjechałem tu dzisiaj z
Oregonu. - Mogę się założyć, że nigdy niczego nie robisz, dopóki nie jesteś absolutnie pewien
- mruknęła Mercy. Spojrzał znad tytułowej strony Doliny tajemniczych klejnotów i zobaczył
w jej oczach błysk głębokiego kobiecego zainteresowania. Widząc, że nie jest jej obojętny, z
satysfakcją skrzywił lekko usta. - Przekonałem się, że warto znać odpowiedzi, nim się
podejmie jakąś akcję, zwłaszcza jeśli w grę wchodzą ludzie. Stare powiedzenie mówi, iż
należy znać swoich wrogów. Ja w nie wierzę. Uśmiechnęła się troszeczkę za szeroko. - Masz
wielu wrogów? - Nie. Jeśli chodzi o wrogów, jestem tak samo wybredny jak przy wyborze
przyjaciół. - Sprawdził oznaczoną rzymskimi cyframi datę wydania książki, przewracając
pieczołowicie stare pożółkłe stronice. - A kochanki? Też je sobie starannie wybierasz?
Pytanie go zaskoczyło. Nigdy by się nie spodziewał, że Mercy Pennington potrafi zapytać o
coś takiego. Croft powoli uniósł oczy znad stronicy, którą oglądał, wychwytując w wysokiej
intonacji kończącej pytanie nutę świadczącą o tym, iż dziewczyna żałuje, że o to spytała. W
jej wzroku dostrzegł zażenowanie. Wiedział, iż dałaby wszystko, aby swoje pytanie cofnąć.
Niechcący wyraźnie się przed nim odkryła. Mogło mu się to przydać. - Mężczyzna musi być
znacznie ostrożniejszy w wyborze kochanki niż przyjaciela czy wroga, Przyjaciół i wrogów
się zna. Wiadomo, czego się można po nich spodziewać. Jednakże niełatwo jest poznać i
zrozumieć kochankę. Może zawsze pójść dwiema drogami, prawda? stać się przyjacielem
albo wrogiem. A któż to odróżni, nim będzie za późno? Zażenowanie i smutek w jej
zielonych oczach mówiły sa- me za siebie. Podobnie jak lekkie zaróżowienie policzków.
Pomyślał, iż to wystarczająca kara za jej beztroskę. Z całego serca żałowała, że w ogdle
zadała mu takie pytanie. Oto na czym polega impulsywność. Sama w sobie zawiera karę. Miał
wrażenie, że Mercy Pennington nie pierwszy raz żałuje własnej impulsywności. Znała jej
konsekwencje, lecz nie zawsze potrafiła się powstrzymać. Była kobietą, która pozwala, aby
emocje górowały czasem nad logiką. W trudnej sytuacji poszłaby za podszeptem instynktu, a
instynkt wynikałby z jej więzów emocjonalnych. Gdyby miała dzieci, broniłaby ich jak lwica.
Wobec kochanka byłaby gwałtownie, namiętnie lojalna, chyba że zostałaby zdradzona. Wtedy
stałaby się niebezpieczna. Croft uśmiechnął się lekko, zadowolony, iż poznał podstawowe
cechy charakteru Mercy. Z powrotem zaczął oglądać książkę, którą trzymał w dłoni.
Przewrócił kilka stronic i doszedł do pięknie narysowanej, czarno-białej ryciny
przedstawiającej kobietę i mężczyznę w akcie miłosnym. - To jest książka, której szukam.
Oryginał. - Naturalnie, że to oryginał - prychnęła Mercy. - Sądziłeś, że chcę komuś sprzedać
imitację? - Mogłaś się pomylić - stwierdził pojednawczo Croft. - Na pewno nie. Przez telefon
dokładnie opisałam książkę panu Gladstone'owi, który powiedział, że z moich odpowiedzi
wynika jednoznacznie, iż jest to oryginał. Był bardzo zadowolony i nie miał cienia
wątpliwości. - Panu Gladstone'owi? - Temu panu z Kolorado, który chce ją kupić. - Opowiedz
mi coś więcej o panu Gladstonie. - Croft przerzucił stronice do następnej ilustracji. Był to
starannie i ze smakiem wykonany rysunek zmysłowej kobiety - leżała na plecach, a klęczący
między jej nogami mężczyzna zaspokajał ją w wyszukany sposób. Mercy postąpiła krok do
przodu, aby spojrzeć na ilustrację. - Nie powinnam ci niczego opowiadać o panu Gladstonie.
Moi klienci mają prawo do dyskrecji. Poza tym - dodała szczerze - niewiele o nim wiem.
Mam nadzieję, że nie będziesz tak tu stał i ślinił się nad obrazkami. Plamy ze śliny mogą
obniżyć wartość książki. - Wstrzymam się ze ślinieniem do rzeczywistego aktu. - Nie brzmi
to szczególnie podniecająco - odparowała ze złością. - Czytałeś Dolinę? - Nie. Po raz
pierwszy w życiu mam ją w ręku. Do tej pory wiedziałem tylko, że istnieje. Dowiedziałem się
o. niej trzy lata temu w szczególny sposób. - Dlaczego szczególny? - Ta książka należała do
pewnej bardzo cennej kolekcji. Interesował mnie jej właściciel. Chciałem się jak najwięcej
dowiedzieć o jego kolekcji i wówczas zetknąłem się po raz pierwszy z Doliną Musisz
przyznać, że to dość... niecodzienna książka. - Dlaczego interesowałeś się akurat tą kolekcją?
Chciałeś ją zdobyć dla siebie? - Nie. Chciałem się jak najwięcej dowiedzieć o jej właścicielu.
To, jakie książki ktoś zbiera, może ci o nim wiele powiedzieć. Przez moment panowała
krótka, napięta cisza. - Owszem - przyznała w końcu Mercy. Patrzyła na niego szeroko
otwartymi, poważnymi oczami. - Zbiór książek może wiele powiedzieć o jego właścicielu. -
Albo o właścicielce. - Croft delikatnie zamknął książkę. - Czytałaś Dolinę, Mercy? - Nawet
gdybym ją przeczytała, na pewno bym się do tego nie przyznała. A już zwłaszcza nie tobie. -
Dlaczego nie mnie? - Na litość boską, jesteś kimś zupełnie obcym. A to jest erotyczna
książka. Przy odrobinie złej woli można ją nawet nazwać pornograficzną. - A ty nie
zamierzasz przyznać się obcemu człowiekowi, że czytasz tego rodzaju literaturę?
Uśmiechnęła się udając zadowolenie z siebie. - Wszelkie badania, jakie poczyniłam nad
Doliną, miały na celu ustalenie jej autentyczności i pochodzenia. W końcu byłam kiedyś
bibliotekarką. Wiem, jak oceniać książki w sposób absolutnie obiektywny i zawodowy. -
Absolutnie.-Croft znów się uśmiechał.-Jestem zawsze pełen szacunku dla prawdziwych
zawodowców. - To dobrze. Skończyłeś już oglądać Dolinę! - Nie. Mówiłem ci, że chcę mieć
tę książkę. W oczach Mercy pojawił się wyraz irytacji. - Nie możesz jej kupić. Jest już
sprzedana. Nie mogę zawieść klienta. - Kiedy ją od ciebie dostanie? - We wtorek. - Gladstone
przyjedzie po książkę do Ignatius Cove? - spytał Croft i pomyślał, że wszystko razem może
być łatwiejsze, niż przypuszczał. Mercy niecierpliwie potrząsnęła głową. - Mam mu ją
dostarczyć. Poproszę o książkę, jeśli skończyłeś oglądać. Croft nadal trzymał książkę w
prawej dłoni. - Masz mu ją dostarczyć? Osobiście? - Tak. - Jak? - Spostrzegł, że drgnęła
lekko, zaskoczona, i zrozumiał, że mówił za bardzo rozkazującym tonem. Przez chwilę w jej
oczach zamigotała ostrożność. - Biorę urlop na parę dni i lecę do Kolorado. W Denver
wynajmę samochód i pojadę do domu pana Gladstones. Zupełnie nie rozumiem, co cię to
obchodzi. - Nie możesz tego rozumieć. Gdzie mieszka Gladstone? - Powiedział, że ma dom w
górach. Nie podał mi dokładnego adresu przez telefon. Stwierdził, że byłoby to zbyt
skomplikowane. W Denver, w biurze wynajmu samochodów, będzie na mnie czekała mapa.
Mercy gwałtownym ruchem sięgnęła po książkę. Croft przewidział ten zamiar i leniwym
gestem dłoni odsunął książkę na tyle, aby nie zdołała jej złapać. Rosnąca irytacja Mercy
powoli zmieniała się w złość. Opuściła rękę, patrząc na niego z wściekłością. Wyzywająco
uniosła głowę do góry. - Czy masz zamiar nadużyć mojej gościnności i ukraść mi Dolinę?
Croft westchnął i z ociąganiem podał jej książkę. - Nie, nie przyjechałem tu, aby ją ukraść.
Ale twój klient coraz bardziej mnie zaciekawia. Wzruszyła ramionami, wyrwała mu książkę z
ręki i przycisnęła do siebie. - Może uda ci się go przekonać, żeby ci odsprzedał Dolinę. Pan
Gladstone może ze swoją własnością robić, co mu się żywnie podoba. Ja natomiast mam
obowiązek mu ją dostarczyć. - Czy zawsze wypełniasz swoje obowiązki, Mercy? - Próbuję -
odparła sztywno. - Ja też - powiedział cicho, nie spuszczając z niej oczu. - Dlatego tu jestem.
Jesteśmy do siebie podobni. Potrząsnęła głową, lecz nie udało jej się ukryć niechętnego
zainteresowania w oczach. - Wątpię - stwierdziła sucho. - Daj się przekonać. - Mówił głosem
niskim, przekonywającym, uważnie ją obserwując. Croft był teraz pewien, że w głębinie jej
zielonych oczu było coś więcej niż zwykłe poczucie własnej kobiecości. Widziała w nim
mężczyznę, który mimo iż mógł się jeszcze okazać niebezpieczny, wydawał się jej
fascynujący. Mercy była na tyle impulsywna, że mogła się poddawać takim uczuciom. Croft
doszedł do wniosku, że jej brawura może zadziałać na jego korzyść. Ostrożnym
pochlebstwem doprowadzi do tego, iż Mercy zignoruje ostrzegawczy dzwonek zdrowego
rozsądku i podda się seksualnemu przyciąganiu. Z jednym ostrzegawczym dzwonkiem już mu
się udało. Croft zdawał sobie sprawę z działania pociągu seksualnego, i to nie tylko z własnej,
ale i z jej strony. W ten sam rzeczowy sposób, w jaki akceptował głód i zimno, zaakceptował
fakt, iż Mercy Pennington intryguje go seksualnie. Potrafił lekceważyć wszystkie te trzy
odczucia, lecz w tej chwili nie musiał ignorować Mercy. W gruncie rzeczy byłoby nawet
lepiej, gdyby tego nie robił. Była upartą małą osóbką i jej upór mógł się okazać
niebezpieczny. W tej chwili za wiele było niewiadomych. Musiał szybko znaleźć odpowiedzi,
a Mercy Pennington była do tych odpowiedzi najkrótszą drogą. Oznaczało to, że musiał
znaleźć najkrótszą drogę do samej Mercy, i wyglądało na to, iż może wykorzystać do tego
istniejące między nimi zmysłowe iskrzenie. - Kolacja - powiedział zwięźle. - Jaka kolacja? -
spytała Mercy marszcząc brwi i nadal przyciskając do piersi Dolinę. - Chciałbym cię zaprosić
na kolację. - Croft znów się uśmiechnął. - Przynajmniej tyle mogę zrobić w tych warunkach. -
Nie ma potrzeby. - Byłoby mi bardzo miło. - Nie musisz wracać do Oregonu? - Dziś nie.
Zatrzymałem się na noc w miejscowym zajeździe. - Ach, tak? Dał jej chwilę do namysłu i
ponownie przypuścił atak: - Masz jakieś inne plany? - Nie. Jutro pracuję. Musze wcześnie
wstać. - Nie będę cię długo zatrzymywał. - Croft kiwnął głową. - Słowo honoru. Spojrzała na
niego z dziwnym zainteresowaniem, jakby czegoś w nim szukała. Nie po raz pierwszy
przyglądała mu się w ten sposób. Podobnie patrzyła na niego w księgarni, kiedy zapewnił, że
jest przy nim bezpieczna. Wtedy także miała w oczach to dziwne zainteresowanie, po którym
przyszło zaakceptowanie jego słów. Teraz zndw miała w oczach tę akceptację.
Przypuszczalnie nie zdawała sobie z tego sprawy, lecz Croft wiedział, że ufa mu na jakimś
podstawowym poziomie, niekoniecznie będąc tego świadoma. To mu się podobało i mogło
mu się przydać. - Miałam zamiar zjeść kolację w domu - stwierdziła w końcu Mercy. -
Kupiłam gryczany makaron. Do tego chciałam otworzyć butelkę zinfandela, którą chowałam
na jakąś okazję. Jest przecież piątek. - Dobrze. - Croft skinął głową. - Słucham? - Mercy
zamrugała oczyma. - Powiedziałem, że dobrze. Lubię gryczany makaron i zinfandela. Mercy
wpatrywała się w niego, jakby nie wiedziała, czy ma się roześmiać, czy krzyczeć z rozpaczy.
Croft uśmiechnął się do siebie. Mercy coraz bardziej wpadała w jego sidła. Uwadzieścia
minut później Mercy nadal nie wiedziała, czy się śmiać, czy płakać. Odcedziła brokuły,
wzięła kieliszek z winem i oparła się o kuchenny blat. Jej gość, którego zaszeregowała do
kategorii nieproszonych, siedział okrakiem na czarnym, okrągłym kuchennym krześle, z
ramionami skrzyżowanymi na oparciu. W ręce trzymał kieliszek z winem. Głęboki, bogaty,
niemal purpurowy kolor zinfandela dosko- nale wyglądał w jego mocnych palcach. Kolejny
przykład na to, że Croft dobrze pasował do ciemności. Natomiast na pewno ten człowiek nie
miał problemów z alkoholem. Próbował swoje wino, ale pił niezwykle powściągliwie. Mercy
była pewna, że Croft Falconer we wszystkim zachowywał powściągliwość. Przypuszczalnie
odnosiło sie to również do miłości. Miał prawdopodobnie duże doświadczenie w dziedzinie
sztuki miłosnej, ale na pewno przez cały czas zachowywał się powściągliwie i panował nad
sobą. Trudno było wyobrazić sobie tego człowieka poddającego się jakimkolwiek silnym
emocjom. Mercy wciąż nie była pewna, dlaczego zgodziła się, żeby został na kolację,
jednakże miała wrażenie, że cała sytuacja od początku zdawała się nie do uniknięcia. Mercy
zbyt mocno odczuwała obecność Crofta, zbyt mocno ją intrygował, za bardzo była nim
zainteresowana, aby miało jej to wyjść na dobre. Ale jednak pozwoliła mu zostać. - Od jak
dawna jesteś właścicielem szkół samoobrony? - spytała na pozór od niechcenia. Od
dwudziestu minut usiłowała prowadzić błahą, niezobowiązującą rozmowę, starając się zyskać
na czasie, który był jej potrzebny do oceny nieznajomego i własnych zaskakujących reakcji
wywołanych jego obecnością. - Pierwsza powstała blisko trzy lata temu. Druga - w rok
później, a trzecia- pół roku temu. - Skąd się na tym znasz? - Z książek i z podróży. - Czy dużo
podróżujesz w ciągu roku w związku ze swoją... pracą? - dociekała Mercy. - Nie, teraz już
nie. Czasami odwiedzam swoje szkoły, aby poprowadzić jakiś specjalny kurs. - Kto uczy w
twoich szkołach? - Przyjaciele, byli studenci. Zajmują się codziennymi sprawami związanymi
z prowadzeniem szkół. - A ty siedzisz na plaży w Oregonie i kręcisz młynka palcami? -
Mercy uśmiechnęła się. - Można to i tak ująć. - Niezła praca - stwierdziła z żartobliwą
zazdrością. - Lepsza od mojej harówy. - Mówiłaś, że byłaś bibiliotekarką. Od kiedy
prowadzisz własną księgarnię? - Od paru lat. - Mercy odstawiła kieliszek i wróciła do
brokułów. Wolała, aby rozmowa nie dotyczyła jej osoby. Jakby wyczuwając jej niechęć,
Croft celowo skoncentrował się na temacie, którego chciała za wszelką cenę uniknąć. -
Dlaczego postanowiłaś otworzyć księgarnię? - To naturalne, że bibliotekarka chce
sprzedawać coś, co przez całe lata jedynie wypożyczała, prawda? Dla mnie sprzedawanie
książek jest handlowym odpowiednikiem bibliotekarstwa. - Pochodzisz z Waszyngtonu?
Potrząsnęła głową, z niepokojem oczekując dalszego rozwoju sytuacji. - Nie, z Kalifornii. -
Dlaczego przyjechałaś aż tutaj? - Poszukiwałam odpowiedniej lokalizacji przez kilka
miesięcy. Lubię stan Waszyngton, podoba mi się Ignatius Cove i moim zdaniem jest to
odpowiednie miejsce dla takiej księgarni, jaką chciałabym mieć. Mercy bez reszty
zaprzątnięta była przygotowywaniem brokułów: rozdzielała różyczki, przelewała je zimną
wodą i układała na wkładce do gotowania na parze. - Dlaczego wyjechałaś z Kalifornii?-
spytał Croft po krótkiej chwili ciszy. Mercy jęknęła w duchu. - Już ci mówiłam. Dość długo
się rozglądałam i doszłam do wniosku, że tu mam lepsze perspektywy na rozwinięcie
interesów. - Myślę, że twoja decyzja spowodowana była czymś więcej niż tylko interesami.
Nie jesteś kobietą, która łatwo przenosi się z miejsca na miejsce. Zapuszczasz korzenie i
zadzierzgasz więzy. Obróciła się gwałtownie, zaskoczona jego chłodnym rozumowaniem. -
Skąd ci to przyszło do głowy? Pociągnął łyk wina, przyglądając się jej zagniewanym oczom. -
Chodziło o mężczyznę? Zacisnęła usta, zastanawiając się, w jaki sposób przed kolacją pozbyć
się gościa, który przyszedł na kolację. - To nie jest twoja sprawa, prawda?-zapytała Crofta. -
Czyli chodziło o mężczyznę. - Skinął głową jeden raz, jakby usatysfakcjonowany. Później
znów napił się wina. - Uciekałaś przed nim? Włażenie z kopytami w jej sprawy rozwścieczyło
Mercy. Z trzaskiem przykryła garnek pokrywką. - Nie, nie uciekałam. Byliśmy zaręczeni.
Kiedy zerwałam zaręczyny, postanowiłam zacząć od nowa gdzie indziej. - Dlaczego zerwałaś
zaręczyny? Oszukiwał cię? Nalewając wodę na makaron Mercy stwierdziła, że drżą jej ręce.
Usiłowała skoncentrować się na zajęciach kuchennych. - Nie wiem. Jeśli tak było, nie
wiedziałam o tym. Zerwałam zaręczyny z innego powodu. - Musiało to być coś bardzo
poważnego, skoro porzuciłaś mężczyznę. - Nie świadczy też najlepiej o mojej inteligencji. -
No więc, co się stało? - Czy zawsze jesteś taki bezczelny? - Taki mam charakter. Lubię
wiedzieć, z czym mam do czynienia. - Jedyne, z czym masz dziś do czynienia, to darmowa
kolacja. Nie trzeba tu wiele rozumieć. - Jak to nie? Sama wiesz, że nic nie jest za darmo.
Zawsze trzeba w końcu zapłacić rachunek. Nie wiedziała, czy mówi poważnie, czy żartuje,
ale nie odważyła się odwrócić, żeby to sprawdzić. - Możesz w każdej chwili stąd wyjść,
zanim się za bardzo zaangażujesz. - Już się zaangażowałem. Ale nie martw się, zapłacę każdą
cenę. Co się stało w Kalifornii? To przechodziło wszelkie pojęcie. Kiedy jednak Mercy
spojrzała na niego przez ramię, poczuła, że jej irytacja maleje. W oczach Crofta zamiast
prześmiewczej czy wscibskiej ciekawości ujrzała intensywne, niemal fizyczne zrozumienie.
Poczuła przemożną potrzebę wyjaśnienia mu wszystkiego. Nigdy z nikim nie rozmawiała o
tym etapie swej przeszłości, ale teraz chciała, aby Croft zrozumiał, co się jej przydarzyło. -
Pamiętasz, co mówiłeś wcześniej o tym, jak trudno jest wybrać kochankę, ponieważ nigdy nie
jest się pewnym, czy się wybiera przyjaciela, czy wroga? - Pamiętam. - Mój narzeczony
okazał się wrogiem. Wykorzystał mnie, aby spróbować okraść mojego wuja i ciotkę, którzy
są dość zamożni dzięki doskonałym inwestycjom, jakie poczynili wiele lat temu w handlu
nieruchomościami w Kalifornii. W samą porę wykryłam, o co mu chodzi, zerwałam
zaręczyny i wyjaśniłam wszystko moim krewnym. To była niesłychanie przykra sytuacja.
Niestety, nie miałam żadnych dowodów. Jestem pewna, że Aaron po prostu poszukał sobie
innej ofiary. Przekazałam to, co wiedziałam, władzom i była to moja jedyna satysfakcja.
Przynajmniej mogą go mieć na oku. Może go na czymś złapią, jeśli zndw zaplanuje coś
podobnego. - Ale tobie taka zemsta nie wystarcza, co? Podkręcając palnik pod wodą na
makaron czuła na sobie jego spojrzenie. - Prawdę mówiąc, nie wystarcza. Chciałabym ukarać
Aarona Sandersa bardziej konkretnie. - Dlatego że chciał okraść twojego wuja i ciotkę? - Nie,
dlatego źe chciał mnie do tego wykorzystać. - Wytarła ręce w ścierkę i wzięła się w garść. Nie
pozwoli, aby ten człowiek przez cały wieczór ją denerwował. Zaproszenie go na kolację było
niewybaczalnym błędem. Choć właściwie wcale go nie zapraszała, stwierdziła w duchu. Sam
się wprosił. Croft spojrzał jej w oczy. Jego spojrzenie było niepokojąco poważne. -
Rozumiem twoje uczucia. Sądzę jednak, że w twoim przypadku takie zakończenie sprawy
wyszło dla ciebie na dobre. Gdybyś zrobiła następny krok, aby się zemścić, doszłoby do
przemocy i niełatwo byłoby przewidzieć końcowy wynik. Mogłabyś przy okazji zniszczyć
także siebie. Kiedy dochodzi do przemocy, w grę wchodzą siły, które nie zawsze da się
kontrolować. Tworzy się nowe Koło, które musi się wypełnić. - Koło? - powtórzyła zdumiona
Mercy. - Podmiot w ramach struktury uniwersalnej rzeczywistości, który musi się wypełnić,
żeby nie zmienić się w siłę niszczycielską i nie powodować problemów w innych
dziedzinach. - O czym ty mówisz? O co chodzi z tym Kołem? - Taka koncepcja. - Twoja
własna? Croft wzruszył ramionami. - Tak samo moja jak mój styl walk wschodnich. Wszyscy
jesteśmy odpowiedzialni za tworzenie koncepcji, które wykorzystujemy w życiu, Mercy
starała się zrozumieć. - Czyli ta koncepcja Koła jest twoją własną koncepcją filozoficzną? -
Można to tak nazwać. - Powiedz mi coś więcej. - Mercy zapomniała o wcześniejszej irytacji,
niewygodzie, nawet o swym seksualnym pociągu do tego mężczyzny. Teraz chciała tylko jak
najwięcej dowiedzieć się o Crofcie Falconerze. Zawahał się, jakby szukając prostych
odpowiedzi na skomplikowane pytania. Kiedy podniósł głowę, oczy mu błyszczały. - To ma
coś wspólnego z wiedzą. Ze sposobem rozumienia. Sposobem życia. Masz rację. To moja
życiowa filozofia. Przekonałem się, że w celu utrzymania równowagi w rnoim świecie muszę
przede wszystkim trzymać wszystkie Koła rzeczywistości zamknięte. - Nie rozumiem. - Nie
musisz. Może któregoś dnia wyjaśnię ci coś więcej. - Ale nie dziś wieczorem? - Nie dziś
wieczorem. Po prostu musisz mi wierzyć. Dobrze zrobiłaś, nie posuwając się w chęci zemsty
do Koła przemocy. Nie dałabyś sobie z nim rady. Pewność w jego głosie napawała Mercy
zdumieniem. W jego oczach było coś, co ją niemal przerażało, świadomość, że aż za dobrze
wiedział, o czym mówi. Doskonale zdawał sobie sprawę z możliwości fizycznej przemocy.
Wcześniej powiedział, że interesuje go filozofia przemocy i Mercy mu w tym momencie
uwierzyła. - Czy wiesz - mówił dalej Croft, jakby nie zdawał sobie sprawy, że Mercy patrzy
na niego jak na stworzenie z Marsa - że silne przyciąganie seksualne ma coś wspólnego z
przemocą? - Od niechcenia podniósł się z krzesła i postąpił w jej stronę. Mercy stała
przygwożdżona do podłogi, nie- zdolna do jakiegokolwiek ruchu czy oderwania wzroku od
jego pałających oczu. Wyciągnął rękę i powoli, z rozmysłem, pogłaskał ją po policzku. -
Kiedy się podejmie wstępne kroki, trudno obie te siły kontrolować. Zaczyna się nowe Koło. Z
niesłychanym wysiłkiem woli Mercy odzyskała odrobinę zdrowego rozsądku. - Cóż -
stwierdziła, odwracając się do kuchenki - musimy wobec tego unikać wstępnych kroków,
prawda? Pod koniec kolacji Mercy czuła się tak, jakby jaguar z parawanu ożył i cichaczem
wśliznął się do kuchni. Przybysz z innej rzeczywistości. Zdawała sobie sprawę z
niebezpieczeństwa, zbyt jednak była zauroczona tym nowym, fascynującym stworzeniem.
Fakt, iż on wiedział o jej fascynacji i pozwalał, by się przejawiała, zarówno ją męczył, jak i
podniecał. Croft Falconer był mężczyzną, którego bardzo by chciała lepiej poznać. Po części
była to fascynacja czysto fizyczna. Mercy była zbyt trzeźwą realistką, aby temu zaprzeczać.
Dotykał jej zmysłów na wiele różnych sposobów, poruszając wszystko - od delikatnych
włosów na szyi do poziomu adrenaliny we krwi. To prawda, że od dawna nie miała
fizycznego kontaktu z mężczyzną. Od zerwania zaręczyn. Aaron Sanders był jej pierwszym i
jedynym mężczyzną. Te kilka razy, które spędziła z nim w łóżku, nie były dla niej niczym
szczególnym. Jednakże dwa lata spędzone bez żadnego mężczyzny nie mogły tłumaczyć jej
intensywnych odczuć dzisiejszego wieczora. W ciągu ostatnich miesięcy spotykała się
niezobowiązująco z różnymi mężczyznami. Żadne z tych spotkań nie skończyło się w łóżku,
czego Mercy wcale nie żałowała. Seks nigdy nie był w jej życiu siłą dominującą, czymś,
czego nie mogłaby bez trudu kontrolować. To prawda, była dość tradycyjnie wychowana, ale
to nie stanowiło jedynego powodu jej ograniczonego doświadczenia w tej dziedzinie. Po
prostu w ciągu ostatnich dwóch lat czuła się całkiem nieźle, tak samo jak nieźle się czuła,
zanim poznała Aarona, choć wtedy z pewnością odczuwała również pewną ciekawość. W
gruncie rzeczy Mercy zastanawiała się czasem, czy przypadkiem nie brak jej pewnych
hormonów, które zdają się kierować życiem innych ludzi w jej wieku. Teraz, po raz pierwszy,
nie wątpiła, iż natura wyposażyła ją w komplet żeńskich hormonów i instynktów. Zmysłowe
przyciąganie zagęszczało atmosferę wokół stołu ze szklanym blatem. Było to dość
niepokojące i Mercy poważnie się obawiała, czy Croft nie mylił się twierdząc, że seks może
mieć coś wspólnego z przemocą. Obie rzeczy mogą się okazać niemożliwe do opanowania.
Dla Mercy było to rewelacją. Mimo wszystko Mercy była kobietą o silnej woli, która wiele
przeszła od dnia, kiedy odkryła manipulacje Aarona Sandersa. Miała tyle wiary w siebie, iż
wiedziała, że potrafi sobie poradzić z silnym przyciąganiem seksualnym, nawet jeśli było to
dla niej coś nowego i fascynującego. Powinna oceniać Crofta tak jak egzotyczne dzieło
sztuki: porywające, prowokacyjne, intrygujące, lecz zdecydowanie zbyt kosztowne. Mogła
podziwiać taką sztukę, pożądać jej nawet, ale była w stanie od niej odejść z westchnieniem i
wzruszeniem ramion. Niestety, jej odczucia wobec Crofta Falconera nie były wyłącznie
kwestią pociągu fizycznego. W sposób, którego nie umiała sobie wytłumaczyć, pociągał ją
jego dystans. Jego specyficzny rodzaj samotności, jaką z pewnością musiał czasem odczuwać.
A może, jak jaguar namalowany na parawanie lub duch z innego wymiaru, Croft Falconer nie
musiał ani nie chciał z nikim dzielić swego świata. Mercy wyczuwała w naturze Crofta siłę i
dumę i odczuwała wobec niego pewnego rodzaju szacunek. Ten człowiek był solidny i trwały
jak skała, pod każdym względem. W czasie kolacji Mercy prowadziła rozmowę, kierując ją
na tematy bezpieczne. Opowiedziała swemu gościowi o księgarni, o życiu w Ignatius Cove,
pytała go o sprawy finansowe związane z prowadzeniem szkół samoobrony w dwóch różnych
stanach. Odpowiadał grzecznie i wyczerpująco, choć nie powiedział niczego konkretnego.
Przez cały czas szukała w duszy odpowiedzi na pytania, których nie umiała jeszcze
sformułować. Musiała jak najwięcej dowiedzieć się o Crofcie, a jego niechęć do mówienia o
sobie tylko wzmagała jej potrzebę poznania jego sekretów. Ciekawa była jego przyszłości,
życia, które sprawiło, że poświęcił się dziedzinie walk Wschodu. Amerykanin, który wybierał
taki zawód, powinien być albo wysoce profesjonalnym atletą, albo typem macho, gorylem o
niewielkim rozumku. Croft najwyraźniej nie traktował swojej pracy w kategoriach
sportowych. Nie miał mentalności zawodnika. I chociaż był bardzo pewien siebie, nie mogła
go określić mianem muskularnego goryla. W jego oczach za dużo było myślącej, analitycznej
inteligencji, za dużo dowodów na to, że ma za sobą wiele rozmyślań i krytycznej samooceny.
Jego pewność siebie wynikała z faktu, że dobrze znał samego siebie i akceptował to, co znał.
Instynktownie wyczuwała, że stworzył sobie własny styl życia, z własnymi zasadami i
wartościami, które niekoniecznie muszą się pokrywać z ogólnie przyjętymi normami.
Najważniejsze, że on sam zawsze przestrzegał własnych zasad. Najwidoczniej dużo czasu
poświęcił badaniu filozofii przemocy. Mercy poczuła ostrzegawczy dreszcz, zastanawiając
się, czy Croft równie dobrze poznał praktyczną stronę przemocy. Większość ekspertów judo i
karate nigdy nie używała swych umiejętności poza salą gimnastyczną. Nie chciała myśleć o
tym, że Croft może mieć w tej sprawie bezpośrednie doświadczenia. Ale cóż innego mogłoby
nadać jego orzechowym oczom taką ciemną, bezdenną barwę? Mercy udało się odsunąć od
siebie wątpliwości i spokojnie zakończyć posiłek. Teraz miała przed sobą zadanie subtelnego,
lecz zdecydowanego zakończenia dziwnego wieczoru. Stwierdziła w duchu, że wystarczająco
długo, jak na jeden dzień, pozwoliła sobie na poddawanie się rosnącej fascynacji tym
mężczyzną. - Pewno wyruszysz jutro do Oregonu wczesnym rankiem -powiedziała ze
spokojem, którego bynajmniej nie odczuwała, nalewając koniaku do dwóch malutkich
koniakówek. Przeszli z powrotem do dużego pokoju. Mercy wydawało się, że namalowany na
parawanie kot przygląda się swemu odpowiednikowi ze spokojnym zainteresowaniem. - Nie -
odparł Croft z prawdziwym spokojem. - Chyba nie. jestem ci winien kolację. - Boisz się być
moim dłużnikiem? - Mercy uśmiechnęła się mimo woli. - Chcę, żeby Koło było zamknięte. -
Już mówiłeś. - To dług, który spłacę z przyjemnością. ~ Croft uśmiechnął się, odstawił
koniakówkę i wstał. Kiedy na niego spojrzała, wyciągnął rękę i przyciągnął ją do siebie.
Mercy była zaskoczona dreszczem, jaki ją przejął, gdy jego palce zamknęły się wokół jej ręki.
Jeszcze bardziej zdumiała ją łagodność dotyku. Croft doskonale kontrolował swoją siłę.
Mercy pomyślała, że kobieta zawsze będzie świadoma jego siły, ale nigdy nie będzie się jej
obawiać. Tymczasem Croft uwolnił ją od swej dłoni. - Croft? - Kolacja jutro wieczorem? -
Stał bardzo blisko, lecz nie zamierzał wziąć jej w ramiona. Przecież wcale tego nie chciała!
Na pewno nie tak szybko. Potrzebowała czasu. Ponownie usłyszała daleki dźwięk, delikatne
ostrzegawcze dzwoneczki. Jednakże dzwoneczki ucichły, kiedy spojrzała w oczy Crofta.
Poczuła nieodpartą chęć, by poznać go dokładniej. - Kolacja - powtórzyła, słysząc we
własnym głosie akceptację. - Będę czekać niecierpliwie - dodała impulsywnie. - Ja też.
Ruszył w stronę drzwi, Mercy za nim. Kiedy otworzyła drzwi i je przytrzymała, przeszedł
przez próg, po czym odwrócił się do niej. Stojąc tuż za drzwiami wydawał się częścią
migotliwych nocnych cieni. Coś podpowiadało Mercy, iż bezpieczniej będzie, jeśli pozostawi
go za drzwiami. Croft przez dłuższą chwilę przyglądał się jej w milczeniu, a potem podniósł
rękę. Mercy zacisnęła palce na framudze. Coś w niej nalegało, aby jak najszybciej zniknęła z
zasięgu Crofta, ale nie była w stanie się poruszyć. Czubkami palców lekko przesunął po jej
karku. Była to pieszczota lekka jak mgiełka, lecz Mercy natychmiast zapomniała, że chciała
odsunąć się od wędrujących palców, natomiast ogarnęło ją przemożne pragnienie, by wtulić
twarz w jego dłoń i by ją pocałować. Z obawą pomyślała, że to pragnienie widoczne było w
jej spojrzeniu, kiedy podniosła wzrok i napotkała w jego oczach męską satysfakcję. Jego
palce jeszcze raz przesunęły się po jej karku, po delikatnych włosach. Mercy zadrżała. Croft
zabrał rękę. - Marzyłem o tym przez cały wieczór - powiedział. - Dobranoc, Mercy. -
Dobranoc, Croft. - Z trudem wypowiedziała te słowa. Odwrócił się, znikając w ciemnościach,
nim jeszcze zamknęła drzwi. Z zadumą oparła się o framugę i przez krótką chwilę pomyślała
z niepokojem o jego samotnym spacerze do samochodu. Ignatius Cove było w sumie
bezpiecznycm miasteczkiem, choć... Potrząsnęła głową nad bezsensem, jakim było
martwienie się o Crofta Falconera. Jeśli ma ochotę tracić czas, powinna raczej martwić się o
siebie. Croft czekał na sobotni wieczór zaskoczony własną niecierpliwością. Nie był
przyzwyczajony do takiego nurtującego niepokoju. Oczywiście jego życie składało się z
okresów czekania i z okresów działania. Oba się przeplatały i wzajemnie wzmacniały, pasując
do siebie z symetrią, która trzymała Koło w zamknięciu, Jednakże ten okres wyczekiwania
był inny. Nie taki, który poprzedzał przemoc, choć zawierał w sobie podobne elementy. Było
w nim znajome, dogłębne poczucie świadomości i intensywnej fizycznej goto- wości.
Różnica polegała na tym, że nie był w stanie ukierunkować lub kontrolować niecierpliwości,
tak jak to normalnie robił. Wszystko dlatego, że tym razem czekał na kobietę. Na Mercy
Pennington. Czekał, żeby ją całkowicie odkryć. Czekał, żeby ją posiąść. O świcie znalazł
puste miejsce na plaży koło zajazdu i usiłował wprawić się w poranny trans medytacyjny.
Rezultaty nie były oszałamiające. Bieganie poszło mu lepiej, ale nie bardzo przyczyniło się do
rozładowania rosnącego w nim napięcia. Powiedział sobie, że powinien zwolnić proces
myślowy i pozwolić, by bieg wypadków prowadził nieuniknioną drogę do końcowego
wypełnienia. Wiedział, co robi. Potrafił zapanować nad końcowym wynikiem. W końcu
poprzedniego wieczoru widział w niej oczekiwanie. W przypływie pożądania zacisnął na
moment palce, przypominając sobie miękkość jej skóry. Dotknięcie jej karku uświadomiło
mu, czym będzie dotykanie jej całej. Miał wrażenie, że nie zdawała sobie sprawy, ile się
dowiedział z tej krótkiej pieszczoty. W łóżku będzie miękka, wrażliwa, chętna i zmysłowa.
Ciekaw był, o czym myślała dzisiaj w pracy. Wiedział, że wciąż trochę się go obawiała.
Celowo nie zrobił nic, aby to przezwyciężyć, i wiedział dlaczego. Nie mógł jej powiedzieć
wszystkiego, lecz chciał być wobec niej jak najuczciwszy. Wracając z plaży do zajazdu na
śniadanie Croft pomyślał o mężczyźnie, który skrzywdził Mercy w Kalifornii. Mercy na
pewno szybko nie wybaczyłaby następnemu, który zechciałby ją wykorzystać i oszukać. On
jednak miał przed sobą ważne zadanie. Kluczem do jego rozwiązania była książka - należała
do Mercy, która nie zamierzała z niej zrezygnować. Nie było też prostego sposobu, aby jej tę
książkę zwyczajnie zabrać. Natychmiast wiedziałaby, kto to zrobił. Nie, pomyślał Croft. On i
Mercy zostali ze sobą związani na jakiś czas, czyjej się to podobało, czy nie. Nie mógł jej
spuścić z oczu, dopóki nie podąży śladem książki i nie znajdzie odpowiedzi, których szuka.
Był jednak na tyle wobec siebie szczery, aby przyznać, że nie chciał opuścić Mercy również z
innych powodów. Powo- dów, kto're nie miały nic wspólnego z zamknięciem Koła
sprawiedliwości i przemocy. W jego umyśle szalał gwałtowny pożar, kiedy przeskakiwał po
dwa stopnie do wejścia do zajazdu. Ogrzało go wczesne letnie słońce, ale oczyma wyobraźni
widział płomienie wzbijające się w nocne niebo i jęki rozbrzmiewające w ciepłym, nocnym
powietrzu. Nastrój Crofta nie poprawił się, kiedy usiadł do śniadania i dostał herbatę w
torebce i filiżankę letniej wody. Jak zwykle w takich okolicznościach nie zostawił napiwku. I
zupełnie się nie przejął paskudnym spojrzeniem kelnerki. Drugi wieczór z Croftem zaczął się,
zdaniem Mercy, całkiem pogodnie. Przez cały dzień przepełniało ją głębokie, podniecające
oczekiwanie. Oczekiwanie zamieniło się w szczęście, kiedy Croft przyjechał po nią i zabrał ją
do doskonałej restauracji rybnej niedaleko miasteczka. Mercy rozluźniła się i z przyjemnością
obserwowała, jak Croft spokojnie i umiejętnie, ze znakomitym refleksem, prowadzi
samochód. Stwierdziła, że jego panowanie nad sytuacją może być czasem niezwykle
uspokajające. Kiedy indziej ta cecha jego charakteru bywała prawdziwym utrapieniem. Croft
potrafił błyskawicznie stworzyć kamienny mur lub po prostu odejść od tematów i pytań, o
których nie chciał dyskutować. Mercy spotykała się z upartą odmową za każdym raem, kiedy
zaczynała delikatnie wypytywać o jego przeszłość. Wkrótce postanowiła, że nie będzie psuła
wieczoru drążeniem tematów, na które Croft nie chciał rozmawiać. Miała wątpliwości, czy w
ogóle można zmusić Crofta Falconera do rozmowy o czymś, czego on nie chce poruszać.
Jadła właśnie łososia, kiedy Croft zaskoczył ją, oznajmiając: - Chyba pojadę z tobą do
Kolorado. - Co? - Słyszałaś. Wybiorę się z tobą do Gladstones. - Nie możesz. - Dlaczego? -
Bo nikt cię nie zapraszał. Gladstone zaprosił tylko mnie. Podczas rozmowy telefonicznej
odniosłam wrażenie, że ceni swoją samotność. Jestem pewna, że nie byłby zachwycony
pojawieniem się jeszcze jednego gościa, zwłaszcza kogoś, kto poluje na tę samą książkę. -
Nie musisz mu tego mówić. Niech myśli, że jestem twoim kochankiem, którego zabrałaś ze
sobą na urlop. - Nie jesteś moim kochankiem, a nawet gdybyś był, nie byłoby powodu, żebym
cię ze sobą zabierała. To podroż służbowa, przynajmniej pierwsze trzy dni będą poświęcone
interesom. W gruncie rzeczy mam nadzieję, iż będzie to początek mojej nowej kariery. Nie
mam zamiaru zmarnować szansy i popsuć sobie opinii profesjonalnego, wiarygodnego
antykwariusza. Ludzie, którzy odnoszą sukcesy w interesach, nie mieszają życia prywatnego
z zawodowym. - Jeszcze nie jesteś znana jako antykwariusz - powiedział cierpliwie Croft. -
To twoja pierwsza transakcja. - Dopiero zaczynam! - I nie masz nic przeciwko temu, aby
zaczynać tę prestiżową karierę od handlowania pornografią? Mercy poczuła się dotknięta. -
Chciałabym cię poinformować, że my, profesjonaliści, oznaczamy takie książki jak Dolina
Burleigha jako kurioza. - Z całą pewnością jest to kuriozum. Większość ludzi zaczyna
interesować się takimi przykładami w wieku lat pięciu. Nie o to chodzi. Nawet gdybyś była
uznanym antykwariuszem, nikt by nie kwestionował twojego towarzysza podróży. - Dlaczego
tak ci zależy na poznaniu Gladstones? - Mam swoje powody. - Chciałbyś zdobyć tę książkę
dla siebie. - Czy to przestępstwo? - Croft obojętnie wzruszył ramionami. - Jestem
kolekcjonerem. Kolekcjonerzy potrafią wiele przedsięwziąć, żeby uzyskać to, czego chcą.
Pamiętaj o tym, Mercy. - Grozisz mi? - Skądże znowu. Tylko ci radzę. Nigdy nikomu nie
grożę. - Akurat. - Naprawdę. - Zdziwił się, że Mercy wątpi w prawdziwość jego stwierdzenia.
- Groźby są stratą czasu. Stwarzają pole do wątpliwości. Zachęcają przeciwnika, aby
wypróbował twoją siłę woli lub twoją siłę fizyczną. - Widzę, że dogłębnie przemyślałeś ten
temat - rzuciła zgryźliwie. - Chciałbym pojechać z tobą do Kolorado jeszcze z innego
powodu. - Jakiego? - Chciałbym być z tobą dłużej. - Nie jestem pewna, czy chcę być częścią
twoich planów związanych z pozyskiwaniem książek do kolekcji. - Mercy zawzięcie
zaatakowała łososia. - Mercy? - Tak? - Staram się być z tobą szczery na tyle, na ile mogę.
Chce mieć tę książkę. Poza tym chcę poznać Gladstones. chcę także ciebie. - Czy masz
nadzieję, że zdobędziesz przynajmniej dwie z tych trzech rzeczy? - Zdenerwowałem cię. -
Owszem. Przez chwilę siedział w milczeniu, a potem kiwnął głową, jakby podejmując jakąś
decyzję. - Dobrze. Zostawmy ten temat. - Czy to znaczy, że nasz wieczór się skończył? -
spytała wprost. - Jak myślisz? - Kiedy jestem z tobą, to czasem sama nie wiem, co mam
myśleć. - Westchnęła. - Jeśli cię to pocieszy, powiem, że ja mam podobne odczucia. - Nie
wierzę. Zawsze myślisz, że wiesz, co robisz. To złe przyzwyczajenie, Croft. Może zanadto
komplikować życie. - Doprawdy? - Uśmiechnąłsię. ~ Jasne - stwierdziła Mercy bez
większego sensu, ale przynajmniej miała satysfakcję powiedzenia ostatniego słowa na ten
temat. Croft odwiózł ją do domu dopiero po północy i wyglądało na to, że nie zamierza
wystawać pod drzwami. Kiedy jednak Mercy doszła do wniosku, iż Croft odejdzie jedynie z
uprzejmym „dobranoc", dotknął jej tak samo jak poprzedniego wieczoru. Biała, marszczona u
góry suknia Mercy odkrywała szyję i zagłębienia przy obojczykach. Tym razem palce Crofta
delikatnie błądziły po skórze Mercy. Zadrżała. Pieszczota wydawała się jeszcze intymniejsza
niż poprzednio. To śmieszne, pomyślała Mercy. Takie lekkie dotknięcie powinno być
traktowane jako coś przypadkowego, niemal bezosobowego. Kiedy jednak poczuła lekkie
drżenie przebiegające przez jej nerwy i spojrzała w oczy Crofta, doznała niepokojącego
uczucia zagłębiania się we własną przyszłość. Było to tak, jakby czytała w jego myślach.
Pragnął jej, Mercy wiedziała o tym z absolutną pewnością. W jej wiedzy było ponadto coś
więcej niż zwykła kobieca intuicja. Mercy czuła pożądanie Crofta z nowym, nie znanym jej
dotąd poczuciem świadomości. Jakby naprawdę odczytała jego myśli. Nie wiedziała, czy
uciekać, czy rzucić mu się w ramiona. Croft odwrócił się i zszedł po schodach, nim
zdecydowała, jak pokierować tym dziwnym, zwodniczym wrażeniem. Dopiero kiedy
wsuwała się później do chłodnej pościeli, uświadomiła sobie, że Croft słowem nie wspomniał
o spotkaniu się z nią następnego dnia. W niedzielę nie pracowała. Powiedziała sobie
stanowczo, iż powinna wykorzystać wolny dzień, aby się spakować przed wyjazdem do
Kolorado. Nie powinna marnować niedzieli na pałętanie się z człowiekiem, którego nie w
pełni rozumiała. Nie była poza tym pewna, czy w ogóle chce go zrozumieć. Miała wrażenie,
że nie jest to najlepszy pomysł. Przez jakiś czas leżała w łóżku, przyglądając się ciemnemu
sufitowi. Jej myśli przepłynęły od Crofta do cennej książki, schowanej tymczasowo w
kuchennej szafce. Była absolutnie rozbudzona i niespokojna. Wieczór zakończył się
pieszczotą, która ją rozdrażniła. Przepełniało ją nieznane, raczej nieprzyjemne uczucie
fizycznego dyskomfortu. Ze zdumieniem zdała sobie sprawę z jego źródła. Nie była
przyzwyczajona do tego, aby leżeć w łóżku i tęsknić za dotykiem mężczyzny. Na ogół jej
myśli przed zaśnięciem dotyczyły kwitów kasowych, zamówień na książki, rachunków i
podatków. Ostatni raz leżała w łóżku myśląc o mężczyźnie dwa lata temu. A dwa lata temu
myśli o jej ówczesnym narzeczonym z pewnością nie wyczyniały takich sztuczek z jej ciałem.
Dziwny ból między udami był z pewnością niepokojący. Postanowiła napić się mleka. Wstała
z łóżka, poszła do kuchni i otworzyła lodówkę. Padające z wnętrza światło oświetliło ciemne
pomieszczenie. Mercy zajrzała do środka i stwierdziła, że zapomniała kupić mleko. Trudno.
Kiedy zamykała drzwi lodówki, promień światła oświetlił na moment kuchenną szafkę i
Mercy pomyślała o Dolinie. Jednocześnie przypomniała sobie Crofta, trzymającego książkę w
swych mocnych, wrażliwych dłoniach, którymi delikatnie przewracał stare strony. Mercy bez
namysłu zamknęła lodówkę, zapaliła górne światło i podeszła do szafki. Dolina tajemniczych
klejnotów leżała na swoim miejscu, zapakowana w ochronne pudełko. Wytarta skórzana
oprawa zabłysła w kuchennym świetle. Mercy wiedziała, że wytarcie skory nie było
spowodowane wyłącznie wiekiem. Dolina przeszła przez wiele chętnych rąk, z których nie
wszystkie należały do szacownych kolekcjonerów. Pod koniec osiemnastego i w
dziewiętnastym wieku Dolinę niewątpliwie często czytywano wyłącznie dla jej treści w celu
osiągnięcia podniecenia seksualnego. Takie wykorzystanie z pewnością pogarszało stan
książki. Ale ona, pomyślała Mercy, jest przecież antykwariuszką, która ma uzasadniony
powód do zajmowania się białymi krukami. Nie należy do osób, które niszczą stronice książki
spoconymi rękami. Jej zainteresowanie wynika z przyczyn czysto profesjonalnych. W końcu
ten tom przedstawia wartość kilku tysięcy dolarów i stanowi zaczątek jej nowej kariery.
Wyjęła książkę z pudełka i zabrała ze sobą do sypialni, aby ją przed spaniem przestudiować.
N astępnego ranka Mercy wstała wcześnie i podążyła pod prysznic z na wpół zamkniętymi
oczami. Luksusem było to, że nie musiała się śpieszyć. Przez sześć dni w tygodniu
wyskakiwała z łóżka i pośpiesznie wpadała w zorganizowa- ną rutynę mycia, ubierania i
jedzenia śniadania. Siódmego dnia wykonywała te same rutynowe czynności, tyle że znacznie
wolniej. Dopiero przy drugiej filiżance kawy pozwoliła sobie na myślenie o Crofcie
Falconerze. Istniała, oczywiście, taka możliwość, że zrezygnował z poznania Erasmusa
Gladstones i wyjechał z powrotem do Oregonu. Z drugiej strony powiedział, że pojedzie z nią
do Kolorado i Mercy była przekonana, iż tak łatwo nie zrezygnuje, chociaż nie zamierzała go
ze sobą zabierać. Powiedział, że zależy mu na poznaniu Gladstones, ale również na spędzeniu
z nią czasu. Może kłamał. O dziesiątej Mercy była już spakowana do wyjazdu. Zastanawiała
się właśnie nad szybką wizytą w księgarni, aby sprawdzić, czy zostawiła wszystko w
porządku dla Dorrie, która miała ją zastąpić od poniedziałku, kiedy wyjrzała przez okno i
zobaczyła wspaniały widok. Zatokę wypełniały kolorowe żagle łddek, ślizgających się po
iskrzącym morzu. Niebo miało kolor czystego błękitu, a góry nad zatoką błyszczały w słońcu.
Dachy poniżej jej okna, które opadały w dół wzgórza, w stronę wody, oblane były światłem.
Jej nauczyciel malarstwa byłby do głębi poruszony taką okazją. Mercy wiedziała, że nigdy nie
będzie miała lepszej sceny do malowania. Zajęcie się farbami pozwoli jej także zapomnieć o
Crofcie Falkonerze. Szybko wystawiła na taras sztalugi i wzięła pudełko z farbami.
Półgodziny później, kiedy zobaczyła czarne Porsche wjeżdżające na parking, stwierdziła, iż
poniekąd miała rację. Rzeczywiście uchwyciła niepowtarzalną szansę uwiecznienia zatoki,
jednak nie potrafiła przestać myśleć o Crofcie Falconerze. Obserwując z nadzieją, jak
wysiada z samochodu, zdała sobie sprawę, iż podświadomie cały czas na niego czekała.
Zamykając drzwi podniósł oczy w gorę. - Dzień dobry, Mercy. - Cześć, Croft. - O mało nie
dodała głośno, że nie mogła się go już doczekać. To śmieszne tak się podniecać. Z wy-
studiowaną powolnością odłożyła pędzel, wstała i podeszła do barierki. Oparła się i
spoglądała, jak Croft wchodzi po schodach do jej mieszkania. Stanowił fascynujące tło dla
ciepłego, letniego światła - stworzenie nocy poruszające się bez trudu w ciągu dnia. Miał na
sobie dopasowane, nisko opuszczone na wąskich biodrach dżinsy i ciemną koszulkę z
krótkimi rękawami, której wycięcie podkreślało silną budowę szyi. Ciemne włosy chwytały
słoneczne światło i pochłaniały je. Croft wszedł na taras, zatrzymał się i obrzucił wzrokiem
nie ukończoną scenę na sztalugach. - Tak myślałem. To ty jesteś autorką wszystkich tych
obrazków w mieszkaniu. - Uczę się. Jak widzisz, jeszcze wszystkiego nie umiem. - To
prawda. - Kiwnął głową, nie usiłując zaprzeczać. Mercy zmarszczyła nos. - Mógłbyś mi
przynajmniej powiedzieć, że nadałam temu widokowi niezwykłą interpretację albo że mam
prawdziwy talent-stwierdziła. Spojrzał na nią pytającym wzrokiem, jakby chciał się upewnić,
że żartuje, i doszedł do wniosku, iż tak jest w istocie. - Nadałaś temu widokowi niezwykłą
interpretację. - A prawdziwy talent? Croft zawahał się, a potem powiedział powoli; - Jeśli
masz prawdziwy talent, to obawiam się, że ukryłaś go pod wszystkimi tymi warstwami farby.
Mercy uniosła w górę dłoń, śmiejąc się ze skruchą. - Dobrze, już dobrze. Nie masz wprawy w
mówieniu komplementów, co? - Jeżeli chcesz, mogę się postarać. - Teraz nie zabrzmiałoby to
już szczerze. - Mercy przechyliła głowę i przyglądała mu się z zaciekawieniem. - Co cię tu
dziś sprowadza, Croft? Sądziłam, że wróciłeś do Oregonu? - Jak to? Przecież ci mówiłem, że
jadę z tobą do Kolorado. - Myślisz tylko o jednym.-Jęknęła. - Nie. - Natychmiast potrząsnął
głową. - Wszystko jest ze sobą powiązane. Dzięki zrozumieniu całości można zrozumieć
część. Usiłuję koncentrować mój umysł, ale to nie to samo co myślenie jednotorowe. Jest
pewna różnica. Uniosła ręce w udawanym proteście. - Wystarczy. Zbyt piękny dziś dzień, aby
dyskutować o twoim umyśle lub jego brakach. - Może byśmy pojechali do Seattle? -
zaproponował gładko. - Do Seattle? - zdziwiła się Mercy. - Możemy zjeść tam obiad, przejść
się po galeriach przy Pioneer Square albo przejechać promem. Jak ci się to podoba? - Bardzo
- odparła natychmiast Mercy. - Poczekaj chwilę, muszę zanieść to wszystko do środka. -
Odwróciła się, wzięła farby, sztalugi i nie dokończony widoczek i zaniosła wszystko do
pokoju. Pięć minut później wytarła ręce w dżinsy. - Jestem gotowa. - Tak jak stoisz? -
Chcesz, żebym się szykowała przez następne pół godziny? Croft uśmiechnął się, a po chwili
głośno roześmiał i w tym rzadkim u niego śmiechu było coś nieoczekiwanie ekscytującego i
grzesznego. - Nie będę ryzykował - stwierdził. - Chodźmy. Spędzili całe popołudnie jak
turyści, kłócąc się o obrazy w galeriach, jedząc kanapki na nadbrzeżu Seattle i zaglądając do
niektórych, otwartych w niedziele księgarń. Zrezygnowali z przejażdżki promem, ponieważ
czas płynął szybko i nie chcieli go tracić na oglądanie widoków przez okno. Każda minuta
wydawała się bardzo ważna. Zjedli obiad w popularnej nadmorskiej restauracji i wrócili do
Ignatius Cove o zachodzie słońca. Podczas popołudniowej wyprawy do Seattle Mercy po raz
pierwszy nie czuła się spięta w obecności Crofta. Rozkoszowała się tym odczuciem podczas
jazdy powrotnej. Kiedy jednak Croft parkował samochód na parkingu pod jej domem, zaczęła
się zastanawiać, czy przypadkiem nie było to wszystko zamierzone i celowe. Następnego
ranka wyjeżdżała do Kolorado i Croft niejeden raz powtarzał, że zamierza jej towarzyszyć.
Wysiadła z samochodu znów niepewna i niespokojna. Zamykając drzwi spojrzała na Crofta
ponad niskim dachem Porsche. Przyglądał się jej wyczekująco. - Nadal nie zamierzam
zaprosić cię na wycieczkę do Ko- lorado - powiedziała, mając nadzieję, iż zabrzmiało to
stanowczo. - Wieczór się jeszcze nie skończył - stwierdził z naciskiem. - Myślałem, że
wpadnę na kieliszek koniaku. - Naprawdę? - Czuła serce tłukące się w gardle. Croft więcej się
nie odezwał. Wziął ją za rękę i poprowadził po schodach. Mercy pomyślała, że powinna
zatrzymać go przy drzwiach. Ale wiedziała, że tego nie zrobi. Przy drzwiach bez słowa wyjął
jej z ręki klucz i gładko przekręcił w zamku, jakby miał do tego wszelkie prawo. Mercy
wzięła głęboki oddech i weszła do mieszkania, pstrykając w przycisk od światła na ścianie.
Nie dokończona akwarela natychmiast przyciągnęła wzrok Crofta. - Przyniosę koniak -
powiedziała cicho Mercy. Pospiesznie przeszła do kuchni. Może zabranie go do Kolorado nie
byłoby ostatecznie takie niemożliwe. U Gladstones miała spędzić tylko dwa dni. Gdyby jej
klient stanowczo oponował przeciwko dodatkowemu gościowi, zawsze mogli zatrzymać się w
motelu. Jeśli zdoła przekonać Crofta, aby nie przejawiał zbytniej chęci zdobycia Doliny, to
może... Może... Tydzień z Croftem Falconerem w górach Kolorado kusił ją coraz bardziej.
Nie powinna tego robić. To kiepski pomysł. Prawie wcale nie znała Crofta, a nie chciała się
zblamować przed klientem. Poza tym Croftowi równie mocno zależało na książce, co na niej
samej. Mercy nie zamierzała pozostawać w cieniu jakiejś osiemnastowiecznej pornografii.
Istniało wiele poważnych przyczyn, dla których nie powinna pozwolić Croftowi jechać do
Kolorado. Croft nadal przyglądał się nie dokończonej akwareli, kiedy Mercy wróciła do
pokoju z dwoma kieliszkami koniaku. Kiedy przy nim stanęła, obrzucił ją taksującym
spojrzeniem. Wyglądał tak, jakby usiłował starannie dobierać słowa. - Ostrzegam, że nie lubię
krytyki - powiedziała Mercy, wręczając mu kieliszek. - Masz złe podejście do malowania -
stwierdził poważnie. - To moje hobby. - Mercy rzuciła jednym okiem na sztalugi. - Ładny
dzień na taki widoczek. Zajmujesz się malarstwem? - Zajmowałem się akwarelami. - To mnie
zaskakuje. - Mercy wypiła łyk koniaku. - Naprawdę? Są dla mnie - przerwał, szukając
odpowiedniego słowa - satysfakcjonujące. - Dlaczego? - spytała z nagłym zainteresowaniem.
- Ponieważ z wierzchu są bardzo przejrzyste. Bezpośrednie i oczywiste. Nie ma licznych
warstw farby, które przeszkadzałyby widzowi, jedynie czyste pociągnięcie koloru. Malowanie
akwarelą pozwala artyście na tworzenie wrażenia światła. Co może być bardziej przejrzystego
niż światło? Mercy potrząsnęła głową. - Powiedziałeś, że akwarela jest taka na powierzchni.
Ale nie sądzę, żeby cię interesowała, gdyby nie było w niej czegoś więcej. - Masz rację.
Przejrzystość jest fascynująco złożona, kiedy się ją studiuje. Odkrywa bardzo wiele przy
użyciu tak skromnego środka. I tu właśnie robisz błąd w swoim malarstwie, Mercy. Chcesz
pokazać w swojej pracy za dużo szczegółów. Używasz techniki, która zależy od światła,
jakby to było piórko czy olej. - Mam wrażenie, że nie zaprosiłam cię tu po to, abyś mnie uczył
malarstwa. - Nie? - Lekko wykrzywił wargi w uśmiechu. - To po co mnie zaprosiłaś?
Uchyliła się przed bezpośrednim pytaniem, nie chcąc przyznać się sama przed sobą, a co
dopiero przed nim. - Może żeby ci grzecznie podziękować za miły dzień? Zastanawiał się
chwilę, po czym odrzucił jej odpowiedź. ~ Nie. To nie dlatego. - Croft... - Patrz. - Przerwał jej
i wziął pędzel. Zwilżył delikatne włosie w miseczce z wodą i przeciągnął po żółtej farbie.
Potem połączył żółć z odrobiną błękitu, tworząc delikatną zieleń. Mercy nie mogła się
powstrzymać od dokładnej obserwacji. Sądziła, że Croft za bardzo rozwodnił farbę. Ale
potem przesunął pędzlem po papierze prędkim, zdecydowanym ruchem i stwierdziła ze
zdumieniem, że namalował idealny odcień nieba przy zachodzie słońca nad zatoką. Nigdy nie
przyszłoby jej do głowy użyć w tym celu zieleni i nigdy nie użyłaby tak bardzo rozwodnionej
farby. Wynik ją zachwycił. - Piękne - szepnęła oczarowana. Croft odłożył pędzel. - Myślę -
powiedział wolno - że kochanie się z tobą przypominałoby malowanie akwarelami. Mercy
znieruchomiała. Croft objął ją dłonią za szyję, kciukiem unosząc jej brodę, jego oczy miały
prawie złoty kolor. - Tylko kolor i światło. Nim Mercy zdążyła się poruszyć, przywarł do jej
ust. Mercy natychmiast poczuła, że reaguje na jego dotyk. Uczucie było ogromnie
dezorientujące, niepodobne do niczego, co w życiu przeżyła. W przelocie pomyślała, że jego
dotyk jest dokładnie taki jak w jej marzeniach: obłęd kolorów paraliżujący zmysły. Kieliszek
w jej ręce zadrżał, a potem znikł, kiedy Croft wyjął go jej z palców, nie odrywając się od jej
ust Kiedy objął ją obiema rękami, straciła dech. Ciepło i siła Crofta porwały ją i wciągnęły w
błyszczącą pułapkę. Cała fascynacja, fizyczna świadomość i głęboka, podskórna chęć
bliższego poznania Crofta, które niepokoiły ją przez ostatnie dwa dni, wróciły ze zdwojoną
siłą. Wiedziała, że on wyczuwa jej reakcję. To sprawiło, iż poczuła się bezbronna i na
moment powróciła obawa, która kazała jej podjąć skazaną na niepowodzenie próbę walki z
nieuniknionym. Croft objął ją mocniej. - Przecież mnie chcesz - powiedział z ustami tuż przy
jej ustach. - Widziałem to w twoich oczach. Przede mną tego nie ukryjesz. Twoje oczy są dla
mnie tak przejrzyste jak akwarela. I ja cię chcę. Będę ostrożny. Nie masz powodu bać się
mnie, Mercy. Już ci mówiłem, że przy mnie jesteś bezpieczna. Wiesz o tym, prawda?
Uwierzyła mu ponownie, tak samo jak za pierwszym razem, kiedy jej powiedział, że przy nim
nic jej nie grozi. Rozluźniła się w jego objęciach, wtulając się w porywające ciepło ciała
Crofta. Jej usta poddane były zdecydowanemu i głębokiemu naciskowi. Kiedy Croft dotknął
kciukiem kącika jej ust, domagając się odpowiedzi, Mercy jęknęła cicho. Otworzyła przed
nim usta i czekała na wtargnięcie jego języka. Tymczasem zamiast spodziewanego
gwałtownego ataku nastąpił subtelny, delikatny i pieszczotliwy najazd, który napełnił ją
drżeniem. Dopiero kiedy powoli wypełniał jej usta w intymnej pieszczocie, Mercy pojęła, jak
może wyglądać jego całkowite zwycięstwo. Wiedziała, że pocałunek był próbką, wstępem do
tego, co ma nastąpić. Kiedy Croft niechętnie oderwał się od jej ust i zaczął obsypywać
delikatnymi pocałunkami jej twarz i płatek ucha, Mercy westchnęła w zachwycie. Objęła go
ramionami za szyję. Poczuła pod palcami twarde, umięśnione ramiona. Lekko wbiła
paznokcie w materiał koszuli, odkrywając pod nią mocne ciało. - Myliłem się - mruknął Croft
przy jej uchu. - Jest w tobie coś więcej niż światło i kolor. Jest w tobie siła. Piękna, subtelna,
kobieca siła. Czeka nas coś bardzo specjalnego. - Może z czasem - szepnęła, zamykając oczy
pod wpływem dotyku jego zębów na koniuszku ucha. - Dziś - poprawił. Nie sprzeczała się z
nim. Teraz by już nie mogła. Tego przecież chciała. Wiedział o tym i Mercy mogła wreszcie
przyznać się sama przed sobą. Wszystko działo się zbyt szybko. Nic o nim nie wiedziała, ale
jeszcze nigdy w życiu nie potrzebowała i nie chciała mężczyzny tak bardzo, jak pożądała
Crofta Falconera. Odmówienie sobie tego dzisiaj byłoby odmówieniem sobie przyjemności, o
której do tej pory nie miała nawet pojęcia, że istnieje. - Czy nadal trochę się mnie boisz? -
spytał. Przesunął dłońmi po jej plecach, przyciskając ją łagodnie do siebie. Zacisnął ręce na
jej zaokrąglonych pośladkach i przyciągnął ją do swych rozpalonych ud. ~ Tak. Nie. Nie
wiem. - Mercy zrozumiała, iż nie ma to żadnego znaczenia. Wszelkie obawy znikły w
palącym pożądaniu. Było to pożądanie wzajemne. Czuła twardy kształt pod napiętym
materiałem dżinsów. - Jak możesz się mnie bać, kiedy widzisz, jak bardzo cię pragnę? -
zapytał zachrypniętym głosem, jeszcze mocniej przyciskając ją do siebie. - Och, Croft. Mercy
wtuliła twarz w jego ramię, wdychając ostry, pierwotny zapach mężczyzny. - Chcę, abyś
ożyła pod moimi rękami tak, jak akwarelowy pejzaż ożywa na papierze. Croft przesunął się,
obracając ją powoli w ramionach, aż stała zwrócona do niego plecami. Kiedy nie rozumiejąc,
o co mu chodzi, usiłowała wyzwolić się z jego objęć, szepnął: - Nie walcz ze mną, skarbie.
Otwórz oczy. Mercy posłuchała i spojrzała wprost na ich odbicie w lustrze przed sobą. Była
niemal zszokowana swym omdlewającym spojrzeniem spod wpółprzymkniętych powiek.
Zaskoczyło ją pożądanie widoczne w jej wzroku. To właśnie widział Croft, otwarte
zaproszenie, połączenie zmysłowej prośby i kobiecego rozkazu. Widok siebie w lustrze
mógłby ją niesłychanie zażenować, gdyby nie drugie odbicie ukazujące w twarzy i w oczach
Crofta niewyobrażalne podniecenie. Zaczął ją rozbierać, obserwując w lustrze wyraz jej
twarzy. Powoli i z namysłem przesuwał palcami wzdłuż bluzki. Kiedy rozpiął już wszystkie
guziki, zsunął bluzkę z jej ramion i odrzucił od niechcenia na bok. Potem wtulił usta w jej
włosy, nadal patrząc jej w lustrze w oczy i obejmując piersi obiema rękoma. Mercy zdała
sobie sprawę z przenikającej ją cudownej słabości. Wpatrywała się w lustro, zafascynowana
widokiem siebie, otoczonej brązowymi ramionami Crofta. Swymi krągłymi piersiami
wtulonymi w jego dłonie, z widocznymi między palcami brodawkami. Lekko przesunął
kciukami po różowych czubkach stawiając je na baczność. Złapała go za ręce, tak
uwrażliwiona, iż obawiała się następnej pieszczoty. - Proszę cię - wyjąkała. - Nie... To takie
dziwne. - Jesteś szalenie wrażliwa. Tak jak myślałem. Boisz się, że zaboli, kiedy to zrobię? -
Croft brzegami kciuków pogłaskał ciemne otoczki brodawek, obserwując z uwagą jej twarz w
lustrze. Mercy złapała powietrze, gdy jej brodawki stały się jeszcze twardsze. Było to uczucie
niemal nie do wytrzymania ~ ból, oczekiwanie i paląca wrażliwość. Opuściła powieki, na
wpół zamykając oczy. - Nie mam pojęcia, czego mam się po tobie spodziewać - stwierdziła
szczerze. - Czasami między przyjemnością a bólem istnieje bardzo subtelna granica. - Czy
zawsze wiesz, gdzie ona przebiega? - Zawsze. Wierzyła mu i wiedziała, że ta świadomość
powinna ją przerażać, ale czuła radość. Oto człowiek, któremu nieobca była przemoc. Być
może zdarzało mu się w momencie podniecenia przekraczać granicę między przyjemnością a
bólem. Jednakże Mercy nie czuła obaw, a jedynie najgłębsze zaufanie. Croft znał granicę i
nigdy by jej nie przekroczył. Mogła mu się oddać i czuć absolutnie bezpiecznie. Przy nim
mogła się nauczyć wzruszeń i przyjemności, które istniały gdzieś w najgłębszych
zakamarkach, nie obawiając się upadku, który ściągnie ją w przepaść. Ten mężczyzna zawsze
będzie się nią opiekował. Mogła mu zaufać. Ponownie spojrzała mu w lustrze w oczy i tym
razem się uśmiechnęła. Był to powolny, zmysłowy, niezwykle kobiecy uśmiech zaproszenia,
zachęty, pożądania i starej jak świat obietnicy, które to odczucia dobywały się z jej głębi i
rozświetlały jej oczy. Ciało Mercy nabrało ciepłego, różowego koloru, rozlewającego się od
jej piersi w górę, do policzków. W oczach Crofta widziała, iż on zdaje sobie sprawę z jej
wzrastającego podniecenia. W odpowiedzi poczuła, jak jego ciało napina się jeszcze bardziej,
a Croft szepcze jej we włosy zachrypłe, tajemnicze słowa zachęty. Nie sprzeciwiała się, kiedy
puścił jej piersi i przesunął ręce w dół. Z cichym, metalicznym chrzęstem odpiął guzik i
rozsunął suwak jej dżinsów, po czym zaczął je z niej ściągać. Mercy była w pełni świadoma
nacisku jego twardego członka. Jest duży, pomyślała. Solidny, ciężki i niewyobrażalnie
męski. - Czy wiesz, jak bardzo jesteś pociągająca? Mógłbym ci się przyglądać godzinami,
moja słodka Mercy. Jesteś pełna miękkich, okrągłych wgłębień i załomków, ktdre czekają na
moje dłonie. Jesteś pełna wszelkich rodzajów cienia i światła. Mercy słyszała słowa, ale nie
widziała jego twarzy, ponieważ kiedy ściągał z niej dżinsy, znów zamknęła oczy. Czuła, że
razem ze spodniami zdejmuje z niej figi i wiedziała, że gdyby uniosła powieki, zobaczyłaby
siebie w lustrze całkiem nagą. Nagle wzięły górę jej naturalne zahamowania. - Nie zamierzam
sama stać przed lustrem bez ubrania - zaprotestowała szeptem. Croft roześmiał się cicho i
pochylił, aby ją pocałować w ramię. - To mnie rozbierz - powiedział. Z lekkim okrzykiem
obróciła się w jego ramionach i otworzyła oczy, napotykając w jego wzroku pełzające
płomienie, które ją jednocześnie prowokowały i podniecały. - Chcę cię dotykać. - Chcę, żebyś
mnie dotykała. Rozpięła mu koszulę, usiłując zapanować nad drżącymi palcami. Croft nie
ułatwiał jej zadania. Szeptał zmysłowe obietnice i obsypywał pocałunkami jej twarz i okolice
uszu. Kiedy zmagała się z jego ubraniem, dłońmi pieścił jej wrażliwy kark. Nie wiedziała, że
ta część ciała jest tak erogenna. Croft niecierpliwie zrzucił z siebie koszulę, kiedy Mercy
skończyła ją rozpinać, i zndw przyciągnął ją do siebie. Mając jej piersi przyciśnięte do swojej
nagiej klatki piersiowej, Croft spojrzał w lustro i nagle się uśmiechnął. Powoli przesunął
dłonie na jej nagie biodra. Mercy żachnęła się, kiedy wsunął palce w rowek dzielący jej
pośladki. - Croft! Zignorował ją. Przesunął palce jeszcze niżej, wzdłuż zmysłowej ścieżki, aż
znalazł wilgotne, gorące miejsce, które powiedziało mu wszystko, co chciał wiedzieć o jej
gotowości. Kiedy przeciągnął palcami między jej wilgotnymi udami, Mercy oparła dłonie na
jego szerokiej piersi. Odchyliła głowę do tyłu i zdusiła w gardle okrzyk. Przez kręcone,
sztywne włosy wbiła paznokcie w skórę tuż nad płaskimi, męskimi brodawkami. Gdy
usłyszała, jak Croft wciąga głęboko powietrze, zdała sobie sprawę z tego, co robi. Spojrzała
na niego przepraszająco. - Nie chciałam cię zranić. Uśmiechnął się. - Nie jesteś w stanie mnie
zranić. Ale łatwo możesz mnie doprowadzić do szaleństwa. Mercy, uspokojona,
odwzajemniła uśmiech, po czym, ze śmiałością, o ktdrą by siebie do tej pory nie
podejrzewała, a która zaczynała jej się podobać, rozpięła mu dżinsy. Potężny członek
wyskoczył ze spodni i wsunął się w jej dłoń, sięgając jej aż do brzucha. Był twardy jak stal,
ale jego koniec przypominał w dotyku miękki atłas. Kontrast był cudowny. Mercy zaczęła
delikatnie, z niedowierzaniem głaskać pulsu* jacy organ. - Ty też przypominasz obraz -
powiedziała. -Jest w tobie coś więcej niż to, co widać na pierwszy rzut oka. Więcej, niż się
spodziewałam. - O wiele więcej, dodała w duchu. Wydawał się ogromny, wypełniając jej dłoń
i pulsując życiem i energią. Ciekawa była, czy będą do siebie pasowali tak dobrze, jak
wydawało się Croftowi. Przejechała językiem po dolnej wardze i stwierdziła z niepokojem: -
Jesteś bardzo duży. Croft wsunął jedną rękę pomiędzy ich ciała, wplątując palce w miękką
kępkę włosów między jej nogami. Po czym wsunął palec w jej gorący, wilgotny kanał. - Ach!
- Jej ciało zacisnęło się wokół atakującego palca i Mercy zatoczyła się lekko, puszczając
ramiona Crofta. - A ty jesteś bardzo mała - szepnął łagodnie Croft. - I jedwabiście gładka.
Będziemy do siebie doskonale pasować. Nie mogę się już doczekać, żeby się znaleźć w
środku. Nie całkiem tak to sobie zaplanowałem. Jesteś już gotowa. Myślałem, że wszystko
potrwa trochę dłużej. Nie chciałem niczego przyśpieszać. - Wierz mi, że w tym, co robisz, nie
widzę nic złego. - Mercy przechyliła się w jego stronę, wypełniona niewiarygodnym
pożądaniem. ~ Nie rozumiesz - szepnął, - Ale nie jest to odpowiednia pora na wyjaśnianie.
Spójrz na nas, Mercy. Spójrz w lustro i sama się przekonaj, jak bardzo do siebie pasujemy.
Przesunął się, obracając ich bokiem do lustra i Mercy rzuciła okiem w prawo, trochę się
obawiając tego, co zobaczy. Zaniepokoił ją widok własnego ciała wtulonego w Crofta,
którego dłonie były władczo zaciśnięte na jej zaokrąglonym tyłeczku, chociaż tego właśnie
mogła oczekiwać. Westchnęła głęboko, nie mogąc oderwać wzroku od lustra. - O co chodzi,
Mercy? - Croft wsunął muskularną nogę między jej uda, zmuszając ją do rozsunięcia nóg. -
Czy nie wyglądamy dobrze razem? Czy nie podoba ci się to, co widzisz? Malujemy w lustrze
akwarelę. Pogłaskał jej biodro, przesuwając dłoń do góry, aż spoczęła obok piersi. Kontrast
między opalonymi palcami a białą piersią był szalenie erotyczny. Równie zmysłowy kontrast
stanowiła jego ciemna głowa pochylona nad jej jaśniejszymi włosami. - Słoneczne światło i
cień. Oderwała wzrok od hipnotycznej sceny w lustrze. Podniosła oczy na Crofta. Już sam
jego mroczny, zachrypnięty głos był uwodzicielski. Czuła się otwarta i bezbronna, kiedy
przesuwał delikatnie udem między jej nogami. Umięśniona noga, twarda, owłosiona i
kusząca, głaskała delikatną skórę wnętrza jej uda. Wiedziała, że Croft czuje jej nie
kontrolowaną, wypływającą wilgoć i że go to szalenie podnieca. Mercy nie potrafiła
zrozumieć, jak Croft mógł być tak samo podniecony jak ona, a jednocześnie tak bardzo się
kontrolować. Coś jej w tej całej sytuacji nie pasowało. - Croft, ty dokładnie wiesz, co robisz,
prawda? - szepnęła, szukając wzrokiem jego oczu. Był z nią, choć niezupełnie do końca.
Mercy czuła się zdezorientowana i oszołomiona reakcją swego ciała, Croft natomiast
dokładnie nad sobą panował. Do porzucenia takiej kontroli musiałoby go skłonić coś znacznie
ważniejszego niż jedna noc z kobietą, która topniała pod jego dotykiem jak wosk. Ta myśl
sprawiła Mercy lekką przykrość, zrywając na chwilę słodką sieć namiętności, która ich
otaczała. - Ciii - szepnął, pochylając się i smakując nagą skórę jej ramienia. - Nie psuj tej
chwili logiką. To nie pora na logikę i rozumowanie. To pora na analizowanie odczuć. Pozwól
swemu ciału reagować na mnie. Spójrz na kobietę w lustrze. Ona się nie boi. Czuje się wolna,
rozluźniona i żywa. Nie zniszczy dzisiejszej nocy pytaniami, na które nie ma odpowiedzi.
Nim Mercy pozbierała rozrzucone myśli, aby jednak zastanowić się nad tymi pytaniami, Croft
położył ją na dywanie przed lustrem. Mercy porzuciła resztki ostrożności. Kątem oka ujrzała
kobietę w lustrze, kurczowo trzymającą się mężczyzny, który zamierzał przykryć ją własnym
ciałem. Kiedy ta kobieta krzyknęła i uniosła się w górę, ofiarując swe piersi głodnym wargom
kochanka, Mercy zdumiała się gwałtownością reakcji. Jej włosy, moje włosy, uświadomiła
sobie Mercy w desperackiej próbie rozróżnienia między wyobrażeniem a rzczywistością,
rozłożyły się wachlarzem na szarym dywanie. Mężczyzna w lustrze wsunął palce w gęstwinę
włosów kobiety, delikatnie łapiąc zębami jedną ze sterczących brodawek. Jednocześnie
Mercy poczuła, jak jej własny kochanek wsuwa dłonie w jej włosy. Zachłysnęła się z
rozkoszy, gdy zęby Crofta dotknęły czubków piersi. Kobieta w lustrze uniosła kolano i w tej
samej chwili Mercy poczuła pod własną nogą twarde, muskularne zarysy pośladków Crofta.
Zdawała sobie sprawę z oczekującej, pulsującej części męskiego ciała, która zawieszona była
nad jej udami, i wiedziała, że kobieta w lustrze żyje w takim samym, napiętym jak struna
oczekiwaniu. - Teraz. - Głos Mercy był niemal niedosłyszalny, lecz kobiece błaganie
wibrowało w powietrzu. - Proszę, Croft, teraz. Kobieta w lustrze uniosła biodra w
pożądliwym, bolesnym zaproszeniu. Miękkie, jedwabiste włosy na wzgórku Mercy połączyły
się z szorstkimi, twardymi włosami u nasady członka Crofta. Mężczyzna jęknął chrapliwie i
gwałtownie. - Dość się naczekałem - powiedział przez zaciśnięte zęby, wciskając się między
jej nogi. - Za długo. Lata całe. A może od zawsze. Mercy nie zrozumiała, o co mu chodzi, nie
miała jednak chęci zadawania kolejnych pytań. Był tutaj, w rdzeniu jej ciała, popychając
powoli, jakby zamierzał odczuć każdy > centymetr, który posiadł. wtedy, przeczuwając, jak
dokładne i wszechstronne będzie to posiadanie, Mercy zesztywniała. Kobieta w lustrze w
gwałtownym, niemym proteście wbiła paznokcie w ramiona kochanka, gdy ten nieubłaganie
posuwał się do przodu. Mercy odczuwała wrażenie rozciągania, niemal na krawędzi bólu, i
wstrzymała oddech, nie zdając sobie sprawy, jak głęboko wbija paznokcie w ciało Crofta.
