Bodo Kirchhoff Mała Garbo

background image
background image
background image
background image

Spis treści

Strona tytułowa
Spis treści
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20

background image

Dla Sophii

background image

1

Przekroczyły granicę nocą, gnane przez głód, nie zastanawiając się, czy gdzie indziej może

być lepiej niż w znanej im okolicy. Minęły niski, pstrokaty jak ich sierść las brzozowy,

przeprawiały się przez kanały i rzeki, ledwo wystawiając łby z wody, może też, pogodzone

z biegiem wydarzeń, przemieszczały się na lodowych krach; nikt nie był w stanie

powiedzieć niczego konkretnego. Pewne było tylko to, że znowu się tu osiedliły. Ich ślady

widziano na piaskach kopalni odkrywkowej i wokół pobliskich samotnych jezior, we

wsiach znajdowano odchody zawierające kości i sierść. Słychać było ich żałosne wycie,

wznoszące się i cichnące jak śpiew – szukały towarzystwa, choćby psów. Za śladami

poszły wkrótce pogłoski: podobno na terenach rekreacyjnych odkryto szczątki dzikiej

zwierzyny, a na obrzeżach ogródków działkowych – głowę pudla, nie mówiąc już o

przerzedzonych stadach owiec. Te nieprzyjemne, ale sporadyczne wypadki, jak mówili ich

obrońcy, pozwoliły przeciwnikom wstąpić na drogę sądową i wywalczyć pozwolenie na

odstrzał oraz uaktywniły powiększającą się liczbę ciekawskich.

Turysta, który wytrzymał cały dzień w gęstwinie, mógł co najwyżej zobaczyć z daleka

szarobrązowe zwierzę na cienkich nogach – fantom biegnący truchtem w sobie tylko

znanym kierunku. Nagle zwierzę nieruchomiało, zaczynało węszyć, nadstawiało uszu i w

okamgnieniu znikało w zaroślach. W lesie zjawiali się jednak nie tylko turyści, szukający

tak naprawdę bicia własnego serca, zjawiali się też inni ludzie.

*

W środku długiej zeszłorocznej zimy do tej okolicy przyjechała ekipa filmowa, bardziej

niż ciekawość sprowadził ją tu podobny do wilczego instynkt – instynkt polowania, w tym

wypadku na zdjęcia. Filmowcy zjawili się w szczycie zimowego sezonu, rozbili obóz nad

ustronnym leśnym jeziorem, najustronniejszym, jak sądziła kierująca wszystkim

producentka. Rozstawili się wokół ogromnej przyczepy, z której podobno korzystał Tom

Cruise po scenie walki w Mission Impossible 2, wtedy miał ją tylko dla siebie, teraz przez

kilka godzin musiała służyć większej liczbie osób. Gwiazda miała zająć najwygodniejsze

pomieszczenie, z łóżkiem i prysznicem, dla dwójki drugoplanowych aktorów przeznaczony

background image

był rodzaj salonu, w którym czekali na zdjęcia, oglądając telewizję. Poza tym w przyczepie

znalazło się jeszcze miejsce na biuro producentki.

Stała w płaszczu przy oknie i patrzyła na zamarznięte jezioro z reflektorem przy brzegu,

udzielając przez telefon trzeciego już dzisiaj wywiadu. Mówiła, że tytuły filmowe powinny

być krótkie, k r ó t k i e, k r ó t k i e , k r ó t k i e, po czym przeszła na temat aktualnej

produkcji: mystery drama, Pocałunek anioła, to jej pomysł, dziewięćdziesiąt minut,

w programie na niedzielny wieczór, z Małą – tak nazywała swoją gwiazdę – w obsadzie.

Potem jeszcze trochę ględzenia i wywiad został zakończony. Wyszła z biura. Ściemniało

się, chociaż nie było jeszcze czwartej, w swoim naprawdę miękkim płaszczu z każdym

krokiem czuła przejmujące zimno. Na szczęście nowe opady śniegu zapowiadano dopiero

na wieczór, więc Mała, dopiero jadąca na plan, zdąży na czas. Producentka była

niespokojna, jak zawsze przed nocnymi zdjęciami; wiedziała, co ją czeka – chyba nawet

wolałaby mieć przed sobą jakiś lekki poród.

*

To był ostatni dom na ulicy i w zimowe popołudnia wyróżniał się spośród pokrytych

śniegiem pól leżących na końcu osady, miejsca znajdującego się niedaleko lasów, w

których, co udowodniono, znów pokazały się wilki. Jeszcze do niedawna w tym domu

znajdowała się wypożyczalnia kaset wideo, ale tego rodzaju usługi wyszły przecież z

mody. Teraz jest tutaj jedyna w okolicy filia banku, ale i tak czasami przychodzi ktoś, kto

chciałby wypożyczyć film, a swoją pomyłkę dostrzega dopiero wówczas, gdy w środku

spotyka tylko matki z dziećmi i stare kobiety z książeczkami oszczędnościowymi.

Także tego popołudnia, na krótko przed zamknięciem oddziału, ktoś wszedł do sali

obsługi klientów. Nie wpłacał pieniędzy ani nie wypłacał, chciał się ogrzać i od razu

podszedł do kaloryfera obok gabloty ze złotymi monetami. Nosił skórzaną kurtkę z

rzemieniami i poduszkami na ramionach, taką, jakie kiedyś można było zobaczyć jedynie

u motocyklistów (kiedyś, kiedy jeszcze wszystkiemu towarzyszyły poważniejsze

okoliczności, zwłaszcza skórzanym kurtkom), w dłoniach trzymał wełnianą czapkę, którą

zdjął, wchodząc do banku. Jego głowa wyglądała jak czaszka powleczona skórą, miał gęste

włosy opadające na uszy, czerwonobrązowe oczy, czerwony od zimna, ostro zakończony,

ale spory nos, a na szerokim czole zmarszczki wyglądające jak pięciolinia, zmarszczki,

background image

które nagle stały się głębsze, gdy jego palce jakby same z siebie wywierciły w wełnianej

czapce dwie dziury.

Ciąg dalszy (zarejestrowany przez wiszącą przy suficie kamerę) trwał niewiele ponad

minutę. Mężczyzna naciągnął na głowę wełnianą czapkę z otworami i jednocześnie drugą

ręką sięgnął do kurtki, wyciągnął pistolet i krzyknął:

– To jest napad!

Następnie wycelował broń w jedną z kobiet z dziećmi, co prawda tylko w jej kozaki, i

rozkazał kasjerowi przynieść z kasy wszystkie pieniądze. Kasjer chciał powiedzieć, że ten

napad w ogóle się nie opłaca, ale wtedy człowiek w masce dla ostrzeżenia strzelił w

bankomat; kula odbiła się jednak od kantu i trafiła w oko staruszkę. Kobieta zatoczyła się,

wyrzuciła jeszcze z siebie jakieś niezrozumiałe słowo i runęła martwa na ziemię. Krzyczeli

wszyscy, sprawca napadu również. Po chwili zagłuszył resztę, krzycząc: „Na ziemię!”,

kasjer wyjął wszystkie pieniądze ze schowka i podał je przez otwór w szklanym okienku.

W tym samym czasie jego koleżanka nacisnęła stopą przycisk alarmowy. Człowiek w

wełnianej masce zabrał pieniądze, upchnął je pod kurtką z rzemieniami i wycofując się

tyłem, opuścił pomieszczenie. Zaczął biec dopiero na dworze. Podbiegł do motoroweru i

wskoczył na siedzenie; uciekając przez zaśnieżone pola, wyglądał jak chwiejący się cień.

*

Mała jak zwykle siedziała z tyłu, tego wymagał jej skomplikowany kontrakt. Przed sobą

miała pusty fotel pasażera z ekranem i łączem telewizyjnym w tylnej ściance oparcia, obok

niej siedział pies, który przypominał jamnika szorstkowłosego, ale bardziej rzucał się w

oczy: miał szarą kudłatą sierść i ogon jak miotełka do zamiatania kurzu, który zaczynał się

kręcić przy byle wesołej okazji, wystarczył chociażby dźwięk budzika w komórce,

wyrywający właśnie Małą z półsnu. W pewnym sensie od tego dźwięku człowiek i zwierzę

zaczynali dzień. Dziewczynka natychmiast oprzytomniała i zabrała się do pracy. Z torby na

ubrania wyciągnęła kostium do filmu i zaczęła go wkładać, oglądając przy tym na

BBC

World aktualne wiadomości – jedno i drugie zgodnie z radą jej agenta: na planie zawsze

wyglądaj świetnie, fotografowie nie znają litości, i zawsze bądź dobrze poinformowana,

dziennikarze lubią zadawać podchwytliwe pytania.

W to późne popołudnie przebieranie się nie było jednak takie proste, gdyż dziewczynka

background image

nie grała zwyczajnej roli typu przyszła ofiara morderstwa, w jaką niestety czasami musiała

się wcielać, lecz rolę naprawdę niezwykłą, i kiedy w końcu włożyła kostium, usiadła na

brzegu podgrzewanego siedzenia, tak by nie pognieść skrzydeł. Miała już za sobą sześć dni

zdjęciowych, wszystkie ujęcia kręcono we wnętrzach, teraz czekały ją nocne zdjęcia w

plenerze nad leśnym jeziorem. Trzymana przez dźwig ma z naturalnym uśmiechem lecieć

nad zamarzniętą taflą, ale na razie nie zawracała sobie tym głowy. Skoncentrowała się na

wiadomościach, za kierownicą siedział pan Weiss, jej kierowca, czy też ochroniarz, jak z

uporem nazywały ich magazyny poświęcone życiu gwiazd, wzorując się na najgłupszej z

gazet – dzienniku „Hurra”.

Pan Weiss był samotnikiem, mężczyzną żyjącym wczorajszą muzyką i dzisiejszą techniką.

Uchodził za wykształconego, chociaż źródła swojej edukacji utrzymywał w tajemnicy,

przypuszczalnie maturę zrobił w latach sześćdziesiątych. W każdym razie na twarzy i na

rękach miał już dosyć dużo starczych plam i z tego powodu w niewielkim stopniu

przypominał ochroniarza; swojej młodej pasażerce w ogóle wydawał się starawy, jak

niektórzy krewni widywani tylko na pogrzebach, nawet jeśli nie był jeszcze aż tak stary, jak

mówił. W rzeczywistości czuł się młodziej niż sześćdziesięciolatek i nieprzerwanie

gromadził przeboje swojej młodości oraz wszystko, co go wzruszało, włącznie z ariami; i

tę muzyczną energię zapisywał na twardym dysku w multimedialnym systemie pojazdu.

Tyle że każdy utwór z osobna mógł uderzyć w czułą strunę kierowcy i to był pewien

problem, który nieco się zmniejszał, gdy miłość do muzyki zastępowało uwielbienie dla

Małej. Bo „dobry pan Weiss”, jak go nazywano, uwielbiał Małą najbardziej ze wszystkich

wożonych przez siebie gwiazd telewizji i dlatego zawsze wiedział, co ona aktualnie gra. W

najnowszym filmie grała anioła i tak długo miała chronić przed miłosnymi zasadzkami parę

albo parkę w ogóle niepasujących do siebie ludzi, aż historia potoczy się dalej sama.

Dowcip polegał na tym, że tylko widzowie oglądali anioła przy pracy, natomiast

niedobrana para – nie, mężczyzna z pieniędzmi i niezłomnymi zasadami oraz dziewczyna

bez pieniędzy i z chwiejnymi zasadami, jak w filmie Pretty Woman. Według Weissa ten

dowcip nie był najwyższych lotów, a i historyjka nie mogła mieć pretensji do

oryginalności, toteż Mała musiała tym bardziej się postarać.

– Jeszcze się uczysz tekstu? – rzucił do tyłu. – A może posłuchamy muzyki?

– Wolę muzykę – powiedziała jego młoda pasażerka.

– Tę z podróży do Pragi, okej?

background image

Piosenka z podróży do Pragi była przebojem, który wstrząsnął nim już wtedy, gdy nie

miał jeszcze żadnych plam na skórze. Utwór zaliczał się do pereł jego kolekcji Early

Sixties, był to mianowicie Piękny nieznajomy mężczyzna śpiewany przez Conny Francis.

Dopiero kilka miesięcy wcześniej, nocą na autostradzie Weiss zaczął zaznajamiać Małą z

muzyką swojej młodości i był to strzał w dziesiątkę. Woził ją już od ponad dwóch lat, od

czasu jej nieoczekiwanego sukcesu w tryptyku historycznym Dziecko pustyni. Zagrała tam

dziewczynkę, która wymyka się z rąk siepaczy Heroda, samotnie błądzi po Galilei i

spotyka młodego Jezusa – na samo wspomnienie tego filmu Weiss kręcił głową, tyle że

jego głowa nie odgrywała żadnej roli. Potem zagrała główną rolę w czterech innych

filmach telewizyjnych, pojawiała się w każdym talk show, a ostatnio reklamowała nawet

karmę dla psów i telefony komórkowe; ten, kto jej nie znał i nie lubił, sam był sobie

winien.

– A nie byłoby lepiej, gdybyś się jeszcze trochę przespała? – zaproponował, ale wtedy

ze wszystkich głośników pięknego samochodu – z ośmioma cylindrami i kompresorem –

popłynął stary przebój i Mała, jak zawsze przy muzyce, oparła czoło o szybę i zanim

zamknęła oczy, patrzyła jeszcze na przesuwające się zaśnieżone pola. Jej szofer, kierowany

łagodnym głosem komputerowego nawigatora z dotykowym ekranem, wybrał bowiem skrót

między autostradą i lasami otaczającymi oddalony od cywilizacji plan zdjęciowy.

*

Mężczyzna w skórzanej kurtce jechał po polnej drodze dochodzącej do szosy. Było

zimno, więc z początku miał jeszcze na głowie czapkę z dziurami, ale potem, żeby lepiej

widzieć, zdjął ją i upchnął obok pieniędzy i pistoletu, beretty brigadier, kaliber

czterdzieści, o którym wiedział tylko najważniejsze rzeczy – jak zmienić magazynek,

odciągnąć zamek i jak nacisnąć spust. Pistolet pochodził od pewnego polskiego dentysty,

który wyrywając mu niedrogo dwa zęby trzonowe, opowiadał o równie niedrogiej

kolekcji. Uwolniony od bólu, zakupił wspaniały okaz tego zbioru – broń może się przydać,

gdy życie bierze w łeb, nie ma lepszego narzędzia uwalniającego od bólu. W magazynku na

dziesięć kul, według jego rachuby, było jeszcze osiem pocisków. O ile dobrze zrozumiał,

po strzale jedna z kul utkwiła w głowie klientki banku, druga przesunęła się do komory

nabojowej. Gorzej już być nie mogło, zwłaszcza że niedawno odeszła od niego żona,

background image

katastrofa numer dwa. Katastrofa numer jeden wydarzyła się nieco wcześniej (nie licząc

innych katastrof, które w pewnym sensie się przedawniły), mianowicie wyrzucono go z

serwisu limuzynowego po tym, jak prywatna rozmowa pasażerów wyszła na jaw w gazecie

„Hurra”. Kiedy sprzedawał te informacje, był w błędzie, myśląc, że tego typu ludzie sami

sprzedają swoje życie rozmaitym gazetom, ale błędne myślenie to dla niego nie nowość,

wszystko dlatego, że w ogóle za dużo myślał. Kilka godzin temu opuszczał stolicę z berettą

w kurtce i tylko jedną myślą, czy raczej życzeniem. Życzeniem, by podczas jazdy

motorowerem rozjaśniło mu się w głowie na tyle, żeby mógł sobie odpowiedzieć na

pytanie, czy życie jeszcze się opłaca. Nie przewidział tylko zimna; dokuczało mu coraz

bardziej i w końcu, chcąc się ogrzać w jakiejś knajpie, zajechał do pierwszej lepszej

miejscowości. Knajpy jednak nie było, były tylko małe szare domy, w których już świeciły

telewizory, a na końcu tej miejscowości – bank. I tam się ogrzał, aż jego ręce z wełnianej

czapki zrobiły maskę, z czym nie tyle związany był pomysł napadu na bank (albo lepszego

życia w nowym miejscu), co raczej myśl, że zdobyłby pieniądze w bardzo krótkim czasie i

w związku z tym w bardzo krótkim czasie odzyskałby żonę; od lat suszyła mu głowę o rejs

na pięknym, wielkim statku wycieczkowym. A teraz katastrofa numer trzy, martwa kobieta,

mimo że nie celował nawet dobrze w bankomat.

Lodowate podmuchy wiatru chłostały go po twarzy, gdy dojeżdżał polną drogą do szosy,

i dopiero tuż przed nią nacisnął hamulec starej maszyny, żeby wykonać nagły zwrot

kierownicą, jakby mógł jeszcze wykonać zwrot w swoim życiu. Motorower zacharczał,

runął na ziemię niczym ranny ptak i sunął dalej już bez niego, po czym uderzył w łyse

drzewko owocowe – złowrogi trzask i huk, a chwilę później równie złowroga cisza.

Pośrodku tej ciszy leżał mężczyzna, któremu nic się nie udawało i który widział nad sobą

samotną gwiazdę, swoją pechową gwiazdę, o ile taka istniała.

Bolała go kość piszczelowa, poza tym przy ustach poczuł gorąco, a na szyi ciepło – z

jakiejś rany płynęła krew. Uniósł się nieco i sięgnął do skórzanej kurtki – pieniądze ciągle

tam tkwiły, na drodze leżał pistolet i kilka zwitków banknotów. Najwidoczniej spadł z

pojazdu i koziołkował, a jednak z niezwykłą żywością zaczął zbierać pieniądze.

Motorower wyglądał jak wygięty spinacz biurowy. Klnąc po cichu, liczył pieniądze. W

najgrubszym zwitku były nieposortowane dwudziestki, potem pięćdziesiątki i setki z

banderolami, natomiast fioletowe pięćsetki zmieściły się w dłoni. Nie było sześciu tysięcy,

nie wystarczy nawet na posezonowy rejs statkiem, Morze Śródziemne i kabinę wewnętrzną;

background image

upolował śmieci; to był jakiś kiepski dowcip. Uderzył dłonią w czoło i jakość dowcipu

jeszcze spadła, bo na setki pociekła krew, i teraz zaczął już wykrzykiwać przekleństwa:

przeklinał pola i drzewko owocowe, na którym wisiał motorower. Dotknął rany.

Znajdowała się przy brodzie, mieścił się w niej koniec palca – dobrze, że nikt go nie widzi

w tym stanie, nawet on siebie samego, chociaż chciałby się jeszcze raz zobaczyć,

nienaruszony, ale z obu lusterek zostały tylko odłamki, za małe, żeby się w nich rozpoznać.

Podniósł pistolet, który zawdzięczał dwóm usuniętym trzonowcom, i wciągnął

powietrze, jakby nie chciał umrzeć, tylko zanurkować. Otworzył usta i włożył lufę tak

daleko, że dotknęła świeżej dziury w dziąśle. Pistolet uderzał o zęby, ręka drżała bardziej

ze strachu przed bólem niż przed śmiercią, choć początek i koniec bólu nastąpiłyby

przecież w tym samym momencie – ale jednak nie była to wspierająca myśl, liczył się

jedynie ruch palca; zaczynał się lekko zginać, kiedy na drodze pojawiły się światła

jakiegoś niewątpliwie drogiego samochodu i zatrzymane życie po prostu popłynęło dalej.

*

Pies, przybłęda znaleziony na jakiejś plaży La Palmy, był przy Małej od jej dziesiątych

urodzin. Uratowała go od pewnej śmierci, od usypiającego zastrzyku w hiszpańskim

schronisku. W jego dokumentach widniało imię Lorca, co niby miało świadczyć o uporze

hycla. Podobno dzieci na plaży, to znaczy w schronisku, nie rozpoznając w tej wiecznie

pędzącej istocie osobnika płci męskiej, wołały na nią Loca, błaźnica albo wariatka, a on

zrobił z tego Lorca, może na cześć wielkiego zamordowanego pisarza, chociaż nie

oczekiwalibyśmy po hyclu aż takiej subtelności. Mała przez wzgląd na trudne dzieciństwo

Lorki zostawiła to imię, choć myślała raczej o czymś wytworniejszym; wkrótce Lorca stał

się dla niej najlepszym psem na świecie, miał wszystkie dobre cechy przybłędy. Kiedy

goniły go duże psy, gnał przed siebie bez strachu o własne życie, pragnąc jedynie uwolnić

się od prześladowców, w nowej okolicy sam odnajdywał drogę do domu, no i był

doskonale obojętny na szum wokół jej osoby.

Niczego się nie bał, Mała natomiast zdążyła już poznać ludzi, którzy do osoby

występującej w telewizji lecieli jak ćmy do światła, i dowiedziała się, do jakiej podłości

jest zdolna śmierć. W ostatnim roku najpierw przy użyciu furgonetki zabrała jej kota, a

wkrótce potem, za pomocą udaru mózgu, dziadka. Była kimś, kogo nie powstrzyma

background image

urządzenie alarmowe w mieszkaniu i kto przychodzi nawet w piękny letni dzień, kiedy

śpiewają ptaki. Kot właśnie się do nich wybierał, a kierowca ciężarówki nie zatrzymał się,

słysząc krzyk Małej. Kiedy było już po wszystkim, ptaki, jak gdyby nigdy nic, śpiewały

dalej, a wnętrzności kota błyszczały w słońcu jak zroszone deszczem czerwone i białe

kwiaty magnolii.

Mieszkanie rodziców znajdowało się w pobliżu starego parku, gdzie mogła spacerować

z Lorcą nawet po zmroku, o ile ludzie od razu jej nie rozpoznali. Za drzewami widać było

rzekę, dalej rozświetlone miasto z najwyższymi budynkami w kraju. Mała lubiła wieżowce,

były częścią jej ojczyzny, a tutaj, na wschodzie, wszystko wydawało się obce. Miejsce, w

którym nagle zatrzymał się kierowca, przypominało Syberię, właśnie uczyli się o niej na

geografii.

Wypadek, powiedział pan Weiss, musi pomóc, ona ma zostać w samochodzie.

– I lepiej zamknij oczy! – krzyknął jeszcze i wysiadł, ubrany tylko w wykrochmaloną

koszulę. Po długiej jeździe zaczynała już wystawać ze spodni.

Mała nie zamknęła oczu, patrzyła, jak kierowca podchodzi do mężczyzny siedzącego na

środku drogi, który dłonią zasłaniał twarz przed światłem reflektorów. Pochylił się nad

mężczyzną i coś do niego mówił, a na jego czarnych spodniach, jak zwykle zresztą,

utworzyły się zwisające nad butami fałdy. Nigdy nie nosił paska, ale dorośli nie potrafią

się ubierać – jej mama chodzi na zakupy w szpilkach i w płaszczu przeciwdeszczowym.

Mimo zamkniętych okien słyszała ich rozmowę, nie rozróżniała słów, ale rozmawiali

głośno, jakby obaj mieli problemy ze słuchem, a przecież pan Weiss ich nie miał – słyszał

nawet jej najcichsze beknięcia po coli i na chwilę unosił wtedy brwi.

Mała bardzo go lubiła. Przejechali razem tysiące kilometrów, pan Weiss nigdy nie

ryzykował, jak na przykład jej ojciec, wyprzedzając z prawej strony, a mimo to po nocnej

podróży zawsze punktualnie zjawiała się na lekcjach, zresztą dzisiaj będzie tak samo: pan

Weiss odebrał ją z lotniska i na czas dotrą na plan zdjęciowy. Nie bez powodu nazywano

go dobrym panem Weissem, toteż Mała przyjęła, że podniesione głosy mężczyzn muszą

mieć związek z wypadkiem. Pan Weiss po prostu zawsze zachowywał się jak należy, nawet

jeśli nie do końca radził sobie z używaniem jej podwójnego imienia. Raz nazywał ją

jednym, raz drugim imieniem i tylko czasami, późno w nocy, zwracał się do niej, używając

skrótu, do którego wszyscy poza nim już się przyzwyczaili. Mówił, że unika imienia Malu z

troski o nią, bo kojarzyło mu się z papierosami i cieniami do powiek, tymczasem Małej

background image

przysparzało troski właśnie to, co widniało w paszporcie. Nosiła bardzo klasyczne imiona,

Marie-Luise, po babci, ale kto by chciał nosić klasykę po osobie, której nawet na oczy nie

widział. Na nazwisko miała März, co w połączeniu z tymi imionami też nie brzmiało

dobrze. Imię powinna cechować klasa, a nie klasyka. W jakimś talk show powiedziała

zatem, że jej pies właściwie miał się nazywać Malu, ale Lorca nazywał się już Lorca, poza

tym był samcem, więc imię Malu wciąż było do wzięcia. Wkrótce w „Hurra” ktoś właśnie

tak ją nazwał, a cała reszta podchwyciła ten pomysł.

Pan Weiss schylił się po coś, ale nie zdążył tego podnieść, bo między nim a mężczyzną

wywiązała się szarpanina – mężczyzna wstał tak szybko, jakby nic mu nie dolegało. Na

brodzie miał krew, w dłoni jakiś przedmiot. Mała zobaczyła jeszcze, jak pan Weiss

zachodzi mu drogę i wyciąga po ten przedmiot rękę, a potem rozległ się trzask, głośny jak

podczas kręcenia filmu, Lorca zaczął szczekać, a ona odgryzła sobie kawałek paznokcia.

*

To nie był strzał z filmu, to był strzał z ostrej amunicji, kaliber czterdzieści, oddany

podczas szamotaniny – u mężczyzny poszkodowanego w wypadku, który najwyraźniej

chciał zabrać samochód, a tym samym Małą, kierowca zobaczył najpierw zwitki

banknotów, a po chwili pistolet. Podczas walki o broń w nieszczęśliwym momencie czyjś

palec nacisnął spust, ucierpiał kierowca, natomiast odpowiednie korzyści odniósł

posiadacz pistoletu.

Kula przeszła ukosem przez pierś pana Weissa, przebiła kość, musnęła serce i wyszła

łopatką, wyrywając dziurę wielkości pięści. Wszystko nastąpiło w ułamku sekundy. Serce

jeszcze biło, ale krew nie płynęła już do mózgu i nóg, zaczęła wsiąkać w wykrochmaloną

koszulę, pan Weiss chwytał powietrze, jakby mógł się tam czegoś przytrzymać. Wyglądało

na to, że zaraz upadnie, ale tak się nie stało – mężczyzna, który chciał tylko zastrzelić

samego siebie, przytulił go do siebie jak brata i zaciągnął do samochodu. Otworzył drzwi i

posadził na obitym jasną skórą przednim siedzeniu dla pasażera. Pan Weiss przez chwilę

milczał, potem z jego ust zaczęły wydobywać się dźwięki jak z odpływu w wannie.

Odwrócił się i zaczął coś mówić, jakby chciał się usprawiedliwić, ale już przy pierwszym

słowie z jego ust trysnęła krew i poleciała na zagłówek, a Mała jeszcze bardziej się

skuliła. Zatykała Lorce pysk, wciąż miała otwarte oczy, a przed nimi podłogę wyłożoną

background image

jagnięcą skórą, która właśnie zmieniała kolor.

Klęczała tuż za siedzeniem kierowcy, żeby nie pognieść skrzydeł, i gryzła kciuk. Był to

trik, który sama wypracowała na pierwsze castingi, gdzie zawsze każą udawać trupa,

a przychodzi przecież tuzin dziewczynek, które to potrafią. Po ugryzieniu w pewnym sensie

zmniejszała się do rozmiarów bolącego kciuka i w ten sposób przy udawaniu trupa nie

miała sobie równych. Za każdym razem ktoś w końcu krzyczał: „Przestań, ożyj już!” –

trening okazał się teraz bardzo pomocny. Nawet się nie poruszyła, tylko serce jej waliło.

Pies też siedział cicho. „Wszystko w porządku” – zdążyła mu jeszcze wyszeptać do ucha,

zanim do samochodu wsiadł człowiek, który strzelił do pana Weissa. Nic nie było w

porządku.

Zamknął drzwi, nie musiał się długo zastanawiać nad obsługą jaguara daimlera z pełnym

wyposażeniem, już po chwili szumiały silniczki, które ustawiają siedzenie, a oparcie się

rozłożyło, jeszcze bardziej ją przyciskając. Mężczyzna uruchomił pojazd, wyregulował

podmuch na zaparowane szyby, ustawił boczne lusterka. Zaklął pod nosem, kiedy z ust pana

Weissa wydobył się dźwięk, jaki wydają chyba tylko jelenie. Samochód łagodnie ruszył,

jakby w ogóle nic się nie stało, i może dlatego człowiek za kierownicą nie słyszał, że tuż za

nim dwa serca biją jak oszalałe.

*

Reżyser, który kręcił film o aniele stróżu i niedobranej parze, miał na imię Benjamin (to

był rocznik Oliverów, Lukasów i Kevinów), ale chciał, żeby mówiono do niego Ben. Po

pierwsze, brzmiało to energiczniej, ale w dalszym ciągu miło, a po drugie, pozwalało w

innym świetle zobaczyć jego nazwisko, Meier, co dobrze wyglądało w telewizji. Ben

Meier wprawdzie nie miał żydowskich korzeni, ale ochoczo przystawał na

nieporozumienia. Napomykał o obrzędach i zwyczajach, których nigdy nie celebrował,

wyrywały mu się słowa typu „szabas” albo „koszerny”, a kiedy słuchał wiadomości z

Bliskiego Wschodu, z reguły marszczył czoło.

Ze scenopisem w dłoni stał nad brzegiem samotnego jeziora, które teraz nie było już tym

samym ciemnym jeziorem w lesie, bo jaskrawo oświetlały je dwa reflektory. Jego anioł

będzie potrzebował mnóstwo światła, w telewizji nie ma nic gorszego niż blade kolory,

może z wyjątkiem szybkiego gadania w amerykańskich filmach; żywe kolory i rozsądne

background image

dialogi – na tym mu zależało. Spojrzał na zegarek. Samochód z Małą powinien niedługo

przyjechać, jej kierowca zgłaszał każde spóźnienie i zawsze był dostępny, tylko nie teraz,

ale pewnie nie ma zasięgu, to cena za odosobnienie. Pozostaje czekanie, które wiązało się

z zawodem reżysera tak samo jak wiecznie zimne stopy. Poszedł do ogromnej przyczepy

z pokojem dla gwiazdy i salą telewizyjną dla dwóch innych aktorów – oglądali właśnie

wiadomości, przysiadł się.

Prywatnie nie byli parą, dlatego też jakoś się znosili, tyle że jedno z nich było bardziej

znane i w związku z tym więcej zarabiało. Była to aktorka, ale w wypadku filmu z aniołem

nie miało to większego znaczenia, bo i tak Mała była bardziej znana niż oni oboje razem

wzięci. To, że za dzień zdjęciowy Malu dostawała więcej niż aktorka, było zasługą jej

agenta, pana Brausena, osoby znanej w branży, ba! – legendarnej. Brausen miał oko na

wszystko, co dotyczyło jego podopiecznej. Pilnował scenariuszy, które mogły być co

najwyżej trochę głupie, ale nie bezbrzeżnie głupie, toteż jego naturalnym przeciwnikiem

stała się kobieta w miękkim płaszczu, utrzymująca, że tytuły filmowe mają być krótkie,

krótkie, krótkie, krótkie.

Nazywała się Hain, na imię miała Hanne (rocznik Sandr i Sar) i była producentem

zatrudnionym przez stację telewizyjną, która wyprodukuje, wyemituje i rozpowszechni film

o aniele. To ona odkryła Małą, albo raczej tak właśnie uważała, bo pracowały razem przy

tryptyku o dziecku na pustyni. Sukces uderzył jej do głowy bardziej niż Małej. Wierzyła, że

jej filmy poruszają cały naród i że miałyby pewne szanse nawet w Hollywood – urojenie,

które ułatwiało jej kontakty z politykami, też przecież wierzącymi w to, że są dla

wszystkich, a nie tylko dla siebie samych. Razem z Benem Meierem, reżyserem, tak długo

zmieniała scenariusz filmu, aż niedobrani kochankowie wypowiadali tylko takie kwestie,

jakie chciałaby usłyszeć publiczność przed telewizorami. Jedyną nowością w filmie były

wilki, realny motyw o – można by nawet powiedzieć – społecznym podtekście, nawet jeśli

zdjęcia miały być kręcone w zoo. Hain uważała się za autorkę filmu i uwielbiała moment,

kiedy jej nazwisko pojawiało się w czołówce, lubiła też prowadzić konferencje prasowe,

nic na tym nie traciła; jeśli nie praca w telewizji, to może w polityce. Dobrze było znać

polityków i być przez nich znaną, nie przepuszczała więc żadnej okazji, by nawiązać nowe

znajomości. Kiedy w to późne popołudnie, czy może już wczesny wieczór, do jej biura

wszedł Ben Meier, prowadziła właśnie rozmowę telefoniczną z sekretarzem stanu.

Meier od razu włączył telewizor panoramiczny, część wyposażenia biura, i na kanale

background image

Live obejrzał pierwszą relację z napadu na bank, tak jakby ekipa dziennikarzy już czekała

przed filią. Pokazywali krew zastrzelonej klientki na płytkach i mówili, że sprawca uciekł

na motorowerze. Można było zobaczyć mapę okolicy i dowiedzieć się o możliwych trasach

ucieczki na tym lesistym obszarze z nielicznymi drogami – jedna z nich wiodła właśnie na

plan zdjęciowy.

– Chyba pozamykali te wszystkie drogi, dlatego Mała się spóźnia – powiedział reżyser,

a Hain rozmowę z sekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych już kierowała

z zagadnień przemysłu filmowego, w których urzędnik był kompetentny, na sprawy

bezpieczeństwa, w których czuł się kompetentny. Mówiła stłumionym głosem, jak zawsze,

gdy czegoś chciała. Prosiła o informacje o aktualnym rozkładzie sił policyjnych w okolicy,

a tymczasem Ben Meier, z pooranym troską czołem, śledził najnowsze doniesienia o akcji

odwetowej w Strefie Gazy.

background image

2

Człowiek, który chciał tylko zastrzelić samego siebie, a niechcący zabił dwie inne osoby,

przy czym tę ostatnią dlatego, że w pechowym momencie pojawił się jakiś samochód i po

raz drugi pistolet wystrzelił pod niewłaściwym kątem, potrafił zliczyć na palcach jednej

ręki, mimo braku doświadczenia w życiu przestępczym, kroki, jakie podejmie policja. Żeby

go nie zlokalizowali, musi unikać uczęszczanych dróg, nie włączać nawigacji satelitarnej. I

najlepiej uciekać w pojedynkę, co znaczy, że posiadacz samochodu, czy kim tam był ten

zalany krwią człowiek obok, powinien jak najszybciej umrzeć, żeby nie trzeba było

wzywać pomocy albo wieźć go do najbliższego szpitala, co i tak nie miałoby sensu przy tak

dużej utracie krwi.

Dotknął szyi mężczyzny, kierował teraz jedną ręką; może tętno jeszcze było, może już

nie. Na pewno z ust wydobywało się powietrze, tworząc czerwone bańki – chyba trudniej

było odwrócić wzrok niż na to patrzeć. Nie mógł jednak patrzeć w nieskończoność, musiał

kierować, musiał jechać dalej. Ciągle poruszał się po wiejskiej, niemal zupełnie prostej

drodze, przy której z rzadka tylko widział cień jakiejś brzozy; odludna okolica, a stałaby

się jeszcze odludniejsza. Ostatnio był tutaj jesienią, pod koniec października, kiedy to od

zżętych pól, na których jak nieżywe leżały tysiące zmęczonych lotem na południe żurawi,

biło światło, które sprawiało ból. Ptaki z pewnością są już na miejscu, podczas gdy on

udaje się na wschód. Auto powoli sunęło, wyobraził sobie, że przed kolejną brzozą nagle

gwałtownie skręca, otaczały go jednak poduszki powietrzne, nie chciał skończyć w kupie

białych balonów. Potem drzew przy drodze było tak dużo, że utworzyły aleję, wjechał w

brzozowy tunel i zwolnił, ale zobaczył drewniane krzyże, zawstydził go widok rozłupanych

pni i zwiędłych kwiatów. Są lepsze miejsca na umieranie – choćby las, do którego właśnie

zmierzał. Kierownicę znowu trzymał obiema rękami, obok już nic się nie poruszało, tylko

wciąż lała się krew i wydzielała zapach, który przypominał mu psy. Właśnie zaczął się las.

Opuścił szybę i wdychał zimne powietrze, jechał prostą drogą pomiędzy ośnieżonymi

brzozami i sosnami. Lekko dodał gazu, co wystarczyło, żeby samochód jak pocisk pomknął

aż do zakrętu. Na szczęście dokładnie na zakręcie znajdowało się rozwidlenie, tylko

dlatego udało mu się go nie przeoczyć.

To była leśna droga wiodąca wśród pochylonych drzew, najwidoczniej rzadko

background image

uczęszczana, bo samochód ledwo się mieścił pomiędzy zasypanymi śniegiem krzakami;

nisko wiszące gałęzie dotykały dachu i co chwila któraś z nich wdzierała się przez okno.

Dopiero kiedy miał ośnieżony lewy rękaw, zasunął szybę i pozwolił pojazdowi swobodnie

się toczyć. Wyłączył silnik i światła, ale cisza i ciemność były tak potężne, że zaraz je

włączył. Droga wydawała się ginąć gdzieś w lesie, światło gubiło się w plątaninie gałęzi,

po prostu znikało tak jak życie posiadacza samochodu, który przestał już wydawać

jakiekolwiek dźwięki. Chwycił dłoń wystającą z białego mankietu czerwonej koszuli,

jeszcze ciepłą dłoń bez pulsu, pokrytą starczymi plamami, katastrofa numer cztery.

Po raz drugi włożył sobie pistolet do ust, serce biło mu jak szalone, miał nadzieję, że po

prostu zatłucze go na śmierć. Ale nie umarł, wręcz przeciwnie – to dzięki sercu poczuł, że

żyje. Mimo zimna w samochodzie po twarzy spływał mu pot. Wpatrywał się w palec, od

którego wszystko teraz zależało, i był gotów go zgiąć, ale zabrzmiała melodia, jakby

pobrana ze środka jego mózgu po to, by w dowolnej chwili rzucić go na kolana. To był

zagrany na skrzypcach w wysokich tonach utwór, przypomniał mu dziewczynę, z którą

dawno temu tańczył przy piosence My Little Runaway, tuż przed pierwszym pocałunkiem.

Miała na imię Karin, raz z nim chodziła, raz nie, i tą piosenką czy tańcem chciał jej

powiedzieć, że wprawdzie jest uciekinierką, ale jego małą uciekinierką.

Bardzo wolno, jakby dawał jeszcze palcowi szansę, wyciągnął pistolet z ust, bo

odwrócił się i zobaczył anioła z psem i komórką. Gdyby nie to zgrabne urządzenie, z

którego ciągle leciała, pobrzękując, piękna stara piosenka, pomyślałby, że jest już martwy i

ten anioł się z niego natrząsa. Po chwili wyrwał mu aparat z dłoni i wyłączył melodię.

*

Mała myślała, że to już jej ostatnia chwila i zaraz znajdzie się tam, gdzie pan Weiss,

czyli, według jej mniemania, gdzieś między niebem a ziemią, ale mężczyzna siedzący teraz

na jego miejscu tylko przewrócił oczami. Łapiąc powietrze (bo i jego serce biło jak

szalone), zapytał ją, skąd ma ten dzwonek, więc spojrzała na swojego kierowcę, który

często słuchał tej piosenki i jeśli chodzi o transplantacje dzwonków, był znakomitym

chirurgiem. Jak się nazywa, pytał dalej, na wszelki wypadek powiedziała prawdę, Marie-

Luise.

– Marie-Luise? – Mężczyzna przeczesał palcami włosy, normalnie były siwe, ale od

background image

krwi na dłoniach zrobiły się na nich czerwone pasemka. – Tak się kiedyś nazywały tylko

jakieś straszne ciotki. Nie opowiadaj bzdur.

– Ale tak mam na imię.

Szczękała zębami jak w gorączce, włożyła kciuk do ust. Mężczyzna dalej na nią patrzył i

chyba jeszcze jej nie poznawał. Ci bowiem, którzy ją rozpoznawali, czy to na ulicy, czy w

samolocie, głupkowato się uśmiechali, natomiast jego twarz pozostała nieruchoma, tylko

nierównymi strużkami spływał po niej pot. Ale jeśli jej nie poznał, możliwe nawet, że jej

wcale nie znał, to albo jest z daleka, albo nie prowadzi normalnego życia, to znaczy

takiego, w którym wieczory spędza się przed telewizorem. Wyciągnęła palec z buzi, zęby

jeszcze cichutko dzwoniły, za to drżał jej brzuch, jakby trzepotały w nim ptaki. Prawie nie

mogła mówić.

– A jak pan się nazywa?

Mężczyzna otworzył schowek i wyjął z niego pierwszą rzecz, jaka mu wpadła w ręce –

instrukcję obsługi sprzętu muzycznego. Wyrwał kilka kartek i próbował wytrzeć nimi

zakrwawiony zagłówek.

– Po kolei – powiedział, a trzepotanie w brzuchu Małej rozprzestrzeniło się na klatkę

piersiową i nogi. Miała wrażenie, że rozpada się całe jej ciało, ale nie płakała; dużo

trudniej było nie płakać na zawołanie niż rozszlochać się na zawołanie w jakiejś scenie.

Nie udałoby się to bez Lorki, któremu wciąż zatykała wilgotny, ciepły pysk.

– Jak pan sobie życzy – powiedziała, trzymając się kolejnej rady swojego agenta: do

dorosłych zwracaj się pan i pani, aż sami będą błagać, żebyś przeszła z nimi na ty. Wciąż

miała suche oczy, zabroniła sobie wypaść z roli, ale nie może też przesadzać, bo to

przeszkadza uzbrojonym mężczyznom, nawet w filmie, kiedy strzelają ślepymi nabojami.

Zagra bez łez i bez rozmachu, jeszcze nigdy nie dostała podobnego zadania aktorskiego, w

dodatku musi jej się udać już za pierwszym razem, jak na castingu, kiedy ktoś znowu mówi:

wyobraź sobie, że właśnie umarła twoja mama.

– Nazywam się Hoederer – powiedział mężczyzna (zresztą zgodnie z prawdą). – Nie

chciałem strzelić. To był wypadek, rozumiesz?

Mała, ciągle wciśnięta w róg siedzenia, spojrzała na niego, a potem powoli się

podniosła z anielskimi skrzydłami na plecach. Miała poczucie, że zaraz zostanie

zdemaskowana, że jest oszustką.

– Pan Weiss chciał tylko panu pomóc! – krzyknęła, a mężczyzna położył palec na ustach,

background image

tak jakby ktoś mógł ich usłyszeć.

– Tak się nazywał? – zapytał.

– Tak, jest moim kierowcą.

– Był twoim kierowcą – powiedział ze spokojem – był twoim kierowcą – podkreślając

słowo „był”.

Mała włożyła palce w sierść Lorki, oboje drżeli, ona bała się o swoje życie, a pies

poczuł krew pana Weissa, który już zapadł się w sobie, zmniejszył się jak przedziurawiony

nadmuchiwany delfin. Mężczyzna dotknął jego szyi, jakby był lekarzem albo sanitariuszem.

– Nic już się nie da zrobić – powiedział – koniec.

Opuścił rękę. Mała pochyliła się, chciała sama poczuć koniec pana Weissa, ale wtedy

jego głowa i tułów poleciały na obłożoną skórą półkę nad schowkiem. Dopiero teraz

zaczęła krzyczeć tak głośno, jakby składała się z samych tylko ust, Lorca szczekał, a

mężczyzna siedzący na miejscu pana

Weissa gwałtownie się odwrócił, tak jak jej ojciec, kiedy miał już wszystkiego dosyć. Nie

wrzeszczał, wskazał tylko na psa i zrobił palcem ruch jak przy naciskaniu spustu.

– Ty też się zamknij – powiedział. – Jeśli pies mnie ugryzie, zabiję go, kapujesz?

Brzmiało to jak jakieś zaklęcie, Mała pokiwała tylko głową, tak jak w szkole, kiedy

właściwie niczego nie kapowała, a mężczyzna, który ponosił winę za wszystko – ranny w

brodę, co zauważyła dopiero teraz – odwrócił się, włączył bieg i dodał gazu, ledwo

zdążyła czegoś się przytrzymać.

Samochód o mocy trzystu dziewięćdziesięciu koni mechanicznych mknął po leśnej

drodze, pan Weiss wrócił do poprzedniej pozycji, jego głowa uderzała o boczną szybę.

Mała pochyliła się. Przestrzeń między siedzeniami wykorzystała, by spojrzeć swojemu

kierowcy – dla niej ciągle nim był – w twarz, niełatwe zadanie, nawet jeśli wcześniej, w

filmach, miało się do czynienia z mocno ucharakteryzowanymi zwłokami. Ostrożnie, ale nie

nazbyt ostrożnie, dotknęła palcami jego szyi, gest, jaki widziała kiedyś u aktora grającego

komisarza. Nic nie wyczuła, zupełnie nic, za to na ramieniu poczuła jakąś dłoń.

– On jest martwy – powiedział mężczyzna, który teraz prowadził auto. – Martwy, nie

żyje, koniec.

– Bo go pan zastrzelił.

– Nieprawda – broń sama wystrzeliła. Kula mogła trafić również mnie.

– Ale nie trafiła.

background image

– Tak, zabrakło mi trochę szczęścia.

Mężczyzna ominął jakiś konar na drodze i zatrzymał samochód. Przekręcił kluczyk w

stacyjce i powiedział, że muszą oszczędzać benzynę, bo noc będzie mroźna.

– Chyba że chcesz marznąć?

– Nie – Mała wróciła na miejsce, widziała, że kiedy mężczyzna mówi, szyba pokrywa

się parą. Mówił, że ma już dosyć mrozu, i Małej zaczęło być zimno w nogi. Potem dała

o sobie znać wypita cola, napój nie rozpuścił się nagle w powietrzu, a szanse na wyjście

do toalety były bardzo małe.

– Co tu robimy? – zapytała, sięgając po pikowaną kurtkę. Leżał pod nią plecak, w

którym znajdowało się wszystko, co może się przydać w podróży, na przykład chusteczki

higieniczne. Muszą leżeć gdzieś między suchą karmą, czekoladą, opaską na oczy,

pieniędzmi i iPodem. Jednak się rozpłakała, tak jakby cola szukała jakiegokolwiek ujścia.

Grzebała w plecaku, ale udało jej się znaleźć tylko jedną, zmiętą i brudną chusteczkę.

– Nic nie robimy – odparł mężczyzna.

– Więc możemy jechać dalej – wytarła łzy resztkami chusteczki na tyle, na ile się dało, i

spróbowała spokojnie oddychać. Na planie już się niepokoją, cały rozkład dnia bierze

w łeb. Pan Weiss nie żyje, jest prawdziwym trupem, a ona koniecznie musi stąd wyjść. Nic

już nie było jak dawniej, świat był inny, nieszczęśliwy jak wtedy, gdy zginął jej kot. Już

miała pozwolić łzom, by płynęły, gdy nagle rozległ się dzwonek, jakiego nie było w żadnej

innej komórce. Od razu wiedziała, kto dzwoni.

– To mój reżyser – powiedziała, bo mężczyzna na miejscu pana Weissa podniósł telefon

do ucha, jakby dzwoniono do niego.

– Ach, anioł jest do filmu?

– Do telewizji – nie zna mnie pan?

– Nie oglądam telewizji.

– Jak to możliwe?

Nie mogła w to uwierzyć, tymczasem mężczyzna za kierownicą obserwował ją w

lusterku i położył sobie dłoń na karku, tak jak ona, kiedy podczas tańca pokazywała

przyjaciółkom, jak odegrać pocałunek. Nie przestawał jej obserwować, wyciągnęła więc z

plecaka opaskę na oczy.

– To jest możliwe, nie mam nawet odbiornika, nigdy nie miałem – powiedział jakby od

niechcenia i podał jej telefon, z którego ciągle dochodziły dźwięki skrzypiec. – Jeśli to ma

background image

funkcję głośnego mówienia, włącz ją.

Miało. Ledwie nacisnęła guzik, rozległ się głos Bena Meiera. Gdzie ona jest, gdzie się

podziewa, co sobie ten Weiss myśli, krzyczał, a jej porywacz, czy jak tam można by

nazwać mężczyznę siedzącego na miejscu pana Weissa, powiedział szybko cichym głosem:

– Uspokój się. Uspokój się – co zabrzmiało jak groźba i po drugiej stronie natychmiast

zaległa cisza. – Co do Weissa: Weiss już nic sobie nie myśli, nie żyje, wypadek. Teraz ja

kieruję samochodem i mam waszego anioła, kapujesz?

Po drugiej stronie słychać było dobrze znane Małej nerwowe sapnięcie, tak sapał Meier,

kiedy nie był zadowolony ze światła na planie, po czym padło krótkie pytanie: „Ile?".

Reżyser potrafił konkretnie formułować myśli: za kogoś takiego jak ona żąda się

pieniędzy. Jednak mężczyźnie bez telewizora i tak opadła szczęka, przymknął oczy jak ktoś,

kto natychmiast musi się nad czymś zastanowić.

–Ba-bamm ba-bamm – mruczał, wykonując jakieś kalkulacje – trzy miliony jeszcze

dzisiaj w nocy i anioł będzie żył!

Ben Meier chciał coś odpowiedzieć, ale jej porywacz zakończył rozmowę. Odłożył

komórkę i ruszył, znowu obserwował Małą w lusterku.

– Może powinienem zażądać więcej? Jesteś bardzo znana?

*

Czy była bardzo znana? Zadawała sobie to pytanie, od kiedy po raz pierwszy zagrała

główną rolę. Nie zastanawiała się nad tym w obecności ludzi, na przykład na ulicy, gdy

uśmiechali się głupio na jej widok, tylko wieczorami, po zamknięciu drzwi w łazience,

żeby nagle nie wszedł starszy brat. I tak ciągle miała poczucie, że nie jest sama, zawsze

były we dwie: ta, którą wszyscy znali i nazywali Malu, i dziewczynka, która nosiła imiona

po babci, codziennie myła przetłuszczające się włosy i często zaciskała dłonie w pięść, bo

nie mogła się odzwyczaić od obgryzania paznokci. Tak czy inaczej, nie była w łazience

sama, w gruncie rzeczy były ich nawet trzy, jeśli do tych dwóch dziewczynek w lustrze

doliczyć jeszcze ją samą, czy też tę osobę, która podobno w niej siedziała. Bo czyż mama

nie powtarzała przy lada okazji, że w każdym ukrywa się prawdziwe Ja?

– Dosyć znana – odparła i wtedy człowiek za kierownicą odwrócił się i chwilę na nią

patrzył, jakby na twarzy miała oznaki sławy czy popularności, podobnie jak niektórzy mają

background image

oznaki pewnych chorób. Mężczyzna prowadził jedną ręką, drugą odgarnął błyszczące już

od tłuszczu albo potu włosy i potrząsnął głową tak jak jej agent, kiedy nie rozumiał świata

tylko dlatego, że jej zdjęcie w jakiejś gazecie było zbyt małe.

– Tutaj nie jesteś gwiazdą, zapamiętaj sobie – powiedział i pochylił się, żeby otworzyć

drzwi od strony pana Weissa. Dodał gazu i krzyknął coś do tyłu, coś jak „Nie ma innego

wyjścia”. Potem wypchnął jej wcześniejszego kierowcę z samochodu, pan Weiss

przekoziołkował, wpadł do rowu, znowu przekoziołkował i zatrzymał się na plecach, z

lekko uniesioną, jak do pożegnania, ręką. Mała włożyła opaskę na oczy, jakby zamykała za

sobą drzwi.

A zatem została porwana, musi siedzieć na swoim miejscu, nie ma innego wyjścia. Nie

mogła wysiąść i pozbyć się coli, nie mogła zadzwonić, nie mogła nawet krzyczeć, bo pies

znowu by oszalał. Mogła tylko płakać za jedwabną opaską, tylko tyle.

*

Wystraszył się, zerkając w lusterko. Zobaczył ją w opasce na oczy, takiej, jakie rozdają

nocą w samolotach, nie po to, żeby uniknąć światła, wystarczyłoby przecież zamknąć oczy,

ale po to, żeby uniknąć ludzi. Poza tym nocami w samolotach wcale nie było jasno, mniej

więcej tak jak teraz w lesie. Miał za sobą zaledwie trzy takie loty, nie w sezonie, odbył je

tylko ze względu na żonę i za każdym razem dosłownie chował się za tą opaską. Taką

nazwę nosiła ta rzecz, ale w rzeczywistości była kryjówką, w której można było spokojnie

pomarzyć. Mała ze skrzydłami ignorowała go, tak jak on ignorował kiedyś

współpasażerów w samolocie, jakby chciała wykluczyć wspólne przebywanie w

samochodzie. Ciągle zerkał w tył, jechał teraz bardzo wolno.

Widział szerokie i pełne usta, duże dziurki w nosie, ale nieodbiegające od normy, jak

przystało na gwiazdę, wyżej, nieubłaganie, opaskę na oczy i ukoronowanie twarzy – czoło

bez zmarszczek. Trzymała przed nim tę twarz bez oczu jak obraz, nawet jeśli nie wiedziała,

że on patrzy. A jednak zdawała się wiedzieć, pytanie tylko, które z nich było w lepszej

sytuacji. Powinien kazać jej włożyć tę opaskę, żeby wybiła sobie z głowy swoją

popularność. Widział kiedyś wystawę fotograficzną, portrety prominentów, których fotograf

za pomocą takiej właśnie opaski pozbawił słynnych oczu. Nie przypominali braci i sióstr

Audrey Hepburn ze Śniadania u Tiffany’ego, kiedy to światowa dama nosiła na oczach coś

background image

w rodzaju kołdry, wyglądali jak ludzie przed egzekucją. Zdawało się, że nie czekają na

zdjęcie, ale na kulę. Większość sfotografowanych sprawiała wrażenie martwych, tylko

niektórzy się uśmiechali. To był pasjonujący eksperyment, chciał go powtórzyć z żoną w

kabinie do robienia zdjęć w domu handlowym. Kiedy jeszcze wilgotne zdjęcia wysuwały

się ze szczeliny, zrozumiał, że z zaplanowanej wesołej zabawy zrobił się gorzki żart. Żona

w ostatniej chwili zdjęła swoją opaskę i teraz oglądała jego śmiesznie ślepą twarz. To był

początek końca.

Jego mała sława – o ile można jej wierzyć – odwróciła się do okna, zamiast oczu

pokazywała ucho, policzek i kawałek szyi; wiedziała, że on patrzy.

– Co to ma być – zapytał – po co ci ta rzecz, chcesz spać czy tylko udajesz?

Nie odpowiedziała, jakby wyłączyła i oczy, i uszy. Opaska była więc tylko środkiem,

którego użyła przeciwko niemu, ukryła oczy, żeby uwydatnić wszystko inne, zwłaszcza usta,

sztuczka Holly Golightly-Hepburn. Na dodatek miała piękne uszy, całe szczęście, bo to, co

rosło na jej głowie, mogło wiele rzeczy udaremnić, nawet nadmierne ukrwienie. On też

miał ładne uszy, miejsce numer dwa do całowania, zaraz po ustach. Może u niej chciałoby

się całować oczy, nawet jeśli oczy można całować tylko wzrokiem, ale na to była za

młoda. Była dziewczyną w fazie przejściowej, pod opaską ukrywała również własną

słabość, odwrotnie niż on kiedyś, przy automacie do robienia zdjęć. Postarał się wtedy o

taką opaskę, jakby wybierali się w podróż, a przecież nie mieli pieniędzy i ledwie usiedli

w kabinie – zamiast na pokładzie statku rejsowego – a już się ośmieszył, za kawałkiem

materiału z resztką światła, które wciskało się szparą między nosem a policzkiem.

Zrozumiał to dopiero wtedy, gdy wyschły zdjęcia i na niczym niezasłoniętej twarzy żony

zobaczył pogardliwe spojrzenie.

– Natychmiast zdejmij to gówno! – krzyknął do tyłu i Mała ze skrzydłami ściągnęła

opaskę z twarzy, i wyrzuciła ją przez okno. Tego się nie spodziewał. Jeszcze mniej się

spodziewał widoku oczu, które wpatrywały się w niego w lusterku. Jechał przez ciemność

wśród zarośli, a te oczy lśniły czerwonawym blaskiem – na pewno płakała w swojej

kryjówce.

*

– Ej, chcesz zamarznąć tam z tyłu? Zamknij okno.

background image

– Dokąd w ogóle jedziemy?

– Co powiesz na morze?

