Muzyka na wodzie
Odwiedzamy Êpiewaków, skrzypków, agronomów
i maniaków zdrowego trybu ˝ycia - i, jak powiada
James Burke, niewiele z tego wynika
Sk
ojar
zenia
C
hlapa∏em si´ ostatnio
w hotelowej wannie, wy-
Êpiewujàc na ca∏y g∏os,
jak to mam w zwyczaju,
ulubionà ari´, gdy raptem zaczà∏em
si´ zastanawiaç, czy coÊ podobne-
go zdarzy∏o si´ kiedyÊ Enricowi Ca-
ruso. Ów najwi´kszy (i najlepiej
op∏acany) tenor poczàtku XX wie-
ku sp´dzi∏ w hotelach wi´kszoÊç ˝y-
cia. W 1908 roku dzieli∏ nowojorski
hotel Savoy z nowym dyrygentem
Metropolitan Opera Gustavem
Mahlerem. Te dwie silne osobowo-
Êci znosi∏y si´ nawzajem zdumie-
wajàco dobrze, mo˝e dlatego, ˝e ∏à-
czy∏y je zmartwienia podobnej
natury: ukochana Enrica Caruso
uciek∏a w∏aÊnie z szoferem, a ˝ycie
ma∏˝eƒskie Mahlera równie˝ zdà-
˝a∏o na manowce.
Mahler przyby∏ w∏aÊnie z Wied-
nia, skàd wyp´dzi∏y go antysemic-
kie ataki prasy, a tak˝e zbyt cz´ste
awantury, w jakie krewki maestro
wdawa∏ si´ z zarzàdem opery. I to
pomimo protekcji wielkiego B. To
znaczy jednego z trzech wielkich
B. znanych w owym czasie: Beetho-
ven, Bach i (ów muzyczny opiekun
Mahlera) Brahms. Musz´ wyznaç
tu swojà s∏aboÊç do Brahmsa, jako
˝e grywa∏em w swoim czasie na
klarnecie, i w∏aÊnie kwintet klarne-
towy Brahmsa wykonywa∏em w
trakcie mego pierwszego (i ostat-
niego!) publicznego wyst´pu mu-
zycznego w wieku lat siedemnastu.
Pod koniec XIX wieku, mimo ˝e pa-
ru zwariowanych awangardowych
bigbitowców w rodzaju Wagnera
czy Liszta uwa˝a∏o go za nieco sta-
roÊwieckiego, niemal wszyscy inni
muzycy ust´powali wielkiemu B.,
grajàc niejako drugie skrzypce.
By∏ wÊród nich pewien sympa-
tyczny lekarz, który czyni∏ to do-
s∏ownie. Theodor Billroth by∏ dru-
gim skrzypkiem w amatorskim
zespole muzycznym w swoim ro-
dzinnym Wiedniu, a Brahms wpa-
da∏ tam od czasu do czasu. (Brahms
zadedykowa∏ mu nawet par´ swo-
ich sonat.) Billroth nie mia∏ nic prze-
ciwko pozycji admiratora i fana
wielkiego B., poniewa˝ sam by∏ mi-
strzem – skalpela, i do dziÊ zwany
jest ojcem chirurgii mi´kkiej. Jako
jeden z pierwszych chirurgów eu-
ropejskich wprowadzi∏ techniki an-
tyseptyczne do sali operacyjnej (co
zapewne przyczyni∏o si´ do nad-
zwyczaj wysokiego procentu uda-
nych operacji).
W 1851 roku, jeszcze jako student
w Getyndze, Billroth wraz z kole-
gà po fachu Georgiem Meissnerem
uda∏ si´ do Triestu, aby badaç uk∏ad
nerwowy dr´tw. W dwa lata póê-
niej Meissner przeniós∏ si´ do Mo-
nachium do laboratorium Justusa
von Liebiga (który praktycznie wy-
nalaz∏ pracownie naukowe). Dla
zwolenników „naturalnej” ˝ywno-
Êci Liebig powinien byç wrogiem
numer jeden, gdy˝ to w∏aÊnie on
w 1840 roku wystàpi∏ z pomys∏em
sztucznych nawozów. Chodzi∏o
g∏ównie o to, ˝eby jakoÊ uzupe∏niç
substancjami chemicznymi te sk∏ad-
niki, których roÊlina nie otrzymy-
wa∏a w odpowiedniej iloÊci z po-
wietrza lub wody deszczowej.
Prawdziwie zadziwiajàcy pomys∏
w czasach, w których uwa˝ano, ˝e
w uprawie roÊlin grunt to grunt,
czyli od˝ywianie poprzez korzenie.
