TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5
ROZDZIAŁ 10
Ktoś puka do drzwi.
Ignoruję to. Mam pełne ręce, dosłownie. Podwinęłam rękawy, założyłam gumowe
rękawice, fartuch i takie tam, i teraz stoję przy zlewie po łokcie w gorącej, pełnej piany
wodzie, w środku góry naczyń, które piętrzyły się na kuchennym blacie cały tydzień, bo ani
mama, ani ja nie miałyśmy siły, żebym pozmywać.
Nie spałam ostatnio zbyt dobrze.
A teraz, zdecydowałam, że to nie jest dobry moment na wizytę kogoś z parady współczucia.
Ktokolwiek to jest – znowu wali do drzwi.
Jestem wkurzona. Mama nadal śpi. Tak, jest po piętnastej i jest niedziela, ale mama jest
nieprzytomna cały dzień. Nie wstała nawet do kościoła, co jest złym znakiem. Aż do dzisiaj
zawsze udawało jej się wstać dla Boga.
Znowu słyszę pukanie.
Hej, jest dobrze, myślę, nadal ignorując pukanie i jednocześnie wkładając naczynie do
zmywarki. Mama nie musi iść do kościoła. Mamy prawo być aspołeczne. Możemy spać tak
długo, jak tylko chcemy. Mamy zezwolenie. To jedyna dodatkowa korzyść, która przychodzi
z tym całym 'straciłam brata': nieokreślona ilość czasu na robienie wymówek. Nie muszę
otwierać drzwi.
Ale to pukanie. Jest głośne. Nieustępliwe. To pukanie, które tak szybko nie odpuści.
Potem przychodzi mi do głowy myśl, że ktokolwiek to jest, to być może przyniósł nam
obiad. Właśnie w ten sposób amerykańska kultura uczy ludzi radzenia sobie ze śmiercią:
Wszyscy przynoszą naczynia żaroodporne wypełnione jedzeniem. Tutaj ciasto. Tam sałatka
owocowa. Taki rytuał zapewnia osobę, która coś przyniosła, że zrobiła dla nas coś
pożytecznego. Nakarmiła nas. Pokazała, że jej zależy.
Przez pierwszy tydzień ludzie bardzo się troszczyli. Dostałyśmy tak dużo jedzenia, że
większość psuła się zanim mogłyśmy to zjeść. Wtedy to w sumie nawet nie byłyśmy z mamą
głodne; po prostu siedziałyśmy w różnych pozycjach na różnych meblach, a ludzie krążyli
wokół nas, przynosząc chusteczki, wodę, co kilka godzin pytając, czy może byśmy coś zjadły.
Ja zawsze odmawiałam jedzenia, ale mama się starała. Chciała być uprzejma. Patrzyłam jak
siada przy stole, zmuszając się do przejścia przez czynności związane z jedzeniem.
Obserwowałam jak ostrożnie przeżuwa każdy kęs i połyka, próbując się uśmiechnąć, po
czym mówi, że było bardzo dobre, i to bardzo uprzejme ze strony osoby, która to zrobiła.
W drugim tygodniu już prawie nikt nie przychodził, więc bez większego apetytu jadłyśmy
najlepsze rzeczy, które dostałyśmy wcześniej: ciasta czekoladowe, pieczone kurczaki, słodkie
bułeczki. Resztę wyrzuciłam. W trzecim albo czwartym tygodniu zaczęłam odzyskiwać nieco
apetytu, ale akurat wtedy jedzenie przestało przychodzić.
Ludzie ruszają do przodu.
Nawet jeśli my nie możemy.
Co nie wróży zbyt dobrze, biorąc pod uwagę fakt, że nie potrafię gotować, a i mama staje
się coraz mniej wiarygodna w tej kwestii.
Nagle jestem pełna nadziei, kiedy idę otworzyć drzwi. Zapiekanka brzmi wspaniale.
Umieram z głodu.
Otwieram drzwi i na progu widzę Sadie McIntyre, naszą sąsiadkę, która mieszka trzy domy
dalej. Voila. Ale coś tu nie gra. Sadie nie postępuje zgodnie z protokołem odwiedzających,
kiedy mnie widzi, nie uśmiecha się, nie pyta jak się miewam. Nie trzyma talerza ciasteczek,
miski enchilady ani niczego innego. Po prostu sobie stoi ze skrzyżowanymi nogami,
wpatrując się we mnie jasnymi, niebieskimi oczami. Ma neutralny wyraz twarzy.
