TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5
ROZDZIAŁ 7
Steven chodzi ze mną na zajęcia z angielskiego. Oczywiście, że tak jest – Steven, Beaker i
Eleanor chodzą na wszystkie moje rozszerzone przedmioty. Kiedyś było to dobre, świetne
nawet. Ale nie dzisiaj. Jestem już pięć minut spóźniona, ale ławka, w której zwykle siedzę,
ta po prawej stronie między Stevenem a Beaker i przed ławką El, nadal jest pusta. Czeka na
mnie. Steven unosi wzrok i uśmiecha się, a ja znowu czuję, że się czerwienię, kiedy myślę o
róży.
Cholera.
Pani Blackburn przestaje mówić i patrzy na mnie, opierając się o krawędź biurka, niezwykle
zdziwiona moim niespotykanym spóźnialstwem.
– Przepraszam – mruczę, po czym przemykam na koniec klasy i znajduję wolne miejsce po
lewej stronie. Nie mogę teraz zmierzyć się z przyjaciółmi.
Zwłaszcza ze Stevenem.
Pani Blackburn kontynuuje wykład, który dawała. Zadaje nam ćwiczenie z etymologii, czyli
nauki o pochodzeniu słów. Pokazuje nam stronę, gdzie możemy wpisać dowolne słowo i w
po chwili poznać jego korzenie: definicje, gdzie i jak pojawiło się po raz pierwszy, i jak
sposób jego używania zmienił się na przestrzeni wieków. Na przykładzie Jądra ciemności,
które właśnie czytamy, pokazuje nam jak działa ta strona. Używając słowa serce
pochodzi z języka staronordyjskiego i brzmi hjarta) oraz słowa ciemność (język
staroangielski deorcnysse) zabiera nas w podróż po historii każdego wyrazu.
– A więc, klaso – mówi pani Blackburn, kiedy kończy ogólną lekcję historii na temat
narodzin języka angielskiego. – Jakie inne słowa kojarzą wam się z Jądrem ciemności?
Unoszę rękę, co ją zaskakuje, bo zwykle nie zgłaszam się na takich lekcjach (to nie moja
bajka, pamiętajcie), po czym sugeruję słowo ohyda. Strona mówi nam, że wyraz ten
pochodzi z początku czternastego wieku, a w dodatku z Francji.
Oh la hideur.
Pani Blackburn wygląda na zadowoloną z faktu, iż już skończyłam czytać tę książkę i znam
sens tego słowa.
Dziękuję, Damianie.
6
Oryginalny tytuł Jądra ciemności to Heart of Darkness, co po przetłumaczeniu oznacza Serce ciemności, przyp. tłum.
Potem wysyła nas po szkolne laptopy, żebyśmy sprawdzili wybrane przez nas słowa. –
Poszukajcie znaczenia słowa, które chodziło wam po głowie – instruuje nas.
Wpatruję się w ekran przez dłuższą chwilę, zanim wpisuję słowo, które naprawdę
zaprzątało mi myśli.
DUCH (rzeczownik):
Geneza: przed 900 rokiem, język średnioangielski goost (rzeczownik), język staroangielski
gāst; pokrewieństwo z językiem niemieckim Geist
1. Dusza zmarłej osoby, urojona istota odłączona od ciała, zwykle niewyraźna, mętna lub
krótkotrwała forma, dręcząca lub tułająca się wśród żywych ludzi.
2. Zaledwie cień lub wrażenie; pozostałość.
3. Odległa ewentualność.
Co oznacza: nie ma nawet cienia szansy, że to, co widziałam – to, co widywałam, wydaje mi
się, że ten opis jest bardziej poprawny, skoro zdarzyło się to dwa razy z rzędu – było
prawdziwe. Wydawało się takie, w pewnej chwili. Ale takie nie było.
Duchy nie istnieją. Jestem rozsądną osobą. Wiem o tym.
Więc kieruję się do:
HALUCYNACJA (rzeczownik):
Geneza: 1640–50; z łaciny hallūcinātiōn, wędrowanie umysłu.