Rozkoszne pożądanie, które do tej pory odczuwała, raptownie znikło. Jej zmysły
skoncentrowały się na rzeczywistości zachodzących wydarzeń i Mercy się przestraszyła. -
Spokojnie - powiedział cicho Croft. Znieruchomiał, choć najwyraźniej nie przyszło mu to
łatwo. Był w niej tylko częściowo. Oparł się na łokciach, czekając, aby jej ciało trochę się
wokół niego rozluźniło. - Walczysz, a przecież nie ma pośpiechu. Mamy całą noc. Nie walcz
ani ze mną, ani ze sobą. - Delikatnie odsunął jej z twarzy splątane włosy i spojrzał jej głęboko
w oczy. Mercy poczuła naprężone mięśnie Crofta, któremu udało się całkowicie nad sobą
panować. - Cały czas się kontrolujesz. -Jęknęła. Protest był głupi, ale właśnie to obchodziło ją
w tej chwili najbardziej. - Gdyby nie to, mógłbym ci dziś zrobić krzywdę. Jesteś bardzo spięta
i zdenerwowana. Myślę, że wciąż się mnie trochę boisz. Chodzi ci o moją osobę czy o to, że
tak długo byłaś bez mężczyzny? - Może jestem zdenerwowana, ponieważ jesteś zbyt pewny
siebie, za bardzo panujesz nad własnym ciałem. - Poruszyła głową rozczarowana. - Nie mogę
się rozluźnić i dać ponieść emocjom, dopóki ty tego nie zrobisz - stwierdziła pośpiesznie. -
Przestań. Puść mnie. To wszystko zaszło za daleko. W oczach Crofta zapaliło się coś
gwałtownego. - Wiesz, że cię chcę. - Chcesz mnie uwieść. To coś innego. - Tak się na tym
znasz? - Nie jestem idiotką. Nie śmiej się ze mnie. - Nie - mruknął. - Nie jesteś idiotką. Ale
najrozmaitsze obawy rozrywają cię na kawałki. - To ty mnie rozrywasz na kawałki.
Dosłownie. - Wiesz, że to nieprawda. Mówiłem ci, że ze mną jesteś bezpieczna. - Nie wierzę.
- Mercy wiedziała, że łapie się pretekstów. Sama nie wiedziała, co chce tym osiągnąć.
Zdawała sobie tylko sprawę z desperackiej potrzeby sprowokowania Crofta do działania nie
kontrolowanego. Chciała, aby zachowywał się tak samo spontanicznie jak ona. Chciała się
przekonać, że Croft jest tak samo jak ona porwany i podniecony zaistniałą chwilą. - Słyszysz,
Croft? Nie wierzę ci. Prawie cię nie znam. Skąd mogę wiedzieć, jakie masz poczucie honoru?
Jak mogę ci zaufać? Byłabym głupia, gdybym się w pełni poddała mężczyźnie, który
twierdzi, że jest specjalistą od przemocy. Nie wierzę ci. Nie ufam. Odczuła w nim
natychmiastową zmianę, gwałtowną, porywającą namiętność. Kiedy jednak dostrzegła w jego
oczach nowy błysk, przestraszyła się, że posunęła się za daleko. - Nie masz wyboru, musisz
mi wierzyć. Będziesz moja. ~ Naprawdę? - Prowokowała go, wiedząc, iż w każdym innym
momencie byłaby przerażona własną beztroską, Croft nawinął sobie jej włosy na dłonie. -
Przyznaj się - rozkazał. - Przyznaj się, że mnie chcesz. Powiedz to. Odetchnęła głęboko i
powiedziała prawdę. - Chcę ciebie. - Powiedz, że mi ufasz. Powiedz, że kłamałaś, kiedy
powiedziałaś, że mi nie wierzysz. Mercy westchnęła i wyznała całą prawdę. Jej ograniczone
opanowanie gdzieś znikło. Nie miała jego mocy ani siły woli. I szaleńczo go pożądała. -
Ufam ci. - Dzięki Bogu, nie potrafisz mnie oszukiwać. - Złapał ją rękami za ramiona i opadł
na jej usta z dzikim pożądaniem, które omal jej nie zatopiło. Napiął mięśnie ud i powoli,
nieuchronnie parł do przodu. Czuła, jak się w niej porusza, wchodząc w nią całkowicie z siłą,
która pozbawiła ją tchu. Nie było bólu, tylko uczucie niewiarygodnego naprężenia. Później
Mercy zapomniała o kobiecie w lustrze, zapomniała o wszystkim, oprócz zmysłowego
zachwytu z powodu tego, że Croft w niej tkwi. - Och, Boże, Croft! - Trzymała go kurczowo,
objęła nogami, usiłując trzymać go w sobie jak najgłębiej. - Słodka Mercy. - Była to
przysięga, modlitwa i stłumiony okrzyk tryumfu. Croft obejmował ją równie mocno, jak
Mercy jego. Wbijał palce w jej ciało. Mercy poddała się całkowicie cudownemu podnieceniu,
świadoma, iż jej ciało zaciska się w zupełnie nowy sposób, w rytm poruszającego się w niej
Crofta. Mercy poczuła się wolna jak ptak. Pożądała gwiazd, których nigdy nie dotykała, po
raz pierwszy w życiu oczekując tego, co ją czeka za progiem. Nawet sięgając na ślepo i
całkowicie się oddając, wiedziała, że nie obawia się nieznanego doświadczenia, które ma
przeżyć. Był z nią Croft. Razem sięgnęli po rozmigotane zakończenie ciasno zwijającej się
spirali zmysłów. - Tak, do diabła, tak. - Gardłowy rozkaz Crofta zabrzmiał w chwili, gdy
Mercy wykrzyczała ogarniającą ją potrzebę wyzwolenia. - Weź to, skarbie. To twoje.
Zadrżała w jego ramionach, poszukując i odnajdując nieznane dotąd spełnienie. - Croft, ach,
Croft, proszę. Już nie wytrzymuję. - Przyciskała go do siebie kurczowo, wtulając twarz w
jego pierś. Na języku czuła smak jego potu. - Ja też już nie mogę, słodka Mercy. - Croft
wydawał się zdumiony własną namiętnością. A potem nie było już miejsca na zrozumiałe
słowa czy żądania. Wylała tama ich pożądania i uniosła ich oboje w swym spełnieniu.
Dopiero po dłuższym czasie Mercy otworzyła oczy. Croft nadal leżał na niej, wciskając jej
ciało w dywan. Uśmiechnęła się do siebie, głaszcząc czubkami palców jego ramiona. Croft
złożył głowę na jej piersi i odwrócił ją w kierunku lustra. Mercy nie miała pojęcia, iż
obserwował ją w lustrze, dopóki nie rzuciła okiem w tamtą stronę i nie zobaczyła jego
szeroko otwartych, bacznych oczu. Uśmiechnęła się do niego zuchwale. - Czemu się pan tak
przygląda, panie ekspercie od walk wschodnich? - Tobie. - Nie przypominam sobie, abym na
to pozwalała. - Nie pytałem o pozwolenie. - Croft uniósł głowę, powoli się podnosząc. - Nie
miałoby to większego sensu. Przypuszczalnie byś się nie zgodziła. Z przekory. - Lekko
dotknął ustami jej warg. - Nie miałem pojęcia, jaka będziesz trudna, kiedy zobaczyłem twoje
ogłoszenie w katalogu. W jego słowach Mercy nie usłyszała żartobliwego tonu. Widać było,
że z trudem przyszło mu się z czymś pogodzić. - Czy to takie ważne? - spytała. Energicznie
potrząsnął głową. - Nie, nieważne. O której rano wyjeżdżamy? Mercy na moment
znieruchomiała. Croft się nie odzywał. Nadal przyciskał ją do dywanu i czekał. Jedynie
czekał. - Czyżbyś mnie dzisiaj uwiódł po to, żebym cię zabrała do Kolorado? - Nie.
Zrobiłbym to również wtedy, gdybyś się jutro rano nie wybierała do Kolorado. Musiałem cię
mieć. Jeszcze nigdy nie pragnąłem niczego tak bardzo jak ciebie dzisiaj. Spojrzała w jego
niewzruszoną twarz i uwierzyła. - Cieszę się - stwierdziła miękko. - Ponieważ nigdy dotąd
czegoś takiego nie przeżyłam. - Och, Mercy, wiem. Jesteś taka przezroczysta. Zupełnie jak
akwarela. - Uśmiechnął się lekko i pocałował ją w czubek nosa. - Kiedy na samym początku
kazałem ci patrzeć na nas w lustrze, dostrzegłem szok w twoich oczach i poczułem w tobie
szok, kiedy przed chwilą szalałaś w moich ramionach. - Dumny jesteś z siebie, co? - Mercy
zaczerwieniła się. Białe zęby błysnęły w drapieżnym uśmiechu. - To twoja wina. Wspaniale
na mnie reagowałaś. - Nie jestem pewna, czy podoba mi się to, że tak doskonale mnie
odbierasz. - Przyzwyczaisz się. - Croft poderwał się na nogi i schylił się, żeby pomóc Mercy
wstać. - Naprawdę? - Obrzuciła go badawczym spojrzeniem. - Mhm. - Lekko dotknął palcem
kącika jej ust. - Z radością myślę o tych kilku dniach, jakie spędzimy razem w Kolorado. - Z
radością myślisz, że może uda ci się namówić Gladstones do odstąpienia książki? - Nie. -
Croft potrząsnął głową. - Nie mam zamiaru namawiać Gladstones. - Naprawdę? Słowo
honoru? - Słowo honoru. Przysięgam, że nie będę negocjował z Gladstone'em. Bardzo chciała
mu wierzyć i po badawczym spojrzeniu mu w oczy uznała, że mówi prawdę. - Dobrze -
stwierdziła Mercy, podejmując decyzję. Croft znów się uśmiechnął i sięgnął po ich ubrania. -
Wiedziałem - powiedział, prowadząc Mercy do sypialni. Pźniej Croft leżał nieruchomo obok
śpiącej Mercy i próbował analizować cienie w sypialni. Nie bardzo mu to wychodziło. Wiele
razy zastanawiał się nad tymi samymi pytaniami i wciąż nie mógł uzyskać na nie odpowiedzi.
Znów odczuwał niepokój i to mu przeszkadzało. Jakby patrzył na akwarelę. Na powierzchni
wszystko było krystalicznie jasne. Osiągnął to, co postanowił. Mercy uległa mu fizycznie,
emocjonalnie i intelektualnie. Pojedzie z nią na spotkanie z tajemniczym kolekcjonerem,
który zgłosił się po Dolinę, kiedy tylko ogłoszenie ukazało się w katalogu. Lecz Croft nie był
usatysfakcjonowany i wiedział dlaczego. Chodziło mu o sposób, w jaki Mercy sprowokowała
go wcześniej do utraty kontroli nad sobą. Do tej chwili wszystko toczyło się tak, jak
zaplanował. Mercy roztapiała się w jego ramionach, poddając się ze słodką, czarującą
zmysłowością, która tak mu się podobała. Do diabła, „podobała" to za mało powiedziane.
Rozkoszował się nią i radował. Prześladowała go myśl o delikatnym podboju, który
przywiązałby do niego Mercy silnymi, uczuciowymi więzami. Wcześniej tego dnia, kiedy
Croft planował całą akcję, powiedział sobie, że nie będzie to wykorzystaniem Mercy.
Wszystko dla jej własnego dobra. Leżąc teraz w jej łóżku skrzywił się na myśl o tym, jak
zareagowałaby Mercy na takie racjonalizowanie sceny, która miała miejsce na podłodze jej
dużego pokoju. Taka jednak była prawda. Croft zrobił to, co zrobił, aby ją chronić. Przyznał
jednak również sam przed sobą, iż chciał, żeby Mercy była do niego przywiązana.
Zaplanował wszystko z premedytacją. Chciał, aby łączyły ich emocjonalne więzi na wypadek,
gdyby w Kolorado coś się skomplikowało. Więzy te mogłyby być niesłychanie istotne.
Mogłyby nawet uratować jej życie. Croft wiedział, że nie namówi Mercy do rezygnacji z
wyjazdu ani z książki. Musiał wobec tego pojechać z nią na spotkanie z Gladstone'em.
Potrzebowała ochrony na wypadek, gdyby Gladstone okazał się człowiekiem, który powinien
był zginąć trzy lata temu. Croft wiedział, że jeśli ma odkryć prawdę, musi wejść do domu
Gladstones. Wszystko było ze sobą połączone. Nie znał na razie sposobu wyodrębnienia
części całości bez zniszczenia powstającego właśnie delikatnego wzoru. Naprawa
przerwanego Koła wymagała troski, cierpliwości i precyzji. Robi tylko to, co musi być
zrobione, zapewniał sam siebie Croft. Dzisiejsza akcja była nieodzowna, tak jak inne jego
plany. Akceptował to, mimo iż wątpił, czy Mercy potrafiłaby to zaakceptować, gdyby
wiedziała tyle co on. Zrobił to, co musiało być zrobione. Nie, to nie wyrzuty sumienia nie
pozwoliły mu zasnąć. Nie mógł zasnąć, ponieważ z końcowej analizy wynikało, że nie
panował całkowicie nad sobą ani nad miłosną sceną z Mercy. Jej reakcja uśpiła jego czujność.
Wciągnęła go, schwytała i posiadła, mimo iż wmawiał sobie, że to on posiadł Mercy. W
końcu nie był ostrożnym, roztropnym uwodziecielem, który panowałby nad każdym etapem
akcji, od początku do końca. Sam został uwiedziony. Erasmus Gladstone siedział w
eleganckim, pokrytym białą skorą fotelu i przyglądał się wspaniałemu widokowi górskiemu
za oknem. Od czasu do czasu pociągał łyk doskonałego porto, ktdre podała mu Isobel, i po raz
tysięczny powtarzał sobie, iż ten górski azyl jest dokładnie tym, czego pragnie. Jest tu
pięknie. Odludnie. Bezpiecznie. Z domu prowadzi kilka różnych dróg ucieczki. Gladstone
wyciągnął wnioski z sytuacji sprzed trzech lat, kiedy jego ucieczka zależała od jednego,
kiepskiego starego tunelu, który mógł go w każdej chwili pogrzebać. Nie przygotował tunelu
porządnie, ponieważ nie przyszło mu do głowy, że będzie musiał z niego skorzystać. Tutaj
najpierw zbudowano tunel, a dopiero później podziemia. Robotnika, który pomagał mu
wykopać i wzmocnić podziemny korytarz, wkrótce po zakończeniu pracy spotkał
nieszczęśliwy wypadek na górskiej drodze. Teraz Gladstone czuł się bezpieczny. Oprócz
niego nikt nie wiedział o podziemnym przejściu. Dallas, Lance i Isobel przybyli dopiero po
zakończeniu jego budowy. Kiedyś uważał, iż jest bezpieczny na wyspie. Dzięki położeniu
geograficznemu nie podlegał prawu Stanów Zjednoczonych ani urzędnikom rządowym
małych wysp, rozrzuconych na Karaibach. Handlowy spryt pozwolił mu unikać konkurentów.
Bezmyślny fanatyzm jego wyznawców wykluczał zdradę, a przynajmniej tak mu się zdawało.
Ponieważ najbardziej gwałtowni i fanatyczni spośród jego zwolenników byli uzbrojeni, nie
obawiał się ataku armii najemników. Nie uchronił się jednak przed jednym, samotnym
duchem, który przyszedł w nocy. Tym razem Gladstone postanowił, że nie popełni tego
samego błędu i nie otoczy się tłumem idiotów. Nie będzie się spodziewał lojalności
wynikającej z fanatyzmu i narkotyków. Niosło to za sobą zbyt duże ryzyko, o czym trzy lata
wcześniej przekonał się na własnej skórze. Tym razem wybrał prostotę. Odizolowane miejsce
w górach, różnorodne drogi ucieczki, elektroniczne mechanizmy alarmowe, psy, trzej
starannie dobrani ochroniarze, których lojalność zapewniał szantaż, pieniądze i urok osobisty
- to były gwarancje jego nowego życia. Dzięki temu jestem otoczony mniejszą, lepiej
wyselekcjonowaną grupką ludzi, pomyślał z zadowoleniem Gladstone. Grupką, którą można
było kierować. Człowiek obcy czy duch zostałby wśród nich natychmiast rozpoznany,
Erasmus oparł srebrną głowę na oparciu fotela, zamknął jasnoniebieskie oczy i przypomniał
sobie krzyki, szalejący ogień i duszący dym. Scena ta była na zawsze wtopiona w jego
pamięć, ponieważ tamtej nocy o mało nie zginął; mógł zginąć z rąk człowieka, którego nigdy
przedtem nie widział - z rąk ducha, jak go nazywali jego zrozpaczeni wyznawcy. Gladstone
wiedział, że samotny wojownik był człowiekiem, a nie duchem, mimo histerycznych
okrzyków ogarniętych paniką członków Towarzystwa Łaski, którzy podczas tych ostatnich,
tragicznych chwil w swojej głupocie zwrócili się po ratunek do swego przywódcy. Nie miał
czasu martwić się kimkolwiek poza sobą. Lecz zdaniem Gladstones ten, który zniszczył
wyspiarską siedzibę Towarzystwa, równie dobrze mógł być wysłannikiem piekieł. Był
przyczyną nie szczęścia, po ktdrym Gladstone dopiero teraz odzyskiwał siły. Była to długa
walka. Każdego bez wyjątku dnia Gladstone rozmyślał o utracie wyspiarskiej fortecy.
Posiadał przecież taką władzę na Karaibach. Jeszcze długo nie będzie w stanie dojść do takich
bogactw i potęgi. Chyba że odzyska książkę. Dolina tajemniczych klejnotów była źródłem
bezcennego sposobu dojścia do tego, czego chciał Erasmus Gladstone. - Jeszcze porto?
Otworzył oczy i zobaczył Isobel; pochyliła się, aby napełnić mu kieliszek. W głębokim
dekolcie jedwabnej sukni widać było pełne, okrągłe piersi. Gladstone pozwolił sobie na
przyjemność przyglądania się jej przez chwilę. Bogaty mężczyzna nie narzekał na brak
pięknych kobiet, lecz niewiele z nich posiadało szczególne talenty Isobel Ascanius. -
Dziękuję, moja droga. Czy dotrzymasz mi towarzystwa? - Oczywiście. - Uśmiechnęła się do
niego znad krawędzi kieliszka, jak zawsze odpowiadając uśmiechem na dźwięk jego głosu.
Gladstone dość wcześnie w życiu przekonał się, że głos jest jego najbardziej użytecznym
narzędziem. Ludzie zawsze reagowali na ten głos. Pieścił ucho i czarował zmysły. Gladstone
robił doskonały użytek ze swej tajemnej broni. - Czy mapa dla naszej panny Pennington jest
gotowa? - Otrzyma ją, kiedy wynajmie samochód w Denver - zapewniła go Isobel. - A motel?
- Powiedziałam jej, że to jedyne odpowiednie miejsce po drodze. Tam się zatrzyma. Dlaczego
miałaby kwestionować nasze rady? - Rzeczywiście, dlaczego? - mruknął zamyślony
Gladstone. - Jesteś pewien, że chcesz, aby spędziła noc w motelu, zanim przyjedzie do nas? -
spytała Isobel, - To strata czasu. - W ten sposób będziemy mogli sprawdzić, czy jest sama i
czy nikt za nią nie jedzie. Jeśli będziemy mieli jakieś wątpliwości, możemy jej tam odebrać
książkę; Pomyśli, że padła ofiarą rabunku w motelu. To się zdarza. Nikt nie będzie niczego
innego podejrzewał. Jej nocleg pierwszej nocy w mo- telu jest po prostu dodatkowym
zabezpieczeniem. Ta książka jest niebezpieczna, moja droga. Szalenie cenna i szalenie
niebezpieczna. Isobel podeszła do okna, obserwując zachodzące za szczytami gór słońce. -
Nadal uważam, że za dużo ryzykujemy, chcąc dostać tę książkę. - Zrozumiesz, jak jest ważna,
kiedy ją odzyskam. - Ale teraz nie zdradzisz mi jej tajemnicy, prawda? - spytała Isobel ze
smutnym uśmiechem. - Nadal nie ufasz mi do końca? - Nikomu nie ufam do końca, moja
droga. Bądź jednak pewna, iż mam do ciebie większe zaufanie niż do kogokolwiek w moim
życiu. - Gladstone napił się porto. - Wszystko w porządku w kolonii? - Oczywiście. Wszyscy
członkowie z niecierpliwością oczekują na przyjęcie. - Wyobrażam sobie. - Gladstone
wykrzywił w uśmiechu wąskie wargi. - Jesteś pewien, że chcesz wydać przyjęcie w trakcie
pobytu panny Pennington? - jak najbardziej. Będzie to doskonała przykrywka na wypadek,
gdybyśmy musieli poczynić coś nieodwołalnego wobec słodkiej panny Pennington.
Dodatkowa ostrożność, moja droga. Powinnaś się już przyzwyczaić do moich dziwactw. -
Twoje dziwactwa są czarujące, Erasmusie. - Isobel uśmiechnęła się do niego. - Tyle się od
ciebie uczę. - Niewątpliwie. - Gladstone odwzajemnił uśmiech. Isobel była piękną kobietą i
wiedziała o tym od dawna. Przyjmowała uwagi o swej urodzie jako coś upełnie oczywistego.
Właściwie ją nudziły. Oczarować ją można było jedynie pochwałami jej inteligencji i
różnorakich umiejętności. Rozkwitała przy takim podziwie. Kluczem do efektywnego jej
wykorzystania było dostarczenie tego, czego najbardziej pożądała: prawdziwej władzy.
Musiała czuć, że wreszcie zmierza do celu. Musiała wiedzieć, iż pewnego dnia zdobędzie to,
co ma Gladstone. Isobel była bardzo ambitna. Oprócz głosu Gladstone miał jeszcze jeden
wrodzony talent: potrafił znaleźć właściwe podejście praktycznie do każdego. A poza tym
zawsze pilnował, aby jego talenty się nie marnowały. Następnego ranka Mercy obudziła się z
silnym przeświadczeniem, że całe jej życie odmieniło się znacząco w ciągu ostatniej nocy.
Jednakże psychiczne odczucia bardzo szybko zostały wyparte przez intensywny ból w
górnych partiach ud. Ostrożnie zgięła nogi pod kocem. Obiektywnie stwierdziła, że nie był to
przykry boi. Przypominał o nocy spędzonej z Croftem. Mercy zastanawiała się, czy Croft w
pełni zdawał sobie sprawę z efektu, jaki wywarł na niej poprzedniego wieczoru. Zapewne tak.
Ten człowiek był stanowczo zbyt spostrzegawczy. Czytał w niej jak w książce. Ale i ona
dowiedziała się o nim pewnych rzeczy. Falconer zazwyczaj kontrolował siebie i świat wokół
siebie, miał jednak pewne ograniczenia i można było go sprowokować do ich przekroczenia.
Mercy wiedziała, że poprzedniego wieczoru to jej się udało. W świetle dnia była nie tylko
zaskoczona własną śmiałością, ale wręcz nią wstrząśnięta. Otworzyła oczy i zobaczyła, że w
pokoju jest jasno. Zegar wskazywał pół do szóstej. Rzuciła okiem na łóżko i stwierdziła, że
Crofta nie ma. Zmarszczyła brwi; usiadła. Poniewczasie przypomniała sobie, że nie włożyła
koszuli nocnej. Wstając z łóżka i sięgając po szlafrok Mercy starała się złowić uchem jakieś
odgłosy: szumu wody z łazienki czy hałasów z kuchni. W mieszkaniu panowała absolutna
cisza, choć Mercy wyczuwała, że ktoś jeszcze w nim jest. Zawiązując żółty pasek
czerwonego szlafroka wokół szczupłej talii Mercy podeszła do drzwi sypialni i znów
nadstawiła ucha. Nadal niczego nie słyszała, lecz była pewna, że Croft nie wyszedł. Po cichu
przeszła korytarzem do dużego pokoju. Croft siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze
przy oknie. Był nagi. Dłonie opierał na kolanach. Zdawało się, że całą uwagę skoncentrował
na jakimś punkcie horyzontu. Mercy zrozumiała, że Croft medytuje. Po cichu wycofała się i
poszła do łazienki. Wchodząc kilka minut później pod prysznic stwierdziła, iż to odkrycie ją
zafascynowało. Właściwie w tym mężczyźnie wszystko ją interesowało. Ale też ciągle bardzo
niewiele o nim wiedziała. Zdrowy rozsądek nakazywał zwolnienie tempa w ich wzajemnym
stosunku, który rozpalił się natychmiastowym płomieniem niczym pożar lasu w upalny dzień.
Nie miała wątpliwości, że Croft wie, czego chce i co robi. Niestety, nie mogła tego samego
powiedzieć o sobie. Być może sama potrzebowała czasu na spokojną medytację, by pozbierać
myśli i zrozumieć odczucia. Mercy, owinięta w ręcznik, wyszła kwadrans później z łazienki i
zobaczyła, że Croft ogląda w sypialni Dolinę tajemniczych klejnotów, którą zostawiła na
nocnym stoliku. Miał na sobie tylko dżinsy. Poranne światło doskonale uwidaczniało jego
umięśnione plecy i barki. Croft podniósł głowę i objął spojrzeniem mokre, zaczesane do tyłu
włosy Mercy, jej świeżo wymytą twarz i krople wody błyszczące na jej nagich ramionach.
Lekki uśmiech, który rozbłysł w jego oczach, wyrażał satysfakcję i zaspokojenie. Zrobił krok
do przodu, ale natychmiast zatrzymał się, gdy Mercy znieruchomiała. Uniósł do góry książkę.
- Nie zapomnij jej zabrać. - Nie martw się. Nie mam zamiaru jej tu zostawiać. - Widzę, że to
twoja wieczorna lektura. - To wyłącznie zawodowe zainteresowanie - poinformowała
wyniośle i odwróciła się, żeby wyjąć z komody bieliznę. Wiedziała, że się zaczerwieniła. -
Zawodowe zainteresowanie? Tak to nazywasz? W jego głosie brzmiała dobroduszna kpina i
Mercy nie wiedziała, czy cieszyć się z jego dobrego humoru, czy złościć, że znalazł książkę w
takim kompromitującym miejscu - przy łóżku. - Owszem, przeglądałam ją z powodów
zawodowych. Stworzyłam nawet pewną teorię na temat jej autora. - Rivingtona Burleigha? -
Croft stanął za nią i położył ręce na jej nagich ramionach. Lekko pocałował wilgotne włosy. -
Do jakich doszłaś wniosków? - Że autor jest kobietą. ~ Co? Zaskoczyła go. Mercy
uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Tak jest, kobietą, - Osiemnastowieczna pornografia
napisana przez kobietę? Niemożliwe. - Dlaczego nie? W osiemnastym wieku było wiele
pisarek. I często pisały pod męskimi pseudonimami. - Ale coś takiego? - Czyżbyś był jednym
z tych mężczyzn, którzy uważają, że kobiety nie interesują się erotyką? - Odsunęła się i
podeszła do szafy, aby wyjąć dżinsy. -Jeśli tak, to coś ci powiem. Nasz gust erotyczny może
być odmienny od gustów mężczyzn, nie znaczy to jednak, że nie potrafimy w pewnych
okolicznościach deceniać erotyki. - Ależ wierzę ci, Mercy - zapewnił z błyskiem w oczach. -
Widziałem przecież twoją twarz, kiedy w nocy patrzyłaś w lustro. - Prawdziwy dżentelmen
nie przypominałby o tym. - Rzuciła mu oburzone spojrzenie. - Prawdziwy dżentelmen
przypuszczalnie w ogole nie kazałby ci patrzeć w lustro. - Ciekawe. - Powiedz mi, dlaczego
uważasz, że Burleigh to kobieta. Mercy, trzymając w ręce dżinsy, zamyśliła się na chwilę. - Z
powodu wrażliwości. Książka tak samo dokładnie opisuje wewnętrzne odczucia głównego
bohatera podczas scen miłosnych, jak działania fizyczne. Mężczyźni koncentrują się raczej na
mechanicznym działaniu, a nie na reakcjach emocjonalnych. - Jesteś ekspertem od pornografii
skierowanej do mężczyzn? Nie miałem pojęcia, że twoje zawodowe zainteresowania są tak
rozległe. - I co? - spytała zaczepnie. - Czy to nie jest prawda? Czy mężczyźni nie zajmują się
bardziej sprawami fizycznymi, podczas gdy kobiety skupiają się raczej na problemach
uczuciowych? Dlatego właśnie związek, którym manipuluje mężczyzna, zaczyna się od
sypialni. A związek dwojga osób, kierowany przez kobietę, zacząłby się wolniej, z dużą
ilością czasu przeznaczoną na wzajemne bliższe poznanie. - Czyżby zmiana tematu? Nagle
przechodzimy od spraw zawodowych do osobistych? - Croft się nie poruszył, lecz atmosfera
w pokoju uległa zagęszczeniu. Mercy dumnie uniosła brodę do góry, chociaż mocno zaciskała
palce na trzymanych w dłoni dżinsach. Spojrzała mu prosto w oczy. - Owszem - odparła. -
Myślę, że tak. - Powiedz wprost, Mercy. Nie chciałbym zno'w błądzić w dżungli twych
dziwacznych procesów myślowych. - Dobrze. - Mercy odetchnęła głęboko. - Uważam, że za
bardzo się pośpieszyliśmy. Wszystko stało się zbyt szybko. Potrzebujemy czasu, aby się lepiej
poznać. Jeśli poważnie traktujesz ten... ten nasz związek, to musisz przyznać, że powinniśmy
na jakiś czas ochłodzić nasze kontakty fizyczne. - Do diabła! Mercy była zaskoczona tym
dosadnym, krótkim wyrażeniem niechęci. Poczuła się także urażona. - Jeśli zależy ci tylko na
seksie, to możesz go sobie poszukać gdzie indziej. - W nocy nie miałaś nic przeciwko temu.
Nie podobał jej się ponury wyraz jego twarzy. - Coś takiego może się zdarzyć pod wpływem
chwili - powiedziała ostrożnie. -To nagminne i powszechne, że ktoś daje się ponieść silnemu,
chwilowemu uczuciu fizycznej bliskości, które... - To nie dotyczy ciebie. - Słucham?-Mercy
spojrzała na niego zmrużonymi oczyma. - Ty się łatwo nie poddajesz silnemu, chwilowemu
uczuciu fizycznej bliskości. Wyszłaś daleko poza siebie i to ja chroniłem cię przed
całkowitym zatraceniem. - To bardzo wymowny obraz, ale niczego nie zmienia. Podszedł do
niej, zmuszając do cofnięcia się pod ścianę, nim zdążyła zrobić unik. W oczach Crofta
błyszczało rzadkie uczucie, które mogło wyrażać zarówno gniew, jak i oburzenie. Kiedy
oparła się plecami o ścianę, uwięził ją w miejscu, opierając dłonie po obu jej stronach. -
Naprawdę sądzisz, że jestem zainteresowany wyłącznie seksem? - spytał głosem podejrzanie
łagodnym. Mercy usiłowała odzyskać zimną krew. - Weźmy choćby tę książkę - stwierdziła. -
Nie możesz zaprzeczyć, że jesteś nią zainteresowany. - Nie waż się wspominać o Dolinie. Nie
teraz. Nie rozma¬ wiamy o tej cholernej książce. Rozmawiamy o nas. O tobie i o mnie. I chcę
wiedzieć, czy naprawdę myślisz, że obchodzą mnie wyłącznie twoje wyczyny w łóżku.
Wzdrygnęła się; była przekonana, iż jej wyczyny, zarówno w łdżku, jak i na dywanie, były
szalenie amatorskie. Miała doprawdy niewielkie doświadczenie i obawiała się, że nie dało się
tego ukryć. - Jestem pewna, że jest to częsty problem w związkach między kobietą a
mężczyzną - desperacko broniła się Mercy. - I w tej sprawie także jesteś ekspertem? -
Przestań, Croft. Chcesz mnie zbić z tropu. Mam pewien problem, a ty powinieneś traktować
go z szacunkiem i powagą. - Gdzie jest napisane, że mam traktować twoje idiotyczne
problemy z szacunkiem i powagą? - Moje problemy nie są idiotyczne. Croft, przecież my się
prawie wcale nie znamy. W piątek zjawiłeś się w moim sklepie. W niedzielę wziąłeś mnie do
łóżka. To stanowczo zbyt szybko z każdego punktu widzenia. A z mojego punktu widzenia
działasz z prędkością światła. Chcę zwolnić, a jeśli naprawdę chcesz ze mną jechać do
Kolorado, będziesz musiał też zwolnić tempo. - To twoje ostatnie słowo? - Tak-odparła z
przekonaniem. Spoglądał na nią przez nieskończoną chwilę. Cienie w jego oczach zmieniały
się błyskawicznie, jakby robił w myśli przegląd możliwych odpowiedzi. Gwałtownie opuścił
ręce i z niesmakiem potrząsnął głową. - Jak ty to robisz, do diabła? - spytał cicho; odwrócił
się i podszedł do okna. Jego głos wydawał się tak cichy, że Mercy nie wiedziała, czy pytanie
było przeznaczone dla jej uszu. Pytał raczej sam siebie i najwyraźniej nie potrafił sobie na nie
odpowiedzieć. - Croft... Nie zareagował, przeciągając dłonią po włosach i wyglądając przez
okno. - Spędziłem trudne pół godziny, usiłując zaplanować czekający nas dzień, a ty w
niecałe pięć minut zniszczyłaś wszystko, co osiągnąłem. - Posłuchaj, Croft... - Do diabła! -
Odwrócił się do niej z potępiającym spojrzeniem. - Ja nigdy nie daję się wyprowadzić z
równowagi. - Nie możesz winić siebie za to, że straciłeś przeze mnie cierpliwość. Masz
absolutne prawo być trochę - przerwała w poszukiwaniu właściwego słowa - zaskoczony tym,
że postanowiłam przejąć kontrolę nad naszym związkiem. Posiadasz dominującą osobowość i
przez kilka ostatnich dni kontrolowałeś sytuację. Naturalnie zaszokowało cię to, iż
powiedziałam, że chciałabym zrezygnować na razie z doznań fizycznych, ale... Przerwał jej
gwałtownym ruchem ręki. - Ani słowa więcej, Mercy. Ostrzegam cię. Jeśli sama nie chcesz
zostać zaszokowana i zaskoczona, zamknij buzię i nie odzywaj się, dopo'ki nie zjem śniadania
i nie wypiję herbaty. Mercy, która już otwierała usta, aby wygłosić kolejne uspokajające
stwierdzenie na temat przeceniania konieczności panowania nad sobą, zamknęła je od razu.
W milczeniu przyglądała się, jak Croft wychodzi do łazienki. Podobno droga do serca
mężczyzny wiedzie przez żołądek. Postanowiła, że przygotuje na śniadanie coś specjalnego. I
powstrzyma się od komentarzy. Croft najwidoczniej przechodził okres przystosowawczy i
potrzebował czasu do namysłu. Kilka godzin później Mercy siedziała na pasażerskim
siedzeniu wynajętej Toyoty i walczyła z dużą, poskładaną mapą Kolorado, którą dostała w
wypożyczalni samochodów. Wyjechali z lotniska w Denver autostradą numer , wiodącą na
południe, zgodnie z porządnie wypisanymi na maszynie wskazówkami, które czekały ją w
wypożyczalni. Kiedy wyjechali poza opary miasta, roztoczyło się przed nimi błękitne niebo
Kolorado. Popołudniowe słońce zdawało się cieplejsze, bardziej intensywne niż w
Waszyngtonie. Po prawej stronie potężna bariera Gór Skalistych biegła równolegle do
autostrady, dając co bardziej awanturniczym kierowcom pokusę porzucenia wygodnej drogi i
spróbowania szczęścia w znacznie bardziej prymitywnych warunkach. Większość kierowców
zwalczała tę pokusę. Croft prowadził samochód spokojnie. Był zrelaksowany, ostrożny i
uważnie obserwował drogę. W wypożyczalni wybrał na górskie drogi Toyotę Celicę. Mercy
obserwowała go ukradkiem, świadoma jego pełnej koncentracji. Taki właśnie był i wszystko,
czego się podejmował, wykonywał z pełnym skupieniem. Nie należał do ludzi, których łatwo
można zwieść z raz obranej drogi. To ostatnie spostrzeżenie męczyło ją już od rana.
Właściwie powinno jej to było wcześniej przyjść do głowy, zganiła się w duchu. Z drugiej
strony poprzedniego wieczoru chciała wierzyć, iż udało jej się zdekoncentrować Crofta. Jasne
światło dnia i kilka godzin rozmyślań przypomniały jej, że jest to raczej mało
prawdopodobne. Aby to osiągnąć, trzeba było czegoś więcej niż reakcje niedoświadczonej
kobiety, która wpadając w objęcia Crofta Falconera omal nie przewróciła się o własne nogi. -
Co się stało? - Croft rzucił jej szybkie, pytające spojrzenie. - Pomyliłaś się? - Nie. - Mercy
zmarszczyła nos. ~ Nie pomyliłam się. Za parę kilometrów dojedziemy do miejsca, gdzie
trzeba skręcić z autostrady. Względnie normalne, pokojowe stosunki między Mercy a
Croftem powróciły zaraz po śniadaniu, złożonym z naleśników polanych syropem klonowym,
ale od czasu do czasu następowało krótkie spięcie. Croft omal nie został oblany herbatą, kiedy
zgłosił zastrzeżenie do herbaty z torebki. Usiłował poinstruować Mercy w kwestii parzenia
prawdziwej herbaty, lecz jego wykład nie spotkał się ze zrozumieniem i przychylnym
podejściem. Z początku Mercy przypuszczała, że szorstkie zachowanie Crofta wynikało z
wcześniejszego wybuchu złości. Teraz jednak doszła do wniosku, iż przyczyna musiała leżeć
gdzieś indziej. Miała dziwne wrażenie, że Croft myśli zupełnie o czymś innym, czymś
znacznie dla niego ważniejszym niż siedząca obok zbuntowana kobieta. - Pan Gladstone
proponuje w swoim liście, abyśmy zatrzymali się dziś na noc w pewnym motelu obok kurortu
narciarskiego. To jeden z niewielu moteli otwartych o tej porze roku. Jutro rano pojedziemy
dalej, do jego domu w górach. - Mercy pochyliła się do przodu, czytając przelatu- jące nad
głową napisy. - Tutaj jest zjazd. Skręć i jedź w stronę gór. Croft posłusznie zjechał z
autostrady i wjechał na wąską, dwupasmową drogę. Wkrótce otoczyły ich góry. Rzadka do tej
pory roślinność zgęstniała, zmieniając się w ciemnozielony las, który przesłonił im odległe
szczyty. - Nigdy nie przepadałam za górami - rzuciła Mercy w celu nawiązania rozmowy. -
Wydają mi się okropnie przygnębiające. W ciągu dnia w górach jest tak, jakby cały czas
panował zmierzch, a w nocy jest zupełnie ciemno. Za ciemno, i drzewa robią taki dziwny
hałas. - To zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że mieszkasz na północno-zachodnim wybrzeżu.
- Croft koncentrował się na morderczej drodze. - Waszyngton słynie z gór. - Mogę na nie
patrzeć - wyjaśniła cierpliwie Mercy. - Ale może zauważyłeś, że nie mieszkam w górach.
Mieszkam nad morzem. - Ja też. - Nie dziwi mnie to zupełnie. - Dlaczego? - Croft lekko się
uśmiechnął. - Może dlatego, że lubisz akwarele. Bardziej pasują do morskich pejzaży. A
może dlatego, że wydajesz się człowiekiem, który potrafi docenić dramatyzm morskiego
krajobrazu. - Kiedy skończymy sprawy z Gladstone'em, zabiorę cię do Oregonu. - Zgoda.
Mercy uśmiechnęła się. Ucieszyła się, że Croft mówi o przyszłości. I pomyślała, że dziwnie
sformułował zdanie. Nie powiedział o dostarczeniu książki Gladstone'owi, lecz o zakończeniu
spraw. Mercy przestała się uśmiechać i zmarszczyła brwi. Ze złością spojrzała na wijącą się
przed nimi drogę. - Może byś trochę zwolnił, co? Nie jesteśmy na autostradzie. - Nie martw
się, Mercy. Kontroluję sytuację. Oparła się wygodniej i westchnęła; Croft miał rację.
Prowadził samochód z wprawą i precyzją zawodowego kierowcy wyścigowego. Pokonywał
każdy zakręt z doskonałym wyczuciem. Samochód reagował na dotyk mistrza. - Masz
cholernie dobry refleks, co, Croft? Zabrzmiało to prawie jak oskarżenie. - Tak- odparł
zwyczajnie, bez śladu przechwałki w głosie. Po prostu stwierdzał fakt. Przed siódmą
wieczorem Croft zaparkował samochód na parkingu dość obdrapanego, choć czystego z
wyglądu motelu. Budynek znajdował się na skraju kurortu narciarskiego, z pewnością bardzo
popularnego w sezonie zimowym. Piętrowy motel przypuszczalnie prezentował się znaczniej
lepiej w otoczeniu śniegu i tłumów rozentuzjazmowanych narciarzy. Teraz, w spokojny letni
wieczór, kiedy długie cienie zasłaniały wszystko wokół, miejsce to wydało się Mercy dość
obskurne. Croft spojrzał na nią, wyjmując bagaże z samochodu. - Możemy poszukać innego
motelu - zaproponował. Mercy spojrzała na nieliczne samochody na parkingu. - Równie
dobrze możemy zostać tutaj, jest dość późno i nie mamy pewności, że znajdziemy coś
otwartego. Przynajmniej mają tu bar. Umieram z głodu. Croft zawahał się, potem wzruszył
ramionami i podążył w stronę wejścia. Mercy nagle o czymś pomyślała. Dogoniła Crofta. -
Weź dwa pokoje. Nie odezwał się, nawet na nią nie spojrzał. - Na pierwszym piętrze - dodała
zdecydowanie Mercy. - Coś jeszcze? Nie podobał jej się zimny ton jego głosu. - Tak.
Dowiedz się, czy mają sejf. Chciałabym schować tam na noc Dolinę. Zatrzymał się i
odwrócił. - Po co? Przez ostatnie kilka tygodni trzymałaś ją u siebie w domu. Czego się teraz
boisz? - Nie wiem - odpowiedziała szczerze. - To miejsce jest takie obskurne. Nie wzbudza to
specjalnego zaufania do obsługi. Nie wiadomo, kto tu w ogóle pracuje. Założę się, że zamek
w drzwiach pokoju można otworzyć kartą kredytową. Kobiety, które podróżują samotnie,
muszą być ostrożne. Gdyby jakiś żartowniś postanowił odwiedzić w nocy mój pokój w
poszukiwaniu pieniędzy, mógłby przypadkiem na* trafić na tę książkę i wziąć ją sobie. - Nie
musiałabyś się o to martwić, gdybyś spała ze mną. Jego logika była nie do odparcia, Mercy
postanowiła więc się wykpić. - Nie musiałabym - przyznała. - Nie zajmujesz się okradaniem
damskich torebek nocą, w pokojach motelowych, prawda? - Na ogół nie. Recepcjonista, ku
zaskoczeniu Mercy, okazał się grzeczny i pomocny. Dał im klucze do pokojów, po czym
wziął od Mercy zawiniętą w papier książkę i włożył ją do sejfu, starego, lecz dość solidnego.
Mercy poczuła się raźniej, widząc, iż zalążek jej przyszłych interesów jest bezpiecznie
schowany. Przy kolacji, składającej się z tłustych frytek z hamburgerem, Mercy usiłowała w
pustym barze prowadzić z Croftem rozmowę. Ten jednak, przez cały dzień dość milczący,
odpowiadał monosylabami. Kolejny raz Mercy miała wrażenie, że myśli o czymś innym.
Było to frustrujące. I przygnębiające. Mieliśmy się lepiej poznać przy okazji wspólnej
wyprawy, pomyślała ponuro. Kładąc się do łóżka i gasząc światło zastanawiała się, czy ktoś
kiedyś poznał lepiej Crofta Falconera. Miała co tego poważne wątpliwości. Przez kilka chwil
leżała w ciszy, nasłuchując dźwięków dobiegających z pokoju Crofta za ścianą. Nie słyszała
niczego oprócz odgłosów instalacji kanalizacyjnych. I nic dziwnego, stwierdziła w duchu.
Ten człowiek porusza się bezszelestnie jak duch. Mercy poprawiła poduszkę, przewróciła się
na bok i zamknęła oczy. t-roft stał w ciemności, obserwując cienie za oknem motelowego
pokoju. Już wcześniej otworzył okno, aby wpuścić do wilgotnego, zakurzonego pokoju trochę
świeżego powietrza. Sosny i jodły wzdychały boleśnie. Mercy miała rację, pomyślał z
rozbawieniem. Drzewa wydawały dziwne odgłosy. I zasłaniały światło gwiazd, które starało
się przez nie przesączyć. U podnóża drzew było bardzo ciemno. Jednakże w przeciwieństwie
do Mercy Croft nie uważał ciemności za przygnębiającą. Rozumiał oczywiście instynktowną
niechęć Mercy. Była stworzeniem światła. Błyszczącym, przejrzystym, wibrującym kolorami.
On sam czuł się stworzeniem nocy. Wyczuwał ciemność, znał ją bardzo blisko,
wykorzystywał ją, oswajał i akceptował. Minęło pół godziny, nim Mercy wreszcie położyła
się spać. Słuchał, jak kręci się po pokoju, odnotowując każdy dźwięk i zapamiętując go jako
część jej wieczornego rytuału. Nadstawiał ucha z wytężoną uwagą, kiedy usłyszał, jak otwiera
walizkę. Mdgł sobie wyobrazić, że wyciąga stamtąd przyzwoitą, długą do kostek koszulę
nocną. Później nasłuchiwał z przyjemnością, jak Mercy otwiera drzwi szafy. Zdejmuje z
pewnością jaskrawokolorową bluzkę, którą miała na sobie, rozpinając guziki i odsłaniając
słodki zarys piersi. Chłdd w pokoju na pewno sprawił, że brodawki zesztywniały. Potem
przyszła pora na dżinsy. Usłyszał, że je zdejmuje i w myślach ujrzał okrągły tyłeczek Mercy
jedynie w cienkich figach. Po chwili figi podążyły za dżinsami. Usłyszał lekki ruch chwytania
równowagi, kiedy Mercy przytrzymała się drzwi szafy, balansując po kolei na jednej nodze. I
została naga. Wyobraził sobie brązowy trójkąt włosów u szczytu nog, oświetlony
nieprzyjemnym światłem górnej lampy. Przyjemność ustąpiła miejsca frustracji, kiedy Croft
usłyszał, że Mercy kładzie się do łóżka. Jego z trudem powstrzymywane pożądanie wprawiło
go w niepokój. Teraz, stojąc przy oknie, rozważał wejście do pokoju Mercy i dołączenie do
niej w łóżku. Będzie rozespana i miękka, nie przygotowana na wygłaszanie pogadanek na
temat ich związku. Związku... Pomyślał, że nie lubi tego słowa. Przypuszczalnie dlatego, że
nie do końca je rozumiał. Było zbyt ogólnikowe, nieprecyzyjne. Słowo, którego nie mógł w
pełni pojąć, słowo kobiece. Kobieta mogła go użyć i nadać mu takie znaczenie, jakie jej w
danej chwili odpowiadało, pozostawiając mężczyźnie poszukiwania właściwego sensu. Poza
tym słowo to nie oddawało istoty ich wzajemnego połączenia, od kiedy zostali kochankami.
Pamiętał, jak oddała mu się całkowicie, uległa w jego ramionach i pomyślał, że gdyby
wykazał trochę więcej stanowczości, uległaby mu także tym razem. To mu się podobało -
świadomość, iż mógłby pokonać jej ostrożność. Myśl o tym, jak stracił poczucie kontroli,
Croft zdecydowanie odrzucił. Łatwiej było nie myśleć o tym akurat aspekcie kochania się z
Mercy. Znękany fizycznie bliskością niedostępnej Mercy, Croft postanowił zająć się czymś
innym. Miał przecież pracować, pomyślał ponuro. Ta kobieta potrafiła zawrócić mu w głowie
w sposób niepokojący i potencjalnie niebezpieczny. W tej chwili najważniejszą rzeczą była
Dolina tajemniczych klejnotów. Croft zmarszczył brwi, gdy sobie przypomniał, jak bardzo
Mercy nalegała na to, aby zamknąć książkę na noc w sejfie. Chciał zaproponować, że ją
przechowa, ale wiedział, iż Mercy by się nie zgodziła. Nie podobało się jej to, że Croft
interesuje się Doliną, i z tego powodu nie do końca mu ufała. Jemu z kolei nie podobał się jej
brak zaufania, więc nawet nie wspomniał o możliwości zaopiekowania się książką. Wszystko
razem było szalenie pogmatwane. Croft nie miał wcześniej pojęcia, że ich związek stanie się
tak skomplikowany. Jedno było wszakże jasne: im dłużej o tym myślał, tym mniej podobał
mu się fakt, iż Dolina leży na dole, w recepcji, w kiepskim sejfie. I powody jego niechęci nie
miały nic wspólnego z jego związkiem z Mercy. Powody takiego stanu rzeczy były proste i
logiczne. Nie byłoby problemu, gdyby Gladstone był zwyczajnym kolekcjonerem. Jeśli
jednak jest on człowiekiem, który kiedyś nazywał się Egan Graves, to wie już, że Mercy nie
podróżuje sama. Gladstone, uczciwy kolekcjoner, nie miałby zapewne nic przeciwko temu, iż
Mercy wzięła ze sobą towarzysza podróży. Graves byłby tym faktem głęboko zaniepokojony.
Jeśli jest zaniepokojony, czy też tylko zaintrygowany, Dolina może być w
niebezpieczeństwie. Książka będzie bezpieczniejsza, jeśli Croft wyjmie ją z sejfu i zabierze
na resztę nocy do siebie. Podjął decyzję i odsunął się od okna. Rano wyjaśni Mercy, że musiał
zabrać książkę, ponieważ nie ufał nocnemu recepcjoniście. Każdy pracownik motelu na takim
pustkowiu byłby ciekaw, co przelotny gość motelowy oddaje na przechowanie do sejfu. Croft
bezszelestnie otworzył drzwi od pokoju i przeszedł korytarzem do schodów. Na dole
zobaczył, że oświetlony znak wskazujący na wolne pokoje został na noc wyłączony. Światła
były pogaszone. Croft podszedł do drzwi wejściowych i oparł się ramieniem o dzwonek.
Panowała całkowita cisza i Croft pomyślał, iż recepcjonista zapewne wyłączył dzwonek
razem z neonem. Ciekawe, czy nieobecny właściciel motelu wiedział, że na noc usługi są tak
ograniczane. A może wcale mu to nie przeszkadzało. W końcu w tej okolicy, o tej porze roku,
nie było wielkiego ruchu turystycznego. Croft przyjrzał się zawiasom drzwi wejściowych i
stwierdził, że Mercy miała rację. Zamki można było otwierać kartą kredytową. W chwilę
później był już z powrotem w recepcji. Drzwi wejściowe zatrzasnęły się bezszelestnie.
Natychmiast uderzył go w nozdrza zapach taniego wina i Croft wiedział już, jaką rozrywkę
znajdował sobie w nocy recepcjonista. Ciche chrapanie z kanapy w kącie pomieszczenia
potwierdziło jego podejrzenia. Nocny recepcjonista obecny był tylko ciałem. Pusta butelka po
tanim winie leżała na podłodze przy kanapie. Croft spróbował obudzić recepcjonistę, po czym
z niesmakiem zrezygnował. Facet niewątpliwie znalazł niezawodny środek na bezsenność.
Croft wszedł za ladę. Na podłodze niewielkiego biura stał staromodny sejf. Croft otworzył
trzy pierwsze szuflady i w trzeciej znalazł przyklejoną wewnątrz kartkę z szyfrem.
Najwyraźniej w tym zakątku Kolorado nie przywiązywano wielkiej wagi do bezpieczeństwa.
Mercy obudziła się nagle, z bijącym sercem i uczuciem zimna, które skoncentrowało się w jej
żołądku. Przez moment nie miała pojęcia, gdzie jest. Przez kilka długich sekund jej umysł
odmawiał zidentyfikowania obcego otoczenia i niewygodnego łóżka. Zdawała sobie sprawę z
dwóch rzeczy: nie jest we własnym mieszkaniu i dzieje się coś bardzo złego. Leżąc
nieruchomo pod przykryciem, czekała, aż cienie w motelowym pokoju nabiorą konkretnych
kształtów. Powoli odzyskała kontrolę nad przyśpieszonym oddechem. To śmieszne,
pomyślała. Za długo już mieszkała całkiem sama, aby budzić się ze strachu w ciemności. Nic
się nie stało. Znajdowała się po prostu w obcym pokoju. Musiała wziąć się w garść. Nie było
powodów do niepokoju. W końcu Croft jest tuż za ścianą i na pewno usłyszałby nawet jej
cichy okrzyk. Podniosła się wolno, przyciskając do piersi prześcieradło i żałując, że Croft nie
jest jeszcze bliżej. Nie miałaby nic przeciwko temu, aby się znajdował w tym samym pokoju.
Serce biło jej teraz wolniej, ale jeszcze wciąż zbyt szybko. Co się z nią działo? To było
zupełnie do niej niepodobne. Na dźwięk cichego drapania za oknem serce znów zabiło jej
mocniej. Zrobiło jej się zimno. Przynajmniej wiedziała teraz, co ją obudziło. Stwierdziła, że
musi to być gałąź drzewa, drapiąca o ścianę budynku. Siłą woli Mercy zmusiła się, aby wstać
z łdżka. Nie będzie się przecież trzęsła ze strachu z powodu głupiej gałęzi. Samotna kobieta
nie może sobie pozwolić na ataki histerii w środku nocy spowodowane stukaniem gałęzi.
Mercy zdecydowanie podeszła do okna. Z czymś takim trzeba sobie po prostu radzić.
Samotna kobieta jest przyzwyczajona do wstawania w środku nocy z powodu dziwnych
hałasów. To jedyny sposób, aby zachować przytomność umysłu. Wyjrzy przez okno, zobaczy
tę gałąź i wreszcie się uspokoi. Była niespełna metr od okna, kiedy ciemny, wyraźnie ludzki
kształt zamajaczył po drugiej stronie szyby. Samotna kobieta potrafi sobie radzić z dziwnymi
hałasami i potrafi być dzielna. Potrafi też wołać o pomoc. Mercy wrzasnęła wniebogłosy.
Intruz na zewnątrz znieruchomiał, jakby się natknął na elektryczne ogrodzenie, po czym
prześliznął się szybko po parapecie i znikł. Kilka sekund później ktoś załomotał do drzwi
Mercy. - Mercy! Otwórz drzwi albo je wyłamię. Mercy skoczyła do drzwi. Croft nie straszył,
on tylko stwierdzał fakty i wolała nie musieć płacić właścicielowi motelu za wyłamane drzwi.
Otworzyła i Croft omal jej nie przewrócił, wpadając do pokoju. Poruszał się nie tylko bardzo
cicho, lecz także bardzo szybko. - Co się tu dzieje? - Obrzucił wzrokiem pokój, kiedy Mercy
zapaliła światło. - Tam, za oknem, ktoś był. Widziałam cień człowieka. Znikł, kiedy
krzyknęłam. Croft jednym susem znalazł się przy oknie, otworzył je szeroko i wyjrzał na
zewnątrz. - Nie ma nikogo. Na pewno skrył się w drzewach. Jeśli zna tę okolicę, zniknie
między drzewami w jednej chwili. Przypuszczalnie zostawił samochód blisko wjazdu na
autostradę. - Ale co on tu robił za moim oknem? Uciekł, do diabła. Musimy coś zrobić, Croft.
- Co proponujesz? Żebym ścigał jego samochód na bosaka? - Croft zatrzasnął okno; jego
wyważone ruchy wskazywały, jak bardzo jest spięty. Mercy spostrzegła, że Croft ma na sobie
wyłącznie obcisłe slipki. Kiedy przechodził przez pokój, zauważyła płynny ruch mięśni pod
cienką skórą. Orzechowe oczy niebezpiecznie błyszczały. Croft był sfrustrowanym
drapieżnikiem, któremu umknęła ofiara. - W gruncie rzeczy - zaczęła ostrożnie Mercy -
myślałam o czymś mniej ambitnym. Powinniśmy natychmiast zawiadomić recepcjonistę. -
Sięgnęła po telefon. - Dzwonek telefonu nie zbudzi go na pewno - mruknął pod nosem Croft.
- Poczekaj chwilę, włożę dżinsy. - Co masz na myśli z tym telefonem, Croft? Wróć. Co się
dzieje? - Mercy odłożyła słuchawkę telefonu i podążyła za Croftem, który wychodził już z jej
pokoju. - Nic takiego. Później ci powiem - odparł, stojąc w otwartych drzwiach swego
pokoju. - Lepiej włóż coś na siebie, jeśli chcesz zejść ze mną na dół. Mercy poniewczasie
zdała sobie sprawę, że ma na sobie tylko bawełnianą koszulę nocną. Wprawdzie wysoką
zapinaną pod szyją i z długimi rękawami, ale stojąc na korytarzu Mercy czuła się w niej
prawie naga. Rozejrzała się wokół pośpiesznie i wbiegła z powrotem do pokoju. Na korytarzu
nie otworzyły się dotąd żadne drzwi, a przecież wystraszony okrzyk Mercy obudziłby
każdego, kto by spał obok. Najwyraźniej Mercy i Croft byli na pierwszym piętrze jedynymi
gośćmi. Mercy wkładała pośpiesznie buty, kiedy na korytarzu pojawił się Croft. Narzucił na
siebie koszulę i dopinał jeszcze dżinsy. - Gotowa? - Tak. Szybko zeszli na dół i wyszli na
dwór, w zimną noc. - Czego chciał ten człowiek za oknem, Croft? - Nie wiem, ale widocznie
miałaś rację obawiając się noc nych rabusiów. - Na szczęście schowałam Dolinę do sejfu. - A
właśnie - zaczął Croft, kiedy doszli do drzwi recepcji. - Chciałem ci dopiero rano wyjaśnić,
że... - Przerwał gwałtownie na widok szeroko otwartych drzwi. - Co, do diabła?! Mercy znów
poczuła cienką strużkę strachu, która jej przebiegła wzdłuż koniuszków nerwów. - Najpierw
włamał się tutaj - szepnęła, przystając na progu. - Może okradł recepcjonistę, a potem poszedł
szukać łupów po pokojach gości. Croft przeszedł obok niej i wszedł do małego
pomieszczenia. Sięgnął do kontaktu; Mercy podążyła za nim do środka. - Cholera! Mercy
próbowała dojrzeć coś ponad jego ramieniem. - Ach, mój Boże! - zawołała. Nocny
recepcjonista leżał na podłodze, z rany w głowie ciekła krew. - Biedny człowiek. - Mercy
przecisnęła się obok Crofta i podeszła do rannego. Uderzyły w nią opary alkoholu,
wypełniające pokój. - Nie musieli go ranić. I tak był zupełnie nieprzytomny. - Croft
przyklęknął na jedno kolano obok Mercy, która usiłowała wyczuć puls rannego. - Co to
znaczy? Croft, co się tu dzieje? - Mercy nie czekała na odpowiedź. - Musimy zadzwonić po
jakąś pomoc lekarską. Żyje, ale jest poważnie ranny. - Gdy odjęła rękę od głowy
recepcjonisty, palce miała uwalane krwią. Odruchowo wytarła je o dżinsy, patrząc z troską na
leżącego mężczyznę. Croft przyglądał się jej działaniom z dziwnym wyrazem twarzy. -
Widzę, że nie boisz się widoku krwi? - Osoby samotne, pracujące na własny rachunek, muszą
mieć silne nerwy. Dość mam zachodu z bankami i urzędem podatkowym. Dzwonisz po
pomoc czyja mam to zrobić? - Nie mamy wyboru. Muszę chyba porozumieć się z lokalną
władzą - stwierdził niechętnie Croft, podchodząc do telefonu. - Jest tutaj numer miejscowego
szeryfa. Lepiej nie ruszaj recepcjonisty. - Nie zamierzam. Po drugiej stronie ktoś odebrał
telefon i Croft podał niezbędne informacje bezbarwnymi, zwięzłymi zdaniami. - Tak, dobrze,
zaczekamy. Mówiąc to niecierpliwym tonem, nie patrzył na Mercy, lecz powędrował
wzrokiem do małego biura za pokojem recepcjonisty. Po chwili Croft skończył rozmawiać i
spojrzał na Mercy. - Zaraz przyjadą. Kiwnięciem głowy przyjęła informację, nadal klęcząc
przy rannym. - Kto mdgł coś takiego zrobić? Mało kto tu latem przyjeżdża. W kasie nie
mogło być dużo pieniędzy. Jest tylko kilku gości i założę się, że większość zapłaciła za
nocleg kartą kredytową, a nie gotówką. Ciekawa jestem, czy bandyta włamał się także do
baru? - A potem postanowił sprawdzić, czy w pokojach gości nie leżą luzem jakieś pieniądze?
To całkiem możliwe. - Mówisz to bez przekonania. - Wszyscy pozostali goście mieszkają na
parterze. Tylko my dwoje mamy pokoje na piętrze. Dlaczego ten facet ryzykował włażenie na
gorę, kiedy mógł bez trudu dostać się do pokojów na dole? - Kto wie? Może nie wiedział,
które pokoje są wolne, a które zajęte. O tej porze większość ludzi śpi i światła są pogaszone.
Trudno byłoby... - Mercy przerwała, słysząc dźwięk syreny. - No, jedzie policja. - Na wiele
się nie przyda - mruknął Croft. - O co ci chodzi? Musieliśmy kogoś zawiadomić. Co masz
przeciwko miejscowej policji? - Nic. Po prostu nie dowierzam oficjalnym stróżom porządku.
- Naprawdę, Croft, czasami jesteś okropnie cyniczny. - Mercy powoli wstała i odwróciła się
do Crofta. - Szkoda, że się lepiej nie przyjrzałam temu facetowi. Widziałam tylko cień
człowieka za szybą. Na zewnątrz było bardzo ciemno i ja... Przerwała, po raz pierwszy
rzucając spojrzenie przez otwarte drzwi wewnętrznego biura. - Croft! Podążył wzrokiem za
jej wzrokiem. - Nie martw się, Mercy. Dolina jest bezpieczna. - Nie przyszło mi do głowy, że
ten ktoś mdgł się włamać do sejfu. - Skoczyła do drzwi, patrząc z przerażeniem na otwarte
drzwi sejfu. Szybki rzut oka potwierdził, iż sejf był w środku pusty. - Znikła. Croft, bandyta
ukradł Dolinę. Cała moja przyszłość legła w gruzach. Zabrał i poszedł. Przypuszczalnie nawet
nie wie, co ukradł. Sądził, że coś wartościowego, bo było w sejfie. Niech to szlag trafi.
Mogłabym udusić faceta gołymi rękoma. - Uspokój się, Mercy. Syreny brzmiały teraz
głośniej i pierwszy samochód wjeżdżał na parking. Croft przybliżył się do Mercy i złapał ją z
tyłu za ramiona. - Słuchaj, co do ciebie mówię. Dolina jest bezpieczna. Mam ją w pokoju na
górze. - Przemawiał do niej cicho i stanowczo. Obróciła się i stanęła z nim twarzą w twarz. -
To niemożliwe. Włożyłam ją do sejfu i ktoś ją stąd zabrał. - Jaja wyjąłem z sejfu. - Dlaczego?
Kiedy? Jak? To ja podpisałam kwit. Croft, to wszystko jest bez sensu. Chcę wiedzieć, co tu
się dzieje. - Później ci powiem. - Powiesz mi teraz! - Nie, nie teraz. - Croft potrząsnął głową. -
Teraz porozmawiamy z szeryfem i chcę, żebyś mówiła to, co ja. - Co masz zamiar zrobić?
Oszukać go? - spytała ze złością Mercy. - Powiem prawdę. Tak jest zawsze prościej, pod
warunkiem, że nie dasz się ponieść szczegółom i niuansom. Będziemy mówić krótko i
zwięźle. - Nic nie rozumiem. - Mercy była zła i kompletnie zaskoczona. Nic nie rozumiała, a
najbardziej dziwił ją fakt, iż Croft całkowicie panuje nad sytuacją. - W tej chwili nie musisz
niczego rozumieć. Ja będę mówił. Ty możesz opowiedzieć o człowieku za oknem i nic
więcej. Ja się zajmę resztą. Mercy chciała mu powiedzieć, że jest stuknięty i że nie zmusi jej
do wprowadzania w błąd policji. Chciała powiedzieć, że nie pozwoli sobą manipulować.
Chciała mu wykrzyczeć, iż nie jest aż tak głupia, żeby pozwolić człowiekowi, którego
poznała zaledwie przed trzema dniami, mówić jej, co ma robić w tak poważnej sytuacji.
Tymczasem Croft spoglądał na nią uspokajającym wzrokiem, a jego silne dłonie, zaciśnięte
na jej ramionach, zdawały się niszczyć jej opór. - Mercy, wiesz przecież, że możesz mi
zaufać. - Nie, nie wiem. Słowa protestu zabrzmiały słabo i Mercy doskonale o tym wiedziała.
Na parkingu samochód szeryfa zatrzymał się i syrena umilkła. Ktoś wysiadł z samochodu.
Postać w mundurze ruszyła w stronę drzwi recepcji. Bez żadnego ostrzeżenia wzrok Crofta
stał się przerażająco bezwzględny. Dłonie na jej ramionach tylko lekko wzmocniły uścisk, ale
Mercy poczuła się tak, jakby ją trzymały żelazne kleszcze. Zapanowała nad nią wola Crofta -
potężna, cicha fala męskiej władzy, której nie potrafiła się przeciwstawić. Mercy zadrżała,
podnosząc na niego wzrok. - Do diabła, Croft, nie masz prawa tak mną rozporządzać -
syknęła. - Nie mam wyboru. Zrobisz to, co mówię. Słuchaj mnie. Później porozmawiamy. -
Opuścił ręce,, słysząc za drzwiami kroki szeryfa. - Weź się w garść i nie patrz tak, jakbyś
zobaczyła ducha. Mercy z przyjemnością walnęłaby go w arogancki łeb jakąś lampą, ale było
już za późno na takie gesty. Szeryf wchodził właśnie do środka i Croft obracał się w jego
stronę. Mercy pomyślała z niechęcią, że miała wszelkie prawo wyglądać tak, jakby zobaczyła
ducha. Bezdenne zimno, jakie ujrzała w oczach Crofta, na pewno wywodziło się z jakiegoś
upiornego wymiaru. iiedząc sztywno na brzegu łóżka w swoim pokoju w motelu Mercy
przyglądała się Croftowi, który właśnie wszedł z Doliną tajemniczych klejnotów w ręce.
Szeryf odjechał kilka minut wcześniej, a nieprzytomnego recepcjonistę zabrała karetka
pogotowia. - Dobrze - zaczęła agresywnym tonem Mercy, kiedy Croft zamknął drzwi. - Masz
Dolinę całą i bezpieczną. To tylko stwarza podstawy do nowych pytań i wątpliwości.
Władczym gestem wyciągnęła rękę po książkę. Podał jej pakunek i patrzył ironicznie spod
uniesionych brwi, jak odrywa taśmę z jednej strony, żeby sprawdzić zawartość. - Dziękuję, że
pozwoliłaś mi prowadzić rozmowę z szeryfem. - Nie dziękuj. Siłą zmusiłeś mnie do
współpracy. - Mercy wysunęła książkę z opakowania, aby być stuprocentowo pewną, iż ma w
ręce właściwy tom, po czym zaczęła starannie z powrotem opakowywac Dolinę. - Jak ci nie
wstyd. Nie masz prawa tak terroryzować Bogu ducha winnych ludzi. - Wcale cię nie
terroryzowałem. - Właśnie że tak. I po raz drugi na to nie pozwolę, jasne, Croft? -
Zmrużonymi oczyma rzuciła mu mściwe spojrzenie. Po raz pierwszy tej nocy na ustach
Crofta zagościł lekki uśmiech. - Gdybyś półtorej godziny temu była całkowicie
sterroryzowana, nie bredziłabyś tak i nie przesadzała. - Nie bredzę i nie przesadzam. - Nie
wydajesz się specjalnie zastraszona. - Nie jestem zastraszona. Jestem wściekła, - Czyli mój
terroryzujący wpływ był dość krótkotrwały. - Postanowiłam - poinformowała go z wyższością
Mercy - dać ci szansę, abyś mógł się wytłumaczyć. - Dziękuję. - I nie udawaj pokory. Nie
działa na mnie. Teraz powiedz mi całą prawdę. Bez tej bajkowej wersji, jaką sprzedałeś
szeryfowi. - Powiedziałem szeryfowi prawdę - stwierdził ze złością Croft. - Parę godzin temu
zszedłem do recepcji i wyjąłem Dolinę z sejfu. Nie chciałem, żeby recepcjonista, z
ciekawości lub z nudów, zaczął ją oglądać. - Przyznaj się, Croft. Sądzisz, że recepcjonista
będzie to wszystko pamiętał? - Nie. Nim przyszedłem, wytrąbił całą butelkę wina. Nie będzie
niczego pamiętał. Jeśli nie z powodu wypitego wina, to od uderzenia, jakim go później
potraktowano. Tak jak powiedziałem szeryfowi. - Najwyraźniej był na tyle przytomny, żeby
ci podać szyfr i pozwolić samemu otworzyć sejf - stwierdziła Mercy. - Tak przynajmniej
sugerowałeś szeryfowi. - To niezbyt odbiega od prawdy. - Croft wzruszył ramionami. Mercy
otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - To znaczy, że recepcjonista nie podał ci kombinacji
szyfrowej? - Powiedzmy, że zostawił ją na wierzchu. - Posłuchaj, Croft, chcę znać całą
prawdę. - Dobrze. Kiedy przyszedłem, facet był już pijany. Wyłączony z rzeczywistości.
Chciałem go obudzić, ale mi się nie udało. Znalazłem kombinację szyfrową w jednej z
szuflad biurka. Nie masz pojęcia, ile osób trzyma pod ręką hasła komputerowe, szyfry
sejfowe i ważne numery telefonów. Osobiście otworzyłem sejf i wyjąłem twoją książkę.
Zabrałem ją na gorę i poszedłem do łóżka. Koniec historii. - Dlaczego zawsze ci wierzę,
nawet kiedy opowiadasz najbardziej niewiarygodne rzeczy? Croft usiadł na jedynym fotelu w
pokoju. - Nie mam pojęcia. Pewno ze względu na mój urok i wdzięk osobisty. - Ja bym to
inaczej nazwała - mruknęła Mercy, przypominając sobie jego przejmującą siłę woli, którą
zmusił ją do posłuszeństwa. - Dlaczego tak ci zależało na przekonaniu szeryfa,.że bandycie
nie chodziło o Dolinę? - Nie musiałem się za bardzo wysilać. Szeryf sam doszedł do tego
wniosku. W końcu ten człowiek, który otworzył po mnie sejf, włamał się także do baru,
ukradł radio z jednego z samochodów na parkingu i trzy portfele z pokoi na parterze, zanim
przeniósł się na piętro. Najwyraźniej sprawdzał wszystkie możliwości. - Na to wygląda, co? -
Mercy zmarszczyła brwi i spojrzała na pakunek w ręce. Faktycznie, złodziej nie tracił czasu.
Ktoś, kto szukałby Doliny, nie zawracałby sobie głowy radiem samochodowym i paroma
portfelami. - Kto mógł w ogóle wiedzieć o tej książce? Chyba że recepcjonista przekazał
komuś wiadomość, że ktoś schował do sejfu coś cennego. To nie ma sensu. - Jesteś pewna, że
nie widziałaś twarzy tego człowieka za oknem? - spytał cicho Croft. - Nie. To był tylko zarys
czarnej postaci za szybą. Zatrzymał się na moment, kiedy krzyknęłam, a potem znikł. - Mercy
gwałtownie uniosła do gory głowę, kiedy przypomniała sobie, w którą stronę przesunął się
mężczyzna. - Przeszedł w kto runku twojego okna. Croft milczał, spoglądając na ożywioną
twarz Mercy. - W gruncie rzeczy - szepnęła z namysłem Mercy mógł wejść przez okno do
twojego pokoju i... - Zdjąć ubranie i kilka sekund później zjawić się na progu twojego pokoju
w odpowiedzi na twdj krzyk? - skończył za nią zdanie Croft, zupełnie nie przejęty wnioskami
Mercy. - Daj spokój. To nie ja byłem za twoim oknem. Chłodna odprawa zirytowała Mercy. -
Oczekujesz, że uwierzę w każde twoje słowo, co? Skąd mam wiedzieć, że to nie byłeś ty? -
Gdybym to był ja, nie usłyszałabyś żadnego dźwięku - powiedział. Nie chwalił się. Stwierdzał
fakt. Jak duch. Ducha się nie słyszy. Croft miał rację. Mercy westchnęła i odłożyła książkę na
łóżko. - No, cóż, to tyle. Przypadkowy rabuś. Recepcjonista wyżyje, a intruzowi udało się
uciec z radiem samochodowym i trzema portfelami. - Mercy? - Tak, Croft? - Jest jeszcze
jedna możliwość. -Mówił głosem stanowczo zbyt łagodnym, rozsiadając się wygodnie w
fotelu, opierając łokcie na poręczach i splatając palce pod brodą. Orzechowe oczy spoglądały
z zamyśleniem. - Obawiałam się tego - odparła Mercy. W jej głosie słychać było zmęczenie. -
Nie jestem pewna, czy chcę o tym słyszeć. - Myślę, że najwyższy już czas. Jest parę rzeczy,
które powinnaś wiedzieć o mnie i o Dolinie tajemniczych klejnotów. Mercy dotknęła papieru,
w który była zawinięta książka, z poczuciem głębokiego smutku. Od początki wiedziała, że
obecność Crofta w jej życiu nie będzie prosta ani zwyczajna. Mimo to jakaś jej część nie
chciała znać całej prawdy. Była pewna, że wszystko się zmieni. - Jeśli jest coś, co powinnam
wiedzieć, to dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? - Spójrz na mnie, Mercy. Rzuciła mu
krótkie, niechętne spojrzenie i wróciła wzrokiem do książki. - Croft, powiedz, co masz do
powiedzenia, i skończmy z tym. Tym razem jednak oszczędź czasu i wysiłku i mnie, i sobie.
Dla odmiany powiedz mi prawdę. - Nigdy ci nie kłamałem. - Czy mówiłeś mi całą prawdę? -
Nie. - Dlaczego? - Bo do tej pory nie musiałaś wszystkiego wiedzieć. Szukałem odpowiedzi
na parę pytań. Nie miałem żadnych faktów, żadnych tropów, żadnych istotnych informacji,
tylko egzemplarz Doliny. - I co z tego? - Ta książka nie ma prawa istnieć. Powinna była
spłonąć w pożarze trzy lata temu, razem z człowiekiem, który nazywał się Egan Graves, i z
całą jego kolekcją. - Dlaczego tak się przejmujesz tym, źe książka istnieje? - Jeśli Dolina
ocalała, istnieje możliwość, iż ocalał także Graves. - Skąd o tym wszystkim wiesz? - Byłem
przy tym pożarze. Mercy wciągnęła powietrze, obawiając się poruszyć. - Gdzie? - W
posiadłości Gravesa na Karaibach. - Czy to ty podłożyłeś ogień? - Nie. Ja tak nie działam. Nie
zamierzałem wykorzystywać ognia. W elektrowni posiadłości wybuchła walka. Strażnik
rzucił mały granat i coś eksplodowało. Rozszalał się pożar, który zniszczył wszystko. Lub
prawie wszystko. Później myślałem, że to już koniec. Nie było dowodów na to, że Graves
przeżył. Nie wydawało mi się możliwe, aby on czy cokolwiek innego uratowało się z pożaru.
To było piekło. - Co tam robiłeś, Croft? O co chodziło? - Egan Graves wdał się w ciemne
interesy na jednej z wysp karaibskich, gdzie nie sięga władza Stanów Zjednoczonych, Miała
to być komuna religijna, miejsce oświecenia. Graves nazywał to Towarzystwem Łaski.
Przykrywka dla handlu seksem i narkotykami, wciągająca naiwnych młodych ludzi,
dziewczyny i chłopaków, i zmieniająca ich w prawdziwych niewolników. Graves kontrolował
ich za pomocą mieszanki narkotyków i jakiejś niesamowitej hipnozy. Towarzystwo
wykorzystywało swe ofiary jako prostytutki, aktorów w nąj-| obrzydli wszych filmach
pornograficznych, handlarzy narkotyków, złodziei i co tam jeszcze było potrzebne Gravesowl
do budowania swego imperium. A wszystko to działo się pod przykrywką religijnego
oświecenia. - Skąd wiesz o tym wszystkim? - Poproszono mnie, żebym pojechał na wyspę i
wydostał jedną z ofiar. Cdrkę mojego przyjaciela. Chciał on dostać także Gravesa, Bradzo
chciał go dostać. Świetnie go rozumiałem. - Mój Boże! I co się stało? - Wyciągnąłem
dziewczynę i wiele innych osób. Ale nie wszystkich, Mercy. Nie wyciągnąłem wszystkich.
Niektórzy byli już tak oszalali, że zamiast ratować siebie, wbiegali w płomienie w
poszukiwaniu swego guru. I nie dostałem Gravesa. Znikł w ogniu. Tak przynajmniej
myślałem. Mercy spojrzała na niego, z łatwością wyobrażając sobie tę scenę. Z niesamowitą
łatwością, jakby wrażenia wizualne przechodziły do niej ze wspomnień Crofta, a nie z jej
własnej wyobraźni. Nad nie chcianymi obrazami rozpostarło się niepokojące uczucie. -
Krzyczeli - szepnęła. - Strasznie krzyczeli. Croft obrzucił ją dziwnym spojrzeniem. - Wiesz.
Skąd wiesz? Potrząsnęła głową, starając się pozbyć tłoczących się tam wyobrażeń.
Instynktownie podniosła rękę, jakby chciała dotknąć Crofta, ale siedział za daleko i ręka
opadła. - Nie mogłeś uratować wszystkich, Croft, a zwłaszcza nie tych oszalałych. Tej nocy
musiał tam panować prawdziwy chaos. Płomienie, biegający i krzyczący ludzie, strzelający
strażnicy. Mogę sobie wyobrazić. Co za upiorna scena. - Tak-powiedział cicho.-Upiorna. Nie
spuszczał oczu z twarzy Mercy. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Mercy
myślała nad tym, co usłyszała. Rozdzierały ją współczucie i wściekłość. Oszałamiało ją takie
połączenie dwóch potężnych uczuć. Ostrożnie usiłowała pozbierać fakty. - Powiedziałeś, że
przyjaciel poprosił cię, abyś pojechał na wyspę. Croft przytaknął. - Miał powody, aby
przypuszczać, że uda ci się wydostać stamtąd jego córkę? - Tak. Mercy przełknęła ślinę. -
Robiłeś już wcześniej coś takiego? - Tak, - Croft, kim ty, na litość boską, jesteś? Jakimś
najemnikiem? Wypożyczasz ciało i umysł każdemu, kto dostatecznie dużo zapłaci? -
Pracowałem dla każdego, kto mnie potrzebował, naprawdę potrzebował, a nie dla pieniędzy. -
Nie widzę wielkiej różnicy. - Przyjmowałem te prace, które chciałem. Byłem czymś w
rodzaju prywatnego detektywa. Brałem duże pieniądze. Mogłem sobie pozwolić na
wybieranie kiientriw. - Większość prywatnych detektywów zajmuje się oszustwami
ubezpieczeniowymi i szukaniem dzieci uprowadzonych przez własnych rodziców, którym sąd
odebrał władzę rodzicielską. - Nie zajmowałem się czymś takim. - Nie wątpię. - Mercy
zerwała się z łóżka i podeszła do okna. Oparła czoło o zimną szybę i zamknęła oczy. - Jesteś
utalentowany w innych dziedzinach, prawda? Sam mówiłeś, że interesujesz się głównie
filozofią przemocy. - Od trzech lat w ogóle się tymi sprawami nie zajmowałem. Po powrocie
z Karaibów otworzyłem szkołę walk Dalekiego Wschodu. Chciałem już skończyć ze swoim
wcześniejszym zajęciem. - Co chcesz powiedzieć, Croft? Że już nie jesteś człowiekiem
przemocy? - Nie jestem już człowiekiem, który przemocą zarabia na życie - stwierdził powoli
Croft. - Jedynie pośrednio, ucząc samoobrony. - Możesz tak powiedzieć? - Mercy obróciła się
na pięcie. - Po tym, jak wychodziłeś ze skóry, żeby pojechać ze mną do Gladstone'a? Dość
mam połowicznej prawdy, Croft. Chcę wiedzieć wszystko. Croft podniósł się z fotela i stanął
twarzą w twarz z Mercy. - Powiedziałem ci prawdę. Istnienie Doliny wywołało pyta- nia, na
które muszę znaleźć odpowiedź. Tu nie |nie jest nowa praca, to stare, nie dokończone zajęcie.
muszę je doprowadzić do końca. Patrzyła na niego uważnie, wyczuwając siłę jego woli. - A ty
jesteś takim człowiekiem, który wszystko doprowa dza do końca, tak? - Koło musi się
zamknąć. - Nie chcę słyszeć tej twojej męskiej filozofii. Przedstaw mi fakty. Z faktami sobie
poradzę. A z drugiej strony, może mam już za dużo danych? Nie interesuje cię Dolina
tajemniczych klejnotów, żeby ją mieć dla siebie, lecz dlatego, że łączy się z czymś, o czym
myślałeś, że zostało zakończone trzy lata temu, tak? - Tak. - Obawiasz się, że nie wykonałeś
do końca zadania? - Tak. - I nie interesujesz się mną, dlatego że jestem fascynująca i nie do
odparcia, lecz dlatego, że jestem jeszcze jednym kawałkiem układanki, którą usiłujesz
rozwiązać. Wykorzystujesz mnie, żeby pójść śladem książki. Croft zmarszczył brwi. - Dość
tego, Mercy. Twoje rozumowanie traci sens. Ty i książka to dwie różne sprawy. - Akurat.
Potrafię myśleć równie logicznie jak ty. Wykorzystujesz mnie i jeśli się spodziewasz, że będę
to tolerowała, to chyba zupełnie zwariowałeś. Croft westchnął z prawdziwym żalem. -
Przykro mi, Mercy, ale nie masz żadnego wyboru. Sprawy zaszły za daleko. Mercy miała
ochotę zawyć z wściekłości; z trudem zdołała się opanować. - O nie. Mogę wszystko
zakończyć tu i teraz. - Lepiej weź prysznic i spakuj rzeczy. Już prawie świta i wątpię, abyśmy
mieli jeszcze pójść spać. - Croft odwrócił się i wyszedł z pokoju, cicho zamykając za sobą
drzwi. Mercy spoglądała za nim skonsternowana. Zapomniała o wyciu z wściekłości i miała
ochotę rozpłakać się z żalu. Czuła, że tkwi w pułapce między niewzruszonym kodeksem
etycznym Crofta i gniewem na myśl o tym, że jest przez niego wykorzystywana. Prowadząc
samochód w kierunku wschodzącego słońca Croft nie odrywał oczu od wąskiej, stromej,
górskiej drogi, lecz myślami był przy siedzącej obok kobiecie. Pomyślał, że Mercy jest zbyt
spokojna. To mu się nie podobało. Milczenie Mercy nie wróżyło niczego dobrego. Miotała się
i biła z myślami, szukając sposobów stworzenia między nimi barier i przeszkód. Nie należało
zostawiać przeciwnikowi zbyt wiele czasu na myślenie, zwłaszcza kobiecie takiej jak Mercy.