– Chcę do domu.

– Każdy chce. Coś jeszcze?

– Pies musi wyjść – Mała zamknęła okno i zerknęła w lusterko. Pomysł z psem wpadł jej

przed chwilą do głowy, temu nie będzie się sprzeciwiał, ona wyjdzie razem z Lorcą

i poszuka sobie jakiegoś krzaka.

– Pies może już tam zostać – powiedział mężczyzna, który żądał za nią okupu, w

odpowiedzi nabrała powietrza i sięgnęła po ulubione obce słówko swojej mamy.

– Albo pies zostaje przy mnie, albo nie będę kooperować.

Porywacz uniósł wysoko brwi, widziała je w lusterku; chyba się zastanawiał, a ona

otarła łzę i żałowała, że wyrzuciła opaskę. Powiedzmy, że właśnie kręcą jakiś film, a ona,

choć z trudem mogła to sobie wyobrazić, gra w nim główną rolę. Mężczyzna za kierownicą

jest jej partnerem, mimo że zabił pana Weissa, i ten partner odchyla teraz głowę do tyłu,

żeby być z nią w kadrze.

– Niech będzie – wymamrotał – chociaż nie lubię psów. W ogóle co to za jeden?

– Pochodzi z Hiszpanii, nazywa się Lorca. Mieli go zabić, ale go uratowałam.

– Uratowałaś? – Człowiek na siedzeniu kierowcy – w jego nazwisku było coś z ö –

popukał się w czoło. – Co za bzdura, Lorca był hiszpańskim poetą, największym w

ubiegłym stuleciu, i naprawdę został zabity przez zwolenników Franco. Nikt go nie

uratował. Wiesz, kim był Franco?

Wiedziała, w każdym razie mniej więcej, ale to już coś, bo jej koleżanki nie wiedziały.

Niektóre nie wiedziały nawet, gdzie leży Hiszpania, chyba gdzieś koło Majorki.

– Tak, ktoś w rodzaju Hitlera – powiedziała, i zaczęło się. A czy wie, że była tam wojna

domowa, też pytanie, tak jakby nigdy nie miała dziadka, który kiedyś był księgarzem

i przed każdą czekającą ją podróżą czytał jej pasjonujące historie. Wspominała go tak,

jakby jeszcze żył i zaraz miał wyjść z lasu, zatrzymać samochód i ją uwolnić.

– Miałaś szczęście – powiedział człowiek bez telewizora. – To pewnie wiesz również,

że poeta Lorca został zamordowany z powodów politycznych, a ten twój pies Lorca

najwyżej zostałby usunięty.

– A co to za różnica?

– Różnica w intencjach.

background image

– Skutek jest taki sam, jak w wypadku pana Weissa.

– Twój pan Weiss nie powinien wybierać bocznej drogi. Wtedy ja byłbym martwy, tak

byłoby lepiej.

Mogła się z tym zgodzić tylko w duchu, chociaż o mały włos nie przyznała mu głośno

racji. Przesunęła się nieco, aż w lusterku pojawiły się oczy, lekko skośne, jak u kota.

– Co tak patrzysz? – zapytał, a ona na to, że zapomniała jego nazwiska.

– Hoederer, z oe. Możesz też mówić martwy człowiek.

– Wolę Hoederer.

– Bo nie rozumiesz, o co chodzi z tym martwym człowiekiem.

Spojrzał na nią w lusterku i zdawał się czekać na jakieś pytanie, jak jej reżyser, kiedy

szpanował jakimiś bzdurami z internetu, żeby uzasadnić zmiany w tekście, wyciągał

historie o aniołach, nazywał je mitami, a im głupsze było zdanie, które wymyślił, tym

bardziej skomplikowany mit.

– To niech mi pan wyjaśni – powiedziała i usiadła wygodnie, żeby okazać

zainteresowanie; oparła się, o ile można się oprzeć ze skrzydłami na plecach, na wszelki

wypadek ich nie zdejmowała. Jej porywacz, który ciągle jechał w żółwim tempie, lekko

odwrócił głowę.

– No dobrze, posłuchaj. W starych filmach gangsterskich, tych prawdziwych, jeszcze

czarno-białych, z Lee Marvinem albo Edwardem Robinsonem, zawsze była scena, w której

ktoś mówił: „Już jesteś martwy, Jack!” Albo John czy Mister White, wszystko jedno. Co

nie znaczyło, że gość w następnej sekundzie umierał. Mógł sobie jeszcze trochę pobiegać,

ale i tak był już właściwie pod ziemią. I właśnie ja jestem takim martwym człowiekiem,

rozumiesz?

– Tak. Ale pies musi już wyjść!

Odważnie podjęła ten temat, chociaż ze strachu żołądek znowu podchodził jej do gardła.

Mężczyzna, który sam się nazwał martwym, chyba jednak nie miał nic przeciwko psom i

nie był głupi, wiedział przecież tyle o zamordowanym poecie. Był kimś, z kim można było

porozmawiać, chociaż z drugiej strony kulturalni sprawcy często są znakomitymi kłamcami,

przynajmniej w scenariuszach.

– Lorca po prostu musi wyjść – powiedziała – takie rzeczy rozumie nawet mój ojciec.

Pan zna mojego ojca?

– Kogo? Nawet swojego dobrze nie znam – doleciało z przodu. – Ale jeśli ty znasz

background image

swojego, to gratuluję!

Nie rozumiała tego „gratuluję”, uznała, że lepiej będzie zakończyć temat. Jej ojciec był

tak zwanym doradcą kariery, co dla martwego człowieka chyba było bez znaczenia, zresztą

żeby go znać, trzeba by przynajmniej mieć telewizor. Wtedy raz w miesiącu można by go

oglądać w programie „Naprzód z Märzem!”, o ile wiedziała, oglądalność miał nieco

powyżej średniej. W każdym razie ona była dużo bardziej znana, jej ojciec dla

prowadzących różne talk shows był gościem rezerwowym, osobistością klasy

C

.

– Zatrzymajmy się w końcu – powiedziała.

– Wiesz, jak zimno jest na zewnątrz? – Mężczyzna na miejscu pana Weissa łagodnie

zatrzymał daimlera i nacisnął przycisk otwierający drzwi; znał się na poetach i na

samochodach, rzadki przypadek. – Tylko nie próbuj zwiać i żadnych sztuczek z kundlem –

zastrzegł.

Otworzyła drzwi, do środka wleciało lodowate powietrze.

– Lorca nie jest kundlem!

– No, to psem.

– I to jakim! – krzyknęła i już po chwili, z obskakującym ją Lorcą, weszła między

zwisające gałęzie brzóz, które wyglądały jak zesztywniałe włosy. Na nogach miała baletki,

ocieplane kozaki zostały w aucie, szła na palcach, ale i tak śnieg dostał się do środka.

Leżał wszędzie, głęboki po kostki. Kiedy Mała schowała się za krzakiem, zobaczyła, że

pies obwąchuje jakieś ślady.

– Dalej, rób – wyszeptała – później już nie będziesz mógł.

Pies posłuchał, a ona mogła tylko próbować posłuchać siebie samej i zrobić to, co

należało, w zimnie, które w końcu nie było aż takie okropne. Okropna była tylko myśl, że

ktoś mógłby ją zobaczyć. Ale nic się nie poruszało, wszędzie panowała cisza, poza

szmerem, który pochodził od niej. Była tu sama albo prawie sama, bo te ślady skądś

przecież prowadziły, i przez chwilę pomyślała o ucieczce przez las, ze skrzydłami na

plecach, ale poczuła, że stopy ma tak zimne, jakby je zanurzyła w lodowatej wodzie. Może

raczej spróbuje wytłumaczyć temu człowiekowi, czy też martwemu człowiekowi, że jest

bardzo potrzebna na planie zdjęciowym i co to znaczy, kiedy film, zresztą z jego winy, nie

może być ukończony. I co będzie, jak się media dowiedzą o jej uprowadzeniu i podadzą to

w wiadomościach. Tylko jak objaśnić świat komuś, kto nie ogląda telewizji?

Uszczypnęła się. Zabolało, czyli to wszystko działo się naprawdę. A ponieważ było, jak

background image

było, nikt nie mógł jej powiedzieć, co będzie dalej – jakby to był film, ale taki, o którym

nie piszą w programie telewizyjnym, więc czeka się na niego z zainteresowaniem; ona z

coraz większym. Kiedy jak baletnica biegła przez śnieg do samochodu, ogarnęła ją niemal

ciekawość. Była zaskoczona, bo mężczyzna, który zastrzelił pana Weissa, w ten sam

swobodny sposób co jej kierowca otworzył przed nią drzwi.

background image

3

Ben Meier, reżyser Pocałunku anioła, od razu podejrzewał, że napad na bank, o którym

właśnie mówili w głównym programie informacyjnym, i spóźnienie Małej mają ze sobą

coś wspólnego. Za dużo filmów kryminalnych nakręcił. No, a teraz wszystko już jest jasne.

– Co za nieszczęście – powiedział do producentki, która znowu rozmawiała przez

telefon z sekretarzem stanu.

– To nieszczęście może się nawet przydać – rzuciła – o ile oczywiście Małej nic się nie

stanie.

Meier przyznał jej rację, chociaż przepadły nocne zdjęcia; poza tym nieprzyznanie jej

racji byłoby niemądre, skoro powierzyła mu reżyserowanie pierwszego w życiu dramatu

miłosnego, to była próba, żadne tam ryzyko, bo przecież chodziło o to, żeby film kręcić pod

jej dyktando i nie certolić się ze scenariuszem, i on tak właśnie zrobił.

Hain była więc bardzo zadowolona, trzeba było tylko uważać, żeby autor tymczasem w

niczym się nie zorientował, ale producentka umiała się obchodzić z wrażliwymi ludźmi.

Trzeba im się przymilać i mówić w wiarygodny sposób, postępowała w ten sposób przy

każdej okazji, na przykład teraz, ze znajomym sekretarzem stanu z Ministerstwa Spraw

Wewnętrznych, który właściwie zamierzał jechać już do domu. Uświadomiła mu jednak, że

jedna z niewielu prawdziwych gwiazd w tym kraju, za który on jest odpowiedzialny,

wpadła w ręce przestępcy, który późnym popołudniem napadł na bank i zastrzelił jakąś

kobietę, zginął też kierowca, a jedyne, o co ona prosi, to szybka pomoc władz. Wspomniała

jeszcze o agencie Małej, panu Brausenie, osobie mającej kontakty u Boga i w kancelarii

premiera, nie zapomniała wymienić go z imienia i nazwiska, Arie Brausen. Mówiła też o

właścicielu stacji, w której pracowała, jego nie musiała nawet wymieniać z nazwiska,

żeby nakłonić urzędnika do pracy. Obiecał, że wszystkim się zajmie, i Hain znowu mogła

spojrzeć w przyszłość. Zobaczyła dyptyk filmowy o uprowadzeniu, złotą statuetkę

w konkursie telewizyjnym, jeśli zdjęcia będą kręcone w dzień, i szanse na nagrodę na

festiwalu, jeśli w filmie od czasu do czasu pojawią się sceny kręcone z ręki.

Włożyła miękki płaszcz i wyszła z przyczepy. Zimne powietrze miało jej pomóc zebrać

myśli, oddychała głęboko, ale i tak wciąż dochodziła do tego samego wniosku: że szykuje

się coś wielkiego, i to dzięki jej pomysłowi, a przynajmniej według jej pomysłu. Na ziemię

background image

sprowadził ją dopiero dźwięk telefonu. Dzwonił sekretarz stanu, skontaktował się

z tutejszymi jednostkami policji. Znaleziono motorower przestępcy, a przy nim ślady krwi i

opon oraz łuskę po naboju, taką samą jak w banku. Wszystko przemawia za tym, że to było

porwanie, on przyleci na plan jeszcze tego samego wieczoru, żeby wszystkiego

dopilnować, w zastępstwie ministra spraw wewnętrznych, który przebywa w Chinach i

wkrótce zostanie powiadomiony o wypadku.

– Moja droga – powiedział – jadą już do was szef Krajowego Urzędu Kryminalnego z

oddziałem specjalnym i prokurator, który prowadzi śledztwo w sprawie napadu na bank. W

tym momencie to wszystko, co mogłem zrobić.

Hain podziękowała znajomemu i jeszcze tylko poprosiła go, by zabrał helikopterem

rzecznika jej stacji, to rozgarnięty facet. Potem zadzwoniła do rozgarniętego faceta, złożyła

mu sprawozdanie z wydarzeń i powiedziała, żeby zabrał swoją przyjaciółkę – ona pracuje

dla „Hurra”, ofiara jest płci żeńskiej, więc będzie dobrze wyglądało, jeśli artykuł też

napisze kobieta. Zrobiła już wszystko, co w jej mocy, teraz mogła zawiadomić rodziców.

Dodzwoniła się do ojca – właśnie korzystał z domowego solarium, bo wkrótce miał

nagranie – i zwięźle zakomunikowała mu, nie wspominając nawet o martwym panu

Weissie, że Mała została uprowadzona przez sprawcę napadu na bank, jakiegoś typa, który

myśli tylko o ucieczce i nawet nie zdaje sobie dokładnie sprawy, z kim siedzi w

samochodzie. Oczywiście zaangażowała już najlepszych ludzi, służy nazwiskami, ale

wtedy gdzieś w tle usłyszała filmowy okrzyk matki: „O Boże”. Jeszcze tylko krzyknęła, że

wszystkiego dopilnuje, zresztą nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Bo na

dobrą sprawę, czyż życie innych ludzi nie jest tylko rodzajem scenariusza, w którym można

co nieco zmienić?

*

Z tylnego siedzenia dochodził zapach mokrej sierści, mokrych rajstop oraz cytrynowych

cukierków pudrowych – niebezpieczna usypiająca mieszanka. Mężczyzna ziewnął już po

raz drugi, za każdym razem zasłaniając usta; jego stan nie obchodził tej Małej ze

skrzydłami. Zresztą to nie snu mu brakowało, raczej spokoju, albo nawet pokoju, pokoju,

od którego był bardzo daleko. Dlaczego nie spędził tego dnia w łóżku, jak wielu

poprzednich dni od zwolnienia? Albo przynajmniej w domu, żeby wyjść z niego dopiero

background image

wtedy, gdy inni wracają z pracy i na krótko stają się tacy sami jak on, kiedy siedzą w

metrze, nie czekając na nic, albo kiedy włóczą się po centrach handlowych. Dlaczego

zamiast zostać w tym mroźnym dniu w łóżku, koło południa wsiadł na motorower,

chowając pistolet pod kurtką? Wydawało mu się, że wyruszył nie godziny, ale dni temu, z

początku jechał bez celu, byle dalej od miasta, potem przyszło mu do głowy, by pojechać

nad morze i tam się zastrzelić. Jeśli w ogóle istniało szczęście, to w jego wypadku

szczęściem byłoby skończyć z pechem. Jego żona zniknęła, nie miał pracy, tak, nawet praca

już mu się nie należała, tylko jakaś zapomoga od państwa, jałmużna, która wystarczyłaby

najwyżej na jedzenie, ale na bilety do kina już nie. Mógł się przecież zastrzelić w domu na

oczach kota, kobieta z banku i pan Weiss by nie zginęli, a on nie miałby na sumieniu

porwania, w dodatku porwania dziewczynki, którą znali wszyscy oprócz niego. W końcu

zemścił się brak telewizora, tak jak się zemścił brak doświadczenia w obchodzeniu się z

bronią. Jak na człowieka, którego niedługo wszyscy będą ścigać, był absolutnym

nowicjuszem.

Otworzył drzwi i spojrzał w górę. Na zachmurzonym niebie błyszczało kilka gwiazd.

Przy odrobinie szczęścia, której mu brakowało, znowu zacznie padać. Czyli raczej nie

zacznie – nawet anioł z psem w luksusowym samochodzie okazał się pechem, który

podszepnął mu, żeby zażądał okupu. Trzy miliony, tego mu jeszcze bardziej nie wybaczą niż

dwóch zabitych. Bez Małej nie uszedłby z pieniędzmi nawet paru metrów, tak naprawdę jej

porwanie dopiero się rozpoczęło. Nawet gdyby teraz kazał jej odejść, to i tak ją

uprowadził, a przedtem zabił klientkę banku i kierowcę. Tak czy inaczej, był wściekłym

lisem do odstrzału. Za sobą usłyszał trzask naelektryzowanych włosów, zamknął drzwi i

spojrzał w lusterko. Z brody kapała mu krew. Właściwie nie był już człowiekiem, tyle że

zwierzęta nie robią się sentymentalne, gdy czują zapachy.

– Został jeszcze jakiś cytrynowy cukierek? – zapytał.

*

Mężczyzna, który ciągle żył, mimo że nazywał siebie martwym człowiekiem, wydał jej

się nagle postacią z filmu, takiego, w którym charakteryzatorzy są ważniejsi od aktorów.

Sterczały mu włosy, w bruzdy na czole można by wcisnąć papier, do tego krew na kurtce i

rana przy brodzie. Na pewno odczuwał ból, nie zapytał jednak o tabletki, tylko o cukierek,

background image

ale już się skończyły, przedostatniego wziął pan Weiss.

– Przykro mi – powiedziała, on wtedy znowu zaczął mówić o Lorce, tym pisarzu, jakby

to był jakiś zastępczy cukierek.

– Lorca – powiedział lekko odwrócony – przyjaźnił się z Dalim, ze słynnym malarzem,

wiedziałaś o tym?

Nie wiedziała i właściwie było jej to obojętne, chociaż widziała już jeden obraz

Dalego, na którym fajczyły się jakieś żyrafy, ale mężczyźnie na siedzeniu pana Weissa

chyba nie było to obojętne. Całkiem się odwrócił, jedną dłoń wciąż trzymając na ranie, i

krzyknął, żeby uważnie posłuchała.

– Dali – powiedział – był jeszcze młody i nieznany, gdy zakochał się w nim Lorca, który

zdobył już pewną sławę jako poeta. Tyle że piękny malarz nie był taki, najwyżej na takiego

wyglądał. Może jednak znajdzie się gdzieś jeszcze jeden cukierek?

Mała przeszukała plecak, znalazła tylko monety i klucze od mieszkania.

– Nie – powiedziała – więcej nie ma. Mój pies nie jest ciotą, jak tamten Lorca.

Jej porywacz, człowiek bez telewizora, podniósł palec i pokiwał nim, co chyba miało

znaczyć, że nie powinno się tak mówić, na co ona wydęła policzki – wszyscy mówią ciota,

a nie gej, mówi się też przecież lump i bambus, a nie innowierca.

– W bagażniku leży apteczka – powiedziała. – Jest tam nawet ciśnieniomierz.

Wymyśliła jeszcze kilka rzeczy, które miały się znajdować w apteczce – o

ciśnieniomierzu wspominał kiedyś pan Weiss – i w końcu morderca pana Weissa wysiadł z

auta. Sięgnęła po komórkę, mężczyzna otworzył bagażnik szybciej, niż myślała. Nie zdąży

napisać wiadomości, wiedziała o tym, a mimo to drżały jej palce, zdążyła jednak krzyknąć,

by przyniósł jej kozaki.

Wsiadł do samochodu, trzymając w jednej ręce opatrunki, plaster i zasypkę do ran, w

drugiej parę kozaków. Rzucił buty na tylne siedzenie, a resztę położył przed jej oczami,

jakby miała mu pomóc, na szczęście sam sobie pomógł.

– Lepiej nie patrz – powiedział, więc oczywiście patrzyła, zerkając zza lekko

rozcapierzonych palców.

Zapalił lampkę przy lusterku i wyciągnął z rany jakiś odłamek, potem porządnie zasypał

ją pudrem, jak jej ojciec, kiedy nadchodził czas przyprawiania potraw, to był jego udział w

gotowaniu, posypać mięso albo rybę. Skupiła się na tym obrazie, aż w końcu dziura w

brodzie była przykryta opatrunkiem, zaklejona plastrem, a serce znowu biło tam, gdzie

background image

powinno.

– Naprawdę nazywa się pan Hoederer? – zapytała, żeby w ogóle coś powiedzieć. – W

filmach, gdzie gram, nigdy nie pojawia się takie nazwisko.

– Dlaczego?

– Źle brzmi.

– W takim razie to jakieś słabe filmy. Poza tym mówi się: w filmach, w których gram.

– Mówi pan jak pan Zöllke.

– Twój nauczyciel niemieckiego, co? – Mężczyzna, który żył, mimo że nazywał siebie

martwym, wyciągnął kluczyk ze stacyjki i znowu wysiadł. – Prawie zostałem kiedyś kimś

takim! – krzyknął.

*

Hoederer zapiął kurtkę. Wolnym krokiem, odwrócony tyłem szedł w stronę lasu, nie

spuszczając Małej z oczu; nie ufał jej – gdyby miała kluczyki, mogłaby zamknąć mu drzwi

przed nosem i dokądś zadzwonić. Ten, kto przywykł do stania w świetle reflektorów,

potrafi trzymać nerwy na wodzy, podczas gdy jemu puściły już podczas wizyty lekarki z

rejonu. Wyciągnął spod kurtki berettę i wyjął magazynek. Policzył naboje: ciągle siedem, z

tą w komorze osiem. Polski dentysta miał tylko jeden pełny magazynek, ale osiem strzałów

to osiem możliwości, jeśli coś pójdzie nie tak, ostatnią musi zarezerwować dla siebie.

Wsunął magazynek z powrotem i zatknął broń za pasek. A jeśli porwanie się uda? Chyba

jakaś wyższa siła postawiła mu na drodze tę małą gwiazdę razem z psem nazywającym się

jak poeta i luksusowym autem – może to ta sama siła, która odbija pocisk od bankomatu

i kieruje go w głowę starej kobiety albo kobietę taką, jak jego żona, nie starą, tylko

niezadowoloną, pcha w łapy jakiegoś terapeuty.

Kto by pomyślał, że ona zrobi coś takiego – w każdym razie nie on. A Ingrid? Wymówił

jej imię, nacierając sobie śniegiem bolącą nogę. Byli razem dwadzieścia lat – dziesięć

dobrych, pięć znośnych, pięć nieznośnych. Co kilka tygodni Ingrid przynosiła prospekty

biur podróży albo znikała w jakimś solarium, strzaskana na brąz wydawała się jaskrawym

przeciwieństwem męża, ale tak naprawdę jej świat był mroczniejszy niż jego. Nie pomogło

jasne pomieszczenie, w którym prowadziła kursy językowe, zaczęła więc terapię, opłacaną

przez państwo, ale trafiła na niewłaściwego człowieka i państwo zaoszczędziło resztę

background image

pieniędzy, bo dalsze leczenie przebiegało w łóżku. A niedługo potem ta historia z kabiną

fotograficzną, jej spojrzenie na jego śmieszność. Tragiczny brak tragizmu, do tego nie

można się przyzwyczaić. Ale kto się przyzwyczaił do samego siebie? Najtrudniej było

dzielić własne Ja z samym sobą, a teraz groził mu pobyt w prawdziwej celi. Nie spoczną,

dopóki go nie złapią, nigdy nie wyszedłby na wolność, ten filmowy anioł był jego jedyną

szansą. Z Małą w samochodzie mogą go ścigać i nakłaniać do poddania się, ale nie mogą

go tknąć palcem. I sam będzie mógł decydować o własnym końcu, tragicznym albo nie.

Wszedł za krzak, za którym kucnęła wcześniej Mała, i pospiesznie załatwił, co trzeba.

*

Policyjny helikopter z dwoma wysoko postawionymi urzędnikami, o których wspominał

sekretarz stanu, najpierw wylądował przy motorowerze, potem przyleciał nad jezioro.

Mężczyźni stanęli na planie zdjęciowym w świetle reflektorów i nabrali przekonania, że

oto znaleźli się w centrum wydarzeń. Z namiotu kateringu dochodziły zapachy włoskiej

kuchni. Prokurator obszedł ogromną przyczepę mieszkalną, tak jakby w ten sposób mógł

posunąć śledztwo do przodu.

Był jeszcze młody, przed trzydziestką, przybył w zastępstwie prokuratora generalnego,

który właśnie się rozchorował. Sprawy układały się po jego myśli, dostał kapitalne

przestępstwo. W dodatku będzie można pobiegać przy porządnie oświetlonym jeziorze, no

i to jedzenie. Sportowe buty miał już na nogach, wieczorami trenował triatlon. Natomiast

szef Krajowego Urzędu Kryminalnego, człowiek koło pięćdziesiątki, chciał tylko wyjść

cało z tej awantury. Miał do dyspozycji oddział specjalny, w wypadku porwań używany

również, jeśli trzeba, do brudnej roboty. I chociaż przy tego rodzaju decyzjach prokuratura

nie miała nic do gadania, to wysportowany prawnik podzielał jego wątpliwości.

– Najpierw chyba powinno się wyjaśnić, czy sprawca celowo uprowadził tę

dziewczynkę – powiedział, kiedy nadeszła Hain.

– Ale jako jedną z możliwości trzeba rozważyć interwencję komandosów – odparł

policjant, na co producentka jako argument podała agenta Małej: jeśli jego sławnej

podopiecznej coś się stanie, to nie będzie zadowolony. Wyciągnęła najlepszą z możliwych

kart, bo Arie Brausen nie był byle kim. W telewizji przeprowadzał zbiórki pieniędzy,

mówił, że kraj i on to jedno, popierał mniejszości i był obecny na uroczystościach ku czci;

background image

to, co było fałszywe w Benie Meierze, u niego było szczere. Szef Urzędu Kryminalnego

dobył z kieszeni zabezpieczoną przed podsłuchem komórkę i wybrał numer Ministerstwa

Spraw Wewnętrznych, któremu podlegało jego biuro. Kazał się połączyć z sekretarzem

stanu, na czas podróży ministra upoważnionym do podejmowania wszelkich decyzji.

Zgodzili się, że ze względu na dobro ofiary należy spełnić żądania porywacza.

Hain zawołała Bena Meiera, zaprowadziła go do swojego mobilnego biura i natychmiast

przedstawiła mu pomysł, żeby porwanie uczynić nieco bardziej dramatycznym, bo przecież

scenariusz właściwie mieli już gotowy. Wszystko musi się tylko zakończyć happy endem,

oczywiście za dnia i w nieco nieoczekiwany sposób, tak jak lubią widzowie. Sprawcę

będzie na razie nazywała Robertem, to imię nie kojarzy się od razu źle i nie jest tak modne

jak David czy Olli. Robert będzie mógł się zdecydować na takie czy inne miejsce i jego

imię mogłoby harmonizować z imieniem psa, ale żeby nie nazywał się Lorca, to się nadaje

najwyżej do programu kulturalnego. Zanotowała sobie „Ben”, na to Meier by się zgodził,

ale w nawiasie dopisała „Lorca” – może nie byłoby to takie złe, film miałby szanse

również na zagranicznych festiwalach. I jak zwykle w czołówce pojawiłby się jej ulubiony

napis: „Według pomysłu Hanne Hain”.

*

Ledwie drzwi się otworzyły, pies o kulturalnie brzmiącym imieniu warknął i wskoczył

na przednie, zakrwawione siedzenie, żeby obwąchać nowego za kierownicą.

– Tylko spokojnie – powiedział Hoederer. W gruncie rzeczy nie miał nic przeciwko

psom, ba, czuł nawet, że są mu bliskie, kiedy tak bezpańsko się wałęsają, w zakłopotanie

wprawiało go tylko ich zaufanie. A ten pies, Lorca, najwyraźniej był bardzo ufny, zdaje się,

iż warczał tylko dlatego, że tak wypadało; już machał ogonem i tak patrzył spod brwi, że

człowiekowi robiło się słabo. Tak patrzyli mali chłopcy na swoich ojców przed buziakiem

na dobranoc w filmach, które oglądał w dzieciństwie, kiedy to za jedną markę kupowało

się bilet do kina. Niespodziewanie i on dostał namiastkę rodzinnego szczęścia, samochód,

pies, dziecko, brakowało tylko odpowiedniej kobiety. Ale czyje życie jest doskonałe,

zawsze czegoś brakuje. Tyle że jemu brakowało prawie wszystkiego. Nieskomplikowana

myśl, a jednak miał ochotę znowu wysiąść, pobiec do lasu i skończyć z sobą, gdy usłyszał z

tyłu chrząknięcie, jedno z tych, które poprzedzają jakieś życzenie. Mała prosiła o telefon do

background image

domu.

– Chyba mogę, prawda?

– Nie, namierzą nas – odparł bez namysłu i już zamierzał dodać parę słów wyjaśnienia,

bo sam nie bardzo to rozumiał, a Mała na to, że wystarczy minuta, żeby powiedzieć

rodzicom, że żyje i że mają zapłacić trzy miliony.

– A może cztery?! – krzyknął, ale z tyłu dobiegł go cichy głos:

– Kto przytaszczy tyle pieniędzy? Ile ważą cztery miliony?

Nie wiedział, nie umiał nawet zgadnąć, mógł tylko zmienić pytanie: a ile ona waży?

Trzydzieści jeden, trzydzieści dwa, zgadywał w duchu.

– Trzydzieści trzy – powiedziała, dodając sobie cztery kilogramy, i szybko policzyła, czy

to aby nie za dużo przy jej wzroście metr pięćdziesiąt; uczyła się, że wzrost minus sto

dziesięć równa się idealna waga, to znaczy, że został jeszcze pewien zapas. Nie powinien

myśleć, że wprawdzie jest sławna, ale waży tyle, co pół sławy. Ledwo podała liczbę,

mężczyzna wychylił się i spojrzał na nią tak, jak często patrzył Arie Brausen, jej agent,

kiedy chodziło o jakiś głupi, ale nie bezbrzeżnie głupi scenariusz, wzrokiem pełnym

smutnego uśmiechu.

– Jesteś dosyć ładna, jeśli wolno mi zauważyć.

Znała to, żadna nowość określać jej urodę słowem „ładna”, musiała od razu zaprzeczyć.

– A mój podwójny podbródek?

– Lepszy taki niż żaden – doleciało z przodu, więc sięgnęła po argument numer dwa,

którego używała, kiedy ktoś wyjeżdżał z „ładna”: ma za duże dziurki w nosie. Człowiek

bez telewizora odwrócił się i wykonał taki gest, jakby z jej albo z jego rozumem było coś

nie tak.

– Pomyśl o Garbo – powiedział – ale nie, nie będziesz jej znała. Albo o Hepburn, w

Śniadaniu u Tiffany’ego. Jeśli i jej nie znasz, pomyśl po prostu o Julii Roberts, która ma

dziurki w nosie wielkości drzwi od obory. I gdzieś piszą, że są za duże? Ani słowa na ten

temat. Bo i tak ładnie wyglądają. Julię Roberts chyba znasz, co?

– Tak.

Mała posadziła sobie psa na kolanach, wtuliła twarz w jego sierść i pogłaskała go – był

naprawdę ładny, bez dużych dziurek w nosie, ona była tylko jakoś tam ładna. Jej nos był

nawet lekko krzywy i nie miała filmowych ust, śmiała się tak, że miękli nawet zobojętniali

redaktorzy gazetek z programem, mrużyła przy tym oczy, które były duże, ale ani sarnie, ani

background image

krowie. No i na zawołanie podnosiła lewą brew, co, jak jej tłumaczył agent, jest czarujące,

tylko że większość ludzi zapomniała już, co to jest czar, i dlatego mu nie ulegała.

Człowiek o nazwisku Hoederer odwrócił się w stronę kierownicy. Julię Roberts zna

każde dziecko, prawda? Ale on ją widział z bliska! Powiedział to, patrząc na Małą w

lusterku, ale nawet nie zmarszczyła uprzejmie czoła ani nie zapytała o tę bliskość.

Zmarkotniał.

– Opowiedzieć ci? – zapytał.

– Jak chcesz.

– Wiozłem Roberts z festiwalu filmowego do ratusza, gdzie miała się wpisać do Złotej

Księgi. Przez dziesięć minut tylko się wygłupiała ze swoim ochroniarzem. I narzekała.

Apartament hotelowy za mały, samochód za mały, miasto za małe, wszystko było dla niej za

małe. – Widział w lusterku jej ogromne dziurki w nosie. – Tylko uważaj, żebyś się nie stała

taka sama.

Mężczyzna, który wiózł Julię Roberts, wskazał głową na Małą. Oparła czoło o zimną

szybę, żeby zebrać myśli. Nie za bardzo wierzyła w tę historię, ale właściwie po co miałby

ją wymyślać? Temu, kto zabił człowieka, żadne kłamstwa już nie pomogą – Roberts była

trochę szurnięta i trochę ładna. Można nawet powiedzieć, że wyglądała jak koń, co znowu

nie jest aż tak złe, chociaż na pewno nie umiała rżeć. Mała potrafiła zarżeć tak, że konie w

stajni robiły się niespokojne. A kto według niego jest najlepszą aktorką? – zapytała.

– Nie mówiłem? Garbo.

– To ta z Titanica?

– Nie, nie ta. Wtedy już od dawna nie żyła.

– Przez narkotyki? – To była pierwsza rzecz, jaka przyszła jej do głowy, porywacz

skrzywił się, jedną dłoń trzymał na już zakrwawionym opatrunku.

– Bzdura – powiedział – zmarła normalnie, w wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Po

pięćdziesiątce wycofała się, zniknęła, ludzie nie rozpoznawali jej na ulicy.

– Zrobiła sobie operację.

– Operację? – Mężczyzna na miejscu pana Weissa przewrócił oczami. – Nie. I mimo

dosyć dużych dziurek w nosie miała klasę. Jeśli w ogóle wiesz, o czym mówię.

Wiedziała, dziadek ciągle to powtarzał: „Klasa, drogie dziecko”. Chuchnęła na szybę i

jednym ciągiem napisała swoje imię, Malu, podkreśliła je i postawiła kropkę. To była

klasa, w każdym razie dobrze to wyglądało, nawet jej porywacz gwizdnął. Wytarła napis

background image

wierzchem dłoni.

– Tak samo zetrą mnie – doleciało z przodu – najpóźniej podczas przekazywania

pieniędzy, a może wcześniej. Zastrzelą mnie przy pierwszej lepszej okazji.

– Nie zastrzelą. Nie zrobią nic, co narazi mnie na niebezpieczeństwo – nigdy.

– Mówi się „naraziłoby”, tryb przypuszczający. A dlaczego nie? Bo jesteś pięknym

aniołem z anielskim życiem w nieanielskim świecie? Może byś w końcu zdjęła te przeklęte

skrzydła. Z nimi na plecach nie polecisz szybciej do nieba.

– Chce mnie pan zastrzelić? – zapytała jakby mimochodem, znowu zaczęła się trząść,

drżenie szło od nóg w górę, bo niby dlaczego miałby ją zostawić przy życiu? Tylko dlatego,

że znał się na trybie przypuszczającym? Panu Weissowi jakoś to nie pomogło. Drżenie

doszło już do brody, Mała chciałaby być teraz kimś innym, nie tym, kim była, dziewczyną,

której nazwisko tysiące razy dziennie wpisywano do wyszukiwarki i która tygodniowo

dostawała setki mejli. Jej brat opracował specjalny program, reagujący na określone słowa

i wysyłający osobiste odpowiedzi. Za każdą odpowiedź dostawał pięć centów i nie

zazdrościł siostrze sukcesu. Jednakże to o niej, nie o nim, internauci chcieli się czegoś

dowiedzieć, chociaż w internecie nic nie było, same brednie, jak to określił pan Brausen,

co robiła podczas wakacji, jak się nazywają jej ulubione gwiazdy, a w rzeczywistości

płynęły jej niefilmowe łzy, płynęły tak szybko, że nie nadążała z ich wycieraniem.

Porywacz odwrócił się.

– Zastrzelić chcę tylko siebie. Możesz zadzwonić do domu. Masz minutę!

W minucie upchnęła wszystko, co może zaszkodzić sercu matki (a także mózgowi

podsłuchującego szefa policji). Od razu powiedziała, że pan Weiss jest martwy, zupełnie

martwy, i dopiero po chwili dodała, że nic jej nie jest, może nie czuje się całkiem dobrze,

ale nie najgorzej, i że stoją w lesie, i czekają na okup.

– Trzy miliony, tak? –zapytała porywacza, który przez cały czas patrzył na zegarek.

– Cztery – krzyknął – i ani centa mniej! – na co z maleńkiego głośnika rozległ się szloch

matki i rozmowę przejął

ojciec.

– To ja – powiedział – głowa do góry – tymi słowami zawsze kończył swój program,

zanim zaciskał usta, tak jak amerykańscy prezydenci, którzy chcą dodać wszystkim odwagi,

a potem zażądał rozmowy z „tym mężczyzną”. – Tutaj März, ten z „Naprzód z Märzem”, zna

mnie pan – doleciało z aparatu, jakby siedział w nim Tomcio Paluch, a mężczyzna na to:

background image

– Nie oglądam telewizji, jestem kinomanem!

– Kinomanem? Co pan chce zrobić mojej córce? – Ojciec krzyczał, mężczyzna też

krzyczał.

– Nic! Chcę tylko cztery miliony!

Po drugiej stronie zaległa cisza, ustał też płacz.

– Teraz się zastanawia – szepnęła Mała. Znała swojego ojca, chociaż niewiele o nim

wiedziała i właściwie nie chciała więcej wiedzieć, wystarczyło, że był, a poza tym kto by

chciał znać swojego ojca, tylko te dzieciaki w westernach albo w filmach o świętach.

– Czy ma pan jakieś doświadczenie w przekazywaniu pieniędzy? – zapytał pan März, a

mężczyzna na miejscu pana Weissa przypomniał mu, że zabił dwoje ludzi, nie mając

doświadczenia. W jego wypadku pewne rzeczy po prostu się dzieją, więc oczekuje

pieniędzy jeszcze tej nocy. Ma je przekazać kobieta.

– Pańska córka – krzyczał – musi znać tę kobietę, nie chcę, żeby przysłali mi policjantkę,

koniec! – Przerwał rozmowę, odłożył telefon, a drugą ręką już sięgał po kluczyki.

Rozmowa trwała wprawdzie dłużej niż minutę, ale do dokładnego zlokalizowania

dzwoniącego potrzebne są trzy minuty. Specjalista podał jedynie, że porywacz i ofiara

znajdują się w odległości około osiemdziesięciu kilometrów od planu zdjęciowego, który

stał się centrum sytuacyjnym, osiemdziesiąt kilometrów na północny wschód, więcej nie

chciał powiedzieć. Natomiast specjalistka w sprawach filmu, Hain, na bieżąco

informowana o rozwoju wydarzeń, kategorycznie stwierdziła, że tylko ona może być

kobietą, która przekaże okup.

Czuła się pewnie dzięki poparciu właściciela stacji, Libańczyka, mężczyzny chętnie

pozostającego w cieniu, ale też chętnie otaczającego się gwiazdami; dla jednej z nich,

Małej, stracił głowę. Monsieur albo Mister Tafik miał dwa paszporty i dwie dewizy:

piękno i pieniądze. Interesami kierował z biurowca w Londoner City, ale wolał przebywać

poza Londynem.

Hain dorwała go w wiejskiej posiadłości i tak umiejętnie apelowała do jego ambicji, że

jeszcze tego wieczora gotów był osobiście dostarczyć jej cztery miliony – z finansowego

punktu widzenia drobnostka. Oprócz stacji telewizyjnej miał jeszcze sieć angielskich

supermarketów, połowę udziałów w firmie telekomunikacyjnej oraz największą na Bliskim

Wschodzie wypożyczalnię filmów, ale i tak jego ukochanym dzieckiem pozostało

TVM

1,

czyli

TVM

ovie One, z Hain, producentką nadzorującą, która lubiła filmy telewizyjne.

background image

Libańczyk jej ufał. Wyciągnął ją z jakiegoś przygnębiającego biura w starej publicznej

stacji telewizyjnej, gdzie spomiędzy blaszanych regałów pełnych nieudanych projektów

mogła spoglądać na pobliską ciepłownię, i zatrudnił, by oprócz zysków przysparzała jego

stacji również laurów. Hain wykorzystała szansę. Już po roku jej wizje stały się jego

wizjami: osiem milionów widzów, starych i młodych, którzy zmienią kanał dopiero po

dwóch godzinach. I to jeszcze nie wszystko. Ludzie przyznający nagrody dla telewizji – to

Libańczyk rozumiał pod słowem „laury” – mieli być tak długo tumanieni, aż będą głosować

na film typu Pocałunek anioła. A jej najnowszy projekt, materiał o uprowadzeniu, miał

wszystko, co potrzebne do sukcesu w Hollywood: ładną dziewczynkę zmieniającą się w

bohaterkę i towarzyszącego jej zabawnego pieska. Innych wizji nie miała.

background image

4

Leśna droga wydawała się prowadzić donikąd, zwężała się, to znowu rozszerzała,

momentami ledwo ją było widać zza zwisających gałęzi, ale mężczyzna na miejscu pana

Weissa umiejętnie prowadził samochód tuż przy brzozach i sosnach, często skręcał w

ostatniej chwili, a jechali przy włączonych światłach postojowych. Nawet z nosem

przyciśniętym do szyby można było zobaczyć jedynie pierwsze rzędy drzew przy drodze,

ich ośnieżone gałęzie pojawiające się przed twarzą jak pazury. Nikt nie zdołałby uciec

przez ten las, a już na pewno nie z szerokimi skrzydłami, od razu by gdzieś zawisł, w jej

położeniu nie chciała jednak całkiem pozbywać się anielskości. Poluzowała tylko pasy i

wygięła wypełnione watą skrzydła ku górze, tak jak mają anioły nagrobne – od razu zrobiło

się wygodniej, ale też od razu poczuła chłód na ramionach, bo pikowaną kurtką owinęła

sobie wcześniej stopy. Została tylko derka, całe szczęście, że pan Weiss nalegał, by ją

zabrać, chciał nią przykryć siedzenia. Normalnie była to końska derka, lecz teraz stała się

psią derką, bo owinęła w nią Lorcę. Jej porywacz otworzył okno, jakby było mu za gorąco,

i do środka wpadło kilka płatków śniegu. Nic nie było dobrze, wszystko było źle – niech to

się już skończy.

– Dokąd jedziemy? – zapytała znowu. – Co pan chce

zrobić?

– To się jeszcze okaże – usłyszała – źle się czujesz? No, to czujemy się podobnie, tak się

czują normalni ludzie. Ci bez skrzydeł.

– Moje skrzydła nie są prawdziwe.

– To bez znaczenia przy takiej ilości prawdziwego szczęścia, tak prawdziwego jak mój

pech – rzucił, opierając głowę o zagłówek.

Odważyła się powiedzieć, że pecha można samemu ściągnąć, tak samo jak zimne

powietrze, kiedy otwiera się okno. A on, podnosząc szybę:

– Co ty w ogóle wiesz o pechu – byłaś jeszcze w brzuchu matki i już miałaś szczęście, że

dostałaś takie geny! – krzyknął. – I nawet nie mówmy o roku urodzenia, bo mój był

najgorszy.

– Więc wszyscy starsi ludzie mają pecha, tak? – W ostatniej chwili zdążyła zrobić z tego

pytanie, żeby było uprzejmiej, ale człowiek ze źle brzmiącym nazwiskiem usłyszał tylko jej

background image

argument i zaśmiał się. Jego żona, powiedział, śmiejąc się, co zabrzmiało jak nagły napad

kaszlu, jego żona wyszukała sobie w internecie kilku terapeutów, zadzwoniła pod sześć

numerów, dwa pierwsze były zajęte i należały do terapeutek, przy trzech kolejnych

usłyszała automatyczną sekretarkę. A ostatni numer, wrzeszczał, należał do faceta, z którym

ona teraz jest.

– I co ty na to?

Nic nie odpowiedziała, milcząc, patrzyła w kierunku jazdy, choć za szybą widać było

tylko gałęzie i kawałek drogi, niewiele szerszej od ścieżki, ale jakoś się przesuwali, metr

po metrze, ze złożonymi lusterkami bocznymi. Mężczyzna bez szczęścia, czy też czego mu

tam brakowało, naprawdę potrafił jeździć. Przemogła się i pochwaliła jego sposób jazdy,

co było raczej zagraniem niż uprzejmością, zresztą jak prawie wszystkie komplementy.

Nauczyła się tego podczas pracy przy filmach, ale nie zrobiło to wrażenia na porywaczu.

– Do tego potrzebne są tylko dwie ręce – odparł, zerkając na nią w lusterku. – Głodna?

Nie spodziewała się takiego pytania. Co miała odpowiedzieć, była już trochę głodna,

przed zdjęciami zawsze serwowano w przyczepie tortellini alla panna albo jajecznicę

z boczkiem, dlatego wzięła ze sobą tylko tabliczkę czekolady, a dla Lorki suchą karmę.

– Nie – powiedziała na wszelki wypadek, na co mężczyzna na miejscu pana Weissa się

odwrócił. Jeśli nie jest głodna, to dobrze, on trochę zgłodniał. Pies na pewno też.

– Mam brekkies.

– To przecież jest dla kotów.

– Tak – powiedziała – zgadza się. Ale Lorca to uwielbia.

– Uwielbia? Skąd wiesz? – doleciało z przodu, odpowiedziała, że to widać, poza tym

skąd on wie, co to jest brekkies. Z reklamy?

– Z jakiej reklamy? Po prostu mam kota – powiedział ni z tego, ni z owego, od razu

zapytała, gdzie ten kot teraz jest, kto się nim zajmuje, a on zaczął mówić, że w mieszkaniu

jest ciepło, kot nie umrze z głodu, poza tym jest bardzo stary. Już nie widzi, chodzi tylko w

kółko i cały się trzęsie, kiedy o coś zaczepi pazurami. Ma zmierzwione futro i sączące się

narośla. Codziennie rano w kawałku wątrobianki dostaje tabletkę, dzięki której jeszcze

żyje.

– Kto to robi?

– Nie twoja sprawa – właściciel kota siedzący na miejscu pana Weissa zatrzymał

samochód i założył ręce za głowę – zrozumiano?

background image

– Nie, nie zrozumiano. Jak on się nazywa?

Nie spodziewał się tego pytania.

– Ma na imię Frieda i ma osiemnaście lat! – krzyknął jak ci ludzie, którzy wrzeszczą

„Spokój!”. – Kiedy ją przynieśliśmy, była wielkości mojej pięści! – Pokazał pięść, która

była raczej szczupła niż wielka.

– My, czyli kto? – zapytała. I wtedy ruszył dalej tak gwałtownie, że słychać było jakiś

trzask, mimo że właściwie nie było już żadnego dalej, i wrócił do tematu jedzenia. Czy ma

coś dla siebie, ciastka, owoce?

– Czekoladę.

– Jaką czekoladę?

– Nugatową. – Wyjęła tabliczkę z kurtki i wyciągnęła w jego stronę, ale machnął ręką.

– Lepiej podzielmy zapasy, noc jest długa.

– Jakie zapasy? Mam tylko czekoladę. Ale jeśli wrócimy po kota, to możemy zrobić

zakupy.

Jej nowy kierowca nacisnął hamulec. Poleciała do przodu i uderzyła nosem w ekran

zamontowany w zagłówku kierowcy. Po chwili złapała oddech i chciała rzucić jakieś

przekleństwo, ale ją ubiegł:

– Zapnij się, do cholery, i przestań się wymądrzać! – krzyknął. – To jest cień kota,

ruszający się kawałek sierści. Frieda je już tylko tabletki.

– Bo pan coś robi źle.

– Źle – wskazał jej nos, chyba po to, żeby jej uprzytomnić, że krwawi – taki

rozpieszczony dzieciak jak ty chce mi mówić, jak mam żyć?

– Mówię tylko, jak trzeba postępować z kotem.

Naprawdę nie chciała nic więcej powiedzieć, chociaż zahamował zbyt gwałtownie, a

może powinna mu uświadomić, w pewnym sensie w odwecie, że w tym kraju każdy, kto ma

telewizor – dzieci, kobiety i mężczyźni – i kto się dowie o porwaniu, będzie po jej stronie,

a po jego stronie nie będzie nikogo? Ale on chyba o tym wie albo to przeczuwa, na wszelki

wypadek nic nie powiedziała. Wstrzymała oddech do chwili, aż się bez słowa odwrócił.

Obmacała nos, mężczyzna zdjął nogę z hamulca i łagodnie ruszył – droga już od dawna

była zbyt wąska, by zawrócić, wystarczyło spojrzeć. Przysunęła nos do zimnej szyby, ale to

mogło uśmierzyć najwyżej ból, nie złość; starannie rozprowadzony puder spływał słonymi

łzami.

background image

*

Z tyłu zrobiło się cicho, za cicho, ona chyba coś knuje, ponieważ był za ostry, albo po

prostu potrafi dobrze zagrać martwą, tak jak on potrafił udawać żywego, nie zawsze, ale od

biedy tak. Kiedy jego żona znalazła w szkole językowej o nazwie Studio Języków nowy

dom, musiał poznawać jej tak zwanych najlepszych przyjaciół na imprezach

organizowanych wieczorami w pomieszczeniach szkoły. Był najstarszy w towarzystwie,

udawał, że ciągle żyje. Czuł się zbędny w kręgu najlepszych przyjaciół żony, wśród

kopcących zachrypniętych Hiszpanek, które prowadziły zajęcia albo same na jakieś

uczęszczały, żwawych czarnych i Nowozelandczyków, którzy nie wiedzieli, co to jest ból

albo zimno, i ubrani w

T

-shirty mogli zimą przy otwartym oknie godzinami siedzieć na

brzegu skrzynki po piwie. Przynajmniej delikatne Wietnamki z intensywnego kursu marzły i

przysuwały się do niego, żeby skubnąć trochę nowych słów, tak jak wróble skubią okruchy

ciasta; gdy pewnego razu powiedział, że za ich kraj kiedyś wyszedł na ulicę,

odpowiedziały uprzejmym chichotem. Był wtedy żywy aż po czubek głowy, starzy

przyjaciele nie utrzymywali z nim kontaktów, ci najlepsi już nie żyli z powodu AIDS albo

nikotyny, przedwcześni starcy, natomiast przyjaciele Ingrid młodnieli z roku na rok. Szkoła

językowa była źródłem młodości, ten, kto siedział przy tablicy, wierzył, że zdobył świat,

tak jak kiedyś on, ostrzeliwany przez armatkę wodną przy szturmie na budynek „Hurra”. To

były najszczęśliwsze chwile w jego życiu, chociaż pech już wtedy wyciągał swoje macki

w postaci policyjnych kamer rejestrujących szczęście – czyli tak naprawdę duchowe

zwycięstwo; długo myślał, że było jednorazowe. W Studiu Języków też panowało to

uczucie osobistego triumfu, wydawało się, że jedynym warunkiem przynależności do grupy

jest wiek sprzed biologicznej stagnacji, coś koło trzydziestego piątego roku życia, a tę

granicę Ingrid przekroczyła jakieś dziesięć lat wcześniej. Jego teoria brzmiała: dla szkoły

językowej żona stała się kłopotem, ale coraz bardziej jego obwiniała za to, że nie robi się

coraz młodsza. Aż w końcu na jednej z imprez – niespełna pół roku temu –

niespodziewanie chciała z nim zatańczyć, ale on był tak martwy, jak się czuł, i to uczucie

przeniosło się na nią. Już następnego dnia szukała w internecie terapeutki albo terapeuty,

osoby, która z powrotem uczyni ją zdatną do pracy w zespole Studia Języków. Kiedy

wybierała jeden numer po drugim, stał obok i w końcu, z szansą jeden do sześciu,

słuchawkę podniosła właśnie ta niewłaściwa osoba. I nawet jeszcze wtedy ważyły się ich

background image

losy, bo właściwie u terapeuty nie było już wolnych terminów, ale jakiś pacjent miał dzień

wcześniej wypadek na rowerze i, jak się okazało, dłuższy czas spędzi w szpitalu, no i

Ingrid wskoczyła w tę lukę, we wtorek o siedemnastej, i poznała niedawno rozwiedzionego

mężczyznę, który zawsze chciał spotkać kobietę taką jak ona. Ktoś pociągał za sznurki, na

jednym z nich wisiał on, na innym nieuważny rowerzysta; kto wie, może się zagapił, bo

wiatr pędził jakiś papier? Wystarczyłby tylko ten jeden sznurek mniej i nie miałby na

sumieniu dwojga ludzi, a znana wszystkim dziewczynka nie znalazłaby się w jego władzy,

czy też pod jego opieką; przynajmniej przestała już udawać martwą. Usłyszał odgłos jakby

bardzo delikatnego zamiatania, zatrzymał samochód, bo drogę zasłaniała ściana gałęzi,

niektóre pod ciężarem lodu zwisały aż do ziemi, i zerknął na licznik: benzyny wystarczy

jeszcze na dwieście kilometrów, a więc z trudem dojechaliby nad morze, pod warunkiem,

że przez całą noc nie ogrzewaliby auta. Wyłączył silnik i nasłuchiwał.

– Co robisz?

– Nic – odpowiedziała.

Odwrócił się, jego zakładniczka wyglądała jak kobieta przyzwyczajona do widoku

swojej twarzy w lustrze, lekko pochylona nakładała pędzlem na okolice nosa bardzo jasny

puder – stąd ten szmer – tak jakby chciała mu pokazać, jaki to rozpieszczony, malujący się

dzieciak dawał mu rady. Pod jej podłokietnikiem był ukryty schowek na rzeczy osobiste,

papierosy, notatnik czy książkę, ale ona trzymała tam szminki, szczotki, grzebienie, kremy,

pojemniczki ze srebrnym i złotym brokatem. I na tym nie koniec: z oparcia jego fotela

wyciągnęła coś w rodzaju stolika, blat z wgłębieniami na szminki i pędzle, nad nim

umocowano oświetlone lustro, przy którym wisiało zdjęcie z polaroida. Czy to ona jest na

zdjęciu? – zapytał. Mała zwlekała z odpowiedzią, bo właśnie pudrowała sobie twarz.

– Tak, byłam już umalowana i uczesana do sceny końcowej. W ten sposób oszczędza się

czas, gdyby zdarzyło się coś niespodziewanego, na przykład korek albo stłuczka. Albo

porwanie.

Powiedziała to cichym, ale pewnym głosem, nawet na niego nie patrząc, zajęta

malowaniem ust. Nagle zaczął mieć wątpliwości co do jej wieku. Chyba miała skończone

czternaście lat, ale wydawała się młodsza. Miał ochotę zapytać, o czym teraz myśli, bo

mimo najlepszych chęci nie umiał sobie tego wyobrazić. Nie miał przecież dzieci, nie

mówiąc już o córce, stracił ją jakieś pół życia temu w porozumieniu z żoną, za zabieg

zapłaciło państwo, tak jakby ciąża była jakimś guzem. Lekko rozchylone usta malowała

background image

bladopomarańczową szminką – niewyobrażalne, żeby ją teraz pogłaskać po włosach, już

bardziej realne wydawało się zastrzelić ją albo siebie.

– Słuchaj – powiedział – ja nie znam ciebie, a ty nie znasz mnie, może to zmienimy?

Podniosła wzrok, zerknęła na niego jak znad okularów i malowała się dalej. Zmienimy,

po co? Poza tym nie może teraz rozmawiać, musi się skupić.

On też, bez obaw! Hoederer odwrócił się i włączył silnik. Musi się przedrzeć przez tę

białą plątaninę, użyć całej siły, jaka tkwi w samochodzie, bo inaczej nastąpi koniec.

Sięgnął po pistolet, zajrzał w czarną, okrągłą lufę, podobnie wyglądały źrenice jego żony,

kiedy napiła się alkoholu, widział w nich wtedy wściekłość, że życie potoczyło się inaczej,

niż myślała, spędzała je z nim i z jakimś kotem, a on dziwił się za każdym razem, że potem

wszystko jednak idzie dalej siłami tylko dwojga ludzi.

Tym lepiej, że on też się musi skupić, odparła malująca się i dająca rady Mała. Poczuł

coś w krzyżu, złożyła stolik, bardzo delikatnie, żeby nie zauważył, ale on, od kiedy został

sam, czuł wszystko – skończyła makijaż.

– I dla kogo tak się starałaś – zapytał – dla mnie?

Odpowiedziała mu cisza, zerknął w lusterko – nie zdjęła skrzydeł, miała bladą twarz, na

policzkach namalowała sobie srebrnym brokatem coś w rodzaju Drogi Mlecznej, na ustach

błyszczała szminka. Poradził, żeby się zapięła i mocno trzymała, włączył bieg i nacisnął

pedał gazu, aż samochód z głośnym trzaskiem przejechał przez plątaninę lodu i gałęzi i

wylądował na prostej drodze.

– Czyli nie dla mnie – powiedział. – Ale chyba podczas malowania się coś sobie

człowiek wyobraża, prawda?