1. Fałszywe lub zniekształcone postrzeganie obiektów lub wydarzeń połączone z
zajmującym poczuciem ich rzeczywistości, zwykle wynika z zaburzeń psychicznych (???)
lub jest skutkiem zażywania narkotyków (nie, jestem czysta jak łza, antynarkotykowa; nie
lubię brać nawet tabletek przeciwbólowych). Obiekty lub wydarzenia postrzegane są w
różny sposób. (Zobacz także: złudzenie.)
Zaćmienie zdrowia psychicznego.
Załamanie.
To brzmi na bardziej prawdopodobne wyjaśnienie.
Otwieram zeszyt i wpatruję się w krawędź listu Ashley, który wygląda na mnie z przedniej
kieszonki. Patrzę na tusz, który lekko rozmazuje się przy literce y. Ty był leworęczny; na
kancie dłoni zawsze miał smugę atramentu, ponieważ przejeżdżał nią po wszystkim, co
napisał.
Dla Ashley. Nie do Ashley, tylko dla niej.
DLA (przyimek):
Geneza: przed 900 rokiem. Z języka protogermańskiego fura. Z języka starosaskiego furi.
Z języka holenderskiego voor.
1. Informujący o przeznaczeniu obiektu
2. Odpowiadający potrzebom lub czynnościom
3. Informujący o celu czynności
4. Wprowadzający przyczynę jakichś działań
5. Używany w celu wyrażenia życzenia lub czegoś, co należy doświadczyć albo otrzymać
Dla ma za dużo znaczeń.
– No dobrze, klaso – mówi nagle pani Blackburn. – Myślę, że minęło wystarczająco dużo
czasu, aby rozważyć znaczenie pewnych słów. Posłuchajmy, co wybraliście.
Nie mogę przeczytać tego na głos. Duch. Halucynacja. Dla. Cześć, klaso, to ja wariatka!
Siedzę, panikując po cichu, kiedy pani Blackburn zaczyna chodzić między rzędami ławek,
okazjonalnie zatrzymując się i kolekcjonując słowa wybrane przez uczniów; baseball od
Roba Miltona; boski od Jeny Petterson; bestseller od Alice Keisig – jesteśmy okropnie
oryginalną grupą i najwidoczniej utknęliśmy na literce B. – Mam nadzieję, że ucząc się
etymologii, zrozumiecie, iż słowo nie jest tylko słowem – pani Blackburn mówi tonem lekko
dramatycznym typowym dla nauczycieli, jakby uczyła nas rzeczy zmieniających życie. Ona
jest takim typem nauczycielki – typem, który napełnia wszystko wzniosłością, zwraca się do
nas po nazwisku zamiast po imieniu, więc nasza rozmowa brzmi bardziej oficjalnie,
podkreśla ważność każdej książki, którą czytamy, każdego eseju, który piszemy, jakby to były
najważniejsze rzeczy, które musimy znać zanim wyruszymy w wielki, zły świat.
Zrobi z nas kulturalnych intelektualistów, nawet jakby miało ją to zabić.
Kontynuuje swój wykład, – Każde słowo ma specyficzną historię, kontekst, powolną
ewolucję swojego znaczenia. Większość słów, którymi posługujemy się dzisiaj pochodzi ze
zderzenia kultur: francuskiej i saskiej, łacińskiej i germańskiej, o wymowie płynnej i
gardłowej. – Zatrzymuje się obok Eleanor. – Proszę podać swoje słowo, panno Green.
– Odwaga – mówi El. Co jest oczywiście słowem, które tylko El mogła wybrać. Kiedyś El
przyłapała jakiegoś kolesia, kiedy ten próbował ukraść tylną tablicę rejestracyjną z jej
samochodu sprzed jej domu. Skończyło się na tym, że goniła go po okolicy z kijem
baseballowym, krzycząc przy tym jak Amazońska wojowniczka. El jest nieustraszona.