Już doszła do paru niebezpiecznych wniosków. Przyszedł czas, aby przejąć kontrolę. - Jeśli
przestałaś się na mnie boczyć, Mercy, możemy porozmawiać o tym, co zrobimy, kiedy
znajdziemy się u Gladstones. - Wcale się nie boczę. Myślę. - Dobrze, nie będę się sprzeczać.
Ale chciałbym z tobą porozmawiać. - Skoro tak, to powiedz, dlaczego siedzę z tobą w
samochodzie, kiedy powinnam była zostawić cię w motelu i pojechać sama do Gladstones? -
Jesteś tu ze mną, ponieważ w gruncie rzeczy mi ufgasz, i dobrze o tym wiesz. Na tę myśl
poczuł przyjemną satysfakcję. Była to prawda i Croft ją znał przynajmniej na pół godziny
przed tym, nim Mercy w milczeniu wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwiczki. - Dobrze,
przyznam, że wierzę w twoją niesamowitą historię. Myślę, że przejąłeś się, kiedy po trzech
latach Dolina nagle wypłynęła na powierzchnię. Jednakże moim zdaniem popełniasz błąd
łącząc to, co się zdarzyło trzy lata temu, z moim klientem. , Croft lekceważąco wzruszył
ramionami. - Bardzo możliwe. Mam nadzieję, że się mylę. Liczę na to. Byłem pewien, że
Graves zginął w pożarze. No, ale byłem też pewien, że i jego kolekcja spłonęła. Żadna inna z
książek z jego zbioru nie pojawiła się w żadnym katalogu. - Śledziłeś to? Croft przytaknął. -
Kiedy po raz pierwszy miałem wyruszyć na poszukiwanie Gravesa, wiele czasu poświęciłem
na zdobycie o nim jakichś informacji, choć nie było o nie łatwo. Jego zbiór książek był jedyną
rzeczą, której nie mógł całkowicie ukryć przed światem, jeśli chciał zdobywać następne
okazy do kolekcji. Był bardzo ostrożny w swych działaniach z księgarzami. Zawsze używał
pośrednika i utrzymywał w tajemnicy swoje nazwisko. Jednakże istnieją przecieki, które do
mnie docierały. Wykorzystałem pasję kolekcjonerską Gravesa do odnalezienia go na wyspie.
Wierz mi, że bardzo dużo nauczyłem się o jego zainteresowaniach. Był bardzo wybiorczy i
wybredny. Większość tomów z jego kolekcji istniała tylko w jednym egzemplarzu. Niektóre z
nich pochodziły nawet z szesnastego wieku. Większość z nich była niesłychanie cenna, po
prostu dlatego, iż były to woluminy unikatowe. Dolina tajemniczych klejnotów nie była
ważnym nabytkiem, ponieważ nie była jedyna. Dlatego twoje ogłoszenie zwróciło moją
uwagę. Istnieje jeszcze kilka egzemplarzy tej książki. Jest warta zaledwie kilka tysięcy
dolarów. Gdyby ktoś, w czasie pożaru, chciał zdobyć naprawdę wartościową pozycję,
wybrałby na pewno coś innego, a nie Dolinę. - Mówiłeś, że większość pozostałych
egzemplarzy jest w rękach kolekcjonerów europejskich. Ta książka mogła tu dotrzeć z
Europy. - To egzemplarz Gravesa, Mercy. Jestem tego pewien. Mam na to aż za dużo
dowodów, włącznie z dedykacją od pierwszego właściciela Doliny dla jego kochanki. - No,
dobrze - zgodziła się Mercy -więc książka uratowała się jakoś z pożaru. To nie znaczy, że
Graves też się uratował. To nie znaczy, iż Graves to Gladstone, ani że Graves powstał z
grobu, przepraszam za wyrażenie, aby odzyskać swój egzemplarz Doliny. - Wiem o tym,
Mercy - powiedział łagodnie Croft. - Ale chcesz być pewien - stwierdziła kąśliwie. - Muszę
być pewien. - Przejdźmy do spraw ważniejszych - kontynuowała po chwili Mercy. - Czy
mówisz mi o tym wszystkim teraz z powodu tego intruza w motelu? - Moim zdaniem
włamanie w motelu nie było zbiegiem okoliczności. - Dlaczego ktoś, kto chciał ukraść
Dolinę, interesował się radiem samochodowym i paroma portfelami? - Dla zmylenia śladów. -
Masz strasznie skomplikowany sposób rozumowania. To go rozzłościło. - Wprost przeciwnie.
Poświęcam dużo czasu i energii na to, aby moje myślenie było jak najprostsze. - Udaje ci się
to tylko wtedy, kiedy masz do czynienia z kobietami. Zgadzam się, że w tej dziedzinie jesteś
niesłychanie naiwny. W innych sprawach jesteś podstępny, skomplikowany i niebezpieczny. -
Przerwała na chwilę. - A ja przypuszczalnie jestem jeszcze bardziej naiwna zgadzając się,
abyś mi towarzyszył do Gladstones jedynie po to, by zaspokoić twoją ciekawość. - Mercy... -
Przypuszczam, że bez trudu mogę spisać nasz związek na straty. W końcu jestem dorosła i
wiem, co robię. Kiedyś musiałam nawet spisać na straty całe narzeczeństwo. W porównaniu z
tym jedno pójście do łóżka to betka. Ostrzegam cię jednak, że ta książka to zupełnie coś
innego. Rozpoczynam swoją zawodową karierę i jeśli ją zniszczysz, odstraszając mojego
pierwszego klienta, nigdy ci tego nie wybaczę. - To nie było jednorazowe pójście do łóżku i
doskonale o tym wiesz. I tak łatwo nie uda ci się mnie pozbyć. Croft z wysiłkiem panował
nad ogarniającym go gniewem, Mercy specjalnie go prowokowała, choć szczególnie
zirytował go fakt, iż musiał walczyć z własną złością. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkał
nikogo, kto by go tak łatwo wyprowadzał z równowagi. - Cholera, Mercy, jak ci się to udaje?
Mówiąc te słowa, przypomniał sobie, że wypowiada je do niej nie po raz pierwszy. Rzuciła
mu piorunujące spojrzenie. - Nie wiem, o co ci chodzi. - Wiesz, wiesz, ale pewno uważasz, że
masz rację. Czy w ten sposób chcesz się na mnie mścić za każdym razem, kiedy coś ci się
między nami nie podoba? Czy masz satysfakcję, wystawiając na szwank moją cierpliwość i
sprawdzając, ile wytrzymam? Croft pomyślał, że bardzo chciałby znać odpowiedź Mercy na
swoje pytania. Czasami był pewien, iż rozumie myśli i emocje, które leżały u podłoża działań
Mercy. Miał wrażenie, że rozumie sposób funkcjonowania jej umysłu, i wiedział, że rozumie
ważne rzeczy dotyczące jej podniecająco reagującego ciała. Czasem jednak musiał przyznać,
iż pozostają w umyśle Mercy pewne obszary, które są dla niego zupełną terra incognita. - Jak
ci się coś nie podoba - powiedziała słodkim tonem Mercy - to zawsze możesz wysiąść z
samochodu i wrócić piechotą do Denver. Jeśli o mnie chodzi, mogę cię już nigdy w życiu nie
zobaczyć. Croft był zaskoczony. Oderwał wzrok od drogi i obrzucił Mercy przeciągłym
spojrzeniem. - To już niemożliwe. - No tak, to byłaby długa droga. - Nie mówię o drodze do
Denver. Jeżeli wyobrażasz sobie, że możesz się mnie tak łatwo pozbyć, to naprawdę jesteś
bardzo naiwna. Nie zostawię cię, dopóki się nie dowiem, dlaczego spychanie mnie na
krawędź opanowania przychodzi ci z taką łatwością. - Czy istnieje realne niebezpieczeństwo,
że popchnę cię za daleko? - Mercy spoglądała na niego szeroko otwartymi, błyszczącymi
oczyma, wyraźnie się z niego podśmiewając. Odwróciła się lekko w jego stronę, wsunęła
jedną stopę pod udo i położyła lewe ramię na oparciu siedzenia. - Zdumiewasz mnie. Zdawało
mi się, że od samego początku całkowicie panujesz nad sobą i nad sytuacją. Manipulowałeś
mną jak kukiełką, prawda? - Ładna mi kukiełka - mruknął. - Już ostrzysz nożyce, żeby
poprzecinać sznurki. Ale to ci się nie uda, Mercy. Nie zerwiesz tak łatwo łączących nas
więzów. - Zobaczymy. Powiedz mi jedną rzecz. Czy przyszło ci kiedykolwiek do głowy, że
mógłbyś grać ze mną fair od początku? Mogłeś wejść w piątek do księgarni i powiedzieć, o
co chodzi i dlaczego interesujesz się Doliną. - Nie. - Croft potrząsnął głową. - Zastanawiałem
się nad takim podejściem, ale je odrzuciłem. - O rany, dzięki za zaufanie. A właściwie
dlaczego? Poraził go zjadliwy ton jej głosu. Postarał się odpowiedzieć zgodnie z prawdą. - Po
pierwsze musiałem się upewnić, że nie odgrywasz tu innej roli niż czysto przypadkowa. - Mój
Boże! Naprawdę myślałeś, że mogę mieć jakieś powiązania z Gravesem? - Zawsze istniała
możliwość, że wykorzystujesz ogłoszenie w celu nawiązania kontaktu z Gravesem. Kiedy cię
poznałem, odrzuciłem ten pomysł. - Zapewne nie wydałam ci się dość bystra, co? Nie
rozumuję podstępnie, jak prawdziwy przestępca, prawda? Czy też może o mej niewinności
przekonało cię coś w moich pięknych oczach? - Przypuszczalnie chodziło o oczy - odparł z
namysłem i z satysfakcją spostrzegł, że Mercy nie wie, czyjego odpowiedź jest, czy nie jest
żartem. - Yhm. A jak się już przekonałeś, że jestem istotą głupią i zamieszaną w tę sprawę
przypadkowo, to dlaczego mi wszystkiego nie wyjaśniłeś? - Nie chciałem cię niepotrzebnie
alarmować. Zamierzałem najpierw sprawdzić swoje podejrzenia, zanim bardziej cię w to
wciągnę. Nie chciałem cię martwić bez powodu. - Inaczej mówiąc, zrobiłeś to dla mojego
własnego dobra? - spytała dziwnie obojętnym tonem. Croft poczuł ulgę. Zrozumiała. - Tak
jest. - Zaczerpnął głęboko powietrza i rozluźnił się nieco. - Dla twojego dobra. Gdyby twoja
umowa z Glad stone'em nie wzbudziła moich podejrzeń, nie musiałbym ci w ogóle niczego
mówić. Moglibyśmy odbyć przyjemną wycieczkę do Kolorado i wykorzystać czas, żeby się
lepiej poznać, tak jak chciałaś. Jeśli coś by się stało, mógłbym ci pomoc. ~ Czy ktoś ci kiedyś
mówił, Croft, że najgorszy pretekst do wykorzystania kobiety to twierdzić, iż to dla jej dobra?
Mercy zacisnęła w pięść rękę leżącą na oparciu. Croft dostrzegł to kątem oka i stwierdził, że
za wcześnie zaczął się rozluźniać. - Ta rozmowa do niczego nie prowadzi. Porozmawiajmy
lepiej o tym, jak się zachowamy względem Gladstones. - Tak - powiedziała zuchowato
Mercy. - Porozmawiajmy. Tak się składa, że mam parę pomysłów. Ale znajdźmy najpierw
miejsce na śniadanie. Mamy za sobą noc pełną wrażeń i jestem głodna. Dwadzieścia minut
później Mercy siedziała naprzeciwko Crofta w małej kawiarni, którą znaleźli w niewielkiej
górskiej wiosce, na skraju kolejnego kurortu narciarskiego. Cierpliwie poczekała, aż Croft
zamówi swą poranną herbatę okraszając to niezliczona ilością bardzo precyzyjnych uwag i
wskazówek. Kelnerka - pani w średnim wieku, w wytartych tenisówkach i poplamionym
fartuchu, nadal na wpół śpiąca - wysłuchała wskazówek Crofta z cierpliwym znużeniem.
Mercy, która poprzedniego ranka wysłuchała tych samych, nie kończących się dyrektyw,
współczuła biednej kobiecie. - Przypuszczam, że nie macie sypkiej herbaty- stwierdził ponuro
Croft. - A nawet gdybyście mieli, byłby to jakiś podły gatunek. A więc torebka. Proszę ją
włożyć do czajniczka i zalać wrzątkiem. Wolałbym, aby nalała pani do czajnika świeżej wody
i upewniła się, że się naprawdę zagotowała. Musi się gotować, żeby wyciągnąć z herbaty
pełny aromat, rozumie pani? Proszę nie używać ciepłej wody z ekspresu do kawy. Wrzątek,
proszę pamiętać. Przydałoby się, żeby pani najpierw przepłukała imbryk gorącą wodą, przed
włożeniem torebki i zalaniem jej wrzątkiem. Kiedy po paru minutach dostał herbatę - z ledwie
ciepłą wodą w filiżance i torebką leżącą na spodeczku - przyjął to ze stoicką rezygnacją.
Mercy po raz pierwszy od wielu godzin poprawił się humor. Popijała słabą kawę i uśmiechała
się do Crofta znad brzegu filiżanki. - Czasami musisz się przystosować do okoliczności. Nie
podniósł głowy, gdy wkładał do filiżanki torebkę herbaty i próbował z niej wydusić jakiś
kolor i smak. - Chciałaś powiedzieć, że czasami trzeba pójść na kompromis. Są jednak
sprawy, które kompromis rujnuje. Jedną z nich jest herbata. - Czy to kolejny aspekt twojej
filozofii? - Można tak powiedzieć. Najwyraźniej nie chciał z nią na ten temat rozmawiać.
Dlatego Mercy drążyła problem: - Czy kompromis rujnuje jeszcze coś? - Honor, zemstę i
miłość. Mercy otworzyła szeroko oczy. - Widzę, że masz ten problem dogłębnie przemyślany.
- Tak. - Czy kiedykolwiek szedłeś na kompromis w którejś z tych spraw? Spojrzał na nią znad
słabej, jasnej herbaty. - Nie jestem całkiem sztywny. Niejeden raz musiałem się zgodzić na
kiepską herbatę. Czy to jest odpowiedź na twoje pytanie? Mercy mogłaby się założyć, że
nigdy nie zgodził się na kompromis w sprawach honoru czy zemsty. Powinna była dać
spokój, ale drążyła nadal: - A miłość? Czy tu nigdy nie musiałeś iść na kompromis? - Nie. -
Byłeś kiedyś zakochany, Croft? Jakoś nie wyobrażam sobie ciebie ogarniętego takim
uczuciem. - Masz rację. Nigdy nie byłem zakochany. I nie wyobrażam sobie siebie
ogarniętego takim uczuciem. - Aha. Czyli nie możesz stwierdzić, czy poszedłbyś w miłości na
kompromis. - Nie miej takiej tryumfującej miny. Fakt, iż o tak wczesnej porze dnia przepełnia
cię uczucie tryumfu, jest dla mnie wyjątkowo nieprzyjemny. Wystarczy, że muszę pić
obrzydliwą herbatę. Zignorowała jego ostrzeżenie. - Mogę się zgodzić, że twoje standardy
filozoficzne są przypuszczalnie z granitu, kiedy chodzi o herbatę, honor i zemstę, ale nie masz
dostatecznego doświadczenia, żeby się wypowiadać na temat miłości. Nie powinieneś
wygłaszać pochopnych stwierdzeń, Croft. - Można rozumieć naturę czegoś takiego jak miłość
bez osobistego doświadczenia. Zobowiązania, ryzyko i nagroda są intelektualnie całkiem
zrozumiałe. A ty, moja droga, jesteś ostatnią osobą, która ma prawo przestrzegać innych
przed pochopnymi stwierdzeniami. Potrafisz zachować się tak lekkomyślnie, że aż brak mi
tchu. Zjesz do końca swoje grzanki? Mercy przyjrzała się dwom grzankom, które leżały na jej
talerzu. - Nie. Weź je, jeśli masz ochotę. - Dziękuję. - Croft sięgnął nad stołem i wziął obie
grzanki. - Porozmawiajmy o czymś bardziej istotnym. - Czyli o wizycie u Gladstones? -
Mercy pomyślała, że wolałaby rozmawiać o miłości. Była pewna, że Croft mógłby się dużo
od niej dowiedzieć. Najwyraźniej nie miał jednak nastroju do zasadniczych rozmów na tak
ulotne tematy, w każdym razie nie w tej chwili. ~ Nie widzę problemu. Będziemy się
zachowywać w sposób absolutnie normalny, rozsądny i uczciwy. Nie wybieramy się tam, aby
wyśledzić siatkę szpiegowską. Przynajmniej ja jadę tam w innym celu. Zamierzam sprzedać
Gladstone'owi cenną książkę i zająć się handlem starymi drukami. - Nie wierzysz w moją
teorię? - Że Gladstone miałby być kolejnym wcieleniem Gravesa? Myślę, że to wysoce
nieprawdopodobne. Czy rozpoznałbyś Gravesa, gdybyś go zobaczył? - Jedyne jego zdjęcia,
jakie miałem, były robione z dużej odległości. W czasie pożaru też go widziałem tylko z
daleka. Uciekał przez płomienie. Nie był to, doprawdy, zbyt wyraźny wizerunek. Ale jeśli się
za bardzo nie zmienił, poznam go z pewnością. Niestety, w ciągu trzech lat człowiek może się
bardzo zmienić. - Na przykład jak? - Utyć lub schudnąć dziesięć kilo, zapuścić brodę, zrobić
sobie operację plastyczną. - Rozumiem. - Mercy rozmyślała przez chwilę nad tym, co
powiedział Croft, rozbudzając na nowo swoją wyobraźnię. - A on poznałby ciebie? - Nie.
Nigdy mnie nie widział. - A podczas pożaru? - Jeśli w ogóle widział cokolwiek, w co wątpię,
to jedynie cienie - stwierdził beztrosko Croft. - Cień ducha. - Mercy zamyśliła się. - Croft,
jeżeli jakimś cudem Gladstone jest naprawdę Gravesem, to co masz zamiar zrobić? - Nic w
twojej obecności - odparł szybko. - Nie chcę cię wciągać w te stare brudy. - Czy dasz mi
słowo honoru, że będziesz się przyzwoicie zachowywał, kiedy będę załatwiać swoje interesy?
Nie zaatakujesz go znienacka przy śniadaniu ani nic w tym rodzaju? - Postaram się. - Croft, ja
nie żartuję. Chcę wiedzieć, co zamierzasz zrobić, kiedy będziemy u Gladstones. - Mam
zamiar spokojnie się rozejrzeć i spróbować się przekonać, czy jest jakieś powiązanie między
Gladstone'em a Gravesem. Chcę znaleźć odpowiedzi na kilka pytań. - Czego będziesz szukał?
- Jedna rzecz, ktdrą obejrzę na pewno, to kolekcja książek Gladstones. Nie może mieć
większości takich samych książek jak Graves, ponieważ jego zbiór był unikatowy. Znikł na
zawsze w pożarze. Ale będę mógł stwierdzić, czy zakres zainteresowań Gladstones i jego
wiedza na ten temat dorównują wiedzy i zainteresowaniom Gravesa. To może być bardzo
istotna poszlaka. - A jeśli obejrzenie kolekcji Gladstones nie przyniesie odpowiedzi na twoje
pytania? - Postaram się zajrzeć do jego prywatnych papierów. Wyczuć, na czym się dzisiaj
bogaci. Tego rodzaju sprawy - powiedział od niechcenia Croft. - Tylko tyle? - spytała
ironicznie Mercy. - Tyle. Odjedziemy w zaplanowanym dniu. Jeśli moje podejrzenia się
potwierdzą, wrócę tam później, sam, aby je dalej sprawdzać. Nie przejmuj się, Mercy. Nie
poćwiartuję się tępym nożem przy obiedzie. Mercy zbladła i zakrztusiła się ostatnim łykiem
kawy. Z łzawiącymi oczyma sięgnęła po szklankę z wodą. Zaskoczony Croft wstał, podszedł
do niej i lekko uderzył ją w plecy. - Już dobrze? Gwałtownie kiwnęła głową, nie mogąc
wydobyć z siebie głosu. Powoli spazm w gardle ustępował. Spróbowała znów napić się wody.
- Żartowałem, Mercy. - Croft usiadł na swoim miejscu; wydawał się zatroskany. - Nigdy nie
naraziłbym cię na przemoc. - Masz dziwne poczucie humoru. Pamiętaj, że mówisz o mojej
przyszłości, kiedy tak sobie żartujesz. - Twoja przyszłość - powtórzył w zamyśleniu. - To
ciekawy temat. - Owszem. Dużo o tym myślę. Ale w tej chwili nie zamierzam dyskutować z
tobą o mojej przyszłości. Wróćmy do wizyty u Gladstones. Jest jeszcze jedna sprawa, którą
chciałabym ustalić. - Pochyliła się do przodu i wbiła w niego zmrużone oczy. - Musimy
ustalić, na czym polega nasz związek. - Nie lubię tego słowa. Długo się nad nim
zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że jest to słowo bezużyteczne. - Jakie słowo?
Związek? Moim zdaniem jest bardzo użyteczne. - Tylko dlatego, że w twoim życiu jest dość
dużo nieokreśloności. - Mówię ci, Croft, że trzeba być elastycznym. Odchodzimy jednak od
głównego tematu. Nasz związek... - O co chodzi? - Myślałam nad tym. Możemy wystąpić u
Gladstones jako znajomi połączeni wspólnymi zainteresowaniami, którzy są ze sobą
zaprzyjaźnieni. Niech sądzi, że ty również zajmujesz się handlem książkami i towarzyszysz
mi ze względów zawodowych, ponieważ liczysz na to, że Gladstone zostanie również twoim
klientem. - To się nie uda. - Dlaczego nie? - spytała urażona Mercy. - Po pierwsze dlatego, że
profesjonaliści nie odwiedzają klientów w towarzystwie konkurencji. Po drugie, jeśli
Gladstone okaże się podejrzliwy, weźmie za telefon i sprawdzi, czy prowadzę księgarnię. Jak
się dowie, że nie, nabierze dodatkowych podejrzeń. - Tylko wtedy, jeżeli to on jest Gravesem
albo ma z nim jakieś powiązania. Mercy przygryzła dolną wargę; myślała szybko. -
Niekoniecznie. Gladstone jest najwyraźniej ekscentrykiem i ma cenną kolekcję. Może być
zupełnie niewinnym człowiekiem i mimo to chcieć sprawdzić, kim jest nieproszony gość.
Sam bym to zrobił na jego miejscu. Obawiam się, Mercy, że musimy udawać kochanków. Ty
będziesz ekspertem od rzadkich książek. Ja po prostu ci towarzyszę. Postanowiłem pojechać z
tobą na wspólny urlop. Wizyta u Gladstones to tylko krótki przerywnik w naszym namiętnym
pobycie w górach Kolorado. - Nie podoba mi się to - rzuciła ze złością Mercy. - Nie masz
specjalnego wyboru, chyba że wymyślisz coś lepszego i przekonasz mnie do tego. - Jak mogę
cię do czegokolwiek przekonać? Do wszystkiego, co wymyślę, jesteś z góry uprzedzony.
Croft zdecydowanie potrząsnął głową. - Zawsze staram się być rozsądny i logiczny w
obmyślaniu strategii postępowania. We wszystkim jestem zawsze rozsądny i logiczny. - Jesteś
najbardziej nierozsądnym, nielogicznym człowiekiem, jakiego znam. - Pewnego dnia, Mercy,
nauczę cię kilku podstawowych założeń logiki i filozofii. Za długo żyłaś wyłącznie
instynktem i emocjami. - Gdybym opierała się wyłącznie na instynkcie i na emocjach, nie
udałoby mi się przez dwa lata odnosić sukcesów w handlu książkami - rzuciła mu z
tryumfem. - Gotów jesteś do drogi? Z mapy wynika, że powinniśmy być u Gladstones mniej
więcej za godzinę. Mercy zamierzała wstać od stołu, kiedy Croft, w mgnieniu oka, złapał ją
za rękę i unieruchomił. Spoglądał na nią badawczym wzrokiem. Rozkaz w jego oczach był
prawie tak wyraźny jak w nocy, kiedy kazał, aby mu się podporządkowała w rozmowie z
szeryfem. Mercy się nie ruszyła. ~ U Gladstones występujemy jako kochankowie, tak, Mer
cy? Nie rób mi żadnych niespodzianek. Nie tam. Byłoby to zbyt ryzykowne. - Mówiłeś, że
jeśli wymyślę coś lepszego, to się zgodzisz - odparła z zakłopotaniem. - Niczego lepszego nie
wymyślisz. Dokładnie wszystko przemyślałem. Chcę być pewien, że będziesz grała rolę
mojej dziewczyny przez następne parę dni. - A jeżeli się nie zgodzę? - To w tej chwili
odwołujemy całą wycieczkę. - Nie możesz tego zrobić! Waży się moja przyszłość. Nie strasz
mnie, Croft. - Wiele razy ci mówiłem, że ja nigdy nikogo nie straszę. Mercy poczuła się
złapana w pułapkę. Rano próbowała przeciąć emocjonalne więzy, które zdawały się łączyć ją
z wolą tego mężczyzny, próbowała przekonać samą siebie, że Croft ją wykorzystuje i że nie
jest mu nic winna. Teraz, siedząc naprzeciwko niego w zapuszczonej kawiarence, wiedziała,
że cała sytuacja nie jest ani prosta, ani jednoznaczna. Musiała także, wielkie nieba, wziąć pod
uwagę pewne oczywiste fakty, między innymi to, że Croft zaszczepił w niej nieprzyjemne
podejrzenia co do tożsamości jej klienta. Już to samo nakazywało nie jechać do Gladstones
samotnie. Ż drugiej strony nie mogła lekceważyć faktu, iż Croft wprowadził ją w błąd, czy
raczej pozwolił, aby wyciągnęła fałszywe wnioski. Nie wątpiła, że działał zgodnie ze swoim
ekscentrycznym, surowym, choć honorowym kodeksem postępowania. Musiał skończyć
zaczętą kiedyś sprawę. I chciał ją chronić, mimo iż wykorzystał ślad Doliny tajemniczych
klejnotów. Na swój sposób starał się wypełnić swe zobowiązania honoru i zemsty. Musiała to
akceptować, choć kipiała ze złości. Wobec konieczności upewnienia się, czy twórca
Towarzystwa Łaski faktycznie nie żyje, plany Mercy związane z wejściem w świat książki
antykwarycznej musiały zejść na plan dalszy. Mercy mogła najwyżej mieć nadzieję, że
Gladstone jest bogu ducha winnym samotnikiem, za jakiego się podawał. - Dobrze -
powiedziała wreszcie, wiedząc, iż nie ma wyboru. - Będziemy udawać kochanków. Cała siła
woli wyrażana oczami natychmiast znikła. Kiedy Croft znów podniósł powieki, miał w
oczach samo ciepło, a wargi wygięte uśmiechem. - Nie będziesz miała problemów.
Ostatecznie jesteśmy przecież kochankami. Rozzłoszczona Mercy wyrwała mu rękę. - Wcale
nie jesteśmy kochankami. Ta wyprawa jest tylko tym, czym miała być od początku: urlopem
połączonym z interesami. - Zerwała się na nogi i sięgnęła po torbę. - Mercy, nie deprecjonuj
naszego... uuu... związku. Nie pozwolę ci udawać, że nic takiego nie istnieje. - Croft wstał i
podniósł z podłogi poplamiony tłuszczem rachunek, który spadł przedtem ze stołu.
Pośpiesznie ruszył za Mercy. Mercy odwróciła się i spostrzegła pusty blat stolika. - Nie
zostawisz napiwku? - mruknęła zgorszona, cicho, aby nie słyszała jej kelnerka. Croft zmrużył
oczy. - Niby dlaczego? Nie chciało jej się zrobić herbaty tak, jak prosiłem. Napiwek daje się
za dobrą obsługę. Nagradzanie bylejakości nie ma najmniejszego sensu. Tylko ich
rozzuchwala. - Oszczędź mi swych filozoficznych wynurzeń na temat istoty kary i nagrody.
Ta kobieta zarabia grosze. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że jest rozwiedziona i
sama wychowuje kilkoro dzieci. Przypuszczalnie skazana jest na tę dziurę na resztę życia. To
dostateczna kara za kiepską herbatę, nie sądzisz? Zostaw jej napiwek, Croft. Poddał się w
milczeniu i sięgnął po portfel. Mercy z satysfakcją kiwnęła głową. Za każdym razem, kiedy
już rezygnowała, odkrywała w nim promyk nadziei. Crofta daje się poskromić. Wychować.
Zmienić. Ale wymaga to ze strony kobiety ciężkiej pracy. Jadąc zgodnie ze wskazówkami
Gladstones, Croft zjechał z wąskiej górskiej drogi jakieś dwadzieścia kilometrów za
kawiarnią, gdzie jedli śniadanie. Nowa droga była jeszcze węższa. Najwyraźniej władze
stanowe zupełnie o niej zapomniały. Croft zwolnił do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę,
kiedy Toyota zaczęła protestować przeciwko jeździe po nierównej nawierzchni. Otaczające
drzewa wy- glądały tak, jakby chciały tę drogę całkiem zepchnąć z górskiego zbocza. - Mam
wrażenie, że nie dojedzie się tędy do żadnego większego kurortu narciarskiego - odezwała się
Mercy. - Miałaś rację, kiedy stwierdziłaś, że Gladstone lubi odludzie. Ta droga z pewnością
nie zachęca do podróży. Wyjechali zza wąskiego zakrętu i bez żadnego ostrzeżenia zobaczyli
przed sobą opuszczone zbiorowisko poszarzałych i zniszczonych chat, zbudowanych na
niewielkiej pola- - Miasto duchów! - zawołała zachwycona Mercy. - Prawdziwe, żywe miasto
duchów. - Myślę, że te określenia wzajemnie sobie zaprzeczają - Croft zwolnił jeszcze
bardziej, przejeżdżając przez zrujnowane resztki czegoś, co kiedyś było zapewne
prosperującym górniczym miasteczkiem. Mercy z ciekawością i entuzjazmem przyglądała się
zrujnowanym budynkom, wyrwanym zawiasów drzwiom, pustym oknom. Z jednej strony
wzdłuż drogi rozciągały się pozostałości drewnianego chodnika, który kiedyś musiał łączyć
szereg sklepów. Częściowo zniszczony drewniany wóz leżał przewrócony obok budynku, na
którym nadal widniał spłowiały napis: Sklep kolonialny w Drifter's Creek Początkowy
zachwyt Mercy stopniowo sie ulataniał. Zrujnowane budynki nie wydawały się całkiem
realne. Porzucone miasto owiewała dziwna atmosfera pustki, jakby istniało w innym czasie
albo w innym wymiarze. Mercy miała wrażenie, że gdyby wysiadła z samochodu i dotknęła
jakiejś spróchniałej deski, ta zwyczajnie by znikła Miękkie westchnienia sosen również miały
w sobie coś niesaowitego. Było już prawie południe, ale Mercy zrobiło się zimno.
Podciągnęła do góry szybę. - Chyba wiem, dlaczego nazywają je miastami duchów. - Tak. -
Ale to fascynujące, prawda? Kiedy wyjedziemy od Gladstones, zatrzymajmy się tutaj i trochę
rozejrzyjmy Nigdy do tej pory nie miałam okazji zwiedzać miasta duchów. - Zgoda. Croft był
zadowolony. Mercy poniewczasie zdała sobie sprawę, że przypuszczalnie potraktował jej
propozycje jako pretekst do nadania ich wyprawie bardziej osobistego charakteru. Croft znów
skręcił i Drifter's Creek znikło z tyłu. Niemal od razu Mercy zrobiło się cieplej. Z powrotem
opuściła szybę samochodu. Parę kilometrów dalej droga jeszcze się pogorszyła. - Mam
przeczucie, że wypożyczalni samochodów bardzo by się tu nie podobało - stwierdziła Mercy.
- Chyba masz rację. - Croft zatrzymał samochód i wyłączył silnik. Oparł ręce na kierownicy i
pochylił się do przodu, badając wzrokiem teren przed nimi. - Co się stało? Dlaczego
stanęliśmy? - Spójrz. Przed nami jest brama. Mercy przyjrzała się drzewom. Luźno połączone
kłody wynurzały się z lasu po obu stronach drogi i spotykały się pośrodku. - Nie żadna brama.
Zwykła furtka. W instrukcji od Gladstones jest coś o pozwoleniu na wjazd, kiedy dojedziemy
do drewnianej bariery. To musi być to. Widzisz gdzieś telefon? - Tam, między drzewami. ~
Croft otwierałjuż drzwi samochodu. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy i czujny wzrok. - Co
się stało? - spytała Mercy, wysiadając pośpiesznie z samochodu. - Chcę się przekonać, co to
za brama. - Croft podszedł do drewnianej bariery, a potem, nie dotykając jej, skręcił i wszedł
w las. Mercy przyglądała mu się zaciekawiona. Gdy wrócił kilka minut później, wyglądał na
usatysfakcjonowanego. - Co trzy metry jest alarm. Wygląda to wszystko po wiejsku i
malowniczo, ale wierz mi, że nie da się wjechać przez tę bramę tak, żeby nikt nie wiedział, że
tu jesteś. Zadzwoń do domu. Mercy podeszła do budki telefonicznej, na wpół skrytej między
drzewami. Podniosła słuchawkę; natychmiast ktoś się odezwał. - Witam, panno Pennington.
Oczekujemy pani. Proszę zostać tam, gdzie pani jest. Ktoś przyjedzie za parę minut i
poprowadzi panią do domu. Mercy rzuciła okiem na Crofta. - Jest ze mną mój przyjaciel.
Mam nadzieję, że to nie przeszkadza. Nie chciałabym się narzucać, ale... - Chwileczkę, panno
Pennington. Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem głos powrócił. - Pan Gladstone z
przyjemnością powita zarówno panią, jak i pani przyjaciela. Mercy odwiesiła słuchawkę. -
Zdaje się, że twoja obecność nikomu nie przeszkadza - powiedziała powoli. - Nawet nie byli
zbytnio zdziwieni. Osoba, z którą rozmawiałam; wydawała się bardzo przyjacielska i
gościnna. - Może się mnie spodziewano - mruknął Croft. - Czy ktoś ci już mówił, że od czasu
do czasu przejawiasz nieprzyjemną tendencję do dramatyzowania? Wkrótce potem Mercy po
raz pierwszy rzuciła okiem na górską posiadłość Erasmusa Gladstones i stwierdziła, iż nie
tylko Croft bywa podatny na melodramatyczne efekty. Duży, piętrowy dom Gladstones był
ostentacyjnie nowoczesnym budynkiem z gładkich, białych ścian i okien z dymnego szkła,
ogrodzonym murem. Na pierwszy rzut oka przypominał Mercy górską twierdzę. Mur
otaczający dom był wyższy od człowieka i zrobiony z kamienia. Szeroka, stalowa brama w
murze była jedynym wejściem na teren posiadłości. Brama była otwarta na oścież, co miało
przypuszczalnie oznaczać serdeczne powitanie. Muskularny, przystojny młody mężczyzna, w
letnich spodniach i koszulce z krótkimi rękawami czekał na gości Gladstones. Mercy ciekawa
była, skąd Gladstone bierze służbę. Człowiek przy bramie nie był bynajmniej pierwszym
atrakcyjnym mężczyzną, jakiego do tej pory spotkała. Młody człowiek, który wyjechał im na
spotkanie pojazdem o napędzie na cztery koła, był równie przystojny. Obaj wyglądali na
modeli z najdroższych agencji. Z wyjątkiem widocznych mięśni. Mercy pomyślała, że trudno
byłoby zakryć te rozwinięte mięśnie eleganckim ubraniem, choć na pewno podobałyby się
kobietom. Umięśnione ramiona, piersi i uda wynajętych pomocników Gladstones
uświadomiły Mercy, jaką giętką i gładką formę miała siła Crofta. Moc zawarta w jego ciele
była daleko bardziej subtelna, przytłumiona i wdzięczna. Ludzie Gladstones dobrze
wyglądaliby podnosząc ciężary na plaży kulturystów w Kalifornii. Croft na tej samej plaży
wyglądałby jak drapieżnik z dżungli na spacerze. Przystojny kierowca zatrzymał się
wewnątrz murów i gestem pokazał Croftowi, aby zaparkował z boku. - Pan Gladstone
powiedział, żeby przeszli państwo od razu do domu. Dallas wskaże drogę. Ja przyniosę
bagaże i wstawię je państwu do pokoju. - Dziękuję, Lance-powiedziała grzecznie Mercy,
wysiadając z Toyoty. Słowom towarzyszył ekstra ciepły uśmiech wdzięczności, który dodała
widząc, że Croft w ogóle ignoruje Lance'a. Croft spostrzegł uśmiech Mercy i rzucił jej ponure
spojrzenie, wysiadając z samochodu. - Nie musisz mu dawać napiwku - mruknął ponad
dachem samochodu. - Na pewno dobrze mu tu płacą. - Złapał Mercy za ramię i poprowadził
w stronę domu. - Naprawdę, Croft, jak na człowieka, który uważa, że powinno się zawsze
właściwie zachowywać, potrafisz być bardzo niegrzeczny. - Staram się, jak mogę. Z boku
dobiegło ich krótkie, ostre szczeknięcie. Mercy odruchowo spojrzała w tamtą stronę. Po
ogrodzonym wybiegu biegały tam i z powrotem dwa dobermany, z uwagą obserwujące
obcych. - Nie wyglądają na miłe zwierzaczki - mruknęła pod nosem Mercy. - Rzeczywiście -
przyznał Croft, uważnie przyglądając się psom. - Nie trzeba bać się psów. Wypuszczamy je
tylko w nocy, żeby pilnowały domu - powiedział mężczyzna imieniem Dallas, podchodząc
bliżej. Uśmiechnął się cudownym chłopięcym uśmiechem, pokazując nienagannie białe,
równe zęby. - Żyjemy tu trochę na odludziu. Psy są dodatkowym środkiem ostrożności.
Proszę tędy, panno Pennington. Pan Gladstone czeka na panią. I oczywiście na pani
przyjaciela. - Dallas uprzejmie skinął głową Croftowi, który nie zwrócił na niego uwagi.
Mercy pośpieszyła z wypełnieniem towarzyskich obowiązków. - Pan Gladstone ma wspaniałą
posiadłość. Fantastyczny widok. I powietrze tutaj, w górach, jest takie czyste. Szczyty i
doliny wydają się bardzo bliskie. - Odległości są mylące. Głównie z powodu wysokości i
braku miejskiej mgły - poinformował ją Dallas. - Wielu turystów wybiera się na jakiś szczyt,
który wydaje im się celem niezbyt odległym, a potem okazuje się, że muszą iść i wspinać się
całymi godzinami, a nawet dniami dłużej, niż się spodziewali. - To miejsce jest jedyne w
swoim rodzaju. Wyobrażam sobie, że zimą jesteście całkowicie odcięci od świata. Jak sobie
wtedy radzicie? Dallas wskazał dłonią kierunek i Mercy zobaczyła mały helikopter na
betonowym placyku. - Helikopter jest jednym ze środków transportu. Mamy także pojazdy
śnieżne i samochody z napędem czterokołowym. Nigdy nie jesteśmy tu całkiem uziemieni. -
Helikopter! - wykrzyknęła zaskoczona Mercy. - Chyba nie znam nikogo, kto miałby swój
własny, prywatny helikopter. - Proszę mi wierzyć, że podróż helikopterem jest znacznie
przyjemniejsza niż jazda tą drogą, zwłaszcza w zimie. - Dallas rzucił jej swój zniewalający
uśmiech. - Pan Gladstone na ogół proponuje przejażdżkę wszystkim swoim gościom. Z
helikoptera jest wspaniały widok na góry. - Nie, dziękuję. - Mercy zadrżała. - Nie lubię
małych samolotów i jestem pewna, że tak samo nieprzyjemnie czułabym się w helikopterze.
Za skarby świata nie wsiadłabym do czegoś takiego. Croft zmarszczył brwi i raczył
przyłączyć się do rozmowy: - Boisz się latać małymi samolotami? - spytał. - Moi rodzice
zginęli w samolocie, który był własnością mojego ojca. Powiedziano mi, że rozbili się o gorę
w czasie burzy. - I stąd twoja fobia? - Przypuszczalnie. Nigdy się specjalnie nad tym nie
zastanawiałam. Wiem po prostu, że nie znoszę małych samolotów. Ani helikopterów. Wydają
mi się kruche i niebezpieczne. Spójrz, to musi być nasz gospodarz. - Mercy zdecydowanie
zmieniła temat. Byli przy wejściu do rozległego domu. Wielkie drzwi morskiego koloru były
szeroko otwarte, odkrywając widok na hol wyłożony włoskim marmurem. Wysoki, elegancki,
atrakcyjny mężczyzna pod pięćdziesiątkę stał w drzwiach. Miał w sobie coś z Europejczyka,
jakiś trudny do określenia styl i wrażenie bogactwa, które przywodziło na myśl drogie kurorty
narciarskie w Szwajcarii, Paryż, Saint-Tropez i Lazurowe Wybrzeże. Mercy nigdy nie była w
żadnym z tych miejsc, lecz miała bujną wyobraźnię. Była pewna, że stoi przed nimi Erasmus
Gladstone. Jego włosy, niegdyś blond, stawały się srebrzystoszare. Połączenie złotego i
srebrnego koloru uwydatniało najbardziej niebieskie oczy, jakie Mercy kiedykolwiek
widziała. Nie potrafiła nazwać tego konkretnego odcienia błękitu, ale coś jej przypominał;
może kolor z jej akwarel. Gladstone miał arystokratyczny nos i usta, które nie zbrzydły z
wiekiem. Miał na sobie elegancką, sportową, jedwabną koszulę, ciemne spodnie i włoskie
skórzane buty. Mercy stwierdziła, że co jak co, ale ten człowiek na pewno nie wygląda jak
guru, ani też nie mógłby być zamieszany w coś tak obmierzłego jak seks, niewolnictwo i
handel narkotykami. Ten człowiek miał klasę. Kiedy się uśmiechał, miał także dużo męskiego
wdzięku. Kiedy zaś się odezwał, okazało się, że jego głos jest jeszcze bardziej interesujący w
rzeczywistości niż przez telefon. Wspaniały głos do głośnego czytania poezji czy recytowania
rycerskich ballad. Głos, który mógłby, ewentualnie, być bardzo pożyteczny w czarowaniu
zasłuchanej grupy wyznawców. Mercy natychmiast odrzuciła od siebie tę myśl. Nie pozwoli,
aby melodramatyczne wnioski Crofta wpływały na jej osąd. - Jakże się cieszę z pani
poznania. Jestem Erasmus Glad- stone. Proszę mówić do mnie Erasmus. - Odwrócił
patrycjuszowską głowę w kierunku Crofta i wyciągnął do niego szczupłą dłoń o długich
palcach. - Pan jest tym towarzyszem panny Pennington, o którym mi mówiono. Przepraszam,
ale nie dosłyszałem nazwiska. - Falconer. ~ Croft krótkim i zdecydowanym ruchem
potrząsnął ofiarowaną dłonią. - Croft Falconer. Kiedy się dowiedziałem, że Mercy wybiera się
na parę dni w te strony, zaproszona przez człowieka, którego nie znam, postanowiłem, też się
wprosić. Jestem pewien, że mnie pan rozumie. Interesy interesami, ale... - Celowo nie
dokończył zdania. Męska rozmowa. - Rozumiem doskonale. - Gladstone uśmiechnął się. -
Mężczyzna musi pilnować swojej własności. Zawsze gdzieś ktoś się czai, żeby ukraść coś
cennego. I muszę przyznać, że panna Pennington wydaje się bardzo cenną osobą. - Panna
Pennington - przerwała mu Mercy, obrzucając Crofta zabójczym spojrzeniem - wolałaby, aby
nie mówiono o niej jak o towarze. Croft wzruszył tylko ramionami. Gladstone wybuchnął
głębokim śmiechem i obejrzał się za siebie, - Zapewniam cię, że doskonale rozumiem uczucia
Crofta. Gdyby moja Isobel została zaproszona przez obcego mężczyznę, mieszkającego
kilkaset kilometrów stąd, zareagowałbym tak samo. Chodź i poznaj naszych gości, kochanie.
Zawsze narzekasz, że zbyt rzadko kogoś zapraszamy. Powinnaś się dobrze bawić przez kilka
następnych dni. Mercy, Croft, pozwólcie, że wam przedstawię moją towarzyszkę, Isobel
Ascanius. Byłbym tu bez niej bardzo samotny. Mercy wyczuła jakiś ruch za Gladstone'em i
po chwili pojawiła się przed nimi oszałamiająco piękna kobieta. Była niemal tego wzrostu co
Gladstone, czyli sporo wyższa od Mercy. Kiedy podeszła bliżej, Mercy przekonała się, że
Isobel jest niewiele niższa od Crofta. Isobel Ascanius wyglądała na trzydzieści parę lat, ale jej
układ kości policzkowych, zdaniem Mercy, sprawiał, iż zawsze wyglądałaby młodo, nawet
mając lat osiemdziesiąt. Miała włosy czarne i błyszczące jak obsydian, zwinięte w elegancki
kok, uwydatniający wystające kości policzkowe i piękne, ciemne oczy. Jej usta przypominały
reklamę szminki, błysz cząc koralowym odcieniem. Ten sam koralowy odcień zdobił długie,
kształtne paznokcie. Mercy ani przez moment nie wątpiła, że Isobel i Gladstone są
kochankami. Towarzyszka Gladstones była ubrana równie elegancko jak on. Silne i zdrowe
ciało okrywało jedwabne, białe safari. Była kobietą ponętnie zbudowaną, z pełnymi piersiami,
ale nie było w niej nic miękkiego. Modelowo szczupłą talię Isobel otaczał czarny, skórzany
pasek. Mercy odruchowo spojrzała na siebie i pożałowała, że ma na sobie zwykłe dżinsy.
Kiedy Isobel podeszła bliżej, na światło słoneczne, i wyciągnęła do Crofta smukłą dłoń,
Mercy pomyślała niechętnie, że tworzyliby nadzwyczaj piękną parę. Wzrost, ciemne włosy i
oczy Isobel były wspaniałą, kobiecą wersją wzrostu i kolorytu Crofta. Błyszczący,
olśniewająco biały ubiór Isobel jeszcze podkreślał ciemną barwę spodni i luźnej, bawełnianej
koszuli Crofta. Kiedy Isobel podała rękę Croftowi, Mercy pomyślała, że jej paznokcie
wyglądają na tle jego opalonej dłoni jak delikatne czerwone sztylety. Mercy przełknęła ślinę i
przyznała sama przed sobą, że przeżywa atak gwałtownej zazdrości. Patrzyła na Crofta w
krystalicznie czystym górskim powietrzu i zrozumiała, że się w nim zakochała. Croft puścił
rękę Isobel, odwrócił głowę i spojrzał na Mercy. W tym momencie była pewna, że zobaczył
to, co przeżywa, odbite w jej oczach. Zawsze twierdził, że była dła niego istotą przejrzystą.
Widział ją na wskroś, jakby patrzył na akwarelę. Na widok wyrazu zdziwienia w jego oczach
Mercy szybko się odwróciła. - Proszę wejść do środka - powiedziała uprzejmie Isobel,
wchodząc pierwsza do wyłożonego marmurem holu. Z jednej strony westybulu znajdowały
się szerokie schody, które prowadziły zarówno na dół, jak i na górę. Mercy zorientowała się,
że dom ma także dużą piwnicę. ~ Przygotowałam dla was pokoje na piętrze - mówiła Isobel. -
Roztacza się z nich wspaniały widok na południowy zachód. Kiedy się odświeżycie, zejdźcie
na dół, żeby obejrzeć cały dom. Erasmus jest bardzo z niego dumny. No i, oczywiście, na
pewno zainteresuje was biblioteka. Mercy nagle przypomniała sobie prawdziwy powód swej
wizyty. - Mam egzemplarz Doliny w bagażu. Jestem pewna, że chciałby pan jak najszybciej
go zobaczyć. - Proszę mi mówić po imieniu. - Dobrze. - Mercy uśmiechnęła się do niego. -
Wyjmę książkę i za chwilę przyniosę ją na dół. - Nie ma pośpiechu. - On także się
uśmiechnął. - Czekałem na tę książkę dość długo. Teraz„ kiedy wiem, że jest w zasięgu ręki,
mogę poczekać jeszcze trochę. Choć przyznam, że chętnie wezmę ją do ręki, a spodziewam
się, że jesteś równie zainteresowana sfinalizowaniem naszej transakcji. - Twoja oferta jest
bardzo szczodra - stwierdziła Mercy. - Tak jak mówiłem, jako część zapłaty możesz sobie
wybrać jedna lub dwie książki z mojej kolekcji. Mercy uśmiechnęła się szeroko. - Nie mogę
się doczekać. Zamierzam wykorzystać egzemplarze z twojej kolekcji jako zaczątek nowej
kariery w handlu starymi i rzadkimi książkami. - Z góry się cieszę na rozmowę o naszych
wspólnych zamiłowaniach - powiedział gładko Erasmus Gladstone. - Czy podzielasz naszą
pasję, Croft? - Wolę książki prosto z listy bestsellerów. - Croft wziął Mercy za rękę. - Później
możesz porozmawiać o książkach. Chodźmy na górę. - Pociągnął ją za sobą szerokimi
schodami w stronę Isobel, która czekała na nich na pdłpiętrze. Kiedy znajdowali się w
połowie schodów, poza zasięgiem uszu Isobel i Gladstones, Croft dodał cicho i ze złością: -
Przyjechałaś tu rozmawiać o książkach, a nie o „wspólnych zamiłowaniach". Pamiętaj. - O
czym mam pamiętać? O wspólnych zamiłowaniach? Ostrzegawczo zacisnął dłoń na jej ręce,
ale nie miał możliwości odpowiedzi. Isobel prowadziła gości wzdłuż korytarza. Ściany w
środku domu były równie jasne, jak na zewnątrz; ich jednostajną biel ożywiały od czasu do
czasu dzieła sztuki. Mercy nie była ekspertem, lecz jeden z obrazów przypominał jej Picassa,
inny - z jaskrawymi kreskami koloru - Mondriana. Pochyliła się Ao Crofta i szepnęła mu do
ucha: - Czy sądzisz, że to oryginały? - Tak - odparł Croft, nie zniżając głosu. - Myślę, że są to
oryginały. Mercy zaczerwieniła się gwałtownie, kiedy Isobel odwróciła się i uśmiechnęła,
rozbawiona. - Masz rację, Croft - powiedziała. - To oryginalne obrazy. Wszystko w tym
domu jest najwyższej jakości, łącznie z dziełami sztuki. Erasmus lubi się otaczać pięknymi
rzeczami. - I ludźmi - dodała bez zastanowienia Mercy. - Tak, i ludźmi. Erasmus woli mieć
wokół siebie ludzi atrakcyjnych, tak jak woli piękne rzeczy. Mercy uniosła rękę w geście
żartobliwej prośby. - Isobel, proszę, nie mów już nic więcej na ten temat. Jestem dostatecznie
przerażona myślą o tym, w co się przebrać do kolacji. Szmaragdowy naszyjnik i suknię od
Saint Laurenta zostawiłam w domu, a ciuch Ungaro zginął z resztą mojego bagażu na
lotnisku. - Nie przejmuj się takimi drobiazgami - powiedziała Isobel. - Z przyjemnością
pożyczę ci coś swojego. Wielki Boże, pomyślała Mercy. Czy ta kobieta potraktowała ją serio?
- Uhm, ja tylko żartowałam... - Nie ma problemu - stwierdziła łagodnie Isobel. - Możesz sobie
coś wybrać w mojej garderobie. - Nie ma o czym mówić - przerwał Croft. - Twoje ubrania nie
pasują na Mercy. Czy to jest nasz pokój? Mercy wściekała się w milczeniu, a Isobel gestem
dłoni zaprosiła ich do apartamentu zaprojektowanego w stylu art deco. Każda rzecz w
oświetlonym słońcem pokoju była we właściwej geometrycznej proporcji do innych. Mała
rzeźba nagiej kobiety, stojąca obok szerokiego łóżka, przypominała orientalizm z lat
trzydziestych, ale wrażenie ogólne było, w pewnym sensie, bardzo nowoczesne. Za oknem
widać było błyszczące, pokryte śniegiem, szczyty gór i zielone doliny rozciągające się w
nieskończoność. - Kiedy wspomniałaś Dallasowi, że ktoś ci towarzyszy, założyliśmy, że jest
to ktoś bliski. Mam nadzieję Mercy, iż nasze założenie było słuszne. - Owszem - mruknął
Croft, nim Mercy zdążyła cokol- wiek powiedzieć. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie, a Isobel
uśmiechnęła się wprost do Crofta. - Zatem spodziewam się, że wszystko będzie w porządku.
Ten pokój i następny są połączone drzwiami, więc możecie się urządzić, jak chcecie. Lance
miał zostawić twój bagaż w drugim pokoju, Croft, ale oczywiście nie ma to żadnego
znaczenia. Erasmus i ja chcemy tylko, żeby naszym gościom było wygodnie. A teraz
przepraszam was, zejdę na dół, żeby sprawdzić, czy wszystko jest na wieczór przygotowane.
Zejdźcie, kiedy będziecie gotowi. Za godzinę pijemy koktajl. Mercy westchnęła z ulgą, kiedy
Isobel zamknęła za sobą drzwi. - Sprawdź lepiej, czy nie utoczyła ci krwi z żył, kiedy ci
podawała rękę - powiedziała do Crofta. - Ciekawe skąd ma takie wytworne paznokcie?
Najbliższa manikiurzystka musi być ze dwieście kilometrów stąd. - Isobel przypuszczalnie
nie musi zajmować się pracami domowymi - zauważył Croft, powoli przemierzając pokój. -
No, myślę. - Mercy zmarszczyła brwi. - Ciekawe, kto się nimi zajmuje? Znaczy się, pracami
domowymi. - Zapewne Dallas i Lance. - To muszą być wyjątkowo zdolni młodzi mężczyźni.
- Wyjątkowo. - Croft przyklęknął na jedno kolano i przyglądał się elektrycznemu gniazdku w
ścianie. Mercy skrzywiła się, wiedząc, dlaczego to robi; Croft wszystko jej wytłumaczył,
kiedy czekali na przewodnika. Sprawdzał, czy nie ma podsłuchu. Powiedział, że być może nie
uda mu się go wykryć, jeśli został założony przez eksperta, i że Mercy musi uważać na to, co
mówi na terenie domu. Mercy posłusznie przyjęła instrukcje, głownie dlatego, że z
doświadczenia już wiedziała, iż z Croftem nie ma co dyskutować, kiedy jest w jednym ze
swoich specyficznych nastrojów. - I co? - spytała samymi ustami, bezdźwięcznie, kiedy Croft
skończył sprawdzać pokój. - Chyba wezmę prysznic. - Croft zaczął spokojnie rozpinać
koszulę. Kiwnął głową w kierunku łazienki znajdującej się między dwiema sypialniami. -
Dobrze. - Mercy od niechcenia podeszła do okna, aby spojrzeć na wspaniały widok. - To
otoczenie jest absolutnie niewiarygodne, prawda? Croft w jednej chwili znalazł się tuż za jej
plecami, obejmując ją ręką za szyję. Mercy podskoczyła. - No, wiesz, Croft. Czy zawsze
musisz się tak do mnie podkradać? - Powiedziałem, że idę pod przysznic. - Croft mówił
cicho, wprost do ucha Mercy. - Masz przyjść do mnie do łazienki. - Posłuchaj, Croft - zaczęła
z oburzeniem Mercy, zamierzając wygłosić surowy wykład na temat ich wzajemnych
stosunków. Nie dokończyła zdania. Croft wielką dłonią zakrył jej usta i pociągnął ją za sobą
do łazienki. Czuła się jak kociak, transportowany za skórę na karku. Ciii, kochanie - mruknął,
wciągając ją przez prog do przestronnej łazienki. - Czasami za dużo mówisz. - Nogą
zatrzasnął za sobą drzwi i podszedł do wielkiej, wyłożonej kafelkami kabiny prysznica. Puścił
Mercy i odkręcił wodę. - Teraz możesz mówić, ile chcesz. Jego cichy głos z trudem przebijał
się przez szum wody. Mercy obrzuciła go niezadowolonym spojrzeniem i zaczęła się
odsuwać. - Co mówisz? - zawołała. - Powiedziałem- Croft wyciągnął rękę i znów złapał ją za
ramię - że teraz możesz mówić, ile chcesz. Szum wody powinien całkowicie zagłuszyć nasze
słowa. - Ach. - W głowie Mercy zapaliło się światełko. Poczuła również pewne
rozczarowanie. Najwyraźniej Croft myślał w tej chwili tylko o jednym. Nie zamierzał
wciągnąć jej pod prysznic dla igraszek miłosnych. Zapewne Croft nie przepadał za
seksualnymi igraszkami pod prysznicem. Bardziej pasowała do niego namiętna miłość o
północy. Mercy podniosła głowę. - Tak się składa, że nie mam ci nic do powiedzenia. Dużo
bardziej obchodzi mnie teraz coś zupełnie innego niż szeptanie sekretów w łazience. - Co
takiego? - Muszę znaleźć coś, co mogłabym włożyć na kolację. - Mercy odeszła od
parującego prysznica. Jednakże w drzwiach łazienki zatrzymała się i spytała, marszcząc brwi:
- Czy... Czy on wygląda tak jak tamten? Croft wiedział, o co jej chodzi. - Nie. Mercy
uśmiechnęła się z ulgą i poszła sprawdzić, gdzie są jej bagaże. Pierwsza przeszkoda została
przekroczona. Erasmus Gladstone nie jest podobny do mężczyzny, który się nazywał Egan
Graves. Wszystko będzie dobrze, powiedziała sobie uspokojona Mercy. Mercy i Croft zeszli
na dół i weszli do pokoju, w którym jedyny żywszy kolor stanowił widok za oknami. Niskie
meble były w bardzo bladym odcieniu brzoskwiniowym, zielonkawym i kości słoniowej.
Zazwyczaj Croft wolał spokojne, zgaszone kolory, kiedy jednak wszedł do tego pokoju,
pomyślał, że z przyjemnością znalazłby się teraz w mieszkaniu Mercy, z jej jaskrawymi,
eklektycznymi barwami i wzorami. Dallas przygotowywał drinki przy małym barku w rogu
pokoju. Isobel i Erasmus siedzieli przy jednym z okien, rozmawiając przyciszonymi głosami.
Oboje uśmiechnęli się serdecznie, gdy Mercy i Croft weszli do pokoju. Croft przyjrzał się
krytycznie Mercy i stwierdził, że niepotrzebnie się martwiła. Miała na sobie wąską suknię z
jakiegoś cienkiego materiału, w żółte i białe wzory. Był to prosty, choć niezwykle elegancki
strój, zwłaszcza w połączeniu z upiętymi do gdry włosami Mercy i z sandałkami na wysokich
obcasach. Wprawdzie długa jedwabna suknia Isobel, w kolorze głębokiej purpury, na pewno
kosztowała znacznie więcej, lecz Croft dawno temu nauczył się nie oceniać efektów na
podstawie etykietki z ceną. ~ Ach, widzę, że przyniosłaś mój skarb. - Erasmus Gladstone
wyciągnął rękę i wziął od Mercy Dolinę tajemniczych klejnotów. - To zwiastuje koniec
długich poszukiwań. Czy wiesz, że omal nie przegapiłem twego ogłoszenia w katalogu?
Nigdy nie znalazłem nic ciekawego w tym piśmie i właściwie zamierzałem odwołać
prenumeratę. - Wydawca zgodził się wydrukować moje ogłoszenie. Nie stać mnie jeszcze na
wydawanie własnego katalogu. - Mercy uśmiechnęła się, podając książkę Gladstone'owi. -
Dolina jest moim pierwszym i, na razie, jedynym okazem, który może zainteresować
prawdziwego kolekcjonera. Gladstone obejrzał książkę. Isobel z uwagą przyglądała się, jak
przerzucał strony. Kiedy Gladstone zamknął w końcu oprawny w skórę tom, był bardzo
zadowolony. Pytająco uniósł jedną brew. - Nie było żadnych problemów z pieniędzmi
przesłanymi na twoje konto, co? - spytał Mercy. - Żadnych. - Doskonale. Chodźcie ze mną do
biblioteki, żeby znaleźć miejsce dla nowego nabytku. Gladstone poprowadził pozostałą trójkę
do holu i schodami w dół, na poziom położony poniżej parteru. Kiedy otworzył szklane drzwi
na dole przy schodach, w ich nozdrza uderzył zapach chlorowanej wody, któremu
towarzyszyła ciężka woń bujnej zieleni. Cała czwórka wyszła na mały taras i znalazła się
pośrodku tropikalnego ogrodu. Jedyną rzeczą, która tu nie pasowała, był dziwny odcień
światła. Brakowało mu prawdziwego ciepła światła słonecznego. Croft przyglądał się Mercy,
której oczy rozszerzyły się na widok tego, co znajdowało się za drzwiami. - Mój Boże, basen i
ogród w środku domu! To cudowne! Przypomina plakaty reklamujące wakacje na Tahiti czy
na Hawajach. Gladstone uśmiechnął się z zadowoleniem i ruchem ręki zaprosił Mercy w
kierunku schodków, które prowadziły w dół. Tropikalna roślinność zajmowała większość
powierzchni dużego pomieszczenia. Składały się na nią głównie rośliny o szerokich liściach i
mnóstwo egzotycznych paproci. Oświetlenie było przyciemnione i sprytnie ukryte. Gdyby nie
brak nieba nad głową, miejsce to mogłoby uchodzić za kawałek tropikalnego raju, łącznie ze
sztucznym wodospadem na końcu zakręconego basenu. - Same narty nie wystarczają -
powiedział Gladstone, schodząc po schodach z tarasu. - Basen jest dla Isobel i dla mnie
przyjemną odmianą. Kilka godzin w środku zimy spędzone tutaj cudownie wpływa na nastrój.
- Mogę sobie wyobrazić. - Mercy ruszyła w stronę ścieżki, która wiła się wśród roślinności w
kierunku basenu. Po chwili znikła im z oczu. A potem usłyszeli wyraźnie jej głos: - Chodź tu i
zobacz, Croft. To niewiarygodne. Croft szedł powoli wąską kamienną ścieżką między bujną
roślinnością. Zarośla były bardzo gęste i miejscami wyższe od człowieka. Z tarasu przy
wejściu można było jeszcze dojrzeć tu i owdzie wijącą się ścieżkę, ale na dole człowiek
znajdował się w środku małej dżungli. Croft rozejrzał się wokół z ciekawością, odruchowo
odnotowując realistyczne wyposażenie. Można się tu było ukryć. Albo zapolować. Skręcił i
zobaczył Mercy, która stała na brzegu basenu i wpatrywała się w wodę. Basen oświetlony był
podwodnymi światłami. Mercy była najwyraźniej oczarowana. W jej oczach błyszczała
radość i ekscytacja. - To jest niesamowite! Prawdziwy, ogromny! Widziałeś kiedyś coś
takiego? - Tak, ale miejsce, które wyglądało tak jak to, pełne było insektów i węży. To jest
filmowa wersja rzeczywistości. - Wolę taką wersję niż miejsce z insektami i wężarni. Szkoda
że nie wzięłam kostiumu kąpielowego. Za ich plecami pojawiła się Isobel. - Mamy kostiumy
dla gości. Znajdziesz coś dla siebie w kabinie koło sauny. Chodź, pokażę ci, gdzie są
przebieralnie. Możesz się wykąpać w każdej chwili. Croft szedł powoli za obiema kobietami,
nadal uważnie przyglądając się basenowi wśród tropikalnej roślinności. Cały kamuflaż nie do
końca przesłaniał fakt, iż znajdowali się w dużej piwnicy. Nie było żadnych okien. Po
zgaszeniu świateł miejsce to stałoby się czarną jaskinią. Kilka minut później Isobel
wyprowadziła ich z ogrodu i wskazała dużą drewnianą saunę i dwie kabiny. - Sprawdź w tej
kabinie na prawo, powinny tam być damskie kostiumy kąpielowe. W drugiej kabinie są
męskie kąpielówki. - Isobel uśmiechnęła się ciepło do Crofta. Mercy udawała, że ignoruje
uśmiech skierowany do Crofta, jednakże on dostrzegł lekkie zmrużenie oczu, kiedy się
odwracała, żeby pójść po kostium. Po raz drugi tego dnia przyszło mu na myśl, że Mercy jest
zazdrosna o Isobel Ascanius. Była to szalenie intrygująca myśl. Nie miał czasu, aby się dłużej
nad tym zastanawiać. Isobel już wyprowadzała gości z terenu basenu, przez inne, szklane
drzwi, które prowadziły do całkiem odmiennego pomieszczenia. - Erasmus poszedł już
otworzyć bibliotekę. Będzie się niecierpliwił - wyjaśniła z lekkim rozbawieniem Isobel. - Nie
może się doczekać, żeby pochwalić się swoją kolekcją komuś, kto potrafi ją docenić. Tak
rzadko mamy gości. Pokój po drugiej stronie szklanych drzwi urządzony był jak staroświecka
prywatna biblioteka. Były tam małe lampki z zielonymi kloszami, miękkie fotele i drewniane
stoliki. Brakowało tylko książek. Pośrodku jednej ze ścian zbudowano dużą kryptę. Miała
drzwi z grubej stali i skomplikowany mechanizm otwierający. Croft z zainteresowaniem
obrzucił wzrokiem mechanizm. Przez otwarte drzwi krypty wpadało światło i klimatyzowane
powietrze. Wewnątrz oczekiwał ich Erasmus Gladstone. Kiedy Mercy i Croft przekroczyli
wysoki próg, znaleźli się w pomieszczeniu wypełnionym książkami. Półki, sięgające od
podłogi do sufitu, zastawione były tomami oprawionymi w skórę. Nawet laik od razu mógł
się zorientować, że książki w większości, jeśli nie wszystkie, były bardzo stare i niezwykle
cenne. Mercy została natychmiast zauroczona. Croft przyglądał się, jak podeszła do rzędu
książek i czytała tytuły i nazwiska autorów na grzbietach. - Boethius, Chaucer, Marlowe. - Z
szacunkiem wymawiała znane nazwiska, palcami prawie dotykając grzbietów, jakby się
obawiała faktycznie ich dotknąć. - Nigdy nie widziałam czegoś takiego, Erasmusie, chyba w
muzeum. Gladstone zaśmiał się z zadowoleniem. - Oczywiście trzeba mieć pewną liczbę
druków sprzed roku tysiąc pięćsetnego, jeśli ma to być zbiór z prawdziwego zdarzenia.
Przyznam się, że wciąż pracuję nad tą częścią kolekcji. - Ale tyle wspaniałych woluminów. -
Mercy potrząsnęła głową. -To wprost niewiarygodne. - W salach aukcyjnych pieniądze
pokonują wiele przeszkód, moja droga. Osobiście bardziej się cieszę z pierwszego wydania O
pochodzeniu gatunków Darwina niż z Chaucera. Darwina bardzo trudno było zdobyć, mimo
iż został wydany w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym dziewiątym, czyli względnie
niedawno. - Gladstone podszedł do innej półki. - Tutaj mam dość interesującego Henry
Fieldinga, łącznie z oryginalnym wydaniem sześciu tomów Toma Jone- sa z roku tysiąc
siedemset czterdziestego dziewiątego. Ostatnio miałem szczęście, udało mi się kupić dwa
pierwsze tomy Pameli Richardsona z roku tysiąc siedemset czterdziestego pierwszego. - Nie
wiem, co bym dała za Fieldinga czy za Richardsona. Gladstone uśmiechnął się z aprobatą. -
Lubię entuzjastycznych księgarzy. Przed waszym wyjazdem przyjdziemy tu jeszcze raz i
porozmawiamy o tym, które książki chciałabyś dostać jako część zapłaty za Dolinę. - Jesteś
zbyt szczodry. - Mercy była wyraźnie przejęta. - Nie mogłabym wziąć żadnej z tych książek.
Zwłaszcza jako dodatek do tego, co już mi zapłaciłeś. - W świecie kolekcjonerów książek
wszystko jest względne. Dolina była praktycznie nie do dostania, a mnie na niej bardzo
zależało. Szukałem jej od jakiegoś czasu. Jestem hojny, ponieważ dzięki tobie mam coś,
czego być może nigdy bym nie znalazł. - Doprawdy brak mi słów. - Mercy uśmiechnęła się
lekko drżącymi wargami. - Wstawmy Dolinę, na właściwe miejsce, Tutaj trzymam kolekcję
erotyków. - Gladstone przeszedł na koniec pokoju, gdzie - oddzielnie od reszty - stał mały
rządek tomów. Były znacznie bardziej zużyte, niż ich szacowni towarzysze. - Dziękuję ci,
Mercy Pennington, za to, że mogę dołączyć fascynującą pracę Burleigha do mojej kolekcji.
To dla mnie wielka satysfakcja. Gladstone ostrożnie ustawił książkę na półce. Stał i
przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Kiedy się odwrócił, uśmiechał się szeroko, a jego
niezwykle niebieskie oczy błyszczały z zadowolenia. Jego dobry nastrój udzielał się innym.
Ten człowiek ma wiele charyzmatycznego wdzięku, pomyślał Croft. To samo mówiono o
Eganie Gravesie. - Powinniśmy już wrócić do naszych drinków, Erasmusie - przypomniała
cicho Isobel. - Lance ma podać kolację o siódmej. - Naturalnie. - Gladstone ruszył do drzwi,
biorąc Mercy pod ramię. - Nie martw się, moja droga. Będziesz miała dość czasu, aby się
zapoznać z moją biblioteką podczas twojego tu pobytu. Ale Isobel ma rację. Lepiej wróćmy
na górę. Mamy przed sobą kilka bardzo przyjemnych dni. Czy Isobel wspo- mniała o małym
przyjęciu, które wydajemy jutro wieczorem z okazji zdobycia przeze mnie Doliny? Croft
pomyślał, że musi spędzić więcej czasu w krypcie, żeby zbadać jej zawartość. Szybki
przegląd, jaki zrobił przed chwilą, był daleko niewystarczający. Usłyszał pytanie Gladstones
przechodząc przez próg krypty. - Przyjęcie? Tutaj? - Bardzo rzadko przyjmujemy gości. Jak
sobie możecie wyobrazić, jest to dość skomplikowane-stwierdził jowialnie Gladstone,
przeprowadzając Mercy przez próg i odwracając się, aby zamknąć drzwi. - Wymaga
szczegółowego planowania najdrobniejszych detali. Tymczasem zostałem kimś w rodzaju
protektora kolonii utalentowanych młodych artystów ulokowanej jakieś trzydzieści
kilometrów stąd. Raz na rok zapraszam ich do siebie. Zapewniam wszystko, łącznie z
transportem. Artyści są na ogół bardzo interesującymi znajomymi, pod warunkiem, że nie jest
się zmuszonym przebywać z nimi na co dzień. To bardzo wybuchowi ludzie. Być może to się
łączy z talentem. W tym roku będziecie świadkami tego wydarzenia. Mam nadzieję, że się
wam spodoba. Croft rzucił okiem na Mercy i zobaczył oszołomienie w jej oczach. Poczuł
przypływ gniewu, który szybko stłumił. Najwyraźniej jeszcze nigdy w życiu nie spotkała
kogoś takiego jak Erasmus Gladstone i dlatego tak łatwo ją oczarował. Croft wiedział, że
będzie musiał podjąć jakieś kroki, aby zapobiec oddziaływaniu Gladstones na Mercy.
Postanowił, że dzisiejszej nocy Mercy nie będzie spała samotnie. Nadszedł czas, żeby
wzmocnić więzy, które zawiązał tej nocy, kiedy Mercy mu się oddała. Mercy zdała sobie
sprawę z obecności Crofta w chwili, kiedy wsźedłwnocy do jej sypialni. Zrobił to absolutnie
bezszelestnie, ale jakiś instynkt sprawił, iż otworzyła oczy i odwróciła głowę na poduszce.
Zobaczyła jego sylwetkę w drzwiach łączących oba pokoje - ciemny cień wśród cieni jeszcze
ciemniejszych. Wtedy zrozumiała też, że na niego czekała. Drzwi między ich pokojami były
zamknięte, dopóki Croft nie otworzył ich po cichu przed paroma sekundami. Specjalnie je
zamknęła, szykując się do spania. Croft był wtedy w łazience. Kiedy wyszedł stamtąd chwilę
później, nie uczynił nic, co by likwidowało tę słabą barierę. Mercy leżała przez długi czas,
oczekując, iż jej prywatność zostanie nagle zaatakowana. Widziała spojrzenie Crofta podczas
kolacji. Przyglądał się, jak się śmiała i rozmawiała z Gladstone'em i choć się prawie nie
odzywał, wyrażał swoją dezaprobatę w sposób subtelny, a jednak zauważalny dla Mercy. Ich
gospodarze nie zauważyli może niebezpiecznie odległego wyrazu oczu Crofta, lecz Mercy
czuła, jak pali jej nerwy. Croft albo był trochę zazdrosny o Gladstones, albo bardzo zły na
Mercy za to, że się go nie bała. Miała dość zdrowego rozsądku, aby wiedzieć, że chodziło o
ten drugi przypadek. Nie wierzyła, aby Croft ulegał tak prymitywnemu uczuciu jak zazdrość.
Jednakże, niezależnie od przyczyny, Mercy spodziewała się późniejszych pretensji ze strony
Crofta. Tymczasem nie usłyszała żadnych gorzkich słów, a kiedy spokojnie zamknęła drzwi
łączące ich pokoje, Croft nie otworzył ich jednym kopnięciem. Mercy wśliznęła się do łóżka i
czekała, ale w końcu poczucie męczącego wyczekiwania zmieniło się w senność. Nie
wiedziała, jak długo spała, lecz gdy otworzyła oczy w ciemności, była pewna, że nie jest już
sama. Patrzyła, jak Croft wchodzi do środka i sunie bezszelestnie w stronę łóżka. Ten
człowiek poruszał się jak duch, co było niesprawiedliwe, a jeszcze bardziej niesprawiedliwe
było to, jak na nią działał. Poczuła, że krew gotuje jej się w żyłach, i powiedziała sobie, iż nie
pozwoli tak się omotać jak ostatnim razem. Mercy doskonale wiedziała, co sprowadza Crofta
do jej sypialni. Nie było to nieokiełznane pożądanie, szalona namiętność czy dozgonna
miłość. Croft miał do wykonania zadanie. Dobre samopoczucie Mercy w towarzystwie
Erasmusa Gladstones stanowiło potencjalne zagrożenie jego misji. Przypuszczalnie Croft
obawiał się, że Gladstone oczaruje Mercy, i postanowił odnowić zadzierzgnięte więzy. Chciał
się upewnić, że Mercy wie, wobec kogo ma być lojalna. Mogła mu powiedzieć, że nie ma się
czym martwić, pomyślała Mercy, kiedy Croft przemierzał po ciemku jej sypialnię. Mogła go
zapewnić, że nie wyrobiła sobie jeszcze zdania co do Gladstones. Ale tego rodzaju rozmowa
była dość utrudniona, kiedy należało uważać na każde słowo ze względu na możliwość
podsłuchu. Croft zatrzymał się przy łóżku i spojrzał na Mercy. Miał na sobie tylko slipy.
Nietrudno było stwierdzić, iż jest już dość podniecony. W ciemności jego orzechowe oczy
pozbawione były koloru, ale Mercy widziała w nich koci błysk. - Croft - zaczęła ochrypłym
głosem, świadoma panujące- J go między nimi napięcia. Musieli porozmawiać. I to jak
najszybciej. -Łazienka... - Nie - szepnął. Położył jedno kolano na łóżku i wyciągnął rękę, aby
pogładzić jej ramię. Łóżko ugięło się pod jego ciężarem. - Nie musimy rozmawiać. Nie tera?.
Przejrzała jego zamiary i zapałała dziwnym gniewem. Odsunęła się od jego ręki, wstając na
kolana po drugiej stronie łóżka. Oddychała szybko, patrząc mu w twarz. - Chodź tutaj, Mercy.
Wiem, że mnie chcesz. Potrafię tak zrobić, abyś mnie chciała. - Co ty sobie właściwie
wyobrażasz? jakim prawem wchodzisz do mojej sypialni i chcesz mnie, uwieść? Nie jestem
tu dla twojej wygody, Croft. - Mówiła cichym głosem, tak samo jak on. Wyglądało na to, że
będą walczyć szeptem. - Przecież wiesz, że nie chcesz się ze mną kłócić, kochanie. Chcesz
odczuwać to, co czułaś w moich ramionach tamtej nocy. Chcesz mi się oddać. - Doprawdy? A
kim ty jesteś? Wszystkowiedzącym facetem, ktdry myśli, że wie, czego naprawdę chcą
kobiety? Mam dla ciebie znacznie trudniejsze pytanie, Croft? Czego ty chcesz? - Odpowiem
ci bez trudu. Chcę być w tobie, w środku. Chcę cię czuć całą owiniętą wokół mnie, drżącą z
rozkoszy. Chcę dokładnie wiedzieć, jak bardzo mnie potrzebujesz. - Nie potrzebuję ciebie ani
trochę bardziej niż ty mnie. - Sama nie wiedziała, czy te słowa mają być prośbą o
uspokojenie, czy buntowniczym wyzwaniem. Zabrzmiały jak wyzwanie. - Przysuń się bliżej i
razem się przekonamy, na ile się wzajemnie potrzebujemy. - W jego głosie pobrzmiewała
cicha satysfakcja. - Wiesz, że ci na to nie pozwolę. Nie pójdę z tobą do łóżka, dopóki jesteś w
takim nastroju. Zachowujesz się jak zimnokrwisty mężczyzna, ktdry szuka łatwej zdobyczy.
Chcesz tylko udowodnić sobie i mnie, że panujesz nade mną w łóżku, a ja się na to nie
zgadzam. Udało ci się pierwszej nocy, kiedy zachowałeś się w bezwzględny sposób, ale to się
więcej nie powtórzy, Croft. - Bezwzględny? - Musisz przyznać, że zrobiłeś to celowo.
Uwiodłeś mnie, żeby... -Zobaczyła, że zmrużył oczy. Poniewczasie przypomniała sobie jego
ostrzeżenie o możliwości podsłuchu. Mercy ani przez moment nie wierzyła, że Gladstone
może być przestępcą, a także w to, że w pokoju zainstalowane są ukryte mikrofony, lecz dała
wcześniej słowo Croftowi, iż będzie uważać. - To było celowe uwiedzenie, a nie żadne
uczucie, prawda? - Bardzo cię wtedy pragnąłem. I jeszcze bardziej pragnę cię teraz. Jeśli dla
ciebie jest to celowe, bezwzględne uwiedzenie, to nic na to nie poradzę. Kiedy chodzi o
interpretacje emocjonalne, wszystko jest względne, zwłaszcza dla kobiety. Sądzę jednak, iż
jesteś niesprawiedliwa dla mnie i dla siebie, w tak sposób określając nasze kochanie. Istnieją
setki sposobo'w zaspokojenia pożądania. Większość z nich nie ma nazwy. - Nie zawracaj mi
głowy swoją dziwaczną filozoficzną logiką. Nie na ten akurat temat. Nie sądzę, abyś był w tej
dziedzinie ekspertem, i nie pozwolę, abyś mnie omotał swoim zwariowanym rozumowaniem.
Muszę w którymś miejscu powiedzieć „dość". Nie zgadzam się, żebyś mną manipulował. -
Spokojnie, Mercy. Rozluźnij się i chodź do mnie. Zeskoczyła z łóżka, wyczuwając lekką
zmianę w jego posturze. - Zostań tam, gdzie jesteś. Nie waż się używać wobec mnie swoich
trików. Oczy Crofta błyszczały w ciemności. Światło gwiazd, które wpadało przez okno,
oświetlało tylko jego twardą szczękę i gładkie kontury ramion. Obserwowanie jej ruchów nie
przysparzało mu najmniejszych trudności. Mercy wiedziała od początku, że Croft doskonale
czuje się w ciemnościach. Croft powoli wstał. Zaczął okrążać łóżko, zbliżając się do Mercy
gładkimi, równym krokami. - To ty używasz dzisiaj trików, kochanie. W co się ze mną
bawisz? Popełniłem błąd zeszłej nocy, pozwalając ci spać samej. Cofnęła się. - To ja
postanowiłam spać sama wczoraj i ja postanowiłam spać sama dzisiaj. - Za chwilę zmienisz
zdanie. - Mówisz, że się z tobą bawię, ale to ty się bawisz. To właśnie robisz z naszym
związkiem. Bawisz się nim tak, jak kot bawi się myszą, wykorzystując go dla własnych
interesów. - Nie jesteś myszą, Mercy. - Croft uśmiechnął się przelotnie. - Nie żartuję, Croft. -
Ja też nie. Przestańmy mówić "o „związku" i pomówmy o nas. O tobie i o mnie. Był już
bardzo blisko. Mercy rzuciła za siebie szybkie spojrzenie i zobaczyła, że jest tuż przy ścianie.
