Wigilijny dyżur
Marion Lennox
Tłumaczyła Renata Stasińska
A MIRACLE OR TWO
Wigilijny wieczór
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Telefon zadzwonił w chwili, gdy pani Roland konty-
nuowała trzykrotnie już przerywaną opowieść o swojej
migrenie. Doktor Reiss westchnęła i z przepraszającym
uśmiechem sięgnęła po słuchawkę. Wiedziała, że Becky
nie połączyłaby tej rozmowy, gdyby sprawa nie była pilna.
- Jana? - w słuchawce rozległ się zafrasowany głos
miejscowego komendanta straży pożarnej. - Jestem
w twoim gabinecie. Mogłabyś zajrzeć tu na moment?
Jana zerknęła na zegarek. Wprawdzie miała półtorej
godziny opóźnienia, ale jeżeli komendant chce z nią po-
rozmawiać, to ma widocznie ważny powód. Domyślała się
zresztą, z czym może mieć związek jego wizyta - przez
ostatnie pięć dni pożar, który trawił okolicę, rozprzestrze-
niał się żywiołowo i sytuacja stawała się coraz groźniejsza.
- Jasne. Już wychodzę - powiedziała, pospiesznie
przeprosiła panią Roland, po czym skierowała się do
drzwi.
Poczekalnia była zatłoczona. Nie było ani jednego wol-
nego krzesła, a na podłodze, tuż koło choinki, siedziały
przerażone dzieci. Wszystkie oczy natychmiast skierowa-
ły się ku Janie, która natychmiast przeprosiła oczekują-
cych za opóźnienie. I właśnie wtedy podniósł się z miejsca
R
S
wysoki mężczyzna. Uśmiechnął się lekko i zbliżył do niej
wolnym krokiem.
- Czy to pani ma dyżur? - spytał z niedowierzaniem.
Drobna zielonooka dziewczyna o niewinnym wyglądzie
wyraźnie nie była tą osobą, którą spodziewał się zobaczyć.
Nawet jeśli miała na sobie biały kitel.
W głosie mężczyzny Jana natychmiast rozpoznała ob-
cy, brytyjski akcent, zaś jego twarz z kilkudniowym jas-
nym zarostem, nieco niechlujny wygląd oraz plecak rzu-
cony w pobliżu potwierdziły tylko pierwsze przypuszcze-
nie - zagraniczny turysta. W parku narodowym w okolicy
Carrabookna bardzo często można było spotkać ludzi ta-
kich jak on.
- Tak, ja, a o co chodzi? - odparła i podniosła nań
wzrok.
- Chciałbym z panią porozmawiać, jeśli to możliwe.
Błękitne oczy przybysza, doskonale odznaczające się
od mocnej opalenizny, wpatrywały się w nią z
zuchwałym
zainteresowaniem. Po tym, w jaki sposób na nią spojrzał,
poznała, że uznał ją za atrakcyjną, i od razu poczuła, że
się rumieni.
Szybko przywołała się do porządku. W szczelnie zapię-
tym kitlu, w okularach i z czarnymi włosami upiętymi
w kok, była przede wszystkim doktor Reiss, osobą zbyt
rozważną i zbyt poważną, by myśleć o romantycznych
bzdurach. Zwłaszcza że Barry'emu bardzo odpowiadała
ta jej postawa.
- Jak pan widzi, nieprędko będzie to możliwe panie...
- Carisbrook - podpowiedział pospiesznie. - Chodzi
mi właściwie o...
R
S
- Czy ma pan jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę, panie
Carisbrook? - przerwała mu ze zniecierpliwieniem.
- Cóż... - Na jego ustach znów zadrgał leciutki
uśmiech. - Powiedziałbym, że moja osoba zasługuje na
pani uwagę.
- Proszę pana, niektórzy z tych ludzi czekają tu od
półtorej godziny - powiedziała ostro. - Czy pana sprawa
jest pilniejsza?
Carisbrook rozejrzał się wokół. Wszyscy pacjenci ob-
serwowali całą tę scenę z wyraźnym napięciem.
- Nie - przyznał, po czym podniósł dłoń na znak re-
zygnacji.
- W takim razie proponuję, żeby poczekał pan na swo-
ją kolej, tak jak wszyscy. Jeśli wróci pan na swoje miejsce,
wkrótce się panem zajmę.
Usiadł bez słowa protestu, jednak odprowadził ją tym
samym śmiałym wzrokiem aż do końca korytarza.
Jana czuła, że policzki wciąż jej płoną. Bezczelny tu-
rysta, pomyślała ze złością, próbując wymazać z pamięci
obraz jego błękitnych oczu. Nie powinna się rozpraszać,
w końcu przed nią jeszcze mnóstwo pracy. Niecierpliwym
ruchem dłoni odgarnęła z czoła kosmyk włosów i weszła
do gabinetu.
Dziesięć minut później pochylała się nad mapą, na którą
naniesiono kilkadziesiąt małych punkcików, wyznaczają-
cych linię ognia. Zasięg pożarów był przerażający.
- Zbliżają się do nas w zastraszającym tempie - ode-
zwała się do siedzącego obok komendanta. - Czy nie po-
winniśmy rozpocząć ewakuacji?
Charlie Simpkin potrząsnął głową.
R
S
- Jeszcze nie - odparł, ścierając z twarzy ślady dymu
i sadzy. - Rano byłem w górach. - Wskazał palcem miej-
sce na mapie. - Ogień przemieszcza się przez dolinę, o,
tutaj, trawiąc pasmo górskie z drugiej strony. Musiałyby
spłonąć tysiące hektarów, zanim pożar dotarłby do nas.
Gasimy na razie ogień wzdłuż tego grzbietu, żeby nie
mógł rozprzestrzeniać się w kierunku miasta. Jeżeli bę-
dziemy musieli, ewakuujemy ludność drogą morską, ale
jestem pewien, że nie będzie takiej potrzeby.
Jana westchnęła z ulgą i popatrzyła z troską na komen-
danta.
- Musi być panu ciężko patrzeć, jak płoną te piękne
lasy...
Simpkin odpowiedział jej smutnym uśmiechem. Im
częściej widywał tę młodą lekarkę, tym bardziej ją lubił.
Miała dwadzieścia osiem lat, ale w swoim skromnym
uczesaniu, prostej spódnicy i zapiętym pod szyję kitlu wy-
glądała na znacznie starszą. On sam wprawdzie wciąż;
narzekał na swoje trzpiotowate córki, myślące tylko o no-
wych strojach i zmieniające chłopaków jak rękawiczki,
ale chętnie zobaczyłby, jak doktor Reiss folguje swoim
żelaznym zasadom.
Ostatnio, jeśli wierzyć plotkom, postanowiła wyjść za
Barry'ego Fitzsimmonsa, miejscowego aptekarza. Cóż,
Barry był bez wątpienia wartościowym człowiekiem, ale
w towarzystwie jego oraz jego despotycznej matki prze-
padnie gdzieś ta wspaniała spontaniczność doktor Jany,
tego Charlie był pewien.
Szkoda, pomyślał, po czym odezwał się do niej:
- Prawdę mówiąc, ten pożar lasom nie zaszkodzi. Ros-
R
S
ną już pięćdziesiąt lat, więc wiele drzew musi spłonąć,
żeby mogły pojawić się nowe.
Jana spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Pożar nie szkodzi lasom?
- Nie zawsze - odparł. -I nie wszystkim. Na przykład
drzewa eukaliptusowe mają nasiona, które wręcz muszą
się spalić, aby mogły z nich wyrosnąć nowe rośliny. Wi-
docznie tak już musi być. A że nam, ludziom, nie zawsze
się to podoba, to już inna sprawa.
- Co wobec tego mamy robić?
- Nic. Wszystkie drogi w dolinie są nieprzejezdne,
a Carrabookna jest całkowicie odcięta od świata. Wygląda
na to, że ten stan utrzyma się co najmniej do świąt. Na
razie siedzimy i czekamy. I pewnie na tym się skończy.
Oby.
Jana skinęła głową bez entuzjazmu. Komendant miał
rację. Carrabookna leży na niewielkim cyplu południowo-
wschodniego wybrzeża; miasteczko oddzielone jest od re-
szty kraju rozległym pasem parku narodowego, który
właśnie trawi pożar. Siedzieć i czekać - rzeczywiście je-
dyne wyjście.
- Ma pan za swoje przez te dni - zagadnęła.
- Pani także. - Pokiwał ze współczuciem głową. -
Właśnie dlatego tu jestem. Chciałem panią uprzedzić.
W mieście roi się od przyjezdnych, którzy przyjechali tu
na święta. Będzie pani miała mnóstwo pracy, zwłaszcza
że i moi ludzie mogą potrzebować pomocy. Wie pani,
poparzenia, udary. Poza tym - zawiesił głos - otrzymali-
śmy właśnie wiadomość od doktora Howarda...
- I? - Jana właściwie nie musiała pytać. Frank Ho-
R
S
ward, drugi lekarz w szpitalu w Carrabookna, wyjechał
kilka dni temu z rodziną na świąteczne zakupy do Mel-
bourne. Miał wkrótce wrócić, aby odciążyć Janę, jednak
jako że wybuchł pożar...
- Nie jest to dobra wiadomość, Jano.
- Nie wpadł na to, że można wrócić łodzią? - spytała,
choć z góry znała odpowiedź na to pytanie.
- Nie może narażać rodziny. - Komendant uśmiechnął
się znacząco. Na temat Franka Howarda, a zwłaszcza jego
stosunku do pracy, miał takie samo zdanie, jak Jana.
- Nikt nie powiedział, że musi ciągnąć ją ze sobą -
skomentowała kwaśno Jana, po czym wstała energicznie
i podeszła do drzwi. - Muszę wracać do pacjentów. Dzię-
kuję, że znalazł pan dla mnie trochę czasu, komendancie.
- Spojrzała na niego, kładąc dłoń na klamce. Charlie
Simpkin miał już swoje lata i od dawna powinien odpo-
czywać na emeryturze. Poprzedniej nocy, kiedy przyszedł
na jej oddział, żeby sprawdzić osobiście, jaki jest stan
strażaków poszkodowanych w czasie akcji, próbowała de-
likatnie mu to zasugerować. Teraz znów ogarnęła ją troska
na jego widok. - Niech pan idzie do domu i trochę odpo-
cznie - poleciła stanowczo. - Co naszemu miastu przyj-
dzie z tego, że zapracuje się pan na śmierć?
- To samo tyczy się pani - odparł Simpkin i popatrzył
na nią z ojcowskim uśmiechem. - Pracujesz za dwoje,
dziecko, a w najbliższym czasie tylko przybędzie ci obo-
wiązków. Nie martw się o mnie. Przy twojej, moja robota
to pestka.
Mijając kolejne drzwi korytarza, prowadzącego do kli-
niki, Jana próbowała się pocieszać. Może nie będzie tak
R
S
źle, myślała, może dam sobie radę sama. Jednak nastroju
nie były w stanie jej poprawić ani te zapewnienia, ani
nawet świąteczne stroiki, zdobiące niemal wszystkie drzwi
i okna. Zamiast ją cieszyć, drażniły. Wydawały się zupeł-
nie nie na miejscu. Myślała, że spędzi Boże Narodzenie
jak Bóg przykazał - z rodziną w Melbourne - a tymcza-
sem nie będzie mogła nawet zadzwonić do bliskich i zło-
żyć im życzenia, gdyż telefony w miasteczku zostały od-
cięte od reszty kraju. Dlaczego właśnie jej musiał przypaść
ten przymusowy wigilijny dyżur?
Spojrzała na zegarek, próbując pozbyć się natrętnych
myśli. Późno. Do wieczora zostało niewiele czasu, a prze-
cież po zachodzie słońca mogą pojawić się strażacy. Nie
ma co biadolić - trzeba brać się do roboty, i to zaraz!
Poczekalnia była zatłoczona chyba jeszcze bardziej.
A wysoki mężczyzna, który zagadnął ja przed wyjściem
- jakby bardziej zainteresowany jej osobą. Czujny i sku-
piony na każdym jej ruchu.
Jana odwróciła wzrok i szybko podeszła do recepcjo-
nistki.
- Becky, zadzwoń do pacjentów, którzy byli umówie-
ni, i zawiadom ich o opóźnieniu. Przeproś i poprzesuwaj
wszystkie godziny.
- Dobrze, pani doktor, przeproszę.
- Ja też chciałbym panią przeprosić, pani doktor.
- Pan? - Spojrzała na mężczyznę, który znów pod-
szedł do niej z tym samym niepokojącym uśmieszkiem.
- Tak, ja. Myślę, że jednak powinna mnie pani przyjąć
w pierwszej kolejności.
Jana poczuła, jak narasta w niej złość.
R
S
- Jest pan... - przez chwilę zastanawiała się, czy nie
użyć mocniejszego słowa - wyjątkowo niecierpliwy! Ni-
by z jakiej racji mam robić dla pana wyjątek? Proszę
usiąść i cierpliwie czekać na swoją kolej!
Zniknęła za drzwiami gabinetu, jednak później, kiedy
wychodziła na korytarz, wywołując nazwiska kolejnych
pacjentów, za każdym razem czuła na sobie jego wzrok.
Gdy wreszcie po dwóch godzinach wzięła w dłoń jego
kartę, poczuła prawdziwą ulgę. Wkrótce pozbędzie się
tego natręta.
- Ian Carisbrook, trzydzieści trzy lata... Tylko tyle?
- Zmarszczyła brwi. Karta nie zawierała żadnych dodat-
kowych informacji. Owszem, mężczyzna jest zapewne
w miasteczku tylko gościem, jednak mógł podać więcej
szczegółów w rejestracji. - Jak mogę panu pomóc? - za-
pytała z uprzejmym, służbowym uśmiechem.
Ian Carisbrook zerknął znacząco na zegarek.
- Kazała mi pani czekać dwie godziny - rzekł z wy-
rzutem.
- Tak, wiem, panie Carisbrook. Zwykle w naszym
szpitalu przyjmuje dwóch lekarzy. Niestety, mój kolega
nie może wrócić do miasta z powodu pożarów. Nawet
jednak gdyby tu był, oboje mielibyśmy pełne ręce roboty.
Sam pan widzi, co się dzieje w poczekalni. Chore dzieci,
ranni strażacy, poparzeni słońcem turyści. Przykro mi, że
musiał pan czekać, ale...
- Wiem, pracuje pani w stresujących warunkach, sytu-
acja jest wyjątkowa i nie mogę żądać, aby była pani dla
mnie miła, prawda? - Na jego wargach znów zaigrał lekki
uśmiech.
R
S
- Właśnie tak - rzuciła ostro. - A teraz do rzeczy. Im
szybciej powie mi pan, co panu dolega, tym szybciej będę
mogła zająć się pracą.
- A może wspólnie się nią zajmiemy, doktor Reiss
- zaproponował i tym razem popatrzył na nią poważnie.
- Niech pan nie żartuje.
- Ani mi to w głowie. Od dwóch godzin bezskutecznie
usiłuję powiedzieć pani oraz tej zapracowanej recepcjoni-
stce, że jestem lekarzem. Mieszkam w Anglii, a tu przy-
jechałem na święta. Podobnie jaki inni turyści zostałem
zaskoczony przez pożar^ jednak w przeciwieństwie do
nich, nie zamierzam spędzić reszty urlopu na opalaniu.
Miejscowi powiedzieli mi, że przydałaby się pani pomoc,
więc przyszedłem. Krótko mówiąc, jestem do dyspozycji.
Jana otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Coś się pani stało? - zapytał uprzejmie.
- Lekarz...?
- Zgadza się - potwierdził Ian. - Najprawdziwszy na
świecie, z odpowiednimi kwalifikacjami i wszelkimi
uprawnieniami. Przyjmuje pani moją pomoc?
- Dlaczego nie powiedział mi pan tego od razu? -
Wciąż nie mogła przezwyciężyć wobec niego złości.
- Przecież próbowałem!