– Z francuskiego, mam rację? – pyta pani Blackburn.
– Tak.
– A co podoba ci się w słowie odwaga?
– Podoba mi się fakt, że pochodzi od czasownika – odpowiada El. – Odwaga nie jest czymś,
co masz. Jest czymś, co robisz. Bierze się z działania. Cenię to sobie.
– Doskonale – mówi pani Blackburn, ruszając dalej. Odwraca się, idąc z powrotem. – Panie
Blake – mówi. – Pańskie słowo.
Steven chrząka. Jego twarz lekko różowieje, ale głos nie drży, kiedy odpowiada. – Wybrałem
słowo kochać.
Pani Blackburn otwiera szerzej oczy i uśmiecha się. – Kochać? A więc to miłość chodzi po
głowie tego młodego człowieka.
– Są Walentynki – Steven wyjaśnia z lekkim uśmiechem. – Więc tak, myślę o miłości. – Jego
spojrzenie spotyka moje, ale tylko na moment.
– Kochać, czyli miłość w formie czasownika, jak rozumiem?
– Zgadza się – odpowiada Steven.
Kocham cię jak roślinę, która nie kwitnie, a niesie w swoim wnętrzu ukryte światło owych
kwiatów.
Cholera.
Pani Blackburn kiwa głową. – A skąd pochodzi słowo kochać?
– Z języka staroangielskiego – czyta z laptopa Steven. – Lufian. Hołubić, okazywać zachwyt,
aprobować. To z kolei pochodzi z języka starogermańskiego lubon, co oznacza coś na kształt
radości.
– Coś na kształt radości – powtarza pani Blackburn, jakby recytowała poezję. – Cudownie. A
pani słowo, panno Riggs?
Jestem zaskoczona i całkowicie nieprzygotowana. Dlaczego pyta akurat mnie? Jestem po
cholernej drugiej stronie klasy. Czy mój związek ze Stevenem zakorzenił się we wszystkich
wokół nas? – Proszę? – pytam, jakbym nie usłyszała do końca jej pytania.
– Jakie wybrałaś słowo?
– Och. Nie jest zbyt dobre – odpowiadam.
Pani Blackburn czeka.
Wzdycham. Mój wzrok pada na słowo wyświetlone na ekranie. – Złudzenie – mówię,
jednocześnie je wpisując. Trzeba sobie w życiu jakoś radzić. – Pochodzi z języka łacińskiego,
delusio, oznacza ’wiarę pomimo fałszywości, poddaną i całkowicie zaakceptowaną przez
umysł jako prawdę’.
– Interesujące – mówi w zamyśleniu pani Blackburn. – Co skłoniło cię do wybrania tego
słowa?
– Cóż, rozmawiamy o miłości, tak? Miłość jest klasycznym przykładem złudzenia.
Pani Blackburn chichocze. – Och. Rozumiem. Nie jesteś romantyczką, czyż nie?
– Nie – mówię bez emocji. – Nie wierzę w romantyczną miłość.
– Dlaczego nie? – pyta.
No to jedziemy. – Ponieważ to, co kojarzymy z wyobrażeniem o miłości to tak naprawdę
czysta chemia. Można to potwierdzić naukowo udowodnionymi fazami: wszystko zaczyna
się od testosteronu i estrogenu, co my bierzemy za ’pożądanie’, potem następuje durna
faza o nazwie ’usychanie z miłości’, co z kolei jest mieszaniną adrenaliny, dopaminy i dużej
dawki serotoniny – mieszanka ta, tak przy okazji, sprawia, że nasze mózgi zachowują się jak
mózgi osób uzależnionych od narkotyków – całość kończy faza trzecia, o ile uda nam się
przetrwać fazę pierwszą i drugą, a nazywana jest ’przywiązaniem’, kiedy organizm
produkuje oksytocynę i wazopresynę, przez które mamy ochotę nadmiernie się tulić. To
nauka. I tyle.
– Hmm – mówi pani Blackburn. – To kawał przemówienia, Alexis.