Nie miała dokąd uciekać. Zwróciła wzrok na Crofta, starając się jak najdokładniej ocenić
odległość, po czym skoczyła do przodu, aby go ominąć. - Cholera, Mercy! Po raz pierwszy tej
nocy Mercy usłyszała w jego głosie autentyczne uczucie. Niestety, było to uczucie zawodu i
złości. Nie czuła nawet odrobiny satysfakcji, ponieważ jego ramię znalazło się nagle na jej
drodze, zawijając się wokół niej i zatrzymując ją w miejscu. Mercy zderzyła się z piersią
Crofta z głuchym łoskotem i wcisnęła twarz w jego nagie ramię. Ciepły, męski zapach
zaatakował jej nozdrza. - Puść mnie - powiedziała dotykając ustami jego skóry. - Nie tak
prędko, kochanie. - Croft przycisnął ją mocniej do siebie. -Jeszcze długo, długo nie. Druga
ręka Crofta objęła Mercy z drugiej strony. Zareagowała instynktownie, wbijając mu pięści w
żebra. Wydawało jej się, że uderza o twardą ścianę, ale, ku swej satysfakcji, usłyszała nagłe
wciągnięcie powietrza. Lekko zwolnił uścisk i Mercy wysunęła się z jego objęć. Poczuła
nowy rodzaj tryumfu. Nie jest niezwyciężony. - A, czyli nie jesteś taki twardy, jak udajesz,
co? - Wpadła w euforię. Odczuwała pulsującą we krwi adrenalinę. Poczucie zwycięstwa
zaczynało jej się podobać. - Ostrzegałam cię, żebyś nie stosował wobec mnie swoich trików.
Uczyłam się kiedyś samoobrony, - Naprawdę? - Naprawdę. - Odsunęła się od niego o kilka
kroków. Nauka samoobrony trwała trzy godziny. Były to zajęcia prowa- dzone przez
policjantkę, którą zatrudniła biblioteka, aby jej pracownice były przygotowane na
nieprzewidziane wypadki. Od tej pory minęły ponad dwa lata i Mercy wiedziała, że nie
powinna zbyt się przechwalać. - Jesteś pewna, że chcesz ze mną walczyć, Mercy? - Jestem
pewna, że chcę, abyś wrócił do swojego pokoju i dał mi święty spokój. - Nie mogę. - Spróbuj.
- I mam cię tu zostawić, rozmyślającą o tym, jakim czarującym, wykształconym i światowym
mężczyzną jest Erasmus Gladstone? Nie ma mowy. Chcę, żebyś dziś myślała o mnie, Mercy.
- Czyżbyś był zazdrosny? - Tego byś chciała? Dlatego w nabożnym skupieniu wysłuchiwałaś
dziś wieczorem każdego słowa Gladstones? Chciałaś się przekonać, czy jestem zdolny do
zazdrości? - Ale nie jesteś, prawda? - rzuciła szybko, zirytowana, wiedząc, iż przypuszczalnie
będzie później żałować swoich słdw. - W twoich żyłach płynie zbyt mało gorącej krwi. Coś
pojawiło się i znikło w oczach Crofta i Mercy, mimo swej ryzykownej sytuacji, odczuła
drobny tryumf. Zaczepianie Crofta Falconera było niebezpieczne, ale czasami tylko w ten
sposób można się było przekonać, co się znajduje pod chłodną, całkowicie kontrolowaną
powierzchnią. - Może potrzeba mi trochę twojego ciepła, Mercy. Bez ostrzeżenia skoczył
naprzód i chwycił ją jedną ręką za kark. - Do diabła, Croft - syknęła Mercy. -Ja ci na pewno
niczego nie ułatwię. - Usiłowała wyrwać się z uścisku, ale jego siła była nie do pokonania.
Croft nieubłaganie ciągnął ją w stronę łóżka. Spróbowała kolejny raz uderzyć go w żebra,
choć nie miało to większego sensu, nie chciała bowiem tak naprawdę zrobić mu krzywdy.
Ciosy kolanem w krocze czy palcem w oko z pewnością nie wchodziły w grę. Nie walczyła
przecież o życie ani o swą cześć. Usiłowała tylko zmusić pewnego tępego faceta, żeby ją
odpowiednio traktował. Postanowiła, że za wszelką cenę doprowadzi do tego, aby Croft stał
się tak samo zaangażowany emocjonalnie jak ona. Croft zignorował kuksańca w żebra,
natomiast od razu zareagował, kiedy walnęła go piętą w bose palce stóp. Zaklął, zwięźle i
dosadnie. Mercy nigdy nie słyszała tego słowa w jego ustach. Poderwał ją do góry i lekko
potrząsnął. - Ty mała wiedźmo. Powinienem dać ci klapsa w tyłek. Mercy pokazała w
uśmiechu wszystkie zęby. - Wydaje mi się, że czytałam coś o tym w Dolinie tajemniczych
klejnotów. Czy to skuteczna metoda? - Nadepnij mi jeszcze raz na palce, to się przekonasz. -
Puść mnie, Croft. Nie pozwolę się w ten sposób zaciągnąć do łóżka. - Nie mam chyba innego
wyjścia. Tym razem nie użyła pięty, lecz całej stopy. Zaczepiła nią o jego łydkę i próbowała
go przewrócić. Croft nie stracił wprawdzie równowagi, ale stracił wreszcie cierpliwość. - No,
dobrze - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Jeśli chcesz, żeby bolało, będzie bolało. -
Podniósł Mercy do góry i przyciągnął do siebie, nie zwracając uwagi na jej próby uwolnienia.
W dwóch krokach znalazł się przy łóżku i rzucił ją delikatnie na pomiętą pościel. Bose nogi
Mercy zwisały z łóżka. Nim zdążyła się odsunąć, Croft wszedł między jej kolana. Rozstawił
szeroko nogi, tak aby jak najbardziej rozsunąć jej uda. Skromna koszula nocna Mercy
podwinęła się do góry, odsłaniając pośladki. Mercy leżała z włosami rozrzuconymi na
poduszce, z szeroko otwartymi oczyma i z powoli ogarniającą ją obawą, iż tym razem
posunęła się za daleko. Croft stał z rękami na biodrach i spoglądał na nią z góry. Mercy
nerwowo wciągnęła oddech, widząc w skrzywieniu jego ust i w oczach głęboko zmysłowy
wyraz. Czuła, że Croft promieniuje nowym rodzajem napięcia. Nie był już chłodnym,
wyrachowanym mężczyzną, który przyszedł do sypialni z zamiarem wykorzystania z zimną
krwią jej ciała. Teraz skupił na niej całą swą uwagę i choć Mercy mówiła sobie, że o to jej
właśnie chodziło, naszły ją wątpliwości i obawy. W końcu niewiele wiedziała o tym obcym
właściwie człowieku. Ryzykowała tak dużo, jak jeszcze nigdy z żadnym innym mężczyzną.
Zaufała instynktom, mimo że powinna była słuchać raczej głosu rozsądku. - Czy nauczyłaś
się czegoś jeszcze na lekcji samoobrony. co chciałabyś wypróbować, nim przestaniemy się
bawić? - spytał Croft z podejrzanym spokojem. Mercy podparła się na łokciach, wyraziście
zdając sobie sprawę z dotyku jego owłosionych nóg między udami. Czuła się całkowicie
bezbronna. - Jeśli sądzisz, że cię zawczasu ostrzegę, to się bardzo mylisz. Lepiej uważaj na to,
co zechcesz zrobić. Z błyszczącymi oczyma jednym ruchem dłoni zsunął slipy i kopnięciem
odrzucił je na bok. - Nie martw się, mała wiedźmo. Będę bardzo, bardzo uważał. - Wyciągnął
rękę, aby jej dotknąć. Mercy jak zahipnotyzowana wpatrywała się w jego wielki, pulsujący
członek. Drgnęła i spazmatycznie odetchnęła, kiedy Croft rozgarniał palcami trójkąt
ciemnych włosów, zasłaniających jej ciepłą tajemnicę. Każdą cząsteczką ciała odczuwała
jego dotyk. Wyzwalał w niej szalone podniecenie i jednocześnie ją uspokajał. Żaden
mężczyzna, ktdry dotykał kobiety w tak wyjątkowo zmysłowy sposób, nie mógłby jej zranić.
- Croft - szepnęła z tęsknotą jego imię. Wciąż wsparta na łokciach drżała, wiedząc, iż on czuje
to drżenie, kiedy stoi między jej udami. - Lubisz takie niebezpieczne zabawy, kotku?
Przesunął palcem po małym pączku rozkoszy, ukrytym w miękkich włosach, i Mercy
wciągnęła powietrze. Czuła się tak rozdzierająco odsłonięta i uwrażliwiona, że bała się, iż nie
zniesie zachwycająco erotycznej pieszczoty. Z drugiej strony chciałaby wygiąć ciało tak, aby
było jeszcze bliżej jego dłoni w błagalnej, niemej prośbie o dalsze pieszczoty. Nie wiedząc,
co robić, Mercy wybrała bezpieczniejsze wyjście i spróbowała przesunąć się na łokciach do
tyłu. Croft złapał ją drugą ręką za nogę i zatrzymał w miejscu. - Nigdzie nie idziesz, kotku.
Dopóki mnie nie przeprosisz za wszystkie kłopoty, jakie mi dzisiaj sprawiłaś. - A kłopoty,
jakie ja miałam przez ciebie? - Twoje problemy dopiero się zaczęły - poinformował Croft z
wyraźną satysfakcją. Przesunął niżej palec i bez trudu znalazł swój cel. - Och, Croft, proszę. -
Mercy gwałtownie wciągnęła powietrze i wbiła palce w zmięte prześcieradło. Zamknęła oczy
i odchyliła do tyłu głowę, czując, jak jego palce błądzą po napiętym ośrodku rozkoszy. - O co
mnie prosisz? O to,,żeby cię tu dotknąć? - Rozsunął ją czubkiem palca i Mercy zadrżała. -
Czy może tu? - Przesunął rękę niżej. - Musisz mi wszystko dokładnie powiedzieć, słodka
Mercy. Musisz mi powiedzieć, czego chcesz. A potem chyba poczekam, aż będziesz mnie
błagać, żebym cię wziął. Dzisiaj twoja kara będzie współmierna do twych przewinień. -
Cholera! - Zabrzmiało to bardziej jak prośba niż jak przekleństwo. - Postaraj się. Chcę słyszeć
słodkie, gorące słowa, Mercy. Wszystkie, jakie znasz. - Znowu lekko rozsunął jej uda i
przesunął kciukiem po nabrzmiałym pączku rozkoszy. Drugim palcem masował otwór,
wyciągając z niego słodki płyn, który spływał mu na rękę. Tym razem Mercy nie próbowała
się odsunąć. Już nie było w niej niepewności ani sprzecznych uczuć. Chciała go mieć w sobie.
Uniosła biodra pod jego dłonią. - No, powiedz, kotku. Powiedz mi dokładnie, czego chcesz.
Wtedy oboje będziemy pewni. - Szept Crofta był gorętszy od wypływających z niej soków. -
Dotknij mnie, Croft. Proszę, dotknij mnie. Tam. Tak. W środku. Głębiej. -Wydusiła z siebie
tę prośbę, choć z trudem jej to przyszło, ale jemu jeszcze trudniej było się jej oprzeć. Croft
obserwował twarz Mercy, rozkoszując się jej rosnącym pożądaniem, kiedy drżała pod jego
dotykiem. Mercy wiedziała, że Croft uważnie się jej przygląda i to ją jeszcze bardziej
podnieciło. Kiedy drażnił ją palcem, wsuwając się w nią i wysuwając, stawała się coraz
bardziej niecierpliwa. .- Bardziej-błagała. - Jak bardziej? Z jękiem sięgnęła po jego dłoń i
zmusiła go, żeby głębiej wsunął w nią palec. Zadrżała, kiedy posłusznie to zrobił. - Ach -
powiedział cicho Croft. - Czy tego właśnie chcesz? - Uduszę cię, kiedy skończymy. - To moja
zemsta. Słodka zemsta. - Wsunął w nią kolejny palec i kiedy krzyknęła z pożądania, zaczął
powoli rozsuwać palce, rozciągając jej wejście. Drugą ręką masował nabrzmiały pąk
rozkoszy. - — T ] Mercy szalała, unosząc w górę biodra i usiłując pociągnąć go na siebie. ~
Teraz, Croft. Proszę, teraz albo zwariuję. - Przekonamy się, co się dzieje, kiedy wariujesz.
Chcę to zobaczyć. - Uduszę cię, przysięgam. - Ale jeszcze nie w tej chwili, prawda? - Czy
ktoś ci już mówił, że jesteś wstrętnym draniem? - Owszem. Ale w twoich ustach brzmi to
zupełnie inaczej. - Śmiejesz się ze mnie! - Nie, kocham się z tobą. - Głębiej wsunął palce,
rozciągając gładkie, gorące wejście. Kiedy zadrżała gwałtownie, uklęknął między jej nogami.
Powoli wyjął palce. Mercy głośno zaprotestowała, ale kiedy poczuła jego dłonie na
wewnętrznej stronie ud, zrozumiała, co się za chwilę zdarzy. Ciepły oddech Crofta omiatał
wilgotne, błyszczące włosy u szczytu nóg i pożądanie Mercy zmieniło się w panikę. Nikt jej
tak nigdy nie całował. - Nie, Croft. Przestań. Nie tak. Nie chcę, żebyś to robił... Ja nigdy... -
Zaczerwieniła się, broniąc się przed nim. Nie zwracał uwagi na jej urywane prośby. Rękami
lekko przytrzymywał jej rozwarte uda, dotykając jej językiem w najbardziej intymnym
pocałunku. Z początku Mercy gwałtownie żachnęła się od nieoczekiwanej pieszczoty.
Usiłowała uciec przed jedwabistym dotykiem jego języka. I nagle panika zmieniła się w
nieznane dotąd pożądanie. Wróciło szaleństwo, które ją porwało. Drżała w sposób nie
kontrolowany. Wzmagające się w niej napięcie pękło i zalało ją falami niesłychanej
przyjemności. Croft puścił ją i położył się na niej, kiedy jeszcze cała drżała. Wszedł w nią z
jękiem, a jej ciało natychmiast się na nim zacisnęło i mocno wessało do środka. Mercy czuła
go w sobie, gorącego i wielkiego, rozciągającego jej ciało do granic wytrzymałości, dopóki
ponownie nie zalały jej fale orgazmu. Croft spróbował się trochę wysunąć, ale jej orgazm
wessał go do środka, prowokując go do tego samego. Była to błyskawica uderzająca w
gorący, suchy las. Spalił się w ogniu. Mercy czuła, jak wybuchł w niej. Przez krótką, a jedno-
cześnie pełną wieczności chwilę byli ze sobą związani i nim odeszły ostatnie drżenia, pełne
uniesień, Mercy poczuła ogarniającą ją nadzieję. , Być może nie był to najbezpieczniejszy
sposób kochania się, lecz Mercy dowiedziała się przynajmniej, że Croft wreszcie zdradził swe
prawdziwe emocje. O swoich uczuciach wobec niego wolała na razie nie myśleć. Nie
powinna była tak się przed nim odkryć, ale nie dało się tego uniknąć. Mogła się tylko starać o
to, by go pociągać za sobą za każdym razem, kiedy w jego ramionach będzie traciła nad sobą
kontrolę. Croft powoli otworzył oczy, nadal na wpół upojony ciepłym, aromatycznym
zapachem wilgotnego od potu ciała Mercy. Jedną nogę miała zawiniętą wokół jego nogi,
palcami zaś błądziła po jego ramionach i szyi. Przeciągnął się, rozluźniając mięśnie pleców, i
ostrożnie wysunął się z przytulnego ciepła Mercy. Spojrzał w dół i zobaczył, iż obserwuje go
spod rzęs. Był całkowicie nasycony i kompletnie wyczerpany. Z trudem udało mu się z niej
zsunąć i położyć obok. Lekko uścisnął jej biodro. Czuł się dobrze. Lepiej niż dobrze. Czuł się
wspaniale. Zwycięzca przepełniony czułością dla pokonanego. Problem polegał jedynie na
tym, że kolejny raz nie był pewien, kto właściwie został pokonany, jak ona to robi? jak potrafi
go tak dogłębnie porwać w burzę zmysłów? Miał zamiar kierować wszystkim i panować nad
całością, ale znów nie całkiem mu się to udało. Stracił nad sobą kontrolę, którą przez lata całe
przyjmował za pewnik. Nim się opamiętał, znalazł się w centrum nawałnicy z emocjami tak
gwałtownymi, jak u Mercy. Croft uśmiechnął się nagle w ciemnościach. Przynajmniej razem
wskoczyli w przepaść. Mała uparciucha postanowiła, że nie będzie jedyną ofiarą ich miłości.
Cóż, mógł przejść do porządku dziennego nad jej początkowym uporem. Dostała lekcję, a on
też dostał za swoje, kiedy postanowił przypomnieć Mercy, wobec kogo miała być lojalna. -
Jesteś zuchwałą kobietą, Mercy Pennington. Któregoś dnia wpadniesz w prawdziwe tarapaty.
- Z kim? Roześmiał się cicho, słysząc wyzwanie w jej szepcie. - Ze mną. Myślisz, że pozwolę
ci rozrabiać i wpaść w tarapaty z kimś innym? Spróbuj się kiedyś spytać, czy możesz się
zabawić z jakimś innym mężczyzną i wtedy się przekonasz. - Jeśli musiałabym prosić o
pozwolenie, to znaczy, że już jestem w opałach - stwierdziła poważnie. - Rozumujesz bez
zarzutu, kotku. Trafiłaś w sedno. - Croft postanowił na razie nie zastanawiać się nad
prymitywnym i satysfakcjonującym poczuciem własności, które go przepełniało. Wiedział, że
istnieją pewne reakcje, których lepiej nie kwestionować ani nie analizować. Tak samo jak z
instynktami. Pewne rzeczy należało zaakceptować i po prostu się do nich przystosować.
Uniósł się na łokciu i stwierdził, że będzie wygodniej dla nich obojga, kiedy się trochę
poprawią na łóżku. - Do gdry - zakomenderował, siadając obok, zmieniając pozycję i kładąc
ją z powrotem na poduszkach. - No, tak jest lepiej. - Croft? Spojrzał na zegarek i zmarszczył
brwi. - Już pdźno, kotku. Trzeba się trochę przespać. - Doszedł do wniosku, że domownicy
też już chyba poszli spać. Chyba że Gladstone rzeczywiście zaplantował podsłuch w pokoju
Mercy. Wyobraził sobie eleganckiego Gladstones, w jedwabnej bonżurce, schylonego nad
głośnikiem i słuchającego ich ekstatycznych jękdw, i ta myśl go rozbawiła. Postanowił
jednak, że nie wspomni o tym Mercy. Jej by to przypuszczalnie nie bawiło. - Croft, musimy
porozmawiać. Pochylił się i zamknął jej usta pocałunkiem. - Nie teraz. Nie tutaj. Śpij, kotku. -
Ale Croft... Przysunął usta do jej ucha. - Podsłuch. - Och. - Otworzyła szerzej oczy.
Najwyraźniej chwilowo zapomniała o możliwości istnienia ukrytych mikrofonów. - Śpij. -
Uśmiechnął się do siebie, kiedy ze zrezygnowanym westchnieniem posłusznie zamknęła
oczy. To, że Mercy uwierzyła w możliwość podsłuchu, było korzystne, chociaż Croft
osobiście był przekonany, że pokdj jest czysty. Zachowanie Mercy bywało nieprzewidywalne
i gwałtowne. Powiedział sobie, że należy ją lekko, choć stanowczo, prowadzić. Wydawało mu
się, że jest mężczyzną, który się doskonale do tego nadaje. Croft odczekał czterdzieści pięć
minut, nim niechętnie wypuścił z objęć miękkie, śpiące ciało Mercy. Wstał ostrożnie z łóżka.
Bezszelestnie przeszedł do swojego pokoju i włożył dżinsy. Wyszedł na korytarz. Wzrok
stopniowo przyzwyczaił mu się do cieni w ciemnościach. Musiał tylko sam stać się jednym z
nich. Nie skorzysta ze schodów. Zbyt duże było prawdopodobieństwo, że zainstalowano tam
urządzenie wyczuwające zmianę nacisku. Croft złapał poręcz biegnącą przy schodach,
wypróbował ją lekko dłońmi i lekko podciągnął się w górę. Przez moment trwał zawieszony,
intensywnie nasłuchując. Kiedy nie usłyszał niczego podejrzanego, spuścił się na dół,
wyłącznie za pomocą rąk na poręczy. Po chwili znajdował się na parterze. Jeszcze jedno
piętro. Mercy doszła do wniosku, że dość ma budzenia się w środku nocy z uczuciem, iż coś
nie jest w porządku. Coś takiego, powtarzając się regularnie, mogło nabawić ją bezsenności.
Tym razem przynajmniej potrafiła się zorientować, o co chodzi, kiedy tylko się przeciągnęła i
poruszyła stopą pod kołdrą. Croft znikł. Drań. Mercy usiadła na łóżku, rozgniewana. Co on
sobie właściwie wyobraża? Przychodzi do jej pokoju, kiedy chce, wskakuje do niej do łóżka,
a potem wychodzi przed świtem. Ten człowiek nie ma żadnej ogłady, mimo wyszukanych
medytacji i sposobów parzenia herbaty. Jeśli zechce się przy niej nadal kręcić, pomyślała,
odrzucając nakrycie, będzie się musiał trochę podciągnąć w dobrych manierach. Wóz albo
przewóz, jak mawiał wuj Sid. Przeszła pośpiesznie przez pokój, chwyciła lekki, podróżny
szlafrok i zdecydowanym krokiem weszła do drugiego pokoju. Kiedy wzrok przyzwy- czaił
jej się do panującej tam ciemności, przekonała się, że i tam Crofta nie ma. Uczucie obrazy
zmieniło się w obawę. Jedna ręką Mercy oparła się o drzwi. Niemal zapomniała, że Croft miał
do spełnienia jakąś swoją misję. Mercy mogła uwierzyć w uczciwość i prawość Gladstones,
ale Crofta niełatwo przekonać. Prawdopodobnie wybrał się na poszukiwanie dowodów.
Wyobraziła sobie, co by się stało, gdyby Dallas lub Lance zaskoczyli Crofta, gdy sprawdza
zawartość szuflad lub manipuluje przy zamku w podziemiach. Byłaby to żenująca i
nieprzyjemna dla niej sytuacja. W podziemiach. Oczywiście. Jeśli Croft udał się na podchody,
niewątpliwie poszedł wprost do podziemnej biblioteki. Stwierdził kiedyś, że odnalazł Egana
Gravesa za pomocą jego kolekcji książek. Powiedział, że zamierza dobrze sie przyjrzeć
kolekcji Gladstones i porównać ją ze zbiorami i upodobaniami Gravesa. Niech jednak Bdg ma
ich w swojej opiece, ją i Crofta, jeśli go ktoś nakryje na myszkowaniu w bibliotece. Mercy nie
miała złudzeń co do wielkoduszności ich gospodarza. Postanowiła nie tracić więcej czasu na
jałowe rozmyślania. Odnajdzie Crofta i ściągnie go z powrotem do pokoju, nim będą się
musieli tłumaczyć Gladstone'owi, iż wcale nie mieli zamiaru go okraść. Tak czy inaczej
zanosiło się na to, że Croft stłumi w zarodku jej karierę antykwariuszki. Przypuszczalnie
poświęciłby wszystko, aby tylko zakończyć tę swoją głupią misję zemsty. Problem z Croftem
polega na tym, pomyślała Mercy, wychodząc na korytarz i schodząc na palcach po schodach,
że on się za bardzo angażuje. Kiedy coś postanowi, nie zrezygnuje z tego za skarby świata. To
może być, oczywiście, w pewnych okolicznościach, bardzo korzystne. Gdyby, na przykład,
nauczył się ją kochać, prawdopodobnie nigdy by nie przestał. Zachowywał się niezwykle
irytująco, ale Mercy nie mogła ani przez chwilę wątpić w jego całkowitą uczciwość. Był
pewien, że postępuje słusznie, podejmując działania zmierzające do zamknięcia Koła, czy jak
to tam nazywał. Na pewno nie mógłby niczego wykraść Bogu ducha winnym ludziom, jak jej
były narzeczony, Aaron Sanders. Byłoby jej dużo łatwiej dać sobie z nim radę, pomyślała
ponuro Mercy, gdyby był po prostu kolejnym Aaronem Sandersem. Z domu, zarówno na
parterze, jak i na piętrze, nie dobiegał żaden odgłos. Mercy odetchnęła z ulga, przystając na
moment na pierwszym stopniu, który prowadził do pomieszczenia z basenem i z tropikalnym
ogrodem. Zeszła na dół, kiedy była przekonana, iż nikt jej nie słyszy. Na szczęście
dobermany nie były psami domowymi i na pewno pełniły służbę na dworze. Szklane drzwi
prowadzące do ciemnego ogrodu łatwo ustąpiły, kiedy nacisnęła klamkę. Mercy weszła na
niewielki taras. Światła w basenie nadal się paliły, ale tropikalna roślinność pogrążona była w
ciemności. Do pomieszczenia bez okien nie wpadał nawet skromny odblask gwiazd. Ze
swego miejsca na tarasie Mercy widziała kawałek basenu, położonego między bujnymi
paprociami i wielko Ustnymi palmami. Niebieskawe światło z basenu wyglądało szczególnie
nienaturalnie. Bujna roślinność wydzielała intensywny zapach, był silniejszy nawet od
wiszącego w powietrzu zapachu chloru. Mercy po raz pierwszy zastanowiła się, czy łatwo
odnalazłaby drogę do podziemnej biblioteki. Po południu było to dość proste dzięki
oświetleniu rozmieszczonemu pod sufitem i pośród roślin. W nocy wszystko wyglądało
zupełnie inaczej. Nie miała pojęcia, gdzie jest wyłącznik światła, ale nawet gdyby umiała go
znaleźć, nie odważyłaby się go użyć. Nie miała czasu do stracenia. Sądziła, że Croft odnalazł
już drogę do podziemi. Ciekawe, jak zamierza dostać się do środka. Tymczasem wzięła się w
garść i starając się odzyskać orientację w terenie zeszła po schodach w ciemny ogród. Dość
przypadkowo natknęła się na jedną z wysypanych żwirem ścieżek. Dalej poszła na wyczucie.
Nie było to takie strasznie trudne. Kiedy niechcący zbaczała ze ścieżki, czuła, że żwir pod
stopami zmienia się w wilgotną glinę. Od czasu do czasu wpadała na pień palmy lub potykała
się o paproć. Droga przez ciemny ogród nastręczała wiele problemów orientacyjnych.
Usiłowała kierować się niebieskawym odblaskiem z basenu, ale nie przychodziło jej to łatwo.
W kilku miejscach rośliny rosnące między ścieżką a brzegiem wody całkowicie zasłaniały
światła basenu. Po kilku minutach Mercy stwierdziła, że jej droga nie ma sensu. Odnosiła
mizerne, powolne i dotkliwie bolesne postępy. Żwir nie był zbyt przyjemną ścieżką dla
bosych stop. A jeśli Croft wcale nie poszedł do podziemnej biblioteki? Ta cholerna wyprawa
mogła się okazać kompletną stratą czasu i wysiłku. Croft może równie dobrze siedzieć na
górze i przeglądać zawartość biurka Gladstones. Wszystko to jest głupie, śmieszne i dość
niebezpieczne, pomyślała ze złością. Kiedy znajdzie Crofta, powie mu, co o tym myśli. Nagle
duża męska dłoń zatkała jej usta, a ramię opasało talię. Mercy została całkowicie zaskoczona.
Wcześniej nie usłyszała za sobą najmniejszego szelestu. W jednej chwili z trudem
przedzierała się przez zarośnięty teren, w drugiej - stała się więźniarką, przyciśniętą do
męskiego ciała. Próbowała krzyknąć, lecz nie mogła wydobyć z siebie głosu. Chciała walczyć
o wyswobodzenie, ale była unieruchomiona. Kiedy z wściekłością spróbowała kilku bardziej
bolesnych form walki, jakich się nauczyła na trzygodzinnej lekcji samoobrony, okazały się
one zupełnie bezużyteczne. Jedyne, co jej pozostało, to przestać walczyć. - Ty mała głupia
kretynko. Co ty tu, do diabła, robisz w środku nocy? - zabrzmiał nad jej uchem wściekły szept
Crofta. Powoli zabrał dłoń z jej ust, rozumiejąc, że inaczej nie będzie mu mogła
odpowiedzieć. - Tylko mów cicho - dodał. - Boże, wystraszyłeś mnie na śmierć! - Mercy
głęboko wciągnęła powietrze. -Nigdy więcej nie skacz tak na mnie zza krzaków. Słyszysz? -
Niech to szlag trafi! Myślałem, że śpisz na górze. - Spałam, dopóki nie odkryłam, że
zabawiasz się gdzieś na własną rękę. Nie wolno pałętać się po domu Gladstones w środku
nocy. Wybierałeś się do podziemi, prawda? - Od kiedy nie ma cię w sypialni? Mercy
zamrugała oczyma, starając się dojrzeć w ciemności twarz Crofta. Z trudem rozróżniała zarys
jego ramienia - był przedłużeniem otaczających ją cieni. - Nie wiem. Nie patrzyłam na
zegarek. Chyba od paru minut. A bo co? - Zamknij buzię i rób, co ci powiem.
Przypuszczalnie mamy zaledwie kilka sekund. Chodź! - Złapał ją za rękę i poprowadził
wprost w gęste krzaki przy ścieżce. - Co robisz? Co się dzieje? - Mercy wpadła na pień
palmy, a potem znalazła się na innej ścieżce. Croft ciągnął ją za sobą, nie zwracając żadnej
uwagi na jej bose stopy. Dziwiła się, że Croft tak dobrze widzi w ciemnościach, i stwierdziła
z niechęcią, że to pewnie zasługa mieszkającego w nim ducha. - Zdejmij szlafrok. - Nie ma
mowy. Nie jestem Jane, a ty nie jesteś Tarzanem. Wystarczy na dzisiejszą noc. - Tarzan
przyjdzie później. Na razie popływamy. Przedarł się przez okalające basen rośliny, ciągnąc
Mercy za sobą. Znalazła się na wyłożonym kafelkami brzegu; miała przed oczyma świecącą,
niebieską wodę. - Nie, dziękuję - mruknęła, kiedy dotarło do niej, co Croft zamierza. - Nie
mam akurat ochoty na pływanie. Chcę, żebyś wrócił ze mną do naszego apartamentu, nim
oboje znajdziemy się w kłopotach. Możesz sobie wyobrazić moje zażenowanie, kiedy cię
złapią w podziemiach w środku nocy? - Twoje zażenowanie jest naszym najmniejszym
problemem. - Jedną ręką rozwiązywał pasek od jej szlafroka, drugą ściągał go jej z ramion.
Pod spodem była naga. Widok ten nie wywołał w nim przypływu szalonego pożądania.
Zdawał się w ogóle nie zauważać jej nagości. - Jazda do wody! - rozkazał cichym,
niebezpiecznym głosem. - Już! Jednocześnie Croft rozpinał dżinsy i ściągał je w dół. Mercy
więcej nie protestowała. Nie miało to sensu. Croft mógł być szaleńcem, ale mówił poważnie.
Klęknęła na brzegu basenu i ostrożnie zsunęła się na drugą stronę. Croft był tuż za nią. - Ach
- westchnęła Mercy, rozluźniając się natychmiast pod dotykiem wody. - Wspaniale. Co my tu
robimy, Croft? - Zgadnij. - Tego się obawiałam. - Mercy jęknęła. - Chowamy się, prawda? Na
wypadek, gdyby ktoś nas usłyszał i zszedł na dół? - Nie nas. Ciebie. Nikt nie słyszał mnie
schodzącego po schodach. - Jakim cudem? Czyżbyś fruwał? - Ciszej. - Chyba się złościsz. -
Mam powody. Mercy pokiwała głową. - Powoli uczę się akceptować każdą twoją uczciwą
emocję. - Zamachała ręką w wodzie, posyłając w jego stronę małą falę, która uderzyła o jego
pierś. - Myślałam, że będzie tu chłodnawo, tymczasem czuję się jak w wannie. Wspaniale.
Wiesz co? Nigdy w życiu nie kąpałam się nago. Croft spojrzał na nią z zaciekawieniem,
płynąc nieśpiesznie do odległego końca basenu. - Prowadziłaś uporządkowane życie, co? - To
wina mojego wuja i ciotki. Byli dość staromodni. - Obróciła się leniwie w wodzie,
rozkoszując się nocnym pływaniem. - Oni cię wychowywali? Ten wuj i ciotka? Mercy była
lekko zdziwiona jego zainteresowaniem tematem, zwłaszcza w ich obecnej sytuacji. Do tej
pory nie wykazywał przesadnego zaciekawienia jej przeszłością. - Mieli mnie na głowie,
odkąd skończyłam trzy lata, kiedy to moi rodzice zginęli w wypadku samolotowym. Ciotka
Ruth i wuj Sid mieli dwóch własnych, kilkunastoletnich synów, kiedy do nich przybyłam.
Właśnie zaczęli cieszyć się myślą, że ich dzieci dorastają i niedługo wyprowadzą się z domu,
gdy musieli zaczynać na nowo ze mną. Myślę, że dlatego byli dla mnie dość surowi, że nie
mieli własnej córki. Z wielu rzeczy musieli zrezygnować, biorąc mnie pod swoją opiekę. - To
wszystko wyjaśnia - stwierdził cicho Croft. - Co wyjaśnia? Oboje, tak jak przedtem w
sypialni, rozmawiali szeptem. Widocznie każdą znaczącą rozmowę z tym mężczyzną musiała
prowadzić ledwie słyszalnym głosem. - Twoje uczucie wdzięczności. Myślisz, że jesteś im
coś winna, prawda? Czujesz się wobec nich dłużna w taki sposób, w jaki dziecko nigdy się
nie czuje wobec własnych rodziców. jesteś bardzo świadoma tego długu. Zwróciłem na to
uwagę wtedy, kiedy mi opowiedziałaś, jak twój były narzeczony chciał tych ludzi
wykorzystać. Nie byłaś zwyczajnie urażona osobiście, choć to przecież twoje narzeczeństwo
się rozpadło. W sumie bardziej się przejmowałaś tym, co się omal nie stało twoim krewnym.
Czułaś się za to odpowiedzialna, prawda? Uważałaś, że to była twoja wina. - Bo to była moja
wina. Mnie omamił Aaron Sanders. Ja go wprowadziłam do ich domu. I bardzo dużo
zawdzięczam wujowi i ciotce. Nie musieli mnie brać do siebie. Opieka społeczna mogła mnie
skierować do rodziny zastępczej. Nie mieli wobec mnie żadnych zobowiązań. - Kiedy
Sanders chciał ich naciągnąć, obwiniałaś samą siebie za to, że tak głupio uwierzyłaś w jego
miłość. - Byłam głupia, wierząc, że mnie kocha. - Mercy nie podobał się kierunek, jaki
zaczynała przybierać ich rozmowa. Z jednej strony chętnie prowadziłaby intymne,
odkrywcze, szczere rozmowy z tym mężczyzną, z drugiej zaś - nie chciała być w tej
wymianie zdań jedyną osobą, ktdra szczerze zdradza swe sekrety. - Chodzi mi o to, Mercy, że
zareagowałaś w ten a nie inny sposób, ponieważ czułaś się odpowiedzialna, chociaż sama
także byłaś ofiarą. Była to dla ciebie sprawa honoru. Mercy przestała pływać i zaczęła
spacerować po basenie, dotykając nogami dna. - O co ci właściwie chodzi? Croft również
przestał pływać i poruszał się w wodzie niedaleko niej. Bez trudu utrzymywał się na
powierzchni. Nie musiał walić na wszystkie strony rękami ani machać nogami. Zwyczajnie
unosił się na wodzie. Nierówne, nieziemsko niebieskie światło spod wody w niepokojący
sposób oświetlało ostre rysy jego twarzy. - Chcę, abyś zrozumiała, że to, co dziś zrobiłem,
wynikało z podobnego poczucia zobowiązania. Mercy uniosła brwi. - Czy ty się przypadkiem
usiłujesz usprawiedliwiać? - Chciałem ci tylko wyjaśnić. - Croft zmarszczył brwi. - Już
wyjaśniałeś - odparła sztywno. - Wiem, dlaczego zszedłeś na dół dzisiaj w nocy. Wiem, że
twoim zdaniem musisz to zrobić, choć możesz zniszczyć moją przyszłą karierę i sprawić, że
oboje zostaniemy aresztowani. - Jeśli się mylę, wezmę na siebie pełną odpowiedzialność -
stwierdził arogancko Croft. - To fantastycznie. Kiedy w przyszłości moi potencjalni klienci
nie będą chcieli robić ze mną interesów, ponieważ moja reputacja legnie w gruzach, będę od
niechcenia nadmieniać, że to twoja wina i że bierzesz na siebie pełną odpowiedzialność.
Jestem pewna, że to wszystko rozwiąże. - Mercy, ja... Croft urwał gwałtownie, kiedy zabłysły
znienacka górne światła i ukryte lampy ogrodowe. Mercy krzyknęła zaskoczona i odruchowo
odwróciła się, żeby spojrzeć na drzwi. Niestety gęsta roślinność uniemożliwiała zobaczenie z
tego miejsca osoby stojącej na tarasie. - Jest tam ktoś? - Był to głos Isobel. - Tak - zawołał
szybko Croft. - Tu, w basenie. - Do diabła, Croft - mruknęła Mercy. - Jestem naga. -
Mówiłem ci, że to kamuflaż - szepnął. - Przebywanie nago w wodzie przy tych wszystkich
zapalonych światłach nie jest chyba najlepszym kamuflażem. - Mercy ruszyła do brzegu
basenu, zamierzając włożyć szlafrok. Słyszała kroki na żwirowanej ścieżce i wiedziała, że
Isobel idzie w ich stronę i za chwilę się przy nich znajdzie. Przy świetle nie było to trudne.
Isobel zjawiła się w momencie, gdy Mercy na wpół wynurzyła się z wody. Isobel, ze
zmarszczonymi brwiami, wyszła z krzaków tuż przy basenie. Miała na sobie powiewną szatę
ze srebrnego atłasu, a jej drugie, czarne włosy luźno spadały na ramiona. Mercy zdążyła
zauważyć, że czarna masa loków sięgała poniżej pasa. Tuż za Isobel stał Lance. Mercy
ponownie krzyknęła i wskoczyła z powrotem do wody. Lance natychmiast na nią spojrzał,
wędrując wzrokiem od zaczerwienionej twarzy do nagiego ciała pod powierzchnią wody.
Mercy znów otworzyła usta, aby zaprotestować, kiedy dał się słyszeć głośny plusk i po chwili
nagie ciało Crofta znajdowało się pomiędzy nią a zaciekawionym spojrzeniem Lance'a. -
Przepraszam, Isobel - powiedział zimno Croft. - Mieliśmy wielką ochotę na nocną kąpiel.
Mówiłaś, że można korzystać z basenu przez cały czas i potraktowaliśmy to serio. Czy
moglibyśmy się ubrać bez świadków? - Ależ oczywiście. To ja przepraszam. - Isobel kiwnęła
głową Lance'owi. - Jak widzisz, nic się nie dzieje. Dziękuję, że mnie powiadomiłeś. Możesz
wracać do łóżka. Lance bez słowa przyjął jej polecenie i znikł w krzakach. Isobel
uśmiechnęła się do Crofta, który stał przed Mercy. Spojrzenie jej ciemnych oczu omiotło jego
nagie ciało z zawodowym, zdaniem Mercy, zainteresowaniem. - Nie przeszkadzajcie sobie -
powiedziała Isobel. - Może- cie spokojnie popływać. Lance i Dallas zajmują pokoje z tyłu
domu na piętrze. Lance wstał w nocy, żeby się napić czy coś takiego i zdawało mu się, że
słyszy jakiś hałas. Tutaj w górach musimy poważnie traktować wszelkie niespodziewane
hałasy. Żyjemy na pustkowiu, a Erasmus ma wiele cennych rzeczy. Teraz jednak, skoro już
wiem, co się dzieje, nie będę wam przeszkadzać. Życzę wam dobrej nocy i przyjemnego
pływania. Zgaszę po drodze górne światła. Czy zostawić włączone lampki przy ścieżce? Po
ciemku dość trudno tędy przechodzić. - To bardzo miło z twojej strony - powiedział Croft. -
Dziękujemy. I jeszcze raz przepraszam za alarm. - Nie ma problemu. Zobaczymy się przy
śniadaniu, chyba że wolicie dłużej pospać. - Zejdziemy na śniadanie - zapewnił ją Croft.
Mercy odetchnęła z ulgą, kiedy Isobel odeszła. - Ojej. Jakie to żenujące. - Gdybyś chciała
uniknąć w przyszłości kolejnego zażenowania, postaraj się nie wystawiać na pokaz
Lance'owi. - Jeszcze śmiesz twierdzić, że to moja wina?! Wszystko, co zaszło dzisiejszej
nocy, stało się przez ciebie! - Mercy wyszła z wody i złapała szlafrok. - I nie tylko na mnie
wytrzeszczano tutaj oczy. Widziałam, jak Isobel się na ciebie gapiła. Woda zbyt wiele nie
zasłania. Wyraźnie było widać, że nie masz nic na sobie. Croft położył obie dłonie na brzegu
basenu i jednym płynnym ruchem wyskoczył z wody. I zaskoczył Mercy niespodziewanym
uśmiechem. - Możesz się gapić, ile chcesz, kotku. Nie mam nic przeciwko temu. - Dziękuję
bardzo. - Mercy odwróciła się do niego tyłem i zawiązała pasek od szlafroka. - Myślę, że
widziałam już, co chciałam. Croft wzruszył ramionami. Z żalem rzucił okiem na daleki kąt
pomieszczenia. - Ja nie widziałem wszystkiego, co bym chciał, ale chyba nic więcej już dziś
nie zobaczę - mruknął. -Teraz, gdy służba nie śpi i nasłuchuje, nie mogę ryzykować wejścia
do podziemi. Tym razem ktoś mógłby zwrócić na to uwagę. Będę musiał spróbować kiedy
indziej. Wyszedł za Mercy z pomieszczenia i poszli na gorę. Kiedy Mercy weszła do swojego
pokoju i zamknęła drzwi łączące ich sypialnie, nie usiłował ich otworzyć. Przez długi czas
Mercy siedziała na skraju łóżka, wpatrując się w bezdenne niebo nad górami. Postanowiła
przeprowadzić następnego dnia poważną rozmowę z Croftem. Zmusi go, aby zabrał ją gdzieś
na spacer, gdzie nie będzie musiała cały czas mówić szeptem i uważać na każde słowo. Mercy
pomyślała, że cały ten gwałt z podsłuchem w sypialni był bardzo na rękę Croftowi.
Powstrzymywał ją od zadawania zbyt wielu pytań i wypowiadania zbyt wielu żądań. Ten
człowiek potrafił osiągać swój cel. Następnego ranka, siedząc przy śniadaniu z Isobel,
Gladstone'em i z Mercy, Croft nie zastanawiał się nad swym talentem do osiągania
określonego celu. Poważnie myślał o tym, że jego czas w górskiej fortecy Gladstones jest
ograniczony. Na wieczór zaplanowano przyjęcie. Nazajutrz wyjeżdżali. W nocy omal nie
doszło do nieszczęścia. Zostawał jedynie dziesiejszy wieczór. Pyszne śniadanie podano w
oszklonym pokoju, z którego na trzy strony rozciągał się wspaniały widok. Dallas i Lance
serwowali świeże owoce, grzanki w podgrzewanych srebrnych pojemnikach, kolumbijską
kawę i omlety z kozim serkiem. Croft dostał perfekcyjnie zaparzoną herbatę w podgrzanym
uprzednio czajniczku. Była to doskonała mieszanka cejlońskich i hinduskich liści herbaty, o
świetnym kolorze i aromacie. Pokój wypełniało poranne słońce, które bardzo ładnie odbijało
się w srebrnej i kryształowej zastawie. Łososiowe serwetki i skromny bukiet łososiowych
mieczyków zapewniały właściwe muśnięcie koloru w tym wytwornym pomieszczeniu. Croft
wiedział, że z czysto estetycznego punktu widzenia powinien zachwycić się aranżacją
kwiatów. Była doskonała, skromna i subtelna. Niewątpliwie stanowiła dzieło rąk Isobel. Im
dłużej jednak przyglądał się kwiatom, tym natrętniej nękała go myśl o tym, jak te kwiaty
ułożyłaby Mercy. Przy* puszczał, że przede wszystkim wybrałaby jaskrawszy odcień. A
później wyeksponowałaby piękno kwiatów. W końco- wym efekcie bukiet stanowiłby jasny,
krzyczący, intrygujący kontrapunkt w pokoju. Croft wiedział, że byłby taką aranżacją
zachwycony, nawet gdyby ją skrytykował. Gladstone był w świetnym nastroju i z dużym
ożywieniem rozmawiał z Mercy o książkach. Z pewnością znał się na tym, co kolekcjonował,
i robił to z dużym zacięciem. Mercy, tak samo jak poprzedniego dnia, wisiała mu oczyma na
wargach, czynnie uczestnicząc w dyskusji, podczas gdy Isobel i Croft uprzejmie się
przysłuchiwali. - Musisz mi powiedzieć, jak zdobyłaś Dolinę ~ stwierdził Gladstone, sięgając
po grzankę. - Nie miej mi tego za złe, moja droga, ale prędzej bym się spodziewał, iż ta
książka wypłynie w jakimś angielskim domu aukcyjnym niż w antykwariacie w stanie
Waszyngton. To cenna pozycja. - To właśnie jest cudowne w handlu książkami, prawda? -
Mercy uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek się natknie na
jakąś wyjątkową okazję. Znalazłam Dolinę w kufrze z książkami, ktdry kupiłam na pchlim
targu. Nie miałam pojęcia, co jest w środku. Myślałam, że kufer pełen jest byle jakich
powieści i jakiegoś śmiecia. - Na pewno byłaś bardzo podekscytowana, kiedy się okazało, co
ci wpadło w ręce. - Z początku nie byłam pewna, ale przepracowałam parę lat jako
bibliotekarka i na tyle znam się na książkach, żeby się domyślić, że Dolina może być cennym
nabytkiem. Potrafiłam się także dowiedzieć, czy ta książka jest naprawdę coś warta. Kiedy
tylko udało mi się stwierdzić, że jest to oryginał, a nie udana reprodukcja, dałam ogłoszenie
do katalogu, ktdry wpadł ci w ręce. - Czy ktoś jeszcze zwrócił się do ciebie w związku z
ogłoszeniem? - spytał od niechcenia Gladstone. Croft zobaczył, że Mercy zamrugała oczami,
ale odpowiedziała bez namysłu i bez zająknięcia: - Nie. Nikt więcej nie dzwonił. Byłam
zachwycona twoją ofertą. - Musiałaś się pewno zastanawiać nad moimi, eee,
zainteresowaniami. Myślałaś, że jestem jakimś starym lubieżnikiem? - Skądże znowu -
odparła natychmiast Mercy. - Dolina w żadnym wypadku nie jest pornografią. Miedziorytowe
ilu- stracje są pięknie wykonane, a treść jest bardzo literacka. Pierwszy właściciel musiał
wydać majątek na oprawienie książki w tę doskonale wyprawioną marokańską skórę. Wielu
kolekcjonerów chciałoby mieć na swoich półkach tak świetny unikat. To bardzo rzadka rzecz.
- Rzeczywiście. Wczoraj wieczorem nie miałem za dużo czasu, ale mam w swoich zbiorach
jeszcze cenniejsze egzemplarze unikatów. Na przykład japoński malowany zwój pergaminu z
siedemnastego wieku. Nie jest to prawdziwa książka, to prawda, ale nie byłem w stanie się
powstrzymać, kiedy znalazła się na rynku. Japończycy, podobnie jak Chińczycy i Indianie,
mają wyszukaną sztukę erotyczną. Ten dział mojej kolekcji nie należy do moich głównych
zainteresowań, lecz mimo to chciałbym, aby był jak najdoskonalszy. Kupuję tylko najlepsze
okazy. Croft zobaczył, że Mercy przelotnie rzuciła okiem na Isobel, która tego nie dostrzegła.
- Masz szczęście, że stać cię na rozwijanie zainteresowań. Nie wszyscy możemy sobie na to
pozwolić. Gladstone zachichotał. - Odziedziczenie dużych pieniędzy po kilku pokoleniach
oszczędnych przodków bardzo pomaga. Nagle zwrócił się do Crofta: - Powiedz mi, Croft, czy
podzielasz zainteresowania Mercy rzeczami rzadkimi i cennymi? Croft spojrzał na Mercy. -
Czasami rzeczy rzadkie i drogie szalenie mnie fascynują. Być może to wyjaśniało jego
fascynację Mercy Pennington, pomyślał Croft. Była czymś niesłychanie rzadkim i cennym, i
zupełnie nie miała pojęcia o swej wyjątkowości. Rozkwitła dla niego jak jeden z tych
pięknych kwiatów na górskiej łące, nieświadomych, że są tak wspaniałe. - Zawsze starałem
się otaczać rzeczami pięknymi, rzadkimi i cennymi - kontynuował Gladstone. - Niektórzy
ludzie twierdzą, iż jesteśmy tym, co jemy, ale ja wierzę, że w równie istotny sposób wpływa
na nas otoczenie. Zgadzasz się ze mną? Croft przyglądał się, jak Mercy je truskawkę.
Sprawiało jej to wielką przyjemność i było to widać. Jej przyjemność sprawiała przyjemność
Croftowi. Niechętnie oderwał wzrok od czerwonej, okrągłej truskawki znikającej w ustach
Mercy i spojrzał na Gladstones. - Umiejętność docenienia czegoś rzadkiego, egzotycznego
czy pięknego zależy w dużej mierze od naszego wykształcenia i rozwoju pewnego typu
wrażliwości. Nie ma nic wspólnego z tym, czy ten, który na to patrzy, ma w sobie
odpowiednie cechy. Jeżeli człowieka z gruntu złego otoczy się dziełami sztuki i wielkiej
urody, nie zmieni to jego natury. - Innymi słowy - stwierdziła Mercy, sięgając po następną
truskawkę - z ucha świni nie zrobi się jedwabnej sakiewki. - Właśnie - mruknął Croft. Ale,
dodał w duchu, to ucho można tak zakamuflować, że przez długi czas nikt go nie rozpozna.
Mercy wydęła wargi. - Skoro już mówimy o cennych rzeczach, to czy nie boisz się tłumu
gości dziś wieczorem? Co z zabezpieczeniem? Nie obawiasz się o swoją kolekcję? - Dallas i
Lance się tym zajmują - wyjaśniła Isobel. - A poza tym naprawdę nie musimy się przejmować
możliwością kradzieży. Artyści z kolonii są bardzo wdzięczni Erasmusowi za jego patronat.
Nikt z nich nie nadużyłby jego gościnności. - Rozumiem. - Mercy zabrała się do omletu z
kozim serkiem. - Na co macie dzisiaj ochotę? - spytał życzliwie Gladstone. - Chcielibyśmy,
żeby wam czas miło upłynął. - Z chęcią poszłabym po śniadaniu na spacer - powiedziała
Mercy, rzucając stanowcze spojrzenie na Crofta. - Nie miałam jeszcze okazji do podziwiania
widoków. - Doskonały pomysł - przyznał Gladstone. - Mamy tu szereg alpejskich łąk i
wspaniałe widoki na góry. Proponowałbym jednak, abyście zabrali ze sobą topograficzną
mapę i kompas, albo nie oddalali się zbytnio od domu. Bardzo łatwo się tu zgubić. Nie wolno
zapominać, że to jest naprawdę dzika okolica, jedna z ostatnich w Stanach. - Wyruszymy
zaraz po śniadaniu - powiedziała entuzjastycznie Mercy. Po czym uśmiechnęła się łagodnie
do Crofta. - Założę się, że Croft wie, jak się posługiwać mapą i kompasem, prawda, Croft? W
jej szeroko otwartych, niewinnych, zielonych oczach dojrzał chęć żartu i stwierdził, że ta
część jej osobowości bardzo mu odpowiada. Mimo to nie zwiodła go ani na moment. Słodka,
seksowna wiedźma chce go wyciągnąć z domu, żeby go pouczać do upojenia. Croft poddał
się. Ostatnio coraz częściej mu się to zdarzało wobec Mercy. - Na pewno nie zabłądzimy -
stwierdził spokojnie i wrócił do omletu. Godzinę później szli, według wskazówek Dallasa, w
kierunku łąki, ktdra była podobno w pełnym rozkwicie. Mercy miała na sobie dżinsy,
kolorową koszulę i buty marki Nike. Związała włosy w krotki koński ogon i Croft pomyślał,
że wygląda bardzo świeżo i uroczo. Zapowiadał się przyjemny poranek. - Pewno, że nie
zabłądzimy - przedrzeźniała go Mercy. - Od razu wiedziałam, że jesteś ekspertem od
przechadzek w dzikich okolicach, tak jak od wszystkiego innego. - Nie jestem ekspertem od
wszystkiego i nie idziemy daleko. - Nie podobał mu się prowokujący ton jej głosu. Szukała
sposobu, aby go złapać. - Nie rob tego - poradził. - Czego? - Nie staraj się mnie
sprowokować. Wiem, że w tej chwili uważasz to za jedyną formę zemsty, ale nie jestem w
nastroju. - Zemsty? - Zrobiła niewinną minę. - Dlaczego miałabym się na tobie mścić? Tylko
za to, że cała moja przyszłość wisi na jednej nitce i śmiertelnie się boję, że zrobisz coś, co tę
nitkę przetnie? - Nie przesadzaj. Cała twoja przyszłość nie wisi na nitce. - Ależ tak. Lepiej
bardzo uważaj ze swoim śledztwem przeciwko Glad stone'owi, bo to ja za to zapłacę. I nie
życzę sobie więcej takich scen jak dziś w nocy. - Nic by się nie stało, gdybyś nie wychodziła
niepotrzebnie ze swego pokoju. - Nie zrzucaj teraz wszystkiego na mnie. To wyłącznie twoja
wina. Zapewne dzisiaj wieczorem, w trakcie przyjęcia, zamierzasz zndw spróbować tam
wejść? Uniósł jedną brew, lekko zaskoczony jej przenikliwością. - Nie mam wyboru. Jutro
wyjeżdżamy. Jeśli mam znaleźć potrzebny mi dowód, muszę to zrobić dziś wieczorem. -
Czyli dziś w nocy w ogóle nie wszedłeś do podziemi? - Nie miałem żadnej szansy. Właśnie
zabierałem się do zamka, kiedy cię usłyszałem. - Ach, jesteś także włamywaczem? Umiesz
otwierać zamki? Co za wszechstronnie utalentowany człowiek. Postanowił nie zwracać uwagi
na jej sarkazm. - Nie jestem włamywaczem, lecz w przeszłości musiałem się paru rzeczy
nauczyć. - Ach, tak, twoja przeszłość - podchwyciła z ponurą determinacją Mercy. - O tym
właśnie chciałabym z tobą porozmawiać. Myślę, że możemy to zrobić teraz. - Daj spokój,
Mercy. - Croft nagle poczuł się nieswojo. - Na ogół nie rozmawiam o przeszłości. - Ze mną
porozmawiasz. Teraz. - Doprawdy? A to dlaczego? - Ponieważ - obwieściła z widoczną
satysfakcją - mam zamiar cię szantażować. Croft zatrzymał się gwałtownie na stromej
ścieżce. - Możesz powtórzyć? - Słyszałeś. Mam zamiar cię szantażować, abyś odpowiedział w
końcu na parę moich pytań. Albo się zgodzisz, albo zdradzę cel twojej wizyty. Gladstone
wyrzuci cię z domu tak prędko, że nie będziesz wiedział, co się stało. Croft wpatrywał się w
Mercy. Mógłby ją podnieść jedną ręką, zawiesić nad brzegiem przepaści, ażby krzyczała w
panice i nie mogła nic zrobić. Była delikatna jak kwiat, a mimo to wcale się go nie bała. Nie
zdawała sobie sprawy z niebezpiecznej sytuacji. Croft lekko się uśmiechnął. Pomyślał, że
Mercy prawdopodobnie nie zdaje sobie również sprawy ze swojej integralności. Nie
potrafiłaby go zdradzić, ponieważ w głębi duszy nie była zdolna do zdrady. Poza tym ufała
mu. - Blefujesz - powiedział Croft. I ruszył wąską ścieżką w kierunku łąki. Mercy była
wściekła. Na nic cała jej wydumana taktyka. - Skąd wiesz, że blefuję? - spytała, idąc za nim
wąską dróżką. Spojrzał na nią przez ramię. - Uważaj, jak idziesz. Kwiaty na tych łąkach są
szalenie delikatne i bardzo krotko kwitną. Lato nie trwa tu długo. - Znam się na górskiej
florze i faunie - poinformowała go ostrym tonem. - Nie jestem kompletną idiotką. Uśmiechnął
się i usiadł na leżącym obok kamieniu, jednym z wielu, jakie ktoś zgromadził na tym krańcu
łąki. - Wiem, że nie jesteś idiotką, Mercy, czasem jednak jesteś trochę za bardzo spontaniczna
i naiwna. Chodź tutaj, usiądź i jiatrz na kwiaty. To rzadki widok: wysokogórska łąka w
pełnym rozkwicie. - Mówiłam ci już, że nie cierpię, kiedy odnosisz się do mnie
protekcjonalnie i odgrywasz intelektualnego samca? - Chyba coś wspominałaś, ale nie w
ciągu ostatnich pięciu minut. Mercy podeszła i usiadła na nagrzanym słońcem kamieniu.
Wiatr rozwichrzył lekko włosy Crofta. Jak zwykle miał na sobie czarne spodnie i ciemną
koszulę. Podciągnął jedną nogę i oparł na kolanie ramię, wpatrując się w oszałamiającą
panoramę. Jego ciemna sylwetka ostro odbijała się w świetle słońca i na tle otaczających ich
jaskrawych kolorów. Coś przeleciało przez myśl Mercy, wyobrażenie Crofta prześlizgującego
się między dwoma wymiarami, swoim własnym i tym, w którym ona przebywała. Miała
czasem wrażenie, że Croft, podobnie jak opuszczone miasto, przez które przejeżdżali w
drodze do posiadłości Gladstones, pochodzi nie z tego świata. Mercy z nagłą przenikliwością
doszła do wniosku, że Croft potrzebuje kotwicy, czegoś, co by go mocno przywiązało do
tutejszości i teraźniejszości. Zbyt łatwo się wyłączał i uciekał do własnego świata, gdzie
wszystko można było określić w kategoriach zamkniętych i nie zamkniętych Kół. Z trudem
akceptował dziwactwa, nierozsądek i nieprzewidywalność zachowań tych, którzy
zamieszkiwali rzeczywisty świat. Jednocześnie Mercy podejrzewała, że Croft z jeszcze
większym niepokojem mdgł przyjąć możliwość występowania tych cech u siebie samego.
Oderwała wzrok od Crofta i zmusiła się do podziwiania krajobrazu. Musiała przyznać, iż jest
doprawdy wspaniały. Kępy delikatnych dzikich kwiatów kwitły w zaskakującej mnogości,
roztaczając wszystkie swe wdzięki w krótkim czasie, jakim dysponowały. Trawiasty dywan,
w którym rosły, był soczystozielony. Niedaleko, na szczytach gór, błyszczał śnieg. Czuła na
ramionach ciepło słońca. - Priorytety Falconera - powiedziała z westchnieniem Mercy. - Co to
ma znaczyć? Wzruszyła ramionami. - To typowe dla ciebie: bardziej się martwisz, żebym nie
nadepnęła na kwiatek, niż że mogłabym cię szantażować. - Mercy, oboje doskonale wiemy,
że nie jesteś w stanie mnie szantażować. Nie strasz mnie czymś, czego nie umiesz zrobić. -
Nie powiesz mi o swojej przeszłości? - Nie teraz. Może nigdy. Uwierz mi, kochanie, że nie
chciałabyś o tym słuchać. - Może masz rację. Dobrze, nie musisz mi o tym opowiadać. Ale
musisz mi odpowiedzieć na parę pytań związanych ze sprawą Gladstones. Mnie to też
dotyczy i chcę znać twoje plany. - Już ci powiedziałem. Chcę coś znaleźć, cokolwiek, co
mogłoby wskazywać na powiązania Gladstone'a z Eganem Gravesem. - Myślisz, że
znajdziesz na to dowody w podziemiach? - To najbardziej prawdopodobne miejsce. Jeśli nie
tam, to może jest coś u niego w biurze. Powinienem zdążyć ze sprawdzeniem obu miejsc w
czasie dzisiejszego przyjęcia. Isobel mówi, że będzie około pięćdziesięciu gości. - Tym
łatwiej ktoś cię nakryje. - Tym łatwiej będzie mi zniknąć. Mercy zadrżała. - Wolałabym, abyś
dał sobie z tym spokój, Croft. - Nie mogę. Usłyszała w jego głosie determinację; westchnęła. -
Nie, nie możesz tego zostawić, prawda? Jesteś Croftem Falconerem, a to znaczy, że musisz
zamknąć wszystkie drzwi, zalepić wszystkie szpary i powstrzymać wszystkie przecieki.
Wszystko musisz przewidzieć i zabezpieczyć. Żadne pytanie nie może pozgstać bez
odpowiedzi. - Zamknięte Koło. - Jaka ona była, Croft? Ta młoda kobieta, ktdrą pojechałeś
ratować na Karaibach? Croft zawahał się, po czym, ku zdumieniu Mercy, odpowiedział na jej
pytanie. - Osiemnastolatka. Ładna. Blondynka. Wysportowana. Pełna życia. Kiedy zabrałem
ją z wyspy, nie była już ładną, osiemnastoletnią blondynką, energiczną i pełną życia. Była
uzależniona od narkotyków, wierzyła, że Egan Graves da jej prawdziwe zbawienie, i myślała,
że spełnia swój obowiązek wobec Kościoła, sypiając z kumplami Gravesa. - Brrr. - Tak.
Mercy przez chwilę rozmyślała, przygryzając dolną wargę. - A co jest z nią teraz? , : , a i _ _
_ • ^ - Jej ojciec mówił, że odzwyczajenie jej od narkotyków i przekonanie, że Graves był
zwyczajnym alfonsem i handlarzem prochami, trwało rok. Ale dwa lata temu zaczęła studia i
jeszcze ich nie rzuciła. Mercy bezwiednie westchnęła z ulgą. - Czyli wydobyła się z tego? -
Na to wygląda. - Ty ją ocaliłeś - powiedziała cicho Mercy. - Już by przypuszczalnie nie żyła,
gdybyś jej nie wyratował. Spotykasz się z nią czasem? - Nie, ona mnie nie pamięta. Tamtej
nocy wpadła w histerię. Podobnie jak inni, których udało mi się powstrzymać przed
rzuceniem się w ogień. Wszystkich przekazałem przed świtem Rayowi, który czekał w łodzi
kilka kilometrów od brzegu. Nigdy więcej nie widziałem tych dzieciaków, a oni też mi się
dokładnie nie przyglądali. Powiedziałem Rayowi, że Graves nie żyje. - Rayowi? - Rayowi
Chandlerowi. To właśnie jego córkę miałem zabrać z wyspy. Chciał dostać Gravesa w swoje
ręce. - To on cię poprosił, żebyś pojechał na wyspę? - Tak. - I nie wziąłeś pieniędzy za swoje
usługi? Croft rzucił jej dziwne spojrzenie. - Nie, nie od Raya Chandlera - wyjaśnił cicho. -
Miałem u niego dług. - Dlaczego? - Ray pracuje dla rządu. Kiedyś oddał mi przysługę.
Odwrócił się dyskretnie, kiedy potrzebowałem paru informacji z poufnych materiałów. -
Kiedy więc Ray zwrócił się do ciebie o pomoc, ty mu się zrewanżowałeś. - Niektórzy ludzie
nazywają to podtrzymywaniem dobrej karmy. Inni nazywają to honorem. Ja to nazywam
zamykaniem Koła. - Tak właśnie przeżywasz życie, prawda? Utrzymujesz to... to Koło
zamknięte wokół siebie. Wszystko musi być pod kontrolą. Również ja. - Nawet nie wiesz,
jaką niewiadomą jesteś w tym wszystkim, Mercy. Kiedy myślę, że już cię przyskrzyniłem,
robisz coś, co mnie śmiertelnie poraża. Na przykład dziś w nocy, kiedy zeszłaś za mną na d ł .
Nigdy więcej tego nie rob. Niewiadomą? Mercy poczuła przypływ odwagi. - Wiesz, co myślę,
Croft? Że od czasu do czasu trzeba tobą trochę potrząsnąć. Jesteś zbyt sztywny, zbyt
rutynowy. Złościsz się, kiedy musisz zrezygnować z porannej medytacji albo kiedy kelnerka
przyniesie ci letnią óherbatę. Uważasz, że twdj sposób robienia rożnych rzeczy jest jedyny i
stajesz się tyranem, kiedy ktoś zaczyna z tobą dyskutować. Ta filozofia zamkniętego Koła
wydaje mi się szalenie ograniczona. Sprawia, że nie jesteś elastyczny. Może nawet nie
pozwala ci się zakochać. - Mercy potrząsnęła głową. - Nie wydaje mi się to zdrowym stylem
życia. - A twój jest niby lepszy? Jesteś naiwna, nieopanowana i nieokiełznana. Specjalnie
starasz się doprowadzić mnie do tego, żebym wpadł w gniew albo stracił nad sobą kontrolę.
Tak, robisz to - dodał z mocą, widząc, że Mercy otwiera usta, aby zaprzeczyć. - Dziś w nocy
mieliśmy tego klasyczny przykład. Nie przyszedłem do twego pokoju, aby bawić się w jakieś
związki. - Nie, myślałeś, że wparujesz o dowolnej porze i lekko mnie podniecisz szybkim
seksem bez zaangażowania. jeszcze się upewnisz, że nadal mnie kontrolujesz. Wiem, jakimi
torami podąża twoja myśl. Nie jestem aż tak naiwna. Myślisz, że jeśli połączy nas seks, to nie
będę się sprzeciwiać twoim rozkazom i żądaniom. Nie lubisz, kiedy myślę samodzielnie,
prawda? Nie podoba ci się, że patrzę obiektywnie na problem Gladstones. Dla ciebie jest to
niebezpieczne, ponieważ mogłabym dojść do wniosku, że Gladstone jest niewinny, Nawiasem
mówiąc, jestem prawie pewna jego niewinności, mimo twoich wyczynów w sypialni. - Moja
umiejętność seksualnego przywiązywania nie na wiele się zatem przydała. - Croft wykrzywił
usta w grymasie. - Pomyślałam sobie, że lepiej, abyś to wiedział. - Doceniam twoje
ostrzeżenie. - Nie ma sprawy. - Mercy uświadomiła sobie, że teraz jemu udało się ją
sprowokować. Po dłuższej chwili ciszy Croft odezwał się: - Jak chodzi o tę noc... - Jeśli
zamierzasz mnie przepraszać, to musisz się bardzo ":;tiii;:ii]iiaiiiiiiiiiHiiHH postarać. Nie
jestem w nastroju do wysłuchiwania wymuszonych wysiłków zmierzających do poprawienia
sytuacji. - Chcesz, żebym tu ukląkł? - Oczywiście. - Wydaje mi się, że w pewnym momencie
klęczałem przed tobą w nocy- stwierdził Croft. - Czy to się nie liczy? - Ty... Zapowiedziałam,
że cię uduszę i dziś to zrobię. - Mercy poderwała się z kamienia z prędkością wybuchającego
granatu. Rzuciła się na Crofta, nie zważając na niebezpieczeństwo. Chwycił ją bez trudu,
przytulając do szerokiej piersi, żeby ją uchronić przed zranieniem się o skały. Z Mercy ciasno
do niego przyciśniętą zsunął się łagodnie z kamienia na trawę. Mercy poczuła twarde ciało
Crofta, zamknęła oczy, gdy niebo zawirowało jej nad głowa, a kiedy je otworzyła, leżeli
razem na łące, Croft na niej, ona zaś spoglądała wprost w jego roześmiane brązowe oczy. Ten
śmiech szybko ją rozbroił. Mercy uwielbiała śmiech Crofta. - Myślisz, że jesteś
najwspanialszym człowiekiem pod słońcem, co? - spytała i wplotła palce w jego włosy. -
Gdybyśmy mieli więcej czasu, kochałbym się z tobą tutaj, na słońcu. Nieźle wyglądasz na
dywanie z kwiato'w. - Nie boisz się, że je pogniotę? - Twoje włosy rozrzucone na trawie
wynagradzają mi tę stratę. - To znaczy, że nie mamy czasu? - Rozczarowana? - Nawet gdyby
tak było, nigdy bym się nie przyznała. I tak jesteś zbyt pewny siebie. Poza tym wiem,
dlaczego tak ci się śpieszy do domu. Masz misję do spełnienia i nic nie może ci przeszkodzić.
Porządek musi być, najpierw interesy, potem przyjemność, trzeba zamknąć Koło, i tak dalej, i
tak dalej. Przesunął wargami po jej ustach. - Dlaczego stale ze mną walczysz? Dlaczego nie
możesz mnie przyjąć takiego, jakim jestem, i zaakceptować tego, co jest między nami? -
Głownie dlatego, że nie mam pojęcia, co jest między nami. - Mercy odepchnęła jego ramiona
i Croft powoli usiadł. Spojrzała za siebie, żeby sprawdzić, ile delikatnych stokrotek i niebie-
skich orlików zgniotła padając, ale Croft, w typowy dla siebie sposób, tak pokierował ich
upadkiem, żeby ominąć kwiaty. - Od samego początku ci mówiłem, że przy mnie nie masz się
czego bać. - Wyciągnął rękę i bardzo delikatnie dotknął małego gwiaździstego orlika
rosnącego między skałami. - I chyba od początku mi ufałaś. Dlaczego więc teraz kłócisz się
ze mną, czemu mnie prowokujesz? - To nie jest kwestia zaufania. No, może w pewnym sensie
jest. Przyznaję, choć mnie to złości, że mam do ciebie zaufanie. Wierzę, że jesteś wierny
sobie i swojej filozofii. Ale nie jestem pewna, gdzie jest w tym moje miejsce. Nie mogę się
pozbyć wrażenia, że mnie wykorzystujesz. Poprzednim razem, kiedy wykorzystał mnie
mężczyzna, łatwo mi przyszło go znienawidzić. Odrzucał mnie i on, i to, co zrobił. Bez trudu
od niego odeszłam. Z tobą jestem w pułapce. - I nie nienawidzisz mnie. Mercy westchnęła z
żalem, myśląc o poprzedniej nocy. - To chyba widać, prawda? Wyraz jego oczu stał się daleki
i surowy. - Wiem, że kiedy się to wszystko skończy, niezależnie od rezultatów, będę twoim
dłużnikiem. Zawsze spłacam swoje długi i ten też spłacę, Mercy. Przysięgam. - To wspaniale.
- Zerwała się na nogi, strzepując kurz z dżinsów. - Będę się musiała poważnie zastanowić,
czego od ciebie zażądać. W końcu będę się musiała odkuć. Ruszyła przez łąkę, wiedząc, że
Croft idzie za nią. Słońce nadal grzało i kwiaty kwitły rozkosznie, ale dzień stracił coś ze swej
jasności. Mercy zrozumiała, że Croft poprzez swoje zobowiązanie będzie się czuł ostatecznie
z nią związany. Będzie jej dłużnikiem. Nie miała pojęcia, jak zmienić w związek miłosny
dług honorowy, zwłaszcza dług wynikający z surowej, własnej etyki Crofta. - Mercy,
zaczekaj. Croft wyciągnął rękę i zatrzymał Mercy. Spojrzała mu w oczy. - O co chodzi,
Croft? - Myliłem się - powiedział ochrypłym z lekka głosem, biorąc jej twarz w swoje dłonie.
- Mamy dość świata. Mamy tę całą górską łąkę. To świat sam w sobie. - A czas? - szepnęła. -
Znajdziemy go. Kiedy Croft kładł Mercy na trawie, wróciła jasność dnia. Objęła go za szyję i
pomyślała, że musi jej bardzo pragnąć, skoro zmienił zamiar. Uśmiechnęła się do swoich
myśli. Croft jęknął i wyciągnął się przy niej na trawie. - Naprawdę jesteś czarownicą. -
Przycisnął udem jej nogi i zaczął rozpinać guziki bluzki. ~ Zobacz tylko, co ty ze mną robisz.
- Wziął jej rękę i położył na rosnącej wypukłości, napierającej na materiał spodni. - Nie mam
nad tobą żadnej kontroli. Mercy wplotła palce w jego gęste włosy. Oczy miała zamglone. - To
działa w obie strony - powiedziała. - Spójrz, co ty ze mną robisz. - Wolałbym to raczej
poczuć. Tak lubię cię dotykać. Zsunął jej bluzkę z ramion i zaczął rozpinać dżinsy. Działał
szybko, z jawną niecierpliwością. Kilka minut później Mercy leżała naga na polu dzikich
kwiatów. Jej skórę grzało słońce i dotyk mężczyzny, który trzymał ją tak, jakby była jego
częścią. - Twoje ubranie - szepnęła. Dotknęła drżącymi palcami guzikówjego koszuli. - To
nieważne - mruknął. - Sam się tym zajmę. - Rozpiął suwak od spodni, usiadł po turecku i
znów sięgnął po jej rękę. - Teraz możesz mi pomóc. - Nakierował jej palce na otwór w
spodniach. - Croft? Spoglądał na nią figlarnie i pożądliwie. Oczy mu błyszczały. - Długo
mam czekać? Wsunęła rękę w otwór spodni, znalazła rozporek slipek i zamknęła palce na
twardym członku. Ciepłe, męskie ciało pulsowało w jej dłoni. Mercy delikatnie wyzwoliła
członek Crofta z uwięzienia. Dotknęła go lekko, z wahaniem, i Croft jęknął. Wilgotna kropla
zalśniła na czubku członka i zwilżyła czubek palca Mercy. - Chodź tutaj, kotku. Nie mogę
dłużej czekać. - Przyciągnął ją do siebie i posadził na swoich udach. Mercy złapała go za
ramiona, siedząc naprzeciwko niego, z udami szeroko rozwiedzionymi, z sekretnym miejscem
między nogami w pełni widocznym. Twardy członek Crofta napierał na wewnętrzną stronę jej
uda, ciężki i niecierpliwy. - Croft, nie jestem pewna, czy to jest... - Nie przychodził jej na
myśl żaden logiczny powód protestu. W ogóle nie była w stanie myśleć. Wiedziała jedynie, że
siedząc w takiej pozycji czuje się niesłychanie lubieżna. - Spokojnie - szepnął. - Pamiętaj, że
przy mnie zawsze jesteś bezpieczna. - Później dotknął jej, świadomie badając palcami,
sprawiając, iż Mercy cała zadrżała. Krzyknęła cicho i zamknęła oczy. Croft otarł palec o
wilgoć na jej udach i powoli masował pączek jej rozkoszy. Zadowolony z jej reakcji,
przesunął palec niżej. Mercy zadrżała, kiedy wsunął palec do środka, a potem przesunął go
jeszcze niżej, odszukując wrażliwe miejsce poniżej miękkiego, mokrego tunelu. Tam poruszył
się powoli w delikatnym masażu, doprowadzając Mercy do szaleństwa. - Croft! - Zakręciła
biodrami, starając się być jak najbliżej niego. - Och, Croft! - Wiem - mruknął głosem
mrocznym i ochrypłym z pożądania. - Wiem, czego chcesz. Zaraz ci to dam. Teraz. - Wziął
jej pośladki w dłonie i z nieskończoną, dręczącą powolnością, wsunął ją na wzniesiony
członek. Mercy całym ciałem odczuwała każdy jego centymetr, jej ciało zacisnęło się w
oczekiwaniu, kiedy Croft w nią wszedł. Śpieszyła się teraz. Nie była w stanie kontrolować
przenikających ją fal pożądania. Ciemny błysk w oczach Crofta zdradził, iż razem z nią dąży
do celu. Croft zaczął sterować rytmem ich ciał. Z rękami na biodrach Mercy kołysał nią w
zmysłowym tańcu. Gwałtowny orgazm, który wstrząsnął nimi jednocześnie, był równie
naturalny i wspaniały jak widok otaczających ich gór i łąk. Okrzyk radosnej satysfakcji Crofta
odbił się echem od gór. Na koniec padli objęci na trawę i leżeli tak, dopóki ożywcze
powietrze i jaskrawe słońce nie przywróciło im energii. Isobel Ascanius stała w oknie i
przyglądała się Croftowi i Mercy wracającym ze spaceru. Zobaczyła, jak Falconer za-
trzymuje się na chwilę i zdejmuje źdźbła trawy i kawałki suchych liści z włosów Mercy.
Nietrudno było zrozumieć, że w jakimś momencie porannego spaceru Mercy leżała na
plecach na ukwieconej łące. Isobel poczuła dziwną zazdrość. Nie pamiętała już, kiedy ostatni
raz kochała się na trawie pod słonecznym niebem. Isobel starannie dbała o swój egzotyczny
wygląd. Jej piękna, chłodna, wyzywająco zmysłowo fasada zawsze przyciągała uwagę. Od
swych kochanków wymagała zręczności i doświadczenia. Nie była typem kobiety, która
zadowoliłaby się zwykłą akrobatyką w trawie. Mało który mężczyzna odważyłby się jej to
zaproponować. Nie mogła sobie na przykład wyobrazić Erasmusa Gladstones składającego
taką propozycję. Gladstone był doświadczonym kochankiem, ale czasami czuła do niego
wstręt. Jego namiętność była zimna i mechaniczna, satysfakcjonująca, lecz nigdy nie
uszczęśliwiająca. Isobel mówiła sobie, że wystarcza jej beznamiętne kochanie się z
Gladstone'em. Seks znajdował się nisko na liście jej potrzeb i pragnień. Prawdziwą
przyjemność czerpała z faktu, iż Gladstone szanował jej umiejętności w dziedzinie
bezpieczeństwa, i miała zamiar oszołomić go swymi planami strategicznymi. Musiała znaleźć
sposób, aby go przekonać, że jest mu niezbędna. Zaczęła pracować dla Gladstones, ponieważ
czuła, że pewnego dnia stanie się na tyle potężny, iż będzie mógł jej zapewnić taki poziom
władzy, o jakim marzyła. Pewnego dnia ona także znajdzie się na czele przynoszącej ogromne
zyski sieci dostarczającej podniecających, nielegalnych produktów dla rozpieszczonej,
egocentrycznej i krótkowzrocznej klienteli. Będzie nieprawdopodobnie bogata, będzie panią
życia i śmierci innych. Jej cel był jasny i wyraźny, i zamierzała go osiągnąć. Kiedy jednak
obserwowała wracającą do domu Mercy, zaczęła się zastanawiać, jakby to było na łące z
Croftem Falconerem. - Czy wszystko jest pod kontrolą na dzisiejszy wieczór? - spytał za jej
plecami Erasmus. - Oczywiście. Pewien jesteś, że musimy się pozbyć Falconera? - Lepiej się
zabezpieczyć, niż później żałować - mruknął Gladstone. - Z pozoru jest zwykłym, niezbyt
interesującym człowiekiem. Na pewno doskonałym kochankiem dla naszej nudnej panny
Pennington. Ale coś mnie w nim niepokoi. Czy zauważyłaś, jak on się porusza? Isobel
zerknęła przez okno. - Zauważyłam. - Nie podoba mi się to, że sprawy w motelu potoczyły się
niekorzystnie. W jakiś sposób Falconer wydostał książkę z sejfu, nim dotarł do niej Dallas. I
nie podoba mi się to, że w nocy znalazłaś Falconera i Mercy w ogrodzie. To zbyt blisko
podziemi. Najbardziej jednak nie podoba mi się to, że nie dowiedziałaś się niczego o
Falconerze. - Wiem - powiedziała cicho Isobel. - Powinnam już coś o nim wiedzieć. -
Właśnie. Biorąc pod uwagę wszystkie te fakty oraz podejrzany brak informacji sądzę, że
należy się go pozbyć. - A panna Pennington? Gladstone lekceważąco machnął ręką. -
Nalegałem, aby przyjechała z książką tutaj, żebym mógł ją osobiście ocenić i stwierdzić, ile
wie. Zawsze istniała możliwość, że poznała prawdziwą wartość Doliny i chciała mnie złapać
w pułapkę lub zaplanować szantaż. Wtedy łatwiej byłoby nam pozbyć się jej tutaj niż na jej
terenie. Ale ona najwyraźniej jest tylko tym, na co wygląda. Naiwna panienka. Z drugiej
strony, jeśli Falconer jest kimś innym, niż twierdzi, przypuszczalnie byłoby najlepiej, gdyby
pannę Pennington także spotkał tragiczny wypadek. Nic ani nikt nie może mnie łączyć z
Doliną. Isobel głęboko wciągnęła powietrze, zastanawiając się, nie pierwszy raz, czym jest
dla Gladstones zabijanie. Wiedziała, że jest teraz z nim związana. Z zimną krwią podjęła
decyzję i nie zamierzała się wycofywać. Przez cały czas przygotowywała się do tego, aby stać
się doskonałą najemniczką i doskonałą konsultantką w sprawach bezpieczeństwa dla jakiegoś
bogatego i potężnego człowieka. Nie zawaha się przed pierwszym zabójstwem. Taka była
droga do władzy, jakiej pragnęła. Pewnego dnia, jeśli jej plany się spełnią, to ona będzie
wynajmowała ludzi do brudnej roboty. A jednak zaniepokoiła ją dziwna obawa, jaką w głębi
duszy odczuwała. Niewątpliwie byłoby jej łatwiej, gdyby udało jej się wyperswadować
Gladstone'owi pozbycie się Falconera i dziewczyny. Byłoby to też bezpieczniejsze. Śmierć
zawsze wywoływała pytania, a pytania mogły jej zaszkodzić. - Skoro panna Pennington jest
naiwna i głupia, spróbuj wyciągnąć z niej jakieś informacje o Falconerze. Wtedy moglibyśmy
stwierdzić, na ile jest niebezpieczny, zanim podejmiemy jakieś działania. Potrafisz doskonale
hipnotyzować. - To dobra myśl. - Gladstone uśmiechnął się do Isobel. - Z przyjemnością
dowiem się o nim czegoś więcej, chociaż i tak niedługo się go pozbędziemy. Wiedza jest
zawsze użyteczna. Chciałbym, na przykład, wiedzieć, czy pracuje dla kogoś, czy dla siebie. -
Przerwał, zastanawiając się chwilę. - Masz rację, moja droga. Porozmawiam sobie z panną
Pennington i zrobię to jeszcze dziś po południu. Ty się zajmiesz Fale on erem. - To nie będzie
problemem - odparła gładko Isobel. - Lance wspomniał, że panna Pennington boi się latać
małymi samolotami. Natomiast Falconer jest typem człowieka, który z pewnością doceni
przejażdżkę helikopterem po okolicy. Niebieskie oczy Gladstones patrzyły na nią bez wyrazu.