- Mógł pan powiedzieć o tym Becky.
- I zrobiłem to - odparł. - Musiała ją pani nieźle wy-
szkolić w sztuce spławiania akwizytorów. Wystarczyło, że
powiedziałem: „Nazywam się doktor Carisbrook i chciał-
bym porozmawiać z tutejszym lekarzem", gdy odparła
urzędowym tonem: „Dobrze. Doktor Reiss spotka się z pa-
nem, ale nie wcześniej niż o piątej."
R
S
Jana uśmiechnęła się mimo woli. Cała Becky. Zawsze
dba o to, aby nikt niepotrzebnie nie zakłócał spokoju „jej"
lekarzom.
Spojrzała na mężczyznę z zaciekawieniem. Jeśli napra-
wdę jest lekarzem...
- Naprawdę jestem - zapewnił, jakby zgadując jej myśli.
- Ale bez prawa stałego pobytu. I bez pozwolenia na
pracę...
- Zaskoczę panią - odparł przekornie. - Mam i jedno,
i drugie. Szczerze mówiąc, nie przyjechałem tu tylko po
to, by odpocząć. Odbyłem praktykę w Londynie, miałem
jednak dość miasta, więc postanowiłem poszukać zajęcia
na prowincji. Kiedy zaś zastanawiałem się, w którą część
Anglii wyjechać, wpadłem na pomysł, żeby znaleźć po-
sadę zupełnie gdzie indziej, w innym kraju. Wybrałem
Australię.
Jana z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
- W takim razie z nieba mi pan spada.
- Fakt, przyleciałem samolotem.
- Marzyłam o fachowej pomocy.
- Wiedziałem, że w końcu się doczekam i zostanę
spełnionym marzeniem pięknej kobiety.
Zaczerwieniła się.
- Jeśli mówi pan poważnie - zaczęła rzeczowym to-
nem, by pokryć nagłe zmieszanie - to doceniam pańską
propozycję i chętnie z niej skorzystam. Kiedy może pan
zacząć?
- Od zaraz. - Widząc pełne zdumienia spojrzenie Jany,
zmitygował się szybko i dodał: - To znaczy... może naj-
pierw wezmę kąpiel. Od kilku dni jestem w drodze. Do
R
S
miasta przyjechałem dzisiaj, kiedy w buszu zaczęło robić
się gorąco.
Jana skinęła głową.
- Dobrze. Na tyłach szpitala jest akurat wolne miesz-
kanie. Może się pan tam rozgościć. Powiem tylko Becky,
żeby wskazała panu drogę. Kiedy skończę dyżur, wszystko
panu pokażę, zgoda?
- Jest pani wspaniała, doktor Reiss!
Kiedy zamknęły się drzwi za ostatnim pacjentem, Jana
westchnęła z ulgą i przetarła zmęczone oczy. Na dzisiaj
koniec. Gdyby nie ten lekarz, którego na pocieszenie ze-
słał jej chyba Święty Mikołaj, pewnie nie podołałaby
wszystkim obowiązkom i szybko zabrakłoby jej sił. Cie-
kawe tylko, jakiej klasy fachowcem okaże się ów gwiazd-
kowy prezent, bo mężczyzną był dość przystojnym.
„Gwiazdkowy prezent" czekał na nią cierpliwie w po-
czekalni. Na jej widok wstał z miejsca, a wówczas Jana
zrozumiała, że określenie „dość przystojny" to zaledwie
żałosny eufemizm. Wcześniej, z kilkudniowym zarostem
i ubrany byle jak, Ian prezentował się wprawdzie całkiem
korzystnie, jednak teraz, ogolony i ubrany w czystą ko-
szulę, wyglądał wprost olśniewająco. Sylwetkę miał smu-
kłą, ramiona szerokie, twarz ujmującą i intrygującą. Jego
lśniące włosy układały się w miękkie fale i nadawały ob-
liczu młodzieńczego blasku. Gdyby nie to, że Jana miała
swoje lata i sprecyzowane życiowe plany, natychmiast by
się w nim zakochała.
- Jak się panu podoba pokój? - zagadnęła. - Może
zechciałby pan pójść ze mną na obchód?
R
S
Spojrzał na nią przyjaźnie.
- Dziękuję. Bardzo chętnie.
Podeszli do drzwi, które nagle otworzyły się tuż przed
nimi, i w progu ukazał się Barry, jej narzeczony.
No tak... Jak mogła zapomnieć? W każdą środę jada
kolację z nim i jego matką. Miała tyle pracy, że na śmierć
0 tym zapomniała, a żadnemu z nich nie przyszło do gło-
wy, że taki drobiazg, jak pożar lasu może zakłócić coty-
godniowy rytuał.
Pośpiesznie wytłumaczyła Barry'emu powody swego
opóźnienia, a potem przedstawiła sobie obu panów, świa-
doma tego, że porównuje ich mimo woli. Obaj byli wyso-
cy, różnili się zaś przede wszystkim kolorem włosów i bu-
dową ciała. Poza tym jej narzeczony miał w przeciwień-
stwie do Anglika ciemne, poważne oczy.
Zawsze poważne, przemknęło jej przez myśl.
- Miło mi pana poznać. - Barry uścisnął dłoń Iana. -
I cieszę się, że może pan pomóc Janie. Ona za dużo pra-
cuje, sam pan zresztą widzi. W tym tygodniu już dwa razy
spóźniła się na lunch, a dziś pewnie od rana nie miała nic
w ustach.
- To straszne - powiedział Ian, doskonale naśladując
przejęty troską głos Barry'ego. - Zrobię wszystko, co
w mojej mocy, żeby ta sytuacja się zmieniła - dorzucił
z miną niewiniątka.
- Będziemy bardzo wdzięczni - odparł Barry, po czym
zwrócił się do Jany: - Jesteś gotowa, kochanie? Mama
kazała ci przypomnieć, że kolacja będzie gotowa za kwa-
drans.
- Przykro mi, Barry. Powinnam była cię uprzedzić, że
R
S
mam jeszcze dużo pracy, ale kompletnie o tym zapomnia-
łam. Za godzinę zjeżdżają wozy strażackie, a ja obiecałam
Charlie'emu Simpkinowi, że będę tu w razie potrzeby.
- Nie ma chyba żadnych ofiar?
- Nie, na szczęście nie było poważnych wypadków, ale
po całym dniu gaszenia strażacy na pewno będą mieli
zaprószone oczy i niewielkie oparzenia.
- A doktor Carisbrook nie mógłby cię zastąpić?
- Nie. - Jana zmierzyła Barry'ego lodowatym spojrze-
niem.
- Ależ dlaczego? - wtrącił się Ian z niewinnym uśmie-
chem. - Nie chciałbym, żeby przeze mnie nie mogła pani
spędzić tego wieczoru w towarzystwie narzeczonego i je-
go mamy.
Jana zacisnęła usta ze złości.
- Nie ma mowy - powiedziała dobitnie. - Przykro mi,
Barry, ale musisz przeprosić matkę w moim imieniu. Nie
mogę przyjść. Nie zostawię wszystkiego w rękach czło-
wieka, o którym... Przepraszam - zerknęła na Iana - chy-
ba pan rozumie, że...
- Oczywiście - przerwał jej szybko. - Rozumiem.
Barry skinął głową i bezradnie rozłożył ręce.
- W porządku, kochanie. Wygrałaś. Mama będzie za-
wiedziona, ale trudno. I tak zobaczycie się w sobotę.
- W sobotę?
- W sobotę jest wigilia. - Barry uśmiechnął się czule.
- Chyba nie zapomniałaś?
- Ja... nie, pewnie, że nie. Powiedz mamie, ze już nie
mogę się doczekać - zapewniła szybko, jednak jej serce
skurczyło się z niepokoju. Święta zawsze spędzała z ro-
R
S
dziną, teraz zaś po raz pierwszy miało być inaczej. Zale-
żało jej na Barrym i była niemal całkowicie pewna, że za
niego wyjdzie, lecz myśl o tym, że miałaby spędzić z nim
Święta Bożego Narodzenia, te oraz wszystkie kolejne,
przeraziła ją nagle i napełniła trudną do wytłumaczenia
niechęcią.
- Wychodzi pani za niego? - spytał Ian, gdy Barry
wyszedł, by „mama nie musiała dłużej czekać".
- Najprawdopodobniej - odparła. - Jeśli tylko mi się
oświadczy - dodała, a potem odwróciła się gwałtownie
i powiedziała szybko, żeby zmienić temat: - Możemy za-
cząć obchód?
- Co, u licha, pani w nim widzi?
Spojrzała na niego lodowato.
- To nie pańska sprawa, doktorze Carisbrook. Bardzo
doceniam pana pomoc, ale musimy sobie coś wyjaśnić:
moje życie prywatne nie powinno pana interesować.
Na chwilę zapadło kłopotliwe milczenie, wreszcie Ian
odezwał się podejrzanie zgodnym głosem:
- Oczywiście. Jak sobie pani, życzy, pani doktor.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Jeszcze zanim zakończyli obchód, Jana wiedziała już,
że Święty Mikołaj nie sprezentował jej byle czego. Doktor
Carisbrook okazał się znakomitym praktykiem i człowie-
kiem obdarzonym zadziwiającą medyczną intuicją. Ze
sposobu, w jaki rozmawiał z pacjentami, z pytań, które im
zadawał, łatwo było rozpoznać lekarza o doskonałym
przygotowaniu i rozległej wiedzy. Ten człowiek nie tylko
mógł odciążyć ją w najprostszych, najbardziej rutyno-
wych pracach - miał szansę zostać jej partnerem, prawą
ręką.
- Możemy zjeść w kuchni - powiedziała, kiedy opu-
ścili ostatni oddział. - Wprawdzie kolacja była dwie go-
dziny temu, ale znajdziemy coś do kanapek.
- Jadła pani lunch? - zainteresował się Ian.
- Tak.
- Niech zgadnę. Kanapkę?
- Chyba tak. - Zmarszczyła czoło. - Nie pamiętam.
- A śniadanie?
Pokręciła głową i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- Nie zdążyłam. Poranny obchód...
Weszli do pustej jadalni. Na jednym z ogromnych sto-
łów leżał owinięty folią półmisek wędlin, ser, sałata
i chleb - wszystko przygotowane już do śniadania.
R
S
- Jeżeli w tym szpitalu tak karmi się lekarzy, to ja
rezygnuję z posady - powiedział Ian. - Mamy jeszcze coś
do roboty?
- Wozy strażackie są już w drodze. Na pewno trzeba
będzie opatrzyć kilku strażaków. Wczoraj zajęło mi to
kilka godzin.
- W takim razie nie możemy wybrać się do pubu?
- Nawet nie ma mowy - odparła Jana z uśmiechem.
- Dobrze, poradzimy sobie inaczej. - Ian otworzył lo-
dówkę. - Proszę, proszę... Parówki, bekon, pomidory, jaj-
ka. Nie jest tak żłe.
- To dla pacjentów, na jutro - zaprotestowała Jana.
- O pacjentów niech się martwi personel kuchni - od-
parł, zdejmując z haka dużą patelnię. - Przecież w pani
rękach jest zdrowie tylu ludzi, doktor Reiss. Ich obowiąz-
kiem jest troszczyć się o panią. Praca z pustym żołądkiem
nikomu nie wyjdzie na dobre.
- Od dzisiaj mam pomocnika - przypomniała. - Moja
ciągła obecność w szpitalu nie jest już niezbędna.
- Z tego wynika, że niezbędna jest obecność tego po-
mocnika - odparował. - A on zamierza zjeść cztery pa-
rówki, dwa jajka i tyle bekonu, ile zmieści mu się na
talerzu. Jeżeli zaś pani zamierza poprzestać na skromnej
kanapce, to już pani sprawa, doktor Reiss.
Kolacja była wyśmienita i obfita. Jana nie zdawała so-
bie nawet sprawy z tego, jaka była głodna. Odkąd wyje-
chał doktor Howard, jadała w pośpiechu byle co, za-
pomniała więc, jaką przyjemnością może być zwykła ko-
lacja.
R
S
- Dlaczego zdecydował się pan wyjechać z Londynu?
- spytała, popijając herbatę. - To bardzo odważny krok.
Wyjechać w nieznane, bez pewności, że znajdzie się coś
dla siebie...
Ian milczał. Jana uznała już, że w ogóle nie ma zamiaru
odpowiedzieć na jej pytanie, gdy wreszcie się odezwał:
- Nigdy nie chciałem pracować w Londynie. Musiałem
tam mieszkać ze względu na rodziców, a właściwie ze wzglę-
du na matkę. Zaraz po tym, jak skończyłem studia, umarł
ojciec, ona zaś, jako osoba niepełnosprawna, była
całkowicie
od niego zależna. Po jego śmierci miałem dwa wyjścia: albo
oddać ją do domu opieki i wyjechać, albo zostać z nią
w Londynie. Bardzo ją kochałem - powiedział ze smutnym
uśmiechem. - Zmarła trzy miesiące temu.
Znów zapadło milczenie. Tym razem postanowiła prze-
rwać je Jana.
- Więc wyruszył pan zwiedzić świat - powiedziała.
- I wyszumieć się - dorzucił, a w jego oku znów po-
jawił się szelmowski błysk.
- Tak pan nazywa pracę w szpitalu?
Nie odpowiedział na ten żart. Po chwili usłyszeli za
oknem łoskot ciężkiego samochodu oraz zgrzyt żwiru na
parkingu i oboje się domyślili, że to strażacy powrócili
właśnie z akcji.
- Chodźmy, będziemy im potrzebni - powiedziała Jana.
Spojrzała na stertę brudnych naczyń złożonych w zlewie
i dodała z ciężkim westchnieniem: - Posprzątamy później.
- Nie - zaprotestował Ian. - Jest późno. Niech kuchar-
ka pomyśli jutro, że w kuchni grasują myszy. Myszy, które
do jedzenia używają sztućców.
R
S
Roześmiała się cicho, a on popatrzył na nią z zacieka-
wieniem.
- O, już lepiej - rzekł z zadowoleniem. - Nareszcie nie
jest pani taka śmiertelnie poważna, doktor Reiss. Niech mi
pani powie, czy życie naprawdę trzeba traktować tak serio?
- Nie rozumiem... co pan ma na myśli? - spytała nie-
pewnie.
- Na przykład to. - Delikatnie dotknął jej włosów. -
To uczesanie dodaje pani co najmniej dziesięć lat.
Zanim zdążyła go powstrzymać, szybkim ruchem wyjął
spinki podtrzymujące kok i gęsta fala kruczoczarnych
włosów opadła na jej ramiona.
Błyskawicznie zwinęła je wokół dłoni.
- Co... co pan zrobił?
- Nic strasznego. Niech je pani tak zostawi - powie-
dział, patrząc na nią z zachwytem. - Koniecznie chce pani
je spiąć?
- Lubię to uczesanie - odparła nienaturalnie szorstko,
wyciągając dłoń po spinki. - Niech pan odda.
Ian delikatnie rozluźnił jej palce, kurczowo zaciśnięte
wokół zwiniętych włosów. Roześmiał się, widząc wście-
kłość w jej oczach, ale posłusznie zwrócił spinki.
- Proszę. Ale niech pani pamięta, doktor Reiss, że w
rozpuszczonych włosach jest pani... hm, bardziej seksy!
Jana nie powiedziała ani słowa. Energicznie spięła wło-
sy i czym prędzej wyszła z kuchni.
Strażaków było więcej niż poprzedniej nocy. Ian naty-
chmiast włożył fartuch i zajął się opatrywaniem poparzeń,
podczas gdy Jana oglądała poważniejsze rany. I znów ude-
R
S
rzył ją u niego ten sam co podczas obchodu spokój, połą-
czony ze swobodą bycia, Ian rozmawiał ze strażakami,
żartował z pielęgniarkami, one zaś najwyraźniej zadowo-
lone były z jego obecności, gdyż co jakiś czas w gabinecie
rozlegały się wybuchy śmiechu.