Steven znowu się do mnie uśmiecha, tym razem jednak to smutny uśmiech. Pełen
współczucia.
Wkurza mnie tym.
Więc mówię dalej, – Cały ten syf związany z Walentynkami pochodzi z wielkiego biznesu
bogacącego z się na złudzeniu miłości. Wszystkie słodkości, kolacje przy świecach, kwiaty…
– przez sekundę patrzę Stevenowi w oczy, po czym odwracam głowę, – generują ponad
miliard dolarów przychodu każdego roku. Ponieważ ludzie chcą wierzyć w miłość. Ale ona
nie jest prawdziwa.
Pani Blackburn kręci głową, marszcząc brwi. – Ale czy wzięłaś pod uwagę, że fantazja, w
którą wierzymy – w którą decydujemy się wierzyć – może być prawdziwa? Taka się staje, dla
nas.
Poprawiam okulary i wpatruję się w nią beznamiętnie.
– Być może masz rację – dodaje pani Blackburn. – I to, co uważamy za miłość jest tylko
kombinacją pewnych substancji chemicznych produkowanych przez nasze ciała. Ale jeśli
wierzymy, że miłość jest tą potężną siłą, która wiąże nas razem, i jeśli wiara w nią przynosi
nam szczęście i stabilizację w tym burzliwym świecie, to w takim razie, gdzie tu krzywda?
Unoszę podbródek, jakbym miała jej coś do udowodnienia. Bo może mam. – W moim
przekonaniu miłość nie przynosi szczęścia i stabilizacji. Za to wiara w nią może być
przyczyną znaczącej liczby krzywd.
Tak jak w przypadku moich rodziców.
I mojego brata.
Pani Blackburn poprawia obrączkę na serdecznym palcu przez jakąś minutę, zanim znowu
zaczyna mówić. – Ja uważam miłość za pojęcie podobne do odwagi. Dla przykładu, od
trzydziestu dwóch lat jestem żoną tego samego mężczyzny. I przez cały ten czas nie
„zakochiwałam się” w nim od nowa każdego dnia, nie w ten sposób, w jaki miłość
przedstawiana jest w komediach romantycznych i romansach, ale kochałam go. Dokonałam
wyboru, którym była miłość. W formie czasownika. I dlatego właśnie, ponieważ w nią
wierzę, ponieważ działam zgodnie z nią, jest prawdziwa. Dla mnie miłość jest bardzo realna.
W klasie zapada cisza. Ta dyskusja obrała kierunek na zbyt osobiste terytorium. Nie chcemy
wiedzieć nic na temat romantycznego życia naszych nauczycieli.
Przez chwilę wpatruję się w swoje dłonie. Wiem, że nie powinnam się z nią kłócić. Nawet
nie wiem dlaczego chcę się z nią kłócić – bo nie chcę, żeby ta róża uszła Stevenowi na
sucho? – ale najwidoczniej nie mogę się powstrzymać.
– Przeprowadzono kiedyś takie badanie – mówię w końcu, – w którym naukowiec sprawiał,
że ludzie „zakochiwali się” w sobie po serii pewnych działań: kazał im rozmawiać na pewne
osobiste tematy, wpatrywać się sobie wzajemnie w oczy przez określony czas i zachowywać
specyficzny kontakt fizyczny, i gdy połączy się te wszystkie czynniki, bam – ktoś zakocha się
w innym ktosiu. Niektórzy ludzie z tego badania później się pobrali i mieli niższy
współczynnik rozwodów niż wskaźnik średniej krajowej. To takie proste. Spełniasz te trzy
wymogi, zakochujesz się. To biologia. I kropka. To, że ludzie wierzą, że jest to czymś innym,
stanowi tylko dowód jak głęboko w naszym społeczeństwie zakorzenione jest złudzenie.
Pani Blackburn wpatruje się we mnie intensywnie, cała czerwona na twarzy, jakby jedyne,
co chciała teraz zrobić to wysłać mnie na dywanik do dyrektora, ale nie mogła jednocześnie
wymyślić dobrego powodu – bycie chmurą deszczową nad walentynkową paradą miłości
nie przejdzie.