- Cześć? - mówię, chociaż bardziej brzmi to jak pytanie.
- Wybieram się do Jamba Juice – mówi swoim chrapliwym od papierosów głosem. - Idziesz
ze mną?
Ta prośba nie ma sensu z bardzo wielu powodów:
1. Jest luty. W Nebrasce. Dzisiejszy dzień jest szczególnie chłodny; mój rozwalony telefon
informuje mnie, że na zewnątrz jest jakieś minus piętnaście stopni. Celsjusza. Kiedy Sadie
zadaje mi pytanie, słowa opuszczają jej usta razem z obłoczkami pary.
Chcesz wyskoczyć do Jamba Juice?
Pewnie na jakiś mrożony soczek.
2. Nie spędziłyśmy z Sadie ani chwili razem od czasów szkoły podstawowej.
Kiedy byłyśmy dziećmi, to znaczy, kiedy byłyśmy naprawdę małe, praktycznie mieszkałyśmy
u siebie nawzajem. Miałam do jej domu sekretne przejście: od siebie wychodziłam tylnymi
drzwiami, przechodziłam przez ganek pana Crofta, dalej szłam wzdłuż dużego, kamiennego
muru przecinającego podwórek pani Widdison, następnie przechodziłam przez dziurę w
żywopłocie McIntyresów, a przez ich trawnik prosto pod okno do sypialni Sadie. Tą drogą
trafiłabym do niej nawet we śnie.
Sadie była moją pierwszą przyjaciółką. Nie pamiętam nawet okresu zanim ją poznałam,
mimo że nasi rodzice lubili opowiadać historię, jak kto Sadie uciekła z domu w wieku dwóch
lat i wylądowała w naszej piaskownicy za domem. Tak się w sumie poznałyśmy. Moi rodzice
nazywali Sadie petardą. Przez lata była moją najlepszą przyjaciółką. Kiedy inne dzieciaki
nazywały mnie Czterooką, Kobrą lub Zezolem (kiedyś okulary były ogromnym problemem),
zawsze mogłam liczyć na to, że Sadie stanie w mojej obronie. Miała czterech starszych braci,
więc kiedy ktoś czepiał się mnie lub niej, Sadie wysyłała na łobuza swoich braci, tak jak
napuszcza się na kogoś psy. Przetrwałam podstawówkę, w większym stopniu, dzięki Sadie i
jej braciom.
Nadal pamiętam, jak Sadie wtedy wyglądała: chuda, opalona, rozpuszczone kręcone włosy,
rozjaśnione wakacyjnym słońcem, czysta, choć wyblakła koszulka po jednym z braci, która
zawsze była tak długa, że trzepotała jej wokół kolan, kiedy biegła. Sadie uwielbiała biegać.
Nigdy nigdzie nie szła, jeśli mogła dostać się tam biegnąc. A że bardzo ją lubiłam, zawsze
biegłam za nią.
Aż do dnia, kiedy Sadie przestała biegać. Zaczęła jeździć na rowerze, po starszym bracie
przejęła rozwożenie gazet, żeby kupić sobie masę nowych ciuchów przed rozpoczęciem
szóstej klasy. Zaczęła nosić makijaż, uśmiechać się w inny sposób. Zamieniła się w nową
Sadie.
Żeby było sprawiedliwie, ja także się zmieniłam tamtego roku. Zaczęłam spędzać czas z Jill,
Eleanor i Stevenem. Oddaliłyśmy się od siebie z Sadie. Zdarza się. W drugiej klasie liceum
Sadie zdarzył się niefortunny incydent z kradzieżą w sklepie, o którym wiedziało całe
sąsiedztwo, ale raczej o tym nie mówiono.
Sadie zadaje się z narkomanami. Ja jestem w brygadzie kujonów. Nadal utrzymujemy
przyjazne stosunki, ale nasze koła towarzyskie niezbyt często się pokrywają.
