Dla Sophii
Przekroczyły granicę nocą, gnane przez głód, nie zastanawiając się, czy gdzie indziej może być
lepiej niż w znanej im okolicy. Minęły niski, pstrokaty jak ich sierść las brzozowy,
przeprawiały się przez kanały i rzeki, ledwo wystawiając łby z wody, może też, pogodzone z
biegiem wydarzeń, przemieszczały się na lodowych krach; nikt nie był w stanie powiedzieć
niczego konkretnego. Pewne było tylko to, że znowu się tu osiedliły. Ich ślady widziano na
piaskach kopalni odkrywkowej i wokół pobliskich samotnych jezior, we wsiach znajdowano
odchody zawierające kości i sierść. Słychać było ich żałosne wycie, wznoszące się i cichnące
jak śpiew – szukały towarzystwa, choćby psów. Za śladami poszły wkrótce pogłoski: podobno
na terenach rekreacyjnych odkryto szczątki dzikiej zwierzyny, a na obrzeżach ogródków
działkowych – głowę pudla, nie mówiąc już o przerzedzonych stadach owiec. Te
nieprzyjemne, ale sporadyczne wypadki, jak mówili ich obrońcy, pozwoliły przeciwnikom
wstąpić na drogę sądową i wywalczyć pozwolenie na odstrzał oraz uaktywniły powiększającą
się liczbę ciekawskich.
Turysta, który wytrzymał cały dzień w gęstwinie, mógł co najwyżej zobaczyć z daleka
szarobrązowe zwierzę na cienkich nogach – fantom biegnący truchtem w sobie tylko znanym
kierunku. Nagle zwierzę nieruchomiało, zaczynało węszyć, nadstawiało uszu i w okamgnieniu
znikało w zaroślach. W lesie zjawiali się jednak nie tylko turyści, szukający tak naprawdę
bicia własnego serca, zjawiali się też inni ludzie.
*
W środku długiej zeszłorocznej zimy do tej okolicy przyjechała ekipa filmowa, bardziej niż
ciekawość sprowadził ją tu podobny do wilczego instynkt – instynkt polowania, w tym
wypadku na zdjęcia. Filmowcy zjawili się w szczycie zimowego sezonu, rozbili obóz nad
ustronnym leśnym jeziorem, najustronniejszym, jak sądziła kierująca wszystkim producentka.
Rozstawili się wokół ogromnej przyczepy, z której podobno korzystał Tom Cruise po scenie
walki w Mission Impossible 2, wtedy miał ją tylko dla siebie, teraz przez kilka godzin
musiała służyć większej liczbie osób. Gwiazda miała zająć najwygodniejsze pomieszczenie, z
łóżkiem i prysznicem, dla dwójki drugoplanowych aktorów przeznaczony był rodzaj salonu, w
którym czekali na zdjęcia, oglądając telewizję. Poza tym w przyczepie znalazło się jeszcze
miejsce na biuro producentki.
Stała w płaszczu przy oknie i patrzyła na zamarznięte jezioro z reflektorem przy brzegu,
udzielając przez telefon trzeciego już dzisiaj wywiadu. Mówiła, że tytuły filmowe powinny
być krótkie, k r ó t k i e, k r ó t k i e , k r ó t k i e, po czym przeszła na temat aktualnej
produkcji: mystery drama, Pocałunek anioła, to jej pomysł, dziewięćdziesiąt minut,
w programie na niedzielny wieczór, z Małą – tak nazywała swoją gwiazdę – w obsadzie.
Potem jeszcze trochę ględzenia i wywiad został zakończony. Wyszła z biura. Ściemniało się,
chociaż nie było jeszcze czwartej, w swoim naprawdę miękkim płaszczu z każdym krokiem
czuła przejmujące zimno. Na szczęście nowe opady śniegu zapowiadano dopiero na wieczór,
więc Mała, dopiero jadąca na plan, zdąży na czas. Producentka była niespokojna, jak zawsze
przed nocnymi zdjęciami; wiedziała, co ją czeka – chyba nawet wolałaby mieć przed sobą
jakiś lekki poród.
*
To był ostatni dom na ulicy i w zimowe popołudnia wyróżniał się spośród pokrytych
śniegiem pól leżących na końcu osady, miejsca znajdującego się niedaleko lasów, w których,
co udowodniono, znów pokazały się wilki. Jeszcze do niedawna w tym domu znajdowała się
wypożyczalnia kaset wideo, ale tego rodzaju usługi wyszły przecież z mody. Teraz jest tutaj
jedyna w okolicy filia banku, ale i tak czasami przychodzi ktoś, kto chciałby wypożyczyć film,
a swoją pomyłkę dostrzega dopiero wówczas, gdy w środku spotyka tylko matki z dziećmi
i stare kobiety z książeczkami oszczędnościowymi.
Także tego popołudnia, na krótko przed zamknięciem oddziału, ktoś wszedł do sali obsługi
klientów. Nie wpłacał pieniędzy ani nie wypłacał, chciał się ogrzać i od razu podszedł do
kaloryfera obok gabloty ze złotymi monetami. Nosił skórzaną kurtkę z rzemieniami i
poduszkami na ramionach, taką, jakie kiedyś można było zobaczyć jedynie u motocyklistów
(kiedyś, kiedy jeszcze wszystkiemu towarzyszyły poważniejsze okoliczności, zwłaszcza
skórzanym kurtkom), w dłoniach trzymał wełnianą czapkę, którą zdjął, wchodząc do banku.
Jego głowa wyglądała jak czaszka powleczona skórą, miał gęste włosy opadające na uszy,
czerwonobrązowe oczy, czerwony od zimna, ostro zakończony, ale spory nos, a na szerokim
czole zmarszczki wyglądające jak pięciolinia, zmarszczki, które nagle stały się głębsze, gdy
jego palce jakby same z siebie wywierciły w wełnianej czapce dwie dziury.
Ciąg dalszy (zarejestrowany przez wiszącą przy suficie kamerę) trwał niewiele ponad
minutę. Mężczyzna naciągnął na głowę wełnianą czapkę z otworami i jednocześnie drugą ręką
sięgnął do kurtki, wyciągnął pistolet i krzyknął:
– To jest napad!
Następnie wycelował broń w jedną z kobiet z dziećmi, co prawda tylko w jej kozaki, i
rozkazał kasjerowi przynieść z kasy wszystkie pieniądze. Kasjer chciał powiedzieć, że ten
napad w ogóle się nie opłaca, ale wtedy człowiek w masce dla ostrzeżenia strzelił w
bankomat; kula odbiła się jednak od kantu i trafiła w oko staruszkę. Kobieta zatoczyła się,
wyrzuciła jeszcze z siebie jakieś niezrozumiałe słowo i runęła martwa na ziemię. Krzyczeli
wszyscy, sprawca napadu również. Po chwili zagłuszył resztę, krzycząc: „Na ziemię!”, kasjer
wyjął wszystkie pieniądze ze schowka i podał je przez otwór w szklanym okienku. W tym
samym czasie jego koleżanka nacisnęła stopą przycisk alarmowy. Człowiek w wełnianej
masce zabrał pieniądze, upchnął je pod kurtką z rzemieniami i wycofując się tyłem, opuścił
pomieszczenie. Zaczął biec dopiero na dworze. Podbiegł do motoroweru i wskoczył na
siedzenie; uciekając przez zaśnieżone pola, wyglądał jak chwiejący się cień.
*
Mała jak zwykle siedziała z tyłu, tego wymagał jej skomplikowany kontrakt. Przed sobą
miała pusty fotel pasażera z ekranem i łączem telewizyjnym w tylnej ściance oparcia, obok
niej siedział pies, który przypominał jamnika szorstkowłosego, ale bardziej rzucał się w oczy:
miał szarą kudłatą sierść i ogon jak miotełka do zamiatania kurzu, który zaczynał się kręcić
przy byle wesołej okazji, wystarczył chociażby dźwięk budzika w komórce, wyrywający
właśnie Małą z półsnu. W pewnym sensie od tego dźwięku człowiek i zwierzę zaczynali
dzień. Dziewczynka natychmiast oprzytomniała i zabrała się do pracy. Z torby na ubrania
wyciągnęła kostium do filmu i zaczęła go wkładać, oglądając przy tym na
BBC
World aktualne
wiadomości – jedno i drugie zgodnie z radą jej agenta: na planie zawsze wyglądaj świetnie,
fotografowie nie znają litości, i zawsze bądź dobrze poinformowana, dziennikarze lubią
zadawać podchwytliwe pytania.
W to późne popołudnie przebieranie się nie było jednak takie proste, gdyż dziewczynka nie
grała zwyczajnej roli typu przyszła ofiara morderstwa, w jaką niestety czasami musiała się
wcielać, lecz rolę naprawdę niezwykłą, i kiedy w końcu włożyła kostium, usiadła na brzegu
podgrzewanego siedzenia, tak by nie pognieść skrzydeł. Miała już za sobą sześć dni
zdjęciowych, wszystkie ujęcia kręcono we wnętrzach, teraz czekały ją nocne zdjęcia w
plenerze nad leśnym jeziorem. Trzymana przez dźwig ma z naturalnym uśmiechem lecieć nad
zamarzniętą taflą, ale na razie nie zawracała sobie tym głowy. Skoncentrowała się na
wiadomościach, za kierownicą siedział pan Weiss, jej kierowca, czy też ochroniarz, jak z
uporem nazywały ich magazyny poświęcone życiu gwiazd, wzorując się na najgłupszej z gazet
– dzienniku „Hurra”.
Pan Weiss był samotnikiem, mężczyzną żyjącym wczorajszą muzyką i dzisiejszą techniką.
Uchodził za wykształconego, chociaż źródła swojej edukacji utrzymywał w tajemnicy,
przypuszczalnie maturę zrobił w latach sześćdziesiątych. W każdym razie na twarzy i na
rękach miał już dosyć dużo starczych plam i z tego powodu w niewielkim stopniu przypominał
ochroniarza; swojej młodej pasażerce w ogóle wydawał się starawy, jak niektórzy krewni
widywani tylko na pogrzebach, nawet jeśli nie był jeszcze aż tak stary, jak mówił. W
rzeczywistości czuł się młodziej niż sześćdziesięciolatek i nieprzerwanie gromadził przeboje
swojej młodości oraz wszystko, co go wzruszało, włącznie z ariami; i tę muzyczną energię
zapisywał na twardym dysku w multimedialnym systemie pojazdu. Tyle że każdy utwór z
osobna mógł uderzyć w czułą strunę kierowcy i to był pewien problem, który nieco się
zmniejszał, gdy miłość do muzyki zastępowało uwielbienie dla Małej. Bo „dobry pan Weiss”,
jak go nazywano, uwielbiał Małą najbardziej ze wszystkich wożonych przez siebie gwiazd
telewizji i dlatego zawsze wiedział, co ona aktualnie gra. W najnowszym filmie grała anioła i
tak długo miała chronić przed miłosnymi zasadzkami parę albo parkę w ogóle niepasujących
do siebie ludzi, aż historia potoczy się dalej sama. Dowcip polegał na tym, że tylko widzowie
oglądali anioła przy pracy, natomiast niedobrana para – nie, mężczyzna z pieniędzmi i
niezłomnymi zasadami oraz dziewczyna bez pieniędzy i z chwiejnymi zasadami, jak w filmie
Pretty Woman. Według Weissa ten dowcip nie był najwyższych lotów, a i historyjka nie mogła
mieć pretensji do oryginalności, toteż Mała musiała tym bardziej się postarać.
– Jeszcze się uczysz tekstu? – rzucił do tyłu. – A może posłuchamy muzyki?
– Wolę muzykę – powiedziała jego młoda pasażerka.
– Tę z podróży do Pragi, okej?
Piosenka z podróży do Pragi była przebojem, który wstrząsnął nim już wtedy, gdy nie miał
jeszcze żadnych plam na skórze. Utwór zaliczał się do pereł jego kolekcji Early Sixties, był to
mianowicie Piękny nieznajomy mężczyzna śpiewany przez Conny Francis. Dopiero kilka
miesięcy wcześniej, nocą na autostradzie Weiss zaczął zaznajamiać Małą z muzyką swojej
młodości i był to strzał w dziesiątkę. Woził ją już od ponad dwóch lat, od czasu jej
nieoczekiwanego sukcesu w tryptyku historycznym Dziecko pustyni. Zagrała tam dziewczynkę,
która wymyka się z rąk siepaczy Heroda, samotnie błądzi po Galilei i spotyka młodego Jezusa
– na samo wspomnienie tego filmu Weiss kręcił głową, tyle że jego głowa nie odgrywała
żadnej roli. Potem zagrała główną rolę w czterech innych filmach telewizyjnych, pojawiała się
w każdym talk show, a ostatnio reklamowała nawet karmę dla psów i telefony komórkowe;
ten, kto jej nie znał i nie lubił, sam był sobie winien.
– A nie byłoby lepiej, gdybyś się jeszcze trochę przespała? – zaproponował, ale wtedy ze
wszystkich głośników pięknego samochodu – z ośmioma cylindrami i kompresorem – popłynął
stary przebój i Mała, jak zawsze przy muzyce, oparła czoło o szybę i zanim zamknęła oczy,
patrzyła jeszcze na przesuwające się zaśnieżone pola. Jej szofer, kierowany łagodnym głosem
komputerowego nawigatora z dotykowym ekranem, wybrał bowiem skrót między autostradą i
lasami otaczającymi oddalony od cywilizacji plan zdjęciowy.
*
Mężczyzna w skórzanej kurtce jechał po polnej drodze dochodzącej do szosy. Było zimno,
więc z początku miał jeszcze na głowie czapkę z dziurami, ale potem, żeby lepiej widzieć,
zdjął ją i upchnął obok pieniędzy i pistoletu, beretty brigadier, kaliber czterdzieści, o którym
wiedział tylko najważniejsze rzeczy – jak zmienić magazynek, odciągnąć zamek i jak nacisnąć
spust. Pistolet pochodził od pewnego polskiego dentysty, który wyrywając mu niedrogo dwa
zęby trzonowe, opowiadał o równie niedrogiej kolekcji. Uwolniony od bólu, zakupił
wspaniały okaz tego zbioru – broń może się przydać, gdy życie bierze w łeb, nie ma lepszego
narzędzia uwalniającego od bólu. W magazynku na dziesięć kul, według jego rachuby, było
jeszcze osiem pocisków. O ile dobrze zrozumiał, po strzale jedna z kul utkwiła w głowie
klientki banku, druga przesunęła się do komory nabojowej. Gorzej już być nie mogło,
zwłaszcza że niedawno odeszła od niego żona, katastrofa numer dwa. Katastrofa numer jeden
wydarzyła się nieco wcześniej (nie licząc innych katastrof, które w pewnym sensie się
przedawniły), mianowicie wyrzucono go z serwisu limuzynowego po tym, jak prywatna
rozmowa pasażerów wyszła na jaw w gazecie „Hurra”. Kiedy sprzedawał te informacje, był
w błędzie, myśląc, że tego typu ludzie sami sprzedają swoje życie rozmaitym gazetom, ale
błędne myślenie to dla niego nie nowość, wszystko dlatego, że w ogóle za dużo myślał. Kilka
godzin temu opuszczał stolicę z berettą w kurtce i tylko jedną myślą, czy raczej życzeniem.
Życzeniem, by podczas jazdy motorowerem rozjaśniło mu się w głowie na tyle, żeby mógł
sobie odpowiedzieć na pytanie, czy życie jeszcze się opłaca. Nie przewidział tylko zimna;
dokuczało mu coraz bardziej i w końcu, chcąc się ogrzać w jakiejś knajpie, zajechał do
pierwszej lepszej miejscowości. Knajpy jednak nie było, były tylko małe szare domy, w
których już świeciły telewizory, a na końcu tej miejscowości – bank. I tam się ogrzał, aż jego
ręce z wełnianej czapki zrobiły maskę, z czym nie tyle związany był pomysł napadu na bank
(albo lepszego życia w nowym miejscu), co raczej myśl, że zdobyłby pieniądze w bardzo
krótkim czasie i w związku z tym w bardzo krótkim czasie odzyskałby żonę; od lat suszyła mu
głowę o rejs na pięknym, wielkim statku wycieczkowym. A teraz katastrofa numer trzy, martwa
kobieta, mimo że nie celował nawet dobrze w bankomat.
Lodowate podmuchy wiatru chłostały go po twarzy, gdy dojeżdżał polną drogą do szosy, i
dopiero tuż przed nią nacisnął hamulec starej maszyny, żeby wykonać nagły zwrot kierownicą,
jakby mógł jeszcze wykonać zwrot w swoim życiu. Motorower zacharczał, runął na ziemię
niczym ranny ptak i sunął dalej już bez niego, po czym uderzył w łyse drzewko owocowe –
złowrogi trzask i huk, a chwilę później równie złowroga cisza. Pośrodku tej ciszy leżał
mężczyzna, któremu nic się nie udawało i który widział nad sobą samotną gwiazdę, swoją
pechową gwiazdę, o ile taka istniała.
Bolała go kość piszczelowa, poza tym przy ustach poczuł gorąco, a na szyi ciepło – z jakiejś
rany płynęła krew. Uniósł się nieco i sięgnął do skórzanej kurtki – pieniądze ciągle tam tkwiły,
na drodze leżał pistolet i kilka zwitków banknotów. Najwidoczniej spadł z pojazdu i
koziołkował, a jednak z niezwykłą żywością zaczął zbierać pieniądze. Motorower wyglądał
jak wygięty spinacz biurowy. Klnąc po cichu, liczył pieniądze. W najgrubszym zwitku były
nieposortowane dwudziestki, potem pięćdziesiątki i setki z banderolami, natomiast fioletowe
pięćsetki zmieściły się w dłoni. Nie było sześciu tysięcy, nie wystarczy nawet na posezonowy
rejs statkiem, Morze Śródziemne i kabinę wewnętrzną; upolował śmieci; to był jakiś kiepski
dowcip. Uderzył dłonią w czoło i jakość dowcipu jeszcze spadła, bo na setki pociekła krew,
i teraz zaczął już wykrzykiwać przekleństwa: przeklinał pola i drzewko owocowe, na którym
wisiał motorower. Dotknął rany. Znajdowała się przy brodzie, mieścił się w niej koniec palca
– dobrze, że nikt go nie widzi w tym stanie, nawet on siebie samego, chociaż chciałby się
jeszcze raz zobaczyć, nienaruszony, ale z obu lusterek zostały tylko odłamki, za małe, żeby się
w nich rozpoznać.
Podniósł pistolet, który zawdzięczał dwóm usuniętym trzonowcom, i wciągnął powietrze,
jakby nie chciał umrzeć, tylko zanurkować. Otworzył usta i włożył lufę tak daleko, że dotknęła
świeżej dziury w dziąśle. Pistolet uderzał o zęby, ręka drżała bardziej ze strachu przed bólem
niż przed śmiercią, choć początek i koniec bólu nastąpiłyby przecież w tym samym momencie
– ale jednak nie była to wspierająca myśl, liczył się jedynie ruch palca; zaczynał się lekko
zginać, kiedy na drodze pojawiły się światła jakiegoś niewątpliwie drogiego samochodu i
zatrzymane życie po prostu popłynęło dalej.
*
Pies, przybłęda znaleziony na jakiejś plaży La Palmy, był przy Małej od jej dziesiątych
urodzin. Uratowała go od pewnej śmierci, od usypiającego zastrzyku w hiszpańskim
schronisku. W jego dokumentach widniało imię Lorca, co niby miało świadczyć o uporze
hycla. Podobno dzieci na plaży, to znaczy w schronisku, nie rozpoznając w tej wiecznie
pędzącej istocie osobnika płci męskiej, wołały na nią Loca, błaźnica albo wariatka, a on
zrobił z tego Lorca, może na cześć wielkiego zamordowanego pisarza, chociaż nie
oczekiwalibyśmy po hyclu aż takiej subtelności. Mała przez wzgląd na trudne dzieciństwo
Lorki zostawiła to imię, choć myślała raczej o czymś wytworniejszym; wkrótce Lorca stał się
dla niej najlepszym psem na świecie, miał wszystkie dobre cechy przybłędy. Kiedy goniły go
duże psy, gnał przed siebie bez strachu o własne życie, pragnąc jedynie uwolnić się od
prześladowców, w nowej okolicy sam odnajdywał drogę do domu, no i był doskonale
obojętny na szum wokół jej osoby.
Niczego się nie bał, Mała natomiast zdążyła już poznać ludzi, którzy do osoby występującej
w telewizji lecieli jak ćmy do światła, i dowiedziała się, do jakiej podłości jest zdolna
śmierć. W ostatnim roku najpierw przy użyciu furgonetki zabrała jej kota, a wkrótce potem, za
pomocą udaru mózgu, dziadka. Była kimś, kogo nie powstrzyma urządzenie alarmowe w
mieszkaniu i kto przychodzi nawet w piękny letni dzień, kiedy śpiewają ptaki. Kot właśnie się
do nich wybierał, a kierowca ciężarówki nie zatrzymał się, słysząc krzyk Małej. Kiedy było
już po wszystkim, ptaki, jak gdyby nigdy nic, śpiewały dalej, a wnętrzności kota błyszczały w
słońcu jak zroszone deszczem czerwone i białe kwiaty magnolii.
Mieszkanie rodziców znajdowało się w pobliżu starego parku, gdzie mogła spacerować z
Lorcą nawet po zmroku, o ile ludzie od razu jej nie rozpoznali. Za drzewami widać było rzekę,
dalej rozświetlone miasto z najwyższymi budynkami w kraju. Mała lubiła wieżowce, były
częścią jej ojczyzny, a tutaj, na wschodzie, wszystko wydawało się obce. Miejsce, w którym
nagle zatrzymał się kierowca, przypominało Syberię, właśnie uczyli się o niej na geografii.
Wypadek, powiedział pan Weiss, musi pomóc, ona ma zostać w samochodzie.
– I lepiej zamknij oczy! – krzyknął jeszcze i wysiadł, ubrany tylko w wykrochmaloną
koszulę. Po długiej jeździe zaczynała już wystawać ze spodni.
Mała nie zamknęła oczu, patrzyła, jak kierowca podchodzi do mężczyzny siedzącego na
środku drogi, który dłonią zasłaniał twarz przed światłem reflektorów. Pochylił się nad
mężczyzną i coś do niego mówił, a na jego czarnych spodniach, jak zwykle zresztą, utworzyły
się zwisające nad butami fałdy. Nigdy nie nosił paska, ale dorośli nie potrafią się ubierać – jej
mama chodzi na zakupy w szpilkach i w płaszczu przeciwdeszczowym. Mimo zamkniętych
okien słyszała ich rozmowę, nie rozróżniała słów, ale rozmawiali głośno, jakby obaj mieli
problemy ze słuchem, a przecież pan Weiss ich nie miał – słyszał nawet jej najcichsze
beknięcia po coli i na chwilę unosił wtedy brwi.
Mała bardzo go lubiła. Przejechali razem tysiące kilometrów, pan Weiss nigdy nie
ryzykował, jak na przykład jej ojciec, wyprzedzając z prawej strony, a mimo to po nocnej
podróży zawsze punktualnie zjawiała się na lekcjach, zresztą dzisiaj będzie tak samo: pan
Weiss odebrał ją z lotniska i na czas dotrą na plan zdjęciowy. Nie bez powodu nazywano go
dobrym panem Weissem, toteż Mała przyjęła, że podniesione głosy mężczyzn muszą mieć
związek z wypadkiem. Pan Weiss po prostu zawsze zachowywał się jak należy, nawet jeśli nie
do końca radził sobie z używaniem jej podwójnego imienia. Raz nazywał ją jednym, raz
drugim imieniem i tylko czasami, późno w nocy, zwracał się do niej, używając skrótu, do
którego wszyscy poza nim już się przyzwyczaili. Mówił, że unika imienia Malu z troski o nią,
bo kojarzyło mu się z papierosami i cieniami do powiek, tymczasem Małej przysparzało troski
właśnie to, co widniało w paszporcie. Nosiła bardzo klasyczne imiona, Marie-Luise, po
babci, ale kto by chciał nosić klasykę po osobie, której nawet na oczy nie widział. Na
nazwisko miała März, co w połączeniu z tymi imionami też nie brzmiało dobrze. Imię powinna
cechować klasa, a nie klasyka. W jakimś talk show powiedziała zatem, że jej pies właściwie
miał się nazywać Malu, ale Lorca nazywał się już Lorca, poza tym był samcem, więc imię
Malu wciąż było do wzięcia. Wkrótce w „Hurra” ktoś właśnie tak ją nazwał, a cała reszta
podchwyciła ten pomysł.
Pan Weiss schylił się po coś, ale nie zdążył tego podnieść, bo między nim a mężczyzną
wywiązała się szarpanina – mężczyzna wstał tak szybko, jakby nic mu nie dolegało. Na
brodzie miał krew, w dłoni jakiś przedmiot. Mała zobaczyła jeszcze, jak pan Weiss zachodzi
mu drogę i wyciąga po ten przedmiot rękę, a potem rozległ się trzask, głośny jak podczas
kręcenia filmu, Lorca zaczął szczekać, a ona odgryzła sobie kawałek paznokcia.
*
To nie był strzał z filmu, to był strzał z ostrej amunicji, kaliber czterdzieści, oddany podczas
szamotaniny – u mężczyzny poszkodowanego w wypadku, który najwyraźniej chciał zabrać
samochód, a tym samym Małą, kierowca zobaczył najpierw zwitki banknotów, a po chwili
pistolet. Podczas walki o broń w nieszczęśliwym momencie czyjś palec nacisnął spust,
ucierpiał kierowca, natomiast odpowiednie korzyści odniósł posiadacz pistoletu.
Kula przeszła ukosem przez pierś pana Weissa, przebiła kość, musnęła serce i wyszła
łopatką, wyrywając dziurę wielkości pięści. Wszystko nastąpiło w ułamku sekundy. Serce
jeszcze biło, ale krew nie płynęła już do mózgu i nóg, zaczęła wsiąkać w wykrochmaloną
koszulę, pan Weiss chwytał powietrze, jakby mógł się tam czegoś przytrzymać. Wyglądało na
to, że zaraz upadnie, ale tak się nie stało – mężczyzna, który chciał tylko zastrzelić samego
siebie, przytulił go do siebie jak brata i zaciągnął do samochodu. Otworzył drzwi i posadził na
obitym jasną skórą przednim siedzeniu dla pasażera. Pan Weiss przez chwilę milczał, potem z
jego ust zaczęły wydobywać się dźwięki jak z odpływu w wannie. Odwrócił się i zaczął coś
mówić, jakby chciał się usprawiedliwić, ale już przy pierwszym słowie z jego ust trysnęła
krew i poleciała na zagłówek, a Mała jeszcze bardziej się skuliła. Zatykała Lorce pysk, wciąż
miała otwarte oczy, a przed nimi podłogę wyłożoną jagnięcą skórą, która właśnie zmieniała
kolor.
Klęczała tuż za siedzeniem kierowcy, żeby nie pognieść skrzydeł, i gryzła kciuk. Był to trik,
który sama wypracowała na pierwsze castingi, gdzie zawsze każą udawać trupa, a przychodzi
przecież tuzin dziewczynek, które to potrafią. Po ugryzieniu w pewnym sensie zmniejszała się
do rozmiarów bolącego kciuka i w ten sposób przy udawaniu trupa nie miała sobie równych.
Za każdym razem ktoś w końcu krzyczał: „Przestań, ożyj już!” – trening okazał się teraz bardzo
pomocny. Nawet się nie poruszyła, tylko serce jej waliło. Pies też siedział cicho. „Wszystko w
porządku” – zdążyła mu jeszcze wyszeptać do ucha, zanim do samochodu wsiadł człowiek,
który strzelił do pana Weissa. Nic nie było w porządku.
Zamknął drzwi, nie musiał się długo zastanawiać nad obsługą jaguara daimlera z pełnym
wyposażeniem, już po chwili szumiały silniczki, które ustawiają siedzenie, a oparcie się
rozłożyło, jeszcze bardziej ją przyciskając. Mężczyzna uruchomił pojazd, wyregulował
podmuch na zaparowane szyby, ustawił boczne lusterka. Zaklął pod nosem, kiedy z ust pana
Weissa wydobył się dźwięk, jaki wydają chyba tylko jelenie. Samochód łagodnie ruszył, jakby
w ogóle nic się nie stało, i może dlatego człowiek za kierownicą nie słyszał, że tuż za nim dwa
serca biją jak oszalałe.
*
Reżyser, który kręcił film o aniele stróżu i niedobranej parze, miał na imię Benjamin (to był
rocznik Oliverów, Lukasów i Kevinów), ale chciał, żeby mówiono do niego Ben. Po
pierwsze, brzmiało to energiczniej, ale w dalszym ciągu miło, a po drugie, pozwalało w innym
świetle zobaczyć jego nazwisko, Meier, co dobrze wyglądało w telewizji. Ben Meier
wprawdzie nie miał żydowskich korzeni, ale ochoczo przystawał na nieporozumienia.
Napomykał o obrzędach i zwyczajach, których nigdy nie celebrował, wyrywały mu się słowa
typu „szabas” albo „koszerny”, a kiedy słuchał wiadomości z Bliskiego Wschodu, z reguły
marszczył czoło.
Ze scenopisem w dłoni stał nad brzegiem samotnego jeziora, które teraz nie było już tym
samym ciemnym jeziorem w lesie, bo jaskrawo oświetlały je dwa reflektory. Jego anioł
będzie potrzebował mnóstwo światła, w telewizji nie ma nic gorszego niż blade kolory, może
z wyjątkiem szybkiego gadania w amerykańskich filmach; żywe kolory i rozsądne dialogi – na
tym mu zależało. Spojrzał na zegarek. Samochód z Małą powinien niedługo przyjechać, jej
kierowca zgłaszał każde spóźnienie i zawsze był dostępny, tylko nie teraz, ale pewnie nie ma
zasięgu, to cena za odosobnienie. Pozostaje czekanie, które wiązało się z zawodem reżysera
tak samo jak wiecznie zimne stopy. Poszedł do ogromnej przyczepy z pokojem dla gwiazdy i
salą telewizyjną dla dwóch innych aktorów – oglądali właśnie wiadomości, przysiadł się.
Prywatnie nie byli parą, dlatego też jakoś się znosili, tyle że jedno z nich było bardziej
znane i w związku z tym więcej zarabiało. Była to aktorka, ale w wypadku filmu z aniołem nie
miało to większego znaczenia, bo i tak Mała była bardziej znana niż oni oboje razem wzięci.
To, że za dzień zdjęciowy Malu dostawała więcej niż aktorka, było zasługą jej agenta, pana
Brausena, osoby znanej w branży, ba! – legendarnej. Brausen miał oko na wszystko, co
dotyczyło jego podopiecznej. Pilnował scenariuszy, które mogły być co najwyżej trochę
głupie, ale nie bezbrzeżnie głupie, toteż jego naturalnym przeciwnikiem stała się kobieta w
miękkim płaszczu, utrzymująca, że tytuły filmowe mają być krótkie, krótkie, krótkie, krótkie.
Nazywała się Hain, na imię miała Hanne (rocznik Sandr i Sar) i była producentem
zatrudnionym przez stację telewizyjną, która wyprodukuje, wyemituje i rozpowszechni film
o aniele. To ona odkryła Małą, albo raczej tak właśnie uważała, bo pracowały razem przy
tryptyku o dziecku na pustyni. Sukces uderzył jej do głowy bardziej niż Małej. Wierzyła, że jej
filmy poruszają cały naród i że miałyby pewne szanse nawet w Hollywood – urojenie, które
ułatwiało jej kontakty z politykami, też przecież wierzącymi w to, że są dla wszystkich, a nie
tylko dla siebie samych. Razem z Benem Meierem, reżyserem, tak długo zmieniała scenariusz
filmu, aż niedobrani kochankowie wypowiadali tylko takie kwestie, jakie chciałaby usłyszeć
publiczność przed telewizorami. Jedyną nowością w filmie były wilki, realny motyw o –
można by nawet powiedzieć – społecznym podtekście, nawet jeśli zdjęcia miały być kręcone
w zoo. Hain uważała się za autorkę filmu i uwielbiała moment, kiedy jej nazwisko pojawiało
się w czołówce, lubiła też prowadzić konferencje prasowe, nic na tym nie traciła; jeśli nie
praca w telewizji, to może w polityce. Dobrze było znać polityków i być przez nich znaną, nie
przepuszczała więc żadnej okazji, by nawiązać nowe znajomości. Kiedy w to późne
popołudnie, czy może już wczesny wieczór, do jej biura wszedł Ben Meier, prowadziła
właśnie rozmowę telefoniczną z sekretarzem stanu.
Meier od razu włączył telewizor panoramiczny, część wyposażenia biura, i na kanale Live
obejrzał pierwszą relację z napadu na bank, tak jakby ekipa dziennikarzy już czekała przed
filią. Pokazywali krew zastrzelonej klientki na płytkach i mówili, że sprawca uciekł na
motorowerze. Można było zobaczyć mapę okolicy i dowiedzieć się o możliwych trasach
ucieczki na tym lesistym obszarze z nielicznymi drogami – jedna z nich wiodła właśnie na plan
zdjęciowy.
– Chyba pozamykali te wszystkie drogi, dlatego Mała się spóźnia – powiedział reżyser, a
Hain rozmowę z sekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych już kierowała z
zagadnień przemysłu filmowego, w których urzędnik był kompetentny, na sprawy
bezpieczeństwa, w których czuł się kompetentny. Mówiła stłumionym głosem, jak zawsze, gdy
czegoś chciała. Prosiła o informacje o aktualnym rozkładzie sił policyjnych w okolicy, a
tymczasem Ben Meier, z pooranym troską czołem, śledził najnowsze doniesienia o akcji
odwetowej w Strefie Gazy.
Człowiek, który chciał tylko zastrzelić samego siebie, a niechcący zabił dwie inne osoby, przy
czym tę ostatnią dlatego, że w pechowym momencie pojawił się jakiś samochód i po raz drugi
pistolet wystrzelił pod niewłaściwym kątem, potrafił zliczyć na palcach jednej ręki, mimo
braku doświadczenia w życiu przestępczym, kroki, jakie podejmie policja. Żeby go nie
zlokalizowali, musi unikać uczęszczanych dróg, nie włączać nawigacji satelitarnej. I najlepiej
uciekać w pojedynkę, co znaczy, że posiadacz samochodu, czy kim tam był ten zalany krwią
człowiek obok, powinien jak najszybciej umrzeć, żeby nie trzeba było wzywać pomocy albo
wieźć go do najbliższego szpitala, co i tak nie miałoby sensu przy tak dużej utracie krwi.
Dotknął szyi mężczyzny, kierował teraz jedną ręką; może tętno jeszcze było, może już nie.
Na pewno z ust wydobywało się powietrze, tworząc czerwone bańki – chyba trudniej było
odwrócić wzrok niż na to patrzeć. Nie mógł jednak patrzeć w nieskończoność, musiał
kierować, musiał jechać dalej. Ciągle poruszał się po wiejskiej, niemal zupełnie prostej
drodze, przy której z rzadka tylko widział cień jakiejś brzozy; odludna okolica, a stałaby się
jeszcze odludniejsza. Ostatnio był tutaj jesienią, pod koniec października, kiedy to od zżętych
pól, na których jak nieżywe leżały tysiące zmęczonych lotem na południe żurawi, biło światło,
które sprawiało ból. Ptaki z pewnością są już na miejscu, podczas gdy on udaje się na wschód.
Auto powoli sunęło, wyobraził sobie, że przed kolejną brzozą nagle gwałtownie skręca,
otaczały go jednak poduszki powietrzne, nie chciał skończyć w kupie białych balonów. Potem
drzew przy drodze było tak dużo, że utworzyły aleję, wjechał w brzozowy tunel i zwolnił, ale
zobaczył drewniane krzyże, zawstydził go widok rozłupanych pni i zwiędłych kwiatów. Są
lepsze miejsca na umieranie – choćby las, do którego właśnie zmierzał. Kierownicę znowu
trzymał obiema rękami, obok już nic się nie poruszało, tylko wciąż lała się krew i wydzielała
zapach, który przypominał mu psy. Właśnie zaczął się las. Opuścił szybę i wdychał zimne
powietrze, jechał prostą drogą pomiędzy ośnieżonymi brzozami i sosnami. Lekko dodał gazu,
co wystarczyło, żeby samochód jak pocisk pomknął aż do zakrętu. Na szczęście dokładnie na
zakręcie znajdowało się rozwidlenie, tylko dlatego udało mu się go nie przeoczyć.
To była leśna droga wiodąca wśród pochylonych drzew, najwidoczniej rzadko uczęszczana,
bo samochód ledwo się mieścił pomiędzy zasypanymi śniegiem krzakami; nisko wiszące
gałęzie dotykały dachu i co chwila któraś z nich wdzierała się przez okno. Dopiero kiedy miał
ośnieżony lewy rękaw, zasunął szybę i pozwolił pojazdowi swobodnie się toczyć. Wyłączył
silnik i światła, ale cisza i ciemność były tak potężne, że zaraz je włączył. Droga wydawała
się ginąć gdzieś w lesie, światło gubiło się w plątaninie gałęzi, po prostu znikało tak jak życie
posiadacza samochodu, który przestał już wydawać jakiekolwiek dźwięki. Chwycił dłoń
wystającą z białego mankietu czerwonej koszuli, jeszcze ciepłą dłoń bez pulsu, pokrytą
starczymi plamami, katastrofa numer cztery.
Po raz drugi włożył sobie pistolet do ust, serce biło mu jak szalone, miał nadzieję, że po
prostu zatłucze go na śmierć. Ale nie umarł, wręcz przeciwnie – to dzięki sercu poczuł, że
żyje. Mimo zimna w samochodzie po twarzy spływał mu pot. Wpatrywał się w palec, od
którego wszystko teraz zależało, i był gotów go zgiąć, ale zabrzmiała melodia, jakby pobrana
ze środka jego mózgu po to, by w dowolnej chwili rzucić go na kolana. To był zagrany na
skrzypcach w wysokich tonach utwór, przypomniał mu dziewczynę, z którą dawno temu tańczył
przy piosence My Little Runaway, tuż przed pierwszym pocałunkiem. Miała na imię Karin, raz
z nim chodziła, raz nie, i tą piosenką czy tańcem chciał jej powiedzieć, że wprawdzie jest
uciekinierką, ale jego małą uciekinierką.
Bardzo wolno, jakby dawał jeszcze palcowi szansę, wyciągnął pistolet z ust, bo odwrócił
się i zobaczył anioła z psem i komórką. Gdyby nie to zgrabne urządzenie, z którego ciągle
leciała, pobrzękując, piękna stara piosenka, pomyślałby, że jest już martwy i ten anioł się z
niego natrząsa. Po chwili wyrwał mu aparat z dłoni i wyłączył melodię.
*
Mała myślała, że to już jej ostatnia chwila i zaraz znajdzie się tam, gdzie pan Weiss, czyli,
według jej mniemania, gdzieś między niebem a ziemią, ale mężczyzna siedzący teraz na jego
miejscu tylko przewrócił oczami. Łapiąc powietrze (bo i jego serce biło jak szalone), zapytał
ją, skąd ma ten dzwonek, więc spojrzała na swojego kierowcę, który często słuchał tej
piosenki i jeśli chodzi o transplantacje dzwonków, był znakomitym chirurgiem. Jak się
nazywa, pytał dalej, na wszelki wypadek powiedziała prawdę, Marie-Luise.
– Marie-Luise? – Mężczyzna przeczesał palcami włosy, normalnie były siwe, ale od krwi
na dłoniach zrobiły się na nich czerwone pasemka. – Tak się kiedyś nazywały tylko jakieś
straszne ciotki. Nie opowiadaj bzdur.
– Ale tak mam na imię.
Szczękała zębami jak w gorączce, włożyła kciuk do ust. Mężczyzna dalej na nią patrzył i
chyba jeszcze jej nie poznawał. Ci bowiem, którzy ją rozpoznawali, czy to na ulicy, czy w
samolocie, głupkowato się uśmiechali, natomiast jego twarz pozostała nieruchoma, tylko
nierównymi strużkami spływał po niej pot. Ale jeśli jej nie poznał, możliwe nawet, że jej
wcale nie znał, to albo jest z daleka, albo nie prowadzi normalnego życia, to znaczy takiego, w
którym wieczory spędza się przed telewizorem. Wyciągnęła palec z buzi, zęby jeszcze
cichutko dzwoniły, za to drżał jej brzuch, jakby trzepotały w nim ptaki. Prawie nie mogła
mówić.
– A jak pan się nazywa?
Mężczyzna otworzył schowek i wyjął z niego pierwszą rzecz, jaka mu wpadła w ręce –
instrukcję obsługi sprzętu muzycznego. Wyrwał kilka kartek i próbował wytrzeć nimi
zakrwawiony zagłówek.
– Po kolei – powiedział, a trzepotanie w brzuchu Małej rozprzestrzeniło się na klatkę
piersiową i nogi. Miała wrażenie, że rozpada się całe jej ciało, ale nie płakała; dużo trudniej
było nie płakać na zawołanie niż rozszlochać się na zawołanie w jakiejś scenie. Nie udałoby
się to bez Lorki, któremu wciąż zatykała wilgotny, ciepły pysk.
– Jak pan sobie życzy – powiedziała, trzymając się kolejnej rady swojego agenta: do
dorosłych zwracaj się pan i pani, aż sami będą błagać, żebyś przeszła z nimi na ty. Wciąż
miała suche oczy, zabroniła sobie wypaść z roli, ale nie może też przesadzać, bo to
przeszkadza uzbrojonym mężczyznom, nawet w filmie, kiedy strzelają ślepymi nabojami. Zagra
bez łez i bez rozmachu, jeszcze nigdy nie dostała podobnego zadania aktorskiego, w dodatku
musi jej się udać już za pierwszym razem, jak na castingu, kiedy ktoś znowu mówi: wyobraź
sobie, że właśnie umarła twoja mama.
– Nazywam się Hoederer – powiedział mężczyzna (zresztą zgodnie z prawdą). – Nie
chciałem strzelić. To był wypadek, rozumiesz?
Mała, ciągle wciśnięta w róg siedzenia, spojrzała na niego, a potem powoli się podniosła z
anielskimi skrzydłami na plecach. Miała poczucie, że zaraz zostanie zdemaskowana, że jest
oszustką.
– Pan Weiss chciał tylko panu pomóc! – krzyknęła, a mężczyzna położył palec na ustach, tak
jakby ktoś mógł ich usłyszeć.
– Tak się nazywał? – zapytał.
– Tak, jest moim kierowcą.
– Był twoim kierowcą – powiedział ze spokojem – był twoim kierowcą – podkreślając
słowo „był”.
Mała włożyła palce w sierść Lorki, oboje drżeli, ona bała się o swoje życie, a pies poczuł
krew pana Weissa, który już zapadł się w sobie, zmniejszył się jak przedziurawiony
nadmuchiwany delfin. Mężczyzna dotknął jego szyi, jakby był lekarzem albo sanitariuszem.
– Nic już się nie da zrobić – powiedział – koniec.
Opuścił rękę. Mała pochyliła się, chciała sama poczuć koniec pana Weissa, ale wtedy jego
głowa i tułów poleciały na obłożoną skórą półkę nad schowkiem. Dopiero teraz zaczęła
krzyczeć tak głośno, jakby składała się z samych tylko ust, Lorca szczekał, a mężczyzna
siedzący na miejscu pana
Weissa gwałtownie się odwrócił, tak jak jej ojciec, kiedy miał już wszystkiego dosyć. Nie
wrzeszczał, wskazał tylko na psa i zrobił palcem ruch jak przy naciskaniu spustu.
– Ty też się zamknij – powiedział. – Jeśli pies mnie ugryzie, zabiję go, kapujesz?
Brzmiało to jak jakieś zaklęcie, Mała pokiwała tylko głową, tak jak w szkole, kiedy
właściwie niczego nie kapowała, a mężczyzna, który ponosił winę za wszystko – ranny w
brodę, co zauważyła dopiero teraz – odwrócił się, włączył bieg i dodał gazu, ledwo zdążyła
czegoś się przytrzymać.
Samochód o mocy trzystu dziewięćdziesięciu koni mechanicznych mknął po leśnej drodze,
pan Weiss wrócił do poprzedniej pozycji, jego głowa uderzała o boczną szybę. Mała pochyliła
się. Przestrzeń między siedzeniami wykorzystała, by spojrzeć swojemu kierowcy – dla niej
ciągle nim był – w twarz, niełatwe zadanie, nawet jeśli wcześniej, w filmach, miało się do
czynienia z mocno ucharakteryzowanymi zwłokami. Ostrożnie, ale nie nazbyt ostrożnie,
dotknęła palcami jego szyi, gest, jaki widziała kiedyś u aktora grającego komisarza. Nic nie
wyczuła, zupełnie nic, za to na ramieniu poczuła jakąś dłoń.
– On jest martwy – powiedział mężczyzna, który teraz prowadził auto. – Martwy, nie żyje,
koniec.
– Bo go pan zastrzelił.
– Nieprawda – broń sama wystrzeliła. Kula mogła trafić również mnie.
– Ale nie trafiła.
– Tak, zabrakło mi trochę szczęścia.
Mężczyzna ominął jakiś konar na drodze i zatrzymał samochód. Przekręcił kluczyk w
stacyjce i powiedział, że muszą oszczędzać benzynę, bo noc będzie mroźna.
– Chyba że chcesz marznąć?
– Nie – Mała wróciła na miejsce, widziała, że kiedy mężczyzna mówi, szyba pokrywa się
parą. Mówił, że ma już dosyć mrozu, i Małej zaczęło być zimno w nogi. Potem dała o sobie
znać wypita cola, napój nie rozpuścił się nagle w powietrzu, a szanse na wyjście do toalety
były bardzo małe.
– Co tu robimy? – zapytała, sięgając po pikowaną kurtkę. Leżał pod nią plecak, w którym
znajdowało się wszystko, co może się przydać w podróży, na przykład chusteczki higieniczne.
Muszą leżeć gdzieś między suchą karmą, czekoladą, opaską na oczy, pieniędzmi i iPodem.
Jednak się rozpłakała, tak jakby cola szukała jakiegokolwiek ujścia. Grzebała w plecaku, ale
udało jej się znaleźć tylko jedną, zmiętą i brudną chusteczkę.
– Nic nie robimy – odparł mężczyzna.
– Więc możemy jechać dalej – wytarła łzy resztkami chusteczki na tyle, na ile się dało, i
spróbowała spokojnie oddychać. Na planie już się niepokoją, cały rozkład dnia bierze w łeb.
Pan Weiss nie żyje, jest prawdziwym trupem, a ona koniecznie musi stąd wyjść. Nic już nie
było jak dawniej, świat był inny, nieszczęśliwy jak wtedy, gdy zginął jej kot. Już miała
pozwolić łzom, by płynęły, gdy nagle rozległ się dzwonek, jakiego nie było w żadnej innej
komórce. Od razu wiedziała, kto dzwoni.
– To mój reżyser – powiedziała, bo mężczyzna na miejscu pana Weissa podniósł telefon do
ucha, jakby dzwoniono do niego.
– Ach, anioł jest do filmu?
– Do telewizji – nie zna mnie pan?
– Nie oglądam telewizji.
– Jak to możliwe?
Nie mogła w to uwierzyć, tymczasem mężczyzna za kierownicą obserwował ją w lusterku i
położył sobie dłoń na karku, tak jak ona, kiedy podczas tańca pokazywała przyjaciółkom, jak
odegrać pocałunek. Nie przestawał jej obserwować, wyciągnęła więc z plecaka opaskę na
oczy.
– To jest możliwe, nie mam nawet odbiornika, nigdy nie miałem – powiedział jakby od
niechcenia i podał jej telefon, z którego ciągle dochodziły dźwięki skrzypiec. – Jeśli to ma
funkcję głośnego mówienia, włącz ją.
Miało. Ledwie nacisnęła guzik, rozległ się głos Bena Meiera. Gdzie ona jest, gdzie się
podziewa, co sobie ten Weiss myśli, krzyczał, a jej porywacz, czy jak tam można by nazwać
mężczyznę siedzącego na miejscu pana Weissa, powiedział szybko cichym głosem:
– Uspokój się. Uspokój się – co zabrzmiało jak groźba i po drugiej stronie natychmiast
zaległa cisza. – Co do Weissa: Weiss już nic sobie nie myśli, nie żyje, wypadek. Teraz ja
kieruję samochodem i mam waszego anioła, kapujesz?
Po drugiej stronie słychać było dobrze znane Małej nerwowe sapnięcie, tak sapał Meier,
kiedy nie był zadowolony ze światła na planie, po czym padło krótkie pytanie: „Ile?".
Reżyser potrafił konkretnie formułować myśli: za kogoś takiego jak ona żąda się pieniędzy.
Jednak mężczyźnie bez telewizora i tak opadła szczęka, przymknął oczy jak ktoś, kto
natychmiast musi się nad czymś zastanowić.
–Ba-bamm ba-bamm – mruczał, wykonując jakieś kalkulacje – trzy miliony jeszcze dzisiaj
w nocy i anioł będzie żył!
Ben Meier chciał coś odpowiedzieć, ale jej porywacz zakończył rozmowę. Odłożył
komórkę i ruszył, znowu obserwował Małą w lusterku.
– Może powinienem zażądać więcej? Jesteś bardzo znana?
*
Czy była bardzo znana? Zadawała sobie to pytanie, od kiedy po raz pierwszy zagrała
główną rolę. Nie zastanawiała się nad tym w obecności ludzi, na przykład na ulicy, gdy
uśmiechali się głupio na jej widok, tylko wieczorami, po zamknięciu drzwi w łazience, żeby
nagle nie wszedł starszy brat. I tak ciągle miała poczucie, że nie jest sama, zawsze były we
dwie: ta, którą wszyscy znali i nazywali Malu, i dziewczynka, która nosiła imiona po babci,
codziennie myła przetłuszczające się włosy i często zaciskała dłonie w pięść, bo nie mogła się
odzwyczaić od obgryzania paznokci. Tak czy inaczej, nie była w łazience sama, w gruncie
rzeczy były ich nawet trzy, jeśli do tych dwóch dziewczynek w lustrze doliczyć jeszcze ją
samą, czy też tę osobę, która podobno w niej siedziała. Bo czyż mama nie powtarzała przy
lada okazji, że w każdym ukrywa się prawdziwe Ja?
– Dosyć znana – odparła i wtedy człowiek za kierownicą odwrócił się i chwilę na nią
patrzył, jakby na twarzy miała oznaki sławy czy popularności, podobnie jak niektórzy mają
oznaki pewnych chorób. Mężczyzna prowadził jedną ręką, drugą odgarnął błyszczące już od
tłuszczu albo potu włosy i potrząsnął głową tak jak jej agent, kiedy nie rozumiał świata tylko
dlatego, że jej zdjęcie w jakiejś gazecie było zbyt małe.
– Tutaj nie jesteś gwiazdą, zapamiętaj sobie – powiedział i pochylił się, żeby otworzyć
drzwi od strony pana Weissa. Dodał gazu i krzyknął coś do tyłu, coś jak „Nie ma innego
wyjścia”. Potem wypchnął jej wcześniejszego kierowcę z samochodu, pan Weiss
przekoziołkował, wpadł do rowu, znowu przekoziołkował i zatrzymał się na plecach, z lekko
uniesioną, jak do pożegnania, ręką. Mała włożyła opaskę na oczy, jakby zamykała za sobą
drzwi.
A zatem została porwana, musi siedzieć na swoim miejscu, nie ma innego wyjścia. Nie
mogła wysiąść i pozbyć się coli, nie mogła zadzwonić, nie mogła nawet krzyczeć, bo pies
znowu by oszalał. Mogła tylko płakać za jedwabną opaską, tylko tyle.
*
Wystraszył się, zerkając w lusterko. Zobaczył ją w opasce na oczy, takiej, jakie rozdają
nocą w samolotach, nie po to, żeby uniknąć światła, wystarczyłoby przecież zamknąć oczy, ale
po to, żeby uniknąć ludzi. Poza tym nocami w samolotach wcale nie było jasno, mniej więcej
tak jak teraz w lesie. Miał za sobą zaledwie trzy takie loty, nie w sezonie, odbył je tylko ze
względu na żonę i za każdym razem dosłownie chował się za tą opaską. Taką nazwę nosiła ta
rzecz, ale w rzeczywistości była kryjówką, w której można było spokojnie pomarzyć. Mała ze
skrzydłami ignorowała go, tak jak on ignorował kiedyś współpasażerów w samolocie, jakby
chciała wykluczyć wspólne przebywanie w samochodzie. Ciągle zerkał w tył, jechał teraz
bardzo wolno.
Widział szerokie i pełne usta, duże dziurki w nosie, ale nieodbiegające od normy, jak
przystało na gwiazdę, wyżej, nieubłaganie, opaskę na oczy i ukoronowanie twarzy – czoło bez
zmarszczek. Trzymała przed nim tę twarz bez oczu jak obraz, nawet jeśli nie wiedziała, że on
patrzy. A jednak zdawała się wiedzieć, pytanie tylko, które z nich było w lepszej sytuacji.
Powinien kazać jej włożyć tę opaskę, żeby wybiła sobie z głowy swoją popularność. Widział
kiedyś wystawę fotograficzną, portrety prominentów, których fotograf za pomocą takiej
właśnie opaski pozbawił słynnych oczu. Nie przypominali braci i sióstr Audrey Hepburn ze
Śniadania u Tiffany’ego, kiedy to światowa dama nosiła na oczach coś w rodzaju kołdry,
wyglądali jak ludzie przed egzekucją. Zdawało się, że nie czekają na zdjęcie, ale na kulę.
Większość sfotografowanych sprawiała wrażenie martwych, tylko niektórzy się uśmiechali. To
był pasjonujący eksperyment, chciał go powtórzyć z żoną w kabinie do robienia zdjęć w domu
handlowym. Kiedy jeszcze wilgotne zdjęcia wysuwały się ze szczeliny, zrozumiał, że z
zaplanowanej wesołej zabawy zrobił się gorzki żart. Żona w ostatniej chwili zdjęła swoją
opaskę i teraz oglądała jego śmiesznie ślepą twarz. To był początek końca.
Jego mała sława – o ile można jej wierzyć – odwróciła się do okna, zamiast oczu
pokazywała ucho, policzek i kawałek szyi; wiedziała, że on patrzy.
– Co to ma być – zapytał – po co ci ta rzecz, chcesz spać czy tylko udajesz?
Nie odpowiedziała, jakby wyłączyła i oczy, i uszy. Opaska była więc tylko środkiem,
którego użyła przeciwko niemu, ukryła oczy, żeby uwydatnić wszystko inne, zwłaszcza usta,
sztuczka Holly Golightly-Hepburn. Na dodatek miała piękne uszy, całe szczęście, bo to, co
rosło na jej głowie, mogło wiele rzeczy udaremnić, nawet nadmierne ukrwienie. On też miał
ładne uszy, miejsce numer dwa do całowania, zaraz po ustach. Może u niej chciałoby się
całować oczy, nawet jeśli oczy można całować tylko wzrokiem, ale na to była za młoda. Była
dziewczyną w fazie przejściowej, pod opaską ukrywała również własną słabość, odwrotnie
niż on kiedyś, przy automacie do robienia zdjęć. Postarał się wtedy o taką opaskę, jakby
wybierali się w podróż, a przecież nie mieli pieniędzy i ledwie usiedli w kabinie – zamiast na
pokładzie statku rejsowego – a już się ośmieszył, za kawałkiem materiału z resztką światła,
które wciskało się szparą między nosem a policzkiem. Zrozumiał to dopiero wtedy, gdy
wyschły zdjęcia i na niczym niezasłoniętej twarzy żony zobaczył pogardliwe spojrzenie.
– Natychmiast zdejmij to gówno! – krzyknął do tyłu i Mała ze skrzydłami ściągnęła opaskę z
twarzy, i wyrzuciła ją przez okno. Tego się nie spodziewał. Jeszcze mniej się spodziewał
widoku oczu, które wpatrywały się w niego w lusterku. Jechał przez ciemność wśród zarośli,
a te oczy lśniły czerwonawym blaskiem – na pewno płakała w swojej kryjówce.
*
– Ej, chcesz zamarznąć tam z tyłu? Zamknij okno.
– Dokąd w ogóle jedziemy?