– A co sobie wyobrażała ta aktorka, ta, która po pięćdziesiątce przestała się pokazywać?

– usłyszał.

– Garbo? Myślała tylko o tym, żeby dobrze wyglądać podczas grania. I nie malowała się

sama. Nie było takiej konieczności.

– A jaka była jej najlepsza rola?

– Według mnie? Dwulicowej kobiety. Zagrała też w filmie pod takim tytułem.

Dwulicowa kobieta.

– Zamówię go jutro przez internet.

Hoederer ponownie nacisnął hamulec, tym razem łagodniej.

– Lepiej nie licz na jutro – powiedział, a wtedy jego zakładniczka, trzymając pod pachą

background image

psa, pochyliła się między dwoma przednimi siedzeniami.

– Bo mnie pan zastrzeli, tak jak pana Weissa?

– To był wypadek.

– To nie był wypadek! – Nagle zaczęła krzyczeć, tak jak nagle pęka balon. – Zrobił pan

to specjalnie – rzuciła.

Chciał jej zamknąć usta, ale pies zerwał się i złapał go za rękę. Wyrwał dłoń z pyska i

kiedy właścicielka psa wkroczyła do akcji, uderzył Lorcę.

– To był wypadek! – wrzasnął, a ona, teraz już prawie szeptem, bez tchu, zapytała: po co

on w ogóle ma przy sobie broń?

– Po co? – Hoederer zdjął nogę z hamulca, prowadził teraz lewą ręką, kiwnął tą drugą,

pogryzioną. – Żeby się zastrzelić. Nikt nie ma prawa przeszkadzać człowiekowi

w ostatnich chwilach.

– Dlaczego chce się pan zastrzelić?

– To jest historia serii nieszczęść, z których ostatnie wydarzyło się dzisiaj po południu.

Napadłem na bank, ale się nie udało.

– Co się nie udało?

– Strzał ostrzegawczy. Pocisk się odbił i trafił jakąś kobietę w oko. Zmarła na miejscu.

– A więc dzisiaj zabił pan już dwie osoby.

– Tak. Ale przedtem ani jednej.

– A dlaczego napadł pan na bank? – zapytała z powagą w głosie.

– Bo tam są pieniądze. Pieniądze na rejs statkiem, to było największe marzenie mojej

żony, dopóki nie zniknęła pewnej nocy. Pomysł był taki: jeśli będę miał pieniądze na rejs,

to ona szybko do mnie wróci. Ludzie mają podobne pomysły. Czasami wpadają na nie w

banku. Rozumiesz, prawda?

*

Mała umilkła, ale poruszała głową, jakby zarazem potakiwała i zaprzeczała. Mężczyzna,

który zastrzelił dwoje ludzi i żądał za nią czterech milionów, chyba nie był naprawdę zły,

ale naprawdę był niemal martwy, bo nigdy nie wyjdzie z więzienia. Zrobi więc wszystko,

żeby go nie złapali, a do tego jest mu potrzebna ona. To logiczne, jak by powiedział jej

brat. Mogła w końcu zdjąć skrzydła – były sztuczne.

background image

– Dlaczego żona pana zostawiła?

– A czy ja mówiłem, że mnie zostawiła? I właściwie mogłabyś mi mówić ty, prawda?

To „prawda” z cichym znakiem zapytania zostało doklejone do zdania, Mała znowu

zamilkła i naciągnęła derkę aż pod brodę. Jest jej zimno, tak? To też powiedział cicho,

chyba sam marzł, między zębami świszczało mu powietrze, jakby nie mógł zdecydować, co

z nim zrobić, wpuścić je czy wypuścić.

– Nie, wszystko jest w porządku – odpowiedziała.

– Wszystko w porządku? – Porywacz odwrócił się, pogryzioną dłoń wsunął we włosy. –

Nic nie jest w porządku, kłamiesz. Marzniesz, oszukujesz mnie!

W dalszym ciągu patrzyła na niego, samochód jechał ku czemuś dużemu i drgającemu.

– Tam coś leży! – krzyknęła tak przenikliwie, że zahamował jeszcze gwałtowniej niż

przedtem. Zdążyła tylko przytrzymać Lorcę, wszystko inne poleciało do przodu, plecak,

skrzydła, karma dla psa, scenariusz filmu o aniele, jej kozaki. Samochód przejechał jeszcze

kawałek i zatrzymał się pod skosem, reflektory bardziej oświetlały las niż drogę.

Wystarczyło jednak, by zobaczyć tylne nogi kopiące czerwony śnieg. Mężczyzna na miejscu

pana Weissa otworzył drzwi i chwycił broń.

– Idę się rozejrzeć, zostań tutaj – powiedział, ale dzisiaj już słyszała od kogoś podobne

słowa i ten ktoś wrócił zalany krwią.

Włożyła kozaki, wzięła psa na smycz i wyszła; Lorca piszczał i wyrywał się, musiała

pójść za nim. Przed samochodem, częściowo na drodze leżała sarna. Miała szeroko

otwarte oczy, przebierała nogami, z ran na grzbiecie i szyi leciała krew.

– Czy tu są wilki? – usłyszała gdzieś nad głową. Z rany na szyi zwierzęcia buchnęła

ciemna krew, dużo ciemniejsza niż krew pana Weissa. Mała nie mogła złapać tchu, jakby

ktoś ją ścisnął za gardło. Mężczyzna, do którego miała mówić ty, zaklął cicho i podniósł

rękę z pistoletem, potem naprawdę zjawiła się jakaś dłoń i zakryła jej ucho, a jedno

uderzenie serca później padł strzał podobny do grzmotu. W czole sarny zobaczyła dziurę.

– Nie było innego wyjścia – powiedział po raz drugi tego wieczoru. – I jeszcze coś: na

imię mam Giacomo.

background image

5

– Wszystko będzie dobrze – uspokajającym tonem mówiła producentka Pocałunku anioła

– wszystko! – Z namiotu kateringu prowadziła rozmowę z ojcem ofiary. Zażądał

helikoptera, żeby wraz z żoną mogli niezwłocznie przybyć do „tej nędznej dziury”, jak

określił miejsce kręcenia zdjęć. I zażądał, by spełnić wszystkie życzenia porywacza, a

policja ma się do sprawy jak najmniej wtrącać. Hain obiecała, że zrobi, co w jej mocy,

helikopter jest już praktycznie w drodze, pieniądze też. – Wszystko będzie dobrze! –

krzyknęła raz jeszcze, po czym kiwnęła ręką swojemu reżyserowi. Stał przy bufecie

sałatkowym, gdzie tymczasowo rozłożyła się policja.

Zwiadowcy z oddziału specjalnego wyjmowali mapy i laptopy, noktowizory i

słuchawki, broń i maskujące ubrania; uwijali się pod okiem dyrektora Krajowego Urzędu

Kryminalnego i młodego prokuratora, któremu przekazano również sprawę morderstwa

Weissa.

– Tyle że właściwie nie ma sprawy – powiedział – dwa morderstwa, jeden sprawca i

tyle.

I nagle padło rzucone półgłosem nazwisko, podobno przy motorowerze znaleziono

dowód rejestracyjny pojazdu. Facet był kiedyś komunistą, poza tym żadnych wykroczeń.

Producentka

TVM

1 dobrze usłyszała nazwisko, ale zaraz potem doleciało do niej słowo

„terrorysta” i momentalnie zbladła. Pociągnęła Bena Meiera w kąt namiotu, ledwo mogła

mówić, tak wspaniale rysowała jej się wizja filmu i główna rola męska, postać o imieniu

dziesięć razy dobitniejszym niż Robert i o wiele bardziej wyrafinowanym niż Carlos czy

jakie tam się jeszcze zdarzają na rynku prawdziwych historii.

*

Giacomo Hoederer marzł. Wszedł do lasu, idąc po śladach prowadzących do sarny,

odchodziły w bok, widocznie zwierzęta na widok samochodu uciekły. Muszą więc być

w pobliżu. Dwa wilki pozostawiły głębokie, duże ślady, cztery pazury i poduszka; przez

moment im zazdrościł – po prostu zniknęły w lesie, zdobyczy poszukają gdzie indziej, nie

będą mieć wyrzutów sumienia, nie będą marznąć.

background image

On marzł już od jakiegoś czasu, mimo że w samochodzie było jeszcze ciepło, marzł i nie

miało to nic wspólnego z zimnem, chodziło raczej o wewnętrzne rozdygotanie, które

zaczęło się od dnia, kiedy nagle został sam w pustym mieszkaniu, towarzyszył mu tylko kot.

Nie było mu naprawdę zimno, ale nie było mu też naprawdę ciepło i już to wystarczyło,

żeby marznąć. Naprawdę ciepło było tylko w łóżku, przy ukochanym człowieku, wszystkie

inne stany wiązały się z zimnem.

– Były dwa, zgadza się? – Podeszła do niego Mała bez skrzydeł, w samej tylko bluzie,

na której widniało jej imię, Malu, z zawijasem pod spodem.

– Tak, chyba tak – powiedział. – Chcesz się przeziębić? – Wziął ją pod ramię i

zaprowadził do auta, otworzył drzwi z przodu – jeśli siądą obok siebie i pies na dokładkę,

to będzie im trochę cieplej. Podał ten argument, nie patrząc na nią, wytarł śniegiem

zakrwawione miejsca i osuszył skórzane siedzenie derką. – Dosyć duża – stwierdził – jak

na psa. – Powiedział coś takiego, zamiast po prostu zapytać, czy nie mogliby się podzielić

tą dosyć dużą derką, ale tego rodzaju prośbę czy pytanie pewnie źle by zrozumiała.

Wskazał osuszony fotel i jego zakładniczka usiadła.

– Bo to jest dla konia – powiedziała.

– Masz konia?

– Tak, coś w tym rodzaju.

– Lepsze to niż nic – Hoederer nie dopytywał, to była jej sprawa, nie jego. Wsiadł i

włączył silnik, nawet jeśli miałoby się okazać, że zobaczy ich kamera termowizyjna albo

cokolwiek, czym tam go szukali. Powoli ominął sarnę i wjechał z powrotem na drogę,

która zdawała się prowadzić gdzieś dalej, tak jakby las nie miał końca. – Zaraz zrobi się

ciepło – powiedział. – Ale tego koca wystarczy chyba dla dwóch osób?

Żadnej odpowiedzi, ani nawet spojrzenia. Mała zasnęła albo udawała, że śpi, zamknęła

oczy, lekko rozchyliła usta, oddychała płytko, tylko dziurki w nosie nieco jej się

powiększyły, jak u osoby, która śmiało o czymś rozmyśla albo przegranym sprawom

próbuje w wyobraźni dodać lepsze zakończenie. Sam tak robił, kiedy jeszcze zamierzał

zostać nauczycielem: niemieckiego, historii, filozofii, jeśli trzeba, to nawet matematyki.

Nie chcieli go w żadnej szkole z powodu tych policyjnych zdjęć z najszczęśliwszych chwil

w życiu, a później, kiedy już się przekwalifikował, stracił pracę redaktora w lokalnej

gazecie, bo zespół się odmładzał, a on nie. I na koniec wyrzucono go z serwisu

limuzynowego po małym, niezbyt czystym zagraniu w świecie wielkich brudnych

background image

interesów.

– Dlaczego zostawiła pana żona? – usłyszał nagle z prawej strony, czyli udawała.

– Dlaczego? Bo się zakochała w swoim terapeucie. Wiesz, kto to jest terapeuta?

– Moja mama jest terapeutą.

– Terapeutką – poprawił Hoederer. – I czym się zajmuje?

– Wszystkim. Terapia grupowa, indywidualna, coaching, pełen zakres. Ale nam daje

spokój.

– Masz rodzeństwo?

Mała przeciągnęła się, przymknęła oczy i ziewnęła. Cztery litery jej imienia również się

rozciągnęły, pod

M

i

U

już nie było śladu dziecka.

– Brata – odparła i ponownie ziewnęła. – Ma na imię Malte i ma piętnaście lat.

– A ty? Masz już trzynaście lat, prawda?

– Może. Wiek jest sprawą względną – tak mówi pani Struwe-Görz. Na biologii.

– O czym się teraz uczycie?

– Dlaczego zastrzelił pan tę sarnę?

– Boby się wykrwawiła. A jaka jest ta nauczycielka?

Hoederer ustawił światła, zaczął padać śnieg i zanosiło się na to, że będzie padał, w

powietrzu krążyły pojedyncze płatki niczym straż przednia zamieci. Mała otuliła siebie i

psa derką.

– Struwe? Ma pięćdziesiątkę, a chodzi w dżinsach i farbuje włosy na czerwono. Co

robimy na biologii? Ona zawsze na początku lekcji puszcza muzykę, Robbie’ego Williamsa

albo Mariah Carey, a potem wyjeżdża z jakimiś gruczołami czy hormonami i mówi, że wiek

jest sprawą względną.

– Bo to też się zdarza.

– Nie wiadomo – Mała opuściła szybę i łapała wirujące płatki. – Może pana żona

odeszła tylko dlatego, że ten drugi miał sto kanałów w telewizorze.

– Wątpię – odparł Hoederer. Zwolnił, zaczęło mocniej sypać, światło reflektorów

ledwo przebijało przez śnieżycę. Zakładniczka bez skrzydeł spojrzała na niego.

– Właściwie dlaczego nie ogląda pan telewizji?

– Bo dla kogoś takiego jak ja nic tam nie ma.

– A kim jest ktoś taki jak pan?

– Ktoś, kto jako dwudziestolatek był komunistą, to ci ludzie od sprawiedliwości

background image

społecznej, którzy wychodzą na ulicę. Na ulicy były kamery, jak w twoich filmach, tyle że

wtedy reżyserował kontrwywiad. Nagrali mnie, kiedy niosłem flagę, dlatego później nie

mogłem zostać nauczycielem i dlatego teraz tu siedzę.

– Nie, siedzi pan tutaj, bo zastrzelił pan mojego kierowcę, a jeszcze wcześniej, w banku,

jakąś kobietę. Zna się pan na matmie?

– Nawet na fizyce. Pociski mogą zachowywać się jak światło, kąt padania jest równy

kątowi odbicia. Ponadto przy wystrzale z broni kaliber czterdzieści następuje odrzut –

Hoederer wyjął pistolet spod kurtki i położył go na półce – celujesz w miejsce, w którym

nikogo nie ma, pocisk trafia w bankomat, zgodnie z prawami fizyki odbija się i trafia

w głowę kobiety, która znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. To

była fizykalna ruletka. Nikogo nie zabiłem.

– A jednak dwie osoby nie żyją. Umie pan ułamki?

– Tym się teraz zajmujecie?

Mała odrzuciła koc i powiedziała „tak”. Sięgnęła po pistolet i wystawiła go przez okno.

– Jutro mam sprawdzian z mnożenia i dzielenia ułamków! – krzyknęła, bo Hoederer

nacisnął na hamulec i też coś krzyczał, jakieś przekleństwa, ale ani ona, ani on już tego nie

słyszeli, bo rozległ się huk, ręka Małej poleciała do góry i uderzyła o kant okna, strzał

wyrwał jej pistolet z dłoni, pies zaczął przeraźliwie ujadać, a ona zesztywniała ze strachu.

Nie mogła się poruszyć i niemal ogłuchła. Właściciel broni wysiadł z auta.

Podniósł berettę ze śniegu, wytarł ją o spodnie, a kiedy znalazł się z powrotem w

samochodzie, podsunął ją pod świeżo upudrowany biały nos Małej.

– Tak to właśnie jest – krzyczał, ale prawie go nie słyszała, tuliła do siebie

przestraszony kłębek. – Ta broń po prostu nagle wypala!

Wyjął magazynek, policzył naboje, potem wsunął go w uchwyt i schował broń pod

kurtkę. Z trudem oddychał. Teraz już wie. Szkoda tylko, że jej wiedza kosztowała jeden

nabój, zostało ich sześć.

– Pięć do obrony, a ostatni dla mnie – wymamrotał. To usłyszała bardzo dobrze.

*

Straszne rzeczy wydarzają się niespodziewanie, wszędzie, każdego dnia, przez

nieuwagę, jak w wypadku kota i furgonetki (i rowerzysty, który wjechał pod samochód, a

background image

tym samym zwolnił miejsce u terapeuty), przez prawa fizyki, kiedy odbita kula trafia

klientkę banku prosto w oko, i oczywiście przez lekkomyślność, kiedy ktoś bawi się

bronią. I oczywiście wszyscy wiedzą, że tak jest, i codziennie oglądają różne straszne

rzeczy w wiadomościach, ale budząc się rano, nie wyobrażają sobie, że oto nadszedł dzień,

w którym nagle runie ich świat. Przy śniadaniu Mała nie uwierzyłaby, gdyby ktoś jej

powiedział, że nie będzie jadła kolacji, bo drżąc od stóp do głów, wieczór spędzi w

uprowadzonym samochodzie, w jakimś lesie, trzymając na kolanach trzęsącego się ze

strachu psa, bo wcześniej wystrzeli z broni, z której zginął jej kierowca, w dodatku obok

będzie siedział człowiek, który za to wszystko odpowiada.

Jechał dalej, mimo zamieci już nieco szybciej, i teraz dopiero mogła go porządnie

obejrzeć, to, co straszne, otrzymało wreszcie twarz i może stanie się przez to mniej

straszne. Miał wąskie, ciemne oczy albo tak jej się wydawało, bo przecież były niebieskie

z zielonkawymi przebłyskami. Poza tym spory nos, na końcu nieco zadarty, a na ustach

uśmiech, który według niej nie miał nic wspólnego z prawdziwym uśmiechem, tak samo jak

zmarszczki na czole jej ojca nie pojawiły się z powodu trosk, co najwyżej z powodu troski

o to, że mu włosy wypadają. Akurat o to Giacomo Hoederer – nagle przypomniała sobie

jego nazwisko – mógł być spokojny: włosy opadały mu na czoło i uszy. Kiedy je odgarniał

gestem, który za każdym razem wlewał w jej serce nadzieję, widać było duże i kształtne

uszy, bez wystających włosków czy zwisających płatków.

– Włącz swój telefon – powiedział ni stąd, ni zowąd. – Narobimy trochę dymu.

Miała wpisać PIN, najłatwiejszy na świecie rząd cyfr, jak data urodzenia, ale coś w jej

głowie odmawiało współpracy, numer zniknął z pamięci. Przypomniała sobie jakieś cyfry:

osiem, cztery, sześć, trzy, wydawało jej się, że to prawidłowy kod, wpisała, ale to nie było

to. Pozostały dwie próby.

– Co jest? – zapytał jej porywacz.

Ugryzła się w kciuk, ale ta sztuczka pomagała tylko przy udawaniu trupa. Powiedziała,

co jest, że nie może sobie przypomnieć, ale nie wierzył w ani jedno słowo.

– Nie chcesz, żebym zadzwonił. Chcesz, żeby myśleli, że coś ci się stało, bo wtedy

będzie mnie ścigał cały kraj – może zaprzeczysz?!

Mała potrząsnęła tylko głową i wpatrywała się w wyświetlacz, na którym zamiast cyfr

pojawiły się gwiazdki. Przecież próbuje, coś z ósemką i trójką, powiedziała, ale Hoederer

wrzeszczał coraz głośniej:

background image

– Dalej, pisz!

Znów wpisała numer, a kiedy na ekranie pojawił się napis „Nieprawidłowy

PIN

”, złapał

ją za rękę.

– Jeśli teraz się nie uda, zrobię z twoim psem to samo, co z sarną, chcę ten numer –

krzyczał – natychmiast mi go

podaj!

Zaczęła wyrzucać z siebie cyfry, najpierw ósemka, potem trójka, a potem, między

dwoma uderzeniami serca, albo też jeśli dodać serca do siebie, to nawet między czterema,

w każdym razie w ułamku sekundy plunęła mu w twarz i jeszcze w tej samej sekundzie dłoń

Hoederera wylądowała na jej policzku. Ból trwał krótko, zabrał z piersi powietrze, ale i

cały strach.

– Nie było innego wyjścia – powiedział po raz trzeci.

Otworzyła szeroko oczy, żeby się nie rozpłakać, zobaczyła, jak po jego brodzie powoli

spływa ślina i zatrzymuje się na zaroście, i jednym tchem wyrzuciła z siebie cyfry kodu.

Hoederer wpisał

PIN

i pojawił się napis

OK

, reszta należała już do aparatu. Niemal

równocześnie spojrzeli na wyświetlacz, on w tym czasie wycierał ślinę, ona obmacywała

dwoma palcami policzek i wpatrywała się w jego twarz wciąż szeroko otwartymi oczami.

I gdyby w tym momencie miał zdecydować, czy na resztę swoich dni wybiera spojrzenie

takie jak to, czy czyjeś dobre dłonie, zdecydowałby się na spojrzenie, które z powrotem

powędrowało w stronę miniaturowego ekranu.

– Nie ma zasięgu – powiedziała, a on powiedział, że jej oczy są piękne, oszałamiająco

piękne.

– Pan Weiss też tak mówił. A potem zawsze zapalał papierosa.

– Ale tutaj nie czuć papierosami.

– Bo zatrzymywał się i palił na zewnątrz.

– A gdzie trzymał papierosy?

– W schowku.

background image

6

Prokurator prowadzący w zastępstwie śledztwo w sprawie podwójnego zabójstwa

pochodził z południowego zachodu, ale dobrowolnie przeniósł się na północny wschód,

żeby szybciej awansować. Wyglądał na człowieka, którego daleko bardziej niż zawodowe

ambicje pochłaniają treningi triatlonowe, wspominał o nich przy każdej okazji, taką okazją

była nawet kolejka przy bufecie.

Kobieta w miękkim płaszczu, zwana też producentką, skierowała go do namiotu

kateringu. Kiedy stali przy tacach z kanapkami, zagaił o kwestii odżywiania i gładko

przeszedł do sportu, tyle że producentka po krótkiej wymianie uprzejmości zaczęła mówić

o interesach. Powiedziała, że tylko ona, ale z jego pomocą, może uwolnić zakładniczkę i że

obędzie się bez policji, wystarczy ekipa filmowa. Hain mówiła cicho i szybko, ten sposób

zawsze się sprawdzał, tymczasem prokurator, patrząc na kanapki, zapytał: po co ekipa

filmowa? Wziął sobie trochę odtłuszczonego sera, Hain odpowiedziała, że po to, by

udokumentować całą akcję. Takie typy tylko marzą, żeby się znaleźć w telewizji! Prawnik

powąchał ser, potem zapytał o swoją rolę w tym wszystkim. Hain nachyliła się. Jego rola?

Pomóc jej dźwigać pieniądze. I ewentualnie można by go wymienić na zakładniczkę. Ale

do tego na pewno nie dojdzie.

– Bo wkroczą nasi komandosi – szepnął prokurator zza kanapki i nagle uderzył go jakiś

zapach. Perfum? Lakieru do włosów? Pudru?

– Nie! Bo przed kamerami nakłonię Hoederera do poddania się.

– A jeśli on nie da się nakłonić?

Hain rozejrzała się. Przy bufecie, pochylając się nad mapą okolicy, siedzieli przybyły

niedawno dowódca grupy specjalnej i szef Urzędu Kryminalnego, tak jakby już coś

planowali, jakąś akcję pozbawioną dramaturgii, podczas gdy ona chciała jak najlepiej dla

TVM

1, dla Małej i oczywiście dla widzów (i to już wszystko, co można o niej powiedzieć

dobrego). Przy jego pomocy wszystko się uda, szepnęła, a jej głos zabrzmiał tak, jakby

siedzieli razem w kinie. Prokuratorowi udzielił się ten sposób mówienia i cicho zapytał,

czy ma już jakiś plan. Hain odciągnęła go od bufetu:

– Mam nawet plan filmu. Trzeba przytrzymać Hoederera, aż Mała go zmiękczy – a jak ją

znam, już nad nim pracuje.

background image

– W uszach prawnika to nie brzmi dobrze – odparł prokurator. Zdjął marynarkę, a Hain

zaczęła mu opowiadać o ostatniej roli Małej: o dziewczynce, która na pozór dogadała się z

nowym przyjacielem swojej filmowej matki.

– Jest w tym znakomita, wie, co robić – powiedziała – bez obaw, najpóźniej o północy

facet będzie nasz. A najpóźniej rano – zrobiła pauzę i spojrzała na umięśnioną klatkę

piersiową rysującą się pod białą koszulą – oboje będziemy w głównym wydaniu

wiadomości!

*

To były roth-händle, kiedyś je palił, a pan Weiss o podobnym, czy nawet takim samym

guście powoli zaczynał go przejmować grozą. Po rocznej przerwie dym papierosowy

w płucach też miał w sobie coś niesamowitego, myśli natychmiast zaczynały wędrować,

jakby człowiek marzył, tymczasem dłoń z papierosem w zwykłym miejscu, między palcem

wskazującym a środkowym, służyła tylko sprawie, nigdy nie wykonywała ani zbyt

wolnych, ani zbyt szybkich ruchów, zawsze trzymała się blisko ust. Palił przy odpadkach z

drzew i zgniecionych krzakach, blisko czegoś, co wyglądało na rozwidlenie, chociaż nie

mógł dojrzeć, dokąd prowadzi i czy w ogóle jest rozwidleniem. Światło było tak słabe, że

widział tylko samochód, miał Małą na oku. Siedziała oparta o szybę, wydawało się, że

znowu śpi, jej talent numer jeden: udawać martwą albo śpiącą, i talent numer dwa: nie

płakać, chwilę przedtem zastygnąć z niemal roześmianymi oczami. Ten uśmiech zabrał ze

sobą na wędrówkę myśli, daleko wstecz, choć tak naprawdę chciał do przodu, byle dalej

od tego lasu czy od tego życia, ale palenie papierosów zawsze było lepsze od patrzenia w

przód. Od przyszłości nie należy się spodziewać dobrych rzeczy, wszystko, co dobre,

zostało w tyle i tylko żarzący się papieros był w stanie go tam zaprowadzić. Kiedyś pewna

osoba przekonała go, że jeśli nie przestanie palić, to ona zniknie, a wraz z nią wszystko, co

dobre, i dla tej osoby przestał palić. Mimo to Ingrid zniknęła, a on był martwy, stał się

cieniem jak ich kotka, z tą różnicą, że nie dostawał nawet tabletek przedłużających życie.

Hoederer palił, aż papieros zaczął mu parzyć palce, rzucił niedopałek na ziemię i z

przyzwyczajenia przydepnął. Zobaczył ślady opon, były tak głębokie, że nie wypełnił ich

ciągle padający śnieg. A więc to jest rozwidlenie, pobiegł do samochodu, włączył silnik i

światła, wybrał tryb sportowy i ruszył. Daimler niemal wskoczył na nową drogę, czy

background image

jakkolwiek można by nazwać to coś pomiędzy krzakami a niskimi brzozami, w każdym

razie jakaś koleina, co poczuł, siedząc za kierownicą. Dookoła trzaskały gałęzie, pies

ocknął się z drzemki, a jego zakładniczce głowa poleciała do tyłu – to wszystko, spała

dalej, o ile naprawdę spała; to byłby jej talent numer trzy, jeszcze bardziej imponujący niż

dwa pierwsze. Tak śpią tylko dzieci, zanim poznają, czym jest rozczarowanie, i zanim po

raz pierwszy samotnie wypalą papierosa, tak jak on, sam na sam z dymem w toalecie w

pociągu pod koniec wakacji, w drodze do internatu. Wtedy wszystko się zaczęło, na wsi,

gdzie słowa były szorstkie jak ochrypły śpiew, a moszcz był słodki, półpłynny narkotyk.

Potem unikał wojska i znalazł się w podzielonej stolicy, w kawałku Zachodu na

Wschodzie, już od dawna tego nie ma, tak jak niewinności. Samochód posuwał się

niewielkimi skokami, wypadał z drogi, to znowu na nią wjeżdżał. Naciągnął pas Małej,

w końcu była jeszcze dzieckiem, chociaż napluła mu w twarz i została spoliczkowana, była

kimś, kto załatwił swoje porachunki ze światem i zasnął, albo – talent numer jeden –

potworem skrywającym wściekłość. Wściekłość na człowieka, który po raz pierwszy w

życiu podniósł rękę na dziecko czy kim tam ona była.

Usłyszał dwa krótkie sygnały, zatrzymał samochód i z bezwładnych palców Małej wyjął

komórkę, cieńszą niż pudełko papierosów. Nagle pojawił się słaby zasięg, pośrodku

labiryntu białych gałęzi i cienkich brzóz, w lesie, który przeraża dzieci, dzieci bez zasięgu

w komórce. W komórce Małej był już zasięg, mogłaby wezwać pomoc i las z powrotem

stałby się tylko zbiorem drzew. Odłożył telefon na jej kolana, wyciągnął broń i po raz

trzeci tego wieczoru włożył sobie lufę do ust. Zerknął na prawo. Jeszcze śpi, w każdym

razie ma zamknięte oczy, on zamknął swoje. W ten sposób więcej zobaczy, miejsce, w

którym dorastał, górzystą okolicę nad jeziorem przechodzącym w rzekę, lekko wznoszący

się brzeg porośnięty jabłoniami, jesienią na ziemi leżały owoce, prażąc się w ostatnich

promieniach słońca. Czuł ich zapach, kiedy zginał palec, tak to się powinno zakończyć, ale

wtedy jakaś dłoń wyjęła lufę z jego ust. Schował pistolet, jakby nic się nie stało, a Mała z

trzema talentami wpatrywała się w komórkę.

– A więc nie spałaś – powiedział.

– Nie wiadomo.

– Wiadomo – Hoederer wrzucił pierwszy bieg, a jego pasażerka wyciągnęła rękę z

telefonem, przypominając mu, że chciał narobić dymu na planie filmowym.

– Telefon już działa – dorzuciła, a on powoli jechał dalej. – A na planie mogą jeszcze

background image

trochę poczekać albo się tam udusić pomimo zimna.

Jest na niego zła, tak? Zaczął od tego, że przy tej ilości śliny jeszcze nie są kwita, ona

spojrzała z ukosa i przymknęła powieki na tyle, żeby w spojrzeniu pozostawić tajemnicę,

tajemnicę gry aktorskiej i dorastania, i wtedy się zamknął, choć na końcu języka miał już

przeprosiny.

– Papieros był dobry? – zapytała.

– Dosyć dobry.

– Dlaczego rodzice dali panu na imię Giacomo?

Nie spodziewał się takiego pytania, padło nagle, jak na przesłuchaniu, i odpowiedział,

że musiałby chyba zacząć od swojej matki – a to nigdy nie jest łatwe, mówić o kobiecie,

która wydała cię na świat, nie pytając o zdanie. Ceniła Pucciniego, miał na imię Giacomo.

To był taki wąsaty pan w kapeluszu, dużo palił i miał dużo kochanek. Komponował opery,

na przykład Madame Butterfly.

– Wiem – usłyszał z boku.

– W twoim wieku znałem tylko Chucka Berry’ego – powiedział.

– Jego też znam – What’d I say.

– Znasz What’d I say? Skąd?

– Od pana Weissa, którego pan zastrzelił. Na dysku są jego płyty, na długich trasach

słuchaliśmy muzyki. What’d I say też tam jest, ale w wykonaniu Jerry’ego Lee Lewisa.

– Znasz ten stary numer? – Hoederer nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał, i już miał

przejrzeć pliki, gdy na maskę samochodu z brzóz i sosen posypał się deszcz lodowych

igieł. Dodał gazu, choć prawie nie było widać drogi. Wokół nich w bezładnym gąszczu

rosły drzewa i krzaki, pozostawione samym sobie, tak jak on w dzieciństwie, w długie

popołudnia, kiedy z adapteru w pokoju gościnnym dobiegała muzyka La Boheme, bo w

telewizji był tylko obraz kontrolny, i rosło w nim, niekontrolowane jak ten las, pragnienie

miłości, do której prawa nie gwarantuje konstytucja, mimo że bez miłości człowiek jest

stracony. – W każdym razie dała mi na imię Giacomo – powiedział. – I z miejsca straciłem

możliwość zostania gwiazdą rocka, to się udaje tylko ludziom o imieniu Chuck albo Lee.

– Chciał pan zostać gwiazdą rocka?

– A kto nie chciał. Czy tu są też opery?

– Tu jest wszystko. Przy jednej z oper pan Weiss zawsze płakał, zatrzymywał się i

zapalał papierosa na dworze. A teraz nie żyje.

background image

Hoederer nacisnął pedał gazu, ośmiocylindrowa limuzyna dosłownie pomknęła przez

las. Czy musi to ciągle powtarzać?! – krzyknął, na co odparła, że jeśli on zwolni, to ona

przestanie. A jeśli pozwoli jej odsłuchać pocztę, podzieli się z nim czekoladą, zgoda? To

„zgoda” dodała w ostatniej chwili, zresztą można było się z tym tylko zgodzić, i już

wybierała numer poczty głosowej. Zatrzymał samochód, właściwie w ostatniej chwili, bo

przed nimi wzdłuż i wszerz, jak rozsypane bierki, leżały połamane cienkie brzozy.

– Czekoladę i tak byśmy podzielili – powiedział. – A jeżeli chcesz coś odsłuchiwać, to

chcę słuchać razem z tobą.

Mała włączyła tryb głośnego mówienia, odwróciła się w lewo i trzymała przed sobą

komórkę jak świecę. Miała dwie nowe wiadomości, pierwszą od producentki. Chodziło o

okup, ona dostarczy go osobiście, ale to potrwa jeszcze parę godzin, w końcu cztery

miliony nie leżą ot, tak, na ulicy. Policja będzie się trzymała z daleka, tylko pewien

prokurator pomoże jej przynieść walizkę. Potem jeszcze prośba o jakiś znak życia dla

rodziców, którzy już są w drodze, i to, co zwykle: „To na tyle, ciao, ciao!”

Druga wiadomość była od rodziców, z helikoptera, ale słuchało się tego jak

nowoczesnej opery, gdzie wszyscy się przekrzykują. Rodzice mówili oboje naraz, matka

histerycznie, jakby przelała się woda w wannie, ojciec zdyszany, jak po treningu fitness,

można było zrozumieć tylko fragmenty. Modlimy się, dostaniesz konia, nie zadzieraj z tym

panem, porządnie okryj się kurtką, oboje bardzo kochamy, Malte też cię pozdrawia,

czekoladę zjedz sama, zaproponuj najwyżej kawałek, Laleczko, nawiąż rozmowę, cały czas

szukaj kontaktu, może lubi piłkę nożną, może lubi skoki narciarskie, znowu będziesz z nami,

zrobimy hoppelpoppel i pojedziemy do Nowego Jorku, Malu, buziakimamusitatusia, okej?

*

Mała, czyli Laleczka Malu, tak mocno zacisnęła dłoń na telefonie, aż zatrzeszczało.

Oddychała szybko, litery na bluzie z jej imieniem poruszały się w górę i dół. Było jej

gorąco, chociaż było zimno, goręcej niż podczas świąt Bożego Narodzenia na Karaibach,

gdzie też powiedziano za dużo przykrych rzeczy przy rumie, piwie i dymiącym barbecue

zamiast orzechowych ciasteczek. Ściskała aparat jak pysk jazgoczącego Lorki, tak jakby

można było w ten sposób zamknąć matce i ojcu usta albo wepchnąć ich słowa tam, skąd

wyszły. Trudno powiedzieć, które z rodziców było bardziej żenujące albo co: rozmowa,

background image

którą miała nawiązywać, czy jej ulubiona potrawa. A przecież mimo wszystko kleiła się do

matki, kiedy ta wchodziła nieraz do kuchni, by w drodze wyjątku obrać ziemniaki, zdarzało

się, że spały w jednym łóżku, bo ojciec już na kilka dni przed programem musiał się

regenerować podczas snu w pokoju gościnnym. Z ojcem była tylko spokrewniona, a przy

mamie czuła się jak ukochana córeczka. A w tym samochodzie? Na miejscu pana Weissa

siedzi mężczyzna, jej porywacz, człowiek, który nie ogląda telewizji, który zabił dwie

osoby i sarnę, ale chyba zna się trochę na muzyce i nosi imię po kompozytorze. Giacomo

Hoederer skrzywił się, co miało znaczyć, że się uśmiecha.

– A więc – powiedział – piłka nożna i skoki narciarskie mnie nie interesują. A co to jest

hoppelpoppel?

– Smażone ziemniaki i makaron, wymieszane z roztrzepanymi jajkami i kawałkami

wędliny, w wersji dla dorosłych z cebulą, dla dzieci bez cebuli, jasne?

Mała wyglądała przez okno, czoło chłodziła o szybę – na głupie pytania odpowiadaj

rzeczowo, to też rada jej agenta.

– Brzmi dobrze, Laleczko.

– Tak do mnie mówili, kiedy byłam mała.

– Już niedługo zobaczysz Nowy Jork, a potem dostaniesz konia. Muszą cię diabelnie

kochać.

– Nie wiadomo.

– Wiadomo.

Jej porywacz ominął zwisającą aż do ziemi gałąź, samochód jechał teraz bardzo wolno,

właściwie wlókł się. Częściej spoglądał na pasażerkę niż na drogę, jakby czekał na jakąś

odpowiedź, tak jak jej ojciec po zadaniu głupiego pytania. Postanowiła więc się uczesać:

wszystkie włosy zebrała z tyłu, opaskę trzymała w ustach. Upłynęło trochę czasu i w końcu

jedną ręką trzymała włosy w górze, drugą włożyła opaskę. A potem jeszcze potrząsnęła

głową z nową fryzurą i wygłosiła zdanie ze swojego ostatniego filmu:

– A może i pan powinien wiązać włosy w koński ogon? Jak na pański wiek ma ich pan

dużo, wspaniale.

– Moja żona jest teraz z kimś, kto w ogóle nie ma włosów – Hoederer zdjął nogę z gazu,

droga zrobiła się bardzo wyboista mimo warstwy śniegu. Pasażerka zerknęła na niego.

– Może już od niego odeszła i zostawiła panu wiadomość w poczcie głosowej.

– W jakiej poczcie głosowej?

background image

Mała złapała się za głowę.

– Ani komórki, ani telewizora – co pan w ogóle ma,

DVD

, internet?

– Adapter, i to nie najgorszy. Poza tym mam telefon z automatyczną sekretarką, żona go

kupiła, żeby jej nowi przyjaciele mogli nagrywać swoją paplaninę, Wietnamczycy,

Kongijczycy – Hoederer zaczął wyliczać narodowości, które trafiały się w Studiu Języków,

ale mu przerwano: wiadomości z sekretarki można odsłuchać przez komórkę, nie ma

problemu. To brzmiało przekonująco, miał wprawdzie zamiar zgłosić jeszcze jakieś uwagi,

ale ona już trzymała aparat w gotowości i pytała o numer telefonu i dodatkową cyfrę. Podał

je, kciuk Małej zaczął się ruszać, tańczył po klawiaturze, a na koniec wcisnął funkcję

głośnego mówienia.

Najnormalniejsza rzecz na świecie wydała im się czymś w rodzaju lotu kosmicznego –

usłyszeli sygnał wolnej linii, potem pięć dźwięków i trzask, i nagle pośród szumu fal – głos

Ingrid. Jest na statku, powinien o tym wiedzieć, na horyzoncie widać wulkany na wyspie

St. Lucia, dwa zielone szczyty, i wspomniała jeszcze o temperaturze: trzydzieści stopni.

Taki rejs jest boski, zwłaszcza u boku właściwego mężczyzny, więc może mu tylko

poradzić: poszukaj tej właściwej, Jacko! Potem znowu trzask, koniec wiadomości, a z boku

cichy komentarz:

– A zatem sprawa jest jasna.

– Czy ktoś nie czeka na znak życia od ciebie?

– Moja producentka – kciuk Małej znowu zaczął tańczyć po przyciskach, ale zasięg już

się skończył. – Nigdy nie kochał pan innej kobiety?

– Tak – odparł Hoederer – kiedyś tak. Miała na imię Karin.

– Dlaczego nie ożenił się pan z nią?

– Nie udało się.

– Co się nie udało?

– Miała szesnaście lat, kiedy zaszła w ciążę. Dla niej chodziłem nawet na lekcje śpiewu.

– Umie pan śpiewać?

– Tak, spokojnie – umiem śpiewać.

– I co? Jaka jest pana ulubiona piosenka?

– You Really Got Me, wersja The Kinks. To najbardziej buntowniczy numer, jaki znam.

– Znajdzie go pan w odtwarzaczu pod hasłem Sixties – powiedziała, a Hoederer tak

mocno nacisnął pedał gazu, aż głowa poleciała mu do tyłu – do pecha można przywyknąć,

background image

jest częścią życia albo samym życiem, ale szczęście przychodzi znienacka, jest nieziemskie,

tak jak jego pasażerka, nawet bez skrzydeł. Czy on naprawdę dobrze śpiewa? – zapytała.

– Dosyć dobrze.

To chyba był kiedyś dosyć znany, tak czy nie? Powrócił zasięg, nacisnęła zielony

klawisz. Jak się zaczęło to śpiewanie?

– Od utworów Schütza w chórze kościelnym – powiedział Hoederer. – Kiedy zapadał

zmierzch, śpiewałem Cantate domino i Ego dormio, staliśmy w rzędach obok fisharmonii,

to było jeszcze przed mutacją. A później na wiejskiej zabawie stałem obok skrzynek z

piwem i śpiewałem What’d I say i jeszcze tego samego wieczoru podczas tańca za

skrzynkami po piwie My Little Runaway. Moje najwspanialsze chwile.

Mała zamknęła oczy, tak jakby mogła sobie te chwile wyobrazić, choć raczej nie

wiedziała, co to jest wiejska zabawa, i wtedy odezwała się producentka, i słychać było

chrapliwe „Nareszcie”, Mała nie zdążyła nawet otworzyć ust, bo człowiek, który zabijał

ludzi i potrafił śpiewać, już trzymał telefon przy uchu.

Trzy godziny – krzyczał – trzy! Potem chce ją widzieć z pieniędzmi, w odpowiednim

czasie poda swoje namiary. A ich gwiazda, Laleczka, ma teraz pół minuty, ani chwili dłużej

i żadnych sztuczek! Sapnął i oddał telefon Małej. Las przechodził nagle w młodnik czy

plantację o powierzchni boiska piłkarskiego, rosły tu tylko krzaki i karłowate sosny,

a środkiem biegły, jak wycięte, wąskie przesieki. Poza tym widać było pokryte śniegiem

pagórki o wysokości człowieka, całość otaczał pas brzóz.

– Jeden głupi numer, a to piękne auto utopi się we krwi! – krzyknął jeszcze, po czym

zatrzymał piękne auto i wyłączył światła.

Miał przed sobą otwartą, choć pełną różnych zakątków połać młodego lasu, podobną do

wrzosowiska, jasna przestrzeń pod ciemnym niebem. Przestało padać, w powietrzu wolno

wirowały pojedyncze płatki, tak wolno, że przyszły mu na myśl słowa „zupełnie cicho”.

Otworzył okno. Wraz z pierwszym podmuchem powietrza wpadł na niego skowyczący

pies, chciał się wydostać na zewnątrz, Mała ledwo mogła go utrzymać, telefon upadł na

podłogę.

– Tam coś jest – powiedziała.

*

background image

Co tam jest? Hain zakryła dłonią jedno ucho i przycisnęła aparat do drugiego. Była sama

w biurze, ale nie na linii, tam towarzyszył jej oddział specjalny. Nagle po drugiej stronie

odezwała się Mała, mówiła, że czuje się dobrze, tylko trochę jej zimno, ale przecież ma na

sobie kostium. Od kostiumu przeszła do zaplanowanych zdjęć, przeprosiła za zamieszanie i

akurat minęło pół minuty. Połączenie się skończyło. Mimo niedawno sprowadzonego

sprzętu elektronicznego i tym razem nie udało się Małej zlokalizować, a tym bardziej z nią

pogawędzić.

Kiedy Hain weszła do namiotu kateringu, omawiano tam tylko jeden temat: skąpany we

krwi samochód w razie jakichś sztuczek, o których oczywiście myśleli wszyscy. Ani ona,

ani młody prokurator, ani nawet policja nie wierzyli, że po przekazaniu pieniędzy

porywacz wypuści zakładniczkę. Ale producentka nadzorująca

TVM

1 miała przecież własny

plan, czy może plan filmu, i tak umiejętnie go przedstawiała, że wszyscy decydenci

nadstawili uszu, w szczególności lądujący właśnie sekretarz stanu. Rozmawiała z nim

bardzo głośno przez telefon, dobrze ją słyszeli również ciągle pochylony nad mapami szef

Urzędu Kryminalnego i dowódca oddziału specjalnego, który musiał rozważyć, jakich

środków użyć w akcji, bardzo zainteresowała też policyjną psycholożkę, pracującą z ekipą

za pośrednictwem łącza konferencyjnego. Oficjalny plan, czy raczej fragment planu,

przewidywał, że zgodnie z żądaniem porywacza Hain, jako osoba dobrze znana

zakładniczce, nakłoni Hoederera, by w zamian za prokuratora plus okup uwolnił Małą;

potem mógłby nastąpić atak. Plan nieoficjalny zakładał jednak coś zupełnie innego: zanim

do akcji wkroczy policja, triatlonowy prokurator weźmie sprawy w swoje ręce, ekipa

filmowa pod kierownictwem Bena Meiera oświetli scenę i zaraz potem przed kamerami

zjawi się troje bohaterów: ona, Mała i przedstawiciel państwa, a może nawet czworo, jeśli

doliczyć psa.

To jeszcze nie koniec: żeby tajna część planu nie doprowadziła do krwawej łaźni w

samochodzie, tym staranniej opracowała część oficjalną. Giacomo Hoederer – w filmie też

będzie nosił takie imię, to się da uregulować prawnie – powinien ją widzieć, kiedy będzie

go informowała o planie, dlatego Hain musi wystąpić live w wieczornych wiadomościach.

Ludzie odpowiedzialni za podejmowanie decyzji w sprawie porwania jeszcze rozważali

wszystkie za i przeciw, a ona już dzwoniła do swojego pracodawcy, pozostającego

w cieniu wydarzeń Libańczyka, który, jak powszechnie wiadomo, grywał w golfa z szefem

stacji emitującej najchętniej oglądane wiadomości, punkt dwudziesta, od zarania dziejów

background image

człowieka telewizyjnego.

background image

7

Przesieki biegły zygzakiem, zwężały się, rozszerzały, tworzyły system poplątanych dróg w

młodniku, który pośrodku lekko się wznosił. Od czasu do czasu i z wnętrza samochodu

widać było większe kawałki przestrzeni, w miejscach tak zaśnieżonych, aż trzeszczały

opony; zatrzymali się na jednej z takich półpolan, otoczonej z trzech stron lasem.

– Co teraz? – Mała spojrzała na zegar, jedną ręką wciąż przytrzymywała Lorcę. Pies

drapał w szybę, skowyt przeszedł się w pisk.

– Czekamy – powiedział porywacz siedzący na miejscu pana Weissa. – Chyba że masz

jakieś plany, wychodzisz gdzieś? – Wyłączył silnik i światła. – Czy ten pies zwariował?

– On coś czuje.

– Ludzi? – Hoederer sięgnął po broń.

– Nie. Może jakąś sukę.

– Skąd by się tu wzięła?

Mała wzruszyła ramionami, znów zerknęła na zegar. Normalnie o tej porze miała pewne

plany, niedługo zaczyna się w telewizji jej ulubiony program „Zakochani zakochani”.

Oglądała go co wieczór, najchętniej z przyjaciółkami, w dzisiejszych czasach, mawiał jej

ojciec, telewizja łączy ludzi, tak jak kiedyś wojny, a jeszcze wcześniej zarazy. Wszyscy

byli wtedy równi. W każdym razie jej agent, pan Brausen, otrzymywał mejle z prośbami o

autograf od dzieci i od starców, od milionerów i od biedaków, nawet z więzień

i z zagranicy. Bez telewizji znałoby ją trzysta osób, tyle, ile mieści się w auli szkolnej,

gdzie co roku grała w przedstawieniu, a tak znały ją miliony. Pan Brausen mówi, że trzeba

być wdzięcznym za każdy nowy kanał w telewizji (zresztą, jak wszyscy agenci,

wyspecjalizował się w podziękowaniach i uprzejmościach).

– Mogę pooglądać telewizję? – zapytała.

– Ale tylko wiadomości – Hoederer przełączył nawigację na odbiór telewizji, a Mała

podała nazwę kanału. Na ekranie od razu pojawili się jej rodzice na tle helikoptera, a pod

spodem informacja: „Emisja «Zakochani zakochani» odwołana”.

– Ej, to coś o mnie – powiedział Hoederer.

Mała, jak zawsze kiedy w telewizji występował ojciec, zasłoniła sobie oczy dłonią.

Zerkała przez palce, jak filmowany przez kilka kamer, to znaczy, że nagrywali go

background image

wcześniej, ze spojrzeniem moderatora zwrócił się do porywacza, czyli do mężczyzny

siedzącego obok niej, który wyciągnął z kieszeni okulary do czytania i szybko je włożył.

„Ma pan naszą córkę – powiedział – jeśli mnie pan teraz słyszy, powinien pan wiedzieć

jedno: jeżeli coś jej się stanie, nie spocznę, dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość.

A do ciebie, skarbie, apeluję: bądź rozsądna, bądź dzielna, jesteśmy z tobą!” Potem zniknął

w helikopterze, obraz się zmienił i ktoś zakomunikował, że przenoszą się na plan

zdjęciowy, na którym dziś wieczorem miała się zjawić Mała, żeby zagrać anioła. Ale

połączenie z planem zdjęciowym się nie udało i jej porywacz zdjął okulary.

– Tyle wiesz – powiedział. – A wiesz, co to jest patos?

– Coś z tłuszczem?

– Coś z twoim ojcem. Nie spocznie, jeśli stanie ci się krzywda.

Połączenie tym razem się udało, na ekranie zobaczyli namiot kateringu. Jej ojciec po

prostu taki jest, i co z tego – powiedziała z kropką na końcu, a nie ze znakiem zapytania, bo

właściwie był naprawdę żenujący, gdy prowadził program w telewizji w tej swojej

dżinsowej koszuli z żółtą muchą, ale przecież w jakiś sposób był jej częścią, chciałaby,

żeby był młodszy i stał trochę dalej od śmierci, do której, według niej, mężczyzna na

miejscu pana Weissa miał już naprawdę blisko. Z namiotu wyszła Hain z narzuconym na

ramiona płaszczem, z włosami w kontrolowanym nieładzie i znowu kilka kamer, tym razem

program leciał na żywo: prosi porywacza o kontakt telefoniczny, jak najszybciej, chce mu

wyjaśnić, w jaki sposób odbędzie się przekazanie pieniędzy, bez sztuczek.

– Można jej zaufać?

– Jeśli chodzi o pieniądze, to tak – odparła Mała.

– Ale chodzi o ten kontakt telefoniczny – oni chcą nas namierzyć! – Jej nowy kierowca

zaklął, wyciągnął pistolet spod kurtki i końcem lufy wyłączył telewizor – Hain zniknęła.

Hoederer otworzył drzwi, Mała przycisnęła do siebie dyszący kłębek.

– Czy to już koniec podróży? – zapytała, a on tylko głucho się zaśmiał, wyciągając

kluczyk ze stacyjki. Patrzył na jej palce, może na obgryzione paznokcie, tymczasem Lorca

rzucał się po samochodzie, ledwo mogła go utrzymać.

– Rozejrzę się – powiedział, zabierając telefon. Schował go razem z kluczykami i

wyskoczył z samochodu. – Jeśli pies chce wyjść, to teraz. Tylko nie zwiej!

Niby dokąd? Wzięła Lorcę na smycz i sięgnęła po pikowaną kurtkę. Biała, ozdobiona

haftem kurtka była droższa od płaszcza, dostała ją w prezencie od monsieur Tafika,

background image

właściciela stacji, z którą podpisała kontrakt.

– Wszędzie są ślady – usłyszała głos porywacza, chciała tam pójść, ale skomlący Lorca

ciągnął ją w przeciwnym kierunku, więc poszła za nim, zawsze tak robiła, kiedy pies chciał

gdzieś iść, czy chodziło o spacer po starym parku, czy o rundę wokół domu. Ale teraz nie

byli w parku, nawet jeśli mogłoby się wydawać, że są tu jakieś drogi, w połowie

schowane między poplątanymi drzewkami; drogi albo ścieżki, które po dwóch, trzech

metrach zakręcały; nie było widać jakiegokolwiek końca, Mała już nawet nie widziała lasu

– drzewa i zarośla przerastały ją o jakieś dwadzieścia centymetrów.

– Gdzie jesteś, do cholery? – zabrzmiało zwielokrotnione echem pytanie, odkrzyknęła

„Tutaj!” i prawie się potknęła o wystającą spod śniegu głowę dzika, jeszcze młodego, ale

już nie warchlaka. Leżała pod gęstymi gałęziami, Mała pochyliła się i zobaczyła, że poza

głową z na wpół otwartymi oczami z dzika zostały jeszcze tylko kawałki tułowia, rozpruty

żołądek, trochę sierści i pręty żeber. Na czerwonawym śniegu, ale tylko pod drzewem, bo

dalej śnieg był czysty i gładki, widać było pełno śladów, dwa razy większych niż ślady

Lorki.

Mała wyprostowała się, zaczęła nasłuchiwać. Nie skrzypnął śnieg, nie trzasnęła żadna

gałąź, słyszała tylko, mimo kurtki, własne serce, jego szybkie, podchodzące aż do gardła

bicie i skowyt szarpiącego się na smyczy psa. Chwilę później usłyszała też gdzieś z tyłu

głos Giacomo Hoederera, człowieka, który zastrzelił dwie osoby i popsuł plany zdjęciowe.

Już skończyła? A może chce tutaj zamarznąć?

Odwróciła się i zobaczyła, że Hoederer opiera się jedną ręką o sosnę, podobnie jak

kiedyś jej ojciec, kiedy w przeddzień Wigilii decydował się w końcu na swoje drzewko

i ledwo zdążyli je ubrać, ale to już przeszłość – teraz latają na Karaiby, bombki i łańcuchy

zabierają w walizkach.

– Jeszcze minutę – powiedziała i stanęła przed głową dzika – to było wyłącznie jej

odkrycie.

– Jeszcze minutę, miałaś już pięć minut! – Hoederer nabrał w dłonie śniegu i nacierał

sobie twarz, nie omijając plastra na brodzie. – A może chcesz mnie wystawić do wiatru? –

zapytał przez palce.

Potrząsnęła głową. Poza tym to była minuta dla psa, żeby się uspokoił! – krzyknęła. Jej

porywacz, który podobno umiał śpiewać i liczyć, nabrał jeszcze więcej śniegu.

– To spuść go ze smyczy, bez smyczy nawet największe chojraki czasem łagodnieją!

background image

Natarł sobie śniegiem oczy i czoło i powoli się zbliżał, zapytała go, czy miał kiedyś psa,

widać, że się na nich zna – Lorca na smyczy obszczekuje nawet rottweilery, a kiedy biega

wolno, słucha głosu rozsądku, jak mawia jej ojciec. Odpięła smycz, tymczasem Hoederer z

oblepionymi śniegiem oczami był coraz bliżej.

– Nie – odparł – nie miałem psa, ale miałem czas. Czas na przesiadywanie w parku.

Dlatego też znam się na psach oraz na dziewczynkach, które te psy wyprowadzały.

Większość z nich to jeszcze dzieci, chociaż sięgały mi do ramion – starł śnieg z twarzy – ty

sięgasz mi najwyżej do piersi, ale już nie jesteś dzieckiem.

Miała wrażenie, że te słowa dobiegają z daleka, a przecież widziała krople na jego

rzęsach i nagle poczuła, jak mocno bije jej serce. Po dwóch głębszych oddechach udało jej

się powiedzieć, że jeśli coś jej zrobi, nie dostanie nawet centa. W odpowiedzi usłyszała

tylko chrząknięcie, potem Hoederer wyciągnął rękę, pokazując coś za jej plecami; już

wiedziała, co się stało. – Lorca! – zawołała przenikliwym głosem, odwróciła się i

zobaczyła, jak pies w tumanie śniegu biegnie w stronę lasu, pędzi, jakby chodziło o jego

życie. Sama zaczęła biec, za sobą pozostawiła ciszę, tylko gdzieś wysoko warczał

helikopter – za cicho, głośniej biło jej serce.

*

Helikopter leciał na zwykłej przy niskich chmurach wysokości, to znaczy nad chmurami.

W części pasażerskiej obok rodziców siedział brat Małej – uczeń dziesiątej klasy czy

obertertii, jak by powiedział ich dziadek, i ze wszystkich sił starał się ukryć zadowolenie.