Początkowo irytowało ją to, później jednak Jana poczu-
ła, że i jej udziela się ogólna wesołość. Gdy zaś uświado-
miła sobie po raz kolejny, jak wielką pomocą będzie dla
niej doktor Carisbrook, całkiem się odprężyła. Miała za
sobą kilka zarwanych nocy; teraz wreszcie będzie mogła
je odespać. Minie kilka dni, a i ona będzie tryskać humo-
rem niczym szczygieł na wiosnę.
Miała nadzieję skończyć pracę przed dziewiątą, a po-
tem wrócić do domu i odespać wreszcie wszystkie ostatnie
dyżury, przeliczyła się jednak w swych rachubach. Oto
wśród strażaków znalazł się Ron Harvey, właściciel sklepu
z narzędziami. Tak jak wielu mieszkańców miasteczka
zgłosił się do gaszenia ognia jako ochotnik. Miał już pra-
wie sześćdziesiąt lat i w swoim życiu rzadko pracował
fizycznie, więc mimo najlepszych chęci walka z żywiołem
była dla niego zadaniem ponad siły.
I rzeczywiście. Kiedy wszedł do sali, Jana zamarła na
jego widok. Ron szedł powoli, niemal słaniając się na
nogach. Twarz miał wykrzywioną bólem, dyszał ciężko,
kiedy zaś opadł bezwładnie na krzesło, zaraz zamknął
oczy, jakby chciał pogrążyć się w niebyt.
- Co się stało? - Jana natychmiast uklękła obok niego.
- Pachwina... - jęknął Ron. - Jest coraz gorzej... -
Zacisnął zęby, przeszyty kolejnym atakiem bólu.
Jana i jedna z pielęgniarek pomogły mu przejść do są-
R
S
siedniego pokoju, po czym ułożyły go na leżance, Ian
przyszedł za nimi, lecz odesłała go z powrotem, zapew-
niając, że sama da sobie radę.
Przyczynę bólu wykryła w ciągu kilku sekund.
- Od jak dawna cierpi pan na przepuklinę? - spytała
cicho.
- Od jakichś trzech lat, o ile dobrze pamiętam.
Skinęła głową. To było do przewidzenia. Ron niewiele
się ruszał, dużo palił. Przepuklina daje o sobie znać po
intensywnym wysiłku. Ron nie forsował się wcześniej,
więc dopiero teraz ból stał się nie do zniesienia.
Po godzinie wiadomo już było, że nie obejdzie się bez
zabiegu, Ian i Jana szybko przygotowali salę operacyjną.
Nie zamierzali czekać. Jelito mogłoby obumrzeć, a wtedy
niezbędna byłaby resekcja. I tak Ron może dziękować
Bogu (albo Świętemu Mikołajowi), że zesłał tu w kryty-
cznym momencie doktora Carisbrooka, myślała. Gdyby
nie on, nie mogłaby operować sama i pacjenta trzeba by
było przewieźć do szpitala w Bairnsdale, a wtedy szansa
uratowania jelita byłaby niewielka. Nie mówiąc już o tym,
że wcale nie wiadomo, czy udałoby się bezpiecznie doje-
chać do Bairnsdale.
Jana milczała, myjąc ręce przed operacją. Rzadko ope-
rowała. Zwykle wykonywała tylko znieczulenie, ogólne
lub miejscowe, podczas gdy wszystkie ważniejsze czyn-
ności zostawiał dla siebie doktor Howard. Mogłaby teraz
powierzyć to zadanie łanowi, nie wiedziała jednak, czy
ma on odpowiednie doświadczenie.
- Chce pani, abym operował? - spytał nagle, obserwu-
jąc ją bacznie spod oka.
R
S
- Dziękuję. Poradzę sobie - odparła niepewnie.
- Robiłem to wiele razy, doktor Reiss.
Jana odetchnęła z ulgą.
- Prawdę mówiąc... No dobrze, dziękuję. Ja wpraw-
dzie... mogę operować, jeśli trzeba, ale nie mam jeszcze
zbyt dużego doświadczenia.
- W tym szpitalu powinno się chyba zatrudnić dodat-
kowego chirurga.
- Teraz i tak nie jest najgorzej - odparła cicho. -
Wkrótce odejdzie doktor Howard i dopiero wtedy zaczną
się kłopoty. Dobrze, że przynajmniej ja zostaję na stałe.
- Bo wychodzi pani za Barry'ego.
- Zgadza się.
- Ale jeszcze się pani nie oświadczył.
- Nie, ale oboje wiemy, że będziemy razem. Jesteśmy
dla siebie stworzeni.
- Tak, rzeczywiście. -W jego głosie zabrzmiała leciut-
ka drwina.
Jana rzuciła mu zimne spojrzenie, po czym wydała
polecenia instrumentariuszkom i zajęła się przygotowa-
niem do podania narkozy.
Ian przeprowadził operację bardzo sprawnie. Jana znów
musiała przyznać w duchu, że choć bywa bezczelny
i wścibski, to jako lekarz zasługuje na najwyższe uznanie.
- Teraz będzie się czuł o wiele lepiej - powiedział,
kiedy było już po wszystkim. - Nie rozumiem, dlaczego
wcześniej nic z tym nie zrobił?
Jana uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Bo rzadko mu to dokuczało. Ron spędza całe dnie,
opierając się o ladę w swoim sklepie i zbierając okolicz-
R
S
ne plotki. Do podnoszenia ciężkich skrzynek ma pomoc-
nika.
Upewnili się oboje, czy pacjent został właściwie wybu-
dzony, później zaś, gdy pielęgniarki wywiozły Rona z sali,
Jana zerknęła na zegarek.
- Już prawie północ. Pójdę się położyć, jeśli pan po-
zwoli. I proszę mnie wezwać, gdybym była do czegoś
potrzebna.
- Dziękuję, myślę, że wszystko będzie w porządku.
Niech mi tylko pani powie, jak to się stało, że mieszkanie,
w którym się zatrzymałem, jest wolne?
- Doktor Howard z niego zrezygnował. Wolał zamie-
szkać dalej od szpitala - wyjaśniła. - Jego żonę denerwo-
wało to, że ciągle wzywają go pielęgniarki.
- Aha, więc teraz wzywają panią, prawda? To trochę
niesprawiedliwe.
- Może. Ale doktor Howard gotów jest wyjechać, jeśli
nie pójdziemy mu na rękę. A wtedy byłby kłopot.
Ian nie odezwał się już więcej. Spoglądał tylko w za-
myśleniu na stojącą obok dziewczynę, gdy zaś ta postano-
wiła wreszcie przerwać niezręczną ciszę i powiedziała
„dobranoc", położył ciepłą dłoń na jej ramieniu i uścisnął
je serdecznie.
- Dobranoc, Jano. Niech się pani wyśpi - powiedział,
po czym zwolnił uścisk i odszedł.
Pomimo zmęczenia sen długo nie chciał nadejść. Jana
leżała z otwartymi oczami i rozważała w pamięci wszy-
stkie sceny i epizody minionego dnia. To nie był zwykły
dzień. Nigdy wcześniej nie spotkała nikogo takiego jak
R
S
Ian. No właśnie - jakiego? Był opanowany i spokojny
- inni też byli; doświadczony - spotkała wielu doświad-
czonych lekarzy; wesoły - takich jeszcze więcej.
Przystojny? Hm, a Barry?
Niestety, w obecności Barry'ego nie ogarniało ją to
dziwne, niepokojące, a jednak wcale nie nieprzyjemne
ciepło. Podniecenie. Tak, podniecenie, była podniecona.
Oczywiście, nie tak, żeby od razu... wiadomo co.
Po prostu jej serce, dusza i ciało ożywiały się na jego
widok. Gdy zaś Ian się odezwał, uśmiechnął, dotknął jej
ramienia, czuła, że... że nie mogłaby się mu oprzeć.
Przeciągnęła palcami wzdłuż kosmyka włosów, tak
samo jak on zrobił to wcześniej. Nie bądź głupia, skar-
ciła się w duchu. Zachowujesz się jak nastolatka.
Westchnęła z udręką, po czym ześlizgnęła się z łóżka
i podeszła do okna. W ciemnościach majaczyło pasmo
gór. Światło księżyca ledwo przebijało przez gęstą smugę
dymu.
- Wychodzę za Barry'ego - powiedziała cicho do sie-
bie. - Nie powinnam myśleć o nikim innym. Wychodzę
za Barry'ego...
Ależ to twoja ostatnia szansa, podpowiadał wewnętrzny
głos. Kiedy zostaniesz jego żoną, nie będzie ci wolno
nawet spojrzeć na Iana.
Nie będę chciała tego robić, odpowiedziała sobie naty-
chmiast. Będę żoną Barry'ego.
Tak, tylko że bliskość Barry'ego nie przyprawia cię
o dreszcz emocji, nie odbiera ci tchu, przekonywał uparcie
natrętny głos z głębi serca.
To prawda. A jednak Barry jest godny zaufania i odpo-
R
S
wiedzialny. Tego oczekujemy od kogoś, z kim zamierza-
my spędzić całe życie.
I w istocie tego właśnie Jana spodziewała się po przy-
szłym mężu - żeby w odpowiedzialny sposób zapewnił
jej rodzinie godny byt. Zbyt dobrze pamiętała, jak jej
ojciec bał się wierzycieli. Kiedy miała piętnaście lat i kie-
dy jej rodzina, po trzeciej w ciągu zaledwie trzech miesię-
cy przeprowadzce, została eksmitowana z kolejnego mie-
szkania, postanowiła, że ona nie będzie żyć w ten sposób.
Potrzebowała poczucia bezpieczeństwa, życiowej stabili-
zacji. A Barry mógł jej to zapewnić.
Spojrzała na fotografię z ostatniego balu, stojącą na
stoliku obok nocnej lampki - ona uśmiecha się do obie-
ktywu, a Barry patrzy na nią z czułością. Przycisnęła opra-
wione w ramkę zdjęcie niczym talizman do piersi i wró-
ciła do łóżka. Po chwili zapadła w sen.
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
O szóstej była już gotowa do pracy. Szpital prawie
pękał w szwach. Upał sprawił, że wiele osób zasłabło,
a przepełnione dymem powietrze spowodowało u innych
dolegliwości związane z układem oddechowym. Najbar-
dziej poszkodowani byli oczywiście staruszkowie i dzieci.
Jana postanowiła rozpocząć dzień od wizyty na oddzia-
le dziecięcym. Gdy jednak tylko otworzyła drzwi, stanęła
w miejscu jak wryta. Przy łóżku małego chłopca siedział
Ian, próbując namówić go do zjedzenia płatków na mleku.
Na widok Jany uśmiechnął się, po czym znów zwrócił
twarz do chłopca.
- Przyszła pani doktor - usłyszała. - No, zjedz coś, nie
rób mi wstydu.
Pokręciła głową z niedowierzaniem i rozejrzała się po
sali, zazwyczaj cichej, teraz zaś wypełnionej radosnym
gwarem. Poza chłopcem, którego osobiście namawiał do
posiłku doktor Carisbrook, wszystkie pozostałe dzieci po-
słusznie zjadały swoje porcje.
- Doktor obiecał, że jeśli zjedzą śniadanie, to przepisze
im pani deser czekoladowy - wyjaśniła ze śmiechem dy-
żurna pielęgniarka. - Dawno nie widziałam, żeby jadły
z takim apetytem.
Jana jeszcze raz spojrzała na Iana. Pomimo usilnych
R
S
starań personelu, którego zadaniem było ułatwić dzieciom
pobyt w szpitalu w czasie Bożego Narodzenia, nie zawsze
udawało się je rozbawić. Tymczasem on dokonał tego
w ciągu zaledwie kilku minut.
- Deser czekoladowy?
- Na drugie śniadanie. Doktor powiedział, że zapisze
to pani w ich kartach.
- Aha. - Jana z trudem powstrzymała się od śmiechu.
Podeszła do chłopca i odpięła kartę przyczepioną do jego
łóżka. - Zmieniamy kurację, Bobby. Jedna porcja deseru
czekoladowego doustnie - powiedziała poważnym tonem.
Obchód trwał nadzwyczaj krótko. Kiedy opuścili salę,
Jana zwróciła się do Iana:
- Mam nadzieję, że sprawdził pan, czy w kuchni mają
deser czekoladowy.
- Nie mają - odparł.
- Nie? Jak pan mógł! - wykrzyknęła z oburzeniem.
- Spokojnie, doktor Reiss, u tego małego chłopca by-
łem już w nocy. Bardzo się bał. Udało mi się go uspokoić,
ale dopiero gdy zadzwoniłem do pobliskiej cukierni... .
Jana spojrzała wymownie na zegarek. Dochodziła siód-
ma. Siódma rano!
- Była piąta trzydzieści - wyjaśnił, domyślając się,
o co chce zapytać.
- Świetnie. Właściciel cukierni na pewno pomyślał, że
nowemu lekarzowi zupełnie odbiło.
- Być może. W każdym razie tuż przed dziesiątą pan
Lanzo osobiście dostarczy dwa duże pojemniki deseru
czekoladowego z bitą śmietaną. Gratis.
Jana zaniemówiła z wrażenia. Ten człowiek był na naj-
R
S
lepszej drodze, aby zaprowadzić nowe porządki w jej szpi-
talu.
Ron Harvey powoli wracał do zdrowia, a jego jedynym
zmartwieniem było to, kiedy opuści szpital. Znów chciał
dołączyć do walczących z pożarem strażaków.
- Chyba pan żartuje - powiedziała surowo Jana. -
Przez najbliższe kilka tygodni będzie pan mógł co najwy-
żej opierać się na ladzie w swoim sklepie.
Przez cały ranek świadoma była obecności Iana w są-
siednim pomieszczeniu. Czasami prosił ją o konsultację
przez interkom, gdyż nie znał niektórych nazw australij-
skich leków. Jana po raz kolejny musiała przyznać, że jest
naprawdę dobrym specjalistą, i zastanawiała się, jak ona
sama radziłaby sobie w jego sytuacji.
Kiedy później wychodziła z oddziału, zauważyła cu-
kiernika Nicka Lanzo, rozmawiającego z Becky. Wzięła
z recepcji kartę następnego pacjenta, po czym podeszła do
nich z zaciekawieniem. Lanzo miał czterdzieści lat, był
niewysoki i krępy. Mimo że od wielu lat mieszkał w Au-
stralii, wciąż mówił z silnym włoskim akcentem.
- Dzień dobry, panie Lanzo - wyciągnęła do niego
dłoń na powitanie - jesteśmy panu bardzo wdzięczni za
deser. Przykro mi tylko, że doktor Carisbrook obudził pana
tak rano.
- Nic nie szkodzi. Sophie i ja już nie spaliśmy - Lanzo
uśmiechnął się w odpowiedzi. - Pani doktor, ja... skoro
już tu jestem, chciałbym chwilę z panią porozmawiać. Czy
można? - Spojrzał na nią, jak gdyby brakowało mu od-
wagi.
R
S
Jana obejrzała się przez ramię. W kolejce czekało jesz-
cze trzech pacjentów. Potem spojrzała jeszcze raz na Nicka
Lanzo, dostrzegła na jego czole kropelki potu, po czym
odłożyła na bok trzymaną kartę i zaprosiła go do gabinetu.
- Co się stało? - spytała, gdy usiadł naprzeciw niej.
- Chodzi o Sophie.
Jana skinęła głową. Znała żonę Nicka. Właściwie znali
ich wszyscy w miasteczku. Choć sami nie mieli dzieci,
zawsze chętnie angażowali się we wszelkie akcje dobro-
czynne dla sierot, a ich humor i energia sprawiały, że byli
powszechnie bardzo lubiani.
- Dawno jej nie widziałam - odezwała się. - Czy stało
się coś złego?
- Widzi pani, matka Sophie zmarła na raka w wieku
czterdziestu trzech lat - rzekł. - Sophie ma teraz czter-
dzieści. .. - Ciężko usiadł na krześle i ukrył twarz w dło-
niach. - Jest pewna, że ona też ma raka.