Teraz stoi na progu moich drzwi, ubrana w czerwoną kurtkę w kratę i podziurawione
fabrycznie dżinsy, z blond lokami schowanymi pod dzierganą, czarną czapką. Na rękach ma
rękawiczki, a na powiekach zbyt dużo eyelinera. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego
narkomani czują potrzebę używania eyelinera.
- Lex? - odzywa się Sadie, ponieważ nadal nie odpowiedziałam na jej pytanie.
No tak, racja. Jamba Juice.
Nie mam pojęcia, czego może ode mnie chcieć lub co kombinować, ale jednocześnie nie
mogę wymyślić żadnej dobrej wymówki, i szczerze mówiąc idea wyjścia z domu przemawia
do mnie w pewien sposób. Kiwam więc głową i zdejmuję rękawice.
- Jasne – mówię, - tylko wezmę płaszcz.
W Jamba Juice jest pusto, kiedy tam docieramy. Też mi niespodzianka. Koleś za ladą
wygląda na zaskoczonego naszym widokiem, jakbyśmy znalazły się w knajpie przez
przypadek.
- Rany – z figlarnym uśmiechem wzdycha Sadie, jednocześnie podchodząc do baru. - Ale
dzisiaj skwar. Strasznie chcę mi się pić.
Oczywiście żartuje, ale chłopak za ladą tego nie łapie. Odkłada komórkę w trakcie pisania
esemesa i wpatruje się w nas, jak gdyby w każdej chwili miała wyskoczyć ekipa filmująca i
powiedzieć mu, że padł ofiarą żartu.
- Poproszę Wybuchowe Zielone – mówi Sadie, bez zaglądania w menu, jakby bywała tutaj
codziennie. - Z zastrzykiem antyoksydacyjnym. - Odwraca się w moją stronę. - Też to
zamów, Lex. Ja stawiam. Musimy zwalczyć te wolne szkodniki.
Wolne rodniki, myślę, ale jej nie poprawiam. Zamawiam to samo.
- Możemy usiąść gdziekolwiek? - Sadie pyta pracownika, po zapłaceniu za napoje. - Czy
mamy czekać aż jakiś stolik się zwolni?
Chłopak kiwa ręką na odczepne, wskazując bliżej nieokreślony kierunek i wraca do swojego
telefonu, zirytowany, bo przecież przeszkadzamy mu w jego wolnym czasie. Sadie wybiera
stolik w odległym kącie, przewiesza swoją pokaźnych rozmiarów skórzaną torebkę przez
oparcie krzesła, opada na siedzenie i od razu zabiera się za napój, który, o czym powinnam
wspomnieć, ma taką samą konsystencję i kolor jak świeże guacamole.
Powinno być ciekawie.
- Niektórzy ludzie – mówi Sadie, - to w ogóle nie mają poczucia humoru.
Biorę niewielki łyk mojego smoothie. Jest zaskakujące dobre.
- A więc – mówi Sadie, kiedy jedna czwarta naszych napojów znika ze szklanek. - Chcę z
tobą o czymś porozmawiać.
No i nadchodzi. Przemówienie pod tytułem „Tak bardzo mi przykro”. Pełen współczucia i
życzliwości uścisk ręki. Oferta „jak mogę ci pomóc?”, po odrzuceniu której zawsze czuję się
winna. Część, w której stanę się nowym ulubionym zajęciem Sadie.
- Widziałam cię tamtej nocy – mówi Sadie. - Biegłaś.
Och. O to chodzi. Mrugam. Staram się wyobrazić sobie, jak musiałam wtedy wyglądać, bez
płaszcza, przedzierająca się przez sąsiedztwo, jakby goniły mnie dzikie psy.
Jak szalona, tak wtedy wyglądałam. Kompletna wariatka.
- Wkręcasz się w bieganie? - pyta Sadie.
Ten pomysł jest tak absurdalny, że prawie wybucham śmiechem. Nawet wtedy, gdy
biegałam za Sadie, zawsze tego nienawidziłam. Gardziłam każdym aspektem biegania:
potem, dyszeniem i sapaniem, dziwnym posmakiem w ustach, bólem nóg po skończonym
biegu. Stworzyłam zasadę unikania aktywności fizycznej za wszelką cenę.
