Glenda Sanders
ŻADNA INNA – TYLKO TA!
(Not This Guy!)
ROZDZIA
Ł 1
Mike
Calder nie lubił pić w samotności, ale w dniu swojego ślubu zrobił wyjątek.
Otwierając drugą butelkę szampana, doszedł do wniosku, że nie powinien tak nazywać tego
dnia.
Ślub się bowiem nie odbył. Pozostały zapasy trunku przeznaczonego na toasty za
radosną przyszłość nowożeńców.
– Za pann
ę młodą! – mruknął szyderczo Mike. Wlał do gardła zawartość kieliszka i z
rozmachem cisnął nim w ceglany kominek. Z ponurą satysfakcją słuchał brzęku szkła. –
Niech się cieszy takim samym szczęściem, jakiego przedtem zaznała z tym swoim byłym
mężem!
Posz
ła do łóżka z eks-małżonkiem! Z facetem, który w napadzie szału wybił kijem
baseba
llowym szybę w samochodzie Mike’a, gdy ten po raz pierwszy zaparkował na
podjeździe domu Beth Ann. Z osobnikiem, który tak ją nękał, że obawiając się z tego powodu
utraty pracy,
złożyła w sądzie oficjalną skargę. Honorarium adwokatowi wypłacił Mike.
Tydzie
ń przed ślubem poczuła się samotna i padła w ramiona byłego mężusia! A przecież
powinna trzymać się od niego jak najdalej. Zapomniał o urodzinach dzieci, nie odwiedzał ich
w wyznaczonych terminach i przeprowadził się na drugi koniec kraju, nawet nie obejrzawszy
si
ę za siebie. Oprócz tego notorycznie zalegał z płaceniem alimentów. Mike musiał kiedyś
pożyczyć Beth Ann pieniądze na rachunek za energię elektryczną.
Ha
łas wyrwał z drzemki psa Mike’a. Stary Dodger podniósł się sztywno na cztery łapy i
podszedł bliżej, aby oszacować straty.
– Siad! – rozkaza
ł Mike, zanim pies dotarł do odłamków szkła. – Jestem weterynarzem,
ale nie mam teraz nastroju do zszywania psich nosów i jęzorów.
I trz
ęsą mi się ręce, przyznał, wstając z fotela. Przyniósł z kuchni miotełkę i śmietniczkę i
zebrał na nią kawałki kieliszka. Wyrzucił je do kosza na śmieci, p o czym wyjął z szafk i
litrowy kufel.
Wlał do niego ponad połowę butelki szampana i uznał, że takie rozwiązanie jest
znacznie lepsze.
Nareszcie mógł sobie popić, nie marnując energii na bezustanne dolewanie i
pociąganie małych łyczków. A poza tym te delikatne kryształy i tak nie pasują do rąk
mężczyzny.
Du
ży, stojący zegar wybił kolejną godzinę. Mike skrzywił się. Gdyby sprawy potoczyły
się inaczej, właśnie wyjeżdżałby w krótką podróż poślubną.
– Prosit! – burkn
ął w stronę zegara i wypił potężny haust wina.
Gdyby tylko sprawy potoczy
ły się inaczej! Oczywiście, prychnął z goryczą. Gdyby.
Gdyby nie zostawi
ł Beth Ann na przeciwległym krańcu kontynentu. Gdyby jej syn
przedtem nie uciekł z domu. Gdyby to on, Mike, pojechał po niego do Kalifornii, zamiast na
własny koszt wysyłać tam Beth Ann. Gdyby ona nie przespała się ze swoim byłym mężem.
Wszystkie rozważania kończyły się tym zdaniem. Nawet mnóstwo wypitego szampana nie
przy
ćmiło wspomnień o tamtej rozmowie w mieszkaniu jej byłego męża. Mike natychmiast
połapał się w sytuacji. Jego narzeczona uciekała wzrokiem w bok i odpowiadała
monosylabami.
Oczywiste wnioski same się nasuwały.
Trzeba przyzna
ć, że Beth Ann nie próbowała zaprzeczać, gdy zadał jej konkretne pytanie.
Niestety,
usiłowała się tłumaczyć, co było o wiele gorsze.
– Sama nie wiem, jak to si
ę stało – powiedziała. – Przyjechałam taka zdenerwowana...
Owszem, mia
ła prawo trząść się ze zdenerwowania. Jeszcze jak! Identycznie
zareagowałaby każda matka, gdyby jej dziesięcioletni synek, któremu za karę skonfiskowała
elektroniczną grę, wybrał się autostopem do tatusia. Nic dziwnego, że Beth Ann szalała z
niepokoju, a jej siedmioletnia córeczka
wpadła w histerię.
– Ja... kiedy zobaczy
łam, że Danny jest cały i zdrowy... poczułam straszną ulgę, a Steve
okazał mi tyle zrozumienia...
Okaza
ł zrozumienie? Kto, jej ek s? Ten świr? Mik e był zbyt zaszo k o w
any, aby
przypomnieć Beth Ann, że on też dobrze ją rozumiał. Dlatego dał jej tysiąc dolarów na dwa
lotnicze bilety,
aby razem z córką mogła polecieć z Florydy do Kalifornii i sprowadzić
małego zbiega do domu.
Szkoda,
że Beth Ann w porę nie zrezygnowała z wyjaśnień. Ona jednak brnęła dalej.
– Steve naprawd
ę za nami tęsknił. Twierdzi, że już dostał nauczkę. Zrozumiał swój błąd,
kiedy musiał z nas zrezygnować...
Mike zacisn
ął zęby, żeby nie zakląć. Naiwność Beth Ann doprowadzała go do rozpaczy.
– On wcale nie musia
ł z was rezygnować, Beth Ann. Zrobił to z własnej i
nieprzymuszonej woli.
Przestał odwiedzać własne dzieci, nie łożył na ich utrzymanie. Zwinął
manatki i wyjechał. Po prostu zwiał.
– No c
óż, postąpił niewłaściwie.
– Podziwiam twoj
ą bystrość.
– Mówi,
że jest mu przykro – odparła chłodno.
– Wzruszaj
ące.
– Mike,
nasze małżeństwo trwało dwanaście lat.
– Beth Ann, ty i ja mamy si
ę pobrać w najbliższą niedzielę. Czy to nic dla ciebie nie
znaczy?
Zrobi
ła minę godną antycznej tragedii.
– Mike,
czuję się taka zagubiona. Nie wiem, co robić...
– Nie wiesz?
– To nie takie proste – prawie chlipn
ęła. – On chce, żebyśmy z nim zostali i zaczęli
wszystko od nowa.
– Chyba nie bierzesz tego pod uwag
ę?! – zawołał zdumiony, że w ogóle pyta. Ale w tym
momencie zdał sobie sprawę, że Beth Ann poważnie traktuje propozycję byłego męża.
– Dzieciaki s
ą zadowolone. To przecież ich ojciec.
– Jasne, ojciec roku! – mrukn
ął z goryczą Mike. Dostrzegł w oczach Beth Ann udrękę. –
A więc zastanawiasz się nad jego propozycją – dodał oskarżycielsko.
Beth Ann westchn
ęła ciężko.
– Steve jest cz
ęścią mojego życia od niepamiętnych czasów. Mamy za sobą wiele
wspólnych lat.
– Owszem, ale ty, ja i dzieci mamy przed sob
ą przyszłość – odparł, starannie dobierając
słowa. – Przyszłość, która rozpocznie się w niedzielę o drugiej po południu.
Beth Ann
ścisnęła palcami skronie, jakby nagle potwornie rozbolała ją głowa.
– Och, Mike! –
jęknęła. Jej głos zabrzmiał piskliwie.
– Za p
ół godziny jadę na lotnisko – oznajmił krótko. – A ty wybieraj. Albo wracacie ze
mn
ą na Florydę, albo zostajecie tutaj z tym rewelacyjnym tatą.
– Mike,
proszę cię. Bądź fair.
Fair? – pomy
ślał. Wysterylizował jej kota, zmienił hamulce w jej samochodzie, przyciął
gałęzie drzew w ogrodzie i przeczyścił rynny domu. Podtrzymywał ją na duchu, gdy w
s
zpitalu składano złamaną rękę córeczki, a synka naukowo uświadomił w zakresie
bezpiecznego seksu,
opowiadając o ptaszkach i pszczółkach. Do licha, tylko ze względu na jej
dzieci wygłosił w ich szkole mowę z okazji Dnia Kariery Zawodowej. A w tym czasie były
mąż zapominał o przysyłaniu alimentów i odwiedzaniu własnych dzieci.
– Zawsze post
ępowałem fair w stosunku do ciebie.
– Ale nie mo
żesz oczekiwać, że...
– Nie przypuszcza
łem, że pójdziesz z nim do łóżka.
– Ju
ż ci mówiłam. Tak jakoś... wyszło.
– W
łaśnie. I to na tydzień przed naszym ślubem. – Ujął jej nadgarstki, odsunął ręce od
twarzy i spojrzał jej badawczo w oczy. – Dlaczego? – zapytał. – Dlaczego nie wróciłaś na
Florydę i mi o wszystkim nie powiedziałaś? Jakoś rozwiązalibyśmy ten problem.
– By
ło mi wstyd – przyznała. – I zastanawiałam się...
– Czy wolisz mieszka
ć na Zachodnim Wybrzeżu ze Steve’em, czy też na Wschodnim –
ze mną?
– Nad... wszystkim – odpar
ła, pociągając nosem. – Och, Mike, muszę o tym spokojnie
pomyśleć.
– Byle nie d
łużej niż pięć sekund. W przeciwnym razie uznam, że już podjęłaś decyzję.
Nie min
ęła godzina, gdy leciał samolotem do domu. Sam. Teraz, przeraźliwie samotny,
żłopał szampana w dzień swojego ślubu, który nie doszedł do skutku. Odrętwienie stopniowo
przechodziło w niezdrową mieszaninę przykrych emocji. Odezwał się gniew na Beth Ann, bo
okazała się niewierna. Dał o sobie znać żal po utraconej bliskości. Mike nie zdołał jej
uratować i dlatego czuł się sfrustrowany. Zaczynał też nienawidzić samego siebie za to, że
znów popełnił błąd.
– Toast za ciebie, Calder – o
świadczył, wysoko podnosząc kufel. – Kolejny raz w
wielkim stylu udowodniłeś, że mili faceci zostają na lodzie.
Wypi
ł duszkiem szampana i sięgnął po następną porcję. Dobrze, że wesele zaplanowano
jako skro
mną uroczystość, pomyślał z pijacką logiką. Gdyby zaprosili więcej gości, zapiłby
się teraz na śmierć. Natomiast przy tej ilości alkoholu, jaka jeszcze pozostała, wchodził w grę
najwyżej potężny kac.
Mike
właśnie otwierał butelkę, gdy zabrzęczał telefon. Uznał, że będzie lepiej, jeśli
włączy się automatyczna sekretarka. Tylko zaraza grożąca zagładą całej kociej populacji w
Ameryce mogłaby go w tej chwili skłonić do rozmowy.
– Nie wiem, czy dzwoni
ę do właściwej osoby, ale skoro przedstawia się pan jako Mike...
Zastanawia
ł się, kto go niepokoi. Kobieta umilkła na moment, po czym kontynuowała:
– Telefonuj
ę z Kalifornii. Mam taki sam numer jak pański, tylko inny kod. Nie byłam
pewna,
czy zawracać panu głowę, ale trzęsę się ze zdenerwowania i mój mąż uznał, że
powinnam skontaktować się z panem.
– Nagrywasz si
ę na sekretarkę? – wtrącił się jakiś mężczyzna, ale zaraz najwyraźniej
został uciszony przez swoją roztrzęsioną żonę.
– Bez przerwy dzwoni do nas dziewczynka imieniem Shelly. Pyta o Mike’a. Twierdzi,
że
się nie pomyliła, wybierając numer.
Mike
zamarł z ręką na korku. Zaczaj uważnie wsłuchiwać się w słowa nieznajomej.
Córeczka Beth Ann miała na imię Shelly.
– W ko
ńcu spytałam ją, gdzie ten Mike mieszka. Powiedziała, że w Orlando. Jeśli zna pan
tę małą, to proszę się do niej odezwać. Chyba bardzo jej na tym zależy. I jeżeli jest pan tym
Mike’em, którego szuka,
będę zobowiązana za wiadomość, czy wszystko w porządku. To
może być głupi dowcip, ale kto wie...
Mike
zaklął siarczyście, odstawił butelkę i chwycił słuchawkę. Podziękował kobiecie za
informacje,
zapewnił, że porozmawia z Shelly, i przerwał połączenie. Jeszcze raz zaklął.
Dlaczego,
do diabła, nie chodzi o coś łatwiejszego – na przykład o straszną plagę zagrażającą
domowym kociakom? Gdyby sporządzał listę rzeczy, których na pewno nie chciałby robić w
ten szczególny wieczór,
pogawędkę z Shelly umieściłby na pierwszym miejscu.
Westchn
ął ciężko. Stworzeniem bardziej żałosnym od siedmioletniej dziewczynki bez
tatusia mógł być jedynie trzydziestoośmioletni weterynarz bez rodziny. On i Shelly od razu
przypadli sobie do gustu. Mike
wypełnił lukę po ojcu, który zniknął z życia Shelly, ona zaś
zajęła w sercu Mike’a to miejsce, które bywa przeznaczone tylko dla dziecka.
Jad
ąc taksówką do mieszkania byłego męża narzeczonej, Mike wierzył, że Beth Ann
szybko się opamięta i wróci z nim na Florydę. Ale przy pożegnaniu to Shelly z płaczem
rzuciła mu się na szyję. Do tej pory prześladował go widok ładnej buzi, na której malował się
niewysłowiony żal. Biedne dziecko znów cierpiało z powodu rozstania. Mike dobrze
rozumiał, co Shelly przeżywa.
Sprawdzi
ł numer i połączył się z Kalifornią.
Telefon odebra
ł eksmąż Beth Ann. Zawołał ją opryskliwym tonem. Mike nie wątpił, że
dla jego uszu był przeznaczony zjadliwy sarkazm, z jakim Steve burknął do Beth Ann: „To
twój chłopak”.
– Mike?
– Cze
ść, Beth Ann.
– Je
żeli masz nadzieję, że po tym, jak mnie zostawiłeś, chlipię ze wzruszenia, myśląc o
dzisiejszej dacie, to...
– Nie dlatego dzwoni
ę – przerwał jej. Przecież ona też mogłaby się z nim skontaktować,
przemknęło mu przez głowę. Gdyby zmieniła zdanie i doszła do wniosku, że zostając ze
Steve’em,
popełniła błąd.
– W takim razie dlaczego?
– Chcia
łbym porozmawiać z Shelly.
– Wykluczone! Dopiero co zdo
łaliśmy ją uspokoić. Nie dopuszczę do tego, żeby znów się
denerwowała.
– Musia
łaś ją uspokajać?
– Ten dzie
ń trudno zaliczyć do udanych – odparła zgryźliwie.
– Shelly usi
łowała dodzwonić się do mnie.
– Chyba
żartujesz. Nawet o ciebie nie pytała.
– Wielokrotnie telefonowa
ła do jakiejś kobiety, która ma taki sam numer jak mój, tyle że
w Kalifornii.
Proszę cię, Beth Ann. Może mógłbym wszystko jej wyjaśnić...
Beth Ann roze
śmiała się niemiło.
– Mo
że mnie mógłbyś coś niecoś wyjaśnić.
– Raczej ty mnie – powiedzia
ł ze smutkiem. – Ale to już nie ma sensu. – Wiedział, że i
tak nigdy nie pojmie, czemu posz
ła do łóżka z facetem, który wyrządził jej tyle złego.
– Pozw
ól mi zamienić parę słów z Shelly – poprosił.
– Dobrze – zgodzi
ła się niechętnie. – Tylko... postaraj się nie wyprowadzić jej z
równowagi.
– Czy kiedykolwiek to zrobi
łem? – Przecież nie on był przyczyną zamętu w życiu tego
dziecka. Przeciwnie.
Z całym przekonaniem zamierzał grać rolę ojca, którego Shelly tak
bardzo potrzebowała.
– Zaraz j
ą poproszę.
Czekaj
ąc na dziewczynkę, Mike zastanawiał się, jaki przebieg będzie miała ta rozmowa.
– Halo? – G
łos małej zabrzmiał bardziej piskliwie niż zwykle.
– Hej, Silly, czy to ty?
– Mówi Shelly –
poprawiła z naciskiem. Nie zachichotała, jak zawsze, gdy się
przekomarzali, ale Mike
wyczuł, że poczuła się pewniej, słysząc jego stary żart.
– Z tej strony Mike.
– Wiem.
– Podobno chcia
łaś ze mną pogadać. Co cię gryzie, Silly?
– Jak gdyby nie zna
ł sytuacji.
– Shelly! – powiedzia
ła, wzdychając ze znużeniem, jakby przerastało ją prowadzenie tej
gry.
Lecz po chwili dodała najwyraźniej rozgniewana: – Mamusia zapomniała o ślubie.
Przypomniałam jej, że to dziś, ale mnie nie słuchała.
Mike
gorączkowo szukał jakiejś stosownej odpowiedzi. Na szczęście Shelly
kontynu
owała:
– Nawet pokaza
łam jej kalendarz, ale nic nie pomogło. Kazała mi iść do mojego pokoju.
Ale to nie jest mój pokój,
tylko zagracony składzik z materacem na podłodze. I jeszcze
dodała, że ślub się nie odbędzie.
– To prawda, kochanie.
– Ale... ja mia
łam nieść kwiaty, pamiętasz? Kupiliście mi nową sukienkę i pantofle.
– Tak, Shelly, ale czasem...
– Nie zostaniesz moim nowym tatusiem?
– Nie, dziecinko. Nie mog
ę.
– Ale ja chcia
łam, żebyś nim był... – Głos jej się załamał.
– Och, skarbie, ja te
ż. Ale sprawy między twoją mamą a mną nie ułożyły się dobrze.
– Po twoim wyje
ździe wygadywała o tobie wstrętne rzeczy. Powiedziałam jej, że
nieładnie tak mówić, ale mnie skrzyczała.
– Musisz szanowa
ć swoją mamę. Niełatwo być dorosłym człowiekiem. Ona
prawdo
podobnie trochę się smuciła. Nie mogłabyś okazać jej teraz więcej serdeczności?
– My
ślałam, że będziesz moim tatusiem.
– Ju
ż masz tatusia, Shelly.
– On nie jest taki mi
ły jak ty.
Mike
zacisnął powieki i prawie zgniótł w dłoni słuchawkę. Dlaczego Shelly po prostu nie
wydłubała mu serca tępym nożem?
– Daj mu szans
ę. On na pewno sobie przypomni, jak powinien postępować dobry tatuś. –
Usłyszał przyśpieszony oddech Shelly. – Ja nadal cię kocham – zapewnił. – Możemy
pozostać kumplami, nie sądzisz?
– Pozwolisz mi do siebie dzwoni
ć?
– Nie lepiej,
żebyśmy pisywali listy? Wysyłałabyś mi swoje rysunki.
Shelly chlipn
ęła głośno.
– A co z Lady i Trampem? – Chodzi
ło jej o dwa pluszowe zwierzaki, które dostała od
Mike’a, gdy pojechali do Disneyworldu. „Mieszk
ały” u Mike’a, aby Shelly odwiedzała je,
przyjeżdżając do niego razem z matką.
– A gdybym ci je przys
łał? – zasugerował.
– Poczt
ą?
– Jasne.
– Czy taka podr
óż ich nie przerazi?
– Sk
ądże! Przecież pojadą we dwójkę. Taka wyprawa to wspaniała przygoda.
– Naprawd
ę?
– Oczywi
ście. Napisz do mnie, że są cali i zdrowi, gdy dostaniesz paczkę. – Do jego uszu
dotarły jakieś przytłumione odgłosy.
– Musz
ę kończyć – powiedziała Shelly, wyraźnie poirytowana.
– W porz
ądku. Będę czekać na twój list.
– Mike? –
odezwała się Beth Ann.
– Zamierzam przys
łać jej Lady i Trampa.
– Dzi
ękuję.
– Zak
ładam, że przesyłka zdąży dojść, zanim zmienisz miejsce zamieszkania.
Sam nie by
ł pewien, czemu to powiedział, zwłaszcza w taki złośliwy sposób. Już porzucił
nadzieję, że Beth Ann się opamięta i pośpieszy do niego, żeby błagać o wybaczenie,
zrozumienie i jeszcze jedną szansę. Gdzieś pomiędzy Wielkim Kanionem a rzeką Missisipi
zrozumiał, że jego narzeczona nigdy dobrze nie przeanalizowała swoich uczuć do byłego
męża. Natomiast on, Mike, napalił się na małżeństwo. Pragnął rodzinnej stabilizacji. Czy w
ogóle kochał Beth Ann? A ona... no cóż, ona szukała mężczyzny, na którego mogłaby liczyć.
– Niby dlaczego mia
łabym się przeprowadzać? – zapytała ostro. – Już ci mówiłam, że
bi
orę pod uwagę stały pobyt w Kalifornii. – Umilkła. – Poza tym szukam pracy – dodała po
chwili napiętej ciszy. – Nie uwierzyłbyś, jakie wysokie są tutaj pensje.
– Mam nadziej
ę, że ci się powiedzie. Szczerze ci tego życzę.
– Dzi
ękuję, Mike.
– Ja te
ż ci dziękuję – powiedział lekko, bo usłyszał w jej głosie pożegnalną nutę. – Dbaj o
maluchy, dobrze? To fantastyczne dzieciaki.
– B
ędziesz kiedyś wspaniałym ojcem, Mike.
– Jasne.
Niez
ły strzał, pomyślał, odkładając słuchawkę. Beth Ann od samego początku musiała się
orientować, jak bardzo marzył o założeniu własnej rodziny. Był łakomym kąskiem i ona o
tym wiedziała. Grała na jego uczuciach z taką pewnością, z jaką on wcielił się w rolę
bohatera,
który wyrywa kobiety i dzieci ze szponów łobuza.
Tylko
że pozytywny bohater stracił swoją dziewczynę.
Mike
sięgnął po butelkę. Gwałtownym ruchem wyszarpnął korek i szybko podstawił
kufel,
żeby nie uronić ani kropli szampana. W taki wieczór przyda się każda jego ilość.
Przez moment z rozkosz
ą użalał się nad sobą. Czuł się jak zbity pies. Miał do tego wiele
powodów.
Jego narzeczona okazała się niewierna. Odebrano mu dziecko, które pokochał jak
córkę. Zamiast stać się głową domu, został na lodzie. Śmieszny rogacz, który nawet nie
zdążył się ożenić.
I prawdopodobnie nigdy tego nie zrobi. Nigdy nie b
ędzie czyimś mężem ani ojcem. Ani
szczęśliwym człowiekiem...
Dziwne, ale przy trzeciej butelce Mike
zaczął trzeźwo oceniać sytuację. Zupełnie, jak
gdyby ktoś oświetlił ją potężnym reflektorem, ujawniając prawdę, z której jako dojrzały
człowiek zawsze powinien zdawać sobie sprawę. Był miłym facetem, a mili faceci to idioci.
Frajerzy.
Błazny, które starając się o czyjąś rękę, robią z siebie pośmiewisko. Każdy taki
klown to wentyl bezpieczeństwa w odwiecznej wojnie płci.
By
ł anachronizmem, wykopaliskiem; ostatnim dinozaurem w dolinie; ostatnim
kowbojem,
który nosi biały kapelusz, gdy wokół faluje morze czarnych stetsonów; ostatnim
rycerzem,
który wkłada zbroję i wyrusza w świat, aby ratować dziewice z niebezpieczeństwa.
Nigd
y więcej! – pomyślał z pijacką determinacją. Do tej pory dawał się wykorzystywać, ale
dosyć tego. Zamierzał wreszcie zmądrzeć. Wyrzucić biały kapelusz. Postawić zbroję w kącie i
więcej nie bawić się w szlachetnego obrońcę uciśnionych panienek.
Postanowi
ł zasilić szeregi prawdziwych cyników w realnym świecie. Nie warto wzruszać
się losem pozbawionych ojca sierotek i kobiet w tarapatach. Najlepiej po prostu wykląć te
wszystkie baby!
Ej
że, nie tak szybko! Chyba trochę się zagalopował. Wcale nie chciał wykląć kobiet! Nie
był mnichem, tylko zdrowym mężczyzną w kwiecie wieku i znał swoje potrzeby. Podobały
mu się kobiety. Lubił ich zapach, perlisty śmiech, gładkość skóry. Niby dlaczego miałby z
tego zrezygnować?
Kieruj
ąc się logiką, której źródło stanowiły cztery butelki szampana, Mike doszedł do
wniosku,
że bynajmniej nie musi wyrzekać się uciech. Po prostu należało poszukać kobiety
innego rodzaju niż te, z którymi do tej pory się wiązał. Trzeba znaleźć dziewczynę, która
uczyni dla niego przynajmniej tyle samo c
o on dla niej; która będzie go lubić, nie oczekując
od niego bezustannej pomocy; która go doceni,
lecz nie będzie eksploatować. Musi to być
o
soba nie spętana przeszłością i chętna do kreowania przyszłości, dorównująca mu nie tylko
inteligencją, lecz również stanem majątkowym i uczuciowością.
Nowy gatunek kobiety. Jakie to proste, pomy
ślał. Od dziś będzie bardziej wybredny.
Drobiazgowy.
Wymagający. Ustali konkretne normy i zacznie ich przestrzegać. Żadnego
angażowania się w związki oparte na pociągu seksualnym. Nie pozwoli też uwieść się
kobiecie tylko dlatego,
że jest słaba i go potrzebuje. Za nic na świecie nie przywiąże się do
cudzych dzieci.
Coraz bardziej podoba
ł mu się własny pomysł. Zanim otworzył klinikę i kupił dom,
najpierw sporządził listę wymagań i zrobił rozeznanie rynku. Wybierając towarzyszkę życia,
też powinien kierować się rozsądkiem.
Mike
uznał, że plan zawiera zbyt dużo szczegółów, aby powierzyć go wyłącznie
zawodnej pamięci. Lepiej będzie przelać go na papier i umieścić na widocznym miejscu.
Pomaszerował więc do kuchni i wygrzebał z szuflady dużą kartkę. Pod nagłówkiem, który
brzmiał: „Kapsułki odrobaczające firmy Smith”, spisał kolejne punkty rezolucji:
Typ kobiety, która ma szanse u Mike’a Caldera.
Lista podstawowych wymagań:
1. Pracuje zawodowo i dobrze zarabia.
2.
Żadnych dzieci.
3. Nie ma powod
ów uważać, że mężczyźni to łajdacy – żadnych wrednych byłych
mężów, prześladujących ją, byłych kochanków, molestujących ją szefów ani innych
kłopotliwych facetów, z którymi coś ją w przeszłości łączyło.
4. Jest w
łaścicielką względnie nowego samochodu, posiadającego ważną gwarancję; w
zakresie napraw auta korzysta z usług fachowego mechanika.
5. Mieszka w bloku lub zleci
ła firmie, ogrodniczej koszenie trawy.
Zadowolony z siebie, przeczyta
ł listę Dodgerowi, który kiwnął głową i cicho zaskomlał.
– Wiem – odpar
ł Mike. – Jestem genialny. Miło z twojej strony, że to przyznałeś. – Znów
spojrzał na swoje dzieło. – Aha, jeszcze jedno – powiedział i dopisał:
6. Seksowna.
– Tyle wystarczy – stwierdzi
ł, stawiając kropkę i znów popatrzył na psa. – Mężczyzna też
musi czasem się zabawić, prawda?
W poniedzia
łek rano powiesił spis nad umywalką w toalecie kliniki. Dzięki temu mógł go
czytać za każdym razem, gdy mył ręce.
Suzie, jego wsp
ółpracownica, natychmiast zauważyła kartkę. Wcale go to nie zdziwiło.
Suzie była niezmiernie spostrzegawcza. I zawsze miała własne zdanie. Na widok „Listy
podstawowych wymagań” wydała z siebie kpiące prychnięcie.
– Usi
łowałeś podczas tego weekendu zgłębić tajniki swojej duszy?
Skrzywi
ł się w odpowiedzi.
Suzie, nie zra
żona, uważnie obserwowała twarz Mike’a. Niemal czytała w jego myślach.
Tę metodę doprowadziła do perfekcji, wychowując trzech synów.
– Poza tym troch
ę piłeś. Nie wyglądasz tak przystojnie jak zwykle.
– Zosta
ło tyle szampana – mruknął, nie przejmując się jej łajaniem. – Przecież nie
mogłem go wyrzucić.
Suzie burkn
ęła coś tonem zniecierpliwionego rodzica.
– Szkoda,
że spędziłeś ten wieczór samotnie. Dlaczego nie poszedłeś między ludzi, żeby
trochę się rozerwać? – Włożyła na nos okulary umocowane do wiszącego na szyi łańcuszka i
zaczęła studiować listę.
– Nie by
łem w nastroju do zabawy.
Suzie zsun
ęła okulary na czubek nosa i posłała Mike’owi ironiczne spojrzenie.
– A obecnie zaczynasz szuka
ć „odpowiedniej dziwki”.
– Poszukuj
ę kogoś o podobnym do mojego statusie materialnym i uczuciowym –
poprawił.
– Czy odrobin
ę nie przesadzasz?
– Pocz
ąwszy od dziś, zamierzam chodzić na randki wyłącznie z kobietami, dla których
będę czymś więcej niż górą mięśni i książeczką czekową – odparł stanowczo. – Nie żartu – ję,
Suzie.
Zbyt długo dawałem wodzić się za nos. Mam dosyć sprzątania podwórka i reperowania
samochodu jakiejś kobiety, użerania się z jej byłym mężem i przyglądania się, jak ona rzuca
mnie dla byle palanta.
– Mia
łeś pecha.
– Pecha? Powinienem wytatuowa
ć sobie na czole słowo „frajer”.
– Rób jak chcesz. –
Wzruszyła ramionami. – Sam wiesz najlepiej, czego ci trzeba. Ja i tak
uważam, że poczciwy z ciebie chłopak, który chętnie pomoże coś sprzątnąć lub naprawić.
– To poprzednie wcielenie Mike’a Caldera.
– W takim razie na pewno zainteresuje ci
ę ten list. Przyszedł podczas twojego pobytu w
Kalifornii.
Napisała do ciebie Samantha Curry.
– Nie znam
żadnej Samanthy Curry.
– Ach, ci m
ężczyźni! – Suzie wzniosła oczy do nieba, – Czytujesz tylko pierwszą stronę
gazety i dział sportowy? Samantha należy do znanej rodziny Currych z Orlando. Dama z
wy
ższych sfer i ktoś w rodzaju zawodowej ochotniczki, biorącej udział w akcjach
charytatywnych.
Teraz właśnie organizuje szczepienia przeciwko wściekliźnie i oczekuje, że
okażesz się pomocny.
– S
ądzisz, że panna Curry spełnia wymagania z mojej listy?
– Jest pi
ękna, niezamężna i bogata.
–
Żadnych dzieci? Ani byłego męża?
– Nic z tych rzeczy. Wy
łącznie mnóstwo pieniędzy i dyplomy najlepszych szkół.
– W takim razie wy
ślij potwierdzenie i zaznacz datę w moim kalendarzu.
– Dopisz
ę na formularzu, że dostarczysz karton szczepionek.
– To bardzo spo
łecznie z mojej strony.
– Chyba chcesz wywrze
ć dobre wrażenie?
– Jasne. Odejm
ę wydatek od kwoty do opodatkowania. Sprawa wyglądała gorzej, gdy
wydawałem pieniądze na adidasy dla syna Beth Ann, na honoraria jej prawnika, pierwszą ratę
za ortodontyczny aparat dla Shelly, na...
Mógłbym jeszcze długo wyliczać.
– Przesta
ń się gryźć, Mike. – Suzie poklepała go po ramieniu. – Jesteś miłym facetem i
nie musisz się tego wstydzić.
– Pozosta
łem miły, ale koniec z wyzyskiem. Kobieciątka opowiadające łzawe historyjki
niech sobie znajdą innego frajera. Mnie już nie wzruszą!
ROZDZIA
Ł 2
Angelina Winters popatrzy
ła na buzię córki i poczuła przypływ macierzyńskich uczuć, a
zarazem bezradności. Lily miała delikatne rysy, ale spojrzenie jej wielkich, zielonych oczu
ujawniało powagę rzadko spotykaną u siedmioletnich dzieci.
– Widzisz, mamusiu, pieski wcale nie s
ą drogie. Ktoś chce je dać za darmo. – Lily
przysunęła matce gazetę. , Angelina westchnęła ciężko. Kto wpadł na taki genialny pomysł,
żeby odkryć przed uczniami drugiej klasy świat ogłoszeń?
– Utrzymanie psa jest kosztowne. Trzeba kupowa
ć specjalne jedzenie...
– Szczeniaczki s
ą malutkie. Nie jedzą dużo.
– Tak, ale potrzebuj
ą... – Dlaczego nagle nie potrafiła przypomnieć sobie niczego
drogiego,
co jest niezbędne psu? Szkoda, że lepiej nie przygotowała się do tej batalii. Wojna z
Lily trwała od ponad tygodnia. A konkretnie od dnia, w którym szkolny psycholog
zasugerował, że dziewczynce przydałby się czworonożny przyjaciel.
–
Środka przeciw pchłom – kontynuowała Angelina – obroży, smyczy, różnych lekarstw
i... –
urwała, widząc udrękę wyzierającą z oczu dziecka. – Lily?
– Wiem, czemu nie mo
żemy mieć pieska. Nie jesteśmy dobrą rodziną!
– O czym ty mówisz,
kochanie? Oczywiście, że...
– W gazecie jest napisane: „Oddam za darmo dobrej rodzinie”,
a my przecież nie mamy
tatusia.
Angelina chwyci
ła córkę w ramiona i mocno przytuliła. Wiele by dała, aby móc
wchłonąć, jak gąbka, cierpienia i obawy Lily.
– Ju
ż o tym rozmawiałyśmy, dziecinko. Ja kocham ciebie, a ty mnie, prawda?
Lily w milczeniu skin
ęła głową.
– Dop
óki się nawzajem kochamy, tworzymy bardzo dobrą rodzinę.
– W takim razie we
źmiemy tego szczeniaka? Angelina nie wiedziała, czy się śmiać, czy
płakać. Odniosła wrażenie, że chytrze nią pokierowano. Jednego zaś była całkiem pewna:
przegrała wojnę.
– Tutaj jest numer telefonu – weso
ło zaszczebiotała Lily. Nadzieja odmieniła
dziewczynkę nie do poznania.
– Na pewno nie wola
łabyś mieć chomika albo papużki?
– Chc
ę psa!
Napoleon i Waterloo, genera
ł Custer i Little Big Horn, Angelina i ogłoszenia w
weekendowym wydaniu gazety...
– Wobec tego ty wybierz numer, a ja porozmawiam – zaproponowa
ła Angelina.
Podnios
ła słuchawkę, mając cichą nadzieję, że linia będzie zajęta lub nikt się nie zgłosi,
albo okaże się, że wszystkie psiaki już znalazły nowy dom. Dzięki temu wyrok zostałby
odroczony.
Gdyby tylko zdołała spędzić z Lily trochę czasu w sklepie zoologicznym, mała na
pewno zakochałaby się w jakimś króliczku lub śwince morskiej. Angelina nie miała nic
przeciwko psom. Przeciwnie,
uwielbiała je. Zdawała sobie jednak sprawę, jakie wiążą się z
nimi wydatki oraz ile czasu trzeba poświęcić na ich wychowanie. Natomiast budżet samotnej
matki nie zawierał żadnych rezerw, a doba wydawała się za krótka, aby połączyć opiekę nad
dzieckiem,
pracę na pełnym etacie i zajmowanie się dużym domem oraz półtropikalnym
trawnikiem.
Niestety, dzisiaj los jej nie sprzyja
ł. Okazało się bowiem, że są jeszcze do wzięcia trzy
szczeniaki.
Ich dotychczasowa właścicielka, pani Kaitlin O’Quinn, podała swój adres.
Angelina zapewniła, że wkrótce przyjedzie razem z córką.
Gdyby nie zapi
ęte pasy, Lily chyba wyskoczyłaby z samochodu. Angelina od dawna nie
widziała jej takiej podnieconej. Thomas wyprowadził się dwadzieścia miesięcy temu.
Upłynęły one pod znakiem sporów, dotyczących podziału majątku i walki o alimenty. Lily źle
zniosła rozwód rodziców. Jej mały bezpieczny światek legł w gruzach. Odejście ojca
wywołało spore szkody w psychice dziecka. Angelinie udało się częściowo je zniwelować,
lecz wtedy wybuchła kolejna bomba. Thomas ożenił się po raz drugi i adoptował dwóch
pasierbów.
Lily poczuła się całkiem zdradzona. Nie dość, że tatuś ją zostawił, to teraz na
dodatek zamieszkał z obcymi dziećmi. Przykre przeżycia niekorzystnie odbiły się na
wynikach w nauce i Lily groziło powtarzanie drugiej klasy.
To w
łaśnie nauczycielka biologii zauważyła, że dziewczynka przepada za zwierzętami.
Podzieliła się swoimi spostrzeżeniami ze szkolnym psychologiem. Ten zaś wyjaśnił
Angelinie,
że konieczność opiekowania się czworonożnym ulubieńcem wywiera zbawienny
wpływ na prawie każde dziecko.
Dlaczego od razu nie kupi
ła jej puszystego, słodkiego króliczka! Angelina nie mogła
sobie tego darować. Oczywiście pragnęła być supermamusią. Nie chciała decydować za
córkę. Naiwnie wyobrażała sobie, że obie z Lily wychodzą ze sklepu, niosąc kartonowe
p
udło, w którym siedzi coś malutkiego, uroczego i nie wymagającego zachodu.
Matki rzeczywi
ście powinny mniej myśleć, a więcej działać, przemknęło jej przez głowę,
podczas gdy Lily paplała o psiakach.
Na pierwsz
ą wzmiankę o domowym zwierzaku Lily oszalała z zachwytu. Marzyła o
piesku.
Nic innego nie wchodziło w grę. Teraz Angelina czuła się rozdarta między
rozsądkiem a miłością do córeczki. Piesek oznaczał pogryzione buty, pchły, czyszczenie
zasiusianych dywanów i rachunki za usługi weterynaryjne. Lecz jeśli wywoła ten radosny
uśmiech Lily i blask w jej oczach...
Bez trudu trafi
ły do domu pani O’Quinn. Lily pognała przodem i zadzwoniła. Czekając,
aż ktoś otworzy, dosłownie tańczyła w miejscu. Gdy usłyszała szczekanie, posłała matce
rozanielone spojrzenie.
– Och, mamusiu!
Och, mamusiu! Dwa proste s
łowa, które razem wyrażają cudowne zdziwienie,
bezgraniczną radość i pełne nadziei oczekiwanie – czyli to wszystko, czego od dawna
brakowało w życiu Lily. Dwa proste słowa, zdolne roztopić matczyne serce.
Angelina poprzysi
ęgła sobie, że Lily będzie miała swojego psiaka. Od półtora roku
utrzymywały się z jednej pensji i alimentów, więc jakoś dadzą sobie radę – nawet z
dodatkowym domownikiem.
Kaitlin O’Quinn okaza
ła się młodą, sympatyczną kobietą. Angelina przedstawiła się i
uścisnęła jej rękę, podczas gdy Lily chichotała wesoło, otoczona trzema szczeniakami. Ich
mama wygl
ądała na nieco znudzoną, ale ukradkiem czujnie zerkała na swoje potomstwo.
– Moja córka Lily –
powiedziała Angelina.
– Cze
ść – przywitała dziewczynkę Kaitlin. Przyklękła obok dziecka. – Widzę, że już
zaprzyjaźniłaś się z tymi maluchami.
Najmniejszy z nich, szczeniak w br
ązowe plamki, przysunął się do Lily, oczekując
pieszczot.
Lily wzięła go na ręce i spytała:
– To ch
łopcy czy dziewczynki? W tym momencie szczeknął na nią krępy, rudawy psiak o
kr
ótkiej sierści. Na buzi Lily odmalowało się zdumienie, a następnie rozbawienie, wywołane
zadziornością zwierzaka.
– Ten to ch
łopiec – odparła Kaitlin. – Łatwo się domyślić, prawda?
– Tak – przyzna
ła ze śmiechem Lily.
– Tamten to te
ż chłopczyk. – Kaitlin wskazała trzeciego szczeniaka. – Ty trzymasz
dziewczynkę.
– Chcia
łabym właśnie ją, mamusiu.
– Jeste
ś pewna? – Angelina z niepokojem przyglądała się długiej, puszystej sierści. – Nie
wolałabyś tego, który zaszczekał? – Tego ulizanego, dodała w myśli.
– Nie, on jest niegrzeczny. A ta suczka mnie lubi. I b
ędzie trzeba poddać ją sterylizacji,
przemknęło Angelinie przez głowę.
– No to za
łatwione – stwierdziła z rezygnacją w głosie.
– Jeszcze nie – zaprotestowa
ła Kaitlin. Przeniosła wzrok z Lily na jej matkę, po czym
znów spojrzała na dziewczynkę. – Przywiązałam się do tych szczeniaków. Muszę wiedzieć,
czy oddaję je w dobre ręce.
W oczach Lily zamigota
ła panika i nagle możliwość zabrania do domu suczki z długą
sierścią stała się dla Angeliny najważniejszą rzeczą na świecie. Matczyny instynkt
podpowiadał, że Lily potrzebowała tego psiaka tak samo jak pożywienia, troskliwości i uczuć.
– Rozmawia
łyśmy o tym z Lily. Ona marzy o piesku i będzie dobrze się nim opiekować –
zapewniła Angelina.
– Szczeniakom trzeba okazywa
ć dużo miłości – stwierdziła Kaitlin, patrząc na Lily. –
Sądzisz, że cię na to stać?