Jana milczała, próbując przypomnieć sobie, kiedy
ostatnio widziała Sophie Lanzo.
- Dlaczego tak uważa? - spytała wreszcie.
- Od paru miesięcy źle się czuje. Ma nudności. Kilka
dni temu powiedziała, że wyczuła guz... Pokazała mi. Ja
też go czułem. Jest bardzo duży.
Zapadła cisza. Jana chciała powiedzieć coś, co mogłoby
dodać mu otuchy, ale przez kilka sekund nie była w stanie
wykrztusić ani słowa.
- Dlaczego sama do mnie nie przyszła? - spytała
w końcu.
- Jej matka umierała powoli - odparł. - Przez ostatnie
kilka tygodni była podłączona do kroplówki. Bardzo cier-
R
S
piała, ale podtrzymywano ją przy życiu. Sophie... - Nic-
kowi zadrżał głos - Sophie nie chce lekarzy.
- W takim razie dlaczego pan do mnie przyszedł? -
spytała delikatnie.
- Obiecałem jej, że tego nie zrobię, ale dziś rano znowu
miała atak bólu. Poza tym i tak musiałem przynieść ten
deser, więc pomyślałem... - Spojrzał na Janę błagalnie.
- Ona bardzo cierpi, pani doktor. Nie mogę już na to
patrzeć.
- Bardzo ją pan kocha.
- Jest dla mnie wszystkim. Nie dorobiliśmy się dzieci,
choć bardzo chcieliśmy je mieć. Bóg chciał inaczej i teraz
mamy tylko siebie. Nie skarżymy się, ale... Po prostu nie
mogę patrzeć, jak ona umiera. Patrzeć i nie robić nic.
Jana podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Ja też nie będę mogła nic zrobić, dopóki sama się do
mnie nie zgłosi. Musi ją pan przekonać, a wtedy zrobimy
wszystko, żeby jej pomóc. A może to wcale nie rak? Guzki
mogą być różne, nie wszystkie trzeba traktować jak wyrok
śmierci.
- Ona nie przyjdzie. - Nick pokręcił głową. - A mo-
że... może pani doktor zajrzałaby do nas? Na przykład
żeby... żeby podziękować za deser. Może wtedy Sophie
zacznie mówić?
- Dobrze, przyjdę - uśmiechnęła się Jana. - Około
wpół do drugiej, zgoda?
Nick skwapliwie przytaknął, ona zaś uświadomiła sobie
w tej samej chwili, że znowu nie zje lunchu z Barrym.
Trudno. Będzie musiał przeżyć i to.
R
S
Zaraz po dwunastej Jana zadzwoniła do Barry'ego.
- Czy w takim razie zobaczymy się wieczorem? - spy-
tał, gdy poinformowała go o swej decyzji.
Dlaczego nie, pomyślała. Dzięki pomocy Iana będzie
mogła skończyć koło szóstej i wyjść na kilka godzin, za-
nim zjadą strażacy.
- Ale nie u twojej matki, dobrze? - zaproponowała.
- Jasne. Musimy mieć wreszcie trochę czasu dla siebie
- zgodził się łatwo. - Wpadnę po ciebie o szóstej.
Jana odłożyła słuchawkę, po raz kolejny w ciągu ostat-
niej doby zaniepokojona swoim brakiem entuzjazmu wo-
bec perspektywy spotkania z narzeczonym. Prawdę mó-
wiąc, wolałaby mieć te kilka godzin dla siebie. Posiedzieć
w fotelu w samotności, zastanowić się raz jeszcze nad so-
bą i swoim życiem - tego właśnie jej było trzeba. Z dru-
giej jednak strony, nie mogła znowu zawieść Barry'ego.
Zwłaszcza, że wkrótce miała zostać jego żoną.
W takim to nastroju spotkał ją Ian, gdy szła do jadalni.
- Co się stało? - spytał od razu, widząc jej zafrasowane
oblicze.
Nie chciała, by się domyślił, że nurtują ją sprawy oso-
biste, toteż opowiedziała mu o Sophie Lanzo.
- Zaraz muszę tam iść - dodała i przelotnie spojrzała
na zegarek. - Wypiję tylko kawę i lecę. Umówiłam się na
wpół do drugiej.
- Masz jakiś plan? - spytał, odsuwając jej krzesło.
- Żadnego. Nie mogę jej zmusić, aby zwróciła się do
mnie o pomoc. Nawet nie mogę się przyznać, że Nick
powiedział mi o jej chorobie.
- Masz więc nadzieję, że sama ci powie?
R
S
- Właśnie na to liczę. - Jana bez apetytu ugryzła kęs
kanapki. - Boję się jednak, że jeśli nowotwór pojawił się
dawno temu, może być za późno na operację.
- Może nie.
- Masz rację - uśmiechnęła się smutno - w takich
wypadkach lepiej być optymistą. No nic, czas na mnie
- powiedziała i podniosła się z miejsca. - Pogadamy, jak
wrócę.
Pół godziny później Jana zaparkowała samochód na
tyłach cukierni, weszła po. schodkach do drzwi i nacisnęła
dzwonek.
- Nick? Jesteś tam? - usłyszała ze środka kobiecy głos.
Pytanie pozostało bez odpowiedzi i po chwili w drzwiach
ukazała się Sophie Lanzo. Była to postawna kobieta,
wyższa
od swojego męża. Jasne włosy nosiła upięte w luźny kok.
- Dzień dobry. - Jana uśmiechnęła się do niej na po-
witanie.
Sophie starała się odpowiedzieć tym samym, ale kąci-
ki jej ust drgnęły zaledwie, a w oczach odmalował się
strach.
- Przyszłam podziękować za deser - wyjaśniła Jana. -
I przeprosić za doktora Carisbrooka. Wyjątkowo wcześnie
was dziś obudził.
Sophie skinęła głową. Jana zauważyła, że przez cały
czas trzyma dłoń na brzuchu, zasłoniętym luźnym fartu-
chem.
- Cała przyjemność po naszej stronie. Cieszę się, że
mogliśmy zrobić coś dla dzieci - odparła Sophie i nagle
skrzywiła się z bólu.
- Co się pani stało? - spytała zaniepokojona Jana.
R
S
- Nic, nic... - Sophie próbowała przybrać obojętny
wyraz twarzy. - To tylko zwykła niestrawność.
- Boże, to prawdziwy pech cierpieć na niestrawność
przed samym Bożym Narodzeniem - rzekła Jana z uśmie-
chem. - Czy przyjeżdża do was na święta ktoś z rodziny?
- zagadnęła, licząc na to, że uda się namówić ją na roz-
mowę.
- Nie, nie mamy żadnej rodziny w Carrabookna. Ro-
dzina Nicka mieszka w Melbourne, ale i tak nie dojecha-
liby tutaj przez te pożary. Będziemy sami. Wejdzie pani
do środka? - spytała Sophie, w taki jednak sposób, że Jana
nie miała wątpliwości, iż cierpiąca kobieta wolałaby zo-
stać sama.
- Nie - westchnęła - mam jeszcze mnóstwo pracy
w szpitalu. Lepiej już sobie pójdę. - Na chwilę zamilkła,
jakby szukała właściwych słów. - A jeśli ta... niestraw-
ność dokuczałaby pani bardziej, proszę się ze mną skon-
taktować. Postaram się pani pomóc.
- Dziękuję, nie potrzebuję pomocy - ucięła Sophie i
z mdłym uśmiechem zamknęła drzwi.
- I co? - spytał Ian, kiedy wróciła.
- Nic z tego. Nie pozwala się nawet do siebie zbliżyć.
- A czy widać, że jest chora?
- Hm... Prawdę mówiąc, nie wygląda na osobę wyni-
szczoną przez raka. - Jana wzruszyła ramionami. - Tro-
szkę zmieniła się na twarzy, ale w zasadzie to wszystko.
- W takim razie może to tylko zwykła cysta?
- Chciałabym, żeby tak było. Nick wspominał jednak,
że Sophie ma nudności. A to nie idzie w parze z cystą.
R
S
- Nieprawda. Jeśli jest na tyle duża, żeby uciskać inne
organy, może powodować i takie dolegliwości.
- Nick mówił, że ten stan trwa od kilku miesięcy.
Umilkli. Każde z nich myślało o możliwych nastę-
pstwach długo nie leczonego guza.
- Obawiam się, że nie możemy nic zrobić - powiedział
wreszcie Ian. - Dopóki pacjent nie poprosi nas o pomoc,
to nie nasza sprawa.
Po południu w szpitalu panował niezwykły spokój, Ian
przyjął kilku pacjentów, a Jana zajęła się od dawna odkła-
daną papierkową robotą. Wciąż jednak wracała myślami
do Sophie i zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby jej
pomóc. Niestety, nic sensownego nie przychodziło jej do
głowy.
O wpół do szóstej do jej gabinetu zajrzał Ian.
- Może miałabyś ochotę wybrać się na kolację? - za-
proponował ostrożnie. - Dziś znowu ominął nas szpitalny
posiłek.
- Przykro mi. Jestem umówiona z Barrym - odparła
krótko.
- Rozumiem. W takim razie baw się dobrze. Jakoś so-
bie poradzę. W kuchni znajdę na pewno trochę kanapek.
- Nie byłabym taka pewna. Po wczorajszej nocy ku-
charka uznała pewnie, że w szpitalu grasują myszy, i scho-
wała przed nimi jedzenie - zażartowała Jana.
- Tak sądzisz? - spytał zrezygnowany, otwierając sze-
rzej drzwi. - Nie dość że samotny, to jeszcze głodny...
Ech, ciężkie jest życie lekarza w Carrabookna. Cóż, ktoś
musi cierpieć, by bawić mógł się ktoś. Idź dziewczyno,
R
S
idź poszaleć ze swoim wspaniałym chłopakiem. A o mnie
się nie martw - uśmiechnął się na pożegnanie. - Jeśli sy-
tuacja będzie tragiczna, zawsze mogę zamówić deser u Ni-
cka Lanzo.
Barry jak zwykle czekał na nią przy wyjściu. Na jego
widok Jana przyspieszyła kroku, pragnąc zagłuszyć wy-
rzuty sumienia, jakie zawsze odczuwała na myśl, że na
kilka godzin opuszcza szpital i swoich pacjentów. Po-
za tym, gdyby miała być ze sobą szczera, to mając do
wyboru wykwintną kolację w restauracji w towarzystwie
Barry'ego albo deser czekoladowy w szpitalnym pokoiku
z łanem...
Nie, nie!
To chyba jakiś zły duch podpowiada jej takie myśli!
Nie może myśleć w ten sposób o lanie. W ogóle nie
powinna o nim myśleć. Jej ojciec był zupełnie taki sam.
Brał życie lekko i wesoło, nawet gdy rzucało mu kłody
pod nogi. Nie przejmował się ani długami, ani tym że jego
żona w wieku trzydziestu lat wyglądała z przepracowania
jak staruszka, a dzieci często nie miały co jeść.
Życie jest zbyt poważne, by traktować je jak zabawę,
żart, przekonywała siebie, sadowiąc się w samochodzie
obok Barry'ego.
- Jesteś zmęczona, kochanie? - spytał z troską w głosie.
- Tak, trochę.
Chciała opowiedzieć mu o Nicku, o Sophie i wszy-
stkich innych kłopotach, ale po chwili zastanowienia zre-
zygnowała z tego zamiaru. Nawet gdyby wolno jej było
rozmawiać z nim o pacjentach, na pewno szybko znudzi-
R
S
łyby go te „szpitalne opowieści". Przyzwyczaiła się już,
że kiedy byli razem, rozmawiali wyłącznie o nim.
Barry uruchomił silnik i ruszył powoli sprzed szpitala.
- Jedźmy na plażę - zaproponowała nagle. Przez cały
dzień uwięziona w dusznym pomieszczeniu, teraz zapra-
gnęła odpocząć na świeżym powietrzu.
- Zamówiłem stolik w restauracji. - Barry spojrzał na
nią zdumiony. - Nie możemy tak po prostu nie przyjść.
- Moglibyśmy odwołać rezerwację. Kupmy hambur-
gery i zjedzmy je na plaży, dobrze?
Barry potrząsnął głową z niedowierzaniem, zerkając na
swoje idealnie wyprasowane spodnie, nieskazitelnie czy-
stą koszulę i starannie wywiązany krawat.
- Nie jestem odpowiednio ubrany - zaprotestował. -
Ty zresztą też. Słona woda zniszczy moje nowe buty.
- Możesz je zdjąć.
- Zdjąć? Wyglądałbym komicznie! - Skręcił w bok
i po kilku minutach jazdy zatrzymał się przed budynkiem
restauracji. - A poza tym jak możesz mieć ochotę na ham-
burgery, kiedy zapraszam cię do francuskiej restauracji,
gdzie podają gęsie wątróbki i najlepsze wino?
Jana nie próbowała go więcej przekonywać. Westchnę-
ła tylko, posłusznie wysiadła z samochodu i podążyła za
Barrym, by pokosztować gęsich wątróbek, których szcze-
rze nie znosiła.
Dwie godziny później znów stali przed szpitalem.
- Za dwa dni wigilia, kochanie. - Barry pochylił się
i delikatnie pocałował ją w czoło. - Zobaczymy się przed-
tem?
R
S
- Raczej nie. Nie mogę zostawić Iana samego. To nie
byłoby w porządku.
- Masz rację - zgodził się. - Powinniśmy być mu
wdzięczni, że zechciał trochę cię odciążyć. Przekaż mu,
że bardzo doceniam jego pomoc.
- Dobrze - odparła, obiecując sobie w duchu, że na
pewno tego nie zrobi. Znała już Iana na tyle, że wiedziała,
jak mógłby zareagować. - Dobranoc. - Pocałowała Bar-
ry'ego na pożegnanie i weszła do szpitalnego budynku,
doznając zaraz za progiem uczucia dziwnej ulgi.
Szybko się zorientowała, że wróciła w sama porę -
w poczekalni czekało już kilku strażaków, Ian pracował
intensywnie w sali zabiegowej.
- Jadłeś coś? - spytała ze skruchą w głosie, dołączając
do niego.
- Owszem, dzięki za troskę.
- Resztki deseru?
- Nie - odrzekł. - Zastałem jeszcze kucharkę, która
zlitowała się nade mną i usmażyła mi omlet.
- Wybaczyła ci zabawę w myszy?
- Powiedziałem jej, że to był twój pomysł.
Roześmiała się.
- Od kłamania będziesz miał nos jak Pinokio.
- A ty, dobrze się bawiłaś? Odetchnęłaś trochę świeżym
powietrzem?
- Barry wolał kolację w restauracji.
- Siedzieliście w restauracji w taki wieczór? - Ian
podniósł na nią wzrok. - Chyba zwariowaliście... Kiedy
ostatnio zażywała pani ruchu na świeżym powietrzu, pani
doktor?
R
S
- To nie pańska sprawa, doktorze.
Pracowali zgodnie i sprawnie do końca wieczoru. Na
szczęście tego dnia nie było poważnych przypadków. Stra-
żacy, senni i znużeni, czekali po prostu na zwykłe opa-
trunki. Nietrudno było jednak spostrzec, że gaszenie po-
żaru wyczerpuje ich coraz bardziej.
Dziwne, myślała Jana, to dzięki nim miasteczko było
bezpieczne, lecz jednocześnie to poczucie bezpieczeństwa,
w jakim żyli mieszkańcy Carrabookna, sprawiało, że nadlu-
dzkie wysiłki tych dzielnych mężczyzn powszedniały i prze-
stawały być w oczach ludzi czymś niezwykłym.
Ostatnim pacjentem był Charlie Simpkin. Jana przed-
stawiła mu Iana i obaj mężczyźni serdecznie uścisnęli so-
bie dłonie.
- Mieszkańcy miasteczka są panu bardzo wdzięczni
- rzekł Charlie. - Bardzo doceniamy pańską pomoc. Na-
sza doktor Reiss pracuje tak ciężko.