Czuję gulę w gardle. Przełykam ślinę mimo to.
Zegar nad wejściem odlicza sekundy. Nagle Jill, zawsze jedyna wybawicielka z towarzyskiej
niezręczności, mówi, – Przepraszam, ale mam słowo. Mokrawy. Nie znoszę tego słowa –
mokrawy. Obrzydliwie brzmi. Kto w ogóle wpadł na takie słowo? – Sprawdza coś na
laptopie. – Okazuje się, że pochodzi z czegoś, co nazywane jest ’łaciną ludu miejskiego’ –
cokolwiek to jest – muscidus, co oznacza ’lepki, zbutwiały, zatęchły’. Ohyda, nie? I gdzieś w
trzynastym wieku zamieniło się w starofrancuskie słowo moiste, co z kolei znaczy ’wilgotny’.
Pani Blackburn mruga, jakby zapomniała, co miała powiedzieć, po czym krótko się śmieje.
Dziękuję, Beaker.
– Mnie także nigdy się nie podobało – mówi pani Blackburn, kiedy płynnym krokiem kieruje
się z powrotem na początek klasy. – W sposobie jego brzmienia jest coś nieprzyjemnego,
zgadzam się. – Znów się śmieje. – Analiza słów zawsze sprawia, że zaczynamy rozpatrywać
własne uczucia, co dzisiaj, myślę, było widoczne, czyż nie? To właśnie robią słowa. Na
podstawowym poziomie są tylko kolekcją symboli ugrupowaną w porządku tak, aby
reprezentować dany obiekt. K-R-Z-E-S-Ł-O przedstawia to, – opiera dłonie na oparciu
swojego pustego siedzenia, – krzesło. Ale każde słowo reprezentuje dla każdego z nas coś
innego.
Dzwoni dzwonek.
– Na poniedziałek – mówi, podnosząc głos, aby było ją słychać ponad szelestem papieru i
szuraniem stóp, – napiszcie tysiąc słów o znaczeniu jednego słowa, o tym jakie uczucia
wywołuje w was to słowo i dlaczego.
O, bracie. Klasa wydaje z siebie grupowe westchnięcie.
– Możecie już iść – mówi pani Blackburn. – Miłej reszty dnia świętego Walentego.
– Hej, Lex, zaczekaj.
Beaker biegnie, żeby mnie dogonić, kiedy uciekam z klasy. Zatrzymuję się na korytarzu i
czekam. Jill staje przede mną, jej jasne, kręcone włosy wiją się dziko na jej ramionach i
zaplątują w bluzę z kapturem, kiedy ją zakłada. Szarpnięciem ją poprawia i uśmiecha się bez
tchu.
– Razem z El mamy zamiar zrobić sobie dziś wieczorem w jej domu antywalenytnkową
imprezkę. Chociaż w sumie to nie impreza, naprawdę; bardziej nie-impreza, trochę pizzy,
kilka krwawych horrorów i może planszówka Osadnicy z Catanu. – Przygryza wargę i
wpatruje się we mnie z nadzieją. – Wpadniesz?
Uwielbiam Osadników z Catanu.
Uwielbiam pizzę.
Uwielbiam nawet krwawe horrory.
Przez całe dwie sekundy pozwalam sobie puścić wodzy fantazji: ja, Beaker i El w piżamach w
piwnicy El, tak jak za dawnych czasów. I może bym im powiedziała. Skuliłybyśmy się na
zniszczonej kanapie z kubkami gorącej czekolady, a ja powiedziałabym im o wszystkim, co
się dzieje: o mamie i jej teorii, że Ty wciąż jest w domu i o tym, że teraz już nie jestem tak
pewna, co do tego czy się myli, o liście do Ashley, więc mogłabym zapytać, co według nich
powinnam z tym zrobić, i może nawet wspomniałabym o tym, co stało się tamtej nocy, gdy
Ty umarł. O Stevenie. I wiadomości.