– Co powiesz na morze?
– Chcę do domu.
– Każdy chce. Coś jeszcze?
– Pies musi wyjść – Mała zamknęła okno i zerknęła w lusterko. Pomysł z psem wpadł jej
przed chwilą do głowy, temu nie będzie się sprzeciwiał, ona wyjdzie razem z Lorcą i poszuka
sobie jakiegoś krzaka.
– Pies może już tam zostać – powiedział mężczyzna, który żądał za nią okupu, w
odpowiedzi nabrała powietrza i sięgnęła po ulubione obce słówko swojej mamy.
– Albo pies zostaje przy mnie, albo nie będę kooperować.
Porywacz uniósł wysoko brwi, widziała je w lusterku; chyba się zastanawiał, a ona otarła
łzę i żałowała, że wyrzuciła opaskę. Powiedzmy, że właśnie kręcą jakiś film, a ona, choć z
trudem mogła to sobie wyobrazić, gra w nim główną rolę. Mężczyzna za kierownicą jest jej
partnerem, mimo że zabił pana Weissa, i ten partner odchyla teraz głowę do tyłu, żeby być z
nią w kadrze.
– Niech będzie – wymamrotał – chociaż nie lubię psów. W ogóle co to za jeden?
– Pochodzi z Hiszpanii, nazywa się Lorca. Mieli go zabić, ale go uratowałam.
– Uratowałaś? – Człowiek na siedzeniu kierowcy – w jego nazwisku było coś z ö – popukał
się w czoło. – Co za bzdura, Lorca był hiszpańskim poetą, największym w ubiegłym stuleciu, i
naprawdę został zabity przez zwolenników Franco. Nikt go nie uratował. Wiesz, kim był
Franco?
Wiedziała, w każdym razie mniej więcej, ale to już coś, bo jej koleżanki nie wiedziały.
Niektóre nie wiedziały nawet, gdzie leży Hiszpania, chyba gdzieś koło Majorki.
– Tak, ktoś w rodzaju Hitlera – powiedziała, i zaczęło się. A czy wie, że była tam wojna
domowa, też pytanie, tak jakby nigdy nie miała dziadka, który kiedyś był księgarzem i przed
każdą czekającą ją podróżą czytał jej pasjonujące historie. Wspominała go tak, jakby jeszcze
żył i zaraz miał wyjść z lasu, zatrzymać samochód i ją uwolnić.
– Miałaś szczęście – powiedział człowiek bez telewizora. – To pewnie wiesz również, że
poeta Lorca został zamordowany z powodów politycznych, a ten twój pies Lorca najwyżej
zostałby usunięty.
– A co to za różnica?
– Różnica w intencjach.
– Skutek jest taki sam, jak w wypadku pana Weissa.
– Twój pan Weiss nie powinien wybierać bocznej drogi. Wtedy ja byłbym martwy, tak
byłoby lepiej.
Mogła się z tym zgodzić tylko w duchu, chociaż o mały włos nie przyznała mu głośno racji.
Przesunęła się nieco, aż w lusterku pojawiły się oczy, lekko skośne, jak u kota.
– Co tak patrzysz? – zapytał, a ona na to, że zapomniała jego nazwiska.
– Hoederer, z oe. Możesz też mówić martwy człowiek.
– Wolę Hoederer.
– Bo nie rozumiesz, o co chodzi z tym martwym człowiekiem.
Spojrzał na nią w lusterku i zdawał się czekać na jakieś pytanie, jak jej reżyser, kiedy
szpanował jakimiś bzdurami z internetu, żeby uzasadnić zmiany w tekście, wyciągał historie o
aniołach, nazywał je mitami, a im głupsze było zdanie, które wymyślił, tym bardziej
skomplikowany mit.
– To niech mi pan wyjaśni – powiedziała i usiadła wygodnie, żeby okazać zainteresowanie;
oparła się, o ile można się oprzeć ze skrzydłami na plecach, na wszelki wypadek ich nie
zdejmowała. Jej porywacz, który ciągle jechał w żółwim tempie, lekko odwrócił głowę.
– No dobrze, posłuchaj. W starych filmach gangsterskich, tych prawdziwych, jeszcze
czarno-białych, z Lee Marvinem albo Edwardem Robinsonem, zawsze była scena, w której
ktoś mówił: „Już jesteś martwy, Jack!” Albo John czy Mister White, wszystko jedno. Co nie
znaczyło, że gość w następnej sekundzie umierał. Mógł sobie jeszcze trochę pobiegać, ale i tak
był już właściwie pod ziemią. I właśnie ja jestem takim martwym człowiekiem, rozumiesz?
– Tak. Ale pies musi już wyjść!
Odważnie podjęła ten temat, chociaż ze strachu żołądek znowu podchodził jej do gardła.
Mężczyzna, który sam się nazwał martwym, chyba jednak nie miał nic przeciwko psom i nie
był głupi, wiedział przecież tyle o zamordowanym poecie. Był kimś, z kim można było
porozmawiać, chociaż z drugiej strony kulturalni sprawcy często są znakomitymi kłamcami,
przynajmniej w scenariuszach.
– Lorca po prostu musi wyjść – powiedziała – takie rzeczy rozumie nawet mój ojciec. Pan
zna mojego ojca?
– Kogo? Nawet swojego dobrze nie znam – doleciało z przodu. – Ale jeśli ty znasz
swojego, to gratuluję!
Nie rozumiała tego „gratuluję”, uznała, że lepiej będzie zakończyć temat. Jej ojciec był tak
zwanym doradcą kariery, co dla martwego człowieka chyba było bez znaczenia, zresztą żeby
go znać, trzeba by przynajmniej mieć telewizor. Wtedy raz w miesiącu można by go oglądać w
programie „Naprzód z Märzem!”, o ile wiedziała, oglądalność miał nieco powyżej średniej.
W każdym razie ona była dużo bardziej znana, jej ojciec dla prowadzących różne talk shows
był gościem rezerwowym, osobistością klasy
C
.
– Zatrzymajmy się w końcu – powiedziała.
– Wiesz, jak zimno jest na zewnątrz? – Mężczyzna na miejscu pana Weissa łagodnie
zatrzymał daimlera i nacisnął przycisk otwierający drzwi; znał się na poetach i na
samochodach, rzadki przypadek. – Tylko nie próbuj zwiać i żadnych sztuczek z kundlem –
zastrzegł.
Otworzyła drzwi, do środka wleciało lodowate powietrze.
– Lorca nie jest kundlem!
– No, to psem.
– I to jakim! – krzyknęła i już po chwili, z obskakującym ją Lorcą, weszła między zwisające
gałęzie brzóz, które wyglądały jak zesztywniałe włosy. Na nogach miała baletki, ocieplane
kozaki zostały w aucie, szła na palcach, ale i tak śnieg dostał się do środka. Leżał wszędzie,
głęboki po kostki. Kiedy Mała schowała się za krzakiem, zobaczyła, że pies obwąchuje jakieś
ślady.
– Dalej, rób – wyszeptała – później już nie będziesz mógł.
Pies posłuchał, a ona mogła tylko próbować posłuchać siebie samej i zrobić to, co należało,
w zimnie, które w końcu nie było aż takie okropne. Okropna była tylko myśl, że ktoś mógłby ją
zobaczyć. Ale nic się nie poruszało, wszędzie panowała cisza, poza szmerem, który pochodził
od niej. Była tu sama albo prawie sama, bo te ślady skądś przecież prowadziły, i przez chwilę
pomyślała o ucieczce przez las, ze skrzydłami na plecach, ale poczuła, że stopy ma tak zimne,
jakby je zanurzyła w lodowatej wodzie. Może raczej spróbuje wytłumaczyć temu
człowiekowi, czy też martwemu człowiekowi, że jest bardzo potrzebna na planie zdjęciowym
i co to znaczy, kiedy film, zresztą z jego winy, nie może być ukończony. I co będzie, jak się
media dowiedzą o jej uprowadzeniu i podadzą to w wiadomościach. Tylko jak objaśnić świat
komuś, kto nie ogląda telewizji?
Uszczypnęła się. Zabolało, czyli to wszystko działo się naprawdę. A ponieważ było, jak
było, nikt nie mógł jej powiedzieć, co będzie dalej – jakby to był film, ale taki, o którym nie
piszą w programie telewizyjnym, więc czeka się na niego z zainteresowaniem; ona z coraz
większym. Kiedy jak baletnica biegła przez śnieg do samochodu, ogarnęła ją niemal
ciekawość. Była zaskoczona, bo mężczyzna, który zastrzelił pana Weissa, w ten sam swobodny
sposób co jej kierowca otworzył przed nią drzwi.
Ben Meier, reżyser Pocałunku anioła, od razu podejrzewał, że napad na bank, o którym
właśnie mówili w głównym programie informacyjnym, i spóźnienie Małej mają ze sobą coś
wspólnego. Za dużo filmów kryminalnych nakręcił. No, a teraz wszystko już jest jasne.
– Co za nieszczęście – powiedział do producentki, która znowu rozmawiała przez telefon z
sekretarzem stanu.
– To nieszczęście może się nawet przydać – rzuciła – o ile oczywiście Małej nic się nie
stanie.
Meier przyznał jej rację, chociaż przepadły nocne zdjęcia; poza tym nieprzyznanie jej racji
byłoby niemądre, skoro powierzyła mu reżyserowanie pierwszego w życiu dramatu miłosnego,
to była próba, żadne tam ryzyko, bo przecież chodziło o to, żeby film kręcić pod jej dyktando i
nie certolić się ze scenariuszem, i on tak właśnie zrobił.
Hain była więc bardzo zadowolona, trzeba było tylko uważać, żeby autor tymczasem w
niczym się nie zorientował, ale producentka umiała się obchodzić z wrażliwymi ludźmi.
Trzeba im się przymilać i mówić w wiarygodny sposób, postępowała w ten sposób przy
każdej okazji, na przykład teraz, ze znajomym sekretarzem stanu z Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, który właściwie zamierzał jechać już do domu. Uświadomiła mu jednak, że
jedna z niewielu prawdziwych gwiazd w tym kraju, za który on jest odpowiedzialny, wpadła
w ręce przestępcy, który późnym popołudniem napadł na bank i zastrzelił jakąś kobietę, zginął
też kierowca, a jedyne, o co ona prosi, to szybka pomoc władz. Wspomniała jeszcze o agencie
Małej, panu Brausenie, osobie mającej kontakty u Boga i w kancelarii premiera, nie
zapomniała wymienić go z imienia i nazwiska, Arie Brausen. Mówiła też o właścicielu stacji,
w której pracowała, jego nie musiała nawet wymieniać z nazwiska, żeby nakłonić urzędnika
do pracy. Obiecał, że wszystkim się zajmie, i Hain znowu mogła spojrzeć w przyszłość.
Zobaczyła dyptyk filmowy o uprowadzeniu, złotą statuetkę w konkursie telewizyjnym, jeśli
zdjęcia będą kręcone w dzień, i szanse na nagrodę na festiwalu, jeśli w filmie od czasu do
czasu pojawią się sceny kręcone z ręki.
Włożyła miękki płaszcz i wyszła z przyczepy. Zimne powietrze miało jej pomóc zebrać
myśli, oddychała głęboko, ale i tak wciąż dochodziła do tego samego wniosku: że szykuje się
coś wielkiego, i to dzięki jej pomysłowi, a przynajmniej według jej pomysłu. Na ziemię
sprowadził ją dopiero dźwięk telefonu. Dzwonił sekretarz stanu, skontaktował się z tutejszymi
jednostkami policji. Znaleziono motorower przestępcy, a przy nim ślady krwi i opon oraz
łuskę po naboju, taką samą jak w banku. Wszystko przemawia za tym, że to było porwanie, on
przyleci na plan jeszcze tego samego wieczoru, żeby wszystkiego dopilnować, w zastępstwie
ministra spraw wewnętrznych, który przebywa w Chinach i wkrótce zostanie powiadomiony o
wypadku.
– Moja droga – powiedział – jadą już do was szef Krajowego Urzędu Kryminalnego z
oddziałem specjalnym i prokurator, który prowadzi śledztwo w sprawie napadu na bank. W
tym momencie to wszystko, co mogłem zrobić.
Hain podziękowała znajomemu i jeszcze tylko poprosiła go, by zabrał helikopterem
rzecznika jej stacji, to rozgarnięty facet. Potem zadzwoniła do rozgarniętego faceta, złożyła mu
sprawozdanie z wydarzeń i powiedziała, żeby zabrał swoją przyjaciółkę – ona pracuje dla
„Hurra”, ofiara jest płci żeńskiej, więc będzie dobrze wyglądało, jeśli artykuł też napisze
kobieta. Zrobiła już wszystko, co w jej mocy, teraz mogła zawiadomić rodziców. Dodzwoniła
się do ojca – właśnie korzystał z domowego solarium, bo wkrótce miał nagranie – i zwięźle
zakomunikowała mu, nie wspominając nawet o martwym panu Weissie, że Mała została
uprowadzona przez sprawcę napadu na bank, jakiegoś typa, który myśli tylko o ucieczce
i nawet nie zdaje sobie dokładnie sprawy, z kim siedzi w samochodzie. Oczywiście
zaangażowała już najlepszych ludzi, służy nazwiskami, ale wtedy gdzieś w tle usłyszała
filmowy okrzyk matki: „O Boże”. Jeszcze tylko krzyknęła, że wszystkiego dopilnuje, zresztą
nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Bo na dobrą sprawę, czyż życie innych ludzi
nie jest tylko rodzajem scenariusza, w którym można co nieco zmienić?
*
Z tylnego siedzenia dochodził zapach mokrej sierści, mokrych rajstop oraz cytrynowych
cukierków pudrowych – niebezpieczna usypiająca mieszanka. Mężczyzna ziewnął już po raz
drugi, za każdym razem zasłaniając usta; jego stan nie obchodził tej Małej ze skrzydłami.
Zresztą to nie snu mu brakowało, raczej spokoju, albo nawet pokoju, pokoju, od którego był
bardzo daleko. Dlaczego nie spędził tego dnia w łóżku, jak wielu poprzednich dni od
zwolnienia? Albo przynajmniej w domu, żeby wyjść z niego dopiero wtedy, gdy inni wracają z
pracy i na krótko stają się tacy sami jak on, kiedy siedzą w metrze, nie czekając na nic, albo
kiedy włóczą się po centrach handlowych. Dlaczego zamiast zostać w tym mroźnym dniu w
łóżku, koło południa wsiadł na motorower, chowając pistolet pod kurtką? Wydawało mu się,
że wyruszył nie godziny, ale dni temu, z początku jechał bez celu, byle dalej od miasta, potem
przyszło mu do głowy, by pojechać nad morze i tam się zastrzelić. Jeśli w ogóle istniało
szczęście, to w jego wypadku szczęściem byłoby skończyć z pechem. Jego żona zniknęła, nie
miał pracy, tak, nawet praca już mu się nie należała, tylko jakaś zapomoga od państwa,
jałmużna, która wystarczyłaby najwyżej na jedzenie, ale na bilety do kina już nie. Mógł się
przecież zastrzelić w domu na oczach kota, kobieta z banku i pan Weiss by nie zginęli, a on nie
miałby na sumieniu porwania, w dodatku porwania dziewczynki, którą znali wszyscy oprócz
niego. W końcu zemścił się brak telewizora, tak jak się zemścił brak doświadczenia w
obchodzeniu się z bronią. Jak na człowieka, którego niedługo wszyscy będą ścigać, był
absolutnym nowicjuszem.
Otworzył drzwi i spojrzał w górę. Na zachmurzonym niebie błyszczało kilka gwiazd. Przy
odrobinie szczęścia, której mu brakowało, znowu zacznie padać. Czyli raczej nie zacznie –
nawet anioł z psem w luksusowym samochodzie okazał się pechem, który podszepnął mu, żeby
zażądał okupu. Trzy miliony, tego mu jeszcze bardziej nie wybaczą niż dwóch zabitych. Bez
Małej nie uszedłby z pieniędzmi nawet paru metrów, tak naprawdę jej porwanie dopiero się
rozpoczęło. Nawet gdyby teraz kazał jej odejść, to i tak ją uprowadził, a przedtem zabił
klientkę banku i kierowcę. Tak czy inaczej, był wściekłym lisem do odstrzału. Za sobą usłyszał
trzask naelektryzowanych włosów, zamknął drzwi i spojrzał w lusterko. Z brody kapała mu
krew. Właściwie nie był już człowiekiem, tyle że zwierzęta nie robią się sentymentalne, gdy
czują zapachy.
– Został jeszcze jakiś cytrynowy cukierek? – zapytał.
*
Mężczyzna, który ciągle żył, mimo że nazywał siebie martwym człowiekiem, wydał jej się
nagle postacią z filmu, takiego, w którym charakteryzatorzy są ważniejsi od aktorów. Sterczały
mu włosy, w bruzdy na czole można by wcisnąć papier, do tego krew na kurtce i rana przy
brodzie. Na pewno odczuwał ból, nie zapytał jednak o tabletki, tylko o cukierek, ale już się
skończyły, przedostatniego wziął pan Weiss.
– Przykro mi – powiedziała, on wtedy znowu zaczął mówić o Lorce, tym pisarzu, jakby to
był jakiś zastępczy cukierek.
– Lorca – powiedział lekko odwrócony – przyjaźnił się z Dalim, ze słynnym malarzem,
wiedziałaś o tym?
Nie wiedziała i właściwie było jej to obojętne, chociaż widziała już jeden obraz Dalego, na
którym fajczyły się jakieś żyrafy, ale mężczyźnie na siedzeniu pana Weissa chyba nie było to
obojętne. Całkiem się odwrócił, jedną dłoń wciąż trzymając na ranie, i krzyknął, żeby uważnie
posłuchała.
– Dali – powiedział – był jeszcze młody i nieznany, gdy zakochał się w nim Lorca, który
zdobył już pewną sławę jako poeta. Tyle że piękny malarz nie był taki, najwyżej na takiego
wyglądał. Może jednak znajdzie się gdzieś jeszcze jeden cukierek?
Mała przeszukała plecak, znalazła tylko monety i klucze od mieszkania.
– Nie – powiedziała – więcej nie ma. Mój pies nie jest ciotą, jak tamten Lorca.
Jej porywacz, człowiek bez telewizora, podniósł palec i pokiwał nim, co chyba miało
znaczyć, że nie powinno się tak mówić, na co ona wydęła policzki – wszyscy mówią ciota, a
nie gej, mówi się też przecież lump i bambus, a nie innowierca.
– W bagażniku leży apteczka – powiedziała. – Jest tam nawet ciśnieniomierz.
Wymyśliła jeszcze kilka rzeczy, które miały się znajdować w apteczce – o ciśnieniomierzu
wspominał kiedyś pan Weiss – i w końcu morderca pana Weissa wysiadł z auta. Sięgnęła po
komórkę, mężczyzna otworzył bagażnik szybciej, niż myślała. Nie zdąży napisać wiadomości,
wiedziała o tym, a mimo to drżały jej palce, zdążyła jednak krzyknąć, by przyniósł jej kozaki.
Wsiadł do samochodu, trzymając w jednej ręce opatrunki, plaster i zasypkę do ran, w
drugiej parę kozaków. Rzucił buty na tylne siedzenie, a resztę położył przed jej oczami, jakby
miała mu pomóc, na szczęście sam sobie pomógł.
– Lepiej nie patrz – powiedział, więc oczywiście patrzyła, zerkając zza lekko
rozcapierzonych palców.
Zapalił lampkę przy lusterku i wyciągnął z rany jakiś odłamek, potem porządnie zasypał ją
pudrem, jak jej ojciec, kiedy nadchodził czas przyprawiania potraw, to był jego udział w
gotowaniu, posypać mięso albo rybę. Skupiła się na tym obrazie, aż w końcu dziura w brodzie
była przykryta opatrunkiem, zaklejona plastrem, a serce znowu biło tam, gdzie powinno.
– Naprawdę nazywa się pan Hoederer? – zapytała, żeby w ogóle coś powiedzieć. – W
filmach, gdzie gram, nigdy nie pojawia się takie nazwisko.
– Dlaczego?
– Źle brzmi.
– W takim razie to jakieś słabe filmy. Poza tym mówi się: w filmach, w których gram.
– Mówi pan jak pan Zöllke.
– Twój nauczyciel niemieckiego, co? – Mężczyzna, który żył, mimo że nazywał siebie
martwym, wyciągnął kluczyk ze stacyjki i znowu wysiadł. – Prawie zostałem kiedyś kimś
takim! – krzyknął.
*
Hoederer zapiął kurtkę. Wolnym krokiem, odwrócony tyłem szedł w stronę lasu, nie
spuszczając Małej z oczu; nie ufał jej – gdyby miała kluczyki, mogłaby zamknąć mu drzwi
przed nosem i dokądś zadzwonić. Ten, kto przywykł do stania w świetle reflektorów, potrafi
trzymać nerwy na wodzy, podczas gdy jemu puściły już podczas wizyty lekarki z rejonu.
Wyciągnął spod kurtki berettę i wyjął magazynek. Policzył naboje: ciągle siedem, z tą w
komorze osiem. Polski dentysta miał tylko jeden pełny magazynek, ale osiem strzałów to osiem
możliwości, jeśli coś pójdzie nie tak, ostatnią musi zarezerwować dla siebie. Wsunął
magazynek z powrotem i zatknął broń za pasek. A jeśli porwanie się uda? Chyba jakaś wyższa
siła postawiła mu na drodze tę małą gwiazdę razem z psem nazywającym się jak poeta i
luksusowym autem – może to ta sama siła, która odbija pocisk od bankomatu i kieruje go w
głowę starej kobiety albo kobietę taką, jak jego żona, nie starą, tylko niezadowoloną, pcha w
łapy jakiegoś terapeuty.
Kto by pomyślał, że ona zrobi coś takiego – w każdym razie nie on. A Ingrid? Wymówił jej
imię, nacierając sobie śniegiem bolącą nogę. Byli razem dwadzieścia lat – dziesięć dobrych,
pięć znośnych, pięć nieznośnych. Co kilka tygodni Ingrid przynosiła prospekty biur podróży
albo znikała w jakimś solarium, strzaskana na brąz wydawała się jaskrawym
przeciwieństwem męża, ale tak naprawdę jej świat był mroczniejszy niż jego. Nie pomogło
jasne pomieszczenie, w którym prowadziła kursy językowe, zaczęła więc terapię, opłacaną
przez państwo, ale trafiła na niewłaściwego człowieka i państwo zaoszczędziło resztę
pieniędzy, bo dalsze leczenie przebiegało w łóżku. A niedługo potem ta historia z kabiną
fotograficzną, jej spojrzenie na jego śmieszność. Tragiczny brak tragizmu, do tego nie można
się przyzwyczaić. Ale kto się przyzwyczaił do samego siebie? Najtrudniej było dzielić własne
Ja z samym sobą, a teraz groził mu pobyt w prawdziwej celi. Nie spoczną, dopóki go nie
złapią, nigdy nie wyszedłby na wolność, ten filmowy anioł był jego jedyną szansą. Z Małą w
samochodzie mogą go ścigać i nakłaniać do poddania się, ale nie mogą go tknąć palcem. I sam
będzie mógł decydować o własnym końcu, tragicznym albo nie. Wszedł za krzak, za którym
kucnęła wcześniej Mała, i pospiesznie załatwił, co trzeba.
*
Policyjny helikopter z dwoma wysoko postawionymi urzędnikami, o których wspominał
sekretarz stanu, najpierw wylądował przy motorowerze, potem przyleciał nad jezioro.
Mężczyźni stanęli na planie zdjęciowym w świetle reflektorów i nabrali przekonania, że oto
znaleźli się w centrum wydarzeń. Z namiotu kateringu dochodziły zapachy włoskiej kuchni.
Prokurator obszedł ogromną przyczepę mieszkalną, tak jakby w ten sposób mógł posunąć
śledztwo do przodu.
Był jeszcze młody, przed trzydziestką, przybył w zastępstwie prokuratora generalnego, który
właśnie się rozchorował. Sprawy układały się po jego myśli, dostał kapitalne przestępstwo.
W dodatku będzie można pobiegać przy porządnie oświetlonym jeziorze, no i to jedzenie.
Sportowe buty miał już na nogach, wieczorami trenował triatlon. Natomiast szef Krajowego
Urzędu Kryminalnego, człowiek koło pięćdziesiątki, chciał tylko wyjść cało z tej awantury.
Miał do dyspozycji oddział specjalny, w wypadku porwań używany również, jeśli trzeba, do
brudnej roboty. I chociaż przy tego rodzaju decyzjach prokuratura nie miała nic do gadania, to
wysportowany prawnik podzielał jego wątpliwości.
– Najpierw chyba powinno się wyjaśnić, czy sprawca celowo uprowadził tę dziewczynkę –
powiedział, kiedy nadeszła Hain.
– Ale jako jedną z możliwości trzeba rozważyć interwencję komandosów – odparł
policjant, na co producentka jako argument podała agenta Małej: jeśli jego sławnej
podopiecznej coś się stanie, to nie będzie zadowolony. Wyciągnęła najlepszą z możliwych
kart, bo Arie Brausen nie był byle kim. W telewizji przeprowadzał zbiórki pieniędzy, mówił,
że kraj i on to jedno, popierał mniejszości i był obecny na uroczystościach ku czci; to, co było
fałszywe w Benie Meierze, u niego było szczere. Szef Urzędu Kryminalnego dobył z kieszeni
zabezpieczoną przed podsłuchem komórkę i wybrał numer Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych, któremu podlegało jego biuro. Kazał się połączyć z sekretarzem stanu, na czas
podróży ministra upoważnionym do podejmowania wszelkich decyzji. Zgodzili się, że ze
względu na dobro ofiary należy spełnić żądania porywacza.
Hain zawołała Bena Meiera, zaprowadziła go do swojego mobilnego biura i natychmiast
przedstawiła mu pomysł, żeby porwanie uczynić nieco bardziej dramatycznym, bo przecież
scenariusz właściwie mieli już gotowy. Wszystko musi się tylko zakończyć happy endem,
oczywiście za dnia i w nieco nieoczekiwany sposób, tak jak lubią widzowie. Sprawcę będzie
na razie nazywała Robertem, to imię nie kojarzy się od razu źle i nie jest tak modne jak David
czy Olli. Robert będzie mógł się zdecydować na takie czy inne miejsce i jego imię mogłoby
harmonizować z imieniem psa, ale żeby nie nazywał się Lorca, to się nadaje najwyżej do
programu kulturalnego. Zanotowała sobie „Ben”, na to Meier by się zgodził, ale w nawiasie
dopisała „Lorca” – może nie byłoby to takie złe, film miałby szanse również na zagranicznych
festiwalach. I jak zwykle w czołówce pojawiłby się jej ulubiony napis: „Według pomysłu
Hanne Hain”.
*
Ledwie drzwi się otworzyły, pies o kulturalnie brzmiącym imieniu warknął i wskoczył na
przednie, zakrwawione siedzenie, żeby obwąchać nowego za kierownicą.
– Tylko spokojnie – powiedział Hoederer. W gruncie rzeczy nie miał nic przeciwko psom,
ba, czuł nawet, że są mu bliskie, kiedy tak bezpańsko się wałęsają, w zakłopotanie wprawiało
go tylko ich zaufanie. A ten pies, Lorca, najwyraźniej był bardzo ufny, zdaje się, iż warczał
tylko dlatego, że tak wypadało; już machał ogonem i tak patrzył spod brwi, że człowiekowi
robiło się słabo. Tak patrzyli mali chłopcy na swoich ojców przed buziakiem na dobranoc w
filmach, które oglądał w dzieciństwie, kiedy to za jedną markę kupowało się bilet do kina.
Niespodziewanie i on dostał namiastkę rodzinnego szczęścia, samochód, pies, dziecko,
brakowało tylko odpowiedniej kobiety. Ale czyje życie jest doskonałe, zawsze czegoś brakuje.
Tyle że jemu brakowało prawie wszystkiego. Nieskomplikowana myśl, a jednak miał ochotę
znowu wysiąść, pobiec do lasu i skończyć z sobą, gdy usłyszał z tyłu chrząknięcie, jedno z
tych, które poprzedzają jakieś życzenie. Mała prosiła o telefon do domu.
– Chyba mogę, prawda?
– Nie, namierzą nas – odparł bez namysłu i już zamierzał dodać parę słów wyjaśnienia, bo
sam nie bardzo to rozumiał, a Mała na to, że wystarczy minuta, żeby powiedzieć rodzicom, że
żyje i że mają zapłacić trzy miliony.
– A może cztery?! – krzyknął, ale z tyłu dobiegł go cichy głos:
– Kto przytaszczy tyle pieniędzy? Ile ważą cztery miliony?
Nie wiedział, nie umiał nawet zgadnąć, mógł tylko zmienić pytanie: a ile ona waży?
Trzydzieści jeden, trzydzieści dwa, zgadywał w duchu.
– Trzydzieści trzy – powiedziała, dodając sobie cztery kilogramy, i szybko policzyła, czy to
aby nie za dużo przy jej wzroście metr pięćdziesiąt; uczyła się, że wzrost minus sto dziesięć
równa się idealna waga, to znaczy, że został jeszcze pewien zapas. Nie powinien myśleć, że
wprawdzie jest sławna, ale waży tyle, co pół sławy. Ledwo podała liczbę, mężczyzna
wychylił się i spojrzał na nią tak, jak często patrzył Arie Brausen, jej agent, kiedy chodziło o
jakiś głupi, ale nie bezbrzeżnie głupi scenariusz, wzrokiem pełnym smutnego uśmiechu.
– Jesteś dosyć ładna, jeśli wolno mi zauważyć.
Znała to, żadna nowość określać jej urodę słowem „ładna”, musiała od razu zaprzeczyć.
– A mój podwójny podbródek?
– Lepszy taki niż żaden – doleciało z przodu, więc sięgnęła po argument numer dwa,
którego używała, kiedy ktoś wyjeżdżał z „ładna”: ma za duże dziurki w nosie. Człowiek bez
telewizora odwrócił się i wykonał taki gest, jakby z jej albo z jego rozumem było coś nie tak.
– Pomyśl o Garbo – powiedział – ale nie, nie będziesz jej znała. Albo o Hepburn, w
Śniadaniu u Tiffany’ego. Jeśli i jej nie znasz, pomyśl po prostu o Julii Roberts, która ma
dziurki w nosie wielkości drzwi od obory. I gdzieś piszą, że są za duże? Ani słowa na ten
temat. Bo i tak ładnie wyglądają. Julię Roberts chyba znasz, co?
– Tak.
Mała posadziła sobie psa na kolanach, wtuliła twarz w jego sierść i pogłaskała go – był
naprawdę ładny, bez dużych dziurek w nosie, ona była tylko jakoś tam ładna. Jej nos był nawet
lekko krzywy i nie miała filmowych ust, śmiała się tak, że miękli nawet zobojętniali redaktorzy
gazetek z programem, mrużyła przy tym oczy, które były duże, ale ani sarnie, ani krowie. No i
na zawołanie podnosiła lewą brew, co, jak jej tłumaczył agent, jest czarujące, tylko że
większość ludzi zapomniała już, co to jest czar, i dlatego mu nie ulegała.
Człowiek o nazwisku Hoederer odwrócił się w stronę kierownicy. Julię Roberts zna każde
dziecko, prawda? Ale on ją widział z bliska! Powiedział to, patrząc na Małą w lusterku, ale
nawet nie zmarszczyła uprzejmie czoła ani nie zapytała o tę bliskość. Zmarkotniał.
– Opowiedzieć ci? – zapytał.
– Jak chcesz.
– Wiozłem Roberts z festiwalu filmowego do ratusza, gdzie miała się wpisać do Złotej
Księgi. Przez dziesięć minut tylko się wygłupiała ze swoim ochroniarzem. I narzekała.
Apartament hotelowy za mały, samochód za mały, miasto za małe, wszystko było dla niej za
małe. – Widział w lusterku jej ogromne dziurki w nosie. – Tylko uważaj, żebyś się nie stała
taka sama.
Mężczyzna, który wiózł Julię Roberts, wskazał głową na Małą. Oparła czoło o zimną szybę,
żeby zebrać myśli. Nie za bardzo wierzyła w tę historię, ale właściwie po co miałby ją
wymyślać? Temu, kto zabił człowieka, żadne kłamstwa już nie pomogą – Roberts była trochę
szurnięta i trochę ładna. Można nawet powiedzieć, że wyglądała jak koń, co znowu nie jest aż
tak złe, chociaż na pewno nie umiała rżeć. Mała potrafiła zarżeć tak, że konie w stajni robiły
się niespokojne. A kto według niego jest najlepszą aktorką? – zapytała.
– Nie mówiłem? Garbo.
– To ta z Titanica?
– Nie, nie ta. Wtedy już od dawna nie żyła.
– Przez narkotyki? – To była pierwsza rzecz, jaka przyszła jej do głowy, porywacz skrzywił
się, jedną dłoń trzymał na już zakrwawionym opatrunku.
– Bzdura – powiedział – zmarła normalnie, w wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Po
pięćdziesiątce wycofała się, zniknęła, ludzie nie rozpoznawali jej na ulicy.
– Zrobiła sobie operację.
– Operację? – Mężczyzna na miejscu pana Weissa przewrócił oczami. – Nie. I mimo dosyć
dużych dziurek w nosie miała klasę. Jeśli w ogóle wiesz, o czym mówię.
Wiedziała, dziadek ciągle to powtarzał: „Klasa, drogie dziecko”. Chuchnęła na szybę i
jednym ciągiem napisała swoje imię, Malu, podkreśliła je i postawiła kropkę. To była klasa,
w każdym razie dobrze to wyglądało, nawet jej porywacz gwizdnął. Wytarła napis wierzchem
dłoni.
– Tak samo zetrą mnie – doleciało z przodu – najpóźniej podczas przekazywania pieniędzy,
a może wcześniej. Zastrzelą mnie przy pierwszej lepszej okazji.
– Nie zastrzelą. Nie zrobią nic, co narazi mnie na niebezpieczeństwo – nigdy.
– Mówi się „naraziłoby”, tryb przypuszczający. A dlaczego nie? Bo jesteś pięknym aniołem
z anielskim życiem w nieanielskim świecie? Może byś w końcu zdjęła te przeklęte skrzydła. Z
nimi na plecach nie polecisz szybciej do nieba.
– Chce mnie pan zastrzelić? – zapytała jakby mimochodem, znowu zaczęła się trząść,
drżenie szło od nóg w górę, bo niby dlaczego miałby ją zostawić przy życiu? Tylko dlatego, że
znał się na trybie przypuszczającym? Panu Weissowi jakoś to nie pomogło. Drżenie doszło już
do brody, Mała chciałaby być teraz kimś innym, nie tym, kim była, dziewczyną, której
nazwisko tysiące razy dziennie wpisywano do wyszukiwarki i która tygodniowo dostawała
setki mejli. Jej brat opracował specjalny program, reagujący na określone słowa i wysyłający
osobiste odpowiedzi. Za każdą odpowiedź dostawał pięć centów i nie zazdrościł siostrze
sukcesu. Jednakże to o niej, nie o nim, internauci chcieli się czegoś dowiedzieć, chociaż w
internecie nic nie było, same brednie, jak to określił pan Brausen, co robiła podczas wakacji,
jak się nazywają jej ulubione gwiazdy, a w rzeczywistości płynęły jej niefilmowe łzy, płynęły
tak szybko, że nie nadążała z ich wycieraniem. Porywacz odwrócił się.
– Zastrzelić chcę tylko siebie. Możesz zadzwonić do domu. Masz minutę!
W minucie upchnęła wszystko, co może zaszkodzić sercu matki (a także mózgowi
podsłuchującego szefa policji). Od razu powiedziała, że pan Weiss jest martwy, zupełnie
martwy, i dopiero po chwili dodała, że nic jej nie jest, może nie czuje się całkiem dobrze, ale
nie najgorzej, i że stoją w lesie, i czekają na okup.
– Trzy miliony, tak? –zapytała porywacza, który przez cały czas patrzył na zegarek.
– Cztery – krzyknął – i ani centa mniej! – na co z maleńkiego głośnika rozległ się szloch
matki i rozmowę przejął
ojciec.
– To ja – powiedział – głowa do góry – tymi słowami zawsze kończył swój program, zanim
zaciskał usta, tak jak amerykańscy prezydenci, którzy chcą dodać wszystkim odwagi, a potem
zażądał rozmowy z „tym mężczyzną”. – Tutaj März, ten z „Naprzód z Märzem”, zna mnie pan –
doleciało z aparatu, jakby siedział w nim Tomcio Paluch, a mężczyzna na to:
– Nie oglądam telewizji, jestem kinomanem!
– Kinomanem? Co pan chce zrobić mojej córce? – Ojciec krzyczał, mężczyzna też krzyczał.
– Nic! Chcę tylko cztery miliony!
Po drugiej stronie zaległa cisza, ustał też płacz.
– Teraz się zastanawia – szepnęła Mała. Znała swojego ojca, chociaż niewiele o nim
wiedziała i właściwie nie chciała więcej wiedzieć, wystarczyło, że był, a poza tym kto by
chciał znać swojego ojca, tylko te dzieciaki w westernach albo w filmach o świętach.
– Czy ma pan jakieś doświadczenie w przekazywaniu pieniędzy? – zapytał pan März, a
mężczyzna na miejscu pana Weissa przypomniał mu, że zabił dwoje ludzi, nie mając
doświadczenia. W jego wypadku pewne rzeczy po prostu się dzieją, więc oczekuje pieniędzy
jeszcze tej nocy. Ma je przekazać kobieta.
– Pańska córka – krzyczał – musi znać tę kobietę, nie chcę, żeby przysłali mi policjantkę,
koniec! – Przerwał rozmowę, odłożył telefon, a drugą ręką już sięgał po kluczyki.
Rozmowa trwała wprawdzie dłużej niż minutę, ale do dokładnego zlokalizowania
dzwoniącego potrzebne są trzy minuty. Specjalista podał jedynie, że porywacz i ofiara
znajdują się w odległości około osiemdziesięciu kilometrów od planu zdjęciowego, który stał
się centrum sytuacyjnym, osiemdziesiąt kilometrów na północny wschód, więcej nie chciał
powiedzieć. Natomiast specjalistka w sprawach filmu, Hain, na bieżąco informowana o
rozwoju wydarzeń, kategorycznie stwierdziła, że tylko ona może być kobietą, która przekaże
okup.
Czuła się pewnie dzięki poparciu właściciela stacji, Libańczyka, mężczyzny chętnie
pozostającego w cieniu, ale też chętnie otaczającego się gwiazdami; dla jednej z nich, Małej,
stracił głowę. Monsieur albo Mister Tafik miał dwa paszporty i dwie dewizy: piękno i
pieniądze. Interesami kierował z biurowca w Londoner City, ale wolał przebywać poza
Londynem.
Hain dorwała go w wiejskiej posiadłości i tak umiejętnie apelowała do jego ambicji, że
jeszcze tego wieczora gotów był osobiście dostarczyć jej cztery miliony – z finansowego
punktu widzenia drobnostka. Oprócz stacji telewizyjnej miał jeszcze sieć angielskich
supermarketów, połowę udziałów w firmie telekomunikacyjnej oraz największą na Bliskim
Wschodzie wypożyczalnię filmów, ale i tak jego ukochanym dzieckiem pozostało
TVM
1, czyli
TVM
ovie One, z Hain, producentką nadzorującą, która lubiła filmy telewizyjne. Libańczyk jej
ufał. Wyciągnął ją z jakiegoś przygnębiającego biura w starej publicznej stacji telewizyjnej,
gdzie spomiędzy blaszanych regałów pełnych nieudanych projektów mogła spoglądać na
pobliską ciepłownię, i zatrudnił, by oprócz zysków przysparzała jego stacji również laurów.
Hain wykorzystała szansę. Już po roku jej wizje stały się jego wizjami: osiem milionów
widzów, starych i młodych, którzy zmienią kanał dopiero po dwóch godzinach. I to jeszcze nie
wszystko. Ludzie przyznający nagrody dla telewizji – to Libańczyk rozumiał pod słowem
„laury” – mieli być tak długo tumanieni, aż będą głosować na film typu Pocałunek anioła. A
jej najnowszy projekt, materiał o uprowadzeniu, miał wszystko, co potrzebne do sukcesu w
Hollywood: ładną dziewczynkę zmieniającą się w bohaterkę i towarzyszącego jej zabawnego
pieska. Innych wizji nie miała.
Leśna droga wydawała się prowadzić donikąd, zwężała się, to znowu rozszerzała, momentami
ledwo ją było widać zza zwisających gałęzi, ale mężczyzna na miejscu pana Weissa umiejętnie
prowadził samochód tuż przy brzozach i sosnach, często skręcał w ostatniej chwili, a jechali
przy włączonych światłach postojowych. Nawet z nosem przyciśniętym do szyby można było
zobaczyć jedynie pierwsze rzędy drzew przy drodze, ich ośnieżone gałęzie pojawiające się
przed twarzą jak pazury. Nikt nie zdołałby uciec przez ten las, a już na pewno nie z szerokimi
skrzydłami, od razu by gdzieś zawisł, w jej położeniu nie chciała jednak całkiem pozbywać
się anielskości. Poluzowała tylko pasy i wygięła wypełnione watą skrzydła ku górze, tak jak
mają anioły nagrobne – od razu zrobiło się wygodniej, ale też od razu poczuła chłód na
ramionach, bo pikowaną kurtką owinęła sobie wcześniej stopy. Została tylko derka, całe
szczęście, że pan Weiss nalegał, by ją zabrać, chciał nią przykryć siedzenia. Normalnie była to
końska derka, lecz teraz stała się psią derką, bo owinęła w nią Lorcę. Jej porywacz otworzył
okno, jakby było mu za gorąco, i do środka wpadło kilka płatków śniegu. Nic nie było dobrze,
wszystko było źle – niech to się już skończy.
– Dokąd jedziemy? – zapytała znowu. – Co pan chce
zrobić?
– To się jeszcze okaże – usłyszała – źle się czujesz? No, to czujemy się podobnie, tak się
czują normalni ludzie. Ci bez skrzydeł.
– Moje skrzydła nie są prawdziwe.
– To bez znaczenia przy takiej ilości prawdziwego szczęścia, tak prawdziwego jak mój
pech – rzucił, opierając głowę o zagłówek.
Odważyła się powiedzieć, że pecha można samemu ściągnąć, tak samo jak zimne powietrze,
kiedy otwiera się okno. A on, podnosząc szybę:
– Co ty w ogóle wiesz o pechu – byłaś jeszcze w brzuchu matki i już miałaś szczęście, że
dostałaś takie geny! – krzyknął. – I nawet nie mówmy o roku urodzenia, bo mój był najgorszy.
– Więc wszyscy starsi ludzie mają pecha, tak? – W ostatniej chwili zdążyła zrobić z tego
pytanie, żeby było uprzejmiej, ale człowiek ze źle brzmiącym nazwiskiem usłyszał tylko jej
argument i zaśmiał się. Jego żona, powiedział, śmiejąc się, co zabrzmiało jak nagły napad
kaszlu, jego żona wyszukała sobie w internecie kilku terapeutów, zadzwoniła pod sześć
numerów, dwa pierwsze były zajęte i należały do terapeutek, przy trzech kolejnych usłyszała
automatyczną sekretarkę. A ostatni numer, wrzeszczał, należał do faceta, z którym ona teraz
jest.
– I co ty na to?
Nic nie odpowiedziała, milcząc, patrzyła w kierunku jazdy, choć za szybą widać było tylko
gałęzie i kawałek drogi, niewiele szerszej od ścieżki, ale jakoś się przesuwali, metr po
metrze, ze złożonymi lusterkami bocznymi. Mężczyzna bez szczęścia, czy też czego mu tam
brakowało, naprawdę potrafił jeździć. Przemogła się i pochwaliła jego sposób jazdy, co było
raczej zagraniem niż uprzejmością, zresztą jak prawie wszystkie komplementy. Nauczyła się
tego podczas pracy przy filmach, ale nie zrobiło to wrażenia na porywaczu.
– Do tego potrzebne są tylko dwie ręce – odparł, zerkając na nią w lusterku. – Głodna?
Nie spodziewała się takiego pytania. Co miała odpowiedzieć, była już trochę głodna, przed
zdjęciami zawsze serwowano w przyczepie tortellini alla panna albo jajecznicę z boczkiem,
dlatego wzięła ze sobą tylko tabliczkę czekolady, a dla Lorki suchą karmę.
– Nie – powiedziała na wszelki wypadek, na co mężczyzna na miejscu pana Weissa się
odwrócił. Jeśli nie jest głodna, to dobrze, on trochę zgłodniał. Pies na pewno też.
– Mam brekkies.
– To przecież jest dla kotów.
– Tak – powiedziała – zgadza się. Ale Lorca to uwielbia.
– Uwielbia? Skąd wiesz? – doleciało z przodu, odpowiedziała, że to widać, poza tym skąd
on wie, co to jest brekkies. Z reklamy?
– Z jakiej reklamy? Po prostu mam kota – powiedział ni z tego, ni z owego, od razu
zapytała, gdzie ten kot teraz jest, kto się nim zajmuje, a on zaczął mówić, że w mieszkaniu jest
ciepło, kot nie umrze z głodu, poza tym jest bardzo stary. Już nie widzi, chodzi tylko w kółko i
cały się trzęsie, kiedy o coś zaczepi pazurami. Ma zmierzwione futro i sączące się narośla.
Codziennie rano w kawałku wątrobianki dostaje tabletkę, dzięki której jeszcze żyje.
– Kto to robi?
– Nie twoja sprawa – właściciel kota siedzący na miejscu pana Weissa zatrzymał samochód
i założył ręce za głowę – zrozumiano?
– Nie, nie zrozumiano. Jak on się nazywa?
Nie spodziewał się tego pytania.
– Ma na imię Frieda i ma osiemnaście lat! – krzyknął jak ci ludzie, którzy wrzeszczą
„Spokój!”. – Kiedy ją przynieśliśmy, była wielkości mojej pięści! – Pokazał pięść, która była
raczej szczupła niż wielka.
– My, czyli kto? – zapytała. I wtedy ruszył dalej tak gwałtownie, że słychać było jakiś
trzask, mimo że właściwie nie było już żadnego dalej, i wrócił do tematu jedzenia. Czy ma coś
dla siebie, ciastka, owoce?
– Czekoladę.
– Jaką czekoladę?
– Nugatową. – Wyjęła tabliczkę z kurtki i wyciągnęła w jego stronę, ale machnął ręką.
– Lepiej podzielmy zapasy, noc jest długa.
– Jakie zapasy? Mam tylko czekoladę. Ale jeśli wrócimy po kota, to możemy zrobić zakupy.
Jej nowy kierowca nacisnął hamulec. Poleciała do przodu i uderzyła nosem w ekran
zamontowany w zagłówku kierowcy. Po chwili złapała oddech i chciała rzucić jakieś
przekleństwo, ale ją ubiegł:
– Zapnij się, do cholery, i przestań się wymądrzać! – krzyknął. – To jest cień kota, ruszający
się kawałek sierści. Frieda je już tylko tabletki.
– Bo pan coś robi źle.
– Źle – wskazał jej nos, chyba po to, żeby jej uprzytomnić, że krwawi – taki rozpieszczony
dzieciak jak ty chce mi mówić, jak mam żyć?
– Mówię tylko, jak trzeba postępować z kotem.
Naprawdę nie chciała nic więcej powiedzieć, chociaż zahamował zbyt gwałtownie, a może
powinna mu uświadomić, w pewnym sensie w odwecie, że w tym kraju każdy, kto ma
telewizor – dzieci, kobiety i mężczyźni – i kto się dowie o porwaniu, będzie po jej stronie, a
po jego stronie nie będzie nikogo? Ale on chyba o tym wie albo to przeczuwa, na wszelki
wypadek nic nie powiedziała. Wstrzymała oddech do chwili, aż się bez słowa odwrócił.
Obmacała nos, mężczyzna zdjął nogę z hamulca i łagodnie ruszył – droga już od dawna była
zbyt wąska, by zawrócić, wystarczyło spojrzeć. Przysunęła nos do zimnej szyby, ale to mogło
uśmierzyć najwyżej ból, nie złość; starannie rozprowadzony puder spływał słonymi łzami.
*
Z tyłu zrobiło się cicho, za cicho, ona chyba coś knuje, ponieważ był za ostry, albo po
prostu potrafi dobrze zagrać martwą, tak jak on potrafił udawać żywego, nie zawsze, ale od
biedy tak. Kiedy jego żona znalazła w szkole językowej o nazwie Studio Języków nowy dom,
musiał poznawać jej tak zwanych najlepszych przyjaciół na imprezach organizowanych
wieczorami w pomieszczeniach szkoły. Był najstarszy w towarzystwie, udawał, że ciągle żyje.
Czuł się zbędny w kręgu najlepszych przyjaciół żony, wśród kopcących zachrypniętych
Hiszpanek, które prowadziły zajęcia albo same na jakieś uczęszczały, żwawych czarnych i
Nowozelandczyków, którzy nie wiedzieli, co to jest ból albo zimno, i ubrani w
T
-shirty mogli
zimą przy otwartym oknie godzinami siedzieć na brzegu skrzynki po piwie. Przynajmniej
delikatne Wietnamki z intensywnego kursu marzły i przysuwały się do niego, żeby skubnąć
trochę nowych słów, tak jak wróble skubią okruchy ciasta; gdy pewnego razu powiedział, że
za ich kraj kiedyś wyszedł na ulicę, odpowiedziały uprzejmym chichotem. Był wtedy żywy aż
po czubek głowy, starzy przyjaciele nie utrzymywali z nim kontaktów, ci najlepsi już nie żyli z
powodu AIDS albo nikotyny, przedwcześni starcy, natomiast przyjaciele Ingrid młodnieli z
roku na rok. Szkoła językowa była źródłem młodości, ten, kto siedział przy tablicy, wierzył, że
zdobył świat, tak jak kiedyś on, ostrzeliwany przez armatkę wodną przy szturmie na budynek
„Hurra”. To były najszczęśliwsze chwile w jego życiu, chociaż pech już wtedy wyciągał
swoje macki w postaci policyjnych kamer rejestrujących szczęście – czyli tak naprawdę
duchowe zwycięstwo; długo myślał, że było jednorazowe. W Studiu Języków też panowało to
uczucie osobistego triumfu, wydawało się, że jedynym warunkiem przynależności do grupy
jest wiek sprzed biologicznej stagnacji, coś koło trzydziestego piątego roku życia, a tę granicę
Ingrid przekroczyła jakieś dziesięć lat wcześniej. Jego teoria brzmiała: dla szkoły językowej
żona stała się kłopotem, ale coraz bardziej jego obwiniała za to, że nie robi się coraz młodsza.
Aż w końcu na jednej z imprez – niespełna pół roku temu – niespodziewanie chciała z nim
zatańczyć, ale on był tak martwy, jak się czuł, i to uczucie przeniosło się na nią. Już następnego
dnia szukała w internecie terapeutki albo terapeuty, osoby, która z powrotem uczyni ją zdatną
do pracy w zespole Studia Języków. Kiedy wybierała jeden numer po drugim, stał obok i w
końcu, z szansą jeden do sześciu, słuchawkę podniosła właśnie ta niewłaściwa osoba. I nawet
jeszcze wtedy ważyły się ich losy, bo właściwie u terapeuty nie było już wolnych terminów,
ale jakiś pacjent miał dzień wcześniej wypadek na rowerze i, jak się okazało, dłuższy czas
spędzi w szpitalu, no i Ingrid wskoczyła w tę lukę, we wtorek o siedemnastej, i poznała
niedawno rozwiedzionego mężczyznę, który zawsze chciał spotkać kobietę taką jak ona. Ktoś
pociągał za sznurki, na jednym z nich wisiał on, na innym nieuważny rowerzysta; kto wie,
może się zagapił, bo wiatr pędził jakiś papier? Wystarczyłby tylko ten jeden sznurek mniej i
nie miałby na sumieniu dwojga ludzi, a znana wszystkim dziewczynka nie znalazłaby się w
jego władzy, czy też pod jego opieką; przynajmniej przestała już udawać martwą. Usłyszał
odgłos jakby bardzo delikatnego zamiatania, zatrzymał samochód, bo drogę zasłaniała ściana
gałęzi, niektóre pod ciężarem lodu zwisały aż do ziemi, i zerknął na licznik: benzyny
wystarczy jeszcze na dwieście kilometrów, a więc z trudem dojechaliby nad morze, pod
warunkiem, że przez całą noc nie ogrzewaliby auta. Wyłączył silnik i nasłuchiwał.
– Co robisz?
– Nic – odpowiedziała.
Odwrócił się, jego zakładniczka wyglądała jak kobieta przyzwyczajona do widoku swojej
twarzy w lustrze, lekko pochylona nakładała pędzlem na okolice nosa bardzo jasny puder –
stąd ten szmer – tak jakby chciała mu pokazać, jaki to rozpieszczony, malujący się dzieciak
dawał mu rady. Pod jej podłokietnikiem był ukryty schowek na rzeczy osobiste, papierosy,
notatnik czy książkę, ale ona trzymała tam szminki, szczotki, grzebienie, kremy, pojemniczki ze
srebrnym i złotym brokatem. I na tym nie koniec: z oparcia jego fotela wyciągnęła coś w
rodzaju stolika, blat z wgłębieniami na szminki i pędzle, nad nim umocowano oświetlone
lustro, przy którym wisiało zdjęcie z polaroida. Czy to ona jest na zdjęciu? – zapytał. Mała
zwlekała z odpowiedzią, bo właśnie pudrowała sobie twarz.
– Tak, byłam już umalowana i uczesana do sceny końcowej. W ten sposób oszczędza się
czas, gdyby zdarzyło się coś niespodziewanego, na przykład korek albo stłuczka. Albo
porwanie.
Powiedziała to cichym, ale pewnym głosem, nawet na niego nie patrząc, zajęta malowaniem
ust. Nagle zaczął mieć wątpliwości co do jej wieku. Chyba miała skończone czternaście lat,
ale wydawała się młodsza. Miał ochotę zapytać, o czym teraz myśli, bo mimo najlepszych
chęci nie umiał sobie tego wyobrazić. Nie miał przecież dzieci, nie mówiąc już o córce,
stracił ją jakieś pół życia temu w porozumieniu z żoną, za zabieg zapłaciło państwo, tak jakby
ciąża była jakimś guzem. Lekko rozchylone usta malowała bladopomarańczową szminką –
niewyobrażalne, żeby ją teraz pogłaskać po włosach, już bardziej realne wydawało się
zastrzelić ją albo siebie.
– Słuchaj – powiedział – ja nie znam ciebie, a ty nie znasz mnie, może to zmienimy?
Podniosła wzrok, zerknęła na niego jak znad okularów i malowała się dalej. Zmienimy, po
co? Poza tym nie może teraz rozmawiać, musi się skupić.
On też, bez obaw! Hoederer odwrócił się i włączył silnik. Musi się przedrzeć przez tę białą
plątaninę, użyć całej siły, jaka tkwi w samochodzie, bo inaczej nastąpi koniec. Sięgnął po
pistolet, zajrzał w czarną, okrągłą lufę, podobnie wyglądały źrenice jego żony, kiedy napiła się
alkoholu, widział w nich wtedy wściekłość, że życie potoczyło się inaczej, niż myślała,
spędzała je z nim i z jakimś kotem, a on dziwił się za każdym razem, że potem wszystko jednak
idzie dalej siłami tylko dwojga ludzi.
Tym lepiej, że on też się musi skupić, odparła malująca się i dająca rady Mała. Poczuł coś
w krzyżu, złożyła stolik, bardzo delikatnie, żeby nie zauważył, ale on, od kiedy został sam,
czuł wszystko – skończyła makijaż.
– I dla kogo tak się starałaś – zapytał – dla mnie?
Odpowiedziała mu cisza, zerknął w lusterko – nie zdjęła skrzydeł, miała bladą twarz, na
policzkach namalowała sobie srebrnym brokatem coś w rodzaju Drogi Mlecznej, na ustach
błyszczała szminka. Poradził, żeby się zapięła i mocno trzymała, włączył bieg i nacisnął pedał
gazu, aż samochód z głośnym trzaskiem przejechał przez plątaninę lodu i gałęzi i wylądował
na prostej drodze.
– Czyli nie dla mnie – powiedział. – Ale chyba podczas malowania się coś sobie człowiek
wyobraża, prawda?