W 1847 roku dzie∏o Liebiga o
chemii rolnej (nowy termin w na-
uce) rozesz∏o si´ w szeÊciu edycjach
i zmieni∏o oblicze wsi. Ostatecznie
nawozy fantastycznie zwi´kszy∏y
wydajnoÊç plonów i jak sàdz´,
przyczyni∏y si´ do obalenia wspó∏-
czesnej Liebigowi tezy Malthusa,
˝e skoro zaludnienie roÊnie w po-
st´pie geometrycznym, a iloÊç do-
st´pnej ˝ywnoÊci w post´pie tylko
arytmetycznym, ludzkoÊci grozi
g∏ód. Liebig zapewne ocali∏ od za-
g∏odzenia miliony mieszkaƒców
miast w okresie rewolucji przemy-
s∏owej, a utrzymujàc ich przy ˝yciu
i pracy, odda∏ gospodarce wielkie
us∏ugi. Szczególnie popularny sta∏
si´ wi´c Liebig w Anglii, wówczas
najbardziej uprzemys∏owionym
kraju. T∏umaczy∏ dzie∏a swego
profesora jego by∏y student Lyon
Playfair. Odznacza∏ si´ on wybit-
nà, nawet jak na swój czas, bomba-
stycznoÊcià i wielos∏owiem. Nic
wi´c dziwnego, ˝e zosta∏ jednym
z pierwszych rzàdowych eskper-
tów naukowych.
Playfair po powrocie z pracow-
ni Liebiga zosta∏ wielkà szychà od
chemii, wiceprzewodniczàcym Izby
Gmin, doradcà ksi´cia ma∏˝onka,
ministrem poczt i piastunem in-
nych licznych urz´dów o nazwach
zbyt d∏ugich, by je wymieniaç. Je-
den z nich przynajmniej si´ na coÊ
przyda∏. Playfair by∏ cz∏onkiem
komitetu, którego raport na te-
mat warunków ˝ycia w miastach
(jak stwierdzono, „z∏ych” – czytaj:
10 osób w jednym ∏ó˝ku, brodze-
nie po kostki w gnoju, g∏odowe p∏a-
ce, rozpowszechniona prostytucja
dzieci´ca, umieralnoÊç robotników
Êrednio w 22 roku ˝ycia, kazirodz-
two na porzàdku dziennym, ca∏e
rodziny w ∏achmanach itp.) zaszo-
kowa∏ zadowolonych z siebie wik-
torian, którzy nagle zdali sobie
spraw´, ˝e grozi im rewolucja, je-
Êli szybko nie zacznà dzia∏aç. Sze-
fem owego komitetu by∏ niejaki
Edwin Chadwick, aposto∏ higieny
i reformator spo∏eczny. A bezpo-
Êrednià przyczynà ca∏ej paniki by-
∏a cholera, grasujàca w miastach
Priessnitz kaza∏
hipochondrykom siadywaç
w lodowatej wodzie
i s∏uchaç
orkiestry d´tej.
PATRICIA J. WYNNE
i zabijajàca tysiàce ludzi (co w tych wa-
runkach nie dziwi).
Kompan Chadwicka, William Farr,
przegryz∏ si´ przez liczby i wysnu∏ licz-
ne teorie t∏umaczàce, dlaczego chole-
ra uderzy∏a tam, gdzie uderzy∏a (m.in.,
˝e bezpieczniej by∏o mieszkaç jak naj-
dalej od linii ∏àczàcej Brighton z Li-
verpoolem), a wÊród nich hipotez´, ˝e
przenoszenie cholery ma coÊ wspólne-
go z brudnà wodà. Jak si´ okaza∏o,
s∏usznà.