- Skoro o tym mowa, panu też przydałaby się pomoc
- wtrąciła Jana. - Musi się pan oszczędzać.
- Jutro spróbuję zwerbować do pomocy turystów. Moi
ludzie są już wykończeni, a przecież robią to wszystko
także dla przyjezdnych.
- Bardzo słusznie. Może uda się panu wreszcie trochę
odpocząć.
- Odpocząć? Ależ doktor Reiss, zanudziłbym się na
śmierć!
O wpół do dziesiątej Jana i Ian byli wreszcie wolni.
- Naprawdę powinnaś wyjść na świeże powietrze - za-
proponował.
R
S
- Nie ma mowy - sprzeciwiła się stanowczo. - W tej
chwili marzę tylko o tym, żeby się położyć.
- Położysz się. Ale za godzinę. Teraz idziemy na spa-
cer. Bez dyskusji.
- Nie możemy. Nie razem.
- Niby dlaczego?
- Gdyby któryś z pacjentów...
- Nie wykręcisz się - przerwał jej szybko. - Przed
chwilą ustaliłem z pielęgniarką trasę naszego spaceru
i obiecałem jej nie zbaczać z wytyczonego szlaku. Gdyby
nas potrzebowała, przyśle karetkę. A teraz proszę robić to,
co każe starszy lekarz, doktor Reiss.
- Tak jest, panie doktorze - odparła z uśmiechem, za-
skoczona i zdziwiona tym, jak łatwo dała się przekonać.
Szli w milczeniu. Ulice były opustoszałe. Wszyscy za-
jęci byli ostatnimi przygotowaniami do świąt.
Gdy Jana odważyła się podnieść głowę, spostrzegła, że
Ian patrzy na nią przez cały czas. Szybko odwróciła wzrok,
czując, że się czerwiem.
- Jutro wigilia - powiedziała, chcąc przerwać niezrę-
czną ciszę. - Ale ten czas szybko płynie. Kiedy byłam
mała, wydawało mi się, że na Boże Narodzenie trzeba
czekać całe wieki.
- Ale warto było czekać. - Ian uśmiechnął się w za-
myśleniu. - Choinka, prezenty, Święty Mikołaj... Szcze-
rze mówiąc, Boże Narodzenie straciło dla mnie pewien
magiczny urok, kiedy Mikołaj przestał mnie odwiedzać.
Nie ma chyba w życiu dziecka nic bardziej emocjonują-
cego niż zastanawianie się, co dostanie w prezencie.
- Albo czy w ogóle coś dostanie - dodała smutno Jana.
R
S
- Święta w moim domu były trochę... nieprzewidywalne.
My, dzieci, często byłyśmy zawiedzione.
Na przykład wtedy, dodała w myślach, kiedy matka
zaprowadziła ją i jej rodzeństwo na wigilijną kolacje orga-
nizowaną przez miejscowy oddział opieki socjalnej.
Nie chciała wracać do smutnych wspomnień. Schyliła
się, zsunęła z nóg buty i zbiegła szybko nad brzeg wzbu-
rzonego morza, Ian również zdjął buty, podwinął nogawki
spodni i po chwili dołączył do niej, kroczącej boso po
wilgotnym piasku, zalewanym raz po raz przez zimne,
spienione fale.
- Uważaj na rozgwiazdy - ostrzegła go.
- A ty się ich nie boisz?
- Któregoś dnia przez przypadek złapałam jedną, kie-
dy łowiłam ryby. Wpuściłam ją z powrotem do wody. Od
tego czasu nie muszę się ich obawiać.
Ian roześmiał się, chwycił jej rękę i zawołał głośno,
wchodząc głębiej między fale.
- Hej, rozgwiazdy! Słyszycie? Jestem z nią! Mnie też
nie ruszajcie!
Jana roześmiała się i próbowała uwolnić rękę, ale Ian
nie zwolnił uścisku.
- Łowisz ryby? - spytał, prowadząc ją wzdłuż brzegu.
- Kiedyś przychodziłam tu i zarzucałam wędkę. Jed-
nak nigdy nie złowiłam niczego oprócz tej rozgwiazdy.
Łowienie było chyba tylko pretekstem, żeby trochę tu
posiedzieć.
- Nie robisz już tego, prawda? - spytał cicho.
- Nie, od jakiegoś czasu.
- Czy to przez Barry'ego?
R
S
- Może? On nie lubi plaży.
- Jana, powiedz mi szczerze, co cię w nim tak pociąga?
Gwałtownie wyszarpnęła dłoń z uścisku i odeszła kilka
kroków naprzód, nie zważając na to, że dół jej spódnicy
zanurzony jest w wodzie.
- Gdybyś go kochała, wiedziałabyś, jak go bronić -
stwierdził Ian. - Ten facet to napuszony nudziarz, a ty
nawet nie możesz temu zaprzeczyć!
- Zaprzeczam! - wykrzyknęła, przyspieszając kroku.
- Nic o nim nie wiesz!
- Wiem - Ian odparł spokojnie. - Zabrał cię do dusz-
nej restauracji w fantastyczny, ciepły wieczór. I nie lubi
plaży. Sama powiedz, czy pozwoliłby, aby piasek brudził
mu stopy? Czy wszedłby do morza pełnego rozgwiazd za
dziewczyną, którą kocha?
Jana przystanęła, zastanawiając się nad tymi słowami.
Rzeczywiście, Barry nie zdobyłby się na to nigdy w życiu.
Starała się tego nie zauważać, ale w istocie drażnił ją ten
jego poprawny i sztywny sposób bycia.
- Jana, przejrzyj wreszcie na oczy - mówił tymczasem
Ian. - Przebudź się, ocknij. - Pochylił się, nabrał w dłoń
wody i delikatnie polał nią jej kark.
Zadrżała. Odwróciła się w jego stronę.
- Jak śmiesz?! - wykrzyknęła ze złością. - Zostaw
mnie w spokoju!
- W spokoju? - droczył się. - Naprawdę będziesz spo-
kojna, jeśli cię zostawię?
Jana zaczerpnęła tchu i odważnie spojrzała mu
w twarz. Kpił z niej w jawny sposób. Cofnęła stopę, wzię-
ła mocny zamach i po chwili Ian ociekał wodą z góry na
R
S
dół. Przerażona tym, co zrobiła, odsunęła się na wszelki
wypadek, on jednak przetarł tylko twarz i wybuchnął
gromkim śmiechem.
- Chcesz wojny? - spytał zaczepnie, zagradzając jej
drogę.
- Przepuść mnie - zażądała stanowczo. - Jesteś dzie-
cinny. Wracam do szpitala.
- Po tym, jak przemoczyłaś mnie do suchej nitki? Nie
możesz mnie tak zostawić! - Delikatnie zdjął jej okulary
i ostrożnie schował je do kieszeni przemoczonej koszuli.
Później zaś, zanim Jana zdążyła zaprotestować, chwycił
ją na ręce i ruszył z nią w stronę wzburzonych fal.
- Co ty wyprawiasz?! - krzyknęła przerażona. - Puść
mnie!
- Jak sobie pani doktor życzy! - Uniósł ją, stojąc już
w wodzie po pas, po czym puścił w momencie, gdy nade-
szła kolejna fala.
Jana szybko wynurzyła się z wody i natychmiast za-
niosła kaszlem. Mokre włosy przylgnęły jej do twarzy, do
ubrania przyczepiły się wodorosty.
- Ty... ty...! - Zabrakło jej słów, więc po prostu rzu-
ciła się nań z pięściami.
- Przecież sama chciałaś, żebym cię puścił! - powie-
dział i w tej samej chwili poczuł, jak traci równowagę.
Teraz on był cały oblepiony wodorostami. Zrobił groźną
minę i chlapnął słoną wodą prosto w jej twarz.
Tym razem Jana dała za wygraną. Wybuchnęła śmie-
chem i podjęła zabawę, która z początku zdawała się jej
dziecinna i prymitywna. Rozpryskiwała z zapałem kaska-
dy wody, chcąc obronić się przed łanem, który zbliżał się
R
S
do niej, parskając i chlapiąc, aż wreszcie chwycił ją wpół
i objął mocno.
- Wystarczy... Poddaję się - wydyszał jej wprost do
ucha.
- Tak? Nawet nie jest ci przykro!
- Ależ jest! Naprawdę jest mi bardzo przykro, że je-
stem cały mokry.
- A ja? - spytała Jana z oburzeniem.
Odsunął ją od siebie i popatrzył na jej smukłe ciało,
wyraźnie rysujące się pod przemoczonym ubraniem.
- Nie - powiedział z przekonaniem. - Przykro mi, ale
nie jest mi przykro, że ty jesteś mokra.
Szarpnęła się, chcąc uwolnić się z jego uścisku.
- Ian, nie...
- Posłuchaj, Jana - rzekł łagodnie i przytrzymał ją
mocno. - Jesteś zbyt wartościową kobietą, aby wiązać się
z kimś takim, jak ten twój Barry. Spójrz na siebie! Czy
sądzisz, że gdybyś była moją narzeczoną, zabierałbym cię
na posiłek do zatłoczonej restauracji, jeśli nie widziałbym
się z tobą przez kilka kolejnych dni? Ciekaw jestem, czy
pocałował cię na dobranoc. Nie? No widzisz... Pewnie
tylko cmoknął w czoło od niechcenia. A czy ty wiesz,
czym może być prawdziwy pocałunek?
Zamilkł, zniżył usta do jej warg, a przez ciało Jany
przebiegł wówczas niepokojący dreszcz. Nie protesto-
wała jednak. Nie protestowała, bowiem nigdy przed-
tem nie czuła podobnego dreszczu podniecenia. Dotyk
silnych, męskich dłoni na jej talii palił ją i oszałamiał.
Gdy zaś Ian dotknął ustami jej warg, niemal straciła nad
sobą panowanie. Poczuła, jak jej napięte
mięśnie
R
S
rozluźniają się pod wpływem pieszczoty. Westchnęła, roz-
chyliła usta...
Wtedy jednak Ian oderwał wargi od jej ust, ujął twarz
Jany w dłonie i cofnął się o krok. Chyba po raz pierwszy,
odkąd go ujrzała, patrzył na nią z taką powagą.
- A teraz powtórz to, co powiedziałaś - polecił.
- Co... co takiego?
- Powtórz z czystym sumieniem, że naprawdę chcesz
wyjść za Barry'ego Fitzsimmonsa.
- Nie... nie wiem... - Odepchnęła go lekko. - Proszę
cię, nie chcę... Ja i Barry... jesteśmy zaręczeni.
Ian zaśmiał się gorzko.
- Czy nie rozumiesz tego, co mówi ci twoje ciało?
- Mocno przyciągnął ją do siebie. - Tylko posłuchaj!
Kolejny pocałunek nie był czuły i delikatny jak pier-
wszy. Wargi Iana pożądliwie objęły jej usta, a dłoń wślizg-
nęła się pod bluzkę, wprawnie pieszcząc łaknące dotyku
piersi. Naparł biodrami na jej biodra i mogła teraz poczuć,
jak bardzo jest spragniony.
I znów zakręciło się jej w głowie. Nawet nie wiedziała,
kiedy Ian wyniósł ją z wody i ułożył na miękkim suchym
piasku. Nie panowała już nad sobą. Jej ciało prężyło się
z rozkoszy pod jego dotykiem i pragnęło tylko jednego
- połączyć się czym prędzej z ciałem Iana.
- Pragniesz mnie, przyznaj - szepnął jej do ucha
ochrypłym głosem.
- Ian...
- Tak? Powiedz, kochanie.
Potrząsnęła głową, bezradna wobec własnej namięt-
ności.
R
S
- Dobrze, chodźmy już - powiedział z żalem. - Nie
chcę, żeby pielęgniarki zastały nas w takiej sytuacji.
- No jasne! - Jana roześmiała się nerwowo.
- W takim razie do wody! To, że mamy mokre ubrania,
można wytłumaczyć tym, że w przypływie szalonego im-
pulsu postanowiliśmy się wykąpać. Ale jak wytłumaczę
to, że od stóp do głów jesteśmy oblepieni piaskiem?
- Do wody! - podchwyciła, a on pociągnął ją za rękę
i pobiegli na spotkanie spienionych fal.
W drodze powrotnej nie odzywali się do siebie. Jana
była zbyt oszołomiona tym, co się zdarzyło; Ian zastana-
wiał się, czy nie posunął się za daleko.
- Możemy wejść tylnymi drzwiami - odezwała się,
kiedy dochodzili do szpitala.
- Oczywiście. Rozumiem, że pani doktor nie raz prze-
mykała tędy po upojnych randkach z Barrym.
Jana z trudem pohamowała śmiech. Gdyby Ian wie-
dział, jak wyglądały te jej randki.
- Dobranoc - rzekła z powagą. - Wracam do siebie.
- Zaczekaj. - Przytrzymał jej rękę. - Wiesz, że nie
zawsze musi być tak jak teraz?
- Owszem, musi - odparła z powagą.
- W porządku, doktor Reiss - westchnął, po czym de-
likatnie uniósł jej podbródek i pocałował ją w usta. Po
chwili wyjął z kieszeni oblepione piaskiem okulary i za-
łożył je na czubek jej nosa. - To twoja osłona - powiedział
łagodnie. - Pilnuj ich dobrze.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Dwudziestego czwartego grudnia Jana obudziła się
przed świtem i wpatrywała się tępo w powoli blednący
mrok. Uczucia, które towarzyszyły jej, gdy zasypiała, po-
wracały teraz ze zdwojoną siłą. To szaleństwo, myślała.
Zakochała się w ciągu dwudziestu czterech godzin
w mężczyźnie, o którym jeszcze kilka dni temu nie wie-
działa, że istnieje! Zakochała się w nim i cały jej bezpie-
czny, starannie poukładany świat legł w gruzach.
A przecież Ian Carisbrook to zaledwie epizod w jej
życiu, co do tego nie miała wątpliwości. Lada dzień
wróci doktor Howard i Ian będzie mógł stąd wyjechać.
Nic go tu nie trzyma. A ona? Ona zostanie sama, jak
kiedyś...
Ian był taki sam, jak jej ojciec. Miał to samo wesołe
spojrzenie, ten sam wdzięk, fantazję, poczucie humoru.
Kiedy widziała go po raz ostatni, była piętnastoletnią
dziewczynką. Dowiedział się, że może zrobić „świetny
interes" gdzieś na północy kraju i postanowił wyjechać,
lecz ani matka, ani dzieci nie miały mu tego za złe. Do-
piero potem, gdy nie dał więcej znaku życia, przekonały
się, kim był w istocie - nieodpowiedzialnym lekkodu-
chem, nigdy nie dorosłym chłopcem.
Matce zależało na tym, aby Jana studiowała, wiedziała
R
S
bowiem, że jako osoba wykształcona będzie bardziej
niezależna i być może uniknie losu, jaki jej przypadł
w udziale. I rzeczywiście - choć studia były ciężkie i Jana
musiała chwytać się rozmaitych zajęć, aby zarobić na czes-
ne, to teraz sama była w stanie pokryć koszty nauki swo-
jego młodszego rodzeństwa, a matka, po raz pierwszy
od dwudziestu lat, nie musiała już zarabiać na życie pra-
niem.
Janie dawało to ogromną satysfakcję i nie chciała, aby
cokolwiek zmieniło się, gdy wyjdzie za mąż i będzie mu-
siała na jakiś czas zostawić pracę, by zająć się wychowy-
waniem dzieci. Wiele razy rozmawiała o tym z Barrym
i wiedziała, że może na niego liczyć, jeśli chodzi o pomoc
jej młodszemu rodzeństwu. Barry bardzo poważnie trakto-
wał swoje zobowiązania finansowe.
I gdy wszystko zmierzało bezpiecznym torem ku ry-
chłemu małżeństwu, pojawił się Ian i wywrócił wszystko
do góry nogami.