Angelinie rzadko zdarza
ło się widzieć na buzi córki wyraz takiego przejęcia. Była to
jedna
k powaga łagodna, nie zaś odzierająca z dzieciństwa i przytłaczająca. A ostatnio właśnie
taka często malowała się na twarzy Lily.
– B
ędę kochać Princess i dużo się z nią bawić.
– Co za szcz
ęście. Ona już nadała jej imię – zauważyła Kaitlin i zwróciła się do Angeliny:
–
Zdaje sobie pani sprawę, ile taki szczeniak wymaga troski?
– Och, prosz
ę mi wierzyć, że tak. Lily tak bardzo chce mieć psa, a zdaniem jej
nauczycielki byłoby to dla niej korzystne. Mamy własny dom i oszklone patio. Psiak mógłby
tam przebywa
ć w ciągu dnia.
– W takim razie zgoda, lecz musicie mi co
ś obiecać. Od czasu do czasu napiszecie mi, jak
czuje się Princess... czy jest zdrowa i szczęśliwa. Przysyłajcie mi też jej zdjęcia.
Wspaniale, pomy
ślała Angelina. Te fotki zrujnują mnie do reszty.
– Jakiej rasy jest Princess? – spyta
ła Lily, gdy wracały do domu.
– Wygl
ąda na skrzyżowanie cocker spaniela i kundelka, z przewagą tego ostatniego.
– Czy to dobra rasa?
– Najlepsza.
Mike
spojrzał ponad głową swojej pacjentki na jej zaniepokojoną właścicielkę.
– Pani Anderson, Agatha nie jest chora, tylko oty
ła.
– Ale
ż skąd! – zaprotestowała pani Anderson urażonym tonem. – Po prostu ma takie
puszyste futro.
– Waga nie k
łamie – zapewnił z uśmiechem Mike. – Pod tym futrem kryje się sporo
tłuszczyku. Agatha musi przejść na dietę. Proszę dokładnie odmierzać każdą porcję
pożywienia. Po dwóch tygodniach powinna pani zauważyć różnicę. Agatha odzyska dawny
wigor.
Tylko nie wolno jej dawać jedzenia przeznaczonego dla ludzi.
– Nawet odrobinki tu
ńczyka? Agatha go uwielbia. – Pani Anderson posłała swojej
rozpieszczonej perskiej kotce przepojone współczuciem spojrzenie.
– Nawet tu
ńczyka z wody – stanowczo powiedział Mike.
– Zawarta w tej rybie rt
ęć sprawia, że koty popadają w letarg. Poza tym chodzi o kalorie.
Agatha nie zdoła ich spalić.
– Moje biedactwo – zagrucha
ła pani Anderson, chwytając w ramiona wielkie kocisko. –
Dlaczego ten wstrętny, stary doktor każe ci się głodzić?
– Ten wstr
ętny, stary doktor chce, żeby Agatha cieszyła się każdym kolejnym życiem do
dziewiątego włącznie – odparł wesoło. Wyjrzał z gabinetu i zawołał Suzie.
–
Życzysz sobie czegoś?
– Daj pani Anderson pr
óbkę karmy Smukły Kot.
– Ju
ż się robi, doktorku. – Suzie pogłaskała Agathę. – Zamierzasz troszkę schudnąć,
malutka? –
spytała, wyjmując z szafki puszkę. – Mike, twój ostatni pacjent czeka w dwójce –
rzuci
ła przez ramię.
–
Żyję, aby służyć – mruknął Mike. Miał nadzieję, że nie czeka go żadna skomplikowana
procedura.
I tak został dzisiaj w pracy dłużej niż zwykle. Skinął pani Anderson głową na
pożegnanie i poszedł do gabinetu.
Na pierwszy rzut oka pok
ój wydawał się pusty. Ale nie – po drugiej stronie długiego stołu
z nierdzewnej stali siedziało na plastykowym krześle dziecko. Śliczna dziewczynka z
wielkimi, zielonymi oczami i ciemnymi lokami.
Tuliła do piersi łaciatego szczeniaka.
– Cze
ść – powitał ją Mike, starając się nadać swojemu głosowi ciepłe brzmienie.
Dziewczynka najwyraźniej była spięta. Teraz leciutko się przygarbiła i zacisnęła usta. Mike
sięgnął po przygotowaną przez Suzie kartę i przebiegł ją wzrokiem, po czym przyklęknął
obok dziecka. – Czy to Princess? –
spytał łagodnie. Dziewczynka nadal patrzyła na niego
nieufnie.
Mocniej przycisnęła szczeniaka do siebie.
– Tak – szepn
ęła.
Mia
ł ochotę objąć tego przerażonego cherubina, aby go uspokoić, ale się powstrzymał.
Dziewczynka mogłaby jeszcze bardziej się przestraszyć. Gdyby zaczęła krzyczeć, jej matka
na pewno uznałaby, że maleństwo wpadło w szpony zboczeńca. Lepiej nie ryzykować. Mike
zauważył, że mała z trudem przełyka ślinę.
– Zamierza pan zrobi
ć mojemu pieskowi zastrzyk?
A wi
ęc o to chodzi. Musiał ugryźć się w język, żeby nie zachichotać.
– Obawiam si
ę, że tak, kochanie. – Zaryzykował niepewny uśmiech. – Przecież nie
chcesz,
żeby twój szczeniak zachorował, prawda?
Zaprzeczy
ła w milczeniu, nadal poważna.
– Jak ci na imi
ę? – Głaskał psa, po cichu licząc na to, że zaprzyjaźni się zarówno z nim,
jak i z jego właścicielką.
– Lily.
– A ja jestem doktor Mike Calder.
Możesz mówić do mnie „doktorze Mike”.
Z wahaniem skin
ęła głową.
– Najpierw musz
ę zbadać Princess.
Lily pozwoli
ła mu wziąć szczeniaka na ręce, ale nie spuszczała z niego wzroku.
– Je
śli masz ochotę, stań tutaj i trzymaj Princess, aby się nie denerwowała, gdy będę ją
badał.
– Dobrze. – Lily podesz
ła do stołu.
– Obejrz
ę oczy i uszy Princess. To nic nie boli. – Włączył specjalną lampkę, nieco
podobną do latarki. Zajrzał do jednego ucha, następnie odwrócił psa, żeby spojrzeć na drugie.
–
Założę się, że twój lekarz robi dokładnie to samo, gdy przychodzisz na badanie. Zgadza się?
– Tak – przyzna
ła. – Ale mój lekarz jest kobietą, a nie mężczyzną.
– Naprawd
ę?! – zawołał z udanym zdumieniem. – Nie wiedziałem, że dziewczyny mogą
być lekarzami.
Lily w ko
ńcu dostosowała się do jego żartobliwego tonu.
– Tak – potwierdzi
ła ze śmiechem.
– Teraz zmierz
ę Princess temperaturę. – Mike wsunął na termometr sterylny, plastykowy
pokrowiec i posmarował go żelem.
– Dlaczego pan to zrobi
ł? Takie paskudztwo ma chyba okropny smak.
Mike
zerknął na nią rozbawiony. Wiedział, że Lily nie spodziewa się tego, co zamierzał
uczynić.
– Psy na og
ół gryzą termometr, więc nie wkłada się go im do pyska, lecz z drugiej strony
–
wyjaśnił, przyglądając się Lily spod oka.
Ze zdumienia otworzy
ła buzię, gdy podniósł ogonek psa i włożył termometr.
– Poskar
żę na pana mojej mamie! – zawołała rozgniewana, gdy wreszcie odzyskała
mowę.
– Dam g
łowę, że twój lekarz albo mamusia tak samo mierzyła ci temperaturę, gdy byłaś
malutka –
odparł spokojnie.
– Na pewno nie!
– Spytaj swoj
ą mamę – zaproponował. Odczekał minutę, wyjął termometr i zerknął na
skalę. – Idealnie – stwierdził. – Twój piesek to okaz zdrowia. Prawdopodobnie doskonale
dbasz o Princess.
– Uhm – potwierdzi
ła Lily.
– Czy twoja mama zosta
ła w poczekalni? – Obmacywał teraz brzuszek szczeniaka. Mike
uznał, że byłoby znacznie lepiej – dla dziecka, dla psiaka, a także dla weterynarza – gdyby
dziewczynka nie uczestniczyła w scenie szczepienia.
Lily westchn
ęła.
– Przysz
ła wypełnić formularz, ale później musiała wyjść, żeby zmienić koło.
Ta rewelacyjna wiadomo
ść nie wprawiła Mike’a w zachwyt.
– Jakie ko
ło? – Po co pytał? Wiedział, że powinien powstrzymać swoją ciekawość.
– Od samochodu. Z
łapałyśmy gumę.
Na parkingu kobieta zmienia ko
ło. Wspaniale. Po prostu fantastycznie. Dama w
potrzebie.
Usiłował zdusić w sobie chęć ratowania tej pani. Przecież postanowił nie bawić się
w błędnego rycerza. Walka z czarnymi charakterami i dni zabijania smoków należały do
przeszłości – podobnie jak głupi zwyczaj pomagania babom, które wodzą naiwniaków za nos.
Mike zamierzał dotrzymać danego sobie słowa.
– Pewnie asystuje twojemu tatusiowi? – spyta
ł z nadzieją w głosie.
– Ju
ż nie mamy tatusia. – Na twarzy Lily pojawił się wyraz takiego bólu, że Mike’owi
ścisnęło się serce. Łatwo mógł się domyślić, co przeżywa ta mała. Zdarzyło mu się przecież
ochoczo podejmować obowiązki zastępczego taty. Był nim przez pewien czas dla Shelly.
I nic dobrego z tego nie wynik
ło, pomyślał. Ani dla niego, ani dla córki Beth Ann.
Przypomni
ał sobie rozdzierającą treść listu od dziecka, które czuło się porzucone i oszukane:
Kochany Mike’u, W
łaśnie przyszła paczka z Lady i Trampem. Są cali i zdrowi, ale
smutni,
bo woleliby mieszkać w twoim domu. Gdyby tam zostali, mogłabym ich czasem
odwiedzać. Szkoda, że to niemożliwe.
Mike si
łą woli powrócił do rzeczywistości.
– Robiono ci kiedy
ś zastrzyk? – Napełnił strzykawkę.
– Uhm – potwierdzi
ła Lily prawie bezgłośnie.
– Wobec tego wiesz,
że boli tylko przez krótką chwileczkę. Nie dłużej, niż mówi się
słowo „Tippecanoe”. Spróbuj je powtórzyć.
Lily wykona
ła polecenie.
– Znakomicie. Zrób to jeszcze raz,
gdy będę szczepił Princess. Gotowa?
– Tak. – Mike zauwa
żył, że broda jej drży.
– Zamknij teraz oczy i wymów magiczny wyraz.
Lily zacisnęła powieki i skrzywiła się.
– Tippecanoe – powiedzia
ła przez zaciśnięte zęby.
Mike wykona
ł nikczemną czynność, Princess wydała zduszony pisk, a Lily natychmiast
otworzyła oczy, lecz Mike zdążył wyciągnąć igłę.
– Ju
ż po wszystkim – oświadczył z uspokajającym uśmiechem. – Princess była grzeczna,
więc w nagrodę dostanie psi herbatnik. Chcesz jej go dać?
Lily skin
ęła głową, wzięła od Mike’a herbatnik i podała go psu.
– Nie mamy tu ju
ż nic do roboty – stwierdził Mike. – Możesz teraz iść z Princess do
poczekal
ni i porozmawiać z Suzie, a ja zobaczę, czy twoja mama nie potrzebuje pomocy.
Chodzi jedynie o zmian
ę koła. Tylko tyle. Zwykła grzeczność wymagała, żeby
zaproponował pomoc. Ten dreszczyk to przejaw przewrażliwienia. Wszelkie obawy były
całkiem nieuzasadnione. Mamusia tego dziecka sama zmagała się z dziurawą oponą. I co z
tego? Przecież on nie pozwoli prześladować się zjawom z przeszłości. A poza tym nie widział
tej kobiety. Przypuszczalnie stoi oparta o przedni zderzak mercedesa lub BMW,
czekając na
przyjazd mechanika.
Mike
wzruszył ramionami. Nawet gdyby chciał w coś się zaangażować – co, oczywiście,
nie wchodziło w grę – to owa dama prawdopodobnie i tak mu się nie spodoba. Na pewno jest
jakąś szarą myszką...
I ma c
órkę o urodzie cherubina? Wykluczone, Calder. Czuł, że matka tej małej ślicznotki
nie będzie brzydka. Zaś z doświadczenia wiedział, że raczej nie jeździ ekskluzywnym
samochodem.
Przeprowadzone rozumowanie nie doda
ło Mike’owi otuchy. Otworzył jednak drzwi i
wyszedł na zewnątrz. Natychmiast oślepiło go słońce. Zmrużył oczy, żeby przyzwyczaić
wzrok do światła. Po chwili zobaczył auto pani Winters. Stało tuż obok jego furgonetki i
wielkiego buicka Suzie.
Nie było mercedesem, ani BMW, tylko starym modelem krajowej
produkcji.
Pani Winters, poch
łonięta luzowaniem nakrętek, wcale go nie zauważyła. Natomiast
Mike –
chociaż ze swojego punktu obserwacyjnego nie widział jej twarzy – od razu
spostrzegł, że pod żadnym względem nie przypomina szarej myszki.
To po prostu test, uzna
ł, przyglądając się gęstym, ciemnym włosom, które lśniącymi
lokami opadały na kołnierzyk białej, odrobinę przezroczystej bluzki. Przez cienki materiał
prześwitywało coś koronkowego na cieniutkich ramiączkach. Mike nie miał już żadnych
wątpliwości. Los wystawiał go na próbę.
Bluzka by
ła wpuszczona w ciemnoszarą spódnicę, opinającą apetycznie zaokrąglone
biodra. Szeroki,
czarny pasek doskonale podkreślał wąską talię.
Ramiona pani Winters leciutko zadr
żały, gdy z westchnieniem podniosła rękę, żeby
wierzchem dłoni wytrzeć czoło.
Niez
ła, pomyślał i natychmiast przypomniał sobie swoje wcześniejsze postanowienie.
Żadnych ryzykownych flirtów. Dziewczyna musi odpowiadać sprecyzowanym na jego liście
wymaganiom.
Tej zamierzał tylko pomóc zmienić koło. Podszedł bliżej i zakasłał.
– Pani Winters?
Odwr
óciła gwałtownie głowę i spojrzała na niego zaskoczona. No tak. Rzeczywiście go
testowano.
Gładka buzia, wielkie, piwne, pełne wyrazu oczy, a usta... Jedynie dzięki silnej
woli oderwał od nich wzrok.
– Jestem doktor Calder. W
łaśnie poznałem Lily i Princess, a przy okazji dowiedziałem się
o oponie.
Chętnie pani pomogę.
Ukryte pod koronk
ą piersi zafalowały, gdy wciągnęła w płuca powietrze.
– Nie, dzi
ękuję. Jak mogłabym...
– To naprawd
ę drobiazg. – Ukląkł obok i z czarującym uśmiechem wziął od niej klucz.
– Te nakr
ętki rzeczywiście trudno odkręcić – przyznała.
Nie musisz mi tego m
ówić, skarbie, pomyślał.
– Zobacz
ę, co się da zrobić – dodał na głos. – Ale najpierw zablokuję czymś tylne koła.
– O! – Jej wargi u
łożyły się w idealny owal. Mike z trudem przełknął ślinę.
– Mam w furgonetce dwa grube kawa
łki drewna. Wyciągnął deski i wcisnął je pod dobre
opony, chocia
ż określenie „dobre” uznał za komplement na wyrost. Gumowe bieżniki były
prawie całkiem zdarte. Zdaniem Mike’a istniały dwie możliwości. Pierwsza – pani Winters
nie zdawała sobie sprawy ze stanu opon. Przerażające. I druga – nie mogła sobie na nie
pozwolić. Jeszcze gorzej. Ach, te kobiety w potrzebie! Dał upust irytacji, wkładając w
luzowanie nakrętek więcej wysiłku, niż wymagała tego owa czynność.
– Ma pani podno
śnik? Skinęła twierdząco głową.
– Tak. Le
ży pod... eee... tym, co jakoś tak się nazywa... Jakoś tak się nazywa! Szczęście,
że wyklął wszystkie słabe kobietki, ponieważ ta naprawdę stwarzała wrażenie bezradnej.
Prawdopo
dobnie przygniótłby ją samochód, gdyby zdjęła koło. To znaczy, gdyby w ogóle
udało się jej odkręcić śruby. Mike wyjął podnośnik, ustawił go i podpompował.
– Dlaczego z
łapałam gumę? Jest jakiś konkretny powód? Poza tym, że ta opona turla się
od stu lat? –
pomyślał bezlitośnie. Mimo to przyjrzał się dokładnie płytkim rowkom.
– Oto on. – Wskaza
ł kawałeczek metalu. – Klasyczny przypadek. Gwóźdź.
Schyli
ła się, żeby go obejrzeć, a Mike dokładnie przyjrzał się jej nogom – wspaniałe
łydki, kształtne kostki, tanie czarne pantofle na niewysokim obcasie.
– Prosz
ę go tam zostawić – powiedziała. – Poprzednim razem faceci ze stacji narzekali,
że go wyjęłam. Długo nie mogli znaleźć uszkodzenia.
Czu
ł jej zapach. Używała wody kolońskiej lub perfum o delikatnym, kwiatowym
aromacie.
Gdyby nie znajdował się tak blisko i gdyby nie wysoka temperatura powietrza,
prawdopodobnie nawet by tego nie zauważył.
– Chyba pani nie zamierza
łatać tego starocia? – zapytał z niedowierzaniem. Usiłował
zignorować subtelną woń. Przyjrzał się ciemnej smudze na czole pani Winters, jej wilgotnym
od potu lokom i zaczerwienionym policzkom.
– Oczywi
ście, że tak – odparła. – Nowa opona ciągle nie mieści się w moim budżecie.
– Ile czasu min
ęło od ostatniego klejenia? Sapnęła, wyraźnie rozdrażniona tym pytaniem.
– Oko
ło roku... może półtora. Akurat tuż po – urwała gwałtownie. – Tak, osiemnaście
miesięcy. A bo co?
– Bo ta opona ju
ż się nie nadaje do naprawy. Jest prawie całkiem łysa.
– Musz
ę kupić nową?
– Musi pani kupi
ć cztery nowe.
Nie ulega
ło wątpliwości, że ta informacja bardzo przygnębiła panią Winters. Zgarbiła się
lekko,
jej oczy podejrzanie zalśniły, co stanowiło zapowiedź łez, a usta leciutko się skrzywiły.
– Cztery nowe? – powt
órzyła, jak gdyby miała nadzieję, że się przesłyszała.
– Te mog
ą strzelić w każdej chwili.
– Fantastycznie – zawo
łała, biorąc się w garść. – W zeszłym miesiącu pompa paliwowa,
niedawno mechanik zapowiedział, że niedługo popękają jakieś rozporki, a teraz jeszcze
opony.
– Prosz
ę mi darować życie. Ja tylko stwierdziłem fakt.
– Przepraszam. – Westchn
ęła ciężko. – Chodzi o to, że... Nie płacz! – jęknął w myśli.
Błagam, nie płacz! Zagrożenie było realne, ponieważ desperacja emanowała z twarzy i całej
sylwetki tej kobiety –
osóbki zgrabnej i miłej dla oka.
Czu
ł, że grozi mu dobrze znane niebezpieczeństwo. Pragnął ją pocieszyć, otoczyć
troskliwą opieką, zetrzeć z czoła czarne ślady i poprawić humor mnóstwem delikatnych,
dodających otuchy pocałunków.
Nawet nie znasz jej imienia! – skarci
ł się w myśli.
– Na razie wystarczy, je
śli pani zmieni tylko dwie przednie. – Zmusił się do skupienia
uwagi na umocowywaniu nakrętek. – Ale na pani miejscu nie czekałbym zbyt długo z
kupnem tylnych.
– Rzeczywi
ście są aż takie zniszczone?
– Niestety. – Zauwa
żył, że zerknęła na swoje brudne dłonie, więc dodał: – W budynku
jest toaleta z umywalką. Może pani tam umyć ręce. Jak tutaj skończę, wrzucę pani koło do
bagażnika.
– Dzi
ękuję za pomoc. Ja...
– Udowodni
łem tylko wyższość mięśni nad intelektem, prawda? – Uśmiechnął się
szeroko.
Ona chyba nie podejrzewała go o flirtowanie?
Mia
ł nadzieję, że tego nie robi.
– Ale...
– To naprawd
ę drobiazg. Przykro mi z powodu tych opon. – Z powodu twoich opon,
sypiącego się samochodu, finansowych problemów, tego, że mała dziewczynka nie ma
tatusia...
A przede wszystkim dlatego,
że tak strasznie chciał troszczyć się o panią Winters, chociaż
doskonale wiedział, jakie katastrofalne skutki mogłoby to wywołać.
Patrzy
ł za nią, podziwiając wdzięk, z jakim się poruszała. Jednocześnie poczuł ulgę,
poniewa
ż nie musiał już dłużej przebywać w towarzystwie tej kobiety. Aby uniknąć
ponownego spotkania zarówno z nią, jak i jej pozbawionym ojca dzieckiem, wszedł do kliniki
tylnym wejściem.
Szorowa
ł usmolone ręce, a „Lista podstawowych wymagań” urągliwie przypominała mu
o powziętych postanowieniach. Był z tego cholernie zadowolony, gdyż tam na dworze musiał
walczyć z pokusą.
Na szcz
ęście zdał ten trudny egzamin na piątkę z plusem. Udzielił pomocy pani Winters,
ale nawet jej nie zapytał, jak ma na imię.
ROZDZIA
Ł 3
– Telefon do ciebie – oznajmi
ła Suzie. – Możesz się pofatygować?
Mike
łypnął na nią z niechęcią. Po konfrontacji z pociągającą, ale zupełnie dla niego
nieodpowiednią panią Winters, nie był w nastroju do dalszych zmagań ze światem. Zwłaszcza
o tej porze.
– Pod warunkiem,
że od tego zależy życie – burknął. Suzie przyjęła jego gburowatą
odpowiedź wzruszeniem ramion.
– To panna Curry – sykn
ęła. – Już zapomniałeś? Piękna i bogata Samantha Curry, która
organizuje akcję szczepień przeciw wściekliźnie. Pewnie w tej sprawie dzwoni.
– Odbior
ę w moim gabinecie – odparł z entuzjazmem drzemiącego leniwca.
– Na twoim miejscu nie kaza
łabym jej zbyt długo czekać. Chyba zamierzałeś wywrzeć na
niej dobre wrażenie, prawda?
Światełko telefonu mrugało jak neon przydrożnego zajazdu, gdy Mike rozsiadł się przy
biurku.
Wziął głęboki oddech, następnie wypuścił powietrze z płuc, wreszcie po tym
relaksującym ćwiczeniu podniósł słuchawkę.
– Doktor Calder? Mówi Samantha Curry.
Dziękuję, że mimo późnej pory zgodził się pan
na rozmowę ze mną – zagruchał pięknie modulowany głos kobiecy.
Mike
od razu poczuł się lepiej. Może właśnie potrzebował tej rozmowy, żeby zapomnieć
o pani Winters,
jej łysych oponach i córeczce z wielkimi oczami.
– Nie ma za co – zapewni
ł. – Dopiero przed chwilą skończyłem pracę.
– Chcia
łabym podać szczegóły dotyczące dnia szczepień, ale najpierw pragnę
powiedzieć, jak bardzo doceniam fakt, że zgłosił pan swój udział.
Nawet w g
łosie właścicieli zwierzaków, którym uratował życie, Mike nigdy nie usłyszał
tyle wdzięczności.
– Ca
ła przyjemność po mojej stronie – odparł wielkodusznie. – Poza tym szczepienia
przeciw wściekliźnie są bardzo ważne.
– Przydzieli
łam pana do stanowiska przy centrum handlowym Palm Isle, tuż obok wejścia
do kina. To niedaleko p
ańskiej kliniki, prawda? Nasi ochotnicy będą prowadzić dokumentację
i przyczepiać plakietki na obrożach. Pan powinien tylko się zjawić i rozpocząć akcję.
Umilk
ła. Mike usłyszał, jak wciąga powietrze, i natychmiast wyobraził sobie unoszącą się
w oddechu damską pierś. Kuszącą pierś pani Winters, mówiąc dokładnie.
Psiakrew!
– Doktorze Calder? – odezwa
ła się słodko panna Curry, a Mike, słysząc ten ton, powrócił
do rzeczywistości.
– Mam si
ę zjawić i rozpocząć akcję – powtórzył uprzejmie. – Nic trudnego.
– Przeka
żę panu wszystkie dane listownie, ale w razie jakichkolwiek wątpliwości proszę
do mnie dzwonić bez wahania.
– Oczywi
ście. – Mike nie wątpił, że na pewno znajdzie się przynajmniej jedna kwestia
wymagająca konsultacji z tym rozkosznym głosem.
– I jeszcze raz wielkie dzi
ęki za to, że postanowił pan poświęcić swoją sobotę. Musimy
dbać o naszych czworonożnych ulubieńców. Jestem pewna, że frekwencja przejdzie wszelkie
oczekiwania.
– Z ca
łą pewnością.
– Gdyby
śmy do tego czasu już nie kontaktowali się ze sobą, to zobaczymy się w
przyszłym miesiącu.
– Ach, tak?
– Owszem. Zamierzam odwiedzi
ć każdą naszą placówkę, aby osobiście podziękować
wszystkim ochotnikom.
– B
ędę zaszczycony, mogąc panią poznać – powiedział z autentycznym przekonaniem.
Spotkanie z pani
ą Winters uświadomiło Mike’owi, że zdecydowanie za długo żyje jak
mnich.
Mężczyzna nie został stworzony do samotności ani do celibatu.
Dumny z tego wniosku, poszed
ł sprawdzić stan zwierząt, które po operacji zostały w
klinice na noc. St
wierdził, że są ospałe, ale w dobrej formie. Nie zauważył żadnych objawów
infekcji. Zadowolony,
wrócił do recepcji. Suzie właśnie skończyła z kimś rozmawiać i
odłożyła słuchawkę.
– Jakie
ś problemy? – spytał zaniepokojony. Wolałby już iść do domu.
– Nie. Po prostu dowiadywa
łam się, czy Inez zamierza iść do klubu.
– Przecie
ż dzisiaj czwartek, prawda? – W czwartki Suzie zabierała swoją teściową na grę
w bingo. –
No i co? Ma ochotę zaszaleć?
– Wprost nie mo
że się doczekać. Obmyśliła jakąś nową metodę i jest przekonana, że
wygra. –
Suzie przykryła klawiaturę komputera plastykową pokrywą i wyjęła z dolnej
szuflady torebkę. – Aha, pani Winters prosiła, żeby ci podziękować za zmianę koła.
– Ma
łe urozmaicenie dnia pracy.
– To bardzo sympatyczna osoba.
– Uhm – przyzna
ł lakonicznie. Domyślał się, do czego Suzie zmierza.
– Poza tym
ładna.
– Nie zauwa
żyłem. – Prześliczna, poprawił w myśli.
– Akurat!
– Przecie
ż bawiłem się w mechanika.
– Jest rozwiedziona.
– Wiem. Rozwiedziona, z pozbawionym tatusia dzieckiem i stadem wierzycieli u drzwi.
– Jej córeczka to urocze stworzenie.
– Hm.
– By
ła strasznie dumna ze swojego pieska.
Mike
wiedział, że Suzie zastawia na niego pułapkę. Nie wątpił też, że pożałuje, jeśli
połknie przynętę. Dobrze jednak znał Suzie. Jeśli spróbuje ją teraz zbyć, ona wepchnie mu do
gardła informację, którą niewątpliwie chciała się podzielić.
– Zapomnia
ła stąd zabrać swój tornister.
– Przyjdzie po niego jutro.
– Mo
żliwe. – Suzie westchnęła ostentacyjnie.
– Nie kr
ęć, Suzie. O co chodzi?
– Jutro pi
ątek, a jedna z tych książek to słowniczek.
– I co z tego?
– Nie pami
ętasz zajęć z podstawówki? W piątek zawsze są dyktanda. To biedactwo nie
będzie dzisiaj miało z czego się uczyć.
– Je
śli jest dobrą uczennicą, to pewnie już wszystko umie. A nauka z dnia na dzień i tak
niewiele daje.
– C
óż za podejście do obowiązków!
– Nic na to nie poradz
ę, że zostawiła tu książki.
– Chyba masz racj
ę, ale...
– Ale co? – warkn
ął.
– Podrzuci
łabym je, ale jadę po Inez. Musiałabym nadłożyć sporo drogi...
A wi
ęc w to Suzie chciała go wrobić!
– Sugerujesz,
żebym ja zawiózł jej książki?!
– One mieszkaj
ą kilka przecznic od ciebie. Już sprawdziłam. Zajmie ci to najwyżej pięć
minut.
Najwy
żej pięć minut. Rzeczywiście głupstwo, jeżeli nie brało się pod uwagę figury pani
Winters.
I jej łysych opon. I zielonookiej córeczki. A także jego postanowienia, że przestanie
wzruszać się losem kobiet z kuszącym dekoltem, starym samochodem i dziećmi, którym
brakuje taty.
– Wiesz,
że nie jeżdżę po domach. Przyjmuję w klinice.
– Och, przecie
ż nie mówimy o skomplikowanej operacji. Po prostu zrobisz dobry
uczynek.
– Ju
ż sobie zasłużyłem, żeby trafić do nieba. Mam na koncie mnóstwo dobrych
uczynków. – I sporo emocjonalnych urazów z ich powodu,
dodał w myśli.
– Wobec tego ja zawioz
ę tornister! – wycedziła Suzie.
– Sp
óźnicie się na bingo.
– Owszem. Inez si
ę wścieknie, bo wielka wygrana przejdzie jej koło nosa, ale...
– Ju
ż dobrze – jęknął. – Wezmę te cholerne książki!
– Narysowa
łam ci plan, żebyś nie błądził.
– Czyja ci
ę ostatnio nie wylałem z pracy?
– W tym tygodniu jeszcze nie – odpar
ła bez mrugnięcia okiem. – Ale możesz zwolnić
mnie jutro. Trafisz? –
spytała, podając mu kartkę z adresem.
Wzruszy
ł ramionami.
– Bez problemu. To niedaleko. Suzie nagle spowa
żniała.
– Po prostu zadzwo
ń do drzwi i oddaj tornister.
– Opony by
ły zupełnie łyse – powiedział z roztargnieniem. – Naprawdę czuję się winny,
biorąc od tej kobiety honorarium tylko za to, że rzuciłem okiem na jej psiaka i zrobiłem mu
zastrzyk.
– Ta sprawa nie powinna sp
ędzać ci snu z powiek. Dałam pani Winters zniżkę.
Wyjaśniłam, że mamy taki zwyczaj. „Pierwszy szczeniak – specjalna taksa”.
– Czyli... ?
– Badanie i szczepionka – pi
ęć dolarów.
– Pi
ęć dolarów?! – zawołał oszołomiony i parsknął śmiechem. Ach, ta Suzie i jej
pomysły! Specjalna taksa!
– Kto przyszed
ł? – spytała Angelina.
– Lekarz Princess – oznajmi
ła Lily.
Do Angeliny, zaj
ętej mieszaniem sosu, nie od razu dotarł sens tych słów. Po chwili
gwałtownie się odwróciła.
– Lekarz Prin... – urwa
ła i ze zdumienia wciągnęła głęboko powietrze na widok doktora
Caldera.
Uśmiechnął się przepraszająco i uniósł tornister Lily.
– Pani c
órka zostawiła u nas książki. Moja pracownica uznała, że mogą być potrzebne,
więc je przywiozłem.
Weterynarz w jej kuchni! Ten niesamowicie przystojny weterynarz, kt
óry zmienił jej
koło! Angelina nie wierzyła własnym oczom. Stała przed nim bosa i miała na sobie
beznadziejnie spłowiałe szorty oraz bawełniany podkoszulek z napisem: „Jeśli jesteś bogaty,
to ja jestem do wzięcia”. A na dodatek w zlewie nadal walały się brudne talerze.
– Ja – gor
ączkowo zastanawiała się, co powiedzieć – akurat przyrządzałam sos i...
W
łaśnie, sos! Chwyciła z palnika garnek i zaczęła szaleńczo mieszać, żeby nie zrobiły się
grudy.
W porę zdołała zapobiec tragedii, postawiła naczynie z powrotem na gazie, wsypała
trochę utartego sera i mieszała dalej – teraz już powoli.
– Przepraszam. – Odsun
ęła się na bok, aby móc patrzeć na doktora Caldera.
– To wygl
ąda na skomplikowaną czynność – zauważył. – Zajęcie godne smakosza.
– Sk
ądże. – Roześmiała się trochę nerwowo. – To tylko zwykły beszamel. Nic trudnego,
ale trzeba go bez przerwy mieszać. Dlatego nie podeszłam do drzwi.
– Pachnie bardzo apetycznie.
– Ser si
ę topi i dlatego tak pachnie – wyjaśniła. Błyskotliwa konwersacja, Angelino,
pomyślała. Czemu nie dasz mu całego przepisu, żeby zrobić większe wrażenie! Podniosła
wzrok znad garnka i dopiero teraz spostrzegła, że jej gość nadal trzyma tornister.
– Lily, postaw Princess na pod
łodze i weź książki od doktora... – Do licha! Zapomniała,
jak on się nazywa! Doktor... doktor... – Caldera! – Miała nadzieję, że nie zwrócił uwagi na tę
chwilę wahania. – A w ogóle dlaczego wciąż nosisz Princess na rękach?
– Usi
łowała wybiec na ulicę. Musiałam ją złapać – odparła Lily rzeczowym tonem.
– Nie mo
żna dopuścić do tego, żeby taki miły piesek się zgubił – stwierdził doktor
Calder.
– W domu na pewno nie zginie. Lily, postaw j
ą i weź książki – powtórzyła Angelina.
Lily westchn
ęła i niechętnie wykonała polecenie.
– To mi
ło ze strony doktora Caldera, że zechciał przywieźć twój tornister, prawda?
Angelina zastanawia
ła się, czy Lily przyjdzie do głowy podziękować za uprzejmość. Na
szczęście mała powiedziała grzecznie:
– Dzi
ękuję, że przyniósł pan moje rzeczy.
– Zosta
ła jeszcze odrobina sera – poinformowała Angelina. – Zaraz się rozpuści i będę
mogła odprowadzić pana do drzwi.
– Nie ma po
śpiechu. – Skrzyżował ramiona i swobodnie oparł się o blat.
I w
łaśnie w tej chwili stało się coś niezwykłego. Coś żywiołowego. Coś...
elektryzującego.
Angelina u
świadomiła to sobie w jednej sekundzie, jakby nagle przejrzała na oczy.
Patrzyła na doktora Caldera i widziała kogoś zupełnie innego niż przed chwilą. Już nie był po
prostu miłym weterynarzem, który wyświadczył im przysługę, lecz mężczyzną – wielkim i
dominującym.
Odwr
óciła się, żeby pomieszać sos. Marzyła, żeby wreszcie osiągnął punkt wrzenia.
Mogłaby wtedy pożegnać doktora Caldera. Wyprawić go ze swojej kuchni i ze swojego
domu.
Usunąć ze swoich myśli. Nie nazwałaby tego, co ją ogarnęło, oczarowaniem.
Nieoczekiwane wrażenie okazało się jednak na tyle silne, że Angelina poczuła się
skrępowana. Nic nie wiedziała o doktorze Calderze poza tym, że pracuje w klinice, potrafi
zmienić koło i jest uprzejmy. Pofatygował się i odniósł małej dziewczynce podręczniki.
Przypuszczalnie sam ma małą córeczkę. Albo synka. Może nawet kilkoro dzieci. Oraz żonę,
oczywiście, co oznaczało, że trzeba go spławić. Im szybciej, tym lepiej. Niech wraca do
swojego domu.
– Uczy
ł się pan kiedyś o szopach? – spytała Lily.
– Masz na my
śli te puszyste zwierzątka?
– Nie musisz zawraca
ć głowy doktorowi... – Dlaczego nie potrafiła nawet zapamiętać
jego nazwiska? – Calderowi, Lily.
Obiecałam ci przecież, że jutro pójdziemy do biblioteki.
– Ale on jest weterynarzem. Na pewno du
żo wie o szopach.
– W bibliotece znajdziemy mn
óstwo książek na ten temat.
– Panna Thomton powiedzia
ła, że warto porozmawiać z kimś, kto zna się na zwierzętach.
Z jakimś au... auto... rytetem. Podobno od niego można dowiedzieć się tego samego co z
książki.
– Dlaczego interesuj
ą cię szopy? Jakaś praca domowa? – zapytał doktor Calder.
– Uhm. Musz
ę napisać wypracowanie.
– Czasem lecz
ę szopy.
– Opowie mi pan o nich?
– Lily! – zawo
łała Angelina.
– Panna Thornton m
ówiła, żeby zebrać jak najwięcej informacji – upierała się Lily.
– Doktor Calder ju
ż stracił dużo czasu, przyjeżdżając tutaj. Prawdopodobnie się śpieszy
do żony i dzieci.
Wbrew w
łasnej woli spojrzała na niego. Zdawała sobie sprawę, że ciągnie go za język.
– Wcale mi si
ę nie śpieszy. – Doktor Calder patrzył jej prosto w oczy. – W domu czeka
na mnie tylko pies –
dodał.
Z u
śmieszku weterynarza wywnioskowała, że ją przejrzał. Dobrze ci tak, ty kretynko! –
skarciła się w myśli i odwróciła wzrok. Zachowała się jak zdesperowana bywalczyni barów
dla samotnych.
– Lily, czego chcia
łabyś się dowiedzieć o szopach?
– Naprawd
ę nie musi pan... – wtrąciła Angelina.
– Och, nie ma sprawy. – Mrugn
ął porozumiewawczo. – Przecież nie codziennie się
zdarza,
że znawcom szopów ktoś okazuje należny szacunek.
– Musz
ę wyjąć zeszyt! – Lily otworzyła tornister. – będę robić notatki!
Ca
łe szczęście, że Lily na ogół z entuzjazmem odrabia . lekcje, pomyślała Angelina, gdy
córka i weterynarz usiedli przy kuchennym stole.
Nauczycielka miała rację: Lily interesowało
wszystko,
co dotyczyło fauny.
Sos w
łaśnie się zagotował. Angelina zalała nim makaron wymieszany z kawałkami
indyka,
wsunęła naczynie do piekarnika i zerknęła w kierunku stołu.
Lily by
ła pochłonięta pisaniem, a weterynarz od niechcenia głaskał Princess, która tak
długo się napraszała, aż została wzięta na kolana. Angelina uznała, że nikt nie zauważy jej
chwilowej nieobecności i wymknęła się do sypialni.
Przejecha
ła szczotką włosy, umalowała usta, a następnie pod wpływem impulsu sięgnęła
po drogie perfumy, przeznaczone na szczególne okazje.
Nałożyła odrobinę na wewnętrzną
stronę przegubów oraz w zagłębienie szyi i zastygła bez ruchu, zdumiona tym, co zrobiła.
– Powinna
ś częściej bywać między ludźmi – powiedziała na głos do swojego odbicia w
lustrze.
Kusiło ją, żeby się przebrać. Podkoszulek z napisem dostała od przyjaciółki, która
znała jej poczucie humoru. Angelina nosiła go wyłącznie w domu. Teraz, po chwili namysłu,
doszła do wniosku, że lepiej nie wkładać na siebie nic innego. Zmiana stroju mówiłaby sama
za siebie i temu weterynarzowi Bóg wie co przy
szłoby do głowy. Angelina nie zamierzała
natomiast paradować w jego obecności na bosaka, toteż wsunęła stopy w pantofle na płaskim
obcasie. Zadowolona,
wróciła do kuchni. Doktor Calder właśnie coś wyjaśniał.
– Szopy maj
ą jeden niezwykle oryginalny zwyczaj. Przed jedzeniem zawsze myją
pożywienie.
– Tak jak mamusia myje owoce i warzywa?
– Niezupe
łnie, przecież nie mają zlewu. Zanurzają żywność na przykład w strumyku lub
w jeziorze.
– Przepraszam,
że przeszkadzam, ale chyba już wam zaschło w gardle. Macie ochotę na
mleko czy sok?
– Sok! – zawo
łała Lily.
– A gdzie magiczne s
łówko „proszę”?
Lily zastosowa
ła się do sugestii matki, która spojrzała pytająco na doktora Caldera.
– Dla mnie te
ż sok – powiedział i zaraz dodał z szerokim uśmiechem: – Proszę.
Angelina skin
ęła głową i otworzyła lodówkę. Gdy sięgała po karton z sokiem, do jej uszu
doleciał konspiracyjny szept weterynarza: „O mało nie zapomniałem”. Lily zachichotała
cichutko.
Angelina uda
ła, że nie słyszy. Cieszyła się, widząc Lily wesołą i roześmianą. Na jej
dziecięcej buzi ostatnio zbyt często malowała się nienaturalna powaga. I właśnie za ten blask
w oczach dziecka,
a nie za zmianę koła, dostarczenie książek lub pomoc w odrabianiu lekcji
Angelina miała dług wdzięczności w stosunku do doktora Caldera. Trocheja to niepokoiło,
gdyż nie wiedziała, jak się zrewanżować.
Przygl
ądała mu się ukradkiem, napełniając szklanki. Ledwie znała tego człowieka, a
jednak nie wydawał się jej obcy. Chyba dlatego, że sprawiał wrażenie kogoś zupełnie
zwyczajnego.
Miał na sobie podniszczone adidasy, tanie dżinsy i bawełnianą koszulkę z
reklamującym jego klinikę nadrukiem. Prawdopodobnie dzięki temu ubiorowi wyglądał
pr
zystępnie i sympatycznie, jak chłopak z sąsiedztwa.