– A co sobie wyobrażała ta aktorka, ta, która po pięćdziesiątce przestała się pokazywać? –
usłyszał.
– Garbo? Myślała tylko o tym, żeby dobrze wyglądać podczas grania. I nie malowała się
sama. Nie było takiej konieczności.
– A jaka była jej najlepsza rola?
– Według mnie? Dwulicowej kobiety. Zagrała też w filmie pod takim tytułem. Dwulicowa
kobieta.
– Zamówię go jutro przez internet.
Hoederer ponownie nacisnął hamulec, tym razem łagodniej.
– Lepiej nie licz na jutro – powiedział, a wtedy jego zakładniczka, trzymając pod pachą psa,
pochyliła się między dwoma przednimi siedzeniami.
– Bo mnie pan zastrzeli, tak jak pana Weissa?
– To był wypadek.
– To nie był wypadek! – Nagle zaczęła krzyczeć, tak jak nagle pęka balon. – Zrobił pan to
specjalnie – rzuciła.
Chciał jej zamknąć usta, ale pies zerwał się i złapał go za rękę. Wyrwał dłoń z pyska i kiedy
właścicielka psa wkroczyła do akcji, uderzył Lorcę.
– To był wypadek! – wrzasnął, a ona, teraz już prawie szeptem, bez tchu, zapytała: po co on
w ogóle ma przy sobie broń?
– Po co? – Hoederer zdjął nogę z hamulca, prowadził teraz lewą ręką, kiwnął tą drugą,
pogryzioną. – Żeby się zastrzelić. Nikt nie ma prawa przeszkadzać człowiekowi w ostatnich
chwilach.
– Dlaczego chce się pan zastrzelić?
– To jest historia serii nieszczęść, z których ostatnie wydarzyło się dzisiaj po południu.
Napadłem na bank, ale się nie udało.
– Co się nie udało?
– Strzał ostrzegawczy. Pocisk się odbił i trafił jakąś kobietę w oko. Zmarła na miejscu.
– A więc dzisiaj zabił pan już dwie osoby.
– Tak. Ale przedtem ani jednej.
– A dlaczego napadł pan na bank? – zapytała z powagą w głosie.
– Bo tam są pieniądze. Pieniądze na rejs statkiem, to było największe marzenie mojej żony,
dopóki nie zniknęła pewnej nocy. Pomysł był taki: jeśli będę miał pieniądze na rejs, to ona
szybko do mnie wróci. Ludzie mają podobne pomysły. Czasami wpadają na nie w banku.
Rozumiesz, prawda?
*
Mała umilkła, ale poruszała głową, jakby zarazem potakiwała i zaprzeczała. Mężczyzna,
który zastrzelił dwoje ludzi i żądał za nią czterech milionów, chyba nie był naprawdę zły, ale
naprawdę był niemal martwy, bo nigdy nie wyjdzie z więzienia. Zrobi więc wszystko, żeby go
nie złapali, a do tego jest mu potrzebna ona. To logiczne, jak by powiedział jej brat. Mogła w
końcu zdjąć skrzydła – były sztuczne.
– Dlaczego żona pana zostawiła?
– A czy ja mówiłem, że mnie zostawiła? I właściwie mogłabyś mi mówić ty, prawda?
To „prawda” z cichym znakiem zapytania zostało doklejone do zdania, Mała znowu zamilkła
i naciągnęła derkę aż pod brodę. Jest jej zimno, tak? To też powiedział cicho, chyba sam
marzł, między zębami świszczało mu powietrze, jakby nie mógł zdecydować, co z nim zrobić,
wpuścić je czy wypuścić.
– Nie, wszystko jest w porządku – odpowiedziała.
– Wszystko w porządku? – Porywacz odwrócił się, pogryzioną dłoń wsunął we włosy. –
Nic nie jest w porządku, kłamiesz. Marzniesz, oszukujesz mnie!
W dalszym ciągu patrzyła na niego, samochód jechał ku czemuś dużemu i drgającemu.
– Tam coś leży! – krzyknęła tak przenikliwie, że zahamował jeszcze gwałtowniej niż
przedtem. Zdążyła tylko przytrzymać Lorcę, wszystko inne poleciało do przodu, plecak,
skrzydła, karma dla psa, scenariusz filmu o aniele, jej kozaki. Samochód przejechał jeszcze
kawałek i zatrzymał się pod skosem, reflektory bardziej oświetlały las niż drogę. Wystarczyło
jednak, by zobaczyć tylne nogi kopiące czerwony śnieg. Mężczyzna na miejscu pana Weissa
otworzył drzwi i chwycił broń.
– Idę się rozejrzeć, zostań tutaj – powiedział, ale dzisiaj już słyszała od kogoś podobne
słowa i ten ktoś wrócił zalany krwią.
Włożyła kozaki, wzięła psa na smycz i wyszła; Lorca piszczał i wyrywał się, musiała pójść
za nim. Przed samochodem, częściowo na drodze leżała sarna. Miała szeroko otwarte oczy,
przebierała nogami, z ran na grzbiecie i szyi leciała krew.
– Czy tu są wilki? – usłyszała gdzieś nad głową. Z rany na szyi zwierzęcia buchnęła ciemna
krew, dużo ciemniejsza niż krew pana Weissa. Mała nie mogła złapać tchu, jakby ktoś ją
ścisnął za gardło. Mężczyzna, do którego miała mówić ty, zaklął cicho i podniósł rękę z
pistoletem, potem naprawdę zjawiła się jakaś dłoń i zakryła jej ucho, a jedno uderzenie serca
później padł strzał podobny do grzmotu. W czole sarny zobaczyła dziurę.
– Nie było innego wyjścia – powiedział po raz drugi tego wieczoru. – I jeszcze coś: na imię
mam Giacomo.
– Wszystko będzie dobrze – uspokajającym tonem mówiła producentka Pocałunku anioła –
wszystko! – Z namiotu kateringu prowadziła rozmowę z ojcem ofiary. Zażądał helikoptera,
żeby wraz z żoną mogli niezwłocznie przybyć do „tej nędznej dziury”, jak określił miejsce
kręcenia zdjęć. I zażądał, by spełnić wszystkie życzenia porywacza, a policja ma się do
sprawy jak najmniej wtrącać. Hain obiecała, że zrobi, co w jej mocy, helikopter jest już
praktycznie w drodze, pieniądze też. – Wszystko będzie dobrze! – krzyknęła raz jeszcze, po
czym kiwnęła ręką swojemu reżyserowi. Stał przy bufecie sałatkowym, gdzie tymczasowo
rozłożyła się policja.
Zwiadowcy z oddziału specjalnego wyjmowali mapy i laptopy, noktowizory i słuchawki,
broń i maskujące ubrania; uwijali się pod okiem dyrektora Krajowego Urzędu Kryminalnego i
młodego prokuratora, któremu przekazano również sprawę morderstwa Weissa.
– Tyle że właściwie nie ma sprawy – powiedział – dwa morderstwa, jeden sprawca i tyle.
I nagle padło rzucone półgłosem nazwisko, podobno przy motorowerze znaleziono dowód
rejestracyjny pojazdu. Facet był kiedyś komunistą, poza tym żadnych wykroczeń.
Producentka
TVM
1 dobrze usłyszała nazwisko, ale zaraz potem doleciało do niej słowo
„terrorysta” i momentalnie zbladła. Pociągnęła Bena Meiera w kąt namiotu, ledwo mogła
mówić, tak wspaniale rysowała jej się wizja filmu i główna rola męska, postać o imieniu
dziesięć razy dobitniejszym niż Robert i o wiele bardziej wyrafinowanym niż Carlos czy jakie
tam się jeszcze zdarzają na rynku prawdziwych historii.
*
Giacomo Hoederer marzł. Wszedł do lasu, idąc po śladach prowadzących do sarny,
odchodziły w bok, widocznie zwierzęta na widok samochodu uciekły. Muszą więc być
w pobliżu. Dwa wilki pozostawiły głębokie, duże ślady, cztery pazury i poduszka; przez
moment im zazdrościł – po prostu zniknęły w lesie, zdobyczy poszukają gdzie indziej, nie będą
mieć wyrzutów sumienia, nie będą marznąć.
On marzł już od jakiegoś czasu, mimo że w samochodzie było jeszcze ciepło, marzł i nie
miało to nic wspólnego z zimnem, chodziło raczej o wewnętrzne rozdygotanie, które zaczęło
się od dnia, kiedy nagle został sam w pustym mieszkaniu, towarzyszył mu tylko kot. Nie było
mu naprawdę zimno, ale nie było mu też naprawdę ciepło i już to wystarczyło, żeby marznąć.
Naprawdę ciepło było tylko w łóżku, przy ukochanym człowieku, wszystkie inne stany wiązały
się z zimnem.
– Były dwa, zgadza się? – Podeszła do niego Mała bez skrzydeł, w samej tylko bluzie, na
której widniało jej imię, Malu, z zawijasem pod spodem.
– Tak, chyba tak – powiedział. – Chcesz się przeziębić? – Wziął ją pod ramię i zaprowadził
do auta, otworzył drzwi z przodu – jeśli siądą obok siebie i pies na dokładkę, to będzie im
trochę cieplej. Podał ten argument, nie patrząc na nią, wytarł śniegiem zakrwawione miejsca i
osuszył skórzane siedzenie derką. – Dosyć duża – stwierdził – jak na psa. – Powiedział coś
takiego, zamiast po prostu zapytać, czy nie mogliby się podzielić tą dosyć dużą derką, ale tego
rodzaju prośbę czy pytanie pewnie źle by zrozumiała. Wskazał osuszony fotel i jego
zakładniczka usiadła.
– Bo to jest dla konia – powiedziała.
– Masz konia?
– Tak, coś w tym rodzaju.
– Lepsze to niż nic – Hoederer nie dopytywał, to była jej sprawa, nie jego. Wsiadł i
włączył silnik, nawet jeśli miałoby się okazać, że zobaczy ich kamera termowizyjna albo
cokolwiek, czym tam go szukali. Powoli ominął sarnę i wjechał z powrotem na drogę, która
zdawała się prowadzić gdzieś dalej, tak jakby las nie miał końca. – Zaraz zrobi się ciepło –
powiedział. – Ale tego koca wystarczy chyba dla dwóch osób?
Żadnej odpowiedzi, ani nawet spojrzenia. Mała zasnęła albo udawała, że śpi, zamknęła
oczy, lekko rozchyliła usta, oddychała płytko, tylko dziurki w nosie nieco jej się powiększyły,
jak u osoby, która śmiało o czymś rozmyśla albo przegranym sprawom próbuje w wyobraźni
dodać lepsze zakończenie. Sam tak robił, kiedy jeszcze zamierzał zostać nauczycielem:
niemieckiego, historii, filozofii, jeśli trzeba, to nawet matematyki. Nie chcieli go w żadnej
szkole z powodu tych policyjnych zdjęć z najszczęśliwszych chwil w życiu, a później, kiedy
już się przekwalifikował, stracił pracę redaktora w lokalnej gazecie, bo zespół się odmładzał,
a on nie. I na koniec wyrzucono go z serwisu limuzynowego po małym, niezbyt czystym
zagraniu w świecie wielkich brudnych interesów.
– Dlaczego zostawiła pana żona? – usłyszał nagle z prawej strony, czyli udawała.
– Dlaczego? Bo się zakochała w swoim terapeucie. Wiesz, kto to jest terapeuta?
– Moja mama jest terapeutą.
– Terapeutką – poprawił Hoederer. – I czym się zajmuje?
– Wszystkim. Terapia grupowa, indywidualna, coaching, pełen zakres. Ale nam daje spokój.
– Masz rodzeństwo?
Mała przeciągnęła się, przymknęła oczy i ziewnęła. Cztery litery jej imienia również się
rozciągnęły, pod
M
i
U
już nie było śladu dziecka.
– Brata – odparła i ponownie ziewnęła. – Ma na imię Malte i ma piętnaście lat.
– A ty? Masz już trzynaście lat, prawda?
– Może. Wiek jest sprawą względną – tak mówi pani Struwe-Görz. Na biologii.
– O czym się teraz uczycie?
– Dlaczego zastrzelił pan tę sarnę?
– Boby się wykrwawiła. A jaka jest ta nauczycielka?
Hoederer ustawił światła, zaczął padać śnieg i zanosiło się na to, że będzie padał, w
powietrzu krążyły pojedyncze płatki niczym straż przednia zamieci. Mała otuliła siebie i psa
derką.
– Struwe? Ma pięćdziesiątkę, a chodzi w dżinsach i farbuje włosy na czerwono. Co robimy
na biologii? Ona zawsze na początku lekcji puszcza muzykę, Robbie’ego Williamsa albo
Mariah Carey, a potem wyjeżdża z jakimiś gruczołami czy hormonami i mówi, że wiek jest
sprawą względną.
– Bo to też się zdarza.
– Nie wiadomo – Mała opuściła szybę i łapała wirujące płatki. – Może pana żona odeszła
tylko dlatego, że ten drugi miał sto kanałów w telewizorze.
– Wątpię – odparł Hoederer. Zwolnił, zaczęło mocniej sypać, światło reflektorów ledwo
przebijało przez śnieżycę. Zakładniczka bez skrzydeł spojrzała na niego.
– Właściwie dlaczego nie ogląda pan telewizji?
– Bo dla kogoś takiego jak ja nic tam nie ma.
– A kim jest ktoś taki jak pan?
– Ktoś, kto jako dwudziestolatek był komunistą, to ci ludzie od sprawiedliwości społecznej,
którzy wychodzą na ulicę. Na ulicy były kamery, jak w twoich filmach, tyle że wtedy
reżyserował kontrwywiad. Nagrali mnie, kiedy niosłem flagę, dlatego później nie mogłem
zostać nauczycielem i dlatego teraz tu siedzę.
– Nie, siedzi pan tutaj, bo zastrzelił pan mojego kierowcę, a jeszcze wcześniej, w banku,
jakąś kobietę. Zna się pan na matmie?
– Nawet na fizyce. Pociski mogą zachowywać się jak światło, kąt padania jest równy
kątowi odbicia. Ponadto przy wystrzale z broni kaliber czterdzieści następuje odrzut –
Hoederer wyjął pistolet spod kurtki i położył go na półce – celujesz w miejsce, w którym
nikogo nie ma, pocisk trafia w bankomat, zgodnie z prawami fizyki odbija się i trafia w głowę
kobiety, która znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. To była fizykalna
ruletka. Nikogo nie zabiłem.
– A jednak dwie osoby nie żyją. Umie pan ułamki?
– Tym się teraz zajmujecie?
Mała odrzuciła koc i powiedziała „tak”. Sięgnęła po pistolet i wystawiła go przez okno.
– Jutro mam sprawdzian z mnożenia i dzielenia ułamków! – krzyknęła, bo Hoederer
nacisnął na hamulec i też coś krzyczał, jakieś przekleństwa, ale ani ona, ani on już tego nie
słyszeli, bo rozległ się huk, ręka Małej poleciała do góry i uderzyła o kant okna, strzał wyrwał
jej pistolet z dłoni, pies zaczął przeraźliwie ujadać, a ona zesztywniała ze strachu. Nie mogła
się poruszyć i niemal ogłuchła. Właściciel broni wysiadł z auta.
Podniósł berettę ze śniegu, wytarł ją o spodnie, a kiedy znalazł się z powrotem w
samochodzie, podsunął ją pod świeżo upudrowany biały nos Małej.
– Tak to właśnie jest – krzyczał, ale prawie go nie słyszała, tuliła do siebie przestraszony
kłębek. – Ta broń po prostu nagle wypala!
Wyjął magazynek, policzył naboje, potem wsunął go w uchwyt i schował broń pod kurtkę. Z
trudem oddychał. Teraz już wie. Szkoda tylko, że jej wiedza kosztowała jeden nabój, zostało
ich sześć.
– Pięć do obrony, a ostatni dla mnie – wymamrotał. To usłyszała bardzo dobrze.
*
Straszne rzeczy wydarzają się niespodziewanie, wszędzie, każdego dnia, przez nieuwagę,
jak w wypadku kota i furgonetki (i rowerzysty, który wjechał pod samochód, a tym samym
zwolnił miejsce u terapeuty), przez prawa fizyki, kiedy odbita kula trafia klientkę banku prosto
w oko, i oczywiście przez lekkomyślność, kiedy ktoś bawi się bronią. I oczywiście wszyscy
wiedzą, że tak jest, i codziennie oglądają różne straszne rzeczy w wiadomościach, ale budząc
się rano, nie wyobrażają sobie, że oto nadszedł dzień, w którym nagle runie ich świat. Przy
śniadaniu Mała nie uwierzyłaby, gdyby ktoś jej powiedział, że nie będzie jadła kolacji, bo
drżąc od stóp do głów, wieczór spędzi w uprowadzonym samochodzie, w jakimś lesie,
trzymając na kolanach trzęsącego się ze strachu psa, bo wcześniej wystrzeli z broni, z której
zginął jej kierowca, w dodatku obok będzie siedział człowiek, który za to wszystko
odpowiada.
Jechał dalej, mimo zamieci już nieco szybciej, i teraz dopiero mogła go porządnie obejrzeć,
to, co straszne, otrzymało wreszcie twarz i może stanie się przez to mniej straszne. Miał
wąskie, ciemne oczy albo tak jej się wydawało, bo przecież były niebieskie z zielonkawymi
przebłyskami. Poza tym spory nos, na końcu nieco zadarty, a na ustach uśmiech, który według
niej nie miał nic wspólnego z prawdziwym uśmiechem, tak samo jak zmarszczki na czole jej
ojca nie pojawiły się z powodu trosk, co najwyżej z powodu troski o to, że mu włosy
wypadają. Akurat o to Giacomo Hoederer – nagle przypomniała sobie jego nazwisko – mógł
być spokojny: włosy opadały mu na czoło i uszy. Kiedy je odgarniał gestem, który za każdym
razem wlewał w jej serce nadzieję, widać było duże i kształtne uszy, bez wystających
włosków czy zwisających płatków.
– Włącz swój telefon – powiedział ni stąd, ni zowąd. – Narobimy trochę dymu.
Miała wpisać PIN, najłatwiejszy na świecie rząd cyfr, jak data urodzenia, ale coś w jej
głowie odmawiało współpracy, numer zniknął z pamięci. Przypomniała sobie jakieś cyfry:
osiem, cztery, sześć, trzy, wydawało jej się, że to prawidłowy kod, wpisała, ale to nie było to.
Pozostały dwie próby.
– Co jest? – zapytał jej porywacz.
Ugryzła się w kciuk, ale ta sztuczka pomagała tylko przy udawaniu trupa. Powiedziała, co
jest, że nie może sobie przypomnieć, ale nie wierzył w ani jedno słowo.
– Nie chcesz, żebym zadzwonił. Chcesz, żeby myśleli, że coś ci się stało, bo wtedy będzie
mnie ścigał cały kraj – może zaprzeczysz?!
Mała potrząsnęła tylko głową i wpatrywała się w wyświetlacz, na którym zamiast cyfr
pojawiły się gwiazdki. Przecież próbuje, coś z ósemką i trójką, powiedziała, ale Hoederer
wrzeszczał coraz głośniej:
– Dalej, pisz!
Znów wpisała numer, a kiedy na ekranie pojawił się napis „Nieprawidłowy
PIN
”, złapał ją
za rękę.
– Jeśli teraz się nie uda, zrobię z twoim psem to samo, co z sarną, chcę ten numer – krzyczał
– natychmiast mi go
podaj!
Zaczęła wyrzucać z siebie cyfry, najpierw ósemka, potem trójka, a potem, między dwoma
uderzeniami serca, albo też jeśli dodać serca do siebie, to nawet między czterema, w każdym
razie w ułamku sekundy plunęła mu w twarz i jeszcze w tej samej sekundzie dłoń Hoederera
wylądowała na jej policzku. Ból trwał krótko, zabrał z piersi powietrze, ale i cały strach.
– Nie było innego wyjścia – powiedział po raz trzeci.
Otworzyła szeroko oczy, żeby się nie rozpłakać, zobaczyła, jak po jego brodzie powoli
spływa ślina i zatrzymuje się na zaroście, i jednym tchem wyrzuciła z siebie cyfry kodu.
Hoederer wpisał
PIN
i pojawił się napis
OK
, reszta należała już do aparatu. Niemal
równocześnie spojrzeli na wyświetlacz, on w tym czasie wycierał ślinę, ona obmacywała
dwoma palcami policzek i wpatrywała się w jego twarz wciąż szeroko otwartymi oczami. I
gdyby w tym momencie miał zdecydować, czy na resztę swoich dni wybiera spojrzenie takie
jak to, czy czyjeś dobre dłonie, zdecydowałby się na spojrzenie, które z powrotem
powędrowało w stronę miniaturowego ekranu.
– Nie ma zasięgu – powiedziała, a on powiedział, że jej oczy są piękne, oszałamiająco
piękne.
– Pan Weiss też tak mówił. A potem zawsze zapalał papierosa.
– Ale tutaj nie czuć papierosami.
– Bo zatrzymywał się i palił na zewnątrz.
– A gdzie trzymał papierosy?
– W schowku.
Prokurator prowadzący w zastępstwie śledztwo w sprawie podwójnego zabójstwa pochodził
z południowego zachodu, ale dobrowolnie przeniósł się na północny wschód, żeby szybciej
awansować. Wyglądał na człowieka, którego daleko bardziej niż zawodowe ambicje
pochłaniają treningi triatlonowe, wspominał o nich przy każdej okazji, taką okazją była nawet
kolejka przy bufecie.
Kobieta w miękkim płaszczu, zwana też producentką, skierowała go do namiotu kateringu.
Kiedy stali przy tacach z kanapkami, zagaił o kwestii odżywiania i gładko przeszedł do sportu,
tyle że producentka po krótkiej wymianie uprzejmości zaczęła mówić o interesach.
Powiedziała, że tylko ona, ale z jego pomocą, może uwolnić zakładniczkę i że obędzie się bez
policji, wystarczy ekipa filmowa. Hain mówiła cicho i szybko, ten sposób zawsze się
sprawdzał, tymczasem prokurator, patrząc na kanapki, zapytał: po co ekipa filmowa? Wziął
sobie trochę odtłuszczonego sera, Hain odpowiedziała, że po to, by udokumentować całą
akcję. Takie typy tylko marzą, żeby się znaleźć w telewizji! Prawnik powąchał ser, potem
zapytał o swoją rolę w tym wszystkim. Hain nachyliła się. Jego rola? Pomóc jej dźwigać
pieniądze. I ewentualnie można by go wymienić na zakładniczkę. Ale do tego na pewno nie
dojdzie.
– Bo wkroczą nasi komandosi – szepnął prokurator zza kanapki i nagle uderzył go jakiś
zapach. Perfum? Lakieru do włosów? Pudru?
– Nie! Bo przed kamerami nakłonię Hoederera do poddania się.
– A jeśli on nie da się nakłonić?
Hain rozejrzała się. Przy bufecie, pochylając się nad mapą okolicy, siedzieli przybyły
niedawno dowódca grupy specjalnej i szef Urzędu Kryminalnego, tak jakby już coś planowali,
jakąś akcję pozbawioną dramaturgii, podczas gdy ona chciała jak najlepiej dla
TVM
1, dla
Małej i oczywiście dla widzów (i to już wszystko, co można o niej powiedzieć dobrego). Przy
jego pomocy wszystko się uda, szepnęła, a jej głos zabrzmiał tak, jakby siedzieli razem w
kinie. Prokuratorowi udzielił się ten sposób mówienia i cicho zapytał, czy ma już jakiś plan.
Hain odciągnęła go od bufetu:
– Mam nawet plan filmu. Trzeba przytrzymać Hoederera, aż Mała go zmiękczy – a jak ją
znam, już nad nim pracuje.
– W uszach prawnika to nie brzmi dobrze – odparł prokurator. Zdjął marynarkę, a Hain
zaczęła mu opowiadać o ostatniej roli Małej: o dziewczynce, która na pozór dogadała się z
nowym przyjacielem swojej filmowej matki.
– Jest w tym znakomita, wie, co robić – powiedziała – bez obaw, najpóźniej o północy facet
będzie nasz. A najpóźniej rano – zrobiła pauzę i spojrzała na umięśnioną klatkę piersiową
rysującą się pod białą koszulą – oboje będziemy w głównym wydaniu wiadomości!
*
To były roth-händle, kiedyś je palił, a pan Weiss o podobnym, czy nawet takim samym
guście powoli zaczynał go przejmować grozą. Po rocznej przerwie dym papierosowy
w płucach też miał w sobie coś niesamowitego, myśli natychmiast zaczynały wędrować, jakby
człowiek marzył, tymczasem dłoń z papierosem w zwykłym miejscu, między palcem
wskazującym a środkowym, służyła tylko sprawie, nigdy nie wykonywała ani zbyt wolnych,
ani zbyt szybkich ruchów, zawsze trzymała się blisko ust. Palił przy odpadkach z drzew
i zgniecionych krzakach, blisko czegoś, co wyglądało na rozwidlenie, chociaż nie mógł
dojrzeć, dokąd prowadzi i czy w ogóle jest rozwidleniem. Światło było tak słabe, że widział
tylko samochód, miał Małą na oku. Siedziała oparta o szybę, wydawało się, że znowu śpi, jej
talent numer jeden: udawać martwą albo śpiącą, i talent numer dwa: nie płakać, chwilę
przedtem zastygnąć z niemal roześmianymi oczami. Ten uśmiech zabrał ze sobą na wędrówkę
myśli, daleko wstecz, choć tak naprawdę chciał do przodu, byle dalej od tego lasu czy od tego
życia, ale palenie papierosów zawsze było lepsze od patrzenia w przód. Od przyszłości nie
należy się spodziewać dobrych rzeczy, wszystko, co dobre, zostało w tyle i tylko żarzący się
papieros był w stanie go tam zaprowadzić. Kiedyś pewna osoba przekonała go, że jeśli nie
przestanie palić, to ona zniknie, a wraz z nią wszystko, co dobre, i dla tej osoby przestał palić.
Mimo to Ingrid zniknęła, a on był martwy, stał się cieniem jak ich kotka, z tą różnicą, że nie
dostawał nawet tabletek przedłużających życie.
Hoederer palił, aż papieros zaczął mu parzyć palce, rzucił niedopałek na ziemię i z
przyzwyczajenia przydepnął. Zobaczył ślady opon, były tak głębokie, że nie wypełnił ich
ciągle padający śnieg. A więc to jest rozwidlenie, pobiegł do samochodu, włączył silnik i
światła, wybrał tryb sportowy i ruszył. Daimler niemal wskoczył na nową drogę, czy
jakkolwiek można by nazwać to coś pomiędzy krzakami a niskimi brzozami, w każdym razie
jakaś koleina, co poczuł, siedząc za kierownicą. Dookoła trzaskały gałęzie, pies ocknął się z
drzemki, a jego zakładniczce głowa poleciała do tyłu – to wszystko, spała dalej, o ile
naprawdę spała; to byłby jej talent numer trzy, jeszcze bardziej imponujący niż dwa pierwsze.
Tak śpią tylko dzieci, zanim poznają, czym jest rozczarowanie, i zanim po raz pierwszy
samotnie wypalą papierosa, tak jak on, sam na sam z dymem w toalecie w pociągu pod koniec
wakacji, w drodze do internatu. Wtedy wszystko się zaczęło, na wsi, gdzie słowa były
szorstkie jak ochrypły śpiew, a moszcz był słodki, półpłynny narkotyk. Potem unikał wojska i
znalazł się w podzielonej stolicy, w kawałku Zachodu na Wschodzie, już od dawna tego nie
ma, tak jak niewinności. Samochód posuwał się niewielkimi skokami, wypadał z drogi, to
znowu na nią wjeżdżał. Naciągnął pas Małej, w końcu była jeszcze dzieckiem, chociaż napluła
mu w twarz i została spoliczkowana, była kimś, kto załatwił swoje porachunki ze światem i
zasnął, albo – talent numer jeden – potworem skrywającym wściekłość. Wściekłość na
człowieka, który po raz pierwszy w życiu podniósł rękę na dziecko czy kim tam ona była.
Usłyszał dwa krótkie sygnały, zatrzymał samochód i z bezwładnych palców Małej wyjął
komórkę, cieńszą niż pudełko papierosów. Nagle pojawił się słaby zasięg, pośrodku labiryntu
białych gałęzi i cienkich brzóz, w lesie, który przeraża dzieci, dzieci bez zasięgu w komórce.
W komórce Małej był już zasięg, mogłaby wezwać pomoc i las z powrotem stałby się tylko
zbiorem drzew. Odłożył telefon na jej kolana, wyciągnął broń i po raz trzeci tego wieczoru
włożył sobie lufę do ust. Zerknął na prawo. Jeszcze śpi, w każdym razie ma zamknięte oczy, on
zamknął swoje. W ten sposób więcej zobaczy, miejsce, w którym dorastał, górzystą okolicę
nad jeziorem przechodzącym w rzekę, lekko wznoszący się brzeg porośnięty jabłoniami,
jesienią na ziemi leżały owoce, prażąc się w ostatnich promieniach słońca. Czuł ich zapach,
kiedy zginał palec, tak to się powinno zakończyć, ale wtedy jakaś dłoń wyjęła lufę z jego ust.
Schował pistolet, jakby nic się nie stało, a Mała z trzema talentami wpatrywała się w
komórkę.
– A więc nie spałaś – powiedział.
– Nie wiadomo.
– Wiadomo – Hoederer wrzucił pierwszy bieg, a jego pasażerka wyciągnęła rękę z
telefonem, przypominając mu, że chciał narobić dymu na planie filmowym.
– Telefon już działa – dorzuciła, a on powoli jechał dalej. – A na planie mogą jeszcze
trochę poczekać albo się tam udusić pomimo zimna.
Jest na niego zła, tak? Zaczął od tego, że przy tej ilości śliny jeszcze nie są kwita, ona
spojrzała z ukosa i przymknęła powieki na tyle, żeby w spojrzeniu pozostawić tajemnicę,
tajemnicę gry aktorskiej i dorastania, i wtedy się zamknął, choć na końcu języka miał już
przeprosiny.
– Papieros był dobry? – zapytała.
– Dosyć dobry.
– Dlaczego rodzice dali panu na imię Giacomo?
Nie spodziewał się takiego pytania, padło nagle, jak na przesłuchaniu, i odpowiedział, że
musiałby chyba zacząć od swojej matki – a to nigdy nie jest łatwe, mówić o kobiecie, która
wydała cię na świat, nie pytając o zdanie. Ceniła Pucciniego, miał na imię Giacomo. To był
taki wąsaty pan w kapeluszu, dużo palił i miał dużo kochanek. Komponował opery, na
przykład Madame Butterfly.
– Wiem – usłyszał z boku.
– W twoim wieku znałem tylko Chucka Berry’ego – powiedział.
– Jego też znam – What’d I say.
– Znasz What’d I say? Skąd?
– Od pana Weissa, którego pan zastrzelił. Na dysku są jego płyty, na długich trasach
słuchaliśmy muzyki. What’d I say też tam jest, ale w wykonaniu Jerry’ego Lee Lewisa.
– Znasz ten stary numer? – Hoederer nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał, i już miał
przejrzeć pliki, gdy na maskę samochodu z brzóz i sosen posypał się deszcz lodowych igieł.
Dodał gazu, choć prawie nie było widać drogi. Wokół nich w bezładnym gąszczu rosły drzewa
i krzaki, pozostawione samym sobie, tak jak on w dzieciństwie, w długie popołudnia, kiedy z
adapteru w pokoju gościnnym dobiegała muzyka La Boheme, bo w telewizji był tylko obraz
kontrolny, i rosło w nim, niekontrolowane jak ten las, pragnienie miłości, do której prawa nie
gwarantuje konstytucja, mimo że bez miłości człowiek jest stracony. – W każdym razie dała mi
na imię Giacomo – powiedział. – I z miejsca straciłem możliwość zostania gwiazdą rocka, to
się udaje tylko ludziom o imieniu Chuck albo Lee.
– Chciał pan zostać gwiazdą rocka?
– A kto nie chciał. Czy tu są też opery?
– Tu jest wszystko. Przy jednej z oper pan Weiss zawsze płakał, zatrzymywał się i zapalał
papierosa na dworze. A teraz nie żyje.
Hoederer nacisnął pedał gazu, ośmiocylindrowa limuzyna dosłownie pomknęła przez las.
Czy musi to ciągle powtarzać?! – krzyknął, na co odparła, że jeśli on zwolni, to ona przestanie.
A jeśli pozwoli jej odsłuchać pocztę, podzieli się z nim czekoladą, zgoda? To „zgoda” dodała
w ostatniej chwili, zresztą można było się z tym tylko zgodzić, i już wybierała numer poczty
głosowej. Zatrzymał samochód, właściwie w ostatniej chwili, bo przed nimi wzdłuż i wszerz,
jak rozsypane bierki, leżały połamane cienkie brzozy.
– Czekoladę i tak byśmy podzielili – powiedział. – A jeżeli chcesz coś odsłuchiwać, to
chcę słuchać razem z tobą.
Mała włączyła tryb głośnego mówienia, odwróciła się w lewo i trzymała przed sobą
komórkę jak świecę. Miała dwie nowe wiadomości, pierwszą od producentki. Chodziło o
okup, ona dostarczy go osobiście, ale to potrwa jeszcze parę godzin, w końcu cztery miliony
nie leżą ot, tak, na ulicy. Policja będzie się trzymała z daleka, tylko pewien prokurator pomoże
jej przynieść walizkę. Potem jeszcze prośba o jakiś znak życia dla rodziców, którzy już są w
drodze, i to, co zwykle: „To na tyle, ciao, ciao!”
Druga wiadomość była od rodziców, z helikoptera, ale słuchało się tego jak nowoczesnej
opery, gdzie wszyscy się przekrzykują. Rodzice mówili oboje naraz, matka histerycznie, jakby
przelała się woda w wannie, ojciec zdyszany, jak po treningu fitness, można było zrozumieć
tylko fragmenty. Modlimy się, dostaniesz konia, nie zadzieraj z tym panem, porządnie okryj się
kurtką, oboje bardzo kochamy, Malte też cię pozdrawia, czekoladę zjedz sama, zaproponuj
najwyżej kawałek, Laleczko, nawiąż rozmowę, cały czas szukaj kontaktu, może lubi piłkę
nożną, może lubi skoki narciarskie, znowu będziesz z nami, zrobimy hoppelpoppel
i pojedziemy do Nowego Jorku, Malu, buziakimamusitatusia, okej?
*
Mała, czyli Laleczka Malu, tak mocno zacisnęła dłoń na telefonie, aż zatrzeszczało.
Oddychała szybko, litery na bluzie z jej imieniem poruszały się w górę i dół. Było jej gorąco,
chociaż było zimno, goręcej niż podczas świąt Bożego Narodzenia na Karaibach, gdzie też
powiedziano za dużo przykrych rzeczy przy rumie, piwie i dymiącym barbecue zamiast
orzechowych ciasteczek. Ściskała aparat jak pysk jazgoczącego Lorki, tak jakby można było w
ten sposób zamknąć matce i ojcu usta albo wepchnąć ich słowa tam, skąd wyszły. Trudno
powiedzieć, które z rodziców było bardziej żenujące albo co: rozmowa, którą miała
nawiązywać, czy jej ulubiona potrawa. A przecież mimo wszystko kleiła się do matki, kiedy ta
wchodziła nieraz do kuchni, by w drodze wyjątku obrać ziemniaki, zdarzało się, że spały w
jednym łóżku, bo ojciec już na kilka dni przed programem musiał się regenerować podczas snu
w pokoju gościnnym. Z ojcem była tylko spokrewniona, a przy mamie czuła się jak ukochana
córeczka. A w tym samochodzie? Na miejscu pana Weissa siedzi mężczyzna, jej porywacz,
człowiek, który nie ogląda telewizji, który zabił dwie osoby i sarnę, ale chyba zna się trochę
na muzyce i nosi imię po kompozytorze. Giacomo Hoederer skrzywił się, co miało znaczyć, że
się uśmiecha.
– A więc – powiedział – piłka nożna i skoki narciarskie mnie nie interesują. A co to jest
hoppelpoppel?
– Smażone ziemniaki i makaron, wymieszane z roztrzepanymi jajkami i kawałkami wędliny,
w wersji dla dorosłych z cebulą, dla dzieci bez cebuli, jasne?
Mała wyglądała przez okno, czoło chłodziła o szybę – na głupie pytania odpowiadaj
rzeczowo, to też rada jej agenta.
– Brzmi dobrze, Laleczko.
– Tak do mnie mówili, kiedy byłam mała.
– Już niedługo zobaczysz Nowy Jork, a potem dostaniesz konia. Muszą cię diabelnie
kochać.
– Nie wiadomo.
– Wiadomo.
Jej porywacz ominął zwisającą aż do ziemi gałąź, samochód jechał teraz bardzo wolno,
właściwie wlókł się. Częściej spoglądał na pasażerkę niż na drogę, jakby czekał na jakąś
odpowiedź, tak jak jej ojciec po zadaniu głupiego pytania. Postanowiła więc się uczesać:
wszystkie włosy zebrała z tyłu, opaskę trzymała w ustach. Upłynęło trochę czasu i w końcu
jedną ręką trzymała włosy w górze, drugą włożyła opaskę. A potem jeszcze potrząsnęła głową
z nową fryzurą i wygłosiła zdanie ze swojego ostatniego filmu:
– A może i pan powinien wiązać włosy w koński ogon? Jak na pański wiek ma ich pan
dużo, wspaniale.
– Moja żona jest teraz z kimś, kto w ogóle nie ma włosów – Hoederer zdjął nogę z gazu,
droga zrobiła się bardzo wyboista mimo warstwy śniegu. Pasażerka zerknęła na niego.
– Może już od niego odeszła i zostawiła panu wiadomość w poczcie głosowej.
– W jakiej poczcie głosowej?
Mała złapała się za głowę.
– Ani komórki, ani telewizora – co pan w ogóle ma,
DVD
, internet?
– Adapter, i to nie najgorszy. Poza tym mam telefon z automatyczną sekretarką, żona go
kupiła, żeby jej nowi przyjaciele mogli nagrywać swoją paplaninę, Wietnamczycy,
Kongijczycy – Hoederer zaczął wyliczać narodowości, które trafiały się w Studiu Języków,
ale mu przerwano: wiadomości z sekretarki można odsłuchać przez komórkę, nie ma
problemu. To brzmiało przekonująco, miał wprawdzie zamiar zgłosić jeszcze jakieś uwagi, ale
ona już trzymała aparat w gotowości i pytała o numer telefonu i dodatkową cyfrę. Podał je,
kciuk Małej zaczął się ruszać, tańczył po klawiaturze, a na koniec wcisnął funkcję głośnego
mówienia.
Najnormalniejsza rzecz na świecie wydała im się czymś w rodzaju lotu kosmicznego –
usłyszeli sygnał wolnej linii, potem pięć dźwięków i trzask, i nagle pośród szumu fal – głos
Ingrid. Jest na statku, powinien o tym wiedzieć, na horyzoncie widać wulkany na wyspie St.
Lucia, dwa zielone szczyty, i wspomniała jeszcze o temperaturze: trzydzieści stopni. Taki rejs
jest boski, zwłaszcza u boku właściwego mężczyzny, więc może mu tylko poradzić: poszukaj
tej właściwej, Jacko! Potem znowu trzask, koniec wiadomości, a z boku cichy komentarz:
– A zatem sprawa jest jasna.
– Czy ktoś nie czeka na znak życia od ciebie?
– Moja producentka – kciuk Małej znowu zaczął tańczyć po przyciskach, ale zasięg już się
skończył. – Nigdy nie kochał pan innej kobiety?
– Tak – odparł Hoederer – kiedyś tak. Miała na imię Karin.
– Dlaczego nie ożenił się pan z nią?
– Nie udało się.
– Co się nie udało?
– Miała szesnaście lat, kiedy zaszła w ciążę. Dla niej chodziłem nawet na lekcje śpiewu.
– Umie pan śpiewać?
– Tak, spokojnie – umiem śpiewać.
– I co? Jaka jest pana ulubiona piosenka?
– You Really Got Me, wersja The Kinks. To najbardziej buntowniczy numer, jaki znam.
– Znajdzie go pan w odtwarzaczu pod hasłem Sixties – powiedziała, a Hoederer tak mocno
nacisnął pedał gazu, aż głowa poleciała mu do tyłu – do pecha można przywyknąć, jest częścią
życia albo samym życiem, ale szczęście przychodzi znienacka, jest nieziemskie, tak jak jego
pasażerka, nawet bez skrzydeł. Czy on naprawdę dobrze śpiewa? – zapytała.
– Dosyć dobrze.
To chyba był kiedyś dosyć znany, tak czy nie? Powrócił zasięg, nacisnęła zielony klawisz.
Jak się zaczęło to śpiewanie?
– Od utworów Schütza w chórze kościelnym – powiedział Hoederer. – Kiedy zapadał
zmierzch, śpiewałem Cantate domino i Ego dormio, staliśmy w rzędach obok fisharmonii, to
było jeszcze przed mutacją. A później na wiejskiej zabawie stałem obok skrzynek z piwem i
śpiewałem What’d I say i jeszcze tego samego wieczoru podczas tańca za skrzynkami po
piwie My Little Runaway. Moje najwspanialsze chwile.
Mała zamknęła oczy, tak jakby mogła sobie te chwile wyobrazić, choć raczej nie wiedziała,
co to jest wiejska zabawa, i wtedy odezwała się producentka, i słychać było chrapliwe
„Nareszcie”, Mała nie zdążyła nawet otworzyć ust, bo człowiek, który zabijał ludzi i potrafił
śpiewać, już trzymał telefon przy uchu.
Trzy godziny – krzyczał – trzy! Potem chce ją widzieć z pieniędzmi, w odpowiednim czasie
poda swoje namiary. A ich gwiazda, Laleczka, ma teraz pół minuty, ani chwili dłużej i żadnych
sztuczek! Sapnął i oddał telefon Małej. Las przechodził nagle w młodnik czy plantację o
powierzchni boiska piłkarskiego, rosły tu tylko krzaki i karłowate sosny, a środkiem biegły,
jak wycięte, wąskie przesieki. Poza tym widać było pokryte śniegiem pagórki o wysokości
człowieka, całość otaczał pas brzóz.
– Jeden głupi numer, a to piękne auto utopi się we krwi! – krzyknął jeszcze, po czym
zatrzymał piękne auto i wyłączył światła.
Miał przed sobą otwartą, choć pełną różnych zakątków połać młodego lasu, podobną do
wrzosowiska, jasna przestrzeń pod ciemnym niebem. Przestało padać, w powietrzu wolno
wirowały pojedyncze płatki, tak wolno, że przyszły mu na myśl słowa „zupełnie cicho”.
Otworzył okno. Wraz z pierwszym podmuchem powietrza wpadł na niego skowyczący pies,
chciał się wydostać na zewnątrz, Mała ledwo mogła go utrzymać, telefon upadł na podłogę.
– Tam coś jest – powiedziała.
*
Co tam jest? Hain zakryła dłonią jedno ucho i przycisnęła aparat do drugiego. Była sama w
biurze, ale nie na linii, tam towarzyszył jej oddział specjalny. Nagle po drugiej stronie
odezwała się Mała, mówiła, że czuje się dobrze, tylko trochę jej zimno, ale przecież ma na
sobie kostium. Od kostiumu przeszła do zaplanowanych zdjęć, przeprosiła za zamieszanie i
akurat minęło pół minuty. Połączenie się skończyło. Mimo niedawno sprowadzonego sprzętu
elektronicznego i tym razem nie udało się Małej zlokalizować, a tym bardziej z nią
pogawędzić.
Kiedy Hain weszła do namiotu kateringu, omawiano tam tylko jeden temat: skąpany we krwi
samochód w razie jakichś sztuczek, o których oczywiście myśleli wszyscy. Ani ona, ani młody
prokurator, ani nawet policja nie wierzyli, że po przekazaniu pieniędzy porywacz wypuści
zakładniczkę. Ale producentka nadzorująca
TVM
1 miała przecież własny plan, czy może plan
filmu, i tak umiejętnie go przedstawiała, że wszyscy decydenci nadstawili uszu, w
szczególności lądujący właśnie sekretarz stanu. Rozmawiała z nim bardzo głośno przez
telefon, dobrze ją słyszeli również ciągle pochylony nad mapami szef Urzędu Kryminalnego i
dowódca oddziału specjalnego, który musiał rozważyć, jakich środków użyć w akcji, bardzo
zainteresowała też policyjną psycholożkę, pracującą z ekipą za pośrednictwem łącza
konferencyjnego. Oficjalny plan, czy raczej fragment planu, przewidywał, że zgodnie
z żądaniem porywacza Hain, jako osoba dobrze znana zakładniczce, nakłoni Hoederera, by w
zamian za prokuratora plus okup uwolnił Małą; potem mógłby nastąpić atak. Plan nieoficjalny
zakładał jednak coś zupełnie innego: zanim do akcji wkroczy policja, triatlonowy prokurator
weźmie sprawy w swoje ręce, ekipa filmowa pod kierownictwem Bena Meiera oświetli scenę
i zaraz potem przed kamerami zjawi się troje bohaterów: ona, Mała i przedstawiciel państwa,
a może nawet czworo, jeśli doliczyć psa.
To jeszcze nie koniec: żeby tajna część planu nie doprowadziła do krwawej łaźni w
samochodzie, tym staranniej opracowała część oficjalną. Giacomo Hoederer – w filmie też
będzie nosił takie imię, to się da uregulować prawnie – powinien ją widzieć, kiedy będzie go
informowała o planie, dlatego Hain musi wystąpić live w wieczornych wiadomościach.
Ludzie odpowiedzialni za podejmowanie decyzji w sprawie porwania jeszcze rozważali
wszystkie za i przeciw, a ona już dzwoniła do swojego pracodawcy, pozostającego w cieniu
wydarzeń Libańczyka, który, jak powszechnie wiadomo, grywał w golfa z szefem stacji
emitującej najchętniej oglądane wiadomości, punkt dwudziesta, od zarania dziejów człowieka
telewizyjnego.
Przesieki biegły zygzakiem, zwężały się, rozszerzały, tworzyły system poplątanych dróg w
młodniku, który pośrodku lekko się wznosił. Od czasu do czasu i z wnętrza samochodu widać
było większe kawałki przestrzeni, w miejscach tak zaśnieżonych, aż trzeszczały opony;
zatrzymali się na jednej z takich półpolan, otoczonej z trzech stron lasem.
– Co teraz? – Mała spojrzała na zegar, jedną ręką wciąż przytrzymywała Lorcę. Pies drapał
w szybę, skowyt przeszedł się w pisk.
– Czekamy – powiedział porywacz siedzący na miejscu pana Weissa. – Chyba że masz
jakieś plany, wychodzisz gdzieś? – Wyłączył silnik i światła. – Czy ten pies zwariował?
– On coś czuje.
– Ludzi? – Hoederer sięgnął po broń.
– Nie. Może jakąś sukę.
– Skąd by się tu wzięła?
Mała wzruszyła ramionami, znów zerknęła na zegar. Normalnie o tej porze miała pewne
plany, niedługo zaczyna się w telewizji jej ulubiony program „Zakochani zakochani”. Oglądała
go co wieczór, najchętniej z przyjaciółkami, w dzisiejszych czasach, mawiał jej ojciec,
telewizja łączy ludzi, tak jak kiedyś wojny, a jeszcze wcześniej zarazy. Wszyscy byli wtedy
równi. W każdym razie jej agent, pan Brausen, otrzymywał mejle z prośbami o autograf od
dzieci i od starców, od milionerów i od biedaków, nawet z więzień i z zagranicy. Bez
telewizji znałoby ją trzysta osób, tyle, ile mieści się w auli szkolnej, gdzie co roku grała w
przedstawieniu, a tak znały ją miliony. Pan Brausen mówi, że trzeba być wdzięcznym za każdy
nowy kanał w telewizji (zresztą, jak wszyscy agenci, wyspecjalizował się w podziękowaniach
i uprzejmościach).
– Mogę pooglądać telewizję? – zapytała.
– Ale tylko wiadomości – Hoederer przełączył nawigację na odbiór telewizji, a Mała
podała nazwę kanału. Na ekranie od razu pojawili się jej rodzice na tle helikoptera, a pod
spodem informacja: „Emisja «Zakochani zakochani» odwołana”.
– Ej, to coś o mnie – powiedział Hoederer.
Mała, jak zawsze kiedy w telewizji występował ojciec, zasłoniła sobie oczy dłonią.
Zerkała przez palce, jak filmowany przez kilka kamer, to znaczy, że nagrywali go wcześniej, ze
spojrzeniem moderatora zwrócił się do porywacza, czyli do mężczyzny siedzącego obok niej,
który wyciągnął z kieszeni okulary do czytania i szybko je włożył. „Ma pan naszą córkę –
powiedział – jeśli mnie pan teraz słyszy, powinien pan wiedzieć jedno: jeżeli coś jej się
stanie, nie spocznę, dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość. A do ciebie, skarbie,
apeluję: bądź rozsądna, bądź dzielna, jesteśmy z tobą!” Potem zniknął w helikopterze, obraz
się zmienił i ktoś zakomunikował, że przenoszą się na plan zdjęciowy, na którym dziś
wieczorem miała się zjawić Mała, żeby zagrać anioła. Ale połączenie z planem zdjęciowym
się nie udało i jej porywacz zdjął okulary.
– Tyle wiesz – powiedział. – A wiesz, co to jest patos?
– Coś z tłuszczem?
– Coś z twoim ojcem. Nie spocznie, jeśli stanie ci się krzywda.
Połączenie tym razem się udało, na ekranie zobaczyli namiot kateringu. Jej ojciec po prostu
taki jest, i co z tego – powiedziała z kropką na końcu, a nie ze znakiem zapytania, bo
właściwie był naprawdę żenujący, gdy prowadził program w telewizji w tej swojej dżinsowej
koszuli z żółtą muchą, ale przecież w jakiś sposób był jej częścią, chciałaby, żeby był młodszy
i stał trochę dalej od śmierci, do której, według niej, mężczyzna na miejscu pana Weissa miał
już naprawdę blisko. Z namiotu wyszła Hain z narzuconym na ramiona płaszczem, z włosami
w kontrolowanym nieładzie i znowu kilka kamer, tym razem program leciał na żywo: prosi
porywacza o kontakt telefoniczny, jak najszybciej, chce mu wyjaśnić, w jaki sposób odbędzie
się przekazanie pieniędzy, bez sztuczek.
– Można jej zaufać?
– Jeśli chodzi o pieniądze, to tak – odparła Mała.
– Ale chodzi o ten kontakt telefoniczny – oni chcą nas namierzyć! – Jej nowy kierowca
zaklął, wyciągnął pistolet spod kurtki i końcem lufy wyłączył telewizor – Hain zniknęła.
Hoederer otworzył drzwi, Mała przycisnęła do siebie dyszący kłębek.
– Czy to już koniec podróży? – zapytała, a on tylko głucho się zaśmiał, wyciągając kluczyk
ze stacyjki. Patrzył na jej palce, może na obgryzione paznokcie, tymczasem Lorca rzucał się po
samochodzie, ledwo mogła go utrzymać.
– Rozejrzę się – powiedział, zabierając telefon. Schował go razem z kluczykami i
wyskoczył z samochodu. – Jeśli pies chce wyjść, to teraz. Tylko nie zwiej!
Niby dokąd? Wzięła Lorcę na smycz i sięgnęła po pikowaną kurtkę. Biała, ozdobiona
haftem kurtka była droższa od płaszcza, dostała ją w prezencie od monsieur Tafika,
właściciela stacji, z którą podpisała kontrakt.
– Wszędzie są ślady – usłyszała głos porywacza, chciała tam pójść, ale skomlący Lorca
ciągnął ją w przeciwnym kierunku, więc poszła za nim, zawsze tak robiła, kiedy pies chciał
gdzieś iść, czy chodziło o spacer po starym parku, czy o rundę wokół domu. Ale teraz nie byli
w parku, nawet jeśli mogłoby się wydawać, że są tu jakieś drogi, w połowie schowane
między poplątanymi drzewkami; drogi albo ścieżki, które po dwóch, trzech metrach zakręcały;
nie było widać jakiegokolwiek końca, Mała już nawet nie widziała lasu – drzewa i zarośla
przerastały ją o jakieś dwadzieścia centymetrów.
– Gdzie jesteś, do cholery? – zabrzmiało zwielokrotnione echem pytanie, odkrzyknęła
„Tutaj!” i prawie się potknęła o wystającą spod śniegu głowę dzika, jeszcze młodego, ale już
nie warchlaka. Leżała pod gęstymi gałęziami, Mała pochyliła się i zobaczyła, że poza głową z
na wpół otwartymi oczami z dzika zostały jeszcze tylko kawałki tułowia, rozpruty żołądek,
trochę sierści i pręty żeber. Na czerwonawym śniegu, ale tylko pod drzewem, bo dalej śnieg
był czysty i gładki, widać było pełno śladów, dwa razy większych niż ślady Lorki.
Mała wyprostowała się, zaczęła nasłuchiwać. Nie skrzypnął śnieg, nie trzasnęła żadna
gałąź, słyszała tylko, mimo kurtki, własne serce, jego szybkie, podchodzące aż do gardła bicie
i skowyt szarpiącego się na smyczy psa. Chwilę później usłyszała też gdzieś z tyłu głos
Giacomo Hoederera, człowieka, który zastrzelił dwie osoby i popsuł plany zdjęciowe. Już
skończyła? A może chce tutaj zamarznąć?
Odwróciła się i zobaczyła, że Hoederer opiera się jedną ręką o sosnę, podobnie jak kiedyś
jej ojciec, kiedy w przeddzień Wigilii decydował się w końcu na swoje drzewko i ledwo
zdążyli je ubrać, ale to już przeszłość – teraz latają na Karaiby, bombki i łańcuchy zabierają w
walizkach.
– Jeszcze minutę – powiedziała i stanęła przed głową dzika – to było wyłącznie jej
odkrycie.
– Jeszcze minutę, miałaś już pięć minut! – Hoederer nabrał w dłonie śniegu i nacierał sobie
twarz, nie omijając plastra na brodzie. – A może chcesz mnie wystawić do wiatru? – zapytał
przez palce.
Potrząsnęła głową. Poza tym to była minuta dla psa, żeby się uspokoił! – krzyknęła. Jej
porywacz, który podobno umiał śpiewać i liczyć, nabrał jeszcze więcej śniegu.
– To spuść go ze smyczy, bez smyczy nawet największe chojraki czasem łagodnieją!
Natarł sobie śniegiem oczy i czoło i powoli się zbliżał, zapytała go, czy miał kiedyś psa,
widać, że się na nich zna – Lorca na smyczy obszczekuje nawet rottweilery, a kiedy biega
wolno, słucha głosu rozsądku, jak mawia jej ojciec. Odpięła smycz, tymczasem Hoederer z
oblepionymi śniegiem oczami był coraz bliżej.
– Nie – odparł – nie miałem psa, ale miałem czas. Czas na przesiadywanie w parku.
Dlatego też znam się na psach oraz na dziewczynkach, które te psy wyprowadzały. Większość
z nich to jeszcze dzieci, chociaż sięgały mi do ramion – starł śnieg z twarzy – ty sięgasz mi
najwyżej do piersi, ale już nie jesteś dzieckiem.
Miała wrażenie, że te słowa dobiegają z daleka, a przecież widziała krople na jego rzęsach
i nagle poczuła, jak mocno bije jej serce. Po dwóch głębszych oddechach udało jej się
powiedzieć, że jeśli coś jej zrobi, nie dostanie nawet centa. W odpowiedzi usłyszała tylko
chrząknięcie, potem Hoederer wyciągnął rękę, pokazując coś za jej plecami; już wiedziała, co
się stało. – Lorca! – zawołała przenikliwym głosem, odwróciła się i zobaczyła, jak pies w
tumanie śniegu biegnie w stronę lasu, pędzi, jakby chodziło o jego życie. Sama zaczęła biec,
za sobą pozostawiła ciszę, tylko gdzieś wysoko warczał helikopter – za cicho, głośniej biło jej
serce.
