Rita Clay Estrada
WINNYM WYMIARZE
(Forms Of Love)
PROLOG
Kendra Lovejoy stała w holu kina, nie zwracając uwagi na kłębiący się wokół niej
tłum. Nareszcie przestała mieć wątpliwości. Czy to nie dziwne, że stało się to za
sprawą starego filmu?
Najwyższy czas, by znów zapanowała nad swoim życiem. By podjęła ryzyko.
Przez ostatnie dwa lata zachowywała się jak tchórz. Wolała myśleć, że zmiana na
lepsze dokona się bez jej udziału.
Wyszła z kina i zatrzymała się przy krawężniku, czekając na zielone światło. Na
parkingu po drugiej stronie ulicy stał jej samochód, ale Kendra nie miała ochoty
wracać do domu rodziców. Głowę wypełniały jej myśli i odczucia, które powinna
uporządkować i przeanalizować – dokładnie tak jak proponował jej psychoterapeuta.
Stojąca obok starsza kobieta poklepała swego towarzysza po ramieniu.
– Tak, wiem, kochanie. Gdy pierwszy raz zobaczyłam „Pamiętny romans”, też
byłam bardzo wzruszona.
Kendra rzuciła okiem na mężczyznę, ciekawa, co kobieta odczytała z jego twarzy,
ale nie dostrzegła na niej nic poza nudą.
Zapaliło się zielone światło i ludzie ruszyli przez jezdnie. Kendra pozostała na
miejscu, dopóki nie potrącił jej nieuważny przechodzień. Cofnęła się i oparła o ścianę
kina, usiłując zapanować nad gonitwą myśli.
Rozejrzała się po wyzłoconej popołudniowym słońcem ulicy San Antonio. Kilka
domów dalej dostrzegła cukiernię, więc ruszyła w jej stronę, by usiąść na chwilę i nad
wszystkim się zastanowić. Film wywołał w niej burzę uczuć, które zamąciły jej i tak
chaotyczne myśli. Zapragnęła w skupieniu i samotności podjąć właściwą decyzję.
Chwilę później siedziała już przy oknie nad świeżą kawą i ekierką. Z
przyjemnością jadła ciastko i rozmyślała nad swoim życiem.
Po dwóch latach separacji i miesiącach terapii nadszedł czas rozstrzygnięcia
podstawowej sprawy – czy powinna wrócić do Dana i rozpocząć nowe życie, ale na
jej warunkach?
Jedno uczucie przesłaniało wszystkie inne i równocześnie rodziło wszystkie inne.
Tym uczuciem była miłość – miłość do Dana.
Zakochała się w nim od pierwszej chwili, od pierwszego wejrzenia. Oboje byli
wtedy uczniami liceum. Od tamtego momentu była jego najlepszą przyjaciółką,
kochanką i żoną – aż do dnia, gdy opuściła go dwa lata temu.
Dan nie potrafił dać jej takiej miłości, jakiej potrzebowała. Był tak silną
osobowością, że po prostu przytłaczał swoją żonę.
Początkowo Kendra uważała, że może mu się jedynie podporządkować. Całe jej
ż
ycie kręciło się wokół Dana. Po kilku latach stwierdziła, że nie potrafi już
samodzielnie funkcjonować. Po śmierci ich maleńkiej córeczki musiała jednak męża
opuścić. Była zdeterminowana, czuła, że tylko w ten sposób będzie w stanie przeżyć.
Powiedziała mu, że „musi się odnaleźć” – choć wówczas nie miała pojęcia, co te
słowa właściwie znaczą. Chodziło jej tylko o to, by uciec od niego, od związku, w
którym nie było dla niej miejsca i w którym się dusiła. Teraz wiedziała, co się kryje
pod tym banalnym wyrażeniem.
Odnalezienie siebie oznaczało, że musi się nauczyć wyrabiać sobie własne zdanie
i bronić go. Odkryć swoje własne gusta w ubiorze, muzyce, książkach – zbudować
ż
ycie, jakie jej odpowiada. Sama decydować o tym, czego pragnie i co najwyżej ceni.
Odnalezienie siebie obejmowało także uporanie się ze złymi nastrojami, czarnymi
myślami i depresjami, które ją od czasu do czasu nachodziły. Łatwiej powiedzieć, niż
zrobić, pomyślała, odgryzając następny kawałek ciastka. Powoli jednak uczyła się, jak
to robić. Tak jak teraz.
Tak było dobrze. Czuła się silna.
Za tydzień Dan wróci z Izraela do Houston i przyjedzie do San Antonio, by się z
nią spotkać. Od chwili rozstania podpisywał kilkumiesięczne kontrakty na Bliskim
Wschodzie, w Afryce i Europie. Pod koniec każdego kontraktu przyjeżdżał do San
Antonio i prosił żonę, by do niego wróciła. Kendra odmawiała ze łzami w oczach, a
Dan wyruszał do Parku Narodowego Big Bend, wsiadał na łódkę i płynął z nurtem
Rio Grandę, jakby pragnął zmyć z siebie przygnębienie i smutek. Była pewna, że w
jakimś sensie to właśnie osiągał.
Jego odwiedziny zawsze kończyły się kłótnią. On żądał, by określiła, kiedy
wreszcie będzie gotowa do niego wrócić, a ona stale odpowiadała, że jeszcze nie wie.
Tym razem jej odpowiedź będzie inna.
Postanowiła wrócić, ale zachować z trudem zdobytą własną tożsamość.
Uświadomiła sobie, że chciałaby ponownie zajść w ciążę i urodzić następne
dziecko mimo strachu, że ono również umrze. Jej śliczna dziewczynka miała cztery
miesiące, gdy odeszła w wyniku tak cwanej niemowlęcej śmierci łóżeczkowej.
Kendra zmusiła się, by o tym nie myśleć. Nic już nie można na to poradzić. Należy
natomiast wpływać na przyszłość. Będzie musiała zacząć od Dana.
Chciała nauczyć się wspierać go i sprzeciwiać mu się.
Pragnęła kochać się z nim, gdy ma na to ochotę, a nie wtedy, gdy on po nią sięga.
Zamierzała mieć wpływ na ich małżeńskie życie. Wiedziała już, że musi sama
wyrażać swoje opinie, a nie czekać, aż Dan zapyta ją o zdanie. Ona i tylko ona ponosi
odpowiedzialność za swoje decyzje – lub ich brak.
Kendra była równocześnie podniecona i przerażona wypełniającą ją siłą. To było
nowe, cudowne uczucie.
Chciała...
Odstawiła filiżankę i spojrzała przez okno na ciemniejące niebo. Pragnęła tak
wiele, miała tyle planów, ale dopiero teraz poczuła się gotowa walczyć o swoje
marzenia.
Zadanie było proste. Jeśli uda jej się przekonać Dana, zyska wszystko: miłość,
rodzinę i pełnię życia. Jeśli nie... cóż, nie będzie jej gorzej niż teraz: samotnej i
bojącej się własnego cienia. Miała wszystko do zyskania i nic do stracenia.
Uśmiechnęła się lekko. Dwa lata zajęło jej dojście do tak prostych wniosków.
Cóż w tym złego, że pragnie silnej, trwałej miłości? Takiej, jaką przeżyli
bohaterowie „Pamiętnego romansu”? I że chce ją przeżyć z Danem? Kochał ją całym
sercem – wiedziała o tym. Zawsze będzie nad nią górował, ale już po tych kilku
razach, gdy ośmieliła się mu sprzeciwić, zaczął liczyć się z jej zdaniem i rozważać je.
Nie zawsze się z nią zgadzał, ale cóż w tym dziwnego?
Zaszumiało jej w głowie. Tak!
Miała wszystko, czego potrzeba do głębokiego i dojrzałego związku, który
wytrzyma próbę czasu.
Więc co tu jeszcze robi?
Opanowała ją potrzeba natychmiastowego działania. Niezdolna wytrzymać ani
chwili dłużej w bezruchu wstała, zostawiła na stole napiwek i pchnęła wahadłowe
szklane drzwi. Słońce skryło się już za budynkami po przeciwnej stronie ulicy.
Pewnym krokiem, wypełniona podniecającym oczekiwaniem, jakby miała
skrzydła u ramion, pobiegła do rogu. W Izraelu jest teraz środek nocy i Dan będzie
spać. Trudno. Chciała do niego natychmiast zadzwonić, podzielić się dobrą nowiną,
powiedzieć, że chce z nim pozostać na resztę życia – ale na pewnych warunkach, o
których musi się dowiedzieć. Jej warunkach. Wiedziała, że Dan będzie stawiać opór,
ale w końcu się podda. Musiał – dla dobra ich obojga.
Niecierpliwie czekała na zmianę świateł. Tłum sprzed kina zniknął – zaczął się
następny seans.
Kendra zeszła z chodnika na jezdnię. Gdy dostrzegła szary błysk, było już za
późno.
Została wyrzucona w powietrze, jej ciało uderzyło w przednią szybę i stoczyło się
na bruk. Najpierw była oszołomiona. Po chwili zdała sobie sprawę, że jest
sparaliżowana. Próbowała się ruszyć, wstać, ale ciało jej nie słuchało. Trzaskały
drzwiczki samochodu, ludzie krzyczeli.
– To nie była moja wina! – Słyszała głęboki głos mówiący z teksaskim akcentem.
– Po prostu wyszła na ulicę tuż pod koła. Wprost pod mój samochód! Wcisnąłem
hamulec, ale było już za późno!
Kendra miała wrażenie, że jest dwiema osobami naraz. Jedna jej część była jakby
niezależna od bólu – obserwowała, słuchała innych i usiłowała interpretować słowa i
ton głosu. Druga jej część pragnęła wytłumaczyć, że musi natychmiast zadzwonić do
Dana, ale nie była w stanie nawet otworzyć oczu. Gdzieś z jej wnętrza wydobył się
cichy jęk i Kendra uświadomiła sobie, że głosy odpływają. Nie! Nie chce umierać!
Nie teraz, gdy ma szansę ułożyć sobie życie!
Uspokajająca moc wkradła się w jej umysł i stłumiła jej chaotyczne myśli.
Muszą powiedzieć Donowi, zaczęła znowu Kendra.
Jeśli nam pozwolisz, pomożemy ci przez to przejść, wyjaśnił obecny w jej myślach
głos.
Pomóżcie mi wstać i pójść stąd!
Nie możemy tego zrobić. Ty umierasz.
Nie! Nie teraz! Nie teraz, gdy jestem tak bliska... – Spod zamkniętych powiek
wymknęły się łzy i spłynęły po policzkach.
Powiedz nam, co on ma wiedzieć, mówił głos. Obiecujemy, że się dowie.
Przez głowę Kendry przebiegały wspomnienia wspólnego życia, pomieszane z
najgłębszymi uczuciami. Ostatnie sześć miesięcy, podczas których uzmysłowiła sobie,
ż
e kochał ją mężczyzna, którego ona też kochała, wystarczyły jej. Tak bardzo go
kocham, myślała niejasno, zdając sobie sprawę, że traci kontakt z otaczającymi ją
głosami. Usłyszała jeszcze zbliżającą się syrenę karetki pogotowia, ale całą zanikającą
ś
wiadomość skupiła na mocy, która wysłuchiwała jej myśli. Chciałabym przekazać
mu te myśli jako dar. Nie chodziło o to, że on był za silny – to ja byłam za słaba.
Dobrze. Tak się stanie, nadeszła odpowiedź. Kojąca moc wydawała się ją kołysać,
jak gdyby była dzieckiem, i Kendra w końcu się uspokoiła. Nic więcej nie mogła
zrobić, a wypełniła ją pewność, że słysząca jej myśli istota dotrzyma słowa.
Wszystko inne z wolna odpływało. Kendra nie czuła już pod sobą twardej,
gorącej jezdni, ale wydawała się unosić w powietrze. Przyglądała się z lękiem i
fascynacją, jak ludzie biegają tam i z powrotem wokół ciała, które wyglądało
dokładnie jak ona.
Z ciekawością rozejrzała się wokół, dostrzegając coś w rodzaju opuszczonego
placu z używanymi samochodami. Poczuła pewność, że istota, która ją pocieszała,
znajduje się w pobliżu służącej za biuro przyczepy. W tym niezwykłym stanie
zawieszenia Kendra wiele rozumiała: ta istota była ciałem o zbiorowym mózgu. Na
jej oczach przybierała teraz postać kobiety podobnej z wyglądu do niej samej. W ten
sposób łatwiej , jej” będzie odnaleźć Dana i wszystko mu wytłumaczyć. Pomóc mu
zrozumieć. Kochać go.
Kendra uśmiechnęła się.
Poczekaj, nie odchodź jeszcze, zatrzymywał ją głos.
Już za późno, odpowiedziała. Wiesz, co mu powiedzieć. Obiecałaś.
Gdy na bocznej ulicy tuż koło Broadwayu w śródmieściu San Antonio w Teksasie
zdarzył się wypadek, wiedzieliśmy, że przyjmiemy... przyjmę tę właśnie formę.
Po jej śmierci wmieszamy się w tłum i nikt nie będzie wiedzieć, że tam byliśmy.
W zapadającym mroku zwinęliśmy nasze pękate ciało w kulę, tuż poza zasięgiem
wzroku grupki gapiących się ludzi, znajdując schronienie w głębokiej wnęce wejścia
do biura składu używanych samochodów. Nasze bardzo czułe fale telepatyczne
chłonęły rozpaczliwy wewnętrzny krzyk rannej kobiety, leżącej na wciąż ciepłej od
popołudniowego słońca jezdni. Nasze własne myśli otaczały jej chaotyczne myśli,
łagodząc ten rozpaczliwy krzyk. Wchłanialiśmy, przyswajaliśmy sobie jej
wspomnienia. Z precyzją, której uczyliśmy się całe życie, odmieniliśmy nasz stan i
przekształciliśmy się w trochę inny i bardzo ładny kształt należący do tej kobiety.
Zakończywszy etap cech fizycznych, zaczęliśmy przystosowywać się do
procesów umysłowych. Byliśmy już zmęczeni, a kobieta leżąca pośrodku ulicy
gwałtownie słabła. Usiłowaliśmy zatrzymać jej myśli, uspokoić ją, by dokładniej je
wchłonąć, ale jej wola życia słabła, słabła...
Nagle odeszła, zanim dokonaliśmy całkowitego przekształcenia. Bez emocji
przekalkulowaliśmy możliwe wyjścia. Czy powinniśmy poszukać innego osobnika?
Przejrzeliśmy nasze nowe banki pamięci. Mieliśmy wszystkie jej wspomnienia z
ostatnich sześciu miesięcy. To powinno wystarczyć do przeżycia najbliższych dwóch
tygodni – maksymalnego czasu przeznaczonego na zadanie.
Powoli stanęliśmy na naszych nowych nogach. Wypróbowaliśmy ich siłę,
podskakując na naszych znacznie większych teraz stopach. Czuliśmy się dziwnie, ale
dobrze.
Zginając ręce obserwowaliśmy, jak napina się skóra na naszych dłoniach i
palcach. Palce były długie i szczupłe. To ciało było dobrym wyborem.
Sięgając do małej torby, którą nosiliśmy z sobą od trzech dni, wyciągnęliśmy
duży, bezkształtny sweter, spodnie od dresu i buty – wszystko dobrane tak, by
pasowało na niemal każde ciało. Pod podszewką schowano podrobione papiery, które
w razie potrzeby miały nam pomóc przedstawić się innym istotom ludzkim.
Zarzuciliśmy torbę na ramię i spojrzeliśmy w stronę jasno oświetlonej ulicy. W tej
okolicy było bardzo dużo restauracji i barów. Nasze usta poruszyły się, po cichu
wymawiając w ciemności nasze nowe imię.
Kendra Lovejoy.
Gdy karetka pogotowia odjechała na sygnale do najbliższego szpitala, my, którzy
byliśmy teraz Kendrą Lovejoy, wyszliśmy z cienia i skierowaliśmy się ku światłom
najbliższego baru. Nuciliśmy popularny przebój, mówiący o utraconej miłości, taniej
whisky i dziewczynach, które wyrządzają mężczyznom krzywdę.
Nadszedł czas.
ROZDZIAŁ 1
Dan Lovejoy obudził się i nieco nieprzytomnie rozejrzał wokół. Po chwili
uświadomił sobie, że znajduje się w mieszkaniu, które od chwili odejścia Kendry
zwał swoją bazą. Przeważnie przebywał poza krajem, więc nigdy nie usiłował uczynić
z tego miejsca prawdziwego domu.
Sypialnia mieściła niewiele sprzętów – jedynie łóżko, komodę i stare krzesło.
ś
adnych obrazów na ścianach, drobiazgów, osobistych rzeczy oprócz kilku ubrań w
ś
ciennej szafie i bielizny wysuwającej się z walizki. Salon był równie pusty. W kącie
stały trzy pudła nigdy nie rozpakowanych książek, nagród i listów pochwalnych.
Nagle uświadomił sobie, że ma dość tej prowizorki i stanu zawieszenia, że
pragnie stabilizacji.
Zaproponowano mu stałą pracę w innym kraju i po raz pierwszy od chwili
odejścia Kendry poważnie rozważał przyjęcie tej oferty. Powinien już chyba porzucić
nadzieję, że żona do niego wróci. Co noc śnił o jej cudownej przemianie i nowym
początku wspólnego życia – i co rano musiał uporać się z rozczarowaniem samotnego
przebudzenia.
Przekręcił się na łóżku i usiadł. Biała karteczka, przesłana tydzień temu do
głównego biura w Izraelu, dotarła do niego tuż przed odlotem. Teraz wciąż jeszcze
tkwiła w kieszeni marynarki.
Sekretarka zanotowała na niej, że rodzice Kendry z San Antonio proszą o telefon.
Rzadko się z nim kontaktowali – chyba że mieli złe wiadomości albo potrzebowali
pieniędzy. W tej właśnie chwili nagle odezwał się telefon i Dan aż podskoczył na
łóżku. Zerknął na zegarek – spał bez przerwy niemal dwadzieścia godzin. Odeszła go
senność, powrócił do rzeczywistości pełen energii i gotów do działania. Podniósł
słuchawkę po piątym dzwonku.
– Dan! Nareszcie jesteś! – W głosie Eda, ojca Kendry, słychać było ulgę.
Dwudniowy zarost sprawił, że Dana zaswędziała szczęka, przeciągnął więc po
niej stwardniałą dłonią.
– Miałem do was za chwilę dzwonić. Mój rozkład lotów diabli wzięli i dwa dni
byłem w podróży. Dotarłem do domu bardzo późno. Co się dzieje? – Usiłował być
beztroski.
– Chodzi o Kendrę. – Głos Eda załamał się. Dan mocniej ścisnął słuchawkę. –
Nie żyje. Moja mała Kendra odeszła. Zginęła. Nie ma jej. O, do diabła! Wciąż nie
jestem w stanie w to uwierzyć!
Dan słyszał słowa, ale brzmiały one w jego uszach bez sensu. To niemożliwe.
Niemożliwe. Nie! Ed chyba stracił rozum. Oczyma duszy Dan ujrzał swoją piękną
ż
onę – pełną sił i energii jak życiodajne słońce. Kobietę, którą kochał całym sercem.
Nic nie mogło jej się przytrafić. Nie pozwoliłby na to.
– O czym ty mówisz, Ed? – odezwał się w końcu nieswoim głosem.
Starszy mężczyzna zaszlochał i z trudem, powoli opowiedział całą historię.
– Kendra wybrała się do kina na popołudniowy seans, a gdy wyszła, wpadła...
wpadła pod samochód. Po prostu wtargnęła na jezdnię. Świadkowie twierdzą, że nie
patrzyła ani w lewo, ani w prawo. Po prostu weszła... weszła prosto pod koła i pięć
minut później zmarła. – Ed znów zaczął płakać.
Dan tępo wpatrywał się w nagą ścianę przed sobą, zamiast niej widząc piękną,
roześmianą Kendrę.
– Kiedy?
– Tydzień temu. Właśnie dostała wiadomość, że wkrótce wracasz i byliśmy tacy
szczęśliwi. Psychiatra był pewien, że w Kendrze w końcu dokonał się wielki przełom.
Cieszyła się, że znów cię zobaczy. Mówiła nawet, że spróbuje wszystko naprawić, że
chce się przekonać, czy nie da się uratować waszego małżeństwa. – Wciągnął z
trudem powietrze. – Była pełna nadziei. Wierzyliśmy, że to koniec koszmaru...
Dan miał wrażenie, że otrzymał cios w żołądek. Przełknął raz i drugi, ale to nic
nie pomogło. Kendra. Jego Kendra. Odeszła. To niemożliwe! Niemożliwe! – Ed –
zaczął, ale myśli nie chciały ułożyć się w słowa.
– Wiem – wyjąkał starszy mężczyzna. – Nic już nie można powiedzieć. To
koniec. Tak mi przykro, Dan. Tak długo i ciężko pracowaliśmy, by wszystko się
ułożyło, ale Bóg nie pozwolił. Prawie nam się udało... – Znów się załamał. – Moja
dziewczynka. Moja jedyna dziewczynka.
Dan nie był w stanie oddychać. Znów przełknął, tym razem czując smak żółci.
– Zadzwonię później. – Cisnął słuchawkę na widełki i rzucił się do kuchni, gdzie
zwymiotował do zlewu. Szkoda, że nie mógł tak samo łatwo pozbyć się rozpaczy,
strasznego bólu, który przenikał całe ciało.
Przycisnął rękoma żołądek. To bolało. Cholera! Bolało tak okropnie, że chętnie
połamałby sobie żebra, wyrwał serce i wyrzucił precz.
Potem zaczęły płynąć łzy. Płynęły nie dającymi się zatrzymać strumieniami, a ze
łzami przyszedł szloch rozdzierający mu duszę. Dan siedział w ciemnym mieszkaniu
na kuchennej podłodze i ściskał dłońmi pękającą z bólu głowę. Przez ostatnie dwa
lata marzył tylko o jednym: móc dać Kendrze to, czego potrzebowała, by podjąć
znowu wspólne życie. Tak wiele stracili, gdy zmarło ich dziecko. Ile nieszczęść i bólu
jest w stanie znieść dwoje ludzi? Pragnął jedynie powtórnej szansy. W tym szalonym,
wypełnionym chaosem świecie nie było to chyba niemożliwe. A jednak okazało się,
ż
e poniósł klęskę.
– W porządku, chłopcze, świetnie ci idzie – uspokajała Kendra młodego lotnika,
który osunął się na nią w loży słabo oświetlonego baru.
– Jesss... teś taaa... piękna – wymruczał, dotykając ustami delikatnej skóry
dziewczyny nad linią głębokiego dekoltu. Zachichotała, bo tego się po niej
spodziewał.
– Ty też – stwierdziła sucho. – Piękny i pijany.
– Kocham cię. – Znów spróbował popieścić ustami delikatną skórę jej piersi, ale
zamiast tego obślinił ją i Kendra wzdrygnęła się.
– Chyba żadne z nas nie wie, na czym tak naprawdę polega to uczucie, chłopie.
– To co czuję, ty.... – Wstrząsany pijacką czkawką, usiłował przesunąć dłonią w
górę jej uda, ale powstrzymała go.
– Przykro mi, Lany, ale nie mam już czasu. Pora wracać do domu. – Przesunęła
się, a głowa lotnika opadła na ławkę. Bezskutecznie próbował się podnieść. Udało mu
się jedynie oprzeć na łokciu.
– Do domu? – Mętne oczy usiłowały skupić się na jej twarzy. – A gdzie jest dom?
Sięgnęła po dużą płócienną torbę, w której przechowywała próbki, uśmiechnęła i
wysunęła z loży.
– Mój jest o wiele dalej niż twój.
– Nie idź – poprosił, usiłując ją zatrzymać.
– Muszę. I dziękuję za datek. – Znów to dziwne poczucie humoru. Od czasu do
czasu wymykało jej się coś takiego. Nie była pewna, czy należało do niej, czy do
pierwszej Kendry.
Wyszła z baru na ciemny parking i oddychając głęboko, uniosła głowę. Wpatrzyła
się w niebo, żałując, że nie znajduje tam wypisanej odpowiedzi. Zbyt wiele świateł,
by można było wyraźnie dostrzec gwiazdy, mogła więc tylko zgadywać położenie
swojej planety.
Jeszcze coś się w niej zmieniło. Wczoraj spotkała istotę swego gatunku, która nie
dawała sobie rady z misją. Zamiast współczucia, Kendra poczuła zadowolenie z
siebie. Tamtej nie udało się uzyskać ani jednej próbki DNA, ona natomiast znalazła
czterech silnych, przystojnych mężczyzn i pobrała materiał od wszystkich.
Dzisiaj wzdrygnęła się, gdy lotnik obślinił jej dekolt. To było ludzkie uczucie,
typowa reakcja. Czyżby dostosowywała się do ludzkich warunków szybciej niż
powinna? Może jej ciało było zbyt zmęczone, by mogło jej teraz pomóc?
Postanowiła, że spędzi jeszcze jedną noc w wynajętym pokoju hotelowym, a jutro po
południu ruszy autostopem do zachodniego Teksasu i czekającego na nią w górach
macierzystego statku.
Obiecała zmarłej Kendrze, że przekaże Danowi jej myśli i uczucia – tę ulotną
rzecz, zwaną miłością – więc spróbowała go odszukać. Odnalazła rodziców zmarłej
kobiety i wsłuchała się w ich myśli – ludzie nazwaliby to telepatią. Ed uważał, że Dan
powinien się już pojawić w San Antonio. Jeśli nie znajdzie go do jutra, będzie
musiała odejść, nie spełniwszy obietnicy.
Ku jej własnemu zdumieniu, im dłużej była na Ziemi, tym bardziej chciała się
wywiązać z przyrzeczenia. Tak czy inaczej, musi odnaleźć Dana Lovejoya.
Przeżyje niezły szok, podpowiedziało jej to dziwaczne poczucie humoru.
Gdy poranne słońce wynurzyło się zza wysokich sosen w północnowschodniej
części Houston, Dan właśnie kończył pakować bagaże do czarnego dżipa z napędem
na cztery koła. Bez względu na to, jak wiele uwagi i energii wkładał w zwykłe,
codzienne czynności, wspomnienia o Kendrze nie opuszczały go ani na sekundę.
Zupełnie nie mógł się od nich wyzwolić. W końcu wskoczył do samochodu i ruszył
do San Antonio.
Na grób Kendry.
Myśli o niej zaprzątały go do tego stopnia, że nie zauważył, kiedy pokonał całą
długą drogę.
Kendra. Kendra. Kendra.
Przypominał sobie chwilę, gdy ujrzał ją po raz pierwszy...
Jej włosy wydawały się czarne jak noc, póki nie wyszła na słońce – wtedy
rozbłyskiwała w nich miedź. Kendra stała z dala od gromady wypełniającej szkolne
podwórko i gapiącej się, jak Dan próbuje dać nauczkę chłopakowi, który wyśmiewał
się z jego tuszy. W pewnej chwili Dan odwrócił się i ujrzał ją, jak z przechyloną
głową przygląda się bójce. Przeciwnik wykorzystał chwilę nieuwagi i władował mu
solidny prosty w żołądek.
Po tym pierwszym spotkaniu z ciemnowłosą pięknością Dan przeprowadził
kurację odchudzającą – i nigdy już nie miał kłopotów z nadwagą.
Kendra... Gdy zaprosił ją na uroczystość z okazji promocji, z trudem udawało mu
się trzymać ręce przy sobie. Nie istniała dla niego żadna inna dziewczyna. W długiej
sukni w kolorze złamanej bieli z brzoskwiniowymi dodatkami wyglądała jak anioł.
Tej nocy, przed odwiezieniem jej do domu, zaparkował samochód na ciemnej drodze.
Cierpliwie znosiła jego nieporadne pieszczoty. Po raz pierwszy zakosztował wówczas
słodyczy jej piersi i wydawało mu się, że jest w niebie.
Kendra... Po balu maturalnym zabrał ją do motelu i kochał się z nią niecierpliwie
po raz pierwszy. Płakała cicho – i on też. Ale w końcu poczuł się mężczyzną.
Kendra... Gdy był na ostatnim roku studiów, odwiedziła go w Austin i ze łzami w
oczach oznajmiła, że jest w ciąży. Pobiegli do sędziego pokoju, a w miesiąc później
wzięli uroczysty ślub. Obie rodziny świętowały związek „dzieci”. Dwa tygodnie
później Kendra poroniła i dopiero po kilku latach ponownie udało jej się zajść w
ciążę.
Kendra... Trzy lata temu godzinami przesiadywała w nowym fotelu na biegunach
i patrzyła przez okno dziecinnego pokoju. Pierwszą noc po utracie czteromiesięcznej
Hannah przepłakali razem. Ich córeczka była najpiękniejszym na świecie,
czarnowłosym i niebieskookim niemowlęciem. Tak bardzo ją kochali i tak bardzo im
jej brakowało...
Na horyzoncie pojawiło się San Antonio i Dan zmusił się, by odsunąć
wspomnienia. Krótka wizyta u Eda i Margaret, kilka chwil u grobu Kendry... a potem
ruszy do zachodniego Teksasu i tam spróbuje odnaleźć spokój.
Skręcił na drogę 410 na południe. Nie zdając sobie z tego sprawy, zdjął nogę z
gazu. Kendra mieszkała niedaleko stąd. Nie, nie Kendra. Jej rodzice.
Zacisnął zęby i skręcił we właściwą ulicę. Musi przez to przejść.
Musi...
Dopiero w południe Kendra wymeldowała się z hotelu i z torbą przewieszoną
przez ramię, lekkim krokiem ruszyła chodnikiem. Jej oczy chłonęły żywość i
jaskrawość kolorów ludzkiego świata. Za dwa, trzy dni znajdzie się z powrotem na
statku, w drodze do domu. Całą tę bajkową, choć zbyt podniecającą rzeczywistość
pozostawi za sobą.
Ogarnęło ją uczucie podobne do żalu, ale natychmiast nad nim zapanowała. To
nie była jej planeta ani jej świat. Spokój czekał w domu, nie tutaj, wśród
barbarzyńskiego ludzkiego gatunku, praktykującego barbarzyńskie obyczaje.
Do prowadzącej do Del Rio autostrady było niemal dziesięć kilometrów, ale
Kendra postanowiła przebyć je pieszo. Kochała tę nowo odkrytą siłę swego ciała. Idąc
na długich, mocnych nogach, czuła się taka wolna! W domu sunęlibyśmy, zawahała
się i zastąpiła ten czasownik ludzką formą, sunęłabym powoli i dzięki silniejszej
grawitacji byłabym mocniej związana z podłożem.
Jeszcze raz spróbowała połączyć się ze Strażnikiem, by podzielić się zdobytymi
informacjami. Skupiła się na wysłaniu wiadomości, ale znów nie otrzymała
odpowiedzi. To było dziwne, ale nie miała zamiaru jeszcze się tym martwić – może
po prostu nie zdążyła przyswoić sobie wszystkich wspomnień zmarłej Kendry?
Westchnęła. Jej pobratymcy nie wiedzieli o Ziemi tak dużo, jak im się wydawało.
Po wylądowaniu sądziła, że w czasie szkolenia nauczyciele przekazali jej
wszystkie niezbędne informacje, jakie mogłyby przydać się na Ziemi. Okazało się
zupełnie inaczej. Na miejscu musiała posługiwać się własnym zdrowym rozsądkiem i
wiedzą Kendry, bo metody przyswojone w domu nie zawsze sprawdzały się „w
terenie”.
Dan stał nad grobem Kendry, wciąż nie mogąc uwierzyć w jej śmierć. Odgarnięta
darń wyglądała, jakby wielki ptak przeorał ją pazurami, odsłaniając bogaty, ciemny
czarnoziem.
Koło tabliczki znaczącej grób Kendry stał marmurowy posąg anioła z
rozpostartymi skrzydłami, strzegący pięknego, zielonego dywanu świeżo skoszonej
trawy. W szklanej ramce na cokole pomnika widniało zdjęcie Hannah, zrobione w
dniu, w którym skończyła czwarty miesiąc. Śmiała się i wyglądała na szczęśliwą,
gotową odpowiedzieć miłością na miłość rodziców. Głównie z powodu tego zdjęcia
Dan . niezbyt często przychodził na cmentarz.
Tak strasznie boli utrata kogoś, kogo się kocha.
A druga taka strata po prostu zabija.
Próbował powstrzymać łzy, ale płynęły mu po twarzy nieustającym strumieniem.
Szloch rozdzierał mu piersi, gdy opowiadał dwóm ukochanym istotom, jak strasznie
za nimi tęskni. Jak mogły zostawić go samego?
Gdyby tylko miał jeszcze jedną szansę pokazać im, jak bardzo je kocha. Jedną
jedyną szansę... Niechętnie odchodził od grobu. W końcu uświadomił sobie, że
Kendry naprawdę nie ma, że nie był to jedynie okrutny, dziwaczny żart losu.
Nawet nie sen, tylko przeżywany na jawie koszmar.
Skierował się ku autostradzie 90 biegnącej do małego granicznego miasteczka
Del Rio. Nie zdawał sobie sprawy, że tak mocno ściskał dłońmi kierownicę. Dopiero
bolące mięśnie uświadomiły mu, że powinien rozluźnić uchwyt. Wydawało mu się, że
mózg spowija wata broniąca dostępu desperackim, szaleńczym, najczarniejszym
myślom. Świadom, że rozpacz wkrótce powróci, z wdzięcznością przyjął chwilowy
paraliż uczuć.
Rzut oka na wskaźnik paliwa nakazał mu zająć się przyziemnymi sprawami.
Zostało mu ćwierć baku, powinien więc wziąć benzynę i sprawdzić olej – i to teraz,
by nie zatrzymywać się już po wjeździe na autostradę. Zjechał na prawy pas i
wypatrywał zjazdu w prawo.
I wtedy to się stało. Jego mózg na moment zamarł; po chwili Dan poczuł, jakby
ktoś go popchnął. Na drodze przed sobą ujrzał leżące ciało Kendry. Zamrugał raz,
potem drugi. Wcisnął hamulec, aż dżip z piskiem opon zatańczył w miejscu.
Znów zamrugał i wtedy dostrzegł wysoką, szczupłą kobietę stojącą na poboczu
drogi. Popołudniowe słońce rozświetlało jej czarne włosy. Uśmiech kobiety, kształt
ust były mu tak znajome jak jego własna twarz widziana w lustrze. Wyraźne,
drukowane litery na trzymanej przez autostopowiczkę tabliczce informowały, że
jedzie w rejon Big Bend w zachodnim Teksasie. Przez moment zdawało mu się, że
dostrzegł tam również słowa „Cześć, Dan”. Cichy wewnętrzny głos nakazywał mu
jechać dalej i nie zabierać dziewczyny. Dan jednak zatrzymał samochód.
Cudowna, nieprawdopodobna euforia emanowała z każdej komórki jego ciała.
Przenikały go wspaniałe, kojące uczucia, którym nie był w stanie się oprzeć. Chciało
mu się krzyczeć z radości.
Zwolnił blokadę i otworzył drzwi.
– Wsiadaj.
Kendra!. Ta twarz. Jej uśmiech. A przede wszystkim oczy, w których kryły się
wszystkie jej tajemnice. Wiedział, po prostu wiedział! Stała pół metra od samochodu,
przechylając głowę w ten rozbrajający ptasi sposób. Uśmiechnęła się do niego, jakby
doskonale zdawała sobie sprawę, co czuje i myśli.
Chyba zwariował.
Serce biło mu tak mocno, że z trudem łapał oddech. Chwytał powietrze jak ryba
wyrzucona na piasek, w uszach mu szumiało.
– Jesteś pewien, że dasz radę to znieść? – Wciąż stała bez ruchu.
– Wsiadaj – powtórzył. Tylko tyle mógł z siebie wydusić.
Przyglądał się, jak dziewczyna chwyta za drzwi i podciąga się na fotel pasażera.
W każdym najmniejszym poruszeniu, w każdym geście widział Kendrę. Dziewczyna
była do niej łudząco podobna. Odniósł wrażenie, że niczym radar odbiera wysyłane
przez nią sygnały.
To była Kendra! Nie miał pojęcia, skąd ta pewność. Po prostu wiedział.
Westchnęła, opierając się o zagłówek.
– Tam na zewnątrz jest goręcej niż w piekle. – Na moment zamknęła oczy, potem
otwarła je i spojrzała na niego.
Głębokimi, wilgotnymi, tak dobrze znanymi brązowymi oczami, spokojnymi i
kojącymi. – Jesteś Dan.
Skinął głową, niezdolny wydobyć z siebie głosu. Wewnętrzne drżenie uspokajało
się i w głowie Dana kłębiły się chaotyczne myśli. Łzy wypełniły mu oczy. To musiał
być sen, wytwór jego wyobraźni.
– Kim jesteś? – wyjąkał w końcu.
– Kendrą.
– Kendra nie żyje. Kim jesteś?
– Ojej – westchnęła. – Zapomniałam, że muszę ci wszystko wyjaśnić, zanim
będziemy mogli dojść do porozumienia.
– Kim jesteś? – powtórzył.
– Jedź dalej. – Machnęła ręką w kierunku autostrady.
– Możemy rozmawiać w drodze. – Przechyliła głowę, nie odrywając od Dana
wielkich, brązowych oczu. – Czy to nie szczęśliwy zbieg okoliczności, że ty także
jedziesz do Big Bend? Nie muszę marnować czasu na poszukiwania.
Kiwnął głową, automatycznie zmieniając biegi. Wewnętrzny głos nakazywał mu
czekać i nie ponaglać dziewczyny. Był przeświadczony, że doczeka się niezbędnych
wyjaśnień. Co chwila obrzucał ją badawczym spojrzeniem, spodziewając się, że za
którymś razem ujrzy pusty fotel.
– Kim jesteś? – powtórzył jeszcze raz. Jego głos brzmiał ochryple. Nie
przejmował się tym.
– Uwierzysz, jak ci powiem, że jestem bliźniaczką Kendry?
– Nie.
– A w co uwierzysz?
– śe tak bardzo tęsknię za Kendrą, iż mam halucynacje.
– Cóż za bezsens kłócić się z wytworem własnej wyobraźni. Przecież to nie może
się dziać naprawdę. Nie może!
Ed i Margaret zidentyfikowali ciało Kendry. On jednak tak strasznie pragnął
ujrzeć żonę jeszcze raz, porozmawiać z nią o swoich uczuciach, wysłuchać jej
wyjaśnień, jak i dlaczego rozpadł się ich niegdyś bliski i satysfakcjonujący związek...
Odwróciła się w fotelu, zakładając nogę na nogę i opierając ramię o zagłówek.
– Przyjmijmy, że jestem wytworem twojej wyobraźni, Dan. Mogę słuchać twoich
myśli i udzielić ci odpowiedzi, których pragniesz. Gdy dojedziemy do Big Bend,
zniknę. Wtedy na nowo podejmiesz własne życie, ale usunę z twego mózgu wszelkie
wspomnienie na mój temat. Będziesz pamiętać Kendrę, nie mnie.
Mówiła szeptem, ale słyszał dokładnie każde słowo. Odetchnął z ulgą. Nie
oszalał. Musiał tylko zapanować nad emocjami, pozbierać się jakoś i żyć dalej.
Widocznie w ten sposób próbuje dojść do ładu z rzeczywistością. Chyba że...
– Kendra nie żyje, Dan. Zmarła tak, jak ci powiedzieli Ed i Margaret. Przejechał
ją samochód na ulicy przed kinem.
– Jak? Dlaczego? – Rzucił jej szybkie spojrzenie i zaraz odwrócił wzrok.
– Bo nie patrzyła, gdzie idzie. Rozmyślała o wielu sprawach. I wszystkie one
miały coś wspólnego z tobą.
– Skąd wiesz? – Uderzył dłonią o kierownicę. – Cholera jasna! Zupełnie mi
odbiło! Przecież ciebie nawet tu naprawdę nie ma! To musi być jakaś przedziwna
reakcja na zaburzenia snu.
– Nie chcesz usłyszeć prawdy? Mogę ci ją przekazać, wiesz o tym. Kendra mnie o
to prosiła.