By
ł zdecydowanie wysoki i dobrze zbudowany, co sugerowało siłę. Mogła się podobać
również jego twarz o nieregularnych, lecz wyrazistych rysach, duże zielone oczy z długimi
rzęsami i gęste jasne włosy. A ten uśmiech, z którym przyjął od niej sok...
–
Ładnie pachniesz, mamusiu – odezwała się Lily, wyrywając matkę z głębokiego
zamyślenia.
– Tak? – Zaskoczona zastanawia
ła się gorączkowo, co odpowiedzieć. – Pewnie przeszłam
zapachem parmezanu.
– Nie – odpar
ła stanowczo Lily. – To nie ser, tylko kwiaty.
– Albo pi
żmo – mruknął doktor Calder.
Po tej kr
ótkiej uwadze w kuchni zapadła cisza. Angelina obrzuciła go szybkim
spojrzeniem.
Udawał niewiniątko, ale wiedział. Doskonale wiedział, że się uperfumowała. I
lepiej od niej samej rozumiał, dlaczego to zrobiła.
Bezczelny typ, pomy
ślała zirytowana i trochę zawstydzona. Siedział w jej kuchni, trzymał
na kolanach cudzego psiaka i jeszcze się mądrzył.
– Co to jest pi
żmo? – spytała Lily.
– To jest... – Zaczyna
ła być wściekła na tego intruza, który wprosił się do jej domu i
poniekąd sprowokował do użycia perfum. Uśmiechnęła się ze złudną słodyczą. – Może pan
jej wyjaśni?
Przyj
ął jej wyzwanie, unosząc jedną brew, po czym zasalutował.
– Oczywi
ście. Wiem coś niecoś o piżmie. Przecież jestem weterynarzem.
– S
ądzę, że z pana prawdziwy autorytet w tej dziedzinie, doktorze... – Do licha! Znów.
zapomniała, jak on się nazywa. A już szło jej tak dobrze, mówiła tak inteligentnie...
– Calder – podpowiedzia
ł z wyraźną uciechą w głosie i odwrócił się do Lily. – Piżmo to
substancja wytwarzana przez gruczoły piżmowca, coś w rodzaju potu. O bardzo ostrym
zapachu.
– Pachnie jak kwiaty?
– Nie, raczej brzydko. Podoba si
ę tylko piżmowcom płci żeńskiej.
Lily skrzywi
ła się, zakłopotana.
– My
śli pan, że moja mama cuchnie?
– Sk
ądże, kochanie – zaprzeczył rozbawiony.
– Ale powiedzia
ł pan, że pachnie jak piżmo.
– Producenci perfum stosuj
ą piżmo tylko jako utrwalacz. Dodają do niego mnóstwo
innych aromatów,
które stają się mocniejsze i długo nie wietrzeją.
– Moja mama nie kupuje perfum. S
ą za drogie.
Dzi
ęki, skarbie, pomyślała Angelina. Czemu nie pokażesz mu wyciągu z mojego konta?
Niech ten facet zobaczy,
że nic na nim nie ma.
– Dosta
łam w sklepie darmową próbkę – zmyśliła na poczekaniu. – Chciałam sprawdzić,
jak zadziała w połączeniu z... – urwała gwałtownie, mając nadzieję, że doktor Calder nie
będzie drążył tematu. Lecz jej gość okazał się bezlitosny.
– Z czym? – zapyta
ł.
– Z chemi
ą mojego ciała – wychrypiała, jak gdyby nagle coś stanęło jej w gardle.
– Z chemi
ą ciała? – powtórzył sugestywnym tonem. Angelina poczuła, że się czerwieni.
– Trzeba sprawdzi
ć, jak dany zapach... jakie daje efekty, gdy przez pewien czas znajduje
się na naszej skórze.
– Te perfumy daj
ą doskonały efekt w połączeniu z chemią pani ciała.
– Musz
ę sprawdzić, czy się za bardzo nie przypieka.
By
ł to tylko pretekst, żeby się czymś zająć i odzyskać równowagę. Angelina zajrzała do
piekarnika,
następnie zaczęła wyjmować z lodówki jarzyny na sałatkę i wkładać je do zlewu.
Nie mogła się doczekać, kiedy Lily skończy rozmawiać z doktorem Calderem o szopach.
Docierały do niej urywki tej dyskusji, „... niesłychana ciekawość... wyjątkowo psotne... „.
Angelina umy
ła zieloną sałatę i strząsnęła z niej wodę. „Dzikie zwierzęta, których nie
powinno się trzymać w niewoli... „ Chyba wkrótce wyczerpie mu się zapas informacji,
pomyślała. Umyła ogórek, zakręciła kran i znów nadstawiła ucha, licząc na to, że wywiad ma
się ku końcowi.
Ale oni
świetnie się bawili. Lily chichotała, a weterynarz śmiał się głębokim, męskim
śmiechem, którego dźwięki atakowały układ nerwowy Angeliny. Oparła łokcie na
kuchennym blacie,
a podbródek na dłoniach i powiedziała z udaną nonszalancją:
– Co was tak rozweseli
ło? Jakieś anegdoty o szopach?
– Nie chodzi o szopy, mamusiu. Doktorowi Calderowi strasznie zaburcza
ło w brzuchu. –
To dlatego,
że potrawa, którą przygotowuje twoja mama, tak apetycznie pachnie, a ja nie
mia
łem dzisiaj czasu na lunch.
– Prosz
ę zjeść z nami – zaproponowała Lily.
– Och, nie m
ógłbym się tak narzucać – powiedział bez przekonania, jak gdyby tylko
dobre maniery nakazywały mu odmówić.
Angelina zrozumia
ła, że on czeka, aby powtórzyła zaproszenie.
– B
ędzie tetrazzini. Zawsze jest go bardzo dużo – przekonywała Lily.
Angelina zastanawia
ła się, czy chce, żeby został na kolacji, siedział z nimi przy jednym
stole,
nakładał jedzenie ze wspólnego półmiska. Stworzyłoby to nastrój niebezpiecznej
intymności. A na dodatek ten mężczyzna pięć minut temu mówił o chemii ciała. No tak, ale
zmienił koło, przywiózł tornister Lily i pomógł jej odrobić lekcje.
– Ale
ż tak, Lily ma rację – powiedziała. – Serdecznie zapraszamy. Na pewno nie
zabraknie tetrazzini.
Nie sposób ugotować małej porcji.
Na twarzy doktora Caldera odmalowa
ło się wahanie. Angelina odniosła wrażenie, że
pragnie zostać, ale ma wątpliwości, czy powinien. Niezmiernie ją to zdziwiło. Nie wyglądał
na człowieka, który ma trudności z podejmowaniem decyzji. Poza tym sam prawie się wprosił
tą uwagą o apetycznym zapachu.
– Za wszystkie przys
ługi, które nam pan wyświadczył, spróbujemy przynajmniej
porządnie pana nakarmić.
Za szybko si
ę uśmiechnął.
– Skoro jest pani pewna...
Wcale nie by
ła pewna, zwłaszcza biorąc pod uwagę zastanawiający sposób, w jaki
reagował jej organizm na uśmiech I doktora Caldera. Niestety, musiała znosić go aż do końca
deseru.
W
łaśnie, deser! Nie miała go dzisiaj w planie. Za późno, żeby coś upiec. Może znajdzie
się coś w zamrażarce. Tak, lody waniliowe. Nic nadzwyczajnego, ale lepsze lody niż nic.
Posypie je wiórkami z czekolady,
doda trochę wafli i będzie udawać, że podaje lodowy mus.
Przygotowa
ła sałatkę, nastawiła fasolkę szparagową i poszła do jadalni nakryć stół.
Psiakość! Na blacie leżały fragmenty układanki, nad którą obie z Lily biedziły się od kilku
tygodni.
Jeżeli ją ruszy, wszystko się rozsypie. Wobec tego będą jeść w kąciku
śniadaniowym.
– Mamusiu? – W drzwiach sta
ła Lily. – Princess się obudziła i doktor Mike mówi...
Doktor Mike?
– ...
że trzeba ją wyprowadzić na dwór. Kazał mi zapytać, czy się zgadzasz.
– Je
śli pies musi wyjść, to jego właściciel nie ma wyboru. – Za plecami Lily pojawił się
weterynarz.
Nadal trzymał szczeniaka na rękach.
– W takim razie po
śpieszcie się. Za chwilę będzie kolacja. Doktor Calder ruszył za Lily
do drzwi.
Po drodze mruknął:
– Nie martw si
ę, mamusiu. Zaraz przyjdziemy. Lily zachichotała.
Wrócili po kilku minutach,
gdy Angelina nakrywała do stołu.
– Princess zachowa
ła się jak dobry szczeniak – oświadczyła Lily.
– To
świetnie – stwierdziła Angelina.
– Po
łożyłaś podkładki? – spytała Lily takim tonem, jakby widziała je pierwszy raz w
życiu.
– Tak. – Angelina usi
łowała nie okazać irytacji. – A ty włóż Princess do kojca, umyj ręce
i porozkładaj sztućce, dobrze?
Lily z rezygnacj
ą wzruszyła ramionami, zawołała psa i wyszła, zostawiając Angelinę sam
na sam z weterynarzem.
– Nie powinna pani robi
ć sobie tyle kłopotu z mojego powodu.
– Drobiazg.
– Ale te podk
ładki...
– Podk
ładki to żaden problem. – Angelina uśmiechnęła się krzywo. – Gorzej byłoby z
obrusem.
Mike
i tak wiedział swoje. Wokół roiło się od kłopotów. Podkładki. Perfumy. Śliczne
dziecko.
I te czarujące uśmiechy. Palnął straszne głupstwo, przychodząc tutaj. A teraz tkwił w
kłopotach po szyję i szybko tonął. Zamierzał tylko oddać tornister i zmykać, a skończyło się
na tym,
że zaraz usiądzie do domowej kolacji. A na dodatek ugotowanej przez kobietę, której
powinien unikać jak ognia.
Przygl
ądał się, jak składa papierową serwetkę, umieszcza ją z boku podkładki, wygładza
palcami
i powtarza całą czynność przy następnym nakryciu. Z kuchni dolatywał przesycony
przyprawami aromat zapiekanki.
Wkr
ótce zjawiła się Lily. Zapewniła matkę, że dobrze umyła ręce, po czym zajęła się
rozkładaniem noży i widelców. Pani Winters poszła wyjąć potrawę z piekarnika.
Mike
zastanawiał się, dlaczego tu został. Jeszcze tego brakowało, żeby jakaś pani Winters
skomplikowała mu życie. Bez wątpienia urocza gospodyni nie była zachwycona faktem, że
nieoczekiwany gość w porę stąd nie poszedł. Prawdę mówiąc, bezczelnie wprosił się na
kolację, a następnie nie zechciał się wycofać, choć pani Winters celowo zostawiła mu furtkę.
Kilka minut p
óźniej usiedli do stołu. Stał na nim żaroodporny garnek z parującym
tetrazzini,
koszyczek z chlebem i miska pełna zielonej sałaty udekorowanej pomidorami.
Wyglądały jak bombki na choince. Lily zmówiła krótką, rymowaną modlitwę słodkim,
dziecięcym głosikiem.
– Naczynie jest gor
ące – powiedziała pani Winters, zanurzając łyżkę w zapiekance. –
Nałożę panu.
U
śmiechnęła się do niego ciepło, a Mike poczuł, że coraz głębiej zapada się w grząski
grunt potencjalnych problemów. Te oczy. Te usta.
Lśniące, ciemne loki, opadające na szyję.
Powinien by
ł iść do domu.
Do domu? Po co?
Żeby siedzieć sam jak palec? Jeść konserwowy gulasz z talerza
postawionego na katalogu towarów dla klinik weterynaryjnych i oglądać telewizyjny serial
dla idiotów?
– Doktorze Mike!
Zamruga
ł, wyrwany z zamyślenia i spojrzał na Lily. Przyglądała mu się z wyrazem
zniecierpliwienia na buzi. W
obu rękach trzymała koszyk z pieczywem.
– Prosz
ę. To chleb przeciwko wampirom.
– Przeciwko wampirom?
– One nie lubi
ą czosnku – wyjaśniła.
– Czy w tej okolicy grasowa
ły wampiry? – spytał panią Winters, unosząc brwi.
– Tylko te z horroru, który Lily ogl
ądała razem z koleżanką, gdy została u niej na noc.
– Rozumiem. – Wzi
ął kromkę. – Lily, podejrzewasz, że jestem wampirem i chcesz mnie
przetestować?
– Nie – odpar
ła ze śmiechem. – Zawsze jemy taki chleb z tetrazzini.
– Chyba nigdy nie pr
óbowałem tego dania.
– To najlepszy spos
ób wykorzystania po świętach resztek indyka – powiedziała pani
Winters.
– Tatu
ś nie lubi kanapek z indykiem. Dlatego mamusia musiała nauczyć się gotować
tetrazzini.
S
łysząc wzmiankę o byłym mężu, pani Winters zesztywniała. Mike udawał, że nie
zauważa napięcia, które pojawiło się na jej twarzy. Nabrał na widelec porcję zapiekanki i
włożył do ust.
– Mmm – mrukn
ął. – O niebo lepsze niż indyk. Pyszności.
– Dzi
ękuję – odpowiedziała pani Winters. Nie ulegało wątpliwości, że jest
zdenerwowana.
Oto kolejny powód,
żebyś trzymał się z daleka od tych ślicznotek, pomyślał Mike.
ROZDZIA
Ł 4
Mike wielokrotnie studiowa
ł swoją listę i za każdym razem dochodził do tego samego
wniosku.
W skali od jednego do sześciu pani Winters zdobyła nędzne półtora punktu. Co
prawda nie rozmawiali ojej zarobkach,
ale problemy finansowe wydawały się oczywiste.
Dobitnie świadczyła o tym jej reakcja na sugestię dotyczącą kupna nowych opon. Dziecko
oznaczało utratę kolejnego punktu. Mike postawił jej pół punktu za to, że nie opowiadała o
swoim byłym mężu. Zero za stary samochód oraz dom z trawnikiem, który rozpaczliwie
domagał się ogrodnika. Jedyny cały punkt pochodził z szóstej i jednocześnie ostatniej pozycji
na liście. Pani Winters rzeczywiście była seksowna. A to oznaczało problemy przez duże P.
Wczoraj po kolacji pom
ógł jej pozmywać naczynia. Później we trójkę poszli z psem na
spacer.
A przy pożegnaniu Mike omal nie pocałował pani Winters. Stali na progu, nie
wiedząc, co powiedzieć. Wcześniej ona podziękowała gościowi za przywiezienie książek i
zmianę koła, a on za miły wieczór. I wtedy zabrakło im słów. Zerkali na siebie, świadomi
fizycznej bliskości. Mike zastanawiał się, czy powinien pocałować panią Winters. Ona
prawdopodobnie zastanawiała się.
czy powinna pozwoli
ć doktorowi Calderowi na ewentualną poufałość. Chwila była
naładowana niezdecydowaniem. Sytuacja mogła rozwinąć się dwojako, lecz Mike na
szczęście w porę się pohamował. Od wczoraj usiłował nie myśleć bez przerwy o pani
Winters,
a pocałunek tylko utrudniłby te starania.
– Chyba zaraz wywiercisz wzrokiem dziur
ę w tej ścianie. Mike drgnął, wyrwany z
głębokiego zamyślenia.
– M
ówiłaś coś do mnie, Suzie?
– Tylko tyle,
że masz minę, jakbyś chciał kogoś zamordować.
– Po prostu... g
łowiłem się nad czymś.
– Wygl
ądałeś posępnie.
Skwitowa
ł jej uwagę wzruszeniem ramion.
– Poprawi
łaby mi humor długonoga blondynka. Suzie prychnęła pogardliwie.
– Nic z tego. W
łaśnie skończył mi się zapas długonogich blondynek.
– Tak, to nieosi
ągalny towar.
– Poderwij rud
ą.
– Ju
ż próbowałem. Jest teraz w Kalifornii ze swoim byłym mężem idiotą. Jak wam poszło
na bingo?
– Inez wygra
ła elektryczny otwieracz do konserw.
– Znowu?
– Ju
ż czwarty w tym roku.
– Wolno spyta
ć, co ona z nimi robi?
– Daje w prezencie swoim dzieciom, wnukom i znajomym. Zawsze znajdzie si
ę ktoś, kto
akurat bierze ślub.
Kto
ś inny, pomyślał Mike ponuro.
– A skoro mowa o
ślubach – powiedziała Suzie. – Co słychać u Trący?
– Pr
óbuje pogodzić studia z planowaniem wesela. Chce, żeby odbyło się bez wielkiej
pompy.
– Co
ś takiego jest prawie niemożliwe.
– Moja matka te
ż tak sądzi – przyznał Mike. – Dlatego wzięła sprawy w swoje ręce.
Właśnie mnie poinformowała, że mam przyjść w smokingu.
– Nie wystarczy twó
j nowy garnitur? Kupiłeś go specjalnie na tę okazję.
– Owszem. Lecz nagle okaza
ło się, że wszyscy panowie muszą być ubrani tak samo,
nawet starszy brat,
który poprowadzi pannę młodą. Nienawidzę smokingów – tych
maciu
peńkich spinek, szarf i muszek...
Gdy ostatnio wk
ładał smoking, poprzysiągł sobie, że zapomni o nim aż do dnia własnego
ślubu.
– Jako
ś wytrzymasz te kilka godzin. Przecież twoja jedyna siostra nie wychodzi za mąż
codziennie.
– Ca
łe szczęście! – stwierdził. Jego młodsza siostrzyczka wyprzedziła go w wyścigu do
ołtarza.
– Sekret smokingu polega na tym,
żeby znaleźć kobietę, która cię w niego wpakuje.
– Poradz
ę sobie ze spodniami i koszulą, a resztą niech się zajmą druhny.
– Mo
że któraś okaże się długonogą blondynką.
–
Żadna się nie nadaje. Pierwsza jest zaręczona z zawodowym piłkarzem, a druga
bezustannie chichocze.
To oczywiście blondynka.
– Nie poddawaj si
ę. – Suzie poklepała go po ramieniu. – Miej oczy otwarte. Może coś ci
się trafi.
Odpowiedzia
ł mruknięciem. Doskonale wiedział, czyje towarzystwo najbardziej by mu
odpowiadało. Myśli Mik’a od wczoraj krążyły wokół ciemnowłosej kobiety z piwnymi
oczami i pi
ęknym uśmiechem. Ale dziś był piątek. Dwa następne dni mogły zaowocować
nową, atrakcyjną znajomością, dzięki której będzie łatwo zapomnieć o pani Winters.
– Gotowy do przyj
ęcia pierwszego pacjenta? To Fairchild.
– Chyba nie zachorowa
ł?
Fairchild by
ł marzeniem każdego weterynarza: idealnie zadbanym afganem ze
wspaniałymi manierami. Suzie potrząsnęła przecząco głową.
– Chodzi tylko o rutynowe badanie i szczepienie przeciw w
ściekliźnie.
Mike
uśmiechnął się szeroko.
– Wprowad
ź starego Fairchilda. Bywały gorsze poranki.
Dwana
ście godzin później Mike uważnie studiował kartę dań w modnej, włoskiej
restauracji. Razem ze swoim przy
jacielem Jerrym najpierw spędził ponad godzinę w barze.
Czekając, aż zwolni się stolik, opróżnili butelkę chianti. Jerry obiecywał, że miejsce będzie
zatłoczone i hałaśliwe. Wszystko się zgadzało. Słynęło z tego, że jest luksusową mekką dla
samotnych po trzydziestce. Takich jak Mike. I takich jak Jerry,
który po sześciu latach
małżeństwa został porzucony. Obecnie miał już za sobą związany z tym szok i usiłował
udowodnić, że jego organizm nadal wytwarza testosteron w ilości, która magnetycznie
przyciąga każdą kobietę. Przekonywał Mike’a, że powinien iść w jego ślady. Po wyjeździe
Beth Ann energicznie zajął się organizowaniem życia towarzyskiego swojego przyjaciela.
Przy barze siedzia
ło kilka kobiet. Mike i Jerry zamienili parę słów z dwiema
pracownicami koncernu AT & T,
lecz przybycie ich znajomych przerwało rozmowę, zanim
zdążyła przerodzić się we flirt. Wkrótce okazało się, że jest wolny stolik. Mike z ulgą przyjął
tę informację. Szczerze mówiąc, nie miał ochoty na żadne flirty. Intelektualnie mógłby się
zaangażować w taką grę, lecz jego serce najwyraźniej nie chciało w niej uczestniczyć. Mike
podejrzewał jednak, że chodzi o coś więcej niż rozczarowanie zerwanymi zaręczynami. Zbyt
długo kręcił się na tej samej karuzeli. Zmęczyło go powtarzanie starego rytuału zalotów. Jego
repertuar składał się za każdym razem z tych samych elementów – taksujących spojrzeń,
zestawu podstawowych pytań, gestów, którymi chciało się zaimponować, i spekulacji, czy
wywarło się należyte wrażenie.
– Polecamy dzisiaj tetrazzini, czyli zapiekank
ę z makaronu, kurczaka i serowego sosu.
– Brzmi nie
źle – stwierdził Jerry. – Poproszę o to danie.
– A co dla pana?
– Spaghetti – odpar
ł krótko Mike, z trzaskiem zamykając kartę. – Z klasycznym sosem
pomidorowym i klopsikami.
– Doskonale. Zaraz podam sa
łatkę i czosnkowy chleb.
–
Żeby wampiry trzymały się z daleka – mruknął Mike.
– S
łucham? – Jerry patrzył na niego zdziwiony.
– Powiedzia
łem, że zapach czosnku przepędzi stąd wampiry.
– I wszystkie
ładne cizie – jęknął Jerry.
Mike
nie przejął się tą uwagą. Utkwił wzrok w kobiecie o włosach w kolorze loków pani
Winters.
– Zn
ów zmierzy pan Princess temperaturę? – spytała Lily. Przyprowadziła swojego
szczeniaka na rutynowe badanie.
– Tak – potwierdzi
ł, podnosząc psi ogonek.
– I da jej pan zastrzyk?
– Uhm. Musi dosta
ć całą serię, żeby uzyskać niezbędną odporność.
Na twarzy Lily odmalowa
ło się skupienie. Uważnie przyglądała się kolejnym
czynnościom. W końcu stwierdziła z westchnieniem:
– Ciesz
ę się, że nie jestem pieskiem.
– S
ądzisz, że nie lubiłabyś wizyt u weterynarza? Dziecko – z charakterystyczną dla siebie
powagą – powoli potrząsnęło przecząco głową.
– Nawet u takiego mi
łego faceta jak ja?
– Nie, je
śli za każdym razem robiłby mi pan zastrzyk. Mike zaśmiał się i sięgnął do
stojącego na blacie słoika po herbatnik dla psów.
– A gdybym ci dawa
ł witaminizowane ciasteczka?
– S
ą smaczne?
Mike
przysunął herbatnik do nosa Princess, która natychmiast chwyciła zębami
przysmak.
– Ona uwa
ża, że tak.
– Mimo to nie polubi
łabym zastrzyków.
– Wobec tego lepiej,
że jesteś dziewczynką, a nie małym pieskiem, prawda? – Mike
rzucił okiem na kartę danych. – Chyba dobrze karmisz Princess. Przybyło jej ponad półtora
kilograma.
– Mamusia mówi,
że je jak prosiak, a nie jak szczeniak.
– A gdzie twoja mamusia? Nie przysz
ła z tobą? – Nienawidził się za to, że spytał, a
jeszcze bardziej za owo wewnętrzne napięcie, z jakim oczekiwał odpowiedzi.
– Musia
ła pójść po zakupy, a do sklepów nie wolno wprowadzać psów. Ta pani w
recepcji powiedziała, że mogę sama zaprowadzić Princess do pana gabinetu.
– Rozumiem. – Zastanawia
ł się, dlaczego zirytowała go nieobecność pani Winters. Raczej
powinien się cieszyć, że jej tu nie ma. Przecież spędził ostatnie trzy tygodnie, usiłując o niej
nie myśleć.
Sko
ńczył badanie, zrobił ten wstrętny zastrzyk i dał Lily herbatnik, żeby nagrodziła
Princess za dobre zachowanie.
Walczył z chęcią pójścia za dzieckiem. Walczył – i przegrał.
Wyszedł do poczekalni, ale nie zastał tam pani Winters. Suzie włączyła magnetowid, a Lily
usiadła, wzięła psa na kolana i zaczęła oglądać popularnonaukowy film o zwierzętach. Mike
powoli wrócił do gabinetu, gdzie na fachową poradę czekał podstarzały syjamski kot z
infekcją nerek.
Mike
zbadał go, przepisał leki i przed przyjęciem następnego pacjenta poszedł umyć ręce.
Natychmiast rzuciła mu się w oczy „Lista podstawowych wymagań”. Doskonale.
Potrzebował czegoś, co by przypominało, że miał szczęście, bo nie natknął się dzisiaj na
panią Winters. Należała do kobiet, których powinien unikać. Właśnie z powodu takich pań
jak ona sporządził swoją listę. Sięgnął po długopis i napisał na jej marginesie: „Winters 1, 5”.
Zerknął na zegarek. Jeszcze kwadrans i koniec pracy. A później... Później spotka się z Jerrym.
On zawsze chętnie włóczył się po nocnych klubach, próbując podrywać dziewczyny. Te,
które tam spotykali, Mike’
a raczej nie interesowały. Jerry był mniej wybredny.
Mike
nagrał przyjacielowi wiadomość na automatyczną sekretarkę i zajął się ostatnimi
tego dnia pacjentami –
kotką z młodocianym przychówkiem. Należało sprawdzić ogólny stan
zdrowia zwierzaków oraz je odrobaczyć. Mike, rozbawiony wyczynami czterech malutkich,
ruchliwych kociaków,
chwilowo zapomniał o pani Winters.
Nie na d
ługo. Ujrzał ją, gdy pomagał właścicielowi miauczącej menażerii wynieść klatkę.
Matka Lily gawędziła z Suzie, czekając, aż zostanie wydrukowany paragon. Mike bezwiednie
się uśmiechnął, a pani Winters odpowiedziała tym samym.
– Podobno robi
ła pani zakupy. Skinęła z zakłopotaniem głową.
– Prosz
ę wybaczyć, że przysłałam Lily. Sklep jest tuż obok, więc skorzystałam z okazji,
żeby coś kupić. Inaczej musiałabym najpierw odwieźć psa i przyjechać drugi raz.
– Lily jest tu zawsze mile widziana – zapewni
ł.
Milczenie, kt
óre zapadło po tych słowach, stopniowo stawało się niezręczne. Przerwała je
drukarka,
która właśnie się zatrzymała. Suzie wręczyła kwit pani Winters, a ta zerknęła na
niego przelotnie.
Chyba trochę się zaczerwieniła, wkładając go do torebki.
– Pani szczeniak to okaz zdrowia – odezwa
ł się Mike.
– Owszem, ma mnóstwo energii.
– To typowe dla ma
łych psiaków.
– Tak... ja... – nerwowo obliza
ła wargi – włożyłam do bagażnika żywność. Mleko... –
Cofała się powoli, najwyraźniej spięta.
Mike zastanaw
iał się, czy ona też odczuwa, że jakaś siła przyciąga ich do siebie.
– Lily... – Pani Winters spojrza
ła na córkę. – Chodź, już późno.
Mike
nie chciał, żeby poszła. Pragnął tylko jednego – zostać z nią sam na sam. Szkoda, że
wtedy jej nie pocałował. Do licha z konsekwencjami. Dlaczego tego nie zrobił, gdy stali obok
siebie na progu jej domu i unikając nawzajem swojego wzroku, zastanawiali się, jak by to
było? Przynajmniej on mógłby przestać się głowić, gdyby znał smak tego pocałunku.
– Prosz
ę spojrzeć, doktorze Mike. – Głos Lily sprowadził Mike’a na ziemię. – Princess
już nie ciągnie smyczy.
– Wspaniale! – zawo
łał. – Chyba dużo z nią ćwiczysz tak, jak ci pokazywałem.
– Uhm. Spacerujemy co wieczór.
Skróciłam smycz, żeby Princess chodziła tuż przy
nodze.
– Bardzo skutecznie j
ą tresujesz. Dzięki temu nie będzie ciągnęła cię za sobą, gdy
urośnie.
Pani Winters w
łaśnie dotarła do drzwi. Uchyliła je i przy – trzymała biodrem,
najwyraźniej nie mogąc się doczekać, aż córka i pies wyjdą. Lily zatrzymała się na moment.
– Do widzenia, doktorze Mike.
– Do widzenia, Lily. Dbaj o swojego psiaka.
Angelina z nieweso
łą miną wsiadła do samochodu. Zjechała z parkingu na autostradę,
czując bezbrzeżną ulgę. „Dbaj o swojego psiaka”! Nie dość, że facet był seksowny jak
niemoralna propozycja,
to na dodatek sympatyczny! Wcale tego nie potrzebowała. Od kiedy
rozleciało się jej małżeństwo, uważała się za jakieś dziwadło, ponieważ mężczyźni przestali
ją interesować. To znaczy w ten konkretny sposób. A gdy w końcu spotkała takiego, który
podziałał na jej zmysły, on okazał się miły. Miły. Seksowny. Ale nie zainteresowany. Po
tamtej kolacji przez kilka dni miała cichą nadzieję, że doktor Calder zadzwoni i zaprosi ją na
randkę. Później zaczęła się zastanawiać, dlaczego nie zatelefonował. Pod koniec drugiego
tygodnia ułożyła długą listę powodów, które zniechęciłyby każdego normalnego mężczyznę
do umawiania się z taką kobietą jak ona. Z trzydziestotrzyletnią samotną matką, która nosi
podkoszulek z napisem „
Jeśli jesteś bogaty, to ja jestem do wzięcia”. A zwłaszcza gdyby ów
osobnik zdążył wcześniej się przekonać, jakie łyse są opony jej samochodu. Po namyśle
uznała, że ma tylko jedno wyjście. Powinna unikać doktora Caldera. Przez pewien czas jej się
to udawało. Aż do dzisiaj.
Czu
ła się jak nędzarka, wypisując czek na pięć dolarów za badanie według „specjalnej
taksy”.
Właśnie wtedy zjawił się Szanowny Pan Weterynarz, a pod Angeliną ugięły się nogi.
Natomiast po głowie kołatała się tylko jedna myśl: że jego oczy są rzeczywiście intensywnie
zielone.
A więc dobrze je zapamiętała. Chciała rzucić na ladę pięćdziesięciodolarowy banknot
i powiedzieć, że nie skorzysta ze „specjalnej taksy”. Ale nie mogła sobie na to pozwolić.
Kobiety,
która kupiła cztery opony, nie stać na ostentacyjne gesty. Przy jej pensji duma
okazała się za drogim towarem.
– Doktor Mike
dał Princess ciasteczko – oznajmiła Lily.
– To mi
ło. – Angelina nie zamierzała ulec łzom, które zapiekły ją pod powiekami. Niech
go diabli wezmą za to, że... że jest taki sympatyczny i taki... męski. I za to, że rozbudził
drzemiącą w niej kobiecość.
Zahamowa
ła, bo na skrzyżowaniu zapaliło się czerwone światło.
– Czy doktor Mike
jeszcze kiedyś do nas wpadnie? Angelina wciągnęła głęboko w płuca
powietrze i powolutku je wypuściła.
– Nie s
ądzę.
– Dlaczego?
– No c
óż. – Spojrzała na poważną, szczerą buzię córeczki. – Wtedy przyjechał, żeby ci
oddać książki. Obecnie nie ma powodów do odwiedzin.
– M
ógłby przyjść dlatego, że nas lubi – stwierdziła Lily z przekonaniem. – Lubi też
Princess.
– Jestem pewna,
że lubi większość swoich pacjentów i ich właścicieli, ale...
Kierowca stoj
ącego za nimi samochodu nacisnął klakson. Paliło się zielone światło i
Angelina stwierdziła, że tamuje ruch. Nacisnęła pedał gazu.
– Ale co? – spyta
ła Lily.
– Nie rozumiem? – Usi
łowała skupić uwagę na prowadzeniu. O tej porze panował duży
ruch.
– Powiedzia
łaś, że lubi swoich pacjentów, ale...
– Weterynarze na og
ół nie chodzą do ich domów.
– Doktor Mike
mógłby zaprzyjaźnić się z nami – zasugerowała Lily z nadzieją w głosie.
– Tak. – Angelina czu
ła, że traci resztki cierpliwości. – Ale nie wszyscy przyjaciele
składają wizyty. Masz przyjaciół, których spotykasz w parku, i tych ze szkoły. Możesz być
przyjaciółką doktora... Caldera i widywać go przy okazji okresowych badań Princess.
Lily milcz
ąco przyjęła wyjaśnienie i Angelina odetchnęła, sądząc, że temat został
wyczerpany.
Rozkoszowała się tą nadzieją przez całą minutę.
– Zapro
ś go do nas, dobrze? – poprosiła Lily.
– To wykluczone. – Naleganie c
órki zirytowało Angelinę.
– Dlaczego?
Angelina westchn
ęła. Rzeczywiście, dlaczego? Jak miała wytłumaczyć siedmioletniemu
dziecku,
że weterynarz przyprawiają o przyśpieszone bicie serca? Uciekła się do wykrętu.
– Lily, musz
ę uważać na drogę. Zaśpiewaj mi tę dziecięcą kołysankę, dobrze?
Odetchn
ęła z ulgą, gdy Lily zaczęła śpiewać. Są rzeczy warte nawet słuchania tej
piosenki,
pomyślała z ironią. Na przykład zakończenie nad wyraz kłopotliwej dyskusji o
doktorze Mike’u...
jakoś tam.
ROZDZIA
Ł 5
W centrum handlowym, obok kt
órego miały się odbywać szczepienia, trwała trzydniowa
wyprzedaż, toteż po chodnikach przelewały się tłumy. Obok głównego wejścia z prawej
strony stał kiosk z prażoną kukurydzą, a z lewej dwóch klownów rozdawało dzieciom
kolorow
e baloniki w kształcie zwierzątek, panowała niemal karnawałowa atmosfera.
Punkt szczepie
ń był wciśnięty między stoisko z upominkami i nieduży sklep wikliniarski.
Składał się z trzech prostokątnych stołów, ustawionych w podkowę. Stała już przy nich dość
długa kolejka właścicieli zwierzaków wszelkich ras i maści. Sponsorująca organizacja
przydzieliła Mike’owi do współpracy troje ochotników. Przywitali go z entuzjazmem,
serdecznie dziękując za to, że zechciał poświęcić swój prywatny czas. We czwórkę ochoczo
z
abrali się do pracy. Frekwencja rzeczywiście dopisała, ale wszystko przebiegało gładko, nie
licząc okazjonalnych utarczek między psami i kotami. Jedna z pań zajmowała się rejestracją i
wydawaniem informacyjnych broszur. Drugi ochotnik, starszy pan,
który świetnie radził sobie
ze zwierzętami, wydawał metalowe plakietki i w razie potrzeby przyczepiał je na obrożach.
Jego żona, dyplomowana pielęgniarka, asystowała Mike’owi, szykując szczepionki i
strzykawki.
W południe miała przyjechać Samantha Curry. Woziła grupę ochotników, która
kolejno zastępowała zespoły zatrudnione w poszczególnych punktach. Dzięki temu personel
każdego z nich mógł pójść na lunch.
– Ju
ż są! – zauważyła pielęgniarka Emma, ruchem głowy wskazując furgonetkę, która
właśnie wjechała na parking.
Mike
poczuł, że ogarnia go lekkie podniecenie. Zastanawiał się, czy panna Curry okaże
się równie seksowna jak jej gardłowy głos. Jeśli tak, to zgodnie z „Listą podstawowych
wymagań” otrzymałaby sześć punktów, czyli wynik idealny. Mike od razu wiedział, że to
ona,
gdyż wyróżniała się wśród towarzyszących jej osób. Jej strój – beżowe, szyte na miarę
spodnie i kremowa, jedwabna bluzka –
doskonale harmonizował z włosami w trzech,
perfekcyjnie dobranych,
odcieniach brązu. Fryzura sprawiała wrażenie lekko rozczochranej.
Mike
podejrzewał, że taki efekt daje wizyta u ekskluzywnego fryzjera.
– Samantha wygl
ąda dzisiaj oszałamiająco – szepnęła I Emma.
– Zabójczo –
dodała kpiącym tonem jej koleżanka.
Patrz
ąc na zbliżającą się grupę, nikt nie mógł mieć wątpliwości, kto tu rządzi. Samantha
Curry emanowała pewnością siebie. I nawet w atmosferze zdominowanej przez środki
dezynfekcyjne,
szczepionki i podenerwowane zwierzaki pachniała jak kwiat.
Mike
uścisnął dłoń o delikatnej, gładkiej skórze. Panna Curry wylewnie podziękowała mu
za przybycie.
Następnie zadała ochotnikom kilka pytań na temat przebiegu szczepień. Jej głos
brzmiał jeszcze bardziej zmysłowo niż przez telefon.
– Zn
ów tworzy się kolejka – głośno stwierdziła kobieta zajmująca się dokumentacją. –
Ktoś powinien zabrać się do roboty.
– Ma pani absolutn
ą rację – przyznała z lodowatym uśmiechem Samantha. – Wszystkim
zajmie się teraz mój zespól, żeby państwo mogli zrobić sobie przerwę. – Odwróciła się do
Mike’a. –
Do mnie należy miły obowiązek zabawiania podczas lunchu naszych lekarzy –
obwieściła. – Chyba że ma pan inne plany... – pytająco zawiesiła głos.
–
Żadnych – odparł bez wahania. – Należę do pani.
– Przez trzydzie
ści minut – podkreśliła znaczącym tonem. – Trzydzieści minut –
powtór
zyła na użytek pozostałych osób. – Proszę o punktualny powrót. Nasza grupa ma w
planie jeszcze jeden postój,
a już jesteśmy spóźnieni.
Poszli do baru, znajduj
ącego się parę kroków od punktu szczepień. Mike zamówił
kanapkę, a panna Curry cappuccino, ale musiała zadowolić się rozpuszczalną kawą bez
kofeiny.
Przy każdym łyku Samantha z niezadowoleniem marszczyła nosek. Idealny, jak
zdążył zauważyć Mike, ignorując natrętną myśl, że ów nosek wydaje się zbyt idealny – jak i
cała reszta Samanthy Curry.
Mike
jadł, kontemplując jednocześnie jej urodę. Śmieszny jesteś, stwierdził po chwili.
Kobieta nie może być zbyt idealna. To on po prostu przywykł do biedulek, które nie miały
czasu ani pieniędzy, żeby zadbać o siebie tak skutecznie jak ta milionerka. Opowiadała teraz
o innych punktach szczepień, które zdążyła odwiedzić. W jednym z nich ochotnicy pracowali
pełną parą. W drugim zdarzały się przestoje, ponieważ chętni napływali falami. Panna Curry
jeszcze raz podkreśliła znaczenie dzisiejszej akcji, po czym umilkła, wpatrzona w Mike’a.
– Jaki
ś problem? – zapytał.
K
ąciki jej ust powolutku uniosły się w uśmiechu, a w pięknych oczach na moment
pojawił się drapieżny błysk.
– Uwielbiam obserwowa
ć, jak mężczyzna je – zagruchała. – Jest w tym... coś
pierwotnego.
Mike nasy
cił swoje spojrzenie całą zmysłowością, na jaką było go stać. Niepotrzebnie się
martwił ewentualną koniecznością prowadzenia wyrafinowanej gry. Poderwał Samanthę
Curry,
pałaszując kanapkę. Przełknął ostatni kęs i gestem podkreślającym nieuchronność
tego, c
o musiało nastąpić, odłożył papierową serwetkę. Panna Curry odpowiedziała
znaczącym zerknięciem na zegarek. Leciutko wydęła wargi, co oznaczało „Szkoda, ale... „.
Gdy wychodzili,
pozwolił sobie umieścić dłoń na talii Samanthy. Jeśli nawet przekroczył
jakie
ś granice, to nie dała tego po sobie poznać. Idąc, muskała go nogą i kilkakrotnie dotknęła
jego piersi ramieniem.
Niewątpliwie zainteresowana, pomyślał Mike. Postanowił odczekać
dwa dni i zadzwonić do niej, proponując randkę za dwa tygodnie. Zamierzał wcześniej
przejrzeć informator o wydarzeniach w świecie kultury.
Wykreowany w wyobra
źni obraz ich dwojga, elegancko ubranych i idących na koncert,
został nagle zdruzgotany. Mike kątem oka dostrzegł bowiem kobietę, wchodzącą do sklepu z
przecenionym towarem. K
obietę z ciemnymi włosami. Kobietę wzrostu pani Winters i z jej
figurą. Tak, to ona. Był tego pewien na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Dziewięćdziesiąt
dziewięć i dziewięć dziesiątych. Wiedział, że się nie myli, ponieważ jego serce na moment
zamarło, gdy ją ujrzał. Ponieważ natychmiast zapomniał o tej, której powinien poświęcić całą
swoją uwagę. O pannie Curry. Ale zaraz sobie o niej przypomniał! Aby to udowodnić, trochę
mocniej przycisnął dłoń do pleców Samanthy. Z zadowoleniem stwierdził, że dotyk jedwabiu
ogrzanego ciepłem ciała sprawia dużą przyjemność.
Wracali do punktu r
ównocześnie z współpracownikami Mike’a. Panna Curry znów
spojrzała na zegarek.
– Wspaniale – stwierdzi
ła. – Oszczędziliśmy dwie minuty. Jeśli nie utkwimy w jakimś
korku, przyjedziemy do ostatniej placówki punktualnie.
Po
żegnała się kolejno ze wszystkimi ochotnikami. Na koniec podała rękę Mike’owi.
Wzrokiem przekazywała mu jednoznaczną wiadomość: „Chciałabym poznać cię o wiele
lepiej”.
Uśmiechem wyraził odpowiedź, która brzmiała: „Dopilnuję, żeby tak się stało”.