*
Helikopter leciał na zwykłej przy niskich chmurach wysokości, to znaczy nad chmurami. W
części pasażerskiej obok rodziców siedział brat Małej – uczeń dziesiątej klasy czy obertertii,
jak by powiedział ich dziadek, i ze wszystkich sił starał się ukryć zadowolenie. Powinien
zostać w domu, żeby się przygotować do sprawdzianu z Kafki, ale wstawiła się za nim lecąca
tym samym helikopterem ekipa reporterów. I w ten sposób po raz pierwszy znalazł się w
prywatnym helikopterze, ze szklanką soku pomidorowego w dłoni, którą wręczyła mu obsługa
– jeżeli siostra kiedykolwiek coś dla niego zrobiła, to właśnie teraz, jej sytuacja nie
wydawała mu się niebezpieczna, raczej niewygodna. Ale cóż, życie gwiazdy samo w sobie
jest trochę niewygodne, trzeba stale dbać o rozgłos, bo w gruncie rzeczy polega on na częstym
pojawianiu się w telewizji. Tylko ktoś, kto pozostawał na drugim planie, przede wszystkim
Libańczyk, odnosił same korzyści w postaci wpływów, a pieniądze przeznaczone na okup
będzie mógł zaksięgować w rubryce „Koszty reklamy”.
Malte uważał się za najrozsądniejszą i najbardziej dalekowzroczną osobę w rodzinie;
nawet przy drobnych sprawach, na przykład wyrzucaniu śmieci, robił bilans zysków i strat
i nie angażował się w to, co przynosiło straty. A przy porwaniu, biorąc pod uwagę jego wpływ
na karierę siostry, przeważały korzyści, o ile porywacz jej nie zastrzeli, ale właściwie po co
miałby to robić? Przysporzyłby sobie tylko kłopotów. Malte nie mógł sobie wyobrazić
najgorszego, jedynie w chwilach, kiedy helikopterem rzucało, jakby pilot wymijał pociski
rakietowe, jakie on sam odpalał w stronę wrogich obiektów niezliczoną ilość razy w grach,
stawał mu przed oczami następujący obraz: siostra w chłodni prosektorium, jak ofiara obcych
z Archiwum
X
. Nawet lubił siostrę, ale się z tym nie obnosił. Ona nie tylko zwracała na siebie
uwagę wszystkich, ale też zupełnie odwracała ją od niego – mógł robić w domu to, co chciał,
miał tylko niczego nie psuć i nie zażywać narkotyków. Przy narkotykach też stosował zasadę
zysków i strat, dużo kosztują i szkodzą zdrowiu, więc trzymał się od nich z daleka i
wieczorami nadal pił mleko. Jego jedynym nałogiem były bitwy rozgrywane na ekranie, w
wersji z odpadającymi kończynami i fontannami krwi – można je było zacząć jednym
kliknięciem, więc wyciągnął palmtopa, na którym z trudem dało się rozgrywać bitwy na
terenach zurbanizowanych, i od razu podniósł się raban. Powinien pomyśleć o siostrze, a nie
bawić się w wojnę – powiedział ojciec tak głośno, że zainteresowali się nimi ludzie z
telewizji. W jaką wojnę? – zapytali, a pan März wskazał tylko swojego syna i już Malte
niczym gwiazda stał przed kamerą.
– Czy ciężko się żyje z tak sławną siostrą? – zapytał reporter. Krótka odpowiedź „tak”,
pociągnęła za sobą następne pytanie: – Ale teraz, kiedy została porwana, na pewno ciągle o
niej myślisz, prawda?
To było oczywiście pytanie retoryczne, zawierało już odpowiedź, dlatego tym dłużej trzeba
było z nią zwlekać. Ciągle myśli o siostrze, krzyknął w końcu do mikrofonu, zastanawia się
też, co może się za tym wszystkim kryć. Napad na bank może być tylko manewrem
dywersyjnym. W sprawę może być zamieszanych kilku sprawców, przypuszczalnie
terrorystów, a samo porwanie jest, być może, tylko wstępem do większej akcji.
– Uprowadzili moją siostrę, żeby szantażować cały kraj. A my co? Nie mamy nawet rakiet
ziemia-powietrze!
Wykrzykiwał to wszystko do kamery, matka miała ochotę odciągnąć go za włosy, a ojciec
nawet już się zbierał, żeby mu dać w łeb, gdy nagle przypomniał sobie, że jest moderatorem i
powinien rozumieć wszystko, również swojego syna, który uwielbiał teorie spiskowe. Opuścił
więc rękę w tym samym momencie co żona, dla niej, dla psychologa, nawet ciągnięcie za
włosy było tematem tabu. Skutek był taki, że na chwilę ich ręce wymknęły się spod kontroli i
zderzyły pod szklanką soku pomidorowego. Reszta była tylko kwestią fizyki. Sok wyskoczył ze
szklanki i wylał się na spodnie Maltego; tym razem stanął mu przed oczami taki obraz:
zakrwawiona Malu i jej pies, którego nie znosił z całego serca, leżą martwi na śniegu. Na
szczęście trochę soku prysnęło mu na policzek, więc nikt nie widział, jak razem z kroplami
szybko otarł łzę i jeszcze zdążył zerknąć na zegarek.
Malte poczuł się skrępowany własnymi uczuciami – a jak wiadomo, w szkole nie ma zajęć z
uczuć – o dziewiętnastej trzydzieści, czyli w środku wieczoru (tylko w telewizji wieczór
dopiero się zaczynał), ale tysiąc metrów nad ziemią panowała już noc. Tym bardziej na ziemi,
w lasach, przez które znowu ciągnęły wilki.
*
Brnęła w śniegu po kolana, biała postać w białej kurtce, kształt składający się z nawoływań
i jęków. Co chwila pochylała się nad migoczącym puchem między drzewami, sprawdzała, czy
nie widać śladów, i ponownie wołała Lorcę. Właśnie znalazła jakiś ślad, drzew było w tym
miejscu więcej, poza tym musiała odgarnąć zarośla i połamane gałęzie. Miała mokre czoło,
skutek wysiłku, i mokre policzki, skutek wszystkiego innego. Dalej szukała śladów psa, ale już
z trudem dostrzegała własne, w lesie panował półmrok. Bez psa nie da rady wrócić, bez
komórki zamarznie. – Lorca! – krzyknęła raz jeszcze, odpowiedział jej tylko własny zdyszany
oddech, dowód na to, że w tej ciszy jest zupełnie sama. Nie powinna spuszczać psa ze smyczy,
on czuł nie tylko zapach krwi dzika, to było coś dużo silniejszego.
Zmarzła jej twarz. Brnęła dalej, pod podeszwami skrzypiało i trzaskało, dźwięki przyjemne
tylko dla tych, którzy spędzają urlop na nartach. Kiedy roztrącała gałęzie, skóra na głowie i
uszach paliła lodowatym płomieniem. W końcu zatrzymała się, wzięła głęboki oddech i
wykrzyknęła nazwisko swojego porywacza. – Panie Hoederer! – odbiło się echem po lesie,
Mała przestraszyła się, jakby usłyszała obcy głos. Znowu zapanowała cisza, tym razem nie
było w niej słychać zdyszanego oddechu, bo Mała przestała oddychać – słychać było coś
innego. Z półmroku, spomiędzy brzóz czy zza nich dochodził skowyt, przenikliwy głos, taki jak
wtedy, kiedy przekręcała klucz w zamku, a Lorca już podskakiwał pod drzwiami; zaraz potem
usłyszała krótkie, głuche parsknięcie, takie samo wydawał koń, który należał do niej tylko
w połowie. Parskał, kiedy wchodziła do boksu, kładł jej na ramieniu łeb z podłużną plamą na
czole. Coś się jednak nie zgadzało: gdyby Lorca ją słyszał, już dawno by przybiegł. Czyli
skowyczał z innego powodu.
Szła dalej, zatykając sobie dłońmi usta, nie chciała krzyczeć ani psiego imienia, ani niczego
innego, szła raczej wolno niż szybko, ale prosto w stronę głosu. Mijała gałęzie i zarośla, w
końcu niespodziewanie znalazła się na jakiejś drodze i równie niespodziewanie pojawiło się
przed nią zamarznięte i pokryte śniegiem jezioro w kształcie kropli, mniejsze i jeszcze
bardziej ustronne niż to, nad którym miała się huśtać. Las podchodził prawie pod brzeg, z tafli
lodu przy brzegu wystawały sztywne źdźbła trzciny. Wszystko było ciche i nieruchome – tylko
ten skowyt gdzieś w dali – tak ciche, jak w tej pieśni, którą zawsze śpiewali w Wigilię, nawet
na hotelowym balkonie na Karaibach, wtedy, inaczej niż w domu, nie zwracało się aż tak
bardzo uwagi na to, że nikt nie zna tekstu. Nauczy się tego na pamięć, wszystkich zwrotek, byle
tylko Lorce nic się nie stało.
Podeszła do brzegu, rozgarnęła kępę trzcin, źdźbła łamały się, wydając głuchy trzask, i
torowała sobie przejście, aż dotarła do jakiejś zatoki, niewiele większej od basenu
hotelowego. Po drugiej stronie zobaczyła pagórek, na którym rósł krzak podobny do pęku
zmierzwionych włosów, gdzieś za tym krzakiem znów coś zaskowyczało. Biegła po śladach
przez zaśnieżony lód, prowadziły za pagórek z pniakiem, z którego wystawały korzenie, na
górze rósł krzak, czy może pędy drzewa, bezładna plątanina. Pod korzeniami znajdowało się
wgłębienie, chyba jakaś nora. Za tym wszystkim widać było małą polanę albo kolejną, szeroką
tylko na kilka metrów zatoczkę, pośrodku której w zabarwionym na żółto i czerwono śniegu
tarzał się jej pies.
Wyglądało to jak taniec na plecach, jak coś, do czego nie należy się wtrącać; pies nie czuł
zapachu Małej, nie słyszał, jak nadchodzi, mimo że szła z wiatrem. Co chwila wkładał nos w
żółte i czerwone smugi albo w większe połyskujące plamy, jak z jakiejś rany, tyle że nigdzie
nie było widać upolowanej zwierzyny, ani śladu rozerwanej zdobyczy czy czegokolwiek
innego, tylko ta krew barwiąca psi pysk, na którą Lorca rzucał się, to skomląc, to rzężąc. Tak,
nawet wydawał dźwięki przypominające krótkie okrzyki, takie jak wtedy, gdy pod koniec
sierpnia, w czasie spadania gwiazd, pod płot ich domku letniskowego podchodzi przybłęda,
wolny pies, jak mówi Malte, i Lorca rzuca się na siatkę albo chce się przedrzeć przez
szczelinę przy podmurówce. Nie przeszkadzają mu ostre druty, o które się kaleczy, zmienia się
w drapieżnika i każdemu, kto chce go odciągnąć, pokazuje zęby. Suka zostawia na płocie krew
i wykorzystuje każdą dziurę, by zaoferować kawałek siebie. Lorca kaleczy się o druty i
przestaje być psem Małej. Dzieje się to wczesnym rankiem, w półmroku, przy pianiu kogutów,
kiedy w domu jeszcze wszyscy śpią, oprócz niej. Stoi na trawniku ubrana w T-shirt, boso,
może tylko wołać, klaskać, zrywać przejrzałe figi i rzucać nimi w płot, aż w końcu nagi ojciec
przychodzi ze szlauchem i kończy przedstawienie.
Powoli, małymi krokami zbliżała się do psa, wypowiadała jego imię, nie wołała go, raczej
próbowała przemówić mu do rozsądku: – Lorca, proszę – ale nie słuchał, skomlał. Skomlał
i lizał smugi, które już głęboko wgryzły się w śnieg, żółte bardziej, czerwone mniej, w końcu
znalazła się tuż przy nim, sama po kostki w śniegu, ze złożonymi przy ustach dłońmi. Stała
spokojnie, drżały jej tylko nogi i po raz pierwszy zapragnęła, żeby przyszedł ojciec, byle nie
nagi, chodziło również o zimno, ostatecznie to nie sierpień, chociaż coś przemknęło nagle po
niebie, niemal nad jej głową, tak naprawdę nie widziała tego, ale kto tak naprawdę widział
spadające gwiazdy.
Za to dobrze usłyszała strzał. Padł gdzieś daleko, w lesie albo w samochodzie, chwilę
później rozległ się zwielokrotniony echem huk, Lorca przestał się tarzać, znieruchomiał
z wyciągniętym w górę czerwonym pyskiem; wystarczyło go tylko złapać.
*
Zostało jeszcze pięć kul, cztery do obrony przed wilkami albo przed fałszywymi
dostarczycielami pieniędzy, jedna dla niego. Stał oparty o samochód, berettę ciągle trzymał w
górze, oddał strzał w kierunku księżyca, który znowu zasłoniły chmury. Po chwili ręka po
prostu opadła i bezwładnie zawisła wzdłuż ciała, pistolet wyjął z niej drugą ręką, rozbroił się
sam. Schował go pod kurtkę, wyciągnął papierosy i zapalniczkę, zapalił. Mała musiała
usłyszeć strzał, na pewno słyszała, była nie dalej niż trzysta, czterysta metrów. Mógł za nią
pobiec, ale kto wie, w jakiej była kondycji, a w jego płucach często świszczało już po
przejściu kilku stopni. To się zaczęło dwa lata temu, poza tym miał poczucie, że korzysta z
wypożyczonych stóp, że chodzi w za dużych butach i nie może pewnie stawiać kroków. A
potem jeszcze rzucił palenie. I na koniec rzuciła go żona.
Hoederer trzymał papierosa nieco dalej od ust, dalej niż zwykle, jakby dzięki temu w każdej
chwili mógł go wyrzucić. Próbował palić w ten sposób, tak jak się próbuje różnych gestów,
ale to nie było jego palenie – w tym wypadku nieco dalej znaczyło całkiem daleko. To już nie
był on i papieros, coś, co nie potrzebuje nikogo innego. Po prostu uwielbiał to wewnętrzne
palenie, a Ingrid, zamiast mówić o tym, że czuje się zraniona, straszyła go rakiem. Mimo to
tęsknił za nią, codziennie. Gdyby to wszystko się skończyło, chętnie opowiedziałby jej o
Małej i o psie, tyle że wtedy nastąpiłby prawdziwy koniec. Mówić o niewinności – to
wydawało mu się prawie niemożliwe, każde słowo byłoby nadużyciem. Na koniec
opowiedzieliby o sobie samych i przeszczepiliby dziecku, o które ciągle przecież chodziło,
jego zepsute serce. Wypuścił papierosa z palców i przydepnął – wykonał tę czynność już
dobre pół miliona razy, jako trzydziestolatek wypalał czterdzieści do pięćdziesięciu
papierosów dziennie, i za każdym razem, kiedy z niedopałka uchodził żar, on miał nadzieję,
tlącą się od pierwszego wdechu, że oprócz dymu, który prostymi smugami wylatywał z nosa,
pozostanie coś jeszcze, coś jakby sens. Rozejrzał się jeszcze raz, nasłuchiwał ze wszystkich
stron, potem wsiadł do samochodu; drzwi zostawił otwarte.
Mała powinna była już dawno przyjść, ostatecznie samochód to najcieplejsze miejsce w
całej okolicy. Może po prostu, nie zważając na strzał, pobiegła dalej, co nie wróżyłoby jej
dobrze, jest bez komórki, bez psa. Ale psa na pewno już znalazła, nie zgubi się. Zresztą nie
przewidywał, że o tej porze będzie snuć podobne rozmyślania – właściwie powinien już być
martwy od dwóch godzin. A to by znaczyło brak rozmyślań na temat samopoczucia Małej albo
na temat własnej winy, a także na temat samopoczucia starej kotki albo przyszłości żony po
zakończeniu rejsu u boku właściwego mężczyzny. I o tym, co właściwie zrobi z pieniędzmi –
zacznie nowe życie, ale jakie? Zależało mu tylko na małżeństwie oraz na jakiejś normalnej
pracy i to się nie udało. Lewą, sprawniejszą ręką sięgnął do sprzętu grającego – znał się na
tym, w jego limuzynie Audi było podobne urządzenie, tyle że tam na twardym dysku nie było
pliku o nazwie Sixties, gdzie każdy utwór oznaczony jest liczbą, jak w szafie grającej.
Piosenka You Really Got Me miała numer sześćdziesiąty szósty. Wybrał właśnie to i nacisnął
Play. Między jego palcami znowu tkwiło czerwone pudełko, potrzasnął nim, ze szczeliny
lekko wysunął się papieros. Zostały jeszcze cztery, wiedział bez zaglądania do środka, wsunął
tego jednego z powrotem, tymczasem we wszystkich głośnikach rozległ się akord, za pomocą
którego anulował rodzinny dom.
Siedział z twarzą zakrytą dłońmi, z odchyloną głową i słuchał pięciokrotnego buntu w
technice staccato, potem wraz z pierwszym słowem, girl, bunt ustępował, jakby to była
zapowiedź lepszego życia, czy raczej życia w ogóle. Jego życia, jak to się zaczęło. Brodę miał
wtedy jeszcze wysmarowaną maścią pokrywającą rany, które ze środka wydostawały się na
zewnątrz, rany dużo gorsze niż rozcięcie po wypadku, nie była ich w stanie zamknąć
substancja z żadnej tubki. W zamian miał tę piosenkę, z początkową negacją i późniejszą
afirmacją, z perkusją pulsującą w rytmie serca i w gruncie rzeczy z dwoma tylko słowami:
„dziewczyna” i „teraz” – z podobnym żarem afirmują Boga duchowni, kiedy rzucają się na
ziemię. Wszystko było w rozsypce, nic się nie kleiło, nawet maść, starł ją z twarzy. Rany się
zabliźniły, włosy urosły mu do ramion i sam zaczął śpiewać, niezbyt ładnie, ale prawdziwie,
tak jak prawdziwie pomagał mu czas, również tą piosenką, która gwałtownie się kończyła,
pozostawiając przyspieszone tętno – niemą, bezsensowną radość. Nagle ktoś przerwał ciszę:
czy ona może wejść.
Przy otwartych drzwiach dla pasażera stała Mała z trzema talentami i psem schowanym pod
pikowaną kurtką. Głowę wsunęła do środka, kolano oparła na siedzeniu.
*
– Gdzie byłaś? – padło pytanie, bez pretensji, ale jednak padło, ledwie usiadła i zamknęła
za sobą drzwi. Nie wiadomo. Zdjęła kurtkę, a jej porywacz uruchomił silnik. – Masz mokre
skarpetki? – Nastawił klimatyzację na ogrzewanie. – Czymś tu czuć.
– To pies. – Rzuciła kurtkę do tyłu i zaczęła wycierać psa derką, był mokry i trząsł się. –
Pan Weiss – powiedziała – też lubił numer sześćdziesiąty szósty. Podśpiewywał sobie nawet i
zaciskał dłoń w pięść.
– Podśpiewywał i zaciskał dłoń w pięść – coś poza tym?
Opowiedziała mu o ukrytym w lesie zamarzniętym i ośnieżonym jeziorze i o jamie w
pagórku, i o tym, że przez las prowadzi jakaś droga. Hoederer zapytał, dokąd pobiegł pies i
dlaczego tak mu odbiło, więc opowiedziała resztę, tak rzeczowo, jak się dało.
– To przez wilczycę, na pewno ma tu swój rewir – dodała na zakończenie.
– Ale twój pies jest przecież psem. I to mizernych rozmiarów albo, inaczej mówiąc,
niewilczego wzrostu.
Powiedziała, że jej nie słucha – zdjęła kozaki, w środku były mokre, zdjęła też rajstopy i
podsunęła je pod dmuchawę. Albo nic nie rozumie! – stwierdziła cichym, ale ostrym głosem.
– To po prostu wytłumacz mi jeszcze raz.
– Jeśli mnie pan poprosi.
– Proszę.
I zaczęła ponownie opowiadać całą historię, jak stała, patrząc na tarzającego się Lorcę,
wspomniała też o suce pod domkiem letniskowym i o tym, że pies dostał wtedy totalnego
bzika. Jej porywacz uważnie słuchał, głowę oparł na rękach, nie ruszał się, czasami tylko
prawie niezauważalnie potakiwał. Było to zupełnie coś innego niż aha-potakiwanie jej matki,
kiedy słuchała o tym, co było w szkole, przygotowując obiad, paluszki rybne, purée
ziemniaczane albo przysmażone kluski, coś szybkiego, bo zawsze miała napięty kalendarz, i
coś zupełnie innego niż tak-tak-potakiwanie ojca, kiedy wyjątkowo opowiadała mu o jeździe
konnej.
– I to wszystko – zakończyła. – Moglibyśmy tam podjechać i obejrzeć tę jamę. Norę
wilczycy.
– To najwyżej była jej nora. Używa jej tylko wtedy, gdy wychowuje potomstwo.
– Tego pan nie może wiedzieć!
– Ale wiem. Będziesz mi mówiła ty?
To pytanie padło nagle, jak strzał albo kometa. Hoederer spojrzał w prawo, ale Mała
właśnie udawała trupa.
– Dobrze, w takim razie nie będziemy siedzieć obok siebie – krzyknął – zmiataj do tyłu!
Namiot kateringu był zamknięty dla ekipy filmowej, przejęły go policja i media. Po tym, jak w
głównym wydaniu wiadomości na pierwszym miejscu pojawiło się porwanie (przed
najnowszymi danymi o stopie bezrobocia i walkach w Strefie Gazy), wszystkie większe stacje
podały tę samą informację, ubierając ją w inne słowa. Pod koniec jednego z takich wydań
specjalnych pokazano wywiad z bratem zakładniczki, co miało wpływ na plan przekazania
okupu. Szef Urzędu Kryminalnego odbył zaraz rozmowę telefoniczną z nadlatującym
sekretarzem stanu i obaj doszli do wniosku, że przeszłość Hoederera w dużej mierze
uzasadniałaby teorię Maltego o terrorystach i ich manewrach odwracających uwagę i że na
wszelki wypadek trzeba poinformować Amerykanów.
Ze względu na sytuację na świecie ten pomysł nie był niczym niezwykłym, ale dla
producentki Hain – ustawionej w odpowiedniej odległości od ważnych ludzi – był kluczowym
pomysłem, jej pomysłem, który pozwoliłby planowanemu filmowi nadać wymiar interesujący
Hollywood. Zapisała to sobie w komórce, chciała od razu dzwonić do Małej. Jej pracodawca,
Libańczyk, przemieszczający się właśnie swoim learjetem z jednej stolicy do drugiej, przysłał
wiadomość: pieniądze są już w drodze i porywacz oczywiście powinien się o tym
dowiedzieć. Ale porywacz ją uprzedził, sam zadzwonił, Hain jeszcze tylko szybko poprawiła
fryzurę i weszła przed kamerę swojej dawnej stacji.
Ledwo wymówiła nazwisko porywacza i zapytała o Małą, otoczyły ją inne ekipy, nic ich nie
mogło powstrzymać. Niech włączy telewizor w samochodzie, będzie mogła mu lepiej
przedstawić plan, powiedziała, co było nielogiczne, ale brzmiało logicznie. Potem poprosiła o
ciszę i z każdej strony rozległy się syki, aż w końcu zapadła taka cisza, że słychać było głos
Hoederera z miniaturowego głośnika telefonu. Wystarczy głos, obraz jest mu niepotrzebny.
– A teraz niech już pani mówi! – krzyknął i Hain przedstawiła oficjalną wersję swojego
planu. Mówiła krótkimi zdaniami, żeby publiczność nadążała, Hoederer przerwał jej dopiero
przy omawianiu kwestii bezpieczeństwa. Punkt
A
: musi przyjechać dwuosobowym
samochodem. Punkt
B
: oboje, ona i jej towarzysz, ostatnich sto metrów mają przebyć w
bieliźnie, mimo zimna. To zmniejszy prawdopodobieństwo wykręcenia jakiegoś numeru.
Czeka na nich, i to zanim jeszcze się skończy ten przeklęty dzień!
– Za mało czasu – odparła producentka; przecież planowała przekazywanie okupu w wersji
live, północ byłaby najgorszą porą. Po drugiej stronie telefonu zapadła cisza, w namiocie
również wszyscy wstrzymali dech. Potem rozległy się jakieś jęki, nikt poza Hain nie
przypuszczał, że to pies, wszyscy powiązali te odgłosy z zakładniczką, i w końcu znowu
rozległ się, jak to dobitnie określił jedyny w namiocie dziennikarz radiowy, „głos Hoederera”.
Jego ostatnia propozycja: koło drugiej nad ranem poda swoje położenie, czeka na nich i na
pieniądze najpóźniej do trzeciej. W przeciwnym razie zastrzeli najpierw pieska, potem małą
właścicielkę pieska, a na końcu siebie! Połączenie zostało przerwane, Hain, pewna, że skupiła
na sobie powszechną uwagę, wyszła z namiotu, za nią prokurator. Z tyłu zaczęły się
gorączkowe rozmowy telefoniczne i tylko ona jedna zachowała trzeźwy umysł.
Trzecia nad ranem, żadna rewelacja, ona potrzebuje wschodu słońca, także ze względu na
planowany film: najważniejsze sceny muszą być kręcone przy świetle dziennym i nie mogą się
rozgrywać w samochodzie. Ludzie nie chcą oglądać więcej niż trzech nocnych ujęć i jedynie
w Hollywood udaje się uzyskać dramaturgię w ciasnym pomieszczeniu. Prokurator dołączył
do niej, wykonywał po drodze zestaw ćwiczeń rozciągających. Rodzice porwanej niedługo
wylądują, mieli krótki postój. Przed chwilą usłyszał coś jeszcze: samochód już prawie
zlokalizowano, jest godzinę do dwóch godzin drogi stąd. Teraz brakuje już tylko pieniędzy.
*
Cztery miliony, niewiarygodnie dużo, taka suma nie zmieściłaby się chyba na jej łóżku, a
łóżko miała dosyć duże. Nigdy nie tęskniła za nim tak jak teraz. Znowu siedziała z tyłu, z Lorcą
przykrytym derką, jej porywacz rozmawiał przez telefon, potem zaczął przeglądać pliki pana
Weissa, jakby to miało pomóc na zimno – silnik nie pracował od jakiegoś kwadransa albo
dłużej, powoli traciła poczucie czasu, rozmyślała o pieniądzach. I tylko to było w stanie trochę
ją rozgrzać, w każdym razie odwracało uwagę od innych rzeczy, również od dźwięków na
siedzeniu obok. Po raz pierwszy uderzyła Lorcę smyczą i nawet nie było jej przykro. Kiedy
odciągnęła go od plam, zaczął przeraźliwie skowyczeć, nie dało się tego słuchać. Przyłożyła
mu. Potem zaprowadził ją do samochodu, tak jak powinno być, na koniec wytarła go śniegiem
i schowała pod kurtkę. Usłyszała muzykę i humor jej się poprawił. W samochodzie był telefon,
czekolada, brekkies i jedyny w okolicy człowiek. A przede wszystkim sądziła, że jest tam
ciepło – pomyłka, prawie mogła zobaczyć własny oddech. Najlepszym wyjściem było zatem
zamknąć oczy i wyobrazić sobie szczęście.
Cztery miliony, tylko dla niej. Albo większość dla niej – trochę można by przecież dać
biednym, kolejna rozgrzewająca myśl. Tak robiła jej matka, najczęściej po jakimś trzęsieniu
ziemi dzwoniła na specjalną linię albo przed Bożym Narodzeniem wypełniała szybko parę
druczków na spakowanej walizce przed podróżą na Karaiby, to na Amnesty, to na wioski
dziecięce, to na staruszków samotnie spędzających Wigilię, a to na schronisko dla zwierząt.
Biedni zatem też coś dostaną, nie wszyscy, ponieważ nic by nie zostało, tylko niektórzy, jak ten
ociemniały, siedzący z kotem na składanym krzesełku przed
H&M
, musi przecież tego kota
czymś żywić, albo ta staruszka przy Douglasie, opatulona i strasznie pomarszczona, choć tak
naprawdę strasznie robiło się wtedy, kiedy dziękowała za tych kilka monet: „Bardzo dziękuję,
młoda damo!”, jasno i wyraźnie. Po prostu rzuci jej pieniądze, stówę, i pójdzie dalej w dół,
do stacji metra, gdzie jest jeszcze więcej biednych. Na ogół zbierają się przy jakiejś kałuży,
po piwie czy czymś takim. Pięćdziesiąt dla każdego, będą się mogli zabawić, nawet jeśli
ojciec mówi, że to Rumuni i że naprawdę biedni to są Afrykanie. Ale Afrykanie siedzą na
dworcu głównym, w podłej okolicy i jest ich tak dużo, że musiałaby im rozdawać po dziesięć
euro, w rękawiczkach, żeby się nie zarazić. Na tym by skończyła, potem byłaby jej kolej.
Najpierw kupiłaby sobie konia, bo dotąd mogła na nim tylko jeździć. Żeby nie był sam, dokupi
kilka kucy, haflingery i wszystkie źrebaki z jakimiś skazami na urodzie, bo w przeciwnym
razie trafią do rzeźni, i całą szkółkę jeździecką kupi, i zaprosi przyjaciółki na prywatny
koncert Anastacii. A na święta Bożego Narodzenia, i tu nie będzie żadnych dyskusji, pojadą
nie na Karaiby, tylko w góry, dziesięć dni w Engadinie, w tej leśniczówce, w której ojciec już
pierwszego wieczoru narzekał na ceny wina. Tym razem będzie mógł pić, ile zechce, nawet
tignanello, a mama będzie mogła od rana do wieczora brać masaże, a potem kupować w
butikach wszystko, co jej się spodoba. Ta leśniczówka ma jednak pewną wadę: większość
przyjeżdżających jest już jedną nogą w grobie albo spotyka się tam ludzi, których i tak na
okrągło ogląda się we wszystkich serwisach informacyjnych i którzy są bardzo napaleni na
robienie sobie z nią wspólnych zdjęć. A potem, po paru kieliszkach w pięknej sali z widokiem
na śnieg, zaczynają gadać tak jak jej ojciec, kiedy miał przy sobie tylko rodzinę, że wszystko
idzie źle, nic nie idzie dobrze, bo nie jesteśmy tacy sprytni jak Chińczycy albo tacy tough jak
Anglicy, i że państwo ma długi, jakieś katastrofalne dziesięć zer, poza tym nie ma już
bohaterów, tak lubił mówić jej ojciec, kiedy nie stał przed kamerą. Nauczył ją nawet przy tej
okazji jednego łacińskiego słowa: „Postheroicznie, Laleczko!” Potrafił być naprawdę
żenujący, gorszy niż Lorca, i to bez piany na ustach i suki przy płocie, a ona mogła najwyżej
odwrócić wzrok i przestać go słuchać, ale niby jak, skoro nawet w lokalach ojciec kiwał
głową do obcych ludzi, jakby go rozpoznawali, i rozmawiał po włosku z kelnerem, chociaż
znał tylko kilka włoskich słów.
– Śpisz czy udajesz?
Pytanie padło nagle, a może tak jej się tylko zdawało, jak dźwięk budzika rano, kiedy
naprawdę śpi. Usiadła prosto, a kiedy zapaliła się lampka do czytania i oświetliła oparcie
przedniego fotela, zamrugała oczami. Hoederer odwrócił głowę na bok, dłoń trzymał na
zagłówku – miał paznokcie w kształcie litery
U
, z jasną obwódką przy opuszkach, o wiele
ładniejsze od jej własnych.
– Śpisz czy udajesz? – powtórzył, a ona w odpowiedzi wyłączyła lampkę.
– Dobrze, więc możemy porozmawiać.
– Wszystko mi jedno – z oparcia siedzenia kierowcy wyciągnęła stolik z podświetlanym
lustrem. Dziś już chyba nie wystąpi przed kamerami, może więc zmyć makijaż i nałożyć krem
na noc. – Co pan najpierw zrobi z pieniędzmi z okupu?
Jej porywacz spojrzał przez ramię.
– Kino – odparł – najpierw kupię sobie kino. Jakieś stare we Włoszech, pełne
postrzępionych plakatów. Cine Globo, Cine Rex.
– A potem?
– Będę oglądał filmy. Z Anną Magnani. Albo z Garbo. Filmy tylko dla mnie.
– Zna pan włoski? – Szukała chusteczek higienicznych, ale została tylko ta pognieciona; nici
z demakijażu. Wystarczająco, usłyszała. Uczesała się tylko i poprawiła opaskę. Jej ojciec też
tak mówi, kiedy przyjeżdżają latem do Gardy nad jeziorem.
– Garda – mężczyzna, który miał dostać cztery miliony, odwrócił się – jest niedaleko
Wenecji, tam mógłbym mieć swoje kino. Ale gdzieś na uboczu, żeby było spokojniej. Cine
Arsenale. Cinema Giudecca. Znasz Wenecję?
– Jeździmy tam co roku, czasami na początku lata, czasami pod koniec. Ojciec zawsze
najpierw dzwoni i zamawia stolik. Po włosku.
– Jaka troska.
– Jaka żenada – Mała pochyliła się i przyjrzała się sobie w lusterku, podstawiła czoło pod
lampkę. Zobaczyła coś przy włosach, jakąś czerwoną kropkę wielkości ziarna, a więc było to
coś więcej niż kropka. Wydawało jej się, że to mały pryszcz, najprawdopodobniej tak było,
jej pierwszy pryszcz – czas iść do łóżka i skończyć zabawę. Zakryła włosami zaczerwienione
miejsce, widać było tylko oczy z już lekko opadającymi powiekami, chociaż nie chciała tak
wyglądać. Ojciec opowiadał jej, że ludzie w telewizji stosują tę metodę, patrzenie spod na
wpół przymkniętych powiek, żeby się odróżnić od innych. Tyle że później niektórym tak
zostaje, wyglądają tak, jakby się czegoś śmiertelnie wystraszyli.
– Dlaczego żenada? – zapytał jej porywacz.
Złożyła stolik z lusterkiem.
– Zna pan hotel Gritti?
– Tak. Widziałem go.
– Mój ojciec zawsze rezerwuje tam stolik na tarasie. Po pierwszym łyku prosecco rodzice
automatycznie się całują.
– W Wenecji takie rzeczy są możliwe. Tak było nawet między mną i moją żoną. Bez Gritti.
Macie tam swój stolik?
– Zawsze ten sam. Come sempre sulla terrazza. I zawsze zamawiamy to samo. Come
sempre quattro branzini. Zamówienie składa dzień wcześniej.
– Twój ojciec.
– Mój ojciec – powtórzyła, a mężczyzna, który zabił dwie osoby, patrzył na nią, jakby nie
mógł w to wszystko uwierzyć, a przecież wszystko było prawdą, każde zdanie, nie przestawał
patrzeć w ten sposób, albo też udawać niedowiarka, więc przyłożyła dłoń do ucha, zrobiła
minę pod tytułem „rozmowa telefoniczna” i wzięła głęboki oddech, jak wtedy, gdy na kamerze
zaczyna migać czerwona lampka. Oh, buona sera, oh, scusa, buon giorno, Hotel Gritti
Venezia, ristorante? Parlo con Fabricio? – No? Vittorio? – No? – Giovanni! Oh, va bene! –
voglio riservare un tavolo per domani sera, mezzo sette or eight, I mean circa otto, okay?
Un tavolo per quattro sulla terrazza, come sempre – vista canale, va bene? Between sette
mezzo and eight. And voglio ordinare adesso: quattro pesce branzini per famiglia März –
nome é März, come marzo – no mezzo – marzo, si! É molto importante, Fabricio, oh, scusa,
Giovanni: vista Canale Grande, come sempre – Grazie, grazie, arrivederci!
Mała westchnęła, jej porywacz też westchnął, potem już nic nie mówił, patrzył tylko przed
siebie, ona wyjrzała przez okno.
*
Znowu zaczęło prószyć, z nieba spadały, jakby zawstydzone, leciutkie płatki, osiadały
warstwami na niewielkich sosnach wokół samochodu, na ich już zlodowaciałych czapach,
pokrywając je śnieżnym futrem, a przede wszystkim na samym samochodzie, na chłodnicy i na
przedniej szybie, nawet na bocznych szybach i z tyłu. Od dawna panował zmrok, ale
wydawało się, że ściemnia się po raz drugi. W lusterku wewnętrznym już nie było widać, co
się dzieje na tylnym siedzeniu albo, z punktu widzenia Małej, jakiego rodzaju spojrzenie
wędruje do tyłu – widziała tylko oczy, nieprzerwanie skierowane na lusterko, czyli na nią,
Hoederer natomiast widział tylko iPod, który obracała w palcach.
– Czego słuchasz?
– Niczego – odpowiedziała.
– Nie kłam, czegoś słuchasz.
Wyjęła słuchawkę z ucha i puknęła w okno, żeby opadł śnieg. Słuchała Destiny’s Child, ale
to nie jego sprawa.
– Pies musi wyjść jeszcze raz, zanim nas zasypie – powiedziała prosto w szybę, która od
razu pokryła się parą. Znowu napisała palcem swoje imię, Malu, jak na karcie z autografem,
podpisywała ich pięćset w tygodniu; trzeba było to robić szybko, ale podpis musiał być
czytelny, pytanie tylko, co można z tego wyczytać i od kiedy ten podpis przestaje mieć
cokolwiek wspólnego z podpisującym?
Jej porywacz włączył silnik.
– Jeśli chcesz wyjść z psem – powiedział – proszę. Dopóki nie wrócicie, będę tu grzał.
Starła swoje imię i po chwili Lorca skoczył do szyby, jakby coś zobaczył; włożyła jeszcze
wilgotne skarpety i wsunęła nogi w kozaki.
– Nie musi pan oszczędzać benzyny?
– Przy takiej ilości pieniędzy? Kupię nową. I spadaj już.
– Dokąd? – Zawiązała sznurówki. – Do Wenecji?
– Niech będzie na początek.
– A potem? – Zapięła psu smycz i otworzyła drzwi.
– Coraz dalej – doleciało z przodu. – A na koniec Sycylia. Castellamere, na plecach
pomiędzy drzewami mastiks. Twoja głowa znika, ciało drży w obawie, że zjawią się demony,
all’oscuro.
– Dobrze zna pan włoski, prawda?
– Dosyć dobrze.
– To dlaczego nie zrobił pan z tego dobrego użytku?
Wysiadła i zamknęła drzwi; śnieg padał tak jak przedtem, przejmująco lodowaty wiatr
wzniecał białe tumany. Lorca znowu ciągnął smycz, z trudem można go było utrzymać,
skowycząc, biegł w stronę martwego dzika, czy raczej tego, co z niego zostało. Na miejscu
przykucnął, cały się trząsł, miał już biały grzbiet, to była kwestia kilku sekund. Teraz ona go
ciągnęła, dosłownie wlokła do samochodu. Śnieżyca osłabła, jakby opróżniła się tylko jedna
chmura, i Mała przez chwilę zobaczyła księżyc, a za samochodem – swojego porywacza,
człowieka, który potrafił śpiewać i znał włoski, a teraz palił. Dłoń z papierosem trzymał przy
ustach, krzyknął coś, czego nie mogła zrozumieć, coś jak „Mała”. Zatrzymała się, Lorca
natychmiast zaczął się wyrywać w stronę lasu, wrzeszczała „Leżeć!”, aż osłupiałe zwierzę
powoli się położyło, wyglądało jak kłębek w śniegu.
– Jesteś zbyt surowa – ciągle przytrzymując dłonią papieros przy ustach, nadchodził jej
nowy kierowca, czy też kim tam naprawdę był ten mężczyzna, który wszystko wiedział i
któremu nic się nie udawało. – Pies tak po prostu ma! – krzyknął. – Nie każ mu dłużej leżeć!
W taki sposób jeszcze nikt do niej nie mówił, pod bluzą zrobiło się gorąco i zaswędziała
kropka u nasady włosów. Wzięła Lorcę na ręce i ruszyła w stronę samochodu. Hoederer, o ile
tak się nazywał, otworzył przed nią przednie drzwi, prego. Zrobił to tak naturalnie, jak
kelnerzy w Gritti, a kiedy znalazła się w środku, obiema rękami łagodnie zamknął drzwi.
Ostatni raz zaciągnął się papierosem, wyrzucił niedopałek i mimo śniegu zadeptał żar, po czym
również wsiadł do wozu.
– A jeśli chodzi o mój włoski – powiedział – przeżyłem z nim wiele dobrych dni. Rano w
kawiarniach w Guidecce, kiedy fala powodziowa uderza w worki z piaskiem i nawet di
giorno zawsze włączają światło. W powietrzu unosi się zapach wilgotnego zniszczonego
aksamitu, z zasłon, które pamiętają inne czasy, stoi za nimi łóżko gospodyni. Zapach espresso z
nieustannie pracującej maszyny. I wieczorem, w jednym z tych lokali, gdzie wilgoć nigdy nie
znika ze ścian, gdzie stoją plastikowe krzesła i krzywe stoły, wiszą obrazy wywołujące
dreszcz grozy, z samochodami i latającymi końmi. Jesz coś panierowanego, popijasz wino ze
szklanek, obok siedzą Afrykanie i stare kobiety. Ale jeśli masz szczęście, czasami gotują tam
dla siebie, risotto albo moleche, kraby kieszeńce, wrzuca się je żywe na wrzący olej. Jeżeli
cię znają, pozwolą ci jeść razem z nimi w kuchni, starzy opowiadają o dawno już zamkniętym
kinie. Gdybym miał pieniądze, kupiłbym je i wyremontował. Pod warunkiem, że wszystko by
się udało. Nic się nie uda – ale nie muszę przy tym być! – Roześmiał się, wyrzucał z siebie
powietrze, z jego gardła i krtani wydobywały się gwiżdżące sapnięcia, potem wyciągnął
pistolet i przycisnął lufę do skroni, wydając taki dźwięk, jak jej ojciec, kiedy demonstruje, że
jest wykończony: puch. Po chwili broń była już pod kurtką, teraz zamiast pistoletu trzymał w
dłoni jej telefon. – Inni nie będą wiedzieć – krzyczał – że się nie udało, to zostanie między
nami!
Gdyby rozsądnie o tym pomyśleć, to komuś, kto się zastrzeli, już nigdy nic się nie uda.
Zdjęła kozaki i skarpetki, na stopy narzuciła pikowaną kurtkę i posadziła na tym tłumoczku
psa. W tym czasie jej porywacz, Giacomo Hoederer, najwyraźniej wiedzący dużo również o
Wenecji, wyłączył silnik.
– Jak myślisz, kto z nas ma więcej rozsądku? – zapytał na wpół zwrócony w jej stronę,
zaskoczył ją tym pytaniem, pokazała tylko swoje imię, które wznosiło się i opadało. – Czyli ty
– powiedział. – A kto więcej przeżył?
– Pan. Jest pan starszy.
– Nieprawda. Mogłabyś mieć sto lat i przeżyć mniej, capisci? Zrozumiałaś? – krzyczał do
niej, jakby znajdowała się gdzieś daleko. Odpowiedziała:
– Co to znaczy przeżyć? Ktoś tak nierozsądny tylko buja w obłokach!
I znowu śmiech niebędący śmiechem, to gwiżdżące łapanie powietrza.
– Bujać w obłokach – krzyknął między sapnięciami – bujać w obłokach! Gdyby tak było,
nie oszczędzałbym benzyny.
– Ma pan dzieci?
Gwiżdżące posapywanie albo nieudany śmiech skończyły się tak nagle, jakby ktoś włożył
Hoedererowi kij w gardło. Chrząknął i wręczył jej telefon.
– Może przyszła jakaś wiadomość, od rodziców, sprawdź – powiedział, więc nacisnęła
odpowiedni guzik.
– A zatem nie ma pan dzieci, dlaczego?
– Dlaczego? Bo kiedyś nie mieliśmy lekcji uświadamiających. Jak wy z panią Struwe-Görz
– tak się przecież nazywa.
– Tak. – Wpisała
PIN
, po lewej stronie, przy uchu zrobiło jej się ciepło – jej porywacz bez
dzieci znowu się nachylił i patrzył na malutki ekran.
– A czy pani mówiła wam, dlaczego powinno się robić dzieci? Czy tylko jak się robi?
– Tylko jak się robi.
– To zabrakło podstawowej sprawy.
Komórka krótko zapiszczała, znaleziono sieć, zasięg słaby, w poczcie głosowej nic, ale
przyszedł nowy
SMS
.
– Jakiej sprawy?
– Jak to jakiej – wyciągnął z kurtki okulary do czytania, włożył je, też chciał przeczytać
wiadomość. – Sensu – powiedział, kiedy pojawił się tekst: „Mamy pieniądze, za parę godzin
wszystko będzie okej, Arie”.
– Kto to jest Arie?
– Mój agent.
– A kto to jest my? – Zdjął okulary i schował je. – Chyba że „mamy pieniądze” to nie jest
liczba mnoga?
*
Arie Brausen, który naprawdę miał na imię Ariel, ale nikt nigdy nie zwracał się do niego w
ten sposób, wysłał
SMS
z autostrady, z opancerzonej limuzyny monsieur albo Mister Tafika –
obaj panowie dobrze się znali. Brausen robił z Libańczykiem interesy już w czasach, kiedy
telewizja dopiero zapowiadała się na świetny interes; był dzieckiem lat sześćdziesiątych, lata
siedemdziesiąte w mniejszym lub większym stopniu przespał, budzić się w siódmej dekadzie
nie bardzo się zresztą opłacało. Ale następne dziesięciolecie, era wideo, należało już do
niego. Kupił w Ameryce spory zapas uszkodzonych lub używanych kaset, głównie z filmami
karate, romansidłami i sensacją klasy
C
, a Libańczyk kazał te filmy opatrzyć podtytułami,
zapakować w kolorowe pudełka i zaatakował nimi ze znakomitym rezultatem Bliski Wschód.
Zysk został podzielony, Tafik założył imperium towarów różnych, a Brausen – małe, ale
dochodowe królestwo: agencję prostar.
Dopiero niedawno zaczął pięćdziesiątkę, ale już osiągnął fałszywy spokój
sześćdziesięciolatka, Tafik wręcz przeciwnie – na pozór niespokojny duch, ale miał jeszcze
wszystkie włosy, w dodatku, jak pewien polityk, dbał o to, żeby były ciemne. Łączyła ich
dziecięca radość z grzebania w przemyśle filmowym i, po drugie, podziw dla wszystkiego, co
ma jakiś związek z wojskiem, szczególnie dla armii, której Izrael zawdzięczał swoje granice.
– Operacja z pewnością zostanie sfinalizowana – powiedział Brausen na powitanie, a i
teraz, na autostradzie, wciąż mówił o militarnym wymiarze sprawy: – Porywacza uda się
wyeliminować, jeśli przy pomocy grup wywiadowczych poznamy każdy jego ruch – i tak
dalej, a jego starszy partner przyznał mu rację, ale zaproponował jeszcze użycie sprawdzonej
metody służb specjalnych, mianowicie specjalnej walizki z pieniędzmi.
– Po otwarciu wydobywa się z niej gaz – powiedział po angielsku, na co Brausen, na
wszelki wypadek odpowiadając w tym samym języku:
– To mogłoby zaszkodzić Małej – jego troska miała nieco bardziej ojcowski wymiar niż
troska Libańczyka – dla właściciela
TVM
1 Mała była przecież przede wszystkim przyszłą
gwiazdą, dla jej agenta pozostawała zaginionym dzieckiem.
– I właśnie dlatego trzeba być sprytnym – powiedział Tafik – podczas przekazywania
pieniędzy producentka powinna tak się zachowywać, żeby facet nabrał przekonania, że jest mu
przychylna. Wtedy zrobi się nieostrożny, wiadomo, i snajper będzie mógł zakończyć sprawę.
– Wystrzeli prosto w głowę pełnopłaszczowy pocisk z winchestera siedem przecinek
sześćdziesiąt dwa milimetry?! – krzyknął Arie Brausen. – Ale w tym kraju zyskałoby się
większy rozgłos, gdyby już nie było kolejnych trupów, prawda?
To nie było proste pytanie, Libańczyk wyjął notebook i połączył się z internetem, lepiej było
mu nie przeszkadzać. Brausen więc też się zasłonił milczeniem, wyjrzał przez okno i zobaczył
płatki śniegu, swobodnie wirujące przed niemal niekończącą się ścianą brzozowego lasu, a
jego myśli powędrowały ku jedynemu człowiekowi, którego cenił jeszcze bardziej od
jednookiego pułkownika Mosche Dayana, ku Billy’emu Wilderowi – on z pewnością dążyłby
do zakończenia tej historii bez rozlewu krwi.
Niebo nad zagajnikiem co rusz nieoczekiwanie się otwierało, na czarnej przestrzeni widać
było kropki, a od czasu do czasu jakby znieruchomiałe światła samolotu – dwie kolejne kropki
– razem z pozostałymi tworzyły ulotny gwiazdozbiór. Hoederer siedział przechylony, czoło
oparł o przednią szybę, dłonie przy skroniach przypominały klapki na oczy. Prószył lekki
śnieg. Nawet kiedy się przejaśniało, z nieba leciały ostatnie, czy może znowu pierwsze płatki
śniegu, trudno powiedzieć; opadały tak spokojnie, jakby ktoś po kolei wypuszczał je z dłoni,
może to ta sama dłoń, która pociąga za sznurki: odbiła kulę, żeby ktoś umarł, sprawiła, że
nagle, zanim skończył ze sobą, pojawił się samochód, podesłała mu dziecko.
Ile ma lat, usłyszał, bardziej niż pytanie przestraszył go koniec ciszy; opadł na fotel i
spojrzał w bok. Mała nakryła się końską czy psią derką aż po samą brodę, stopy ciągle miała
przykryte kurtką.
– Trzy razy tyle, co mój kot, plus pięć – powiedział. – A teraz policz.
Na co ona: – Czy ta kotka naprawdę ma osiemnaście lat? Bo gdyby była człowiekiem,
miałaby ponad setkę.
– Ona jest jednak zwierzęciem – chciał naciągnąć sobie kawałek derki na prawą nogę, ale
właścicielka derki wcześnie dostrzegła jego zamiary i trzymała ją mocno.
– Pięćdziesiąt dziewięć – powiedziała.
– Niestety zgadza się – odparł. A skoro nie podzielili się derką, czy nie mogliby się
podzielić czekoladą?
Mała nie odezwała się, Hoederer rozcierał sobie zimne kolana. W środku było jeszcze
osiem stopni, na zewnątrz minus czternaście; bez ogrzewania samochód szybko się wychłodził.
Usłyszał jakiś szelest z boku, potem poczuł słodki zapach. Nie padło ani jedno słowo, jeszcze
raz coś krótko zaszeleściło i znowu zapadła cisza. Słyszał powietrze wylatujące z własnego
nosa, a kiedy wstrzymał oddech, Mała westchnęła tak głośno, jakby chciała wyrazić tym
samym swoje prawo do życia.
– Dlaczego „niestety zgadza się”? – Pytanie dotarło do niego jednocześnie z ręką, która
podawała czekoladę. Skoro i tak chce umrzeć, jego wiek powinien mu być obojętny.
– Bo jest mi obojętny.
– Ale powiedział pan „niestety”. „Niestety zgadza się”.
Hoederer ułamał kawałek czekolady i włożył go sobie do ust.
– Niestety jesteś tylko sprytna i nie wiesz, o co chodzi – powiedział. – Więc się zamknij.
– Nie mówi się z pełnymi ustami – szepnęła w stronę psa.
Hoederer zaczął ją przedrzeźniać i wyszeptał do swojego kolana:
– Najpierw pogryź, potem mów, capisci? – Przełknął czekoladę i spojrzał na zegarek. – Za
cztery godziny będzie po wszystkim.
– Nie chce pan do Wenecji? – Teraz ona wzięła sobie trochę czekolady, podłużny kawał,
resztę położyła na konsoli. – Co znaczy „po wszystkim”? – zapytała, a on ułamał jeszcze
kawałek.
– To znaczy, że nie dojdę nawet do następnej ulicy. Chyba że będziesz mi towarzyszyć.
– Do Wenecji?
– Diabli wiedzą – powiedział. – Śpij już.
*
Spać, ale jak to zrobić? Owinęła się w derkę, pocierając przy tym o oparcie fotela
swędzące od jakiegoś czasu plecy. Swędziały w miejscu, do którego mógłby sięgnąć chyba
tylko fakir. Czerwony punkt u nasady włosów też szczypał, najchętniej by się go pozbyła, ale
miała za krótkie paznokcie. Potarła więc tylko czoło, plecy nadal swędziały. Zazdrościła
swojemu śpiącemu psu; zazdrościła każdemu, kto gdzieś spał, nie siedział w zimnie i nie
rozmyślał, czy nazajutrz rano nie będzie już martwy, o ile w ogóle można być martwym. Po
prostu przestaje się istnieć, czy też przestaje istnieć następny poranek, istnieje jedynie dla
tych, którzy jeszcze żyją, a martwi nie mają z tym nic wspólnego. Ale nawet i to się nie zgadza
– martwi są przecież martwi tylko z punktu widzenia żywych i tyle. Po prostu wszystko się
wtedy kończy, może jeśli on ją też zastrzeli, skończy się już za cztery godziny. Jak tu więc
zasnąć, już nawet by nie potrafiła. Co pozostało? Nic, nawet z rozmowy nici – mężczyzna na
miejscu pana Weissa, jej porywacz, który zastrzelił dwoje ludzi i właściwie był nauczycielem,
i mówił po włosku, i podobno potrafił śpiewać, chyba spał. Broda opadła mu na piersi, jedna
ręka tkwiła pod kurtką, na broni, gdzież by indziej. A zatem nie będzie rozmowy, iPod leżał
w kieszeni kurtki, ale na kurtce spał Lorca. Czasem wszystko wali się człowiekowi na głowę i
nuda zabija, jak wtedy, kiedy przez sześć tygodni byli w domku letniskowym i codziennie
wydarzało się to samo, to znaczy nic. I kiedy do tego jeszcze się rozpadało, jezioro zniknęło,
rodzice zajmowali się tylko czytaniem gazet, przewracanie kartek już wydawało się hałasem,
a brat cały dzień spędzał w pokoju telewizyjnym na oglądaniu Tour de France, marzyła o tym,
żeby umrzeć, przynajmniej na resztę wakacji. Giacomo Hoederer natomiast chciał umrzeć na
zawsze, a to oczywiście coś zupełnie innego. To było najgorsze ze wszystkiego: zniknąć ze
świata, jak pan Weiss, i nawet nie wiedzieć, że się już zniknęło. Znowu potarła plecy o fotel,
potem próbowała się podrapać, włożyła rękę pod bluzę. Wyciągała palce, ale zabrakło mniej
więcej centymetra, więc plecy dalej uparcie swędziały.
– Ej – usłyszała nagle od strony kierowcy – nie możesz zasnąć? W takim razie posłuchajmy
muzyki, tu przecież jest wszystko. A może wolisz coś innego? Powiedz, co chcesz.
– Nic. – Dalej próbowała się podrapać, na próżno. W żadnym wypadku nie będzie teraz
słuchać tych starych rzeczy pana Weissa, choć przecież lubiła ich słuchać nocami na
autostradach. Ale teraz to byłoby tak, jakby okradali zwłoki.
– A więc nic – powiedział jej porywacz – szkoda. No, to może chociaż sobie zapalę – i już
wyciągał papierosy, też ukradzione – czy próbowałaś już kiedyś palić?
– Nie.
– Nie? – Potrząsnął paczką, z otworu wysunął się centymetr papierosa, resztę wyciągnął
ustami. – Będzie ci bardzo przeszkadzało, jeśli zapalę, muszę wyjść? – Powiedział to już z
papierosem w ustach, odpowiedziała tylko „tak”, na co on cicho „nie”. – Jeśli tu już nawet
muzyki nie można słuchać – otworzył wieczko zapalniczki – wiesz, kiedyś chciałem zostać
piosenkarzem, kimś w rodzaju Jerry’ego Lewisa. Mało brakowało.
– A czego brakowało?
– Zaledwie szczęścia – przymknął oczy i zaśmiał się tym swoim zduszonym śmiechem,
wykorzystała te chwile, żeby znowu potrzeć plecy o fotel. Swędzenie stało się nie do
zniesienia, w domu wystarczyło tylko jedno słowo, „drapać”, i już, nawet przy jedzeniu,
nadciągała z pomocą ręka ojca, najlepsze, co miał, i po dwóch, trzech poleceniach: niżej, na
lewo, trochę wyżej, jego dłoń znajdowała właściwe miejsce i drapała diabelnie dobrze – tak
to nazywali. Czy ona dobrze się czuje, czy mógłby jej jakoś pomóc – zapytał między kolejnymi
sapnięciami, w jego oczach nie było nawet śladu śmiechu, wprost przeciwnie – patrzył tak,
jakby była chora. Papierosa trzymał w palcach, ale tuż przy ustach, odwróciła się w stronę
okna, oparła czoło o szybę. Leciały jeszcze pojedyncze płatki, wszystko spowijał błyszczący
półmrok.