Ale co mam jej teraz powiedzieć, że uciekałam przed duchem zmarłego brata?
- Coś w tym stylu – mamroczę.
Sadie kiwa głową, jakby potwierdzała jakąś plotkę na mój temat. - To świetnie – mówi. -
Sama myślałam, żeby wrócić do biegania. Mam taką apkę na telefonie, która podobno
ściąga cię z kanapy i sprawia, że przebiegasz bez problemów 5 kilometrów, i to tylko w jakiś
miesiąc. Zaczynasz od naprzemiennego biegania i spacerowania, a kończysz na samym
bieganiu. Można tak spalić jakieś 5 tysięcy kalorii na godzinę.
- Też o tym słyszałam.
- Więc może mogłybyśmy biegać razem – od niechcenia proponuje Sadie, rażąc mnie
dziwnym spojrzeniem, jakby rzucała mi jakieś wyzwanie.
O nie. Niebezpieczeństwo, Willu Robinsonie
. Czerwony alarm.
- Hm, jasne. - Chcę stąd iść. - Koniecznie musimy to zrobić. To znaczy, teraz jestem trochę
zajęta, ale może za kilka tygodni. W sumie to nie wiem, czy to dobry pomysł biegać w takie
zimnisko, podobno szkodzi na płuca czy coś. Może wiosną. Ale wtedy mam Olimpiadę
Fizyczną, no i kilka egzaminów na studia, w moim kalendarzu robi się trochę gęsto. Może
latem...
- Och, Lex – mówi po chwili. - Wszystko jedno.
Kiedy byłyśmy w piątej klasie, miałyśmy fazę na granie we „Wszystko jedno”. Zasadniczo ta
gra polegała na pozbywaniu się swoich kart, poprzez kłamanie jakie karty w rzeczywistości
się posiada, ale jeśli ktoś powiedział 'wszystko jedno' i złapał cię na kłamstwie, wtedy brałeś
cały stos kart. Sadie była mistrzynią, pamiętam. Zawsze wiedziała, kiedy bujam.
Teraz nazywała mnie kłamczuchą.
- Sadie... - zaczynam.
- Coś się z tobą dzieje – mówi, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. - Byłaś przerażona,
tamtej nocy na drodze. Chcę wiedzieć przed czym uciekałaś.
10 Kwestia z filmu "Zagubieni w kosmosie", przyp.tłum.
Wpatruję się w nią bezradnie. - Przed niczym nie uciekałam-
- Wszystko jedno, Lex – mówi. - Wszystko jedno. Masz jakieś kłopoty. Czuję to.
Między nami zapada cisza. Myślę sobie, Oczywiście, że mam kłopoty. Gdzie miałaś oczy
przez ostatnie dwa miesiące? Oraz: A co cię to obchodzi, czy mam jakieś kłopoty? Lata
temu przestałyśmy być blisko. To nie twój interes. Ale jednak potrzeba wygadania się komuś
- zrzucenia ciężaru z serca – uderza we mnie z ogromną siłą. Sadie nadal jest moją
przyjaciółką. Nie jest taka jak reszta moich przyjaciół; nie jest super racjonalna i
technokratyczna, i może nie zacznie podważać mojego wątpliwego zdrowia psychicznego.
Potrafi zachować otwarty umysł.
Potrafi słuchać.
Rozglądam się szybko po knajpie. Nigdzie nie widzę gościa zza lady, możliwe, że jest gdzieś
na zapleczu. W Jamba Juice jest pusto.
- Uciekałam, ponieważ... - Biorę głęboki oddech. - Ponieważ myślałam, że widziałam Ty'a.
Więc musiałam wydostać się z domu, choćby na chwilę.
Sadie pochyla się w moją stronę. Ma absolutnie poważne spojrzenie.
- Okej – mówi po najdłuższych w moim życiu sześćdziesięciu sekundach. - Opowiedz mi o
wszystkim.