Ian... Na samą myśl o jego gorących ustach, delikat-
nym dotyku jego dłoni Jana poruszyła się niespokojnie.
Zacisnęła wargi, a po jej policzku spłynęła łza.
Czemu życie jest takie niesprawiedliwe?
Tego ranka zmieniła plan porannego obchodu, by
uniknąć
spotkania z doktorem Carisbrookiem. Rozmowy z pacjenta-
mi pozwoliły jej zapomnieć o porannych rozterkach, gdy
więc później szła do swego gabinetu, jej myśli były całkowite
zaprzątnięte ich, a nie własnymi problemami.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Iana.
- Dzień dobry, pani doktor. - Zatrzymał ją w szpital-
R
S
nym korytarzu. - Wysypała już pani piasek ze wszystkich
kieszeni?
Jana starała się na niego nie patrzeć. Wiedziała, że jeśli
spojrzy mu w oczy, będzie zgubiona.
- Dzień dobry - odparła cicho. - Chciałabym cię prze-
prosić za wczoraj... za moje zachowanie na plaży. Byłam
przemęczona, a ty być może wyciągnąłeś mylne wnioski
z tego, co zaszło.
Dopiero teraz odważyła się podnieść głowę. Uśmiech,
z którym Ian ją powitał, zniknął w jednej chwil z jego
oblicza.
- Jana... - zaczął, lecz ona, widząc pielęgniarkę wy-
chodzącą z oddziału dziecięcego, zawołała:
- Siostro, proszę poczekać! - po czym dodała, despe-
racko szukając pretekstu do ucieczki: - Chcę się zapoznać
z wynikami badań małego Bobby'ego. Mogłaby mi siostra
je teraz pokazać?
Pielęgniarka skinęła głową, Ian usunął się, aby przepu-
ścić Janę. Uciekła, a on nie próbował jej zatrzymać.
Dzień dłużył się w nieskończoność. Jana starała się za-
pomnieć o obecności doktora Carisbrooka, ale było to nie-
zwykle trudne, gdy z sąsiedniej sali nieustannie dochodził
jego głos. Jakby tego było mało, kilka razy zadzwonił do
niej z pytaniem o nazwę czy dawkowanie jakiegoś leku.
Już sam jego głos w słuchawce przyprawiał ją o dreszcze
i musiała naprawdę się zmuszać, by oficjalnym tonem
udzielać mu wyczerpujących odpowiedzi.
Było jej duszno, cały czas bolała ją głowa. Tłumaczyła
sobie, że to z powodu upału, ale w głębi duszy wiedziała,
że przyczyna tych przykrych doznań jest inna.
R
S
Niemniej jednak skwar był niemiłosierny. Gdyby tylko
mogła zakazać turystom przebywania na plaży przed
czternastą, miałaby o połowę mniej pracy. Temperatura
o dwunastej przekraczała czterdzieści stopni, a mimo to
plaża była zatłoczona. W południe słońce paliło tak moc-
no, że żadna ilość kremu ochronnego nie była w stanie
zapobiec poważnym oparzeniom.
Oboje mieli więc mnóstwo pracy, przez co w ogóle się
nie widzieli. Wieczorem zaś zadzwonił Barry, ona zaś tym
razem nad wyraz chętnie poszła z nim na wigilijną ko-
lację.
Przez cały wieczór była spięta i milcząca.
- Co się dzieje, kochanie? - zatroszczył się Barry, kie-
dy skończyli posiłek.
Popatrzyła na niego nieobecnym wzrokiem.
- Przepraszam - powiedziała, uświadamiając sobie, że
w ogóle nie słuchała, o czym mówił. Zdaje się, że o ju-
trzejszym świątecznym obiedzie w towarzystwie jego
matki. - Jestem po prostu przemęczona.
- Czy ten nowy lekarz sobie nie radzi?
Poruszyła się niespokojnie, jakby dotknęła ją ta uwaga.
- Nie można tak mówić. Jest tu dopiero od niedawna,
a zna już prawie wszystkich pacjentów. Zresztą, nie zapo-
minaj, że pracuje jako ochotnik.
Barry pokiwał głową.
- Uważasz więc, że jest dobry? - spytał z rozmysłem.
- Bardzo dobry - odparła cicho.
- A co myślisz o tym, aby zarząd szpitala zapropono-
wał mu etat?
R
S
Jana otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
- Etat? O czym ty mówisz?
Pochylił się w jej kierunku, zadowolony, że nieco się
ożywiła.
- Frank Howard zamierza odejść. Wszyscy wiedzą, że
nie podchodził poważnie do swoich obowiązków. - Popa-
trzył na nią z uznaniem i dodał: - W przeciwieństwie do
ciebie, kochanie.
Zlekceważyła te słowa.
- I co? - pytała dalej.
- Cóż... Mogę ci zdradzić, że prezes zarządu zastana-
wiał się dzisiaj, czy nie powinniśmy zaoferować pracy
temu młodemu człowiekowi.
- Och, Barry... - przerwała mu z pobłażliwym uśmie-
chem. - Mówisz, jakbyś sam był staruszkiem, Ian Caris-
bróok jest chyba starszy od ciebie.
- Widzisz... W moim przypadku liczy się nie wiek, ale
doświadczenie i poważny stosunek do życia.
Jana omal nie udusiła się ze śmiechu, ale dyplomaty-
cznie udała atak kaszlu.
- No i co o tym myślisz? - nalegał tymczasem Barry.
- Zarząd miałby satysfakcję, gdyby mógł wysłać Howar-
dowi wymówienie. Howard był leniwy, niekompetentny
i zarozumiały. Tolerowaliśmy go tylko dlatego, że nie było
innego na jego miejsce.
- Skąd wiecie, że Carisbrook zechce tu zostać?
- Myślę, że powinniśmy go o to zapytać. Porozmawiaj
z nim może. - Zawahał się przez chwilę. - Albo ja to
zrobię, jeśli chcesz. Może lepiej będzie, kiedy usłyszy tę
propozycję od członka zarządu.
R
S
- Nie, nie, sama to zrobię, skoro ci na tym zależy
- rzekła pospiesznie i zaraz potem ogarnęło ją przeraże-
nie. Jeżeli Ian się zgodzi...
Nie, na pewno nie. Nie po to wyjechał z Londynu, aby
osiedlić się w miejscu takim jak Carrabookna.
A może właśnie po to? Kto go tam wie?
Poczuła, że powoli wpada w panikę. W pierwszej
chwili chciała powiedzieć Barry'emu, że ten człowiek
jednak nie do końca sprawdza się w roli lekarza. Nie zro-
biła tego jednak. Doskonale zdawała sobie sprawę, że
miasteczko mogłoby wiele skorzystać na obecności Iana.
A ona? Zostałaby żoną Barry'ego, ale musiałaby pra-
cować z łanem. Patrzeć, jak zakochuje się w innej, żeni
się z nią, niesie do chrztu swoje dzieci. Z inną...
Przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło i podniosła się
z miejsca.
- Wybacz, Barry, muszę już wracać - powiedziała nie-
pewnie. - Wiem, że dzisiaj wigilia, ale zaraz zjadą straża-
cy. Ktoś musi mieć wigilijny dyżur.
Barry nie protestował i szybko wyszli na zewnątrz.
W oddali, za warstwą dymu, przez którą ledwo przebijało
światło księżyca, majaczyły góry.
- Wiatr chyba zmieni kierunek...
- Oby. Strażacy są wykończeni - westchnęła Jana. -
Nie chcę myśleć, jak będą wyglądały lasy, kiedy to wszy-
stko się skończy.
- Pomyśl lepiej, ile na tym stracimy. Turyści przynoszą
niezły dochód, ale ci, którzy zostali uwięzieni przez pożar,
na pewno nie mają już pieniędzy, a inni prędko tu nie
przyjadą.
R
S
Pieniądze, pomyślała gorzko Jana. To było w tej chwili
jedyne zmartwienie Barry'ego. W tej chwili? A może za-
wsze taki był, tylko ona tego nie widziała?
Godzinę później Jana w skupieniu wyjmowała niewiel-
ki odłamek szkła z oka jednego ze strażaków. Natrętne
myśli o Ianie i o Barrym odpłynęły w siną dal.
Ech, kochana praca...
- Będzie pana bolało przez kilka dni - zwróciła się do
strażaka. - Jutro nie powinien pan wyjeżdżać do pożaru.
Rozejrzała się po sali. To był ostatni pacjent.
- A gdzie jest Charlie? - zaniepokoiła się nagle. Tego
wieczoru komendant nie pojawił się w ogóle.
- Nie widziałem go - odparł mężczyzna. - Myślałem,
że wrócił wcześniej.
- Gdyby przyjechał wcześniej, na pewno przyszedłby
dowiedzieć się, czy wszystko w porządku - powiedziała
Jana, po czym zwróciła się do pielęgniarki, siedzącej przy
biurku: - Zadzwoń do niego. Trzeba to sprawdzić.
Po chwili pielęgniarka połączyła się z domem Charlie'ego
Simpkina i po krótkiej rozmowie odłożyła słuchawkę.
- Nie ma go w domu. Jego żona jest przerażona - po-
wiedziała. - Myślała, że jest tutaj.
W sali zaległa głucha cisza, Ian pierwszy otrząsnął się
z szoku. Podszedł do biurka i sięgnął po telefon.
- Zadzwonię na policję. Mają łączność radiową z miej-
scem pożaru.
Policja też nic nie wiedziała o Simpkinie, ale obiecała
go znaleźć i oddzwonić. Nikt ze strażaków nie opuścił
szpitala. Wszyscy w napięciu czekali na wiadomość
R
S
o swoim komendancie, wierząc, że po prostu zagubił się
gdzieś w całym tym zamieszaniu. Może wrócił do bazy?
A może wstąpił po prostu do pubu na piwo? Niezbyt to
do niego podobne, ale w końcu mogło być i tak.
I chyba tylko Jana zdawała sobie sprawę z prawdziwe-
go niebezpieczeństwa. Od kilku dni oglądała jego posza-
rzałą ze zmęczenia twarz i wiedziała, czym ryzykuje ten
niemłody już mężczyzna.
Wreszcie zadzwonił telefon, Ian podniósł słuchawkę.
W milczeniu wysłuchał wiadomości, po czym zwrócił się
do wszystkich:
- Nie ma go wśród ludzi z ekipy i na pewno nie wrócił
do miasteczka. Policja sprawdziła wszystkie wozy.
- Chyba nie postanowił przejść przez przełęcz? - za-
niepokoił się jeden ze strażaków. - Przy obiedzie mówił,
że jeśli wiatr nie zmieni się do rana, będziemy musieli tam
przenieść akcję. Chciał się dowiedzieć, czy da się tamtędy
przejść. Trasa jest nieuczęszczana od lat.
- Myśli pan, że postanowił sam ją sprawdzić?
- Cholera, teraz obawiam się, że tak. Rano pożyczył
samochód terenowy od Bruce'a Hogga. Mogę zadzwonić
do niego i spytać, czy wrócił.
W chwilę potem wiedzieli, że samochodu wciąż nie ma.
- Dzwonię na policję jeszcze raz - zdecydował Ian.
- Muszą dokładnie to sprawdzić. My nie możemy na razie
zrobić nic. A wy - zwrócił się do strażaków - idźcie na
piwo, chłopaki. Nie ma sensu tu siedzieć. Zadzwonimy,
gdy tylko czegoś się dowiemy. Wolałbym nie być w jego
skórze, jeśli okaże się, że po prostu wybrał się na świąte-
czne zakupy.
R
S
Strażacy roześmiali się niewesoło i powoli opuścili
szpital. Wiedzieli, że musiało stać się coś złego. Zbyt
dobrze znali swojego komendanta.
- Powinnaś się położyć - powiedział Ian do Jany, gdy
zostali sami. - Ledwie żyjesz.
Pokręciła głową.
- I tak nie mogłabym zasnąć. - Spojrzała na niego
niepewnie. Nie chciała po prostu iść spać, ale też nie mogła
zostać z łanem w jednym pomieszczeniu. - Pójdę do swo-
jego gabinetu - powiedziała. - Muszę zrobić porządek
w dokumentach.
- Świetny sposób na spędzenie ostatniego wieczoru
przed Bożym Narodzeniem - zakopać się w papierkowej
robocie, czekając na złe wieści i skutecznie unikając swo-
jego przyszłego męża.
- Przecież wcale nie zamierzam za ciebie wychodzić!
- wykrzyknęła z oburzeniem. - Nawet cię nie znam! Je-
steś śmieszny.
- Naprawdę? Ja też cię nie znam, ale wiem, co czułem
wczoTaj wieczorem. - Położył dłonie na jej ramionach. -
I to samo czuję teraz. Nie wiem, ile dokładnie masz lat,
nie wiem, czy sypiasz w wałkach na głowie i czy jadasz
szpinak, ale... - urwał na chwilę - ale wiem, że cię ko-
cham.
- Co ty opowiadasz!? - wykrzyknęła. - Chyba jesteś
szalony!
- Być może, ale mam oczy i umiem patrzeć. Widzę,
co się dzieje między nami.
- Czyżby? Ciekawa jestem, ilu kobietom przede mną
mówiłeś to samo?
R
S
Ian spochmurniał.
- Posłuchaj, Jana, nie odpowiem ci wprost na to pyta-
nie. Jeśli pytasz, czy jesteś pierwszą kobietą, na jaką kie-
dykolwiek spojrzałem, odpowiadam, że mam trzydzieści
lat, a ty zadajesz dziecinne pytania. Jeśli jednak prosisz,
abym ci powiedział, że możesz mi zaufać, to odpowiem
ci bardzo krótko: doskonale wiem, co czuję i co ci mogę
zaoferować. Teraz wszystko zależy od tego, czy znajdziesz
w sobie odwagę i uwierzysz, że coś takiego jak teraz nie
zdarzyło mi się nigdy przedtem i już nigdy się nie zdarzy.
Jana nie była w stanie wydusić ani słowa. Niezręczną
ciszę przerwał dopiero Ian.
- Powiedz, co tak bardzo urzekło cię w Barrym? Na-
prawdę go kochasz? Jeżeli z ręką na sercu powiesz mi, że
tak, na zawsze wyniosę się z twego życia.
- On... troszczy się o mnie - odparła słabym głosem.
- To prawda, żadne z nas nie wierzy w romantyczną mi-
łość. Ona przynosi tylko rozczarowania. A na Barrym...
po prostu zawsze mogę polegać. Będzie dobrym mężem,
pomoże mi utrzymać moją rodzinę...
- Twoją rodzinę?
- Tak. Matkę, brata i siostry.
- Czy ja nie mógłbym tego robić?
- Nie wiem. - Gwałtownie wyszarpnęła się z jego ob-
jęć. -Wiem, że póki żyję, muszę im pomagać. Mój ojciec
odszedł dawno temu. - Westchnęła głęboko. - Kochał
nas, oczywiście. Przynajmniej tak twierdził. Zawsze po-
trafił nas rozbawić, często przytulał matkę... A mimo to
nas opuścił. To właśnie była romantyczna miłość.
- I dlatego uznałaś, że w twoim życiu będzie inaczej?
R
S
Wybuchnęła płaczem.
- Ian, nie wiem, co się ze mną dzieje... Nigdy jeszcze
tak się nie czułam. - Odwróciła się do niego. - Wiem, że
to samo przytrafiło się mojej matce. Dlatego nie chcę tego!
- Nie chcesz mnie?
- Nie.
Umilkł. Przez chwilę patrzył na jej opuszczoną głowę.
Wyciągnął dłoń i delikatnie dotknął jej włosów.
- Za kilka dni wróci doktor Howard i wtedy będę mógł
zniknąć ci z oczu. Czy wtedy będziesz szczęśliwsza?
Odsunęła się nieznacznie.
- Proszę cię, Ian... Nie wiem - odparła, łkając. Było
jeszcze coś, o czym musiała mu powiedzieć. - Poza
tym... nie musisz odchodzić.