Powinien zostać w domu, żeby się przygotować do sprawdzianu z Kafki, ale wstawiła się

za nim lecąca tym samym helikopterem ekipa reporterów. I w ten sposób po raz pierwszy

znalazł się w prywatnym helikopterze, ze szklanką soku pomidorowego w dłoni, którą

wręczyła mu obsługa – jeżeli siostra kiedykolwiek coś dla niego zrobiła, to właśnie teraz,

jej sytuacja nie wydawała mu się niebezpieczna, raczej niewygodna. Ale cóż, życie

gwiazdy samo w sobie jest trochę niewygodne, trzeba stale dbać o rozgłos, bo w gruncie

rzeczy polega on na częstym pojawianiu się w telewizji. Tylko ktoś, kto pozostawał na

drugim planie, przede wszystkim Libańczyk, odnosił same korzyści w postaci wpływów, a

pieniądze przeznaczone na okup będzie mógł zaksięgować w rubryce „Koszty reklamy”.

Malte uważał się za najrozsądniejszą i najbardziej dalekowzroczną osobę w rodzinie;

background image

nawet przy drobnych sprawach, na przykład wyrzucaniu śmieci, robił bilans zysków i strat

i nie angażował się w to, co przynosiło straty. A przy porwaniu, biorąc pod uwagę jego

wpływ na karierę siostry, przeważały korzyści, o ile porywacz jej nie zastrzeli, ale

właściwie po co miałby to robić? Przysporzyłby sobie tylko kłopotów. Malte nie mógł

sobie wyobrazić najgorszego, jedynie w chwilach, kiedy helikopterem rzucało, jakby pilot

wymijał pociski rakietowe, jakie on sam odpalał w stronę wrogich obiektów niezliczoną

ilość razy w grach, stawał mu przed oczami następujący obraz: siostra w chłodni

prosektorium, jak ofiara obcych z Archiwum

X

. Nawet lubił siostrę, ale się z tym nie

obnosił. Ona nie tylko zwracała na siebie uwagę wszystkich, ale też zupełnie odwracała ją

od niego – mógł robić w domu to, co chciał, miał tylko niczego nie psuć i nie zażywać

narkotyków. Przy narkotykach też stosował zasadę zysków i strat, dużo kosztują i szkodzą

zdrowiu, więc trzymał się od nich z daleka i wieczorami nadal pił mleko. Jego jedynym

nałogiem były bitwy rozgrywane na ekranie, w wersji z odpadającymi kończynami i

fontannami krwi – można je było zacząć jednym kliknięciem, więc wyciągnął palmtopa, na

którym z trudem dało się rozgrywać bitwy na terenach zurbanizowanych, i od razu podniósł

się raban. Powinien pomyśleć o siostrze, a nie bawić się w wojnę – powiedział ojciec tak

głośno, że zainteresowali się nimi ludzie z telewizji. W jaką wojnę? – zapytali, a pan März

wskazał tylko swojego syna i już Malte niczym gwiazda stał przed kamerą.

– Czy ciężko się żyje z tak sławną siostrą? – zapytał reporter. Krótka odpowiedź „tak”,

pociągnęła za sobą następne pytanie: – Ale teraz, kiedy została porwana, na pewno ciągle

o niej myślisz, prawda?

To było oczywiście pytanie retoryczne, zawierało już odpowiedź, dlatego tym dłużej

trzeba było z nią zwlekać. Ciągle myśli o siostrze, krzyknął w końcu do mikrofonu,

zastanawia się też, co może się za tym wszystkim kryć. Napad na bank może być tylko

manewrem dywersyjnym. W sprawę może być zamieszanych kilku sprawców,

przypuszczalnie terrorystów, a samo porwanie jest, być może, tylko wstępem do większej

akcji.

– Uprowadzili moją siostrę, żeby szantażować cały kraj. A my co? Nie mamy nawet

rakiet ziemia-powietrze!

Wykrzykiwał to wszystko do kamery, matka miała ochotę odciągnąć go za włosy, a

ojciec nawet już się zbierał, żeby mu dać w łeb, gdy nagle przypomniał sobie, że jest

moderatorem i powinien rozumieć wszystko, również swojego syna, który uwielbiał teorie

background image

spiskowe. Opuścił więc rękę w tym samym momencie co żona, dla niej, dla psychologa,

nawet ciągnięcie za włosy było tematem tabu. Skutek był taki, że na chwilę ich ręce

wymknęły się spod kontroli i zderzyły pod szklanką soku pomidorowego. Reszta była tylko

kwestią fizyki. Sok wyskoczył ze szklanki i wylał się na spodnie Maltego; tym razem stanął

mu przed oczami taki obraz: zakrwawiona Malu i jej pies, którego nie znosił z całego

serca, leżą martwi na śniegu. Na szczęście trochę soku prysnęło mu na policzek, więc nikt

nie widział, jak razem z kroplami szybko otarł łzę i jeszcze zdążył zerknąć na zegarek.

Malte poczuł się skrępowany własnymi uczuciami – a jak wiadomo, w szkole nie ma

zajęć z uczuć – o dziewiętnastej trzydzieści, czyli w środku wieczoru (tylko w telewizji

wieczór dopiero się zaczynał), ale tysiąc metrów nad ziemią panowała już noc. Tym

bardziej na ziemi, w lasach, przez które znowu ciągnęły wilki.

*

Brnęła w śniegu po kolana, biała postać w białej kurtce, kształt składający się z

nawoływań i jęków. Co chwila pochylała się nad migoczącym puchem między drzewami,

sprawdzała, czy nie widać śladów, i ponownie wołała Lorcę. Właśnie znalazła jakiś ślad,

drzew było w tym miejscu więcej, poza tym musiała odgarnąć zarośla i połamane gałęzie.

Miała mokre czoło, skutek wysiłku, i mokre policzki, skutek wszystkiego innego. Dalej

szukała śladów psa, ale już z trudem dostrzegała własne, w lesie panował półmrok. Bez

psa nie da rady wrócić, bez komórki zamarznie. – Lorca! – krzyknęła raz jeszcze,

odpowiedział jej tylko własny zdyszany oddech, dowód na to, że w tej ciszy jest zupełnie

sama. Nie powinna spuszczać psa ze smyczy, on czuł nie tylko zapach krwi dzika, to było

coś dużo silniejszego.

Zmarzła jej twarz. Brnęła dalej, pod podeszwami skrzypiało i trzaskało, dźwięki

przyjemne tylko dla tych, którzy spędzają urlop na nartach. Kiedy roztrącała gałęzie, skóra

na głowie i uszach paliła lodowatym płomieniem. W końcu zatrzymała się, wzięła głęboki

oddech i wykrzyknęła nazwisko swojego porywacza. – Panie Hoederer! – odbiło się

echem po lesie, Mała przestraszyła się, jakby usłyszała obcy głos. Znowu zapanowała

cisza, tym razem nie było w niej słychać zdyszanego oddechu, bo Mała przestała oddychać

– słychać było coś innego. Z półmroku, spomiędzy brzóz czy zza nich dochodził skowyt,

przenikliwy głos, taki jak wtedy, kiedy przekręcała klucz w zamku, a Lorca już

background image

podskakiwał pod drzwiami; zaraz potem usłyszała krótkie, głuche parsknięcie, takie samo

wydawał koń, który należał do niej tylko w połowie. Parskał, kiedy wchodziła do boksu,

kładł jej na ramieniu łeb z podłużną plamą na czole. Coś się jednak nie zgadzało: gdyby

Lorca ją słyszał, już dawno by przybiegł. Czyli skowyczał z innego powodu.

Szła dalej, zatykając sobie dłońmi usta, nie chciała krzyczeć ani psiego imienia, ani

niczego innego, szła raczej wolno niż szybko, ale prosto w stronę głosu. Mijała gałęzie i

zarośla, w końcu niespodziewanie znalazła się na jakiejś drodze i równie niespodziewanie

pojawiło się przed nią zamarznięte i pokryte śniegiem jezioro w kształcie kropli, mniejsze

i jeszcze bardziej ustronne niż to, nad którym miała się huśtać. Las podchodził prawie pod

brzeg, z tafli lodu przy brzegu wystawały sztywne źdźbła trzciny. Wszystko było ciche i

nieruchome – tylko ten skowyt gdzieś w dali – tak ciche, jak w tej pieśni, którą zawsze

śpiewali w Wigilię, nawet na hotelowym balkonie na Karaibach, wtedy, inaczej niż

w domu, nie zwracało się aż tak bardzo uwagi na to, że nikt nie zna tekstu. Nauczy się tego

na pamięć, wszystkich zwrotek, byle tylko Lorce nic się nie stało.

Podeszła do brzegu, rozgarnęła kępę trzcin, źdźbła łamały się, wydając głuchy trzask, i

torowała sobie przejście, aż dotarła do jakiejś zatoki, niewiele większej od basenu

hotelowego. Po drugiej stronie zobaczyła pagórek, na którym rósł krzak podobny do pęku

zmierzwionych włosów, gdzieś za tym krzakiem znów coś zaskowyczało. Biegła po

śladach przez zaśnieżony lód, prowadziły za pagórek z pniakiem, z którego wystawały

korzenie, na górze rósł krzak, czy może pędy drzewa, bezładna plątanina. Pod korzeniami

znajdowało się wgłębienie, chyba jakaś nora. Za tym wszystkim widać było małą polanę

albo kolejną, szeroką tylko na kilka metrów zatoczkę, pośrodku której w zabarwionym na

żółto i czerwono śniegu tarzał się jej pies.

Wyglądało to jak taniec na plecach, jak coś, do czego nie należy się wtrącać; pies nie

czuł zapachu Małej, nie słyszał, jak nadchodzi, mimo że szła z wiatrem. Co chwila wkładał

nos w żółte i czerwone smugi albo w większe połyskujące plamy, jak z jakiejś rany, tyle że

nigdzie nie było widać upolowanej zwierzyny, ani śladu rozerwanej zdobyczy czy

czegokolwiek innego, tylko ta krew barwiąca psi pysk, na którą Lorca rzucał się, to

skomląc, to rzężąc. Tak, nawet wydawał dźwięki przypominające krótkie okrzyki, takie jak

wtedy, gdy pod koniec sierpnia, w czasie spadania gwiazd, pod płot ich domku

letniskowego podchodzi przybłęda, wolny pies, jak mówi Malte, i Lorca rzuca się na siatkę

albo chce się przedrzeć przez szczelinę przy podmurówce. Nie przeszkadzają mu ostre

background image

druty, o które się kaleczy, zmienia się w drapieżnika i każdemu, kto chce go odciągnąć,

pokazuje zęby. Suka zostawia na płocie krew i wykorzystuje każdą dziurę, by zaoferować

kawałek siebie. Lorca kaleczy się o druty i przestaje być psem Małej. Dzieje się to

wczesnym rankiem, w półmroku, przy pianiu kogutów, kiedy w domu jeszcze wszyscy śpią,

oprócz niej. Stoi na trawniku ubrana w T-shirt, boso, może tylko wołać, klaskać, zrywać

przejrzałe figi i rzucać nimi w płot, aż w końcu nagi ojciec przychodzi ze szlauchem

i kończy przedstawienie.

Powoli, małymi krokami zbliżała się do psa, wypowiadała jego imię, nie wołała go,

raczej próbowała przemówić mu do rozsądku: – Lorca, proszę – ale nie słuchał, skomlał.

Skomlał i lizał smugi, które już głęboko wgryzły się w śnieg, żółte bardziej, czerwone

mniej, w końcu znalazła się tuż przy nim, sama po kostki w śniegu, ze złożonymi przy

ustach dłońmi. Stała spokojnie, drżały jej tylko nogi i po raz pierwszy zapragnęła, żeby

przyszedł ojciec, byle nie nagi, chodziło również o zimno, ostatecznie to nie sierpień,

chociaż coś przemknęło nagle po niebie, niemal nad jej głową, tak naprawdę nie widziała

tego, ale kto tak naprawdę widział spadające gwiazdy.

Za to dobrze usłyszała strzał. Padł gdzieś daleko, w lesie albo w samochodzie, chwilę

później rozległ się zwielokrotniony echem huk, Lorca przestał się tarzać, znieruchomiał

z wyciągniętym w górę czerwonym pyskiem; wystarczyło go tylko złapać.

*

Zostało jeszcze pięć kul, cztery do obrony przed wilkami albo przed fałszywymi

dostarczycielami pieniędzy, jedna dla niego. Stał oparty o samochód, berettę ciągle trzymał

w górze, oddał strzał w kierunku księżyca, który znowu zasłoniły chmury. Po chwili ręka

po prostu opadła i bezwładnie zawisła wzdłuż ciała, pistolet wyjął z niej drugą ręką,

rozbroił się sam. Schował go pod kurtkę, wyciągnął papierosy i zapalniczkę, zapalił. Mała

musiała usłyszeć strzał, na pewno słyszała, była nie dalej niż trzysta, czterysta metrów.

Mógł za nią pobiec, ale kto wie, w jakiej była kondycji, a w jego płucach często

świszczało już po przejściu kilku stopni. To się zaczęło dwa lata temu, poza tym miał

poczucie, że korzysta z wypożyczonych stóp, że chodzi w za dużych butach i nie może

pewnie stawiać kroków. A potem jeszcze rzucił palenie. I na koniec rzuciła go żona.

Hoederer trzymał papierosa nieco dalej od ust, dalej niż zwykle, jakby dzięki temu w

background image

każdej chwili mógł go wyrzucić. Próbował palić w ten sposób, tak jak się próbuje różnych

gestów, ale to nie było jego palenie – w tym wypadku nieco dalej znaczyło całkiem daleko.

To już nie był on i papieros, coś, co nie potrzebuje nikogo innego. Po prostu uwielbiał to

wewnętrzne palenie, a Ingrid, zamiast mówić o tym, że czuje się zraniona, straszyła go

rakiem. Mimo to tęsknił za nią, codziennie. Gdyby to wszystko się skończyło, chętnie

opowiedziałby jej o Małej i o psie, tyle że wtedy nastąpiłby prawdziwy koniec. Mówić o

niewinności – to wydawało mu się prawie niemożliwe, każde słowo byłoby nadużyciem.

Na koniec opowiedzieliby o sobie samych i przeszczepiliby dziecku, o które ciągle

przecież chodziło, jego zepsute serce. Wypuścił papierosa z palców i przydepnął –

wykonał tę czynność już dobre pół miliona razy, jako trzydziestolatek wypalał czterdzieści

do pięćdziesięciu papierosów dziennie, i za każdym razem, kiedy z niedopałka uchodził

żar, on miał nadzieję, tlącą się od pierwszego wdechu, że oprócz dymu, który prostymi

smugami wylatywał z nosa, pozostanie coś jeszcze, coś jakby sens. Rozejrzał się jeszcze

raz, nasłuchiwał ze wszystkich stron, potem wsiadł do samochodu; drzwi zostawił otwarte.

Mała powinna była już dawno przyjść, ostatecznie samochód to najcieplejsze miejsce w

całej okolicy. Może po prostu, nie zważając na strzał, pobiegła dalej, co nie wróżyłoby jej

dobrze, jest bez komórki, bez psa. Ale psa na pewno już znalazła, nie zgubi się. Zresztą nie

przewidywał, że o tej porze będzie snuć podobne rozmyślania – właściwie powinien już

być martwy od dwóch godzin. A to by znaczyło brak rozmyślań na temat samopoczucia

Małej albo na temat własnej winy, a także na temat samopoczucia starej kotki albo

przyszłości żony po zakończeniu rejsu u boku właściwego mężczyzny. I o tym, co

właściwie zrobi z pieniędzmi – zacznie nowe życie, ale jakie? Zależało mu tylko na

małżeństwie oraz na jakiejś normalnej pracy i to się nie udało. Lewą, sprawniejszą ręką

sięgnął do sprzętu grającego – znał się na tym, w jego limuzynie Audi było podobne

urządzenie, tyle że tam na twardym dysku nie było pliku o nazwie Sixties, gdzie każdy

utwór oznaczony jest liczbą, jak w szafie grającej. Piosenka You Really Got Me miała

numer sześćdziesiąty szósty. Wybrał właśnie to i nacisnął Play. Między jego palcami

znowu tkwiło czerwone pudełko, potrzasnął nim, ze szczeliny lekko wysunął się papieros.

Zostały jeszcze cztery, wiedział bez zaglądania do środka, wsunął tego jednego z

powrotem, tymczasem we wszystkich głośnikach rozległ się akord, za pomocą którego

anulował rodzinny dom.

Siedział z twarzą zakrytą dłońmi, z odchyloną głową i słuchał pięciokrotnego buntu w

background image

technice staccato, potem wraz z pierwszym słowem, girl, bunt ustępował, jakby to była

zapowiedź lepszego życia, czy raczej życia w ogóle. Jego życia, jak to się zaczęło. Brodę

miał wtedy jeszcze wysmarowaną maścią pokrywającą rany, które ze środka wydostawały

się na zewnątrz, rany dużo gorsze niż rozcięcie po wypadku, nie była ich w stanie zamknąć

substancja z żadnej tubki. W zamian miał tę piosenkę, z początkową negacją i późniejszą

afirmacją, z perkusją pulsującą w rytmie serca i w gruncie rzeczy z dwoma tylko słowami:

„dziewczyna” i „teraz” – z podobnym żarem afirmują Boga duchowni, kiedy rzucają się na

ziemię. Wszystko było w rozsypce, nic się nie kleiło, nawet maść, starł ją z twarzy. Rany

się zabliźniły, włosy urosły mu do ramion i sam zaczął śpiewać, niezbyt ładnie, ale

prawdziwie, tak jak prawdziwie pomagał mu czas, również tą piosenką, która gwałtownie

się kończyła, pozostawiając przyspieszone tętno – niemą, bezsensowną radość. Nagle ktoś

przerwał ciszę: czy ona może wejść.

Przy otwartych drzwiach dla pasażera stała Mała z trzema talentami i psem schowanym

pod pikowaną kurtką. Głowę wsunęła do środka, kolano oparła na siedzeniu.

*

– Gdzie byłaś? – padło pytanie, bez pretensji, ale jednak padło, ledwie usiadła i

zamknęła za sobą drzwi. Nie wiadomo. Zdjęła kurtkę, a jej porywacz uruchomił silnik. –

Masz mokre skarpetki? – Nastawił klimatyzację na ogrzewanie. – Czymś tu czuć.

– To pies. – Rzuciła kurtkę do tyłu i zaczęła wycierać psa derką, był mokry i trząsł się. –

Pan Weiss – powiedziała – też lubił numer sześćdziesiąty szósty. Podśpiewywał sobie

nawet i zaciskał dłoń w pięść.

– Podśpiewywał i zaciskał dłoń w pięść – coś poza tym?

Opowiedziała mu o ukrytym w lesie zamarzniętym i ośnieżonym jeziorze i o jamie w

pagórku, i o tym, że przez las prowadzi jakaś droga. Hoederer zapytał, dokąd pobiegł pies i

dlaczego tak mu odbiło, więc opowiedziała resztę, tak rzeczowo, jak się dało.

– To przez wilczycę, na pewno ma tu swój rewir – dodała na zakończenie.

– Ale twój pies jest przecież psem. I to mizernych rozmiarów albo, inaczej mówiąc,

niewilczego wzrostu.

Powiedziała, że jej nie słucha – zdjęła kozaki, w środku były mokre, zdjęła też rajstopy i

podsunęła je pod dmuchawę. Albo nic nie rozumie! – stwierdziła cichym, ale ostrym

background image

głosem.

– To po prostu wytłumacz mi jeszcze raz.

– Jeśli mnie pan poprosi.

– Proszę.

I zaczęła ponownie opowiadać całą historię, jak stała, patrząc na tarzającego się Lorcę,

wspomniała też o suce pod domkiem letniskowym i o tym, że pies dostał wtedy totalnego

bzika. Jej porywacz uważnie słuchał, głowę oparł na rękach, nie ruszał się, czasami tylko

prawie niezauważalnie potakiwał. Było to zupełnie coś innego niż aha-potakiwanie jej

matki, kiedy słuchała o tym, co było w szkole, przygotowując obiad, paluszki rybne, purée

ziemniaczane albo przysmażone kluski, coś szybkiego, bo zawsze miała napięty kalendarz, i

coś zupełnie innego niż tak-tak-potakiwanie ojca, kiedy wyjątkowo opowiadała mu o

jeździe konnej.

– I to wszystko – zakończyła. – Moglibyśmy tam podjechać i obejrzeć tę jamę. Norę

wilczycy.

– To najwyżej była jej nora. Używa jej tylko wtedy, gdy wychowuje potomstwo.

– Tego pan nie może wiedzieć!

– Ale wiem. Będziesz mi mówiła ty?

To pytanie padło nagle, jak strzał albo kometa. Hoederer spojrzał w prawo, ale Mała

właśnie udawała trupa.

– Dobrze, w takim razie nie będziemy siedzieć obok siebie – krzyknął – zmiataj do tyłu!

background image

8

Namiot kateringu był zamknięty dla ekipy filmowej, przejęły go policja i media. Po tym,

jak w głównym wydaniu wiadomości na pierwszym miejscu pojawiło się porwanie (przed

najnowszymi danymi o stopie bezrobocia i walkach w Strefie Gazy), wszystkie większe

stacje podały tę samą informację, ubierając ją w inne słowa. Pod koniec jednego z takich

wydań specjalnych pokazano wywiad z bratem zakładniczki, co miało wpływ na plan

przekazania okupu. Szef Urzędu Kryminalnego odbył zaraz rozmowę telefoniczną z

nadlatującym sekretarzem stanu i obaj doszli do wniosku, że przeszłość Hoederera w dużej

mierze uzasadniałaby teorię Maltego o terrorystach i ich manewrach odwracających uwagę

i że na wszelki wypadek trzeba poinformować Amerykanów.

Ze względu na sytuację na świecie ten pomysł nie był niczym niezwykłym, ale dla

producentki Hain – ustawionej w odpowiedniej odległości od ważnych ludzi – był

kluczowym pomysłem, jej pomysłem, który pozwoliłby planowanemu filmowi nadać

wymiar interesujący Hollywood. Zapisała to sobie w komórce, chciała od razu dzwonić do

Małej. Jej pracodawca, Libańczyk, przemieszczający się właśnie swoim learjetem z jednej

stolicy do drugiej, przysłał wiadomość: pieniądze są już w drodze i porywacz oczywiście

powinien się o tym dowiedzieć. Ale porywacz ją uprzedził, sam zadzwonił, Hain jeszcze

tylko szybko poprawiła fryzurę i weszła przed kamerę swojej dawnej stacji.

Ledwo wymówiła nazwisko porywacza i zapytała o Małą, otoczyły ją inne ekipy, nic ich

nie mogło powstrzymać. Niech włączy telewizor w samochodzie, będzie mogła mu lepiej

przedstawić plan, powiedziała, co było nielogiczne, ale brzmiało logicznie. Potem

poprosiła o ciszę i z każdej strony rozległy się syki, aż w końcu zapadła taka cisza, że

słychać było głos Hoederera z miniaturowego głośnika telefonu. Wystarczy głos, obraz jest

mu niepotrzebny.

– A teraz niech już pani mówi! – krzyknął i Hain przedstawiła oficjalną wersję swojego

planu. Mówiła krótkimi zdaniami, żeby publiczność nadążała, Hoederer przerwał jej

dopiero przy omawianiu kwestii bezpieczeństwa. Punkt

A

: musi przyjechać dwuosobowym

samochodem. Punkt

B

: oboje, ona i jej towarzysz, ostatnich sto metrów mają przebyć w

bieliźnie, mimo zimna. To zmniejszy prawdopodobieństwo wykręcenia jakiegoś numeru.

Czeka na nich, i to zanim jeszcze się skończy ten przeklęty dzień!

background image

– Za mało czasu – odparła producentka; przecież planowała przekazywanie okupu w

wersji live, północ byłaby najgorszą porą. Po drugiej stronie telefonu zapadła cisza,

w namiocie również wszyscy wstrzymali dech. Potem rozległy się jakieś jęki, nikt poza

Hain nie przypuszczał, że to pies, wszyscy powiązali te odgłosy z zakładniczką, i w końcu

znowu rozległ się, jak to dobitnie określił jedyny w namiocie dziennikarz radiowy, „głos

Hoederera”. Jego ostatnia propozycja: koło drugiej nad ranem poda swoje położenie,

czeka na nich i na pieniądze najpóźniej do trzeciej. W przeciwnym razie zastrzeli najpierw

pieska, potem małą właścicielkę pieska, a na końcu siebie! Połączenie zostało przerwane,

Hain, pewna, że skupiła na sobie powszechną uwagę, wyszła z namiotu, za nią prokurator.

Z tyłu zaczęły się gorączkowe rozmowy telefoniczne i tylko ona jedna zachowała trzeźwy

umysł.

Trzecia nad ranem, żadna rewelacja, ona potrzebuje wschodu słońca, także ze względu

na planowany film: najważniejsze sceny muszą być kręcone przy świetle dziennym i nie

mogą się rozgrywać w samochodzie. Ludzie nie chcą oglądać więcej niż trzech nocnych

ujęć i jedynie w Hollywood udaje się uzyskać dramaturgię w ciasnym pomieszczeniu.

Prokurator dołączył do niej, wykonywał po drodze zestaw ćwiczeń rozciągających.

Rodzice porwanej niedługo wylądują, mieli krótki postój. Przed chwilą usłyszał coś

jeszcze: samochód już prawie zlokalizowano, jest godzinę do dwóch godzin drogi stąd.

Teraz brakuje już tylko pieniędzy.

*

Cztery miliony, niewiarygodnie dużo, taka suma nie zmieściłaby się chyba na jej łóżku, a

łóżko miała dosyć duże. Nigdy nie tęskniła za nim tak jak teraz. Znowu siedziała z tyłu, z

Lorcą przykrytym derką, jej porywacz rozmawiał przez telefon, potem zaczął przeglądać

pliki pana Weissa, jakby to miało pomóc na zimno – silnik nie pracował od jakiegoś

kwadransa albo dłużej, powoli traciła poczucie czasu, rozmyślała o pieniądzach. I tylko to

było w stanie trochę ją rozgrzać, w każdym razie odwracało uwagę od innych rzeczy,

również od dźwięków na siedzeniu obok. Po raz pierwszy uderzyła Lorcę smyczą i nawet

nie było jej przykro. Kiedy odciągnęła go od plam, zaczął przeraźliwie skowyczeć, nie

dało się tego słuchać. Przyłożyła mu. Potem zaprowadził ją do samochodu, tak jak powinno

być, na koniec wytarła go śniegiem i schowała pod kurtkę. Usłyszała muzykę i humor jej

background image

się poprawił. W samochodzie był telefon, czekolada, brekkies i jedyny w okolicy

człowiek. A przede wszystkim sądziła, że jest tam ciepło – pomyłka, prawie mogła

zobaczyć własny oddech. Najlepszym wyjściem było zatem zamknąć oczy i wyobrazić

sobie szczęście.

Cztery miliony, tylko dla niej. Albo większość dla niej – trochę można by przecież dać

biednym, kolejna rozgrzewająca myśl. Tak robiła jej matka, najczęściej po jakimś

trzęsieniu ziemi dzwoniła na specjalną linię albo przed Bożym Narodzeniem wypełniała

szybko parę druczków na spakowanej walizce przed podróżą na Karaiby, to na Amnesty, to

na wioski dziecięce, to na staruszków samotnie spędzających Wigilię, a to na schronisko

dla zwierząt. Biedni zatem też coś dostaną, nie wszyscy, ponieważ nic by nie zostało, tylko

niektórzy, jak ten ociemniały, siedzący z kotem na składanym krzesełku przed

H&M

, musi

przecież tego kota czymś żywić, albo ta staruszka przy Douglasie, opatulona i strasznie

pomarszczona, choć tak naprawdę strasznie robiło się wtedy, kiedy dziękowała za tych

kilka monet: „Bardzo dziękuję, młoda damo!”, jasno i wyraźnie. Po prostu rzuci jej

pieniądze, stówę, i pójdzie dalej w dół, do stacji metra, gdzie jest jeszcze więcej biednych.

Na ogół zbierają się przy jakiejś kałuży, po piwie czy czymś takim. Pięćdziesiąt dla

każdego, będą się mogli zabawić, nawet jeśli ojciec mówi, że to Rumuni i że naprawdę

biedni to są Afrykanie. Ale Afrykanie siedzą na dworcu głównym, w podłej okolicy i jest

ich tak dużo, że musiałaby im rozdawać po dziesięć euro, w rękawiczkach, żeby się nie

zarazić. Na tym by skończyła, potem byłaby jej kolej. Najpierw kupiłaby sobie konia, bo

dotąd mogła na nim tylko jeździć. Żeby nie był sam, dokupi kilka kucy, haflingery i

wszystkie źrebaki z jakimiś skazami na urodzie, bo w przeciwnym razie trafią do rzeźni, i

całą szkółkę jeździecką kupi, i zaprosi przyjaciółki na prywatny koncert Anastacii. A na

święta Bożego Narodzenia, i tu nie będzie żadnych dyskusji, pojadą nie na Karaiby, tylko

w góry, dziesięć dni w Engadinie, w tej leśniczówce, w której ojciec już pierwszego

wieczoru narzekał na ceny wina. Tym razem będzie mógł pić, ile zechce, nawet tignanello,

a mama będzie mogła od rana do wieczora brać masaże, a potem kupować w butikach

wszystko, co jej się spodoba. Ta leśniczówka ma jednak pewną wadę: większość

przyjeżdżających jest już jedną nogą w grobie albo spotyka się tam ludzi, których i tak na

okrągło ogląda się we wszystkich serwisach informacyjnych i którzy są bardzo napaleni na

robienie sobie z nią wspólnych zdjęć. A potem, po paru kieliszkach w pięknej sali z

widokiem na śnieg, zaczynają gadać tak jak jej ojciec, kiedy miał przy sobie tylko rodzinę,

background image

że wszystko idzie źle, nic nie idzie dobrze, bo nie jesteśmy tacy sprytni jak Chińczycy albo

tacy tough jak Anglicy, i że państwo ma długi, jakieś katastrofalne dziesięć zer, poza tym

nie ma już bohaterów, tak lubił mówić jej ojciec, kiedy nie stał przed kamerą. Nauczył ją

nawet przy tej okazji jednego łacińskiego słowa: „Postheroicznie, Laleczko!” Potrafił być

naprawdę żenujący, gorszy niż Lorca, i to bez piany na ustach i suki przy płocie, a ona

mogła najwyżej odwrócić wzrok i przestać go słuchać, ale niby jak, skoro nawet w

lokalach ojciec kiwał głową do obcych ludzi, jakby go rozpoznawali, i rozmawiał po

włosku z kelnerem, chociaż znał tylko kilka włoskich słów.

– Śpisz czy udajesz?

Pytanie padło nagle, a może tak jej się tylko zdawało, jak dźwięk budzika rano, kiedy

naprawdę śpi. Usiadła prosto, a kiedy zapaliła się lampka do czytania i oświetliła oparcie

przedniego fotela, zamrugała oczami. Hoederer odwrócił głowę na bok, dłoń trzymał na

zagłówku – miał paznokcie w kształcie litery

U

, z jasną obwódką przy opuszkach, o wiele

ładniejsze od jej własnych.

– Śpisz czy udajesz? – powtórzył, a ona w odpowiedzi wyłączyła lampkę.

– Dobrze, więc możemy porozmawiać.

– Wszystko mi jedno – z oparcia siedzenia kierowcy wyciągnęła stolik z podświetlanym

lustrem. Dziś już chyba nie wystąpi przed kamerami, może więc zmyć makijaż i nałożyć

krem na noc. – Co pan najpierw zrobi z pieniędzmi z okupu?

Jej porywacz spojrzał przez ramię.

– Kino – odparł – najpierw kupię sobie kino. Jakieś stare we Włoszech, pełne

postrzępionych plakatów. Cine Globo, Cine Rex.

– A potem?

– Będę oglądał filmy. Z Anną Magnani. Albo z Garbo. Filmy tylko dla mnie.

– Zna pan włoski? – Szukała chusteczek higienicznych, ale została tylko ta pognieciona;

nici z demakijażu. Wystarczająco, usłyszała. Uczesała się tylko i poprawiła opaskę. Jej

ojciec też tak mówi, kiedy przyjeżdżają latem do Gardy nad jeziorem.

– Garda – mężczyzna, który miał dostać cztery miliony, odwrócił się – jest niedaleko

Wenecji, tam mógłbym mieć swoje kino. Ale gdzieś na uboczu, żeby było spokojniej. Cine

Arsenale. Cinema Giudecca. Znasz Wenecję?

– Jeździmy tam co roku, czasami na początku lata, czasami pod koniec. Ojciec zawsze

najpierw dzwoni i zamawia stolik. Po włosku.

background image

– Jaka troska.

– Jaka żenada – Mała pochyliła się i przyjrzała się sobie w lusterku, podstawiła czoło

pod lampkę. Zobaczyła coś przy włosach, jakąś czerwoną kropkę wielkości ziarna, a więc

było to coś więcej niż kropka. Wydawało jej się, że to mały pryszcz, najprawdopodobniej

tak było, jej pierwszy pryszcz – czas iść do łóżka i skończyć zabawę. Zakryła włosami

zaczerwienione miejsce, widać było tylko oczy z już lekko opadającymi powiekami,

chociaż nie chciała tak wyglądać. Ojciec opowiadał jej, że ludzie w telewizji stosują tę

metodę, patrzenie spod na wpół przymkniętych powiek, żeby się odróżnić od innych. Tyle

że później niektórym tak zostaje, wyglądają tak, jakby się czegoś śmiertelnie wystraszyli.

– Dlaczego żenada? – zapytał jej porywacz.

Złożyła stolik z lusterkiem.

– Zna pan hotel Gritti?

– Tak. Widziałem go.

– Mój ojciec zawsze rezerwuje tam stolik na tarasie. Po pierwszym łyku prosecco

rodzice automatycznie się całują.

– W Wenecji takie rzeczy są możliwe. Tak było nawet między mną i moją żoną. Bez

Gritti. Macie tam swój stolik?

– Zawsze ten sam. Come sempre sulla terrazza. I zawsze zamawiamy to samo. Come

sempre quattro branzini. Zamówienie składa dzień wcześniej.

– Twój ojciec.

– Mój ojciec – powtórzyła, a mężczyzna, który zabił dwie osoby, patrzył na nią, jakby

nie mógł w to wszystko uwierzyć, a przecież wszystko było prawdą, każde zdanie, nie

przestawał patrzeć w ten sposób, albo też udawać niedowiarka, więc przyłożyła dłoń do

ucha, zrobiła minę pod tytułem „rozmowa telefoniczna” i wzięła głęboki oddech, jak

wtedy, gdy na kamerze zaczyna migać czerwona lampka. Oh, buona sera, oh, scusa, buon

giorno, Hotel Gritti Venezia, ristorante? Parlo con Fabricio? – No? Vittorio? – No? –

Giovanni! Oh, va bene! – voglio riservare un tavolo per domani sera, mezzo sette or

eight, I mean circa otto, okay? Un tavolo per quattro sulla terrazza, come sempre – vista

canale, va bene? Between sette mezzo and eight. And voglio ordinare adesso: quattro

pesce branzini per famiglia März – nome é März, come marzo – no mezzo – marzo, si! É

molto importante, Fabricio, oh, scusa, Giovanni: vista Canale Grande, come sempre –

Grazie, grazie, arrivederci!

background image

Mała westchnęła, jej porywacz też westchnął, potem już nic nie mówił, patrzył tylko

przed siebie, ona wyjrzała przez okno.

*

Znowu zaczęło prószyć, z nieba spadały, jakby zawstydzone, leciutkie płatki, osiadały

warstwami na niewielkich sosnach wokół samochodu, na ich już zlodowaciałych czapach,

pokrywając je śnieżnym futrem, a przede wszystkim na samym samochodzie, na chłodnicy i

na przedniej szybie, nawet na bocznych szybach i z tyłu. Od dawna panował zmrok, ale

wydawało się, że ściemnia się po raz drugi. W lusterku wewnętrznym już nie było widać,

co się dzieje na tylnym siedzeniu albo, z punktu widzenia Małej, jakiego rodzaju spojrzenie

wędruje do tyłu – widziała tylko oczy, nieprzerwanie skierowane na lusterko, czyli na nią,

Hoederer natomiast widział tylko iPod, który obracała w palcach.

– Czego słuchasz?

– Niczego – odpowiedziała.

– Nie kłam, czegoś słuchasz.

Wyjęła słuchawkę z ucha i puknęła w okno, żeby opadł śnieg. Słuchała Destiny’s Child,

ale to nie jego sprawa.

– Pies musi wyjść jeszcze raz, zanim nas zasypie – powiedziała prosto w szybę, która od

razu pokryła się parą. Znowu napisała palcem swoje imię, Malu, jak na karcie z

autografem, podpisywała ich pięćset w tygodniu; trzeba było to robić szybko, ale podpis

musiał być czytelny, pytanie tylko, co można z tego wyczytać i od kiedy ten podpis

przestaje mieć cokolwiek wspólnego z podpisującym?

Jej porywacz włączył silnik.

– Jeśli chcesz wyjść z psem – powiedział – proszę. Dopóki nie wrócicie, będę tu grzał.

Starła swoje imię i po chwili Lorca skoczył do szyby, jakby coś zobaczył; włożyła

jeszcze wilgotne skarpety i wsunęła nogi w kozaki.

– Nie musi pan oszczędzać benzyny?

– Przy takiej ilości pieniędzy? Kupię nową. I spadaj już.

– Dokąd? – Zawiązała sznurówki. – Do Wenecji?

– Niech będzie na początek.

– A potem? – Zapięła psu smycz i otworzyła drzwi.

background image

– Coraz dalej – doleciało z przodu. – A na koniec Sycylia. Castellamere, na plecach

pomiędzy drzewami mastiks. Twoja głowa znika, ciało drży w obawie, że zjawią się

demony, all’oscuro.

– Dobrze zna pan włoski, prawda?

– Dosyć dobrze.

– To dlaczego nie zrobił pan z tego dobrego użytku?

Wysiadła i zamknęła drzwi; śnieg padał tak jak przedtem, przejmująco lodowaty wiatr

wzniecał białe tumany. Lorca znowu ciągnął smycz, z trudem można go było utrzymać,

skowycząc, biegł w stronę martwego dzika, czy raczej tego, co z niego zostało. Na miejscu

przykucnął, cały się trząsł, miał już biały grzbiet, to była kwestia kilku sekund. Teraz ona

go ciągnęła, dosłownie wlokła do samochodu. Śnieżyca osłabła, jakby opróżniła się tylko

jedna chmura, i Mała przez chwilę zobaczyła księżyc, a za samochodem – swojego

porywacza, człowieka, który potrafił śpiewać i znał włoski, a teraz palił. Dłoń z

papierosem trzymał przy ustach, krzyknął coś, czego nie mogła zrozumieć, coś jak „Mała”.

Zatrzymała się, Lorca natychmiast zaczął się wyrywać w stronę lasu, wrzeszczała

„Leżeć!”, aż osłupiałe zwierzę powoli się położyło, wyglądało jak kłębek w śniegu.

– Jesteś zbyt surowa – ciągle przytrzymując dłonią papieros przy ustach, nadchodził jej

nowy kierowca, czy też kim tam naprawdę był ten mężczyzna, który wszystko wiedział i

któremu nic się nie udawało. – Pies tak po prostu ma! – krzyknął. – Nie każ mu dłużej

leżeć!

W taki sposób jeszcze nikt do niej nie mówił, pod bluzą zrobiło się gorąco i zaswędziała

kropka u nasady włosów. Wzięła Lorcę na ręce i ruszyła w stronę samochodu. Hoederer, o

ile tak się nazywał, otworzył przed nią przednie drzwi, prego. Zrobił to tak naturalnie, jak

kelnerzy w Gritti, a kiedy znalazła się w środku, obiema rękami łagodnie zamknął drzwi.

Ostatni raz zaciągnął się papierosem, wyrzucił niedopałek i mimo śniegu zadeptał żar, po

czym również wsiadł do wozu.

– A jeśli chodzi o mój włoski – powiedział – przeżyłem z nim wiele dobrych dni. Rano

w kawiarniach w Guidecce, kiedy fala powodziowa uderza w worki z piaskiem i nawet di

giorno zawsze włączają światło. W powietrzu unosi się zapach wilgotnego zniszczonego

aksamitu, z zasłon, które pamiętają inne czasy, stoi za nimi łóżko gospodyni. Zapach

espresso z nieustannie pracującej maszyny. I wieczorem, w jednym z tych lokali, gdzie

wilgoć nigdy nie znika ze ścian, gdzie stoją plastikowe krzesła i krzywe stoły, wiszą obrazy

background image

wywołujące dreszcz grozy, z samochodami i latającymi końmi. Jesz coś panierowanego,

popijasz wino ze szklanek, obok siedzą Afrykanie i stare kobiety. Ale jeśli masz szczęście,

czasami gotują tam dla siebie, risotto albo moleche, kraby kieszeńce, wrzuca się je żywe na

wrzący olej. Jeżeli cię znają, pozwolą ci jeść razem z nimi w kuchni, starzy opowiadają o

dawno już zamkniętym kinie. Gdybym miał pieniądze, kupiłbym je i wyremontował. Pod

warunkiem, że wszystko by się udało. Nic się nie uda – ale nie muszę przy tym być! –

Roześmiał się, wyrzucał z siebie powietrze, z jego gardła i krtani wydobywały się

gwiżdżące sapnięcia, potem wyciągnął pistolet i przycisnął lufę do skroni, wydając taki

dźwięk, jak jej ojciec, kiedy demonstruje, że jest wykończony: puch. Po chwili broń była

już pod kurtką, teraz zamiast pistoletu trzymał w dłoni jej telefon. – Inni nie będą wiedzieć

– krzyczał – że się nie udało, to zostanie między nami!

Gdyby rozsądnie o tym pomyśleć, to komuś, kto się zastrzeli, już nigdy nic się nie uda.

Zdjęła kozaki i skarpetki, na stopy narzuciła pikowaną kurtkę i posadziła na tym tłumoczku

psa. W tym czasie jej porywacz, Giacomo Hoederer, najwyraźniej wiedzący dużo również

o Wenecji, wyłączył silnik.

– Jak myślisz, kto z nas ma więcej rozsądku? – zapytał na wpół zwrócony w jej stronę,

zaskoczył ją tym pytaniem, pokazała tylko swoje imię, które wznosiło się i opadało. –

Czyli ty – powiedział. – A kto więcej przeżył?

– Pan. Jest pan starszy.

– Nieprawda. Mogłabyś mieć sto lat i przeżyć mniej, capisci? Zrozumiałaś? – krzyczał

do niej, jakby znajdowała się gdzieś daleko. Odpowiedziała:

– Co to znaczy przeżyć? Ktoś tak nierozsądny tylko buja w obłokach!

I znowu śmiech niebędący śmiechem, to gwiżdżące łapanie powietrza.

– Bujać w obłokach – krzyknął między sapnięciami – bujać w obłokach! Gdyby tak było,

nie oszczędzałbym benzyny.

– Ma pan dzieci?

Gwiżdżące posapywanie albo nieudany śmiech skończyły się tak nagle, jakby ktoś

włożył Hoedererowi kij w gardło. Chrząknął i wręczył jej telefon.

– Może przyszła jakaś wiadomość, od rodziców, sprawdź – powiedział, więc nacisnęła

odpowiedni guzik.

– A zatem nie ma pan dzieci, dlaczego?

– Dlaczego? Bo kiedyś nie mieliśmy lekcji uświadamiających. Jak wy z panią Struwe-

background image

Görz – tak się przecież nazywa.

– Tak. – Wpisała

PIN

, po lewej stronie, przy uchu zrobiło jej się ciepło – jej porywacz

bez dzieci znowu się nachylił i patrzył na malutki ekran.

– A czy pani mówiła wam, dlaczego powinno się robić dzieci? Czy tylko jak się robi?

– Tylko jak się robi.

– To zabrakło podstawowej sprawy.

Komórka krótko zapiszczała, znaleziono sieć, zasięg słaby, w poczcie głosowej nic, ale

przyszedł nowy

SMS

.

– Jakiej sprawy?

– Jak to jakiej – wyciągnął z kurtki okulary do czytania, włożył je, też chciał przeczytać

wiadomość. – Sensu – powiedział, kiedy pojawił się tekst: „Mamy pieniądze, za parę

godzin wszystko będzie okej, Arie”.

– Kto to jest Arie?

– Mój agent.

– A kto to jest my? – Zdjął okulary i schował je. – Chyba że „mamy pieniądze” to nie

jest liczba mnoga?

*

Arie Brausen, który naprawdę miał na imię Ariel, ale nikt nigdy nie zwracał się do niego

w ten sposób, wysłał

SMS

z autostrady, z opancerzonej limuzyny monsieur albo Mister

Tafika – obaj panowie dobrze się znali. Brausen robił z Libańczykiem interesy już w

czasach, kiedy telewizja dopiero zapowiadała się na świetny interes; był dzieckiem lat

sześćdziesiątych, lata siedemdziesiąte w mniejszym lub większym stopniu przespał, budzić

się w siódmej dekadzie nie bardzo się zresztą opłacało. Ale następne dziesięciolecie, era

wideo, należało już do niego. Kupił w Ameryce spory zapas uszkodzonych lub używanych

kaset, głównie z filmami karate, romansidłami i sensacją klasy

C

, a Libańczyk kazał te filmy

opatrzyć podtytułami, zapakować w kolorowe pudełka i zaatakował nimi ze znakomitym

rezultatem Bliski Wschód. Zysk został podzielony, Tafik założył imperium towarów

różnych, a Brausen – małe, ale dochodowe królestwo: agencję prostar.

Dopiero niedawno zaczął pięćdziesiątkę, ale już osiągnął fałszywy spokój

sześćdziesięciolatka, Tafik wręcz przeciwnie – na pozór niespokojny duch, ale miał jeszcze

background image

wszystkie włosy, w dodatku, jak pewien polityk, dbał o to, żeby były ciemne. Łączyła ich

dziecięca radość z grzebania w przemyśle filmowym i, po drugie, podziw dla wszystkiego,

co ma jakiś związek z wojskiem, szczególnie dla armii, której Izrael zawdzięczał swoje

granice.

– Operacja z pewnością zostanie sfinalizowana – powiedział Brausen na powitanie, a i

teraz, na autostradzie, wciąż mówił o militarnym wymiarze sprawy: – Porywacza uda się

wyeliminować, jeśli przy pomocy grup wywiadowczych poznamy każdy jego ruch – i tak

dalej, a jego starszy partner przyznał mu rację, ale zaproponował jeszcze użycie

sprawdzonej metody służb specjalnych, mianowicie specjalnej walizki z pieniędzmi.

– Po otwarciu wydobywa się z niej gaz – powiedział po angielsku, na co Brausen, na

wszelki wypadek odpowiadając w tym samym języku:

– To mogłoby zaszkodzić Małej – jego troska miała nieco bardziej ojcowski wymiar niż

troska Libańczyka – dla właściciela

TVM

1 Mała była przecież przede wszystkim przyszłą

gwiazdą, dla jej agenta pozostawała zaginionym dzieckiem.

– I właśnie dlatego trzeba być sprytnym – powiedział Tafik – podczas przekazywania

pieniędzy producentka powinna tak się zachowywać, żeby facet nabrał przekonania, że jest

mu przychylna. Wtedy zrobi się nieostrożny, wiadomo, i snajper będzie mógł zakończyć

sprawę.

– Wystrzeli prosto w głowę pełnopłaszczowy pocisk z winchestera siedem przecinek

sześćdziesiąt dwa milimetry?! – krzyknął Arie Brausen. – Ale w tym kraju zyskałoby się

większy rozgłos, gdyby już nie było kolejnych trupów, prawda?

To nie było proste pytanie, Libańczyk wyjął notebook i połączył się z internetem, lepiej

było mu nie przeszkadzać. Brausen więc też się zasłonił milczeniem, wyjrzał przez okno i

zobaczył płatki śniegu, swobodnie wirujące przed niemal niekończącą się ścianą

brzozowego lasu, a jego myśli powędrowały ku jedynemu człowiekowi, którego cenił

jeszcze bardziej od jednookiego pułkownika Mosche Dayana, ku Billy’emu Wilderowi –

on z pewnością dążyłby do zakończenia tej historii bez rozlewu krwi.

background image

9

Niebo nad zagajnikiem co rusz nieoczekiwanie się otwierało, na czarnej przestrzeni widać

było kropki, a od czasu do czasu jakby znieruchomiałe światła samolotu – dwie kolejne

kropki – razem z pozostałymi tworzyły ulotny gwiazdozbiór. Hoederer siedział

przechylony, czoło oparł o przednią szybę, dłonie przy skroniach przypominały klapki na

oczy. Prószył lekki śnieg. Nawet kiedy się przejaśniało, z nieba leciały ostatnie, czy może

znowu pierwsze płatki śniegu, trudno powiedzieć; opadały tak spokojnie, jakby ktoś po

kolei wypuszczał je z dłoni, może to ta sama dłoń, która pociąga za sznurki: odbiła kulę,

żeby ktoś umarł, sprawiła, że nagle, zanim skończył ze sobą, pojawił się samochód,

podesłała mu dziecko.

Ile ma lat, usłyszał, bardziej niż pytanie przestraszył go koniec ciszy; opadł na fotel i

spojrzał w bok. Mała nakryła się końską czy psią derką aż po samą brodę, stopy ciągle

miała przykryte kurtką.

– Trzy razy tyle, co mój kot, plus pięć – powiedział. – A teraz policz.

Na co ona: – Czy ta kotka naprawdę ma osiemnaście lat? Bo gdyby była człowiekiem,

miałaby ponad setkę.

– Ona jest jednak zwierzęciem – chciał naciągnąć sobie kawałek derki na prawą nogę,

ale właścicielka derki wcześnie dostrzegła jego zamiary i trzymała ją mocno.

– Pięćdziesiąt dziewięć – powiedziała.

– Niestety zgadza się – odparł. A skoro nie podzielili się derką, czy nie mogliby się

podzielić czekoladą?

Mała nie odezwała się, Hoederer rozcierał sobie zimne kolana. W środku było jeszcze

osiem stopni, na zewnątrz minus czternaście; bez ogrzewania samochód szybko się

wychłodził. Usłyszał jakiś szelest z boku, potem poczuł słodki zapach. Nie padło ani jedno

słowo, jeszcze raz coś krótko zaszeleściło i znowu zapadła cisza. Słyszał powietrze

wylatujące z własnego nosa, a kiedy wstrzymał oddech, Mała westchnęła tak głośno, jakby

chciała wyrazić tym samym swoje prawo do życia.

– Dlaczego „niestety zgadza się”? – Pytanie dotarło do niego jednocześnie z ręką, która

podawała czekoladę. Skoro i tak chce umrzeć, jego wiek powinien mu być obojętny.

– Bo jest mi obojętny.

background image

– Ale powiedział pan „niestety”. „Niestety zgadza się”.

Hoederer ułamał kawałek czekolady i włożył go sobie do ust.

– Niestety jesteś tylko sprytna i nie wiesz, o co chodzi – powiedział. – Więc się zamknij.

– Nie mówi się z pełnymi ustami – szepnęła w stronę psa.

Hoederer zaczął ją przedrzeźniać i wyszeptał do swojego kolana:

– Najpierw pogryź, potem mów, capisci? – Przełknął czekoladę i spojrzał na zegarek. –

Za cztery godziny będzie po wszystkim.

– Nie chce pan do Wenecji? – Teraz ona wzięła sobie trochę czekolady, podłużny kawał,

resztę położyła na konsoli. – Co znaczy „po wszystkim”? – zapytała, a on ułamał jeszcze

kawałek.

– To znaczy, że nie dojdę nawet do następnej ulicy. Chyba że będziesz mi towarzyszyć.

– Do Wenecji?

– Diabli wiedzą – powiedział. – Śpij już.

*

Spać, ale jak to zrobić? Owinęła się w derkę, pocierając przy tym o oparcie fotela

swędzące od jakiegoś czasu plecy. Swędziały w miejscu, do którego mógłby sięgnąć chyba

tylko fakir. Czerwony punkt u nasady włosów też szczypał, najchętniej by się go pozbyła,

ale miała za krótkie paznokcie. Potarła więc tylko czoło, plecy nadal swędziały.

Zazdrościła swojemu śpiącemu psu; zazdrościła każdemu, kto gdzieś spał, nie siedział w

zimnie i nie rozmyślał, czy nazajutrz rano nie będzie już martwy, o ile w ogóle można być

martwym. Po prostu przestaje się istnieć, czy też przestaje istnieć następny poranek,

istnieje jedynie dla tych, którzy jeszcze żyją, a martwi nie mają z tym nic wspólnego. Ale

nawet i to się nie zgadza – martwi są przecież martwi tylko z punktu widzenia żywych i

tyle. Po prostu wszystko się wtedy kończy, może jeśli on ją też zastrzeli, skończy się już za

cztery godziny. Jak tu więc zasnąć, już nawet by nie potrafiła. Co pozostało? Nic, nawet z

rozmowy nici – mężczyzna na miejscu pana Weissa, jej porywacz, który zastrzelił dwoje

ludzi i właściwie był nauczycielem, i mówił po włosku, i podobno potrafił śpiewać, chyba

spał. Broda opadła mu na piersi, jedna ręka tkwiła pod kurtką, na broni, gdzież by indziej.

A zatem nie będzie rozmowy, iPod leżał w kieszeni kurtki, ale na kurtce spał Lorca.

Czasem wszystko wali się człowiekowi na głowę i nuda zabija, jak wtedy, kiedy przez

background image

sześć tygodni byli w domku letniskowym i codziennie wydarzało się to samo, to znaczy nic.

I kiedy do tego jeszcze się rozpadało, jezioro zniknęło, rodzice zajmowali się tylko

czytaniem gazet, przewracanie kartek już wydawało się hałasem, a brat cały dzień spędzał

w pokoju telewizyjnym na oglądaniu Tour de France, marzyła o tym, żeby umrzeć,

przynajmniej na resztę wakacji. Giacomo Hoederer natomiast chciał umrzeć na zawsze,

a to oczywiście coś zupełnie innego. To było najgorsze ze wszystkiego: zniknąć ze świata,

jak pan Weiss, i nawet nie wiedzieć, że się już zniknęło. Znowu potarła plecy o fotel,

potem próbowała się podrapać, włożyła rękę pod bluzę. Wyciągała palce, ale zabrakło

mniej więcej centymetra, więc plecy dalej uparcie swędziały.

– Ej – usłyszała nagle od strony kierowcy – nie możesz zasnąć? W takim razie

posłuchajmy muzyki, tu przecież jest wszystko. A może wolisz coś innego? Powiedz, co

chcesz.

– Nic. – Dalej próbowała się podrapać, na próżno. W żadnym wypadku nie będzie teraz

słuchać tych starych rzeczy pana Weissa, choć przecież lubiła ich słuchać nocami na

autostradach. Ale teraz to byłoby tak, jakby okradali zwłoki.

– A więc nic – powiedział jej porywacz – szkoda. No, to może chociaż sobie zapalę – i

już wyciągał papierosy, też ukradzione – czy próbowałaś już kiedyś palić?

– Nie.

– Nie? – Potrząsnął paczką, z otworu wysunął się centymetr papierosa, resztę wyciągnął

ustami. – Będzie ci bardzo przeszkadzało, jeśli zapalę, muszę wyjść? – Powiedział to już z

papierosem w ustach, odpowiedziała tylko „tak”, na co on cicho „nie”. – Jeśli tu już nawet

muzyki nie można słuchać – otworzył wieczko zapalniczki – wiesz, kiedyś chciałem zostać

piosenkarzem, kimś w rodzaju Jerry’ego Lewisa. Mało brakowało.

– A czego brakowało?

– Zaledwie szczęścia – przymknął oczy i zaśmiał się tym swoim zduszonym śmiechem,

wykorzystała te chwile, żeby znowu potrzeć plecy o fotel. Swędzenie stało się nie do

zniesienia, w domu wystarczyło tylko jedno słowo, „drapać”, i już, nawet przy jedzeniu,

nadciągała z pomocą ręka ojca, najlepsze, co miał, i po dwóch, trzech poleceniach: niżej,

na lewo, trochę wyżej, jego dłoń znajdowała właściwe miejsce i drapała diabelnie dobrze

– tak to nazywali. Czy ona dobrze się czuje, czy mógłby jej jakoś pomóc – zapytał między

kolejnymi sapnięciami, w jego oczach nie było nawet śladu śmiechu, wprost przeciwnie –

patrzył tak, jakby była chora. Papierosa trzymał w palcach, ale tuż przy ustach, odwróciła

background image

się w stronę okna, oparła czoło o szybę. Leciały jeszcze pojedyncze płatki, wszystko

spowijał błyszczący półmrok.