Jaśniejsze wydawały się Małej tylko pagórki pomiędzy karłowatymi drzewami, kule z waty,
na jednej z takich kul, niedaleko lasu, poruszyło się coś szarego i wysokiego i zaraz zniknęło.
Serce jej zabiło, jak podczas jazdy konno, kiedy szykowała się do skoku, każdy dźwięk
docierał wtedy do uszu z podwójną siłą, podobnie jak wtedy, gdy leżała w gorączce przy
zasuniętych zasłonach, zasypana zmiętymi chusteczkami higienicznymi. Zapalniczka pstryknęła,
tym razem dwukrotnie, potem usłyszała dźwięk włączanej komórki – powitalny dzwonek
niemal sprawiał jej ból. Wpisał numer
PIN
, zapamiętał.
– Masz szczęście, że masz szczęście – wymamrotał; i znowu pstryknięcie, czekała tylko na
dym, palec trzymała na przycisku opuszczającym szybę. Tak, oczywiście, miała szczęście,
tylko na moment coś je przerwało. Ma szczęście z takimi oczami, każdy je lubi, no i ten nos,
ogólnie się podoba, i zęby też, rok noszenia aparatu i gotowe, i nawet z rodzicami ma
szczęście, chociaż są już starzy, ale za to nie palą i chodzą na badania kontrolne.
– Czy pan ma raka?
– Raka, dlaczego pytasz?
– Tak sobie – opuściła szybę, pies natychmiast się obudził – bo nie ma pan szczęścia. Albo
człowiek ma szczęście, albo raka, zgadza się? – W ostatniej chwili postawiła nad kropką
zawijas, pytanie jest lepsze niż stwierdzenie, jak mówi jej matka, ale odpowiedzi nie było.
Usłyszała tylko popiskiwanie komórki i nagraną również przez pana Weissa melodyjkę z
poczty głosowej. Odwróciła się.
– Return To Sender, tak? – Hoederer zapalił papierosa, z nosa prostymi smugami
wypuszczał dym. – Każdy ma swojego raka – wyszeptał.
– Ale nie ja, ja przecież mam szczęście – wskazała na kulę waty, pagórek przed brzozami,
których długie oblodzone gałęzie wyglądały jak potargane siwe włosy staruchy. – Przed
chwilą stał tam wilk. Ale już uciekł.
– Uciekł pod warunkiem, że w ogóle tam był.
– To niech pan sprawdzi, potem sobie pan zapali!
– Podnosisz głos? – Jeszcze raz zaciągnął się dymem, dłoń trzymał tuż przy ustach. Chciała
krzyknąć, ale z gardła wydobył się tylko jakiś dźwięk, zduszony jak jego śmiech, towarzyszył
mu skowyt dobijającego się do okna Lorki, ledwo go utrzymała. Dalej wszystko potoczyło się
samo, ręka jej nie słuchała, pięść uderzyła w żarzący się papieros i złamała go na pół.
– Teraz mam tylko trzy – powiedział jej palący porywacz z papierosami pana Weissa. –
Trzy papierosy i pięć kul.
Znowu szeptał albo bawił się w tłumik i dalej palił tę żarzącą się część, tymczasem Mała
wsadziła sobie w usta poparzoną dłoń i po raz pierwszy w życiu chciała być martwa, po
prostu martwa. Aż do chwili, kiedy podał jej telefon.
– Posłuchajmy tych wiadomości, to pozwoli zmienić temat.
Była tylko jedna wiadomość, od Hain. Pieniądze na okup już są, cztery miliony. Jej rodzice
i brat dotarli na plan zdjęciowy. Jest też to dwuosobowe auto do przewozu pieniędzy, stare
porsche reżysera. Na chwilę przerwała – to był Ben Meier, zatroskany o swój samochód – po
czym znowu zaczęła mówić o rodzicach: razem z nimi zadba o to, żeby policja trzymała się z
daleka, a kiedy to załatwią, razem z prokuratorem przywiozą okup.
– A teraz – powiedziała na koniec władczym tonem – jeszcze krótki komunikat dla pana
Hoederera, człowieka, który chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, że porwał boską istotę! –
krzyknęła i wtedy człowiek Hoederer wyłączył telefon.
– Cały czas te przeklęte sztuczki: my słuchamy długiej wiadomości, a oni nas namierzają.
Boli cię jeszcze?
Bolało, i to jak. Podniósł jej dłoń i podmuchał poparzone miejsce.
– Ból, który przychodzi z zewnątrz, mija – powiedział między kolejnymi dmuchnięciami. –
Ale to, co w środku, nie goi się tak łatwo.
– Chodzi o pana?
– Ogólnie.
– Dlatego chce pan umrzeć?
– Tak. – Oddał jej telefon i otworzył drzwi. – Idę jeszcze zapalić.
*
Zimno przenikało już wszystko – w okamgnieniu skórzaną kurtkę, stary sweter,
wypróbowany już w starciu z gazem łzawiącym, flanelową koszulę w kratkę, ostatni prezent
od żony, rzucony w urodziny: „Masz”.
Hoederer nie mógł zapalić papierosa, tak drżały i jego ręce, i płomień. Dopiero kiedy
pojawił się żar, oddalił się od samochodu. Dłoń trzymał przy ustach, brnął przez śnieg,
błyszcząca biel co chwila zapadała się pod jego ciężarem. Doczłapał do pierwszych niskich
sosen, usiadł na śniegu i osłonięty od wiatru, zaciągnął się dymem. Wpatrywał się w żar,
rozbłyskujący, to znów przygasający, zachowujący siły aż do kolejnego wdechu, dym w tym
czasie leciał znaną sobie drogą, mijał język, podniebienie i gardło, docierał do płuc i wracał
nieco zmienioną trasą przez zatoki przynosowe, nos i inne drobniejsze odgałęzienia w głowie.
Drżenie ustało, zamknął oczy, palił i pozwalał dymowi rozpływać się w sobie, tak jak się
pozwala na to zmęczeniu, aż żar dosięgnął palców i nadeszła chwila rozstania, także z tym
papierosem, tyle że on raczej wolałby się oparzyć. Zaciągnął się jeszcze raz, to nie
wystarczyło, zaciągnął się po raz ostatni, już z żarem, jakby wypalał własne palce albo
samego siebie. W tej samej chwili usłyszał swoje nazwisko, „Panie Hoederer!” – wołanie
przy tej temperaturze było śmiałym wyczynem. Mała szła w jego stronę, bez kurtki, bez psa.
– Co się stało? – Wyrzucił niedopałek i potarł palce śniegiem. Wstał, podszedł bliżej.
Myślałaś, że zwiałem? Dokąd?
– Na przykład nad jezioro. Do nory.
– To może od razu do wilczycy? – Wpadł w śnieg po kolana, nabrał trochę białego puchu i
nałożył go sobie na twarz. – Nie myl mnie ze swoim psem – powiedział przez palce. – Ale
później, już z pieniędzmi, moglibyśmy pójść tam razem.
– A potem?
Hoederer opuścił ręce, zobaczył wzrok pełen nadziei na „potem”, które tak jak ten las
spowijała ciemność, i w drodze do samochodu po prostu zaczął opowiadać, że mogliby się
ślizgać po zamarzniętym jeziorze, mogliby się schować w norze i policzyć tam pieniądze,
mogliby poszukać wilczycy albo pouczyć się matmy.
Opowiadał, dopóki nie usiedli obok siebie w samochodzie, oglądając swoje małe
poparzenia. Tak jakby to, co nastąpi, miało jakiś porządek, tego chcą dzieci, uczył się o tym,
studiując swoje fakultety: dzieci chcą powtarzalności, ale jednocześnie chcą, żeby przydarzało
im się coś nowego, to coś jednak nie może być obce. Dla dzieci trzeba być poważnym klaunem
i może dlatego był bezdzietny. Trzy razy miał szansę, trzy razy powiedział nie, najpierw Karin,
z konieczności, potem dwukrotnie Ingrid, kiedy już takiej konieczności nie było. Lekarz
załatwił sprawę, on w tym czasie siedział w dworcowym kinie, kiedyś takie były.
– Pan tylko tak mówi – powiedziała nagle Mała. – Przecież pan nie wie, jak to się wszystko
dalej potoczy!
– A kto tu mówi o wiedzy? – Hoederer włączył silnik. – Najpierw zrobimy tu trochę
cieplej, tak to się na razie toczy. Jeszcze boli? – Wskazał dłoń Małej, schowała ją.
– A pana? – Pochyliła się w jego stronę razem z psią czy końską derką, poruszył
poparzonymi palcami.
– A więc zauważyłaś – powiedział, na co ona, wydając z siebie znużone sapnięcie:
– No pewnie, przecież nie jest pan aktorem.
– Dzięki Bogu – odpowiedział, wyciągając rękę w stronę derki, żeby jej kawałkiem
przykryć sobie nogę. – A ty kogo teraz grasz, zainteresowaną, zatroskaną? Kim ty w ogóle
jesteś?
– Ja to ja – dwukrotnie uderzyła zdrową dłonią swoje imię wydrukowane powyżej piersi. –
A pan? Pan jest kimś, kto mnie porwał! – krzyknęła. – Komu pozostało już tylko więzienie.
Albo ten przeklęty pistolet!
– A co z moimi dobrymi dniami?
Mała spojrzała na niego, bolącą dłoń trzymała przy ustach. To nie było spojrzenie, to nawet
nie była ciekawość, to było po prostu funkcjonowanie niezwykle pięknych oczu, jak u jakiegoś
stworzenia w zoo, które nie wie, na kogo patrzy, bo zna tylko inne zwierzęta, ale nie zna ludzi,
mimo że ciągle się pojawiają.
– Możemy się podzielić derką – powiedziała i naciągnęła swoją część na głowę.
Porsche Bena Meiera było klasycznym modelem 911
S
Targa, z prychającym 2,4-litrowym
silnikiem i pięciobiegową skrzynią. Meier zgodził się pożyczyć samochód pod warunkiem, że
to on będzie reżyserował film o porwaniu, na co Hain przystała – właściwie mógłby zacząć
już tej nocy i nakręcić jej wejście.
Siedziała więc w leciwej tardze i walczyła ze sprzęgłem, a prokurator w tym czasie
wpatrywał się w odbiornik
GPS
, udostępniony im przez policję, po tym jak telefon Małej został
zlokalizowany na obszarze wielkości zaledwie trzydziestu metrów kwadratowych. Aparat
zawierał mapy wszystkich lasów i jezior między stolicą a sąsiednim krajem i od razu
pokazywał leśne drogi wiodące do wybranego miejsca (zawierał też nadajnik, dzięki któremu
mógł za nimi podążać oddział komandosów w specjalnym pojeździe z napędem na cztery koła
i wspomaganiem kierownicy, podczas gdy stare porsche na zaśnieżonych drogach
potrzebowało całego kierowcy). Ale dla Hain walka z wczorajszą techniką stanowiła
przyjemność; w planowanym filmie to będzie zresztą idealny element przyciągający mężczyzn.
Już niemal widziała tę nocną scenę z autem, brakowało tylko dialogu, toteż zapytała pasażera,
czym się zajmuje po pracy; prokurator, zajęty
GPS
-em i telefonem, od razu zaczął mówić o
triatlonie.
Trenuje pięć razy w tygodniu – pływa, jeździ na rowerze i biega.
– A w dwa pozostałe wieczory?
– W soboty gram w doppelkopf, w niedziele oglądam telewizję.
Na co Hain przy zgrzycie ze skrzyni biegów: co to jest telewizja, to ona wie, ale
doppelkopf, to też jakiś sport? I od tego ukrytego, samego w sobie nieszkodliwego pytania
zaczął się dialog, nastąpiło niezwykle dobre objaśnienie bardzo skomplikowanej gry w karty,
co z kolei wywołało niezwykłą prośbę: czy on mógłby to wszystko spisać na potrzeby
scenariusza, ta historia będzie przecież kręcona w przyszłą zimę, prawdopodobnie ukażą się
dwie części. Prokurator natychmiast się tym zainteresował, ale ze swej strony miałby prośbę,
właściwie propozycję: czy ewentualnie mógłby w tym filmie zagrać, najlepiej samego siebie.
Producentka zahamowała tak gwałtownie, że z tyłu dwie walizki z pieniędzmi poleciały na
siedzenia; porsche wykonało półobrót, uderzyło w jakiś konar i stanęło.
Dlaczego nie? Ale musiałby tego faceta rozłożyć na łopatki, to była druga część jej planu –
oznajmiła prokuratorowi już z jedną nogą w śniegu. Potem wysiadła i obejrzała szkody.
Wybite światło wsteczne i rysy na błotniku, czyli Meier będzie reżyserem. Wsiadła do auta,
szukała biegu wstecznego, tymczasem prokurator wpatrywał się w ekran swojego telefonu.
Otrzymał wiadomość z pojazdu jadącego za nimi, w którym chyba rozważano inne
rozwiązania: „Przekazanie pieniędzy tylko po okej, proszę o potwierdzenie”. Zacisnął dłoń na
komórce i zwrócił się do Hain, właśnie kierującej porsche na właściwy tor. Jako
przedstawiciel trzeciej niezawisłej władzy on nie ma prawa do bezpośrednich interwencji,
klauzula ogólna odnosi się do egzekutywy.
Tylko bez tego prawniczego gadania – Hain nacisnęła sprzęgło i wrzuciła drugi bieg – nie
po pięćdziesięciu piątkowych kryminałach. Tu chodzi o stan wyższej konieczności, kiedy
występuje dostatecznie duże prawdopodobieństwo odniesienia szkody przez niego samego
albo przez zakładniczkę.
– A jeśli nie będzie dostatecznie duże?
– Będzie, spokojna głowa – puściła sprzęgło i nacisnęła pedał gazu, prokurator wysłał
potwierdzenie, a stare 911
S
pomknęło przez noc.
*
W dalszym ciągu chce się zastrzelić, tak? Ciche, wyraźnie skierowane ku kierowcy pytanie
wydostało się nagle spod derki, czy też osobistego namiotu. Hoederer naciągnął kawałek
przytulności na prawą nogę, nogę, która ostatnio ciągle była zimna i coraz częściej odmawiała
współpracy przy wchodzeniu po schodach. A dlaczego miałby nie chcieć? Lepsza śmierć niż
więzienie – poprawił derkę, mówił do ciepłego powietrza, wylatującego gdzieś z dołu. Poza
tym należy pamiętać, że każde życie źle się kończy.
– U mojego dziadka było okej.
– On ci to powiedział?
– Nie, pastor. Na pogrzebie.
Hoederer znowu przykrył nogę.
– No, dalej, co jeszcze chcesz?
– Co chcę? Tortellini alla panna! – Jego zakładniczka wysunęła głowę, chwilę później
pokazała się głowa psa – idylla, której lepiej się dokładnie nie przyglądać.
– Co za pech – powiedział – tego właśnie nie mamy. Ale możesz to sobie wyobrazić. I mów
mi w końcu po imieniu. Byłoby łatwiej.
– Tak, ale tylko panu! – Mała zrzuciła derkę, opuściła osłonę przeciwsłoneczną i spojrzała
w podświetlane lusterko. Nie tak dawno powiedziała tak w jakiejś komedii, grała tam córkę
rozwiedzionej kobiety, za którą lata nowy facet. Proponuje on córce przejście na ty – że niby
wtedy będzie łatwiej. „Tak, ale tylko panu!” Miała potargane włosy, które uczesała palcami,
lekko przekrzywioną głowę i koniuszek języka między zębami.
– Śmiejesz się ze mnie?
Patrzyła na niego z taką uwagą, że nie mógł zamknąć oczu. Z idylli, dziecka i psa zrobiła się
dziewczyna przed lustrem. Uśmiechała się do siebie, rozbawiły ją własne włosy albo jego
dziwne pomysły, żeby mówić mu po imieniu i wyobrażać sobie tortellini. Na myśl o tym mogła
tylko nienaturalnie zmarszczyć czoło – zrobiła to wyłącznie dla siebie – i nagle poczuł
zazdrość o to życie rozgrywające się na jego oczach, życie, które wydawało się tak blisko, na
wyciągnięcie ręki, kiedy wdychała i wydychała powietrze, a jednak było nieosiągalne.
– Co to ma być, dla kogo się czeszesz?
– Nie wiadomo
– Czyli dla siebie.
– Dla kogoś, kto się niedługo zastrzeli, raczej nie – powiedziała z opaską do włosów w
ustach. Przysunęła twarz blisko lusterka, dwa palce z krótkimi paznokciami znalazły się przy
małym czerwonym wzniesieniu na czole. – A kiedy dokładnie? – zapytała.
– Kiedy zjawi się tu policja. – Hoederer popukał palcem w czoło: – Lepiej skończ to
drapanie.
– Przeszkadza mi, poza tym takie rzeczy widać w telewizji, kiedy kamera najeżdża na twarz
– roztarła na czole trochę śliny, potem odwróciła się w stronę okna, nachuchała na szybę i
napisała na niej swoje imię.
– Może z telewizją też skończysz.
– A potem? – Wyjęła opaskę z ust i założyła ją na włosy.
– Przeżyjesz dobre dni – odparł Hoederer.
Dobre dni, tak jak on? Opadła na siedzenie.
– A na koniec też się zastrzelę.
– Tylko jeśli miałabyś takie życie jak ja. Ale tak się nie stanie. Ty masz szczęście.
– Jakie szczęście?
– Że nie siedzisz w mojej skórze.
– Jak? – Znowu przykryła głowę swoją częścią derki. – To niemożliwe.
– Ależ możliwe – powiedział Hoederer. Można by sobie tylko zadać pytanie, dlaczego ona
nie urodziła się jako dziecko jego rodziców, a on jako dziecko jej rodziców. Cóż stoi na
przeszkodzie – nic.
*
Już sobie zadawała podobne pytanie, ostatni raz podczas świąt na Karaibach, w drodze z
lotniska do hotelu, kiedy rozklekotana taksówka zatrzymała się na skrzyżowaniu i ze
wszystkich stron nadbiegły dzieci w łachmanach, wyciągały ręce, a jej brat, nie zważając na
temperaturę w aucie, z obawy przed bakteriami od razu zamknął okno. Ale i parę dni
wcześniej, podczas przedświątecznych zakupów w mieście, kiedy pojawiła się w centrum
handlowym w czapeczce z daszkiem i okularach przeciwsłonecznych, żeby nikt jej nie
rozpoznał. Przed wejściem dziewczynki w ludowych strojach odstawiały jakieś jarmarczne
tańce i robiły to samo, kiedy wsiadała do taksówki z torbami z Esprit i Douglasa. W głowie
dźwięczało jej pytanie, dlaczego nie jest jedną z tych dziewczyn, które jak marionetki
podskakują przed sklepem, żeby dostać parę monet, albo w drugą stronę: dlaczego któraś
z nich nie prowadzi jej życia i za godzinę dawania autografów w centrum handlowym nie
dostaje trzech tysięcy euro plus
VAT
.
– Śpisz? – usłyszała z boku cichy głos, wyrzuciła z siebie dźwięk, też cichy, który miał
znaczyć „nie”. – Plecy jeszcze swędzą?
– Plecy, jak to? – powiedziała spod derki, tam łatwiej plotło się głupstwa niż nad derką,
nawet jeśli swędzenie już niemal ustało. – Wszystko w porządku, bez problemu! – krzyknęła,
patrząc już znad brzegu derki; paliła się lampka do czytania, jej porywacz miał na nosie
okulary, w dłoni trzymał kartkę. – Co to jest?
– Pierwszy list od mojej żony, wyjąłem go dzisiaj rano z pudełka i schowałem. Żeby mnie
znaleziono z dziurą w głowie i z tym listem, bez dziury. Chcesz posłuchać? Nie jest długi.
Wysunęła całą głowę spod derki, co najwidoczniej znaczyło „tak”, bo zaczął czytać, szybko
i bez intonacji, jak ludzie w tych filmach wyświetlanych tylko na festiwalach. Chodziło o jakąś
pierwszą noc, o pragnienie, żeby było więcej takich nocy, tak dużo, jak to tylko możliwe,
kiedyś, tak po prostu, pojawią się dzieci, tylko nie wolno w to wątpić, ciche wątpliwości są
najskuteczniejszą formą antykoncepcji, również w miłości, Ingrid. I jeszcze
PS
, okulary nie
były potrzebne, znał to na pamięć. „Jesteś słodki, ale ogól się!”
– Tak napisała! – krzyknął. – Miałem dwadzieścia osiem lat, a wtedy goliły się tylko
świnie.
– Jakie świnie?
– Gliniarze, dorobkiewicze, prominenci, coś w tym rodzaju – złożył list i schował go pod
kurtką, potem się pochylił, żeby obejrzeć podpis na szybie. On też kiedyś stale ćwiczył
podpisywanie się. – Ale z Giacomo kiepsko szło – powiedział. – Malu jest dużo lepsze. Albo
Garbo, spróbuj.
– Dlaczego?
– A dlaczego nie? – Jej porywacz nieco się odwrócił i oparł kolano o konsolę, kolano,
które trzymał w cieple, następnie przeliterował nazwisko, a Mała napisała je jednym
pociągnięciem, z ogromnym G i otwartym O, i zaraz chciała oba podpisy zetrzeć, ale on
przytrzymał jej rękę: – Nie trzeba od razu wymazywać wszystkiego, co jest napisane. Chyba że
ci to przeszkadza? – Wyłączył światło. – Ten list ma trzydzieści lat.
– Pana pech.
– Nie, moje szczęście. Byłem wtedy zakochany i wszystko, co musiałem przewieźć z jednej
części miasta do drugiej, to były pudła z książkami i kilka nic nieznaczących ubrań – rozpiął
kurtkę – takich jak ten sweter.
– Jest dwa razy starszy ode mnie?
– Ponad dwa razy.
– I tak właśnie wygląda.
– Tylko dla ciebie. Poza tym nie ma na nim mojego imienia, to byłoby śmieszne, zresztą
Giacomo jest za długie, a ja przecież nie mam biustu, przy podpisywaniu się stawiam najwyżej
G. Żeby umieć podpisywać się tak jak ty, trzeba wierzyć w siebie i w życie. Tak naprawdę,
nawet jeśli piszę G kropka Hoederer, to i tak stawiam trzy krzyżyki. Wiesz, gdzie? Na tych
formularzach, które każe mi wypełniać państwo, chcąc się dowiedzieć, czy przypadkiem nie
wiedzie mi się za dobrze, to są trzy krzyżyki przegranego. Ale mimo tych wszystkich
podpisanych formularzy zostało mi jeszcze parę marek – wybacz, że mówię marki – na filmy,
w których tacy jak ja wygrywają. Jeśli masz szczęście, puszczają te filmy w niektóre
niedzielne popołudnia i ludzie mojego pokroju siedzą sami w rzędzie przed Komediantami,
przed tańczącym Zorbą, przed Miss Kubelik w nowojorskiej windzie, uśmiechającą się do C.
C. Baxtera, albo przed fałszywym Hitlerem w warszawskiej garderobie teatralnej z
prawdziwym obozem koncentracyjnym – Ehrhardem. W tych filmach zawsze ktoś umiera, ale i
tak dają taką energię, że za każdym razem chce mi się krzyczeć – nie przesłyszałaś się – ze
szczęścia albo z radości, nie wiem, więc jestem bardzo zadowolony z samotnego siedzenia w
rzędzie. Nawiasem mówiąc, z tą energią to jest tak, jak z twoim podpisywaniem się na
szybie – mówisz: halo, ja żyję, aż włączają światło i wszystko się kończy, człowiek wychodzi
bocznymi drzwiami na ulicę i z początku ledwo ją rozpoznaje. Widzi tylko jasność i ma
poczucie, że nie należy do tego jasnego świata. Wychodzisz z ciemnej, ale dobrej jaskini,
dlaczego więc nie zostać w niej na zawsze? – Wyjął broń spod kurtki i oczyścił lufę z
paprochów.
– Teraz się pan zastrzeli?
– Tak. Jeśli w końcu nie zaczniesz mi mówić ty.
To zabrzmiało bardzo poważnie, nie wyglądało na żart, w ogóle w jej porywaczu nie było
nic śmiesznego, nawet sposób, w jaki czyścił broń, pomiędzy oczami tworzyły mu się wtedy
dwie bruzdy. Znowu naciągnęła derkę na głowę, też znalazła się w jaskini, na stopach czuła
zwierzęce ciepło Lorki, jego spokojny, obojętny oddech, a jej serce zaczęło mocno bić. W
każdej chwili oczekiwała strzału, mając jednocześnie nadzieję, że padnie jakieś słowo, przy
tym hałasie pod bluzą wystarczyłoby tylko jedno. Ale mocne bicie serca słyszy się,
przykładając ucho do czyjejś piersi – kiedy nieco uniesie się głowę, przestaje się słyszeć ten
najbardziej niezwykły ze wszystkich ludzkich odgłosów, jak nazwał to bicie jej dziadek, kiedy
przy jego piersi już prawie nic nie było słychać.
*
– Gdybym miała naprawdę się podpisać – powiedziała nagle spod derki – też nie byłoby
tak łatwo, musiałabym napisać Marie-Luise, a nie Malu. Imieniem Malu podpisuję się tylko,
dając autografy, potrafię to robić nawet po ciemku. Dużo osób mówi przecież, że tak właśnie
wyglądam, malupodobnie, wprawdzie jestem nieduża, ale nie tylko, wręcz przeciwnie, mam w
sobie to coś. Jedyną osobą, która mnie ostrzegała przed tym imieniem, był pan Weiss, ale on
ostrzegał mnie przed wieloma rzeczami. Mówił też: jedz więcej i nie graj w komediach.
Komedie to gówno, wszyscy tylko się obijają na planie, a reżyser objaśnia dowcipy. Poza tym
do komedii trzeba przytyć, ale nie za dużo; gdybym ważyła ponad czterdzieści kilo, byłoby po
mnie, chyba że urosłabym dziesięć centymetrów. Tyle że wtedy nie byłabym już Mała, ale nie
byłabym też Duża. Myślę, że byłabym trochę za gruba i za niska, żeby zostać modelką czy kimś
takim. Pan Weiss często mówił: śpiewaj, ucz się śpiewu. Ale pan Carlé, z którym mamy
muzykę, uważa, że powinnam dać sobie spokój. Nie lubi mnie, bo jestem sławna, a on sam
chciałby być sławny. Większość ludzi w szkole zachowuje się tak, jakby mnie lubiła, pani
Struwe-Görz mówi do mnie nawet Malu. I to na lekcji. A pan Zöllke zawsze każe mi czytać na
głos, nawet zdania z gramatyki: „Będę uczona przez Gerda Zöllke, czas przyszły, strona
bierna”, i robi mi przy tym zdjęcia swoją komórką. Ale i tak wszyscy gadają za moimi
plecami. Pan Carlé mówi, że jestem szurnięta i mam za krótkie nogi. Tak naprawdę to ładne
mam tylko rzęsy, no i potrafię podnosić lewą brew. Tak powiedziała za moimi plecami Clea
przy klasie, wtedy jeszcze się przyjaźniłyśmy – umiem zrezygnować z kogoś takiego, są
jeszcze inni ludzie. Znam ich przecież teraz mnóstwo, na przykład Robbie’ego Williamsa,
występowaliśmy razem w pewnym show, albo prezydenta, poznałam go w zamku. Podczas
swoich ostatnich urodzin byłam chora, to znaczy byłam zdrowa, ale leżałam dwa dni w łóżku.
Nie chciałam świętować, bo wszyscy gadają same bzdury; poza tym może mam sto
przyjaciółek, a może nie mam żadnej. No więc, byłam chora, miałam gorączkę, nie mogłam nic
jeść i schudłam dwa kilo. I zaraz potem przytyłam. Ale w „Kalejdoskopie” – to taki program
telewizyjny, „Kalejdoskop” – od razu pojawiłam się jako Malu, elf z podbródkiem. I
następnego dnia rano pan Zöllke przyszedł do szkoły ze zdjęciem elfa, wprawdzie nie
powiedział o podbródku, ale wszyscy o tym pomyśleli. Myślą, że jestem głupia i zarozumiała.
Na zewnątrz ładna, w środku głupia, takiego
SMS
-a przysłała mi Clea. A David, który przedtem
codziennie rano po mnie przychodził, napisał: „Gwiazda”. I jeszcze coś, coś gorszego, co się
rymuje z „gwiazda”. I wcale nie jestem ładna, tylko na zdjęciach. Przez trzy godziny biegają
koło mnie fryzjer, wizażysta, oświetleniowiec i fotograf w kombinezonie i potem wyglądam
tak, jak nikt nie wygląda, a już na pewno nie ja. Strasznie ładnie. Potem idę gdzieś i przez
godzinę rozdaję autografy, i słyszę, jak ludzie mówią: tak, ona ma tyle pracy. Granie w filmach
też nie jest przyjemne, przyjemne były tylko podróże z panem Weissem na plan i z powrotem.
Cieszą co najwyżej pieniądze z filmów, samo granie – nie. Ciągle tylko czekasz, każdy włosek
musi być na swoim miejscu, a potem te same rzeczy po dziesięć razy. A kiedy pewnego razu
opowiadałam o tym w klasie, bo wszyscy chcieli, to pan Zöllke powiedział: mówi się takie
same rzeczy. A ja na to: nie, to są zawsze te same rzeczy, wszędzie na podłodze ponaklejane
taśmy, żeby nie zrobić fałszywego kroku. Przy każdym klapsie trzeba mieć tę samą fryzurę i
ciągle się powtarza te same rzeczy. Tylko reżyser widzi jakąś różnicę i mówi: dziękuję, dublet.
Potem makijaż, wszystko od nowa i do domu. Najgorzej jest wtedy, gdy pół roku później
puszczają ten film i od razu telefony: wspaniale, Malu, świetnie, odlotowo, super, cudownie,
zachwycająco – zależy, kto dzwoni. A następnego dnia w szkole mówią: teraz podbije
Amerykę, wow! Ja pytam, co mamy zadane, a ktoś mi robi zdjęcie komórką i znowu zaczynam
się źle czuć, jak w urodziny, kiedy myślałam, że będę udawać chorą, a naprawdę byłam chora.
Chora aktorka nie może udawać, że jest chora, wcześniej też potrafiłam naśladować
wszystkich, tylko nie siebie, i od tego wszystko się zaczęło. Mam talent, tak uważał ojciec, i
zawiózł mnie na casting, byłam najlepsza w udawaniu trupa. Potem obejrzałam ten film ze
sobą w roli trupa i odezwały się pierwsze telefony, świetnie, super, odlotowo, a ja poczułam,
że muszę się rozchorować, i dostałam gorączki, moja prawdziwa niby-gorączka, trzydzieści
osiem i dwie kreski, wtedy nikt mi nie powie: poczytaj coś, ale mogę oglądać telewizję w
swoim pokoju, przy szczelnie zasuniętych zasłonach. Leżę w łóżku, kino mam w nogach,
wokół porozrzucane chusteczki, skórki od pomarańczy, tabletki do ssania, cała się pocę,
obrabiam sobie paznokcie bez nożyczek i po raz piąty oglądam Czarnego rumaka albo
Zaklinacza koni, a wieczorami Comedy Club, gdzie ludzie mają prawo być grubi i niscy,
normalnie. Potem jeszcze coś, czego właściwie nie powinnam oglądać, film z prawdziwym
Hannibalem Lecterem, o ile wie pan, o kim mówię, nie z jakimś fałszywym Hitlerem, i tak
przez trzy dni. Potem udaję zdrową i wcześnie rano idę do łazienki, mycie włosów, suszenie,
kręcenie, zęby, rzęsy i brwi, aż wyglądam tak, jak przedtem, to się nazywa continuity, i mogę
iść do szkoły. Naprawdę umie pan matmę? Halo – chyba zadałam panu pytanie. Żyje pan,
jesteś tam jeszcze? Mówię do pana ty tylko ze względu na jutro.
Znad lasu zniknęły już ostatnie chmury – co przy takiej zimie niewiele znaczyło – dla kogoś,
kto stał między drzewami i patrzył w górę, niebo było ciemnosrebrne, jeśli można potraktować
Drogę Mleczną jak kolor. Wokół brzóz i sosen leżał śnieg, podchodząc aż pod pnie, pokrywał
każdy konar i każdą gałązkę. Wszystko dookoła spowijał migotliwy blask, co nie ułatwiało
bycia tutaj samemu ze sobą, problem polegał bowiem na tym, że taki nocny ośnieżony las
idealnie odpowiadał temu, o czym opowiadają baśnie i stare pieśni lub co pokazują zwiastuny
programów gwiazdkowych. W taką mroźną noc przydaje się nie tylko ciepła bielizna, ale też
chłodny rozsądek, bo kiedy z gałęzi bezgłośnie osypuje się śnieg, to wydaje się, że skądś
dochodzi cichy głos puzonu wygrywającego Mach hoch die Tür, wszystko jest jak
odmienione, skrada się słowo „czary”. W rzeczywistości panuje przecież, również w tej
okolicy, aura typowa dla tej pory roku.
Wełniana bielizna była częścią standardowego wyposażenia komandosów ze specjalnego
pojazdu podążającego w pewnej odległości za starym porsche. Na wełnianą bieliznę
mężczyźni nałożyli tak zwane maskałaty, odzież kamuflującą, która ma uczynić człowieka
niewidocznym w zimowych warunkach. Natomiast na lodowate powietrze pomagała raczej
maska w plamy podobne do tych na korze brzóz oraz broń, która wprawdzie nie jest ciepła,
przeciwnie, chłodnej stali lepiej nie dotykać gołą dłonią, a tym bardziej ustami, ale ma w
sobie potencjalną siłę, jak ogień, moc ogniową. Broń, nawet gdy jest zimna, pomaga. Pomaga
z zasady. Szczególnie pomocna okazała się tej nocy dla jednego z mężczyzn
z sześcioosobowego oddziału komandosów.
Siedział z tyłu pojazdu, jako jedyny nałożył już wełnianą maskę, tak jakby nie chciał, by
nawet towarzysze oglądali jego twarz. Był zamyślony, tak jak powinno być przed prawdziwą
akcją, na ramieniu broń,
PSG
-1 firmy Heckler & Koch. Rozmyślał o tym, co potrafi, a był
najlepszy w oddziale, i o tym, co go czeka: miał wycelować karabin w odległy cel. Jako
strzelec w masce na twarzy, siłą rzeczy odgrywał w swoich wyobrażeniach główną rolę,
oprócz karabinu, nawet jeśli nie myślał przy tym o sobie – takich myśli go oduczono. Uważał
się jedynie za przedłużone ramię ważącego niespełna dziewięć kilogramów
PSG
-1,
sześćdziesięciocentymetrowa lufa potrzebowała przedłużonego ramienia mimo trójnogu,
własnych trzech nóg. Magazynek zawierał pięć kul, ale musiała wystarczyć jedna, ta pierwsza,
winchester trzysta osiem, kaliber siedem sześćdziesiąt dwa – porządnie rąbie, ale nie odstrzeli
głowy jak kaliber pięćdziesiąt z trzynastokilogramowego potwora amerykańskich kolegów.
Ręczył za swoje lekkie maleństwo, odpowiadał mu chwyt pistoletowy i stopka amortyzacyjna
kolby. Ręczył za jego precyzję i za półautomatykę, za całość w cenie dziesięciu tysięcy euro,
tyle samo kosztował go używany
TDI
, antracyt z alufelgami; przez moment pomyślał jednak o
sobie. Ręczył także za celownik optyczny Hensoldt 6
×
42, zwiększający zasięg efektywnego
strzału do pięciuset metrów, chociaż przy korzystnym ukształtowaniu terenu wolałby podejść
bliżej porwanego samochodu. Na wyjście celu nie można było liczyć, a to oznaczało strzał
przez szybę, to również trenowali: strzelali w ciemnościach przez szybę samochodu. Tyle że w
takim wypadku głowa musi być blisko okna, a zakładnik nie może się znajdować na linii
strzału. Trzeba stale obserwować obie osoby, aż do przedostatniej sekundy, dopiero ostatnią
sekundę poświęca się wyłącznie celowi, miejscu między uchem a czołem, palec spoczywa na
spuście, siła spustu wynosi tutaj zaledwie jeden przecinek pięć kilograma, to mniej niż się
powszechnie spotyka. Ale też wyćwiczony palec nie potrzebuje dużego oporu, a jego taki był,
tak wyćwiczony, jak palec Wesleya Snipesa w Blade
II
albo palce chłopaków w Counter-
Strike Source, trudno było ich wyrzucić z potoku myśli, z mózgu, który nie pochodził z fabryki
Heckler & Koch.
*
– Jasne, jeszcze żyję! – Hoederer oczyścił pistolet z paprochów i z wszelkich innych
zanieczyszczeń i wycelował w stronę lasu, drugą ręką podniósł derkę. – Liczyć też umiem –
powiedział. – Od lasu dzieli nas ponad sto metrów, pocisk wystrzelony z krótkiej lufy
wykonuje lekki łuk, więc przy strzale pistolet trzeba trzymać trochę wyżej. Jeśli chcesz trafić.
– W co trafić? – Mała wysunęła się nieco spod przykrycia, zaszeleściły włosy.
– W każdego, kto chce mnie dopaść – odpowiedział. – Ale trudno jest kogoś trafić. A
całkiem łatwo siebie. W usta.
– To niech pan to w końcu zrobi.
– Wiesz, co wtedy człowiekowi odpada? Pół głowy.
– Pana pech.
Krótka i cicha odpowiedź, „Pana pech”, Hoederer wsunął broń pod siedzenie.
– Twoje życie też nie wydaje się za wesołe, jest w nim dużo zazdrości, dużo bzdur, a do
tego jeszcze dieta. – Spojrzał na nią z boku. – I raczej nie zanosi się na to, że jutro rano
pójdziesz na klasówkę z matmy – powiedział.
Od razu podniosła palec, prawie słychać było pstryknięcie, tak jakby była bardzo pewna
swego.
– Pójdę, chcę! – krzyknęła.
– Czyli lepszy poranek z matmą niż brak poranka, tak? – Opuścił osłonę przeciwsłoneczną z
lusterkiem. – Spójrz na swoje włosy. Jak u Bette Davis w Co się zdarzyło Baby Jane.
– Nie znam – Mała udała, że ziewa, złożyła osłonę. Potem otworzyła okno, pies od razu się
ocknął, złapała go więc za kark. Wolną ręką zgarnęła z dachu trochę śniegu i włożyła sobie do
ust.
– To nie pomaga – powiedział Hoederer. – Mnie też okropnie chce się pić. Dlaczego nic nie
wzięłaś?
– Wzięłam, ale już nie ma. Pana pech.
– Nasz wspólny. Nie przejdziemy na ty?
– Chciał się pan zastrzelić, jeśli nadal będę mówiła „pan”. I nadal tak mówię, niech pan
posłucha!
– „Jesteś tam jeszcze?” Niedawno tak zapytałaś spod derki. „Jesteś tam jeszcze”.
– Jeśli tak mówisz – usłyszał nagle mamrotanie z buzi pełnej śniegu, jakby te wszystkie
kryształy wprawiły usta w ruch. Potem znowu schowała się pod derkę, Hoederer zamknął
okno, imiona na szybie zniknęły. W dłoni wystającej spod derki ciągle było trochę śniegu,
Hoederer wyjął go i włożył sobie do ust, co jednak pomogło na suche gardło, czy może na
pecha, o ile ten jeszcze mu towarzyszył.
– Która godzina? – zapytała Mała spod przykrycia.
Spojrzał na zegar na kokpicie. Zaczął się nowy dzień, czas uciekał, benzyny też było coraz
mniej.
– Jeśli chcesz wiedzieć, to nie potrwa dłużej niż trzy godziny.
Hoederer wyłączył silnik i odwrócił się w stronę pasażerki. Zastanawiał się, o czym
opowiedzieć, co byłoby dla niej może bardziej interesujące od starych filmów z Bette Davis.
Ona nie może zasnąć, nagle wystraszył się, że zostałby sam na sam z jej prawdziwym snem i tą
nieprawdziwą ciszą w samochodzie, z własnym oddechem i wzburzonym sercem, jak wtedy,
kiedy usłyszał melodię z jej telefonu. I zaczął opowiadać o wiejskiej sali, na każdym stole
paliła się świeczka, na scenie występował zespół, dziewczyny w długich sukienkach i chłopcy
w ciemnych garniturach, tylko on w dżinsach i koszuli w czarno-czerwone pasy.
– Za sceną – mówił – stały skrzynki po piwie, tworzyły mur, tańczyliśmy za nim w takt
piosenki, tej, którą lubił też pan Weiss, Runaway, i przy to end this misery śpiewaliśmy
i całowaliśmy się.
– Jednocześnie? To niemożliwe – usłyszał spod derki. Pochylił się nad miejscem, gdzie, jak
przypuszczał, znajdowała się głowa jego słuchaczki. I zaraz dodał:
– Chciałem tylko powiedzieć, że całowanie się i intensywne życie nie są dzisiejszym
wynalazkiem. Twój dziadek, kiedy był młody, całował twoją babcię i tak samo było z ich
rodzicami, którzy nie mieli samochodu, tylko konie. Całowali się – to end this misery.
– Żeby skończyć z jakim gównem? Z wiecznym pechem?
Pytania zadała wręcz uprzejmym tonem, pod derką widać było zarys nosa, tak że Hoederer
mógł teraz mówić prosto w jej twarz.
– Po pierwsze: nigdy nie mówiłem o wiecznym pechu, bo właśnie wtedy zaczął się mój
czas. Po drugie: misery znaczy nieszczęście.
– Nieszczęście, niedola, nędza, bieda. Wiem.
– Czyli angielski okej. A z czym jest problem?
– Z matmą – doleciało spod derki – cały czas z matmą, a jutro mam sprawdzian. Co to
znaczy „mój czas”? Szczęście? To, że w ubiegłym wieku tańczył pan i pił piwo?
– W sześćdziesiątym szóstym – powiedział Hoederer – to było w sześćdziesiątym szóstym,
krzyczeliśmy z radości. Mogłabyś stamtąd wyjść? – Wyciągnął z kurtki pudełko i policzył,
jakby mogło tam być więcej niż dwa papierosy, ale stanęło na dwóch. – Nie lubię rozmawiać
z derką, przynajmniej wystaw głowę! – Wyjął przedostatniego papierosa, na razie tylko
trzymał go przy ustach.
– Odpowiedź brzmi „nie”. Dlaczego krzyczeliście z radości?
– Nie rozmawiam z psimi derkami.
– To nie jest psia derka, tylko końska. Czaprak.
– Z czaprakami też nie.
– Bo nie ma pan o czym opowiadać – spod derki czy czapraka wysunęły się palce i mocno
przytrzymały brzeg – krzyczy się z bólu albo ze strachu. Ja krzyczałam, kiedy ten facet, który
uciekł z zakładu, ściągnął mnie z roweru.
– Jaki facet?
– Ten ze sznurem. W Nocnym patrolu. Leci właśnie w telewizji, powtarzają wszystkie
odcinki.
– Nie znam – powiedział Hoederer. – Zagrałaś kogoś, kto krzyczy, świetnie. Wtedy, w
ubiegłym wieku, jak to określiłaś, kiedy krzyczeliśmy, to krzyczeliśmy. Na przykład w szkole,
kiedy dostawało się lanie od starszych. To się zdarzało częściej niż dzisiaj, tyle że nikt o tym
nie mówił – gówniane czasy. I wszystko się wtedy zmieniało, razem z muzyką.
– Z jaką muzyką? Z tym czymś, co pan Carlé puszcza nam na lekcjach, przykłady początków
popu, The Hippy Hippy Shake czy coś w tym rodzaju? – Podniosła nieco derkę, na tyle, żeby
Hoederer mógł wyszeptać w szczelinę:
– Tak, coś w tym rodzaju. Była wtedy taka piosenka, śpiewaliśmy ją, dzisiaj żadna świnia
już jej nie zna, Hang On Sloopy. I wtedy krzyczałem, rozumiesz, krzyczałem, krzyczałem,
krzyczałem ze szczęścia, w tej wiejskiej sali za skrzynkami po piwie, z przyjacielem, który
zmarł w zeszłym roku – a ty? Krzyczałaś kiedykolwiek ze szczęścia, nie w filmie, tylko
w życiu?
Podniósł derkę wyżej i zobaczył wpatrzone w niego wielkie oczy.
– Nie – odparła – ale moje przyjaciółki jeszcze żyją. I jeszcze nigdy nie myślałam o tym,
żeby się zastrzelić. Wszystko jasne?
Hoederer opadł na siedzenie, zapalił papierosa i dwukrotnie się zaciągnął.
– Tak – powiedział. – A ten sprawdzian jutro z czego ma być?
– Jutro? – Jego słuchaczka wyszła spod derki, zakrywając nos. – Z ułamków.
*
Jedną czwartą pieniędzy przeznaczonych na okup podobno stanowiły angielskie funty,
najwięcej miało być euro, przebąkiwano też o dolarach. Ale dziennikarze w namiocie
kateringu w gruncie rzeczy zadawali sobie tylko jedno pytanie: jak ktoś mógł w tak krótkim
czasie, w kilka godzin, zgromadzić w dwóch walizkach taką ilość pieniędzy? To była wspólna
zagadka, padały nawet nazwiska pewnych polityków. Pierwsza dotarła z odpowiedzią
reporterka „Hurra”, przyleciała na plan helikopterem będącego ciągle w rozjazdach sekretarza
stanu, i ta odpowiedź właściwie była zgodna z prawdą, zresztą nietrudno było o podobny
wniosek komuś, kto tak jak ona przejrzał dotyczące Tafika materiały w archiwum. Libańczyk
był właścicielem sieci supermarketów, które codziennie miały taki obrót, że można by spełnić
żądania dziesięciu porywaczy – taką teorię wyznawał również brat Małej, wytypowany przez
reporterkę do wywiadu.
– Te pieniądze Tafik po prostu wieczorem wyjął z kas – powiedział pod nosem Malte,
patrząc przy tym na ekran swojego palmtopa, jakby pokazywał, że ma ważniejsze sprawy na
głowie – jeśli dziennikarze chcą wywiadu, to niech czekają, tego już dawno nauczyła go
siostra. – No dobrze – powiedział w końcu – ale zadaje pani pojedyncze pytania i za każdą
odpowiedź dostaję sto euro.
Reporterka była nieco zaskoczona, zgodziła się jednak i od razu zadała pierwsze pytanie:
czy on też chciałby być gwiazdą?
– Nie – odparł Malte i dotarło do niego, że właśnie w sekundę zarobił sto euro, co oznacza
trzysta sześćdziesiąt tysięcy za godzinę, a tyle to chyba nie dostaje nawet prezes Deutsche
Banku.
– Pytanie drugie – powiedziała reporterka – martwisz się o siostrę?
W wyciągniętej ręce trzymała telefon z dyktafonem, Malte szybko się zastanowił, czy nie
powinien zaprotestować przeciw temu ty, ale za protest mu nie płacą, to byłyby
bezwartościowe słowa.
– Nie, ona da sobie radę – powiedział.
– Ale ten mężczyzna niedawno zabił ludzi.
– Czy to jest kolejne pytanie? – Malte był ostrożny. „Hurra” nie miało najlepszej opinii,
chociaż często wymyślało dowcipne tytuły.
– Niezupełnie – powiedziała reporterka, ciągle podsuwając mu mikrofon.
Niezupełnie? To w takim razie prosi o kolejne pytanie, inni też chcą z nim porozmawiać.
Wprawdzie nie widział tych innych, którzy chcieli rozmawiać, ale dostrzegł dwóch
zamaskowanych mężczyzn z oddziału specjalnego. Pojawili się przy wejściu do namiotu i
rozmawiali z jakimś wysokiej rangi policjantem i z kimś w ciemnym garniturze – coś się
kroiło.
– A zatem trzecie i ostatnie pytanie: chciałbyś być teraz na miejscu siostry?
Tego się nie spodziewał, pytanie wymagało taktycznego myślenia. Zaczął myśleć,
podchodząc do zamaskowanych mężczyzn, reporterka posłusznie kroczyła obok.
– Nie – odpowiedział. – Kobiety lepiej sobie radzą w takich sytuacjach.
Właśnie takiej odpowiedzi udzieliłby jego ojciec, takiej, która by się wszystkim podobała, i
faktycznie kobieta z „Hurra” od razu go pochwaliła. O wiele bardziej interesujące wydało mu
się jednak to, co jeden zamaskowany mężczyzna szepnął drugiemu do ucha przez wełnianą
maskę, coś z go i okay, o ile dobrze usłyszał.
– Powodzenia – reporterka wyciągnęła rękę na pożegnanie, dokądś się spieszyła.
– A co z honorarium? – zapytał Malte. – Najlepiej, gdybym je dostał jutro. – Podał
karteczkę z numerem konta i jeszcze raz wymienił sumę, trzysta euro, gdy za jego plecami
zamaskowani mężczyźni użyli słowa, które dobrze znał z Battlefield 2 i które, o ile
powiedziano je serio, nie zapowiadało nic dobrego, ale przynajmniej nie będzie nudno, w tej
chwili trochę mniej myślał o siostrze. – I nie zapomnijcie o podatku
VAT
! – krzyknął jeszcze za
odchodzącą reporterką i od razu rysikiem wybrał na ekranie palmtopa numer elektronicznego
przyjaciela wojennego, kryptonim Blade, zawsze dostępny.
Wycofując się tyłem, niezauważony przez nikogo Malte powoli opuścił namiot i usłyszał
jeszcze coś o fifty-fifty, na zewnątrz mógł się już połączyć z Blade’em, który przez cały
wieczór oglądał wszystko w telewizji.
– Oni planują storm the front – powiedział Malte – finałową rozgrywkę, właśnie
rozważają, jakie są szanse, wady i zalety różnych opcji, cały program, ostatni level. – Mówił,
zasłaniając dłonią usta, stale obserwując mężczyzn w maskach.
Po drugiej stronie padła propozycja, żeby to wszystko najpierw przetestować w grze, tam
gdzie są ludzie od filmów, chyba nie brakuje komputerów. Mogliby dołączyć ci dwaj z Seulu,
przed chwilą walczył z jednym z nich. Zaczął opowiadać o rundzie z Koreańczykiem, przegrał
ją, bo źle wybrał broń i źle się ukył, aż niespodziewanie zagadnął o coś zupełnie innego: czy
Malte przeczytał już to coś na jutro, to o potworze.
– O tym gościu, który się zmienił? Właśnie czytam – Malte wyciągnął z kieszeni żółtą
broszurę, zmiętą jak banknot. – Wziąłem to ze sobą, zaczyna się nieźle: facet budzi się rano
w swoim pokoju jako żuk. Ale myślałem, że potem pożre całą family. Koniec.
– Źle! – wrzasnął Hoedere. – Kreska ułamkowa zastępuje tylko znak dzielenia: na górze
licznik, na dole mianownik. Jeśli mianownik jest większy, to automatycznie cały ułamek się
zmniejsza. Na przykład trzy ósme to mniej niż trzy czwarte. Pięć dziewiątych jest mniejsze od
pięciu trzecich. Pytanie tylko, czy nie powinno się mówić, że x ósmych są mniejsze od x
czwartych. Trochę logiczniej.
– Trochę głupio – powiedziała Mała. – Inne rzeczy rozumiem. Możemy znowu włączyć
ogrzewanie?
Owinęła się w derkę aż po uszy, podrabiana mumia, podczas gdy jej porywacz mógł
walczyć z zimnem tylko za pomocą rąk skrzyżowanych na piersiach. – Włączyć silnik?
– Nie.
Wietrzyło się na jej życzenie, nie jego.
– Mam wdychać jedną czwartą dymu? Dzięki.
– Przy trzech zaciągnięciach? Potem zgasiłem. To nawet nie był jeden cały wdech –
przeżyjesz. A derkę znowu masz tylko dla siebie.
Mała odwinęła trochę bandaża mumii, a nawet przesunęła go w stronę kierowcy, który oparł
już swoją zimną nogę o konsolę.
– A co z zasadami wykonywania działań na ułamkach? – Starannie przykrył nogę, jego
uczennica przewróciła oczami. – Aby dodać lub odjąć dwa ułamki o jednakowych
mianownikach, dodajemy lub odejmujemy ich liczniki, a mianowniki pozostawiamy bez
zmiany. A te o różnych mianownikach… – chciał kontynuować, ale Mała przerwała mu.
– Tych o różnych mianownikach jeszcze nie mieliśmy. Róbmy to, co będzie jutro. A umiesz
sprowadzać ułamki do wspólnego mianownika?
*
Tym razem poszło gładko z „umiesz”, jakby czytała zdanie ze scenariusza, przymknęła tylko
oczy i powieki prawie przecięły jej spojrzenie na pół, dolna część była dla nowego
nauczyciela, czy też kim on tam teraz był, a górna, większa, dla wszystkich myśli, jakie się
nasuwały w tej sytuacji: mówiła ty komuś, kto zastrzelił dwie osoby, udzielał jej korepetycji
w nocy, w zasypanym śniegiem samochodzie pośrodku lasu.
– Dlaczego miałbym nie umieć – odpowiedział. – Najpierw trzeba pomnożyć mianowniki
ułamków.
– No, to pomnóż! – krzyknęła i Giacomo Hoederer, człowiek bez telewizora, który nazywał
samego siebie martwym, ale rozpromieniał się, kiedy ktoś mówił mu ty, nachylił się do okna
po jej stronie. Chuchnął w szybę i napisał na niej palcem dwa ułamki, pomnożył mianowniki i
mrucząc, szukał ich wspólnej wielokrotności.
– Ba-bam, ba-bam, ba-bam – zanucił i zapisał liczby. – Prosta sprawa, zrozumiałaś? Tak się
to robi, capisci, bella? Macie w tym tygodniu jeszcze jakiś sprawdzian?
– Tak. – Mała przymknęła oczy. – To jest zasada tej szkoły – jeszcze jeden sprawdzian.
– Zasada – tak mówi dyrektor?
– Nie, mój brat. Zawsze ma takie słówka w pogotowiu. Zasada, dystans, procenty, mówi, że
w ten sposób unika się kłopotów, to też taki zwrot. Chłopaki tak gadają. Aż robi się jakaś
afera z powodu głupiego
SMS
-a i wtedy przychodzą do nas, a my robimy porządek, używając
zwykłych słów. W tym tygodniu mamy też klasówkę z biologii, coś z komórkami, i mamy znać
pełne nazwy, analiza chromoczegośtam.
Pies podniósł się ze swojego legowiska, z pikowanej kurtki. Szukał kontaktu z człowiekiem,
Hoederer opuścił rękę, najpierw poczuł zimny, wilgotny pysk, potem ciepłą sierść.
– Pełne nazwy? Czyli nic się nie zmieniło. Analiza struktury chromosomów na przykładzie
muszki owocowej – człowiek uczy się w szkole niewłaściwych rzeczy.
– A jakie byłyby właściwe?
– Jak powinno być na świecie.
– Z zasady czy jak?
– Nie, jak być szczęśliwym, o tym mówię.
– Jeść czekoladę – powiedziała Mała. Wysunęła rękę spod derki i schyliła się do kurtki.
Wyjęła napoczętą czekoladę, ostatni kawałek, a Lorca od razu wsadził nos w papier. – I co
teraz?
Hoederer wyciągnął dłoń, jego nowa czy w ogóle pierwsza uczennica podzieliła czekoladę,
połowę oddała jemu, drugą część psu, który swój kawałek przyjął jak hostię, lekko
przekrzywił głowę i zaczął powoli przeżuwać, po prostu rozkoszował się smakiem czekolady,
leniwie kreślił puszystym ogonem małe kółka. Hoederer też oddał mu swój kawałek, na
wszelki wypadek trzymał kostkę w końcówkach palców, gdzie od razu wylądował miękki
pysk.
– Czyli z czekoladowego szczęścia nici – powiedział – pozostają wobec tego rozmyślania o
sobie, o świecie i o szczęściu. Co znaczy siedzieć tutaj i czekać na okup? I co w ogóle znaczy
być na świecie, o ile to coś znaczy? I skąd wiesz, że jesteś na świecie? Albo że masz
szczęście?