- Mam nadzieję, moja droga, że zapewnisz nam obojgu interesujące popołudnie. Isobel
ponownie wyjrzała przez okno. Może Gladstone zrezygnuje z przygotowania „wypadko'w",
które zaplanował dla Mercy i Crofta, jeśli przekona się, że Falconer w niczym mu nie
zagraża. Niezależnie jednak od wyniku rozmowy Gladstones z Mercy Isobel wiedziała, że
zrobi to, co trzeba, żeby zabezpieczyć własną przyszłość. Zawsze trzeba coś zrobić po raz
pierwszy, nawet zabić. W krotce po obiedzie Mercy stała przy wielkim szklanym oknie w
salonie i patrzyła, jak Isobel Ascanius startuje małym helikopterem i kieruje go na południe.
Croft siedział obok Isobel na miejscu dla pasażera. Nie odwrócił się nawet, aby pomachać
Mercy. Właściwie nie było w tym nic dziwnego, że to właśnie Isobel pilotowała helikopter.
Ta kobieta potrafiła robić wszystko. Mercy wciąż nie bardzo rozumiała, w jaki sposób
rozdzie- łono ją z Croftem, podejrzewała jednak, iż był to pomysł Isobel. jako pilotka
wyglądała bardzo kompetentnie i przystojnie - w zielonkawym kombinezonie z mnóstwem
kieszeni, w sko'rzanych wysokich butach i w odblaskowych przeciwsłonecznych okularach.
Zaproszenie na przejażdżkę po okolicy padło podczas obiadu, składającego się z łososia i
szparagów w sosie holenderskim. Croft przyjął zaproszenie z entuzjazmem. Mercy
wzdrygnęła się na myśl o lataniu nad szczytami w pudełku od sardynek i z żalem odmówiła. I
teraz została sama, mogąc za to winić wyłącznie samą siebie. - A, tu jesteś, moja droga. -
Głos Erasmusa Gladstones dobiegł ją od drzwi. - Nie martw się, że z nimi nie poleciałaś.
Każdy z nas ma jakąś drobną fobię. Isobel jest doskonałą pilotką, ale, prawdę mówiąc, ja sam
nie bardzo lubię latać. Korzystam z helikoptera tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę. Czasami
w środku zimy jest to jedyny rozsądny środek transportu. Mercy odwróciła się od okna i bez
przekonania uśmiechnęła się do gospodarza. - Jestem pewna, że widok z lotu ptaka zapiera
dech w piersiach, ale, jak sam mówisz, wszyscy mamy jakieś lęki. Gladstone uśmiechnął się
czarująco. Jego niezwykle niebieskie oczy rozbłysły uwodzicielsko. - Tak się składa, że
chciałem ci zaproponować, abyśmy też trochę pozwiedzali. Coś, co jedynie ludzie z naszej
branży potrafią docenić. Czy chciałabyś zejść na dół, Mercy, i spędzić popołudnie pośród
moich skarbów? Muszę przyznać, że najbardziej lubię chwalić się nimi przed kimś, kto
potrafi je docenić. Humor Mercy od razu się polepszył. - Bardzo bym chciała. - Dobrze. -
Gladstone spojrzał na zegarek. - Powinniśmy mieć dla siebie parę godzin. Dallas i Lance mają
wszystko gotowe na dzisiejszy wieczór, a goście nie pojawią się przed czwartą. Chodźmy
więc do naszej wersji raju na ziemi. Szkoda, pomyślała z oburzeniem Mercy, że Croft nie ufał
jej na tyle, aby szczegółowo opowiedzieć, czego chciał szukać w bibliotece. Co prawda
zbytnio go do tego nie zachęcała. Od samego początku nie przyjmowała do wiadomości, że
Gladstone mógłby być oszustem. Ale teraz mogłaby skorzystać z okazji i się rozejrzeć.
Niestety, nie wiedziała, czego szukać. Croft powiedział tylko, że chciał sprawdzić, czy
zawartość biblioteki Gladstones pasowała do tego, co wiedział o kolekcjonerskiej pasji Egana
Gravesa. W typowy dla siebie sposób Croft chciał jak najbardziej ograniczyć jej udział w
całej sprawie. Taki był cholernie samodzielny i niezależny. Mimo wszystko Mercy
postanowiła zapamiętać jak najwięcej tytułów. Może będzie mogła pomoc Croftowi w jego
detektywistycznej pracy. Czterdzieści minut później Mercy ostrożnie przewracała strony
doskonałej kopii Znakomitości Anglii Fullera z roku , kiedy nagle stwierdziła, że w
podziemiach robi się coraz cieplej. Gdy wcześniej weszli tu z Gladstone'em, było dość
chłodno. Może otwarcie drzwi zakłóciło wewnętrzny system klimatyzacji? Ze zmarszczonymi
brwiami spojrzała na tytułową stronę pracowicie zestawionej narodowej biografii Fullera,
przyglądając się dacie wypisanej rzymskimi cyframi i portretowi autora. Thomas Fuller,
doktor teologii, był krzepkim, poważnym mężczyzną. Spoglądał ze swego portertu takim
wzrokiem, jakby chciał powiedzieć czytelnikowi, iż oczekuje poświęcenia należytej uwagi
napisanym przez siebie biografiom. - A tutaj, jeśli znajdę - mówił Gladstone na wpdł do
siebie - mam doskonałą kopię Historii naturalnej $elbrone'a. White'a. Piękna oprawa. Gdzie ja
to... Och, jest. - Zdjął książkę z półki i zamierzał podać ją Mercy. Spojrzał na nią z nagłą
troską. - Źle się czujesz, moja droga? - Nie, wcale nie. Pomyślałam tylko, że robi się tu dość
ciepło. - Obawiam się, że tak się dzieje, kiedy drzwi są przez jakiś czas otwarte. Zakłóca się
system klimatyzacji. Wszystko wraca do właściwej temperatury, kiedy się zamknie drzwi.
Chwileczkę. Nim Mercy zdążyła zaprotestować, Erasmus zamknął ciężkie drzwi. Małe
pomieszczenie zrobiło się natychmiast jeszcze mniejsze, przypominając raczej dużą trumnę.
Mercy po raz pierwszy spostrzegła mechanizm zamykający wewnątrz drzwi i zdziwiło ją, że
można mieć zamek zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. - Może lepiej zostawić drzwi
otwarte - zaproponowała nieśmiało. - Nonsens. Temperatura szybciej wróci do normy i
poczujesz się lepiej. - Gladstone powrócił do półek. - Chcę, żebyś to obejrzała. Szczególnie
piękny zbiór książek z prywatnej drukarni Williama Morrisa. Dumny jestem zwłaszcza z
Chaucera. Wyjątkowy, prawda? Potem pokażę ci moje skarby z dziedziny medycyny. Jego
słowa brzmią jak melodia, pomyślała otumaniona Mercy. Gladstone ma wspaniały głos. W
ograniczonej przestrzeni brzmiał jeszcze bardziej melodyjnie. Głos, który obiecywał mądrość,
zrozumienie i wrażliwość. Słuchała go, kiedy opowiadał o swojej kolekcji, powoli
rozkoszując się bardziej samym dźwiękiem niż tym, co mówił. Zamknięte pomieszczenie
mniej jej już dokuczało. - Obawiam się, że moja namiętność do książek czasami zupełnie
mnie pochłania. Podczas długich zimowych miesięcy Isobel nieraz narzeka, że spędzam
więcej czasu w bibliotece niż w jej towarzystwie. - Gladstone sięgnął po kolejny tom. -Ale ty
to rozumiesz, Mercy, prawda? - pewnością spędzam dużo czasu w mojej księgarni -
stwierdziła, niepewna, czy kiedykolwiek będzie miała w sobie tyle entuzjazmu dla starych
książek, co Gladstone. Fascynowały ją wprawdzie, ale nie odnosiła wrażenia, że traktuje je
równie namiętnie jak on. W końcu w życiu są jeszcze inne sprawy. - Czy podziemia będą dziś
wieczorem otwarte dla gości? - spytała. Gladstone zdecydowanie potrząsnął głową. - Nie. Nie
wystawiam swoich książek na pokaz. Dallas i Lance zwrócą uwagę na obrazy i rzeźby, ale
książki są za małe i zbyt łatwo je wynieść. Będzie tu dziś prawie pięćdziesiąt osób i nie
chciałbym nikogo wodzić na pokuszenie. Niektórzy z tych artystów żyją na krawędzi
ubóstwa. I choć są wdzięczni za okazane łaski, może któremuś z nich przyjść do głowy, że za
jedną taką książkę mógłby przez parę lat nie martwić się o farby i rozrywkowe używki.
Opowiadał jej o swoim koniku, a Mercy usiłowała zapamiętać wszystkie informacje, jakie do
niej trafiały, choć coraz trudniej było się jej koncentrować. Za każdym razem, kiedy
Gladstone na nią spoglądał, zwracała uwagę na jego oczy. Przypominały jej inny błękit, który
niedawno widziała, dziwny, świecący błękit, którego nie mogła umiejscowić. - ...Szalenie się
ucieszyłem, kiedy dwa lata temu, w jednym z angielskich domów aukcyjnych, zaoferowano
ten zbiór akwatint Rudolpha Ackermanna. Gladstone wypowiedział te słowa tak jak
kochanek, który stwierdza, że przeżył najdoskonalszy orgazm w swoim życiu. - Tylu
wspaniałych angielskich artystów terminowało jako ilustratorzy książek Ackermanna. Słowo
„akwatinta" podrażniło Mercy, odwracając z lekka jej uwagę od zniewalającego brzmienia
głosu Gladstone'a. To słowo sprawiło, że zaczęła myśleć o wodzie. A dokładniej rzecz biorąc
o niebieskim basenie. Spojrzała na obrazy w książce, które pokazywał jej Gladstone. - Są
piękne - powiedziała. - Bardzo piękne. Pewna jesteś, że nie jest ci za ciepło, Mercy?
Moglibyśmy stąd wyjść i napić się herbaty z lodem, jeśli chcesz. - Ach, nie, szkoda mi każdej
minuty. - Mercy uśmiechnęła się słabo. - To musi być bardzo przyjemne, zaciszne miejsce w
zimowy wieczór. Nie obawiasz się awarii elektryczności w zimie? Zauważyłam, że nie ma tu
kominków. - Nie. - Po raz pierwszy głos Gladstone'a stracił nieco swoje melodyjne brzmienie.
- Mówiłem już wcześniej, że wszyscy mamy swoje małe fobie. Ja nie lubię kominków, ani w
ogóle otwartego ognia. - Wyobrażam sobie, że byłoby to ryzyko dla twojej kolekcji -
powiedziała szybko Mercy, zdając sobie sprawę, iż uderzyła w czuły punkt Gladstone'a. -
Tak. Ogromne ryzyko. Człowiek na moim stanowisku musi myśleć o wszystkim. Jestem
bardzo ostrożny z ogniem, Mercy. Szanuję ogień. Jest bardzo czysty, bardzo dokładny, bardzo
ostateczny. Mercy rzuciła okiem w kierunku drzwi, żałując, że nie są otwarte. W
pomieszczeniu wcale nie zrobiło się chłodniej. - Nie boisz się, że kiedyś możesz się tu
zatrzasnąć? Gladstone roześmiał się. - Wierz mi, jesteś tu bezpieczna. -Jego głos znów nabrał
czarującego, pięknie modulowanego, hipnotycznego brzmienia. - Te podziemia mogłyby być
pułapką dla innych, lecz nie dla mnie. jest wiele rodzajów ucieczki, Mercy: intelektualna,
emocjonalna, fizyczna. Ja mam je tutaj wszystkie trzy. Pozwól, że pokażę ci jeszcze kilka z
moich skarbów. Usiądź tam, na tym stołeczku. Niektóre książki są bardzo ciężkie. Położę ci
je na kolanach. Mercy posłusznie usiadła i starała się słuchać uważnie, lecz przychodziło jej
to z trudem. Może już nigdy w życiu nie mieć takiej szansy. Usiłowała zapamiętać wszystko,
o czym mówił Gladstone, ale nie mogła się skupić. Czuła, jak dźwięk głosu Gladstones i
ciepłe powietrze zamykają się nad nią. Przyciągał ją dziwny błękit oczu Gladstones. Była
pewna, że jeszcze nigdy nie widziała takich oczu. Może nosił szkła kontaktowe. Z drugiej
strony ten konkretny odcień błękitu był bardzo znajomy. Zamknęła oczy, usiłując sobie
przypomnieć, gdzie go mogła widzieć. Z oddali słyszała głos Gladstones. Mówił i mówił.
Wydawało jej się, że o coś ją pytał, ale nie miała siły, żeby otworzyć oczy i mu odpowiedzieć.
Bardzo niegrzecznie. To niewiarygodne, że zapadła w drzemkę pośród tak wspaniałej
kolekcji. Co sobie o niej pomyśli gospodarz? Niebieskie oczy. Takie dziwne niebieskie oczy.
Już gdzieś widziała ten kolor. Świecący, dziwny kolor, nie kolor nieba. O coś ją pytał. Nie
rozumiała dokładnie pytania. - ...Falconer, moja droga? Nazwisko Crofta przywróciło jej
przytomność. - Słucham? - szepnęła Mercy. Falconer... Gladstone pytał ją o Crofta. To nie
miało sensu. Powinien spytać Crofta, jeśli chce się czegoś dowiedzieć. Życzę szczęścia,
pomyślała. Gladstone nie uzyska od Crofta żadnych odpowiedzi, dopóki Croft sam nie zechce
mu powiedzieć. I tak samo nic nie da Gladstone'owi pytanie jej o Crofta. Opowiadanie o
mężczyźnie, którego kocha, byłoby zdradą. Nie mogłaby zdradzić Crofta za skarby świata. -
...jestem ciekaw, Mercy. Od jak dawna go znasz? Mercy zmarszczyła brwi, zaskoczona. Nie,
nie zna go od dawna, choć nie przyzna tego głośno. Zignorowała pytanie i pomyślała o
Crofcie, jakby jego imię było jej mantrą. Nie była pewna, dlaczego tak nagle musiała się
skoncentrować na Crofcie, lecz bez wahania posłuchała instynktu. Obraz Falconera wypełnił
jej umysł, blokując wszystkie pytania Gladstones i neutralizując jego zniewalający głos.
Mercy przypomniała sobie, że w tej chwili Croft leci pod niebieskim niebem Kolorado z
Isobel Ascanius. Przypuszczalnie właśnie w tym momencie Isobel zamierzała wprowadzić go
do legendarnego Klubu Półtora Kilometra. Obrzydliwe. I niemożliwe. Byli na wysokości
półtora kilometra, nim w ogóle wystartowali. Nie trzeba się kochać w helikopterze, żeby
zostać członkiem tego kretyńskiego klubu. A może istniał Klub Trzech Kilometrów? -
...wydaje się interesującym człowiekiem... - Ja... - Jakiego właściwie koloru są oczy
Gladstones? Mercy w zasadzie skupiała uwagę na Crofcie, ale część jej umysłu zastanawiała
się nad kolorem oczu. Dziwne niebieskie światło. Woda, która świeciła światłem spod
powierzchni. Basen w tropikalnym ogrodzie. Mercy otworzyła oczy. W pokoju nadal było
ciepło, lecz Mercy nie czuła już znużenia. W gruncie rzeczy rozbawił ją fakt, że znalazła
odpowiedź na swoje pytanie dotyczące koloru oczu Gladstones. Oczy Erasmusa były tego
samego koloru, co basen w sąsiednim pomieszczeniu. Musi powiedzieć o tym Croftowi.
Uśmiechnęła się. Croft nadal tkwił w jej umyśle, choć z jakiegoś powodu nie był jej dłużej
potrzebny. Przez moment był jej tarczą i obroną, mimo iż nie potrafiłaby powiedzieć, przed
czym się broniła i chowała. Teraz znów była bezpieczna. - Ojej, nie miałam pojęcia, że tak mi
się chce spać. Wybacz mi, Erasmusie. Strasznie mi wstyd. Potrzebuję chyba jednak trochę
świeżego powietrza i herbaty z lodem. - Ależ naturalnie - odparł Gladstone. W jego głosie
pobrzmiewał ton żalu, a może irytacji. - Dallas zaraz przyniesie herbatę. Sam się chętnie
napiję. Jutro, przed waszym wyjazdem, możemy jeszcze spędzić chwilę w bibliotece. Musimy
zdecydować, które z książek wybierzesz jako częściową zapłatę za Dolinę. ~ Fantastycznie. -
Mercy pośpiesznie wyszła z biblioteki, prawie oszołomiona uczuciem ulgi. Czuła się tak,
jakby uciekała ze stalowej pułapki, do której niechcący weszła. Nie, nie niechcący,
przypomniała sobie z poczuciem winy. Wciągnął ją tam Erasmus Gladstone i zatrzymał
zamkniętymi drzwiami i swoim hipnotyzerskim głosem. Gdyby nie potrafiła w jakiś dziwny
sposób skupić się na Crofcie i własnym wewnętrznym przekonaniu, że pod żadnym pozorem
nie może go zdradzić, nie wiadomo, co by powiedziała, ani co by się stało. Niestety, walcząc
ze zmysłami i usiłując utrzymać się na powierzchni rzeczywistości, nie zapamiętała zbyt
wiele z zawartości biblioteki. A tak chciała zrobić wrażenie na Crofcie. Szybko przypomniała
sobie kilka tytułów, które widziała. W końcu otrząsnęła się z nieprzyjemnego uczucia, które
nadal jej w jakiś sposób towarzyszyło. Zadziwiające, jak ludzka wyobraźnia może w pewnych
warunkach funkcjonować. A jeszcze bardziej zadziwiające było to, jak mogą człowieka
zaczarować dziwne niebieskie oczy i charyzmatyczny głos. Mercy miała nadzieję, że Isobel
nie będzie za długo trzymała Crofta w powietrzu. Jeśli już miała być zaczarowana, wolała
raczej stać się ofiarą dzikiej zmysłowości Crofta niż oczu w dziwnym odcieniu błękitu i zbyt
zniewalającego głosu. Croft pomyślał, że nieźle sobie poradził z zalotami Isobel. Mercy
mogła być z niego dumna. Chociaż... W gruncie rzeczy nie bardzo wiedział, jak
zareagowałaby Mercy. Oczywiście to, że poradził sobie z Isobel, wynikało również z tego, że
nie była natrętna. Isobel Ascanius nie zachowałaby się w sposób oczywisty czy niezręczny,
bezpośredni czy dosłowny. Nie okazała prawdziwej potrzeby emocjonalnej. Byłoby to bardzo
prostackie. Krótko mówiąc, nie przypominało to w niczym tego, co mogłaby zrobić w
podobnych okolicznościach Mercy, zakładając, iż potrafiłaby w ogóle przeprowadzić
podobny seksualny atak. Croft uśmiechnął się do siebie na myśl o Mercy, starającej się
aktywnie uwieść mężczyznę. Byłaby w tym bardzo natu- ralna i namiętna, może nawet
zuchwała. Mężczyzna nie miałby żadnych wątpliwości co do jej intencji. Wiedziałby także, że
Mercy musiała najpierw zakochać się szaleńczo i bez umiaru. Wtedy przyjęcie jej zaproszenia
byłoby jeszcze słodsze, pomyślał Croft. Nie można by go odrzucić. Obietnica jej całkowitego
oddania się byłaby zbyt kusząca. Jednakże zachowanie Isobel było czymś zupełnie innym.
Bardzo gładkie, bardzo wyszukane, bardzo eleganckie. I bardzo łatwe do zignorowania, bez
zawstydzania kogokolwiek. Z intelektualnego punktu widzenia Croft podziwiał zachowanie
Isobel. Była doskonałą pilotką i trzeba było mieć doprawdy wyjątkowe predyspozycje, aby
jednocześnie lecieć nad górami i usiłować uwieść mężczyznę. Jeśli chodzi o emocje, nie czuł
nic. Gdyby tutaj siedziała Mercy, byłby już podniecony do granic wytrzymałości. - Erasmus
jest fascynującym człowiekiem, bardzo bogatym i bardzo inteligentnym. Obawiam się tylko,
że traktuje mnie jak jeden z okazo'w swojej kolekcji. - Isobel starała się przekrzyczeć hałas
śmigła. Croft pomyślał, że Isobel daje mu jeszcze jedną szansę, na wypadek, gdyby jej
pierwsze podejście było zbyt subtelne. - Rozumiem, że interesuje się przede wszystkim sztuką
i książkami. Odblaskowe okulary zasłaniały oczy Isobel. - Szalenie go podziwiam. Ale ma on
pewne problemy fizyczne. Dość niefortunne. - Problemy fizyczne? - Męskie problemy.
Jestem pewna, że wiesz, o co mi chodzi - powiedziała gładko Isobel. - Cierpi na to od
jakiegoś czasu. Miał wypadek i nigdy całkowicie nie wrócił do zdrowia. To mi czasem bardzo
przeszkadza. - Chyba rozumiem. - Croft pochylił się do przodu, studiując teren, nad którym
przelatywali. Zastanawiał się, czy Gladstone naprawdę był impotentem, jak dawała do
zrozumienia Isobel, i czy „wypadek", o którym mówiła, był związany z pożarem. - Ten widok
jest wprost niewiarygodny, prawda? - Fantastyczny - mruknęła Isobel. - Zaletą helikoptera
jest to, że mogę nim wylądować prawie wszędzie. Tam jest wspaniała łąka. -Rzuciła mu
pytające spojrzenie. - Gdybyśmy mieli czas, zabrałbym tu Mercy - powiedział Croft, udając,
że nie zrozumiał podtekstów Isobel. - Chyba jednak to się nam nie uda. Jutro wyjeżdżamy. -
Rozumiem - odparła Isobel głosem maskującym żal. Przyjemnie było porozmawiać z kobietą,
która doceniała subtelność. - jesteś doskonałą pilotką, Isobel. - Dziękuję. - Czy Gladstone też
pilotuje helikopter? - Kilka miesięcy temu dałam mu parę lekcji, ale nie jest jeszcze mistrzem.
Chciał umieć tyle, aby moc w nagłym wypadku przejąć kontrolę. To mądry pomysł. Kiedy
Isobel zawróciła w kierunku domostwa Gladstones, Croft zaczął się martwić o zdolności
Mercy do interpretowania pewnych odcieni subtelności. Niechętnie zostawił ją samą, chciał
jednak obejrzeć wszystko z gdry. Znajomość terenu jest bardzo ważna. Croft chciał również
skorzystać z okazji i poznać bliżej różnorodne talenty Isobel Ascanius. Był zadowolony z
osiągnięcia pierwszego celu. Teraz znał już nieźle tereny otaczające królestwo Gladstones. Co
do drugiej sprawy, nie był pewien. Jednakże nie miał wątpliwości, że Isobel jest wspaniałą
kobietą. Mercy nie zaprotestowała, kiedy wczesnym wieczorem Croft zaproponował, aby
poszli na gorę i przebrali się na wystawne przyjęcie. Większość gości przybyła wynajętym na
tę okazję autobusem. Stanowili egzotyczny tłum, preferujący wyraźnie awangardowe stroje,
dziwaczne fryzury i jaskrawe makijaże. Część gości udała się od razu na basen i tropikalny
ogród pełen był półnagich i całkiem nagich Ew i Adamów. Dobiegający stamtąd śmiech
słychać było w całym domu. Dallas i Lance, na zmianę, przewozili grupki gości od bramy,
gdzie autobus musiał się zatrzymać. Teraz obaj przystojniacy mieszali drinki i kończyli
przygotowywanie zakąsek na bufecie. - Nie mogę wyjść z podziwu, jak Dallas i Lance
świetnie sobie ze wszystkim radzą - zauważyła Mercy, kiedy Croft wciągnął ją do
apartamentu. - Tak trudno dziś o dobrą pomoc domową. Muszę spytać Erasmusa, skąd wziął
tych dwóch. Isobel natomiast nie jest chyba aż tak użyteczna, ale w końcu nikt nie jest bez
wad. Dokąd idziesz? - Pod prysznic. - Spociłeś się w czasie wycieczki krajoznawczej? -
spytała słodziutko Mercy. - Zabrzmiało to dość kąśliwie. - Croft wciągnął Mercy do łazienki,
zamknął drzwi i odkręcił wodę. - To nie moja wina, spędziłam ciężkie popołudnie. Croft oparł
się o umywalkę i założył ręce. - Opowiedz mi coś więcej. - Nie było z pewnością tak
ekscytujące jak twoje, miało jednak swoje momenty. Omal nie zasnęłam w bibliotece. -
Gladstone znów cię tam zaprosił? - Mhm. I dowiedziałam się następujących rzeczy, które
prawdopodobnie są nieważne i do niczego nieprzydatne. Gladstone nie ma tu kominków,
ponieważ boi się otwartego ognia. Jest też bardzo zainteresowany twoją osobą. - Ach tak? -
Nie powinieneś przywiązywać do tego dużej wagi, Croft, lecz w pewnej chwili w
podziemiach poczułam się tak śpiąca, że mało nie zasnęłam. A Erasmus ciągle mówił.
Zauważyłeś, że ma niezwykły głos? A ja słuchałam. Słyszałam, że pyta mnie o ciebie. To
było dziwaczne uczucie. Chyba przypominało hipnozę. - I co mu powiedziałaś? - spytał Croft,
nie dając po sobie poznać zaniepokojenia. - Nic. Wiedziałam, że mnie zamordujesz, jeśli
powiem mu choćby najdrobniejszą rzecz. Więc byłam bardzo ostrożna. Croft uśmiechnął się z
chłodną satysfakcją. - Wątpię, czybyś mnie zdradziła, nawet gdybyś chciała. - Nie wiem, ale z
jakiegoś powodu koncentrowałam się na jego oczach. Stwierdziłam, że mają taki sam kolor
jak woda w basenie, kiedy w środku palą się światła. Potem powiedziałam mu, że chciałabym
się napić herbaty z lodem, i Erasmus, gospodarz doskonały, szybko mi ją dostarczył. Koniec
historii. Prawdę mówiąc nie sądzę, aby miało to jakieś większe znaczenie, jestem jednak
pewna, że dla ciebie jest w tym cała masa złowieszczych przesłanek. Bywasz czasami tak
cudownie melodrama tyczny. Chciałam cię zaskoczyć zapamiętaną listą ważniejszych książek
z jego kolekcji, ale senność mi przeszkodziła. Mogę ci trochę opowiedzieć o jego upodoba-
niach. - Szybko wyrecytowała tytuły i autorów, których oglądała. - Ciekawe - stwierdził
Croft, kiedy skończyła. - Zupełnie inny zakres zainteresowań, chociaż książki są równie
rzadkie. To bardziej ogólny zbiór niż u Gravesa. - Nadal uważasz, że Gladstone jest
Gravesem, prawda? - Mam takie wewnętrzne przekonanie. Wszystko obraca się wokół
Doliny. Chciałbym dziś wieczorem zajrzeć jeszcze raz do podziemi. ~ Dlaczego? - Intryguje
mnie to miejsce. To najlepiej zabezpieczone pomieszczenie w całym domu. Lepiej, niż można
by sie spodziewać. Picasso i Mondrian nie są tak strzeżeni, choć obrazy są równie cenne jak
książki. Tymczasem nawet względnie mało ważna książka - Dolina - trafia do podziemi. -
Wydaje mi się, że przykładasz zbyt wiele wagi do podziemi - powiedziała z niepokojem
Mercy. - Robię to za przykładem Gladstones. Ciekawe, że drzwi można także zamknąć od
środka. Dzięki temu biblioteka jest fortecą wewnątrz fortecy. Ostatecznym schronieniem. -
Albo więzieniem. - Mercy zadrżała na wspomnienie uczucia klaustrofobii. - Tak - przyznał z
namysłem Croft. - Fortecą albo więzieniem. Jednakże jeśli Gladstone jest Gravesem, to
musiał sobie zapewnić jakąś drogę ucieczki. Tym razem będzie jeszcze ostrożniejszy. -
Zakładając, iż to jest Graves. A teraz opowiedz mi szczegółowo o wycieczce helikopterem.
Czy Isobel starała się ciebie uwieść? Croft przechylił głowę na bok. - Skąd wiesz? - Instynkt.
Dzięki Bogu jutro wyjeżdżamy. Inaczej na pewno by zaplanowała wycieczkę, w której
jednym z punktów byłoby przygniatanie dzikich kwiatów. Co ci powiedziała? - O czym? - O
Erasmusie. Daj spokój, Croft, wiem, że nie traciłeś czasu na igraszki z Isobel. Dowiedziałeś
się czegoś ciekawego? - Nie, chyba że uznasz za ciekawy fakt, iż Gladstone jest podobno od
trzech lat impotentem. - Nie uznam. Uwierzyłeś jej? - Dlaczego nie? - Croft wzruszył
ramionami. - Dlaczego nie? Powiem ci, dlaczego nie. Możesz mi wierzyć. Isobel Ascanius nie
jest typem kobiety gotowej poświęcić się dla mężczyzny, który nie sprawdza się w łóżku. -
Mercy postukała paznokciem w marmurowy blat i skrzywiła się na swój widok w lustrze. -
Jest sprytną i piękną kobietą. Mogłaby sobie znaleźć następnego bogatego kochanka w
podeszłym wieku, gdyby Gladstone nie dawał jej tego, co chce. - Może dostaje od Gladstones
to, co chce. I może to nie jest seks - stwierdził cicho Croft. - Czego jeszcze może chcieć
oprócz seksu i pieniędzy? - Nie lubisz jej, prawda? - Nie. - Powiem ci, co może dać jej
Gladstone: szacunek i władzę. Mercy gwałtownie podniosła głowę. - Szacunek - za co? - Na
przykład za to, że jest doskonałą pilotką. Powiedziałem jej, że świetnie pilotuje helikopter i
zareagowała tak, jakbym jej powiedział, że jest najpiękniejszą kobietą na świecie. - A
władza? Jakiego rodzaju władza? - Nie jestem jeszcze całkiem pewien, lecz powiem ci jedno.
Ona się tutaj liczy, Mercy. Nie służy wyłącznie do dekoracji. Pamiętaj, że to właśnie Isobel
znalazła nas wtedy w nocy w basenie. To nie Gladstone zareagował na włączony przez ciebie
alarm, ale Isobel. - I Dallas. - To prawda, choć możemy spokojnie przyjąć, że Dallas i Lance
są na dole hierarchii. Mercy zastanawiała się przez chwilę. - No, dobrze, co z tego jednak
wynika dla nas? Co z tego, że Isobel jest kimś więcej niż kochanką Gladstones? O czym to
świadczy? - O niczym. Interesująca informacja, to wszystko. - Croft odsunął się od umywalki,
pocierając szczękę. - Powinienem się chyba ogolić, co? - Czy Isobel narzekała, że ją drapiesz?
- spytała Mercy, nie mogąc się powstrzymać od złośliwości, - Nie. - Croft zaczął rozpinać
koszulę. - Croft, powiedz mi, co się stało w helikopterze? - Nic. - Zdjął koszulę i sięgnął po
przybory do golenia. - Zupełnie nic? - Zupełnie nic. - To dobrze - odparła Mercy z
zadowoleniem. Spojrzał jej w oczy w lustrze i uniósł brwi. - Wierzysz mi? - Jasne. Pod
pewnymi względami jesteś całkowicie godzien zaufania. - A pod innymi? - Pod innymi
potrafisz być nieuchwytny jak duch. Prawdę mówiąc, czasami bardzo przypominasz ducha. -
Ducha? - Mhm. Jedyną rzeczą, dzięki której wiem, że nie jesteś duchem, jest to, iż niektóre
części twojego ciała są zadziwiająco twarde i duże. - Celowo spojrzała na jego ciało poniżej
klamerki od paska. Mercy usiłowała spoglądać wzrokiem chłodnym, aroganckim i obojętnym,
choć policzki paliły ją nawet wtedy, kiedy ruszyła do wyjścia z łazienki. Nie była dobra w
tego rodzaju seksualnych prowokacjach. Tylko myśl o Isobel podrywającej Crofta
doprowadziła ją do takiej bezczelności. Od razu pożałowała tego, co powiedziała. Croft
wyciągnął znienacka rękę i bez ostrzeżenia złapał Mercy za szyję. Przyciągnął ją do siebie i
pocałował. Wśliznął się językiem między zęby, a rękami pieścił jej włosy. Mercy usłyszała
własny cichy jęk i wiedziała, że Croft też go usłyszał. Kiedy ją puścił, brakło jej tchu. Croft
spojrzał na nią błyszczącymi oczyma. - Nie jestem duchem, Mercy. Kiedy to wszystko się
skończy, z wielką przyjemnością pozwolę ci, abyś się przekonała, jak mogę być twardy i
duży. Mercy wybiegła z łazienki. Pomyślała, że powinna poradzić się Isobel. O dziesiątej
przyjęcie Gladstones było w pełnym rozkwicie. Mercy rozdarta była między fascynacją a
przeczu- ciem czegoś niepokojącego. Nigdy nie widziała podobnie dziwacznego tłumu, choć
wychowywała się w Kalifornii. Jak stwierdził kiedyś Croft, najwyraźniej wiodła życie pod
kloszem. Z jakiegoś dziwnego powodu najbardziej przeszkadzał jej hałas. Wyszukany sprzęt
muzyczny rozbrzmiewał jazzem i rockiem na wszystkich trzech piętrach, ale nie to stanowiło
główny problem. Naprawdę zaczynał ją irytować coraz głośniejszy śmiech i rozmowy. Nie
rozumiała, jak ci ludzie mogą ze sobą rozmawiać. Dobiegło ją kilka wykrzyczanych uwag na
temat wartości dzieł sztuki, które znajdowały się w domu Gladstones, trudno jednak było je
uznać za rozmowę. Każdy wydawał się zainteresowany wyłącznie tym, co sam miał do
powiedzenia. Zdanie drugiej osoby tylko przeszkadzało i irytowało „rozmówcę". Była to
dziwna, skupiona na sobie grupa ludzi, nie całkiem rzeczywistych w dziwacznych ubraniach,
usiłujących skoncentrować uwagę innych wyłącznie na sobie. Alkoholu nie brakowało, choć
Mercy podejrzewała, że coś jeszcze przyczyniało się do powszechnej wesołości. Tu i ówdzie
czuła cierpki zapach marihuany i inne, nie znane jej bliżej aromaty. Widziała niejedną osobę
wychodzącą dyskretnie z pokoju i wracającą kilka minut później w nienaturalnie
euforycznym nastroju. Może Croft uważa mnie za naiwną, pomyślała Mercy, ale na pewno
nie jestem głupia. No i ostatecznie pochodzę z Kalifornii. - Dlaczego stoisz w kącie z tak
poważną miną? To jest przyjęcie. Baw się, Mercy. Z lewej strony dobiegł ją głos Crofta,
dziwnie wesoły. Zbyt wesoły, biorąc pod uwagę całą sytuację. - Tu jesteś. - Odczuła zarówno
ulgę, jak i zdenerwowanie. - Zastanawiałam się, gdzie się podziałeś. Nie widziałam cię w
tłumie i obawiałam się, że... - Przerwała, rozglądając się wokół. Nikt jednak nie zwracał na
nich uwagi, a żadne urządzenie podsłuchowe nie mogło działać skutecznie w takim hałasie.
Obrzuciła Crofta wściekłym spojrzeniem. - Co ci tak wesoło? Na ogół nigdy się nie
uśmiechasz. Dobrze się czujesz? - Wiesz, podoba mi się, kiedy się na mnie złościsz. -
Pociągnął łyk swojego drinka. -Czuję się świetnie. Doskonale. Jak rzadko kiedy. - Bardzo się
cieszę, bo wyglądasz na zmęczonego. - Kamuflaż - szepnął konspiracyjnym tonem. - Muszę
się upodobnić do reszty gości. - Aha. Nieźle ci to wychodzi. - W przeciwieństwie do ciebie.
Stoisz tu jak potępieniec. Co pijesz? - Zajrzał do jej szklanki. - Wodę. - To wszystko
tłumaczy. - Co tłumaczy? Zmarszczył brwi i potrząsnął lekko głową, jakby chciał
oprzytomnieć. Jego oczy na moment pociemniały. - Nie ma sprawy. - Rozejrzał się wokół. -
Czas, aby wszystkie dobre duchy zajęły się swoimi sprawami, co? Czas na znikanie,
pojawianie się i inne sztuczki. Mercy pochyliła się w jego stronę. Była potwornie
zdenerwowana, wręcz przerażona. - Czy jesteś pewien, że musisz to robić? Czy nie mógłbyś
jakoś inaczej sprawdzić Gladstones. Jeśli cię złapią... - Nie złapią. - To mnie szalenie
uspokaja - warknęła, zła za jego beztroskę. Było to nienaturalne i niepodobne do Crofta. - Co
zrobisz, jeśli cię jednak ktoś złapie? - Będziesz udawała, że jesteś tak samo zaszokowana jak
inni. - O czym ty mówisz? Croft poklepał ją po głowie, jak miłego szczeniaka, i powiedział z
przesadną cierpliwością: - Jeśli mnie ktoś złapie, będziesz udawała, że nie masz pojęcia, po co
poszedłem do podziemi. Powiesz wszystkim, że jesteś zaszokowana i zdezorientowana. A
nawet przerażona. Najwidoczniej wykorzystałem cię, żeby się dostać do cennej kolekcji
Gladstones. Jesteś niewinną ofiarą oszustwa. - Zbyt często odgrywam taką rolę przy tobie.
Posłuchaj, Croft, uważam, że powinieneś przemyśleć swój plan. Na dole, w ogrodzie i na
basenie, na pewno będą jacyś goście, i ktoś zauważy, że wchodzisz do biblioteki. - Nie. -
Uśmiechnął się szeroko do przechodzącej młodej osoby z włosami ufarbowanymi na zielono,
tak aby pasowały kolorystycznie do zielonej, opiętej sukienki. Kobieta odpowiedziała
uśmiechem i przepłynęła obok nich, zaciągając się głęboko długim papierosem. - Co to
znaczy: nie? - Mercy miała ochotę uderzyć Crofta w twarz, aby wreszcie zwrócił na nią
uwagę. Był dziwnie roztargniony, co zatrwożyło Mercy. - Na dole nie ma teraz nikogo. Przed
chwilą sprawdzałem. - Nie widziałam, żebyś stąd wychodził. - Zaufaj mi. - Croft mrugnął do
niej łobuzersko. -Tam nie ma nikogo. - Napił się czerwonego wina. - Próbowałaś kanapek z
łososiem? Są pyszne. Zjadłem większą ilość. Mercy potrząsnęła głową. Od początku tego
niepokojącego wieczoru nie była w stanie nic jeść ani wypić, oprócz wody. W nastroju Crofta
było coś dziwnego. Nigdy go takim nie widziała. Dlaczego w takiej sytuacji rozmawia o
kanapkach z łososiem? Gdyby go dobrze nie znała, mogłaby przysiąc, że za dużo wypił. To
było jednak niemożliwe. Croft nigdy za dużo nie pił. Był równie powściągliwy w piciu, jak i
we wszystkim innym. Coś się musi dziać... - Przypuszczalnie Dallas i Lance wyprosili z dołu
gości - stwierdziła Mercy. - Być może ubezpieczenie Gladstones nie obejmuje dwudziestu czy
trzydziestu artystów wpadających po pijanemu do basenu. Z drugiej strony ktoś tak bogaty
jak Gladstone nie musi się chyba przejmować ubezpieczeniem. Gdzie w ogóle jest Gladstone?
- Tam, przy oknie, rozmawia z facetem z brodą. Mercy rozejrzała się i dostrzegła Gladstones
pogrążonego w poważnej rozmowie z młodym człowiekiem. Isobel stała przy nich,
przysłuchując się uprzejmie rozmowie, z wyrazem twarzy wyrażającym zapewne artystyczne
zainteresowanie. - To jest Micah Morgan. Poznałam go wcześniej - powiedziała Mercy. -
Gladstone mówi, że będzie największym wydarzeniem na rynku sztuki za jakieś trzy, cztery
lata. Gladstone, oczywiście, już zbiera jego obrazy Te, które wiszą w salonie, to dzieła
Morgana. - Przyłącz się do nich. Mercy zamieszała lód w szklance. - Kolejny kamuflaż?
Chcesz, żebym odwróciła uwagę Gladstones i Isobel, kiedy ty pójdziesz na dół i zabawisz się
we włamywacza? - Zrobisz to dla mnie, słodka Mercy? - Croft uśmiechnął się do niej
szeroko. - Dallas i Lance są tak zajęci obsługiwaniem baru i bufetu, że zapewne nie zejdą
nieoczekiwanie na dół. - Uważam, że moja pomoc nie jest ci potrzebna - odparła Mercy. -
Znikasz i pojawiasz się bez mojej asysty. - Małe zabezpieczenie nie zaszkodzi. - No, dobrze. -
Mercy niechętnie ruszyła w stronę okna, gdzie stali Gladstone i Isobel. Coś jednak kazało jej
jeszcze się odwrócić do Crofta: - Jesteś pewien, że dasz sobie radę? Ile wina wypiłeś? - Pół
szklanki. Dla lepszego nastroju. - Croft znów się uśmiechnął. - Nie martw się, kotku.
Wszystko jest pod kontrolą. - Ciekawa jestem, czemu mnie to zupełnie nie uspokaja. - Nie
czekając na odpowiedź, Mercy weszła w tłum. Croft, przedzierając się przez dżunglę w
pomieszczeniu z basenem, myślał o wyrazie oczu Mercy. Nie popierała tego, co chciał zrobić,
lecz zamierzała mu pomóc. Jest z nim związana. To go niesłychanie ucieszyło. Lubił, kiedy
czuła się z nim związana. Postanowił odbyć z nią długą rozmowę o poczuciu przywiązania,
jak się to wszystko skończy. Mercy była kobietą, która wytrwa przy mężczyźnie w dobrym i
w złym. W bogactwie i w biedzie, w chorobie i w zdrowiu... Do diabła, teraz już był pewien,
że coś jest z nim nie w porządku. Bardzo rzadko myślał o małżeństwie. Poczuł mdłości - po
raz trzeci w ciągu ostatniej półgodziny. Nie było to jeszcze nic złego, ale jednak
sygnalizowało potencjalne niebezpieczeństwo. Mdłości mogą przeszkodzić człowiekowi
dokładnie tak samo jak uderzenie pięścią w twarz. Croft nie przypominał sobie, kiedy ostatnio
tak się czuł. Co mu jest? Może zaszkodziło mu coś, co zjadł? Ale przecież jadł tylko łososia i
krakersy. No i wypił pół kieliszka wina, co przecież nie mogło wywołać takiego efektu. Poza
tym było to doskonałe bordeaux, a nie jakiś sikacz. Sikacz. Dobry dowcip. Gladstone podawał
tylko najlepsze wina. Croft się uśmiechnął. To było cholernie śmieszne. Gladstone serwujący
sikacza. Co za skandal! Croft omal nie roześmiał się w głos. Nagle się przeraził. Ostatnią
rzeczą, o jakiej powinien teraz myśleć, to głośny śmiech. Nie mógł robić najmniejszego
hałasu. Był w tym dobry. Potrafił przejść na palcach przez moczary pełne aligatorów i nie
obudzić ani jednego. Czym nazwała go Mercy? Duchem. O, właśnie. Dostanie się tam jak
duch. Wejdzie, obejrzy dokładnie wnętrze podziemi i wyjdzie, jeśli niczego nie znajdzie,
wkradnie się do gabinetu na górze. Gdzieś w tym domu musi być coś, co da mu odpowiedź na
jego wątpliwości. Wrodzony instynkt mówił mu, że Gladstone jest Gravesem. Zanadto byli do
siebie podobni w stylu życia. Na przykład ta opieka nad odizolowaną od świata kolonią
artystów. Zbyt przypomina kultowe praktyki Gravesa. I ten głos. Ray Chandler powiedział
kiedyś Croftowi, iż jego córka nadal wspomina czarujący głos Gravesa. I to przywiązywanie
wagi do bezpieczeństwa. Posiadłość w Górach Skalistych przypominała Croftowi posiadłość
Gravesa na Karaibach. Z wyjątkiem psów. To było coś nowego. Było mnóstwo innych
drobnych wskazówek i śladów. Croft był absolutnie pewny, że Gladstone jest reinkarnacją
Egana Gravesa. Musiał to tylko udowodnić. Kiedy to zrobi, natychmiast zabierze stąd Mercy.
Przede wszystkim musi zatroszczyć się o nią. Fala mdłości minęła, pozostawiając po sobie
dziwnie przyjemne uczucie. Croft usiłował je przeanalizować. Takie roztargnienie nie było
całkiem normalne. To prawda, że minęły trzy lata od czasu, gdy ostatnio zabawiał się w
ducha, ale na zawsze zapamiętał poczucie, jak bezbłędnie i w jednym rytmie pracowały
wszystkie jego zmysły. Pamiętał, jak odczuwał uderzenie adrenaliny, wyjątkowe, niemal
bolesne napięcie, radość z poruszania się wzdłuż ostrej krawędzi przepaści. Bardzo dobrze
pamiętał wszystkie te odczucia, a także związaną z nimi fascynację. Teraz jednak były to
zaledwie ślady tamtych uczuć. Przeważało dziwne wrażenie łatwości, beztroskiej radości. A
radość tę od czasu do czasu przerywały mdłości. Croft wciągnął głęboko powietrze, starając
się przezwyciężyć nienormalny zawrót głowy. Powinien był odczuwać wiele rzeczy, ale nie
zawroty głowy. Coś było nie w porządku. W normalnych warunkach zrezygnowałby z
dzisiejszej misji i odłożył ją do czasu, aż odzyska pełną kontrolę nad swym ciałem.
Uświadomił sobie, że brak kontroli nad samym sobą jest rzeczą niebezpieczną. Nigdy nie
pozwalał sobie na utratę tej fundamentalnej podstawy, jaką była całkowita kontrola. Nigdy.
Jedynie wtedy, kiedy kochał się z Mercy. Za każdym razem, gdy brał ją w ramiona, był
pewien, iż zapanuje nad sobą i nad nią. Zawsze jednak kończyło się to burzą szalonych,
nieopanowanych zmysłów. Nie do końca rozumiał, co się działo, kiedy znajdował się w
pobliżu tej dziewczyny. Niepokoiło go to, że nie potrafi racjonalnie wyjaśnić swoich
namiętności, opiekuńczości czy dziwnego związku, jaki go z nią łączył. Cóż, teraz jej tu nie
było. Nie miał powodu, aby czuć się niepewnie czy nienaturalnie wesoło. Coś było nie w
porządku, lecz już za późno, aby się wycofać. Musiał uzyskać odpowiedź. Nie będzie
następnej okazji. Nawet gdyby udało mu się namówić Mercy do pozostania dzień lub dwa
dłużej, wolał nie ryzykować. Na razie Mercy nic nie groziło, lecz gdyby Gladstone i Isobel
zaczęli zadawać pytania, Mercy powinna stąd zniknąć. Ostatnią rzeczą, której chciał, było
narażanie Mercy na niebezpieczeństwo. Zakończenie tego, co rozpoczął przed trzema laty,
było ważne, lecz nie ważniejsze od ochrony Mercy. A Mercy tak łatwo wpada w kłopoty.
Uśmiechnął się na myśl o beztroskiej zuchwałości Mercy. Musi się nią opiekować. Ta myśl
prowadziła do następnej. Wyobraził sobie Mercy leżącą nago na łące dzikich kwiatów. Była
taka pociągająca, ciepła, miękka, zapraszająca i nawet sobie nie zdawała z tego sprawy. Croft
znów potrząsnął głową, starając się wyrzucić z głowy zbędne myśli. Co się z nim, do diabła,
dzieje? Czuł teraz wzbierające pożądanie. To wszystko było nie w porządku. Przeważnie bez
problemów zajmował się akcją. Musi się skoncentrować na tym, co ma zrobić. To jedyny
sposób, aby skoordynować pracę umysłu z ciałem. Nie mógł sobie pozwolić na rozpraszanie
uwagi myślami o kochaniu się z Mercy. Wszystko popsuje, jeśli nie zdoła się opanować. Z
nagłą przytomnością umysłu Croft spróbował odzyskać swą normalną fizyczną, emocjonalną
i umysłową kontrolę. Całe lata uczył się bezwzględnej kontroli, niezależnej od tego, co działo
się wokół niego lub w nim samym. Przerwała mu nowa fala mdłości. Tym razem trwała
jednak zaledwie parę sekund. Przynajmniej odzyskiwał kontrolę nad żołądkiem. To na pewno
łosoś. W takiej sytuacji zatruć się rybą! Mógł zrozumieć, że czuje się tak jak przy zatruciu
rybą, ale - z drugiej strony - dlaczego towarzyszyło temu uczucie przyjemnej euforii?
Zupełnie jakby się upił. Croft nigdy się nie upijał. Nigdy. Nigdy sobie nie pozwolił na pójście
w ślady ojca, nawet na parę godzin. Zanadto się bał. Znał swoje ograniczenia i ściśle ich
przestrzegał. Wypił jedynie pół kieliszka wina z tej samej butelki, z której Dallas nalewał
innym gościom. Croft rozejrzał się, wiedząc, że kiedy tu wszedł, górne światła nie paliły się.
Basen lekko świecił. Od czasu do czasu widział przebłyski wody, gdy szedł po ścieżce w
stronę podziemi. Ogród otaczała dziwna, zielonocienista atmosfera - wywoływały ją lampy
świecące spod liści. Miły, egzotyczny efekt. Podobałby się artystom na górze. Szkoda, że jest
tu sam. Kochanie się z Mercy pośrodku tropikalnego lasu byłoby niezłą zabawą. Croft
przeszedł przez ogród i oparł się ciężko o szklane drzwi prowadzące do wejścia do podziemi.
Widział za nimi ciężkie, metalowe odrzwia. Kiedy pchnął szklane drzwi, był zdumiony ich
oporem. Poprzedniej nocy nie wydawały się takie ciężkie. Wewnątrz podszedł wprost do
zamkniętych podziemi. Musiał się przez chwilę zastanowić nad sposobem, w jaki otworzył
zamek poprzedniej nocy. Wiedział, że nie powinien się zastanawiać. Ostatecznie nauczył się
kombinacji na pamięć. Nie chciał, aby coś go teraz opóźniało. Powoli wyciągnął maleńkie,
delikatne narzędzia ze szwu koszuli. Przyglądał im się przez chwilę, lekko się kołysząc. Miał
wprawę w używaniu tych narzędzi. Po wielu latach praktyki miał tę wiedzę w czubkach
palców. Nie powinien zatem stać i zastanawiać się, od czego zacząć. Niecierpliwie odwrócił
się do drzwi. Nie miał za dużo czasu. Po paru żenująco niezgrabnych próbach wyszukany
zamek wreszcie się poddał, podobnie jak poprzedniej nocy. Każdy zamek da się jakoś
otworzyć. Chwilę później Croft zaczął otwierać ciężkie drzwi. Mgliście pamiętał, że nie
chodzi mu tylko o rzut oka na wnętrze biblioteki. Chciał jeszcze raz obejrzeć Dolinę. Ta
cholerna książka była kluczem. Oglądał ją wiele razy, ale wiedział, że coś musiało umknąć
jego uwagi. Klamka poruszyła się pod jego ręką. W tym momencie zrozumiał, że ktoś jest
niedaleko. Nie było na to żadnych dowodów, lecz Croftowi nie były one potrzebne. Już przed
laty przestał polegać wyłącznie na pięciu zmysłach. W pracy, jaką się zajmował, po to, żeby
przeżyć, często trzeba było odwoływać się do szóstego zmysłu. Ogarnęła go następna fala
mdłości. Jeszcze tego było mu trzeba. Lekko się zachwiał i całą mocą woli walczył z
uczuciem mdłości. Musiał je pokonać. Powoli nieprzyjemne wrażenie minęło. Croft
skorzystał z powracającej euforii, aby odnaleźć drogę do drzwi. Zamknął je za sobą, chociaż
nie przekręcił zamka. Wszedł w cienie ogrodu, przypominając sobie pierwszą swoją myśl na
jego widok. Dobre miejsce na polowanie albo na ukrywanie się. Pod stopą zachrzęścił żwir.
Fałszywe przekonanie o bezpieczeństwie sprawiło, że stał się nieostrożny. A może to ktoś
inny zachrzęścił idąc. Powinien był wyczuć różnicę. Ciężki liść paproci zablokował mu
drogę. Croft wyciągnął rękę i niecierpliwie go odsunął. Teraz był pewien, że w ogrodzie jest
ktoś jeszcze. Nie gość. Gość nie przejmowałby się czynionym przez siebie hałasem. Ten ktoś
usiłował się kryć. Czas, aby się zabawić w myśliwego, powiedział sobie Croft, czując się
nagle niezwyciężony. Mercy zawsze mówiła, że przypomina jej ducha. Nadszedł czas, żeby
zabawić się w ducha. Ponowny zgrzyt skórzanej podeszwy na żwirze. To jego krok czy kogoś
innego? Croft przejechał wierzchem dłoni po czole i poczuł, że się poci. To nie mogą być
nerwy. Croft wiedział, jak smakuje strach, i nie odczuwał go teraz. W każdym razie jeszcze
nie. Instynktownie zmierzał w stronę basenu. W tej stronie było więcej światła. Zmusi tego
drugiego, żeby się pokazał na tle niebieskiej poświaty podwodnych lampek. Wybrał inną
ścieżkę i zmierzał do środka ogrodu. Co za wspaniały pomysł, stwierdził. Niech ten drugi się
ujawni. Szkoda, że nie ma tu Mercy i że ona nie widzi, jaki Croft jest genialny. Miał
wrażenie, iż czasami niezbyt doceniała jego zdolności strategicznego planowania. Co ona tam
wie. On jest po prostu dobry. Cholernie dobry. Ale nie dość dobry tej nocy. Croft wyczuł za
sobą ruch, jednakże jego ciało nie zareagowało tak, jak było nauczone. Spróbował się
odwrócić i potknął się, tracąc z lekka równowagę. Nie był to wspaniały przykład
wyćwiczonej koordynacji, lecz zapewne uratował mu życie. Cios wymierzony w tył jego
głowy opadł na ramię. Croft miał dziwne wrażenie, że ktoś obserwuje go z ukrycia w
krzakach. Nie mógł się jednak skupić na niewidzialnym przeciwniku. Palący ból przeszył mu
ramię i szyję. Potem ogarnęło go uczucie wściekłości, które spowodowałoby trzęsienie ziemi,
gdyby był w stanie dać mu wyraz. Jedyne, co mógł zrobić, to poddać się ciosowi. Pozwolił
wrzucić się do wody. W chwili gdy wpadał do wody, ślepy instynkt kazał mu powstrzymać
jakikolwiek ruch ciała. Leżał na wodzie twarzą w dół i wstrzymywał oddech. Wiedział, że
jego los zależy od tego, czy napastnik pomyśli, że szybko utonie. W tych warunkach było to
logiczne założenie. Pijacy, walnięci w głowę i wrzuceni twarzą w dół do basenu, na ogdł się
topili. Croft otworzył oczy i spojrzał w głąb świecącej wody. Mercy miała rację. Kolor wody
w basenie niesłychanie przypominał kolor oczu Gladstones. Mercy, słodka Mercy, potrzebuję
cię. Mercy, ku swemu zdumieniu, zainteresowała się rozmową z Micahem Morganem,
Gladstone'em i Isobel. Entuzjazm Micaha był zaraźliwy, jeśli zaś uwagi Gladstones nie
zawsze były zachwycająco odkrywcze czy genialne, z przyjemnością słuchało się jego
cudownego głosu. - Najważniejsze w pracy w Santa Fe - tłumaczył bardzo poważnie Micah -
jest to, że od Nowego Jorku dzieli mnie parę tysięcy kilometrów. Nie musisz się martwić, że
będę pod wpływem instytucji artystycznych ze Wschodniego Wybrzeża. Dwa lata temu
miałeś absolutną rację, kiedy mi powiedziałeś, że muszę się wynieść z Nowego Jorku. Ale
teraz zndw się zmieniam. Myślę, iż nadszedł czas, abym opuścił kolonię. Zaczynam się tu
dusić. - Przeprowadzka do Santa Fe nie jest wyjściem dla ciebie, Micah. Tam jest teraz za
dużo wpływów z Zachodniego Wybrzeża- powiedział gładko Gladstone. - Musisz trochę
okrzepnąć w swym wyjątkowym stylu, zanim spróbujesz pokazywać swoje obrazy w Los
Angeles, Nowym Jorku czy w Santa Fe. Zaufaj mi. Jeszcze przez jakiś czas potrzebujesz
kontroli i osamotnienia w kolonii. To miejsce ma na ciebie nieoceniony wpływ. Głowa
Micaha chodziła w dół i w gorę jak jojo na gumce. - Wiem, Erasmusie. Kolonia uczyniła dla
mnie bardzo wiele. Przyznaję, że zazwyczaj masz rację, ale... Isobel uśmiechnęła się szeroko.
- Erasmus ma zawsze rację. Musisz mu ufać w tych sprawach. - Nie martw się, ufam mu. -
Micah westchnął. - Tak samo jak większość ludzi w tym pokoju. - Uśmiechnął się do Mercy.
- Wszyscy, jak tu jesteśmy dziś wieczorem, mamy dług wdzięczności wobec Erasmusa. Bez
jego pomocy i zachęty finansowej większość z nas usiłowałaby zarobić na życie reklamą lub
dekorowaniem wystaw. Czy zamierzasz przyłączyć się do naszej kolonii? - Obawiam się, że
jestem kobietą interesu, a nie artystką. Ale widziałam twoje obrazy w salonie. Są wspaniałe.
Podobają mi się twoje przyjemne, czyste kolory i kształty. - Micah ma doskonałe wyczucie
koloru i kształtu - wtrącił się Gladstone. Micah był zachwycony. - Czy mogę ci przynieść coś
do picia? - spytał Mercy. Spojrzała na pustą szklankę i postanowiła nie przyznawać się, że
piła wodę. Już zaczęła coś mdwić, podając szklankę Micahowi, lecz o mało się nie zakrztusiła
własnymi słowami, kiedy ujrzała w wyobraźni wodę. Niebieską, świetlistą wodę. Wodę
koloru oczu Erasmusa Gladstones. Mercy nie mogła się powstrzymać, aby nie rzucić
szybkiego spojrzenia na Gladstones. Mówił coś do Isobel, na co ta uśmiechnęła się uprzejmie.
Potem oboje się odwrócili, aby porozmawiać z kobietą w jaskrawo fluoryzującym wdzianku.
- Mercy? - Micah Morgan uniósł pytająco brew. - Poproszę o szklankę... wody. - Samej
wody? - Tak. - Jasne. Zaraz wracam. Mercy patrzyła, jak Micah znika w tłumie. Rzuciła
okiem na Gladstones i Isobel, którzy wydawali się pochłonięci rozmową. W wyobraźni zndw
ujrzała niebieską, świecącą wodę. Z niepokojem pomyślała o Crofcie w podziemiach.
Odruchowo, tak jak to robiła co parę minut, sprawdziła, czy Dallas i Lance są w pokoju.
Dallas zajmował się barem, a Lance właśnie wchodził do pokoju z tacą pełną nowych
kanapek. Widziała, jak kilka minut wcześniej wychodził do kuchni. To naprawdę idiotyczne.
Nie ma się czym martwić. Nadal nie mogła uwierzyć, że Erasmus Gladstone jest przebranym
Eganem Gravesem, a nawet gdyby w to uwierzyła, to wiedziała, że Croft da sobie radę.
Zawsze dawał sobie radę. Obraz wody znikł z jej wyobraźni, ale nie opuściło jej uczucie
niepokoju. Mercy zaczęła się zastanawiać, jak długo można oglądać prywatną bibliotekę.
Kiedy ktoś się zorientuje, że Croft znikł? Na szczęście ten tłum zapewniał dobrą ochronę.
Znajdowało się tu wielu mężczyzn w ciemnych garniturach i nieobecność Crofta nie rzucała
się od razu w oczy. Wszystko powinno być w porządku, ale nie było. Po tym, jak Mercy
obudziła się kilka razy w środku nocy z dziwnym, niepokojącym uczuciem czegoś złego, tym
bardziej nieskora była do ignorowania swego zaniepokojenia, nawet jeśli odezwało się w
czasie przyjęcia. Przebywanie w towarzystwie Crofta wyczuliło jej szósty zmysł.
Przypomniała sobie jego wcześniejszą niezwykłą wesołość. Zaczęła się zastanawiać, czy
Croft przypadkiem nie wypił jednak za dużo przed zejściem na dół. Twierdził wprawdzie, że
wypił tylko pół kieliszka wina, ale nie wiadomo, ile wypił naprawdę, nim go zobaczyła.
Pomysł, że Croft może być pijany, wyglądał niedorzecznie, lecz jej towarzysz rzeczywiście
sprawiał wrażenie, jakby był pod wpływem alkoholu. Mercy nie czekała dłużej. Rozejrzała
się po pokoju i zobaczyła, że Micah wdał się w rozmowę z blondynką w długich, czerwonych
kalesonach i w siedmiocen ty metr owych szpilkach. Gladstone i Isobel nadal rozmawiali ze
znajomą we wdzianku. Mercy przemknęła przez tłum do wyjścia. Nikt nie zwrócił na nią
uwagi. W korytarzu usłyszała śmiechy i szepty dochodzące z salonu. Ktoś zgasił tam światło i
pary, które przebywały w salonie, najwidoczniej nie udały się tam po to, by podziwiać górskie
widoki. Mercy odczekała minutę, żeby się upewnić, że nikt jej nie zauważył, i podeszła do
schodów. Stopniowo, kiedy schodziła w dół, zanikał zapach tytoniu i marihuany, a odgłosy
rozmów i śmiechu powoli cichły. Gdy otworzyła szklane drzwi i znalazła się na tarasie,
uderzyła ją niesamowita cisza i znajomy aromat chloru połączony z wonią tropikalnej
roślinności. Świecący błękit basenu przyciągnął jej wzrok. Pomieszczenie było ciemne,
ponieważ nie paliły się górne światła, ale nie tak bardzo jak poprzedniej nocy, gdyż zielone
światło spod liści oświetlało ścieżkę prowadzącą do basenu. Nigdy później nie mogła sobie
uświadomić, dlaczego poszła w stronę wody. Teoretycznie powinna najpierw sprawdzić
bibliotekę. Jednakże przyciągała ją aura świecącej niebieskiej wody. Ostatnio ten odcień
błękitu dosłownie ją prześladował. Mercy szybko ruszyła żwirowaną, białą ścieżką. W kilka
sekund później dostrzegła ciemny kształt leżący na wodzie. Poraził ją szok. Między
palmowymi liśćmi i paprociami zauważyła jedynie czarną nogawkę spodni, nadymającą się w
wodzie, ale to jej wystarczyło. Zaczęła biec. Wprawdzie na przyjęciu jeszcze kilku gości
miało na sobie ciemne garnitury, mogła się jednak założyć, że wszyscy oni znajdowali się na
górze. Mężczyzną w basenie był Croft. Nie mógł być martwy. Nie w ten sposób. Croft
Falconer nie był człowiekiem, który wpadłby po pijanemu do basenu. - Croft! Ach, mój Boże,
Croft! Nie waż się utopić. Nie waż się. - Mercy dobiegła do brzegu basenu, lekko się
potykając zrzuciła sandały na wysokich obcasach i wskoczyła do wody. Croft leżał na
powierzchni tak, jakby był nieprzytomny albo martwy. Mokry dół sukni natychmiast stał się
bardzo ciężki, jednak Mercy znajdowała się zaledwie kilka metrów od Crofta. Wykonała parę
prędkich ruchów i złapała go za ramię. Croft poruszył się pod wpływem jej dotyku, przekręcił
w wodzie jak foka i uśmiechnął z zadowoleniem. - Wiedziałem, że się tu zjawisz prędzej czy
później - powiedział. - Nigdy dotąd nie musiałem na nikim polegać. To niebezpieczne. Mimo
to byłem pewien, że mogę polegać na tobie. Dziwne, co? Mercy puściła go jak oparzona. - Co
jest grane? - spytała przez zaciśnięte zęby. - W co ty się bawisz? Croft, przeraziłeś rnnie na
śmierć. - Wątpię. Nie jesteś osobą, która mogłaby się przerazić na śmierć. Możesz się bać, ale
nie ustaniesz, będziesz cały czas walczyć. Taką już masz naturę. Przez mokrą suknię
prześwitują ci piersi. To szalenie podniecające. - Ty kompletny kretynie - warknęła Mercy,
przyglądając się ze zdumieniem rozanielonemu wyrazowi twarzy Crofta. - Jesteś pijany. -
Nigdy nie jestem pijany - powiedział Croft i uśmiechnął się szelmowsko. - Ciekaw natomiast
jestem, jaka ty jesteś, kiedy sobie trochę wypijesz. Czy tracisz wszystkie swoje zahamowania
i rzucasz się na mężczyznę? - Rozmowa z tobą jest teraz stratą czasu. - Mercy zaczęła go
ciągnąć do brzegu basenu. Dawał się ciągnąć, ani nie przeszkadzając, ani nie pomagając. -
Musimy się stąd wydostać. Na litość boską, Croft, to cud, że nie utonąłeś. - Potrafię bardzo
długo wstrzymywać oddech - zdradził z dumą. - Doprawdy? - Dociągnęła go do schodków i
usiłowała postawić w wodzie na nogi. - jak długo? - Przez jakiś czas. - To fantastycznie. Od
jak dawna leżysz na wodzie, ćwicząc wstrzymywanie oddechu? Croft uniósł się do pionu. -
Od jakiegoś czasu - powtórzył. - Od dawna. - Potem pochylił się do przodu, jakby chciał jej
zdradzić jakąś tajemnicę: - Właśnie miałem zamiar trochę oszukać i odetchnąć, kiedy
przyszłaś. - To szalenie inteligentne z twojej strony. - Jedną ręką przytrzymywała mokry dół
sukni, drugą szarpała go za ramię. - Rusz się, Croft, chodź. Rusz się, do diabła. - Nie klnij na
mnie. Prawdziwa dama nie przeklina - powiedział lekko bełkotliwie Croft, wchodząc po
schodkach i trzymając się poręczy. - Dobrze, że nie musiałem odetchnąć. Boby się domyślili.
Wiesz, obserwowali mnie. Chcieli być pewni. Ale teraz, jak ty tu jesteś, muszą udawać, że
wszystko jest fajnie. - Croft, nie mam zielonego pojęcia, o czym ty mówisz, i jeśli nie chcesz,
żebym klęła, to zachowuj się lepiej. - Przecież się zachowuję. Jak prawdziwy dżentelmen.
Gdybym się porządnie nie zachowywał, to wiesz, co bym teraz robił? - Nie wiem i nie chcę
wiedzieć - mruknęła Mercy, podsadzając go na ostatni stopień. Poza basenem Croftem
trudniej było manipulować. Patrzył na nią z błyskiem pożądania. - Gdybym nie był
dżentelmenem, zaciągnąłbym cię na środek tego sztucznego tropikalnego ogrodu, zdjąłbym z
ciebie ubranie i kochałbym się z tobą, aż byś nie mogła mnie przeklinać ani na mnie krzyczeć.
Kiedy bym skończył, nie mogłabyś nawet patrzeć na mnie z taką złością jak teraz. Leżałabyś
pode mną, przytulałabyś się do mnie, błagałabyś o więcej, szeptała moje imię, aż byś się
spaliła w płomieniach. Robi mi się gorąco na samą o tym myśl. Chwilowo jego oczy
zmieniały się w płomienie. Mercy poczuła, że robi jej się ciepło pod wpływem głodnego,
pożądliwego spojrzenia Crofta. Nie była pewna, czy uderzenie gorąca spowodowane było
wyszeptaną przez Crofta seksualną pogróżką, czy też jej własną wściekłością. - Nie mogę
uwierzyć, że doprowadziłeś się do takiego stanu - mruknęła, puszczając ramię Crofta i
szukając butów. - Po prostu nie wierzę. To obrzydliwe. Wyciągnął rękę, aby dotknąć jej
piersi, widocznej przez mokry materiał. - Nie zrobiłem tego celowo. Odsunęła jego rękę. -
Nie brzmi to specjalnie uspokajająco. Croft rozejrzał się, najwidoczniej czegoś szukając. -
Gdzie to jest? - Co? Ręcznik? Kąpiel była decyzją spontaniczną. Nie wziąłeś ze sobą
ręcznika. Następnym razem musisz lepiej planować. - Woda spływała z niej strużkami. -
Chwileczkę. Tutaj, na leżaku, jest jakiś ręcznik. Musiał go zostawić któryś z gości po
południu. - Wzięła ręcznik i podała Croftowi. Croft uniósł brwi, gapiąc się na ręcznik, który
trzymał w ręce. Niecierpliwie potrząsnął głową. - Nie ręcznik. Książka. Mercy
znieruchomiała w trakcie wkładania drugiego buta. Podniosła głowę. - Croft - powiedziała
łagodnie i wyraźnie - czy dostałeś się do biblioteki? Zamrugał oczyma. - Oczywiście.
Przecież po to tu przyszedłem. Zawsze kończę to, co zacząłem. Mercy podniosła się powoli,
mechanicznie wyciskając wodę z sukni. Woda była ciepła, a w ogrodzie było jeszcze cieplej,
ale poczuła nagle zimny dreszcz. - Wyniosłeś książkę z biblioteki? - Miałem taki zamiar. -
Croft znów zmarszczył brwi, - Chciałem ją jeszcze raz obejrzeć. - Czy to była Dolina, Croft? -
Mercy złapała go za rękaw, starając się go zmusić, aby się skupił. - Czy wyniosłeś z biblioteki
Dolinę? Cholera, dlaczego ja w ogóle usiłuję z tobą rozmawiać, kiedy jesteś w takim stanie!
Nastrój Crofta zmienił się nagle. W jego oczach ponownie pojawił się wyraz pożądania. -
Chcesz ze mną pooglądać obrazki, Mercy? Moglibyśmy razem obejrzeć Dolinę i przekonać
się, jak na ciebie wpłynie. - Kobiety nie są w takim samym stopniu jak mężczyźni podatne na
wizualne bodźce seksualnie - poinformowała go ostro Mercy. - Naprawdę? - Wydawał się
zafascynowany. - Wolałabyś coś prawdziwego, co? Proszę bardzo. - Przestań, Croft. Musisz
wziąć się w garść. - Po co? To dobre dla samotnych mężczyzn. Ja mam ciebie. - Objął ją
ciężkim, mokrym ramieniem. Potknął się i stracił nieco ze swej wesołości. Najwyraźniej
niespotykany brak koordynacji był dla niego zagadką, nawet w tym stanie. - Co się ze mną
dzieje? - Jesteś pijany. Chodź, Wielki Mistrzu Nindża, czas do łóżka. Potrząsnął głową, ale
się nie odsunął, kiedy Mercy objęła go w pasie i zaczęła prowadzić po ścieżce. - Tylko nie
Nindża. Nindże są w telewizji. - Ty też się poruszasz jak żdłw. - Książka - powiedział nagle. -
Jest bezpieczna. - Mercy wyczuwała jego błyskawicznie zmieniający się nastrój, Ze stanu
głupiego upojenia alkoholowego przechodził do zaniepokojenia o Dolinę. - Bezpieczna?
Masz ją? Szybko odwrócił głowę i przez kilka sekund Mercy się zdawało, że zobaczyła w
jego oczach promyk rozsądnego rozumowania. Pomyślała jednak, że był to tylko skutek
słabego oświetlenia. - Ja jej nie mam - przypomniała mu cierpliwie. - Książka jest w
bibliotece. - Zabierz ją stamtąd. - Co? - Mercy przystanęła na ścieżce. - Zwariowałeś? Jak
mam się tam dostać? Croft otarł ręcznikiem wodę z czoła. - Zostawiłem otwrate drzwi. -
Drzwi do biblioteki? - Musiałem zostawić je otwarte. Byłem w środku, kiedy się
zorientowałem, że ktoś mnie śledzi. Zamknąłem drzwi tylko na klamkę i wyszedłem
zobaczyć, kto jest w ogrodzie. - Przerwał i skrzywił się. - Cholera, chyba będę musiał
zwymiotować. Myślałem, że mdłości minęły. - Jesteś chory? Croft, słuchaj, co do ciebie
mówię. Wziął głęboki oddech. - No, przeszło. Cholerne mdłości. Mercy była coraz bardziej
zdenerwowana i przestraszona. Złapała poły mokrej koszuli Crofta usiłując nim potrząsnąć.
Croft zamrugał i spojrzał na nią, - Znalazłeś kogoś w ogrodzie? - spytała cicho. - Nie
musiałem. Ktoś znalazł mnie - wyjaśnił Croft. - Jakiś mężczyzna. Dallas albo Lance.
Żenujące. Nie powinienem mu pozwolić podejść tak blisko. Coś jest ze mną nie w porządku,
Mercy. Nagle Mercy zrobiło się niedobrze. - Wrzucił cię do basenu? Croft zastanowił się. -
Chyba chciał mnie ogłuszyć i wrzucić do wody. Ale go oszukałem. - Uśmiechnął się na
wspomnienie własnej przebiegłości. - Wpadłem do wody sam z siebie. - Boże! - Mercy
szarpnęła go za ramię, szybko idąc żwirowaną ścieżką. - Musimy się stąd wydostać. Croft
zatrzymał się gwałtownie na środku żwirowanej ścieżki. Mercy nie mogła go ruszyć. -
Musimy mieć tę książkę - powiedział. Mercy była coraz bardziej zdesperowana. - Czy
pójdziesz ze mną, jeśli wydostanę tę cholerną książkę? Croft z zadowoleniem pokiwał głową.
Znów uśmiechnął się pożądliwie. - Jasne. Zawsze chętnie z tobą idę, Mercy. Lubię z tobą iść i
w ciebie wchodzić. Lubię, jak ty też dochodzisz do orgazmu. Lubię na ciebie patrzeć, kiedy
nadchodzi ten moment. Lubię, kiedy jesteś gorąca, ciasna i mokra wokół mojego... - Zamknij
się. Jesteśmy w poważnych kłopotach. Jeśli nie przestaniesz mówić o seksie, wrzucę cię z
powrotem do basenu. Słyszysz mnie, Crofcie Falconerze? - Uch, co za zrzęda. Masz
szczęście, że jestem łagodnym człowiekiem, prawda? Mercy postanowiła, że najlepiej będzie
zignorować jego słowa. Zależało mu tylko na książce. Jeśli ją wydostanie, może Croft będzie
bardziej posłuszny jej poleceniom. Podjęła decyzję. Wyglądało na to, że będzie musiała
wydać Croftowi kilka rozkazów. Wreszcie ją przekonał, że w posiadłości Gladstone'a dzieje
się coś bardzo niedobrego. Wyjazd stąd był jedynym rozsądnym wyjściem, Croft wyraźnie
nie był w stanie zorganizować ucieczki. Mercy sama musiała się tym zająć. - Posłuchaj, Croft.
Wydostanę dla ciebie Dolinę tajemniczych klejnotów, jeśli uda mi się wejść do środka. Potem
pójdziemy na górę. Jeżeli ktoś nas zobaczy, będziemy udawać, że jesteś pijany i musisz pójść
spać. Na górze spakujemy rzeczy i od tyłu przedostaniemy się do samochodu. Rozumiesz?
Croft uśmiechnął się i pokiwał posłusznie głową. - Masz zupełną rację, słodka Mercy. Jestem
na twoje rozkazy. - Pamiętaj. - Sprowadziła go ze ścieżki między rośliny i postawiła pod
wielką palmą. - Dobrze, Croft. Pierwszy rozkaz. Siadaj i nie ruszaj się stąd, dopóki nie wrócę
z książką. Nawet jeśli ktoś wyjdzie na taras, nie zobaczy cię stamtąd. Siedź i się nie ruszaj.
Udawaj, że medytujesz. Możesz to zrobić? - Oczywiście. - Usiadł pod palmą po turecku i
spojrzał w górę, oczekując pochwały. - Nieźle, co? - Fantastycznie-mruknęła. - Czy
przypadkiem nie chciałabyś znów się kochać w takiej pozycji, co? - spytał z nadzieją. -
Wiesz, tak jak na łące? Mogłabyś usiąść tutaj i objąć mnie w pasie nogami. Potem ja... -
Cicho bądź - powiedziała z rozpaczą Mercy. - Idę teraz po książkę. Pamiętaj, nie ruszaj się,
dopóki nie wrócę. W oczach Crofta znów zamigotał przebłysk rozsądku. - Idziesz po książkę?
- Tak. - Dobrze. Pośpiesz się. - Na pewno to zrobię - powiedziała, odwracając się. Może Croft
się mylił. Może nie zostawił otwartych drzwi do biblioteki. Jeśli nie będzie się mogła dostać
do środka, oszuka go i powie, że ma książkę schowaną w fałdach sukni. W pomieszczeniu, w
którym znajdowała się biblioteka, było ciemno. Mercy pomyślała o zapaleniu światła i doszła
do wniosku, że byłoby to szczytem głupoty. Przypominając sobie w myśli, gdzie mniej więcej
znajdują się metalowe drzwi, Mercy przeszła przez pokój i zaczęła macać wzdłuż ściany. Jej
pamięć okazała się dość dobra. Kilka sekund później dotknęła palcami metalu. Znalazła
klamkę i nie wiedziała, czy się modlić o to, żeby drzwi się otworzyły, czy wprost przeciwnie.
Klamka lekko ustąpiła. Croft rzeczywiście otworzył zamek i tak go zostawił. Niesłychane
osiągnięcie, biorąc pod uwagę jego stan. Mercy odetchnęła głęboko i weszła do zimnego,
metalowego pomieszczenia. Teraz musiała zapalić światło. W żaden sposób nie znalazłaby
Doliny po ciemku. Nie mogła jednak ryzykować, że promyk światła przedostanie się do
sąsiednego pomieszczenia. Będzie musiała zamknąć za sobą drzwi, zapalić wewnętrzne
światło i poszukać książki. Myśl o zamknięciu się w środku napawała ją najwyższą niechęcią.
Mercy przypomniała sobie, jak wypytywała Gladstones o możliwość zatrzaśnięcia się w
bibliotece. Zapewniał ją, iż to miejsce nie jest dla niego pułapką, a czymś przeciwnym. Mercy
zacisnęła usta i cicho zamknęła drzwi. Potem wyciągnęła rękę i zapaliła światło. Gwałtownie
zamrugała, czekając, aż oczy przyzwyczają się do jasnego światła. Szybko podeszła do tej
części pokoju, gdzie stała półka z ciekawostkami. Dolina tajemniczych klejnotów Burleigha
stała tam gdzie przedtem. Mercy ściągnęła ją z półki. - Sprawił mi pan na razie same kłopoty,
Rivingtonie Burleigh. Ciekawa jestem, czy pan o tym wie. Takie są skutki pisania erotyków.
Czemu nie mógł pan być poetą metafizycznym czy kimś w tym rodzaju? Na nowo
wstrzymała oddech gasząc światło i podchodząc do drzwi. Przez jedną krótką chwilę ciężkie
drzwi nie chciały się ruszyć, kiedy je popchnęła. Ze strachem pomyślała, że niechcący
przesunęła wewnętrzny mechanizm blokujący. Z przerażeniem wyobraziła sobie, ża mogłaby
być zamknięta w bibliotece. Nigdy nie sądziła, że cierpi na klaustrofobię, lecz w tym
momencie przekonała się, iż bardzo się boi zamknięcia w małej, ograniczonej przestrzeni.
Ciężar jej ciała przezwyciężył normalny bezwład solidnych drzwi, które się cicho otworzyły.
Mercy szybko przekroczyła podwyższony metalowy próg i zamknęła za sobą drzwi.
Zawahała się, a potem postanowiła zamknąć także zamek. Przy odrobinie szczęścia Gladstone
nie odgadnie, że ktoś był w środku. Wyciągnęła rękę i nacisnęła mały guzik na drzwiach.
Zasunięciu zamka towarzyszył prawie niedosłyszalny trzask. Mercy stwierdziła, że zaczyna
się trząść w mokrej sukni. Przyciskając do siebie Dolinę, podniosła mokry dół sukni i wyszła
z pomieszczenia z powrotem do ogrodu. Miała nadzieję, że Croft nie zacznie się teraz przed
nią chować. Siedział jednak tam, gdzie go zostawiła, w pozie medytacyjnej. Odwrócił głowę,
kiedy podeszła bliżej. - Cześć, kotku - powiedział grubym głosem. - Mam książkę. Idziemy. -
Wyciągnęła w dół rękę, aby go chwycić za ramię i pociągnąć na nogi. Poczuła kolejną
gwałtowną zmianę jego nastroju. - Dobrze się czujesz? - Znów mi niedobrze - wymamrotał. -
Och, Croft. Nie teraz. Poczekaj, aż będziemy na górze. - Strasznie się rządzisz, wiesz? - Nie
tak bardzo jak ty. Daj mi ten ręcznik. - Poco? - Żebym mogła w niego owinąć Dolinę,
tumanie. Nie chcę, żeby nas ktoś zobaczył z tą głupią książką. Jak byśmy się wytłumaczyli? -
Masz rację - pochwalił ją Croft. - Chodź, pośpieszmy się. Weszli na parter nie spotykając
żywej duszy. Mercy przeprowadzała właśnie Crofta obok ciemnego wejścia do salonu, kiedy
jakaś pijana para wyszła ze środka i omal nie wpadła na Crofta. - Uważajcie, żebym nie
zwymiotował wam na buty - poradził uprzejmie Croft. Kobieta, ubrana głownie w błyszczący
cień do powiek, spojrzała na niego ze zdumieniem. Jej towarzysz odsunął stopę z drogi
Crofta. - Źle się czujesz? - spytała ze współczuciem kobieta. - Aha - przyznał wesoło Croft. -
Jesteś całkiem mokry - zauważył mężczyzna. - Pływałem. Mercy pociągnęła Crofta za rękę.
Zawiniętą w ręcznik książkę starała się trzymać dyskretnie poza polem ich widzenia.
Podtrzymywanie ręcznika, książki i mokrej sukni w jednej zbitej masie ułatwiało ukrywanie
dziwnego kształtu pod wielkim, grubym ręcznikiem. - Rusz się, kochanie. Nie chcesz się
przecież skompromitować w środku przyjęcia. Croft posłał nowym znajomym
porozumiewawczy uśmiech. - Ciągnie mnie na gorę, żebyśmy się mogli kochać - powiedział.