Wciąż tu była – mimo że zaprzeczył jej istnieniu. Zdawała się czytać w jego
myślach, przenikać duszę. Te oczy...
– Nad czym się zastanawiała? – nie mógł nie zadać pytania.
– Doszła do wniosku, że jesteś bardziej wartościowym człowiekiem niż ona.
Chciała ci wynagrodzić wszystkie zmartwienia, jakich ci przysporzyła przez ostatnie
dwa lata. Miała nadzieję, że wam dwojgu uda się spróbować jeszcze raz.
Dan potrząsnął głową.
– Co się dzieje? Nie rozumiem. – Zdenerwowanie i gniew pogłębiły zmarszczki
na jego twarzy. – Niech to diabli wezmą! Nie rozumiem!
Wzruszyła ramionami, wpatrzona przed siebie.
– Spokojnie. Ostatecznie dla mnie to wszystko też jest nowością. Szkolenie nie
przygotowało mnie nawet na połowę sytuacji, z którymi musiałam dawać sobie radę
w ciągu ostatniego tygodnia. Ale jeśli nie chcesz wiedzieć...
– Co wiedzieć?
– Poznać odpowiedzi na te pytania, które nieustannie sobie zadajesz. Za każdym
razem, gdy jesteś sam i nie masz nic do roboty, roztrząsasz swoje postępowanie,
zastanawiasz się, co zrobiłeś nie tak jak trzeba, gdzie popełniłeś błąd. Znalazłeś
tysiące różnych odpowiedzi, ale nigdy nie przyszło ci do głowy, by spojrzeć na dwie
strony medalu. Po prostu przyjąłeś, że Kendra nie może być winna.
– Nie była – powiedział automatycznie.
– Wstydź się! – Skrzywiła się. – Jesteś już dorosły i wiesz, że nigdy nikt nie jest
całkiem w porządku albo całkiem nie w porządku. A już na pewno nie Kendra. Nie
zapominaj, że była jedynym dzieckiem rozpieszczających ją rodziców. Nigdy nie
musiała zwalczać przeciwności, więc nie nauczyła się, jak być silną. Przed śmiercią
Hannah na ogół wodziła cię za nos.
– To nieprawda.
– Nie wiem dlaczego, ale zawsze uważałeś, że to ty musiałeś gdzieś, kiedyś,
nieświadomie popełnić błąd. śe zrobiłeś coś okropnego, co ją do ciebie zraziło.
Trafność tej uwagi uderzyła go z całą mocą.
– Kup benzynę, Dan, zanim staniemy w polu z pustym bakiem.
Szybko odwrócił głowę w jej kierunku. Czy usłyszał te słowa wypowiedziane na
głos, czy rozbrzmiały one tylko w jego głowie? Siedziała koło niego spokojnie,
wpatrzona teraz w szosę, z twarzą bez wyrazu.
Posłusznie skręcił z szosy do samoobsługowej stacji benzynowej. Uważnie
przyjrzał się swojej pasażerce, wysiadł z samochodu, by napełnić bak i sprawdzić olej.
Przez ten czas nie odrywał od niej wzroku, zastanawiając się, kiedy zniknie i kiedy on
odzyska zdrowe zmysły.
Gdy z powrotem siadał za kierownicą, wciąż tam była, cierpliwie na niego
czekając. Przekręcił kluczyk w stacyjce, a gdy silnik zaskoczył, wrzucił bieg i włączył
się do ruchu. Kątem oka dostrzegał dziewczynę. Jego mózg znów zaczął pracować.
Przypomniały mu się jej wcześniejsze słowa.
– Co za szkolenie? – zapytał.
– Mamy taśmy, które uczą nas waszych ludzkich zwyczajów. Przekazują nam
podstawową znajomość ziemskich wyrażeń, historii i bieżących wydarzeń.
– Kim ty jesteś? – Zerknął na nią.
Kendra odchyliła się na oparcie i uśmiechnęła do jasnych promieni słonecznych,
wpadających przez szybę.
– Jestem Herfronitką.
– A cóż to, do diabła, takiego? – Znów ogarnęła go fala niepokoju. Wszystko
wymykało mu się spod kontroli, łącznie z własnym umysłem.
– Herfron to planeta oddalona o jedną galaktykę. Gwałtownie wciskając pedał
hamulca, zatrzymał dżipa na poboczu, odwrócił się i sięgnął do szczupłego ramienia.
Jednak gdy go dotknął, uścisk natychmiast złagodniał w pieszczotę.
– Nie sprawiaj mi bólu, Dan. Nigdy nie sprawiaj mi bólu.
Jego palce wyszukały cienkie kości obojczyków.
– A co byś zrobiła, gdybym cię pobił?
Jej wielkie, piwne oczy wpatrywały się w niego tak spokojnie, że mógł w nich
utonąć.
– Natychmiast bym cię uśpiła, a potem odeszłabym, a ty obudziłbyś się tu, nie
pamiętając niczego z ostatniego tygodnia. Jeszcze raz musiałbyś się dowiedzieć o
ś
mierci Kendry i ponownie przeżyć spotkanie z jej rodzicami i wizytę na jej grobie.
– Mogłabyś to zrobić? – Wpatrywał się w oczy nieznajomej, zafascynowany jej
spojrzeniem.
– Tak. Nigdy dotąd tego nie robiłam, ale taśmy szkoleniowe nauczyły nas tego.
Uwierzył jej.
– Jak?
– Potrafię uspokoić twój mózg, a potem wymazać, co chcę, lub zastąpić czymś
innym. – Wzruszyła ramionami i Dan poczuł, jak napinają się jej mięśnie. –
Wiedziałam, że się zbliżasz i ściągnęłam cię ku sobie, żebyś mnie zabrał do
samochodu. Nie czułeś tego przymusu?
– Ujrzałem Kendrę. – Znów przyjrzał się jej uważnie. – Ty nią nie jesteś.
Przypominasz ją, ale nią nie jesteś.
– To prawda. Za to jej wspomnienia z ostatnich kilku miesięcy są moje. Byłam
tam, gdy umierała, i przyswoiłam sobie jej myśli i odczucia. Próbowałam ukoić ją w
tych ostatnich chwilach. – Uśmiechnęła się lekko, dumna ze swych osiągnięć. – I
chyba mi się udało.
– Po co mnie szukałaś?
– Prosiła mnie, żeby ci opowiedzieć ojej pragnieniach. Przyrzekłam, że to zrobię.
– Dlaczego miałabyś to robić? Mogłaś tylko obiecać, a potem dać sobie z tym
spokój.
– Dotrzymujemy słowa. – Zmarszczyła brwi. – Nie powinniśmy tu z nikim wiązać
się obietnicami, ale ona... ona tak nalegała.
– To zabawne – stwierdził. Łatwiej było zaprzeczyć, że ta rozmowa w ogóle się
toczy, niż w nią uwierzyć. Nagle przyszło mu do głowy coś nowego. – Czy to tyją
zabiłaś? – Zacisnął dłonie na jej ramionach. Wiedział, że pozwoli mu akurat na tyle.
– Nie. Po prostu byłam we właściwym miejscu o właściwej porze. – Przykryła
dłońmi jego dłoń. – Kendra dostarczyła mi powiązania z ludzką osobowością.
Powiązania? W tej rozmowie trudno było doszukać się sensu.
– Była istotą ludzką, której potrzebowałam, by podczas pobytu na Ziemi utworzyć
ludzką tożsamość.
– Przecież nie jesteś człowiekiem, do jasnej cholery!
– Nie. Jesteśmy Mai, mieszanką w trzecim pokoleniu. Nasza planeta przoduje w
naukach matematycznych i inżynierii. Nasz gatunek ma wspaniale rozwinięty umysł,
ale fizycznie jest słaby. Zaczęliśmy więc szukać rasy, z którą moglibyśmy się
połączyć, rasy, która dałaby nam siłę, a my zachowalibyśmy nasze walory umysłowe,
naszą inteligencję. Pracowaliśmy nad tym przez sto lat i dzięki skutecznej inżynierii
DNA w końcu nam się udało.
– Chcesz powiedzieć... – Danowi zakręciło się w głowie, gdy patrzał na jej twarz,
gładkość jej cery, piegi na nosie...
– Chcę powiedzieć, że jestem człowiekiem pod względem genetycznym, ale
Herfronitką pod względem umysłowym. – Poruszyła się lekko i jego dłonie opadły z
jej ramion. Nie wiedział, czyja wola o tym zadecydowała, ale teraz leżały na jego
udach.
– Zwariowałem. Naprawdę zwariowałem.
– Nie – uspokajała go, gładząc po ramieniu – ale jesteś wykończony. Może teraz
ja poprowadzę, a ty prześpisz się na tylnym siedzeniu?
– Nie! Ja będę prowadzić!
– Jak sobie życzysz. – Znów spojrzała przed siebie, czekając, aż ruszy. śadnych
gierek, żadnego udawania. Po prostu przyjęła do wiadomości jego słowa.
Wrzucił bieg i znów wjechał na szosę. Drogowskaz pokazywał, że do Castroville
jest pięćdziesiąt kilometrów. Jeśli nie oszalał i nieznajoma była rzeczywiście istotą, za
jaką się podawała, może zatrzymać się w tym mieście i poprosić o pomoc. Niemal się
uśmiechnął, wyobrażając sobie, jak wpada do komisariatu policji i krzyczy o
przybyszach z obcej planety. Wyglądałoby to na scenę wziętą jakby z marnego filmu
science fiction. Uznaliby go za wariata!
Jechali milcząc aż do przedmieść Castroville. Czy powinien się zatrzymać?
Tylko się ośmieszysz, Dan, ostrzegł wewnętrzny głos. Był czysty i wyraźny, a
każde słowo zostało dobitnie wypowiedziane. To był jej głos.
– Ty to powiedziałaś. – Spojrzał na nią oskarżycielsko. Przytaknęła.
– Jak?
– To się nazywa mowa myśli. Przemawiam do twego umysłu.
– Czy ja też tak mogę przemawiać?
– Do mnie? Tak. Do innych istot twojej rasy? Jeszcze nie, choć dzieli was od tego
zaledwie jakieś pięćset lat.
– Skąd wiesz?
Uniosła brwi, najwyraźniej zdziwiona, że mógł zadać takie pytanie.
– Tak podano w naszych taśmach szkoleniowych.
– Ach, tak. Taśmy szkoleniowe. Wspomniałaś, że jesteś częściowo człowiekiem.
W trzecim pokoleniu. Więc czemu nazywasz siebie Her... ?
– Herfronitką?
– Tak. Wytłumacz mi to.
– Wasi naukowcy zajęli się genetyką na serio jakieś pięćdziesiąt lat temu. Przed
eksperymentami w laboratoriach łączyliście się zgodnie z waszą teorią Darwina.
Najsilniejsi i najbystrzejsi osobnicy gatunku się rozmnażają.
– To dotyczy zwierząt – zaprotestował Dan.
– Nawet w średniowieczu ludzie starali się łączyć siłę z pięknem, w ten sposób
produkując najlepsze potomstwo w królewskich rodach. Na innych planetach jest tak
samo. Każde pokolenie chce tego, co najlepsze dla swych potomków.
– Nie wydaje mi się, by to oznaczało grzebanie w genach.
– To dokładnie to samo – sprzeciwiła się spokojnie. – Tylko na bardziej
prymitywnym poziomie.
– Rozumiem. Dla ciebie jesteśmy czymś w rodzaju szympansów poddanych
doświadczeniom laboratoryjnym.
Wydawała się zdumiona, że tak szybko zrozumiał.
– To prawda.
– śartujesz? – Jego głos nagle stał się niemal piskliwy.
– Nie.
– Poważnie mówisz, że prowadziliście doświadczenia na ludziach?
– Tak. Stąd ja się wzięłam.
– Z pomieszania dwóch ras? Jaja i plemnika? Analizy genów?
– Początkowo tak.
– Jak?
– W zwykły sposób. – W niewielkim wnętrzu samochodu jej śmiech był cichy i
lekki.
– Chcesz mi powiedzieć, że jakaś Herfronitka przyjechała tu, przespała się z kimś
z naszych, potem urodziła dziecko, a jeszcze później przysłała tu to dziecko, by
powtórzyć procedurę?
– Tak. – Zmarszczyła brwi. – Prymitywne, ale zadziałało. Teraz używamy innych
sposobów. Łatwiejszych.
– Kobieto, jesteś chora – powiedział z niesmakiem. – Należałoby cię umieścić w
domu bez klamek, a ja powinienem zajmować sąsiednią celę.
– Dlaczego?
– Naprawdę trudno mi uwierzyć, że ktoś mógłby być aż tak zdesperowany, żeby
iść do łóżka z jakimś dziwadłem z innego świata.
– Dlaczego?
– Bo to obrzydliwe!
Odwróciła głowę i wpatrzyła się w niego wielkimi, piwnymi oczami, jakby był
ż
yjątkiem pod mikroskopem. Zacisnął dłonie na kierownicy. Usiłował z tym walczyć,
ale w jego lędźwiach rozlewała się fala ciepła, wywołując znajome uczucie ciężkości,
zupełnie jednoznaczne. Reszta jego ciała pozostała nieporuszona, nie odczuwała
podniecenia. Wszystkie doznania koncentrowały się w lędźwiach.
– Przestań – wycedził przez zaciśnięte zęby i nacisk natychmiast ustąpił.
Kendra odchyliła głowę i zamknęła oczy, jakby zmęczona.
Przemknęli przez Castroville, nie zwalniając.
Kendra wciąż siedziała z zamkniętymi oczami. Wiedział jednak, że nie śpi, tylko
odpoczywa. Czyżby odczytywanie cudzych myśli i wpływanie na funkcje innego ciała
wyczerpywało ją? Jeśli tak jest, może powinien zmęczyć ją jeszcze bardziej? A po
co? – natychmiast zadał sobie pytanie. Nic nie mógł zrobić, chyba że wyrzuci ją z
samochodu i ucieknie. Jednak, przyznał w duszy, gdyby znalazł rozwiązania dla
problemów Kendry, byłby może w stanie zrozumieć zmianę zaszłą w ich wspólnym
ż
yciu.
Jeśli ta kobieta mówi prawdę, Kendra nie znalazła się pod samochodem celowo.
To naprawdę był wypadek, jak twierdził Ed. To już było coś.
– Chciała mieć dziecko. Chciała być matką. Po tym, jak straciliśmy pierwsze...
Tak długo czekaliśmy. – Odetchnął głęboko. – Ty jesteś stuknięta, a ja jeszcze
bardziej, że cię słucham. Wymyśliłem sobie ciebie, bo nie chcę przyjąć do
wiadomości, że Kendra na zawsze odeszła. To mechanizm obronny.
– Wierz w co chcesz, mówię prawdę.
Wieczorne słońce wdzierało się do samochodu od strony nieznajomej. Odwróciła
twarz od promieni, zwijając się w kłębek na fotelu i wystawiając plecy do ich ciepła.
– Słyszysz mnie?
– Tak?
– Dlaczego? Przecież zawsze byłem z nią, dla niej! Zawsze! – Po śmierci Hannah
próbował dotrzeć do Kendry, ale ona odsunęła się od niego, zamknęła niczym ślimak
w skorupie, demonstrując, że nie trzeba jej bliskości czy czułości. Wkrótce nawet
przestała z nim rozmawiać. Brakowało mu dotykania, głaskania, wymiany myśli;
brakowało do tego stopnia, że zaczął ten niedosyt odczuwać jak fizyczny ból.
– Ciągle się bała, że znów zajdzie w ciążę.
– A cóż to ma znowu znaczyć?
– Uważała, że twoja kariera zawodowa wypełnia ci czas, dostarcza ciągle nowych
zajęć. Gdy byłeś w domu, obawiała się, że spróbujesz dać jej dziecko, a ona będzie
musiała przeżywać następną śmierć. Była przerażona. Więc wyłączyła w sobie
potrzebę twojej obecności, czułości. Nie miałeś o tym zielonego pojęcia – aż do pory
pójścia do łóżka. Wtedy oczekiwałeś przeżyć seksualnych, a nie myślałeś o bliskości,
która przynosi ulgę i ukojenie bez stawiania jakichkolwiek żądań.
Mechanizmy obronne, używane od tak dawna, zadziałały natychmiast.
– Nigdy mi nie powiedziała, że nie chce seksu.
– Nienawidziła swego lęku przed ciążą i usiłowała go zwalczyć, ale nie była w
stanie. Nie była wystarczająco odporna i silna, Dan.
– To nieprawda. Robiła mnóstwo rzeczy, które potrafi zrobić jedynie osoba
energiczna. Gdy wyjeżdżałem z miasta, zostawała sama, zajmowała się rachunkami,
remontami w domu, wszystkim.
Kendra uniosła brwi.
– Wydawała pieniądze, sprzątała dom między cotygodniowymi wizytami
sprzątaczki, wkładała czeki do kopert i dbała, byś miał czyste ubrania. Czy brakowało
jej pieniędzy? Czy nie miała najlepszych urządzeń domowych? Gdzież w tym stres?
– Była samotna..
– Była sama – poprawiła go Kendra. – To nie to samo i nie musi wiązać się ze
stresem.
Kendra była jego życiem, jego szczęściem. Odeszła. Kochał ją całym sercem.
Zrobiłby wszystko, by była szczęśliwa – tylko nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić.
Coś ścisnęło go za gardło.
– Próbowałem.
– Wiem.
Uderzył dłonią w kierownicę.
– Co roku jeździliśmy do Big Bend. Starałem się, żeby te wyprawy były
romantyczne. Tylko my dwoje, rok w rok!
– I ona je kochała. Nic nie odwracało twojej uwagi. Cały skupiałeś się na niej.
– Więc dlaczego przestała ze mną jeździć?
– Z tego samego powodu. Bała się, że dowiesz się o jej lękach. Sądziła, że nie
poradziłaby sobie z jeszcze jedną śmiercią. Kochała cię, ale bała się ciebie.
Zrezygnowała z wypraw i w końcu zrezygnowała z małżeństwa.
Dan coś sobie przypomniał. Właśnie wrócił z Nowego Jorku i zaczął wyliczać, co
powinni spakować na wyprawę na Big Bend. Im więcej mówił, tym cichsza stawała
się Kendra. Tej nocy usiłował wziąć ją w ramiona, ale wykręciła się złym
samopoczuciem. Zachowując się jak rozpuszczone dziecko, westchnął przesadnie
głośno, odwrócił się i natychmiast zasnął. Bez dotykania, bez przytulania.
Następnego ranka wyjechała do rodziców. Dowiedział się o tym dopiero po
powrocie z pracy: znalazł puste mieszkanie i wiadomość na kartce. Odeszła na dobre.
Dla swego dobra. Dla jego dobra.
Do diabła!
Najpierw opanował go gniew. Jak śmiała tak go zostawić! Potem nadszedł strach.
Czy wróci? Czy należy ją przyjąć? A jeśli tak, to niechętnie, wspaniałomyślnie czy
rozważnie?
Po rozmowie z jej rodzicami nie wiedział, jak postąpić. Okazało się, że Kendra
weszła do ich domu, zaraz za progiem zemdlała, a po ocuceniu nie była w stanie
powstrzymać potoku łez. Kilka godzin później zawieźli ją do lekarza. Stamtąd
wysłano ją na oddział psychiatryczny. Ed i Margaret informowali go potem na bieżąco
o jej stanie.
Dlaczego nie dostrzegł, że ich małżeństwo jest zagrożone? Może gdyby się w
porę zorientował, jakoś by obronił ich związek. Wstrzymał powolny, acz nieuchronny
rozpad. Zapewnił Kendrze pomoc. Zrobił cokolwiek!
Sześć miesięcy później, po opuszczeniu kliniki, sprowadziła się do rodziców, a
jemu zezwolono jedynie na rzadkie odwiedziny. Za każdym razem Kendra wydawała
mu się coraz bardziej odległa. Z każdym spotkaniem czuł, jak przepaść między nimi
staje się coraz głębsza. Ogarniała go panika na myśl, że nigdy już nie będą razem.
Błagał, by znowu zamieszkała w ich domu, a ona odmawiała. śądał, by do niego
wróciła, a ona konsekwentnie mówiła „nie”.
Po dwóch latach zdecydował, że jeśli i tym razem Kendra nie zmieni poglądu na
ich małżeństwo, pogodzi się z jej decyzją. Podejmie stałą pracę w Izraelu i spróbuje
rozpocząć nowe życie.
Dan nigdy się nie domyślił, dlaczego Kendra od niego odeszła. Prześledził w
myślach swoje małżeństwo od początku do końca, ale nie znalazł odpowiedzi.
Teraz już wiedział.
Zakładając, oczywiście, że jest przy zdrowych zmysłach i ta dziwna,
przypominająca Kendrę kobieta naprawdę koło niego siedzi.
I że ta Kendra ma rację co do jego Kendry.
ROZDZIAŁ 2
W płaskim, jałowym krajobrazie pojawiły się krzewy i drzewa, jak trzydniowy
zarost na twarzy Ziemi. Dan powiedział niegdyś żonie, że gdy Pan Bóg zdecydował
się zmienić scenerię, nie chciał szokować swoich dzieci czymś drastycznym, więc
wymyślił pustynny płaskowyż.
Przemknęli przez niewielkie Brackettville. Charakterystyczny krajobraz wokół
miasteczka był plenerem wielu westernów, w tym „The Alamo”. Dan jechał dalej, ku
Del Rio, mocno trzymając kierownicę i z równą siłą naciskając na pedał gazu. Robił
to jednak niemal automatycznie, przetrawiając wydarzenia ostatnich dni.
Kobieta, która wyglądała jak Kendra i którą postanowił nazywać jej imieniem,
spała.
Wkrótce pojawiły się oznaki cywilizacji, co oznaczało, że zbliżają się do
miasteczka, w którym Dan postanowił spędzić noc. Minął główną bramę do bazy sił
powietrznych i musiał zwolnić, bo na szosie zrobiło się ciasno.
– Kendro, obudź się – powiedział cicho, chociaż wolałby, żeby ta niezwykła
istota, która w tak niecodzienny sposób pojawiła się w jego życiu, w ogóle nie
istniała. Od chwili gdy wsiadła do samochodu, wniosła w jego myśli taki zamęt, że
nie miał czasu spokojnie się nad tym wszystkim zastanowić. Może gdy się obudzi i
przeciągnie, okaże się zwykłą autostopowiczką. Może...
Młoda kobieta, która tak bardzo przypominała jego żonę, wyprostowała się i
wyciągnęła do przodu ramiona, niemal go dotykając. Wyglądała na wypoczętą i
rozluźnioną, co nie przeszkadzało jej czujnie i bacznie rozejrzeć się wokół.
– Hm – mruknęła, zwracając na Dana spojrzenie wielkich, piwnych oczu – To
tutaj zatrzymujemy się, by coś zjeść?
– Tak.
– W tej sympatycznej restauracji? Tej z samochodem w holu wejściowym?
Zerknął na nią, potem znów skoncentrował się na obserwowaniu drogi.
– Skąd wiedziałaś?
Zebrała dłońmi czarne włosy i przeczesała palcami, odrzucając je do tyłu.
– Zobaczyłam ją, gdy o niej pomyślałeś.
Więc nic mu się nie przyśniło. Wciąż snuła wariackie teorie. Czekała na jego
odpowiedź, ale Dan całą uwagę poświęcił utrzymaniu samochodu na wąskiej, krętej
szosie prowadzącej do Amistad Dam.
– Czy nie będziesz już formułował myśli? – Będę – odrzekł krótko.
– Pozwolisz mi je odczytać?
– Nie bardzo wiem, jak mógłbym cię powstrzymać. – W jego głosie
pobrzmiewała gorycz bezradności. Nie wiedział, czy niepokoi go obecność młodej
kobiety, czy jej próby kontrolowania odczuć przepływających przez niego falami.
– Och, to łatwe. – Opuściła podkurczone nogi i wyciągnęła przed siebie. Były
drugie, szczupłe, opalone... – Opanuj emocje.
– Wtedy nie będziesz mogła rozszyfrować moich myśli?
– W każdym razie będzie to znacznie trudniejsze. – Zmarszczyła brwi. –
Zauważyłam, że od kiedy tu przybyłam, mam niejakie kłopoty w porozumieniu się z
moim własnym rodzajem. Usiłowałam znaleźć wyjaśnienie, ale jest ich zbyt dużo.
Może dlatego Herfronitom nie wolno zostawać tu dłużej, bo tracą cechy, które nas
odróżniają od was.
– Chcesz powiedzieć, dzięki którym nas przewyższacie?
– Skoro tak uważasz. – Wzruszyła ramionami.
– Jaka jest twoja rasa?
– W porównaniu z wami jesteśmy cichymi istotami. Pracujemy razem nad
wszystkim, co służy osiągnięciu najwyższego celu. Zazwyczaj odnosimy sukcesy.
– Ale jesteście częściowo ludźmi.
– Nie w tej części, która się liczy. – To było odrzucenie człowieczeństwa jako
takiego. – Zachowujemy herfronicki mózg.
Mówiła to tak, jakby nie istniała możliwość błędu, ale życie nauczyło Dana, że
błędy są nieuniknione.
– Więc dlaczego twoja moc słabnie?
– Nie wiem. – Znów wzruszyła ramionami. – Ostrzegano nas jednak, że to może
się zdarzyć. Poza tym wydaje się, że ograniczenie dotyczy jedynie kontaktu z tymi, z
którymi pracujemy. Nie potrafię odnaleźć tych, z którymi tu przybyłam, ale nie mam
kłopotów w porozumieniu się z ludźmi.
– Czy „my” oznacza wszystkich Herfronitów, czy tylko trzecią generację?
– Nie powiedziano nam. Kau, czyli druga generacja, przybywała tu w tym samym
celu, ale były z nimi problemy. Niektórzy umierali lub wariowali przed powrotem na
Herfron, bo stres okazywał się zbyt wielki.
– Jak wygląda wasza planeta?
– Przypomina wschodni Teksas, tyle że nasze wysokie rośliny to nie drzewa, lecz
zarodniki i pleśnie. Mamy ogromne zasoby żywności.
– Klimat jest ciepły?
– Nie, chłodny. Nasze miasta mają kontrolowaną temperaturę, bo my –
szczególnie Kau i Mai – marzniemy szybciej niż pierwotni mieszkańcy.
– Czy zostało wielu pierwotnych mieszkańców? Wydawała się zdziwiona tym
pytaniem.
– Oczywiście. Są naszymi przywódcami, mózgami, naszym życiem.
– To brzmi jak fragment z Orwella. – Dan skręcił na parking przy restauracji i
zatrzymał samochód niedaleko wejścia. Wyłączył stacyjkę i popatrzył na Kendrę. –
Wszystko, co mówisz, może być prawdą lub równie dobrze wytworem mojej
wyobraźni.
Uśmiechnęła się przekornie.
– Masz rację. Może być albo tak, albo tak.
Jej twarz ukryta była w cieniu. Więc jak to w końcu jest? – zastanawiał się.
– To prawda, przekazała mu odpowiedź wprost. To jest tak prawdziwe jak ty sam.
Dan aż zamknął oczy z wrażenia. Ogarnął go strach.
– Chodźmy – burknął. Wysiadł z dżipa, zaczekał i ujął ją za ramię. Może gdy
skoncentruje się na zwykłych czynnościach, łatwiej mu będzie dostosować się do tych
nadzwyczajnych okoliczności. Modlił się, by tak się stało. Spokojnie weszła z nim do
restauracji, usiadła i coś zamówiła. W każdym razie nie przyniesie mu wstydu,
ponieważ zachowuje się... normalnie.
Kendra zamówiła dużą miskę sałatki i zjadła ją z przyjemnością, popijając
kilkoma szklankami mrożonej herbaty.
– Pyszne – oznajmiła, odkładając serwetkę kolo pustego talerza.
Dan utkwił wzrok w swój ogromny, na wpół zjedzony hamburger. Po chwili
odsunął go na bok. Stracił apetyt.
– Jeśli tylko będziesz chciał, możesz uznać go za bardzo smaczny – powiedziała
łagodnie.
– Skąd wiesz? Czy już tu kiedyś byłaś? – Zdał sobie sprawę, jak agresywnie
zabrzmiał jego głos. Wszystko wymykało mu się spod kontroli, nie miał pojęcia, jak
odzyskać panowanie nad sytuacją.
– Nie, ale tak uważają inni ludzie w tej restauracji. Ja jem tylko to, co wy
nazywacie warzywami.
– Więc nie wypowiadaj się o czymś, czego nie próbowałaś.
– Przepraszam.
Sięgnął po portfel, wyjął kilka banknotów, rzucił je na stół i wstał.
– Chodźmy.
Wyszedł z restauracji, nie oglądając się na kobietę, która wpatrywała się w niego
wielkimi oczami. Zmierzał do dżipa, obawiając się, że ta nowa Kendra nie pójdzie za
nim. Równie mocno lękał się, że będzie mu towarzyszyć.
Jednak nie zostawiła go samego.
Siedem kilometrów dalej Dan zatrzymał się przed hotelem. Było to raczej
schronisko, zbudowane tuż koło Amistad Dam, wielkiego zbiornika wodnego na
granicy Meksyku i Stanów Zjednoczonych. Przegrodzono Rio Grandę i rzekę Pecos,
tworząc wielkie, kryształowo czyste jezioro. Postarano się utrzymać całość w
możliwie naturalnym stanie. Setki ludzi przyjeżdżało tu, by odpocząć, popływać i
łowić ryby. Przedsięwzięcie okazało się sukcesem. Tylko chciwi spekulanci ziemią
byli niezadowoleni. Chcieliby sprowadzić więcej turystów, wybudować więcej
domów, zorganizować więcej kurortów i naturalnie czerpać więcej zysków.
– Tu się zatrzymamy na noc – oznajmił Dan.
– Dobrze. O której godzinie chcesz wyjechać?
– Wcześnie. Dlaczego pytasz?
– Chciałabym zobaczyć, jak wyglądali nasi pierwsi herfroniccy astronauci.
Oglądałam taśmy, ale oryginał musi być inny.
– Jaki oryginał? – zdziwił się, stojąc koło dżipa, gdy wysiadała i wchodziła na
wysoki chodnik.
Machnęła ręką w stronę wody.
– W grotach, w jednej z tych wysokich skał, są rysunki. Spojrzał w niebo. Zmrok
ustępował miejsca nocy.
– Zawiozę cię rano – powiedział.
– To nie jest konieczne. Sama dam radę dotrzeć do Del Rio.
– Przyjechaliśmy razem aż tutaj i jeszcze się nie pozabijaliśmy. Zawiozę cię.
Kiwnęła głową, a on odwrócił się, marząc tylko o zakończeniu tej niecodziennej
przygody. Wkrótce on będzie spływał rzeką, a ona... zniknie. Gdziekolwiek to by
miało się stać.
Weszli do czystego, cichego holu. Dan wpisał ich do książki meldunkowej i
zdecydował się na wspólny pokój. Nie wiedział dlaczego, ale nagle zląkł się, że straci
kontakt z towarzyszką podróży.
Bał się, bo była ostatnim ogniwem łączącym go z Kendrą, z którą żył i którą
kochał od tak dawna. Kobietą, której aż do dziś nie znał, jeśli wierzyć tej istocie
stojącej teraz obok niego.
Najgorsze było to, że w gruncie rzeczy jej wierzył.
Pokój hotelowy był chłodny. Zamknięte okiennice całkowicie odcinały go od
ś
wiata zewnętrznego, a obszerne pomieszczenie rozjaśniała tylko jedna żarówka. Dwa
łóżka, z zagłówkami przymocowanymi do. ściany, przykryte były czymś, co
wyglądało na kapy w stylu kolonialnym z lat siedemdziesiątych. Dan zamknął drzwi i
oparł się o nie. Był wyczerpany wydarzeniami dnia, ale jeszcze bardziej przerażony
myślą o jutrze.
Młoda kobieta łudząco podobna do Kendry zatrzymała się przy drzwiach łazienki
ż
torbą wciąż przewieszoną przez ramię. Położyła dłoń na klamce i uśmiechnęła się
smutno.
– Dlaczego miałabym cię zabijać, Dan? – spytała, odpowiadając na jego myśli.
Wyprostował się, opierając ręce na biodrach i spojrzał jej prosto w twarz.
– No właśnie, dlaczego?
– Herfronici nie popierają zabijania. Poza tym potrafię usunąć twoje wspomnienia
tak samo łatwo, jak ci je dać. Rozumiesz? – Rozłożyła ręce, obracając dłońmi do
góry. – Nie ma potrzeby zabijać. Zawozisz mnie tam, gdzie muszę jechać. Spróbuję ci
pomóc pogodzić się ze śmiercią żony. Spełniłam obietnicę, którą jej dałam. Jesteśmy
kwita.
Brzmiało to sensownie i uczciwie, ale skąd właściwie miał wiedzieć, że tak się
rzeczy mają? Rozmawiał przecież ze stworzeniem z innej planety!
– Jak wiele wiesz o Kendrze?
– Mówisz o waszych stosunkach?
Kiwnął głową, nie odważając się wydać z siebie głosu.
– Właściwie wszystko. Przez ostatnie sześć miesięcy swego życia nie myślała
prawie o niczym innym. Mniej wiem o jej dzieciństwie niż o waszym małżeństwie.
Przygotowywała się do twego powrotu. Chciała dać wam jeszcze jedną szansę.
Zamknął oczy, bo przebiegł go bolesny dreszcz, jak gdyby tysiące szpileczek
wbijało mu się w skórę. Gdyby jego Kendra żyła, tym razem byłoby inaczej. Kendra
nie powiedziałaby „nie”. Tę noc spędziliby razem, odnajdując miłość, poczucie
bezpieczeństwa i wyzwalając się z samotności...
Drzwi łazienki stuknęły cicho. Zrozumiał, że zostawiła go samego. Stał w
miejscu, próbując nie roztrząsać doznań z całego dnia.
Bądź cierpliwy. Pomogą ci. Te słowa rozległy się w jego głowie i Dan zdał sobie
sprawę, że dziewczyna może do niego przemawiać nawet przez zamknięte drzwi.
W końcu ruszył się z miejsca. Położył torbę na krześle i otworzył ją. Rób zwykłe
rzeczy, to życie stanie się zwykłe.
Sen nie nadchodził bardzo długo. Długi prysznic, łyk brandy z piersiówki,
obietnica odpowiedzi na gnębiące go pytania nie pomogły mu się rozluźnić ani
zatrzymać gonitwy myśli. Leżał w łóżku z otwartymi oczyma, rękoma założonymi za
głową i wpatrywał się w sufit.
Raz poczuł, że Kendra delikatnie sygnalizuje mu, żeby się przestał denerwować.
– Przestań – rozkazał szorstko. Ale „magia” zadziałała.
W końcu usnął.
– To tam! – wskazała Kendra, przekrzykując warkot motorówki, a Dan skierował
łódź ku ścianie kanionu, zgodnie z instrukcjami. Widać było niewielki przesmyk,
zatoczkę otoczoną pionowo wznoszącymi się skałami, przypominającymi surowy
blok granitu, czekającego, aż rzeźbiarz wydobędzie z niego jeszcze wspanialszy
kształt. Kendra siedziała na dziobie, a jej ciemne włosy rozwiewał wiatr.
Po prawej ręce mieli Meksyk, a po lewej Stany Zjednoczone. Dan doprowadził
wynajętą łódź do pływającego pomostu. Rozejrzał się po jeziorze, po raz pierwszy
zdając sobie sprawę, że poza samotnym meksykańskim rybakiem tkwiącym w lichym
czółnie na odległym końcu jeziora byli zupełnie sami.
– Przycumuj tutaj – poleciła.
Od ostatniej nocy, gdy odrzucił jej pomoc, mówiła do niego jedynie na głos.
Zresztą właściwie nie mówiła wiele. Wczoraj dostrzegał u niej przebłyski humoru,
emocji, życia. Teraz znów była obca, skoncentrowana na znalezieniu świadectwa
przeszłości. Z niechęcią pomyślał, że brak mu tej kobiety, jaką była, gdy się spotkali.
Zrobił, jak chciała. Wyskoczył na pomost i wyciągnął do niej rękę. Kendra
chwyciła ją ufnie i wysiadła z łodzi, cały czas wpatrując się w niego bez zmrużenia
powiek.
– O czym myślisz? – nie potrafił powstrzymać się od pytania.
– śe jesteś smutny i że ja też odbieram ten smutek. To niezwykłe. – Była tak
samo bezpośrednia jak wczoraj. Czyżby nie umiała kłamać?
Przechyliła głowę i w jej oczach błysnął przekorny ognik.
– Nie, a w każdym razie nie najlepiej. – Uśmiechnęła się tak promiennie, że
poczuł, jak ten uśmiech przenika go na wskroś. Jej delikatna, krucha dłoń wciąż
spoczywała w jego ręce. – Gdy wszyscy są w stanie odczytać twoje myśli, lepiej od
razu mówić prawdę. Inaczej marnuje się czas i energię, budując mur wokół swego
umysłu. Gdy inni wyczuwają barierę, wiedzą, że kłamiesz.
Z jej dłoni promieniowało ciepło. Gdy miękkimi palcami lekko ścisnęła go za
rękę, Dan nagle poczuł, że bijący od dziewczyny żar ogarnia go całego. Puścił szybko
jej rękę, jakby się oparzył, i gwałtownie odwrócił się ku zarośniętej ścieżce biegnącej
w górę.
– Dokąd teraz?
– Prosto, tam, w górę. Chodź za mną. Wdrapywała się zręcznie, bez trudu
znajdując miejsca, w których należało postawić stopę. W połowie zbocza zatrzymała
się i wyciągnęła w górę ramiona, jakby pragnąc objąć ogrzewające ich słońce. Jej
ś
miech wydawał się szeleścić wokół nich jak wiatr.
– Co się stało? – Zmarszczył brwi. Rozejrzał się wokół, czy czegoś nie przegapił.
– Nic. – Spojrzała na niego przez ramię. – Po prostu jest piękny dzień.
– Ruszaj dalej – rzucił niechętnie. Posłusznie zaczęła się wdrapywać.
Gdy doszła do skalnej półki w trzech czwartych wysokości wzniesienia,
odwróciła się i podała mu dłoń. Zignorował ten gest i samodzielnie podciągnął się na
półkę.
chwytając za krzak. Nie chciał jej dotykać, bo temperatura między nimi wydawała
się wtedy rosnąć zbyt wysoko. Ponieważ nie była prawdziwą Kendrą, należało unikać
dwuznacznych sytuacji.
Przykro mi, że tak uważasz, ta opinia nagle zmaterializowała się w jego głowie.
– Trzymaj się z dala od moich myśli! – Spojrzał na nią nieprzyjaźnie.
Uniosła w uśmiechu koniuszki ust – ust w kolorze kwiatów brzoskwini.
– Tak jest, szefie! – Zasalutowała żartobliwie. Nie potrafił powstrzymać
uśmiechu.
Kendra posuwała się wzdłuż półki, a Dan szedł tuż za nią. Zatrzymali się w końcu
przed przegrodą z łańcucha, za którą widniała wyżłobiona skała wysokości
piętrowego budynku.
– Spójrz – powiedziała, wskazując ją szerokim gestem – twoi i moi przodkowie.
Wy nazywacie to chyba piktogramami.
Skalną ścianę pokrywały rysunki – zbyt liczne, by objąć je jednym spojrzeniem,
utrzymane w kolorze ochry. Pierwszy rysunek, na którym zatrzymał się wzrok Dana,
przedstawiał wielką panterę, której ogon owijał się wokół niej jak długi bicz. Choć
farba nieco zbladła, wciąż pobudzała wyobraźnię. Wielki kot miał ze dwa metry
długości i ponad metr wysokości. Ogon był tak długi, że zwijał się pod brzuchem
pantery, jakby podkreślając to, czego artysta nie mógł ubrać w słowa.