Patrzył za nią, gdy wraz ze swoją grupą szła na parking, i podziwiał jej wdzięczne ruchy.
Zatelefonuję w środę, pomyślał. Nie później.
– Doktorze Calder? – odezwa
ła się pielęgniarka. – Mamy długą kolejkę.
– No to bierzmy si
ę do roboty! – zawołał entuzjastycznie.
Nast
ępnym pacjentem był psiak o niemożliwej do odgadnięcia rasie. Wabił się Charlie.
Przyprowadził go mniej więcej dziesięcioletni chłopiec o piegowatej twarzy. Mike napełnił
strzykawkę i ujął w dwa palce kawałeczek skóry zwierzęcia. Dzieciak zrobił przerażoną minę.
Tak samo jak Lily.
Szczepił kundelka, zaciskając zęby. Nie przywiąże się do Lily. Nie
pozwoli,
żeby stopiła jego serce poważnym spojrzeniem tych swoich wielkich zielonych
oczu.
Nie da się też złapać na jej matki... tetrazzini z indyka.
P
óźnym popołudniem kolejka praktycznie zniknęła. Tylko od czasu do czasu ktoś
przyprowadzał swojego czworonoga. Mike właśnie gawędził z ochotnikami, gdy spostrzegł
znajomą postać. Oglądała wiklinowe drobiazgi. Postanowił nie zwracać uwagi na panią
Winters,
dopóki ona go nie zauważy i nie podejdzie. A jednak nadal się przyglądał, gdy
porównywała ceny na metkach. Oderwał od niej wzrok wyłącznie dlatego, że jakiś starszy
pan przyprowadził małą jamniczkę. Miała już swoje lata, ale była zdrowa i żwawa, a jej
krótka sierść lśniła. Widocznie często ją szczotkowano.
– Kogo my tu widzimy? – zapyta
ł wesoło Mike, głaszcząc suczkę.
– Co? – rykn
ął starszy pan, przykładając dłoń do ucha. – Proszę głośniej!
– Powiedzia
łem – Mike prawie krzyczał, żeby niemal całkiem głuchy mężczyzna zdołał
go usłyszeć – że to ładna suczka. Jak się wabi?
– Fid
żi! Jak wyspy! To suczka mojej żony. Ona od dwóch lat nie żyje.
– Przykro mi.
– G
łośniej!
Mike
spojrzał mężczyźnie prosto w oczy i zawołał:
– Przykro mi z powodu pa
ńskiej żony.
– Mojej
żony? Jej tu nie ma. Zmarła dwa lata temu. .
– Przykro mi! – wrzasn
ął Mike, świadom, że ludzie wokół zaczynają przysłuchiwać się
rozmowie.
K
ątem oka zerknął w stronę sklepu z wikliną i stwierdził, że pewna interesująca go osoba
też słucha. Osoba, którą zamierzał ignorować, lecz los postanowił inaczej. Pani Winters, bo o
niej mowa,
zauważyła, że Mike na nią patrzy. Uśmiechnęła się szeroko i lekko wzruszyła
ramionami.
Mike
szczepił Fidżi. Jej właściciel chwycił ją w ramiona, przyjął metalową plakietkę i
ogłuszająco podziękował.
– Biedaczek – skomentowa
ła kobieta rozdająca broszury.
– Powinien wymieni
ć baterie – zawyrokowała Emma. – Prawdopodobnie mieszka sam i
nie zdaje sobie sprawy z tego,
że są już za słabe. – Wyszła zza stołu i dogoniła starszego pana.
– Potrzebuje pan nowych baterii. –
Wskazała dłonią ucho.
– Co pani powiedzia
ła?
– Nowe baterie!
Staruszek w ko
ńcu pojął, o co chodzi.
– M
ówiłem za głośno? – spytał zmieszany. Emma skinęła twierdząco głową.
– Prosz
ę iść je kupić. Zajmiemy się pańskim psem.
– Przypilnujecie Fid
żi?
– Urodzona piel
ęgniarka – z czułością w głosie mruknął mąż Emmy, gdy ta wzięła suczkę
na ręce. Wróciła z nią do stanowiska szczepień. Wszyscy zaczęli się rozpływać nad urodą
Fidżi, która najwyraźniej nie miała nikomu za złe, że niedawno została ukłuta. Pani Winters
odeszła kilka kroków. Stalą teraz po drugiej stronie wejścia do sklepu i bez przekonania
grzebała w koszu z przecenionymi drobiazgami. Wyglądało na to, że zaraz pójdzie dalej.
Mike
natychmiast zapomniał o swoim postanowieniu. Gorączkowo zastanawiał się, co zrobić,
żeby ją zatrzymać.
– Doktorze Calder, chce pan potrzyma
ć Fidżi? – spytała Emma.
– Tak... oczywi
ście. A nawet chętnie ją komuś pokażę. – Już jako nastolatek wiedział, na
co najlepiej podrywać dziewczyny. Prawie żadna nie potrafiła się oprzeć urokowi małego,
ślicznego stworzonka. – Będę w pobliżu, o, tam. W razie potrzeby proszę mnie zawołać.
Umie
ścił psiaka w zgięciu ramienia i podszedł do pani Winters. Odłożyła wiklinowe
kółeczko do serwetek i uśmiechnęła się.
– To pa
ński przyjaciel?
– Wabi si
ę Fidżi. Chwilowo ją niańczymy, ponieważ tatuś poszedł po baterie do swojego
aparatu słuchowego.
Pani Winters wyci
ągnęła rękę, żeby pogłaskać suczkę, ale zawahała się.
– Jest przyjacielska?
– Przypuszczam,
że zniesie trochę dowodów sympatii. Fidżi dostała sporą porcję czułości.
Pani Winters przez d
łuższą chwilę głaskała jedwabistą sierść i czubkami palców delikatnie
ugniatała głowę psiaka. Mike patrzył zazdrośnie. Z rozkoszą sam poddałby się takim
pieszczotom.
I to w dużej ilości.
– Szczepi pan dzisiaj przeciw w
ściekliźnie?
– To m
ój społeczny obowiązek. A co panią tutaj sprowadza? Wspiera pani lokalnych
kupców,
żeby uzdrowić naszą gospodarkę?
Westchn
ęła ciężko i spuściła oczy.
– Ostatnio wspieram ich bardziej wydatnie, ni
żbym chciała.
– Jaki
ś duży zakup?
– W ubieg
łym miesiącu opony. – Podniosła wzrok. – Sam pan wie dlaczego. A w tym
tygodniu wysiadła pralka.
– Zamierza pani kupi
ć nową?
– Ju
ż to zrobiłam. Akurat była wyprzedaż. – Pani Winters skrzywiła się, ale rezultat był
pociągający. – Szczerze mówiąc, nie bawi mnie konieczność wydawania tylu pieniędzy.
Mike
nie pamiętał, kiedy tak bardzo jak teraz pragnął pocałować kobietę. Opanowała go
taka przem
ożna chęć, że niemal czuł jej smak. Jeżeli pani Winters zmagała się z podobnie
rozpaczliwą tęsknotą, to nie dała tego po sobie poznać.
– A na dodatek – kontynuowa
ła – zainstalują mi pralkę dopiero w czwartek.
– Nie mog
ą wcześniej?
– Nie. Tylko w czwartki rozwo
żą towar po mojej dzielnicy – wyjaśniła niewesołym
tonem.
– Zam
ówiła pani dostawę do domu? Chyba zdzierają za to skórę.
– Owszem – przyzna
ła. – Poza tym będę musiała zwolnić się z pracy na pół dnia.
Gdybym nawet miała większy samochód, nie zdołałabym sama wnieść pralki do garażu.
Sied
ź cicho! – rozkazał sobie w myśli. Niczego nie proponuj, bo wpadniesz w tę samą co
zawsze,
starą pułapkę. Problemy pani Winters nie powinny cię interesować. Nabyła nowy
sprzęt, który za kilka dni zostanie dostarczony. Koniec, kropka.
– Mam tutaj furgonetk
ę – powiedział. – Jeśli może pani poczekać, aż skończę
szczepienia,
to służę własnym transportem.
– Ale
ż... – wciągnęła głośno powietrze, a na jej policzkach pojawiły się rumieńce. – Ja
nie... pan zawsze jest taki... – urwa
ła. – Zaczekam do czwartku – dodała pewniejszym tonem.
– Pomog
ę pani. To żaden problem. – Przewiezienie pralki rzeczywiście nie stanowiło
problemu.
Natomiast mogło nim być angażowanie się w znajomość z kimś, kogo nie stać na
opłatę za przewóz. – Naprawdę. Przejazd i podłączenie zajmie mi najwyżej pół godziny.
Zn
ów skrzywiła się w ten uroczy sposób.
– Dzi
ęki temu nie zmarnuje pani dnia pracy – kusił.
W milczeniu zastanawia
ła się nad propozycją, rozpatrując wszystkie za i przeciw.
– Nawet nie wiem, czy maj
ą w sklepie towar – odparła.
– Prawdopodobnie przywo
żą rzeczy prosto z magazynu.
– Niekoniecznie. Warto si
ę dowiedzieć – a nuż jest możliwy natychmiastowy odbiór.
Proszę tam iść i zapytać. Później powie mi pani, na czym stanęło. Punkt szczepień będzie
czynny jeszcze dwie godziny.
Tak uwa
żnie wpatrywał się w jej twarz, że drgnął zaskoczony, gdy ktoś dotknął jego
ramienia.
– Doktorze Calder, przepraszam,
że przeszkadzam, ale pacjenci czekają.
– Ju
ż idę – zapewnił i zanim odszedł, jeszcze raz spojrzał na panią Winters. – Proszę dać
mi znać, czy coś pani załatwiła.
Skin
ęła głową. Mimo to Mike był głęboko przeświadczony, że pani Winters wolałaby
trzymać się od niego jak najdalej. Ten wniosek niezmiernie go ucieszył. Nie mniej niż
konieczność szczepienia siedmiu kocurów. Nie wątpił, że dzięki nim przestanie myśleć o pani
Winters i jej pralce.
Stado miauczących zwierzaków, przygotowywanych do ukłucia igłą
przez obcego faceta,
jest w stanie każdego przyprawić o amnezję.
Angelina Winters znalaz
ła się w gorszej sytuacji. Nie dysponowała ani jednym kotem,
który swoim zachowaniem rozproszyłby jej myśli. Na pociechę zafundowała sobie wodę
sodową i chrupiące rogaliki. Lily też je lubiła. Dlatego zawsze wpadały do małego barku,
robiąc w okolicy zakupy. Angelina zatęskniła za córką. Lily spędzała ten weekend ze swoim
ojcem.
A ściślej mówiąc, z ojcem, jego drugą żoną, jej dwojgiem dzieci oraz ich braciszkiem,
który niedawno się urodził. Lily nie cierpiała tych wizyt. Rozstrajały ją, ponieważ w nowej
rodzinie taty czuła się jak piąte koło u wozu. Angelina nie wiedziała, jak temu zaradzić.
– Dobra robota, Thomas – z kwa
śną miną mruknęła sama do siebie.
Nie
źle zamącił w głowie swojej córce. Nie wystarczyło mu, że uczynił farsę z
małżeństwa i zniweczył wspólne plany. Jesteś niemądra, skarciła się w duchu po chwili. Co
się stało, to się nie odstanie. Nie ma sensu wracać do spraw, których nie da się zmienić.
Zwłaszcza że istniały inne powody do zmartwienia. Na przykład sposób, w jaki reagowała na
uczynnego doktora Caldera.
Przy nim jej ciało stawało się plątaniną wrażliwych zakończeń
nerwowych.
Jego zielone oczy działały niemal hipnotyzująco. A jego ręce... Na ogół nie
zwracała uwagi na męskie ręce. Ale jego dłonie były takie... miłe. Silne. Delikatne.
Kompetentne.
Chyba zupe
łnie zwariowałam, doszła do wniosku. Zaczynam mieć na jego punkcie
obsesj
ę jak egzaltowana nastolatka. Pogryzała rogalik, usiłując spokojnie przeanalizować
ewentualne przyczyny swoich reakcji.
Może rzeczywiście przechodziła drugi okres
dojrzewania.
A może po prostu najwyższy czas, żeby znów zainteresowała się mężczyznami.
Od niemal dwóch lat z własnej, nieprzymuszonej woli żyła w celibacie. I nagle, całkiem
nieoczekiwanie odkryła, że brak jej mężczyzny. Najpierw dała o sobie znać potrzeba
bliskości, chęć przytulenia się do kogoś, kto obejmie, ogrzeje i zapewni poczucie
bezpieczeństwa. Później pojawiło się napięcie oraz bezsenność spowodowana
wspomnieniami.
Zdarzało się, że Angelina przez całą noc przewracała się z boku na bok, nie
mogąc usnąć, ponieważ zanadto dręczyło ją poczucie pustki obok niej – i w niej. Chociaż
jednak myślała o mężczyźnie, żaden jej nie pociągał. Przyjaciółki sugerowały, żeby się z kimś
umówiła. Zaaranżowały jedną czy dwie randki. Angelina poszła na te spotkania. Sprawiło jej
przyjemność towarzystwo, konwersacja z elementami flirtu i dźwięk męskiego głosu, ale nie
zdarzyło się nic magicznego. Aż do tego dnia, w którym w jej domu zjawił się weterynarz.
Mówił jak mężczyzna, pachniał jak mężczyzna i patrzył na nią wzrokiem mężczyzny, który
widzi w niej kobietę godną pożądania. Sprawił, że i ona spojrzała na niego w ten sposób. A
także uświadomiła sobie, od jak dawna nie kochała się z mężczyzną. Prawie ją pocałował. Nie
ulegało wątpliwości, że miał na to ochotę. A potem cisza. Żadnego telefonu. Żadnych prób
kontynuowania znajomości. Tylko przysłana pocztą kartka, na której podał datę następnego
szczepienia Princess.
Angelina rozs
ądnie uznała, że najlepiej unikać pana Caldera. Przez pewien czas jej się to
udawało. Aż do dziś. I znów poczuła te same emocje co poprzednio. Po raz kolejny się
przekonała, jak oszałamiająco działa na jej zmysły doktor Mike.
Nadzieja, oczekiwanie, rozczarowanie, pomy
ślała ponuro. Nie potrzebowała więcej
kłopotów w swoim życiu. A mężczyzna, który wywoływał w niej takie reakcje, oznaczał
dodatkowe problemy.
Zwłaszcza że traktował ją obojętnie. Pomógł jej, bo... bo lubił
działalność charytatywną. Zmiana koła. Książki Lily. Badania szczeniaka wyceniane według
specjalnej taksy dla ubogich samotnych matek. Transport pralki...
Właśnie, jeszcze i to.
Zaproponował przewiezienie i zainstalowanie sprzętu, aby oszczędziła parę dolarów!
Najgorsze,
że był taki... miły. Właśnie w tym tkwiło największe niebezpieczeństwo. Gdyby
jedynie sil
ił się na uprzejmość, Angelina na pewno by go nie polubiła. Prawdopodobnie
poczułaby do niego wręcz antypatię. Wówczas nie byłoby mowy o żadnym przyciąganiu. No
tak,
ale pozostawały jeszcze te zielone oczy. I te dłonie... Szkoda, że nie można przyjąć jego
oferty.
Angelina westchnęła. Gdyby nie jej szalejące hormony, trzydzieści dolarów zostałoby
w kieszeni,
a on cieszyłby się ze spełnienia dobrego uczynku. Szalejące hormony? Cóż za
bzdury chodzą ci po głowie, pomyślała. Jesteś Angeliną Winters, dojrzałą kobietą, a nie
głupią smarkulą. Panujesz nad swoimi hormonami. Potrafisz okiełznać biologiczne potrzeby i
posiadasz wystarczającą ilość wewnętrznej dyscypliny. Mimo trudności utrzymujesz się na
powierzchni i sama wychowujesz dziecko.
A skoro tak dobrze sobie radzisz z poważnymi
sprawami,
to przecież zdołasz wytrzymać pięć minut sam na sam z mężczyzną, który chce
wyświadczyć ci przysługę. Czy interesuje go twoja osoba? Nic na to nie wskazuje. Nic,
oprócz jego spojrzenia.
Patrzył na nią w szczególny sposób. I co z tego? Prawie wszyscy
mężczyźni gapią się na kobiety. Jak brzmi to stare powiedzenie? „Żonaci, ale wciąż żywi –
niech przynajmniej popatrzą”. Tyle tylko, że on nie był żonaty... No cóż, będzie musiała po
prostu wziąć się w garść. Ignorować jego wzrok. Dzięki temu oszczędzi trzydzieści dolarów,
nie straci połowy dniówki i zrobi pranie w domu.
Ju
ż podjęła decyzję. Jeśli okaże się, że można odebrać pralkę jeszcze dziś, przyjmie
propozycję doktora Caldera. Stłamsi swoje pożądanie, a później – po odjeździe dobroczyńcy
– wejdzie pod zimny prysznic.
Sklep dysponowa
ł zapasem pralek. Angelina odwołała dostawę, odebrała pieniądze i
wróciła do stanowiska szczepień. Zatrzymała się z boku, obserwując pracę zespołu, który
zwijał się jak w ukropie, bo mimo późnej pory w kolejce stało jeszcze dużo chętnych.
Angelina nigdy nie przypuszczała, że w weterynarii istnieje coś takiego jak indywidualne
podejście do pacjentów. Jego zwolennikiem niewątpliwie był doktor Calder. Każdemu
czworonogowi okazywał dużo sympatii – głaskał, oglądał, gawędził z właścicielami zwierząt,
po czym szybko i sprawnie wykonywał szczepienie. Doszła do wniosku, że Mike Calder jest
bardzo dobrym weterynarzem.
I wspaniałym człowiekiem.
Zauwa
żył ją i uśmiechnął się szeroko.
– Prosimy do nas. – Ruchem g
łowy wskazał zaplecze. Zawahała się, więc dodał: –
Przydałaby się nam dodatkowa para rąk.
Angelina wesz
ła do środka, ciekawa, w czym mogłaby pomóc.
– Dzi
ęki Bogu! – zawołała ochotniczka, dyżurująca przy stole z materiałami
informacyjnymi. –
Muszę pędzić do toalety – szepnęła Angelinie do ucha. – Każdemu
szczepionemu zwierzęciu zakładamy specjalną kartę – dodała głośniej. – Trzeba dopilnować,
żeby wszystkie rubryki zostały wypełnione. W razie niejasności proszę zapytać Emmę. To ta,
która rozpakowuje strzykawki.
Angelina usiad
ła i zajęła się formularzami. Kobieta wróciła po paru minutach.
– Jak idzie? – zapyta
ła.
– Dobrze.
– Zgodzi si
ę pani posiedzieć tu jeszcze przez chwilę? Ja pomogłabym Emmie.
– Oczywi
ście.
O pi
ątej ochotniczka, którą zastępowała Angelina, wręczyła plakietki pierwszym pięciu
osobom z kolejki.
– Pa
ństwo są naszymi ostatnimi klientami – wyjaśniła. Wkrótce ochotnicy przystąpili do
pakowania
sprzętu i szczepionek. Trochę oszołomiona tą krzątaniną, Angelina odsunęła się,
żeby nikomu nie przeszkadzać. Nagle poczuła się zbędna.
– Dzi
ęki za wypisywanie kart. Odwróciła się, słysząc głos weterynarza.
– Prosz
ę bardzo.
– Czego dowiedzia
ła się pani w sklepie?
– Mieli kilka pralek. Obiecali wystawi
ć moją na rampę.
– A wi
ęc jedźmy.
Obj
ął ją lekko w talii. Angelina była pewna, że ten gest nic nie oznacza. To po prostu taki
odruch,
pomyślała. Doktor Calder otaczał ramieniem prawdopodobnie każdą panią, z którą
szedł. Na przykład swoją babcię lub siostrę. Lecz w niej, Angelinie Winters, jego bliskość
wcale nie budziła siostrzanych uczuć. Przy Mike’u Calderze Angelina uświadamiała sobie, że
jest kobietą, która zbyt długo obchodziła się bez pieszczotliwego dotknięcia mężczyzny,
kobietą spragnioną fizycznej bliskości. Jakże łatwo byłoby przysunąć się do tego ciepłego,
męskiego ciała, dać się stopić przez jego żar i... Nie mogła zmienić swoich odczuć, ale nie
zamierzała bezustannie ich analizować. To jedynie pogorszyłoby sytuację.
– Zaparkowa
łam po drugiej stronie centrum handlowego – powiedziała, przyśpieszając
kroku.
Dzięki temu uwolniła się od obejmującej ją ręki. – Spotkajmy się przy rampie.
– Moja furgonetka stoi na ko
ńcu tego rzędu. Jedzmy teraz po pralkę, a później
zatrzymamy się przy pani aucie. Tak będzie prościej.
Niczego si
ę nie dało zarzucić logice tej propozycji. Wsiadając do furgonetki, Angelina
usiłowała nie zwracać uwagi na szeroką pierś doktora Caldera, o którą musiała oprzeć się
udem,
gdy pomagał jej wejść na wysoki stopień.
– S
ądzi pan, że wystarczy miejsca na pralkę? – spytała z powątpiewaniem.
– Tylne siedzenia nie s
ą przymocowane na stałe – wyjaśnił. – Odkręcę je i przesunę
maksymalnie do przodu.
– To strasznie du
żo kłopotu...
– Wcale nie – zapewni
ł. Zapalił silnik i wrzucił wsteczny bieg.
Wygl
ądała przez boczne okno, gdy doktor Calder sprawnie manewrował pojazdem,
wyjeżdżając z zatłoczonego parkingu.
– A gdzie podziewa si
ę Lily?
– Sk
łada wizytę swojemu ojcu. – Widocznie nie zdołała powiedzieć tego wystarczająco
obojętnie, bo weterynarz zapytał:
– Jest a
ż tak źle?
– No c
óż – odparła po chwili milczenia – on nie krzywdzi jej celowo, ale... sprawia jej
ból.
– Chyba si
ę nad nią nie znęca?!
– Ale
ż skąd! Nigdy nie pozwoliłabym na żadne odwiedziny, gdyby...
– Oczywi
ście, że nie – przerwał jej skruszony. – Mówię głupstwa.
– Oto rampa – obwie
ściła Angelina. Nareszcie, dodała w myśli.
Dziesi
ęć minut później pralka znajdowała się w furgonetce, a po chwili Angelina
otwierała drzwiczki swojego samochodu. Z ulgą usiadła za kierownicą, zadowolona, że jest
sama.
Szczęśliwa, że już nie musi przebywać obok doktora Caldera. Był zbyt męski, a ona –
zbyt świadoma tej męskości, żeby czuć się przy nim swobodnie. Odetchnęła głęboko. Teraz
wszystko pójdzie jak z płatka. Musiała tylko dojechać do domu, wepchnąć pralkę do garażu,
pożegnać weterynarza i odzyskać spokój. Zamierzała zrobić pranie, obejrzeć telewizję, a na
obiad przygotować sobie prażoną kukurydzę. Kolejny radosny, sobotni wieczór!
Stali akurat przed skrzy
żowaniem, gdy usłyszała dźwięk klaksonu. Zaniepokojona
odwróciła się do tyłu. Doktor Calder na migi pokazywał, żeby podjechała przed wejście
małego centrum handlowego. Angelina uznała, że prawdopodobnie chodzi o pralkę, skinęła
więc głową i posłusznie skręciła w prawo. Zaparkował obok niej i wyskoczył z furgonetki.
Angelina opuściła szybę.
– W czym problem?
– Lubi pani fajitas?
– Fajitas?
– Umieram z g
łodu. Właśnie minęliśmy Casa Lupę i nabrałem ochoty na ich jedzenie.
Chodźmy.
– Aleja...
– Ma pani inne plany?
– Nie, ale...
– Czy
żby niechęć do meksykańskich potraw?
– Sk
ądże, lubię je, tylko...
– No to prosz
ę mnie nie dręczyć. Jeśli pani ze mną nie pójdzie, stracę mnóstwo czasu,
wracając tutaj.
Zmarszczy
ła brwi, ale nic nie powiedziała.
– Nie ma pani ani troszk
ę apetytu? – spytał przymilnym tonem dziecka, które błaga, żeby
nie kazano mu jeszcze iść spać. – Specjalność Casa Lupę to fajitas. Podają do tego mnóstwo
dodatków.
Zrobi mi pani przysługę.
ROZDZIA
Ł 6
– M
ówiłem, że będzie mnóstwo dodatków. – Patrzył na nią ponad porcjami lodów –
wielkich,
oblanych czekoladą i udekorowanych wisienką kul, umieszczonych pośrodku
cynamonowych placków tortillas w karmelowym sosie.
Lody otaczał krąg różyczek z bitej
śmietany.
– Mam nadziej
ę, że nigdy nie przyjdzie panu ochota namówić mnie na coś sprzecznego z
prawem –
powiedziała, sięgając po łyżeczkę. – Chyba skończyłabym w więzieniu.
Mike’owi przychodzi
ła do głowy tylko jedna rzecz, na którą chciałby namówić Angelinę.
A ponieważ skończyła już osiemnaście lat, więc nie byłoby to sprzeczne z prawem, tylko
nierozsądne. Świadczyła o tym pralka w furgonetce. A także kiepski wynik zapisany na
„
Liście wymagań”. Mike prawie o nim zapomniał, przyglądając się, jak Angelina Winters je
lody. Jak oblizuje z górnej wargi karmel. Jak oddycha... Angelina. Angelina
Martinez-Winters.
To imię i panieńskie nazwisko doskonale do niej pasowało. Sprawiała
wrażenie anioła, pełnego słodyczy i dobroci, ale z dodatkiem południowoamerykańskiego
ognia.
Patrząc na Angelinę, Mike czuł, że jest bliski zakwestionowania sensu swojej „Listy”.
Na szczęście w porę przypomniał sobie pralkę i siedmioletnią dziewczynkę, która pojechała
odwiedzić tatusia. Kto wie, dlaczego rozleciało się małżeństwo jej rodziców. Przy
najmniejszej wzmiance na ten temat Ange
lina jeżyła się bardziej niż kot na widok psa.
– Gdzie pani pracuje? – zapyta
ł po raz drugi. – Nie dosłyszałem odpowiedzi. – Z
rozmysłem zmienił temat.
– W zak
ładach graficznych Morgana.
– To brzmi interesuj
ąco.
– Czasem jest ciekawie. A czasem nie.
– Co pani tam robi... obs
ługuje maszyny drukarskie?
– Tylko gdy nie mog
ę tego uniknąć. – Uśmiechem dała do zrozumienia, że zdaje sobie
sprawę z grzecznościowego charakteru zainteresowania Mike’a. – Formalnie zajmuję się
grafiką komputerową.
– Imponuj
ące zajęcie. Zaśmiała się.
– Nie bardzo. Najcz
ęściej to po prostu stukanie w klawiaturę. Ale czasem wykonuję jakiś
specjalny projekt.
– Na przyk
ład co?
– Wizytówki, zaproszenia. Ulotki.
Karty dań. Zawiadomienia.
– Jakiego rodzaju zawiadomienia?
– Najr
óżniejsze. O wyprzedażach, o galowych imprezach. Większość klientów to
właściciele małych firm lub osoby prywatne. Dlatego nasze niektóre zadania bywają zabawne
i oryginalne. –
Zanurzyła łyżeczkę w deserze. – Pewna para zamówiła kiedyś zawiadomienia
o adoptowaniu szczeniaka ze schroniska dla bezdomnych zwierząt.
W
łożyła do ust trochę lodów i przez chwilę rozkoszowała się ich smakiem.
– W jaki spos
ób można zostać grafikiem komputerowym?
– Studiowa
łam na akademii sztuk pięknych, ale... – urwała, a jej spojrzenie ujawniło
dawny uraz. –
Po ślubie przerwałam naukę. Postanowiliśmy z mężem, że najpierw on
skończy studia. Ale – westchnęła cicho – zdarzyła się historia stara jak świat. Mój mąż zrobił
dyplom,
a ja urodziłam dziecko. Zamierzałam wrócić na studia, gdy Lily wejdzie w wiek
szkolny. Niestety,
prawie dwa lata temu musiałam iść do pracy.
– Ale nadal my
śli pani o dawnych planach? – Chyba nieopatrznie poruszył czułą strunę.
Świadczyła o tym mina Angeliny Winters.
– Studia nie s
ą obecnie na pierwszym miejscu mojej listy priorytetów – odparła złudnie
lekkim tonem.
– Nie sugerowa
łem, że powinny. Tylko odniosłem wrażenie, że ta sprawa ma dla pani
duże znaczenie.
– Mo
że w przyszłości... Kompletuję swoje najlepsze prace, a za rok lub dwa spróbuję
kupić sprzęt i działać na własną rękę.
– Zosta
ć niezależną kobietą interesu?
– Chcia
łabym móc spędzać popołudnia w domu, gdy Lily uzna, że szkolna świetlica to
miejsce odpowiednie tylko dla maluchów.
Do stolika podesz
ła kelnerka. Spytała, czy życzą sobie jeszcze czegoś i zostawiła
rachunek. Mike
sięgnął po pieniądze.
– Ja powinnam si
ę tym zająć. – W głosie Angeliny zabrzmiało poczucie winy.
– Nie ma mowy. To rewan
ż za tamten obiad.
– Ale... transport tej pralki...
– Usi
łuje pani urazić moją męską dumę?
– Sk
ądże znowu! – zawołała z komicznym przerażeniem.
– Powiedzmy,
że jestem staroświecki. Jeśli zapraszam kobietę na obiad, to za niego płacę.
Gdyby z ka
żdej odrobiny kurzu wylęgały się puszyste pisklęta, to z brudu pod starą
pralką mógłby powstać kurczak monstrum. W warstwie lepkiej mazi leżała jednocentówka,
plastikowa laleczka, guzik, agrafka i patyk od lizaka,
a w charakterze głównej ozdoby –
przezroczysta piżama, która zniknęła wkrótce po czwartej rocznicy ślubu Angeliny.
– Chyba spal
ę się ze wstydu – mruknęła Angelina. – Co za bałagan. – Chwyciła skąpy
ciuszek,
żeby wrzucić go do kosza z brudną bielizną. Koronkowa falbanka zawadziła o jego
brzeg i rozdarła się z głośnym trzaskiem.
– To samo znalaz
łem u siebie pod kanapą.
– Naprawd
ę? – Angelina uśmiechnęła się kpiąco. – Muszę tu posprzątać – stwierdziła
krótko, czerwona jak burak.
– Rozpakowanie nowej pralki zajmie mi troch
ę czasu.
Angelina przynios
ła szczotkę i napełniła wiadro wodą. Następnie zaatakowała
energicznie podłogę, nie przestając myśleć o atrakcyjnym mężczyźnie znajdującym się tuż
obok.
Staro
świeckim atrakcyjnym mężczyźnie, poprawiła się natychmiast. Nie chodziło wcale o
to,
że postawił jej obiad. Przy swojej pensji Angelina wcale nie zamierzała walczyć o równe
prawa do regulowania rachunków w restauracji.
Problem polegał na czymś innym.
Staroświeccy mężczyźni lubili przejmować kontrolę nad kobietami, troszczyć się o nie i je
rozpieszczać. Angelina już kiedyś wpadła w taką pułapkę. Pozwoliła mężczyźnie, żeby nią
rządził. Żeby o nią dbał. Żeby ją psuł. Żeby ją stopniowo dyskwalifikował. Pomniejszał.
Dławił. Nie chciała drugi raz przeżyć tego samego. Z dnia na dzień została z dzieckiem
prawie bez środków do życia. Od tego czasu przeszła długą drogę. Stała się samodzielna i
samowystarczalna.
Potrafiła utrzymać siebie i Lily. Najgorsze miały już za sobą. W
przyszłości też dadzą sobie radę. Angelina była tego pewna. Jeśli w kimś się zakocha, to
nigdy więcej nie stanie się zależna od mężczyzny. Zwłaszcza od takiego, który chlubi się, że
jest staroświecki. Gdyby jeszcze wiedziała, jak okiełznać swoje hormony! Szalały, ilekroć
Mike
Calder był w pobliżu. Tak jak teraz, gdy przeszła obok niego, żeby wylać wodę. Akurat
wyciągał z pralki styropianowe blokady.
– Mo
że pudło przyda się Lily i jej koleżankom do zabawy – powiedział.
– Jasne – przyzna
ła. – Będą mieć frajdę. Dzięki, że go pan nie wyrzucił.
Dlaczego musia
ł być taki troskliwy? – przemknęło jej przez głowę. Gdyby nie
zachowywał się tak sympatycznie, jej serce prawdopodobnie nie zaczynałoby uderzać
szybciej.
Pokoje nie stawałyby się mniejsze, gdy do nich wchodził. Nie robiłoby się jej
gorąco, gdy zbliżał się do niej.
– Prawie gotowe – stwierdzi
ł.
Angelina w milczeniu obserwowa
ła pracę Mike’a, pełna podziwu dla jego skupienia, siły
i zręczności. Męskie ręce sprawnie wykonywały kolejne niezbędne czynności. Wyobraziła
sobie,
że te dłonie dotykają jej ciała, przesuwają się po nim pieszczotliwie, rozniecają
magiczny płomień. Rozkoszowała się smakiem pożądania, zastanawiając się, jak by to było,
gdyby doktor Calder ją pocałował. Szkoda, że nie mogła od razu wypchnąć go z domu.
Czekało ją chyba najdłuższe pół godziny w życiu.
– Zawsze wozi pan ze sob
ą ten wózek? – spytała, gdy wsunął nośną platformę pod pralkę.
– Tyle ludzi bez przerwy co
ś przestawia – odparł z uprzejmym uśmiechem. – Taki sprzęt
staje się niezbędny.
Zgrabnie popchn
ął wózek i zawiózł pralkę na miejsce.
– Wspaniale. Chyba ma pan praktyk
ę.
– Przepracowa
łem kiedyś całe lato w firmie organizującej przeprowadzki. Ta pralka to
pestka.
Znacznie trudniej wepchnąć po schodach pianino.
– Wyobra
żam sobie.
Doktor Calder ustawi
ł pralkę ćwierć metra od ściany i podniósł jeden z dwóch
plastikowych węży.
– Przykr
ęcimy te maleństwa, włożymy wtyczkę do kontaktu i sprawa załatwiona. Nic,
tylko prać.
Mike
schylił się, żeby dosięgnąć zaworu, a pod dżinsami wyraźnie zarysowały się twarde
pośladki. Złociste włosy musnęły potężne ramię. Wspaniale rozwinięte mięśnie poruszały się
miarowo,
a na czole pojawiły się głębokie zmarszczki. Po chwili Mike połączył koniec węża
z zaworem i mocno dokręcił nakrętkę.
– Przyda
łaby się latarka – powiedział.
By
ła w sypialni, w szufladzie nocnej szafki. Angelina wykorzystała okazję, żeby się
odświeżyć i wziąć się w garść. Zadowolona z rezultatu, wróciła do pralni.
– Prosz
ę bardzo. – Wyciągnęła dłoń uzbrojoną w latarkę.
– Musi mi pani po
świecić. A ja stanę na głowie, żeby włączyć tę pralkę do sieci.
– To takie trudne?
– Sznur jest krótki,
a jakiś idiota wpadł na genialny pomysł, żeby umieścić gniazdko
prawie w podłodze.
– Nie mo
żna odsunąć suszarki, żeby mieć dostęp z boku?
– Mo
żna. Ale przedtem trzeba odłączyć rurę, prowadzącą do wywietrznika. Lepiej tego
nie robić. Te stare węże bywają kruche. Chyba że chce pani skoczyć do sklepu po nowy...
Nie potrafi
ła się powstrzymać. Zachichotała.
– O co chodzi? – Patrzy
ł na nią zmieszany.
Nie mog
ła mu wyjaśnić, że ujęło ją jego zdecydowane podejście, że zniecierpliwienie
było takie męskie i wzbudziło w niej czułość, ponieważ stanowiło pierwszy przejaw
niedoskonałości, który ujawnił doktor Calder.
– Po prostu roz
śmieszyło mnie, że najtrudniejsze okazało się wetknięcie wtyczki.
Zacisn
ął usta i lekko potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć: „Ach, te kobiety!”
Wstrzymała z wrażenia oddech, ponieważ tak dojmująco znajoma wydała się jej mina
Mike’a.
Angelina nie miała pojęcia dlaczego. Przecież spędziła z doktorem Calderem tak
niewiele czasu.
Mike
usiadł na pralce, górną połową ciała odwrócił się w stronę ściany i postękując z
wysiłku, próbował trafić wtyczką do gniazdka.
–
Światło! – rozkazał.
Angelina unios
ła latarkę i skierowała strumień światła w dół, za pralkę.
– Wprawo. Zastosowa
ła się do polecenia.
– Bardziej w prawo.
Musia
ła przysunąć się do niego. Jeszcze trochę i będzie go dotykała, gdy jej talia zetknie
się z jego udem, a wtedy...
– Bli
żej.
Zaciskaj
ąc zęby, przylgnęła bokiem do niego. Zareagowała na tę bliskość zgodnie ze
swoimi przewidywaniami: poczuła, jak przechodzi ją fala gorąca.
– Doskonale – mrukn
ął Mike nieco zduszonym głosem, ponieważ nadal zajmował
niewygodną pozycję. – Teraz...
Pralka nieoczekiwanie o
żyła. Odwirowywanie, przemknęło Angelinie przez głowę, gdy
błyskawicznie sięgnęła w kierunku pokrętła programatora. Mike usiłował zrobić to samo,
toteż udało się jej tylko trzepnąć go latarką w ucho i zaplątać się w jego ramię. Jej prawa pierś
dosłownie wklinowała się pod pachę Mike’a. Angelina wylądowała z twarzą w zagłębieniu
jego szyi,
gdzie z każdym oddechem wchłaniała porcję zapachu płynu po goleniu. Jedno z
nich –
Angelina nigdy nie ustaliła, które – w końcu zdołało wyłączyć pralkę. Spróbowała
odsunąć się od Mike’a. On trzymał ją jednak za przegub, uniemożliwiając ucieczkę. Stali
naprzeciw siebie,
wystarczająco blisko, żeby Angelina poczuła emanujący z jego ciała żar. Na
wargach Mike’
a zaigrał domyślny uśmieszek, a w oczach błysnęło pożądanie, gdy powoli
przesuwał dłonie po jej ramionach. Mogła się wtedy wyrwać. Powinna była. Chciała to zrobić
–
albo tylko jej się wydawało, że chce. Ale nawet nie drgnęła. Czekała, zdając sobie sprawę,
że pocałunek jest nieuchronny. Była na niego przygotowana, zanim usta Mike’a musnęły jej
wargi.
Pragnęła jak najszybciej przekonać się, jakie będzie owo doznanie wywołane
pierwszym zetknięciem ich ust. Marzyła o tym wrażeniu. Potrzebowała go. Obawiała się go.
Tęskniła za nim. Lękała się go... Mike ujął jej twarz w dłonie. Oboje patrzyli sobie w oczy.
Zielone nie zadawały żadnych pytań, a brązowe nie udzielały żadnych odpowiedzi. Istniała
tylko akceptacja
siły, która ich popychała ku sobie, oraz zgoda na to, co miało nastąpić.
Musieli się pocałować. Tego życzył sobie los.
Mike nie
śpieszył się. Powoli przesuwał ustami po wargach Angeliny, sprawdzając ich
miękkość, kształt i smak. Pocałunek – choć pozbawiony gwałtowności – podziałał na
Angelinę niesłychanie. Z pełną świadomością rozkoszowała się delikatnym uciskiem ust
Mike’a.
Słodka pieszczota sprawiała nieziemską przyjemność. Kusiła obietnicą. Oferowała
namiętność i żar. Od dawna nikt nie całował Angeliny w ten sposób. Nie obejmował jej tak
czule.
Nie przekonywał, że jej pożąda. Mike uniósł głowę, przerywając pocałunek. Angelina
zareagowała na to cichym jękiem żalu.
– A ja si
ę martwiłem, że to jednostronne zauroczenie – powiedział Mike chrapliwie.
Nawet gdyby zamierza
ła go przekonać, że tak było, nie zdążyłaby się odezwać. Jego usta
– tym razem bardziej natarczywie –
znów znalazły się na jej wargach. Ten pocałunek był
głębszy, zawierał więcej namiętności. Angelina przeżywała go całym swoim ciałem, od stóp
do głów rozpalona zarówno fizycznym pożądaniem, jak i emocjonalną potrzebą bliskości.
Pocałunek okazał się zachwycający. Dłonie Mike’a pieściły po mistrzowsku. Angelina
poddała się ich dotykowi, z zachwytem przyjmując słodkie, cudowne doznania. Coraz głębiej
pogrążała się w ich magii, gdy nagle dłonie Mike’a spoczęły na jej pośladkach. Przycisnął ją
mocno do siebie.
Mogła się przekonać, jak bardzo jej pożąda. Intymność okazała się zbyt
nagła, zbyt intensywna. Szokująca. Angelina wyrwała się z objęć Mike’a. Patrzyli na siebie
oszołomieni, próbując się uspokoić. Jego oczy lśniły, policzki pokrywał ciemny rumieniec.
Angelina wiedziała, że ona – zmieszana jak nigdy – musi wyglądać podobnie.
– Ja... – urwa
ła. Pocałunek sprawił, że jej umysł pracował na zwolnionych obrotach.
– Ja te
ż. – Mike przysunął się, żeby znów wziąć ją w ramiona.
Zaraz zaczniemy wszystko od pocz
ątku, pomyślała w popłochu.
– Nie! – zawo
łała. Cofnęła się o krok i wpadła na pralkę.
– A co – Mike
z niedowierzaniem potrząsnął głową – boisz się mnie?
– Nie! – parskn
ęła. Nie mogła mu powiedzieć, czego naprawdę się bała. Gdyby znów ją
całował, wkrótce wylądowaliby nago na podłodze pralni.
– Wi
ęc...