Jak na ironi´, woda mia∏a byç cudow-
nym lekiem (na choler´ i w ogóle na
wszystko), gdy stosowa∏ jà zewn´trz-
nie pewien Niemiec ze Âlàska nazwi-
skiem Priessnitz, który w swoim zak∏a-
dzie wodolecznictwa w Gräfenbergu
owija∏ hipochondryków w wilgotne,
zimne przeÊcierad∏a, zlewa∏ ich wodà
i kaza∏ im stosowaç zimne nasiadówki,
jeÊç ró˝ne obrzydliwe potrawy i s∏u-
chaç orkiestr d´tych. Doprawdy, to mu-
sia∏o zadzia∏aç. Dwaj lekarze James Wil-
son i James Gully, którzy przyjechali na
kuracj´ (w jej czasie Wilson wypi∏ 3500
szklanek wody), po powrocie do ro-
dzinnej Anglii za∏o˝yli w∏asne sanato-
rium w Malvern i rozpocz´li szaleƒstwo
brodzenia po porannej rosie, natrysków
na nogi, zlewania wodà g∏owy i tym
podobnych wàtpliwych zabiegów. Bar-
dzo przypad∏o to do gustu takim zna-
komitoÊciom, jak Charles Dickens
i s∏ynna piel´gniarka Florence Nightin-
gale. A tak˝e lordowi Alfredowi Ten-
nysonowi, nadwornemu poecie, które-
go historyczne poematy, pe∏ne rycerzy
w lÊniàcych zbrojach, pochylajàcych ko-
pie przed urodziwymi dziewicami
w welonach, same przywodzi∏y na myÊl
orkiestr´ d´tà.
A jeÊli ju˝ o tym mowa, to w∏aÊnie
Tennysonowi Thomas Edison przy-
s∏a∏ jeden ze swych pierwszych darmo-
wych fonografów i ów Wielki Angielski
Wierszokleta móg∏ patetycznie recyto-
waç swe utwory do tuby, zapisaç je na
obracajàcym si´ woskowym cylindrze
i spopularyzowaç w ten sposób wyna-
lazek Edisona. Co, swojà drogà, nie po-
wiod∏o si´. Uda∏o si´ to natomiast in-
nemu uosobieniu Amerykaƒskiego
Marzenia (najpierw by∏ imigrantem,
póêniej sprzedawcà w sklepie, pomoc-
nikiem do wszystkiego, pomywaczem
butelek, wynalazcà, a wreszcie milio-
nerem). Ów b∏yskotliwy cz∏owiek uj-
rza∏ w muzeum w Waszyngtonie D. C.,
wysz∏e z u˝ycia ustrojstwo projektu
pewnego Francuza, Léona Scotta Mar-
tinville’a: do membrany umieszczonej
w w´˝szym koƒcu tuby przytwierdza-
∏o si´ w∏os, który gdy membrana wi-
browa∏a pod wp∏ywem dêwi´ku, za-
kreÊla∏ falistà lini´ w sadzy osadzonej
na papierze.
Ju˝ wiecie, o co chodzi? Emilowi Ber-
linerowi pozosta∏o ju˝ tylko znaleêç
sposób wytrawienia falistej linii w me-
talu, odciÊni´cia go w szelakowych ko-
piach – i prosz´, oto mamy p∏yt´ gra-
mofonowà i za∏o˝onà przez Berlinera
spó∏k´ U.S. Gramophone Company.
Nabra∏a ona na dobre wiatru w ˝agle
w 1902 roku, kiedy pewien m∏odzie-
niec, którego Berliner podebra∏ Edisono-
wi ze spó∏ki fonograficznej, Fred Gais-
berg, namówi∏ w Mediolanie miejsco-
wego Êpiewaka do zaÊpiewania do tu-
by. I stàd wiemy, ˝e Caruso by∏ jednà
z pierwszych gwiazd rejestrujàcych
swój g∏os na p∏ycie.
Niestety, wcià˝ nie wiemy, czy Êpie-
wa∏ w kàpieli.
T∏umaczy∏a
Magdalena Pecul
88 Â
WIAT
N
AUKI
Czerwiec 2000
Wiele form dziÊ wymar∏ych zachowa∏o
si´ w postaci ∏atwych do z∏o˝enia szkie-
letów, oszcz´dzajàc paleontologom roz-
terek. Licznie wyst´pujà wielkie drapie˝-
niki, takie jak lwy i tygrysy szabloz´bne,
a tak˝e ich roÊlino˝erne ofiary. Ptaki,
g∏ównie drapie˝ne, znajduje si´ tu o wie-
le cz´Êciej ni˝ w innych stanowiskach;
ich delikatne koÊci by∏y dobrze chronio-
ne smo∏à, podczas gdy na otwartej prze-
strzeni rych∏o pad∏yby ofiarà drobnych
padlino˝erców i wietrzenia. Nasuwajà-
ca si´ melodramatyczna wizja setki wiel-
kich lwów ˝a∏oÊnie ryczàcych w smoli-
stych pu∏apkach rozwiewa si´, kiedy
uÊwiadomimy sobie otch∏aƒ czasu. Prze-
ci´tnie lew grzàz∏ raz na trzy stulecia.
KiedyÊ bulwar Wilshire móg∏ si´ rów-
naç z sawannami Serengeti, a lwy by∏y
tak charakterystyczne dla Ameryki Pó∏-
nocnej, jak dziÊ dla Afryki.