Dan zdał sobie sprawę, że rysunki były harmonijnie skomponowane i
wywoływały u patrzącego uczucie ogromnej przyjemności. Jak dzisiejsze wielkie
tablice reklamowe, przedstawiające typowe dla naszych czasów produkty, obrazy
przed nim także opowiadały o swoich czasach. Człowiek pierwotny nie różnił się od
człowieka współczesnego w chęci i potrzebie porozumienia się.
Zafascynowany Dan przyglądał się kolejnym rysunkom, wybierając najpierw
mniejsze. Niektóre przedstawiały postacie patykowate, inne sylwetki były bardziej
zaokrąglone i naszkicowane ze szczegółami, ale wszystkie sprawiały wrażenie
wibrujących życiem, jakby nie należały do odległej przeszłości, lecz wręcz do
teraźniejszości. Nagle Dan zamarł, bo jego spojrzenie napotkało szkic po lewej
stronie pantery.
To, co przedstawiał, nie pozostawiało żadnych wątpliwości: pośród różnych,
mniej lub bardziej typowych postaci znajdował się astronauta w kombinezonie i
hełmie.
– Spójrz w prawo – odezwała się cicho Kendra, by delikatnie przyciągnąć jego
uwagę.
Dan przesunął wzrok. Koło astronauty widniała prymitywna wersja latającego
talerza. Całkowicie zaskoczony, rzucił bez namysłu:
– To niemożliwe!
Ś
miech Kendry był melodyjny i cichy.
– Gdybyś mnie nie spotkał, spojrzałbyś na te rysunki i uśmiechnął się, przypisując
to fantastycznej wyobraźni dawnego artysty.
Wiedział, że prawdopodobnie ma rację, ale zaprzeczył.
– Tego nie możesz wiedzieć.
– Wiem. Już tysiące ludzi stało dokładnie w tym miejscu. śaden z nich albo
bardzo niewielu miało świadomość, że istoty pozaziemskie przybywały tu przed ich
narodzeniem. Dla nich była to fantazja. Dla ciebie to rzeczywistość, której
zaprzeczasz, bo nie potrafisz zaakceptować mnie jako obcej. W każdym razie jeszcze
nie.
– A myślisz, że kiedyś cię zaakceptuję? – Odwrócił się i wpatrywał intensywnie w
brązowe oczy, przejrzystą cerę i smukłą szyję, szukając jakiegoś znaku, że
rzeczywiście jest obca, jak twierdzi.
Nic nie znalazł. Była piękną kobietą.
– Wydaje mi się, że twój umysł już to zaakceptował, niemal natychmiast po
naszym spotkaniu. Natomiast strona emocjonalna twojej osobowości neguje
racjonalnie uzasadnione wnioski. Jak u wszystkich ludzi zresztą.
– A wy niczego nie odczuwacie? – Był zły, choć nie wiedział ani z jakiego
powodu, ani na kogo. Nie był nawet całkiem pewien, dlaczego się jej przeciwstawia.
W głębi duszy przeczuwał, że prawdopodobnie dziewczyna ma rację.
Zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią z przekrzywioną na bok głową, tym
gestem tak bardzo przypominając mu jego Kendrę...
– Owszem, ale nie w taki sposób jak wy. Nad wszystkim pracujemy razem, a
parametry zachowania się i emocji są w naszym społeczeństwie bardzo konkretne.
Nasze zasady oraz prawa społeczne i ekonomiczne są nienaruszalne. Tak jest łatwiej,
ponieważ danie słowa jest tak samo respektowane jak danie pieniędzy. – Uśmiechnęła
się. – Znacznie łatwiej żyć, gdy się wie, jakie zachowanie jest do przyjęcia, i że
wszystko, co poza nie wykracza, pociąga za sobą sprzeciw i potępienie.
Powrócił wzrokiem do obrazów wymalowanych na ścianie skalnej jakieś siedem
tysięcy lat temu – a może więcej. Czy ten pierwotny artysta uznał temat swego
rysunku za całkowicie zrozumiały, ponieważ zaakceptował istnienie takich dziwnych
istot?
– Nie denerwuj się – powiedziała cicho, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Dan poczuł ciepło jej dotyku i nie spodobało mu się to.
– Słuchaj, wasi ludzie przybywają tu indywidualnie i grupowo, prawdopodobnie
zmieniając bieg historii, a ty mi mówisz, żebym się nie denerwował? Jedno z nas nie
jest przy zdrowych zmysłach, a nie jestem pewien, czy to właśnie ja! – Wyrwał jej
ramię, odwrócił się i szybko ruszył ku brzegowi skały, skąd rozpoczynało się zejście
w dół, do pomostu.
Poszła za nim kilka chwil później. Wiedział o tym, bo wyczuwał jej obecność tak
samo wyraźnie jak żwir pod stopami. Zmusił się, by o niczym nie myśleć. Teraz nie
zniósłby ingerencji w swoje myśli.
Widok mających siedem tysięcy lat piktogramów ukazujących astronautów w
pobliżu tego pustkowia wstrząsnął nim do głębi. Szczególnie po spotkaniu kobiety,
która wchłonęła wspomnienia jego żony – a w każdym razie tak twierdziła.
Z powodów, nad którymi się nie zastanawiał, zaczekał na nią przy łodzi. Tak
łatwo byłoby odpłynąć, zostawiając tę obcą, ale nie dałoby to mu odpowiedzi na
ż
adne z tysiąca pytań, które go dręczyły.
Gdy tylko usiadła, Dan skierował łódź na jezioro.
Najwyższy czas ruszać na Big Bend. Tymczasem powinien pomyśleć o
nękających go pytaniach i zadawać je w logicznym porządku. Jeśli w celu uzyskania
odpowiedzi musi się z nią porozumieć, niech to będzie na jej poziomie.
Oddali motorówkę i wprost ze schroniska ruszyli na szosę prowadzącą do Lajitas.
Jechali w milczeniu ponad godzinę przez ubogą ziemię ku rysującym się na
horyzoncie górom.
– Cholera – mruknęła nagle Kendra. wpatrując się w swoje palce.
– Co się stało? – Był tak pogrążony w myślach, że omal zapomniał ojej
obecności.
– Złamałam paznokieć.
Popatrzył na nią, przeniósł wzrok na jej dłonie i znów spojrzał jej w twarz.
– Bardziej rozumni, mniej uczuciowi? Wydaje mi się, że wasza inżynieria
genetyczna zapomniała o tym, że ludzkie emocje wzrastają w miarę zwiększania się
liczby ludzkich genów.
Uśmiechnęła się.
On także.
Roześmiała się głośno, a on jej wtórował.
– Chyba masz rację – przyznała. – Na mojej planecie nosimy krótkie, nie
przeszkadzające w pracy paznokcie. Tutaj kobietom zależy na pięknych dłoniach –
stwierdziła. – Przez chwilę naprawdę poczułam gniew z powodu złamanego
paznokcia! Wiesz... – Zawahała się, marszcząc brwi w zamyśleniu. Przyszło mu do
głowy, że pod tym względem różniła się od jego Kendry jak dzień od nocy. Jego
Kendra zawsze mówiła bez namysłu. – Z tego, co widziałam – kontynuowała po
chwili – kobiety wyglądają na słabe i bezbronne, ale są w gruncie rzeczy bardzo silne.
Szybciej odczytują myśli i uczucia niż mężczyźni.
Nie miał zamiaru przyznawać, że się nie myli.
– A jakie są twoje obserwacje na temat mężczyzn?
– Mężczyźni wydają się na oko bardzo silni, ale tak naprawdę są bardzo niepewni
siebie. Obawiają się poznać własne uczucia lub uczucia innych. Zadowalają się
powierzchownymi kontaktami.
– Zgadzasz się z trzema setkami psychologów – burknął niechętnie.
– Prawdopodobnie – odparła, wzruszając ramionami. – Herfronici potrafią
odbierać zarówno przekazy myślowe, jak i sygnały fizyczne. Dla nas jest to sposób na
ż
ycie, konieczny do stałego rozwoju.
– Skoro Herfronici są tacy wspaniali, dlaczego łączą się z nami, biednymi,
tępymi, nazbyt uczuciowymi ludźmi?
– Nie powiedziałam, że jesteście tępi – zaoponowała, marszcząc brwi. –
Wykorzystujemy waszą siłę fizyczną. Nasza rasa jej nie ma. Chcemy połączyć
najlepsze cechy obu rodzajów.
– Czy nie zdajesz sobie sprawy, że jesteś bardziej Ziemianką niż Herfronitką? –
W jego głosie pobrzmiewało wyzwanie.
Uśmiechnęła się, jakby był małym dzieckiem stawiającym proste, oczywiste
pytania. Oddziaływała jednak na niego jak kobieta na mężczyznę.
– W twoim kraju żyją Murzyni, którzy pochodzą z mieszanych związków.
Nazywacie ich czarnymi, nawet jeśli mają tylko jedną ósmą krwi po afrykańskich
przodkach. Ja jestem zaledwie trzecim pokoleniem Herfronitów. Nasi naukowcy
próbują zachować naszą zdolność do pracy i potencjał umysłowy, wprowadzając
zmiany jedynie w sferze fizyczności. A zatem jestem Herfronitką w znacznie
wyższym stopniu niż większość waszych Murzynów jest Murzynami.
– Jesteś stuknięta – podsumował, bo nie potrafił przedstawić racjonalnych
argumentów. Było to głupie, ale musiał przyznać jej rację. – Mam uwierzyć, że jesteś
Herfronitką, bo zobaczyłem rysunek naskalny kogoś lub czegoś, co według ciebie jest
twoim przodkiem. Chyba jesteś dobrą hipnotyzerką.
– Sądzisz, że aż tak łatwo potrafię odczytać twoje myśli?
Dan przytaknął, ale nie był pewien, czemu właściwie przytakuje.
– Właśnie utraciłem żonę i jestem rozbity. Możliwe, że to wszystko dzieje się
wyłącznie w mojej głowie, a ciebie tu nie ma. Jest również prawdopodobne, że
zabrałem z drogi chorą osobę i pomagam jej w ucieczce z domu wariatów!
Odwróciła się na fotelu, znów patrząc wprost na niego. Jej twarz w kształcie serca
wyrażała absolutną szczerość.
– Gdybym mogła, pokazałabym ci nasz statek, ale złożyłam przyrzeczenie, że
nigdy tego nie uczynię.
Jego serce na moment przestało bić.
– A kto by o tym wiedział?
– Ty. Ja. Wkrótce także inni Herfronici. – Potrząsnęła głową, a jedwabiste pasma
zafalowały w słońcu tak jak dawniej włosy Kendry, rozbłyskując miedzią w kruczej
czerni. – To niemożliwe. Wszystko, co mam, to moje słowo i jest ono na tyle ważne,
ż
e warto dla niego umrzeć lub żyć.
– Nie wolno ci było niczego przyrzekać mojej Kendrze, a jednak to zrobiłaś –
zauważył.
– Tylko w ten sposób mogłam jej pomóc. Wytłumaczę to moim przełożonym i
jestem pewna, że zrozumieją.
– Gdzie jest twój statek?
– W pobliżu rzeki.
– Gdzie?
Roześmiała się, drażniąc go, ale nie gniewając się za jego upór.
– Gdybym ci powiedziała, złamałabym dane słowo. To byłoby to samo, co
zaprowadzić cię tam, nie uważasz?
– Nie. Myślę, że potrafiłbym sam go znaleźć, a wtedy nikt nie mógłby cię winić.
– Ale ja bym wiedziała. To znaczy, że moi przełożeni także by wiedzieli.
– Jak się do niego dostaniesz?
Kendra wzruszyła ramionami.
– Na piechotę.
– Z Lajitas? To musi być spora wyprawa w każdym kierunku. Po stronie
amerykańskiej czy meksykańskiej?
– Amerykańskiej. Chciałabym, żebyś mnie podrzucił do Parku Narodowego Big
Bend.
– Zawiozę cię, gdzie będziesz chciała. – Dan przeczesał palcami włosy. – Nie
sądzę, by udało mi się spać spokojnie, jeśli nie będę pewien, że jesteś bezpieczna. –
Spojrzał na nią. – Z twoim wyglądem możesz natknąć się na sporo niezbyt
przyjemnych niespodzianek.
– W parku nie ma przecież znów tak wielu ludzi.
– Mieszkają w schronisku. Na tym pustkowiu jest też sporo dziwaków, lumpów,
samotników, którzy kryją się w jaskiniach, chatach i namiotach. Nie przepadają za
obcymi i niezbyt lubią zwierzęta. – Zauważył, że ze ściągniętymi brwiami rozważa
jego słowa, i nalegał dalej: – Być może łatwiej dotrzeć do twego statku od strony
wody.
Uniosła brwi.
– A teraz kto zajmuje się czytaniem myśli?
– Zgadywałem. – Nie chciał jej mówić, że najwięcej latających talerzy
obserwowano corocznie właśnie tu i w Nowym Meksyku.
– Statek jest niedaleko, aleja nie umiem pływać.
– Ja umiem. I mam zamiar spłynąć tratwą po Rio Grandę.
Pochyliła się do przodu, a ciemne włosy opadły jej na ramiona jak zasłona.
– Nie miałbyś nic przeciwko zabraniu mnie ze sobą?
– Nic a nic.
– Nie pozwolę ci zobaczyć mego statku. – W jej głosie brzmiało ostrzeżenie.
– Rozumiem.
Kendra odchyliła się do tyłu z twarzą rozjaśnioną nagłym uśmiechem.
– Byłoby co wspominać. – Zawahała się, ale po chwili kiwnęła głową, jakby
zgadzając się ze swymi myślami. – Tak. Skoro spływasz w dół rzeki na tratwie,
zabiorę się z tobą.
– Wspaniale. – Miał wrażenie, że udała mu się sztuczka. Jeśli znajdzie się
niedaleko, zobaczy ten cholerny statek. Raz na zawsze pozna prawdę o siedzącej koło
niego kobiecie.
Przyciągnęła jego uwagę głębokim westchnieniem.
– I tak muszę się tam dostać, więc mogę równie dobrze podróżować wodą. To
doświadczenie zdecydowanie pomoże naszym ludziom.
– Twoim ludziom, nie moim.
Kendra oparła się wygodnie i przez dłuższy czas milczała, wyraźnie coś
rozważając. Nie miał nic przeciwko temu, by się dowiedzieć, co dzieje się w jej
głowie, ale nie chciał jej przeszkadzać. Nowa znajomość okazała się tak fascynująca,
ż
e zapragnął ją przedłużyć. Jego ścisły umysł inżyniera stwierdzał, że wszystko, co
mówiła, brzmi logicznie, choć dziwacznie.
– Mnie samą to dziwi – powiedziała w końcu – ale stwierdzam, że pragnę, byś mi
uwierzył tak samo ze względu na mnie, jak i na twoją żonę. Widzisz, obiecałam jej,
ż
e pozwolę ci poznać jej uczucia. Jeśli teraz mi nie zawierzysz całkowicie, to później,
gdy usunę z twojego umysłu pamięć o naszym spotkaniu, możesz nie dowierzać
swoim wspomnieniom o niej.
– Dlaczego mam dawać wiarę twoim słowom? Przechyliła głowę i wpatrywała się
w niego, ściągając brwi w zamyśleniu.
– Nie jestem pewna. To ciekawe. Wiara w czyjeś słowa jest na mojej planecie
czymś zrozumiałym samo przez się. Nikt nie odważyłby się kłamać. Tutaj nawet
zasady dobrego wychowania wymagają swego rodzaju kłamstwa. To dziwne
podejście, ale najwyraźniej ludziom odpowiada.
– Więc chcesz udowodnić, że twoje słowo to świętość.
– Coś w tym rodzaju.
Dan był zadowolony, że zgodziła się dalej mu towarzyszyć. Nie mógł stracić
kontaktu z tą kobietą. Jeszcze nie teraz.
ROZDZIAŁ 3
Osada Lajitas w odległym zakątku Teksasu leżała zaledwie trzydzieści
kilometrów od Terlingua, dawnego osiedla górniczego, reklamującego się teraz jako
stolica chili na południowym zachodzie. Koło starego budynku z suszonej na słońcu
cegły, który rozsiadł się na brzegu Rio Grandę, rosło kilka drzew. Sklep o grubych
murach był jedyną pozostałością z czasów świetności handlowej osady.
Większość z dwustu mieszkańców pracowała w firmach wypożyczających tratwy
albo w hotelu i restauracji, stanowiących bazę wypadową dla tych, którzy wybierali
się na spływ rzeką.
Dan zaparkował dżipa koło szerokiego chodnika, długiej, drewnianej konstrukcji
biegnącej przed sześcioma czy siedmioma sklepami, która przywodziła na myśl filmy
o Dzikim Zachodzie.
– Co robisz? – spytała Kendra, prostując długie nogi. Dan sięgnął przez nią,
otworzył schowek i wyjął portfel z kartami kredytowymi.
– Nie możesz odczytać moich myśli?
– Nie – powiedziała niemal żałośnie. – Blokujesz mnie od wyjazdu z Del Rio.
Uniósł sceptycznie jedną brew.
– Nie wiedziałem, że to takie łatwe.
– Tylko dlatego, że nie sonduję głębiej.
– To są różne poziomy sondowania? – Przerzucił kilka kart i wybrał jedną. –
Dziwię się, że nie próbowałaś.
– Herfronici starają się nikogo nie ranić, a głębokie sondowanie mózgu może
sprawiać ból.
– Z tego, co mówiłaś, wynika, że złamałaś już kilka reguł. Dlaczego nie chcesz
złamać i tej? W końcu bawisz się jedynie mózgiem prymitywnego człowieka, a nie
wysublimowanego Herfronity.
Złapała go za ramię, przytrzymując, zanim zdążył wysiąść z samochodu.
– Proszę, zostańmy przyjaciółmi. Tak krótko będziemy razem. Niech to będą
przyjemne chwile.
Odetchnął ciężko, niechętnie przyznając jej rację. Był wściekły na cały świat,
gotów atakować wszystkich dokoła, od chwili gdy dowiedział się o śmierci Kendry.
Powinien już nad tym zapanować. Może przynajmniej zachowywać się uprzejmiej,
póki nie otrzyma odpowiedzi na kilka bardzo intrygujących go pytań.
– Pokój – powiedział w końcu.
– Pokój – uśmiechnęła się.
Nie podobało mu się, że ma piękny uśmiech. Wcale mu się nie podobało. Jeśli to
w ogóle możliwe, wydawała się jeszcze bardziej fascynująca niż Kendra. Była
również znacznie bardziej otwarta. Poczuł się winny, czyniąc tego rodzaju
porównania. Na usprawiedliwienie miał tylko to, że los postawił go w przedziwnej
sytuacji.
Dan znów sięgnął do klamki, ale zawahał się i spojrzał na dziewczynę.
– Czy wolisz spędzić noc tutaj czy na rzece? – zapytał.
– Na rzece – padła natychmiastowa odpowiedź.
– Pójdę wszystko załatwić – powiedział, zerkając na zegarek. – Nie uda nam się
daleko spłynąć przed noclegiem. Już prawie czwarta.
– Uda nam się – odparła z przekonaniem, jakby wiedziała o czymś, o czym on nie
miał pojęcia. Spojrzał na nią pytająco, po czym zdał sobie sprawę, że dziewczyna
powtarza jedynie jego własne życzenia.
– Zaraz wracam – obiecał. Tak łatwo wpadał w gniew i pozwalał zapanować nad
sobą złości, a przecież miał wrażenie, że czuła się przy nim w miarę swobodnie.
Pozbyła się zahamowań. Nie najgorzej jak na przybysza z innej planety.
Kobieta nazywana przez Dana Kendrą siedziała spokojnie, czekając na jego
powrót z biura wynajmu tratw. Zamierając w bezruchu, usiłowała porozumieć się
myślami z jakimś przedstawicielem własnego gatunku. W tym rejonie powinno
znajdować się kilkoro Herfronitów.
To dziwne, że zaledwie w ciągu tych kilku dni spędzonych w San Antonio tak
wiele dowiedziała się o rodzaju ludzkim. Podczas szkolenia nie przekazano jej
wszystkich informacji, jacy naprawdę są ludzie. Choć potrafili zachowywać się i
uprzejmie, i okrutnie, wcale nie okazali się barbarzyńcami, jak ją uprzedzono.
Niemal wszyscy ludzie, z jakimi miała do czynienia, łącznie z Danem, byli
obdarzeni większymi możliwościami psychicznymi, niż się spodziewała. Lekceważyli
jednak te zdolności lub nie potrafili ich wykorzystać. To bardzo dziwne. Kendra
skupiła się i jeszcze raz spróbowała skontaktować się z kimś własnego gatunku.
Przypłynął do niej urywek myśli, ale zaraz zniknął. Próbowała go zatrzymać, ale
bezskutecznie. Coś musiało zawieść. Tylko co?
Przejrzała wszystkie wspomnienia z minionego tygodnia, dzień po dniu,
zastanawiając się nad siłą i słabością swych telepatycznych zdolności na początku i
pod koniec każdego dnia. Początkowo rozmawiała myślami z wieloma Herfronitami,
którzy przybyli razem z nią. Potem powoli kontakty się urwały. Niektórzy w ogóle
odmówili porozumienia i całkowicie się oddalili. Wówczas myślała, że to jej wina. A
może się myliła? Może to ich moc wygasała?
Zmarszczyła brwi i przygryzła wargę dokładnie tak, jak Kendra. Zdała sobie
sprawę, że jej zdolności odczytywania myśli zmniejszały się z każdym dniem. Czy
tylko ona reagowała w ten sposób? A może jej pobratymcy również słabli?
Powtórzyła sobie wbijane jej do głowy przed podróżą ostrzeżenia. „Zawsze
postępuj zgodnie z regulaminem”. „Jeśli jakiś Herfronita złamie przepisy, natychmiast
powiadom innych”. I to najważniejsze: „Nigdy nie zostawaj na Ziemi dłużej niż
tydzień, chyba że jesteś w kontakcie ze Strażnikiem”. Czyżby w procesie
absorbowania myśli żony Dana zużyła zbyt wiele energii? Nie wiedziała. Może
znajdzie odpowiedzi na te pytania, gdy za dwa dni spotka się z innymi na statku
kosmicznym.
Na myśl o opuszczeniu Ziemi poczuła dojmujący żal. Zagłębiła się w jej kulturę,
co było rzeczą bardzo ludzką, a bardzo nieherfronicką. I związała się emocjonalnie z
jedną osobą – z Danem.
Sprzeniewierzyła się żelaznym regułom, czego nie powinna była robić, i
wynajdywała wymówki dla tego nieposłuszeństwa – jak na przykład tę, że
współziomkowie mogą skorzystać z jej niezwykłych doświadczeń. Teraz wydawało to
jej się nielojalnością, nawet wobec siebie samej. To było zupełnie do niej niepodobne.
Może zmarła Kendra miała bardziej buntowniczy charakter, niż się wydawało...
Nie zawsze była w stanie rozpoznać, które emocje należały do tamtej Kendry, a
które były jej własne. Jej uczucia wobec Dana składały się z czułości, sympatii i
rodzaju bezbronności – bardzo ludzki zestaw. Było tam jeszcze coś więcej – bardzo
silnego, ale zupełnie jej nie znanego, coś, czego nie potrafiła nazwać.
Dan wrócił do samochodu, otworzył drzwi i wślizgnął się za kierownicę. Spojrzał
na nią niebieskimi oczyma, które były jak stalowe igły, gotowe przebić jej ochronną
powłokę, tak jakby pragnął rozpoznać tysiące problemów, których się w najbliższym
czasie spodziewała.
– Wszystko w porządku? Przytaknęła.
Wyjechał na ulicę i skierował auto do wielkiego, stalowego hangaru.
– Tutaj przygotują nam tratwę i wtedy wyruszymy. Ci ludzie zabiorą mojego
dżipa i odstawią na koniec spływu.
Przytaknęła, udając, że rozumie.
W piętnaście minut później znajdowali się na pustej, dwupasmowej szosie
prowadzącej na północ. Gumowa tratwa była przywiązana do dachu samochodu,
lodówkę turystyczną wypełniał świeży lód, a na tylnym siedzeniu spoczywała pusta
gumowa torba. Dan wyjaśnił jej, że włożą do niej swoje ubrania i wszystko to, co nie
powinno zamoknąć.
Wspomnienia żony Dana z ostatniego półrocza przed śmiercią, które przyswoiła
sobie nowa Kendra, nie zawierały żadnych praktycznych wskazówek na temat
wypraw po Rio Grandę. Były natomiast wypełnione śmiechem, żartami i
przekomarzaniami, fragmentami rozmów, czułymi spojrzeniami, które mówiły więcej
niż słowa, oraz dotknięciami rodzącymi silne emocje. Te emocje miały niewiele
wspólnego z seksem. Kendra rozpoznała to ulotne uczucie, które ludzie nazywali
miłością.
Potrząsnęła głową zdumiona. Dwa dni temu nie była w stanie pojąć, jak żona
Dana mogła tak dać się ponieść tym uczuciom, że zeszła z krawężnika wprost pod
samochód.
Teraz, gdy zaczynała odczuwać to samo, potrafiła już ją zrozumieć. Zanalizowała
własny stan ducha i powtórnie doszła do tego samego wniosku: że jej własne emocje
były podobne do emocji pierwszej Kendry. z niemal namacalną tęsknotą zapragnęła,
ż
eby Dan zachowywał się tak, jak to zapamiętała jego żona. Tyle tylko, że wobec niej.
To ją przerażało.
Dan zwolnił, zatrzymał samochód i tyłem wjechał w pustą przestrzeń pomiędzy
niskimi, pustynnymi krzewami. Zza nich, z dołu, dochodził szum płynącej wody.
Kendra zamarła. Na jej planecie wodę uważano za zagrożenie dla środowiska. Gleba
na Herfronie, poza tą uprawianą, nie wchłaniała łatwo wody i w związku z tym
występowały straszliwe powodzie. Herfronici byli ciężcy i powolni w ruchach.
Pływali kiepsko. Sam odgłos płynącej wody wystarczał, by Herfronita zaczynał
szukać wyżej położonego kawałka lądu.
Dan zerknął w kierunku Kendry i dostrzegł jej zdenerwowanie.
– Jesteśmy na miejscu. Tutaj rzeka przedziera się przez progi, dlatego występuje
silny prąd.
– Tak myślałam – mruknęła, trzymając się drzwiczek, podczas gdy on zaparkował
dżipa w zacienionym miejscu nad brzegiem rzeki i zręcznym ruchem wyskoczył z
samochodu.
W końcu i ona ruszyła się niezgrabnie. Wciąż paraliżował ją strach, choć
wiedziała, że jest irracjonalny.
– Czy mogę ci w czymś pomóc? – spytała, kierując się ku tyłowi dżipa, gdzie Dan
rozpakowywał ekwipunek i przymocowywał na gumowej tratwie leżącej już na
brzegu rzeki.
– Po prostu nie przeszkadzaj, póki nie skończę – odpowiedział burkliwie,
szybkimi ruchami wyjmując następny pakunek.
– Potrafię wyjmować i przenosić rzeczy.
Na chwilę przerwał robotę i zmierzył ją wzrokiem. Jego spojrzenie przesunęło się
po smukłej sylwetce od głowy do stóp i z powrotem, na moment zatrzymując się na
pełnych, rysujących się pod podkoszulkiem piersiach. Kendra poczuła, jak oblewają
ż
ar, zaczynający się przy szyi i spływający w dół, ku piersiom, nagle obrzmiałym i
twardym.
– To mój ekwipunek, ja to zrobię – stwierdził bezapelacyjnie, wracając do
przepakowywania.
Oparła ręce na biodrach i patrzyła, z całej siły powstrzymując się przed kąśliwą
uwagą. W parę minut wszystko było gotowe. Pozostała jedynie zawartość jego
walizki. Sięgnął po nią, otworzył i jednym ruchem wrzucił wszystko do
przygotowanej wcześniej gumowej torby. Wtedy dopiero uniósł wzrok.
– Gdzie są twoje rzeczy?
– W samochodzie.
– Przynieś je tu.
Wykonała posłusznie jego polecenie. Okazało się, że miała tylko jedno ubranie na
zmianę i dwa komplety bielizny. Nie potrzebowała więcej na tygodniowy pobyt na
Ziemi. W każdym razie tak sądziła.
Przyjrzał się zawartości jej torby.
– To wszystko?
Przytaknęła, ostrzegając go wzrokiem, by nie ważył się komentować. To był
bardzo długi tydzień, a Kendra dopiero niedawno odkryła, że ma temperament. Dan
musiał wyczuć, że jest wściekła, bo rzucił jej tylko jedno spojrzenie i nic nie
powiedział.
Powoli wypuściła z płuc powietrze, starając się w ten sposób odreagować.
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że odczytała jego myśli w sposób ludzki, a nie
herfronicki: językiem ciał, a nie sondowaniem umysłu.
Znów z przestrachem zdała sobie sprawę z zachodzących w niej zmian. Obok
dżipa Dana zatrzymał się samochód z dwoma młodymi ludźmi. Jeden z nich wysiadł i
ruszył w ich kierunku. Dan z uśmiechem rzucił mu kluczyki.
– Dobra, chłopaki, zostawcie dżipa w dole rzeki na pierwszym parkingu za
kanionem Santa Elena.
– W porządku. – Jeden z przybyłych wskoczył do dżipa. Po chwili oba
samochody zniknęły na szosie.
Dan przyjrzał się dokładnie tratwie, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku,
pociągnął za linkę mocującą jedną z lodówek i mruknął z zadowoleniem.
– Wsiadaj – powiedział do Kendry, ruchem głowy wskazując tratwę.
Przyjrzała się z obawą temu bardzo niepewnemu środkowi lokomocji, który mógł
zawieść na wartko płynącej, pełnej progów rzece.
– Gdzie mam usiąść?
– Na dziobie. W najwęższym miejscu.
Zdając się na Dana, przestąpiła podniesioną burtę tratwy i usiadła na
przymocowanej lodówce turystycznej. Tratwę wypełniało dużo różnych przedmiotów.
Znowu odwołała się do wspomnień Kendry, żeby móc je nazwać. Cztery wiosła.
Dwie lodówki. Trzy kamizelki ratunkowe w jaskrawo-pomarańczowym kolorze.
Pojemnik zawierający śpiwór i karimatę oraz kilka osobistych drobiazgów. Papier
toaletowy, zapałki, mała saperka, osiem litrów wody pitnej.
– Włóż kamizelkę ratunkową. – Dan podał jej kapok, sam sięgnął po drugi. Z ulgą
wzięła kamizelkę i rozplatała troki, ale zaprotestowała gniewnie:
– Przestań mi ciągle rozkazywać!
Zaskoczony uniósł wzrok. Jego Kendra nigdy nie robiła mu uwag, nawet
spokojnym tonem. Zaczerwienił się.
– Przepraszam. Zamyśliłem się.
Nie miała zamiaru odczytywać jego myśli, by przekonać się, co go zajmowało.
Od kiedy zdała sobie sprawę, że doświadcza ludzkich emocji, nie ufała własnym
reakcjom. Nie powinna zdradzać przed nim swego stanu ducha, a gdyby próbowała
mówić myślami, na pewno by się o niej wszystkiego dowiedział.
Wsunęła ręce w otwory kamizelki ratunkowej i przyglądając się, jak Dan
dopasowuje swoją, naśladowała jego ruchy, aż kamizelka wydawała się właściwie
założona.
Dan wprawnymi, silnymi ruchami odepchnął tratwę od brzegu, sięgnął po wiosła i
skierował ją w główny, rwący nurt rzeki.
Kendrę opanował głęboki smutek. Już tylko dwa dni spędzi z Danem, a potem
opuści go na zawsze.
W miarę jak zagłębiali się między skaliste ściany kanionu Kolorado, Dana
odeszło napięcie i zmęczenie. Nareszcie, po raz pierwszy od powrotu z zagranicy,
wiedział, co ma robić. Spływ rzeką był czymś rzeczywistym, nad czym mógł
zapanować i z czym potrafił sobie poradzić. Kierował tratwą ze zręcznością
wynikającą z długiej praktyki. Starał się nie zauważać szczupłych, kobiecych pleców
zaledwie pół metra przed sobą. Kendra zerknęła przez ramię z uśmiechem, który
wydał się Danowi tak kojący, jak szum płynącej wody.
– Czyż tu nie jest pięknie? – Wydawała się zdziwiona, jakby nie spodziewała się,
ż
e ta wyprawa może okazać się dla niej interesująca i atrakcyjna.
– Owszem. '
Wpatrywała się w niego i czuł, jak promienieje sympatią i zrozumieniem.
– Powinieneś mieszkać tutaj, a nie w wielkim mieście. W głębi duszy jesteś
wiejskim chłopakiem.
Zmrużył oczy.
– Zdaje mi się, że zjawiłaś się dopiero parę dni temu. Co, do diabła, możesz
wiedzieć o wiejskich chłopakach?
– Szkolono nas tak, byśmy mogli funkcjonować w dowolnym miejscu na Ziemi.
Potem dokonano spośród nas wyboru. Mój przydział przewidywał początkowo Stany
Zjednoczone, z czasem zawężono go do San Antonio.
Wiosła zawisły w powietrzu.
– Chcesz powiedzieć, że przybyło was tu więcej? Przytaknęła, a wyraz jej twarzy
ś
wiadczył, że wie, jakie będą następne pytania.
– Ilu? – Jego głos był chrapliwy.
– Wiem o dwudziestu.
– Same kobiety?
Opuściła wzrok.
I wtedy padło pytanie, z którym nosił się od dwóch dni, ale stale brakowało mu
odwagi. Do tej pory skupiał się na innych sprawach, z którymi musiał się uporać.
Teraz już nie mógł dłużej zwlekać.
– Po co tu przybywacie? Nie zbywaj mnie ogólnikami, daj mi konkretną
odpowiedź.
Kendra odchyliła się do tyłu.
– Czy ze swoją żoną też w ten sposób rozmawiałeś?
– W jaki sposób?
– Apodyktycznie.
– Tak – burknął. – Nie zmieniaj tematu. Po co się tu pojawiłaś?
– Nie mogę ci powiedzieć – stwierdziła Kendra. – Nic dziwnego, że nie miała
zaufania do własnych decyzji. To ty o wszystkim decydowałeś, wiele rzeczy
przesądzałeś z góry. Nie pozwalałeś jej na samodzielność, nie mogła i nie potrafiła p
sobie stanowić. Im jest się starszym, tym trudniej się nauczyć odpowiadać za siebie.
– Przecież mogła wyrażać swoje zdanie, ilekroć chciała. Ty w każdym razie tak
robisz. – Minęli już progi i rzeka płynęła teraz bardziej leniwie. Widoczny tuż pod
powierzchnią prąd niósł ich powoli. – Jeśli choć jednym słowem nie wyjaśnisz mi, co
tu robisz, to cię wysadzę – dodał, wiedząc, że żadne z nich nie wierzy w tę groźbę.
Jej odpowiedź świadczyła o tym najlepiej:
– Nie.
Nie mógł tak tego zostawić.
– Czy usiłujecie zająć naszą planetę? Czy o to chodzi? Skończyły wam się zasoby
wody albo powietrza, albo żywności i musicie sięgnąć do naszych, aby przeżyć?
Kendra odwróciła się na lodówce i siadła przodem do Dana. Ich kolana niemal się
stykały.
– Nie potrzebujemy żadnej z tych rzeczy.
– Więc o co chodzi? – Czuł, że wyraz twarzy zdradza jego niepewność i
zmieszanie, ale musiał wiedzieć.
– Nie mogę ci tego wyjawić. Ale zapewniam cię, że nie krzywdzi to ani ciebie,
ani innych ludzi. Nawet nie zauważycie braku tego, czego nam potrzeba.
Dana ogarnęła wściekłość. Poprowadził tratwę przez następny zakręt, wpatrując
się w wodę. Jaskrawo-pomarańczowa piłka słońca zaczęła swoją codzienną zabawę w
chowanego za górną ścianą kanionu, wydłużając cienie w groteskowe kształty.
Nienawidził zagadek. Prosta odpowiedź na proste pytanie to chyba nie za wielkie
żą
danie wobec kobiety czy przybysza z innej planety, czy kogokolwiek. Zrozumiał
jednak, że teraz nie usłyszy wyjaśnień. Potem, obiecał sobie. Potem nie da jej spokoju
dopóty, dopóki nie uzyska odpowiedzi.
Spojrzał na zegarek. Pora znaleźć miejsce na biwak. Skierował tratwę ku
meksykańskiemu brzegowi, gdzie dostrzegł kawałek terenu porośniętego trawą i
drzewami cedrowymi obsypanymi purpurowymi kwiatami. Musiało chyba niedawno
padać, bo pustynia rozkwitła pachnącymi różnobarwnymi kwiatami.
– Tutaj zatrzymamy się na noc – powiedział, wskakując do wody po kolana i
przeciągając tratwę pomiędzy przybrzeżnymi kamieniami.
Kendra pomogła mu rozpakować niezbędne rzeczy, a potem przysiadła,
obserwując, jak Dan kursuje między łodzią a miejscem, które wybrał na biwak. Czuł
na sobie jej uważne spojrzenie. Odbierał również delikatne próby przeniknięcia jego
myśli, ale w ciągu ostatnich dwóch dni sporo się nauczył. Zablokował swój umysł,
koncentrując się na każdej wykonywanej czynności.
Lekki dotyk jej ręki zatrzymał go w pół ruchu.
– Proszę, nie zamykaj się przede mną.
– A co cię to obchodzi? Nie jesteś jedną z nas. Nie pochodzisz nawet z tej
cholernej planety! Nie chcesz mi powiedzieć, co tu robisz. Równie dobrze może się
okazać, że przygotowujesz zagładę ludzkości!
– Nie bądź głupi. Wiesz, że tego nie robię i że nie pozwoliłabym na to nikomu
innemu. To nie w stylu Herfronitów. Ja częściowo należę do twojego gatunku. Czy to
się nie liczy? Zależy mi na tobie. Złamałam już tyle reguł, że trudno by mi było je
zliczyć. Postaraj się o wyrozumiałość i cierpliwość, gdy porządkuję własne myśli.
Może potem będę w stanie pomóc ci z twoimi.
– Jak mi pomóc? Nie odpowiadając na proste pytania?
– Opowiem ci o żonie.
Gniew opuścił go tak szybko, jak się pojawił, pozostawiając po sobie tylko
bezradność i smutek.
– Nie wierzę ci.
Kiwnęła głową, a jej ciemne włosy zafalowały lekko w przedwieczornej bryzie.
– Zrobię to. Wielu rzeczy nie wiesz, nie rozumiesz, ale ja ci je wyjaśnię.
Upuścił na ziemię gumową torbę wypełnioną rzeczami do spania.
– To mów.
Zwilżyła językiem wargi i obeszła teren obozowiska, każdym gestem zdradzając
niepokój.
– Gdy skończymy zakładać obóz – obiecała w końcu. Mówiąc spojrzeniem, co o
tym myśli, Dan przyniósł resztę rzeczy i zaczął urządzać ich tymczasowy dom.
Skończył rozpakowywanie, rozwinął śpiwory i ułożył je trzydzieści centymetrów od
siebie. To było więcej niż potrzeba, by zapewnić im osobne spanie. W końcu odszedł
kilkadziesiąt metrów od rzeki i wykopał dół w ziemi, koło którego położył zamykaną
na zamek torbę z papierem toaletowym i zapałkami.
Kendra nie miała nic konkretnego do roboty, zebrała więc nieco suchych gałęzi,
układając je w pobliżu śpiworów. Potem usiadła i czekała.
Dan wkrótce wrócił i sięgnął do jednej z lodówek, wyciągając piwo i dwie
zapakowane kanapki.
– Kupiłem je na dzisiejszą kolację. To najzwyklejsze kanapki.
Kendra wzięła jedną, po czym zawahała się, widząc w środku mięso. Dan
westchnął.
– Daj mi to mięso, a sama zjedz chleb z serem. Jeśli potem jeszcze będziesz
głodna, weź sobie jabłko albo gruszkę. Są w lodówce.
Jej pełen ulgi uśmiech rozradował jego. serce, ogrzewając je jak słońce na
wiosnę.
– Dziękuję – powiedziała cicho.