Angelina odetchn
ęła głęboko. Usiłowała zebrać myśli i zapanować nad drżeniem kolan.
– Doktorze...
– Mike –
warknął przez zaciśnięte zęby.
– W
łaśnie. Słuchaj, Mike, doceniam, że przywiozłeś i zainstalowałeś mi pralkę.
Zamierzałam zrewanżować ci się domowymi ciasteczkami lub czymś w tym stylu, a nie...
Spiorunowa
ł ją wzrokiem.
– Chyba nie przypuszczasz,
że... – Mike urwał i ciężko westchnął.
Owszem, nie przypuszcza
ła. Ale swoją sugestią odwróciła uwagę od tego, co naprawdę
stanowiło problem. Całe szczęście. Jeszcze tego brakowało, żeby Mike zrozumiał, jak bardzo
ją pociąga. Otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć. Miała nadzieję, że jakimś cudem wydusi z
siebie w miarę inteligentną ripostę.
Mike
odezwał się jednak pierwszy. Jego słowa wyrażały oburzenie i pewnie dlatego ich
nie dobierał.
– Nie musz
ę przestawiać gratów, żeby zwabić babę do łóżka. A gra przedwstępna nie
polega na podłączaniu węży.
– Wolisz odwirowywanie! – Ale si
ę wysiliłaś, pomyślała, zirytowana swoim brakiem
inwencji.
– Dopiero od pi
ęciu minut, pani Winters.
Przyzna
ła w duchu, że zasługuje na jego pogardę. I na spojrzenie, którym po niej
przesuwał – pożądliwe, otwarcie zmysłowe. Dokładnie tak większość mężczyzn patrzy na
dziewczynę w zbyt wydekoltowanej, zbyt obcisłej i za krótkiej sukience. Tak traktuje kobietę,
której pocałunki są żarłoczne. A ona, Angelina Winters, przed chwilą pocałowała Mike’a
Caldera w taki sposób, jakby...
jakby nikt nie całował jej od prawie dwóch lat. Pat. Cisza.
Beznadziejna cisza.
– My
ślę, że powinniśmy... – Pociągnęła nosem. – W ogóle cię nie znam!
– S
ądziłem, że właśnie zaczynamy się poznawać. Przecież niedawno trzymałem cię w
ramionach, prawda? A ty...
– Tak! – uci
ęła. Czuła, że policzki jej płoną. – Ale... Gdyby wzrok zabijał, już leżałaby
martwa.
– Spokojnie, anio
łku. Trzeba tylko powiedzieć „nie”. Nie gwałcę podczas randek i nie
uprawiam seksu na pralkach.
– To nawet nie jest randka – mrukn
ęła.
Najwy
ższy czas, żeby sobie o tym przypomniała! I o paru innych rzeczach. O tym, jak
pełna nadziei gapiła się na telefon. Swoje rozczarowanie, gdy się nie odezwał. Przygnębiające
wnioski, któ
re z tego wyciągnęła.
– Na pewno nie? – zapyta
ł wesoło, odzyskując dobry humor. – Chyba trochę
przypominało randkę. Wcinaliśmy coś z jednego półmiska.
– Tylko z powodu oferty „Dla dwojga”.
– Jasne. – Zachichota
ł. Znów zapadło niezręczne milczenie. W końcu przerwała je
Angelina.
– B
ędzie lepiej, jeśli już pójdziesz.
– Nie mog
ę.
– Jak to nie mo
żesz?
– Musz
ę wypoziomować pralkę. To bardzo ważne. Jeśli nie będzie stała poziomo,
podczas prania zacznie wibrować.
– Wi
ęc ją wypoziomuj i...
– I zje
żdżaj? – dokończył za nią. Angelina westchnęła ponuro.
– Naprawd
ę jestem ci wdzięczna. – Tak mnie pociągasz, że w twojej obecności zupełnie
głupieję, a ty nawet nie zadzwoniłeś, dodała w myśli.
– A ta poprzednia pralka... nikt jej nie ustawia
ł?
– Nie wiem. Chyba mnie to nie interesowa
ło.
Nie interesowa
ło jej też, jak założyć nową linkę do kosiarki, jak zmienić baterie w
wykrywaczu dymu lub uszczelkę w kranie.
– Zaufaj mi, anio
łku. – Mike musnął palcem czubek jej nosa. – Nie chcesz, żeby twoja
nowa pralka r
uszyła w taniec, prawda?
– No dobrze. Ale poka
ż mi, na czym polega to ustawianie. Ukląkł i wskazał na metalowe
kółeczko, które ona nazwałaby po prostu nóżką.
– Widzisz to pokr
ętło? Może być dłuższe lub krótsze, w zależności od tego, w którą
stronę je się obraca. Powinno mieć odpowiednią długość, żeby... – Zauważył, że Angelina
wpatruje się w niego, a nie w pokrętło. – Coś nie tak?
Potrz
ąsnęła przecząco głową.
– Potrafisz wyja
śniać – powiedziała z uśmiechem.
Czy Thomas wyja
śniałby jej różne sprawy, gdyby wyraziła zainteresowanie? Szczerze
mówiąc, nie miała pojęcia. Nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby pytać. Nigdy nie
przypuszczała, że jej małżeństwo się rozpadnie, a ona będzie musiała sama zatroszczyć się o
wszystko.
Pędziła bezmyślny żywot, zadowolona ze status quo. Dopiero teraz zdała sobie z
tego sprawę. Czyżby właśnie odkryła, dlaczego Thomas ją porzucił? Dlaczego wolał związać
się z recepcjonistką, pracującą w jego biurze? Angelina była pewna jednego: nigdy więcej nie
stanie się tak bardzo zależna od mężczyzny.
Mike
oparł ręce na bocznych krawędziach pralki i szarpnął nią do przodu i do tyłu.
– Przechyla si
ę w prawo – stwierdził, klękając, żeby dokonać poprawki. – Sprawdź, czy
się chwieje – polecił.
Kolejne p
ół obrotu nadało pralce stabilność, lecz Mike nadal klęczał.
– Co teraz? – spyta
ła Angelina.
– Masz wspania
łe nogi.
Wznios
ła oczy ku niebu, ale jej poirytowanie było niegroźne. Trudno złościć się na
mężczyznę, który podziwiał ją z taką oczywistą przyjemnością.
– Sko
ńczone? – spytała.
– Miejmy nadziej
ę, że nie – odparł wstając. Na widok jej miny dodał: – Chodzi ci o
pralkę? Chyba tak. Trzeba tylko napuścić do niej wody i sprawdzić, czy nie cieknie spod
nakrętek. Przy okazji możesz uprać trochę ciuchów.
– Oto propozycja nie do odrzucenia.
Kilka minut p
óźniej Mike dokładnie obejrzał połączenia. Były szczelne. Przez chwilę
oboje zastanawiali się, co powiedzieć.
– Dzi
ęki za... wszystko – odezwała się Angelina. – Przez moją pralkę zmarnowałeś
sobotni wieczór.
– Nie narzekam. Trafi
ło mi się to i owo. Poza tym jeszcze jest wcześnie.
– Nie bardzo.
– Zd
ążylibyśmy do kina na ostatni seans.
– Nie s
ądzę.
Lekko obj
ął dłońmi jej ramiona.
– Naprawd
ę chciałbym lepiej cię poznać.
R
ównie dobrze mógłby porwać ją w ramiona, ponieważ dotyk jego palców i tak wprawiał
ją w stan podniecenia.
– Raczej jed
ź do domu, weź dwa razy zimny prysznic i zadzwoń do mnie za parę dni,
jeśli nadal będziesz zainteresowany.
Zacz
ął pieszczotliwie gładzić japo policzku.
– Sprawy troch
ę wyniknęły się nam spod kontroli. – Uśmiechnął się uwodzicielsko.
– Troch
ę – mruknęła z przekąsem.
– Ju
ż dobrze, przyznaję, że potrafisz obudzić we mnie bestię, ale przecież jesteśmy
dorośli i cywilizowani. Na pewno potrafilibyśmy spędzić ze sobą nieco czasu, nie ulegając
pierwotnym impulsom.
Mów za siebie,
pomyślała. Nigdy by nie przypuszczała, że cała jej twarz jest strefą
erogenną. To, jak odrobinę szorstkie, lecz nieskończenie delikatne palce Mike’a działały na
zmysły, w niektórych konserwatywnych społecznościach prawdopodobnie uchodziło za
sprzeczne z prawem.
– Zg
ódź się – poprosił. – Pozwolę ci wybrać film.
– Mo
że innym razem. – Wtedy, gdy najpierw zatelefonujesz i mnie zaprosisz, dodała w
myśli. Dzięki temu poczuję się jak ktoś oczekiwany, a nie przypadkowy.
Zrozumia
ł, że ona nie zmieni zdania. Z filozoficznym spokojem wzruszył ramionami i
opuścił ręce.
– Co powiesz na spacer? – Nie da
ł jej czasu na odmowę, tylko szybko dodał: – Trzeba
wyprowadzić psiaka.
Wiecz
ór idealnie nadawał się na przechadzkę. Księżyc świecił jasno, niebo było
bezchmurne,
a powietrze rześkie. Mike prowadził Princess na długiej smyczy, dając jej dużo
swobody.
Princess korzystała z niej w urozmaicony sposób – wesoło podskakiwała albo nagle
zatrzymywała się, żeby obwąchać latarnię lub słupek skrzynki na listy, a od czasu do czasu –
sp
łoszyć żabę. Spacer podziałał na Angelinę relaksujące Powiedziała Mike’owi o celującej
ocenie,
którą Lily dostała za pracę o szopach, gawędziła z nim o wychowywaniu
szczeniaków.
Dała wyraz zadowoleniu, że mieszka na Florydzie i w lutym nie musi nosić
palta.
Poruszała same miłe, bezpieczne tematy. Jej nastrój znacznie się poprawił.
Szli cichymi uliczkami, a
ż zatoczyli pełny krąg i znów znaleźli się przed jej domem.
Angelina w milczeniu patrzyła na Mike’a, który głaskał psa po karku i chwalił go za dobre
zachowanie.
Nie miała ochoty rozstawać się z doktorem Calderem. Napięcie, które niedawno
ją opuściło, powoli zaczęło znów dawać o sobie znać. Mimo to zdołała się uśmiechnąć, gdy
Mike puścił szczeniaka i spojrzał na nią. Odniosła wrażenie, że on także jest trochę
zakłopotany i niespokojny. Nie wiadomo dlaczego dodało jej to otuchy. Odezwała się
pierwsza,
żeby przerwać milczenie.
– Dzi
ęki za pralkę, za obiad i...
– To raczej ja powinienem podzi
ękować ci za obiad. Tylko z tobą mogłem zamówić
fajitas
dla dwojga i dostać darmowy deser.
– Przez ca
łe lata nie zapomnę tych lodów.
Tym razem cisza trwa
ła nieco dłużej i w końcu zwyciężyła.
–
No cóż...
Angelina wyci
ągnęła rękę. Ujął ją, lecz jego wzrok i zmysłowość uśmiechu ostrzegła
Angelinę, że pożegnanie przypieczętuje coś więcej niż uścisk dłoni. Mike powoli i łagodnie,
ale z rozmysłem przyciągnął ją do siebie. Wystarczająco blisko, żeby poczuła żar jego ciała.
Wystarczająco blisko, żeby słyszała oddech Mike’a. Żeby doleciał ją zapach jego płynu po
goleniu. I na tyle blisko,
żeby zatraciła się w pocałunku.
ROZDZIA
Ł 7
Mike
mył ręce, starając się nie patrzeć na swoją „Listę wymagań”. I tak gardził sobą,
ponieważ zlekceważył własne zasady. Zlekceważył? Do diabła, to za mało powiedziane. Po
prostu zagrał im na nosie. Wystarczyło jedno spojrzenie na Angelinę Winters i wskoczył w
rolę szlachetnego rycerza tak szybko, że chyba tylko cudem nie złamał przy tym nogi. No i
proszę, co się stało... co się prawie stało... co jeszcze mogło się stać... Mimo niezłomnego
postanowienia Mike
przez chwilę rozpatrywał przyjemne możliwości.
– Wprowadzi
ć następnego pacjenta? – spytała Suzie, zaglądając do pomieszczenia.
Skin
ął twierdząco głową.
– Zaraz id
ę. Co nas jeszcze czeka?
Na og
ół nie operował we wtorki, ale dziś miał trudny zabieg, którego nie można było
przełożyć na następny dzień. Dlatego teraz mieli trochę opóźnienia.
– Nie jest tak
źle. Przełożyłam dwie wizyty na inny termin. Jeśli zjesz szybki lunch,
zdołasz nadrobić zaległości. Aha, jeszcze jedno. Dostarczono ci przesyłkę.
– Najwy
ższy czas. Zamówiłem tę lampę kilka tygodni temu. Ta wytwórnia sprzętu
medycznego transportuje towar chyba na grzbietach mułów.
– To nie lampa. – Suzie nie kry
ła podekscytowania. – Chodź zobaczyć.
Ciasteczka! – przemkn
ęło Mike’owi przez głowę. Angelina wspomniała, że zamierza je
upiec dla niego.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wielką miał nadzieję, że pani Winters to
zrobi.
– Ciekawe, jakie s
ą – mruknął, idąc za Suzie. Weszli do poczekalni i Suzie obwieściła:
– Bazie.
– Bazie? – spyta
ł zdumiony.
– I to bardzo drogie.
Mike
gapił się niedowierzająco na gałązki z puszystymi kotkami, artystycznie ułożone w
glinianym wazonie,
który także nie wyglądał tanio.
– To dla mnie? Kto m
ógłby przysłać mi bukiet bazi?
– Czy
żbyś nie wiedział? – Suzie patrzyła na niego pytająco.
Zaprzeczy
ł ruchem głowy.
– No to przeczytaj wreszcie ten bilecik! Ju
ż mi się kończy cierpliwość.
Mike
sięgnął po wsuniętą między gałązki kopertę z wydrukowanym srebrnymi literami
napisem Espey Gallery.
– Co
ś takiego. Są z galerii.
– To jedno z najbardziej ekskluzywnych miejsc w Winter Park – poinformowa
ła Suzie.
Znała się na takich rzeczach.
– Nic nie rozumiem.
– Ty naprawd
ę nie wiesz, kto ci je przysłał, prawda?
– Nie mam zielonego poj
ęcia. Pewnie jakiś wdzięczny właściciel zwierzaka.
– Jaki
ś niezmiernie wdzięczny właściciel – stwierdziła Suzie. – Nieźle się wykosztował.
Sam ten wazon ma prawdopodobnie trzycyfrową cenę.
– Samantha Curry – powiedzia
ł, uśmiechając się mimo woli. Niedawne wydarzenia
sprawiły, że całkiem o niej zapomniał. Ta przesyłka to był omen. Bez wątpienia. Miał
popchnąć go w odpowiednim kierunku, przypominając o postanowieniu. Mike rzucił okiem
na karteczkę.
– Dzi
ękuje mi za udział w sobotnich szczepieniach.
– M
ądrala z niej.
– Dlaczego?
– Przys
łała tyle małych, mięciutkich kotków weterynarzowi.
– Hmm – mrukn
ął, zajęty tą częścią liściku, której nie przeczytał Suzie. W Espey Gallery
szykowano wystawę rzeźb jednej z przyjaciółek Samanthy. Uroczyste otwarcie zaplanowano
na przyszłą sobotę. Samantha pytała, czy Mike zechciałby jej towarzyszyć. A czy
wygłodzony człowiek miałby ochotę na befsztyk?
Wieczorem Mike zadzwoni
ł do Samanthy. Podziękował za bazie i przyjął zaproszenie na
wernisa
ż i koktajl w Espey Gallery. Następnie zaproponował, aby po tym spotkaniu oboje
poszli gdzieś na kolację. Samantha rzuciła nazwę francuskiej restauracji w pobliżu galerii.
Mike odłożył słuchawkę bardzo z siebie zadowolony. Gala w galerii. Ekskluzywny lokal.
Nieźle. Naprawdę nieźle. Nareszcie zostawiał za sobą kobiety w rodzaju Beth Ann. Otarł się o
niebezpieczeństwo, ale w porę wrócił na właściwą drogę. Niestety, pozostawała jeszcze
Angelina Winters. Mimo jej finansowych problemów,
byłego męża, o którym wolała nie
mówić, i córeczki bez tatusia, trudno będzie zapomnieć te wielkie, piwne oczy lub
buntownicze wysuwanie podbródka. Z piersi Mike’
a wydarło się westchnienie. Te nogi. Jej
uśmiech.
Pod koniec tygodnia Mike
doszedł do wniosku, że najłatwiej wpaść w obsesję na punkcie
kobiety,
jeżeli bezustannie się o niej myśli. Wszystko ją przypominało – białobrązowe psy,
dziewczynki w wieku Lily,
szyldy meksykańskich restauracji, reklamy opon... Walczył z tą
obsesją – ilekroć przypominała mu się Angelina, siłą woli zmuszał się do myślenia o pannie
Curry.
To wcale nie było trudne. Kasztanowe włosy zamiast czarnych. Jedwabna bluzka
zamiast spłowiałego podkoszulka. Każde zerknięcie na „Listę wymagań” uświadamiało
Mike’
owi nagą prawdę. Samantha Curry zasługiwała na sześć punktów, Angelina zaś na
niecałe dwa. Żeby to sobie lepiej uświadomić, napisał na liście: „Samantha 6”. Dopisał też .
Angelina”
nad nazwiskiem Winters i pociągnął strzałkę do półtora punktowego wyniku.
W furgonetce nadal tkwi
ła stara pralka. Mike upierał się, że ją wywiezie, co tylko
dowodziło, że znów zaczyna zachowywać się jak tuman. Postanowił więc jak najszybciej
pozbyć się grata, żeby nie przypominał o popełnionych błędach. Zawiózł go do sąsiada
teściowej Suzie – pana Peledrino, mechanika na emeryturze, który w warsztacie za domem
reperował używany sprzęt.
Dwa teriery pana Peledrino – Spike i Spots – natychmiast wybieg
ły na podwórko. Ich
właściciel, łysy i tęgawy, lecz nadal pełen energii, pośpieszył za nimi.
– Cze
ść, doktorku. Co pana do mnie sprowadza?
– Przywioz
łem panu pralkę. – Mike otworzył boczne, odsuwane drzwiczki samochodu.
– Niech no rzuc
ę okiem. – Pan Peledrino wgramolił się do furgonetki. Psy zrobiły to
samo.
W podnieceniu obwąchiwały jej wnętrze, pełne zapachu różnych zwierząt.
– To staruszka – stwierdzi
ł mechanik.
– My
ślałem, że przydadzą się panu jakieś części.
– Mo
że. – Pan Peledrino wysiadł i z namysłem drapał się po brodzie. – A może nie.
Trudno powiedzieć. Trzeba ją najpierw włączyć i zobaczyć, jak chodzi. Ale to popularny
model i obudowa jest w dobrym stanie.
Dam za nią dychę.
– Dziesi
ęć dolców? – Mike’owi nawet nie przyszło do głowy, że mechanik zapłaci za ten
rupieć.
– Jak pan chce. Nie mam zwyczaju si
ę targować.
W pierwszej chwili Mike
chciał odmówić przyjęcia pieniędzy, ale zaraz zmienił zdanie.
Angelinie przyda się nawet taka drobna sumka.
– Zgoda.
– P
łacę czekiem, a nie gotówką. To zniechęca złodziei do przynoszenia mi kradzionych
rzeczy –
wyjaśnił pan Peledrino. – Na jakie nazwisko wystawić?
– Angelina Winters.
Postanowi
ł wysłać jej czek wraz z krótkim wyjaśnieniem. Wizytę uznał za zbyt
ryzykowną. Gdyby poszedł do Angeliny, prawdopodobnie znów popatrzyłby na jej nogi.
Albo spojrzał jej w oczy, co było jeszcze bardziej niebezpieczne. Mężczyzna jest w stanie
przyglądać się w miarę obojętnie nogom kobiety, ale oczy stwarzają większy problem. Są
przecież zwierciadłem duszy. Zwłaszcza takie jak Angeliny Winters. Ich nie potrafił usunąć z
pamięci. Chyba dlatego, że w ogóle nie potrafił sobie przypomnieć, jakiego koloru są oczy
Samanthy Curry.
– Naprawd
ę możemy zjeść trochę tych ciasteczek dla doktora Mike’a?
– Ju
ż przygotowałyśmy pudełko z ciasteczkami dla niego – wyjaśniła córce Angelina. –
Te są nadprogramowe.
– Aha. – Lily nie zamierza
ła dyskutować. Chwyciła herbatnik i podniosła go do ust. –
Czekoladowe to moje ulubione.
– Ka
żdy je lubi.
– Doktor Mike na pewno te
ż. – Popiła ciastko haustem mleka i z westchnieniem
postawiła szklankę na stole. – Wolałabym, żeby po nie przyszedł.
– Postanowi
łyśmy wysłać je pocztą, nie pamiętasz? Żeby mu zrobić niespodziankę.
– Mog
łabyś go do nas zaprosić, ale nic nie mówić o ciastkach – zasugerowała Lily. –
Wszedłby tutaj, a my zawołałybyśmy „Niespodzianka!” i pokazały mu te pyszności.
– Co
ś takiego by ci się spodobało, prawda? – Patrząc na słodką buzię Lily, Angelina
doszła do wniosku, że macierzyństwo byłoby łatwiejsze, gdyby dzieci nie wykazywały tyle
sprytu.
Angelina tak
że sięgnęła po ciasteczko. Liczyła na to, że chwila ciszy pozwoli zmienić
temat.
Lily nie dawała jednak za wygraną.
– Dlaczego nie zadzwonisz do doktora Mike’a? Angelina jad
ła powoli, żeby zyskać na
czasie.
Musiała wymyślić jakieś sensowne wyjaśnienie, które zniechęci Lily do dalszej
dyskusji.
Nie mogła powiedzieć prawdy: że doktor Mike pojechał do domu i wziął zimny
prysznic.
Pomogło mu” to trzeźwo ocenić znajomość z Angeliną Winters. Doszedł do
wniosku,
że wcale nie chce lepiej jej poznać.
– Doktor Mike ma bardzo du
żo pracy. Dwukrotnie wyświadczył nam przysługę i teraz my
powinnyśmy jakoś się zrewanżować.
– Lepiej,
żeby do nas wpadł.
– To absolutnie wykluczone. – W g
łosie Angeliny zabrzmiała stanowczość. – A ty
najwyżej napisz mu karteczkę z podziękowaniami. Włożymy ją do paczki.
– Przy okazji obejrza
łby Princess – upierała się Lily. – Lubi ją.
– Lily – odezwa
ła się ostrzegawczym tonem Angelina. Zignorowała minę córki i włożyła
do zlewu blachę, na której upiekła ciastka. Skrzywiła się na widok cieknącego kranu. Do
niedawna woda tylko trochę kapała. Teraz płynęła cienkim, lecz nieprzerwanym
strumyczkiem.
Nie ulegało wątpliwości, że problem domaga się rychłego rozwiązania.
Angelina nie miała pojęcia, jak się naprawia kran. Po namyśle uznała, że znajdzie jakiś
fachowy poradnik. Szkoda,
że nie istniały instrukcje, jak zapomnieć o seksownych
weterynarzach. Albo w ogóle o seksie.
Od rozwodu całkiem dobrze radziła sobie z seksem –
lub raczej jego brakiem.
Aż do dnia, w którym poznała Mike’a Caldera. I teraz... Wszystkie
jej skumulowane,
kobiece tęsknoty, do tej pory bezpiecznie drzemiące, zostały nagle
rozbudzone.
Od czasów Śpiącej Królewny nie zdarzyło się, żeby jeden pocałunek
spowodował takie przebudzenie!
Angelina gwa
łtownie zaatakowała plastikowym zmywakiem spieczone resztki ciasta.
Cóż, Mike Calder najwyraźniej nie okazał się księciem. Raczej rycerzem, który ratuje damy z
opresji.
Ale na pewno nie księciem. Książęta nie rozpływają się w powietrzu po tym, jak
zapewnili,
że chcą lepiej kogoś poznać. Jak to dobrze, że skończyło się na pocałunkach.
Zwłaszcza jej rozum był z tego zadowolony. Zmysły trochę mniej doceniały jej silny
charakter.
I właśnie one zdawały się wywierać przemożny wpływ na jej marzenia. Może
gdyby.. .
Wolała nawet o tym nie myśleć. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mogła
zmienić tego, co już się stało. Po drugie, Mike Calder lubił się pojawiać i znikać. W tej
sytuacji lepiej żałować straconej okazji niż tego, że poszło się z nim do łóżka. Lepiej być
osobą cnotliwą i sfrustrowaną niż lekkomyślną i zaspokojoną. Tak przynajmniej głosiła
teoria. Angelina
przekonała się jednak, że praktyka skłania do innych wniosków.
Wzgl
ędnie szerokie bary. Względnie płaski brzuch. Względnie długie nogi. Stylowo
ostrzyżone włosy – nadal względnie gęste. Buty wyglansowane według standardów
obowiązujących w wojsku. Mike stwierdził, że prezentuje się całkiem nieźle jak na
trzydziestokilkuletniego mężczyznę. Rzadko mizdrzył się przed lustrem, ale jeszcze rzadziej
towarzyszył pięknym dziedziczkom fortun na otwarcie wystawy w galerii. Dlatego uznał, że
dziś nie zaszkodzi trochę się sobie przyjrzeć. Nowe ubranie leżało bez zarzutu. Mike kupił je
na ślub Trący i kazał dopasować do swojej sylwetki. Później okazało się, że garnitur trzeba
będzie zastąpić smokingiem. Trochę narzekał na niepotrzebny wydatek, ale przestał się nim
prze
jmować na widok Samanthy. Wyglądała niezmiernie elegancko. Gładka lniana sukienka
w rudawym kolorze była jakby artystycznym przedłużeniem kasztanowych włosów, a szeroki
naszyjnik o egipskich motywach dramatycznie podkreślał prostotę jej kroju.
Panna Curry nie tyle wesz
ła do galerii, ile do niej wkroczyła. Wszystkie głowy odwracały
się w jej stronę, a rozmowy cichły, gdy szła przez salę, witając się z innymi gośćmi, cmokając
policzki i przedstawiając Mike’a. Tylko dla jego uszu przeznaczała drugą część każdego
swojego komentarza.
Mówiła na przykład głośno: „Freddy założył tę galerię bez niczyjej
pomocy”.
Po cichu zaś dodawała: „Rzeczywiście jest wizjonerem. Szkoda tylko, że w ogóle
nie zna się na sztuce”. A przy innej okazji: „Willa w zeszłym roku zrobiła plakat dla naszej
organizacji charytatywnej”.
To była uwaga wypowiedziana na głos, zaś informacja
przeznaczona tylko dla uszu Mike’a: „
Fotografia psa sprawiała ckliwe wrażenie, ale ten
szczeniak był wystarczająco plebejski, żeby spodobać się masom”.
Zatrzymali si
ę na moment przed wystawionymi rzeźbami. Samantha czyniła uwagi w
rodzaju: „
Boże, nawet Freddy powinien zdyskwalifikować coś takiego”. „Lizzy chyba z nim
sypia”. „
Lepsze prace widziałam na pokazach w średniej szkole”. „Aż trudno uwierzyć, że ma
odwa
gę chwalić się tym śmieciem”. W końcu podeszli do rzeźbiarki. Samantha rzuciła się jej
na szyję.
– Wspania
ły debiut – zaszczebiotała. – Prawdopodobnie szalejesz z dumy.
– Powiedzia
łabym raczej, że jestem trochę przerażona – odparła artystka. Mike stwierdził,
że jest oszałamiająca. Miała lśniące, kruczoczarne włosy i alabastrową cerę, a na sobie czarną,
obcisłą sukienkę ze stanikiem oblamowanym białą taśmą. Tworzyła ona z jednej strony
szerokie ramiączko, zwieńczone na ramieniu dużą kokardą. Drugie ramię – gładkie i piękne –
było nagie.
– Mike, pozwól,
że cię przedstawię mojej najlepszej przyjaciółce z college’u, Lizzy.
Lizzy, to jest doktor Mike Calder.
Po stosownych powitaniach Lizzy zwr
óciła się do Samanthy:
– Powiedz, co s
ądzisz – tak szczerze.
– Ta wystawa b
ędzie na ustach całego artystycznego światka – bez mrugnięcia okiem
stwierdziła Samantha.
Pami
ętając jej wcześniejsze komentarze, Mike natychmiast rozpoznał zawartą w jej
słowach okrutną ironię. Odpowiedź Samanthy nie spodobała się Mike’owi. Doszedł jednak do
wniosku,
że panna Curry była w niezręcznej sytuacji – lubiła artystkę, ale jej dzieła uważała
za nieudane.
– Ma pan jak
ąś specjalizację, doktorze Calder? – spytała Lizzy.
– Zwierz
ątka.
– Zwierz
ątka?
– Mike jest weterynarzem – wyja
śniła Samantha.
– Ach, tak. – Lizzy pos
łała mu olśniewający uśmiech. – Rozumiem, że opiekuje się pan
havanami Samanthy.
– Nie. – Spojrza
ł na Samanthę nieco zaskoczony. – Masz koty tej rasy? – Stanowiły
rzadkość i kosztowały majątek.
– Dwie kotki medalistki – wyja
śniła Lizzy.
– Jeszcze nimi nie s
ą, ale w przyszłości, kto wie... Mają duże szanse. – Samantha
zaborczym gestem wzięła Mike’a pod ramię. – Mike i ja znamy się od niedawna. Jeszcze nie
zdążyliśmy opowiedzieć sobie historyjek o czworonogach.
Pogaw
ędkę przerwało pojawienie się Freddy’ego, właściciela galerii, któremu
towarzyszył dystyngowany starszy pan.
– Wybaczcie. Nie chcia
łbym przeszkadzać, ale doktor Leblanc marzy, żeby cię poznać,
Lizzy. Interesuje go „
Anioł na barkach kowboja”.
Lizzy przeprosi
ła ich i odwróciła się, aby porozmawiać z potencjalnym nabywcą jej
rzeźby. Samantha – nadal uwieszona na ramieniu Mike’a – odholowała go nieco dalej. Z miną
znawczyni zaczęła przyglądać się kolejnemu eksponatowi.
– Lizzy jest bardzo mi
ła.
– Biedaczka! – Samantha zerkn
ęła na przyjaciółkę. – Cóż za ohydna sukienka!
Mike
nie umiał dopatrzyć się w niej nic ohydnego. Przeciwnie, znakomicie podkreślała
kształtną figurę Lizzy. Zauważyli to chyba wszyscy mężczyźni. Prawdopodobnie to irytowało
Samanthę, Mike powstrzymał się więc od komentarza. Miał nadzieję, że w intymnej
atmosferze restauracji ich rozmowa nabierze rumieńców. Samantha opuściła galerię w
identycznym stylu,
w jakim do niej wkroczyła. Szła tak dumnie, jak gdyby miejsce i
zgromadzeni goście stanowili jej własność. Mike odniósł wrażenie, że jest tylko dodatkiem,
równie ozdobnym jak chłopcy w smokingach, wynajęci na bal debiutantek.
Lokal „Chez Jacques”
spełnił oczekiwania Mike’a. Sala była gustownie urządzona,
oświetlenie – przyćmione, a na stolikach stały zapalone świece. Z głośników płynęły piosenki
Edith Piaf.
W przerwach między zupą, sałatką i płonącymi naleśnikami rozmawiali o
zaangażowaniu Samanthy w akcje charytatywne.
– Po
święcasz tym sprawom mnóstwo czasu, prawda?
– Mam go pod dostatkiem – odpar
ła. – Dobroczynność to moje jedyne zajęcie.
– W ogóle nie pracujesz?! –
wypalił nietaktownie. Wzruszyła ramionami.
– Po sko
ńczeniu college’u zastanawiałam się, czy nie znaleźć sobie jakiegoś etatu. Ale
panuje bezrobocie.
Po co odbierać komuś pracę, skoro ja nie muszę zarabiać. Poza tym stałe
zajęcie to okropność – trzeba nastawiać budzik, podpisywać rano listę obecności i
wykonywać polecenia.
S
łuchał jej oszołomiony. Sam od niepamiętnych czasów chciał być weterynarzem. W
średniej szkole przygotowywał się do egzaminów w college’u, podczas nauki w college’u –
do wyższych studiów. Dzięki powołaniu zaakceptował związane z nimi wymagania i rygory.
Nie umiał nawet sobie wyobrazić egzystencji wypełnionej jedynie przyjemnościami i
działalnością dobroczynną, bez jakiegoś życiowego celu.
– Co wybra
łaś jako główny przedmiot studiów? – spytał, autentycznie zaciekawiony.
– Sztuk
ę. Zrobiłam magisterium z historii sztuki. – Uśmiechnęła się. – Wspaniale, że nie
potrzebuję pensji, prawda? Mogłabym najwyżej zostać nauczycielką, a to beznadziejny
zawód,
lub otworzyć galerię. Przypuszczam, że potrafiłabym odkrywać nowe talenty i
nadawać im szlif.
– Jak twój przyjaciel Freddy?
– Och, daj spok
ój! Freddy nie rozpoznałby prawdziwego dzieła sztuki, nawet gdyby
ugryzło go w siedzenie. Jego galeria uchodzi za modną na przedmieściach Orlando, ale
nowojorscy krytycy nie zostawiliby na niej suchej nitki.
Mike’a korci
ło, żeby zapytać Samanthę, czemu poszła na dzisiejszy wernisaż, skoro ma
taką opinię o jego organizatorze, ale się powstrzymał. Dobrze wiedział, dlaczego zjawiła się
na otwarciu wystawy. Wcale nie dlatego,
żeby swoją obecnością wesprzeć przyjaciółkę.
Chodziło o efektowne wejście oraz pokazanie się w odpowiednim miejscu i wśród
odpowiednich ludzi.
A także o zachowanie pozycji w ciasnym, towarzyskim kręgu.
– Mo
że opowiesz mi o swoich kotach.
Samantha by
ła właścicielką dwóch kotek, zgłoszonych do udziału w ogólnokrajowym
konkursie.
Zamierzała dać je do zapłodnienia, gdy zdobędą medale.
– To wspania
łe zwierzęta, prawdziwe havany o czekoladowo-brązowej sierści.
Przywiozłam je z Anglii. Odmiana amerykańska jest znacznie ciemniejsza. Wiesz, że
nazwano je havanami,
bo są podobnego koloru co te słynne cygara?
– Prawd
ę mówiąc, nie miałem o tym pojęcia. Chyba nawet nigdy nie widziałem kotów tej
rasy.
– Je
śli chcesz, pokażę ci je, gdy wrócimy do domu.
A wi
ęc panna Curry zaprosiła go do siebie. Chyba powinien się z tego cieszyć. Mike nie
potrafił jednak wykrzesać z siebie ani odrobiny entuzjazmu. Po kilku godzinach spędzonych z
kobietą zazwyczaj wiedział, czy chce się zaangażować na tyle, żeby przekroczyć jej próg. Ale
w doborze kobiet na ogół kierował się instynktem. Chemią. Wzajemnym przyciąganiem.
Reakcjami swego ciała. Wierzył, że Samantha uważa go za osobnika fizycznie pociągającego,
lecz jej osoba nie przyprawiała go o przyśpieszone bicie serca. Po prostu trzeźwo oceniał jej
atuty, to wszystko.
Otrzymała sześć punktów. Maksymalny wynik. To kobieta ideał. Mózg
wciąż od nowa klepał tę litanię, ale serce nie chciało tego słuchać. Mimo to Mike postanowił
jeszcze nie rezygnować.
Przekroczy
ł próg jej domu i wszedł za nią do pokoju – tak nieskazitelnego, że wyglądał
jak wytworna ekspozycja mebli.
Znużony człowiek nie miał tutaj co szukać – brakowało
domowego ciepła. Salon emanował raczej chłodem.
Mike
spojrzał na Samanthę. Uśmiechała się podobnie jak podczas kolacji. Całkiem
nieoczekiwanie uświadomił sobie, że panna Curry nie jest kobietą, z którą można się związać,
licząc na serdeczność i czułość. W tej pięknej, zadbanej i w każdym calu idealnej kobiecie
ujrzał drapieżcę, wabiącego potencjalną ofiarę.
– Salon des chats jest tam. Po
święciłam jedną z sypialni, żeby go urządzić – wyjaśniła
Samantha.
Za szklanymi, obramowanymi mosi
ądzem drzwiami, rozciągał się koci raj, wyłożony
dywanem,
z zawieszonymi pod sufitem kołami, mnóstwem zabawek i piłeczek. W rogu
pokoju,
pod pasiastą markizą, znajdowała się miniatura kawiarenki na wolnym powietrzu. Na
malutkich stolikach stały miseczki z pożywieniem i wodą. Wyłożone przymarszczonym
atłasem przepierzenie z ozdobnym napisem Toilette bez wątpienia zasłaniało miejsce służące
do załatwiania potrzeb naturalnych. Dwie kotki, wylegujące się na specjalnych,
podwyższonych posłaniach, nawet nie drgnęły na widok ludzi.
– Koty s
ą takie powściągliwe. Uwielbiam tę ich cechę – powiedział Mike.
– Mog
łabym je zawołać, ale szkoda mi sukienki. Ich sierść zostaje na ubraniu.
– Ja te
ż za tym nie przepadam – przyznał, ale ogarnęły go mieszane uczucia. To
idiotyczne,
pomyślał, cały ten ekskluzywny salonik dla kotów oraz ich właścicielka, która do
nich się nie zbliża, bo ważniejsza jest sukienka. Zachowanie pupilek Samanthy też było
symptomatyczne.
Okazały jej stuprocentową obojętność. Mike pierwszy raz widział coś
takiego.
– Niez
ły układ – stwierdził, w pełni zdając sobie sprawę, że jego uwaga jest równie
dwuznaczna jak odpowiedź, której Samantha niedawno udzieliła przyjaciółce.
– Dla moich kociaczków wszystko co najlepsze.
Chociaż nie uwierzyłbyś, jak trudno o
sprzątaczkę, która zgadza się czyścić kuwety. Moja służąca żąda dodatkowej opłaty.
– To rzeczywi
ście okropne. – Zastanawiał się, czy wyczuła w jego głosie ironię.
Przez d
łuższą chwilę oboje milczeli. W końcu Samantha położyła dłoń na przedramieniu
Mike’
a i powiedziała:
– Mo
że teraz pokazałabym ci mój pokój. – Sugestywny ton nie pozostawiał cienia
wątpliwości, o co jej chodzi.
Mike
zawahał się, ale tylko dlatego, że nie oczekiwał tego rodzaju propozycji. I tak nie
zamierzał spędzić nocy z Samantha. Zrozumiał to, przyglądając się jej twarzy. W spojrzeniu
pięknych oczu czaił się chłód i okrutna przebiegłość zwierzęcia, które poluje. Mike głęboko
wciągnął w płuca powietrze i powolutku je wypuścił.
– Samantho...
Najwyra
źniej nie tego się spodziewała. Zacisnęła usta i wyprostowała plecy, wytrącona z
równowagi i niepewna,
jak zareagować.
– Nawet nie masz ochoty spr
óbować? – wycedziła.
– S
ądzę, że nie powinniśmy aż tak się śpieszyć. Zaśmiała się niesympatycznie.
– Nie prosi
łam o związek do grobowej deski.
Mike
wzruszył ramionami. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jest zbyt znużony, aby
inwestować energię w przygodę bez przyszłości. Miał dosyć przelotnych romansów. Właśnie
na tym polegał jego problem.
Samantha wysun
ęła dumnie podbródek.
– Szkoda – powiedzia
ła. – Nie wiesz, co tracisz. Wsiadł do samochodu z poczuciem
przemożnej ulgi. Do licha z tą idealną kobietą, jej idealną sukienką, idealnym mieszkaniem
oraz idealnymi kotami.
W połowie drogi do domu stwierdził, że wcale nie chce wracać do
siebie. Jeszcze nie.
Był zbyt pusty w środku. Zbyt zniechęcony, żeby spędzić resztę wieczoru
tylko ze starym,
drzemiącym psem. Potrzebował innego towarzystwa, rozmowy,
powinowactwa emocji.
Niedaleko był ulubiony bar Jerry’ego. Można by tam wpaść,
zobaczyć, czy Jerry dobrze się bawi. Mike też często tam bywał. Nawet gdyby nie zastał
przyjaciela,
prawdopodobnie spotkałby kogoś ze znajomych. Ale po krótkim namyśle
porzucił ten pomysł. Hałaśliwy nocny lokal nie wydawał się dzisiaj kuszącą perspektywą.
Mike
chciał...
Zatrzyma
ł samochód na czerwonym świetle i patrząc tępo w przestrzeń, zrezygnował z
dalszej walki. Tej,
którą toczył z samym sobą od chwili, gdy ujrzał Angelinę Winters. Wcale
nie pragnął zimnej, idealnej kobiety i nie kusiła go wizja rozrywki w zadymionym barze
pełnym obcych sobie ludzi, udających, że się znają.
Rozlu
źnił węzeł krawata i rozpiął górny guzik koszuli. Odetchnął, zadowolony z siebie,
bo wreszcie zaakceptował to, przed czym tak się bronił. Chciał kobiety o łagodnym głosie i
ciepłym uśmiechu, który jednocześnie pojawiał się także w jej oczach. Chciał móc
relaksować się w przytulnym pokoju, zaprojektowanym po to, żeby w nim mieszkać, a nie po
to,
żeby imponować jego elegancją, pokoju, w którym kochający właściciel może pogłaskać
po głowie swojego psiaka. Chciał wziąć w ramiona kobietę, która miała ciało kobiety i
reagowała jak kobieta, gdy ją do siebie przytulał i całował; kobietę, która mimo nawaru pracy
nie żałowała czasu na pieczenie ciasteczek, aby zrewanżować się mężczyźnie za przysługę.