Jaśniejsze wydawały się Małej tylko pagórki pomiędzy karłowatymi drzewami, kule z

waty, na jednej z takich kul, niedaleko lasu, poruszyło się coś szarego i wysokiego i zaraz

zniknęło. Serce jej zabiło, jak podczas jazdy konno, kiedy szykowała się do skoku, każdy

dźwięk docierał wtedy do uszu z podwójną siłą, podobnie jak wtedy, gdy leżała w

gorączce przy zasuniętych zasłonach, zasypana zmiętymi chusteczkami higienicznymi.

Zapalniczka pstryknęła, tym razem dwukrotnie, potem usłyszała dźwięk włączanej komórki

– powitalny dzwonek niemal sprawiał jej ból. Wpisał numer

PIN

, zapamiętał.

– Masz szczęście, że masz szczęście – wymamrotał; i znowu pstryknięcie, czekała tylko

na dym, palec trzymała na przycisku opuszczającym szybę. Tak, oczywiście, miała

szczęście, tylko na moment coś je przerwało. Ma szczęście z takimi oczami, każdy je lubi,

no i ten nos, ogólnie się podoba, i zęby też, rok noszenia aparatu i gotowe, i nawet z

rodzicami ma szczęście, chociaż są już starzy, ale za to nie palą i chodzą na badania

kontrolne.

– Czy pan ma raka?

– Raka, dlaczego pytasz?

– Tak sobie – opuściła szybę, pies natychmiast się obudził – bo nie ma pan szczęścia.

Albo człowiek ma szczęście, albo raka, zgadza się? – W ostatniej chwili postawiła nad

kropką zawijas, pytanie jest lepsze niż stwierdzenie, jak mówi jej matka, ale odpowiedzi

nie było. Usłyszała tylko popiskiwanie komórki i nagraną również przez pana Weissa

melodyjkę z poczty głosowej. Odwróciła się.

– Return To Sender, tak? – Hoederer zapalił papierosa, z nosa prostymi smugami

wypuszczał dym. – Każdy ma swojego raka – wyszeptał.

– Ale nie ja, ja przecież mam szczęście – wskazała na kulę waty, pagórek przed

brzozami, których długie oblodzone gałęzie wyglądały jak potargane siwe włosy staruchy.

– Przed chwilą stał tam wilk. Ale już uciekł.

– Uciekł pod warunkiem, że w ogóle tam był.

– To niech pan sprawdzi, potem sobie pan zapali!

– Podnosisz głos? – Jeszcze raz zaciągnął się dymem, dłoń trzymał tuż przy ustach.

Chciała krzyknąć, ale z gardła wydobył się tylko jakiś dźwięk, zduszony jak jego śmiech,

towarzyszył mu skowyt dobijającego się do okna Lorki, ledwo go utrzymała. Dalej

background image

wszystko potoczyło się samo, ręka jej nie słuchała, pięść uderzyła w żarzący się papieros i

złamała go na pół.

– Teraz mam tylko trzy – powiedział jej palący porywacz z papierosami pana Weissa. –

Trzy papierosy i pięć kul.

Znowu szeptał albo bawił się w tłumik i dalej palił tę żarzącą się część, tymczasem

Mała wsadziła sobie w usta poparzoną dłoń i po raz pierwszy w życiu chciała być martwa,

po prostu martwa. Aż do chwili, kiedy podał jej telefon.

– Posłuchajmy tych wiadomości, to pozwoli zmienić temat.

Była tylko jedna wiadomość, od Hain. Pieniądze na okup już są, cztery miliony. Jej

rodzice i brat dotarli na plan zdjęciowy. Jest też to dwuosobowe auto do przewozu

pieniędzy, stare porsche reżysera. Na chwilę przerwała – to był Ben Meier, zatroskany o

swój samochód – po czym znowu zaczęła mówić o rodzicach: razem z nimi zadba o to,

żeby policja trzymała się z daleka, a kiedy to załatwią, razem z prokuratorem przywiozą

okup.

– A teraz – powiedziała na koniec władczym tonem – jeszcze krótki komunikat dla pana

Hoederera, człowieka, który chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, że porwał boską istotę! –

krzyknęła i wtedy człowiek Hoederer wyłączył telefon.

– Cały czas te przeklęte sztuczki: my słuchamy długiej wiadomości, a oni nas

namierzają. Boli cię jeszcze?

Bolało, i to jak. Podniósł jej dłoń i podmuchał poparzone miejsce.

– Ból, który przychodzi z zewnątrz, mija – powiedział między kolejnymi dmuchnięciami.

– Ale to, co w środku, nie goi się tak łatwo.

– Chodzi o pana?

– Ogólnie.

– Dlatego chce pan umrzeć?

– Tak. – Oddał jej telefon i otworzył drzwi. – Idę jeszcze zapalić.

*

Zimno przenikało już wszystko – w okamgnieniu skórzaną kurtkę, stary sweter,

wypróbowany już w starciu z gazem łzawiącym, flanelową koszulę w kratkę, ostatni

prezent od żony, rzucony w urodziny: „Masz”.

background image

Hoederer nie mógł zapalić papierosa, tak drżały i jego ręce, i płomień. Dopiero kiedy

pojawił się żar, oddalił się od samochodu. Dłoń trzymał przy ustach, brnął przez śnieg,

błyszcząca biel co chwila zapadała się pod jego ciężarem. Doczłapał do pierwszych

niskich sosen, usiadł na śniegu i osłonięty od wiatru, zaciągnął się dymem. Wpatrywał się

w żar, rozbłyskujący, to znów przygasający, zachowujący siły aż do kolejnego wdechu, dym

w tym czasie leciał znaną sobie drogą, mijał język, podniebienie i gardło, docierał do płuc

i wracał nieco zmienioną trasą przez zatoki przynosowe, nos i inne drobniejsze

odgałęzienia w głowie. Drżenie ustało, zamknął oczy, palił i pozwalał dymowi rozpływać

się w sobie, tak jak się pozwala na to zmęczeniu, aż żar dosięgnął palców i nadeszła

chwila rozstania, także z tym papierosem, tyle że on raczej wolałby się oparzyć. Zaciągnął

się jeszcze raz, to nie wystarczyło, zaciągnął się po raz ostatni, już z żarem, jakby wypalał

własne palce albo samego siebie. W tej samej chwili usłyszał swoje nazwisko, „Panie

Hoederer!” – wołanie przy tej temperaturze było śmiałym wyczynem. Mała szła w jego

stronę, bez kurtki, bez psa.

– Co się stało? – Wyrzucił niedopałek i potarł palce śniegiem. Wstał, podszedł bliżej.

Myślałaś, że zwiałem? Dokąd?

– Na przykład nad jezioro. Do nory.

– To może od razu do wilczycy? – Wpadł w śnieg po kolana, nabrał trochę białego

puchu i nałożył go sobie na twarz. – Nie myl mnie ze swoim psem – powiedział przez

palce. – Ale później, już z pieniędzmi, moglibyśmy pójść tam razem.

– A potem?

Hoederer opuścił ręce, zobaczył wzrok pełen nadziei na „potem”, które tak jak ten las

spowijała ciemność, i w drodze do samochodu po prostu zaczął opowiadać, że mogliby się

ślizgać po zamarzniętym jeziorze, mogliby się schować w norze i policzyć tam pieniądze,

mogliby poszukać wilczycy albo pouczyć się matmy.

Opowiadał, dopóki nie usiedli obok siebie w samochodzie, oglądając swoje małe

poparzenia. Tak jakby to, co nastąpi, miało jakiś porządek, tego chcą dzieci, uczył się o

tym, studiując swoje fakultety: dzieci chcą powtarzalności, ale jednocześnie chcą, żeby

przydarzało im się coś nowego, to coś jednak nie może być obce. Dla dzieci trzeba być

poważnym klaunem i może dlatego był bezdzietny. Trzy razy miał szansę, trzy razy

powiedział nie, najpierw Karin, z konieczności, potem dwukrotnie Ingrid, kiedy już takiej

konieczności nie było. Lekarz załatwił sprawę, on w tym czasie siedział w dworcowym

background image

kinie, kiedyś takie były.

– Pan tylko tak mówi – powiedziała nagle Mała. – Przecież pan nie wie, jak to się

wszystko dalej potoczy!

– A kto tu mówi o wiedzy? – Hoederer włączył silnik. – Najpierw zrobimy tu trochę

cieplej, tak to się na razie toczy. Jeszcze boli? – Wskazał dłoń Małej, schowała ją.

– A pana? – Pochyliła się w jego stronę razem z psią czy końską derką, poruszył

poparzonymi palcami.

– A więc zauważyłaś – powiedział, na co ona, wydając z siebie znużone sapnięcie:

– No pewnie, przecież nie jest pan aktorem.

– Dzięki Bogu – odpowiedział, wyciągając rękę w stronę derki, żeby jej kawałkiem

przykryć sobie nogę. – A ty kogo teraz grasz, zainteresowaną, zatroskaną? Kim ty w ogóle

jesteś?

– Ja to ja – dwukrotnie uderzyła zdrową dłonią swoje imię wydrukowane powyżej

piersi. – A pan? Pan jest kimś, kto mnie porwał! – krzyknęła. – Komu pozostało już tylko

więzienie. Albo ten przeklęty pistolet!

– A co z moimi dobrymi dniami?

Mała spojrzała na niego, bolącą dłoń trzymała przy ustach. To nie było spojrzenie, to

nawet nie była ciekawość, to było po prostu funkcjonowanie niezwykle pięknych oczu, jak

u jakiegoś stworzenia w zoo, które nie wie, na kogo patrzy, bo zna tylko inne zwierzęta, ale

nie zna ludzi, mimo że ciągle się pojawiają.

– Możemy się podzielić derką – powiedziała i naciągnęła swoją część na głowę.

background image

10

Porsche Bena Meiera było klasycznym modelem 911

S

Targa, z prychającym 2,4-litrowym

silnikiem i pięciobiegową skrzynią. Meier zgodził się pożyczyć samochód pod warunkiem,

że to on będzie reżyserował film o porwaniu, na co Hain przystała – właściwie mógłby

zacząć już tej nocy i nakręcić jej wejście.

Siedziała więc w leciwej tardze i walczyła ze sprzęgłem, a prokurator w tym czasie

wpatrywał się w odbiornik

GPS

, udostępniony im przez policję, po tym jak telefon Małej

został zlokalizowany na obszarze wielkości zaledwie trzydziestu metrów kwadratowych.

Aparat zawierał mapy wszystkich lasów i jezior między stolicą a sąsiednim krajem i od

razu pokazywał leśne drogi wiodące do wybranego miejsca (zawierał też nadajnik, dzięki

któremu mógł za nimi podążać oddział komandosów w specjalnym pojeździe z napędem na

cztery koła i wspomaganiem kierownicy, podczas gdy stare porsche na zaśnieżonych

drogach potrzebowało całego kierowcy). Ale dla Hain walka z wczorajszą techniką

stanowiła przyjemność; w planowanym filmie to będzie zresztą idealny element

przyciągający mężczyzn. Już niemal widziała tę nocną scenę z autem, brakowało tylko

dialogu, toteż zapytała pasażera, czym się zajmuje po pracy; prokurator, zajęty

GPS

-em i

telefonem, od razu zaczął mówić o triatlonie.

Trenuje pięć razy w tygodniu – pływa, jeździ na rowerze i biega.

– A w dwa pozostałe wieczory?

– W soboty gram w doppelkopf, w niedziele oglądam telewizję.

Na co Hain przy zgrzycie ze skrzyni biegów: co to jest telewizja, to ona wie, ale

doppelkopf, to też jakiś sport? I od tego ukrytego, samego w sobie nieszkodliwego pytania

zaczął się dialog, nastąpiło niezwykle dobre objaśnienie bardzo skomplikowanej gry w

karty, co z kolei wywołało niezwykłą prośbę: czy on mógłby to wszystko spisać na

potrzeby scenariusza, ta historia będzie przecież kręcona w przyszłą zimę,

prawdopodobnie ukażą się dwie części. Prokurator natychmiast się tym zainteresował, ale

ze swej strony miałby prośbę, właściwie propozycję: czy ewentualnie mógłby w tym filmie

zagrać, najlepiej samego siebie. Producentka zahamowała tak gwałtownie, że z tyłu dwie

walizki z pieniędzmi poleciały na siedzenia; porsche wykonało półobrót, uderzyło w jakiś

background image

konar i stanęło.

Dlaczego nie? Ale musiałby tego faceta rozłożyć na łopatki, to była druga część jej planu

– oznajmiła prokuratorowi już z jedną nogą w śniegu. Potem wysiadła i obejrzała szkody.

Wybite światło wsteczne i rysy na błotniku, czyli Meier będzie reżyserem. Wsiadła do

auta, szukała biegu wstecznego, tymczasem prokurator wpatrywał się w ekran swojego

telefonu.

Otrzymał wiadomość z pojazdu jadącego za nimi, w którym chyba rozważano inne

rozwiązania: „Przekazanie pieniędzy tylko po okej, proszę o potwierdzenie”. Zacisnął dłoń

na komórce i zwrócił się do Hain, właśnie kierującej porsche na właściwy tor. Jako

przedstawiciel trzeciej niezawisłej władzy on nie ma prawa do bezpośrednich interwencji,

klauzula ogólna odnosi się do egzekutywy.

Tylko bez tego prawniczego gadania – Hain nacisnęła sprzęgło i wrzuciła drugi bieg –

nie po pięćdziesięciu piątkowych kryminałach. Tu chodzi o stan wyższej konieczności,

kiedy występuje dostatecznie duże prawdopodobieństwo odniesienia szkody przez niego

samego albo przez zakładniczkę.

– A jeśli nie będzie dostatecznie duże?

– Będzie, spokojna głowa – puściła sprzęgło i nacisnęła pedał gazu, prokurator wysłał

potwierdzenie, a stare 911

S

pomknęło przez noc.

*

W dalszym ciągu chce się zastrzelić, tak? Ciche, wyraźnie skierowane ku kierowcy

pytanie wydostało się nagle spod derki, czy też osobistego namiotu. Hoederer naciągnął

kawałek przytulności na prawą nogę, nogę, która ostatnio ciągle była zimna i coraz częściej

odmawiała współpracy przy wchodzeniu po schodach. A dlaczego miałby nie chcieć?

Lepsza śmierć niż więzienie – poprawił derkę, mówił do ciepłego powietrza, wylatującego

gdzieś z dołu. Poza tym należy pamiętać, że każde życie źle się kończy.

– U mojego dziadka było okej.

– On ci to powiedział?

– Nie, pastor. Na pogrzebie.

Hoederer znowu przykrył nogę.

– No, dalej, co jeszcze chcesz?

background image

– Co chcę? Tortellini alla panna! – Jego zakładniczka wysunęła głowę, chwilę później

pokazała się głowa psa – idylla, której lepiej się dokładnie nie przyglądać.

– Co za pech – powiedział – tego właśnie nie mamy. Ale możesz to sobie wyobrazić. I

mów mi w końcu po imieniu. Byłoby łatwiej.

– Tak, ale tylko panu! – Mała zrzuciła derkę, opuściła osłonę przeciwsłoneczną i

spojrzała w podświetlane lusterko. Nie tak dawno powiedziała tak w jakiejś komedii,

grała tam córkę rozwiedzionej kobiety, za którą lata nowy facet. Proponuje on córce

przejście na ty – że niby wtedy będzie łatwiej. „Tak, ale tylko panu!” Miała potargane

włosy, które uczesała palcami, lekko przekrzywioną głowę i koniuszek języka między

zębami.

– Śmiejesz się ze mnie?

Patrzyła na niego z taką uwagą, że nie mógł zamknąć oczu. Z idylli, dziecka i psa zrobiła

się dziewczyna przed lustrem. Uśmiechała się do siebie, rozbawiły ją własne włosy albo

jego dziwne pomysły, żeby mówić mu po imieniu i wyobrażać sobie tortellini. Na myśl o

tym mogła tylko nienaturalnie zmarszczyć czoło – zrobiła to wyłącznie dla siebie – i nagle

poczuł zazdrość o to życie rozgrywające się na jego oczach, życie, które wydawało się tak

blisko, na wyciągnięcie ręki, kiedy wdychała i wydychała powietrze, a jednak było

nieosiągalne.

– Co to ma być, dla kogo się czeszesz?

– Nie wiadomo

– Czyli dla siebie.

– Dla kogoś, kto się niedługo zastrzeli, raczej nie – powiedziała z opaską do włosów w

ustach. Przysunęła twarz blisko lusterka, dwa palce z krótkimi paznokciami znalazły się

przy małym czerwonym wzniesieniu na czole. – A kiedy dokładnie? – zapytała.

– Kiedy zjawi się tu policja. – Hoederer popukał palcem w czoło: – Lepiej skończ to

drapanie.

– Przeszkadza mi, poza tym takie rzeczy widać w telewizji, kiedy kamera najeżdża na

twarz – roztarła na czole trochę śliny, potem odwróciła się w stronę okna, nachuchała na

szybę i napisała na niej swoje imię.

– Może z telewizją też skończysz.

– A potem? – Wyjęła opaskę z ust i założyła ją na włosy.

– Przeżyjesz dobre dni – odparł Hoederer.

background image

Dobre dni, tak jak on? Opadła na siedzenie.

– A na koniec też się zastrzelę.

– Tylko jeśli miałabyś takie życie jak ja. Ale tak się nie stanie. Ty masz szczęście.

– Jakie szczęście?

– Że nie siedzisz w mojej skórze.

– Jak? – Znowu przykryła głowę swoją częścią derki. – To niemożliwe.

– Ależ możliwe – powiedział Hoederer. Można by sobie tylko zadać pytanie, dlaczego

ona nie urodziła się jako dziecko jego rodziców, a on jako dziecko jej rodziców. Cóż stoi

na przeszkodzie – nic.

*

Już sobie zadawała podobne pytanie, ostatni raz podczas świąt na Karaibach, w drodze z

lotniska do hotelu, kiedy rozklekotana taksówka zatrzymała się na skrzyżowaniu i ze

wszystkich stron nadbiegły dzieci w łachmanach, wyciągały ręce, a jej brat, nie zważając

na temperaturę w aucie, z obawy przed bakteriami od razu zamknął okno. Ale i parę dni

wcześniej, podczas przedświątecznych zakupów w mieście, kiedy pojawiła się w centrum

handlowym w czapeczce z daszkiem i okularach przeciwsłonecznych, żeby nikt jej nie

rozpoznał. Przed wejściem dziewczynki w ludowych strojach odstawiały jakieś jarmarczne

tańce i robiły to samo, kiedy wsiadała do taksówki z torbami z Esprit i Douglasa. W

głowie dźwięczało jej pytanie, dlaczego nie jest jedną z tych dziewczyn, które jak

marionetki podskakują przed sklepem, żeby dostać parę monet, albo w drugą stronę:

dlaczego któraś z nich nie prowadzi jej życia i za godzinę dawania autografów w centrum

handlowym nie dostaje trzech tysięcy euro plus

VAT

.

– Śpisz? – usłyszała z boku cichy głos, wyrzuciła z siebie dźwięk, też cichy, który miał

znaczyć „nie”. – Plecy jeszcze swędzą?

– Plecy, jak to? – powiedziała spod derki, tam łatwiej plotło się głupstwa niż nad derką,

nawet jeśli swędzenie już niemal ustało. – Wszystko w porządku, bez problemu! –

krzyknęła, patrząc już znad brzegu derki; paliła się lampka do czytania, jej porywacz miał

na nosie okulary, w dłoni trzymał kartkę. – Co to jest?

– Pierwszy list od mojej żony, wyjąłem go dzisiaj rano z pudełka i schowałem. Żeby

mnie znaleziono z dziurą w głowie i z tym listem, bez dziury. Chcesz posłuchać? Nie jest

background image

długi.

Wysunęła całą głowę spod derki, co najwidoczniej znaczyło „tak”, bo zaczął czytać,

szybko i bez intonacji, jak ludzie w tych filmach wyświetlanych tylko na festiwalach.

Chodziło o jakąś pierwszą noc, o pragnienie, żeby było więcej takich nocy, tak dużo, jak to

tylko możliwe, kiedyś, tak po prostu, pojawią się dzieci, tylko nie wolno w to wątpić,

ciche wątpliwości są najskuteczniejszą formą antykoncepcji, również w miłości, Ingrid. I

jeszcze

PS

, okulary nie były potrzebne, znał to na pamięć. „Jesteś słodki, ale ogól się!”

– Tak napisała! – krzyknął. – Miałem dwadzieścia osiem lat, a wtedy goliły się tylko

świnie.

– Jakie świnie?

– Gliniarze, dorobkiewicze, prominenci, coś w tym rodzaju – złożył list i schował go

pod kurtką, potem się pochylił, żeby obejrzeć podpis na szybie. On też kiedyś stale ćwiczył

podpisywanie się. – Ale z Giacomo kiepsko szło – powiedział. – Malu jest dużo lepsze.

Albo Garbo, spróbuj.

– Dlaczego?

– A dlaczego nie? – Jej porywacz nieco się odwrócił i oparł kolano o konsolę, kolano,

które trzymał w cieple, następnie przeliterował nazwisko, a Mała napisała je jednym

pociągnięciem, z ogromnym G i otwartym O, i zaraz chciała oba podpisy zetrzeć, ale on

przytrzymał jej rękę: – Nie trzeba od razu wymazywać wszystkiego, co jest napisane.

Chyba że ci to przeszkadza? – Wyłączył światło. – Ten list ma trzydzieści lat.

– Pana pech.

– Nie, moje szczęście. Byłem wtedy zakochany i wszystko, co musiałem przewieźć z

jednej części miasta do drugiej, to były pudła z książkami i kilka nic nieznaczących ubrań –

rozpiął kurtkę – takich jak ten sweter.

– Jest dwa razy starszy ode mnie?

– Ponad dwa razy.

– I tak właśnie wygląda.

– Tylko dla ciebie. Poza tym nie ma na nim mojego imienia, to byłoby śmieszne, zresztą

Giacomo jest za długie, a ja przecież nie mam biustu, przy podpisywaniu się stawiam

najwyżej G. Żeby umieć podpisywać się tak jak ty, trzeba wierzyć w siebie i w życie. Tak

naprawdę, nawet jeśli piszę G kropka Hoederer, to i tak stawiam trzy krzyżyki. Wiesz,

gdzie? Na tych formularzach, które każe mi wypełniać państwo, chcąc się dowiedzieć, czy

background image

przypadkiem nie wiedzie mi się za dobrze, to są trzy krzyżyki przegranego. Ale mimo tych

wszystkich podpisanych formularzy zostało mi jeszcze parę marek – wybacz, że mówię

marki – na filmy, w których tacy jak ja wygrywają. Jeśli masz szczęście, puszczają te filmy

w niektóre niedzielne popołudnia i ludzie mojego pokroju siedzą sami w rzędzie przed

Komediantami, przed tańczącym Zorbą, przed Miss Kubelik w nowojorskiej windzie,

uśmiechającą się do C. C. Baxtera, albo przed fałszywym Hitlerem w warszawskiej

garderobie teatralnej z prawdziwym obozem koncentracyjnym – Ehrhardem. W tych

filmach zawsze ktoś umiera, ale i tak dają taką energię, że za każdym razem chce mi się

krzyczeć – nie przesłyszałaś się – ze szczęścia albo z radości, nie wiem, więc jestem

bardzo zadowolony z samotnego siedzenia w rzędzie. Nawiasem mówiąc, z tą energią to

jest tak, jak z twoim podpisywaniem się na szybie – mówisz: halo, ja żyję, aż włączają

światło i wszystko się kończy, człowiek wychodzi bocznymi drzwiami na ulicę i z początku

ledwo ją rozpoznaje. Widzi tylko jasność i ma poczucie, że nie należy do tego jasnego

świata. Wychodzisz z ciemnej, ale dobrej jaskini, dlaczego więc nie zostać w niej na

zawsze? – Wyjął broń spod kurtki i oczyścił lufę z paprochów.

– Teraz się pan zastrzeli?

– Tak. Jeśli w końcu nie zaczniesz mi mówić ty.

To zabrzmiało bardzo poważnie, nie wyglądało na żart, w ogóle w jej porywaczu nie

było nic śmiesznego, nawet sposób, w jaki czyścił broń, pomiędzy oczami tworzyły mu się

wtedy dwie bruzdy. Znowu naciągnęła derkę na głowę, też znalazła się w jaskini, na

stopach czuła zwierzęce ciepło Lorki, jego spokojny, obojętny oddech, a jej serce zaczęło

mocno bić. W każdej chwili oczekiwała strzału, mając jednocześnie nadzieję, że padnie

jakieś słowo, przy tym hałasie pod bluzą wystarczyłoby tylko jedno. Ale mocne bicie serca

słyszy się, przykładając ucho do czyjejś piersi – kiedy nieco uniesie się głowę, przestaje

się słyszeć ten najbardziej niezwykły ze wszystkich ludzkich odgłosów, jak nazwał to bicie

jej dziadek, kiedy przy jego piersi już prawie nic nie było słychać.

*

– Gdybym miała naprawdę się podpisać – powiedziała nagle spod derki – też nie byłoby

tak łatwo, musiałabym napisać Marie-Luise, a nie Malu. Imieniem Malu podpisuję się

tylko, dając autografy, potrafię to robić nawet po ciemku. Dużo osób mówi przecież, że tak

background image

właśnie wyglądam, malupodobnie, wprawdzie jestem nieduża, ale nie tylko, wręcz

przeciwnie, mam w sobie to coś. Jedyną osobą, która mnie ostrzegała przed tym imieniem,

był pan Weiss, ale on ostrzegał mnie przed wieloma rzeczami. Mówił też: jedz więcej i nie

graj w komediach. Komedie to gówno, wszyscy tylko się obijają na planie, a reżyser

objaśnia dowcipy. Poza tym do komedii trzeba przytyć, ale nie za dużo; gdybym ważyła

ponad czterdzieści kilo, byłoby po mnie, chyba że urosłabym dziesięć centymetrów. Tyle że

wtedy nie byłabym już Mała, ale nie byłabym też Duża. Myślę, że byłabym trochę za gruba

i za niska, żeby zostać modelką czy kimś takim. Pan Weiss często mówił: śpiewaj, ucz się

śpiewu. Ale pan Carlé, z którym mamy muzykę, uważa, że powinnam dać sobie spokój. Nie

lubi mnie, bo jestem sławna, a on sam chciałby być sławny. Większość ludzi w szkole

zachowuje się tak, jakby mnie lubiła, pani Struwe-Görz mówi do mnie nawet Malu. I to na

lekcji. A pan Zöllke zawsze każe mi czytać na głos, nawet zdania z gramatyki: „Będę

uczona przez Gerda Zöllke, czas przyszły, strona bierna”, i robi mi przy tym zdjęcia swoją

komórką. Ale i tak wszyscy gadają za moimi plecami. Pan Carlé mówi, że jestem szurnięta

i mam za krótkie nogi. Tak naprawdę to ładne mam tylko rzęsy, no i potrafię podnosić lewą

brew. Tak powiedziała za moimi plecami Clea przy klasie, wtedy jeszcze się

przyjaźniłyśmy – umiem zrezygnować z kogoś takiego, są jeszcze inni ludzie. Znam ich

przecież teraz mnóstwo, na przykład Robbie’ego Williamsa, występowaliśmy razem w

pewnym show, albo prezydenta, poznałam go w zamku. Podczas swoich ostatnich urodzin

byłam chora, to znaczy byłam zdrowa, ale leżałam dwa dni w łóżku. Nie chciałam

świętować, bo wszyscy gadają same bzdury; poza tym może mam sto przyjaciółek, a może

nie mam żadnej. No więc, byłam chora, miałam gorączkę, nie mogłam nic jeść i schudłam

dwa kilo. I zaraz potem przytyłam. Ale w „Kalejdoskopie” – to taki program telewizyjny,

„Kalejdoskop” – od razu pojawiłam się jako Malu, elf z podbródkiem. I następnego dnia

rano pan Zöllke przyszedł do szkoły ze zdjęciem elfa, wprawdzie nie powiedział o

podbródku, ale wszyscy o tym pomyśleli. Myślą, że jestem głupia i zarozumiała. Na

zewnątrz ładna, w środku głupia, takiego

SMS

-a przysłała mi Clea. A David, który przedtem

codziennie rano po mnie przychodził, napisał: „Gwiazda”. I jeszcze coś, coś gorszego, co

się rymuje z „gwiazda”. I wcale nie jestem ładna, tylko na zdjęciach. Przez trzy godziny

biegają koło mnie fryzjer, wizażysta, oświetleniowiec i fotograf w kombinezonie i potem

wyglądam tak, jak nikt nie wygląda, a już na pewno nie ja. Strasznie ładnie. Potem idę

gdzieś i przez godzinę rozdaję autografy, i słyszę, jak ludzie mówią: tak, ona ma tyle pracy.

background image

Granie w filmach też nie jest przyjemne, przyjemne były tylko podróże z panem Weissem na

plan i z powrotem. Cieszą co najwyżej pieniądze z filmów, samo granie – nie. Ciągle tylko

czekasz, każdy włosek musi być na swoim miejscu, a potem te same rzeczy po dziesięć

razy. A kiedy pewnego razu opowiadałam o tym w klasie, bo wszyscy chcieli, to pan

Zöllke powiedział: mówi się takie same rzeczy. A ja na to: nie, to są zawsze te same

rzeczy, wszędzie na podłodze ponaklejane taśmy, żeby nie zrobić fałszywego kroku. Przy

każdym klapsie trzeba mieć tę samą fryzurę i ciągle się powtarza te same rzeczy. Tylko

reżyser widzi jakąś różnicę i mówi: dziękuję, dublet. Potem makijaż, wszystko od nowa i

do domu. Najgorzej jest wtedy, gdy pół roku później puszczają ten film i od razu telefony:

wspaniale, Malu, świetnie, odlotowo, super, cudownie, zachwycająco – zależy, kto

dzwoni. A następnego dnia w szkole mówią: teraz podbije Amerykę, wow! Ja pytam, co

mamy zadane, a ktoś mi robi zdjęcie komórką i znowu zaczynam się źle czuć, jak w

urodziny, kiedy myślałam, że będę udawać chorą, a naprawdę byłam chora. Chora aktorka

nie może udawać, że jest chora, wcześniej też potrafiłam naśladować wszystkich, tylko nie

siebie, i od tego wszystko się zaczęło. Mam talent, tak uważał ojciec, i zawiózł mnie na

casting, byłam najlepsza w udawaniu trupa. Potem obejrzałam ten film ze sobą w roli trupa

i odezwały się pierwsze telefony, świetnie, super, odlotowo, a ja poczułam, że muszę się

rozchorować, i dostałam gorączki, moja prawdziwa niby-gorączka, trzydzieści osiem i

dwie kreski, wtedy nikt mi nie powie: poczytaj coś, ale mogę oglądać telewizję w swoim

pokoju, przy szczelnie zasuniętych zasłonach. Leżę w łóżku, kino mam w nogach, wokół

porozrzucane chusteczki, skórki od pomarańczy, tabletki do ssania, cała się pocę, obrabiam

sobie paznokcie bez nożyczek i po raz piąty oglądam Czarnego rumaka albo Zaklinacza

koni, a wieczorami Comedy Club, gdzie ludzie mają prawo być grubi i niscy, normalnie.

Potem jeszcze coś, czego właściwie nie powinnam oglądać, film z prawdziwym

Hannibalem Lecterem, o ile wie pan, o kim mówię, nie z jakimś fałszywym Hitlerem, i tak

przez trzy dni. Potem udaję zdrową i wcześnie rano idę do łazienki, mycie włosów,

suszenie, kręcenie, zęby, rzęsy i brwi, aż wyglądam tak, jak przedtem, to się nazywa

continuity, i mogę iść do szkoły. Naprawdę umie pan matmę? Halo – chyba zadałam panu

pytanie. Żyje pan, jesteś tam jeszcze? Mówię do pana ty tylko ze względu na jutro.

background image

11

Znad lasu zniknęły już ostatnie chmury – co przy takiej zimie niewiele znaczyło – dla

kogoś, kto stał między drzewami i patrzył w górę, niebo było ciemnosrebrne, jeśli można

potraktować Drogę Mleczną jak kolor. Wokół brzóz i sosen leżał śnieg, podchodząc aż pod

pnie, pokrywał każdy konar i każdą gałązkę. Wszystko dookoła spowijał migotliwy blask,

co nie ułatwiało bycia tutaj samemu ze sobą, problem polegał bowiem na tym, że taki

nocny ośnieżony las idealnie odpowiadał temu, o czym opowiadają baśnie i stare pieśni

lub co pokazują zwiastuny programów gwiazdkowych. W taką mroźną noc przydaje się nie

tylko ciepła bielizna, ale też chłodny rozsądek, bo kiedy z gałęzi bezgłośnie osypuje się

śnieg, to wydaje się, że skądś dochodzi cichy głos puzonu wygrywającego Mach hoch die

Tür, wszystko jest jak odmienione, skrada się słowo „czary”. W rzeczywistości panuje

przecież, również w tej okolicy, aura typowa dla tej pory roku.

Wełniana bielizna była częścią standardowego wyposażenia komandosów ze

specjalnego pojazdu podążającego w pewnej odległości za starym porsche. Na wełnianą

bieliznę mężczyźni nałożyli tak zwane maskałaty, odzież kamuflującą, która ma uczynić

człowieka niewidocznym w zimowych warunkach. Natomiast na lodowate powietrze

pomagała raczej maska w plamy podobne do tych na korze brzóz oraz broń, która

wprawdzie nie jest ciepła, przeciwnie, chłodnej stali lepiej nie dotykać gołą dłonią, a tym

bardziej ustami, ale ma w sobie potencjalną siłę, jak ogień, moc ogniową. Broń, nawet gdy

jest zimna, pomaga. Pomaga z zasady. Szczególnie pomocna okazała się tej nocy dla

jednego z mężczyzn z sześcioosobowego oddziału komandosów.

Siedział z tyłu pojazdu, jako jedyny nałożył już wełnianą maskę, tak jakby nie chciał, by

nawet towarzysze oglądali jego twarz. Był zamyślony, tak jak powinno być przed

prawdziwą akcją, na ramieniu broń,

PSG

-1 firmy Heckler & Koch. Rozmyślał o tym, co

potrafi, a był najlepszy w oddziale, i o tym, co go czeka: miał wycelować karabin w

odległy cel. Jako strzelec w masce na twarzy, siłą rzeczy odgrywał w swoich

wyobrażeniach główną rolę, oprócz karabinu, nawet jeśli nie myślał przy tym o sobie –

takich myśli go oduczono. Uważał się jedynie za przedłużone ramię ważącego niespełna

dziewięć

kilogramów

PSG

-1,

sześćdziesięciocentymetrowa

lufa

potrzebowała

przedłużonego ramienia mimo trójnogu, własnych trzech nóg. Magazynek zawierał pięć kul,

background image

ale musiała wystarczyć jedna, ta pierwsza, winchester trzysta osiem, kaliber siedem

sześćdziesiąt dwa – porządnie rąbie, ale nie odstrzeli głowy jak kaliber pięćdziesiąt z

trzynastokilogramowego potwora amerykańskich kolegów. Ręczył za swoje lekkie

maleństwo, odpowiadał mu chwyt pistoletowy i stopka amortyzacyjna kolby. Ręczył za

jego precyzję i za półautomatykę, za całość w cenie dziesięciu tysięcy euro, tyle samo

kosztował go używany

TDI

, antracyt z alufelgami; przez moment pomyślał jednak o sobie.

Ręczył także za celownik optyczny Hensoldt 6

×

42, zwiększający zasięg efektywnego

strzału do pięciuset metrów, chociaż przy korzystnym ukształtowaniu terenu wolałby

podejść bliżej porwanego samochodu. Na wyjście celu nie można było liczyć, a to

oznaczało strzał przez szybę, to również trenowali: strzelali w ciemnościach przez szybę

samochodu. Tyle że w takim wypadku głowa musi być blisko okna, a zakładnik nie może

się znajdować na linii strzału. Trzeba stale obserwować obie osoby, aż do przedostatniej

sekundy, dopiero ostatnią sekundę poświęca się wyłącznie celowi, miejscu między uchem

a czołem, palec spoczywa na spuście, siła spustu wynosi tutaj zaledwie jeden przecinek

pięć kilograma, to mniej niż się powszechnie spotyka. Ale też wyćwiczony palec nie

potrzebuje dużego oporu, a jego taki był, tak wyćwiczony, jak palec Wesleya Snipesa w

Blade

II

albo palce chłopaków w Counter-Strike Source, trudno było ich wyrzucić z

potoku myśli, z mózgu, który nie pochodził z fabryki Heckler & Koch.

*

– Jasne, jeszcze żyję! – Hoederer oczyścił pistolet z paprochów i z wszelkich innych

zanieczyszczeń i wycelował w stronę lasu, drugą ręką podniósł derkę. – Liczyć też umiem

– powiedział. – Od lasu dzieli nas ponad sto metrów, pocisk wystrzelony z krótkiej lufy

wykonuje lekki łuk, więc przy strzale pistolet trzeba trzymać trochę wyżej. Jeśli chcesz

trafić.

– W co trafić? – Mała wysunęła się nieco spod przykrycia, zaszeleściły włosy.

– W każdego, kto chce mnie dopaść – odpowiedział. – Ale trudno jest kogoś trafić. A

całkiem łatwo siebie. W usta.

– To niech pan to w końcu zrobi.

– Wiesz, co wtedy człowiekowi odpada? Pół głowy.

– Pana pech.

background image

Krótka i cicha odpowiedź, „Pana pech”, Hoederer wsunął broń pod siedzenie.

– Twoje życie też nie wydaje się za wesołe, jest w nim dużo zazdrości, dużo bzdur, a do

tego jeszcze dieta. – Spojrzał na nią z boku. – I raczej nie zanosi się na to, że jutro rano

pójdziesz na klasówkę z matmy – powiedział.

Od razu podniosła palec, prawie słychać było pstryknięcie, tak jakby była bardzo pewna

swego.

– Pójdę, chcę! – krzyknęła.

– Czyli lepszy poranek z matmą niż brak poranka, tak? – Opuścił osłonę

przeciwsłoneczną z lusterkiem. – Spójrz na swoje włosy. Jak u Bette Davis w Co się

zdarzyło Baby Jane.

– Nie znam – Mała udała, że ziewa, złożyła osłonę. Potem otworzyła okno, pies od razu

się ocknął, złapała go więc za kark. Wolną ręką zgarnęła z dachu trochę śniegu i włożyła

sobie do ust.

– To nie pomaga – powiedział Hoederer. – Mnie też okropnie chce się pić. Dlaczego nic

nie wzięłaś?

– Wzięłam, ale już nie ma. Pana pech.

– Nasz wspólny. Nie przejdziemy na ty?

– Chciał się pan zastrzelić, jeśli nadal będę mówiła „pan”. I nadal tak mówię, niech pan

posłucha!

– „Jesteś tam jeszcze?” Niedawno tak zapytałaś spod derki. „Jesteś tam jeszcze”.

– Jeśli tak mówisz – usłyszał nagle mamrotanie z buzi pełnej śniegu, jakby te wszystkie

kryształy wprawiły usta w ruch. Potem znowu schowała się pod derkę, Hoederer zamknął

okno, imiona na szybie zniknęły. W dłoni wystającej spod derki ciągle było trochę śniegu,

Hoederer wyjął go i włożył sobie do ust, co jednak pomogło na suche gardło, czy może na

pecha, o ile ten jeszcze mu towarzyszył.

– Która godzina? – zapytała Mała spod przykrycia.

Spojrzał na zegar na kokpicie. Zaczął się nowy dzień, czas uciekał, benzyny też było

coraz mniej.

– Jeśli chcesz wiedzieć, to nie potrwa dłużej niż trzy godziny.

Hoederer wyłączył silnik i odwrócił się w stronę pasażerki. Zastanawiał się, o czym

opowiedzieć, co byłoby dla niej może bardziej interesujące od starych filmów z Bette

Davis. Ona nie może zasnąć, nagle wystraszył się, że zostałby sam na sam z jej

background image

prawdziwym snem i tą nieprawdziwą ciszą w samochodzie, z własnym oddechem i

wzburzonym sercem, jak wtedy, kiedy usłyszał melodię z jej telefonu. I zaczął opowiadać o

wiejskiej sali, na każdym stole paliła się świeczka, na scenie występował zespół,

dziewczyny w długich sukienkach i chłopcy w ciemnych garniturach, tylko on w dżinsach

i koszuli w czarno-czerwone pasy.

– Za sceną – mówił – stały skrzynki po piwie, tworzyły mur, tańczyliśmy za nim w takt

piosenki, tej, którą lubił też pan Weiss, Runaway, i przy to end this misery śpiewaliśmy

i całowaliśmy się.

– Jednocześnie? To niemożliwe – usłyszał spod derki. Pochylił się nad miejscem, gdzie,

jak przypuszczał, znajdowała się głowa jego słuchaczki. I zaraz dodał:

– Chciałem tylko powiedzieć, że całowanie się i intensywne życie nie są dzisiejszym

wynalazkiem. Twój dziadek, kiedy był młody, całował twoją babcię i tak samo było z ich

rodzicami, którzy nie mieli samochodu, tylko konie. Całowali się – to end this misery.

– Żeby skończyć z jakim gównem? Z wiecznym pechem?

Pytania zadała wręcz uprzejmym tonem, pod derką widać było zarys nosa, tak że

Hoederer mógł teraz mówić prosto w jej twarz.

– Po pierwsze: nigdy nie mówiłem o wiecznym pechu, bo właśnie wtedy zaczął się mój

czas. Po drugie: misery znaczy nieszczęście.

– Nieszczęście, niedola, nędza, bieda. Wiem.

– Czyli angielski okej. A z czym jest problem?

– Z matmą – doleciało spod derki – cały czas z matmą, a jutro mam sprawdzian. Co to

znaczy „mój czas”? Szczęście? To, że w ubiegłym wieku tańczył pan i pił piwo?

– W sześćdziesiątym szóstym – powiedział Hoederer – to było w sześćdziesiątym

szóstym, krzyczeliśmy z radości. Mogłabyś stamtąd wyjść? – Wyciągnął z kurtki pudełko i

policzył, jakby mogło tam być więcej niż dwa papierosy, ale stanęło na dwóch. – Nie lubię

rozmawiać z derką, przynajmniej wystaw głowę! – Wyjął przedostatniego papierosa, na

razie tylko trzymał go przy ustach.

– Odpowiedź brzmi „nie”. Dlaczego krzyczeliście z radości?

– Nie rozmawiam z psimi derkami.

– To nie jest psia derka, tylko końska. Czaprak.

– Z czaprakami też nie.

– Bo nie ma pan o czym opowiadać – spod derki czy czapraka wysunęły się palce i

background image

mocno przytrzymały brzeg – krzyczy się z bólu albo ze strachu. Ja krzyczałam, kiedy ten

facet, który uciekł z zakładu, ściągnął mnie z roweru.

– Jaki facet?

– Ten ze sznurem. W Nocnym patrolu. Leci właśnie w telewizji, powtarzają wszystkie

odcinki.

– Nie znam – powiedział Hoederer. – Zagrałaś kogoś, kto krzyczy, świetnie. Wtedy, w

ubiegłym wieku, jak to określiłaś, kiedy krzyczeliśmy, to krzyczeliśmy. Na przykład w

szkole, kiedy dostawało się lanie od starszych. To się zdarzało częściej niż dzisiaj, tyle że

nikt o tym nie mówił – gówniane czasy. I wszystko się wtedy zmieniało, razem z muzyką.

– Z jaką muzyką? Z tym czymś, co pan Carlé puszcza nam na lekcjach, przykłady

początków popu, The Hippy Hippy Shake czy coś w tym rodzaju? – Podniosła nieco derkę,

na tyle, żeby Hoederer mógł wyszeptać w szczelinę:

– Tak, coś w tym rodzaju. Była wtedy taka piosenka, śpiewaliśmy ją, dzisiaj żadna

świnia już jej nie zna, Hang On Sloopy. I wtedy krzyczałem, rozumiesz, krzyczałem,

krzyczałem, krzyczałem ze szczęścia, w tej wiejskiej sali za skrzynkami po piwie, z

przyjacielem, który zmarł w zeszłym roku – a ty? Krzyczałaś kiedykolwiek ze szczęścia,

nie w filmie, tylko w życiu?

Podniósł derkę wyżej i zobaczył wpatrzone w niego wielkie oczy.

– Nie – odparła – ale moje przyjaciółki jeszcze żyją. I jeszcze nigdy nie myślałam o tym,

żeby się zastrzelić. Wszystko jasne?

Hoederer opadł na siedzenie, zapalił papierosa i dwukrotnie się zaciągnął.

– Tak – powiedział. – A ten sprawdzian jutro z czego ma być?

– Jutro? – Jego słuchaczka wyszła spod derki, zakrywając nos. – Z ułamków.

*

Jedną czwartą pieniędzy przeznaczonych na okup podobno stanowiły angielskie funty,

najwięcej miało być euro, przebąkiwano też o dolarach. Ale dziennikarze w namiocie

kateringu w gruncie rzeczy zadawali sobie tylko jedno pytanie: jak ktoś mógł w tak krótkim

czasie, w kilka godzin, zgromadzić w dwóch walizkach taką ilość pieniędzy? To była

wspólna zagadka, padały nawet nazwiska pewnych polityków. Pierwsza dotarła z

odpowiedzią reporterka „Hurra”, przyleciała na plan helikopterem będącego ciągle w

background image

rozjazdach sekretarza stanu, i ta odpowiedź właściwie była zgodna z prawdą, zresztą

nietrudno było o podobny wniosek komuś, kto tak jak ona przejrzał dotyczące Tafika

materiały w archiwum. Libańczyk był właścicielem sieci supermarketów, które codziennie

miały taki obrót, że można by spełnić żądania dziesięciu porywaczy – taką teorię wyznawał

również brat Małej, wytypowany przez reporterkę do wywiadu.

– Te pieniądze Tafik po prostu wieczorem wyjął z kas – powiedział pod nosem Malte,

patrząc przy tym na ekran swojego palmtopa, jakby pokazywał, że ma ważniejsze sprawy

na głowie – jeśli dziennikarze chcą wywiadu, to niech czekają, tego już dawno nauczyła go

siostra. – No dobrze – powiedział w końcu – ale zadaje pani pojedyncze pytania i za każdą

odpowiedź dostaję sto euro.

Reporterka była nieco zaskoczona, zgodziła się jednak i od razu zadała pierwsze

pytanie: czy on też chciałby być gwiazdą?

– Nie – odparł Malte i dotarło do niego, że właśnie w sekundę zarobił sto euro, co

oznacza trzysta sześćdziesiąt tysięcy za godzinę, a tyle to chyba nie dostaje nawet prezes

Deutsche Banku.

– Pytanie drugie – powiedziała reporterka – martwisz się o siostrę?

W wyciągniętej ręce trzymała telefon z dyktafonem, Malte szybko się zastanowił, czy nie

powinien zaprotestować przeciw temu ty, ale za protest mu nie płacą, to byłyby

bezwartościowe słowa.

– Nie, ona da sobie radę – powiedział.

– Ale ten mężczyzna niedawno zabił ludzi.

– Czy to jest kolejne pytanie? – Malte był ostrożny. „Hurra” nie miało najlepszej opinii,

chociaż często wymyślało dowcipne tytuły.

– Niezupełnie – powiedziała reporterka, ciągle podsuwając mu mikrofon.

Niezupełnie? To w takim razie prosi o kolejne pytanie, inni też chcą z nim porozmawiać.

Wprawdzie nie widział tych innych, którzy chcieli rozmawiać, ale dostrzegł dwóch

zamaskowanych mężczyzn z oddziału specjalnego. Pojawili się przy wejściu do namiotu i

rozmawiali z jakimś wysokiej rangi policjantem i z kimś w ciemnym garniturze – coś się

kroiło.

– A zatem trzecie i ostatnie pytanie: chciałbyś być teraz na miejscu siostry?

Tego się nie spodziewał, pytanie wymagało taktycznego myślenia. Zaczął myśleć,

podchodząc do zamaskowanych mężczyzn, reporterka posłusznie kroczyła obok.

background image

– Nie – odpowiedział. – Kobiety lepiej sobie radzą w takich sytuacjach.

Właśnie takiej odpowiedzi udzieliłby jego ojciec, takiej, która by się wszystkim

podobała, i faktycznie kobieta z „Hurra” od razu go pochwaliła. O wiele bardziej

interesujące wydało mu się jednak to, co jeden zamaskowany mężczyzna szepnął drugiemu

do ucha przez wełnianą maskę, coś z go i okay, o ile dobrze usłyszał.

– Powodzenia – reporterka wyciągnęła rękę na pożegnanie, dokądś się spieszyła.

– A co z honorarium? – zapytał Malte. – Najlepiej, gdybym je dostał jutro. – Podał

karteczkę z numerem konta i jeszcze raz wymienił sumę, trzysta euro, gdy za jego plecami

zamaskowani mężczyźni użyli słowa, które dobrze znał z Battlefield 2 i które, o ile

powiedziano je serio, nie zapowiadało nic dobrego, ale przynajmniej nie będzie nudno, w

tej chwili trochę mniej myślał o siostrze. – I nie zapomnijcie o podatku

VAT

! – krzyknął

jeszcze za odchodzącą reporterką i od razu rysikiem wybrał na ekranie palmtopa numer

elektronicznego przyjaciela wojennego, kryptonim Blade, zawsze dostępny.

Wycofując się tyłem, niezauważony przez nikogo Malte powoli opuścił namiot i usłyszał

jeszcze coś o fifty-fifty, na zewnątrz mógł się już połączyć z Blade’em, który przez cały

wieczór oglądał wszystko w telewizji.

– Oni planują storm the front – powiedział Malte – finałową rozgrywkę, właśnie

rozważają, jakie są szanse, wady i zalety różnych opcji, cały program, ostatni level. –

Mówił, zasłaniając dłonią usta, stale obserwując mężczyzn w maskach.

Po drugiej stronie padła propozycja, żeby to wszystko najpierw przetestować w grze,

tam gdzie są ludzie od filmów, chyba nie brakuje komputerów. Mogliby dołączyć ci dwaj

z Seulu, przed chwilą walczył z jednym z nich. Zaczął opowiadać o rundzie z

Koreańczykiem, przegrał ją, bo źle wybrał broń i źle się ukył, aż niespodziewanie zagadnął

o coś zupełnie innego: czy Malte przeczytał już to coś na jutro, to o potworze.

– O tym gościu, który się zmienił? Właśnie czytam – Malte wyciągnął z kieszeni żółtą

broszurę, zmiętą jak banknot. – Wziąłem to ze sobą, zaczyna się nieźle: facet budzi się rano

w swoim pokoju jako żuk. Ale myślałem, że potem pożre całą family. Koniec.

background image

12

– Źle! – wrzasnął Hoedere. – Kreska ułamkowa zastępuje tylko znak dzielenia: na górze

licznik, na dole mianownik. Jeśli mianownik jest większy, to automatycznie cały ułamek się

zmniejsza. Na przykład trzy ósme to mniej niż trzy czwarte. Pięć dziewiątych jest mniejsze

od pięciu trzecich. Pytanie tylko, czy nie powinno się mówić, że x ósmych są mniejsze od x

czwartych. Trochę logiczniej.

– Trochę głupio – powiedziała Mała. – Inne rzeczy rozumiem. Możemy znowu włączyć

ogrzewanie?

Owinęła się w derkę aż po uszy, podrabiana mumia, podczas gdy jej porywacz mógł

walczyć z zimnem tylko za pomocą rąk skrzyżowanych na piersiach. – Włączyć silnik?

– Nie.

Wietrzyło się na jej życzenie, nie jego.

– Mam wdychać jedną czwartą dymu? Dzięki.

– Przy trzech zaciągnięciach? Potem zgasiłem. To nawet nie był jeden cały wdech –

przeżyjesz. A derkę znowu masz tylko dla siebie.

Mała odwinęła trochę bandaża mumii, a nawet przesunęła go w stronę kierowcy, który

oparł już swoją zimną nogę o konsolę.

– A co z zasadami wykonywania działań na ułamkach? – Starannie przykrył nogę, jego

uczennica przewróciła oczami. – Aby dodać lub odjąć dwa ułamki o jednakowych

mianownikach, dodajemy lub odejmujemy ich liczniki, a mianowniki pozostawiamy bez

zmiany. A te o różnych mianownikach… – chciał kontynuować, ale Mała przerwała mu.

– Tych o różnych mianownikach jeszcze nie mieliśmy. Róbmy to, co będzie jutro. A

umiesz sprowadzać ułamki do wspólnego mianownika?

*

Tym razem poszło gładko z „umiesz”, jakby czytała zdanie ze scenariusza, przymknęła

tylko oczy i powieki prawie przecięły jej spojrzenie na pół, dolna część była dla nowego

nauczyciela, czy też kim on tam teraz był, a górna, większa, dla wszystkich myśli, jakie się

nasuwały w tej sytuacji: mówiła ty komuś, kto zastrzelił dwie osoby, udzielał jej

background image

korepetycji w nocy, w zasypanym śniegiem samochodzie pośrodku lasu.

– Dlaczego miałbym nie umieć – odpowiedział. – Najpierw trzeba pomnożyć

mianowniki ułamków.

– No, to pomnóż! – krzyknęła i Giacomo Hoederer, człowiek bez telewizora, który

nazywał samego siebie martwym, ale rozpromieniał się, kiedy ktoś mówił mu ty, nachylił

się do okna po jej stronie. Chuchnął w szybę i napisał na niej palcem dwa ułamki,

pomnożył mianowniki i mrucząc, szukał ich wspólnej wielokrotności.

– Ba-bam, ba-bam, ba-bam – zanucił i zapisał liczby. – Prosta sprawa, zrozumiałaś? Tak

się to robi, capisci, bella? Macie w tym tygodniu jeszcze jakiś sprawdzian?

– Tak. – Mała przymknęła oczy. – To jest zasada tej szkoły – jeszcze jeden sprawdzian.

– Zasada – tak mówi dyrektor?

– Nie, mój brat. Zawsze ma takie słówka w pogotowiu. Zasada, dystans, procenty, mówi,

że w ten sposób unika się kłopotów, to też taki zwrot. Chłopaki tak gadają. Aż robi się

jakaś afera z powodu głupiego

SMS

-a i wtedy przychodzą do nas, a my robimy porządek,

używając zwykłych słów. W tym tygodniu mamy też klasówkę z biologii, coś z komórkami,

i mamy znać pełne nazwy, analiza chromoczegośtam.

Pies podniósł się ze swojego legowiska, z pikowanej kurtki. Szukał kontaktu z

człowiekiem, Hoederer opuścił rękę, najpierw poczuł zimny, wilgotny pysk, potem ciepłą

sierść.

– Pełne nazwy? Czyli nic się nie zmieniło. Analiza struktury chromosomów na

przykładzie muszki owocowej – człowiek uczy się w szkole niewłaściwych rzeczy.

– A jakie byłyby właściwe?

– Jak powinno być na świecie.

– Z zasady czy jak?

– Nie, jak być szczęśliwym, o tym mówię.

– Jeść czekoladę – powiedziała Mała. Wysunęła rękę spod derki i schyliła się do kurtki.

Wyjęła napoczętą czekoladę, ostatni kawałek, a Lorca od razu wsadził nos w papier. – I co

teraz?

Hoederer wyciągnął dłoń, jego nowa czy w ogóle pierwsza uczennica podzieliła

czekoladę, połowę oddała jemu, drugą część psu, który swój kawałek przyjął jak hostię,

lekko przekrzywił głowę i zaczął powoli przeżuwać, po prostu rozkoszował się smakiem

czekolady, leniwie kreślił puszystym ogonem małe kółka. Hoederer też oddał mu swój

background image

kawałek, na wszelki wypadek trzymał kostkę w końcówkach palców, gdzie od razu

wylądował miękki pysk.

– Czyli z czekoladowego szczęścia nici – powiedział – pozostają wobec tego

rozmyślania o sobie, o świecie i o szczęściu. Co znaczy siedzieć tutaj i czekać na okup? I

co w ogóle znaczy być na świecie, o ile to coś znaczy? I skąd wiesz, że jesteś na świecie?

Albo że masz szczęście?

– Nudy – powiedziała Mała. – Jak na religii u pastora Zitta. Dlaczego żyjemy, co to

znaczy być człowiekiem? Same religiowe pytania.

– To nie są religiowe pytania. Poza tym mówi się religijne. I co mówi ten pastor?

– Pastor Zitt? Ciągle tylko powtarza: „Cisza. Uciszcie się, kochani”. A w nagrodę

puszcza nam

DVD

z pogrzebu papieża i jak potem wybierali nowego.