Usiadła po turecku i starannie oddzieliła mięso od sera. Odłożyła na bok kanapkę
i podała Danowi mielonkę, przyjmując od niego ser i sałatę.
– Powiedz mi coś więcej o waszej społeczności.
– Co chciałbyś wiedzieć? – spytała, przełknąwszy pierwszy kęs kanapki. –
Myślałam, że powiedziałam ci już o wszystkich istotnych rzeczach.
– Od jak dawna przylatujecie na naszą planetę?
– Od kilku tysięcy lat.
– Poco?
Wzruszyła ramionami.
– W odwiedziny. By nauczać. By się uczyć.
– Czy tylko nasza galaktyka została tak wyróżniona?
– Odwiedzamy wiele galaktyk. W każdej jest przynajmniej jedna forma życia. W
niektórych są setki. Różnie z tym jest.
– Czemu tu się zjawiacie? Dlaczego akurat my? – To pytanie najbardziej go
nurtowało.
Kendra skończyła kanapkę i złożyła opakowanie w zgrabny kwadracik.
Przyglądała się, jak Dan zjada swoją bułkę, zgniata w ręku papier i ciska go do
wcześniej otwartej plastikowej torby.
– Nie wiem. Nie cieszę się na mojej planecie większym znaczeniem niż ty na
twojej. Poza tym nie jestem tu po to, by opowiadać ci o mojej planecie, ale by pomóc
ci zrozumieć Kendrę. Obiecałam jej, że to uczynię, zanim odejdę. Czy nie chcesz się
czegoś o niej dowiedzieć?
Dan odchylił się do tyłu i wyciągnął na śpiworze. Założył dłonie za głowę i
wpatrzył się w ciemniejące niebo, na którym ciepły błękit przechodził w granat. Jedna
z gwiazd świeciła najjaśniej: ta, której Kendra – jego Kendra – szukała w pierwszej
kolejności. śałował, że nie wie, co to za gwiazda.
– Chcę.
Wydawało mu się, że mówi o kimś innym niż jego żona. Nie wiedział, dlaczego
tak się dzieje ani jak to zmienić. Cholera, nie wiedział nawet, czy chciał to zmienić!
Patrząc na siedzącą naprzeciw drugą Kendrę, mógł właściwie udawać, że jego żona
wciąż żyje i że jest tu razem z nim. Z pewnością byłoby mu lżej. Ale z drugiej strony
tworzyłby fikcję. Wiedział, że nie może już dłużej ignorować jej śmierci.
– Co chciała mi przekazać?
– śe bardzo cię kochała, ale dopiero krótko przed śmiercią zrozumiała, że warto
walczyć o tę miłość.
Jej słowa były jak niespodziewany cios w żołądek.
– Więc chyba nie było to bardzo silne uczucie. Spojrzała na niego karcąco.
– Przez te wszystkie lata Kendra czuła się winna, ponieważ nie potrafiła, a
zarazem obawiała się otworzyć przed tobą. Nie chciała ujawnić strachu, jaki w sobie
nosiła. – Przechyliła głowę i spojrzała na niego w zamyśleniu. – Cóż za dziwny
powód poczucia winy.
– Chcesz mi powiedzieć, że czuła się winna do tego stopnia, iż osiem lat po ślubie
odeszła ode mnie i załamała się nerwowo? – żachnął się. – Czy na pewno nie masz
braci nazwiskiem Grimm?
– Nie. Jej poczucie winy, choć zupełnie nieuzasadnione, dało początek pewnemu
zachowaniu, które do końca było jej tarczą obronną.
– Nie wierzę. Po prostu nie kochała mnie wystarczająco mocno. I tyle – stwierdził
autorytatywnym tonem, ale w głębi duszy przyznał jej rację. Jej słowa poruszyły
struny pamięci. Przypomniał sobie, że Kendra, na wówczas jeszcze jego dziewczyna,
bardzo zmieniła się w ciągu ostatniej klasy szkoły średniej. Wtedy sądził, że wiązało
się to z wchodzeniem w dorosły wiek, ale teraz okazało się, iż się mylił.
– Nie – wyrzucił z siebie nieswoim głosem.
– Zbyt cię kochała i była za słaba. Im bardziej jej współczułeś, tym gorzej się
czuła. W końcu chciała już tylko, żebyś ją zostawił w spokoju. Wolałaby raczej
umrzeć, niż wyrzec się roli matki, a równocześnie brakowało jej odwagi, by urodzić
następne dziecko. Załamała się nerwowo, bo nie potrafiła poradzić sobie z utratą
dziecka, o które tak się modliła, z presją, jaką na nią wywierałeś, ze strachem przed
ciążą.
– Nie wierzę ci. – Tym razem w jego głosie zabrakło pewności. Zamknął oczy.
Najchętniej wtopiłby się w otaczającą ciemność, by nie dostrzec brakujących
fragmentów, które z żelazną logiką wpasowywały się w całość.
– Owszem' wierzysz. Tylko wolisz nie przyznawać się do tego. Kochała cię, ale
nie była osobą, za jaką ją miałeś. Dlatego odeszła. Poza tym twoja Kendra uważała, że
przestała być dla ciebie najważniejsza, że prowadzisz życie, w którym właściwie nie
ma dla niej miejsca. Bała się, że niedługo poprosisz ją o rozwód. Czy tak było?
Dopiero po tych wszystkich przejściach i po przemyśleniu całej sytuacji w końcu
postanowiła stanąć z tobą twarzą w twarz, przekonać się, czy wy dwoje możecie
spróbować jeszcze raz.
Jego Kendra. Oddałby życie, by znów móc ją trzymać w ramionach. Miał
niezachwianą wiarę, że miłość przezwycięży wszystko. Jego żona odgadła, jak
zareaguje. To on nie potrafił jej zrozumieć, a nie ona jego.
Zza zaciśniętych powiek wymknęły się łzy i potoczyły po policzkach. Nie przejął
się tym. Teraz znał jej lęki i dostrzegał swoje błędy. Czy udałoby się im rozwiązać
wszystkie problemy, gdyby żyła? Zmienić swoje usposobienia? Nawet gdyby do niego
wróciła, wątpił, czy zdołaliby się dogadać.
Przeszył go fizyczny ból, tak głęboki i ostry, że zabrakło mu tchu. Musiał
zacisnąć zęby, by głośno nie jęknąć.
– Och, Dan, nie – szepnęła Kendra, pochylając się nad nim i ścierając łzy palcami.
– Nie – powtórzyła, całując go delikatnie miękkimi wargami.
Z wciąż zamkniętymi oczami, przepełniony wszechogarniającym smutkiem,
wyciągnął do niej ramiona, szukając wsparcia i pocieszenia.
Przytuliła go. Jej pełne piersi dotknęły umięśnionego torsu. Znowu pocałowała go
w policzek ciepłymi wargami. Tak słodko, tak kojąco...
– Kendra – szepnął ze ściśniętym wzruszeniem gardłem. To było jak wołanie o
pomoc. Oszołomiony nie wiedział już, czy zwraca się do swojej Kendry, czy mówi do
tej nowej, silniejszej. – Zostań ze mną.
– Dobrze – powiedziała. Wsunęła dłoń pomiędzy ich ciała, dotykając go i
pieszcząc, by pokazać, że wie, o co mu chodzi.
Zaszlochał z ulgą. Kendra. Jego Kendra znów jest w jego ramionach.
ROZDZIAŁ 4
Dotyk miękkich, pełnych piersi parzył mu skórę, podnosił temperaturę krwi,
obiecując rozkosz i spełnienie.
Pragnął okazać Kendrze, jak bardzo ją kocha, jak na nią czekał... nie, przecież
jego żona odeszła. Odchylił się i popatrzył w twarz kobiecie, tak łudząco podobnej do
Kendry. Jednak to nie ona. To ktoś inny.
Odsunęła się lekko, ale przytrzymał ją za ramiona.
– Nie odchodź.
– Nie odejdę – szepnęła. – Nie mogłabym. Jest mi zbyt dobrze, bym chciała to
przerwać.
– Czy to znaczy, że oczekujesz na ciąg dalszy? – zażartował, uspokojony, że nie
zostawi go samego.
– Tak. Och, tak.
Szczupłe palce zaczęły wędrować po jego ciele. Przeszył go dreszcz. Każda
pieszczota żony, nawet drobna, była najlepszym lekarstwem na smutek, który ogarniał
go, gdy nie byli razem. Zawsze... Jej dłoń na jego ciele, jej ramiona obejmujące go
mocno... Przez ciało Dana przepłynęła fala gorąca. Pragnął i był pożądany, chciał dać
tę samą rozkosz, którą ona mogła mu ofiarować.
– Tak – szepnął, odnajdując dłonią jej cudowne piersi i rozkoszując się tym
dotykiem. Miał wrażenie, że kobieta i w jego ramionach jest równocześnie i ta sama, i
inna. Z pozoru były podobne, a jednak okazywały się różne...
Przekręcił się na bok, nie wypuszczając jej z ramion i dotknął językiem
niewielkiego zagłębienia u nasady szyi. Powoli przesuwał wargami w kierunku
jedwabistej wypukłości jej piersi, pozostawiając wilgotny ślad pocałunków.
Jęknęła głośno, wywołując uśmiech na twarzy Dana.
Przesunął jej dłoń, przekazując bez słowa, co sprawia mu największą
przyjemność. Głaskała go dokładnie tak, jak lubił.
Jego wargi dotarły do sutek. Jakie piękne piersi, pomyślał. Jak Kendry, a jednak
nie takie same. Na tyle różne, by wiedział, że jest z inną kobietą. Miał nadzieję, że w
niej również budzą się nowe, gorące odczucia, tak nieznane, jakby to był jej pierwszy
raz.
Pieścił ją, pragnąc, by pozbyła się wszelkich zahamowań i obaw. Poczuł męską
dumę, gdy odkrył, że osiągnął cel. Nie wiedział, skąd to wie, ale był pewien, że nigdy
jeszcze nie była tak podniecona.
Leżała z zamkniętymi oczyma i w ekstazie kiwała głową na boki. Znów
wyciągnęła dłoń, a jej delikatne palce dotknęły najwrażliwszego miejsca,
doprowadzając Dana do szaleństwa.
Ogarnęły go całkiem nowe, nigdy dotychczas nie doświadczane wrażenia. Z
trudem oddychał. Chaotyczne myśli i uczucia, nie dopowiedziane, nie wyjaśnione i
niekompletne wypełniły go bez reszty. Część jego myśli dotarła do niej i wywołała
cichy, pełen radości śmiech. Objęła go ciasno ramionami, gładząc dłońmi jego plecy i
biodra. Jesteś kimś bardzo niezwykłym.
Usiłował jej przekazać, jak wspaniale, wprost nieprawdopodobnie czuł się dzięki
niej, ale nie był w stanie skupić myśli.
Och! Nie, nie pomagaj mi... Jesteś tak samo cudownie przestraszona jak ja...
Taka piękna... Śmiech pasuje do miłości... To bardzo, bardzo...
Nawet nie zauważył, kiedy pozbyli się ubrań. Dotychczas ich umysły nie miały
przed sobą tajemnic – teraz także ciała.
Jej skóra smakowała jak ambrozja, a dotyk był kwintesencją erotyzmu.
– To ty czyja? – zapytał w pełnym pokory zdumieniu.
– Ty. Tylko ty.
Wierzył jej. Głaskał jej biodra i wewnętrzną stronę ud, niezdolny przerwać tej
cudownej pieszczoty, a zarazem pragnąc połączenia w najzwyklejszy ludzki sposób.
Kendra znów jęknęła. Jej oddech był lekki i płytki, tak samo jak jego. Przykryła
dłonią rękę Dana, rozkoszując się jego dotykiem tak bardzo, że chciała go
doświadczyć na wszystkie sposoby. W końcu poprowadziła jego dłoń ku swoim
biodrom i przylgnęła do niego, unosząc się lekko.
Dan zrozumiał, że jest gotowa go przyjąć. Choć był przekonany, że potrafi nad
sobą zapanować, kompletnie stracił głowę. Wyruszyli oboje w świat tak intensywnej,
ż
e aż porażającej rozkoszy. Wokół nich rozpętała się burza. Napięcie wygiętego w łuk
ciała kobiety powiedziało mu wszystko. W końcu razem pogrążyli się w ekstazie
graniczącej z szaleństwem.
Powoli ich oddechy się uspokajały. Leżeli objęci ramionami, nieobecni duchem,
wciąż w gorączce niedawnych przeżyć. Wokół panowała niczym nie zmącona cisza.
Lekko odgarnął włosy z policzka Kendry.
– Dobrze się czujesz?
Uśmiechnęła się, nie otwierając oczu i kiwnęła głową.
– Czy ty to zrobiłaś? – wymruczał. '
Powoli z wysiłkiem uniosła powieki i spojrzała na niego.
– Nie miałam z tym nic wspólnego. Nie miałam pojęcia...
Wiedział to już, ale potrzebował potwierdzenia. Teraz on się uśmiechnął.
– Kochanie, to było coś, o czym Kinsey powinien napisać następną książkę. Dla
nas obojga.
Otwarła szeroko ciemne oczy.
– Czy dlatego ludzie przywiązują tak wielką wagę do seksu?
Dan parsknął śmiechem i odszukał ustami zagłębienie na jej szyi.
– Sądzisz, że ludzie za bardzo przejmują się seksem?
– Przestrzegano nas, by nie doprowadzać do zbliżeń z żadnym człowiekiem –
uśmiechnęła się. – Mogłoby to zaowocować ciążą nie poprzedzoną analizą genetyczną
pod kątem chorób i wad wrodzonych. – Potarła głową o jego pierś, a jemu się to
niezwykle spodobało. – Po prostu nie wiedziałam.
– To dopiero odkrycie przez duże O, skarbie.
– Dlaczego ktoś miałby z rozmysłem się tego pozbawiać? To takie cudowne
przeżycie, że chyba wszyscy o nim marzą.
Dan roześmiał się.
– To się nie zdarza każdemu. Niektórzy ludzie nigdy nie czują tego, co ty i ja
właśnie przeżyliśmy.
– Ale dlaczego? Coś tak wspaniałego należałoby powtarzać cały czas.
W ciemnościach rozległ się głęboki śmiech Dana.
– Zgadzam się z tobą. Chcesz powtórzyć? Zmarszczyła brwi, wciąż skupiona na
pierwszym pytaniu.
– Więc dlaczego nam się to przytrafiło? – Nagle rozpogodziła się. – Już
pamiętam. Chemia.
– Chemia? Przytaknęła.
– Niektóre kobiety – i mężczyźni – uzależniają się od pewnego związku
chemicznego, który powstaje i jest wymieniany podczas pocałunku.
– Co takiego?! – Zmrużył oczy w ciemnościach. Księżyc w pełni przeświecał
przez otaczające ich drzewa cedrowe, rozjaśniając polanę akurat na tyle, by Dan mógł
dostrzec jej twarz.
– To jest... – zaczęła.
– Słyszałem, co powiedziałaś, po prostu nie mogę tego pojąć. Ty naprawdę
wierzysz, że kobiety i mężczyźni uważają się za atrakcyjnych z powodu chemicznej
reakcji na siebie nawzajem?
– Tak, uczyliśmy się o tym przed przybyciem tutaj.
– A jak kochacie się na swojej planecie? Wydawała się zdziwiona jego pytaniem.
– Nie robimy tego. Głównym powodem zbliżenia jest prokreacja, a my
dokonujemy jej w laboratorium. Teraz zastanawiam się, dlaczego wyeliminowaliśmy
seks. – Zmarszczyła czoło. – Może dla mojego gatunku nie jest to tak wyzwalające.
Może nie ma w nas tego chemicznego przyciągania. Nigdy dotychczas nie byłam go
ś
wiadoma.
Poruszył biodrami. O dziwo, był w stanie kochać się po raz drugi. Wydawało mu
się nawet, że nigdy nie będzie miał jej dość.
– Wszystko mi jedno, jak to nazywasz, to jest coś więcej niż reakcja chemiczna.
Znacznie więcej.
Objęła go ramionami w pasie, potem wygładziła dłońmi napięte mięśnie jego
pleców.
– Mnie też wszystko jedno, jak to się nazywa. Chcę jeszcze – szepnęła.
Jego jęk starczył za odpowiedź. Po chwili byli już tylko plątaniną ramion, nóg i
wszechogarniającej namiętności.
Miłość z nową Kendrą była czymś naturalnym, a równocześnie nowym i
niezwykłym. Na uczucia, z którymi nie zdołał się do tej pory uporać, nałożyły się
nowe, których nie był w stanie nawet nazwać. Ta łudząco podobna do Kendry kobieta
różniła się wyraźnie od jego żony. Jednak kochając się z nią, nie miał wyrzutów
sumienia i poczucia zdrady. Przeciwnie, towarzyszyło mu przeświadczenie, że
wreszcie zawarł pokój z duchem zmarłej, że zadośćuczynił krzywdom.
Gdy nasycili się sobą, ogarnął go sen. Jego ostatnia myśl nie miała nic wspólnego
ze zmarłą żoną. Dotyczyła kobiety, która trzymała go w ramionach, gdy płakał ze
szczęścia i żalu.
Dan skierował tratwę ku amerykańskiej stronie wysokich na trzysta metrów skał,
gdy pokonywali następny trudny odcinek rzeki poprzecinanej progami. Rejon ten nie
był szczególnie niebezpieczny, ale należało zachować ostrożność.
Uśmiechnął się do Kendry, która siedziała na dziobie, nie odrywając wzroku od
pofalowanej, wzburzonej powierzchni wody.
Chociaż kochali się niemal całą noc, rano byli siebie spragnieni równie mocno jak
poprzedniego wieczoru. Dan nie mógł się nasycić tą niezwykłą nową Kendrą, a gdy
zdawało się, że zmęczenie pokonało namiętność, nowej energii dodała mu siła jej
pożądania. Kendra nie kryła się z tym.
Wszystko jedno, czy przybyła z innej planety, czy nie. Zrobi wszystko, żeby ją
przy sobie zatrzymać.
Zdawał sobie sprawę, że mimo podobieństwa nie może być Kendrą. Uświadamiał
to sobie za każdym razem, gdy mówiła o rzeczach, które Kendry nie interesowały,
albo gdy chciała wypróbować nowy sposób kochania się – co zawsze przerażało
dawną Kendrę. Kiedy na niego patrzyła, miał wrażenie, że ofiarowuje mu wszystkie
swoje myśli. Gdyby potrafił zrozumieć dawną Kendrę tak dobrze, jak zaczynał
poznawać nową, losy ich małżeństwa prawdopodobnie potoczyłyby się inaczej...
A jednak, choć nie była to dawna Kendra, nie mógł pozbyć się wrażenia, że
swoim odmienionym postępowaniem w jakiś sposób spłaca dług wobec zmarłej żony.
W chwilach, w których dawniej demonstrował upór i siłę lub bywał milczący, teraz
okazywał czułość i troskliwość, nie lękał się nawet ujawnić własnej słabości. Nie
wahał się przyznać do błędów, nie bał się zwierzyć z przepełniającego go smutku.
Wiedział, że brak w tym logiki, ale dzięki temu powoli wracał do siebie.
– Tu jest tak pięknie – szepnęła, unosząc wzrok ku blademu niebu nad wysokimi
skałami koloru ziemi. Dostrzegła ptaka i zmrużyła oczy, by lepiej mu się przyjrzeć. –
Sokół wędrowny – rozpoznała z podziwem w głosie.
– Nie występuje na waszej planecie? – Podążył za jej wzrokiem, by odnaleźć
sokoła unoszącego się na prądach powietrza.
– Nie, nie ma nic tak egzotycznego. Mamy żule i tym podobne, ale to właściwie
wszystko, co zostało z naszej fauny.
– śule?
Przytaknęła, nie spuszczając wzroku z płynącego w powietrzu ptaka.
– To takie małe zwierzątka, skrzyżowanie jaszczurki z robakiem. Mówią
językiem zbliżonym do żółwi.
– O cholera!
Zerknęła ku niemu, zdziwiona.
– Co się stało? Uśmiechnął się niewyraźnie.
– To brzmi okropnie.
– To bardzo użyteczne stworzenia. Przekopują wilgotną ziemię, nie naruszając
upraw. Są odporne na choroby i nie zagrażają nam. Poza tym oddychają naszym
powietrzem. Dają nam znać w swoim języku, kiedy nasza ziemia i powietrze
potrzebują pomocy.
Przytaknął, udając zbyt zajętego przeprowadzaniem tratwy przez progi, by
zwracać uwagę na jej słowa. Nie spuszczała z niego wzroku, jakby w końcu zgadzała
się uznać istnienie różnic w ich... kulturach.
Powiedział pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy.
– U nas żul to ktoś, kto zajmuje się różnymi rzeczami, ale na pewno nie pracą, a
w razie potrzeby potrafi wyciągnąć nóż.
Dobrze było usłyszeć jej śmiech. Inaczej niż u jego żony, zaczynał się on nisko i
brzmiał coraz wyżej, jak delikatny instrument muzyczny.
– Zapomniałam, jak języki się śmiesznie mieszają – powiedziała w końcu.
– Jestem pewien, że są i inne podobieństwa, ale nie mogę ich sobie akurat
przypomnieć – powiedział sucho, zdając sobie sprawę, jak niewiele zdołał dowiedzieć
się ojej świecie. Pytania powróciły, spychając chwilowo inne sprawy na dalszy plan.
Kendra westchnęła. Później, Dan, później, jeszcze nie teraz. Teraz po prostu
cieszmy się tym dniem.
Na razie nade wszystko pragnął trzymać ją w ramionach i wdychać jej zapach, jej
własny, specyficzny zapach. Chciał przytulać Kendrę do piersi, by mogła usłyszeć, jak
szybko bije mu serce. Chciał także czułym uściskiem podziękować jej za spokój,
który spłynął na niego dzięki jej obecności.
– Chciałabyś dziś pójść na tańce? – spytał nagle. Zrobiła zaskoczoną minę.
– Na tańce? Na rzece?
Dan wydawał się jeszcze bardziej zdumiony.
– Potrafisz tańczyć na rzece?
– Nie, ale...
Roześmiał się z ulgą, że nie jest to jeszcze jedna jej umiejętność, o której nie miał
pojęcia.
– Chodziło mi o Lajitas. Będziemy przepływać obok miasteczka około czwartej
po południu. Zwykle raz na tydzień organizują tam tańce. Obiło mi się o uszy, że
właśnie dzisiaj.
W jej wzroku pojawiło się nieśmiałe oczekiwanie.
– Bardzo bym chciała. Czy wpuszczą nas w szortach? Wydawała się taka mądra,
obyta, a była jednocześnie świeża i naiwna. To połączenie mąciło mu w głowie i
zaczynało mu zależeć na niej bardziej, niż miałby ochotę przyznać.
– Będziemy się o to martwić we właściwym czasie. Tuż po czwartej przybili do
nabrzeża w Lajitas. Tratwę wraz z ekwipunkiem zostawili w hangarze jednej z firm
przewozowych. Potem, trzymając się za ręce, ruszyli do hotelu i wynajęli na noc
pokój. Gdy Kendra stała pod prysznicem, Dan poszedł do butiku i kupił jej szeroką,
meksykańską spódnicę w różowe i karmazynowe pasy oraz różowy podkoszulek. Para
meksykańskich sandałów uzupełniała strój.
Gdy już rozpakowała wszystkie prezenty i obsypała go za każdy słodkimi,
przyspieszającymi bicie serca pocałunkami, kochali się bez pośpiechu na wielkim,
podwójnym łożu, po czym zasnęli w mocnym uścisku. Dan obudził się w godzinę
później, pełen satysfakcji. Nigdy jeszcze nie był tak zadowolony. Kendra wprost
promieniała szczęściem.
Zabawa rozpoczynała się wcześnie. W patiu budynku misji handlowej kapela
grała meksykańską muzykę salsa, głośną i rytmiczną. Popijający piwo przytupywali
do rytmu o nierówny beton. Inni tańczyli, poruszając się po okręgu w kierunku
przeciwnym do wskazówek zegara. Rozlegały się wesołe okrzyki i śmiechy.
Wśród licznie przybyłych znajdowali się i Meksykanie, i Amerykanie. Dan
trzymał śmiejącą się Kendrę w ramionach, a ona unosiła ku niemu twarz, gdy
prowadził ją w tańcu. Wzajemna bliskość zrodziła słodkie napięcie, nogi i ręce
splatały się w tańcu. Znowu zapragnął posiąść ją, mieć ją tylko dla siebie. Tłumacząc
sobie, że na wszystko przyjdzie czas, wrócił do rzeczywistości i zaczął delektować się
elektryzującą obecnością Kendry.
Udawali, że niczym nie różnią się od innych par. Kendra chwyciła Dana za szyję i
przyciągnęła jego głowę do swych warg.
– Jesteś wspaniałym, niezwykłym mężczyzną, Danie Lovejoy – szepnęła.
W odpowiedzi pocałował ją tak, że zamknęła oczy i przywarła do niego jeszcze
mocniej. W jego ciele obudziły się uczucia, które od dawna uważał za uśpione. Znów
był nastolatkiem, trzymającym Kendrę w ramionach, z optymizmem planującym
przyszłe szczęśliwe życie. Tyle że tym razem poczucie szczęścia było jeszcze
silniejsze, bo ta Kendra była mądrzejsza i bardziej odpowiedzialna za swoje czyny, a
namiętnością przykuwała go do siebie niczym kajdanami.
Cofnęła się, dotykając jego policzka dłonią.
– Tak naprawdę nie jestem Kendrą.
Przykrył jej dłoń swoją, ściskając ją, jakby lekki dotyk mu nie wystarczał.
– Powinnaś częściej czytać moje myśli – powiedział niskim, ochrypłym głosem. –
Wiem, kim jesteś. Inna. Niepowtarzalna.
Uśmiechnęła się radośnie. Posuwali się w tańcu wokół patia.
Dan nie wiedział, jak przeżyje bez niej resztę życia. Teraz jednak była z nim.
Należała do niego. Na chwilę. Na jakiś czas. Na czas miłości.
Nagle Kendra odsunęła się i rozejrzała, marszcząc brwi.
– Czy zaczyna boleć cię głowa, kochanie? Przyciągnęła go mocno do siebie.
– Udawaj, że jesteś na rzece – szepnęła mu prosto do ucha. – Wyobraź sobie
rzekę i skoncentruj się na tym.
Zesztywniała w jego ramionach. Przytulił ją mocniej.
– Dlaczego?
– Zablokuj myśli! – poleciła cicho, muskając oddechem jego szyję.
Skupił się i po chwili przeszył go strach przed tym, czego ona się obawiała.
Posłusznie skoncentrował się na odgłosach rwącej rzeki, wyłączając wszystkie inne
myśli.
Chwilę odpoczął i znów skupił wszystkie myśli na szumie wody.
Usłyszał pisk i skojarzył go z nocnym ptakiem znajdującym gniazdo myszy.
Kolacja.
Jaszczurka sunęła przez błotnisty brzeg poniżej, wskoczyła na niską gałąź i
przyglądała się, wydymając gardło jak czerwony balon. Przez cały ten czas wszystkie
jego myśli dotyczyły rzeki. Nic innego nie miało znaczenia. Dan wciąż nasłuchiwał
odgłosów dochodzących od strony brzegu.
Kapela przerwała, a po chwili na nowo podjęła melodię. Nie zauważył tego;
przesuwał tylko automatycznie stopy, nie zważając na rytm.
Następny przekaz był tak intensywny, że sprawił mu fizyczny ból. Wydawało mu
się, że przewierci mu mózg na wylot. Z całej siły musiał skupiać się na wizji rzeki.
Wyobrażał sobie gulgocący dźwięk wydawany przez wodę przepływającą między
palcami. Słyszał to, widział zanurzoną dłoń. Woda była ciemna jak noc i płynęła
bardzo szybko.
Tym razem, w przebłysku poznania, Dan mógł rozpoznać osobę, która próbowała
przeniknąć jego myśli. Wysoki, szczupły kowboj w butach, najwyraźniej rzeczywiście
służących do konnej jazdy, stał przy niskiej ścianie patia z suszonej na słońcu cegły, z
butelką piwa w dłoni. Przepocony czarny kapelusz rzucał cień na jego twarz. Ten
człowiek był groźny. Nagle zniknął.
Dan tańczył dalej, nie zdając sobie sprawy, że ciągnie za sobą Kendrę. Poklepała
go po ramieniu.
– Wszystko w porządku. Nie zatrzymał się.
– Dan, sprawiasz mi ból. Przestań. Już po wszystkim. Zrobił następny krok.
Dotknęła dłonią jego twarzy, zmusiła, by na nią spojrzał.
– Wszystko w porządku, Dan. Możesz już przestać. Powoli skupił na niej wzrok.
Oddychał płytko, gardło miał suche.
– Co się stało?
– W tłumie jest ktoś od nas. Chciał odpowiedzi na kilka pytań, więc daliśmy mu
je.
– Ale dlaczego sondował mnie? – Wspomnienie przeszywającego bólu wciąż go
nie opuszczało. Czoło Dana pokrywał zimny pot.
– Sprawdzał. – Poruszyła się w jego ramionach. – Dan, sprawiasz mi ból.
Spojrzał na swoją dłoń, jakby należała do kogoś innego. Z wysiłkiem rozluźnił
palce.
Westchnęła i oparła rękę na jego ramieniu.
– Tak mi przykro.
– Ja też chciałbym dostać parę odpowiedzi – powiedział szorstko. Było mu
wszystko jedno. Nogi miał jak z ołowiu, a całe ciało obolałe. – Odnajdziemy tego sk...
– Nie tutaj. Nie teraz.
– On tu jest, widziałem go. – Dan omiótł spojrzeniem patio, usiłując wyłuskać
kowboja z tłumu. – Zapłaci mi za to.
– Nie teraz.
– Czy ciebie także zranił?
– Nie – uśmiechnęła się. – On chciał tylko informacji. Dałam mu je. Jest jednym z
nas, Dan, i ma zapewnić opiekę Herfronitom podczas ich pobytu w tej okolicy.
– Nic mnie nie obchodzi, jakie jest jego zadanie. Lepiej, żeby nie próbował cię
skrzywdzić, bo zapłaci mi również za mój ból.
– Już go tu nie ma.
Dan odetchnął głęboko i zmusił się do rozluźnienia mięśni barków. Teraz zdał
sobie sprawę, że wszyscy wokół poruszają się w rytm skocznej melodii, natomiast on
wciąż drepcze w miejscu. Szybko złapał Kendrę za rękę i wyprowadził z patia w
ciemność nad rzeką.
Mijając stolik, na którym zostawili drinki, Dan chwycił dwie puszki piwa Coors.
– Co wziąłeś? – spytała.
– Srebrne kule – odrzekł, nawiązując do wieloletniego sloganu reklamowego tego
browaru. – Do odstraszania wilkołaków.
Gdy dotarli na brzeg rzeki, zdał sobie sprawę, że odgłos płynącej wody był
dokładnie taki, jak w jego myślach. Czy naprawdę go słyszał, czy wyobrażał go sobie
na podstawie wspomnienia?
– Naprawdę go słyszałeś – powiedziała.
– Skąd wiesz?
– Boja pierwsza ingerowałam.
– Dlaczego?
– Chciałam się upewnić, że zrobiłeś, co ci powiedziałam.
– A co byś zrobiła, gdybym cię nie posłuchał? Wzruszyła ramionami, a księżyc
rozświetlił na moment jej włosy.
– Nie wiem. Może próbowałabym sama otoczyć barierą twój umysł, ale wtedy oni
by wiedzieli, że cię chronię.
– Przed czym?
– Przed naszą sondą.
– Naszą? Twoją i jego?
– Nie, „naszą” w sensie „naszego gatunku” – wyjaśniła. – Jesteśmy
społeczeństwem kolektywnym. Wszystko, co robimy, służy nam wszystkim. Nie po
prostu „mnie”.
– Jesteś w trzech czwartych człowiekiem, ale należysz do kolektywnego
społeczeństwa? – obruszył się.
– Tak – potwierdziła.
– Więc dlaczego mnie chronisz?
Zmarszczyła czoło, starając się zrozumieć własne zachowanie.
– Nie wiem. Nie chciałam, by się dowiedzieli, ile dla siebie znaczymy. Wiązanie
się z ludźmi jest sprzeczne z regulaminem. Możemy tak zagubić się w waszym
ś
wiecie, że nie będziemy już chcieli wrócić do naszego. Starsi nam to tłumaczyli, ale
to i tak wykracza poza naszą zdolność pojmowania.
Jedno w każdym razie było jasne. Zależało jej na nim. Jeśli uda mu się przekonać
ją do pozostania, będzie miał drugą szansę na szczęście.
– Zostań ze mną. Nie wracaj. Potrząsnęła głową.
– To się nie uda. Znajdą nas.
– Jak daleko może sięgać sonda?
– Jeśli się używa całej mocy, to koło dwóch-trzech kilometrów.
– Tak jak radio CB? Z tym można dać sobie radę. – Myślał gorączkowo, co
powinien dalej zrobić.
– Nie tak łatwo się ukryć.
– Łatwo, jeśli nie mogą cię znaleźć, by przeniknąć myśli.
– Ciebie też mogą znaleźć – przypomniała mu.
– Jak? Jestem jednym z milionów mieszkańców tej okolicy. Tylko ciebie mogą
namierzyć.
Pokręciła głową.
– Gdy mózg raz zostaje odczytany, można go łatwo odszukać. Jakby zostawał
chemiczny ślad.
Uśmiechnął się drapieżnie.
– Tak, ale nie udało im się odczytać moich myśli. Tylko próbowali.
Promyk nadziei złagodził napięcie na jej twarzy.
– Tak sądzisz?
Dan parsknął śmiechem. Nareszcie coś, co jest w stanie kontrolować.
– Tak, tak sądzę. Damy sobie radę, obiecuję. Uśmiech zniknął z jej twarzy.
– To nie ma znaczenia. Złamałam już zbyt wiele zakazów. Muszę wrócić. Muszę
wykonać moje zadanie i zadośćuczynić za moje nieposłuszeństwo. Zbyt wielu
Herfronitów na mnie liczy – szepnęła, jakby się bała, że zostanie podsłuchana. –
Jeszcze przez parę chwil chcę udawać, że nie musimy się rozstawać. – Spuściła głowę
i wpatrzyła się w skalistą ziemię u ich stóp. – Chcę być z tobą.
Dan czuł, jak przyspiesza mu tętno. Jeśli się da, będzie o nią walczył.
– Przynajmniej w tej sprawie się zgadzamy – powiedział wzdychając. – Nie
martw się. Coś wymyślimy – dodał z przekonaniem, chociaż w głębi duszy wcale nie
był tego pewien.
Kendra oparła głowę o jego pierś, a on wdychał zapach jej włosów. Cykały
ś
wierszcze, woda chlupotała o brzeg, na niebie świeciły gwiazdy. Ale nawet ta
idylliczna sceneria nie pozwalała zapomnieć o przyszłości, myśl o rozstaniu sprawiała
mu niewymowny ból. Dan delikatnie uniósł twarz Kendry. Wpatrywał się w jej rysy,
podkreślone srebrną poświatą.
Jak jeden gatunek może być tak rozwinięty pod pewnymi względami, a tak
naiwny pod innymi? Nie mógł tego pojąć. Jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że igra z
ogniem, próbując ją oderwać od istot, które uważała za swoich współplemieńców.
Stłumił obawy. Pragnął jej, a ona pragnęła jego. Tylko to się liczyło, wszystko inne
nie było warte uwagi.
– Nie wprawiaj mnie w zakłopotanie – szepnęła. – I tak mam zamęt w głowie. –
Najwyraźniej znów czytała jego myśli.
– Pamiętaj tylko, że ja nie czuję się zakłopotany. Nie jestem zagubiony. Jestem
zdecydowany.
– To nie będzie trwało wiecznie. Muszę wracać do domu.
– Jeszcze parę wspólnych dni – poprosił.
– Jeszcze parę dni – powtórzyła cicho, a jej pełne usta ułożyły się w smutny
uśmiech.
Musnął jej wargi swoimi, czując, jak serce wzbiera mu miłością.
– Chodźmy stąd – powiedział, wypuszczając ją z objęć i chwytając jej dłoń.
Poszli ocienioną drzewami ścieżką do hotelu.
ROZDZIAŁ 5
Gdy nad pustynnym płaskowyżem wstawał świt, Dan i Kendra spychali właśnie
tratwę na wodę. Parę minut później misja handlowa zniknęła im z oczu.
Im dalej byli od Lajitas, tym bardziej Dan się odprężał, natomiast rosło napięcie
Kendry. Gdy zobaczył, że zaciska dłonie na lince tratwy tak mocno, aż bieleją jej
kostki palców, przerwał milczenie.
– O co chodzi, Kendro?
– O nic.
– Nie mów tak. Porozmawiaj ze mną – ściszył głos. – Muszę wiedzieć,
najdroższa.
Uniosła głowę, słysząc ten czuły zwrot. Spojrzała na niego uważnie, potem
spróbowała delikatnie wejść w jego myśli. Otworzył się przed nią całkowicie, by
mogła odczuć ogrom miłości, jaka przepełniała go całego.
– Ale która Kendra? – spytała cicho. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami,
jakby niezdolna rozpoznać do końca uczuć Dana.
– Ta Kendra. Ty.
Potrząsnęła głową, próbując uporządkować myśli.
– Nie wiem. Nie przypuszczam, żebyś naprawdę potrafił nas oddzielić.
– Myślałem, że umiesz odczytać moje myśli.
– Nie mogę odczytać twoich uczuć, Dan, i czuję się zagubiona. Nie jestem pewna,
czy twoje uczucia dotyczą mnie. – Oddychała płytko. Mógłby przysiąc, że jest
przestraszona. – Nigdy nie miałam takich doświadczeń. To nie jest budujące.
– Wypełniają cię te same wątpliwości i niepokój, które nachodzą nas, ludzi.
Rozważała jego słowa, ignorując ich wyraźny sarkazm.
– Skąd wiesz, że właśnie o to chodzi?
– Bo cię kocham. – Na moment przerwał wiosłowanie i skupił na doborze
właściwych słów. – Myślę, że jesteś uosobieniem tego, czego szukałem, gdy
zakochałem się w pierwszej Kendrze. Teraz po prostu nie mam wątpliwości.
Jego wyznanie nie uspokoiło jej. Wręcz przeciwnie, wyglądała na jeszcze bardziej
przestraszoną.
– Muszę wiedzieć na pewno, że tak właśnie nazywa się to, co czuję.
– Nie, nie musisz. W każdym razie nie już, nie natychmiast. Nie śpiesz się. –
Roześmiał się, łagodząc wymowę swoich słów. – Mamy jeszcze dwa dni.
Kendra ściągnęła brwi.
– Do statku kosmicznego mamy mniej niż dzień drogi. Gdy dotrzemy na miejsce,
będziesz musiał płynąć dalej beze mnie.
– Bez ciebie?
Tym razem na ustach Kendry pojawił się uśmiech. Przypominał gorzki grymas.
– Muszę wracać do domu, a ty powinieneś kontynuować podróż. Nie mamy
wyboru.
Ogarnął go przeraźliwy smutek, ale wziął się w garść i udawał przed sobą, że te
słowa nie padły. W tej chwili nie było sensu się z nią spierać. Nie wysłuchałaby go.
Później, gdy będzie trzymał Kendrę w ramionach i kochał się z nią, przekona ją, by
została. Dan użył wiosła jako steru, bo wpłynęli na niebezpieczny odcinek rzeki.
– A co z moją pamięcią? Czy zabierzesz mi wspomnienia naszych wspólnych
przeżyć?
– Nie pytaj mnie o to – poprosiła. Zamknęła oczy, jak gdyby odsuwając moment,
w którym będzie musiała podjąć decyzję. – Nie wiem, co robić.
Potem płynęli w milczeniu. Wczoraj Dan przekonał się na własnej skórze, jaką
mocą dysponują ziomkowie Kendry. I jak bezsilny był w konfrontacji z Herfronitą.