Spojrzał na nią pytająco.
- Zarząd chce zaproponować ci pracę - wyjaśniła
szybko. - Howardowi kończy się kontrakt, więc potrzeb-
ny będzie nowy lekarz. Poprosili, żebym ci o tym powie-
działa.
- A więc chcesz, żebym został?
- Nie!
Ian uśmiechnął się mimo woli.
- Wydaje mi się, że mógłbym być szczęśliwy w Cara-
bookna. Uwielbiam morze i wolną przestrzeń. Wiesz do-
brze, że nie potrafiłem odnaleźć się w dużym mieście.
Poza tym świetnie mi się tu współpracuje z koleżanką po
fachu.
- Jeżeli masz na myśli mnie, to się mylisz - wtrąciła
pospiesznie. - Zbyt lekko podchodzisz do życia. A medy-
cyna to nie zabawa.
R
S
- Czy to źle, że lubię się śmiać? Mógłbym cię wiele
nauczyć.
- Nie chcę.
- A ja uważam, że to bardzo atrakcyjna propozycja.
- Nie chcę już o tym rozmawiać. - Podeszła do drzwi.
- Będę w swoim gabinecie.
Ze snu wyrwało ją pukanie do drzwi. Półprzytomnym
wzrokiem spojrzała na zegarek. Druga w nocy.
- Proszę! - zawołała.
Do gabinetu zajrzała pielęgniarka.
- Doktor Carisbrook panią wzywa. Znaleźli Charlie'e-
go. Są w drodze.
- Co się stało? - Jana błyskawicznie zerwała się
z miejsca.
- Dokładnie nie wiadomo. Znaleźli go półprzytomne-
go na szlaku. Leżał obok samochodu.
Pospiesznie przygotowali wszystkie narzędzia i apara-
turę do reanimacji. Jana modliła się w duchu, aby ta ostat-
nia nie okazała się potrzebna. W chwilę później nadjechała
karetka.
Charlie był przytomny, Ian obnażył jego ramię, szyb-
kim ruchem rozrywając rękaw koszuli, a Jana zapytała od
razu:
- Charlie, gdzie pana boli?
- Klatka piersiowa - wycedził z grymasem bólu na
twarzy. - Czuję się, jakby ktoś mi ją miażdżył.
Jana zaordynowała dawkę morfiny i zaczęła przygoto-
wywać pacjenta do badania EKG.
- To serce? - spytał słabym głosem.
R
S
- Chyba tak. Zaraz damy panu coś, co przyniesie ulgę
Potrząsnął głową, a po jego policzku spłynęła pojedyn-
cza łza.
- Nie przyniesie, doktor Reiss. Ja... umieram. Czuję to.
- Wszystko będzie dobrze. Nie wolno się poddawać.
Musi pan walczyć.
- Niech pani walczy za mnie. - Jego głos stał się da-
leki, obcy. - Jestem już zmęczony. Bardzo zmęczony -
powtórzył, po czym zamknął spokojnie oczy.
- Charlie! - krzyknęła rozdzierająco Jana. - Ian! On
nam odpływa!
Ian wypuścił z rąk kroplówkę i bez namysłu zabrał się
do podłączania monitora. Jana rozpoczęła reanimację.
Miarowo uderzała w klatkę piersiową Simpkina, próbując
przywrócić akcję serca. Bez skutku. Nie chciało ruszyć ani
na moment. Było głuche i martwe.
Ian wstrzyknął choremu dożylnie dawkę adrenaliny
i znów podjęli reanimację. Pot na twarzy Jany mieszał się
ze łzami, modliła się o ratunek dla tego dzielnego czło-
wieka, jednak po piętnastu minutach rozpaczliwych prób
przywrócenia życia Charlie'emu Simpkinowi, musieli
skapitulować. Szansy na ratunek już nie było.
W tym czasie pojawiła się żona Charlie'ego. Szlochając
z rozpaczy, stała teraz z boku, podtrzymywana przez córki.
Ian położył rękę na dłoni Jany.
- Wystarczy - powiedział. - Pozwólmy mu odejść.
Delikatnie dotknęła twarzy komendanta.
- Żegnaj, Charlie - szepnęła, po czym odwróciła się,
aby przekazać tragiczną wiadomość jego rodzinie.
R
S
Godzinę później, gdy odprowadziła już zrozpaczone
kobiety do samochodu, a ciało Charlie'ego zostało wywie-
zione do kostnicy, Jana wróciła do sali zabiegowej. Kiedy
weszła do środka, Ian objął ją z czułością i pocałował
lekko w czoło. Nie miała siły, aby protestować.
- Był moim przyjacielem - powiedziała, podnosząc
głowę.
- Wiem. Ja rozmawiałem z nim tylko raz. Żałuję, że
nie poznałem go bliżej.
Były to proste, zwyczajne słowa, ale Jana doskonale
wiedziała, co się za nimi kryje. Wiedziała także coś jeszcze
- że z tym człowiekiem, z którym przed chwilą próbowa-
ła ratować Charlie'ego Simpkina, mogłaby spędzić całe
życie.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
Rano obudził ją dzwonek telefonu.
- Halo? - odezwała się zaspanym głosem.
- Wesołych świąt, kochanie! - Po drugiej stronie roz-
legł się radosny głos Barry'ego.
Boże Narodzenie? No tak!
Zerknęła na zegar wiszący na ścianie. Wskazywał ós-
mą. Święta świętami, a ona miała przed sobą kolejny pra-
cowity dzień...
- Jesteś tam, Jana? - Długa cisza wyraźnie zaniepokoi-
ła Barry'ego.
- Tak, przepraszam. Mieliśmy okropną noc. Umarł
Charlie Simpkin.
- Wiem - odparł poważnie Barry. - To wielka strata
dla miasta.
- Będzie nam go brakowało - dodała cicho i usiadła
na łóżku. - Muszę kończyć. Jeżeli mam zdążyć do was na
obiad, powinnam za moment być w szpitalu.
- Wpadnę po ciebie o dwunastej. - W głosie Barry'e-
go nie było już ani odrobiny smutku. - Wesołych świąt
~ powtórzył i szybko się rozłączył
Jana włożyła ciemną spódnicę za kolana i białą bluzkę.
Gotowa do wyjścia, przejrzała się w lustrze. Czy tak bę-
dzie wyglądać przez resztę życia?
R
S
Sięgnęła po stojące na szafie pudło. Zdjęła wieczko
i wyjęła purpurową suknię na cieniutkich ramiączkach,
prezent od matki. Sukienka, dopasowana u góry, rozsze-
rzała się od pasa. Obszyta była szeroką lamówką we wzór
przedstawiający renifery, maleńkie Mikołaje i gałązki
ostrokrzewu. Kiedy ją dostała, pomyślała, że matka chyba
jest szalona. Włożyła tę sukienkę tylko raz, a zrobiła to po
to, aby nie zranić uczuć rodzicielki. Potem schowała su-
kienkę do pudełka i odstawiła na szafę. Teraz, pod wpły-
wem dziwnego impulsu, zdjęła bluzkę i spódnicę i prze-
brała się w tę niecodzienną kreację.
Z odkrytymi ramionami czuła się nieswojo. Zdjęła oku-
lary; właściwie potrzebowała ich tylko do czytania. Potem
wyciągnęła z włosów wsuwki podtrzymujące kok. Czarne
loki miękko opadły na ramiona. Ze zdumieniem popatrzy-
ła w lustro - sukienka doskonale podkreślała jej zgrabną
figurę. Włożyła białe sandały na niewielkim obcasie i wy-
szła z mieszkania, zanim zdążyła zmienić zdanie co do
swojego stroju.
W szpitalu były już tłumy. Panował niezwykły, świąte-
czny gwar. Wszędzie kręciły się rodziny odwiedzające
pacjentów, jednak nigdzie nie mogła znaleźć Iana. Z bi-
ciem serca otworzyła drzwi oddziału dziecięcego. Po-
środku sali stała choinka, a chore dzieci, ich rodzice, ro-
dzeństwo i liczni krewni bawili się jak na najlepszym
przyjęciu.
Z trudem przecisnęła się między łóżkami, a zanim do-
szła do końca sali, miała już w rękach kilka paczuszek,
które wręczyły jej dzieci w prezencie. Największą radość
sprawiło jej jednak to, że podobała im się nowa sukienka.
R
S
Niestety, tutaj też nie zastała Iana. Czyżby odszedł,
poczuł się obrażony i odrzucony? Nie, to do niego niepo-
dobne. Dlaczego wciąż porównuje go do swego ojca? Bo
go kocha, tak jak kochała ojca?
Tak, kocha Iana... Mój Boże, co to naprawdę znaczy?
Przymknęła powieki. Była zmęczona tym wszystkim,
co zdarzyło się przez ostatnie kilka dni, a wczorajsza
śmierć Charlie'ego ostatecznie wytrąciła ją z równowagi.
Sprawdzi jeszcze tylko pokój Bena McKenzie, a potem
wróci do gabinetu i spróbuje jakoś dojść do siebie.
Ben McKenzie był niezbyt sympatycznym staruszkiem,
który powoli umierał na raka. Niezwykle energiczny
i przekorny przez całe życie, teraz kategorycznie odma-
wiał jakiejkolwiek współpracy. Podczas pobytu w szpitalu
zasłynął tym, że potrafił rzucić pełnym talerzem w pielęg-
niarkę, która przyniosła mu posiłek. Nie miał rodziny,
więc teraz, niemal zupełnie pozbawiony kontaktów
z ludźmi, zdziwaczał i stał się zgorzkniały.
Jana z drżeniem serca nacisnęła klamkę. Przyzwyczaiła
się już do jego uszczypliwych uwag, ale tym razem wolała
uniknąć docinków. Muszę być pogodna, pomyślała. Nie
mogę pozwolić, aby jeszcze bardziej popsuł mi humor.
Lekko popchnęła drzwi i... zamarła. Przy łóżku Bena
siedział Ian.
- Proszę, proszę. Oto nasza doktor Reiss - zwrócił się
do staruszka. - Nareszcie! Myślę jednak, że powinniśmy
wybaczyć jej spóźnienie.
Ku zdumieniu Jany, na wargach Bena zaigrał życzliwy
uśmiech.
- Wesołych świąt - wybąkała, patrząc na nowiutką
R
S
szachownicę rozłożoną na jego łóżku. Obok leżał ozdobny
papier i wstążka. - Czy nie przeszkadzam?
- Ależ skąd! - odparł Ian. - Spróbuj zagadać pana
McKenzie, bo inaczej nie uda mi się wygrać tej partii.
Staruszek roześmiał się głośno.
- Przyszła mu pani z odsieczą, doktor Reiss?
- Ani mi się śni! - odparła z naciskiem. - Doktor Ca-
risbrook powinien dostać za swoje. Proszę go zmieść
z szachownicy, panie McKenzie! - Odpięła kartę przypię-
tą do łóżka. - Mógłbyś potem na to zerknąć? - spytała
Iana.
Skinął głową.
- Właściwie to rozmawialiśmy z panem McKenzie na
temat zmiany lekarza - powiedział nieśmiało.
- Nie rozumiem...
- Ten młody człowiek chce, żebym mu pokazał, co to
znaczy prawdziwa gra w szachy - pospieszył z wyjaśnie-
niem McKenzie. - Jeśli to on by się mną opiekował, mo-
glibyśmy w ogóle nie przerywać gry. Oczywiście, bardzo
doceniam wszystko, co dla mnie zrobiłaś, dziewczyno
- dodał. - Nie chciałbym zranić twoich uczuć.
Jana nie wierzyła własnym uszom. Jeszcze wczoraj
rano ten człowiek nazwał ją głupią gęsią.
- Czy to znaczy, że zdecydował się pan zostać w szpi-
talu? - spytała, starając się zachować powagę.
- Tak, pani doktor. Rzeczywiście, postanowiłem zo-
stać. Długo się nad tym zastanawiałem i doszedłem do
wniosku, że to dla mnie idealne miejsce.
Zapadła cisza. Po chwili staruszek odezwał się znowu:
- Uważaj, kolego - rzucił ostrzegawczym tonem. -
R
S
Powiem ci coś, choć nie powinienem tego robić. Jeśli
ruszysz tego pionka, będziesz skończony.
Jana wycofała się dyskretnie.
Po godzinie Ian przyszedł do jej gabinetu.
- Skończyłaś? - spytał niepewnie. - Przepraszam,
strasznie mnie wciągnęła ta partia.
- Nie szkodzi. Cieszę się, że pan McKenzie wreszcie
się uśmiecha. A tak na marginesie, jak wpadłeś na ten
pomysł z szachami?
- Czary! - roześmiał się. - A tak naprawdę to zapyta-
łem kilku starszych mieszkańców, czy nie wiedzą, co naj-
bardziej interesuje Bena. Jeden ze strażaków powiedział
mi, że jego ojciec często grywał z nim w szachy.
- Bardzo doceniam twoją troskę - rzekła cicho. -
Sprawiał mi wiele kłopotu.
- Wiem.
- Dobrze sobie tu radzisz...
- Ale?
- Skąd wiesz, że będzie „ale"?
- Czuję. Widzę.
- No dobrze - westchnęła. -Ale nie możesz tu zostać.
- Mogę - odparł stanowczo. - Zarząd zaproponował
mi posadę, a ja zamierzam ją przyjąć.
- Popełniasz błąd.
- Dlaczego? - Położył dłonie na jej odsłoniętych ra-
mionach. - Ponieważ jesteś spięta w mojej obecności? -
wyrzucał z siebie jednym tchem. - Bo nie potrafisz uda-
wać obojętnej, kiedy jestem w pobliżu? Bo nie będziesz
mogła wyjść za Barry'ego, jeśli zostanę?
R
S
Gwałtownie odepchnęła jego ręce.
- Nie bądź śmieszny. - Odwróciła się, aby móc spoj-
rzeć mu w oczy. - Oczywiście, że będę mogła za niego
wyjść. Poza tym kto ci dał prawo, by mnie osądzać?
- Miłość. Kocham cię, Jana - odrzekł, nie zrażony. - Nie
chcę być z tobą dlatego, że będziesz odpowiednią żoną, albo
dlatego, że pieczesz doskonałe torty. Ani dlatego że... - za-
wahał się - że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykol-
wiek spotkałem. Chcę być z tobą, bo chcę. Po prostu.
- Jesteś szalony. To w ogóle nie ma sensu.
- Ma - zaprzeczył łagodnie, biorąc ją w ramiona.
I znów nie miała siły protestować. Zamknęła oczy
w oczekiwaniu na pocałunek, gdy nagle z korytarza do-
biegł głośny stukot kroków na posadzce i po chwili do
gabinetu wszedł Barry. Jana zdążyła odskoczyć od Iana
dosłownie w ostatniej chwili.
- O, tu jesteś! - ucieszył się, zaraz jednak spoważniał,
patrząc na jej niezwykły strój. - Co ty masz na sobie, Jana?
- To moja świąteczna sukienka. - Uśmiechnęła się nie-
pewnie. - Nie podoba ci się?
- Zbyt frywolna - orzekł krótko. - Kobieta na takim
stanowisku nie powinna ubierać się w ten sposób. -
Uśmiechnął się pobłażliwie. - Zresztą nieważne. Przecież
są święta. - Pocałował ją w policzek. - Jesteś gotowa, ko-
chanie? Mama nakrywa już do stołu.
Jana rzuciła łanowi przelotne spojrzenie.
- Tak, już idę - odparła.
- To świetnie. Zbieraj się. Ja wpadnę jeszcze na oddział
dziecięcy. Chcesz zobaczyć, jak bawię się w Świętego
Mikołaja?
R
S
Z zaniepokojeniem spojrzała na pudełko czekoladek,
które Barry trzymał pod pachą. Dzieci od rana opychały
się słodyczami.
- Barry, to chyba nie jest najlepszy pomysł - zaopo-
nowała łagodnie. - Dzisiaj wszyscy przynoszą im cukierki
i czekoladki Obawiam się, że następna porcja słodyczy
mogłaby im zaszkodzić. Powinieneś podarować je komuś
innemu.