– Nudy – powiedziała Mała. – Jak na religii u pastora Zitta. Dlaczego żyjemy, co to znaczy
być człowiekiem? Same religiowe pytania.
– To nie są religiowe pytania. Poza tym mówi się religijne. I co mówi ten pastor?
– Pastor Zitt? Ciągle tylko powtarza: „Cisza. Uciszcie się, kochani”. A w nagrodę puszcza
nam
DVD
z pogrzebu papieża i jak potem wybierali nowego.
W młodniku coś trzasnęło, to był krótki, głośny dźwięk, jakby złamała się gałąź albo kość.
Pies natychmiast znalazł się przy oknie, Hoederer sięgnął po broń. Nachylił się do Małej,
palec trzymał na ustach. Starł rękawem ułamki, ale za szybą nic nie było widać, ani
zwierzęcia, ani człowieka. Tylko śnieg, karłowate sosny i blady łańcuszek brzóz.
– To o papieżu – szepnął – oglądałem w domu handlowym, w dziale elektrycznym. I wiesz,
jakiego słowa najczęściej używała pani w telewizji? Atmosfera. A potem pojawił się kardynał
i zawołał: Habemus papam! Prawie się rozbeczałem przy bierniku, a ona mówiła o
atmosferze.
– Dlaczego prawie się rozbeczałeś?
– To cię interesuje? – Hoederer schował pistolet, ale został przy oknie. Dalej wypatrywał
jakiegoś ruchu na zewnątrz i opowiedział o swojej nauczycielce łaciny, w której kochał się
przez pół szkolnego życia, czyli całą wieczność – pani doktor Kramer, czegoś takiego się nie
zapomina, prawda? Mała przytaknęła, jakby sama zakochała się w jakimś nauczycielu, w
jakimś panu Zöllke albo panu Carlé, on tymczasem próbował uporządkować wspomnienia. –
Zaczęło się – powiedział – od tej kobiety, dla niej mogłem odmieniać rzeczowniki, wtedy było
jeszcze dobrze. Potem była Karin, już coś się psuło, już w szczęściu siedział pech, a potem
zaczęło się palenie, ja i papierosy – mój najtrwalszy związek. Po trzech latach tej miłości
zjawiła się pewna Chilijka, emigrantka, studiowała tutaj, ponieważ była komunistką z krwi i
kości, dla niej całymi dniami i nocami czytałem Marksa i stawałem się jeszcze większym
komunistą. Słyszałaś o Karolu Marksie?
– Tak. Jakiś szaleniec. Tak powiedział ojciec.
– Nieprawda – Hoederer przetarł szybę. Im więcej mówił, tym mniej było widać, ale w tym
wypadku trzeba było mówić, a najlepiej od razu to zapisywać, problem w tym, że okno od
strony, z której usłyszeli trzask, powinno zostać czyste. Chuchnął więc na swoją szybę, a kiedy
pokryła się parą, skinął na Małą. Przysunęła się razem z derką. Napisał palcem: teza –
antyteza – synteza. – A teraz uważaj – powiedział – gdy pies zaczął piszczeć. – Synteza, czyli
uzgodnienie realnych przeciwieństw – ale nie idei, te zostały już przezwyciężone – i już masz
marksistowską dialektykę, która znosi przeciwieństwo.
Mała trzymała Lorcę za pysk.
– Tam coś jest – wyszeptała, tymczasem jej porywacz kończył myśl:
– Nie jest to prawdziwa filozofia, raczej sposób myślenia. Ale nie szaleństwo, tak?
Znowu pokiwała głową, jakby grała dziewczynkę z dobrego domu, która zawsze uważa i
pilnie słucha.
– Może wilczyca – powiedziała. – Podjedźmy kawałek, to ucieknie.
To brzmiało rozsądnie i pomogłoby trochę się rozgrzać, Hoederer przekręcił więc kluczyk
w stacyjce.
– Jest jakaś droga do tego jeziora?
Mała pokazała kierunek, z którego niedawno przyszła, Hoederer włączył bieg terenowy i
wjechał w pierwszą z brzegu przerwę między karłowatymi sosnami.
– Włącz telefon! – krzyknął.
Pod kołami chrzęściło i trzaskało, samochód torował sobie drogę przez poszycie i nisko
wiszące gałęzie; jechał zygzakiem, to omijając młode drzewka, to je gniotąc, aż pojawiła się
ściana lasu, chwilę później zobaczyli drogę, szczelinę w plątaninie gałęzi, nic więcej.
Zapiszczał telefon, informując o zasięgu, Hoederer zatrzymał auto.
– Zadzwoń do tej producentki, szybko!
Chciał wprowadzić trochę chaosu, przekonać tamtych, że zmienił miejsce postoju. Mała
szukała jeszcze właściwego numeru, gdy zaćwierkały te przeklęte skrzypce, jakby ktoś po
drugiej stronie tylko czekał, aż znów staną się dostępni dla świata. Hoederer wziął komórkę,
odezwał się i świat okazał się jakimś męskim głosem. Mężczyzna powiedział, że jest
adwokatem i że na polecenie rodziców zakładniczki koordynuje przekazywanie pieniędzy.
Przedstawił się jako Vonbuhn, pisane razem, i wymienił nawet swoje imię: Klaus.
– A jak mam się do pana zwracać, mogę mówić Giacomo? – I od razu, jakby chciał to
przetestować, powiedział: – Giacomo, co z Małą, dobrze się czuje, można z nią
porozmawiać? Jest pan za nią odpowiedzialny, rozumie to pan, Giacomo?
Hoederer krzyknął, że nie życzy sobie jakichkolwiek poufałości z lipnym adwokatem, który
tak naprawdę jest policyjnym psem! Czeka na pieniądze, mają dwie godziny, jak nie, to będzie
rzeź! Rozłączył się, komórkę schował do kieszeni i nacisnął pedał gazu.
– Nie żartuję – powiedział.
*
– To koniec! Lipny prokurator, ale też nie policyjny pies, tylko dowódca oddziału
specjalnego – zaklął. Naprawdę nazywał się Vonbuhn i szkolił się, jak trzymać nerwy na
wodzy w każdym położeniu, tyle że po tej rozmowie położenie porywacza i zakładniczki
ulegnie zmianie; pozostanie najwyżej własne położenie, ale mimo umiejętności opanowywania
nerwów nie wyglądało najlepiej.
Nawiązanie kontaktu z porywaczem Vonbuhn ustalił tylko z sekretarzem stanu, ani rodzice
Małej, ani tych dwoje z okupem w porsche nic nie wiedzieli o jego wyskoku z fałszywymi
informacjami – należało przyznać, że ta akcja się nie powiodła. Pozostały im tylko materiały o
porywaczu, które pojawiały się na ekranie laptopa, i trzeba by całej drużyny, żeby je
dokładnie przestudiować. Napływały ze wszystkich stron, dossier z kontrwywiadu i innych
zaprzyjaźnionych służb, z opieki społecznej i z urzędu pracy, ale też od osób prywatnych,
zainteresowanych nagrodą. Przychodziły informacje o mieszkaniach, w których Hoederer
przebywał jako student, wynajmowanych wspólnie albo tylko przez niego, łącznie z obecnym
adresem,
o
powodach,
z
jakich
odmówił
służby
wojskowej:
„przekonania
antyimperialistyczne”, a także o przyczynach, z jakich wyrzucono go z serwisu limuzynowego:
„samowolny, niedyskretny, notowany”. Do tego doszły informacje o dochodach: „Zasiłek dla
bezrobotnych
II
”, oraz o stanie psychicznym, przysłane przez lekarkę z rejonu, która
wielokrotnie go badała: „nerwowy, labilny, zagrożony nałogiem”. Obecne nastawienie
Hoederera do życia określono słowem „zgorzkniały”, a wcześniejsze – „aspołeczny”, z czym
zresztą wiąże się interesujący szczegół: według jego sąsiadów, pewnej młodej pary, Hoederer
nigdy nie ogląda telewizji, nie ma nawet odbiornika, za to mieszkanie wytapetował plakatami
z czarno-białych filmów. I jako uzupełnienie informacje o zwyczajach: „chodzi do kina,
włóczy się po centrach handlowych, jeździ na motorowerze”, i o jego życiowej partnerce:
„chętnie tańczy, szuka kontaktów z Afrykanami”, na ekranie pojawiło się nawet nazwisko jej
terapeuty, emigranta z Iranu, i nazwa statku, „
MS
Deutschland”, na którym oboje, lekarz i
pacjentka „w intymnym związku”, od tygodnia pływali po Antylach.
Nagle wszystko zaczęło się układać w całość, nie trzeba było nawet psychologa,
wystarczyła zwykła znajomość ludzi. Należało tylko dodać fakty i posłuchać własnej intuicji:
oto mają do czynienia z kimś, kto nie ma już nic do stracenia – samotny wilk z upolowaną
zdobyczą. Zdawało się, że ekran laptopa wypełnia teraz taki właśnie obraz, dowódca
odwrócił się do swoich chłopaków i temu w masce pokazał kciuk skierowany w dół.
*
Samica przedzierała się przez las między młodnikiem a jeziorem, głowę trzymała lekko
pochyloną, nie rozglądała się na boki, jej wzrok ogarniał tylko najbliższe gałęzie, uparcie
podążała za zapachem samca, musiał być gdzieś blisko. Zamieniła się w węch, nie w słuch,
dopóki nie zaniepokoiły jej jakieś dźwięki, raczej nienaturalne niż naturalne
(ośmiocylindrowy kompresor, łamiące się gałęzie), ale szybko o nich zapomniała. To, co było,
nie miało znaczenia, a przyszłości nie znała; znała tylko tę chwilę, dlatego też nie była sama.
Ta pstrokata wilczyca cicho przemierzająca las stanowiła jedno ze swoją rują.
Natomiast Giacomo Hoederer, sprawca nienaturalnego (dla wrażliwych wilczych uszu)
hałasu, mógł się posłużyć tylko wzrokiem, żeby utrzymać samochód na właściwym kursie, na
drodze tak zarośniętej, jakby nie używano jej od lat. Autem rzucało mimo reflektorów, opon
zimowych i wszystkich koni mechanicznych, ale jakoś posuwali się do przodu. Pies z każdym
metrem coraz mocniej drapał w szybę, porywacz tymczasem niszczył lakier. Zderzak odginał
na boki cienkie drzewka, które po chwili uderzały w drzwi i dach z takim rozmachem, że
można było niemal poczuć zarysowania. Niespodziewanie, jakby rozsunęła się przed nimi
kurtyna, zobaczyli jezioro, lodową scenę otoczoną sitowiem i brzozami.
– Co teraz? – zapytała Mała. – Po co to wszystko?
Hoederer wyłączył światła i silnik. Masował sobie czoło, bo każde szarpnięcie samochodu
poczuł na własnej głowie, tak samo jak czuł nagłe zmiany pogody.
– Poznaliśmy nieco okolicę – odparł. – Na później, jak zrobi się gorąco.
– Dlaczego „my”? – Zapięła psu smycz, jej koniec zawiązała wokół pasa bezpieczeństwa, a
potem zakryła Lorce nos swoimi włosami. – „My” jest tylko wtedy, kiedy uczymy się
ułamków.
– A więc teraz jestem twoim nauczycielem? – Hoederer popchnął drzwi, nabrał trochę
śniegu i potarł sobie nim czoło. Zaklął cicho. Mogą się dalej razem uczyć, bo to chyba była
propozycja, ale najpierw musi mu pokazać tę jamę czy norę. I nie czekając na odpowiedź,
wysiadł, tymczasem Mała napluła psu na nos i wcierała ślinę, dopóki się nie uspokoił.
Przykryła go i szybko wyszła z auta z kurtką pod pachą.
– Najpierw przez trzcinę, potem przez lód i kawałek wokół jeziora! – krzyknęła, a jej
porywacz, któremu mówiła ty, ale też nauczyciel, który wydawał się wiedzieć wszystko,
wybrał drogę przy brzegu. Znowu klął pod nosem, obiema rękami trzymał się za głowę, jak jej
mama, kiedy co miesiąc jest ze wszystkiego niezadowolona i bez przerwy marudzi, zamiast się
cieszyć, że jeszcze ma okres.
– Masowanie nie pomoże! – krzyknęła. – Trzeba się mocno pociągnąć za włosy, to pomaga!
Włożyła kurtkę i zaczęła biec w stronę niewielkiej polany, na której niedawno tarzał się
Lorca, biegła po śniegu tak szybko, jak tylko się dało, ścieżką między lasem a trzciną,
rozrastającą się dopiero przed pagórkiem z jamą.
– Trzeba ciągnąć tam, gdzie boli! – krzyknęła, kiedy jej porywacz zniknął za pagórkiem. –
Wtedy zapomina się o wszystkim innym!
Była w tym pewna brutalność, ale i troska, troska o jego samopoczucie – Hoederer z
przekrzywioną głową stał przy wejściu do nory, ból zagnieździł mu się pod czaszką jak kuna
na poddaszu.
– Jak to się robi? – rzucił do tyłu i zaraz pojawiła się dłoń, chwyciła pęk jego włosów i
pociągnęła tak mocno, że najpierw poczuł to w żołądku, a dopiero później w głowie, poczuł
ulgę, nie ból, bólu już chyba zresztą nie było. – Lepiej zostaw – powiedział, dłoń zniknęła i
znowu pojawiła się kuna. Hoederer się pochylił. Zobaczył ślady, nie prowadziły do nory, tylko
na polanę, poszedł za nimi, aż natknął się na smugi. – Podejdź tu, szybko – krzyknął – zobacz
to!
Ale Mała nie chciała niczego oglądać, chciała natychmiast wracać do samochodu.
– Albo wracamy, albo uciekam. Jestem szybsza od ciebie.
To też zabrzmiało brutalnie, tym razem nie usłyszał w jej słowach troski, ani o niego, ani o
nią samą, najwyżej o psa samotnie siedzącego w samochodzie. Hoederer złapał swoją
zakładniczkę za ramię, za kawałek kurtki, to wystarczyło, i poszli wzdłuż lasu, w milczeniu
wracali po własnych śladach. Słychać było tylko skrzypiący śnieg, trzask łamanych gałęzi i
szum dochodzący z ciszy pomiędzy zamarzniętą trzciną a brzozami. W tę ciszę nagle coś się
wdarło, ale jej nie zniszczyło, jakaś skarga czy płacz. Dźwięki cichły i wzmagały się jak
śpiew, dochodziły z miejsca, gdzie zostawili samochód. Hoederer znowu poczuł dotyk, tym
razem dłoń Małej nie złapała go za włosy, tylko za rękę. Usłyszał też coś o broni, gdzie ma
broń, wyjął więc pistolet spod kurtki i wycelował w powietrze.
– Twoja decyzja: strzelę, a potem będzie spokój, tak czy nie?
Szukał najjaśniejszej gwiazdy, tymczasem pełen skargi głos łagodniał, to znowu potężniał
jak fale uderzające o brzeg we własnym smutnym rytmie, aż dłoń Małej uścisnęła jego dłoń i
rozległy się dwa, trzy wystrzały naraz, przynajmniej tak to było słychać.
Echo zadudniło ze wszystkich stron, potem zapanowała cisza, obiecany spokój. Mała
wyrwała się, pobiegł za nią, ale wkrótce gonił już tylko cień. Potem zobaczył samochód,
daleko za samochodem znikał już między drzewami inny cień.
– Była tutaj! – krzyknęła Mała.
Hoederer słyszał ujadającego bez opamiętania psa i widział, jak Mała otwiera drzwi, łapie
go za kark i szarpie. Przebiegł ostatnie metry, jęcząc z bólu, i też złapał właścicielkę psa, która
znała się na atakach migreny, za kark.
– Pies nie może inaczej, nie może – powiedział bez tchu. – Więc go zostaw. Albo pomóż mu
tak, jak mnie pomogłaś. A teraz wsiadaj, jedziemy w poprzednie miejsce.
*
Dziesięć minus sześć równa się cztery, zostały mu tylko cztery naboje – trzy na fałszywych
adwokatów i prawdziwe wilki, jeden dla siebie.
– Posłuchaj – zwrócił się do pasażerki, kiedy już prawie przejechali las – jeśli z dziesięciu
kul zostaną cztery, to jest to więcej niż jedna trzecia i mniej niż jedna druga. Bez wątpienia
jest to ułamek, ale nie można tego wyrazić za pomocą ułamka, dlaczego?
– Najważniejsze, że można się zastrzelić, co? – stwierdziła ze spokojem, patrząc z ukosa na
broń na podłodze, po chwili popatrzyła prosto przed siebie – obrażona, chociaż udawała, że
tak nie jest – i pogłaskała psa, jakby nigdy go nie szarpała.
– Dlaczego najważniejsze? – Hoederer przemknął między karłowatymi sosnami i wjechał
na znaną już sobie krętą drogę. Jazda samochodem po trudnym terenie powoli zaczynała mu
sprawiać przyjemność. Po chwili zobaczyli polanę ze swoim miejscem parkingowym,
Hoederer podjechał tam, w razie czego miałby dokąd uciekać.
– Co za różnica – odpowiedziała – martwy człowiek to martwy człowiek, możemy się dalej
uczyć? – Zdjęła kurtkę, przykryła sobie nią nogi i posadziła na tym psa. – Dzielenie i mnożenie
ułamków, okej?
– Nie – Hoederer zgasił silnik, wyłączył światła; tylko diody sygnalizacyjne świeciły na
niebiesko, migotały jak tanie filmy. Nie, on chciałby wrócić do tego zastrzelenia się, do
śmierci, o ile ona nie ma nic przeciwko temu – pociągnął derkę w swoją stronę – do śmierci,
której człowiek możne pragnąć, gdy wszystko jest nie tak. Albo większa część.
– A może jedna trzecia pecha, jedna trzecia własnej winy? – wymruczała pod nosem,
odgryzając sobie przy tym kawałek paznokcia.
– A pozostała jedna trzecia? – Hoederer sam się teraz pociągnął za włosy, a jego
zakładniczka, o ile w ogóle nią była, zerknęła na niego znad zwiniętych palców; powoli
otwierała i zamykała oczy. Przekręcił kluczyk w stacyjce, diody zgasły. Normalne dzieci nie
potrafią robić takich rzeczy z oczami, tylko że ona nie była już dzieckiem i nie była normalna.
– Szczęście – odpowiedziała.
– A mój ból głowy?
– To twoja wina, nieodpowiedni materac, nieodpowiednie jedzenie, za mało płynów. Może
w jednej czwartej winę ponoszą geny.
– Trzeba zatem pomnożyć tę jedną czwartą z jedną trzecią pecha – popukał w szybę.
– Nie, najwyżej dodać. Ból przechodzi?
– Powoli przechodzi – odparł Hoederer. – Ale to jeszcze nie powód, żeby się zostawić przy
życiu. Życie nieudane w dwóch trzecich – w takim wypadku chyba można jakoś zareagować?
– Ale człowiek się zabija przy trzech trzecich. Pastor Zitt mówi, że tacy ludzie są straceni.
Rezygnuję z religii.
– Dlaczego?
– Rela nikomu nie jest potrzebna. Po co ona jest? Dla Boga? Nie wydaje mi się. Dla pastora
Zitta. Żeby miał jakieś zajęcie.
– Ale przecież cię nauczył, że ludzie, którzy się zabijają, są straceni – Hoederer przejechał
dłonią po zmierzwionych włosach, chuchnął na szybę i zaczął coś pisać palcem.
– Ludzie, którzy chcą się zabić.
– A jeśli ktoś to zrobi, to co potem?
– Potem to już i tak wszystko jest stracone – Mała wyjęła ręce spod derki i pochyliła się,
żeby zobaczyć, co się pojawia obok „teza – antyteza – synteza”, ale jej nauczyciel czy
porywacz w motocyklowej kurtce z rzemieniami i poduszkami miał pewien problem z
pisaniem.
– Mogę? – zapytała rzeczowo, więc trochę się odsunął – napisał „Bóg”, na dole postawił
kreskę, jakby miał jeszcze zamiar dopisać mianownik, ale tak już zostało, to nie miało być
zabawne działanie matematyczne. Spojrzenie, które Hoederer skierował najpierw na to słowo,
później na nią, też mówiło, że to nie zabawa.
– To tylko taki pomysł – wymruczał z nagłym błyskiem w oczach, takim samym, jaki
pojawiał się w oczach matki raz w miesiącu, często wystarczała drobnostka, na przykład czyjś
komentarz w sprawie jej kapci. – Tylko pomysł, a może ten przedmiot, religia, jest
prowadzony dlatego, że – z kącika oka wyjął kciukiem coś mokrego – człowiek potrafi płakać.
W przeciwnym razie płacz byłby tylko wyższą formą potu. Wierzysz w Boga?
– Tak, trochę.
– Dobrze, ja też trochę. Jeśli to dodamy, może wystarczy.
– Na co?
– Na przeklęty cud. Który przecież jakoś nam towarzyszy tej nocy, mnie, tobie i psu. Jak w
Boże Narodzenie, rozumiesz?
Mała wróciła na swoje miejsce. Otworzyła okno, bo nic tak sobie nie radzi z wyższą formą
potu, jak zimno. Oczywiście, że rozumiała, nawet jeśli od niedawna Boże Narodzenie
oznaczało plażę, co zresztą także miało swoje zalety: nie zjawiali się już krewni, przedtem
jakby wśród nocnej ciszy co roku powstający z grobów. Po rozpakowaniu prezentów od nich,
rzeczy, które do sylwestra trzymała w piwnicy, musiała całować pomarszczone twarze. Cud
wydarzał się tylko w czasie kalendarzy z okienkami.
– Tak – powiedziała. – Ale piękniejszy jest adwent.
– Zgadza się, adwent oczarowuje. Es kommt ein Schiff geladen bis an sein’ höchsten Bord
– Hoederer podniósł dłonie, jakby trzymał niewidzialny flet – używasz wszystkich palców,
tym małym zakrywasz pod spodem dziurkę
B
,
B
jak Bette, potem delikatnie dmuchasz i po
prostu odrywasz palce jeden po drugim. Albo – zmienił ułożenie palców – Die Nacht ist
vorgedrungen, der Tag ist nicht mehr fern. Zaczynasz od w połowie zakrytego
G
,
G
jak Garbo.
Do dzisiaj to umiem.
– Dlaczego zastrzelił pan tych dwoje ludzi?
Mała podniosła psa; znowu się trząsł, okno było otwarte. Pogłaskała go i wyszeptała mu
coś do ucha, przepraszała. Chwilę potem trzęsła się razem z Lorcą, bo jej porywacz, który, jak
się okazało, umiał też grać na flecie, przynajmniej dwie adwentowe pieśni, uderzył w
kierownicę pana Weissa. Czy ona znowu musi zaczynać?! – wrzasnął, w jej oczach pojawiły
się łzy, coś o wiele więcej niż tylko wyższa forma potu, i sama wrzasnęła.
– Dupek!
Stara targa nie powstała z myślą o wyboistych leśnych drogach, ponadto rozregulowało się
ogrzewanie i w środku było gorąco jak w piekle. Za kierownicą siedziała producentka
Pocałunku anioła ubrana w T-shirt, sweter przewiązała w pasie i od czasu do czasu
spoglądała na ręce prokuratora, który podwinął rękawy białej koszuli.
– Daleko jeszcze?! – krzyknęła, zagłuszając hałas silnika, kiedy pokonywali wyboje. Ze
wstrząsami nie radziła sobie nawet specjalna kaszmirowa poduszka pod kręgosłup.
Prokurator zerknął na
GPS
, który na szczęście miał kolorowy wyświetlacz i dzięki temu
przypominał mały telewizor.
– Trzydzieści jeden kilometrów – odpowiedział – z czego na ostatnich dziesięciu czeka nas
jeszcze węższa droga – ale pani dobrze sobie radzi, gdzie się pani tego nauczyła?
Ze strony kierowcy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, producentka uśmiechnęła się tylko, ale
prokurator nie uznał tego za odpowiedź. Zwrócił się więc do swojej komórki – ostatecznie
była mu bliższa niż kobieta, która go namówiła na tę misję, ale i jego zaufana nic nie
odpowiedziała. Nie było zasięgu, na ekranie ostatnia kreska walczyła o przetrwanie,
zamigotała, popadła w niebyt i po chwili wróciła cała drżąca. Przykro było patrzeć na wysiłki
małej kreski, na to, jak szaleje za drugą kreską, która pojawiła się nagle i za moment zniknęła.
Prokurator nie mógł znieść tego widoku, na szczęście spojrzał na drogę i krzyknął:
– Uwaga!
Kierowca w T-shircie zahamował i walizki z pieniędzmi znowu uderzyły w siedzenia;
porsche zatrzymało się przed jakimś leżącym na drodze zwierzęciem.
Hain złapała swój płaszcz i podeszła do jelenia, do ciała bez grzbietu, bez jelit, bez boków,
z nagimi żebrami. Głowa i szyja zwierzęcia leżały w zakrwawionym śniegu. Producentka
najpierw wzięła głęboki oddech, po czym sięgnęła po telefon – do akcji wkroczyli jej aktorzy
drugoplanowi, wilki, uderzyły mocniej, niż się spodziewała, i jej reżyser powinien to
sfilmować. Chciała po niego zadzwonić, ale nie udało się nawiązać połączenia, nie było
zasięgu, nie można było nic zrobić. Przydałaby się jakakolwiek krótkofalówka – Ben Meier z
ekipą kamerzystów, oświetleniowców i dźwiękowców jechał przecież za nimi w samochodzie
wyposażonym w
GPS
, o ile szyków nie pomieszał im oddział specjalny; producentka nie ufała
swojemu pasażerowi i przedstawicielowi państwa, wierzyła mu tylko w sprawie tytułu
Ironmana.
– Proszę tu przyjść, niech pan to obejrzy, co pan na to?! – krzyknęła, kiedy już stał za jej
plecami, drżący jak kreska na wyświetlaczu komórki. Trząsł się z zimna, był przecież w samej
koszuli, ale też zawsze reagował w ten sposób na widok śmierci i rozkładu, na to nie mógł
pomóc żaden trening. Leżało przed nim ścierwo prawie wielkości człowieka, z
wybebeszonym tyłem i potwornym przodem, z odrzuconą do tyłu głową, z szeroko otwartym
pyskiem. Przednie nogi wyciągnięte, jak w ostatnim geście obrony przed śmiercią.
– To nie jest normalny las – powiedział tylko.
*
– Mamy coś jeszcze do jedzenia?
– Tylko brekkies.
Hoederer wyciągnął papierosy z kurtki.
– W takim razie niestety muszę zapalić.
– W takim razie niestety wysiadam.
– A wąchać można? – Wyjął z paczki ostatniego papierosa i powąchał, potem włożył go
sobie do ust i udawał, że pali – skoro ona może różne rzeczy udawać, to on też. Hoederer
oblizał usta i czekał, czy cieniutki papier przyklei się do wargi. Przykleił się. Na co miałaby
teraz ochotę, na sznycel wiedeński? Ostrożnie odkleił papierosa i wsunął z powrotem do
paczki, zerkając na zegarek. – Jeszcze ze dwie godziny – powiedział. – A może raczej na
kiełbaski?
– Na chleb z masłem – Mała nakryła się derką – i na spaghetti z sosem pomidorowym. Ale z
torebki, bez tego czegoś w środku, jak na wakacjach we Włoszech, które spędzałam bez
swojego konia.
– Przecież on jeszcze nie jest twój.
– Ale go dzierżawię.
– To wystarczy? – Hoederer schował paczkę. – Jeśli człowiek kogoś kocha, to nie chce się
nim dzielić, a ty przecież kochasz tego konia, prawda? Czy on ma imię?
Jak z oddali usłyszała pod derką te dwa głupie pytania, mógł je zadać tylko ktoś, kto nie
jeździł konno. Oczywiście, że kocha swojego konia, cały czas, chociaż on ma właściciela,
pana Schlumpa, który o wszystko dba, i jest jeszcze ta jego córka, Jasmin, która o nic nie dba,
ale czuje się właścicielką. Jest to pewien problem, ale wkrótce zostanie rozwiązany.
– Nazywa się Follow Me! – krzyknęła spod derki należącej do Follow Me. – Kocham go i
zawsze będę go
kochać!
Po sześciu, siedmiu uderzeniach serca nadal nie było odpowiedzi z drugiej strony –
wystarczyło, że powiedziała Follow Me i już serce biło szybciej – a potem bardzo blisko
derki usłyszała:
– Ktoś, kto ma dwanaście i pół czy trzynaście lat nie ma pojęcia o kochaniu!
– Wszystko mieliśmy na biologii!
Na co jej porywacz, ciągle bardzo blisko:
– Ale koń to nie człowiek!
Zabrzmiało to jak genialne odkrycie, ale też jak zwycięski okrzyk, jak gdyby ta różnica,
którą kochała, była nie dość wyraźna. Jednym ruchem wydostała się spod derki.
– Uczyliśmy się też na biologii, że człowiek nie jest koniem, to było łatwiejsze niż matma.
Ćwiczymy dalej? Dzielenie ułamków, to też pan umie?
Nagle znów zaczęła się do niego zwracać per pan, Giacomo Hoederer ucieszył się na
widok jej twarzy, jakby się długo nie widzieli, na widok jej oczu pod ciężkimi już powiekami.
Patrzyła na niego, na człowieka, który nie był koniem. Skinął głową i odwrócił się do okna, w
stronę tablicy. Było tak zaparowane, że nie musiał nawet chuchać.
– Aby podzielić jeden ułamek przez drugi – zaczął – należy dzielną pomnożyć przez
odwrotność dzielnika. Czyli: pięć dziewiątych podzielić przez trzy siódme równa się pięć
dziewiątych pomnożyć przez siedem trzecich, a to jest trzydzieści pięć dwudziestych
siódmych, zgadza się?
Zapisał działanie na szybie obok słowa „Bóg” i kawałka Heglowskiego myślenia w
marksistowskim wydaniu i poprosił swoją uczennicę bliżej, żeby mogła sama policzyć.
– Chodź, spróbuj – powiedział, ale obok nic się poruszyło. Było cicho lub prawie cicho;
takiego oddechu nie można udawać, w każdym razie nie o wpół do drugiej w nocy. Hoederer
wiedział, że zasnęła, jeszcze zanim się odwrócił.
Zsunęła się w fotel, policzek oparła o ramię, ręce leżały na derce. Kiedy oddychała przez
lekko otwarte usta, drżały jej wargi, czegoś takiego Hoederer jeszcze nigdy nie widział i już
nigdy by nie zobaczył swoimi śmiertelnymi oczami. Pochylił się i dmuchnął w jej włosy.
– Tylko spróbuj nie spać – wyszeptał i lekko podniósł jej palec. Palec dał się podnieść jak
łapa odprężonego kota, tyle że nie było schowanych pazurów, ale to przecież nie jest
konieczne – jeśli Mała chce być naprawdę wielka, jak Bette Davis albo Garbo, musi po prostu
przestać obgryzać paznokcie.
*
– Czarno-biały – powiedział Arie Brausen – film o aniele powinien być czarno-biały, jak te
nieśmiertelne rzeczy z Jimmym Stewartem, ta bożonarodzeniowa historia w małym miasteczku,
pamiętasz?
Agent Małej usiłował przypomnieć sobie tytuł filmu, ale jego libański ekspartner, ciągle
jeszcze przyjaciel, właściciel
TVM
1, już rozprawił się z tym pomysłem: czarno-biały, nikt
takiego filmu nie wyłączy, bo wcześniej nikt nie będzie miał ochoty go włączyć! Stali na
brzegu zamarzniętego jeziora, obserwowali dźwig, który w normalnych okolicznościach już
dawno uniósłby Małą ponad lodem.
– Bo brakuje nam gwiazd – powiedział Brausen – nie tylko Stewarta, ale i Swanson. Tylko
pomyśl o Bulwarze Zachodzącego Słońca, o finałowej scenie ze Swanson, kiedy przymila się
do reporterów, jak kamera się oddala, żeby pokazać jej samotność – Billy Wilder.
Tyle że on musi pracować z takim Benem Meierem – rzucił Tafik – na co Arie Brausen
odparł, że chyba można sobie pomarzyć, nie? Nie usłyszał odpowiedzi, ale Tafik przyłączył
się do przechadzki po lodzie, co już było połową odpowiedzi.
– A twój ulubiony film? – zapytał nagle Libańczyk. – Niech zgadnę – Garsoniera. Z idiotą
w roli głównej!
– Ale kiedy na końcu pojawia się Miss Kubelik, chce się płakać – odpowiedział Brausen.
Zbliżał się do nich ktoś z żółtą broszurą w dłoni, zaczytany.
– A teraz twój film, mon ami.
– Ucieczka gangstera starego Peckinpaha. No i może jeszcze Pięć łatwych utworów –
przypomnij sobie scenę, w której Nicholsonowi nie udało się zamówić tostu.
– Dlaczego w takim razie nie zrobisz wszystkiego, żeby przynajmniej jeden taki film
powstał za twoje pieniądze? – głos Arie Brausena niósł się nad lodem, ale Libańczyk udał, że
nie słyszy. Postawił futrzany kołnierz, rozpoznał właśnie starszego brata Małej.
– Bon soir – powiedział – co czytasz?
– Przemianę Franza Kafki.
– Przynajmniej nie jest taka gruba – o co tam chodzi?
– Taki jeden budzi się rano jako żuk, leży tak i leży, a pod drzwiami jęczą mu rodzice.
– Niezły pomysł – a co z twoimi rodzicami, są tu jeszcze? Bo muszę z nimi coś omówić.
Malte wsunął broszurę w spodnie.
– Wprawdzie jest już późno, ale jeśli chodzi panu o prawa do tej sprawy z porwaniem, to
proszę za mną, monsieur.
*
Druga nad ranem, dla dziecka musi to być najciemniejszy moment nocy, sny nie mają wtedy
znaczenia, bo i tak po przebudzeniu nic z nich nie zostaje, nic, o czym można by opowiedzieć.
Zawsze, kiedy coś wyrywało go z najgłębszego snu, w ostatnim czasie stara kotka, która
przychodziła do łóżka, śniło mu się coś, co nigdy nie przydarzało się przed łagodną pobudką,
sen o szczęściu i zgryzocie, z której można umrzeć tylko we śnie, ale nie w życiu.
Hoederer odwrócił się od Małej. Możliwe, że on sam zasnął na kilka minut, potem coś się
stało z jego ręką, była wilgotna – to pies się obudził. Siedział na swoim posłaniu z kurtki,
zadarł głowę i patrzył tak, jakby za chwilę miał przemówić. To nie była myśl, to był obraz
witającego go psa, takie obrazy pojawiają się na krótko przed zaśnięciem, w sekundach
prawdziwego życia. Żeby oprzytomnieć, uniósł się nieco i spojrzał w lusterko wewnętrzne.
Oczy – dwa marynowane owoce, jakby płakał przez sen. Ale nie, wszystko było suche, suche
tak jak gardło. Opuścił szybę i nabrał trochę śniegu, pies był już gotowy do skoku, Hoederer
złapał go pod pachami i zamknął okno – przegapił szansę, by trzymać w ten sposób dziecko.
Żuł kawałki śniegu, podzielił się tym z Lorcą, w ciemności, jeszcze przed nastaniem dnia,
zjedli razem coś w rodzaju śniadania – i to też go ominęło: nastawianie mleka, smarowanie
pieczywa masłem, wyprawianie dziecka do szkoły. Przynoszenie herbaty do łóżka, picie
herbaty, dzielenie łazienki. Golić się, przeobrażać, wychodzić z domu, dojeżdżać autem do
pracy. Stać przed klasą, trzymać się planu lekcji. Wypalać na przerwie papierosa, po przerwie
kontynuować lekcje. Objaśniać nastanie marksizmu, tłumaczyć jego porażkę, chwalić pracę,
swobodnie rozprawiać o Heinem. Odbierać dziecko, wracać do domu, narzekać na
współpracowników. Nudzić się, pójść do kuchni, zjeść ogórek, odwiedzać dziecko w jego
królestwie. Budować rakietę, wycinać konia, robić zakupy razem z dzieckiem, gotować dla
wszystkich spaghetti z sosem, bez czosnku. Otwierać wino, oglądać telewizję z żoną i
dzieckiem, to, co leci. Usypiać dziecko, wymyślać historie, mówić, co się myśli. Mówić
„dobranoc”, ustępować pola pluszakowi, zapamiętywać ostatnie zdanie historii. Kończyć
opowieść następnego dnia, przechowywać ją w pamięci, aż dziecko przestanie być dzieckiem.
Słuchać muzyki z synem, z córką, na przykład Tell Me Stonesów, przyznać, że muzyka dzieci
jest lepsza. Dostać awans, wyjechać na urlop, budzić się przy swojej żonie, zestarzeć się przy
niej. Trzymać na rękach dziecko swojego dziecka, udawać się na zasłużony odpoczynek.
Pocieszać swoje duże dziecko, być pocieszanym przez swoje duże dziecko. Odwrócić się do
ściany, dać sobie ze wszystkim spokój. Jeszcze trochę słuchać radia, ale ściszonego. Hoederer
oderwał wzrok od lusterka, obudził swoją zakładniczkę.
*
Od kiedy Follow Me umie latać? Unosił się wysoko w powietrzu, nie słychać było łopotu
skrzydeł, tylko szum grzywy, ona unosiła się razem z nim, mocno pochylona, głowę trzymając
tuż przy kłębie, który w dotyku przypominał ludzką dłoń. Czuła się trochę nieswojo, koń to
koń, a nie ptak, chyba że się śni – a ona najwyraźniej śni albo śniła, nawet jeśli to wszystko
wydawało jej się szalenie prawdziwe: wiatr z przodu i to uczucie w żołądku, jak podczas
jazdy windą, i szczęście, że ma latającego konia. Aż przypomniała sobie o kimś, kto cały czas
czuje się posiadaczką Follow Me, tak naprawdę wcale o niego nie dbając, kto chyba tylko po
to chce go zatrzymać, żeby miała się czym martwić. Jej zmartwienie nagle znów się pojawiło,
obudziło ją gwałtownie i sprowadziło z powrotem na ziemię, na zimny fotel. Chciało jej się
pić, ktoś dmuchał jej w twarz. Marzła, kropka na czole swędziała, tuż przy głowie znajdowała
się dłoń jej porywacza, który zajmował miejsce pana Weissa.
– Nie powinno się spać w takim zimnie – powiedział. – Dobrze spałaś?
– Nawet miałam prawdziwy sen. Że mój koń potrafi latać.
– A ty? Jeśli leciałaś razem z nim, opowiadaj.
I opowiedziała swój sen, pominęła tylko koniec, przerwany obraz, ale o tym nie musiał
wiedzieć – ona nawet w czasie snu ma szczęście, marzyła o swoim latającym koniu! Pociągnął
się za włosy, złapał dwie kępy.
– A co jeszcze dzieje się z tym koniem, kiedy nie śnisz? Zapomniałem jego imienia.
– Follow Me.
Opowiedziała o delikatnych parsknięciach Follow Me, kiedy wchodzi do jego boksu, o tym,
jak spokojnie stoi podczas czyszczenia, najpierw idzie w ruch gumowe zgrzebło, potem
kardacz, na końcu szczotka, i o tym, jak pochyla łeb, żeby mogła mu nałożyć uzdę, jak drżą mu
boki, kiedy cieszy się na przejażdżkę.
– Ale nie umie latać – powiedziała.
Jej porywacz czy nauczyciel – coraz bardziej traciła pewność, kim on jest – odchylił się. Za
to ona jest istotą ze skrzydłami! – krzyknął i zabrał skrzydła z tylnego siedzenia.
– Czy granie anioła się opłaca, można się na tym wzbogacić?
– Wzbogacić? – tylko się roześmiała. – Jasne, trochę się zarobi, ale prawdziwe pieniądze
dostaje się za reklamy. Reklamuję z Lorcą karmę dla psów. I telefony komórkowe, już bez
Lorki. W telewizji.
– Czyli nie mogę tego znać.
– Ale poznać możesz.
Mała zapaliła lampkę, poprosiła o swój telefon. Kiedy go dostała, podniosła palec na znak,
że zaraz się zacznie, i zagwizdała arię Papagena z Czarodziejskiego fletu – dzwonek komórki.
– Tu Malu – powiedziała i przekrzywiła głowę, żeby lepiej słyszeć, potem było Hi, Mister,
jej usta powoli się otwierały, a oczy robiły się coraz większe, aż wyszeptała Wow i w końcu
odzyskała równowagę. – Jasne, że chcę tę rolę, Mister Spielberg – thank you for calling! –
Potem jeszcze buziak dla komórki i cut.
– Cut?
– Tak, koniec, pozamiatane. Dokładnie trzydzieści sekund.
Giacomo Hoederer wstrzymał oddech, spojrzał na zegar. Trzydzieści sekund się dłuży, jeśli
ktoś nie jest przyzwyczajony do wstrzymywania oddechu – kiedyś czytał, że strzelcy
wyborowi najpierw robią wydech i przestają oddychać w ostatniej chwili, przy celowaniu i
naciskaniu spustu. Opróżnił płuca, ponownie napełnił je powietrzem i patrzył, jak upływa
kolejnych trzydzieści sekund, które pewnej dwunastolatce przynosiły więcej pieniędzy, niż on
dostawał w ciągu całego roku.
– Jakiś problem? – zapytała Mała.
Zaczął robić wdechy i wydechy, żeby się uspokoić, dłonie trzymał na głowie, wyciągał nimi
ból z głowy, nawet jeśli ten ból siedział głębiej, tam gdzie zżera człowieka zazdrość.
– Nie – odparł. – Śpij dalej.
I znowu mogła się tylko roześmiać z tego „nie”, które zabrzmiało jak milczące, skryte „tak”,
a o śnie i tak już nie było mowy, obok kogoś, kto właśnie bębnił palcami w kierownicę. Wręcz
przeciwnie, nagle poczuła się tak rozbudzona, jakby ktoś zawołał „Kamera! Akcja!”, i
sięgnęła do repertuaru, z którego korzystała zawsze, chcąc rzucić dorosłych na kolana. Bez
słowa wstępu zarżała jak prawdziwy koń – w ciszy, jaka nastąpiła później, kiedy jej porywacz
spoglądał na nią jak na baśniowego stwora, uniosła wysoko lewą brew i pozostawiła ją tam
przez jakiś czas. Tymczasem bębnienie ustało.
– Ej – powiedział – czy teraz ja śnię?
– Nie wiadomo. Która godzina?
Hoederer zerknął na zegar w szlachetnym drewnie. Powoli dochodziło piętnaście po
drugiej, czas się wlókł, jakby jego zazdrość i w jakimś stopniu zasłużony pech, ale możliwe,
że i ziarno szczęścia o dużo większym ciężarze zakrzywiły przestrzeń, by uzyskać ostatnie
odroczenie terminu.
*
Czas jednak biegł normalnie, i w samochodzie, w którym właśnie ktoś zgasił lampkę, i w
pobliżu, wśród ekipy Bena Meiera i mężczyzn w białych kombinezonach z oddziału
specjalnego, rozproszonych już po terenie – ich zsynchronizowane zegarki na pewno nie
wykazywały żadnych odchyleń. Dokładnie o drugiej szesnaście każdy otrzymał meldunek z
pierwszej linii frontu: cel został rozpoznany, niestety tylko jako cień za zaparowaną szybą
(mimo użycia noktowizora, przez który samochód wyglądał jak na dnie akwarium), obok
znajdował się drugi cień, niestety była to głowa zakładniczki.
Mała siedziała wyprostowana w fotelu, wkładała skrzydła, jednocześnie przytrzymując
nogami psa; znowu stał się niespokojnym kłębkiem wydającym chrapliwe dźwięki i znowu
zaczął się wyrywać w stronę okna.
– Co jest – zapytał Hoederer – chcesz polecieć?
– Może.
– A dokąd?
– Nie wiadomo.
– Chyba wiadomo. Tam, gdzie jest jakieś łóżko. I spaghetti z sosem. I gdzie twój pies nie
traci rozumu – z początku myślałem, że mnie nie polubi. Ale chyba zauważył, że jesteśmy po
tej samej stronie, tam gdzie czekają hycle. Co prawda bronił cię, bo jest dobrze wychowany,
ale to był atak od niechcenia, atak na przyjaciela. Zauważyłem to zbyt późno. Jeśli odlecisz,
możesz go u mnie zostawić, dobrze?
– Nie! – Mała chwyciła psa i zatkała mu pysk. – A skrzydła – krzyknęła – włożyłam tylko z
powodu zimna, bo ten przeklęty silnik znowu nie działa.
– Nie, tak naprawdę myślisz, że twój przeklęty porywacz oszczędza benzynę, żeby później
uciec. I puść w końcu tego psa!
Hoederer nachylił się do pasażerki, ale tylko pokręciła głową, wyrwał jej więc po prostu
zaprzyjaźnione zwierzę i szybkim ruchem rzucił na tylne siedzenie. Lorca natychmiast skoczył
do szyby, Mała chciała go uderzyć, ale złapał ją za ręce.
– To, co się teraz dzieje z twoim pieszczochem, powoduje, że on nie zachowuje się
normalnie, pani Struwe-Görz nie mówiła wam o tym?
Powoli, palec po palcu, uwalniał dłonie Małej z uścisku, nie zwracał na nie uwagi, patrzył
na oczy, ciemne jak jego własne pod osłoną rzęs. Po raz pierwszy wydawało mu się, że są
zupełnie otwarte, dwie piękne rany, ale być może udawanie zranionej też miała w repertuarze.
– Płaczesz? – zapytał jak lekarz. – Boli?
Odpowiedziała jak zwykle, że nie wiadomo, cichym głosem i nie odwracając wzroku, ale
ręce wciąż trzymała w górze, między dwiema twarzami, i Hoederer musiał zaczerpnąć
powietrza, tak jakby jego ciało zapomniało o oddychaniu. Musiał zadać sobie trud, żeby nie
złapać tego dziecka, które już przestało być dzieckiem, nie potrząsnąć nim, nie uderzyć go, aż
nie usłyszy czegoś wiarygodnego, prawdziwego jak dźwięki wydawane przez jej psa, jak
drapanie pazurów o szybę, za którą może stała wilczyca.
– Umiesz rżeć jak koń, wspaniale! – nie wytrzymał. Umiesz się śmiać i podnosić brew w
taki sposób, że człowiek pada na kolana, też wspaniale. I płakać potrafisz tak – krzyczał – że
zapiera dech w piersiach, jeszcze wspanialej! Ale nawet sama nie wiesz, czy płaczesz
szczerze! Może chociaż raz przez minutę bądź sobą, co ty na to?
Spojrzał na zegar, było wpół do trzeciej, czas nadal mijał powoli, ale już nie aż tak wolno.
Z kolejnej minuty uciekło już piętnaście sekund, Mała dalej patrzyła na niego, dłoń trzymała
przy ustach, między zębami znalazły się dwa paznokcie naraz.
– Zimno mi – powiedziała, obgryzając paznokcie, co również było nie lada wyczynem:
obgryzać paznokcie, jednocześnie mówić wyraźnie i komuś się przyglądać. – Poza tym jestem
zmęczona, chcę do domu i nigdy nie chcę stać się taka jak pan.
Minuta minęła.
– A jaki ja jestem?
– Negatywny.
– Tylko negatywny?
– Prawie – Mała wygięła skrzydła ku górze i złożyła je. Opadła na fotel, przykryła się derką
najpierw po szyję, potem cała. Na górze derka lekko się wznosiła.
– A reszta? – Hoederer nachylił się nad namiotem, gdzieś tam musi być jej głowa, ucho. –
Chciałabyś być taka jak ta reszta? – Skubnął wystające w połowie skrzydła, wyrwał dwa
pióra razem z białymi kłaczkami waty.
– Może i tak – doleciało spod derki. – Ale ta reszta też zostanie zastrzelona.
– No, chyba że wszystko się uda. Wtedy zwiejemy z pieniędzmi. Cztery miliony, tylko
pomyśl.
*
Dopiero jakiś czas po północy przeciekła informacja o wysokości okupu. Od tej pory
wszyscy dostarczyciele nowin do jakichś gazet czy magazynów chcieli zrobić wywiad z
człowiekiem, dla którego Mała była warta miliony. Libańczyk okopał się z rodzicami
zakładniczki w przyczepie, tuzin ludzi
TVM
1 – ochrona, pracownicy techniczni, kierowcy –
pilnował, żeby nikt nie podchodził zbyt blisko.
– Jak podczas wizyty prezydenta – wymamrotał Malte, brat ofiary, do swojego palmtopa –
po drugiej stronie siedział Blade, jego wojenny towarzysz, prawie gotowy do akcji. Malte
chciał teraz przećwiczyć uwolnienie ofiary we wszystkich wariantach, bez Koreańczyków, bo
ci zrównaliby wszystko z ziemią. Siedział na łóżku, w którym siostra od dawna spałaby po
zdjęciach, żeby następnego dnia zdążyć na lotnisko i nie zawalić szkoły. Na wszelki wypadek
żółtą broszurę z historią o żuku położył obok. Między jego stopami stał laptop należący do
wyposażenia przyczepy, urządzenie z najnowszymi grami, wśród nich ulepszona wersja
Counter-Strike-Source. Na kolanach trzymał podkładkę pod mysz, palec już drgnął. Blade
werbował jeszcze nowych graczy na miejsce Koreańczyków, więc Malte przeczytał następny
fragment historii Gregora Samsy, który słusznie został nazwany robakiem, i to nieraz, i który
poza tym też miał siostrę, aż na ekranie laptopa pojawił się jego kryptonim:
– Hi, Spider, gramy z Killer-Snake i
TNT
.
– Tak, pośpiesz się, standard port – powiedział Malte i przywitał się kliknięciem z dwoma
starymi graczami, Żmiją i Dynamitem. Tymczasem Blade zadał strategiczne pytanie, do kogo
Malte chce dołączyć.
– Ja dołączę do terrorystów, którzy zaraz pójdą do nieba, Allah Akbar!
– Nie, do dobrych, przecież musimy uratować zakładniczkę, jasne? – odparł Malte.
Blade chyba nie rozumiał powagi sytuacji, potrzebował dwóch całych sekund na okej.
– Okej, Spider, lock and load. Jak?
– Tak jak zawsze, ja biorę deagle’a, od razu spróbuję sprzątnąć paru terrorystów, ty
przyprowadzisz zakładniczkę. Nie przejmuj się, jeśli zginę, uwolnij ją, musimy wygrać tę
rundę! – Malte patrzył w ekran, ale na chwilę zerknął w broszurę, bo żuk najwyraźniej będzie
atakować, zaraz potem huknęły dwie salwy z jakiegoś wraka pod zakurzonymi palmami. –
Namierzyli mnie – krzyknął – szybciej, Blade!
Z drugiej strony usłyszał:
– Odwróć się, Spider, to mnie zobaczysz!
Malte odwrócił się w stronę ekranu i zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie.
– Uwaga, za tobą dwie zamaskowane, uzbrojone postacie, rzucę granat błyskowy, a ty wiej!
Palce Maltego zaczęły tańczyć.
– Lepiej się upewnić – zawołał – dorzucę mu jeszcze heada i przyniosę jego glocka, żaden
pistolet nie strzela lepiej! – W wyobraźni już widział się z glockiem, gdy znowu huknęło –
został trafiony i spadł do trzydziestu health points. – Nie jest dobrze, czerwona strefa!
Było całkiem źle, Blade zaczął się martwić:
– Dasz radę, Spider?
– Tak, jeśli się dowiem, skąd ten szczur strzela. Wszystko jedno, przyprowadź zakładniczkę,
liczy się tylko misja. Na krótko umrę, a ty w tym czasie załatw sprawę – gdzie się
chowasz?
Na kilka sekund Malte stracił orientację, gdzie przód, a gdzie tył, oto jest pytanie, ale
podczas walki takie rzeczy się zdarzają.
Nagle odezwał się Blade:
– Wyluzuj, mam zakładniczkę.
– Okej, osłaniaj ją, tamci jeszcze strzelają. Schowajcie się za murem, przyciśnij jej głowę
do ziemi – dobrze, to było to, nowa runda! – Malte kliknął, ale start się nie włączył, męczył
mysz, jeździł nią tam i z powrotem, ale nic z tego, czyli misja nie została zakończona, czyli
gdzieś musi być druga zakładniczka, to logiczne. – Widzisz jeszcze jakąś zakładniczkę?
– Siedzi w bunkrze! – krzyknął Blade. – Ale ty nie żyjesz!
Malte obejrzał niespodziankę, strzał w brzuch, wszędzie pełno krwi.
– Dopadli mnie, zostało jeszcze tylko osiem sekund, potem wygrają terroryści. Zanim
odbijesz zakładniczkę, czas się skończy, lepiej ją zastrzel!
– Nie, należymy do dobrych.
– Lepiej ona niż ty! – krzyczał Malte.
– Potem przegramy.
– Nie, potem czas się zatrzyma. Uratowałeś jedną zakładniczkę – terroryści załatwiliby
obie. Mamy pięćdziesięcioprocentowy sukces, więc ją zastrzel! – Malte nie widział innego
wyjścia, to rozwiązanie oznaczało mniejsze szkody.
– Jesteś pewien? – zapytał Blade. – Proszę o potwierdzenie!
– Pewny czy niepewny, to zależy, w każdym razie teraz to jest najlepsza z opcji! Tak,
potwierdzam, sprzątnij ją! – wrzasnął Malte.
Nagle otworzyły się drzwi, zdążył jeszcze rzucić Game over i już stał przy nim ojciec z
cygaretką w dłoni.
– Kto kogo ma tu sprzątnąć?
Malte pomachał broszurowym wydaniem lektury.
– Ten typek swoją rodzinę, która go wnerwia. Taki żuk może ich przecież zmiażdżyć i
pożreć, prawda?
Pan März wydmuchiwał kółka z dymu, co miało znaczyć, że jest zrelaksowany, mimo że
miał całą czerwoną twarz. Spojrzał na lekturę i kiwnął głową, po chwili wycofał się,
zostawiając jednak na wpół otwarte drzwi.
Bitwa przegrana, Malte zamknął wieko laptopa i na wszelki wypadek doczytał historię do
końca.
Nie opowiadali już o żuku, zresztą umarł tymczasem, bo sam się udusił, tylko o siostrze
Gregora Samsy, która przejechała się tramwajem i ku radości rodziców pierwsza się
podniosła i przeciągnęła swoje młode ciało. Koniec mu się nawet spodobał: robal był
załatwiony i przynajmniej jedna osoba w tej patologicznej rodzinie była dzięki temu w
świetnej formie, z maksymalną liczbą health points, tak jak on.
W samochodzie zrobiło się cicho, nawet pies się uciszył, hałasowało tylko jego małe
zwierzęce serce, co jednak z trudem można było usłyszeć, nawet z uchem przy psiej piersi.
Podobne wrażenia dawało nakrycie trzmiela dłonią. Hoederer wziął psa na ręce, trzymał go
tak, jak się trzyma dziecko, mimo że nigdy tego nie robił, ale to przecież musi wyglądać
właśnie w ten sposób: przytula się ufną istotę. Tego poczucia nigdy nie dała mu kotka. Przez
osiemnaście lat chciała tylko odmiany i towarzystwa, ale i tak o nią dbali. Dodał do jej papki
tabletki na sen, najpóźniej rano poczuje głód, potem nie przeżyje kolejnej nocy, tak jak on. Psie
serce biło i biło, waliło jak szalone, cisza miała w sobie coś zwodniczego, podniósł kawałek
derki.
– Jeżeli o mnie chodzi, możesz się tam udusić! – rzucił jak po awanturze, której przecież nie
mieli, i po chwili jego zakładniczka ze skrzydłami wyszła spod derki.
– Mam zamarznąć? Dlaczego nie włączamy silnika?
– Żebym słyszał, co się dzieje na zewnątrz.
– Nic się tam nie dzieje, Lorca jest spokojny.
– Jest spokojny, bo ja go trzymam! – Pokazał swój chwyt, przez klatkę piersiową i szyję, z
kciukiem za psim uchem, jakby trzeba było podpierać Lorce głowę, Mała chciała coś
powiedzieć, ale skończyło się na dzwonieniu zębami.
– Jeśli zamarznę, to nie będzie pieniędzy – syknęła.
– Anioły z watowanymi skrzydłami nie zamarzają, bo co to byłby za film, jakaś komedia? –
odparł Hoederer.