Właśnie, bezsilny! Cholera, przeżywał koszmar na jawie! Nie tylko groziła mu utrata
kobiety, którą dopiero co odnalazł i pokochał, ale w dodatku bał się konfrontacji z
tymi, którzy potrafili dotrzeć do jego mózgu. Zadać mu gwałt.
– Tak, wiem, że to tak się odczuwa – powiedziała Kendra, a Dan zorientował się,
ż
e tym razem potrafiła odczytać jego myśli, nie sondując ich nawet w
najdelikatniejszy sposób. Była jak kieszonkowiec na ulicy dickensowskiego Londynu.
– Bo tak to jest – podkreślił z naciskiem. – Wydaje się, że nie mam żadnego
wpływu na myśli i czyny innych, nie mówiąc już o moich własnych.
– Nie bądź taki zgorzkniały – upomniała go łagodnie. Nastrój beztroski zniknął
bezpowrotnie, pojawiło się napięcie, wystarczająco silne, by obdzielić nim dwie
osoby.
– To mi nie mów, co mam robić.
Dan utrzymywał tratwę nieco w prawo od głównego nurtu rzeki. W milczeniu
dążyli w dół Rio Grandę, każde pogrążone we własnych, niespokojnych myślach.
Jeśli sądził, że utrata Kendry to piekło, to się mylił. Prawdziwym piekłem na
ziemi było utracenie jej po raz drugi.
I ani za pierwszym, ani za drugim razem nie miał na to żadnego wpływu. Nie
mógł odegrać roli rycerza na białym koniu, który przybywa na pomoc księżniczce.
Nie mógł jej ochronić przez ziemskim złem – ani przed złem pozaziemskim.
Wbrew temu, co powiedział, obie Kendry, choć tak bardzo się od siebie różniące,
zlewały się w jedną. Stawały się kobietą, która nie była całkiem ani jedną, ani drugą,
ale połączeniem obu z dodatkiem czegoś. nieokreślonego, nieuchwytnego.
Kendra wychyliła się, dotykając jego ramienia.
– Proszę cię, nie martw się teraz. Będzie na to czas później.
– A co cię to obchodzi? – rzucił w jej stronę, zaskoczony własną gwałtownością.
– Ty wkrótce odejdziesz, a ja wciąż tu będę. Bez ciebie. – Popchnął tratwę ku
meksykańskiemu brzegowi i przywiązał ją do zwieszającego się nad wodą drzewka.
– Zanim odejdę, pomogę ci się lepiej poczuć. – Jej kojący głos podsycił tylko jego
gniew.
– Cholera jasna! – krzyknął, odwracając się, by spojrzeć jej w twarz. Najchętniej
chwyciłby ją za ramiona i potrząsnął, żeby wreszcie zrozumiała. – Czy nie potrafisz
zrozumieć, że to ostatnia rzecz, jakiej pragnę? To moje nieszczęście. Mój ból. Moje
złamane serce. Nie zabieraj mi tego! Tylko to mi zostanie. Kim będę, jeśli i to utracę?
Zacisnął dłonie na jej drobnych ramionach. Zamiast nią potrząsnąć, gładził przez
materiał podkoszulka delikatna skórę. Wciągnął głęboko powietrze.
– Muszę sobie z tym poradzić, a nie zapomnieć – powiedział cicho.
Jej spojrzenie było tak czułe, że chciało mu się płakać.
– Dan, naprawdę usiłuję, ale nie rozumiem ludzkiej logiki. Skoro można ci
pomóc, byś się nie czuł tak źle, to dlaczego z tego nie skorzystać?
Dan już pożałował swego wybuchu. Ona naprawdę nie rozumiała.
– Chyba odezwał się we mnie ten dziki, szalony człowiek.
Kendra wyciągnęła” rękę i delikatnymi ruchami masowała napięte mięśnie. Tylko
to mogła zrobić, a tak bardzo chciała mu pomóc. Był jej miłością; nikt nigdy nie
zajmie jego miejsca. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze mniej swobody wyboru niż Dan, to
właśnie ona. Nie mogła jednak teraz o tym mówić. Jej dłonie muszą mu przekazać
informację, jak wiele dla niej znaczy.
Uspokojenie spływało teraz na niego wraz z jej pieszczotą. Potrzebował tej
pieszczoty.
Potrzebował jej.
Jeszcze raz odetchnął głęboko i jakoś się opanował. Nie powinna od niego
odchodzić.
– Kendra... – zaczął, ale jej palce przesunęły się po jego wargach, nie pozwalając
mu skończyć.
– Oboje wiemy, że ja nie przynależę do tego miejsca, Dan. Muszę wrócić do
swoich. Znam obowiązujące tam reguły. Potrafię żyć tak, jak się tego ode mnie
oczekuje. Prawa Herfronitów są proste i logiczne i dzięki temu znacznie łatwiej żyć w
naszym społeczeństwie niż w waszym.
Moi rodacy byli dla mnie dobrzy, troszczyli się o mnie i kochali mnie. Nie mogę
im odpłacić dezercją. Moim obowiązkiem jest wrócić i podzielić się z nimi zdobytą
tutaj wiedzą.
Dan zamknął oczy i chłonął pieszczotę jej delikatnych palców. Dłońmi wyczuwał
cienkie jak u ptaka kości. Wchłaniał cudowny, trudny do opisania zapach skóry.
Ostrożnie przyciągnął ją do siebie i oparł głowę na ciemnych włosach. Tak cudownie
do niego pasowała, jej kruchość tak doskonale uzupełniała jego muskularne ciało.
Krążący w górze sokół wydał krzyk wzywający partnera. Rzeka za nimi i przed
nimi zachęcała do podróży. Jasne słońce nad ich głowami śmiało się z nich, że w tak
upalny dzień wciąż zakrywają skórę ubraniami.
Trzymał ją nadal w mocnym uścisku, rozkoszując się jej bliskością i mając
nadzieję, że ta chwila pozostanie mu w pamięci na zawsze.
– Dan – szepnęła, przytulona do jego piersi.
Jego mięsne napięły się w oczekiwaniu. Czyżby znów czuła, że ktoś chce zgłębić
jej myśli? Czy tamten mężczyzna był na ich tropie? Wbrew opinii Kendry Dan był
przekonany, że Herfronita podąży za nimi, by upewnić się, czy wysłanniczka
postępuje zgodnie z regułami. Takie było jego zadanie. Spodziewał się wpłynąć na
Kendrę, by trzymała się z dala od Ziemianina. Na samą myśl o tym Dan poczuł
przypływ adrenaliny. Chciałby kogoś obarczyć winą, kogoś pobić, kogoś zranić,
kogoś uderzyć. Chciałby...
– Dan, proszę – szepnęła Kendra. Poczuł na skórze jej oddech jeszcze gorętszy
niż południowy upał.
– Wszystko w porządku, kochanie. Jestem tutaj.
– Wiem. – Jej głos był stłumiony. – Nie mogę oddychać.
– Przepraszam – powiedział z trudem. – Ciągle zapominam, jaka jesteś krucha.
Kendra uniosła wzrok i odetchnęła głęboko, uśmiechając się.
– Już wszystko w porządku.
Bez słowa Dan odczepił linę od drzewka i chwycił za wiosło. W parę sekund
znaleźli się znów w głównym nurcie rzeki, bezpieczni i tak zajęci sterowaniem, że
zapomniał o rozmowie.
Przez następne dwie godziny spływali z prądem Rio Grandę. Dawno już minęła
pora lunchu, ale Dan nie zważał na to. Wkrótce jednak jego żołądek zaprotestował i
Dan podprowadził tratwę do brzegu, przywiązując ją w płaskim, skalistym miejscu.
Jeśli poziom wody się podniesie, to miejsce znajdzie się prawdopodobnie pod wodą
aż po rosnące dalej drzewa.
Zamierzał sprawdzić zawartość lodówki turystycznej i przygotować coś na
szybko, ale Kendra miała inny pomysł. Wyskoczyła na brzeg ze śpiworem i mniejszą
lodówką w ręce. Dan przyglądał się, jak dochodzi do drzew i w cieniu rozkłada nie
rozpięty śpiwór. Potem usiadła na nim po turecku i spojrzała na Dana w oczekiwaniu.
Złapał większą lodówkę i ruszył ku niej.
– Przygotuj kanapki, jakie chcesz – powiedział krótko. Spojrzała na niego w
zamyśleniu.
– Jesteś na mnie zły?
– Nie.
– Czy coś cię boli?
– Tak.
– Czy mogę ci pomóc?
– Nie będzie cię do pomocy później, więc mogę właściwie już teraz
przyzwyczajać się do bólu. – Wiedział, że jego słowa zabrzmiały dziecinnie, ale nic
nie mógł na to poradzić. W gruncie rzeczy we wszystkich sprawach dotyczących
Kendry czuł się bezradny i zagubiony. Cholera! Zagubiony! Nie znosił takiej sytuacji.
Lubił mieć kontrolę nad własnym życiem.
W ciszy wyjęła produkty i ułożyła je na lodówce.
– Czytasz moje myśli?
Zajęła się kanapką. Kiwnęła głową.
– Dlaczego tego nie czuję? – spytał, zastanawiając się, czy zgłębia jego umysł,
czy odczytuje język ciała. Jeśli poznała jego myśli, to chyba powinien to odczuć?
– Skupiłeś się na swoim gniewie.
– Chcesz powiedzieć, że niczego nie zauważam? Znów przytaknęła.
– Jeśli postępuje się delikatnie, a druga osoba jest czymś zajęta, może tego nie
zauważyć.
Dan zapamiętał tę informację. Jeśli ma wygrać czekającą go wojnę nerwów,
powinien nauczyć się odpowiednich metod walki.
Pochłonął kanapkę, a potem położył się na plecach, skrzyżował ramiona za głową
i wpatrzył się w blade niebo nad nimi.
– Naucz mnie odczytywać myśli. Kendra wzięła do ust ostatni kęs kanapki.
– To wymaga długiej praktyki, więc już nie zdążę.
– Jak daleko stąd jest twój pojazd? Zastanawiała się przez chwilę.
– Bliżej, niż sądziliśmy. Gdy braliśmy ostatni zakręt, dostrzegłam grzbiet góry.
Jakieś dwie godziny stąd.
– Więc spróbuj mnie nauczyć w ciągu następnych dwóch godzin.
Kendra westchnęła, starannie wkładając swój papierowy talerz do torby, którą
przeznaczyli na śmiecie.
– Czy medytujesz?
– Nigdy nie próbowałem.
– Połóż się z rękoma wyciągniętymi wzdłuż ciała i wyprostowanymi nogami.
– Myślałem, że powinienem siedzieć po turecku z rękoma złożonymi jak do
modlitwy.
– Tylko wtedy, jeśli jesteś przyzwyczajony do modlenia się w tej pozycji –
odpowiedziała sucho. – Nigdy nie widziałam, żebyś tak siedział. Nie ma sensu teraz
zaczynać, bo za pięć minut byłoby ci niewygodnie i nie mógłbyś się skoncentrować.
Nie podobało mu się, że myślała bardziej logicznie niż on. Niechętnie spełnił jej
polecenia. Popatrzył na nią i ponaglił ją wzrokiem.
Uśmiechnęła się i jego gniew się rozpłynął. Wtedy zdał sobie sprawę, że znów
odczytała jego myśli.
– Miałaś tego nie wiedzieć. Uśmiechnęła się szerzej.
– Dzięki temu jest to jeszcze słodsze.
Nie bądź taka pewna siebie, przekazał jej w myślach. Potem możesz już nie być w
stanie tego wbić.
– Leż spokojnie – powiedziała na głos, najwyraźniej nie chcąc ujawniać, czy
odebrała ostatnią wiadomość. – Teraz zamknij oczy.
Uczynił, jak mu kazała. Jej głos stał się jeszcze cichszy, jeszcze słodszy.
– Zacznij od skupienia się na dźwiękach wiatru, rzeki, głosach ptaków.
Próbował, ale nie mógł pozbyć się innych myśli. Musieli ponownie załadować
tratwę, przepłynąć dwa następne odcinki progów...
– Oczyść mózg z tych wszystkich myśli, bardzo delikatnie, bardzo powoli...
Jej głos był łagodny, słońce ciepłe i hipnotyzujące. Dan czuł, jak się rozluźnia.
– Spróbuj zrobić to co wczoraj, gdy powiedziałam ci o sondzie. Tym razem
wejdziesz głębiej.
W dalszym ciągu skupiał się na wszystkim, co go otaczało, równocześnie
utrzymując do tego dystans.
– Oddaj Ziemi cały swój ciężar, Dan. Niech cię przyjmie tak, byś stał się z nią
jednością.
Wciąż napływały mu do głowy różne myśli, ale ignorował je zupełnie,
koncentrując się na otaczających go odgłosach natury.
– Oddychaj przeponą, napełnij serce ciepłem życia, a potem pozwól mu
wypromieniować przez twoje ciało.
Dan usiłował wypełniać polecenia, jak umiał najlepiej. Mimo że musiał odsuwać
myśli, które uderzały w niego niczym strzały, zaczął mieć wrażenie, że unosi się
lekko. Rozkoszował się ciepłem słońca, które wydawało się rozgrzewać każdy jego
mięsień i każdą arterię.
– Teraz udawaj, że potrafisz dosięgnąć mnie, jakbyśmy byli związani.
Dan wyobraził sobie to, co Kendra mówiła, sięgając ku niej i stwierdzając, że ona
już tu jest, obejmuje go ramionami i trzyma mocno. Dopiero gdy spojrzał w dół,
stwierdził, że leci nad powierzchnią Ziemi. Dobrze ci idzie, Dan, poczuł słowa
Kendry.
Me rozpraszaj mnie, odpowiedział w myśli.
Zaśmiała się. Był to cudowny, emocjonalny dźwięk, który wibrując docierał aż do
jego wnętrza.
Dan otworzył oczy i Ziemia natychmiast pospieszyła na swoje zwykłe miejsce.
– Czy mówiłaś do mnie?
Kendra przytaknęła z rozjaśnioną uśmiechem twarzą.
– Czy to ja zrobiłem, czy ty to ze mnie wyciągnęłaś?
– Ty to zrobiłeś.
Usiadł, uśmiechając się, z błyskiem niedowierzania w niebieskich oczach.
– Naprawdę ja?
– Tak, ale przed tobą jeszcze daleka droga, Dan. To było jedynie doświadczenie
pokazujące, że masz takie możliwości. Chciałam, żebyś mnie odczytał, więc ci
pomogłam i sama się otworzyłam. Większość ludzi taka nie jest. Musisz znacznie
więcej ćwiczyć. Wciąż nie mógł uwierzyć.
– Ale ja to rzeczywiście zrobiłem, tak?
– Tak.
– Naucz mnie jeszcze więcej – zażądał.
– Nie teraz. – Jej uśmiech zbladł, a spojrzenie powędrowało w stronę rzeki. –
Musimy się zbierać.
Dan podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, ale nic nie dostrzegł.
– Czy on tu jest?
– Tak mi się wydaje. – Rzuciła okiem na resztki po ich pikniku i zaczęła udawać,
ż
e musi posprzątać. – Już wcześniej odniosłam wrażenie, że go czuję.
– Więc jedzie za nami?
– Chyba tak – przyznała w końcu, zamykając torbę ze śmieciami i zakręcając na
jej końcu drucik. – Ruszajmy.
– Boisz się?
– Trochę. Zeszłej nocy, gdy dowiedział się, że zapewne złamałam kilka reguł, był
bardzo rozgniewany.
Dan uniósł brew.
– Zapewne?
– No dobrze, złamałam – przyznała – ale nie chcę o tym rozmawiać.
Dan wstał, zbyt podenerwowany, by siedzieć. Zaczął chodzić tam i z powrotem.
– Nic mnie nie obchodzi ten bydlak, ale jeśli on ma zamiar cię skrzywdzić,
najpierw będzie musiał dać sobie radę ze mną.
– To nie twoja sprawa, Dan.
– Ależ...
– śadnych ależ. Obiecaj mi.
– Nie. – Usiadł z powrotem z zaciętym wyrazem twarzy. – Jeśli zobaczę tego
byd...
– Dosyć. – Uniosła dłoń, by powstrzymać jego dalsze słowa. – To Strażnik. Ma
prawo mnie sprawdzać. Nie zrobi mi krzywdy.
Dalsza kłótnia nie miała sensu. Kendra podjęła decyzję.
Załadowanie tratwy i odbicie od brzegu zajęło im pięć minut. Dla Dana każda z
tych minut była naznaczona bólem. Każda pokonana fala, każdy ruch wiosła
przybliżały rozstanie z Kendrą. Nie spędzą więc jeszcze jednej wspólnej nocy.
Rozstaną się już dziś, a on znów będzie sam, opuszczony przez obie ukochane.
Wiedział, że kocha Kendrę, choć nie chciał tego. Z tym uczuciem już nigdy nie
chciał mieć do czynienia, słyszeć o nim ani doświadczać. Okazało się zbyt bolesne.
Poza tym, znalazł się witak niezwykłej sytuacji! Miłość do zmarłej żony i namiętność,
którą wzbudziła w nim Kendra, tak całkowicie się pomieszały, że czasami nie potrafił
ich oddzielić i rozeznać się w sobie. Co więcej, wizerunki obu kobiet nakładały się na
siebie. Może z czasem to się zmieni, ale na razie nie potrafił odróżnić Kendry od
ż
ony. Był pewien, że przedtem widział różnicę, teraz po prostu wolał się nad tym nie
zastanawiać.
Utracił żonę, pożegna się na zawsze z Kendrą. Nieważne, dlaczego tak się
ułożyło. I tak będzie cierpieć. Chyba że uda mu się przekonać Kendrę do pozostania
na Ziemi.
– Przycumuj tutaj. – Dziewczyna wskazała płytką zatoczkę przy następnym
zakolu.
Dan posłuchał i powiosłował ku amerykańskiemu brzegowi. Przepłynął pod
kilkoma wierzbami i przywiązał tratwę do jednej z nich. Gdy Kendra wyskoczyła na
brzeg, Dan ruszył za nią, następnie wciągnął tratwę na suchą skalną półkę, kryjąc ją
przed oczami turystów spływających Rio Grandę.
Przez poszycie przemknął szczur, ale Kendra nie zwróciła na niego uwagi,
ponieważ patrzyła w stronę góry. Cała jej uwaga była skupiona na wiszących nad nimi
poszarpanych skałach. Dan nie dostrzegał niczego nadzwyczajnego. Pełno tu było jam
i płytkich jaskiń. Nic nie wyróżniało tego szczytu wśród innych wysokich wzniesień.
Kendra zwróciła się teraz ku Danowi, a jej błyszczące oczy wpatrywały się w
niego z głębokim smutkiem.
– Będę za tobą tęsknić, Danie Lovejoy – powiedziała cicho. – Będę za tobą
bardzo, bardzo tęsknić.
– Zostań – ledwo wykrztusił przez łzy. Przyrzekł sobie, że nie będzie jej błagać,
ale nie był w stanie dotrzymać słowa. – Zostań ze mną.
– Nie mogę. Złamałam już za dużo reguł. Muszę wrócić. Proszę, odejdź już –
powiedziała.
Dan jeszcze nigdy nie czuł się tak całkowicie przegrany.
– Czy jesteś tego pewna?
– Tak.
Nie mógł pozwolić jej odejść tak łatwo.
– Poczekam tu chwilę, na wypadek gdybyś zmieniła zdanie. Jeśli nie wrócisz w
ciągu następnych dziesięciu minut, odpłynę.
– Dan... – zaczęła. Pocałował jej wargi.
– Ciii. Poczekam dziesięć minut, to wszystko. Muszę być absolutnie pewien, że
dałem ci szansę zmienić zdanie, inaczej już nigdy nie zaznałbym spokoju. W ten
sposób będę wiedział z całą pewnością, że taki był twój wybór.
Zawahała się, w końcu kiwnęła głową.
– W porządku. Ale ja nie wrócę.
Przechyliła głowę i ucałowała wnętrze jego dłoni. Jej oczy zasnuły łzy.
Przytulając jego rękę do policzka, w milczeniu prosiła go, by pozwolił jej odejść.
Dan nie mógł już nic zrobić. Niechętnie opuścił ręce.
– Do widzenia, Kendro Lovejoy. Nigdy cię nie zapomnę.
– Nigdy z nikim nie będziesz o mnie rozmawiał?
Potrząsnął głową. Pełne wargi wygięły się w smutnym uśmiechu.
– Nie. Poza tym kto by mi uwierzył?
– Kto by uwierzył? – powtórzyła cicho. – Do widzenia. – Lekko dotknęła jego
policzka, odwróciła się i zaczęła wspinać po stoku. Pewnie stawiała nogi po
niewidocznej ścieżce. Od czasu do czasu traciła równowagę i Dan patrzył z
niepokojem, czy nie upadnie. Przestań, nakazał sobie. To było jej terytorium, a on nie
był księciem z bajki ani rycerzem na białym koniu. W gruncie rzeczy to ona tu
decydowała.
Gdy stracił ją z oczu, ogarnęła go panika. Pamiętał, co jej przyrzekł, wiedział, że
nie chciała już jego towarzystwa. A jednak nie mógł tak po prostu tu pozostać, nie
sprawdziwszy, czy jest bezpieczna. Ruszył więc śladem Kendry. Była zbyt zajęta
przedzieraniem się przez krzaki, by zdać sobie sprawę, że Dan za nią podąża.
Kierowali się ku płytkiej półce na trzech czwartych wysokości zbocza. Dan raz
spojrzał w dół i zorientował się, że ścieżka może być widoczna jedynie z wierzchołka;
niżej skutecznie zasłaniały ją krzewy.
Gdy Kendra zatrzymała się i zwróciła w kierunku płytkiego prześwitu, był
niedaleko za nią. Stanął i wstrzymał oddech, patrząc, jak znika w przejściu. Miał
nadzieję, że nie usłyszy jego oddechu. Odczekał chwilę, a potem poszedł w jej ślady,
aż dotarł do najwęższej części skalnej półki.
Widok, jaki ujrzał, najpierw jeszcze bardziej przyspieszył jego tętno, a po chwili
odebrał mu dech. W płytkiej, piaskowej kotlinie, jak niemowlę w ramionach matki,
spoczywał pojazd w kształcie cygara. Był wielkości niewielkiej łodzi podwodnej, bez
widocznego steru, pokładu, skrzydeł czy okien.
– Cholera jasna – mruknął pod nosem. Ten niezwykły pojazd był prawdziwy.
Zresztą tak samo jak wszystko – wszystko, co go spotkało w ciągu ostatnich trzech
dni.
Kendra przeszła wzdłuż pojazdu aż do przedniej części. Zewnętrzna powłoka
kapsuły nie była błyszcząca ani metaliczna, jak się spodziewał. Miała nierówną, nie
odbijającą światła, szorstką powierzchnię w szaroniebieskim kolorze.
Kendra zatrzymała się i patrząc w górę, przyłożyła dłonie do powłoki pojazdu w
jego dolnej części. Po kilku sekundach dał się słyszeć dźwięk, przypominający
zawodzenie wiatru.
Dan pragnął odejść. Pragnął zniknąć. Coś w nim krzyczało, by się wynosił i
uciekał. Ale nie był w stanie się poruszyć.
Zobaczył, że Kendra kieruje się ku części kapsuły najbliższej skalnej ściany, więc
ruszył za nią. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że zawodzący dźwięk, który
tymczasem ucichł, zapewne towarzyszył wysuwaniu się rampy. Patrzył, jak Kendra
staje na okrągłym, czarnym dysku u podstawy rampy, który unosi ją do wnętrza.
Zniknęła – i Dan czekał, by coś się wydarzyło. Nic się nie stało, poza tym, że dysk
pojawił się ponownie. Dan, wszedł na niego, mając nadzieję, że wewnątrz nie czekają
go żadne inne niespodzianki. Nie miał ochoty walczyć z Herfronitami ani z
Kowbojem. Chciał się tylko upewnić, że Kendra jest bezpieczna.
We wnętrzu było jak w szklarni; ogarnęło go ciepłe, wilgotne powietrze,
przesiąknięte zapachem ziemi i rosnących roślin. Rozejrzał się, ale nie dostrzegł
roślin, ziemi czy przewodów klimatyzacyjnych. Pomijając jedną ścianę składającą się
z przycisków, świateł i ekranów, mógł równie dobrze znajdować się w przedsionku
dowolnego okrętu.
Kendra, zwrócona do Dana tyłem, dotykała właśnie miejsca koło drzwi po drugiej
stronie przedsionka. Po chwili odsunęła się płyta drzwi i dziewczyna przestąpiła próg
pomieszczenia przypominającego laboratorium.
W każdym razie Dan uznał, że to musi być laboratorium. Nie zauważył znanych
mu przyrządów i tac ze szklanymi retortami, ale stało tam kilka urządzeń podobnych
do aparatów rentgenowskich i przyrządów do badania ciała.
Kendra podeszła do jednego z takich aparatów, wyglądającego jak wolno stojąca
kabina prysznicowa. Wydała z siebie szereg dziwnych dźwięków, przypominających
popiskiwanie myszy. Zapewne było to następne urządzenie identyfikujące, ponieważ
znów rozległ się zawodzący dźwięk i odsunęła się duża płyta, odsłaniając
wyposażenie laboratorium.
Kendra wcisnęła kilka guzików na bocznej płytce. Drzwi „prysznica” otwarły się.
Dziewczyna szybko zrzuciła z siebie ubranie i naga weszła do środka. Drzwi zasunęły
się za nią, a Kendra stała nieruchomo, wyprostowana, z rękoma opuszczonymi wzdłuż
ciała. Odchyliła głowę, by spojrzeć w górę kabiny, gdzie na ekranie zaczęły pojawiać
się różne liczby i symbole.
Dan nie mógł się poruszyć, nie mógł krzyknąć ani nic zrobić, mógł jedynie
przyglądać się zafascynowany, jak wielka kamera i trzy zakończone czujnikami
ramiona badają Kendrę od stóp do głów, dotykając jej ciała w najważniejszych
miejscach. Trwało to dwie lub trzy minuty. Zawodzący hałas ucichł i ciszę wypełniły
zwykłe dźwięki. Drzwi kabiny rozsunęły się i Kendra wyszła z dziwnym wyrazem
twarzy – równocześnie niepewnym i zachwyconym.
Dan postąpił krok naprzód.
– Kendra!
Zamarła, po chwili zaś powoli odwróciła się i spojrzała na niego, przechylając
głowę w sobie właściwy, rozbrajający sposób. Wyraz jej oczu zdradzał kompletne
zaskoczenie.
– Nie powinieneś tu być.
– Musiałem się upewnić, że jesteś bezpieczna – powiedział po prostu.
Wydawała się wzburzona.
– Czy ktoś za tobą szedł?
– Nikogo nie ma na zewnątrz – zapewnił ją. Zanim mogła zaprotestować, objął
ramionami jej szczupłe ciało. Nie była zimna, ale jej sztywność zdumiała go.
– Powiedz mi, co się stało. Wyglądasz tak dziwnie.
– Spróbuj mnie odczytać – odpowiedziała, wreszcie unosząc ramiona i obejmując
go.
Spróbował, ale obrazy nakładały się na siebie, nie tworząc żadnego przekazu.
– Nie mogę – powiedział w końcu.
Musiała chyba zrozumieć dlaczego. Wyglądała równocześnie na zaskoczoną i
zachwyconą.
– Jestem w ciąży.
Przepłynęła przez niego fala gorąca.
– To także moje dziecko.
– Oczywiście. Tylko z jednym mężczyzną się kochałam.
Ucałował delikatnie jej rozchylone wargi i przytulił do siebie, mając nadzieję, że
zrozumie, jak cudowna jest dla niego ta wiadomość.
– Musimy stąd iść.
– Iść? – powtórzyła powoli. – Nie mogę. Muszę wrócić na moją planetę. Muszę
się jeszcze tak wiele nauczyć. I tak wiele przekazać innym. Och, Dan – uśmiechnęła
się promiennie. – Czy to nie cudowne? Poczęliśmy dziecko! Nigdy nie sądziłam, że
będę w stanie wypełnić tę rolę. Nie byłam wybrana do tego zadania, ale teraz będę
mogła to zrobić!
Najwyraźniej nie rozumiała, w czym problem. Dan postarał się wyjaśnić jak
najspokojniej:
– Nie możesz teraz wrócić. Nosisz moje dziecko!
– Ty mi pomogłeś, ale w gruncie rzeczy to teraz moje dziecko. – Dotknęła jego
policzka, usiłując złagodzić nieco jego gniew. – Będę się nią dobrze opiekować.
Obiecuję.
– Dziewczynka? Już wiesz, że to dziewczynka? Przytaknęła, z uśmiechem tak
promiennym, że ogrzewał wszystko w pokoju – wszystko z wyjątkiem jego serca.
– Dziewczynka. Będzie taka ładna, Dan. Jestem pewna, że nasze geny są dobre.
Ale nie mamy wyboru, prawda? Geny zostały wyprodukowane przypadkowo, w
naszych ciałach, a nie wyselekcjonowane we właściwy sposób, w laboratorium.
– Chcę ją mieć, Kendro – mówił powoli i wyraźnie, jakby jego słowa nie były
dobrze słyszalne. – To dziecko jest moje i jego miejsce jest na Ziemi, nie na twojej
planecie.
– Jest Herfronitką i zostanie ze mną – upierała się Kendra. – Ja jestem matką i ja
mam do niej prawo. Przyjmiemy ojca, by dzielić z nim odpowiedzialność za
wychowanie dziecka, póki mała nie pójdzie do szkoły.
– Nie musisz przyjmować ojca – odrzucił gniewnie. – Ja tu jestem. Będę częścią
jej dorastania. Nauczy się, jak być człowiekiem. Ostatecznie będzie jeszcze bardziej
człowiekiem niż ty.
Kendra wysunęła się z jego ramion i sięgnęła po ubranie, naciągając je szybko,
jakby chciała czym prędzej ukryć swe piękne ciało przed jego zachłannym wzrokiem.
Gdy była gotowa, stanęła naprzeciw Dana z godnością i stanowczością, które
powiedziały mu, że jej decyzja jest nieodwołalna.
– Nie ma o czym dyskutować. Skoro dziecko jest częścią mnie, musi pozostać ze
mną. Koniec dyskusji.
– Zostań. – Musi jakoś ją przekonać. – Zostań. Nie zabieraj dziecka na swoją
planetę. A co będzie, jeśli potraktują ją jak wyrzutka? A co się stanie, jeśli... –
Przełknął ślinę. Dziecko.
Kendra rzuciła okiem na drzwi statku.
– Idź... idź już, Dan. Zanim pojawi się ktoś inny. Jeśli ktoś cię zobaczy, będę
zmuszona wyczyścić twoją pamięć.
– Kendro... – zaczął.
– Nie. Nie rozumiesz? Ja nie mam wyboru. Zostaję na statku. To moja praca. Po
to mnie szkolono. Muszę zakończyć moją misję. A ty musisz wrócić do swego życia i
podjąć je na nowo. – Brzmiało to bardziej jak rozkaz niż pociecha. Jakby podkreślając
swoje słowa, odwróciła się do niego tyłem.
Sięgnęła do wielkiej torby i wyjęła z niej pudełeczko. Podeszła do kontuaru i
otworzyła je, ukazując schowane w środku slajdy. Natychmiast zajęła się nimi,
wyciągając je i wsuwając do szczeliny w konsoli. Dan stał pośrodku, nie wiedząc, co
robić, ale świadom, że nie wyjdzie bez walki. Tę kobietę kochał, a dziecko, które
nosiła, było jego. Jaki miał wybór? Jeśli odejdzie, nigdy więcej nie ujrzy żadnej z
nich. Nawet gdyby chciała do niego wrócić, Herfronici podobni do Kowboja nie
pozwoliliby jej na to. Tego był pewien.
Jeden po drugim, odczyty slajdów pojawiały się na ekranie w kodzie, który Dan
mógł jedynie zgadywać. Wyglądało to na analizę chemiczną. Ale na wszelki wypadek
wolał się upewnić.
Podszedł do Kendry i przyglądał się ekranowi.
– Co to jest?
Studiowała wyniki, od czasu do czasu coś przełączając.
– Idź już, Dan.
– Powiedz mi.
Wzruszyła ramionami, jakby to, co robi, nie miało znaczenia.
– DNA.
Wciąż oszołomiony wiadomością, że będzie ojcem, nie od razu zrozumiał jej
słowa. Gdy do niego dotarły, zesztywniał.
– Czyje DNA? Ludzkie?
– Oczywiście. Sprawdzam, czy przetworzyłam je właściwie i czy nadaje się do
użytku. – Przesunęła następny przełącznik.
Czuł, jak narasta w nim gniew. Nie dość, że chce zniknąć z jego dzieckiem, to
jeszcze kradnie materiał genetyczny innych mężczyzn? Tego nie mógł już znieść.
– Mam nadzieję, że żartujesz. Uniosła wzrok, zdziwiona jego tonem.
– Dlaczego miałabym żartować na temat swojej pracy?
– Twojej pracy?
– Oczywiście. Dlatego mnie tu przysłano.
Nie chciał, ale musiał się dowiedzieć. Cokolwiek się działo, trzeba to było
zatrzymać.
– Czy po to, by powołać do życia więcej Herfronitów?
– Tak. A w każdym razie wziąć niektóre pożądane cechy i złączyć z naszymi. –
Wprowadziła jakieś poprawki do swoich obliczeń.
– Zniszcz to – rozkazał. – Nie macie prawa brać od nas DNA bez naszej zgody.
To nieuczciwe.
– Za późno. – Mówiła spokojnie, kontynuując pracę i nie patrząc na niego.
– Zniszcz je. Teraz – polecił ostrym głosem. Dłonie zacisnęły mu się w pięści.
Nie odpowiedziała. Zamiast tego przełączyła coś i jeden slajd wyskoczył.
Ręce Dana wysunęły się ku jej ramionom, ale tym razem nie dlatego, by ją
chronić. Był zły.
– Cholera, słuchaj mnie! Musisz je zniszczyć!
Ciało Kendry zesztywniało.
– Nie dotykaj mnie. – Jej głos był cichy i lodowato zimny. Zmroził go. Nie musiał
nawet widzieć jej twarzy.
– Oddaj je – powtórzył uparcie, cofając jednak dłonie.
Kendra odwróciła się ku niemu powoli, z myląco pustym wyrazem twarzy. Ale
słowa, które zabrzmiały w jego głowie, niewątpliwie pochodziły od niej.
Nigdy więcej nie dotykaj mnie w gniewie. Spojrzał na nią z niechęcią,
odpowiadając w myślach: Bo co?
– Bo nie pozwolimy ci zachować przytomności – powiedziała głośno, a słowa
odbiły się echem w pomieszczeniu.
Jego dłonie wciąż paliły. Jeszcze chwila, a nie wytrzyma napięcia i coś w nim
pęknie. Kendra westchnęła.
– Słuchaj, chłopcze – zaczęła uspokajająco.
– Nie traktuj mnie z taką wyższością! Chcę tego, co należy do ludzi, a jestem tu
jedyny, który ma do tego prawo!
Kendra przechyliła głowę i spojrzała na niego.
– Nie rozumiem, Dan. Mężczyźni wydalają nasienie, od kiedy tylko potrafią je
wyprodukować. Nie troszczycie się, co się z nim dzieje ani jak jest niszczone. Ale ja
nawet nie pobieram nasienia. Wzięłam mikroskopijne kawałki skóry. Moje zadanie
polega na wzmocnieniu moich ziomków, by byli w stanie lepiej pracować. To DNA
temu służy. Nie zraniłam nikogo. Dlaczego ci to przeszkadza?
– Nie dostałaś zgody. Potrząsnęła głową.
– Nawet nie poczuli, że coś robię.
– To należy do nas – upierał się, nie umiejąc przedstawić innych argumentów, ale
zdecydowany nie ustąpić.
Spojrzała na niego z obrzydzeniem. Widział już kiedyś to spojrzenie. Wiedział, że
Kendra ma rację, ale nie chciał się poddać. Wyciągnął rękę i przełączył dźwignię, a
slajdy wypadły ze szczeliny. Kendra spróbowała go zatrzymać, ale nie była dość
szybka.
– Niech cię szlag trafi! – krzyknęła, po raz pierwszy tracąc panowanie nad sobą. –
Nie miałeś prawa tego zrobić! Zniszczyłeś je! To była praca całego życia, której nie
jestem w stanie odtworzyć!
– Czy nie rozumiesz? To nie było wasze! Gdybyś przystawiła facetowi pistolet do
głowy i obrabowała go w ciemnej uliczce, nie mogłabyś ukraść więcej! Nie dość, że
chcesz zabrać mi moje dziecko, to jeszcze kradniesz geny innych mężczyzn!
Kendra wpatrywała się w niego, jakby właśnie zwariował.
Wściekłość wypełniła go jak ognista lawa. Gdy dosięgła jego mózgu, nie mógł się
ruszyć. Przez krótką chwilę obawiał się, że zaraz eksploduje. Chciał objąć ją
ramionami i zmusić do wysłuchania informacji przekazywanych przez serce, bo język
nie mógł znaleźć właściwych słów.
Zamiast tego poczuł jej uspokajające myśli, chłodzące jego gniew. Nie jestem
pewna, czy rozumiem, ale szanują twoje stanowisko, powiedziała bez słów.
I nagle kojące działanie ustało. Dan odczekał chwilę, zastanawiając się, co się
zmieniło. Potem zrozumiał. Ktoś inny próbował do niego dotrzeć. Natychmiast
zablokował myśli, wyobrażając sobie zewnętrzną powłokę pojazdu.
Kendra szeroko otworzyła przerażone oczy. Dotknęła jego dłoni.
– Musisz iść – szepnęła. Energicznie skierowała się do wyjścia. Jej niepokój był
niemal tak samo wyczuwalny jak wcześniej jego wściekłość.
Podążył za nią, wciąż skupiając się na wizji zewnętrznej powłoki kapsuły.
Ingerencji obcego towarzyszył ból. Dan wiedział, że to Kowboj, który tym razem
pozwalał mu zrozumieć przesłanie. Było ono jasne, krótkie i treściwe.
Kowboj mówił, że ma się wynosić. Dan zdał sobie sprawę, że slajdy, ciąża
Kendry i w ogóle nic nie będzie miało znaczenia, jeśli nie weźmie sprawy w swoje
ręce. Musi teraz odejść, by przygotować się do późniejszego starcia. Nawet to, że
Kendra pozwoliła mu zachować wspomnienia, nie miało znaczenia. Jeśli Kowboj
postawi na swoim, Dan nie będzie żył.
ROZDZIAŁ 6
Kendra poprowadziła Dana po rampie na skalistą ziemię, a następnie szybko i
bezszelestnie przeszli wzdłuż pojazdu na jego tył. Tam Kendra zatrzymała się i
skupiła przez chwilę, usiłując namierzyć Kowboja i odczytać jego myśli.
Kowboj ponownie dotarł do umysłu Dana. Wyglądało na to, że cierpienie innych
sprawiało Herfronicie przyjemność. Dan zamknął oczy i starał się nie jęczeć. głośno,
czekając, aż ucisk zelżeje. Potem odetchnął głęboko i przygotował się na następny
atak.
Znów się zaczęło.
– Poddaj się – szepnęła Kendra, uściskiem dłoni dodając mu odwagi. – Nie myśl
o niczym poza bólem, wtedy Kowboj też go poczuje.
Wstrzymał oddech i skoncentrował się na wwiercającej mu się w głowę szpili.
Kowboj najwyraźniej zawahał się, ale nie zrezygnował. Gdy w końcu się wycofał,
Dan, słaby jak dziecko, drżał na całym ciele.
– Spokojnie. – Dotknęła drugą ręką jego ramienia. – Jest blisko – szepnęła ledwie
słyszalnie. – Dlatego tak cierpisz. Musisz się stąd wydostać. Będziesz bezpieczny, gdy
opuścisz okolice pojazdu.
– Dlaczego? Wszędzie może mnie znaleźć. Sama tak mówiłaś.