Jakąś godzinę później siedzimy w moim pokoju i oglądamy Medium z Long Island. Po tym
jak skończyłam zdawać Sadie szczegóły historii o duchu Ty'a, nalegała, abym zabrała ją do
domu i na dół do piwnicy, i pokazała ślad na ścianie, który powstał, kiedy rzuciłam
telefonem w Ty'a, jakby chciała zobaczyć dowód na własne oczy, chociaż żaden taki dowód
nie istnieje. Zasypała mnie miliardem pytań: W jakiej porze dnia, dokładnie, widziałam
mojego brata? W jego obecności czułam ciepło czy zimno? Miał na sobie czarne czy białe
ubrania? Wyglądał normalnie czy może w jakiś sposób inaczej?
Starałam się odpowiedzieć na jej pytania najlepiej jak umiałam.
Potem stała na środku jego pokoju, wpatrując się w lustro, jakby spodziewając się, że Ty się
pojawi w każdej chwili. Nie wiem, czy czułam ulgę czy rozczarowanie, kiedy się nie pojawił.
- Czy to liścik? - zapytała, oczami wodząc po karteczce samoprzylepnej pośrodku szkła.
Przepraszam mamo ale czułem kompletną pustkę.
Skinęłam głową.
Wpatrywała się w nią przez kilka sekund, głos miała niski, kiedy zapytała. - Odzywał się do
ciebie?
- Nie – odpowiedziałam, i po chwili pomyślałam, To jakieś szaleństwo. Jakim cudem
rozmawiamy o tym, jakby wydarzyło się naprawdę? - Był tutaj tylko przez jakieś dwie lub
trzy sekundy, w obu przypadkach. To było jak błysk.
- Cóż – powiedziała poważnie, - z całą pewności znajdzie sposób, żeby wyrazić to, czego
chce. Jest tutaj z jakiegoś powodu, a ty musisz dowiedzieć się czym ten powód jest.
Jasne.
- A tak przy okazji, skąd tyle wiesz o duchach? - zapytałam.
I właśnie tak wylądowałyśmy na górze, oglądając Medium z Long Island na moim laptopie.
Nigdy nie widziałam tej serii, ale Sadie najwidoczniej nie opuściła żadnego odcinka.
- Theresa jest niesamowita – mówi Sadie, rozciągnięta w nogach mojego łóżka, leży na
brzuchu i macha nogami w powietrzu. - To tak jakby nie mogła się powstrzymać. Musi
porozmawiać z duchami, gdziekolwiek je znajdzie.
To akurat prawda. Jak dotąd w tym odcinku Theresa – medium z ciężkim nowojorskim
akcentem i burzą tlenionych platynowych włosów – poczuła przymus dostarczenia
wiadomości z zaświatów chłopakowi z chińskiej restauracji i dziewczynie, którą poznała na
kursie kulinarnym.
- Zawsze przygryza wargę, kiedy słyszy duchy – dodaje Sadie. - Uwielbiam sposób w jaki
mówi o wszystkim ludziom. Po prostu wchodzi i mówi, „Jestem medium i rozmawiam ze
zmarłymi”.
Mnie to nie przekonuje. Nie chodzi o to, że show nie jest zajmujące, bo szczerze mówiąc,
jest. Ale wydaje mi się, że to medium mówi ludziom to co po prostu chcą usłyszeć: to, że
osoba zmarła jest szczęśliwa, bezpieczna i odnalazła spokój, i że nie powinni czuć się winni
temu, czemu myślą, że są winni, że wszystko jest w porządku.
Z doświadczenia wiem, że wcale nie jest w porządku.
- A więc – mówi Sadie, kiedy odcinek się kończy. - Jak myślisz, co Ty próbuje ci powiedzieć?
Dlaczego tutaj jest?
Waham się. Po sekundzie podnoszę plecak z kąta, w którym go zostawiłam i wysypuję
zawartość na biurko.
- Wow, czy to róża zrobiona z papieru? - pyta Sadie, podnosząc się do pozycji siedzącej. -
Niesamowita. Skąd ją masz?
- Znikąd. - Wbijam pinezkę w łodygę i umieszczam różę obok zeszłorocznej stokrotki, zanim
Sadie ma szansę bliżej jej się przyjrzeć. Naprawdę, naprawdę nie chcę się teraz zagłębiać w
moje życie miłosne. Zamiast tego, wyciągam list Ty'a spomiędzy kartek zeszytu. Trzymam go
przez chwilę w dłoniach, wyczuwam jego wagę, niezdolna wypuścić go z rąk, po czym
podaję go Sadie.