- Croft! - Dobrze, dobrze, kotku. Już idę. Nie chcę, żebyś za długo czekała. Postawił jedną
nogę w mokrym bucie na pierwszym stopniu schodów prowadzących na piętro, kiedy w
korytarzu pojawiła się Isobel Ascanius. Wlepiła ostry, pytający wzrok w parę na schodach. -
Mercy? Co się stało? Jesteście oboje kompletnie przemoczeni. Wszystko w porządku? -
Cześć, Izzy - powiedział dobrodusznie Croft. - Czy to nowy strój pilota? Fantastyczny.
Powinnaś wprowadzić nową modę. - Nie zwracaj na niego uwagi - powiedziała z
westchnieniem Mercy. - Jest całkowicie urżnięty. Postanowił popływać i o mało się nie
utopił. Zabieram go na gorę i kładę do łóżka. - Czy mam ci pomoc? - spytała Isobel. - Nie -
zaprotestował Croft, nim Mercy zdołała odmówić. - Mercy da sobie ze mną radę. Potrzebuje
tylko trochę praktyki. Dostarczę jej wielu okazji do ćwiczeń. - Konfidencjonalnie pochylił się
do przodu omal się nie przewracając. - Wiesz, Mercy jest trochę nieśmiała. Pewne rzeczy ją
zawstydzają, rozumiesz, o co mi chodzi. Ale szybko się uczy. Mercy zatkała mu usta ręką. -
Wystarczy - syknęła. - To mnie nie bawi. Croft spojrzał na nią zranionym wzrokiem. -
Przepraszam cię, Isobel - powiedziała Mercy. - To jest dość upokarzające. Położę go do łóżka
i do rana mu przejdzie. - Nie zdawałam sobie sprawy, że wypił aż tyle. - Ma słabą głowę. Z
zatkanych ręką Mercy ust Crofta dobiegł zduszony protest. Mercy poczuła na dłoni jego język
i szybko zabrała rękę. Croft uśmiechnął się tryumfalnie, usatysfakcjonowany drobnym
zwycięstwem. - Zachowuj się - warknęła Mercy. Przytrzymując zawiniętą w ręcznik książkę,
starała się stać tak, aby Croft zasłaniał ją przed oczyma Isobel. - Czy możesz przeprosić w
naszym imieniu Erasmusa? - zwróciła się do Isobel. - Oczywiście. Pewna jesteś, że dasz sobie
radę? - Tak, dziękuję. - Mercy ruszyła na górę. Croft szedł posłusznie za nią, nadal zasłaniając
ją swoim ciałem. Machał ręką do Isobel, póki ją widział. - Doskonały pilot - powiedział,
kiedy Mercy wepchnęła go do ich apartamentu. - Skoro jesteś nią tak zachwycony, to
dlaczego się upiłeś na jej przyjęciu i zrobiłeś z siebie głupca? - Mercy zaczęła mu rozpinać
koszulę. - Nie jestem zachwycony. Stwierdziłem fakt. Jest dobrym pilotem. Myślęjednak, że
jestem zachwycony tobą.-Spojrzał na Mercy, która zdjęła mu z ramion mokrą koszulę i
zabrała się do rozpinania paska. - Byłoby łatwiej, gdybyś najpierw zdjęła mi buty. - Cholera,
nie pomyślałam. - Mercy bardzo zła, a jednocześnie jeszcze bardziej przestraszona, popchnęła
go na łóżko i uklękła przed nim na podłodze. Położyła Dolinę obok niego. Croft nie zwrócił
na to uwagi. - Masz zamiar mnie rozebrać i rzucić się na mnie? - Nie, mam zamiar wrzucić
cię pod prysznic. - Już jestem mokry. - Zmarzliśmy oboje. Musimy się rozgrzać szybkim,
gorącym tuszem i włożyć suche ubrania. I musimy się pośpieszyć. - Ściągnęła mu wreszcie
buty i szybko wstała. - Zdejmuj spodnie i idź pod prysznic. Croft zmarszczył czoło i zaczął
dłubać przy suwaku od spodni. - Pomóż mi. - To jest po prostu niemożliwe. - Drżącymi po
części z zimna, po części ze zdenerwowania palcami Mercy rozpięła mu spodnie i pomogła je
zdjąć. Nie było to łatwe zadanie. Croft miał kłopoty z utrzymaniem równowagi. Z jakiegoś
powodu autentycznie go to zaniepokoiło. - Nie jestem pijany - mruknął, potykając się w
wejściu do łazienki. - Nie mogę być pijany. Nigdy nie byłem pijany. Nigdy. Za duże ryzyko.
Mógłbym stać się taki jak mój tata. Mógłbym zranić kogoś, kogo nie chcę zranić. Nigdy nie
piję za dużo. Mercy znów przyszło do głowy, że Croft przypuszczalnie mówi prawdę. Nie
mógł być pijany. Miał misję do spełnienia. Na pewno nie wypiłby za dużo przed zejściem do
podziemi. Złapała go za ramię, gdy miał wejść pod prysznic. - Croft, jeśli nie piłeś dużo, to co
się z tobą dzieje? - Nie wiem, do diabła. - Przyłożył sobie rękę do czoła. - Kręci mi się w
głowie. Mercy nie czekała dłużej. Sięgnęła po jeden z papierowych kubków przy umywalce,
napełniła go wodą i podała Croftowi. - Masz, pij. - Nie chce mi się pić. - Wziął jednak kubek i
wypił. Kiedy skończył, Mercy znów nalała wody i kazała mu wypić. Zaczął protestować,
kiedy napełniła kubek po raz trzeci. - Więcej nie - mruknął. - Niedobrze mi. - Znakomicie. O
to mi chodzi. Najpierw chcę rozwodnić tę truciznę, którą cię potraktowali. Potem możesz
rzygać do upojenia. Musisz wyrzucić to, co masz w żołądku. Pij tę wodę, Croft. Spojrzał na
nią ponad brzegiem kubka. - Truciznę? - Jeśli nie jesteś pijany, to dostałeś jakąś truciznę albo
narkotyk. Pośpiesz się. Wypił trzeci kubek wody i zrobił skrzywioną minę. - A co teraz? -
Teraz wsadzę ci palec do gardła, żebyś zwymiotował. Croft odwrócił się nagle do
porcelanowej muszli. - Chyba nie będziesz musiała tego robić. Mercy podtrzymywała go,
kiedy długo i gwałtownie wymiotował. Isobel udała się na poszukiwanie Gladstones. Gdy go
znalazła, odciągnęła go na bok. Wiedziała, że nie będzie zadowolony. - Wyciągnęła go z
basenu, zanim się utopił, ale już mu niewiele brakuje - powiedziała szybko. - Myśli, że jest
pijany i zabrała go na górę, do łóżka. Oczy Gladstones zapaliły się na moment niedobrym
blaskiem. - Już powinien być martwy. To miał być zwykły wypadek. Pijany gość pośliznął się
i wpadł do basenu. Sekcja nic by nie wykazała. - Wiem. Coś się nie udało. - Nie lubię
amatorszczyzny. - Nawalił Dallas albo Lance. Ten z nich, który wymknął się na dół, żeby
uderzyć Crofta i wrzucić go do basenu, zepsuł robotę. - Powinien był się upewnić, że
Falconer nie żyje. - Nie mógł tkwić przy basenie dłużej niż minutę, góra dwie - powiedziała
Isobel. - Na tym polegał cały plan. Gdyby policja zaczęła zadawać niewygodne pytania,
komuś z gości mogłoby się przypomnieć, że ktoś z obsługi znikł na dłuższy czas. Liczył się
czas. Poza tym Falconer powinien był być nieprzytomny, kiedy wpadał do wody. Powinien
był utonąć bez żadnej dodatkowej pomocy. X - Nie toleruję niedbalstwa. - To się da naprawić
- zapewniła go Isobel. - Postaraj się. Nie podoba mi się parę spraw. Falconer nie miał prawa
uciec z pułapki. Pod wpływem narkotyku powiniec był wydawać się kompletnie pijany. - I
tak było. Ale Pennington wyciągnęła go z basenu. - Pilnuj ich obojga. - Oczywiście, choć
wątpię, czy byliby w stanie gdzieś się ruszyć. Falconer z trudem stoi na nogach. Wkrótce w
ogóle nie będzie mógł stać. W każdym razie nie mogą się stąd wydostać bez naszej wiedzy.
Jeśli spróbują, tylko nam ułatwią sprawę. Pijany kierowca, samochód i górska droga.
Wszystkie warunki potrzebne do nieszczęśliwego wypadku. Może to być, w gruncie rzeczy,
najprostszy sposób. Załatwi naraz oboje. Gladstone zamyślony pokiwał głową. - Tak, to
rzeczywiście może być najprostszy sposób. Czy Falconer wszedł do biblioteki? - Nie. Drzwi
są nadal zamknięte. Dallas przed chwilą sprawdzał. - Doskonale. - Gladstone znów pokiwał
głową. Croft trząsł się cały, kiedy Mercy wprowadziła go pod prysznic. Spod naturalnej
opalenizny prześwitywała blada skora. W twarzy o wyostrzonych rysach oczy błyszczały
gorączkowo, na nogach trzymał się wyłącznie siłą woli. Wróciła mu jednakże jasność myśli.
Tak przynajmniej wmawiała sobie Mercy, ściągając z siebie mokre ubranie i wchodząc pod
prysznic obok Crofta. Ciepła woda dawała przyjemną ulgę. Dopiero teraz zdała sobie sprawę
z tego, jak bardzo przemarzła. Croft przyglądał jej się zagadkowo. - Mam wrażenie, że nie
przychodzisz tu dla zabawy i przyjemności. -Jedną ręką opierał się o wykafelkowaną ścianę,
podstawiając głowę pod wodę. - Masz rację. Jestem tu po to, żebyś nie runął na twarz. -
Dlaczego nie? Robię to, odkąd się wszystko zaczęło. Sam nie wierzę, że tak to spartoliłem.
Powtarza się sytuacja sprzed trzech lat. - Zamknął oczy i oparł się o ścianę drugą ręką, żeby
nie stracić równowagi. - Beznadzieja. - Na ogół nie masz takich problemów, co? - Mercy
wiedziała, że Croft nie jest w nastroju do dalszych żartów, jakimi zabawiał się wcześniej jej
kosztem, lecz mimo to czuła się nieswojo, dzieląc z nim prysznic. To są wyłącznie zabiegi
teraupetyczne, powiedziała sobie, stojąc jednak do niego plecami. Jak tylko się ogrzeją,
muszą uciekać. - Trzy lata temu też niezbyt dobrze mi poszło - stwierdził zamyślony Croft. -
Ale oprócz tego i dzisiejszego wieczoru na ogół nie miałem żadnych problemów. - Mój ty
bohaterze. Croft otworzył jedno oko. - Jesteś wściekła. - Boję się. - Mercy zakręciła wodę. -
Chodź, Croft. Musimy się stąd wydostać. Spakuję twoje rzeczy, kiedy się będziesz ubierał. -
Nie jestem w stanie prowadzić dziś samochodu po górskich drogach - powiedział cicho Croft,
przyglądając się Mercy, która tymczasem rzuciła mu ręcznik. - Ja będę prowadzić. - A
potrafisz? - W tych warunkach nie masz specjalnego wyboru. - Racja. - Croft wykrzywił usta
w uśmiechu. Mercy nie była pewna, czy uśmiech jest wywołany resztkami narkotyku, czy też
Croft uważa, że sytuacja jest rzeczywiście zabawna. Szybko się wytarła i wyrwała Croftowi
ręcznik z rąk. - Wystarczy. Teraz włóż jakieś suche ubranie. Przyjęcie jest w pełnym toku i
większość gości jest już zupełnie nieprzytomna. Wydaje mi się, że możemy zejść na dół i
dostać się do samochodu tak, żeby nas nikt nie zauważył. - Wątpię. - Croft pozwolił się
zaprowadzić do sypialni. Jego nagość zupełnie mu nie przeszkadzała. Bardziej się przejmował
lekkim drżeniem rąk. To go najwyraźniej zaalarmowało. Wkładając mu czystą koszulę Mercy
obrzuciła go szybkim, zatroskanym spojrzeniem. - Jak to: wątpisz? - Wydaje mi się to zbyt
proste. - Nawet jak ktoś zobaczy, że wychodzimy, nie ośmieli się nas zatrzymać w obecności
wszystkich tych ludzi. - Może tak, może nie. - Croft zaczął zapinać koszulę, poświęcając tej
czynności całą uwagę. - Masz jakiś lepszy pomysł? - spytała zirytowana Mercy. - Nie. - To
wspaniale. Dopóki nie wymyślisz czegoś lepszego, przestań się czepiać mojego planu. -
Dobrze. Nie będę się czepiał twojego planu, dopdki nie wymyślę czegoś lepszego. Gdzie są
moje spodnie? - Tutaj. - Wyciągając z szafy podróżną torbę Crofta, drugą ręką rzuciła mu
dżinsy. Szybko przebiegła przez pokój, zbierając resztę jego rzeczy. - Moje buty są mokre.
Pójdę boso. - Croft rozejrzał się po pokoju; wydawał się zatroskany. - Dobrze. Przyniosę moje
rzeczy. Zostań tu i nigdzie się nie ruszaj, rozumiesz? Z powrotem zwrócił na nią wzrok. - Nie
możesz mnie traktować jak pijanego męża, który cię skompromitował na przyjęciu. Moja
głowa powoli dochodzi do siebie. - Nie martw się, na pewno nie potraktuję cię jak męża,
pijanego czy trzeźwego. Trzymaj. - Wcisnęła mu w rękę torbę. - Zaraz wracam. Mercy była
gotowa po paru minutach, gdy tylko wepchnęła byle jak swoje rzeczy razem z Doliną do
walizki. Kiedy wróciła do drugiego pokoju, Croft stał tam, gdzie go zostawiła. Uśmiechnął się
szeroko. - Nie ruszyłem się. - Ale będziesz mógł teraz iść? - spytała z troską. Nie trząsł się tak
bardzo jak przedtem, ale nadal wyglądał tak, jakby trzymał się na nogach wyłącznie siłą woli
i dzięki jej narzekaniu. - Prowadź, szefowo. Nadal nie wymyśliłem niczego lepszego. Mercy
wyciągnęła do niego rękę. - Masz kluczyki od samochodu? Zastanawiał się przez chwilę. -
Tutaj. - Poklepał swoją torbę. Otworzył boczną kieszeń, wyjął kluczyki i podał je Mercy.
Złapała kluczyki, zdając sobie sprawę z tego, że jej palce również drżą. Uważaj, skarciła samą
siebie. Musiała przecież prowadzić samochód. Pocie- szyła się, że może następnego dnia
znajdzie chwilę czasu, aby przeżyć nerwowe załamanie. Teraz jednak wyglądało na to, że
musi, chcąc nie chcąc, wszystkim pokierować. Na szczęście Croft się nie sprzeciwiał. -
Ruszamy. Kiedy wyszli z apartamentu, na korytarzu nie było nikogo. Na górę dobiegały
głośne śmiechy, muzyka i rozmowy. Mercy poprowadziła Crofta wyłożonym dywanem
korytarzem w kierunku tylnych schodów. Po drodze nie spotkali żywej duszy. Kiedy wyszli
na dwór, zobaczyli przed sobą gładkie, ciemne cienie. - Psy - szepnęła Mercy, przystając. -
Myślałam, że będą zamknięte. Psy nie wydały z siebie dźwięku, ale sztywno postawiły uszy i
podeszły bliżej. Mercy cofnęła się w popłochu. Croft się nie poruszył. Wyciągnął rękę do
bliższego dobermana. - Dobry piesek - powiedział cicho. - Wyszliśmy odetchnąć świeżym
powietrzem. Przemawiał spokojnie do zwierząt głosem tak cichym, że Mercy ledwie
odróżniała słowa. Psy przechyliły łby, słuchając uważnie. Zdawało się, że ich psie
wątpliwości rozwiały ciche słowa Crofta. - W porządku - powiedział Croft. - Nie będą nam
przeszkadzać. - Jesteś pewien? - Tak. - Nigdy nie lubiłam dobermanów ~ szepnęła Mercy,
przechodząc obok obserwujących ich psów. - Zawsze wyglądają tak, jakby zaraz miały
zaatakować. - Bo zawsze gotowe są zaatakować. - Rozumiem. Kiedy się zaprzyjaźniłeś z tymi
dwoma? - Mam dobre kontakty z psami. Rozumiemy się wzajemnie. - Może powinieneś
zmienić pracę i zajmować się hodowlą psów? Wrzucili rzeczy na tylne siedzenie Toyoty.
Mercy usiadła za kierownicą. Croft wsiadł i opadł na siedzenie obok niej. Mercy przekręcała
kluczyk w stacyjce. Gdy zaczęła wyjeżdżać tyłem z podjazdu, Croft pochylił się do przodu i
spojrzał na wskaźnik benzyny. - Mamy podwójne szczęście - powiedział. - Dlaczego? -
Skupiła uwagę na prowadzeniu, ruszając w kierunku bramy. ' - Nikt nie spuścił benzyny z
baku i wiem, jak otworzyć bramę. Mercy zacisnęła palce na kierownicy. - Nie sądzisz, że
może za dużo tego szczęścia? - To bardzo możliwe. - Croft oparł się wygodnie. - Croft! - Nie
przejmuj się. Sama to wszystko wymyśliłaś. Mercy rozpromieniła się. - Może wszystko nam
się uda, dzięki temu, że był to taki spontaniczny pomysł. W końcu nikt się nie spodziewał, że
się wymkniemy dziś wieczorem. - To prawda. Spodziewali się raczej, że skończę w basenie.
A ty... - A ja? - Nie wiem, Mercy - powiedział znużonym głosem Croft. Głębokie zmęczenie
ogarniało go na przemian z pijacką euforią i mdłościami. - Nie potrafię jeszcze jasno myśleć.
Wyjedźmy stąd. - Jak się czujesz, Croft? - Jestem wykończony. - Wyciągnął przed siebie
dłonie i przyglądał się im w świetle tablicy rozdzielczej. - Myślę jednak, że poradzę sobie z
bramą. Kilka minut później udowodnił, że miał rację. Światła domu zbladły, kiedy Mercy
przejechała przez bramę i zaczęła zjeżdżać stromą drogą. W chwilę potem dojechali bez
przeszkód do zewnętrznej bramy. - Tę można by, w razie potrzeby, staranować samochodem -
stwierdził rzeczowo Croft, wsiadając do samochodu po otwarciu drugiej bramy. - Wygląda na
to, że nasze szczęście nie ma dzisiaj granic. Widocznie dobrze się sprawujemy. Wielki
autokar, który przywiózł gości na przyjęcie, wyglądał w świetle gwiazd jak śpiący dinozaur.
Mercy przecisnęła się koło niego samochodem i wzięła pierwszy z niezliczonych zakrętów,
które wytyczały górską drogę. Z piskiem opon wyjechała z pierwszego zakrętu. - Rozumiem,
że nie masz wielkiego doświadczenia w prowadzeniu po górskich drogach - stwierdził po
paru minutach Croft. - Nie martw się. Szybko się uczę. - To dobrze. - Znów zamknął oczy.
Samotność i nie kończące się strome zakręty mogą doprowadzić człowieka do szału,
pomyślała Mercy, koncentrując się na prowadzeniu. Przejechała zaledwie kilka powolnych,
morderczych kilometrów, kiedy w lusterku zobaczyła za sobą błysk reflektorów. Znikły
prawie natychmiast za zakrętem, ale Mercy była pewna, że nie było to złudzenie. Nacisnęła
pedał gazu. - Croft! Otworzył oczy, koncentrując się od razu na wąskim zakręcie, do którego
zbliżali się z dużą prędkością. - Mercy, może byś trochę zwolniła, co? Nawet moje Porsche
nie bierze zakrętów z taką prędkością. - Ktoś za nami jedzie. - To nie będzie miał kłopotu,
żeby nas znaleźć, jak spadniemy w przepaść. Zrobimy ładną, wielką dziurę w barierce. - Być
może o to mu właśnie chodzi. Może chce, żebyśmy spadli. - Mercy niechętnie zwolniła.
Przejechała następny zakręt. Opony piszczały protestująco, trzymając się kurczowo
powierzchni drogi. Croft się wzdrygnął. - Zaczynasz być tak samo melodramatyczna jak ja. -
Croft odwrócił się i wyjrzał przez tylną szybę. -To musi być Dallas albo Lance. Albo obaj.
Chyba nie możesz z nimi wygrać. - Dziękuję za zaufanie. - Mercy znów nacisnęła na gaz.
Następny zakręt pojawił się w świetle reflektorów za prędko. - Zapomnij o Formule Jeden.
Powiedziałem, że z nimi nie wygrasz. Ten, kto prowadzi tamten samochód, zna tę drogę
znacznie lepiej od ciebie. To mu daje wyraźną przewagę. - Posłuchaj, jeśli nie masz nic
konstruktywnego do powiedzenia, lepiej się nie odzywaj i daj mi spokojnie prowadzić. -
Mercy zaschło w ustach. - Jesteś zdenerwowana-zauważył Croft. - Co za błyskotliwe
spostrzeżenie. Niezła z nas para, co? Ty zasypiasz, kiedy gonią nas bandyci, ja jestem
kompletnie przerażona, a oboje trzęsiemy się jak liście osiki. - Drifter's Creek - powiedział
krótko Croft. - Co? - Dowieź nas do Drifter's Creek, tego małego wymarłego miasteczka,
przez które przejeżdżaliśmy. - I co tam będziemy robić? Panikować? - Jak wszystko inne
zawiedzie. Dowieź nas tam, kotku. Myślę, że mamy trochę czasu. Ten, kto za nami jedzie, na
razie nie bardzo się śpieszy. Przypuszczalnie chce nas mieć w zasięgu wzroku, dopóki nie
dojedziemy do głównej drogi. - Dlaczego? - Wypadek będzie wyglądał bardziej naturalnie,
jeśli się zdarzy na głównej drodze. - Wypadek? Croft, naprawdę myślisz... - Chcieli mieć
przypadkowe utonięcie, przynajmniej w moim przypadku. Skoro się nie udało, ten drugi plan
wydał im się równie dobry. I z pewnością byłoby lepiej, gdyby wypadek zdarzył się na
głównej drodze. W ten sposób nikt go nie będzie łączył z Gladstone'em. Jeżeli zdarzyłby się
tutaj, ktoś mógłby się zacząć zastanawiać, skąd się tu wzięliśmy w środku nocy. Chociaż
dochodzenie i tak by dalej nie poszło. W najgorszym razie Gladstone powiedziałby prawdę.
Byliśmy jego gośćmi, wypiliśmy parę drinków, wyjechaliśmy wcześniej z przyjęcia i
wpadliśmy w przepaść. - Wolałabym, żebyś nie używał czasu przeszłego. Mercy wyjechała z
zakrętu i znalazła się na krótkim odcinku prostej drogi. Maksymalnie przyśpieszyła.
Samochód wpadał w każdą dziurę. - Przy takiej jeździe sztuka polega na tym, żeby hamować
wchodząc w zakręt i przyśpieszać, kiedy się z niego wychodzi - powiedział cierpliwie Croft. -
To nie jest odpowiednia pora, żeby mnie pouczać. - Mercy pokonała kolejny zakręt i
zobaczyła w światłach reflektorów pierwsze zrujnowane budynki Drifter's Creek. - Zgaś
światła - powiedział spokojnie Croft. - Żartujesz? - Mercy nie wierzyła własnym uszom. -
Przecież nic nie będę widziała. - To stań i zamień się ze mną. - Ależ, Croft, nie jesteś w stanie
prowadzić, sam mówiłeś. Jeśli myślisz, że pozwolę ci jechać przez góry, w dodatku bez
świateł, to znaczy, że dostałeś w głowę o jeden raz za dużo. Nie odpowiedział, lecz jego bosa
stopa znalazła się nagle po jej stronie. Zepchnął jej nogę z pedału gazu i wyłączył światła. W
następnej chwili naciskał na hamulec. - Wysiadaj. Już. - Faktycznie wypychał ją z
samochodu, przesiadając się za kierownicę. - Do diabła, Croft. - Mercy natychmiast przestała
się kłócić, otworzyła drzwi samochodu, wyskoczyła na zimne, nocne powietrze i
błyskawicznie przebiegła na drugą stronę. Croft ruszył, nim zdążyła dobrze zamknąć za sobą
drzwiczki. - Co chcesz zrobić? - Ukryć samochód tam, pośród drzew. Mercy spojrzała we
wskazanym kierunku. Widziała jedynie masę ciemnych pni i gałęzi. - Między tymi drzewami
nie ma miejsca na samochód. - Jest. - Croft ostrożnie zjechał samochodem z drogi. Koła
wpadły w dół, po czym Toyota przejechała na drugą stronę. - W nocy, oczywiście, widzisz
lepiej niż większość ludzi. - Mercy nie starała się ukryć ironii. - Tak. Rzuciła mu szybkie
spojrzenie, ale ledwie widziała jego profil. Croft koncentrował się na prowadzeniu, usiłując
unikać najgorszych wybojów. Zbliżyli się do drzew- gęstej, solidnej wiązki cieni. Samochód
wsuwał się w ciemność. Jakaś gałąź uderzyła ze świstem o przednią szybę. Mercy patrzyła
wprost przed siebie. Trochę widziała, ale nie potrafiłaby wjechać samochodem w ten czarny
labirynt. Croft jechał bardzo wolno, ale pewnie. Przypomniała sobie swoje najwcześniejsze
odczucia, kiedy Croft sprawiał na niej wrażenie stworzenia wywodzącego się z ciemności.
Zatrzymał samochód i wyłączył silnik. - To nam musi wystarczyć. Czy możesz otworzyć
drzwi z tamtej strony? Mercy odblokowała drzwi i ostrożnie je otworzyła. - Mogę, chociaż z
trudem. Agencja wynajmu samochodów oszaleje. - Dlaczego? Nigdzie nie porysowałem
lakieru. - Mówiąc to Croft wysiadał z samochodu i zamykał za sobą drzwi. - Na pewno
porysowałeś. Przejechałeś przed chwilą między drzewami. Musiałeś coś zarysować. - Nie
miała pojęcia, czemu się upiera przy takim głupim, nieistotnym oskarżeniu. Widocznie była
to reakcja na zdenerwowanie. - Będziemy się o to martwić później - powiedział pojednawczo.
Z tonu jego głosu Mercy wiedziała, że Croft stara się ją udobruchać. Był absolutnie pewien,
że nie porysował samochodu. Spojrzała na niego. Stał nieruchomo nasłuchując. Z trudem go
dostrzegła między cieniami. Gdyby nie wiedziała, że tu jest, przypuszczalnie nigdy by go nie
spostrzegła. Ta myśl spowodowała nowy dreszcz. Przypomniała sobie o kiepskim stanie
Crofta. - Jak się czujesz? - spytała. ~ Okropnie. Mercy zwalczyła w sobie nagłą chęć krzyku
lub płaczu. - Czy zostaniemy tutaj przy samochodzie? - Nie. Samochód jest za duży.
Postarałem się go schować jak najlepiej, ale ten, kto za nami jechał, może go odnaleźć.
Chodź. - Dokąd idziemy? - Mercy obeszła Toyotę i stanęła przy Crofcie. Gdy spojrzała mu w
twarz, dojrzała jedynie bezbarwny błysk oczu. Oczu ducha. Wziął ją za ramię i zaczął
prowadzić między drzewami. - Do miasta. Mercy chciała mu zadać kilka pytań, zapomniała
jednak o nich na widok błysku światła w ciemności. - Ten ktoś jest już blisko. - Nie mogła
stwierdzić, czy Croft nadal drży, bo sama okropnie się trzęsła. Croft rzucił okiem za siebie na
drogę, która wiodła z góry, od posiadłości Gladstones. Światła na moment zabłysły i znikły.
Mercy miała rację. Nie mieli zbyt wiele czasu. Czuł, jak Mercy drży, i zastanawiał się, które z
nich jest w gorszym stanie. Wyszedł na otwartą przestrzeń, pociągnął za sobą Mercy i ruszył
w stronę najbliższej starej chaty. To wszystko jego wina, ganił się w duchu, biegnąc do
chylącego się budynku. Mercy znalazła się w niebezpieczeństwie z powodu jego głupoty.
Poczuł, jak się potknęła o szyszkę, której nie zauważyła, i szybko pociągnął ją do gdry. Musi
pamiętać, że Mercy nie widzi w ciemnościach tak dobrze jak on. Niewielu ludzi ma tę
zdolność. Umiejętność widzenia w ciemności była jednym z dziwnych talentów, z którymi się
urodził i które przez lata pielęgnował. W większości były to zdolności bezużyteczne.
Przydawały się na tyle, żeby wpakować go w sytuację, w jakiej on sam albo ktoś inny mógł
zginąć. Gdyby się urodził krótkowidzem, z inklinacją do dużego brzucha oraz niechęcią do
myślowych spekulacji i analiz, wiódłby całkiem inne życie. Może znalazłby satysfakcję
pracując przy taśmie w fabryce albo w biurze księgowego. Niestety, nie było mu to sądzone.
Okazało się, że ma doskonałą koordynację ciała i umysłu oraz dokładną ocenę przemocy. A w
dodatku miał także dość inteligencji, aby rozumieć, iż był przez to niebezpieczny zarówno dla
siebie, jak i dla innych. - Chcesz, żebyśmy się schowali w jednej z tych starych chat? Mercy
gwałtownie chwytała powietrze, nie tyle z wysiłku spowodowanego krótkim biegiem przez
pole, co z wrażenia. Croft znał ten objaw. Dopiero lata treningu i silnej woli pozwalały
eksploatować nagły przypływ energii wywołany adrenaliną. Mercy zdumiewająco dobrze
dawała sobie radę. Poczuł dla niej nowy rodzaj podziwu. - Zostawię cię w tamtej chacie nad
strumykiem. Stoi z tyłu i na pewno nie zaczną od niej poszukiwań. - Poszukiwań!
Spodziewasz się, że ten ktoś z samochodu będzie nas tu szukał? - Jeśli znajdą w drzewach
samochód, zaczną nas szukać. Oczywiście istnieje spora szansa, że nie zauważą Toyoty.
Pojadą dalej, myśląc, że jesteśmy przed nimi. - Nie masz na to zbyt wielkich nadziei, co?
Uśmiechnął się smutno. - Dla własnego dobra nie powinnaś być taka spostrzegawcza. - Od
jakiegoś czasu mam wrażenie, że przyczyną jest przebywanie w twoim towarzystwie. -
Zatrzymała się gwałtownie, kiedy Croft przystanął, aby otworzyć drzwi starej chałupy.
Zardzewiałe zawiasy zapiszczały z wysiłku. - Nie wejdę tam, Croft. Usiyszał w jej głosie
głębokie przekonanie i czuł opór ciała, gdy usiłował ją przeciągnąć przez próg. - Będziesz tu
bezpieczniejsza niż na otwartej przestrzeni, zwłaszcza jeśli mają broń. Mercy spojrzała w
ciemne wnętrze. - Zaryzykuję z tobą na otwartej przestrzeni. - Nie ma mowy. Muszę się
swobodnie poruszać. Nie mogę się jednocześnie opiekować tobą i zajmować tym kimś, kto za
nami jechał. - Croft postanowił, że najpierw spróbuje łagodnej perswazji. Mercy jest sprytną
kobietą, chwilowo trochę zdenerwowaną. Starał się mówić uspokajającym głosem, choć
świadomość uciekającego czasu utrudniała to. - Będę tam w pułapce, Croft. - Obróciła się do
niego, spoglądając szeroko otwartymi, proszącymi oczyma. - Nie wytrzymam ani minuty.
Wolę już schować się w drzewach. Muszę mieć możliwość ucieczki. Słyszał w jej słowach
strach. Miał ochotę przytulić ją do siebie i zapewnić, że nie ma się czego bać, że wszystko
będzie dobrze. Nie miał jednak czasu, aby stłumić jej obawy. Przytrzymał ją mocno za
ramiona i lekko potrząsnął. - Posłuchaj, Mercy. Wystarczająco trudno jest mi zapanować nad
sobą. Nie mam nawet paru minut, żeby ci wytłumaczyć, dlaczego powinnaś się schować tutaj,
a nie na wolnym powietrzu. Uwierz mi na słowo, że nie uciekniesz przed kulą. I ani słowa
więcej. Ten samochód będzie tu za parę sekund. Wejdź do środka, połóż się na podłodze i
czekaj, dopóki nie wrócę. - Co chcesz zrobić? - To, co umiem. Zabawić się w ducha. Właź do
środka. - Nie chcę tam wchodzić, Croft. Dalsza dyskusja nie miała sensu. Croft bosą nogą
otworzył drzwi i przeciągnął Mercy przez próg. Początkowo usiłowała z nim walczyć, ale po
chwili rozluźniła mięśnie. W tym momencie czuł, że postanowiła mu się nie sprzeciwiać. Na
chwilę przytulił ją do siebie, przyciskając jej twarz do koszuli. - Nic ci się tu nie stanie,
Mercy. Leż na podłodze i bądź cicho, dobrze? Bez słowa kiwnęła głową. Kiedy ją puścił i
podszedł do drzwi, nadal się nie odezwała. Z pewnością nie mogła go widzieć, lecz odwróciła
głowę w jego stronę. Wychodził już na zewnątrz, kiedy dobiegł go jej cichy głos. - Croft? - O
co chodzi, Mercy? - Wyraźnie słyszał nadjeżdżający samochód. - Uważaj na siebie. - Będę
uważał. Siedź cicho. Bardzo, bardzo cicho. - Zamknął za sobą drzwi. Samochód wyskoczył z
ostatniego zakrętu i pojawił się na drodze wiodącej przez wymarłe miasteczko. Reflektory
szerokim łukiem oświetliły na moment puste, zniszczone chaty. Parę minut później samochód
przejechał przez miasteczko, kierując się do głównej drogi. Croft stał w cieniu starego sklepu
i patrzył za znikającym pojazdem. Nie zamierzał się jeszcze cieszyć z takiego obrotu sprawy.
Prędzej czy później zorientują się, że droga przed nimi jest pusta. I dojdą do wniosku, że
jedynym miejscem, gdzie Toyota mogła zjechać z drogi, jest Drifter's Creek. Wkrótce tu
wrócą. Crofta ogarnęła kolejna fala osłabiających dreszczy. Objął się rękami za ramiona i
zmusił do uspokojenia. Przynajmniej mdłości ustały dzięki pomocy Mercy. Bolesne
zmęczenie doskwierało mu coraz bardziej i wciąż od czasu do czasu kręciło mu się w głowie.
Musiał podtrzymywać swe wewnętrzne siły. Żeby działać, potrzebował solidnej dawki
adrenaliny. Croft oparł się o drewniane deski starego sklepu i zamknął oczy, koncentrując się
na przywołaniu resztek energii i siły woli. Musiał trzymać się na nogach i panować nad
sytuacją. Życie Mercy zależało od tego, jak potrafi się zmobilizować. Ona ocaliła mu życie
wieczorem w rezydencji Gladstones. Powinien przynajmniej spłacić dług. Mercy, słodka
Mercy. Musi to dla niej zrobić. Powoli skierował uwagę do wewnątrz, odszukując w umyśle
spokojne miejsce, w którym siła i energia wirowały razem. Kolejny atak dreszczy przeszył
mu nerwy, rozpraszając na moment skupienie, ale Croft zdołał je pokonać. Nocne powietrze
było świeże i wzmacniające. Działało na prymitywne instynkty myśliwskie i ożywiało stare
zmysły, od dawna w większości zapomniane we współczesnym świecie. Croft głęboko
odetchnął. Wkrótce znalazł się na znajomej ścieżce własnego umysłu, podążając za spokojną
spiralą energii do jej punktu kulminacyjnego. Tutaj przychodził, kiedy medytował. Odkrył to
miejsce, gdy wreszcie zrozumiał potencjał przemocy istniejący w jego umyśle. Wtedy też
pojął, że jeśli nie znajdzie przeciwwagi dla tego morderczego elementu swej natury, ta dzika,
destruktywna, rozpierająca go energia zupełnie go zniszczy. Croft już dawno doszedł do
wniosku, iż pod niektórymi względami był jednostką regresyjną z bardziej prymitywnych
czasów. Przemoc przychodziła mu tak łatwo, jakby była wbudowana w jego geny. Dzięki
doskonałemu refleksowi i instynktom potrafiłby wiele przeżyć i być w innych czasach i
miejscu cenionym członkiem społeczeństwa. Część jego organizmu zawsze instynktownie
rozumiała prymitywne sposoby przeżycia. Jednakże nie urodził się w zamierzchłych czasach,
lecz w bardziej cywilizowanym społeczeństwie, gdzie przemoc jest zdarzeniem wyjątkowym,
a nie sposobem życia. Większość Amerykanów w ostatniej ćwierci dwudziestego wieku styka
się z przemocą wyłącznie przy czytaniu tytułów w porannych gazetach. Co prawda ludzie
przeważnie obawiają się gwałtownych przestępstw, ale w rzeczywistości niewiele osób staje
się ich ofiarą. Mało komu potrzebne są prymitywne instynkty, które ich przodkowie
wykorzystywali na polowaniu i w obronie własnej. U przeciętnego człowieka pozostałości
tych instynktów są uśpione. U Crofta, niestety, owe instynkty były wiecznie żywe. Był stale
świadom ich podskórnej, pulsującej obecności. Zawsze były gwałtowne, silne i bardzo żywe.
Gdyby nie znalazł drugiej strony swej natury, części, którą można było ucywilizować,
analizować i racjonalnie uspokoić, w końcu by zwyciężyły. Ta część mogła kontrolować
drugą stronę jego istoty. Można też było jej użyć, w jakiś dziwny sposób, jako źródła energii,
środka do stymulacji bardziej agresywnych elementów jego natury. Croft miał nawet teorię na
temat jej działania. Zakładała ona stwierdzenie, że cywilizowane zachowanie wymaga więcej
siły woli i mocniejszych uczuć niż agresja i przemoc. Siły te musiały być większe, aby
cywilizacja mogła zwyciężyć, choć były one mniej zrozumiałe i mniej podatne na kontrolę.
Od chwili tego odkrycia Croft cieszył się z wyzwania, jakie przynosiło mu kontrolowanie
wewnętrznego źródła siły. Było to jego zbawienie. Powstrzymywało go od przeistoczenia się
w potwora na łasce własnych, bardziej agresywnych i gwałtownych instynktów. Dzisiaj
potrzebował tej siły bardziej niż kiedykolwiek do tej pory. Druga strona jego natury była
wykończona, poważnie zniszczona trucizną lub narkotykami. A dziś właśnie jej potrzebował.
Coś musiało być dodane do tej cholernej ryby. Już nigdy w życiu nie zje wędzonego łososia.
Ależ nie... Trucizna czy narkotyk były raczej w winie. Pijany. Cokolwiek to było, sprawiło, że
czuł się i zachowywał jak pijany. Czy tak właśnie czuł się ojciec? Odepchnął od siebie zbędne
myśli. Miały na niego wpływ osłabiający, a Croft nie mógł sobie pozwolić na dalszą słabość.
Potrzebował siły. Odnalazł jej źródło w sobie, przeczuwając, że będzie musiał wykorzystać
wszystkie swoje rezerwy energetyczne. Usłyszał szum silnika samochodowego. Ten, kto
jechał za nimi z posiadłości Gladstones, zrozumiał, że ofiara zboczyła z drogi w Drifter's
Creek. Croft wsunął się bardziej do cienia, skupiając umysł na głównym punkcie spokojnej
siły, która była teraz jego jedyną nadzieją. Zauważył, że przestał drżeć. Mimo zimna miał
poczucie słuszności. Ciemność dawała kryjówkę, pozwalając królować w pełni prymitywnym
zmysłom. Mercy przypuszczalnie powiedziałaby, iż to jest dla niego wymarzone miejsce -
miasto duchów, pomyślał ponuro Croft. Samochód wjechał z powrotem do miasteczka i
zatrzymał się gwałtownie na końcu ulicy. Wyskoczyły z niego dwie męskie postacie. Croft
zobaczył w ich rękach dziwne kształty i poznał, że Dallas i Lance trzymają pistolety. Mercy
zwinęła się w kłębek w cieniach zrujnowanego wnętrza i słuchała szumu wracającego
samochodu. Croft, jak zwykle, miał rację. Pomyślała, że najchętniej by po prostu znikła.
Przesunęła się ostrożnie bliżej ściany, uważając na niewidoczne w ciemnościach przedmioty,
o które mogła się potknąć. W starej chałupie było jedno okno, tyle że od dawna zabite
deskami. Na szczęście w drewnianych ścianach pełno było szpar i dziur. Kiedy przycisnęła
twarz do desek, widziała kilka innych zniszczonych budynków. Ich kontury wydawały się
teraz nieco wyraźniejsze. Może jej wzrok bardziej się przyzwyczaił do ciemności. W obronie
przed zimnem objęła się rękami. W Drifter's Creek było nie tylko zimno. Było coś jeszcze.
Mercy przypomniała sobie uczucie niepokoju, jakiego doznała, kiedy po raz pierwszy
przejeżdżali z Croftem przez wymarłe miasto. Pamiętała też, że Croft niczego dziwnego nie
czuł. Może to, co jej wydawało się dziwne, dla niego było normalne, pomyślała Mercy. Ten
człowiek jest jedną wielką niewiadomą. I jak tu się w nim kochać. Zobaczyła światła
samochodu, kto'ry zatrzymał się na środku drogi. Ten, kto prowadził, nie martwił się zbytnio,
że tarasuje przejazd; zresztą o tej porze i w tym miejscu trudno było się spodziewać dużego
ruchu. Światła w samochodzie pozostały włączone, aby oświetlać drogę między starymi
budynkami. Sam pojazd stał w głębokim cieniu, ale Mercy dostrzegła jakiegoś człowieka
wyskakującego z samochodu i kucającego przy zderzaku. A może było dwóch ludzi. Nie była
pewna. Prawdopodobnie Dallas i Lance podróżowali razem. Podobno węże też poruszają się
parami. Mercy wiedziała, że jest niewidoczna, ale mimo to cofnęła się instynktownie,
zastanawiając się, gdzie jest Croft. Rozejrzała się w popłochu dookoła, starając się
rozpaczliwie pokonać panikę. Nienawidziła takiego zamknięcia. Czuła się jak zwierzę w
pułapce, oczekujące na przyjście myśliwych. Musi się stąd wydostać. W normalnych
warunkach Croft mógłby sobie poradzić. Miał w sobie przerażającą siłę, która wywodziła się
zarówno z jego emocji, jak i możliwości fizycznych. Sam przyznał, że jest zafascynowany
przemocą. Mercy musiała przyjąć do wiadomości, że Croft także jest jednym z myśliwych
tego świata, drapieżnikiem, który dobrze czuje się w ciemności. Jednakże tego wieczoru Croft
był osłabiony jakimś paskudztwem. Przerażeniem napawała ją myśl, że będzie musiał
poradzić sobie z dwoma gorylami Gladstones. Croft może nawet zginąć, a ona się o tym nie
dowie, dopóki Dallas i Lance nie znajdą jej kiepskiej kryjówki. Mercy zadrżała. Nienawidziła
tego ciemnego, zimnego pomieszczenia. Ciekawe, co tu było, kiedy Drifter's Creek
prosperowało jako górnicze miasteczko. Nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że ten właśnie
budynek służył kiedyś jako kostnica. Na myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Usiłowała sobie
wmówić, że miasteczka tej wielkości nie mają kostnic, lecz wyobrażenie zwłok
rozciągniętych na stole nie chciało jej opuścić. W wyobraźni widziała te zwłoki bardzo
wyraźnie. Zmarły ubrany był w strój górniczy. Brudna koszula miała na piersi
czerwonobrązową plamę od pocisku. Doktor pochylał się nad nim, trzęsąc głową. Za późno.
Jeszcze jedna ofiara kłótni o urobek. Na drugim stole leżała kupka rzeczy należących do
nieboszczyka. Pistolet w kaburze, żelazny szpadel z drewnianą rączką, zniszczony kapelusz.
Nie zdążył wyciągnąć pistoletu. Mercy wzdrygnęła się i wróciła do rzeczywistości. Za chwilę
zwariuje. Nawet jeśli Croft przeżyje i przyjdzie po nią, znajdzie obłąkaną kobietę. Musi się
stąd wydostać. Mercy skoczyła do drzwi i omal się nie przewróciła, potykając się o coś w
ciemnościach. Rękoma wymacała długi, drewniany przedmiot i instynktownie zacisnęła na
nim palce. Był to kawałek drewna o zadziwiająco okrągłym kształcie. Mercy wstała i
podeszła do drzwi. Wyszła na zewnątrz, trzymając kurczowo kawałek drewna. Dodawał jej
otuchy i stwarzał wrażenie, że jest jakoś uzbrojona. Na otwartej przestrzeni od razu poczuła
się lepiej. Ostatnio coraz bardziej odczuwała klaustrofobię. Najpierw bała się zamknięcia w
bibliotece Gladstones, a teraz miała te straszne koszmary dotyczące nieboszczyka na stole.
Przebywanie w towarzystwie Crofta znacznie pobudziło jej wyobraźnię. Jego
melodramatyczne inklinacje powoli zaczynały jej się udzielać. Mercy ostrożnie ruszyła
wzdłuż ściany zrujnowanej chałupy; budynek zasłaniał ją od drogi. Cichy bulgot ostrzegł ją
przed płynącym parę kroków dalej strumykiem. Spojrzała w dół i zobaczyła ciemną
powierzchnię wody. Gdyby do niej wpadła, dopiero byłoby jej zimno. To przypomniało jej,
że Croft chodzi na bosaka. Nad głową słyszała dziwny, żałobny jęk wiatru w koronach drzew.
Nienawidziła tego szepczącego płaczu. Był symbolem samotności i izolacji. Tak jak Croft.
Był gdzieś tam w ciemnościach, z ciężarem odpowiedzialności za nich oboje na barkach.
Wyczuwała, że Croft jest przyzwyczajony do załatwiania takich spraw samotnie.
Przypuszczalnie nie byłby zachwycony pomocą amatora. Jednakże znajdował się w bardzo
złym stanie. Potrzebował jej pomocy. Ona także była żywotnie zainteresowana wynikiem
rozgrywki. Była absolutnie przekonana, iż i ona, i Croft, walczą o życie. Wystrzał, który
zabrzmiał kilka sekund później, zaskoczył Mercy. Zrozumiała, że sprawa jest poważna.
Zastygła w miejscu, czekając z przerażeniem na krzyk jednego z trzech mężczyzn, którzy
polowali na siebie w ruinach. - Tam. Cholera, widziałem go. To był głos Lance'a. Mercy
zamknęła oczy i w duchu powiedziała Croftowi, że nie może zginąć. Nie pozwala mu. Potem,
ściskając drewniany kij, odeszła od chaty i przeszła w cień następnej ruiny. Słyszała rozmowę
Dallasa i Lance'a. Czyste nocne powietrze dobrze niosło dźwięki. - A co z kobietą? - Nie ma
problemu. Znajdziemy ją później. Najważniejszy jest Falconer. Jesteś pewien, że go
widziałeś? Dallas mówił ze złością, niecierpliwie. I z lekkim zdenerwowaniem. Może
polowanie w nocy na duchy nie było jego ulubionym zajęciem. - Coś się poruszyło. - To
mogło być cokolwiek - mruknął Dallas. - Wiemy, że nie jest uzbrojony. I zaszkodziło mu to,
czego mu dodałem do wina. Widziałeś, w jakim był stanie, kiedy ta dziewczyna wyciągnęła
go z basenu. Długo nie pociągnie. Już powinien paść. Dallas mówił tak, jakby chciał
przekonać samego siebie. - Nie bądź taki pewny. Powinien był paść w ogrodzie, a przeżył.
Nie wiem, jakim cudem utrzymał się na nogach. Na szczęście udało mi się zaciągnąć go do
wody. O mało mnie nie dopadł. Mówię ci, Dallas, ten facet jest szybki i mocny. - Powinieneś
się był lepiej przyłożyć do roboty w ogrodzie. Wtedy nie byłoby nas teraz tutaj. Gladstone jest
niezadowolony. Przestań się martwić tym, że facet jest szybki. Po tym, co zażył, jest już
żywym trupem. Lance wydawał się usatysfakcjonowany własnym rozumowaniem. - To mi się
podoba. Żywy trup. Tak, to dobre. Chcesz, żebyśmy się podzielili, czy idziemy razem? -
Rozdzielmy się. W ten sposób sprawdzimy większy teren. Ale uważaj z używaniem pistoletu.
Jest ciemno i nie potrzeba nam pomyłek. Bądź pewien, że celujesz w Falconera lub w tę
kobietę, a nie we mnie. - Pamiętaj, że Gladstone chce, żeby to wyglądało na wypadek. Mamy
ich wrzucić do przepaści, a nie faszerować pociskami. - Myślisz, że miejscowe gliny będą
szukać kul, kiedy znajdą dwa spalone ciała w spalonym samochodzie? - Lance wyśmiał go. -
Jak znajdą w organizmie Falconera alkohol, nie będą o nic więcej pytać. - Tak, ale
Gladstone... - Przestań się martwić Gladstone'em. Zrobimy to po swojemu. Zimny wiatr
poruszył gałęziami nad głową. Wzrastające jęki konarów zagłuszyły odpowiedź Dallasa.
Mercy schowała się za jakąś chatą i przykucnęła, nasłuchując kroków. Byłoby bez sensu,
gdyby wyszła zza rogu którejś chałupy prosto na Dallasa albo Lance'a. Albo nawet Crofta. W
stanie, w jakim się znajdował, mógł ją pomylić z wrogiem. Po raz pierwszy zrozumiała, że
jest w prawdziwym niebezpieczeństwie. Może jednak powinna była zostać tam, gdzie jej
kazał Croft. Rozmyślania przerwał krzyk człowieka i dwa szybkie strzały. - Mam go. Tutaj,
Dallas. Mam drania. Mercy skuliła się ze strachu, kiedy ciężkie kroki rozległy się w wąskim
przejściu między domami, blisko jej kryjówki. Początkowo nie uwierzyła własnym uszom.
Lance nie mógł zastrzelić Crofta. To było niemożliwe. Jednakże wcześniej tego wieczora
mogłaby przysiąc, że Croft Falconer nie może się upić i wylądować twarzą w basenie. Ten
człowiek może był po części duchem, ale na pewno był także człowiekiem. W pierwszym
odruchu Mercy chciała pójść za Lance'em. Jeśli Croft był ranny, cała jego nadzieja w Mercy.
Złapała za kołek wstając na drżące nogi. Usłyszała, jak Dallas woła do towarzysza: - Lance?
Gdzie jesteś? Na pewno go dostałeś? A co z kobietą? Lance nie odpowiadał. Mercy weszła na
wąski pas nierównej ziemi oddzielający dwa rzędy chałup. Nikt nie krzyknął z radości ani ze
złości. Nikt nie wołał o pomoc. Nic. Cisza, z wyjątkiem jęków wiatru. Lance wleciał w
przestrzeń między domami i znikł w ciemnościach. Ponure zarysy wokół Mercy przybrały
znów wygląd na wpół nierzeczywisty. Światło gwiazd w Górach Skalistych wyczyniało
dziwne sztuczki. - Lance, gdzie jesteś, do diabła? Głos Dallasa zabrzmiał za Mercy.
Odruchowo weszła w gęsty cień między dwoma budynkami. Lance nadal się nie odzywał. -
Cholera, Lance, co się dzieje? Teraz w głosie pytającego brzmiał prawdziwy strach. Mercy
pomyślała, że to dziwne. To Dallas miał broń. Czego miałby się bać? Najwyraźniej polowanie
na duchy w Drifter's Creek nie okazało się taką pasjonującą rozrywką, jakiej się spodziewał.
Mercy usłyszała ostrożne kroki i odgłos, jakby ktoś otwierał zaklinowane drzwi. Dallas stał
na ganku budynku po prawej stronie Mercy. Jego latarka rzucała wąski promień światła.
Mercy wzdrygnęła się, kiedy wystrzelił w ciemne wnętrze. Pomyślała, że Croft ma rację.
Wiodła bardzo bezpieczne życie. Na przykład nigdy nie słyszała z bliska odgłosu wystrzału.
Na tę myśl aż jej zadzwoniło w uszach. - Cholera! Gdzie jesteś draniu? - Dallas mówił
wściekłym szeptem. - Gdzie jesteś? - Nie wiadomo, czy mówił do swego milczącego
partnera, czy do Crofta. Mercy usłyszała kroki Dallasa na ganku, a potem huk, kiedy
przegniłe drewno załamało się pod jego ciężarem. Zaklął siarczyście, wyrwał nogę z dziury i
zeskoczył z ganku. Znalazł się dokładnie na tej samej wąskiej ścieżce między domami, gdzie
chowała się Mercy. Natychmiast ją zobaczył w świetle latarki. Przez ułamek sekundy po
prostu się na nią gapił. - Przeklęta suko! - wykrzyknął i uniósł w górę rękę z pistoletem.
Mercy zamknęła oczy przed oślepiającym światłem latarki i rzuciła się do przodu z kijem w
obu rękach, wymierzonym jak miecz w pierś Dallasa. Kiedy dosięgła celu, rozległ się głuchy
odgłos i wściekły jęk. Dallas zamachał szeroko rozłożonymi rękami, cofając się niepewnie -
stracił równowagę pod wpływem uderzenia. Pistolet wypalił mu w ręce i huk był tak głośny,
że Mercy pomyślała, iż tym razem na pewno ogłuchnie. Nagle pojawił się Croft, wyłaniając
się w alejce za plecami Dallasa, który nadal usiłował odzyskać równowagę. Dallas jakby
wyczuł, że na niewielkiej przestrzeni jest jeszcze inny wrdg oprócz Mercy. Obrócił się
niezgrabnie do tyłu, starając się wycelować w Crofta, ale było za późno. Croft już się
zamachnął. Mercy obserwowała całe wydarzenie, później jednak nie potrafiła go opisać. W
jednej chwili mężczyzna przed nią próbował wycelować w Crofta, w następnej - leżał
nieprzytomny na ziemi. Croft stał spokojnie, z lekko rozstawionymi bosymi stopami, z
opuszczonymi rękami. Rzucił okiem na mężczyznę na ziemi, a potem na Mercy. - Nic ci nie
jest? - spytał nienaturalnie obojętnym głosem. Mercy potrząsnęła głową. - A tobie? - zapytała.
- Zimno tu. - Croft wydawał się zdziwiony, jakby po raz pierwszy odczuł górski chłód. Mercy
spojrzała na jego gołe stopy. - Tak - potwierdziła. ~ Jest zimno. - Ale dreszcz, który ją
przeszedł, nie miał nic wspólnego z górskim powietrzem. - Powinnaś była siedzieć tam, gdzie
cię zostawiłem. - W głosie Crofta nie było złości ani wyrzutu; nie było wściekłości z powodu
przekroczenia zakazu. Nie było w ogóle żadnej emocji. Jedynie absolutny spokój. Mercy nie
wiedziała, jak zareagować. Nie robił jej wymówek, nie było zatem powodu, aby głośno się
bronić, choć odruchowo miała na to ochotę. Chciała krzyczeć na Crofta, żeby przerwać ten
nienaturalny spokój. Chciała paść mu w ramiona, aby ją mógł pocieszyć i uspokoić. Chciała,
żeby na nią wrzeszczał za nie po słuchanie rozkazu i żeby mogła też na niego nakrzyczeć.
Przemoc, jakiej dopiero co była świadkiem, sprawiła, że drżała w sposób nie kontrolowany.
Chciała potrząsnąć Croftern i wytłumaczyć mu, że dla niej - w przeciwieństwie do niego -
całe wydarzenie było czymś nienormalnym. Potrzebowała jakiegoś wybuchu emocjonalnego
jako ujścia dla nerwowej energii. Jednakże powstrzymało ją jedno spojrzenie na odległy,
dziwnie spokojny wyraz twarzy Crofta. Jakikolwiek wybuch wydawał się bezużyteczny
wobec tak doskonałej izolacji. Nie poznawała tego człowieka. Croft przyklęknął na jedno
kolano obok nieprzytomnego Dallasa. Zaczął mu przeglądać kieszenie. Zachowywał się
całkiem bezosobowo, metodycznie i beznamiętnie. - Chyba powinniśmy stąd wyjechać -
zaproponowała Mercy. Bezskutecznie poszukiwała odpowiednich słdw, za pomocą których
mogłaby się porozumieć z tym obcym mężczyzną. - Tak - powiedział, wyciągając portfel z
tylnej kieszeni Dallasa. Zajrzał do środka. - Czego szukasz? - spytała szeptem Mercy. Croft
nie odpowiedział. Wyciągał z plastikowej osłonki kartę kredytową. Podniósł latarkę i spojrzał
na nazwisko na karcie. - Cieszę się, że jednak masz jakieś ludzkie cechy - mruknęła
bezmyślnie Mercy. - Myślałam już, że potrafisz czytać po ciemku. Croft podniósł na nią
wzrok. - To nie jest karta Dallasa. - A czyja? - Myślę, że należy do któregoś z gości z motelu,
w którym się zatrzymaliśmy w drodze do Gladstones. Mercy szeroko otworzyła oczy ze
zdumienia. Przykucnęła, aby przyjrzeć się karcie. Widniało na niej nazwisko: Michael J.
Farrington. - Może Farrington to prawdziwe nazwisko Dallasa? Croft wyciągnął z portfela
następną kartę. - Ta jest wystawiona na niejakiego Andrew G. Barnesa. Założę się, że
Gladstone byłby wściekły, gdyby wiedział, że jego goryl załatwił sobie przy tej okazji coś na
boku. Dallas i Lance przypuszczalnie mieli się pozbyć wszelkich dowodów, ale z chciwości
zatrzymali karty kredytowe. Mercy kiwnęła głową. - Dopóki nie przekroczą pewnego
minimum, mogą tych kart długo używać. Przekonałeś mnie, Croft - stwierdziła Mercy,
wstając. - Można założyć, że te karty nie należą do Dallasa. Pewno Lance też ma w portfelu
kilka pamiątek. ~ Przygryzła wargę. - A właściwie gdzie jest Lance? Croft zgrabnie podniósł
się i stanął przy niej. Kiwnął głową w stronę, z której przybiegł przedtem Lance, strzelając z
pistoletu. - Na końcu tego rzędu domów. - Nieprzytomny czy... - Mercy spojrzała z
niepokojem na wąski przesmyk. Bała się dokończyć pytania. - Nieprzytomny - powiedział
Croft. - Dzięki Bogu. Mercy nawet nie zdawała sobie sprawy, że powiedziała to na głos,
dopóki Croft nie spytał beznamiętnym głosem: - Myślałaś, że go zabiłem? - Nie wiem, co
mam myśleć. Przeleciał tą alejką i znikł. Wspominałeś o swojej filozofii przemocy i ja... -
Interesuję się przemocą. Nie śmiercią. ~ A jest jakaś różnica? - Obie rzeczy często się ze sobą
łączą, ale jest między nimi różnica. Ogromna różnica. Mercy wiedziała, że Croft widzi ją o
wiele wyraźniej niż ona jego. Odwróciła się, poklepując się po ramionach dla rozgrzewki.
Spostrzegła, że nadal trzyma kij, którym się broniła. - Gdzie to znalazłaś? - spytał Croft,
biorąc od niej kij i rzucając na niego okiem. - W tej okropnej chacie, gdzie mnie zostawiłeś.
Nie mogłam tam dłużej siedzieć, Croft. To było straszne. Nie zwracał uwagi na jej słowa. -
Wygląda jak trzonek od szpadla. Mercy patrzyła na kawałek drewna, który Croft odrzucił na
bok. Oczyma wyobraźni znów zobaczyła zabitego górnika. Jego rzeczy ułożone na stoliku.
Zniszczony kapelusz. Szpadel. - Chodźmy stąd, Croft. - Najpierw musimy związać tych
dwóch i umieścić ich w jakimś budynku. Stary sklep świetnie się na to nada. - Co zamierzasz
zrobić w ich sprawie? Powinniśmy zawiadomić szeryfa. - Mam taki zamiar. Anonimowe
zgłoszenie. Powiemy policji, że jeśli chcą rozwiązać zagadkę rabunku w motelu, niech
sprawdzą stary sklep w Drifter's Creek. I niech szeryf sobie radzi. ~ Jako porządni obywatele
powinniśmy pójść prosto na policję, a nie uciekać się do telefonicznego anonimu. - W tej
chwili bycie porządnym obywatelem nie wydaje mi się najważniejsze. - Croft wyszedł na
przesmyk między domami, - Mam co innego do roboty. - Croft, nie możesz się sam tym
zajmować. W takiej sytuacji powinieneś zawiadomić policję. - Mercy pośpiesznie ruszyła za
Croftem między domami. - Mamy dowody, że Dallas i Lance przypuszczalnie brali udział w
rabunku w motelu i pewne wskazania, że Erasmus Gladstone może być Eganem Gravesem, a
w każdym razie, że jest z nim powiązany. Powinniśmy to wszystko przekazać szeryfowi i
niech on się tym dalej zajmuje. - Gdzie dalej? Może uda mu się postawić przed sądem Dallasa
i Lance'a, ale oni są nieważni. Liczy się Gladstone i ani Dallas, ani Lance nie są dla niego
groźni. Nigdy by sobie na to nie pozwolił. Jeśli szeryf go spyta, powie, że jest całkowicie
zaszokowany wiadomością, iż wynajęci przez niego ludzie okazali się złodziejami. Nikt nie
uwierzy, że Gladstone wysłał swoich goryli, żeby ukradli parę portfeli i włamali się do
pustego sejfu w podrzędnym motelu. Przecież Gladstone nie potrzebuje kilku dolarów czy
kradzionych kart kredytowych. - Chyba masz rację - przyznała niechętnie Mercy. - Poza tym
Gladstone przesłał mi już wcześniej pieniądze za książkę, więc niby dlaczego miałby chcieć
ją ukraść. Każdy pomyśli, że Dallas i Lance działali na własne konto. Nikt nie posądzi
Erasmusa Gladstone'a o to, że jest zwykłym złodziejem. A to, co się dziś wieczorem
przydarzyło tobie? - Upiłem się i wpadłem do basenu. - Potraktowano cię trucizną lub
narkotykiem. - Przynajmniej ze czterdziestu artystów przebywających w rezydencji
Gladstone'a potwierdzi, że byłem pijany, kiedy mnie ostatni raz widzieli. Mercy przygryzła
dolną wargę. - Może badanie krwi wykaże w twoim organizmie obecność trucizny albo
narkotyku. - Wątpię. To, czego użył Gladstone, na pewno będzie miało taki skład jak alkohol.
Nowe substancje są coraz lepsze, a Gladstone ma dostęp do najlepszych rzeczy. - Szukasz
pretekstu, żeby się nie zgłaszać na policję. - Masz rację. Nie lubię policji. Wolę działać sam. -
Teraz nie jesteś sam - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Ja też tu jestem. Croft zatrzymał
się i odwrócił tak prędko, że o mało na niego nie wpadła. - Wierz mi, że doskonale zdaję
sobie sprawę z twojej obecności. Mercy otworzyła usta i gwałtownie je zamknęła. Croft
mówił jej kiedyś, że nigdy nikogo nie straszy, czyli to, co ujrzała w jego oczach, musiało być
stwierdzeniem faktu. Nie zamierzał wysłuchiwać dalszych argumentów na rzecz współpracy z
policją. Mercy postanowiła więcej się nie odzywać. Croft przyjrzał się jej,
usatysfakcjonowany kiwnął głową i ruszył dalej. Nie ma sensu kłócić się z duchem,
powiedziała sobie Mercy. Nie odezwała się ani słowem, kiedy Croft związał ręce i nogi
nieprzytomnego Dallasa i Lance'a i porzucił ich w starym sklepie. Nie odezwała się, kiedy
Croft szybko sprawdził, co jest w ich samochodzie, wyłączył reflektory, zjechał z drogi i
ukrył pojazd między drzewami. Wysiadając starannie wytarł kierownicę i klamkę. Nie
odezwała się, kiedy Croft wyjechał Toyotą spomiędzy drzew. Wreszcie Croft przerwał ciszę.
- Musisz prowadzić. Zużyłem wszystko, co miałem. Muszę odpocząć. Dojedź najdalej, jak się
da przed świtem i znajdź jakiś motel. Nie czekał na jej odpowiedź. Podał jej kluczyki i
przeszedł na stronę pasażera. Zapiął pas, oparł głowę na podgłówku i zamknął oczy. Mercy
przysięgłaby, że usnął, nim zdążyła wyjechać z Drifter's Creek. „Zużyłem wszystko, co
miałem". Mercy wielokrotnie przywoływała te słowa, kiedy prowadziła samochód tej nocy.
Mężczyzna obok niej nie drzemał. Spał głębokim snem zbliżonym do stanu nieprzytomności.
Raz czy dwa pomyślała, że może powinna zawieźć go do lekarza, ale stwierdziła, że Croft nie
byłby tym zachwycony. Sama odczuwała dziwną kombinację wyczerpania i napię- cia, która
nie pozwoliłaby jej zasnąć. Przypuszczalnie nie powinna była także prowadzić samochodu,
lecz przecież Croft kazał jej dojechać przed świtem jak najdalej. Jechała zatem nie odrywając
oczu od wciąż zakręcającego asfaltu w świetle reflektorów. Ręce zdrętwiały jej z zimna na
kierownicy. Nerwy dygotały od resztek adrenaliny. Zdawała sobie sprawę z wyczerpania, ale
była zbyt spięta, aby mu się poddać. I tak nie mogłaby spać. Croft powiedział, że ma jechać.
Nigdy by jej nie kazał, gdyby to nie było konieczne. Ktoś musiał ich stąd wywieźć, a on nie
mógł tego zrobić. „Zużyłem wszystko, co miałem". Croft nie jest naprawdę duchem,
pomyślała Mercy. Jest tylko człowiekiem. Wszelkie podobieństwo Falconera do istoty
nadludzkiej było bardzo powierzchowne. Ciekawe, czy Dallas i Lance by w to uwierzyli.
Niebo pojaśniało, kiedy górska droga stała się szersza i zaczęła się rozgałęziać w różnych
kierunkach. Mercy wybrała pierwszą lepszą boczną drogę i dojechała do miasteczka
niedaleko autostrady. Były tam dwa motele. Mercy zdecydowała się na większy, wyraźnie
wybierany przez kierowców ciężarówek. Na parkingu stały trzy wielkie maszyny. Przy jednej
z nich zaparkowała Toyotę. Croft odezwał się, nie otwierając oczu: - Podaj fałszywe
nazwisko, fałszywy numer rejestracyjny i zapłać gotówką. - Jak mam sfałszować numer?
Przecież mogą to sprawdzić. - Nie sprawdzą. Rzeczywiście, pomyślała Mercy, recepcjoniści
w motelach rzadko sprawdzali numery samochodów na parkingu. Kilku rannych ptaszków już
się wyprowadzało z hotelu i zanosiło bagaże do samochodów. Recepcjonista nie zdziwił się,
że Mercy wynajmuje tak wcześnie pokój. Był pewno przyzwyczajony do godzin odpoczynku
kierowców ciężarówek. Mercy wzięła klucz i wróciła do samochodu, zastanawiając się, jak
przetransportować Crofta do pokoju. Jeśli nie uda jej się go porządnie dobudzić, będzie go
musiała zostawić w samochodzie. Przecież go nie uniesie. Croft nie poruszył się, kiedy
podeszła do samochodu od strony pasażera, lecz nagle otworzył oczy. - Mam klucz -
powiedziała spokojnie Mercy, otwierając drzwi. - Dasz radę wejść na gorę? Croft spojrzał na
piętrowy budynek. - Tak. - Wysiadł z auta i bez słowa poszedł za nią do pokoju. Jego ciężkie
kroki na schodach wskazywały, jak bardzo był wciąż zmęczony. Zazwyczaj poruszał się
bezszelestnie. Kiedy otworzyła kluczem drzwi, wszedł do środka. - Przyniosę bagaże -
powiedziała Mercy. Gdy wróciła, Croft leżał wyciągnięty na łóżku, pogrążony w głębokim
śnie. Ona też musiała się przespać. Postawiła bagaże, czując zmęczenie w całym ciele.
Weszła do łazienki i spojrzała na siebie w lustrze. Nie był to budujący widok. Kilka minut
później zwinęła się w kłębek obok Crofta i zamknęła oczy, mając nadzieję, że sen przyjdzie
jej równie łatwo jak jemu. Dwadzieścia minut później wciąż jeszcze nie spała. Zaczęła się
obawiać, że już nigdy w życiu nie uśnie. Croft obudził się mniej żwawy niż zwykle, ale
wiedział, że odespał skutki trucizny czy narkotyku, a także dodatkową adrenalinę, którą sobie
zaaplikował, żeby pokonać Dailasa i Lance'a. Dodatkowa dawka adrenaliny przypuszczalnie
pomogła pozbyć się resztek trucizny, pozostałych po działaniach pierwszej pomocy, której
udzieliła mu Mercy. Takie połączenie całkowicie go wyczerpało. Jeszcze nigdy w życiu nie
był tak zmęczony. Jak przez mgłę przypominał sobie, że o świcie przyszedł z Mercy do
pokoju w motelu. Jasne słoneczne światło przeświecało teraz przez firankę. Croft przeciągnął
się, sprawdzając stan mięśni i siłę. Później przekręcił głowę na poduszce i poszukał wzrokiem
Mercy. Powinna spać głębokim snem obok niego, tymczasem w ogóle nie było jej na łóżku.
Croft pomyślał, że nie powinien był kazać jej prowadzić w nocy samochodu na górskiej
drodze, lecz nie miał żadnego wyboru. Uważał, że powinni jak najdalej odjechać od
Gladstones, a sam nie był w stanie jechać. Jak zwykle, pomyślał z wyrzutami sumienia, nie
dał Mercy wyboru. Ona jednak nie sprzeciwiała się, ani nie kłóciła. Wsiadła po prostu do
samochodu i pojechała, chociaż sama też musiała być zmęczona i spięta, i choć w tak krótkim
czasie była świadkiem tylu gwałtownych wydarzeń, jakich inni ludzie nie oglądają przez całe
życie. Dobra kobieta i dobry przyjaciel. Taki, na którym można polegać w potrzebie. Zeszłej
nocy nie raz to udowodniła. Wciąż pamiętał, co czuł, kiedy patrzył w dół na dwa i pół metra
świecącej, niebieskiej wody pod spodem. Croft podparł się na łokciu i rozejrzał a Mercy.
Zastanawiał się, dlaczego nie spała przy nim. Może jest w łazience. A może już się wyspała i
zeszła na śniadanie. Tymczasem Mercy nie była w łazience ani nie zeszła na śniadanie.
Siedziała po turecku na wytartym dywanie, nadal w tym samym swetrze i dżinsach, które
narzuciła na siebie przed wyjazdem od Gladstones. Miała zamknięte oczy i dłonie wsparte na
kolanach. Medytowała. Croft był tak zaskoczony, że odruchowo się odezwał: - Mercy?
Dobrze się czujesz? Otworzyła oczy i szybko odwróciła głowę. Zobaczył nienaturalny blask
jej oczu i pomyślał, że wciąż męczy ją napięcie. - Nie - powiedziała. - Nie czuję się dobrze.
Nie mogę spać, nie mogę myśleć, nie mogę się odprężyć. W środku czuję się tak, jakbym
jechała sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. - To stres - powiedział cicho Croft,
doskonale rozumiejąc, co się z nią dzieje. - Czasami przychodzi już po wszystkim. - Po czym
wszystkim, Croft? Po tym, jak cię znalazłam niemal utopionego w basenie? Po tym, jak
dwóch bandytów z pistoletami ścigało nas po wymarłym mieście? Po tym, jak jechałam nocą
przez góry, kiedy każdy rozsądny człowiek poczekałby do rana? Po tym, jak postanowiłam
nie iść na policję z doniesieniem o próbie morderstwa? Nie bądź śmieszny. Czemu miałoby
mi przeszkadzać kilka takich drobiazgów? Tobie nie przeszkodziły i spałeś jak zabity. Croft
zrozumiał, że Mercy nakręcona jest bardziej niż sprężyna. Usiadł przy niej powoli i zaczął
przemawiać niskim, uspokajającym głosem. - Wszystko jest w porządku, Mercy. Uspokój się.
Wszystko będzie dobrze. Potrzebujesz odpoczynku. Jesteś w tej chwili dość spięta, ale kiedy
się prześpisz, poczujesz się znacznie lepiej. - Akurat. I byłabym ci wdzięczna, gdybyś nie
przemawiał do mnie tak, jakbym była jednym z tych dobermanów. Siedzę tu od godziny
usiłując medytować, ale mi to zupełnie nie wychodzi. - Medytacja wymaga praktyki. Wielu
lat ćwiczeń. - Nie mam tyle czasu. Potrzebuję czegoś teraz. - Zerwała się na nogi i spojrzała
na niego błyszczącymi oczyma. - To wszystko twoja wina. - Wiem. - Tylko nie ośmielaj się
brać na siebie całej odpowiedzialności. - Mercy, powiedziałaś przed chwilą, że to wszystko
jest moją winą i ja przyznaję ci rację. - Nie staraj się mnie udobruchać. - Mercy z wściekłości
uniosła w gorę ręce. - Nie jestem dzieckiem. To prawda, że wykorzystałeś mnie, żeby się
dostać do Gladstones, ale nie masz co przepraszać. Oboje wiemy, że zrobiłbyś to ponownie w
takich samych okolicznościach. W twojej naturze leży robienie tego, co uważasz za
konieczne. Nie pozwalasz, aby ktokolwiek ci w tym przeszkadzał, zwłaszcza kobieta, która...
- Kobieta, która co, Mercy? - spytał z ciekawością. - Kobieta, która cię kocha, do diabła. Croft
znieruchomiał, starając się pojąć jej słowa. Nigdy nie widział Mercy w takim stanie. Była
zaczerwieniona od gorąca, co w innych okolicznościach uznałby za dowód seksualnego
podniecenia. Jej oczy były błyszczącymi, zielonymi zbiornicami nieobliczalnej energii. Żyła
na fali resztek napięcia, które paliły się w niej jak ogień, żywiąc się jej nerwami. Nie
wiedziała, co mówi. - Uspokój się, Mercy - powiedział stanowczo. - Usiądź. Pomogę ci
medytować. Pomogę ci dotrzeć do tej części ciebie, która jest spokojna. Posłuchaj mnie.
Podam ci słowa... Bez ostrzeżenia, z oszalałym okrzykiem, Mercy skoczyła przez pokój.
Rzuciła się na łóżko i padła na Crofta, który nie wiedział, co się dzieje. Siła jej uderzenia
popchnęła go na poduszkę. Jej nogi splątały się z jego nogami. Wbiła mu paznokcie w
ramiona, obrzucając go palącym spojrzeniem. - To ty mnie posłuchaj, i posłuchaj uważnie, ty
arogancki draniu. Wykorzystałeś mnie i od samego początku mną manipulowałeś. Byłeś
nawet na tyle bezczelny, że się do tego przyznałeś. Wydawałeś mi rozkazy i podejmowałeś
wszystkie decyzje. Byłeś na tyle bezczelny, żeby się ze mną kochać, bo myślałeś, że jeśli
zmienisz mnie w swą seksualną niewolnicę, będziesz miał nade mną większą kontrolę. -
Seksualną niewolnicę? Chyba trochę przesadzasz, Mercy. Zacisnęła palce na jego ramionach.
Croft pomyślał, że zostaną mu ślady na skórze. - Zamknij się. Nie jestem zainteresowana
twoją logiką ani twoją filozofią. Teraz ja mówię i jeszcze nie skończyłam. Nie spotkałam do
tej pory nikogo tak zadufanego jak ty, lecz to się zmieni. Do tej chwili wszystko działo się
tak, jak ty chciałeś, ale od teraz ja tu rządzę. - Mercy, kotku, jesteś zdenerwowana. Musimy
oczyścić twój umysł. Musisz się uspokoić. - Jestem w takim stanie wyłącznie przez ciebie. I
ty musisz coś na to poradzić. - Zrobię to - obiecał. - Pomogę ci. - Pewno, że mi pomożesz -
mruknęła, szarpiąc guziki jego koszuli. -Ale nie mam nastroju do medytacji. I nie chcę
słuchać twojego szlachetnego gadania o braniu na siebie odpowiedzialności. Wiemy już, że to
twoja wina. Chcę czegoś więcej niż słów. Chcę czegoś, co mi pomoże usnąć. Jestem
zestresowana na maks, jak mówią w Kalifornii. Muszę z siebie wyrzucić całe to nerwowe
napięcie. To znaczy, że potrzebuję fizycznego ujścia. Wiesz co? Wykorzystam do tego ciebie.
Najwyższy czas, abym ja ciebie jakoś wykorzystała. - Mercy, kotku, uspokój się - mówił
Croft, do którego wreszcie dotarło, co Mercy planuje. Nie wiedziała, co robi. Usiłował złapać
ją za ręce, ale go zignorowała, wyszarpnęła się i nadal rozpinała mu koszulę. - Nie uspokoję
się, więc szkoda twojego gadania. Mogę cię wykorzystać albo jako worek bokserski, albo
jako ogiera. Wybieraj, tylko szybko. - Jeśli się nie chcesz uspokoić, to przynajmniej trochę
zwolnij tempo. Muszę wejść pod prysznic. Mercy rozpięła koszulę i nerwowo atakowała
sprzączkę od paska. Czuł jej ciepło, kiedy się ześliznęła na dolną część jego ciała. - Nie
zamierzam zwalniać, a prysznic możesz wziąć później. Choć raz zrobimy coś, jak ja chcę.
Rozpięła mu dżinsy tak gwałtownie, że Croft wciągnął powietrze. - Uważaj, Mercy. -
Dlaczego miałabym nagie uważać? Nie uważam, odkąd cię poznałam. - Zsunęła się niżej,
zszarpując z niego dżinsy. Ściągnęła mu je z bioder, po czym podniosła głowę i spojrząła na
niego z wyzwaniem w oczach. -I co? Chcesz być moim workiem treningowym czy ogierem? -
Daj spokój, Mercy, to śmieszne. - Nie wiedział, czy się śmiać, czy mocno nią potrząsnąć, aby
wróciła do swego normalnego stanu. - Zapomnij, że miałeś jakiś wybór. Postanowiłam, że
większy będzie z ciebie pożytek w charakterze ogiera. Chcę seksu, a nie siłowni. - Szarpnęła
za gumkę szortów i ściągnęła je w dół mniej więcej do wysokości kolan, gdzie tkwiły jego
dżinsy. Poczuł, że bierze w dłonie jego sztywniejący członek. - Zaczekaj chwilkę, kotku. Jeśli
chcesz, żebym się z tobą kochał, daj mi minutkę i wszystko załatwię. - Nie robimy tego tak,
jak ty chcesz. Teraz ja decyduję. Nie musisz się o nic martwić, tylko działać na rozkaz.
Zamknij usta i skup się. Możesz spróbować medytacji. Zamiast mantry dam ci coś innego.
Croft nie miał pojęcia, co zamierza Mercy, dopóki nie poczuł na biodrach jej włosów.
Miękkimi ustami odnalazła go w szaleńczo intymnej pieszczocie. Croft cały zadrżał. - Och,
Mercy. Nie odpowiedziała. Zajęta była eksploracją za pomocą języka. Croft wiedział, że
nigdy w życiu nie robiła czegoś takiego, lecz wcale jej to nie przeszkadzało. Z początku była
ostrożna, ale chętna, i to, czego jej brakowało z doświadczenia, nadrabiała zdecydowaniem.
Nie była zupełnie zainteresowana radami czy sugestiami ze strony swojej ofiary. Palcami
obejmowała ciężkie kule u nasady pulsującego członka, smakując go jednocześnie językiem.
Croft poczuł na najbardziej wrażliwym miejscu swego ciała lekkie dotknięcie zębów Mercy i
o mało nie eksplodował jej w ustach. Powiedział jej kiedyś, że między przyjemnością a bólem
jest bardzo cienka granica, i teraz Mercy ją odnalazła. Twierdziła, że robi to dla własnego
zaspokojenia. Szukała jakiegoś ujścia, sposobu pozbycia się nerwowego spięcia. Croft był
jednak oszołomiony tą seksualną napaścią. Nigdy w życiu nie doświadczył czegoś
podobnego. Przez całe lata uczył się panowania nad sobą. Panowanie nad sobą ułatwiało
panowanie nad innymi. Zawsze był tym, który rządzi, nawet w rzadkich chwilach
seksualnego spełnienia. Oprócz tych sytuacji, kiedy był z Mercy. Udowodniła już, że potrafi
go sprowokować do dzielenia z nią dzikiego, szaleńczego orgazmu. Teraz uczyła go, że ma
nad nim całkowitą władzę. Mogła go zmusić do poddania. Żadna kobieta nigdy jeszcze tak go
nie traktowała. Żadna kobieta nigdy jeszcze tak go nie pożądała. Croft jęknął, kiedy Mercy
oblizała go językiem. Rozdarty był między chęcią złapania jej i wsunięcia pod siebie a
zdumiewająco silnym pragnieniem nieruchomego leżenia i rozkoszowania się dziwnym
uczuciem podporządkowania drugiej osobie. Z natury był człowiekiem dominującym; przy
Mercy uczył się, że są inne sposoby doznawania rozkoszy. Mercy powiedziała, że chce go
wykorzystać dla własnej przyjemności, ale z pewnością żadna kobieta nie mogłaby tak się
zachowywać, gdyby nie czuła czegoś jeszcze prócz pożądania. Croft zamknął oczy, wplatając
palce w rozrzucone włosy Mercy. Powodowany wzrastającym pożądaniem, które groziło
zapanowaniem nad zmysłami, uniósł biodra, pragnąc być jak najbliżej słodkich, gorących
pocałunków Mercy. Odpowiedziała na to milczące błaganie ostatnim pocałunkiem motyla i
zaczęła się od niego odsuwać. - Nie - mruknął Croft, otwierając oczy i widząc, że Mercy
klęczy między jego udami. - Nie przestawaj. Nie teraz. Chwilowe zafascynowanie rolą ofiary
Mercy szybko znikło. Za bardzo go podnieciła. Nie mo'gł jej pozwolić na wycofanie się.