Ale w chwili, w której to sobie wyobrażam, w mojej piersi znów pojawia się dziura. Jeśli
tylko myślenie o tych rzeczach powoduje, że czuję jakbym zaraz miała umrzeć, to co stałoby
się, gdybym powiedziała to na głos? I potem przypominam sobie, że Jill ma tendencję do
śmiechu, kiedy jest zdenerwowana. Wyobrażam sobie twarz El, jej minę, kiedy ktoś powie
coś zbyt niedorzecznego, aby w to uwierzyć. I myślę sobie, Nie. Nie. Nie mogę im
powiedzieć. Nie mogę.
– Lex? – Beaker wyrywa mnie delikatnie z myśli.
Kręcę głową. – Powinnam być dzisiaj z mamą, wiesz?
I to byłaby prawda, gdyby nie fakt, że moja mama dzisiaj pracuje. Więc technicznie rzecz
biorąc to nie jest kłamstwo.
Usta Beaker zaciskają się w sfrustrowaną linię. Widzę jak rozważa wszystkie opcje i
stwierdza, że jednak żadnych nie ma. Nic nie przebije smutnej, samotnej matki.
– W każdym razie, dlaczego nie wychodzisz nigdzie z Antonio? – pytam.
Zakłada zabłąkany lok za ucho. – Och. Nie jesteśmy już razem. To dziwkarz.
– Ja… przykro mi – mówię nieprzekonująco. Nigdy nie lubiłam Antonio. Wydawał się takim
gościem, który zawsze chciał obściskiwać się z Beaker, ale do rozmowy mu się za bardzo nie
spieszyło.
Nie zasługiwał na nią.
Beaker macha ręką, jakby odganiała myśl o nim, wydaje z siebie krótkie ’pff’. – Cóż, miłość
nie jest prawdziwa, tak jak powiedziałaś, nie? A hormony Antonio zdecydowały zareagować
chemicznie z kimś innym.
– Ale kanał.
– No, trochę – mówi z gorzkim śmiechem. – Jesteś pewna, że się z nami nie spotkasz?
Tęsknię za tobą. Wszyscy… za tobą tęsknimy, Lex. Świetnie utarłaś nosa pani Blackburn.
Powiedziała wszyscy.
– A Steven będzie? – pytam.
– Nie musi – odpowiada, co oznacza tak, ma tam być. Oczywiście, że tak, przecież to nadal
ich przyjaciel, nawet jeśli nie jest już moim chłopakiem, ale Jill ’odzaprosi’ go, jeśli dzięki
temu miałabym poczuć się bardziej komfortowo.
Nie mogę zmierzyć się ze Stevenem. Ale nie mogę także wykopać go z imprezy.
– Jak już mówiłam, muszę dotrzymać mamie towarzystwa – mówię. – Przepraszam. Brzmi
całkiem fajnie.
– W porządku. – Kładzie dłoń na moim ramieniu. – Hej, jeśli jest coś, co mogłabym zrobić…
Jeśli chciałabyś pogadać…
– Jasne. Muszę już iść – mówię. – Zaraz mam zajęcia.
Wie o tym. Ona też je ma, w dodatku te same – rozszerzoną historię – później na trzeciej
lekcji analizę matematyczną, na czwartej fizykę, na piątej programowanie, na szóstej
matematykę, następnie przerwę na lunch, wszystkie lekcje aż do siódmej mamy razem,
ponieważ na siódmej ona idzie na francuski, a ja na niemiecki, na ósmej lekcji natomiast ja
robię za asystenta pani Seidel na chemii, a Beaker ma zajęcia teatralne, które będą pełnić
funkcję pierwszej godziny popołudniowych prób do szkolnego przedstawienia.
Ale pozwala mi odejść. Odwracam się i odchodzę, zanim zostanę zmuszona, żeby spojrzeć
na jej twarz, gdzie będzie czekać na mnie tylko rozczarowanie.