- Znalazłam to w jego biurku – wyjaśniam, szczegół, który wcześniej tak jakby ukryłam. - Po
tym jak go widziałam- później, znaczy się, znalazłam ten list.
- Kim jest Ashley? - natychmiast pyta Sadie.
Wzdycham. - To dziewczyna, którą zabrał na bal. Oprócz tego, nie wiem nic więcej.
Pokazuję jej listę potencjalnych Ashley.
- Cholera – mówi, przesuwając palcem w dół listy. - Strasznie dużo tych Ashley.
- Co ty nie powiesz.
- Nie masz żadnych innych wskazówek?
Przełykam ślinę. - Blond włosy. Widziałam ją tylko raz, w dodatku od tyłu.
- Trochę marny punkt zaczepienia. - Patrzy na moją twarz i drwi. - Ach, nie czuj się winna. Ja
nigdy nie wiem z kim spotykają się moi bracia. W mojej rodzinie to ostatnio przypomina
odcinek Kawalera do wzięcia. Jakie mają statusy związku dowiaduję się z internetu.
Czuję się dzięki temu o jakieś pięć procent lepiej.
Ale potem uderza mnie pewna myśl.
Łapię gwałtowny wdech i sięgam po laptopa. - No jasne. Czasami jestem taka głupia.
- Co? - Sadie zagląda mi przez ramię.
- Internet. Ty mógł napisać coś o balu.
Nie spędzam zbyt wiele czasu w mediach społecznościowych, ale konta na większości mam.
Loguję się na jedno z nich. Wchodzę na profil Ty'a. Jest przepełniony postami innych ludzi,
wiadomościami w stylu, 'Tęsknimy za tobą, Ty', 'Dlaczego musiałeś tak szybko nas opuścić?'
czy 'Nigdy o tobie nie zapomnimy'.
Powinniśmy usunąć jego konto, myślę sobie. Nie wiem dlaczego mnie to wkurza, idea Ty'a
wciąż aktywnego w internecie, kiedy w prawdziwym świecie już go nie ma. Ale po prostu
mnie to wkurza.
- Jeszcze raz, kiedy był ten bal? - pyta Sadie. - We wrześniu? Nigdy nie chodzę na te głupie
potańcówki.
- W październiku. - Scrolluję stronę do samego końca, potem klikam STARSZE POSTY, znowu
scrolluję na sam dół, tak przez całą jego oś czasu, aż docieram do października.
I nagle, tak po prostu, widzę to. Zdjęcie Ty'a i jego randki na balu. Stoi za nią na tle błękitnej
satyny, ręce trzyma na jej talii otulonej różowym materiałem jedwabnej sukienki, szeroko
się uśmiecha. Ona odwraca głowę, żeby na niego spojrzeć, jej usta są lekko otwarte, jakby
fotograf złapał ją w trakcie śmiechu.
Zastanawiam się, czy zauważyła makijaż.
Włosy ma długie i w kolorze blond, tak jak zapamiętałam, ale nie jestem w stanie określić
koloru jej oczu z tego kąta. Natychmiast ją jednak rozpoznaję.
Musiałą obciąć włosy. I je ufarbować.
Bo ja znam dziewczynę ze zdjęcia. Przesuwam kursor myszki na jej twarz, gdzie od razu
wyskakuje mi jej imię i nazwisko.
Ashley Davenport.
Ten list ostatecznie jednak należy do tej cheerleaderki.
16 LUTEGO
Pierwszy raz, kiedy Ty polubił dziewczynę, a przynajmniej pierwszy, którego byłam
świadoma, nastąpił, gdy miał 8 lat. Pewnego dnia wrócił ze szkoły do domu i oznajmił, że
ma zamiar ożenić się z Melissą Meyers, dziewczynką, która chodziła z nim do drugiej klasy.
Ponieważ jest ładna, powiedział. I 'najfajniejsza' z wszystkich. Najwidoczniej oświadczył się
jej na przerwie, a ona się zgodziła. Umowa została zawarta.
Moi rodzice, empaci jakich mało, wybuchnęli śmiechem, kiedy im o tym powiedział.