– Nie będzie cię szukał. Jemu chodzi o mnie. Wie, że złamałam reguły, i nie chce,
ż
ebym posunęła się dalej. Musi się upewnić, że zostanę na statku i przygotuję się do
powrotu do domu.
Kendra szybko wyprowadziła Dana na ścieżkę. Schodzili ostrożniej, niż
wchodzili. Nie było się czego złapać; musieli pokonać wiodącą wprost w dół i
przyprawiającą o zawrót głowy drogę po kamieniach i żwirze, który usuwał się im
spod nóg, od czasu do czasu mijając ciernisty krzew. Po ostatnim ataku Kowboja
Danowi kręciło się w głowie. Z całych sił skupiał wzrok na plecach Kendry.
Musiał tylko dostać się do tratwy...
Właśnie dotarli do brzegu, gdy poczuł nowy, niespodziewany impuls. Chwycił się
za głowę, bo miał wrażenie, że rozpadnie mu się na kawałki. Gdy ból ustąpił,
niezgrabnie pociągnął za linkę, aż wyplątała się z gałęzi. Wszedł na tratwę i spojrzał
na Kendrę. Nie powinien jej tu zostawiać, by sama zmagała się z Kowbojem. To nie
było w porządku. Powinna ruszyć razem z nim.
Jednak nie próbował prosić jej znowu. Dobrze wiedziała, co myślał i czuł. Kendra
nie zmieni zdania. Mógł się złościć i wściekać, a ona wcale nie musiała robić tego,
czego sobie życzył. Mogła zabrać mu córkę i odejść, nie miał na to wpływu.
Wiedziała, nad czym Dan się zastanawia, i odpowiedziała mu. Nic więcej nie zostało
do dodania.
– Czy dasz sobie radę? – spytał w końcu.
Była blada, a jej ciemne oczy błyszczały, gdy wpatrywała się w jego twarz, jakby
zapamiętując rysy. Kiwnęła powoli głową, ale przerażenie widoczne na jej twarzy
ś
wiadczyło o czymś innym. Miał wrażenie, że Kendra wie coś. o czym mu nie
powiedziała.
– Czy to Kowboj?
Znów potakująco skinęła głową.
– Powiedz mu, niech idzie do diabła – odezwał się ostro.
– Wie o slajdach. – Prawie płakała.
Dan nie zmienił zdania. Nie żałował, że zniszczył próbki DNA. Nie dbał o to,
czym groził gniew Strażnika. Nikt nie miał prawa do tego typu eksperymentów.
Kendra musiała przeniknąć jego myśli, bo znów uścisnęła jego dłoń.
Biorąc ją w ramiona, zapomniał o niebezpieczeństwie i zemście. Nie mógł się
przemóc, by samemu wejść na tratwę. Wiedział, że powinien odejść od Kendry, ale
rozstanie z ukochaną, która nosiła jego dziecko, było ponad jego siły. Zadał pytanie, z
góry znając odpowiedź.
– Czy zostaniesz ze mną? Proszę.
Odsunęła się i potrząsnęła głową ze łzami w oczach.
– Muszę wracać. Nie mam wyboru. Herfron jest moim domem, tak jak Ziemia
twoim. Przełożeni oczekują relacji z mojego pobytu. Winna im jestem
wytłumaczenie. Czas najwyższy przygotować się do powrotu.
– Dlaczego? – uśmiechnął się krzywo i sięgnął po jej rękę. – Jesteś w trzech
czwartych człowiekiem, a tylko w jednej czwartej Herfronitką. Wydaje mi się, że
mogłabyś spędzić przynajmniej rok czy dwa, odwiedzając krewnych. Nie sądzisz, że
nasza córka powinna najpierw poznać rodzinę ze strony ojca? – spróbował
zażartować.
– Och, Dan – szepnęła, najwyraźniej tak samo wzruszona. – Chciałabym... –
Zamiast słów, których nie mogła wypowiedzieć na głos, uścisnęła jego dłoń.
Dan znów odczuł ingerencję, tym razem mniej intensywną. W odruchu obronnym
skoncentrował się i udawał, że znajduje się na ścieżce powyżej. A potem, nagle, od
ich prześladowcy dotarła wprost do niego wyraźna myśl. Ścigający ich Herfronita
podjął jedną, ale nieugiętą decyzję. Przesłanie było jasne: zamierzał zabić ich oboje.
Rzucił okiem na twarz Kendry. Odgadł, że otrzymała tę samą wiadomość i była
zszokowana. Zbladła jeszcze bardziej, w jej oczach błysnęła panika. Na ustach
pojawił się grymas strachu. Rozejrzała się wokół, jakby szukając kryjówki. .
Dan puścił jej dłoń i sięgnął po wiosło. W końcu wiedział, co robić. Czy Kendrze
się to podobało, czy nie, nie pozostawało jej nic innego, jak uciekać z nim.
– Wsiadaj!
– Dan, ja... – Znów się rozejrzała wokół.
– Nie mamy czasu do stracenia. Wsiadaj – rzucił ponaglająco. Oboje byli
zaskoczeni, gdy posłuchała jego polecenia.
Odpychając się od brzegu, Dan skierował tratwę ku środkowi rzeki, gdzie nurt był
najszybszy. Najwyższy czas, by oddalić się z tego miejsca. Całą uwagę skupił na
wirach i prądach. Jak długo Kendra była tuż za nim, nie musiał się martwić, co
oszalały Strażnik ma zamiar zrobić. Należało możliwie szybko się oddalić, jeśli oboje
mieli pozostać przy życiu.
Jeszcze raz przypomniał sobie straszliwą groźbę. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł
mu dreszcz, a strach złapał za gardło. Wściekłość ustąpiła miejsca przerażeniu, że
ktoś może zabrać mu Kendrę na zawsze. Kendrę i ich dziecko – część jego samego.
Wszystko w porządku, przekazała mu Kendra. Jej ręka musnęła jego ramię,
rozmasowała plecy. Naprawdą. Wyjaśnimy wszystko. Tak czy inaczej.
Dan ścisnął wiosło tak mocno, że zbielały mu kostki palców.
– Wielkie nieba, Kendro. Chce zabić nas oboje! Wcale nie wygląda na to, by miał
zamiar cokolwiek wyjaśniać!
Milczała. Przemawiały tylko jej ręce – koiły i gładziły. Z każdym zakrętem rzeki,
z następnym pokonanym progiem, z każdym okrążonym głazem malało wewnętrzne
napięcie i Dan oddychał swobodniej. Powiększał się dystans dzielący ich od Kowboja,
rosły szanse ucieczki.
W zwykłych okolicznościach spływaliby rzeką aż do zmierzchu, ale Dan był
przekonany, że powinien zrobić coś nieoczekiwanego, by zyskać na czasie i
pomieszać szyki ścigającemu. Kilka lat temu natrafił gdzieś w tej okolicy na wąskie
przejście, prowadzące do innego kanionu. Gdyby tylko udało mu sieje odnaleźć!
Późnym popołudniem o mało nie przegapił niewielkiej zatoczki wrzynającej się w
meksykański brzeg. W ostatniej chwili skierował tam tratwę. Gdy już przycumowali,
w ciągu niecałych dziesięciu minut przeciągnęli cały ładunek na drugą stronę
stromego wzgórza. Gdy Dan upewnił się, że wybrał właściwe miejsce na biwak,
przykazał Kendrze zaczekać i wrócił jeszcze po tratwę.
Nie mógł porzucić jej na brzegu ze względu na Kowboja, nie wierzył również, by
udało mu się ją skutecznie zamaskować. Nie pytał, co prawda, Kendry, czy Herfronici
mają dobry wzrok, ale jaskrawożółta guma była łatwo zauważalna nawet w
ciemnościach – wystarczyło zaświecić latarkę. Tratwa była ich jedyną szansą, ale
pozostawiona bez ukrycia stanowiła wyraźną wskazówkę, gdzie się znajdują.
Piętnaście minut zajęło Danowi wypuszczenie powietrza z tratwy i zaniesienie jej
do obozowiska. Nożna pompka została w jego samochodzie, zaparkowanym
kilkanaście kilometrów niżej w dole rzeki, więc nadmuchiwanie tratwy rano potrwa
długo.
Tymczasem musiał Kendrze zadać kilka pytań. By pokonać przeciwnika, trzeba
go jak najlepiej rozszyfrować. Kowboj poznał Dana, ale Dan nie miał takiej szansy.
Musiał istnieć jakiś sposób, by to nadrobić.
Kendra wyciągnęła się na śpiworze i wpatrzyła w ciemnoniebieskie
popołudniowe niebo. Ciemność nadejdzie za parę godzin i dopiero wtedy będzie
mogła odnaleźć swój dom.
Przez jej ciało wciąż przebiegały dreszcze. Bała się, tak bardzo się bała. Strażnik
zagroził, że zabierze jej i dziecko, i Dana. Jakby tego było mało, chciał widzieć ją
martwą. Nie mogła w to uwierzyć. Powiedział jej, że okazała się nieodpowiedzialnym
wysłannikiem, że złamała zbyt wiele reguł i pozwoliła człowiekowi odnaleźć pojazd,
mało tego, dostać się do środka i zniszczyć slajdy. Musiała umrzeć. Najbardziej
zdumiało ją to, że Kowboj spodziewał się, iż zostanie na miejscu i będzie na niego
pokornie czekać. Może inni Herfronici posłuchaliby go, ale nie ona. Nie ona i jej
córeczka. I nie Dan. Nie mężczyzna, którego będzie chronić za wszelką cenę.
Zanim zapadnie noc, minie parę godzin, podczas których będzie gotować, jeść,
rozważać, planować i kochać jedyną osobę, która obróciła wniwecz wszystkie
wpojone jej zasady. Jedynego mężczyznę, z którym mogłaby założyć rodzinę.
Tydzień temu nie przyszłoby jej do głowy ukrywanie się przed swoimi. Zdrowy
rozsądek nakazywał odnaleźć innych Herfronitów i błagać ich o pomoc w nawiązaniu
kontaktów ze Starszymi. Może byliby w stanie ochronić ją i Dana, póki nie wyjaśni
tego nieporozumienia.
To pociągało za sobą inne pytanie. Ona pierwsza pojawiła się na pokładzie. Gdzie
byli inni? Co się z nimi stało?
Bez względu na to, jakie okażą się odpowiedzi, wiedziała, że w końcu będzie
musiała wrócić do domu. Ten krótki czas spędzony z Danem to jedynie odwleczenie
ostatecznej i nieodwołalnej decyzji.
Może inni, którzy przybyli razem z nią, pojawią się w pojeździe za dzień lub dwa.
Może wtedy Kowboj odwoła wyrok. Może... Wiedziała, że tak sienie stanie, że się
łudzi. Inni nie mogli wpłynąć na decyzję Kowboja. Nie była tak naiwna, by uwierzyć
w tę bajkę.
Po zboczu stoczył się kamyczek. Dan. Dan dźwigający opróżnioną tratwę, Dan
przepełniony lękiem o ich los. Na jego widok jej tętno zabiło szybciej. Nadchodził z
pytaniami. Cóż, przynajmniej mogła mu udzielić kilku odpowiedzi. Potrzebował ich,
by zadecydować, co dalej – cokolwiek to dalej miałoby oznaczać.
Nagle wyczuła blokadę i nie mogła już odczytać jego myśli. Czy zrobił to
specjalnie? Próbowała być bardzo delikatna. Nie wiedziała, czy Dan zdawał sobie
sprawę, iż przez większą część tej wyprawy byli połączeni. Czy zorientował się,
specjalnie się od niej odgrodził?
Rzucił żółty tobołek koło śpiwora i popatrzył na nią ponuro.
– Musimy pogadać – stwierdził stanowczo.
– Nie otworzyłeś się przede mną. Dlaczego? – spytała wprost.
– Bo nie wiem, czy za nami goni tylko jeden szalony Herfronita, czy może inni
zdążyli już wrócić. Jeśli tak jest, to mogą odczytać moje myśli i powiedzieć swemu
kumplowi Kowbojowi, gdzie jesteśmy.
Kendra usiadła i odrzuciła ciemne włosy z ramion. Zaczynał myśleć bardziej
logicznie niż ona.
– Oczywiście. Nie przyszło mi to do głowy.
Zawahała się, usiłując się wyciszyć, by samej spróbować poszukać myśli innych.
Po chwili skupienia odprężyła się i uśmiechnęła.
– Chyba nie musimy się teraz o to martwić. Góra za nami wydaje się skutecznie
blokować przepływ myśli.
– To dobrze. Im wcześniej jednak stąd znikniemy, tym lepiej. Niebezpieczeństwo
jest prawdziwe, Kendro. Dla nas obojga.
– Wiem. Tak mi przykro, że zostałeś w to wmieszany. Nie powinnam była nigdy
prowokować cię do zatrzymania samochodu, tam, na szosie pod San Antonio.
– Nie prowokowałaś mnie – zaoponował stanowczo. – To ja postanowiłem cię
zabrać. – Nie wyglądała na przekonaną, ale nie ciągnął tego tematu. – Teraz musimy
ujść z życiem.
– Powiedz mi, co mogę zrobić.
– Muszę wiedzieć o Kowboju tyle co ty. Każda informacja na jego temat może
okazać się pomocna, jeśli będę musiał go wyeliminować.
– Wyeliminować? – Otworzyła szeroko oczy. – Mówisz o zabiciu go?
– Jeśli zajdzie taka konieczność...
– Nie mogę ci na to pozwolić. To byłoby bardzo złe.
– Możemy nie mieć wyboru.
– Herfronici nie usprawiedliwiają zabijania. – Kendra wiedziała, że upiera się bez
sensu, ale ta sprawa była zbyt ważna, by ją tak zostawić.
– Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Twój Kowboj nie jedzie za nami z troski o
nasze zdrowie, kochanie. Chce nas zabić. Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja, inaczej
nie byłoby cię teraz ze mną.
Bez względu na to, jak postępowali inni, nie mogła zaakceptować zabijania.
Kowboj był wyjątkiem, a Kendra nie wiedziała dlaczego. Może dowiedzą się później,
gdy już znajdą się w samochodzie, w drodze ku...
Kendra odetchnęła głęboko. Potem z westchnieniem poklepała miejsce obok
siebie.
– Siadaj i porozmawiajmy – powiedziała. – Wspólnie zastanowimy się, co dalej.
Dan niechętnie posłuchał i usiadł na końcu śpiwora.
– Jak się Kowboj nazywa i od kiedy przebywa na Ziemi?
– Ma na imię Dirk. Jest tu od dawna. Najwyraźniej widział już wiele
przylatujących i odlatujących pojazdów kosmicznych. By użyć naszego tradycyjnego
wyrażenia, on pilnuje bram.
– Pilnuje jak cholera – mruknął, myśląc już o czymś innym. – Skoro jest tu od
dawna, może być renegatem.
– Co to znaczy?
– Mógł utracić poczucie więzi ze swoimi. Może już się z nimi nie identyfikuje.
Pełnił i pełni rolę swoistego kontrolera czy policjanta. Kto wie, czy nie wpłynęło to na
jego stosunek do pojawiających się na Ziemi Herfronitów. Zapewne więc działa sam,
samodzielnie podejmuje decyzje bez konsultacji z przełożonymi.
– Nie – Kendra zdecydowanie zaprzeczyła. – To zupełnie niemożliwe.
– W jaki sposób zatem wytłumaczysz jego postępowanie? Ten facet grozi, że
zabije nas oboje, i to bez powodu! Pokazywałaś mi tylko statek. Jeśli mu się to nie
podobało, wie przecież, że możesz wyczyścić moją pamięć. To byłby koniec
problemu – w każdym razie z jego punktu widzenia.
– Wiedział, że zniszczyłeś próbki, a ja byłam za to odpowiedzialna.
– To w dalszym ciągu nie znaczy, że zasłużyłaś na karę śmierci.
– I nie stosowałam się do wszystkich reguł – przyznała, jakby popełnienie grzechu
równało się zabójstwu.
– O Boże, ależ jesteście twardzi. śadnego z tych wykroczeń nie karze się
ś
miercią.
Kendra zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad logiką Dana. Miał rację. Z ich,
Herfronitow, punktu widzenia nie musiał umierać. Bez wiedzy na temat pojazdu
zawartej we wspomnieniach nie byłby niebezpieczny. A ona sama przecież
postanowiła wrócić do swoich bez względu na to, jak bardzo chciała pozostać na
Ziemi. Postępowanie Dirka nie miało sensu.
W tej sytuacji jedynym racjonalnym wyjaśnieniem było to, które podsunął Dan:
Dirk jest zdrajcą.
Lodowaty dreszcz przebiegł przez ciało Kendry, gdy pomyślała o Kowboju,
ś
cigającym ich bez wyraźnej przyczyny. Niezależnie od tego, co mówił Dan, Kendra
wiedziała, że prędzej czy później Dirk ich dopadnie. Na swojej własnej planecie
Herfronici poruszali się ciężko i powoli. Jednak tu, na Ziemi, gdzie występowała
mniejsza siła przyciągania, a powietrze miało inny skład, mogli przemieszczać się
równie szybko jak ludzie.
W obu środowiskach ich umysły pracowały jasno i sprawnie, niczym ścisły,
logiczny mózg naukowca. Tyra bardziej myśli i działania Dirka pozostawały zagadką.
Co zamierzał? Dlaczego chciał zabić Kendrę, skoro przekazała mu wiadomość, że jest
posłuszna i zdecydowanie, choć niechętnie szykuje się do podróży do domu?
Albo Dirk nie myślał logicznie, albo Kendrze brakowało zasadniczej części
układanki.
Dan poruszył się niespokojnie i odwrócił w jej stronę.
– Gdybyś wróciła na Herfron, co powiedziałabyś swoim?
– Nie gdyby, tylko kiedy – przypomniała mu łagodnie, pochylając się do przodu,
jakby w ten sposób łatwiej mógł ją zrozumieć. – Wyjaśnię, co się tu wydarzyło, jeśli
będę mogła zachować pamięć. A powiedziałabym im, gdyby to było możliwe, że
chciałabym wrócić i zamieszkać na Ziemi.
Dan odwrócił głowę i zapatrzył się w krajobraz. Kendra starała się zapamiętać
jego profil. Był to silny, męski profil, który budził ufność, że Dan potrafi poradzić
sobie ze wszystkim – tylko że tak nie było.
– Dlaczego „gdyby to było możliwe”? Czy oni by cię zabili?
– Nie, ale zazwyczaj w drodze do domu nasza pamięć zostaje wyczyszczona, a jej
zawartość przeniesiona do kartoteki.
– Czy ktokolwiek ma dostęp do tej kartoteki? Kendra zafascynowana przyglądała
się ptakowi siedzącemu na wielkiej opuncji.
– Tylko Starsi.
– Kto podejmuje decyzje oparte na tych informacjach?
– Starsi.
– No cóż – przeciągał sylaby zamyślony Dan – widocznie nie są tak
wszystkowiedzący, jak uważasz, skarbie. Inaczej chyba nie pozwoliliby Dirkowi na
podobne postępowanie. Skoro pozostaje na wolności, zabija innych i utrzymuje to w
tajemnicy, istnieje prawdopodobieństwo, że Starsi przyzwalają na wszystko, co on
robi.
– Starsi nie mogliby tego zrobić.
– Dlaczego?
– Wszystkie decyzje wynikają z oceny, co jest korzystne dla Herfronitów, a co nie
jest.
– Skoro tak, widocznie uznano, że twoja śmierć może być korzystna.
– Nie wolno ci tak mówić – skarciła go, ale zasiane przez Dana ziarno niepokoju
zaczęło kiełkować. Dan ma rację, ma rację, ma rację, szumiało jej w uszach. Kendra
ze ściśniętym gardłem wpatrywała się w niego.
– Dan? – Przytrzymała wzrokiem jego spojrzenie, starając się równocześnie nie
pokazywać po sobie lęku.
Dan bez zbędnych słów otworzył ramiona, przytulił ją do piersi, trzymając jej
głowę tuż przy sercu. Jedną dłoń wsunął pod bawełnianą koszulkę, a lekko
stwardniałe opuszki palców gładziły delikatną skórę jej pleców.
Rytmiczne bicie jego serca uspokajało Kendrę, upewniało, że wszystko będzie
dobrze. Wiedziała, że to pozory, ale w każdym razie obecność Dana nie pozwalała na
to, by panika zawładnęła nią całkowicie.
Strach z wolna odpływał, oplatała jednak wciąż Dana ramionami. Otworzyła się
przed nim całkowicie, pozwalając mu dostrzec wypełniające ją wątpliwości. Musiał ją
zrozumieć, bo zacisnął mocniej ramiona, a z gardła wyrwał mu się pełen rozpaczy jęk.
Pochylił się, przytulił usta do zagłębienia jej szyi, pieszcząc ją ciepłymi wargami.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił niskim, chropawym głosem.
Kendra w milczeniu kiwnęła głową, ale oboje wiedzieli, że to niemożliwe. Tym
razem udało im się wymknąć Kowbojowi, ale w końcu ich odnajdzie. Nie wolno im
ani na chwilę tracić czujności. Póki Kendra nie porozumie się ze Starszymi, będą
uciekać przed groźbą śmierci.
– Nie będziemy musieli – Dan powiedział to głośno. – To się wkrótce skończy.
Kendra roześmiała się drżąco.
– Coraz lepiej mnie odczytujesz. Powinnam uważać, o czym myślę.
– Nie blokuj mnie, kochanie – dobiegł ją stłumiony głos Dana. – Może znajdę
jakiś drobny fakt, który będziemy mogli wykorzystać, a który pominęłaś jako
nieważny.
Uśmiechnęła się i wysunęła z bezpiecznej przystani, jaką były jego ramiona.
Pełna miłości i namiętności, od której drżały jej dłonie, objęła jego twarz. Skóra Dana
była rozgrzana słońcem, opalona na złotobrązowy kolor. Głęboko osadzone,
niebieskie oczy wpatrywały się w nią z uczuciem, którego nie mogła pojąć, ale od
którego robiło jej się gorąco.
– Czy potrafisz odczytać, co w tej chwili myślę? – spytała cicho.
Wyraz jego twarzy z wolna się zmieniał.
– Jesteś pewna? – zapytał.
– Bardzo, bardzo pewna – szepnęła, niemal bojąc się poruszyć, by nie przerwać
czaru, który ich otaczał.
Uśmiech rozjaśnił twarz Dana, a we wpatrzonych w nią oczach zabłysła czułość.
– No cóż, skarbie, przynajmniej to mogę dla ciebie zrobić.
Położył ją na puchowym śpiworze i pocałował w cieniu meksykańskich gór i
wysokiego kaktusa. Jego dotyk był czuły, a pocałunek słodszy ponad wszelkie
wyobrażenie. Z kuszącą powolnością, delikatnie, Dan zaczął mówić Kendrze – bez
słów, tylko wargami i dłońmi – jak bardzo pragnie, by z nim została.
Jej westchnienia zmieniły się w jęk, on jednak wciąż się wstrzymywał. Kendra
była jego i w ten sposób brał ją w posiadanie. Gdy jego język pieścił jej sutkę, nie
mogła złapać oddechu.
Zdał sobie sprawę, że działa na nią tak samo, jak ona na niego, że chce go tak
bardzo, jak on ją.
– Powiedz to – mruknął ochryple. – Nie zmuszaj mnie, bym powiedział to
pierwszy.
Wiedziała, czego chciał. Ujęła go pod brodę i uniosła mu głowę, by mógł spojrzeć
jej głęboko w oczy i przekonać się, jak bardzo jest mu oddana.
– Pragnę cię, Dan. Pragnę cię tak bardzo, że cała drżę. Wzdychając z ulgą, objął
ją ramionami i wsunął się w jej ciepło. Gwałtownie chwyciła oddech. Zrozumiał, że
potrzebują się nawzajem z równą siłą. Sam jej dotyk działał jak afrodyzjak. Dan
kochał Kendrę z ogromną namiętnością, intensywnością i cudowną słodyczą.
Później ciemność przykryła ich jak baldachim z czarnego aksamitu, usianego
milionami drobnych, srebrnych gwiazdeczek. Wciąż w siebie wtuleni, wpatrywali się
w nocne niebo, a ona wskazywała mu różne gwiazdy. Coraz mocniej wierzył we
wspólną przyszłość. Zdał sobie sprawę, jak bardzo ją kocha.
ROZDZIAŁ 7
Niemal dwie godziny zajęło Danowi napompowanie żółtej tratwy. Dmuchał, póki
nie zakręciło mu się w głowie, przerywał, by odpocząć, znów dmuchał. Kendra
usiłowała pomóc, ale pojemność jej płuc nie wystarczała nawet, by zgasić świeczkę z
trzech kroków.
Co kilka minut Dan zerkał na swoją towarzyszkę, która na skale wieńczącej
szczyt wzgórza, dobrze schowana przed przypadkowym spojrzeniem usiłowała
przechwycić jakąś myśl Kowboja. Dan był przekonany, że Dirk uznał, iż płyną w dół
rzeki.
Gdy tratwa była już gotowa, szybko ją załadował i poszedł po Kendrę. Dochodząc
do wzgórza, zatrzymał się w cieniu drzewa mesquite i obserwował kobietę, która
odmieniła jego życie po raz drugi. Siedziała po turecku, twarzą zwrócona do płynącej
w dole rzeki, z zamkniętymi oczyma, przechylając głowę jak kwiat, który szuka ciepła
porannego słońca.
Kiedyś wyśmiałby każdego, kto robił coś w stylu NewAge. Teraz nic go nie
dziwiło. Kobieta, którą uważał za piękniejszą, bardziej ukochaną i słodszą od
wszystkich innych, była kosmitką. Cóż więcej mógł powiedzieć?
Kendra usiłowała ukryć, że odejdzie. Ale Dan wiedział. Każda chwila była chwilą
darowaną, tym cenniejsza wydawała się kolejna mijająca sekunda. Wzruszenie
ś
cisnęło go za gardło, serce przepełnił bezbrzeżny smutek.
– Jesteś gotów? – Kendra objęła go spojrzeniem od stóp do głów, jakby
sprawdzając, czy nic mu nie jest. Obserwacja musiała wypaść zadowalająco, bo zanim
zdążył odpowiedzieć, uśmiechnęła się z czułością.
– Jesteś taka piękna. – Wcale nie miał zamiaru mówić tego głośno. Tak mu się
wyrwało.
– Dziękuję. – Przyjęła komplement kiwnięciem głowy. – Tak jak twoja żona.
– Nie, moja żona była ładna, ale nigdy nie emanowało z niej piękno duszy. Zżerał
ją niepokój, lęki, dokuczały nie rozwiązane problemy.
Brązowe oczy Kendry stały się złote jak słońce, rozświetlając się wewnętrznym
blaskiem. Złożył jej największy hołd: powiedział, że jej dusza jest piękna. Zamiast
znów mu podziękować, przekazała mu myślami, jak głęboko wzruszyły ją te słowa.
Dan nie poruszył się, kontemplując przeżycia Kendry. Nic nie mówiąc, otworzył
ramiona, by mógł poczuć także jej fizyczną bliskość.
Kendra wstała i wsunęła się w jego objęcia. Uścisnęła go, a następnie odwróciła
się i oparła plecami o tors Dana. Otoczył ją ramionami w talii i położył otwartą dłoń
na niewielkim pagórku jej łona, by tym gestem objąć swą nie narodzoną córeczkę.
Przyszłość rysowała się niepewnie, przeszłości nie można zmienić, liczy się
teraźniejszość, tu i teraz.
Dan zamyślił się, trzymając ukochaną w ramionach. Gdyby mógł zatrzymać czas,
odwrócić bieg wydarzeń, zapewnić Kendrze i ich dziecku bezpieczeństwo...
Odsunął niespokojne myśli, poddając się nastrojowi chwili.
Podróż w dół rzeki przebiegała spokojnie. Dan zachowywał czujność, ale niczego
nie zauważył. Kendra początkowo milczała, potem oznajmiła, że nie wyczuwa
obecności Kowboja.
Raz usłyszeli głosy i śmiech. Dobiegały z płynących za nimi tratw z turystami.
Innym razem Dan zauważył na wzgórzu starego Meksykanina przygotowującego
pulque. Pozdrowili się ruchem dłoni.
Coraz częściej przedzierali się przez progi rzeczne. Rio Grandę zagłębiała się w
Park Narodowy Big Bend, dążąc ku kanionowi Santa Elena, wąskiemu wąwozowi o
pionowych ścianach. Z rzeki wyłaniały się tu głazy wielkie jak domy. Dla większości
turystów była to główna atrakcja spływu. Dla kajakarzy – najtrudniejsza próba. Jeśli
prowadzący nie był doświadczony, przepłynięcie rzeki w tym odcinku mogło się źle
skończyć.
Dan uświadomił sobie, że podczas przedzierania się rzeką przez kanion będą jak
ryby złapane w sieć – bez możliwości ucieczki.
– Musimy porzucić rzekę.
– Dlaczego? Czy jesteśmy już blisko twego dżipa?
– Nie, ale Kowboj pewnie już wie, gdzie on stoi, i czeka na nas. Gdy dotrze do
samochodu, uzyska dowód, że spływamy tratwą. Naszą jedyną szansą jest
przechytrzyć go i oddalić się od rzeki.
Przerzucił wiosło na drugą stronę tratwy i zaczął kierować się ku brzegowi.
– Tam znajduje się parking. Zobaczmy, może spotkamy kogoś, kto podrzuci nas
do Del Rio lub Alpine. Tam możemy wynająć samochód.
Po przycumowaniu Dan wziął Kendrę za rękę i poprowadził ku parkingowi.
Sześcioosobowa rodzina pakowała rzeczy do bagażnika i na dach sporej furgonetki.
Dwoje dzieci, najwyraźniej bliźnięta, kłóciło się, kto będzie siedział przy oknie,
natomiast nastolatki były zajęte ekwipunkiem. Wzdłuż opuszczonej drogi parkowało
w dość przypadkowy sposób kilkanaście pojazdów. Ostatnia stała inna furgonetka –
biała z niebieskimi pasami.
Lekko ciągnąc Kendrę za rękę, Dan okrążył rodzinę skupioną przy aucie. Gdy
spojrzeli na niego, przyjacielsko machnął ręką, ale szedł dalej ku ostatniemu
samochodowi. Spróbował drzwi – wszystkie były zamknięte. Domyślił się, że pod
niewielkim wybrzuszeniem dywanika koło fotela kierowcy są schowane kluczyki do
stacyjki. Właściciele pojazdu najwyraźniej zabrali ze sobą tylko kluczyki do
drzwiczek.
Dan odwrócił się i zmarszczył czoło.
– Kochanie, mogłabyś zacząć rozpakowywać tratwę? Pomogę ci, gdy tylko uda
mi się otworzyć samochód – powiedział głośno, ale nie krzycząc.
Zrozumiała, co zamierzał zrobić. Czuł, jak zmaga się z sobą, z wpojoną jej
pogardą dla kłamstwa i oszustwa. W końcu niechętnie dostosowała się do jego gry.
– O czym ty mówisz? – spytała. – Dlaczego nie możesz otworzyć?
– Nie chciałem cię martwić, skarbie, ale wczoraj w nocy, gdy przywiązywałem
tratwę, kluczyki wpadły mi do wody. Będę musiał się włamać do samochodu.
– Och, kochanie – jęknęła Kendra. – Dlaczego byłeś taki nieostrożny? Mówiłam,
ż
e włożę je do kosmetyczki, ale upierałeś się, że u ciebie będą bezpieczne. No i co
teraz zrobimy? Wszystko przez twoją nieuwagę.
– Przestań mnie pouczać, skarbie. I tak robię sobie wyrzuty – odrzekł Dan, udając
zirytowanego. – Po prostu weź się do rozpakowywania, dobrze?
Kendra niechętnie skierowała się na powrót ku tratwie. Gdy mijała zajętą
pakowaniem rodzinę, jeszcze raz spojrzała przez ramię w kierunku Dana. Udawał, że
próbuje odsunąć małą szybkę, by dostać się do środka.
– Zgubiliście klucze? – zawołał mężczyzna. Gdy Dan przytaknął, zaproponował:
– Chcecie spróbować moimi? Czasami się udaje.
– Dzięki. Warto spróbować.
Usiłował ukryć niecierpliwość, gdy mężczyzna zbliżał się bez pośpiechu,
szukając kluczyków w kieszeni wyblakłych, pomarańczowych szortów. Z
powolnością żółwia wyciągnął kółko z kluczami, wybrał właściwy i spróbował
wsunąć go do zamka. Wsuwał go i wysuwał, obracał lekko, a w końcu uśmiechnął się
szeroko, bo zamek puścił.
– Czasem tak się zdarza – powiedział z zadowoleniem. – Ktoś mi kiedyś mówił,
ż
e jest tylko dziesięć modeli kluczyków.
– No, no, no – powiedział Dan z podziwem, robiąc zdumioną minę. Poczuł
ogromną ulgę i spróbował przekazać to uczucie Kendrze. Zastanawiał się, jak szybko
uda mu się pozbyć mężczyzny i zabrać do pakowania rzeczy do samochodu.
Mężczyzna wzruszył ramionami, ale był wyraźnie dumny ze swego osiągnięcia.
– Nic takiego. Gdyby się nie udało, druciany haczyk z mojej skrzynki z
narzędziami załatwiłby sprawę – rzekł.
– Moja żona nieustannie gubi kluczyki, więc zawsze jestem przygotowany. Tego
właśnie uczy małżeństwo z ładną, bujającą w obłokach lalunią.
Kendra pojawiła się na ścieżce, uginając się pod ciężarem toreb z ubraniami i
jednej z lodówek. Dan uśmiechnął się szeroko i zawołał:
– Ten miły człowiek właśnie otworzył nasz samochód!
– Sięgnął pod dywanik, wyciągnął kluczyki i włożył je do kieszeni, a następnie
odebrał od Kendry pakunki.
Kendra pomachała do wracającego do rodziny mężczyzny. Jej ciemne oczy
błyszczały gniewem, bo wiedziała, jak się wyraził o własnej żonie. Mimo to
wykrzyknęła:
– Dzięki!
– Nie ma sprawy – odkrzyknął mężczyzna. Nagle uniósł dłoń do skroni, jakby
głowę przeszył mu ostry ból. Dan popatrzył uważnie na Kendrę, ale ona wciąż się
uśmiechała.
– Wsiadaj – polecił cicho – resztę zostawiamy.
– To marnotrawstwo – szepnęła.
– Nieważne – odparł – chodzi o nasze życie.
– A co z biednymi ludźmi, do których należy ten samochód?
Otworzył drzwi od strony pasażera i niemal wrzucił ją do środka.
– Lepiej, żeby oni zostali na lodzie, niż żebyśmy my byli martwi. Martwi, Kendro
– powtórzył z naciskiem.
– Nie marnujmy czasu.
Wsunął kluczyk w stacyjkę i przekręcił. Silnik natychmiast zaskoczył. Szybko
sprawdził wskaźniki. Wszystko było w porządku. Mieli nawet pełen bak.
Kendra myślała na głos.
– Tak, ale ta rodzina wróci po swój środek transportu. Dzieci będą zgrzane i
zmęczone, a ich . matka zdenerwowana.
Dan wrzucił już wsteczny bieg, ale wcisnął hamulec i spojrzał na nią zdumiony.
– Czy potrafisz przewidywać przyszłość?
– Nie, ale mogę to sobie z łatwością wyobrazić. Zerknął ostrożnie w jej twarz.
– Potrafisz odgadnąć, czy właściciel tego samochodu jest żonaty i ma dzieci?
– Nie, to tylko domysły, Dan. Nie panikuj. Może czasami potrafię odczytywać
myśli, ale nic więcej. Nie udaje mi się nawet pozorować, że fruwam.
– Fruwasz? – Nie potrafił zrozumieć, o co jej chodzi. O jakim fruwaniu mówisz?
Roześmiała się.
– O sposobie, w jakim kosmici unoszą się w powietrzu na ziemskich filmach.
Dan roześmiał się i wrzucił bieg.
Niecałą godzinę później zerknął na licznik. Przejechali zaledwie trzydzieści pięć
kilometrów po nierównej, szutrowej drodze, ale zbliżali się już do bramy parku.
– Zablokuj myśli – rozkazała nagle Kendra.
Dan posłuchał, modląc się w duszy, by Kowboj nie wyczuł jego strachu.
Precyzyjnym ruchem kierownicy wprowadził samochód na główną drogę z
utwardzoną nawierzchnią, która wiodła wprost do bramy, i jechał dalej z
umiarkowaną prędkością, gdy poczuł pierwszy, słaby impuls. Wiedział, że to Kowboj,
jeszcze zanim zrozumiał jego przekaz: – Gdy was dopadną, nikt nie będzie wiedział,
pod którą kupą kamieni was pochowałem.
Dan westchnął ciężko i spojrzał na Kendrę. Siedziała sztywno, wpatrzona przed
siebie. Ten cholerny facet zostawił go w spokoju, bo znalazł swój łup: Kendrę. Dan
nacisnął na pedał gazu i rozpędził samochód, przekraczając dozwoloną prędkość. To
nie był jego wóz i nic go nie obchodziło poza tym, żeby wywieźć Kendrę z
niebezpiecznej strefy.
Gdy samochód gnał szosą, zbliżając się do miejsca wyjazdu z parku, znów
zerknął na siedzącą obok dziewczynę. Kurczowo trzymała pas bezpieczeństwa na
wysokości piersi, wpatrując się w drogę szeroko otwartymi oczami.
Zwolnił.
– Dobrze się czujesz?
– Czy zwalniamy?
– To prędkość cię tak przeraziła?
– Tym razem tak – przytaknęła. – Można zginąć w różny sposób, Dan.
Zdjął nogę z gazu i zatrzymał się przy bramie.
– Skręć w prawo – poleciła. – W kierunku Del Rio.
– Ta droga biegnie bliżej Rio Grandę – powiedział. – Jeśli Kowboj płynie dalej w
dół rzeki, może nas odszukać, gdy znów zbliżymy się do meksykańskiej granicy.
– Dirk oddalił się od rzeki. Kieruje się do San Antonio.
– Skąd wiesz?
– Nie tylko on potrafi czytać myśli – powiedziała. – Wciąż chce nas znaleźć i
zabić.
Teraz, gdy nie pędzili już z szaloną prędkością, najwyraźniej zastanawiała się nad
czymś innym.
– Potrafisz odczytać jego myśli? Spojrzała na niego ze zdziwieniem w oczach.
– Oczywiście. Ty też mogłeś przez chwilę, pamiętasz?
– Myślałem, że to on wysłał do mnie wiadomość. Patrzyła przez okno.
– Nie może czymś się zajmować i równocześnie czytać myśli. To zbyt trudne.
Z trudem powstrzymując niecierpliwość, Dan stuknął palcem wskazującym w
kierownicę.
– Ale teraz, przed chwilą. Czy odczytałaś jego myśli? Kendra przytaknęła, wciąż
marszcząc czoło.
– No i? – ponaglił ją.
– Uważa, że wracam do San Antonio, bo to jedyne miasto, jakie znam. Doszedł
do wniosku, że poznaliśmy się tam zaraz po moim przybyciu na Ziemię.
– Wszystko, co mówisz, jest bardzo logiczne, kochanie. Kowboj zebrał do kupy
fakty, a następnie na ich podstawie domyślił się reszty.
– Tak, ale myli się!
– Nie przejmuj się tym. – Głos Dana był oschły, pozbawiony emocji. – Gdy tylko
zda sobie sprawę, że popełnił błąd, szybko go naprawi. Nie zapominaj, że ten facet
próbuje nas zabić!
Czuł na sobie uważne spojrzenie Kendry. Zmusił się do skupienia uwagi na
wijącej się przed nimi szosie, a w głębi duszy usiłował odgadnąć następny ruch
człowieka, który przecież wkrótce będzie wiedział, jaką drogę wybrali. By przeżyć,
musiał myśleć szybciej niż on.
Cztery godziny później dojechali do Del Rio. Dan miał tak zmęczone
prowadzeniem ramiona, że gdy tylko rozluźnił mięśnie, natychmiast zaczęły drżeć.