W młodniku coś trzasnęło, to był krótki, głośny dźwięk, jakby złamała się gałąź albo

kość. Pies natychmiast znalazł się przy oknie, Hoederer sięgnął po broń. Nachylił się do

Małej, palec trzymał na ustach. Starł rękawem ułamki, ale za szybą nic nie było widać, ani

zwierzęcia, ani człowieka. Tylko śnieg, karłowate sosny i blady łańcuszek brzóz.

– To o papieżu – szepnął – oglądałem w domu handlowym, w dziale elektrycznym. I

wiesz, jakiego słowa najczęściej używała pani w telewizji? Atmosfera. A potem pojawił

się kardynał i zawołał: Habemus papam! Prawie się rozbeczałem przy bierniku, a ona

mówiła o atmosferze.

– Dlaczego prawie się rozbeczałeś?

– To cię interesuje? – Hoederer schował pistolet, ale został przy oknie. Dalej

wypatrywał jakiegoś ruchu na zewnątrz i opowiedział o swojej nauczycielce łaciny, w

której kochał się przez pół szkolnego życia, czyli całą wieczność – pani doktor Kramer,

czegoś takiego się nie zapomina, prawda? Mała przytaknęła, jakby sama zakochała się w

jakimś nauczycielu, w jakimś panu Zöllke albo panu Carlé, on tymczasem próbował

uporządkować wspomnienia. – Zaczęło się – powiedział – od tej kobiety, dla niej mogłem

odmieniać rzeczowniki, wtedy było jeszcze dobrze. Potem była Karin, już coś się psuło,

już w szczęściu siedział pech, a potem zaczęło się palenie, ja i papierosy – mój najtrwalszy

związek. Po trzech latach tej miłości zjawiła się pewna Chilijka, emigrantka, studiowała

tutaj, ponieważ była komunistką z krwi i kości, dla niej całymi dniami i nocami czytałem

Marksa i stawałem się jeszcze większym komunistą. Słyszałaś o Karolu Marksie?

– Tak. Jakiś szaleniec. Tak powiedział ojciec.

background image

– Nieprawda – Hoederer przetarł szybę. Im więcej mówił, tym mniej było widać, ale w

tym wypadku trzeba było mówić, a najlepiej od razu to zapisywać, problem w tym, że okno

od strony, z której usłyszeli trzask, powinno zostać czyste. Chuchnął więc na swoją szybę, a

kiedy pokryła się parą, skinął na Małą. Przysunęła się razem z derką. Napisał palcem: teza

– antyteza – synteza. – A teraz uważaj – powiedział – gdy pies zaczął piszczeć. – Synteza,

czyli uzgodnienie realnych przeciwieństw – ale nie idei, te zostały już przezwyciężone – i

już masz marksistowską dialektykę, która znosi przeciwieństwo.

Mała trzymała Lorcę za pysk.

– Tam coś jest – wyszeptała, tymczasem jej porywacz kończył myśl:

– Nie jest to prawdziwa filozofia, raczej sposób myślenia. Ale nie szaleństwo, tak?

Znowu pokiwała głową, jakby grała dziewczynkę z dobrego domu, która zawsze uważa i

pilnie słucha.

– Może wilczyca – powiedziała. – Podjedźmy kawałek, to ucieknie.

To brzmiało rozsądnie i pomogłoby trochę się rozgrzać, Hoederer przekręcił więc

kluczyk w stacyjce.

– Jest jakaś droga do tego jeziora?

Mała pokazała kierunek, z którego niedawno przyszła, Hoederer włączył bieg terenowy i

wjechał w pierwszą z brzegu przerwę między karłowatymi sosnami.

– Włącz telefon! – krzyknął.

Pod kołami chrzęściło i trzaskało, samochód torował sobie drogę przez poszycie i nisko

wiszące gałęzie; jechał zygzakiem, to omijając młode drzewka, to je gniotąc, aż pojawiła

się ściana lasu, chwilę później zobaczyli drogę, szczelinę w plątaninie gałęzi, nic więcej.

Zapiszczał telefon, informując o zasięgu, Hoederer zatrzymał auto.

– Zadzwoń do tej producentki, szybko!

Chciał wprowadzić trochę chaosu, przekonać tamtych, że zmienił miejsce postoju. Mała

szukała jeszcze właściwego numeru, gdy zaćwierkały te przeklęte skrzypce, jakby ktoś po

drugiej stronie tylko czekał, aż znów staną się dostępni dla świata. Hoederer wziął

komórkę, odezwał się i świat okazał się jakimś męskim głosem. Mężczyzna powiedział, że

jest adwokatem i że na polecenie rodziców zakładniczki koordynuje przekazywanie

pieniędzy. Przedstawił się jako Vonbuhn, pisane razem, i wymienił nawet swoje imię:

Klaus.

– A jak mam się do pana zwracać, mogę mówić Giacomo? – I od razu, jakby chciał to

background image

przetestować, powiedział: – Giacomo, co z Małą, dobrze się czuje, można z nią

porozmawiać? Jest pan za nią odpowiedzialny, rozumie to pan, Giacomo?

Hoederer krzyknął, że nie życzy sobie jakichkolwiek poufałości z lipnym adwokatem,

który tak naprawdę jest policyjnym psem! Czeka na pieniądze, mają dwie godziny, jak nie,

to będzie rzeź! Rozłączył się, komórkę schował do kieszeni i nacisnął pedał gazu.

– Nie żartuję – powiedział.

*

– To koniec! Lipny prokurator, ale też nie policyjny pies, tylko dowódca oddziału

specjalnego – zaklął. Naprawdę nazywał się Vonbuhn i szkolił się, jak trzymać nerwy na

wodzy w każdym położeniu, tyle że po tej rozmowie położenie porywacza i zakładniczki

ulegnie zmianie; pozostanie najwyżej własne położenie, ale mimo umiejętności

opanowywania nerwów nie wyglądało najlepiej.

Nawiązanie kontaktu z porywaczem Vonbuhn ustalił tylko z sekretarzem stanu, ani

rodzice Małej, ani tych dwoje z okupem w porsche nic nie wiedzieli o jego wyskoku z

fałszywymi informacjami – należało przyznać, że ta akcja się nie powiodła. Pozostały im

tylko materiały o porywaczu, które pojawiały się na ekranie laptopa, i trzeba by całej

drużyny, żeby je dokładnie przestudiować. Napływały ze wszystkich stron, dossier z

kontrwywiadu i innych zaprzyjaźnionych służb, z opieki społecznej i z urzędu pracy, ale też

od osób prywatnych, zainteresowanych nagrodą. Przychodziły informacje o mieszkaniach,

w których Hoederer przebywał jako student, wynajmowanych wspólnie albo tylko przez

niego, łącznie z obecnym adresem, o powodach, z jakich odmówił służby wojskowej:

„przekonania antyimperialistyczne”, a także o przyczynach, z jakich wyrzucono go z

serwisu limuzynowego: „samowolny, niedyskretny, notowany”. Do tego doszły informacje

o dochodach: „Zasiłek dla bezrobotnych

II

”, oraz o stanie psychicznym, przysłane przez

lekarkę z rejonu, która wielokrotnie go badała: „nerwowy, labilny, zagrożony nałogiem”.

Obecne nastawienie Hoederera do życia określono słowem „zgorzkniały”, a wcześniejsze

– „aspołeczny”, z czym zresztą wiąże się interesujący szczegół: według jego sąsiadów,

pewnej młodej pary, Hoederer nigdy nie ogląda telewizji, nie ma nawet odbiornika, za to

mieszkanie wytapetował plakatami z czarno-białych filmów. I jako uzupełnienie informacje

o zwyczajach: „chodzi do kina, włóczy się po centrach handlowych, jeździ na

background image

motorowerze”, i o jego życiowej partnerce: „chętnie tańczy, szuka kontaktów

z Afrykanami”, na ekranie pojawiło się nawet nazwisko jej terapeuty, emigranta z Iranu, i

nazwa statku, „

MS

Deutschland”, na którym oboje, lekarz i pacjentka „w intymnym

związku”, od tygodnia pływali po Antylach.

Nagle wszystko zaczęło się układać w całość, nie trzeba było nawet psychologa,

wystarczyła zwykła znajomość ludzi. Należało tylko dodać fakty i posłuchać własnej

intuicji: oto mają do czynienia z kimś, kto nie ma już nic do stracenia – samotny wilk z

upolowaną zdobyczą. Zdawało się, że ekran laptopa wypełnia teraz taki właśnie obraz,

dowódca odwrócił się do swoich chłopaków i temu w masce pokazał kciuk skierowany w

dół.

*

Samica przedzierała się przez las między młodnikiem a jeziorem, głowę trzymała lekko

pochyloną, nie rozglądała się na boki, jej wzrok ogarniał tylko najbliższe gałęzie, uparcie

podążała za zapachem samca, musiał być gdzieś blisko. Zamieniła się w węch, nie w słuch,

dopóki nie zaniepokoiły jej jakieś dźwięki, raczej nienaturalne niż naturalne

(ośmiocylindrowy kompresor, łamiące się gałęzie), ale szybko o nich zapomniała. To, co

było, nie miało znaczenia, a przyszłości nie znała; znała tylko tę chwilę, dlatego też nie

była sama. Ta pstrokata wilczyca cicho przemierzająca las stanowiła jedno ze swoją rują.

Natomiast Giacomo Hoederer, sprawca nienaturalnego (dla wrażliwych wilczych uszu)

hałasu, mógł się posłużyć tylko wzrokiem, żeby utrzymać samochód na właściwym kursie,

na drodze tak zarośniętej, jakby nie używano jej od lat. Autem rzucało mimo reflektorów,

opon zimowych i wszystkich koni mechanicznych, ale jakoś posuwali się do przodu. Pies

z każdym metrem coraz mocniej drapał w szybę, porywacz tymczasem niszczył lakier.

Zderzak odginał na boki cienkie drzewka, które po chwili uderzały w drzwi i dach z takim

rozmachem, że można było niemal poczuć zarysowania. Niespodziewanie, jakby rozsunęła

się przed nimi kurtyna, zobaczyli jezioro, lodową scenę otoczoną sitowiem i brzozami.

– Co teraz? – zapytała Mała. – Po co to wszystko?

Hoederer wyłączył światła i silnik. Masował sobie czoło, bo każde szarpnięcie

samochodu poczuł na własnej głowie, tak samo jak czuł nagłe zmiany pogody.

– Poznaliśmy nieco okolicę – odparł. – Na później, jak zrobi się gorąco.

background image

– Dlaczego „my”? – Zapięła psu smycz, jej koniec zawiązała wokół pasa

bezpieczeństwa, a potem zakryła Lorce nos swoimi włosami. – „My” jest tylko wtedy,

kiedy uczymy się ułamków.

– A więc teraz jestem twoim nauczycielem? – Hoederer popchnął drzwi, nabrał trochę

śniegu i potarł sobie nim czoło. Zaklął cicho. Mogą się dalej razem uczyć, bo to chyba była

propozycja, ale najpierw musi mu pokazać tę jamę czy norę. I nie czekając na odpowiedź,

wysiadł, tymczasem Mała napluła psu na nos i wcierała ślinę, dopóki się nie uspokoił.

Przykryła go i szybko wyszła z auta z kurtką pod pachą.

– Najpierw przez trzcinę, potem przez lód i kawałek wokół jeziora! – krzyknęła, a jej

porywacz, któremu mówiła ty, ale też nauczyciel, który wydawał się wiedzieć wszystko,

wybrał drogę przy brzegu. Znowu klął pod nosem, obiema rękami trzymał się za głowę, jak

jej mama, kiedy co miesiąc jest ze wszystkiego niezadowolona i bez przerwy marudzi,

zamiast się cieszyć, że jeszcze ma okres.

– Masowanie nie pomoże! – krzyknęła. – Trzeba się mocno pociągnąć za włosy, to

pomaga!

Włożyła kurtkę i zaczęła biec w stronę niewielkiej polany, na której niedawno tarzał się

Lorca, biegła po śniegu tak szybko, jak tylko się dało, ścieżką między lasem a trzciną,

rozrastającą się dopiero przed pagórkiem z jamą.

– Trzeba ciągnąć tam, gdzie boli! – krzyknęła, kiedy jej porywacz zniknął za pagórkiem.

– Wtedy zapomina się o wszystkim innym!

Była w tym pewna brutalność, ale i troska, troska o jego samopoczucie – Hoederer z

przekrzywioną głową stał przy wejściu do nory, ból zagnieździł mu się pod czaszką jak

kuna na poddaszu.

– Jak to się robi? – rzucił do tyłu i zaraz pojawiła się dłoń, chwyciła pęk jego włosów i

pociągnęła tak mocno, że najpierw poczuł to w żołądku, a dopiero później w głowie,

poczuł ulgę, nie ból, bólu już chyba zresztą nie było. – Lepiej zostaw – powiedział, dłoń

zniknęła i znowu pojawiła się kuna. Hoederer się pochylił. Zobaczył ślady, nie prowadziły

do nory, tylko na polanę, poszedł za nimi, aż natknął się na smugi. – Podejdź tu, szybko –

krzyknął – zobacz to!

Ale Mała nie chciała niczego oglądać, chciała natychmiast wracać do samochodu.

– Albo wracamy, albo uciekam. Jestem szybsza od ciebie.

To też zabrzmiało brutalnie, tym razem nie usłyszał w jej słowach troski, ani o niego, ani

background image

o nią samą, najwyżej o psa samotnie siedzącego w samochodzie. Hoederer złapał swoją

zakładniczkę za ramię, za kawałek kurtki, to wystarczyło, i poszli wzdłuż lasu, w milczeniu

wracali po własnych śladach. Słychać było tylko skrzypiący śnieg, trzask łamanych gałęzi i

szum dochodzący z ciszy pomiędzy zamarzniętą trzciną a brzozami. W tę ciszę nagle coś się

wdarło, ale jej nie zniszczyło, jakaś skarga czy płacz. Dźwięki cichły i wzmagały się jak

śpiew, dochodziły z miejsca, gdzie zostawili samochód. Hoederer znowu poczuł dotyk, tym

razem dłoń Małej nie złapała go za włosy, tylko za rękę. Usłyszał też coś o broni, gdzie ma

broń, wyjął więc pistolet spod kurtki i wycelował w powietrze.

– Twoja decyzja: strzelę, a potem będzie spokój, tak czy nie?

Szukał najjaśniejszej gwiazdy, tymczasem pełen skargi głos łagodniał, to znowu

potężniał jak fale uderzające o brzeg we własnym smutnym rytmie, aż dłoń Małej uścisnęła

jego dłoń i rozległy się dwa, trzy wystrzały naraz, przynajmniej tak to było słychać.

Echo zadudniło ze wszystkich stron, potem zapanowała cisza, obiecany spokój. Mała

wyrwała się, pobiegł za nią, ale wkrótce gonił już tylko cień. Potem zobaczył samochód,

daleko za samochodem znikał już między drzewami inny cień.

– Była tutaj! – krzyknęła Mała.

Hoederer słyszał ujadającego bez opamiętania psa i widział, jak Mała otwiera drzwi,

łapie go za kark i szarpie. Przebiegł ostatnie metry, jęcząc z bólu, i też złapał właścicielkę

psa, która znała się na atakach migreny, za kark.

– Pies nie może inaczej, nie może – powiedział bez tchu. – Więc go zostaw. Albo pomóż

mu tak, jak mnie pomogłaś. A teraz wsiadaj, jedziemy w poprzednie miejsce.

*

Dziesięć minus sześć równa się cztery, zostały mu tylko cztery naboje – trzy na

fałszywych adwokatów i prawdziwe wilki, jeden dla siebie.

– Posłuchaj – zwrócił się do pasażerki, kiedy już prawie przejechali las – jeśli z

dziesięciu kul zostaną cztery, to jest to więcej niż jedna trzecia i mniej niż jedna druga. Bez

wątpienia jest to ułamek, ale nie można tego wyrazić za pomocą ułamka, dlaczego?

– Najważniejsze, że można się zastrzelić, co? – stwierdziła ze spokojem, patrząc z ukosa

na broń na podłodze, po chwili popatrzyła prosto przed siebie – obrażona, chociaż

udawała, że tak nie jest – i pogłaskała psa, jakby nigdy go nie szarpała.

background image

– Dlaczego najważniejsze? – Hoederer przemknął między karłowatymi sosnami i

wjechał na znaną już sobie krętą drogę. Jazda samochodem po trudnym terenie powoli

zaczynała mu sprawiać przyjemność. Po chwili zobaczyli polanę ze swoim miejscem

parkingowym, Hoederer podjechał tam, w razie czego miałby dokąd uciekać.

– Co za różnica – odpowiedziała – martwy człowiek to martwy człowiek, możemy się

dalej uczyć? – Zdjęła kurtkę, przykryła sobie nią nogi i posadziła na tym psa. – Dzielenie i

mnożenie ułamków, okej?

– Nie – Hoederer zgasił silnik, wyłączył światła; tylko diody sygnalizacyjne świeciły na

niebiesko, migotały jak tanie filmy. Nie, on chciałby wrócić do tego zastrzelenia się, do

śmierci, o ile ona nie ma nic przeciwko temu – pociągnął derkę w swoją stronę – do

śmierci, której człowiek możne pragnąć, gdy wszystko jest nie tak. Albo większa część.

– A może jedna trzecia pecha, jedna trzecia własnej winy? – wymruczała pod nosem,

odgryzając sobie przy tym kawałek paznokcia.

– A pozostała jedna trzecia? – Hoederer sam się teraz pociągnął za włosy, a jego

zakładniczka, o ile w ogóle nią była, zerknęła na niego znad zwiniętych palców; powoli

otwierała i zamykała oczy. Przekręcił kluczyk w stacyjce, diody zgasły. Normalne dzieci

nie potrafią robić takich rzeczy z oczami, tylko że ona nie była już dzieckiem i nie była

normalna.

– Szczęście – odpowiedziała.

– A mój ból głowy?

– To twoja wina, nieodpowiedni materac, nieodpowiednie jedzenie, za mało płynów.

Może w jednej czwartej winę ponoszą geny.

– Trzeba zatem pomnożyć tę jedną czwartą z jedną trzecią pecha – popukał w szybę.

– Nie, najwyżej dodać. Ból przechodzi?

– Powoli przechodzi – odparł Hoederer. – Ale to jeszcze nie powód, żeby się zostawić

przy życiu. Życie nieudane w dwóch trzecich – w takim wypadku chyba można jakoś

zareagować?

– Ale człowiek się zabija przy trzech trzecich. Pastor Zitt mówi, że tacy ludzie są

straceni. Rezygnuję z religii.

– Dlaczego?

– Rela nikomu nie jest potrzebna. Po co ona jest? Dla Boga? Nie wydaje mi się. Dla

pastora Zitta. Żeby miał jakieś zajęcie.

background image

– Ale przecież cię nauczył, że ludzie, którzy się zabijają, są straceni – Hoederer

przejechał dłonią po zmierzwionych włosach, chuchnął na szybę i zaczął coś pisać palcem.

– Ludzie, którzy chcą się zabić.

– A jeśli ktoś to zrobi, to co potem?

– Potem to już i tak wszystko jest stracone – Mała wyjęła ręce spod derki i pochyliła się,

żeby zobaczyć, co się pojawia obok „teza – antyteza – synteza”, ale jej nauczyciel czy

porywacz w motocyklowej kurtce z rzemieniami i poduszkami miał pewien problem z

pisaniem.

– Mogę? – zapytała rzeczowo, więc trochę się odsunął – napisał „Bóg”, na dole

postawił kreskę, jakby miał jeszcze zamiar dopisać mianownik, ale tak już zostało, to nie

miało być zabawne działanie matematyczne. Spojrzenie, które Hoederer skierował

najpierw na to słowo, później na nią, też mówiło, że to nie zabawa.

– To tylko taki pomysł – wymruczał z nagłym błyskiem w oczach, takim samym, jaki

pojawiał się w oczach matki raz w miesiącu, często wystarczała drobnostka, na przykład

czyjś komentarz w sprawie jej kapci. – Tylko pomysł, a może ten przedmiot, religia, jest

prowadzony dlatego, że – z kącika oka wyjął kciukiem coś mokrego – człowiek potrafi

płakać. W przeciwnym razie płacz byłby tylko wyższą formą potu. Wierzysz w Boga?

– Tak, trochę.

– Dobrze, ja też trochę. Jeśli to dodamy, może wystarczy.

– Na co?

– Na przeklęty cud. Który przecież jakoś nam towarzyszy tej nocy, mnie, tobie i psu. Jak

w Boże Narodzenie, rozumiesz?

Mała wróciła na swoje miejsce. Otworzyła okno, bo nic tak sobie nie radzi z wyższą

formą potu, jak zimno. Oczywiście, że rozumiała, nawet jeśli od niedawna Boże

Narodzenie oznaczało plażę, co zresztą także miało swoje zalety: nie zjawiali się już

krewni, przedtem jakby wśród nocnej ciszy co roku powstający z grobów. Po

rozpakowaniu prezentów od nich, rzeczy, które do sylwestra trzymała w piwnicy, musiała

całować pomarszczone twarze. Cud wydarzał się tylko w czasie kalendarzy z okienkami.

– Tak – powiedziała. – Ale piękniejszy jest adwent.

– Zgadza się, adwent oczarowuje. Es kommt ein Schiff geladen bis an sein’ höchsten

Bord – Hoederer podniósł dłonie, jakby trzymał niewidzialny flet – używasz wszystkich

palców, tym małym zakrywasz pod spodem dziurkę

B

,

B

jak Bette, potem delikatnie

background image

dmuchasz i po prostu odrywasz palce jeden po drugim. Albo – zmienił ułożenie palców –

Die Nacht ist vorgedrungen, der Tag ist nicht mehr fern. Zaczynasz od w połowie

zakrytego

G

,

G

jak Garbo. Do dzisiaj to umiem.

– Dlaczego zastrzelił pan tych dwoje ludzi?

Mała podniosła psa; znowu się trząsł, okno było otwarte. Pogłaskała go i wyszeptała mu

coś do ucha, przepraszała. Chwilę potem trzęsła się razem z Lorcą, bo jej porywacz, który,

jak się okazało, umiał też grać na flecie, przynajmniej dwie adwentowe pieśni, uderzył w

kierownicę pana Weissa. Czy ona znowu musi zaczynać?! – wrzasnął, w jej oczach

pojawiły się łzy, coś o wiele więcej niż tylko wyższa forma potu, i sama wrzasnęła.

– Dupek!

background image

13

Stara targa nie powstała z myślą o wyboistych leśnych drogach, ponadto rozregulowało się

ogrzewanie i w środku było gorąco jak w piekle. Za kierownicą siedziała producentka

Pocałunku anioła ubrana w T-shirt, sweter przewiązała w pasie i od czasu do czasu

spoglądała na ręce prokuratora, który podwinął rękawy białej koszuli.

– Daleko jeszcze?! – krzyknęła, zagłuszając hałas silnika, kiedy pokonywali wyboje. Ze

wstrząsami nie radziła sobie nawet specjalna kaszmirowa poduszka pod kręgosłup.

Prokurator zerknął na

GPS

, który na szczęście miał kolorowy wyświetlacz i dzięki temu

przypominał mały telewizor.

– Trzydzieści jeden kilometrów – odpowiedział – z czego na ostatnich dziesięciu czeka

nas jeszcze węższa droga – ale pani dobrze sobie radzi, gdzie się pani tego nauczyła?

Ze strony kierowcy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, producentka uśmiechnęła się tylko,

ale prokurator nie uznał tego za odpowiedź. Zwrócił się więc do swojej komórki –

ostatecznie była mu bliższa niż kobieta, która go namówiła na tę misję, ale i jego zaufana

nic nie odpowiedziała. Nie było zasięgu, na ekranie ostatnia kreska walczyła o

przetrwanie, zamigotała, popadła w niebyt i po chwili wróciła cała drżąca. Przykro było

patrzeć na wysiłki małej kreski, na to, jak szaleje za drugą kreską, która pojawiła się nagle

i za moment zniknęła. Prokurator nie mógł znieść tego widoku, na szczęście spojrzał na

drogę i krzyknął:

– Uwaga!

Kierowca w T-shircie zahamował i walizki z pieniędzmi znowu uderzyły w siedzenia;

porsche zatrzymało się przed jakimś leżącym na drodze zwierzęciem.

Hain złapała swój płaszcz i podeszła do jelenia, do ciała bez grzbietu, bez jelit, bez

boków, z nagimi żebrami. Głowa i szyja zwierzęcia leżały w zakrwawionym śniegu.

Producentka najpierw wzięła głęboki oddech, po czym sięgnęła po telefon – do akcji

wkroczyli jej aktorzy drugoplanowi, wilki, uderzyły mocniej, niż się spodziewała, i jej

reżyser powinien to sfilmować. Chciała po niego zadzwonić, ale nie udało się nawiązać

połączenia, nie było zasięgu, nie można było nic zrobić. Przydałaby się jakakolwiek

krótkofalówka – Ben Meier z ekipą kamerzystów, oświetleniowców i dźwiękowców jechał

przecież za nimi w samochodzie wyposażonym w

GPS

, o ile szyków nie pomieszał im

background image

oddział specjalny; producentka nie ufała swojemu pasażerowi i przedstawicielowi

państwa, wierzyła mu tylko w sprawie tytułu Ironmana.

– Proszę tu przyjść, niech pan to obejrzy, co pan na to?! – krzyknęła, kiedy już stał za jej

plecami, drżący jak kreska na wyświetlaczu komórki. Trząsł się z zimna, był przecież

w samej koszuli, ale też zawsze reagował w ten sposób na widok śmierci i rozkładu, na to

nie mógł pomóc żaden trening. Leżało przed nim ścierwo prawie wielkości człowieka, z

wybebeszonym tyłem i potwornym przodem, z odrzuconą do tyłu głową, z szeroko

otwartym pyskiem. Przednie nogi wyciągnięte, jak w ostatnim geście obrony przed

śmiercią.

– To nie jest normalny las – powiedział tylko.

*

– Mamy coś jeszcze do jedzenia?

– Tylko brekkies.

Hoederer wyciągnął papierosy z kurtki.

– W takim razie niestety muszę zapalić.

– W takim razie niestety wysiadam.

– A wąchać można? – Wyjął z paczki ostatniego papierosa i powąchał, potem włożył go

sobie do ust i udawał, że pali – skoro ona może różne rzeczy udawać, to on też. Hoederer

oblizał usta i czekał, czy cieniutki papier przyklei się do wargi. Przykleił się. Na co

miałaby teraz ochotę, na sznycel wiedeński? Ostrożnie odkleił papierosa i wsunął z

powrotem do paczki, zerkając na zegarek. – Jeszcze ze dwie godziny – powiedział. – A

może raczej na kiełbaski?

– Na chleb z masłem – Mała nakryła się derką – i na spaghetti z sosem pomidorowym.

Ale z torebki, bez tego czegoś w środku, jak na wakacjach we Włoszech, które spędzałam

bez swojego konia.

– Przecież on jeszcze nie jest twój.

– Ale go dzierżawię.

– To wystarczy? – Hoederer schował paczkę. – Jeśli człowiek kogoś kocha, to nie chce

się nim dzielić, a ty przecież kochasz tego konia, prawda? Czy on ma imię?

Jak z oddali usłyszała pod derką te dwa głupie pytania, mógł je zadać tylko ktoś, kto nie

background image

jeździł konno. Oczywiście, że kocha swojego konia, cały czas, chociaż on ma właściciela,

pana Schlumpa, który o wszystko dba, i jest jeszcze ta jego córka, Jasmin, która o nic nie

dba, ale czuje się właścicielką. Jest to pewien problem, ale wkrótce zostanie rozwiązany.

– Nazywa się Follow Me! – krzyknęła spod derki należącej do Follow Me. – Kocham go

i zawsze będę go

kochać!

Po sześciu, siedmiu uderzeniach serca nadal nie było odpowiedzi z drugiej strony –

wystarczyło, że powiedziała Follow Me i już serce biło szybciej – a potem bardzo blisko

derki usłyszała:

– Ktoś, kto ma dwanaście i pół czy trzynaście lat nie ma pojęcia o kochaniu!

– Wszystko mieliśmy na biologii!

Na co jej porywacz, ciągle bardzo blisko:

– Ale koń to nie człowiek!

Zabrzmiało to jak genialne odkrycie, ale też jak zwycięski okrzyk, jak gdyby ta różnica,

którą kochała, była nie dość wyraźna. Jednym ruchem wydostała się spod derki.

– Uczyliśmy się też na biologii, że człowiek nie jest koniem, to było łatwiejsze niż

matma. Ćwiczymy dalej? Dzielenie ułamków, to też pan umie?

Nagle znów zaczęła się do niego zwracać per pan, Giacomo Hoederer ucieszył się na

widok jej twarzy, jakby się długo nie widzieli, na widok jej oczu pod ciężkimi już

powiekami. Patrzyła na niego, na człowieka, który nie był koniem. Skinął głową i odwrócił

się do okna, w stronę tablicy. Było tak zaparowane, że nie musiał nawet chuchać.

– Aby podzielić jeden ułamek przez drugi – zaczął – należy dzielną pomnożyć przez

odwrotność dzielnika. Czyli: pięć dziewiątych podzielić przez trzy siódme równa się pięć

dziewiątych pomnożyć przez siedem trzecich, a to jest trzydzieści pięć dwudziestych

siódmych, zgadza się?

Zapisał działanie na szybie obok słowa „Bóg” i kawałka Heglowskiego myślenia w

marksistowskim wydaniu i poprosił swoją uczennicę bliżej, żeby mogła sama policzyć.

– Chodź, spróbuj – powiedział, ale obok nic się poruszyło. Było cicho lub prawie cicho;

takiego oddechu nie można udawać, w każdym razie nie o wpół do drugiej w nocy.

Hoederer wiedział, że zasnęła, jeszcze zanim się odwrócił.

Zsunęła się w fotel, policzek oparła o ramię, ręce leżały na derce. Kiedy oddychała

przez lekko otwarte usta, drżały jej wargi, czegoś takiego Hoederer jeszcze nigdy nie

background image

widział i już nigdy by nie zobaczył swoimi śmiertelnymi oczami. Pochylił się i dmuchnął w

jej włosy.

– Tylko spróbuj nie spać – wyszeptał i lekko podniósł jej palec. Palec dał się podnieść

jak łapa odprężonego kota, tyle że nie było schowanych pazurów, ale to przecież nie jest

konieczne – jeśli Mała chce być naprawdę wielka, jak Bette Davis albo Garbo, musi po

prostu przestać obgryzać paznokcie.

*

– Czarno-biały – powiedział Arie Brausen – film o aniele powinien być czarno-biały,

jak te nieśmiertelne rzeczy z Jimmym Stewartem, ta bożonarodzeniowa historia w małym

miasteczku, pamiętasz?

Agent Małej usiłował przypomnieć sobie tytuł filmu, ale jego libański ekspartner, ciągle

jeszcze przyjaciel, właściciel

TVM

1, już rozprawił się z tym pomysłem: czarno-biały, nikt

takiego filmu nie wyłączy, bo wcześniej nikt nie będzie miał ochoty go włączyć! Stali na

brzegu zamarzniętego jeziora, obserwowali dźwig, który w normalnych okolicznościach już

dawno uniósłby Małą ponad lodem.

– Bo brakuje nam gwiazd – powiedział Brausen – nie tylko Stewarta, ale i Swanson.

Tylko pomyśl o Bulwarze Zachodzącego Słońca, o finałowej scenie ze Swanson, kiedy

przymila się do reporterów, jak kamera się oddala, żeby pokazać jej samotność – Billy

Wilder.

Tyle że on musi pracować z takim Benem Meierem – rzucił Tafik – na co Arie Brausen

odparł, że chyba można sobie pomarzyć, nie? Nie usłyszał odpowiedzi, ale Tafik przyłączył

się do przechadzki po lodzie, co już było połową odpowiedzi.

– A twój ulubiony film? – zapytał nagle Libańczyk. – Niech zgadnę – Garsoniera. Z

idiotą w roli głównej!

– Ale kiedy na końcu pojawia się Miss Kubelik, chce się płakać – odpowiedział

Brausen.

Zbliżał się do nich ktoś z żółtą broszurą w dłoni, zaczytany.

– A teraz twój film, mon ami.

– Ucieczka gangstera starego Peckinpaha. No i może jeszcze Pięć łatwych utworów –

przypomnij sobie scenę, w której Nicholsonowi nie udało się zamówić tostu.

background image

– Dlaczego w takim razie nie zrobisz wszystkiego, żeby przynajmniej jeden taki film

powstał za twoje pieniądze? – głos Arie Brausena niósł się nad lodem, ale Libańczyk udał,

że nie słyszy. Postawił futrzany kołnierz, rozpoznał właśnie starszego brata Małej.

– Bon soir – powiedział – co czytasz?

– Przemianę Franza Kafki.

– Przynajmniej nie jest taka gruba – o co tam chodzi?

– Taki jeden budzi się rano jako żuk, leży tak i leży, a pod drzwiami jęczą mu rodzice.

– Niezły pomysł – a co z twoimi rodzicami, są tu jeszcze? Bo muszę z nimi coś omówić.

Malte wsunął broszurę w spodnie.

– Wprawdzie jest już późno, ale jeśli chodzi panu o prawa do tej sprawy z porwaniem,

to proszę za mną, monsieur.

*

Druga nad ranem, dla dziecka musi to być najciemniejszy moment nocy, sny nie mają

wtedy znaczenia, bo i tak po przebudzeniu nic z nich nie zostaje, nic, o czym można by

opowiedzieć. Zawsze, kiedy coś wyrywało go z najgłębszego snu, w ostatnim czasie stara

kotka, która przychodziła do łóżka, śniło mu się coś, co nigdy nie przydarzało się przed

łagodną pobudką, sen o szczęściu i zgryzocie, z której można umrzeć tylko we śnie, ale nie

w życiu.

Hoederer odwrócił się od Małej. Możliwe, że on sam zasnął na kilka minut, potem coś

się stało z jego ręką, była wilgotna – to pies się obudził. Siedział na swoim posłaniu

z kurtki, zadarł głowę i patrzył tak, jakby za chwilę miał przemówić. To nie była myśl, to

był obraz witającego go psa, takie obrazy pojawiają się na krótko przed zaśnięciem, w

sekundach prawdziwego życia. Żeby oprzytomnieć, uniósł się nieco i spojrzał w lusterko

wewnętrzne. Oczy – dwa marynowane owoce, jakby płakał przez sen. Ale nie, wszystko

było suche, suche tak jak gardło. Opuścił szybę i nabrał trochę śniegu, pies był już gotowy

do skoku, Hoederer złapał go pod pachami i zamknął okno – przegapił szansę, by trzymać

w ten sposób dziecko. Żuł kawałki śniegu, podzielił się tym z Lorcą, w ciemności, jeszcze

przed nastaniem dnia, zjedli razem coś w rodzaju śniadania – i to też go ominęło:

nastawianie mleka, smarowanie pieczywa masłem, wyprawianie dziecka do szkoły.

Przynoszenie herbaty do łóżka, picie herbaty, dzielenie łazienki. Golić się, przeobrażać,

background image

wychodzić z domu, dojeżdżać autem do pracy. Stać przed klasą, trzymać się planu lekcji.

Wypalać na przerwie papierosa, po przerwie kontynuować lekcje. Objaśniać nastanie

marksizmu, tłumaczyć jego porażkę, chwalić pracę, swobodnie rozprawiać o Heinem.

Odbierać dziecko, wracać do domu, narzekać na współpracowników. Nudzić się, pójść do

kuchni, zjeść ogórek, odwiedzać dziecko w jego królestwie. Budować rakietę, wycinać

konia, robić zakupy razem z dzieckiem, gotować dla wszystkich spaghetti z sosem, bez

czosnku. Otwierać wino, oglądać telewizję z żoną i dzieckiem, to, co leci. Usypiać

dziecko, wymyślać historie, mówić, co się myśli. Mówić „dobranoc”, ustępować pola

pluszakowi, zapamiętywać ostatnie zdanie historii. Kończyć opowieść następnego dnia,

przechowywać ją w pamięci, aż dziecko przestanie być dzieckiem. Słuchać muzyki z

synem, z córką, na przykład Tell Me Stonesów, przyznać, że muzyka dzieci jest lepsza.

Dostać awans, wyjechać na urlop, budzić się przy swojej żonie, zestarzeć się przy niej.

Trzymać na rękach dziecko swojego dziecka, udawać się na zasłużony odpoczynek.

Pocieszać swoje duże dziecko, być pocieszanym przez swoje duże dziecko. Odwrócić się

do ściany, dać sobie ze wszystkim spokój. Jeszcze trochę słuchać radia, ale ściszonego.

Hoederer oderwał wzrok od lusterka, obudził swoją zakładniczkę.

*

Od kiedy Follow Me umie latać? Unosił się wysoko w powietrzu, nie słychać było

łopotu skrzydeł, tylko szum grzywy, ona unosiła się razem z nim, mocno pochylona, głowę

trzymając tuż przy kłębie, który w dotyku przypominał ludzką dłoń. Czuła się trochę

nieswojo, koń to koń, a nie ptak, chyba że się śni – a ona najwyraźniej śni albo śniła, nawet

jeśli to wszystko wydawało jej się szalenie prawdziwe: wiatr z przodu i to uczucie w

żołądku, jak podczas jazdy windą, i szczęście, że ma latającego konia. Aż przypomniała

sobie o kimś, kto cały czas czuje się posiadaczką Follow Me, tak naprawdę wcale o niego

nie dbając, kto chyba tylko po to chce go zatrzymać, żeby miała się czym martwić. Jej

zmartwienie nagle znów się pojawiło, obudziło ją gwałtownie i sprowadziło z powrotem

na ziemię, na zimny fotel. Chciało jej się pić, ktoś dmuchał jej w twarz. Marzła, kropka na

czole swędziała, tuż przy głowie znajdowała się dłoń jej porywacza, który zajmował

miejsce pana Weissa.

– Nie powinno się spać w takim zimnie – powiedział. – Dobrze spałaś?

background image

– Nawet miałam prawdziwy sen. Że mój koń potrafi latać.

– A ty? Jeśli leciałaś razem z nim, opowiadaj.

I opowiedziała swój sen, pominęła tylko koniec, przerwany obraz, ale o tym nie musiał

wiedzieć – ona nawet w czasie snu ma szczęście, marzyła o swoim latającym koniu!

Pociągnął się za włosy, złapał dwie kępy.

– A co jeszcze dzieje się z tym koniem, kiedy nie śnisz? Zapomniałem jego imienia.

– Follow Me.

Opowiedziała o delikatnych parsknięciach Follow Me, kiedy wchodzi do jego boksu, o

tym, jak spokojnie stoi podczas czyszczenia, najpierw idzie w ruch gumowe zgrzebło,

potem kardacz, na końcu szczotka, i o tym, jak pochyla łeb, żeby mogła mu nałożyć uzdę,

jak drżą mu boki, kiedy cieszy się na przejażdżkę.

– Ale nie umie latać – powiedziała.

Jej porywacz czy nauczyciel – coraz bardziej traciła pewność, kim on jest – odchylił się.

Za to ona jest istotą ze skrzydłami! – krzyknął i zabrał skrzydła z tylnego siedzenia.

– Czy granie anioła się opłaca, można się na tym wzbogacić?

– Wzbogacić? – tylko się roześmiała. – Jasne, trochę się zarobi, ale prawdziwe

pieniądze dostaje się za reklamy. Reklamuję z Lorcą karmę dla psów. I telefony

komórkowe, już bez Lorki. W telewizji.

– Czyli nie mogę tego znać.

– Ale poznać możesz.

Mała zapaliła lampkę, poprosiła o swój telefon. Kiedy go dostała, podniosła palec na

znak, że zaraz się zacznie, i zagwizdała arię Papagena z Czarodziejskiego fletu – dzwonek

komórki.

– Tu Malu – powiedziała i przekrzywiła głowę, żeby lepiej słyszeć, potem było Hi,

Mister, jej usta powoli się otwierały, a oczy robiły się coraz większe, aż wyszeptała Wow

i w końcu odzyskała równowagę. – Jasne, że chcę tę rolę, Mister Spielberg – thank you for

calling! – Potem jeszcze buziak dla komórki i cut.

– Cut?

– Tak, koniec, pozamiatane. Dokładnie trzydzieści sekund.

Giacomo Hoederer wstrzymał oddech, spojrzał na zegar. Trzydzieści sekund się dłuży,

jeśli ktoś nie jest przyzwyczajony do wstrzymywania oddechu – kiedyś czytał, że strzelcy

wyborowi najpierw robią wydech i przestają oddychać w ostatniej chwili, przy celowaniu

background image

i naciskaniu spustu. Opróżnił płuca, ponownie napełnił je powietrzem i patrzył, jak upływa

kolejnych trzydzieści sekund, które pewnej dwunastolatce przynosiły więcej pieniędzy, niż

on dostawał w ciągu całego roku.

– Jakiś problem? – zapytała Mała.

Zaczął robić wdechy i wydechy, żeby się uspokoić, dłonie trzymał na głowie, wyciągał

nimi ból z głowy, nawet jeśli ten ból siedział głębiej, tam gdzie zżera człowieka zazdrość.

– Nie – odparł. – Śpij dalej.

I znowu mogła się tylko roześmiać z tego „nie”, które zabrzmiało jak milczące, skryte

„tak”, a o śnie i tak już nie było mowy, obok kogoś, kto właśnie bębnił palcami w

kierownicę. Wręcz przeciwnie, nagle poczuła się tak rozbudzona, jakby ktoś zawołał

„Kamera! Akcja!”, i sięgnęła do repertuaru, z którego korzystała zawsze, chcąc rzucić

dorosłych na kolana. Bez słowa wstępu zarżała jak prawdziwy koń – w ciszy, jaka

nastąpiła później, kiedy jej porywacz spoglądał na nią jak na baśniowego stwora, uniosła

wysoko lewą brew i pozostawiła ją tam przez jakiś czas. Tymczasem bębnienie ustało.

– Ej – powiedział – czy teraz ja śnię?

– Nie wiadomo. Która godzina?

Hoederer zerknął na zegar w szlachetnym drewnie. Powoli dochodziło piętnaście po

drugiej, czas się wlókł, jakby jego zazdrość i w jakimś stopniu zasłużony pech, ale

możliwe, że i ziarno szczęścia o dużo większym ciężarze zakrzywiły przestrzeń, by uzyskać

ostatnie odroczenie terminu.

*

Czas jednak biegł normalnie, i w samochodzie, w którym właśnie ktoś zgasił lampkę, i

w pobliżu, wśród ekipy Bena Meiera i mężczyzn w białych kombinezonach z oddziału

specjalnego, rozproszonych już po terenie – ich zsynchronizowane zegarki na pewno nie

wykazywały żadnych odchyleń. Dokładnie o drugiej szesnaście każdy otrzymał meldunek z

pierwszej linii frontu: cel został rozpoznany, niestety tylko jako cień za zaparowaną szybą

(mimo użycia noktowizora, przez który samochód wyglądał jak na dnie akwarium), obok

znajdował się drugi cień, niestety była to głowa zakładniczki.

background image

14

Mała siedziała wyprostowana w fotelu, wkładała skrzydła, jednocześnie przytrzymując

nogami psa; znowu stał się niespokojnym kłębkiem wydającym chrapliwe dźwięki i znowu

zaczął się wyrywać w stronę okna.

– Co jest – zapytał Hoederer – chcesz polecieć?

– Może.

– A dokąd?

– Nie wiadomo.

– Chyba wiadomo. Tam, gdzie jest jakieś łóżko. I spaghetti z sosem. I gdzie twój pies nie

traci rozumu – z początku myślałem, że mnie nie polubi. Ale chyba zauważył, że jesteśmy

po tej samej stronie, tam gdzie czekają hycle. Co prawda bronił cię, bo jest dobrze

wychowany, ale to był atak od niechcenia, atak na przyjaciela. Zauważyłem to zbyt późno.

Jeśli odlecisz, możesz go u mnie zostawić, dobrze?

– Nie! – Mała chwyciła psa i zatkała mu pysk. – A skrzydła – krzyknęła – włożyłam

tylko z powodu zimna, bo ten przeklęty silnik znowu nie działa.

– Nie, tak naprawdę myślisz, że twój przeklęty porywacz oszczędza benzynę, żeby

później uciec. I puść w końcu tego psa!

Hoederer nachylił się do pasażerki, ale tylko pokręciła głową, wyrwał jej więc po

prostu zaprzyjaźnione zwierzę i szybkim ruchem rzucił na tylne siedzenie. Lorca

natychmiast skoczył do szyby, Mała chciała go uderzyć, ale złapał ją za ręce.

– To, co się teraz dzieje z twoim pieszczochem, powoduje, że on nie zachowuje się

normalnie, pani Struwe-Görz nie mówiła wam o tym?

Powoli, palec po palcu, uwalniał dłonie Małej z uścisku, nie zwracał na nie uwagi,

patrzył na oczy, ciemne jak jego własne pod osłoną rzęs. Po raz pierwszy wydawało mu

się, że są zupełnie otwarte, dwie piękne rany, ale być może udawanie zranionej też miała w

repertuarze.

– Płaczesz? – zapytał jak lekarz. – Boli?

Odpowiedziała jak zwykle, że nie wiadomo, cichym głosem i nie odwracając wzroku,

ale ręce wciąż trzymała w górze, między dwiema twarzami, i Hoederer musiał zaczerpnąć

powietrza, tak jakby jego ciało zapomniało o oddychaniu. Musiał zadać sobie trud, żeby

background image

nie złapać tego dziecka, które już przestało być dzieckiem, nie potrząsnąć nim, nie uderzyć

go, aż nie usłyszy czegoś wiarygodnego, prawdziwego jak dźwięki wydawane przez jej

psa, jak drapanie pazurów o szybę, za którą może stała wilczyca.

– Umiesz rżeć jak koń, wspaniale! – nie wytrzymał. Umiesz się śmiać i podnosić brew w

taki sposób, że człowiek pada na kolana, też wspaniale. I płakać potrafisz tak – krzyczał –

że zapiera dech w piersiach, jeszcze wspanialej! Ale nawet sama nie wiesz, czy płaczesz

szczerze! Może chociaż raz przez minutę bądź sobą, co ty na to?

Spojrzał na zegar, było wpół do trzeciej, czas nadal mijał powoli, ale już nie aż tak

wolno. Z kolejnej minuty uciekło już piętnaście sekund, Mała dalej patrzyła na niego, dłoń

trzymała przy ustach, między zębami znalazły się dwa paznokcie naraz.

– Zimno mi – powiedziała, obgryzając paznokcie, co również było nie lada wyczynem:

obgryzać paznokcie, jednocześnie mówić wyraźnie i komuś się przyglądać. – Poza tym

jestem zmęczona, chcę do domu i nigdy nie chcę stać się taka jak pan.

Minuta minęła.

– A jaki ja jestem?

– Negatywny.

– Tylko negatywny?

– Prawie – Mała wygięła skrzydła ku górze i złożyła je. Opadła na fotel, przykryła się

derką najpierw po szyję, potem cała. Na górze derka lekko się wznosiła.

– A reszta? – Hoederer nachylił się nad namiotem, gdzieś tam musi być jej głowa, ucho.

– Chciałabyś być taka jak ta reszta? – Skubnął wystające w połowie skrzydła, wyrwał dwa

pióra razem z białymi kłaczkami waty.

– Może i tak – doleciało spod derki. – Ale ta reszta też zostanie zastrzelona.

– No, chyba że wszystko się uda. Wtedy zwiejemy z pieniędzmi. Cztery miliony, tylko

pomyśl.

*

Dopiero jakiś czas po północy przeciekła informacja o wysokości okupu. Od tej pory

wszyscy dostarczyciele nowin do jakichś gazet czy magazynów chcieli zrobić wywiad z

człowiekiem, dla którego Mała była warta miliony. Libańczyk okopał się z rodzicami

zakładniczki w przyczepie, tuzin ludzi

TVM

1 – ochrona, pracownicy techniczni, kierowcy –

background image

pilnował, żeby nikt nie podchodził zbyt blisko.

– Jak podczas wizyty prezydenta – wymamrotał Malte, brat ofiary, do swojego palmtopa

– po drugiej stronie siedział Blade, jego wojenny towarzysz, prawie gotowy do akcji.

Malte chciał teraz przećwiczyć uwolnienie ofiary we wszystkich wariantach, bez

Koreańczyków, bo ci zrównaliby wszystko z ziemią. Siedział na łóżku, w którym siostra od

dawna spałaby po zdjęciach, żeby następnego dnia zdążyć na lotnisko i nie zawalić szkoły.

Na wszelki wypadek żółtą broszurę z historią o żuku położył obok. Między jego stopami

stał laptop należący do wyposażenia przyczepy, urządzenie z najnowszymi grami, wśród

nich ulepszona wersja Counter-Strike-Source. Na kolanach trzymał podkładkę pod mysz,

palec już drgnął. Blade werbował jeszcze nowych graczy na miejsce Koreańczyków, więc

Malte przeczytał następny fragment historii Gregora Samsy, który słusznie został nazwany

robakiem, i to nieraz, i który poza tym też miał siostrę, aż na ekranie laptopa pojawił się

jego kryptonim:

– Hi, Spider, gramy z Killer-Snake i

TNT

.

– Tak, pośpiesz się, standard port – powiedział Malte i przywitał się kliknięciem z

dwoma starymi graczami, Żmiją i Dynamitem. Tymczasem Blade zadał strategiczne pytanie,

do kogo Malte chce dołączyć.

– Ja dołączę do terrorystów, którzy zaraz pójdą do nieba, Allah Akbar!

– Nie, do dobrych, przecież musimy uratować zakładniczkę, jasne? – odparł Malte.

Blade chyba nie rozumiał powagi sytuacji, potrzebował dwóch całych sekund na okej.

– Okej, Spider, lock and load. Jak?

– Tak jak zawsze, ja biorę deagle’a, od razu spróbuję sprzątnąć paru terrorystów, ty

przyprowadzisz zakładniczkę. Nie przejmuj się, jeśli zginę, uwolnij ją, musimy wygrać tę

rundę! – Malte patrzył w ekran, ale na chwilę zerknął w broszurę, bo żuk najwyraźniej

będzie atakować, zaraz potem huknęły dwie salwy z jakiegoś wraka pod zakurzonymi

palmami. – Namierzyli mnie – krzyknął – szybciej, Blade!

Z drugiej strony usłyszał:

– Odwróć się, Spider, to mnie zobaczysz!

Malte odwrócił się w stronę ekranu i zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie.

– Uwaga, za tobą dwie zamaskowane, uzbrojone postacie, rzucę granat błyskowy, a ty

wiej!

Palce Maltego zaczęły tańczyć.

background image

– Lepiej się upewnić – zawołał – dorzucę mu jeszcze heada i przyniosę jego glocka,

żaden pistolet nie strzela lepiej! – W wyobraźni już widział się z glockiem, gdy znowu

huknęło – został trafiony i spadł do trzydziestu health points. – Nie jest dobrze, czerwona

strefa!

Było całkiem źle, Blade zaczął się martwić:

– Dasz radę, Spider?

– Tak, jeśli się dowiem, skąd ten szczur strzela. Wszystko jedno, przyprowadź

zakładniczkę, liczy się tylko misja. Na krótko umrę, a ty w tym czasie załatw sprawę –

gdzie się

chowasz?

Na kilka sekund Malte stracił orientację, gdzie przód, a gdzie tył, oto jest pytanie, ale

podczas walki takie rzeczy się zdarzają.

Nagle odezwał się Blade:

– Wyluzuj, mam zakładniczkę.

– Okej, osłaniaj ją, tamci jeszcze strzelają. Schowajcie się za murem, przyciśnij jej

głowę do ziemi – dobrze, to było to, nowa runda! – Malte kliknął, ale start się nie włączył,

męczył mysz, jeździł nią tam i z powrotem, ale nic z tego, czyli misja nie została

zakończona, czyli gdzieś musi być druga zakładniczka, to logiczne. – Widzisz jeszcze jakąś

zakładniczkę?

– Siedzi w bunkrze! – krzyknął Blade. – Ale ty nie żyjesz!

Malte obejrzał niespodziankę, strzał w brzuch, wszędzie pełno krwi.

– Dopadli mnie, zostało jeszcze tylko osiem sekund, potem wygrają terroryści. Zanim

odbijesz zakładniczkę, czas się skończy, lepiej ją zastrzel!

– Nie, należymy do dobrych.

– Lepiej ona niż ty! – krzyczał Malte.

– Potem przegramy.

– Nie, potem czas się zatrzyma. Uratowałeś jedną zakładniczkę – terroryści załatwiliby

obie. Mamy pięćdziesięcioprocentowy sukces, więc ją zastrzel! – Malte nie widział innego

wyjścia, to rozwiązanie oznaczało mniejsze szkody.

– Jesteś pewien? – zapytał Blade. – Proszę o potwierdzenie!

– Pewny czy niepewny, to zależy, w każdym razie teraz to jest najlepsza z opcji! Tak,

potwierdzam, sprzątnij ją! – wrzasnął Malte.

background image

Nagle otworzyły się drzwi, zdążył jeszcze rzucić Game over i już stał przy nim ojciec z

cygaretką w dłoni.

– Kto kogo ma tu sprzątnąć?

Malte pomachał broszurowym wydaniem lektury.

– Ten typek swoją rodzinę, która go wnerwia. Taki żuk może ich przecież zmiażdżyć i

pożreć, prawda?

Pan März wydmuchiwał kółka z dymu, co miało znaczyć, że jest zrelaksowany, mimo że

miał całą czerwoną twarz. Spojrzał na lekturę i kiwnął głową, po chwili wycofał się,

zostawiając jednak na wpół otwarte drzwi.

Bitwa przegrana, Malte zamknął wieko laptopa i na wszelki wypadek doczytał historię

do końca.

Nie opowiadali już o żuku, zresztą umarł tymczasem, bo sam się udusił, tylko o siostrze

Gregora Samsy, która przejechała się tramwajem i ku radości rodziców pierwsza się

podniosła i przeciągnęła swoje młode ciało. Koniec mu się nawet spodobał: robal był

załatwiony i przynajmniej jedna osoba w tej patologicznej rodzinie była dzięki temu w

świetnej formie, z maksymalną liczbą health points, tak jak on.

background image

15

W samochodzie zrobiło się cicho, nawet pies się uciszył, hałasowało tylko jego małe

zwierzęce serce, co jednak z trudem można było usłyszeć, nawet z uchem przy psiej piersi.

Podobne wrażenia dawało nakrycie trzmiela dłonią. Hoederer wziął psa na ręce, trzymał

go tak, jak się trzyma dziecko, mimo że nigdy tego nie robił, ale to przecież musi wyglądać

właśnie w ten sposób: przytula się ufną istotę. Tego poczucia nigdy nie dała mu kotka.

Przez osiemnaście lat chciała tylko odmiany i towarzystwa, ale i tak o nią dbali. Dodał do

jej papki tabletki na sen, najpóźniej rano poczuje głód, potem nie przeżyje kolejnej nocy,

tak jak on. Psie serce biło i biło, waliło jak szalone, cisza miała w sobie coś zwodniczego,

podniósł kawałek derki.

– Jeżeli o mnie chodzi, możesz się tam udusić! – rzucił jak po awanturze, której przecież

nie mieli, i po chwili jego zakładniczka ze skrzydłami wyszła spod derki.

– Mam zamarznąć? Dlaczego nie włączamy silnika?

– Żebym słyszał, co się dzieje na zewnątrz.

– Nic się tam nie dzieje, Lorca jest spokojny.

– Jest spokojny, bo ja go trzymam! – Pokazał swój chwyt, przez klatkę piersiową i szyję,

z kciukiem za psim uchem, jakby trzeba było podpierać Lorce głowę, Mała chciała coś

powiedzieć, ale skończyło się na dzwonieniu zębami.

– Jeśli zamarznę, to nie będzie pieniędzy – syknęła.

– Anioły z watowanymi skrzydłami nie zamarzają, bo co to byłby za film, jakaś

komedia? – odparł Hoederer.

Mała podniosła wyskubane pióra i włożyła je na miejsce. To jest dramat! Przycisnęła

skrzydła do ramion, bardziej nie dałyby się już wygiąć. Dramat był od początku wpisany

w scenariusz, chociaż jej reżyser, Ben Meier, wolał mówić o mistery movie, koniec też

zapowiadał się niewesoło, niedobrani kochankowie tylko udawali miłość. Wtedy też miała

zagrać swoją wielką scenę i pojawić się między nimi bez skrzydeł i kostiumu, jako

żebrząca narkomanka. Jej prośba o pomoc zostaje odrzucona i wtedy cały fałsz kochanków

wychodzi na jaw, a na koniec anioł udaremnia jeszcze próbę zabójstwa.