- Komu? - spytał podejrzliwie.
- Na przykład starszym ludziom w domu opieki. -
Ostrożnie wsunęła rękę pod jego ramię. - Wielu z nich nie
ma nawet kto odwiedzić. Ucieszą się.
- No cóż... - westchnął. Niechętnie rezygnował z roli
Świętego Mikołaja. - Skoro tak mówisz... - Wcisnął cze-
koladki pielęgniarce. - Niech je pani tam zaniesie - po-
wiedział znudzonym głosem, po czym zwrócił się do Iana:
- Czy Jana mówiła już panu o naszej propozycji?
- Jeśli mówi pan o propozycji pracy, to tak, oczywi-
ście. Bardzo dziękuję, jestem zainteresowany.
- Wspaniale! - Barry zatarł ręce z zadowoleniem. -
A co pan robi teraz? Zamierza pan zjeść świąteczny obiad
w szpitalu?
- Cóż, taki mój los.
- W takim razie zapraszam do siebie. Mama na pewno
się ucieszy. Przyjdzie pan?
Jana otworzyła usta, chcąc zaprotestować, ale Ian był
szybszy.
- Dziękuję - powiedział - z największą przyjem-
nością.
R
S
Dla Jany był to najdłuższy obiad w życiu. Była potwor-
nie spięta, a na dodatek było jej duszno, gdyż w salonie
Fitzsimmorisów panował niemiłosierny zaduch - wszy-
stkie okna szczelnie pozamykano w obawie przed dymem.
- Nie znoszę zapachu dymu - wyjaśniła pani Fitzsim-
mons. - Jest dosłownie wszędzie. Nawet ubrania Barry'e-
go są nim przesiąknięte. Poza tym, w mieszkaniu jest peł-
no sadzy.
Jana z rozrzewnieniem pomyślała o swojej matce, bra-
cie i siostrach. Tam na stole stoi na pewno półmisek z mię-
sem, prosta sałatka i lekki pudding, a w wiaderku mrozi
się butelka szampana; tutaj - gorąca zupa, wytrawne sher-
ry i gigantyczny indyk. Na szczęście dzięki temu, że Barry
dużo mówił, sama mogła milczeć. Utkwiła wzrok w tale-
rzu, starając się unikać spojrzenia rozbawionych, lekko
kpiących oczu Iana.
- Czy coś się stało, kochanie? - zatroskał się Barry.
- Mało jesz. Trzymasz miejsce na pudding?
W tym momencie na stoi: wjechał ogromnych rozmia-
rów deser. Jana pociągnęła niewielki łyk sherry i bohater-
sko zabrała się do jedzenia.
Gdy rozległ się dzwonek telefonu, a poproszony do
aparatu Ian oznajmił, że zablokowała się kroplówka jed-
nego z dzieci, w związku z czym musi wrócić do szpitala,
zaproponowała natychmiast:
- Pójdę z tobą.
- Nie trzeba. To mój pacjent - odparł z uśmiechem.
- Baw się dobrze. Jeśli będę cię potrzebował, dam ci znać.
Czy jej się tylko zdawało, czy też powiedział to ze
złośliwą satysfakcją?
R
S
Po kolacji Barry zmywał naczynia, Jana wycierała je,
a pani Fitzsimmons uważnie oglądała swoje drogocenne
porcelanowe filiżanki, sprawdzając, czy któraś z nich nie
została przypadkiem uszkodzona.
- Muszę się zdrzemnąć - oznajmiła wreszcie po skoń-
czeniu pracy. — A wy powinniście się przejść, moje dzieci.
- Pójdziemy? - zwrócił się Barry do Jany. - A może
wolisz zostać i posłuchać kolęd?
O, nie! Jana nade wszystko pragnęła wyjść na świeże
powietrze, jak najdalej z tego nudnego, zatęchłego salonu.
Na zewnątrz wiał silny wiatr, a w powietrzu unosił się
kurz. Słońce było całkowicie schowane za chmurami. Mi-
mo to czuła się tu o niebo lepiej niż w strzeżonym przed
zapachem dymu królestwie pani Fitzsimmons.
- Chyba będzie zmiana pogody - zagadnęła, patrząc
w niebo.
- Kto wie? - Barry wzruszył ramionami. - Znając na-
sze szczęście, wiatr z północy będzie wiał przez następne
dwa tygodnie i w ten sposób nie zarobimy na turystach
ani centa. To chyba najgorszy sezon.
Jana skrzywiła się z niesmakiem. Dla Barry'ego na-
prawdę liczą się tylko pieniądze. Jak dotąd tego nie do-
strzegła?
Weszli na keję, do której przycumowanych było kilka
łódek.
- Nie dałem ci prezentu - powiedział. - Właściwie to
pożar pokrzyżował moje plany. Zamierzałem poprosić cię
o rękę i zaplanowałem już nawet wszystko, ale wtedy oka-
zało się, że przez ten cholerny ogień nie mogę dostać się
do Melbourne, żeby kupić ci pierścionek.
R
S
- Nie mogłeś się oświadczyć bez pierścionka? - spy-
tała z uśmiechem niedowierzania.
- W żadnym wypadku! - oburzył się. - To byłoby nie-
zgodne z moimi zasadami.
Janę ogarnęła czarna rozpacz. Och, nie, czy on nie
widzi, jak pogrąża się w jej oczach? Jeszcze trzy dni temu
była pewna, że doskonale zaplanowała swoją przyszłość,
teraz zaś targały nią nie dające się zbagatelizować wątpli-
wości. Czy może wikłać się w pozbawiony namiętności
związek z Barrym? Nie, oczywiście, że nie może! To by-
łoby nieuczciwe wobec wszystkich.
Delikatnie, najdelikatniej, jak tylko umiała, dała Bar-
ry'emu do zrozumienia, że nie powinien niczego od niej
oczekiwać
Ku jej zaskoczeniu, przyjął to bardzo dobrze i nawet
się nie zdziwił. Najwyraźniej nie zależało mu na niej tak
bardzo.
- Widzisz? Dobrze, że nie kupiłem tego pierścionka
- odezwał się praktycznym tonem. - Szkoda tylko, że ma-
ma się zmartwi.
- Nie sądzę - odparła. - Wydaje mi się, że nie chcia-
łaby, aby inna kobieta zamieszkała w jej domu.
Barry pokiwał głową.
- Masz rację. Mimo to cieszę się, że ją mam. Gdyby
nie ona, nie wiem, jak przyjąłbym twoją decyzję.
- Jak to?
- Cóż... Mężczyzna potrzebuje kobiety, żeby o niego
dbała - wyjaśnił z powagą w głosie. - Muszę powiedzieć,
że na razie mama świetnie sobie radzi.
- Jestem pewna, że będzie pełnić swoją funkcję jeszcze
R
S
przez wiele lat - zapewniła go, tłumiąc śmiech. - Powiedz
jej, że zawsze może liczyć na najlepszą opiekę medyczną.
Z wdzięcznością uścisnął jej dłonie.
- Jakże się cieszę! - rzekł z entuzjazmem. -I chcę ci
powiedzieć, że pomimo tego, że nie możemy być małżeń-
stwem, zawsze będę cenił naszą znajomość na grancie
zawodowym.
Gdy wrócili, pani Fitzsimmons czekała już na nich na
werandzie.
- Dzwonił doktor Carisbrook - zwróciła się do Jany.
- Kazał ci przekazać, że jakaś Sophie Lanzo jest w cięż-
kim stanie. Karetka wiezie ją do szpitala. Pytał, czy nie
mogłabyś przyjść.
R
S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gorączkowe myśli bezładnie kłębiły się w głowie Jany.
Wiedziała, że bez względu na to, czy to rak, czy tylko
cysta, u Sophie Lanzo konieczna będzie operacja.
Tylko czy pacjentka zgodzi się na zabieg?
Wysiadła z samochodu. Karetka przyjechała tuż przed
nią. Ian otworzył tylne drzwi i pomógł umieścić nosze na
wózku.
Sophie zwijała się z bólu. Bezzwłocznie zawieziono ją
do sali operacyjnej. Nick szedł obok. Pielęgniarka, widząc,
że jest bliski załamania, zaprowadziła go do małego po-
koiku, dała środki uspokajające i poczęstowała kawą.
Ian przeciął przepaścisty fartuch Sophie, a wówczas
oczom pary lekarzy ukazał się ogromny brzuch, skryty
dotychczas pod fałdami materiału.
Cysta? Rak? Jeśli już, to raczej...
Nie, to niemożliwe.
Ian przyłożył stetoskop do brzucha Sophie i przez chwilę
nasłuchiwał. Zaraz jednak jego wargi rozciągnęły się w sze-
rokim uśmiechu i bez słowa przekazał narzędzie Janie.
I oto niemożliwe okazało się możliwe. Słuchała z nie-
dowierzaniem, lecz faktom trudno było zaprzeczyć - So-
phie wyglądała niczym ciężarna, a ze środka jej potężnego
brzucha dochodziło rytmiczne pikanie malutkiego
serduszka.
R
S
- Tak, to z całą pewnością nowotwór - odezwał się
Ian, wciąż nie mogąc dojść do siebie. - Sophie ma naj-
szybciej powiększający się guz na świecie: dziecko.
Jana zamknęła oczy. Zmęczenie i przykre emocje na-
gromadzone w ciągu ostatnich kilku dni opadły z niej
w jednej chwili.
- Ona nie uwierzy. Ja nie mogę uwierzyć...
Ian stanął obok ciężarnej i wziął ją za rękę.
- Sophie, leż spokojnie - rzekł łagodnie. - Nie masz
żadnego raka. Jesteś po prostu w ciąży. Zaraz urodzisz.
Zapadła cisza. Sophie płakała, Jana zaś, patrząc, jak Ian
próbuje dodać jej otuchy przed porodem, pozbyła się naraz
wszelkich wątpliwości, W ciągu zaledwie dwudziestu
czterech godzin poznała cud śmierci i cud narodzin. I je-
szcze jeden - cud miłości.
- Dziecko... - wyszeptała słabym głosem Sophie. -
Przyprowadźcie Nicka.
Potem zaczęły się gwałtowne skurcze i w ciągu kilku
minut państwo Lanzo zostali rodzicami. Nick zjawił się
w samą porę, aby zobaczyć, jak jego maleńka córeczka
przychodzi na świat.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć - odezwała się Jana
pół godziny później, gdy składała wraz z łanem narzędzia
po zabiegu. - Jak to możliwe, że niczego się nie domyśli-
ła? W jej wieku?
- Właśnie dlatego - odparł. - Po dwudziestu latach
nieudanych prób nawet nie przyszło jej to do głowy. Bała
się raka, więc na podstawie kilku charakterystycznych
objawów sama postawiła diagnozę. Może myślała, że to
jakaś opuchlizna?
R
S
- Opuchlizna! - Jana roześmiała się serdecznie. - Nig-
dy takiej nie widziałam!
- Więc nie żałujesz, że ominęła cię popołudniowa her-
batka?
- Daj spokój. Chyba przez tydzień nie wezmę nic do
ust. Ale jeśli chodzi o ciebie, gorąco polecam zimnego
indyka. Jestem pewna, że pani Fitzsimmons bardzo chęt-
nie cię ugości.
- Wracasz tam jeszcze? - spytał poważnie, a ona po-
kręciła głową. - Czy Barry ci się oświadczył?
- Sądziłeś, że to zrobi?
- To praktyczny człowiek. Mógł chcieć połączyć świą-
teczny prezent z zaręczynami.
Jana zagryzła wargi, tłumiąc śmiech.
- Nie dostałam żadnego prezentu - wyznała, udając
zawiedzioną. - Pożary uniemożliwiły mu kupno pier-
ścionka, więc nie mógł poprosić mnie o rękę. To byłoby
niezgodne z jego zasadami.
Ian spojrzał na nią podejrzliwie.
- Chyba żartujesz...
- Nie.
- Boże, ten facet to dureń.
Nie odezwała się.
- Jana, nie możesz za niego wyjść.
- Wiem - przyznała szczerze, patrząc na zegarek. Do
przyjazdu strażaków została jeszcze godzina. - Idę popły-
wać - oznajmiła. - Zostaje pan sam, doktorze.
Wiatr zmienił kierunek. Jana odczuła to zaraz po wyj-
ściu ze szpitala. Upał ustąpił miejsca chłodnej bryzie
R
S
i dym powoli przemieszczał się za miasto. Po raz pierwszy
od dłuższego czasu mogła nabrać w płuca czystego, świe-
żego powietrza. Wkrótce drogi znów staną się przejezdne
i wszystko będzie tak jak przedtem, pomyślała.
Tak jak przedtem? Nagle zdała sobie sprawę, że nic już
nie będzie takie jak przedtem. W jej życiu zmieniło się
bowiem wszystko.
Plaża była pusta. Słońce chyliło się ku zachodowi. Jana
zsunęła sukienkę i z rozkoszą zanurzyła się w chłodnej
wodzie.
Miała już wracać do brzegu, gdy nagle poczuła z prze-
rażeniem, jak coś przepływa tuż pod nią. Obróciła się
szybko na brzuch. Obok niej płynął Ian, rozradowany, że
udało mu się ją zaskoczyć.
- Jesteś nieostrożna! - Roześmiał się. - Równie do-
brze mógłbym być rekinem.
- Ale jesteś lekarzem, który lekceważy swoje obowiąz-
ki - powiedziała surowo. - Kto zajmuje się chorymi?
- Powiedziałem pielęgniarkom, gdzie mogą nas znaleźć.
Poza tym dowiedziałem się, że w razie potrzeby można po-
życzyć megafon od trenera tutejszej drużyny koszykówki.
Janie ścierpła skóra na samą myśl, że pielęgniarka mo-
głaby nawoływać ich w ten sposób.
- W ogóle nie masz poczucia odpowiedzialności -
mruknęła.
- Myślałem, że udowodniłem ci, że jest inaczej. - Pod-
płynął bliżej. Teraz jego twarz znajdowała się zaledwie
kilka centymetrów od jej twarzy. - Jestem bardzo odpo-
wiedzialny. Potrafię zaopiekować się każdym. Nawet gro-
madą zwierzaków. Pod warunkiem, że nie ma wśród nich
kotów. Mam alergię na kocią sierść.
R
S
Jana wybuchnęła śmiechem. Potem odwróciła się i po-
płynęła w kierunku plaży. Była naprawdę szczęśliwa, Ian
podążył za nią, doskonale dopasowując się do rytmu jej
ruchów. W płytkiej wodzie wynurzyła się do połowy
z wody, by po chwili poczuć na plecach szeroki tors Iana,
a na talii jego silne dłonie.
- Czy to są oświadczyny? - spytała, udając zaskoczenie.
- Oczywiście. - Ostrożnie obrócił ją do siebie.
- A pierścionek?
- Potrzymaj to. - Wyciągnął spod wody ogromny wo-
dorost, po czym wyrwał trzy cieniutkie łodyżki i związał
je razem. Odwrócił się tyłem, aby nie widziała, co robi,
a potem przyciągnął ją do siebie. - Proszę - rzekł z dumą.
Na jego dłoni leżał pleciony pierścionek. Gruby i po-
kryty mułem, ale jednak pierścionek. Wziął ją za rękę
i wsunął go na jej serdeczny palec.
- Nie możesz mi zarzucić, że nie potrafię zachować się
odpowiednio do sytuacji. Czy teraz wyjdziesz za mnie,
Jana?
Popatrzył jej prosto w oczy, a ona dostrzegła w nich
miłość, dobro i ciepło. Znała go zaledwie kilka dni, lecz
już wiedziała, że może być z nim przez resztę życia.
Że to on jest jej życiem.
- Tak - szepnęła, a on wziął ją w ramiona i miękko
pocałował jej usta. To zaś, co chciała jeszcze dodać,
pozostało na zawsze niewypowiedziane.
R
S