Kendra siedziała spokojnie i cicho, bez ruchu, z rękoma na kolanach. Tym razem nic
nie rozważała ani nie odczytywała, po prostu siedziała w milczeniu. Dan powinien był
wiedzieć, że nie wróży to niczego dobrego.
Gdy samochód zatrzymał się na światłach, wyciągnął rękę i przykrył dłonią jej
dłoń. Skórę miała suchą i zimną.
– Co chcesz zjeść, skarbie?
– Nic.
Cofnął dłoń, ruszył i skręcił na podjazd przed barem szybkiej obsługi.
– Cóż, ja muszę tu coś zjeść. Jeśli masz na coś ochotę, powiedz mi teraz.
Kendra chwyciła go za ramię, jakby w obawie, że zniknie. Gdy uniosła wzrok,
zdumiało go to, co zobaczył w jej oczach: nagi strach.
– Proszę, nie zostawiaj mnie samej. Proszę. Proszę – powtarzała te słowa jak
litanię.
Rozmasował jej ręce.
– Ciii, wszystko w porządku – uspokajał ją, choć był tak samo jak ona
zdenerwowany. – Czy wiesz coś, czego ja nie wiem, Kendro?
Potrząsnęła głową, a w jej czarnych włosach rozbłysły czerwone refleksy.
– Nie wiem nic więcej. Nie rozumiem, co się dzieje, a to mnie przeraża.
Objął ją i kołysał jak małe, przestraszone, obudzone w środku nocy ze złego snu
dziecko. Serce mu się krajało, ale nie wiedział, jak jej pomóc.
– Biedna mała – szeptał, wdychając jej zapach i rozkoszując się nim. – Twoja
ojczyzna jest logiczna i uporządkowana, więc to cud, że tak dobrze funkcjonowałaś w
tym naszym zwariowanym świecie.
Pociągnęła nosem.
– Nic z tego nie rozumiem. Szczególnie tego... tego uczucia.
– Teraz, gdy jesteś odcięta od swoich, po prostu się boisz – tłumaczył Dan
uspokajającym tonem. Przesuwał dłońmi w górę i w dół kręgosłupa, usiłując rozgrzać
jej ciało, jak przedtem rozgrzał jej dłonie. – To, co czujesz, to strach, kochanie. Po
prostu strach. Potrzebujesz czasu, żeby się przystosować i przyzwyczaić do ludzkich
odruchów i reakcji.
Przytuliła się mocniej.
– Nigdy się nie przystosuję – westchnęła zrezygnowana. Mówiła głosem
nabrzmiałym od łez.
Z trudem pohamował zniecierpliwienie.
– Ależ tak, jeśli zostaniesz tu wystarczająco długo – zapewnił. – Nie miałaś dość
okazji, by poznać i przyswoić sobie nasze, ziemskie sposoby funkcjonowania. –
Odsunął się od niej. – No chodź, musimy coś zjeść.
Niecały kwadrans później pędzili autostradą w kierunku Uvalde. Dan odgryzał
kęsy drugiego już cheeseburgera, od czasu do czasu popijając mrożoną herbatą z
wielkiego kubka. Kendra siedziała obok, pochłaniając porcję sałatki, tak wielką, jakby
przygotowano ją dla King Konga. Dana zdumiało najbardziej to, że w restauracji już
jedną taką zjadła, a na podłodze samochodu stały dwie następne.
– Jak tak dalej pójdzie, będziesz musiała się odchudzać . – zauważył.
– Nie sądzę. – W jej głosie pojawiła się dawno nie słyszana nuta humoru.
Nikt dotychczas nie zatrzymał ich za kradzież samochodu. Kowboj ich nie
odnalazł. A Kendra czuła się lepiej. W sumie, doszedł do wniosku Dan, ich sytuacja
przedstawiała się nie najgorzej.
Do niedawna nie zdawał sobie sprawy, jak uczciwą i łagodną istotą jest Kendra.
Im dłużej z nią przebywał, tym wyraźniej rozumiał, że źle ją osądził. Zawsze szukała
przede wszystkim polubownego rozwiązania, czego nie mógł powiedzieć o sobie.
Chwiała się pod każdym wymierzonym w nich ciosem. Choć instynkt nakazywał
mu chronić Kendrę, dotychczasowe wspólne przeżycia udowodniły, że ona także
potrafi osłaniać jego. Dla Dana było to zupełnie nowe, nie znane dotąd
doświadczenie. Nikt nigdy go nie chronił. Budziło to niepokój. Nie był pewien, czy
jest zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Poziom inteligencji Kendry zdumiewał go –
natychmiast chłonęła wszystko i przekładała na swój specyficzny, praktyczny sposób
myślenia. Ale przemyślność nie leżała w jej naturze. Zaczynał również zdawać sobie
sprawę, że dla niej ważniejsze od wyjścia cało z tej opresji było postępowanie w
sposób właściwy i sprawiedliwy, zgodnie z regułami obowiązującymi Herfronitów.
Jeśli uda im się ujść z życiem, będzie musiał się borykać z tym nastawieniem.
Dana czekała trudna przeprawa.
Nie wiedział, kiedy właściciele samochodu zgłoszą kradzież. Ponieważ zbliżał się
koniec weekendu, mogło to nastąpić w każdej chwili. Wolałby nie zabierać
następnego cudzego auta, więc powinni odjechać możliwie jak najdalej i jak
najszybciej.
Gdy dotarli do miasteczka Uvalde, postanowił zmienić taktykę. Z braku lepszego
planu, zjechał z głównej autostrady do San Antonio i skierował się bocznymi drogami
na Pearsall.
– Dokąd jedziemy?
– Odczytaj moje myśli – odpowiedział, wyprzedzając ostrożnie wolno jadącą
ciężarówkę.
Kendra zawahała się chwilę, potem oparła się wygodniej.
– Zmierzamy do Houston, ale to nie ma sensu. Ta droga przedłuży podróż o kilka
dodatkowych godzin, których nie stracilibyśmy na głównej autostradzie.
– Ale na głównej autostradzie łatwiej może nas wypatrzyć policja. Poza tym
właśnie tam Dirk będzie się nas spodziewać. Zaskoczymy go. – I siebie, dodał w
myślach, bo nie miał pojęcia, dokąd powinni jechać. Do głowy przychodziło mu
jedynie własne mieszkanie. Ale co potem?
– Czy myślisz, że on wie, kim jestem i skąd pochodzę? – spytał w końcu.
– To możliwe.
– Ale nie jesteś pewna.
– Nie, nie jestem.
Dan wyciągnął się w fotelu, usiłując znaleźć wygodniejszą pozycję. Był
wyczerpany, a jego ciało zesztywniało od długiej jazdy. Nie mógł jednak pozwolić
sobie na odpoczynek. Jeszcze nie. Musiał wciąż pamiętać, że chodzi o jego życie, o
ich życie, szybko poprawił się w myślach.
Zerknął na Kendrę. Kończyła właśnie ostatnią porcję sałatki i delikatnie wycierała
usta chusteczką. Schowała pojemnik do torby i usiadła prosto. Skupiła się, oczy
utkwiła wprost przed siebie. Miał wrażenie, że szuka Kowboja.
– Nie jest zbyt blisko, Dan, ale jedzie za nami – oznajmiła po dziesięciu
minutach. – Nie zmienił postanowienia. Wciąż chce nas zabić.
– To wiedzieliśmy. W każdym razie nie depcze nam po piętach – stwierdził
ponuro. – Odpręż się i wypoczywaj, póki możesz, kochanie. Później będę
potrzebował twojej pomocy.
Kiwnęła głową i z udaną obojętnością wpatrzyła się w pagórkowaty krajobraz.
Aż do tej chwili Dan nie zdawał sobie sprawy, z jakim napięciem czekał, by
powiedziała mu to, co i tak sam wiedział. Nic się nie zmieniło, więc może robić, co
uważa za stosowne. Z ciężkim westchnieniem oparł się o fotel i zmusił do
rozluźnienia mięśni ramion.
Kilka minut później zerknął na Kendrę i przekonał się, że zasnęła. To bardzo
dobrze. Niewykluczone, że będzie musiała zastąpić go w prowadzeniu samochodu.
Jedno z nich musiało być czujne, a Dan miał wrażenie, że za godzinę czy dwie nie
będzie w stanie utrzymać otwartych oczu.
Zapadła ciemność, a wąska, dwupasmowa szosa wiodła ich przez małe teksaskie
miasteczka, które nic a nic nie zmieniły się przez ostatnie trzydzieści czy czterdzieści
lat. Za Pleasanton przemknęli przez Stockdale, a potem skierowali ku Gonzales.
Zanim dotarli do tego ruchliwego miasta, Dan kilka razy omal nie zasnął za
kierownicą. Przejechał przez miasteczko zwane Nixon i zaraz za nim skręcił w polną
drogę. Mniej więcej półtora kilometra dalej zdał sobie sprawę, że znajduje się na
biegnącej zakolem drodze, dochodzącej do starych zabudowań gospodarczych i
skręcającej na powrót ku szosie. Zrozumiał, że przypadkowo natrafił na bezpieczne
miejsce na odpoczynek. Zauważył mały biały domek, wyglądający na opuszczony.
Zawrócił, wyłączył reflektory i w świetle księżyca zaparkował na podjeździe. Opuścił
szyby i pełną piersią wciągnął pachnące sianem powietrze.
Kendra wciąż spała. Dopiero jutro rano będę walczył ze smokiem, jeśli okaże się
to konieczne, pomyślał Dan.
Z ciężkim westchnieniem odchylił się do tyłu i zamknął oczy. Sięgnął po dłoń
Kendry i natychmiast zasnął. Demony, które ścigały go cały dzień, podążyły za nim w
sen...
ROZDZIAŁ 8
Ciche miauknięcie przebiło się przez sen Dana i obudziło go. Otworzył oczy,
rozejrzał się i stwierdził, że dopiero świta. Przez chwilę nie mógł zebrać myśli. Nie
wiedział, gdzie jest, ale widok śpiącej na sąsiednim fotelu Kendry natychmiast
przywrócił mu jasność umysłu.
To Kendra właśnie wydawała z siebie ciche, przypominające pomiaukiwanie
dźwięki. Była wciąż pogrążona w głębokim śnie, ale po policzkach spływały jej łzy.
Najbardziej przejmujący był jednak tragicznie smutny wyraz jej twarzy. Na ten widok
serce Dana ścisnęło się z żalu.
Wypełniła go czułość, o którą się nawet nie podejrzewał. Przyciągnął Kendrę do
siebie, objął ramionami i oparł jej głowę na swojej piersi. Nie obudziła się, ale cichy
płacz ustał. Wtuliła się w jego ciepłe ciało.
W co on się wpakował? To pytanie pojawiło się w jego głowie równocześnie z
odpowiedzią. Przecież wiedział. Przez wiele lat był zakochany w innej Kendrze, a
ś
ciślej w swoim wyobrażeniu Kendry. Wyposażył ją w cudowne cechy super-kobiety,
tworząc ideał, którego, jak mu się wydawało, potrzebował do szczęścia, ale do
którego jego żona nie była w stanie dorosnąć. Małżeństwo nie dawało mu pełnej
satysfakcji. Czuł w głębi duszy pustkę, której nie potrafił zrozumieć. Gdy się
rozpadło, Dan zdał sobie sprawę, że jego żona również nie była w tym związku
szczęśliwa.
Oboje nosili w sobie marzenia o szczęściu, ale żadne z nich nie osiągnęło go we
wspólnym życiu. Powinni byli zbliżyć się do siebie, by wspólnie poszukać tego, czego
im brakowało. Zamiast tego w Danie narastała gorycz, której nie ujawnił, ponieważ
nie mógł okazać niezadowolenia, złości czy zniechęcenia żonie, która miała problemy
ze sobą. Odpowiedzialny mężczyzna, za jakiego się uważał, nie powinien tego robić.
Ich wzajemne stosunki jeszcze bardziej się skomplikowały, a oni sami oddalali się od
siebie.
Aż do teraz.
Dzięki drugiej Kendrze mógł inaczej spojrzeć na wiele spraw, nad którymi się
dawniej nie zastanawiał – nie tylko na skomplikowane problemy żony, ale i własne
uczucia, które skrywał nawet przed samym sobą. Jego ojciec zwykł mówić, że im
mniej mężczyzna zajmuje się „babskimi rzeczami, „ czyli uczuciami, tym jest
szczęśliwszy. Do ostatniego tygodnia Dan sądził, że ojciec miał słuszność. Teraz zdał
sobie sprawę, że gdyby wcześniej zmienił punkt widzenia, zapewne nie byłby w
minionych latach tak bardzo nieszczęśliwy.
Z drugiej strony dopiero spotkanie tej innej Kendry uzmysłowiło mu, czego nie
dostawało w jego małżeństwie i ile stracił przez swoją bierność. Najgorsze było to, że
teraz, gdy był świadom własnych błędów i odkrył bezmiar szczęścia, groziła mu utrata
ukochanej.
A on będzie ją kochać i tęsknić za nią przez resztę życia.
Ciche, pełne żalu westchnienie uleciało z jej pełnych warg. Odwróciła się, opasała
Dana ramionami i pocałowała go w pierś. Wciąż spała, ale jej gesty świadczyły o tym,
jak bliscy się sobie stali. Ufała mu. Czy go także kochała? Miał nadzieję, że w jej
ż
yciu nie ma nikogo innego, ale niczego nie oczekiwał. Czas spędzony z tą Kendrą
nauczył go spodziewać się niespodziewanego.
Przez następne pół godziny Dan tulił ją w ramionach i wyobrażał sobie, że są
zwykłą parą, która w drodze z biwaku do domu zatrzymała się, by się poprzytulać i
razem podziwiać teksaski wschód słońca.
Wkrótce on także zamknął oczy i zapadł w lekki sen, nie wypuszczając z objęć
kobiety, którą kochał.
Gdy Kendra się w końcu obudziła, przekonała się, że trzyma Dana kurczowo za
rękę, jakby był kołem ratunkowym na środku wzburzonego oceanu. Nie odbiegało to
zbytnio od prawdy; bez pomocy Dana pewnie już by nie żyła.
Przypuszczała, że Dan trafił w sedno, nazywając Kowboja odszczepieńcem.
Własne wyczucie i informacje odczytane z umysłu Herfronity pozwoliły jej wysnuć
wniosek, że przebywał on na Ziemi ponad osiem lat i hołdował zasadom, które sam
ustalił. Przypomniała sobie dane statystyczne przekazane podczas szkolenia.
Wynikało z nich, że niemal dwadzieścia pięć procent wysyłanych na Ziemię
Herfronitów nie wraca. Najczęstszą przyczyną była śmierć. Początkowo uznała, że
chodziło o najrozmaitsze wypadki losowe. W gruncie rzeczy tę myśl podsuwali
nauczyciele. Czy miało to jakiś związek z Kowbojem? Teraz miała powody, by tak
sądzić.
Musi istnieć możliwość odnalezienia jakiegoś innego Herfronity przebywającego
na Ziemi i nawiązania kontaktu ze Starszymi z pominięciem Kowboja. Musi przecież
wrócić do domu, a zarazem uchronić Dana przed niebezpieczeństwem. Gdyby coś mu
się stało, byłaby gotowa złamać wszystkie reguły. Bez świadomości, że jest
bezpieczny, utraciłaby chęć do życia.
Musiała znaleźć sposób, by ich oboje wybawić z tej opresji, by Dan pozostał przy
ż
yciu, a ona mogła znowu żyć pomiędzy swoimi. Na razie nie miała pojęcia, jak
osiągnąć którykolwiek z tych celów.
Gdy Kendra obudziła się ponownie, jej głowa spoczywała na udach Dana, a ciało
było zwinięte w pozycji embrionalnej. Słodka woń łąki mieszała się z zapachem
mydła, którego zwykł używać Dan. Skupiła wzrok na desce rozdzielczej, zauważając
mimochodem, że niedługo będą musieli poszukać stacji benzynowej. Zostało im już
mniej niż ćwierć baku.
– Dobrze spałaś, kochanie? – spytał Dan głosem ciepłym niczym promyk
porannego słońca.
Z niezrozumiałych dla niej samej powodów ten ton podziałał jej na nerwy. To
było zaskakujące. Herfronitow nie denerwowały drobiazgi. Nie było jednak czasu, by
się nad tym zastanawiać. Gra toczyła się dalej. Stawka była wysoka: ich życie.
Kendra podniosła się i przeczesała palcami włosy, bezskutecznie usiłując je
ułożyć.
– Tak, spałam cudownie – przeciągnęła wyrazy. – A ty, kochanie?
Dan wyglądał na zaskoczonego, ale najwyraźniej postanowił dostosować się do
jej tonu.
– Wspaniale. Teraz, jeśli uda nam się całym i zdrowym dojechać do domu, uznam
się za największego szczęściarza na świecie.
– Twojego domu – poprawiła go. Zrobił jeszcze bardziej zdziwioną minę.
– Mojego domu co?
– Jeśli uda nam się dojechać do twojego domu. Mój dom jest nieco dalej.
Nic nie odpowiedział, ale poczuła, że się przed nią zamknął. Nie chciał, by jej
dom znajdował się gdzie indziej. Pragnął, by była taka jak on czy jak jego pierwsza
Kendra. Nawet gdybym chciała być Ziemianką, nie jestem nią naprawdę, przekazała
mu myślami.
– Nie próbuj mnie udobruchać i nie zachowuj się, jakbym był idiotą, którego
trzeba uspokoić – powiedział burkliwie.
– Nie przyszłoby mi to do głowy – szepnęła.
– Chcę tylko prawdy – rzucił ostro.
– Czy rzeczywiście?
– Tak uciął.
Uśmiechnęła się i odwróciła twarzą ku niemu, by zobaczył, jak jest odprężona.
– Więc przestań zachowywać się jak kompletny idiota. Kłócisz się z osobą, która
ma do stracenia tyle samo co ty, czyli życie.
Gniew Dana powoli ustąpił. Zastąpiło go zawstydzenie.
– Jestem aż taki okropny?
– Tak.
– Czy ty jesteś równie wściekła jak ja teraz?
– Nie. – Westchnęła. Najwyraźniej Dan niczego nie przyjmował na wiarę. Nawet
jej słów.
– Dlaczego?
– Bo Dirk robi to, co uważa za swoją pracę. Zabijanie musi być dla niego bardzo
trudne. Herfronici nie zabijają.
Spojrzenie Dana mówiło wyraźnie, że nie rozumie jej współczucia dla zabójcy.
– Nie wydaje mi się, żeby było mu szczególnie trudno, kochanie. Myślę, że już
zdążył się do tego przyzwyczaić.
Pokręciła głową, by dodać wagi swoim słowom.
– Nie. Herfronici nawet nie myślą o zabijaniu. To nie leży w naszym charakterze.
Nie jesteśmy gwałtowni.
– Dirk albo jest zabójcą, albo jest nienormalny. Zresztą nie ma znaczenia,
dlaczego siedzi nam na ogonie i chce nas zabić.
Kendra musiała przyznać, że Dan zapewne ma rację. Patrzyła przed siebie w
zamyśleniu.
– Może.
– Nie ma tu żadnego może. Uważam, że nie jesteśmy jedyni na jego liście.
– Może i nie.
Dan przez chwilę milczał i zastanawiał się.
– Kendra, jakiej broni używacie na Herfronie? – spytał w końcu.
– Nie mamy broni.
– Więc czym, twoim zdaniem, posłuży się Kowboj, by nas zabić?
– Prawdopodobnie pistoletem, bo to zdaje się najpopularniejsza broń Ziemian. –
Kendra zawahała się. – Na Herfronie zabójstwa są tak rzadkie, że informacja
wyleciała mi z głowy. Rzeczywiście, istnieje u nas coś w rodzaju broni, ale używa się
jej tylko w wyjątkowych przypadkach.
– Czy on może mieć tę broń?
– Nie wiem. Wszystko jest możliwe. – Odetchnęła głęboko. – Tak. Musi coś
mieć. Widzisz, ta rzecz, choć może być użyta jako broń, właściwie jest narzędziem
medycznym, leczącym różne nasze choroby.
Dan zaczerpnął powietrza i zaczął ponownie.
– Spróbuj się skupić, kochanie, i powiedz mi, co wiesz o możliwościach tej broni.
Kendra strąciła niewidoczny paproch z siedzenia między nimi.
– Nie musisz się na mnie złościć. Herfronici są racjonalni i posługują się telepatią,
ale to nie znaczy, że znają wszystkie odpowiedzi.
– Nie złoszczę się – powiedział, choć mijało się to z prawdą. – Proszę tylko, byś
zastanowiła się nad człowiekiem, który próbuje nas zabić. Ostatecznie jest z twojej
planety, nie mojej. Coś wiesz, ale nie chcesz mi powiedzieć, co to jest.
Kendra westchnęła i spojrzała na swój złamany paznokieć. O dziwo, zaczął
odrastać. Jak wielu ludzkich cech nabierała...
– Hej, skup się, Kendro – przywołał ją do rzeczywistości Dan. – Co z tą bronią?
Uczył się odczytywać ją niemal tak dobrze, jak ona jego.
– Urządzenie, o którym myślę, przypomina pilota telewizyjnego, a działa
podobnie do lasera. Jeśli jest w dobrym stanie i ma włączone odpowiednie czujniki,
można go nastawić na chwilowe ogłuszenie kogoś albo na moc wystarczającą, by
zabić. Potrafi nawet natychmiast spopielić ciało. To jak wiązka świetlna, tak silna, że
w kilka milisekund przenika przez każdy nie odbijający światła materiał.
Dan gwizdnął pod nosem.
– Marzenie każdego człowieka. Absolutne zdalne sterowanie.
– Nie jestem jednak pewna, czy Kowboj posiada to urządzenie.
– Dlaczego nie?
– Bo te przyrządy są tak skomplikowane i niebezpieczne, że tylko garstka
Herfronitów ma prawo się nimi posługiwać. Ja zetknęłam się z nimi tylko raz czy
dwa, podczas szkolenia. Nie otrzymaliśmy nawet jednego egzemplarza, gdy wysyłano
nas tutaj.
– Ale on pewnie taki ma. Ostatecznie jego naczelnym zadaniem jest utrzymanie
was w karności.
Nie odpowiedziała, ale zamyśliła się głęboko. To niezwykłe. Zawsze była taka
spokojna, pokładając pełne zaufanie w prawdach, regułach i zasadach przekazanych
przez Starszych. A teraz, po mniej niż dwutygodniowym pobycie na Ziemi, nauczyła
się funkcjonować i myśleć indywidualnie, co stawało się źródłem wielu wahań. Może
działo się tak dlatego, że nie przyswoiła sobie wszystkich wspomnień tamtej Kendry,
a jej własna osobowość pospieszyła wypełnić te emocjonalne dziury, tworząc istotę
różniącą się zarówno od tej, którą była naprawdę, jak i od tej, której postać przybrała.
A więc, uzmysłowiła sobie jasno, ta, która przybyła na Ziemię, właściwie nie istnieje.
Narodziła się druga Kendra.
Razem z uświadomieniem sobie tego faktu przyszła myśl, że zapewne Herfron nie
jest tym doskonałym światem, który przedstawiła Danowi. Rozważając obowiązujące
ją zakazy i nakazy, zdała sobie sprawę, że istniały dwa zestawy reguł – jeden dla
takich jak ona, drugi dla Starszych. W ciągu minionego tygodnia runęło w gruzy wiele
wpojonych jej przekonań. Może więc również jej opinia na temat własnych
pobratymców nie odpowiada rzeczywistości? Otrzymała wyraźnie nieprawdziwe
informacje o Ziemi i zamieszkujących ją ludziach. Nie była to skłócona,
destruktywnie działająca, pozbawiona umiejętności logicznego myślenia społeczność.
Ich słońce ogrzewało skórę, a im sprawiało to przyjemność. Kolory były żywe, a
ludzie używali ich do ozdoby i upiększania swego otoczenia. Mieli twórczy stosunek
do rzeczywistości, sztuki, świata. Najważniejszą ich cechą była zdolność
przystosowania się, a ludzka pomysłowość objawiała się w tysięcznych drobiazgach i
przedmiotach codziennego użytku. Możliwe, że ich znajomość wszechświata była
znikoma, ale w przeciwieństwie do Herfronitów, nie w tę stronę kierowali swój głód
wiedzy. Kendra uświadamiała sobie te różnice, równocześnie czując ogarniające ją
poczucie. winy za brak lojalności wobec pobratymców, którzy w końcu umożliwili jej
poznanie tych różnic, wysyłając ją na Ziemię.
Musiała jednak głośno przyznać się do zdobytej wiedzy. Tak postępowali
Herfronici.
– Zapewne na początku tej wyprawy wydałam ci się naiwna. Zresztą słusznie.
Szybko jednak się uczę.
– Naprawdę? – spytał sucho. – Nie zauważyłem.
– Nie bądź taki mądry, Dan, bo wyczyszczę ci pamięć – zagroziła, ale ze
ś
miechem w głosie.
– Czy możesz wyczyścić tylko kawałek tu czy tam?
– Nie. Niestety, wszystko albo nic.
– Więc będę grzeczny. – Posłał jej uśmiech, ale w spojrzeniu uchwyciła ślad
obawy. – W każdym razie póki nie pozbędziemy się Kowboja, a ty nie znajdziesz
okazji do powrotu na swoją planetę, skoro się przy tym upierasz.
Zabolały ją te słowa. Choć musiała wrócić do swoich i podzielić się z nimi
zdobytą wiedzą, niechętnie opuszczała i Ziemię, i Dana.
Milczała jednak, by nie wdawać się z Danem w spory. Kiwnęła tylko potakująco
głową. Wpatrzyła się w profil Dana, a mózg wrysował go w jej pamięć. Dwudniowy
zarost nie nadawał mu zaniedbanego wyglądu, przeciwnie, przywodził na myśl stare
podobizny urodziwych piratów.
Dan mógłby pozować na okładkę jednej z tych romantycznych powieści, które
widywała w supermarketach i kioskach. Miał prosty nos, a wokół oczu te rozkoszne
zmarszczki, które kobiety lubią u mężczyzn, a u siebie przeklinają, nazywając je
kurzymi łapkami. Był bardzo przystojny i każda kobieta byłaby dumna z jego
towarzystwa – jej samej nie wyłączając.
To ją zdumiało. Czyżby zaczynała myśleć o sobie jako o kobiecie? Na jej planecie
nie było osobnych słów na określenie mężczyzny i kobiety. Wszyscy byli po prostu
Herfronitami. Wszyscy byli równi. Jakie to dziwne.
Dan wyciągnął ramię i dotknął dłonią jej karku.
– Dziękuję – powiedział.
– Skąd wiedziałeś? – spytała, zaskoczona. Niemiła była świadomość, że Dan jest
w stanie odczytać jej myśli. Sądziła, że skutecznie zablokowała swój umysł. Powoli
zaczynała pojmować, jak Dan się czuł, gdy to ona wdzierała się nieproszona w jego
myśli.
– Patrzyłaś na mnie z uśmiechem. Założyłem, że to ja go wywołałem i że albo
przywołałaś miłe wspomnienia, albo wystawiasz mi laurkę. Wybrałem to drugie.
Kendra rozluźniła się. Więc nie straciła zdolności blokowania.
Cofnął rękę i poczuła się okradziona z ciepła jego dotyku. Nie mogła jednak sama
sięgnąć po dłoń Dana – ryzykowałaby bowiem odrzucenie.
– Ludzie też mają swoje sposoby odczytywania uczuć innych. To nie zawsze jest
złe. – Słowa Dana przerwały tok jej myśli.
– Nigdy nie mówiłam, że jest. – Z trudem wydobyła z siebie głos. Aż do bólu
pragnęła jego dotyku, ale im bardziej chciała z nim być, tym mocniejszy był jej lęk.
– Nie musiałaś mówić. Nie jesteśmy od was gorsi, kochanie. Po prostu inni.
– Naprawdę? Nie zauważyłam. – Uniosła brwi i obrzuciła Dana spojrzeniem.
Roześmiał się, zadowolony, że Kendrze wrócił dobry humor.
– Zauważyłaś, oj, zauważyłaś. Cały czas mi to udowadniałaś.
Kendra bez słowa wpatrzyła się w okno. Może sobie zgadywać jej myśli, ale ona
sama nic mu nie powie.
Dan zatrzymał samochód na niewielkiej stacji benzynowej tuż przed uroczym,
wiktoriańskim miasteczkiem Gonzales. Wysiadł z samochodu, a Kendra przyglądała
się, jak wręcza właścicielowi kartę kredytową i zaczyna tankować paliwo. To było
ryzykowne, bo policja mogła już wiedzieć o kradzieży. Kendra złapała myśl
właściciela, że gdy nie będzie mieć nic do roboty, siądzie w kantorku i przez CB
posłucha sygnałów kierowców ciężarówek z autostrady.
Miała zamiar dalej śledzić jego myśli, gdy tuż za nią zatrzymał się policyjny
samochód patrolowy. Wstrzymała oddech i poszukała wzrokiem Dana.
Znieruchomiał, po czym poruszył się niezgrabnie. Porozumiała się z nim, uspokajając,
ż
e dowie się wszystkiego, co może być dla nich istotne. Zaraz potem zwróciła się ku
myślom policjanta.
Młody człowiek był zły na żonę o coś, co wydarzyło się rano. Nie było to nic
ważnego, ale żona ciągle to robiła, a jego to nieodmiennie irytowało. Poprzedniego
wieczoru pojechał do domu policyjnym samochodem i dopiero przed chwilą zobaczył
oficjalną listę zadań na dzisiaj. Miał wrażenie, że wszystko wali mu się na głowę.
W pewnym momencie rzucił okiem na tablicę rejestracyjną. Kendra wyczuła, że
coś jest nie w porządku. Policjant rzucił krótkie „o cholera!”, po czym podszedł do
Dana, zanim Kendra miała okazję go przygotować, i zaczął mówić. Dan wyglądał na
zaskoczonego, potem rozgniewanego, ale Kendra zorientowała się, że panuje nad
sytuacją. Gdy już wsiadł z powrotem do samochodu, z trudem powstrzymywała
ciekawość. Nie zrozumiała tego, co udało się jej przechwycić.
– O co mu chodziło? – zapytała.
– Nasza rejestracja wskazuje, że samochód należy do inwalidy – powiedział przez
zaciśnięte zęby Dan.
Nie była pewna, jakie to ma dla nich znaczenie.
– Ale czego chciał ten policjant?
– Zwracał mi uwagę, bym nie używał specjalnego miejsca postojowego, jeśli w
samochodzie nie ma niepełnosprawnej osoby. Nie wolno nam robić użytku z tej
rejestracji.
Czekała na pointę, ale Dan milczał.
– I to wszystko?
Przytaknął, wpatrzony w lusterko wsteczne.
– No to znikajmy stąd. – Odchyliła się na oparcie, pragnąc jak najszybciej usunąć
Dana z pola widzenia policjanta. Poza tym, skoro miała go chronić, musiała
wprowadzić kilka zmian.
– Właśnie mam ten zamiar.
Siedziała spięta aż do chwili, gdy od Houston dzieliło ich kilkadziesiąt
kilometrów. Stara szosa numer 90 prowadziła ich ku południowozachodniej części
miasta.
– Dan, wysadź mnie na przedmieściach – poprosiła Kendra zdecydowanym
tonem.
Głos Dana był równie stanowczy.
– Nie ma mowy. Jesteś ze mną aż do końca, złotko.
– To nierozsądne – przekonywała go. – To jest twój świat i musisz w nim
funkcjonować. Jeśli się rozdzielimy, Dirk nie będzie wiedział, jak nas szukać. Dzięki
temu zyskasz dość czasu, by się ukryć, a nasze szanse wzrosną.
– Herfronicka logika nie zawsze ma zastosowanie na Ziemi, kochanie. Jeśli
Kowboj znalazł mojego dżipa – a myślę, że tak – to wie dokładnie, gdzie mieszkam.
Moja polisa ubezpieczeniowa jest w skrytce, z adresem wypisanym na każdej stronie.
Będzie wiedział, dokąd jedziemy i którędy. I zapewniam cię, że nie zawaha się przed
użyciem natychmiastowej i śmiertelnej mocy.
– Nie wiedziałam – powiedziała cicho, zaskoczona, że polisę ubezpieczeniową
trzyma się w samochodzie, a wszystkie inne dokumenty w sądach na mikrofilmach, w
każdym razie tak ją uczono. Jej szkolenie najwyraźniej było bardzo niedokładne. Tak
wiele musiała się nauczyć i tak mało miała na to czasu. – Skoro tak jest, czy nie lepiej
byłoby szukać kryjówki gdzie indziej?
– Houston to moje terytorium, kochanie. Kowboj go nie zna. Gdybyśmy pojechali
do innego miasta, żaden z nas nie byłby u siebie i żaden nie miałby przewagi. –
Spojrzał na nią, zauważając natychmiast, jak bardzo jest blada. Kendra na nowo
uświadomiła sobie niebezpieczeństwo. – Zapamiętaj moje słowa, to rozgrywka na
ś
mierć i życie. On nie spocznie, póki nas nie zabije, a dla nas nie ma żadnej
przyszłości, jeśli on zostanie przy życiu. Tak czy inaczej, ktoś zginie.
– Nie.
Dan nie odpowiedział. Wiedział, że Kendra potępia i odrzuca przemoc. Nie było
jednak innego wyjścia.
Z każdym kilometrem Kendra stawała się coraz bardziej zamyślona. Modliła się,
by wszystkim udało się wyjść z tego cało, a przede wszystkim, żeby Dan przeżył i
mógł znowu kogoś pokochać. Zasługiwał na to. Po wszystkich swoich tragicznych
przejściach zasługiwał na mądrą, wierną miłość.
Otwarła usta, by coś powiedzieć, ale w tym momencie poczuła obcą ingerencję.
– Przygotuj się – rzuciła szybko i skupiła myśli na nijakim, szarym pejzażu swej
własnej planety. Czuła, jak ciało Dana napina się w oczekiwaniu na pierwszy atak.
Z wrodzoną sobie dokładnością uspokoiła własne emocje. Tylko tyle mogła
zrobić. Miłość do Dana i strach o ich życie wypełniały ją bez reszty. Ponownie
poczuła słaby impuls.
Dan mocno przyciskał pedał gazu, gdy mknęli przez następne miasteczko.
Chciała mu powiedzieć, by zwolnił, ale bała się ubrać to w słowa. Była pewna, że
Kowboj znów będzie próbował, więc nie wolno jej było się rozpraszać – nie powinna
przecież niczego ułatwiać ich prześladowcy, nawet niechcący.
Odetchnęła głęboko i skupiła się ze wszystkich sił. Była gotowa. Tymczasem
czekała ją niespodzianka.
Impuls nie pochodził od Kowboja.
– Zwolnij – rozkazała cicho Danowi.
Minęła prawie minuta, nim zrozumiał, co do niego mówi, i lekko przycisnął
hamulce.
– Zatrzymaj się – poleciła. – Zjedź na pobocze.
Brwi Dana powędrowały w górę niemal do linii włosów. Spojrzał na nią, potem z
powrotem na drogę.
– Zwariowałaś? Nie mam zamiaru popełniać samobójstwa i tobie też na to nie
pozwolę.
– Proszę, zrób, co ci mówię – nalegała, usiłując utrzymać słabe połączenie.
Przeklinając pod nosem, Dan zjechał na pobocze i siedział w napięciu,
obserwując dziewczynę. Miał nadzieję, że uda mu się przechwycić myśli Kowboja i
ochronić ją przed bólem. Kendra ignorowała go zupełnie, skupiona na przekazie.
Danowi zdawało się, że minuty upływały wolno niczym godziny, gdy
niecierpliwie wiercił się w fotelu. Kendra całkowicie się wyłączyła, skupiona na
rozmowie.
Była zupełnie zaskoczona.
Rozmawiała myślami z człowiekiem, który niedaleko sadził coś na polu. Był na
Ziemi od ponad dziewięciu lat. Przybył tu w związku z pewnym eksperymentem, o
którym nigdy nie słyszała. Był to Kau, Herfronita z drugiego pokolenia. śałował, że
genetycznie nie jest tak zaawansowany, jak ona. Według niego, krótkie nogi i typowa
dla Herfronity przysadzista sylwetka były na Ziemi przeszkodą. Z powodu różnic w
budowie wewnętrznej lekarze uważali go za odmieńca. Cieszył się tylko, że nie jest
ś
lepy na kolory, jak Starsi.
Byli tu i inni, powiedział Kendrze. Znaleźli sposób, by żyć z ludźmi, unikając
Strażników. Nie zwracali na siebie uwagi, właściwie nie utrzymywali ze sobą
stosunków. Każdy z nich miał własne, sekretne powiązania i od czasu do czasu
spotykali się w małych grupkach. I to wszystko. Wszyscy pragnęli tylko jednego – żyć
jak ludzie i żeby im dano spokój. Gdy Strażnicy ich odnajdywali – co się czasami
zdarzało – znikali.
Dan złapał jedną czy dwie myśli i był tak samo zaskoczony jak Kendra. Czy świat
zwariował?
Kendra zadała rolnikowi kilka pytań dotyczących Strażników, w końcu mówiąc
mu, że jeden z nich ją ściga. Rolnik oznajmił, że podczas całego pobytu na Ziemi nikt
nigdy go nie szukał.
Chwilę później zablokował swoje myśli i zerwał połączenie.
– Co się stało? – niecierpliwił się Dan.
Kendra nie potrafiła mu wyjaśnić. Nie mogła wprost uwierzyć, że ktoś z jej
pobratymców został tu, na Ziemi. Dlaczego Starsi na to pozwolili? Gdzie byli
Strażnicy? Czy rolnik miał rację i na Ziemi mieszkało więcej Mai i Kau? A jeżeli tak,
to gdzie są? I co robią?
Na Herfronie istniały komitety lub kooperatywy, których praca służyła wszystkim.
Wielu Herfronitów pracowało w więcej niż jednej takiej grupie i radowała ich myśl,
ż
e są tak bardzo zajęci. Tutaj było inaczej. Każdy był indywidualnością i – jak to
określano – robił swoją robotę. Jak do tego doszło, że Herfronici potrafili dostosować
się do życia na Ziemi?
– Przestań szukać różnic, kochanie – powiedział Dan i zrozumiała, że czytał w jej
myślach. – Popatrz na podobieństwa.
Drogowskaz, który właśnie minęli, informował, że do centrum Houston jest
jeszcze pięćdziesiąt kilometrów. Kendra wciąż myślała o rozmowie z rolnikiem.
– Nie rozumiem tego, Dan. Tu każdy jest osobną, swobodnie egzystującą istotą.
Przypominacie jednak Herfronitów, gdy skrzykujecie się dla jakiegoś zadania.
– Powiedziałem ci przecież, że są między nami podobieństwa – odparł,
wzruszając ramionami..
– Może. Nie jestem pewna – szepnęła, i zmieniając temat rzekła w zamyśleniu: –
Teraz zastanawiam się, ilu moich ziomków tu jest. I dlaczego Kowboj ściga tylko nas,
a nie na przykład tamtego farmera?
– Najwyraźniej nadepnęliśmy mu na odcisk – stwierdził sucho Dan, ale wiedziała,
ż
e on też się nad tym zastanawia. – Ma moje dane i wie, że jesteś w ciąży.
– To nie wyjaśnia, dlaczego wybrał akurat nas.
– A kto wie, o co mu chodzi? Może nie spodobaliśmy się mu, a może chce się
wykazać przed przełożonymi, a my jesteśmy najłatwiejszym celem. A może dlatego,
ż
e zniszczyłem slajdy – snuł przypuszczenia Dan.
– Wielkie nieba, nigdy bym nie sądziła, że coś takiego może się zdarzyć. Zabije
nas, bo akurat nas potrafi wyśledzić?
– Zabiję go, zanim zdąży skrzywdzić ciebie.
Mówił z tak absolutnym przekonaniem, że Kendra poczuła dreszcz.
– To nie jest w porządku – zaprotestowała słabo. – Nie powinno się zabijać.