Hoederer odwrócił się w stronę okna, obok działania na ułamkach zapisał słowo

„Makbet”.

background image

– To jest dramat, chociaż nie pasuje do ekranu telewizora, nawet do takiego nowego,

dużego. W telewizji możesz grać, co chcesz, i najwyżej będzie poprawnie, widzę to

czasem w domu handlowym, w dziale elektrycznym, wszystko kolorowe, można zrozumieć

każde słowo. Ale dramat oznacza chaos, a gdzie on jest? Wszystko ma swój porządek, a

tam, gdzie mimo wszystko jest jakiś bałagan, wkracza reforma ortografii.

– Ma to pewne zalety – stwierdziła Mała, a Hoederer złapał się za głowę.

– Dla kogo ma to pewne zalety? Dla mnie nie, jeśli rezygnuje się z przecinków,

likwiduje scharfes S albo z dwóch słów robi jedno. To jest stalinizm. Wiesz, co to jest

stalinizm?

– Nie.

– Błąd przez duże B. To tak, jakby ktoś powiedział: od dzisiaj dwa plus dwa równa się

pięć. Francuzom wystarczy jeden mężczyzna na tysiąc kobiet, żeby rzeczownik miał rodzaj

męski – może niezbyt przyjemna zasada, ale myślisz, że komuś przyszłoby do głowy ją

zmienić? Ludzie ciągle chodzą tam do kina, wieczorami kolejki sięgają aż do ulicy,

ponieważ dramat jeszcze jest dramatem, a ludzie kochają aktorów. Czy ciebie kochają?

– Dostaję tysiąc mejli tygodniowo – Mała chciała zapisać liczbę na szybie, ale Hoederer

złapał ją za rękę.

– Tak, bo jesteś miła i znana, a to zawsze przyciąga ludzi. – Puścił jej dłoń. –

Przynajmniej stopy masz ciepłe? Moje są zimne.

– Moje też i nie jestem tylko miła! Chce pan usłyszeć, co mówię pod koniec filmu?

– Może, o ile skończysz z tym „pan” – Hoederer podniósł prawą nogę i wskazał na but. –

Spójrz na niego – powiedział. – To śmieć, chociaż dbam o niego, nawet nakładam

impregnat. Do tego służą takie gąbeczki, wiesz, o czym mówię, kiedyś dostawało się je

przy zakupie butów i służyły tak długo, jak buty. Teraz trzeba je kupować i już po drugim

użyciu zaczynają się kruszyć. Więc kupujesz sobie nową gąbeczkę, ale pielęgnacja takich

butów jest bez sensu. Są nic niewarte, chociaż wyglądają tak, jakby były coś warte. W tych

butach jest zawarty dramat, one w rzeczywistości mamią człowieka. Przy Makbecie ludzie

myślą o nowym zespole formuły jeden, a tobie każą mówić miłe zdania. I żeby to dalej

szło, zapłacą cztery miliony. Moje zimne stopy to katastrofa, twoje – zaledwie

niedogodność! – Chciał przykryć nogę, ale jego kawałek derki był teraz częścią namiotu. –

Chcesz spać?

Hoederer spojrzał na zegar. Powoli zbliżała się godzina przekazania okupu, powinni tu

background image

być za dziesięć minut, jeśli tak się nie stanie, podejmie jakąś decyzję, bo zwłoka będzie

oznaczała słabość. Oczywiście spróbują go sprawdzić, tak im doradzą psycholożki, bo

przecież na tych stanowiskach pracują już tylko kobiety. Nie, usłyszał z dołu, nie chce go

widzieć.

– Nie chcesz mnie widzieć, a co ja zrobiłem?

– Nie wierzy mi pan! – krzyknęła, podkreślając każde słowo, jakby grała na scenie, a nie

siedziała pod derką, nawet pies drgnął.

Hoederer, przez nikogo niewidziany, ponownie przytulił Lorcę, po czym posadził go na

posłaniu z pikowanej kurtki.

– Uwierzyłem w twój sen, to się nie liczy? – Pochylił się nad derką, która wybrzuszyła

się na górze. – Sny o lataniu na koniu są niezbyt oryginalne.

– Tak mógłby powiedzieć pan Weiss.

– A zatem były między wami jakieś spory. Na przykład kiedy?

– Kiedy chodziło o nasze rodzinne niedzielne śniadania.

Hoederer przetarł rękawem szybę pasażerki. Ponad karłowatymi sosnami widać było

drogę aż do lasu, łańcuch brzóz, czarno-białych jak stary film.

– A jak wyglądają wasze rodzinne niedzielne śniadania?

Pociągnął dłonią po wybrzuszeniu pod derką, ledwo dotknął głowy, a Mała złapała za

brzeg nakrycia i podniosła je tak wysoko, że nie było już czego dotykać.

– W niedziele zawsze jemy razem śniadanie. I słuchamy Koncertów brandenburskich.

Każdy opowiada swój sen, a mama go tłumaczy.

– Podobają mi się wasze niedzielne poranki – bułeczki, Bach i Freud – to ten od snów.

– Wiem, ale Bacha zmieniamy na Mozarta. Raz w miesiącu ja mogę wybrać muzykę. I

wtedy leci Anastacia, brzmi znajomo?

– Czy to jest ta carówna, starsza niż mój kot?

– To jest wielka piosenkarka!

– Nie gadaj, wielka to była Callas – Hoederer pociągnął obiema rekami za derkę – moja

ulubiona piosenkarka, żeby wszystko było jasne.

– Jej nagrania też mamy w domu – usłyszał – wszystko mamy. Platinum Collection, na

okładce Callas patrzy w bok ogromnymi oczami, ale tego nie słuchamy przy śniadaniu,

tylko wieczorami. Pan Weiss też był jej fanem. Pięknie, szeptał zawsze, pięknie. A potem

zatrzymywał samochód i szedł zapalić, w drugiej ręce trzymał chusteczkę. Powiedzieć

background image

teraz, co mówię na koniec filmu, już bez skrzydeł? Zrobię, jak pan chce, jak chcesz –

zakończenie jest smutne. Co tak patrzycie, czy ja wyglądam jak jakieś zwierzę? Wy mnie

nie znacie, ale ja was znam. Byłam waszym aniołem, bez mojej pomocy każde z was nadal

byłoby samotne. Ale wy nic nie zrobiliście z tą miłością, byliście tylko w niej zakochani,

jak w samochodzie. Martwię się, patrząc na was. Proszę, oto moje ręce, policzcie ukłucia.

Nie myślcie, że chcę od was pieniędzy na narkotyki, ja chcę z powrotem mieć swoją

wiarę!

Hoederer ściągnął z niej derkę.

– A może popatrzysz na mnie?! – wrzasnął. – I nie mów mi o zmartwieniach!

*

Noktowizor Hensoldt 6

×

42 był nastawiony na sto pięćdziesiąt metrów, tyle wynosiła

odległość od pozycji obserwatora za pniakiem przy pierwszych brzozach do celu na

polanie między karłowatymi sosnami czy czymś, co wystawało spod śniegu. W sumie

niezła pozycja mimo niesprzyjających okoliczności. Jedyne źródło światła w samochodzie

zgasło, ten brak musiał wyrównać wzmacniacz światła szczątkowego. Okno kierowcy

wyglądało jak szyba akwarium, pływała w nim duża ryba, po chwili mniejsza ryba, którą

trzeba było uratować, zniknęła, co było okolicznością sprzyjającą. Ale zadanie utrudniały

jakieś słowa i liczby na szybie, przez nie trudniej było rozpoznać miejsce między okiem a

uchem. Dowódca uważał, że w ten sposób zakładniczka przekazuje im wiadomość, toteż

jego najlepszy człowiek próbował odczytać lustrzane pismo w zielonkawym świetle

noktowizora. O ile dobrze widzi, wymruczał do słuchawki, to tam jest napisane „Makbet”.

Z wykrzyknikiem. Poza tym „teza – antyteza – synteza” i jakieś działanie, pięć dziewiątych

podzielić przez trzy siódme – to ostatnie to może być typ amunicji, a Makbet to jakiś szyfr

sprawcy. Przełożony podzielał ten pogląd; pozostawało jeszcze pytanie, co znaczy teza,

antyteza i synteza.

– Możliwe, że to tylko oznaka nerwowości – powiedział snajper – ktoś, kto pisze takie

rzeczy, może ześwirować w każdej chwili.

Nawiązał tym samym do wcześniejszego „okej”, ale dowódca powiedział, że lecą za

nimi ptaszki z telewizji, które już wszystko wyśpiewały, więc: musi się udać. A zatem

czekać, aż zdrowie i życie Małej nie będą zagrożone. Działać według własnego rozeznania,

background image

ale dopiero wtedy, gdy porywacz wyciągnie broń. Powodzenia.

*

Ptaszki z telewizji sfrunęły w białe zarośla trzcinowe, tam gdzie przesieka przechodzi w

las, gdzie rosną najmniejsze brzozy. Dobrze się ukryli, sprzęt rozłożyli obok. Nad sobą

mieli zachmurzone niebo, czarne chmury zgromadziły się wokół okna pełnego gwiazd.

Ben Meier nie lubił połyskiwania gwiazd – i tak nawet najlepsza kamera nie jest w

stanie oddać tego, co widzi oko. Rozgwieżdżone niebo przewyższało go pod każdym

względem, ale, dzięki Bogu, nawet z najgłębszej nocy da się zrobić dzień, wszyscy ludzie z

branży filmowej radzą sobie z tą gorszą porą za pomocą światła. Jeśli było coś, czego bał

się Ben Meier (oprócz wyjścia na jaw jego chrześcijaństwa z komunią i okresem

ministranckim), to oślepnięcia w wyniku wypadku albo starości. Cała pamięć mieściłaby

się wtedy w opuszkach palców – głowa stałaby się tylko naczyniem na niespełnione

marzenia. Otworzył oczy – na szczęście nic im nie było – i zobaczył parę pierwszych, czy

może ostatnich płatków śniegu, bardziej konkretnych niż wszystkie gwiazdy. Zobaczył

również koniec filmu: promienie porannego słońca oświetlają czerwony od krwi śnieg,

dwa wilki rozszarpały psa zamiast Małej; ta uciekła swojemu porywaczowi i błąkała się

po lesie. Rano porywacz odnalazł swoją zakładniczkę i na jej oczach, bez zbędnych słów, z

zimną krwią odebrał sobie życie. W ten sposób dramat by się zakończył, cut.

background image

16

– To przecież nie są moje słowa ani moje zmartwienia!

Niespodziewanie cisza w samochodzie i w ogóle to, że nic się nie dzieje, zaczęło jej

przeszkadzać. Poza tym, kiedy się milczało, zimno stawało się bardziej dotkliwe i myślało

się tylko o nim. Odezwała się więc, chociaż zabrzmiało to jak usprawiedliwienie.

– Właśnie o to chodzi – jej porywacz puścił derkę i wrócił za kierownicę – człowiek

powinien mówić tylko o tym, co zna. Od teraz możesz udawać kogoś zmarzniętego.

– Zmarzniętego? Bardzo łatwe zadanie! – Mała szczękała zębami, zawinęła siebie i psa

w derkę, tak że wystawała jej tylko głowa. Lorca chciał skoczyć do okna, ale mu nie

pozwoliła, powinien się w końcu uspokoić. Chuchnęła na szybę i napisała „Malu”. Wytarła

napis, po czym spojrzała na zegar. Niedawno minęła trzecia. Czy on nadal planuje się

zastrzelić? Teraz, kiedy nie przyszły pieniądze.

– Przyjdą. A reszta to nie twoja sprawa.

– Moja. Jeśli chce się pan zastrzelić, to po co oszczędzać benzynę? Możemy uruchomić

silnik i włączyć ogrzewanie.

Jej porywacz, czy może słuchacz, człowiek, który nie bił brawa po końcowych zdaniach

filmu, ponownie nachylił się w jej stronę.

– A może najpierw jeszcze się kawałek przejadę – odparł. – Przy muzyce. I potem się

zastrzelę. Czyli pan Weiss też słuchał Callas – dokładnie czego? Puccini, Tosca, Vissi

d’arte? A może arii Casta Diva Belliniego? Tego bym się po nim spodziewał.

– Pan w ogóle nie znał pana Weissa!

– Bądź co bądź jednak go zabiłem. Bellini, prawda?

– Bellini czy spaghetti, nie mam pojęcia! – Mała uderzyła w szybę, znowu napisała

swoje imię, żeby po chwili je zetrzeć. – Może i tak! – krzyknęła. – Słuchaliśmy wielu

rzeczy, tu przecież jest wszystko. Trzy tysiące sześćset tytułów na twardym dysku, a nie

parę rzeczy na regale – potarła dłonią zaczerwieniony punkt, już prawie wielkości ziarna. –

Co pan kiedyś miał?

– Kiedy byłem w twoim wieku? Trzydzieści singli i dziesięć longplayów. I byłem z nich

bardzo dumny. Wiesz, co to jest duma? Poczucie wolności, którą się samemu zdobyło.

Wiesz, co to są longplaye?

background image

– Nie wiem – wzruszyła ramionami.

Jej korepetytor w to uwierzył, czyli potrafiła zagrać kogoś, kto nie wie, chociaż po domu

walało się pełno takich rzeczy, a jedna z nich, oprawiona w ramkę, wisiała nawet w

łazience: Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band.

– Longplay oznacza płytę długogrającą, z każdej strony mieściło się sześć utworów,

czyli dziesięć takich płyt dawało w sumie sześćdziesiąt utworów – rzucił przez ramię jej

towarzysz, Giacomo Hoederer. Właśnie patrzył przez okno i pokręcił głową, jak ci starsi

ludzie, kiedy nie mogą czegoś zrozumieć: nastały zupełnie nowe czasy, a może to oni tkwią

w starych i dlatego są tak osamotnieni. – Plus trzydzieści singli z jednym utworem na

każdej stronie, czyli kolejnych sześćdziesiąt piosenek – dodał, odwracając się, w dłoni

trzymał okulary. – W sumie sto dwadzieścia tytułów. Mój wczesny iPod.

– A ta piosenkarka też tam była?

– Callas? Byłem za młody.

– A kto był twoim ulubionym piosenkarzem? – Nagle znowu zaczęła mówić mu ty, po

prostu, tak jak swojemu

reżyserowi, chociaż go nie lubiła albo lubiła tak, jak pana Weissa, mimo że jej kierowca

bywał surowy i układał spodnie w fałdy. Ale już podczas trzeciej nocnej podróży zaczęła

używać słówka ty, nigdy nie musiała mówić panie Weiss, a on nie musiał mówić Malu.

– Ulubiony piosenkarz? – Jej słuchacz włożył okulary i włączył sprzęt audio. – Jest tutaj,

nawet kiedyś wymieniłaś jego nazwisko – wszedł w menu i wybrał plik Early Sixties –

Jerry Lee Lewis. Niezbyt przyjemny facet.

– Pan Weiss też tak mówił.

– Ale na pewno ci nie opowiadał, że ten facet miał kiedyś trupa w basenie. W tamtych

czasach trup w basenie to był trup w basenie, a nie zabawa. I musisz wiedzieć coś jeszcze:

najlepsze w nim jest to, że wciąż żyje, tak jak ja. I jego piosenki też.

– Którą lubisz najbardziej?

– Najbardziej lubię dwie: What’d I say, na początku Lewis śpiewa półgłosem, śpiewa

w nim przekora. A potem mówi matce, że może źle go wychowała, chyba czuł się winny za

tę śmierć w basenie. A ta druga piosenka to Save The Last Dance For Me, w której śpiewa

życie. Oba utwory nie są jego, ale on wykonuje je najlepiej. Jeden nawet sam

wykonywałem na wiejskiej zabawie, na inne byłem za młody. Ale mogę teraz spróbować,

mam to zrobić?

background image

Mała, pozornie zajęta tylko sobą i zimnem, podciągnęła derkę jeszcze wyżej – to zawsze

jest żałosne, kiedy dorośli, którzy nie są piosenkarzami, zaczynają śpiewać – tak jakby

powoli spadały im spodnie.

– Ale z podkładem – powiedziała i jej porywacz, a od niedawna piosenkarz solista

przejechał jedną ręką włosy z tyłu głowy, drugą sięgnął do kurtki.

– Potrzebny jest jeszcze mikrofon, żeby było tak, jak należy!

Wyciągnął broń i przystawił lufę do ust, potem, pstrykając palcami, ustalił rytm. Czyli

będzie bez podkładu, tego się właśnie obawiała. Po chwili już śpiewał, You can dance,

niedużo i cicho, to jej się podobało, ever dance with a guy, ciągle nie było tego dużo,

przekręcił lufę w jej stronę, jakby miała śpiewać razem z nim, i zaśmiał się, tyle zdążyła

zobaczyć, zanim rozprysnęło się czy eksplodowało wokół niej szkło, jakby uderzyła

siekiera, rozłupała świat i całą resztę, nawet okulary.

Nic już nie było takie samo, wszystko wymknęło się spod kontroli. Krzyczała, aż

zabrakło jej tchu, zaczerpnęła powietrza, zdziwiona, że jeszcze żyje, chociaż wokół leżało

pełno szkła. Pierwsze, co była w stanie zarejestrować, to trzy, cztery odłamki w brzuchu

tarzającego się psa. Jeden wyjęła. Zerknęła na swojego towarzysza, który jeszcze przed

chwilą śpiewał, spokojnym, skoncentrowanym ruchem dotykał głowy. Po chwili jej uwaga

również skupiła się w tym miejscu, jakby ktoś ją złapał za rękę i krzyczał: „Popatrz na to!”

Jego lewe, zakrwawione ucho wisiało na kawałku skóry, przypominało ogromny,

kołyszący się klips, nad którym ziała dziura. Dłoń nie znalazła ucha na swoim miejscu,

sięgnęła po leżący wśród odłamków pistolet i wystawiła go przez strzaskane okno.

Huknęło, jakby komuś pękła głowa, pistolet był wycelowany w skraj lasu, gdzie na moment

pojawiły się światła reflektorów. Po chwili zgasły, zapadła ciemność, a razem z nią cisza,

tylko pies przeraźliwie piszczał.

– Musisz mu pomóc, wyciągnij odłamki, ale nie zapalaj światła!

Po strzale zapanowała głucha cisza, Mała miała wrażenie, że słowa dochodzą do niej z

oddali. Próbowała wyciągnąć jeden z odłamków, ale palce nie chciały współpracować,

drżały, wpychając kawałki szkła jeszcze głębiej, Lorca się prężył, a jej postrzelony

porywacz włączył silnik.

– Trzymaj się! – krzyknął. – I trzymaj psa! – A potem krzyknął w ciemność, że jeszcze

żyje i jeżeli policja i jej pożałowania godni snajperzy nie znikną, to nikt w tym

samochodzie nie przeżyje. – Odjeżdżamy stąd – wrzeszczał, wiszące ucho gwałtownie się

background image

kołysało – jedziemy nad pobliskie jezioro, tam zostaną przekazane pieniądze, za trzydzieści

minut!

Samochód sprawnie ruszył z miejsca, bez świateł przedzierali się przez zarośniętą

drogę, dobrze im już znaną trasą, łatwą do rozpoznania przy rozgwieżdżonym niebie. Jej

okno też było potrzaskane, siedziała w kucki w fotelu, trzęsąc się razem z psem, i patrzyła

na chaos wśród gwiazd.

– Ile jest tych odłamków? – usłyszała spokojne pytanie, kiedy już wjechali do lasu, tak

spokojne, jakby nic się stało.

– Trzy albo cztery – odpowiedziała i Giacomo Hoederer zatrzymał auto. Dopiero teraz

zauważyła, że po twarzy spływa mu pot, a włosy sterczą na wszystkie strony. Odwrócił się

i kiwnął palcem, co miało znaczyć „Daj go tu”, położyła Lorcę na konsoli, Hoederer

włączył lampkę.

– Trzymaj go – powiedział i w kilka sekund wyciągnął odłamki, podczas gdy ona

zmuszała się do patrzenia na wiszące ucho.

– Chcieli cię zabić, prawda?

– A cóż by innego – twarz miał w połowie kredowobiałą, w połowie purpurową. Oddał

jej psa, wyłączył lampkę i pojechał dalej. Lorca się uciszył, słychać było tylko jego

zziajany oddech. Trzymała go jedną ręką, drugą wyciągnęła w lewą stronę, aż poczuła pod

palcami skórzaną kurtkę. Jej kierowca zdjął nogę z gazu i krótko popatrzył na swoją

pasażerkę. Zapytał, czy ma nożyczki.

*

– Idioci, co za idioci! – Prokurator przez dłuższy czas wysłuchiwał wyzwisk, a w końcu

usłyszał zarzut, że wiedział o zamiarach tych idiotów. – A co będzie, jeśli facet zabije

Małą? Projekt filmu upadnie!

Producentka w za cienkim płaszczu nie mogła się uspokoić; gdyby nie fałszywe

informacje od policji, dotyczące miejsca postoju Hoederera, wymiana pieniędzy na

zakładniczkę odbyłaby się już dawno. No, a potem ten chybiony strzał i odpowiedź

porywacza, pocisk wystrzelony w kierunku ich reflektora, przecież równie dobrze mógł

trafić ją. W coś jednak trafił, obmacała drzwi, które otworzyła na krótko przed strzałem.

– Tak, przyglądajmy się, jak ją zabija – rzucił prokurator – zastrzelił już przecież dwie

background image

osoby. A gdybym postępował według pani planu, miałaby pani teraz wielki problem.

– Teraz są nawet dwa wielkie problemy! – krzyknęła producentka. – Sknocony strzał i

dziura w pożyczonym porsche. Trafił w drzwi!

Chciała je zamknąć, ale się zablokowały. Kiedy się z nimi szarpała, aż coś niepokojąco

trzasnęło w zawiasach, prokurator zadzwonił do dowódcy oddziału. Wyjaśnił mu, że teraz

ich kolej, i usłyszał, co się wydarzyło przed nieudanym strzałem – mianowicie Hoederer

wycelował pistolet w zakładniczkę, szyba była zamazana i dlatego strzelec chybił.

Dowódca mówił coś o sytuacji krytycznej, chciał poważnie porozmawiać z doręczycielką

okupu, ale akurat prowadziła z kimś rozmowę przez telefon.

– Jeśli się przeziębię podczas przekazywania okupu, to przynajmniej niech wyjdą

świetne zdjęcia?! – krzyknęła do swojego reżysera i udzieliła mu rad, jak prowadzić

kamerę, ale Bena Meiera bardziej interesowało jego porsche, pytał, czy wszystko z nim w

porządku.

– W najlepszym porządku! – Producentka zatrzasnęła klapkę telefonu i włączyła silnik, a

prokurator zaczął studiować w

GPS

mapę okolicy.

– Tu jest tylko jedno jezioro – obwieścił – nie ma nazwy. Trzeba jechać najpierw koło

sosnowego młodnika, potem przez las – damy radę?

Kierowca już dodawał gazu, prokuratorowi pozostało tylko zapiąć pas i patrzeć na

tarcze starych zegarów, benzyna, olej, obroty silnika, prędkość, oraz na zegar, który

pokazywał dwanaście po trzeciej.

*

Hoederer podjechał do porośniętego trzciną brzegu. Nie włączył świateł, słuchał

odgłosów wydawanych przez łamiące się źdźbła, mimo że pozostało mu tylko jedno ucho.

Wjechał nawet nieco dalej, aż przednie koła znalazły się na lodzie. Wyłączył silnik, ale

kluczyk przekręcił tylko do połowy, żeby świeciły diody sygnalizacyjne – pozwalały

cokolwiek dostrzec. Pochylił się w stronę lusterka i dopiero wtedy dopadł go spóźniony

ból, miał poczucie, że ktoś wlewa mu do ucha płynny ołów. Wydał jakiś dźwięk, którego

prawie nie usłyszał, potem wyciągnął rękę przez potrzaskaną szybę i zebrał z dachu pełną

dłoń śniegu, żeby schłodzić nim ranę.

– Lepiej to zostaw – powiedziała Mała.

background image

Przez pewien czas w ogóle się nie odzywała, tylko głaskała psa jak szalona, a teraz

wyskoczyła z czymś takim, z dobrą radą. Hoederer nabrał powietrza i zaczął nacierać

śniegiem policzek tuż przy ranie. To, co pozostało, już bardziej czerwone niż białe,

wepchnął sobie w usta i poprosił ją, żeby patrzyła gdzie indziej. A w ogóle to może sobie

iść i zostawić go samego, tak będzie najlepiej.

– Smacznego – powiedziała to zupełnie poważnie, bez cienia ironii, „smacznego”.

Wypluł śnieg i przyłożył go do skroni, mało zgrabne posunięcie, ale innego pomysłu nie

miał.

– Bardzo mi przykro z powodu tego wszystkiego – wymamrotał i dopiero po tych

ogólnych przeprosinach, kiedy spuściła głowę, jakby zawstydziły ją te słowa, zobaczył, że

ona też krwawi. Trafił ją jakiś odłamek, miała zakrwawione włosy. Nachylił się i szepnął:

– Siedź spokojnie, pomyśl o Follow Me.

Siedziała spokojnie, z zaciśniętymi dłońmi, a on wyjął jej ze skóry kawałek szkła.

– A jak się ma nasz pies?

– W porządku. Posłuchamy muzyki?

Spodziewał się wszystkiego, łez, milczenia, uderzenia w twarz, ale nie takiej

propozycji, i zamiast w końcu spojrzeć w lusterko, sprawdził, czy działa jeszcze sprzęt

muzyczny. Działał mimo jazdy po leśnych wykrotach i ujemnej temperatury w środku

samochodu przy dwóch rozbitych oknach. Zabuczało we wszystkich głośnikach, trzeba było

tylko ustawić basy i wybrać coś z menu.

– Save The Last Dance, co ty na to? – Numer zapamiętał już wcześniej, jego poprzednik

nie zadowalał się jednym utworem danego wykonawcy, przechowywał całą dyskografię. –

Załatwimy przy tym sprawę z uchem – powiedział. – Apteczkę możemy przynieść później.

Zrobisz to? – Chciał wybrać numer, ale to nie było takie proste, jego palec trzykrotnie nie

trafił we właściwy przycisk. – Sam uciąłbym nie tam, gdzie trzeba. Są tu chyba jakieś

nożyczki, prawda?

– Są – Mała sięgnęła do schowka, gdzie leżał zestaw do pielęgnacji paznokci, oznaczony

tym samym emblematem co samochód, i wyjęła stamtąd mniejsze nożyczki. Tymczasem

zaczęła płynąć muzyka i jej porywacz najpierw przyciszył jeszcze trochę basy, potem

pochylił głowę, tak że ucho, czy raczej jego reszta, luźno zwisało.

– Dalej – powiedział i Mała otworzyła nożyczki, trzeba to zrobić szybko: uciąć w

najcieńszym miejscu, policzyła do trzech jak przy wyrywaniu zęba, „raz, dwa, trzy”, ale na

background image

trzy nic się nie wydarzyło. Leciała muzyka, utwór, który lubiła, mimo że pochodził z

ubiegłego wieku, i znowu zaczęły ją swędzieć plecy. I nagle jej dłoń wykonała precyzyjny

ruch, nożyczki się zamknęły i na dywanik, dokładnie przed pysk psa, spadło ucho-klips,

chociaż wcześniej nie wydarzyło się nic, co mogłoby koniec tej sprawy uczynić zabawnym.

Na kurtkę poleciała krew. Hoederer głośno zaklął, lekko kopnął ucho i dopiero wtedy jego

pomocnica krzyknęła „Nie!” i przyciągnęła Lorcę do siebie. Zapytała, czy nie powinna

właśnie teraz przynieść apteczki z bagażnika, ale nie chciał się zgodzić na jej wyjście. W

środku chyba jest wata? Wskazał skrzydła i poprosił o narzędzie chirurgiczne – skrzydeł

i tak nie można już było uratować. W ich dolną część wbił ostre jak brzytwa nożyczki,

wyjął trochę waty, wymieszał ją z piórami i przytknął to w miejscu dawnego ucha. Mała

ponownie krzyknęła jakieś słowo, coś, co brzmiało jak „proszę”. Przytrzymując psa,

gwałtownie otworzyła drzwi. Głośno oddychała.

– Jeśli musisz zwymiotować – wymiotuj!

Hoederer nachylił się w stronę pasażerki, ale powiedziała z kredowobiałą twarzą, że nie

jest jej niedobrze.

– Założę się, że musisz! – krzyknął.

Pokręciła tylko głową, uparcie, przekornie, jakby nie istniał żaden powód, by

wymiotować. Rozwścieczyła go ta uparta przekora, opuścił osłonę przeciwsłoneczną,

automatycznie włączyła się lampka podświetlająca lusterko. On sam chyba się zrzyga,

szepnął w ciszy, jaka nastała po zakończeniu piosenki, jednocześnie oglądał własną twarz i

poprzetykaną piórami kulę waty, która powoli zmieniała kolor na czerwony.

– Oddam ci połowę okupu, jeśli nie musisz!

– Czy to jest zakład? – zapytała bez jakiegokolwiek zakłopotania czy zdziwienia, kiwnął

tylko głową i usłyszał kolejne pytania, co to jest i czy ona teraz gra rolę uczestniczki

pewnego programu. Dlaczego uczestniczki, jakiej uczestniczki? Znowu usłyszał coś

dziwnego – jak to jakiej, największego show, nigdy o nim nie słyszał? Nadęła policzki,

wypuściła powietrze kącikiem ust, przewróciła oczami i jej twarz nabrała nieco kolorów.

– Nie! – wrzasnął. – Ile razy mam powtarzać: nie oglądam telewizji.

– Dlatego nie można z tobą porozmawiać.

– Ale za to bardzo dużo ze sobą rozmawiamy – powiedział jej prawie do ucha, zerkając

na zegarek. Mieli jeszcze dziesięć minut, wystarczająco dużo czasu, żeby wypalić

papierosa. Pstryknął zapalniczką, a Mała spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby chciał

background image

spalić jej psa.

– I co, zwymiotowałam? Nie. Wygrałam zakład. Pieniądze możesz zatrzymać. O ile nie

zapalisz.

Hoederer cisnął paczkę w trzciny.

– A może myślałaś, że rozegra się teraz numer z ostatnim papierosem? – Wyrzucił też

zapalniczkę. – Jest już wystarczająco dużo kiepskich filmów – powiedział i spojrzał w

bok. – Hej, naprawdę płaczesz?

– Wcale nie płaczę.

– Oczywiście, że płaczesz! – Wychylił się przez okno i rozejrzał za czerwoną paczką,

ale widział tylko gąszcz trzciny. – To z powodu rany? Boli cię? – Odwrócił się i zobaczył

w jej dłoni zmiętą chusteczkę higieniczną. Pokręciła głową i wytarła oczy, w dalszym ciągu

oddychała ciężko, jak po męczącym biegu. Resztki chusteczki upchnęła w rękawie. –

A może płaczesz, bo chcieli mnie załatwić? Próbowali cię ratować. Dużo dla nich

znaczysz.

– Możemy jeszcze posłuchać muzyki?

– Dlaczego?

– Proszę! – krzyknęła.

Wyszukał What’d I Say i arię Casta Diva, potem zapytał, czy cała ta elektronika, łącznie

z podgrzewaniem siedzeń, internetem i resztą, którą człowiek chciałby uruchomić przed

podróżą, działa na pilota. Mała sięgnęła do schowka, gdzie znajdowały się różne potrzebne

rzeczy, i wręczyła mu podłużny instrument pełen guzików. Jak on wytrzymuje z tym uchem –

szepnęła nagle, wyciągając do niego rękę. Jeszcze ciszej zapytała, czy go boli. Zrozumiał

tylko, że wetknięcie w ranę waty z piórami było szaleństwem. Ujął jej dłoń – właściwie to

wszystko było szaleństwem, ale jakie to ma znaczenie dla drugiego człowieka. A jeśli w

dodatku ten drugi człowiek jest tak cholernie ładny, to już w ogóle. Puścił dłoń Małej

i wyciągnął z kurtki telefon.

– Zadzwoń do swojej producentki. Przekazanie okupu załatwimy na lodzie. Przy muzyce.

– A jeżeli znowu zaczną strzelać?

Hoederer zabrał derkę i w zamian podał Małej komórkę.

– Znowu jest twoja. Ale derka odtąd należy do nas obojga – capisci, bella? W mojej

części wytnę dwie dziury.

– Po co?

background image

– Żebym coś widział, ale sam nie był widziany. Tak jak ty i twój pies, zrozumiano?

– Tak – odparła Mała. Musiała się bardzo postarać, żeby Lorca nie uciekł, a tymczasem

Giacomo Hoederer wybrał trzy numery, dwa z pliku Early Sixties, jeden z pliku Klasyka,

podtytuł Opera,

C

jak Callas.

background image

17

Hain nie mogła sobie wyobrazić świata bez mobilnej telefonii, a przede wszystkim bez

telewizji. Kiedy Mała zadzwoniła, żeby poinformować o nowym planie, producentka

trzymała swoją komórkę jak młodego kota, którego człowiek drapie i jednocześnie słucha

jego mruczenia. Ale i dowódca oddziału specjalnego straciłby resztkę nadziei w takim

zubożonym, niedającym się podsłuchać świecie – a tak, po chybionym strzale, przynajmniej

mógł posłuchać, co się dzieje, zresztą nie tylko on. Dzięki łączu telekonferencyjnemu,

uruchomionemu na polecenie sekretarza stanu, rozmowy mogli też posłuchać rodzice

Małej; oboje zatykali sobie usta, żeby nie wyrwały im się okrzyki rozpaczy. Ich syn, wręcz

przeciwnie, usta miał otwarte ze zdziwienia, nie mógł uwierzyć, że słyszy siostrę, której

jakiś terrorysta przystawia właśnie pistolet do głowy.

– Na pewno obwiesił się ładunkami wybuchowymi – powiedział Malte po zakończonym

połączeniu do płaczącej matki. Przydałoby jej się teraz kilka health points, ale pojawiło

się tylko pocieszenie Arie Brausena. We czwórkę, rodzina Małej i jej agent, stali obok

helikoptera, który w każdej chwili mógł ich przewieźć na miejsce akcji.

– Gdyby sprawą zajmowali się Izraelczycy, facet już dawno byłby trupem – powiedział

Brausen i dopiero ta uwaga sprawiła, że matka Małej, dotąd korzystająca ze swoich

psychologicznych umiejętności, straciła nad sobą panowanie.

– Ale tu nie jest Izrael! – wrzasnęła tak głośno, że spiesznym krokiem podszedł do nich

dyrektor Urzędu Kryminalnego i mogła kontynuować. – Co teraz?! – wrzasnęła i usłyszała,

że trzeba czekać.

– Ale znowu za pomocą specjalnej lornetki obserwujemy porywacza – razem z

zakładniczką opuścił samochód, przykryci jednym kocem idą po zamarzniętym jeziorze.

Zbieramy dane o tym miejscu. Mamy też kontakt akustyczny, z samochodu dochodzi muzyka,

jakaś piosenka, której młodzi koledzy nie znają – powiedział. – Ale jednemu udało się

zanucić przez słuchawki dwa słowa: so darling i potem coś z save.

– The last dance for me – śpiewnie dokończył Arie Brausen. – Ta piosenka źle wróży.

*

background image

Niczym maruderzy albo zwiastuny wolno opadały pojedyncze płatki śniegu i ten, kto w

końcu podniósł głowę, tak jak prokurator, przyzwyczajony do gruntownego badania spraw,

nawet gdy patrzył w niebo, zobaczył, że zniknęły niemal wszystkie gwiazdy, tylko tu i

ówdzie można było dostrzec słabe błyski. Lodowato zimny wiatr kołysał brzozami.

Zgodnie z życzeniem porywacza, przekazanym im przez Małą, on i producentka wysiedli

z porsche i podążyli po śladach skradzionego samochodu, Hain po lewej stronie, jakby

wciąż siedziała za kierownicą, prokurator z walizkami w drugim zagłębieniu, szli przez

las, oświetlając sobie drogę latarką prętową. Byli jeszcze kompletnie ubrani, ale zimno już

chwyciło ich w swoje szpony. W milczeniu dotarli do samochodu z roztrzaskanymi

szybami; świeciły diody sygnalizacyjne, odtwarzacz muzyki był ustawiony na On. Tragarz

walizek postawił je na śniegu.

– Załatwię światło – powiedziała producentka. – Porywacze chcą być w mediach,

musimy mieć dużo światła.

Zaczęła rozmawiać przez telefon ze swoim reżyserem, a prokurator przeciągnął walizki

przez zarośla trzcinowe. Dźwięk łamiących się źdźbeł przypominał dźwięk rozgryzanych

chipsów. Nagle zza trzcin wyłoniła się szklana powierzchnia jeziora, z której wiatr

częściowo już zdmuchnął biały puch usypany wieczorem. Na błyszczącym lodzie wirowały

płatki śniegu, popychane przez wiatr to w jedną, to w drugą stronę, a niedaleko, pośrodku

tego małego, roztańczonego wiru, stała wysoka postać okryta czymś spiczasto

zakończonym.

– Do dzieła! – prawnik sam sobie dodał otuchy, po czym rozebrał się do bielizny,

dołączyła do niego Hain z płaszczem na ramionach, pod którym miała tylko niezbędne

części garderoby. Spojrzała na lód i krzyknęła:

– Widzi pan to samo, co ja?!

Prokurator zdołał tylko kiwnąć głową, jakby zrezygnował z używania swojego

prawniczego rozumu – bo wielki kaptur pośrodku zamarzniętego leśnego jeziora o trzeciej

trzydzieści nad ranem nie mieścił się w żadnych paragrafach.

*

Końska derka wciąż się zsuwała, a wraz z nią wycięta zamiast dziur szczelina, więc

Hoederer zatrzymał się, poprawił nakrycie i zaczął się cofać, nie spuszczając z oczu pary z

background image

walizkami. Bardziej się ślizgał, niż szedł, bo na jego butach stała Mała; jedną ręką trzymał

ją za kurtkę, żeby nie poleciała do przodu, drugą poprawiał derkę. W ten sposób, jako

okryta czymś spiczasto zakończonym postać albo wielki kaptur, z którego wystawały

końcówki skrzydeł, dotarł na środek zatoki. Mała zrobiła szczelinę w derce i zobaczyła

zamieć.

– Na szczęście pada śnieg – powiedziała – nie będą strzelać.

Hoederer wyciągnął przez szczelinę dłoń z pilotem.

– Szczęście to będziemy mieli, gdy się okaże, że działa jeszcze fizyka. – Podał pierwszy

kod cyfrowy i krzyknął, żeby w końcu przynieśli pieniądze. Kiedy ruszyli w jego stronę,

popychając przed sobą walizki, nacisnął Play. – Najpierw posłuchamy mojego ulubionego

wykonawcy w piosence o pragnieniu, a później Callas w utworze o miłości. Zgoda?

– Wszystko mi jedno – odpowiedziała Mała, i już z trzcin, przez roztrzaskane okna

dobiegło głuche dudnienie, wzmocnione trzystoma dwudziestoma watami, jakby we

wszystkich ośmiu głośnikach w samochodzie rozpętała się burza. Potem rozległy się

szybkie dźwięki pianina, przejścia od niskich do najwyższych tonów i Mała poczuła, jak

dwie ręce chwytają ją pod pachy i jak zaczyna się kołysać. Był to jakiś rodzaj tańca, bez

ziemi pod stopami, tymczasem do pianina dołączyła perkusja i przeciągły dźwięk podobny

do tego, jaki wydaje się po dobrym, ale zbyt obfitym posiłku. Hey, mama, don’t you treat

me wrong – śpiewał jej porywacz, a w następnej chwili rozbłysło światło reflektora,

oświetlając środek zatoki, gdzie jeszcze przez kilka taktów tańczyli przy What’d I say.

Koło derki padły dwa strzały, huknęło, zadźwięczało i nagle znowu zrobiło się ciemno.

Mała zatkała Lorce pysk.

– Stać! – Hoederer wymachiwał pistoletem, przekazujący okup zostali na miejscu, a

walizki jeszcze kawałek sunęły po lodzie, zatrzymały się dopiero pod koniec starego

rockowego numeru. – Po co reflektor?

Celował w prokuratora, bardzo muskularnego jak na prawnika, ale mówił do jego

towarzyszki, której z zimna puściły nerwy. Machała latarką i wykrzykiwała coś o łapaniu

przeziębienia i o telewizji, w której on z pewnością chce być: jutro rano, jutro wieczorem i

jutro przez cały dzień. A poza tym: pieniądze dostarczyli, gdzie jest zakładniczka?

– Tutaj – odpowiedziała Mała przez derkę, a Hoederer krzyknął:

– Latarka do mnie! – Pokazał lód i latarka ślizgiem ruszyła w jego stronę. Podniósł ją i

skierował światło na prokuratora. – Najpierw chcą mnie zastrzelić, a potem przysyłają

background image

jakiegoś zabójcę!

On tak wygląda od treningów, usłyszeli drżący z zimna głos i światło przesunęło się na

podzwaniającą zębami postać.

– Znasz tę kobietę? – Hoederer szeptał, Mała odpowiadała mu również szeptem.

– To moja producentka. Chce coś złapać, pozwól jej odejść.

– Możecie odejść!

– A dziecko? – pytanie zadali niemal jednocześnie, światło latarki padło na walizki.

– Jak przeliczę pieniądze. A teraz się wynoście! Chyba że chcecie liczyć razem ze mną i

zamarznąć.

Dostarczyciele okupu zaczęli się naradzać.

– Cztery miliony, to potrwa wieczność – szepnęła Mała, a Hoederer odszepnął w zimne

ucho gdzieś pod swoją brodą:

– Nie będzie żadnego liczenia, oddalimy się z pieniędzmi w bezpieczne miejsce, daj mi

jeszcze godzinę.

– Natychmiast chcemy dziecko – krzyknął prokurator – taka była umowa!

– A czy w umowie było strzelanie do mnie? Potrzebuję jeszcze godziny, potem już

koniec!

Hoederer wysunął głowę spod derki, jedną ręką obejmował Małą, w drugiej trzymał

broń. Prokurator i producentka dygotali z zimna, stali z założonymi rękami i opuszczonymi

głowami, tak jak on kiedyś w dworcowym kinie, gdzie za pierwszym razem, przed

południem, leciał film z Django, za drugim, po południu, z Bruce’em Lee. Świadczenie

wykonano żonie w ramach ubezpieczenia.

– Czy ma pan dziecko?! – krzyknął do prokuratora. – Niech pan odpowie!

Prawnik kręcił głową, dopóki Hoederer nie wycelował broni w producentkę.

– A pani, ma pani dziecko?

W odpowiedzi znowu ruch głowy, który znaczył „nie”.

– Nie? Dlaczego? Ja też nie mam! – wrzasnął Hoederer w śnieżną zamieć. – Ale życie

polega na dawaniu, obojętnie, komu, obojętnie, w jakich okolicznościach, prawie

obojętnie, co – chodzi o dawanie! Gotować mleko, smarować chleb, robić dobrą minę,

odprowadzać do szkoły, zakończyć kolejny dzień, wracać do domu, nie oczekiwać buziaka,

przyglądać się obgryzaniu paznokci, zrezygnować z palenia. Odłożyć gazetę, zapomnieć o

tym, co się wie, nie bać się kiczu, rozmawiać o koniach, wierzyć w gwiazdy, zamknąć gębę

background image

i być dla dziecka powietrzem, którego ono potrzebuje!

– Już wystarczy – powiedziała Mała.

– Spadamy! – krzyknęła producentka.

background image

18

Po jeziorze nie przewalały się już białe tumany, wiatr zacinał teraz z ukosa, z ciemności

sypało gęstym śniegiem. Niewesoły widok – biały atak, który nie pasuje do żadnej zimowej

piosenki i nie zdarza się co roku, tylko wówczas, gdy nagły front polarny natknie się na

masy chmur. Chmury zrzucają wtedy cały swój ciężar nad jakimś regionem, a zjawisku

temu towarzyszy wiatr, który sprawia, że wszystko jest jeszcze zimniejsze, zwłaszcza metal

w gołej dłoni.

Popychali i ciągnęli walizki niemal na oślep wśród gęstego śniegu, derka okrywała już

tylko ramiona. Pies jako jedyny rozpoznał drogę, nie za pomocą oczu, lecz nosa,

mniejszego niż u wilków, ale wystarczająco wrażliwego, by namierzyć brzeg jeziora,

miejsce z pagórkiem i norą, za którym rozciągała się polana z pachnącymi plamami.

Przysypane śniegiem, już dawno przestały istnieć dla ludzi, natomiast poruszony Lorca,

zwierzę, niezmordowanie szarpał smycz i ochryple szczekał, znajdował się jednak w

żelaznym uścisku – Hoederer owinął sobie końcówkę smyczy wokół dłoni.

Wziął smycz od Małej, bo wystarczyła mu myśl o pewnej śmierci kotki, która umrze

gdzieś za sofą, choć tak czy inaczej, jej czas się skończył. Już dawno przestała krążyć przed

posiłkami wokół miski jak wokół zdobyczy, nie przemierzała, jak kiedyś, własnych dróg,

balansując między podłogą a sufitem, i nie przynosiła po codziennym spacerze milutkiej

martwej myszy, która zanim wylądowała w śmietniku, wyniesiona tam za ogon, dostawała

jeszcze kilka pacnięć łapą, prztyczki w nos, kotka nigdy o nich nie zapominała. Najpierw

skończyły się jej wyjścia na dwór, wkrótce ustały spacery po kocich półpiętrach –

oparciach krzeseł, rurach grzewczych, książkach – a na końcu okrążanie miski; była już

gotowa na przyjście śmierci, wyprzedziła go tylko o kilka dni, ale nadrobił opóźnienie i

tego już nie mógł zmienić żaden fachowy opatrunek. Na początku ostatniej godziny śmierć

wydała mu się czymś prostym, naturalnym, natomiast życie – z wyjątkiem Małej, która

pomagała pchać walizki i która stanowiła nieznany mu dotąd kawałek życia – wydało mu

się jakąś sztuczką.

– Dokąd prowadzi ta droga?! – krzyknęła Mała w jego jedyne ucho, próbował ją

uspokoić, pogwizdywał, machnął ręką w powietrzu i dwa razy zwrócił się do niej po

imieniu, to było jak zakazany dotyk. Zachowywał się tak, jakby byli na zimowym spacerze,

background image

tyle że zamiast sanek mieli walizki i prawie nic nie widzieli oprócz śnieżnej zawieruchy,

która panoszyła się tam, gdzie powinna panować ciemność, tak jakby czarne nagle zrobiło

się białe – jeszcze jedna sztuczka. Nie dało się już pchać walizek, lód się skończył,

znaleźli się na drugim brzegu zatoki. Pies w dalszym ciągu szarpał się na smyczy, wyrywał

się w stronę dużego wzniesienia, w stronę pagórka z ukrytą pod korzeniami norą.

– Zapomnij! – krzyknęła Mała.

– Chcesz, żeby cię zasypało?

Hoederer oddychał z trudem, chwycił walizki i udał się na drugą stronę pagórka, tam,

dokąd ciągnął go pies. Mała się przyłączyła – ale pod warunkiem, że on tam wejdzie

pierwszy! Odebrała mu smycz, wyciągnął z kurtki latarkę.

– Schowaj psa pod derkę. I sama też się uspokój. Udało się!

Chciał ją podtrzymać na duchu, chociaż nie miał żadnego planu na tę ostatnią godzinę,

miał tylko nadzieję, że razem ze swoją zakładniczką jeszcze raz znajdą dla siebie miejsce.

Hoederer rzucił się w śnieg przed ukrytym pod splątanymi korzeniami, sięgającym mu tylko

do kolan wejściem do nory i oświetlił latarką jej wnętrze. Zobaczył liście i gałęzie, a z tyłu

zagłębienie. Powinien jechać do szpitala, krzyknęła Mała, a nie włazić w jakąś norę! Ona

się martwi, usłyszał, przyniesie z samochodu apteczkę.

– Wrócę tutaj – obiecała, ale on już przeciskał się przez otwór. Na kark posypała mu się

ziemia, włosy zaczepiały o korzenie. W pewnym miejscu nora robiła się większa, na tyle

duża, że można się było odwrócić.

– Wszystko w porządku – powiedział – wspaniale, wepchnij tu walizki!

– Po co?

– Nie chcesz zdeponować pieniędzy?

Hoederer oświetlił gałęzie, spomiędzy wilgotnych liści wygrzebał kilka kości i trochę

sierści.

– I po co to wszystko – usłyszał swoją towarzyszkę – po co ta godzina, skoro są już

pieniądze?

– Pieniądze, kogo obchodzą pieniądze? Lepiej tu właź! Wyłożymy podłogę dwoma

milionami, a dwoma się przykryjemy. A derkę narzucimy sobie na plecy! – Giacomo

Hoederer podpełznął do wyjścia, przed którym obok walizek klęczała Mała z Lorcą

zawiniętym w czaprak jak w kaftan bezpieczeństwa. – Co to ma być? – Odebrał od niej

tłumok i wsunął go w głąb nory, tam wypuścił Lorcę i pozwolił mu obwąchać liście. –

background image

Twój pies nie jest szalony, tylko zakochany! – krzyknął. – Tutaj jest tylko trochę kości. Jeśli

wilczyca tu była, to na początku zeszłego roku!

– To dlaczego Lorca tak się wyrywał?

– Może miał nadzieję, że ją tu spotka. Dlaczego pies nie może mieć nadziei? A teraz

walizki.

– Jakiej nadziei? Przyprowadził go tutaj zapach!

W otworze pojawiła się twarz Małej, która zmarszczyła nos, jakby jej samej coś

zagrażało. Po chwili wepchnęła do jamy walizkę numer jeden. Hoederer na brzuchu, z

latarką w zębach zaciągnął ją do wgłębienia. Otworzył zamki, podniósł wieko i całą

zawartość wysypał na ziemię. Następnie pustą walizkę przesunął na koniec nory, tak że

powstała tylna ściana. Wyjął latarkę z ust:

– Następna! I ty też! Nie ma zapachu, nie ma zakochania, zrozumiano?

– Czy tam są pająki? – doleciało z zewnątrz. – Albo nietoperze, albo jakieś nieżywe

bydlaki.

– Jakie bydlaki? – Hoederer przekręcił się na plecy i skierował światło w górę. – Nic tu

nie ma, odepnij skrzydła i wchodź!

Z góry zwisały tylko korzenie, niektóre cienkie jak sznurki, najdłuższy owinął wokół

latarki i zawiązał na nim supeł – w ten sposób zrobił górne światło.

– Gdzie druga walizka?

Odwrócił się z powrotem na brzuch i podczołgał się do wyjścia, mijając po drodze

Lorcę. Przysypany zwitkami banknotów psi pysk od dawna rozgrzebywał głośno

szeleszczące liście. I w końcu w otworze pojawiła się, razem ze skrzydłami, walizka

numer dwa. Hoederer wciągnął ją do środka, opróżnił i dokończył budowę tylnej ściany.

Położył tam skrzydła, obok pistolet; mieli więc regał. Potem rozłożył derkę. Mała wsunęła

głowę.

– Tu jest obrzydliwie! – krzyknęła.

– Wydaje się, że twój pies jest szczęśliwy. Dalej, wchodź, zrób to dla niego.

– A pan też jest szczęśliwy?

– Brakuje mi tylko ucha – co powiedziałaś? Słyszałem „pan”?

– Czy jesteś szczęśliwy?

Mała przecisnęła się kawałek dalej, z trudem przeczołgała się przez górę papieru,

Hoederer podpełzł do niej.

background image

– Tak, szczęśliwy jak nigdy. Podoba ci się tutaj? – postukał palcem w latarkę, pokazał

walizki i pogładził derkę.

– O ile nie ma tutaj jakiegoś obrzydlistwa – odparła.

– Widzisz tu coś obrzydliwego?

– Widzę tylko masę pieniędzy. To z ich powodu jesteś szczęśliwy?

Podpełzła bliżej, bardziej ciągnięta niż o własnych siłach, i zmrużyła oczy, oślepiona

światłem latarki.

– To najpierw rozłóżmy tę masę pieniędzy – Hoederer zaczął dzielić pieniądze,

pomagało mu to zapomnieć o bólu. Wkrótce przy pracy były cztery ręce, oddzielały zwitki

fioletowe od bladożółtych i po jakimś czasie podłoga została równomiernie zasłana

pieniędzmi, łącznie z wgłębieniem, ich legowiskiem, wystarczająco szerokim na dwie

osoby. Mała położyła się obok psa.

– Ale to, co się tutaj dzieje, nie jest zupełnie normalne – uderzyła się w głowę, jakby

chciała oprzytomnieć albo obudzić się ze snu, potem wyjęła z kurtki resztki karmy i

zdeponowała rezerwę na walizce.

– A co jest zupełnie normalne, celowo do kogoś strzelać? – Hoederer zrobił z derki

oparcie pod plecy i ułożył ją przy walizkach. – Przecież budowanie sobie miejsca w życiu,

urządzanie domu jest normalne. Tutaj można się dobrze poczuć – czujesz się dobrze?

W odpowiedzi spojrzała tylko na Lorcę, który otoczony zwitkami pieniędzy coraz

bardziej zagłębiał nos w wilgotnych liściach.

– A więc nie mówisz „nie”, a to już coś znaczy. Przez godzinkę – powiedział – można

się tutaj całkiem dobrze poczuć. Każdy ma materac z miliona, a z drugiego miliona

nakrycie. Możesz też sobie wziąć trochę pieniędzy z depozytu i kupić konia. I jeszcze

stajnię do tego. I drugiego konia.

– Lepiej siadaj! – wycedziła przez zęby jego zakładniczka, jakby „lepiejsiadaj” było

jednym słowem. Tak głośno szczękała zębami, że wystarczyło jedno ucho, żeby to usłyszeć.

Głowa trzęsła jej się z zimna, zaczęła sobie nagarniać pieniądze na nogi, tymczasem on w

dalszym ciągu klęczał na zielonych setkach obok wgłębienia. Czy jedna minuta ma teraz

jakieś znaczenie? Wyciągnął pilota z kurtki i położył obok pistoletu. Obu przedmiotom

zrobił podkładki z pięćsetek.

– Tak wyglądają ładniej – powiedział i sięgnął po berettę. Dwa razy strzelił do

reflektora, czyli w sumie wystrzelił osiem nabojów, zostały mu jeszcze dwa. Odciągnął

background image

zamek, z komory wypadła mu na kolana jedna kula. Wyciągnął magazynek i wyjął ostatni

nabój. Potem podstawił oba pod latarkę i wybrał jeden, z błyszczącym miedzianym

płaszczem i, jak mu się wydawało, ostrzejszym czubkiem, takim, który błyskawicznie

przeleci przez jego głowę. Załadował magazynek, wybrany pocisk był drugi w kolejności, i

wsunął go z powrotem na miejsce. Przeładował broń i odłożył ją na walizkę. Potem usiadł

w wymoszczonym pieniędzmi legowisku i staccato zębów ustało.

Czy on tu nie siedzi w pułapce? – usłyszał nagle rzeczowe pytanie.

– Tak – odpowiedział – ale bez tej dziury byłoby już po wszystkim, tam są gorsze

pułapki.

– A zatem masz szczęście – powiedziała Mała.

Mógł się tylko roześmiać albo udać, że się śmieje.

– Ty odkryłaś tę norę, nie ja, więc się zamknij.

– Nie zamknę się. W takim razie masz szczęście ze mną.

*

A jednak się zamknęła, bo i Hoederer zamilkł. Po prostu siedział i oddychał, tymczasem

Mała aż po piersi przysypała się pięćsetkami, a kozaki wsunęła w dwusetki. Zrobiło się

prawie przytulnie: pod plecami miała miękką derkę, obok siebie psa, a naprzeciwko już w

połowie przysypane wejście, tylko światło było zbyt jaskrawe. Wskazała latarkę, nic

więcej nie było jej potrzebne. Hoederer wyjął z zagłębienia kilka brzozowych liści, zmiął

je razem z dwoma bladożółtymi banknotami, następnie urwał cieniutki korzeń i

przytwierdził nim całość do latarki, tworząc coś w rodzaju abażura, przez który

przeświecało ciepłe światło. Nagle Mała poczuła się jak w bajce: jaskinia pełna

pieniędzy, w której siedzi rozczochrany mężczyzna, strażnik skarbu. Nie pasował tu tylko

kłąb ciemnoczerwonej waty, tkwiący tam, gdzie powinno być ucho.