Mała podniosła wyskubane pióra i włożyła je na miejsce. To jest dramat! Przycisnęła
skrzydła do ramion, bardziej nie dałyby się już wygiąć. Dramat był od początku wpisany
w scenariusz, chociaż jej reżyser, Ben Meier, wolał mówić o mistery movie, koniec też
zapowiadał się niewesoło, niedobrani kochankowie tylko udawali miłość. Wtedy też miała
zagrać swoją wielką scenę i pojawić się między nimi bez skrzydeł i kostiumu, jako żebrząca
narkomanka. Jej prośba o pomoc zostaje odrzucona i wtedy cały fałsz kochanków wychodzi na
jaw, a na koniec anioł udaremnia jeszcze próbę zabójstwa.
Hoederer odwrócił się w stronę okna, obok działania na ułamkach zapisał słowo „Makbet”.
– To jest dramat, chociaż nie pasuje do ekranu telewizora, nawet do takiego nowego,
dużego. W telewizji możesz grać, co chcesz, i najwyżej będzie poprawnie, widzę to czasem w
domu handlowym, w dziale elektrycznym, wszystko kolorowe, można zrozumieć każde słowo.
Ale dramat oznacza chaos, a gdzie on jest? Wszystko ma swój porządek, a tam, gdzie mimo
wszystko jest jakiś bałagan, wkracza reforma ortografii.
– Ma to pewne zalety – stwierdziła Mała, a Hoederer złapał się za głowę.
– Dla kogo ma to pewne zalety? Dla mnie nie, jeśli rezygnuje się z przecinków, likwiduje
scharfes S albo z dwóch słów robi jedno. To jest stalinizm. Wiesz, co to jest stalinizm?
– Nie.
– Błąd przez duże B. To tak, jakby ktoś powiedział: od dzisiaj dwa plus dwa równa się
pięć. Francuzom wystarczy jeden mężczyzna na tysiąc kobiet, żeby rzeczownik miał rodzaj
męski – może niezbyt przyjemna zasada, ale myślisz, że komuś przyszłoby do głowy ją
zmienić? Ludzie ciągle chodzą tam do kina, wieczorami kolejki sięgają aż do ulicy, ponieważ
dramat jeszcze jest dramatem, a ludzie kochają aktorów. Czy ciebie kochają?
– Dostaję tysiąc mejli tygodniowo – Mała chciała zapisać liczbę na szybie, ale Hoederer
złapał ją za rękę.
– Tak, bo jesteś miła i znana, a to zawsze przyciąga ludzi. – Puścił jej dłoń. – Przynajmniej
stopy masz ciepłe? Moje są zimne.
– Moje też i nie jestem tylko miła! Chce pan usłyszeć, co mówię pod koniec filmu?
– Może, o ile skończysz z tym „pan” – Hoederer podniósł prawą nogę i wskazał na but. –
Spójrz na niego – powiedział. – To śmieć, chociaż dbam o niego, nawet nakładam impregnat.
Do tego służą takie gąbeczki, wiesz, o czym mówię, kiedyś dostawało się je przy zakupie
butów i służyły tak długo, jak buty. Teraz trzeba je kupować i już po drugim użyciu zaczynają
się kruszyć. Więc kupujesz sobie nową gąbeczkę, ale pielęgnacja takich butów jest bez sensu.
Są nic niewarte, chociaż wyglądają tak, jakby były coś warte. W tych butach jest zawarty
dramat, one w rzeczywistości mamią człowieka. Przy Makbecie ludzie myślą o nowym
zespole formuły jeden, a tobie każą mówić miłe zdania. I żeby to dalej szło, zapłacą cztery
miliony. Moje zimne stopy to katastrofa, twoje – zaledwie niedogodność! – Chciał przykryć
nogę, ale jego kawałek derki był teraz częścią namiotu. – Chcesz spać?
Hoederer spojrzał na zegar. Powoli zbliżała się godzina przekazania okupu, powinni tu być
za dziesięć minut, jeśli tak się nie stanie, podejmie jakąś decyzję, bo zwłoka będzie oznaczała
słabość. Oczywiście spróbują go sprawdzić, tak im doradzą psycholożki, bo przecież na tych
stanowiskach pracują już tylko kobiety. Nie, usłyszał z dołu, nie chce go widzieć.
– Nie chcesz mnie widzieć, a co ja zrobiłem?
– Nie wierzy mi pan! – krzyknęła, podkreślając każde słowo, jakby grała na scenie, a nie
siedziała pod derką, nawet pies drgnął.
Hoederer, przez nikogo niewidziany, ponownie przytulił Lorcę, po czym posadził go na
posłaniu z pikowanej kurtki.
– Uwierzyłem w twój sen, to się nie liczy? – Pochylił się nad derką, która wybrzuszyła się
na górze. – Sny o lataniu na koniu są niezbyt oryginalne.
– Tak mógłby powiedzieć pan Weiss.
– A zatem były między wami jakieś spory. Na przykład kiedy?
– Kiedy chodziło o nasze rodzinne niedzielne śniadania.
Hoederer przetarł rękawem szybę pasażerki. Ponad karłowatymi sosnami widać było drogę
aż do lasu, łańcuch brzóz, czarno-białych jak stary film.
– A jak wyglądają wasze rodzinne niedzielne śniadania?
Pociągnął dłonią po wybrzuszeniu pod derką, ledwo dotknął głowy, a Mała złapała za brzeg
nakrycia i podniosła je tak wysoko, że nie było już czego dotykać.
– W niedziele zawsze jemy razem śniadanie. I słuchamy Koncertów brandenburskich.
Każdy opowiada swój sen, a mama go tłumaczy.
– Podobają mi się wasze niedzielne poranki – bułeczki, Bach i Freud – to ten od snów.
– Wiem, ale Bacha zmieniamy na Mozarta. Raz w miesiącu ja mogę wybrać muzykę. I wtedy
leci Anastacia, brzmi znajomo?
– Czy to jest ta carówna, starsza niż mój kot?
– To jest wielka piosenkarka!
– Nie gadaj, wielka to była Callas – Hoederer pociągnął obiema rekami za derkę – moja
ulubiona piosenkarka, żeby wszystko było jasne.
– Jej nagrania też mamy w domu – usłyszał – wszystko mamy. Platinum Collection, na
okładce Callas patrzy w bok ogromnymi oczami, ale tego nie słuchamy przy śniadaniu, tylko
wieczorami. Pan Weiss też był jej fanem. Pięknie, szeptał zawsze, pięknie. A potem
zatrzymywał samochód i szedł zapalić, w drugiej ręce trzymał chusteczkę. Powiedzieć teraz,
co mówię na koniec filmu, już bez skrzydeł? Zrobię, jak pan chce, jak chcesz – zakończenie
jest smutne. Co tak patrzycie, czy ja wyglądam jak jakieś zwierzę? Wy mnie nie znacie, ale ja
was znam. Byłam waszym aniołem, bez mojej pomocy każde z was nadal byłoby samotne. Ale
wy nic nie zrobiliście z tą miłością, byliście tylko w niej zakochani, jak w samochodzie.
Martwię się, patrząc na was. Proszę, oto moje ręce, policzcie ukłucia. Nie myślcie, że chcę od
was pieniędzy na narkotyki, ja chcę z powrotem mieć swoją wiarę!
Hoederer ściągnął z niej derkę.
– A może popatrzysz na mnie?! – wrzasnął. – I nie mów mi o zmartwieniach!
*
Noktowizor Hensoldt 6
×
42 był nastawiony na sto pięćdziesiąt metrów, tyle wynosiła
odległość od pozycji obserwatora za pniakiem przy pierwszych brzozach do celu na polanie
między karłowatymi sosnami czy czymś, co wystawało spod śniegu. W sumie niezła pozycja
mimo niesprzyjających okoliczności. Jedyne źródło światła w samochodzie zgasło, ten brak
musiał wyrównać wzmacniacz światła szczątkowego. Okno kierowcy wyglądało jak szyba
akwarium, pływała w nim duża ryba, po chwili mniejsza ryba, którą trzeba było uratować,
zniknęła, co było okolicznością sprzyjającą. Ale zadanie utrudniały jakieś słowa i liczby na
szybie, przez nie trudniej było rozpoznać miejsce między okiem a uchem. Dowódca uważał, że
w ten sposób zakładniczka przekazuje im wiadomość, toteż jego najlepszy człowiek próbował
odczytać lustrzane pismo w zielonkawym świetle noktowizora. O ile dobrze widzi, wymruczał
do słuchawki, to tam jest napisane „Makbet”. Z wykrzyknikiem. Poza tym „teza – antyteza –
synteza” i jakieś działanie, pięć dziewiątych podzielić przez trzy siódme – to ostatnie to może
być typ amunicji, a Makbet to jakiś szyfr sprawcy. Przełożony podzielał ten pogląd;
pozostawało jeszcze pytanie, co znaczy teza, antyteza i synteza.
– Możliwe, że to tylko oznaka nerwowości – powiedział snajper – ktoś, kto pisze takie
rzeczy, może ześwirować w każdej chwili.
Nawiązał tym samym do wcześniejszego „okej”, ale dowódca powiedział, że lecą za nimi
ptaszki z telewizji, które już wszystko wyśpiewały, więc: musi się udać. A zatem czekać, aż
zdrowie i życie Małej nie będą zagrożone. Działać według własnego rozeznania, ale dopiero
wtedy, gdy porywacz wyciągnie broń. Powodzenia.
*
Ptaszki z telewizji sfrunęły w białe zarośla trzcinowe, tam gdzie przesieka przechodzi w
las, gdzie rosną najmniejsze brzozy. Dobrze się ukryli, sprzęt rozłożyli obok. Nad sobą mieli
zachmurzone niebo, czarne chmury zgromadziły się wokół okna pełnego gwiazd.
Ben Meier nie lubił połyskiwania gwiazd – i tak nawet najlepsza kamera nie jest w stanie
oddać tego, co widzi oko. Rozgwieżdżone niebo przewyższało go pod każdym względem, ale,
dzięki Bogu, nawet z najgłębszej nocy da się zrobić dzień, wszyscy ludzie z branży filmowej
radzą sobie z tą gorszą porą za pomocą światła. Jeśli było coś, czego bał się Ben Meier
(oprócz wyjścia na jaw jego chrześcijaństwa z komunią i okresem ministranckim), to
oślepnięcia w wyniku wypadku albo starości. Cała pamięć mieściłaby się wtedy w opuszkach
palców – głowa stałaby się tylko naczyniem na niespełnione marzenia. Otworzył oczy – na
szczęście nic im nie było – i zobaczył parę pierwszych, czy może ostatnich płatków śniegu,
bardziej konkretnych niż wszystkie gwiazdy. Zobaczył również koniec filmu: promienie
porannego słońca oświetlają czerwony od krwi śnieg, dwa wilki rozszarpały psa zamiast
Małej; ta uciekła swojemu porywaczowi i błąkała się po lesie. Rano porywacz odnalazł
swoją zakładniczkę i na jej oczach, bez zbędnych słów, z zimną krwią odebrał sobie życie. W
ten sposób dramat by się zakończył, cut.
– To przecież nie są moje słowa ani moje zmartwienia!
Niespodziewanie cisza w samochodzie i w ogóle to, że nic się nie dzieje, zaczęło jej
przeszkadzać. Poza tym, kiedy się milczało, zimno stawało się bardziej dotkliwe i myślało się
tylko o nim. Odezwała się więc, chociaż zabrzmiało to jak usprawiedliwienie.
– Właśnie o to chodzi – jej porywacz puścił derkę i wrócił za kierownicę – człowiek
powinien mówić tylko o tym, co zna. Od teraz możesz udawać kogoś zmarzniętego.
– Zmarzniętego? Bardzo łatwe zadanie! – Mała szczękała zębami, zawinęła siebie i psa w
derkę, tak że wystawała jej tylko głowa. Lorca chciał skoczyć do okna, ale mu nie pozwoliła,
powinien się w końcu uspokoić. Chuchnęła na szybę i napisała „Malu”. Wytarła napis, po
czym spojrzała na zegar. Niedawno minęła trzecia. Czy on nadal planuje się zastrzelić? Teraz,
kiedy nie przyszły pieniądze.
– Przyjdą. A reszta to nie twoja sprawa.
– Moja. Jeśli chce się pan zastrzelić, to po co oszczędzać benzynę? Możemy uruchomić
silnik i włączyć ogrzewanie.
Jej porywacz, czy może słuchacz, człowiek, który nie bił brawa po końcowych zdaniach
filmu, ponownie nachylił się w jej stronę.
– A może najpierw jeszcze się kawałek przejadę – odparł. – Przy muzyce. I potem się
zastrzelę. Czyli pan Weiss też słuchał Callas – dokładnie czego? Puccini, Tosca, Vissi d’arte?
A może arii Casta Diva Belliniego? Tego bym się po nim spodziewał.
– Pan w ogóle nie znał pana Weissa!
– Bądź co bądź jednak go zabiłem. Bellini, prawda?
– Bellini czy spaghetti, nie mam pojęcia! – Mała uderzyła w szybę, znowu napisała swoje
imię, żeby po chwili je zetrzeć. – Może i tak! – krzyknęła. – Słuchaliśmy wielu rzeczy, tu
przecież jest wszystko. Trzy tysiące sześćset tytułów na twardym dysku, a nie parę rzeczy na
regale – potarła dłonią zaczerwieniony punkt, już prawie wielkości ziarna. – Co pan kiedyś
miał?
– Kiedy byłem w twoim wieku? Trzydzieści singli i dziesięć longplayów. I byłem z nich
bardzo dumny. Wiesz, co to jest duma? Poczucie wolności, którą się samemu zdobyło. Wiesz,
co to są longplaye?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami.
Jej korepetytor w to uwierzył, czyli potrafiła zagrać kogoś, kto nie wie, chociaż po domu
walało się pełno takich rzeczy, a jedna z nich, oprawiona w ramkę, wisiała nawet w łazience:
Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band.
– Longplay oznacza płytę długogrającą, z każdej strony mieściło się sześć utworów, czyli
dziesięć takich płyt dawało w sumie sześćdziesiąt utworów – rzucił przez ramię jej towarzysz,
Giacomo Hoederer. Właśnie patrzył przez okno i pokręcił głową, jak ci starsi ludzie, kiedy nie
mogą czegoś zrozumieć: nastały zupełnie nowe czasy, a może to oni tkwią w starych i dlatego
są tak osamotnieni. – Plus trzydzieści singli z jednym utworem na każdej stronie, czyli
kolejnych sześćdziesiąt piosenek – dodał, odwracając się, w dłoni trzymał okulary. – W sumie
sto dwadzieścia tytułów. Mój wczesny iPod.
– A ta piosenkarka też tam była?
– Callas? Byłem za młody.
– A kto był twoim ulubionym piosenkarzem? – Nagle znowu zaczęła mówić mu ty, po
prostu, tak jak swojemu
reżyserowi, chociaż go nie lubiła albo lubiła tak, jak pana Weissa, mimo że jej kierowca
bywał surowy i układał spodnie w fałdy. Ale już podczas trzeciej nocnej podróży zaczęła
używać słówka ty, nigdy nie musiała mówić panie Weiss, a on nie musiał mówić Malu.
– Ulubiony piosenkarz? – Jej słuchacz włożył okulary i włączył sprzęt audio. – Jest tutaj,
nawet kiedyś wymieniłaś jego nazwisko – wszedł w menu i wybrał plik Early Sixties – Jerry
Lee Lewis. Niezbyt przyjemny facet.
– Pan Weiss też tak mówił.
– Ale na pewno ci nie opowiadał, że ten facet miał kiedyś trupa w basenie. W tamtych
czasach trup w basenie to był trup w basenie, a nie zabawa. I musisz wiedzieć coś jeszcze:
najlepsze w nim jest to, że wciąż żyje, tak jak ja. I jego piosenki też.
– Którą lubisz najbardziej?
– Najbardziej lubię dwie: What’d I say, na początku Lewis śpiewa półgłosem, śpiewa w
nim przekora. A potem mówi matce, że może źle go wychowała, chyba czuł się winny za tę
śmierć w basenie. A ta druga piosenka to Save The Last Dance For Me, w której śpiewa
życie. Oba utwory nie są jego, ale on wykonuje je najlepiej. Jeden nawet sam wykonywałem
na wiejskiej zabawie, na inne byłem za młody. Ale mogę teraz spróbować, mam to zrobić?
Mała, pozornie zajęta tylko sobą i zimnem, podciągnęła derkę jeszcze wyżej – to zawsze
jest żałosne, kiedy dorośli, którzy nie są piosenkarzami, zaczynają śpiewać – tak jakby powoli
spadały im spodnie.
– Ale z podkładem – powiedziała i jej porywacz, a od niedawna piosenkarz solista
przejechał jedną ręką włosy z tyłu głowy, drugą sięgnął do kurtki.
– Potrzebny jest jeszcze mikrofon, żeby było tak, jak należy!
Wyciągnął broń i przystawił lufę do ust, potem, pstrykając palcami, ustalił rytm. Czyli
będzie bez podkładu, tego się właśnie obawiała. Po chwili już śpiewał, You can dance,
niedużo i cicho, to jej się podobało, ever dance with a guy, ciągle nie było tego dużo,
przekręcił lufę w jej stronę, jakby miała śpiewać razem z nim, i zaśmiał się, tyle zdążyła
zobaczyć, zanim rozprysnęło się czy eksplodowało wokół niej szkło, jakby uderzyła siekiera,
rozłupała świat i całą resztę, nawet okulary.
Nic już nie było takie samo, wszystko wymknęło się spod kontroli. Krzyczała, aż zabrakło
jej tchu, zaczerpnęła powietrza, zdziwiona, że jeszcze żyje, chociaż wokół leżało pełno szkła.
Pierwsze, co była w stanie zarejestrować, to trzy, cztery odłamki w brzuchu tarzającego się
psa. Jeden wyjęła. Zerknęła na swojego towarzysza, który jeszcze przed chwilą śpiewał,
spokojnym, skoncentrowanym ruchem dotykał głowy. Po chwili jej uwaga również skupiła się
w tym miejscu, jakby ktoś ją złapał za rękę i krzyczał: „Popatrz na to!”
Jego lewe, zakrwawione ucho wisiało na kawałku skóry, przypominało ogromny, kołyszący
się klips, nad którym ziała dziura. Dłoń nie znalazła ucha na swoim miejscu, sięgnęła po
leżący wśród odłamków pistolet i wystawiła go przez strzaskane okno. Huknęło, jakby komuś
pękła głowa, pistolet był wycelowany w skraj lasu, gdzie na moment pojawiły się światła
reflektorów. Po chwili zgasły, zapadła ciemność, a razem z nią cisza, tylko pies przeraźliwie
piszczał.
– Musisz mu pomóc, wyciągnij odłamki, ale nie zapalaj światła!
Po strzale zapanowała głucha cisza, Mała miała wrażenie, że słowa dochodzą do niej z
oddali. Próbowała wyciągnąć jeden z odłamków, ale palce nie chciały współpracować,
drżały, wpychając kawałki szkła jeszcze głębiej, Lorca się prężył, a jej postrzelony porywacz
włączył silnik.
– Trzymaj się! – krzyknął. – I trzymaj psa! – A potem krzyknął w ciemność, że jeszcze żyje i
jeżeli policja i jej pożałowania godni snajperzy nie znikną, to nikt w tym samochodzie nie
przeżyje. – Odjeżdżamy stąd – wrzeszczał, wiszące ucho gwałtownie się kołysało – jedziemy
nad pobliskie jezioro, tam zostaną przekazane pieniądze, za trzydzieści minut!
Samochód sprawnie ruszył z miejsca, bez świateł przedzierali się przez zarośniętą drogę,
dobrze im już znaną trasą, łatwą do rozpoznania przy rozgwieżdżonym niebie. Jej okno też
było potrzaskane, siedziała w kucki w fotelu, trzęsąc się razem z psem, i patrzyła na chaos
wśród gwiazd.
– Ile jest tych odłamków? – usłyszała spokojne pytanie, kiedy już wjechali do lasu, tak
spokojne, jakby nic się stało.
– Trzy albo cztery – odpowiedziała i Giacomo Hoederer zatrzymał auto. Dopiero teraz
zauważyła, że po twarzy spływa mu pot, a włosy sterczą na wszystkie strony. Odwrócił się i
kiwnął palcem, co miało znaczyć „Daj go tu”, położyła Lorcę na konsoli, Hoederer włączył
lampkę.
– Trzymaj go – powiedział i w kilka sekund wyciągnął odłamki, podczas gdy ona zmuszała
się do patrzenia na wiszące ucho.
– Chcieli cię zabić, prawda?
– A cóż by innego – twarz miał w połowie kredowobiałą, w połowie purpurową. Oddał jej
psa, wyłączył lampkę i pojechał dalej. Lorca się uciszył, słychać było tylko jego zziajany
oddech. Trzymała go jedną ręką, drugą wyciągnęła w lewą stronę, aż poczuła pod palcami
skórzaną kurtkę. Jej kierowca zdjął nogę z gazu i krótko popatrzył na swoją pasażerkę.
Zapytał, czy ma nożyczki.
*
– Idioci, co za idioci! – Prokurator przez dłuższy czas wysłuchiwał wyzwisk, a w końcu
usłyszał zarzut, że wiedział o zamiarach tych idiotów. – A co będzie, jeśli facet zabije Małą?
Projekt filmu upadnie!
Producentka w za cienkim płaszczu nie mogła się uspokoić; gdyby nie fałszywe informacje
od policji, dotyczące miejsca postoju Hoederera, wymiana pieniędzy na zakładniczkę
odbyłaby się już dawno. No, a potem ten chybiony strzał i odpowiedź porywacza, pocisk
wystrzelony w kierunku ich reflektora, przecież równie dobrze mógł trafić ją. W coś jednak
trafił, obmacała drzwi, które otworzyła na krótko przed strzałem.
– Tak, przyglądajmy się, jak ją zabija – rzucił prokurator – zastrzelił już przecież dwie
osoby. A gdybym postępował według pani planu, miałaby pani teraz wielki problem.
– Teraz są nawet dwa wielkie problemy! – krzyknęła producentka. – Sknocony strzał i
dziura w pożyczonym porsche. Trafił w drzwi!
Chciała je zamknąć, ale się zablokowały. Kiedy się z nimi szarpała, aż coś niepokojąco
trzasnęło w zawiasach, prokurator zadzwonił do dowódcy oddziału. Wyjaśnił mu, że teraz ich
kolej, i usłyszał, co się wydarzyło przed nieudanym strzałem – mianowicie Hoederer
wycelował pistolet w zakładniczkę, szyba była zamazana i dlatego strzelec chybił. Dowódca
mówił coś o sytuacji krytycznej, chciał poważnie porozmawiać z doręczycielką okupu, ale
akurat prowadziła z kimś rozmowę przez telefon.
– Jeśli się przeziębię podczas przekazywania okupu, to przynajmniej niech wyjdą świetne
zdjęcia?! – krzyknęła do swojego reżysera i udzieliła mu rad, jak prowadzić kamerę, ale Bena
Meiera bardziej interesowało jego porsche, pytał, czy wszystko z nim w porządku.
– W najlepszym porządku! – Producentka zatrzasnęła klapkę telefonu i włączyła silnik, a
prokurator zaczął studiować w
GPS
mapę okolicy.
– Tu jest tylko jedno jezioro – obwieścił – nie ma nazwy. Trzeba jechać najpierw koło
sosnowego młodnika, potem przez las – damy radę?
Kierowca już dodawał gazu, prokuratorowi pozostało tylko zapiąć pas i patrzeć na tarcze
starych zegarów, benzyna, olej, obroty silnika, prędkość, oraz na zegar, który pokazywał
dwanaście po trzeciej.
*
Hoederer podjechał do porośniętego trzciną brzegu. Nie włączył świateł, słuchał odgłosów
wydawanych przez łamiące się źdźbła, mimo że pozostało mu tylko jedno ucho. Wjechał nawet
nieco dalej, aż przednie koła znalazły się na lodzie. Wyłączył silnik, ale kluczyk przekręcił
tylko do połowy, żeby świeciły diody sygnalizacyjne – pozwalały cokolwiek dostrzec.
Pochylił się w stronę lusterka i dopiero wtedy dopadł go spóźniony ból, miał poczucie, że ktoś
wlewa mu do ucha płynny ołów. Wydał jakiś dźwięk, którego prawie nie usłyszał, potem
wyciągnął rękę przez potrzaskaną szybę i zebrał z dachu pełną dłoń śniegu, żeby schłodzić nim
ranę.
– Lepiej to zostaw – powiedziała Mała.
Przez pewien czas w ogóle się nie odzywała, tylko głaskała psa jak szalona, a teraz
wyskoczyła z czymś takim, z dobrą radą. Hoederer nabrał powietrza i zaczął nacierać
śniegiem policzek tuż przy ranie. To, co pozostało, już bardziej czerwone niż białe, wepchnął
sobie w usta i poprosił ją, żeby patrzyła gdzie indziej. A w ogóle to może sobie iść i zostawić
go samego, tak będzie najlepiej.
– Smacznego – powiedziała to zupełnie poważnie, bez cienia ironii, „smacznego”.
Wypluł śnieg i przyłożył go do skroni, mało zgrabne posunięcie, ale innego pomysłu nie
miał.
– Bardzo mi przykro z powodu tego wszystkiego – wymamrotał i dopiero po tych ogólnych
przeprosinach, kiedy spuściła głowę, jakby zawstydziły ją te słowa, zobaczył, że ona też
krwawi. Trafił ją jakiś odłamek, miała zakrwawione włosy. Nachylił się i szepnął: – Siedź
spokojnie, pomyśl o Follow Me.
Siedziała spokojnie, z zaciśniętymi dłońmi, a on wyjął jej ze skóry kawałek szkła.
– A jak się ma nasz pies?
– W porządku. Posłuchamy muzyki?
Spodziewał się wszystkiego, łez, milczenia, uderzenia w twarz, ale nie takiej propozycji, i
zamiast w końcu spojrzeć w lusterko, sprawdził, czy działa jeszcze sprzęt muzyczny. Działał
mimo jazdy po leśnych wykrotach i ujemnej temperatury w środku samochodu przy dwóch
rozbitych oknach. Zabuczało we wszystkich głośnikach, trzeba było tylko ustawić basy i
wybrać coś z menu.
– Save The Last Dance, co ty na to? – Numer zapamiętał już wcześniej, jego poprzednik nie
zadowalał się jednym utworem danego wykonawcy, przechowywał całą dyskografię. –
Załatwimy przy tym sprawę z uchem – powiedział. – Apteczkę możemy przynieść później.
Zrobisz to? – Chciał wybrać numer, ale to nie było takie proste, jego palec trzykrotnie nie
trafił we właściwy przycisk. – Sam uciąłbym nie tam, gdzie trzeba. Są tu chyba jakieś
nożyczki, prawda?
– Są – Mała sięgnęła do schowka, gdzie leżał zestaw do pielęgnacji paznokci, oznaczony
tym samym emblematem co samochód, i wyjęła stamtąd mniejsze nożyczki. Tymczasem zaczęła
płynąć muzyka i jej porywacz najpierw przyciszył jeszcze trochę basy, potem pochylił głowę,
tak że ucho, czy raczej jego reszta, luźno zwisało.
– Dalej – powiedział i Mała otworzyła nożyczki, trzeba to zrobić szybko: uciąć w
najcieńszym miejscu, policzyła do trzech jak przy wyrywaniu zęba, „raz, dwa, trzy”, ale na
trzy nic się nie wydarzyło. Leciała muzyka, utwór, który lubiła, mimo że pochodził z ubiegłego
wieku, i znowu zaczęły ją swędzieć plecy. I nagle jej dłoń wykonała precyzyjny ruch, nożyczki
się zamknęły i na dywanik, dokładnie przed pysk psa, spadło ucho-klips, chociaż wcześniej
nie wydarzyło się nic, co mogłoby koniec tej sprawy uczynić zabawnym. Na kurtkę poleciała
krew. Hoederer głośno zaklął, lekko kopnął ucho i dopiero wtedy jego pomocnica krzyknęła
„Nie!” i przyciągnęła Lorcę do siebie. Zapytała, czy nie powinna właśnie teraz przynieść
apteczki z bagażnika, ale nie chciał się zgodzić na jej wyjście. W środku chyba jest wata?
Wskazał skrzydła i poprosił o narzędzie chirurgiczne – skrzydeł i tak nie można już było
uratować. W ich dolną część wbił ostre jak brzytwa nożyczki, wyjął trochę waty, wymieszał ją
z piórami i przytknął to w miejscu dawnego ucha. Mała ponownie krzyknęła jakieś słowo, coś,
co brzmiało jak „proszę”. Przytrzymując psa, gwałtownie otworzyła drzwi. Głośno oddychała.
– Jeśli musisz zwymiotować – wymiotuj!
Hoederer nachylił się w stronę pasażerki, ale powiedziała z kredowobiałą twarzą, że nie
jest jej niedobrze.
– Założę się, że musisz! – krzyknął.
Pokręciła tylko głową, uparcie, przekornie, jakby nie istniał żaden powód, by wymiotować.
Rozwścieczyła go ta uparta przekora, opuścił osłonę przeciwsłoneczną, automatycznie
włączyła się lampka podświetlająca lusterko. On sam chyba się zrzyga, szepnął w ciszy, jaka
nastała po zakończeniu piosenki, jednocześnie oglądał własną twarz i poprzetykaną piórami
kulę waty, która powoli zmieniała kolor na czerwony.
– Oddam ci połowę okupu, jeśli nie musisz!
– Czy to jest zakład? – zapytała bez jakiegokolwiek zakłopotania czy zdziwienia, kiwnął
tylko głową i usłyszał kolejne pytania, co to jest i czy ona teraz gra rolę uczestniczki pewnego
programu. Dlaczego uczestniczki, jakiej uczestniczki? Znowu usłyszał coś dziwnego – jak to
jakiej, największego show, nigdy o nim nie słyszał? Nadęła policzki, wypuściła powietrze
kącikiem ust, przewróciła oczami i jej twarz nabrała nieco kolorów.
– Nie! – wrzasnął. – Ile razy mam powtarzać: nie oglądam telewizji.
– Dlatego nie można z tobą porozmawiać.
– Ale za to bardzo dużo ze sobą rozmawiamy – powiedział jej prawie do ucha, zerkając na
zegarek. Mieli jeszcze dziesięć minut, wystarczająco dużo czasu, żeby wypalić papierosa.
Pstryknął zapalniczką, a Mała spojrzała na niego takim wzrokiem, jakby chciał spalić jej psa.
– I co, zwymiotowałam? Nie. Wygrałam zakład. Pieniądze możesz zatrzymać. O ile nie
zapalisz.
Hoederer cisnął paczkę w trzciny.
– A może myślałaś, że rozegra się teraz numer z ostatnim papierosem? – Wyrzucił też
zapalniczkę. – Jest już wystarczająco dużo kiepskich filmów – powiedział i spojrzał w bok. –
Hej, naprawdę płaczesz?
– Wcale nie płaczę.
– Oczywiście, że płaczesz! – Wychylił się przez okno i rozejrzał za czerwoną paczką, ale
widział tylko gąszcz trzciny. – To z powodu rany? Boli cię? – Odwrócił się i zobaczył w jej
dłoni zmiętą chusteczkę higieniczną. Pokręciła głową i wytarła oczy, w dalszym ciągu
oddychała ciężko, jak po męczącym biegu. Resztki chusteczki upchnęła w rękawie. – A może
płaczesz, bo chcieli mnie załatwić? Próbowali cię ratować. Dużo dla nich znaczysz.
– Możemy jeszcze posłuchać muzyki?
– Dlaczego?
– Proszę! – krzyknęła.
Wyszukał What’d I Say i arię Casta Diva, potem zapytał, czy cała ta elektronika, łącznie z
podgrzewaniem siedzeń, internetem i resztą, którą człowiek chciałby uruchomić przed
podróżą, działa na pilota. Mała sięgnęła do schowka, gdzie znajdowały się różne potrzebne
rzeczy, i wręczyła mu podłużny instrument pełen guzików. Jak on wytrzymuje z tym uchem –
szepnęła nagle, wyciągając do niego rękę. Jeszcze ciszej zapytała, czy go boli. Zrozumiał
tylko, że wetknięcie w ranę waty z piórami było szaleństwem. Ujął jej dłoń – właściwie to
wszystko było szaleństwem, ale jakie to ma znaczenie dla drugiego człowieka. A jeśli w
dodatku ten drugi człowiek jest tak cholernie ładny, to już w ogóle. Puścił dłoń Małej
i wyciągnął z kurtki telefon.
– Zadzwoń do swojej producentki. Przekazanie okupu załatwimy na lodzie. Przy muzyce.
– A jeżeli znowu zaczną strzelać?
Hoederer zabrał derkę i w zamian podał Małej komórkę.
– Znowu jest twoja. Ale derka odtąd należy do nas obojga – capisci, bella? W mojej części
wytnę dwie dziury.
– Po co?
– Żebym coś widział, ale sam nie był widziany. Tak jak ty i twój pies, zrozumiano?
– Tak – odparła Mała. Musiała się bardzo postarać, żeby Lorca nie uciekł, a tymczasem
Giacomo Hoederer wybrał trzy numery, dwa z pliku Early Sixties, jeden z pliku Klasyka,
podtytuł Opera,
C
jak Callas.
Hain nie mogła sobie wyobrazić świata bez mobilnej telefonii, a przede wszystkim bez
telewizji. Kiedy Mała zadzwoniła, żeby poinformować o nowym planie, producentka trzymała
swoją komórkę jak młodego kota, którego człowiek drapie i jednocześnie słucha jego
mruczenia. Ale i dowódca oddziału specjalnego straciłby resztkę nadziei w takim zubożonym,
niedającym się podsłuchać świecie – a tak, po chybionym strzale, przynajmniej mógł
posłuchać, co się dzieje, zresztą nie tylko on. Dzięki łączu telekonferencyjnemu,
uruchomionemu na polecenie sekretarza stanu, rozmowy mogli też posłuchać rodzice Małej;
oboje zatykali sobie usta, żeby nie wyrwały im się okrzyki rozpaczy. Ich syn, wręcz
przeciwnie, usta miał otwarte ze zdziwienia, nie mógł uwierzyć, że słyszy siostrę, której jakiś
terrorysta przystawia właśnie pistolet do głowy.
– Na pewno obwiesił się ładunkami wybuchowymi – powiedział Malte po zakończonym
połączeniu do płaczącej matki. Przydałoby jej się teraz kilka health points, ale pojawiło się
tylko pocieszenie Arie Brausena. We czwórkę, rodzina Małej i jej agent, stali obok
helikoptera, który w każdej chwili mógł ich przewieźć na miejsce akcji.
– Gdyby sprawą zajmowali się Izraelczycy, facet już dawno byłby trupem – powiedział
Brausen i dopiero ta uwaga sprawiła, że matka Małej, dotąd korzystająca ze swoich
psychologicznych umiejętności, straciła nad sobą panowanie.
– Ale tu nie jest Izrael! – wrzasnęła tak głośno, że spiesznym krokiem podszedł do nich
dyrektor Urzędu Kryminalnego i mogła kontynuować. – Co teraz?! – wrzasnęła i usłyszała, że
trzeba czekać.
– Ale znowu za pomocą specjalnej lornetki obserwujemy porywacza – razem z zakładniczką
opuścił samochód, przykryci jednym kocem idą po zamarzniętym jeziorze. Zbieramy dane o
tym miejscu. Mamy też kontakt akustyczny, z samochodu dochodzi muzyka, jakaś piosenka,
której młodzi koledzy nie znają – powiedział. – Ale jednemu udało się zanucić przez
słuchawki dwa słowa: so darling i potem coś z save.
– The last dance for me – śpiewnie dokończył Arie Brausen. – Ta piosenka źle wróży.
*
Niczym maruderzy albo zwiastuny wolno opadały pojedyncze płatki śniegu i ten, kto w
końcu podniósł głowę, tak jak prokurator, przyzwyczajony do gruntownego badania spraw,
nawet gdy patrzył w niebo, zobaczył, że zniknęły niemal wszystkie gwiazdy, tylko tu i ówdzie
można było dostrzec słabe błyski. Lodowato zimny wiatr kołysał brzozami.
Zgodnie z życzeniem porywacza, przekazanym im przez Małą, on i producentka wysiedli z
porsche i podążyli po śladach skradzionego samochodu, Hain po lewej stronie, jakby wciąż
siedziała za kierownicą, prokurator z walizkami w drugim zagłębieniu, szli przez las,
oświetlając sobie drogę latarką prętową. Byli jeszcze kompletnie ubrani, ale zimno już
chwyciło ich w swoje szpony. W milczeniu dotarli do samochodu z roztrzaskanymi szybami;
świeciły diody sygnalizacyjne, odtwarzacz muzyki był ustawiony na On. Tragarz walizek
postawił je na śniegu.
– Załatwię światło – powiedziała producentka. – Porywacze chcą być w mediach, musimy
mieć dużo światła.
Zaczęła rozmawiać przez telefon ze swoim reżyserem, a prokurator przeciągnął walizki
przez zarośla trzcinowe. Dźwięk łamiących się źdźbeł przypominał dźwięk rozgryzanych
chipsów. Nagle zza trzcin wyłoniła się szklana powierzchnia jeziora, z której wiatr częściowo
już zdmuchnął biały puch usypany wieczorem. Na błyszczącym lodzie wirowały płatki śniegu,
popychane przez wiatr to w jedną, to w drugą stronę, a niedaleko, pośrodku tego małego,
roztańczonego wiru, stała wysoka postać okryta czymś spiczasto zakończonym.
– Do dzieła! – prawnik sam sobie dodał otuchy, po czym rozebrał się do bielizny, dołączyła
do niego Hain z płaszczem na ramionach, pod którym miała tylko niezbędne części garderoby.
Spojrzała na lód i krzyknęła:
– Widzi pan to samo, co ja?!
Prokurator zdołał tylko kiwnąć głową, jakby zrezygnował z używania swojego prawniczego
rozumu – bo wielki kaptur pośrodku zamarzniętego leśnego jeziora o trzeciej trzydzieści nad
ranem nie mieścił się w żadnych paragrafach.
*
Końska derka wciąż się zsuwała, a wraz z nią wycięta zamiast dziur szczelina, więc
Hoederer zatrzymał się, poprawił nakrycie i zaczął się cofać, nie spuszczając z oczu pary z
walizkami. Bardziej się ślizgał, niż szedł, bo na jego butach stała Mała; jedną ręką trzymał ją
za kurtkę, żeby nie poleciała do przodu, drugą poprawiał derkę. W ten sposób, jako okryta
czymś spiczasto zakończonym postać albo wielki kaptur, z którego wystawały końcówki
skrzydeł, dotarł na środek zatoki. Mała zrobiła szczelinę w derce i zobaczyła zamieć.
– Na szczęście pada śnieg – powiedziała – nie będą strzelać.
Hoederer wyciągnął przez szczelinę dłoń z pilotem.
– Szczęście to będziemy mieli, gdy się okaże, że działa jeszcze fizyka. – Podał pierwszy
kod cyfrowy i krzyknął, żeby w końcu przynieśli pieniądze. Kiedy ruszyli w jego stronę,
popychając przed sobą walizki, nacisnął Play. – Najpierw posłuchamy mojego ulubionego
wykonawcy w piosence o pragnieniu, a później Callas w utworze o miłości. Zgoda?
– Wszystko mi jedno – odpowiedziała Mała, i już z trzcin, przez roztrzaskane okna dobiegło
głuche dudnienie, wzmocnione trzystoma dwudziestoma watami, jakby we wszystkich ośmiu
głośnikach w samochodzie rozpętała się burza. Potem rozległy się szybkie dźwięki pianina,
przejścia od niskich do najwyższych tonów i Mała poczuła, jak dwie ręce chwytają ją pod
pachy i jak zaczyna się kołysać. Był to jakiś rodzaj tańca, bez ziemi pod stopami, tymczasem
do pianina dołączyła perkusja i przeciągły dźwięk podobny do tego, jaki wydaje się po
dobrym, ale zbyt obfitym posiłku. Hey, mama, don’t you treat me wrong – śpiewał jej
porywacz, a w następnej chwili rozbłysło światło reflektora, oświetlając środek zatoki, gdzie
jeszcze przez kilka taktów tańczyli przy What’d I say. Koło derki padły dwa strzały, huknęło,
zadźwięczało i nagle znowu zrobiło się ciemno. Mała zatkała Lorce pysk.
– Stać! – Hoederer wymachiwał pistoletem, przekazujący okup zostali na miejscu, a walizki
jeszcze kawałek sunęły po lodzie, zatrzymały się dopiero pod koniec starego rockowego
numeru. – Po co reflektor?
Celował w prokuratora, bardzo muskularnego jak na prawnika, ale mówił do jego
towarzyszki, której z zimna puściły nerwy. Machała latarką i wykrzykiwała coś o łapaniu
przeziębienia i o telewizji, w której on z pewnością chce być: jutro rano, jutro wieczorem i
jutro przez cały dzień. A poza tym: pieniądze dostarczyli, gdzie jest zakładniczka?
– Tutaj – odpowiedziała Mała przez derkę, a Hoederer krzyknął:
– Latarka do mnie! – Pokazał lód i latarka ślizgiem ruszyła w jego stronę. Podniósł ją i
skierował światło na prokuratora. – Najpierw chcą mnie zastrzelić, a potem przysyłają
jakiegoś zabójcę!
On tak wygląda od treningów, usłyszeli drżący z zimna głos i światło przesunęło się na
podzwaniającą zębami postać.
– Znasz tę kobietę? – Hoederer szeptał, Mała odpowiadała mu również szeptem.
– To moja producentka. Chce coś złapać, pozwól jej odejść.
– Możecie odejść!
– A dziecko? – pytanie zadali niemal jednocześnie, światło latarki padło na walizki.
– Jak przeliczę pieniądze. A teraz się wynoście! Chyba że chcecie liczyć razem ze mną i
zamarznąć.
Dostarczyciele okupu zaczęli się naradzać.
– Cztery miliony, to potrwa wieczność – szepnęła Mała, a Hoederer odszepnął w zimne
ucho gdzieś pod swoją brodą:
– Nie będzie żadnego liczenia, oddalimy się z pieniędzmi w bezpieczne miejsce, daj mi
jeszcze godzinę.
– Natychmiast chcemy dziecko – krzyknął prokurator – taka była umowa!
– A czy w umowie było strzelanie do mnie? Potrzebuję jeszcze godziny, potem już koniec!
Hoederer wysunął głowę spod derki, jedną ręką obejmował Małą, w drugiej trzymał broń.
Prokurator i producentka dygotali z zimna, stali z założonymi rękami i opuszczonymi głowami,
tak jak on kiedyś w dworcowym kinie, gdzie za pierwszym razem, przed południem, leciał
film z Django, za drugim, po południu, z Bruce’em Lee. Świadczenie wykonano żonie w
ramach ubezpieczenia.
– Czy ma pan dziecko?! – krzyknął do prokuratora. – Niech pan odpowie!
Prawnik kręcił głową, dopóki Hoederer nie wycelował broni w producentkę.
– A pani, ma pani dziecko?
W odpowiedzi znowu ruch głowy, który znaczył „nie”.
– Nie? Dlaczego? Ja też nie mam! – wrzasnął Hoederer w śnieżną zamieć. – Ale życie
polega na dawaniu, obojętnie, komu, obojętnie, w jakich okolicznościach, prawie obojętnie,
co – chodzi o dawanie! Gotować mleko, smarować chleb, robić dobrą minę, odprowadzać do
szkoły, zakończyć kolejny dzień, wracać do domu, nie oczekiwać buziaka, przyglądać się
obgryzaniu paznokci, zrezygnować z palenia. Odłożyć gazetę, zapomnieć o tym, co się wie, nie
bać się kiczu, rozmawiać o koniach, wierzyć w gwiazdy, zamknąć gębę i być dla dziecka
powietrzem, którego ono potrzebuje!
– Już wystarczy – powiedziała Mała.
– Spadamy! – krzyknęła producentka.
Po jeziorze nie przewalały się już białe tumany, wiatr zacinał teraz z ukosa, z ciemności
sypało gęstym śniegiem. Niewesoły widok – biały atak, który nie pasuje do żadnej zimowej
piosenki i nie zdarza się co roku, tylko wówczas, gdy nagły front polarny natknie się na masy
chmur. Chmury zrzucają wtedy cały swój ciężar nad jakimś regionem, a zjawisku temu
towarzyszy wiatr, który sprawia, że wszystko jest jeszcze zimniejsze, zwłaszcza metal w gołej
dłoni.
Popychali i ciągnęli walizki niemal na oślep wśród gęstego śniegu, derka okrywała już
tylko ramiona. Pies jako jedyny rozpoznał drogę, nie za pomocą oczu, lecz nosa, mniejszego
niż u wilków, ale wystarczająco wrażliwego, by namierzyć brzeg jeziora, miejsce z pagórkiem
i norą, za którym rozciągała się polana z pachnącymi plamami. Przysypane śniegiem, już
dawno przestały istnieć dla ludzi, natomiast poruszony Lorca, zwierzę, niezmordowanie
szarpał smycz i ochryple szczekał, znajdował się jednak w żelaznym uścisku – Hoederer
owinął sobie końcówkę smyczy wokół dłoni.
Wziął smycz od Małej, bo wystarczyła mu myśl o pewnej śmierci kotki, która umrze gdzieś
za sofą, choć tak czy inaczej, jej czas się skończył. Już dawno przestała krążyć przed
posiłkami wokół miski jak wokół zdobyczy, nie przemierzała, jak kiedyś, własnych dróg,
balansując między podłogą a sufitem, i nie przynosiła po codziennym spacerze milutkiej
martwej myszy, która zanim wylądowała w śmietniku, wyniesiona tam za ogon, dostawała
jeszcze kilka pacnięć łapą, prztyczki w nos, kotka nigdy o nich nie zapominała. Najpierw
skończyły się jej wyjścia na dwór, wkrótce ustały spacery po kocich półpiętrach – oparciach
krzeseł, rurach grzewczych, książkach – a na końcu okrążanie miski; była już gotowa na
przyjście śmierci, wyprzedziła go tylko o kilka dni, ale nadrobił opóźnienie i tego już nie mógł
zmienić żaden fachowy opatrunek. Na początku ostatniej godziny śmierć wydała mu się czymś
prostym, naturalnym, natomiast życie – z wyjątkiem Małej, która pomagała pchać walizki
i która stanowiła nieznany mu dotąd kawałek życia – wydało mu się jakąś sztuczką.
– Dokąd prowadzi ta droga?! – krzyknęła Mała w jego jedyne ucho, próbował ją uspokoić,
pogwizdywał, machnął ręką w powietrzu i dwa razy zwrócił się do niej po imieniu, to było
jak zakazany dotyk. Zachowywał się tak, jakby byli na zimowym spacerze, tyle że zamiast
sanek mieli walizki i prawie nic nie widzieli oprócz śnieżnej zawieruchy, która panoszyła się
tam, gdzie powinna panować ciemność, tak jakby czarne nagle zrobiło się białe – jeszcze
jedna sztuczka. Nie dało się już pchać walizek, lód się skończył, znaleźli się na drugim brzegu
zatoki. Pies w dalszym ciągu szarpał się na smyczy, wyrywał się w stronę dużego wzniesienia,
w stronę pagórka z ukrytą pod korzeniami norą.
– Zapomnij! – krzyknęła Mała.
– Chcesz, żeby cię zasypało?
Hoederer oddychał z trudem, chwycił walizki i udał się na drugą stronę pagórka, tam, dokąd
ciągnął go pies. Mała się przyłączyła – ale pod warunkiem, że on tam wejdzie pierwszy!
Odebrała mu smycz, wyciągnął z kurtki latarkę.
– Schowaj psa pod derkę. I sama też się uspokój. Udało się!
Chciał ją podtrzymać na duchu, chociaż nie miał żadnego planu na tę ostatnią godzinę, miał
tylko nadzieję, że razem ze swoją zakładniczką jeszcze raz znajdą dla siebie miejsce.
Hoederer rzucił się w śnieg przed ukrytym pod splątanymi korzeniami, sięgającym mu tylko do
kolan wejściem do nory i oświetlił latarką jej wnętrze. Zobaczył liście i gałęzie, a z tyłu
zagłębienie. Powinien jechać do szpitala, krzyknęła Mała, a nie włazić w jakąś norę! Ona się
martwi, usłyszał, przyniesie z samochodu apteczkę.
– Wrócę tutaj – obiecała, ale on już przeciskał się przez otwór. Na kark posypała mu się
ziemia, włosy zaczepiały o korzenie. W pewnym miejscu nora robiła się większa, na tyle duża,
że można się było odwrócić.
– Wszystko w porządku – powiedział – wspaniale, wepchnij tu walizki!
– Po co?
– Nie chcesz zdeponować pieniędzy?
Hoederer oświetlił gałęzie, spomiędzy wilgotnych liści wygrzebał kilka kości i trochę
sierści.
– I po co to wszystko – usłyszał swoją towarzyszkę – po co ta godzina, skoro są już
pieniądze?
– Pieniądze, kogo obchodzą pieniądze? Lepiej tu właź! Wyłożymy podłogę dwoma
milionami, a dwoma się przykryjemy. A derkę narzucimy sobie na plecy! – Giacomo Hoederer
podpełznął do wyjścia, przed którym obok walizek klęczała Mała z Lorcą zawiniętym w
czaprak jak w kaftan bezpieczeństwa. – Co to ma być? – Odebrał od niej tłumok i wsunął go w
głąb nory, tam wypuścił Lorcę i pozwolił mu obwąchać liście. – Twój pies nie jest szalony,
tylko zakochany! – krzyknął. – Tutaj jest tylko trochę kości. Jeśli wilczyca tu była, to na
początku zeszłego roku!
– To dlaczego Lorca tak się wyrywał?
– Może miał nadzieję, że ją tu spotka. Dlaczego pies nie może mieć nadziei? A teraz
walizki.
– Jakiej nadziei? Przyprowadził go tutaj zapach!
W otworze pojawiła się twarz Małej, która zmarszczyła nos, jakby jej samej coś zagrażało.
Po chwili wepchnęła do jamy walizkę numer jeden. Hoederer na brzuchu, z latarką w zębach
zaciągnął ją do wgłębienia. Otworzył zamki, podniósł wieko i całą zawartość wysypał na
ziemię. Następnie pustą walizkę przesunął na koniec nory, tak że powstała tylna ściana. Wyjął
latarkę z ust:
– Następna! I ty też! Nie ma zapachu, nie ma zakochania, zrozumiano?
– Czy tam są pająki? – doleciało z zewnątrz. – Albo nietoperze, albo jakieś nieżywe
bydlaki.
– Jakie bydlaki? – Hoederer przekręcił się na plecy i skierował światło w górę. – Nic tu nie
ma, odepnij skrzydła i wchodź!
Z góry zwisały tylko korzenie, niektóre cienkie jak sznurki, najdłuższy owinął wokół latarki
i zawiązał na nim supeł – w ten sposób zrobił górne światło.
– Gdzie druga walizka?
Odwrócił się z powrotem na brzuch i podczołgał się do wyjścia, mijając po drodze Lorcę.
Przysypany zwitkami banknotów psi pysk od dawna rozgrzebywał głośno szeleszczące liście. I
w końcu w otworze pojawiła się, razem ze skrzydłami, walizka numer dwa. Hoederer
wciągnął ją do środka, opróżnił i dokończył budowę tylnej ściany. Położył tam skrzydła, obok
pistolet; mieli więc regał. Potem rozłożył derkę. Mała wsunęła głowę.
– Tu jest obrzydliwie! – krzyknęła.
– Wydaje się, że twój pies jest szczęśliwy. Dalej, wchodź, zrób to dla niego.
– A pan też jest szczęśliwy?
– Brakuje mi tylko ucha – co powiedziałaś? Słyszałem „pan”?
– Czy jesteś szczęśliwy?
Mała przecisnęła się kawałek dalej, z trudem przeczołgała się przez górę papieru, Hoederer
podpełzł do niej.
– Tak, szczęśliwy jak nigdy. Podoba ci się tutaj? – postukał palcem w latarkę, pokazał
walizki i pogładził derkę.
– O ile nie ma tutaj jakiegoś obrzydlistwa – odparła.
– Widzisz tu coś obrzydliwego?
– Widzę tylko masę pieniędzy. To z ich powodu jesteś szczęśliwy?
Podpełzła bliżej, bardziej ciągnięta niż o własnych siłach, i zmrużyła oczy, oślepiona
światłem latarki.
– To najpierw rozłóżmy tę masę pieniędzy – Hoederer zaczął dzielić pieniądze, pomagało
mu to zapomnieć o bólu. Wkrótce przy pracy były cztery ręce, oddzielały zwitki fioletowe od
bladożółtych i po jakimś czasie podłoga została równomiernie zasłana pieniędzmi, łącznie z
wgłębieniem, ich legowiskiem, wystarczająco szerokim na dwie osoby. Mała położyła się
obok psa.
– Ale to, co się tutaj dzieje, nie jest zupełnie normalne – uderzyła się w głowę, jakby
chciała oprzytomnieć albo obudzić się ze snu, potem wyjęła z kurtki resztki karmy i
zdeponowała rezerwę na walizce.
– A co jest zupełnie normalne, celowo do kogoś strzelać? – Hoederer zrobił z derki oparcie
pod plecy i ułożył ją przy walizkach. – Przecież budowanie sobie miejsca w życiu, urządzanie
domu jest normalne. Tutaj można się dobrze poczuć – czujesz się dobrze?
W odpowiedzi spojrzała tylko na Lorcę, który otoczony zwitkami pieniędzy coraz bardziej
zagłębiał nos w wilgotnych liściach.
– A więc nie mówisz „nie”, a to już coś znaczy. Przez godzinkę – powiedział – można się
tutaj całkiem dobrze poczuć. Każdy ma materac z miliona, a z drugiego miliona nakrycie.
Możesz też sobie wziąć trochę pieniędzy z depozytu i kupić konia. I jeszcze stajnię do tego. I
drugiego konia.
– Lepiej siadaj! – wycedziła przez zęby jego zakładniczka, jakby „lepiejsiadaj” było
jednym słowem. Tak głośno szczękała zębami, że wystarczyło jedno ucho, żeby to usłyszeć.
Głowa trzęsła jej się z zimna, zaczęła sobie nagarniać pieniądze na nogi, tymczasem on w
dalszym ciągu klęczał na zielonych setkach obok wgłębienia. Czy jedna minuta ma teraz jakieś
znaczenie? Wyciągnął pilota z kurtki i położył obok pistoletu. Obu przedmiotom zrobił
podkładki z pięćsetek.
– Tak wyglądają ładniej – powiedział i sięgnął po berettę. Dwa razy strzelił do reflektora,
czyli w sumie wystrzelił osiem nabojów, zostały mu jeszcze dwa. Odciągnął zamek, z komory
wypadła mu na kolana jedna kula. Wyciągnął magazynek i wyjął ostatni nabój. Potem
podstawił oba pod latarkę i wybrał jeden, z błyszczącym miedzianym płaszczem i, jak mu się
wydawało, ostrzejszym czubkiem, takim, który błyskawicznie przeleci przez jego głowę.
Załadował magazynek, wybrany pocisk był drugi w kolejności, i wsunął go z powrotem na
miejsce. Przeładował broń i odłożył ją na walizkę. Potem usiadł w wymoszczonym pieniędzmi
legowisku i staccato zębów ustało.
Czy on tu nie siedzi w pułapce? – usłyszał nagle rzeczowe pytanie.
– Tak – odpowiedział – ale bez tej dziury byłoby już po wszystkim, tam są gorsze pułapki.
– A zatem masz szczęście – powiedziała Mała.
Mógł się tylko roześmiać albo udać, że się śmieje.
– Ty odkryłaś tę norę, nie ja, więc się zamknij.
– Nie zamknę się. W takim razie masz szczęście ze mną.