- Pocałowałeś ją już? - zapytał tata, tłumiąc chichot.
- Fuj, nie, to obrzydliwe – odpowiedział Ty. - Dziewczyny roznoszą zarazki.
To sprawiło, że rodzice zaczęli śmiać się jeszcze bardziej, a Ty zorientował się, że to on jest
obiektem ich żartów. Zaczerwienił się, rzucił im gniewne spojrzenie, po czym uciekł do
swojego pokoju, aby tam w intymności dumać nad swoją dozgonną miłością do Melissy.
Był to pierwszy raz, kiedy Ty sam z siebie poinformował rodzinę o swoim życiu miłosnym.
Był to także ostatni raz.
Zapamiętałam ten incydent bardzo dobrze, bo sama wtedy, w wieku dziesięciu lat
podkochiwałam się w jednym z McIntyreów: Secie, który był ode mnie o dwa lata starszy i
należał raczej do trudnych dzieciaków, w szkole zawsze wdawał się w bójki, ale dla mnie,
cytując Ty'a: był najfajnieszy. Widziałam, co przydarzyło się mojemu bratu, więc
zapamiętałam w myślach, aby nigdy nie mówić rodzicom o swoim życiu miłosnym.
Nie żeby było wiele do opowiadania. Moim spotkaniem z Natem Dillingerem nigdy się za
bardzo nie chwaliłam.
Zwykle dokuczałam Ty'owi na temat dziewczyn, nie nadmiernie, ale wystarczająco. To był
mój siostrzany obowiązek, myślałam. „Niezły zapach”, mogłam okazjonalnie powiedzieć.
„Chcesz zaimponować dziewczynie?” „Z kim piszesz?”, pytałam, kiedy przyłapałam go na
sprawdzaniu komórki. „Dziewczyna?” „Czy to twoja dziewczyna?”, droczyłam się z nim,
kiedy uśmiechał się do jakiejś dziewczyny, którą mijaliśmy wchodząc do szkoły. „Jak ma na
imię?”
Zazwyczaj odpowiadał w dwóch częściach:
1. Nie.
2. Zamknij się.
Ale drażniłam go tak, ponieważ wiedziałam, że nic poważnego się nie działo, on też to
wiedział. Kiedy mówił swoje „Nie, zamknij się”, na jego ustach pojawiał się krzywy uśmiech,
ponieważ wiedział, że to była tylko taka gra; gra pod tytułem 'starsza siostra dokucza
młodemu'.
Z Ashley było inaczej. Wieczór przed balem, kiedy przyznał, że lubi tę dziewczynę, ale tak
naprawdę lubi, nie żartowałam sobie, ponieważ wyczułam, że tym razem jest na poważnie.
Nie naciskałam, żeby dowiedzieć się szczegółów: Chodzi do naszej szkoły? Też jest w drugiej
klasie? Chodzą razem na zajęcia? Jaką jest osobą? Co w niej lubi? Pocałował ją już?
Strasznie by się wkurzył, gdybym zapytała go o pocałunek.
Opowie mi o niej, kiedy będzie na to gotowy, pomyślałam. Wszystko w swoim czasie.
Nie naciskałam na niego, nie droczyłam się z nim, ale obserwowałam. Zauważyłam pewne
rzeczy. Na przykład to, że przez cały październik i listopad cały czas siedział z nosem w
telefonie, a jego głos, kiedy przez niego rozmawiał był słodszy i milszy, niż kiedykolwiek
słyszałam. Zaczął codziennie spryskiwać się wodą kolońską, nawet się golił, chociaż nie
musiał i spędzał rano więcej czasu układając włosy. Chodził wyprostowany. Gwizdał,
wychodząc na podjazd. Wydawał się nawet bardziej zrelaksowany podczas naszych kolacji z
tatą.
Cieszyłam się jego szczęściem. Miło było zobaczyć jego uśmiech, kiedy na ekranie telefonu
wyświetlało się jej imię.
Nie zwracałam uwagi na fakt, że miał 16 lat i tym samym to szczęście nie potrwa długo.
Nie pomyślałam o przykrych następstwach.