– Czy teraz jest ci już cieplej? – spoglądał na nią Giacomo Hoederer, strażnik skarbu,

który zastrzelił pana Weissa i który właściwie był nauczycielem. – W ostatniej godzinie

powinno być człowiekowi przynajmniej ciepło – powiedział. – Możesz się przykryć

jeszcze moim milionem. Chcesz?

Nie chciała. Pokazał jej wejście – zamieć się skończyła, przed norą leżał jej rezultat:

gruba, błyszcząca warstwa śniegu.

background image

– Nie tak łatwo nas tu znajdą, zasypało nasze ślady. Masz ciepłe dłonie? – usłyszała

wręcz zatroskany głos. Troska była słuszna, dłonie miała lodowato zimne. Zaczęła je

rozcierać, obok rozległo się chrząknięcie i w końcu padło pytanie, czy on też może się na

krótko przyłączyć. Wzruszyła ramionami i już po chwili trzymał jej dłonie w swoich,

zaskakująco ciepłych.

– Która godzina?

– Która godzina? – Jej porywacz spojrzał na zegarek. – Po czwartej. Ale ostatnia

godzina może trwać całymi dniami. Co jeszcze zostało do jedzenia?

– Tylko karma dla psa. A jeżeli zjawi się tu policja?

– Już od dawna tu są. Przestali na mnie polować, teraz mnie szukają. Giacomo Hoederer,

poszukiwany za morderstwo na tle rabunkowym, umyślne zabójstwo i porwanie!

Puścił jej ręce i pokazał trzy palce, po jednym za każde przestępstwo. Miły nastrój się

skończył. Czy on jest mordercą, czy nie? Chciała się teraz tego dowiedzieć, poza tym

znowu skończyło się mówienie na ty.

– Jest pan mordercą, tak czy nie? – dwukrotnie wykrzyczała mu to pytanie prosto w

twarz.

Zamknął oczy.

– Mordercą – nie. Człowiekiem wykończonym, martwym – tak. W tamtym banku, w

ostatnim domu ostatniej wsi, dokładnie dwanaście godzin temu, w jednej sekundzie zginęły

dwa życia!

– Bo pan strzelał.

– Nie, bo zdradziecka kula wróciła. Ciągle jest ci zimno? Mógłbym cię przytulić, mogę?

Dopiero teraz, przy tym pytaniu otworzył oczy. Przez jego twarz przebiegł dreszcz,

zacisnął zęby; jedną ręką dotknął opatrunku z waty, druga była gotowa objąć ramiona

Małej.

– To z przytulaniem zdarzyło się już przedtem, na lodzie – powiedziała, na co odrzekł

cicho:

– Tak, ale teraz chcę to zrobić.

Po chwili objął ją ramieniem, na początku nie czuła żadnego ciężaru, jakby ta ręka była

pusta w środku, jakby jej nie było, ale powoli zaczęła jej ciążyć. Coraz trudniejsze stawało

się powiedzenie czegokolwiek o ręce albo o całym tym idiotycznym siedzeniu w

pieniądzach. Siedzieli obok siebie w tej cholernej ciszy, tylko od czasu do czasu, kiedy

background image

Lorca machał ogonem, szeleściły miliony. W końcu, żeby jakoś poradzić sobie z ciężką

ręką Hoederera, Mała jednak zaczęła mówić. Słowa już znała, była to jej końcowa kwestia

w filmie.

– Co tak patrzycie, jestem zwierzęciem? – zaczęła. – Nie znacie mnie, ale ja was znam. I

mówię: lepiej popatrzcie na siebie samych! Dwa upiory, które sto razy dziennie

przyciskają do siebie swoje upiorne gęby, myśląc, że się całują. Sto razy udają i z każdym

dniem robią się coraz bardziej upiorne. Boi się was nawet anioł. Koniec, cześć, ja spadam!

Chciała zdjąć z siebie rękę, ale ręki już dawno nie było.

– Dalej – powiedział jej słuchacz i wtedy odgryzła sobie kawałek paznokcia. Więcej nic

nie ma, mogłaby tylko krzyczeć. Zamiast tego odgryzła sobie kolejny kawałek, aż strzeliło,

i wtedy znowu zjawiła się ręka, delikatnie odsunęła jej dłoń od ust i wcisnęła w nią

nieduży majątek. – To na dwa konie ze stajnią. Powiedz im po prostu, że część pieniędzy

spaliliśmy, żeby nie zamarznąć. Opowiedz im o zimnie.

– Lepiej sam to zrób – rzuciła niewielki majątek z powrotem na ziemię, tymczasem jej

porywacz skierował światło latarki na swoją twarz, jedna połowa była blada, druga jak

powleczona rdzą. Czarne oczy, białe usta – wyglądał jak zasypany człowiek, którego w

końcu ktoś wyciągnął spod gruzów.

– Od kiedy to martwi coś robią? – zapytał. – Za dwadzieścia minut będzie koniec!

Zdjął dłoń z latarki, ale światło ciągle padało na jego twarz. Widać było każdą

zmarszczkę, każdą kroplę potu, bruzdy na spierzchniętych ustach, żyły na skroniach, coraz

ciemniejszą watę w miejscu ucha i właśnie tego miejsca Mała dotknęła dłonią z

poobgryzanymi paznokciami, tak jakby w ten sposób mogły trochę urosnąć.

background image

19

Dwadzieścia minut to nawet nie jest połowa połowy meczu piłki nożnej i trochę więcej,

niż trwają wiadomości w telewizji, chyba że pod ciężarem śniegu walą się jakieś hale; to

jest osiem szybkich piosenek Jerry’ego Lee Lewisa albo dwie wolne arie Belliniego; w

tym czasie paznokieć rośnie o jedną dwusetną część milimetra.

Ale też tylko tyle czasu pozostało Benowi Meierowi, żeby dogonić policję i rozstawić

na miejscu końcowego aktu światła i kamery – człowiek, który chce iść naprzód w

morderczym reżyserskim świecie, musi po prostu mieć szczęście, nawet jeśli szczęściem

był świeży śnieg i jednocześnie fakt, że przestał padać. Nawet ślepiec mógłby iść po

śladach wysokich policyjnych butów, najpierw przez młodnik, potem przez las i w końcu,

mijając pozostawiony w trzcinach samochód, dotrzeć do zamarzniętego jeziora. Dopiero

tam pochód się zatrzymał, bo ślady porywacza i zakładniczki zniknęły pod śniegiem. Widać

było tylko zupełnie świeży ślad: odbicie czterech dużych poduszek pod pazurami i

trójkątnej poduszki pod łapą w tak grubej warstwie śniegu, że zaznaczył się nawet odcisk

brzucha – ciągnący się czerwonawy ślad, jakby zwierzę miało jakąś ranę. Przez jezioro

przeleciał wiatr i zdmuchnął nawet i to. Słychać było tylko: „Mamy problem!”

*

Hoederer poczuł delikatny ucisk przy opatrunku z waty, a w następnej chwili cały

zamienił się w ból tak silny, jakby ktoś dopiero teraz powoli odcinał mu ucho i wbijał w

ranę pinezki. Poczuł też inny rodzaj bólu, własne zmęczenie, które odcinało od niego świat.

Miał zamknięte oczy, ale wszystkie nerwy czuwały, zwłaszcza te w nosie. Wąchał jeszcze

mokre od śniegu, obce włosy, miały zapach wilgotnej sierści. Pochylała się nad nim, jej

włosy dotykały jego nosa albo na odwrót. Chciała oderwać kłąb waty, ale było już za

późno – wata stała się częścią rany. Udało jej się tylko powyciągać pióra, to też poczuł i

drgnął.

– Przepraszam – powiedziała cicho – ale nie jestem lekarzem.

– Chyba lekarką. Nie szkodzi. Jedyne, czego potrzebuję, to muzyka.

– Pana ulubiona piosenkarka?

background image

– Tak, właśnie ona – Hoederer otworzył oczy i zobaczył jeszcze końcówki jej włosów i

imię na bluzie pod rozpiętą kurtką, potem usiadła obok i skrzyżowała ramiona. – Ta i żadna

inna – wyszeptał. – W arii o cnotliwości, zapisanej pod numerem trzy jeden dwanaście

przez pana Weissa, którego niestety zastrzeliłem. Mój mózg jeszcze działa, mam nadzieję,

że pilot też. A może lepiej będzie, jak poćwiczymy ułamki?

Wziął pilota z walizki, schował go do kieszeni i po chwili wyciągnął rękę po pistolet.

– Co to ma być? – zapytała Mała.

– Tylko rzucę okiem – powiedział. – Czyli nie chcesz ułamków? Ale jutro piszesz

klasówkę.

– Tak. Na trzeciej lekcji.

– A o której odlatuje twój samolot?

Hoederer podczołgał się do wyjścia. Mała podała godzinę, której on już nie doczeka:

siódma czterdzieści. Wytknął głowę z otworu prosto w śnieżny wał, wysunął się jeszcze

bardziej i nie mógł się nadziwić, że jednym uchem można tyle usłyszeć, nie tylko własny

oddech, ale też odgłosy wydawane przez śnieg: jego zapadanie, osuwanie się, pękanie

kryształków lodu. Potem się podniósł i zobaczył w prostej linii fragment zatoki, a na

drugim brzegu trzcinę i kawałek dachu samochodu.

– Może jednak trochę się jeszcze pouczymy – usłyszał z wnętrza nory i od razu wczołgał

się z powrotem, tym razem nogami do przodu. Odwrócił się dopiero w środku i ujrzał

swoją współlokatorkę, nakryła głowę kurtką i trzęsła się tak, jak jemu zdarzyło się tylko w

kinie, kiedy siedział samotnie w ostatnim rzędzie, a daleko z przodu, na ekranie rozgrywały

się sceny szczęśliwej miłości.

– Pilot będzie działał – powiedział – i muzyka ci się spodoba. Na pewno! – krzyknął i

pogłaskał trzęsącą się postać. – A na lotnisko zawiezie cię policja, więc się nie martw,

jutro wszystko będzie dobrze. Pouczymy się teraz? Trzy czwarte razy cztery piąte równa

się, ba-bamm, ba-bamm, liczę w pamięci.

Pochylił się nad nią i z głębi kurtki usłyszał krótkie „A ty?”, jak u par, które

postanawiają się rozstać.

– Masz na myśli mnie? – zapytał. – Czy dobrze słyszałem swoim jednym uchem? Bo

jeśli tak, to mnie jutro już nie będzie. A właściwie gdzie jest drugie ucho – ponownie

pogładził kurtkę – czyżby dobrał się do niego pies? – pytanie zadał niemal śpiewnym

tonem, chciał, żeby trochę się rozchmurzyła.

background image

Mała zerwała kurtkę z głowy i krzyknęła:

– Jasne, zakopał je!

– Czyli jakaś część mnie już jest pod ziemią.

– Czyli jednak chcesz się zastrzelić – na jej twarzy nie było ani śladu łez, musiała je

błyskawicznie wytrzeć pod kurtką. Rzuciła się w przód i chwyciła jego ramię z

zadziwiającą siłą. – A kto zadba o Friedę, kto jej da tabletki? I w ogóle! – tak gwałtownie

zaatakowała go pytaniem o kota, że jej oddech uderzył go jak fala, nieprzyjemny oddech,

bo za mało zjadła.

Giacomo Hoederer podał swój adres, żeby Mała mogła pójść po kotkę, tyle że jego

zakładniczka nie chciała o tym słyszeć. Chciała, żeby się poddał, żeby zakopał broń i żeby

razem z nią i psem poszedł do lasu i oddał się w ręce policji, więc powiedział jej prosto

w twarz, jak beznadziejne stałoby się na koniec jego życie, gdyby go nie zakończył.

– A więc, do diabła, lepiej będzie się zaraz zastrzelić!

Mała tylko pokręciła głową i jeszcze wzmocniła uścisk, tym razem złapała za przegub

ręki – trudno stwierdzić, co bolało bardziej: rana czy jej uchwyt.

Hoederer wykrztusił z siebie kilka dźwięków, ni to gwizdów, ni to sapnięć, zanucił

melodię z telefonu Małej, która właśnie udawała głuchą i ciągle mocno trzymała go za

rękę, tak mocno, jak kiedyś trzymał go ojciec na klatce schodowej – żegnali się po

świętach, w tle głośne dźwięki dochodzące z telewizora, skoki narciarskie, i już po chwili

ojciec rozpłynął się w padającym śniegu. I nagle ogarnęła go jakaś nieznana siła,

pragnienie, żeby przytrzymać ojca albo przytrzymać siebie samego i zostać przy życiu,

chociaż do noworocznego konkursu na skoczni. Stał z szeroko otwartymi oczami w mętnym

świetle klatki schodowej, podobnie jak teraz Mała w ciepłym świetle latarki. Hoederer

miał wrażenie, że zaraz wpadnie w jej ogromne oczy. W każdym razie pochylił się nieco,

oparł czoło o czoło Małej i przez trzy, cztery sekundy mierzyli siły, jak gotowe do ataku

zwierzęta, aż wolną ręką przygarnął do siebie jej głowę, tak jak bramkarz łapie piłkę, żeby

uratować drużynę lub kraj. On mógł uratować tylko ten jeden obraz: jej głowa w jego

ramionach. Tego obrazu nikt nie zobaczy, nie będzie go w żadnym telewizorze na świecie,

umrze razem z nim, chyba że stanie się także jej obrazem. Mógłby wtedy przetrwać, zostać

opowiedziany jakiemuś dziecku, temu, którego jeszcze nie ma, tak jak wkrótce już nie

będzie jego, a mimo to był z tym dzieckiem związany przez strumień życia, w który w tych

wszystkich latach wmieszał się trzy razy w ostatnich dwunastu godzinach. Pies zerwał się z

background image

miejsca, Hoederer odsunął głowę, Mała puściła jego dłoń, żeby przytrzymać smycz.

Poprosił, żeby już wyszła.

– Chyba wiesz, co się stanie? Kiedy człowiek strzela sobie w usta, odpada mu głowa,

chcesz to oglądać?

Zapytał poważnie, ale w odpowiedzi usłyszał ziewnięcie, niewielki łyk powietrza,

potem chwila bezruchu przy zamkniętych oczach i szeroko otwartych ustach, a na koniec

długi głośny wydech, tak zagrała ziewnięcie.

– Nie musisz się zabijać – powiedziała, ziewając – będę cię odwiedzała w więzieniu.

– W więzieniu? – Hoederer zanurzył rękę w banknotach, grzebał w nich tak, jak

przedtem pies, który teraz chciał się wydostać na zewnątrz. – I tam spiszę naszą historię,

tak? –Wziął kilka zwitków i podsunął Małej, znowu ziewnęła, tym razem nie zamykając

oczu, i wzruszyła ramionami. – Czyli jest ci wszystko jedno – powiedział. – Więc zanim

sobie pójdziesz, przynajmniej weź trochę pieniędzy. W przeciwnym razie twój koń nie

będzie miał towarzystwa.

– Ma przecież mnie.

– I to mu wystarcza?

– Tak. Parska, kiedy wchodzę do jego boksu.

– A może parska, bo mu przeszkadzasz.

– Follow Me parska, bo się cieszy. Bo potem razem jeździmy. Będę cię odwiedzała raz

w miesiącu.

– Dlaczego nie co tydzień?

– Może i co tydzień.

– Dlaczego nie codziennie?

Mała wzięła psa na ręce. Popiskiwał, wiec zatkała mu pysk dłonią.

– A zatem nie codziennie – powiedział. – Dlaczego?

Odgarnął włosy z czoła i podczołgał się do zasypanego śniegiem wyjścia, przekręcił się

na plecy i wysunął głowę na zewnątrz. Niebo było ciemne, ale nie czarne, nawet nie lekko

czarne, jak noce w tych filmach, których nie obejrzałby już nigdy więcej, bo w więzieniu

mają tylko telewizory. Zamknął oczy i poszukał pistoletu pod kurtką, policzył na próbę do

trzech, ale na trzy coś ciepłego dotknęło jego nogi. Pies. Czy mógłby się przesunąć, halo,

jak będzie? Mała przyczołgała się do wyjścia, Hoederer posunął się o tyle, o ile mógł,

i wskazał ręką przestrzeń.

background image

– Sama zobacz – Die Nacht ist vorgedrungen, der Tag ist nicht mehr fern.

Ale nie chciała patrzeć, wzięła tylko trochę śniegu do ust i czekała, aż się rozpuści.

– Mógłbyś znowu zacząć grać na flecie – powiedziała. – Przyniosę ci flet, okej?

Tę uprzyjemniającą czas propozycję złożyła prosto w jego jedyne ucho, Hoederer

odwrócił się z powrotem na brzuch i odważył się dotknąć jej twarzy. Położył dłoń na

czole, jakby miała gorączkę, gdy tymczasem to on płonął, niezauważalnie, jak w kinie;

rozpalone miejsce znajdowało się gdzieś za oczami.

– Jakim prawem – zaczął – jakim prawem, mała Garbo, chcesz, żebym resztę swoich dni

spędził w celi? A teraz bierz skrzydła i leć! – Zdjął dłoń z jej czoła i wsunął do kurtki. –

Twój pies jest mądrzejszy, chce stąd wyjść!

– Nie chce, to tylko nerwy.

– Jakie nerwy?

– Nie wiadomo! – wrzasnęła mu prosto w twarz. Po chwili wytarła sobie czoło, czyściła

je, jakby coś na nim zostało, aż zatrzymała dłoń u nasady włosów, przy czerwonawym

punkcie i usłyszała, żeby tego nie ruszać.

– Lepiej to zostaw – powiedział, kiedy już zaczęła drapać paznokciem. Głośno

wciągnęła powietrze i rozdrapała skórę do krwi.

– Nie posłuchamy tej śpiewaczki? Tego numeru, przy którym pan Weiss zawsze

wysiadał, żeby zapalić.

Hoederer znalazł pilota, po czym postukał się nim w czoło.

– I teraz boli. Bo pryszcz jeszcze nie dojrzał.

– Chyba dojrzał – Mała spojrzała na swoją dłoń i oblizała krew. Z bólu zaczęła szybciej

oddychać, bluza z jej imieniem wznosiła się i opadała. – A ta Garbo – wypaliła –

naprawdę tak po prostu przestała grać w filmach?

– Tak. Naprawdę. Kiedy była piękną kobietą.

– Możemy teraz posłuchać tego utworu?

– O ile to będzie działać – powiedział Hoederer – ale tego też nie wiadomo!

Wysunął się z nory i zatrzymał na czworakach w śniegu; nadal panowała cisza, ciche

wyczerpanie, tyle że już nie słyszał krystalicznego pękania, za mocno biło mu serce. Wyjął

pilota i przesunął się jeszcze kawałek dalej, tak że znowu widział zatokę i trzcinowe

zarośla. Wyciągnął urządzenie w kierunku samochodu, brakowało tylko cyfr, musiał je

podać, jeszcze to musiał zrobić jego lodowaty palec: trójka, dwie jedynki i dwójka. Reszta

background image

nie zależała już od niego, ale i tak, zanim nacisnął Play i wstrzymał oddech, wymruczał

jeszcze „proszę”.

Liczył sekundy, co jakiś czas wypuszczał nosem powietrze, co w tej ciszy dla jego

jedynego, coraz bardziej przeciążonego ucha było niemal hałasem, podobnie jak trzaski

dochodzące od trzcin, przypominające trzeszczenie starej płyty, nawet jeśli płyta była

przegrywana i trzaski wynikają z kombinacji zer i jedynek.

– Słyszysz to? – rzucił do tyłu, wsuwając stopy do jamy. – Słyszysz to, słyszysz, dziecko,

udało się – to właśnie jest dla mnie szczęście!

*

Krótko po wpół do piątej, w ciemności, przy lodowatym zimnie, na brzegu niewielkiego,

zamarzniętego jeziora, którego nazwy nie było nawet na wojskowych mapach, rozbrzmiał

niepojęty głos.

Snajperzy z oddziału specjalnego, od dawna zajmujący pozycje na skraju lasu, opuścili

broń. Ludzie z ekipy filmowej, również gotowi do akcji, odłożyli kamery. Ben Meier

zapomniał o nocy. To, co się stało, było również ponad siły producentki telewizyjnej i

prokuratora. Jeszcze przemarznięci, otuleni w koce, siedzieli w specjalnym pojeździe obok

dowódcy oddziału i żeby nie musieć patrzeć na siebie, we trójkę wpatrywali się w

samochód, z którego dobiegał głos Callas w arii Normy, a zaledwie sto metrów dalej

tajemniczy dyrygent, w połowie ukryty pod ziemią, regulował siłę dźwięku.

*

Giacomo Hoederer znał każdą nutę i słyszał każdą, jedno ucho wystarczało do tego

całkowicie, ba, nawet ucha nie potrzebował, tak głęboko tkwiła w nim ta muzyka na trudne

chwile, słuchał jej po ostatniej wizycie ojca i pierwszego samotnego wieczoru w domu,

kiedy towarzystwa dotrzymywał mu tylko zataczający się kot. Miał wrażenie, że w tym

utworze miłość i cała jej potęga powoli wymawiają każdą sylabę, że to jedyny utwór,

który, jak żaden inny, przenika go na wskroś, z punktem kulminacyjnym, zaśpiewanym tak,

jak nikt nie zaśpiewał nigdy przedtem i nigdy potem, i coraz cichszym śpiewem pod koniec,

który, jak każdy śpiew, umiera wraz z ostatnim dźwiękiem. Wkrótce umilkła skarga, którą

wyrazić mógł tylko jeden głos, jak to się dzieje w wypadku wszystkich pieśni, rzucających

background image

człowieka na ziemię i zarazem wprowadzających go w rajski stan niebytu. Bo jak inaczej

rozumieć to spojrzenie Małej: patrzyła na niego z dołu, spod ciężkich powiek

dźwigających trzynaście lat; spojrzenie, jak każde prawdziwe, wnikające za głęboko.

Hoederer mógł tylko zamknąć oczy i wyciągając rękę z nory, dotknąć białego puchu. Wziął

pełną garść śniegu i przyłożył do czoła, śnieg jeszcze się topił, zanim ostatnie dźwięki

utworu trzy jeden jeden dwanaście ze zbiorów zastrzelonego pana Weissa zdołały

przelecieć przez jezioro. Potem zapadła cisza, która była jak dodatkowy utwór na bis.

Trzeba było jeszcze trochę czasu, by wszyscy odzyskali siły (saperzy wykonywali

ćwiczenia oddechowe, filmowcy palili papierosy, a dowódca oddziału jeszcze szybko

zanotował sobie, co powiedzieć porywaczowi, który z pewnością ukrył się gdzieś blisko,

w odległości umożliwiającej działanie pilota).

Ledwo doszli do siebie, w ciszy zabrzmiała spóźniona odpowiedź na śpiew, następny

bis, który od pierwszego dźwięku miał w sobie coś nieludzkiego, aż w pewnej chwili stało

się jasne, że to głos zwierzęcia. Wydawało się, że wycie niesie się ponad lodem gdzieś z

daleka; na początku trwało krótko, jakby to była próba, zaraz przybrało na sile i znowu

ucichło, a w końcu spotężniało tak, że ludzie dostali gęsiej skórki. Potem wycie ustało,

słychać było, tym razem raczej gdzieś blisko, chrapliwe westchnienie i nastąpiła powtórka.

Wilczy głos zabrzmiał jeszcze żałośniej, jak ostatni apel. Kiedy umilkł, ze skraju lasu, tam

gdzie powinien być pilot, natychmiast nadeszła żarliwa odpowiedź.

*

– Ciii! – Mała zatkała Lorce pysk, próbowała uspokoić psa, przyciskając twarz do jego

drżącego boku.

Hoederer jedną dłoń położył na różowawym psim brzuchu, drugą zacisnął na broni.

– Teraz nas szukają. I wystraszą wilczycę!

Poskramiacze psa leżeli obok siebie przy wyjściu z nory, Lorca między nimi, ciągle w

tej samej pozycji, jakby o czymś marzył. Skamlał coraz ciszej, a kiedy umilkł, Mała

podniosła rękę i popukała w tarczę zegarka.

– Przecież wiem – szepnął Hoederer – godzina minęła piętnaście minut temu. Ale

przecież wiesz, że klasyczny film trwa dziewięćdziesiąt minut, to znaczy, że został jeszcze

kwadrans – jakie są twoje ulubione filmy? Czy może najpierw moje?

background image

Zacisnął dłoń w pięść, żeby policzyć je na palcach, ale już posypały się tytuły filmów, o

których nigdy nie słyszał. Głaskał psa i podczas tej czynności spotkały się jego i jej dłonie,

chociaż do niego należał brzuch, a do niej grzbiet.

– Teraz chyba moja kolej – powiedział. – Nie mam ulubionych filmów. Lubię wszystkie

stare filmy, w których na koniec bohaterowie się całują.

– W nowych filmach też niektórzy się całują.

– Ale nie tak, jakby to robili po raz ostatni.

– A to jest takie ważne?

– Tak – powiedział jak gdyby nigdy nic, lekko i pośpiesznie: „tak”. – Nie ma innego

rodzaju pocałunków, wszystko inne to tylko flirt albo lizanie się, na takich filmach można

sobie poobgryzać paznokcie, jak się jest w twoim wieku, a później siorbać drinki. – Zdjął

dłoń z różowego brzucha, była tam już niepotrzebna, i zatrzymał ją nad głową Małej, która

miała tak bujną fryzurę, że pojedyncze włosy odstawały od skóry. Hoederer poczuł

łaskotanie na linii życia. – Tylko wtedy, gdy pierwszy pocałunek jest jak ostatni, ma to

jakieś znaczenie – powiedział.

– To jakie filmy mam oglądać?

– Zasada jest prosta: te, w których bohaterowie bez przerwy palili papierosy. Bogart,

Cooper, Gable – doświadczeni nałogowi palacze. I umieli też całować.

– A Tom Cruise?

– Boi się własnego cienia – Giacomo Hoederer cofnął rękę i przetarł oczy. Poprosił o

chusteczkę. – Chyba masz coś takiego, prawda?

– Chusteczkę? – zapytała. – Niestety nie.

– Niestety nie? – Złapał ją za ramiona. – Spójrz na mnie! Nie wolno kłamać, kiedy się

słuchało takiej muzyki!

Nie patrząc na niego, wyciągnęła spod rękawa wymiętą, używaną jeszcze za życia pana

Weissa chusteczkę, albo raczej to, co z niej zostało, wilgotne coś, i dopiero teraz spojrzała

na niego.

– Naprawdę płaczesz?

– Nie wiadomo! – To nie były jego słowa, tylko jej, ale on mówił poważnie, nadal jedną

ręką trzymał Małą za ramię, drugą zacisnął na broni i nie zrobił nic, by powstrzymać

płynące w milczeniu łzy. Mała wytarła je wilgotnym czymś, świadkiem tej sceny był tylko

pies, machał ogonem, najwyraźniej pogodzony z sytuacją. Wycierała każdą łzę po kolei,

background image

zatrzymywały się na chwilę w którejś z fałd pod oczami, ale musiała to robić sprawnie, bo

im szybciej wycierała, tym więcej wypływało, jakby zastosowała kompletnie nieskuteczny

środek. Potem łez pod powiekami przybyło, od razu dzieliły się w strużki, bo nikt ich nie

powstrzymywał, trzęsła się cała twarz Hoederera. Mała wyciągnęła drugą rękę i dotknęła

miejsca za pordzewiałym kawałkiem waty, trzymała jego głowę tak, jak trzymano jej głowę

podczas robienia makijażu, nie za mocno i nie za lekko, aż nagle ogon Lorki przestał się

ruszać.

– Jakob Hoederer – zagrzmiało ponad jeziorem, „Akob Oederer” odpowiedziało echo. –

Mówi policja! Wiemy, gdzie pan jest, odnaleźliśmy pańską kryjówkę dzięki nagraniu

operowemu z pilotem. Jeśli dziecko zaraz wyjdzie, poprawi pan swoją sytuację! A jeśli

wyjdzie pan zaraz po nim, nieuzbrojony, sytuacja poprawi się jeszcze bardziej! Proszę

odpowiedzieć!

Potem słychać było trzask i zapadła cisza, jak po wypadku.

Mała gwałtownie uderzyła go pięścią.

– Jak to Jakob?

Hoederer zgasił latarkę.

– Tak jest napisane w paszporcie – i co z tego?

Znów podczołgał się do wyjścia, wystawił głowę przed zasypaną śniegiem norę i tam

przyłożył dłonie do ust.

– Pięć minut – krzyknął w ciemność – potem wyjdzie! I to nie było jakieś tam nagranie!

To była aria Normy, śpiewana przez Marię Callas dwunastego października tysiąc

dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku w Royal Albert Hall w Londynie!

– Przecież nie możesz tego wiedzieć, po prostu zmyślasz!

– Nieprawda, znam to nagranie. Pan Weiss też je znał. Dlatego wybrał taki numer. Trzy

jeden dwanaście.

– A dlaczego nazwałeś się Giacomo?

– Bo to imię bardziej pasuje do mojego fałszywego życia.

– Nie – zagrzmiało nad jeziorem. – Po co jeszcze pięć minut? Nie ma żadnego powodu,

żeby przetrzymywać dłużej Małą, ma zaraz wyjść, niech pan ją wypuści!

„Puści, puści” – powtórzyło echo, tym razem z dwóch stron, i Hoederer wyciągnął

pistolet z kurtki.

– Jest powód, i to jeszcze jaki! – krzyknął. – Jesteśmy w trakcie rozmowy! Pięć minut

background image

albo nie wyjdzie wcale! – Zerknął do tyłu i wskazał psa. – Zatkaj mu uszy, będzie głośno.

– Wystrzelaj do końca te przeklęte kule!

Zarzuciła na łeb psa pikowaną kurtkę, ale huknęło tylko raz, z podwójnym echem.

– Pięć minut, słowo honoru! – krzyknął Hoederer w ciszę i kiedy nie usłyszał żadnej

odpowiedzi, nawet trzasków w megafonie, wpełzł z powrotem do nory.

– No, chodź – powiedział – mamy stracić tych pięć minut?

Włączył latarkę i zobaczył Małą z zawiniętym w kurtkę, trzęsącym się zwierzęciem.

– Co teraz?

– Opowiedz mi coś.

Ciągle trzymał pistolet w dłoni, odciągnął zamek i zobaczył jeden nabój.

Mała przycisnęła do siebie psa.

– Coś ci opowiedzieć, zanim się zastrzelisz?

– Tak. Ten, kto wkrótce umrze, często ma jeszcze jakieś plany, zamierzenia. A ja

zamierzam posłuchać ciebie. Minęła już jedna minuta, więc zaczynaj!

I opowiedziała mu o panu Weissie, o tym, jak go poznała podczas kręcenia tryptyku o

dziecku na pustyni, wówczas woził jeszcze króla Heroda i dwóch aktorów

drugoplanowych, Józefa i młodego Jezusa.

– Ale niechętnie – powiedziała. – Pewnego razu przyszedł do mojego agenta i

zaproponował, że będzie woził tylko mnie. Już przy pierwszej podróży powiedział mi, że

powinnam też śpiewać, bo jestem muzykalna, chociaż pan Carlé odradził mi zajmowanie

się muzyką, ale to tylko dlatego, że jestem znana, a to on chciał być znany.

Hoederer podniósł palec.

– To już było, powtarzasz się. Jak długo się znamy, jesteś moim dzieckiem? Ktoś, kto ma

córkę, powiedział mi kiedyś, że gdy ma się dziecko, trzeba wytrzymać trzy rzeczy: ciągle to

samo, marzycielstwo i egoizm – w tym marzycielstwie chyba chodzi o uczucia, jak

myślisz?

Wyciągnął latarkę z pętli z korzenia i skierował światło na twarz Małej: towarzyszka

ostatnich, zaledwie trzech minut jego życia klęczała na pieniądzach z okupu, on leżał na

plecach. Jej oczy wyglądały jak oczy nocnego zwierzęcia, a skóra ust przypominała

suszone winogrona.

– Nie mam pojęcia – odparła. – Opowiadać dalej?

– Tak, o panu Weissie. Jak się do ciebie zwracał?

background image

– To zależy. Kiedy wiózł mnie na zdjęcia, a ja z tyłu jeszcze uczyłam się tekstu, bo

przedtem miałam za dużo na głowie – Luise. I na przykład mówiłam: „Ale zobacz mamo,

pozwalasz, by ten mężczyzna codziennie przynosił ci kwiaty, i ciągle kupujesz nowe

wazony, chociaż masz alergię na kwiaty. Co będzie dalej?” On wtedy mówił: „No tak,

Luise, lepiej graj w dramatach”. A kiedy w przerwach w tajemnicy przynosił mi koktajl

mleczny albo chipsy, zawsze Marie. A kiedy nocą jechaliśmy autostradą, a ja nie mogłam

spać i puszczał muzykę, to czasami Malu. Tak jak mówią wszyscy.

– Nie ja. – Hoederer zebrał śnieg z rękawa i podsunął go pod twarz nad sobą. – Musisz

pić – powiedział. – Pić i skończyć z telewizją.

– A potem? – Mała wessała śnieg i pokazała broń – jeśli on będzie martwy, to ona nie

będzie mogła mu nic więcej opowiedzieć. – Odwiedzę cię z kotką! – krzyknęła. – Czy w

twoim domu jest winda? Zabiorę kotkę na lotnisko. I może nawet ktoś załatwi klatkę –

wyjęła komórkę z kurtki. – Chyba że masz jakąś?

– W domu jest winda, ale zepsuta, i mam klatkę, ale kotka w niej zdechnie – wyszeptał

Hoederer, gdy Mała włączała telefon. – Jak ja ją będę niosła, to nie zdechnie – wpisała

numer

PIN

– zrobimy sobie zdjęcie? Masz wystarczająco długą rękę. Na pamiątkę.

– Na co?

– Co za różnica!

Odebrała mu latarkę i dała w zamian swoją zabawkę. Pokazała, gdzie jest wyzwalacz, i

usiadła przy walizkach w odpowiedniej pozie. Hoederer usiadł obok.

– Teraz odsuń aparat i naciśnij przycisk, dasz radę?

Wyciągnął rękę i zrobił zdjęcie.

– Jeszcze dwie minuty! – zadudniło nad jeziorem.

Oddał telefon, wziął latarkę i położył ją na banknotach. W dwie minuty ludzie

ustanawiają światowe rekordy albo się kochają. Przytłumił światło zieloną setką, chłodził

sobie czoło pistoletem, a Mała tymczasem oglądała zdjęcie.

– Lepiej zróbmy jeszcze jedno – powiedziała – to przecież szybko idzie.

Odpowiedział, że nie, żadnych zdjęć, koniec, powinna teraz zostawić go samego.

Zaczęła błagać, podała mu aparat, ale zagroził, że go rozwali na jej oczach, włoży sobie do

ust i strzeli.

– Wiesz, co się wtedy stanie? Twoja przeklęta komórka i mój mózg zmieszają się w

jedną masę! – wrzasnął i zabawka zniknęła w pikowanej kurtce.

background image

– Jeszcze jedna minuta, Jakobie Hoederer, i ani sekundy dłużej! – rozległo się nad

jeziorem.

*

Minuta, przez minutę potrafiła, nie mrugnąwszy nawet okiem, udawać trupa przed

kamerą, przez minutę potrafiła dwadzieścia razy napisać „Malu”, o ile miała dobry

długopis, zawsze podpisywała się pod swoją brodą na zdjęciu, i miała jeszcze minutę, by

sprawić, żeby wszystko dobrze się skończyło.

– Daj mi pistolet – nachyliła się nad Hoedererem, ale odpowiedział jej tylko uśmiech,

taki jak u pana Weissa, kiedy paląc papierosa na jakimś parkingu, korzystał z ostatnich

ciepłych promieni słonecznych, zamykał oczy i wykrzywiał usta. Ten uśmiech przyprawiał

ją o dreszcze, miała wrażenie, że to śmierć wypożyczyła sobie twarz pana Weissa. Bardzo

wolno sięgnęła po broń, tak wolno wyciągała też kiedyś rękę po ptaka leżącego na ulicy.

Nie odlatywał, chociaż mijały go samochody, ale miała nadzieję, że w ostatniej chwili z

połamanym skrzydłem zerwie się do lotu. Chciała już złapać pistolet, ale nagle

skrzyżowały się dwa szybkie ruchy, tworząc nową konfigurację. Jakob Giacomo Hoederer,

człowiek, który zastrzelił pana Weissa, po raz czwarty wsunął lufę do ust, a ona po raz

pierwszy ujęła w dłonie czyjąś obcą twarz.

Czas upływał, tym razem liczony już nie w sekundach, tylko w uderzeniach pulsu, które

utrudniały powiedzenie czegokolwiek; były jak wewnętrzna broń sięgająca aż do ust.

– Dlaczego? – zdołała wykrztusić, chciał coś odpowiedzieć, nie wyciągając lufy z ust, i

też zdołał to zrobić – bo jego czas się skończył, powinna go puścić i uciekać.

– Proszę – westchnął – idź!

Jednakże Mała nie odeszła i nie puściła go.

– Skończę z telewizją – powiedziała. – I będę cię odwiedzać. Za każdym razem

przyniosę nowy film, w więzieniu na pewno jest

DVD

. Przyniosę ci nowości, Triple

X

2,

Hulka albo Marsz pingwinów, wszystko już jest.

Podała jeszcze kilka tytułów i zobaczyła przed sobą zmarszczone czoło.

– Właściwie wolałbym Dwulicową kobietę albo Rzymskie wakacje.

Mała, jakby była w stanie załatwić wszystkie filmy świata, a gdyby któregoś nie było –

sama zagrać, krzyknęła:

background image

– Nie ma sprawy! – Krzyknęła to prosto w trzymaną jeszcze w dłoniach twarz, z ust

trzymanego Hoederera wydostało się jeszcze ciche „nie”, cicha wątpliwość wobec

sielskiego życia w więzieniu. Zdjęła prawą, silniejszą dłoń z twarzy Hoederera, położyła

ją na jego lewej dłoni, ze spoczywającym już na spuście palcem, i powiedziała to, co

akurat przyszło jej do głowy, byle coś powiedzieć: – Nie mówi się z pełnymi ustami.

Jednocześnie ona albo on, albo oboje razem wyjęli lufę z ust i minuta prawie minęła.

Zostało niecałe dziesięć sekund, w takim czasie odbywa się bieg na sto metrów, finał.

Kiedy Jakob Hoederer rzucił pistolet na zwitki banknotów i delikatnie, jakby to była część

jego samego, jakby to był strup na ranie, zdjął z twarzy drugą dłoń, którą w pewnym sensie

oddawał, serce biło mu jak przed strzałem sygnalizującym start w ostatnim biegu.

– No dobrze, stare filmy, nic poza tym – powiedział, czołgając się już do wyjścia –

załatw Młode lisy i jeszcze jedno: za chwilę rzucą się na mnie tak, że zatrzęsą się drzewa –

don’t follow me, capisci?

Ale Mała już była za nim, w każdym razie odprowadziła go razem z psem do wyjścia i

wtedy jego serce palacza dotarło do granic wytrzymałości. Cud, bez którego już dawno by

nie żył, szedł dalej, trzymając go za kurtkę. Obojgu wystarczyło nagle trochę wiary w

niebo, które nie jest Olimpem, żeby bez strachu wyjść w ciemność.

– Wychodzę! – krzyknął, ale zanim to nastąpiło, Mała jeszcze raz wyciągnęła z rękawa

wilgotne coś; tym razem potrzebowali tego oboje, nieważne, jak to wyglądało. On chyba

nawet bardziej, na jego łzy nie pomagało żadne wycieranie.

– Możesz sobie wziąć – powiedziała Mała. Prezent został przyjęty i w tym samym

momencie minuta się skończyła.

I jedno uderzenie serca później (o ile weźmie się pod uwagę, że uszczęśliwione serce od

czasu do czasu pracuje z przerwami) poszukiwany Jakob Giacomo Hoederer wyczołgał się

z nory. Za śnieżnym wałem stanęła wyprostowana postać, pokazując, że się poddaje, a za

nią pod osłoną ciemności uciekały dwie inne. Serce Hoederera uderzyło po raz kolejny

i wtedy rozbłysły wszystkie przenośne reflektory ekipy filmowej, dopadli go komandosi w

białych uniformach maskujących, z pistoletami maszynowymi i pozostałym sprzętem,

a jakiś głos, bardzo przypominający głos Bena Meiera, wrzasnął: Action!

background image

20

Mała podbiegła przez lód za pagórek, gdzie nie dochodziło światło żadnego reflektora,

jedynie kredowobiała poświata od oświetlonych brzóz. Kiedy oddawała Hoedererowi

strzępki chusteczki, owiniętego kurtką psa odłożyła na bok, a potem, kiedy nagle została

sama i to właśnie jej przydałyby się te strzępy, spostrzegła, że w kurtce nic nie ma. Lorca

pognał za pagórek, więc złapała kurtkę i pobiegła za nim, tak jakby koniec należał tylko do

nich, a nie do tamtych ludzi rozłożonych ze swoimi zabawkami.

Pies biegł w stronę lasu przez zamarznięte jezioro, przy zacierającym wszelkie ślady

wietrze, błyskawicznie przemieszczający się cień, który wkrótce zniknął za tumanami

śniegu. Mała dyszała z wysiłku i nagle usłyszała swoje imię. Ktoś wołał ją przez megafon

trzy, cztery, pięć razy, aż wyciągnęła telefon i zadzwoniła do producentki. Po drugiej

stronie istne piekło, gdzie ona się podziewa, jej rodzice już siedzą w helikopterze!

Odkrzyknęła tylko, że pies chciał się wybiegać, i zapytała, jak długo już leci helikopter.

Pytanie zadała na środku jeziora, usłyszała, że dwadzieścia minut i że ekipa, gotowa

nakręcić materiał do wiadomości, już czeka. Krzyknęła, że za dwadzieścia minut wróci, w

porządku? Ale chyba nie było w porządku, bo głos w słuchawce zajęczał tak donośnie jak

wiatr, i po chwili dowiedziała się o zaproszeniu na przyszłą sobotę, i lepiej niech się

czegoś przytrzyma, tyle że na lodzie nie było się czego przytrzymać – o zaproszeniu do

największego show.

– I co ty na to?

Ale ona już nie chciała nic na to odpowiadać, chciała się tylko znaleźć po drugiej stronie

jeziora, w lesie, do którego wbiegł Lorca, więc to Hain coś powiedziała i znowu zaczęła o

tym znanym wszystkim show. Wszystkim oprócz Giacomo Hoederera.

– Przykro mi, nigdy o nim nie słyszałam! – krzyknęła. Tym razem udawała trupa za

pomocą samych słów, to było coś nowego, a po drugiej stronie najpierw padło „O Boże!”,

a potem przypuszczenie, że musiała przeżyć straszne chwile i potrzebuje odpoczynku,

odpoczynku i przyjemności – Hain zmieniła zakończenie filmu z aniołem.

– To jednak będzie komedia, pojutrze wracamy na plan.

– Pojutrze? – Mała szła dalej, z zimna nie mogła już utrzymać aparatu w dłoni, ale im

bardziej zbliżała się do lasu, tym słabsze stawały się podmuchy wiatru, poza tym znowu

background image

zobaczyła ślady Lorki. – Pojutrze nie dam rady, mam sprawdzian z biologii z panią Struwe-

Görz. Poza tym kończę z tym – dodała i wydawało jej się, że maleńka Hain szaleje w

klapce telefonu:

– Kończysz? Z czym? – Z wnętrza obudowy dochodził już niemal hałas, natomiast Mała,

wręcz przeciwnie, mówiła cicho, idąc po porośniętym trzciną brzegu.

– Nie zagram już w żadnym filmie – powiedziała. – Tak jak Garbo. Ona też po prostu z

tym skończyła, kapujesz?

*

Helikoptery policyjne najwyraźniej nie były tak komfortowe jak te prywatne, nie było w

nich obsługi, nie było nawet soku pomidorowego i żadnej ochrony przed hałasem, tak jakby

policjanci mieli problemy ze słuchem. Arie Brausen i jego dawny partner, który wyłożył

pieniądze na okup, krzycząc, prowadzili jednak rozmowę, stanowiącą dla Maltego pewną

zagadkę. Jego rodzicom co rusz wyrywało się głośne westchnienie ulgi, jakby pilot musiał

słuchać nawet tego.

– Znasz Ucieczkę gangstera w reżyserii starego Sama?! – krzyknął agent.

– Naturellement, mon amie – odpowiedział Libańczyk – Steve McQueen, cwaniaczek,

zajarał się na śmierć przy tej ślicznotce z Love Story!

– W tym filmie – ciągnął dalej Brausen – wszystko idzie nie tak aż do ostatnich minut,

kiedy już nikt nie podejrzewa, że ta historia mogłaby się dobrze skończyć.

– Tak jak nasza – odkrzyknął właściciel

TVM

1 – wszystkie pieniądze odzyskane, nasze

złotko ma się dobrze, świnia siedzi w areszcie. I to wszystko w ostatniej sekundzie, tak

samo jak u starego Peckinpaha, kiedy tych dwoje zwiewa do Meksyku – co za reżyser, mon

ami! Tyle tylko, że gdyby on mnie zrujnował, to nasza Mała pod koniec filmu zostałaby bez

głowy, a okazuje się, że ma ją na swoim miejscu nawet w rzeczywistości!

– I to jaką śliczną! – krzyknął Arie Brausen, a Libańczyk zaraz dodał szczegóły:

– A na tej główce czarna dżokejka, do tego wysokie buty i pejcz, mon dieu! I wyobraź

sobie, że ta świnia mogła z nią uciec!

– Nie do pomyślenia, dobry Boże – przekrzykiwali się rodzice, tymczasem do Maltego

w kieszeni Maltego zawibrował telefon, ktoś dzwonił. A zatem policyjne helikoptery

jednak mają własną usługę: telefonowanie w powietrzu. Wyciągnął ze spodni

background image

wszystkoumiejący aparat, zerknął na ekran i ukradkiem włożył sobie zatyczkę w ucho.

Pierwszych słów prawie nie zrozumiał, coś o wilkach i lesie, potem przytkał sobie

drugie ucho i zaczął lepiej słyszeć. Najwidoczniej szukała swojego psa, wołała „Lorca,

Lorca”, aż w pewnym momencie zasięg nagle się pogorszył i usłyszał swoje imię, „Malte,

Malte”, jakby ktoś wołał o pomoc w jakiejś jaskini, narzucił więc kurtkę na głowę, jakby

chciał się przespać. W rzeczywistości chciał tylko, by go nie niepokojono, żeby w spokoju

mógł pocieszyć siostrę, to była jego premiera. Krzyczał „Hej, halo, to ja!”, w końcu zasięg

się poprawił i wahał między dobry a słaby, z telefonu dochodziło wołanie z jaskini czy z

lasu. Teraz usłyszał coś o kocie, którego trzeba przywieźć.

– Gdzie, jaki kot? – zapytał, ale siostra mówiła już o czymś innym, o odstrzelonym uchu i

o tym, że potrzebna jest karetka.

– Jakie ucho? – zapytał.

Krzyknęła, żeby się uciszył – i czy to słyszy. I Malte jeszcze bardziej schował się pod

kurtką, aż przez zatyczkę doleciało do niego jakieś dalekie wycie, narastało i cichło jak

syrena, więc się uspokoił: najwidoczniej już nadjeżdża policja.

– Słyszę! – krzyknął i chciał się czegoś dowiedzieć o tym odstrzelonym uchu, ale

helikopter wleciał właśnie w strefę bez zasięgu.

Na ekranie wyświetliło się No receive, a brat Małej zdjął z głowy kurtkę i spojrzał w

twarze rodziców – oni też mieli dzisiaj swoją premierę. Po raz pierwszy zachowali się w

stu procentach prawidłowo. Nie zadawali żadnych pytań.

*

Kiedy zamarł ostatni dźwięk, zrobiło się cicho, tak cicho, jak wtedy, gdy godzinami

leżała w łóżku z prawdziwą gorączką, trzydzieści osiem i dwa, i wydawało jej się, że

słyszy ciszę, kurz wędrujący w zwolnionym tempie po promieniu słońca. Nie było wtedy

nikogo, kto mógłby spędzić z nią następną minutę, nie było nawet psa, gdzieś spał.

Zrezygnowała z wołania Lorki, chociaż musiał być gdzieś niedaleko. Jego ślady były

jeszcze widoczne, gubiły się gdzieś wśród połamanych gałęzi, wyżej zaczynała się

plątanina drzew, dużo bardziej gęsta niż w pozostałej części lasu. Lód pokrywał nawet

najcieńsze gałązki. Brzozy wyglądały w tym miejscu jak wielkie białe korale, jak las w

lesie, z którego dochodził pełen skargi głos. Kiedy poruszyła jakąś gałązką, osypywał się

background image

śnieg, poza tym nie działo się nic, tylko że miejsce u nasady włosów swędziało i zatęskniła

za strzępkami swojej chusteczki, czy może za ich nowym właścicielem, który teraz

powiedziałby: „Nie drap”. Pocierała więc czoło śniegiem, aż rozbolały ją palce, potem

jeszcze raz krzyknęła, zachrypniętym już głosem, w stronę koralowego lasu i nagle dostała

odpowiedź.

Przez splątane gałęzie brzóz przedarł się szalony pisk, taki jak na początku, gdy Lorca

zostawał sam w domu i słyszał, że ona wraca. Naciągnęła rękawy na dłonie. Coś go

zatrzymało, w przeciwnym razie już dawno by przybiegł, więc musiała się ruszyć;

przemogła się i z pięściami przed twarzą weszła w gąszcz gałęzi, które po prostu się

łamały, dźwięcząc jak szkło albo sztućce. Szła dalej, ze śniegiem we włosach, ze śniegiem

na karku i z drobinkami lodu, które spadały jej po plecach. Nie miała już odwagi wołać

Lorki, pochylała się przed każdą gałęzią. Przemykała przez las w lesie, licząc własne kroki

– to pomagało uporać się ze strachem i niepewnością. Doszła do osiemdziesięciu,

osiemdziesiąt kroków to cztery piąte setki, i wtedy gąszcz po prostu się skończył.

Zobaczyła polanę porośniętą wysokimi po pas, mocno ośnieżonymi krzakami, które

wyglądały jak dwa, trzy stłoczone stada zwierząt. Między nimi żywy, tarzający się na

plecach Lorca – tyle zdołała zobaczyć, zanim wstrzymała oddech.

Na śniegu stało nieruchomo duże białoszare zwierzę o sterczących uszach. Znajdowało

się w niewielkiej odległości od tarzającego się psa, ale nie zwracało na niego uwagi.

Patrzyło na nią skośnymi oczami, stojąc w doskonałym bezruchu, jego spojrzenie było

równie obojętne, co uważne i wydawało się, że nie tylko przeszywa Małą, ale też wchodzi

do jej wnętrza. Znowu zaczęła liczyć, tym razem sekundy, trzydzieści sześć, na jednym

oddechu, i ledwo zaczerpnęła powietrza, a wilczyca skoczyła do tyłu, aż podniósł się

tuman skrzącego pyłu, i poruszając się truchtem, zniknęła, jakby nigdy jej tu nie było.

Dopiero teraz Mała zawołała psa, żeby go zatrzymać, biegła po miękkim puchu tak

szybko, jak to tylko było możliwe, i wołała jego imię. W końcu znalazła się przy Lorce i

rzuciła w śnieg, który w miejscu, gdzie został zryty, nie był tak biały, jak powinien. Ale

teraz nie chciała się nad tym zastanawiać, co się stało, to się stało, miała inne sprawy na

głowie. Rano musi się zająć kotką, trzeba jej dać tabletki w kawałku pasztetu cielęcego,

kupuje się to na lotnisku. W domu szybki prysznic, a potem na trzeciej lekcji sprawdzian z

matematyki – jeśli go napisze, wszystko się jakoś ułoży. Pięć dziewiątych podzielić przez

trzy siódme, napisała palcem na czerwonawym śniegu, równa się pięć dziewiątych razy

background image

siedem trzecich, ponieważ aby podzielić dwa ułamki, należy dzielną pomnożyć przez

odwrotność dzielnika, teraz to było jasne. I było też jasne, że nie powinna rezygnować z

muzyki, niezależnie od tego, co mówi pan Carlé, i że nikomu nie może opowiadać, kim był

mężczyzna, któremu odcięła ucho. Najpóźniej pojutrze musi też wysłać mejle do

przyjaciółek, o ile jeszcze ma przyjaciółki, i napisać im, że wróciła na ziemię. A przy

okazji będzie mogła zamówić w internecie Małe lisy czy jak to się tam nazywało.

Pozostanie jeszcze tylko przestać obgryzać paznokcie, nawet jeśli wtedy będzie wyglądać

niczego sobie, jak by powiedział jej dziadek. Udawać nieżywą było łatwo, w tym była

najlepsza, ale jak udawać żywą? Drżeć na całym ciele jak Lorca w jej ramionach? A zatem

było się w końcu żywym. Mocno przytuliła się do psa i poczuła łaskotanie na karku –

znowu zaczął padać śnieg, każdy płatek znajdował własną drogę, nie stykając się z innymi

płatkami, niemal cud; dopiero kiedy spadał na ziemię, stawał się częścią śniegu, który

znów odrobinę się powiększył. Ta zima wydawała się trwać wiecznie, podobnie jak ta noc,

która należała do Małej bardziej niż cokolwiek przedtem.

Lorca nadal drżał, więc zrobiła z kurtki namiot dla nich obojga. Jeśli człowiek dobrze

się wsłuchał, to usłyszał szelest padającego śniegu, delikatny, nieporównywalny z niczym

innym, szelest płatków, które spotykały się na dole i w tej samej chwili przestawały być

sobą. Przysłuchiwała się tym chwilom, kiedy zabrzmiała melodia, jakiej nie miał nikt inny

na świecie – trzy pasaże na skrzypcach w najwyżej tonacji, jak za pomocą pęsety wyjęte

przez pana Weissa ze starej piosenki. Podniosła klapkę i zobaczyła, kto dzwoni. To był jej

reżyser, więc pozwoliła melodii wybrzmieć do końca, to end this misery, i znowu zapadła

cisza.

Pozostało tylko bicie jej serca i szelest płatków śniegu. Wyświetliła na ekranie zdjęcie z

nory. Kiedy powiedziała „Lepiej zróbmy jeszcze jedno”, miała na myśli siebie, bo jej

włosy tak głupio zwisały, ale lepszego zdjęcia nie mogła zrobić: ona się śmiała i jej

porywacz się śmiał, tyle że jego śmiech był całkiem inny. Mężczyzna, który zabił pana

Weissa, ale też przywrócił go do życia, śmiał się z samego siebie, bo z czego innego mógł

się śmiać. Pofałdowane czoło, pomarszczone jak akordeon policzki, tak się śmiał Giacomo

Hoederer, z błyskiem w oczach, który sprawiał ból. Pochyliła się więc, nabrała pełną dłoń

skrzącego się puchu i wtarła go w twarz, tak, jak by to zrobił on. Padał coraz gęstszy śnieg

– ostatni taki tej zimy, a ona mówiła do siebie. Ba-bamm, ba-bamm, tego rodzaju pomruki

dochodziły z małego namiotu, jakby liczyła w pamięci, zamiast płakać, może też coś w

background image

rodzaju „Zamknij się i capisci, bella”? Nie wiadomo.

background image

Tytuł oryginału: Die kleine Garbo

Projekt graficzny i typograficzny: bang bang design

Znak serii: bang bang design

Redakcja i korekta: Małgorzata Jaworska

Skład: Aleksandra Brożek-Dąbrowska

© 2006 by Frankfurter Verlagsanstalt GmbH, Frankfurt am Main

© wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2011

wydawnictwo słowo/obraz terytoria

sp. z o.o. w upadłości układowej

80-246 Gdańsk, ul. Pniewskiego 4/1

tel.: (058) 345 47 07, 341 44 13

fax: (058) 520 80 63

e-mail:

slowo-obraz@terytoria.com.pl

www.terytoria.com.pl

ISBN 978-83-7453-158-0


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kirchhoff Bodo Mała Garbo
Mała Garbo ebook
Mała chirurgia II Sem IV MOD
MOTORYKA DUŻA i mała
Finanse mala sciaga
Mała Konstytucja (20 02 1919)
Mała szklanka krwii, Pierwsza pomoc
Czekam na twą miłość mała, Teksty
Tekst piosenki mała smutna królewna, Teksty piosenek i wierszy dla dzieci
motoryka mala, studia, różne
ściąga mala
MAŁA KSIĘŻNICZKA PLAN WYDARZEŃ
3 Mala szkola praw czlowieka Nieznany (2)
Mala poligrafia e 1ohy
MAŁA KSIĄŻKA O KUPIE
mala konst
Mała retencja, Inżynieria środowiska, Retencja wodna
Była sobie żabka mała, Dla dzieci, Różne

więcej podobnych podstron