*
A jednak się zamknęła, bo i Hoederer zamilkł. Po prostu siedział i oddychał, tymczasem
Mała aż po piersi przysypała się pięćsetkami, a kozaki wsunęła w dwusetki. Zrobiło się
prawie przytulnie: pod plecami miała miękką derkę, obok siebie psa, a naprzeciwko już w
połowie przysypane wejście, tylko światło było zbyt jaskrawe. Wskazała latarkę, nic więcej
nie było jej potrzebne. Hoederer wyjął z zagłębienia kilka brzozowych liści, zmiął je razem z
dwoma bladożółtymi banknotami, następnie urwał cieniutki korzeń i przytwierdził nim całość
do latarki, tworząc coś w rodzaju abażura, przez który przeświecało ciepłe światło. Nagle
Mała poczuła się jak w bajce: jaskinia pełna pieniędzy, w której siedzi rozczochrany
mężczyzna, strażnik skarbu. Nie pasował tu tylko kłąb ciemnoczerwonej waty, tkwiący tam,
gdzie powinno być ucho.
– Czy teraz jest ci już cieplej? – spoglądał na nią Giacomo Hoederer, strażnik skarbu, który
zastrzelił pana Weissa i który właściwie był nauczycielem. – W ostatniej godzinie powinno
być człowiekowi przynajmniej ciepło – powiedział. – Możesz się przykryć jeszcze moim
milionem. Chcesz?
Nie chciała. Pokazał jej wejście – zamieć się skończyła, przed norą leżał jej rezultat: gruba,
błyszcząca warstwa śniegu.
– Nie tak łatwo nas tu znajdą, zasypało nasze ślady. Masz ciepłe dłonie? – usłyszała wręcz
zatroskany głos. Troska była słuszna, dłonie miała lodowato zimne. Zaczęła je rozcierać, obok
rozległo się chrząknięcie i w końcu padło pytanie, czy on też może się na krótko przyłączyć.
Wzruszyła ramionami i już po chwili trzymał jej dłonie w swoich, zaskakująco ciepłych.
– Która godzina?
– Która godzina? – Jej porywacz spojrzał na zegarek. – Po czwartej. Ale ostatnia godzina
może trwać całymi dniami. Co jeszcze zostało do jedzenia?
– Tylko karma dla psa. A jeżeli zjawi się tu policja?
– Już od dawna tu są. Przestali na mnie polować, teraz mnie szukają. Giacomo Hoederer,
poszukiwany za morderstwo na tle rabunkowym, umyślne zabójstwo i porwanie!
Puścił jej ręce i pokazał trzy palce, po jednym za każde przestępstwo. Miły nastrój się
skończył. Czy on jest mordercą, czy nie? Chciała się teraz tego dowiedzieć, poza tym znowu
skończyło się mówienie na ty.
– Jest pan mordercą, tak czy nie? – dwukrotnie wykrzyczała mu to pytanie prosto w twarz.
Zamknął oczy.
– Mordercą – nie. Człowiekiem wykończonym, martwym – tak. W tamtym banku, w
ostatnim domu ostatniej wsi, dokładnie dwanaście godzin temu, w jednej sekundzie zginęły
dwa życia!
– Bo pan strzelał.
– Nie, bo zdradziecka kula wróciła. Ciągle jest ci zimno? Mógłbym cię przytulić, mogę?
Dopiero teraz, przy tym pytaniu otworzył oczy. Przez jego twarz przebiegł dreszcz, zacisnął
zęby; jedną ręką dotknął opatrunku z waty, druga była gotowa objąć ramiona Małej.
– To z przytulaniem zdarzyło się już przedtem, na lodzie – powiedziała, na co odrzekł cicho:
– Tak, ale teraz chcę to zrobić.
Po chwili objął ją ramieniem, na początku nie czuła żadnego ciężaru, jakby ta ręka była
pusta w środku, jakby jej nie było, ale powoli zaczęła jej ciążyć. Coraz trudniejsze stawało
się powiedzenie czegokolwiek o ręce albo o całym tym idiotycznym siedzeniu w pieniądzach.
Siedzieli obok siebie w tej cholernej ciszy, tylko od czasu do czasu, kiedy Lorca machał
ogonem, szeleściły miliony. W końcu, żeby jakoś poradzić sobie z ciężką ręką Hoederera,
Mała jednak zaczęła mówić. Słowa już znała, była to jej końcowa kwestia w filmie.
– Co tak patrzycie, jestem zwierzęciem? – zaczęła. – Nie znacie mnie, ale ja was znam. I
mówię: lepiej popatrzcie na siebie samych! Dwa upiory, które sto razy dziennie przyciskają do
siebie swoje upiorne gęby, myśląc, że się całują. Sto razy udają i z każdym dniem robią się
coraz bardziej upiorne. Boi się was nawet anioł. Koniec, cześć, ja spadam!
Chciała zdjąć z siebie rękę, ale ręki już dawno nie było.
– Dalej – powiedział jej słuchacz i wtedy odgryzła sobie kawałek paznokcia. Więcej nic
nie ma, mogłaby tylko krzyczeć. Zamiast tego odgryzła sobie kolejny kawałek, aż strzeliło,
i wtedy znowu zjawiła się ręka, delikatnie odsunęła jej dłoń od ust i wcisnęła w nią nieduży
majątek. – To na dwa konie ze stajnią. Powiedz im po prostu, że część pieniędzy spaliliśmy,
żeby nie zamarznąć. Opowiedz im o zimnie.
– Lepiej sam to zrób – rzuciła niewielki majątek z powrotem na ziemię, tymczasem jej
porywacz skierował światło latarki na swoją twarz, jedna połowa była blada, druga jak
powleczona rdzą. Czarne oczy, białe usta – wyglądał jak zasypany człowiek, którego w końcu
ktoś wyciągnął spod gruzów.
– Od kiedy to martwi coś robią? – zapytał. – Za dwadzieścia minut będzie koniec!
Zdjął dłoń z latarki, ale światło ciągle padało na jego twarz. Widać było każdą zmarszczkę,
każdą kroplę potu, bruzdy na spierzchniętych ustach, żyły na skroniach, coraz ciemniejszą watę
w miejscu ucha i właśnie tego miejsca Mała dotknęła dłonią z poobgryzanymi paznokciami,
tak jakby w ten sposób mogły trochę urosnąć.
Dwadzieścia minut to nawet nie jest połowa połowy meczu piłki nożnej i trochę więcej, niż
trwają wiadomości w telewizji, chyba że pod ciężarem śniegu walą się jakieś hale; to jest
osiem szybkich piosenek Jerry’ego Lee Lewisa albo dwie wolne arie Belliniego; w tym czasie
paznokieć rośnie o jedną dwusetną część milimetra.
Ale też tylko tyle czasu pozostało Benowi Meierowi, żeby dogonić policję i rozstawić na
miejscu końcowego aktu światła i kamery – człowiek, który chce iść naprzód w morderczym
reżyserskim świecie, musi po prostu mieć szczęście, nawet jeśli szczęściem był świeży śnieg i
jednocześnie fakt, że przestał padać. Nawet ślepiec mógłby iść po śladach wysokich
policyjnych butów, najpierw przez młodnik, potem przez las i w końcu, mijając pozostawiony
w trzcinach samochód, dotrzeć do zamarzniętego jeziora. Dopiero tam pochód się zatrzymał,
bo ślady porywacza i zakładniczki zniknęły pod śniegiem. Widać było tylko zupełnie świeży
ślad: odbicie czterech dużych poduszek pod pazurami i trójkątnej poduszki pod łapą w tak
grubej warstwie śniegu, że zaznaczył się nawet odcisk brzucha – ciągnący się czerwonawy
ślad, jakby zwierzę miało jakąś ranę. Przez jezioro przeleciał wiatr i zdmuchnął nawet i to.
Słychać było tylko: „Mamy problem!”
*
Hoederer poczuł delikatny ucisk przy opatrunku z waty, a w następnej chwili cały zamienił
się w ból tak silny, jakby ktoś dopiero teraz powoli odcinał mu ucho i wbijał w ranę pinezki.
Poczuł też inny rodzaj bólu, własne zmęczenie, które odcinało od niego świat. Miał zamknięte
oczy, ale wszystkie nerwy czuwały, zwłaszcza te w nosie. Wąchał jeszcze mokre od śniegu,
obce włosy, miały zapach wilgotnej sierści. Pochylała się nad nim, jej włosy dotykały jego
nosa albo na odwrót. Chciała oderwać kłąb waty, ale było już za późno – wata stała się
częścią rany. Udało jej się tylko powyciągać pióra, to też poczuł i drgnął.
– Przepraszam – powiedziała cicho – ale nie jestem lekarzem.
– Chyba lekarką. Nie szkodzi. Jedyne, czego potrzebuję, to muzyka.
– Pana ulubiona piosenkarka?
– Tak, właśnie ona – Hoederer otworzył oczy i zobaczył jeszcze końcówki jej włosów i
imię na bluzie pod rozpiętą kurtką, potem usiadła obok i skrzyżowała ramiona. – Ta i żadna
inna – wyszeptał. – W arii o cnotliwości, zapisanej pod numerem trzy jeden dwanaście przez
pana Weissa, którego niestety zastrzeliłem. Mój mózg jeszcze działa, mam nadzieję, że pilot
też. A może lepiej będzie, jak poćwiczymy ułamki?
Wziął pilota z walizki, schował go do kieszeni i po chwili wyciągnął rękę po pistolet.
– Co to ma być? – zapytała Mała.
– Tylko rzucę okiem – powiedział. – Czyli nie chcesz ułamków? Ale jutro piszesz
klasówkę.
– Tak. Na trzeciej lekcji.
– A o której odlatuje twój samolot?
Hoederer podczołgał się do wyjścia. Mała podała godzinę, której on już nie doczeka:
siódma czterdzieści. Wytknął głowę z otworu prosto w śnieżny wał, wysunął się jeszcze
bardziej i nie mógł się nadziwić, że jednym uchem można tyle usłyszeć, nie tylko własny
oddech, ale też odgłosy wydawane przez śnieg: jego zapadanie, osuwanie się, pękanie
kryształków lodu. Potem się podniósł i zobaczył w prostej linii fragment zatoki, a na drugim
brzegu trzcinę i kawałek dachu samochodu.
– Może jednak trochę się jeszcze pouczymy – usłyszał z wnętrza nory i od razu wczołgał się
z powrotem, tym razem nogami do przodu. Odwrócił się dopiero w środku i ujrzał swoją
współlokatorkę, nakryła głowę kurtką i trzęsła się tak, jak jemu zdarzyło się tylko w kinie,
kiedy siedział samotnie w ostatnim rzędzie, a daleko z przodu, na ekranie rozgrywały się sceny
szczęśliwej miłości.
– Pilot będzie działał – powiedział – i muzyka ci się spodoba. Na pewno! – krzyknął i
pogłaskał trzęsącą się postać. – A na lotnisko zawiezie cię policja, więc się nie martw, jutro
wszystko będzie dobrze. Pouczymy się teraz? Trzy czwarte razy cztery piąte równa się, ba-
bamm, ba-bamm, liczę w pamięci.
Pochylił się nad nią i z głębi kurtki usłyszał krótkie „A ty?”, jak u par, które postanawiają
się rozstać.
– Masz na myśli mnie? – zapytał. – Czy dobrze słyszałem swoim jednym uchem? Bo jeśli
tak, to mnie jutro już nie będzie. A właściwie gdzie jest drugie ucho – ponownie pogładził
kurtkę – czyżby dobrał się do niego pies? – pytanie zadał niemal śpiewnym tonem, chciał, żeby
trochę się rozchmurzyła.
Mała zerwała kurtkę z głowy i krzyknęła:
– Jasne, zakopał je!
– Czyli jakaś część mnie już jest pod ziemią.
– Czyli jednak chcesz się zastrzelić – na jej twarzy nie było ani śladu łez, musiała je
błyskawicznie wytrzeć pod kurtką. Rzuciła się w przód i chwyciła jego ramię z zadziwiającą
siłą. – A kto zadba o Friedę, kto jej da tabletki? I w ogóle! – tak gwałtownie zaatakowała go
pytaniem o kota, że jej oddech uderzył go jak fala, nieprzyjemny oddech, bo za mało zjadła.
Giacomo Hoederer podał swój adres, żeby Mała mogła pójść po kotkę, tyle że jego
zakładniczka nie chciała o tym słyszeć. Chciała, żeby się poddał, żeby zakopał broń i żeby
razem z nią i psem poszedł do lasu i oddał się w ręce policji, więc powiedział jej prosto w
twarz, jak beznadziejne stałoby się na koniec jego życie, gdyby go nie zakończył.
– A więc, do diabła, lepiej będzie się zaraz zastrzelić!
Mała tylko pokręciła głową i jeszcze wzmocniła uścisk, tym razem złapała za przegub ręki –
trudno stwierdzić, co bolało bardziej: rana czy jej uchwyt.
Hoederer wykrztusił z siebie kilka dźwięków, ni to gwizdów, ni to sapnięć, zanucił melodię
z telefonu Małej, która właśnie udawała głuchą i ciągle mocno trzymała go za rękę, tak mocno,
jak kiedyś trzymał go ojciec na klatce schodowej – żegnali się po świętach, w tle głośne
dźwięki dochodzące z telewizora, skoki narciarskie, i już po chwili ojciec rozpłynął się w
padającym śniegu. I nagle ogarnęła go jakaś nieznana siła, pragnienie, żeby przytrzymać ojca
albo przytrzymać siebie samego i zostać przy życiu, chociaż do noworocznego konkursu na
skoczni. Stał z szeroko otwartymi oczami w mętnym świetle klatki schodowej, podobnie jak
teraz Mała w ciepłym świetle latarki. Hoederer miał wrażenie, że zaraz wpadnie w jej
ogromne oczy. W każdym razie pochylił się nieco, oparł czoło o czoło Małej i przez trzy,
cztery sekundy mierzyli siły, jak gotowe do ataku zwierzęta, aż wolną ręką przygarnął do
siebie jej głowę, tak jak bramkarz łapie piłkę, żeby uratować drużynę lub kraj. On mógł
uratować tylko ten jeden obraz: jej głowa w jego ramionach. Tego obrazu nikt nie zobaczy, nie
będzie go w żadnym telewizorze na świecie, umrze razem z nim, chyba że stanie się także jej
obrazem. Mógłby wtedy przetrwać, zostać opowiedziany jakiemuś dziecku, temu, którego
jeszcze nie ma, tak jak wkrótce już nie będzie jego, a mimo to był z tym dzieckiem związany
przez strumień życia, w który w tych wszystkich latach wmieszał się trzy razy w ostatnich
dwunastu godzinach. Pies zerwał się z miejsca, Hoederer odsunął głowę, Mała puściła jego
dłoń, żeby przytrzymać smycz. Poprosił, żeby już wyszła.
– Chyba wiesz, co się stanie? Kiedy człowiek strzela sobie w usta, odpada mu głowa,
chcesz to oglądać?
Zapytał poważnie, ale w odpowiedzi usłyszał ziewnięcie, niewielki łyk powietrza, potem
chwila bezruchu przy zamkniętych oczach i szeroko otwartych ustach, a na koniec długi głośny
wydech, tak zagrała ziewnięcie.
– Nie musisz się zabijać – powiedziała, ziewając – będę cię odwiedzała w więzieniu.
– W więzieniu? – Hoederer zanurzył rękę w banknotach, grzebał w nich tak, jak przedtem
pies, który teraz chciał się wydostać na zewnątrz. – I tam spiszę naszą historię, tak? –Wziął
kilka zwitków i podsunął Małej, znowu ziewnęła, tym razem nie zamykając oczu, i wzruszyła
ramionami. – Czyli jest ci wszystko jedno – powiedział. – Więc zanim sobie pójdziesz,
przynajmniej weź trochę pieniędzy. W przeciwnym razie twój koń nie będzie miał
towarzystwa.
– Ma przecież mnie.
– I to mu wystarcza?
– Tak. Parska, kiedy wchodzę do jego boksu.
– A może parska, bo mu przeszkadzasz.
– Follow Me parska, bo się cieszy. Bo potem razem jeździmy. Będę cię odwiedzała raz w
miesiącu.
– Dlaczego nie co tydzień?
– Może i co tydzień.
– Dlaczego nie codziennie?
Mała wzięła psa na ręce. Popiskiwał, wiec zatkała mu pysk dłonią.
– A zatem nie codziennie – powiedział. – Dlaczego?
Odgarnął włosy z czoła i podczołgał się do zasypanego śniegiem wyjścia, przekręcił się na
plecy i wysunął głowę na zewnątrz. Niebo było ciemne, ale nie czarne, nawet nie lekko
czarne, jak noce w tych filmach, których nie obejrzałby już nigdy więcej, bo w więzieniu mają
tylko telewizory. Zamknął oczy i poszukał pistoletu pod kurtką, policzył na próbę do trzech,
ale na trzy coś ciepłego dotknęło jego nogi. Pies. Czy mógłby się przesunąć, halo, jak będzie?
Mała przyczołgała się do wyjścia, Hoederer posunął się o tyle, o ile mógł, i wskazał ręką
przestrzeń.
– Sama zobacz – Die Nacht ist vorgedrungen, der Tag ist nicht mehr fern.
Ale nie chciała patrzeć, wzięła tylko trochę śniegu do ust i czekała, aż się rozpuści.
– Mógłbyś znowu zacząć grać na flecie – powiedziała. – Przyniosę ci flet, okej?
Tę uprzyjemniającą czas propozycję złożyła prosto w jego jedyne ucho, Hoederer odwrócił
się z powrotem na brzuch i odważył się dotknąć jej twarzy. Położył dłoń na czole, jakby miała
gorączkę, gdy tymczasem to on płonął, niezauważalnie, jak w kinie; rozpalone miejsce
znajdowało się gdzieś za oczami.
– Jakim prawem – zaczął – jakim prawem, mała Garbo, chcesz, żebym resztę swoich dni
spędził w celi? A teraz bierz skrzydła i leć! – Zdjął dłoń z jej czoła i wsunął do kurtki. – Twój
pies jest mądrzejszy, chce stąd wyjść!
– Nie chce, to tylko nerwy.
– Jakie nerwy?
– Nie wiadomo! – wrzasnęła mu prosto w twarz. Po chwili wytarła sobie czoło, czyściła je,
jakby coś na nim zostało, aż zatrzymała dłoń u nasady włosów, przy czerwonawym punkcie i
usłyszała, żeby tego nie ruszać.
– Lepiej to zostaw – powiedział, kiedy już zaczęła drapać paznokciem. Głośno wciągnęła
powietrze i rozdrapała skórę do krwi.
– Nie posłuchamy tej śpiewaczki? Tego numeru, przy którym pan Weiss zawsze wysiadał,
żeby zapalić.
Hoederer znalazł pilota, po czym postukał się nim w czoło.
– I teraz boli. Bo pryszcz jeszcze nie dojrzał.
– Chyba dojrzał – Mała spojrzała na swoją dłoń i oblizała krew. Z bólu zaczęła szybciej
oddychać, bluza z jej imieniem wznosiła się i opadała. – A ta Garbo – wypaliła – naprawdę
tak po prostu przestała grać w filmach?
– Tak. Naprawdę. Kiedy była piękną kobietą.
– Możemy teraz posłuchać tego utworu?
– O ile to będzie działać – powiedział Hoederer – ale tego też nie wiadomo!
Wysunął się z nory i zatrzymał na czworakach w śniegu; nadal panowała cisza, ciche
wyczerpanie, tyle że już nie słyszał krystalicznego pękania, za mocno biło mu serce. Wyjął
pilota i przesunął się jeszcze kawałek dalej, tak że znowu widział zatokę i trzcinowe zarośla.
Wyciągnął urządzenie w kierunku samochodu, brakowało tylko cyfr, musiał je podać, jeszcze
to musiał zrobić jego lodowaty palec: trójka, dwie jedynki i dwójka. Reszta nie zależała już
od niego, ale i tak, zanim nacisnął Play i wstrzymał oddech, wymruczał jeszcze „proszę”.
Liczył sekundy, co jakiś czas wypuszczał nosem powietrze, co w tej ciszy dla jego
jedynego, coraz bardziej przeciążonego ucha było niemal hałasem, podobnie jak trzaski
dochodzące od trzcin, przypominające trzeszczenie starej płyty, nawet jeśli płyta była
przegrywana i trzaski wynikają z kombinacji zer i jedynek.
– Słyszysz to? – rzucił do tyłu, wsuwając stopy do jamy. – Słyszysz to, słyszysz, dziecko,
udało się – to właśnie jest dla mnie szczęście!
*
Krótko po wpół do piątej, w ciemności, przy lodowatym zimnie, na brzegu niewielkiego,
zamarzniętego jeziora, którego nazwy nie było nawet na wojskowych mapach, rozbrzmiał
niepojęty głos.
Snajperzy z oddziału specjalnego, od dawna zajmujący pozycje na skraju lasu, opuścili
broń. Ludzie z ekipy filmowej, również gotowi do akcji, odłożyli kamery. Ben Meier
zapomniał o nocy. To, co się stało, było również ponad siły producentki telewizyjnej i
prokuratora. Jeszcze przemarznięci, otuleni w koce, siedzieli w specjalnym pojeździe obok
dowódcy oddziału i żeby nie musieć patrzeć na siebie, we trójkę wpatrywali się w samochód,
z którego dobiegał głos Callas w arii Normy, a zaledwie sto metrów dalej tajemniczy
dyrygent, w połowie ukryty pod ziemią, regulował siłę dźwięku.
*
Giacomo Hoederer znał każdą nutę i słyszał każdą, jedno ucho wystarczało do tego
całkowicie, ba, nawet ucha nie potrzebował, tak głęboko tkwiła w nim ta muzyka na trudne
chwile, słuchał jej po ostatniej wizycie ojca i pierwszego samotnego wieczoru w domu, kiedy
towarzystwa dotrzymywał mu tylko zataczający się kot. Miał wrażenie, że w tym utworze
miłość i cała jej potęga powoli wymawiają każdą sylabę, że to jedyny utwór, który, jak żaden
inny, przenika go na wskroś, z punktem kulminacyjnym, zaśpiewanym tak, jak nikt nie
zaśpiewał nigdy przedtem i nigdy potem, i coraz cichszym śpiewem pod koniec, który, jak
każdy śpiew, umiera wraz z ostatnim dźwiękiem. Wkrótce umilkła skarga, którą wyrazić mógł
tylko jeden głos, jak to się dzieje w wypadku wszystkich pieśni, rzucających człowieka na
ziemię i zarazem wprowadzających go w rajski stan niebytu. Bo jak inaczej rozumieć to
spojrzenie Małej: patrzyła na niego z dołu, spod ciężkich powiek dźwigających trzynaście lat;
spojrzenie, jak każde prawdziwe, wnikające za głęboko. Hoederer mógł tylko zamknąć oczy i
wyciągając rękę z nory, dotknąć białego puchu. Wziął pełną garść śniegu i przyłożył do czoła,
śnieg jeszcze się topił, zanim ostatnie dźwięki utworu trzy jeden jeden dwanaście ze zbiorów
zastrzelonego pana Weissa zdołały przelecieć przez jezioro. Potem zapadła cisza, która była
jak dodatkowy utwór na bis. Trzeba było jeszcze trochę czasu, by wszyscy odzyskali siły
(saperzy wykonywali ćwiczenia oddechowe, filmowcy palili papierosy, a dowódca oddziału
jeszcze szybko zanotował sobie, co powiedzieć porywaczowi, który z pewnością ukrył się
gdzieś blisko, w odległości umożliwiającej działanie pilota).
Ledwo doszli do siebie, w ciszy zabrzmiała spóźniona odpowiedź na śpiew, następny bis,
który od pierwszego dźwięku miał w sobie coś nieludzkiego, aż w pewnej chwili stało się
jasne, że to głos zwierzęcia. Wydawało się, że wycie niesie się ponad lodem gdzieś z daleka;
na początku trwało krótko, jakby to była próba, zaraz przybrało na sile i znowu ucichło, a w
końcu spotężniało tak, że ludzie dostali gęsiej skórki. Potem wycie ustało, słychać było, tym
razem raczej gdzieś blisko, chrapliwe westchnienie i nastąpiła powtórka. Wilczy głos
zabrzmiał jeszcze żałośniej, jak ostatni apel. Kiedy umilkł, ze skraju lasu, tam gdzie powinien
być pilot, natychmiast nadeszła żarliwa odpowiedź.
*
– Ciii! – Mała zatkała Lorce pysk, próbowała uspokoić psa, przyciskając twarz do jego
drżącego boku.
Hoederer jedną dłoń położył na różowawym psim brzuchu, drugą zacisnął na broni.
– Teraz nas szukają. I wystraszą wilczycę!
Poskramiacze psa leżeli obok siebie przy wyjściu z nory, Lorca między nimi, ciągle w tej
samej pozycji, jakby o czymś marzył. Skamlał coraz ciszej, a kiedy umilkł, Mała podniosła
rękę i popukała w tarczę zegarka.
– Przecież wiem – szepnął Hoederer – godzina minęła piętnaście minut temu. Ale przecież
wiesz, że klasyczny film trwa dziewięćdziesiąt minut, to znaczy, że został jeszcze kwadrans –
jakie są twoje ulubione filmy? Czy może najpierw moje?
Zacisnął dłoń w pięść, żeby policzyć je na palcach, ale już posypały się tytuły filmów, o
których nigdy nie słyszał. Głaskał psa i podczas tej czynności spotkały się jego i jej dłonie,
chociaż do niego należał brzuch, a do niej grzbiet.
– Teraz chyba moja kolej – powiedział. – Nie mam ulubionych filmów. Lubię wszystkie
stare filmy, w których na koniec bohaterowie się całują.
– W nowych filmach też niektórzy się całują.
– Ale nie tak, jakby to robili po raz ostatni.
– A to jest takie ważne?
– Tak – powiedział jak gdyby nigdy nic, lekko i pośpiesznie: „tak”. – Nie ma innego rodzaju
pocałunków, wszystko inne to tylko flirt albo lizanie się, na takich filmach można sobie
poobgryzać paznokcie, jak się jest w twoim wieku, a później siorbać drinki. – Zdjął dłoń z
różowego brzucha, była tam już niepotrzebna, i zatrzymał ją nad głową Małej, która miała tak
bujną fryzurę, że pojedyncze włosy odstawały od skóry. Hoederer poczuł łaskotanie na linii
życia. – Tylko wtedy, gdy pierwszy pocałunek jest jak ostatni, ma to jakieś znaczenie –
powiedział.
– To jakie filmy mam oglądać?
– Zasada jest prosta: te, w których bohaterowie bez przerwy palili papierosy. Bogart,
Cooper, Gable – doświadczeni nałogowi palacze. I umieli też całować.
– A Tom Cruise?
– Boi się własnego cienia – Giacomo Hoederer cofnął rękę i przetarł oczy. Poprosił o
chusteczkę. – Chyba masz coś takiego, prawda?
– Chusteczkę? – zapytała. – Niestety nie.
– Niestety nie? – Złapał ją za ramiona. – Spójrz na mnie! Nie wolno kłamać, kiedy się
słuchało takiej muzyki!
Nie patrząc na niego, wyciągnęła spod rękawa wymiętą, używaną jeszcze za życia pana
Weissa chusteczkę, albo raczej to, co z niej zostało, wilgotne coś, i dopiero teraz spojrzała na
niego.
– Naprawdę płaczesz?
– Nie wiadomo! – To nie były jego słowa, tylko jej, ale on mówił poważnie, nadal jedną
ręką trzymał Małą za ramię, drugą zacisnął na broni i nie zrobił nic, by powstrzymać płynące
w milczeniu łzy. Mała wytarła je wilgotnym czymś, świadkiem tej sceny był tylko pies, machał
ogonem, najwyraźniej pogodzony z sytuacją. Wycierała każdą łzę po kolei, zatrzymywały się
na chwilę w którejś z fałd pod oczami, ale musiała to robić sprawnie, bo im szybciej
wycierała, tym więcej wypływało, jakby zastosowała kompletnie nieskuteczny środek. Potem
łez pod powiekami przybyło, od razu dzieliły się w strużki, bo nikt ich nie powstrzymywał,
trzęsła się cała twarz Hoederera. Mała wyciągnęła drugą rękę i dotknęła miejsca za
pordzewiałym kawałkiem waty, trzymała jego głowę tak, jak trzymano jej głowę podczas
robienia makijażu, nie za mocno i nie za lekko, aż nagle ogon Lorki przestał się ruszać.
– Jakob Hoederer – zagrzmiało ponad jeziorem, „Akob Oederer” odpowiedziało echo. –
Mówi policja! Wiemy, gdzie pan jest, odnaleźliśmy pańską kryjówkę dzięki nagraniu
operowemu z pilotem. Jeśli dziecko zaraz wyjdzie, poprawi pan swoją sytuację! A jeśli
wyjdzie pan zaraz po nim, nieuzbrojony, sytuacja poprawi się jeszcze bardziej! Proszę
odpowiedzieć!
Potem słychać było trzask i zapadła cisza, jak po wypadku.
Mała gwałtownie uderzyła go pięścią.
– Jak to Jakob?
Hoederer zgasił latarkę.
– Tak jest napisane w paszporcie – i co z tego?
Znów podczołgał się do wyjścia, wystawił głowę przed zasypaną śniegiem norę i tam
przyłożył dłonie do ust.
– Pięć minut – krzyknął w ciemność – potem wyjdzie! I to nie było jakieś tam nagranie! To
była aria Normy, śpiewana przez Marię Callas dwunastego października tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątego trzeciego roku w Royal Albert Hall w Londynie!
– Przecież nie możesz tego wiedzieć, po prostu zmyślasz!
– Nieprawda, znam to nagranie. Pan Weiss też je znał. Dlatego wybrał taki numer. Trzy
jeden dwanaście.
– A dlaczego nazwałeś się Giacomo?
– Bo to imię bardziej pasuje do mojego fałszywego życia.
– Nie – zagrzmiało nad jeziorem. – Po co jeszcze pięć minut? Nie ma żadnego powodu,
żeby przetrzymywać dłużej Małą, ma zaraz wyjść, niech pan ją wypuści!
„Puści, puści” – powtórzyło echo, tym razem z dwóch stron, i Hoederer wyciągnął pistolet z
kurtki.
– Jest powód, i to jeszcze jaki! – krzyknął. – Jesteśmy w trakcie rozmowy! Pięć minut albo
nie wyjdzie wcale! – Zerknął do tyłu i wskazał psa. – Zatkaj mu uszy, będzie głośno.
– Wystrzelaj do końca te przeklęte kule!
Zarzuciła na łeb psa pikowaną kurtkę, ale huknęło tylko raz, z podwójnym echem.
– Pięć minut, słowo honoru! – krzyknął Hoederer w ciszę i kiedy nie usłyszał żadnej
odpowiedzi, nawet trzasków w megafonie, wpełzł z powrotem do nory.
– No, chodź – powiedział – mamy stracić tych pięć minut?
Włączył latarkę i zobaczył Małą z zawiniętym w kurtkę, trzęsącym się zwierzęciem.
– Co teraz?
– Opowiedz mi coś.
Ciągle trzymał pistolet w dłoni, odciągnął zamek i zobaczył jeden nabój.
Mała przycisnęła do siebie psa.
– Coś ci opowiedzieć, zanim się zastrzelisz?
– Tak. Ten, kto wkrótce umrze, często ma jeszcze jakieś plany, zamierzenia. A ja zamierzam
posłuchać ciebie. Minęła już jedna minuta, więc zaczynaj!
I opowiedziała mu o panu Weissie, o tym, jak go poznała podczas kręcenia tryptyku o
dziecku na pustyni, wówczas woził jeszcze króla Heroda i dwóch aktorów drugoplanowych,
Józefa i młodego Jezusa.
– Ale niechętnie – powiedziała. – Pewnego razu przyszedł do mojego agenta i
zaproponował, że będzie woził tylko mnie. Już przy pierwszej podróży powiedział mi, że
powinnam też śpiewać, bo jestem muzykalna, chociaż pan Carlé odradził mi zajmowanie się
muzyką, ale to tylko dlatego, że jestem znana, a to on chciał być znany.
Hoederer podniósł palec.
– To już było, powtarzasz się. Jak długo się znamy, jesteś moim dzieckiem? Ktoś, kto ma
córkę, powiedział mi kiedyś, że gdy ma się dziecko, trzeba wytrzymać trzy rzeczy: ciągle to
samo, marzycielstwo i egoizm – w tym marzycielstwie chyba chodzi o uczucia, jak myślisz?
Wyciągnął latarkę z pętli z korzenia i skierował światło na twarz Małej: towarzyszka
ostatnich, zaledwie trzech minut jego życia klęczała na pieniądzach z okupu, on leżał na
plecach. Jej oczy wyglądały jak oczy nocnego zwierzęcia, a skóra ust przypominała suszone
winogrona.
– Nie mam pojęcia – odparła. – Opowiadać dalej?
– Tak, o panu Weissie. Jak się do ciebie zwracał?
– To zależy. Kiedy wiózł mnie na zdjęcia, a ja z tyłu jeszcze uczyłam się tekstu, bo przedtem
miałam za dużo na głowie – Luise. I na przykład mówiłam: „Ale zobacz mamo, pozwalasz, by
ten mężczyzna codziennie przynosił ci kwiaty, i ciągle kupujesz nowe wazony, chociaż masz
alergię na kwiaty. Co będzie dalej?” On wtedy mówił: „No tak, Luise, lepiej graj w
dramatach”. A kiedy w przerwach w tajemnicy przynosił mi koktajl mleczny albo chipsy,
zawsze Marie. A kiedy nocą jechaliśmy autostradą, a ja nie mogłam spać i puszczał muzykę, to
czasami Malu. Tak jak mówią wszyscy.
– Nie ja. – Hoederer zebrał śnieg z rękawa i podsunął go pod twarz nad sobą. – Musisz pić
– powiedział. – Pić i skończyć z telewizją.
– A potem? – Mała wessała śnieg i pokazała broń – jeśli on będzie martwy, to ona nie
będzie mogła mu nic więcej opowiedzieć. – Odwiedzę cię z kotką! – krzyknęła. – Czy w
twoim domu jest winda? Zabiorę kotkę na lotnisko. I może nawet ktoś załatwi klatkę – wyjęła
komórkę z kurtki. – Chyba że masz jakąś?
– W domu jest winda, ale zepsuta, i mam klatkę, ale kotka w niej zdechnie – wyszeptał
Hoederer, gdy Mała włączała telefon. – Jak ja ją będę niosła, to nie zdechnie – wpisała numer
PIN
– zrobimy sobie zdjęcie? Masz wystarczająco długą rękę. Na pamiątkę.
– Na co?
– Co za różnica!
Odebrała mu latarkę i dała w zamian swoją zabawkę. Pokazała, gdzie jest wyzwalacz, i
usiadła przy walizkach w odpowiedniej pozie. Hoederer usiadł obok.
– Teraz odsuń aparat i naciśnij przycisk, dasz radę?
Wyciągnął rękę i zrobił zdjęcie.
– Jeszcze dwie minuty! – zadudniło nad jeziorem.
Oddał telefon, wziął latarkę i położył ją na banknotach. W dwie minuty ludzie ustanawiają
światowe rekordy albo się kochają. Przytłumił światło zieloną setką, chłodził sobie czoło
pistoletem, a Mała tymczasem oglądała zdjęcie.
– Lepiej zróbmy jeszcze jedno – powiedziała – to przecież szybko idzie.
Odpowiedział, że nie, żadnych zdjęć, koniec, powinna teraz zostawić go samego. Zaczęła
błagać, podała mu aparat, ale zagroził, że go rozwali na jej oczach, włoży sobie do ust i
strzeli.
– Wiesz, co się wtedy stanie? Twoja przeklęta komórka i mój mózg zmieszają się w jedną
masę! – wrzasnął i zabawka zniknęła w pikowanej kurtce.
– Jeszcze jedna minuta, Jakobie Hoederer, i ani sekundy dłużej! – rozległo się nad jeziorem.
*
Minuta, przez minutę potrafiła, nie mrugnąwszy nawet okiem, udawać trupa przed kamerą,
przez minutę potrafiła dwadzieścia razy napisać „Malu”, o ile miała dobry długopis, zawsze
podpisywała się pod swoją brodą na zdjęciu, i miała jeszcze minutę, by sprawić, żeby
wszystko dobrze się skończyło.
– Daj mi pistolet – nachyliła się nad Hoedererem, ale odpowiedział jej tylko uśmiech, taki
jak u pana Weissa, kiedy paląc papierosa na jakimś parkingu, korzystał z ostatnich ciepłych
promieni słonecznych, zamykał oczy i wykrzywiał usta. Ten uśmiech przyprawiał ją o
dreszcze, miała wrażenie, że to śmierć wypożyczyła sobie twarz pana Weissa. Bardzo wolno
sięgnęła po broń, tak wolno wyciągała też kiedyś rękę po ptaka leżącego na ulicy. Nie
odlatywał, chociaż mijały go samochody, ale miała nadzieję, że w ostatniej chwili z
połamanym skrzydłem zerwie się do lotu. Chciała już złapać pistolet, ale nagle skrzyżowały
się dwa szybkie ruchy, tworząc nową konfigurację. Jakob Giacomo Hoederer, człowiek, który
zastrzelił pana Weissa, po raz czwarty wsunął lufę do ust, a ona po raz pierwszy ujęła w
dłonie czyjąś obcą twarz.
Czas upływał, tym razem liczony już nie w sekundach, tylko w uderzeniach pulsu, które
utrudniały powiedzenie czegokolwiek; były jak wewnętrzna broń sięgająca aż do ust.
– Dlaczego? – zdołała wykrztusić, chciał coś odpowiedzieć, nie wyciągając lufy z ust, i też
zdołał to zrobić – bo jego czas się skończył, powinna go puścić i uciekać.
– Proszę – westchnął – idź!
Jednakże Mała nie odeszła i nie puściła go.
– Skończę z telewizją – powiedziała. – I będę cię odwiedzać. Za każdym razem przyniosę
nowy film, w więzieniu na pewno jest
DVD
. Przyniosę ci nowości, Triple
X
2, Hulka albo
Marsz pingwinów, wszystko już jest.
Podała jeszcze kilka tytułów i zobaczyła przed sobą zmarszczone czoło.
– Właściwie wolałbym Dwulicową kobietę albo Rzymskie wakacje.
Mała, jakby była w stanie załatwić wszystkie filmy świata, a gdyby któregoś nie było –
sama zagrać, krzyknęła:
– Nie ma sprawy! – Krzyknęła to prosto w trzymaną jeszcze w dłoniach twarz, z ust
trzymanego Hoederera wydostało się jeszcze ciche „nie”, cicha wątpliwość wobec sielskiego
życia w więzieniu. Zdjęła prawą, silniejszą dłoń z twarzy Hoederera, położyła ją na jego
lewej dłoni, ze spoczywającym już na spuście palcem, i powiedziała to, co akurat przyszło jej
do głowy, byle coś powiedzieć: – Nie mówi się z pełnymi ustami.
Jednocześnie ona albo on, albo oboje razem wyjęli lufę z ust i minuta prawie minęła.
Zostało niecałe dziesięć sekund, w takim czasie odbywa się bieg na sto metrów, finał.
Kiedy Jakob Hoederer rzucił pistolet na zwitki banknotów i delikatnie, jakby to była część
jego samego, jakby to był strup na ranie, zdjął z twarzy drugą dłoń, którą w pewnym sensie
oddawał, serce biło mu jak przed strzałem sygnalizującym start w ostatnim biegu.
– No dobrze, stare filmy, nic poza tym – powiedział, czołgając się już do wyjścia – załatw
Młode lisy i jeszcze jedno: za chwilę rzucą się na mnie tak, że zatrzęsą się drzewa – don’t
follow me, capisci?
Ale Mała już była za nim, w każdym razie odprowadziła go razem z psem do wyjścia i
wtedy jego serce palacza dotarło do granic wytrzymałości. Cud, bez którego już dawno by nie
żył, szedł dalej, trzymając go za kurtkę. Obojgu wystarczyło nagle trochę wiary w niebo, które
nie jest Olimpem, żeby bez strachu wyjść w ciemność.
– Wychodzę! – krzyknął, ale zanim to nastąpiło, Mała jeszcze raz wyciągnęła z rękawa
wilgotne coś; tym razem potrzebowali tego oboje, nieważne, jak to wyglądało. On chyba
nawet bardziej, na jego łzy nie pomagało żadne wycieranie.
– Możesz sobie wziąć – powiedziała Mała. Prezent został przyjęty i w tym samym
momencie minuta się skończyła.
I jedno uderzenie serca później (o ile weźmie się pod uwagę, że uszczęśliwione serce od
czasu do czasu pracuje z przerwami) poszukiwany Jakob Giacomo Hoederer wyczołgał się z
nory. Za śnieżnym wałem stanęła wyprostowana postać, pokazując, że się poddaje, a za nią
pod osłoną ciemności uciekały dwie inne. Serce Hoederera uderzyło po raz kolejny i wtedy
rozbłysły wszystkie przenośne reflektory ekipy filmowej, dopadli go komandosi w białych
uniformach maskujących, z pistoletami maszynowymi i pozostałym sprzętem, a jakiś głos,
bardzo przypominający głos Bena Meiera, wrzasnął: Action!
Mała podbiegła przez lód za pagórek, gdzie nie dochodziło światło żadnego reflektora,
jedynie kredowobiała poświata od oświetlonych brzóz. Kiedy oddawała Hoedererowi
strzępki chusteczki, owiniętego kurtką psa odłożyła na bok, a potem, kiedy nagle została sama i
to właśnie jej przydałyby się te strzępy, spostrzegła, że w kurtce nic nie ma. Lorca pognał za
pagórek, więc złapała kurtkę i pobiegła za nim, tak jakby koniec należał tylko do nich, a nie do
tamtych ludzi rozłożonych ze swoimi zabawkami.
Pies biegł w stronę lasu przez zamarznięte jezioro, przy zacierającym wszelkie ślady
wietrze, błyskawicznie przemieszczający się cień, który wkrótce zniknął za tumanami śniegu.
Mała dyszała z wysiłku i nagle usłyszała swoje imię. Ktoś wołał ją przez megafon trzy, cztery,
pięć razy, aż wyciągnęła telefon i zadzwoniła do producentki. Po drugiej stronie istne piekło,
gdzie ona się podziewa, jej rodzice już siedzą w helikopterze! Odkrzyknęła tylko, że pies
chciał się wybiegać, i zapytała, jak długo już leci helikopter. Pytanie zadała na środku jeziora,
usłyszała, że dwadzieścia minut i że ekipa, gotowa nakręcić materiał do wiadomości, już
czeka. Krzyknęła, że za dwadzieścia minut wróci, w porządku? Ale chyba nie było w
porządku, bo głos w słuchawce zajęczał tak donośnie jak wiatr, i po chwili dowiedziała się o
zaproszeniu na przyszłą sobotę, i lepiej niech się czegoś przytrzyma, tyle że na lodzie nie było
się czego przytrzymać – o zaproszeniu do największego show.
– I co ty na to?
Ale ona już nie chciała nic na to odpowiadać, chciała się tylko znaleźć po drugiej stronie
jeziora, w lesie, do którego wbiegł Lorca, więc to Hain coś powiedziała i znowu zaczęła o
tym znanym wszystkim show. Wszystkim oprócz Giacomo Hoederera.
– Przykro mi, nigdy o nim nie słyszałam! – krzyknęła. Tym razem udawała trupa za pomocą
samych słów, to było coś nowego, a po drugiej stronie najpierw padło „O Boże!”, a potem
przypuszczenie, że musiała przeżyć straszne chwile i potrzebuje odpoczynku, odpoczynku i
przyjemności – Hain zmieniła zakończenie filmu z aniołem.
– To jednak będzie komedia, pojutrze wracamy na plan.
– Pojutrze? – Mała szła dalej, z zimna nie mogła już utrzymać aparatu w dłoni, ale im
bardziej zbliżała się do lasu, tym słabsze stawały się podmuchy wiatru, poza tym znowu
zobaczyła ślady Lorki. – Pojutrze nie dam rady, mam sprawdzian z biologii z panią Struwe-
Görz. Poza tym kończę z tym – dodała i wydawało jej się, że maleńka Hain szaleje w klapce
telefonu:
– Kończysz? Z czym? – Z wnętrza obudowy dochodził już niemal hałas, natomiast Mała,
wręcz przeciwnie, mówiła cicho, idąc po porośniętym trzciną brzegu.
– Nie zagram już w żadnym filmie – powiedziała. – Tak jak Garbo. Ona też po prostu z tym
skończyła, kapujesz?
*
Helikoptery policyjne najwyraźniej nie były tak komfortowe jak te prywatne, nie było w
nich obsługi, nie było nawet soku pomidorowego i żadnej ochrony przed hałasem, tak jakby
policjanci mieli problemy ze słuchem. Arie Brausen i jego dawny partner, który wyłożył
pieniądze na okup, krzycząc, prowadzili jednak rozmowę, stanowiącą dla Maltego pewną
zagadkę. Jego rodzicom co rusz wyrywało się głośne westchnienie ulgi, jakby pilot musiał
słuchać nawet tego.
– Znasz Ucieczkę gangstera w reżyserii starego Sama?! – krzyknął agent.
– Naturellement, mon amie – odpowiedział Libańczyk – Steve McQueen, cwaniaczek,
zajarał się na śmierć przy tej ślicznotce z Love Story!
– W tym filmie – ciągnął dalej Brausen – wszystko idzie nie tak aż do ostatnich minut, kiedy
już nikt nie podejrzewa, że ta historia mogłaby się dobrze skończyć.
– Tak jak nasza – odkrzyknął właściciel
TVM
1 – wszystkie pieniądze odzyskane, nasze
złotko ma się dobrze, świnia siedzi w areszcie. I to wszystko w ostatniej sekundzie, tak samo
jak u starego Peckinpaha, kiedy tych dwoje zwiewa do Meksyku – co za reżyser, mon ami!
Tyle tylko, że gdyby on mnie zrujnował, to nasza Mała pod koniec filmu zostałaby bez głowy, a
okazuje się, że ma ją na swoim miejscu nawet w rzeczywistości!
– I to jaką śliczną! – krzyknął Arie Brausen, a Libańczyk zaraz dodał szczegóły:
– A na tej główce czarna dżokejka, do tego wysokie buty i pejcz, mon dieu! I wyobraź
sobie, że ta świnia mogła z nią uciec!
– Nie do pomyślenia, dobry Boże – przekrzykiwali się rodzice, tymczasem do Maltego w
kieszeni Maltego zawibrował telefon, ktoś dzwonił. A zatem policyjne helikoptery jednak
mają własną usługę: telefonowanie w powietrzu. Wyciągnął ze spodni wszystkoumiejący
aparat, zerknął na ekran i ukradkiem włożył sobie zatyczkę w ucho.
Pierwszych słów prawie nie zrozumiał, coś o wilkach i lesie, potem przytkał sobie drugie
ucho i zaczął lepiej słyszeć. Najwidoczniej szukała swojego psa, wołała „Lorca, Lorca”, aż w
pewnym momencie zasięg nagle się pogorszył i usłyszał swoje imię, „Malte, Malte”, jakby
ktoś wołał o pomoc w jakiejś jaskini, narzucił więc kurtkę na głowę, jakby chciał się
przespać. W rzeczywistości chciał tylko, by go nie niepokojono, żeby w spokoju mógł
pocieszyć siostrę, to była jego premiera. Krzyczał „Hej, halo, to ja!”, w końcu zasięg się
poprawił i wahał między dobry a słaby, z telefonu dochodziło wołanie z jaskini czy z lasu.
Teraz usłyszał coś o kocie, którego trzeba przywieźć.
– Gdzie, jaki kot? – zapytał, ale siostra mówiła już o czymś innym, o odstrzelonym uchu i o
tym, że potrzebna jest karetka.
– Jakie ucho? – zapytał.
Krzyknęła, żeby się uciszył – i czy to słyszy. I Malte jeszcze bardziej schował się pod
kurtką, aż przez zatyczkę doleciało do niego jakieś dalekie wycie, narastało i cichło jak
syrena, więc się uspokoił: najwidoczniej już nadjeżdża policja.
– Słyszę! – krzyknął i chciał się czegoś dowiedzieć o tym odstrzelonym uchu, ale helikopter
wleciał właśnie w strefę bez zasięgu.
Na ekranie wyświetliło się No receive, a brat Małej zdjął z głowy kurtkę i spojrzał w
twarze rodziców – oni też mieli dzisiaj swoją premierę. Po raz pierwszy zachowali się w stu
procentach prawidłowo. Nie zadawali żadnych pytań.
*
Kiedy zamarł ostatni dźwięk, zrobiło się cicho, tak cicho, jak wtedy, gdy godzinami leżała
w łóżku z prawdziwą gorączką, trzydzieści osiem i dwa, i wydawało jej się, że słyszy ciszę,
kurz wędrujący w zwolnionym tempie po promieniu słońca. Nie było wtedy nikogo, kto
mógłby spędzić z nią następną minutę, nie było nawet psa, gdzieś spał.
Zrezygnowała z wołania Lorki, chociaż musiał być gdzieś niedaleko. Jego ślady były
jeszcze widoczne, gubiły się gdzieś wśród połamanych gałęzi, wyżej zaczynała się plątanina
drzew, dużo bardziej gęsta niż w pozostałej części lasu. Lód pokrywał nawet najcieńsze
gałązki. Brzozy wyglądały w tym miejscu jak wielkie białe korale, jak las w lesie, z którego
dochodził pełen skargi głos. Kiedy poruszyła jakąś gałązką, osypywał się śnieg, poza tym nie
działo się nic, tylko że miejsce u nasady włosów swędziało i zatęskniła za strzępkami swojej
chusteczki, czy może za ich nowym właścicielem, który teraz powiedziałby: „Nie drap”.
Pocierała więc czoło śniegiem, aż rozbolały ją palce, potem jeszcze raz krzyknęła,
zachrypniętym już głosem, w stronę koralowego lasu i nagle dostała odpowiedź.
Przez splątane gałęzie brzóz przedarł się szalony pisk, taki jak na początku, gdy Lorca
zostawał sam w domu i słyszał, że ona wraca. Naciągnęła rękawy na dłonie. Coś go
zatrzymało, w przeciwnym razie już dawno by przybiegł, więc musiała się ruszyć; przemogła
się i z pięściami przed twarzą weszła w gąszcz gałęzi, które po prostu się łamały, dźwięcząc
jak szkło albo sztućce. Szła dalej, ze śniegiem we włosach, ze śniegiem na karku i z
drobinkami lodu, które spadały jej po plecach. Nie miała już odwagi wołać Lorki, pochylała
się przed każdą gałęzią. Przemykała przez las w lesie, licząc własne kroki – to pomagało
uporać się ze strachem i niepewnością. Doszła do osiemdziesięciu, osiemdziesiąt kroków to
cztery piąte setki, i wtedy gąszcz po prostu się skończył. Zobaczyła polanę porośniętą
wysokimi po pas, mocno ośnieżonymi krzakami, które wyglądały jak dwa, trzy stłoczone stada
zwierząt. Między nimi żywy, tarzający się na plecach Lorca – tyle zdołała zobaczyć, zanim
wstrzymała oddech.
Na śniegu stało nieruchomo duże białoszare zwierzę o sterczących uszach. Znajdowało się
w niewielkiej odległości od tarzającego się psa, ale nie zwracało na niego uwagi. Patrzyło na
nią skośnymi oczami, stojąc w doskonałym bezruchu, jego spojrzenie było równie obojętne, co
uważne i wydawało się, że nie tylko przeszywa Małą, ale też wchodzi do jej wnętrza. Znowu
zaczęła liczyć, tym razem sekundy, trzydzieści sześć, na jednym oddechu, i ledwo zaczerpnęła
powietrza, a wilczyca skoczyła do tyłu, aż podniósł się tuman skrzącego pyłu, i poruszając się
truchtem, zniknęła, jakby nigdy jej tu nie było.
Dopiero teraz Mała zawołała psa, żeby go zatrzymać, biegła po miękkim puchu tak szybko,
jak to tylko było możliwe, i wołała jego imię. W końcu znalazła się przy Lorce i rzuciła w
śnieg, który w miejscu, gdzie został zryty, nie był tak biały, jak powinien. Ale teraz nie chciała
się nad tym zastanawiać, co się stało, to się stało, miała inne sprawy na głowie. Rano musi się
zająć kotką, trzeba jej dać tabletki w kawałku pasztetu cielęcego, kupuje się to na lotnisku. W
domu szybki prysznic, a potem na trzeciej lekcji sprawdzian z matematyki – jeśli go napisze,
wszystko się jakoś ułoży. Pięć dziewiątych podzielić przez trzy siódme, napisała palcem na
czerwonawym śniegu, równa się pięć dziewiątych razy siedem trzecich, ponieważ aby
podzielić dwa ułamki, należy dzielną pomnożyć przez odwrotność dzielnika, teraz to było
jasne. I było też jasne, że nie powinna rezygnować z muzyki, niezależnie od tego, co mówi pan
Carlé, i że nikomu nie może opowiadać, kim był mężczyzna, któremu odcięła ucho. Najpóźniej
pojutrze musi też wysłać mejle do przyjaciółek, o ile jeszcze ma przyjaciółki, i napisać im, że
wróciła na ziemię. A przy okazji będzie mogła zamówić w internecie Małe lisy czy jak to się
tam nazywało. Pozostanie jeszcze tylko przestać obgryzać paznokcie, nawet jeśli wtedy będzie
wyglądać niczego sobie, jak by powiedział jej dziadek. Udawać nieżywą było łatwo, w tym
była najlepsza, ale jak udawać żywą? Drżeć na całym ciele jak Lorca w jej ramionach?
A zatem było się w końcu żywym. Mocno przytuliła się do psa i poczuła łaskotanie na karku –
znowu zaczął padać śnieg, każdy płatek znajdował własną drogę, nie stykając się z innymi
płatkami, niemal cud; dopiero kiedy spadał na ziemię, stawał się częścią śniegu, który znów
odrobinę się powiększył. Ta zima wydawała się trwać wiecznie, podobnie jak ta noc, która
należała do Małej bardziej niż cokolwiek przedtem.
Lorca nadal drżał, więc zrobiła z kurtki namiot dla nich obojga. Jeśli człowiek dobrze się
wsłuchał, to usłyszał szelest padającego śniegu, delikatny, nieporównywalny z niczym innym,
szelest płatków, które spotykały się na dole i w tej samej chwili przestawały być sobą.
Przysłuchiwała się tym chwilom, kiedy zabrzmiała melodia, jakiej nie miał nikt inny na
świecie – trzy pasaże na skrzypcach w najwyżej tonacji, jak za pomocą pęsety wyjęte przez
pana Weissa ze starej piosenki. Podniosła klapkę i zobaczyła, kto dzwoni. To był jej reżyser,
więc pozwoliła melodii wybrzmieć do końca, to end this misery, i znowu zapadła cisza.
Pozostało tylko bicie jej serca i szelest płatków śniegu. Wyświetliła na ekranie zdjęcie z
nory. Kiedy powiedziała „Lepiej zróbmy jeszcze jedno”, miała na myśli siebie, bo jej włosy
tak głupio zwisały, ale lepszego zdjęcia nie mogła zrobić: ona się śmiała i jej porywacz się
śmiał, tyle że jego śmiech był całkiem inny. Mężczyzna, który zabił pana Weissa, ale też
przywrócił go do życia, śmiał się z samego siebie, bo z czego innego mógł się śmiać.
Pofałdowane czoło, pomarszczone jak akordeon policzki, tak się śmiał Giacomo Hoederer, z
błyskiem w oczach, który sprawiał ból. Pochyliła się więc, nabrała pełną dłoń skrzącego się
puchu i wtarła go w twarz, tak, jak by to zrobił on. Padał coraz gęstszy śnieg – ostatni taki tej
zimy, a ona mówiła do siebie. Ba-bamm, ba-bamm, tego rodzaju pomruki dochodziły z małego
namiotu, jakby liczyła w pamięci, zamiast płakać, może też coś w rodzaju „Zamknij się i
capisci, bella”? Nie wiadomo.
Tytuł oryginału: Die kleine Garbo
Projekt graficzny i typograficzny: bang bang design
Znak serii: bang bang design
Redakcja i korekta: Małgorzata Jaworska
Skład: Aleksandra Brożek-Dąbrowska
© 2006 by Frankfurter Verlagsanstalt GmbH, Frankfurt am Main
© wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2011
wydawnictwo słowo/obraz terytoria
sp. z o.o. w upadłości układowej
80-246 Gdańsk, ul. Pniewskiego 4/1
tel.: (058) 345 47 07, 341 44 13
fax: (058) 520 80 63
e-mail:
ISBN 978-83-7453-158-0