Światło zmieniło się na zielone. Mike dodał gazu, utwierdzony w przekonaniu, że robi
dobrze,
jadąc do Angeliny. Czek za starą pralkę nadal leżał na półeczce deski rozdzielczej.
Stanowił doskonały pretekst do złożenia nie zapowiedzianej wizyty. Któż by się nie ucieszył
z na
dprogramowych pieniędzy?
Angelina chyba by
ła w domu, ponieważ w salonie paliła się lampa. Mike zaparkował na
podjeździe, zdjął płaszcz i przerzucił go przez oparcie fotela. Następnie z czekiem w dłoni
pomaszerował do drzwi. Zadzwonił i czekał, powtarzając w myśli historyjkę uzasadniającą
jego przyjazd.
Siłą woli starał się narzucić sobie spokój, chociaż myśl, że zobaczy Angelinę,
przyprawiała go o przyśpieszone bicie serca. Prawie natychmiast usłyszał dochodzący z głębi
mieszkania głos, który należał niewątpliwie do Angeliny.
– Kto tam?
Mike
zdrętwiał. Czyżby w tych dwóch krótkich słowach brzmiała rozpacz?
– Mike. Mike Calder. Mam...
– Wejd
ź. I pośpiesz się. Proszę. Potrzebuję pomooocy! Nie miał już wątpliwości, że stało
się coś złego. Angelinie zagrażało niebezpieczeństwo. Mike poczuł przypływ adrenaliny.
Szarpnął za klamkę, ale drzwi nie ustąpiły.
– Zamkni
ęte!
– Klucz... pod doniczk
ą... – zaszlochała. – Szybko... Sekundy pędziły jak szalone, gdy
zaglądał pod kolejne doniczki z kwiatami. Zdołał wystraszyć kilka jaszczurek, ale nie znalazł
klucza.
W końcu odkrył go między jedną z doniczek a glinianą podstawką. Włożenie klucza
w zamek trwało niemal wieczność, lecz po chwili drzwi stanęły otworem. Mike wpadł do
środka, wołając Angelinę. Znalazł ją w kuchni... i oniemiał z wrażenia.
ROZDZIA
Ł 8
– Co si
ę tu...
– Zr
ób coś! – zawołała Angelina. Stała przy zlewie, usiłując odwróconym do góry dnem
garnkiem powstrzymać bijący w górę gejzer wody, która już zdążyła zalać wszystko –
podłogę, szafki, sufit. Kapała również z włosów Angeliny, spływała jej po twarzy i wsiąkała
w ubranie,
lecz Angelina na szczęście była cała i zdrowa. Ulga, jaką Mike poczuł na jej
widok,
niemal zbiła go z nóg.
– Trzeba odci
ąć dopływ – zawyrokował.
– Powa
żnie? – spytała z nietypowym dla niej sarkazmem. Widocznie hydrauliczny kryzys
wywarł negatywny wpływ na jej usposobienie.
– Jak do tego dosz
ło?
– Zmienia
łam taką gumkę... nie pamiętam nazwy tego drobiazgu... – Ruchem głowy
wskazała pudełko z uszczelkami. Obok leżała na blacie ilustrowana instrukcja. – Odkręciłam
tak, jak tam jest napisane i nagle...
– Przed rozmontowaniem powinna
ś zakręcić wodę.
– Wiem. Zrobi
łam to.
– Jak zakr
ęciłaś?
– Normalnie – parskn
ęła zniecierpliwiona. – Po prostu przekręciłam kurek. Oczywiście z
kran
u wciąż ciekło. Właśnie dlatego chciałam wymienić to... to coś, ale nie przypuszczałam,
że...
– Nie ta r
ączka, aniołku.
– Co?
– Nale
żało zakręcić u źródła.
– U
źródła?
– G
łówny zawór. Prawdopodobnie pod zlewem.
– Uhm – mrukn
ęła speszona. – Mógłbyś mnie zastąpić? Ręce trzęsą mi się ze zmęczenia.
– Od dawna trzymasz ten garnek? – Uj
ął go w dłonie, stojąc tuż za Angeliną, dzięki
czemu unieruchomił ją między swoim ciałem a blatem. W bardziej sprzyjających
okolicznościach taka pozycja oferowała wspaniałe możliwości.
– Od zawsze.
– Mo
żesz go puścić. Znajdź teraz ten zawór – polecił. Prześlizgnęła się pod jego
ramieniem,
co także mogło być obiecującym manewrem.
– Pod zlewem? – spyta
ła.
– Aha. Przypuszczalnie gdzie
ś przy ścianie.
– Jak on wygl
ąda?
– To taka ma
ła wajcha. Na pewno się zorientujesz. Niechcący uderzyła go kantem
drzwiczek w kolano.
– Och, przepraszam! – Wyj
ęła przynajmniej pół tuzina butelek ze środkami czyszczącymi
oraz kilka różnych gąbek i wsunęła głowę oraz ramiona do szafki.
– Widzisz go? – zapyta
ł. Sam patrzył na coś bardzo atrakcyjnego – na kształtną damską
pupę opiętą mokrymi dżinsami.
– Chyba tak. – Wycofa
ła się i spojrzała na niego. – Ale jest całkiem z boku. Nie jestem
pewna,
czy dosięgnę.
Postawi
ła na podłodze aerozolowe opakowanie płynu do odplamiania dywanów i trzy
szczotki,
po czym znów zanurkowała do szafki. Dobiegła z niej seria stuknięć i grzmotnięć
oraz przytłumiony głos Angeliny:
– Nie dam rady... za daleko...
Mike
zauważył wiszącą na haczyku frotową ściereczkę do wycierania talerzy. Chwycił ją
i wepchnął do garnka. Miał nadzieję, że w ten sposób przynajmniej na chwilę zatamuje
tryskający strumień. Powoli puścił naczynie. Zamierzał szybko odciąć dopływ wody, zanim
garnek spadnie.
Jakby dodatkowe litry miały tu jakieś znaczenie, pomyślał obrzucając
kuchnię szybkim spojrzeniem. Spisał na straty swoje nowe spodnie, ukląkł i zajrzał do szarki.
Od razu zlokalizował wzrokiem zawór, ale dostęp blokował młynek do mielenia odpadków.
Mike
sięgnął więc z drugiej strony. Przedtem jednak musiał przycisnąć się do Angeliny. Jej
wilgotna bluzka zamoczyła mu koszulę. Podejrzewał, że Angelina natychmiast poczuła ciepło
jego ciała.
– Jak powstrzyma... – urwa
ła w pół słowa i pisnęła, gdy nad ich głowami rozległo się
głośne stuknięcie. Prawie równocześnie ich nogi oblał obfity strumień. Mike skupił uwagę na
najważniejszej sprawie. Ujął metalową rączkę zaworu i przekręcił o dziewięćdziesiąt stopni.
Strumień stopniowo tracił na sile, aż w końcu woda przestała lecieć.
– Dzi
ęki Bogu! – jęknęła Angelina.
Ostro
żnie wycofała się z wnętrza szafki. Mike uczynił to samo.
– Twoje
życie to pasmo podniecających sobót, prawda?
– Dopiero od dnia, w kt
órym poznałam ciebie. – Rozejrzała się i westchnęła ciężko.
Usiadła na zalanej podłodze i spojrzała na Mike’a.
– Twoje eleganckie ubranie... jeste
ś cały mokry.
– Ty te
ż. – Otwarcie przyglądał się jej piersiom, które wyraźnie rysowały się pod
trykotową bluzką.
Angelina odruchowo skrzy
żowała ramiona. Na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie. Mike
spojrzał w wielkie, pełne wyrazu oczy. Ujrzał w nich wzruszającą bezbronność, a także coraz
więcej zmysłowości.
– A w ogóle co ty tutaj robisz? Poza tym,
że mnie ratujesz.
– G
łupie pytanie – odparł, sięgając ustami do jej warg. Pocałunek od razu stał się
zachłanny, namiętny i głęboki.
Mike nie spodziewa
ł się oporu, ale jej gotowość zdumiała go i zachwyciła. Angelina
objęła go, przytuliła się, głaskała jego plecy, przyciskała się do niego, jak gdyby wciąż nie
była wystarczająco blisko. Wilgotna tkanina nie stanowiła żadnej bariery, więc czuł na swoim
torsie cudowną miękkość piersi. Niewiele myśląc, włożył ręce pod bluzkę. Angelina
westchnęła cicho, gdy przesunął je po jej nagiej skórze, a kciukami zaczął pieścić sutki.
Wtedy gwałtownie się odsunęła. Przemknęło mu przez głowę, że wziął za szybkie tempo.
Lecz Angelina po prostu zapragnęła więcej. Zarzuciła mu ręce na szyję i osunęła się na niego,
gdy przewrócił się do tyłu. Przez cały czas pokrywała twarz Mike’a żarliwymi pocałunkami.
Zgiął nogę, która trochę mu zdrętwiała i oboje z Angeliną głośno wciągnęli powietrze, gdy
dolna połowa jej ciała znalazła się między jego udami.
– Nie s
ądzisz, że... – wydyszał w przerwie między jednym i drugim pocałunkiem –
moglibyśmy... – zamruczał z rozkoszy – przenieść się do... – Ostatnie słowo zabrzmiało jak
cichy jęk. – Jakiegoś bardziej suchego... miejsca?
Na moment przesta
ła całować go w szyję.
– Do
łóżka?
– Wspania
ły pomysł. – Modlił się, żeby w drodze z kuchni do sypialni nie zmieniła
zdania.
Angelina te
ż oddychała z trudem.
– Czy jeste
ś przygotowany? – spytała, najwyraźniej zmieszana. – No wiesz...
odpowiedzialny. –
Przyglądała mu się z poważną miną. – Bezpieczny seks – wyszeptała przez
zaciśnięte zęby.
– Masz na my
śli prezerwatywę? – spytał z niedowierzaniem.
Zachichota
ł, ale tylko dlatego, że go zdumiała.
– Mam – zapewni
ł.
– Poka
ż.
– Chcesz,
żebym... ?
– Nie
żartuję!
– Dobrze, prosz
ę pani – odparł, uśmiechając się od ucha do ucha. Niechętnie wyciągnął
rękę spod bluzki Angeliny, sięgnął do kieszeni po portfel i wyjął z niego mały, foliowy
pakiecik. – Usatysfakcjonowana?
– Jeszcze nie – odpar
ła. – Ale będę.
Zsun
ęła się z niego, wstała i poprowadziła za sobą.
– B
łagam cię, nie zgub tego drobiazgu – mruknęła. Pewien, że Angelina już podjęła
decyzję, szedł jak uległy jeniec. Gdy piękna kobieta chciała uczynić z niego niewolnika
miłości, Mike się zbytnio nie opierał. W sypialni Angelina jednocześnie całowała go i
rozbierała – a raczej usiłowała rozbierać. Zdołała ściągnąć z niego koszulę, która zatrzymała
się w przegubach rąk, i rozpiąć spodnie. Mike szybko poradził sobie z guzikami przy
mankietach,
zrzucił z siebie koszulę, a następnie wyswobodził się z reszty ubrania.
– Kolej na ciebie. – Popatrzy
ł na oblepione mokrą koszulką krągłości.
– Wejd
ź do łóżka i zamknij oczy – poleciła.
– A co zamierzasz? – spyta
ł, odrobinę zaniepokojony.
– Nie mog
ę się przy tobie rozbierać – powiedziała takim tonem, jakby wyjaśniała coś
oczywistego komuś strasznie głupiemu.
– M
ówisz poważnie?
– Owszem – przyzna
ła z cichym westchnieniem. – To wcale nie jest dla mnie takie łatwe.
Mike
odwinął kołdrę i położył się.
– Mam si
ę przykryć z głową? Angelina groźnie zmarszczyła brwi.
– Nic z tego nie wyjdzie, je
śli będziesz stroił sobie ze mnie żarty.
– Ju
ż zamykam oczy.
– Nie podgl
ądaj – dodał równocześnie z nią.
D
źwięki też miały walory erotyczne. Mike słyszał odgłos kroków, specyficzny szelest
zdejmowanych dżinsów, oddech. W końcu Angelina wślizgnęła się do łóżka. Nie odzywała
się i leżała całkiem bez ruchu.
– Mo
żesz otworzyć oczy – szepnęła.
– A ty mo
żesz znów oddychać. Odetchnęła głęboko, ale się nie poruszyła.
– Gdyby
ś przysunęła się odrobinę w tę stronę... – zasugerował.
Przysun
ęła się, i to wcale nie odrobinę. Nagle znalazła się na nim, zaczęła go całować,
głaskać, ocierać się o niego zmysłowo i dotykać go na milion najróżniejszych sposobów.
Gwałtowna, nienasycona i nieskrępowana, pieściła go radośnie i otwarcie, rozkoszując się
jego bliskością. Mike nadal był z lekka oszołomiony, bo wydarzenia wieczoru przybrały taki
nieoczekiwany obrót.
Chłodny cynizm Samanthy Curry i żywiołowość Angeliny Winters
znajdowały się na przeciwległych biegunach. Mike bynajmniej nie żałował, że odrzucił
propozycję Samanthy. Przymknął oczy i z zachwytem poddał się pieszczotom Angeliny. Jej
pożądanie – jawne, spontaniczne i nieopisanie słodkie – pobudziło jego zmysły, które zawsze
dawały o sobie znać, gdy przebywał obok Angeliny. Wkrótce ogarnęła go taka sama
namiętność jak ją, namiętność wywołana czułością, która okazała się silniejsza niż pragnienie
fizycznego zaspokojenia.
Jej pieszczoty sprawiły, że jeszcze bardziej zapragnął Angeliny.
Ona zaś wyszeptała:
– Prosz
ę! Teraz!
Wyda
ła z siebie gardłowe westchnienie, gdy ich ciała się połączyły. Falowała nad
Mike’em,
kierowana pierwotną potrzebą, a on pieścił kształtne, pełne piersi, wnętrzem dłoni
pocierał stwardniałe sutki. Ruchy Angeliny stopniowo stawały się coraz szybsze, coraz
bardziej nieświadome. Wyczuwając, że jej spełnienie jest bliskie, Mike zsunął ręce niżej, ujął
jej pośladki i ruchami bioder wzmocnił jej doznania. W końcu Angelina wyprężyła się, po
czym z długim, zmysłowym jękiem opadła na tors Mike’a i przytuliła do niego policzek.
Mike otoczył ją ramionami, przekręcił się i sam przeżył chwile ekstazy o niesłychanej
intensywności. Z twarzą ukrytą między piersiami Angeliny słuchał uderzeń jej serca. Ona
łagodnie gładziła jego plecy i okrywała jego skroń delikatnymi pocałunkami. Angelina...
słodka... dobra... serdeczna... Samantha Curry nigdy nie...
Mike nie m
ógł się nadziwić, że wieczór skończył się właśnie tak. Wszystko wydawało się
po prostu niewiarygodne.
Doktorowi Calderowi nie zdarzały się takie historie. Był w miarę
przystojnym i inteligentnym,
pracującym zawodowo kawalerem, ale nie zmieniał kobiet z
częstotliwością Don Juana. Nie odrzucał względów jednej dziewczyny, żeby natychmiast iść
do łóżka z inną. Kobiety nie wlokły go do swoich sypialni, aby namiętnie się z nim kochać.
– S
łuchaj! – Mike nagle otrzeźwiał. – Czy Lily śpi?
– Jest u swojego ojca. – Angelina zawaha
ła się. – Mike... – Najwyraźniej chciała
porozmawiać, ale nie wiedziała, od czego zacząć.
Mike
uniósł się ostrożnie i położył obok niej.
– Hm. Pami
ętasz, jak się nazywam.
Mrukn
ęła coś niewyraźnie. Jej zakłopotanie zdawało się prawie namacalne.
– Ja... chodzi mi o to, co si
ę... – wybąkała w końcu.
– Wykrztu
ś wreszcie – poprosił. Popatrzyła na niego z uwagą, marszcząc czoło.
– Czy jutro rano jeszcze b
ędziesz mnie szanować?
Si
łą woli starał się powstrzymać od śmiechu. Zareagowała prychnięciem i odwróciła się
do niego plecami.
– Zaraz wr
ócę – obiecał, wstając z łóżka, Zjawił się po kilku minutach i wsunął pod
kołdrę.
Angelina pragn
ęła go zapewnić, że seks z nim okazał się czymś wyjątkowym i że nie
zwykła pozwalać sobie na takie przygody, ale nie miała pojęcia, jak to wyrazić. Mike był
dopiero drugim mężczyzną w jej życiu, toteż nie miała zbyt dużego doświadczenia. Poza tym
słyszała, że mężczyźni nie lubią rozmawiać o tych sprawach. Tak przynajmniej twierdzili
uczestnicy telewizyjnych dyskusji. Ale ten konkretny osobnik,
który leżał tuż obok niej,
chyba nie lubił być ignorowany. Wskazującym palcem zaczął kreślić kółeczka na jej nagim
ramieniu.
Te dotknięcia podziałały elektryzująco na ciało Angeliny, uwrażliwione do granic
możliwości niedawnymi pieszczotami. Mike pociągnął linię od jej ramienia do zagłębienia w
talii,
przy okazji zsuwając z Angeliny prześcieradło.
– Masz wspania
łe plecy. Musisz kiedyś pozwolić mi na nie popatrzeć przy zapalonym
świetle.
Angelina przewr
óciła się na wznak, żeby móc widzieć jego twarz. Mike, oparty na łokciu,
uśmiechnął się do niej łagodnie. Zawahała się i odpowiedziała niepewnym uśmiechem.
– Czy to oznacza,
że znów ze mną rozmawiasz? – zapytał.
– Ja na og
ół... – Głos Angeliny przeszedł w westchnienie, bo zabrakło jej słów.
– Nie ci
ągnę do łóżka i seksualnie nie wykorzystuję mężczyzn, którzy zakręcili mi
zawór? –
dokończył za nią żartobliwym tonem.
Spojrza
ła na niego groźnie.
– Wielu hydraulik
ów byłoby rozczarowanych, słysząc coś takiego – stwierdził.
– A w og
óle po co tu dzisiaj przyjechałeś?
– Poza tym,
że przygnała mnie wizja fantastycznego seksu? – Obrzucił ją zachwyconym
spojrzeniem.
O Bo
że, pomyślała przygnębiona, on zapewne sądzi, że ja zawsze tak reaguję. Pragnęła
mu wszystko wyjaśnić. Powiedzieć o swojej samotności. O tym, jak bardzo chciała znów być
pożądana. I o tym, że uścisk męskich ramion podziałał na nią jak deszcz po długotrwałej
suszy.
Że wcale nie...
– To zdarzy
ło się... tak nagle... – Głos znów ją zawiódł. Czuła, że policzki jej płoną.
– M
ówisz o tym fantastycznym seksie? Pominęła milczeniem jego pytanie.
– A gdyby... gdyby jeszcze kiedykolwiek si
ę... powtórzyło... – kontynuowała.
– Och, na pewno si
ę powtórzy. – Zaczął całować jej ramię, lekko skubiąc wargami gładką
skórę. – Już niedługo.
Angelina odetchn
ęła głęboko, żeby dodać sobie odwagi, i szybko powiedziała:
– Je
śli tak się stanie, to chcę, abyś wiedział, że następnym razem może nie być aż tak...
fantastycznie.
– Chyba niepotrzebnie si
ę martwisz. – Drobne pocałunki, którymi pokrywał jej szyję,
dodały wiarygodności jego zapewnieniu.
Angelina musia
ła wziąć się w garść, żeby ubrać w słowa to, co zamierzała powiedzieć.
– Widzisz, chodzi mi o to,
że... to było... pierwszy raz od rozwodu, więc zachowałam się
dosyć...
– Entuzjastycznie? – W
łaśnie odkrył pod jej uchem erogenną strefę, której jeszcze nie
znał.
– Tak – przyzna
ła bez tchu. – No więc...
– Wi
ęc będzie trzeba wykazać się większą inwencją i poświęcić troszkę więcej czasu,
żeby teraz osiągnąć taki sam efekt – dokończył. – Całkiem miła perspektywa – dodał
znacząco.
– Uhm – zamrucza
ła, gdy całując ją, kierował się w stronę jej ust.
Cierpliwy i niespieszny, ten poca
łunek był pozbawiony gwałtowności poprzednich.
Mogłoby się wydawać, że świadczył o niemal aroganckim lenistwie, jakby dwoje całujących
się ludzi dysponowało nieograniczonym czasem, aby badać, odkrywać i smakować. Ich ciała
zaczęły stopniowo stawać się aktywne. Ramiona się obejmowały, dłonie pieściły, nogi się
oplatały, włosy drażniły gładką skórę, miękkie ciało napotykało twarde mięśnie – wszystko z
tą samą swobodą i słodyczą. Angelina miała wrażenie, że rozkosz działa na nią jak ciepły
olejek –
relaksująco i ekscytująco zarazem. Czyżby już zdążyła zapomnieć, jak cudowna jest
taka in
tymność? A może po prostu nigdy nie doświadczyła takiego bogactwa przeżyć? Po
namyśle doszła do wniosku, że prawdopodobnie postrzega te sprawy inaczej niż kiedyś.
Małżeństwo z Thomasem było związkiem dwojga dzieciaków. Teraz kochała się z
mężczyzną, zaspokajając emocjonalne i fizyczne potrzeby dojrzałej kobiety. Mimo to
romantyczna strona jej natury pragnęła, aby ten pocałunek trwał wiecznie, aby tkał swój czar,
nie prowadząc do niczego więcej niż ta kojąca duszę przyjemność. Dlatego Angelina nie od
razu zrozumiała, o co chodzi, gdy Mike oderwał usta od jej warg i chrapliwym głosem
powiedział:
– Jeste
ś przygotowana?
– Niestety nie – mrukn
ęła, gdy dotarło do niej, o co pytał.
– Powa
żnie?! – Mike jęknął. – Co za pech!
– Mia
łeś tylko jedną?
– Nosz
ę przy sobie portfel, a nie marynarski worek.
– Ja ich nie potrzebowa
łam – wyjaśniła przepraszającym tonem.
U
ścisnął ją lekko.
– Jakim cudem mnie si
ę udało?
– Zakr
ęciłeś mi wodę. – Westchnęła ostentacyjnie i przytuliła się do niego. – A skoro o
tym mowa...
Powinnam sprzątnąć kuchnię, zanim cały dom spłynie z fundamentów.
– Wytrzyj pod
łogę, a ja wymienię uszczelkę.
– Sama mog
ę to zrobić, skoro zlikwidowałeś fontannę. Już późno. Nie musisz zostawać...
– Chc
ę zostać. – Zaczął skubać wargami płatek jej ucha.
– Ale jest prawie p
ółnoc i...
– W
łaśnie – odparł z udanym oburzeniem. – Najpierw mnie wykorzystałaś, a teraz
wyrzucasz!
– Przecie
ż... nie mamy... tych niezbędnych drobiazgów.
– Po to s
ą czynne sklepy nocne. Angelina zachichotała.
– W sklepach nocnych kupuje si
ę mleko na śniadanie, jeśli wcześniej się o tym
zapomniało.
– Naiwne z pani stworzonko, pani Winters.
– Bo nie wiem, gdzie w nocy sprzedaj
ą prezerwatywy? Pocałował ją w czubek nosa.
– Bo nawet nie przysz
ło ci do głowy, że ja wiem.
ROZDZIA
Ł 9
– Co robisz? – spyta
ła surowym tonem indagującej matki.
Przytrzymuj
ąc prześcieradło, którym zasłoniła piersi, przysunęła się do brzegu łóżka i
zerknęła w dół. Mike przed chwilą zapalił nocną lampkę. Nadal całkiem nagi, klęczał na
jednym kolanie i oglądał miejsce złączenia bocznej ramy łóżka z pionową deską w jego
głowach.
– Obluzowa
ło się – stwierdził. – Czułem, jak się zachybotało, gdy wstawałem. Nie
zauważyłaś, że się rozpada?
– Jest wiekowe. Kupi
łam je na pchlim targu.
– Papier
ścierny i klej do drewna rozwiąże problem. Przywiozę trochę następnym razem.
– Nie musisz. Ono zawsze troch
ę się chwiało. To żaden problem.
– Gorzej, je
śli się rozleci w... kulminacyjnym momencie.
Angelina spos
ępniała. Przeniosła mebel z gościnnego pokoju do głównej sypialni, gdy
Thomas się wyprowadził, zabierając ich wielkie, małżeńskie łóżko. Polubiła to stare między
innymi dlatego,
że nie wiązało się z żadnymi wspomnieniami. Nie mówiąc o tym, że aż do
dziś nie przeżywała w nim „kulminacyjnych momentów”.
– Nie zawracaj sobie g
łowy – mruknęła. Mogła pozwolić obcemu mężczyźnie
zainstalować pralkę i zakręcić zawór, ale klejenie łóżka to co innego.
– Przecie
ż to głupstwo.
– Pozwól,
że ja się tym zajmę – parsknęła. Zbyt gniewnie.
– Oho! – Mike
usiadł na pościeli. Angelina westchnęła i spytała:
– Co mia
ło oznaczać to twoje „oho”?
Obecno
ść Mike’a, przystojnego, męskiego i rozebranego, zbijała ją z tropu.
– Powiedz szczerze, dlaczego nie chcesz,
żebym je naprawił?
Jego przenikliwo
ść prawie w tym samym stopniu odbierała Angelinie odwagę, co jego
fizyczna bliskość. Nagle zdała sobie sprawę z rozmaitych konsekwencji tego, że wpuściła
mężczyznę do swojego łóżka – i do swojego życia.
– No c
óż, to po prostu... moje łóżko – powiedziała, kładąc nacisk na słowo „moje”.
– Jasne. I sama si
ę nim zajmiesz. Miałaś w szkole lekcje z obróbki drewna?
– Nie, ale... – Zniecierpliwiona, machn
ęła rękami, ryzykując, że prześcieradło opadnie. –
Chyba każdy potrafi pacnąć trochę kleju. To nic trudnego.
– Zgadza si
ę – przyznał. – Ale czemu odrzucasz fachową pomoc?
Angelina westchn
ęła ponuro.
– Lepiej mi nie pomagaj. Wol
ę samodzielnie rozwiązywać swoje problemy.
– Nawet sobie nie wyobra
żasz, jak bardzo cenię twoje podejście. – Ujął ją za ręce.
Zapad
ła cisza. Angelina wpatrywała się w jego kształtne palce. Zawsze podziwiała dłonie
Mike’
a; już wiedziała, jakie potrafią być kochające. Nie można było na nie patrzeć i nie
pamiętać.
– Nie chodzi tylko o to,
że zamierzałem wyświadczyć ci przysługę, prawda?
–
Łóżko jest takie... osobiste. Gdybyś je reperował, to prawie tak, jakbyś mnie dotykał.
– Niezupe
łnie. – Usłyszała ciepło w jego głosie i podniosła wzrok. Mike uśmiechał się.
Wnętrzem prawej dłoni pogładził ją po policzku. – A gdybym najpierw ci wyznał, że
chciałbym spędzać mnóstwo czasu w tym łóżku?
– By
łabym... przerażona. – Lecz wizja wspólnych chwil napełniła Angelinę
podniecającym, cudownym ożywieniem.
Mike
wziął ją w ramiona. Jego siła działała tak kojąco. Dopiero teraz zrozumiała, jak
bardzo ciążyła jej samotność. Kochała Lily całym sercem, lecz zdarzały się chwile, gdy
kobieta pragnęła czuć się kobietą, a nie tylko matką.
– Jestem co najmniej tak samo przera
żony jak ty, aniołku.
– Ty? – spyta
ła z bezbrzeżnym zdumieniem.
– Po raz pierwszy od rozwodu kocha
łaś się z mężczyzną. Nie sądzisz, że to dla mnie
trudna próba?
– Chyba o tym nie pomy
ślałam.
– Wierz mi, mia
łem tremę. Zaśmiała się cicho.
– Daj spokój. –
Zamyśliła się. – Nie prosiłam cię o żadne obietnice – powiedziała w
końcu.
– Wiem. – Wyczu
ł ogarniające Angelinę napięcie. Instynktownie przytulił ją mocniej,
jakby chciał dodać jej tym otuchy. – Ale przez to, że pozwoliłaś mi zbliżyć się do siebie,
sama do czegoś się zobowiązałaś. Tego nie mogę ignorować.
Ignorowa
ć?! Gdy Angelina wyznała, że był jej pierwszym mężczyzną od dwóch lat,
ogarnęła go prawdziwa obsesja na tym punkcie. Angelinę należało traktować poważnie.
Szansa,
aby związek z nią uznać za przelotny, znacznie zmalała. A właściwie spadła do zera,
ponieważ Mike zakochał się po uszy, choć nie miał pojęcia, kiedy to się stało. Może wtedy,
gdy zobaczył, jak usiłuje zmienić koło. A może później – gdy ujrzał, jak stoi boso przy kuchni
i miesza sos do tetrazzini.
– Ja sama ponosz
ę odpowiedzialność za to, co się dzisiaj zdarzyło. Nie musisz czuć się do
niczego zobowiązany.
Jej mi
ękki policzek opierał się o jego pierś. Mike głaskał ciemne, jedwabiste włosy.
– Stan moich uczu
ć nie ma nic wspólnego z wymuszonym zobowiązaniem – mruknął. –
Wolałbym ci tego nie mówić, ale jako dżentelmen muszę. Prześcieradło prawie się zsunęło.
Z cichym okrzykiem szarpn
ęła się do tyłu i podciągnęła je, zasłaniając biust. Mike nie
mógł zrobić nic więcej, żeby powstrzymać się przed tym, co go kusiło. Pragnął ją chwycić w
objęcia i całować tak długo, aż ona zapomni o tym idiotycznym prześcieradle. Niestety nie
byli przygotowani do tego,
co niewątpliwie nastąpiłoby później. Posłał więc Angelinie
czarujący uśmiech i zawołał:
– Nast
ępnym razem będę podglądał!
– W sam
ą porę! – stwierdził, gdy Angelina wyszła z łazienki. Po uprzątnięciu kuchni
musiała zrobić sobie prysznic.
– Na co?
– Daj mi kilka czasopism,
żebym... – Skupienie, z jakim dokonywał naprawy,
wyparowało w jednej chwili, gdy zerknął w górę. Angelina stała obok niego świeża jak
wiosna, z puszystymi w
łosami, a długi szmaragdowozielony szlafrok ściśle przylegał do ciała
i migotał przy każdym jej ruchu. Chociaż otwarcie zmysłowe spojrzenie Mike’a wprawiło ją
w lekkie zakłopotanie, uśmiechnęła się z wahaniem. Mężczyzna, który przyglądał się jej
takim wzrokiem,
jakby patrzył na najwspanialszy deser, działał wyjątkowo korzystnie na jej
ego.
–
Żeby? – powtórzyła pytająco.
– S
łucham?
– Prosi
łeś o czasopisma, prawda?
– Chcia
łem je tutaj wsunąć, żeby od dołu podtrzymywały ramę łóżka. Ścisnąłem ją
zaciskiem,
ale nie zawadzi trochę podeprzeć.
– Chwileczk
ę. Gazety są... – Jego pożądliwy wzrok zbijał ją z tropu. – W salonie.
U
śmiech Mike’a był jak sam grzech.
– Po
śpiesz się, aniołku.
Przynios
ła plik czasopism i pomogła Mike’owi wklinować je pod zreperowane miejsce.
– To powinno wystarczy
ć. Za dwanaście godzin będzie jak nowe. – Mike wstał i otrzepał
dżinsy. – A teraz zabierzemy się do czegoś ważniejszego – oznajmił.
– To znaczy? – Angelina kokieteryjnie przechyli
ła głowę.
Pytanie mia
ło retoryczny charakter. Błysk w oczach Mike’a nie pozostawiał cienia
wątpliwości. Po zmontowaniu kranu Mike pojechał do siebie, żeby się przebrać oraz
przywieźć narzędzia i zapas foliowych pakiecików. Teraz miał na sobie suche ubranie, łóżko
zostało zreperowane, więc...
– Jestem otwarty na wszelkie sugestie. – Wskazuj
ącym palcem przesunął wzdłuż
zaokrąglonej linii jej policzka.
– W fotelu na biegunach obluzowa
ła się poprzeczka – powiedziała słodko. Wsunął palce
w jej włosy i ujął jej głowę.
– Nie mam drugiego zacisku.
– W
łazience odpada jeden kafelek – mruknęła.
– Kleju te
ż nie mam – odparł, obejmując ją w talii.
– Poza tym... – Obliza
ła wargi. Nie flirtowała od czasów studiów i teraz szalenie ją to
bawiło. – Okno nad zlewem się zacina.
Niespodziewanie zacisn
ął ramię i przyciągnął ją do siebie. Jednocześnie odchylił jej
głowę do tyłu.
– Udusi
łbym cię, gdybym myślał, że mówisz poważnie.
– S
ądziłam, że lubisz naprawiać różne rzeczy.
– Lubi
ę. – Przycisnął czoło do jej czoła. – Ale tym razem twoja kolej. Musisz coś dla
mnie zrobić.
Zapar
ło jej dech. Wiedziała, o co Mike’owi chodzi. Zastanawiała się, jak on to wyrazi.
Czekała. Rozkoszowała się tym oczekiwaniem.
– Co?
– To. – Jego wargi dotkn
ęły jej ust z lekkością trzepoczących skrzydełek kolibra. Gdy
całując, przesuwał ustami w stronę jej szyi, Angelina wydała z siebie urywane westchnienie.
– Tak
ładnie pachniesz – szepnął, docierając wargami do miejsca, gdzie krzyżowały się
poły jej szlafroka. Rozchylił je, częściowo odsłaniając piersi. – Pachniesz najwspanialej, jak
tylko to możliwe. – Zsunął szlafrok z ramion Angeliny i przyglądał się jej nagim piersiom.
Jego podziw wywołał właśnie ten magiczny skutek, jaki powinno wywołać pełne uwielbienia
spojrzenie.
Nagle poczuła, że kolana się pod nią uginają, serce wali jak szalone, a przez ciało
przepływa fala gorąca.
– Uprzedza
łem, że będę podglądał.
– Prosz
ę – szepnęła żałośnie, niepewna, o co prosi.
– To jeszcze nie wszystko – odpar
ł.
Delikatnie uj
ął jej lewą pierś i zaczął pocierać ją wnętrzem dłoni. Angelina patrzyła
zafascynowana.
Westchnęła omdlewająco, gdy żar, który w sobie czuła, rozszalał się w piekło
pragnienia.
Oparła ręce na ramionach Mike’a, żeby się wesprzeć, ponieważ nogi odmawiały
jej posłuszeństwa. Mike całował ją zachłannie, a jego ręce odbywały podniecającą wędrówkę
po ciele Angeliny.
Objęła Mike’a za szyję i przytuliła się do niego całym ciałem.
– Powinienem poczeka
ć z naprawą łóżka do jutra rana – powiedział chrapliwie.
Jednocześnie chwycił kołdrę i ściąg – nął ją na podłogę.
– Co robisz? – spyta
ła Angelina, zaskoczona zarówno gwałtownym zakończeniem
pocałunku, jak i niedorzecznym zachowaniem Mike’a.
– Improwizuj
ę – wyjaśnił, rzucając na pogniecioną kołdrę dwie poduszki.
– Oooch! – j
ęknęła Angelina. Mike otworzył jedno oko.
– Czy ten d
źwięk oznacza przypływ namiętności?
– Nie – mrukn
ęła, przeciągając się. – Nie mogę się ruszyć.
– Zawsze rano tak marudzisz?
– Tylko po nocy przespanej na pod
łodze.
– C
óż za niewdzięczność. Wczoraj zreperowałem ci łóżko.
– Wcale ci
ę o to nie prosiłam ani nie chciałam, żebyś to robił, ale się uparłeś.
– Przecie
ż się rozpadało. Ziewnęła.
– A na dodatek d
ługo nie dałeś mi zasnąć.
– Czy to formalna skarga? Angelina wtuli
ła się w niego.
– By
łabym niewdzięcznicą, gdybym narzekała właśnie na to.
U
śmiechnęła się bezwiednie, przypominając sobie, jak się kochali. Ból mięśni, który teraz
dawał się we znaki, był nie tylko konsekwencją spania na twardej podłodze. Angelina miała
za sobą miłosną noc, która przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Ta świadomość trochę
napawała ją strachem. Gorący prysznic mógł złagodzić obolałość ciała i zmyć zapach Mike’a,
lecz o wiele trudniej usunąć z pamięci wspomnienia wspólnej rozkoszy. Pierwsza przygoda.
Jak dotąd obfitowała w same radości i niespodzianki, fizyczne spełnienie i wystarczającą
dawkę czaru, lecz była dla Angeliny całkowicie nowym, nie znanym terytorium, po którym
poruszała się z trudem. Dlatego Angelina nieco obawiała się ewentualnych reperkusji, jakie
ten romans może wywołać, dodatkowo komplikując jej i tak już niełatwe życie. Gdy odszedł
dobrze zarabiający mąż, zdołała znaleźć pracę, ale zarobki z trudem wystarczały na
podstawowe wydatki,
do których nie zaliczały się nowe opony i pralki. Mimo to po pewnym
czasie Angelinie udało się zaprowadzić ład w życie jej i Lily. Obecnie dawała sobie radę i
sprawiało jej to satysfakcję. Za nic w świecie nie chciałaby zrujnować tej małej stabilizacji, a
już na pewno nie za sprawą mężczyzny.
– Widzisz zegar? – spyta
ła. – Która godzina?
– Prawie dziesi
ąta – odparł, zerkając na swój zegarek. Nic więcej na sobie nie miał.
– Niemo
żliwe! Nigdy nie śpię dłużej niż do ósmej.
– Widocznie wspania
ły seks poprawia ci sen. – Mike przyciągnął ją bliżej i przytulił do
piersi.
Angelina westchn
ęła, zadowolona. Żałowała, że oboje nie są w stanie zatrzymać tej
cudownej chwili,
odizolować jej od przeszłości i przyszłości. Uwielbiała leżeć w ramionach
Mike’a
i cieszyć się choćby chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Gdyby tylko ten łagodny
nastrój niósł ze sobą gwarancje zamiast niepewności... Nie powinna bardziej się angażować.
Co zrobiłaby, gdyby Mike okazał się po prostu kobieciarzem? A gdyby dowiedziała się, że
ma żonę i troje dzieci? Nie była wystarczająco odporna psychicznie, żeby bez szwanku
wybrnąć z tego rodzaju sytuacji. Należało również wziąć pod uwagę Lily. Angelina nie
zamierzała dopuścić do tego, aby popełnione przez nią błędy zraniły córkę.
– No to co dzisiaj robimy? – zapyta
ł, przyciskając usta do jej skroni. – Masz ochotę na
późne śniadanko?
– Nie... Za kilka godzin wraca Lily. Chcia
łabym wtedy być do jej dyspozycji.
– Mogliby
śmy spędzić trochę czasu we trójkę. Zająć się czymś, co Lily lubi.
Pod
łoga pod biodrem Angeliny nagle stała się zbyt twarda. Angelina położyła się na
plecach i spojrzała na Mike’a. Przywołała na twarz pogodny uśmiech.
– Doktorze Calder, prosz
ę wybierać – albo francuskie grzanki, albo naleśniki. Później pan
stąd zniknie.
– Czy
żbym za głośno chrapał? Zignorowała jego żart.
– Powiesz mi, o co ci chodzi?
– To wszystko jest dla mnie zupe
łnie nowe. Potrzebuję trochę czasu, żeby to przemyśleć,
zanim przyjedzie Lily.
Na razie nie chcę wprowadzać jej w tę... sprawę.
– W t
ę sprawę?
– Nie wiem, jak Lily na ciebie zareaguje.
– Ona mnie uwielbia. Przecie
ż jestem jej specem od szopów, nie pamiętasz?
– Uwielbia ci
ę właśnie jako speca od szopów. Ale nie mam pojęcia, jak zareaguje na
mój... na ciebie i mnie...
i nie sądzę, że tuż po weekendzie z ojcem należy zwalić jej na głowę
nowy problem.
Tylko o nic nie pytaj! – ostrzega
ł Mike’a instynkt. Angelina zaoferowała ci wygodną
furtkę. Wcale nie chcesz nic wiedzieć na temat stosunków między córką a tatusiem. Promień
światła padł na ciemne włosy Angeliny, które zalśniły. Mike wiedział, jakie są miękkie, jaki
jedwabisty jest ich dotyk na nagiej skórze.
– Czy ona... czy masz co
ś do zarzucenia jej kontaktom z ojcem? – Zauważył, że Angelina
zesztywniała.
– Lily go kocha – odpowiedzia
ła po długiej chwili milczenia. – Ale z trudem akceptuje
jego pasierbów.
– Tw
ój były mąż powtórnie się ożenił? Angelina westchnęła ponuro.
– Chcia
ł związać się z kobietą, dla której mnie porzucił.
– G
łupiec.
– Lily nie mog
ła zrozumieć, dlaczego ojciec odszedł, nie zabierając jej ze sobą. A kiedy
zdała sobie sprawę, że mieszka z nim dwoje obcych dzieci – dwóch chłopców – poczuła się
jak śmieć, ponieważ jest dziewczynką.
– Biedny dzieciak.
– W domu ojca bywa jako go
ść, a chłopcy mieszkają tam na stałe. Obecnie już ma szok
za sobą, ale zawsze wraca tutaj trochę przygaszona.
– Dziecku nie
łatwo zrozumieć taki układ.
– Doros
łemu również.
– Czy ty... – Mike
głośno wypuścił z płuc powietrze. – Sam nie mogę uwierzyć, że o to
pytam, ale czy ty nadal go...
czy właśnie dlatego nie...
– Nie usycham z t
ęsknoty za nim, jeśli o to ci chodziło. I wcale nie dlatego... – umilkła,
żeby zebrać myśli. – Był moją pierwszą prawdziwą miłością. Teraz widzę, że od pewnego
czasu oddalaliśmy się od siebie, a ja... chyba udawałam, że tego nie dostrzegam. Uważałam
nasze problemy za typowe dla wszystkich małżeństw, za takie, z którymi trzeba się godzić,
ponieważ ślubny związek ma trwać do końca życia. Taka zasada obowiązywała w mojej
rodzinie.