Wyciągnął do niej rękę. - Nie ruszaj się - rozkazała Mercy. - Jesteś dokładnie w takiej
pozycji, jaka mi odpowiada. - Chwyciła brzeg swetra i ściągnęła go przez głowę odrzucając
go bezceremonialnie na bok. Croft westchnął głęboko, widząc, że Mercy nic nie ma pod
spodem. Ciemne, napięte brodawki wysokich piersi odbijały się od jasnej skory. Marzył o
tym, aby wziąć do ust taki klejnot. Podniósł rękę, pozwalając palcom musnąć jedną białą
pierś. Mercy nie zwróciła na niego uwagi. Za bardzo była zajęta wydobywaniem się z
dżinsów. Jednocześnie ze spodniami zdjęła figi. Brązowy trójkąt włosów błyszczał w
porannym słońcu. Croft głęboko wciągnął powietrze, zwarty i ciężki od pożądania. Instynkt
podpowiadał mu, żeby wciągnąć ją pod siebie i mocno się w nią wbić. Miał już dość
poddańczej, pasywnej roli. Była to interesująca nowość, teraz jednak zjadała go
niecierpliwość. Zamknął dłoń na biodrze Mercy, wbijając palce w jej mocne, ciepłe ciało. -
Zabierz rękę - syknęła, kończąc zdejmowanie dżinsów. - Mercy, co się z tobą dzieje? Przecież
mnie chcesz. Sama mówiłaś. - Mam dość twojej kontroli. Teraz ja rządzę. Leż i bądź cicho.
Przesunęła się na niego i Croft znów został wciśnięty w poduszki. Mercy przebierała palcami
po włosach na jego piersi, ustami dotykała szyi i ciasno go obejmowała miękkimi udami.
Croft poruszył się i głośno jęknął, kiedy się opuściła na jego uniesiony członek. Najpierw
poczuł jej ciepło, a sekundę potem - wilgoć. Pomyślał, że za moment zwariuje. Uniosła się na
chwilę, mocno wspierając się o jego pierś rękami. Potem powoli zaczęła wbijać go w siebie.
Croft usłyszał jej głębokie, niecierpliwe westchnienie spowodowane początkowym oporem
jej ciała. - Cholera - mruknęła, kręcąc biodrami, aby go w sobie zmieścić. Była mała,
wrażliwa i delikatna. Czyż nie wiedziała, że nie można robić tego zbyt pośpiesznie? Croft
chciał się roześmiać, ale kręte ruchy jej bioder o mało go nie wykończyły. Krótkotrwałe
rozbawienie spowodowane jej niecierpliwością ustąpiło miejsca znacznie silniejszemu
pragnieniu złapania jej za biodra i naciągnięcia na siebie do końca. Zacisnął ręce na jej udach,
nie mogąc się powstrzymać przed przejęciem kontroli. Nie mógł już czekać. Natychmiast
odepchnęła jego dłonie. Croft zaklął cicho, ale nie zaprotestował. Sama nie wiedziała, jak
bardzo jest bezbronna. Mógł ją chwycić jedną ręką, wciągnąć pod siebie i nakryć własnym
ciałem. W ciągu dwóch sekund mógł zakończyć ten przejaw kobiecej agresji. Mercy musiała
wiedzieć, że gdyby naprawdę zechciał przejąć kontrolę, nie byłaby w stanie go powstrzymać.
Jednakże nie bała się, nie czuła, że jest mniejsza i słabsza, nie przyszło jej do głowy, że Croft
może stać się agresorem. Wskazywało to, jak bardzo mu ufała. Jego frustracja i niecierpliwe
oczekiwanie nabrały nowych wymiarów, kiedy Mercy, z cichym okrzykiem, wciągnęła go w
siebie. - O, słodka Mercy! - Było to zawołanie radości, niecierpliwy okrzyk protestu
przeciwko łagodnej, kobiecej dominacji i zakamuflowany wyraz rozkoszy. - Mercy! Wbijając
mu paznokcie w ramiona, Mercy ustaliła powolny, jednostajny rytm, który przyprawił ich
oboje o drżenie. Croft rozchylił usta, kiedy Mercy pochyliła się nad nim i poszukała jego
warg. Wsunęła język do środka w agresywnej penetracji, która była podniecającym
odpowiednikiem tego, co działo się niżej. Croft objął ją mocniej i wyczuł, że Mercy traci
kontrolę, ogarnięta szalonymi wrażeniami, nad którymi chciała zapanować. Znał to uczucie.
Kiedy się kochali, zawsze to się tak dla niego kończyło. W ostatecznym rozrachunku nie było
zwycięzcy ani pokonanego, jedynie namiętne połączenie i szalony orgazm, który mogli ze
sobą dzielić, Mercy krzyknęła i lekko ugryzła go w ucho, gdy skręcona sprężyna wreszcie
pękła. Drobne spazmy ściskały go pożąd- liwie i Croft, jakby z daleka, usłyszał własny,
tryumfalny okrzyk. Jego ciało po raz ostatni wbiło się w nią i Croft przeżywał własne
wyzwolenie. Obejmowali się nawzajem bardzo mocno i razem przeżyli burzę, która poraziła
ich ciała. Razem powrócili do rzeczywistości. Razem opadli na wymięte prześcieradło,
spoceni, ze splątanymi nogami. Razem. Croft leżał przez długi czas nieruchomo, rozkoszując
się ciężarem Mercy w ramionach. Po chwili poruszyła się, odsunęła i zwinęła obok niego w
kłębek. Odwrócił głowę, aby na nią spojrzeć, i zobaczył, że go obserwuje spod przymkniętych
powiek. Zamrugała oczami i ziewnęła jak śpiący kot. - Już dobrze, kotku - powiedział
łagodnie. - Wiem, że nie mówiłaś tego poważnie. - Czego poważnie?-Oczy jej się zamykały,
kiedy układała się wygodniej na poduszce. - Kiedy mówiłaś przedtem, że mnie kochasz. To
wszystko z nerwów. Masz skłonności do mówienia bez namysłu, zanim się zastanowisz. -
Powinieneś wreszcie przestać pleść bzdury, Croft. - Odwróciła się na bok, pokazując mu
plecy. - Już i tak z trudem przyjdzie mi traktować cię rano poważnie. Zasnęła, nim zdążył
cokolwiek powiedzieć. Croft przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jej nagie ramię, a później
wstał, włożył dżinsy i znalazł ukojenie w medytacji. Mercy zbudziła się i stwierdziła, że jest
sama w pokoju. Sądząc po słońcu, musiało być wczesne popołudnie. Przypuszczalnie nie
spała więcej niż cztery godziny, ale czuła się wypoczęta. Przeciągnęła się z rozkoszą,
pozwalając myślom cofnąć się w przeszłość. W świetle dnia wydarzenia z Drifter's Creek
wydawały się bardzo odległe. Duchy zawsze bledną na słońcu. Z wyjątkiem Crofta. On nawet
w pełnym świetle dnia był tak samo rzeczywisty i namacalny. Mercy odrzuciła przykrycie i
poszła pod prysznic. Stojąc pod strumieniami wody zastanawiała się, czy Croft wykonał swój
obywatelski obowiązek i zadzwonił na policję. „Nie lubię policji". Przypomniała sobie jego
słowa, nie wiedząc, co by miały znaczyć. Umyła się, włożyła dżinsy i świeżą bluzkę. Kiedy
kończyła upinać włosy w gładki węzeł, aby brązowa fala nie opadała jej wciąż na oczy, w
drzwiach stanął Croft. Jak zwykle nie było odgłosu otwieranych drzwi, kroków, pukania. Po
prostu w jednej chwili drzwi były zamknięte, a w następnej Croft był razem z nią w pokoju.
Najwyraźniej wrócił do swego normalnego stanu. Miał w ręce papierową torbę z restauracji.
Ich oczy spotkały się w lustrze i Mercy zastygła z uniesionymi w gorę rękami. Na
wspomnienie swej rannej agresji poczuła, że za chwilę obleje się rumieńcem. Na szczęście
udało jej się zapanować nad sobą. - Przyniosłeś kawę? Świetnie. Chętnie się napiję.
Dzwoniłeś do szeryfa w sprawie Dallasa i Lance'a? - Mówiła głosem dźwięcznym i lekkim,
kończąc upinanie fryzury. - Kawa dla ciebie, herbata dla mnie. Tak, dzwoniłem do szeryfa.
Jakieś dwie godziny temu. Z automatu, nie podałem nazwiska. - Podszedł i stanął za nią, nie
spuszczając z niej oczu w lustrze. Mercy pierwsza odwróciła wzrok, udając, że szuka spinki. -
Znajdą zatem Dallasa i Lance'a. - Jeśli Gladstone nie znalazł ich wcześniej. - Myślisz, że
mógł ich szukać? Croft postawił na stoliku filiżankę kawy, pochylił się i pocałował Mercy w
odkryty kark. Zadrżała i znów spojrzała na niego w lustrze. - Nie. - Croft wyprostował się,
najwyraźniej zadowolony z faktu, że wywołał w niej tak wymowny dreszcz. - Nie sądzę, że
Gladstone ich znalazł. Wątpię, czy ich w ogóle szukał. Kiedy Dallas i Lance nie wrócili, z
pewnością pomyślał, że nie żyją. - Nie żyją! - On na moim miejscu nie zostawiłby ich
żywych. - Croft wzruszył ramionami. - Teraz na pewno zajmuje się czymś ważniejszym. -
Ucieczką? - Mercy przygryzła dolną wargę. Croft potrząsnął głową. - Daleko nie będzie
uciekał. Jeszcze nie. Za dużo niejasności. Ale helikopter daje mu dużo możliwości. Mam
nadzieję, że na razie uzna, iż jest dostatecznie bezpieczny tam, gdzie jest. Nawet jeśli Dallas i
Lance wpadną w ręce szeryfa, Gladstone'owi nie grozi nic więcej niż kilka grzecznych pytań.
- Nie będzie się obawiał, że złożymy na niego skargę? - Nie sądzę. Przypuszczalnie założy, że
działamy na własną rękę. Tego bym właśnie chciał. A więc nie polecimy na policję. Zresztą
nawet gdybyśmy tak zrobili, Gladstone powie, że nie miał zielonego pojęcia o działalności
Dallasa i Lance'a. - Ty naprawdę wierzysz, że Gladstone jest Eganem Gravesem, co? - Jestem
teraz prawie pewien. Ale nie mam ruchu, dopóki nie będę wiedział, gdzie zamierza się
schować. Jak tylko się dowiem... - Croft nie dokończył zdania i podszedł do okna. Wypił łyk
herbaty. - Ta książka jest nadal kluczem do wszystkiego. - Spojrzał przez ramię na Mercy. -
Mamy ją, ponieważ byłaś na tyle odważna, aby wejść do biblioteki i ją stamtąd wynieść.
Dziękuję ci, Mercy. - Nie dziękuj - odparła sucho. - Nie miałam wyboru. Odmówiłeś wyjścia
z ogrodu bez książki, pamiętasz? - Jak przez mgłę. Mercy uniosła brwi. - Jak się czujesz? Nie
masz kaca? - Nie. Wszystko znikło. - To niesamowite, że w ogolę mogłeś w nocy
funkcjonować, nie mówiąc już o potyczce z Dallasem i Lance'em. Byłeś na skraju
wyczerpania. - To ty wyciągnęłaś mnie z wody i zorganizowałaś naszą ucieczkę z rezydencji
Gladstones. - Czyli jesteś moim dłużnikiem, tak? - Tak. - Świetnie. Nie mogę się doczekać na
odbiór długu. Zaskoczył ją przelotnym, figlarnym wyrazem twarzy. - Myślałem, że już go
odebrałaś. Dziś rano. Mercy straciła kontrolę nad rumieńcem, który groził jej, odkąd Croft
wszedł do pokoju. Usiłowała wykpić się z sytuacji przesadnie wyniosłym uśmiechem. -
Przyznaję, że potrafisz być bardzo interesującym niewolnikiem. - Dziękuję. Staram się, jak
mogę. Powiedz mi prawdę. Czy nadal mnie szanujesz? Nie była pewna, co miało oznaczać
jego prowokujące pytanie, lecz na wszelki wypadek postanowiła nie ulegać. - Masz w sobie
pewne cechy, które z pewnością warte są szacunku. - Spuściła wzrok poniżej paska w
dżinsach. - Któregoś dnia... Nie widziała, żeby się poruszył, ale nagle znalazł się tuż przy niej.
Złapał ją za ramiona i podniósł na nogi. Kiedy rzuciła mu spłoszone spojrzenie, zobaczyła w
jego orzechowych oczach śmiech i irytację. We wzroku Crofta nie było tak dobrze znanej
obojętności, nie było śladu pustki. Mercy była zachwycona. - Jeśli chodzi o szacunek - zaczął
ostrzegawczo Croft. Mercy uśmiechnęła się do niego promiennie. - Chciałabym cię zapewnić,
Croft, że głęboko cię szanuję. Śmiech w jego oczach zmienił się w nieprzenikniony wyraz.
Spojrzenie, którym ją obdarzył, nie było odległe ani obojętne, jedynie enigmatyczne. Pochylił
się i pocałował ją. - Na początek wystarczy - powiedział. - Croft? Puścił ją i podszedł z
powrotem do okna. - Musimy porozmawiać, Mercy. - Wiem. - O Gladstonie. Czy o Gravesie,
wszystko jedno. - Wiem. - Mercy westchnęła. - Co dalej? - Zadzwonisz do swojej księgarni,
żeby ostrzec tę kobietę, która cię zastępuje, że ktoś może tam do ciebie dzwonić. Niech
zapisze numer dzwoniącego i przekaże ci, kiedy się z nią znów skontaktujesz. Postaraj się nie
robić z tego sprawy. Nie ma co jej straszyć. Ale niech pod żadnym pozorem nie podaje
twojego numeru tutaj temu, kto cię będzie szukał. - O czym ty mówisz? Kto zadzwoni do
Dorrie, szukając mnie? - Gladstone - powiedział z absolutnym przekonaniem Croft. - To
jedyny kontakt, jaki ma. - Dlaczego miałby mnie szukać? — i q | - Nas - poprawił odruchowo
Croft. - Będzie chciał nas odnaleźć i domyśli się, że czekamy na jego telefon. - Dlaczego? -
Bo chce odzyskać książkę. Na pewno już odkrył, że nie ma jej w bibliotece. Zbyt dużo
przeszedł, za dużo ryzykował, za często zdawał się na przypadek, żeby odzyskać ten
egzemplarz Doliny Burleigha. Będzie ją chciał mieć z powrotem. - Jest kolekcjonerem.
Kolekcjonerzy robią wiele rzeczy, aby zdobyć coś do swojej kolekcji. - Nie Gladstone. Nie
ryzykowałby zdemaskowania nowej tożsamości. Żadna z książek w jego bibliotece nie jest
duplikatem tych, które posiadał jako Egan Graves. Nie usiłuje odbudować starej kolekcji. W
gruncie rzeczy, sądząc z tego, co ci pokazywał, celowo unika książek, które zbierał jako
Graves. Jest na tyle sprytny, żeby wiedzieć, iż nie powinien robić niczego, co mogłoby go
kojarzyć z poprzednim wcieleniem. Próba odtworzenia starej kolekcji byłaby za dużym
ryzykiem. Gdyby ktoś się przyczaił i czekał,, aż się znów pojawi... - Dobrze, rozumiem. Nie
usiłuje odbudować starej kolekcji, lecz zadał sobie wiele trudu, aby dostać Dolinę. - To
książka droga, ale nie bezcenna. Ma swoją wartość, nie jest jednak prawdziwym skarbem. Nie
dla takiego człowieka jak Gladstone. Nie jest też specjalnie charakterystyczna dla jego zbioru.
- A przecież chciał nas przez nią zabić? - Ta książka jest kluczem. Będzie usiłował ją
odzyskać. - Ciekawe dlaczego? - Ba, sam chciałbym wiedzieć. - Croft przejechał ręką po
włosach. -Obejrzałem ją jeszcze raz rano, kiedy spałaś. Nie widziałem śladów podmienionych
stron, co nie znaczy, że w tekście nie ma jakiegoś ukrytego szyfru. - Szyfru! - Nie bądź taka
podekscytowana. Wierz mi, że czepiam się wszystkiego. Próbuję znaleźć powód, dla którego
Gladstone tak bardzo chce mieć tę książkę. - Croft odszedł od okna i skończył herbatę. -
Chodźmy coś zjeść. Zadzwonisz do Dorrie i powiesz jej, że ktoś może chcieć się z tobą
skontaktować. I nie mów jej, gdzie jesteś, rozumiesz? Może się przypadkiem wygadać przed
Gladstone'em, a to byłoby mało śmieszne. - Albo jesteś melodramatyczny, albo zbyt
powściągliwy i oszczędny w słowach. Powiedz mi, co chce osiągnąć Gladstone, kontaktując
się z nami w sprawie książki? - W tej chwili jest prawie pewien, że nie mamy nic wspólnego z
policją. To znaczy, że jesteśmy drobnymi kanciarzami, którzy przypadkowo trafili na interes
swego życia i usiłują z tego skorzystać. Będzie zakładał, że zechcemy dostać za Dolinę
większą sumę pieniędzy, skoro już wiemy, jak bardzo mu na tej książce zależy. Wyobrażam
sobie, że zaproponuje nam jakiś układ. - Ale my go nie przyjmiemy. Tak? - Owszem,
przyjmiemy. Na naszych warunkach. N i e podoba mi się to, Croft. W najmniejszym stopniu
mi się nie podoba. - Mercy chodziła przed nim tam i z powrotem, z poważną miną i
ściągniętymi brwiami. Nie po raz pierwszy zwracała się do niego o zachowanie zgodne ze
zdrowym rozsądkiem. Sprzeczała się z Croftem przez całe popołudnie. Nadeszła pora kolacji
i nic nie uzyskała. Z uporem twierdził, że sam sobie poradzi z Gladstone'em. - Nie musi ci się
to podobać, Mercy. Od tej pory ja decyduję. - Croft leżał na łóżku oparty o stos poduszek, z
rękami założonymi za głowę. Przez cały czas nie tracił cierpliwości. Ta niewyczerpana
cierpliwość złościła Mercy tak samo jak niewyczerpany upór. - To głupota. Idiotyzm.
Powinniśmy zawiadomić policję. - Nie. - Co masz przeciwko glinom? Po to płacimy podatki,
żeby policja zajmowała się takimi rzeczami. - Nie poradzą sobie z Gladstone'em. Nie mogli
go ruszyć, kiedy był Eganem Gravesem, i nie ruszą go teraz. Jest pod dobrą ochroną. I jest
bardzo ostrożny. Oczywiście zajmuje się czymś równie obrzydliwym jak przedtem na
Karaibach, ale niesłychanie trudno będzie mu to udowodnić. - Postąpił wbrew prawu. Wysłał
Dallasa i Lance'a, żeby nas zepchnęli w przepaść. - Udowodnij mu to. Dallas i Lance byli
parą wynajętych ludzi, którzy działali także na własną rękę i w wolnym czasie okradali gości
w motelu. Glinom trudno będzie nawet to im udowodnić. Nie ma szans na sprawę o próbę
zabójstwa. Mercy obróciła się i stanęła przed Croftem, z rękami na biodrach. - Czy nie ufasz
żadnym autorytetom, czy tylko policji? - Mówiłem ci, ja nie... - Za bardzo lubię policję.
Wiem. Chcesz wiedzieć dlaczego? - Oskarży cielsko wymierzyła w niego wskazujący palec.
Uśmiechnął się do niej i spojrzał pytająco. - Dlaczego? - Ponieważ ludzie, którzy lubią
dominować nad innymi, nie czują się najlepiej, gdy ktoś dominuje nad nimi. Nigdy się nie
nauczyłeś, że czasem trzeba innym dać porządzić. - To ciekawa teoria. Czy tego właśnie
uczyłaś mnie dziś rano, kiedy mnie zaatakowałaś w łóżku? Że powinienem wiedzieć, jak się
podporządkować innym? - To nie ma nic do rzeczy, jeszcze nie skończyłam z twoimi
wynaturzeniami w zachowaniu - zagroziła Mercy. - Tak? - Tak- mruknęła i znów zaczęła
spacerować po pokoju. - Chodzi nie tylko o to, że jesteś osobowością dominującą, lecz także
o to, że jesteś taki wyizolowany i opanowany. Działasz we własnym świecie, który od czasu
do czasu koliduje z prawdziwym światem. Z rzadka, przypuszczalnie jedynie w najbardziej
koniecznych przypadkach, usiłujesz wejść do tego świata, gdzie żyją ludzie tacy jak ja. Rzucił
jej dziwne spojrzenie. - Dlatego nazwałaś mnie duchem? Bo sądzisz, że nie należę do twojego
świata? Mercy westchnęła i usiadła na brzegu łóżka. - Być może. Ale ty nie jesteś duchem,
Croft. Jesteś tak samo rzeczywisty i prawdziwy jak inni ludzie. Tyle że znalazłeś sobie
oddzielne miejsce, prawda? Jak ci się to udało? Ku całkowitemu zaskoczeniu Mercy Croft
odpowiedział na jej pytanie: - Musiałem sobie znaleźć takie miejsce bardzo wcześnie w życiu.
- Dlaczego, Croft? - Nic takiego, co by się nie zdarzało innym dzieciakom. - Croft wzruszył
ramionami. - Dla mnie to było ważne. - Co się stało? Croft zawahał się, wyraźnie
przypominając sobie stare wspomnienia i emocje. - Mój ojciec pił. Bardzo dużo. - Och, Croft.
- Mówiłem ci, że to częsty problem. Myślę, że starał się jakoś dać sobie radę. Łapał się każdej
pracy, był robotnikiem w fabryce, pracował na dniówkę, u chłopa, gdziekolwiek. Ożenił się z
moją matką, kiedy miała osiemnaście lat i była w ciąży. Po paru latach biedowania moja
matka postanowiła, że ma dość takiego życia i wybrała jaskrawe światła Los Angeles. Miałem
wtedy pięć czy sześć lat. Nigdy jej więcej nie widzieliśmy. Myślę, że wówczas tata zaczął pić.
Z upływem lat było coraz gorzej. Kiedy się upijał, stawał się... bardzo gwałtowny.
Niebezpieczny. Jakby alkohol wyzwalał w nim całą wewnętrzną wściekłość. Po pewnym
czasie nauczyłem się chować, dopóki mu nie przeszło. Chyba go nienawidziłem. Mercy
przełknęła ślinę. Croft powiedział to tak spokojnie. - To musiało być straszne. - Kiedy był
trzeźwy, wszystko było dobrze. Wzajemnie się tolerowaliśmy. Kiedy jednak pił, było
okropnie. Myślę, że wiedział, iż był po pijanemu niebezpieczny, lecz nie potrafił się
kontrolować. Chyba się bał, że pewnego dnia naprawdę zrobi coś złego. - Tobie? - Tak. Albo
też zdawał sobie sprawę, że rosnę i któregoś dnia przestanę się przed nim chować. Mógłbym
mu oddać. Zaczął na soboty i niedziele wyjeżdżać do miasta i tam się upijać. Byłem z tego
zadowolony. Zapisałem się na kursy samoobrony. Na początku mówiłem sobie, że chcę się
obro- nić przed ojcem. Później zafascynował mnie świat walk Wschodu i związana z nim
filozofia kontroli ciała i umysłu. Znalazłem na tych kursach schronienie, miejsce, gdzie
mogłem być silny. - Inny świat. - W pewnym sensie. Instruktor był dobry, ale miał swoje
ograniczenia i wiedział o tym. Powiedział mi, że powinienem wyjechać, znaleźć innych
nauczycieli, którzy pomogą mi dać z siebie wszystko. Podał mi nazwiska ludzi, którzy
mogliby mnie przyjąć na naukę. Nie miałem pieniędzy na takie podróże i lekcje. Czułem się
zamknięty w pułapce. Potem zdecydowałem, że nie mogę dłużej zwlekać. Wyjechałbym
wcześniej, ale wydawało mi się, że ojciec umrze, jeśli mnie przy nim nie będzie. Kiedy
jednak skończyłem osiemnaście lat i spakowałem się do wyjazdu, ojciec pojechał do miasta i
nie wrócił. - Co się stało? - Został zabity w głupiej, bezsensownej bójce w jakimś zaułku.
Ktoś go napadł dla paru dolarów i butelki taniego wina. Mercy zamknęła oczy, wiedząc, co za
chwilę usłyszy. - Odnaleziono tego, co go zabił? - spytała. - Policja nie poświęciła tej sprawie
wiele czasu. - Głos Crofta nabrał niebezpiecznie obojętnego brzmienia. - Mój ojciec był
jednym z wielu pijaków zabitych w ulicznej bójce. Zwykła sprawa. Policja ma co innego do
roboty niż szukanie tego typu zabójców. Mercy bezwiednie wbiła paznokcie w dłonie. -
Postanowiłeś sam odszukać zabójcę, prawda? - Nikt inny nie chciał tego zrobić.
Nienawidziłem mojego ojca, ale kiedy został zabity, nie mogłem się z tym pogodzić, bo
przecież był moim ojcem. Starał się, jak mógł. - I ty się postarałeś. Postanowiłeś uczynić
zadość sprawiedliwości. Odszukałeś zabójcę? - Tak. Nie było to trudne. Zacząłem się
rozpytywać w tej części miasta, gdzie ojciec pił. Ludzie odpowiadali na moje pytania. - Nie
wątpię. Croft potrząsnął głową. - Nie było tak, jak myślisz. Nie musiałem stosować
przemocy. Ci ludzie chcieli, żeby ktoś odnalazł zabójcę. Mój ojciec nie był jego pierwszą
ofiarą. Oni wszyscy byli potencjalnymi ofiarami i zdawali sobie z tego sprawę. Bali się
współpracować z policją, ale nie bali się młodego szczeniaka, który chciał się dowiedzieć, co
się stało z jego starym. Pomogli mi. I znalazłem faceta, który pchnął tatę nożem. - Co się z
nim stało? - Mercy nie była pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź. Croft obrzucił ją chłodnym
wzrokiem. - Nie zabiłem go. - Prawie, ale nie całkiem? - Nie całkiem. Zostawiłem go
nieprzytomnego na schodach komisariatu. W jego kieszeniach zostawiłem dość dowodów,
aby mogli go skazać za zabójstwo mojego ojca i jeszcze paru takich jak on. - Skąd wziąłeś
dowody? Croft wzruszył ramionami. - Facet nosił przy sobie rzeczy, które zabrał ofiarom. I
nóż, którym zabił mojego ojca. Nie był bardzo sprytnym mordercą. Policja była szczęśliwa,
że może zakończyć kilka spraw o morderstwo bez kiwnięcia palcem. Nie zaglądali w zęby
darowanemu koniowi. Nawet udało im się zmusić faceta, żeby się przyznał. Sprawiedliwości,
tak czy owak, stało się zadość. Mercy wytrzymała jego spojrzenie. - Zamknięte Koło? - Tak. -
Croft lekko skrzywił usta. - Co było potem, Croft? - spytała Mercy spokojnie, choć czuła
ucisk w żołądku. - Szukając zabójcy mojego ojca dowiedziałem się czegoś o sobie. Czegoś,
czego wolałbym nie wiedzieć. To mnie przestraszyło. - Pozwól, że zgadnę - powiedziała
miękko Mercy. - Myślę, że dowiedziałeś się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że mogłeś to zrobić.
Znalazłeś zabójcę i się zemściłeś. Po drugie, okazało się, że twoje zajęcie jest... interesujące?
Czy to właściwe słowo? Ani na chwilę nie spuścił oczu z jej twarzy. ~ Właściwe słowo to:
„fascynujące". Miałem do tego smykałkę. Kiedy znalazłem człowieka, który zabił tatę, w
pewnym sensie znalazłem siebie. Musiałem wiedzieć więcej. Nadal miałem jednak problem
finansowy. Zaciągnąłem się więc do wojska i wtedy zrozumiałem, że nie daję sobie rady z
władzą, zwłaszcza ze ślepą, biurokratyczną, głupią władzą, która najczęściej nie kieruje się
ani rozsądkiem, ani logiką. Jednakże w wojsku miałem dobry trening. - A potem? - Moje
zdolności zostały dostrzeżone - stwierdził sucho Croft. - Zaproszono mnie do udziału w
specjalnej jednostce, ale wkrótce się okazało, że nie umiem działać zespołowo. Odszedłem,
gdy tylko mogłem, wziąłem pieniądze, które zaoszczędziłem, i zacząłem szukać tych ludzi,
których mi polecił mój pierwszy instruktor. Kilku znalazłem. Podróżowałem i uczyłem się, i
wszystko, czego się nauczyłem, było w jakiś sposób niebezpieczne. Albo psychicznie, albo
emocjonalnie, albo fizycznie. Musiałem się zatem nauczyć, jak kontrolować to, co już
umiałem. Nie poprzestałem na tym. Zacząłem praktykować to, czego się nauczyłem. Miałem
gdzie sprzedać swoje umiejętności. Mercy uśmiechnęła się mimo woli. - Nie myśl, Croft, że
mnie przestraszysz opowiadaniem, jaki to ty jesteś niebezpieczny. Za dobrze cię znam. - Nie
boisz się mnie, prawda? Ciekawe dlaczego? Jesteś taką miękką, łagodną kruszynką. - Fakt, że
jestem od ciebie mniejsza i może trochę bardziej uczuciowa, choć na pewno nie głupsza, nie
robi ze mnie „miękkiej, łagodnej kruszynki". Nie boję się ciebie, ponieważ mimo
zainteresowania przemocą i siły fizycznej, nie jesteś zwariowany. Panujesz nad sobą.
Pogodziłeś się ze sobą i ze swoją naturą. Pod pewnymi względami jesteś jednym z najbardziej
cywilizowanych mężczyzn, jakich znam. Wszyscy mamy w sobie coś szalonego. Niewielu z
nas nauczyło się to kontrolować i żyć z tym na co dzień. Ty potrafisz. Może taka właśnie jest
naprawdę cywilizowana istota ludzka. Croft zamknął oczy i oparł głowę o ścianę przy łóżku. -
Nie rób ze mnie bohatera romantycznego, Mercy. - Nic podobnego nie robię. Próbuję cię
zrozumieć. Podniósł powieki; w jego oczach zobaczyła głód. - Dlaczego? - Już ci na to
odpowiedziałam. Kocham cię. Usiadł prosto i spojrzał na nią ze zdumieniem. - Nie wiesz, co
mówisz, Mercy. Zadzwonił głośno telefon. Mercy sięgnęła po słuchawkę. - Z pewnością
wiem, co mówię. Nie jestem kompletną idiotką. - Mercy! Zignorowała go, słysząc znajomy
głos w telefonie. - Cześć, Dorrie. Jak leci? Były jakieś telefony? - Tylko jeden. Poczekaj
chwilę, znajdę kartkę. Już mam. Dzwonił niejaki pan Glad. Czy na ten telefon czekałaś? Pan
Glad. Mercy spojrzała na Crofta. To musiał być Gladstone. W tym momencie Mercy zdała
sobie sprawę, że do końca nie wierzyła, iż Gladstone się z nimi skontaktuje. Pobożne
życzenia. - Tak, Dorrie. Co ci przekazał? Croft stał jej nad głową, jakby chciał jej wyrwać
słuchawkę. Podał Mercy papier i ołówek. - Zapisz każde słowo - powiedział. Mercy kiwnęła
głową, słuchając z uwagą Dorrie. - Zostawił krotką wiadomość - powiedziała Porrie. ~ Masz
do niego zadzwonić pod ten numer. - Podała go. - Zapisałaś? - Zapisałam. Dzięki, Dorrie. -
Hej, co się dzieje? Myślałam, że twoja transakcja była już zaklepana. - Ja też - stwierdziła
Mercy z westchnieniem. - Tak to jest w wielkim świecie rzadkich książek, co? Negocjacje,
oferty, kontroferty i tak dalej. To szalenie ekscytujące, prawda? - Tak - powiedziała cicho
Mercy. - Ekscytujące. Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Crofta. - Chce, żebyśmy zadzwonili.
Croft wyrwał jej papier z ręki. - Nadal jest w rezydencji. - Skąd wiesz? - Sprawdziłem
numery telefonów, kiedy tam byliśmy. To jeden z nich. Oczywiście jest zastrzeżony, ale
nawet ludzie, którzy zastrzegają swój numer telefonu, popełniają błąd i umieszczają go na
aparacie telefonicznym, gdzie każdy może go zobaczyć. - Może Gladstone nie przejmuje się
tak bardzo tym, że ktoś niepowołany mógłby dostać ten numer. - Siedzi sobie bezpiecznie w
górach, w otoczeniu kilku sprawdzonych ludzi. Nauczył się nie ufać za bardzo tłumom nie tak
znów wiernych zwolenników. Ciekaw jestem, co to za sprawa z tą kolonią artystów. -
Myślisz, że to przykrywka dla jakichś nielegalnych poczynań? - Myślę, iż jest to przykrywka
dla czegoś przynoszącego duże zyski, absolutnie nielegalnego i bardzo niebezpiecznego.
Gladstone w głębi duszy pozostał Gravesem. Chce mieć władzę i pieniądze. Dużo władzy i
dużo pieniędzy. I umie je dostawać. Do czegoś tych artystów wykorzystuje. Sytuacja
przypomina tę z Karaibów. Tym razem zapewne także chodzi o narkotyki. Gladstone na tym
zna się najlepiej. Przynajmniej wiemy na pewno, gdzie się teraz znajduje. zmusiliśmy go do
zrobienia pierwszego ruchu. To go trochę odsłania. - Croft przyjrzał się numerowi telefonu. -
Chce, żebyśmy do niego zadzwonili? - Tak. - Dobrze. - Croft sięgnął po telefon. - Nie każmy
człowiekowi czekać. Wykręcając numer Croft przyglądał się Mercy. Bała się. Nie jego, tylko
tego, co się miało zdarzyć. Przypuszczalnie domyślała się, jaki będzie następny logiczny krok
w tej śmiertelnej grze. Chciałby ją uspokoić, lecz teraz było to już niemożliwe. Sprawy zaszły
za daleko, aby się wycofać. Nie potrafił się wycofać od dnia, kiedy zobaczył ogłoszenie o
Dolinie tajemniczych klejnotów Burleigha. Mercy wiedziała o tym, ale to nie zmniejszało jej
strachu co do ostatecznego zakończenia. Telefon zadzwonił jeden raz. Odebrała Isobel. Jej
niski, głos był czysty i opanowany. - Halo. Wie, kto dzwoni, pomyślał Croft. - Daj mi
Gladstones. - Nie chciał zdradzić, iż wie, że Gladstone jest naprawdę Eganem Gravesem.
Teraz trzeba było przekonać Gladstones, że Croft jest tylko handlarzem bez żadnych
skrupułów, który trafił na transakcję życia. - Oczekiwaliśmy na pański telefon. Moment. Tak
miło go uwodziła, kiedy mówili sobie po imieniu. Croft czekał cierpliwie i po chwili usłyszał
w słuchawce ciepły i czarujący głos Gladstones. - Ach, to pan. Czemu sprawia mi pan tyle
kłopotów? - Nie wszyscy jesteśmy bogaci, Gladstone. Niektórzy z nas muszą korzystać z
każdej nadarzającej się okazji. Zakładam, że jest pan zainteresowany odzyskaniem książki? -
Słusznie pan zakłada. Jestem rozsądnym człowiekiem. O jakiej sumie pan myślał? - O dużej. -
Byłem tego pewien. Jak pan się zapewne domyśla, ta książka jest dla mnie bardzo ważna. Ma
wielką wartość sentymentalną. - Pierwsze słyszę, żeby ktoś określał pornografię jako
sentymentalną, ale są gusta i guściki. - Jaką cenę wyznaczył pan na moją książkę? -
Pięćdziesiąt tysięcy. Z drugiej strony zapadła cisza. - Nie grzeszy pan nieśmiałością, co,
Falconer? - Mercy mówi, że nie ma zbyt wielu egzemplarzy tej książki. Moim zdaniem
wykorzystał pan Mercy w pierwszej turze negocjacji. - Czy tym razem dała panu
pełnomocnictwa do negocjowania? Croft spojrzał na Mercy. - Powiedzmy, że złożyła
wszystko w moich rękach. - Isobel miała rację. Rzeczywiście pan i panna Pennington
jesteście w siebie zapatrzeni. Dziwne. Cdż, tymczasem musimy się jakoś dogadać. Zgadzam
się na pana propozycję. Płacę gotówką. Kiedy może pan tu być z książką? - Chce pan, żebym
wrócił do pańskiej posiadłości? - Isobel może pana zabrać helikopterem z dowolnego miejsca.
- Nie, dziękuję. Wolę dojechać sam. I z powrotem też sam wyjadę, bez pomocy Isobel. Będę
o świcie. Po drugiej stronie znów zapadła cisza, po czym Gladstone zapytał gładko: - Jak
daleko pan teraz jest? - Dostatecznie daleko. - I nie może pan być tu wcześniej? - Nie. Czeka
mnie długa droga. Dojadę najwcześniej o świcie. O wschodzie słońca niech Isobel przyniesie
pieniądze do pierwszej bramy. Tam się spotkamy. - I będzie pan miał książkę? - Zależy mi
tylko na pieniądzach, Gladstone. Chętnie oddam panu książkę. tak nie jest w moim guście. -
Jestem pewien, że nie jest. Niewątpliwie woli pan bardziej współczesny styl tych rzeczy. W
głosie Gladstones zabrzmiało lekkie obrzydzenie. Nie udało mu się powściągnąć poczucia
snobistycznej wyższości intelektualnej, chociaż Croft zastanawiał się, jak można być snobem
na tle preferencji erotycznych. - Przy bramie nie chcę widzieć nikogo oprócz Isobel,
Gladstone. - Poza mną i Isobel nie ma tu nikogo. Dallas i Lance, jak pan zapewne wie, są w
rękach policji. - A pan nie zamierza wpłacić za nich kaucji, co? - Za dwóch złodziei, którzy
wykorzystali moje dobre serce? - Gladstone był oburzony takim pomysłem. - Kiedy ich
zatrudniłem, nie miałem pojęcia, że byli już karani. Byłem zaszokowany, kiedy szeryf mi o
tym powiedział. - Wyobrażam sobie. Na pewno wszyscy panu współczują. Czyli gliny nie
podejrzewają żadnego związku między panem a nimi? - Policja wie, że jestem tylko niewinną
osobą, która ich nieświadomie zatrudniła. Okazuje się, że Dallas i Lance którejś nocy włamali
się do motelu. Opowiadali szeryfowi, że to ja ich tam posłałem, ale szeryf, naturalnie, nie
uwierzył w ani jedno słowo tej idiotycznej opowieści. Obawiam się, że ich przeszłość mówi
sama za siebie. - To mnie nie dziwi. - Natomiast to, co opowiedzieli szeryfowi o tym, jak
zostali związani w wymarłym mieście, jest daleko bardziej interesujące - kontynuował z
namysłem Gladstone. - Twierdzili, że gonili włamywacza i ten człowiek znikł w Drifter's
Creek. Kiedy się zatrzymali, żeby go odszukać, nie znaleźli nikogo oprócz duchów. Niewiele
pamiętają z całego wydarzenia. Oczywiście poinformowałem szeryfa, że u mnie w domu nic
nie zginęło i musiałem przyjąć, że Dallas i Lance zajmowali się jakąś swoją prywatną sprawą.
Zasugerowałem mu jednak, że być może jest w to zamieszany jakiś trzeci człowiek i że
mogły to być porachunki między złodziejami. To by wyjaśniało, skąd zatrud- nieni przeze
mnie ludzie mieli przy sobie dowody przestępstwa. - I szeryf szuka teraz trzeciego złodzieja?
- Niech się pan nie martwi, Falconer. Szeryf na pewno nie szuka zbyt energicznie.
Przypuszcza, że ten człowiek już dawno ulotnił się z okolicy, porzucając wspólników. Szeryf
jest zadowolony, że kłopotliwy gość nie przebywa już wjego zasięgu. - Wszystko bardzo
ładnie się ułożyło. - Lubię, kiedy wszystko się ładnie układa. - Ja też - stwierdził Croft. -
Niech Isobel będzie przy bramie o świcie. - Odłożył słuchawkę, nim Gladstone zdążył coś
powiedzieć. Mercy siedziała na łóżku, czekając na szczegóły. Zacisnęła ręce na kolanach i
spoglądała na Crofta wielkimi oczyma. - I co? - spytała tępo. - Jeśli chodzi o Gladstones,
wszystko jest załatwione. Uważa mnie za drobnego złodziejaszka, który chce mu oddać
książkę za pięćdziesiąt tysięcy. - To nie jest drobna suma. Croft wzruszył ramionami. -
Musiałem podać sumę na tyle dużą, żeby go przekonać do moich intencji, ale nie za dużą,
żeby nie stwarzać wrażenia, iż wiem, jak bardzo ta książka jest dla niego cenna. Pięćdziesiąt
tysięcy to nie jest taka wielka suma dla Gladstones. - Wszystko jest względne - przyznała
Mercy z westchnieniem. - Za takie pieniądze mogłabym otworzyć parę księgarni. - Nie
wszystko jest względne. Niektóre rzeczy są bezwzględne. - Wiem. Właściwie zaparzona
herbata, honor i zemsta. - I miłość. Zignorowała jego słowa, przyglądając mu się z uwagą. - I
co teraz? Słyszałam, jak mówiłeś, że spotkasz się z przepiękną Izzy o świcie. Podróż nie
zajmie ci całej nocy. To najwyżej cztery godziny jazdy. Wiem to najlepiej. Gdybyś wyjechał
teraz, mógłbyś tam być o ósmej wieczorem. - Zamierzałem tam dotrzeć na dziewiątą. Wolę
działać w całkowitej ciemności. Mercy głęboko odetchnęła. - Nie masz zamiaru spotkać się z
Isobel rano, prawda? Chcesz się dostać na teren posiadłości dziś wieczorem. - Chcę
zakończyć sprawę do rana - powiedział Croft. Czekał, aż Mercy zrozumie sens jego
wypowiedzi. - A co z Isobel? - Ona mnie nic nie obchodzi. Chcę dostać Gladstones. - Jesteś
pewien, że Gladstone jest Gravesem? -jeszcze raz spytała z naciskiem Mercy. - Jestem
pewien. Nawet gdyby nim nie był, i tak musiałbym teraz coś z nim zrobić. - Bo wysłał
Dallasa i Lance'a, żeby nas zabili? - Ponieważ zamierzał cię zabić po moim „utonięciu", a po
naszej ucieczce wysłał Dallasa i Lance'a, żeby cię zabili. - Croft wstał. Być może Mercy nie
rozumiała, że w momencie, gdy Gladstone kazał Dallasowi i Lance'owi zlikwidować Mercy,
wydał na siebie wyrok. Nawet gdyby Croft nie był pewien, czy Gladstone jest Gravesem,
musiał działać. Wiedział, że nie ściga teraz Gladstones wyłącznie z powodu nie dokończonej
sprawy sprzed trzech lat. Miał bardziej bezpośredni, bardziej palący powód. Tym powodem
była Mercy Pennington, która dwa razy stwierdziła, że go kocha. - Croft? - Mercy
przypatrywała mu się z troską. - Mam godzinę do wyjazdu, Mercy. Chcę pomedytować.
Muszę mieć czysty umysł. - A ja? - Będziesz tu bezpieczna. Nikt nie wie, gdzie jesteś.
Podskoczyła z gniewu. - Nie chodzi mi o bezpieczeństwo. Chcę jechać z tobą. - Nie ma
mowy. Już i tak byłaś przeze mnie narażona na wiele niebezpieczeństw. Nie wezmę cię ze
sobą. - Ależ, Croft, do tej pory byliśmy w tym razem. Nie chcę cię teraz puścić samego.
Widział, że mówi poważnie, i był zdumiony tym, że w ogóle brała pod uwagę swój dalszy
udział w tej sprawie. - Wykluczone, Mercy. Jestem w tym najlepszy. I najlepiej działam sam.
- Możesz potrzebować pomocy. - Nie. ~ Do cholery, zawsze jesteś taki pewny siebie. Taki
samodzielny Myślisz, że wszystko potrafisz zrobić sam, co? Nikogo nie potrzebujesz, a
przynajmniej się do tego nie przyznasz. Któregoś dnia to się musi zmienić, Croft. To się już
zmieniało, ale nie wiedział, jak to powiedzieć. Później, obiecał sobie w duchu Croft. Później
powie jej, że ustawiła cały jego świat wokół innej osi, odnajdując połączenie między
wymiarem, w którym egzystował, a tym, w którym sama żyła. Teraz nie było na to czasu, a
poza tym nawet sobie nie potrafił jeszcze dokładnie tego wytłumaczyć. - Mercy,
porozmawiamy, jak wrócę. - Chcę jechać z tobą - powtórzyła. Potrząsnął głową. - Nie. -
Widział, że akceptuje jego decyzję. - Taki jesteś uparty. Zarozumiały - szepnęła. - Tak musi
być, Mercy. - Zamknij się i idź medytować. Ja idę na kawę. Odwróciła się i wybiegła z
pokoju, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. Po dłuższej chwili Croft otworzył okno. Usiadł na
dywanie i ogrzewał się w słońcu. Daleki dźwięk przejeżdżających samochodów i głosów
ludzkich wpadał przez otwarte okno, ale Croft ich nie słyszał. Kiedy medytował, potrafił
wytłumić wszelkie odgłosy. Jednakże tego popołudnia z trudem udawało mu się wyrzucić z
głowy wspomnienie zielonych oczu odbijających emocje równie wyraźnie, jak akwarela
odbija światło. Wspaniałych, przejrzystych oczu, w których mógł czytać jak w książce. Mercy
powiedziała, że go kocha, i on w tym czasie patrzył jej w oczy. Wcześniej wmawiał sobie, że
nie wiedziała, co mówi, lecz sam siebie oszukiwał. Teraz, siedząc spokojnie i wyrzucając z
umysłu wszystkie zbędne myśli, zrozumiał to dokładnie. Powoli skoncentrował się na punkcie
świetlnym wewnątrz samego siebie i jego umysł się oczyścił. Nie wątpił już w słowa Mercy.
Wiedziała, co mówi. Widział tę wiedzę w jej oczach. Kochała go. Croft przyjął tę wiedzę w
siebie, ucząc się jej, obracając ją w głowie, badając tak, jak bada się kwiat, zachód słońca czy
morze o świcie. Chciał zrozumieć, co to znaczy być kocha- nym przez Mercy. Chciał to
zrozumieć każdą cząstką swej istoty. Pozwolił, by świadomość o tym, że Mercy go kocha,
przepływała przez niego, dopóki go nie wypełniła, nie usatysfakcjonowała i nie dała mu
uspokojenia. Był to inny rodzaj uspokojenia niż ten, jaki uzyskiwał przez medytację i
męczący trening fizyczny, ale w jakiś sposób Z nim powiązany. Croft zdał sobie sprawę, że
nigdy do tej pory nie zaznał prawdziwej miłości. Może dlatego jej nie poznał, a nawet chciał
ją odrzucić, kiedy czuł, że rodzi się między nim a Mercy. Myślał, że rozumie miłość
intelektualnie, myślał, że zna jej żądania i wymagania, ale nigdy naprawdę nie rozumiał jej
władzy. Teraz zaakceptował prawdę. Nie miał wyboru. Był zakochany w Mercy. Tak bardzo,
jak ona w nim. Było to połączenie namiętności, przyjaźni, szacunku, a nawet podniecających i
pobudzających spięć i odmiennych interpretacji ważnych pojęć. Zamknięte Koło. Croft
studiował nowe Koło, które się zamknęło w jego umyśle, patrzył, jak się jednoczy wokół
punktu światła, na którym się skoncentrował. Było doskonałe. Nawet te jego części, których
nie dało się całkowicie zrozumieć, były częścią doskonałości. Nie było czegoś takiego jak
wiedza absolutna. Pewne tajemnice pozostawały tajemnicami na zawsze i Croft czuł, iż w
stosunkach między kobietą a mężczyzną nieznane rejony były równie ważne jak to, co dało
się zrozumieć. Przyjął je, przyjął całość. Mercy należała do niego i on należał do niej. Croft,
wreszcie usatysfakcjonowany, przeszedł do następnego aspektu medytacji. Musiał przywołać
czystą logikę i wytrzymałość, niezbędne na dalsze godziny. Czas mijał. Kiedy jednak Mercy
ostrożnie otworzyła drzwi pół godziny później, Croft był gotów. Odwrócił głowę i zobaczył ją
w drzwiach, z białą papierową torbą w ręce. - Przyniosłam ci coś do jedzenia. I filiżankę
herbaty. Z torebki, ale kazałam im najpierw zagotować wodę. Skończyłeś medytować? -
Wyjęła z torby dwie filiżanki i podała mu jedną, zdejmując przykrywkę z drugiej. -
Skończyłem. - Croft wstał, czując spokój, a jednocześnie pełną gotowość. Wszystkie jego
zmysły były pobudzone i wyostrzone, choć w pełni je kontrolował. Tak się zawsze czuł przed
dosięgnięciem granic przemocy i poznaniem na nowo radości istnienia. Tak się zawsze czuł,
kiedy kochał się z Mercy, chociaż czasami zabierała go znacznie dalej. Przy niej mdgł stracić
kontrolę i nadal czuć, że jest bezpieczny. Zdjął pokrywkę ze swojej filiżanki i napił się
herbaty. - Kocham cię, Mercy - powiedział spokojnie. Mercy o mało nie udławiła się kawą. -
Co?-parsknęła, krztusząc się. Do oczu napłynęły jej łzy. Croft uderzył ją lekko w plecy,
ignorując jej pytanie. - Muszę już iść. Kanapkę zjem w drodze. Wrócę jutro rano. Do
widzenia, Mercy. Lekko musnął jej usta pocałunkiem i wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Kocha ją. Mercy, jak zwykle, rozdarta była między chęcią potrząśnięcia Croftem a
namiętnym pragnieniem objęcia go. Uniemożliwił jedno i drugie wychodząc zaraz po swym
wiekopomnym oświadczeniu. To było typowe dla Crofta, wściekała się Mercy, chodząc tam i
z powrotem po małym pokoju. Nie żadne namiętne wyznanie dozgonnej miłości przy kolacji
ze świecami, nie wręczenie pierścionka zaręczynowego, nie szalona rozmowa o jego
emocjach i uczuciach. Tylko stwierdzenie faktu przed wyjściem na ryzykowną wyprawę. To
musiało się zdarzyć podczas medytacji, pomyślała Mercy. Najwyraźniej coś tam sobie
wydumał w tym swoim pokręconym umyśle, wplątał rosnące przywiązanie do Mercy w swój
prywatny pogląd na świat i zamknął jedno ze swych cholernych wewnętrznych Kół. Kiedy
wszystko znalazło swoje miejsce, zrozumiałe i zaakceptowane w labiryncie nazywanym
męskim rozumem, Croft spokojnie przedsta- wił skończony wynik rozmyślań, jakby to był
normalny fakt, nic więcej. A potem wyszedł, nie pozwalając Mercy na wzruszające
pożegnanie ani na długie prośby o zachowanie ostrożności. Była skazana, aby tu tkwić,
podczas gdy mężczyzna, którego kocha i który twierdzi, że też ją kocha, udał się na samotną
wyprawę po prawdę, sprawiedliwość i zamknięcie Koła. Chyba jej odbiło, że się w nim
zakochała. Ledwie go znała. Chociaż go naprawdę poznała. To było najbardziej
zdumiewające. Podczas kilku dni, które razem spędzili, zdążyła go poznać lepiej niż
kogokolwiek w życiu. W gruncie rzeczy znała zaledwie kilka faktów z jego życia. Krótka,
ponura historia, jaką jej opowiedział po południu w rzadkiej chwili zaufania, była jedynym
streszczeniem pewnego okresu jego życia, co zresztą nie miało żadnego wpływu na jej
uczucia. Kochałaby go nawet wtedy, gdyby nigdy jej nic nie opowiedział. Jej zrozumienie i
akceptacja nastąpiły na innym poziomie, który niewiele miał wspólnego z faktami czy z
logiką. Od pierwszej chwili, kiedy go poznała, zdawała sobie sprawę z nowego i odmiennego
poczucia świadomości. Jakby Croft miał szczególną moc, aby ożywić w niej coś, co spało nie
dostrzeżone przez wszystkie te lata, jakiś szósty zmysł, który niewiele miał wspólnego z
rzeczywistością. To nadprzyrodzone poczucie świadomości miało własne sposoby omijania
faktów i logiki. Na cóż zresztą przydałyby się fakty i logika w takiej sytuacji? Kiedyś Mercy
znała mnóstwo faktów dotyczących byłego narzeczonego. Wiedziała o nim wszystko,
poczynając od szkół:, do których chodził, po sklepy, gdzie kupował markowe buty do
biegania. Omawiała z nim szczeble jego kariery i wyniki meczów tenisowych. Wiedziała,
jakie lubi filmy i samochody. Znała wszystkie ważne fakty z życia Aarona Sandersa oprócz
najważniejszego: nie można było mu powierzyć kobiecej miłości ani jej skarbów. Mercy
gotowa była założyć się o całe pieniądze zainwestowane w Pennington's Second Chance o to,
że Aaron Sanders nigdy w życiu nie zastanawiał się dłużej niż dwie sekundy nad swym
poczuciem honoru czy godności, nie wspominając już o stworzeniu sobie jakiejś własnej
filozofii. Nie była to wyłącznie wina Aarona, stwierdziła Mercy. Żaden człowiek nie
zastanawiał się nad czymś, co dla niego nie istnieje. Nerwowo przeszła przez pokdj i
otworzyła walizkę, żeby wyjąć Dolinę. Do szału doprowadzał ją fakt, że Croft ryzykował
życie z powodu głupiej książki. O mało nie zginął poprzedniej nocy. Oboje o mało nie
zginęli. Dlaczego ta książka jest taka ważna dla Erasmusa Gladstones? Mercy położyła
książkę na małym stoliku przy oknie i usiadła, aby jeszcze raz dokładnie jej się przyjrzeć,
Przeczytała już większość tekstu i choć było to dość interesujące, z pewnością nie
odpowiadało erotycznym gustom Gladstones. Mercy była absolutnie przekonana, że książki
tej nie napisano dla mężczyzn. Za dużo tu było uczucia, za dużo autentycznej namiętności, za
dużo wrażeń. Opowieść była bardziej zmysłowa niż seksualna. W gruncie rzeczy Dolina
tajemniczych klejnotów Burleigha była historią miłosną, nie zaś mechanicznym opisem
egzotycznego seksu. Choć cenna, nie była ani tak rzadka, ani nadzwyczajna, aby wzbudzić w
Gladstonie takie szalone zainteresowanie. Dla Doliny nie warto byłoby popełniać
morderstwa. Wniosek nasuwał się sam. W książce było coś jeszcze, co nadawało jej wartość
w oczach Gladstones. Mercy obróciła książkę, przypatrując się uważnie zniszczonej skórzanej
oprawie. Jeśli tekst zawierał jakiś tajemniczy szyfr, Mercy nie miała czego szukać. Z trudem
rozwiązywała krzyżówkę w codziennej gazecie. Trochę się jednak znała na starych książkach.
Powoli przewracała grube strony, zastanawiając się nad rożnymi możliwościami. Piękny,
doskonałej jakości papier używany w osiemnastym wieku nadal był przyjemny w dotyku i
pozostał w świetnym stanie. Ręczne notatki na marginesach z pewnością liczyły sobie wiele
lat. Atrament zbladł, a odręczne pismo w osiemnastowiecznym stylu było szalenie trudne do
odczytania. Mercy nie zauważyła żadnych bardziej współczesnych zapisków. Nowe notatki
na marginesach obniżyłyby wartość książki, ale zapiski z czasów jej wydania były czymś
zupełnie innym. Dla wielu kolekcjone- rów stanowiły dodatkową wartość, zwłaszcza jeśli
pisała je jakaś znana postać historyczna. Za oknem pokoju szybko dogorywało popołudnie.
Mercy zastanawiała się, gdzie teraz jest Croft. jechał na pewno prędko. Bez niej w
samochodzie na pewno prowadził po górskiej drodze z dużo większą prędkością niż za
pierwszym razem. Doskonały refleks i znakomity wzrok pozwalały mu pokonywać zakręty z
ryzykiem, które przepełniało Mercy dreszczem. Jedyne ograniczenia wynikały z natury
samochodu. Croft przypuszczalnie przestrzegał tych ograniczeń, ale wyciskał z Toyoty
wszystko, co się dało. Mercy przez chwilę wyglądała przez okno, martwiąc się o Crofta i
denerwując własną bezsilnością. Później znów spojrzała na Dolinę. Długie promienie
zachodzącego słońca w szczególny sposób oświetliły oprawę. W skórze widać było każde
załamanie, każdy najdrobniejszy ślad narzędzi introligatora. Pierwszy właściciel Doliny nie
szczędził kosztów na robotę mistrza. Większość książek z czasów wydania Doliny
wychodziła w oprawie papierowej. Nabywca posyłał je do utalentowanego mistrza, który
oprawiał je w skórę. Kolekcjonerzy najwyżej cenili egzemplarze z tego okresu w
oryginalnych okładkach, ale na drugim miejscu stawiali książki w oprawie wykonanej w tym
samym okresie, kiedy książka została wydana. Dolina była tego przykładem. Ponieważ
wydrukowano ją nakładem prywatnym, istniała możliwość, że wydawca dał ją oprawić przed
sprzedaniem. Mercy przejechała palcami po grzbiecie książki, wpatrując się weń w pełnym
świetle zachodzącego słońca. Poczuła pod ręką pewien luz. Może w przeszłości książka
upadła komuś na podłogę. W środku grzbietu też było coś nierównego, jakby skóra się
przedarła, albo została wycięta, a następnie starannie naprawiona. Blada kreska widoczna
była jedynie w silnym świetle. Nowy sposób percepcji, jaki Mercy niedawno w sobie odkryła,
mówił jej, że ślad nie jest zwykłą rysą na skórze. Mercy siedziała przez dłuższy czas
nieruchomo, rozważając różne możliwości. Mogła założyć, że jej wyobraźnia zanadto
pracuje, i zapomnieć o wszystkim. Albo mogła rozciąć skórę w miejscu, gdzie była już raz
przecięta, i zaryzykować obniżenie wartości książki przez celowe zniszczenie i tak już zużytej
oprawy. Pomyślała o Crofcie w drodze do Gladstone'a i o tym, jak bardzo był przekonany, że
Dolina ma kluczowe znaczenie dla sprawy. Było w książce coś, co sprawiało, iż stała się
przyczyną usiłowania morderstwa. Mercy nie wahała się dłużej. Podeszła do walizki i wyjęła
kosmetyczkę, w której miała zaledwie kilka rzeczy: pastę do zębów, szczoteczkę, grzebień i
szczotkę do włosów, parę kosmetyków, na ogół nie używanych przez zapomnienie i mały
zestaw przyborów krawieckich. Ż niego właśnie wyciągnęła maleńkie nożyczki. Z napięciem
wsunęła czubek nożyczek w niemal niewidzialny szew. Książka, którą zamierzała zniszczyć,
miała dwieście lat i wielką wartość pieniężną, toteż Mercy trzęsły się ręce i targały nią
wątpliwości. Kreska na skórze mogła wcale nie być szwem. Mogła być jakimś starym śladem
albo błędem introligatora. Kiedy skóra zaczęła się rozchodzić, zaszokowana Mercy
stwierdziła, że sklejono ją klejem i to całkiem niedawno. Ten, kto to zrobił, wykonał swoją
pracę starannie, ale nietrwale. A może, pomyślała Mercy, ten ktoś chciał mieć na przyszłość
łatwy dostęp do grzbietu książki. Po długich minutach uciążliwej pracy szew rozszedł się do
końca i Mercy zobaczyła wąski otwór między grzbietem książki a jej oprawą. Odłożyła
nożyczki i nachyliła grzbiet pod innym kątem, żeby go iepiej oświetlić. Pod skórą znajdował
się kawałek papieru. Teraz Mercy drżała nie tylko ze zdenerwowania, lecz także z
podniecenia. Wyciągnęła papier. Była to zupełnie nowa, zwykła kartka papieru z notatnika,
złożona w wąską kopertę. Gdy Mercy odwróciła ją i potrząsnęła, wypadł z niej na stół
mikrofilm. Wpatrywała się weń przez dłuższy czas. To dlatego Dolina tajemniczych
klejnotów miała taką wartość dla Erasmusa Gladstone'a. Zawartość mikrofilmu
przypuszczalnie pochodziła z czasów, kiedy był jeszcze Eganem Gravesem. I na tyle ważna
dla Gladstone'a, że dla jej zdobycia narażał swoją nową tożsamość. Mercy podniosła
mikrofilm i spojrzała nań pod światło, kiedy głośno zadzwonił telefon. Podskoczyła nerwowo
i szybko rzuciła mikrofilm na stół. Nieomal przewróciła się o krzesło, sięgając po słuchawkę.
- Halo? - Mercy? To ja, Dorrie. Wszystko w porządku? Masz dziwny głos. - W porządku. -
Mercy głęboko wciągnęła powietrze. Cała ta sprawa wymykała im się z rąk. Croft byłby
wściekły, gdyby zawiadomiła policję, aie czasami nawet Croft potrzebował pomocy.
Podejrzewała, że właśnie nadszedł taki czas. Nie zaszkodzi porozmawiać ze zrównoważoną
Dorrie. - Dorrie, cieszę się, że zadzwoniłaś. Chcę z tobą o czymś porozmawiać. Potrzebuję
pomocy. - Dobrze, ale najpierw muszę ci coś przekazać - powiedziała Dorrie. - Pan Glad
znów zadzwonił. Mercy zacisnęła palce wokół słuchawki telefonicznej. - Kiedy? - Parę minut
temu. Dlatego do ciebie dzwonię. Poprosił, żebym ci coś przekazała. - Cholera. - Co? - Nic.
Co masz mi przekazać? Mercy była pewna, że jest to jakaś straszna wiadomość. Stało się coś
bardzo, bardzo złego. Czuła to w ściśniętym żołądku. - Poczekaj chwilę, wezmę kartkę.
Bardzo mu zależało, żebym ci to przekazała jak najdokładniej. Jak ci idzie ten interes? On ma
taki miły głos przez telefon. Nigdy bym nie pomyślała, że będziesz się tak targować z
pierwszym klientem. - Miałam ostatnio mnóstwo pomysłów. Co masz mi powtórzyć, Dorrie?
- Nie denerwuj się, już mam. Powiedział, że nastąpiła drobna zmiana planu. Pan Falconer
przyjechał wcześniej i doszli do porozumienia. Masz jak najszybciej zadzwonić do domu do
pana Glada. Mercy zrobiło się zimno. Dreszcze, które chodziły jej po plecach, przypominały
te z poprzedniej nocy w Drifter's Creek. Niewidzącym wzrokiem patrzyła przez okno. Za parę
godzin będzie ciemno. ~ Mam do niego zadzwonić do domu - powtórzyła. - Tak. Podać ci
numer? - Nie, znam ten numer. Dzięki, Dorrie. - jesteś pewna, że wszystko jest w porządku,
Mercy? Nic nie było w porządku. - Tak. Jeszcze raz dziękuję, Dorrie. Niedługo do ciebie
zadzwonię. - Mam nadzieję, że szybko załatwisz ten interes, bo inaczej w ogóle nie będziesz
miała urlopu. - To bardzo prawdopodobne. Do widzenia, Dorrie. - Uważaj na siebie i baw się
dobrze - pożegnała ją wesoło Dorrie. Mercy odłożyła słuchawkę, patrząc na nią wzrokiem
pełnym obrzydzenia. Później spojrzała na mikrofilm. Pan Falconer przyjechał i doszli do
porozumienia. To niemożliwe. Chyba że się wzięło pod uwagę helikopter. Może Gladstone i
Isobel zatrzymali Crofta w jakimś miejscu drogi prowadzącej do posiadłości. Małym
helikopterem można łatwo manewrować. Zdolny pilot potrafi wylądować na kawałku prostej
drogi. Isobel była doskonałym pilotem. Sam Croft tak stwierdził, a on nie sypał pochwałami.
Niespodziewane lądowanie helikoptera z uzbrojonym Gladstone'em mogło zrujnować
staranne plany Crofta. Może nawet został uwięziony. Gladstone wziął go jako zakładnika za
mikrofilm. To wszystko zaczynało nabierać przerażającego sensu. Nie było na co czekać.
Mercy podniosła słuchawkę i wykręciła numer Gladstone'a. Po pierwszym dzwonku zgłosiła
się Isobel. W jej niskim, gardłowym głosie dźwięczała satysfakcja, choć słychać w nim było
również pewne napięcie. - Czekaliśmy na pani telefon. - Chcę mówić z Gladstone'em. -
Będzie pani rozmawiać ze mną. Erasmus upoważnił mnie do załatwienia tego w jego imieniu.
Zakładam, że otrzymała pani wiadomość od Dorrie? - Tak. - Doskonale. Wie pani zatem, że
pan Falconer jest znów naszym gościem. - Chcę z nim porozmawiać. - Obawiam się, że w tej
chwili jest to niemożliwe. - Nie zrobię niczego, dopóki z nim nie porozmawiam. - Daję pani
słowo, że pani kochanek żyje i ma się dobrze, choć może nie jest szczególnie szczęśliwy. -
Pani słowo nie jest wiele warte. - Przykro mi, że tak pani sądzi. Ale moje słowo to wszystko,
co pani zostało. - Czego właściwie chcecie ode mnie? - spytała Mercy, patrząc na mikrofilm. -
Chcemy, żeby pani do nas przyjechała. Nasze przyjęcie zakończyło się dość gwałtownie i
Erasmus obawia się, że odnieśli państwo niemiłe wrażenie. Chcielibyśmy to nadrobić. - Mam
przyjechać z powrotem do posiadłości Gladstones? - W tej sytuacji chyba pani samej na tym
zależy. Biorąc pod uwagę, że pan Falconer jest dla pani bliskim człowiekiem. Grozili, że
zabiją Crofta, jeśli nie przyjedzie. - Podróż zabierze mi wiele godzin. - W żadnym wypadku
nie chcemy, żeby jechała pani samochodem - zapewniła ją lsobel. - Spotkam panią po drodze.
Proszę mi podać jakieś miejsce, gdzie może pani być za godzinę. Zostanie nam godzina, żeby
tu dotrzeć za dnia. Proszę wybrać odosobnione miejsce i nikogo ze sobą nie przywozić, jasne?
Nie wyląduję, jeśli nie będzie pani sama, albo jeśli będę uważała, że ktoś za panią jedzie.
lsobel miała po nią przylecieć helikopterem. Mercy skurczyła się na samą myśl. Niechętnie
przysunęła do siebie mapę. - Kilka kilometrów od motelu, gdzie zatrzymaliśmy się z Croftem
pierwszej nocy, jest teren rekreacyjny. - Znam go, za dużo tam ludzi. Ale osiem kilometrów
na wschód od motelu jest łąka. Proszę tam być za godzinę. - Jazda potrwa dłużej niż godzinę.
Pewno z półtorej godziny. - Więc niech pani już wyjeżdża. - Cholera, to nie jest takie proste.
Nie mam samochodu. - Mercy stwierdziła, że zaczyna się złościć, co w zbawienny sposób
zmniejszało strach. - To niech pani wynajmie. I lepiej niech się pani wreszcie ruszy. Po
przyjeździe na łąkę proszę zaparkować samochód tak, żeby go nie było widać. Za zakrętem
rośnie kępa jodeł. Niech pani tam schowa samochód. - Przypuszczam, że chcecie, abym
przywiozła ze sobą książkę - stwierdziła ponuro Mercy. Po drugiej stronie zapadła cisza. -
Stanowczo - powiedziała wreszcie Isobel z naciskiem. - Musi pani przywieźć książkę. To
najważniejszy cel pani wycieczki, prawda? - Odłożyła słuchawkę, nie czekając na odpowiedź.
Mercy zmarszczyła brwi. Mogłaby przysiąc, że w głosie Isobel dźwięczało zdumienie, jakby
nie wiedziała, iż to Mercy ma książkę. Przecież jeśli złapali Crofta, powinni już wiedzieć, że
nie wziął książki ze sobą. Mercy z przerażeniem zaczęła rozważać nowe możliwości. Jeśli
wywiązała się walka, kiedy Gladstone i Isobel usiłowali pochwycić Crofta, mogli go zranić, a
nawet, o zgrozo, zabić. Albo założyli, że ukrył gdzieś książkę, zanim go pojmali. Tak czy
inaczej Isobel i Gladstone mogli nie wiedzieć, co się stało z książką. To by tłumaczyło
zaskoczenie Isobel na wieść o tym, że mają Mercy. Mercy wzięła do ręki Dolinę. Na próbę
zamknęła książkę. W tej pozycji cieniutka kreska wewnątrz grzbietu była schowana. Isobel i
Gladstone nie będą mieli powodu, aby przypuszczać, że ich tajemnica została odkryta.
Mikrofilm był jedyną kartą przetargową w tej niebezpiecznej grze. Jeśli Croft żyje - a dla
własnego zdrowia psychicznego Mercy musiała w to wierzyć - to potrzebuje jedynie
odpowiedniej okazji. I tylko Mercy mogła mu taką okazję zapewnić. Gdyby zwróciła
mikrofilm Gladstone'owi, nie miałaby już żadnych argumentów. Właściwie była pewna, że
Croft żyje. Wiedziałaby, gdyby było inaczej. Nowy zmysł, który pojawił się w jej życiu
dzięki Croftowi, znikłby razem z nim. Mercy odłożyła książkę i wzięła do ręki mikrofilm.
Musiała go gdzieś dobrze ukryć. Po kilkuminutowych rozmyślaniach na temat najlepszego
miejsca na kryjówkę w niewielkim pomieszczeniu Mercy wy- jęła z szuflady biurka kopertę z
nagłówkiem motelu i zaadresowała ją do siebie, do Ignatius Cove. Jeżeli nie wróci do Ignatius
Cove za kilka dni, Dorrie zajrzy do jej skrzynki na listy i znajdzie tę kopertę. W końcu
koperta dotrze do jakichś kompetentnych władz, które będą wiedziały, co z nią zrobić. Po
dalszych paru minutach rozmyślań Mercy napisała starannie sformułowaną notatkę,
wyszczególniając wszystko, co wiedziała, lub co podejrzewała na temat Gladstones. Jeśli
popełniała błąd idąc do jaskini Iwa, mikrofilm i notatka mogą pozwolić jej i Croftowi ujść z
życiem. Kiedy skończyła, zeszła do recepcji, kupiła znaczek i wrzuciła kopertę do skrzynki na
listy, mając nadzieję, że poczta amerykańska jest jeszcze w miarę pewna. Później
powiedziała, że chce wynająć samochód. Po wypełnieniu wszystkich związanych z tym
papierów Mercy kupiła w staromodnym sklepie niedaleko motelu buteleczkę kleju. Spędziła
kilka cennych minut sklejając na nowo rozdarcie skórzanej oprawy grzbietu Doliny. Na
koniec przyjrzała się krytycznie swemu dziełu i uznała, że ujdzie, pod warunkiem, że ktoś nie
będzie się przyglądał zbyt dokładnie. Klej szybko wysechł. Kilka minut później Mercy była w
drodze na spotkanie z Isobel na odludnej górskiej łące. To pech, pomyślała Mercy, że tak nie
lubi małych maszyn latających. Przekonała się jednak ostatnio, że jeden strach zagłusza drugi.
Jej obawy dotyczące losu Crofta przesłaniały strach przed lataniem helikopterem. Mercy
zaparkowała samochód wśród drzew i zaraz usłyszała warkot śmigła. Powoli wysiadła i
przyglądała się, jak Isobel ląduje na środku łąki, nie zwracając absolutnie żadnej uwagi na
dziko rosnące kwiaty. Croftowi by się to nie podobało. Przyciskając do siebie Dolinę Mercy
podeszła do helikoptera. Siedząca w środku Isobel ponaglała ją gestami. Drzwi od strony
pasażera były otwarte. Śmigło powodowało gwałtowny pęd powietrza, który rozburzył Mercy
włosy, kiedy instynktownie się schylając wsiadła do kabiny. - Ma pani książkę? - spytała
głośno Isobel, patrząc na pakunek pod pachą Mercy. Mercy kiwnęła głową i sięgnęła po pas.
Żołądek jej się wywrócił, kiedy Isobel poderwała helikopter w powietrze. Łąka została w
dole, a szczyty gdr szczerzyły się jak zęby na tle zachodzącego słońca. Jakże łatwo te zęby
mogłyby chwycić mały helikopter i ściągnąć go w dół. Trik polega na tym, żeby się
skoncentrować na czymś innym, pomyślała Mercy. Usiłowała sobie przypomnieć, co Croft
mówił o medytacji. Musisz oczyścić umysł, skupić się na jednej, wyraźnej rzeczy... - Jak się
czuje Croft? - spytała Mercy, wyrzucając z głowy wyobrażenie roztrzaskanego helikoptera. -
Wkrótce sama się pani przekona. - Klasycznego profilu Isobel w najmniejszym stopniu nie
zakłócały odblaskowe okulary słoneczne. Dodawały jej egzotycznej tajemniczości. Włosy
miała upięte w kok, a zielony kombinezon wydawał się szczytem mody. - To się wam nie uda
- zawołała Mercy, przekrzykując hałas silnika. ~ Wiem, że w tej sytuacji brzmi to naiwnie, ale
to prawda. - Co się nam nie uda? Książka należy do nas. Chcemy ją tylko odzyskać. -
Chcieliście nas zabić. - Bzdura. Oboje się upiliście i pojechaliście samochodem na
przejażdżkę po górach. Macie szczęście, że się wam nic nie stało. - Niech mi pani coś powie,
Isobel. Czy lubi pani w ten sposób zarabiać na życie? - Niech pani mnie coś powie. Czy była
pani kiedyś tak strasznie biedna, że musiała pani sprzedać swe ciało, żeby zaspokoić głód? -
Nie i nie wierzę, że była pani aż tak biedna. Zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji. - Nie wie
pani, co mówi. Jest pani małym, naiwnym stworzeniem. Otóż byłam aż tak biedna i
postanowiłam, że to mi się już nigdy więcej nie przydarzy. Żaden mężczyzna już mnie nigdy
nie wykorzysta. To ja będę ich wykorzystywać. Niedługo będę miała władzę nad takimi
ludźmi jak Erasmus Gladstone i jemu podobni. I zrobię wszystko, żeby osiągnąć swój cel.
Mercy usłyszała w jej głosie wewnętrzne przekonanie i stwierdziła, że nie ma o czym
dyskutować. Poprawiła się na siedzeniu i skoncentrowała na opanowaniu sensacji
żołądkowych. W końcu musiała zamknąć oczy, aby się odgrodzić od głębokich przepaści i
sterczących szczytów. Ponownie starała się znaleźć w sobie spokojne koło światła. Podroż nie
była tak straszna, jak się obawiała, ale ulgę, jaką zaczęła z tego powodu odczuwać, zabijał
strach przed nieznanym. Kiedy dwadzieścia minut później otworzyła oczy, zobaczyła, że
Isobel schodzi do lądowania na dziedzińcu posiadłości Gladstone'a. Słońce zaszło i resztki
dziennego światła szybko zmieniały się w mrok. - Do środka - rozkazała Isobel, gasząc silnik.
- Erasmus na panią czeka. - Ojej, gdybym wiedziała, tobym się bardziej śpieszyła. - Mercy
powoli odpięła pas. Spodziewała się, że Isobel wyrwie jej z ręki Dolinę, ale widać nie
zamierzała tego robić. Ruszyła obok Mercy do wejścia do domu. Psy zaczęły szczekać ze
swej zagrody. Kiedy kobiety podeszły bliżej, drzwi się otworzyły. W progu stał Gladstone;
wyglądał zupełnie tak samo jak tego dnia, kiedy witał Mercy i Crofta w swojej luksusowej
górskiej fortecy. Różnica polegała na tym, że tym razem trzymał w prawej ręce pistolet. -
Proszę wejść, moja droga. Cieszę się, że cię widzę. Mieliśmy przez ciebie masę kłopotów.
Mercy zmarszczyła nos i spojrzała na Isobel, która w milczeniu eskortowała ją do wejścia. -
Naprawdę lubisz słuchać się tego typa? Mogłabyś znaleźć sobie kogoś lepszego. Gladstone
nie jest, moim zdaniem, najbardziej wiarygodnym pracodawcą. - Lepiej uważaj na to, co
mówisz - poradziła jej chłodno Isobel. - W całej tej sprawie tylko przeszkadzasz. Teraz, kiedy
mamy już książkę, nie będziemy się z tobą cackać. Mercy zastanawiała się, kiedy powinna
wspomnieć, że mikrofilmu nie ma już w oprawie książki. Postanowiła poczekać do czasu
spotkania się z Croftem. Może on będzie miał lepszy pomysł, jak rozegrać ich ostatniego asa.
Gladstone dostrzegł książkę w ręce Mercy i z aprobatą pokiwał głową. - Widzę, że nadrobiłaś
swoje ostatnie zaniedbania. Mamy książkę i wkrótce wszystko zakończymy. Proszę. -
Wręczył pistolet Isobel. -Ty sie tym zajmij. Wiesz, jak bardzo nie lubię broni. To twoje
zadanie. Daj mi tę książkę. Isobel pochyliła głowę i wzięła pistolet. Trzymała go z widoczną
wprawą. Ruchem głowy skierowała Mercy do domu. Mercy wstrzymała oddech, widząc, jak
Gladstone obrzucił Dolinę, przelotnym spojrzeniem. Najwyraźniej niczego podejrzanego nie
zauważył. Pewno dlatego, że nie podejrzewa jej o dość rozumu do odkrycia tajemnicy,
pomyślała ponuro Mercy. - Doprawdy przydajesz się w domu, Isobel - mruknęła Mercy,
wchodząc do marmurowego holu. Gladstone zachichotał. - Jak najbardziej się przydaje, chyba
że popełnia błędy, takie jak wczoraj wieczorem. Isobel jest moim gorylem i osobistą służącą.
Odpowiada za moje bezpieczeństwo. Pilnuje, żebym dostawał to, czego chcę. Wie, że jeśli
mnie w którejś z tych ról zawiedzie, nie będzie mi więcej potrzebna. Strasznie ją
zdenerwowałaś wczorajszej nocy, moja droga, kiedy udało ci się wyciągnąć kochanka z
basenu. Mercy przystanęła i odwróciła się do Isobel. - A Dallas i Lance? Byli dodatkowymi
służącymi? - Dallas i Lance podlegali mnie - odparła Isobel. - Kiedy ich zatrudniłam,
upewniłam się, że nie będą w stanie zaszkodzić w żaden sposób Gladstone'owi, nawet gdyby
nawalili i dali się złapać policji. To że byli już notowani, świadczy przeciwko nim. Ponadto
wiemy o nich takie rzeczy, o których nie mówią ich dotychczasowe wyroki, a które
wystarczą, by móc ich posłać do więzienia na dożywocie. - Czyli kontrolowałaś ich
szantażem? Gladstone się uśmiechnął. - Bardzo dobrze im płaciłem. I myślę, że do niedawna
byli raczej zadowoleni. - Posłałeś ich tamtej nocy do motelu po Dolinę, prawda? - spytała
Mercy. - Kiedy się dowiedzieliśmy, że nie przyjeżdżasz sama, Isobel zaczęła się martwić -
wyjaśnił uprzejmie Gladstone. - Obecność Falconera stwarzała wiele niepokojących
problemów. Isobel postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej o two- im niespodziewanym
towarzyszu, wysyłając Dallasa i Lance'a, aby przejrzeli jego pokój w motelu. Doszła także do
wniosku, że najlepiej będzie zabrać przy okazji książkę, żeby uniknąć jakichś zaskoczeń.
Gdyby coś nieprzewidzianego się zdarzyło, przynajmniej mielibyśmy Dolinę. - Ale jej nie
dostaliście. - Niestety, musieliśmy powrócić do pierwotnego planu, to znaczy wpuścić was
oboje tutaj. Kontrolowaliśmy sytuację i musieliśmy dostać tę książkę. Oczywiście tobą się
szczególnie nie przejmowaliśmy. Byliśmy prawie pewni, że jesteś tym, za kogo się podajesz,
naiwną księgareczką, która miała szczęście znaleźć coś ważnego i chciała to legalnie
sprzedać. Zaprosiliśmy cię tutaj, ponieważ chcieliśmy się upewnić, że nie znasz prawdziwej
tajemnicy tej książki. Myśleliśmy, że uda nam się to stwierdzić, obserwując cię przez kilka
dni. Nietrudno jest rozpoznać prawdziwą naiwność i głupotę. Ale pan Falconer to było
zupełnie coś innego. Nie mogliśmy się o nim niczego dowiedzieć w krótkim czasie i to się
nam wydało podejrzane i niebezpieczne. Mercy przełknęła ślinę. Nie może dać się zwariować
własnej wyobraźni. Musi być spokojna i opanowana. - Skąd wiedzieliście, że oddałam
książkę do sejfu w motelu? - Wspomniał o tym nocny recepcjonista, kiedy Dallas zadał mu
parę pytań i zaofiarował małą łapówkę. Recepcjonista był także na tyle uprzejmy, że
powiedział, gdzie trzyma szyfr do sejfu. Wybraliśmy dla was ten motel, ponieważ
wiedzieliśmy, że recepcjonista ma problemy alkoholowe i będzie nam posłuszny. - Isobel
obrzuciła Mercy świdrującym wzrokiem. - Dallas i Lance wiedzieli, że muszą to załatwić tak,
jakby grasował tam złodziej, który brał wszystko, co podleci. Dlatego ukradli kilka rzeczy
także innym gościom. Kiedy się okazało, że sejf jest pusty, Dallas postanowił sprawdzić twój
pokój. Niestety obudziłaś się w niefortunnym momencie. Gladstone uśmiechnął się czarująco.