Dan miał właśnie odpowiedzieć, gdy w jego mózg wdarł się bolesny impuls. Jego
nadawca był tak wyraźnie rozpoznawalny, jakby pokazał swą twarz lub odciski
palców.
Dan nacisnął pedał gazu i ruszył szybko ku majaczącemu w dali śródmieściu
Houston. Walczył o życie Kendry i swoje.
Kowboj wrócił.
ROZDZIAŁ 9
Gnali przed siebie z szaleńczą prędkością. Wąska, dwupasmowa szosa, którą
jechali dotychczas, zlała się z inną, potem następną, i wkrótce pędzili autostradą ku
widocznej na horyzoncie grupie wieżowców.
Ingerencja Kowboja była słaba, ale stanowiła mrożące krew w żyłach
przypomnienie, że wciąż ich ściga. Czas konfrontacji zbliżał się nieubłaganie.
Kendra oparła dłoń na udzie Dana, jakby fizyczny kontakt miał im obojgu dodać
otuchy. Czuła się całkowicie zagubiona – i nie chodziło tylko o sprawę powrotu na
Herfron czy strach przed śmiercią. Skomplikowało się jej życie osobiste, którego
praktycznie do tej pory nie miała. Spotkała Dana i wszystko potoczyło się inaczej, niż
planowała. Czyżby go pokochała?
Było to pytanie retoryczne. Kendra doskonale zdawała sobie sprawę ze swoich
uczuć, ale nie chciała na razie mówić o tym głośno.
Prawda była taka, że kochała go bardziej niż własne życie.
Popatrzyła na siedzącego obok mężczyznę, jakby jego widok dawał nadzieję na
szczęśliwe zakończenie tej ponurej przygody.
Na próżno.
Dan zaciskał dłonie na kierownicy, aż zbielały mu kostki palców. Jego zwykle
pogodna twarz zastygła w wyrazie skupienia. Pełne i miękkie usta przypominały
wąską linię, a na zaciśniętej szczęce pod skórą drgał mięsień.
Spróbowała delikatnie dotrzeć do jego umysłu, ale okazało się to niemożliwe.
– Przestań – rzucił.
Wycofała się.
– Nie odgradzaj się ode mnie, Dan. Pozwól mi.
– Nie teraz, skarbie. Skąd mogę mieć pewność, że to ty? Kowboj może zmienić
taktykę i dla odmiany spróbować łagodnością sforsować blokadę. A wtedy szybko
byłoby po nas.
Dan był optymistą, jeśli naprawdę uważał, że jest w stanie przeciwstawić się
Strażnikowi, pomyślała Kendra.
– Nie sądzisz chyba poważnie, że mamy szansę w starciu z kimś takim jak on?
Kiwnął głową.
– Musimy tylko odgadnąć, dlaczego nas ściga. Wtedy potrafimy go przechytrzyć.
W śmiechu Kendry nie było wesołości.
– No jasne. Dlaczego nie przyszło mi to do głowy? Dan westchnął ciężko.
– Nie twierdzę, że to będzie łatwe. Powiedziałem tylko, że powinniśmy się
dowiedzieć, co nim kieruje.
Czy Dan nie zdaje sobie sprawy, że herfronicki Strażnik nie ustąpi mu pola?
Zamiast uciec i schować się przed nim, jak zrobił to spotkany przy drodze rolnik, Dan
dążył do starcia. Była przekonana, że w razie spotkania wynik byłby przesądzony.
– On ma przewagę. Gdyby było inaczej, rolnik nie zakończyłby tak szybko
rozmowy.
– Rolnik się bał, kochanie. Chronił swoich bliskich i sposobu życia. Na jego
miejscu też bym tak postąpił.
– Ty? – Potrząsnęła przecząco głową. – Nie sądzę. Ty byś pewnie złapał swoje
wierne widły i ruszył kłopotom na spotkanie, gotów do upadłego bronić domu i
rodziny. Zresztą czy nie to właśnie planujesz zrobić?
Dan uśmiechnął się z wysiłkiem, ale w każdym razie sprowokowała go do
odpowiedzi.
– Niezupełnie, skarbie. Chcę żyć, a nie wyglądać jak artystyczna wizja malarza
przeniesiona na płótno.
Kendra przechyliła się i położyła mu dłoń na ramieniu. Za wszelką cenę pragnęła
dotrzeć do jego myśli.
– Więc ucieknijmy. Prawdopodobnie nie może jechać za nami poza ten stan. Ty
możesz wyruszyć, dokąd zechcesz. Możesz zacząć od nowa.
– Wyjaśnijmy to sobie. Mówisz „my”, ale w gruncie rzeczy zamierzasz trzymać
się mnie, póki nie znajdziesz jakiegoś sposobu powrotu na swoją planetę. Zgadza się?
Kendra skrzywiła się. Te słowa wypowiedziane na głos brzmiały gorzej niż
powtarzane w duchu. Próbowała przekonać siebie, że wszystko jest w porządku, ale
myśl o opuszczeniu Dana była niemal tak samo bolesna jak myśl o porzuceniu na
zawsze swojej planety. Dla własnego bezpieczeństwa nie powinna poddawać się
uczuciom, bo mogły całkowicie nią zawładnąć, pozbawić woli i uzależnić od
jedynego człowieka, który był w stanieją zatrzymać na Ziemi.
– Zgadza się? – naciskał Dan.
– Zgadza się – potwierdziła z pełnym rezygnacji westchnieniem.
On również westchnął ciężko i Kendra czekała na jakiś wybuch, na
uzewnętrznienie gniewu. Panowała cisza.
Bardzo delikatnie spróbowała wejść w jego mózg. Nie była w stanie uchwycić ani
jednej myśli.
– Dan? Czy wszystko w porządku?
– Jasne – rzucił krótko. – Ściga nas morderca, ale poza tym wszystko w
najlepszym porządku.
– Mów do mnie, Dan – prosiła cicho. – Pozwól mi poznać twoje myśli.
Dan przeczesał palcami włosy. Wyglądał na wyczerpanego.
– Cała ta historia nie ma sensu. Musimy walczyć, by zostać przy życiu. Jeśli
wygramy, w nagrodę mnie opuścisz. Jeśli przegramy, razem z tobą stracę życie.
Łzy ścisnęły ją za gardło. Odetchnęła z trudem, a potem dotknęła go znowu,
usiłując bez słów przekazać mu, jak trudne i skomplikowane jest to również dla niej.
Nadaremnie. Dan ponownie zamknął się w sobie.
Najwyższa pora postawić sprawę szczerze i otwarcie.
– Tobie i mnie może się to nie podobać, aleja nie widzę innego rozwiązania, Dan.
Pochodzimy przecież z dwóch różnych planet! Trudności, jakie z tego wynikną, nie
da się rozwiązać wizytą w poradni małżeńskiej! Kłopoty będą narastały.
– Dlaczego?
– Dlatego... – zaczęła, ale urwała, nie znajdując właściwych słów. – Dlatego... –
Zamilkła. Na próżno starała się skupić. – Bo to by się nie udało – dodała.
– Cóż za celny argument – zakpił gorzko. – Jesteś matką mego dziecka, a kocham
cię tak bardzo jak nikogo w świecie. Dlaczego miałoby się nam nie udać?
Patrzyła przez przednią szybę, zrezygnowana, ponieważ nie potrafiła przedstawić
racjonalnych argumentów, i rozdarta, bo wiedziała, że Dan ma rację. Nie chciała
jednak jej przyznać.
– Szukasz czegoś, czego nie jestem w stanie ci dać.
– Czego? Przywiązania? Zaufania? Lojalności? – spytał. – Miłości?
– Coś w tym rodzaju – wykrztusiła w końcu, świadoma, że może mu ofiarować to
wszystko z naddatkiem.
Dan nic nie odpowiedział.
Wszystko jedno, czy był rozgniewany, smutny czy zniechęcony, zawsze
przyprawiał ją o szybsze bicie serca. Zanim przybyła na Ziemię i wchłonęła myśli i
emocje tamtej Kendry, nigdy nie przyszło jej do głowy, by również dla siebie
zapragnąć tego, o czym mówił. Nie znała miłości, nie wiedziała, co to uczucie z sobą
niesie. Stało się inaczej, niż przewidywała i planowała. Wbrew wszelkim regułom
zaangażowała się, a przez to i zmieniła. Nie była już wyłącznie Herfronitką, nie stała
się także w zupełności Kendrą, żoną Dana, choć przyswoiła sobie przemyślenia i
pragnienia tamtej zmarłej kobiety. Kim więc była i dlaczego z całego serca pragnęła
tego wszystkiego, o czym mówił Dan...
Chciała opowiedzieć Danowi, jak głęboko przenikało ją to ludzkie uczucie zwane
miłością. To miłość dodawała jej sił, nadawała życiu smak i uświadamiała, jak drogi
jest jej Dan. Chciała wyjaśnić mu wszystkie sprawy dotyczące jej planety,
wytłumaczyć, że ich odmienne pochodzenie nigdy nie pozwoli stworzyć im
prawdziwej jedności i autentycznego porozumienia. Ale pragnęła także usłyszeć, jak
on nie przyjmuje jej słów do wiadomości, jak przekonuje ją, żeby się jeszcze raz
zastanowiła.
Nadal jednak milczała.
Dan nigdy nie odrzucił jej argumentów.
Mocny i bolesny impuls pochodzący od Kowboja wdarł się nagle w jej umysł.
Kendra skuliła się, a potem oczyściła mózg z wszelkich myśli i zmusiła się do
zablokowania jego ataku.
– Znalazł nas – powiedziała tylko krótko. Dan zrozumiał natychmiast. Czuła, jak
cały się spręża w oczekiwaniu.
Nacisnął na gaz i samochód skoczył naprzód. Zamiast zmieszać się z rzeką
samochodów, Dan wysunął się na ich czoło. Zerknął w lusterko wsteczne i aż zmrużył
oczy na widok znajomego dżipa.
– Niech go cholera! – mruknął pod nosem. – Ukradł mój samochód!
Kendra nie musiała się odwracać. Kowboj stał się nieostrożny, pozwalał jej
dotrzeć do fragmentów myśli. A może po prostu nie był w stanie równocześnie
pilnować blokady swego umysłu i manewrować w gęstym ruchu ulicznym? Dan miał
rację: życie w małym Lajitas nie przygotowało go do prowadzenia auta w
ś
ródmiejskim ruchu Houston. Może więc jednak nie był aż tak niezwyciężonym
przeciwnikiem...
ś
ółtozielony drogowskaz informował, że następny zjazd z autostrady prowadzi do
centrum. Dan skręcił na prawy pas.
– Dokąd jedziemy? – spytała Kendra, obiema dłońmi trzymając się drzwi. Sonda
Kowboja znów jej dosięgła i dziewczyna krzyknęła z bólu. Dan szybko skręcił
kierownicą, przybliżając furgonetkę do zewnętrznej rampy.
– Nie pytaj. Nie myśl – powiedział ponuro. – Po prostu trzymaj się mocno.
Zrobiła, jak jej kazał. Wiedząc, że Kowboj nie może atakować równocześnie
dwóch umysłów, usiłowała ściągnąć jego uwagę na siebie. Dan miał rację, walczyli o
swoje życie. Impulsy wysyłane przez Kowboja powodowały ból, ale były niską ceną
za jeszcze jeden dzień życia. Może zdarzy się jakiś cud...
Dlaczego? – spytała w końcu swego wroga. Dlaczego sprawiasz nam ból? Co
chcesz dzięki temu uzyskać?
Jeśli pozostaniesz na Ziemi, odpowiedział Kowboj, będziesz stanowić zagrożenie
dla całego przedsięwzięcia. Nie wolno pozwolić, żeby to nastąpiło.
Jak mogłabym to zrobić?
Byłabyś wolna i nosiłabyś dziecko, którego geny nie są doskonałe. Gdyby inni się
o tym dowiedzieli, wszystko by przepadło.
Jacy inni? Jakie wszystko?
Inni Herfronici. Odwołano by mnie na Herfron, bym się wytłumaczył z twojej
słabości. To się nie może zdarzyć. Nie pozwolę na to.
Usiłowała przekonać go logicznymi argumentami.
Czy nie tęsknisz za Herfronem?
Oczywiście, że nie.
Wszyscy tęsknią za swoim domem.
Gdybyś mogła, zostałabyś z tym mężczyzną. Czułem to. Moim zadaniem jest
dopilnować, byś wróciła na swoją planetę albo nie była w stanie spędzić tu życia.
Ponieważ nie byłaś posłuszna, nadeszła pora, by z tobą skończyć.
Czemu nie zajmiesz się mną, a jego nie zostawisz w spokoju, błagała. Możesz
usunąć mu pamięć.
Ta metoda nie zawsze jest skuteczna. Nie mogę ryzykować niepowodzenia.
Ależ chodzi o jego życie!
To co? Przecież nie o moje.
Nie mogła w to uwierzyć. W jakiś pokrętny sposób Kowboj wierzył, że te ostatnie
słowa usprawiedliwiają jego działania.
Zaczęła drżeć na całym ciele. Czy na Ziemi znajdowali się inni Herfronici, którzy,
tak jak rolnik, żyli spokojnie i szczęśliwie?
Centrum Houston sprawiało imponujące wrażenie. Nigdy jeszcze nie widziała
tylu przeszklonych budynków. Dan skręcił między dwa z nich i Kendra musiała
złapać się deski rozdzielczej, by nie wylądować na jego kolanach. Miała rozpięty pas
bezpieczeństwa – dopiero teraz po niego sięgnęła.
Dobiegł ich pisk opon jadącego za nimi dżipa. Kendra rzuciła okiem w boczne
lusterko i dostrzegła twarz Dirka. Wyrażała ona upór, wolę walki i determinację. Ten
widok zmobilizował jej siły. Przeżyją! Muszą!
Dan zatrzymał się przed gmachem, nad którego wejściem widniał napis „PARK”.
– Za mną! – krzyknął, otwierając drzwiczki samochodu i biegiem rzucając się ku
wejściu.
Na moment zatrzymał ją przeklęty pas bezpieczeństwa, ale zaraz wyskoczyła z
samochodu i dogoniła Dana. Razem prześlizgnęli się przez podwójne drzwi, ale
wpadając do holu, usłyszeli pisk hamulców i trzask drzwiczek dżipa.
Dopiero po chwili Kendra zorientowała się, że Dan wyprzedził ją i znalazł się w
przodzie. Kolory i aranżacja przestrzeni zafascynowały ją, zmuszając do zwolnienia
kroku. Rozejrzała się po jasno oświetlonym, sięgającym na wysokość trzech pięter
supermarkecie spożywczym, hałaśliwym jak cyrk, barwniejszym niż chustki
wyciągane z cylindra przez magika.
Dan wrócił, chwycił ją za rękę i pociągnął przez czekający na wejście do licznych
restauracji tłum.
Przebiegli przez całą długość miejskiego pasażu handlowego, przeciskając się
między klientami w szalonym pędzie ku... Kendra nie wiedziała ku czemu.
Nagle w budynku odbił się echem świszczący dźwięk. Coś przeleciało tuż koło
ucha Kendry. Witryna przed nimi z brzękiem rozpadła się na tysiąc kawałków. Ludzie
zaczęli krzyczeć, dzieci płakać.
Z bijącym sercem, wczepiona z całej siły w dłoń Dana, Kendra biegła dalej.
Nagłym szarpnięciem skierował ją ku jadącym w dół schodom.
– Co to jest? – krzyknęła, gdy zbiegali po przesuwających się stopniach.
– Schody ruchome! – odkrzyknął, odpychając na bok mężczyznę w eleganckim
garniturze i przysadzistą kobietę.
– Nagły wypadek! Proszę się odsunąć!
Zbiegli na sam dół, przeskakując po dwa stopnie. Podłoga z zielonego marmuru
rozpościerała się przed nimi jak dywan, zapraszając do systemu podziemnych tuneli
długości niemal dziesięciu kilometrów, łączących większość najważniejszych
gmachów centrum Houston. Pokryte beżową wykładziną ściany tłumiły odgłos
kroków. Mijali ludzi spieszących do pracy lub wracających do domu. Na chwilę
zablokowało im drogę kilka elegancko ubranych kobiet – po skręceniu w boczny
korytarz wpadli na nie z impetem.
Dan obejrzał się przez ramię, ale gęsty tłum nie pozwalał mu dostrzec Kowboja.
Natychmiast jednak usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Mężczyzna, sprzedający
obwarzanki z ruchomego straganu, zaklął głośno: srebrzysty daszek nad wózkiem
dymił. Srebrna powierzchnia musiała odbić promień lasera Kowboja, bo na suficie
również widniała czarna, dymiąca dziura.
Z sercem bijącym tak mocno, że nie słyszał własnego głosu, Dan pociągnął
Kendrę za sobą.
– Uciekajmy!
Zielona marmurowa podłoga ustąpiła miejsca brązowej. Lampy, dotychczas w
formie nowoczesnych kul wbudowanych w podwieszony sufit, przyjęły formę
fluoryzujących prostokątów. Dan wciągnął Kendrę do dużego sklepu, po drodze o
mało nie przewracając wrzeszczącego berbecia, usiłującego umknąć swojej matce.
– Nie ma drugiego wyjścia – rzuciła Kendra bez tchu. Łapiąc oddech, Dan stanął
przed ścianą, w której powinny znajdować się prowadzące na zewnątrz drzwi.
– Skąd wiedziałaś?
– Ktoś mi powiedział. – Rozglądała się wokół, szukając osoby, która przekazała
tę informację. Gdyby nie była u kresu sił, zapewne zatrzymałaby się i spróbowała
przemyśleć to, co się działo. Zamiast tego poprowadziła Dana ku wejściu.
Gdzie jesteś?
Robią zakupy z moimi dziećmi, odpowiedział ktoś. Biegnijcie dalej. On właśnie
wszedł do sklepu i zagląda w prawe przejście, pod tablicą „Kosmetyki”.
Kendra rozejrzała się po zawieszonych pod sufitem tabliczkach i znalazła tę, pod
którą stał Kowboj. Pociągnęła Dana za sobą. Przecisnęli się przez drzwi i biegli dalej
przez hol.
Znów ktoś przesłał Kendrze myśl.
Widzą, jak wychodzi ze sklepu. Biegnijcie i wydostańcie się stąd! Przez bank!
Kendra była zupełnie zaszokowana. Nadawcą nie była ta sama osoba co wcześniej
w sklepie, ale inna Herftonitka, znajdująca się gdzieś w tunelu.
Gdzie jest bank? – spytała, ale odpowiedź nie była całkiem jasna.
Dalej przed wami.
Co tu robisz? – pytała gorączkowo, biegnąc przez hol.
To samo co ty. śyją, nadeszła odpowiedź. Jest nas tu więcej.
Kendra nie miała czasu pytać dalej. Dan znów wysunął się przed nią i skręcił w
korytarz, wiodący ku pustemu punktowi ksero. W miarę jak hałaśliwy tłum zostawał z
tyłu, coraz donośniej rozbrzmiewał odgłos ich kroków. Wpadli do następnego holu,
potem znów biegli korytarzem, znów przez hol – i stanęli. Przed nimi widniała
niewielka, kwadratowa przestrzeń z kilkoma drzwiami i wejściem do windy.
Dan kilkakrotnie nacisnął przycisk windy, ale bez rezultatu. Kendra rozejrzała się.
Jedne drzwi prowadziły najwyraźniej do ubikacji, inne nie były oznaczone, a zza
szerokich, podwójnych dochodził głośny, jednostajny pomruk.
Dan puścił dłoń Kendry i biegł od drzwi do drzwi, próbując je otworzyć.
Wszystkie były zamknięte na klucz.
Od strony głównego korytarza rozległ się odbity echem krzyk. Dan zwrócił się ku
podwójnym drzwiom. Z całej siły szarpał nimi i ciągnął, aż jedno skrzydło
odskoczyło, ukazując pomieszczenie wentylatorni i centrum systemu klimatyzacji.
Był to długi pokój, wypełniony rurami o dużych przekrojach, pomalowanymi na
jaskrawe kolory i otulonymi izolacją. Rury biegły po podłodze, wspinały się po
ś
cianach na sufit, a następnie rozchodziły w różnych kierunkach.
– Cholera – mruknął, widząc, że nie ma już odwrotu. Więc to tu się wszystko
rozstrzygnie. Popchnął Kendrę na podłogę między dwiema rurami. – Zostań tu i nie
podnoś głowy! Pod żadnym pozorem nie pozwól, by cię spostrzegł! – rozkazał.
Następnie zamknął drzwi do holu, zaryglował je od środka, przesunął się na bok i
przywarł plecami do ściany.
Usiłował zachowywać się najciszej, jak umiał, ale i tak Kendra słyszała i jego
głośny oddech, i niespokojne bicie serca. Chciałaby go objąć i utulić, ale nie mogła.
Gdyby teraz odwróciła jego uwagę, byłby to koniec jedynej, nikłej szansy na
przeżycie.
Od kiedy zaczęli tę zabawę w chowanego, Kowboj nie próbował wejść w myśli
ani jej, ani Dana. Zapewne nie potrafi równocześnie ścigać kogoś i wnikać w jego
myśli. Było to trudne, a dla kogoś, kto nie był przyzwyczajony do hałasu i pośpiechu
wielkiego miasta – niemal niemożliwe. Ona, na szczęście, dzięki Danowi nie musiała
skupiać się na każdym następnym ruchu.
Wkrótce jednak Kowboj zatrzyma się i spróbuje ich odszukać. Nie mieli szans na
ukrywanie się w nieskończoność – ostatecznie Dirk wiedział, gdzie Dan mieszka.
Nie, musieli pozwolić Kowbojowi, by ich teraz odnalazł, teraz, gdy mieli nad nim
lekką przewagę. Wiedząc, że przewyższa Dana w blokowaniu dostępu do swego
umysłu, postanowiła udawać, że nie są razem. Niech Kowboj uzna, że poszła w
innym kierunku. Wpadnie tu za Danem, a wtedy może uda jej się na moment
odwrócić jego uwagę.
Odetchnęła głęboko, usunęła z mózgu wszystkie myśli i wpatrzyła się w rury
przed sobą. Pod jedną z nich dostrzegła wepchniętą pustą puszkę po piwie, jedną z
tych „srebrnych kul”, które Dan pokazał jej w Lajitas. Automatycznie wyciągnęła po
nią rękę.
Oddech Dana uspokajał się powoli. Oparł głowę o ścianę, skrzywił się i zamknął
oczy. Napięcie było tak silne, że oboje pragnęli, by już było po wszystkim bez
względu na ostateczny rezultat.
Nagle Dan chwycił się za głowę.
Kowboj ich odnalazł.
Drzwi otworzyły się powoli i ostrożnie. Kowboj stanął w progu, niezdecydowany.
Kendra usiłowała odwrócić jego uwagę od Dana. Kowboj rozejrzał się po pokoju, a
nie mogąc jej dostrzec, skierował laser ku środkowi pomieszczenia. Usiłując
wyciągnąć Kendrę z kryjówki, przekazał jej imię Dana i obraz okrucieństw, których
ma zamiar się na nim dopuścić.
Akurat tego momentu Dan potrzebował. Rzucił się ku uniesionej ręce Kowboja i
z całej siły uderzył w nią wyciągniętym ramieniem. Niestety, był zbyt wolny. Dirk
dostrzegł ruch i udało mu się uniknąć bezpośredniego ciosu, choć uderzenie nim
wstrząsnęło.
Herfronita krzyknął, postąpił krok w głąb pokoju, potknął się i po chwili odzyskał
równowagę. Z uśmiechem na ustach skierował laser na Dana.
– Gdzie ona jest?
– Tu jej niema.
Dirk wysłał przeszywający impuls wprost do mózgu Dana.
– Gdzie ona jest? – powtórzył.
Dan zacisnął zęby i zaczerpnął powietrza. Miał wrażenie, że głowa zaraz mu
pęknie.
– Gdzieś, gdzie jej nie dopadniesz, ty skur...
Kendra usłyszała krzyk pełen cierpienia, jeszcze zanim uniosła głowę, by
spojrzeć, co się dzieje. Jasnoczerwona krew szybko rozlewała się dużą, ciemną plamą
po dżinsach , na udzie Dana.
Gniew wypełnił każdą komórkę jej ciała. Zerwała się na równe nogi, ściskając w
dłoni jedyną broń – zgniecioną puszkę po piwie.
Dirk strzelił do bezbronnego człowieka – człowieka, którego kochała. Stanęła
przed Kowbojem z twarzą wykrzywioną nienawiścią.
– Kendra! Nie! – zawołał Dan, usiłując zasłonić ją własnym ciałem. Postąpił krok
naprzód, ale potknął się o rury.
Kendrę ogarnęła wściekłość. Kowboj zranił Dana. Zranił Dana! Chciała
odpowiedzieć ciosem na cios, zranić Dirka. Chciała go zabić.
Kowboj zwrócił się ku niej z twarzą wykrzywioną grymasem przypominającym
uśmiech.
– Jesteś gotowa? – spytał tonem zdawkowej rozmowy. – Miłych snów.
Skierował laser na Kendrę.
– Nic ż tego! – krzyknęła, zasłaniając się puszką po piwie akurat w chwili, gdy
Dirk włączył laser.
Błyszcząca, aluminiowa puszka odbiła promień z powrotem ku drzwiom, tak
samo jak przedtem daszek nad stoiskiem z obwarzankami.
Kowboj szybko strzelił powtórnie.
Kendra działała instynktownie. Znowu użyła puszki.
Z piersi Kowboja zaczął wydobywać się dym. Herfronita chwycił dłońmi za ranę.
Patrzył na Kendrę z takim samym niedowierzaniem jak ona na niego. Potem w
zwolnionym tempie odwrócił głowę w stronę Dana. Otworzył usta, ale nie zdążył już
wypowiedzieć ani słowa.
Kendra przyglądała się w oszołomieniu, jak Kowboj osuwa się na kolana. Z
utkwionym w nią wzrokiem potrząsnął głową. Nie mogą w to uwierzyć, przekazał jej
jeszcze myślami. Potem powoli zamknął oczy i upadł.
Kendra ledwie stała. Usiadła na zimnym betonie, wpatrzona w nieruchomego
Kowboja leżącego na podłodze między nią a Danem. Równocześnie w pokoju rozległ
się trzeszczący dźwięk i umilkł po chwili.
– Kendro. – Dan mówił cicho, ale usłyszała go. – Wielkie nieba, Kendro.
Wciąż oszołomiona, popatrzyła na niego pustym wzrokiem. Nie pojmowała, jak
doszło do tego, że występując w obronie Dana, przyczyniła się do śmierci Herfronity,
choć był on tak groźny... Przeczesała palcami włosy i odgarnęła je z twarzy.
– Co ja najlepszego zrobiłam?
Głos Dana był tak cichy, że z trudem rozróżniała słowa.
– Zrobiłaś to, co musiałaś, kochanie. Jeśli chciałaś żyć, musiałaś go zabić. Ja
spróbowałem, ale mi się nie udało.
– Zabić...
Jej myśl odpłynęła. Od kiedy spotkała tego mężczyznę, przeszła tyle przemian, że
nie potrafiła już ich zliczyć. Była zszokowana tym, co uczyniła. Równocześnie
zadziwiona odkryciem, że Starsi ją okłamywali. Na tej planecie żyło wielu
Herfronitów. Przebywała na Ziemi zaledwie dwa tygodnie, a spotkała czworo. Dwie
osoby pomogły jej dzisiaj uratować życie. śyły tu i pracowały! Nie znalazła ich
przypadkiem – nie, te dwie kobiety specjalnie odszukały ją myślami, by im pomóc
uciec przed Kowbojem. A zatem jej ziomków było pewnie więcej. Znacznie więcej.
Może to właśnie stało się z niektórymi przybyłymi razem z nią? Może postanowili tu
zostać i nie chcieli, by wiedziała i zdradziła ich przed kimś takim jak Strażnik Dirk?
– Kendra, mów do mnie – powiedział Dan cicho.
– Cholera, skarbie, nie oddalaj się tak ode mnie. Nie wiem, co myślisz.
Skupiła na nim całą uwagę. Była żywa i zdrowa. Jej dziecko wciąż było w niej
bezpieczne. A Dan żył. To było najważniejsze.
Drżącymi rękoma pomogła mu wstać. Syknął z bólu, ale oboje wiedzieli, że da
sobie radę. Ona także.
Uśmiechnęła się szeroko. Jej myśli znów wirowały w głowie, mówiąc jej, że ma
sposób, by go uleczyć – tę samą „broń”, która zabiła Kowboja.
– Zaczekaj chwilkę – powiedziała, sięgając po laser. Przyjrzała mu się dokładnie,
usiłując przypomnieć sobie niejasne instrukcje, otrzymane kilka lat temu. Nacisnęła
kilka guzików i nagle kod, którego szukała, pojawił się na małym ekraniku. – Trzymaj
się – poleciła, ostrożnie kładąc urządzenie na podłodze i odsłaniając ranę.
– Cholera – rzucił przez zaciśnięte zęby. – Ostrożnie, skarbie. To moja jedyna
prawa noga.
– Teraz się nie ruszaj – rozkazała, podnosząc pilota i skierowując go na nogę
Dana.
Złapał ją za ramię.
– Czy wiesz, co robisz?
– Lepiej niż ty – odrzekła, nagle bardzo zdecydowana.
– Mocno krwawisz, a trzeba cię szybko wyleczyć. Powinniśmy stąd zniknąć,
zanim jakiś ochroniarz albo monter znajdzie nas z martwym ciałem u stóp.
Nie wyglądał na przekonanego.
– Jesteś pewna, że w ten sposób nie skończysz tego, co rozpoczął nasz przyjaciel?
Jej śmiech poprzedził o sekundę uderzenie w nogę. Dan przygotował się na ból,
ale nic nie poczuł. Jego układ nerwowy niewątpliwie dostał zastrzyk energii, a noga
zaczęła go swędzieć.
Kilka sekund później Kendra zdjęła palec z przycisku i odchyliła się do tyłu.
– W porządku?
Zdumiony tym, co się stało, potwierdził.
– W porządku.
– Zegnij nogę.
– Strasznie się rządzisz, gdy trzymasz w ręku to urządzenie – zauważył, ale
zrobił, co mu kazała. Uniósł brwi. – Nic mnie nie boli.
Roześmiała się.
– To dobrze. Możesz chodzić?
Spróbował. Noga była nieco sztywna, ale poza tym mógł jej używać.
Wciąż uśmiechnięta wsunęła pilota do kieszeni bluzy i odwróciła się, by jeszcze
raz spojrzeć na przewieszone przez rurę ciało Kowboja. Było to straszliwe
przypomnienie, że otarli się o śmierć...
Dan myślał to samo. Objął ją mocno ramionami, zamykając oczy, by nie patrzeć
już na pole bitwy.
– Wciąż się uśmiechasz. Chyba żyjemy.
Kendra roześmiała się z ulgą.
– Tak, żyjemy.
Dan nadal trzymał ją blisko siebie. Nareszcie wielka ucieczka się skończyła.
– Zdaje się, że wygraliśmy, kochanie.
– To ja wygrałam, ty męski szowinisto! – Uderzyła go lekko w żebra. – Jesteś mi
winien nagrodę.
Jego przekorny uśmiech przyprawił ją o bicie serca. Jakież jeszcze ludzkie cechy
w sobie odkryje?
– W takim razie, moja kochana kosmitko, kupię ci ich tuzin – obiecał.
Jednocześnie spojrzeli na martwego Herfronitę. Po śmierci stał się okrąglejszy, jakby
spuchnięty. Jego ciało powoli zaczynało zamieniać się w proch. Za godzinę nie
zostanie z niego nic, oprócz ubrania i szarego pyłu.
– Dan ja...
– To dziwne – powiedział z namysłem, nie spuszczając wzroku z tego, który tak
bezlitośnie ich ścigał. – Za życia wyglądał tak, że Clint Eastwood to przy nim pętak.
A teraz – teraz przypomina raczej wielki pączek z włosami.
– To Kau – przypomniała mu z powagą. – Herfronita. Tak samo jak ja.
Gestem posiadacza ścisnął jej dłoń.
– Wiem. Pamiętam. Kocham cię, najdroższa. A za nim nie przepadałem. Na
szczęście to my pozostaliśmy przy życiu. – Objął ją spojrzeniem, sprawdzając, czy nic
się jej nie stało. Drżącymi palcami dotykał jej twarzy, szyi i ramion. Była bezpieczna.
On też był bezpieczny. Już nigdy nie zwątpi w cuda. Może nawet zdarzy się jeszcze
jeden...
Przespacerowali się tunelem i wyszli przez centrum handlowe. W pewnej chwili
Kendra skierowała laser na kobietę o smutnej twarzy i wymuszonym uśmiechu, która
szła w ich kierunku. Po kilku sekundach kobieta wyprostowała się nieco, a jej
uśmiech nabrał życia.
– Coś ty zrobiła? – szepnął Dan.
– Ponieważ nie mam właściwego kodu, by podtrzymywać działanie pilota, za
dzień lub dwa utraci on swoją moc. Ta kobieta miała raka. Niech ten przedmiot
przynajmniej posłuży czemuś dobremu, póki działa. Ona jest już wyleczona.
– Lekarze orzekną, że to cud.
– I dla niej tak właśnie będzie – przytaknęła Kendra. – Czemu nie?
Dan kiwnął na taksówkę, specjalnie zostawiając własnego dżipa i skradzioną
furgonetkę przy krawężniku. Policjanci zawiadomią go o znalezieniu jego
samochodu, a on uda, że nic nie wie o kradzieży. Kendra odczytała jego myśli i po raz
pierwszy nie skarciła go za niewłaściwe postępowanie.
Gdy weszli do mieszkania Dana, rozejrzała się wokół.
– To mi przypomina moją własną kwaterę. Surową i funkcjonalną.
– Dzięki – powiedział sucho, starając się nie zdradzić, jak bardzo się denerwuje,
goszcząc ją po raz pierwszy u siebie. – Przydałoby się nieco je urządzić, ale ja nie
umiem tego robić.
Odwróciła się i objęła go ramionami, przytulając się mocno.
– To zajmijmy się może tym, co umiesz najlepiej. Ciało Dana zareagowało
natychmiast.
– Maleńka, wiesz, co powiedzieć, bym się lepiej poczuł. Kochał się z nią, jakby
miał to być ostatni raz. A może był? W gruncie rzeczy nie wiedział, co dzieje się w jej
głowie. Bał się pytać. Usłyszeć, że odchodzi. Sama myśl o rozstaniu sprawiała, że
brakowało mu powietrza, serce pękało z bólu, a oczy wypełniały się łzami.
Reszta życia bez Kendry? Tej Kendry. Och, teraz już jasno widział różnice. Tylko
wygląd wiązał tę kobietę z jego zmarłą żoną, a nawet to się powoli zmieniało. Miały
tak odmienne osobowości, że w gruncie rzeczy nic ich nie łączyło. Kobieta, którą
trzymał w ramionach, była miłością dorosłego człowieka – dorosłego mężczyzny,
który potrafi głęboko kochać tylko raz w życiu. Być może po odejściu tej Kendry
ż
ycie toczyłoby się dalej, ale nie chciał sobie nawet wyobrażać, jakie by ono mogło
być.
Kochał ją delikatnie i czule, później z namiętnością, która bez słów mówiła o jego
miłości. A ona dostosowywała się do jego ruchów, do jego tempa. śadne nie
próbowało odczytywać myśli drugiego – nie było to potrzebne. Odpowiadała na każde
odwieczne żądanie jego ciała i stawiała własne. Byli znakomicie dopasowani i
ogromnie zakochani. Dan był gotów dać za to głowę.
Później, gdy Kendra odpoczywała w bezpiecznej przystani jego ramion, jego
serce płakało cichymi łzami. Pragnął już zawsze ją tak trzymać. Jednak rzeczywistość
domagała się swoich praw, a w mózgu rodziły się niecierpliwe pytania. Wolał już
wiedzieć najgorsze, niż nie wiedzieć nic.
– I co teraz, Kendro? Wracasz do siebie czy zostajesz ze mną? – W końcu ubrał w
słowa to, co go tak dręczyło. – Co z nami będzie?
Poruszyła nogami, ale jej głowa wciąż spoczywała na jego piersi. Zawahała się
tylko na ułamek sekundy.
– Nie mogę teraz od ciebie odejść, Dan. Głośno zaczerpnął powietrza.
– Przewróciłeś moje życie do góry nogami – mówiła dalej – i nie mogę, nie
potrafię już bez ciebie żyć. Poza tym nasza córka powinna znać swego naturalnego
ojca.
Jego ciepły oddech łaskotał policzek.
– Co za szczęście – szepnął, muskając palcami jej złotą skórę. – Tak strasznie cię
kocham, że gdyby coś ci się stało, też nie mógłbym dalej żyć.
Objęła go za szyję i przywarła mocno. Uczucia, które Dan w niej budził, były zbyt
cudowne, by się ich wyrzec. Gdy pocałunek się skończył, spojrzała na niego
zamglonymi z namiętności oczami.
– Teraz, gdy wiem, jak nazywa się to dziwne uczucie, mogę powiedzieć, że ja też
cię kocham. To cały czas we mnie tkwiło, wiesz? Od kiedy ujrzałam cię po raz
pierwszy.
Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze.
– Kochanie, właśnie tych słów potrzebowałem, by zaciągnąć cię do urzędu stanu
cywilnego. A w każdym razie zaciągnę cię natychmiast, gdy tylko skombinujemy dla
ciebie fałszywe świadectwo urodzenia.
– Poco?
– śebyśmy mogli udowodnić, że urodziłaś się na Ziemi. W oczach Kendry
błysnęło zrozumienie.
– To żaden problem. Dostałam potrzebne papiery zaraz po wylądowaniu. Trzeba
tylko wypełnić wolne miejsca – zależne od danych osoby, w którą miałam się wcielić.
– I tak rozwiązany został następny z długiej listy problemów rodzących się we
współżyciu z kosmitką – zażartował, wciąż ją przytulając.
Kendra postanowiła omówić sprawę do końca.
– śyją tu inni przybysze z mojej planety. Jeśli zostanę na Ziemi, zachowam
kontakty z nimi. Z innymi Herfronitami. Może pewnego dnia uda nam się dogadać ze
Starszymi.
Roześmiał się.
– Powinienem był wiedzieć, że zaraz uruchomisz swoje zdolności organizacyjne.
Jeszcze trochę, a będziecie się spotykać na brydżu i rozmawiać o radościach i
problemach wynikających z wychowywania ludzkich dzieci.
Roześmiała się swobodnie, po raz pierwszy od opuszczenia statku kosmicznego.
– A czegóż innego można się spodziewać po niezależnej pani domu?
– Niczego innego – odrzekł miękko. – Absolutnie niczego innego.
Kendra uniosła jego dłoń i pocałowała ją. Nadeszła pora, by rozpocząć wspólne
ż
ycie.
– Jesteś pewien, że dasz sobie z tym radę, Dan?
– Jestem pewien – stwierdził z przekonaniem. Jego oczy jaśniały miłością.
Odetchnęła z ulgą.
– A więc – zaczęła z przekornym błyskiem w wielkich, brązowych oczach – skoro
mam być panią domu, powinnam zacząć od nauczenia się tego wszystkiego, co
ziemskie kobiety robią w dzień. Na przykład od urządzenia twojego mieszkania.
Widziałam takie pismo, w którym był cudowny pokój dziecinny...
Roześmiała się, słysząc jego westchnienie. Wiedziała, że cieszy się z życia. Z
bycia z nią razem.
Oboje się cieszyli. O dziwo, odzwyczaiła się od używania słowa „my” wiążącego
ją z innymi Herfronitami. Teraz mówiła „my” o sobie i Danie.
I kochała to słowo – pewnie dlatego, że kochała Dana i wiedziała, że on
odwzajemnia jej uczucia.
– Dzięki naszej miłości stworzymy dom – szepnęła, całując go lekko w policzek.
– Nasz dom.
Wiedzieli, że bez względu na wszystko – na błędy, jakie popełnią, lub trudności,
jakie przyjdzie im pokonać – będą razem. Na zawsze.