– Gdyby tak si
ę działo, wszystko wyglądałoby prościej. Na czole Angeliny pojawiły się
zmarszczki.
– Zw
łaszcza dla dzieci. Nie mam mu za złe, że odszedł do innej, ale nigdy nie wybaczę
mu krzywdy,
jaką wyrządził Lily.
– Mo
że gdy lepiej pozna tamtych chłopców...
– Sytuacja troch
ę się poprawiła po przyjściu na świat przyrodniego braciszka Lily.
– Twojemu by
łemu mężowi i jego żonie urodziło się dziecko?
Angelina znieruchomia
ła.
– To by
ła najokrutniejsza zdrada – odezwała się, starannie dobierając słowa. – Ja
chciałam, żebyśmy mieli więcej dzieci. Nalegałam, ale... – Odetchnęła głęboko. – Wiadomo,
czemu zwlekał. – Przewróciła się na bok i walnęła pięścią w poduszkę. – Wolał z tamtą
spłodzić dziecko, chociaż miała już dwoje, a tymczasem mój zegar biologiczny tykał coraz
szybciej...
Mike
przesunął wskazującym palcem po jej ramieniu.
– Ten tw
ój zegar wcale nie tyka aż tak szybko. Masz jeszcze mnóstwo czasu. Całe lata.
Odwr
óciła głowę, żeby na niego spojrzeć.
– To nie takie proste.
Zamierza
ł spytać dlaczego, lecz Angelina jakby czytała w jego myślach.
– Odpowiedni wiek do urodzenia dziecka to tylko cz
ęść problemu – dodała.
Jej marzenie o tradycyjnej rodzinie i prawdziwym domu tak bardzo przypomina
ło
tęsknoty Mike’a! Miał ochotę błagać, aby kochała się z nim bez zabezpieczenia, aby
pozwoliła mu dać sobie owo dziecko... Jego dziecko. Ich dziecko. Wyobraził sobie, że są
rodziną. To wyglądało sensownie. On, Angelina, Lily i niemowlę. Tyle dzieci, ile by chciała.
Było go stać na dużą rodzinę. Dzięki niej te wszystkie lata studiów znaczyłyby o wiele więcej
niż tabliczka z nazwiskiem właściciela kliniki weterynaryjnej na ścianie budynku. Gdyby
tylko miał dzieci, o które mógłby się troszczyć, i żonę, z którą mógłby się starzeć... Ale nie
jakąś tam żonę, poprawił się automatycznie. Angelinę.
– Dobrze,
że Lily przynajmniej ma brata – powiedziała Angelina.
Ca
łe szczęście, że ona nie wie, o czym właśnie myślałem, przemknęło Mike’owi przez
głowę. Uznałaby mnie za skończonego wariata.
– Lily go lubi – kontynuowa
ła Angelina. – Chętnie się nim opiekuje. Pomagając przy
dziecku,
przestaje zamartwiać się tym, że jest dziewczynką.
Po tych s
łowach zapadła długa chwila ciszy. W końcu Angelina oparła się na łokciu i
spytała:
– No wi
ęc co wolisz: francuskie grzanki czy naleśniki?
– Nale
śniki. Ale... – Zawiesił głos.
– Ale co?
– Nie zaproponujesz
żadnej przystawki?
– Przed
śniadaniem?
U
śmiech Mike’a nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do jego zamiarów.
– Przystawka, o kt
órą mi chodzi, stanowi idealne preludium śniadania w łóżku.
– A czy kto
ś mówił o śniadaniu w łóżku? Obiecałam, że przygotuję jedzenie. Nie
zamierzałam podawać go do łóżka.
– W porz
ądku. – Mike objął ją i przyciągnął do siebie. – A żeby ci udowodnić, jaki jestem
miły, i tak zafunduję ci przystawkę.
Angelina spojrza
ła mu w oczy.
– A je
śli nie jestem głodna? – spytała tonem, który mówił zupełnie co innego.
– B
ędziesz – odparł Mike, sięgając ustami do jej warg.
ROZDZIA
Ł 10
Mike
wszedł do drukarni i rozejrzał się, ale nigdzie nie zauważył Angeliny. Jakiś młody
mężczyzna, który badał wnętrze wielkiej kserokopiarki, zerknął na niego przelotnie i
mruknął:
– Chwileczk
ę.
Z pojemnika na papier wyci
ągnął zgniecioną kartkę i zatrzasnął klapę powielacza.
Następnie zwrócił się do kobiety, która zamierzała robić odbitki:
– Teraz powinno dzia
łać. Proszę tylko poczekać, aż zapali się zielone światełko. –
Podszedł do lady. – Czym mogę panu służyć?
– Szukam pani Winters. Musz
ę omówić z nią pewne zamówienie.
– Pani Winters? Aha, chodzi panu o Angelin
ę. Prawdopodobnie jest u siebie. Pójdę po
nią. – Zniknął za drzwiami prowadzącymi do dalszych pomieszczeń i po kilku sekundach
wrócił. – Przyjdzie za moment.
Mike
stwierdził, że warto było przyjechać, ponieważ na jego widok twarz Angeliny
rozjaśniła się uśmiechem.
– Mike! Co tutaj robisz?
– Mam nadziej
ę, że ci nie przeszkadzam. Potrzebuję twojej fachowej pomocy.
Wzruszy
ła lekko ramionami.
– W takim razie chod
ź do mojego pokoju.
Min
ęli groźnie wyglądającą, hałaśliwą maszynę drukarską, do której maszynista ładował
sterty lśniącego papieru, i weszli do niedużego pokoiku. Znajdowało się w nim biurko,
komputer, laserowa drukarka i sfatygowany roboczy blat,
na którym stały plastikowe
segregatory z szablonami oraz plastikowy pojemnik,
z którego wystawały nożyczki, klej w
sztyfcie,
buteleczka płynnego korektora i kilka nożyków o ostrzach w różnych kształtach.
– A wi
ęc tu pracujesz.
– To miejsce nie zas
ługuje na miano gabinetu, ale przynajmniej ma okno.
U
śmiechając się szeroko, sięgnął po jej rękę.
– Na ile mo
żna sobie tu pozwolić?
– Na poca
łunek, jeśli odsuniemy się od drzwi. Harvey, nasz maszynista, nie zdoła
zob
aczyć tego, co dzieje się za ścianą.
– Doskonale. – Mike
cofnął się o krok i pociągnął Angelinę za sobą.
Poca
łunek był krótki i słodki. Chichocząc cicho, Angelina kciukiem wytarła z ust Mike’a
ślady szminki i spojrzała na niego pytająco.
– Naprawd
ę potrzebujesz mojej pomocy?
– Chodzi o przys
ługę dla mojej siostry.
– Siadaj – zaproponowa
ła, wskazując plastikowy fotelik. Sama usadowiła się za biurkiem.
– W czym problem?
– Chcia
łbym zamówić zawiadomienia o ślubie. Za kilka tygodni moja siostra wychodzi
za mąż. Nasz ojciec nie żyje, więc ja poprowadzę pannę młodą.
– I ty masz zaj
ąć się sprawą zawiadomień?
– Na to wychodzi. Zadzwoni
ła dzisiaj do mnie, strasznie zdenerwowana. Ona i jej
narzeczony studiują w Gainesville. Postanowili właśnie tam się pobrać, bo większość ich
przyjaciół to koledzy i koleżanki ze studiów. Natomiast niektórzy znajomi i starsi krewni
mojej matki nie będą mogli przyjechać na ślub, więc zamierza wysłać im zawiadomienia.
– Zawiadomienia
ślubne są takie... osobiste. Czy twoja siostra nie wolałaby sama...
– Ona jest na weterynarii i ma obecnie mnóstwo nauki.
Razem z Joshem zaplanowała
skromną, prostą ceremonię, w której mają uczestniczyć tylko najbliżsi przyjaciele i rodzina.
Nie chcieli wysyłać oficjalnych zaproszeń ani tym bardziej zawiadomień, ale nasza matka się
upiera.
– W takim razie mo
że ona...
– Nie, ona nalega,
żeby wybrali je państwo młodzi. Musimy więc sami coś sklecić.
Później ja wyślę je do Trący, a ona przekaże je matce. Dysponuję wszystkimi niezbędnymi
informacjami – znam nazwiska,
datę i miejsce. – Mike uśmiechnął się triumfująco. –
Powiedziałem Trący, że mam kogoś, kto na pewno wykona zadanie bez zarzutu.
Angelina przez chwil
ę się zastanawiała.
– Trzeba wybra
ć rodzaj karty, zanim zaprogramuję czcionkę. Czy twoja siostra
sugerowała coś konkretnego?
– Powiedzia
ła, żebym znalazł coś z serduszkami.
– Z serduszkami – powt
órzyła Angelina. – Chyba mam coś takiego. Nazywa się to
„
Rozkołysane serca”. Zaraz pokażę ci ten wzór. Katalog jest u Harveya. Chodźmy.
– Rzeczywi
ście ładne – pochwalił Mike, oglądając potrójnie składaną kartę z
wytłoczonymi wokół brzegów serduszkami, które po złożeniu karty częściowo wystawały
poza jej obrys. – Przypuszczam,
że Trący się to spodoba.
– Serca mog
ą być różowe, jasnożółte lub błękitne. Który z tych kolorów twoja siostra lubi
najbardziej?
– Druhny b
ędą w różowych sukienkach.
– W takim razie zdecydujmy si
ę na różowy. – Angelina sięgnęła po bloczek z
formularzami. –
Minimalna liczba to pięćdziesiąt sztuk, a na następne dwadzieścia pięć
dajemy zniżkę. – Zmarszczyła brwi. – Co cię tak bawi?
– Nic. Po prostu pierwszy raz spotykamy si
ę na zawodowym gruncie. Jesteś bardzo
profesjonalna.
Przyj
ęła jego komplement wzruszeniem ramion.
– Zajmuj
ę się tymi sprawami codziennie. Ale muszę przyznać, że wybieranie z tobą
zawiadomień o ślubie to ostatnia rzecz, jakiej bym się dziś spodziewała.
Chyba spostrzeg
ła, jak bardzo go zaskoczyła swoją uwagą, bo natychmiast dodała
suchym tonem:
– To by
ł tylko żart. Możesz znów zacząć oddychać.
– Och, nie w tym rzecz... – mrukn
ął. – Widzisz, ten cały ślubny kołowrót trochę
wyprowadza mnie z równowagi.
Śluby w ogóle działają mi na nerwy.
– To wyja
śnia, dlaczego tak długo się uchowałeś jako kawaler.
Gdyby
ś tylko wiedziała, pomyślał i jednocześnie zdał sobie sprawę, że wkrótce opowie
Angelinie o swoim niedoszłym ożenku.
– Chcesz obejrze
ć kroje czcionki czy wolisz, żebym sama wybrała?
– Zdaj
ę się na ciebie. Skinęła głową.
– U
żyję czegoś delikatnego, o łagodnych zarysach.
– Wspomnia
łaś Lily o wycieczce do zoo? – spytał, gdy wypełniała zamówienie.
Po wielkich dyskusjach Angelina w ko
ńcu zgodziła się na wypad we trójkę. Mike
zasugerował ogród zoologiczny, wiedząc, że Lily uwielbia wszystkie zwierzęta.
– Nie mo
że się jej doczekać.
– Skomentowa
ła jakoś fakt, że pojadę z wami?
– Powiedzia
ła, że będziesz musiał opowiedzieć jej coś o każdym zwierzaku. Ile
zawiadomień potrzebujesz?
– Sto pi
ęćdziesiąt. Moglibyśmy dopełnić formalności w twoim gabinecie?
– To zale
ży.
– Od czego?
– Od tego, czy kieruj
ą tobą jakieś ukryte pobudki, nie związane ze ślubnymi
zawiadomieniami twojej siostry.
– Oczywi
ście. Chcę cię zacałować na śmierć.
– Mia
łam nadzieję, że to powiesz – odparła, uśmiechając się radośnie. – Proszę za mną.
Mike tak bardzo j
ą w tej chwili kochał, że miał ochotę to wykrzyczeć.
Ogr
ód zoologiczny okazał się niezbyt duży, ale i tak podziałał stymulująco na wyobraźnię
siedmioletniego dziecka.
Zwłaszcza takiego, które ma osobistego przewodnika,
opowiadającego fascynujące historie o zwierzętach. A szczególnie siedmioletniej
dziewczynki,
która uważa, że została usunięta z życia swojego ojca i jest spragniona
towarzystwa mężczyzny postępującego jak tatuś. Angelina była świadoma faktu, że Lily i
Mike zaczyna łączyć coraz silniejsza więź. Mike rzeczywiście traktował Lily po ojcowsku.
Sadzał ją sobie na barkach, jeśli dzięki temu mogła lepiej coś zobaczyć. Burczał groźnie i
szturchał ją palcem w żebro, gdy oniemiała z wrażenia wpatrywała się w niedźwiedzia. Stroił
śmieszne miny, naśladując małpy, które akurat obserwowali. Uczył Lily, jak wymawiać
angielskie i łacińskie nazwy zwierząt, wydrukowane na tabliczkach z informacjami. Kupił
torbę żywności do karmienia zwierząt znajdujących się w specjalnej zagrodzie, a później
pognał do sklepiku z pamiątkami po tani aparat fotograficzny, aby zrobić Lily zdjęcie z
kozłami i lamami oraz z oswojonym krukiem, który żebrał o jedzenie. Gdy wychodzili z zoo,
Mike
wrzucił dwudziestopięciocentówki do kilku kolejnych automatów, żeby Lily mogła
„samodzielnie”
wykonać plastikowe modele różnych zwierząt.
Lily opu
ściła ogród zoologiczny rozradowana i z naręczem upominków, natomiast
Angelina –
z sercem pełnym sprzecznych uczuć. Cieszyło ją, że Lily i Mike tak się polubili,
lecz jednocześnie trochę ją to przerażało. Co będzie, jeśli Lily przy wiąże się do Mike’a, a on
nagle zniknie z jej życia, ponieważ związek z nią, Angeliną, nie przerodzi się w coś trwałego?
Dla Lily byłoby to ciężkim przeżyciem. To nie w porządku wystawiać psychikę dziecka na
takie niebezpieczeństwo.
A co b
ędzie, jeśli ty przywiążesz się do Mike’a, a on nagle zniknie? Zraniłoby ją to
przynajmniej tak samo jak Lily,
jeśli nie bardziej. Ale ty jesteś dorosła. Zrozumiesz sytuację.
W przeciwieństwie do Lily masz wybór – możesz zaryzykować lub nie. Im więcej czasu
spędzała z Mike’em, tym lepiej zdawała sobie sprawę, że naprawdę ryzykuje. Bez trudu
mogła się w nim zakochać. Traktował Lily po ojcowsku, ale jej, Angelinie, okazywał czułość
najbardziej oddanego kochanka.
Posyłał przeznaczone tylko dla niej spojrzenia i domyślne
uśmiechy. Muskał przelotnie dłonią, a te dotknięcia – z pozoru całkiem niewinne – zawierały
obietnicę znacznie bardziej wyrafinowanych pieszczot. Jego wzrok mówił: „Zaczekaj, aż
znajdziemy się gdzieś tylko we dwoje”.
C
óż, nikt nie obiecywał, że wszystko pójdzie łatwo, pomyślała. Los nie okazał się
łaskawy. Angelina nigdy nie przypuszczała, że się rozwiedzie i że przytłoczy ją góra
problemów związanych z samotnym wychowywaniem dziecka.
– Po wizytach w zoo zawsze umieram z g
łodu – obwieścił Mike, gdy wsiedli do
samochodu. –
Ale jeszcze za wcześnie na obiad, więc zadowolę się lodami. A ty, Lily? Masz
ochotę na lody?
– Tak! – zawo
łała z takim entuzjazmem, jakby ostatni raz jadła je przynajmniej pięć lat
temu.
Przed wej
ściem do lodziarni ustalono, że Lily dostanie podwójną porcję o dwóch
smakach. Mike
podszedł do lady złożyć zamówienie, a Angelina zaprowadziła Lily do
toalety,
żeby mała umyła ręce. Gdy wróciły do sali, Mike nadal stał w kolejce.
– Poszukajcie wolnego stolika – zaproponowa
ł.
Lily wybra
ła miejsce i usiadła na ławeczce naprzeciw matki. Oparła łokieć o blat i
westchnęła tak ciężko, że całe jej ciało zadrżało.
– Mamusiu?
– S
łucham, kochanie. – Powaga w głosie Lily rozbudziła czujność Angeliny.
– Pami
ętasz, jak mi kiedyś mówiłaś, że ludzie, którzy się rozwiedli, czasem się zakochują
w kimś innym i drugi raz biorą ślub? Tak jak tatuś z Denise?
– Tak, skarbie – odpar
ła, usiłując nie okazać zdenerwowania. Była niemal pewna, w
jakim kierunku zmierza ta rozmowa.
– Denise ju
ż miała dzieci, gdy zakochała się w tatusiu, prawda?
– Tak, oczywi
ście. Timmy i Morgan to jej synowie.
Lily zacisn
ęła wargi, w zamyśleniu analizując słowa matki.
– Wi
ęc mamusie też czasem się zakochują?
– Owszem, tak bywa.
Lily milcza
ła przez chwilę, po czym spytała:
– A ty zamierzasz si
ę zakochać?
A wi
ęc o to chodzi, pomyślała Angelina.
– Niewykluczone, je
żeli spotkam odpowiedniego mężczyznę – powiedziała lekkim
tonem,
jak gdyby pytanie Lily nie było ani trochę bardziej znaczące niż tuziny innych, które
codziennie zadawała.
– I wtedy mia
łabym nowego tatusia?
– Tak, gdybym wysz
ła za mąż. – Dała Lily chwilę na przemyślenie tej odpowiedzi i
zapytała: – Czy to by ci się podobało?
Odnios
ła wrażenie, że minęły całe wieki, zanim Lily powiedziała:
– Chyba tak. Gdyby on by
ł sympatyczny.
– Gdyby kto by
ł sympatyczny? – Mike wręczył im waflowe rożki z lodami.
– M
ój nowy tatuś.
Mike
nie zdołał natychmiast ukryć zaskoczenia.
– Masz dosta
ć nowego tatę? – Zerknął zaciekawiony na Angelinę, zaś Lily powoli liznęła
loda i odparła rzeczowo:
– Tak, je
żeli mama znów wyjdzie za mąż.
– Szybko, Lily! Z drugiej strony wafla! – zawo
łała Angelina zadowolona, że lody zaczęły
ściekać. Jednocześnie posłała Mike’owi spojrzenie, które mówiło, że później porozmawiają
na ten temat.
Najbli
ższa okazja nadarzyła się dopiero po powrocie do domu. Angelina położyła Lily
spać i wróciła do salonu.
– Wzi
ęła wszystkie plastikowe zwierzątka ze sobą do łóżka – powiedziała Mike’owi.
– To mi
ło, że ucieszył ją ten wypad do zoo.
– Nie mog
ło być inaczej, skoro miała własnego przewodnika.
– Lily bardzo interesuje si
ę zwierzętami. Chłonie informacje jak gąbka.
– Takie ju
ż są siedmiolatki – stwierdziła Angelina. – A przy okazji – miała w tobie
wspaniałego towarzysza.
– Ja bawi
łem się równie dobrze.
– Wiem. – Angelina umilk
ła i przez chwilę siedziała zupełnie bez ruchu. – Mike...
– Czy
żby wychodziła pani za mąż, pani Winters? – spytał oschle.
Angelina zmarszczy
ła brwi.
– Lily nadal usi
łuje zrozumieć to, co się jej przytrafiło, i głowi się nad tym, dlaczego
ludzie się rozwodzą. Jej wzmianka o moim... moim ślubie nie była konsekwencją niczego
konkretnego. Lily po prostu...
– A ja my
ślałem, że chciałaś, aby oceniła, czy nadaję się na tatusia.
– Nie
żartuj.
– Zdarza
ło mi się umawiać z kobietami, które miały dzieci. Dobrze wiem, co dzieciaki
potrafią wymyślić.
– Moim zdaniem Lily w og
óle się nie orientuje, że ciebie i mnie coś łączy. To
prawdopodobnie był czysty... oportunizm.
– Co masz na my
śli?
– Gdy Thomas si
ę wyprowadził, Lily utraciła wszystkie korzyści, jakie daje posiadanie
ojca.
A szczerze mówiąc, niewiele zyskała na jego powtórnym ożenku. Bynajmniej nie
dostała drugiej, kochającej mamusi, tylko niesympatyczną macochę, która ledwie ją toleruje.
–
Angelina odetchnęła głęboko. – Natomiast jej synowie cieszą się tym, czego Lily tak
brakuje, czyli ojcem, który z nimi mieszka,
podczas gdy ona może go jedynie odwiedzać.
Przypuszczam,
że podczas dzisiejszej wycieczki Lily poczuła się tak, jakby znów miała tatę.
Dlatego uświadomiła sobie, że gdybym... gdyby w naszym życiu pojawił się mężczyzna,
poświęcałby jej dużo czasu. Chyba po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że mogłabym... z
kimś się związać.
– Nigdy nie rozmawia
łaś z nią o takiej możliwości? Potrząsnęła przecząco głową.
– Nie uwa
żałam tego za konieczne. Lily i tak martwi się wieloma rzeczami. Po co
dokładać jej kolejny problem. Poza tym nie sądziłam... – Nagle spostrzegła, że Mike wpatruje
się w jej twarz. Jego myśli najwyraźniej krążyły wokół czegoś innego.
– Jeszcze ci
ę dzisiaj nie pocałowałem.
– Och, Mike...
Tak bardzo pragn
ęła znaleźć się w jego objęciach, ale była też pewna, że przede
wszystkim powinni porozmawiać o tym, w jaki sposób ich związek może wpłynąć na Lily.
Nie odsunęła się jednak, gdy wziął ją w ramiona, nie zaprotestowała, gdy dotknął jej warg
swoimi. Przeciwnie –
przywarła do niego, wsunęła palce w jego włosy, rozchyliła usta.
Zapomniała o swoich obiekcjach i wątpliwościach. Liczył się jedynie Mike, przyjemność,
magia chwili.
– Mamusiu?
Angelina odskoczy
ła od Mike’a i oszołomiona wlepiła wzrok w córkę. Lily – we
wzorzystej nocnej koszulce wyglądająca jak aniołek – patrzyła na nich wielkimi, zaspanymi
oczami.
Jej spojrzenie stopniowo stawało się coraz bardziej podejrzliwe.
– Ca
łujesz moją mamę. – W głosie Lily zabrzmiało bezbrzeżne zdumienie.
– Tak – przyzna
ł Mike.
– Dlaczego?!
– Boj
ą lubię.
– Aha. – Na buzi Lily odmalowa
ł się wyraz skupienia. Angelina w końcu zdołała się
opanować i spytała:
– Co si
ę stało, kochanie? Myślałam, że już usnęłaś.
– Chc
ę, żeby doktor Mike położył mnie spać. Angelina zerknęła na Mike’a i uniosła brwi.
– Doskonale – stwierdzi
ł Mike. – Jestem ekspertem, jeśli chodzi o przykrywanie dzieci
kołderką, ale przestrzegam pewnych zasad. Wiesz, jak mała dziewczynka musi pojechać do
łóżka? Na barana.
– Dobrze! – zawo
łała Lily.
Mike
roześmiał się, wstał z kanapy i uklęknął przed Lily.
– Wskakuj mi na plecy!
Angelina s
łuchała wesołego chichotu córki, gdy Mike niósł ją do jej pokoju. Zastanawiała
się, jakie znaczenie może mieć fakt, że Lily zapragnęła, aby Mike powiedział jej dobranoc.
Nadal była pogrążona w myślach, gdy po kilku minutach wrócił do salonu. Chyba wyczuł jej
nastrój,
ponieważ usiadł obok i wziął ją za rękę.
– Czy Lily m
ówiła coś... o nas? – zapytała Angelina po chwili milczenia.
– Ani s
łowa. Nie sądzę, żeby przejęła się tym, co zobaczyła.
– Pope
łniliśmy błąd, wciągając w to Lily.
– Przecie
ż tylko się całowaliśmy. Ludzie robią to bez przerwy.
– Nie ja. Ale chodzi mi o co
ś innego... o tę wycieczkę do zoo, lody, wspólny obiad i
spacer z psem.
– Nie rozumiem – odpar
ł Mike.
Kobiety zazwyczaj bywa
ły wdzięczne, że traktuje ich dzieci życzliwie. Z tego, co
zaobserwował, większość mężczyzn wolała trzymać się od dzieci jak najdalej, zupełnie jak
gdyby przenosiły dżumę.
– Wydawa
ło mi się, że między mną a Lily wszystko układa się kapitalnie.
– Owszem, kapitalnie.
– Chyba nie jeste
ś zazdrosna! – parsknął z niedowierzaniem.
– Nie b
ądź śmieszny! Bardzo się cieszę, widząc Lily taką zadowoloną, lecz trochę mnie
to równie
ż przeraża.
– Wybacz mi moj
ą tępotę, ale...
– Nie chc
ę, żeby Lily została zraniona! Nie chcę czegoś jej dać, a potem to odebrać.
– Zabrali
śmy ją do zoo.
– Dzisiejszy dzie
ń zanadto przypominał niedzielę w rodzinnym gronie – stwierdziła
Angelina. – Mike, serce Lily jest szeroko otwarte, a my...
a nas jeszcze za mało łączy, aby jej
sugerować, że możemy stać się szczęśliwą rodziną. Lily nie rozumie, że związek mężczyzny i
kobiety ma dziesięć razy większe szanse się rozpaść, niż trwać.
– Oceniasz to na jeden do dziesi
ęciu? – Mike skrzywił się. – Uważasz, że nasz związek
jest mało wart?
– Sk
ąd mam to wiedzieć? Poznałam mojego przyszłego męża, gdy zdałam maturę, i aż do
tej pory z nikim nie romansowałam.
Mike
ujął ją łagodnie za ramiona.
– Moim zdaniem szanse s
ą większe niż dziesięć procent. Ujrzał w jej oczach panikę. I
bezbronność.
– Kiedy na mnie patrzysz albo mnie dotykasz... – powiedzia
ła Angelina – z radości
zapominam o realiach i marzę o bajkowym zakończeniu. Pragnę wierzyć, że zostało nam
przeznaczone...
że szczęście będzie trwało wiecznie. Ale gdy nie jesteśmy razem, ogarniają
mnie wątpliwości. Dochodzę do wniosku, że powinnam traktować naszą znajomość
wyłącznie jako przyjemne interludium.
– Jest czym
ś znacznie ważniejszym.
– Tak, ale nie wiemy, czego oczekiwa
ć. Przecież to wszystko może być... – urwała,
strapiona,
że nie potrafi wysławiać się zwięźle. – Może być tylko iluzją. Grą świateł,
kuglarską sztuczką, która najpierw wzbudza powszechny zachwyt, a później... – mówiła z
takim przejęciem, że aż zmrużyła oczy. – Jeżeli to, co nas teraz łączy, ma tymczasowy
charakter,
jeżeli okaże się tylko złudzeniem, to nie chcę, żeby z tego powodu Lily poczuła się
zraniona i przestała ufać dorosłym. Dlatego od dziś nie będziemy łączyć naszych spotkań z
czasem,
który zazwyczaj poświęcam Lily.
– A je
śli zdarzy się, że jedno i drugie trochę na siebie zajdzie?
– No to zajdzie. Moim zdaniem nie powinni
śmy jednak planować dla Lily specjalnych
rozrywek, jak gdyby...
Na jej twarzy by
ła wypisana głęboka troska o córkę. Mike kochał Angelinę za tę troskę,
za miłość macierzyńską, która kazała stawiać dobro dziecka na pierwszym miejscu.
– Czy dzisiejszy wiecz
ór możemy od tej chwili uznać za nasze spotkanie?
– Raczej tak. Ale Lily przy
łapała nas na całowaniu i nie czułabym się pewnie... Nie
chciałabym, żeby znów zobaczyła coś, co jeszcze bardziej zamiesza jej w głowie.
– Wi
ęc chyba nie udamy się teraz do twojej sypialni?
– Nie, skoro Lily
śpi w sąsiednim pokoju.
– Szkoda, bo mia
łem ochotę kochać się z tobą tak namiętnie, żeby wszyscy sąsiedzi
słyszeli, jak jęczysz z rozkoszy.
– Mike! –
szepnęła karcącym tonem.
– Przecie
ż nikogo tu nie ma.
– Ja jestem! Mike
zachichotał.
– Skoro nie idziemy do
łóżka, to może siądziesz tutaj i przytulisz się do mnie. Zamierzam
ci coś powiedzieć.
– Co takiego? – spyta
ła, opierając policzek o jego pierś, gdy otoczył ją ramionami.
– Podobnie jak ty nie chc
ę, aby twoja córka cierpiała.
– Mmm – mrukn
ęła z zadowoleniem.
– Rozumiem twoje obiekcje. Nie musimy z niczym si
ę śpieszyć. Powiemy Lily o naszym
związku dopiero wtedy, gdy sama uznasz to za stosowne.
Po s
łowach Mike’a zapanowała przyjemna, relaksująca cisza. Mike oparł podbródek na
głowie Angeliny, rozkoszując się jej bliskością.
– Tylko w twoim
łóżku byłoby mi teraz lepiej niż tutaj, gdy cię obejmuję – stwierdził.
– Jest tak cudownie,
że aż mnie to przeraża – szepnęła.
– Nie prowadz
ę rozwiązłego życia, Angelino, ale mam za sobą pewne doświadczenia.
Sprawy między mężczyznami a kobietami zawsze są skomplikowane. I w tej dziedzinie
człowiek uczy się metodą prób i błędów. Bóg jeden wie, ile podejmowałem prób i popełniłem
błędów. – Mike objął ją mocniej. – Zwłaszcza te ostatnie bywają kształcące, Angelino.
Z tob
ą wszystko wydaje się takie, jak trzeba. Inne niż przedtem. Sądzę, że mogłoby nam
być ze sobą dobrze.
Spojrza
ła na niego, a jej wzrok wyrażał nieme błaganie.
– Tak strasznie pragn
ę, aby to okazało się prawdą, że przestałam ufać swojemu
zdrowemu rozsądkowi. Już sama nie wiem, czy powinnam ci wierzyć.
– Wierz mi – powiedzia
ł i przypieczętował prośbę pocałunkiem.
ROZDZIA
Ł 11
Biegn
ąc do telefonu, Angelina zerknęła na zegar. Dziewiąta trzydzieści. Film, który
oglądała Lily wraz z trzema koleżankami, dobiegał końca. Angelina wiedziała, że taśma zaraz
zacznie się przewijać. Chciała wtedy mieć dzieci na oku, aby ograniczyć do minimum ich
dzikie harce.
Liczyła więc na to, że dzwoniąca osoba nie okaże się zbyt rozmowna.
– Wybacz,
że zawracam ci głowę o tej porze, ale...
– Mike? –
spytała uradowana.
– Zdaj
ę sobie sprawę, że zabieram ci czas przeznaczony dla Lily, ale mam pewien kłopot
i... –
Usłyszała, jak odetchnął głęboko. – Umiesz szyć?
– Chyba nie chcesz,
żebym zeszyła coś żywego?! Śmiech Mike’a nawet w słuchawce
zabrzmiał zmysłowo.
– Zapewniam ci
ę, że chodzi o martwy przedmiot. Smoking.
– Na
ślub twojej siostry.
– Tak. Wypo
życzyłem go, wracając z kliniki, i przymierzyłem dopiero w domu. No i
okazało się, że spodnie... no cóż, jeśli się schylę, to zostanę aresztowany za obrazę
moralności.
– Rozumiem.
– Wypo
życzalnia jest już zamknięta, a ja powinienem wyjechać do Gainesville z samego
rana. –
Umilkł, najwyraźniej spodziewając się, że Angelina coś powie, ale ona milczała, toteż
w końcu zapytał: – Potrafiłabyś je zreperować?
– Musia
łabym najpierw je obejrzeć. Jeżeli tylko rozpruł się szew, to nie ma problemu.
Gorzej,
jeśli są rozdarte.
– M
ógłbym je teraz przywieźć, jeżeli nie jesteś zbyt zajęta. Kakofonia dziecięcych
chichotów, przerywana szczekaniem psa,
zasygnalizowała koniec filmu.
– Nie jestem. Przywie
ź te spodnie.
Drugim filmem i misk
ą prażonej kukurydzy Angelinie udało się uspokoić rozbawione
dzieci,
gdy zabrzęczał dzwonek.
– Kto to? – spyta
ła Lily.
– Doktor Mike. Chce,
żebym mu coś zeszyła.
– Co? – Lily b
łyskawicznie znalazła się w holu.
– Spodnie.
Angelina otworzy
ła drzwi, a Lily skoczyła Mike’owi na szyję.
– Lepiej je wezm
ę – stwierdziła Angelina, ratując ciemne spodnie, starannie powieszone
na drewnianym wieszaku. – Lily, zanim przewrócisz doktora Mike’a, pozwól mu
przynajmniej wejść do domu.
– Czy to s
ą te spodnie, które moja mamusia ma zeszyć? Wyglądają dziwnie.
– S
ą częścią smokingu – wyjaśniła córce Angelina. – To taki elegancki strój, w który
mężczyźni ubierają się na ślub.
– Pan si
ę żeni? – W głosie Lily zabrzmiało zdumienie.
Mike
roześmiał się dobrodusznie.
– Nie, dziecinko. Moja siostra wychodzi za m
ąż, a ja tylko będę prowadził ją do ołtarza.
Angelina sprawdzi
ła stan szwów.
– Co o tym s
ądzisz? – Mike patrzył na nią zaniepokojony. Wsunęła dłoń do wnętrza
spodni,
prezentując spore pęknięcie.
– Z
łapiesz grypę, jeśli je włożysz.
Lily zachichota
ła, rozbawiona słowami matki.
– Wielokrotne pranie i prasowanie zniszczy
ło nici – kontynuowała Angelina. – Trzeba
tylko przejechać na maszynie. To głupstwo.
– Dzi
ęki Bogu.
– Princess ju
ż potrafi podawać łapę – oznajmiła Lily, kołysząc psiaka w ramionach. Jej
koleżanki również podeszły do Mike’a.
– Naprawd
ę?
– Aha. Ashley j
ą nauczyła.
– Kim jest Ashley?
– To ja! – powiedzia
ła rudowłosa dziewczynka o piegowatej buzi.
– Ty nauczy
łaś Princess tej sztuczki?
Ashley skinęła głową.
– Ja troch
ę pomagałam – dodała urocza blondyneczka.
– Ja te
ż – pochwaliła się trzecia koleżanka Lily.
– Widz
ę, że miałyście pełne ręce roboty – stwierdził Mike. Ponad głowami dzieci
popatrzył na Angelinę. Wymienili znaczące spojrzenia dwojga dorosłych ludzi. Spojrzenia
kochanków.
– Przywita si
ę pan z Princess? – spytała Lily.
– Pobaw si
ę z pieskiem, a ja zajmę się tą naprawą. Angelina zostawiła go na łasce
czterech dziewczynek. Szycie zaj
ęło nieco więcej czasu, trzeba bowiem było nawinąć na
bębenek czarne nici. Gdy wróciła do salonu, z wrażenia zaparło jej dech. Mike siedział w
dużym fotelu, trzymając na kolanach psa i Lily. Jej przyjaciółki przycupnęły na szerokich
oparciach fotela. Mike prawdopodobnie naw
et nie zdawał sobie sprawy, że znów zachowuje
się jak tatuś. Widocznie leżało to w jego naturze – tak samo jak sympatyczny uśmiech i
łagodność w stosunku do zwierząt.
Pogromca serc, pomy
ślała Angelina. To przecież nie w porządku, nawet nie musiał się
wysi
lać. Wystarczyło, żeby po prostu był sobą, a ona... Okazała się idiotką. Uważała, że może
zaangażować się w intymny związek i jednocześnie pozostać emocjonalnie obojętna!
Wmawiała sobie, że to będzie tylko rozrywka, przelotna przygoda. Miłe towarzystwo i
f
izyczne spełnienie bez żadnych zobowiązań i konsekwencji. Nic nie znaczący romans –
wygodny,
nietrwały, nieskomplikowany.
Dopiero teraz zdumia
ła ją własna naiwność. Przed poznaniem Thomasa Angelina rzadko
chodziła na randki. Zostali kochankami dopiero po zaręczynach. Po rozwodzie z nikim się nie
umawiała. Jak w ogóle mogła przypuszczać, że zdoła dokonać takiego zwrotu i będzie w
stanie traktować mężczyznę wyłącznie jako źródło przyjemności?
Obecnie nie by
ło sensu dłużej się oszukiwać. Zakochała się. Tylko słowo miłość w pełni
definiowało uczucia, jakie wzbudzał w niej Mike. Czuła przyjemny skurcz w piersi, ilekroć
się do niej uśmiechał. Przez jej ciało przepływała fala ciepła, gdy wyobrażała sobie, że jest z
Mike’em.
A kiedy ją obejmował, przepełniało ją szczęście.
Seks by
ł podniecający i słodki, ale Mike pociągał ją nie tylko pod względem fizycznym.
W tym samym stopniu co m
ęskość i siła Mike’a zauroczyła Angelinę jego życzliwość i
delikatność.
Spostrzeg
ł, że Angelina go obserwuje, i uśmiechnął się nieśmiało. Pomachała wieszakiem
i uniosła kciuk, dając do zrozumienia, że szycie skończone. Następnie ruchem głowy
wskazała kuchnię. Mike szepnął coś do Lily, która zachichotała, po czym wstał, opuszczając
ją – wraz ze szczeniakiem w ramionach – na fotel.
Angelina przewiesi
ła spodnie przez oparcie kuchennego krzesła.
– S
ą prawie jak nowe – oznajmiła.
Wpatrywa
ł się w jej twarz, a jego uśmiech – ciepły i zmysłowy – po raz nie wiadomo
który uświadomił Angelinie, jak bardzo Mike jest męski.
– Dzi
ęki za ratunek. Angelina wzruszyła ramionami.
– Naprawd
ę nie ma za co.
– Przypuszczam,
że jutro ktoś by mi pomógł, ale wiesz, jakie są wesela. Wszyscy miotają
się jak szaleni. W taki dzień szukanie igły z nitką to dodatkowa komplikacja.
– Masz czas na fili
żankę herbaty?
– A dosta
łbym mleko? – spytał z nadzieją w głosie.
– Oczywi
ście. – Angelina wyjęła z szafki szklanki i sięgnęła do lodówki po karton z
mlekiem. – Lubisz tego faceta, za którego wychodzi twoja siostra?
– Owszem. Ca
ła nasza rodzina za nim przepada. On i Trący tworzą wspaniałą parę. Ona
czasem bywa trochę... narwana. Dzięki niemu traktuje różne sprawy z niezbędnym
dystansem.
– Pytam, bo... Chyba si
ę nie obawiasz, że popełnia błąd?
– Sk
ąd ten pomysł?
– Odnios
łam wrażenie, że... nie podchodzisz do tego ślubu z entuzjazmem.
Mike
skrzywił się lekko.
– Wesela nie s
ą jakąś moją ulubioną formą weekendowej rozrywki.
– Nie s
ądzę, żebym musiała pytać, co nią jest – odparła ze znaczącym uśmieszkiem.
Prawie cały poprzedni weekend spędzili razem w łóżku. Co prawda, znaleźli czas na posiłki,
krótkie drzemki i film, który obejrzeli,
siedząc przytuleni do siebie, ale nie to wydawało się
Angelinie najważniejsze. Myśląc o tych prawie dwóch dniach, przypomniała sobie, jak się
kochali,
pieścili, szeptali czułe słówka.
– T
ęskniłem za tobą przez cały tydzień.
Wystarczy
ł sam ton jego głosu, aby poczuła, jak ogarniają fala ciepła.
– Ja te
ż o tobie myślałam – przyznała cicho.
Zdj
ęła pokrywkę ze słoja w kształcie krowy i przesunęła go w stronę Mike’a.
– Pocz
ęstuj się.
Wzi
ął waniliowego wafla i zaczął go chrupać, oparty o blat.
– Dlaczego nie lubisz
ślubów?
– Bo musz
ę wbijać się w smoking – zażartował, sięgając po drugi wafelek.
– To dziwne,
że nie zrobili dzisiaj próby.
– Pastor podobno by
ł zbyt zajęty. Mają wszystko przećwiczyć jutro rano – bez pana
młodego, oczywiście. Drużba sporządzi notatki i pokieruje nim podczas uroczystości.
Utkwi
ł wzrok w twarzy Angeliny, a jej wydawało się, że cisza trwała całą wieczność,
zanim znów się odezwał.
– Jed
ź ze mną – powiedział.
– Na
ślub?
– Razem z Lily.
– Nie wypada, Mike.
Przecież nie znamy twojej siostry. Chwycił ją w ramiona.
– B
ędziecie moimi gośćmi. Zobaczysz, moja rodzina się ucieszy.
Z westchnieniem pochyli
ła głowę i oparła czoło o pierś Mike’a.
– Daj spokój, Mike.
Nawet gdybym miała w szafie odpowiednią sukienkę i buty w
pasującym do niej kolorze, to i tak bym nie pojechała. Lily spędza ten weekend ze mną. Jej
koleżanki zostają u nas na noc. Nie zamierzam ich stąd wyrzucić o świcie.
Mike
objął ją i lekko przytulił.
– Powinienem wcze
śniej o tym pomyśleć. Tak, przemknęło jej przez głowę. Powinieneś.
– Po prostu nagle zda
łem sobie sprawę, jak wiele by dla mnie znaczyła twoja obecność.