Nie wiem, kiedy to się dokładnie zakończyło. Zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak w
pierwszym tygodniu grudnia, kiedy Ty wdał się w bójkę z jednym ze swoich kumpli. Nie
podał nam żadnych szczegółów, ale sądząc po tym co opisał mamie dyrektor, to Ty uderzył
pierwszy. Zawiesili go tylko na jeden dzień, tylko dlatego, że był to jego pierwszy taki
wybryk, ale zauważyłam nieznaczną zmianę w sposobie, w jaki ludzie w szkole zachowywali
się w jego obecności po tym wszystkim. Jakby został zawieszony także w prawach klubu
tych fajnych, może nie permanentnie, ale na jakiś czas. A Ty starał się najlepiej jak potrafił,
zachowywać tak, jakby nie mogło go to obchodzić mniej.
Przestał się odzywać, chyba, że musiał, czyli: proszę, podaj mi sól, wychodzę, itd. było
normą… Nie wychodził z pokoju i słuchał muzyki zbyt głośno, przez bas trzęsła mi się
podłoga w pokoju.
Szczęście się skończyło.
Takie zachowanie trwało aż do dziesiątego grudnia, kiedy przez miasto przeszła ogromna
śnieżyca. Metr śniegu spadł w ciągu kilku godzin, więc w rejonie odwołano zajęcia szkolne.
Razem z Ty'em spędziliśmy popołudnie na oglądaniu telewizji w naszej piwnicy. Ty był
posępny. Ledwie sklecił trzy słowa przy śniadaniu, przewrócił oczami, kiedy mama
przypomniała mu o jego kolejce na zmywanie i, sądząc po zapachu, nie mył się od kilku dni.
Coś musiało zostać wykonane.
Zdecydowałam, że spróbuję polepszyć mu nastrój.
- A więc – zagaiłam, kiedy skakał po kanałach. - Co się stało z Ashley?
Subtelność to nie moja bajka.
Na jego twarzy pojawiła się codzienna maska obojętności, ale przez kilka sekund, zanim się
opanował, widziałam czysty ból w jego oczach.
- Nic się nie stało – odpowiedział.
- Nie spotykaliście się czy coś?
Wpatrywał się w telewizor, rozważając, co mi odpowiedzieć. - Przez jakiś czas się
spotykaliśmy. Ale to już koniec. Wszystko gra.
Nie grało nic. Najwidoczniej.
- Yhym, czyli będę musiała jej nakopać? - zapytałam. - Bo zrobię to, dobrze wiesz.
Uśmiechnął się lekko. - Nie.
- Kim ta laska w ogóle jest? Ashley kto? Jak ma na nazwisko? Bo naprawdę mam zamiar
skopać jej tyłek – powiedziałam, i kiedy padło słowo tyłek, w moim wykonaniu bardzo
nienaturalnie, Ty parsknął śmiechem, ale nadal odmawiał, nie chciał zdradzić mi jej
nazwiska, moje nakopanie jej nie było konieczne, sam sobie poradzi, nie dzięki.
Tak naprawdę w mojej intencji nie była konfrontacja z Ashley. Chciałam choć trochę
rozweselić Ty'a pomysłem, że z moimi okularami i gałązkowatymi ramionami mogłam
nakopać komukolwiek. Więc cały czas o tym gadałam, ciągle pytałam, a on ciągle
odpowiadał mi, że wszystko było w porządku. Potem zaciągnęłam go na podwórek, żeby
ulepić bałwana na podobieństwo Ashley i zbombardować go śnieżkami, co zrobił, choć
niechętnie. Po chwili jednak zaczął rzucać śnieżkami we mnie, co przemieniło się w
absolutną wojnę. Potem, kiedy byliśmy już wykończeni i pokryci od góry do dołu śniegiem,
zaproponowałam, żebyśmy wrócili do domu i zrobili jedną z dziewczyńskich rzeczy, czyli
zjedli masę czekolady.
Operacja Rozweselić Ty'a zakończyła się sukcesem. Uśmiechnął się. Przez resztę dnia
wydawał się bardziej zrelaksowany. Przy kolacji nawet rzucił żartem.
Wyjdzie z tego, pomyślałam. Cała ta Ashley wyleci mu z głowy. Wszystko będzie z nim w
porządku.