- Twoje przebudzenie właśnie o tej porze przyniosło pecha tobie i panu Falconerowi. Gdyby
Dallasowi i Lance'owi udało się zdobyć wtedy Dolinę, przypuszczalnie odwołalibyśmy nasze
zaproszenie i odesłali was zaraz na początku, przy pierwszej bramie. A tak... - Urwał,
wzruszając z żalem ramionami. - Nie wierzę ci. Nadal byś się zastanawiał, kim jest Croft i
dlaczego jest ze mną- powiedziała Mercy. Isobel uśmiechnęła się. - Ona nie jest taka głupia
ani naiwna, na jaką wygląda, Erasmusie. - Odwróciła się do Mercy. - Masz rację. Pan
Falconer był nieznanym składnikiem równania i nie mogliśmy sobie pozwolić na to, aby go
zignorować. Prędzej czy później musielibyśmy zapewne zaaranżować mu jakiś nieszczęśliwy
wypadek; po prostu dla własnego bezpieczeństwa. Tobie mogłoby się udać. - Wątpię -
stwierdziła sucho Mercy. Isobel znów się uśmiechnęła. - Kiedy zobaczę Crofta? - spytała
Mercy. - Wkrótce do ciebie dołączy. Mercy pozwoliła się popchnąć do schodów
prowadzących do ogrodu. - Gdzie on jest? - Przy odrobinie szczęścia niedługo wszyscy się
dowiemy - poinformował ją Gladstone, schodząc za obiema kobietami na dół. Mercy
zatrzymała się przy szklanych drzwiach i obrzuciła Isobel morderczym spojrzeniem. - Crofta
tu nie ma? Przecież mówiłaś, że go złapaliście. - Złapiemy go, Mercy, używając ciebie jako
przynęty. Mercy zrobiło się niedobrze. Croft dostanie szału. Z jakiegoś powodu właśnie to
najbardziej ją w tej chwili obchodziło. Odepchnęła od siebie tę myśl i spróbowała jeszcze raz.
- Dlaczego chcecie go zwabić w pułapkę? Macie już przecież waszą cenną książkę. - To
prawda. - Gladstone pokiwał głową. - Ale ja jestem człowiekiem ostrożnym. Nie lubię
zostawiać nie skończonych spraw. I obawiam się, że twój pan Falconer jest taką nie
skończoną, bardzo niebezpieczną sprawą. Lepiej się go pozbyć, nim zdąży nam bardziej
zaszkodzić. Mercy była potwornie na siebie wściekła. Ależ się okazała głupia. Naraziła na
śmiertelne niebezpieczeństwo ich oboje. Sięgnęła do drzwi i szarpnęła je gwałtownie, chcąc,
aby Isobel pomyślała, że chce uciec i ukryć się w ogrodzie. Isobel zareagowała odruchowo,
robiąc krok w kierunku Mercy, żeby ją złapać. Tymczasem Mercy, zamiast uciekać bez sensu
do ogrodu, odwróciła się i rzuciła na Isobel. - Do diabła! - Isobel uniosła w gorę pistolet w
obronnym geście, ale Mercy udało się ją popchnąć i przewrócić na ziemię. W krótkiej walce
wręcz Mercy koncentrowała się na tym, aby dosięgnąć pistoletu i wyrwać go Isobel.
Usiłowała zastosować wszystko to, co pamiętała z krótkiego kursu samobrony, ale zaraz
okazało się to bezużyteczne. Erasmus Gladstone zrobił krok do przodu i uderzył Mercy w
głowę książką. Mercy nie straciła przytomności, lecz przez jakiś czas widziała wirujące
gwiazdy. Kiedy się otrząsnęła z lekkiego zamroczenia, znajdowała się w bibliotece
Gladstones. Ciężkie drzwi zamknęły się za nią z głuchym stuknięciem. Była w kompletnej
ciemności i w kompletnej ciszy. Croft stał pod osłoną drzew i przyglądał się lądowaniu
helikoptera na dziedzińcu posiadłości Gladstones. Szybko się ściemniało, ale światła
zainstalowane na wysokim murze pozwalały widzieć wszystko, co się dzieje. Z ponurą
wściekłością patrzył, jak Mercy wysiada z helikoptera i idzie do budynku. Kiedy Croft
usłyszał wcześniej złowieszczy dźwięk powracającego helikoptera, czuł, że stało się coś
bardzo złego. Teraz już wiedział, jak bardzo. Mercy była więźniem Gladstones. Z dogodnego
punktu na wzgórzu Croft zobaczył Gladstones. W chwilę później Isobel, Mercy i Gladstone
zniknęli w środku domu. - Niech to szlag trafi! - Croft wpatrywał się w pusty dziedziniec. Bez
trudu domyślił się, że Gladstone zamierzał wykorzystać Mercy jako przynętę.
Przypuszczalnie powiedział jej, że jego samego złapali wcześniej. I Mercy ruszyła mu na
ratunek, mimo że ozna- czało to przelot małym helikopterem i groźbę pistoletu Gladstones.
Croft potrząsnął głową ze zdumienia, jak bardzo Mercy go kocha. Dla niego gotowa jest na
wszystko. Oprócz posłuszeństwa rozkazom. Była wybitnie niechętna robieniu tego, co jej
kazał. Kiedy wszystko się skończy, będzie się z nią kochał aż do utraty tchu, a potem zagrozi
jej najgorszymi karami za nieposłuszeństwo. Wtedy przypuszczalnie Mercy powie mu, że nie
jest psem, że nie lubi, kiedy ktoś jej mówi, co ma robić, i że ktoś taki jak Croft, kto ma
problemy z podporządkowaniem się władzy, nie będzie jej pouczał. Na to Croft zrezygnuje z
ulepszania Mercy i zndw ją weźmie do łóżka. Ale najpierw musi ją wydostać z posiadłości
Gladstones, a to nie będzie łatwe. Dostanie się do środka nie jest problemem. Już
wykombinował, jak to zrobić. Trudniej będzie poradzić sobie z Gladstone'em, ale Croft był
pewien, że da sobie radę. Isobel była pewnym kłopotem, ale i z nią się upora, jeśli będzie mu
przeszkadzać. Najważniejszym problemem będzie wydostanie Mercy, zanim wróci, aby się
porachować z Gladstone'em. Mercy jest najważniejsza. Dopóki znajduje się w rękach
Gladstones, Croft nie ma swobody ruchu. Najwyraźniej Gladstone też doszedł do tego
wniosku. Croft stał przez chwilę wśród drzew, rozmyślając. Mgliście zdawał sobie sprawę z
chłodnego nocnego powietrza, z wiatru poruszającego liśćmi osik i z otaczających go
dźwięków. Wtopił się w otoczenie, zaakceptował je i został przez nie zaakceptowany. Zaczął
się zastanawiać nad tokiem myśli Gladstones. Może Mercy zostanie zamknięta w sypialni na
górze. Być może także, że pozostaje na dole, pod groźbą pistoletu. Tymczasem Gladstone i
Isobel nie mieli pojęcia o tym, co zrobi Croft. Był dla nich niewiadomą. Nie wiedzieli, kiedy i
gdzie mają się go spodziewać. Mogli przypuszczać, że zjawi się w umówionym terminie,
czyli że nie zobaczą go aż do świtu. Ale muszą być także przygotowani na to, że Croft może
ich zaskoczyć, dlatego powinni mieć wolne ręce i nie martwić się o Mercy. W tym momencie
była dla nich tylko niepotrzebnym kłopotem. Ludzie tacy jak Gladstone i Isobel często
popełniali błąd, nie biorąc poważnie osób takich jak Mercy. Widzieli jedynie to, co było na
wierzchu. Nie zrobią nic złego Mercy, pdki nie dostaną Crofta, lecz nie będą chcieli zawracać
sobie nią głowy. Biblioteka była najpewniejszym miejscem w całym domu, wyborem tak
naturalnym i logicznym jak cela więzienna. Bezpieczniejszym niż pokój na gdrze i
stwarzającym dla Gladstones i Isobel sytuację dogodniejszą, nie musieliby bowiem pilnować
Mercy przez kilka godzin. Instynkt podpowiedział Croftowi, że pomieszczenie na dole było
czymś więcej, niż się na pierwszy rzut oka wydawało. Ostatecznie Croft doszedł do wniosku,
że Gladstone zamknie Mercy w bibliotece. Nie miała szansy, aby się otworzyć od środka.
Tak, Croft był pewien, że tam należy szukać kochanej, nieostrożnej Mercy. Jeśli tam jej nie
będzie, przeszuka dokładnie cały dom. Jeszcze przez długi czas stał między osikami,
czekając, aż ogarnie wszystko całkowita ciemność. Światła na murze były jedyną jaśniejszą
plamą, ale zdaniem Crofta nie na wiele się w nocy zdawały. Spostrzegł dwa ciemne,
poruszające się cienie. Wypuszczono dobermany. Tym Croft najmniej się martwił. Rozumiał
psy, a one to doceniały. Najłatwiejszym sposobem dostania się do środka było przeskoczenie
muru za domem. Będzie musiał uważać na elektroniczne kamery, choć nie stanowiło to
większego problemu. Były one nastawione na ludzi, a nie na duchy. Następny etap to dojście
do helikoptera i jedynego samochodu w obrębie murów. Unieszkodliwienie ich zajmie parę
minut, a potem Croft wejdzie do domu. Odetchnął głęboko czystym, zimnym powietrzem,
pozwalając, aby jego energia odświeżyła mu zmysły. Ciemność była przyjacielem i
towarzyszem. Croft był cieniem pośród cieni. Szedł po ścieżkach, których nikt inny nie
widział, poruszał się bezszelestnie, niesłyszalny dla innych. To wszystko było jego drugą
naturą. Noc należała do niego. Wewnątrz biblioteki Mercy walczyła z własną wyobraźnią i
myślami. Początkowo sądziła, że sobie poradzi z przebywaniem w zamknięciu, zwłaszcza
gdy znalazła przycisk światła. Po zupełnej ciemności oświetlenie stanowiło błogosławioną
ulgę. Była to jednak ulga krótkotrwała. W miarę upływu czasu coraz trudniej było jej
zwalczyć uczucie klaustrofobii. Chodziła po niewielkim pomieszczeniu jak zwierzę w klatce.
To tylko zdawało się pogarszać jej samopoczucie, nie mogła jednak pozostawać bez ruchu.
Przez jakiś czas oglądała mechanizm zamka, jednakże zrezygnowała, nie mając pojęcia, jak
się do niego zabrać. Croft pewno by sobie z nim poradził, Mercy jednak znała się na
sprzedawaniu książek, a nie na otwieraniu zamków. Gladstone stwierdził, że to
pomieszczenie byłoby pułapką dla każdego oprócz niego samego. Mercy zadrżała. Kiedy
dreszcz się przedłużał, Mercy zaczęła się poważnie obawiać o stan swego umysłu. W
bibliotece było chłodno, ale nie zimno. Było dość powietrza do oddychania. W jakimś
momencie pewno będzie musiała skorzystać z toalety, nie był to jednak teraz pilny problem.
Tymczasem nic jej nie grozi. Wykład wygłoszony do samej siebie nie na wiele się zdał.
Mercy krążyła po pokoju, a czas mijał. Raz pojawiła się Isobel, otwierając zewnętrzne drzwi i
gestem pokazując Mercy, aby poszła do łazienki. Mercy wygłosiła kilka sarkastycznych
uwag, na które Isobel nie zareagowała. Kiedy wróciły, Isobel kazała Mercy stanąć z boku, a
Gladstone wszedł do środka i pośpiesznie zabrał z półek jakieś książki. - Wezmę
najcenniejsze tomy. Resztę można będzie zdobyć na nowo - powiedział do Isobel i wyszedł.
Mercy nie za bardzo podobały się te słowa, ale się nie odezwała. Nie miała nic istotnego do
powiedzenia. Kiedy drzwi znów zostały zamknięte, Mercy coraz częściej zaczęła odczuwać
długie ataki dreszczy. Jej zdenerwowanie znacznie się wzmogło. Najgorsze z tego
wszystkiego było to, że nie wiedziała, gdzie jest Croft i co się z nim dzieje. Mijały godziny.
Zdrzemnęła się na chwilę, ale kiedy się zbudziła, była jeszcze bardziej zdenerwowana. Dużo
by dała za odrobinę spokoju Crofta. Mercy usiadła w kącie, objęła rękami kolana i wbiła
wzrok w półkę ze starymi, cennymi książkami. Tak jak przedtem w helikopterze, usiłowała
znaleźć jakiś punkt koncentracji. Musiała się opanować. Cokolwiek się zdarzy, poradzi sobie
lepiej, jeśli znajdzie w sobie siłę i spokój. Potrzebowała takiego opanowania, jakie znajdował
w sobie Croft, kiedy medytował. To przecież nie mogło być takie trudne. Minęło kilka minut.
Mercy nie czuła, żeby ogarnęło ją jakieś nadzwyczajne uspokojenie, lecz jej umysł, nie
wiadomo dlaczego, zajął się dziwnymi myślami. Prześladowały ją słowa Gladstones. Pokój
był pułapką dla wszystkich oprócz niego. Co takiego powiedział Croft? Coś o tym, że
Gladstone zawsze zostawiał sobie możliwość ucieczki. Biblioteka zamykała się także od
wewnątrz. Jedynym logicznym powodem takiego dziwnego rozwiązania mogło być
przewidywanie Gladstones, iż któregoś dnia sam może znaleźć się w środku. jeżeli
zaplanował, że może kiedyś będzie się tu musiał zamknąć, to zapewnił sobie także jakieś
wyjście. Mercy głęboko odetchnęła i wstała. Nie mając pojęcia, czego szuka, zaczęła
systematycznie przeglądać wszystkie książki. Ostrożnie zdejmowała każdy tom z półki i
układała na podłodze. Zaczęła od tej części, której Gladstone nie zdążył jej wcześniej
pokazać. Od czasu do czasu górę brała w niej miłośniczka książek. Po przestudiowaniu łaciny
na jednej ze stron tytułowych doszła do wniosku, że ma w ręce dzieło Tomasza z Akwinu. Z
zachwytem spoglądała na cenną książkę, dopóki zdrowy rozsądek nie przypomniał jej, że w
obecnej sytuacji żadna cenna książka nic jej nie pomoże. Kiedy się pochyliła, żeby odłożyć
tom na podłogę, straciła równowagę i wyciągnęła rękę, żeby się czegoś przytrzymać.
Chwyciła za górną podporę półki i ze zdumieniem stwierdziła, że ta część się poruszyła.
Mercy cofnęła rękę i metalowa podpórka wskoczyła na swoje miejsce. Spróbowała znów ją
pociągnąć, ale tym razem nic nie drgnęło. Może zaczynała mieć halucynacje. Zastanawiała się
nad taką możliwością, gdy drzwi biblioteki nagle się otworzyły. W tej samej chwili zgasło
światło. Mercy obróciła się powstrzymując krzyk i zobaczyła przed sobą ciemną sylwetkę. -
Croft? - Ciii - szepnął prawie bezgłośnie. - Ani słowa, Mercy. Podeszła do niego z uczuciem
ogromnej ulgi. Chciała powiedzieć tysiąc rzeczy, głownie o tym, jak bardzo się cieszy, że go
widzi, jednakże posłuchała go i milczała. Wziął ją za rękę i zaczął prowadzić do wyjścia.
Zrobili trzy kroki, kiedy rozbłysły światła. W drzwiach prowadzących do ogrodu stała Isobel
z pistoletem wymierzonym w Mercy. - Myślał pan, że będę polegać wyłącznie na elektronice?
W żadnym wypadku. Nie wtedy, kiedy mam do czynienia z ludźmi takimi jak pan. Czekałam
na pana. Proszę się nie ruszać, jeśli nie chce pan, żebym zabiła pańską słodką pannę
Pennington. Ostrzeżenie przyszło za późno. Croft już był w ruchu. Wszystko stało się tak
szybko, że Mercy nie miała czasu na myślenie. Została obrócona i wepchnięta przez próg do
biblioteki. Croft rzucił się za nią, zamykając za sobą drzwi. Ciężkie metalowe drzwi
zatrzasnęły się w tym samym momencie, kiedy w zewnętrznym pomieszczeniu rozległ się
odgłos wystrzału. Croft odszukał przycisk światła i pochylił się nad mechanizmem
wewnętrznego zamka. - Isobel powinna się nauczyć, że jeśli chce osiągnąć sukces, musi
najpierw strzelać, a potem gadać. - Co robisz? - spytała Mercy. - Zamykam nas od środka. -
Croft pchnął bolec, a kiedy nie drgnął, pchnął trochę mocniej. Metalowy trzpień wsunął się na
swoje miejsce. - Nie chciałabym ci o tym przypominać, ale jesteśmy tu w pułapce. - Mercy
potarła ramię. Uderzyła się o półkę, kiedy Croft wepchnął ją z powrotem do biblioteki.
Postanowiła, że nie będzie mu tego na razie wytykać. Miała inne, poważniejsze zastrzeżenie. -
Nie powinieneś tak ryzykować, żeby mnie uwolnić. Teraz oboje tkwimy w tej przeklętej
pułapce. Croft odwrócił się do niej i spojrzał na nią nic nie mówiącym wzrokiem. - Nic ci nie
jest? - spytał. Wzdrygnęła się słysząc, jak obojętnym tonem się do niej odezwał. Nie cierpiała,
kiedy mówił w taki bezosobowy, obojętny sposób. - Nie. Przepraszam, Croft. - Co się stało? -
Zwracał się do niej bez oskarżeń, bez wymówek, bez gniewu, tylko z ciekawością, jakby był
obcym człowiekiem, pytającym, skąd się tu wzięła. Zrozumiała, że Croft pracuje. Tak się
zachowywał w trakcie pracy. Na tym etapie wydarzeń rzeczą głupią i niebezpieczną byłoby
oczekiwanie na jakieś emocje. - Przez Dorrie dostałam wiadomość od Gladstones i Isobel -
wyjaśniła szybko Mercy. - Dali do zrozumienia, że cię schwytali i będą trzymać, dopóki nie
przywiozę książki. Jak idiotka uwierzyłam w każde słowo i poleciałam. - Skąd wiedzieli, że
książka jest nadal u ciebie? Mercy zmarszczyła brwi. - Nie wiem. Nie złapali ciebie, nie
mogli więc wiedzieć... To chyba moja wina. Kiedy powiedzieli, że cię mają, założyłam, iż nie
znaleźli książki przy tobie. I zaproponowałam wymianę - ciebie za książkę. - Chcieli cię tu
ściągnąć, żeby mieć przynętę na mnie. - W końcu sama to wykoncypowałam. - I mieli zamiar
zabić nas oboje. Ostatnim razem Gladstone nauczył się nie zostawiać za sobą śladów. - To
właśnie mi się w tobie podoba, Croft. Niczego nie owijasz w bawełnę. - Byłoby to bezcelowe.
- Pewnie masz rację. - Mercy przyglądała się Croftowi, marząc o tym, aby mu się rzucić w
ramiona, ale wyczuwała, iż nie był to odpowiedni moment. -I co teraz? - Teraz czekamy. Z
łatwością moglibyśmy otworzyć drzwi, ale musimy poczekać, aż Isobel znudzi się siedzenie z
drugiej strony z pistoletem. - Skoro mamy tu stać i bawić się rozmową, chcę ci coś pokazać. -
Mercy położyła rękę na podpórce półki, która się przedtem poruszyła. Powiedziała sobie, że
zachowa się tak samo chłodno i profesjonalnie jak Croft. - Nie wiem, czy to """'""•' .•-„•„n,W
. . . , n m n , n„m , . ^ „ , „ m„t„m„n n„m m w m ^ m„m B , ^ ^ coś ważnego, lecz może nam
się przydać, a jeśli nie zadziała, mam ci jeszcze coś do powiedzenia. Coś o Dolinie. Nigdy
byś nie zgadł... - A, pan Falconer. Po raz ostatni przyjął pan moje zaproszenie. - Głos
Gladstones dobiegający przez maleńki głośnik w suficie zabrzmiał donośnie w małym
pomieszczeniu. Mercy i Croft spojrzeli w gorę na małą kratkę. Mercy chciała coś powiedzieć,
ale Croft uciszył ją, kładąc jej dłoń na ustach. Kiedy spojrzała na niego pytającym wzrokiem,
pokręcił przecząco głową. Kiwnęła głową, że rozumie, i Croft opuścił rękę. - Wiem, że pan
mnie słyszy, Falconer. Wiem także, że czujecie się chwilowo bezpieczni i odgrodzeni od
pistoletu Isobel. Jednakże nigdy nie zamierzałem uśmiercić was za pomocą kuli. Nawet nasz
miejscowy szeryf mógłby się zdobyć na energiczne śledztwo, gdyby was znaleziono
zastrzelonych w bibliotece. Ogień jest dużo czystszy, nieprawdaż? Mam doświadczenie z
ogniem. Mercy szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w Crofta. Rzucił na nią okiem, a
potem odpowiedział Gladstone'owi: - Najwyraźniej ogień ostatnim razem nie wystarczył,
Graves. Znów pana odszukałem, prawda? - Ach, więc pan wie, kim jestem. Tego się
obawiałem. - W głosie Gladstones rozbrzmiewała zaprawiona smutkiem satysfakcja. - Kiedy
czekałem na pana dziś wieczorem, zastanawiałem się nad tym niefortunnym zdarzeniem na
wyspie. I doszedłem do wniosku, że mógł pan być w tamto zaangażowany. To był pan? Jeśii
tak, to trzy lata temu zniszczył pan majątek wart wiele milionów dolarów. Nadal nie
rozumiem, jak pan to zrobił. Moi ludzie nie zauważyli żadnego ataku, żadnego śladu szybkich
łodzi rządowych, helikopterów ani samolotów. Większa grupa ludzi nie mogłaby
niepostrzeżenie wylądować na mojej wyspie. - Nie należy myśleć w kategoriach niemożności
- powiedział Croft. Bezgłośnie spytał Mercy, co chciała mu pokazać. - Pan się myli, Falconer.
Myślę w takich kategoriach cały czas. I myślę także o możliwościach. Przeanalizowałem to,
co się mogło zdarzyć tamtej nocy na Karaibach. Duża grupa nie mogła się dostać na teren
mojej posiadłości bez zwró- cenią na siebie uwagi. Można jednak, z trudem, przyjąć, iż mógł
się tam dostać jeden człowiek. Pan był tym człowiekiem, prawda? Mercy wskazała na
podpórkę półki i gestami wyjaśniła, że można ją przesunąć. Złapała za metal i usiłowała to
zademonstrować. Podpórka nie drgnęła. - Falconer? Pan był człowiekiem, który trzy lata temu
mnie zrujnował, prawda? Chcę to wiedzieć na pewno. Nie lubię nie dokończonych spraw. - Ja
też nie. - Ignorując głos Gladstones Croft skoncentrował się na oglądaniu podpórki. - W którą
stronę się ruszyła? -spytał cicho. - W lewo. Złapałam się jej, żeby nie upaść, i trochę się
przesunęła. - Mercy pochyliła się i próbowała poruszyć metalową podpórkę. - Gladstone
kiedyś powiedział, że biblioteka jest pułapką dla wszystkich oprócz niego. A ty mówiłeś, że
zawsze musi mieć drogę ucieczki. Zaczęłam jej szukać. Przez ostatnie kilka godzin nie
miałam nic specjalnego do roboty. - To logiczne. - Croft pokiwał głową. - Po pożarze na
wyspie Gladstone musiał sobie zapewnić odwrót. Dlatego zrobił również tutaj wewnętrzny
zamek. - Odpowiadaj, Falconer, do cholery! - Głos Gladstones nabrał wyższych tonów. -
Zaczyna się denerwować - stwierdził Croft, tym razem nie zniżając głosu. - Z pewnością ma
poważne problemy emocjonalne - powiedziała normalnym głosem Mercy, wiedząc, iż w ten
sposób podrażni Gladstone'a. - Może wszyscy źli ludzie tacy są. Chorzy emocjonalnie. - Nie -
powiedział Croft z absolutną pewnością. - Gladstone wie, co robi. Przez cały czas dokonuje
świadomego wyboru. Dlatego nie można mu wybaczyć ani zapomnieć. Należy go zniszczyć. -
To wy niedługo będziecie martwi! - wrzasnął Gladstone. - Zamknięcie się w bibliotece na nic
się nie przyda. Croft pogłaskał podpórkę, jakby była chryzantemą na długiej łodyżce.
Delikatnie przesuwał czubkami palców po powierzchni metalu, z góry na dół, badając i lekko
naciskając. Kiedy doszedł do samego dołu, coś się lekko ugięło. - Potrzeba mi na to trochę
czasu - mruknął. - Musimy się postarać, żeby mówił. Mercy kiwnęła głową, zdejmując z półki
cenne książki, żeby Croft miał więcej miejsca. - Odpowiadaj, kiedy do ciebie mówię,
Falconer - zagrzmiał Gladstone. - Dlaczego myślisz, że tym razem ci się uda? - spytał
beztrosko Croft. - Ostatnim razem pożar był nieoczekiwaną katastrofą - odpowiedział szybko
Gladstone. -Ale się nauczyłem. Przekonałem się, jaki pożar jest skuteczny. Wszyscy myśleli,
że zginąłem w pożarze, prawda, Falconer? Nawet ty tak myślałeś. Prawie zginąłem. Kto inny
na moim miejscu już by nie żył. Lecz ja nie jestem byle kim. Zawsze zostawiam sobie drogę
ucieczki. W tamtym przypadku droga była stara, niebezpieczna i omal nie przypłaciłem tego
życiem. Musiałem przejść przez ścianę płomieni do tunelu i kiedy do niego doszedłem, już
wypełniał się dymem. Ale przeżyłem i też się czegoś nauczyłem. Nigdy byś nie zgadł, ile
operacji plastycznych w prywatnej szwajcarskiej klinice musiałem przejść, nim mogłem
publicznie pokazać ręce i twarz. Były jednak warte swojej ceny, bo nikt mnie nie poznał.
Wtedy zrozumiałem, że mogę zaczynać od początku. W końcu miałem odłożoną niezłą
sumkę w szwajcarskim banku. Zawsze jestem zabezpieczony. - Ile osób musiało umrzeć,
żebyś mógł odłożyć tę sumkę, Gladstone? - Croft przesunął lekko dłoń na podpórce i nacisnął
mocniej. - Trzeba robić, co się da - odparł Gladstone. - Najpiękniejsze jest to, że człowiek,
który rozumie, iż większość ludzi chce, żeby nimi kierowano, zawsze ma pole do popisu.
Ludzie lubią się podporządkowywać i potrzebują autorytetów. Bardzo mało ludzi chce myśleć
samodzielnie, zauważyłeś to, Falconer? - Zauważyłem. - Podpórka zaczęła się przesuwać na
bok. - Daj takim ludziom nową religię, kult, poczucie bycia kimś specjalnym, innym i
lepszym od reszty, a będą się pchali drzwiami i oknami błagając o wskazówki. - Gladstone,
czy prywatna kolonia artystów miała być zaczątkiem kolejnego źródła niewolniczej pracy? -
spytała Mercy, patrząc na Crofta. - Zawsze myślałam, że artyści są ludźmi niezależnymi.
Dlaczego uważasz, że możesz nimi manipulować? - Bystra z pani osóbka. Nawet się nie
spodziewałem. Ma pani rację. Kolonia artystów miała się stać początkiem bardzo
użytecznego ośrodka władzy. Ostatnim razem popełniłem błąd, pozwalając moim uczniom za
bardzo się do mnie zbliżyć. W rezultacie okazało się to słabością. Pozwoliło jednemu
człowiekowi napaść na moje sanktuarium. Ukrył się pośród otaczających mnie tłumów. Tym
razem utrzymywałem moich naiwnych asystentów, jak ich nazywam, w pewnej odległości.
Nie mieli pojęcia, czemu służą, ani jak bardzo są mi potrzebni. Myśleli, że po prostu
przewożą materiały malarskie i bagaże po kraju i po świecie. Jeśli zaś chodzi o kontrolę, to
cóż, artyści może i są niezależni, lecz, jak wszyscy, mają swoje słabe punkty. Widziała ich
pani i rozmawiała z nimi w czasie przyjęcia. Uważają mnie za swego patrona. Płacę za ich
twórcze dokonania, a przede wszystkim sprawiam, że czują się nadzwyczajni, wyjątkowi,
wybrani w świecie sztuki. - Co miałeś w zamian? - spytał Croft przesuwając podpórkę w bok
o kilkanaście centymetrów. Zza półki dobiegło ciche szczęknięcie. Croft rzucił szybkie
spojrzenie Mercy, która przykucnęła obok niego. - Zacząłem rozwijać pewien interesujący
projekt, Falconer. Projekt, który teraz będę musiał na jakiś czas przerwać, ponieważ mi
przeszkodziłeś. Tym razem jednak, dzięki moim przewidywaniom, będę go mógł wznowić w
innym miejscu. Musiałem w tym celu rozesłać moich protegowanych po całym świecie w
poszukiwaniu artystycznych inspiracji. Uwielbiają podróże. Mówią, że mają one cudowny
wpływ na sztukę. Tu i ówdzie, w trakcie podróży, artyści spotykają się z moimi znajomymi,
tak samo jak ja patronami sztuki. Te spotkania są przysługą dla mnie. Często dochodzi do
wymiany obrazów. - Co ci podróżujący artyści naprawdę przewożą, Gladstone? - Croft zabrał
rękę i stanowczo potrząsnął głową, kiedy Mercy zaczęła popychać podpórkę. - jeszcze nie -
szepnął. -Jeśli teraz to otworzymy, może zadziałać jakiś sygnał alarmowy, który dotrze do
Gladstone'a. Poczekaj. Mercy powstrzymała jęk wyrażający niecierpliwość, ale posłuchała
Crofta. - Co takiego robią moi artyści? - powtórzył zadowolonym głosem Gladstone. -
Zgadnij, Falconer. - Na Karaibach zajmowałeś się narkotykami. To twoje pole działania.
Zmieniłeś wygląd, nazwisko i rodzaj książek, ktdre kolekcjonujesz, lecz nie przypuszczam,
abyś zmienił dziedzinę interesów. Na Karaibach byłeś głównym ogniwem w handlu kokainą.
Czy nadal się tym zajmujesz? - Dobrze mnie znasz, Falconer, jakim sposobem? Gdzie się tyle
o mnie dowiedziałeś? - Trzy lata temu starałem się jak najwięcej o tobie dowiedzieć. - To mi
pochlebia. Czyli to jednak byłeś ty, na wyspie? - Ja. - Croft oparł się o ścianę i założył ręce na
piersiach. Wyglądał na znudzonego, ale cierpliwego, jakby musiał tylko jeszcze trochę
poczekać, aż wszystko potoczy się zgodnie z jego oczekiwaniami. - A więc to znów są
narkotyki, Graves? - Tak, Falconer, narkotyki. Oczywiście nic takiego komercyjnego czy
głupiego jak heroina lub kokaina. Te tereny są już zmonopolizowane przez innych i trudno by
się było na nie dostać, nie zdradzając mojej poprzedniej tożsamości. Nie, tym razem uwiłem
sobie jedyne w swoim rodzaju gniazdko na rynku bardziej niezwykłych narkotyków. -
Narkotyki najnowszej generacji. Szerokie pole do działania dla nowych przedsiębiorców. Czy
to, co dostałem podczas przyjęcia, było przykładem jednego z twoich nowych produktów? -
Interesująca rzecz, nieprawdaż? Jest prawie gotowa, chociaż wymaga doszlifowania. Powinna
być bardzo popularna wśród tych, którzy chcą się nieźle upić, a na drugi dzień nie mieć kaca.
W twoim przypadku chcieliśmy, żebyś się upił i stracił przytomność, wpadając do basenu. -
Żeby moja śmierć wyglądała na przypadek? - Właśnie. Te nowe narkotyki powstają w
laboratoriach. Nie trzeba ziemi do uprawy czy armii ludzi do zbiorów. Wystarczą technicy
pracujący na najlepszym sprzęcie labo- ratoryjnym. Ponadto te narkotyki mogą być
nieskończenie zróżnicowane. Struktura cząsteczkowa poszczególnych rodzajów może być bez
trudu zmieniana i od razu mamy nowy produkt. Tego rodzaju elastyczność sprawia, że trudno
jest wykryć źródło. Jak tylko policja zidentyfikuje jeden narkotyk, znika on z rynku i na jego
miejsce przychodzi inny. Ustawy delegalizujące narkotyki powstają wolniej niż nowe
narkotyki. Mercy poruszyła się niespokojnie, chcąc, aby Gladstone skończył już swe
przechwałki. Znów zaczęła chodzić tam i z powrotem po pokoju, dopóki nie spostrzegła, że
Croft przygląda jej się z dezaprobatą. - Słyszałem, jak niektórzy moi zwolennicy twierdzili, że
w czasie pożaru widzieli widmo - mówił Gladstone z namysłem. - Wielu z nich wpadło w
panikę. Wielu biegło w płomienie w głupiej próbie ratowania mnie albo umierania razem ze
mną. Co za głupcy. Wielu było pod takim wpływem narkotyków i histerii, że nie wiedzieli, co
robią. Słyszałem jednak, jak krzyczeli o postaci, która pojawiała się i znikała w ciemności.
Mówili, że kazałeś im iść za sobą. - Niektórzy poszli - powiedział Croft. - Co z nimi zrobiłeś?
- Odesłałem ich do domów. - Jak szlachetnie i wspaniałomyślnie. Ile ci za tę noc zapłacono,
Falconer? Przemawia przez mnie ciekawość przedsiębiorcy. Ciekaw jestem, jakiego rodzaju
wynagrodzenie otrzymuje człowiek twojego rodzaju? Właśnie przyszło mi na myśl, że po
dzisiejszej nocy będę potrzebował nowego szefa bezpieczeństwa. W ostatecznym
rozrachunku panna Ascanius się nie sprawdziła. Nie powinienem polegać na pięknej kobiecie,
lecz początkowo byłem pod wrażeniem jej różnorodnych talentów. Starając się dowieść, iż
jest kimś więcej niż tylko ładną kobietą, posiadła wiele umiejętności. Jednakże w końcu
okazało się, że jest jedynie ładną buzią. Będę musiał się za kimś rozejrzeć. - Wierz mi,
Gladstone, na mnie nie byłoby cię stać. - Obawiałem się, że tak powiesz. Cóż, to była taka
luźna propozycja. Jeszcze jedno czy dwa pytania, Falconer, a potern będę musiał odejść. Jak
mnie tym razem znalazłeś? Croft nie odpowiedział. Mercy przypomniała sobie mikrofilm,
który wysłała na swój adres i zaczęła szeptem opowiadać o nim Croftowi, ale Gladstone znów
się odezwał. - To przez tę książkę, prawda? Niewiele osób potrafiłoby mnie odnaleźć za
pomocą zaledwie jednej książki. Większość nawet by się nie starała, zakładając, że nie żyję.
Któż by pomyślał, że można po trzech latach zwrócić uwagę na ponowne pojawienie się
książki? Czy zainteresować się człowiekiem, który chce ją kupić? Byłem pewien, że niczego
nie ryzykuję. I bardzo chciałem ją mieć. - Dlaczego? - spytał cicho Croft. - Co w niej jest
takiego, że ryzykowałeś utratę nowej tożsamości? - Klucz do wielkiej władzy, Falconer. Bez
niej musiałbym wydać mnóstwo pieniędzy i stracić masę czasu, aby dojść do takiej władzy.
Teraz mogę pójść na skróty. Nigdy nie mam dość władzy. Czyż to nie dziwne? Potrafię się
zadowolić skromnym jedzeniem, niewyszukanym napitkiem czy sporadycznymi rozrywkami
seksualnymi, jednakże nieustannie łaknę władzy. Teraz, kiedy z powrotem dostałem Dolinę,
zaspokoję to łaknienie. ~ Jak Dolina uratowała się z płomieni, Graves? - Sam się nad tym
zastanawiałem. Nie miałem czasu, aby ją zabrać z biblioteki. Musiałem ratować życie.
Wyobrażam sobie, że któryś z moich zwolenników nie był aż tak naiwnie we mnie
wpatrzony, jak myślałem. Musiał to być ktoś z bliskich mi ludzi, ktoś, kto domyślił się
znaczenia tej właśnie książki. - Dziś nie ufasz już nikomu, prawda? - mruknął Croft. -
Niestety, przy prowadzeniu interesów na wielką skalę trzeba mieć pomocników. Ktoś taki
musiał być na tyle przytomny, aby tamtej nocy wykraść Dolinę z biblioteki i z nią uciec.
Najwyraźniej jednak nie potrafił odkryć jej sekretu i książka znalazła się na rynku.
Ostatecznie wylądowała w kufrze pełnym byle jakich książek. Przypuszczalnie sprzedana za
ułamek swej wartości. A potem wpadła w ręce panny Pennington, która zamieściła
ogłoszenie. Zabawny figiel losu, co, Falconer? - Nie ma figlów losu, istnieją jedynie pewne
wzory, które układają się w zamknięte Koła. - Jesteś interesującym człowiekiem, Falconer.
Szkoda, że nie mogliśmy dłużej porozmawiać o twojej oryginalnej filozofii. Niestety, nie stać
mnie na taki luksus. Dość już czasu minęło na tej wymianie pytań i odpowiedzi. Muszę iść.
Spodziewam się, że spodoba się wam przedłużająca się śmierć w tych czterech ścianach. To,
oczywiście, trochę potrwa. Urządzenie klimatyzacyjne będzie przez jakiś czas filtrowało dym.
Kiedy jednak zechcecie szybciej wszystko zakończyć, możecie swobodnie otworzyć drzwi i
wyjść. - I dostać kulę w łeb od ciebie albo od Isobel? - spytał Croft. Gladstone zaśmiał się
dźwięcznie, czarująco. Ten śmiech też pomagał mu w zachowaniu charyzmy. - Już ci
mówiłem, Falconer, nie ma mowy o strzelaniu. Skorzystam ze sposobu, który tak umiejętnie
zastosowałeś trzy lata temu. Zobaczymy, jak się poczujesz w środku pożaru. To rzadka
przyjemność. Dla człowieka, który, tak jak ty, żyje na krawędzi, może to być bardzo ciekawe
zakończenie kariery. - Podpalisz to miejsce tylko po to, żeby się nas pozbyć? - zapytał Croft. -
To przesada. - Nie. Muszę brać pod uwagę rezultaty. Ostatnim razem ktoś cię wynajął,
Falconer. Inaczej nie ścigałbyś mnie. Jesteś, w gruncie rzeczy, najemnikiem. Muszę zakładać,
że i teraz dla kogoś pracujesz. Może dla rządu. Pozbycie się ciebie nie oznacza pozbycia się
tego, który cię posłał. Muszę się przygotować na najgorsze. już to zrobiłem. Jeszcze raz
muszę zniszczyć wszystko, aby przekonać tych, co cię posłali, że nie ma już żadnych śladów.
Czekając dziś wieczorem na wasze przybycie Isobel i ja spakowaliśmy część moich
cenniejszych skarbów. No i oczywiście nadal mam konto w szwajcarskim banku. Moje
laboratoria na całym świecie wciąż działają i przetrwają, dopóki się z nimi nie skontaktuję
jako zupełnie nowy człowiek. Tym razem jestem przygotowany na katastrofę, Falconer.
Nauczyłem się tego od ciebie. Zapadła cisza. Croft uważnie obserwował głośnik, jakby był w
stanie stwierdzić, czy Gladstone jeszcze tam jest, czy już odszedł. Usłyszeli jakieś szuranie i
drapanie, a potem głuchy dźwięk. I znów zapanowała cisza. - Myślę, że sobie poszedł -
powiedział Croft, odchodząc od ściany. - Co miał na myśli, mówiąc o pożarze? - Mercy
przestała chodzić w kółko i podeszła do ruchomej półki. - Przypuszczalnie zamontował jakiś
system całkowitego zniszczenia. Tak żeby nie zostały żadne ślady. - Co to był za dźwięk,
który przed chwilą słyszeliśmy? - zapytała z przejęciem Mercy. Głuchy wybuch na zewnątrz
przerwał dalsze pytania. Mercy obróciła się na pięcie, spoglądając na zamknięte drzwi
biblioteki. Po paru sekundach rozległ się kolejny wybuch. I cisza. - Croft, sprawdźmy, czy za
tą półką jest naprawdę jakieś wyjście. Teraz. Proszę. Croft kiwnął głową i położył rękę na
metalowej podpórce. Mercy jeszcze raz rzuciła okiem na drzwi. - Croft? - Hmm? - Działał
szybko. - Chyba wiem, co to był za hałas. - Tego się obawiałem. - To Isobel, prawda? -
Powiedz sobie raczej, że Graves zachował się niezgrabnie- poradził jej Croft. - Musimy
sprawdzić, czy ona tam jest - powiedziała Mercy. - Zwariowałaś? Sądząc po odgłosach tam
się już zaczęła trzecia wojna światowa. - Ale, Croft... - Do diabła! Myślałem, że już stąd
wychodzimy. - Jednakże Croft podszedł do drzwi i zaczął je otwierać. - Do tej pory nic mi w
tej akcji nie wychodzi, dlaczego teraz miałoby się udać? - Ostrożnie popchnął drzwi. - Jeden
rzut oka, nie więcej. Po drugiej stronie drzwi zobaczyli ogień i dym. Tropikalny ogród był
jedną ścianą płomieni. Mercy patrzyła na nie przez szparę w drzwiach. - Mój Boże - szepnęła.
- Gladstone jest człowiekiem dokładnym. Croft zaczął zamykać ciężkie drzwi. - Czekaj! -
krzyknęła Mercy. - Ona tam jest, na ziemi. To Isobel. Widzę ją. Croft spojrzał we wskazanym
kierunku. - Powiedział, że nie okazała się specjalnie użyteczna. Przyznaję mu rację. -
Poczekaj, może ona żyje. Musimy to sprawdzić. To potrwa sekundę. Leży tuż za drzwiami. -
Mercy starała się przejść obok Crofta. - Słuchaj, Mercy, nie mamy czasu, żeby zajmować się
Isobel. Ona pewno i tak nie żyje. - Przecież jej nie zastrzelił. Pamiętasz, mówiło tym, że nie
będzie strzelał? Na pewno tylko ją ogłuszył. Słyszeliśmy, jak upadła. Otwórz drzwi. Croft
zawahał się chwilę, później zaklął i trochę uchylił drzwi. Żar był coraz większy, ale Mercy
wiedziała, że na tym etapie najgorszy jest dym. Zatkała rąbkiem spódnicy nos i wyszła z
biblioteki. Złapała Isobel za nogę i zaczęła ciągnąć. Croft jednym ruchem wciągnął
nieprzytomną kobietę do środka, szybko zamknął drzwi i pochylił się nad Isobel. Mercy
ukucnęła przy nim. - Żyje? - Żyje. - Musimy ją ze sobą zabrać - Wiem. - Croft westchnął i
wstał. - Sprawdźmy, co jest po drugiej stronie tej półki. Przesunął na bok metalową podpórkę.
Za regałem rozległ się mechaniczny dźwięk naoliwionego urządzenia i nagle pół ściany
pochyliło się do środka. Przed nimi rozciągał się czarny tunel. Wpadało przezeń zimne, choć
czyste powietrze. - Nic nie będziemy widzieli - powiedziała cicho Mercy. - Nawet twój wzrok
nie jest tak dobry. Croft ukląkł na jedno kolano przy Isobel i szybko przetrząsnął jej kieszenie.
- Na szczęście Isobel jest zawsze na wszystko przygotowana. Ma przy sobie małą latarkę. W
tym momencie Isobel jęknęła i kaszlnęła. Croft wziął ją na ręce i przerzucił sobie przez ramię.
- Poniosę ją i pójdę przodem. Idź tuż za mną, Mercy - Na pewno to zrobię. - Dobrze. -
Przypomnij mi, żebym ci opowiedziała o mikrofilmie, jak stąd wyjdziemy. - O jakim
mikrofilmie? - Croft skierował strumień światła latarki w głąb długiego, skalistego tunelu.
Przynajmniej czegoś jeszcze nie wie, pomyślała Mercy. - Nie masz pojęcia, Croft, jakie to
miłe, gdy czasami cię na czymś przyłapię. - Jak to czasami? Stale to robisz. - Wyłącznie dla
twojego dobra - wyjaśniła Mercy z głębokim przekonaniem. Przejście przez idący pod gorę
tunel odbyło się bez żadnych niespodziewanych wydarzeń. Wychodząc spod ziemi na zboczu
wzgórza niedaleko posiadłości Croft stwierdził, że rozumował słusznie. Tym razem
Gladstone zapewnił sobie drogę ucieczki. Zawsze odczuwał pewną satysfakcję, kiedy
okazywało się, że udało mu się logicznie odtworzyć tok rozumowania przeciwnika. Ciemność
na zewnątrz pulsowała płomieniami, które pożerały rezydencję Gladstones. - Moj Boże -
westchnęła Mercy, wychodząc z tunelu i przyglądając się piekłu, ktdre niszczyło dom. - Nie
mogę uwierzyć, że jeszcze parę minut temu byliśmy zamknięci w pułapce. Dlaczego ten
ogień tak szybko się rozprzestrzenił? Croft położył Isobel na ziemi. - Gladstone użył środków
wybuchowych. I nieźle je rozmieścił. Za kilka godzin nic tu nie zostanie. - Psy - szepnęła
Mercy. - Już dawno je uwolniłem. Isobel poruszyła się i otworzyła oczy. Rozkaszlała się,
usiłując wyrzucić z płuc dym, którego się nałykała, kiedy Gladstone zostawił ją na pewną
śmierć. - To ja rozmieściłam środki wybuchowe. - Gladstone umie okazać wdzięczność -
mruknął Croft. W ciemnych oczach Isobel rozbłysła furia. - Drań. Winą za wszystko obarczył
mnie. To jemu zależało na tej książce. Gdyby się tak do niej nie palił, nigdy byś nas nie
znalazł. - Nie licz na to. - Na dźwięk warczącego śmigła helikoptera Croft zwrócił uwagę na
widok u stóp wzgo'rza. - On ucieka. - Mercy była wściekła. - Nie może tego zrobić. Nie
możemy pozwolić mu teraz uciec. Nie po tym wszystkim, co przez niego przeżyliśmy. -
Daleko nie ucieknie - stwierdził cicho Croft. Isobel podparła się na łokciu i spoglądała przed
siebie. - To dlatego chciał, żebym go uczyła latać. Twierdził, że to ze względo'w
bezpieczeństwa. Powinnam była wiedzieć, że dba tylko o własne bezpieczeństwo. - Typowy
handlarz narkotyków - powiedział Croft. - Nikt i nic nie jest niezastąpione. - Potrafi żyć jak
kot - warknęła ze złością Isobel. - Powiedział mi kiedyś, że zawsze przeżyje. I miał rację. -
Nie tym razem - stwierdził spokojnie Croft. Rzucił okiem na Mercy. - Zostań tu z Isobel. -
Dokąd idziesz? W tej samej chwili, kiedy zadawała pytanie, Croft popatrzył w jej oczy i
zrozumiał, że zna na nie odpowiedź. - Zaczekaj, Croft. Gladstone jest uzbrojony. Sam nie
dasz mu rady. Znajdziemy go kiedy indziej. Nie schowa się przed tobą. Croft dotknął
umorusanego policzka Mercy. - Nie ucieknie mi. Tym razem skończę swoje zadanie.
Rozumiesz? Mercy zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, miała czyste spojrzenie. - Tak. -
Kocham cię, Mercy. - ja też cię kocham. Uważaj na siebie. - Dobrze. - Odwrócił się i szybko
ruszył w dół po zboczu. Helikopter podrywał się z ziemi. Gladstone jeszcze nie zauważył
Crof ta. Koncentrował się naprowadzeniu maszyny. Croft dobiegł do muru otaczającego
posiadłość i wskoczył na kamienne ogrodzenie, kiedy helikopter wzniósł się na parę metrów,
zadrżał i nagle z powrotem wylądował na ziemi. Zapewne Gladstone spojrzał na wskaźnik
paliwa i zobaczył, że jest prawie pusty, pomyślał z satysfakcją Croft. Teraz Gladstone już
wie, że ta droga ucieczki nie istnieje. W tym momencie Gladstone spojrzał przez szklaną
szybę kabiny i spostrzegł w świetle płomieni przykucniętego na murze Crofta, który
uśmiechał się niczym duch. Szok i wściekłość zmieniły arystokratyczną twarz Gladstone'a w
maskę nienawiści i strachu. Croft lekko zeskoczył na ziemię i zaczął biec w kierunku
unieruchomionego helikoptera. Gladstone rozpoczął nerwowe poszukiwania w kabinie i
znalazł to, czego szukał. Wyskoczył z helikoptera, trzymając w obu rękach mały pistolet.
Zapakowana w papier Dolina upadła na ziemię tuż koło jego stóp. Nie zwrócił na to uwagi,
podnosząc pistolet i celując w Crofta. Było jednak za późno. Croft był za blisko. Wyciągnął
rękę niemal od niechcenia, a jednocześnie tak błyskawicznie, że Gladstone nawet tego nie
zauważył. Pistolet poleciał w ciemność. - Przeklęty draniu! - wrzasnął Gladstone i cofnął się
odruchowo. - Nie zbliżaj się do mnie, słyszysz? Czym ty jesteś? Duchem? Przecież już nie
żyjesz. Błyskające płomienie ognia odbijały się w oczach Crofta, gdy podchodził do swojej
ofiary. Bez słowa zbliżał się do Gladstone'a powolnym, nieustępliwym krokiem, który jakby
hipnotyzował przeciwnika. Croft wyraźnie się nie śpieszył. Tym razem załatwi sprawę do
końca. Ze wzgórza Mercy doskonale widziała całą scenę. W chwili gdy Gladstone wyskoczył
z helikoptera z pistoletem, odruchowo się poderwała. Jednakże Isobel krzykiem zwróciłą na
siebie jej uwagę. - To się nie może tak skończyć. Ja na to nie pozwolę. Isobel zaczęła biec w
dół, w stronę furtki w murze. Mercy rzuciła się za nią. Wpadła przez furtkę kilka sekund
później i zobaczyła, że Isobel kieruje się do helikoptera. Na tle szalejących płomieni Croft i
Gladstone nadal rozgrywali śmiertelną grę drapieżnika i ofiary. Obaj mężczyźni zapomnieli o
istnieniu kobiet. Isobel dopadła helikoptera i zaczęła czegoś szukać pod siedzeniem. Kiedy
Mercy do niej dobiegła, zobaczyła, że Isobei wyskakuje z kabiny z pistoletem w dłoni. Mercy
zaczepiła o coś pogą i prawie się potknęła. Łapiąc równowagę, dostrzegła na ziemi pakunek z
Doliną. Znała doskonale te wymiary. Pamiętała także ciężar książki. Nie zastanawiając się,
myśląc jedynie o tym, że potrzebuje czegoś, co zrównoważyłoby pistolet w ręce Isobel,
schyliła się i złapała książkę. - Zabiję go! - krzyczała Isobel. - Obu ich zabiję. - Nie zwracała
uwagi na Mercy, celując w jednego z mężczyzn, którzy przesuwali się powoli w stronę ściany
ognia. W tym momencie Mercy nie potrafiłaby stwierdzić, czy Isobel celuje w Crofta, czy w
Gladstones. Nie mogła ryzykować. Silnie zamachnęła się książką, waląc Isobel w rękę, w
której trzymała pistolet. Isobel krzyknęła i pistolet upadł na ziemię. Mercy skoczyła, aby go
chwycić. - Ty zdziro! - Isobel trzymała się za uderzoną rękę. Na jej twarzy widać było
wściekłość i ból. - Zabiję cię. Zabiję... Gladstone krzyknął z rozpaczy i ze strachu i to na
chwilę sparaliżowało obie kobiety. Mercy i Isobel odwróciły się i zobaczyły go schwytanego
w pułapkę między ogniem a Croftem. Croft zbliżał się coraz bardziej, stawiając swą ofiarę
przed piekielnym wyborem. Mercy zastanawiała się, jak oni mogli znosić ten żar. Zaciskała
palce na pistolecie i przyglądała się rozgrywanemu do końca strasznemu wydarzeniu. W
miarę jak Croft podchodził coraz bliżej, Gladstone krzyczał ze strachu i w końcu uległ
histerycznej panice. - Nie! Nie! Nie pozwolę! Nie pozwolę ci na to. Ty i wszyscy inni
jesteście niczym. Nic niewartym śmieciem. Nie jesteście warci... Zawsze jest jakieś wyjście.
Musi być jakieś wyjście. Gladstone odwrócił się i pobiegł w ogień. Coś ciężkiego spadło z
dachu, jakiś palący się przedmiot. Uderzył w Gladstones, kiedy przekraczał prdg swego
domu. Mercy zobaczyła, że Croft rzuca się do przodu. - Nie, Croft! On nie żyje. Nie dotykaj
go. To koniec. - Podbiegła do Crofta, obawiając się, że zechce wejść w ogień, powodowany
chęcią zemsty i potrzebą absolutnej pewności. Na dźwięk głosu Mercy Croft zatrzymał się w
miejscu. Przez chwilę się jej przyglądał. Potem coś zabłysło w jego wzroku, coś jakby
tęsknota i niewymowne pragnienie. - Mercy! - To koniec, Croft. Koniec. - Rzuciła mu się w
ramiona, a on zamknął ją w mocnym uścisku. - Wiem - szepnął ochryple. - Wiem. - Szybko
odciągnął ją od przeraźliwego żaru. Razem pobiegli do helikoptera. Mercy rozejrzała się
wokół zdumiona. - Nie ma Isobel! - krzyknęła. - Mała szkoda. Uciekajmy stąd. Croft
poprowadził ją przez furtkę, z powrotem na wzgórze. Przystanął w chłodnej ciemności i
przyglądał się przez moment temu, co działo się na dole, upewniając się, że tym razem do
końca wypełnił zadanie. - Co się stało z helikopterem? - spytała po chwili Mercy. -
Opróżniłem zbiorniki paliwa, nim wszedłem do domu. Samochód też ma pusty bak. Nie
chciałem mu zostawić żadnej możliwości ucieczki. - Czy to już naprawdę koniec? - Mercy
dotknęła ręki Crofta. Wiedział, co ma na myśli. - Koniec. Tym razem znajdą jego ciało w
płomieniach. Tym razem będę pewien. Widziałem, jak padał. Nie żyje. - Przerwał, po czym
dodał cicho: - Chyba już czas. - Na co? - Na zawiadomienie władz. Tego przecież zawsze
chciałaś, prawda? - Wreszcie! Chyba zaczniemy od szeryfa. - Myślałem o najbliższej straży
pożarnej. Wokdł posiadłości Gladstones są same puste tereny i ogień nie powinien się za
bardzo rozprzestrzenić, lecz nie ma sensu ryzykować. Mercy przyjrzała mu się z
niedowierzaniem. - Nie ma sensu ryzykować? Trochę pdźno doszedłeś do tego wniosku.
Zawsze podziwiałam w tobie wyczucie chwili. Jednocześnie jednak Mercy wzięła go za rękę.
Croft poczuł energię płynącą z jej miłości i chłonął ją wszystkimi zmysłami. Ta miłość go
ożywiała, karmiła, uspokajała. Zdał sobie sprawę, iż potrzebuje Mercy tak, jak jeszcze nigdy
nie potrzebował drugiego człowieka. I czuł się bezpieczny, bo wiedział, że Mercy zawsze z
nim będzie. - Dobrze się czujesz, Croft? - Tak. Teraz tak. Mercy była bezpieczna, a ostatni
krzyk, który Croft słyszał przed trzema laty, ucichł na zawsze. Stare Koło zamknęło się i
powstawało nowe. - A co z Isobel? - spytała niechętnie Mercy. - Uciekła. - Na pewno więcej
jej nie zobaczymy. - Zauważył, że Mercy trzyma pakunek z Doliną. - Czyżbyś ocaliła tę
przeklętą książkę? - Bardzo mi się przed chwilą przydała. Isobel wyjęła pistolet z helikoptera.
Chciała zastrzelić albo ciebie, albo Gladstones, albo was obu. Nie mam pojęcia kogo. Doliną
wytrąciłam jej z ręki pistolet. - I kto to powiedział, że tego rodzaju literatura nie ma wartości?
- stwierdził Croft z błyskiem rozbawienia w oczach. Drżący nieco uśmiech Mercy ocieplił
chłodną noc. Pierwszy doberman pojawił się przed nimi, gdy szli do miejsca, gdzie Croft
zaparkował Toyotę. Drugi siedział przy samochodzie, jakby go pilnował. Oba psy podeszły
do Crofta i milcząco się z nim przywitały. - Mam wrażenie, że w niedalekiej przyszłości będę
musiała kupować mnóstwo pokarmu dla psów. -Mercy jęknęła. Kiedy dojechali do Denver,
Mercy była wykończona. Croft prowadził bez przerwy; zatrzymał się tylko dwa razy: żeby
anonimowo zgłosić pożar i żeby nabrać benzyny. Gdy wreszcie zaparkowali przed motelem,
Mercy marzyła jedynie o gorącym prysznicu przed kolacją. - Nie sądzisz, że recepcjonista nie
będzie zachwycony tym, że chcemy zabrać do pokoju dwa dobermany? - spytała Mercy, z
powątpiewaniem spoglądając na psy rozparte na tylnym siedzeniu samochodu. -
Porozmawiam z nim. Jestem pewien, że się zgodzi. Mercy nie była przesadnie zdziwiona,
kiedy się okazało, że Croft miał rację. Potrafił zdobywać to, na czym mu zależało. - Ciekawe,
co się stanie z Isobel? - spytała Mercy wieczorem, przy kolacji. - Cierpnie mi przy niej skora.
Poza tym jest idiotką. - W niektórych sprawach rozumujesz w bardzo uproszczony sposób,
prawda? - Croft był autentycznie rozbawiony. - Myślę, że w zasadzie mamy zbliżony pogląd
na świat. Masz rację. Isobel jest idiotką, a Gladstone potrafił przyciągać idiotów. Jak sam
mówił, jest wielu ludzi, którzy oddadzą kontrolę nad swoim życiem komuś innemu w zamian
za poczucie bycia kimś ważnym i wyjątkowym. - Co się z nią stanie? - Nie wiem i nic mnie to
nie obchodzi. - Croft wzruszył ramionami. - Jeśli o mnie chodzi, była drobną przeszkodą.
Chodziło mi o Gladstones, a nie o nią. Isobel o tym wie i na pewno więcej jej nie zobaczymy.
Sądzę, że znajdzie inną pracę i stanie się problemem dla kogoś innego. Prędzej czy później
wyląduje w więzieniu albo zginie. To nieuniknione. Nie jest aż tak sprytna, żeby zrobić
karierę pracując dla ludzi pokroju Gladstones. Nie zna podstawowej zasady, zapewniającej w
tym fachu przeżycie. - Jakiej? - Nie wie, kiedy się trzeba wycofać. Mercy zadrżała, słysząc,
jak Croft bez śladu współczucia opisuje przewidywany koniec Isobel. - Miałeś rację co do
Gladstones czy Gravesa, czy jak on się tam naprawdę nazywał. To był zły, niebezpieczny
człowiek. - Nie powinienem był pozwolić, abyś się znalazła tak blisko niego. - Przestań -
poprosiła Mercy. - Nie miałeś specjalnego wyboru. - Gdybym był od samego początku
pewien, że Gladstone jest Gravesem, mógłbym cię powstrzymać przed skontaktowaniem się z
nim. - Nie podoba mi się ani ta rozmowa, ani wyraz twoich oczu. - Jaki wyraz moich oczu? -
spytał niewinnie Croft. - Taki, który mówi: „W tym konkretnym przypadku nie udało mi się
ponieść pełnej i szlachetnej odpowiedzialności". Poczucie odpowiedzialności jest dobrą
rzeczą, Croft, ale masz skłonności do przesady. To, co się zdarzyło w gdrach, nie było twoją
winą. W końcu uratowałeś mi życie. Isobel też. - To ty uratowałaś nam życie, odkrywając
tunel. Mercy poczuła się bardzo z siebie zadowolona. - Tak, to mi się udało, prawda? -
Oczywiście, ale gdybyś mnie słuchała, w ogóle byś się nie znalazła w tak niebezpiecznej
sytuacji - rzucił od niechcenia Croft. Poczucie satysfakcji Mercy wyparowało w ogniu jej
gniewu. - Po tym, co przeżyłam w ciągu ostatnich dni, masz jeszcze czelność mnie pouczać? -
A co, twoim zdaniem, przeżyłem ja, kiedy zobaczyłem, jak wysiadasz z helikoptera? O mało
wszystkiego nie zepsułaś. Mercy przygryzła dolną wargę; poczuła się nagle okropnie winna. -
Przepraszam cię, Croft. Kiedy mi powiedzieli, że cię mają, nie miałam specjalnego wyboru.
Musiałam zrobić, co mi kazali. - Wiem - powiedział Croft, ku zaskoczeniu Mercy. - Na twoim
miejscu przypuszczalnie zrobiłbym to samo. - Wcale nie - stwierdziła ponuro Mercy. -
Wymyśliłbyś jakiś genialny sposób, żeby mnie uratować. Co zresztą zrobiłeś. - Możemy
spokojnie uznać, że uratowaliśmy się wzajemnie. Skończmy ten temat, Mercy. Widzę, że jeśli
ci wygarnę, co ci się należy, to będę musiał wysłuchiwać patetycznych, łzawych przeprosin.
Mercy zawahała się na moment, nie wiedząc, czy Croft sobie nie kpi. - Dobrze - powiedziała
w końcu. - Żadnego płaszczenia się ani przeprosin z mojej strony, pod warunkiem że nie będę
musiała słuchać bohaterskich zaklęć o pełnej odpowiedzialności za to, że w ogóle dopuściłeś
do tego, że znalazłam się w niebezpieczeństwie. Nie mogę wytrzymać twojego gadania o tym,
że jesteś moim dłużnikiem i że zawsze płacisz swoje długi. Zgoda? Przyglądał się jej przez
dłuższą chwilę. - Nie chcesz mnie do siebie przywiązać honorowym zobowiązaniem? - spytał
powoli. - Czy to konieczne? - Nie. Prawdę mówiąc, w żaden sposób się mnie nie pozbędziesz.
- Świetnie. - Mercy uśmiechnęła się promiennie. Po czym uważnie przyjrzała się Croftowi. -
Czy chcesz wrócić do swojej pracy sprzed trzech lat? - Nie. Skończyłem z tym, nim cię
poznałem. Dlatego założyłem szkoły samoobrony. Wiedziałem, że muszę coś jeszcze zrobić
w życiu. Dość czasu spędziłem zajmując się tą moją stroną, która reaguje na przemoc.
Postanowiłem spędzić więcej czasu nad badaniem tej części mojej osobowości, która znajduje
przyjemność w logice, filozofii i innym rodzaju siły. - Dobrze siebie znasz. - Bardzo wiele
nauczyłem się o sobie ostatnio od ciebie. - Myślę, że to działa w obie strony. Ja też się od
ciebie paru rzeczy nauczyłam. - Mercy podniosła głowę. - Jest nasze wino. Tego nam właśnie
trzeba. Croft przyglądał się, jak kelner rozlewa wino do kieliszków. Kiedy odszedł, Croft
podniósł kieliszek i obrócił go powoli pod światło, oglądając przejrzysty czerwony płyn. Był
zamyślony, zbyt zamyślony. Intuicja podpowiedziała Mercy, nad czym zamyślił się Croft. -
Nie musisz się już o to martwić - powiedziała. - O co? - O to, że się upijesz. Nie jesteś swoim
ojcem, Croft. Nie wypiłeś za dużo na przyjęciu Gladstones. Nasypali ci czegoś do wina.
Wątpię, czy jeszcze kiedykolwiek w życiu naprawdę się upijesz, ale nawet jeśli to zrobisz,
jedno jest pewne. - Co takiego? Mercy uśmiechnęła się, podnosząc swój kieliszek. - Wiemy,
że nie jesteś ponurym pijakiem, jak twój ojciec. Owszem, stajesz się lubieżny i napalony, ale
nie ponury. Nigdy nie stracisz kontroli nad niebezpieczną stroną swojej osobowości. - Wiesz,
Mercy, czasami jesteś dla mnie prawdziwą pociechą. - Croft spojrzał na nią znad brzegu
kieliszka wzrokiem, w którym było ciepło, miłość i uśmiech. - Za nas! - Mercy stuknęła
swoim kieliszkiem o kieliszek Crofta. - Za nas! - Apropos - zaczęła Mercy. - Mam ci coś do
powiedzenia na temat pewnego mikrofilmu, który znalazłam w grzbiecie okładki Doliny.
Moja mądrość cię zaskoczy. - Tego się obawiałem. - Croft jęknął. Następnego dnia Mercy
obudziła się o świcie. Nie otwierając oczu poruszyła stopą pod kołdrą, szukając Crofta.
Miejsce obok niej było puste. Pomyślała, że może Croft zabrał psy na poranny spacer. Kiedy
jednak węszący, wilgotny nos wtulił się w jej dłoń, okazało się, że psy są w pokoju, Wreszcie
Mercy otworzyła oczy i powoli usiadła, starając się nie robić hałasu. Croft był tam, gdzie się
spodziewała o tej porze. Siedział po turecku, nieruchomo przy oknie, patrząc na odległe góry.
Miał na sobie tylko dżinsy. Mercy przyglądała mu się przez chwilę, patrząc z miłością na
silną, zwarta sylwetkę na tle porannego światła. Nie ma w nim nic z ducha, pomyślała z
rozbawieniem. Po cichu wstała z łóżka i sięgnęła po szlafrok. Pies, który ją przedtem
szturchał nosem, wrócił do swego towarzysza w kącie pokoju. Mercy, nie przeszkadzając
Croftowi, poszła do łazienki. Kiedy wróciła po jakimś czasie, wiedziała, że Croft kończy już
medytację. Nie poruszył się wprawdzie, lecz wyczuła w nim inny poziom świadomości.
Powoli przyzwyczajała się do ich wzajemnego, subtelnego, milczącego zrozumienia. - Dzień
dobry - powiedziała cicho i podeszła do Crofta. Kiedy na nią spojrzał, zmienił się wyraz jego
twarzy. Znikła obojętność; zastąpiło ją ciepło promieniujące wprost do Mercy. - Dzień dobry
- odparł. Mercy uśmiechnęła się i usiadła przed nim, naśladując jego pozycję. - Powinniśmy
chyba porozmawiać. - O czym? - Croft uśmiechnął się lekko. - Jest parę kwestii dotyczących
naszego związku, które musimy ustalić. - Wszystko jest ustalone, Mercy. - Naprawdę? -
Najpierw będzie okres przystosowywania, ale to nieważne. Ważne jest tylko to, że będziemy
razem. - Naprawdę? - Kocham cię. Koło mojego życia nie byłoby bez ciebie pełne. - Och,
Croft, ja czuję tak samo. Nie wiem, jak to się mogło zdarzyć tak szybko i tak całkowicie,
wiem jednak, że chcę zostać z tobą do końca życia. Nie potrafię tego wyjaśnić, lecz jestem
tego pewna tak mocno, jak jeszcze niczego z życiu nie byłam pewna. Kocham cię. - Kiedy
wzór jest zrozumiały i zaakceptowany, a Koło zamknięte, wszystko staje się jasne i
przejrzyste jak akwarela. Kiedy odkryje się prawdę, widać, że świeci życiem. - Croft wziął jej
rękę w swoje dłonie. Spojrzał w oczy Mercy w momencie, gdy pełne światło poranka wdarło
się przez okno. Jego miłość istniała w przepastnej głębinie orzechowych oczu. Ma rację,
pomyślała Mercy. Prawda świeci życiem, kiedy się ją odkryje. Poczuła, jak jego palce
zaciskają się wokół jej ręki, i wiedziała, że ich wzajemny związek jest nierozerwalny. W jakiś
sposób, którego nigdy przypuszczalnie nie potrafi wytłumaczyć, należą do siebie i oboje to
akceptują. Prawda świeciła między nimi. Dwa umysły i dwie rzeczywistości zamigotały,
zamazały się i wreszcie połączyły w olśniewającym momencie czasu. i wtedy chwila
realizacji minęła, zamknięta na zawsze w ich sercach i umysłach. - Oczywiście, musimy
uzgodnić pewne szczegóły - stwierdził z zadumą Croft. Mercy nadal czuła się lekko
oszołomiona doświadczeniem, które dopiero co przeżyła. - Szczegóły? - powtórzyła pytająco.
- Rozumiem, że nie możesz się przenieść do Oregonu. Musisz być blisko swojego sklepu. To
znaczy, że ja będę się musiał przeprowadzić do Ignatius Cove. Nie ma problemu. Mogę
prowadzić interesy z każdego miejsca na wybrzeżu. Ale musimy znaleźć większy dom, bliżej
wody. Obawiam się, że będziemy mieli trzy psy. Jednego mam już w domu. Kiedy mnie nie
ma, opiekuje się nim sąsiad. Potrzebują miejsca do biegania i ja też. - Sądzę, że bez trudu
znajdziemy coś większego niż moje dotychczasowe mieszkanie. - Mercy była chwilowo
skłonna do zgody. - W naszym nowym domu muszę mieć pokój do medytacji, miejsce
używane wyłącznie do kontemplacji. Nauczę cię, jak się medytuje. Będę cię musiał także
nauczyć właściwego parzenia herbaty. Nie mogę przez resztę swoich dni egzystować na
torebkach ekspresowych. I musisz wziąć lekcje malowania. - Coś jeszcze? - spytała słodkim
głosem Mercy. - Przypuszczalnie będziemy musieli pozbyć się twojego telewizora -
powiedział po namyśle Croft. - Nie znoszę telewizji. Przeszkadza mi migoczący ekran, nie
mówiąc już o tej sieczce, którą w nim pokazują. I jest jeszcze problem twojego gustu w
urządzaniu wnętrz. Zdaję sobie sprawę, że lubisz jaskrawe kolory, ale przy niewielkiej
podpowiedzi z mojej strony na pewno docenisz subtelne niuanse delikatniejszych odcieni.
Mercy rzuciła mu mordercze spojrzenie. - Czy to już koniec listy twoich wymagań? -
Przypuszczalnie coś jeszcze mi się przypomni. Będę zapisywał to, co mi przyjdzie na myśl. -
Cudownie. Powiedz mi, co ja będę miała z naszego związku? Croft uśmiechnął się z
zadowoleniem. - Dostaniesz mężczyznę, który ci pomoże zapanować nad twoją tendencją do
lekkomyślności. Mężczyznę, który wie, co jest dla ciebie najlepsze, i który ci zapewni
wszystko, czego potrzebujesz, nawet jeśli to się nie zawsze będzie pokrywało z tym, czego
będziesz chciała. Dostaniesz także oddanego niewolnika seksu, który poświę ci się twoim
przyjemnościom. Czegóż więcej może chcieć kobieta? To wystarczyło. Żarty Crofta
przebrały miarę. Mercy rzuciła się na niego, przewracając go na dywan. Poddał się łatwo,
patrząc na nią śmiejącymi się oczyma. Usiadła mu na piersi, przytrzymując mu ręce na
podłodze. - Wystarczy, niewolniku seksu. - Czy zndw chcesz mnie zaatakować? - Jak
najbardziej. - Świetnie. Proponuję wobec tego, abyśmy zajęli wygodniejszą pozycję. - Bez
ostrzeżenia przewrócił się i przycisnął ją swoim ciałem do podłogi. - Croft! - prychnęła,
rozdarta między śmiechem a udawanym oburzeniem. - Puść mnie! Jesteś za ciężki! - Masz
rację. Taka pozycja może być wygodniejsza dla mnie, ale wyobrażam sobie, że boli cię kość
ogonowa. Dywan nie jest bardzo gruby, prawda? - Croft wstał, pociągając ją za sobą. Pokój
zawirował i Mercy kurczowo przytrzymała się Crofta. Kiedy wszystko wróciło do normy,
stwierdziła, że leży na łóżku. Croft rozpinał spodnie. Kiedy je ściągnął, Mercy zobaczyła, że
jest całkowicie podniecony. Jego ciężki członek pulsował oczekiwaniem. Zadrżał, kładąc się
przy niej i biorąc ją w ramiona. Żartobliwy wyraz znikł z jego oczu i zastąpiło go znacznie
intensywniejsze uczucie. - Stale cię tak bardzo potrzebuję - stwierdził ochryple. - Wydaje mi
się, że w tym ataku tracę inicjatywę - szepnęła Mercy. Czuła go na swym udzie, twardego i
niecierpliwego. - Nic nie szkodzi - mruknął, zbliżając usta do jej piersi. Z łagodnym
podziwem całował brodawkę, a potem znów podniósł głowę. - Zajmę się wszystkim. - Tak
myślałam - szepnęła w rozmarzeniu. Objęła go, gładząc szczupłe, umięśnione plecy. - Croft,
tak strasznie cię kocham. - Wiem - powiedział. Jego oczy nabrały koloru starego złota. -
Czuję to i widzę za każdym razem, kiedy na ciebie patrzę lub cię dotykam. Nawet nie wiesz,
jakie to wspaniałe uczucie wiedzieć, że jesteś moja. Nigdy czegoś podobnego nie czułem. -
Mogę sobie wyobrazić, jak się czujesz, ponieważ wiem, że jesteś mój. To bardzo wyjątkowe
uczucie, prawda? - Niewiarygodne. - Wtulił twarz w jej szyję z cichym jękiem pożądania.
Mercy zadrżała lekko, gdy przesunął dłoń między jej piersiami na brzuch. Kiedy przesunął
rękę jeszcze niżej, miękko wymruczała jego imię i uniosła biodra. Przesunęła rękę na jego
biodro, a potem wbiła palce w twardy, umięśniony pośladek. - Skarbie. - Och, Croft. - Znów
zadrżała, gdy jego dotyk stał się jeszcze bardziej intymny. Poruszał palcami z niesłychaną
pieszczotą, odszukując wszystkie tajemne, schowane miejsca. Dotykał jej, dopóki nie stała się
mokra, ciepła i obolała z niecierpliwości i pożądania. Gładził i pieścił, a Mercy skręcała się w
jego ramionach. Dotykała go równie intymnie, biorąc w dłoń jego ciężki żar. Kiedy zndw
wymówił jej imię i rozsunął jej nogi stopą, z całej siły do niego przywarła. - Weź mnie do
środka - szeptał namiętnie Croft. - Potrzebuję twojego ciepła. Chcę cię czuć wokół siebie.
Jedwabistą, gładką i silną. To cholernie wspaniałe być w tobie, kotku. Otworzyła się dla
niego, przyciągając go do siebie z pragnieniem równie silnym. Ostrożnie skierowała go w
siebie. Jęknął i wszedł w środek, szukając intymnego połączenia z jej ciałem. Jak zwykle
zareagowała w najbardziej prymitywny sposób na jego agresywną twardość. To było tak,
jakby jej ciało najpierw szukało wyzwania, a'potem witało najeźdźcę i mu się poddawało. Na
moment delikatne mięśnie przy otwarciu miękkiej, kobiecej zasłony Mercy napięły się w
oporze. Croft pchnął powoli, nalegając na prawo do wejścia, i nim opór się zwiększył,
wysunął się. Mercy natychmiast uniosła biodra w rozpaczliwej próbie odzyskania tego, co
straciła. Croft powtórzył powolne wejście, otwierając drogę dokładniej, dopóki Mercy nie
krzyknęła z zachwytem. I jeszcze raz się wycofał. Zmysłowe podniecenie doprowadzało
Mercy do szaleństwa. Kurczowo trzymała Crofta, aby nie mógł się jej wymknąć. - Teraz. -
Jęknęła, gryząc go w ucho. - Teraz cię potrzebuję. - Nie możesz potrzebować mnie bardziej
niż ja ciebie. Wsuwał się w nią, a ona go przyjmowała, rozciągając się, żeby go pomieścić,
zamykając się wokół niego, przyciskając się do jego ciała. Był w niej zamknięty i trzymał ją
uwięzioną w uścisku swych ramion. Gwałtowna namiętność doprowadziła ich do szaleńczego
spełnienia, które zdawało się trwać całe wieki. Razem unosili się w powietrzu, w cieple
miłości i porannego słońca. Po długim czasie Mercy poruszyła się i lekko uniosła, spoglądając
z uśmiechem w oczy Crofta. - Chyba wiem, co masz na myśli, mówiąc o zamykaniu Koła. -
Naprawdę? - Croft wsunął jej palce we włosy. - Jesteśmy zamkniętym Kołem, ty i ja, prawda?
- Tak. - Wziął ją znów w ramiona. - Wiesz co? Będzie z ciebie lepsza studentka filozofii, niż
się spodziewałem. - Pobierałam nauki u eksperta. - Umiesz wyprowadzać psy? Doberman w
kącie pokoju jęknął niecierpliwie, jakby rozumiał pytanie Crofta. Dwa miesiące później
Mercy stała na niskiej drabince między dwoma rzędami półek z książkami i zajmowała się ich
odkurzaniem. Praca sprzedawcy książek nie ma końca. Jednocześnie planowała nadchodzący
wieczór. Croft powróci niedługo z dwudniowej wizyty w jednej ze swoich szkół w Kalifornii.
Chciała mu przygotować coś specjalnego. Coś jeszcze oprócz nieprawdopodobnie
mikroskopijnej i przezroczystej piżamy z falbankami, którą kupiła niedawno na ich miodowy
miesiąc. Może świeże krewetki. Z sałatą i z butelką chardonnay. Rozmyślając o kolacji Mercy
poczuła nagle, że nie jest w sklepie sama. Dzwonek nad drzwiami nie zadźwięczał, lecz jej
szmatka do kurzu znieruchomiała na książkach. Mercy uśmiechnęła się do siebie. Wrócił
Croft. Odwróciła głowę i zobaczyła, że stoi przy końcu półek. Ciemny, szczupły, potencjalnie
niebezpieczny, ale dla niej nigdy nie był zagrożeniem. Jak zwykle, zjawił się bezszelest- nie,
jednak Mercy wiedziała, że jest bardzo, bardzo prawdziwy i realny. W ręce trzymał jakąś
paczkę. - Croft! Spodziewałam się ciebie dopiero za parę godzin. Uśmiechnął się i otworzył
dla niej ramiona. Mercy zeszła z drabiny i pobiegła ku niemu z powitalnym uśmiechem. -
Wyrwałem się wcześniej. - Pocałował ją, a potem wsunął jej w ręce paczkę. - Proszę. To dla
ciebie. - Co to jest? - Prezent od Raya Chandlera. - Od Chandlera? - Zmarszczyła nos. - Ach,
tak, już wiem. To ten twdj przyjaciel. Wyratowałeś jego córkę z tamtej wyspy. Gdzie go
widziałeś? - Mówiłem ci, że pracuje dla rządu. Ponieważ nie przepadam za kontaktami z
najrozmaitszymi przedstawicielami władz, z wyjątkiem Raya, postanowiłem jemu właśnie
posłać ten mikrofilm, ktdry znalazłaś w Dolinie. - Zastanawiałam się, gdzie on przepadł. -
Mercy rozpakowywała paczkę. - Ale dlaczego twdj przyjaciel przysłał mi prezent? Przecież
nawet mnie nie zna. - Nie, ale jest ci wdzięczny za prezent, ktdry od ciebie dostał. - Ten
mikrofilm? - Mercy podniosła głowę. - Co na nim było? - Lista nazwisk. Część z nich to
potężni handlarze narkotyków, z którymi Gladstone robił interesy w swoim wcześniejszym
wcieleniu, jako Graves. Reszta to nazwiska interesujących klientów. - Klientów? - Wysoko
postawionych ludzi w tym kraju, którzy są w szponach narkotyków. To nie była tylko lista
nazwisk. Były tam dowody przeciwko jego wspólnikom i ważnym klientom. Okazuje się, że
Gladstone uzyskał swoje informacje, kiedy działał jeszcze jako Egan Graves i przechowywał
je jako ubezpieczenie i potencjalne źródło szantażu. Większość ludzi, którzy widnieją na tym
mikrofilmie, jest bardzo potężna i faktycznie nie do ruszenia. Ale informacje, które Gladstone
zawarł na mikrofilmie, umożliwią różnorodnym agencjom rządowym ich zidentyfikowanie i
zneutralizowanie przynajmniej części z nich. - Gladstone próbował odbudować swoje
imperium. - Odzyskanie tej listy szybko doprowadziłoby go do władzy, którą kiedyś posiadał.
Mercy odpakowała prezent. Kiedy zobaczyła prawie doskonałe pierwsze wydanie Księgi
prowadzenia domu pani Beeton, roześmiała się w głos. - Właściwy prezent ślubny dla
narzeczonej. Croft zmarszczył brwi. - Nie jest to dziedzina moich zainteresowań, lecz
mówiono mi, że to rzadka książka. Umieszczona w katalogu przyciągnie powszechną uwagę.
- Niewątpliwie - powiedziała prędko Mercy, badając wzrokiem stronę tytułową. - Jest to
pierwsze wydanie z tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego roku, w oryginalnej oprawie
z materiału. I w doskonałym stanie. To znakomity egzemplarz. Z przyjemnością podziękuję
twojemu przyjacielowi, panu Chandlerowi. Croft uśmiechnął się pobłażliwie. - Spytał, jak
mógłby ci się odwdzięczyć i poradziłem mu, żeby kupił ci jakąś książkę, za pomocą której
mogłabyś na nowo zacząć swą krótkotrwałą karierę sprzedawcy książek antykwarycznych.
Mercy roześmiała się. - Pan Chandler ma dostęp do interesujących źródeł. - Nie da się ukryć.
- Croft spojrzał na zegarek. - Możesz już iść do domu? - Tak. Po drodze musimy wstąpić do
sklepu. Chcę kupić świeże krewetki i trochę jedzenia dla psów. - Proszę, możesz pozamykać.
- Przyciskając do piersi nowy skarb, Mercy wręczyła Croftowi klucze od sklepu. Potem
wzięła torebkę zza lady, otworzyła drzwi i wyszła na ulicę, gdzie czekała na Crofta. Kiedy
zamykała za sobą drzwi, wesoło zadzwonił dzwonek. Croft spojrzał na nią przez szybę, kiedy
sprawdzał tylne drzwi. Ciągle się nie mógł nadziwić, że Mercy jest jego żoną. Ta myśl
sprawiała mu nieustanną przyjemność. Croft wyszedł ze sklepu i podszedł do Mercy. Jak
zwykle dzwonek nie zadzwonił. Croft odwrócił się ze zmarszczonymi brwiami. Czasem
trudno było zerwać ze starymi przyzwyczajeniami. - Poczekaj chwilę, Mercy. Croft otworzył
drzwi z klucza, wszedł do sklepu, zamknął drzwi i uśmiechnął się do Mercy przez szybę.
Później otworzył drzwt i znów wyszedł na ulicę. Tym razem zadbał o to, żeby dzwonek
głośno zadźwięczał. - Nie musisz mi niczego udowadniać - powiedziała ze śmiechem i z
miłością Mercy. - Nigdy nie wierzyłam, że naprawdę jesteś duchem. Tylko czasem trudno cię
usidlić. Croft objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. I wybuchnął głośnym śmiechem,
który wypełnił całą ulicę i serce Mercy.Koniec.