Ta ceremonia... Widzisz,
w zeszłym roku byłem zaręczony i... – Odetchnął głęboko. Angelina
wyczuła jego napięcie. – Ten związek rozleciał się dosłownie kilka dni przed ślubem. Dlatego
jutro wszyscy będą mnie obserwować, zastanawiając się, czy już zdołałem się pozbierać.
– Zdo
łałeś? – zapytała niemal szeptem. Wiedziała, że ryzykuje, zadając to pytanie. Mogła
przecież usłyszeć, że Mike nadal cierpi, ponieważ ktoś złamał mu serce.
– Tak! – powiedzia
ł, jak gdyby sam właśnie to zrozumiał. – Tak – powtórzył. – Tamta
sprawa należy do przeszłości. Cieszę się, że Trący jest szczęśliwa. Młodsza siostrzyczka
wyprzedziła mnie w wyścigu do ołtarza, lecz wcale mi to nie wadzi.
Spojrza
ł Angelinie prosto w oczy i uśmiechnął się.
– Wybacz,
że wcześniej cię nie zaprosiłem. Chciałbym zabrać cię ze sobą.
– To nie by
łby dobry pomysł. Śluby to rodzinne uroczystości. Co pomyśleliby twoi
bliscy,
gdybyś zjawił się z obcą kobietą i jej dzieckiem?
– Pomy
śleliby... nie, wiedzieliby, że jesteś dla mnie kimś ważnym.
– O wiele za wcze
śnie na tego rodzaju...
Odsun
ął ją nieco od siebie, ujął jej podbródek i skierował jej twarz w swoją stronę, aż ich
oczy się spotkały.
– Naprawd
ę jesteś dla mnie ważna, Angelino. I Lily także, ponieważ stanowi część
ciebie.
Proszę cię, nie staraj się udawać, że to, co się dzieje między nami, to tylko moje
przywidzenia.
Nie umia
ła przy nim udawać, zwłaszcza gdy jej uczucia stawały się coraz bardziej
oczywiste.
Nie potrafiła też odmówić mu – chociaż w sąsiednim pokoju bawiły się dzieci –
gorącego pocałunku, który nagle wydał się jej równie naturalny jak przypływ i odpływ
oceanu.
ROZDZIA
Ł 12
Mike sta
ł z siostrą i matką w kościelnej zakrystii. Pani Calder wyprostowała nie istniejące
zagniecenie na przejrzystym welonie Trący. Westchnęła, obrzucając córkę pełnym miłości
spojrzeniem,
i powiedziała:
– Szkoda,
że twój ojciec nie żyje i nie widzi, jaka jesteś śliczna.
– O ile znam tat
ę, to znajdzie sposób, żeby mnie obejrzeć. Prawdopodobnie już mi się
przygląda.
– Pewnie masz racj
ę – przyznała z uśmiechem matka. Popatrzyła na Mike’a. – A ja
miałam rację co do smokingów, prawda? Mike wygląda wprost oszałamiająco.
– Mog
łabym przyjmować od moich koleżanek oferty na randkę z nim.
Pani Calder zrobi
ła smutną minę i poklepała Mike’a po ramieniu.
– Gdyby twoje plany zosta
ły zrealizowane, wcześniej ujrzelibyśmy cię w smokingu. Czy
obecność tutaj, podczas tej uroczystości, nie jest dla ciebie zbyt bolesna?
– Nie – odpar
ł. Trący posłała mu zza welonu współczujące spojrzenie. – Dawno
przestałem się gryźć tamtą sprawą, mamo. Prawdę mówiąc, nie żałuję, że rozstałem się z Beth
Ann.
Nie była kobietą dla mnie.
Mimo woli u
śmiechnął się szeroko, a na twarzy siostry odmalowało się niebotyczne
zdumienie.
Trący otworzyła usta, aby coś powiedzieć, lecz ktoś akurat zapukał do drzwi. Był
to drużba, który miał towarzyszyć matce panny młodej.
– Ju
ż czas – oznajmił. – Możemy iść?
Pani Calder skin
ęła głową, uścisnęła dzieci, następnie oparła dłoń w rękawiczce na
zgiętym ramieniu młodego człowieka i dała mu się poprowadzić. Trący odwróciła się do
brata.
– Wszystko jasne, mój drogi.
– Nie rozumiem.
– Wiem, co oznacza
ła ta twoja rozradowana mina, gdy stwierdziłeś, że Beth Ann nie była
dla ciebie.
Znalazłeś sobie inną dziewczynę?
Nie zaprzeczy
ł, ale też i nie potwierdził.
– Czy nie powinni
śmy pomaszerować przed ołtarz?
– Tak, ale nie my
śl, że się wymigasz. Później chcę poznać szczegóły.
– Mo
że uściskasz starszego braciszka, zanim oddam cię temu jakmu-tam?
– Doskonale wiesz, jak on si
ę nazywa – odparła, ściskając Mike’a. – I pamiętaj, masz mi
o niej opowiedzieć!
– Ach, te kobiety!
– Och, po prostu si
ę cieszę, że masz kogoś! Nie będę czuła się winna z powodu swojego
szczęścia.
– Ale z ciebie gadu
ła – jęknął. – Chodź, twój oblubieniec czeka.
Podczas przyj
ęcia Mike z przyjemnością rozgadał się na temat Angeliny oraz Lily.
– Powiniene
ś przywieźć je ze sobą – stwierdziła pani Calder, słuchając jego opowieści.
– Owszem – przyzna
ł. – Może zabiorę je na następne wesele, w którym wezmę udział –
dodał z przekornym uśmieszkiem.
Podczas jazdy Lily dos
łownie skręcała się z ciekawości.
– Co to za niespodzianka, mamusiu?
– Nie mam poj
ęcia, kochanie. Doktor Mike powiedział tylko, żebym po drodze do domu
wstąpiła z tobą do kliniki. Podobno jest tam coś, co ci się spodoba.
– Mo
że to kotek?
Je
śli panu Calderowi życie mile, to nie będzie kotek, przemknęło Angelinie przez głowę.
– Doktor Mike wie,
że masz psiaka, Lily. Nie potrzebujesz kota.
– Ashley ma kota i dwa psy.
Szcz
ęściara z tej Ashley, pomyślała Angelina. Serce jej się ścisnęło. Przelotnie ogarnęło
ją poczucie niezadowolenia z siebie, co czasem zdarza się rodzicom, gdy dzieci żądają zbyt
wiele.
Pozostawiła uwagę Lily bez komentarza.
Zajecha
ły przed klinikę. Angelina zaparkowała i zgasiła silnik, a Lily natychmiast
wyskoczyła z auta i pognała do budynku. Gdy Angelina weszła do środka, zastała córkę
konferującą z Suzie.
– W
łaśnie mówiłam Lily, że doktor Calder jeszcze jest zajęty, ale prosił, żebym wam coś
pokazała.
– Czy to co
ś żywego? – spytała Lily.
Suzie zaprowadzi
ła je do pokoju na zapleczu. Wzdłuż jednej ze ścian stały druciane
klatki,
po drugiej stronie znajdował się zlew i kilka szafek oraz dwie przegrody, osłonięte
drucianą siatką.
– Patrzcie. – Suzie ukl
ękła obok kartonowego pudełka. Lily zajrzała do środka i
westchnęła z wrażenia.
– Szopy! Spójrz,
mamusiu! Maciupeńkie szopy! Zwinięte w kłębuszki na starym ręczniku
spały szopie niemowlęta.
– Mo
żna je wziąć na ręce?
– Musisz zapyta
ć o to doktora Caldera. One niedawno się urodziły i powinny przebywać
z matką, ale ją potrącił samochód. Jakiś mężczyzna przyniósł je do nas dzisiaj rano. Podobno
mieszkały u niego za domem. Zostały same, więc uznał, że pod naszą opieką mają szansę
przeżyć.
Suzie zerkn
ęła na Angelinę.
– Musz
ę wracać do rejestracji. Mike skończy badać ostatniego pacjenta i zaraz tu
przyjdzie.
– S
ą słodkie, prawda, mamusiu? – Lily posłała matce uśmiech pełen zachwytu.
– Tak. – Patrz
ąc na śliczną buzię córeczki, Angelina poczuła, że dławi ją w gardle.
Dorosła powaga, która do niedawna zaostrzała delikatne rysy Lily, ustąpiła naturalnemu
zaciekawieniu i dziecięcej niewinności. Częściowo dzięki Mike’owi. Angelinę przepełniała z
tego powodu autentyczna wdzięczność. A także obawa.
– Co s
ądzicie o moich maluchach? – Do pokoju wszedł Mike. Miał na sobie swój roboczy
uniform –
dżinsy, podkoszulek z firmowym nadrukiem i biały fartuch.
– S
ą taaakie maleńkie! – Lily była tak podniecona, że głos jej drżał. – I takie cudowne.
Mogę je potrzymać?
– Tak si
ę składa – odparł Mike – że trzeba je karmić z butelki, więc przydałaby mi się
czyjaś pomoc. – Ponad głową Lily puścił do Angeliny oko, a jej aż zaparło dech. Zwykłe
mrugnięcie, a podziałało jak intymna pieszczota.
Mike posadzi
ł Lily na krześle i położył jej na kolanach ręcznik ze śpiącymi zwierzątkami.
Następnie pokazał jej, pod jakim kątem trzymać buteleczkę z podgrzanym pożywieniem.
– Czy one tu zostan
ą? – spytała Lily.
– Tylko do jutra. Istnieje specjalna organizacja, kt
óra opiekuje się osieroconymi
zwierzętami i przygotowuje je do życia na wolności. Później wypuszcza sieje do lasu.
– Rozumiem – szepn
ęła Lily, wpatrzona w szopy.
– To, co teraz robisz, jest niezmiernie wa
żne – kontynuował Mike. – Karmisz je specjalną
mieszanką, dzięki której będą się dobrze rozwijać.
– Opowiem o tym pannie Thornton.
– Przynios
ę z furgonetki aparat fotograficzny i zrobię ci kilka zdjęć, żebyś mogła pokazać
je w szkole.
Wypstryka
ł całą rolkę filmu, a szo py zd ążyły w tym czasie zjeść swó j p o siłek i zn ó w
usnęły.
– Mogliby
śmy nadać im imiona? – spytała Lily, gdy Mike kolejno przeniósł trzy
niemowlaki do pudełka.
– Oczywi
ście. Jak chciałabyś je nazwać?
–
Śpioszek, Suseł i Drzemka, bo one ciągle śpią.
– Za
łatwione. – Mike otulił zwierzaki i podniósł się z kolan. – Skoro te dzieciaki są już
syte i zadowolone,
chętnie zabrałbym moje dwie ulubione dziewczyny na pizzę. Co wy na to?
– Wspaniale! – zawo
łała Lily.
– Dwa g
łosy za. – Mike spojrzał na Angelinę. – Zgadzasz się?
– Jasne. Nigdy nie odmawiam, gdy kto
ś zaprasza mnie na pizzę – odparła lekkim tonem.
–
Świetnie. Zrzucę tylko z siebie ten fartuch.
– A Lily niech umyje r
ęce – zasugerowała Angelina.
– Chod
ź. – Mike otoczył Lily ramieniem. – Umyjesz się w moim wielkim zlewie, jak
prawdziwa asystentka.
Zaprowadzi
ł ją do pokoiku z umywalką, uregulował strumień wody i pokazał, jak należy
pompować płynne mydło. Podniósł głowę i zobaczył, że Angelina stoi w drzwiach i ich
obserwuje.
W jej oczach malowało się wzruszenie. Odpowiedział uśmiechem na jej
wyrażający aprobatę uśmiech. Jednocześnie pomyślał, że obecność Angeliny w miejscu,
gdzie on spędza prawie cały dzień, wydaje się taka naturalna. Podobnie jak to, że jest tutaj jej
córeczka i że wszyscy troje czują się ze sobą tak dobrze.
– Czy to s
ą szkielety? – Uwagę Lily przykuło kilka plakatów, przedstawiających układ
kostny ró
żnych zwierząt.
– Tak. – Oderwa
ł z rolki papierowy ręcznik i podał go Lily. – Wytrzyj łapki, a ja zaraz ci
opowiem,
czym różnią się od siebie kości psa i kota.
Wyt
łumaczył Lily, na czym polegają zasadnicze różnice. Odpowiedział także
wyczerpująco na liczne pytania, które Lily mu zadała. Był zachwycony jej zainteresowaniem
zwierzętami. Przemknęło mu przez głowę, że z łatwością pokochałby to dziecko jak własną
córkę. A może już je kochał?
Gdy Mike
pokazywał Lily kolejne szkielety, Angelina wsunęła się do pomieszczenia. Na
ścianach wisiały informacyjne tablice i reklamowe plakaty firm farmaceutycznych. Angelina
przebiegła wzrokiem kilka nagłówków i zauważyła niedużą kartkę z firmowej papeterii
producenta środków odrobaczających. Pod nazwą wytwórni ktoś zrobił jakieś notatki. Lista
podstawowych wymagań Mike’a Caldera? Dobra praca... wysokie zarobki... żadnych dzieci?
Nowy samochód! Seksowna! Angelina Winters,
półtora punktu? Samantha, sześć! Angelina
miała ochotę się rozpłakać, była jednak zbyt rozgniewana. Miała ochotę wrzeszczeć, ale
dławiło ją rozczarowanie.
Mike przypomnia
ł sobie napisany po pijanemu manifest akurat w samą porę, aby
spostrzec,
że Angelina jakby zesztywniała. Jej ramionami wstrząsnął dreszcz, a oddech
zmienił się, powodując nagłą bladość.
– Mog
ę ci to wytłumaczyć – powiedział, zastanawiając się, czy jakiekolwiek wyjaśnienie
na coś się zda.
– Chyba nie mam dzisiaj ochoty na pizz
ę – odparła Angelina po chwili dręczącego
milczenia.
– Mamusiu!
– Angelino...
Lily i Mike odezwali si
ę jednocześnie.
– Nie czuj
ę się dobrze. – Angelina buntowniczo wysunęła podbródek.
– Usi
ądź. – Mike wyciągnął w jej stronę rękę. – Strasznie zbladłaś.
Odsun
ęła się gwałtownie.
– Po prostu musz
ę... – Wyciągnęła z torebki kluczyki do samochodu. – Muszę pojechać
do domu.
– Lily, uwa
żam, że twoja mama powinna odpocząć – stwierdził Mike z sugestywną
powagą w głosie. – Zaprowadzę ją teraz do mojego gabinetu i posadzę w tym dużym fotelu
przy biurku.
– Nie pojedziemy na pizz
ę?
– W tym pokoju, gdzie
śpią szopy, w jednej z klatek znajduje się kotka. Widziałaś ją?
Lily z ponur
ą miną potrząsnęła przecząco głową.
– To mi
ła kotka, ale jest już stara i trzeba codziennie dawać jej lekarstwa. Ma przebywać
u nas przez dwa tygodnie.
Na pewno czuje się samotna. Wabi się Socks. Może do niej
zajrzysz,
a ja zajmę się twoją mamą.
– Dobrze.
Lily wysz
ła, a Angelina i Mike patrzyli na siebie bez słowa.
– Chod
źmy do mojego gabinetu.
– Nigdzie z tob
ą nie pójdę.
– Powinna
ś usiąść.
– Powinnam i
ść do domu.
– Musimy porozmawia
ć o tej głupiej liście.
– Ona tak wiele wyja
śnia – mruknęła Angelina, jak gdyby mówiła do siebie.
– Owszem, ale co
ś zupełnie innego niż sądzisz. – Chwycił ją za rękę i zaczął mówić
pełnym napięcia szeptem: – Może nie chcesz usiąść, ale ja muszę porozmawiać z to b ą w
cztery oczy.
To sprawa między tobą a mną, więc nie angażujmy w nią twojej córki.
Angelina skapitulowa
ła i poszła z Mike’em do jego gabinetu.
– Gdy pisa
łem tę listę... – urwał, nie wiedząc, od czego zacząć.
– My
ślałam, że do mnie zadzwonisz, ale się nie doczekałam. – Angelina zaśmiała się
histerycznie. – To oczywiste,
czemu tego nie zrobiłeś. Po co zawracać sobie głowę osobą,
która ma dziecko... –
wciągnęła w płuca haust powietrza i powoli je wypuściła – łyse opony i
starą pralkę.
– Kobieta, z kt
órą byłem zaręczony...
– Dlaczego? – spyta
ła rozżalona, patrząc na niego oskarżycielko. – Dlaczego wciąż mi
pomagałeś? Nigdy cię nie prosiłam.
– Napisa
łem tę idiotyczną listę po pijanemu. Tego dnia miał się odbyć mój ślub, ale
wszystko wzięło w łeb i po prostu cierpiałem. Nie chciałem...
– Nie chcia
łeś mnie! Ani nikogo takiego jak ja.
– Nie chcia
łem nikogo w stylu Beth Ann, czyli mojej byłej narzeczonej. Ty jesteś
zupełnie inna. Gdy tylko to zrozumiałem. ..
– Zacz
ąłeś do nas wpadać. Przychodziłeś, robiłeś dla mnie różne rzeczy.
– Nie potrafi
łem trzymać się od ciebie z daleka. Próbowałem, ale...
– Tamtego wieczoru... tej pierwszej nocy oboje... O Bo
że, nie mogę uwierzyć, że
pozwoliłam... że się... – Oddychała z trudem, jak po biegu.
– Kochali
śmy – dokończył, obejmując ją. – Możesz powiedzieć to na głos. Kochaliśmy
się jak dwoje ludzi, których łączy uczucie. Dlatego nie umiałem o tobie zapomnieć i dlatego
ty wybrałaś mnie.
– Czu
łam się samotna. I taka... sfrustrowana. Mike bezwiednie się uśmiechnął.
– Owszem – przyzna
ł. – Pamiętam przejawy tej frustracji.
– Mia
łeś wtedy na sobie garnitur. Gdzie byłeś?
– Niewa
żne, gdzie byłem, ważne, gdzie w końcu się znalazłem.
– Um
ówiłeś się z kimś, prawda? Z Samanthą?
– Sk
ąd... – Przypomniał sobie notatki na swojej liście. I punktację, którą sporządził,
zanim pojął, co naprawdę się liczy.
– Prosto z jej
łóżka wskoczyłeś do mojego?
– Nie. Przyznaj
ę, spotkałem się wówczas z Samanthą. Myślałem... przypuszczałem... lecz
nagle stało się dla mnie całkiem jasne, z kim powinienem być. Pojechałem więc do twojego
domu.
Umilk
ł na chwilę, po czym dodał z mocą:
– Angelino, przysi
ęgam, pragnąłem cię znów zobaczyć, lepiej cię poznać.
Pojedyncza
łza spłynęła po policzku Angeliny, która siłą woli starała się opanować.
Broda jej drżała.
– Sklei
łeś moje łóżko! Przywiozłeś zacisk, papier ścierny i zreperowałeś je.
Wyrwa
ła się z jego ramion i ruszyła do drzwi.
– Nie niszcz naszego zwi
ązku – poprosił.
– Gdy m
ąż mnie rzucił, obiecałam sobie, że nigdy więcej nie stanę się zależna od żadnego
mężczyzny. I jakoś dawałam sobie radę, ale kiedy cię spotkałam, byłam naprawdę zmęczona.
Dlatego bez protestu przyjęłam twoją troskliwość.
– A ja obieca
łem sobie, że nigdy więcej nie pozwolę, aby jakaś kobieta mnie
wykorzystywała. I rzeczywiście nie dopuściłem do tego. Właśnie na tym polega różnica,
Angelino.
Ty mnie nie wykorzystywałaś. Pomagałem ci, bo sam tego chciałem. A przyjmując
czyjąś pomoc, wcale nie stajemy się zależni. Nie uczyniłem dla ciebie nic, czego sama nie
potrafiłabyś zrobić. – Umilkł na moment. – No, może z wyjątkiem odcięcia dopływu wody –
dokończył, siląc się na dowcip.
Ale nie uda
ło mu się jej rozbawić. Angelina wyglądała na całkiem załamaną. Serce mu
się krajało, gdy patrzył na jej skurczoną z bólu twarz. Wiedział, że to jego wina.
– Nawet i z tym w ko
ńcu byś sobie poradziła.
– Tak – mrukn
ęła. – Telefonistki z centrali 911 miałyby niezły ubaw.
– Tworzymy udany tandem – przekonywa
ł. – Ty też mi pomagałaś z tymi
zawiadomieniami i ze spodniami.
– Musz
ę już iść. – Wyszła na korytarz i zawołała córkę. Lily zjawiła się natychmiast.
– Idziemy na pizz
ę?
– Zam
ówimy dostawę do domu.
– Doktor Mike pojedzie z nami?
Mike
poczuł przypływ nadziei, gdy Angelina spojrzała na niego.
– Odwioz
ę was – zaproponował. – Jesteś zdenerwowana.
– Uspokoj
ę się, gdy tylko usiądę za kierownicą. Jak tylko uciekniesz ode mnie, pomyślał.
– Mog
ę powiedzieć do widzenia Śpioszkowi, Susłowi i Drzemce? – zapytała żałośnie
Lily.
Mike
przywarł wzrokiem do twarzy Angeliny. Wstrzymał oddech, czekając na
odpowiedź. Skoro on cierpiał z powodu Lily, to jak udręczona musiała się czuć Angelina, jej
matka.
– Tak – odpar
ła krótko. – Ale pośpiesz się.
Lily pobieg
ła pożegnać się z szopami. Właśnie tego Angelina najbardziej się obawiała: jej
córka zost
ała wciągnięta w sprawy dorosłych i głęboko zraniona, choć niczym na to nie
zasłużyła. Angelina wcale nie musiała wyrażać tego słowami. Wystarczyło, że patrzyła na
niego przygnębiona i bezradna.
– Nie pozwoli
łbym ci stąd wyjść, gdybym nie wierzył, że i tak jakoś to uładzimy. Nie
teraz,
gdy wszystko w tobie się gotuje, lecz później, kiedy spokojnie pomyślisz o nas obojgu.
Odwr
óciła głowę, żeby go nie widzieć.
– Ta lista nie ma najmniejszego znaczenia, Angelino. Podobnie jak to, gdzie by
łem kilka
tygodni temu,
zanim przyjechałem do ciebie. Najważniejsze, że owego wieczoru znalazłem
się tam, gdzie powinienem być.
W odpowiedzi Angelina wysun
ęła buntowniczo podbródek.
– I jeszcze jedno – kontynuowa
ł. – Kocham cię. Zastanawiając się nad tym, co ci
powiedziałem, weź także pod uwagę, że kocham również Lily.
– To nie w porz
ądku!
– W mi
łości wszystkie chwyty są dozwolone, aniołku.
A skoro ju
ż o tym mowa, to przeanalizuj tę informację: gdy ty mówiłaś mi, jak bardzo
chciałabyś mieć drugie dziecko, ja myślałem wyłącznie o tym, jak bardzo chciałbym mieć
dziecko właśnie z tobą.
W oczach Angeliny zab
łysły łzy, lecz zdołała je powstrzymać. Ze względu na Lily,
przemknęło Mike’owi przez głowę.
– To by
ło okrutne – powiedziała, tłumiąc szloch.
– To by
ła szczera prawda. Zastanów się nad tą ofertą – obrączka na twoim palcu, dzidziuś
w twoim brzuszku i drugi tatuś dla twojej córki. Dorzucę jeszcze sprzęt drukarski, żebyś
urządziła sobie własną pracownię. Musisz jedynie powiedzieć „tak”.
– Lily! – zawo
łała, bliska paniki.
– Zapomnia
łem napomknąć o wspaniałym seksie tak długo, jak długo będę oddychał –
dodał szeptem, bo Lily już szła w ich stronę.
Angelina opu
ściła klinikę, unikając jego wzroku. Miał nadzieję, że nie zniknęła z jego
życia na zawsze. Odczekał dziesięć minut i pojechał sprawdzić, czy bezpiecznie dotarły do
domu.
Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył światło w salonie i samochód Angeliny na podjeździe.
Teraz nie pozostawało nic innego, tylko czekać.
ROZDZIA
Ł 13
Lily! Co
ś stało się Lily! Angelina zobaczyła na swoim podjeździe samochód Thomasa i
wpadła w panikę. Jej były mąż usiłował przyczepić do frontowych drzwi jakąś kartkę. Po
rozwodzie nigdy tu nie przyjeżdżał, a tę sobotę i niedzielę Lily spędzała u niego. Angelina
zaparkowała i pobiegła przez trawnik.
– Thomas! Czy Lily...
– Usi
łowaliśmy dodzwonić się do ciebie. – Zniecierpliwienie w głosie Thomasa sprawiło,
że stwierdzenie zabrzmiało oskarżycielsko.
– Robi
łam zakupy – odparła obronnym tonem. O Boże, czyżby wówczas, gdy kupowała
papier toaletowy i śniadaniowe płatki, Lily coś się stało? – Lily? Co się...
– Z Lily wszystko w porz
ądku. Chodzi o psa. Angelina poczuła taką ulgę, że aż osłabła.
Lily żyje. Jest cała i zdrowa.
– Pr
óbowaliśmy cię zawiadomić. Denise telefonowała ze sto razy. Trudno upilnować
czworo dzieci, a tu jeszcze ten szczeniak...
Lily b
łagała, żeby pozwolono jej zabrać ze sobą Princess.
Thomas i Denise nie
życzyli sobie wizyt z psem i Angelina już dawno wyperswadowała
córce ten pomysł. Tym razem jednak skłoniła Denise, żeby ustąpiła, gdyż po niedawnym
incydencie w klinice Mike’
a Lily wciąż nie mogła się pozbierać.
– Powiedz mi wreszcie...
– Dzieciaki bawi
ły się przed domem i pies pognał za piłką. – Thomas skrzywił się z
dezaprobatą. Wyglądał tak niesympatycznie, że Angelina nie mogła pojąć, dlaczego kiedyś go
kochała. – Można nauczyć dzieci, żeby nie wybiegały na jezdnię, ale nie głupiego psa.
– I co dalej? – przynagli
ła niecierpliwie.
– Nasz s
ąsiad wyjeżdżał z garażu i... – Twarz Thomasa wykrzywił gniew. – Gdyby któreś
z dzieci pobiegło za tym szczeniakiem, byłoby nieszczęście.
– Czy Princess... – Angelina nie potrafi
ła wydusić z siebie słów „nie żyje”. Dławiła ją
obawa o Lily.
Jak bardzo cierpiałaby, gdyby Princess została zabita!
– Nie. Jest tylko ranna i skowyczy jak oszala
ła.
– A Lily? Jak ona to...
– Lily wpad
ła w histerię. Denise szukała w książce telefonicznej numeru jakiejś kliniki
weterynaryjnej czynnej przez całą dobę, ale twoja córka dała taki koncert...
– Nasza córka – z naci
skiem poprawiła Angelina, zastanawiając się, czy Thomas już
zapomniał, że Lily jest tak samo jego dzieckiem jak jej.
– Upar
ła się, że tylko doktor Mike może zająć się jej psem.
– Mike?
– Ach, rozumiem. W
łaśnie tak pomyślałem.
– Nie rozumiem.
– Ta twoja rozanielona mina potwierdza moje podejrzenia. Kr
ęcisz z tym facetem,
prawda?
– To nie powinno ci
ę interesować.
– Chyba
że dotyczy naszej córki.
A wi
ęc znów jest twoja, pomyślała Angelina, ale nie zamierzała się z nim kłócić.
– Gdzie jest Lily? I Princess? – zapyta
ła.
– Jego klinika by
ła już nieczynna, ale Lily nalegała, żeby zadzwonić do niego do domu.
Chyba łączy cię z tym osobnikiem wyjątkowa zażyłość, skoro zgodził się przyjąć nas po .
godzinach.
– To weterynarz Princess. Post
ąpiłby podobnie z każdym innym pacjentem – odparła. Nie
miała żadnych wątpliwości, że to, co powiedziała, jest prawdą. Mike był właśnie takim
lekarzem.
Właśnie takim człowiekiem.
– Denise z dzieciakami zosta
ła w klinice. Dzwoniliśmy do ciebie kilka razy. W końcu
postanowiłem przyjechać i zostawić ci kartkę, żebyśmy nie musieli wisieć na telefonie przez
cały dzień.
C
óż za poświęcenie.
– Jak czuje si
ę Lily?
– A jak ci si
ę zdaje? Wiesz, że ma obsesję na punkcie tego szczeniaka.
– Lepiej tam pojad
ę.
– Ja my
ślę – warknął.
Jazda do kliniki wyda
ła się Angelinie zarówno najdłuższą, jak i najkrótszą podróżą, jaką
kiedykolwiek odbyła. Najdłuższą, ponieważ Angelinie śpieszyło się do Lily. Najkrótszą,
ponieważ obawiała się tego, co ją tam czeka. Nie była przygotowana na spotkanie z Mike’em
w żadnych okolicznościach, a zwłaszcza nie wtedy, gdy miał wystąpić w roli zbawcy psa Lily
lub zwiastuna jego śmierci.
Prawie nie mog
ła uwierzyć, że minęły dopiero cztery dni od tamtego popołudnia, gdy
Mike
jej się oświadczył. Oczywiście bez świec, łagodnej muzyki i szampana. Nie zaliczał się
do mężczyzn, którzy z wyprzedzeniem planowali takie rzeczy. Uczynił to w typowym dla
siebie stylu –
obrączka na jej palcu, drugi tatuś dla jej córki i dzidziuś w jej brzuszku. I
j
eszcze dorzucił sprzęt drukarski oraz wspaniały seks do końca życia. Nie o takich
oświadczynach mówi się w telewizji w dzień świętego Walentego, ale były charakterystyczne
dla Mike’a i stuprocentowo szczere, podobnie jak on sam.
Podczas tych czterech dni t
ęskniła za nim bardziej niż za kimkolwiek do tej pory. Toteż
nic dziwnego,
że drżącą ręką otwierała drzwi kliniki. W środku panował zamęt. Denise, z
najmłodszym dzieckiem w ramionach, natychmiast zaatakowała.
– To nie moja wina!
– Przecie
ż nikt cię nie oskarża – odparła ugodowo Angelina, lecz Denise nie dała się
ułagodzić.
– Uprzedza
łam, że nie odpowiadam za tego cholernego psa, ale mnie nie słuchałaś, bo
twoja Lily była taka zdenerwowana. Biedulka, koniecznie musiała wziąć ze sobą pieska.
– My obie te
ż jesteśmy zdenerwowane. Nie mówmy nic, czego mogłybyśmy później
żałować.
– Nie zamierzam p
łacić za leczenie. Tym razem Angelina straciła cierpliwość.
– Nikt ci
ę o to nie prosi, Denise. Powiedz mi tylko, gdzie jest Lily.
– Posz
ła na zaplecze z twoim chłopakiem. Nie chciała nawet na moment oddalić się od
tego psa.
– Id
ę jej poszukać.
– My wychodzimy. Ch
łopcy mieli iść na urodzinowe przyjęcie. I tak już są spóźnieni.
– W porz
ądku. Teraz ja zajmę się wszystkim – powiedziała z przekonaniem. Wiedziała,
że na pewno sobie poradzi – ze swoim dzieckiem, z tą kryzysową sytuacją, ze swoim życiem.
Było to wyzwalające uczucie – ta pewność siebie, ten wewnętrzny spokój oraz
przeświadczenie, że jest wystarczająco silna. Poczuła przypływ wspaniałomyślności.
– Dzi
ękuję, że skontaktowałaś się z weterynarzem i przywiozłaś tu Pnncess. Zdaję sobie
sprawę, jak bardzo bywasz zajęta w weekendy.
Denise zrobi
ła głupią minę.
– Ja naprawd
ę nie zawiniłam.
– To by
ł wypadek.
– Oni s
ą tam. – Denise ruchem głowy wskazała pokój zabiegowy.
– Znam drog
ę.
Mike i Lily stali przy stole,
na którym nieruchomo leżała Pnncess. Na widok matki Lily
podbiegła do niej, a Angelina mocno ją uściskała.
– Pnncess wpad
ła pod samochód i ma złamaną nogę.
– Wiem, skarbie. Tak mi przykro,
że twój piesek cierpi.
– Ale ona wyzdrowieje. – Lily wysun
ęła się z objęć Angeliny. – Doktor Mike wstawi jej
w nóżkę drucik i kość się zrośnie. Pozwolił mi pomagać, dopóki nie zemdleję.
– Je
śli twoja mama się zgodzi – dodał Mike. Odezwał się do Lily, ale wpatrywał się w
Angelinę.
Przez ca
łą drogę do kliniki próbowała wyobrazić sobie przebieg spotkania z Mike’em.
Zastanawiała się, co ją czeka. Niepotrzebnie się obawiała. Znów było tak jak zawsze, gdy z
nim była – cudownie. Przy nim ogarniał ją spokój i radość. I chociaż Angelina nie wydała z
siebie żadnego dźwięku, to w tej chwili powiedziała Mike’owi „tak”. Zgodziła się na udział
Lily w operacji.
Na ślubną obrączkę. Na to, żeby został ojczymem Lily. Na kolejne dzieci.
Na... wszystko.
Ujrzała cień uśmiechu na wargach Mike’a i ciepło w jego spojrzeniu. A więc
zrozumiał.
– Mog
ę pomóc, mamusiu? Nie zemdleję.
– Dobrze. – Nadal patrzy
ła na Mike’a. – Ja też pomogę, jeśli nie będę musiała patrzeć.
– To mo
że być nawet ciekawe – stwierdził z rozbawieniem Mike. – Zabieg chirurgiczny
wykonany metodą Braille’a.
– Ona wcale si
ę nie rusza.
– Dosta
ła środki uspokajające. Zastosuję również miejscowe znieczulenie.
– Doktor Mike
zgolił jej sierść! – obwieściła Lily. – Podobno teraz może nosić bikini.
– Doktor Mike
czasem plecie głupstwa.
– Tak – przyzna
ła Lily takim tonem, jak gdyby mówienie głupstw stanowiło
najwspanialszą cechę jej bohatera.
– Powinienem przygotowa
ć się do operacji – oświadczył Mike. – Pielęgniarka numer
jeden – czyli ty, Lily –
ma dopilnować, żeby Princess nie spadła ze stołu. A pielęgniarka
numer dwa... –
zerknął na Angelinę – pomoże mi wyszorować ręce.
– To wcale nie jest mycie r
ąk – mruknęła Angelina, gdy znaleźli się w sąsiednim
pomieszczeniu.
– Tylko co
ś o niebo przyjemniejszego. – Mike przyciągnął ją do siebie.
Oboje z trudem
łapali oddech, gdy Mike oderwał usta od warg Angeliny i zajrzał jej
głęboko w oczy.
– Powiedz mi, anio
łku – uśmiechnął się szatańsko – kiedy ślub?
– Przedyskutujemy t
ę sprawę, gdy usłyszę od ciebie całą historię słynnej listy Mike’a
Caldera.
– Chodzi ci o ten szparga
ł, który kiedyś wisiał nad umywalką?
– W
łaśnie.
– Ju
ż dawno go wyrzuciłem. Dane są zdezaktualizowane. Nie zauważyłaś, że powiesiłem
nową wersję?
Niech
ętnie skierowała wzrok na ścianę, na którą do tej pory starała się nie patrzeć. Oto,
co zobaczyła:
Lista podstawowych wymaga
ń Mike’a Caldera, wydanie poprawione:
1. Ma na imi
ę Angelina.
2. Ma c
óreczkę imieniem Lily.
3. Potrafi przygotowa
ć wspaniałe tetrazzini z indyka i podaje je z antywampirowym
chlebem.
4. Projektuje pi
ękne zawiadomienia o ślubie i potrafi od ręki zeszyć spodnie.
5. Ma anielski u
śmiech.
6. Jest seksowna.
– To tylko minimum. – Przytuli
ł ją mocniej. – Byłoby miło, gdyby na dodatek mnie
koch
ała.
– Kocha – zapewni
ła, odwracając jego głowę, aby go pocałować.
EPILOG
– Dzi
ęki – szepnęła Mike’owi do ucha Trący. Uścisnęła brata, składając mu życzenia.
– Za co?
– Za to,
że przejąłeś część odpowiedzialności! – Ruchem głowy wskazała ich matkę,
kt
óra obejmowała Lily jak kwoka pilnująca kurczęcia. – Mama wciąż mnie zanudza
pytaniami,
kiedy zafunduję jej wnuki, a ja chcę z tym poczekać kilka lat. Teraz na pewno
weźmie w obroty ciebie. – Zrobiła potulną minę, bo właśnie podeszła do nich pani Calder
wraz z Lily.
– Doktorze Mike’u, czy to prawda,
że pokroiłeś nieżywego oposa, gdy byłeś w moim
wieku?
Mike
przeniósł wzrok z twarzy swojej pasierbicy na twarz matki. W oczach pierwszej
malowała się powaga, w oczach drugiej – chyba zakłopotanie.
– Po prostu zrobi
łem sekcję.
– Na zwierzaku, kt
órego potrącił samochód – wyjaśniła pani Calder. – Gdy Mike
przyniósł tego oposa do domu, od razu wiedziałam, że zostanie albo weterynarzem, albo
seryjnym mordercą.
– Mamo!
W odpowiedzi starsza pani wyprostowa
ła plecy.
– Dzieci cz
ęsto stawiają nas w trudnych sytuacjach, ale później możemy o tym
opowiedzieć naszym wnukom. To najlepsza rekompensata.
– Ciesz
ę się, że doktor Mike jest weterynarzem, a nie mordercą – powiedziała Lily.
– Ja te
ż, moje dziecko. Chyba przydały się na coś te wszystkie fachowe książki i
wycieczki do zoo. –
Pani Calder strzepnęła niewidoczny paproch z ciemnej marynarki
Mike’a,
po czym cofnęła się o krok, aby lepiej przyjrzeć się synowi. – Miałam rację co do
smokingu. Nawet podczas sk
romnej uroczystości ślubnej pan młody powinien wyglądać
elegancko.
A przy tak oszałamiającej pannie młodej jak Angelina...
– Jest pi
ękna, prawda? – Mike spojrzał na kobietę u swojego boku. Miała na sobie
sukienkę z kremowej koronki, a twarz otaczały ciemne, puszyste loki.
Pani Calder wzi
ęła Angelinę za rękę.
– Oczywi
ście. Witaj w naszej rodzinie, Angelino. – Westchnęła głęboko, przyglądając się
młodej parze. – Wydajecie się dla siebie stworzeni.
– Jeste
śmy dla siebie stworzeni – poprawił ją Mike.
– I nie zapominajcie o tym anio
łeczku. – Pani Calder znów przytuliła Lily.
Mike
popatrzył na dziewczynkę. Cała w różowych falbankach, rzeczywiście
przypominała aniołka. Uśmiechnął się do niej szeroko.
– O Lily nie spos
ób zapomnieć. Robi za dużo hałasu.
– Dzi
ękuję ci także za twoją córeczkę, Angelino – ciągnęła pani Calder. Zerknęła na syna
z udaną surowością. – Najwyższy czas, żebym zajęła się rozpieszczaniem wnuczki.
– Mo
że mając więcej wnuków, aż tak bardzo ich nie rozpuścisz – powiedział Mike z
figlarn
ym błyskiem w oczach.
– Mamusia mówi,
że teraz, gdy ona i doktor Mike są małżeństwem, mogę niedługo dostać
małą siostrzyczkę lub braciszka.
Mike
zachichotał na widok zdumienia matki.
– Tak, mamo, zdecydowali
śmy się na dziecko. I to szybko. Ale jak znów zaczniesz
głośno chlipać, zamknę cię w sypialni razem z psami!
– Matka ma prawo troch
ę popłakać na ślubie swego dziecka.
– Owszem, ale ty, Suzie i Inez pobi
łyście rekord. To cud, że pastor zdołał was
przekrzyczeć! – zażartował Mike.
Wcze
śniej Inez wręczyła mu pięknie opakowany prezent wielkości elektrycznego
otwieracza do konserw.
– Ju
ż niemal straciłam nadzieję, że kiedykolwiek się ożenisz – przyznała pani Calder. –
Ale dzisiaj wszystko było cudowne.
– Tak – zgodzi
ł się z matką Mike. Zaborczym gestem objął Angelinę w talii. – Wszystko
było cudowne.
To naprawd
ę się zdarzyło, pomyślał. Tym razem ślub się odbył. Mike nie miał cienia
wątpliwości, że związał się z Angeliną do końca życia. Czuł to każdą komórką swojego ciała,
gdy ujął ją za rękę i oboje pobiegli do samochodu, obrzucani ryżem przez ludzi, którzy ich
kochali.
Angelina macha
ła do Lily na pożegnanie, dopóki dom nie zniknął im z oczu, następnie
usiadła wygodniej i westchnęła.
– Szcz
ęśliwa? – spytał Mike, kładąc rękę na dłoni swojej żony.
– Tak, ale...
Ale? Ogarn
ęła go panika. Nie oczekiwał żadnych „ale”.
– Nie chcia
łabym, żebyś żył złudzeniami.
– Co do czego?
– Obieca
łeś mnie kochać, być dobrym tatą dla Lily, dać mi tyle dzieci, ile zapragnę, oraz
kupić sprzęt drukarski, abym mogła pracować na własny rachunek.
– Zgadza si
ę.
– Nie my
śl, że wyszłam za ciebie z tych powodów. Odetchnął z ulgą. Angelina tylko
stroiła sobie żarty.
Świadczył o tym ton jej głosu.
– R
ównież nie dlatego, że cię kocham – dodała.
– Wi
ęc dlaczego? – zapytał po chwili milczenia, podejmując grę.
– Wy
łącznie dla seksu – odparła z przewrotnym uśmieszkiem.
Mike
z filozoficznym spokojem wzruszył ramionami.
– To te
ż ci obiecałem, prawda?
– Owszem, doktorze Calder. Obieca
ł pan.
– W takim razie nie mam wyj
ścia. Mężczyzna powinien dotrzymywać słowa. Będę robił
to,
do czego się zobowiązałem.
– Byle cz
ęsto!
Mike
roześmiał się przepełniony radością.
– Tak cz
ęsto, jak zechcesz, aniołku.