W Parku Narodowym Sasan Gir
w pó∏nocno-zachodnich Indiach ˝yjà
ostatnie lwy azjatyckie. Nie mo˝na ich
ju˝ spotkaç nigdzie indziej, chocia˝
wcià˝ jeszcze zajmujà poczesne miejsce
w hinduskiej sztuce i folklorze. Na
otwartych przestrzeniach parku stada
lwów polujà od Êwitu do zmierzchu,
a nocà na samotne ∏owy w puszczy wy-
ruszajà tygrysy.
Björn Kurtén, nie˝yjàcy ju˝ helsiƒski
paleontolog i utalentowany pisarz, ba-
da∏ rozprzestrzenienie lwów od chwili
pojawienia si´ tego gatunku (zró˝nico-
wanego z czasem na liczne podgatun-
ki), który mia∏ niegdyÊ ogromny zasi´g
geograficzny. Pierwsze „lwy” wyst´-
pujàce w zapisie kopalnym sprzed
3 mln lat (zresztà nie istnia∏ jeszcze wte-
dy wyraêny podzia∏ na lwy i tygrysy)
znaleziono w pobli˝u wàwozu Oldu-
vai w Tanzanii i w Afryce Po∏udniowej,
a wi´c na terenach, gdzie ˝yjà do dziÊ.
Najpierw dotar∏y do Europy, „olbrzy-
mie, nawet jak na lwy jaskiniowe”, a na-
st´pnie zacz´∏y rozprzestrzeniaç si´ na
wschód, w stron´ Pacyfiku. Przynaj-
mniej jeden znany jest z jaskiƒ Zhouko-
udian (Czoukoutien), gdzie znaleziono
sinantropa („cz∏owieka pekiƒskiego”).
KilkanaÊcie znalezisk kopalnych lwów
pochodzi z Syberii; dalej ich szlak wiód∏
po∏àczeniem làdowym na Alask´ i do
Jukonu. W czasach kalifornijskich ba-
gien asfaltowych lwy zamieszkiwa∏y
ju˝ ca∏y kontynent pó∏nocnoamerykaƒ-
ski na po∏udnie od lodowca.
Po∏udniowà granic´ lwiego impe-
rium stanowi∏ Meksyk. U szczytu swe-
go panowania lwy w∏ada∏y równinami
czterech kontynentów – ten sam gatu-
nek wyst´powa∏ wi´c na wielu làdach.
Trudno wyjaÊniç t´ ich ekologicznà
wszechstronnoÊç: zasiedla∏y jako domi-
nujàce drapie˝niki zarówno stosunko-
wo wilgotne okolice równikowe, jak
i doÊç suche stepy, skraje lasów strefy
umiarkowanej, góry i zimnà tun-
dr´. Oprócz naszego rodu oraz naszych
udomowionych i nieproszonych towa-
rzyszy – psów, kotów oraz myszy i
szczurów, trzody i byd∏a – „˝aden in-
ny gatunek ssaka làdowego nigdy nie
zasiedli∏ tak ogromnego obszaru”. To
nie tylko królowie, lecz wr´cz cesarze
imperium.
WÊród kotowatych lew wyró˝nia si´
nietypowo silnymi wi´zami spo∏eczny-
mi, jest tak˝e niezwykle, jak na zwie-
rz´, inteligentny. Lwy regularnie polu-
jà zespo∏owo, przy czym zwykle ci´˝ar
∏owów spada g∏ównie na lwice. Podob-
na by∏a niegdyÊ nasza sytuacja wÊród
ssaków naczelnych. LiczebnoÊç nasze-
go gatunku ros∏a jednak niepowstrzy-
manie – od koƒca ostatniego zlodowa-
cenia mniej wi´cej pi´çsetkrotnie –
natomiast pog∏owie lwów zmala∏o do
niewielkiego u∏amka dawnego. Upa-
dek tego gatunku odzwierciedla praw-
dopodobnie to, co uczyniliÊmy samym
lwom, ich ofiarom – du˝ym roÊlino˝er-
com, a tak˝e Êrodowisku, które stanowi
dla jednych i drugich podstaw´ prze-
˝ycia. Wyjàtkiem jest Afryka, gdzie lwy
i cz∏owiekowate koegzystowa∏y od da-
wien dawna. Gdzie indziej ju˝ tylko my
pozostaliÊmy na placu boju.
T∏umaczy∏
Karol Sabath
Sk
ojar
zenia
ZADZIWIENIA
, ciàg dalszy ze strony 86